Worcell Henryk - Najtrudniejszy Język Świata

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 153

WYDAWNICTWO

HENRYK
WORCELL

Najtrudniejszy
język świata

Posłowie napisał
WITOLD NAWROCKI

WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” • KATOWICE


Okładkę projektowała
Halina Niemiec
Redaktor książki
Czesław Ślęzak
Redaktor techniczny
Róża Jazy
Korektor
Andrzej Czerniaków

Książka zalecona przez Ministerstwo jako lektura uzupełniają­


ca dla klas I: liceów ogólnokształcących, techników i liceów
zawodowych

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydawnictwo „Śląsk” Katowice 1977

Wyd. IV. Nakład 50 145 egz. Ark. wyd. 8,9. Ark. druk. 10,0. Format
12,3X19,5 cm. Papier druk. mat. kl. V 70 g. 82X104. Oddano do składania
30. 7. 1976. Druk ukończono w styczniu 1977 r. Symbol 32004/L. Cena zł 16.—
Zakłady Graficzne w Katowicach, ul. Armii Czerwonej 138
Zam. 2020/3/76
**%

n ejestracja koni zakończyła się w Obrymowicach około


czwartej po południu i o tejże godzinie całą kawalkadą
ruszyliśmy z miasteczka w kierunku Zdarzyć. Ludzie byli
podochoceni, szybki pęd powozów i miarowy cokot podków
pobudzał ich do okrzyków i wzajemnych nawoływań.
W szczerym polu dmuchał marcowy wiatr, w bruzdach le­
żały jeszcze smugi śniegu i na wierzchołkach gór białe cza­
py, a najwyższy szczyt przysłonięty starganymi chmurami,
zdawał się dymić jak wulkan.
Jechałem razem z Paulem Hattwigiem w jednym z prze­
dnich powozów, konie mieliśmy ciężkie, niemieckie, ale szły
raźno, bo były wypoczęte. Przed nami sołtys Saraniedd
z Danutą Hruszczewską i plutonowym Kałuskim, za nami
porucznik Stopka ze swoim starym Niemcem, a jeszcze
dalej Zahorczuk ze swymi kompanami śpiewał piosenkę
0 starym Morozeńce, za którym „wsią Ukraina płacze”.
Właściwie to Zahorczuk tym śpiewem płakał, bo tu nie
było Ukrainy — okolica mroczna, mocno sfalowana, pola
sczerniałe, drzewa jakieś pokurczone, chmury szarpane
wiatrem, rozwichrzone jak końskie grzywy.
W pewnej chwili, gdy zjeżdżaliśmy ze stromej góry
po żwirowanej szosie, furmanka z Wyrwasiem, Molendą
1 młodym Niemcem zrównała się.z nami, ich konie dłuż­
szą chwilę szły kłusem obok naszych, co wreszcie znie­
cierpliwiło Wyrwasia. Zerwał się z siedzenia i wyszarpnął
lejce z rąk Niemca.
— Dawaj, sukinsyn! Tak się jedzie po polsku! — sma-
gnął batem, konie ruszyły galopem aż wóz zatoczył się
zadem pod przydrożne drzewo.
Paul uśmiechnął się i pokręcił głową. Wiedział, że
Wyrwaś ma w czubie, ale nie wiedział, że ten szaławiła
i po trzeźwemu lubi jeździć po kawalersku, bez używania
hamulców, i że minie jeszcze sporo miesięcy, zanim roz­
trzaska pierwszy wóz. Zresztą tyle tych wozów tu było,
na każdym gospodarstwie po dwa, po trzy, można było
sobie używać — jeszcze nie nadszedł dla nas ten czas, kiedy
złamany orczyk boli.
Wprost przed nami, w szerokiej rozpadlinie między góra­
mi, widać było ciemne deszczowe chmury. Paul wskazał
tam batem i powiedział:
— Deszcz.
Odkąd go znam, zawsze miał zwyczaj stwierdzania rze­
czy aż nadto oczywistych. Już się z tym pogodziłem i nawet
nie odpowiadałem na jego uwagi, bo co można powiedzieć,
jeśli ktoś mówi, że dwa a dwa jest cztery? Ale czułem się
przy nim zupełnie dobrze. Jeszcze w jesieni, kiedyśmy
gromadnie odwozili zboże do gminy, wolałem jechać w swoim
towarzystwie, z Saranieckim albo z Wyrwasiem, a teraz je­
chałem na swoim wozie razem z Paulem i czułem się nieźle.
Jednak ta zima, spędzona wspólnie pod jednym dachem,
jakoś nas oswoiła. Dawno już zrezygnowałem z pewnych
pytań, które nosiłem w sobie, pogodziłem się z tym, że Paul
niczego mi nie wyjaśni. Uśmiechnie się tylko spod daszka
swej wojskowej czapki i powie, że dwa a dwa jest cztery.
Jedynie jego żona, ta nienawistnica Erna, jedyna istota
w rodzinie Hattwigów, ciągle jeszcze mnie niepokoiła, cią­
gle jeszcze musiałem o niej myśleć. Nigdy nie zapomnę ze­
szłorocznych październikowych dni, nigdy nikomu nie
wyznam, co ja wtedy wyrabiałem.
Ciemne chmury, wiszące między górami, stanowiły jakby
gigantyczne wrota, zamykające jedyne wyjście z kotliny
kłodzkiej na rozległe równiny, ciągnące się aż po daleki
Wrocław. Wkrótce zniknęły nam z oczu, gdy ze śpiewem
i trzaskaniem batów zjechaliśmy z głównej szosy między za­
budowania Milanowa. Na placyku przed gospodą zrobił się
zator, powozy gwałtownie skręcały, najeżdżały na siebie —
ponad wrzawę i hałas wybił się głos sołtysa Baraniec­
kiego:
— Panowie obywatele! Nie będziemy się tu zatrzymy-
wać! Jedziemy wprost do Zdarzyć, do naszego Syguły! On
tam ma wszystko, co trzeba!
— No to wio, jedziemy!
Danuta Hruszczewska, w swej nieodzownej furażerce
i wojskowym mundurze, stała na wozie, biła rękami w poły
płaszcza i wykrzykiwała:
— Ju ha ha! Ale będę dziś piła! Aj, będę piła!
— No to wioo!—Wyrwaś pierwszy smagnął konie ba­
tem i niemal z miejsca ruszył kłusem, nie wiadomo, jakim
sposobem wyplątał się z tego jarmarcznego tłoku, za nim
ruszyły inne powozy. Tylko porucznik Stopka nie okazywał
zniecierpliwienia, siedział obok swego Niemca w pozie
sztywnej, znamionującej nadmierną, jakby wycelebrowaną
powagę, która budziła we mnie przekorne myśli — nieraz
wyobrażałem sobie, co by to było, gdybym ni stąd, ni zowąd
zwrócił się ku niemu i całkiem ordynarnie pokazał mu ję­
zyk.
Wyjechaliśmy w szczere pole i znowu na wzniesienie,
gdzie wiatr gwizdał wśród jabłoni i targał końskie grzywy,
i tu dopiero Paul zapytał mnie o Danutę Hruszczewską, co
ona tam wykrzykiwała, gdyśmy stali w Milanowie. Wyjaśni­
łem mu, że ta rozwydrzona żołnierka cieszy się, bo będzie
miała dziś okazję upić się u Syguły. Zanim matka ją tam
znajdzie, ona będzie już mocno zamroczona.
— Taki ma plan strategiczny — stwierdził z uśmiechem
i z akcentem złośliwości. No patrzcie, nareszcie zdobył się
na uszczypliwość pod adresem Polki. To świadczy o jego
zaufaniu do mnie, być może wyczuwa, że i ja nie lubię tej
kobiety, która tak chętnie zgłasza się, gdy trzeba dokonać
rewizji u któregoś z Niemców, przy czym wykazuje wobec
niego sporo brutalności. Widziałem ją raz w „akcji” i wolę
więcej nie widzieć. Do kogo ona to mówiła, nie mogę sobie
przypomnieć, tak jakoś pieszczotliwie, jakby tonem miłos­
nych wyznań: „Kochasiu mój, gdybym tylko zechciała, gdy­
bym palcem kiwnęła, już cię nie ma we wsi, już jesteś
w tiurmie”. Pamiętam jej twarz w momencie, gdy to mówiła,
bo była wtedy podobna do Erny, do tej piekielnicy Erny.
Nareszcie wjechaliśmy do wsi, gdzie witały nas kobiety
uśmiechające się w oknach i drzwiach. Powozy skręcały
w prawo, w lewo, niektóre zajeżdżały na mały plac przed
sklepem Syguły, ludzie zeskakiwali na ziemię, wykrzyki­
wali do woźniców po polsku i po niemiecku i powozy ru-
szały dalej zostawiając miejsce dla następnych, które ciągle
jeszcze nadjeżdżały. Ja też odesłałem Paula do domu.
— Niech pan powie mojej żonie, że jestem u Syguły
i wrócę za jakieś dwie godziny.
— Gut!
Sołtys Saraniecki był już w środku, stał między sklepem
a pokojem gościnnym i wydawał zarządzenia Sygule:
— Zesuń pan te stoły, zesuń! Ja lubię, jak całe towarzy­
stwo siedzi razem- Siadajcie panowie, siadajcie. Pieniędzy
nie mam, ale Syguła mi zborguje. Syguła grosza nie miał,
jakem go tu osiedlał, a teraz patrzcie, jaki z niego burżuj.
Ja mam nosa, ja wiedziałem, kogo tu osiedlić. Nigdzie nie
ma takich osadników, jak w naszych Zdarzycach, prawda
Władziu? — zwrócił się do mnie. — Proszę popatrzeć, sama
inteligencja!
Tym określeniem obejmował także ludzi nieobecnych,
profesora Woźniaka, prawnika Boguckiego, rodzinę Ludyń-
skich, panią Hruszczewską, ale tak się złożyło, że akurat na­
winął się porucznik Stopka, który zainkasował ten komple­
ment jako wyłącznie do niego skierowany, i pierwszy usiadł
przy stole. Plutonowy Kałuski wyraźnie się ociągał, rozu­
miałem dlaczego rozgląda się za miejscem z dala od porucz­
nika. Natomiast Wyrwasiowi miejsce było obojętne, byle
tylko przy zastawionym stole, Danuta też prędko znalazła
sobie krzesło przy Saranieckim, dalej Molenda, leśnik Gurda
i jeszcze kilku, a przy samym końcu stołu Zahorczuk ze
swymi kompanami od śpiewu.
Tymczasem Syguła ze zdumiewającą sprawnością roz­
stawiał butelki i talerze z zakąską, wśród których znalazł
się poćwiartowany pieczony drób — ten sklepowy spry­
ciarz wiedział, że dziś będzie najazd na jego gospodę.
U wejściowych drzwi co chwilę hałasował dzwonek, do
sklepu wchodzili interesanci, przeważnie kobiety, ale i do
pokoju gościnnego zaglądali coraz to nowi osadnicy i, wi­
tani okrzykami, dosiadali się do stołu — nikt się tu nie
zastanawiał, kto i za co będzie płacił, jaki mu przypadnie
udział w rachunku, a już najmniej Wyrwaś i Danuta Hru-
szczewska, którzy pierwsi sięgali do butelek. Przyglądałem
się im z upodobaniem, a już z szczególnym upodobaniem
patrzyłem w szczerą, puculowatą twarz młodego Wyrwasia.
Potem uświadomiłem sobie, że spoglądam także, a raczej
zerkam, w stronę porucznika Stopki, na jego dostojną,
zawsze opanowaną twarz.
W pewnej chwili w naszym pokoju zjawił się Czarny
Ruryk, wysuszony, ponury typek, o którym ktoś powiedział,
że jest chodzącą mumią. Na jego widok Zahorczuk zaśpie­
wał: „Czubczyk, czubczyk kuczerawy”, przy stole rozległy
się okrzyki: „Serwus, Ruryk! Jak się masz, Ruryk! Chodź
do nas, Ruryk!” Nawoływania daremne, bo Ruryk niechę­
tnie zasiadał w towarzystwie. Długą chwilę stał przy wej­
ściu i tępo wpatrywał się w podłogę. Wreszcie sięgnął do
kieszeni i wydobył płaską flaszeczkę z wódką, potem wy­
grzebał skądś kieliszek wielkości naparstka i napełnił go
wódką bacząc, by nie uronić ani kropli na ziemię. Z równą
ostrożnością, z nabożnym skupieniem wychylił go do dna,
flaszeczkę starannie zakorkował i razem z kieliszkiem scho­
wał do kieszeni. Wtedy ze wszystkich stron rozległy się gło­
sy niby to oburzenia:
—• O, Ruryk, ty Świnio! O, Ruryk, pijesz sam jak szewc!
O, Ruryk, o, Ruryk!
Ten ucieszny ponurak był jedynym człowiekiem, który
potrafił rozweselić porucznika Stopkę, zmusić go do uśmie­
chu umiarkowanego, jakby podskórnego uśmiechu. Raz
tylko udało mi się przyłapać go na śmiechu pełnym,
niepohamowanym, i od tego czasu tym bardziej się pil­
nuje, strzeże swojej maski. To był moment, kiedy ser­
decznie ubawiony jakimś gagiem Ruryka, zaśmiał się nie­
opatrznie i w tym śmiechu ukazał twarz pastucha, bosego
Jasia, który z rozdziawioną gębą wyziera zza płotu. Prędko
się jednak spostrzegł i zdusił w sobie tego Jasia, przybrał
maskę bohatera filmowego. Równie prędko się spostrzeże
kilka miesięcy później, że mu nie do twarzy w roli miejsco­
wego przywódcy PSL i w samą porę przeskoczy do PPS.
W naszym końcu stołu rozmowa się nie kleiła- Zresztą
jak tu rozmawiać, kiedy w tamtym końcu Zahorczuk i jego
przyjaciele tęsknie wyśpiewają, tu bliżej wykrzykuje Danu­
ta, słychać też chełpliwy głos Saranieckiego:
— Ja się nie cackam, walę prawdę na stół. Panie sta­
rosto — powiadam do niego — tyle zboża nie możemy zdać.
Dopóki Niemiec siedzi razem z osadnikiem i pracuje, to mu
trzeba dać jeść. I starosta przyznał mi rację, sam potem
mówił, że nie możemy postępować z Niemcami tak jak oni
z nami, bo my, Polacy, musimy być sprawiedliwsi i lepsi
od Niemców.
— G.... prawda — odezwał się Molenda machając rozca­
pierzoną dłonią — najpierw trzeba ich powiesić, rozwalić,
a potem... No tego, zobaczymy...
Zagłuszyła go Danuta, która w tej chwili trącała się kie­
liszkiem z Wyrwasiem:
— Ja jestem taka morowa baba! Ze mną można konie
kraść!
Przypomniałem sobie tę jej przechwałkę w dwa lata
później, kiedy te konie ukradła razem z mamusią. I nie
tylko konie. Na trzydziestohektarowym gospodarstwie zo­
stawiły gołe ściany i gołe pole i nie było siły, która by im
w tym przeszkodziła. Było to przedsięwzięcie imponujące,
nie słyszałem, by ktoś w naszej okolicy zdobył się na tak
gigantyczny „Cap-ca-rap-cap” — jak to Niemcy określali.
Rzecz w tym, że to wszystko trzeba było nie tylko wywieźć,
ale i spieniężyć, zamienić w złoto.
Już był czas, by zmienić miejsce, na którym nie czułem
się dobrze, chciałem się przysiąść do Kałuskiego, gdy
w sklepie zjawił się profesor Woźniak. Staruszek załatwiał
tam jakiś sprawunek, stał przy ladzie i spłoszonym wzro­
kiem spoglądał ku nam, ale chyba nikogo nie rozróżniał,
dla niego ta masa rozbawionych gości stanowiła jednolity,
złowrogi żywioł.
— Dobry wieczór, panie profesorze!
— A, a, a —1 tyle tylko powiedział, był jakby zaskoczony,
ale i uradowany, że ma przed sobą kogoś znajomego,
bliskiego.
Patrzyliśmy na siebie nie czując potrzeby wymiany słów,
prawdę mówiąc najlepiej się nam rozmawiało u niego w do­
mu, przy herbatce, którą nam zawsze przyrządzała pani
profesorowa. Zresztą ten hałas, ten śpiew, te okrzyki, już
i dźwięk rozbitego szkła — to wszystko zdawało się osaczać
profesora, zmuszało go do rzucania płochliwych spojrzeń
na wszystkie strony. I wreszcie ten Ruryk! Ni stąd, ni zowąd
zjawił się przed nami, wpatrywał się w nas uparcie z ja­
kimś ukrytym zamiarem. Przez chwilę obawiałem się, że
chce zrobić jakiś kawał profesorowi. Jednakowoż nie.
— Panowie — odezwał się wreszcie — powiedzcie mi,
po co człowiek żyje na świecie?
Profesor spojrzał na mnie pytająco, ja zaś na Ruryka,
nie mogłem się domyśleć, w jakim celu to pytanie zadaje,
gdzie tu się kryje żart czy dowcip.
— Powiedzcie mi panowie, po co człowiek żyje na
świecie?
Znów to płochliwe spojrzenie profesora, jakby prośba:
„Niech pan coś zrobi” — koniecznie wypadało mi coś po­
wiedzieć do Ruryka, żeby się wreszcie odczepił.
— A skąd ci to przyszło, dlaczego się pytasz?
Twarz Ruryka pozostała martwa, oczy niemal całkiem
przysłonięte powiekami.
— Dlaczego się pytasz!?
— Bom żywy — powiedział wreszcie, odwrócił się i od­
szedł do gościnnego pokoju mijając w progu Wyrwasia.
Ten już był całkiem rozanielony, widział tylko mnie
i niepewnym krokiem parł prosto ku mnie.
— Władziu — złapał mnie za szyję — ja się z tobą mu­
szę napić. Żeby nie wiem co, muszę się napić. Ja cię lubię,
Władziu, ja cię lubię, no, jak cholera — zatoczył się potrą­
cając o profesora i uderzył pięścią w ladę — Syguła! Da­
waj tu ćwiartkę!
Profesor prędko się pozbierał, coś tam zapakował do
teczki, w popłochu machnął mi dłonią na pożegnanie i bez
słowa opuścił sklep.
Podprowadziłem Wyrwasia do stołu, ale zanim zdoła­
liśmy usiąść zjawił się gość witany okrzykami:
— Aa, Iwan! Chadi Iwan! Chadi siuda!
Był to lejtnant Iwan Pryczajew, zarządzający majątkiem
rolnym, który w owym czasie stanowił bazę żywnościową
dla sanatorium wojskowego w Obrymowicach. Sympatycz­
ny brzydal, z twarzą mięsistą, jakby zmiętoszoną, stał w pro­
gu i uśmiechał się na całą szerokość drzwi. Danuta wy­
wikłała się spośród krzeseł, podskoczyła ku niemu i po­
ciągnęła go do stołu.
— Syguła! — wykrzyknęła w stronę sklepu — Dawaj
tu pół litra! Ja z Iwanem piję, ja funduję!
Tam jednak, wewnątrz sklepu, coś zaszło, ktoś się
z kimś kłócił, słychać było ostry kobiecy głos i w tejże
chwili ktoś przy stole krzyknął:
— Gestapo idzie!
Wszystkie twarze zwróciły się ku drzwiom, Danuta
nagle oprzytomniała i rozejrzała się po sali jakby w poszu­
kiwaniu kryjówki. Ale było już za późno — w progu stanę-
ła stara pand Hruszczewska. Zła, nachmurzona, z wargami
zaciśniętymi, odepchnęła Sygułę na bok i skierowała się
wprost do córki.
— Danka, natychmiast do domu! — chwyciła ją za rękę
i pociągnęła ku drzwiom.
Tu jednak natknęła się na żywą przeszkodę w postaci
Czarnego Ruryka, z którym już nieraz miała do czynienia.
Stanął jakoś tak szeroko, że stara pani musiała się zatrzy­
mać, zmierzyła go złym okiem i nerwowym ruchem popra­
wiła futrzany kołnierz płaszcza-
— Pani łaskawa... — bełkotał Ruryk nachylając ku niej
trupią twarz z przymkniętymi oczami — Królowo Ziem
Odzyskanych... Może mi pani powie, po co człowiek żyje na
świecie?
Wtedy ona z pasją od dawna tłumioną z całej siły trza­
snęła go dłonią w twarz. Nie ruszył się jednak z miejsca,
był jakby na to przygotowany, z upiornym spokojem po­
nownie wybełkotał:
— Królowo Polski Ludowej, powiedz mi, po co człowiek
żyje na świecie?
Danuta, ciągle trzymana przez matkę, szarpnęła się
i wykrzyknęła ku niemu:
— Ja ci powiem, po co człowiek żyje! Żeby był niewol­
nikiem! — zwróciła się ku całemu towarzystwu i zawołała
histerycznie, płaczliwie: — Psiakrrrew! Taka to demokracja,
taka to wolność! Ja walczyłam o wolność, ja... ja-..
Matka pociągnęła ją ku wyjściu, Danuta jeszcze się zwra­
cała ku nam, jeszcze chciała coś wykrzyknąć, zniknęły wre­
szcie żegnane wybuchami śmiechu.
Przywitałem się z Pryczajewem, który zajął miejsce
przy Kałuskim. Syguła natychmiast postawił przed nim
szklaneczkę i napełnił wódką. Po tamtej stronie stołu po­
rucznik Stopka siedział jakby naburmuszony, zupełnie
sztywny, wprost odstręczający. Leśnik Gurda, sympatyczny
brunet z czarnym ruchliwym wąsikiem, rozmawiał z Mo­
lendą, a tuż przy mnie Kałuski z Pryczajewem po rosyjsku
— zrozumiałem, że mówią coś o wysiedlaniu Niemców, któ­
re nastąpi za parę tygodni, chciałem się wtrącić do rozmo­
wy, o coś zapytać, w końcu zniecierpliwił mnie Saraniecki,
jego głośne, zbyt głośne rezonerstwo:
— Cicho byś był, Karol, przez ciebie nic nie można sły­
szeć!
Momentalnie zmienił się na twarzy, spojrzał na mnie
zdumiony, jakby nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi.
— Coś ty powiedział? Ja mam być cicho? Ja!?
— Możesz trochę zniżyć głos, niech ci się nie zdaje, że
to jest twój prywatny lokal!
— Ja mam zniżyć głos? Ja!? A kto pierwszy był
w Heintzendorfie? Kto Niemców chwycił za mordę? Ja tu
byłem pierwszy, ja was osiedlałem, ja dla idei pracowałem!
— Dla idei! Ja wiem, ile te idee ważą. Przeważnie osiem­
dziesiąt kilogramów. Jedna sztuka najmniej osiemdziesiąt
kilogramów!
Zrozumiał przytyk, zerwał się z krzesła i razem ze swą
rudą czupryną stanął jakby w płomieniach, i już chwytał
za pustą butelkę. Kałuski i Wyrwaś natychmiast ujęli go
pod ramiona, zaczęli go uspokajać, coś tłumaczyć, on jednak
ciągle jeszcze się podrywał, szarpał, groził. Podobnie będzie
się wściekał i miotał w dwa lata później, gdy przyjdzie po
niego milicjant, by z rozkazu prokuratora zabrać go do
więzienia.
Usiadł wreszcie, nalał sobie wódki do szklanki, wypił
i znowu nalał. Wtedy za jego plecami stanął Czarny Ruryk.
— Panowie — odezwał się korzystając z chwilowej ciszy
— powiedzcie mi, po co człowiek żyje na świecie?
— Czto on gawarit? — zapytał Pryczajew Kałuskiego.
— On się ciągle pyta, po co człowiek żyje na świecie.
— A! Na etot wopros nie rnożet nikto dać otwieta.
— Czemu nie — wtrącił się wreszcie porucznik Stopka
— u nas każdy ksiądz może powiedzieć.
— Eto niewazmożno — Pryczajew cofnął się w tył
i spoglądał raz na Stopkę, raz na Kałuskiego — kak wy
znajetie, poczemu czełowiek żywiot, tak pożałsta, objasnitie
mnie.
Na twarzy Kałuskiego pojawił się grymas zniecierpli­
wienia czy niechęci, Stopka zachował wyniosłe milczenie,
od stołu padały w stronę Ruryka natarczywe zapytania,
okrzyki:
— No, powiedz nareszcie, po co żyjesz!
— On sam nie wie, bo się pyta!
— Ej, on wie, tylko nie chce powiedzieć! Ruryk, nie
bądź drań, powiedz!
— Ruryk, tylko nie pytaj Hruszczewskiej, bo ci da po
pysku!
— Ruryk, powiedz im, niech się księdza zapytają!
— Tu nie ma księdza, jest tylko niemiecki!
— To wszystko jedno, niemiecki, ale katolicki!
— Nieprawda! — zaprzeczył Molenda potrząsając rozca­
pierzoną dłonią. — Niemiecki ksiądz wie tylko, po co Niem­
cy żyją!
— A ja wiem, po co człowiek żyje. Żeby ziemię obsłu­
giwał!
— To i bydło też!
— To i maszyny też!
— Czto oni gawariat, czto oni gawariat! — dopytywał
się Pryczajew-
— Ot, duraki — odpowiedział mu Kałuski — mówią, że
człowiek żyje po to, żeby obsługiwał ziemię, i maszyny,
i bydło.
Pryczajew cofnął się w głąb krzesła, jego wielkie oczy
wyrażały dziecinne zdumienie.
— Eto możet być prawda... Czort znajet.
Nagle wszyscy zaczęli mówić chaotycznie, przekrzyki­
wać się nawzajem, trudno było cokolwiek zrozumieć.
W tamtym końcu stołu wybuchła jakaś chryja — ujrzałem
Zahorczuka, który wyrywał się z rąk towarzyszów, był bla­
dy, wściekły, groził komuś:
— Ja mu dam, sukinsynowi, Ukraińców, ja mu pokażę
Ukraińców! Jego mać kacapka była, a nas Ukraińcami
przezywa!
— To nie śpiewajcie po ukraińsku! — wykrzyknął ku
niemu Saraniecki-
— A mnie się podoba śpiewać i będę śpiewał! Jak po
góralsku wolno, to i po ukraińsku wolno! Jak góral Polak,
to i ja Polak! Ja się za Polskę bił, i ja będę śpiewał! —
tupnął kilkakrotnie nogą próbując taktu i zupełnie ochry­
płym głosem zaśpiewał: Oj temu nie bieda, u koho żinka
mołoda!
Kłótnie, awantury prędko teraz wybuchały, ale i prędko
przycichały. Nie miałem swojego towarzystwa, błąkałem
się wzdłuż stołu i co chwilę z kim innym miałem do czynie­
nia — raz z Wyrwasiem, który stanął przede mną z butelką
w jednej ręce i ze szklanką wódki w drugiej, potem z Sara-
ńieckim, który pociągnął mnie ku sobie w sposób nachalny,
zbyt serdeczny:
— Władziu, gniewasz się na mnie? Daj pyska!
Potem leśnik Gurda chwycił mnie za rękaw, już się
kiwał nad stołem, wskazywał palcem na dno półmiska, zdo­
bione złotymi literami w stylu gotyckim:
— Ty, co to jest, przeczytaj.
— „Bitte um Knochen”.
— A... Bitte, bitte..- — schylił się pod krzesło, podniósł
z podłogi obgryzioną kurzą kostkę i złożył ją na półmisku.
— Bitte, bitte...
Na dworze dawno już ciemno, ale godzina nie była póź­
na, jeszcze do sklepu zachodziły kobiety, te zaś, które zaglą­
dały do naszego pokoju, wcale nie wyglądały na istoty
zatroskane o swoich mężów, przepijających majątek. Praw­
dziwe żony, czyli istoty zmuszone do wypowiadania sakra­
mentalnych słów: „Jasiek, do domu”, zjawią się tu w parę
miesięcy później, gdy już Niemców nie będzie, a dla nas
nastanie powszedni dzień.
Ja też nie spodziewałem się, by moja Teresa zechciała
tu przyjść, brnąć po ciemku dwa kilometry przez pola, przez
wieś. Ale już zaczynałem myśleć o niej, było mi jej żal.
Gdyby była we wsi, gdyby siedziała u Bronki Stopkówny,
na pewno już by tu zajrzała, przyszłaby po mnie. Nie widać
jej, więc na pewno siedzi w domu samotna, tam w górze
pod lasem, i czeka na mnie. Hattwigowie na dole, cała ro­
dzina Hattwigów w kuchni na dole, a ona sama w pokoju
na górze- Może by zeszła na dół, by posiedzieć przy ludziach,
porozmawiać ze starą Hattwigową, ale nie zejdzie, bo tam
jest Erna. Tam zawsze siedzi Erna, istota, o której nie moż­
na nie myśleć, gdy się zbliżamy do domu, i przeciwko której
trzeba się zbroić wewnętrznie, gdy wchodzimy do kuchni.
Trzeba najpierw wzbudzić w sobie gniew, trzeba na pocze­
kaniu przećwiczyć w sobie jakby lekcję nienawiści, i potem
dopiero można tam wejść. Na nic poczciwość starej Hattwi-
gowej, na nic łagodność Paula i jego siostry Elzy, nawet
ten przemiły brzdąc, Reinhard, nic tu nie znaczy — wszystko
się koncentruje w Ernie, ona sobą przesyca cały dom.
Krążyłem wzdłuż stołu i coraz więcej myślałem o Tere­
sie i o Hattwigach, i może właśnie dlatego byłem zaskoczo­
ny, gdy nagle ujrzałem Paula, który stał w progu i uśmie­
chem dawał mi do zrozumienia, że przyszedł po mnie.
— Co się stało?
— Ktoś do pana przyjechał- Jakiś Staszek.
— Aa, wiem! Szwagier!
Poczęstowałem Paula szklaneczką wódki, którą chętnie
wypił, załatwiłem z Sygułą mój udział w rachunku, oczy­
wiście na oko, bo na dokładne rozliczenie nie było czasu,
i wyszliśmy na dwór, w zupełną ciemność, przed którą mi­
mo woli nabiera się oddechu, jak przed skokiem w głęboką
wodę. Czerwonawo świecące okna służyły nam za punkty
orientacyjne, ale też oślepiały swym blaskiem — posuwa­
liśmy się ostrożnie, by się nie ześliznąć po stromej skarpie
do potoku bełkocącego przy drodze.
Więc Staszek jednak przyjechał. Za długo się namyślał,
nie wierzył w odejście Niemców, nie chciał zostawiać swo­
jej chałupki pod Tarnowem — nie wiem, czy teraz znaj­
dziemy dla niego coś odpowiedniego, pozostały tylko liche
domki w górnej części wsi.
Minęliśmy gospodarstwa Hruszczewskiej, Kałuskiego,
Molendy, Ruryka — wszędzie światła w oknach górnych
i dolnych, ale więcej w dolnych, gdzie jeszcze siedzą Niem­
cy, gospodarują w kuchniach i oborach — my zejdziemy
tam z górnych pokoi już wnet, może za parę tygodni. Spóź­
nił się mój ostrożny szwagierek, za długo trzymał wróbla
w garści, nie wiem czy coś dla niego znajdziemy, jutro po­
gadamy z Saranieckim.
Paul posuwał się już pewnym krokiem, ja też zaczyna­
łem dostrzegać zarysy drogi — lubię tę zupełną ciemność,
w którą trzeba się wdzierać przemocą, szkoda, że wiatru nie
ma, że się uspokoił na noc-
Oto i dom Wenigerów. Nie, już nie Wenigerów — raczej
Mitręgów. Zawsze jestem w kłopocie, gdy mi przyjdzie
nazwać właściciela tego domu, mam na myśli Wenigerów,
bo miałem z nimi do czynienia, zwłaszcza ze starym Weni-
gerem miałem sporo do czynienia, ale tam ważny jest
Mitręga, który już się rozparł na gospodarstwie, już wlazł
w oborę i stodołę. Co do Hruszczewskiej też nie mam wąt­
pliwości, zawsze mówię „gospodarstwo Hruszczewskiej”,
a nie „gospodarstwo Wolffa”. I porucznik Stopka też na­
rzuca się swoją osobą, swoim nazwiskiem, bo on, rządzi
starymi Bockmannami i co tydzień wozi do Kłodzka masło
na sprzedaż — on umie chodzić koło swoich interesów. Cie­
kaw jestem, jak ludzie mówią o naszym domu, „gospodar­
stwo Korneckiego” czy „gospodarstwo Hattwigów”?
Tuż za domem Wenigerów, a może raczej Mitręgów,
skręcamy ńa drogę polną i brniemy w ciemności w górę,
ku odległej konstelacji czerwonawych świateł. Trzy na dole,
dwa na górze, tylko pięć skupionych światełek w tej okoli­
cy, wnet przyjdzie czas, że tych światełek będzie mniej,
pozostaną tylko dwa. I wtedy już Erny tu nie będzie.
— Ou! — potknąłem się o kamień i dla odzyskania rów­
nowagi tak mocno klapnąłem butem o ziemię, że Paul na­
tychmiast chwycił mnie pod ramię i tak chwilę prowadził
—■ zaśmialiśmy się obaj. I przyszła mi ochota, by zapytać
go o coś, sam nie wiem, o co, w każdym razie miało to być
coś ważnego, coś równie ważnego, jak błazeńskie py­
tanie Ruryka: „Po co człowiek żyje na święcie?” — "Paul
powiedz mi pan wreszcie.-.” — tak jakoś chciałem zacząć,
a co dalej miało być, doprawdy nie wiem. Chwilę szliśmy
razem, ręka w rękę, i jakoś się zagubiłem w swoich myślach
i o nic nie zapytałem.
Zresztą byliśmy już blisko domu.

