Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 494

Brandon Sanderson

Do Gwiazd

Tytuł oryginału
Skyward

ISBN

Text copyright © 2018 by Dragonsteel Entertainment, LLC


Map and interior illustrations copyright © 2018 by Dragonsteel Entertainment, LLC
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki, 2019
Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019

Ilustracja na okładce
Michał Krawczyk

Redakcja
Robert Cichowlas

Opracowanie graficzne i techniczne


Barbara i Przemysław Kida

Wydanie 1

Zysk i S-ka Wydawnictwo


ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
sklep@zysk.com.pl
www.zysk.com.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodnym (watermark).

Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub


fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.


Spis treści
Dedykacja
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ TRZECIA
CZĘŚĆ CZWARTA
CZĘŚĆ PIĄTA
EPILOG
PODZIĘKOWANIA
Karen Ahlstrom,
liczącej wszystkie te dni,
które ja zapomniałem
PROLOG
T ylko głupcy wychodzą na powierzchnię. Głupio narażać się w ten sposób na
niebezpieczeństwo. Tak zawsze mówiła moja mama. Tam nie tylko niemal
nieustannie z pasa sypał się grad złomu, ale nigdy nie było wiadomo, kiedy
zaatakują Krelle.
Oczywiście, mój ojciec wychodził na powierzchnię właściwie codziennie —
musiał to robić jako pilot. Zapewne zgodnie z definicją mamy czyniło go to bardzo
głupim, ale ja zawsze uważałam, że jest odważny.
Mimo wszystko byłam zdziwiona, gdy po latach wysłuchiwania moich próśb
w końcu pewnego dnia zgodził się zabrać mnie na górę.
Miałam siedem lat, ale uważałam się za zupełnie dorosłą i w pełni samodzielną.
Pospieszyłam za ojcem, niosąc lampę oświetlającą jaskinię usianą głazami. Skalne
ściany tunelu były w wielu miejscach skruszone i popękane, najprawdopodobniej
od bombardowań, które na dole były tylko pobrzękiwaniem naczyń lub lekkim
drżeniem lamp.
Wyobrażałam sobie, że te potrzaskane skały są ciałami moich wrogów, leżących
z połamanymi kośćmi, unoszących drżące ręce w daremnym geście całkowitego
poddania.
Byłam bardzo dziwną dziewczynką.
Dogoniłam ojca, a on obejrzał się i uśmiechnął. Miał najlepszy z uśmiechów, tak
pewny siebie, jakby nigdy się nie przejmował tym, co ludzie o nim mówią. Nigdy
nie martwił się tym, że jest dziwny albo nie taki jak inni.
Tylko dlaczego miałby się tym martwić? Wszyscy go lubili. Nawet ci, którzy
nienawidzili lodów i zabawy w walkę na miecze — tak, jak ten mały mękoła
Rodge McCaffrey — lubili mojego ojca.
Wziął mnie za rękę i pokazał w górę.
— Następny odcinek jest nieco trudniejszy. Pozwól, że cię poniosę.
— Poradzę sobie — powiedziałam i wyrwałam się. Byłam dorosła. Sama
spakowałam swój plecak i nawet zostawiłam w domu mojego pluszowego misia
Bloodlettera. Pluszowe misie są dobre dla dzieci, nawet jeśli swojemu zrobiłaś
miniaturowy pancerz termiczny ze sznurka i kawałków ceramiki.
Przyznaję, że zapakowałam do plecaka mój model gwiezdnego myśliwca. Nie
oszalałam. A gdybyśmy zostali zaatakowani i bomby Krelli zawaliłyby tunel, tak
że resztę życia musielibyśmy spędzić na pustkowiu, odcięci od społeczeństwa
i cywilizacji?
Dziewczyna musi mieć przy sobie model gwiezdnego myśliwca, na wszelki
wypadek.
Oddałam ojcu mój plecak i spojrzałam na szczelinę w skale. Coś... Było w niej
