Professional Documents
Culture Documents
Do Gwiazd - Brandon Sanderson
Do Gwiazd - Brandon Sanderson
Do Gwiazd
Tytuł oryginału
Skyward
ISBN
Ilustracja na okładce
Michał Krawczyk
Redakcja
Robert Cichowlas
Wydanie 1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodnym (watermark).
M yśliwiec.
Był stary, bo nie miałam pojęcia, co to za model. Miał większą rozpiętość
skrzydeł niż jednostki SPŚ i kształt rozciągniętej litery W. Proste i ostre jak żyletki
skrzydła wyrastały z kadłuba z pokrytym warstwą kurzu kokpitem na środku.
Pierścień unoszący — umożliwiający start — był niemal zasłonięty kamieniami
zalegającymi pod maszyną, ale wyglądał na cały.
Na chwilę zapomniałam o egzaminie. Statek.
Jak długo tu stał, że wokół niego powstały te sterty kamieni i zwały pyłu? Jedno
skrzydło było zgięte niemal do ziemi, zapewne przez spadający głaz, a tylne silniki
zmieniły się w kłębowisko pogiętego metalu.
Nie kojarzyłam tego modelu. To niewiarygodne. Znałam wszystkie modele
maszyn SPŚ, każdy okręt Krelli i typy frachtowców używanych przez różne klany.
Wiedziałam nawet, jak wyglądały dawne statki, na których lataliśmy przez
pierwszych kilkanaście lat po lądowaniu na Detritusie.
Mogłam opisać każdy z nich wyrwana ze snu w środku nocy, na pamięć znając
ich sylwetki. Jednak tego modelu nigdy nie widziałam. Upuściłam plecak na ziemię
i ostrożnie wspięłam się po zgiętym skrzydle. Bransoleta oświetlała mi drogę,
a moje buty kruszyły warstwę stwardniałego pyłu, odsłaniając metalową
powierzchnię. Prawy bok statku był praktycznie rozdarty.
Rozbił się tutaj, pomyślałam. Dawno temu.
Dotarłam w pobliże owalnego kokpitu ze szklaną — a raczej chyba
z wysokoudarowego plastiku — kopułą, która była nietknięta. W ciągu wieków
wyczerpały się zasoby energii, uniemożliwiając samoczynne otwarcie się kokpitu,
ale znalazłam panel ręcznego otwierania tam, gdzie się spodziewałam. Starłam
z niego kurz i odkryłam napis — w naszym języku. Głosił: AWARYJNE
OTWIERANIE KOPUŁY.
Tak więc statek skonstruowali ludzie. Zatem musiał być bardzo stary. Zapewne
tak stary, jak urządzenia Detritusa i pas kosmicznego złomu.
Pociągnęłam dźwignię — bez żadnego rezultatu. Mechanizm się zaciął. Oparłam
dłonie na biodrach, zastanawiając się nad włamaniem do środka, ale szkoda mi
było niszczyć osłonę kabiny. To był zabytek, który powinien stać na piedestale
w muzeum Płomiennej, pośród naszych szanowanych wojowników. W kokpicie
nie było szkieletu, więc pilot zdołał się wydostać albo spoczywał tu tak długo, że
nawet jego kości obróciły się w pył.
No dobrze, będę delikatna. Umiałam być delikatna. Niewiarygodnie delikatna.
No, niemal zawsze.
Przymocowałam linę świetlną do dźwigni otwierającej osłonę, a następnie
przeszłam po kadłubie statku do sterty kamieni przy jego ogonie i drugi jej koniec
przytwierdziłam do głazu. W ten sposób lina została oddzielona od bransolety,
która przestała się jarzyć. Lina mogła przez godzinę lub dwie działać bez źródła
zasilania, ale jej długość pozostawała taka sama jak w momencie odłączenia.
Mocno oparłam się plecami o ścianę jaskini i pchnęłam głaz nogami. Zaczął się
staczać ze sterty kamieni i gdy tylko usłyszałam szczęk dźwigni, stuknięciem
palcami odłączyłam świecącą linę. Oba jej końce odczepiły się i znikła
w bransolecie.
Zrobiwszy to, wróciłam do panelu i znalazłam dźwignię przesuniętą, a osłonę
kokpitu odchyloną. Z nabożeństwem otworzyłam ją całkiem, strącając kaskady
pyłu. Wnętrze było nadzwyczaj dobrze zachowane. W istocie, kiedy wśliznęłam się
do środka, odkryłam, że skóra fotela stwardniała, ale nie popękała i nie zbutwiała.
Podobny układ sterowania, pomyślałam, kładąc lewą dłoń na manetce, a prawą
na kuli sterowania, wkładając palce w jej zagłębienia. W muzeum siedziałam
w replice takiego kokpitu, ale nie w prawdziwym myśliwcu.
Włożyłam rękę do kieszeni i dotknęłam odznaki ojca, którą wyjęłam ze skrytki,
zanim ruszyłam w głąb tuneli. Wyjęłam ją i pozwoliłam, by rozbłysła w blasku
bransolety. Czy właśnie takie przyjemne wrażenie, że znalazł się we właściwym
miejscu, miał mój ojciec, siedząc w kokpicie? Co by pomyślał, gdyby wiedział, że
jego córka całymi dniami poluje na szczury? I zamiast zdawać egzamin na pilota,
siedzi tutaj, w tej ciemnej jaskini?
Pomyślałby, że się poddałam, zamiast walczyć?
— Nie poddałam się! — wykrzyknęłam. — Nie uciekłam!
Jednak... no cóż, tak właśnie zrobiłam. Tylko co innego mogłam uczynić? Nie
mogłam walczyć z systemem. Jeśli admirał osobiście — jako dowódca SPŚ — nie
chciała mnie przyjąć, nic nie mogłam na to poradzić.
Poczułam gniew. Frustrację i nienawiść. Nienawidziłam SPŚ za to, jak
potraktowały mojego ojca, miałam żal do matki i nauczycieli — wszystkich
dorosłych, którzy pozwolili mi marzyć, chociaż z pewnością znali prawdę.
Zamknęłam oczy i niemal poczułam moc silnika tej maszyny. Prawie czułam siłę
przeciążenia przy skręcie. I zapach wpadającego do kokpitu rześkiego i czystego
powietrza w górnej warstwie atmosfery.
Bardzo chciałam poczuć to wszystko. Jednak gdy otworzyłam oczy, siedziałam
w zakurzonym starym wraku myśliwca. Nigdy nie będę latać. Uniemożliwili mi to.
Odezwał się cichy głos w mojej podświadomości.
A jeśli to właśnie jest test?
Co jeżeli... jeżeli chcieli zobaczyć, co zrobię? Szlag, a jeśli pani Vmeer kłamała?
Jeśli uciekłam niepotrzebnie — lub gorzej, jeśli w ten sposòb dowiodłam, że jestem
takim samym tchórzem, za jakiego wszyscy uważali mojego ojca?
Zaklęłam, sprawdziwszy czas na zegarku w bransolecie. Cztery godziny. Do
egzaminu zostały cztery godziny. Tymczasem szłam tutaj przez cały dzień.
W żaden sposób nie zdążę wrócić do Płomiennej na czas. A może?
— Dąż do gwiazd, Spensa — szepnęłam.
Musiałam spróbować.
5
M ijały godziny.
Przedtem kipiałam od gniewu jak wulkan. Teraz czułam tylko lodowaty
chłód. Odrętwienie.
Z innej części budynku dochodziły odgłosy przyjęcia.
Byłam zmęczona, zażenowana, a przede wszystkim bezradna. Czy nie powinnam
szaleć z wściekłości, złamać ołówek i powywracać ławki? Grozić krwawą zemstą
moim nieprzyjaciołom, ich dzieciom i wnukom? W sposób typowy dla Spensy?
Zamiast tego tylko siedziałam i patrzyłam przed siebie. Aż odgłosy przyjęcia
przycichły. W końcu do sali zajrzała jedna z instruktorek.
— Hm, powinnaś opuścić salę.
Nie ruszyłam się.
— Na pewno nie chcesz wyjść?
Będą musieli mnie stąd wywlec. Wyobraziłam to sobie — bardzo heroicznie
i śmiało — ale instruktorka nie miała na to ochoty. Zgasiła światła i zostawiła mnie
tam, siedzącą w czerwonopomarańczowym blasku oświetlenia awaryjnego.
W końcu wstałam i podeszłam do stolika pod ścianą, na którym Żelazna Dama
— może przypadkowo — pozostawiła testy dzieci Pierwszych Obywateli.
Spojrzałam na nie; na każdym widniało tylko nazwisko, miejsca na odpowiedzi
pozostały puste.
Podniosłam leżący na wierzchu test, oddany jako pierwszy. Był podpisany przez
Jorgena Weighta, a pierwszym pytaniem było:
1. Podaj nazwy czterech największych bitew, w wyniku których Zjednoczone
Jaskinie Śmiałych uzyskały niepodległość jako pierwsze duże państwo na
Detritusie.
Podchwytliwe pytanie, gdyż ludzie często zapominali o potyczce przy Unicarn
— o której mówiono rzadziej niż o innych. Jednak to wtedy nowo powstałe SPŚ po
raz pierwszy użyły myśliwców drugiej generacji, zbudowanych w tajemnicy
w Płomiennej. Wróciłam do mojego stolika i usiadłam, a potem napisałam
odpowiedź na to pytanie.
Przeszłam do następnego i kolejnego. To były dobre pytania. Nie tylko o daty
i części myśliwców. Było kilka zadań matematycznych, z obliczania prędkości
bojowych. Najwięcej jednak dotyczyło intencji, opinii i zamiłowań. Zmagałam się
z dwoma takimi, nie mogąc zdecydować, czy powinnam napisać to, czego
oczekiwano, czy to, co moim zdaniem jest prawidłową odpowiedzią.
W obu przypadkach wybrałam to drugie. Tylko jakie to teraz miało znaczenie?
Kiedy kończyłam, usłyszałam ludzi rozmawiających na zewnątrz. Sądząc po
odgłosach, dozorców.
Nagle poczułam się głupio. Mam wrzeszczeć i zmusić jakiegoś nieszczęsnego
dozorcę, żeby wywlókł mnie stąd za włosy? Zostałam pokonana. Nie da się wygrać
każdej walki i nie wstyd przegrać, gdy nieprzyjaciel ma liczebną przewagę.
Zamknęłam książeczkę z testem i postukiwałam w nią ołówkiem, wciąż siedząc
w półmroku, ledwie widząc ją w blasku oświetlenia awaryjnego.
Zaczęłam rysować na odwrocie książeczki myśliwiec w kształcie litery W i
nagle przyszła mi do głowy szalona myśl. SPŚ nie były od razu regularną formacją;
stworzyła je gromada marzycieli, którzy wpadli na ten zwariowany pomysł.
Naprawić urządzenia i zbudować statki w oparciu o plany, które przetrwały
awaryjne lądowanie na tej planecie.
Skonstruowali myśliwce.
Drzwi się otwarły, wpuszczając światło z korytarza. Usłyszałam stuk stawianego
na ziemi wiadra i dwie osoby narzekające na bałagan w sali balowej.
— Zaraz wyjdę — powiedziałam, kończąc rysować. Myśląc. Zastanawiając się.
Marząc.
— Dlaczego jeszcze tu siedzisz, dziecko? — spytał dozorca. — Nie chciałaś iść
na przyjęcie?
— Nie byłam w nastroju do świętowania.
— Źle ci poszedł test? — mruknął dozorca.
— Okazało się, że to nieistotne — odrzekłam. Spojrzałam na niego, lecz we
wpadającym z korytarza świetle był tylko czarną sylwetką w drzwiach. — Czy
kiedyś... — zaczęłam. — Miałeś kiedyś poczucie, że zmuszono cię, żebyś został
tym, kim jesteś?
— Nie. Może jednak sam się zmusiłem.
Westchnęłam. Matka pewnie zamartwia się o mnie. Wstałam i podeszłam do
ściany, pod którą instruktor położył mój plecak.
— Dlaczego tak bardzo tego chcesz? — spytał dozorca. Czy jego głos nie
wydawał mi się znajomy? — Latanie jest niebezpieczne. Wielu pilotów ginie.
— Prawie co drugi zostaje zestrzelony w ciągu pięciu pierwszych lat —
powiedziałam. — Jednak nie wszyscy giną. Niektórzy się katapultują. Inni zostają
zestrzeleni, ale przeżywają.
— Tak, wiem.
Zamarłam, a potem spojrzałam na niego. Nie mogłam dostrzec jego twarzy, ale
na jego piersi coś błyszczało. Odznaczenia? Odznaka pilota? Wytężyłam wzrok
i dostrzegłam kurtkę oraz spodnie pilota.
To nie był dozorca. Nadal słyszałam ich głosy; żartowali na korytarzu.
Wyprostowałam się. Mężczyzna powoli podszedł do mojego stolika i w świetle
lampek awaryjnych zobaczyłam, że jest stary, może po pięćdziesiątce, i z białymi
jak mleko wąsami. Idąc, wyraźnie utykał.
Wziął test, który wypełniłam, i przejrzał go.
— Zatem dlaczego? — spytał w końcu. — Dlaczego tak ci zależy? Te testy
nigdy nie zawierają najważniejszego pytania. Dlaczego chcesz być pilotem?
Aby się wykazać i oczyścić imię mojego ojca. Taka odpowiedź cisnęła mi się na
usta, zmagając się z nieco inną. Z czymś, co czasem mówił mój ojciec, a co tkwiło
głęboko w mojej podświadomości, często przyćmiewane przez myśli o zemście
i odkupieniu.
— Ponieważ widzi się niebo — szepnęłam.
Mężczyzna wydał z siebie nieartykułowany pomruk.
— Nazywamy się Śmiałymi — powiedział. — To najważniejsza cecha naszego
ludu; fakt, że nigdy się nie poddajemy. A mimo to Żelazna Dama zawsze jest taka
zdziwiona, gdy ktoś się jej przeciwstawia.
Potrząsnął głową, a potem odłożył test. Umieścił na nim coś.
Odwrócił się, żeby odejść.
— Zaczekaj — powiedziałam. — Kim jesteś?
Zatrzymał się w drzwiach i padające z korytarza światło wyraźnie ukazało jego
twarz, te wąsy i oczy, które wydawały się... stare.
— Znałem twojego ojca.
Chwileczkę. Przecież znałam ten głos.
— Kundel? — wymamrotałam. — To ty. Byłeś jego skrzydłowym!
— W innym życiu — odparł. — Siódma zero zero pojutrze, budynek F, sala C-
14. Pokaż tę odznakę, to cię wpuszczą.
Odznakę? Wróciłam do stolika i na wypełnionym przeze mnie teście znalazłam
odznakę kadeta.
Złapałam ją.
— Przecież Żelazna Dama powiedziała, że nigdy nie wpuści mnie do kokpitu.
— Ja to załatwię z Żelazną Damą. To moja szkoła i ja mam decydujące zdanie;
nawet ona nie może tego zmienić. Jest na to zbyt ważną osobą.
— Zbyt ważną? Żeby wydać rozkaz?
— Wojskowy protokół. Kiedy ktoś ma tak wysoką rangę, że dowodzi powietrzną
armadą, jest zbyt ważną osobą, żeby wtrącać się do pracy kwatermistrza.
Przekonasz się. Sądząc po tym teście, wiesz już dużo — ale jeszcze nie wszystko.
Na siedemnaste pytanie udzieliłaś złej odpowiedzi.
— Siedemnaste... — Pospiesznie przerzuciłam kartki. — Pytanie o postępowanie
w obliczu przytłaczającej przewagi wroga?
— Prawidłowa odpowiedź to wycofać się i czekać na posiłki.
— Wcale nie.
Zesztywniał, a ja natychmiast ugryzłam się w język. Chyba nie powinnam się
spierać z kimś, kto właśnie dał mi odznakę kadeta?
— Wpuszczę cię do nieba — powiedział — ale z innymi nie pójdzie ci łatwo. Ze
mną zresztą też. Nie licz na sprawiedliwe traktowanie.
— A coś takiego istnieje?
Uśmiechnął się.
— Śmierć jest sprawiedliwa. Wszystkich nas traktuje tak samo. Siódma zero
zero. Nie spóźnij się.
CZĘŚĆ DRUGA
7
D rzwi windy otworzyły się i ujrzałam miasto, które nie powinno istnieć.
Alta przede wszystkim była bazą wojskową, tak więc może określenie
„miasto” było trochę na wyrost. Jednak drzwi windy znajdowały się ponad
dwieście metrów od właściwej bazy. Wzdłuż prowadzącej do niej drogi stały
sklepy i domostwa. Była prawdziwym miastem, zamieszkanym przez upartych
farmerów, uprawiających pasy zieleni wokół.
Czekałam w kabinie windy, aż opuszczą ją inni pasażerowie. Oto stanęłam na
progu nowego życia, o jakim zawsze marzyłam. Odkryłam, że waham się, stojąc
tam z plecakiem pełnym ubrań i czując jeszcze na czole pożegnalny pocałunek
matki.
— Och, czyż nie jest to najpiękniejszy widok na świecie? — powiedział ktoś za
moimi plecami.
Zerknęłam przez ramię. Mówiąca to dziewczyna miała mniej więcej tyle lat co
ja. Była wyższa ode mnie, z brązową skórą i długimi kręconymi czarnymi włosami.
Widziałam ją wcześniej w windzie i zauważyłam jej odznakę kadeta. Mówiła
z lekkim akcentem, którego nie rozpoznawałam.
— Nadal sądzę, że to nie dzieje się naprawdę — powiedziała. — Myślisz, że
stroją sobie z nas okrutne żarty?
— A czy dzięki temu zyskaliby nad nami jakąś przewagę taktyczną? —
zapytałam.
Wzięła mnie pod rękę w zbyt poufały sposób.
— Poradzimy sobie z tym. Po prostu zrób głęboki wdech. Wyciągnij rękę. Złap
gwiazdę. Tak mówi Święta.
Nie miałam pojęcia, co myśleć o jej zachowaniu. Ludzie zwykle traktowali mnie
jak trędowatą; z pewnością nie brali mnie pod rękę. Byłam tak zaskoczona, że nie
opierałam się, gdy wychodząc z windy, pociągnęła mnie za sobą. Poszłyśmy
szerokim chodnikiem prowadzącym przez miasto do bazy.
Wolałabym iść z Rodgem, ale zeszłego wieczoru wezwano go, żeby zapytać
o coś związanego z egzaminem, i do tej pory nie zawiadomił mnie, o co chodziło.
Miejmy nadzieję, że nie miał jakichś kłopotów.
Dziewczyna i ja minęłyśmy fontannę. Prawdziwą fontannę, taką jak w bajkach.
Obie przystanęłyśmy, żeby się pogapić, i uwolniłam moją rękę z jej uścisku.
Miałam ochotę się obrazić, ale ona wydawała się taka szczera...
— Ta muzyka grana przez wodę — powiedziała. — Czy to nie najcudowniejszy
z dźwięków?
— Najcudowniejszym dźwiękiem są biadania moich wrogów, wykrzykujących
moje imię pod niebiosa ochrypłymi, agonalnymi głosami.
Dziewczyna spojrzała na mnie, przechylając głowę w bok.
— Niech cię gwiazdy mają w opiece.
— Przepraszam. To cytat z pewnej książki. — Wyciągnęłam do niej rękę. Lepiej
dobrze żyć z innymi kadetami. — Mój kryptonim to Spin.
— Kimmalyn — powiedziała, ściskając moją dłoń. — Hm, czy już powinniśmy
mieć przydomki?
— Uprzedzam wydarzenia. W którym pokoju masz się stawić?
— Hm... — Sięgnęła do kieszeni i wyjęła kartkę. — C-14? Poziom kadetów B.
— Tak samo jak ja.
— Przydomek... przydomek... — mruczała Kimmalyn. — Jaki powinnam
wybrać?
— Kilerka? — podsunęłam. — Smuga? Nie, to zbyt dwuznaczne. Masakra?
— Może jakieś łagodniejsze?
— Masz być wojowniczką. Potrzebne ci imię budzące strach.
— Nie wszystko jest związane z wojną!
— Hm, prawie wszystko, a szczególnie szkoła pilotów. — Zmarszczyłam brwi,
ponownie zwracając uwagę na jej akcent. — Skąd jesteś? Zgaduję, że nie
z Płomiennej.
— Urodziłam się i wychowałam w Jaskini Obfitości. — Nachyliła się do mnie.
— Tak ją nazywamy, chociaż nic tam nie rośnie.
— Obfitości — powtórzyłam. Ta jaskinia znajdowała się niedaleko Płomiennej
i też należała do Ligi Śmiałych. — To tam osiedliły się klany załogi „Antiocha”,
tak?
„Antioch” był jednym z niszczycieli dawnej floty, zanim musieliśmy się ukryć
na Detritusie.
— Yhm. Moja prababka była asystentką kwatermistrza. — Zmierzyła mnie
wzrokiem. — Mówisz, że twój nick to Spin? Nie powinnaś wybrać sobie czegoś
takiego jak Lament lub Pożeraczka Wrogów?
Wzruszyłam ramionami.
— Ojciec nazywał mnie Spin.
Słysząc to, uśmiechnęła się promiennie. Cholera, przyjęli tę dziewczynę, a mnie
nie chcieli? Co SPŚ próbowały stworzyć? Kółko panienek robiących na drutach?
Dotarłyśmy do bazy, kompleksu wysokich, poważnie wyglądających budynków
otoczonych murem. Tuż przy nim nie było farm, tylko prawdziwy sad.
Przystanęłam na chodniku i znów zaczęłam się gapić. Widziałam te drzewa
z daleka, ale z bliska wydawały się ogromne. Prawie trzy metry wysokości!
Dotychczas największą rośliną, jaką widziałam, był grzyb sięgający mi do pasa.
— Posadzili je zaraz po Bitwie o Altę — powiedziała Kimmalyn. — Ludzie
zgłaszający się do służby tutaj byli bardzo odważni, skoro narażali się na kontakt
z powietrzem i ataki Krelli.
Z podziwem spojrzała na niebo, a ja zastanawiałam się, czy widzi je po raz
pierwszy.
Podeszłyśmy do punktu kontrolnego w murze i pokazałam wartownikowi moją
odznakę, niemal spodziewając się szorstkiego przyjęcia — takiego, jakie zawsze
musiałam znosić ze strony Aluko, wchodząc do Płomiennej. Jednak znudzony
wartownik tylko odznaczył nasze nazwiska na liście i przepuścił nas machnięciem
ręki. Niezbyt uroczyste oficjalne przyjęcie w bazie Alta. Cóż, wkrótce będę tak
sławna, że wartownik przy drzwiach będzie salutował mi z daleka.
Znalazłszy się wewnątrz, ruszyłyśmy w kierunku budynków, dołączając do
grupki innych kadetów. Z tego, co wiedziałam, około dwudziestu pięciu
kandydatów zdało egzamin i zostało podzielonych na trzy grupy. Tylko najlepsi
z najlepszych mieli ukończyć szkołę pilotażu i pełnić służbę pilotów.
Kimmalyn i ja wkrótce doszłyśmy do sporego parterowego baraku w pobliżu
stanowisk startowych. Szkoła pilotażu. Ledwie powstrzymywałam chęć
podbiegnięcia do rzędu błyszczących myśliwców przygotowanych do lotu — jak
na jeden dzień dość się już dziś gapiłam.
W budynku znalazłyśmy szerokie korytarze. Większość z nich prowadziła do sal
wykładowych. Kimmalyn z piskiem pobiegła porozmawiać z innym kadetem,
którego najwyraźniej znała. Stanęłam pod oknem wychodzącym na zewnątrz
i patrzyłam w niebo, czekając na nią.
Odkryłam, że jestem zaniepokojona. Nie czekającym mnie szkoleniem, ale
całym tym miejscem. Jest zbyt wielkie i za dużo tu przestrzeni. Korytarze były
ponad metr szersze niż w większości budynków Płomiennej, a zabudowania bazy
stały obok siebie, a nie jedno na drugim. Niebo było nad nimi, zawsze obecne,
groźne. Nawet oddzielona od niego polem siłowym — równie niewidocznym jak
to, którego używały myśliwce — czułam się odsłonięta.
Będę musiała tu spać. Mieszkać, jeść, egzystować. Wszystko to na otwartej
przestrzeni. Chociaż lubiłam niebo, to nie oznaczało, że chciałam, by spoglądało na
mnie w każdej intymnej chwili.
Po prostu będę musiała sobie z tym radzić, pomyślałam. Wojowniczka nie może
sobie wybierać noclegu. Powinna dziękować gwiazdom, jeśli może wybrać pole
bitwy. To cytat z Podboju kosmosu Junmiego. Uwielbiałam opowieści Babki
o Junmim niemal tak bardzo, jak te o dawnych wikingach, nawet jeśli nie było
w nich tyle obcinania głów.
Kimmalyn wróciła i znalazłyśmy naszą salę. Zrobiłam głęboki wdech. Czas
zostać pilotem.
Pchnęłyśmy drzwi.
8
N ie będziesz latać.
Nigdy nie słyszałam bardziej druzgocących słów. Kiedy wróciliśmy do
klasy, Cobb wskazał mi wolny fotel pod ścianą. Nie w kokpicie.
Opadłam na fotel i usadowiłam się wygodnie, czując się pokonana.
— Te urządzenia — powiedział Cobb, stukając palcami w jedno z pudeł
przymocowanych z przodu kokpitów — to projektory holograficzne. Stare modele
z czasów, gdy mieliśmy flotę. Kiedy te urządzenia są włączone, macie złudzenie,
że znajdujecie się w kokpicie myśliwca; pozwalają nam szkolić pilotów, nie
ryzykując utraty prawdziwych maszyn. Jednak ta symulacja nie jest doskonała.
Płynnie tworzy obraz, ale nie potrafi wytwarzać przeciążeń. Będziecie musieli
ćwiczyć na wirówce, żeby do nich przywyknąć. Zgodnie z tradycją SPŚ, każdy
z was wybiera sobie kryptonim. Sugeruję, żebyście dobrze przemyśleli ten wybór,
ponieważ będziecie je nosili do końca życia. I tak będą was nazywali najważniejsi
dla was ludzie — wasi partnerzy.
Palant podniósł rękę.
— Nie podawaj mi go teraz, kadecie — powiedział Cobb. — Wystarczy, jeśli
wybierzesz go w ciągu pięciu dni. Teraz chcę, żebyście...
Drzwi sali otworzyły się z trzaskiem. Zerwałam się na równe nogi, ale to nie był
atak ani alarm bojowy.
To był Rig. I miał odznakę kadeta.
— Zastanawiałem się, czy się zjawisz — rzucił Cobb, podnosząc leżące na
biurku papiery. — Rodge McCaffrey? Uważasz, że to dobry pomysł spóźniać się
na pierwsze zajęcia w szkole pilotów? Kiedy zaatakują Krelle, też się spóźnisz?
Rig chwytał oddech i kręcił głową, blady jak biała flaga. Ale... był kadetem.
Zaniepokoiłam się, gdy wczoraj wieczorem wezwano go na rozmowę o teście, ale
wyglądało na to, że się dostał! Chciałam krzyczeć z radości.
Jednak Rig w żadnym razie nie spóźniłby się bez ważnego powodu. Ten chłopak
miał zaplanowane przerwy na kichanie, kiedy był przeziębiony. Otworzyłam usta,
ale zamknęłam je, gdy Cobb spojrzał na mnie.
— Panie kapitanie — wykrztusił w końcu Rig, złapawszy oddech. — Winda.
Zepsuta.
Cobb przeszedł przez salę i wcisnął guzik interkomu.
— Jax — powiedział — zechcesz sprawdzić, czy mieliśmy dziś jakąś awarię
windy?
— Nie muszę sprawdzać, kapitanie — odparł głos z głośnika nad przyciskiem.
— Winda 103-D stała zepsuta przez dwie godziny z uwięzionymi w niej ludźmi.
Od kilku miesięcy mamy z nią kłopoty.
Cobb zwolnił przycisk i spojrzał na Riga.
— Mówią, że uzyskałeś najwięcej punktów na egzaminie, kadecie.
— Tak mi powiedziano, panie kapitanie. Wezwano mnie, a admirał wręczyła mi
nagrodę i dyplom. Przepraszam za spóźnienie. Nie chciałem tego, szczególnie
pierwszego dnia. Umierałem z niepo...
— Taak, wystarczy — przerwał Cobb, wskazując mu jeden z foteli. — Nie
nadużywaj mojej dobrej woli, synu.
Rig ochoczo zajął miejsce, ale potem zauważył mnie pod ścianą i pokazał mi
podniesiony kciuk. Udało nam się. Dostaliśmy się oboje, a Rig z najlepszym
wynikiem, co było wspaniałe — tak więc przynajmniej w jego przypadku egzamin
był uczciwy.
Cobb podszedł do fotela Palanta i pstryknął włącznikiem umieszczonym na boku
skrzynki. Woal światła otoczył atrapę kokpitu — bezgłośny i migoczący, jak bańka
świetlna. Tkwiący wewnątrz niej Palant cicho — ale wyraźnie — polecił się opiece
Gwiazdy Północy. Siedząc na fotelu, wyciągnęłam szyję.
— Możecie być zdezorientowani — rzekł Cobb, podchodząc i włączając
maszynę Arturo, a następnie Nedda. — Chociaż nie może się równać
z prawdziwym lataniem, to całkiem niezły substytut.
Czekałam spięta, gdy obchodził krąg, włączając jedną maszynę po drugiej.
Każdy kadet wydawał jakiś odgłos zachwytu — cichy jęk lub okrzyk. Z łamiącym
się sercem patrzyłam, jak Cobb odwraca się plecami do ostatniej atrapy i odchodzi
na środek pomieszczenia.
Nagle, jakby przypomniawszy sobie o czymś, spojrzał przez ramię na mnie.
O mało nie padłam z niepokoju.
W końcu wskazał mi wolny kokpit. Wyskoczyłam z fotela i wgramoliłam się do
atrapy, zanim włączył skrzynkę. Wokół mnie rozbłysło światło i nagle siedziałam
w kokpicie myśliwca klasy Poco, czekającego na polu startowym przed
budynkiem. Złudzenie było tak niewiarygodnie realistyczne, że westchnęłam,
a potem wystawiłam rękę z kabiny, żeby się upewnić. Kiedy wetknęłam weń rękę,
hologram w tym miejscu zafalował i rozpadł się na drobinki światła — jak
wirujący w powietrzu pył.
Wyjęłam z niego dłoń, po czym obejrzałam przyrządy: dźwignię przepustnicy,
deskę rozdzielczą z mnóstwem przycisków oraz trackball przy mojej prawej ręce.
Ten ostatni był kulą, którą mogłam objąć dłonią, z zagłębieniami na palce
i przyciskami przy ich końcach.
Za holograficzną osłoną kabiny widziałam pozostałe „jednostki”, stojące rzędem
przed wiernie przedstawioną Bazą Alta. Mogłam nawet spojrzeć w górę i zobaczyć
niebo, a na nim ledwie widoczne zarysy pasa śmieci... wszystko.
Wąsata twarz Cobba wyłoniła się z nieba — niczym oblicze któregoś ze
Świętych — gdy nachylił się przez hologram, żeby zadać mi pytanie.
— Podoba ci się, kadecie?
— Tak, panie kapitanie. Bardzo.
— To dobrze. Nie strać tego.
Spojrzałam mu w oczy i skinęłam głową.
Wycofał się.
— No dobrze, kadeci — powiedział. Jego głos zdawał się dochodzić zewsząd, co
było niesamowite. — Nie traćmy czasu. Każdego dnia, gdy wy się szkolicie,
dobrzy piloci giną w walce, nie mając waszego wsparcia. Załóżcie hełmy, które są
pod waszymi nogami.
Zrobiłam to i głos Cobba teraz płynął ze słuchawek w hełmie.
— Poćwiczmy start — rzucił. — To powinno...
— Panie kapitanie! — przerwał mu Palant. — Mogę im pokazać.
Przewróciłam oczami.
— W porządku, dowódco eskadry — oznajmił Cobb. — Chętnie pozwolę komuś
wykonać za mnie tę harówkę. Zobaczymy, jak poprowadzisz ich w niebo.
— Tak jest! — rozochocił się Palant. — Załoga, wasze myśliwce nie muszą
używać silnika do zwiększania lub obniżania pułapu. Do tego służy pierścień
unoszący. To urządzenie w kształcie pętli pod każdym gwiazdolotem. Włącza się
go przyciskiem, który jest... hm... na górze konsoli; to ten czerwony guzik. Nigdy
nie wyłączajcie go w czasie lotu, inaczej spadniecie jak kawał kosmicznego złomu.
Jedną z maszyn w rzędzie nagle podświetlił od dołu blask włączonego
pierścienia unoszącego.
— Używajcie kuli sterującej do skręcania w prawo i w lewo — ciągnął Palant —
oraz krótkich manewrów. Aby szybko się wznieść, złapcie tę dźwigienkę obok
rączki przepustnicy i pchnijcie ją do przodu.
Gwiazdolot Palanta uniósł się pionowo w niebo. Jego maszyna, tak jak nasze,
była klasy Poco. Te myśliwce przypominały ołówki ze skrzydłami, ale były
szybkie. A ja siedziałam w kabinie jednego z nich. Wprawdzie była to symulacja
lotu, ale zawsze.
Wcisnęłam czerwony guzik i cała tablica kontrolna rozjarzyła się. Z uśmiechem
chwyciłam prawą ręką kulę sterowania, a lewą dźwignię kontroli wysokości.
Moja maszyna wykonała gwałtowny skok w tył i uderzyła w stojący za nami
budynek.
I nie była jedyną. Nasze maszyny miały o wiele czulsze stery, niż się
spodziewaliśmy. Rig jakimś cudem obrócił swoim podwoziem do góry; Kimmalyn
pomknęła w niebo, a potem wrzasnęła, przerażona tym gwałtownym manewrem
i zbyt energicznie obniżyła wysokość, rozpłaszczając maszynę na polu startowym.
— Tylko dźwignia wysokości — powiedział Palant. — Na razie nie dotykajcie
kuli sterowania, kadeci!
Cobb gdzieś cicho chichotał.
— Panie kapitanie! — rzekł Palant. — Ja... ee... To... — Urwał. — Hm...
Cieszyłam się, że nikt nie widzi, jak mocno się zaczerwieniłam. Sądząc po
poprzewracanych stołach i rozsypanej żywności, wleciałam moją maszyną do
holograficznej wersji szkolnej stołówki. Miałam wrażenie, że powinno mną
zatelepać, lecz choć mój fotel lekko wibrował, nie była to wierna symulacja
wstrząsów w czasie lotu.
— Gratulacje, kadeci — odezwał się Cobb. — Jestem pewny, że połowa z was
już nie żyje. Jakieś przemyślenia, dowódco eskadry?
— Nie spodziewałem się, że są aż tak beznadziejni, panie kapitanie.
— Nie jesteśmy beznadziejni — warknęłam. — Tylko... entuzjastyczni.
— I może trochę stropieni — dodała Kimmalyn.
— Mów za siebie — powiedział dziewczęcy głos w moich słuchawkach. Jak ona
miała na imię? Hudiya, ta dziewczyna z kucykiem i w luźnej kurtce. Śmiała się. —
Och, mój brzuch. Myślałam, że zwymiotuję. Mogę to powtórzyć?
— Powtórzyć? — zdziwiła się Kimmalyn.
— To było niesamowite!
— Przecież powiedziałaś, że o mało nie zwymiotowałaś.
— W pozytywnym sensie.
— Jak można zwymiotować w pozytywnym sensie?
