Professional Documents
Culture Documents
Worcell Henryk - Najtrudniejszy Język Świata
Worcell Henryk - Najtrudniejszy Język Świata
Worcell Henryk - Najtrudniejszy Język Świata
HENRYK
WORCELL
Najtrudniejszy
język świata
Posłowie napisał
WITOLD NAWROCKI
Wyd. IV. Nakład 50 145 egz. Ark. wyd. 8,9. Ark. druk. 10,0. Format
12,3X19,5 cm. Papier druk. mat. kl. V 70 g. 82X104. Oddano do składania
30. 7. 1976. Druk ukończono w styczniu 1977 r. Symbol 32004/L. Cena zł 16.—
Zakłady Graficzne w Katowicach, ul. Armii Czerwonej 138
Zam. 2020/3/76
**%
Odchmury
kilku dni wiatr łomotał między budynkami i gnał
w kierunku wschodnim, a jutro Niemcy mieli
jechać na zachód, więc można by powiedzieć, że ten wiatr
nie jest dla nich przyjazny — będzie im dmuchał w oczy.
Stefan przed godziną wrócił ze wsi, gdzie jako członek
Komisji Wysiedleńczej chodził od domu do domu i oznaj
miał Niemcom: „Morgen nach Vaterland!” Dziś szesnaście
razy wypowiedział te sakramentalne słowa i chyba już wię
cej nie będzie miał okazji mówić. Teraz czeka na kolegów
z Komisji, którzy powinni lada chwila nadejść i dać tutej
szym Niemcom rozkaz, by się szykowali w drogę. Ostatecz
nie on sam mógłby zejść do kuchni, gdzie się skupia cała
rodzina Hattwigów, i po raz siedemnasty tego dnia mógłby
powiedzieć: „Morgen nach Vaterland!” Mógłby. Ale z pew
nych względów byłoby lepiej, żeby to uczynili tamci ze wsi
i byłoby dobrze, żeby wreszcie nadeszli. Robi się późno, jest
godzina czwarta po południu, wiatr łomocze w okna, łazi
po ścianach, po dachu.
I Helena zachowuje się w sposób intrygujący. Gdy przed
godziną wrócił ze wsi, zastał ją jakby zdrętwiałą od długie
go czekania. Potem krążyła po pokoju, jakby sobie miejsca
nie mogła znaleźć, wypowiadała nie powiązane z sobą zda
nia, kilka razy powiedziała: „Ja nie pójdę na dół, ja dziś
w ogóle tam nie pójdę”, a teraz zupełnie ucichła. Przycup
nęła przy komodzie i zajęła się swoimi fatałaszkami, które
— Bóg wie, jakim sposobem — zdołała w ciągu zimy uciu
łać. Zdaje się, że te fatałaszki cieszą ją więcej, niż ta zagro
da razem z krowami i drobiem, które od jutra będzie mu
siała karmić. „Czy nie może sobie wyobrazić, że to się
zacznie już od jutra, od tego momentu, gdy Hattwigowie
znikną za górą?” A może jest mądra i nie ufa bogactwu,
które spada z nieba? Bo pięć krów i czterdzieści kur nie
może spaść z nieba i Stefan też o tym wie i zdaje sobie
sprawę, że od jutra bierze to gospodarstwo niejako w depo
zyt. To jest wielkie, dziesięciohektarowe gospodarstwo,
o które Stefan byłby zupełnie spokojny, gdyby nie elek
tryczny motor — rzecz najistotniejsza, obolałe centrum tego
gospodarstwa. Już dwa razy był świadkiem, jak ta piekiel
na maszyna iskrzyła się, warczała niesamowicie i w końcu
zaczynała dymić. W stodole! Wtedy Paul Hattwig z pośpie
chem wyłączał prąd i długo majstrował przy motorze, za
nim odważył się uruchomić go ponownie. A od jutra Paula
już nie będzie, więc Stefan ciągle wraca myślą do tego mo
toru i ma za złe Helenie, że ona tak spokojnie przekłada
szmatki w komodzie.
A tamtych ze wsi jakoś nie widać. Jest tylko droga pol
na, a przy niej drzewa owocowe, gołe, wstrząsane wiatrem.
Ziemia jeszcze czarna, wilgotna. Z drugiego okna widać
pola Hattwigów ścielące się długą taśmą w górę, aż pod
czarny las. Niedawno na tym polu leżał zgniły, krostowaty
śnieg — ozimina wyszła spod niego wymiętoszona, roso
chata.
— Oni już wiedzą — odezwała się Helena przy komo
dzie. — Ja wiem, że już wiedzą.
— Co wiedzą!? — zwrócił się do niej ze złością, jak
do uczennicy, która się wyraża nieściśle.
— Że stara i Elza też pojadą. Lucyna nie darmo latała
do wsi.
— Ja ich mam w nosie! Niech wiedzą!
Oczywiście kłamał, bo starej Hattwigowej wcale nie miał
w nosie. Jej poczciwe, czarno podkrążone oczy. Głowa lekko
pochylona, głos zawsze ściszony. Ta kobieta, to było drugie
— obok iskrzącego się motoru — obolałe centrum tego
gospodarstwa. Rzecz w tym, że ona zawsze odnosiła się do
niego z niekłamaną sympatią. Pewnie, że miała w tym swo
je wyrachowanie, ale przecież Paul i Erna też byli wyra
chowanie grzeczni, nawet usłużni, ale ani odrobiny sympa
tii z ich strony nie chwytał. To się czuje niemal jak
temperaturę i właśnie mógłby powiedzieć, że przy starej
Hattwigowej zawsze jest ciepło. I pewnego dnia, gdy mu
przy niej było wyjątkowo ciepło, poprosiła go, by się posta
rał zatrzymać ją i jej córkę w tym domu. Będą obie pra
cować, jak dotychczas, nie roszcząc sobie żadnych praw do
tego gospodarstwa i może córka doczeka się powrotu męża,
który podobno jest w niewoli rosyjskiej. Więc obiecał jej, że
się o to postara, bo właściwie, co go to kosztowało? Niech
sobie tu zostaną jaszcze parę miesięcy, czyli do drugiej fazy
wysiedlania. A zresztą... Czy to nie śmieszna rzecz mieć do
czynienia z Niemcami i brać na siebie jakieś zobowiązania
wobec nich?
Helena zasunęła szufladę komody i powiedziała:
— Ją trza było wysiedlić, a nie starą.
— To znaczy kogo?
— No, tę gówniarę, Lucynę!
— Eh, Lucynę... — machnął ręką.
Bo jak można Lucynę wysiedlić? Raz, że dziewczyna ma
dopiero czternaście lat, po wtóre, przecież to Polka. W każ
dym razie jej rodzice, Petruschkowie deklarują się jako
Polacy i nieźle mówią po polsku. Natomiast ona ani w ząb.
Przez cały czas jej służby u Hottwigów nie słyszeli od niej
słowa po polsku. Nie, raz się zdarzyło, że coś powiedziała. To
było zeszłego roku w lecie, gdy tu zamieszkali i postanowili
sobie uświadomić Lucynę, zrobić z niej prawdziwą Polkę.
To było w tym pokoju. Helena długo jej tłumaczyła, kim
byli Niemcy, opowiadała o obozach koncentracyjnych, o mi
lionach ludzi, którzy tam zginęli. Dziewczyna wysłuchała
jej uważnie, w końcu energicznie potrząsnęła głową i po
wiedziała po polsku:
— To wszystko było mało.
I wtedy dostała od Heleny butem w głowę i chyba już
zupełnie została stracona dla polskości. A odrębna sprawa,
to jej wygląd zewnętrzny. Bo jeżeli rodzice są Polakami, to
dlaczego córka taka typowo niemiecka? Włosy rude, twarz
jakby z zabarwionej papryką galarety, tyłek płaski, nisko
opuszczony. Helena przysięgała, że takie gęby i takie tyłki
mają tylko Niemki. Stefan zgadzał się z nią, chociaż był
lekko zgorszony tym faktem, że ona w ogóle obserwuje czy
jeś tyłki.
W tej chwili wiatr potrząsnął oknem i zajazgotał w ryn
nach i kondygnacjach dachowo-strychowych — Stefan zo
baczył w oddali jabłonie, których gałęzie gięły się, jak
sprężyste druty. Droga nadal była pusta, nikt nie nadcho
dzi od strony wsi.
— Może on się znów upił? — odezwała się Helena.
— Kto!?
— No któż by? — zdziwiła się. — Sołtys Saraniecki.
— Nie, to niemożliwe. Tyle roboty dziś i jutro. Mówił,
że przyjdzie ze Stopką.
— Eh, on przyjdzie!
Spojrzał na nią uważnie, z nagłym zainteresowaniem:
„Co się z nią dzieje?” Nigdy ona nie była miękką, barcha
nową dziewczyną, ale ostatnio zauważył, że się stała jakaś
nastroszona, wprost szorstka. Kolczasty krzak, z którym nie
wiadomo, co począć, zostawić w spokoju nie można, bo cał
kiem zdziczeje, a mocniej przyhołubić... Jej dawna, dziew
częca kanciastość, która go zawsze rozczulała, przybrała
teraz akcenty jakiejś złości, specyficznie kobiecej złości.
I gdy się teraz w nią wpatrywał i nie wiedział, co do niej
powiedzieć, nagle wydała mu się istotą zupełnie obcą, a rów
nocześnie z jakimś nabożnym, niemal trwożnym zdziwie
niem uprzytomnił sobie, że to jest jego żona. Jak gdyby
nagle, teraz właśnie stała się żoną.
Helena podeszła do okna i wskazała tam ręką:
— Widzisz ją, jak leci!
To Lucyna. Wyszła zza góry od strony wsi i teraz biegła
drogą obok jabłoni, biegła jakoś śmiesznie, bo suknia, przy
klejona wiatrem do nóg, pętała ją w kolanach. Przy altanie
zwolniła kroku, odgarnęła włosy z czoła, widać było, że
dyszy otwartymi ustami i patrzy rozpaloną twarzą na dom,
na górne okna.
— Ja jej tu nie chcę widzieć — rzekła Helena. — Niech
się ta ruda diablica wynosi! Powiedz jej dziś jeszcze.
Już chciał jej przyświadczyć, że tak, że to się załatwi,
ale powstrzymał się i po chwili powiedział zupełnie co
innego:
— No patrz, jakoś ich nie widać.