2 Najtrudniejszy język świata


Kapellmeister
Enders

nocy z soboty na niedzielę spadł wielki śnieg i stary


Volkmer odgarnął go na podwórzu, a ja robiłem ścież­
kę od bramy do szosy. Gdy się przekopałem do mostku
nad potokiem, oparłem się o szuflę, zapaliłem papierosa
i dmuchałem białym dymem ku oknom na piętrze, za któ­
rymi moja Irena spała zasypana pierzyną i śniegiem. Niech
śpi jak najdłużej. Dziś jest niedziela, po przeciwnej stronie
zajezdnego placu dom sklepikarza Syguły głucho zamknię­
ty, obsypany śniegiem. Wierzyć się nie chce, że kilka godzin
temu siedzieliśmy tam i hałasowali, ta wariatka, Danu­
ta Hruszczewska, upiła się i rozrabiała, aż porucznik Stopka
się śmiał, chociaż dba o to, by zachować powagę, jaka
przystoi oficerowi i patriocie. A teraz wszyscy śpią pod
śniegiem, wieś zrobiła się całkiem biała i pełna krągłości,
tylko czarna woda w potoku bełkoce, w pobliskim łesie
widać czarne dziury, przez które można wejść do środka
i spać.
Ale ja nie mogłem spać. Zawsze, gdy w naszym domu
szykuje się zabawa, zrywam się z łóżka skoro świt. Budzi
mnie świadomość, że wieczorem w naszej sali zejdzie się
cała wieś. Teraz dopiero, po niewczasie, żałuję, że wziąłem
to gospodarstwo. Ale wtedy, w lipcu, nie było już wielkiego
wyboru, sołtys doradził nam, byśmy się osiedlili u starych
Volkmerów. Trzy hektary zupełnie nam wystarczy, a co do
reszty... Właśnie chodzi o tę resztę, której jakoś nikt nie
chciał. To była ogromna sala ze sceną i bufetem. Za czasów
niemieckich urządzano tam zabawy, a w sezonie, gdy się
letnicy zjeżdżali, Volkmerowie prowadzili piwiarnię- Teraz
oni zajmowali się tylko gospodarstwem, oborą i mieszkali
na dole, a ja z Ireną na piętrze, w dużym pokoju, z którego
niekiedy wychodziłem wprost na balkon, by stamtąd spoj­
rzeć okiem gospodarza na ogromną salę, nabytek naprawdę
wątpliwej wartości. Bo wszelkie zebrania gromadzkie
i wszelkie zabawy tu się odbywały. Po prostu nie mogły
się odbywać gdzie indziej, bo drugiej takiej sali we wsi nie
było. Tylko jej zawdzięczam, że moje nazwisko znane było
szeroko, ludzie mieli zwyczaj mówić: „Zebranie gromadzkie
u Korneckiego” — to znaczy u mnie, „dziś przedstawienie
u Korneckiego” — czyli u mnie, „idziemy na zabawę do
Korneckiego” — więc znowu u mnie. Bywało, że gdy się
komuś przedstawiałem w gminie, w Lądku-Zdroju, lub na
targowisku w Kłodzku, ten ktoś z ożywieniem: „A Kornecki,
ze Zdarzyć, tak?”
Ale sława sławą, nie ona mi leży na sercu, chodzi o co
innego. Mianowicie o to, że komitet zabawowy w ponie­
działki śpi lub łazi po wsi i gasi pragnienie w sklepie Sy-
guły, a ja, jako właściciel tego okazałego obiektu, nie mo­
gąc znieść bałaganu, zabieram się razem z Ireną do zamia­
tania podłogi i mycia szkła. Sołtys radził mi: „Zaprzęgnij
swoich Niemców do roboty” — ale to takie gadanie. Nasza
Volkmerowa gotuje nam obiady i zajmuje się gospodar­
stwem, więc jakże mógłbym ją obarczać dodatkową robotą?
Z tego mostku nad potokiem widzę zasypaną śniegiem
i dziwnie poszerzoną drogę, na której długo jeszcze nikt się
nie pokaże, chociaż pewne znaki na niebie — dymy nad
kominami — wyraźnie mówią, że Niemcy już nie śpią.
Mogę tu stać jeszcze godzinę i wiem, że żadnego Niemca
nie zobaczę — pierwej któryś z naszych osadników wylezie
na drogę i poczłapie do sąsiadów. Najpewniej będzie to po­
rucznik Stopka, który zawsze wstaje wczas i dogląda Niem­
ców przy rannym udoju, a potem, po śniadaniu, wychodzi
z domu w kierunku młyna, gdzie się koncentruje sztab tych
spod znaku zielonej koniczyny. Może i ja bym się tam za­
ciągnął, gdyby nie drobna, pozornie nic nie znacząca prze­
szkoda: kiedyś plutonowy Kałuski, który nie cierpi Stopki,
powiedział o nim i jego stronnictwie: „Dla niego Polska, to
obora i masło, a gdzież może o to masło walczyć, jak nie
w PSL?” Nie, na razie nie mam zamiaru walczyć o masło.
Gdzieś w głębi wsi zakwiczała Świnia, przeciągle, roz-
paezliwie, jakby się nie mogła wyrwać spod śnieżnych zwa­
łów, potem ktoś w naszym domu brzęknął bańką od mleka.
I znowu cisza zaległa wieś, stałem na mostku i puszczałem
z ust kłębuszki białego dymu.
W pewnej chwili odczułem czyjąś obecność w pobliżu,
byłem pewny, że ktoś na mnie patrzy od strony sąsiedniego
gospodarstwa. Obejrzałem się i najpierw ujrzałem dwa czar­
ne okna, zdawało mi się, że stamtąd idzie czyjeś spojrzenie.
Ale nie. I na podwórzu nikogo nie było, i w ogródku mię­
dzy domem a potokiem też pusto, śnieżne papachy sterczą
na parkanowych słupkach.
Ujrzałem go tam, gdzie bym się najmniej spodziewał:
na środku sadu, między stodołą a stokiem pagóra. Enders.
Nasz kapelmistrz Enders. Gospodarstwo należy do jego
owdowiałej siostry, mieszka u niej od czasu, gdy się jakoś
wyrwał z oblężonego Wrocławia, więc jest tu jakby u sie­
bie, ale co on tam robi za stodołą, po co wlazł do ogrodu
i stoi po kolana w śniegu? I cóż on sobie myśli, że ja mu się
pierwszy ukłonię? Zawsze taki ugrzeczniony, nadskakujący,
a teraz zachowuje się tak, jakby mnie nie widział. Stoi
zwrócony do mnie bokiem, widzę jego chudą, drobno ryso­
waną twarz i wyraziste oczy. No, no, mój panie, poczekamy
jeszcze. Gdyby tu była Danuta Hruszczewska w swej fura­
żerce i wojskowym płaszczu, albo sołtys Saranieeki, już byś
ich widział, już byś się im kłaniał. Ale oni ciebie mają w no­
sie. Zauważyłem, że właśnie ci, którym najbardziej nadska­
kujesz, najpogardliwiej się o tobie wyrażają. „Ten kurdupel
Enders”, na przykład. Może nawet nie jesteś taki kurduplo-
waty, ale jakoś to przezwisko pasuje do ciebie.
Długi czas stałem oparty o szuflę, jednym okiem pilno­
wałem Endersa, drugim zerkałem na pustą i białą drogę,
która gdzieś tam skręcała w górną część wsi, gubiła się
wśród zaśnieżonych drzew i domów. Nareszcie ruszył się.
Szedł w moją stronę. Spojrzałem na niego dopiero, gdy się
zatrzymał przy parkanie i gdy usłyszałem jego głos:
— Cień topry pan!
— A dzień dobry — odpowiedziałem dostrzegając jego
wyszczerzone w uśmiechu zęby i zbyt małą brodę nad zbyt
wielką grdyką. Zauważyłem też, że spodnie ma wpuszczone
w cholewy czarnych butów, a na rękach czarne skórzane
rękawice.
— Pan zadowolony, zadowolony — powiedział po nie-
miecku w formie pół pytającej, pół twierdzącej. Uśmiechał
się, twarz przechylał przymilnie, zaglądał mi w oczy.
Zadowolony? Że śnieg taki ładny? Że dziś niedziela
i zabawa taneczna? Wcale z tej zabawy nie jestem zado­
wolony.
Ale okazało się, że on co innego miał na myśli.
— Proszę mi wierzyć, ja naprawdę cieszę się z polskich
sukcesów. Naprawdę. Tak powinno być. Niemcy muszą pła­
cić za awantury, sprawiedliwość musi być.
Nic mu na to nie odpowiedziałem, wydał mi się niepo­
ważny ze swą deklaratywnością i usłużnym zaglądaniem mi
w oczy. Widać wyczuł moją niechęć, bo natychmiast zmie­
nił temat, zaczął mówić o ładnej pogodzie i o dzisiejszej za­
bawie, która zapowiada się na „sto dwa”. Mówił prędko
i dużo, dykcję miał wyraźną, bez naleciałości prowincjonal­
nych — słuchałem jego paplania i zupełnie zapomniałem
zapytać go, czego on szukał w zaśnieżonym sadzie.
Powtórnie ujrzałem go późnym przedpołudniem, gdy —
jak zwykle w niedzielę — rozpoczynał ze swymi kamratami
ćwiczenia muzyczne, uparcie, niestrudzenie powtarzane
etiudy lub frazy nieznanych mi utworów. Zaczynali punk­
tualnie o godzinie dziesiątej. Było ich pięciu, najpierw stroili
instrumenty, piszczeli, brzdąkali — robiła się z tego istna
kakofonia, mająca swój dalszy ciąg w trudnych frazach,
które każdy muzyk ćwiczył z osobna dla siebie, zanim przy­
stąpiono do właściwych zespołowych prób. A grali rzeczy
trudne, z repertuaru klasycznego, i tu muszę przyznać, że
Enders niekiedy mi imponował. Ale nie wtedy, gdy nam
przygrywał do tańca, bo się mizdrzył obrzydliwie do pu­
bliczności, łamał się nad skrzypcami czyniąc przedziwne
wygibasy w kierunku tańczących par, szczególnie gdy wśród
nich zjawiał się porucznik Stopka lub sołtys Saraniecki.
Widziałem go, gdy grał sam na skrzypcach lub fortepianie.
Zupełnie inny człowiek. Skupiony w sobie, oddany wyłącz­
nie muzyce, nie zwracał uwagi na mnie czy innych przy­
godnych gapiów, po prostu nie istnieliśmy dla niego. W ta­
kich chwilach czułem dla niego coś w rodzaju szacunku,
jaki zawsze czujemy dla ludzi całą duszą oddanych jednej
sprawie. Wtedy nawet jego zewnętrzne mankamenty, które
czyniły go śmiesznym, jak chuderlawość ciała, zbyt cofnięta
broda i olbrzymia grdyka, nabierały jakiegoś odmiennego
znaczenia — zdawało mi się, że bez tej grdyki nie potra­
fiłby tak cudownie grać.
W tym czasie Irena już nie spała. Leżała z oczami otwar­
tymi, wpatrzonymi w sufit, drażniła mnie swym zasłucha­
niem, swą całkowitą biernością. Przecież wiedziałem, że na
muzyce się nie zna, nie ma zrozumienia dla utworów, które
Enders ze swą orkiestrą ćwiczy, dla niej istnieje tylko mu­
zyka czysto utylitarna, czyli taneczna. Z chwilą, gdy usły­
szy rytmiczne walenie w bęben lub skoczną melodię oberka,
natychmiast się ożywia, włącza się całym ciałem i duszą,
dostaje rytmicznych drgawek w nogach, w biodrach, w ra­
mionach. Ale teraz nie ma żadnego bum-bum, więc dlaczego
jest taka zasłuchana, nieobecna? Licho wie, o czym i o kim
ona myśli, głowę bym dał, że nie o Spinozie i jego Etyce.
A inna sprawa z naszym ślubem, który ona, nie wiadomo
dlaczego, odkłada do wiosny.
— I jutro znowu ten bałagan, to sprzątanie! — odezwa­
łem się tonem rozdrażnienia i jakoś bez związku z moimi
myślami.
Nie zareagowała na moje słowa, patrzyła w sufit.
— Gdyby nie twój upór, siedzielibyśmy na gospodar­
stwie Dreschera i mielibyśmy spokój!
Spojrzała wreszcie na mnie.
— Mój upór? Przecież ty nie chciałeś dużego gospodar­
stwa.
— Nie chciałem, nie chciałem! Bo liczyłem się z tobą,
wiedziałem, że chcesz być tu, bliżej ludzi. No i bliżej Stopki-
Natychmiast pożałowałem swej zapalczywości, było już
za późno, by ją naprawić, obrócić w żart ten przytyk o Stop­
ce — w jej spojrzeniu dostrzegłem wszystko: wyraz polito­
wania, szyderstwa, triumfu. Wolałbym, żeby mi odpowie­
działa w sposób złośliwy lub opryskliwy, niżeli badała mnie
tym spojrzeniem milczącym i na swój sposób mądrym —
w tym momencie wydała mi się o wiele ode mnie starsza,
choć w rzeczywistości była o pięć lat młodsza.
W samą porę zjawił się w naszym pokoju Wyrwaś. Jak
zawsze żwawy, sprężysty, z uśmiechem na okrągłej gębie.
Koniecznie chciał, żebym zeszedł z nim na dół i przyjął do
bufetu towar przeznaczony na zabawę. Wyjątkowo dobry
towar, bo oprócz wódki i wędlin aż siedem skrzynek piwa,
które ten spryciarz Syguła wydębił od kogoś w Kłodzku.
Irena poderwała się na łóżku.
— Poczekajcie, ja też pójdę z wami.
Podszedłem do drzwi balkonowych i spojrzałem na salę.
Nieraz już to robiłem i zawsze doznawałem uczucia lekkie­
go zawodu- Nie wiem, czego się spodziewałem, a tam nigdy
nic nadzwyczajnego się nie działo, muzykanci wydawali mi
się przedziwnie spokojni i sztywni w zestawieniu z wybu­
chami muzycznych fraz, wzmocnionymi rezonansem ogrom­
nej a pustej sali. Pierwszy rzucał mi się w oczy kapelmistrz
Enders, który stał przy swoim pulpicie i grał na skrzypcach,
czasem podnosił smyczek i dyrygenckim ruchem zwracał
się ku czterem kompanom siedzącym na krzesłach.
W tej chwili na sali panowała zupełna cisza i to mnie
właśnie zaciekawiło, i dlatego wyjrzałem przez okienko.
Dlaczego nie grają? Zawsze ćwiczą niezmordowanie i bez
przerw do godziny pierwszej, a teraz siedzą na krzesłach
w zupełnym bezruchu, Enders stoi przy swoim pulpicie, ale
bez skrzypiec w ręku. Nawet nie rozmawiają z sobą, można
by pomyśleć, że są zmęczeni i odpoczywają — wszyscy byli
zwróceni w jednym kierunku, twarzami ku wejściu na salę.
Nad nimi zaś, nad sceną, czerwono-białe szarfy z bibuły
i wielki napis: „JESTEŚMY U SIEBIE” — patriotyczny po­
mysł porucznika Stopki.
Irena już była ubrana, czesała się przed lustrem, a Wyr-
waś opowiadał:
— Wy nie wiecie, co się dziś w nocy działo u Pitonia.
Mało brakowało, a byłby spalił swoją budę razem z Niem­
cami. On zawsze ten bimber robi w szopie, a tam pełno roz­
maitych łachów. Zajęły się od żelaznego pieca. Rany boskie,
co on się naskakał, zanim ten ogień zadusił!
— A dobrze mu tak — powiedziała Irena — to taki
góralski chytrus, on najwięcej tego bimbru Sygule sprze­
daje- Proszę! — odpowiedziała na pukanie w drzwi.
Weszła stara Volkmerowa i zapytała, czy już robić dla
nas śniadanie. Chciałem najpierw wnieść do bufetu towar
przywieziony przez Wyrwasia, więc powiedziałem starej, że
przyjdziemy za jakiś kwadrans. Wydało mi się, że jest
z czegoś niezadowolona, cofnęła się i zawarła za sobą drzwi.
I wtedy to się zaczęło. Tam, na sali, na scenie.
Najpierw zagrzmiały mosiężne talerze. Zagrzmiały trzy­
krotnie i zamilkły. Chwilę trwała zupełna cisza, potem
gdzieś pod nami, w głębi budynku, odezwały się głuche
werble, seryjne, urywane bicie w bębny. To szło jakby spod
ziemi, jakby z samego dna piwnicznych fundamentów, ale
już nabrzmiewało, już groziło czymś nieuniknionym, co mu­
si mieć swój dalszy ciąg. Staliśmy zesztywniali i zasłuchani.
Patrzyłem na Irenę, która odwróciła się od lustra i znieru­
chomiała z grzebieniem w ręku, ze szpileczką w wargach.
Bębny biły głucho, ale jakby coraz bliżej, coraz potężniej,
już wiedziałem, że te werble muszą wyjść z podziemia
i zabrzmieć pełnym hukiem na sali. To było nieuniknione,
to musiało się stać, czekałem aż zagrzmią na sali i wtedy
dopiero przyskoczyłem do okienka w drzwiach.
Było ich czterech. Czterej chłopcy, może dwunastoletni,
ubrani w krótkie, harcerskie spodenki. Maszerowali równym
krokiem i bili w bębny kołyszące się miarowo na wysokości
ud. Twarze przyjemne, podobne do siebie, jak u braci czwo­
raków, pełne powagi, naburmuszone, niemal groźne. Masze­
rowali wzdłuż ściany prawą stroną sali, bili w bębny i co­
raz chmurniej, coraz groźniej patrzyli spod czoła. Potem
całą czwórką skręcili na defiladową trasę wzdłuż sceny
i wtedy drewniane pałeczki jeszcze mocniej uderzyły w bę­
bny.
Ci na scenie stali wyprężeni w postawie „baczność”, na
samym przodzie Enders z twarzą ściągniętą w pionowe,
jakby skamieniałe rysy — nad sceną zaś czerwone szarfy
i wielki napis: „JESTEŚMY U SIEBIE”.
Czułem przy sobie Irenę i Wyrwasia, którzy też przy­
warli twarzami do okienka — trzy głowy jedna przy dru­
giej — i był taki moment, że chciałem otworzyć drzwi
i wyskoczyć na balkon, nie wiem dlaczego się powstrzyma­
łem. Tymczasem chłopcy równą czwórką, równym krokiem,
skręcili w lewo, maszerowali wzdłuż ściany i ciągle bijąc
w bębny zeszli do sieni, zniknęli w głębi budynku i tam
zamilkli.
Wtedy dopiero otwarłem drzwi, wyszedłem na balkon
i wówczas ten kurdupel ze sceny zobaczył mnie, zgiął się
w ukłonie i posłał mi całą serię służalczych uśmiechów.
Nikt z naszej trójki tego widowiska nie komentował,
nikt nic nie mówił. Bo właściwie, co było mówić? Prawda,
że to widowisko było dla nas gorszące, ja osobiście czułem
się wzburzony, czułem, że i Wyrwasiowi cała ta heca nie
podoba się. Ale w tym wszystkim było coś tak śmiesznego,
że z kolei ja sam naraziłbym się na ośmieszenie, gdybym
chciał wyrazić swoje oburzenie czy w inny sposób potrak­
tować to zdarzenie poważnie. Czułem się głupio po tym
wyskoku na balkon, był to niemądry odruch, mało brako­
wało, a byłbym krzyknął do tego muzykusa: „Ty łajdaku,
widziałem, wszystko widziałem!”
Nie wiem, co Irena myślała, co ona odczuwała, ale za
Wyrwasia mogę ręczyć. Jemu te bębny mocno utkwiły
w pamięci. Przekonałem się o tym później wieczorem pod­
czas zabawy.
Do dziś dnia nie wiem, jaką ja właściwie funkcję pełni­
łem na naszych zabawach. Byłem wieczystym członkiem
komitetu zabawowego, więc miałem prawo do wszystkiego
się wtrącać, ale za główny obowiązek poczytywałem sobie
witanie najdostojniejszych gości i kierowanie ich ku stołom.
W księgach naszego starostwa figurowałem jako właściciel
tego wielkiego domu, pochlebiała mi rola gospodarza, kie­
rownika tej sali — była to dla mnie moralna kompensata
za nieuniknione, poniedziałkowe zamiatanie tejże sali. Przy­
krą stroną mojej honorowej funkcji było to, że musiałem
niemal do północy zachować trzeźwość ze względu na no­
bliwe panie, które nie cierpiały mężczyzn pijących. Na
przykład pani Ludyńska, żona damskiego krawca ze Lwowa,
matka dorastającej, wychuchanej córki. W ogóle cała ta ro­
dzinka, to miód, słodycz zaprawiona wonnymi olejkami. Te
czułostki, to głaskanie rączek, „co kochanie, jak się czujesz?”
ten tatuś uczulony na każde westchnienie mamusi, ta jego
wstrzemięźliwość, ta nienaruszona szklaneczka piwa! Nie,
nie mogłem długo przy nich siedzieć, robiło mi się mdło.
Niechętna była też pijakom stara pani Hruszczewska,
dawna właścicielka jakiegoś mająteczku pod Lwowem. Na
zabawę przychodziła tylko ze względu na Danutę, ale nie
po to, by pilnować jej cnoty, bo dziewczyna dawno ją stra­
ciła w wojsku — chodziło jej o to, by córunia się nie upiła.
Oczywiście wszystko było w porządku, dopóki Danuta sie­
działa z matką przy stole, ale wystarczyło, by ją ktoś zapro­
sił do tańca i wciągnął w tłum — po chwili wracała aż nadto
wesoła: „Mamo, już jestem boska, nic mi nie zrobisz”.
Wreszcie zjawił się porucznik Stopka ze swoją siostrą,
która przy jego efektownej postaci wyglądała ndepokażnie,
jak indyczka przy indyku. Chwilę przed tym orkiestra za­
milkła i pary opuszczały środek sali, kawalerowie kłaniali
się szarmancko tancerkom wystrojonym w przedziwne su­
knie — bufiaste albo obcisłe, zbyt długie lub nieco przy-
krótkie, kolorowo kwiaciaste lub wytwornie czarne. Trzeba
pamiętać, że w owym czasie, gdy jeszcze Niemcy byli, w na­
szej wsi kwitło życie towarzyskie, obowiązywały pewne
formy, swoisty savoir-vivre. Niestety później te dobre oby­
czaje zanikły. Później, to znaczy, gdy Niemcy wyjechali,
a my — za przeproszeniem — zabraliśmy się do wyrzucania
gnoju i karmienia świń.
Podejrzewam, że porucznik Stopka specjalnie odczekał
aż orkiestra zamilknie, sala się uciszy i dopiero wchodził.
I zapewne jego wchodzenie odbyłoby się tak, jak sobie za­
planował, gdyby nie Wyrwaś, który podskoczył ku niemu
i z serdeczną nachalnością chwycił go za rękę. Koniecznie
chciał go mieć w swoim towarzystwie, ciągnął go do stołu
nie zważając na jego siostrę, która zostawała w tyle. Było
trochę śmiechu wśród publiczności, porucznik stawiał opór
Wyrwasiowi przyjmując postawę zupełnie nieefektowną,
wręcz komiczną.
Ja zaś ruszyłem ku nowym gościom, którzy zjawili się
w wejściu i stanęli bezradni. Kompletnie bezradni i jakby
spłoszeni widokiem tak licznej publiczności. Nie spodzie­
wałem się ich, przyszli na zabawę po raz pierwszy i chyba
po raz ostatni. Gdybym był po paru kieliszkach, pozwolił­
bym sobie na żart, zwróciłbym się ku publiczności i zaanon­
sowałbym:
— Państwo profesorostwo Woźniakowie!
Bardzo się ucieszyli, kiedy ich poprowadziłem do stołu
Ludyńskich, witali się z nimi ceremonialnie i długo kokosili,
zanim usiedli. Przez cały ten czas profesor Woźniak trzy­
mał mnie przy sobie, to znaczy ruchem ręki lub spojrze­
niem dawał mi do zrozumienia, żebym nie odchodził. Wre­
szcie usiadł na dobre, usiadł w sposób absolutny i wtedy
dopiero nachylił się ku mnie:
— Mam dla pana coś ciekawego.
Chciałem żeby od razu powiedział, o co chodzi, ale z nim
nie taka łatwa sprawa — staruszek chciał zaostrzyć moją
ciekawość, zostawić sobie przyjemność na później. Byłem
pewny, że znów pokaże mi fotografię jakiegoś zabytku, ka­
pliczki przydrożnej lub figury świątka. On łaził za tymi
rzeczami po ziemi kłodzkiej, szperał też po kronikach koś­
cielnych i pisał jakąś pracę historyczną.
Orkiestra mosiężnym grzmotem zapowiedziała nowy ta­
niec, pary ruszyły od stołów ku środkowi sali. W tłumie
dostrzegłem Irenę, jak zawsze w czasie tańca rozpromienio­
ną, przecisnąłem się ku niej i odbiłem ją młodemu Kobieli,
o którym mówiono po cichu, że jest ukrywającym się akow­
cem. Irena tańczyła z niezwykłą lekkością, z uniesieniem,
jakby daleka ode mnie, ale też chyba nieświadoma otocze­
nia, nie widząca innych tancerzy, innych par. Niedługo z nią
tańczyłem, bo nawinął się sołtys Saraniecki i on z kolei
odbił mi Irenę, a wir tańczących zniósł mnie na płyciznę
obok stołu porucznika Stopki i tu Wyrwaś jednym pociąg­
nięciem osadził mnie na krześle. Tak, był już najwyższy
czas, bym się napił czegoś treściwego. I dobrze, że trafiłem
akurat na Wyrwasia, a źle, że przy tym stole siedział Stopka,
bo nie lubiłem z nim pić — zbyt rozważnie dozował swoje
kieliszki, pił jakby według ustalonego na cały wieczór har­
monogramu. Poza tym... Nie zauważyłem, żeby tego wieczo­
ru tańczył z Ireną, oboje zachowują się tak, jakby się jeszcze
nie zauważyli. Wyraźnie udawana obojętność. Ukradkiem
spoglądam na jego twarz, zawsze opanowaną, zawsze pod­
daną samokontroli. Jak on się pilnuje, by nie zdeformować
swojej twarzy śmiechem czy innym szczerym grymasem.
W tej chwili udaje, że nie dostrzega Ireny, która się zbliża
ku nam w tanecznych obrotach. Natomiast Wyrwaś ją zo­
baczył, Wyrwaś, który już miał porządnie w czubie. Chwy­
cił mnie za rękę.
— Ty, ja sobie zatańczę z twoją kobitką!
— A tańcz, jeśli cię Saraniecki nie odpali.
Poszedł i najzwyczajniej w świecie odbił sołtysowi par­
tnerkę, widać Saraniecki przyjął to jako dobry żart, bo
uśmiechnięty wycofał się, przysiadł się do nas i powiedział:
— Skurczybyk, żeby nie zaczął rozrabiać.
— Jeszcze za wcześnie — uspokoiłem go — on zwykle
zaczyna około północy.
— Ale już nie dawajcie mu więcej wódki.
— To musiałbyś ogłosić przez megafon całej sali.
Tak, z tym Wyrwasiem nieraz mieliśmy kłopot. W póź­
nych godzinach zabawy, po wielu serdecznościach, objawach
przyjaźni wobec całego świata, przychodził moment, kiedy
Wyrwaś stawał się zaczepny wobec ludzi obcych, przyby­
łych z sąsiednich wsi- W innych warunkach jego zadzior-
ność byłaby sygnałem do bójki, dziwiliśmy się, że dotych­
czas jeszcze od nikogo nie oberwał po łbie. Zawsze znalazł
się przy nim jakiś obrońca: „Dajcie mu spokój, on pijany,
on nie wie, co robi”. Zresztą w tym czasie wszyscy byliśmy
wobec siebie ustępliwi, skłonni do zgody — dopiero później,
gdy Niemcy wyjechali, nasze zabawy przybrały odmienny
charakter, stały się miejscem wielu osobistych porachun­
ków.
Tego wieczoru Wyrwaś zrobił nam dwa nie byle jakie
kawały. I znacznie wcześniej, niż mogliśmy się spodziewać.
Pierwszy jego wybryk był zupełnie dla nas niezrozumiały.
I groźny — mógł się dla niego skończyć tragicznie.
Gdy orkiestra zamilkła i pary rozeszły się pod ściany,
przeszedłem na drugą stronę sali, by swoją szacowną osobą
zasilić grupę inteligencką, w szczególności profesora Woź­
niaka i jego małżonkę. Przy ich stole, prócz Ludyńskich,
zastałem Danutę Hruszczewską. Od razu się zorientowałem,
że była dla tych ludzi towarzystwem kłopotliwym, bo zacho­
wywała się krzykliwie — wpadły mi w uszy jej chełpliwe
słowa: „Ja sobie zawsze dam radę ze Szwabami!” Profesor
Woźniak bronił się przed nią wymuszonym uśmiechem
i skoro mnie zobaczył, dał ręką znak, bym usiadł obok niego-
Prawda, miał mi coś pokazać.
— Słucham, panie profesorze...
Odczekał chwilę, by podniecić moją ciekawość, rozparł
się w krześle i palcami olm rąk przebierał po stole. Po czym
nagle nachylił się ku mnie i prosto w ucho:
— Bóg bez ludzi nie byłby Bogiem!
Spojrzałem na niego nieufnie. Sens tego powiedzenia
był dla mnie niejasny i samo powiedzenie jakoś nie paso­
wało do profesorka, do jego etnograficznych kolekcji. On
zaś patrzył na mnie wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie
z całą pewnością malowało się na mojej twarzy.
— Niech pan zgadnie — zapytał — czyje to jest, kto to
powiedział?
Bezradnie rozłożyłem ręce — skąd mogę wiedzieć?
— Hegel!
Powiedział głośno „Hegel” i patrzył na mnie tak, jakby
już wszystko było jasne.
— Hegel? — zapytałem-
— Tak, proszę pana, Hegel. Niemiec. Rozumie pan:
Niemiec. Tylko w niemieckim mózgu mogło się coś takiego
wylęgnąć. „Bóg bez ludzi nie byłby Bogiem”. Ale to trzeba
sobie umiejętnie przetłumaczyć: „Bóg bez Niemców nie
byłby Bogiem”.
— Rzeczywiście — przyznałem — w tym coś jest.
— Pewnie, że jest. Jest i „Gott mit uns”. Bóg zmobili­
zowany dla Niemców. Wielki rekrut podporządkowany ka­
pelanom i generałom.
Nagle Danuta odwróciła się od pań i nachyliła ku mnie:
— O co chodzi? Co tam profesorek gada? O jakich ge­
nerałach?
Wyobraźcie sobie, zamiast „pan profesor”, ona w głos:
„profesorek”! Powiedziałem jej, że nie chodzi o żadnych ge­
nerałów, tylko o pewnego faceta, 'który powiedział, że Bóg
bez Niemców nie byłby Bogiem. Omal nie zerwała się
z krzesła.
— Który to powiedział! Pokaż mi, który!?
Nie wiem, dlaczego mi to strzeliło do głowy, bez na­
mysłu wskazałem na orkiestrę:
— Kapellmeister Enders.
Zapalczywie zwróciła się ku scenie i w tej samej chwili
Enders jakby odczuł, że o nim mowa, zakołysał się w takt
walczyka i z twarzą przytuloną do skrzypiec patrzył w na­
szą stronę, słał nam przymilne uśmiechy.
— Ja sobie z nim pogadam! — odgrażała się Danuta. —
Tak po polsku pogadam. Ani mu niemiecki Bóg nie po­
może!
Skinąłem głową zachęcająco, nie miałem nic przeciwko
temu, by ten muzykus dostał cięgi za zdrożne myśli swego
wielkiego rodaka. Nie wiem, co by mu Danuta zrobiła, gdy­
by teraz orkiestra skończyła grać i Enders musiałby odłożyć
swoją broń-skrzypce.
Profesor Wożniak, widać urażony natręctwem Danuty,
wlepił oczy w stół i czekał, by móc wreszcie wypowiedzieć
swoje uciułane myśli do końca.
Ale nie doczekał się, bo wtedy właśnie wybuchnęła
awantura z Wyrwasiem.
Zaczęło się od tego, że przy wejściu na salę zrobiło się
luźno i wszyscy patrzyli w tamtym kierunku, więc my też.
Ujrzeliśmy dwóch mężczyzn w ubraniach cywilnych, z ka­
rabinami przewieszonymi przez ramię. Jeden zupełnie mło­
dy i tęgi, w skórzanej kurtce, typ raczej nieprzyjemny, dru­
gi był niskiego wzrostu, o wyglądzie starego, wysłużonego
poczciwca, który niejedno w życiu widział. Stali przy
drzwiach i obserwowali tańczących, a wszyscy już wiedzieli,
że są to ubowcy — później okazało się, że sołtys Saraniecki
znał osobiście tego młodego.
Zobaczyłem ich w momencie, gdy ruszali z miejsca,
pewnie chcieli obejść i spenetrować całą salę. I wtedy sta­
nął przed nimi Wyrwaś i zatrzymał ich żądając, by się
wylegitymowali. Postąpił słusznie, a raczej postąpiłby słu­
sznie, gdyby... Wolno mu było sprawdzić ich dokumenty
czasy były niespokojne, słyszało się o bandytach podszywa­
jących się pod pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Ale
to, co w następnej chwili zrobił Wyrwaś, było dla nas zu­
pełnie niezrozumiałe.
Stary ubowiec, nie zwlekając, sięgnął do kieszeni, przed­
stawił legitymację Wyrwasiowi, a on błyskawicznym ru­
chem wyrwał mu ją z ręki, przetargał na pół i rzucił na
podłogę. I w nogi! Prysnął w tłum, między tańczących
i zniknął. To świadczy o tym, że momentalnie zdał sobie
sprawę z tego, co zrobił, może już w tej sekundzie, gdy
rzucał przetargany kartonik na podłogę. Ubowcy wyraźnie
byli zaskoczeni, zwłaszcza ten stary jakby zdrętwiał i długo
patrzył w podłogę, zanim się zdecydował schylić po zni­
szczony dokument. Ten drugi, w skórzanej kurtce, zdjął
karabin z ramienia i trzymając go lufą ku podłodze, ruszył
w tłum, w kierunku, gdzie zniknął Wyrwaś. Trudno powie­
dzieć, co on by zrobił, gdyby znalazł Wyrwasia — mówiono,
że był zdecydowany „kropnąć” go, że miał prawo to uczy­
nić.
Przez salę jakby wiatr przeciągnął i narobił zamętu.
Jedne pary jeszcze tańczyły, inne cofały się ku ścianom,
rodzina Ludyńskich i Woźniakowie z markowanym popło­
chem wstali z krzeseł, nie wiedzieli, co robić. Wreszcie
orkiestra zamilkła i skórzany ubowiec znalazł się na środku
sali w otoczeniu kilku czy kilkunastu mężczyzn. Pierwszy
był tam sołtys Saraniecki, który już trzymał ubowca pod
ramię, coś mu tłumaczył, prosił. Z drugiej strony czepiała
się go Danuta, słyszałem jej podniesiony głos: „Towarzyszu,
towarzyszu!” Tym drugim ubowcem też się zaopiekowano,
tak że w końcu ulegli perswazjom, złagodnieli i pozwolili
się zaprowadzić do salki bufetowej, gdzie sprytny Syguła
już zesuwał stoły i szykował, co na stół potrzeba.
W ten sposób cały aktyw gromadzki znalazł się przy
wspólnym stole. Mam na myśli aktyw samorządowy, admi­
nistracyjny, a nie aktyw intelektualny, bo naukowcy, spe-
ej aliści od Hegla, nawet polityczny lider od PSL, czyli po­
rucznik Stopka, pozostali na swoich starych miejscach.
Siebie nie biorę tu w rachubę, bo moje stanowisko w gro­
madzie było niejasne; wprawdzie wiedziałem coś niecoś
o Heglu, ale też miałem sposób bycia właściwy ludziom,
którzy nigdy w życiu o Heglu nie słyszeli.
Przy tym stole zasiadło nas kilkanaście osób i w spo­
sób chaotyczny roztrząsaliśmy ważny problem; mianowicie,
czy człowiek kompletnie pijany, w tym wypadku Wyrwaś,
nie odpowiada za swoje wybryki, bo nie wie, co robi, czy
też w myśl polskiego porzekadła „in vino veritas”, jego
czyn jest wyrazem tego, co on po trzeźwemu myśli i czuje,
a tak uparcie twierdzili ubowcy. I tu przyszła z pomocą
moja Irena.
— Proszę panów, on po pijanemu całkiem durnieje,
dostaje takiej manii, żeby wszystkim targać legitymacje.
Kiedyś mojemu Władziowi (popatrzyła na mnie wtrącając:
prawda, Władziu?) potargał dowód, a przecież on Władzia
lubi- I Rurykowi też potargał, a potem płakał i przepra­
szał go.
To był argument! Zresztą ubowcy w miarę wychylanych
kieliszków coraz bardziej byli skłonni uwierzyć w niewin­
ność Wyrwasia.
— No to poszukajcie go, niech on tu przyjdzie.
Myślałby kto, że Wyrwaś drapnął tam, gdzie pieprz
rośnie, że go nikt nie znajdzie. On już był na sali, już tam
siedział w towarzystwie Kobieli. Trudno sobie wyobrazić
podobny wypadek u Niemców, z jakimś niemieckim Wyr-
wasiem — już dawno jego rodacy postaraliby się o to, by
go wyciągnąć z mysiej dziury i oddać władzy. A nasz Wyr­
waś był w mysiej dziurze, widziano go, jak bocznym wej­
ściem wskoczył do rekwizytorni za scenę i tam się skrył
między gratami. Teraz plutonowy Kałuski znalazł go na sali,
był wściekły na niego: •
— Ty draniu, aleś narobił bałaganu! Chodź teraz, poga­
daj z nimi.
Zerwał się ochoczo, jakby uradowany, że go nareszcie
zapraszają i poszedł za Kałuskim.
Nikt nie oczekiwał po m-kp_szczególnych oznak skruchy,
spodziewałem się jednak, żeprzynajmniej powie coś do star
rego ubowca lub okaże jakieś zakłopotanie- Nic podobnego.
Żwawo zasiadł do stołu, zagadał coś do Ireny, do Danuty,
i sięgnął po kieliszek:
— Na zdrowie! Niech żyje Polska Ludowa!
Stary ubowiec długo, uważnie mu się przyglądał.
Nieco później rozmowa przy tym stole stała się zupełnie
chaotyczna, mówił, kto chciał i do kogo chciał, najgłośniej
Danuta Hruszczewska, która już zupełnie wyzwoliła się
spod nadzoru matki. Przy pobliskim bufecie ogromny tłok,
ogólne zamieszanie. Zjawiły się tam trzy czy cztery Niemki,
które już bywały tu na poprzednich zabawach i nabierały
coraz większej śmiałości. Natomiast młodzi Niemcy, w czar­
nych garniturach, trzymali się skromnie na uboczu, chociaż
co chwilę któryś z osadników do nich zagadywał, później
i do kieliszka zapraszał.
Najwięcej zamieszania czyniła orkiestra, którą Enders
wyuczył polskich hop-sa-sa, różnych oberków i kujawiaków.
Nie było sposobu, by się wymigać od tańca, chcąc nie chcąc
musiałem się włączać w ten murzyńsko-kobiecy żywioł.
Niechże mnie ktoś nie rozumie źle, bo nie czułem jakiejś
szczególnej niechęci do kobiet lub Murzynów. Miałem wte­
dy ważkie powody, by nie lubić tańca, uważałem, że nad­
mierna ochoczość do podrygiwania w takt muzyki jest nie­
godna mężczyzny, świadczy, że jest on albo nieuformowany
intelektualnie, albo w okresie rui.
Myślę, że tego wieczoru nikogo z naszych osadników
na sali nie brakowało. Wśród tańczących spotkałem leśnika
Gurdę i Zahorczuka, gdzieś na korytarzu natknąłem się na
Ruryka. To był człowieczek trochę niesamowity,' o twarzy
sczerniałej i wysuszonej, której nikt jeszcze nie przyłapał
na uśmiechu. Obcych ludzi straszył tą gębą, ale dla nas,
którzyśmy go znali, był prawdziwym clownem. Takim do­
morosłym i wcale nie głupim clownem, który występował
tylko w okolicznościach sprzyjających, gdy wiedział, że całe
towarzystwo patrzy na niego i czeka na to, co on powie, co
zrobi.
Do Ludyńskich i Woźniaków dosiadły się dwie panie:
osierocona przez córkę Hruszczewska i nauczycielka Papiń-
ska. Całe to towarzystwo po awanturze z Wyrwasiem sku­
piło się ciaśniej, skonsolidowało jakby dla obrony przed
jakimś niebezpieczeństwem — i może dlatego Woźniakowie
nie pierzchnęU jeszcze do domu. Nie kwapiłem się do tego
towarzystwa, bo jak już powiedziałem, przy Ludyńskich
dostawałem mdłości, a od profesora, w tym nastroju zaba­
wowym, wolałem stronić, bo czułem po jego tęsknych spoj­
rzeniach, że chce mnie uraczyć opisem wieśniaczych skrzyń,
które znalazł w czeskich domach gdzieś pod Kudową. Zre­
sztą była to już pora, kiedy chciałem się uwolnić od obo­
wiązków gospodarza, w dodatku obowiązków honorowych,
bo cały zysk z tej zabawy ciągnął Syguła, a pośrednio także
jego dostawcy samogonu. Do licha, dopiero po wielu mie­
siącach spostrzegłem, że moja solidna firma „Władysław
Kornecki” służyła im jako doskonały filtr przepuszczający
czystą wódkę, a zatrzymujący brudne złotówki-
Więc krążyłem po sali, po bufecie, zatrzymywałem się
przy znajomych. W pewnej chwili, wcale nie proszony,
przysiadłem się do stołu porucznika Stopki. Był on, jego
niepokaźna siostra, oraz dwaj mężczyźni: niejaki Sarnecki,
dawny ekonom jakiegoś majątku, a teraz właściciel ponie­
mieckiego młyna i młody człowiek nazwiskiem Bogucki,
który podobno ukończył prawo na uniwersytecie lwowskim,
ale nie ujawniał swego wykształcenia ze strachu przed ko­
munistami, którzy rzekomo mieli tępić inteligencję. Z miej­
sca odczułem, że nie jestem dla nich towarzyszem pożąda­
nym, przed chwilą rozmawiali żywo, teraz zamilkli, nie
wiedzieli, jak się zachować. Więc wymyśliłem jakiś pretekst
i odszedłem od nich.
Gdzieś w pobliżu zatrzymał mnie plutonowy Kałuski.
Wskazał twarzą na towarzystwo porucznika Stopki i za­
pytał:
— No i co tam nasi patrioci?
„Patrioci”. Chodziło mu nie tyle o Sarneckiego i Bo­
guckiego, co o Stopkę. Nigdy nie mówił wyraźnie, co ma
za złe temu oficerowi, domyślałem się jednak, że on, fron­
towiec odznaczony za Kołobrzeg, nie mógł sympatyzować
z żołnierzem, który wojnę przesiedział w oflagu, a teraz po­
pisuje się recytując z pamięci fragmenty z „Ogniem i mie­
czem”. Osobiście podzielałem niechęć Kałuskiego do Stopki,
ale z zupełnie odmiennych powodów.
Pamiętam, że w czasie mojej rozmowy z Kałuskim mu­
zykanci mieli dłuższą przerwę, posilali się kanapkami i pi­
wem, które im na zarządzenie sołtysa przyniesiono- Siedzie­
li w głębi sceny, tylko Enders stał oparty o fortepian
i, zerkając w naszą stronę, mówił coś do nich. Musiało to
być coś zabawnego, może o mnie, może o Kałuskim, bo
3 Najtrudniejszy język Świata 33
tamci się zaśmiali spozierając w naszą stronę, a Enders jak­
by spłoszony tym śmiechem, rzucił ukradkowe spojrzenie
ku nam i nagle spoważniał, zagadał o czymś innym. Wcale
mi się to nie podobało, pomyślałem sobie: „Ty chłystku, ty
taki owaki”. Bo mogę się zgodzić z tym, że Niemiec mnie
nienawidzi, niech nawet wszyscy patrzą na mnie z niena­
wiścią, im to jakoś do twarzy, ale żaden nie śmie kpić sobie
ze mnie, dowcipkować moim kosztem. Być może jego dow­
cip dotyczył kogo innego, ludzi było dużo, obsiedli wszyst­
kie stoły, krążyli małymi grupkami między bufetem a salą.
Ogólną uwagę zwracał młody ubowiec (już bez skórzanej
kurtki, bo niedawno tańczył z Ireną) stojący przy wejściu
w towarzystwie młodych osadników, którzy go wyraźnie
adorowali. Widziałem też Wyr wasi a, który z niezwykłym
ożywieniem mówił do Ruryka i machał rękami, jakby mu
chciał coś zasygnalizować marynarskim kodem. Po chwili
już go tam nie było i Ruryk stał sam, taki śmieszny ponu­
rak, nie wiadomo, o czym myślący.
Więc była długa przerwa, orkiestra milczała i nareszcu
można było coś zobaczyć, coś pomyśleć- Wkrótce muzyk?
i kobiety znów wezmą nas w obroty i sala znów przesiąknie
pierwiastkiem erotycznym, stanowiącym dla kobiet iścit
ekologiczny zespół warunków, w którym te istoty mogą sP
najbujniej rozwijać. Ale chwilowo nie było żadnego hop
-sa-sa, był tylko gwar rozmów, gęsty szum na sali, kołyszą
ce się w górze czerwone wstęgi i ten ozdobny napis, do któ
rego jużeśmy przywykli i którego już nikt nie dostrzega!
„JESTEŚMY U SIEBIE”.
Pamiętam, że staliśmy nie opodal Ludyńskich, kilka raz;
przechwyciłem zapraszający uśmiech profesora Woźniaka
czułem, że wypada mi wreszcie do nich podejść, było m
nawet przykro, że tak długo się ociągam. Interesowały
mnie Niemki, które w jednym kącie sali zabawiał Molenda,
w drugim Zahorczuk. Jak oni się tam porozumiewali, Bóg
raczy wiedzieć, bo obaj osadnicy tyle po niemiecku mówili,
co owe Niemki po polsku, ale jakieś rezultaty były, bo
dziewczęta co chwilę wybuchały śmiechem. Coś mi się
w tym śmiechu nie podobało, wydał mi się niestosowny czy
jakby nie na miejscu. Był to śmiech zwyczajny, kobiecyf
a ja może oczekiwałem, że one będą się śmiać jakoś inaczej
zdawało mi się, że Niemki na zabawie nie powinny być
zwyczajne, kobiece. Ich kawalerowie, chłopaki w czarnych
garniturach, trzymali się razem, stali na uboczu i zdaje się,
że nikt na nich nie zwracał szczególnej uwagi. Oni też byli
zwyczajni, zupełnie nieciekawi. Przypatrywałem się im
dłuższą chwilę, pamiętam, że to wpatrywanie męczyło mnie
jakoś, nie mogłem dopatrzyć się w nich czegoś osobliwego,
co, według mego mniemania, powinno w nich być, w ich
twarzach, w ich sposobie bycia. Nic nie było. I w starych
Volkmerach i we wszystkich Niemcach, których we wsi
znałem, też nic nie było — zawsze doznawałem uczucia za­
wodu, gdy coś do mnie mówili, gdy pracowali, gdy jedli
z nami obiad. Zrozumcie: oni jedli w sposób całkiem zwy­
czajny.
Wreszcie znalazłem się razem z Kałuskim tuż przy stole
Ludyńskich i Woźniaków. Pierwsza zagadnęła nas pani Hru-
szczewska, zapytała o Danutę, czy nie wiemy, gdzie ona
w tej chwili jest.
— Niech się pani nie martwi — uspokoił ją Kałuski —
jest pod opieką UB.
£ W tym momencie do stołu zbliżył się Ruryk. W jednej
jręce niósł krzesło, w drugiej trzymał mały kwiatek, taki
czerwony wazonikowy kwiatek.
£ — Można? — zapytał kłaniając się całemu towarzystwu.
■ > I po cóż te ceregiele? Wcale nie czekał na pozwolenie,
usiadł na swoim krześle, przytknął kwiatek do nosa i wpa­
trzył się w panią Hruszczewską, siedzącą po przeciwnej
.-itronie stołu. Nie mogę sobie przypomnieć, jaka była istotna
przyczyna ich wzajemnej niechęci, wiem tylko, że Ruryk
nigdy nie pomijał okazji, by tę starą panią o wyglądzie
^ładczej ziemianki, zaczepić w sposób wyszukany- Mniejsza
0 przesadne ukłony, jakie jej składał publicznie, niekiedy
pawet przyklękał przed nią na drodze, ale gdy ją tytułował
„królowo dziewic” albo „wieżo z kości słoniowej”, to już
wydało mi się co najmniej niestosowne. A teraz usiadł
1 wpatrywał się w nią. Właściwie żadnej krzywdy jej nie
robił, nic do niej nie mówił, tylko się wpatrywał, a co ten
kwiatek przy nosie miał znaczyć, tego już ani ja, ani Ka­
łuski nie wiedzieliśmy.
Przy stole zapadło milczenie, wszyscy skupili uwagę na
tej niedobranej parze. W pierwszej chwili stara pani spio-
irunowała Ruryka spojrzeniem, ale to nie zrobiło na tej mu­
mii żadnego wrażenia, potem cofnęła się w krześle i ze­
sztywniała, jej zaciśnięte usta wyraźnie mówiły: „Coś
podobnego!” Po chwili zaczęła się wiercić, uciekać oczami
w prawo, w lewo i wykręcać twarzą na wszystkie strony,
jak gdyby szukała pomocy u kogoś, kto by ją wreszcie
uwolnił od tego typka. Ale nikogo takiego nie było. Pro­
fesor Woźniak uśmiechał się nie rozumiejąc, o co tu chodzi,
Ludyński zajęty był głaskaniem ręki swojej córki, a ja
i Kałuski... No cóż, naprawdę byliśmy ciekawi, co ona zro­
bi. Postąpiłaby najrozsądniej, gdyby rozbroiła Ruryka jakim
żartem, powiedziała coś do śmiechu, i może w końcu wpa­
dłaby na ten pomysł, bo ostatecznie jak długo można wy­
trzymać w roli obrażonej damy, kiedy rycerzyków jakoś
nie widać?
Nie wiem zresztą, co by zrobiła, gdyby ją z kłopotu nie
wybawił Wyrwaś. Nieoceniony Wyrwaś, którego donośny
głos usłyszeliśmy gdzieś w okolicy sceny. Gdy się zwróci­
łem w tamtą stronę, ujrzałem najpierw muzykantów. Już
się szykowali do grania, już mieli instrumenty w rękach,
ale trzymali je w zawieszeniu i patrzyli na Wyrwasia, któ­
ry stał tuż przed sceną i miał do nich mowę. Widać chcieli
zrozumieć, o co mu chodzi, czego od nich chce, że aż tak
gwałtownie gestykuluje rękami i palcem celuje w kapel­
mistrza Endersa. Z pojedynczych wyrazów, które nas dola­
tywały, niewiele mogliśmy zrozumieć — coś tam było
o Szwabach, o wojnie, o Polsce. Zrozumiałem dopiero wte­
dy, gdy się z lekka zwrócił ku nam, jak gdyby nas brał na
świadków tego, co chce powiedzieć, a raczej wykrzyczeć:
— Bębnili po Nowym Targu i Zakopanem, całe Podhale
mieli pod sobą! I znów bębnią! Hitlera chcesz zbudzić? —
tu wskazał palcem na Endersa. — Nie ma Hitlera! Spalił
się, skurwysyn, w Berlinie, ani go trąby na Sąd Ostatni
nie zbudzą. Teraz Polska tu jest, grajcie po polsku! Jeszcze
Polska nie zginęła! Grać! Jeszcze Polska nie zginęła!
W tej chwili ktoś na sali krzyknął: „Noch ist Polen nicht
verloren” i Enders, który dotychczas przytakiwał Wyrwa-
siowi ruchem głowy, uśmiechnął się ze zrozumieniem, po­
wiedział coś do swoich muzykantów i podniósł smyczek wy­
soko w górę. Czekał chwilę aż tamci się zmobilizują, potem
gwałtownie opadł smyczkiem na skrzypce i ze sceny buch­
nęła melodia hymnu.
I wtedy wszyscy zaczęli wstawać z krzeseł. Mimo woli
wyprężyłem się, ale natychmiast rozluźniłem nogi w kola­
nach i zerknąłem w bok, bo nie chciałem, by mnie ktoś wi-
dział że się prężę na rozkaz orkiestry. Ale też nie chciałem,
by ktoś pomyślał, że lekceważę sobie hymn narodowy, i to
wszystko razem było niedorzeczne. Nikt na mnie, oczywiście,
nie patrzył, każdy był zajęty sobą, swoim zażenowaniem —
widziałem jak ludzie wstawali niezdecydowanie, znacznie
wolniej niż w kościele podczas Ewangelii lub na zebraniu
gminnym, gdy zaczynają śpiewać Międzynarodówkę. W pew­
nym momencie ujrzałem leśnika Gurdę, który śmiesznie
poruszył czarnym wąsikiem i mrugnął do mnie okiem, i wy­
dał mi się bardzo sympatyczny z tym mrugnięciem. Widzia­
łem też panią Hruszczewską, ciągle jeszcze nadąsaną, jakby
zamurowaną w sobie, i profesora Woźniaka z jego nieod­
łącznym, jakby bolesno-wstydliwym uśmieszkiem — stał
oparty rękami o stół i wpatrzony w stół. Gdzieś dalej,
w grupie kobiet dostrzegłem twarz Ireny, przez ułamek
sekundy czułem do niej niechęć, była nijaka, absolutnie nie
zainteresowana tym, co się dzieje — przeleciałem wzrokiem
dalej i zatrzymałem się na poruczniku Stopce, który stał
między Sarneckim a Boguckim. Przypatrywałem mu się
długo z uczuciem zjadliwej, ale i bezsilnej złośliwości, nie
mogłem ścierpieć jego wyprężonej postawy, z dłońmi po
rekrucku przyłożonymi do ud, z twarzą wzniesioną do góry,
ku biało-czerwonym szarfom nad sceną.
W następnej chwili zaczęły się dziać same niedorzecz­
ności i w tempie niezwykle przyśpieszonym. Przede wszyst­
kim Wyrwaś się rozpłakał. Najpierw dyrygenckim ruchem
nakazał muzykantom, by grali dalszą zwrotkę hymnu, tę
z „Czarnieckim do Poznania”, potem się załamał i zasłonił
oczy dłońmi — ujrzałem jego wstrząsane łkaniem plecy.
Wtedy stojący obok mnie Kałuski potrząsnął głową w kie­
runku Wyrwasia, co wyglądało, jakby go chciał dziobnąć
długim nosem i powiedział z wściekłością:
— Gówniarz sakramencki!
Niemal równocześnie doleciał nas od drzwi okrzyk sta­
rego ubowca:
— Dosyć już tego! Dosyć!
Ale Enders nie słyszał. Przed chwilą jeszcze uśmiechał
się do nas, był przytomny, okazywał nam swą nadmierną
ochoczość, a teraz coś mu się stało, cały zesztywniał. To jest
oczywiste, że grając na skrzypcach musiał się posługiwać
rękami, poruszać smyczkiem, a ja miałem wrażenie, że on
jest zupełnie znieruchomiały. Co się stało z jego rękami?
Przecież grał! Przysięgam, że byłem zupełnie przytomny,
najlepszy dowód, że w pewnej chwili usłyszałem, jak ktoś
w głębi sali krzyknął po niemiecku:
— Genug! Genug!
Ale Enders nie słyszał. Z twarzą stężałą, z oczami wznie­
sionymi w górę, jak wtedy kiedy czterej chłopcy maszero­
wali przed nim bijąc w tarabany — stał teraz na scenie
i grał „Jeszcze Polska...”
Doprawdy sytuacja stawała się nie do zniesienia. To nie
mogło trwać dłużej, czułem, że stanie się coś, co już wzbie­
ra, już się koncentruje, by wybuchnąć na sali — już nie
rozglądałem się i nikogo nie widziałem, patrzyłem tylko
w ziemię, chciałem przetrwać.
I wtedy na scenę wskoczyła Danuta Hruszczewska.
Krzyknęła coś do Endersa i z całej siły trzasnęła pięścią
w skrzypce, które z jękiem spadły na podłogę. Orkiestra
momentalnie zamilkła, Enders stał z głową opuszczoną, z rę­
kami i smyczkiem podniesionym do góry, w pozie dyry­
genta, który daje sygnał rozpoczęcia jakiejś uwertury.
Danuta jeszcze coś wykrzykiwała do niego po polsku i po
niemiecku, ale już nie pamiętam, co to było.
I w ogóle niewiele pamiętam z tego, co się później na
sali działo. Wiem tylko, że miałem dużo do czynienia z Sy-
gułą i Wyrwasiem, przy bufecie i przy stołach, pamiętam,
że tańczyłem wściekłe oberki i ogniste kujawiaki, przeważ­
nie z Ireną, której w końcu zrobiłem piekielną awanturę
i podobno mocno ją uderzyłem.
Ta diablica
Erna