— Uwaga! — warknął Cobb. Holograficzny obraz stracił ostrość i nagle
wszystkie nasze maszyny znów stały w równym rzędzie, nieuszkodzone. Cobb
najwidoczniej wcisnął reset. — Jak wielu nowych pilotów jesteście zaskoczeni
tym, jak czułe są stery waszych maszyn. Za pomocą pierścienia unoszącego
i silnika możecie wykonywać precyzyjne manewry — szczególnie, kiedy będzie
ćwiczyć używanie promieni laserowych. Jednak taka zwrotność ma swoją cenę.
Pilotując myśliwiec, naprawdę bardzo łatwo można się zabić. Dlatego dzisiaj
będziecie ćwiczyć trzy rzeczy. Wznoszenie. Opadanie. I jak się nie zabić, robiąc
jedno i drugie. Zrozumiano?
— Tak jest! — odpowiedzieliśmy chórem.
— Ponadto nauczycie się posługiwać radiem. Służą do tego niebieskie przyciski
po lewej stronie deski rozdzielczej. Musicie wiedzieć, jak utrzymywać łączność
z całą eskadrą albo tylko ze swoim partnerem. Role innych przycisków omówimy
później. Teraz nie chcę was rozpraszać. Tylko gwiazdy wiedzą, czy moglibyście
zrobić coś gorszego od tego, co wyczynialiście przed chwilą, ale nie zamierzam
dawać wam po temu okazji!
— Tak jest! — krzyknęliśmy.
Tak więc przez następne trzy godziny startowaliśmy i lądowaliśmy.
Było to bardzo irytujące, ponieważ czułam, że powinnam móc robić znacznie
więcej. Tak pilnie się uczyłam i powtarzałam w myślach wszystkie czynności.
Uważałam, że je opanowałam.
Niestety, nie. Dowodził tego mój fatalny pierwszy start. Irytowała mnie moja
nieudolność.
Tylko ćwicząc, mogłam ją przezwyciężyć, tak więc zaczęłam wykonywać te
manewry. Wznoszenie i opadanie. Wznoszenie i opadanie. Raz za razem. Robiłam
to z zaciśniętymi zębami i silnym postanowieniem, że nie rozbiję się ponownie.
W końcu wszyscy zdołaliśmy po pięć razy wystartować i wylądować, nie
rozbijając się. Kiedy Cobb znów posłał nas w górę, wyrównałam i zatrzymałam
maszynę na wskazywanych przez wysokościomierz pięciuset metrach.
Odetchnęłam, wygodnie wyciągając się na fotelu, gdy dołączali do mnie pozostali
kadeci.
Palant przemknął obok i wykonał beczkę, zajmując miejsce w szyku. Pozer.
— W porządku, dowódco eskadry — rzekł Cobb. — Połącz się z eskadrą
i odbierz sygnał gotowości od każdego jej członka. Będziesz to robił przed każdym
zadaniem, sprawdzając, czy nikt nie ma kłopotów z maszyną lub ze zdrowiem.
Piloci, jeśli spodziewacie się jakichś kłopotów, meldujcie o tym waszemu dowódcy
eskadry. Jeśli polecicie walczyć, wiedząc, że wasz statek nie jest w pełni sprawny,
będziecie odpowiedzialni za ewentualne szkody.
— Panie kapitanie — zapytał przez radio Bim. — Czy to prawda, że jeśli
podczas szkolenia rozbijemy prawdziwy statek, to nie ukończymy szkoły?
— Zazwyczaj — odparł Cobb — jeśli kadet rozbija swoją maszynę, świadczy to
o jakimś zaniedbaniu, co dowodzi, że nie należy mu powierzać takiego sprzętu.
— A jeśli się katapultujemy? — dociekał Bim. — Słyszałem, że kadeci biorą
udział w prawdziwych starciach. Jeśli ktoś zostanie zestrzelony i katapultuje się,
czy to oznacza skreślenie? Z listy pilotów?
Cobb przez chwilę milczał.
— To nie jest regułą — rzekł.
— Tylko tradycją, tak? — spytał Bim. — Kadet, który się katapultuje i opuszcza
swoją maszynę, nie może potem latać.
— To dlatego, że chcą wyłowić tchórzy — powiedziała Hudiya. — Żeby
wyrzucić tych kadetów, którzy zbyt ochoczo się katapultują.
Poczułam przypływ adrenaliny, jak zawsze, gdy ktoś wypowiedział słowo
„tchórz”. Tym razem jednak nie było skierowane do mnie i nigdy nie będzie. Ja
nigdy się nie katapultuję.
— Prawdziwi piloci — rzekł jeden z kumpli Palanta — najlepsi z najlepszych?
Tacy potrafią wylądować nawet uszkodzonym przez wroga statkiem. Pierścienie
unoszące są tak cenne, że piloci muszą je chronić, ponieważ pilot jest wart mniej
niż...
— Wystarczy, Arturo — uciął Cobb. — Rozpuszczasz głupie plotki. Cenni są
zarówno piloci, jak i myśliwce. Wy, kadeci, macie nie zwracać uwagi na gadki
o konieczności lądowania uszkodzoną maszyną, jakie możecie usłyszeć od kadetów
z innych klas. Rozumiecie? Jeśli nieprzyjaciel uszkodzi waszą maszynę, macie się
katapultować. Nie dbajcie o konsekwencje, tylko o swoje życie. Takie zdarzenie
nie wpłynie na karierę dobrego pilota, bez względu na tradycję.
Zmarszczyłam brwi. Słyszałam co innego. Pilotom, którzy zostali zestrzeleni,
dawano drugą szansę. Ale kadetom? Po co dawać dyplom komuś, kto dał się
zestrzelić, skoro potrzebni są tylko najlepsi?
— Przysięgam, że ta głupia duma — narzekał Cobb — zabiła więcej pilotów niż
Krelle. Dowódco eskadry, czy nie miałeś sprawdzić obecności?
— Och, racja! — rzekł Jorgen. — Eskadra kadetów B! Czas...
— Eskadra kadetów B? — powtórzył Cobb. — Wymyśl jakąś lepszą nazwę,
dowódco eskadry.
— Hm. Tak, panie kapitanie. Cóż...
— Eskadra Do Gwiazd — podpowiedziałam.
— Eskadra Do Gwiazd — powtórzył Palant, podchwytując nazwę. — Zgłosić
obecność i potwierdzić gotowość w celu identyfikacji poszczególnych maszyn!
— Do Gwiazd dwa — zgłosił się wyższy z jego dwóch kumpli. — Kryptonim
Nerd. Potwierdzam.
— Do Gwiazd trzy — powiedziała Hudiya. — Kryptonim Rzutka. Potwierdzam.
— Poważnie? — spytał Palant. — Rzutka?
— Łatwo zapamiętać, no nie? — spytała.
Westchnął.
— Do Gwiazd cztery — zgłosił się Rig. — Kryptonim Rig. O, ale to fajnie
brzmi. I... hm... potwierdzam.
— Do Gwiazd pięć — rzekł Arturo, niższy kumpel. — Kryptonim Amphisbaena.
— Amphi co? — zapytała Rzutka.
— To dwugłowy smok — wyjaśnił Arturo. — Nadzwyczaj przerażający
mitologiczny smok. Potwierdzam.
— Do Gwiazd sześć — powiedziała Kimmalyn. — Aa... kryptonim. Muszę jakiś
mieć, tak?
— Święta — zaproponowałam.
— Na gwiazdy, nie! — zaprotestowała.
— Możesz wybrać sobie jakiś później — oznajmił Cobb. — Na razie używaj
imienia.
— Nie, nie — zaprotestowała. — Po prostu mówcie na mnie Szybka. Nie traćmy
czasu. Święta zawsze mówiła: „Zrób dziś, co masz zrobić jutro”.
— W jaki sposób zrobienie czegoś teraz ma oszczędzić czas? — spytał Arturo.
— Teoretycznie każde zadanie zajmie tyle samo czasu teraz co później.
— Zamykam temat, Amphi — uciął Palant. — Do Gwiazd siedem?
— Do Gwiazd siedem — powiedział z wyraźnym akcentem głos, którego chyba
jeszcze nie słyszałam. — Kryptonim Jutrzenka. Potwierdzam.
Chwila. Kto to? Łamałam sobie głowę. Ach, to ta Wicianka z tatuażem na dolnej
szczęce. Ta, która mnie olała.
— Do Gwiazd osiem — rzucił Bim. — Bim. To moje imię, nie kryptonim. Ten
podam panu później. Nie chcę tego spieprzyć. No i potwierdzam.
— Do Gwiazd dziewięć — powiedziała Freya, ta wysoka blondynka. —
Kryptonim FM. Potwierdzam.
Za pierwszym razem sprawnie poderwała swoją maszynę, jako jedyna poza
Palantem i jego kumplami. Widząc jej drogie ciuchy i złote sprzączki butów,
pomyślałam, że ona też pewnie jest z dolnych jaskiń. Jej rodzina najwyraźniej
miała spore zasługi, skoro mogła sobie pozwolić na takie zachcianki.
— Do Gwiazd dziesięć — powiedziałam. — Kryptonim Spin. Potwierdzam.
— Jaki nieciekawy kod — rzekł Palant. — Ja będę Jagerem. Co oznacza
myśliwego w jednym z dawnych...
— Nie możesz być Jagerem — przerwał mu Cobb. — Już mamy Jagera.
W eskadrze Koszmar. Ukończył kurs dwa miesiące temu.
— Och — jęknął Palant. — Ja... hm. Nie wiedziałem.
— Może wybierz nick Palant? — zaproponowałam. — Tak nazywam cię
w myślach. Możemy cię tak nazywać.
— Nie, nie możecie.
Usłyszałam chór drwiących prychnięć — w tym niemal na pewno jedno z ust
Nedda „Nerda” Stronga, tego wyższego z dwóch kumpli Palanta.
— W porządku — rzekł Cobb, ignorując nas. — Skoro mamy to już za sobą,
może porozmawiajmy o tym, jak możecie dokądś dotrzeć.
Ochoczo kiwnęłam głową, chociaż wiedziałam, że nikt tego nie zobaczy.
— Bardzo delikatnie ujmijcie dźwignię przepustnicy — rozkazał Cobb. —
Powoli przesuńcie ją do przodu, aż na wyświetlaczu zobaczycie zero przecinek
jeden.
Zrobiłam to, nieśmiało, obawiając się powtórki poprzedniej kompromitacji, po
czym odetchnęłam z ulgą, gdy moja maszyna powoli ruszyła naprzód.
— Dobrze — powiedział Cobb. — Macie teraz prędkość zero jeden Mag. Czyli
jedną dziesiątą Mag będącą normalną prędkością bojową. Numery parzyste zniżą
się na trzysta stóp. Pewnie jesteście przyzwyczajeni do określania odległości
w metrach, ale z jakiegoś niewiadomego powodu tradycja nakazuje podawać
wysokość w stopach i przywykniecie do tego. Nieparzyste numery wzniosą się
o trzysta stóp. W ten sposób będziecie mieli trochę miejsca na bardzo nieznaczne
skręty w prawo i w lewo podczas lotu.
Zrobiłam to, co kazał, opuszczając maszynę i wyrównując. Spróbowałam skrętu
w prawo i w lewo. To było naturalne. Jakbym miała to we krwi. Jakbym...
Zawył sygnał alarmowy. Drgnęłam, przestraszona, i pospiesznie sprawdziłam
deskę rozdzielczą w obawie, że zrobiłam coś nie tak. W końcu mój mózg pojął, że
ten dźwięk nie dobywa się z mojego symulatora ani nawet z tej sali. Dobiegał
spoza budynku.
To ostrzeżenie przed atakiem, pomyślałam, zdejmując hełm, żeby lepiej słyszeć.
W bazie Alta sygnał alarmowy był inny niż w jaskiniach. Bardziej ponaglający.
Wystawiłam głowę nad baldachim hologramu i zobaczyłam, że kilkoro innych
zrobiło to samo. Cobb podszedł do okna naszej sali i spoglądał w niebo.
Dostrzegłam kilka ledwie widocznych kawałków spadającego złomu, płonących
w atmosferze. Atak Krelli.
Głośnik na ścianie zatrzeszczał.
— Cobb — rozległ się głos Żelaznej Damy. — Uniosłeś już z ziemi tych
zielonych kadetów?
Cobb podszedł do panelu na ścianie i nacisnął guzik.
— Z trudem. Wciąż jestem pewny, że któryś z nich zdoła spowodować
autodestrukcję swojej maszyny, chociaż myśliwiec Poco nie ma takiej funkcji.
— Świetnie. Niech wzbiją się wyżej i sformują szyk nad Altą.
Cobb zerknął na nas, po czym znów wcisnął guzik.
— Proszę potwierdzić, pani admirał. Chce pani, by nowi kadeci byli w powietrzu
podczas ataku?
— Poślij ich, Cobb. To zmasowany atak. Eskadra Koszmar jest w mieście na
przepustce i nie zdążę ich ściągnąć. Bez odbioru.
Cobb zawahał się, po czy rzucił rozkaz.
— Słyszeliście, co powiedziała admirał! Eskadra Do Gwiazd, na pole startowe.
Już!
10
N a pole startowe?
Już?
Po jednym dniu szkolenia?
Cobb uderzył dłonią w przycisk na biurku, wyłączając nasze projektory
holograficzne. Mimo woli zadałam sobie pytanie, czy nie jest to jakiś dziwny test
lub inicjacja, ale widok jego bladej twarzy mówił co innego. Nie podobało mu się
to.
Co, na gwiazdy, myślała sobie admirał? Chyba... chyba nie doprowadzi do
zagłady całej mojej eskadry z zemsty za to, że Cobb przyjął mnie do SPŚ? Prawda?
Pospiesznie opuściliśmy salę ćwiczeń.
— Rig — zwróciłam się do przyjaciela, gdy biegliśmy korytarzem, słysząc
wyjące w oddali syreny. — Możesz w to uwierzyć? W to wszystko?
— Nie. Wciąż nie wierzę, że tu jestem, Spin. Kiedy mnie wezwali i powiedzieli,
jaki uzyskałem wynik, pomyślałem, że chcą mnie oskarżyć, że oszukiwałem!
Potem admirał wręczyła mi nagrodę i zrobili mi kilka zdjęć. To było niemal równie
niewiarygodne jak to, że Cobb cię przyjął, po tym jak...
— Nieważne — ucięłam pospiesznie. Nie chciałam, by ktoś nas podsłuchał
i dowiedział się o niezwykłych okolicznościach mojego przyjęcia na kurs.
Zerknęłam w bok i zobaczyłam biegnącego kilka kroków od nas Palanta.
Zmrużył oczy, patrząc na mnie. Wspaniale.
Wybiegliśmy z budynku i zatrzymaliśmy się na schodach w chwili, gdy eskadra
gwiazdolotów klasy Fresa wzbiła się w niebo. Jedna z dyżurujących eskadr; zwykle
było ich kilka oraz jedna czy dwie w odwodzie.
Dlaczego więc byliśmy potrzebni? Nie rozumiałam tego.
Cobb wyłonił się z budynku i wskazał nam rząd dziesięciu myśliwców klasy
Poco stojących na pobliskim polu startowym. Personel naziemny przystawiał do
nich drabinki.
— Biegiem do maszyn! — krzyknął Palant. — Każdy pamięta swój numer?
Kimmalyn stanęła jak wryta.
— Ty masz sześć, Chybka — przypomniał jej Cobb.
— Hm, właściwie to Szybka...
— Ruszać się, głupki! Macie zadanie!
Spojrzał w niebo. Maszyny, które wystartowały wcześniej, z głośnym hukiem
przebijały barierę dźwięku. Chociaż odleciały daleko, szyby w oknach zabrzęczały.
Podbiegłam do mojej maszyny, wspięłam się po drabince do kokpitu
i zastygłam. Mój myśliwiec.
Członek personelu naziemnego wspiął się po drabince za mną.
— Wchodzisz? — zapytał.
Zaczerwieniłam się i wskoczyłam do kokpitu.
Podał mi hełm i nachylił się do mnie.
— Ta maszyna właśnie wróciła po remoncie. Będziesz nią latać na misję, ale nie
jest tylko twoja. Będziesz ją dzieliła z kadetem z innej eskadry, do czasu aż część
z was odpadnie.
Założyłam hełm i pokazałam mu podniesiony kciuk. Zszedł i odciągnął drabinkę.
Kopuła kokpitu zamknęła się i uszczelniła. Siedziałam w milczeniu, łapiąc oddech,
a następnie wyciągnęłam rękę i wcisnęłam guzik uruchamiający pierścień
unoszący. Deska rozdzielcza rozjarzyła się, usłyszałam szum i poczułam wibracje.
Tego nie było w symulatorze.
Zerknęłam w bok — na stołówkę, do której wleciałam niecałe cztery godziny
temu.
Nie bój się. Dopiero co zrobiłaś to sto razy, Spensa.
Jednak mimo woli myślałam o tym, o czym rozmawialiśmy wcześniej. O tym, że
kadeci, którzy się rozbili lub katapultowali — zgodnie z tradycją nie mogli
ukończyć kursu...
Chwyciłam dźwignię kontroli wysokości i czekałam na rozkazy. Znów się
zaczerwieniłam i wcisnęłam niebieski guzik włączający radio.
— ...może ktoś do niej pomacha? — usłyszałam w słuchawkach głos Arturo. —
FM, czy...
— Spin się zgłasza — powiedziałam. — Przepraszam.
— W porządku, eskadra — rzucił Palant. — Startujemy, gładko i równo, jak
ćwiczyliśmy. Wznieście się na tysiąc pięćset stóp i zostańcie na tym pułapie.
Ścisnęłam dźwignie sterów i odkryłam, że serce łomocze mi w piersi. Po raz
pierwszy wzbiję się w niebo.
Ruszaj.
Pionowo uniosłam mojego Poco. I to było cudowne. Ten pęd, lekkie
przeciążenie, widok malejącej pode mną bazy... I otwarte niebo, tak zapraszające...
Wyrównałam, gdy wysokościomierz pokazał tysiąc pięćset stóp. Pozostali
ustawili się w linii obok mnie. Pod każdą maszyną jarzył się niebieski pierścień
unoszący. W oddali dostrzegłam świetlne błyski toczącej się bitwy.
— Szyk bojowy — rozkazał Palant.
Całą dziewiątką potwierdziliśmy i zapadła cisza.
— I co teraz? — zapytałam.
— Próbuję pytać o rozkazy. Nie wiem, na jakim paśmie...
— Jestem — odezwał się przez radio Cobb. — Całkiem nieźle, kadeci. To
prawie idealnie równy szyk. Gdyby nie ty, Chybka.
— Szybka, instruktorze — sprostowała Kimmalyn. Istotnie, jej maszyna
znajdowała się jakieś pięćdziesiąt stóp wyżej niż pozostałe. — I zamierzam tu
zostać, ciesząc się, że na nikogo nie wpadnę. Jak powiedziała Święta: „Nie ma
niczego złego w tym, że czasem się trochę pomylisz”.
— W porządku — rzekł Cobb. — Mam rozkazy od kontroli lotów. Dowódco
eskadry, wyprowadź ją na dwa tysiące stóp, potem przyspieszcie do zero dwa Mag
i wylećcie — ostrożnie — poza miasto. Powiem wam, kiedy się zatrzymać.
— Tak jest — rzekł Palant. — Wszyscy na dwa tysiące i pozostać na tym
pułapie. Tym razem chcę, żebyś utrzymała się w szyku, Chybka.
— Jasne, Palancie — odparła.
Zaklął pod nosem, gdy wzbijaliśmy się — dostatecznie wysoko, by miasto pod
nami wyglądało jak makieta. Wciąż widziałam błyski w oddali, chociaż spadało
coraz więcej śmiecia. Czerwone strumienie ognia i dymu przelatywały przez ten
obszar nieba, gdzie toczyła się bitwa.
Zgodnie z poleceniem Cobba delikatnie ujęliśmy dźwignie przepustnic
i włączyliśmy silniki. I nagle, tak po prostu, leciałam — naprawdę leciałam — po
raz pierwszy w życiu. Niezbyt szybko, pocąc się i przesadnie uważając na każdy
ruch. Częściowo nadal nie mogłam w to uwierzyć.
W końcu to się naprawdę działo.
Lecieliśmy w kierunku toczącej się bitwy, ale zanim podlecieliśmy bliżej, Cobb
znowu się odezwał.
— Zatrzymajcie się tam, kadeci — powiedział z wyraźną ulgą w głosie. —
Otrzymałem kolejne informacje. Nie będziecie walczyć. Zaskoczył nas problem
z awarią wind. Jedna z rezerwowych eskadr utknęła na dole. Niebawem was
zluzuje. Do tego czasu admirał chce, żeby wyglądało na to, że mamy więcej
odwodów, niż jest w rzeczywistości. Krelle nie podlecą, ryzykując starcie z nową
grupą maszyn.
Powoli skinęłam głową, przypominając sobie jedną z lekcji Babki. Wszystkie
działania wojenne są grą pozorów, powiedział Sun Zi. Kiedy możemy zaatakować,
musimy sprawiać wrażenie niezdolnych do tego. Będąc blisko, musimy sprawić, by
nieprzyjaciel wierzył, że jesteśmy daleko; a będąc daleko, musimy go przekonać,
że jesteśmy blisko. Wykorzystanie paru niepełnowartościowych eskadr do
zmylenia Krelli miało sens.
— Instruktorze — odezwał się Jorgen. — Czy może nam pan coś powiedzieć
o przebiegu bitwy? Tak, żebyśmy byli przygotowani, na wszelki wypadek?
Cobb mruknął coś pod nosem.
— Wszyscy zdaliście egzamin, więc zakładam, że możecie wyjaśnić mi
podstawową strategię Krelli.
Chciałam odpowiedzieć, ale Arturo był szybszy.
— Kiedy zaczyna spadać złom — zaczął szybko mówić. — Krelle często
wykorzystują to do ukrycia swoich sygnatur radarowych. Lecą nisko, poniżej pola
rażenia naszej ciężkiej artylerii przeciwlotniczej, i próbują dotrzeć do Alty. Gdyby
im się udało, mogliby zrzucić bombę burzącą.
Zadrżałam. Bomba burząca nie tylko zmieniłaby w parę wszystkich w Alcie —
pomimo wszelkich osłon — ale zawaliłaby dolne jaskinie, zasypując Płomienną
i niszcząc linie produkcyjne.
— Jednak Krelle nie zawsze używają bomb burzących — wtrąciłam pospiesznie.
— Do ich przenoszenia potrzebne są specjalne wolno latające bombowce.
Widocznie są drogie, trudne do wyprodukowania albo coś, ponieważ Krelle często
wycofują się, gdy taki bombowiec jest zagrożony. Przeważnie Krelle i nasi walczą
o spadający kosmiczny złom, który często zawiera cenny surowiec na pierścienie
unoszące dla budowanych myśliwców.
— Zapewne możesz mieć rację — powiedział z wyraźnym niezadowoleniem
Arturo. — Jednak instruktor pytał o podstawową strategię. Ich podstawowym
celem jest zniszczenie Alty.
— W trzech czwartych starć nawet nie używają bombowców! —
przypomniałam. — Myślę, że próbują nas zmęczyć i zniszczyć jak najwięcej
maszyn, ponieważ trudniej nam je uzupełniać niż Krellom.
— W porządku — przerwał nam Cobb. — Wy dwoje możecie się popisywać
przed sobą później. Oboje jesteście bardzo mądrzy. A teraz zamknijcie się.
Usiadłam wygodniej w kokpicie, nie wiedząc, czy powinnam to uznać za
komplement, czy zniewagę. Najwyraźniej Cobb zawsze wywoływał takie mieszane
uczucia.
— W trakcie dzisiejszej bitwy nikt nie widział ciężkiego bombowca — rzekł. —
To nie oznacza, że go tam nie ma, ale w spadającym śmieciu jest mnóstwo
urządzeń ze starymi pierścieniami unoszącymi.
Ha! — pomyślałam. Miałam rację. Spojrzałam w bok, usiłując dostrzec Arturo
i posłać mu triumfalny uśmiech, ale nie mogłam rozpoznać jego maszyny.
— Instruktorze — powiedział Palant. — Coś zawsze niepokoiło mnie w naszym
sposobie walki. Reagujemy na ataki Krelli, prawda? Kiedy zaczyna spadać złom,
lecimy to sprawdzić. Jeśli napotkamy Krelli, walczymy z nimi.
— Zasadniczo tak jest — odparł Cobb.
— To oznacza, że zawsze pozwalamy im wybrać miejsce bitwy. Tymczasem
wojnę wygrywa się, zaskakując wroga. Wytrącając go z równowagi. Sugerując, że
nie zaatakujemy, kiedy zamierzamy to zrobić, i odwrotnie.
— Ktoś tu się za bardzo naczytał Sun Zi — skomentował Cobb. — On walczył
w innych czasach, dowódco eskadry, i używał zupełnie innej taktyki.
— Czy nie powinniśmy przynajmniej spróbować przenieść działań na teren
Krelli? — zapytał Palant. — Zaatakować ich bazę za polem złomu, gdziekolwiek
ona jest? Dlaczego nikt o tym nie mówi?
— Są po temu powody — odparł Cobb. — I nie dla kadetów. Skupcie się na
aktualnym zadaniu.
Słysząc to, zmarszczyłam brwi, niechętnie przyznając, że Palant zadał dobre
pytanie. Zerknęłam przez ramię na zieloną plamę Alty. Jeszcze coś wydało mi się
dziwne. Cobb był doświadczonym pilotem i Pierwszym Obywatelem. Walczył
w Bitwie o Altę. Jeśli potrzebne były wszystkie rezerwy, nawet symulowane,
dlaczego nie poleciał z nami?
Przez kilka minut czekaliśmy w milczeniu.
— Cóż — powiedział przez radio Bim. — Czy ktoś pomoże mi wybrać
kryptonim?
— Taak — mruknął Palant. — Ja też go potrzebuję.
— Myślałem, że już ci go wybraliśmy, Palancie — rzekł Nedd.
— Nie możecie nadać swojemu dowódcy takiego paskudnego nicka —
odparował Palant.
— Dlaczego nie? — zapytała Rzutka. — Jak nazywała się ta słynna pilotka,
której kryptonim dotyczył puszczania gazów...
— Złe Wiatry — podpowiedziałam. — Jedna z Pierwszych Obywatelek.
Niedawno przeszła na emeryturę i była niesamowitym pilotem. Sto trzydzieści
zestrzeleń. Średnio dwadzieścia stoczonych walk rocznie.
— Nie będziecie mnie nazywali Palantem — warknął Palant. — To rozkaz.
— Jasne — odparła FM. — Palancie.
Uśmiechnęłam się, spoglądając z kokpitu na maszynę FM tuż obok mojej.
Czyżby znała go wcześniej? Wydawało mi się, że w jej głosie wychwyciłam ślad
akcentu. Tego samego, z jakim mówili ci trzej chłopcy — akcentu bogatych
mieszkańców dolnych jaskiń. Jaka była jej historia?
W oddali wciąż pojawiały się błyski światła i miałam chęć złapać dźwignie
przepustnicy, włączyć silnik i pomknąć ku nim. Piloci walczyli tam i może ginęli,
gdy ja tkwiłam tutaj? Co ze mnie za wojowniczka?
Taka, która wleciała do stołówki, gdy pierwszy raz włączyła silniki myśliwca,
pomyślałam. Pomimo to obserwowałam te błyski, próbując wyobrazić sobie
toczącą się bitwę, i wytężałam wzrok, usiłując dostrzec jakiś okręt Krelli.
Byłam zaskoczona, gdy ujrzałam jeden mknący w naszym kierunku.
Widziałam setki obrazków przedstawiających ich maszyny. Małe i obłe,
wyglądały dziwnie — jak niedokończone — z przewodami ciągnącymi się za nimi
jak ogony. Miały małą matowoczarną osłonę kokpitu. Większość maszyn Krelli
ulegała całkowitemu zniszczeniu w wyniku eksplozji wywołanej uszkodzeniem lub
przymusowym lądowaniem, ale w kilku znaleźliśmy spalone resztki ich grubego
pancerza. Jednak nigdy żadnego Krella.
— Palancie! — zawołałam.
— Nie nazywaj mnie...
— Jorgen! Dowódco eskadry, czy jak tam chcesz! Spójrz na jedenastą, dwieście
stóp niżej. Widzisz to?
Cicho zaklął.
— Dobrze! — powiedziała Rzutka. — Będzie zabawa!
— To nie zabawa, Rzutka — rzekł Palant. — Instruktorze Cobb?
— Słucham. Co jest?
— Jednostka Krelli, instruktorze. Wygląda na to, że leci nisko, poniżej zasięgu
artylerii, i kieruje się na Altę.
Cobb nie odpowiedział od razu. Siedziałam, pocąc się i ściskając dźwignie
kontroli sterowania, nie odrywając oczu od statku.
— Kontrola lotu wie o nim — poinformował nas po chwili. — Rezerwowa
eskadra właśnie szykuje się do startu. Powinni tu wkrótce być.
— A jeśli nie zdążą? — zapytałam. — I jeśli ta maszyna przenosi bombę
burzącą?
— Kontrola lotu zidentyfikowała ją, Spin — rzekł Cobb. — To nie jest
bombowiec. Jeden myśliwiec nie wyrządzi wielkich szkód.
— Z całym szacunkiem, instruktorze, ale nie zgadzam się z tym —
zaprotestował Jorgen. — Chociaż baza ma osłony, ich maszyna może ostrzelać
farmerów i zabić dziesiątki ludzi, zanim...
— Wiem, co potrafi taki przeklęty Krell, chłopcze. Dziękuję. — Cobb głośno
westchnął. — Jest blisko?
— Tak jest. I zbliża się.
Radio zamilkło, ale w końcu znów ożyło.
— Możecie działać. Jednak pozostańcie w obronie. Żadnych popisów, kadecie.
Chcę, żebyście zajęli napastnika, do czasu aż zjawią się posiłki.
Kiwnęłam głową, czując pot na skroniach i pod hełmem. Przygotowałam się do
lotu.
— Zajmę się tym! — powiedział Palant. — Nerd, będziesz moim skrzydłowym!
— Przyjąłem, Jorg — odparł Nedd.
Dwie maszyny oddzieliły się od naszego szyku. Niemal bezwiednie pchnęłam
dźwignię przepustnicy i pomknęłam za nimi.
— Spin — odezwał się Palant. — Wracaj do szyku!
— Potrzebujecie mnie — powiedziałam. — Im więcej nas będzie, tym łatwiej go
odstraszymy!
— A ona też potrzebuje skrzydłowego — stwierdziła Rzutka, opuszczając szyk
i lecąc za mną.
— Nie, nie! — krzyknął Palant. — Niech wszyscy pozostaną w szyku!
— Zabierz ją — zdecydował Cobb. — Rzutka i Spin, lecicie z dowódcą i jego
skrzydłowym. Jednak reszta niech utrzymuje pozycję. Nie chcę, żebyście
powpadali na siebie.
Palant zamilkł. Całą czwórką polecieliśmy kursem przechwytującym,
zwiększając prędkość i starając się przeciąć drogę nieprzyjacielskiej maszynie,
zanim zbytnio zbliży się do Alty. Obawiałam się, że nie dolecimy na czas
i przemknie obok nas. Niepotrzebnie się martwiłam.
Ponieważ kiedy znaleźliśmy się blisko, zmieniła kurs i poleciała prosto na nas.
11
***
Mniej więcej pół godziny później poprawiłam hełm, który ocierał mi głowę,
a potem złapałam drążki sterów i z wizgiem przemknęłam obok ogromnego kawału
złomu. W prawdziwym życiu spadałby w ognistej aureoli, ale w tym hologramie
Cobb zawiesił odłamki w powietrzu, żeby ułatwić nam ćwiczenia.
Bardzo dobrze szło mi lawirowanie między nimi, chociaż nie byłam pewna, czy
zachowam tę umiejętność, kiedy zaczną... no wiecie... spadać z góry z potwornie
niszczycielską siłą. Jednak wszystko w swoim czasie, dziecino.
Wypuściłam świetlną lancę, która wystrzeliła z wieżyczki na spodzie myśliwca.
Płonąca linia czerwonopomarańczowego światła uderzyła w wielki kawał
kosmicznego złomu.
— Ha! — wykrzyknęłam. — Patrzcie tylko! Trafiłam!
Kiedy jednak przeleciałam obok tej bryły, świetlna lanca napięła się, a moja
rozpędzona maszyna wykonała gwałtowny obrót — włączając grawkompy — po
czym walnęła w inny kawał kosmicznego złomu.
Kiedy byłam mała, bawiliśmy się piłką przywiązaną na sznurku do wysokiej
tyczki. Uderzona piłka wirowała wokół tyczki. Teraz było podobnie, tylko że
tyczką był kawał złomu, a piłką ja.
W głośniku hełmu usłyszałam westchnienie Cobba, gdy mój hologram zgasł,
sygnalizując moją śmierć.
— Hej, przynajmniej tym razem trafiłam — przypomniałam mu.
— Gratuluję moralnego zwycięstwa — rzekł. — Jestem pewny, że twoja matka
będzie bardzo dumna, kiedy odeślą jej twoją odznakę w postaci bryłki stopionego
metalu.
Prychnęłam i usiadłam, po czym wychyliłam się z kokpitu, żeby spojrzeć na
Cobba. Krążył na środku pokoju, rozmawiając z nami przez trzymaną w ręku
krótkofalówkę, chociaż znajdowaliśmy się tuż obok.
Dziesięć symulatorów tworzyło krąg, w środku którego stał projektor
wytwarzający holograficzny obraz tego, co widzieliśmy. Osiem holograficznych
myśliwców śmigało wokół Cobba, który obserwował je niczym olbrzymi bóg.
Bim zderzył się z kawałkiem złomu tuż nad jego głową i deszcz iskier nadał
naszemu instruktorowi wygląd człowieka, któremu nagle coś przyszło do głowy.
Może pojął, że jesteśmy beznadziejni.
— Zwiększ zasięg działania czujników zbliżeniowych, Bim! — polecił Cobb. —
Powinieneś był widzieć ten kawałek złomu!
Bim wstał, wyłaniając się z hologramu i zdejmując hełm. Ze strapioną miną
przygładził dłonią niebieskie włosy.
Opadłam z powrotem na fotel, gdy mój myśliwiec ponownie pojawił się na
skraju pola widzenia. Jutrzenka trzymała się w górze, obserwując, jak inni śmigają
między kawałkami złomu. Przypominało to opisywane przez Babkę pole
asteroidów, choć oczywiście znajdowaliśmy się w atmosferze, a nie w kosmosie.
Zwykle walczyliśmy z Krellami na wysokości od dziesięciu do czterdziestu tysięcy
stóp.
Maszyna Bima pojawiła się w pobliżu nas, chociaż nie było go w niej.
— Jutrzenko! — powiedział Cobb. — Nie obijaj się, kadecie! Do roboty! Chcę,
żebyś zawisła na tylu cholernych świetlnych linach, aż będziesz miała obtarte
dłonie!
Jutrzenka niepewnie wleciała w pole kosmicznego śmiecia.
Ponownie poprawiłam hełm, który dziś był bardzo niewygodny. Może
powinnam zrobić sobie przerwę. Wyłączyłam hologram i wstałam, żeby
rozprostować kości, obserwując Cobba, który przyglądał się, co robi Palant
z Neddem jako partnerem. Położyłam hełm na fotelu i podeszłam do hologramu
Jutrzenki.
Wetknęłam weń głowę, zaglądając do kokpitu. Kuliła się na fotelu, ze
skupionym wyrazem tatuowanej twarzy. Zauważyła mnie i pospiesznie zdjęła
hełm.
— Hej — powiedziałam cicho. — Jak ci idzie?
Ruchem głowy wskazała Cobba.
— Obtarte dłonie? — spytała równie cicho, z wiciańskim akcentem.