Lucyna już weszła do kuchni, trzasnęła drzwiami. Teraz
oboje zamilkli i znieruchomieli jakby w oczekiwaniu na
eksplozję, która powinna lada chwila wstrząsnąć domem.
Ale nic się nie działo. Może gdyby ten pokój był umieszczo
ny bezpośrednio nad kuchnią, gdyby ściany były cieńsze,
usłyszeliby, co oni tam mówią, a przynajmniej, kto w tej
chwili mówi. Jedynie głos Paula dał się odróżnić, ale był to
głos równie daleki i stłumiony, jak dotychczas. Potem Ema
coś wykrzyknęła, zahurkotał jakiś mebel i znów cisza za
padła.
— Na pewno już wiedzą — odezwała się Helena. — Ja
ci mówię, że już wiedzą.
Stefan patrzył na polną drogę, na głębokie, jakby gru
bym ołówkiem rysowane koleiny, dociągnięte do załomu
górskiego zbocza do tego miejsca, gdzie sterczał szczyt wie
ży kościelnej. Byłoby dobrze, żeby nareszcie przyszli. Po
winni już być. Jak długo można czekać? Sprawa jest nie
słychanie pilna i jeżeli tamci nie przyjdą, to on będzie
musiał zejść na dół. Helena tu zostanie, a on zejdzie na
dół, otworzy drzwi kuchenne i powie, ale już nie „Morgen
nach Vaterland”, tylko jakoś inaczej. Ta stara tam jest.
Będzie patrzeć podkrążonymi oczami. I nie powie ani słowa,
bo ona nie ma zwyczaju mówić — będzie tylko patrzeć.
A swoją drogą, to jest ciekawe; niewiele z nią rozmawiał
w ciągu dziesięciu miesięcy pobytu pod tym dachem, a jed
nak ma wrażenie, jak gdyby Często i zażarcie z nią dysku
tował. O Niemcach. Że to a to zrobili. Przysięgał, dawał
dowody, przytaczał liczby. I wszystko na nic. Zawsze miał
wrażenie, że ona się z tym zupełnie zgadza, że ona wie, ale
niezależnie od tego z jakąś nieludzką, nieziemską bezwzględ
nością odpowiada milcząco: „Tak, ale tobie nie wolno”.
— Co mówisz? — zwrócił się do Heleny.
— Ja? Nic... Ale ty powiedz dziś tej smarkuli, żeby się
tu już nie pokazywała. Ona jest gorsza od Szwabów. Wiesz,
jak ona na mnie patrzy, to ja aż się czegoś boję. Ja nie
chcę tego rudego diabła tu widzieć!
— A jej ojciec chciał, żeby ona u nas dalej pracowała.
— Ooo! — poderwała twarz do góry i potrząsnęła wznie
sionymi dłońmi, jak to czynią dojrzałe kobiety — okno za
drżało uderzone wiatrem, gdzieś na dole klapnęły drzwi.
Jak długo można czekać? Robi się późno, wiatr pędzi
chmury nad lasem, nie wiadomo, co się we wsi dzieje,
i w miarę, jak czas upływa, sprawa staje się coraz pilniejsza.
Na dole, u Hattwigów, zupełnie teraz cicho, w jednym
oknie chłostane wiatrem jabłonie i pusta droga, w drugim
widać ciemnozielone płachty ozimin, które nie wiadomo
dlaczego przywodzą mu na myśl motor. Patrzy na oziminę,
a myśli o motorze, który wcale nie jest rzeczą wielką, tylko
jakoś niesłychanie skondensowaną. Takie jądro, cięższe od
ołowiu, wokoło, którego kręci się całe gospodarstwo. Spo
kojna jest ziemia razem z oziminą, i ten wściekły wiatr na
dworze jest jakiś dobry, a motor czasami iskrzy się, buczy
złowrogo i puszcza dymny swąd. I wtedy Paul z pośpiechem
wyłącza prąd.
— Co mówisz?
— A ten Petruschka... Ja wiem, dlaczego on chce, żeby
Lucyna tu została. Ho! Musiałabym jej na każdym kroku
pilnować. I w nocy nie spać.
— Tak, to jest możliwe. Nie myślałem o tym.
— A jeszcze jakby stara i Elza zostały! — wysunęła
szufladę z komody i pochyliła się nad nią.
Stefan przespacerował się do drzwi i z powrotem, za
trzymał się przy nocnym stoliku nad otwartą książką, bez
myślnie przerzucił parę kartek i zdecydowanym, jakby
gniewnym ruchem, zamknął ją z powrotem i popchnął do
ściany. Lucyna, Lucyna! Jakoś nie mógł czy też nie chciał
wzbudzać w sobie nienawiści do tej dziewczyny. Smarkula
i tyle. Jeżeli tu ktoś zasługuje na wielką nienawiść, to Erna,
żona Paula. Nie mógł jej darować tej zimnej grzeczności, ja
ką mu zawsze okazywała, tych słówek cedzonych przez war
gi: „Ja, jawohl, freilich”. I ta zimna twarz o zdyscyplinowa
nej urodzie! Jakoś nie pasuje jej być matką trzyletniego
Reinhardta, łatwiej mu wyobrazić ją sobie w mundurowej
spódniczce, w furażerce na głowie i ze szpicrutą w ręku.
Przy niej Paul wygląda na niewinnego chłopca. Był na fron
cie, raniony pod Leningradem, a jakoś to się nie odbiło na
jego twarzy — przypomina raczej skauta, który lubi się
bawić w podchody. Ale gdy motor zaczyna charczeć i dy
mić, wtedy twarz Paula staje się zupełnie inna, niezwykle
męska i wtedy można uchwycić jakieś podobieństwo między
nim a Erną. I właściwie gdyby w kuchni nie było starej
Hattwigowej, chętnie by tam zeszedł, stanąłby, w drzwiach
i patrząc na Ernę powiedziałby, co trzeba. Mianowicie, że
już czas. „Freilich”.
— A czy ty koniecznie musisz jechać jutro z nimi? —
zapytała Helena.
— Muszę. Kto by mi furmankę przyprowadził? Ale
wiesz, wszystko to razem...
Pokręcił głową — nie bardzo wiedział, co właściwie chce
powiedzieć. Jutro jako jeden z wyznaczonych konwojentów
odprowadzi Niemców do Lądka-Zdroju, do pociągu. Dość
daleko — dwanaście kilometrów. Przedwczoraj był z po
rucznikiem Stopką w Milanowie i widział cały transport
sunący przez wieś. Istny tabor cygański w ruchu. Jedna
furmanka za drugą, na wozach pełno betów, na nich dzieci
i kobiety okutane po uszy, obok zaś wolno kroczący męż
czyźni. Ludność milanowska wyległa na szosę i posępnie,
w milczeniu przyglądała się sunącej kolumnie. Wszyscy
tam dużo myśleli, mało mówili. I porucznik Stopka też się
przyglądał w milczeniu i dopiero, gdy się przetoczył ostatni
wóz, powiedział do Stefana: „Pan myśli, że oni się przejmu
ją tym wysiedlaniem? Dla nich prawdziwą tragedią jest co
innego. Ja ich znam — oni strasznie lubią, żeby się ich bać.
Nigdy nam tego nie wybaczą, że się ich nie boimy”.
Więc tak to będzie wyglądać. Do Lądka-Zdroju kawał
drogi, ludzie będą mieli czas myśleć. Kolumna przejdzie
wieś Milanów, potem wieś Radołów, a dalej już będzie czy
ste pole z karłowatą oziminą i droga pnąca się na górę,
gdzie nie ma drzew ani krzaków — tam wiatr najmocniej
dmucha i pędzi tabuny chmur na wschód, czyli w kierunku
zupełnie przeciwnym, niż Niemcy pojadą. A w Lądku-Zdro-
ju nastąpi pożegnanie. Nie, żadnego pożegnania nie będzie.
Hattwigowie zabiorą swoje toboły i w pewnym momencie
znikną w jakimś budynku, wtedy on wsiądzie do pustego
wozu i: „Wio, Lotti!” — krzyknie na kobyłę. I tu się coś
kończy, nie może sobie wyobrazić, co będzie dalej. Nic.
Zacznie się coś dopiero wtedy, gdy się zbliży do domu,
w którym czekać będzie na niego Helena. Ale przedtem
jeszcze chciałby zobaczyć pociąg. Może akurat tak się zda
rzy, że gdy będzie swoim wozem dojeżdżał do wsi, zobaczy
z góry sunący doliną pociąg. Chciałby go zobaczyć. Niby to
nic — z daleka wagoniki małe, jak pudełka od zapałek, dy
mek z parowozu, jak z papierosa, ale jakież te pudełka
treściwe!
— Idą! — głośno powiedziała Helena.
Tak, to oni. Porucznik Stopka i sołtys Saraniecki. Czy
tamci na dole już widzą? Czy też patrzą przez okno? Wy
daje się, że porucznik Stopka maszeruje szybciej niż Sara
niecki, ale to dlatego, że wiatr łopocze połami jego płaszcza.
Więc jest dobrze, jest tak, jak powinno być. W ogóle od
dłuższego czasu wszystko dzieje się tak, jak powinno być
i to w sposób nieunikniony, jakby według przedwiecznie
ustalonych praw przyrody. Bo czy może się zdarzyć taki
dziwny przypadek, by ci dwaj nagle zawrócili i poszli do
wsi? Nie, to jest nieprawdopodobne. Oni idą, muszą tu iść.
Już są przy altanie, przy ogrodzie warzywnym — Helena
mocno ściska dłonie, tłamsi swoje palce.
— Ty idź — mówi do Stefana — ale ja nie pójdę. Ja nie
chcę.
Oczywiście, oczywiście. Na pewno by poszła, gdyby tam
miała wybuchnąć wielka awantura z krzykiem, hałasem,
ale z góry wiadomo, że tam wszystko odbędzie się spokojnie,
bo tak już jest wszystko wyreżyserowane, tak powinno być.
Więc zostawił Helenę w pokoju, zbiegł schodami do sieni
i wyszedł na dwór, na wymiecione wiatrem podwórze. Od
razu zauważył, że Saraniecki jest w usposobieniu wesołym,
uśmiecha się z daleka uśmiechem jakby pożyczonym od
wielu ludzi we wsi i właśnie tym uśmiechem daje do zro
zumienia, że wszystko jest w porządku, tak jak powinno
być.
Zawołał z daleka:
— Nu, siewodnia my tiebia oswobodim!
Po twarzy porucznika Stopki przewinął się podskórny
uśmiech.
— Masz wszystkich w domu? — zapytał Saraniecki.