coś niezwykłego. Sączyło się przez nią jakieś dziwne światło, zupełnie niepodobne
do łagodnego blasku naszych lamp.
Powierzchnia... niebo! Uśmiechnęłam się i zaczęłam piąć się po stromym
zboczu, usłanym żwirem i kamieniami. Ręce ześliznęły mi się i podrapałam się
o jakąś ostrą krawędź, ale nie płakałam. Córki pilotów nie płaczą.
Otwór w sklepieniu jaskini wydawał się sto metrów dalej. Nienawidziłam tego,
że jestem taka mała. Już niedługo urosnę... Będę duża jak mój ojciec. Przestanę być
najmniejszym z dzieciaków. Będę śmiała się ze wszystkich z tak wysoka, że
przyznają, jaka jestem wielka.
Prychnęłam gniewnie, wgramoliwszy się na głaz. Następny uchwyt znajdował
się poza moim zasięgiem. Zmierzyłam wzrokiem odległość. Potem skoczyłam,
zdeterminowana. Jak dobra Obrończyni, miałam serce gwiezdnego smoka.
Ale także ciało siedmiolatki. Zabrakło mi dobre pół metra.
Silna ręka złapała mnie, zanim zleciałam. Ojciec zachichotał, trzymając mnie za
kołnierz kombinezonu, który pomalowałam markerami, żeby upodobnić go do jego
skafandra. Na lewej piersi odtworzyłam nawet plakietkę, taką, jaką on nosił —
odznakę pilota. Była w kształcie małego myśliwca.
Ojciec wciągnął mnie na głaz i postawił obok siebie, a następnie wolną ręką
zapalił linę świetlną. To urządzenie wyglądało jak metalowa bransoleta, lecz gdy je
włączył, nacisnąwszy dwoma palcami dłoń, rozjarzyło się jasno żółtym światłem.
Dotknął skały nad głową i kiedy cofnął rękę, w powietrzu pozostała gruba świetlna
smuga, niczym jasna lina przytwierdzona do ściany. Jej drugi koniec zawiązał mi
pod pachami, a potem odłączył od bransolety. Zgasła, ale świecąca lina, którą
przymocował mnie do skały, pozostała.
Zawsze myślałam, że te liny świetlne są tak gorące, że parzą, ale ta była tylko
ciepła. Jak uścisk.
— W porządku, Spin — rzekł, bo tak mnie czasem nazywano. — Spróbuj
jeszcze raz.
— Nie potrzebuję tego — odparłam, szarpiąc linę.
— Zrób przyjemność wystraszonemu ojcu.
— Wystraszonemu? Ty niczego się nie boisz. Walczysz z Krellami.
Zaśmiał się.
— Wolałbym stawić czoła stu okrętom Krelli niż twojej matce, gdybym
przyprowadził cię ze złamaną ręką do domu, mała.
— Nie jestem mała. A gdybym złamała rękę, mógłbyś mnie tu zostawić, dopóki
by się nie zrosła. Walczyłabym ze stworami mieszkającymi w jaskiniach, byłabym
straszna i nosiłabym ich skóry, a...
— Idź — powiedział, wciąż z uśmiechem. — Innym razem będziesz mogła
walczyć ze stworami mieszkającymi w jaskiniach, chociaż myślę, że jedyne, jakie
tu znajdziesz, to te z długimi warkoczami i zębami mlecznymi.
Muszę przyznać, że lina bardzo się przydała. Trzymając się jej, łatwo
utrzymywałam równowagę. Dotarliśmy do szczeliny i ojciec podsadził mnie.
Złapałam krawędź, wygramoliłam się na zewnątrz i po raz pierwszy w życiu
stanęłam na powierzchni.
Tak... otwartej.
Stałam z rozdziawionymi ustami, spoglądając na... na nic. Widziałam tylko...
tylko... pustkę. Bez sklepienia. Bez ścian. Zawsze wyobrażałam sobie powierzchnię
jako naprawdę dużą jaskinię. Tymczasem była czymś znacznie większym,
a jednocześnie o wiele mniejszym.
Och.
Ojciec podciągnął się na górę za mną i otrzepał kurz ze skafandra. Zerknęłam na
niego, a potem znów na niebo. Uśmiechnęłam się szeroko.
— Nie boisz się? — zapytał.
Przeszyłam go gniewnym wzrokiem
— Przepraszam — dodał z uśmiechem. — Źle się wyraziłem. Po prostu na wielu