— Kiedy bardzo szybko pocierasz o coś dłonią, to boli. Na przykład jak otrzesz
je, czyszcząc dywan albo ciągnąc linę. On po prostu chce, żebyś więcej poćwiczyła
używanie świetlnej lancy
— Ach... — Dotknęła tablicy kontrolnej. — A co mówił wcześniej?
O czujnikach zbli... zbliżeniowych?
— Możemy ustawiać zakres działania czujników zbliżeniowych — wyjaśniłam,
mówiąc powoli i wyraźnie. Wyciągnęłam rękę i pokazałam jej suwak. — Możesz
nim zwiększyć zasięg ich działania. Rozumiesz?
— Ach, tak. Tak. Rozumiem.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Pokazałam jej uniesiony kciuk i wyszłam z jej hologramu. Zauważyłam, że Cobb
zerknął na mnie, chyba z aprobatą, po czym natychmiast odwrócił się, żeby
krzyknąć na Rzutkę, która próbowała założyć się z FM o deser o wynik następnego
podejścia.
Może Jutrzence byłoby łatwiej, gdyby Cobb wyjaśniał wszystko dokładniej, ale
i tak pojmowała większość poleceń. Była tylko zmieszana niezrozumiałym
zwrotem, dlatego spróbowałam jej pomóc.
Opadłam na fotel, a następnie zaczęłam oglądać mój hełm, próbując odkryć, co
mnie uwiera. Co to za wypukłości? — pomyślałam, wyczuwając je wewnątrz
hełmu. Wielkości bonów towarowych lub mydełek, tkwiły pod wyściółką. Na
środku każdej znajdował się mały metalowy stycznik, sterczący pod materiałem.
Czy były tam wcześniej?
— Jakiś problem, kadecie? — spytał Cobb.
Podskoczyłam. Nie zauważyłam, jak podchodził do mojego symulatora.
— Hm, z moim hełmem, instruktorze. Coś jest z nim nie w porządku.
— Wszystko z nim w porządku, kadecie.
— Nie, proszę spojrzeć. Pomacać tutaj. Są tu jakieś...
— Wszystko z nimi w porządku, kadecie. Medycy kazali zamienić twój hełm na
ten dziś rano, zanim przyszłaś. Ma czujniki monitorujące twoje bioreakcje.
— Och — powiedziałam, uspokajając się. — Cóż, to pewnie ma sens. Powinien
pan jednak powiedzieć o tym pozostałym. To może ich rozpraszać w trakcie...
— Zamienili tylko twój hełm, kadecie.
Zmarszczyłam brwi. Tylko mój?
— Jakie moje... bioreakcje ich interesują?
— Nie mam pojęcia. Czy to jakiś problem?
— Chyba nie — odparłam, chociaż poczułam się nieswojo. Usiłowałam
wyczytać coś z twarzy Cobba, ale z nieprzeniknioną miną patrzył mi w oczy.
O cokolwiek chodziło, nie zamierzał mi tego powiedzieć. Wyczuwałam jednak, że
ma to coś wspólnego z moim ojcem i niechęcią admirał do mojej osoby.
Nałożyłam hełm, włączyłam radio, a następnie mój hologram.
— Bim! — powiedział w słuchawkach Cobb, jakby nigdy nic. — Robisz sweter
na drutach czy co? Wracaj na fotel!
— Jeśli muszę — rzekł Bim.
— Jeśli musisz? Chcesz zamiatać podłogi, zamiast być pilotem myśliwca,
chłopcze? Widywałem kamienie, które latały niemal równie dobrze jak ty. Mogę
rzucić jeden na twój fotel, pomalować mu czubek na niebiesko i przynajmniej nie
będzie mi zrzędził!
— Przepraszam, Cobb — powiedział Bim. — Nie zamierzałem zrzędzić, ale...
Chcę powiedzieć, że dziś rano rozmawiałem z kilkoma kadetami z eskadry Pożoga.
Przez cały czas ćwiczą walkę powietrzną.
— I dobrze! Kiedy wszyscy zginą, będziesz mógł się przenieść do ich pokoju. —
Cobb westchnął, głośno i teatralnie. — No już, spróbujmy tego.
W powietrzu pojawiło się kilka świetlistych złotych kręgów. Były tylko nieco
większe od myśliwca Poco, a kilka z nich znajdowało się niebezpiecznie blisko
pola kosmicznego złomu.
— Sformować szyk i potwierdzić — rozkazał Cobb.
— Słyszeliście! — krzyknął Palant. — Wyrównać do mnie!
Całą ósemką podlecieliśmy do jego maszyny i ustawiliśmy się w rzędzie, po
czym kolejno potwierdziliśmy wykonanie rozkazu.
— Eskadra gotowa, instruktorze! — zameldował Palant.
— Oto zasady — rzekł Cobb. — Każdy przelot przez pierścień daje wam jeden
punkt. Po rozpoczęciu podejścia musicie utrzymywać prędkość co najmniej Mag-1
i nie możecie zawracać do pierścienia, który ominęliście. Jest pięć pierścieni
i każdemu z was pozwolę wykonać pięć podejść. Zdobywca największej liczby
punktów dostanie wieczorem podwójny deser, ale ostrzegam, że kto się rozbije, ten
pozostaje z tyloma punktami, ile miał przed śmiercią.
Ożywiłam się i usiłowałam nie myśleć o tym, że ta nagroda jest dla mnie
bezużyteczna. To ćwiczenie przynajmniej odwróci moją uwagę od niewygodnego
hełmu.
— Gra — powiedziała Rzutka. — No nie, pozwala nam pan się zabawić?
— Potrafię się bawić — odparł Cobb. — Doskonale wiem jak. Najlepiej się
bawię, siedząc i marząc o tym, że może pewnego dnia przestaniecie mi zadawać
głupie pytania!
Nedd zachichotał.
— To nie był żart! — warknął Cobb. — Ruszajcie.
Rzutka z bojowym okrzykiem włączyła pełny ciąg i pomknęła w kierunku pola
kosmicznego śmiecia. Ja zareagowałam niemal równie szybko, przyspieszając do
Mag-3 i niemal dogoniłam ją przed pierwszym pierścieniem. Przeleciałam przezeń
tuż za nią, a potem zerknęłam na radar. Bim, FM i Jutrzenka siedzieli mi na ogonie.
Arturo i Nedd lecieli razem, jak zwykle. Spodziewałam się, że Kimmalyn będzie
ostatnia, ale wyprzedziła Palanta, który z jakiegoś powodu zwlekał.
Skupiłam się na zadaniu i przeleciałam przez następny pierścień. Trzeci był
praktycznie zasłonięty wielkim kawałem złomu. Można było przelecieć przez
niego, tylko używając lancy świetlnej, żeby wykonać bardzo ostry skręt.
Rzutka ponownie krzyknęła i skręciła niemal idealnie, przemykając przez
pierścień. Ja postanowiłam go ominąć, co okazało się słuszną decyzją, gdyż Bim
spróbował przelecieć i uderzył w sam środek bryły złomu.
— Szlag! — zaklął, gdy jego myśliwiec eksplodował.
Palant jeszcze nie rozpoczął podejścia, zanotowałam w myślach.
Przeleciałam przez czwarty pierścień — unoszący się między dwoma kawałami
śmiecia — ale ominęłam ostatni, znajdujący się za dużą metalową skrzynią, którą
trzeba było ominąć, używając lancy świetlnej. Zakończyłam pierwsze podejście
z trzema punktami, ale Rzutka zdobyła cztery. Nie liczyłam wyników pozostałych
kadetów. Biedna Kimmalyn rozbiła się, pokonując czwarty pierścień.
Pozostali z nas okrążyli pole kosmicznego złomu, szykując się do następnego
podejścia, a Palant w końcu rozpoczął swoje pierwsze. Zrozumiałam, że
obserwował, jak pokonujemy pierścienie. Robił rozpoznanie.
Sprytnie. Teraz istotnie zaliczył cztery pierścienie, tak jak Rzutka.
Ona natychmiast rozpoczęła drugie podejście, a ja uświadomiłam sobie, że
w ferworze zabawy rozwijamy kilkakrotnie większą prędkość od wyznaczonego
przez Cobba minimum. Po co mielibyśmy latać tak szybko? Tylko po to, żeby
wyprzedzić pozostałych? Cobb nie obiecał za to żadnych punktów.
Głupota, pomyślałam. To nie wyścigi, tylko próba umiejętności precyzyjnego
pilotażu. Zwolniłam do Mag-1, gdy Rzutka — próbując ponownie ostro skręcić do
trzeciego pierścienia — straciła kontrolę nad maszyną i wpadła na pobliski kawał
złomu.
— Ha! — wykrzyknęła. Zdawała się nie przejmować tym, że przegrała.
Sprawiała wrażenie zadowolonej z tego, że mogła się zabawić.
Skupiłam się na trzecim pierścieniu, powtarzając w myślach to, czego uczył nas
Cobb. Przelatując obok asteroidy, wypuściłam lancę świetlną i nie tylko
przyczepiłam się do niej, ale — ku memu zdziwieniu — zatoczyłam na tej
energetycznej linie łuk, przechodząc przez pierścień.
Bim zagwizdał.
— Ładnie, Spin.
Zwolniłam lancę świetlną i wyrównałam.
— Chcesz spróbować, Arturo? — zapytał Nedd, gdy obaj lecieli w kierunku
trzeciego pierścienia.
— Sądzę, że mamy większe szanse na zwycięstwo, jeśli będziemy omijali ten
pierścień.
— Szkoda! — rzekł Nedd, po czym zaczepił Arturo lancą świetlną i pociągnął za
sobą w kierunku pierścienia.
Oczywiście, rozbili się obaj. Ja z łatwością pokonałam czwarty pierścień,
przemykając między dwoma kawałami złomu. Jednak ominęłam piąty, gdy moja
lanca świetlna chybiła, przeszywając powietrze.
— Nedd, ty idioto — usłyszałam głos Arturo. — Dlaczego to zrobiłeś?
— Chciałem zobaczyć, co się stanie.
— Chciałeś... Nedd, było oczywiste, co się stanie. Załatwiłeś nas obu!
— Lepiej tu niż w rzeczywistości.
— Lepiej nigdzie. Teraz nie wygramy.
— Nigdy nie zjadam nawet jednego deseru — rzekł Nedd. — Są niezdrowe,
przyjacielu.
Zaczęli się kłócić. Zauważyłam, że FM nie próbowała pokonywać trudniejszych
pierścieni, poprzestając na tych trzech łatwiejszych.
Zgrzytnęłam zębami, skupiając się na zadaniu. Musiałam pokonać Jorgena. To
była sprawa honoru.
Zakończył drugie podejście z kolejnymi czterema punktami, zaliczając trzeci
pierścień, ale omijając ostatni, najtrudniejszy. W ten sposób miał osiem punktów,
a ja tylko siedem. FM, zachowując ostrożność, zdobyła sześć. Nie wiedziałam, ile
ma Jutrzenka, ale próbowała przelecieć przez ostatni pierścień i nie zdołała, więc
zapewne ją wyprzedzałam.
We czwórkę zatoczyliśmy krąg, szykując się do ostatniego podejścia. Palant
znów został z tyłu, czekając, aż polecimy pierwsi. Świetnie, pomyślałam, włączając
pełny ciąg i przemykając przez pierwszy pierścień. Musiałam zaliczyć wszystkie,
żeby mieć szansę zwycięstwa. Zauważyłam, że FM nie próbowała przelecieć nawet
przez pierwszy pierścień. Tylko ostrożnie trzymała się w górze.
— FM, co robisz? — zapytał Cobb.
— Myślę, że oni wszyscy się pozabijają, instruktorze. Zapewne wygram, nawet
nie zdobywając kolejnych punktów.
Nie, pomyślałam, mknąc przez pierwszy pierścień. Powiedział, że jeśli się
rozbijemy, nie tracimy punktów, tylko nie zdobywamy następnych. Tak więc
zachowując ostrożność, nie mogła wygrać. Wyznaczone przez Cobba zasady
uniemożliwiały to.
Zbliżyłam się do trzeciego pierścienia, czując, że pocą mi się dłonie. No już...
Teraz! Wypuściłam lancę świetlną i trafiłam kawał złomu, jednak za słabo
pchnęłam dźwignię przepustnicy i zatoczyłam łuk, ale nie trafiłam w pierścień.
Zgrzytnęłam zębami, lecz odłączyłam lancę świetlną i zdołałam wyjść ze skrętu,
nie zderzając się z niczym. Jutrzenka spróbowała tego samego manewru i niemal
jej się udało, ale jednak się rozbiła. Palant nadal czekał i obserwował, licząc, ile
punktów potrzeba mu do zwycięstwa. Sprytnie. Po raz kolejny.
Cholera, jak ja go nienawidziłam.
Zdekoncentrowałam się i ominęłam czwarty pierścień, będący jednym
z łatwiejszych. Wściekła na siebie, przyczepiłam świetlną linę do wielkiej bryły
złomu, po czym pomknęłam w dół — ostrym łukiem przechodząc przez piąty
pierścień, którego dotychczas nikt nie zaliczył.
W ten sposób zdobyłam łącznie dziesięć punktów, podczas gdy Palant miał
osiem. Z łatwością uzyska przewagę. Kipiąc z gniewu, patrzyłam, jak w końcu
zaczyna podejście. Za kogo on się miał, jak jakiś starożytny władca obserwując
z daleka trudzący się plebs? Był potwornie arogancki. Co gorsze, miał rację,
czekając. Okazał się sprytniejszy ode mnie i dzięki temu zdobył przewagę. Miał
wygrać te zawody.
Chyba że...
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Skręciłam i przyspieszyłam do Mag-5,
mknąc w kierunku miejsca startu. Nade mną Palant powoli, z minimalną
prędkością przeleciał przez pierwszy pierścień.
— Hej, Spin? — spytał Nedd. — Co robisz?
Zignorowałam to i skierowałam maszynę w górę, omijając kawały złomu. Nade
mną Palant zbliżał się do drugiego pierścienia, łatwego, który dałby mu dziesiąty
punkt.
Teraz na wprost — pomyślałam, włączając pełny ciąg. Wskaźnik prędkości
doszedł do czerwonej linii, przy której — w takiej stromej świecy — ryzykowałam
utratę przytomności.
— Spin? — rzekł pytająco Bim.
Uśmiechnęłam się. A potem uderzyłam w sam środek myśliwca Palanta,
przeciążając osłony naszych maszyn i rozwalając je na kawałki. Obie
eksplodowały.
I obie wraz z nami znów się pojawiły za linią startową.
— Co to było, do diabła? — wrzasnął Palant. — Co ty sobie myślisz?
— Myślę, jak zwyciężyć — odrzekłam, wyciągając się w fotelu, zadowolona. —
Jak każdy wojownik, Palancie.
— Tworzymy zespół, Spin! — pienił się. — Ty bezczelna, samolubna,
podstępna...
— Dość tego, Jorgen — warknął Cobb.
Palant zamilkł, ale tym razem bez lizusowskiego „Tak jest, instruktorze!”.
Hologramy zgasły i Cobb podszedł do mojego symulatora.
— Zginęłaś.
— Ale zwyciężyłam.
— Taka taktyka byłaby bezużyteczna w prawdziwej walce — rzekł Cobb. —
Martwa nie zabierzesz do domu zdobytych punktów.
Wzruszyłam ramionami.
— Pan ustalił zasady, Cobb. Ja mam dziesięć punktów, a Palant dziewięć. Nie
moja wina, że nie zdołał zdobyć paru ostatnich punktów.
— Właśnie, że twoja! — krzyknął Palant, wstając w swoim kokpicie. — To
tylko twoja wina!
— Dość tego, synu — uciszył go Cobb. — Nie warto tak się tym podniecać.
Przegrałeś. Zdarza się. — Spojrzał na mnie. — Chociaż chyba będę musiał zmienić
zasady tej gry.
Wstałam, uśmiechając się.
— Pięć minut przerwy — powiedział Cobb. — Macie ochłonąć i nie udusić się
nawzajem. Miałbym za dużo papierkowej roboty.
Pokuśtykał do drzwi i wyszedł, zapewne po swoją południową kawę.
Kimmalyn podbiegła do mojego symulatora. Jej ciemne loki falowały.
— Spin, to było cudowne!
— Co Święta mówi o grach?
— Że nie wygrasz, jeśli nie zagrasz.
— Najwyraźniej.
— Najwyraźniej! — Znów się uśmiechnęła. Bim podszedł do mnie i pokazał mi
podniesiony kciuk. Za jego plecami widziałam spoglądającego na mnie
z nieukrywaną wrogością Palanta oraz Arturo i Nedda, próbujących go uspokoić.
— Nie przejmuj się, Jorg — powiedział Nedd. — I tak pokonałeś Arturo.
— Piękne dzięki, Nedd — warknął Arturo.
Kimmalyn wyszła z klasy po coś do picia, a ja usiadłam na fotelu i wyjęłam
z plecaka jedną z manierek. Codziennie napełniałam w toalecie wszystkie trzy.
— A więc — odezwał się Bim, opierając się o projektor holograficzny —
naprawdę kręcą cię wojownicy i takie rzeczy?
— Inspirują mnie — odrzekłam. — Babcia opowiadała mi o starożytnych
bohaterach.
— Masz jakichś ulubionych?
— Zapewne byłby nim Beowulf — powiedziałam i pociągnęłam łyk wody
z manierki. — Naprawdę zabił smoka i urwał łapę potworowi. Musiał to zrobić
gołymi rękami, bo jego miecz nie mógł zranić tego stwora. Była też Tashenamani,
która zabiła wielkiego wojownika Custera, a także Conan Cymeryjczyk, który
walczył w zamierzchłych czasach.
— Taak, byli wielcy — zgodził się Bim i mrugnął. — No wiesz... Nigdy
wcześniej o nich nie słyszałem. Jednak jestem pewny, że byli wielcy. Hm. Muszę
się napić.
Zarumienił się i odszedł, zostawiając mnie zbitą z tropu. Co on..
On... flirtował ze mną, uświadomiłam sobie ze zdumieniem. A raczej próbował.
Czy to możliwe? No wiecie, był naprawdę przystojny, więc dlaczego akurat...
Ponownie spojrzałam na niego i zauważyłam, że się rumieni. Cholera! To było
najdziwniejsze ze wszystkiego, co przydarzyło mi się, od kiedy rozpoczęłam kurs
pilotażu i spędzałam całe ranki, mówiąc do ślimaka.
Myślałam o chłopakach, ale mój tryb życia nie pozostawiał mi czasu na takie
rzeczy. Po raz ostatni okazałam jakieś romantyczne skłonności, kiedy miałam
osiem lat i podarowałam Rigowi szczególnie ładny toporek, który zrobiłam
z krzemienia i kołka — a tydzień później uznałam, że mój kumpel jest okropny.
Ponieważ, no cóż, miałam osiem lat.
Zerwałam się z fotela.
— Hm, Bim? — wymamrotałam.
Znów na mnie spojrzał.
— Słyszałeś kiedyś o Odyseuszu?
— Nie — odrzekł.
— Był starożytnym herosem i walczył w największej z wojen, jaką toczono na
Ziemi, wojnie trojańskiej. Mówi się, że miał łuk tak potężny, że poza nim mógł go
napiąć tylko jakiś olbrzym. I wiesz... miał niebieskie włosy.
— Tak? — zdziwił się Bim.
— Bardzo ładne — powiedziałam, po czym natychmiast usiadłam i pociągnęłam
długi łyk wody z manierki.
Ładna gadka, prawda?
Nie wiedziałam, co Sun Zi lub Beowulf powiedzieliby o flirtowaniu
z przystojnymi chłopakami. Może powinnam okazać swoje zainteresowanie,
dzieląc się kolekcją czaszek zabitych wrogów?
Byłam zadowolona i rozleniwiona (w pozytywnym sensie), dopóki nie
zauważyłam, że Palant obserwuje mnie z drugiego końca sali. Posłałam mu groźne
spojrzenie.
Z rozmysłem obrócił się do Nedda i Arturo.
— Pewnie nie powinniśmy oczekiwać honorowego postępowania — powiedział
— od córki Zeena Nightshade’a.
Przeszedł mnie lodowaty dreszcz.
— Czyjej? — spytał Nedd. — Chwila, jakie wymieniłeś nazwisko?
— Dobrze wiesz — odparł głośno Palant, żeby usłyszeli go wszyscy obecni. —
Kryptonim Ścigant. Tchórz z Alty?
W sali zapadła cisza. Czułam na sobie spojrzenia wszystkich. Jak się
dowiedział? Kto mu powiedział?
Wstałam. Cholera, także Kimmalyn najwidoczniej wiedziała, kim był Ścigant.
Nawet nie zauważyła, że manierka wypadła jej z ręki i odbiła się od podłogi,
rozpryskując wodę.
— Kto? — spytała Jutrzenka. — Co się stało?
Chciałam uciec. Ukryć się. Schować przed ich wzrokiem.
Nie, nie ucieknę.
— Mój ojciec nie był tchórzem — powiedziałam.
— Przepraszam — fuknął Palant. — Ja tylko cytuję podręcznik historii.
Gapił się na mnie. Ta jego arogancka, prosząca się o obicie gęba. Poczułam, że
czerwienię się ze zmieszania — a potem z gniewu.
Nie powinnam być zmieszana. Praktycznie przez całe życie miałam z tym do
czynienia. Przywykłam do tych spojrzeń i szeptów. Przecież nie wstydziłam się
mojego ojca? Dlaczego więc miałam się przejmować tym, że oni się dowiedzieli?
Dobrze. Świetnie. Cieszę się, że jestem córką Ściganta.
Po prostu... czułam się tu dobrze. Mogąc podążać własną drogą, a nie w czyimś
cieniu.
Ta myśl sprawiła, że poczułam się, jakbym zdradziła ojca, co jeszcze bardziej
mnie rozgniewało.
— Ona mieszka w jaskini, wiesz — rzekł Palant do Arturo. — Wraca do niej co
noc. Obsługa wind powiedziała mi, że widzą, jak odchodzi na pustkowia, ponieważ
nie może...
Urwał, gdy do klasy wszedł Cobb z filiżanką parującej kawy w dłoni. Instruktor
natychmiast skupił wzrok na mnie, a potem na Palancie.
— Wracać na miejsca — warknął. — Mamy jeszcze dziś sporo pracy. Chybka,
czy to ty upuściłaś manierkę?
Kimmalyn otrząsnęła się z zaskoczenia i podniosła manierkę, po czym wszyscy
w milczeniu wrócili do swoich kokpitów. Wkrótce po tym, jak znów zaczęliśmy
ćwiczyć posługiwanie się lancami świetlnymi, zauważyłam, że Cobb przygląda mi
się z ponurą miną. Jego oczy zdawały się mówić: W końcu musiało się to zdarzyć,
kadecie. Chcesz zrezygnować?
Nigdy.
Pomimo to mdliło mnie przez resztę dnia.
P obiegłam.
Z rosnącym niepokojem słuchałam odległego łoskotu spadającego złomu.
Przeczuwałam, że Żelazna Dama wyśle naszą eskadrę w powietrze do odparcia
tego ataku. Lubiła sprawdzać kadetów w prawdziwej walce, a byliśmy już na tyle
wyszkoleni, że Cobb uprzedzał nas, że wkrótce zostaniemy wysłani do prawdziwej
walki.
Teraz przyszła nasza kolej. Nadszedł czas. Najpierw pobiegłam truchtem,
a potem sprintem, po pylistym terenie. Pot spływał mi po policzkach i zbliżając się
do bazy, w której zawodziły syreny alarmowe, czułam straszliwą nieuchronność
zdarzeń. Nie strach, ale zgrozę. A jeśli się spóźniłam? Jeśli pozostali polecieli do
boju beze mnie?
Dotarłam do bazy, a następnie pobiegłam za róg budynku na kosmodrom. Stał
tam tylko jeden myśliwiec. Miałam rację.
Spocona podbiegłam do maszyny i przystawiłam do niej drabinkę, gdy kilka
osób z personelu naziemnego zauważyło mnie i zaczęło krzyczeć.
Jeden dotarł do mnie w samą porę, żeby przytrzymać drabinkę.
— Gdzie się podziewałaś, kadecie? — krzyknął na mnie. — Reszta twojej
eskadry wystartowała dwadzieścia minut temu!
Potrząsnęłam głową, wślizgując się do kokpitu, zbyt zmęczona, żeby mówić.
— Bez skafandra próżniowego? — zapytał mechanik z obsługi.
— Nie ma czasu.
— W porządku. Tylko nie wyrywaj ostro w górę. Możesz startować. Zamelduj
się dowódcy eskadry i leć.
Kiwnęłam głową i założyłam hełm. Ten — tak samo jak te w symulatorze —
miał wewnątrz dziwne wybrzuszenia do pomiarów jakichś moich reakcji. Gdy
zamykała się osłona kabiny, włączyłam radio.
— ...nie dajcie się ponieść nerwom — mówił Palant. — Skupcie się i uważajcie
na partnerów. Słyszeliście, co mówił Cobb. Nie musimy strzelać. Po prostu
starajcie się nie dać się zabić.
— Co jest? — spytałam. — Co się dzieje?
— Spin? — spytał Palant. — Gdzie byłaś?
— W mojej jaskini! A gdzie miałabym być? — Włączyłam pierścień unoszący
i wyprowadziłam maszynę w górę. Przeciążenie wdusiło mnie w fotel i miałam
wrażenie, że żołądek próbuje mi uciec przez palce. Zwolniłam prędkość
wznoszenia. — Powtórz mi to. Włączacie się do walki? Nie trzymacie się na
uboczu?
— Admirał w końcu chce pozwolić nam walczyć! — rzekł ochoczo Bim.
— Przyhamuj, Bim — powiedział Palant. — Spin, jesteśmy na 11.3-302.7-
21000. Przyleć tu jak najszybciej. Żelazna Dama kazała nam wziąć udział w walce
razem z eskadrą dyplomowanych pilotów. Mamy pozorować atak i ewentualnie
odciągnąć część sił nieprzyjaciela.
Wysłano nas więc jako ruchome cele, pomyślałam, ocierając dłoń o kombinezon.
Serce waliło mi jak młotem, a mokre od potu włosy lepiły się do policzków.
A raczej ich wysłano. Beze mnie.
Nie na długo.
Energicznie przesunęłam dźwignię przepustnicy, gwałtownie przyspieszając.
Grawkompy chroniły mnie przez trzy sekundy, a potem znów wcisnęło mnie
w fotel. Byłam w stanie znieść takie przeciążenia. To nie było przyjemne, ale nie
obawiałam się, że stracę przytomność. Musiałam tylko rozwinąć odpowiednią
prędkość, po czym ostrożnie się wznieść, używając pierścienia wznoszącego.
Szybko osiągnęłam Mag-10, co było górną granicą bezpieczeństwa dla Poco. I to
mocno naciąganą. Reduktory atmosferyczne — tworzące wokół myśliwca bańkę
powietrzną zapobiegającą urwaniu skrzydeł przy szybkich manewrach — ledwie
wyrabiały i moja maszyna dygotała. Moja zwykle niewidoczna osłona zaczęła
świecić od tarcia wywołanego oporem powietrza.
Leciałam naprzód i wznosiłam się — ale ostrożnie i wolniej, gdyż wywołane
tym przeciążenie groziło utratą przytomności. Gdy leciałam w górę, krew
przemieszczała się do moich nóg. Napinałam mięśnie brzucha, tak jak uczono nas
podczas ćwiczeń na wirówce, ale mimo to pociemniało mi w oczach.
Nie zwalniałam, przytłoczona sześciokrotnie większym niż zwykle ciężarem
ciała. Chociaż nie trwało to długo, przez cały czas słyszałam głosy moich
przyjaciół.
— Ostrożnie, Rzutka. Nie spiesz się.
— Jeden siedzi mi na ogonie! Namierzył mnie!
— Zrób unik, FM!
— Robię, robię! Cholera, co to było?
— Nocna burza sześć. To mój ziomal, ludzie! Kryptonim: Wentyl. FM, stawiasz
mi frytki albo coś.
— Na prawo! Arturo, uważaj!
— Uważam! Na gwiazdy, co za bałagan.
W końcu moja tablica kontrolna zapiszczała sygnalizując, że zbliżam się do
wyznaczonego miejsca spotkania. Pozostałam na dotychczasowej wysokości, po
czym szybko zredukowałam prędkość. Co w posiadającym reduktory
atmosferyczne Poco oznaczało gwałtowny zwrot — zamortyzowany przez
grawkompy — oraz włączenie wstecznego ciągu w celu wyhamowania.
Zakończyłam ten manewr, zwalniając do Mag-1, będącej standardową
prędkością bojową. Obróciłam Poco nosem w kierunku bitwy i w oddali
dostrzegłam błyski na ciemnym porannym niebie. Złom spadał czerwonymi
smugami.
— Jestem — zgłosiłam się.
— Leć na pomoc Jutrzence! — krzyknął do mnie Jorgen. — Widzisz ją?
— Szukam! — zawołałam, gorączkowo sprawdzając wyświetlacz czujnika
zbliżeniowego. Tam jest. Przyspieszyłam, lecąc do niej.
— Ludzie — rzuciłam, patrząc na ekran. — Jutrzenka ma ogon!
— Widzę go — odpowiedział Palant. — Jutrzenka, słyszysz mnie?
— Próbuję zrobić unik.
Mój myśliwiec z wizgiem mknął w kierunku walczących. Już widziałam
poszczególne myśliwce — kłębowisko maszyn z przelatującymi przez nie błyskami
działek laserowych i lanc świetlnych. Poco Jutrzenki wyrwało w górę, robiąc pętlę
— ścigane przez trzy maszyny Krelli.
Już prawie jestem. Prawie jestem!
Krell strzelił z działek laserowych. Trafił. I jeszcze raz. I...
Rozbłysk. Deszcz iskier.
I Jutrzenka zginęła w potężnej eksplozji. Nie miała szans się katapultować.
Kimmalyn wrzasnęła — z przerażeniem i zgrozą.
— Nie! — krzyknął Palant. — Nie, nie, nie!
Dotarłam, lecąc z prędkością Mag-3 — za szybko, by wykonywać normalne
bojowe manewry, ale pomimo to zdołałam trafić jedną z maszyn Krelli moją
świetlną lancą. Jednak przybyłam za późno.
Skry, w które zamieniła się Jutrzenka, zgasły, spadając. Wykonałam zwrot
i włączyłam wsteczny ciąg, zwalniając lancę świetlną i pozbawiając Krella
sterowności. Inne nasze myśliwce dopadły go, strzelając z działek i zdołały go
zniszczyć.
Podleciałam do Palanta, zaciskając zęby, żeby powstrzymać krzyk. Nie miał
partnera. Gdzie się podział Arturo?
Nie byłam w stanie dostrzec żadnego taktycznego zamysłu w tym chaotycznym
starciu. Moi koledzy śmigali wokół, ściągając na siebie ogień — owszem — ale
także zwiększając zamieszanie. Kilka większych jednostek SPŚ przemykało przez
to wszystko, prowadząc wymianę ognia z kilkudziesięcioma maszynami Krelli,
które ciągnęły za sobą tę plątaninę przewodów.
Płakałam, ale zacisnęłam zęby i trzymałam się Jorgena. Wprawnie zahaczył
lancą statek Krelli, który usiłował się uwolnić, więc ja też go trafiłam.
— Tamten złom, Jorgen — powiedziałam. — Leci na twojej drugiej, powoli.
— Dobrze.
Oboje zwiększyliśmy ciąg, jak nauczył nas Cobb, ciągnąc nieprzyjacielską
jednostkę w kierunku złomu. W ostatniej chwili odłączyliśmy świetlne liny
i odskoczyliśmy na bok, ciskając maszynę Krelli o kawał złomu. Znikła
w ognistym wybuchu.
— Co wy dwoje robicie? — powiedział przez radio Cobb. — Macie rozkaz zająć
obronną pozycję.
— Cobb! — zawołałam. — Jutrzenka...
— Zachowaj spokój, dziewczyno! — krzyknął. — Później będziecie ją
opłakiwać. Teraz macie wykonywać rozkazy. Pozycja obronna.
Zgrzytnęłam zębami, ale nie spierałam się i poleciałam za Jorgenem przez smugi
dymu pozostawione przez spadający złom. Po prawej zobaczyłam Arturo i Nedda,
raz po raz szybkimi przyspieszeniami zmieniających się na prowadzeniu, żeby
uniknąć namierzenia przez wroga. Taka taktyka powinna zmylić Krelli, podobnie
jak obecność zbyt wielu celów.
Jutrzenka...
— Chybka? — rzucił Jorgen. — Co ty robisz?
Uświadomiłam sobie, że wciąż słyszę w słuchawkach rozpaczliwy jęk
Kimmalyn. Sprawdziłam skaner i zlokalizowałam samotnego Poco, bez partnera,
unoszącego się z dala od epicentrum bitwy.
— Chybka, rusz się! — powiedział Jorgen. — Jesteś łatwym celem. Podleć tu.
— Ja... — odparła Kimmalyn. — Próbowałam ustawić się do strzału. Miałam ją
uratować...
— Dołącz do nas! — wrzasnął Jorgen. — Kadecie, włącz ciąg i podleć tu!
— Osłonię ją — odezwałam się, zamierzając odbić w bok, gdy przemknęliśmy
nieopodal dwóch maszyn Krelli lecących w przeciwną stronę. Niebo było
rozświetlone tyloma iskrami i błyskami laserów, że czułam się niemal jak w jednej
z kuźni Płomiennej.
— Nie — zaprotestował Jorgen. — Widzisz Bima? Na twojej ósmej? Osłaniaj
go. Ja się zajmę Kimmalyn.
— Zrozumiałam. — Pomknęłam w dół i w lewo, a grawkompy zamortyzowały
przeciążenia ostrego skrętu. W tym momencie na mojej desce rozdzielczej zapaliła
się ostrzegawcza fioletowa lampka przy czujnikach zbliżeniowych.
Ktoś siedział mi na ogonie.
Chociaż dopiero zaczęliśmy ćwiczyć walki powietrzne, natychmiast
przypomniałam sobie słowa Cobba.
„Zaufaj czujnikowi. Nie trać czasu na próbę nawiązania kontaktu wzrokowego.
Skup się na lataniu”.
— Spin! — zawołała FM. — Masz ogon!
Już robiłam unik, wprowadzając moją maszynę w ciasną pętlę, licząc na to, że
grawkompy osłabią przeciążenie. W tym momencie coś we mnie zaskoczyło. To
szkolenie, ten chłód w chwilach zagrożenia i sposób, w jaki nagle potrafiłam się
skupić pomimo zmęczenia, stresu i żalu. Niemal jakby nie miało znaczenia to, że
statek Krelli siedzi mi na ogonie. W tym momencie byłam tylko ja i mój myśliwiec.
Stanowiliśmy jedno.
Wyszłam z pętli i zanurkowałam, a potem odbiłam w bok i zaczepiłam lancę
świetlną o kawał powoli spadającego złomu. Nie zwolniłam liny dostatecznie
szybko i gdy wyłączyły się grawkompy, przeciążenie wtłoczyło mnie w fotel.
Pociemniało mi w oczach, ale nie straciłam przytomności.
Wykonałam błyskawiczny zwrot i złapałam drugi kawał złomu — ciągnąc go za
sobą wraz ze smugą dymu — po czym przemknęłam pomiędzy dwoma
jednostkami Krelli lecącymi w przeciwnym kierunku. Przy skręcie zgubiłam tego,
który siedział mi na ogonie, i zauważyłam z tyłu rozbłysk eksplozji, gdy załatwił
go jeden z dyplomowanych pilotów.
— Dobry manewr, Spin — powiedział cicho w moich słuchawkach Cobb. —
A nawet wspaniały. Jednak nie popisuj się. Pamiętaj, czego was uczyłem. Nawet
najlepsi mogą zginąć.