— Tak, siedzą w kuchni.
— Słuchaj no — Saraniecki spoważniał — jeżeli ci za
leży na tych dwóch babach, chcesz je mieć do pomocy, to
powiedz. Możemy je zostawić.
— Powiedziałem ci już, że nie chcę.
— Masz rację. No to chodźmy.
Ruszył przodem, za nim porucznik Stopka, na końcu
Stefan. Gdy weszli do kuchni, Hattwigowie już byli gotowi.
Czekali. Może od dawna czekali. Stara i Elza przy stole
kuchennym, Paul przed wejściem do bocznego pokoju, tuż
za nim Erna z małym Reinhardtem przy nogach, gdzieś
z boku ruda plama — wiadomo, że Lucyna.
Wszyscy milczeli, nikt nikogo nie witał, Saraniecki od
razu przys4 do rzeczy:
—P vig, morgen nach Yaterland!
r ta i głos Paula:
ich?
Destrukcyjne
właściwości
ognia
warzystwie dwóch synów. Była już druga połowa paździer
nika, dzień był słoneczny, ale targany potężnym wiatrem.
Szliśmy bocznymi drogami omijając szosę i środek wsi, gdyż
nie chcieliśmy się spotkać z miejscowymi wielmożami.
Dźwigaliśmy z sobą worki i kosze, po co mają patrzeć na
nas drwiąco niektórzy ludzie i potem rozpowiadać po wsi,
że inteligencja już całkiem zdeklasowana?
Chłopcy wiedzieli, dokąd idziemy — zauważyłem, że
spoglądali w kierunku wielkiej zalesionej kopy, wyodrębnio
nej od właściwego łańcucha gór, niepokojącej swym od
osobnieniem jak ogromny a nieznany zwierz, który zjawił
się wysoko nad wsią i patrzy na nas. Ale co właściwie chło
pcy mogą wiedzieć o tej górze? Widzą jej kształt i zaryso
wujący się ostro grzebień świerkowych szczytów, poza tym
nic więcej. Durne, szczęśliwe dzieci nic nie wiedzą, o tej
sekciarce, Bazylewskiej. Gdyby wiedziały, tak jak ja wiem,
może nie chciałyby iść w tamtą stronę. Teraz już nic się
nie da zmienić, wiem, że nikt nas nie zatrzyma, nie zawróci
z drogi.
A mógłby nas zatrzymać Niemiec Haberschlecht, gdy
by powiedział: „Nie idźcie dziś w tamtą stronę”. Jemu jed
nak nie w głowie było takie ostrzeżenie, bo zajęty był wy
łącznie wędzeniem kiełbas w ogrodzie osadnika Jagieły.
Miał rację Jagieło, że najął tego Niemca, bo to był spec —
nikt lepiej od niego nie umiał urządzać polowej wędzarni
i dobierać odpowiednich gatunków drzewa, dającego aro
matyczny dym. Przyjemny był ten starzec, wysokiego wzro
stu, z twarzą ascety i kształtnym, krogulczym nosem. Czu
łem z daleka, że jest to człowiek absolutnie spokojny, jak
każdy fachowiec, którego cechuje ład myślowy i brak
wewnętrznego rozdarcia. Odkąd go znam, zawsze na moje
polskie pozdrowienia odpowiadał po niemiecku, więc w koń
cu dałem za wygraną, wołałem do niego: „Guten Tag, Herr
Haberschlecht!” Teraz przypomniałem sobie, że on podobno
stara się o wyjazd do Niemiec, do syna, który tam uciekł
z całą armią pod koniec wojny, więc zapytałem z obłudnym
współczuciem, czy ma od niego jakieś wiadomości.
Stary wpatrywał się w zduszony ogień i ważył w ręku
małe kawałeczki drewna czekając na odpowiedni, jemu tyl
ko wiadomy moment, by je rzucić do paleniska. Rzucił
wreszcie, coś tam jeszcze poprawił i wtedy dopiero po
trząsnął głową przecząco. Nie, ostatnio nie miał wiadomości
od syna. To smutne. Starzec jest osamotniony, pozbawiony
familii, chodzi po wsi jako spec od wędzenia i to go chyba
trzyma przy życiu.
Znów oto przebiera w gałązkach i łamie patyki, po czym
nieruchomieje i swoim potężnym nosem patrzy w płomie
nie — i wtedy wydaje mi się uosobieniem solidności, czło
wiekiem, któremu z pełnym zaufaniem powierzyłbym nie
tylko wędzenie kiełbas, ale absolutnie wszystko, bo byłbym
pewny, że on to zrobi dokładnie.
— Herr Haberschlecht, a czym właściwie syn był przy
wojsku?
Starzec spojrzał na mnie, wyprostował się i ogarnięty
dymem zalatującym od paleniska, powiedział raźno:
— Ais Feuerwerfermann!
Nieco zdziwiony kiwnąłem staremu głową na pożegna
nie i ruszyłem dalej ze swymi chłopcami. Dopiero po chwili
uświadomiłem sobie, że Feuerwerfermann to nie strażak,
taki sobie zwyczajny Feuermann, lecz ten, co miota ogniem.
Że też od razu tej drobnej różnicy nie uchwyciłem! Dla
starego przecież to istotna rzecz, pewnie mu teraz przykro,
że nie oceniłem funkcji jego syna, właściwie powinienem
był wrócić i powiedzieć mu, że owszem podziwiam, oceniam.
Zresztą ja zawsze uważałem, że chociaż wojna się skończyła,
oni nadal w sprawach ognia mają coś do powiedzenia i war
to obserwować, co oni z tym ogniem robią.
Doszliśmy wreszcie do końca wsi, do gospodarstwa mo
jego przyjaciela, Bazylewskiego, którego ludzie nie bez
powodu przezywają „Wojtkiem”. Wczoraj umówiłem się
z nim, żeby dziś pod wieczór przyjechał furmanką na wia
domą górę, gdzie będziemy zbierać szyszki. Teraz spotka
liśmy go w bramie podwórzowej. Małego wzrostu, z cieniut
kim, obwisłym wąsem i w czerwonym fezie nasuniętym na
czoło, siedział na koniu i krzyczał coś w stronę podwórza,
pewnie do żony. Miał w sobie coś z Tatara, zwłaszcza w tej
chwili, gdy krzyczał świecąc białymi zębami i złościł się, bo
wiatr porywał mu słowa sprzed ust i unosił w pole zamiast
na podwórze.
— Jadę do kowala — powiedział do mnie. — Nazbieraj
cie tych szyszek, żeby było co brać, ja tam przyjadę do was
po południu. No!
Nie patrzyłem już na niego, lecz w bramę, bo wiedzia
łem, że gdzieś tam jest Bazylewska, że zaraz ją zobaczę.
I wiedziałem dokładnie, w którym miejscu ją zobaczę.
Jeszcze była za ścianą, za narożnikiem domu, a już patrzy
łem w określony punkt i rzeczywiście jej twarz tam przy
łapałem. Czekała na mnie. W tym momencie myśli moje
i uczucia były zupełnie rozwichrzone i może dlatego sku
piłem się na bardzo konkretnej rzeczy:
— Pani Bazylewska, może nam pani pożyczy kilka wor
ków, bo mamy za mało na te szyszki.
— Dobrze — uśmiechnęła się życzliwie, jak na świadka
Jehowy przystało — zaraz poszukam. Idźcie do izby, tu tak
dmucha, że coś okropnego.
Wolałem jednak zostać na dworze, bo wiedziałem, że
w izbie panuje bałagan możliwy tylko tam, gdzie siedmioro
dzieci „czyni sobie ziemię poddaną.” Wiatr huczał między
budynkami, zawiewał słomą i plewami, wyraźnie czuć było
spalenizną zalatującą od pobliskiego pogorzeliska. To ona,
Bazylewska, spaliła ten budynek z chlewami i drewutnią.
Przez zapomnienie zostawiła w chlewie płonącą świecę, od
niej zajęła się słoma, potem cały budynek, w którym usma
żyły się trzy świnie. Ten pożar zostawił po sobie coś gorsze
go niż swąd spalenizny. Bazylewski liczył na odszkodowa
nie ubezpieczeniowe. I byłby dostał kilka ładnych tysięcy,
bo jako przyczynę pożaru podał krótkie spięcie w przewo
dach elektrycznych, lecz żona jego oświadczyła przed ko
misją, że jako prawdziwy świadek Jehowy kłamać nie mo
że i że pożar powstał z jej winy. Co się potem działo w tym
domu, o tym ludzie różnie mówili, nawet wręcz nieprawdo
podobne historie, w które jednak skłonny byłem wierzyć,
bo wiedziałem, jak bardzo Bazylewski potrzebuje pieniędzy.
Jakoś wkrótce po tym pożarze miałem sposobność roz
mawiać z Bazylewską w polu, niedaleko samotnej, zalesio
nej góry. Pamiętam, jak stała w słonecznej spiekocie, przy
garniała do siebie dwoje najmłodszych dzieci i głosem
przejmująco monotonnym przepowiadała według Ewangelii
świętego Mateusza:
— A kto na dachu, niechaj nie zstępuje, aby co wziął
z domu swego. A kto na polu, niech się nie wraca, aby
wziął szaty swe. A biada brzemiennym i piersiami karmią
cym w one dni.
Od tego czasu, gdy mijam tę okolicę, zdaje mi się, że
słyszę wołanie idące przez pola: „Biada nam, biada”, lecz
wcale tego wołania nie kojarzę z Bazylewską. Ono tam jest
samo w sobie, już oderwane od tej kobiety, która w tej
chwili wychodzi z sieni i podaje mi kilka starych worków.
— Nie ma więcej — mówi do mnie i uśmiecha się prze
praszająco, a mnie uderza w jej uśmiechu jakieś okrucień
stwo, równocześnie staje mi przed oczami zgarbiona postać
starego Haberschlechta, i właściwie nie wiem, czy Bazy-
lewska mówi jeszcze coś do mnie, czy tylko uśmiecha się
okrutnie. Coś jej powiedziałem, pewnie podziękowałem za
te worki, i wkrótce razem z synami wyszedłem w pole,
gdzie zatrzymałem się na chwilę: iść czy nie iść? Z tymi
szyszkami, to jakieś matactwo, w gruncie rzeczy wcale mi
one nie są potrzebne. I gdyby nie ten Gottwald... Ale co
tam, trzeba iść, kiedy chłopcy ruszają naprzód, jakże ja wo
bec nich mogę okazać jakieś wahanie. Pole wydało mi się
bezmiernie rozległe, może dlatego, że było puste, ziejące
golizną zbronowanych kartoflisk. To nie do wiary, że tak
pusto w tej okolicy, nie widać ani jednego człowieka, ani
jednego konia, tylko wiatr dmucha i niesie nad polem leśne
paprochy i liście podobne do czarnych motyli. Dopiero póź
niej, gdy z pewnej wysokości zobaczyliśmy dolinę z pege-
erowskim polem, uprzytomniłem sobie, że tam są jacyś lu
dzie. Kilku, może kilkunastu, nie liczyłem ich, nie ciekawiło
mnie, co oni tam robią.