ziało się to pod koniec października, w dniach wyjąt­


kowo pogodnych i w okresie mojej całkowitej samot­
ności. Żona wtedy wyjechała na parę tygodni do swojej
rodziny, a ja zostałem z Niemcami, z którymi — rzecz jasna
— nie mogłem być w serdecznych stosunkach. W owym
czasie wszystkich Niemców uważaliśmy za zaprzysiężonych
wrogów, odnosiliśmy się do nich z nieufnością, z rezerwą.
Z innych zaś względów trudno nam było nieustannie żywić
w sobie nienawiść do tych ludzi, stąd też wynikały dla nas
sytuacje kłopotliwe.
Najłatwiej było mi zachować wyniosłość wobec Erny,
żony młodego Hattwiga, najtrudniej wobec jego matki. Bo
Erna swoim zachowaniem, swoją nienawiścią do wszystkie­
go, co nie niemieckie, niejako narzucała mi sposób bycia nie
leżący w moim charakterze. Ta kobieta przyczyniała mi we­
wnętrznych zgryzot. Nie byłem zdolny odwzajemnić się jej
równie silnym uczuciem, nie mogłem zrozumieć całej głębi
jej nienawiści, stąd też u mnie wątpliwość czy w ogóle rozu­
miem tych ludzi, czy dotrę do istotnych przyczyn, do sa­
mego dna, gdzie lęgnie się ich obłędna nienawiść.
Gdy wchodziłem z Teresą do kuchni, gdzie zazwyczaj
gnieździła się cała rodzina Hattwigów, Erna odwracała się
i odchodziła do swego pokoiku za piecem. Jestem pewny,
że rodzina mitygowała ją, zwłaszcza poczciwa teściowa sta­
rała się ją ułagodzić przynajmniej o tyle, by swej wrogości
wobec nas nie okazywała w sposób tak jaskrawy. Toteż
zdarzało się czasem, że się przełamywała i zasiadała razem
z nami do stołu, ale naprawdę byłoby lepiej, żeby w ogóle
nie wyłaziła ze swego pokoju. Bo — muszę powiedzieć —
w tym okresie jedliśmy obiady w kuchni razem z Hattwi-
gami, a dopiero później, jakoś po Nowym Roku, zaszły wy­
padki, które spowodowały nasze odseparowanie od stołu —
wydałem zarządzenie, by nam obiady przynoszono do poko­
ju na górze.
Dni były słoneczne i ciepłe. Góry jakby obwieszone cho­
rągwiami, w bystrzyckich dolinach niebieska mgiełka, do­
okoła cisza niewiarygodna, dająca złudzenie, że nic się
w świecie nie dzieje. Celowo ograniczyłem swoje wyprawy
do wsi, by móc dowolnie łazić po leśnych wertepach i po­
znać najbliższą okolicę, która miała pozostać na zawsze moją
okolicą. Miałem kilka ciekawych książek o treści naukowo-
-historycznej, ale na próżno brałem je z sobą, myśli zawarte
w nich wydały mi się dalekie od życia, zbyt abstrakcyjne.
W obrębie gospodarstwa i w całej dolinie, z trzech stron
okolonej lasem, miałem do czynienia tylko z Niemcami
i dlatego mówię, że byłem samotny. Na gospodarstwie było
ich pięcioro: Paul Hattwig z żoną, tą nienawistnicą i trzy­
letnim synkiem, Reinhardtem, stara Hattwigowa, od trzech
lat owdowiała, oraz jej córka Elza, leciwa dziewoja o wy­
stających zębach, szpetnych w uśmiechu. Poza gospodar­
stwem spotykałem jeszcze dwóch chłopców i jednego star­
ca z rodziny Wenigerów, którzy mieszkali u wylotu doliny,
przy wiejskiej drodze — to był jedyny dom widoczny
z gospodarstwa Hattwigów. Widywałem też Niemców pra­
cujących w polu, ale nie zbliżałem się do nich, nie odzy­
wałem.
Żyłem obok Hattwigów, ale właściwie tak jakbyśmy się
nie spotykali. Spotykaliśmy się co dzień, co godzinę, ale te
spotkania nie miały żadnego znaczenia. Cokolwiek miało
jakieś znaczenie, dotyczyło spraw błahych, czysto gospodar­
skich. Zdawkowe grzeczności i uśmiechy Paula kwitowałem
równie zdawkowymi uśmiechami, a chorobliwą nienawiść
Erny wzruszeniem ramion, bo nie rozumiałem jej, niekiedy
zadawałem sobie pytanie: „Co jej to daje, przyjemność czy
udrękę?” Wiem, że cała rodzina interesowała się mną tylko
o tyle, o ile byłem reprezentantem zwycięzców, za którymi
gdzieś daleko, w dolinach, stoi wojsko, a we wsi energiczny
sołtys. Więc chyba mam rację mówiąc, że czułem się sa­
motny.
Pewnego popołudnia wybrałem się na przechadzkę wo­
kół łąk i pastwisk rozścielonych wysoko, między polem or­
nym a lasem. Już się orientowałem, do kogo te łąki należą, do
których gospodarstw, już tam zachodzili nasi osadnicy, wi­
działem porucznika Stopkę, spotykałem też Mitręgę, który
osiadł na pobliskim gospodarstwie Wenigerowej. Oglądali
te łąki i tym oglądaniem niejako brali je w swoje posiada­
nie. Prawdę mówiąc ja to samo czyniłem, z tą jednak róż­
nicą, że moje oglądanie ogarniało nie tylko łąkę Hattwigów,
ale całą okolicę razem z lasem i górskimi szczytami, więc
nie wiem, kto tu był zachłanniejszy — Mitręga ze swoją
chciwością skupioną wyłącznie na ośmiohektarowej działce,
czy ja ze swoim zapatrzeniem się w całą okolicę. Drogi pol­
ne, od wieków spłukiwane deszczem, dożłobiły się kamien­
nego dna, a skarpy obsiadło pospólstwo dzikich róż, tarniny
i głogu — nad nimi stały jakby zamyślone, przysłuchujące
się plotkarom brzozy. Na zboczach górskich po tamtej stro­
nie wsi jacyś ludzie dłubali w ziemi, pewnie przy burakach,
tu zaś, całkiem blisko, Paul bronował rolę, a jego siostra,
Elza zbierała za broną ziemniaki. Wypadało mi przejść obok
nich, tędy wiodła do domu droga, na której w przyszłości
miałem wywracać fury z sianem i zbożem.
Paul zatrzymał konia i czekał aż podejdę do niego.
— Co pan tu będzie siał? — zapytałem go.
— Pszenicę. Jutro siejemy pszenicę.
— A co było przed kartoflami?
— Owies.
Po dalszych zapytaniach okazało się, że stosują płodo-
zmian sześciopolowy. Dobrze o tym wiedzieć. I co jeszcze?
Patrzył na mnie spod daszka sukiennej wojskowej czapki,
czułem, że chętnie odpowiedziałby na dalsze pytania, czekał
na te pytania. Miał w twarzy coś chłopięcego, nieskażonego
głębszą myślą, powiedziałbym: czystego w swej ograniczo­
ności. Niekiedy w jego uśmiechu przebijała łobuzerskość,
zdawał się mówić: „O, ja potrafię być draniem”, ale głowę
bym dał, że jego drańskość była bardzo umiarkowana, jak
u chłopca, który podkłada komuś pluskiewkę na krześle.
Natomiast do czego był zdolny jako żołnierz, pod presją
rozkazu, to zupełnie inna sprawa, o której wolałbym nie
myśleć.
I co jeszcze? Jego siostra, Elza, stała w pobliżu z alumi­
niowym koszykiem w ręku, i chociaż usta miała zamknięte,
zdawało mi się, że widzę jej wielkie, sterczące w uśmiechu
zęby. Chciałbym jeszcze coś do nich powiedzieć, ale nie
o sprawach gospodarskich. Ileż to razy obiecywałem sobie,
że przy okazji zapytam o to i owo, ale gdy ta okazja się
nadarzała, jak w tej chwili, wszelkie z góry przygotowane
pytania rozłaziły mi się, traciły swoje znaczenie. Jeszcze raz
spojrzałem na Elzę, która niepotrzebnie stała ze swoim ko­
szykiem, na Paula z lejcami owiniętymi wokół dłoni, i za­
pytałem wreszcie:
— A czy nie za późno na tę pszenicę?
— Nie. To jest gatunek „Wintergrass”, im później siać,
tym lepiej.
Oczywiście, oczywiście. Dobry z niego gospodarz, on tu
po wyjściu ze szpitala wszystkim zarządzał. Może już
wkrótce ja zajmę jego miejsce, o tym się myśli, o tym
wszyscy wiedzą, ale o tym się nie mówi.
— Więc dobrze, jutro siejemy pszenicę.
Kiwnąłem im głową i nie oglądając się ruszyłem w dół,
wzdłuż skarpy z kępami zarośli i stosami kamieni, które
Hattwigowie od wielu lat zbierali ze swego pola. Podobne
stosy widzę przy każdej drodze, przyjdzie czas, że i ja do
nich coś dołożę, bo te kamienie rosną w ziemi, podczas orki
aż lemiesze zgrzytają.
Dochodziłem do stodoły, której wrota z obu stron były
otwarte na przestrzał, a na boisku pełno mierzwy i worów
ze zbożem. Dziś rano Hattwigowie kończyli młócić pszenicę,
której część muszę w najbliższych dniach odstawić do gmi­
ny. O ile pamiętam, wyznaczono mi pięć kwintali, ale gdyby
zażądano piętnastu i na dodatek dwie krowy, byłoby mi to
całkiem obojętne.
Niespodziewanie zza rogu stodoły wyszła Ema ze swoim
synkiem, którego prowadziła za rękę. Czy mi się zdawało,
czy naprawdę żachnęła się na mój widok? To coś nowego —
ostatnio wzdraga się na mój widok, zwłaszcza gdy się spo­
tykamy poza domem, gdzieś w polu. Prawdziwe utrapienie
z tym „jądrem ciemności”. Na nic moje szczere chęci, nie
mogę się jej odwzajemniać równie mocnym a wrogim uczu­
ciem, ale też nie mogę przechodzić obok niej z całkowitą
obojętnością. Nie, to było niemożliwe. Ktoś, kto tak ser­
decznie nienawidzi, jakoś w końcu staje się bliski, chętnie
bym się do niej odezwał, chciałbym jej powiedzieć „ty!”
A w każdym razie przyjrzeć się z bliska, nachalnie jej su-
ehej, jakby z twardego drzewa wyheblowanej twarzy. Wie­
działem, czym jej dokuczyć, jakiej oliwy dolać do ognia,
który ją trawi.
— Paniusia na spacerek, na spacerek, tak? — zapytałem
z uśmiechem i słodyczą w głosie.
Odwróciła twarz ode mnie, uciekła wzrokiem gdzieś
w pole i odpowiedziała: „Ja-a-a” — przeciągając to „ja”
W sposób kunsztowny i możliwie ubliżający. Obejrzałem się
za nią czując ją całą w zjadliwym, jakby cytrynowym kolo­
rze. Jakimś sposobem wiedziała, że się za nią oglądam, wy­
pinała się nieprzyzwoicie i wierciła biodrami, doskonale
wiedziałem, że robi to pod moim adresem, wyłącznie dla
mnie — i wtedy uświadomiłem sobie, że ona nie jest ko­
bietą ze wsi, że należy do jakiegoś innego kręgu kulturo­
wego.
Ale oto i stara Harttwigowa, dla której wnuczek jest
oczkiem w głowie, zawsze go odprowadza do bramy, gdy
wychodzi z matką na spacer. Tu właśnie, przy bramie, za­
szedł kiedyś drobny, ale nieprzyjemny incydent, przeze mnie
spowodowany. Gdy obie kobiety z wielką adoracją wypro­
wadzały Reinhardta z domu i przechodziły obok mnie, chcia­
łem, ze względu na babcię, powiedzieć coś przyjemnego
o tym malcu, „będzie z niego dzielny człowiek” lub coś
w tym rodzaju. Ale stało się inaczej. Patrząc na Emę i wska­
zując na jej synka powiedziałem:
— Kiedyś wyrośnie z niego prawdziwy esesman.
Wtedy Erna dziękczynnie skłoniła głowę i powiedziała:
— Ich hoffe!
Mocniej utkwiły mi w pamięci jej ząbki, jej jakby dwor­
ski ukłon, niż te dwa słówka: „Ich hoffe”. Zapamiętałem
też spojrzenie starej Hattwigowej, jej oczy jakby wymęczo­
ne, mocno podkrążone, z daszkami czarnych brwi. Przykro
mi było, że się przy niej wyrwałem z tym esesmanem. Przy
niej najłatwiej zapominałem, że mam do czynienia z Niem­
ką, niewiele brakowało, bym się czuł, jak letnik przy wiej­
skiej gospodyni, u której wynajmuje pokój i czasem prosi
o garnuszek mleka. Do niej też zwracałem się z różnymi
sprawami, jakie wynikały z racji mojego stanowiska, dość
zresztą niewyraźnego. Bo kim właściwie tu byłem? Nara­
ziłbym się na ośmieszenie, gdybym wydawał zarządzenia
gospodarskie ludziom, którzy to gospodarstwo prowadzili
wzorowo. Pracować zaś razem z nimi nie mogłem. Próbo­
wałem pomagać przy młocce i kopaniu ziemniaków, ale czu­
łem się całkiem głupio: przypominała mi się moja harówka
pod okiem bauera w Saksonii i to wspomnienie mroziło
mój zapał, rzucałem robotę i, sam na siebie zły, odchodziłem
do domu lub do wsi.
Gdy teraz spotkałem starą przy bramie, byłem jeszcze
pod wrażeniem tej nienawistnicy i mało brakowało a był­
bym się pożalił: „Babciu, ta wasza synowa, to prawdziwa
cholera”. Nie mogłem przejść obok niej bez słowa.
— Niech mi pani powie, skąd pochodzi pani Ema. Chy­
ba nie z tej wsi?
— Nie. Ona jest z Wałbrzycha.
— A rodzice, kim są rodzice?
— Ojciec był oficerem w afrykańskiej armii. Ale nie
żyje. Zginął w Libii.
Po chwili dodała:
— Jej brat też zginął na wojnie.
— A gdzie, na jakim froncie?
— On służył jako lotnik. Zestrzelony nad Anglią.
Coś mnie zastanowiło w wyglądzie tej kobiety, w jej
wypowiedziach urywanych, jakby oszczędnie odmierzanych.
Przypomniałem sobie jej męża, którego znałem tylko z fo­
tografii, byłem pewny, że on też gdzieś kiedyś wojował.
— A mąż pani na jakim froncie był?
— We Francji.
— Aha, we Francji. A Paul pod Leningradem. Tak, tak...
Czarno obramione oczy starej kobiety, widziane z bliska,
wydawały mi się brzydkie, przypominały oczodoły małp.
Stanowczo zbyt blisko niej stoję, nie trzeba się tak dokład­
nie przyglądać. Mówiła „Frankreich” i „Krieg”, mówiła
„England” i „Afrika-Korps” — i wyrazy te, wypowiadane
w jednej tonacji, zdawały się informować o sprawach bez­
nadziejnie uporządkowanych, tak jak się mówi o rzeczach
zakupionych w sklepie Syguły. Tyle miałem pytań, tyle
ciekawych myśli, gdy łaziłem pod lasem i stamtąd patrzy­
łem na dom Hattwigów, a teraz nic mi nie przychodzi na
myśl, nie umiem sklecić żadnego pytania. Wszystko jest
przy tej kobiecie zbyt proste, zbyt zrozumiałe, i „Krieg”,
i „England”, i „Afrika-Korps”, nuda wyłazi z domu Hattwi­
gów, rozprzestrzenia się na okoliczne pola, nadaje im piętno
pospolitości. Miłek pospolity, tasznik pospolity, szczawik
pospolity. Odechciało mi się kwaśnego mleka, na które mia-
łem apetyt — musiałbym przecież pójść ze starą do spiżarni
i jeszcze coś mówić, a ona wcale nie jest gospodynią, nic ją
nie obchodzą moje sprawy.
Ruszyłem w dół, w kierunku wsi — nagle przyszła mi
ochota by odwiedzić znajomych, porozmawiać z ludźmi.
Dawno już tam nie byłem, nie wiem, co się tam dzieje. Nie,
wcale nie byłem spragniony jakichś sensacji, po prostu
chciałem kogoś spotkać, powiedzieć po polsku „dzień dobry”.
Przypomniałem sobie moich krewnych spod Tamowa, któ­
rzy zapytują w liście, jak się nam tu żyje z Niemcami
i w ogóle, co to za ludzie, ci Niemcy. Tak jakby mało mieli
z nimi do czynienia w czasie wojny! Doprawdy nie wiem,
co im odpisać, najprościej byłoby odpowiedzieć tak jak inni
osadnicy mówią: „Ano, Niemcy, jak to Niemcy”.
Zatrzymałem się na ścieżce i obejrzałem na dom, na bu­
dynki gospodarskie górujące nad sadem stromizną czerwo­
nych dachów. Budynki te ustawione były jakby na środku
gigantycznej sceny, otoczonej makietą świerkowych lasów
i gór. Jeżeli się tu rozgrywa dramat, to w absolutnej ciszy.
Wysoko, na roli oświetlonej słońcem i zabarwionej tabacz-
kowo, dwie kobiety, mężczyzna i dziecko skupili się ciasno,
jakby dla narady familijnej. Niechże się naradzają, wiem,
że nic ważnego nie wymyślą. Już tam Ema się postara, by
nic mądrego nie wymyślili, jej nienawiść, to niezawodny
klucz, który zamyka Hattwigów w niemieckim getcie.
Dolina, którą schodziłem w dół, w pobliżu wsi łączyła
się z drugą doliną i potokiem, a raczej jarem o stromych
stokach i tu schodziły się polne drogi osłonięte gęstwą we­
sołych zarośli, wśród których o tej porze roku najhałaśliwsze
były brzózki. Nie opodal stał dom Wenigerowej, dach czer­
wieniał wśród drzew bajecznie i zarazem swojsko, zdawało
mi się, że dym ulatujący z komina pachnie smażoną cebul­
ką. W tym domu siedzieli już polscy osadnicy, niejaki Mi­
tręga z żoną, o których tyle tylko wiedziałem, że są nieto-
warzyscy, zawzięci w pracy i lubią jeść tłusty kapuśniak
z furą ziemniaków. U wylotu drogi spotkałem dziadka
Wenigera, kalekę o przykrótkiej nodze i stopie wykrzywio­
nej na zewnątrz. Kusztykał żwawo podpierając się laską,
a ujrzawszy mnie zawołał z daleka:
— Griiss Gott, griiss Gott!
Miło usłyszeć takie pozdrowienie od starego człowieka,
a gdy w dodatku ten człowiek jest pogodny i uśmiechnięty,
zupełnie zapominam, że on jest Niemcem. Gdy przechodził
obok mnie, mrugnął okiem tak wyraźnie, aż mu się policzek
wykrzywił, i to wyglądało tak, jakby dawał do zrozumienia,
że wie o jakichś moich szelmostwach, ale być może, mru­
gnięcie to miało jakiś związek z Hattwigami, do których
tak żwawo dążył.
Ale prawdziwego ćwieka dziadzio zabił mi w głowę kil­
ka dni później, akurat w tym czasie, gdy na skutek całkiem
nieprzewidzianych okoliczności sytuacja moja w domu Hat-
twigów stała się nie do zniesienia. Prawdę mówiąc, to on się
przyczynił do wytworzenia tej sytuacji, przez niego wplą­
tałem się w coś, czego do dziś dnia nie mogę sobie darować.
Ale to nie byłem ja. Przysięgam, że to nie ja.
Tego dnia byłem we wsi i wróciłem do domu późno,
przyrzekając sobie, że ani jutro, ani w najbliższych dniach
nie pójdę do kochanych rodaków. Zanadto są gościnni.
Z Niemcami jakoś mało się we wsi zadaję, rzadko ich spo­
tykam, chociaż mieszkają w każdym domu, jest ich więcej,
niżeli nas. Owszem, widuję ich, gdy przechodzą wiejską
drogą, wiem, że coś robią w oborach i na podwórzach, ale
zachowują się tak, jakby ich nie było. Może to jest złudze­
nie, ale czasem myślę, że to jakaś diabelska sztuczka z ich
strony, ta umiejętność niebycia. Niegdyś byłem przekonany,
że oni z natury są hałaśliwi, brutalnie głośni. Widać nie. Bo
i Hattwigowie mają tę zdolność unicestwiania się, zwłaszcza
w godzinach popołudniowych, kiedy słońce stoi jeszcze wy­
soko i cisza zalega okoliczne pola. Czy oni zawsze prowa­
dzili to gospodarstwo w sposób tak niedostrzegalny, nie rzu­
cający się w oczy? Na polach nie słychać śpiewu, konie nie
rżą na łąkach i echo nie odpowiada z lasu — jest już późna
jesień, ale bez dzieci i cieląt wracających do domu.
Mijały dni, pełne słońca, brązu i czerwieni. Samotny
krążyłem po okolicy i wpatrywałem się w pola z uczuciem
jakiegoś niedosytu czy też nadziei, która nie może się speł­
nić całkowicie. I czułem się czysty wewnętrznie, skłonny do
zachwytu nad sobą, nad własną świątobliwością. Czasem
widziałem gdzieś w polu Ernę i jej małego synka, i dziwi­
łem się, dlaczego z całej rodziny Hattwigów ona jedna nie
pracuje. Widywałem też dziadka Wenigera, który umiał go­
dzić swoją starczą żwawość z cierpliwym wystawaniem przy
bramie podwórzowej i jakby wypatrywaniem kogoś, kto
ma nadejść od strony górnej części wsi lub od Hattwigów.
Zawsze zbliżałem się do niego z niejakim uprzedzeniem —
może znów mrugnie do mnie w sposób wieloznaczny? Ale
nie, już nie mrugał, natomiast zauważyłem, że na mój wi­
dok przestępuje z nogi na nogę i przekłada laskę z ręki do
ręki, więc mimo woli zwalniałem przy nim kroku i potem
czułem się zawiedziony, że ani nie mruga, ani się nie od­
zywa. Dziś po południu zachował się wobec mnie w sposób
wręcz nietaktowny, w każdym razie tak ja to odczułem,
chociaż wiem, że nie miał zamiaru mnie dotknąć. Co praw­
da nie byłem wtedy w dobrym usposobieniu, bo przed
chwilą miałem przykre zajście z Erną. Tym bardziej przy­
kre, że sam dałem jej okazję, by mogła mnie urazić.
Wychodząc ze swego pokoju zauważyłem, że drzwi do
sypialni starej Hattwigowej stoją otworem, więc tak sobie,
z ciekawości, podszedłem bliżej, by zobaczyć, kto tam jest.
I wtedy wyjrzała stamtąd Erna i wściekłym ruchem zatrza­
snęła drzwi, dosłownie zatrzasnęła mi je przed nosem. Było
mi wstyd i byłem zły, chciałem pchnąć drzwi i wejść do
pokoju, by dać tej żmii do zrozumienia, że ja tu jestem
gospodarzem i mam prawo wszędzie zajrzeć. Ale nic z tego
nie wyszło. Postałem chwilę na korytarzu, potem — nie
wiem, po co i do kogo — energicznie potrząsnąłem głową
i zeszedłem na dół. Nie chciałem się spotkać ani z Paulem,
ani z jego matką, po raz pierwszy pragnąłem mocno, by oni
wreszcie stąd wyjechali.
Skierowałem się w stronę wsi, ale nie miałem ochoty
iść daleko ani odwiedzać znajomych. Ciągle jeszcze słysza­
łem trzaśnięcie drzwi, było to trzaśnięcie tak głośne, że
gdyby Mitręga mieszkał bliżej... Dobrze, że jest daleko, wi­
dzę go, coś robi przy kopcu z ziemniakami. On zawsze jest
czymś zajęty i wydaje mi się, że jest zły na ludzi, którzy
nic nie robią, w każdym razie niezadowolony, gdy mu ktoś
w robocie przeszkadza. A gdybym raz podszedł do niego
i powiedział parę słów? Przecież nie trzaśnie drzwiami. Ja­
koś to nieładnie — niby jesteśmy najbliższymi sąsiadami
i w dodatku rodakami, widujemy się z daleka w polu, a gdy
go spotykam przed domem, mówimy sobie „dzień dobry”
i nic więcej. Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że — być
może — będziemy skazani na wieczyste sąsiedztwo i — być
może — tysiąc razy przejdziemy obok siebie, i być może —
tysiąc razy powiemy sobie „dzień dobry”. I tylko „dzień
dobry”?
Byłem zdecydowany pójść do niego, ale zatrzymał mnie
Weniger. Właściwie ja sam się zatrzymałem, gdy go zoba­
czyłem stojącego przy furtce. Nie miałem ochoty rozmawiać
z nim, a on właśnie tak się zachowywał, jak gdyby na mnie
czekał. Więc zatrzymałem się na mostku, oparłem się o po­
ręcz i udawałem, że mnie bardzo interesują rybki igrające
w potoku. Jeżeli on nie ustąpi, nie odejdzie od furtki, to mu
zrobię kawał, odwrócę się i pójdę w górną część wsi, do
profesora Woźniaka. Nudziarz z tego profesora, przy cien­
kiej herbatce godzinami opowiada o swoich folklorystycz­
nych odkryciach, figurach i kapliczkach przydrożnych, ale
wiem, że jest zadowolony z mojej obecności i wdzięczny, że
słucham uważnie. Już miałem ruszyć w tamtym kierunku,
nie wiem, jak się to stało, że gdy się oderwałem od poręczy,
ruszyłem w stronę zupełnie przeciwną, czyli ku staremu
Wenigerowi, który w tym momencie przestąpił z nogi na
nogę i przerzucił laskę z ręki do ręki, co było wyraźnym
znakiem, że chce mnie zatrzymać, coś powiedzieć. I rzeczy­
wiście w pewnym momencie ruszył z miejsca, zbliżał się
patrząc we mnie, był skupiony w sobie i jakby zdetermino­
wany aż do momentu, gdy stanął przy mnie tak blisko, że
miałem ochotę się cofnąć. I wtedy nagle jakoś się zmienił,
spojrzał w górę, nad moją głowę i powiedział:
— Ładny mamy czas, prawda? Ale ja panu powiem —
nachylił się ku mnie, przybrał ton poufny — to jest dobrze,
to bardzo dobrze.
Przytaknąłem mu i patrzyłem na niego oczekująco, zda­
wało mi się, że jego słowa mają jakiś sens ukryty, ważniej­
szy niż stwierdzenie tego oczywistego faktu, że pogoda jest
ładna. Nic więcej nie powiedział, więc oddaliłem się i, za­
pomniawszy o Mitrędze, poszedłem do wsi.
U sołtysa czekał na mnie list od Teresy. Wędrował spod
Tarnowa osiem dni, co było znacznym postępem w porówna­
niu z okresem letnim, kiedy w ogóle listów nie otrzymywa­
liśmy. Zastanowiło mnie w tym liście jedno zdanie: „Po­
zdrów ode mnie Emę, ale pozdrów ją tak mocno, żeby po­
czuła, jak głęboko siedzi mi w sercu”. To mi przypomniało,
że Teresa widzi w Emie typ kobiety zdegenerowanej, coś
pośredniego między mężczyzną a kobietą, typ spotykany na
stanowiskach dozorczyń obozowych, jakby z natury do tej
funkcji przeznaczony. Z tego wynikałoby, że nie powinna
być matką. A jednak jest. Ma przecież tego małego Rein-
hardta, z którym się pieści w ciasnym pokoiku za kuchnią
i którego tak często wodzi po polach, po łąkach. Wczoraj
widziałem ją dwukrotnie, raz w górze pod lasem, później,
już pod wieczór, gdzieś w okolicy wąwozu, gdzie synowie
Wenigerowej budowali szałas z gałęzi.
Ze starą Hattwigową i z Elzą spotykałem się często.
Musiałem się spotykać, bo przecież zachodziłem do kuchni,
żeby coś zjeść. Na obiady przychodziłem regularnie o godzi­
nie pierwszej i zawsze już zastawałem Paula, który też za­
siadał do stołu i życzył mi dobrego apetytu. Niekiedy zerkał
ku uchylonym drzwiom pokoiku, w którym Erna — jak
zwykle o tej porze — karmiła łyżeczką Reinhardta. Do mię­
sa i sosu podawano mączne knedle, które bardzo mi smako-
ły, co chętnie podkreślałem, by starej sprawić przyjemność.
Przy stole zawsze się znalazł jakiś błahy temat, coś o potra­
wach lub obyczajach regionalnych. Takie rozmówki były
nam potrzebne, by zatkać kłopotliwe dziury milczenia, kiedy
wszyscy na siebie spoglądają i uśmiechają się nieporadnie.
Toteż nigdy nie przeciągałem moich posiedzeń przy stole
i skoro tylko zjadłem ostatnie danie, dziękowałem i wycho­
dziłem z kuchni.
Dziś po południu zrobiłem wyprawę w głąb lasu w re­
wiry zupełnie mi nie znane i dopiero pod wieczór wróciłem
do domu. Na podwórzu spotkałem Paula, który niósł wią­
zkę mierzwy do końskiej stajni. Uśmiechnął się i zapytał:
— No, udał się panu spacer?
Odpowiedziałem mu w sposób równie grzeczny, ale
w głębi duszy poczułem się dotknięty. Spacer, spacer! Tak
jakbym do niczego innego nie był zdolny! W chwilę później
znalazłem się w moim pustym pokoju. Było jeszcze za
wcześnie, by pozostać w nim na noc, a za późno, by wyjść
na dalszy spacer — stałem przy oknie i patrzyłem w pole.
Na działce Niemki Wenigerowej Mitręgowie pracowali przy
burakach, przy kupkach obciętej naci — może dziś jeszcze
będą chcieli zwieźć buraki do piwnicy? Zbliża się wieczór,
jedna strona doliny tonie w cieniu, na przeciwległych zbo­
czach słońce prześwietla las aż do rdzawego podłoża.
Widzę Ernę! Ernę i jej małego Reinhardta. Wyszli z za­
rośli z głębi parowu i powoli idą ku domowi. Zanim zdoła­
łem sobie uświadomić, po co to robię, z pośpiechem opuści­
łem pokój, zeszedłem na dół i dopiero za bramą zwolniłem
kroku przybierając pozę letnika, który się nudzi i nie wie,

4 Najtrudniejszy Język świata 49


dokąd pójść. Ale ja wiedziałem, czego chcę. Wiedziałem, że
ona nie zejdzie ze ścieżki, którą ja pójdę. Gdyby nawet
skręciła gdzieś w bok, byłem zdecydowany też zboczyć,
przeciąć jej drogę i spotkać się z nią, bo przecież miałem jej
coś powiedzieć. Coś, co leżało mi na sercu od tej chwili, gdy
ona tam na górze trzasnęła drzwiami.
Oho, widzę że zwalnia kroku, szykuje się do obrony.
Ruchy jej stały się ociężałe, jakby nagle przyszło jej piąć
się mozolnie pod górę. Było coś niesłychanie wulgarnego
w jej kolebaniu się na boki, w jej zamierzonej niezgrab-
ności i wymyślnej deformacji bioder — miałem wrażenie
że robi Wszystko, co może, by mi okazać ohydę w sposób
najbardziej bezpośredni, intymny. Ja natomiast postanowi­
łem być wobec niej wyjątkowo grzeczny, okazać całą kur­
tuazję, na jaką mnie stać. Uśmiechnąłem się do niej i skło­
niłem głową:
— Oo, Frau Hattwig, jakże się cieszę... Moja żona w liście
pozdrawia panią z całego serca. Naprawdę tak serdecznie,
jak was pozdrowiono w Stalingradzie.
Zatkało ją. Wyraźnie ją zatkało — widziałem, że chwy­
ta powietrze ustami, można by pomyśleć, że się dusi. Zro­
biła się sztywna, gdy przechodziła obok mnie, czułem że
chce mi coś powiedzieć, ale nie dałem jej czasu, by pozbie­
rała myśli i doszła do głosu.
— Wiem, wiem, co pani chce powiedzieć! Że jeszcze
przyjdzie czas. Nie, już nie przyjdzie, już my was przypil­
nujemy, żebyście trzeci raz w tyłek nie dostali! Takie lanie
nas też trochę męczy.
Jeszcze raz obejrzałem się za nią, niewiele mnie obcho­
dziło, co ona myśli, dla mnie ważne było, że nareszcie prze­
stała wydziwiać biodrami, szła pod górę powolnym, normal­
nym krokiem — to był mój niewątpliwy i zgoła nieoczeki­
wany sukces.
Moja dalsza droga była właściwie bezcelowa, ale też nie
chciałem wracać do domu, iść śladem Emy. Z tego miejsca
dokładnie widziałem Mitręgów, którzy sprawnie obcinali
nać i rzucali buraki na wielką kupę. Podwórze przed do­
mem Wenigerów było puste, furtka otwarta, kulawego
dziadka nigdzie tam nie widziałem — ruszyłem w kierunku
wsi.
Tę noc przespałem w domu Wyrwasia, gdzie już nieraz
nocowałem sam lub z Teresą i gdzie zatrzymywano mnie
na śniadanie. Później dłuższą chwilę zabawiłem u sołtysa
Saranieckiego, który usilnie zachęcał mnie do pracy spo­
łecznej. Chodziło o rejestrację różnych maszyn oraz silni­
ków elektrycznych na terenie całej gminy — zajęcie poży­
teczne, które zajęłoby mi kilka dni, z noclegami poza
domem. Czy ja wiem, może taka włóczęga po wsiach byłaby
interesująca? Namyślę się jeszcze, dam odpowiedź jutro.
Saraniecki wyraźnie się ucieszył, po czym, ni stąd, ni zowąd,
wyrzucił z siebie parę przekleństw pod adresem Niemców.
Nie pierwszy raz mu się to zdarzyło — klął, aż mu się ruda,
sztywna czupryna trzęsła. Znowu jakiś Niemiec doniósł mu
konfidencjonalnie, że jego sąsiad ma radio schowane w sto­
dole. Ale Saranieckiemu nie o to radio chodziło, ani o re­
wolwer, którego kilka dni temu, wskutek innego donosu,
musiał szukać w stogu siana.
— Człowieku, nijak nie mogę zrozumieć, dlaczego jeden
na drugiego donosi. Możesz się ich pytać, możesz do nich
całą godzinę krzyczeć i nic! Nie rozumieją, nie wiedzą, co
powiedzieć.
— Bo może ty po polsku do nich krzyczysz?
— Nie, po niemiecku! Ja, rozumiesz, gdybym na kogoś
donosił, to musiałby to być albo mój osobisty wróg, albo
jakiś politycznie niebezpieczny. A u nich tego nie ma.
Diabli wiedzą, co!
Było już późne popołudnie, gdy dochodziłem do domu.
Wprost od bramy podwórzowej skierowałem się ku otwar­
tej stodole, gdzie Hattwigowie rżnęli sieczkę, już na zimowy
zapas. Motor chwilowo był wyłączony, sieczkarnia nieczyn­
na, przy sieczkarni Paul, Erna i Elza. Wszyscy troje naraz
spojrzeli na mnie, Erna z jakimś niebywałym u niej zainte­
resowaniem, Paul też jakby z wyjątkowym zakłopotaniem,
maskowanym uśmiechami, nawet Elza wlepiła we mnie
swoje wielkie nieruchome oczy. Od razu pomyślałem
o moim wczorajszym spotkaniu z Erną, to widać, że ona
powtórzyła Paulowi serdeczne pozdrowienia od Teresy. To
dobrze, to bardzo dobrze — jak by powiedział stary Weni-
ger. Niechże oni wiedzą, co naprawdę myślimy, nie mam
ochoty odwzajemniać się Paulowi sztucznymi uśmieszkami.
Coraz wyraźniej czuję, że oni wszyscy, a Paul szczególnie,
chcieliby mi wmówić, że jestem poczciwym fajtłapą, który
nie odgrywa żadnej roli w tym wszystkim, co się tu dzieje.
Domyślam się, co by mi chcieli powiedzieć, bo już takie
gadki obiły mi się o uszy: „Wyście nic nie winni, nie przy­
szliście tu z własnej ochoty, was też wypędzono ze wscho­
du”. Rozgrzeszają nas. Wszyscy jesteśmy jako te ździebełka
niesione nurtem dziejowym, kierowanym przez dalekie,
wrogie nam potęgi. Więc w imię wspólnej niedoli uśmie­
chajmy się do siebie, bądźmy dobrzy.
Wstąpiłem do kuchni, gdzie zastałem starą Hattwigową
z Reinhardten na kolanach. Nie byłem głodny, chciałem się
tylko czegoś napić, stara podała mi garnuszek zimnego
kompotu.
— Dziękuję. Aha — przypomniałem sobie — dostałem
list od żony. Kazała mi panią serdecznie pozdrowić.
— Schon Dank — odpowiedziała mi tak szczerym spoj­
rzeniem, że nabrałem apetytu na drugi garnuszek kompotu.
Ta wielka izba, ogień pod kuchnią, garnki parujące na bla­
sze, ta stara kobieta i dziecko — wszystko to wydało mi się
swojskie, dawno gdzieś przeżyte.
W tej chwili mały Reinhardt podszedł do mnie, obiema
rączkami uczepił się spodni i patrzył na mnie rozdziawioną
buzią — znaliśmy się przecież ze spotkań na spacerach.
Schyliłem się i pociągnąłem go za włosy.
— Aa? Czego ty chcesz. Ja wiem, na spacer, na spacer,
tak? No to ubieraj się, zaraz pójdziesz.
Oderwał się ode mnie i z rączkami wyciągniętymi pod­
biegł do babci, żeby go już ubierała — był przemiły, nie­
winnie zaborczy, pomyślałem sobie: „Nareszcie coś nienie-
mieckiego, po prostu dziecko, czyste dziecko. Tamci w sto­
dole to prawdziwi Niemcy, a ten malec i ta babcia...” Muszę
to zapamiętać i wykorzystać w liście do krewnych, którzy
ciągle zapytują mnie o Niemców, tak jakby nigdy ich nie
widzieli. Już wiem — napiszę, że prawdziwa niemieckość
zaczyna się u tych ludzi od siódmego roku życia, a kończy
gdzieś koło sześćdziesiątki! Kiedy jeszcze nie mogą i kiedy
już nie mogą — coś takiego napiszę i to nawet będzie za­
bawne.
Stara krążyła po izbie i szukała czegoś, zdawało mi się,
że jest niespokojna, podchodzi do okna i spogląda ku sto­
dole, skąd dolatuje odgłos uruchomionej sieczkarni; cz-cz-cz,
cz-cz-cz.
Poszedłem do siebie na górę, pokój wydał mi się zupeł­
nie przytulny, miałem zamiar usiąść do pisania listów.
Trzeba to wreszcie załatwić, trzeba się szeroko rozpisać,
opowiedzieć, jak my tu żyjemy. Ciągle zapominam, że to,
co dla nas jest czymś zwyczajnym, niekiedy i nudnym, dla
tamtych ludzi pod Tarnowem jest niewyobrażalne, tajemni­
cze. I nic łatwiejszego, jak opisać im mój codzienny tryb
życia, moje wyprawy do lasu i do wsi. Nawet moje upor­
czywe wpatrywanie się w pole, w ziemię, umiałem sobie
wytłumaczyć i ładnie to w liście określiłem: „Wyczekuję
na ten przedziwny moment, kiedy ta ziemia przestanie być
niemiecka, a stanie się polska”. Coś mi mówiło, że działka
Wenigerów, na której ciągle widzę pracujących Mitręgów,
już się stała polska, ale to mi w liście jakoś nie wychodziło,
I o Niemcach też nic ciekawego nie wyszło, nawet ten po­
mysł o prawdziwej niemieckości między siódmym a sześć­
dziesiątym rokiem życia jakoś się rozłaził, bo gdy rozważyć
rzecz gruntowniej, to te granice wieku można dowolnie
przesunąć, można też powiedzieć, że siedemdziesięcioletni
generał jest bardziej niemiecki niż trzydziestoletni kapitan.
Do licha, nie będę się nad tym głowił, napiszę po prostu:
„Ano, Niemcy, jak to Niemcy”.
W pewnej chwili usłyszałem czyjeś kroki na schodach
— byłem pewny, że to ktoś z Hattwigów — potem pukanie
w drzwi.
— Jaa?
Erna! Cóż to się stało, że ona dziś tu przyszła?
— Proszę na obiad.
Słowa te wypowiedziała tonem najbardziej oficjalnym,
jak tylko można oficjalnym i jakby nie do mnie, lecz gdzieś
w górę, ponad głowy licznie tu zebranych Korneckich, pó
czym natychmiast się cofnęła i zamknęła za sobą drzwi.
I wtedy przyszła mi do głowy zupełnie niedorzeczna myśl,
jedna z tych, które się rodzą na zasadzie jakiejś niezdrowej
przekory, jakby wbrew naturze, wbrew sobie samemu. Otóż
ni mniej, ni więcej, tylko ta diablica jest moją żoną, jedyną
kobietą, z którą muszę żyć. Rzecz absurdalna, ale przypuść­
my, że perfidny los skazał mnie na współżycie z nią. Przy­
puśćmy tylko!
Jakoś otrząsnąłem się z tych myśli, zostawiłem nie do­
kończony list i zeszedłem na dół, by jak najszybciej zjeść
obiad i wrócić do siebie. Nie byłem usposobiony do zwykłej
pogwarki przy stole, mierziły mnie próbne uśmiechy Paula,
unikałem spojrzeń starej Hattwigowej i Elzy — obiad mi­
nął w milczeniu. Dopiero pod koniec dosiadła się Ema, jak
zwykle sztywna, zamknięta w sobie. Spoglądałem ku niej
ukradkiem i z pewnym zaciekawieniem, jak gdybym się
spodziewał, że dostrzegę w niej coś nowego, wreszcie mach­
nąłem ręką na podany mi kompot i wyszedłem. Byłem
z siebie zadowolony, jak aktor, który wie, że się podobał
widowni. Postanowiłem sobie, że zawsze będę taki chłodny
w stosunku do Hattwigów, chociaż wiem, że nie przyjdzie
mi to łatwo, bo gdy się uważniej przyglądam sobie w tej
roli, widzę, że jestem trochę śmieszny. W każdym razie ko­
niec z tymi uśmieszkami, z tymi szczero wyłupiastymi spoj­
rzeniami i rozmówkami o niczym.
Nad listem siedziałem jeszcze kwadrans, potem zebra­
łem się i wśród głuchej ciszy, jaka zwykle o tej porze pa­
nuje w domu i wokół domu Hattwigów, zszedłem na dół
i ruszyłem do wsi, by zanieść listy do sołtysa, skąd jutro
lub pojutrze na pewno ktoś zabierze je na pocztę do Mila­
nowa.
Spotkania i rozmowy we wsi zajęły mi niemal całe
popołudnie, ale dziś nie miałem zamiaru zostawać tam na
noc, pod wieczór wracałem do domu. Zrobiło się zupełnie
chłodno, od wschodu, od gór ciągnął ziąb, zapowiadał się
przymrozek, który pewnie strąci pozostałe na drzewach
liście.
Byłem jeszcze daleko od domu Wenigerów, ale dziadka
już widziałem, już go wypatrzyłem na jego stałym poste­
runku przy bramie podwórzowej. Właściwy człowiek na
właściwym miejscu. Tylko, że dziś jakby zamyślony, wpa­
trzony w ziemię. Gdy się do niego zbliżałem, spoglądał ku
mnie boczkiem, spod czoła. Wreszcie nieznacznie skinął ręką
wzywając mnie ku sobie. Popatrzył w kierunku gospodar­
stwa Hattwigów i powiedział:
— Oni mają karabiny.
— Gdzie? W domu?
— Nie — wskazał ręką w górę, ku pastwiskom. — Tam
zakopali, tam. W szopie. Dwa karabiny. Niech oni to panu
oddadzą.
— Świetnie! Już ja to załatwię!
— Ale... — ostrzegawczo podniósł palec do góry. Do­
myśliłem się o co mu chodzi i skwapliwie zapewniłem, że
może być spokojny. Doradził mi:
— Najlepiej niech pan powie, że ktoś u sołtysa zamel­
dował.
— Oczywiście! Sołtys mi powiedział, sołtys się od kogoś
dowiedział. Griiss Gott! — podniosłem rękę, ale natychmiast
ją opuściłem, bo mi się przypomniało hitlerowskie „heil”.
Świetnie! Nareszcie coś interesującego. Dla mnie i dla
pewnej paniusi, której znowu powiem „ty” w sposób tak
wyraźny, tak dobitny, że musi mnie usłyszeć. Już ja się
postaram, żebyś mnie usłyszała, tym razem moje „ty”
zabrzmi tak serdecznie, tak mocno, że wszystkie diabły się
w tobie poruszą. Nie wiem jeszcze, jak się do tego zabrać,
zobaczę tam na miejscu, w domu.
Spodziewałem się, że na podwórzu kogoś zastanę, ale
nikogo tam nie było, wrota stodoły szeroko rozwarte,
w uchylonych drzwiach stajni potężny zad klaczy i jej
ogon, który machnął ku mnie łagodnie: „heil”. W kuchni
zastałem wszystkich — kobiety robiły coś przy wełnie roz­
łożonej na stole, Paul siedział na ławce i naprawiał chomąto.
— Panie Hattwig — powiedziałem unikając widoku
Erny — niech pan wyjdzie na chwilę, mam panu coś do
powiedzenia.
Cofnąłem się do sieni, Paul też natychmiast się tam zja­
wił, patrzył na mnie z nadmiernym zaciekawieniem i ozna­
kami szczerego oddania, które tak dobrze znałem.
— Panie Hattwig, dowiedziałem się od sołtysa, że pan
ma dwa karabiny.
— N-e-i-n — powiedział przeciągle, odniosłem wraże­
nie, że myśli o czymś zupełnie innym niż o karabinach.
— Pan te karabiny dziś jeszcze odda. Będę czekał u sie­
bie w pokoju.
Nic na to nie odpowiedział, zostawiłem go w sieni i po­
szedłem na górę. Byłem pewny, że wkrótce ktoś do mnie
przyjdzie, nic innego nie mogłem robić, tylko czekać i zga­
dywać, czyje kroki usłyszę na schodach. Długo to jednak
trwało, narada familijna przeciągała się. Czyżby zamierzali
wyprzeć się tych karabinów ze strachu, że mogą one spro­
wadzić katastrofę na rodzinę? Tylko ja wiem, że nic złego
im nie grozi, żadnej tragedii nie będzie — oni pewnie na tę
sprawę patrzą inaczej.
Wreszcie usłyszałem ciężkie, powolne kroki. Więc zga­
dłem, matkę wysłają w poselstwie.
— Bitte! — odpowiedziałem na pukanie.
Wyglądała żałośnie, stała w drzwiach nie wiedząc, od
czego zacząć, co powiedzieć. Musiałem jej pomóc.
— No, no, Frau Hattwig, tylko bez kawałów. Będzie źle,
jeśli tych karabinów dziś nie oddacie. Wtedy naprawdę bę­
dzie źle.
Milczała nadal, byłem pewny, że nie ma zamiaru kłamać,
wypierać się. Więc o co chodzi, na co jeszcze czeka?
— Mówię pani, tu nie ma się nad czym zastanawiać!
Unikałem jej wzroku, starałem się zachować sztywność,
pragnąłem, żeby sobie już poszła, nie zadawała żadnych py­
tań. Niech odejdzie stąd niepocieszona i zaniesie swój strach
na dół, i niech nie wlepia we mnie swych starych, podbi­
tych sińcami oczu.
— Proszę pana...
Jednak spojrzałem na nią, stała przy drzwiach, z ręką
na klamce.
— Proszę pana, czy nie będzie z tego jakiegoś kramu?
— Zobaczymy, zobaczymy — odpowiedziałem gburowa-
to. — To zależy od... Zobaczymy!
Poszła wreszcie i znów nie miałem nic do roboty, tylko
czekać i zgadywać, kto pójdzie do szopy po te karabiny.
Myślałem, że zrobi to Paul, że lada chwila usłyszę na dole
jego kroki, ale długi czas nic się nie działo, dom zalegała
całkowita cisza. Cóżby to miało znaczyć? Przecież nie pój­
dę do Saranieckiego z prośbą o pomoc — powiedziałby mi:
„Takie głupstwo i nie możesz sobie poradzić?” No i ten sta­
ry kulawiec, który pewnie stoi przy bramie i czeka. Zawsze
mi się zdawało, że to jakiś niepoważny człowiek, w każdym
razie nie mcżna mu ufać bez zastrzeżeń. Fifak? Tak jakoś
bym go określił, taki, co to strzela, a nie nabija. Właściwie
nie lubię tego typa razem z jego „griiss Gott”, w ogóle nie
lubię żwawych starców.
Znowu kroki na schodach, znowu pukanie w drzwi. Elza.
Poważna, ponura, jak wdowa w żałobie.
— Proszę, niech pan pójdzie ze mną. Tak będzie lepiej
Tak postanowiła rada familijna, nie dziwię się, że Paul
nie chce pójść. Całą drogę od domu do pastwiska przeszli­
śmy w milczeniu. Nie wiedziałem, co mówić do tej kobiety
niosącej łopatę na ramieniu, czułem w niej jakieś zasuszone,
staropanieńskie zmartwienia, które z pewnością górowały
nad innymi — jej wieczna powaga, jej smutne zamyślenie
chyba nie w katastrofie narodowej miały swą przyczynę.
W górze, gdzie jeszcze sięgało słońce, zatrzymaliśmy się,
by odetchnąć. W zacienionej dolinie nikogo nie widać,
Mitręgowie zeszli już z pola, Hattwigowie siedzą w swym
domu, jakby przycupniętym do ziemi i czekają na nasz
powrót. A te krzaczki, te zarośla w wąwozie i wokół wąwo­
zu, z tej wysokości wyglądają mizernie, jak poletka wrzosu.
Ale kogóż ja widzę? Oczywiście dziadzio, który stoi sobie
przy furcie, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie nie­
dawno z nim rozmawiałem. Obserwuje nas, będzie tam
stał i czekał, aż wrócimy z szopy. I gdyby Elza była mądra...
Ale ona go nawet nie widzi, wątpię czy w ogóle coś widzi,
wygląda na istotę zupełnie w sobie pogrążoną i mroczną —
niemal ze strachem pomyślałem, że ta kobieta mogłaby być
moją żoną. Tfu! Co za bzdurne myśli, skąd się to u mnie
bierze? Chodźmy, bo już zmarzłem, powietrzem ciągnie
jakby mróz. Gdy weszliśmy do szopy, Elza bez słowa zabra­
ła się do roboty. Odgarnęła w samym kącie zeschłą polepę
krowiego nawozu i ściółki oraz płaty starej papy i zaczęła
ryć łopatą w ziemi.
— Czy to głęboko? — zapytałem.
— O, nie.
No, jednak, jakieś pół metra. Dogrzebała się wreszcie,
uklękła nad dołkiem i ręką wydobyła z dna podłużny pa­
kiet, starannie owinięty ceratą. Otrzepałem go z ziemi i roz­
winąłem. Zgadza się: dwa mauzery, grubo pokryte żółtym
smarem. Doprawdy mogłyby sobie tu leżeć do końca świata,
gdyby nie dziadzio, któremu jakoś nie dawały spokoju.
Czekałem chwilę aż Elza zasypie dołek, potem ruszy­
liśmy ku domowi, wprost pod słońce tryskające promie­
niami przez leśne szczeliny z przeciwległej góry. Starego
Wenigera nie mogłem teraz wypatrzeć ani przy wrotach,
ani na podwórzu — jutro na pewno go tam spotkam i wte­
dy go o coś zapytam. Muszę zapytać, bo coś mi tu nie gra.
Korciło mnie, by zagadnąć Elzę, dowiedzieć się, co ona myśli
o tym człowieku. Może nawet nie zbudziłbym jej podejrzeń,
atoli musiałbym najpierw jakimś piekielnym wstrząsem
obudzić ją, gdyż w przeciwnym razie odpowiedziałaby mi
sennie: „O, nein” i na tym by się rozmowa skończyła.
Dopiero na podwórzu poczułem, że karabiny ciążą mi
jakoś — do licha, nie ja powinienem je dźwigać, moją rze­
czą było czekać na górze aż ktoś zapuka w drzwi i wniesie
te karabiny do pokoju. Wolałbym, żeby mnie nie widziano
z tym ciężarem, przemknę się obok kuchni i zamknę się
w pokoju, żadnych rozmów, żadnych pertraktacji dziś nie
będzie. Niech czekają do jutra, niech się naradzają, a jeśli
pewna paniusia zażyje kilka proszków nasennych...
Traf chciał, że właśnie ją zobaczyłem w momencie, gdy
wchodziłem do sieni. Wychyliła się ze spiżarni i patrzyła
na mnie. Doprawdy nie wiedziałem, że ona ma takie ładne
oczy. Jak łania. Wyjrzała ze spiżami i wcale się nie cofnęła
— zdawało mi się, że ma ochotę coś do mnie powiedzieć,
nagle spotrzegłem, że ta kobieta może być całkiem miłą
żoną, w każdym razie bez porównania ponętniejszą niż Elza.
Zupełnie ponętną. Kusząco ponętną. I wcale nie jest taka
chuda, jak mi się zdawało, nagle jak gdyby się zrobiła
okrąglutka na twarzy, przedziwnie kobieca. Gdybym
nie był człowiekiem opanowanym i z gruntu obyczajnym,
odwróciłbym się na schodach i spojrzałbym ku niej — byłem
pewny, że jeszcze stoi w drzwiach i patrzy za mną. I nagle
zdałem sobie sprawę, że stało się coś, o czym ona już wie
od momentu, gdyśmy sobie spojrzeli w oczy.
Nie pamiętam, kiedy znalazłem się w pokoju, długo
szedłem po schodach czując niezgrabność w nogach, w ple­
cach, w ramieniu obciążonym karabinami. Po upływie ja­
kiegoś czasu uprzytomniłem sobie dwie rzeczy: że siedzę na
łóżku i że stało się nieszczęście. Patrzyłem w drzwi. Stało
się nieszczęście, patrzyłem tylko w drzwi. W pewnej chwili
zerwałem się z łóżka i stanąłem w pokracznej pozie, jak
gdybym chciał zobaczyć siebie samego, sprawdzić czy je­
stem normalnym człowiekiem. Potem znów siedziałem na
łóżku i całym sobą byłem zwrócony ku drzwiom i zasłucha­
ny w odgłosy dolatujące z dołu i byłem pewny, że ona wie.
Potem zrobiło się bardzo późno, słyszałem liczne kroki,
jak gdyby w domu mieszkało kilkadziesiąt osób, które się
rozchodzą do swoich pokoi, robiło się cicho, coraz ciszej,
wreszcie nastała cisza ogromna, jakby kosmiczna, a ja tkwi­
łem w samym środku tej ciszy i ciągle patrzyłem w drzwi.
Obudziłem się już za dnia. Było jasno, słoneczne światło
na twardej ścianie, miednica na zwyczajnym, żelaznym sto­
jaku, a w miednicy zimna woda, w której mogłem zanurzyć
twarz. Wszystko wokoło mnie było zwyczajne i całkiem bez­
pieczne, czułem się zdrowy i pewny siebie. Do tego stopnia
pewny siebie, że miałem ochotę zejść do kuchni na śniada­
nie. Na pewno spotkałbym ją tam i spojrzałbym na nią
w sposób całkiem zwyczajny, by dać jej do zrozumienia, że
jest głupia, jeśli myślała, że... Po prostu rzuciłbym na nią
okiem, ledwie ją zauważając, ot, tak sobie, jak się patrzy
na wielkie nic i może powiedziałbym coś do starej Hattwi-
gowej, albo nie powiedziałbym nic, udałbym, że jestem
pochłonięty swoimi sprawami. Albo nie, lepiej tam nie
wchodzić. Niechże oni nie myślą, że sprawa jest błaha, że
ujdzie im bezkarnie. Karabiny zostawiłem w pokoju i głośno
stąpam po drewnianych schodach, niech słyszą, niech wie­
dzą, że schodzę, że idę do wsi. Niech wszyscy słyszą, że już
idę.
W sieni nie spotkałem nikogo, drzwi od kuchni były
zamknięte. Już wyszedłem na podwórze, już zbliżałem się
do bramy, gdy usłyszałem za sobą jej głos:
— Herr Kornecki...
Wiedziałem, że ona wyjdzie. Odwróciłem się i patrzy­
łem jej pod nogi, ale zarazem widziałem jej oczy, jej twarz.
Jak ona się zmieniła przez tę noc! Nie pytałem, czego chce,
przecież odwróciłem się i czekałem, więc dlaczego nic nie
mówi? Czuję, że to znów nadchodzi, że lada chwila może
się zacząć, ona o tym wie, jest mocniejsza ode mnie, mil­
czenie jest jej sprzymierzeńcem, a ja nie umiem się ode­
zwać. Boże, gdybyśmy byli sami wśród tych budynków,
tylko ona i ja!
— Herr Kornecki, czy przyjdzie pan na obiad?
Zrozumiałem, co do mnie mówi. Natomiast nie pozna­
łem własnego głosu, nie mogłem pojąć, skąd we mnie tyle
złości, tyle chamstwa.
— Bzdury pani mówi! Obiad, obiad! O karabiny ci cho­
dzi! Niepotrzebnie się sprzedajesz, niepotrzebnie za mną
łazisz! Powiedz twojemu Paulowi, że jest alfons, a twoja
teściowa, to wstrętna stręczycielka. Przecież powiedziałem,
że nic wam nie grozi! Choćbym nawet chciał, to nic złego
wam za te karabiny nie zrobią. Mnie tu nie macie nic do
zawdzięczenia, więc niech pani spokojnie siedzi za piecem!
Gwałtownie się odwróciłem i wyszedłem za bramę.
Wszystko mi odeszło, czułem się przedziwnie lekki, jakby
pusty w środku. Słońce już wyszło zza lasu, łąka iskrzyła
się drobniutkim szronem, zeschłe badyle, trącane butem,
szeleściły sucho, a gdy przechodziłem obok samotnej brzo­
zy, dwa żółte cekiny kapnęły na ziemię. Nad wąwozem zu­
pełna cisza, krzaczki zesztywniałe z zimna, kolce i pozostałe
listki posrebrzone mrozem.
Widzę starego Wenigera! Stoi na podwórzu przed domem
i patrzy w moją stronę. Głowę bym dał, że dziadzio wypa­
truje mnie od wczesnego rana i gdybym się pokazał dopiero
w południe, też bym go spotkał, najpewniej przy furtce, bo
tam jakoś najlepiej mu się stoi, tam jest jego właściwe miej­
sce. Oczywiście powiem mu, jak tam wczoraj było i przy tej
sposobności zapytam go o coś. Ale jak to zrobić? W każdym
razie nie na sposób Saranieckiego, krzykiem, natarczywo­
ścią niczego tu nie osiągnę. Może zapytać wprost, co on ma
z Hattwigami? Ale to znów nie ma sensu, przecież on tam
często bywa i Hattwigowie mówią o nim z sympatią. Chyba
żeby... Tak, to jest możliwe. Stary człowiek może mieć swo­
je poglądy. Głęboko utajone, ale mocno ugruntowane. W ta­
kim razie już wiem, jak się do niego dobrać. Już wiem.
Dziś ja pierwszy zawołałem do niego „griiss Gott!” Kiw­
nął mi głową, postąpił dwa kroki ku mnie i powiedział:
— Widziałem, widziałem. Był pan tam z Elzą. No i co?
— Wszystko w porządku. Powiedziałem Paulowi, że do­
wiedziałem się od sołtysa. Że sołtys mi powiedział.
— To dobrze, to bardzo dobrze.
No, tak, dobrze, bardzo dobrze, ale... Chwilę patrzyliśmy
na siebie w milczeniu, czekałem, żeby jeszcze coś powie­
dział, o coś zapytał, wreszcie zdecydowałem się. Nachyliłem
się ku niemu i powiedziałem tonem poufnym, serdecznym:
— Niech mi pan powie: pan jest komunistą, prawda?
— Ich!? — walnął się w piersi, był przestraszony, jak
gdybym go zapytał, czy to on w zeszłym tygodniu podpa­
lił dom w Ullersdorfie.
— No, no — pośpieszyłem, by go uspokoić — ale w każ­
dym razie hitlerowcem pan nie jest?
— Nein! Nein! — zaprzeczył gwałtownie drepcząc
w miejscu i przerzucając laskę z ręki do ręki.
— No to dobrze! — wykrzyknąłem. — To bardzo
dobrze.
Zostawiłem go przy furtce i pośpieszyłem do wsi, gdzie
miałem zamiar pozostać do południa lub dłużej. Dobrze się
czułem w pewnej odległości od domu Hattwigów, później ze
zdumieniem stwierdziłem, że ta odległość musi być nie
mniejsza, niż kilometr, ale też nie większa niż półtora.
Właściwie było gorzej, gdy odchodziłem zbyt daleko, nie
wolno mi było wymykać się poza 1500 metrów, natychmiast
musiałem wracać. Trochę czasu zajęła mi rozmowa z sołty­
sem Saranieckim. Karabiny, to drobiazg, kiedyś przy okazji
oddamy milicji, na razie niech zostaną we wsi, może zapo­
lujemy na sarny. Ważniejsza sprawa, ta rejestracja silni­
ków.
— Znowu miałem telefon z gminy, piłują mnie, bo już
od jutra trzeba zacząć. Obiecałem, że pojedziesz, będzie
was czterech w tej komisji.
— Dobrze, może pojadę. Albo nie, czekaj, jeszcze nie
wiem.
— Do cholery, jak to nie wiesz! Co masz do roboty?
— Właściwie nic, ale... Dobrze, może pojadę. Dam ci
jeszcze znać. Tak, na pewno dam ci znać.
Spojrzał na mnie otwarcie, bystro, wolałem zejść mu
z oczu, odwiedzić zajomych.
Wszyscy wypytywali mnie o żonę, kiedy ona wróci
z „Polski” i wtedy wzbierała we mnie czułość, jestem pew­
ny, że im dalej byłaby Teresa ode mnie, tym czulej bym ją
wspominał, a już sama myśl, że ona, biedulka, przebywa
gdzieś na antypodach, pobudziłaby mnie do serdecznego
płaczu. W ogóle byłem nastrojony łzawo i chętniej przeby­
wałem z kobietami, niż z mężczyznami i byłem zadowolony,
że nikt nic nie wie, nikt niczego się nie domyśla.
Tylko ona jedna wie. I jeżeli nie przyjdę do domu na
obiad, jeżeli nie wrócę na noc, wtedy już z całą pewnością
będzie wiedziała, co się ze mną dzieje. A jeżeli przyjdę do
domu, jeżeli się tam podkradnę w ciągu dnia i spotkam ją
gdzieś na uboczu, wtedy powiem jej coś. Już ja coś wy­
myślę, powiem jej „ty”, znajdę takie wyrazy, żeby ją splu-
gawić, zmieszać z błotem, i wtedy ona... Wtedy może zechce
kiwnąć na mnie paluszkiem, maleńkim paluszkiem: „Chodź”.
Nie, nie pójdę. Tak blisko nie można. Najlepiej czuję się
z dala od jej domu, byle tylko nie odchodzić zbyt daleko —
już wiem, że nie pojadę do gminy, niech Saraniecki wyśle
kogo innego, ja tak daleko nie pojadę. Tu mi jest dobrze,
mogę rozmawiać z przyjaciółmi, kobiety się do mnie uśmie­
chają, tu śniadanie, tam kieliszek wódki, ówdzie plasterek
wędliny na zakąskę.
Ale już około godziny dwunastej, kiedy zbliżała się pora
obiadowa, stałem na rozdrożu. Mogę dokładnie określić to
miejsce, bo stałem tam długo i byłem niezdecydowany, co
robić — do domu było blisko, niecały kilometr. Opierałem
się o poręcz mostku tuż przy wylocie polnej drogi, wiodą­
cej do gospodarstwa Hattwigów. Widoczność była dobra,
drzewa ogołocone z liści, ściany domu oślepiająco białe, da­
chy boleśnie czerwone. Ale wokoło domu ani żywej duszy.
Żeby chociaż Paul pokazał się na chwilę, to już byłaby na­
dzieja, że i ona wyjdzie, wystarczyłby mi na razie Paul.
Umyślnie odwracałem się w inną stronę, cierpliwie liczyłem
do stu, potem znienacka rzucałem wzrokiem na dom, ale
tam nic się nie zmieniało — te same ściany, te same dachy,
jaskrawe i nieżywe.
Od czasu do czasu spoglądałem też na pobliski dom We-
nigerów, podwórze było tam puste, dym z komina walił
szarymi kłębami prosto w niebo — pewnie Mitręgowie go­
towali kapuśniak, dużo kapuśniaku, dużo ziemniaków. I było
mi zupełnie ciepło, słońce grzało, pod mostkiem pluskała
woda.
W pewnej chwili drzwi u Wenigerów otwarły się i w pro­
gu stanął kulawy dziadek — był bez laski, opierał się ręką
0 futrynę, wyglądał na człowieka, który się nudzi, pewnie
czeka na obiad. Wolałbym, żeby mnie nie widział, ale on
właśnie od razu mnie zobaczył, może specjalnie po to wy­
szedł, by mi dać do zrozumienia, że mnie widzi. Nie mogłem
udawać, że go nie dostrzegam, odległość była zbyt mała, on
zaś uparcie patrzył w moim kierunku, już nie mogłem
znieść jego natręctwa, nienawidziłem go z całej duszy.
I oto w pewnym momencie, gdy już był pewny, że na
niego patrzę, mrugnął do mnie. Mrugnął jakoś ohydnie, po
niemiecku i tylko jednym okiem, które wydawało mi się
ogromnie powiększone, rozlazłe na cały policzek. Pomyśla­
łem sobie: „Ty stary, suchy wieprzu”, odwróciłem się i po­
woli ruszyłem drogą w górę wsi.
Ale nie doszedłem do końca wsi, tam było zbyt daleko,
może dwa kilometry — skręciłem w jedną z bocznych dróg
1 wszedłem w las. Od tej chwili już nie pamiętam, jakimi
wertepami łaziłem, raz w górę, raz w dół, pod nogami sze­
leściły mi suche liście. Nie trzymałem się dróg ani ścieżek,
bo były zdradliwe, wciągały mnie w głąb lasu, daleko od
domu, od wsi.
Była może godzina pierwsza w południe, kiedy wysze­
dłem na łąkę Hattwigów, pełną słońca, ale i smutku w pu­
stych kwaterach, gdzie jeszcze wczoraj pasły się krowy. Sta­
łem wysoko pod ścianą lasu i długo patrzyłem na budynki
Hattwigów, na rzadziutki, zupełnie rzadziutki sad i na po-
dworze, na którym nikt się nie pokazywał, tylko z komina
unosił się lekki dymek.
Potem była może godzina druga, gdy znowu odczułem
nieprzepartą chęć, by zejść z mojej orbity, po której nie­
omylnie krążyłem i wyszedłem z lasu na pole po przeciw­
nej stronie domu, czyli zachodniej. I wtedy zauważyłem,
że już i dymu nie ma nad kominem, a wszystkie okna wy­
dawały mi się przedziwnie malutkie i zupełnie czarne. Dłu­
żej zatrzymałem się na oknach mojego pokoju, wiedziałem,
że ten pokój jest zupełnie pusty i zbierało mi się na płacz.
Jedyne żywe istoty, które widziałem, to byli dwaj chłopcy
od Wenigerowej gdzieś na dnie wąwozu, ale co oni mnie
obchodzili, co ja miałem z nimi? Wreszcie doczekałem się,
że na podwórze wyszła kobieta, ale to była tylko Elza, a sko­
ro ona się pokazała, to już nie było żadnej nadziei, nie wiem
dlaczego tak jest, ale wiem, że za Elzą już nikt więcej nie
wyjdzie — jej suknia jest złowieszcza.
A jeszcze później, nie wiem, która mogła być godzina,
zabrnąłem zbyt głęboko w las, wokoło mnie stały grube
świerkowe pnie i cisza panowała taka, że gałązki pod bu­
tem eksplodowały jak petardy, czułem, że dalej już nie moż­
na iść, trzeba wracać. I wtedy nagle wybuchnąłem płaczem
i wśród spazmatycznego łkania wołałem w górę, ku świer­
kowym czubom: „Och, Tereniu moja, Tereniu!” I zrozumia­
łem wreszcie, że nie ma innej rady tylko się kierować ku
wsi, ku ludziom — to było zbyt oczywiste, że nie mogę na
noc pozostać w lesie.
Nie wybierałem sobie drogi, jakoś bezwiednie zeszedłem
z lasu w dolinę, która ze swym potokiem spływała aż do
krętego wąwozu w pobliżu domu Wenigerów. Byłem jeszcze
daleko, może w połowie doliny, gdy doleciał mnie stamtąd
okrzyk któregoś z chłopców. Było w tym okrzyku coś szcze­
gólnego, jakiś akcent zdradzający, że prócz chłopców ktoś
tam jeszcze jest. I już wiedziałem: Erna! Im niżej schodzi­
łem, z tym większą pewnością wiedziałem, że tam jest Erna
— nawet dom Wenigerów swoim wyglądem, swoim czerwo­
nym dachem, świadczył mi o jej obecności w głębi wąwozu.
Nie musiałem się specjalnie kryć, krzaki i karłowate
dąbki z zeschłymi liśćmi dobrze mnie maskowały. Na
chłopców nie zwracałem uwagi, chociaż zachowywali się
krzykliwie, nieco później zrozumiałem, co oni robią, na czym
polega ich zabawa.
Erna w pierwszej chwili wydała mi się niepokaźna,
drobniutka na tle wąwozu, inna niż ją sobie wyobrażałem.
Nawet nie pamiętam jak była ubrana, miała na sobie coś
szarego, wiem tylko, że suknia czy może spódniczka sięgała
jej poniżej kolan i że włosy miała lekko zwichrzone, prze­
świetlone słońcem. Gdzieś obok niej pętał się mały Rein-
hardt, później uprzytomniłem sobie, że i on bierze udział
w zabawie, celując kamieniami w mizerną budowlę z ga­
łęzi. Erna czyniła to z niezwykłą sprawnością i zapałem.
Rzuciwszy kamieniem, przez moment trwała w pozie dysko-
bolki, podana w przód, z nogą wysuniętą do tyłu i zakończo­
ną ostrym noskiem pantofelka — całą swą postacią wska­
zywała kierunek niebo-ziemia.
Nagle przestała miotać pociski. Wzniosła obie ręce do
góry i potrząsając rozcapierzonymi palcami, wykrzyknęła
radośnie:
— Stalingrad ka-a-p-u-u-t!
Była cudna z tymi dłońmi wzniesionymi nad aureolą
prześwietlonych włosów, chciałem się zerwać ku niej i od­
krzyknąć jej z zapałem: „Gratuluję zwycięstwa!”
Ale stało się zupełnie co innego.
Wyszedłem z ukrycia bez pośpiechu, bo wiedziałem, że
zdążę. Umyślnie zbliżałem się ku niej powoli, by miała czas
przyjrzeć się mnie i zrozumieć, że tylko do niej mam spra­
wę. I gdy dostrzegłem w jej szeroko rozwartych oczach znak
zrozumienia i strachu, wtedy dopiero zatrzymałem się.
— Ty diablico, ty niemiecka k... — zacząłem ją wyzy­
wać głośno, na cały wąwóz. Obelżywości wypowiadałem
płynnie, bez wysiłku, jak gdybym od dawna się ich wy­
uczył, milkłem na moment, by nabrać oddechu i znowu
wykrzykiwałem wyrazy ohydne i wzniosłe, gdy mi brako­
wało niemieckich, wykrzykiwałem po polsku.
— Ty ladacznico z Waldenburga — zjawiały się nie­
oczekiwane skojarzenia, wyrywały mi się z głębi duszy,
wyrzucałem je z siebie wprost w jej oczy, pełne już nie
przerażenia, lecz zachwytu. W momentach, gdy czułem, że
mój zasób się wyczerpuje, spoglądałem ku niebu i stamtąd
ściągałem jakby objawione mi wyrazy i wypowiadałem je
z żarem, z melodyjnym zaśpiewem.
— Ty złudnico z Dusseldorfu, ty odwieczna szachrajko,
ty... ty... ty... — sam byłem zdumiony słowami jakby
z nieznanego języka wyławianymi, były coraz wymyślniej-
sze, coraz ohydniej bluźniercze — czułem, że lada moment
zamiast słów ja sam rzucę się do jej stóp, tylko te bluźnier-
stwa mogły mnie jeszcze ocalić.
I już nie dostrzegałem jej twarzy, tylko z boku czyjeś
wybałuszone oczy i płowa główka Reinhardta, coś jasnego
i czystego — przeszedłem obok tych zjawisk jakby oślepły
czy zżarty gorączką i po chwili dopiero zdałem sobie spra­
wę, że jestem sam. Wychodziłem z wąwozu na drogę.
Potem ni stąd, ni zowąd zjawił się przede mną sołtys
Saraniecki, ujrzałem jego uśmiechniętą, piegowatą twarz.
— Więc jedziesz jutro, jedziesz do tej gminy!
Przytaknąłem mu bezwiednie, powiedziałem, że tak,
i wtedy on serdecznym ruchem chwycił mnie pod ramię
i tak prowadził mnie dłuższą chwilę. Jeszcze raz przytak­
nąłem, powiedziałem mu, że na pewno jadę i że już na noc
do domu nie wrócę, wolę przenocować we wsi.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem, z przymrużeniem oka
i powiedział:
— No tak, żoneczki nie ma, przykro samemu spać...