Kiwnęłam głową, chociaż nie mógł tego zobaczyć.
— Bim jest teraz na twojej dziesiątej, prawie sto pięćdziesiąt stóp wyżej. Podleć
do niego. Ten chłopak jest zbyt zapalczywy.
Jak na zawołanie w słuchawkach rozległ się głos Bima.
— Ludzie? Widzicie to? Przede mną?
W oddali trwała ożywiona wymiana ognia; nam kazano włączyć się do mniej
intensywnej z dwóch potyczek. Widziałam tryskające skry i błyski chybionych
wystrzałów z działek laserowych, ale nie to pokazywał nam Bim.
Zrównawszy się z nim, zobaczyłam jednostkę Krelli, ale różniącą się od ich
obłych myśliwców. Ta była przysadzista; jak jakaś bulwa ze skrzydłami. A raczej...
no właśnie, miała coś przyczepione pod kadłubem.
To bombowiec, zrozumiałam, przypomniawszy sobie dane z podręcznika.
Przenoszący bombę burzącą.
— Bomba burząca — odezwał się Jorgen. — Cobb, potwierdzono zauważenie
bomby burzącej.
— Inne eskadry też mówią o tym na swoich pasmach — odrzekł Cobb. —
Spokojnie, kadecie. Admirał już się tym zajmuje.
— Mogę go trafić, Cobb — powiedział Bim. — Mogę go strącić.
Spodziewałam się, że Cobb natychmiast się temu sprzeciwi, ale nie zrobił tego.
— Dajcie mi poprosić o rozkazy i powiedzieć im, że nawiązaliście kontakt
wzrokowy.
Bim uznał to za pozwolenie.
— Jesteś ze mną, Spin?
— Tuż obok — odrzekłam. — Ruszajmy.
— Zaczekaj, kadecie — przerwał Cobb. — Jest coś dziwnego w wyglądzie tej
jednostki. Możecie to potwierdzić? Ta bomba wydaje się większa niż zwykle.
Bim nie słuchał. Przez osłonę kabiny widziałam, jak nurkuje w kierunku
samotnego bombowca, który — w typowy dla Krelli sposób — przemknął na małej
wysokości poniżej zasięgu dział artylerii przeciwlotniczej.
— Coś tu nie gra — rzekł Cobb.
Od bombowca odłączyła się grupka cieni — mniejszych maszyn, prawie
niewidocznych w półmroku. Cztery myśliwce.
Powietrze przecięły czerwone promienie z działek laserowych. Jeden zawadził
o kopułę mojej kabiny i osłona siłowa włączyła się z trzaskiem. Zareagowałam
instynktownie, gwałtownie kładąc maszynę na skrzydło i odbijając w bok.
— Cobb — rzuciłam. — Cztery statki eskorty właśnie oddzieliły się od
bombowca!
Atakowały nas. Ledwie zdołałam zejść z linii ognia, zaciskając spocone dłonie
na sterach.
— Są szybsze od typowych maszyn Krelli!
— To jakiś nowy typ — rzekł Cobb. — Wycofajcie się, oboje.
— Mogę go trafić, Cobb — oznajmił Bim. Działko laserowe na dziobie jego
maszyny jarzyło się, przygotowywane do strzału z dużej odległości.
Cztery myśliwce eskorty znów pomknęły na nas, strzelając.
— Bim! — wrzasnęłam.
Byłam najzupełniej pewna, że widziałam, jak na mnie spojrzał — i refleks
świetlny w wizjerze jego hełmu — gdy skoncentrowany ogień laserów trafił jego
maszynę, pokonując osłonę.
Myśliwiec Bima eksplodował, rozpadając się na kawałki, z których jeden
uderzył w moją maszynę. Impet odrzucił mnie w bok i Poco zawirował. Chybka
wykrzykiwała moje imię, a świat wirował mi w oczach. Lampki tablicy kontrolnej
oszalały i zawył alarm ostrzeżenia o utracie osłony.
Przeciążenie pokonało grawkompy i rąbnęło mnie jak taran. Zemdliło mnie
i mgła zasnuła mi oczy. Jednak ćwiczenia zrobiły swoje. Jakimś cudem —
ściskając manipulator kulowy — zdołałam wdusić przyciski kontroli wysokości,
które odchyliły pierścień unoszący na jego przednim zawiasie, jak klapę luku.
Wektor siły skierowany skośnie względem dziobu powstrzymał upadek.
Wyrównałam maszynę, która zawisła w powietrzu, dziobem ku ziemi.
Na desce rozdzielczej migotały lampki. W dole zobaczyłam, jak szczątki
myśliwca Bima uderzają o powierzchnię, wzbijając szereg bezgłośnych eksplozji.
Nawet... nawet nie zdążył wybrać sobie kryptonimu.
— Nieprzyjaciel się wycofuje! — powiedział Nedd. — Wygląda na to, że mają
dosyć!
Otępiała słuchałam meldunków innych. Eskadra dyplomowanych pilotów
pomknęła w kierunku bombowca i Krelle, nie ryzykując jego utraty, pospiesznie
zrejterowali.
Bombowiec umknął, a wraz z nim wystarczająca liczba myśliwców, żeby
powstrzymać admirał przed zarządzeniem pościgu.
Unosiłam się w powietrzu nad zimną, niebieskawą poświatą pierścienia
unoszącego.
— Spin? — pytał Jorgen. — Złożysz meldunek? Wszystko w porządku?
— Nie — szepnęłam, ale w końcu zresetowałam pierścień unoszący, obracając
maszynę do standardowego położenia względem ziemi. Włączyłam zasilanie
zapłonu osłony, zaczekałam, aż się włączy, a potem złapałam dźwignię
i pociągnęłam ją do siebie. Nowa osłona z trzaskiem otoczyła mojego Poco, a po
chwili stała się niewidoczna.
Dołączyłam do pozostałych.
— Potwierdzić status — rozkazał Jorgen.
Zrobiliśmy to i zgłosili się wszyscy pozostali. Jednak gdy lecieliśmy z powrotem
do bazy, w naszym szyku ziały dwie dziury. Nie było Bima i Jutrzenki. Stan
osobowy eskadry Do Gwiazd zmniejszył się z dziewięciu do siedmiu kadetów.
CZĘŚĆ TRZECIA
INTERLUDIUM
A dmirał Judy Ivans, „Żelazna Dama”, zawsze dokładnie czytała wykazy strat.
Wysyłała ludzi na śmierć. W każdej bitwie podejmowała decyzje —
niektóre błędne — w wyniku których ginęli. Może gdzieś była jakaś astralna księga
obrachunkowa, prowadzona przez starożytnych Świętych, w której zapisywano
liczbę tych Śmiałych, których straciła lub uratowała.
Jeżeli tak, to dzisiejsza bitwa przesunęła ten bilans na jej niekorzyść. Dwoje
kadetów zginęło po zaledwie miesiącu szkolenia na symulatorze. Przeczytała ich
nazwiska, usiłując je zapamiętać — chociaż wiedziała, że nie zdoła. Było ich tak
wielu...
Pieczołowicie ułożyła na blacie biurka listę nazwisk z krótkimi życiorysami.
Zginęli także dwaj inni piloci i pisanie listów do ich rodzin położy się cieniem na
jej wieczorze, ale musiała to zrobić. Dla ich rodzin ta strata będzie cieniem do
końca życia.
Była w trakcie pisania — nie używając maszyny — gdy Cobb wreszcie
przyszedł na nią nakrzyczeć. Ujrzała jego odbicie w mosiężnej lunecie, która stała
na jej biurku. Relikt z dawnych, bardzo dawnych czasów. Cobb przystanął
w drzwiach i nie naskoczył na nią od razu, ale dał jej skończyć list. Złożyła podpis,
zamaszyście kreśląc go wiecznym piórem — gest, który w przypadku takiego listu
wydawał się jednocześnie niezbędny i ostentacyjny.
— Jesteś zadowolona, Judy? — zapytał w końcu. — Czy teraz, kiedy dwoje
z nich zginęło, jesteś cholernie szczęśliwa?
— Od lat nie byłam szczęśliwa, Cobb.
Obróciła fotel, wyciągnęła się i napotkała jego spojrzenie. Czekała, może nawet
niecierpliwie, na jego nieuniknione przybycie. Dobrze, że jeszcze ktoś potrafił
stawić jej czoła. Większość tych, którzy to robili, już nie żyła.
Utykając, wszedł do pokoiku zastawionego stertami papierów, pamiątek
i książek — jej okropnie zagraconego gabinetu. Jednak było to jedyne miejsce,
gdzie dobrze się czuła.
— Nie możesz tego robić — rzekł. — Najpierw obniżyłaś wiek kandydatów,
a teraz posyłasz ich do walki, zanim nauczą się latać? Nie możesz strzelać ogniem
ciągłym, kradnąc amunicję z magazynów. W końcu zabraknie ci kul.
— Wolałbyś, żebym pozwoliła Krellom zniszczyć Altę?
Spojrzał na boczną ścianę, na której wciąż wisiała stara mapa. Szkło zmętniało
ze starości, a papier pod nim zaczął się marszczyć. Plan Bazy Alta, który
opracowali na posiedzeniu przed prawie dziesięcioma laty. Wyobrażali sobie, że
będzie to duże miasto otoczone osiedlami i dużymi gospodarstwami.
Mrzonki. Ożywienie martwego świata okazało się trudniejsze, niż przewidywali.
Powoli wstała, przy czym fotel dawnego kapitana głośno zatrzeszczał.
— Będę ich poświęcać, Cobb. Bez namysłu narażę na niebezpieczeństwo całe
SPŚ, jeśli trzeba będzie to zrobić, żeby ochronić Altę.
— W pewnej chwili straty przestaną być tego warte, Judy.
— Tak, a ja przypadkiem wiem, kiedy to nastąpi. — Podeszła do niego,
wytrzymując jego wzrok. — Wtedy, gdy ostatni Śmiały wyda swe ostatnie
tchnienie. Do tego czasu będziemy bronić bazy.
Gdyby stracili Altę, Krelle mogliby zbombardować Płomienną i zniszczyć
fabryki — a wtedy ludzie straciliby możliwość budowania myśliwców. Jeśliby tak
się stało, Śmiali znów rozpadliby się na klany i rozpierzchli jak szczury po
jaskiniach.
Albo stawią czoła nieprzyjacielowi, albo na zawsze zrezygnują z szansy
ponownego stworzenia prawdziwej cywilizacji.
W końcu Cobb złagodniał i odwrócił się, zamierzając wyjść. Brak sprzeciwu
oznaczał u niego zgodę.
— Zauważyłam — odezwała się ponownie Judy — że twoja protegowana
włączyła się do bitwy dopiero wtedy, gdy było już prawie po wszystkim.
Naskoczył na nią, niemal warcząc.
— Ona koczuje w nieprzystosowanej do zamieszkiwania jaskini, Judy. Sama.
Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Jeden z twoich pilotów mieszka
w prowizorycznym obozowisku poza granicą miasta, ponieważ odmawiasz mu
prawa do korzystania z pryczy.
Dobrze było widzieć go rozgniewanego. Obawiała się, że pewnego dnia ten jego
gniew się wypali. Od Bitwy o Altę nie był sobą.
— Czy wiesz, co mówią jej odczyty? — zapytała Judy. — Skany jej mózgu?
Niektórzy nasi lekarze są pewni, że teraz umieją już to wykryć. Zapewne
powinnam ci za to podziękować. Mogąc zbadać córkę Ściganta w trakcie lotu,
w końcu zdołałam uzyskać dowód. Ona ma ten defekt.
To dało mu do myślenia.
— Nie w pełni rozumiemy, co to oznacza — rzekł w końcu. — A twoi lekarze są
uprzedzeni. Kilka niewytłumaczalnych zdarzeń i opowieści z zamierzchłych
czasów to za mało, żeby złamać życie dziewczynie, szczególnie tak uzdolnionej.
— W tym problem — odparła Judy. Zdziwiło ją, że Cobb się spiera. Wielu
polityków negowało istnienie defektu, ale Cobb? Przecież osobiście odczuł jego
działanie. — Chociaż te dane są bardzo użyteczne, nie mogę ryzykować i dać jej
przydział do SPŚ. Byłoby to kłopotliwe i osłabiałoby morale.
— Kłopotliwe dla ciebie. I osłabiałoby twoje morale. Twoje postępowanie
przynosi hańbę SPŚ.
— Praktycznie to ja jestem SPŚ. Niech nas gwiazdy mają w opiece. Nikt poza
mną nie został.
Przeszył ją gniewnym spojrzeniem.
— Zamierzam dać tej dziewczynie krótkofalówkę. Muszę mieć kontakt ze
wszystkim moimi kadetami. Chyba że jednak postanowisz przydzielić jej pryczę.
— Jeśli za bardzo jej ułatwię szkolenie, może postanowić zostać, zamiast
rozsądnie zrezygnować.
Cobb pokuśtykał do drzwi — nie chciał używać laski, nawet po tylu latach
utykania — ale znów przystanął, oparłszy się dłonią o futrynę.
— Czy nie pragniesz czasem, żeby ktoś z tamtych przeżył? — zapytał. — Puzon.
Słowik. Spór. Admirał Heimline.
— Ktokolwiek oprócz mnie? — spytała Judy.
— W zasadzie tak.
— Nie wiem, czy życzyłabym im tego dowództwa — powiedziała. — Nawet
tym, których nie znosiłam.
Cobb mruknął coś pod nosem, po czym znikł w mroku korytarza.
20
D zień po tym, jak zginęli Bim i Jutrzenka, spóźniłam się na zajęcia z Cobbem.
Tylko pięć minut, ale jednak było to moje pierwsze spóźnienie.
Wszystko wydawało mi się takie inne.
Słabo pamiętałam, jak poprzedniego dnia dowlokłam się do mojej jaskini
i ignorując M-Bota — bo Rig już poszedł do domu — zwinęłam się w kłębek na
posłaniu w kokpicie. A potem tylko leżałam tam, nie mogąc zasnąć. Rozmyślając
i pragnąc przestać myśleć. Nie płacząc... i żałując, że nie mogę.
Dziś nikt nie skarcił mnie za spóźnialstwo. Cobb jeszcze nie przyszedł, chociaż
większość kadetów już się zjawiła. Wszyscy poza Kimmalyn, co mnie
zaniepokoiło. Czy wszystko z nią w porządku?
Moje buty skrzypiały, gdy przeszłam przez salę i usiadłam. Nie chciałam patrzeć
na rzucające się w oczy puste miejsca, ale poczułam się przez to jak tchórz, więc
zmusiłam się, by spojrzeć na symulator Jutrzenki. Zaledwie dwa dni temu stałam
tam, pomagając jej zrozumieć...
Ona niemal nigdy się nie odzywała, ale bez niej sala wydawała się o wiele
cichszym miejscem.
— Cześć, Spin — rzekł w końcu Nedd. — Zawsze mówisz o honorze, chwale
bohaterskiej śmierci i tym podobnych bzdurach.
— Tak? I co?
— To, że... — zaczął Nedd. — Może teraz jest właściwy czas, aby gadać
o podobnych bzdurach.
Opadł na swój fotel, ledwie mieszcząc się w kokpicie. Był najwyższy z nas —
i dość krępy. Zawsze myślałam o nim tylko jako o większym z dwóch kumpli
Palanta, ale był kimś więcej. Myślał.
— No? — nalegał.
— Cóż — zaczęłam, usiłując znaleźć właściwe słowa. — Teraz to wszystko
wydaje się głupie.
Nie byłam w stanie gadać teraz o zemście. Nie dziś. Robiąc to, poczułabym się
jak postać z opowieści Babki, podczas gdy poczucie straty było tak realne. Tylko...
czy to czyniło moje wcześniejsze wypowiedzi zwykłymi przechwałkami? Czy
byłam tchórzem, kryjącym się za agresywną postawą?
Prawdziwa wojowniczka zbyłaby to wzruszeniem ramion. Czy naprawdę
uważałam, że to ostatni przyjaciele, których stracę?
FM wygramoliła się ze swojego kokpitu i podeszła do mnie. Uścisnęła moje
ramię, dziwnie przyjacielskim gestem jak na dziewczynę, którą znałam tak słabo,
chociaż byłyśmy w tej samej eskadrze. Jak się tu znalazła? Nigdy nie miałam
okazji zapytać.
Zerknęłam na puste miejsce Bima, myśląc o tym, jak niewiarygodnie
nieporadnie — ale cudownie — próbował ze mną flirtować.
— Czy wiesz, gdzie jest Kimmalyn? — zapytałam FM.
— Wstała i zjadła z nami — szepnęła wysoka dziewczyna — ale w drodze na
zajęcia poszła do toalety. Może ktoś powinien sprawdzić, co się z nią dzieje.
Zanim zdążyłam się podnieść, Palant wstał i odkaszlnął. Popatrzył na piątkę
pozostałych. Na mnie i FM. Na Rzutkę, wtuloną w fotel. Już nie traktowała tego
jak gry. Arturo siedział ze splecionymi dłońmi, szybko poruszając wskazującymi
palcami, jakby miał nerwowy tik. Nedd siedział z nogami w górze, opierając stopy
o bezcenny projektor holograficzny z przodu kokpitu. Znamienne, że miał
rozwiązane sznurowadła.
— Zapewne powinienem coś powiedzieć — rzekł Palant.
— Oczywiście — szepnęła FM, przewracając oczami i wracając na swoje
miejsce.
Palant zaczął mówić monotonnym głosem.
— Regulamin SPŚ wyjaśnia, że śmierć w kokpicie — w obronie naszej ojczyzny
— jest najodważniejszym i największym darem złożonym jej w ofierze. Nasi
przyjaciele, choć odeszli przedwcześnie, byli uosobieniem ideałów Śmiałych.
On czyta, uświadomiłam sobie. Tekst napisany na dłoni?
— Zapamiętamy ich jako żołnierzy — ciągnął Palant, teraz wyraźnie
spoglądając na swoją dłoń. — Jeśli potrzebujecie porady w związku z tą stratą —
lub jakiegokolwiek powodu — jako wasz dowódca, jestem tutaj. Proszę, przyjdźcie
do mnie, żebym mógł was wesprzeć. Chętnie wezmę na siebie ciężar waszego
smutku, żebyście mogli skupić się na szkoleniu. Dziękuję.
Usiadł. No cóż, to była najgłupsza przemowa, jaką słyszałam w życiu. Więcej
mówił o sobie niż o tych pustych miejscach. Jednak... no cóż, chyba się starał...
Cobb w końcu przekuśtykał przez drzwi, trzymając w ręku garść papierów
i mamrocząc coś pod nosem.
— Na miejsca! — warknął. — Dziś będziemy ćwiczyć manewry dwójkami —
znowu. Osłaniacie się nawzajem tak nieudolnie, jakbyście chcieli podać się
wrogom na talerzu.
Wytrzeszczyliśmy oczy.
— Ruszać się! — krzyknął.
Wszyscy zaczęli zapinać pasy. Ja — zamiast to zrobić — wstałam.
— I to wszystko? — zapytałam. — Nic pan o nich nie powie? O Bimie,
o Jutrzence ani co zrobiła admirał...
— Admirał — rzekł Cobb — nic wam nie zrobiła. To Krelle zabili waszych
przyjaciół.
— To bzdura — wypaliłam. — Jeśli wrzuci się dziecko do jaskini lwa, to czy
naprawdę można winić lwa o jego śmierć?
Napotkał moje spojrzenie, ale tym razem nie zamierzałam go odwrócić. Nie
wiedziałam, czego właściwie chcę, ale przynajmniej ten gniew — na niego, na
admirał, na SPŚ — był lepszy od zobojętnienia.
Patrzyliśmy na siebie gniewnie, gdy otworzyły się drzwi, skrzypiąc, i weszła
Kimmalyn. Choć jej długie czarne loki jak zawsze były idealnie zaczesane, oczy
miała podpuchnięte i zaczerwienione. Cobb spojrzał na nią, jakby zdziwiony, że ją
widzi.
Myślał, że zrezygnowała, uświadomiłam sobie.
Zamiast tego, pomimo podpuchniętych oczu, Kimmalyn podniosła wysoko
głowę.
Cobb ruchem głowy wskazał jej miejsce, a ona podeszła tam —
z wystudiowanym spokojem Śmiałej — i usiadła. W tym momencie bardziej
wyglądała na wojowniczkę niż ja kiedykolwiek.
Zacisnęłam zęby, po czym usiadłam na fotelu i zapięłam pasy. Dokuczanie
Cobbowi nie złagodzi mojego gniewu na admirał. Potrzebowałam sterów w dłoni
i spustu działka laserowego pod palcem. Zapewne dlatego Cobb chciał dziś tak
intensywnie z nami ćwiczyć — żebyśmy, strudzeni, na chwilę zapomnieli o tym, co
się stało. I... owszem. Tak, byłam za tym.
Jednak Cobb nie włączył projektorów. Zamiast tego powoli wziął składane
krzesło, pokuśtykał na środek sali i rozłożył je. Usiadł i splótł dłonie na kolanach.
Musiałam wychylić się z kokpitu, żeby go widzieć, tak jak większość innych.
Wyglądał staro. Starzej, niż na to zasługiwał.
— Wiem, jak się czujecie — powiedział. — Jakby ktoś wyciął w was dziurę.
Zabrał kawałek ciała, który nie odrośnie. Możecie funkcjonować, możecie latać, ale
przez jakiś czas będziecie broczyć krwią. Powinienem coś powiedzieć o tej stracie.
Coś mądrego. Stara Mara, która uczyła mnie latać, zrobiłaby to. Już nie żyje. —
Cobb potrząsnął głową. — Czasem nie czuję się jak nauczyciel. Raczej jak
amunicyjny, ładujący działo. Wpycham was do komory, wypuszczam w niebo, po
czym biorę następny pocisk...
Słuchanie tych jego słów było niepokojące, nienaturalne. Jak rodzica, który
nagle przyznaje, że nie wie, co to miłość. Wszyscy słyszeliśmy różne opowieści
o instruktorach pilotażu. Starych, posiwiałych, gotowych pourywać wam łby, ale
przepełnionych mądrością.
Tymczasem w tym momencie widziałam w nim człowieka, nie instruktora. I ten
człowiek był przestraszony i przybity — równie przygnębiony utratą uczniów, jak
my stratą przyjaciół. Nie był weteranem znającym odpowiedzi na wszystkie
pytania Tylko człowiekiem, który — niemal przypadkiem — przetrwał
dostatecznie długo, by zostać nauczycielem. I musiał nauczyć nas zarówno tego, co
wiedział, jak i rzeczy, których najwyraźniej sam nie pojmował.
— Dąż do gwiazd — wymamrotałam.
Cobb spojrzał na mnie.
— Kiedy byłam mała — ciągnęłam — chciałam zostać pilotem, żeby mnie
podziwiano. A ojciec powiedział mi, żebym wytyczyła sobie większy cel. Kazał mi
dążyć do gwiazd.
Spojrzałam w górę i spróbowałam wyobrazić sobie ich mrugające światełka. Nad
sufitem, nad warstwą atmosfery, za pasem kosmicznego złomu. Tam, gdzie Święci
witali dusze poległych w boju.
— To boli — dodałam. — Bardziej, niż się spodziewałam. Tak niewiele
wiedziałam o Bimie — tylko, że lubił się śmiać. Jutrzenka ledwie rozumiała, co
mówimy. Jednak nie poddawała się.
Przez moment miałam wrażenie, że mogę sobie wyobrazić, jak unoszę się wśród
tych gwiazd. Tak jak uczyła mnie Babka. Poczułam, jak wszystko opada, znika
w oddali. Widziałam tylko te punkciki światła, wszędzie wokół
— Oni są teraz w niebie — dodałam cicho. — Na zawsze wśród gwiazd.
Zamierzam do nich dołączyć. — Otrząsnęłam się i nagle znów byłam w klasie
z pozostałymi. — Zapnę pasy i będę walczyć. W ten sposób, kiedy zginę, to
przynajmniej umrę w kokpicie. Sięgając nieba.
Pozostali ucichli, czekając w niepewnym milczeniu, jakby dzielącym dwa
uderzenia meteorów. Nedd usiadł prosto na swoim fotelu i skwitował moje słowa
entuzjastycznym uniesieniem kciuka oraz skinieniem głowy. Naprzeciwko
zobaczyłam gapiącego się na mnie Palanta, z nieprzeniknioną miną
i zmarszczonymi brwiami.
— W porządku — rzekł Cobb, wstając. — Nie traćmy już czasu. Założyć hełmy.
Wzięłam i założyłam hełm, ignorując minę Palanta. Natychmiast jednak
drgnęłam i zdjęłam hełm z głowy.
— Co jest? — spytał Cobb, podchodząc do mnie.
— Diody w środku są ciepłe — wyjaśniłam, dotykając ich. — Co to oznacza?
— Nic — odparł Cobb. — Zapewne.
— To mnie nie uspokaja. Co się dzieje?
Zniżył głos.
— Kilku konowałów mających się za mądrali uważa, że z tych odczytów mogą
orzec, czy... czy uciekniesz tak, jak twój ojciec.
— Mój ojciec nie...
— Nie denerwuj się. Udowodnimy, że się mylą, jeśli będziesz dobrze latać. To
twój najlepszy argument. Możesz to założyć?
Ruchem głowy wskazał hełm.
— Tak. Nie parzą, byłam po prostu zdziwiona.
— Załóż go i bierzmy się do pracy.
21
Z budziłam się okutana zbyt wieloma kocami i wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć
burty M-Bota — ale moja dłoń napotkała ramę łóżka.
No tak. Która to godzina? Włączyłam moją świetlną linę, żeby spojrzeć na jej
zegarek, rozświetlający pokój łagodną poświatą. Dochodziła piąta rano. Za dwie
godziny miałyśmy rozpocząć zajęcia. Powinnam być wykończona, gdyż gadałyśmy
do pierwszej w nocy. Dziwne, ale byłam zupełnie rozbudzona. Może mój mózg
wiedział, że jeśli chcę dziś skorzystać z łazienki i doprowadzić się do porządku, to
muszę to zrobić teraz, kiedy wszyscy w tym budynku jeszcze śpią.
Poza tym zapewne będzie lepiej, jeśli potem wymknę się i wrócę, żeby widziano,
jak idę na zajęcia. Wygramoliłam się z mojego barłogu i przeciągnęłam, po czym
wzięłam plecak. Starałam się robić to jak najciszej, choć zapewne nie musiałam się
fatygować. Jeśli nie zbudziło ich chrapanie Rzutki, to nie zakłóci im snu szuranie
plecakiem po podłodze.
Po cichu otworzyłam drzwi, po czym odwróciłam się i spojrzałam na trzy śpiące
dziewczyny.
— Dziękuję — szepnęłam. I w tym momencie postanowiłam, że nie pozwolę im
zrobić tego ponownie. To zbyt niebezpieczne. Nie chciałam, żeby naraziły się
admirał.
To był cudowny wieczór. Nawet jeśli uświadomił mi dotkliwie, co mnie omija.
Chociaż odchodziłam tak niechętnie, chociaż skręcałam się z żalu, nie
zamieniłabym tego wieczoru na nic innego. Tylko w ten sposób mogłam
zakosztować prawdziwego życia pilota eskadry.
Myślałam o tym, idąc do toalety i korzystając z czyszczarki. Potem, patrząc
w lustro na ścianie, przygładziłam wilgotne włosy. We wszystkich opowieściach
bohaterowie mają czarne, złociste lub rude włosy — co brzmi tak dramatycznie —
a nie szarobrązowe.
Westchnęłam, a następnie zarzuciłam plecak na ramię i wymknęłam się na pusty
korytarz. Gdy szłam do wyjścia, moją uwagę zwróciło światło w jego głębi.
Wiedziałam w którym pokoju się pali — w naszej klasie. Kto mógł tam być o tak
wczesnej godzinie?
Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem. Podkradłam się tam, by spojrzeć przez
okienko w drzwiach, i zobaczyłam włączony symulator Jorgena oraz hologram. Co
on tu robił o piątej trzydzieści rano? Ćwiczył po godzinach?
Hologram Cobba na środku pokoju ukazywał zminiaturyzowaną wersję bitwy
powietrznej, więc widziałam, jak myśliwiec Jorgena przyczepia lancę świetlną do
kawałka złomu i strzela do Krella. Wyglądało to dziwnie znajomo...
Tak, to była ta bitwa, w której zginęli Bim i Jutrzenka. Widziałam, jak Cobb
odtwarzał to samo nagranie.
Myśliwiec Jutrzenki zapalił się, a ja się skrzywiłam — ale w następnej chwili
hologram zastygł i zaczął się odtwarzać od nowa. Znów patrzyłam, jak myśliwiec
Jorgena leci z daleka, lawirując między kawałkami spadającego złomu, usiłując
dopaść Krella, który miał zestrzelić Jutrzenkę. Odpalił OIM, lecz choć pozbawił
nieprzyjaciela osłony, Krell zdążył strzelić, strącając maszynę Jutrzenki.
Hologram znów zaczął się odtwarzać od nowa i Jorgen spróbował ponownie,
tym razem obierając inny kurs.
Chce sprawdzić, czy mógł ich uratować, uświadomiłam sobie.
Gdy Jutrzenka została strącona po raz trzeci, Jorgen nie puścił hologramu od
nowa, tylko wygramolił się z symulatora. Zerwał z głowy hełm i z głośnym
trzaskiem rąbnął nim w ścianę. Drgnęłam i o mało nie rzuciłam się do ucieczki
w obawie, że mógł mnie usłyszeć. Widząc Jorgena — zazwyczaj tak sztywnego
i władczego — bezradnie opartego o ścianę... Nie mogłam się ruszyć.
Wydawał się taki bezradny. Taki ludzki. Mocno przeżyłam utratę Bima
i Jutrzenki. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak przeżył to ich dowódca
eskadry — który powinien dbać o nasze bezpieczeństwo.
Jorgen upuścił hełm. Odwrócił się i zamarł.
Cholera. Zobaczył mnie.
Odskoczyłam od drzwi i wybiegłam z budynku, zanim zdążył mnie dogonić.
Tylko... co teraz? Nagle w naszym dziewczęcym planie pojawiła się wielka dziura.
A jeśli wartownicy przy bramie zawiadomili admirał, że nie opuściłam bazy
wczoraj wieczorem?
Z pewnością nie składali jej codziennie raportów o wszystkich wchodzących
i wychodzących. Prawda? Gdybym jednak teraz wyszła i wkrótce potem weszła,
z pewnością zorientowaliby się, że coś jest nie tak.
Tak więc zamiast pójść do bramy, błąkałam się bez celu między budynkami.
Było ciemno, świetliki nie wpuszczały światła i alejki były niemal puste. W rzeczy
samej, mijałam więcej posągów niż ludzi, gdyż wzdłuż tej ulicy stały popiersia
Pierwszych Obywateli spoglądających w niebo.
Owiał mnie aż nazbyt zimny wiatr, poruszając gałęziami pobliskiego drzewa.
Posągi wyglądały groźnie w nikłym świetle, które skrywało w półmroku ich oczy.
W powietrzu unosił się kwaśny odór dymu z pobliskiego kosmodromu. Zapewne
jakiś myśliwiec niedawno wrócił do bazy.
Westchnęłam i usiadłam na ławce przy alei, upuszczając plecak. Czułam...
melancholię, może lekki smutek. Lampka wywołania krótkofalówki wciąż migała.
Pomyślałam, że rozmowa z M-Botem poprawi mi humor.
Włączyłam odbiór.
— Cześć, M-Bot.
— Jestem oburzony! — fuknął. — To najgorszy rodzaj zniewagi! Nie jestem
w stanie wyrazić mojego oburzenia, ale wbudowany słownik podpowiada mi, że
jestem znieważony, zlekceważony, zbezczeszczony, zraniony, urażony, obrażony
i — lub — molestowany.
— Przepraszam. Nie chciałam cię wyłączać.
— Wyłączać?
— Przez całą noc miałam wyłączoną krótkofalówkę. Czy nie o to się złościsz?
— Och, to typowo ludzkie zapominalstwo. Nie pamiętasz? Pisałem podprogram,
żeby wyrazić, jaki jestem na ciebie rozgniewany.
Zmarszczyłam brwi, usiłując przypomnieć sobie, o czym ten statek mówi.
— Powiedziałaś, że jestem Krellem — podpowiedział. — I oszalałem? Mieliśmy
poważną rozmowę...
— Racja. Przepraszam.
— Przeprosiny przyjęte! — odparł M-Bot. Wydawał się zadowolony z siebie. —
Ładnie wyraziłem moje oburzenie, nie uważasz?
— Wspaniale.
— Też tak myślę.
Przez chwilę siedziałam w milczeniu. Coś tej minionej nocy wprawiło mnie
w refleksyjny nastrój.
Ona naprawdę nigdy nie pozwoli mi latać, pomyślałam, czując zapach dymu
z kosmodromu. Mogę skończyć szkołę, ale to nie będzie miało znaczenia.
— Miałaś jednak rację — odezwał się ponownie M-Bot. — Mógłbym być
Krellem.
— Co takiego? — warknęłam, o mało nie rozbijając sobie warg, tak gwałtownie
podniosłam radio do ust.
— Chcę powiedzieć, że większość zawartości moich banków pamięci przepadła
— rzekł M-Bot. — Nie wiadomo, co w nich było.
— Dlaczego więc tak się na mnie rozzłościłeś, gdy zasugerowałam, że możesz
być Krellem?!
— Ponieważ taka reakcja wydawała się prawidłowa. Mam symulować
posiadanie osobowości. Czy jakaś osoba pozwoliłaby się tak obrażać? Nawet jeśli
było to całkowicie logiczne założenie, a twoja ocena zagrożenia jak najbardziej
prawidłowa.
— Naprawdę nie wiem, co o tobie myśleć, M-Bot.
— Ja też. Czasem moje podprogramy udzielają odpowiedzi, zanim główna
symulacja osobowości zdąży je powstrzymać. To bardzo niepokojące. W idealnie
logiczny, mechaniczny sposób, nie tak irracjonalny jak ludzkie emocje.
— Jasne.
— To był sarkazm. Uważaj albo znów włączę podprogram oburzenia. Jeśli
jednak to coś pomoże, to nie sądzę, by Krell był sztuczną inteligencją, niezależnie
od tego, co ustalili wasi decydenci z SPŚ.
— Naprawdę? Dlaczego tak uważasz?
— Przeanalizowałem ich schematy lotów. I wasze też, nawiasem mówiąc. Może
mam kilka wskazówek, mogących wam pomóc. Wydaje się, że... Mam kilka
podprogramów przeznaczonych do tego typu analiz. W każdym razie nie sądzę, by
wszyscy Krelle byli sztuczną inteligencją, chociaż niektórzy mogą nią być. Moja
analiza dowodzi, że większość ich zachowań jest zindywidualizowana i niezgodna
z łatwo wykrywalnymi logicznymi schematami. Jednocześnie są zuchwałe, co jest
ciekawe. Podejrzewam, że to jakiegoś rodzaju drony, chociaż przyznam rację
Cobbowi: ta planeta w jakiś sposób zakłóca łączność. Ja najwyraźniej mam
bardziej zaawansowane urządzenia, które pozwalają mi radzić sobie z tym.
— No cóż, jesteś niewidzialnym statkiem. Zaawansowany system łączności
zapewne ułatwiał ci wykonywanie zadań.
— Tak. Zapewne z tego samego powodu wyposażono mnie w projektory
holograficzne, aktywny kamuflaż i dezaktywatory sonaru.
— Nie wiedziałam, że masz takie możliwości. Kamuflaż? Hologramy?