Jesteśmy na miejscu, na samej górze. Wiatr tu dął je
szcze mocniej i nie tylko liśćmi, ale wprost słońcem prószył
w oczy, tworzył świetlistą zawieruchę, która huczała w świer
kowych czubach i dębowych koronach. Ale w głębi lasu by
ło zacisznie
Zrzuciliśmy z siebie wierzchnie okrycia, było nam zu
pełnie ciepło, chłopcy zbierali szyszki na wyścigi i liczyli
pełne worki. Górą toczył się nieustanny szum, niekiedy wiatr
zalatywał aż do nas, do samego dna i zamiatał liście po
cetynowym podłożu, a ja myślałem o gazetach. Ciągle o ga
zetach, które przynoszą niepokojące wiadomości, a właśnie
w tym lesie jest bardzo dobrze, bo tu gazety nie docierają.
Wprawdzie ten szum w świerkowych czubach przypomina
huk całej eskadry bombowców, ale dobrze, że gazet nie ma,
nawet nie wiem, co tam dzisiejszy dziennik pisze. Bazy-
lewska w ogóle gazet nie czyta, natomiast dobrze zna Pismo
święte i czeka na wielki ogień, w którym spłonie cała ludz
kość z wyjątkiem 144 tysięcy wybrańców Jehowy. Wiem,
że są to niedorzeczności, ale nie mogę o nich nie myśleć.
Wiem, że do świadków Jehowy należą baby wiejskie,
a w mieście jakieś stróżki i sprzątaczki, czyli istoty biedne,
może udręczone, dla których Armagedon to jakaś wielka,
jedyna szansa, warta, by jej poświęcić absolutnie wszystko.
Bazylewska dobrze wiedziała, na co się naraża w zwartym
kręgu katolickich dewotek, gdy z furią wyrzucała z domu
obrazy świętych mówiąc, że są to bałwany i niejako złote
cielce, do których każą się modlić fałszywi prorocy, czyli
księża i biskupi.
Nie wiem, co o tej kobiecie, o własnej żonie, myśli Bazy-
lewśki, bo jeszcze się nie zdarzyło, by w rozmowie ze mną
napomknął coś o niej choćby jednym słowem. To niegłupi
chłop, nieraz mówił mi ciekawe rzeczy o sprawach wsi, ale
wolałbym, żeby mi powiedział, dlaczego tak uparcie nosi
ten czerwony, wypłowiały fez? Nosi go od czasu, gdy wró
cił z frontu i osiadł na gospodarstwie, wówczas jeszcze jako
kawaler. Lubię tego człowieka, bo mogę być przy nim dłu
go i milczeć.
Wreszcie pora na obiad. Wyciągamy kromki chleba,
siadamy w trawiastym, osłoniętym od wiatru zagłębieniu,
skąd widać zasnute dymem zbocza przeciwległych gór. Palą
się świerkowe lasy, ogarnięte ze wszystkich stron płomie
niami brzozowych gajów, palą się polany i polne drogi, uję
te jesiennym pożarem liści.
A z tej strony wsi, na pegeerowskim polu, widzę grupkę
ludzi wokół wielkiego ogniska, do którego rzucają suche
badyle i gałęzie. Wiatr rwie czarny dym w strzępy i niesie
w pole, potem buchają płomienie i wtedy ludzie rozstępują
się.
To są Niemcy.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że to są Niemcy, któ
rzy pracują w tutejszym pegeerze. Niewielu ich zostało we
wsi, dziesięć lat czekali na coś, co nieuchronnie miało na
stąpić, teraz jak ptaki zbierają się do odlotu, może lada
dzień ruszą na zachód. Tymczasem bawią się ogniem. Gdy
płomienie buchają w górę, oni się rozstępują, machają rę
kami, pewnie wznoszą okrzyki. Oto widzę, że jeden z nich
ciągnie z pobliskiego lasku gałęzie, zostawia je obok ogni
ska, potem przekłada z miejsca na miejsce, zdaje się, że
segreguje je według różnych gatunków drzewa, wreszcie
rzuca je w ogień małymi dawkami. Eksperymentuje. Ja,
będąc na jego miejscu, rzuciłbym w ogień wszystkie gałę
zie na raz, a on je przebiera, jak gdyby jedne były chude,
a drugie tłuste, i inaczej się paliły.
Chłopcy prędko zjedli swój chleb i prosili mnie, bym
im pozwolił pójść na grzyby. W pierwszej chwili powie
działem, że nie, nie pozwolę, oni patrzyli na mnie zdziwieni
i pytali dlaczego. Tak, to prawda, dlaczego nie mogliby
pójść? Szyszek niewiele nam brakuje do pełnego wozu, sam
mogę dozbierać. A jednak wolałbym, żeby nigdzie nie szli,
nie oddalali się ode mnie. Patrzyli na mnie tak prosząco, że
w końcu ustąpiłem.
— Idźcie. Ale żebyście mi wrócili, skoro tylko zobaczy
cie, że Bazylewski jedzie.
Poszli. Później widziałem ich wysoko w górze, jak krą
żyli po łąkach spłowiałych od słońca i nasyconych wiatrem.
Niekiedy znikali mi z oczu w załomach gór i wtedy robiło
się tak, jakby już w ogóle nikogo na świecie nie było, a gdy
patrzyłem na pole Bazylewskich, zdawało mi się, że słyszę
i zarazem widzę wołanie: „Biada nam, biada”. Niebo nad
okolicą było czyste, znikąd żadne chmurki nie napływały,
na horyzontach nic się nie zmieniało. Odkąd pamiętam,
zawsze czułem strach przed dalekim horyzontem, teraz pa
trzyłem w kierunku zachodnim, bo tam był widok otwarty,
daleki. Ale przecież nie będę patrzył bez końca, niedobrze
jest tak wypatrywać i równocześnie słuchać, jak wiatr
wstrząsa lasem i grzmi w dębowych koronach.
Bazylewski pokazał się wcześniej, niż go oczekiwałem.
Ucieszyłem się zobaczywszy go i równocześnie pomyślałem,
czy on przypadkiem nie ma przy sobie dzisiejszej gazety.
Straszna, nieprawdopodobna wiadomość na pierwszej stro
nie. Wyobrażałem sobie wielkie, czarne litery i wykrzykni
ki, a tymczasem Bazylewski posuwał się w górę jednokon
nym wozem. Chwilami znikał w głębokim jarze, czasem
tylko jego czerwony fez i koński łeb wędrowały nad przy
drożnymi krzakami. Tuż pod górą koń stanął zmęczony,
Bazylewski pozwolił mu odpocząć, a do mnie coś krzyknął,
ale nic nie zrozumiałem, bo wiatr za bardzo huczał. Myśla
łem, że powtórzy pytanie, gdy podjedzie bliżej, ale on za
wrócił wozem na polance, zatrzymał się przy szyszkach
i milczał. Wyglądał dziwacznie ze swą drobną, kościstą
twarzą — zupełnie nie po polsku.
Zacząłem ładować szyszki na wóz i zapytałem:
— Spieszy się panu?
— A gdzie? — spojrzał na mnie zdziwiony.
— No, nie wiem, myślałem, że pan ma robotę.
— Phi, robota... Roboty nigdy się nie przegoni.
Przywiązał lejce do grubego dąbczaka i oparł się o wóz.
— Dawniej to ja się śpieszył, ale teraz już nie. Na
jedno wychodzi. Ho, ho, jak ja się śpieszył!
— W czterdziestym piątym, co?
— A no! I później jeszcze. Zdawało mi się, żem Pana
Boga za kolana złapał.
To nadzwyczajne, że odpowiedział mi w sposób bezpo
średni i natychmiastowy — to nie było w jego zwyczaju.
Po chwili milczenia:
— A no! Wojtkowi się zdaje, że on chce, a to nieprawda,
bo on musi. Postawić przed nim miskę z żarciem, to leci do
niej i powiada, że chce. On chce! Gówno prawda! A no,
chciej nie lecieć do tej miski! Spróbuj no, Wojtek, nie le
cieć!
Z niepohamowaną uciechą czy złośliwością potrząsnął
parokrotnie głową, jak gdyby mu specjalnie zależało na
tym, by jego zmyślony Wojtek leciał do miski na złamanie
karku. Często się posługiwał tym Wojtkiem, gdy nie chciał
mówić bezpośrednio o sobie — zamiast: „Dureń ze mnie”,
mówił: „Wojtek jest durny”. Spodziewałem się, że teraz
wreszcie powie coś o swojej żonie, próbowałem go naprowa
dzić na ten tor.
— No tak, kiedy się ma dużą rodzinę... Ale jednak mnie
się zdaje, że kobieta czuje się zupełnie dobrze, gdy ma kupę
dzieci i męża. Ona się nie czuje wykiwana przez los, jak
Wojtek. Ona właśnie tego chciała. Nie tylko musiała, ale
i chciała.
— Ano! Babie łatwiej żyć na świeeie.
— Dlaczego? — zapytałem wiedząc, że ma na myśli
swoją żonę.
— A bo ja wiem? Ja tylko tyle wiem, że jak baba powie,
że widziała diabła, to już na amen wierzy, że to był diabeł,
a nie chłop. I nawet nie można powiedzieć, że ona kłamie.
Baba nigdy nie kłamie, ona święcie wierzy, że to był diabeł.
A Wojtek jest głupi i chce jej wybić z głowy tego diabła.
Po co? Jak jej dobrze z tym diabłem, to niech go ma. A no!
Ładowałem szyszki, Bazylewski milczał dłuższą chwilę,
potem zapytał: „A gdzie chłopaki?” — i nie czekając na
odpowiedź poderwał głowę znad wozu.
— Jak to było? Wykiwany przez los? Tak, to by się zga
dzało. Wykiwany przez los. Bo jak już człowiek wie, że mu
si... To jest cholerna rzecz, jak już człowiek wie, że musi...