5 Najtrudniejszy język świata


Kraina skażona
uśmiechem

rzyszedł wreszcie taki kwietniowy dzień, kiedy spo­


strzegłem, że wiosna we wsi zaczyna się trochę wcześ-
śniej niż u nas na górze. Pierwiosnki za stodołą Hattwigów
sterczały jeszcze stulone, jakby zziębnięte, a w dole już
kwitły, już się rozlazły po całej łące. Najgęściej rosły
wzdłuż strumyka, który nawet nie zasługiwał na tę nazwę:
ot, taki sączek-mruczek ukryty w głębokiej żłobinie — gdy
chciałem raz posłuchać jego bełkotu, musiałem uklęknąć
i niemal ucho do niego przyłożyć. Powiedział mi szeptem,
że Niemcy już wnet stąd wyjadą. To ci dopiero nowina!
Wszyscy o tym mówią, w sąsiednich powiatach już się to
rozpoczęło. Dlatego właśnie często schodzę do wsi i wstę­
puję do sołtysa Saranieckiego — lada dzień przyjdzie kolej
na naszą gminę. Mitręga też o tym wie, widzę go, jak łazi
po swoim polu, czuję że jest niespokojny, może się boi, że
bez jego nadzoru zaczną się dziać rzeczy niesamowite, może
w ciągu nocy żyto wystrzeli w kłosy i nagle dojrzeje?
We wsi ruch, jakiego dotychczas nie obserwowałem.
Niemców właściwie nie widać, ich życie nadal płynie nur­
tem utajonym, można by pomyśleć, że wszelkie roboty pol­
ne, siew i bronowanie, wykonali przy świetle księżyca.
Dawniej myślałem, że oni szczególnie lubują się w życiu
stadnym, chętnie działają zespołowo w zwartych makro-
organizmach. Teraz widzę, że nie: pracują w pojedynkę,
żyją rozproszkowani, jakby ich nie łączyła żadna idea, ża­
den wspólny cel.
Prawdziwy ruch czynią moi rodacy. Wczoraj Molenda
naprawiał pompę studzienną i na jego podwórzu zeszli się
najbliżsi sąsiedzi, potem stopniowo dołączali się ci, którzy
nadchodzili z drugiego końca wsi. Wyglądało na wielkie
zgromadzenie, które trwało niemal do południa.
Dzisiaj zaś dzieje się coś niezwykłego u Wyrwasia, ściślej
mówiąc na jego drodze polnej nie opodal stodoły. Przyszła
mi chętka, by się przyłączyć do rodaków, niejako zespolić
z nimi. „Cześć! Czołem! Jak się masz!” Było ich kilkunastu,
chłopy w sile wieku, z rękami w kieszeniach, z papierosa­
mi w ustach, asystowali Wyrwasiowi, który wstawiał nową
rurę dla przecieku strumyka w poprzek drogi. Ich powaga
i skupienie onieśmielały mnie, nie czułem się zdolny do ta­
kiego skoncentrowania uwagi na tym, co Wyrwaś robi, ra­
czej wolałem się przyglądać obserwatorom i przysłuchiwać
się uwagom, które od czasu do czasu wtrącali.
— Ty, a nie za płytko to będzie? Lepiej opuść niżej, bo
jak przyjdzie wielka woda, to wyleje na pole.
— A ja bym powiedział, żeby za bardzo nie opuszczać,
bo i tak woda naniesie mułu.
— Masz rację! Jak rurę zamuli, to zostanie mały prze­
ciek i wtedy dopiero woda wyleje w pole.
— Ty, nie słuchaj ich, najlepiej ustaw rurę równo
z dnem fosy.
Było mi przykro, bo nic mi na myśl nie przychodziło,
nie umiałem się włączyć. Wszyscy wiedzieli, co i jak trzeba
robić i co Wyrwasiowi doradzić, a ja nic. Wypaliliśmy
sporo papierosów, Wyrwaś już rurę należycie ustawił, teraz
wyłoniła się kwestia zasypania jej, a u mnie ciągle pusto
w głowie i nikt na mnie nie zwraca uwagi, jak gdyby mnie
tu w ogóle nie było. Ale nareszcie coś mam! Nareszcie i ja
się włączę. Żeby na drodze nie powstało wklęśnięcie, trzeba
rurę zasypać nie tylko ziemią, ale i kamieniami. Zaraz do­
radzę to Wyrwasiowi, ale jeszcze chwilkę zaczekam, bo czy
ja wiem? Może to nic ważnego i Wyrwaś sam wie, co trzeba
robić? Ale dokądże będę stał jak milczek, który na niczym
się nie rozumie, cóż ze mnie za gospodarz, który nic nikomu
nie umie doradzić? Zebrałem się w sobie, zaciągnąłem się
dymem samosiejki i już miałem wystąpić naprzód, ale wte­
dy właśnie odezwał się Uryga:
— Ty, za dużo ziemi nie syp, ładuj więcej kamieni, bo
inaczej to się w tym miejscu zrobi dołek.
I po cóżem się tak mocno zaciągał, wszystko na nic, czu-
ję, że nic mi do głowy nie przyjdzie. Wszyscy zagadują do
siebie w sposób rozważny, po gospodarsku, Gębala do Mo­
lendy, Uryga do Markiewicza, Kuklewicz do Pająka, ręce
trzymają w kieszeniach, papierosy w ustach, na mnie nikt
nie zwraca uwagi.
Zrezygnowany i przez nikogo nie zauważony, odłączam
się od gromady i samotny idę ku szosie, dążę w sam środek
wsi z małym placem, wokół którego stoją trzy ważne bu­
dynki: sklep Syguły, dom ludowy i urząd sołtysa. Z daleka
widzę grupę kobiet przed sklepem, ale nie wydaje mi się,
żeby zdradzały jakieś ożywienie, stoją z rękami założonymi
na piersiach i jakby na coś czekają. Łatwo mógłbym nawią­
zać z nimi rozmowę, bo umiem z kobietami rozmawiać, ale
jakoś to nie wypada. Bo który mężczyzna, prawdziwy chłop,
rozmawia z babami? Owszem, można — jak każe dobry
zwyczaj — odezwać się do nich żartobliwie, powiedzieć coś
pikantnego, żeby wybuchnęły śmiechem, ale nic więcej.
U sołtysa nie bawiłem długo. Znowu mi przypomniał, że
należę do komisji wysiedleńczej i gdy przyjdzie czas, będę
konwojował Niemców do punktu zbornego. Kiedy to nastą­
pi? Może jutro, może za tydzień.
— A jak tam u ciebie, wszystko zasiane?
Oczywiście! I owies, i jęczmień. A wczoraj rano, kiedy
jeszcze wiatru nie było, Paul wsiał koniczynę w żyto. Wstał
wczas rano i zasiał. Opowiedziałem o tym Saranieckiemu
i patrzyłem na niego oczekująco. Nie odzywał się.
— A wiesz, że u Mitręgów stary Weniger narąbał drze­
wa na zapas, na całe lato?
— Tak, słyszałem.
— A Wolff zasadził piętnaście drzewek w ogrodzie za
stodołą?
— Wiem o tym! — odburknął mi.
— A Kuntze pokrył nową papą dach nad szopą?
— Dumie! — wykrzyknął wreszcie. — Liczą na to, że
prędko tu wrócą.
— Tak myślisz?
— No, bo powiedz mi, po co byś ty obsiewał pole albo
sadził drzewka, jakbyś wiedział, że nic z tego nie będziesz
miał? Po co?
— Nie wiem, ale u nich to nie tylko nadzieja na po­
wrót. Tam jeszcze coś innego jest. Zresztą zapytaj się, oni
mają dla ciebie respekt, to ci powiedzą.
— Nic nie powiedzą! „Es muss so sein” i to wszystko.
U nich nie ma pytania „dlaczego?”
— Jak to nie ma? Mają przecież swoje „warum?”
— Tak, ale to „warum?”... No, na przykład: „Warum
deszczówka cieknie na strych?” Bo dziura w dachu. Ale za­
pytaj go: „Warum hast du das gemacht?” Nic ci nie powie.
No, krew była zalała, po niemiecku nie rozumie, czy co?
„Wa-rum hast du das ge-macht, idioto, warum!?” Możesz
nim trząść jak workiem i nic nie wytrząśniesz.
Na tym skończyliśmy rozmowę, wyszedłem na plac. Nie
miałem już co robić we wsi, kobiety ciągle jeszcze stały
przed sklepem Syguły, mężczyźni całą grupą sterczeli na
polu Wyrwasia. Było zupełnie ciepło, drzewa na gwałt
pączkowały, w ogródkach wyrzynały się z ziemi zielone
sztylety kosaćca, zbliżał się czas wybierania kartofli z kop­
ców. Tuż za domem Wenigerów, a właściwie już Mitręgów,
skręciłem na polną drogę, wiodącą do gospodarstwa Hattwi-
gów, chociaż można już mówić: do nas.
Lewa strona tej drogi zarośnięta była gęstwą krzewów
i karłowatych drzewek, które przysłaniały widok na głę­
boki jar, też cały zakrzaczony i na potok, który tworzył
płytkie rozlewiska o dnie żwirowatym i usianym kamie­
niami wystającymi z wody. Wszystko tu było nagrzane
słońcem, zeszłoroczne liście i pączkujące krzewy miały
ciepły oddech, tylko ta woda tchnęła chłodem, przypomi­
nała lodowy czas.
Doleciały" mnie stamtąd chłopięce głosy, więc nie tyle
zaciekawiony, ile zwabiony urokiem tego zakątka, zeszedłem
na dno jaru. Chłopców znałem dobrze, to byli dwaj bracia,
synowie Wenigerowej, która wespół z kulawym teściem
prowadziła pobliskie gospodarstwo, teraz już całkiem opa­
nowane przez Mitręgów. Podobno wdowa po żołnierzu, ale
ktoś mi mówił, że to nie był zwykły żołnierz i że on wcale
nie zginął, jakieś wiadomości od niego do Wenigerowej do­
cierają.
Chłopcy bawili się nad strumieniem, coś tam budowali
z kamieni i błota. Młodszy, może dziesięcioletni Ernest, zno­
sił kamienie na stos, a niewiele od niego starszy Walter
popędzał go, dopominał się o drobniejsze kamienie i grub­
sze patyki. Gdy wyszedłem z zarośli i stanąłem nad wodą,
obaj spojrzeli na mnie jakby z roztargnieniem.
— Co wy tu budujecie? — zapytałem.
— Zamek — odpowiedział ten starszy nie przerywając
roboty.
Jeśli to jest zamek, to ja się nazywam Hattwig. Cztery
gołe ściany z otworami okiennymi, ale jeszcze bez dachu,
równie dobrze mogły to być zręby renesansowego pałacu
we Florencji, jak i mury koszarowego bloku w jakimś
Poczdamie. Biedni chłopcy. Pewnie nie zdają sobie sprawy,
jakie pobudki nimi kierują, jakie podświadome odruchy.
Oczywiście wiedzą, że czeka ich wysiedlenie, daleka droga
na zachód, a Mitręgowie coraz mocniej się rozpychają na
gospodarstwie, coraz więcej przestrzeni zajmują, więc trze­
ba się schronić w zacisznym jarze, zbudować nowy dom,
z którego nikt ich nie wypędzi.
Obserwowałem ich ze współczuciem i po dłuższej chwili
uprzytomniłem sobie, że oni kogoś mi przypominają. Kogoś
czy coś, co było mi bliskie w czasie i przestrzeni i co powi­
nienem był sobie przypomnieć bez wysiłku. A jednak nie
mogłem. Chłopcy byli do siebie podobni, ale nie potrafiłbym
określić cech tego podobieństwa. Nic wyraźnego w nich nie
było, tylko jakaś gładkość, nieokreślona ładność. Gdyby nie
mała różnica wieku, byliby jak dwa pociski tego samego
kalibru, jak dwa ułamki o wspólnym mianowniku.
— Glinę przynieś, glinę! Widzisz, że nie ma gliny! —
krzyczał ten starszy. Ernest bez sprzeciwu podniósł z ziemi
starą pogiętą miednicę i poszedł gdzieś z biegiem strumie­
nia, zniknął w zaroślach.
Zostaliśmy sami, Walter i ja. Czyżbym się spodziewał, że
oń — chłopiec pewnie dobrze wychowany — okaże mi tro­
chę atencji? Powinien się spodziewać, że go o coś zapytam
i mógłby okazać, że czeka na moje pytanie, tak jak Paul
zawsze okazuje. Ale nawet nie spojrzał w moim kierunku
— łamał patyki i układał je jako poprzeczne belki czy fu­
tryny nad otworami okiennymi drugiego piętra.
— A dach, z czego będziesz budował?
Właściwie ta sprawa mnie nie interesowała, ciągle
myślałem: kogo on mi przypomina? On i jego brat. To jest
coś, co niedawno widziałem, może dziś, może wczoraj, a jed­
nak nie daje się uchwycić. Raz obejrzałem się na dom Hatt-
wigów, a właściwie na widoczny stąd szczyt dachu, ale ten
dach nie miał nic wspólnego z Walterem, wprowadzał mnie
na mylny trop. Może sobie wreszcie przypomnę, gdy Walter
na mnie spojrzy? Zapytałem go:
— A gdzie twój dziadek się podziewa, że go teraz nie
widzę?
— Dziadek siedzi za stodołą. Jak słońce grzeje, to on
zawsze siedzi za stodołą.
— A ten pan, co z wami mieszka, pan Mitręga, co on
robi?
— Ja nie wiem.
Odpowiadał rzeczowo, tonem człowieka dorosłego —
miałem wrażenie, że mam do czynienia nie z chłopcem lecz
z majstrem, który budowę tego zamku traktuje jako ciężką,
odpowiedzialną pracę. Miałem ochotę doradzić mu coś, ja­
kieś przybudówki, baszty, palisady, które by nadały budowli
wygląd prawdziwego zamku, ale wyraźnie czułem, że nie
byłby zadowolony z moich wtrętów. A niechże sobie robi,
jak mu się podoba, nie mój interes. Już teraz z niechęcią
przyglądałem się jego krzątaninie, chłopak coraz mniej mi
się podobał, pewnie wolałby, żebym sobie stąd poszedł.
— A powiedz no mi, kim był twój tatuś? Zwykłym żoł­
nierzem?
— Nie, nie! — zaprzeczył nadspodziewanie żywo —
wcale nie zwykłym żołnierzem. On był większy niż generał,
nawet większy niż kapitan.
— Co ty nie mówisz! Tak, to jest możliwe, to zależy od
tego, co on robił. Czasem można być większym niż generał,
jeśli się dowodzi plutonem egzekucyjnym. A ja słyszałem,
że twój ojciec żyje, ale nie chce do was przyjechać. On już
was nie lubi.
Popatrzył wreszcie na mnie i poruszył głową przecząco:
— Nie, to nieprawda.
— No, zobaczysz, czy nieprawda. On nawet listu do was
nie pisze. On was już nie chce znać.
Coś go nagle zniecierpliwiło, machnął ręką jak stary
majster i powiedział tonem człowieka dorosłego:
— A, ąuatsch!
O, nie, to mi się nie podobało. Cóż on sobie myśli, do
kogo ta mowa?
— No, no, będziemy widzieć, czy ąuatsch. Jeszcze się do­
wiemy, co za numer z twojego tatusia.
Nadszedł wreszcie jego wspólny mianownik z licznikiem
Ernest, i naczyniem pełnym gliny. Nie odezwałem się do
nich więcej, zostawiłem ich przy tej budowli i ruszyłem
w kierunku domu. Byłem jeszcze myślą przy tych chłop-
cach, ale równocześnie coś mi się plątało z Erną i Paulem,
aż wreszcie uświadomiłem sobie, że ci dwoje są do siebie
podobni. Nigdy tego nie dostrzegałem, dopiero teraz widzę,
że łączy ich jakieś podobieństwo, ale równie trudne do
określenia, jak podobieństwo Waltera i Ernesta. Ależ tak!
Oni wszyscy mają coś wspólnego, wszyscy czworo, nieza­
leżnie od pokrewieństwa i płci. Ale właśnie, co to jest? Im
usilniej staram się owo coś uchwycić, skonkretyzować, tym
szybciej się to rozpływa w nieokreśloność i w końcu nic nie
wiem — mógłbym powiedzieć, że oni są do siebie podobni
jakimś brakiem, jakimś minusem, więc czymś, czego nie ma,
a to przecież taki sam nonsens, jak powiedzieć, że kamień
i liść są do siebie podobne, bo nie mają nosów i nie kurzą
fajki.
W pobliżu domu łąka razem z miniaturowym strumy­
kiem przechodziła w nie ogrodzony sad.
W ogródku przydomowym krzaczki też się wystroiły
odświętnie, agrestowo, w sto tysięcy zielonych gwiazdek,
wrota były rozwarte na oścież, zapraszające do wyjazdu
w pole. Spotkałem w nich Paula, który niósł skrzyneczkę
z gwoździami i przewieszoną przez ramię piłkę z dewnia-
nym kabłąkiem. Na moje zapytanie odpowiedział, że idzie
na pastwisko, by naprawić ogrodzenie.
— Świetnie! Może ja tam przyjdę do pana, coś pomogę.
— Gut.
Zapomniałem go zapytać, czy Erna wróciła już z Wał­
brzycha, spojrzałem w otwarte okna kuchni, gęstwa wazo­
nikowych kwiatów zasłaniała wnętrze izby. W sieni suczka
Leda przywitała mnie leniwym merdaniem ogona, pomyśla­
łem sobie: „Ona tu zostanie z nami”.
W pokoju zastałem Teresę i pannę Bronkę, siostrę po­
rucznika Stopki.
— Dzień dobry, co nowego pani powie?
Zamiast niej odezwała się Teresa:
— Ty wiesz, że Hruszczewska swoich Niemców zosta­
wia? Już tak załatwiła w starostwie, że zostawią jej Niem­
ców do roboty.
— My też możemy zostawić starą i Elzę.
Nastroszyła się:
—r Ja ci dziękuję za taką łaskę. Wiesz — zwróciła się
do Bronki — dla mnie niech sobie będzie człowiek naj­
lepszy, nawet święty, ale jak on mówi po niemiecku... Nie,
nie mogę — znów zwróciła się do mnie. — Nie chcę! Nie
chcę tu niemieckiego słyszeć. Żebyś sobie wiedział.
— Więc dobrze, pójdą sobie wszyscy, po co tyle krzyku?
— No, bo ja czuję, że ty byś je tu zostawił. Ja to czuję!
— Eh, ąuatsch!
Zostawiłem obie kobiety w mieszkaniu i wyszedłem
z tym zamiarem, by pójść do Paula. Czułem się rozdrażnio­
ny apodyktycznym zachowaniem Teresy. Jak ona prędko
przeobraziła się z dziewczęcia w żonę, w gospodynię, a rów­
nocześnie z tym przeobrażeniem doszczętnie odświętniła,
uzwyczajniła nasze życie w tym domu. Może to dobrze?
„Es muss so sein”? A jeśli chodzi o nasze Niemki, to prawda,
że nie miałbym nic przeciwko temu, by tu zostały parę
miesięcy, może do jesieni, do następnej fazy wysiedlania,
ale skoro Teresa... Kto mi to powiedział, że kobieta dla uko­
chanego człowieka ucięłaby własną rękę, nakarmiłaby go
własnym ciałem, ale niech Bóg broni, gdy musi karmić
obcego! „Człowieku, nie licz na jej rozum, ani na wszyst­
kich świętych, do których ona się modli”.
Minąłem hektarową działkę z żytem, które niedawno
jeszcze było stłamszone, rosochate, a teraz strzelało prężny­
mi ździebełkami w górę. Tuż za żytem duży łan koniczyny,
która już się pozbierała z ziemi, już sterczała zielonymi
blaszkami nad ściernią, a jeszcze wyżej kawał roli prze­
znaczony na ziemniaki. Tu zatrzymałem się chwilę i bez­
myślnie wpatrywałem się w glinkowatą glebę, w grube ski­
by, zleżałe przez zimę. Właściwie nic ciekawego, kawał zo­
ranej roli, nic więcej. Dopiero po dłuższej chwili uprzytom­
niłem sobie, o co mi chodzi, w wyobraźni ujrzałem siebie
idącego obok fury z gnojem i popędzającego kobyłę: „Wio,
Lotti, wio!” Tu się zacznie moje samodzielne gospodarowa­
nie w polu.
Paul już coś robi przy kolczastym ogrodzeniu, Paul
w swej nieodłącznej czapce wojskowej. Wydaje mi się, że
cała jego osobowość, wszystko, co w nim najistotniejsze,
skupia się w tej czapce, poza tą szaroniebieską czapką nie
ma Paula. „Warum?” Zdaje się, że tu jest jakieś „warum”.
Prawda, on był w wojsku, był na froncie, ale we wsi widuję
Niemców, którzy nie byli żołnierzami, a jednak uparcie no­
szą wojskowe czapki. To byłoby coś dla Saranieckiego, już
słyszę jego zaklęcie: „No, krew by to zalała!”
Przez uchylone wrota wszedłem na ogrodzoną działkę
i stanąłem przy Paulu i w milczeniu przyglądałem się jego
robocie. Przybijał kolczasty drut do palików specjalnymi,
kabłąkowatymi gwoździkami, sprawnie mu to szło, co chwi­
lę powtarzał: „Ist gut” i przechodził do następnego palika.
Od pewnego czasu nie czuliśmy się sobą skrępowani, ja nie
musiałem się wysilać na zadawanie pytań po to tylko, by
zagadać kłopotliwe milczenie, on pozbył się swoich sztucz­
nych uśmiechów, już wiedział, że i bez tych uśmiechów jest
mi sympatyczny. Staliśmy się zgodnie żyjącymi domowni­
kami, ludźmi sobie bliskimi, teraz właśnie, gdy zbliżał się
czas jego odjazdu, kiedy wiedzieliśmy, że się rozejdziemy
na zawsze. On nigdy nie wspominał o Ernie, ja chyba z tych
samych względów nie napomykałem o Teresie.
— Czemu ten drut taki poprzerywany? — zapytałem
wreszcie.
— To wszystko sprawka Nelki. Zobaczy pan, jaka to
szelma.
Nelka? To stare krówsko z racicami, jak rozklepane ka­
losze, z dojkami sięgającymi niemal do ziemi?
— Jak tylko się zaczną upały, ucieka do stajni, bo tam
chłodno. Nie można jej upilnować. Godzinami stoi przy
ogrodzeniu, medytuje, medytuje i wreszcie trach! I dlatego
dojki ma stale pokaleczone.
— Czemuście jej nie sprzedali?
— Matka nie chciała się zgodzić.
— Rozumiem. Takie przywiązanie do starego bydlęcia.
Przeszedł do następnego słupka, a ja za nim.
— Właściwie — zacząłem filozoficznie — to każdy czło­
wiek ma jakieś sentymenty do kogoś albo do czegoś. Pan,
na przykład ma sentyment do czapki wojskowej — za­
milkłem na moment, po czym dodałem: — Ja bym też taką
czapkę nosił, gdybym wrócił z wojny.
Spojrzał na mnie szczerze, jakby z wdzięcznością, że tak
dobrze go rozumiem i powiedział:
— Ta czapka nie jest z frontu. Na froncie straciłem, a tę
dostałem w szpitalu.
— Ale niech pan powie, jakim prawem takie same
czapki noszą ci, którzy w wojsku nie byli. Na przykład
stary Wolff albo Kuntze.
— A, Wolff, Kuntze... Oni też byli na wojnie. Na po­
przedniej wojnie.
— To właściwie wszyscy powinni takie czapki nosić, bo
wszyscy kiedyś w wojsku służyli. Zdaje się, że wy w ogóle
lubicie wojsko. To znaczy służyć w wojsku.
— No tak. Wojsko jest dobre. W wojsku jest porządek,
każdy wie, co do niego należy. Ale co innego jest wojsko,
a co innego wojna.
— Oczywiście — przyznałem — wojna, to okropna rzecz.
Przyklepał młotkiem gwóźdź, opuścił ręce i powiedział
z głębokim przekonaniem:
— Tak, ta wojna nie była dobra.
Przyjemnie nam tu było. Zbliżało się południe, słońce
grzało nas w plecy, trawka sypała się po całej dolinie, aż
po mroczny las, ciężkie, zwisające niemal do ziemi świerko­
we gałęzie. Było tu zupełnie cicho, wieś daleko za górą,
a miasta jeszcze dalej i wojna już odpłynęła z ziemskich
kontynentów, tu nawet śladu żadnego po niej nie widać.
Tylko ta czapka na głowie Paula. „Warum?”
Ale on już myślał o czym innym. Zapytał:
— Mówił pan już z sołtysem o mojej matce i siostrze?
— Tak, mówiłem. Oczywiście nie ma nic przeciwko te­
mu, żeby one zostały. I ja też nie — o Teresie pozornie nic
nie wspomniałem. — Ale ja nie bardzo rozumiem, dlaczego
panu zależy, żeby one tu zostały. Przecież i tak za parę mie­
sięcy będą musiały wyjechać.
— Tak, ale ja przez ten czas tam, w Bawarii, coś dla
nich przygotuję. Mieszkanie, jakąś pracę dla siostry. Na, ist
gut! — z zadowoleniem objął wzrokiem cały ten odcinek
ogrodzenia. — Teraz ona nie tak łatwo przerwie front. Ten
drut, to dla niej wróg numer jeden — z uśmiechem spojrzał
na mnie, by sprawdzić, czy oceniłem jego dowcip. W takich
momentach miał w sobie coś z chłopca, który poufnie daje
do zrozumienia, że wcale nie jest takim niewiniątkiem, na
jakie wygląda, ho, ho, stać go na niejedno szelmostwo, na
nie byle jakie psikusy!
— Aha — przypomniał sobie — musi pan pamiętać, że
po tamtej stronie — wskazał na przeciwległe zbocze łąki,
gdzie trawa najgęściej się zieleniła — nie można wjeżdżać
kosiarką, bo grzęźnie. Tam tylko kosą można kosić.
Dobrze, zapamiętam sobie. Nie jestem znów taki nie-
rozgarnięty, żebym z ciężką maszyną lazł w młakę. Mnie
jednak ciągle te czapki... Coś w nich jest, nie dają mi spo­
koju. Już wiem! Teraz mi to wpadło do głowy.
— Herr Paul — wskazałem na jego głowę — dla was
to są czapki-niewidki.
Oczywiście nie mógł odgadnąć, o co mi chodzi.
— Zna pan tę bajkę o człowieku, który wkłada na gło­
wę taką czapkę i natychmiast staje się niewidzialny!
— Tak, słyszałem — odpowiedział.
— No to właśnie wy to samo robicie.
— Warum?
— Wy uciekacie od świata, kryjecie się w wojsko,
w armię. Nakładacie sobie taką zaczarowaną czapeczkę i już
was nie ma.
Patrzył na mnie, nadal nie rozumiejąc, zastanawiałem
się, jak mu to wyjaśnić.
— Bo wie pan, w życiu cywilnym trzeba za coś odpo­
wiadać, a w wojsku nie.
— Jak to? Przecież w wojsku jest największa odpowie­
dzialność?
— Ech! — machnąłem ręką — jaka tam odpowiedzialność
— już miałem na języku: „Za guzik przy portkach, za po­
rządek w ustępie”, w porę się powstrzymałem, by nie ura­
zić Paula i jego czapki. — Prawdziwa odpowiedzialność
może być tylko w życiu cywilnym, a w wojsku tylko wyko­
nywanie rozkazów.
— Ale trzeba też wydawać rozkazy! I odpowiadać za
wykonanie tych rozkazów.
— Właśnie! Nie trzeba myśleć, zawsze wiadomo, jaki
ten rozkaz ma być. Przecież ten, kto wydaje rozkazy, też
otrzymuje rozkazy z góry. Tu właśnie jest ta czapka-nie-
widka. Sierżant wykonuje rozkazy kapitana, ale ten kapi­
tan też ma czapkę-niewidkę, nie ma go, czeka na rozkazy
majora. I tak aż do generała, aż do marszałka, którzy też
mają na głowie czapki-niewidki.
— Jak to? A dowódca armii?
— Też ma tylko odcinek frontu, czeka na rozkazy na­
czelnego dowództwa.
— No dobrze, a... — urwał nagle, patrzył na mnie
z otwartymi ustami.
— Fiihrer, tak? — podpowiedziałem. — Z FUhrerem
to inna sprawa. On ma największą czapkę-niewidkę, on
jest najmniej odpowiedzialny.
Paul wytrzeszczył oczy:
— Fiihrer najmniej odpowiedzialny!?
Coś tu nie w porządku, zabmąłem w jakiejś sprzecz­
ności, wybałuszone oczy Paula wyraźnie mi to mówiły.
Czułem się jak w matni, z której tylko jakimś rozpaczli­
wym szarpnięciem można się wyrwać.
— Wasz Fiihrer był niewinny. To wyście go zrobili,
wyście go sobie wymodlili.
Paul milczał. Powiedziałem jeszcze:
— Wyście mu nałożyli tę czapkę. On robił to, co wyście
chcieli. Jakbym ja był sędzią, to bym go uniewinnił, a was
wszystkich do ciupy wsadził.
— Mnie też?
Patrzył na mnie z uśmiechem tak rozbrajającym, tak
jakoś dalekim od spraw, które miałem na myśli, że nie
mogłem się powstrzymać od serdecznego odruchu, obją­
łem go dłonią za kark i potrząsnąłem jego głową razem
z tą żołnierską czapką. Przyjął ten odruch z wyraź­
nym zadowoleniem, w jego twarzy dostrzegłem coś z bur-
szowskiej chełpliwości: „Ho, ho, ja się znam na ka­
wałach, mnie stać na nie byle jakie figle!” Po czym
rozejrzał się wzdłuż ogrodzenia, by sprawdzić, czy nie
ma tu jeszcze jakichś uszkodzeń i już zamierzał przejść
na dalszy odcinek, gdy wtem zza góry wynurzyła się
Elza i stanęła monumentalna w swej przydługiej spód­
nicy.
— Panowie, obiad!
Dla Paula był to jakby rozkaz, już ani jednego haczyka
więcej nie przybił, prędko pozbierał narzędzia i ruszyliśmy
za Elzą z nadmiernym, jak mi się zdawało, pośpiechem.
— Tu, gdzie tak stromo — powiedział wskazując na rolę
przeznaczoną pod ziemniaki — skiby trzeba odwalać pod
górę.
Oczywiście, oczywiście, sam też wpadłbym nia ten po­
mysł. A tam w dole widzę chłopców, którzy jeszcze się ba­
wią, przy nich kręci się stary, kulawy Weniger.
— Wie pan, co oni tam robią? — powiedziałem do Paula.
—• Zamek sobie budują. A Walter opowiadał mi, że jego
ojciec był ważniejszy niż generał.
— Tak mówił? — Paul wyraźnie się zaciekawił, ale na­
tychmiast dodał: — Co on tam wie!
— A mnie się zdaje, że on coś wie.
— A, ąuatsch! — Paul machnął ręką i już więcej nie
mówiliśmy.
Teresa jeszcze gościła u siebie Stopkównę, zamówiła dla
niej obiad, więc jedliśmy w trójkę i plotkowaliśmy o zna­
jomych, najwięcej o Danucie Hruszczewskiej, bo ta, z natu­
ry agresywna istota, umiała zapełniać sobą wieś, szczególnie
w okolicach sklepu Syguły.
W ciągu następnych dni odwiedzałem sołtysa i spoty­
kałem znajomych, którzy już wykazywali pewien niepokój
wobec zbliżających się zdarzeń — można by pomyśleć, że
nadchodzi czas nie wysiedlania, lecz inwazji Niemców.
Chciałem wreszcie zobaczyć, jak wygląda zamek młodych
Wenigerów, więc pewnego razu zeszedłem na dno nagrza­
nego słońcem wąwozu. Ale gdy wyszedłem z krzaków i sta­
nąłem nad wodą, odebrało mi mowę na widok potwornych
budowli, które tu wyrosły w ciągu dwóch dni.
To były trzypiętrowe bloki z płaskimi dachami i mnó­
stwem okien, a teren dookolny zadeptany, zawalony mate­
riałem budowlanym, kamieniami, gliną, drzewem. Trzy,
pięć, sześć... Sześć kamienic już gotowych, Walter buduje
siódmą. Zerknąłem ku niemu z tajonym podziwem i odro­
biną niepokoju, jak gdybym podejrzewał, że te budowle
powstały kosztem jego własnego ciała. Jakże mogłem za­
pomnieć o Erneście, który ma na sobie powalany gliną
fartuch i niestrudzenie znosi całe góry materiału. Więc tak
to jest! Oni chcą zbudować całe miasto. Właściwie nie po­
winno mnie to ani ziębić, ani grzać, a jednak całe to przed­
siębiorstwo budowlane odstręcza mnie. Nie podobają mi się
te domy. I ten plac, taki zapaskudzony, trawa zmiętoszona,
wgnieciona w ziemię, gałęzie połamane, woda w strumieniu
zmącona. Chłopcy pracują z jakąś ponurą zawziętością, wi­
dzę, że nie ma siły, która by ich powstrzymała od tej robo­
ty lub skierowała ich uwagę i zapał ku innym celom. Chyba
tylko ulewne deszcze mogłyby przerwać tę budowę, ale i to
nie jest całkiem pewne, bo przecież ci chłopcy, to Niemcy,
a każdy Niemiec... Doprawdy, to już staje się moją manią,
że na wszystkich Niemców patrzę, jak na istoty nie mające
normalnych, ludzkich cech. Chociażby ci chłopcy: są zbyt
poważni, jak na swój wiek, zachowują się, jakby już byli
dorośli, w wieku Paula, natomiast Paul ma w sobie coś
chłopięcego, coś z Waltera i Ernesta. Ci za bardzo dojrzali,
tamten jakby wewnętrznie niedorosły. Powaga tych chłop­
ców działa na mnie prowokująco, chciałbym im czymś zaim­
ponować, może najlepiej jako fachowiec od urbanistyki?
— I to ma być miasto — mówię do nich tonem lekcewa­
żenia. — A gdzie kościół, gdzie ratusz? Same bloki miesz­
kalne budujecie, a gdzie są wille, takie z wieżyczkami,
z balkonami?
— Miasto jest miasto, takie musi być — odpowiada mi
Walter w sposób wykluczający dyskusję na ten temat.
— Co znaczy musi być? Dla ciebie, gówniarzu, musi być,
ale nie dla mnie! Nawet piorunochronów nie ustawiliście
na dachach, przyjdzie burza i szlag miasto trafi. To, co wy
budujecie, to jest paskudztwo, jakiego świat nie widział.
Gdyby to zobaczył Francuz albo Włoch, to by zemdlał
z obrzydzenia. Tfu! ja też nie mogę na to patrzeć!
Wystarczy. Jednak spojrzeli na mnie. Nie wiem, co sobie
pomyśleli, ale jednak popatrzyli na mnie z poważnym, po­
wiedziałbym statecznym zaciekawieniem. Wystarczy. Dal­
szym gadulstwem mógłbym tylko osłabić zdobyty autorytet
— udałem, że już nic mnie tu nie interesuje i powoli odda­
liłem się idąc brzegiem strumienia.
Niespodziewanie wśród zarośli ukazał się stary, kulawy
Weniger. On zawsze poruszał się żwawo, kalectwo zdawało
się być dla niego natchnieniem, źródłem młodzieńczego po­
lotu i nieustannej ruchliwości — w tej chwili kusztykał
z wyjątkowym pośpiechem. Coś było nie w porządku, bo
gdy zeszedłem z ścieżki, by go przepuścić, kiwnął mi tylko
głową i zbył prędkim uśmiechem, nawet nie miał czasu, by
wypowiedzieć sakramentalne „griiss Gott”. Całym sobą parł
naprzód, ku swoim wnukom, jakby rozpaczliwie zapóźniony
i starający się za wszelką cenę, by jeszcze zdążyć, by nadro­
bić stracony czas.
We wsi przy drodze spotykałem grupki kobiet z rękami
założonymi na brzuchu, przed domem sołtysa stali męż­
czyźni kurzący samosiejkę skręconą w bibułkę lub kawałek
gazety. Przyłączyłem się do nich, ale tylko na chwilkę, bo
nic ciekawego nie mówili, szedłem dalej i tak krążyłem mię­
dzy wsią a naszym domem w polu. I zdawało mi się, że
wiosna się jakoś zatrzymała. Parę dni temu zauważyłem ją
nagle w grubiejących pąkach czereśni, rozsianych po łące
pierwiosnkach, wszystko pozostało bez widocznych zmian,
chociaż czas mijał, słońce grzało, białe chmurki przelaty­
wały za czeską granicę.
Tymczasem Ema wróciła z Wałbrzycha i niemal ucie­
szyłem się usłyszawszy jej głos w kuchni. Bo nieraz myśla-
łem: nagle przyjdzie rozkaz wysiedlania, a jej nie ma. Może
jednak Niemcy wiedzieli, kiedy ten rozkaz przyjdzie? Nie
wiem skąd, ale mogli o tym wiedzieć wcześniej niżeli nasz
sołtys, który ostatnio często bywał czymś zirytowany, łatwo
wpadał w gniew; to już nie był ten Saraniecki sprzed kilku
miesięcy, który nas witał radośnie, cieszył się każdym przy­
bywającym do wsi osadnikiem. O, nie, już był zły na nas
o coś, nie wiadomo, o co. Ostatecznie mogę to zrozumieć,
ma z nami różne kłopoty, ale dlaczego także Niemcy go
złoszczą? Teraz przed wysiedlaniem? Kiedyś wybuchnął
przy mnie, aż mu się ruda czupryna trzęsła:
— Co za ludzie! Barany, nie ludzie! Takie ci to wszystko
niemrawe, takie spokojne, jakby się bromu najedli. Mówię
ci, nieraz mam ochotę któregoś tak potrząsnąć, żeby go
szlag trafił.
Jakoś nie miałem śmiałości, by mu powiedzieć, żeby
nareszcie zapomniał o swoich „dobrych czasach”, kiedy hu­
lał po partyzancku gdzieś w Kielecczyźnie.
Raz wybrałem się do wsi o zachodzie słońca. Teresa ba­
wiła u znajomych, pewnie u Bronki Stopkówny, z którą się
zaprzyjaźniła na śmierć i życie po to, by później pogniewać
się z nią na śmierć i życie — umówiłem się, że przyjdę po
nią wieczorem. Poniżej sadu ścieżka wiodła bokiem niecko-
watej doliny aż do wąwozu, aż pod dom Wenigerów. Dziś
na tej ścieżce spotkałem Ernę i jej małego Reinhardta.
Ujrzałem ich w momencie, gdy wychodzili z zarośli, z głębi
parowu. Właściwie nie widziałem jej jeszcze po jej powro­
cie z Wałbrzycha, gdzie przebywała cały tydzień u krew­
nych. Po tej podróży coś się w niej zmieniło, wyraźnie to
odczuwam. Była spokojna i obojętna, przeszła obok mnie,
jakbym dla niej nie istniał — wydała mi się istotą nie
z tego kraju, nie z tej doliny.
Dochodziłem do pierwszych krzaków w okolicy wąwozu,
gdy zza skarpy wyszedł stary Weniger. Wynurzył się stam­
tąd jak pływak ratujący się z topieli, miotał się, bił ręka­
mi i laską w powietrze, był wesoły, jakby uradowany, że
tak łatwo udało mu się stamtąd wykaraskać.
— Griiss Gott! griiss Gott! — zawołał ku mnie.
— Dokąd pan tak śpieszy? — zapytałem go.
— Do Paula, do Paula. Jest on w domu?
— Jest. A co tam chłopcy, ciągle jeszcze budują?
— Budują, budują — nagle przystąpił do mnie, nachy-
lił się i powiedział takim tonem, jakby mi powierzał jakąś
tajemnicę: — Ale ja panu powiem: to jest dobrze. To bar­
dzo dobrze.
Przytaknąłem mu i patrzyłem na niego oczekująco, bo
się spodziewałem, że mi wyjaśni, dlaczego jest tak dobrze,
ale on nagle poderwał się i jakby ze mną w ogóle nie roz­
mawiał, ruszył dalej, pokuśtykał żwawo ku Hattwigom.
Słońce już zachodziło, dolina tonęła w grubym cieniu,
tylko dachy jeszcze, jaskrawo oświetlone, sterczały niby
szczyty zatopionych budynków. Ema zaszła już daleko, wi­
działem jej drobną postać wśród drzew owocowych, potem
weszła we wrota, zniknęła na podwórzu.
Chłopców zastałem jeszcze przy budowie, ale już się
zbierali do odejścia, w ich mchach, ich zachowaniu znać
było niejakie znużenie. Walter jeszcze coś robił, szukał cze­
goś na ziemi, natomiast Ernest stanął w pozie oczekującej
i patrzył na mnie. Toteż wyłącznie pod jego adresem wy­
krzyknąłem z podziwem:
— Ho ho!
Bo czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Owszem,
widziałem Warszawę, widziałem Drezno, nawet Nowy Jork
oglądałem w kinie z lotu ptaka — były to miasta ogromne,
ale jednak jakieś zwyczajne, po prostu ludzkie. Zupełnie co
innego tutaj. Wszystkie kamienice jednakowe, symetrycznie
ustawione wzdłuż wyłożonych kamieniami ulic, rozbudowa­
ne aż po wykarczowany las, gdzie widać ścięte siekierą
drzewa i krzaki. I to wszystko bezludne, ulice puste, czarne
rzędy okien zdają się biegnąć w nieskończoność. Rozległe,
martwe miasto nad szeroką rzeką, po której nie płyną żadne
holowniki, wokoło las jakby skarłowaciały, podszyty cha­
szczami — całość robi wrażenie gigantycznej budowy gdzieś
w dalekiej Syberii. Właściwie te nie tynkowane kamienice,
te kwadratowe zespoły bloków, jakoś harmonizują z dziką
przyrodą i surowym klimatem — od rzeki i jej kamieni
ciągnie ziąb.
I co ja widzę! Na każdej kamienicy piorunochron! Wy­
sokie, spiczaste pręty, stanowczo zbyt wysokie, nie wiem,
jaka tu musiałaby wybuchnąć burza, żeby te piorunochrony
znalazły pole do popisu.
Teraz i Walter stoi bezczynnie na skraju miasta i patrzy
na mnie. Trzeba by coś powiedzieć, zdobyć się na jaką po­
chwałę, a nic takiego nie przychodzi mi na myśl. Nie mogę.