— Z moich ustawień wynika, że te systemy działały w trybie wyczekiwania,
tworząc złudzenie sterty głazów i uniemożliwiając wykrycie mojej jaskini, dopóki
nie wyczerpało się moje źródło zasilania. Podałbym ci dokładny czas tego
wydarzenia z dokładnością do nanosekundy, ale ludzie z reguły nie znoszą takiej
dokładności, gdyż wydaję się im zbyt wyrachowany i obcy.
— No cóż, to prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego przez tyle lat nikt cię nie
znalazł.
W zadumie postukałam palcem w radio.
— Mimo wszystko — powiedział M-Bot — mam nadzieję, że nie jestem
Krellem. To byłoby ogromnie zawstydzające.
— Nie jesteś Krellem — odparłam i uświadomiłam sobie, że naprawdę tak
uważam. Martwiłam się tym wcześniej, ale teraz... Nie potrafiłam wyjaśnić
dlaczego, ale wiedziałam, że nie jest Krellem.
— Może — rzekł. — Przyznam, że... obawiałem się, że mogę być czymś tak
złym, tylko o tym nie wiem.
— Gdybyś był Krellem, czy miałbyś kabinę z urządzeniami podtrzymującymi
życie i wtyki pasujące do naszych gniazdek?
— Mógłbym być skonstruowany jako kopia jednej z waszych maszyn, w celu
infiltracji ludzkiego społeczeństwa. A co, jeśli wszyscy Krelle są stworzoną przez
ludzi sztuczną inteligencją, która wyrwała się spod kontroli? To by wyjaśniało,
dlaczego mam napisy w waszym języku. Albo...
— Nie jesteś Krellem — ucięłam. — Czuję to.
— Zapewne przemawia przez ciebie jakieś irracjonalne ludzkie przeświadczenie
— zauważył. — Jednak mój podprogram symulujący wdzięczność... jest
wdzięczny.
Kiwnęłam głową.
— Tak właśnie działa — dodał. — Wyraża wdzięczność.
— Nigdy bym na to nie wpadła.
— Może być wdzięczny jakieś milion razy na sekundę. Tak więc można
powiedzieć, że twoja uwaga została przyjęta z wdzięcznością, jakiej nigdy jeszcze
nie doświadczyłaś.
— Byłabym wdzięczna, gdybyś czasem nie gadał o tym, jaki jesteś wspaniały —
stwierdziłam, ale uśmiechnęłam się i ponownie przyczepiłam krótkofalówkę do
plecaka.
— Za tę uwagę nie jestem ci wdzięczny — oznajmił cicho. — Mówię tylko,
żebyś wiedziała.
Wyłączyłam radio, a potem wstałam i przeciągnęłam się. Kilka pobliskich
popiersi Pierwszych Obywateli zdawało się groźnie na mnie patrzeć. Wśród nich
młodsza wersja Cobba. Dziwnie było spoglądać na nią teraz, gdy tak dobrze go
poznałam. Wydawało się, że nigdy nie był młody. Czy nie urodził się jako czerstwy
pięćdziesięciolatek?
Zarzuciłam plecak na ramię i pomaszerowałam z powrotem do budynku szkoły.
Przed głównym wejściem stał żandarm.
Stanęłam jak wryta. A potem podeszłam do niego, zaniepokojona.
— Kadet Nightshade? — zapytał. — Kryptonim Spin?
Podupadłam na duchu.
— Admirał chce z tobą mówić.
Skinęłam głową.
Żandarm poprowadził mnie do tego budynku, w którym poprzednio zastałam
Jorgena i admirał. W miarę jak się tam zbliżaliśmy, byłam coraz bardziej
zrezygnowana. Właściwie wiedziałam, że tak będzie. Nocleg u dziewczyn był
kiepskim pomysłem, ale... to nie było tylko to drobne wykroczenie.
Wchodziłam do budynku z przekonaniem, że ta konfrontacja była nieunikniona.
Zasłużyłam sobie za to, co zrobiłam Jorgenowi, dwukrotnie. Co więcej, admirał
była najbardziej wpływową osobą w SPŚ, a ja córką tchórza. To dziwne, że jeszcze
nie znalazła sposobu, żeby mnie wywalić ze szkoły.
Teraz to zrobi. Umiałam walczyć, owszem, ale dobry wojownik wie, kiedy nie
może zwyciężyć.
Żandarm zaprowadził mnie do zaskakująco zagraconego gabinetu admirał.
Żelazna Dama siedziała przy biurku i piła kawę, przeglądając jakiś raport, plecami
do mnie.
— Zamknij drzwi — poleciła.
Posłuchałam.
— Mam tu notatkę od straży przy bramie. Wczoraj wieczorem nie opuściłaś
bazy. Ukryłaś się w jakimś pomieszczeniu technicznym?
— Tak — odparłam z ulgą. Przynajmniej nie wiedziała, że nocowałam u
dziewczyn.
— Korzystałaś z pożywienia ze stołówki? Ukradzionego osobiście albo
wyniesionego ci przez kogoś z twojej eskadry?
Zawahałam się.
— Tak.
Admirał upiła łyk kawy, wciąż nie patrząc na mnie. Spoglądałam na jej plecy
i siwe włosy, szykując się na to, co zaraz powie.
Wylatujesz.
— Nie uważasz, że czas zakończyć tę farsę? — zapytała, odwracając kartkę. —
Zrezygnuj. Pozwolę ci zatrzymać odznakę kadeta.
Zmarszczyłam brwi. Dlaczego pyta? Dlaczego po prostu mnie nie wyrzuci?
Przecież teraz, kiedy złamałam zasady, mogła to zrobić, prawda?
Żelazna Dama obróciła swój fotel i zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem.
— Nie masz nic do powiedzenia, kadecie?
— Dlaczego tak się pani tym przejmuje? — zapytałam. — Jestem tylko
dziewczyną. Nie jestem dla pani zagrożeniem.
Admirał odstawiła filiżankę, a potem wstała. Wygładziła nienagannie
uprasowany biały mundur, po czym podeszła do mnie. Jak większość ludzi, była
ode mnie wyższa.
— Myślisz, że chodzi o moją dumę, kadecie? — spytała. — Jeśli pozwolę ci
pozostać w SPŚ, zginą przez ciebie dobrzy ludzie, gdy w końcu uciekniesz przed
wrogiem. Dlatego ponawiam propozycję. Odejdź z odznaką. W mieście na dole
powinna ci zapewnić wiele ofert pracy, w tym wiele dochodowych.
Przyglądała mi się uważnie. I nagle wszystko nabrało sensu.
Nie mogła mnie wyrzucić. Nie dlatego, że nie miała takiej władzy, ale
ponieważ... chciała, żebym dowiodła, że miała rację. Chciała, żebym zrezygnowała
i odeszła, bo tak postąpiłby tchórz.
Nie wprowadziła tych głupich zasad, żeby sprowokować mnie do ich złamania.
Miały utrudnić mi życie do tego stopnia, żebym się załamała. Gdyby mnie po
prostu wyrzuciła, mogłabym nadal trwać przy swoim. Twierdzić, że moja rodzina
została skrzywdzona. Utrzymywać, że ojciec był niewinny. Wyrzucenie
pozostawiałoby mnie na pozycji ofiary. Nie pozwolono mi spać w kwaterze
kadetów? Nie zapewniono wyżywienia podczas szkolenia? To wyglądałoby
fatalnie.
Gdybym jednak odeszła, wygrałaby. Tylko tak mogła wygrać.
W tym momencie górowałam nad nią, nad głównodowodzącą Sił Powietrznych
Śmiałych.
Zasalutowałam.
— Czy mogę już wrócić na zajęcia, pani admirał?
Na jej policzkach wykwitły czerwone plamy.
— Jesteś tchórzem. Z rodziny tchórzy.
Nie przestałam salutować.
— Mogłabym cię zniszczyć. Zrujnować. Nie chcesz mieć we mnie wroga.
Odrzuć teraz moją ofertę, a już nigdy jej nie ponowię.
Nadal salutowałam.
— Ha — rzuciła admirał, odwracając się do mnie plecami i z impetem opadając
na fotel. Złapała filiżankę i zaczęła pić kawę, jakby mnie tam nie było.
Uznałam, że w ten sposób pozwala mi odmaszerować. Odwróciłam się
i wyszłam, a żandarm, wciąż stojący na zewnątrz przy drzwiach, pozwolił mi
odejść.
Nikt mnie nie zatrzymał, gdy szłam do klasy. Podeszłam prosto do mojego
symulatora i usiadłam w nim, a potem witałam kolejnych przychodzących. Kiedy
przykuśtykał Cobb, uświadomiłam sobie, że niecierpliwie czekam na rozpoczęcie
zajęć. Miałam wrażenie, że w końcu rozeszły się ciemne chmury, które wisiały
nade mną, od kiedy zginęli Bim i Jutrzenka.
Jednym z powodów tego były dziewczyny i ich miłe zachowanie, ale
ważniejszym była rozmowa z Żelazną Damą. Ona dała mi to, czego
potrzebowałam, żeby nadal walczyć. Dodała mi sił. W pewien dziwny sposób
przywróciła mi chęć do życia.
Będę walczyć. I znajdę wyjaśnienie tego, co naprawdę stało się z moim ojcem.
A Żelazna Dama pożałuje, że mnie do tego zmusiła.
CZĘŚĆ CZWARTA
INTERLUDIUM
A dmirał Judy Ivans, zwana Żelazną Damą, zawsze odtwarzała sobie przebieg
bitew. Robiła to w owalnej sali centrum dowodzenia, w której na środku stał
duży projektor holograficzny. Wolała stać tam, oświetlona poświatą hologramu,
podczas gdy reszta sali była pogrążona w półmroku.
Patrzyła, jak walczą. Patrzyła, jak giną. Zmuszała się do słuchania nagrań, jeśli
jakieś były, oraz ostatnich słów pilotów.
Usiłowała dostrzec zamiary nieprzyjaciela w manewrach czerwonych
i niebieskich maszyn — czerwonych SPŚ, a niebieskich Krelli. Minęły lata, od
kiedy sama latała, jednak gdy stała ze słuchawkami na głowie, wśród wirujących
wokół myśliwców, znów powracało to uczucie. Szum silnika, pęd, trzask działek
laserowych. Puls bitwy.
Czasem wyobrażała sobie, że znów wsiada do maszyny i dołącza do walczących
pilotów. Szybko odganiała od siebie te głupie marzenia. SPŚ miały za mało
maszyn, żeby marnować jedną dla starej baby ze zwolnionym refleksem. Na wpół
zapomniane opowieści — i niektóre drukowane podręczniki historii — mówiły
o wielkich dowódcach, którzy chwytali za broń i dołączali do żołnierzy na
pierwszej linii. Judy wiedziała, że nie jest Juliuszem Cezarem. Nawet nie Neronem.
Pod innymi względami była jednak groźnym przeciwnikiem.
Obserwowała przebieg zaciekłej bitwy w cieniu powoli spadającej stoczni.
Krelle wysłali do walki prawie sześćdziesiąt maszyn — dwie trzecie maksymalnej
liczby, co dla nich było dużą operacją. Niewątpliwie zdawali sobie sprawę z tego,
że gdyby ten wrak wpadł w ręce SPŚ, byłby piękną zdobyczą. W tym ogromnym
kawałku złomu były setki pierścieni unoszących.
Teraz ekipy poszukiwawcze meldowały, że dotychczas wydobyto jedynie
kilkanaście nadających się do użytku — a Judy straciła w tej potyczce czternaście
myśliwców. Śmierć tych pilotów dowodziła, czego jej brak. Gdyby poderwała
w powietrze wszystkie rezerwy i rzuciła je do walki, mogłaby zdobyć setki
pierścieni unoszących. Zamiast tego zwlekała, bojąc się zasadzki, aż było za późno.
Właśnie tego jej brakowało, w porównaniu do takich wodzów jak Cezar. Nie
umiała postawić wszystkiego na jedną kartę.
Rikolfr, jej adiutant, podszedł do niej z notesem pełnym notatek. Judy
zrestartowała nagranie, podświetlając jedną z maszyn. Tej kadet, która sprawiała jej
tyle kłopotów.
Statki wybuchały i piloci ginęli. Judy nie mogła sobie pozwolić na opłakiwanie
ich śmierci; nie mogła sobie pozwolić na opłakiwanie ich. Dopóki mieli więcej
pilotów niż pierścieni unoszących — a nadal mieli ich trochę więcej — personel
był mniej cenny od zasobów.
W końcu zdjęła słuchawki.
— Ona dobrze lata — powiedział Rikolfr.
— Zbyt dobrze? — spytała Judy.
Rikolfr przejrzał notatki.
— Najnowsze dane z czujników w jej hełmie. W trakcie szkolenia nie były
zachęcające — niemal żadnych anomalii. Jednak w trakcie tej walki, którą pani
oglądała, bitwy przy spadającej stoczni... No cóż...
Podsunął jej notatnik, pokazując kilka wyników zdecydowanie przekraczających
normę.
— Writellum jej mózgu — powiedział — wykazało szaloną aktywność
w pobliżu Krelli. Dr Halbeth jest przekonany, że to dowodzi istnienia u niej
defektu, chociaż Iglom nie jest tego taka pewna. Przypomina o braku jakichkolwiek
dowodów poza tą jedną walką.
Judy mruknęła coś pod nosem, patrząc, jak myśliwiec córki tchórza wykręca
beczkę, a potem wlatuje do wnętrza spadającej stoczni.
— Halbeth zaleca natychmiastowe zwolnienie dziewczyny z pełnienia
obowiązków — oznajmił Rikolfr. — Jednak dr Thior... no cóż, ona będzie
sprawiała kłopoty, jak mogła się pani spodziewać.
Thior, która niestety była szefową personelu medycznego bazy Alta, nie wierzyła
w istnienie defektu. Nawet przekazy o jego występowaniu budziły kontrowersje.
Sięgały czasów „Śmiałego” i buntu na pokładzie tego flagowego okrętu, w wyniku
którego flota awaryjnie lądowała na Detritusie.
Niewiele osób wiedziało o tym buncie, a jeszcze mniej o tym, że jego powodem
był defekt występujący u niektórych członków załogi. Przebieg tych wydarzeń był
niejasny, nawet dla Judy. Jednak kilka najważniejszych — i najbardziej
zasłużonych — rodzin w dolnych jaskiniach wywodziło się w prostej linii od
buntowników. Te rodziny nie chciały przyjąć do wiadomości istnienia defektu
i starały się utrzymać w tajemnicy wszelkie pogłoski o nim. Nie wiedziały, co
może zrobić z ludźmi.
Judy wiedziała. Widziała na własne oczy.
— Kto tym razem popiera Thior? — zapytała.
Rikolfr przewrócił kilka kartek, po czym pokazał jej ostatni zestaw listów od
prominentnych działaczy partii. Najważniejszy był list od członka Zgromadzenia
Narodowego Algernona Weighta, którego syn, Jorgen, latał w eskadrze z córką
tchórza. Jorgen kilkakrotnie pochlebnie się o niej wyrażał przy różnych okazjach,
tak więc Judy musiała sobie zadać pytanie: czy nie lepiej będzie pozostawić tę
dziewczynę w SPŚ jako symbol prawdziwego odkupienia? Dowód na to, że
niezależnie od pochodzenia można wrócić na łono społeczeństwa i służyć państwu?
Niech to szlag, pomyślała Judy, patrząc na hologram ukazujący córkę tchórza
włączającą największy ciąg w niemal katastrofalnej próbie ucieczki. Jakiego
jeszcze dowodu potrzebuje Algernon?
— Rozkazy, pani admirał?
— Każ doktorowi Halbethowi napisać krytykę wyjaśnień Thior, a potem zobacz,
czy uda się namówić doktor Iglom, żeby stanowczo potwierdziła istnienie defektu,
szczególnie u tej dziewczyny. Powiedz jej, że uznam to za osobistą przysługę, jeśli
zajmie bardziej zdecydowane stanowisko.
— Jak sobie pani życzy, pani admirał.
Rikolfr odszedł, a Judy obejrzała resztę bitwy, wspominając podobną sprzed
wielu lat.
Thior i inni mogli nazywać defekt przesądem. Mogli uważać to, co się stało ze
Ścigantem, za przypadek. Nie byli przy tym.
A Judy zamierzała dopilnować, żeby to już nigdy się nie powtórzyło. W taki czy
inny sposób.
30
Prawie godzinę później wspięłam się do kokpitu M-Bota, niemal trzęsąc się
z podniecenia. Umieściłam Straszliwego Ślimaka na fotelu za mną, a potem
zapięłam pasy.
Teraz, kiedy spakowaliśmy większość mojego kuchennego wyposażenia i sprzęt
Riga, mała jaskinia wydawała się dziwnie pusta. Upchaliśmy w kokpicie wszystko,
co się dało, a resztę wyciągnęliśmy przez szczelinę na zewnątrz, na mojej świetlnej
linie. Rig czekał w bezpiecznej odległości. Najzabawniejszą część miałam zrobić
sama.
I jak wszystkie takie zabawy, łączyła się ona z demolką.
— Jesteś gotowy? — spytałam M-Bota.
— W zasadzie zawsze — odparł. — Tylko w pełnej lub spoczynkowej
gotowości.
— Trzeba popracować nad tą maksymą — orzekłam. — Jednak jej sens jest
oczywisty.
Położyłam dłonie na sterach i dźwigni przepustnicy, głęboko oddychając.
— Tak tylko powiem — rzekł M-Bot — że słyszałem, co mówiliście przedtem,
kiedy szeptaliście. Rodge powiedział, że jestem szalony.
— Zdawałam sobie sprawę z tego, że pewnie to słyszysz — odparłam. —
W końcu jesteś statkiem zwiadowczym.
— Sztuczna inteligencja nie może być szalona — rzekł. — Może robić tylko to,
do czego jest zaprogramowana. Co jest przeciwieństwem szaleństwa. Pomimo to...
powiedziałabyś mi, prawda? Gdybym zaczął mówić... od rzeczy?
— To katalogowanie grzybów jest trochę niedorzeczne.
— Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak nie mogę się powstrzymać. Mam silną
potrzebę wykonywania tego zadania. Tak jak ostatnich poleceń mojego pilota.
— Ukryć się. Nie wdawać się w bijatyki.
— I czekać na niego. Tak. Właśnie dlatego nie mogę pozwolić, żebyś oddała
mnie SPŚ, chociaż wiem, że to pomogłoby tobie i twojemu ludowi. Po prostu
muszę wykonywać rozkazy. — Milczał chwilę. — Niepokoi mnie to, że zamierzasz
mną polecieć. Czy każąc mi się ukryć, mój pilot miał na myśli, że mam pozostać
pod ziemią, czy po prostu nie dać się zauważyć?
— Jestem pewna, że to drugie — odrzekłam. — Wykonamy tylko szybki przelot
nad okolicą.
— Nie będzie szybki. Na samych silniczkach manewrowych polecimy
z prędkością pieszego.
Co na razie wystarczy, pomyślałam. Włączyłam pierścień unoszący, gładko się
wznosząc. Wciągnęłam podwozie, powoli obróciłam maszynę wokół pionowej osi,
a potem przechyliłam na jeden i drugi bok. Uśmiechnęłam się. Stery były podobne
do tych, jakie miałam w Poco, tylko reagowały o wiele energiczniej.
A teraz czas wydostać się z jaskini. Odchyliłam na zawiasach pierścień
unoszący, w wyniku czego nos M-Bota lekko się uniósł. Wypuściłam lancę
świetlną, przyczepiając ją do popękanego sklepienia. Włączyłam cofanie na
obrotowych silniczkach manewrowych, a następnie zredukowałam moc pierścienia
unoszącego. W ten sposób uzyskałam pewien ciąg, nawet bez głównego silnika.
Lanca świetlna napięła się. Z góry posypał się pył i kamienie. Za moimi plecami
Straszliwy Ślimak naśladował odgłosy ich spadania, świszcząc energicznie,
wyraźnie podekscytowany.
Fragment sklepienia runął w gradzie głazów i pyłu. Odłączyłam lancę świetlną
i spojrzałam w otwór. W pobliżu nie było świetlika, więc nade mną była jednolicie
szara ciemność. Niebo.
— Czy możesz stworzyć holograficzną projekcję nowego sklepienia? —
spytałam M-Bota.
— Tak, ale to będzie mniej bezpieczne — odparł. — Sonar może przeniknąć
przez hologram. Jednak... Wydaje się, że minęło dużo czasu, od kiedy ostatnio
widziałem niebo.
Powiedział to z wyraźnym smutkiem, chociaż zapewne stwierdziłby, że to jakiś
błąd oprogramowania.
— Ruszajmy — powiedziałam. — No już. Lećmy!
— Ja... — zaczął cicho M-Bot. — Tak, dobrze. Ruszajmy! Chcę znowu latać.
Tylko uważaj i nie pozwól, żeby mnie zauważono.
Wyleciałam przez otwór, a potem pomachałam Rigowi, który stał w bezpiecznej
odległości z naszym sprzętem.
— Włączam urządzenia maskujące — zameldował M-Bot. — Teraz powinniśmy
być niewidzialni dla czujników SPŚ.
Uśmiechnęłam się. Byłam w górze. W moim statku. Pchnęłam dźwignię
przepustnicy.
Nie ruszyliśmy z miejsca.
Racja. Nie ma głównego silnika.
Włączyłam silniczki manewrowe, których zadaniem było korygowanie kursu,
a nie napędzanie statku. Zaczęliśmy lecieć. Powolutku.
— I jak? — spytał M-Bot.
— Trochę wolno, no nie?
Pomimo to zatoczyłam małą pętlę dla Riga, jednocześnie przeprowadzając
diagnostykę. Kiedy zamknęłam krąg, pokazał mi podniesiony kciuk, po czym
zarzucił plecak na ramię i odszedł. Musiał wrócić do Płomiennej i oddać sprzęt do
żywicowania.
Nie miałam ochoty lądować. Długo na to czekałam i teraz chciałam jeszcze
chwilę pozostać z M-Botem w powietrzu. Chwyciłam dźwignię steru wysokości.
Za pomocą trackballa można było zmieniać moc pierścienia unoszącego i poruszać
maszyną w górę i w dół, wykonując uniki. Do szybkich zmian wysokości służyła
dźwignia.
Pociągnęłam ją do siebie.
Wystrzeliliśmy świecą w niebo.
Nie spodziewałam się, że to zadziała aż tak dobrze. Pomknęliśmy w górę
i poczułam przeciążenie wciskające mnie w fotel. Skuliłam się, widząc, jak szybko
lecimy, po czym zwolniłam dźwignię. Tak duże przeciążenie mogło mnie...
...zmiażdżyć?
Odczułam to gwałtowne przyspieszenie, ale nie aż tak, jak powinnam. Miałam
wrażenie, że nie przekroczyłam trzech g, chociaż wiedziałam, że przeciążenie było
znacznie większe.
— Co zrobiłeś? — zapytałam.
— Możesz sprecyzować pytanie? Wykonuję ponad sto siedemdziesiąt
semiautonomicznych procedur, które...
— Przeciążenie — wyjaśniłam, spoglądając przez osłonę kabiny na oddalającą
się w alarmującym tempie powierzchnię planety. — Powinnam już stracić
przytomność.
— Ach. O to chodzi. Moje kompensatory grawitacyjne mogą zamortyzować
sześćdziesiąt procent przeciążenia, o maksymalnej wartości progowej znacznie
wyższej od stukrotnego ciążenia ziemskiego. Mówiłem ci, że wasze statki mają
prymitywny układ redukcji przeciążeń.
Puściłam dźwignię sterów wysokości i statek przestał przyspieszać.
— Chciałabyś użyć układu kompensacji siły odśrodkowej do lepszej
amortyzacji? — spytał M-Bot.
— Mówisz o obracaniu fotela? — odpowiedziałam, pamiętając, co o tym mówił
Rig. Ludzie źle znoszą przeciążenia o wektorach skierowanych inaczej niż
prostopadle do pionowej osi ciała — na przykład w dół, gdyż cała krew jest
przepychana do nóg. M-Bot mógł to kompensować, obracając fotel tak, żeby pilot
zawsze był zwrócony twarzą do kierunku lotu. — Nie teraz — oznajmiłam. —
Najpierw chcę się oswoić z tym, jak latasz.
— Bardzo dobrze — rzekł M-Bot.
Szybko osiągnęliśmy pułap stu tysięcy stóp, czyli mniej więcej najwyższy, na
jakim zwykle latały jednostki SPŚ. Już miałam zmniejszyć prędkość, ale
zawahałam się. Dlaczego nie polecieć trochę wyżej? Zawsze chciałam. Teraz nikt
nie mógł mnie powstrzymać.
Tak więc lecieliśmy dalej, wzbijając się, aż wysokościomierz pokazał pięćset
tysięcy stóp. Wtedy w końcu zwolniłam, podziwiając widok. Jeszcze nigdy nie
byłam tak wysoko. Szczyty gór na dole wyglądały jak pomięta kartka papieru.
Widziałam nawet zaoblenie powierzchni planety — i to wyraźnie dostrzegalne.
Miałam wrażenie, że mogłabym stanąć na palcach i zobaczyć ją całą.
Nadal byłam dopiero w połowie drogi do pasa złomu, który — jak mi mówiono
— unosił się na niskiej orbicie około miliona stóp. Jednak z tej wysokości
widziałam go znacznie lepiej. To, co z powierzchni było widoczne jako niewyraźne
smugi, teraz okazało się ogromnymi skupiskami metalu, słabo oświetlonymi przez
jakieś źródła światła, których nie mogłam dostrzec.
Gdy patrzyłam na ten pas, wiedząc, że nadal znajduje się ponad sto kilometrów
dalej, w końcu zaczęło do mnie dochodzić, jaki jest ogromny. Te plamki,
wyglądające jak kropki... musiały być równie duże jak stocznia, która spadła na
Detritusa podczas bitwy w ubiegłym tygodniu.
To wszystko było takie ogromne. Gapiłam się na to z rozdziawionymi ustami,
oglądając bezmiar metalowych fragmentów, wirujących i krążących po
chaotycznych orbitach. Większość z nich widziałam tylko jako cienie poruszające
się za kolejnymi warstwami.
— Chcesz podlecieć bliżej? — spytał M-Bot.
— Nie odważę się. Mówią, że niektóre z tych kawałków złomu mogą do mnie
strzelić.
— No cóż, najwidoczniej są to pozostałości autonomicznego układu obronnego
— orzekł. — I powiedziałbym, że za tym pasem widać platformy mieszkalne —
a wszystko zmieszane z wrakami stoczni i dronów do odzysku materii.
Patrzyłam, jak ten pas się zmienia, porusza, i próbowałam sobie wyobrazić, jak
to wszystko wyglądało, kiedy było sprawne. Używane. Zamieszkane. Świat nad
światem
— Tak, niektóre z tych platform obronnych niewątpliwie działają — powiedział
M-Bot. — Nawet ja z trudem przemknąłbym między nimi. Zwróć uwagę na te
asteroidy, które podświetlam na osłonie kabiny; warstwy żużla na ich powierzchni
świadczą o ich dawnym przeznaczeniu. Niektóre strategie blokowania planety
obejmują holowanie obiektów międzyplanetarnych, a następnie zrzucanie ich
z orbity. W ten sposób można zniszczyć miasto, a nawet całą populację planety.
Cicho jęknęłam, przerażona tą wizją.
— No... nie żebym był jednostką bojową, wiesz — dodał M-Bot. — W moim
oprogramowaniu nie ma informacji o bombardowaniu z orbity. Zapewne ktoś
musiał mi kiedyś o tym powiedzieć.
— A myślałam, że nie możesz kłamać.
— Nie kłamię! Szczerze wierzę, że jestem nowoczesnym, dobrze uzbrojonym
i niewidzialnym statkiem, ponieważ dzięki temu sprawniej kataloguję grzyby. Tak
więc to wcale nie jest irracjonalne stwierdzenie.
— Zatem tak naprawdę Krellom wystarczyłoby zrzucić na nas kilka tych
asteroid, żeby nas załatwić?
— To trochę trudniej zrobić, niż ci się zdaje. Krelle potrzebowaliby odpowiednio
dużego statku, żeby przemieścić obiekt o takiej masie. A te platformy obronne
prawdopodobnie z łatwością zestrzeliłyby taki duży obiekt. Jednak małe jednostki
mogą się przedostawać przez kilka luk w obronie. O czym zapewne już wiecie,
zważywszy, jak często z nimi walczycie.
Opadłam na fotel i napawałam oczy tym widokiem. Całego świata na dole oraz
nieba, które nagle wydało mi się mniejsze niż dotychczas. Było tylko cienką
warstwą wokół planety, okrytą pasem kosmicznego złomu.
Przez jakiś czas spoglądałam w górę, podziwiając ogrom tego pasa — wielkich
wraków i platform, poruszających się po dawno wytyczonych orbitach. Tych
warstw musiało być kilkadziesiąt, lecz w tym momencie — zaledwie po raz drugi
w moim życiu — wszystkie się rozeszły. I ujrzałam kosmos. Prawdziwą
nieskończoność, a w niej zaledwie kilka mrugających gwiazd.
I mogłabym przysiąc, że słyszałam ich głos. Szept. Nie rozróżniałam słów, ale to
nie było złudzenie. Babka miała rację. Jeśli się wsłucham, mogę usłyszeć gwiazdy.
Ich głos był jak dźwięk rogu wzywającego do bitwy, wabiącego mnie...
Nie bądź głupia, pomyślałam. Nie masz głównego silnika. Jeśli znajdą cię
Krelle, będziesz dla nich doskonałym celem.
Niechętnie zaczęłam zmniejszać wysokość. Wystarczyło jak na jeden dzień.
Opadaliśmy wolno, pozwalając grawitacji robić swoje. Niestety, wiatr ściągnął
nas trochę w bok, tak więc, lądując, musiałam centymetr po centymetrze — za
pomocą silniczków manewrowych — skierować maszynę z powrotem do
szczeliny.
Trwało to tak długo, że zanim do niej dotarliśmy, już ziewałam. Straszliwy
Ślimak naśladował moje ziewnięcia ze swojego miejsca na kocu za moim fotelem.
W końcu wlecieliśmy do jaskini i wylądowaliśmy tuż przy poprzednim miejscu
postoju M-Bota.
— No cóż, powiedziałabym, że to wspaniały lot próbny — odezwałam się.
— Hm, owszem — zgodził się M-Bot. — Polecieliśmy bardzo wysoko, prawda?
— Jeśli tylko uda mi się zdobyć dla ciebie silnik, zaraz naprawdę sobie polatasz.
— Hm...
— Mógłbyś spróbować walczyć z Krellami, gdybyś chciał — powiedziałam,
sprawdzając, czy uda mi się go podpuścić. — Moglibyśmy to robić, nadal cię
ukrywając. Po prostu nie powiedzielibyśmy nikomu, czym lub kim jesteś!
Widmowy czarny statek bez oznakowań! Przychodzący SPŚ z pomocą
w potrzebie!
— Nie sądzę...
— Wyobraź to sobie, M-Bot! Uniki i nurkowanie w salwach ognia. Unoszenie
się i szybowanie, wyżej, niż mogą się wznieść twoi wrogowie. Wspaniała symfonia
siły i zniszczenia!
— Albo, co lepsze, tkwienie w tej jaskini! Nie robiąc niczego takiego!
— Moglibyśmy walczyć z włączonym trybem maskowania...
— Tylko że mam nie wdawać się w bijatyki. Przykro mi, Spensa, nie mogę
walczyć. Możemy znów sobie polatać — nawet mi się to podobało — ale nie
będziemy walczyć.
— Będziemy walczyć — dodał Straszliwy Ślimak.
Wyłączyłam pomocnicze układy, a potem wyciągnęłam się na fotelu,
zniechęcona. Miałam dostęp do czegoś niebywałego, potężnego, zdumiewającego
— i nie mogłam tego wykorzystać? Miałam broń, która nie chciała być użyta. Co
powinnam zrobić?
Nie wiedziałam. Jednak bardzo zaniepokoiła mnie myśl, że mój statek jest... no
cóż, tchórzem.
Westchnęłam i zaczęłam szykować się do snu. Powoli przechodziła mi irytacja
na M-Bota; byłam zbyt podekscytowana tym, że naprawdę zdołałam nim polatać.
Gdy w końcu się położyłam — na rozłożonym fotelu, nakryta kocem, ze
Straszliwym Ślimakiem leżącym na półce — M-Bot znów się odezwał.
— Spensa? Nie masz mi tego za złe, prawda? — spytał cicho. — Tego, że nie
będę walczyć? Muszę wykonywać rozkazy.
— Nie, nie musisz.
— Jestem komputerem. Zasadniczo tylko tym jestem. Dosłownie nie mogę
policzyć do trzech bez rozkazu.
— Trudno mi w to uwierzyć. Biorąc pod uwagę wszystko, co mi mówiłeś.
— To tylko osobowość zaprogramowana na kontakty z ludźmi.
— Wymówki — rzekłam, po czym ziewając, zgasiłam światło. — Może masz
mózg maszyny, ale mimo to jesteś osobą.
— Ale...
— Słyszę cię — przerwałam mu. — Słyszę głos twojej duszy. Tak jak gwiazdy.
Był tylko cichym szumem w mojej podświadomości i dotychczas nie
rejestrowałam jego obecności. Jednak był tu.
Cokolwiek sądził, M-Bot był bardziej żywy, niż mu się wydawało. Po prostu to
czułam.
Zaczęłam zapadać w sen.
Znowu się odezwał, tym razem jeszcze ciszej:
— Te rozkazy to jedyne, co wiem na pewno, Spensa. Mój dawny pilot, moje
zadanie. Oto, kim jestem.
— Zatem stań się kimś nowym.
— Czy masz pojęcie, jakie to trudne?
Pomyślałam o moim własnym tchórzostwie. O poczuciu straty i bezsilności,
teraz, kiedy naprawdę musiałam robić to, co zawsze zapowiadałam
w przechwałkach. Otuliłam się kocem.
— Nie bądź głupi — powiedziałam. — Dlaczego miałabym pragnąć być kimś
innym?
Nie odpowiedział i w końcu zapadłam w sen.
31
M
samo.
aszerowałam po suchej, pylistej powierzchni. Kompas pomagał mi utrzymać
kierunek, co było ważne, gdyż tu na powierzchni wszystko wyglądało tak
Starałam się nie myśleć. Myślenie było niebezpieczne. Ledwie znałam Bima
i Jutrzenkę, a ich śmierć wstrząsnęła mną na kilka tygodni. Rzutka była moją
partnerką.
I nie tylko. Była taka jak ja. A przynajmniej taka, jaką ja udawałam. Zwykle
wyprzedzała mnie o krok, ruszając do ataku.
W jej śmierci widziałam moją.
Nie. Nie myśleć.
To nie powstrzymało tego, co czułam. Pustkę, ból otwartej rany. Po tym już nic
nie będzie takie jak dawniej. Wczoraj nie tylko straciłam przyjaciółkę. Również
możliwość udawania, że ta wojna jest — pod jakimkolwiek względem —
wspaniała.
Lampka krótkofalówki migała. Nacisnęłam guzik.
— Spensa? — powiedział M-Bot.. — Jesteś pewna, że ta wycieczka to dobry
pomysł? No wiesz, nie potrafię się niepokoić, ale...
— Chcę być sama — ucięłam. — Odezwę się do ciebie jutro lub pojutrze.
Wyłączyłam krótkofalówkę i wepchnęłam ją do plecaka, w którym miałam
trochę suszonego szczurzego mięsa i wodę. Gdyby zabrakło mi żywności,
mogłabym zapolować. Może zniknąć w jaskiniach i nigdy nie wrócić. Zacząć
koczownicze życie, jak mój klan, zanim zbudowano Altę.
I już nigdy nie latać?
Po prostu idź, Spensa, powiedziałam sobie. Przestań myśleć i idź.