A gdzie pana chłopaki?
Właśnie! Gdzie chłopaki? Nie widać ich, a Bazylewski
pyta o nich po raz drugi. Coś w tym jest. Pyta o chłopaków,
gada o czymś, co musi być i ciągle patrzy na pegeerowskie
pole, a wiatr porusza jego wąsem jak kitką suchej trawy.
Właściwie ja też od pewnego czasu patrzę na tych ludzi,
tam przy ognisku. Widziałem, jak przed chwilą znosili ga
łęzie i badyle i rzucili je w ogień, teraz buchnęły płomie
nie i żółtymi płachtami odrywały się od ziemi — i wtedy
przypomniałem sobie, że stary Haberschlecht wędzi kiełba
sy. Teraz widzę, że jeden z tych ludzi (założyłbym się, że to
ten stary furman, Bender) zakreśla nogą wielki krąg wokół
ogniska, potem drugi krąg, znacznie mniejszy i bliższy
ognia. W tej chwili aż trzech ludzi naraz rzuciło swoje na
ręcza badyli, wkrótce spod czarnego dymu buchnął ogromny
płomień i wtedy Bazylewski wykrzyknął tonem podziwu:
— Skur-wi-sy-ny!
Teraz ustawili się w ciasny krąg i na komendę wznieśli
ręce do góry, przysiągłbym, że słyszę ich szczekliwe,
gromkie okrzyki. Skądś ja to znam, gdzieś już to widziałem!
Rany boskie, to nie są dzieci ani pastuchy, to są ludzie dorośli!
Czy Bazylewski tego nie rozumie? Szczerzy swoje lśniące
zęby w uśmiechu zupełnie nie polskim i nie chce mi odpo
wiadać, gdy go natarczywie pytam:
— Co oni właściwie robią?
Strasznie się boję horyzontu i wyraźnie czuję, że w ca
łej okolicy coś się zmienia w sposób niepojęty — wyłania
się nowy, nie znany mi dotychczas kolor o żółtym pobły-
sku, i przypomina mi się Bazylewska w chwili, gdy przy
garnia swoje dzieci stojąc w szczerym polu.
Gdzie moi chłopcy? Powinni już nadejść, lada chwila
może być za późno, świat się robi żółty, wiatr huczy coraz
potężniej, światło i liście pędzą nad polaną, dym zasnuwa
góry. Nie wiem, na co czeka Bazylewski, nie rozumiem, jak
on może stać bez ruchu, kiedy już się coś dzieje. Czy nie
widzi, że od strony wsi biegnie jego najstarszy syn? Macha
rękami, zatrzymuje się, coś krzyczy i znów biegnie pod
górę.
— Panie Bazylewski!
— Widzę, widzę!
Widzi, a nie rusza się! Na co czeka? Oto jego żona też
się pokazała, stoi przed stodołą, która lada chwila buchnie
płomieniem, patrzy w naszą stronę i macha rękami.
— Niechże pan idzie! — krzyknąłem do Bazylewskiego.
Spojrzał na mnie, błysnął zębami w złośliwym uśmiechu
i wtedy zrozumiałem, że on naprawdę przestał się śpieszyć.
Niegdyś złapał Pana Boga za kolana, teraz jego coś złapa
ło, więc już się nie śpieszy, jest mu wszystko jedno. Musia
łem go pchnąć mocno.
— No, niechże pan idzie!
Ruszył się wreszcie i poszedł mówiąc do mnie, żebym
sam jechał z szyszkami na dół. Dobrze, dobrze, może jeszcze
zdążę! Oto i moi chłopcy.
— Prędzej! Gdzie tak długo łazicie! No, co tak na mnie
patrzycie! Skaczcie na wóz!
Durne, szczęśliwe dzieci, nic nie wiedzą. Mocowałem się
z lejcami przywiązanymi do dębu i widziałem, jak wiatr
znosi liście na puste pole, gdzie niegdyś stała Bazylewska,
widziałem też, jak te Szwaby tam w dole tańczą wokoło
ogniska i myślałem o starym Haberschlechcie, który wędzi
kiełbasy.
Chłopcy już na wozie, ja też wskakuję, biję konia ba
tem i wiem, że mój pośpiech jest daremny, bo już nigdzie
nie uciekniemy — nieznany kolor spada na okolicę, żółty
poblask świeci na horyzontach. Wóz skacze po kamieniach,
szyszki zlatują na ziemię, chłopcy krzyczą coś przeraźliwie
za moimi plecami, a ja widzę, że po zwiędłej trawie latają
jakieś pobłyski, a przydrożne krzewy, dzikie róże i głogi,
przybrały wygląd obcy już, nieziemski.
W pół godziny później siedziałem z chłopcami przy dro
dze i patrzyłem na strzaskane koło i na ten wóz klapnięty,
zaryty osią w ziemię. Od strony wsi nadszedł Bazylewski,
który z daleka widział, co się stało.
— I po co pan tak gnał konia? — zapytał mnie z wy
rzutem.
Odpowiedziałem mu coś, wspomniałem też o odszkodo
waniu za to złamane koło, ale on machnął ręką dając mi
do zrozumienia, że nie o to chodzi, bo koło i tak było do
luftu, wcześniej czy później rozleciałoby się.
— Ale po co pan jechał na łeb, na szyję? Po co? Mu
siał pan tak gnać?
Ha, czy musiałem! Skłamałem mówiąc, że nie mogłem
powstrzymać spłoszonego konia, Bazylewski oczywiście nie
wierzył mi, bo przecież widział, jak nieprzytomnie waliłem
batem. Z kolei ja zapytałem:
— A co się tam w domu stało? Po co pana wołali?
— Jałówka dławiła się burakiem. Ale ją odratowałem.
Z tego miejsca nie widać było Niemców ani ogniska.
Czułem się boleśnie upokorzony sam przed sobą, ale zara
zem bezdennie szczęśliwy. Patrzyłem teraz na pobliski
krzak dzikiej róży. Jakiż on swojski, jaki miły! Miałbym
ochotę uklęknąć, objąć ramieniem te kolczaste gałązki, te
wąsate owocki i powiedzieć synom, że to jest roślina nasza,
ziemska, czyli niejako krewna, niemal siostra.
Natomiast góra, na której niedawno zbieraliśmy szyszki,
nadal groziła mi swoim kształtem i swoim odosobnieniem.
Myślę, że nie tylko teraz, ale zawsze było w niej coś nie
dobrego i byłbym ciekaw, co o tym sądzi Bazylewski, tylko
że z niego tak ciężko coś wyciągnąć.
Zaklęte rewiry codzienności
(posłowie)
i.
2.
Henryk Worcell nie musiał — jak autentyści — organi
zować swoich przeżyć; ani ich nie zdobywał, ani prowoko
wał. Pisał o tym, czym żył, co stanowiło jego autopsyjne
przeżycie i tak było, kiedy przygotowywał się do literackie
go debiutu i wówczas, kiedy po wojnie ponownie chwycił
za pióro, by po latach, po roku 1956 wydać swe najdojrzal
sze i najpiękniejsze książki.
Urodził się 1 sierpnia 1909 roku w Krzyżu koło Tarno
wa w chłopskiej rodzinie Wojciecha Kurtyki i Marii z Jar-
mułów. Dzieciństwo spędził na wsi krakowskiej, a po skoń
czeniu szkoły podstawowej rozpoczął naukę w tarnowskim
gimnazjum. Naukę przerwał już w klasie piątej i po rocz
nym pobycie na wsi, u ojca, wyjechał do Krakowa, gdzie
otrzymał pracę w znanym krakowskim hotelu Bisanza
na Sławkowskiej. Terminował w „Grand Hotelu”, przygo-
towywał się do egzaminu kelnerskiego, z trudem i w upo
korzeniu przebijał się do samodzielnego stanowiska w życiu.
Czytał dużo i — jak to w zwyczaju somouków — rzeczy
przekraczające jego ówczesne możliwości intelektualne:
Platona, Freuda, Renana, Bergsona, Nietzschego, Maeter-
lincka, dzieła przyrodnicze, astronomiczne, filozoficzne;
szukał odpowiedzi na pytania najbardziej zasadnicze i spo
dziewał się znaleźć je szybko.
Wtedy też — jak wspominał po latach — „...zacząłem
pisać pamiętnik, a raczej dziennik, w którym pisałem
0 wszystkim, tylko nie o kawiarni i gościach. Nadszedł
czas, w którym zacząłem dotkliwie odczuwać jałowość swo
jego fachu i niemożność wybrnięcia z niego, szukałem uko
jenia w pisaniu dziennika, wyżywałem się w nim i jak
gdyby odgrażałem za swoje upokorzenie. Były to grafo-
mańskie gryzmoły, pełne patosu i sentymentalizmu, ale
wówczas wierzyłem, że pamiętnik stanie się czymś niesły
chanie ważnym, odwetem za moje marne stanowisko w spo
łeczeństwie”. Dalej intensywnie czytał: dzieła laureatów
Nobla wydawane w poznańskiej Bibliotece Wegnera,
książki o psychologii i najzwyczajniejsze bzdury „z wiedzy
tajemnej jogów i o telepatii”. Środowisko, w którym żył
1 pracował, było trudne, okrutne, zabijające indywidualność,
młody kelner więc jakby na przekór otoczeniu rozbudzał
i rozwijał swą ciekawość intelektualną, z uporem starał się
odnaleźć właściwą drogę do bogactwa ludzkiej myśli i po
znać tajniki artyzmu. Bez wątpienia — przynajmniej na ten
trop wprowadza nas wspomnienie autora „Zaklętych rewi
rów” — w inspirujący sposób oddziaływała międzywojenna
bohema krakowska (Sichulski, Jaracz, Nowakowski, Duni
kowski), która w kawiarni Bisanza miała swój stolik i tam
przy kawie i koniaku prowadziła rozmowy o sztuce. Nieza
leżni, wolni artyści, przejawiający w codziennym nawet
postępowaniu nonkonformistyczny stosunek do mieszczań
skiego otoczenia, wzmagali w świadomości kelnera nieprze
partą chęć formowania własnej osobowości, określenia jej
obrazu i przekazania go innym; zwyczajny to zresztą mo
tyw wszelkiego pamiętnikarstwa. Wyrastający — dodajmy
— z najgłębszych, nie zawsze uświadomionych lęków przed
anonimowością własnego istnienia, bezosobowym charak
terem własnej egzystencji, schematyzmem kontaktów ludz
kich w świecie nowoczesnej cywilizacji eliminującej tra
dycję przyjacielskiej pogwarki, zwierzenia, doszukiwania
się w rozmowie tak brakującej człowiekowi pewności, kry
teriów sądzenia oraz działania. Przezwyciężenie alienacyj-
nego działania pracy w kapitalistycznym kombinacie ga
stronomicznym, przyjazne oswojenie świata, uzyskanie
autonomicznych praw dla siebie i umocnienie ich przez
nawiązanie kontaktów z kulturą ogólnonarodową, autono
mizacja własnej niewyraźnej i rozbitej osobowości poprzez
wyrwanie się z „zaklętych rewirów” własnego środowiska
zawodowego — to wszystko miało być nagrodą za wysiłek
pisarski.