6 Najtrudniejszy Język świata 81


Nie trzeba. Jakoś głupio. Stoją obaj, niby cyklopi nad swoim
miastem i patrzą na mnie.
A tam, pod lasem, co to za budowla? Taka ogromna,
pięciopiętrowa, ale jeszcze nie ukończona — istny gigant,
wyrastający na peryferiach miasta.
— Co to będzie, drapacz chmur?
— Nie — rezolutnie odpowiada Ernest — to koszary dla
żołnierzy.
Nic na to nie powiedziałem, kiwnąłem tylko głową, by
wreszcie okazać im jakieś uznanie i powoli ruszyłem wzdłuż
strumienia, chciałem już stąd wyjść, niejako wrócić do rze­
czywistości, spotkać się z Teresą i Stopkami — we wsi za­
padał wieczór.
Następnego dnia wybrałem się do wsi późnym przedpo­
łudniem. U wylotu drogi spotkałem idącego do sklepu pro­
fesora Woźniaka. Wydał mi się jakiś smutny, od razu zapy­
tałem, co mu jest. Machnął obiema rękami i powiedział,
a raczej jęknął:
— Aj!
Był tak skwaszony, że nie miał ochoty mówić, dopiero
po chwili wyłuszczył swoją sprawę, wcale nie bagatelną,
doprawdy nie wiedziałem, co mu doradzić. Chodziło o dział­
kę rolną, którą mu Niemcy zostawiają, a która leży tuż za
domem, a właściwie wcale nie leży, lecz stoi. Na zupełnie
stromym zboczu, gdzie żaden koń fury z gnojem nie wy­
ciągnie. Teraz dopiero Niemcy powiedzieli mu, że gnój
trzeba tam wynosić koszami na plecach, bo inaczej nie da
rady. Aj! Żebym to nie miał dziesięciu hektarów, chętnie
bym mu pomógł, we dwóch jakoś by nam to poszło, pani
profesorowa też by nam pomogła w miarę swoich skrom­
nych sił.
Przygnębiony szedł obok mnie i patrzył w ziemię —
prawdziwy emeryt w czarnym, wyświechtanym płaszczu.
— Panie profesorze, zanim Niemcy nie wyjadą, będę
miał trochę wolnego czasu, przyjdę panu pomóc jutro albo
pojutrze.
Zatrzymał się na środku drogi, sięgnął do kieszeni po
gruby notes i jął gorączkowo przewracać kartki:
— Jutro czwartek, nie. Pojutrze też nie, bo mam być
u proboszcza w Idzikowie. Widzi pan, jakoś nie... Sobota
i niedziela odpada. W poniedziałek będę w Kłodzku. No,
widzi pan, jakoś nie...
— A wtorek, środa?
— Widzi pan, jeszcze nie wiem, co mi wypadnie. Już
wiem! Najlepiej zrobimy tak, że ja panu dam znać. O, tak
będzie najlepiej. Na pewno znajdę jaki wolny dzień.
Boże, on znajdzie dzień! I na żniwa też pewnie znajdzie.
Jeżeli w ciągu roku znajdzie jakieś trzy dni, to niechybnie
doprowadzi gospodarstwo do rozkwitu. Ale co tam, ważne
jest, że odzyskał dobry humor, już się nie garbi, nie patrzy
w ziemię. Spotykaliśmy coraz więcej znajomych, którzy sta­
li przy drodze i przed domem sołtysa, witali nas podnosząc
dłoń do czapki. Wieś była jakby w stanie pogotowia, zawsze
ulegałem złudzeniu, że ludzie rozmawiają o czymś niesły­
chanie ważnym, że usłyszę od nich coś ciekawego, a gdy
się do nich przyłączałem, nic nie mówili. Czekali.
Tylko Niemców jakoś nie widać, nie mają tego zwy­
czaju, by się gromadzić, żyją odosobnieni w swoich domach,
jak gdyby nie łączyła ich żadna idea, żaden wspólny cel.
Nie widać ich. Ale to nie znaczy, że ich nie ma. Są i dają
o sobie znać w sposób im tylko właściwy, toteż owe znaki
rzadko do nas docierają lub w ogóle bywają nie zauważone.
Odprowadziłem profesora do sklepu i wstąpiłem tam na
chwilę, chociaż nie miałem żadnego interesu. Było tam parę
naszych kobiet, wśród nich dwie stare Niemki i młody
Weniger, Ernest, na którego w pierwszej chwili nie zwró­
ciłem uwagi. Drzwi do gościnnego pokoju były otwarte, ale
nikogo tam nie widziałem, stoły i krzesła puste, czysto
uprzątnięte. Syguła uwijał się za ladą, wydawał towar,
Polki rozmawiały głosem ściszonym, jakby skrępowane
obecnością Niemek, które cały czas milczały. Milczał też
Ernest czekający swojej kolejki. Gdy wreszcie załatwił swo­
je zakupy, paczuszkę kawy zbożowej i coś tam jeszcze i za­
bierał się do odejścia, zagadnąłem do niego:
— Jak tam, Ernest, miasto już zbudowane?
Zatrzymał się przy drzwiach i odpowiedział:
— Już kończymy. Dziś po południu będziemy bombar­
dować.
Na jego twarzy dostrzegłem uśmiech nikły, jakby miar­
kowany rozwagą człowieka dorosłego. Z tym uśmieszkiem
odwrócił się i wyszedł. Przy ladzie sklepowej nic szczegól­
nego się nie działo, kobiety nadal zajęte były sobą, profesor
mówił coś do mnie, ale nie pamiętam o czym, wiem tylko,
że mu przytakiwałem i równocześnie patrzyłem na starą
Volkmerową, która wydała mi się uosobieniem przecięt­
ności, typową zapracowaną kobietą. Później odprowadziłem
profesora kawałek drogi, a gdy mijaliśmy dom sołtysa,
z okna wychylił się on sam i zawołał do mnie:
— Władek, wstąp do mnie na chwilę, mam ci coś po­
wiedzieć.
Wstąpiłem, ale dopiero po południu, gdy po raz drugi
tego dnia zaszedłem do wsi, już w towarzystwie Teresy
i Bronki Stopkówny, która porę obiadową spędziła u nas.
Teresa oczekiwała mnie, wyglądała przez okno, widziałem
ją z daleka, gdy jeszcze byłem w połowie doliny. Coś tam
się musiało stać, skoro ona wygląda oknem. Ani przed do­
mem, ani na podwórzu nikogo nie spotkałem, na ławce pod
ścianą wygrzewała się suczka Leda, która na mój widok
podniosła łeb — pomyślałem: „Ty zostaniesz z nami”.
Ledwie wszedłem do pokoju, Teresa bez słowa podsunęła
mi pod oczy jakąś fotografię. Wziąłem ją do ręki i podsze­
dłem do okna, by się dokładniej przyjrzeć. Jakaś grupa żoł­
nierzy i cały rząd wisielców —• to od razu widać. Wisielcy
na drzewach wzdłuż drogi, bose stopy ostro wskazują ku
ziemi, wystają groteskowo z przykrótkich nogawek — to
się rzuca w oczy. Po prawej stronie drogowskaz, kawałek
deski z rosyjskim napisem, z trudem odczytałem końcówkę
nazwy jakiejś miejscowości: „...wgorod”. Na samym dole
atramentowy napis: „Unser Hpt. Kemp” i strzałka wskazu­
jąca jednego z żołnierzy.
— Czy ty nic nie widzisz? — usłyszałem zniecierpliwio­
ny głos Teresy.
— Co? — popatrzyłem na nią i znów na fotografię —
A, Paul!
Oczywiście, w tej grupie żołnierzy jest i Paul. Jakże
mógłbym go nie poznać? W tej czapce połowęj, z daszkiem
nasuniętym na oczy. I ten jego uśmiech, jakże znajomy, jak­
by wyłącznie do mnie skierowany. To przecież ten sam
Paul, z którym rozmawiałem na łące, i który uśmiechał się
do mnie chłopięco i zarazem łobuzersko, jak gdyby chciał
powiedzieć: „Ja się znam na kawałach, ja lubię płatać figle”.
— Skąd wy to macie? — zwróciłem się do Teresy i pan­
ny Bronki, która stała oparta o piec i przyglądała się nam
w milczeniu.
— Nie zgadniesz — odpowiedziała Teresa. — Weszłyśmy
po cichu do pokoju starej i zajrzałam do komody. Tam był
album z fotografiami i tam właśnie... Babcia schowała to
na pamiątkę razem z fotografiami pierwszej komunii.
Wpatrywałem się w fotografię z maniackim uporem, było
tam coś, czego w żaden sposób nie można zrozumieć do
końca i nagle zawstydziłem się, spostrzegłem, że panna
Bronka obserwuje mnie zupełnie tak, jakby mnie podglą­
dała. Ale i ona wreszcie odezwała się, wskazując na Teresę:
— Co ona tu nie wymyślała! Chciała z tą fotografią le­
cieć do starej i nagadać jej, ile wlezie, a ja mówię: po co?
Co ci z tego, że jednej Szwabce nagadasz? Tyle, co do mo­
rza plunąć. Najlepiej mój brat, bo jak coś takiego u nich
widzi, to podnosi rękę i: Heil Hitler!
Zaśmiałem się:
— Naprawdę tak robi?
— No tak. I wtedy oni na niego patrzą i nie wiedzą, co
gadać.
— Ja wiem, co zrobię — wtrąciła Teresa. — Jak będą
odjeżdżać albo jak przyjdzie komisja, to ja zejdę do kuchni
i powieszę ten obrazek na ścianie. I powiem do starej:
„Niech to zawsze tu wisi i niech pani mieszka razem
z nami”.
Quatsch. Tak się to mówi, żeby coś mówić. Zanim wy­
ruszyliśmy do wsi, upłynęły dwie godziny. Elza przyniosła
nam obiad. Teresa zjadła tylko dwie łyżki zupy, drugie da­
nie dziobnęła tylko widelcem i zostawiła. Wtedy Bronka
powiedziała do niej ostro:
— No wiesz! Nie rób komedii, co to ma wspólnego?
— Daj mi spokój, nie jestem głodna.
Po obiedzie obie zajęły się wykrawaniem bluzeczek czy
spódniczek, a ja sięgnąłem po jedną z moich nielicznych
książek, której nigdy nie mogłem doczytać nawet do poło­
wy, jakoś ten czas nie sprzyjał lekturze. W pewnej chwili
ku własnemu zgorszeniu zaśmiałem się nagle, hałaśliwie,
i gdy kobiety spojrzały na mnie zdziwione, nie umiałem
im wytłumaczyć, co mnie tak ubawiło. Saraniecki. Ni stąd,
ni zowąd wyobraziłem sobie, że Saraniecki podsuwa Paulo­
wi pod nos tę fotografię, pieni się i krzyczy do niego: „Wa-
rum hast du das gemacht, idioto, warum!?” Jakże im. wy­
tłumaczyć, co w tym śmiesznego, że Saraniecki się wścieka,
a Paul ani w ząb nie rozumie po niemiecku?
— I wyście się nie bały szukać tam po szufladach?
A jakby Ema nadeszła?
— Ona tam nie zachodzi. A zresztą... O! — wykrzyknęła
Teresa spozierając w okno. — Znowu tam leci. Ciągle do
tego parowu.
— Kto?
— Erna z dzieckiem.
— Tak, ona tam chodzi, mówiłem wam, że chłopaki od
Wenigerowej całe miasto tam zbudowali. A dziś będą bom­
bardować.
— Bombardować? Czym?
— Chyba kamieniami, bo czymże by?
— Bombardować — powtórzyła Teresa. — To ona dlatego
z tym Reinhardtem tam pędzi.
Istotnie, Erna szła w dół z wyjątkowym pośpiechem,
wprost ciągnęła za sobą synka, tuż za nimi dreptała suczka
Leda. Pewnie już chłopcy zabawę rozpoczęli, ale żeby coś
zobaczyć, trzeba by na dach wyleźć, stąd nie widać dna
parowu.
— Zwijajcie ten interes — powiedziałem do kobiet —
i chodźmy wreszcie do wsi.
Nie sprzeciwiały się, bo jakiż sens siedzieć w pokoju
kiedy na dworze zupełna wiosna. Pozbierały swoje rzeczy,
pochowały w szufladach. Wychodząc z domu, nie wiedzie­
liśmy o tym, że jeszcze dziś wieczór Saraniecki dostanie
ważną wiadomość z gminy, a jutro rano zjawi się u mnie
Wyrwaś z wezwaniem, bym natychmiast przybył na zebra­
nie komisji wysiedleńczej. I nie wiedziałem, że zanim
upłyną dwie doby, nikogo z rodziny Hattwigów w tej doli­
nie, w tych budynkach już nie będzie. Ale dziś jeszcze są
wszyscy, chociaż ich nie widać. W mieszkaniu Hattwigów
i wokół budynków panuje cisza, słońce nagrzewa pęcznie­
jący sad, wkrótce nadejdzie czas wypędzania bydła na pa­
stwisko, niech tylko trawa podrośnie i mlecze zakwitną.
Nie wiem, czy mi się wydaje, czy naprawdę Paul ostatnio
jak gdyby mnie unikał, jakoś nie spotykam go w obrębie
gospodarstwa. Widać pochłonięty jest zbliżającym się wyja­
zdem, może pakowaniem rzeczy, troską o urządzenie się
w dalekiej Bawarii? O, ten Paul, ten Paul...
Od strony parowu doleciały nas głosy wyjątkowo
krzykliwe, dziś nie tylko Walter, ale i Ernest pokrzykiwał
tonem rozkazującym i w sposób tak naturalny, jak gdyby
chłopak nic innego w swoim życiu nie robił, tylko rozkazy
wydawał. Trudno było uchwycić sens tych okrzyków, pada-
ły jakieś liczby, zrozumiałem „sechs, acht”. W pewnym mo­
mencie usłyszałem głos starego Wenigera: „Hinter Kaseme,
hinter Kaserne!” — zagłuszyły go okrzyki chłopców, wyra­
zy bełkotliwe czy zbyt prędko wypowiadane. Wiedziałem,
źe i Erna ze swoim malcem gdzieś tam jest, ale jej głosu nie
było słychać.
Miałem pewne powody, dla których chętnie bym się
przyjrzał chłopięcej zabawie, ale czułem, że nie zdołam
nakłonić moich towarzyszek do zejścia z drogi, wcale bym
się nie zdziwił, gdyby mi Teresa odpowiedziała: „Daj mi
spokój, mam dość ich szwargotu!”
We wsi wczesne popołudnie, droga pusta, ludzie jeszcze
nie wyroili się z domów. Tylko Mitręga uwijał się za stodo­
łą, coś tam przy kopcu z ziemniakami robił, zdawało mi
się, że spojrzał na nas, idących drogą, wcale nie życzliwie.
Minęliśmy dom Kałuskiego, potem wielkie, jak folwark,
gospodarstwo Hruszczewskiej, ale nikogo tam nie widzie­
liśmy, ani na podwórzu, ani w niezliczonych oknach piętro­
wego bloku, który zupełnie przypominał kamienice budo­
wane przez młodych Wenigerów. Przed domem sołtysa ro­
zeszliśmy się, Teresa przypomniała mi, bym pod wieczór
przyszedł po nią do Bronki.
Saranieckiego nie zastałem w biurze, u Syguły też go
nie było, szukając go zabrnąłem aż na koniec wsi. Tak czas
zeszedł mi na spotkaniach i pogawędkach ze znajomymi.
W końcu, już pod wieczór, wstąpiłem do Stopków, ale oka­
zało się, że Teresa i Bronka niedawno gdzieś wyszły, już
nie chciało mi się łazić po wsi, skierowałem się ku naszej
dolinie, ku odosobnionej grupie budynków. Były to budynki
pełnokształtne, pełnobarwne, wyniosłe w swych konstruk­
cjach dachowych, zawsze mi przypominały o tym, że wojna
ominęła tę okolicę, że nie ma tu żadnych ruin, żadnych
pogorzelisk.
Z daleka widziałem puste okna naszego pokoju, Teresa
jeszcze nie wróciła, ale pewno wkrótce nadejdzie, więc za­
czekam na nią tu na dole; z Hattwigami nie mam ochoty
się spotkać, oni już lada dzień wyjadą stąd, już są dla
mnie jakby na wpół nieobecni.
Ale oto widzę starego Wenigera, który siedzi za stodołą
od strony słonecznej. Właściwie nic w tym szczególnego, już
nieraz go tam widziałem; on ma to do siebie, że gdy się po­
rusza, gdy chodzi ze swoją laską, jest żwawy, rozstrzelony
w swoich ruchach, natomiast, gdy spoczywa, gdy siedzi na
ławeczce, wtedy zupełnie nieruchomieje, staje się sztywny,
patrzy jakby prosto w słońce, które tkwi nisko nad lasem
i razi w oczy. Wolę, żeby nie zwracał na mnie uwagi, niech
sobie siedzi, ja tymczasem, czekając na Teresę, zejdę do pa­
rowu i spojrzę na to miasto, które chłopcy pewnie już zbu­
rzyli.
Jednakowoż to, co zobaczyłem, przeszło moje oczekiwa­
nia. To nie były gruzy ani ruiny. To było coś tak strzaska­
nego, tak doszczętnie zbitego, że stanowiło jednolitą miazgę.
Miałem przed sobą jakby kawałek globu podziurawionego
meteorytami. Dziury, dołki, kratery o poszarpanych brze­
gach, zwaliska kamieni i kruchej materii, z której tu i ów­
dzie sterczały przedziwne anteny, niby pozostałości istnie­
jącej tu niegdyś cywilizacji. Czegoś podobnego jeszcze nie
widziałem. Owszem, widziałem spalone Drezno, widziałem
zburzoną Warszawę, nawet Hiroszimę oglądałem fotografo­
waną z lotu ptaka, były to miasta doszczętnie zdruzgotane,
ale jednak coś tam jeszcze było żywego, ludzie tam jeszcze
mogli żyć. Tu zaś ludzie nie mieliby czego szukać, tu tylko
miazga. Ani jednej ściany, ani kawałka sterczącego muru,
tam zaś, gdzie dawniej stał drapacz chmur czy wielkie ko­
szary, teraz jedna wielka kupa ziemi. Wprost nie do wiary,
kiedy i w jaki sposób chłopcy dokonali tej sztuki. Ileż po­
cisków musieli wyrzucić, ile tych kamieni leży wśród gruzu!
Musieli dobrze sobie to zorganizować, zawczasu wszystko
przygotować. Tak, zdaje się, że to jest kwestia dobrego przy­
gotowania. Dać im dostateczny okres czasu i nie wtrącać
się, nie przeszkadzać im, wtedy potrafią dokonać niesłycha­
nie wiele.
Wylazłem wreszcie z tego wądołu, niby z głębi krateru
i zeszedłem z polnej drogi na ścieżkę, by tu zaczekać na
Teresę. Czekałem długo i w pewnej chwili, gdy się wpatry­
wałem w czerwono-białe budynki Hattwigów, uprzytomni­
łem sobie, że dziś Paula na oczy nie widziałem. Wydaje mi
się jakby go już w ogóle nie było, a jeżeli jeszcze jest, jeżeli
jeszcze trochę jest, to nie w domu, lecz gdzieś w górze, nad
łąkami, nad ogrodzonym drutami pastwiskiem. „Warum hast
du das gemacht, Paul, warum?” Coś tu jednak zostanie po
tobie. Nie ten dom, który twój dziadek budował, nie te drze­
wa, które twój ojciec sadził i nie to pole, które ty obsiałeś.
Nad tym wszystkim zostanie twój uśmiech. Ten, który prze-
słałeś matce i który dotarł aż do mnie — ten spod wisiel­
ców.
Stary Weniger ciągle jeszcze siedział za stodołą, nieru­
chomy i jak ślepiec wpatrzony w słońce, które już dotykało
lasu — siedział w pozie znamionującej absolutny spokój.
Wotan odjedzie
pociągiem

Odchmury
kilku dni wiatr łomotał między budynkami i gnał
w kierunku wschodnim, a jutro Niemcy mieli
jechać na zachód, więc można by powiedzieć, że ten wiatr
nie jest dla nich przyjazny — będzie im dmuchał w oczy.
Stefan przed godziną wrócił ze wsi, gdzie jako członek
Komisji Wysiedleńczej chodził od domu do domu i oznaj­
miał Niemcom: „Morgen nach Vaterland!” Dziś szesnaście
razy wypowiedział te sakramentalne słowa i chyba już wię­
cej nie będzie miał okazji mówić. Teraz czeka na kolegów
z Komisji, którzy powinni lada chwila nadejść i dać tutej­
szym Niemcom rozkaz, by się szykowali w drogę. Ostatecz­
nie on sam mógłby zejść do kuchni, gdzie się skupia cała
rodzina Hattwigów, i po raz siedemnasty tego dnia mógłby
powiedzieć: „Morgen nach Vaterland!” Mógłby. Ale z pew­
nych względów byłoby lepiej, żeby to uczynili tamci ze wsi
i byłoby dobrze, żeby wreszcie nadeszli. Robi się późno, jest
godzina czwarta po południu, wiatr łomocze w okna, łazi
po ścianach, po dachu.
I Helena zachowuje się w sposób intrygujący. Gdy przed
godziną wrócił ze wsi, zastał ją jakby zdrętwiałą od długie­
go czekania. Potem krążyła po pokoju, jakby sobie miejsca
nie mogła znaleźć, wypowiadała nie powiązane z sobą zda­
nia, kilka razy powiedziała: „Ja nie pójdę na dół, ja dziś
w ogóle tam nie pójdę”, a teraz zupełnie ucichła. Przycup­
nęła przy komodzie i zajęła się swoimi fatałaszkami, które
— Bóg wie, jakim sposobem — zdołała w ciągu zimy uciu­
łać. Zdaje się, że te fatałaszki cieszą ją więcej, niż ta zagro­
da razem z krowami i drobiem, które od jutra będzie mu­
siała karmić. „Czy nie może sobie wyobrazić, że to się
zacznie już od jutra, od tego momentu, gdy Hattwigowie
znikną za górą?” A może jest mądra i nie ufa bogactwu,
które spada z nieba? Bo pięć krów i czterdzieści kur nie
może spaść z nieba i Stefan też o tym wie i zdaje sobie
sprawę, że od jutra bierze to gospodarstwo niejako w depo­
zyt. To jest wielkie, dziesięciohektarowe gospodarstwo,
o które Stefan byłby zupełnie spokojny, gdyby nie elek­
tryczny motor — rzecz najistotniejsza, obolałe centrum tego
gospodarstwa. Już dwa razy był świadkiem, jak ta piekiel­
na maszyna iskrzyła się, warczała niesamowicie i w końcu
zaczynała dymić. W stodole! Wtedy Paul Hattwig z pośpie­
chem wyłączał prąd i długo majstrował przy motorze, za­
nim odważył się uruchomić go ponownie. A od jutra Paula
już nie będzie, więc Stefan ciągle wraca myślą do tego mo­
toru i ma za złe Helenie, że ona tak spokojnie przekłada
szmatki w komodzie.
A tamtych ze wsi jakoś nie widać. Jest tylko droga pol­
na, a przy niej drzewa owocowe, gołe, wstrząsane wiatrem.
Ziemia jeszcze czarna, wilgotna. Z drugiego okna widać
pola Hattwigów ścielące się długą taśmą w górę, aż pod
czarny las. Niedawno na tym polu leżał zgniły, krostowaty
śnieg — ozimina wyszła spod niego wymiętoszona, roso­
chata.
— Oni już wiedzą — odezwała się Helena przy komo­
dzie. — Ja wiem, że już wiedzą.
— Co wiedzą!? — zwrócił się do niej ze złością, jak
do uczennicy, która się wyraża nieściśle.
— Że stara i Elza też pojadą. Lucyna nie darmo latała
do wsi.
— Ja ich mam w nosie! Niech wiedzą!
Oczywiście kłamał, bo starej Hattwigowej wcale nie miał
w nosie. Jej poczciwe, czarno podkrążone oczy. Głowa lekko
pochylona, głos zawsze ściszony. Ta kobieta, to było drugie
— obok iskrzącego się motoru — obolałe centrum tego
gospodarstwa. Rzecz w tym, że ona zawsze odnosiła się do
niego z niekłamaną sympatią. Pewnie, że miała w tym swo­
je wyrachowanie, ale przecież Paul i Erna też byli wyra­
chowanie grzeczni, nawet usłużni, ale ani odrobiny sympa­
tii z ich strony nie chwytał. To się czuje niemal jak
temperaturę i właśnie mógłby powiedzieć, że przy starej
Hattwigowej zawsze jest ciepło. I pewnego dnia, gdy mu
przy niej było wyjątkowo ciepło, poprosiła go, by się posta­
rał zatrzymać ją i jej córkę w tym domu. Będą obie pra­
cować, jak dotychczas, nie roszcząc sobie żadnych praw do
tego gospodarstwa i może córka doczeka się powrotu męża,
który podobno jest w niewoli rosyjskiej. Więc obiecał jej, że
się o to postara, bo właściwie, co go to kosztowało? Niech
sobie tu zostaną jaszcze parę miesięcy, czyli do drugiej fazy
wysiedlania. A zresztą... Czy to nie śmieszna rzecz mieć do
czynienia z Niemcami i brać na siebie jakieś zobowiązania
wobec nich?
Helena zasunęła szufladę komody i powiedziała:
— Ją trza było wysiedlić, a nie starą.
— To znaczy kogo?
— No, tę gówniarę, Lucynę!
— Eh, Lucynę... — machnął ręką.
Bo jak można Lucynę wysiedlić? Raz, że dziewczyna ma
dopiero czternaście lat, po wtóre, przecież to Polka. W każ­
dym razie jej rodzice, Petruschkowie deklarują się jako
Polacy i nieźle mówią po polsku. Natomiast ona ani w ząb.
Przez cały czas jej służby u Hottwigów nie słyszeli od niej
słowa po polsku. Nie, raz się zdarzyło, że coś powiedziała. To
było zeszłego roku w lecie, gdy tu zamieszkali i postanowili
sobie uświadomić Lucynę, zrobić z niej prawdziwą Polkę.
To było w tym pokoju. Helena długo jej tłumaczyła, kim
byli Niemcy, opowiadała o obozach koncentracyjnych, o mi­
lionach ludzi, którzy tam zginęli. Dziewczyna wysłuchała
jej uważnie, w końcu energicznie potrząsnęła głową i po­
wiedziała po polsku:
— To wszystko było mało.
I wtedy dostała od Heleny butem w głowę i chyba już
zupełnie została stracona dla polskości. A odrębna sprawa,
to jej wygląd zewnętrzny. Bo jeżeli rodzice są Polakami, to
dlaczego córka taka typowo niemiecka? Włosy rude, twarz
jakby z zabarwionej papryką galarety, tyłek płaski, nisko
opuszczony. Helena przysięgała, że takie gęby i takie tyłki
mają tylko Niemki. Stefan zgadzał się z nią, chociaż był
lekko zgorszony tym faktem, że ona w ogóle obserwuje czy­
jeś tyłki.
W tej chwili wiatr potrząsnął oknem i zajazgotał w ryn­
nach i kondygnacjach dachowo-strychowych — Stefan zo­
baczył w oddali jabłonie, których gałęzie gięły się, jak
sprężyste druty. Droga nadal była pusta, nikt nie nadcho­
dzi od strony wsi.
— Może on się znów upił? — odezwała się Helena.
— Kto!?
— No któż by? — zdziwiła się. — Sołtys Saraniecki.
— Nie, to niemożliwe. Tyle roboty dziś i jutro. Mówił,
że przyjdzie ze Stopką.
— Eh, on przyjdzie!
Spojrzał na nią uważnie, z nagłym zainteresowaniem:
„Co się z nią dzieje?” Nigdy ona nie była miękką, barcha­
nową dziewczyną, ale ostatnio zauważył, że się stała jakaś
nastroszona, wprost szorstka. Kolczasty krzak, z którym nie
wiadomo, co począć, zostawić w spokoju nie można, bo cał­
kiem zdziczeje, a mocniej przyhołubić... Jej dawna, dziew­
częca kanciastość, która go zawsze rozczulała, przybrała
teraz akcenty jakiejś złości, specyficznie kobiecej złości.
I gdy się teraz w nią wpatrywał i nie wiedział, co do niej
powiedzieć, nagle wydała mu się istotą zupełnie obcą, a rów­
nocześnie z jakimś nabożnym, niemal trwożnym zdziwie­
niem uprzytomnił sobie, że to jest jego żona. Jak gdyby
nagle, teraz właśnie stała się żoną.
Helena podeszła do okna i wskazała tam ręką:
— Widzisz ją, jak leci!
To Lucyna. Wyszła zza góry od strony wsi i teraz biegła
drogą obok jabłoni, biegła jakoś śmiesznie, bo suknia, przy­
klejona wiatrem do nóg, pętała ją w kolanach. Przy altanie
zwolniła kroku, odgarnęła włosy z czoła, widać było, że
dyszy otwartymi ustami i patrzy rozpaloną twarzą na dom,
na górne okna.
— Ja jej tu nie chcę widzieć — rzekła Helena. — Niech
się ta ruda diablica wynosi! Powiedz jej dziś jeszcze.
Już chciał jej przyświadczyć, że tak, że to się załatwi,
ale powstrzymał się i po chwili powiedział zupełnie co
innego:
— No patrz, jakoś ich nie widać.
Lucyna już weszła do kuchni, trzasnęła drzwiami. Teraz
oboje zamilkli i znieruchomieli jakby w oczekiwaniu na
eksplozję, która powinna lada chwila wstrząsnąć domem.
Ale nic się nie działo. Może gdyby ten pokój był umieszczo­
ny bezpośrednio nad kuchnią, gdyby ściany były cieńsze,
usłyszeliby, co oni tam mówią, a przynajmniej, kto w tej
chwili mówi. Jedynie głos Paula dał się odróżnić, ale był to
głos równie daleki i stłumiony, jak dotychczas. Potem Ema
coś wykrzyknęła, zahurkotał jakiś mebel i znów cisza za­
padła.
— Na pewno już wiedzą — odezwała się Helena. — Ja
ci mówię, że już wiedzą.
Stefan patrzył na polną drogę, na głębokie, jakby gru­
bym ołówkiem rysowane koleiny, dociągnięte do załomu
górskiego zbocza do tego miejsca, gdzie sterczał szczyt wie­
ży kościelnej. Byłoby dobrze, żeby nareszcie przyszli. Po­
winni już być. Jak długo można czekać? Sprawa jest nie­
słychanie pilna i jeżeli tamci nie przyjdą, to on będzie
musiał zejść na dół. Helena tu zostanie, a on zejdzie na
dół, otworzy drzwi kuchenne i powie, ale już nie „Morgen
nach Vaterland”, tylko jakoś inaczej. Ta stara tam jest.
Będzie patrzeć podkrążonymi oczami. I nie powie ani słowa,
bo ona nie ma zwyczaju mówić — będzie tylko patrzeć.
A swoją drogą, to jest ciekawe; niewiele z nią rozmawiał
w ciągu dziesięciu miesięcy pobytu pod tym dachem, a jed­
nak ma wrażenie, jak gdyby Często i zażarcie z nią dysku­
tował. O Niemcach. Że to a to zrobili. Przysięgał, dawał
dowody, przytaczał liczby. I wszystko na nic. Zawsze miał
wrażenie, że ona się z tym zupełnie zgadza, że ona wie, ale
niezależnie od tego z jakąś nieludzką, nieziemską bezwzględ­
nością odpowiada milcząco: „Tak, ale tobie nie wolno”.
— Co mówisz? — zwrócił się do Heleny.
— Ja? Nic... Ale ty powiedz dziś tej smarkuli, żeby się
tu już nie pokazywała. Ona jest gorsza od Szwabów. Wiesz,
jak ona na mnie patrzy, to ja aż się czegoś boję. Ja nie
chcę tego rudego diabła tu widzieć!
— A jej ojciec chciał, żeby ona u nas dalej pracowała.
— Ooo! — poderwała twarz do góry i potrząsnęła wznie­
sionymi dłońmi, jak to czynią dojrzałe kobiety — okno za­
drżało uderzone wiatrem, gdzieś na dole klapnęły drzwi.
Jak długo można czekać? Robi się późno, wiatr pędzi
chmury nad lasem, nie wiadomo, co się we wsi dzieje,
i w miarę, jak czas upływa, sprawa staje się coraz pilniejsza.
Na dole, u Hattwigów, zupełnie teraz cicho, w jednym
oknie chłostane wiatrem jabłonie i pusta droga, w drugim
widać ciemnozielone płachty ozimin, które nie wiadomo
dlaczego przywodzą mu na myśl motor. Patrzy na oziminę,
a myśli o motorze, który wcale nie jest rzeczą wielką, tylko
jakoś niesłychanie skondensowaną. Takie jądro, cięższe od
ołowiu, wokoło, którego kręci się całe gospodarstwo. Spo­
kojna jest ziemia razem z oziminą, i ten wściekły wiatr na
dworze jest jakiś dobry, a motor czasami iskrzy się, buczy
złowrogo i puszcza dymny swąd. I wtedy Paul z pośpiechem
wyłącza prąd.
— Co mówisz?
— A ten Petruschka... Ja wiem, dlaczego on chce, żeby
Lucyna tu została. Ho! Musiałabym jej na każdym kroku
pilnować. I w nocy nie spać.
— Tak, to jest możliwe. Nie myślałem o tym.
— A jeszcze jakby stara i Elza zostały! — wysunęła
szufladę z komody i pochyliła się nad nią.
Stefan przespacerował się do drzwi i z powrotem, za­
trzymał się przy nocnym stoliku nad otwartą książką, bez­
myślnie przerzucił parę kartek i zdecydowanym, jakby
gniewnym ruchem, zamknął ją z powrotem i popchnął do
ściany. Lucyna, Lucyna! Jakoś nie mógł czy też nie chciał
wzbudzać w sobie nienawiści do tej dziewczyny. Smarkula
i tyle. Jeżeli tu ktoś zasługuje na wielką nienawiść, to Erna,
żona Paula. Nie mógł jej darować tej zimnej grzeczności, ja­
ką mu zawsze okazywała, tych słówek cedzonych przez war­
gi: „Ja, jawohl, freilich”. I ta zimna twarz o zdyscyplinowa­
nej urodzie! Jakoś nie pasuje jej być matką trzyletniego
Reinhardta, łatwiej mu wyobrazić ją sobie w mundurowej
spódniczce, w furażerce na głowie i ze szpicrutą w ręku.
Przy niej Paul wygląda na niewinnego chłopca. Był na fron­
cie, raniony pod Leningradem, a jakoś to się nie odbiło na
jego twarzy — przypomina raczej skauta, który lubi się
bawić w podchody. Ale gdy motor zaczyna charczeć i dy­
mić, wtedy twarz Paula staje się zupełnie inna, niezwykle
męska i wtedy można uchwycić jakieś podobieństwo między
nim a Erną. I właściwie gdyby w kuchni nie było starej
Hattwigowej, chętnie by tam zeszedł, stanąłby, w drzwiach
i patrząc na Ernę powiedziałby, co trzeba. Mianowicie, że
już czas. „Freilich”.
— A czy ty koniecznie musisz jechać jutro z nimi? —
zapytała Helena.
— Muszę. Kto by mi furmankę przyprowadził? Ale
wiesz, wszystko to razem...
Pokręcił głową — nie bardzo wiedział, co właściwie chce
powiedzieć. Jutro jako jeden z wyznaczonych konwojentów
odprowadzi Niemców do Lądka-Zdroju, do pociągu. Dość
daleko — dwanaście kilometrów. Przedwczoraj był z po­
rucznikiem Stopką w Milanowie i widział cały transport
sunący przez wieś. Istny tabor cygański w ruchu. Jedna
furmanka za drugą, na wozach pełno betów, na nich dzieci
i kobiety okutane po uszy, obok zaś wolno kroczący męż­
czyźni. Ludność milanowska wyległa na szosę i posępnie,
w milczeniu przyglądała się sunącej kolumnie. Wszyscy
tam dużo myśleli, mało mówili. I porucznik Stopka też się
przyglądał w milczeniu i dopiero, gdy się przetoczył ostatni
wóz, powiedział do Stefana: „Pan myśli, że oni się przejmu­
ją tym wysiedlaniem? Dla nich prawdziwą tragedią jest co
innego. Ja ich znam — oni strasznie lubią, żeby się ich bać.
Nigdy nam tego nie wybaczą, że się ich nie boimy”.
Więc tak to będzie wyglądać. Do Lądka-Zdroju kawał
drogi, ludzie będą mieli czas myśleć. Kolumna przejdzie
wieś Milanów, potem wieś Radołów, a dalej już będzie czy­
ste pole z karłowatą oziminą i droga pnąca się na górę,
gdzie nie ma drzew ani krzaków — tam wiatr najmocniej
dmucha i pędzi tabuny chmur na wschód, czyli w kierunku
zupełnie przeciwnym, niż Niemcy pojadą. A w Lądku-Zdro-
ju nastąpi pożegnanie. Nie, żadnego pożegnania nie będzie.
Hattwigowie zabiorą swoje toboły i w pewnym momencie
znikną w jakimś budynku, wtedy on wsiądzie do pustego
wozu i: „Wio, Lotti!” — krzyknie na kobyłę. I tu się coś
kończy, nie może sobie wyobrazić, co będzie dalej. Nic.
Zacznie się coś dopiero wtedy, gdy się zbliży do domu,
w którym czekać będzie na niego Helena. Ale przedtem
jeszcze chciałby zobaczyć pociąg. Może akurat tak się zda­
rzy, że gdy będzie swoim wozem dojeżdżał do wsi, zobaczy
z góry sunący doliną pociąg. Chciałby go zobaczyć. Niby to
nic — z daleka wagoniki małe, jak pudełka od zapałek, dy­
mek z parowozu, jak z papierosa, ale jakież te pudełka
treściwe!
— Idą! — głośno powiedziała Helena.
Tak, to oni. Porucznik Stopka i sołtys Saraniecki. Czy
tamci na dole już widzą? Czy też patrzą przez okno? Wy­
daje się, że porucznik Stopka maszeruje szybciej niż Sara­
niecki, ale to dlatego, że wiatr łopocze połami jego płaszcza.
Więc jest dobrze, jest tak, jak powinno być. W ogóle od
dłuższego czasu wszystko dzieje się tak, jak powinno być
i to w sposób nieunikniony, jakby według przedwiecznie
ustalonych praw przyrody. Bo czy może się zdarzyć taki
dziwny przypadek, by ci dwaj nagle zawrócili i poszli do
wsi? Nie, to jest nieprawdopodobne. Oni idą, muszą tu iść.
Już są przy altanie, przy ogrodzie warzywnym — Helena
mocno ściska dłonie, tłamsi swoje palce.
— Ty idź — mówi do Stefana — ale ja nie pójdę. Ja nie
chcę.
Oczywiście, oczywiście. Na pewno by poszła, gdyby tam
miała wybuchnąć wielka awantura z krzykiem, hałasem,
ale z góry wiadomo, że tam wszystko odbędzie się spokojnie,
bo tak już jest wszystko wyreżyserowane, tak powinno być.
Więc zostawił Helenę w pokoju, zbiegł schodami do sieni
i wyszedł na dwór, na wymiecione wiatrem podwórze. Od
razu zauważył, że Saraniecki jest w usposobieniu wesołym,
uśmiecha się z daleka uśmiechem jakby pożyczonym od
wielu ludzi we wsi i właśnie tym uśmiechem daje do zro­
zumienia, że wszystko jest w porządku, tak jak powinno
być.
Zawołał z daleka:
— Nu, siewodnia my tiebia oswobodim!
Po twarzy porucznika Stopki przewinął się podskórny
uśmiech.
— Masz wszystkich w domu? — zapytał Saraniecki.
— Tak, siedzą w kuchni.
— Słuchaj no — Saraniecki spoważniał — jeżeli ci za­
leży na tych dwóch babach, chcesz je mieć do pomocy, to
powiedz. Możemy je zostawić.
— Powiedziałem ci już, że nie chcę.
— Masz rację. No to chodźmy.
Ruszył przodem, za nim porucznik Stopka, na końcu
Stefan. Gdy weszli do kuchni, Hattwigowie już byli gotowi.
Czekali. Może od dawna czekali. Stara i Elza przy stole
kuchennym, Paul przed wejściem do bocznego pokoju, tuż
za nim Erna z małym Reinhardtem przy nogach, gdzieś
z boku ruda plama — wiadomo, że Lucyna.
Wszyscy milczeli, nikt nikogo nie witał, Saraniecki od
razu przys4 do rzeczy:
—P vig, morgen nach Yaterland!
r ta i głos Paula:
ich?