ludzi niebo działa przytłaczająco, Spensa.
— Jest piękne — szepnęłam, patrząc w górę, w tę ogromną nicość, pustkę
ciągnącą się bezkresną szarością przechodzącą w czerń.
Na powierzchni było jeszcze jaśniej, niż sobie wyobrażałam. Naszą planetę,
Detritusa, chroniło kilka grubych warstw kosmicznego śmiecia. Złomu unoszącego
się tam w górze, nad atmosferą, w kosmosie. Rozbite stacje kosmiczne, ogromne
metalowe osłony, kawały metalu wielkości gór — niczym kawałki roztrzaskanej
skorupy wieloma warstwami otaczały naszą planetę.
Nie my zbudowaliśmy te urządzenia. Rozbiliśmy się na tej planecie, kiedy moja
babcia była małą dziewczynką, i już wtedy ten złom był wiekowy. Pomimo to
niektóre urządzenia jeszcze działały. Na przykład w dolnej warstwie — znajdującej
się najbliżej planety — były ogromne świecące prostokąty. Słyszałam o nich.
Świetliki: wielkie świecące tafle oświetlające i ogrzewające planetę.
Podobno było tam także mnóstwo pomniejszego złomu, szczególnie w dolnej
warstwie. Zmrużyłam oczy, usiłując go dojrzeć, ale odległość była zbyt duża. Poza
dwoma najbliższymi świetlikami — z których żaden nie znajdował się
bezpośrednio nad nami — w tej szarości widziałam tylko kilka dziwnych wzorów.
Jaśniejsze i ciemniejsze plamy.
— Krelle mieszkają tam w górze? — zapytałam. — Za tym pasem złomu?
— Tak — odparł ojciec. — Przelatują przez dziury w jego warstwach, żeby nas
atakować.
— Jak nas znajdują? Tu na górze jest tyle przestrzeni.
Świat wydawał się o wiele większym miejscem, niż wyobrażałam sobie
w podziemnych jaskiniach.
— Czasem w jakiś sposób wyczuwają, kiedy ludzie się gromadzą — wyjaśnił
ojciec. — Gdy populacja jakiejś jaskini staje się zbyt liczna, Krelle atakują
i bombardują ją.
Kilkadziesiąt lat temu przylecieliśmy tu flotą gwiazdolotów. Ścigani przez Krelli
rozbiliśmy się na tej planecie i musieliśmy się rozproszyć, żeby przetrwać. Teraz
byliśmy podzieleni na klany, z których każdy wywodził się od członków załóg
któregoś z tych gwiazdolotów.
Babka wiele razy opowiadała mi tę historię. Od siedemdziesięciu lat
mieszkaliśmy tu, na Detritusie, jako koczownicy przemierzający podziemne
jaskinie, unikający tworzenia zgromadzeń. Do niedawna. Teraz zaczęliśmy
budować myśliwce i utworzyliśmy tajną bazę na powierzchni. Zaczęliśmy walczyć.
— Gdzie jest baza Alta? — spytałam. — Mówiłeś, że wyjdziemy na górę
w pobliżu niej. Czy to ona? — Wskazałam na grupę podejrzanie wyglądających
skał. — Jest tam, prawda? Chcę tam pójść i zobaczyć myśliwce.
Ojciec nachylił się, obrócił mnie o około dziewięćdziesiąt stopni i wskazał
palcem.
— Tam.
— Gdzie? — Uważnie przyglądałam się powierzchni, czyli w zasadzie
niebieskawo-szaremu pyłowi i głazom oraz kraterom utworzonym przez spadający
z pasa złom. — Nie widzę jej.
— W tym rzecz, Spensa. Musi pozostać niewidoczna.
— Jednak walczycie, prawda? Czy oni w końcu nie dowiedzą się, skąd startują
myśliwce? Dlaczego nie przenosicie bazy?
— Ona musi być tutaj, nad Płomienną. To ta wielka jaskinia, którą pokazałem ci
w zeszłym tygodniu.
— Ta z tymi wszystkimi maszynami?
Skinął głową.
— W Płomiennej znaleźliśmy fabryki; dzięki temu zbudowaliśmy myśliwce.
Musimy mieszkać w pobliżu, żeby chronić te maszyny, ale wysyłamy myśliwce
wszędzie, gdzie Krelle przylatują, żeby bombardować.
— Bronicie inne klany?