Tadeusza Kurtykę do pisania zachęcił Michał Choro-
mański, zainteresowawszy się oczytanym kelnerem; on też
—• jak wielokrotnie wspominał pisarz — był pierwszym
krytykiem nieśmiałych jeszcze prób literackich, niewielkich
opowiadań (zwrócił na to uwagę monografista twórczości
Worcella, Jerzy Pluta) i on zachęcił początkującego pisa
rza, aby zaczął „swą powieść z życia kelnerów”.
3.
„Zaklęte rewiry”, pierwsza książka Henryka Worcella,
ukazały się w roku 1936 nakładem Gebethnera i Wolffa.
W przetarciu drogi do debiutu wydawniczego życzliwie do
pomógł Michał Choromański, który — jedyny — potrakto
wał całkiem serio literacki wysiłek kelnera z „Grand Ho
telu” na ulicy Sławkowskiej. Nie zbył grzecznym i obojęt
nym słowem, jak Zygmunt Nowakowski, ale przejrzał
rękopis, skrócił przydługi tytuł („Zaklęte rewiry Hotelu
Pacyfik”) i zawiózł do warszawskiego wydawcy. Za niedłu
go kelner z kawiarni Bisanza otrzymał pierwszą w życiu
umowę.
„Zaklęte rewiry” były kształtowane za dwoma nawrota
mi w latach 1933—1936, w godzinach po pracy — w ka
wiarni „Centralnej” i w pewnej wtedy dobrze znanej szu-
lerni na Rynku, poprawiane i przerabiane w trudzie
i pisarskiej męce. To już nie była zwykła pamiętnikarska
pisanina młodego pikolaka, ani krótka forma narracyjna,
życzliwie przyjmowana przez oceniających redaktorów,
Wata i Pomirowskiego, teraz zamiar był ambitniejszy: mia
ła powstać anamneza bardziej literacko ujęta, już raczej
powieść wykorzystująca materiał autobiograficzny w spo
sób wybitnie realistyczny. Przykładów nie było prawie
żadnych; inwazja pamiętnikarska, olbrzymi sukces „Życio
rysu własnego robotnika” Jakuba Wojciechowskiego, „Pa
miętników bezrobotnych”, stanowiła o tyle tylko sprzyja
jące zjawisko, iż zwracała uwagę na możliwość innej
rekrutacji społecznej pisarza, czyniła prawo do pisania
0 swoim życiu demokratycznym przywilejem ludzi zwy
czajnych, a nie tylko niezwykłych. Analogiczne — jak „Za
klęte rewiry” — utwory Wiskowskiego („Przepraszam, że
żyję”), Uniłowskiego („Dwadzieścia lat życia”) czy Ukniew-
skiej („Strachy”) powstały nieco później, a tzw. literatura
zawodów (Nałkowska, Kaden-Bandrowski, Rudnicki, Bogu
szewska i Kornacki) nie miała — wbrew sugestiom Ignace
go Fika — żadnego wpływu na debiut Worcella, były to
w najlepszym wypadku impresjonistyczne obrazki (także
poetyckie, jak Mieczysława Brauna „Rzemiosła” i „Prze
mysły”), w najgorszym populistyczne, nudne wypracowania
na zadany temat, nie posiadające za grosz autentyzmu, pre
tensjonalnie wystylizowane na prostotę. Worcell więc od
krywał szlaki samotnie, przygotowując swym utworem
powodzenie późniejszego o rok debiutu Sergiusza Piaseckie
go oraz Urke Nachalnika, przemytnika oraz mordercy i zło
dzieja z małego żydowskiego miasteczka, pensjonariuszy
surowych więzień dla kryminalistów, otwierając również
bramy wydawnictw Ukniewskiej i Wiskowskiemu.
„Zaklęte rewiry”, powieść z życia kelnerów, osnutą na
niewątpliwym podkładzie autopsyjnych przeżyć, krytyka
międzywojenna przyjęła z tzw. sprzecznymi czy mieszany
mi uczuciami, ale na ogół entuzjastycznie; powodzenie czy
telnicze było natomiast niewątpliwe i młody autor stosun
kowo szybko doczekał się reedycji książki. Czytelników
1 krytykę okresu dwudziestolecia frapował przede wszystkim
jako przewodnik — wytrawny i doświadczony po całkowi
cie obcym wycinku polskiej rzeczywistości społecznej.
Worcell odkrywał nowe lądy: „W Polsce tego tematu nie lę
kali się jedynie naturaliści, Dygasiński i Sygietyński, lecz
dla nich również restauracja była miejscem akcji, a nie
tematem. Dopiero w «Zaklętych rewirach”, po raz pierwszy
w powieściopisarstwie polskim, życie restauracji, psycholo
gia kelnera, jego sprawy zawodowe, stają się wyłącznym
tematem powieści”. Kaden-Bandrowski potwierdzał praw-
4.
Pisarstwo raz rozpoczęte stwarza niejako samoistne
bodźce do dalszego pisania, niekiedy jest też wstępem do
twórczości zawodowej. Tak było w wypadku Jana Brzozy,
tak miało stać się — ileż dla realizacji tego marzenia uczy
nił Boy-Żeleński — z twórczością Jakuba Wojciechowskie
go i tak stało się w interesującym nas wypadku. Henryk
Worcell skompletował stosunkowo szybko tom opowiadań,
który pod tytułem „Zdarzenia w mroku” ukazał się w 1939
roku.
Druga książka była — jak to trafnie określił Artur San-
dauer — poszukiwaniem dróg przez realistę. Świat tych
opowiadań — garnizon małomiejski i wieś — znowu był
przeżyty autopsyjnie i w tym leżała siła ich oddziaływania.
Znowu autentyczność wizji przykuwała uwagę, znowu co
dzienność została tak uniezwyklona (niemały w tym wpływ
mistrza literackiej młodości Worcella, Michała Choromań-
skiego), że romansowe życie plutonowej Sudeckiej („Zda
rzenia w mroku”) przeżywa się z napięciem, które w chwi
li uświadomienia sobie banalności fabuły wydaje się nad
miernie wysokie. Ale jednocześnie pisarz tak niedawno
debiutujący i to w tak niezwykłych warunkach, wykazy
wał w opowiadaniach sporą sprawność techniczną w pro
wadzeniu narracji i pointowaniu fabuły; przykład opowia
dań „Dowcip kapitana Kiralyi” i „Dwie nagłe śmierci”
przywołuje się w tym miejscu niejako samorzutnie.
Przede wszystkim jednak w kształtowaniu nastroju,
w umiejętności nadawania wydarzeniom na wskroś real
nym i zwykłym wymiarów niesamowitych, uniezwyklonych
przejawia się wpływ lektury Michała Choromańskiego. Już
kelner Boryczko zmagał się z demonicznym światem ka
wiarni, z udręką i prawie tragiczną rozpaczą walczył
z oporną materią świata, w nowym zaś tomie plutonowy
Sudecki przeżywa fatalną miłość do niespokojnej i nieopa
nowanej w uczuciach żony Wandy, kapitan Kiralyi wyzywa
w bezsensowny sposób śmierć, a nuda, alkohol i szaleństwo
zrodzone z pustki i poczucia bezsensowności życia grają tę
samą rolę, co w opowiadaniach Czechowa i jakby stamtąd
są rodem, w „Dwu nagłych śmierciach” nastrój grozy i nie-
samowitości — choć pomniejszony moralizatorstwem nar
ratora — spotęgowany jest celowym zastosowaniem niedo
powiedzenia i niejasności. To ostatnie opowiadanie — jak
trafnie zauważył Jerzy Pluta — stanowi zapowiedź techni
ki, którą posługiwać się będzie pisarz w swych najdojrzal
szych utworach — techniki narracji z pozycji wiarygodne
go świadka.
Opowiadanie „Rodzina Planetów” uznaje zgodnie kry
tyka za najważniejszy i najlepszy utwór w drugiej proza
torskiej książce Worcella. Najważniejszy z racji jego pozy
cji w przedwojennej twórczości pisarza, a to dlatego, że
„stanowi ważny obrachunek wewnętrzny..., jest próbą
przezwyciężenia nazbyt już wówczas obiegowych zasad
kompozycyjnych krótkich form prozy” (Jerzy Pluta). Za
pewne i ono wyrasta z pokładów osobistego doświadczenia,
ale nie o rekonstrukcję przeszłości w nim chodzi, lecz
o analizę psychologii dziecięctwa, o arkadyjską krainę naj
wcześniejszych lat życia, nad którą zaciążył złowrogi cień
ojca, o głęboki i psychologicznie dojrzały portret matki,
0 zarysowanie konsekwencji obcości w stosunkach pomię
dzy dorosłymi i pomiędzy dziećmi.
Opowiadanie stanowi również punkt wyjścia dla osta
tniej, nie skończonej w okresie międzywojennym pracy lite
rackiej Worcella. Pisarz rozpoczął mianowicie przygotowa
nia i naszkicował nawet pewne partie nowego utworu,
który miał nosić tytuł „Wyspa zbawienia”, a wydany został
już po wojnie w całkowicie nowej wersji jako „Wyspa
starej Tekli”. Na świat tego utworu złożyło się ży
cie dorosłych i dzieci, egzystencja wiejska dziejąca się
w trudnych warunkach pracy i ciągłego, uporczywego po
szukiwania środków do życia. Arkadia bohaterów tej po
wieści nie jest krainą pogodnego szczęścia, ale terytorium
przedwczesnego dojrzewania, przedwczesnego wchodzenia
w układy i konflikty decydujące o losie dorosłych. Znamy
tę powieść z jej powojennej wersji (wyszła w 1956 roku),
obciążona jest moralizatorstwem i tendencją do łatwego
rozwiązywania konfliktów. W pisarstwie autora „Najtrud
niejszego języka świata” nie odegrała ważniejszej roli i nie
jest dla niego charakterystyczna; stanowi jakby echo —
dalekie i zniekształcone — pomysłu zrodzonego dawniej
1 realizowanego w niezbyt sprzyjających — zwłaszcza ta
kim jak Worcell autorom — warunkach.