•okiem po twarzach kobiet, a raczej


’ głową starej Hattwigowej, teraz
widział tylko Paula. Jego bladą, ściągniętą twarz i nos
niezwykle ostry, spiczasty. Patrzył na niego z żarliwą agre­
sywnością, która już nic nie maskuje, mówi po prostu: „Ty”
— i czuł na sobie jego wzrok, suchy, już taki zły, że prawie
ślepy.
— Ach, soo... — powiedział wreszcie Paul.
— Ano tak — odpowiedział mu Stefan.
To były ostatnie słowa, jakie ci dwaj mężczyźni wymie­
nili z sobą.
Saraniecki nie lubił ceregieli, załatwił swoje, więc w po­
rządku, chciał już wyjść z tej izby. Resztę załatwi porucz­
nik Stopka, Niemcy mają do niego zaufanie, garną się do
jego munduru, więc niechże on im powie, co mają robić, co
zabrać w drogę i o której godzinie wyruszyć jutro wozem.
Stefan też chętnie opuszczał tę izbę, chociaż czuł, że nie
wszystko tu załatwił jak trzeba. Tylko z Paulem załatwił
dobrze, a także z Erną, której twarz przyłapał wzrokiem
w ostatniej chwili i miał ją w sobie, gdy wychodził z izby,
więc były jakby dwie Erny, jedna została tam, związana
z Paulem, drugą niósł w sobie i nie mógł się jej pozbyć,
chociaż była bez wyrazu, na swój sposób ślepa i jakoś po­
dobna do Paula.
Wyszli na dwór, wiatr chlusnął im w twarze wiosenną
wilgocią, Stefan zatrzasnął za sobą drzwi.
— Masz pojęcie — wykrzyknął Saraniecki — we wsi
ruch, jak sto diabłów. A Petruschke, ten się obłowi! Zno­
szą do niego, jak do banku.
— A do kogo mają znosić?
— Daj spokój, ale teraz dopiero widać, że to ich zaufa­
ny człowiek, niech on nie udaje Polaka. A ty uważaj na
Lucynę, ona będzie całą noc kursować tam i z powrotem.
— No i co, mam gonić za nią, polować na bety? Niech
kursuje.
— Jak uważasz. Chodź no, niech ja zajrzę do twojej
stajni. Cholera, wszystko tu masz w porządku, budynki jak
nowe. Oni tu fajnie gospodarowali. Jakby stary Hattwig
żył, to by teraz płakał. A widziałeś, starej było markotno,
chciałaby zostać. Zdaje się, że tobie jej żal.
— No, wiesz!
Weszli do obory, gdzie stało pięć krów, wół, dwa cie­
lęta, dwie owce.
— Masz tego sporo. Żeby nie ja, to byś dwie szt”’
siał zdać. Wtedy jak na Szczecin bydło wysyłali. Masz po­
jęcie, co ja się z nimi naużerałem? Mówię do nich: zostawcie
mu, gospodarstwo duże, dwanaście hektarów, obornik po­
trzebny i tak dalej. I machnęli ręką. A wiesz, jak ja to po­
trafię gadać.
— No, ty! — wykrzyknął Stefan ze szczerym uznaniem,
bo rzeczywiście podziwiał tego człowieka, jego diabelną
ruchliwość i energię, chociaż nieraz miał ochotę powiedzieć
mu, że należy do tych, co zajdą wysoko, mianowicie na
szubienicę.
Saraniecki podszedł do wołu, pomacał go w karku.
— Ty przecież nie będziesz robił wołem. To jakoś nie po
polsku, postarasz się o drugiego konia, co?
— Jednak wół lepiej się kalkuluje.
— Ii... Ja ci go mogę załatwić. Powiem słówko w gmi­
nie i skreśli się go z ewidencji. Poszedł na kontyngent i nie
ma. No?
Patrzył na Stefana nieustępliwie, jak 'zwykle, gdy mu
na czymś zależało, a czuł, że nie spotka się z odmową.
I twarz miał taką szczerą, otwartą, jak prawdziwy przyja­
ciel.
— No?
— Pomyślimy o tym — odpowiedział wreszcie Stefan,
ale już zdawał sobie sprawę, że coś tu jest nie tak, jak po­
winno być.
Obeszli podwórze, zajrzeli do końskiej stajni, potem do
stodoły, gdzie wiatr usiłował wcisnąć się przez szpary mię­
dzy deskami.
— Ty lepiej te pasy pozdejmuj — powiedział Saraniecki
wskazując na młocamię. — A przynajmniej ten główny od
motoru.
— Myślisz, że go Hattwigowie zabiorą?
— E, nie! Nasi amatorzy chodzą po stodołach, kradną.
Taki pas, to dziesięć tysięcy złotych.
Porucznik Stopka wszedł do stodoły i od razu skierował
się ku papierowym workom, które stały na boisku oparte
o ścianę sąsieka.
— Azotniak? — zapytał rzeczowo.
— Tak — odpowiedział Stefan.
— Sprzedaj pan. Potrzebuję.
— Ja też potrzebuję — zaśmiał się Stefan.
W tym czasie Helena po raz trzeci zrywała się, by jednak
zejść na dół. Nie mogła tkwić w tym pokoju, podczas gdy
trzej mężczyźni załatwiali niesłychanie ważną sprawę —
słychać było ich głosy i trzaskanie drzwi. Teraz już droga
dla niej była niejako przetarta, oni tam coś odepchnęli, od­
walili, więc można już iść. Śmiało i głośno po drewnianych
schodach, by ktoś nie myślał, że ona się waha, że się cze­
goś boi.
Już schodziła do sieni, gdy z kuchni z impetem wypadła
Lucyna, gwałtownym szarpnięciem głowy, niby dzikie zwie­
rzątko, spojrzała na Helenę i nie zatrzymując się wbiegła
do spiżarni. W tym samym momencie zza uchylonych drzwi
kuchennych doleciał niezrozumiały okrzyk Erny i zaraz po­
tem wyraźny, jakby skandujący każdą sylabę głos Paula:
— Riehtig! Hier einzelne Aktion hat keine Bedeutung,
das ware nur Zeitverlust. Es kommt sicher Zeit, wenn man
dieses Vieh massenweise ausrotten wird. Nur massenweise,
nur massenweise!
Zawahała się czując nieprzepartą chęć podsłuchiwania
i zarazem zdając sobie sprawę, że niewiele zrozumie —
przyśpieszyła kroku i wyszła na dwór zostawiając za sobą
głos Erny, równie wyraźny jak głos Paula, zdania jakby
cięte tasakiem na drobne kawałki sylab.
Tymczasem mężczyźni wyszli ze stodoły i kierowali się
ku bramie podwórzowej.
— Zmarznie pani — przywitał Helenę porucznik Stopka,
widząc ją tylko w lekkiej sukni.
— O, tak pan o mnie dba! — przekornie i nie bez uśmie­
chu wdzięczności odparła Helena. — Nic mi nie będzie, je­
stem zahartowana. Oni nas tak zahartowali — wskazała
głową w stronę izby —r że albo-albo. — Albo na węgiel,
albo... Mówiłeś z Lucyną? — zwróciła się do Stefana.
— A po co? Jutro się ją odprawi do domu i spokój.
— A przysięgam ci, że jeśli ona tu jutro będzie się krę­
cić, to ją miotłą przegonię.
— Ma pani rację — przytaknął Saraniecki.
— A powiedzcie mi, co to znaczy „massenweise”? — za­
pytała zwracając się do porucznika.
— Massenweise? — powtórzył Stefan. — No, masowo,
hurtownie. A o co ci chodzi?
— A bo Paul tam krzyczał „massenweise, massenweise”.
— Pewnie mu chodzi o to wysiedlenie — domyślił się
porucznik Stopka. — Masowe wysiedlenie.
Stefan od czasu do czasu rzucał spojrzenia ku oknom
na parterze, za którymi w głębi izby przesuwały się czyjeś
postacie. Teraz nagle ujrzał twarz starej Hattwigowej, wy­
dało mu się, że ona już od dawna tam tkwi. W czarnym
prostokącie okna, tuż nad wazonikami z pelargonią, jej
ciemna twarz, jakby stary, poczerniały już portret, który
nieboszczyk Hattwig wystawił na pokaz i który już tam
pozostanie na zawsze.
— Babcia wam się przygląda — powiedział śmiejąc się
jakoś chichotliwie, odwrócił się plecami do okna i czuł na
sobie własne plecy tak, jakby one były sztuczne lub czymś
obciążone.
Stali teraz przy bramie, a właściwie przy furtce stano­
wiącej część wjazdowej bramy, o tej porze roku stale za­
mkniętej i skrzypiącej pod naporem wiatru.
— No to na dziś spokój — powiedział Saraniecki jakby
na pożegnanie. — A ty pamiętaj — zwrócił się do Stefana
— jutro odprowadzasz ich do Lądka. Ty, Kałuski, porucznik
i Molenda, ja później dojadę rowerem. Transport o pierw­
szej ma być w Lądku, więc o jedenastej musi ze wsi odejść.
— To nie było o wysiedlaniu — przypomniała sobie ni
stąd, ni zowąd Helena. — „Massenweise”, to coś o nas.
Wszyscy trzej bezwiednie spojrzeli ku oknom, ale tam
nikogo nie było, tylko wazonikowe kwiaty wychylały się
amarantowo z czarnego wnętrza izby. W nagłym a mocnym
podmuchu wiatru Helena zgarbiła się i odruchowo zasłoniła
dłońmi nagą szyję — mężczyźni zrozumieli, że już czas, by
się rozejść, więc kiwnęli sobie głowami na pożegnanie.
Helena i Stefan ociągali się jeszcze, wiedzieli, że już dziś
nigdzie nie wyjdą z domu. Będą tylko nadsłuchiwać do póź­
nej nocy, może do trzeciej nad ranem, aż ich sen zmorzy,
albo tamci na dole przestaną hurkotać meblami, trzaskać
drzwiami, łazić po schodach. Już się ma pod wieczór, chmu­
ry pociemniały granatowo, sieją mrok na gołe pola. Gdzieś
nad dachem stodoły wiatr chrobocze gałęziami starej jabło­
ni i niemal widać, jak napiera na ściany masywnego domu.
Rozejrzeli się jeszcze po podwórzu, ale jakoś boczkiem,
nie po gospodarsku. Wszystko zacznie się jutro, a dziś jesz­
cze Lucyna i Elza obrządzą bydło, Paul przyniesie kobyle
obrok — dużo im zostaje czasu, by się pożegnać z tymi
zwierzętami, znacznie więcej, niż mieli Stefan i Helena, gdy
niegdyś przyszło im żegnać się z rodzicami.
W chwilę później wchodzili do swego pokoju, którego
właściwie nigdy nie lubili, podobnie jak się nie lubi pokoju
hotelowego, w którym z konieczności trzeba mieszkać kilka
dni. I może dlatego Helena tak chętnie otwiera komodę, by
się bawić swoimi łaszkami, a Stefan ciągle wygląda oknem
w pole, oboje zaś w ciągu zimy niemal codziennie schodzili
do wsi, do swoich ludzi. Od jutra już przestaną tam chodzić,
zaczną się dla nich odkrywcze wyprawy w głąb tego wiel­
kiego domu i bocznych budynków, wyprawy coraz dalsze,
coraz głębsze, aż do jakiegoś dna, do tego gruntu, gdzie już
nie ma śladu rąk Hattwigów.
— Co ci mówił Saraniecki? — zapytała Helena. — Coś
ciekawego?
— Owszem. Wół się mu spodobał. Chciałby go do spółki
opylić.
— Hooo! — wykrzyknęła podrywając twarz ku niebu,
widocznie nic więcej nie mogła. Dopiero po chwili: —
A czym byśmy orali? Jednym koniem?
— Dla niego to sprawa prosta; kupić drugiego konia.
Ale zauważyłaś, jak u niego apetyt rośnie? Niedawno temu
wystarczał mu baran albo Świnia. Teraz już nie, musi być
wół albo krowa.
Helena myślała o czymś, wreszcie zapytała w sposób
nieoczekiwany:
— To czemu i ty nie zapiszesz się do partii? Molenda
już zmądrzał i Kałuski, a ty...
„A ty, a ty?” — Stefan odwrócił się bokiem do żony.
Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak odstręczająca, jak w tej
chwili i jego niechęć ku niej potęgowała jego bezsilność —
nie umiał jej odpowiedzieć, wyjaśnić, o co mu chodzi. Do­
tychczas wszystko działo się tak jak trzeba i w sposób nie­
unikniony, dyktowany jakby prawem nadprzyrodzonym,
teraz zaczyna się dziać inaczej, od dziś dnia wyraźnie nie
tak, jak powinno być.
Więc lepiej stanąć sobie w oknie i patrzeć w pole, na
pustą drogę, która lukiem okrąża górę i włazi na wystający
z załomu szczyt wieży kościelnej. Ale oto na drogę wybiega
Lucyna. Rozpędziła się w kierunku wsi i oblepiona wiatrem
biegnie, co sił w nogach. Nagle stanęła, coś pomyślała
i równie szybko zawróciła ku domowi — widocznie o czymś
zapomniała. W pewnym momencie podniosła twarz w górę,
ku oknom na piętrze i, nie zwalniając biegu, patrzyła upar­
cie na Stefana — wydala mu się rudym zwierzątkiem,
wściekłym, nasyconym nienawiścią zwierzątkiem. Już chciał
zawołać na Helenę, by się podzielić z nią tym widokiem
i wrażeniem, ale powstrzymał się. Wiedział jak mocno Hele­
na nienawidzi tej dziewczyny, nie ma sensu podsuwać jej
pod oczy obiektu tej nienawiści. Nie tyle rozumiał, co wy­
czuwał niejasno, że zetknięcie się dwóch nienawistników
ogromnie „wzbogaca” ogólny potencjał nienawiści, jego
światowy bank; w tych rzeczach obowiązuje przedziwny
rachunek: jeden dodać jeden — wcale nie jest dwa, lecz sto.
Dziewczyna wbiegła do domu na chwilkę, jak po ogień,
sama podobna do rudego płomienia już leciała z powrotem
ku wsi, miotała się nad drogą, podpalała jabłonie, była nie­
strudzona w swym pędzie i pewnie miał rację Saraniecki
mówiąc, że ona będzie kursować całą noc tam i z powrotem.
A gdy Hattwigowie wyjadą, ona długo pozostanie im wier­
na, w jej osobie wieś odziedziczy coś z Erny i Paula i nie
wiadomo, jakie w przyszłości ogniska rozpali ta mała iskra.
— Może coś zjesz teraz? — zapytała Helena.
— A co masz dobrego?
— Ser, masło, mięso ze słoika...
— Może trochę później.
Oderwał się od okna i zbliżył do Heleny, która klęczała
przy piecu i rozpalała ogień. Położył dłoń na jej głowie,
pieszczotliwie zmierzwił jej włosy.
— Jutro przeprowadzimy się na dół. Tam zawsze ciepło
od pieca kuchennego. Ale co będziemy robić. Od czego
zaczniemy?
— Od miotły — odpowiedziała zdecydowanie. — Naj­
pierw wszystko wymiatam, wymiatam, wymiatam! Wymia­
tam i szoruję. Piaskiem, mydłem, sidolem, a najmocniej
tam, gdzie Erna mieszkała.
— Pewnie. Ale i tak nie dasz rady wszystkiego do czy­
sta wyszorować.
Nagle zaśmiał się i powiedział:
— Dam ci dobrą radę: podpal ten dom.
Podniosła twarz, popatrzyła na niego.
— A myślisz, żebym tego nie zrobiła? Zostałyby gołe,
czyste mury.
Mroczno robiło się w pokoju, Stefan chciał zapalić
światło, ale przedtem zatrzymał się przy oknie, tym z wi­
dokiem na pole Hattwigów. Już nie można było odróżnić
\
gołej roli od działek z oziminą, wszystko było tylko ziemią,
nad którą unosiła się czarna góra lasu i ciemne chmury,
gnane wiatrem na wschód, czyli w kierunku zupełnie prze­
ciwnym, niż jutro Paul pojedzie pociągiem. Stefan zawsze
z przyjemnością patrzył na pole i z utęsknieniem czekał na
wiosnę, chciałby już zacząć swoją robotę, od samego po­
czątku, od czystego gruntu.
— A wiesz — powiedział wracając do Heleny — jak to
jest dobrze, że ziemi nie trzeba podpalać.
Lipiec zaczyna się
w maju

ozamykali okna i drzwi i już się im zdawało, że mogą


odejść od tego wielkiego domu, oddalić się od pustych
budynków i czysto wymiecionego podwórza. Ale Krystyna
ociągała się, patrzyła w okna na piętrze, okna o szybach
zupełnie czarnych w tym majowym słońcu, i Stefan pomy­
ślał, że ona znów powie: „Zdawało mi się, że coś tam...” Ale
tym razem nie powiedziała i jej milczenie wydało mu się
bardziej niepokojące, niż sam wyraz jej niepokoju: „Zda­
wało mi się, że...” Już zdawał sobie sprawę, że ona się nie
zmieni, już się nie odzwyczai od tego, jakby wsobnego za­
słuchania, które przeszkadza jej wypowiadać do końca to,
co ma na myśli. Ten dom był stanowczo za wielki, miał za
dużo okien, które patrzyły na nich, zniewalały do oglądania
się wstecz i myślenia o licznej rodzinie Hinterheimów, która
tak jeszcze niedawno ten dom zapełniała. Wiedzieli, że tam
dalej, za bramą, poczują się lepiej — chodzi tylko o to, żeby
wyjść, oddalić się od tych budynków nabrzmiałych pustką.
A było majowe niedzielne popołudnie, ta niewiarOgodna
pora, kiedy człowiek nic nie robi, a w polu wszystko rośnie.
I to było źle, że nie ma nic do roboty, bo wtedy jest za
dobrze, i wtedy mocniej wyczuwa się nadchodzący z daleka
inny, niewiadomy czas.
— Dokąd idziemy? — zapytała Krystyna, gdy już wyszli
za bramę i to była chwila, kiedy powinni się dziwić, że
ważniejsze jest dla nich wyjście, oddalenie się od tych bu­
dynków, niżeli dojście do określonego celu. Do wsi? Nie —
tam już przestali chodzić. Od czasu, gdy wysiedlono Niem-
ców, do wsi schodzili tylko z konieczności — już się tam
nie odbywały zabawy, nikt nie urządzał gościnnych przyjęć,
ludzie zajęci byli robotą. Teraz wabiły ich łąki za górą,
gdzie pasą się krowy, i lasy, których jeszcze nie zdołali po­
znać. I ta droga polna, taka stroma, wygryziona przez desz­
czowe strugi, z przycupniętymi obok krzakami dzikiej róży.
W pewnej chwili zatrzymali się, by spojrzeć w dół, na
budynki gospodarskie ustawione jakby w forteczny czworo­
bok, na rozległy kraj, rozprzestrzeniający się aż po samotną,
ledwie rysującą się górę, zwaną Sobótka. I wtedy odezwała
się Krystyna:
— Pamiętasz tego Szwaba, co nam powiedział: „Topsze
Warszawa, topsze”?
Oczywiście, że pamięta. To było wtenczas, gdy Warsza­
wa dogorywała, a oni oboje, ze znakiem „P” na ramionach,
spacerowali w podmiejskim lasku w Meissen, a Niemiec
siedzący na ławce nie mógł się powstrzymać od zjadliwego
uśmiechu, powiedział do nich: „Topsze, Warszawa, topsze”.
— I wiesz — wspominała Krystyna — on tej nocy, kie­
dy był nalot na Drezno, stał koło mnie na tym płaskim
dachu fabrycznym, bo też miał dyżur przeciwpożarowy.
I jak się zaczęło łubudu i zaczęły się lać z nieba, no wiesz,
te fioletowe strugi, wtedy powiedziałam do niego: „Nie
topsze Dresden, nie topsze”.
— A on co na to?
— On tylko jedno słowo powiedział: „Furchtbar!” Ja­
koś tak strasznie: „Furchtbar!” Chodźmy już, chodźmy...
Nie pytał jej, dokąd chce iść, nie było dróg do wyboru,
ta jedna wiodła w górę, coraz wyżej i wyżej.
I znowu stanęli, by spojrzeć w dół, na domy jak biało-
-czerwone klocki, na wsie zagubione wśród drzew i mia­
steczka w głębi kraju, świecące się jak białe kamienie. Stąd
można sięgnąć wzrokiem aż po niebo nad Dreznem, bo wia­
domo, że to zdruzgotane miasto leży gdzieś w tamtych stro­
nach, w lewo od majaczącej niebiesko Sobótki, z prawej zaś
strony, ale znacznie dalej i głębiej — Warszawa. Cisza i bez­
mierny spokój. Jakże to możliwe, żeby się nic nie działo?
Milczenie kraju wydaje się czymś niepojętym, dookolna
głuchota czymś nieprawdziwym. I ten dom na dole, te bu­
dynki gospodarskie, takie wielkie, takie puste od czasu,
gdy Hinterheimowie wyjechali.
— Chodźmy...
Więc szli dalej i coraz wyżej, chociaż nie mieli przed
sobą określonego celu i nie wiedzieli, dokąd dziś zajdą.
W pewnym momencie, gdy się już zbliżali do załomu góry,
Stefan przypomniał sobie:
— Jak ja pomyślę, jakeś ty wtedy płakała...
Krystyna uśmiechnęła się jak zawsze, gdy wspominał
0 tym pożegnaniu ze starą Hinterheimową. Pamięta, jak ją
ucałowała i uścisnęła mocno, tylko tę jedną kobietę z całej
rodziny Hinterheimów, a potem odwróciła się i gwałtow­
nie załkała. To śmieszne, żeby tak za Niemką płakać, ale
czy ona jedna płakała? Polki, to takie beksy, w ów pamiętny
kwietniowy dzień one więcej płakały, niżeli Niemki żegna­
jące na zawsze te pola, ten kraj. Od tego właśnie czasu
cisza zalegała te budynki, okolicę i wszystko stało się za
wielkie, nie na ich miarę. I czas był jakiś niezwykły, jakby
sprężony, dający się odczuć w swoim mijaniu. Dlatego
chętnie wychodzili z domu i szli w pole, nie mogli tkwić
w miejscu i nic nie robić, gdy wszystko rośnie i zapowiada
jakiś inny, z daleka idący czas.
Stanęli wreszcie na grzbiecie góry, na granicy ziemi
ornej z wybujałym żytem — dalej ciągnęły się łąki aż pod
las piętrzący się na drugiej, jeszcze wyższej górze.
— Widzisz, jak się nażarły?
Rzeczywiście. Wszystkie cztery krowy, wół i dwa cie­
lęta stały przy drucianym ogrodzeniu i żuły. Tylko klacz
1 źrebię skubały trawę. Nie ma teraz kłopotu z karmieniem
bydła, w ogóle niewiele jest do roboty i to jest właśnie
niedobrze. Wszystko jest zbyt wielkie, wszystkiego jest za
dużo, domy i pola zdają się trwać, w jakimś oczekiwaniu
i może dlatego Krystyna ciągle jakby czegoś nasłuchuje.
W dodatku dziś jest niedziela i cała ta dolina, razem z łą­
kami i bydłem, naprawdę wygląda tak, jak powinna wyglą­
dać w niedzielne popołudnie. Oboje wtargnęli tu nieoczeki­
wanie i mieli to nieodparte wrażenie, jak gdyby przyłapali
kogoś lub coś na tajemniczej czynności i że owo coś nagle
przerwało tę czynność, znieruchomiało. Łąki były tu rozle­
głe, wrzynające się licznymi zatokami w las, dużo pagórów
i wądołów, po których można by się błąkać do wieczora.
I mlecze, mlecze pyzate, rozwarte ku słońcu, pełne złoci­
stych rzęs i złocistego pyłu. Czy warto je zrywać i podnosić
do oczu, czy lepiej widzieć je z pewnej odległości, takie jak
rosną na łące, wbite w soczystą ruń trawy? Stefan miał
ochotę zerwać kilka tych kwiatów i już się schylał ku ziemi,
gdy usłyszał głos Krystyny:
— Jak ja się czegoś boję...
Spojrzał na nią, ale nie zapytał, czego się boi, bo już
kiedyś, w podobnej okoliczności, zapytał ją i ona nie umia­
ła odpowiedzieć. Ona nigdy nic wyraźnego nie może powie­
dzieć, zawsze tylko zaczyna i nie kończy.
— Chodźmy, chodźmy...
Ruszyli pobrzeżem lasu, skąd mieli widok na dalsze łąki,
na których pasły się krowy osadnika Mitręgi, człowieka
niezwykle oszczędnego, który nigdy nie pił wódki i nie cho­
dził na żadne zabawy. A jeszcze dalej widać było krowy
osadnika Poganka, który był z zawodu fotografem i wcale
się na rolnictwie nie znał, więc nie wiadomo, jak on sobie
daje radę z gospodarstwem.
Krystyna nagle zatrzymała się i ostrzegawczo podniosła
palec do góry. Tym razem jej zasłuchanie było usprawiedli­
wione, bo skrajem łąki szli jacyś ludzie i rozmawiali. Byli
to Niemcy, dwoje starych Niemców. Kilkanaście rodzin
jeszcze pozostało we wsi, miały one ruszyć następnym
transportem w lecie lub jesienią. A tych dwoje Stefan znał
nie tylko z widzenia, wiedział, że mieszkają na samym
końcu wsi, w ostatniej chałupce w lesie. Był tam raz w zi­
mie. Razem z dwoma innymi osadnikami chodził po wsi
i spisywał żywy inwentarz, więc weszli do tego domku,
ostatniego, najmniejszego we wsi i swoim wejściem wywo­
łali tam istny popłoch. Stara kobieta chowała coś do łóżka,
a ten stary pryk dreptał w miejscu i zachowywał się zu­
pełnie nieprzytomnie. Nędza panowała w tym domku, jakiej
nigdzie we wsi nie widzieli, więc dziwili się, że wśród Niem­
ców możliwe jest takie dziadostwo. Jeden z osadników
z ciekawości wylazł na strych i po chwili zawołał stamtąd:
— Chodźcie no tu, chodźcie!
W chwilę później wszyscy trzej śmiali się na tym stry­
szku, ale zarazem patrzyli na siebie badawczo, bo nie byli
pewni, czy wypada się śmiać. Bo w samym rogu, za prze­
pierzeniem z desek, w ostatnim z ostatnich kątów pod da­
chem, za którym nie było już nic prócz lasu z mokrymi
czapami śniegu, mieszkała koza, stworzenie głupie i zabie­
dzone, jak ci dwoje tam na dole. Jak oni ją tu wtaszczyli po
drabinie i po co to zrobili? Stefan prędko zbiegł do izby
i powiedział tym starym, że są „dumme Leute” i kazał im
sprowadzić to stworzenie na dół do ciepłej stajenki.
Stąd więc ich znajomość i teraz, gdy szli skrajem łąki,
z daleka już witali Stefana uśmiechem. Zbliżyli się ku so­
bie, stanęli twarzą w twarz, potem zwrócili się ku dolinie
przetykanej żółtym mleczem i czerwienią pasących się krów.
— Es ist schbn — powiedział wreszcie stary Niemiec.
— Ja, ja, schbn — powiedział Stefan.
— O, ja — przytaknęła stara Niemka — es ist wirklich
schbn.
Krystyna przytaknęła ruchem głowy, a stary Niemiec
dodał jeszcze:
— Ja, ja, schbn.
Stefan domyślił się, że oni nie dla spaceru wyszli aż na
tę górę, pewnie wracali przez las z sąsiedniej wsi, nieśli
jakieś kobiałki nakryte szmatami. Nie pytał ich o nic, chwi­
lę jeszcze stali przy sobie, wreszcie kiwnęli sobie głowami
na pożegnanie i rozeszli się.
— Lubię starych ludzi — powiedział Stefan. — A Niem­
ców można tylko starych lubić.
— Tak, tylko starych — przyznała Krystyna. — Ja na­
wet dzieci niemieckich nie lubię. One już mają w sobie coś
takiego...
— Przyszłość — dopowiedział Stefan.
— Właśnie. A starych już nie trzeba się bać.
Niemcy odeszli w kierunku wsi i zniknęli za lasem, a im
się zdawało, że ta dolina razem z wądołami i kępami drzew
stała się jeszcze rozleglejsza, a oni jeszcze bardziej samotni,
jedyni w całej okolicy. Słońce jeszcze wysoko, do wieczora
daleko i to jest rzecz niepojęta, że te godziny popołudniowe
tak się dłużą, natomiast to, co ma nastąpić za kilka dni,
może tygodni, zbliża się prędko, znacznie prędzej niżeli
dzisiejszy wieczór, i może dlatego Krystyna jest taka zasłu­
chana, że nie zawsze słyszy, co Stefan do niej mówi.
Minęli kilka krzaczastych kęp i zeszli na drogę w płyt­
kim wąwozie i tam natknęli się na dwoje ludzi, którzy sie­
dzieli na skarpie: fotografa Poganka i zupełnie młodą
dziewczynę, córkę górala Wiatra. Stefan zauważył, jak
Krystyna żachnęła się na ich widok, pewnie wolałaby się
cofnąć, ale było już za późno. Jakże się wycofać, kiedy tamci
już patrzą na nich, a czarna, jakby zaskorupiała brudem,
twarz Poganka błyska zębami w uśmiechu jemu tylko właś-
ciwym, uśmiechu, który może równie dobrze wyrażać ser­
deczność, jak i skryte, mściwe myśli. Stefan dobrze pamię­
tał tę przewlekłą chwilę na zebraniu gromadzkim, kiedy
Poganek wobec przedstawicieli władz powiatowych z takim
właśnie uśmiechem oskarżał młodego Urygę, że jest wrogiem
naszego państwa i klasy robotniczej. Mniejsza z tym, czy
jego oskarżenia były uzasadnione, młody Uryga jakoś się
z tego wygrzebał — tu chodzi o ten uśmiech kościsty, dłu­
gotrwały, zawsze jednakowy, niezależnie od okoliczności
i uczuć tego człowieka. W tej chwili mógł naprawdę ozna­
czać uczucie przyjazne i gest zaproszenia: „Chodźcie tu do
nas”, ale mógł także wyrażać skrytą złość: „Po diabłaście
tu przyszli!”
Mógł, bo przecież wiadomo, że żona wyjechała na tydzień
do matki do Nowego Targu, a on tymczasem zbałamucił tę
dziewczynę i ciąga ją po wertepach. Wszyscy o tym we wsi
wiedzą i mówią, ale co innego jest wiedzieć, a co innego być
mimowolnym świadkiem. Nie można się było wycofać,
uśmiech trwał, te wyszczerzone zęby domagały się czegoś,
nakazywały Stefanowi, by podszedł bliżej — gdyby tego
nie uczynił, mogłoby być „niezdrowo”, jak się niekiedy wy­
rażał Poganek.
— Widzę, że nie tylko my pasiemy krowy — odezwał
się Stefan tonem powitania.
Dziewczyna nieznacznymi ruchami poprawiała swoją
figurę, siedziała przyzwoicie z rękami opasującymi suknię
i kolana. Poganek zgasił swój uśmiech.
— Krowy to się same pasą — powiedział wreszcie —
a my... — umilkł i powolnym ruchem wyciągnął zza siebie
flaszkę z samogonem.
— Pani? — zapytał wysuwając flaszkę ku Krystynie.
A gdy ona otrząsnęła się dając do zrozumienia, że nie ma
ochoty pić, podał butelkę Stefanowi: — Ano, pociągnij.
Teraz już nie ulegało wątpliwości, że Poganek usposo­
biony jest przyjaźnie. Sam też pociągnął umiarkowanie
i z zadowoleniem stwierdził, że w butelce sporo jeszcze zo­
stało.
— To nie z buraków, to z żyta. A jakże, żytniówka. Jak
chcecie wiedzieć, to mi już to żytko szumi w głowie — roz­
marzony, z właściwą sobie powolnością oparł głowę o skarpę
i patrzył w niebo — słowo daję, widzę jak się to żytko
chwieje, wiaterek kłosami kołysze sz-szsz, sz-szsz...
— No, no, niedługo, a już naprawdę zacznie kołysać —
powiedziała Krystyna i odruchowo spojrzała w kierunku
załomu góry, gdzie widać było zielony łan, który lada dzień
wystrzeli kłosami, a potem zacznie kwitnąć i nabrzmiewać
ziarnem. Wtedy już będzie lipiec, będą się dziać różne rze­
czy, bo przecież zawsze się coś dzieje, może już w tej chwi­
li zaczyna się coś dziać.
Poganek podniósł głowę znad ziemi.
— Ty, słuchaj no — powiedział do Stefana — słyszałem,
że masz zapasowy motor.
— Skądże! — zaprzeczył Stefan, chociaż w rzeczywi­
stości miał w gospodarstwie zapasowy motor, w dodatku
nie rejestrowany.
— Nie masz?
— Nie...
— Hm... A mnie ktoś mówił, że masz.
— E, gadanie!
— No, jak nie masz, to nie. Szkoda, ja bym potrzebował,
kupiłbym od ciebie. No, ale jak nie masz... A może masz,
tylko nie wiesz, gdzie on zadekowany?
— Ja bym nie wiedział!
— Czasem tak bywa... Gdzieś tam w szopie między
drzewem... —• i uśmiechnął się, brudne plamy mocniej się
uwydatniły na policzkach.
Stefan już nic nie powiedział. Krystyna od pewnej chwi­
li niespokojnie rozglądała się wokoło, wreszcie rzekła:
— Chodźmy już.
Poganek nie zatrzymywał ich, więc ruszyli przed siebie,
a gdy uszli kilkanaście kroków, Stefan obejrzał się i zoba­
czył na ciemnej twarzy ten sam uśmiech, jakby umocowany
na zawiasach i trwający 'niemal bez przerwy od chwili po­
witania aż do pożegnania, do momentu, gdy oni zginą za
najbliższym pagórem. Oni zaś chcieli zniknąć, odejść daleko
od tej rozkochanej pary. Krystyna przyśpieszała kroku,
Stefan podążał za nią i nie wstrzymywał jej, ani nie starał
się perswadować, że jej pośpiech jest daremny, bo nie zdóła
umknąć przed sprawami, które dotychczas działy się daleko,
po tamtej stronie góry, a teraz wtargnęły w tę zamkniętą
dolinę, dotarły aż tu, pod las, a potem wtargną i w głąb lasu,
albowiem po wysiedleniu Niemców następuje ponowne za­
ludnienie tych okolic i przyjdzie czas, kiedy ludzie przenikną
sobą każdy skrawek pola, każdą kępę drzew w tej dolinie.
— Dlaczego on nas częstował wódką? — zapytała
Krystyna.
— Nie wiem. Pewnie tak sobie, z ochoty.
— Wolałbym, żeby nie częstował.
— Dlaczego?
— Niedobrze jest, kiedy on częstuje.
Szli zmów pod górę, ale już w kierunku wsi. Popołudnie
jeszcze trwało, słońce stało wysoko, a oni wcale nie mieli
ochoty wracać do domu, wielkiego domu ziejącego pustką,
szczególnie w górnych pokojach, które tale niedawno za­
ludniali Hinterheimowie i gdzie wieczorami rozlegał się głos
małego Waltera i jeszcze mniejszej Rity. To piętro jest teraz
zupełnie zbyteczne, pełne jakiegoś oczekiwania, które naj­
mocniej Krystyna odczuwa, gdy zachodzi tam w godzinach
popołudniowych.
Oto granica, gdzie kończą się łąki, a zaczyna pole osadni­
ka Mitręgi, człowieka niezwykle pracowitego, któremu we
wsi nadano przezwisko „Sobek”. Oto jego koniczyna, bujna
i gęsta, jak na innych polach, oto jego owies, wiotki i deli­
katny, jak wiosenna trawa, a dalej kartofle, które już ładnie
powschodziły i kępkami rozcapierzonych liści mocno trzy­
mają się ziemi.
Nie spodziewali się, że i samego Mitręgę zobaczą na tym
polu, tego Mitręgę, z którym nie umieli, a raczej nie chcieli
rozmawiać, bo nie miał on w sobie nic pociągającego, wyda­
wał się im do cna schłopiały i w tym schłopieniu zacieśnio­
ny, jak żaden osadnik we wsi. Co prawda, tamci inni może
nie znali się na rolnictwie, niekiedy skrycie uczyli się upra­
wy roli z podręczników agronomicznych, ale za to wiedzieli
coś o świecie, można było z nimi rozmawiać, Mitręga nato­
miast poza swoją oborą i polem nie widział nic.
I oto, gdy się wynurzyli z załomu góry, gdzie rósł pękaty
krzak głogu, zobaczyli tego człowieka w pozie tak nieocze­
kiwanej, że mimo woli zatrzymali się. Mitręga klęczał.
Bokiem do nich zwrócony, klęczał na kartoflisku tuż przy
łanie żyta, z głową pochyloną i dłońmi nabożnie złożonymi.
Modlił się.
Krystyna przytrzymała Stefana za rękę, ale to było zby­
teczne, bo on też znieruchomiał i patrzył na klęczącą postać
i równocześnie obejmował wzrokiem rozległe łany zbóż,
ścielące się aż po wieś, po same dachy, które niby czerwoEe
kwiaty tkwiły w bukietach drzew. Widział też swój wielki
dom, stojący zupełnie na uboczu, jakby zagniewany, tyłem
odwrócony do wsi. I przyszło mu na myśl, że już gdzieś,
kiedyś, doznał podobnych uczuć, jakie w tej chwili przeży­
wał, już raz tak było, że znienacka wtargnął w jakąś oko­
licę w chwili, kiedy tam się coś działo. To było milczenie
i trwanie czegoś, co rosło i nagle przestało róść i teraz też
działo się coś podobnego, wszystko jakby wstrzymało oddech
razem z Mitręgą, który nieruchomo tkwił przy ziemi. Tylko
wiaterek lekki jak westchnienie powiał nad krzakiem głogu,
potrącił o białe kwiatuszki i poleciał dalej, usnął w polu.
— Jak ja się czegoś boję...
Krystyna wyszeptała te słowa tak cicho, że Stefan raczej
domyślił się niżeli usłyszał, co ona powiedziała. Mitręga
przeżegnał się wreszcie i schylił się do samej ziemi, jak
gdyby ją całował, potem dźwignął się ociężale, stał i długo
wpatrywał się w swoje pole.
— Gdzie? — zapytał Stefan, bo mu się zdawało, że
Krystyna powiedziała: „Chodźmy”.
—■ Ach, wszystko jedno — wskazała ręką w prawo
i pierwsza zeszła z drogi na kartoflisko w kierunku lasu,
gdzie jeszcze nigdy nie byli.
„Wszystko jedno” — tak powiedziała. Czemuż więc nie
kieruje się ku swojemu domowi, czemuż nie zawraca ku tym
łąkom, gdzie siedzi Poganek ze swoją dziewczyną, albo cze­
mu nie idzie dalej polną drogą, przy której Mitręga stoi, jak
słup wbity w ziemię?