— Dla mnie jest tylko jeden klan: ludzi. Zanim rozbiliśmy się tutaj, wszyscy
byliśmy częścią jednej floty — i pewnego dnia wszystkie wędrowne klany
przypomną sobie o tym. Przybędą na nasze wezwanie. Połączą się, a wtedy
zbudujemy miasto i znów stworzymy cywilizację.
— I Krelle jej nie zbombardują? — zapytałam, ale zaraz sama sobie
odpowiedziałam: — Nie. Nie, jeśli będziemy dość silni. Jeśli stawimy im czoła.
Uśmiechnął się.
— Będę miała własny statek — dodałam. — I będę latać nim tak jak ty. A wtedy
nikt z klanu nie będzie mógł ze mnie drwić, ponieważ będę silniejsza od nich.
Ojciec przez chwilę spoglądał na mnie bez słowa.
— Czy to dlatego chcesz być pilotem?
— Nie powiedzą, że jestem za mała, jeśli będę pilotem — odrzekłam. — Nikt
nie będzie uważał mnie za dziwaczkę i nie będę miała kłopotów z powodu tego, że
się biję, bo to będzie moja praca. Nie będą mnie przezywali i wszyscy będą mnie
kochali.
Tak jak kochają ciebie, pomyślałam.
Wtedy ojciec uściskał mnie z jakiegoś niewiadomego powodu, chociaż po prostu
powiedziałam prawdę. Pomimo to ja też go uściskałam, ponieważ rodzice lubią
takie rzeczy. Ponadto dobrze było się do kogoś przytulić. Może nie powinnam była
zostawiać w domu Bloodlettera.
Ojciec wstrzymał oddech i pomyślałam, że się rozpłacze, ale to nie było to.
— Spin! — rzucił, wskazując na niebo. — Spójrz!
Ponownie uderzył mnie jego ogrom. Było takie duże.
Ojciec pokazywał mi coś konkretnego. Wytężyłam wzrok i zauważyłam, że
jedna część szaroczarnego nieba jest ciemniejsza od reszty. Dziura w warstwach
złomu?
W tym momencie spojrzałam w nieskończoność. Odkryłam, że drżę, jakby
w pobliżu spadło miliard meteorów. Ujrzałam kosmos, usiany białymi punkcikami,
innymi niż świetliki. Migotały i wydawały się tak dalekie.
— Co to za światła? — szepnęłam.
— Gwiazdy — powiedział. — Latam w pobliżu warstw złomu, ale niemal nigdy
ich nie widuję. Warstw jest zbyt wiele. Zawsze się zastanawiałem, czy mógłbym
polecieć do gwiazd.
W jego głosie był nabożny podziw, którego jeszcze nigdy nie słyszałam.
— Czy... czy to dlatego latasz? — zapytałam.
Ojciec zdawał się nie dbać o pochwały, jakimi zasypywali go inni członkowie
klanu. Dziwne, ale wydawał się nimi zakłopotany.
— Mieszkaliśmy tam, wśród gwiazd — szepnął. — Tam jest nasze miejsce, nie
w tych jaskiniach. Dzieciaki, które z ciebie drwią, są uwięzione w tej skale. Mają ją
w głowach i sercach. Ty bądź inna. Dąż do czegoś lepszego. Czegoś
wspanialszego.
Pas złomu przesunął się i otwór powoli się skurczył, aż widziałam już tylko
jedną gwiazdę, jaśniejszą od innych.
— Dąż do gwiazd, Spensa — dopowiedział.
Pewnego dnia będę pilotem. Polecę tam i będę walczyła. Miałam tylko nadzieję,
że ojciec zostawi dla mnie kilku Krelli.
Zmrużyłam oczy, gdy coś mignęło na niebie. W oddali jakiś kawałek złomu
zapłonął jasno, wchodząc w atmosferę. Potem następny i jeszcze jeden. Później
dziesiątki.
Ojciec zmarszczył brwi i sięgnął po krótkofalówkę — wyrafinowane urządzenie,
które mieli tylko piloci. Podniósł je do ust.
— Tu Ścigant — odezwał się. — Jestem na powierzchni. Widzę złom spadający
w pobliżu Alty.
— Już go zauważyliśmy, Ścigancie — powiedział kobiecy głos przez radio. —
Otrzymujemy meldunki stacji radarowych i... Szlag. To Krelle.
— Do której jaskini się kierują? — spytał ojciec.
— Kierują się ku... Ścigancie, kierują się tutaj. Lecą prosto nad Płomienną.