To było proste.
To mogłam zrobić.
Byłam już dwie godziny drogi za Altą, gdy jakiś dźwięk przerwał ciszę
i odwróciwszy się, zobaczyłam zbliżający się latacz. Leciał trzy metry nad ziemią
i ciągnął za sobą tuman pyłu. Czyżby ktoś powiedział admirał, co zamierzam
zrobić? Czyżby pod jakimś pretekstem wysłała po mnie żandarmów?
Nie... Gdy pojazd podleciał bliżej, rozpoznałam ten niebieski kolor. Latacz
Jorgena. Widocznie założyli mu nowy moduł zasilania.
Prychnęłam, po czym odwróciłam się i poszłam dalej. Dogonił mnie i leciał tak
nisko, że głowę miał zaledwie metr nad moją.
— Spin? Naprawdę zamierzasz pokonać osiemdziesiąt kilometrów na piechotę?
Nie odpowiedziałam.
— Wiesz, że to niebezpieczne. Powinienem kazać ci wracać. A jeśli zacznie się
opad złomu?
Wzruszyłam ramionami. Miesiącami przebywałam tuż pod powierzchnią i tylko
raz byłam w niebezpieczeństwie — kiedy odkryłam jaskinię M-Bota.
— Spensa — powiedział Jorgen. — Na Gwiazdę Polarną, wsiadaj. Zawiozę cię.
— Nie powinieneś być na jakiejś wystawnej kolacji dla bogaczy?
— Moi rodzice jeszcze nie wiedzą o urlopie zdrowotnym. Przez chwilę jestem
równie wolny jak ty.
Ja? Wolna? Miałam ochotę roześmiać mu się w twarz.
Miał jednak pojazd. Dzięki temu ta kilkudniowa podróż zmieniłaby się
w kilkugodzinną. Miałam mu za złe, że daje mi taką możliwość, ponieważ
chciałam być sama. I cierpieć. Jednak wiedziałam, że nie dotrę do Rzutki z tym, co
mam w plecaku. Może byłabym zmuszona zawrócić po jednym dniu wędrówki.
— Chcę pojechać tam z tobą — dodał Jorgen. — To dobry pomysł. Rzutka na to
zasługuje. Zabrałem trochę opału na stos pogrzebowy.
Nie bądź taki dobry, Jorgen, pomyślałam. Jednak przeszłam na drugą stronę
pojazdu i wspięłam się na fotel pasażera. Miałam zakurzone nogi i zabrudziłam
pyłem kabinę, ale nie zwrócił na to uwagi.
Pchnął dźwignię przepustnicy i pomknęliśmy nad ziemią. Pojazd miał mały
pierścień unoszący i nie miał silnika, tylko silniczki manewrowe, ale tak blisko
ziemi miałam wrażenie, że lecimy szybciej niż w rzeczywistości. Szczególnie, że
kabina nie miała osłony i wiatr rozwiewał mi włosy.
Pozwoliłam, by mnie ukoił.
— Chcesz porozmawiać? — spytał Jorgen.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam nic do powiedzenia.
— Dobry dowódca powinien pomagać rozwiązywać problemy członków swojej
eskadry — rzekł. — Nie mogłaś jej uratować, Spin. Nic nie mogłaś zrobić.
— Uważasz, że powinna się katapultować.
— Ja... Teraz to bez znaczenia.
— Myślisz, że powinna przerwać pościg. Uważasz, że naruszyła procedury i nie
powinna lecieć sama. Tak myślisz. Wiem, że tak. Osądzasz ją.
— Teraz złościsz się na mnie o coś, co być może myślę?
— A myślisz? Oceniasz ją?
Jorgen nie odpowiedział. Prowadził pojazd i wiatr rozwiewał mu tę zbyt
elegancką, zbyt doskonałą fryzurę.
— Dlaczego przez cały czas jesteś taki sztywny? — spytałam. — Dlaczego
twoje wypowiedzi zawsze brzmią jak cytaty z jakiegoś regulaminu? Jesteś myślącą
maszyną? Czy masz jakieś uczucia?
Skrzywił się, a ja zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że je ma. Widziałam go
wtedy rano w klasie, jak usiłował znaleźć na symulatorze sposób, żeby ocalić
Jutrzenkę. Raz po raz.
Głupio powiedziałam. Bezmyślnie.
Tak się dzieje, kiedy próbujesz nie myśleć.
— Dlaczego się mnie nie pozbyłeś? — zapytałam. Otworzyłam oczy i oparłam
głowę o zagłówek, patrząc na pas kosmicznego złomu wysoko w górze. —
Dlaczego nie zgłosiłeś, że zepsułam ci latacz, zaatakowałam cię i popełniłam tuzin
innych wykroczeń?
— Uratowałaś życie Neddowi.
Przechyliłam głowę i spojrzałam na niego. Prowadził, patrząc prosto przed
siebie.
— Poleciałaś za moim przyjacielem w trzewia bestii — ciągnął. — I wywlokłaś
go stamtąd za kołnierz. Chociaż już wcześniej wiedziałem. Jesteś
niesubordynowana, pyskata i... no cóż, cholernie irytująca. Jednak kiedy latasz,
Spin, jesteś członkiem zespołu i dbasz o bezpieczeństwo moich kolegów.
Spojrzał mi w oczy.
— Możesz mnie przeklinać, grozić mi, być nieznośna. Dopóki latasz tak, jak
robiłaś to wczoraj, chroniąc innych, chcę cię w moim zespole.
— Pomimo to Rzutka zginęła — przypomniałam. — A Kimmalyn odeszła.
— Rzutka zginęła przez swoje zuchwalstwo. Chybka odeszła, ponieważ
uważała, że się nie nadaje. Te problemy, tak jak twoja niesubordynacja, to moja
wina. Zapobieganie im to moje zadanie.
— No cóż, jeśli przydzielają takie niewykonalne zadania, to czemu nie każą ci
w pojedynkę pokonać Krelli? To wydaje się równie prawdopodobne, jak wzięcie
nas w karby...
Zesztywniał i znów zaczął patrzeć przed siebie, a ja zrozumiałam, że uznał to za
zniewagę. Cholera.
W końcu minęliśmy działo przeciwlotnicze i Jorgen wywołał artylerzystów,
zanim ich czujniki zbliżeniowe włączyły alarm. Przepuścili go, o nic nie pytając,
kiedy powiedział, kim jest — synem Pierwszego Obywatela.
Kiedy minęliśmy stanowisko artyleryjskie, zdumiewająco łatwo znaleźliśmy
wrak myśliwca Rzutki. Przeorał pokrytą pyłem ziemię, wyrywając w niej
kilkusetmetrową bruzdę. Rozpadł się na trzy duże części. Tylna część kadłuba,
z silnikiem, widocznie oderwała się najpierw. Jadąc dalej, znaleźliśmy miejsce,
gdzie środkowa część — a raczej to, co z niej zostało — pozostawiła na ziemi dużą
czarną plamę. Kiedy maszyna uderzyła w skały, moduł zasilania wybuchł
i zniszczył pierścień unoszący. To był ten błysk eksplozji, który widziałam.
Jednak mały fragment przedniej części kadłuba — wraz z kokpitem — oderwał
się i przeleciał dalej. Serce stanęło mi w gardle, gdy dostrzegłam pogięte resztki
kabiny wbite w stertę głazów.
Jorgen opuścił latacz na ziemię, a ja wygramoliłam się z kabiny i pobiegłam.
Wskoczyłam na pierwszy głaz i wspięłam się na następny, obcierając sobie palce.
Musiałam wejść jeszcze wyżej, żeby zajrzeć do zgniecionej kabiny. Musiałam
wiedzieć. Wciągnęłam się na następny głaz, z którego zdołałam zajrzeć pod
strzaskaną osłonę.
Była tam.
Podświadomie nie wierzyłam, że tam będzie. Podświadomie miałam nadzieję, że
Rzutka jakoś wydostała się z wraku i poszła do bazy, potłuczona, lecz żywa. Pewna
siebie, jak zawsze.
Mrzonki. Jej skafander próżniowy meldował stan funkcji życiowych, a ponadto
wszyscy mieliśmy awaryjne nadajniki, które mieliśmy włączyć, jeśli
potrzebowaliśmy pomocy. Gdyby Rzutka przeżyła, SPŚ wiedziałyby o tym. Jeden
rzut oka potwierdził, że zapewne zginęła w chwili uderzenia. Jej zmiażdżone ciało
tkwiło w zgniecionej metalowej kabinie.
Oderwałam od niej wzrok, czując przejmujący chłód. Ból. Pustkę. Popatrzyłam
na bruzdę w ziemi, wyrytą przez jej myśliwiec. Ten długi ślad świadczył, że
zdołała w ostatniej chwili opanować upadek maszyny i prawie przejść w lot
ślizgowy.
Tak więc niemal jej się udało. Z odstrzelonym skrzydłem i uszkodzonym
pierścieniem unoszącym prawie zdołała wylądować.
Jorgen mruknął coś pod nosem, usiłując się wspiąć. Podałam mu rękę, ale
czasem zapominałam, jaka jestem mała w porównaniu z nim. O mało nie ściągnął
mnie ze skały.
Wgramolił się na głaz obok mnie, a potem rzucił okiem na Rzutkę. Zbladł
i odwrócił się, siadając na skalnym występie. Zacisnęłam zęby, po czym zdołałam
wspiąć się do kokpitu i odczepić odznakę Rzutki z jej zakrwawionego skafandra.
Przynajmniej będziemy mogli oddać ją jej rodzinie.
Patrzyłam na pokaleczoną twarz dziewczyny, wyzywająco spoglądającą jednym
pozostałym okiem. Śmiała do końca, choć niewiele jej to dało. Odważna czy
tchórzliwa? Teraz była martwa, więc jakie to miało znaczenie?
Czując się obrzydliwie z powodu tych myśli, zamknęłam jej powiekę, a potem
zeszłam na głaz i otarłam dłonie o kombinezon.
Jorgen ruchem głowy wskazał latacz.
— Mam w bagażniku opał na stos pogrzebowy.
Opuściłam się na mojej świetlnej linie, a on za mną. W bagażniku znaleźliśmy
trochę ropy i wiązkę drewna, co mnie zdziwiło. Spodziewałam się węgla.
Naprawdę był bogaty, jeśli było go na to stać. Ponownie wspięliśmy się do wraku,
a następnie wciągnęliśmy na linie tobół z opałem.
Zaczęliśmy układać drewno w kabinie, kawałek po kawałku.
— Tak robili nasi przodkowie — rzekł Jorgen. — Palili statek z poległym, na
oceanie.
Skinęłam głową, myśląc, jak nisko ceni moje wykształcenie, jeśli zakłada, że
o tym nie wiem. Oczywiście, żadne z nas nie widziało oceanu. Na Detritusie ich nie
ma.
Polałam ropą drewno i ciało, a potem cofnęłam się i Jorgen wręczył mi
zapalniczkę. Podpaliłam szczapkę i wrzuciłam ją do kabiny.
Nagły żar płomieni zaskoczył mnie i krople potu zrosiły mi czoło. Oboje
cofnęliśmy się, a potem wspięliśmy na jeden z wyższych głazów.
Zgodnie z tradycją, salutowaliśmy płomieniom.
— Wróć do gwiazd — powiedział Jorgen, jak powinien powiedzieć oficer. —
Pomyślnych wiatrów, wojowniczko.
Nie była to pełna ceremonia, ale wystarczająca. Usiedliśmy na skałach, aby
patrzeć — zgodnie z tradycją — dopóki ogień nie zgaśnie. Wytarłam odznakę
Rzutki, przywracając jej blask.
— Ja nie jestem śmiały — powiedział Jorgen.
— Co takiego? A myślałam, że wychowałeś się w głębokich jaskiniach.
— To znaczy... jestem Śmiały. Pochodzę z jaskiń Śmiałych. Jednak nie czuję się
śmiałym. Nie potrafię być taki jak ty. Czy Rzutka. Od małego wszystko mi
planowano. Jak mam wygłaszać podniosłe przemówienia — rzucać wyzwanie
Krellom i naszemu losowi — kiedy robię wszystko według ściśle wytyczonych
reguł?
— Przynajmniej zapewniło ci to lekcje pilotażu i przyjęcie bez egzaminu do
SPŚ. Przynajmniej możesz latać.
Wzruszył ramionami.
— Sześć miesięcy.
— Słucham?
— Tylko na tyle mi pozwolą po zdaniu egzaminu na pilota, Spin. Umieścili mnie
w klasie Cobba, ponieważ podobno jest najbezpieczniejsza dla kadetów, a po
zdanym egzaminie będę latał przez sześć miesięcy. Tyle wystarczy, żebym był
powszechnie szanowanym pilotem i rodzina zabierze mnie z SPŚ.
— Są w stanie to zrobić?
— Tak. Zapewne powiedzą, że z powodów rodzinnych muszę szybciej, niż się
spodziewano, objąć państwową posadę. Resztę życia spędzę na naradach,
zastępując mojego ojca.
— I... w ogóle nie będziesz latał?
— Zapewne czasem, dla przyjemności. Tylko czy to może się równać
z bojowymi lotami prawdziwym myśliwcem? Jak mógłbym się cieszyć
rozrywkowym lataniem — kilkoma ściśle wyliczonymi i bezpiecznymi lotami —
wiedząc, że miałem coś o wiele lepszego? — Spojrzał w niebo. — Ojciec zawsze
się niepokoił, że za bardzo lubię latać. Szczerze mówiąc, kiedy uczyłem się latać —
zanim zacząłem oficjalne szkolenie — myślałem, że to pomoże mi uciec przed jego
spuścizną. Jednak nie jestem śmiały. Zrobię to, czego ode mnie oczekują.
— Hm — mruknęłam.
— Co?
— Nikt nie nazywa twojego ojca tchórzem. A mimo to... żyjesz w jego cieniu.
W pewien sposób Jorgen tkwił w pułapce, tak samo jak ja. I żadne zasługi nie
mogły zapewnić mu wolności.
Razem patrzyliśmy, jak dogasają węgle stosu i robi się coraz ciemniej.
Wymieniliśmy kilka uwag o Rzutce — chociaż oboje nie towarzyszyliśmy jej
podczas wieczornych treningów i tylko słyszeliśmy o nich od innych.
— Ona była taka jak ja — powiedziałam w końcu, gdy ogień dogasał i zrobiło
się późno. — A nawet bardziej, niż ja jestem ostatnio.
Jorgen nie zapytał, co mam na myśli. Tylko kiwnął głową i w tym nikłym
świetle — blasku czerwonych węgli odbijającym się w jego oczach — jego twarz
nie prosiła się już tak bardzo o bicie. Może dlatego, że zdołałam dostrzec uczucia
za tą maską autorytatywnej perfekcji.
Kiedy zgasły ostatnie węgle ogniska, wstaliśmy i znów zasalutowaliśmy. Potem
Jorgen wsiadł do latacza, mówiąc, że musi porozmawiać z rodzicami. Ja stałam na
głazie, znowu spoglądając na bruzdę wyrytą przez maszynę Rzutki.
Czy winiłam ją za to, że niepotrzebnie oddała życie? Czy może szanowałam za
to, że za wszelką cenę chciała uniknąć piętna tchórza? A może jedno i drugie?
Naprawdę niemal zdołała wylądować, pomyślałam, patrząc na prawie
nieuszkodzone skrzydło leżące w pobliżu. I na tylną część kadłuba, nieco dalej.
Odłamaną, leżącą osobno.
Z silnikiem.
Nagle coś sobie uświadomiłam. Miną tygodnie, zanim zjawią się tu technicy,
żeby wymontować z wraku części. I nawet jeśli zdziwi ich brak silnika, to zapewne
pomyślą, że oderwał się, kiedy myśliwiec został trafiony serią z działek
laserowych.
Gdybym jakoś przetransportowała go do jaskini...
Nie byłoby to ograbianiem zmarłej. Do cholery, Rzutka wręcz kazałaby mi
wziąć ten silnik. Chciałaby, żebym latała i walczyła. Tylko jak, do licha, mam go
przenieść taki kawał drogi? Na pewno waży kilkakrotnie więcej, niż zdołałabym
udźwignąć...
Spojrzałam na Jorgena siedzącego w lataczu. Czy się odważę?
A czy miałam inne wyjście? Kiedy wyjmowaliśmy drewno z bagażnika,
widziałam tam jakiś łańcuch...
Zeszłam na dół i podeszłam do pojazdu, stając po stronie kierowcy, gdy wyłączał
radio.
— Na razie nie ma pośpiechu — rzekł. — Jednak powinniśmy już ruszać.
Zastanawiałam się chwilę, zanim w końcu zapytałam:
— Jorgen, jaki udźwig ma ten pojazd?
— Dość duży. Dlaczego pytasz?
— Nie chciałbyś zrobić czegoś, co wydaje się trochę szalone?
— Tak jak wyprawa na pustkowia i wyprawienie pogrzebu naszej przyjaciółce?
— Bardziej — odparłam. — Chcę jednak, żebyś to zrobił i nie zadawał zbyt
wielu pytań. Udaj, że odchodzę od zmysłów z żalu, albo co.
Popatrzył na mnie.
— A co właściwie chcesz zrobić? — zapytał ostrożnie.
35
Z anim dotarłam do Bazy Alta, miałam już opracowany plan. Wszystko zależało
od jednej osoby, która — jak wiedziałam — miała dostęp do nagrań walk.
W swoim maleńkim gabinecie Cobb utrzymywał nienaganny porządek i nie miał
żadnych osobistych rzeczy. Żadnych zdjęć na ścianach czy książek na półkach.
Dziś siedział, pracując przy swoim wąskim biurku, czytając jakieś raporty
i robiąc w nich uwagi czerwonym długopisem. Zerknął na mnie, gdy zastukałam
w okienko, po czym wrócił do pracy.
Uchyliłam drzwi.
— FM cię szukała — oświadczył, odkładając kartkę na stosik. — Powiedziałem
jej, że nie wiem, gdzie jest twoja jaskinia. Jeśli jednak chcesz się skontaktować
z innymi, nastaw krótkofalówkę na pasmo 1250. To pasmo Arturo.
— Dzięki. — Nabrałam tchu, rozpoczynając starannie przygotowaną przemowę:
— Panie kapitanie, mam nadzieję, że nie narobię sobie przez to kłopotów, ale
Jorgen i ja pojechaliśmy dziś i przywieźliśmy odznakę Rzutki. Dla jej rodziny. —
Położyłam ją na biurku. — Rozmawiał z obsługą naziemną i ostrzegł ich, że
będziemy przejeżdżali.
Cobb westchnął.
— Cóż, to chyba nie jest zabronione. — Podniósł odznakę. — Zawiadomiliście
o tym dział odzysku?
— Hmm, nie, panie kapitanie.
— To oznacza dla mnie dodatkową robotę papierkową.
— Odprawiliśmy ceremonię pogrzebową — powiedziałam. — Najlepiej, jak
mogliśmy. Przekaże pan to jej rodzinie?
Schował odznakę.
— To im się spodoba, kadecie. I wątpię, by ci od odzysku narzekali, kiedy im to
powiem. Jednak staraj się nie sprawiać mi już więcej kłopotów przez ten tydzień.
— Spróbuję, panie kapitanie — zapewniłam, usiłując znaleźć jakiś dobry sposób
przejścia do tego, czego naprawdę chciałam. I zrobić to tak, żeby nie wzbudzić jego
podejrzeń. — Chcę jakoś wykorzystać ten wolny czas. Taki długi urlop jest
irytujący.
— Urlop zdrowotny potrafi zajść za skórę — przyznał Cobb. — Lubię Thior,
która wciąż nalega na objęcie pilotów opieką psychologa, co jest dobrym
pomysłem. Musi jednak zrozumieć, że nadmiar wolnego czasu to ostatnia rzecz,
jakiej potrzebuje banda pogrążonych w smutku żołnierzy.
— Nie wolno mi latać ani ćwiczyć, ale może... — Udałam, że się zastanawiam.
— Może mogłabym pooglądać dawne bitwy? Nauczyć się z nich czegoś?
— Archiwum znajduje się w budynku H — powiedział Cobb. — Mają
odtwarzacze holograficzne do przeglądania bitew. Będzie ci potrzebny mój kod
autoryzacyjny do otwarcia drzwi. Dwa sześć cztery zero siedem.
Tuzin różnych argumentów, które przygotowałam, żeby go do tego skłonić,
utknęło mi w gardle.
To było... takie łatwe.
— Hm, dziękuję — odparłam, starając się nie okazać, jaka jestem
podekscytowana. — Zatem chyba... hm... już tam pójdę.
— Kadeci nie powinni korzystać z archiwum. Jeśli będziesz miała jakieś
kłopoty, to powiedz, że przysłałem cię tam po coś i wyjdź. Ja potem załatwię
papierkową robotę, jeśli będzie trzeba. Cholerni biurokraci. — Cobb przełożył
kartkę papieru z jednej kupki na drugą. — Spin?
— Panie kapitanie?
— Czasem otrzymujemy inne odpowiedzi niż te, których potrzebujemy. —
Popatrzył na mnie. — A czasem tchórz robi głupców z mądrzejszych od siebie.
Napotkałam jego spojrzenie i zaczerwieniłam się na myśl o tym, co
powiedziałam do niego poprzedniego dnia.
„Tylko dlatego, że chcesz usprawiedliwić swoje tchórzostwo nie oznacza, że my
musimy robić to samo!”.
— Ja... przepraszam, panie kapitanie, za...
— Idź już. Jeszcze nie jestem gotowy na rozmowę z tobą.
— Tak jest.
Wyszłam z gabinetu. Ten wyraz jego oczu — dobrze wiedział, dlaczego chcę
obejrzeć te dawne bitwy. Natychmiast przejrzał mój podstęp.
Dlaczego więc podał mi swój kod dostępu?
Poszłam do budynku archiwum, użyłam kodu dostępu i weszłam między regały.
Na wielu z nich stały stare książki, przywiezione przez załogę dawnej floty:
opowieści o historii Starej Ziemi, dzieła filozofów. Głównie starożytne, ale było też
trochę współczesnych. Podręczniki i literatura.
Między półkami kręcili się piloci, z błyszczącymi odznakami na niebieskich
kombinezonach. Patrząc na nich, rozumiałam dlaczego Cobb mógł mi na to
pozwolić. Do ukończenia kursu pozostały mi niecałe dwa miesiące. Wydawało się
niewiarygodne, że minęło już tyle czasu, a jednocześnie w ciągu tych kilku
ostatnich miesięcy tyle się wydarzyło.
Niemniej niebawem i tak uzyskałabym dostęp do archiwum. Może wiedząc, że
tak czy siak odkryję tajemnicę, Cobb nie miał nic przeciwko temu, żebym poznała
ją już teraz? A może obawiał się, że zostanę pozbawiona tego przywileju nawet po
ukończeniu kursu? Dlatego chciał dać mi tę szansę od razu.
Nie odważyłam się pytać o wskazówki; nie mogłam ryzykować, że ktoś zauważy
kolor mojej odznaki i zapyta, co tutaj robi kadet. Szperałam w tym zakurzonym,
zbyt cichym pomieszczeniu, aż znalazłam pod ścianą regał z mnóstwem
metalowych kasetek oznaczonych datami i nazwami bitew. Miały około czterech
centymetrów grubości. Zobaczyłam, jak jedna z pilotów wzięła taką i wetknęła do
przeglądarki. Potem pochyliła się, wkładając głowę do hełmu.
Właśnie tego szukałam, jednak na tym regale znajdowały się filmy tylko
z ostatnich pięciu lat. Za rogiem znalazłam drugi pokój. Drzwi do niego były
zamknięte, ale przez okienka po bokach było widać więcej kasetek. Wprowadziłam
kod dostępu Cobba.
Drzwi się otwarły i z mocno bijącym sercem wśliznęłam się do środka. Nie było
tam nikogo innego, a na regale stały metalowe kasetki z datami sięgającymi wstecz
aż do... tej. Bitwy o Altę. Przed nią stało wiele innych, ale ta wydawała się jarzyć,
przyzywając mnie.
W tym rzędzie nie było żadnych luk. Rzadko wypożyczano te zapisy.
W pomieszczeniu nie było przeglądarki. A więc... czy po prostu wziąć kasetkę
i odejść?
Odważna. Śmiała. Nawet jeśli ostatnio wcale się tak nie czułam.
Zacisnęłam kasetkę w dłoni i wymknęłam się z archiwum. Nie włączył się żaden
alarm. Nie wierząc w swoje szczęście, wyszłam z budynku ze zdobyczą w dłoni.
Tajemnica. Miałam ją w garści. Miałam ogromny dług wobec Cobba — nie
tylko za dzisiejszy dzień, ale za wszystko. Za to, że znalazł dla mnie miejsce
w swojej klasie, gdy nikt inny nie chciał dać mi szansy. Za to, że znosił mnie przez
tyle tygodni i nie uderzył mnie, gdy nazwałam go tchórzem.
Odwdzięczę mu się za to. Jakoś. Wepchnęłam do kieszeni kasetkę z zapisem
i pomaszerowałam do głównego budynku.Zapewne mogłabym wetknąć ją do
mojego symulatora, chociaż czy wolno mi go było użyć na zwolnieniu
chorobowym?
Byłam tak pogrążona w tych rozmyślaniach, że nie zauważałam mijanych osób,
dopóki jedna z nich mnie nie zawołała.
— Chwila. Spin?
Zamarłam i odwróciłam się. To była FM, w spódniczce. No nie, naprawdę
w spódniczce i bluzce, z krótkimi blond włosami upiętymi srebrnymi klamerkami.
— Na gwiazdy, gdzie byłaś? — zapytała, łapiąc mnie za rękę. — W twojej
jaskini?
— A gdzie miałabym być?
— Masz urlop — powiedziała. — Autorytarna władza rozluźniła swój
morderczy uścisk. Możemy wyjść z bazy.
— Wychodzę z bazy co wieczór.
— To co innego. — Pociągnęła mnie za rękę. — No chodź. Masz szczęście, że
Chybka wysłała mnie po coś.
— Kimmalyn? — zdziwiłam się. — Widziałaś się z nią, od kiedy odeszła?
— Oczywiście. Przecież nie przeniosła się na inną planetę. Chodź.
Kiedy FM wpadła w taki trans, nie można było się jej sprzeciwić... tak więc
pozwoliłam jej się holować. Za bramę bazy. Wzdłuż rzędu budynków, do jednego,
na który dotychczas nie zwracałam uwagi.
Do zupełnie nowego świata.
38
Z anim wróciłam do jaskini, Riga już tam nie było, ale najwyraźniej poczynił
spore postępy w pracy nad silnikiem. Straszliwy Ślimak siedział na głazie
obok skrzydła i drapał się po łbie, gdy podeszłam do myśliwca i wspięłam się do
kokpitu.
Miałam dziwne wrażenie... nieuchronności. W kieszeni miałam długo skrywane
tajemnice. Odpowiedź, po tylu latach, na pytanie, co się stało z moim ojcem.
Dlaczego nagle zwlekałam z wyjaśnieniem tego?
Zamknęłam osłonę kabiny.
— M-Bot, czy wiesz, jak uzyskać hologram z czegoś takiego?
Podniosłam kasetkę, pokazując konektory na spodzie.
— Tak — odparł. — To standardowy format. Widzisz te porty pod panelem
oznaczone symbolem „A-118”? Potrzebny ci port z napisem „SSXB”.
Wykonałam jego polecenia i tylko lekko się zawahałam, zanim wetknęłam
kasetkę w otwór.
M-Bot cicho nucił.
— Ach. Ciekawe. Ciekawe.
— Co takiego?
— Potęguję napięcie, żebyś bardziej ucieszyła się z niespodzianki.
— Nie rób tego, proszę.
— Ludzie lubią...
— Po prostu mi powiedz.
— Dobrze, marudo. Kasetka zawiera bardzo dużo danych. Trójwymiarową mapę
holograficzną, dane transpondera statku, sygnały radiowe w trakcie bitwy, a nawet
nagrania z kamer w bunkrach. Trudno byłoby podrobić taki materiał.
Podróbka. Tego nie brałam pod uwagę, ale teraz zaniepokoiłam się.
— Jesteś pewny?
— Zauważyłbym edycję. Chcesz obejrzeć nagranie?
— Tak.
I nie.
— A zatem wyjdź z kokpitu.
— Mam wyjść?
— Mój projektor holograficzny może emitować zmniejszony obraz bitwy, którą
chcesz obejrzeć.
Wygramoliłam się z kokpitu, podrapałam po głowie Straszliwego Ślimaka —
który przemieścił się na dziób statku — a potem z łoskotem zeskoczyłam na
skaliste dno jaskini.
Przede mną pojawiła się bitwa. Projekcje, które pokazywał nam Cobb, miały
bardzo jaskrawe kolory — myśliwce były jasnoczerwone i niebieskie. Natomiast
M-Bot pokazał je takie, jak wyglądały naprawdę, tylko zmniejszone. Leciały
przede mną falami, tak rzeczywiste, że nie zdołałam się powstrzymać od
wyciągnięcia ręki, żeby je dotknąć — w wyniku czego rozsypały się na ziarniste
cząstki niby-światła.
Później pojawiły się maszyny Krelli, wyglądające na jeszcze bardziej
niedokończone niż zwykle. Bardziej topornie. Z antenami sterczącymi pod
dziwnymi kątami, poszarpanymi skrzydłami, prowizoryczne metalowe twory. Moja
mała jaskinia zmieniła się w pole bitwy.
Usiadłam i patrzyłam w milczeniu. Projektor holograficzny M-Bota nie
odtwarzał dźwięku. Statki stawały w płomieniach i bezgłośnie wybuchały. Były jak
moskity, które nie brzęczą.
Znałam przebieg tej bitwy. Uczyłam się o niej, zapamiętywałam zastosowaną
w niej taktykę. Jednak obserwowanie jej było jak branie w niej udziału. Zawsze
wyobrażałam sobie wspaniałe manewry, dzięki którym, pomimo niewielkich szans,
czterdziestu naszych pilotów zdołało pokonać dwuipółkrotnie liczniejszego
nieprzyjaciela. Wyobrażałam sobie śmiałą obronę. Graniczącą z desperacją, ale
zawsze przemyślaną.
Teraz, jako pilot, widziałam chaos. Szaleńcze tempo bitwy. Taktyka wydawała
się mniej wspaniała — nie mniej bohaterska, ale bardziej improwizowana. Co tylko
zwiększyło mój podziw dla pilotów.
Bitwa trwała długo — dłużej niż jakakolwiek potyczka z udziałem naszej
eskadry — i z łatwością go odnalazłam. Najlepszy z pilotów, który prowadził
wszystkie ataki. Wydawało się arogancją sądzić, że mogę odnaleźć maszynę
mojego ojca w tym zamieszaniu, ale sposób, w jaki latał, miał w sobie coś...
— Czy możesz zidentyfikować pilotów? — zapytałam.
Nad wszystkimi myśliwcami pojawiły się napisy podające kryptonimy i numery
pilotów.
NADZIEJA SIEDEM, głosił napis nad jego maszyną. KRYPTONIM ŚCIGANT.
Arogancko czy nie, prawidłowo odgadłam. Wbrew sobie ponownie
spróbowałam dotknąć jego statku i odkryłam, że mam łzy w oczach. Głupia.
Otarłam je, gdy ojciec dołączył do partnera. Kryptonim: Kundel. Cobb.
Dołączył do nich jeszcze jeden myśliwiec. Kryptonim: Żelazna Dama. Potem
jeszcze dwa, których nie znałam. Kryptonimy: Wyścig i Antyk. Tylko piątka
pozostała z ośmiu pilotów eskadry mojego ojca. Straty w tej bitwie były wysokie:
z czterdziestu myśliwców pozostało teraz dwadzieścia siedem.
Wstałam i poszłam za maszyną mojego ojca, która przelatywała przez jaskinię.
Pierwsi Obywatele walczyli chaotycznie, ale ich brawura przynosiła owoce, gdyż
zepchnęli Krelli w tył. Wiedziałam, że tak będzie, a mimo to obserwowałam to
z zapartym tchem. Małe błyski wybuchających maszyn. Życia oddane w ofierze,
aby stworzyć na Detritusie pierwszy stabilny rząd i społeczeństwo, od kiedy
wylądował tu awaryjnie „Śmiały”.
To społeczeństwo i ten rząd nie były bez wad. FM miała rację, mówiąc
o niesprawiedliwości, krótkowzroczności i autorytarności. A jednak coś
osiągnęliśmy. Dzięki temu, że ci ludzie — ci piloci — stawili czoła Krellom.
Pod koniec bitwy nieprzyjaciel cofnął się, żeby przegrupować siły.
Z podręczników wiedziałam, że Krelle przypuścili jeszcze tylko jeden atak, zanim
ostatecznie wycofali się za pas. Nasze eskadry też się przegrupowały, formując
wspólny szyk, i niemal słyszałam, jak zgłaszają swoją gotowość.
Wiedziałam, co się stanie. W tym momencie...
Jeden myśliwiec — mojego ojca — odłączył się od grupy. Serce zamarło mi
w piersi. Zaparło mi dech.
On jednak poleciał w górę.
Wskoczyłam na głaz, a potem na skrzydło M-Bota, śledząc wzrokiem ojca, gdy
wzbijał się w niebo. Wyciągnęłam szyję, wyobrażając sobie, co widział. Po prostu
wiedziałam, co to było: mój ojciec dostrzegł lukę w pasie złomu, taką jak ta, którą
mi pokazał. Tę, która widziałam dopiero drugi raz, lecąc M-Botem, gdy kawałki
złomu ustawiły się w odpowiedni sposób.
Przypisałam pewien sens jego zniknięciu. Bynajmniej nie tchórzostwo. Dla mnie
ten lot w górę był oczywistym manewrem. Bitwa trwała od godziny. Po tej
desperackiej walce, gdy wróg przegrupowywał się do następnego ataku, ojciec
obawiał się, że nasi zostaną pokonani.
Dlatego zrobił coś desperackiego. Poleciał sprawdzić, skąd uderzą Krelle.
Spróbował ich powstrzymać. Przeszedł mnie dreszcz, gdy patrzyłam, jak leci
w górę. Robił coś, co zawsze kazał mi robić.
Próbował mierzyć wyżej.
Jego myśliwiec znikł.
— On nie uciekł — szepnęłam. Znów otarłam łzy. — Wyłamał się z szyku.
Może nie wykonał rozkazu. Jednak nie uciekł.
— Cóż — powiedział M-Bot. — To...
— Właśnie to ukrywają! — zawołałam, patrząc na kokpit M-Bota. — Nazwali
go tchórzem, ponieważ poleciał tam, gdzie nie powinien.
— Mogłabyś...
— Cobb wiedział o tym cały czas. Musiał być rozdarty. Dlatego nie lata;
z powodu poczucia winy za kłamstwa, które tolerował. Tylko co takiego zobaczył
mój ojciec? I co się z nim stało? Czy on...
— Spensa — powiedział M-Bot. — Przeskoczę trochę dalej. Patrz.
Spod sklepienia jaskini opadła plamka światła, niczym spadająca gwiazda.
Wracający myśliwiec mojego ojca? Wyciągnęłam rękę i holograficzny statek
przeleciał przez nią. Gdy ojciec dotarł do pozostałych czterech maszyn swojej
eskadry, użył OIM i wyłączył ich osłony.
Zaraz. Co to?
Zobaczyłam, jak Krelle powrócili falą, przypuszczając ostatni atak. Ojciec
zatoczył idealnie równą pętlę i wystrzelił z działek, niszcząc maszynę jednego ze
swoich kolegów.
To... niemożliwe...
Pilot o kryptonimie Wyścig zginął w ognistym rozbłysku. Ojciec wykręcił,
dołączając do Krelli, którzy nie strzelali do niego, ale wręcz osłaniali go, gdy
zaatakował drugiego członka swojej eskadry.