8 Najtrudniejszy język {wiata


Indywiduum
z plecakiem

awsze miałem wobec nich jakieś zastrzeżenia czy po­


dejrzenia, ale nie myślcie, że to z powodu dopiero co
ukończonej wojny i tego wszystkiego, co oni tam po świecie
wydziwiali. Zresztą tu nie było tych najgorszych — wszyst­
kie potwory uciekły na Zachód — we wsi widziało się ko­
biety, dzieci i wielu starców. Szczególnie starcy byli sympa­
tyczni, bo kobiety jak to kobiety, zaaferowane, wiecznie
zmartwione i szczere w swym zmartwieniu, wcale nie miały
ochoty uśmiechać się do nas. Chyba że o coś prosiły, albo
się nas bały. A starcy nie — oni o nic nie prosili i wcale się
nas nie bali, a przy tym odnosili się do nas życzliwie. To nie
my, tylko oni byli dla nas życzliwi.
Przychodził do nas taki jeden, Gottwald się nazywał,
chłop wysoki, postawny, z krogulczym nosem i z laską w rę­
ku, typ dorodnego górala, Tyrolczyka. Właściwie nie do nas
przychodził, tylko do naszych Niemców, Himterheimów.
Kilka razy zastałem go w kuchni, stał pośrodku izby lub
siedział na ławce i pewnie o czymś z Hinterheimami rozma­
wiał, a może i nie rozmawiał, tylko tak sobie siedział. I za­
wsze mi kiwał głową na powitanie, więc odpowiadałem mu:
„Guten Tag, Herr Gottwald”, ale coś mi w sercu mówiło,
że... Właściwie wtedy nie wiedziałem, co to było, nie umiał­
bym tego wyrazić. Podobał mi się ten starzec, ale też i nie
podobał. Wydawał mi się sympatyczny, a jednak podejrze­
wałem go o coś niedobrego. Nie, nie! — może myślicie, że
mi chodziło o jakieś knowania z Hinterheimami, że on przy­
chodził tam jako ich powiernik, albo że kombinowali coś na
szkodę gospodarstwa, którego byłem już właścicielem, przy­
najmniej nominalnie, bo w rzeczywistości... Ale to inna
sprawa, później wam powiem, jaką ja właściwie rolę pełni­
łem na tym gospodarstwie, gdy jeszcze Niemcy tam siedzieli.
A stary Gottwald... Tak, on też miał gospodarstwo, gdzieś
w górnej części wsi, zupełnie małe gospodarstwo, bo co tam
jest? Wąska dolina, strome stoki i las. Sama biedota tam
mieszkała, w parterowych domkach, robotnicy leśni i ci
z majątku rolnego, którego właściciel jeszcze w kwietniu
zwiał na Zachód. Byłem tam może dwa razy — naprawdę
uroczy zakątek, chciałbym tam mieszkać jako letnik w ma­
ju, albo w październiku, kiedy liście żółkną. Tam jeszcze
na wiosnę 1946 roku te dziadowskie gospodarstwa były
wolne i jeżeli jakiś osadnik je zajmował, to przeważnie był
to jakiś mieszczuch, jakiś wyrobnik, w każdym razie praw­
dziwy rolnik nie miał tam czego szukać.
Więc stary Gottwald stamtąd przychodził do Hinterhei-
mów w odwiedziny i przesiadywał u nich godzinami albo
stał na środku izby, zawsze z dłońmi wspartymi na sękatej
lasce. Dlaczego tylko on jeden tam przychodził, nie wiem.
Tych starców było więcej. Spotykałem ich we wsi, gdy szli
do kogoś w odwiedziny, a może do sklepu, a że zawsze mi
się kłaniali i uśmiechali się do mnie życzliwie, więc im od­
powiadałem: „Guten Tag, Herr Gansefleisch!” albo: „Guten
Tag, Herr Hildebrandt!” Bo oni lubią, żeby ich witać po
nazwisku. Może myślicie, że to świadczy o tym, iż oni chcą,
by w ten sposób niejako pochlebiać im, podkreślać ich indy­
widualność? Nie, ja tak nie sądzę. Dawniej też tak myśla­
łem, ale po tym, co mi się przydarzyło w górnej części wsi,
już inaczej patrzę na te sprawy. Już wiem, co oni za jedni.
Ci staruszkowie, te przyjemniaczłri, którym zawsze tak
grzecznie odpowiadałem: „Guten Tag, Herr Donnerstag!”
albo: „Guten Tag, Herr Windelband!” Skurczybyki, sami się
zdemaskowali nawet nie wiedząc o tym i okazało się, że
moje niejasne podejrzenia były zupełnie uzasadnione.
Ale wtedy, gdy stary Gottwald przychodził do Hinter-
heimów... Wszyscy starzy ludzie są sympatyczni, zwłaszcza
mężczyźni, bo kobiety raczej nie, one nie lubią się starzeć,
walczą ze starością i dlatego mają twarze złe, zawzięte.
Przepraszam, nie wszystkie, bo na przykład stara Hinter-
heimowa była wcale miłą kobietą, taką szlachetną matroną,
wiejską arystokratką w typie naszej Bachledowej z Poroni­
na. Te matrony we wszystkich krajach są podobne do sie­
bie bez względu na to, co spod swoich skrzydeł wypuszczają
w świat: gołąbka czy sępa. Bo skąd mogę wiedzieć, czym
naprawdę był jej syn, Hellmuth? Przyjemniaczek, jak wielu
innych, a co on tam robił na Wschodzie, zanim stracił rękę,
tego nie można wiedzieć. Ale może miał czyste sumienie, bo
inaczej zawczasu zwiałby na Zachód.
Ale to są sprawy uboczne, nie o Hinterheimów mi cho­
dzi, tylko o tego Skurczybyka, którego tyle razy pozdrawia­
łem: „Guten Tag, Herr Gottwald!” Wierzcie mi, że gdybym
znał jego imiona, zrobiłbym mu tę przyjemność i witałbym
go pełnym mianem: „Herr Paul Robert Gottwald”. Ale po
tym kawale, jaki mi urządził tam, w górnej części wsi,
przestałem go witać po nazwisku, uważałem, że zupełnie mu
wystarczy „guten Tag”.
A inna rzecz, że, jak sami zobaczycie, sprawa jest tego
rodzaju, iż właściwie nie można mu nic zarzucić. To znaczy,
ja osobiście mogę mieć do niego pretensje, ale gdyby rzecz
rozważyć obiektywnie, gdybym sprawę oddał do jakiegoś
sądu, on wyszedłby na czysto. No, bo on nie był sam. Tam
ich było co najmniej ośmiu. Tak, proszę was, było ich ośmiu,
a ja sam jeden.
Był czas, już po tym zdarzeniu, kiedy myślałem, że on
specjalnie dla mnie przychodził do Hinterheimów. Żebym
sobie dobrze zapamiętał jego twarz. Powiecie, że to nonsens.
Pewnie, że nonsens. Ale kiedy się ma do czynienia z czymś,
co zakrawa na absurd, to i myśli przychodzą niedorzeczne.
Nie pamiętam już, po co ja tego dnia wstąpiłem do soł­
tysa. Może tak sobie porozmawiać albo wypić ćwiartkę, bo
on zawsze miał w domu zapas samogonu. Ale wtedy niceśmy
nie wypili. Ani kropli. On był strasznie zaaferowany, robił
jakieś wykazy i sprawozdania, które miał odesłać do gminy.
Wtedy co kilka tygodni robiło się nowe spisy, bo wszystko
było w stanie płynnym — bydło szło na kontyngent albo na
tajny ubój, a ludzie przybywali albo gdzieś znikali. Kto
chciał i kto mógł, pomagał sołtysowi, bo on sam nie dałby
sobie rady. To był okres, kiedy we wsi samorzutnie tworzy­
ły się różne komisje i ochotnicze grupy, przez pewien czas
wieś była jakby miniaturową autonomiczną rzecząpospolitą
z rządem idealnie demokratycznym.
— A, dobrze żeś przyszedł — przywitał mnie sołtys i od
razu wiedziałem, że mnie obarczy jakąś robotą. I rzęczy-
wiście. Chodziło o to, że na samym końcu wsi, pod lasem,
zamieszkała jakaś Niemka i dotychczas nie zgłosiła się
u sołtysa. Trzeba zbadać, co to za jedna, skąd przybyła i po
co. Dobrze, przespaceruję się tam, wolę już to, niżeli ślęcze­
nie nad nowym rejestrem nierogacizny lub maszyn rolni­
czych.
Pokręciłem się jeszcze po pokoju Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, porozmawiałem z kimś, bo akurat nadeszło
dwóch przesiedleńców zza Lwowa, już miałem wychodzić,
kiedy sołtys zawołał do mnie:
— A spluwy nie bierzesz?
Bo trzeba wam wiedzieć, że mieliśmy do dyspozycji dwa
karabiny, które stały w kącie Ministerstwa Obrony Narodo­
wej i które niekiedy zabieraliśmy z sobą, gdy nam przy­
padła rola wysłannika rządu Rzeczypospolitej. Te karabiny
były potrzebne dla nadania prestiżu, ale z innych powodów
sprawiały nam sporo kłopotu. Mieliśmy we wsi dwóch czy
trzech szczeniaków, może siedemnastolatków, którzy nader
chętnie podejmowali się misji rządowej i wtedy strzelali po
wsi na wiwat czy na postrach i potem mieliśmy cholerne
kłopoty z rozliczeniem nabojów. Trzeba było pisać protoko­
ły i zmyślać niestworzone historie. Najwięcej pukali w gór­
nej części wsi, bo tam najłatwiej było to pukanie uzasadnić.
Bandyci. Zawsze bandyci. Nie można było szczeniakom udo­
wodnić łgarstwa, bo rzeczywiście w ciągu jesieni i jeszcze
w grudniu jakieś niemieckie niedobitki pętały się po okoli­
cznych lasach i schodziły do wsi. Chyba nie było ich więcej
niż kilku i nie wykazywali żadnej agresywności, ale
dla porządku zrobiliśmy z milicją gminną dwie nocne obła­
wy, przetrząsnęliśmy stodoły i strychy. Oczywiście bez re­
zultatu. A później, jakoś w grudniu, zupełnie o nich ucichło,
pewnie się rozpierzchli, całkiem zdemobilizowali. Ale długo
jeszcze zachowaliśmy ten zwyczaj, by idąc w górną część
wsi zabierać z sobą karabin. A mnie coś natchnęło, żeby
tego głupstwa nie robić. Sami zobaczycie, jak bym ja tam
wyglądał z tym karabinem.
Miałem przed sobą jakieś dwa kilometry przyjemnego
spaceru. W nocy spadł śnieg, taki świeżutki, czyściutki —
chciałoby się pisać patykiem po gładkiej drodze. Im dalej,
im wyżej, tym mniej domów, potok raz po jednej stronie
drogi, raz po drugiej, nad potokiem wierzby ze śnieżnymi
baziami. I pusto na drodze, chociaż było już koło południa
— po nielicznych śladach mógłbym zgadnąć, ile osób tędy
przeszło. I zupełna cisza. Żeby gdzieś drzwi trzasnęły albo
jakaś furtka skrzypnęła, czy wrota w stodole — nic. Nawet
z okien nikt nie wyglądał, żadnej twarzy nie widziałem.
Zresztą tych domów było coraz mniej, a na pewnej prze­
strzeni, gdzie dolina zwężała się w ciasny wąwóz o stromych
zalesionych stokach, w ogóle nie było budynków. Tam była
naturalna granica dzieląca właściwą wieś od jej górnej
części, gdzie znów usadowiły się domki, ale już parterowe,
drewniane.
Na tej pustej przestrzeni spotkałem się z jednym ptasz­
kiem. Co mówię: spotkałem się. To on mnie spotkał, on się
mnie po prostu czepiał. Nie wiem, co to za ptaszek, w każ­
dym razie nie wróbel, chociaż do wróbla podobny. Wy­
obraźcie sobie, siedział na wierzbie nad potokiem i kiedy się
do niego zbliżyłem, pofrunął nieco dalej i znów siadł na
gałęzi i czekał na mnie. Wyraźnie czekał. Bo skoro tylko
zbliżyłem się do niego na jakieś pięć, sześć kroków, on
znowu frr! frr! — i już siedzi na następnej wierzbie i czeka.
To się powtarzało kilkakrotnie, a raz, tam gdzie nie było
drzew, przycupnął na skraju drogi. To było tak zabawne, że
nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, pogroziłem mu
palcem i powiedziałem głośno: „Czekaj, czekaj, ty draniu!”
Byłem przekonany, że on z całą świadomością droczy się ze
mną. Oczywiście nonsens, bo jaka tam świadomość u pta­
szyny — on się bawił całkiem bezmyślnie. I w ten sposób
doprowadził mnie do pierwszych budynków i dopiero tam
odczepił się ode mnie. Ale tak mi utkwił w głowie ten pta­
szek, tak usilnie o nim myślałem, że w następnej chwili, na
dalszym odcinku drogi, już między domami nie zwróciłem
należytej uwagi na pewne fakty, które powinny były mnie
zaskoczyć, a w każdym razie zastanowić.
Oto w pewnym momencie spotkałem starego Gottwalda
i zupełnie odruchowo cdkłoniłem się mu, powiedziałem:
„Guten Tag, Herr Gottwald!”. Że tymi słowami powitałem
starca, uprzytomniłem sobie właściwie dopiero wtedy, gdy
już po raz trzeci czy czwarty z kolei powiedziałem: „Guten
Tag, Herr Gottwald”.
Bo oni się zjawiali co kilka czy kilkanaście kroków. Pa­
miętam, że jeden wyszedł z małego domku stojącego fron­
tem przy samej drodze, drugi z jakiejś szopy czy drewutni,
do której prowadził drewniany mostek z poręczami, trze-
ciego ujrzałem w chwili, gdy się wyłonił z bocznej drogi,
więc wyszedł jakby wprost z lasu, czwarty już był na śro­
dku drogi, jakby wyszedł z daleka, może z końca wsi, a co
do innych, to nie wiem skąd się oni brali, skąd wyłazili.
Każdy z nich kiwał mi głową na powitanie i uśmiechał się
przyjemnie, więc ja niejako automatycznie, z przyzwycza­
jenia odpowiadałem: „Guten Tag, Herr Gottwald ” I nawet
wtedy, kiedy już zdałem sobie sprawę, że coś tu jest nie
w porządku, nadal mówiłem do każdego z nich „Guten Tag,
Herr Gottwald!”
Pewnie, możecie mi przypomnieć tego ptaszka, powie­
dzieć, że to, że owo, ale zapewniam was, mnie już wtedy
ten ptaszek całkiem wywietrzał z głowy. Zrozumcie, że ja
musiałem do każdego starca mówić: „Guten Tag, Herr Gott­
wald”. Po prostu nie mogłem inaczej, bo to by nie pasowało,
a oni też nie protestowali i nie okazywali żadnego zdziwie­
nia. Więc kogo tu winić i o co? Ale najgorsze było to, że
prócz nas, to znaczy mnie i tych Gottwaldów, nikogusieńko
na drodze nie było, ani też z okien nikt na nas nie patrzył
— te okna były zupełnie ślepe, czarne, bez firanek, bez wa­
zoników. Wiem to na pewno, bo umyślnie spoglądałem ku
pobliskim dornkom, chciałem, żeby jakaś żywa dusza poka­
zała się w oknie. Najchętniej ujrzałbym kobietę, wszystko
jedno jaką, byle to była kobieta z krwi i kości, która by na
nas patrzyła. Ale nie było nikogo. Przede mną tylko biała
droga i jeszcze kilka domków, a dalej już koniec wsi i tylko
las pocukrzony śniegiem, zupełnie nieruchomy, bo wiatru
nie było.
Opamiętałem się dopiero wtedy, gdy mnie minął ostatni
starzec i gdy już nie spodziewałem się spotkać ich więcej.
Czułem się wtedy... no, jakby to powiedzieć? Myślę, że tak
się czuje zwierzątko, które jeszcze jest przestraszone, ale
już nie ucieka, stoi i strzyże uszami.
Zatrzymałem się i obejrzałem wstecz. Byli wszyscy. Szli
nieskładną tyralierą, środkiem i skrajem drogi, postawne
chłopy, z laskami w ręku, w butach z cholewami, w kurt­
kach koloru zgniłozielonego. Co mnie najbardziej uderzyło,
to to, że oni się wcale nie śpieszyli. Posuwali się po białej
drodze z jednakową szybkością, a raczej powolnością. Kro­
czyli miarowo, utrzymując między sobą stale jednakową
odległość, ale muszę przyznać, że każdy szedł własnym kro­
kiem. Nie łączył ich wspólny rytm marszu, tylko ten sam
... .................... ..... '

czas i ciągle ta sama odległość, w jakiej posuwali się w dół,


w kierunku głównej części wsi.
Nie jestem pewny, ilu ich tam było, bo wtedy nie w gło­
wie było mi liczenie, ale tak na oko przypominam sobie, że
musiało ich być co najmniej ośmiu. A może dziewięciu? To
było coś niezwykłego. Bo owszem, zdarzało mi się spotykać
ich w środku wsi, ale najwyżej trzech, czterech. Zdarzyło
się, że i w lesie spotkałem dwóch na raz i grzecznie ich
pozdrowiłem: „Guten Tag, Herr Wiesenstrahl, guten Tag,
Herr Winterbach” — bo myślałem, że bardzo im na tym za­
leży, by imiennie ich rozróżniać. Tak myślałem dawniej, ale
teraz już nie. Już mnie więcej nie nabiorą, zawsze będę im
mówił tylko „guten Tag”.
Ale czekajcie... Przecież jeden z nich miał na sobie ple­
cak. Tak, teraz sobie przypominam, że jeden był z pleca­
kiem. No nie, to jest doprawdy dziwne, dlaczego ja dopiero
teraz, po takim długim czasie, przypomniałem sobie ten
szczegół. Jeden z nich, oczywiście z laską w ręku i w bu­
tach z cholewami, ten, który kroczył środkiem drogi, miał
na sębie taki pusty, workowaty plecak. Wyraźnie go teraz
dosfćzegam. Więc widzicie, nie jest aż tak źle, jak mi się
zdawało — jednak ten jeden był troszkę inny.
Glycine hispida

/TT o się zaczęło w niedzielę, czyli w dzień świąteczny,


kiedy oni chodzą w kapeluszach. I tego samego dnia
zaczęli chodzić w tych czapkach. Wiecie, jak one wygląda­
ją, takie zwyczajne wojskowe połówki z miękkim daszkiem,
koloru brudnoniebieskiego, oni mówią „feldgrau”. Zupełnie
nieefektowne. Zresztą im wcale na efekcie nie zależało,
trzeba przyznać, że oni nie są efekciarze.
W tym czasie często chodziłem w górną część wsi, od­
wiedzałem profesora Woźniaka w jego drewnianym domku
z dwoma pokojami na poddaszu. On z żoną zajmował te
pokoiki, a na dole gospodarowali Niemcy, trzyosobowa ro­
dzina Lilienthalów. Uparciuch z tego profesora. Sołtys Sa-
raniecki dawał mu domek w centrum wsi, murowany,
dobrze umeblowany, ale on się uparł na ten drewniany, bo
miał na froncie galeryjkę z rzeźbionymi poręczami, unikat
architektury ludowej — jak sam twierdził. Chciał mieć tę
galeryjkę, więc ją ma.
Był początek grudnia, ale bezśnieżny, pogoda mżawko-
wo-mglista, skraplająca się na pojedynczych listkach, które
jeszcze się jakoś trzymały na wierzbach. Co kilkadziesiąt
króków w gęstej mgle jawiły się pojedyncze domki, jakby
pozbawione fundamentów, zawieszone w powietrzu. Tu za­
czynała się dzielnica drwali, ludzi raczej ubogich, dla któ­
rych rolnictwo było zajęciem ubocznym. Ale teraz i w lesie
niewiele mieli do roboty — tu wiatrołom, tam wykrot
uprzątnąć, pociąć i w sągi ułożyć. Prawdopodobnie ta przy­
musowa bezczynność, której oni nie mogą znieść, była głów-
ną przyczyną ich gromadnego przejścia na buddyzm. Takie
jest przynajmniej moje mniemanie, bo profesor Woźniak
znajduje inne przyczyny tego zjawiska.
Nagle przede mną zamajaczył w mgle jakby kudłaty
wielkolud, który z każdą sekundą przybierał kształty wy­
raźniejsze — istna góra mięsa, tocząca się środkiem drogi.
Od razu go poznałem, to był jeden z nich, nazwiskiem
Gesangklang. Na mój widok uchylił kapelusza, a ja —
z właściwą mi przytomnością umysłu — zastąpiłem mu dro­
gę, by go na chwilę zatrzymać.
— Proszę pana... Dawno już chciałem zapytać, jak to
jest właściwie z waszymi paniami. Czy one też przeszły na
waszą wiarę?
— O, nie — odpowiedziałem barytonem — one się zu­
pełnie od naszej wiary odżegnują.
— Ale dlaczego?
— Nirwana. Rozumie pan — przybliżył ku mnie swą
mięsistą, czerwoną twarz — nirwana. Na reinkarnację może
by się zgodziły, ale na nirwanę stanowczo nie. One chcą
istnieć wiecznie.
— Ktoś tu musi mieć rację, albo wy, albo one.
— Proszę pana, trzeba wierzyć w to, co odpowiada ro­
zumowi, konstrukcji logicznej.
— W takim razie chyba wy macie rację, bo z tą kobiecą
logiką... Dziękuję za informację.
Uchyliliśmy kapeluszy, chwilę patrzyłem na jego odda­
lającą się masywną postać i z niejakim smętkiem pomyśla­
łem o jego, dalekiej zapewne, drodze ku nirwanie.
Przede mną wynurzyły się z mgły jeszcze dwa domki,
wysoko, niby zameczki na szklanej górze — przy tym dru­
gim spotkałem Wohlbrechta, wysokiego chudzielca, który
tym się odznaczał, że miał chód podrygujący, więc i jego
kapelusz płynął w mgle podrygująco i jakby niezależnie od
właściciela. O ile sobie przypominam, o nim właśnie,
o Wohlbrechcie, mówił mi profesor Woźniak, że należy do
sekty Hedżajana, czyli pewnej odmiany Mahajana, ale
absolutnie nie wiem, na czym różnica polega, nie dopyty­
wałem się o to.
— Dzień dobry, panie Wohlbrecht!
— Dzień dobry, panie Kornecki — odpowiedział grzecz­
nie uchylając kapelusza.
Chwilę szliśmy obok siebie w milczeniu, śmieszył mnie
trochę jego podskakujący kapelusz, uważałem, że starszy po­
ważny mężczyzna nie powinien w ten sposób chodzić.
Wreszcie odezwał się:
— Pan zapewne do profesora Woźniaka? — i nie czeka­
jąc na odpowiedź, dodał: O, to jest niezwykły umysł! Z nim
się trzeba liczyć.
— Ja wiem — przyświadczyłem mu — macie z nim
trcchę kłopotu. To jest trochę dziwne, że wy się jednak
z nim liczycie.
— Proszę pana, my się liczymy z każdym uczciwie my­
ślącym człowiekiem. Jeżeli swoje tezy uzasadnia logicznie,
to jak można się z nim nie liczyć? Jak!
Odczułem coś w rodzaju dumy, że mój rodak, mój przy­
jaciel jest przez nich tak ceniony. Właśnie zbliżaliśmy się do
jego domku z ową galeryjką, zupełnie bezużyteczną o tej
porze roku. Nieco dalej, po przeciwnej stronie drogi, maja­
czył w mgle drugi domek, z którego w tej chwili wyszedł
drwal Ohnesorge. O ile pamiętam był wyznawcą Hattajany,
czyli pewnej, zresztą dla mnie zupełnie niezrozumiałej, od­
miany Hinajany. Miał na sobie ładny, zdaje się, że pilśnio­
wy kapelusz, ukłonił się nam z daleka idąc w naszym kie­
runku. Wtedy zorientowałem się, że oni mają dziś swoje
zebranie u Lilienthala, czyli na parterze pod mieszkaniem
państwa Woźniaków — już tam ktoś był, ujrzałem w oknie
rozmawiającego z kimś Cuggenheima. Ciekaw jestem do­
prawdy, co na to powie profesor, wiem przecież, że te ze­
brania zawsze działają na niego ekscytująco.
Istotnie, ledwie tam wszedłem, ledwie powiedziałem
„dzień dobry”, gdy on zawołał ku mnie:
— Widzi pan? Już się schodzą! Już są! Ja panu mówię,
że oni dzisiaj wymyślą coś nowego — ściszył głos, przybrał
ton poufny — oni muszą coś wymyśleć, bo znowu ich przy­
gwoździłem.
— No, już dobrze, dobrze — wtrąciła się pani profesoro­
wa — będziecie rozmawiać przy herbacie, zaraz wam po­
dam. Tam proszę, do pokoju.
Kochana ta pani Woźniakowa, zawsze mnie częstuje
herbatką, prawdziwą herbatką.
— Więc mówi pan — podjąłem rozmowę już przy stole
— że ich pan przygwoździł. Mianowicie, w jaki sposób?
Chwilę patrzył na mnie z dobroduszną wyniosłością
i bębnił palcami po stole.
— Ja im, proszę pana, udowodniłem, że to, co oni robią,
to jeden wielki szwindel. Oni twierdzą, że ci, co zginęli
w krematoriach czy jakkolwiek inaczej, to byli wielcy
zbrodniarze w poprzednim życiu i teraz właśnie mieli oka­
zję odpokutować za swoje zbrodnie. Im straszniejszą mieli
śmierć, tym większe musiały być ich zbrodnie w poprzed­
nim życiu.
— To by znaczyło, że oni właściwie mieli niejakie zasługi,
umożliwiając tym zbrodniarzom ekspiację.
— No, niezupełnie tak. Zasługi, owszem, przyznają so­
bie, ale też nie uchylają się od odpowiedzialności. Na swój
sposób oczywiście. Widzi pan, z tą reinkarnacją wszystko
im cudownie gra. Oni przyznają, że owszem, muszą ponieść
karę, ale dopiero w przyszłych bytach. Teraz nie wolno ich
karać. Już to, że muszą przejść długi cykl wcieleń, opóźnia
ich dojście do stanu nirwany, i to właśnie będzie dla nich
najboleśniejszą karą.
— Czy nie myśli pan, że byłoby dobrze zejść tam do
nich i jeszcze mocniej ich przygwoździć?
— Zobaczymy — odpowiedział zacierając dłonie — oni
się na razie schodzą. Zobaczymy. A wie pan — nachylił się
ku mnie poprzez stół — najgorszy jest ten Gesangklang.
— Ja też tak sądzę... O, dziękuję, serdecznie dziękuję —
zwróciłem się całym sobą ku gospodyni, która stawiała
przed nami świeżo zaparzoną herbatę.
Rozmowa nasza stała się luźniejsza, zeszliśmy na sprawy
czysto gospodarskie. Okazało się, że profesor jest entuzjastą
nowych metod w rolnictwie, chciałby na swoim polu upra­
wiać wyłącznie soję.
— Proszę pana, co za wspaniała roślina! Glycine hispida!
Przecież z niej można produkować wszystko — mąkę, ka­
szę, tłuszcz, mleko, śmietankę, nawet służy jako namiastka
kawy. Pan tam ma większe koneksje, mógłby się już za­
wczasu rozpytywać o nasiona. A przepraszam, ile pan ma
hektarów ziemi?
— Z łąkami dwanaście — odpowiedziałem zwrócony ku
pani profesorowej, która stała za jego plecami i patrzyła na
mnie uparcie, bez mrużenia powiek.
— No widzi pan. Dwanaście hektarów! I gdyby pan
obsiał wszystko soją... Jakież uproszczenie pracy! Nie mu­
siałby pan ani krów, ani świń chować, ani żadnych zbóż
uprawiać, bo to wszystko przecież zawiera soja! Glycine
hispida! No, jedynie koń byłby panu potrzebny.
— Też niekoniecznie, mogę przecież traktorem orać —
powiedziałem zwrócony wyłącznie ku pani profesorowej,
która patrzyła na mnie z dziwnym uporem, nie mogłem się
połapać, o co właściwie jej chodzi.
Później zająłem profesora moją sprawą, chodziło mi
0 pewne wiadomości, które on wynotowywał z kronik ko­
ścielnych, potrzebne mi były do dużego artykułu dla „Nowin
Literackich”. Pani Woźniakowa zostawiła nas samych, poszła
w odwiedziny do Ludyńskich, miesźkających o parę dom-
ków wyżej. Pamiętam, że przed wyjściem zwróciła się do
męża prosząc go, by lepiej dziś nie schodził na dół, „do tych
tam — jak się wyraziła — bo tylko niepotrzebnie się zde­
nerwujesz”, na co on odpowiedział z roztargnieniem: „Do­
brze, duszko, dobrze”, a do mnie chytrze, ukradkiem mru­
gnął Okiem. Toteż wcale się nie zdziwiłem, gdy zaraz po jej
wyjściu stanął przede mną, zatarł dłonie i z wyraźną ucie­
chą powiedział:
— No to chyba pójdziemy? A?
Chodźmy — odpowiedziałem i również zatarłem dłonie.
Na schodach i w sieni odniosłem wrażenie, że mgła, cho­
ciaż okna i drzwi były zamknięte — wciska się tu którędyś,
°<3
zresztą widać ją było przez szyby, jak stoi nieruchoma,
uparta, wczepiona w wierzchołki świerkowe po tamtej stro­
nie drogi. Przy drzwiach mieszkania Lilienthalów profesor
jak gdyby się zawahał czy namyślał sekundę, zanim zapu­
kał. Odpowiedział nam barytonowy głos Gesangklanga
1 gdyśmy weszli do środka, jednym spojrzeniem stwier­
dziliśmy, że znajdują się tu wszyscy drwale, ilu ich we wsi
jest. Kobiet nie było żadnych, za to pełno dymu fajkowego,
•v% aż kwaśno w nosie, a na stołach, na ławkach mnóstwo ka­
łSBi^O,
peluszy, wśród nich zaś zwykłe wojskowe czapki.
-OQ 'UtJ
ęsofeteu; Niektórzy z obecnych, jak Gesangklang, Lilienthal,
tpt 0 tZ Ohnesorge, Guggenheim, stali na środku izby, inni dźwi­
ije;sozo gali się z ławek, tylko Wohlbrecht siedział jeszcze, ten
noaid l Wohlbrecht ze spiczastym, krnąbrnym nosem, ale i on wre­
szcie powstał, gdy się mocno, uparcie w niego wpatrzyłem.
Dłuższą chwilę nikt nic nie mówił, widziałem, że tamci
czują respekt przed profesorem, że sama jego obecność sta­
nowi dla nich jakieś „memento”. Widać on też zdawał sobie
z tego sprawę, bo umyślnie przeciągał milczenie. Przeciągał
tak długo, że wreszcie Gesangklang nie wytrzymał. Wystą­
pił krok naprzód i powiedział swoim grubym głosem:
— Proszę panów, myśmy się z wszystkiego oczyścili.
Jeżeli będziecie ciągle do tego wracać, ciągle nam wypomi­
nać, to my znajdziemy inne wyjście.
— Tak? — nie wytrzymałem i trąciłem profesora w ło­
kieć. — Ciekawym, jakie? Ciekawym, jakie tu może być
wyjście?
Milczeli. Wohlbrecht zadarł swój spiczasty nos i spojrzał
w sufit w sposób nieco lekceważący nas, Ohnesorge sięgnął
po swój pilśniowy kapelusz, ale go tylko dotknął i zostawił
na stole. Za oknem mgła, niby rozwodnione mleko, w któ­
rym pływają ciemne świerkowe gałęzie, mgła, która — jak
mi się zdawało — stanowiła dla tych drwali czynnik sprzy­
jający, w jakimś nieuchwytnym sensie korzystny dla n:
Spojrzałem na profesora, teraz już byłem zanieś''
jego milczeniem, czułem, że jeśli to potrwa dl-''
ściwie niczego nie osiągniemy i nie wiad'”
przyszli.
— Panie profesorze! — szep”
kuksnąłem go w bok aż sie 1
zowało wewnętrznie. Zv
— Więc powiać1'
— Oczywi"'

Destrukcyjne
właściwości
ognia
warzystwie dwóch synów. Była już druga połowa paździer­
nika, dzień był słoneczny, ale targany potężnym wiatrem.
Szliśmy bocznymi drogami omijając szosę i środek wsi, gdyż
nie chcieliśmy się spotkać z miejscowymi wielmożami.
Dźwigaliśmy z sobą worki i kosze, po co mają patrzeć na
nas drwiąco niektórzy ludzie i potem rozpowiadać po wsi,
że inteligencja już całkiem zdeklasowana?
Chłopcy wiedzieli, dokąd idziemy — zauważyłem, że
spoglądali w kierunku wielkiej zalesionej kopy, wyodrębnio­
nej od właściwego łańcucha gór, niepokojącej swym od­
osobnieniem jak ogromny a nieznany zwierz, który zjawił
się wysoko nad wsią i patrzy na nas. Ale co właściwie chło­
pcy mogą wiedzieć o tej górze? Widzą jej kształt i zaryso­
wujący się ostro grzebień świerkowych szczytów, poza tym
nic więcej. Durne, szczęśliwe dzieci nic nie wiedzą, o tej
sekciarce, Bazylewskiej. Gdyby wiedziały, tak jak ja wiem,
może nie chciałyby iść w tamtą stronę. Teraz już nic się
nie da zmienić, wiem, że nikt nas nie zatrzyma, nie zawróci
z drogi.
A mógłby nas zatrzymać Niemiec Haberschlecht, gdy­
by powiedział: „Nie idźcie dziś w tamtą stronę”. Jemu jed­
nak nie w głowie było takie ostrzeżenie, bo zajęty był wy­
łącznie wędzeniem kiełbas w ogrodzie osadnika Jagieły.
Miał rację Jagieło, że najął tego Niemca, bo to był spec —
nikt lepiej od niego nie umiał urządzać polowej wędzarni
i dobierać odpowiednich gatunków drzewa, dającego aro­
matyczny dym. Przyjemny był ten starzec, wysokiego wzro­
stu, z twarzą ascety i kształtnym, krogulczym nosem. Czu­
łem z daleka, że jest to człowiek absolutnie spokojny, jak
każdy fachowiec, którego cechuje ład myślowy i brak
wewnętrznego rozdarcia. Odkąd go znam, zawsze na moje
polskie pozdrowienia odpowiadał po niemiecku, więc w koń­
cu dałem za wygraną, wołałem do niego: „Guten Tag, Herr
Haberschlecht!” Teraz przypomniałem sobie, że on podobno
stara się o wyjazd do Niemiec, do syna, który tam uciekł
z całą armią pod koniec wojny, więc zapytałem z obłudnym
współczuciem, czy ma od niego jakieś wiadomości.
Stary wpatrywał się w zduszony ogień i ważył w ręku
małe kawałeczki drewna czekając na odpowiedni, jemu tyl­
ko wiadomy moment, by je rzucić do paleniska. Rzucił
wreszcie, coś tam jeszcze poprawił i wtedy dopiero po­
trząsnął głową przecząco. Nie, ostatnio nie miał wiadomości
od syna. To smutne. Starzec jest osamotniony, pozbawiony
familii, chodzi po wsi jako spec od wędzenia i to go chyba
trzyma przy życiu.
Znów oto przebiera w gałązkach i łamie patyki, po czym
nieruchomieje i swoim potężnym nosem patrzy w płomie­
nie — i wtedy wydaje mi się uosobieniem solidności, czło­
wiekiem, któremu z pełnym zaufaniem powierzyłbym nie
tylko wędzenie kiełbas, ale absolutnie wszystko, bo byłbym
pewny, że on to zrobi dokładnie.
— Herr Haberschlecht, a czym właściwie syn był przy
wojsku?
Starzec spojrzał na mnie, wyprostował się i ogarnięty
dymem zalatującym od paleniska, powiedział raźno:
— Ais Feuerwerfermann!
Nieco zdziwiony kiwnąłem staremu głową na pożegna­
nie i ruszyłem dalej ze swymi chłopcami. Dopiero po chwili
uświadomiłem sobie, że Feuerwerfermann to nie strażak,
taki sobie zwyczajny Feuermann, lecz ten, co miota ogniem.
Że też od razu tej drobnej różnicy nie uchwyciłem! Dla
starego przecież to istotna rzecz, pewnie mu teraz przykro,
że nie oceniłem funkcji jego syna, właściwie powinienem
był wrócić i powiedzieć mu, że owszem podziwiam, oceniam.
Zresztą ja zawsze uważałem, że chociaż wojna się skończyła,
oni nadal w sprawach ognia mają coś do powiedzenia i war­
to obserwować, co oni z tym ogniem robią.
Doszliśmy wreszcie do końca wsi, do gospodarstwa mo­
jego przyjaciela, Bazylewskiego, którego ludzie nie bez
powodu przezywają „Wojtkiem”. Wczoraj umówiłem się
z nim, żeby dziś pod wieczór przyjechał furmanką na wia­
domą górę, gdzie będziemy zbierać szyszki. Teraz spotka­
liśmy go w bramie podwórzowej. Małego wzrostu, z cieniut­
kim, obwisłym wąsem i w czerwonym fezie nasuniętym na
czoło, siedział na koniu i krzyczał coś w stronę podwórza,
pewnie do żony. Miał w sobie coś z Tatara, zwłaszcza w tej
chwili, gdy krzyczał świecąc białymi zębami i złościł się, bo
wiatr porywał mu słowa sprzed ust i unosił w pole zamiast
na podwórze.
— Jadę do kowala — powiedział do mnie. — Nazbieraj­
cie tych szyszek, żeby było co brać, ja tam przyjadę do was
po południu. No!
Nie patrzyłem już na niego, lecz w bramę, bo wiedzia­
łem, że gdzieś tam jest Bazylewska, że zaraz ją zobaczę.
I wiedziałem dokładnie, w którym miejscu ją zobaczę.
Jeszcze była za ścianą, za narożnikiem domu, a już patrzy­
łem w określony punkt i rzeczywiście jej twarz tam przy­
łapałem. Czekała na mnie. W tym momencie myśli moje
i uczucia były zupełnie rozwichrzone i może dlatego sku­
piłem się na bardzo konkretnej rzeczy:
— Pani Bazylewska, może nam pani pożyczy kilka wor­
ków, bo mamy za mało na te szyszki.
— Dobrze — uśmiechnęła się życzliwie, jak na świadka
Jehowy przystało — zaraz poszukam. Idźcie do izby, tu tak
dmucha, że coś okropnego.
Wolałem jednak zostać na dworze, bo wiedziałem, że
w izbie panuje bałagan możliwy tylko tam, gdzie siedmioro
dzieci „czyni sobie ziemię poddaną.” Wiatr huczał między
budynkami, zawiewał słomą i plewami, wyraźnie czuć było
spalenizną zalatującą od pobliskiego pogorzeliska. To ona,
Bazylewska, spaliła ten budynek z chlewami i drewutnią.
Przez zapomnienie zostawiła w chlewie płonącą świecę, od
niej zajęła się słoma, potem cały budynek, w którym usma­
żyły się trzy świnie. Ten pożar zostawił po sobie coś gorsze­
go niż swąd spalenizny. Bazylewski liczył na odszkodowa­
nie ubezpieczeniowe. I byłby dostał kilka ładnych tysięcy,
bo jako przyczynę pożaru podał krótkie spięcie w przewo­
dach elektrycznych, lecz żona jego oświadczyła przed ko­
misją, że jako prawdziwy świadek Jehowy kłamać nie mo­
że i że pożar powstał z jej winy. Co się potem działo w tym
domu, o tym ludzie różnie mówili, nawet wręcz nieprawdo­
podobne historie, w które jednak skłonny byłem wierzyć,
bo wiedziałem, jak bardzo Bazylewski potrzebuje pieniędzy.
Jakoś wkrótce po tym pożarze miałem sposobność roz­
mawiać z Bazylewską w polu, niedaleko samotnej, zalesio­
nej góry. Pamiętam, jak stała w słonecznej spiekocie, przy­
garniała do siebie dwoje najmłodszych dzieci i głosem
przejmująco monotonnym przepowiadała według Ewangelii
świętego Mateusza:
— A kto na dachu, niechaj nie zstępuje, aby co wziął
z domu swego. A kto na polu, niech się nie wraca, aby
wziął szaty swe. A biada brzemiennym i piersiami karmią­
cym w one dni.
Od tego czasu, gdy mijam tę okolicę, zdaje mi się, że
słyszę wołanie idące przez pola: „Biada nam, biada”, lecz
wcale tego wołania nie kojarzę z Bazylewską. Ono tam jest
samo w sobie, już oderwane od tej kobiety, która w tej
chwili wychodzi z sieni i podaje mi kilka starych worków.
— Nie ma więcej — mówi do mnie i uśmiecha się prze­
praszająco, a mnie uderza w jej uśmiechu jakieś okrucień­
stwo, równocześnie staje mi przed oczami zgarbiona postać
starego Haberschlechta, i właściwie nie wiem, czy Bazy-
lewska mówi jeszcze coś do mnie, czy tylko uśmiecha się
okrutnie. Coś jej powiedziałem, pewnie podziękowałem za
te worki, i wkrótce razem z synami wyszedłem w pole,
gdzie zatrzymałem się na chwilę: iść czy nie iść? Z tymi
szyszkami, to jakieś matactwo, w gruncie rzeczy wcale mi
one nie są potrzebne. I gdyby nie ten Gottwald... Ale co
tam, trzeba iść, kiedy chłopcy ruszają naprzód, jakże ja wo­
bec nich mogę okazać jakieś wahanie. Pole wydało mi się
bezmiernie rozległe, może dlatego, że było puste, ziejące
golizną zbronowanych kartoflisk. To nie do wiary, że tak
pusto w tej okolicy, nie widać ani jednego człowieka, ani
jednego konia, tylko wiatr dmucha i niesie nad polem leśne
paprochy i liście podobne do czarnych motyli. Dopiero póź­
niej, gdy z pewnej wysokości zobaczyliśmy dolinę z pege-
erowskim polem, uprzytomniłem sobie, że tam są jacyś lu­
dzie. Kilku, może kilkunastu, nie liczyłem ich, nie ciekawiło
mnie, co oni tam robią.
Jesteśmy na miejscu, na samej górze. Wiatr tu dął je­
szcze mocniej i nie tylko liśćmi, ale wprost słońcem prószył
w oczy, tworzył świetlistą zawieruchę, która huczała w świer­
kowych czubach i dębowych koronach. Ale w głębi lasu by­
ło zacisznie
Zrzuciliśmy z siebie wierzchnie okrycia, było nam zu­
pełnie ciepło, chłopcy zbierali szyszki na wyścigi i liczyli
pełne worki. Górą toczył się nieustanny szum, niekiedy wiatr
zalatywał aż do nas, do samego dna i zamiatał liście po
cetynowym podłożu, a ja myślałem o gazetach. Ciągle o ga­
zetach, które przynoszą niepokojące wiadomości, a właśnie
w tym lesie jest bardzo dobrze, bo tu gazety nie docierają.
Wprawdzie ten szum w świerkowych czubach przypomina
huk całej eskadry bombowców, ale dobrze, że gazet nie ma,
nawet nie wiem, co tam dzisiejszy dziennik pisze. Bazy-
lewska w ogóle gazet nie czyta, natomiast dobrze zna Pismo
święte i czeka na wielki ogień, w którym spłonie cała ludz­
kość z wyjątkiem 144 tysięcy wybrańców Jehowy. Wiem,
że są to niedorzeczności, ale nie mogę o nich nie myśleć.
Wiem, że do świadków Jehowy należą baby wiejskie,
a w mieście jakieś stróżki i sprzątaczki, czyli istoty biedne,
może udręczone, dla których Armagedon to jakaś wielka,
jedyna szansa, warta, by jej poświęcić absolutnie wszystko.
Bazylewska dobrze wiedziała, na co się naraża w zwartym
kręgu katolickich dewotek, gdy z furią wyrzucała z domu
obrazy świętych mówiąc, że są to bałwany i niejako złote
cielce, do których każą się modlić fałszywi prorocy, czyli
księża i biskupi.
Nie wiem, co o tej kobiecie, o własnej żonie, myśli Bazy-
lewśki, bo jeszcze się nie zdarzyło, by w rozmowie ze mną
napomknął coś o niej choćby jednym słowem. To niegłupi
chłop, nieraz mówił mi ciekawe rzeczy o sprawach wsi, ale
wolałbym, żeby mi powiedział, dlaczego tak uparcie nosi
ten czerwony, wypłowiały fez? Nosi go od czasu, gdy wró­
cił z frontu i osiadł na gospodarstwie, wówczas jeszcze jako
kawaler. Lubię tego człowieka, bo mogę być przy nim dłu­
go i milczeć.
Wreszcie pora na obiad. Wyciągamy kromki chleba,
siadamy w trawiastym, osłoniętym od wiatru zagłębieniu,
skąd widać zasnute dymem zbocza przeciwległych gór. Palą
się świerkowe lasy, ogarnięte ze wszystkich stron płomie­
niami brzozowych gajów, palą się polany i polne drogi, uję­
te jesiennym pożarem liści.
A z tej strony wsi, na pegeerowskim polu, widzę grupkę
ludzi wokół wielkiego ogniska, do którego rzucają suche
badyle i gałęzie. Wiatr rwie czarny dym w strzępy i niesie
w pole, potem buchają płomienie i wtedy ludzie rozstępują
się.
To są Niemcy.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że to są Niemcy, któ­
rzy pracują w tutejszym pegeerze. Niewielu ich zostało we
wsi, dziesięć lat czekali na coś, co nieuchronnie miało na­
stąpić, teraz jak ptaki zbierają się do odlotu, może lada
dzień ruszą na zachód. Tymczasem bawią się ogniem. Gdy
płomienie buchają w górę, oni się rozstępują, machają rę­
kami, pewnie wznoszą okrzyki. Oto widzę, że jeden z nich
ciągnie z pobliskiego lasku gałęzie, zostawia je obok ogni­
ska, potem przekłada z miejsca na miejsce, zdaje się, że
segreguje je według różnych gatunków drzewa, wreszcie
rzuca je w ogień małymi dawkami. Eksperymentuje. Ja,
będąc na jego miejscu, rzuciłbym w ogień wszystkie gałę­
zie na raz, a on je przebiera, jak gdyby jedne były chude,
a drugie tłuste, i inaczej się paliły.
Chłopcy prędko zjedli swój chleb i prosili mnie, bym
im pozwolił pójść na grzyby. W pierwszej chwili powie­
działem, że nie, nie pozwolę, oni patrzyli na mnie zdziwieni
i pytali dlaczego. Tak, to prawda, dlaczego nie mogliby
pójść? Szyszek niewiele nam brakuje do pełnego wozu, sam
mogę dozbierać. A jednak wolałbym, żeby nigdzie nie szli,
nie oddalali się ode mnie. Patrzyli na mnie tak prosząco, że
w końcu ustąpiłem.
— Idźcie. Ale żebyście mi wrócili, skoro tylko zobaczy­
cie, że Bazylewski jedzie.
Poszli. Później widziałem ich wysoko w górze, jak krą­
żyli po łąkach spłowiałych od słońca i nasyconych wiatrem.
Niekiedy znikali mi z oczu w załomach gór i wtedy robiło
się tak, jakby już w ogóle nikogo na świecie nie było, a gdy
patrzyłem na pole Bazylewskich, zdawało mi się, że słyszę
i zarazem widzę wołanie: „Biada nam, biada”. Niebo nad
okolicą było czyste, znikąd żadne chmurki nie napływały,
na horyzontach nic się nie zmieniało. Odkąd pamiętam,
zawsze czułem strach przed dalekim horyzontem, teraz pa­
trzyłem w kierunku zachodnim, bo tam był widok otwarty,
daleki. Ale przecież nie będę patrzył bez końca, niedobrze
jest tak wypatrywać i równocześnie słuchać, jak wiatr
wstrząsa lasem i grzmi w dębowych koronach.
Bazylewski pokazał się wcześniej, niż go oczekiwałem.
Ucieszyłem się zobaczywszy go i równocześnie pomyślałem,
czy on przypadkiem nie ma przy sobie dzisiejszej gazety.
Straszna, nieprawdopodobna wiadomość na pierwszej stro­
nie. Wyobrażałem sobie wielkie, czarne litery i wykrzykni­
ki, a tymczasem Bazylewski posuwał się w górę jednokon­
nym wozem. Chwilami znikał w głębokim jarze, czasem
tylko jego czerwony fez i koński łeb wędrowały nad przy­
drożnymi krzakami. Tuż pod górą koń stanął zmęczony,
Bazylewski pozwolił mu odpocząć, a do mnie coś krzyknął,
ale nic nie zrozumiałem, bo wiatr za bardzo huczał. Myśla­
łem, że powtórzy pytanie, gdy podjedzie bliżej, ale on za­
wrócił wozem na polance, zatrzymał się przy szyszkach
i milczał. Wyglądał dziwacznie ze swą drobną, kościstą
twarzą — zupełnie nie po polsku.
Zacząłem ładować szyszki na wóz i zapytałem:
— Spieszy się panu?
— A gdzie? — spojrzał na mnie zdziwiony.
— No, nie wiem, myślałem, że pan ma robotę.
— Phi, robota... Roboty nigdy się nie przegoni.
Przywiązał lejce do grubego dąbczaka i oparł się o wóz.
— Dawniej to ja się śpieszył, ale teraz już nie. Na
jedno wychodzi. Ho, ho, jak ja się śpieszył!
— W czterdziestym piątym, co?
— A no! I później jeszcze. Zdawało mi się, żem Pana
Boga za kolana złapał.
To nadzwyczajne, że odpowiedział mi w sposób bezpo­
średni i natychmiastowy — to nie było w jego zwyczaju.
Po chwili milczenia:
— A no! Wojtkowi się zdaje, że on chce, a to nieprawda,
bo on musi. Postawić przed nim miskę z żarciem, to leci do
niej i powiada, że chce. On chce! Gówno prawda! A no,
chciej nie lecieć do tej miski! Spróbuj no, Wojtek, nie le­
cieć!
Z niepohamowaną uciechą czy złośliwością potrząsnął
parokrotnie głową, jak gdyby mu specjalnie zależało na
tym, by jego zmyślony Wojtek leciał do miski na złamanie
karku. Często się posługiwał tym Wojtkiem, gdy nie chciał
mówić bezpośrednio o sobie — zamiast: „Dureń ze mnie”,
mówił: „Wojtek jest durny”. Spodziewałem się, że teraz
wreszcie powie coś o swojej żonie, próbowałem go naprowa­
dzić na ten tor.
— No tak, kiedy się ma dużą rodzinę... Ale jednak mnie
się zdaje, że kobieta czuje się zupełnie dobrze, gdy ma kupę
dzieci i męża. Ona się nie czuje wykiwana przez los, jak
Wojtek. Ona właśnie tego chciała. Nie tylko musiała, ale
i chciała.
— Ano! Babie łatwiej żyć na świeeie.
— Dlaczego? — zapytałem wiedząc, że ma na myśli
swoją żonę.
— A bo ja wiem? Ja tylko tyle wiem, że jak baba powie,
że widziała diabła, to już na amen wierzy, że to był diabeł,
a nie chłop. I nawet nie można powiedzieć, że ona kłamie.
Baba nigdy nie kłamie, ona święcie wierzy, że to był diabeł.
A Wojtek jest głupi i chce jej wybić z głowy tego diabła.
Po co? Jak jej dobrze z tym diabłem, to niech go ma. A no!
Ładowałem szyszki, Bazylewski milczał dłuższą chwilę,
potem zapytał: „A gdzie chłopaki?” — i nie czekając na
odpowiedź poderwał głowę znad wozu.
— Jak to było? Wykiwany przez los? Tak, to by się zga­
dzało. Wykiwany przez los. Bo jak już człowiek wie, że mu­
si... To jest cholerna rzecz, jak już człowiek wie, że musi...
A gdzie pana chłopaki?
Właśnie! Gdzie chłopaki? Nie widać ich, a Bazylewski
pyta o nich po raz drugi. Coś w tym jest. Pyta o chłopaków,
gada o czymś, co musi być i ciągle patrzy na pegeerowskie
pole, a wiatr porusza jego wąsem jak kitką suchej trawy.
Właściwie ja też od pewnego czasu patrzę na tych ludzi,
tam przy ognisku. Widziałem, jak przed chwilą znosili ga­
łęzie i badyle i rzucili je w ogień, teraz buchnęły płomie­
nie i żółtymi płachtami odrywały się od ziemi — i wtedy
przypomniałem sobie, że stary Haberschlecht wędzi kiełba­
sy. Teraz widzę, że jeden z tych ludzi (założyłbym się, że to
ten stary furman, Bender) zakreśla nogą wielki krąg wokół
ogniska, potem drugi krąg, znacznie mniejszy i bliższy
ognia. W tej chwili aż trzech ludzi naraz rzuciło swoje na­
ręcza badyli, wkrótce spod czarnego dymu buchnął ogromny
płomień i wtedy Bazylewski wykrzyknął tonem podziwu:
— Skur-wi-sy-ny!
Teraz ustawili się w ciasny krąg i na komendę wznieśli
ręce do góry, przysiągłbym, że słyszę ich szczekliwe,
gromkie okrzyki. Skądś ja to znam, gdzieś już to widziałem!
Rany boskie, to nie są dzieci ani pastuchy, to są ludzie dorośli!
Czy Bazylewski tego nie rozumie? Szczerzy swoje lśniące
zęby w uśmiechu zupełnie nie polskim i nie chce mi odpo­
wiadać, gdy go natarczywie pytam:
— Co oni właściwie robią?
Strasznie się boję horyzontu i wyraźnie czuję, że w ca­
łej okolicy coś się zmienia w sposób niepojęty — wyłania
się nowy, nie znany mi dotychczas kolor o żółtym pobły-
sku, i przypomina mi się Bazylewska w chwili, gdy przy­
garnia swoje dzieci stojąc w szczerym polu.
Gdzie moi chłopcy? Powinni już nadejść, lada chwila
może być za późno, świat się robi żółty, wiatr huczy coraz
potężniej, światło i liście pędzą nad polaną, dym zasnuwa
góry. Nie wiem, na co czeka Bazylewski, nie rozumiem, jak
on może stać bez ruchu, kiedy już się coś dzieje. Czy nie
widzi, że od strony wsi biegnie jego najstarszy syn? Macha
rękami, zatrzymuje się, coś krzyczy i znów biegnie pod
górę.
— Panie Bazylewski!
— Widzę, widzę!
Widzi, a nie rusza się! Na co czeka? Oto jego żona też
się pokazała, stoi przed stodołą, która lada chwila buchnie
płomieniem, patrzy w naszą stronę i macha rękami.
— Niechże pan idzie! — krzyknąłem do Bazylewskiego.
Spojrzał na mnie, błysnął zębami w złośliwym uśmiechu
i wtedy zrozumiałem, że on naprawdę przestał się śpieszyć.
Niegdyś złapał Pana Boga za kolana, teraz jego coś złapa­
ło, więc już się nie śpieszy, jest mu wszystko jedno. Musia­
łem go pchnąć mocno.
— No, niechże pan idzie!
Ruszył się wreszcie i poszedł mówiąc do mnie, żebym
sam jechał z szyszkami na dół. Dobrze, dobrze, może jeszcze
zdążę! Oto i moi chłopcy.
— Prędzej! Gdzie tak długo łazicie! No, co tak na mnie
patrzycie! Skaczcie na wóz!
Durne, szczęśliwe dzieci, nic nie wiedzą. Mocowałem się
z lejcami przywiązanymi do dębu i widziałem, jak wiatr
znosi liście na puste pole, gdzie niegdyś stała Bazylewska,
widziałem też, jak te Szwaby tam w dole tańczą wokoło
ogniska i myślałem o starym Haberschlechcie, który wędzi
kiełbasy.
Chłopcy już na wozie, ja też wskakuję, biję konia ba­
tem i wiem, że mój pośpiech jest daremny, bo już nigdzie
nie uciekniemy — nieznany kolor spada na okolicę, żółty
poblask świeci na horyzontach. Wóz skacze po kamieniach,
szyszki zlatują na ziemię, chłopcy krzyczą coś przeraźliwie
za moimi plecami, a ja widzę, że po zwiędłej trawie latają
jakieś pobłyski, a przydrożne krzewy, dzikie róże i głogi,
przybrały wygląd obcy już, nieziemski.
W pół godziny później siedziałem z chłopcami przy dro­
dze i patrzyłem na strzaskane koło i na ten wóz klapnięty,
zaryty osią w ziemię. Od strony wsi nadszedł Bazylewski,
który z daleka widział, co się stało.
— I po co pan tak gnał konia? — zapytał mnie z wy­
rzutem.
Odpowiedziałem mu coś, wspomniałem też o odszkodo­
waniu za to złamane koło, ale on machnął ręką dając mi
do zrozumienia, że nie o to chodzi, bo koło i tak było do
luftu, wcześniej czy później rozleciałoby się.
— Ale po co pan jechał na łeb, na szyję? Po co? Mu­
siał pan tak gnać?
Ha, czy musiałem! Skłamałem mówiąc, że nie mogłem
powstrzymać spłoszonego konia, Bazylewski oczywiście nie
wierzył mi, bo przecież widział, jak nieprzytomnie waliłem
batem. Z kolei ja zapytałem:
— A co się tam w domu stało? Po co pana wołali?
— Jałówka dławiła się burakiem. Ale ją odratowałem.
Z tego miejsca nie widać było Niemców ani ogniska.
Czułem się boleśnie upokorzony sam przed sobą, ale zara­
zem bezdennie szczęśliwy. Patrzyłem teraz na pobliski
krzak dzikiej róży. Jakiż on swojski, jaki miły! Miałbym
ochotę uklęknąć, objąć ramieniem te kolczaste gałązki, te
wąsate owocki i powiedzieć synom, że to jest roślina nasza,
ziemska, czyli niejako krewna, niemal siostra.
Natomiast góra, na której niedawno zbieraliśmy szyszki,
nadal groziła mi swoim kształtem i swoim odosobnieniem.
Myślę, że nie tylko teraz, ale zawsze było w niej coś nie­
dobrego i byłbym ciekaw, co o tym sądzi Bazylewski, tylko
że z niego tak ciężko coś wyciągnąć.
Zaklęte rewiry codzienności

(posłowie)

i.