Niech nas gwiazdy mają w opiece. Zlokalizowali bazę!
Ojciec opuścił radio.
— Dostrzeżono dużą grupę Krelli — rzekł kobiecy głos przez radio. — Do
wszystkich, ogłaszam alarm. Bardzo duża grupa Krelli przeszła przez pole złomu.
Wszyscy piloci myśliwców mają się zgłosić w bazie. To atak na Altę!
Ojciec wziął mnie za rękę.
— Wracajmy.
— Jesteś tam potrzebny! — powiedziałam. — Musisz walczyć!
— Muszę odprowadzić cię do...
— Sama mogę wrócić. To prosta droga przez tunele.
Ojciec znów spojrzał w górę.
— Ścigant! — rzucił przez radio inny głos. — Ścigant, jesteś tam?
— Kundel? — rzekł ojciec, naciskając przełącznik i podnosząc krótkofalówkę
do ust. — Jestem na powierzchni.
— Musisz przemówić do rozumu Bańce i Kołysce. Mówią, że musimy uciekać.
Ojciec zaklął pod nosem i nacisnął inny przełącznik. Z urządzenia popłynął
nowy głos.
— ...nie jesteśmy jeszcze gotowi stawić im czoła. Zniszczą nas.
— Nie — zaprotestowała inna kobieta. — Musimy walczyć.
Tuzin głosów zaczęło mówić jednocześnie.
— Żelazna Dama ma rację — powiedział do nich ojciec i, znamiennie, wszyscy
ucichli. — Jeśli pozwolimy im zbombardować Płomienną, stracimy urządzenia.
Stracimy fabryki. Stracimy wszystko. Jeśli chcemy znów mieć cywilizację, znów
mieć świat, musimy walczyć!
Czekałam, milcząc i wstrzymując oddech, mając nadzieję, że będzie zbyt zajęty,
żeby mnie odesłać. Drżałam na myśl o tej bitwie, a jednak chciałam ją zobaczyć.
— Walczymy — powiedziała kobieta.
— Walczymy — rzekł Kundel. Znałam go ze słyszenia, chociaż nigdy nie
spotkałam. Był skrzydłowym mojego ojca. — Na gorące skały, to będzie zabawa!
Pokonam cię dzisiaj, Ścigancie! Zobaczysz, ilu strącę!
Wyraźnie rwał się do walki, może nawet trochę za bardzo. Natychmiast go
polubiłam.
Ojciec zastanawiał się tylko przez moment, po czym zdjął bransoletę z liną
świetlną i wetknął mi ją do ręki.
— Obiecaj, że wrócisz prosto do domu.
— Obiecuję.
— Niezwłocznie.
— Tak.
— Cóż, Kundel, zobaczymy, jak będzie — rzucił do mikrofonu. — Pędzę do
Alty. Bez odbioru.
Pomknął po pokrytej pyłem powierzchni w kierunku, który pokazał mi
wcześniej. Nagle zatrzymał się i odwrócił. Zdjął odznakę i rzucił mi ją — jak
błyszczący kawałek gwiazdy — po czym podjął przerwany bieg w kierunku tajnej
bazy.
Ja, oczywiście, natychmiast złamałam daną mu obietnicę. Zeszłam do szczeliny,
ale ukryłam się w niej, ściskając odznakę ojca, i czekałam, aż zobaczyłam
myśliwce startujące z Alty i mknące w niebo. Wytężyłam wzrok i dostrzegłam rój
pędzących ku nim czarnych statków Krelli.
W końcu, wykazując rzadki dla mnie przebłysk zdrowego rozsądku,
postanowiłam zrobić to, co kazał mi ojciec. Na linie świetlnej opuściłam się do
jaskini, odnalazłam mój plecak i skierowałam się w głąb tuneli. Myślałam, że jeśli
się pospieszę, to zdążę wrócić do mojego klanu w porę, by wysłuchać transmisji
z przebiegu bitwy nadawanej przez nasz jedyny wspólny radioodbiornik.
Myliłam się. Wędrówka trwała dłużej, niż sądziłam, a ponadto zgubiłam drogę.
Tak więc błąkałam się w tunelach, wyobrażając sobie chwałę toczącej się w górze
walki, gdy mój ojciec niechlubnie wyłamał się z szyku i umknął przed
nieprzyjacielem. Za to został zestrzelony przez naszych. Zanim wróciłam do domu,
bitwa była wygrana, a ja nie miałam ojca.
I miałam nosić piętno córki tchórza.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1