5.
Powróciwszy z robót przymusowych z Niemiec — szla
kiem tak często uczęszczanym przez pamiętnikarzy Ziem
Zachodnich, błędnym nieco i wcale nie najkrótszym, jeśli
dawne życie prawie każdemu rozsypało się w wojennej
zawierusze — Henryk Worcell osiedlił się we wsi Skrzynka
w powiecie Bystrzyca Kłodzka i objął tam dziesięciohekta-
rowe gospodarstwo.
Jeśli tego syna podtarnowskich chłopów krakowskich
urzekła łatwość otrzymania ziemi w ilości, o której w sta
rym kraju nawet nie mógł marzyć, więc jeśli ta szansa go
skusiła — możemy zrozumieć decyzję osobliwą u byłego
kelnera i literata na dorobku, u człowieka zmęczonego
i zniechęconego do pracy w mieście.
Jeśli natomiast pisarza doświadczonego wojennym losem
skłoniła do osiedlenia się na wsi nadzieja i spokój, chęć
zbudowania sobie arkadyjskiego miejsca na ziemi, wraca
jącej dopiero do normy — rozczarowanie musiało się oka
zać większe od optymistycznych rojeń. Nie tylko dlatego,
że gospodarowanie na 10 hektarach tylko z żoną jest trudne
czy prawie niemożliwe dla najbardziej nawet pracowitych,
lecz niezorientowanych w charakterze pracy na roli na pod
górzu, że wielki trud łamiący kości odbiera wszelką chęć
do pracy intelektualnej — wywczasy pod lipą, wieczory na
werandzie, estetyczne kontemplowanie wiejskiego pejzażu
— to przyjemności wynikające z posiadania feudalnych
przywilejów — ale i z tego powodu, iż po okresie radosnych
zasiedlin, kiedy już Niemcy odjechali na zachód, zaczęły się
niełatwe dni polskiej wsi.
Najpierw rozpoczęły się ciche przygotowania kolektywi-
zacyjne, potem po roku 1949 intensywna akcja propagando
wa i ekonomiczna wymierzona w gospodarczo silne, większe,
„kułackie" gospodarstwa, sprzężona z polityczną likwidacją
Mikołajczykowskiej opozycji. Celem było uspółdzielczenie
wsi, która na terenach zachodnich jeszcze ekonomicznie nie
okrzepła, jeszcze nie zintegrowała się społecznie, jeszcze nie
opanowała nowego sposobu gospodarowania, nic więc
dziwnego, że przyjęła nadchodzące zmiany nieufnie i nie
zbyt chętnie. Trudna sytuacja rolnika-pisarza nakazała Wor
cellowi zrezygnować z gospodarstwa i szukać innych zajęć.
Pracował więc dorywczo to tam, to ówdzie i trochę pisy
wał: artykuły, reportaże, opowiadania.
W okresie powojennym Worcell nie brał udziału w ży
ciu literackim i satysfakcjonował się sporadyczną publika
cją jakiegoś tekstu w „Tygodniku Powszechnym” lub
w „Odrze”. Nie znaczy to, że nie posiadał własnych pla
nów pisarskich; pracował nad powieścią osadniczą „Odwet”,
która była obok powieści Paukszty „Trud ziemi nowej” oraz
„Fundamentów” Pytlakowskiego (drukowano ją w 1948 ro
ku we fragmentach) pierwszym utworem podejmującym
w naszej literaturze problematykę osadnictwa. Była to po
wieść — obszerniej omawia ją Jerzy Pluta w książce
„Okruchy epopei” — pisana „od wewnątrz”, od strony prze
żyć uczestnika akcji zasiedlania i organizowania się życia
polskiego na Ziemiach Odzyskanych, ale w czasach kiedy
pisarz ją ukończył, nie miała specjalnych szans wydawni
czych już to z powodu sposobu ujęcia problemu niemieckie
go (zarzucano pisarzowi jednostronność), już to z tego
względu, iż kronikarska, pozbawiona komentarza narracja
0 organizowaniu życia wsi zachodniej nie mieściła się
w programie doktrynalnie pojmowanego realizmu socjali
stycznego.
Pisarz zresztą szybko odszedł od tego sposobu konstruo
wania narracji, aprobował normatywną poetykę realizmu
socjalistycznego, doprowadził nawet do wydania zbiorku
reportaży i publicystyki zatytułowanego „Zimowy zasiew”
(1955). Książka była świadectwem prostej prawdy, że i je
mu okres realizmu socjalistycznego nie ułatwiał twórczości,
ale wręcz ją utrudniał i uniemożliwiał; autor „Zaklętych
rewirów” był przecież realistą, nie mógł pisać poza auto-
psyjnym doświadczeniem, wydobywał z życia zdarzenie czy
postać, nadawał mu rytm czy sens dramatyczny, obdarzał
swoistym życiem. Teraz zaś należało uprawiać swoistego
rodzaju kreacjonizm, ukazywać nie te sprawy, które mieści
ły się w wizji pisarskiej, lecz tamte, które mieściły się
w układzie wydarzeń możliwych, składających się na ca
łość wyimaginowaną przez ówczesną politykę kulturalną.
Jeśli nawet pewne fałsze mniej rażą u pisarzy innego typu,
psychologizujących lub umiejących się jakoś zmieścić
w tradycji prozy tendencyjnej, to w reportażach Worcella
wszystko co nieprawdziwe i sztuczne krzyczy tak wielkim
1 przeraźliwym głosem i tak jest nie z tego świata, że książ
kę właściwie trudno brać na serio, choć za cztery lata —
gdy na świat wyjdą bohaterowie tomu „Widzę stąd Sude
ty” (1959), to okaże się, że ci z „Zimowego zasiewu” byli
przecież bliskimi krewnymi tych nowych, prawdziwych,
krwistych.
6.
Cud tego przemienienia objawia nam całą skalę przeło
mu, jaki stał się udziałem literatury po 1956 roku. Bezkrwi-
ści chłopi ze Zdarzyć, występujący w „Zimowym zasiewie”
nabrali w tomach „Widzę stąd Sudety” oraz w „Parafia-
nach” (1960) zdrowych rumieńców, wydorośleli wewnętrz
nie i objawili nam swe prawdziwe kłopoty i sprawy.
Gwałtowna to była zmiana, choć nie zauważona i nie do
ceniona przez krytykę w sposób, na jaki pisarstwo Wor
cella zasługiwało; ukazywała, że to wszystko, co było siłą
pisarza: umiejętność prowadzenia narracji z pozycji naocz
nego świadka wydarzeń, operowanie doskonale znanym
szczegółem obyczajowym, umiejętność budowania soczy
stej i pełnokrwistej sylwetki ludzkiej, łatwość ukazywa
nia, jak procesy o znaczeniu ogólnospołecznym realizują
się w mikrokosmosie zachodniej wsi — ożywiło tę prozę
i zrozumiano to po kilku latach — nadało jej wyróżniający
się charakter w piśmiennictwie Ziem Zachodnich, w litera
turze polskiej.
Tom „Widzę stąd Sudety” otwierało opowiadanie
„Grzech Antoniego Grudy” wnoszące interesujący zasób
obserwacji psychologicznych o przemianach obyczajowych
i charakterologicznych ludzi ciężko pracujących na roli, do
roboty tej nie przygotowanych, wciąganych przez gospo
darkę jak przez monstrualnego polipa coraz bardziej w głąb
opuszczenia i rezygnacji. Praca — nad siły i ponad możli
wości dwojga osób — staje się źródłem piekła i męki, uda
remnia solidarne współżycie, odziera je z wszystkiego co
ludzkie; ciekawy to przykład odwrócenia fascynacji minio
nego okresu, tym ciekawsze, iż dokonywane w strukturze
narracyjnej wyraźnie zakorzenionej w poetyce tradycyjne
go realizmu (posługiwanie się bezpośrednią ingerencją i ko
mentarzem wszechwiedzącego i „naduprawnionego” narra
tora). W zbiorze znajdujemy również opowiadanie nawią
zujące tematycznie do „Zaklętych rewirów”, z tym, iż dzieje
się ono w całkowicie nowej scenerii: zachodniej, wiejskiej
i innych posiada bohaterów. Właściwie antybohaterów, bo
spór o posadę prowadzony jest pomiędzy dwoma oszustami,
rutynowanym, przedwojennym i nowym, początkującym;
znowu więc próba odwrócenia schematu pozytywnego bo
hatera i to w sposób u schyłku lat pięćdziesiątych najczę
ściej spotykany: białe wywraca się na nice, ukazuje się
czarne dno rzeczywistości. Także w opowiadaniu „Gospo
darz Kmiecik i ja”, najbardziej udanym w tym tomie, no
szącym w sobie jakiś ślad wpływu humoresek Czechowa,
oraz w ostatnim „Przywiązany do krowy”, Worcell stara
się ukazać integrację gromady wiejskiej w sposób natural
ny i zwyczajny: jego ludzi łączy nie tyle optymistyczna
świadomość „zagospodarowywania” i przywracania, ile
zwyczajna kłótnia, spór, nieporozumienie sąsiedzkie, jakieś
nieodkryte i niepojęte przeżycia, które ważą na wspóczes-
nych losach i nastrojach gromady.