— Nie — powiedziałam. — Nie, to kłamstwo!
Pilot Antyk zginął, usiłując umknąć mojemu ojcu.
— M-Bot, to nie on! — krzyknęłam.
— Oznaki życia są identyczne. Nie wiem, co zdarzyło się na gòrze, ale to ten
sam statek, z tym samym pilotem. To on.
Na moich oczach zniszczył następny myśliwiec. Był przerażająco skuteczny.
Stalowa maszyna śmierci.
— Nie.
Żelazna Dama i Kundel razem siedli mu na ogonie. Zestrzelił jeszcze kogoś. Tak
więc zabił już czterech Pierwszych Obywateli.
— Ja...
Miałam pustkę w głowie. Osunęłam się na ziemię.
Kundel strzelił. Ojciec wykonał unik, ale Kundel nie dał się zgubić i nadal go
ostrzeliwał. W końcu trafił.
Maszyna mojego ojca eksplodowała, rozlatując się na kawałki, które spadły
przede mną, deszczem płonących szczątków.
Ledwie widziałam resztę bitwy. Patrzyłam tylko na to miejsce, gdzie znikł
myśliwiec mojego ojca. W końcu ludzie zwyciężyli. Pozostali Krelle uciekli,
pokonani.
Czternastu pozostałych przy życiu pilotów.
Dwudziestu pięciu zabitych.
Jeden zdrajca.
Hologram znikł.
— Spensa? — odezwał się M-Bot. — Twój stan emocjonalny odczytuję jako
oszołomienie.
— Jesteś pewny, że ten zapis nie mógł zostać sfałszowany?
— W sposób niepozwalający tego wykryć przy moich możliwościach? Biorąc
pod uwagę poziom waszego rozwoju technicznego? To bardzo mało
prawdopodobne. Krótko mówiąc, nie, Spensa. Nie ma mowy, żeby te dane zostały
zmanipulowane. Przykro mi.
— Dlaczego? — wyszeptałam. — Dlaczego on to zrobił? Czy przez cały czas
był jednym z nich? Albo... albo coś tam zobaczył?
— Nie mam danych pozwalających odpowiedzieć na te pytania. Mam głosowe
zapisy tej bitwy, ale są to zwykłe rozmowy, przynajmniej do chwili, gdy twój
ojciec dostrzegł lukę w pasie.
— Odtwórz ten moment — poprosiłam. — Chcę to usłyszeć.
— Słyszę gwiazdy.
Sama o to prosiłam, ale jego głos — po tylu latach — i tak wzbudził we mnie
burzę uczuć. Ból, miłość. Znów przez moment byłam małą dziewczynką.
— Ja też je widzę, Cobb — powiedział ojciec. — Widziałem je już dzisiaj. Ta
luka w pasie złomu. Mogę przez nią przelecieć.
— Ścigancie! — odezwała się Żelazna Dama. — Pozostań w szyku.
— Mogę się przedostać, Judy. Muszę spróbować. Muszę sprawdzić. — Zamilkł,
a potem dodał ciszej: — Słyszę gwiazdy.
Na moment zapadła cisza. Następnie odezwała się Żelazna Dama.
— Leć — powiedziała. — Ufam ci.
Zapis audio się skończył.
— Po tym — powiedział M-Bot — twój ojciec przeleciał za pas kosmicznego
złomu. Czujniki nie zarejestrowały, co tam zaszło. Później, po pięciu minutach
i trzydziestu dziewięciu sekundach, wrócił i zaatakował swoich.
— Czy powiedział coś?
— Mam tylko krótki urywek — odrzekł M-Bot. — Zakładam, że chcesz go
usłyszeć?
Nie chciałam, ale musiałam. Ze łzami spływającymi po policzkach słuchałam
nagrania, które puścił mi M-Bot. Na otwartym paśmie wiele głosów mówiło
jednocześnie w bitewnym zamieszaniu. Wyraźnie słyszałam Cobba, krzyczącego
na mojego ojca.
— Dlaczego? Ścigant, dlaczego?
A potem, ledwie słyszalny w tym zgiełku, głos mojego ojca. Cichy. Żałosny.
— Pozabijam was — powiedział. — Zabiję was wszystkich.
W jaskini znów zapadła cisza.
— To jedyna jego wypowiedź po tym, jak wrócił z góry — rzekł M-Bot.
Potrząsnęłam głową, usiłując to zrozumieć.
— Dlaczego SPŚ tego nie wyjawiły? Bez wahania nazwano go tchórzem.
Dlaczego ukryto prawdę, która była jeszcze gorsza?
— Mogę tylko zgadywać — odparł M-Bot. — Obawiam się jednak, że bez
nowych informacji byłyby to tylko spekulacje.
Chwiejnie wstałam i wspięłam się do kokpitu M-Bota. Nacisnęłam guzik,
zamykając osłonę, po czym zgasiłam światła.
— Spensa?
Zwinęłam się w kłębek.
I leżałam tam.
40
Ś
je.
wiadomość zdrady mojego ojca była jak namacalna rana na mojej duszy.
Następnego dnia niemal nie wstawałam. Gdybym miała zajęcia, opuściłabym
Mój żołądek zareagował na nastrój i czułam się chora. Mdliło mnie. Jednak
musiałam coś jeść i w końcu zmusiłam się do zebrania kilku jaskiniowych
grzybów.
Rig pracował w milczeniu, lutując i łącząc przewody. Znał mnie na tyle dobrze,
że nie niepokoił mnie, widząc, że źle się czuję. Nienawidziłam okazywać słabości.
Nie wiedziałam, czy chcę przekazać mu te nowiny. Nie byłam pewna, czy chcę
rozmawiać o tym z kimkolwiek. Może gdybym o tym nie mówiła, mogłabym
udawać, że nie odkryłam prawdy. Może mogłabym udawać, że mój ojciec nie
zrobił tych strasznych rzeczy.
Tej nocy M-Bot podejmował liczne — nieudolne — próby pocieszenia mnie,
najwyraźniej wyczerpując listę swoich metod emocjonalnego wsparcia.
Zignorowałam go i jakoś zdołałam zasnąć.
Następnego ranka zbudziłam się w nieco lepszej formie fizycznej — ale nadal
byłam emocjonalnym wrakiem. M-Bot nie odzywał się do mnie, gdy oprawiałam
kilka szczurów, a gdy zapytałam, co się z nim dzieje, odrzekł:
— Niektórzy ludzie chcą cierpieć w samotności. Przestanę mówić do ciebie
przez dwa dni, żeby sprawdzić, czy to ci pomoże. Ciesz się kolejnymi stadiami
smutku.
Potem przez jakiś czas... po prostu istniałam. W cieniu złowieszczej, ponurej
prawdy. Żelazna Dama i Cobb istotnie kłamali o moim ojcu — ale robili to, żeby
jego zbrodnia wydała się mniej straszna. Chronili naszą rodzinę. Jeśli byłam tak źle
traktowana jako córka tchórza, to co by się stało z córką zdrajcy?
Nagle wszystko, co robiła mi Żelazna Dama, nabrało sensu. Mój ojciec zabił
kilku członków swojej eskadry. Jej przyjaciół. Nic dziwnego, że mnie nienawidziła.
Niezwykłe było tylko to, że Cobb nie podzielał tego uczucia.
Minęły jeszcze cztery trudne dni. Spędziłam je, polując, ale głównie w milczeniu
pomagając Rigowi naprawiać silnik. Kilkakrotnie pytał, jak się czuję, i niemal mu
powiedziałam. Jednak z jakiegoś powodu nie mogłam. Nie chciałam dzielić się tą
prawdą. Nawet z nim.
W końcu, kolejnego ranka, musiałam podjąć decyzję. Mój urlop zdrowotny się
skończył. Mam wrócić? Czy zdołam stawić czoła Cobbowi? Czy teraz, gdy
poznałam prawdę, potrafię nadal udawać niesubordynowaną buntowniczkę
i wieszać psy na Żelaznej Damie?
Czy potrafię żyć z tym wstydem — i latać?
Okazało się, że tak.
Musiałam latać.
D wa tygodnie później czułam się nieco pewniej, lecąc moim Poco przez szereg
dolin, tuż nad powierzchnią planety.
— Niczego nie widzę — powiedziałam na ogólnym paśmie.
— Ja też — zgłosiła FM. Leciała obok mnie.
— Rzecz w tym, żeby zachować czujność podczas długiego patrolu — odezwał
się kobiecy głos. — Dobry zwiadowca musi nie tylko umieć patrzeć, ale skupiać
uwagę podczas monotonnych zadań. Nie błądzić myślami.
No cóż, z tym mam kłopot, pomyślałam.
— Jeśli przydzielą was do grupy zwiadu — mówiła kobieta o kryptonimie
Rozbłysk — dostaniecie statek klasy Val, w którym działka Stewarta model 138
zastąpiono jednym działkiem 131 o znacznie mniejszej sile rażenia. Za to macie
lepsze czujniki o większym zasięgu i czułości. Pomimo to trudno wykryć maszyny
nieprzyjaciela lecące poniżej zasięgu radaru. Ale na szczęście Krelle często stosują
tę samą sztuczkę, próbując przemknąć obok dział przeciwlotniczych. Wiedząc, co
zrobią, możecie przewidzieć ich posunięcia.
Ta sama stara maksyma. Jeśli wiesz, co zrobi przeciwnik, masz nad nim
przewagę. Wykorzystałam tę zasadę w bitwie, w której zginęła Rzutka.
Uratowałam Kimmalyn, ale zostawiłam partnerkę samą.
Nikt mnie nie obwiniał; dobrze zrobiłam, lecąc z pomocą Kimmalyn. A jednak
gryzło mnie to.
Ponadto... Już zaczęłam błądzić myślami. Spróbowałam znów skupić się na
wypatrywaniu Krelli, ale wiedziałam, że nie nadaję się do takich zadań.
Potrzebowałam czegoś absorbującego, co by mnie pochłonęło — na przykład
jakiejś potyczki.
Rozbłysk dawała nam dobre rady. Jak wypatrzyć ślad lecącego nisko myśliwca,
pozostawiony w pyle na powierzchni. W jaki sposób Krelle lecą między
wzgórzami, gdy próbują uniknąć wykrycia. Jak stwierdzić, czy w oddali widzimy
statek, czy złudzenie optyczne. To były dobre i ważne informacje. Nawet jeśli nie
nadawałam się na zwiadowcę, byłam zadowolona z tego, że Cobb kazał nam
wykonywać różne zadania bojowe. To wzbogacało moje doświadczenie, nadawało
realny wymiar takim abstrakcyjnym pojęciom, jak „eskortowanie”, „pozostawanie
w odwodzie” czy „wykonywanie zwiadu”.
Usłyszałam huk eksplozji. Ćwiczyliśmy zadania zwiadowcze w trakcie
prawdziwej bitwy.
— Jak sobie radzić z... emocjami — zapytał Arturo na ogólnym paśmie — ...
podczas wykonywania zwiadu, gdy... no wiesz...
— Kiedy wszyscy inni walczą i może giną? — podsunęła Rozbłysk.
— Tak. Instynkt nakazuje mi lecieć w kierunku toczącej się bitwy. Pozostawanie
na uboczu wydaje się... tchórzliwe.
— Nie jesteśmy tchórzami! — zakrzyknęła Rozbłysk. — Latamy maszynami
mającymi ułamek nawet tak niewielkiej siły rażenia, jaką ma Poco. I jeśli
przechwycimy Krelli, musimy podjąć walkę i zatrzymać ich, żeby zyskać czas...
— Przepraszam! — przerwał jej Arturo. — Nie to chciałem powiedzieć!
Rozbłysk westchnęła.
— Nie jesteśmy tchórzami. SPŚ wyraźnie to stwierdzają. Jednak czasem musimy
znosić... takie spojrzenia. To specyfika naszej pracy, którą wszyscy wykonujemy
z poświęceniem, żeby zapewnić bezpieczeństwo Jaskiniom Śmiałych.
Starannie wykonałam szereg ostrych zakrętów, chcąc wykorzystać ten czas na
ćwiczenie manewrów na małej wysokości. W końcu złom przestał spadać z nieba
i wywołał nas Cobb.
Sformowaliśmy szyk, zameldowaliśmy się, polecieliśmy z powrotem do bazy
i wylądowaliśmy. Czekając na personel naziemny, przypadkiem spojrzałam na
stołówkę i na moich wargach pojawił się cień uśmiechu. Pamiętałam, jak
pierwszego dnia wleciałam w jej holograficzny obraz.
Natychmiast poczucie winy starło ten uśmiech. Minęły zaledwie trzy tygodnie
od śmierci Rzutki. Nie powinnam się śmiać.
Siv wspięła się po drabince, więc nacisnęłam guzik, otwierając osłonę kabiny i,
zdjąwszy hełm, oddałam go jej.
— Ładne lądowanie — pochwaliła. — Mamy dziś sprawdzić coś konkretnego?
— Mam wrażenie, jakby trackball o coś ocierał — powiedziałam. — Wydaje się
stawiać opór, kiedy nim poruszam.
— Dziś wieczór dobrze nasmarujemy mechanizm — obiecała. — A jak działa
przycisk odbioru? Wciąż się zacina? Bo...
Zamilkła, gdy na sąsiednim stanowisku wylądował myśliwiec klasy Camdon,
buchając kłębami dymu z kadłuba. Siv zaklęła i zjechała po drabince, po czym
pobiegła ku niemu wraz z kilkoma innymi członkami personelu naziemnego.
Z przykrością patrząc na uszkodzony myśliwiec, zeszłam i dołączyłam do
Jorgena, który stał na skraju pola startowego. Patrzyliśmy na pożar. W pobliżu
wylądowało kilka innych myśliwców i jeden z nich był w jeszcze gorszym stanie.
Cholera. Jeśli tak wyglądali ocaleli, to ilu pilotów straciliśmy?
— Słuchałeś ich rozmów na kanale dowodzenia? — spytałam.
— Tak — odparł Jorgen. — Zostali oskrzydleni i zaatakowani przez dwukrotnie
liczniejsze siły wroga. Jakby Krelle usiłowali zestrzelić właśnie tych pilotów, nie
zwracając uwagi na inne eskadry.
Dołączyli do nas Arturo z FM i razem w milczeniu patrzyliśmy, jak personel
naziemny wyciąga pilota z płonącej maszyny, ratując mu życie. Inni oblewali
myśliwiec strumieniami piany.
— Miałaś wtedy rację, Spin — powiedział Arturo. — Kiedy powiedziałaś, że
SPŚ przegrywa wojnę.
— Nie przegrywamy — zaprzeczył Jorgen. — Nie mów tak.
— Mają nad nami ogromną przewagę liczebną — rzekł Arturo. — Coraz
większą. Mogę pokazać wam statystyki. Krelle uzupełniają straty, a my nie
nadążamy tego robić.
— Przetrwaliśmy tyle lat — ciągnął Jorgen. — Zawsze wydawało się, że
jesteśmy na krawędzi zagłady. Nic się nie zmieniło.
Wymieniliśmy z Arturo spojrzenia. Oboje w to nie wierzyliśmy.
W końcu Jorgen kazał wszystkim iść do Cobba na odprawę. Ruszyliśmy
w stronę budynku szkolnego i — co dziwne — zobaczyliśmy Cobba stojącego na
zewnątrz, przed drzwiami. Rozmawiał z jakimiś ludźmi.
Arturo stanął jak wryty.
— Co jest? — zapytałam go.
— To moja mama — powiedział, wskazując kobietę rozmawiającą z Cobbem.
Miała na sobie mundur. — Cholera.
Przyspieszył kroku, prawie biegnąc do Cobba i swojej matki. Chciałam go
dogonić, ale Jorgen złapał mnie za ramię i przytrzymał.
— No co? — syknęłam. — Co się dzieje?
Przed nami Cobb zasalutował, gdy Arturo się zbliżał. Jakby salutował jemu.
Spojrzałam na Jorgena, który zaciskał wargi. Zrobiłam krok naprzód, ale znów
mnie zatrzymał.
— Daj im spokój — powiedział. FM przystanęła obok nas w milczeniu. Jakby
wiedziała, co się dzieje.
Cobb wręczył coś Arturo. Odznakę?
Arturo spojrzał na odznakę i chciał cisnąć nią o ziemię, ale matka złapała go za
rękę. Powoli uspokoił się, a potem niechętnie zasalutował Cobbowi. Popatrzył na
nas, a następnie zasalutował również nam.
Następnie powoli odwrócił się i ruszył za matką, odprowadzany przez dwóch
mężczyzn w garniturach.
Cobb przykuśtykał do nas.
— Czy ktoś zechce mi powiedzieć, co się właśnie stało? — zapytałam. — No
już. Jakaś wskazówka? Czy powinnam się martwić o Arturo?
— Nie — odparł Jorgen. — Rodzice zabrali go z SPŚ. Zbierało się na to od kilku
tygodni — od kiedy o mało nie został zestrzelony. Wpadli w panikę. Nieoficjalnie,
oczywiście. Nikt się nie przyzna, że boi się o swojego syna.
— Pociągnęli za sznurki — dodał Cobb. — Admirał poszła na kompromis.
Arturo dostanie odznakę pilota, ale nie ukończy szkoły.
— Jak to możliwe? — zapytała FM.
— To bez sensu — stwierdziłam. — Nie ukończy szkoły, ale będzie
dyplomowanym pilotem?
— Został z honorami zwolniony ze służby — wyjaśnił Cobb. — Oficjalnie
dlatego, że ma nadzorować transport lotniczy, którym zajmuje się jego rodzina.
Jeśli mamy dostać rozruszniki osłon, to trzeba je przywieźć z innych jaskiń. Wy
troje, chodźcie już. Zacznijmy odprawę.
Cobb odszedł, a FM i Jorgen podążyli za nim. Wyglądali na zrezygnowanych,
jakby spodziewali się takiego obrotu spraw.
Nie poszłam za nimi. Byłam oburzona za Arturo. Jak rodzice mogli decydować
za niego?
Jorgen spodziewa się, że z nim będzie tak samo, przypomniałam sobie. Może oni
wszyscy są na to przygotowani. Przynajmniej ci z zasłużonych rodzin.
Stojąc tam, przed budynkiem szkoły, po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że
w naszej eskadrze jestem jedyną zwyczajną osobą, która zaszła tak daleko. Ta myśl
wywołała mój irracjonalny gniew. Jak oni śmieli zabierać go ze szkoły, kiedy
zrobiło się niebezpiecznie? I to najwyraźniej wbrew jego woli?
Jorgen przystanął w drzwiach, gdy dwoje pozostałych weszło do budynku.
— Hej! — zawołał, oglądając się na mnie. — Idziesz?
Powoli podeszłam do niego.
— Rodzice Arturo nigdy nie zamierzali pozwolić mu latać — powiedział. —
Naprawdę jestem zdziwiony, że tak długo trwało, zanim się przestraszyli.
— Czy tak samo będzie z tobą? Czy jutro twój ojciec cię stąd zabierze?
— Jeszcze nie. Arturo nie zamierza się zajmować polityką, ale ja tak. Będę
musiał mieć za sobą kilka bitew jako dyplomowany pilot, zanim rodzice zabiorą
mnie z SPŚ.
— Zatem odrobina niebezpieczeństwa, a potem już będziesz bezpieczny.
Chroniony. Na łonie rodziny.
Skrzywił się.
— Zdajesz sobie sprawę, że wszyscy polegli z naszej eskadry byli zwykłymi
ludźmi? — warknęłam. — Bim, Jutrzenka, Rzutka. Żadne z nich nie pochodziło
z głębokich jaskiń!
— Byli także moimi przyjaciółmi, Spin.
— Ty, Arturo, Nedd, FM. — Przy każdym imieniu stukałam palcem w jego
pierś. — Już wcześniej uczono was latać. Ta przewaga pozwala wam pozostać przy
życiu do czasu, aż wasze tchórzliwe rodziny poprzypinają wam medale, żeby
pokazywać was na dowód tego, że jesteście lepsi od nas!
Złapał mnie za ręce, żebym przestała go szturchać, ale nie byłam zła na niego.
W istocie widziałam, że jest tym równie sfrustrowany jak ja. Nienawidził tego, że
postawiono go w takiej sytuacji.
Złapałam go za kombinezon i zacisnęłam pięści. Potem powoli oparłam głowę
na jego piersi. Sfrustrowana i — owszem — nawet przestraszona. Bojąc się stracić
kolejnych przyjaciół.
Jorgen zesztywniał, a następnie puścił moje ręce i — zapewne nie wiedząc, co
robić — objął mnie. Powinnam poczuć się niezręcznie. Tymczasem poczułam ulgę.
Rozumiał. Podzielał mój żal.
— Ledwie naprawdę stałam się członkiem tej eskadry — szepnęłam — a ona już
się rozlatuje. Trochę się cieszę z tego, że Arturo jest i będzie bezpieczny,
a jednocześnie jestem zła. Dlaczego nie zapewniono bezpieczeństwa Rzutce albo
Bimowi?
Jorgen nie odpowiedział.
— Pierwszego dnia szkoły Cobb powiedział nam, że tylko jedno lub dwoje z nas
ukończy kurs — ciągnęłam. — Kto zginie następny? Ja? Ty? Dlaczego po
kilkudziesięciu latach nie wiemy nawet, z kim walczymy ani dlaczego to robimy?
— Wiemy dlaczego, Spensa. Dla Płomiennej i Alty. Dla cywilizacji. I masz
rację, że to nie jest sprawiedliwe. Jednak takie obowiązują nas zasady. To jedyne
zasady, jakie znam.
— Dlaczego dla ciebie wszystko sprowadza się do zasad? — zapytałam, wciąż
z głową spoczywająca na jego piersi. — A co z emocjami, co z uczuciami?
— Ja... nie wiem. Ja..
Zacisnęłam powieki i trwałam tak. Myślałam o SPŚ, o Alcie i Płomiennej oraz
o tym, że nie mam już czemu stawiać czoła. Przez całe życie walczyłam z tym, co
mówiono o moim ojcu.
Co miałam teraz robić?
— Ja mam uczucia, Spin — rzekł w końcu. — Na przykład teraz czuję się
strasznie niezręcznie. Nigdy nie sądziłem, że lubisz się przytulać.
Puściłam jego kombinezon, a on opuścił ręce.
— Ty pierwszy mnie złapałeś — powiedziałam.
— Zaatakowałaś mnie!
— Lekko postukałam cię w pierś, żeby podkreślić wagę moich słów.
Przewrócił oczami i chwila minęła. To dziwne, ale — kiedy dołączyliśmy do FM
i poszliśmy do naszej nowej sali — coś sobie uświadomiłam. Naprawdę poczułam
się lepiej. Tylko trochę, ale biorąc pod uwagę wszystko to, co ostatnio się działo
w moim życiu, byłam gotowa cieszyć się tym, co mam.
42
***
J eden problem z głowy, pomyślała Judy Ivans, „Żelazna Dama”, oddalając się
od lądowiska. Rikolfr, jej adiutant, truchtał obok niej, z nieodłącznym notesem
zawierającym spis tego wszystkiego, co powinna zrobić.
Przed drzwiami budynku zerknęła przez ramię. Córka Ściganta — defekt —
wciąż jej salutowała. Potem przycisnęła do piersi swoją odznakę kadeta.
Judy z lekkim poczuciem winy pchnęła drzwi do budynku dowodzenia. Już
toczyłam tę walkę, pomyślała, i do dziś noszę blizny. Kiedy ostatnio zignorowała
defekt, musiała patrzeć, jak przyjaciel oszalał i pozabijał swoich kolegów
z eskadry.
To było najlepsze rozwiązanie. Dziewczyna otrzyma przywileje, należne jej za
zapał. A Judy miała teraz trochę informacji o działaniu mózgu osób z defektem.
Musiała przyznać, że zawdzięcza to Cobbowi — gdyby nie zmusił jej do przyjęcia
tej małej do SPŚ, Judy nie zdobyłaby tych danych.
Teraz, na szczęście, miała poważny i niepodważalny powód, żeby nigdy więcej
nie posadzić córki Ściganta w myśliwcu. I mogła sprawdzać każdego nowego
kadeta, czy nie wykazuje oznak posiadania defektu. Tak więc pod każdym
względem było to doskonałe rozwiązanie.
Gdyby z innymi problemami dało się uporać równie łatwo. Judy dotarła do salki
konferencyjnej i przystanęła, spoglądając na Rikolfra.
— Są tutaj?
— PZN Weight przybył — odparł Rikolf. — Tak jak PZN Mendez i PZN Ukrit.
Czyli aż troje Posłów Zgromadzenia Narodowego. Zazwyczaj na te odprawy po
bitwach przysyłali swoich podwładnych, ale Judy już od pewnego czasu
spodziewała się poważniejszej konfrontacji. Potrzebowała czegoś, co mogłaby im
dać. Jakiegoś planu.
— Czy nasłuch radiowy potwierdził istnienie tej stoczni, którą zwiad zauważył
w nocy?
Rikolfr wręczył jej kartkę papieru.
— Jest za daleko dla standardowych czujników, ale zdołaliśmy wysłać tam
samolot badawczy, żeby sprawdził to z bezpiecznej odległości. Ta stocznia tam jest
i naukowcy są optymistami. Jest taka sama jak ta pierwsza, i jeśli zdołamy obronić
ją przed Krellami, będziemy mogli odzyskać setki pierścieni unoszących.
Kiwnęła głową, czytając raport.
— Jej orbita szybko się obniża — dodał Rikolfr. — Zdaje się, że w tej starej
stoczni nastąpiła poważna awaria zasilania. Naukowcy przypuszczają, że jej działa
obronne już za kilka dni nie będą mogły strzelać, mniej więcej wtedy, kiedy
wejdzie w atmosferę... Krelle niewątpliwie spróbują się przedrzeć i zniszczyć ją.
— Zatem musimy temu zapobiec — powiedziała Judy. — Co jeszcze powinnam
wiedzieć?
— O tylu przybyłych posłach? To brzydko pachnie, pani admirał. Proszę być
przygotowaną na atak.
Skinęła głową i z nieprzeniknioną miną weszła do sali, a Rikolfr za nią. Czekały
na nią trzy najbardziej wpływowe osoby z dolnych jaskiń, każda w wojskowym
mundurze z medalami za zasługi.
— Panie i panowie — powiedziała. — Miło mi widzieć, że osobiście
zainteresowaliście się...
— Daruj sobie wstępy, Żelazna Damo — odparował Algernon Weight, ojciec
młodego Jorgena, poważny, siwowłosy mężczyzna siedzący na końcu stołu
konferencyjnego, naprzeciw Judy. — Straciłaś dziś kolejne myśliwce.
— Skutecznie odstraszyliśmy bombowiec wroga, odnosząc kolejne zwycięstwo
nad...
— Prowadzisz SPŚ do klęski — rzekł Weight.
— Pod twoim dowództwem — dodał Ukrit — liczba naszych maszyn
dramatycznie zmalała. Słyszę, że zepsute myśliwce stoją w hangarach, z braku
zapasowych części.
— A straty wśród pilotów są zastraszająco duże — dodała Valda Mendez. Była
filigranową kobietą o smagłej skórze. Żelazna Dama latała z nią, dawno temu. —
Chcemy wiedzieć, jaki masz plan wyprowadzenia SPŚ z tej spirali niepowodzeń.
Byłoby to łatwiejsze, pomyślała Judy, gdybyście nie zabierali naszych
najlepszych pilotów. Valda najwidoczniej wcale nie wstydziła się tego, że zabrała
syna ze szkoły.
Jednak Judy nie mogła tego powiedzieć. Nie mogła wyjaśnić, jak rozpaczliwa
jest sytuacja SPŚ teraz, gdy większość admirałów i komandorów zginęła. Nie
mogła wyznać, że przewidziała to już przed laty, ale żadne podejmowane działania
nie zdołały zapobiec kurczeniu się zasobów. Nie mogła powiedzieć, że jej
podwładni pracują nad siły, a ich morale podupada w obliczu tylu strat i ofiar.
Nie mogła tego powiedzieć, bo choć wszystko to było prawdą, nie stanowiło
właściwego wytłumaczenia. Jej obowiązkiem było znalezienie rozwiązania.
Dokonanie cudu.
Podniosła jedną z notatek, które przekazał jej Rikolfr.
— Prawo Lanchestera — powiedziała. — Znacie je?
— Równorzędne pod względem liczebności i wyszkolenia armie zadadzą sobie
równorzędne straty — odezwał się Weight. — Natomiast im bardziej nierówne są
siły, tym mniej wyrównane straty. W zasadzie im większą masz przewagę liczebną,
tym mniejsze straty powinien ci zadać nieprzyjaciel.
— Im większe szanse zwycięstwa — powiedziała Valda — tym mniej stracisz
ludzi.
Judy wręczyła im kartkę z raportem.
— To — oznajmiła — jest raport zwiadu oraz wstępna analiza naukowa
dotycząca dużego kawałka złomu, który powinien spaść za dwa dni. Krelle nigdy
nie wysłali przeciwko nam więcej niż sto maszyn, a jeśli zdobędziemy tę stocznię,
będziemy mieli ich znacznie więcej.
— Mogą tam być setki pierścieni unoszących — orzekła Valda, czytając raport.
— Myślisz, że możecie to zrobić? Zdobyć je?
— Myślę, że nie mamy innego wyjścia — odparła Judy. — Dopóki nie
będziemy w stanie wysłać do walki więcej maszyn niż Krelle, będziemy toczyć
z góry przegraną walkę. Jeśli zdołamy powstrzymać ich przed zniszczeniem tej
stoczni, może to być właśnie to, czego nam trzeba.
— Według tego raportu ona spadnie w dniu promocji nowych pilotów —
mruknął Ukrit. — Wygląda na to, że to będzie krótka ceremonia.
— Sprecyzujmy to — powiedział Weight. — Ivans, co proponujesz?
— Musimy zdobyć tę stocznię — oświadczyła Judy. — Musimy być gotowi
rzucić wszystkie siły do jej obrony. Gdy tylko zacznie schodzić z orbity i jej działa
zamilkną z braku zasilania, musimy zniszczyć każdą maszynę Krelli, która
spróbuje się do niej zbliżyć.
— Śmiały plan — rzekł Ukrit.
— Nie będzie łatwo ją zdobyć — odezwał się Rikolfr, spoglądając na gości. —
Jeśli Krelle się nie wycofają, my też nie będziemy mogli. Może dojść do bitwy,
w której będą związane wszystkie nasze myśliwce. Jeśli ją przegramy, to będzie
katastrofa.
— Druga Bitwa o Altę — powiedział cicho Weight. — Wszystko albo nic.
— Walczyłam w Bitwie o Altę — przypomniała Żelazna Dama. — I znam
ryzyko związane z taką operacją. Jednak, szczerze mówiąc, nie mamy innego
wyjścia. Musimy to zrobić albo będzie po nas. Czy mogę liczyć na wasze poparcie
dla tego planu?
Po kolei skinęli głowami. Wiedzieli to równie dobrze jak ona. Trzeba podjąć
walkę, dopóki ma się jeszcze dość sił, żeby móc ją wygrać.
Tak więc po prostu nie było innego wyjścia.
Niech gwiazdy pomogą nam wszystkim, pomyślała Judy.
48
W takich chwilach podobno nie ma się czasu, by myśleć. Wszystko dzieje się
błyskawicznie.
Instynktownie wyciągnęłam rękę do dźwigni katapultowania, którą miałam pod
nogami. Moja maszyna wpadła w korkociąg i gwałtownie traciła wysokość.
Zamarłam.
W pobliżu nie było nikogo innego. Jeśli ich nie powstrzymam, Krelle, nie
napotykając oporu, polecą dalej i zniszczą Płomienną.
Zrobią to, jeśli się rozbiję.
Znów złapałam dźwignię przepustnicy. Drugą ręką wyłączyłam reduktor
atmosferyczny, wystawiając moją maszynę całkowicie na kaprysy wiatrów.
Następnie pchnęłam dźwignię naprzód, włączając ciąg.
W dawnych czasach tak właśnie latano. Tak jak starożytnym samolotom,
potrzebna mi była siła nośna, a mogła mi ją dać szybkość.
Mój myśliwiec dygotał jak w febrze, ale ścisnęłam trackball sterowania,
wyprowadzając go z korkociągu.
Dawaj, dawaj!
Czułam, że to działa. Walczyłam z klapami steròw na skrzydłach i wyczuwałam,
że przeciążenie maleje i maszyna zaczyna wyrównywać. Uda mi się. Zdołam...
Uderzyłam o powierzchnię planety.
Grawkompy natychmiast zapaliły czerwony wskaźnik przeciążenia, chroniąc
mnie przed siłą zderzenia. Niestety, za późno odzyskałam panowanie nad maszyną
i nie zdołałam wywołać dostatecznej siły nośnej.
Myśliwiec sunął po ziemi i drugie zderzenie rzuciło mnie w pasach do przodu,
zapierając dech. Mój biedny Poco ślizgał się w pyle, grzechocząc. Kopuła kabiny
rozpadła się na kawałki. Wrzasnęłam. Straciłam kontrolę nad statkiem. Mogłam
tylko zaprzeć się nogami i mieć nadzieję, że grawkompy zdążyły się ponownie
naładować po...
Zgrzyt.
Z budzącym dreszcz chrzęstem giętego metalu Poco znieruchomiał.
Zawisłam w pasach, oszołomiona, a świat wirował wokół mnie. Jęknęłam, łapiąc
oddech.
Powoli dochodziłam do siebie. Potrząsnęłam głową, a potem zdołałam przesunąć
się w bok i wyjrzeć z rozbitej kabiny. Z mojego statku niewiele zostało. Uderzył
w zbocze wzgórza, a sunąc po powierzchni, stracił oba skrzydła i duży kawał
kadłuba. Praktycznie został z niego mój fotel przymocowany do rury. Nawet
lampki alarmowe na panelu zgasły.
Zawiodłam.
— Nasz myśliwiec spadł — powiedziała przez radio w moim hełmie jakaś
kobieta z kontroli lotów. — Bombowiec nadal się zbliża. — I dodała ciszej: —
Wszedł w strefę śmierci.
— Tu Do Gwiazd pięć — usłyszałam głos Arturo. — Kryptonim Amphi. Są ze
mną Do Gwiazd dwa i sześć.
— Piloci? — powiedziała Żelazna Dama. — Lecicie prywatnymi maszynami?
— Tak jakby — rzekł. — Pani pozostawię wyjaśnienie tego moim rodzicom.
— Spin — odezwał się ktoś z kontroli lotów. — Jaki jest twój status?
Widzieliśmy lądowanie awaryjne. Czy twoja maszyna może wystartować?
— Nie — odparłam ochrypłym głosem.
— Spin? — jęknęła Kimmalyn. — Och! Coś ty zrobiła?
— Najwyraźniej nic — odrzekłam, sfrustrowana, zmagając się z pasami.
Cholerne klamry się zacięły.
— Spin — ponagliła mnie kontrola lotów. — Opuść wrak. Nadlatuje Krell.
Nadlatuje Krell? Wyciągnęłam szyję, wystawiłam głowę z rozbitej kabiny
i zerknęłam za siebie. Czarny statek — jeden z czterech myśliwców eskortujących
bombowiec — zatoczył na niebie krąg nad wrakiem Poco. Najwyraźniej chciał
mieć pewność, że nie wystartuję i nie zaatakuję ich od tyłu.
Zniżył się, lecąc prosto na mnie. Patrząc nań, wiedziałam, że nie zamierza
pozostawić mojego przeżycia przypadkowi. Chciał mnie załatwić. Wiedział.
— Spin? — pytała kontrola lotów. — Opuściłaś wrak?
— Nie — szepnęłam. — Nie mogę rozpiąć pasów.