O strożnie podkradałam się przez jaskinię do nieprzyjaciela.


Zdjęłam buty, żeby nie skrzypiały. I skarpetki, żeby się nie pośliznąć.
Skała pod moimi stopami była przyjemnie chłodna, gdy bezgłośnie stawiałam na
niej krok za krokiem.
Na tej głębokości jedynym źródłem światła była nikła poświata larw na
sklepieniu, żywiących się wilgocią sączącą się przez szczeliny. Trzeba było przez
kilka minut siedzieć w ciemności, zanim wzrok przyzwyczaił się do tego słabego
oświetlenia.
Kolejny nieznaczny ruch w mroku. Tam, w pobliżu tych ciemnych brył
będących fortyfikacjami nieprzyjaciela. Zastygłam, słuchając szmeru
poruszającego się po skale wroga. Wyobraziłam sobie Krella: strasznego obcego
o czerwonych ślepiach i czarnym pancerzu.
Pewną ręką — boleśnie powoli — przyłożyłam karabin do ramienia,
wstrzymałam oddech i wypaliłam.
Nagrodził mnie pisk bólu.
Tak!
Poklepałam przegub, włączając świetlną linę ojca. Ożyła
czerwonawopomarańczowym blaskiem, oślepiając mnie na moment.
Następnie podbiegłam, żeby podnieść zdobycz: jednego martwego szczura,
przeszytego na wylot.
W jasnym świetle ciemne kształty, które moja wyobraźnia zmieniła w
nieprzyjacielskie fortyfikacje, okazały się skałami. Moim wrogiem był tłusty
szczur, a karabinem własnej roboty kusza. Minęło dziewięć i pół roku od tamtego
nieszczęsnego dnia, gdy wyszłam z ojcem na powierzchnię, ale moja wyobraźnia
była równie bujna jak wtedy. Pomagała mi radzić sobie z monotonią, udawać, że
robię coś bardziej ekscytującego od polowania na szczury.
Podniosłam martwego gryzonia za ogon.
— Zaznałeś siły mego gniewu, nędzna bestio.
Okazało się, że z dziwnych małych dziewczynek wyrastają dziwne młode
kobiety. Uważałam jednak, że dobrze będzie poćwiczyć takie drwiące odzywki,
zanim naprawdę będę walczyć z Krellami. Babka nauczyła mnie, że wielki
wojownik umie przechwałkami wzbudzić strach i niepewność w sercach
nieprzyjaciół.
Schowałam zdobycz do worka. Ten szczur był ósmy — niezły wynik. Czy mam
czas poszukać następnego?
Zerknęłam na świetlną linę. Mieszcząca ją bransoleta miała obok wskaźnika
zasilania małą tarczę zegara. 0900. Zapewne pora wracać; nie powinnam opuszczać
zbyt wielu szkolnych zajęć.
Zarzuciłam worek na ramię, podniosłam kuszę, którą zrobiłam z różnych części
znalezionych w jaskiniach, po czym ruszyłam z powrotem do domu. Kierowałam
się własnoręcznie sporządzonymi mapami, które nieustannie uaktualniałam
w notesiku.
Trochę żal było mi wracać i zostawiać te ciche jaskinie. Przypominały mi
o moim ojcu. Ponadto lubiłam tę całą ich... pustkę. Nikt tu ze mnie nie kpił, nikt się
nie gapił, nikt nie szeptał zniewag zmuszających mnie do obrony honoru mojej
rodziny uderzeniem pięści w głupią gębę.
Przystanęłam na znajomym skrzyżowaniu tuneli, gdzie skalne podłoże
i sklepienie zastępowały dziwne metalowe powierzchnie. Obie były pokryte
owalnymi wzorami opatrzonymi tajemniczymi symbolami; zawsze myślałam, że to
starodawne mapy galaktyki. Na drugim końcu komnaty ze skały sterczała ogromna
stara rura — jedna z wielu, którymi woda przepływała między jaskiniami,
oczyszczając je i chłodząc urządzenia. Ze spawu kapała woda do pozostawionego
przeze mnie wiadra, które było już w połowie pełne, więc pociągnęłam długi łyk.
Woda była chłodna i odświeżająca, o lekko metalicznym posmaku.