Twórczość Henryka Worcella jest w polskiej prozie


współczesnej fenomenem ideowo-artystycznym zasługują­
cym na szczególną uwagę. Tworzona przez niego proza nar­
racyjna jest odległa od najbardziej reprezentatywnych fas­
cynacji i obsesji moralno-filozoficznych naszej literatury
zdominowanej przez przeżycie inteligenta zbłąkanego na
zawiłych drogach historii, pozostaje w rezerwie wobec po­
stulatów artystycznego nowatorstwa i eksperymentu, ale
przecież nie sprawia wrażenia, iż mamy do czynienia z lite­
rackim anachronizmem. Tym bardziej że wyraziście i zde­
cydowanie odcina się od tzw. prozy społeczno-obyczajowej
zapewniającej nam pozorny kontakt z rzeczywistością,
oferującej iluzję prawdy zamiast rzetelnej i wiarygodnej
obserwacji; Worcell zawsze powie nam więcej aniżeli po­
chylający się nad ż y c i e m troskliwi i nieco sentymentalni
pisarze inteligenccy „piszący rzeczywistość” z troską o praw­
dopodobieństwo, z szacunkiem dla realiów, ale przecież
zdradzający się niejednokrotnie, iż osiągają „prawdę życia”
poprzez rezygnację z wyższych aspiracji, poprzez obniżenie
dawnych wysokich lotów.
O swej twórczości mówi, iż jest ona wyrazem „surowego
autentyzmu”, relacją wiarygodnego świadka wydarzeń,
które wprowadza do swych opowiadań z troską o wierność
z a p a m i ę t a n e m u szczegółowi, osobie, zdarzeniu.Wła­
śnie zapamiętanemu — bo Worcell nie opisuje rzeczy, gdy
się im bezpośrednio przygląda: „Szkoda, że już tarnina
przekwitła, wypróbowałbym ją, sprawdziłbym, czy potra-
fię swoim wzrokiem odczuć ją tak, jak ją odczuł Proust
w swoich barokowych opisach. Na pewno wtedy, gdy o tar­
ninie pisał, nie widział jej na oczy, tylko w wyobraźni, i na
pewno, gdyby siedział pod krzakiem tarniny i próbował ją
opisać, niewiele by z tego wyszło. Co gorsza, ta kwitnąca
tarnina, widziana bezpośrednio, przeszkadzałaby mu w opi­
sie tejże tarniny [...] nie umiem opisać rzeczy, gdy się jej
za bardzo przyglądam. Widzę ją dopiero później, gdy już
jej nie widzę.”
Rzeczywistość, pozostając dla Worcella źródłem inspira­
cji, traktowana jest wszakże z dystansem, modyfikowana
w intencji stworzenia literackiego obrazu wydarzeń i typów
ludzkich, a nie dokumentalnego reportażu, zapisu z życia.
Zatem jego pisarstwem nie rządzi „pietyzm dla owej auten­
tycznej rzeczywistości” (Karol Irzykowski) i nie jest ono
wyłącznie jej eksploatacją; życie — by posłużyć się meta­
forycznym określeniem Karola Irzykowskiego — przemie­
nione w papier, powraca z papieru do życia: objaśnia jego
zawiłe koleje, napomyka o jego tajemnicach, ujawnia za­
chodzące w nim przemiany. Powiedziałby autor „Słonia
wśród porcelany”, iż jest to typ prozy czynnej, spełniającej
pewną misję i jeśli nie zaraz reformatorską, to wyjaśniają­
cą, dynamizującą świadomość odbiorcy.

2.
Henryk Worcell nie musiał — jak autentyści — organi­
zować swoich przeżyć; ani ich nie zdobywał, ani prowoko­
wał. Pisał o tym, czym żył, co stanowiło jego autopsyjne
przeżycie i tak było, kiedy przygotowywał się do literackie­
go debiutu i wówczas, kiedy po wojnie ponownie chwycił
za pióro, by po latach, po roku 1956 wydać swe najdojrzal­
sze i najpiękniejsze książki.
Urodził się 1 sierpnia 1909 roku w Krzyżu koło Tarno­
wa w chłopskiej rodzinie Wojciecha Kurtyki i Marii z Jar-
mułów. Dzieciństwo spędził na wsi krakowskiej, a po skoń­
czeniu szkoły podstawowej rozpoczął naukę w tarnowskim
gimnazjum. Naukę przerwał już w klasie piątej i po rocz­
nym pobycie na wsi, u ojca, wyjechał do Krakowa, gdzie
otrzymał pracę w znanym krakowskim hotelu Bisanza
na Sławkowskiej. Terminował w „Grand Hotelu”, przygo-
towywał się do egzaminu kelnerskiego, z trudem i w upo­
korzeniu przebijał się do samodzielnego stanowiska w życiu.
Czytał dużo i — jak to w zwyczaju somouków — rzeczy
przekraczające jego ówczesne możliwości intelektualne:
Platona, Freuda, Renana, Bergsona, Nietzschego, Maeter-
lincka, dzieła przyrodnicze, astronomiczne, filozoficzne;
szukał odpowiedzi na pytania najbardziej zasadnicze i spo­
dziewał się znaleźć je szybko.
Wtedy też — jak wspominał po latach — „...zacząłem
pisać pamiętnik, a raczej dziennik, w którym pisałem
0 wszystkim, tylko nie o kawiarni i gościach. Nadszedł
czas, w którym zacząłem dotkliwie odczuwać jałowość swo­
jego fachu i niemożność wybrnięcia z niego, szukałem uko­
jenia w pisaniu dziennika, wyżywałem się w nim i jak
gdyby odgrażałem za swoje upokorzenie. Były to grafo-
mańskie gryzmoły, pełne patosu i sentymentalizmu, ale
wówczas wierzyłem, że pamiętnik stanie się czymś niesły­
chanie ważnym, odwetem za moje marne stanowisko w spo­
łeczeństwie”. Dalej intensywnie czytał: dzieła laureatów
Nobla wydawane w poznańskiej Bibliotece Wegnera,
książki o psychologii i najzwyczajniejsze bzdury „z wiedzy
tajemnej jogów i o telepatii”. Środowisko, w którym żył
1 pracował, było trudne, okrutne, zabijające indywidualność,
młody kelner więc jakby na przekór otoczeniu rozbudzał
i rozwijał swą ciekawość intelektualną, z uporem starał się
odnaleźć właściwą drogę do bogactwa ludzkiej myśli i po­
znać tajniki artyzmu. Bez wątpienia — przynajmniej na ten
trop wprowadza nas wspomnienie autora „Zaklętych rewi­
rów” — w inspirujący sposób oddziaływała międzywojenna
bohema krakowska (Sichulski, Jaracz, Nowakowski, Duni­
kowski), która w kawiarni Bisanza miała swój stolik i tam
przy kawie i koniaku prowadziła rozmowy o sztuce. Nieza­
leżni, wolni artyści, przejawiający w codziennym nawet
postępowaniu nonkonformistyczny stosunek do mieszczań­
skiego otoczenia, wzmagali w świadomości kelnera nieprze­
partą chęć formowania własnej osobowości, określenia jej
obrazu i przekazania go innym; zwyczajny to zresztą mo­
tyw wszelkiego pamiętnikarstwa. Wyrastający — dodajmy
— z najgłębszych, nie zawsze uświadomionych lęków przed
anonimowością własnego istnienia, bezosobowym charak­
terem własnej egzystencji, schematyzmem kontaktów ludz­
kich w świecie nowoczesnej cywilizacji eliminującej tra­
dycję przyjacielskiej pogwarki, zwierzenia, doszukiwania
się w rozmowie tak brakującej człowiekowi pewności, kry­
teriów sądzenia oraz działania. Przezwyciężenie alienacyj-
nego działania pracy w kapitalistycznym kombinacie ga­
stronomicznym, przyjazne oswojenie świata, uzyskanie
autonomicznych praw dla siebie i umocnienie ich przez
nawiązanie kontaktów z kulturą ogólnonarodową, autono­
mizacja własnej niewyraźnej i rozbitej osobowości poprzez
wyrwanie się z „zaklętych rewirów” własnego środowiska
zawodowego — to wszystko miało być nagrodą za wysiłek
pisarski.
Tadeusza Kurtykę do pisania zachęcił Michał Choro-
mański, zainteresowawszy się oczytanym kelnerem; on też
—• jak wielokrotnie wspominał pisarz — był pierwszym
krytykiem nieśmiałych jeszcze prób literackich, niewielkich
opowiadań (zwrócił na to uwagę monografista twórczości
Worcella, Jerzy Pluta) i on zachęcił początkującego pisa­
rza, aby zaczął „swą powieść z życia kelnerów”.

3.
„Zaklęte rewiry”, pierwsza książka Henryka Worcella,
ukazały się w roku 1936 nakładem Gebethnera i Wolffa.
W przetarciu drogi do debiutu wydawniczego życzliwie do­
pomógł Michał Choromański, który — jedyny — potrakto­
wał całkiem serio literacki wysiłek kelnera z „Grand Ho­
telu” na ulicy Sławkowskiej. Nie zbył grzecznym i obojęt­
nym słowem, jak Zygmunt Nowakowski, ale przejrzał
rękopis, skrócił przydługi tytuł („Zaklęte rewiry Hotelu
Pacyfik”) i zawiózł do warszawskiego wydawcy. Za niedłu­
go kelner z kawiarni Bisanza otrzymał pierwszą w życiu
umowę.
„Zaklęte rewiry” były kształtowane za dwoma nawrota­
mi w latach 1933—1936, w godzinach po pracy — w ka­
wiarni „Centralnej” i w pewnej wtedy dobrze znanej szu-
lerni na Rynku, poprawiane i przerabiane w trudzie
i pisarskiej męce. To już nie była zwykła pamiętnikarska
pisanina młodego pikolaka, ani krótka forma narracyjna,
życzliwie przyjmowana przez oceniających redaktorów,
Wata i Pomirowskiego, teraz zamiar był ambitniejszy: mia­
ła powstać anamneza bardziej literacko ujęta, już raczej
powieść wykorzystująca materiał autobiograficzny w spo­
sób wybitnie realistyczny. Przykładów nie było prawie
żadnych; inwazja pamiętnikarska, olbrzymi sukces „Życio­
rysu własnego robotnika” Jakuba Wojciechowskiego, „Pa­
miętników bezrobotnych”, stanowiła o tyle tylko sprzyja­
jące zjawisko, iż zwracała uwagę na możliwość innej
rekrutacji społecznej pisarza, czyniła prawo do pisania
0 swoim życiu demokratycznym przywilejem ludzi zwy­
czajnych, a nie tylko niezwykłych. Analogiczne — jak „Za­
klęte rewiry” — utwory Wiskowskiego („Przepraszam, że
żyję”), Uniłowskiego („Dwadzieścia lat życia”) czy Ukniew-
skiej („Strachy”) powstały nieco później, a tzw. literatura
zawodów (Nałkowska, Kaden-Bandrowski, Rudnicki, Bogu­
szewska i Kornacki) nie miała — wbrew sugestiom Ignace­
go Fika — żadnego wpływu na debiut Worcella, były to
w najlepszym wypadku impresjonistyczne obrazki (także
poetyckie, jak Mieczysława Brauna „Rzemiosła” i „Prze­
mysły”), w najgorszym populistyczne, nudne wypracowania
na zadany temat, nie posiadające za grosz autentyzmu, pre­
tensjonalnie wystylizowane na prostotę. Worcell więc od­
krywał szlaki samotnie, przygotowując swym utworem
powodzenie późniejszego o rok debiutu Sergiusza Piaseckie­
go oraz Urke Nachalnika, przemytnika oraz mordercy i zło­
dzieja z małego żydowskiego miasteczka, pensjonariuszy
surowych więzień dla kryminalistów, otwierając również
bramy wydawnictw Ukniewskiej i Wiskowskiemu.
„Zaklęte rewiry”, powieść z życia kelnerów, osnutą na
niewątpliwym podkładzie autopsyjnych przeżyć, krytyka
międzywojenna przyjęła z tzw. sprzecznymi czy mieszany­
mi uczuciami, ale na ogół entuzjastycznie; powodzenie czy­
telnicze było natomiast niewątpliwe i młody autor stosun­
kowo szybko doczekał się reedycji książki. Czytelników
1 krytykę okresu dwudziestolecia frapował przede wszystkim
jako przewodnik — wytrawny i doświadczony po całkowi­
cie obcym wycinku polskiej rzeczywistości społecznej.
Worcell odkrywał nowe lądy: „W Polsce tego tematu nie lę­
kali się jedynie naturaliści, Dygasiński i Sygietyński, lecz
dla nich również restauracja była miejscem akcji, a nie
tematem. Dopiero w «Zaklętych rewirach”, po raz pierwszy
w powieściopisarstwie polskim, życie restauracji, psycholo­
gia kelnera, jego sprawy zawodowe, stają się wyłącznym
tematem powieści”. Kaden-Bandrowski potwierdzał praw-

10 Najtrudniejszy język świata 145


dziwość tego odkrycia i sugestywność wizji nieznanego
świata: ......przedstawia sprawy tego zawodu tak jak są”.
Witold Gombrowicz, stwierdzając, iż „jest to książka nie
tylko dobrze napisana, ale, co ważniejsze, doskonale wyce­
lowana w bardzo czuły i jak dotąd niedostatecznie zwenty-
lowany punkt naszej psychiki”, zwracał uwagę, iż podej­
muje ona kwestię zależności pomiędzy panem a sługą,
a więc nie rozpatrzony dotąd problem natury klasowej
i społecznej. Tadeusz Breza uwidaczniał świetność konstruk­
cji powieści, podziwiał „znakomity opis nieznanego środo­
wiska”, ale równocześnie podnosił kwestię artystycznych
niedostatków utworu w psychologii, charakterystyce posta­
ci, co sprawia, iż jej osąd nie jest łatwy, a wyważenie zalet
staje się zabiegiem skomplikowanym. Liberalna krytyka
mieszczańska starała się deprecjonować znaczenie powieści
(Emil Breiter, S. Cywiński), wykazując przy tej okazji mi­
mowolną czy tendencyjną (?) ślepotę artystyczną lub wi­
dzieć w niej — co najwyżej, a w języku krytycznym dwu­
dziestolecia nie był to komplement — reportaż bardziej
(Jerzy Andrzejewski) czy mniej udany (J. Lorentowicz,
K. Troczyński). Zyskiwał jednak Worcell poparcie lewicy
(zwłaszcza Stanisława Baczyńskiego), który odkrywał
w powieści jej „realny sens dramatyczny” (także Ignacego
Fika), a przede wszystkim wpływowych krytyków liberal-
no-postępowych. Czachowski na przykład trafnie zauważył,
iż „sposób uruchomiania... walki człowieka z samym sobą
i jego zwycięstw lub porażek w wykonywaniu obowiązków
zawodowych wznosi tę powieść kelnerską na wysoki sto­
pień czysto artystycznej ekspresji” i ujawnia jej wcale głę­
boki podtekst metafizyczny. Kołoniecki widział w utworze
nie tylko „sprawność w opisywaniu, zamierzoną i osiągnię­
tą wieloplanowość”, „swobodę i biegłość narracyjną”, ale
również „porywające studium zawodowoznawcze, wyczer­
pującą monografię pewnego środowiska zawodowego, po
literacku ujętą i opracowaną.”
Pomińmy ówczesne spory o to, co ma prawo być litera­
turą piękną, o prawo do wykorzystywania autobiografii,
o potrzebę czy zbędność głębszego sondażu środowiskowego;
sprawy te wiążą się z recepcją powieści Worcella, ale nie
mają znaczenia głównego w formułowaniu ostatecznego
sądu o tym utworze. Bez wątpienia nie były „Zaklęte rewi­
ry” dokumentem biograficznym, nie były nim wyłącznie;
nie były również tylko reportażem ani „literaturą łatwą”,
szokującą brutalnością, jak się wydawało Lorentowiczowi.
Były natomiast artystycznym studium środowiska zawodo­
wego, ostro i bezwzględnie zarysowanym portretem kapita­
listycznego przedsiębiorstwa i panujących w nim stosunków
pomiędzy „pracą a kapitałem”.
Praca jest nieludzka i wyczerpująca, jest przekleństwem,
zmorą, złym snem. Pamiętne słowa Fryca Jockmana: „Tu
schwitz, tu musisz arbeiten”, pozostają w pamięci Romana
Boryczki na zawsze. Praca obraca się przeciwko pracujące­
mu kelnerowi, śni się jako działalność wroga, odhumanizo­
wana. „Smród metafizyczny” — zapach wódki, piwa, wina,
bicie i popychanie, ciągle wroga „dusza rewiru” — urastają
do rangi symboli stosunków ludzkich, w których trudno za­
chować godność i niezależność. Była więc powieść rzetelnym
dokumentem społecznego zła i była artystyczną, Jacek
Kajtoch trafnie zwracał uwagę — ekspresjonistyczną, pró­
bą stworzenia wizji świata, w którym nie było miejsca na
rozwój indywidualny lub okupić go trzeba było nieludzkim
wysiłkiem, olbrzymimi wyrzeczeniami. Z pewnością była
to powieść wewnętrznie pęknięta, dysharmonijna, „godzą­
ca weryzm jednych wątków z ekspresjonizmem innych”
(Kajtoch), z pewnością był to utwór skonwencjonalizowany
w konstrukcji kreowanego na podkładzie autobiografii
świata, ale też niewątpliwie był to utwór o znacznej odwa­
dze i wielkiej szczerości. I w tym jego literackie znaczenie
mieści się może nie bez reszty, ale najpełniej.

4.
Pisarstwo raz rozpoczęte stwarza niejako samoistne
bodźce do dalszego pisania, niekiedy jest też wstępem do
twórczości zawodowej. Tak było w wypadku Jana Brzozy,
tak miało stać się — ileż dla realizacji tego marzenia uczy­
nił Boy-Żeleński — z twórczością Jakuba Wojciechowskie­
go i tak stało się w interesującym nas wypadku. Henryk
Worcell skompletował stosunkowo szybko tom opowiadań,
który pod tytułem „Zdarzenia w mroku” ukazał się w 1939
roku.
Druga książka była — jak to trafnie określił Artur San-
dauer — poszukiwaniem dróg przez realistę. Świat tych
opowiadań — garnizon małomiejski i wieś — znowu był
przeżyty autopsyjnie i w tym leżała siła ich oddziaływania.
Znowu autentyczność wizji przykuwała uwagę, znowu co­
dzienność została tak uniezwyklona (niemały w tym wpływ
mistrza literackiej młodości Worcella, Michała Choromań-
skiego), że romansowe życie plutonowej Sudeckiej („Zda­
rzenia w mroku”) przeżywa się z napięciem, które w chwi­
li uświadomienia sobie banalności fabuły wydaje się nad­
miernie wysokie. Ale jednocześnie pisarz tak niedawno
debiutujący i to w tak niezwykłych warunkach, wykazy­
wał w opowiadaniach sporą sprawność techniczną w pro­
wadzeniu narracji i pointowaniu fabuły; przykład opowia­
dań „Dowcip kapitana Kiralyi” i „Dwie nagłe śmierci”
przywołuje się w tym miejscu niejako samorzutnie.
Przede wszystkim jednak w kształtowaniu nastroju,
w umiejętności nadawania wydarzeniom na wskroś real­
nym i zwykłym wymiarów niesamowitych, uniezwyklonych
przejawia się wpływ lektury Michała Choromańskiego. Już
kelner Boryczko zmagał się z demonicznym światem ka­
wiarni, z udręką i prawie tragiczną rozpaczą walczył
z oporną materią świata, w nowym zaś tomie plutonowy
Sudecki przeżywa fatalną miłość do niespokojnej i nieopa­
nowanej w uczuciach żony Wandy, kapitan Kiralyi wyzywa
w bezsensowny sposób śmierć, a nuda, alkohol i szaleństwo
zrodzone z pustki i poczucia bezsensowności życia grają tę
samą rolę, co w opowiadaniach Czechowa i jakby stamtąd
są rodem, w „Dwu nagłych śmierciach” nastrój grozy i nie-
samowitości — choć pomniejszony moralizatorstwem nar­
ratora — spotęgowany jest celowym zastosowaniem niedo­
powiedzenia i niejasności. To ostatnie opowiadanie — jak
trafnie zauważył Jerzy Pluta — stanowi zapowiedź techni­
ki, którą posługiwać się będzie pisarz w swych najdojrzal­
szych utworach — techniki narracji z pozycji wiarygodne­
go świadka.
Opowiadanie „Rodzina Planetów” uznaje zgodnie kry­
tyka za najważniejszy i najlepszy utwór w drugiej proza­
torskiej książce Worcella. Najważniejszy z racji jego pozy­
cji w przedwojennej twórczości pisarza, a to dlatego, że
„stanowi ważny obrachunek wewnętrzny..., jest próbą
przezwyciężenia nazbyt już wówczas obiegowych zasad
kompozycyjnych krótkich form prozy” (Jerzy Pluta). Za­
pewne i ono wyrasta z pokładów osobistego doświadczenia,
ale nie o rekonstrukcję przeszłości w nim chodzi, lecz
o analizę psychologii dziecięctwa, o arkadyjską krainę naj­
wcześniejszych lat życia, nad którą zaciążył złowrogi cień
ojca, o głęboki i psychologicznie dojrzały portret matki,
0 zarysowanie konsekwencji obcości w stosunkach pomię­
dzy dorosłymi i pomiędzy dziećmi.
Opowiadanie stanowi również punkt wyjścia dla osta­
tniej, nie skończonej w okresie międzywojennym pracy lite­
rackiej Worcella. Pisarz rozpoczął mianowicie przygotowa­
nia i naszkicował nawet pewne partie nowego utworu,
który miał nosić tytuł „Wyspa zbawienia”, a wydany został
już po wojnie w całkowicie nowej wersji jako „Wyspa
starej Tekli”. Na świat tego utworu złożyło się ży­
cie dorosłych i dzieci, egzystencja wiejska dziejąca się
w trudnych warunkach pracy i ciągłego, uporczywego po­
szukiwania środków do życia. Arkadia bohaterów tej po­
wieści nie jest krainą pogodnego szczęścia, ale terytorium
przedwczesnego dojrzewania, przedwczesnego wchodzenia
w układy i konflikty decydujące o losie dorosłych. Znamy
tę powieść z jej powojennej wersji (wyszła w 1956 roku),
obciążona jest moralizatorstwem i tendencją do łatwego
rozwiązywania konfliktów. W pisarstwie autora „Najtrud­
niejszego języka świata” nie odegrała ważniejszej roli i nie
jest dla niego charakterystyczna; stanowi jakby echo —
dalekie i zniekształcone — pomysłu zrodzonego dawniej
1 realizowanego w niezbyt sprzyjających — zwłaszcza ta­
kim jak Worcell autorom — warunkach.

5.
Powróciwszy z robót przymusowych z Niemiec — szla­
kiem tak często uczęszczanym przez pamiętnikarzy Ziem
Zachodnich, błędnym nieco i wcale nie najkrótszym, jeśli
dawne życie prawie każdemu rozsypało się w wojennej
zawierusze — Henryk Worcell osiedlił się we wsi Skrzynka
w powiecie Bystrzyca Kłodzka i objął tam dziesięciohekta-
rowe gospodarstwo.
Jeśli tego syna podtarnowskich chłopów krakowskich
urzekła łatwość otrzymania ziemi w ilości, o której w sta­
rym kraju nawet nie mógł marzyć, więc jeśli ta szansa go
skusiła — możemy zrozumieć decyzję osobliwą u byłego
kelnera i literata na dorobku, u człowieka zmęczonego
i zniechęconego do pracy w mieście.
Jeśli natomiast pisarza doświadczonego wojennym losem
skłoniła do osiedlenia się na wsi nadzieja i spokój, chęć
zbudowania sobie arkadyjskiego miejsca na ziemi, wraca­
jącej dopiero do normy — rozczarowanie musiało się oka­
zać większe od optymistycznych rojeń. Nie tylko dlatego,
że gospodarowanie na 10 hektarach tylko z żoną jest trudne
czy prawie niemożliwe dla najbardziej nawet pracowitych,
lecz niezorientowanych w charakterze pracy na roli na pod­
górzu, że wielki trud łamiący kości odbiera wszelką chęć
do pracy intelektualnej — wywczasy pod lipą, wieczory na
werandzie, estetyczne kontemplowanie wiejskiego pejzażu
— to przyjemności wynikające z posiadania feudalnych
przywilejów — ale i z tego powodu, iż po okresie radosnych
zasiedlin, kiedy już Niemcy odjechali na zachód, zaczęły się
niełatwe dni polskiej wsi.
Najpierw rozpoczęły się ciche przygotowania kolektywi-
zacyjne, potem po roku 1949 intensywna akcja propagando­
wa i ekonomiczna wymierzona w gospodarczo silne, większe,
„kułackie" gospodarstwa, sprzężona z polityczną likwidacją
Mikołajczykowskiej opozycji. Celem było uspółdzielczenie
wsi, która na terenach zachodnich jeszcze ekonomicznie nie
okrzepła, jeszcze nie zintegrowała się społecznie, jeszcze nie
opanowała nowego sposobu gospodarowania, nic więc
dziwnego, że przyjęła nadchodzące zmiany nieufnie i nie­
zbyt chętnie. Trudna sytuacja rolnika-pisarza nakazała Wor­
cellowi zrezygnować z gospodarstwa i szukać innych zajęć.
Pracował więc dorywczo to tam, to ówdzie i trochę pisy­
wał: artykuły, reportaże, opowiadania.
W okresie powojennym Worcell nie brał udziału w ży­
ciu literackim i satysfakcjonował się sporadyczną publika­
cją jakiegoś tekstu w „Tygodniku Powszechnym” lub
w „Odrze”. Nie znaczy to, że nie posiadał własnych pla­
nów pisarskich; pracował nad powieścią osadniczą „Odwet”,
która była obok powieści Paukszty „Trud ziemi nowej” oraz
„Fundamentów” Pytlakowskiego (drukowano ją w 1948 ro­
ku we fragmentach) pierwszym utworem podejmującym
w naszej literaturze problematykę osadnictwa. Była to po­
wieść — obszerniej omawia ją Jerzy Pluta w książce
„Okruchy epopei” — pisana „od wewnątrz”, od strony prze­
żyć uczestnika akcji zasiedlania i organizowania się życia
polskiego na Ziemiach Odzyskanych, ale w czasach kiedy
pisarz ją ukończył, nie miała specjalnych szans wydawni­
czych już to z powodu sposobu ujęcia problemu niemieckie­
go (zarzucano pisarzowi jednostronność), już to z tego
względu, iż kronikarska, pozbawiona komentarza narracja
0 organizowaniu życia wsi zachodniej nie mieściła się
w programie doktrynalnie pojmowanego realizmu socjali­
stycznego.
Pisarz zresztą szybko odszedł od tego sposobu konstruo­
wania narracji, aprobował normatywną poetykę realizmu
socjalistycznego, doprowadził nawet do wydania zbiorku
reportaży i publicystyki zatytułowanego „Zimowy zasiew”
(1955). Książka była świadectwem prostej prawdy, że i je­
mu okres realizmu socjalistycznego nie ułatwiał twórczości,
ale wręcz ją utrudniał i uniemożliwiał; autor „Zaklętych
rewirów” był przecież realistą, nie mógł pisać poza auto-
psyjnym doświadczeniem, wydobywał z życia zdarzenie czy
postać, nadawał mu rytm czy sens dramatyczny, obdarzał
swoistym życiem. Teraz zaś należało uprawiać swoistego
rodzaju kreacjonizm, ukazywać nie te sprawy, które mieści­
ły się w wizji pisarskiej, lecz tamte, które mieściły się
w układzie wydarzeń możliwych, składających się na ca­
łość wyimaginowaną przez ówczesną politykę kulturalną.
Jeśli nawet pewne fałsze mniej rażą u pisarzy innego typu,
psychologizujących lub umiejących się jakoś zmieścić
w tradycji prozy tendencyjnej, to w reportażach Worcella
wszystko co nieprawdziwe i sztuczne krzyczy tak wielkim
1 przeraźliwym głosem i tak jest nie z tego świata, że książ­
kę właściwie trudno brać na serio, choć za cztery lata —
gdy na świat wyjdą bohaterowie tomu „Widzę stąd Sude­
ty” (1959), to okaże się, że ci z „Zimowego zasiewu” byli
przecież bliskimi krewnymi tych nowych, prawdziwych,
krwistych.

6.
Cud tego przemienienia objawia nam całą skalę przeło­
mu, jaki stał się udziałem literatury po 1956 roku. Bezkrwi-
ści chłopi ze Zdarzyć, występujący w „Zimowym zasiewie”
nabrali w tomach „Widzę stąd Sudety” oraz w „Parafia-
nach” (1960) zdrowych rumieńców, wydorośleli wewnętrz­
nie i objawili nam swe prawdziwe kłopoty i sprawy.
Gwałtowna to była zmiana, choć nie zauważona i nie do­
ceniona przez krytykę w sposób, na jaki pisarstwo Wor­
cella zasługiwało; ukazywała, że to wszystko, co było siłą
pisarza: umiejętność prowadzenia narracji z pozycji naocz­
nego świadka wydarzeń, operowanie doskonale znanym
szczegółem obyczajowym, umiejętność budowania soczy­
stej i pełnokrwistej sylwetki ludzkiej, łatwość ukazywa­
nia, jak procesy o znaczeniu ogólnospołecznym realizują
się w mikrokosmosie zachodniej wsi — ożywiło tę prozę
i zrozumiano to po kilku latach — nadało jej wyróżniający
się charakter w piśmiennictwie Ziem Zachodnich, w litera­
turze polskiej.
Tom „Widzę stąd Sudety” otwierało opowiadanie
„Grzech Antoniego Grudy” wnoszące interesujący zasób
obserwacji psychologicznych o przemianach obyczajowych
i charakterologicznych ludzi ciężko pracujących na roli, do
roboty tej nie przygotowanych, wciąganych przez gospo­
darkę jak przez monstrualnego polipa coraz bardziej w głąb
opuszczenia i rezygnacji. Praca — nad siły i ponad możli­
wości dwojga osób — staje się źródłem piekła i męki, uda­
remnia solidarne współżycie, odziera je z wszystkiego co
ludzkie; ciekawy to przykład odwrócenia fascynacji minio­
nego okresu, tym ciekawsze, iż dokonywane w strukturze
narracyjnej wyraźnie zakorzenionej w poetyce tradycyjne­
go realizmu (posługiwanie się bezpośrednią ingerencją i ko­
mentarzem wszechwiedzącego i „naduprawnionego” narra­
tora). W zbiorze znajdujemy również opowiadanie nawią­
zujące tematycznie do „Zaklętych rewirów”, z tym, iż dzieje
się ono w całkowicie nowej scenerii: zachodniej, wiejskiej
i innych posiada bohaterów. Właściwie antybohaterów, bo
spór o posadę prowadzony jest pomiędzy dwoma oszustami,
rutynowanym, przedwojennym i nowym, początkującym;
znowu więc próba odwrócenia schematu pozytywnego bo­
hatera i to w sposób u schyłku lat pięćdziesiątych najczę­
ściej spotykany: białe wywraca się na nice, ukazuje się
czarne dno rzeczywistości. Także w opowiadaniu „Gospo­
darz Kmiecik i ja”, najbardziej udanym w tym tomie, no­
szącym w sobie jakiś ślad wpływu humoresek Czechowa,
oraz w ostatnim „Przywiązany do krowy”, Worcell stara
się ukazać integrację gromady wiejskiej w sposób natural­
ny i zwyczajny: jego ludzi łączy nie tyle optymistyczna
świadomość „zagospodarowywania” i przywracania, ile
zwyczajna kłótnia, spór, nieporozumienie sąsiedzkie, jakieś
nieodkryte i niepojęte przeżycia, które ważą na wspóczes-
nych losach i nastrojach gromady.
Jeszcze bardziej wyraziście ten sposób widzenia świata
wiejskiego ujawnia tom „Parafianie”, skomponowany
w sposób jednolity co do miejsca i środowiska, co do jedno­
ści narratora, który opisane zdarzenia percypuje w sposób
subiektywny, sobie tylko właściwy, ale nie uczestniczy
w nich, nie komentuje. Gromada wiejska w tym zbiorze
buduje od podstaw nową strukturę wiejskiej egzystencji,
ustalają się wiejskie hierarchie, ludzie nabierają znacze­
nia, inni im zazdroszczą. Nie wszyscy jednakowo chętnie
uczestniczą w pracy, nie wszyscy pojmują swą obecność
w odzyskanej wsi jako nakaz aktywności gospodarczej i spo­
łecznej. Worcell nie pisze według z góry założonego katalo­
gu sytuacji społecznych, w których powinni znaleźć się
osadnicy, a który wypracowała stosunkowo szybko tzw.
powieść zachodnia; niczego w ogóle nie zakłada i niczego
z góry nie przewiduje. Opuścił teren gładko wymodelowa­
nych tematów, nie chce pisać zbeletryzowanego podręczni­
ka socjologii przemian społecznych; świat opisuje z pozycji
zdziwionego i nieco naiwnego obserwatora, tolerancyjnego
dla ludzkich zbłąkań, małych nieuczciwości, podgryzań
i nieco komicznej strategii agresji. Gromadę osadników
i Niemców ogląda z pozycji narratora obiektywizującego
swe spojrzenie, nawet trochę lirycznego, wierzącego, iż
prosta dzielność życiowa, zapobiegliwość, umiejętność pracy
zrównoważą z czasem lenistwo, egoizm, niestaranność by­
towania, tak ostro piętnowaną w opowiadaniu „Polak ma­
ły”. Interesują go związki społeczne, które rodzą się niejako
autonomicznie, bez apriorycznego planu, w których ludzie
mimowolnie ujawniają swe postawy, odkrywają dla siebie
tajemniczość świata, którego narrator nie demonizuje, ale
stara się przede wszystkim zrozumieć.
Doskonale prosta i mądra książka, odkrywająca sprawy
jeszcze nie odkryte — pisali o tym Bereza, Iwaszkiewicz,
Hierowski i niżej podpisany — zapowiadała podjęcie innego
ważnego tematu, który zaznaczył swą obecność już w „Pa­
rafianach” — tematu niemieckiego. Niemcy stali się gene­
ralnym problemem w kolejnym tomie opowiadań, w zbio-
rze „Najtrudniejszy język świata”, w poprzednich książkach
stanowili zaledwie tło dziejących się polskich spraw, ele­
ment folkloru zachodniej, powojennej wsi. Teraz relacje
zachodzące pomiędzy osadnikami i tymi, którzy żyją wokół
nich i jakby wspólnie — niedawni zwycięzcy i okupanci,
dzisiaj pokonani i skazani na odejście — stają się sprawą
pierwszoplanową.
Polacy i Niemcy — temat to kompleksowy w literaturze
polskiej, ale jakaż to odmienna propozycja literacka i w jak
odmiennym osadzona klimacie i tle. Niemcy — zaprzysię­
żeni wrogowie, z tym przekonaniem każdy z bohaterów
zasiedlał Zdarzyce. Niemcy — niedawni mordercy, gwałci­
ciele praw ludzkich i boskich, to okupacyjne doświadcze­
nie było wypisane na skórze każdego z osadników. A prze­
cież równocześnie do wszystkich tych ludzi, którzy żyją
obok — uczucie nienawiści. „Stąd też wynikały dla nas
sytuacje kłopotliwe” — zwierza się narrator w opowiadaniu
„Ta diablica Erna”. I patrzy uważnie na swych niedawnych
dręczycieli, odkrywa szczegół po szczególe skomplikowaną
prawdę o psychice i systemie zachowań moralnych Niem­
ców. Dokonuje jedynej w swoim rodzaju konfrontacji, któ­
ra określona została przez szczególną dialektykę dziejową:
zwycięzcy i zwyciężeni żyją obok siebie.
Postawa naiwnego obserwatora pozwala mu na uniknię­
cie dyskursywnego rozwiązania trudnego problemu, takie
rozwiązanie odezwałoby się zresztą fałszywym tonem. Nar­
rator potwierdza więc najpierw, w czasie obserwacji tej
z pozoru jednobarwnej grupy niemieckiej, opinię o Niem­
cach, jaką urobił sobie w czasie wojny: butni, krzykliwi,
okrutni, pewni siebie, mocni, kiedy działają w karnym or­
dynku, okazują się w sytuacji pokonanych całkiem nie­
jednoznaczni, usłużni, przypochlebni, choć czasem spod
maski nieruchomej czy przymilnie uśmiechniętej zabłyśnie
raptem to, co okrutne, nienawistne, odpychające. Tę wie­
loznaczność postawy Niemców pisarz odkrywa znakomicie,
prezentuje całą złożoność psychiki obserwowanych bohate­
rów. Prezentuje problem, ale nie stara się go rozwiązać ani
w duchu nacjonalistycznej tezy o przyrodzonej zbrodniczo-
ści Niemców, z którą polemizował Leon Kruczkowski, ani
w duchu swoistej metafizyki duszy niemieckiej, którą po
wojnie odkrywał Bogdan Suchodolski. Jego bohaterowie
o tym przede wszystkim wiedzą, że nienawiść nie może się
ostać jako probierz wzajemnych stosunków. Chcą natomiast
wiedzieć, kim są Niemcy: porządni, jak stara Hattwigowa,
nienawistni, jak Erna, niezrozumiali w mieszaninie dobra
i zła, jak Paul, serwilistyczni i podli, jak stary Weniger czy
kapellmeister Enders. Nie zamierzają pojąć całej prawdy
o nich, bo całej prawdy odkryć nie można, chcą ich zapa­
miętać w błysku chwili rozjaśniającym i uwidaczniającym
ich moralne odruchy. Zresztą, chcąc nie chcąc, przyzwycza­
jają się do nich, niedawni okupanci rozproszeni i pozbawie­
ni specjalnych uprawnień skromnieją i powszednieją
w gromadzie polskiej, która nie okazuje się zdolna do trwa­
łej i nieludzkiej nienawiści. I tylko pokutujące na dnie pra­
gnienie zrozumienia, dlaczego oni są jednak inni, jakie są
źródła anomalii w ich życiu społecznym, jakie kryją się
w nich tajemnice — odzywa się nieraz i stąd ta niepokojąca
praca myślowa narratora nad szukaniem praprzyczyny nie­
mieckiej zbrodni starej jak nasz słowiański świat, stąd py­
tanie, jaka jest relacja między zamysłem i czynem niemie­
ckim, na czym polega straszliwy automatyzm ich odruchów,
który tak zafascynował intelektualnie Kazimierza Brandy­
sa w „Wywiadzie z Ballmeyerem”, na czym zasadza się ich
filozofia ognia, nienawiści, zniszczenia, bo przecież nie wszy­
stko wyjaśnia mechanizm społeczno-ekonomiczny. Coś ska­
żonego tkwi w psychice — o tym napomyka w świetnym
opowiadaniu „Destrukcyjne właściwości ognia”, coś tkwi
w metafizycznych rozmyślaniach prowadzonych zazwyczaj
z pałką w ręku, w dialektyce usprawiedliwienia zbrodni —
o tym w opowiadaniu „Glycine hispida”.
I wcale nie proponuje prostych rozwiązań, ale raczej za­
chęca do refleksji, nie demonizuje Niemców i nie uczy nie­
nawiści. Sens tych opowiadań jest na wskroś humanistyczny:
„Nie tyle rozumiał, co wyczuwał niejasno, że zetknięcie się
dwóch nienawistników ogromnie "wzbogaca* ogólny po­
tencjał nienawiści, jego światowy bank; w tych rzeczach
obowiązuje przedziwny rachunek: jeden dodać jeden —
wcale nie jest dwa, lecz sto”. By tych rachunków nie pro­
wadzić w przyszłości, by nie było bolesnych styków emo­
cjonalnych — Wotan musi tę ziemię opuścić. Duch Smętka
jest zbyt złowrogi i nie może kazić swą obecnością tej
pięknej krainy. Więc nawet porządnej pani Hattwig trzeba
powiedzieć: „Frau Hattwig, morgen nach Vaterland”, choć
nikomu z Polaków to łatwo przez gardło nie przechodzi.
Ale przecież „wyczekują na ten moment, kiedy ta ziemia
przestanie być niemiecka, a stanie się polska”, to zaś stać
się musiało, bo taka była konieczność dziejowa, polityczna,
narodowa. Potem nie trzeba już tej ziemi palić, by ją oczy­
ścić ze skazy, ze zwłowrogiej pamięci.

7.
W ostatnich latach Henryk Worcell wydał kilka całko­
wicie od siebie odmiennych książek. „Wieczory pod lipą”
(1968) są interesującym powrotem narratora, pisarza, trochę
reportera, trochę ciekawego świadka, w przestrzeń kiedyś
opisaną i ta partia książki obfituje w wiele interesujących
spostrzeżeń metaliterackich. Jest również w tej książce
powrót w sprawy niemieckie, świadczący, iż o tych proble­
mach lepiej pisze Worcell-prozaik niż Worcell-rezoner i na­
de wszystko jest interesująco zarysowany barwny, żywy
fresk polskiej codzienności, budowany ze spotkań z czytel­
nikami, przypadkowymi słuchaczami, działaczami kultu­
ralnymi itp.
„Pan z prowincji” (1973) to powieść z życia współczesne­
go pisana z punktu widzenia narracji „emeryta, który dużo
bywa i wiele widzi”, powieść wewnętrznie mało spójna,
dziejąca się w kilku planach fabularnych, ale żywa i inte­
resująca dzięki temu, że znowu wyposażona w narratora
uważnie postrzegającego i samodzielnie sądzącego. Narra­
tor to autor powieści „Pan z prowincji”. Worcell jest
również bohaterem tego utworu; zabawna to próba kompo­
zycyjna i wieloznaczna w efektach: dająca spore uprawnie­
nia w sądzeniu współczesnych, niekiedy ledwo zakryptoni-
mowanych, ułatwiająca mówienie o swych własnych
sprawach, snucie dygresji w sposób zwalniający od poważ­
niejszej odpowiedzialności za ich sens i kształt.
Natomiast „Wpisani w Giewont” to wspomnienie zako­
piańskich lat spędzonych u schyłku międzywojennego dwu­
dziestolecia w bliskim otoczeniu Marii Kasprowiczowej,
frapujące nie tylko tematyką wspomnień, ale również spo­
sobem opowieści: mądrym, dojrzałym, wyważającym umie­
jętnie sprawy ważne i warte zapamiętania, regulującym
również udział autora w sprawach i problemach, które
oglądał i wśród których się obracał.
„Nocą, kiedy przychodzi Świnia” to remanent lat powo­
jennych i lat pięćdziesiątych, interesujący dowód socjolo­
giczny aktywności pisarza, ważne uzupełnienie tego, co
wiemy i powinniśmy wiedzieć o Worcellu-prozaiku blisko
związanym z życiem współczesnym, pisarzu, który z pe­
wnością niejeden jeszcze raz zaskoczy nas swą mądrą pro­
stotą widzenia świata i spraw ludzkich.

WITOLD NAWROCKI
Spis treści

* * *............................................ 5

Kapellmeister Enders ... 18

Ta diablica Erna..........................39

Kraina skażona uśmiechem . 66

Wotan odjedzie pociągiem 90

Lipiec zaczyna się w maju . 105

Indywiduum z plecakiem . . 114

Glycine hispida.........................121

Destrukcyjne właściwości
ognia......................................130

Zaklęte rewiry codzienności


(posłowie)............................. 141

You might also like