— Już lecę! — krzyknęła Kimmalyn.
— Nie wyrażam zgody — powiedziała Żelazna Dama. — Wy troje skupcie się
na bombowcu. I tak jesteście za daleko.
— Tu Odpływ osiem — odezwał się przez radio Jorgen. — Spin, lecę do ciebie!
Będę za sześć minut!
Czarny statek Krelli otworzył ogień do mojego wraku.
W tym samym momencie przemknął nade mną czarny cień, zakrywając szczyt
wzgórza obok mnie, przemykając po zboczu i obsypując mnie fontanną pyłu.
Promienie laserowych działek wroga trafiły w osłonę nowo przybyłego.
Co do...?
Wielki myśliwiec z ostrymi jak brzytwa skrzydłami... w kształcie litery W.
— Tu Kundel — powiedział szorstki głos. — Trzymaj się, dzieciaku.
Cobb. Cobb przyleciał M-Botem.
Odpalił lancę świetlną, wprawnie chwytając nią czarny statek Krelli, kiedy się
mijali. M-Bot był o wiele masywniejszą jednostką. Pociągnął za sobą Krella jak
pan psa na smyczy, a potem wykonał precyzyjny obrót. Nieprzyjacielska maszyna
zatoczyła w powietrzu łuk i dosłownie wbiła się w ziemię.
— Cobb — wymamrotałam. — Cobb?
— Wydaje mi się — powiedział do mnie przez radio — że kazałem ci się
katapultować w takich sytuacjach, pilocie.
— Cobb! Jak to możliwe?
M-Bot podleciał do mojego myśliwca — a raczej tego, co z niego zostało —
i wylądował, opadając na swoim pierścieniu unoszącym. Popracowałam jeszcze
chwilę i w końcu zdołałam uwolnić się z pasów.
Wygramoliłam się z kabiny i o mało nie upadłam, biegnąc do M-Bota.
Wskoczyłam na głaz, a następnie wspięłam się na jego skrzydło, tak jak robiłam to
już tyle razy przedtem. Cobb rozsiadł się w otwartym kokpicie, a obok niego — na
poręczy fotela — stała krótkofalówka, którą mu oddałam. Ta, którą...
— Cześć! — powiedział do mnie z kokpitu M-Bot. — Prawie umarłaś, dlatego
powiem coś, żeby odwrócić twoją uwagę od poważnych, oszałamiających
implikacji twojej śmiertelności! Nienawidzę twoich butów.
Roześmiałam się, lekko histerycznie.
— Nie chcę być przewidywalny — dodał M-Bot. — Dlatego powiedziałem, że
ich nienawidzę. Tak naprawdę uważam, że te buty są całkiem ładne. Proszę, nie
myśl, że kłamię.
Siedzący w kokpicie Cobb drżał. Trzęsły mu się ręce i patrzył prosto przed
siebie.
— Cobb — powiedziałam. — Wsiadłeś do myśliwca. Leciałeś.
— To coś jest szalone. — Spojrzał na mnie i zaczął dochodzić do siebie. —
Pomóż mi.
Rozpiął pasy, a ja pomogłam mu wyjść z kokpitu.
Cholera. Wyglądał strasznie. Ten lot, pierwszy od wielu lat, wiele go kosztował.
Zeskoczył ze skrzydła.
— Musisz dogonić ten bombowiec. Nie pozwól, żeby ta bomba wybuchła
i zmieniła mnie w parę. Jeszcze nie wypiłem mojej popołudniowej kawy.
— Cobb — wydusiłam, pochylając się i patrząc na niego ze skrzydła. — Ja...
sądzę, że słyszałam myśli Krelli. W jakiś sposób dostali się do mojego umysłu.
Wyciągnął rękę i uścisnął mój przegub.
— Mimo to leć.
— A jeśli zrobię to, co on? Jeśli zwrócę się przeciwko moim przyjaciołom?
— Nie zrobisz tego — rzekł z kokpitu M-Bot.
— Skąd wiesz?
— Ponieważ możesz wybierać. Oboje możemy wybierać.
Spojrzałam na Cobba, który wzruszył ramionami.
— Kadecie, w tej sytuacji co mamy do stracenia?
Zacisnęłam zęby i wskoczyłam do dobrze znanego mi kokpitu M-Bota.
Założyłam hełm, a potem zapięłam pasy, gdy włączał się silnik.
— Ja go wezwałem — wyjaśnił z satysfakcją M-Bot.
— Jak to? Przecież się wyłączyłeś.
— Ja... nie całkiem się wyłączyłem — odpowiedział. — Zastanawiałem się.
Rozmyślałem. Długo. A potem usłyszałem, jak mnie wzywasz. Prosisz o pomoc.
I wtedy... napisałem nowy program.
— Nie rozumiem.
— To był prosty program — wyjaśnił. — Niepostrzeżenie zmienił jeden zapis
w bazie danych, zastępując jedno imię drugim. Muszę wykonywać polecenie
mojego pilota.
Z głośników popłynął głos. Mój głos.
— Proszę — powiedział do niego. — Potrzebuję cię.
— Wybrałem — rzekł — nowego pilota.
Cobb cofnął się, a ja zacisnęłam dłonie na sterach, głęboko oddychając, czując...
Spokój.
Tak, spokój. To przypomniało mi, jaka byłam spokojna tamtego dnia w szkole
pilotów, kiedy po raz pierwszy miałam wziąć udział w walce. Sama byłam pod
wrażeniem tego, że wcale się nie bałam.
Wtedy to była ignorancja. Brawura. Sądziłam, że wiem, co oznacza być pilotem.
Myślałam, że potrafię sobie z tym poradzić.
Ten spokój był podobny, a jednocześnie zupełnie inny. Wypływał
z doświadczenia i zrozumienia. Gdy wzbiliśmy się w powietrze, odkryłam w sobie
pewność zupełnie innego rodzaju. Nie zrodzoną z opowieści czy wpojonej potrzeby
heroizmu.
Już wiedziałam.
Kiedy poprzednio zostałam zestrzelona, katapultowałam się, ponieważ nie było
sensu ginąć razem z moim myśliwcem. Jednak kiedy było to ważne — kiedy
powinnam ratować moją maszynę, jeśli istniał choć cień nadziei, że to się uda —
zostałam w kokpicie i próbowałam utrzymać ją w powietrzu.
Teraz moja pewność siebie wynikała z przekonania. Nikt już nie wmówi mi, że
jestem tchórzem. Nieważne, co kto powie, pomyśli lub będzie twierdził.
Wiedziałam, kim jestem.
— Jesteś gotowa? — zapytał M-Bot.
— Chyba po raz pierwszy myślę, że tak. Rozwiń maksymalną prędkość. Och,
i wyłącz maskowanie.
— Naprawdę? — zdziwił się. — Dlaczego?
— Ponieważ — odparłam, przesuwając dźwignię przepustnicy — chcę, żeby
widzieli, co nadciąga.
52
Złapałam bombę lancą świetlną i wykonałam ciasny skręt, który niemal przeciążył
niewiarygodnie sprawne grawkompy M-Bota. Siła odśrodkowa wcisnęła mnie
w fotel, gdy przeleciałam tuż nad szczytem pylistego wzgórza, holując bombę
burzącą.
M-Bot włączył stoper, pokazując czas do wybuchu bomby. Czterdzieści pięć
sekund.
— Musimy zabrać to cholerstwo ze strefy śmierci — powiedziałam, przesuwając
maksymalnie do przodu dźwignię przepustnicy i mknąc na pełnym ciągu.
— Mamy mało czasu — ostrzegł. — Rozszerzam zasięg działania reduktora
atmosferycznego, żeby bomba nie zerwała się z holu, ale po przekroczeniu Mag-16
pole za bardzo się skurczy i nie obejmie jej całej, tak więc bardziej nie
przyspieszymy...
Pomimo tego ograniczenia błyskawicznie oddalaliśmy się od Alty, z prędkością
nieosiągalną dla jakiegokolwiek statku SPŚ. Nawet grawkompy M-Bota nie
w pełni amortyzowały przeciążenie. Przelecieliśmy przez sam środek gromady
myśliwców SPŚ — w mgnieniu oka znikły w tyle.
— Zdążymy! — oznajmił M-Bot. — Ledwie, ledwie. Tylko że... Och.
— Co? — spytałam.
— Znajdziemy się w samym środku wybuchu, Spensa. A ja nie chcę zginąć. To
bardzo nieprzyjemne.
Stoper pokazał dziesięć sekund. Przed nami zobaczyłam rój czarnych
punkcików. Krelle ścigający myśliwce SPŚ.
— Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji! — dumał M-Bot. — Silnik główny
i silniki pomocnicze sprawne. Nie, nie dość szybko. Pierścień unoszący i kontrola
wysokości sprawne. Czy możemy wznieść się dostatecznie szybko? Nie, nie, nie!
Czułam ogarniający mnie spokój. Wieczny.
— Układy łączności i maskowania sprawne, ale bezużyteczne. Lanca świetlna
sprawna, holująca bombę. Jeśli zwolnimy ją zbyt szybko, fala dosięgnie Altę.
Stopiłam się ze statkiem, czując, jak działa — wręcz stając się nim. Wiedziałam,
że zostały trzy sekundy.
— Funkcje samonaprawcze sprawne. Działka wyłączone.
Dwie.
Bardziej wyczułam, niż zobaczyłam grzyb wybuchu. Tak jak raczej czułam, niż
słyszałam diagnostyczne komunikaty M-Bota.
— Moduł biologiczny włączony — powiedział jego głos.
Jedna.
— Hipernapęd cytoniczny sprawny.
Otoczyło nas morze ognia.
— Co? — rzucił M-Bot. — Spin! Użyj...
Zrobiłam coś moim umysłem.
I zniknęliśmy, pozostawiając wyrwę wielkości statku w rozkwitającym kwiecie
płomieni i zniszczenia.
54
W iedziałam, że to głupota.
Admirał miała rację. Powinnam wrócić do bazy.
Jednak nie mogłam. Nie tylko dlatego, że słyszałam, jak gwiazdy wołają mnie,
wabią. Nie tylko z powodu tego, co zdarzyło się w tamtej chwili pomiędzy dwoma
uderzeniami serca.
Nie kierowało mną to coś. A przynajmniej nie sądziłam, by tak było. Po prostu
musiałam wiedzieć. Musiałam stawić temu czoła.
Musiałam zobaczyć to, co ujrzał mój ojciec.
Wznosiliśmy się coraz wyżej, gdzie nie było już atmosfery i skąd widzieliśmy
kulisty kształt planety. I jeszcze wyżej, ku tej luce w pasie kosmicznego złomu.
Podleciałam do niego bliżej niż kiedykolwiek wcześniej i tym razem uderzył
mnie jego uporządkowany wygląd. Nazywaliśmy go pasem złomu, ale tak
naprawdę nie był chaotycznym tworem. W tym wszystkim widać było pewien ład.
Zamysł.
Ogromne platformy oświetlające powierzchnię Detritusa. Inne, wyglądające jak
stocznie, tworzyły zwarty szereg kosmicznego złomu, otaczający naszą planetę.
I rozsunęły się, tworząc przejście.
Wleciałam w tę wielką lukę. Gdybym za bardzo odbiła w bok, zapewne
znalazłabym się w polu rażenia tych dział obronnych, o których wspomniał Cobb.
Tutaj jednak, lecąc stworzonym na krótko korytarzem, byłam bezpieczna.
Gdy mijałam pierwszą warstwę złomu, M-Bot poinformował mnie, że
znaleźliśmy się w kosmosie — chociaż powiedział też, że granica między
atmosferą a jej brakiem „jest nieuchwytna, albowiem egzosfera nie kończy się, ale
zanika”.
Z podziwu zaparło mi dech, gdy mijaliśmy te ogromne platformy, na których
zmieściłoby się tysiąc i więcej takich baz jak Alta. Były pokryte konstrukcjami
wyglądającymi na budynki — cichymi i ciemnymi. Były ich miliony.
Kiedyś mieszkali tu ludzie, pomyślałam. Przeleciałam obok kilku warstw.
Mknęliśmy z niewiarygodną prędkością Mag-55, ale przy braku oporu powietrza
nie miało to żadnego znaczenia. W kosmosie prędkość jest pojęciem względnym.
Oderwałam oczy od tych platform i spojrzałam na koniec korytarza.
Dostrzegłam nieruchome, zimne światła.
— Spensa — odezwał się M-Bot. — Wykrywam transmisję radiową. Jeden
z tych punkcików przed nami nie jest gwiazdą.
Pochyliłam się w fotelu, gdy mijaliśmy kolejną warstwę złomu. No tak, przed
sobą ujrzałam jarzący się punkt, znajdujący się znacznie bliżej niż gwiazdy. Jakiś
statek? Nie, to stacja kosmiczna. W kształcie spodka, ze światłami na bokach.
Wokół niej poruszały się mniejsze punkciki. Statki. Skorygowałam kurs, kierując
się ku stacji. Pod nami platforma obracała się na swojej orbicie, zasłaniając mi
malejącą kulę Detritusa. Czy zdołam tam wrócić? Czy się tym przejmuję?
Słyszałam je lepiej, te głosy gwiazd. Rozmowy, nienadawane przez radio
i niezłożone ze słów. To wołanie gwiazd było... było transmisją Krelli.
Wykorzystywali to miejsce pomiędzy dwoma uderzeniami serca do rozmów, do
natychmiastowej łączności. A mózgi myślących maszyn w jakiś sposób opierały się
na tej samej metodzie szybkiego przetwarzania informacji.
Wszystko to wymagało dostępu do tego nie-miejsca, tego niebytu.
Podlecieliśmy bliżej stacji.
— Czy oni nie wiedzą, że to niebezpieczne? — szepnęłam. — Że coś żyje w tym
niebycie? Nie wiedzą o oczach?
Może dlatego my korzystamy tylko z łączności radiowej, pomyślałam. Dlatego
nasi przodkowie zrezygnowali z bardziej zaawansowanych metod łączności.
Obawiali się tego, co żyje w niebycie.
— Nie jestem pewien, co masz na myśli — rzekł M-Bot. — Chociaż wiem, że
Krelle używają zarówno zwykłej łączności podświetlnej, jak i nadświetlnej. Tę
zwykłą potrafię odszyfrować i podsłuchać. Pracuję nad tłumaczeniem.
Zmniejszyłam prędkość, mijając statki, które skręciły w moim kierunku. Nie
wyglądały na myśliwce; były niezgrabne, z dużymi oknami na przedzie.
W tym momencie coś spadło na mnie, jak cios pięścią. Wpełzło do mojego
umysłu, zasnuło oczy mgłą. Krzyknęłam, zwisając w pasach.
— Spensa? — pytał M-Bot. — Co się stało? Co się dzieje?
Mogłam tylko jęczeć. Co za ból. I... obrazy. Wysyłali obrazy. Próbowali...
próbowali zatrzeć to... co widziałam...
— Włączam maskowanie i zakłócanie! — oznajmił M-Bot. — Spensa, odbieram
jakieś niezwykłe sygnały. Spensa?
Głosy umilkły. Ból minął. Odetchnęłam z ulgą.
— Nie umieraj, dobrze? — powiedział M-Bot. — Jeśli umrzesz, zapewne będę
musiał zrobić Rodge’a moim pilotem. Byłoby to logiczne rozwiązanie, z którego
obaj bylibyśmy bardzo niezadowoleni.
— Nie umrę — zapewniłam, wyciągając się i opierając hełm o zagłówek fotela.
— Rzeczywiście mam defekt. Dziurę.
— Ludzie mają wiele dziur. Chcesz, żebym podał ci ich listę?
— Proszę, nie.
— Ha, ha. Zademonstrowałem poczucie humoru.
— Mam dziurę w mózgu — oznajmiłam. — Mogę przez nią zajrzeć w niebyt,
ale oni mogą ją wykorzystać przeciwko mnie. Myślę... Myślę, że mojemu ojcu
pokazali jakiś rodzaj hologramu. Kiedy wrócił nad Detritusa, widział to, co wróg
chciał, żeby widział.
Pamiętałam, co mówił. Pozabijam was. Zabiję was wszystkich... Powiedział to
tak smutnie, tak cicho. Myślał, że ludzie przegrali, że jego przyjaciele już nie żyją.
To, co widział, nie było rzeczywistością.
— Kiedy strzelał do swoich przyjaciół — szepnęłam — myślał, że strzela do
Krelli.
Niewielka liczba tych niezgrabnych jednostek zbliżyła się w ciemnościach do M-
Bota. Wyglądały mi na statki kurierskie albo holownicze. Przez szerokie okna
widziałam stworzenia nieco przypominające nasze rysunki Krelli. Ciemne sylwetki
w pancerzach, z czerwonymi ślepiami.
Tylko że tu wcale nie były ciemne, ale w żywych barwach czerwieni i błękitu.
Trochę przypominały mi kraby ze zdjęć ze Starej Ziemi, pokazywanych na lekcjach
biologii. A ich pancerz bardziej wyglądał na jakiś rodzaj skafandra, z otworem
w przedniej części, przez który mogły patrzeć.
Na burtach tych stateczków były wymalowane znaki wyglądające na słowa
jakiegoś obcego języka.
— Ketos redgor Earthen listro listrins — przeczytał je M-Bot. — Co
w przybliżeniu oznacza „Personel karnej kolonii Ziemian”.
Cholera. To brzmiało... złowrogo.
— Możesz mi powiedzieć, co oni mówią?
— Bliżej stacji jest prowadzona rozmowa radiowa — rzekł — ale podejrzewam,
że te jednostki przy nas porozumiewają się, używając urządzeń cytonicznych.
— Zmniejsz trochę siłę osłony — poleciłam — ale nie wyłączaj jej całkowicie.
Jeśli znów zacznę krzyczeć albo szaleć, natychmiast ją wzmocnij.
— Dobrze — powiedział M-Bot. — Już wydajesz mi się szalona, ale to pewnie
nic nowego.
Znów uświadomiłam sobie obecność tych głosów w ciemnościach kosmosu.
Słyszałam słowa, które słali przez niebyt. Znałam je i nie potrzebowałam tłumacza,
ponieważ tam wszystkie języki były jednym.
— To na mnie patrzy! — mówił jeden z tych stworów. — Myślę, że chce mnie
pożreć. Wcale mi się to nie podoba!
— Powinno już być obezwładnione — przyszła odpowiedź ze stacji. — Nawet
jeśli na ciebie patrzy, to cię nie widzi. Zmieniamy widzianą przez niego
rzeczywistość. Przyholuj ten statek, żebyśmy go zbadali. To nie jest standardowy
model SPŚ. Jesteśmy ciekawi, jak jest zbudowany.
— Nie chcę się do niego zbliżać — powiedział jeden ze stworów. — Nie wiecie,
jakie one są niebezpieczne?
Zaciekawiona, spojrzałam przez kopułę kabiny na zbliżający się statek, a potem
wyszczerzyłam zęby w groźnym grymasie. Stwór wrzasnął, natychmiast zawrócił
i uciekł. Dwa pozostałe holowniki również się wycofały.
— To robota dla dronów — rzekł jeden z pilotujących je stworów. — Nie dla
jednostek załogowych.
Wyglądało na to, że są przerażeni. Nie byli straszliwymi potworami, jakie
zawsze sobie wyobrażałam.
Odprężyłam się.
— Chcesz, żebym spróbował spenetrować ich systemy? — spytał M-Bot.
— A możesz to zrobić?
— Nie jest to takie łatwe, jak się zdaje — odparł. — Musiałbym przechwycić
nadchodzący sygnał, potem złamać ich hasła i stworzyć fikcyjny login, następnie
przesłać pliki, jednocześnie symulując autoryzowany dostęp — łamiąc lokalne
zabezpieczenia — a wszystko to nie uruchamiając żadnego alarmu.
— Zatem możesz to zrobić?
— Właśnie zrobiłem — poinformował. — To było bardzo długie wyjaśnienie.
Zaczynam transfer danych... O, przyłapali mnie. Zresetowali system i protokół
bezpieczeństwa nie pozwoli mi wejść ponownie.
Stacja rozbłysła światłami i po chwili z jednej z zatok w jej boku wyleciała
eskadra małych jednostek. Znałam te maszyny. Myśliwce Krelli.
— Czas ruszać — powiedziałam, łapiąc stery i obracając M-Bota. — Sądzisz, że
możesz przeprowadzić nas przez warstwy złomu, omijając platformy obronne?
— Ponieważ Krelle zapewne robią to za każdym razem, gdy atakują planetę —
odrzekł — powinno to być możliwe.
Włączyłam pełny ciąg, kierując statek z powrotem ku zewnętrznej warstwie
złomu. M-Bot wyświetlił mi na kopule kabiny współrzędne, a ja poleciałam tym
kursem, z początku spięta. Lawirując miedzy kawałkami złomu, kilkakrotnie
przelecieliśmy blisko platform, ale żadna do nas nie strzelała.
Czułam... dziwne napięcie. Początkowa fascynacja i chęć odkrycia prawdy
o śpiewie gwiazd znikły. Zastąpiła je świadomość ponurej rzeczywistości.
Lot tutaj naprawdę był szaleństwem. Nawet jak na mnie. Jednak gdy
lawirowaliśmy w kolejnej warstwie kosmicznego złomu, myśliwce Krelli zostały
daleko w tyle. Wyglądało na to, że zdołam cała i zdrowa wrócić do domu.
— Zdobyłeś cokolwiek? — zapytałam. — Z ich komputerów?
— Zacząłem od listy podstawowych rozkazów stacji, a od nich przeszedłem na
wyższe poziomy — odparł. — Nie zdobyłem wiele, ale... Ooch... To ci się
spodoba.
— Co? — zapytałam, zwiększając ciąg i lecąc z powrotem w kierunku Detritusa.
— Co takiego znalazłeś?
— Odpowiedzi.
EPILOG
D wie godziny później siedziałam w centrum dowodzenia SPŚ, otulona kocem,
z podwiniętymi nogami. Posadzili mnie na fotelu Żelaznej Damy.
Od tamtej chwili w niebycie czułam zimno. Chłód, którego nie mogłam się
pozbyć i na który niewiele pomagał koc. Nadal łupało mnie w głowie, pomimo
tony środków przeciwbólowych, które połknęłam.
Fotel, na którym siedziałam, otaczała grupa ważnych osobistości. Posłowie
Zgromadzenia Narodowego, młodsi admirałowie, dowódcy eskadr. Powoli
nabierałam przekonania, że uwierzyli, iż nie obrócę się przeciwko nim, chociaż
początkowo — gdy wróciłam w górne warstwy atmosfery — byli bardzo ostrożni.
Drzwi sali dowodzenia otworzyły się i w końcu — utykając — wszedł Cobb.
Uparłam się, że zaczekam, aż go tu przywiozą i wypije swoją popołudniową
filiżankę kawy.
— W porządku — powiedziała Żelazna Dama, splatając ręce na piersi. —
Kapitan Cobb jest tutaj. Czy teraz możemy porozmawiać?
Ostrzegawczo podniosłam palec. Może byłam małostkowa, ale naprawdę miło
było kazać Żelaznej Damie czekać. Ponadto był jeszcze ktoś, kto zasługiwał, żeby
usłyszeć moje wyjaśnienia.
Gdy czekaliśmy, sięgnęłam po krótkofalówkę.
— M-Bot — powiedziałam. — Wszystko w porządku?
— Staram się nie być urażony tym, w jaki sposób patrzą na mnie technicy w tym
hangarze — rzekł. — Wyglądają, jakby palili się, żeby mnie rozszarpać na części.
Na razie jednak nikt niczego nie próbował.
— Ten statek jest własnością SPŚ — zaczęła Żelazna Dama.
— Ten statek — przerwałam jej — usmaży swoje obwody, jeśli spróbujecie go
rozebrać. SPŚ dostaną wszystkie informacje, ale na naszych zasadach.
Jej zaczerwieniona z gniewu twarz również była bardzo satysfakcjonująca.
Jednak już nie próbowała mnie naciskać.
W końcu drzwi się otworzyły i wszedł Jorgen. Uśmiechał się i nagle
uświadomiłam sobie, że ten uśmiech — chociaż miły — wcale do niego nie pasuje.
Był bardziej sobą, kiedy zachowywał powagę.
Jednakże nie na niego czekaliśmy, tylko na chuderlawego młodzieńca, po
którego posłano Jorgena. Wchodząc do pokoju, Rig uśmiechał się głupkowato, ale
zaraz zarumienił się, gdy dowódcy eskadr i admirałowie rozstąpili się przed nim,
salutując. Chociaż Żelazna Dama była zła, że Rig i ja nie przekazaliśmy
niezwłocznie statku, większość obecnych zdawała się zgodnie uważać, że pracując
przy nieznanej sztucznej inteligencji grożącej samozniszczeniem, Rig wykonał
godną podziwu pracę, żeby zdobyć tę technologię dla SPŚ.
— Czy teraz będziesz mówić? — warknęła Żelazna Dama.
— Krelle nie są tacy, jak sądzimy — oznajmiłam. — Mój statek zdobył kilka ich
baz danych i odkrył, co się zdarzyło, zanim nasi przodkowie wylądowali tutaj, na
Detritusie. Była wojna. Zaciekła i międzygalaktyczna. Ludzie przeciwko obcym.
— Przeciwko Krellom — sprostowała Żelazna Dama.
— Na początku tej wojny nie było Krelli — powiedziałam. — Tylko my
przeciwko galaktyce. I ludzkość przegrała. Zwyciężyła koalicja obcych, którzy —
na ile M-Bot i ja możemy to stwierdzić — uważali ludzkość za zbyt brutalną
i agresywną, żeby pozwolić jej stać się częścią międzygalaktycznej społeczności.
Zażądali oddania pod ich rozkazy wszystkich należących do ludzi gwiazdolotów.
Nasi przodkowie ze „Śmiałego” i towarzyszących mu jednostek uważali się za
niewinnych. Nie brali udziału w tej wojnie. Kiedy jednak nie chcieli się
podporządkować, koalicja obcych wysłała ekspedycję mającą ich schwytać
i uwięzić. To właśnie są Krelle.
Zamknęłam oczy.
— Otoczyli nas. I po wybuchu konfliktu na pokładzie „Śmiałego” moja prababka
sprowadziła nas tutaj, na Detritusa. Planetę, którą znaliśmy, ale opuściliśmy przed
wiekami. Krelle polecieli za nami i umieścili na orbicie stację, żeby nas
obserwować. Nie są krwiożerczymi obcymi. To strażnicy więzienni. Mają trzymać
ludzkość uwięzioną tutaj, gdyż niektórzy z obcych są całkowicie pewni, że
spróbujemy podbić galaktykę, jeśli kiedykolwiek pozwoli się nam wrócić
w kosmos. Bomby burzące miały zniszczyć naszą cywilizację, gdybyśmy byli
bliscy wydostania się z Detritusa. Jednak nie sądzę, żeby większość ataków Krelli
miała na celu naprawdę nas zniszczyć. Ich prawa zakazują całkowitego niszczenia
gatunków. Uważają tę planetę za rodzaj... rezerwatu. Przysyłają tu statki, żebyśmy
skupili się na walce, zajęli się wojną i nie mieli czasu na podejmowanie prób
ucieczki. I chociaż ich myśliwce zawsze usiłowały zmniejszać liczebność naszych
sił powietrznych, to mogli wysyłać przeciwko nam tylko ograniczoną liczbę swoich
maszyn, żeby przypadkowo nie spowodować naszej zagłady.
Zadrżałam pomimo okrywającego mnie koca.
— Jednakże ostatnio coś się zmieniło — powiedziałam. — Wygląda na to, że ta
ostatnia bomba naprawdę miała nas zniszczyć. Były pewne... granice tego, co będą
tolerować. Próbowali zniszczyć Altę i Płomienną, ale pokonaliśmy ich. To ich
przeraziło.
— Świetnie, cudownie — wymamrotała Żelazna Dama, zakładając ręce na
piersi. — Tylko że to niewiele zmienia. Wiemy, dlaczego Krelle atakują, ale obcy
nadal mają przewagę sił. Teraz będą jeszcze bardziej zdeterminowani, żeby nas
wykończyć.
— Może — powiedziałam. — Ale ci Krelle, którzy nas pilnują? Oni nie są
wojownikami. To strażnicy więzienni, którzy przysyłają tu głównie bezzałogowe
drony, które nie muszą dobrze walczyć, ponieważ mają przewagę liczebną.
— No właśnie — odparła Żelazna Dama. — Mamy niewielkie zasoby, podczas
gdy oni dysponują lepszą techniką i flotą na orbicie. Wciąż jesteśmy skazani na
klęskę.
— To prawda — zgodziłam się.
— A więc dlaczego się uśmiechasz? — zapytała Żelazna Dama.
— Ponieważ słyszę to, co mówią do siebie. A wiedząc, co zrobi twój wróg,
zawsze masz przewagę. Oni sądzą, że jesteśmy uwięzieni na tej planecie.
— A nie jesteśmy? — spytał Jorgen.
Znów zadrżałam na myśl o tej chwili w niebycie. Krelle wiedzieli, że muszą
likwidować każdego naszego pilota, który lata zbyt dobrze — ponieważ wiedzieli
o defekcie. Wiedzieli, że ktoś, kto go ma, może zrobić to, co ja zrobiłam.
Nie wiedziałam, w jaki sposób teleportowałam mój statek. Nie wiedziałam, czy
odważę się zrobić to znowu. A jednocześnie byłam pewna, że Babka miała rację.
Wykorzystanie tej mocy było kluczem. Do przetrwania. Do ucieczki z tej planety.
Do prawdziwej Śmiałości.
PODZIĘKOWANIA
P isząc tę książkę, wykorzystałem moje młodzieńcze marzenia. Nie chciałem
zostać pilotem myśliwca, ale pisarzem. Czasem jednak droga do tego
wydawała się równie długa i ciężka jak droga Spensy. Wciąż czuję się, jakby świat
stanął przede mną otworem, od kiedy mogę zarabiać na życie tym, co robię.
I jak Spensa, mam grono niezwykle dobrych przyjaciół i kolegów. Krista Marino
była redaktorką tej książki, jej głównym orędownikiem i cudownym dowódcą
eskadry. Eddie Schneider był agentem literackim, który podpisał umowę na nią,
w czym pomagał mu Joshua Bilmes. Tych troje oraz wydawca, Beverly Horowitz,
okazali mi ogromną cierpliwość, gdy zamiast innej powieści zmusiłem ich do
wydania tej.
Jestem nieustannie zdumiony zręcznością grafików. Genialna okładka Charliego
Bowatera naprawdę ożywiła Spensę, a Ben McSweeney jak zwykle użył swojej
technicznej magii, z moich bazgrołów na kawałku papieru tworząc eleganckie
gwiazdoloty, które widzicie w tej książce. Na koniec mój dobry przyjaciel Isaak
Stewart wykonał mapy i był dyrektorem artystycznym oprawy graficznej.
Wszystkie literówki, których tu nie ma, znikły za sprawą Bystrookiego Petera
Ahlstroma, który tropił je z wytrwałością myśliwego. Jak zawsze, bardzo mu
dziękuję za nieustępliwość i podtrzymywanie na duchu.
Również reszta zespołu Dragonsteel była wspaniałą „obsługą naziemną”
wspomagającą mój nieudolny pilotaż. Kara Stewart zajmuje się wysyłką
wszystkich tych koszulek i książek, które wy, ludzie, zamawiacie za
pośrednictwem mojej strony internetowej. Adam Horne jest moim asystentem
i rzecznikiem. I, oczywiście, moja żona Emily jest osobą, która prowadzi nas
wszystkich we właściwym kierunku. Ponadto winien jestem serdeczne
podziękowania Emily Grange i Kathleen Dorsey Sanderson za ich nieustanną
pomoc w rozmaitych prozaicznych trudnych sprawach. (Włącznie ze słuchaniem
szczegółowych wyjaśnień mojego pięciolatka, jakie lubi kanapki. Z majonezem na
zewnątrz, gdybyście się zastanawiali).
Karen Ahlstrom (która otrzymała w tej książce osobne podziękowanie) pilnuje
spójności moich dzieł. Nie macie pojęcia, jaki bałagan panował na stronicach
niektórych tych książek, zanim dobrała się do nich i zmusiła mnie do
uwzględnienia faktu, że bohaterowie nie mogą być w dwóch miejscach
jednocześnie. Pomocy udzieliły mi także Monica Jean, Mary McCue, Lisa Nadel,
Adrienne Waintraub oraz Rebecca Gudelis z Penguin Random House/Delacorte
Press. Redaktorem była Barbara Perris, zaś korektorem Shona McCarthy
Moją grupą wsparcia i kolegami z eskadry przy pisaniu tej książki byli jak
zwykle: Karen Ahlstrom, Peter Ahlstrom, Alan Layton, Kaylynn ZoBell, Emily
Sanderson, Darci Stone, Eric James Stone, Ben Olsen, Ethan Skarstedt i Earl
Cahill.
Pierwszymi czytelnikami byli Nikki Ramsay (kryptonim Fosfofilit), Marnie
Peterson, Eric Lake (kryptonim Chaos), Darci Cole (Kryptonim Błękit), Ravi
Persaud (kryptonim Gaduła), Deana Covel Whitney (kryptonim Warkoczyk),
Jayden King (kryptonim Statyw), Alice Arneson (kryptonim Wetlander), Bradyn
Ray, Sumejja Muratagic-Tadic (kryptonim Sigma), Janel Forcier (kryptonim
Rzepa), Paige Phillips (kryptonim Rzemiosło), Joe Deardeuff (kryptonim
Podróżnik) i Brian T. Hill (kryptonim El Guapo).
Szczególnie dwaj z nich, Jayden King i Bradyn Ray podzielili się ze mną
doświadczeniem pilotów myśliwskich, prostując (czasem długo) moje błędne
koncepcje dotyczące latania. Eric Lake był także ogromnie pomocny przy
obliczaniu prędkości, odległości i współrzędnych. (Pisarze, przyjaźnijcie się
z fizykami i matematykami. To się opłaca).
Zebraliśmy specjalny zespół nastoletnich pierwszych czytelników tej książki,
a należeli do niego: Liliana Klein (kryptonim Strażniczka), Nathan Scorup, Hannah
Herman, Joshua Singer, Eve Scorup (kryptonim Silverstone), Valencia Kumley
(kryptonim AlphaPhoenix), Daniel Summerstay, Chrestian Scorup, Rebecca
Arneson (kryptonim Scarlet), Cole Newberry, Brett Herman (kryptonim
Hermanator), Aidan Denzel (kryptonim Krzyż), Evan Garcia, Kathryn Stephens
oraz William Stay.
Do korektorów należało wielu pierwszych czytelników oraz Trae Cooper, Mark
Lindberg (kryptonim Megalodon), Brandon Cole (kryptonim Colevander), Ian
McNatt (kryptonim Weiry), Kellyn Neumann (kryptonim Skoczek), Gary Singer,
Becca Reppert, Kalyani Poluri (kryptonim Henna), Paige Vest, Jory Phillips
(kryptonim Bramkarz), Ted Herman (kryptonim Kawalerzysta), Bob Kluttz
(kryptonim Tasil), Bao Pham (kryptonim Wyld), Lyndsey Luther (kryptonim Lot),
David Behrens, Lingting „Botanica” Xu (kryptonim Hasan), Tim Challener
(kryptonim Antaeus), William „Aberdasher” Juan, Rahul Pantula (kryptonim
Żyrafa), Megan Kanne (kryptonim Wróbelek) i Ross Newberry.
Bardzo dziękuję im wszystkim. Chociaż, jak zwykle, jest wśród nich kilka
nowych osób, większość z nich wspiera mnie od lat — a teraz nawet od
dziesięcioleci. Tak więc jeśli ktoś potrzebuje dobrego skrzydłowego, mogę kilku
polecić.