Jeszcze bardziej wyraziście ten sposób widzenia świata
wiejskiego ujawnia tom „Parafianie”, skomponowany
w sposób jednolity co do miejsca i środowiska, co do jedno
ści narratora, który opisane zdarzenia percypuje w sposób
subiektywny, sobie tylko właściwy, ale nie uczestniczy
w nich, nie komentuje. Gromada wiejska w tym zbiorze
buduje od podstaw nową strukturę wiejskiej egzystencji,
ustalają się wiejskie hierarchie, ludzie nabierają znacze
nia, inni im zazdroszczą. Nie wszyscy jednakowo chętnie
uczestniczą w pracy, nie wszyscy pojmują swą obecność
w odzyskanej wsi jako nakaz aktywności gospodarczej i spo
łecznej. Worcell nie pisze według z góry założonego katalo
gu sytuacji społecznych, w których powinni znaleźć się
osadnicy, a który wypracowała stosunkowo szybko tzw.
powieść zachodnia; niczego w ogóle nie zakłada i niczego
z góry nie przewiduje. Opuścił teren gładko wymodelowa
nych tematów, nie chce pisać zbeletryzowanego podręczni
ka socjologii przemian społecznych; świat opisuje z pozycji
zdziwionego i nieco naiwnego obserwatora, tolerancyjnego
dla ludzkich zbłąkań, małych nieuczciwości, podgryzań
i nieco komicznej strategii agresji. Gromadę osadników
i Niemców ogląda z pozycji narratora obiektywizującego
swe spojrzenie, nawet trochę lirycznego, wierzącego, iż
prosta dzielność życiowa, zapobiegliwość, umiejętność pracy
zrównoważą z czasem lenistwo, egoizm, niestaranność by
towania, tak ostro piętnowaną w opowiadaniu „Polak ma
ły”. Interesują go związki społeczne, które rodzą się niejako
autonomicznie, bez apriorycznego planu, w których ludzie
mimowolnie ujawniają swe postawy, odkrywają dla siebie
tajemniczość świata, którego narrator nie demonizuje, ale
stara się przede wszystkim zrozumieć.
Doskonale prosta i mądra książka, odkrywająca sprawy
jeszcze nie odkryte — pisali o tym Bereza, Iwaszkiewicz,
Hierowski i niżej podpisany — zapowiadała podjęcie innego
ważnego tematu, który zaznaczył swą obecność już w „Pa
rafianach” — tematu niemieckiego. Niemcy stali się gene
ralnym problemem w kolejnym tomie opowiadań, w zbio-
rze „Najtrudniejszy język świata”, w poprzednich książkach
stanowili zaledwie tło dziejących się polskich spraw, ele
ment folkloru zachodniej, powojennej wsi. Teraz relacje
zachodzące pomiędzy osadnikami i tymi, którzy żyją wokół
nich i jakby wspólnie — niedawni zwycięzcy i okupanci,
dzisiaj pokonani i skazani na odejście — stają się sprawą
pierwszoplanową.
Polacy i Niemcy — temat to kompleksowy w literaturze
polskiej, ale jakaż to odmienna propozycja literacka i w jak
odmiennym osadzona klimacie i tle. Niemcy — zaprzysię
żeni wrogowie, z tym przekonaniem każdy z bohaterów
zasiedlał Zdarzyce. Niemcy — niedawni mordercy, gwałci
ciele praw ludzkich i boskich, to okupacyjne doświadcze
nie było wypisane na skórze każdego z osadników. A prze
cież równocześnie do wszystkich tych ludzi, którzy żyją
obok — uczucie nienawiści. „Stąd też wynikały dla nas
sytuacje kłopotliwe” — zwierza się narrator w opowiadaniu
„Ta diablica Erna”. I patrzy uważnie na swych niedawnych
dręczycieli, odkrywa szczegół po szczególe skomplikowaną
prawdę o psychice i systemie zachowań moralnych Niem
ców. Dokonuje jedynej w swoim rodzaju konfrontacji, któ
ra określona została przez szczególną dialektykę dziejową:
zwycięzcy i zwyciężeni żyją obok siebie.
Postawa naiwnego obserwatora pozwala mu na uniknię
cie dyskursywnego rozwiązania trudnego problemu, takie
rozwiązanie odezwałoby się zresztą fałszywym tonem. Nar
rator potwierdza więc najpierw, w czasie obserwacji tej
z pozoru jednobarwnej grupy niemieckiej, opinię o Niem
cach, jaką urobił sobie w czasie wojny: butni, krzykliwi,
okrutni, pewni siebie, mocni, kiedy działają w karnym or
dynku, okazują się w sytuacji pokonanych całkiem nie
jednoznaczni, usłużni, przypochlebni, choć czasem spod
maski nieruchomej czy przymilnie uśmiechniętej zabłyśnie
raptem to, co okrutne, nienawistne, odpychające. Tę wie
loznaczność postawy Niemców pisarz odkrywa znakomicie,
prezentuje całą złożoność psychiki obserwowanych bohate
rów. Prezentuje problem, ale nie stara się go rozwiązać ani
w duchu nacjonalistycznej tezy o przyrodzonej zbrodniczo-
ści Niemców, z którą polemizował Leon Kruczkowski, ani
w duchu swoistej metafizyki duszy niemieckiej, którą po
wojnie odkrywał Bogdan Suchodolski. Jego bohaterowie
o tym przede wszystkim wiedzą, że nienawiść nie może się
ostać jako probierz wzajemnych stosunków. Chcą natomiast
wiedzieć, kim są Niemcy: porządni, jak stara Hattwigowa,
nienawistni, jak Erna, niezrozumiali w mieszaninie dobra
i zła, jak Paul, serwilistyczni i podli, jak stary Weniger czy
kapellmeister Enders. Nie zamierzają pojąć całej prawdy
o nich, bo całej prawdy odkryć nie można, chcą ich zapa
miętać w błysku chwili rozjaśniającym i uwidaczniającym
ich moralne odruchy. Zresztą, chcąc nie chcąc, przyzwycza
jają się do nich, niedawni okupanci rozproszeni i pozbawie
ni specjalnych uprawnień skromnieją i powszednieją
w gromadzie polskiej, która nie okazuje się zdolna do trwa
łej i nieludzkiej nienawiści. I tylko pokutujące na dnie pra
gnienie zrozumienia, dlaczego oni są jednak inni, jakie są
źródła anomalii w ich życiu społecznym, jakie kryją się
w nich tajemnice — odzywa się nieraz i stąd ta niepokojąca
praca myślowa narratora nad szukaniem praprzyczyny nie
mieckiej zbrodni starej jak nasz słowiański świat, stąd py
tanie, jaka jest relacja między zamysłem i czynem niemie
ckim, na czym polega straszliwy automatyzm ich odruchów,
który tak zafascynował intelektualnie Kazimierza Brandy
sa w „Wywiadzie z Ballmeyerem”, na czym zasadza się ich
filozofia ognia, nienawiści, zniszczenia, bo przecież nie wszy
stko wyjaśnia mechanizm społeczno-ekonomiczny. Coś ska
żonego tkwi w psychice — o tym napomyka w świetnym
opowiadaniu „Destrukcyjne właściwości ognia”, coś tkwi
w metafizycznych rozmyślaniach prowadzonych zazwyczaj
z pałką w ręku, w dialektyce usprawiedliwienia zbrodni —
o tym w opowiadaniu „Glycine hispida”.
I wcale nie proponuje prostych rozwiązań, ale raczej za
chęca do refleksji, nie demonizuje Niemców i nie uczy nie
nawiści. Sens tych opowiadań jest na wskroś humanistyczny:
„Nie tyle rozumiał, co wyczuwał niejasno, że zetknięcie się
dwóch nienawistników ogromnie "wzbogaca* ogólny po
tencjał nienawiści, jego światowy bank; w tych rzeczach
obowiązuje przedziwny rachunek: jeden dodać jeden —
wcale nie jest dwa, lecz sto”. By tych rachunków nie pro
wadzić w przyszłości, by nie było bolesnych styków emo
cjonalnych — Wotan musi tę ziemię opuścić. Duch Smętka
jest zbyt złowrogi i nie może kazić swą obecnością tej
pięknej krainy. Więc nawet porządnej pani Hattwig trzeba
powiedzieć: „Frau Hattwig, morgen nach Vaterland”, choć
nikomu z Polaków to łatwo przez gardło nie przechodzi.
Ale przecież „wyczekują na ten moment, kiedy ta ziemia
przestanie być niemiecka, a stanie się polska”, to zaś stać
się musiało, bo taka była konieczność dziejowa, polityczna,
narodowa. Potem nie trzeba już tej ziemi palić, by ją oczy
ścić ze skazy, ze zwłowrogiej pamięci.
7.
W ostatnich latach Henryk Worcell wydał kilka całko
wicie od siebie odmiennych książek. „Wieczory pod lipą”
(1968) są interesującym powrotem narratora, pisarza, trochę
reportera, trochę ciekawego świadka, w przestrzeń kiedyś
opisaną i ta partia książki obfituje w wiele interesujących
spostrzeżeń metaliterackich. Jest również w tej książce
powrót w sprawy niemieckie, świadczący, iż o tych proble
mach lepiej pisze Worcell-prozaik niż Worcell-rezoner i na
de wszystko jest interesująco zarysowany barwny, żywy
fresk polskiej codzienności, budowany ze spotkań z czytel
nikami, przypadkowymi słuchaczami, działaczami kultu
ralnymi itp.
„Pan z prowincji” (1973) to powieść z życia współczesne
go pisana z punktu widzenia narracji „emeryta, który dużo
bywa i wiele widzi”, powieść wewnętrznie mało spójna,
dziejąca się w kilku planach fabularnych, ale żywa i inte
resująca dzięki temu, że znowu wyposażona w narratora
uważnie postrzegającego i samodzielnie sądzącego. Narra
tor to autor powieści „Pan z prowincji”. Worcell jest
również bohaterem tego utworu; zabawna to próba kompo
zycyjna i wieloznaczna w efektach: dająca spore uprawnie
nia w sądzeniu współczesnych, niekiedy ledwo zakryptoni-
mowanych, ułatwiająca mówienie o swych własnych
sprawach, snucie dygresji w sposób zwalniający od poważ
niejszej odpowiedzialności za ich sens i kształt.
Natomiast „Wpisani w Giewont” to wspomnienie zako
piańskich lat spędzonych u schyłku międzywojennego dwu
dziestolecia w bliskim otoczeniu Marii Kasprowiczowej,
frapujące nie tylko tematyką wspomnień, ale również spo
sobem opowieści: mądrym, dojrzałym, wyważającym umie
jętnie sprawy ważne i warte zapamiętania, regulującym
również udział autora w sprawach i problemach, które
oglądał i wśród których się obracał.
„Nocą, kiedy przychodzi Świnia” to remanent lat powo
jennych i lat pięćdziesiątych, interesujący dowód socjolo
giczny aktywności pisarza, ważne uzupełnienie tego, co
wiemy i powinniśmy wiedzieć o Worcellu-prozaiku blisko
związanym z życiem współczesnym, pisarzu, który z pe
wnością niejeden jeszcze raz zaskoczy nas swą mądrą pro
stotą widzenia świata i spraw ludzkich.
WITOLD NAWROCKI
Spis treści
* * *............................................ 5
Ta diablica Erna..........................39
Glycine hispida.........................121
Destrukcyjne właściwości
ognia......................................130