Niewiele wiedzieliśmy o tych, którzy stworzyli tę maszynerię. Tak jak pas
kosmicznego śmiecia, była tutaj, gdy nasza mała flota wylądowała awaryjnie na tej
planecie. Byli ludźmi, gdyż napisy w takich miejscach jak sklepienie i podłoga tej
komnaty były w ludzkich językach. Jednak stopień ich pokrewieństwa z nami do
tej pory pozostawał zagadką. Nikt z nich tu nie pozostał, a stopione skały
i starożytne wraki na powierzchni świadczyły, że oni również toczyli tu swoją
wojnę.
Wlałam resztę wody do manierki, a potem czule poklepałam wielką rurę, zanim
postawiłam wiadro na miejsce i poszłam dalej. Maszyneria zdawała się odpowiadać
na to odległym, znajomym dudnieniem. Podążyłam za tym dźwiękiem i w końcu
dotarłam do jarzącej się szczeliny w skale po mojej lewej.
Podeszłam do niej i spojrzałam na Płomienną. Moją rodzinną jaskinię i
największe z podziemnych miast tworzących Ligę Śmiałych. Z tej wysokiej półki
miałam oszałamiający widok na wielką jaskinię pełną pudełkowatych kompleksów
mieszkalnych, wyglądających jak sterta pączkujących sześcianów.
Marzenie mojego ojca się ziściło. Zwyciężając Krelli tamtego dnia przed
dziewięcioma laty, ci świeżo upieczeni piloci myśliwców zainspirowali naród.
Dziesiątki koczowniczych klanów połączyły się, zasiedlając Płomienną i jaskinie
wokół niej. Każdy klan zachował swoją nazwę, wywodzącą się od statku lub jego
części, w której pracowali jego założyciele. Moim klanem byli Maszyniści —
nazwa pochodziła od dawnej załogi maszynowni.
Wszyscy razem zwaliśmy się Śmiałymi. Od nazwy dawnego flagowego statku
naszej floty.
Oczywiście, jednocząc się, zwróciliśmy uwagę Krelli. Ci obcy nadal chcieli
unicestwić rodzaj ludzki, więc wojna trwała i potrzebowaliśmy wciąż nowych
myśliwców oraz pilotów do obrony naszego młodego narodu.
Nad zabudowaniami Płomiennej górowała maszyneria: starożytne odlewnie,
rafinerie i fabryki, które pompowały stopioną skałę jądra planety i tworzyły z niej
części myśliwców. Ta aparatura była zarówno zdumiewająca, jak unikalna; chociaż
urządzenia w innych jaskiniach dostarczały ciepło, elektryczność lub oczyszczoną
wodę, tylko maszyneria Płomiennej potrafiła tworzyć złożone produkty.
Przez szczelinę płynęło ciepło, od którego pot perlił mi się na czole. Płomienna
była gorąca i wilgotna, z tymi wszystkimi rafineriami, fabrykami i zbiornikami
glonów. I chociaż dobrze oświetlona, nie wiedzieć czemu zawsze wydawała się
mroczna, przez ten oblewający wszystko czerwonopomarańczowy blask rafinerii.
Zostawiłam szczelinę i podeszłam do starej szafki narzędziowej, którą odkryłam
w ścianie obok. Jej drzwiczki na pierwszy rzut oka wyglądały tak jak każdy inny
fragment kamiennego tunelu, więc był to stosunkowo bezpieczny schowek.
Otworzyłam go, odsłaniając moje skarby. Kilka części do kuszy, zapasową
manierkę i odznakę pilota mojego ojca. Potarłam ją na szczęście, a potem
umieściłam w skrytce świetlną linę, notesik z mapami i kuszę.
Wyjęłam toporną włócznię z kamiennym grotem, zatrzasnęłam drzwiczki
i zarzuciłam worek na ramię. Osiem szczurów bywa zadziwiająco sporym
ciężarem, szczególnie jeśli — nawet w wieku siedemnastu lat — ma się zaledwie
sto pięćdziesiąt jeden centymetrów wzrostu.
Powędrowałam do normalnego wejścia do jaskini. Pilnowali go dwaj żołnierze
oddziałów naziemnych — którzy niemal nigdy naprawdę nie walczyli. Chociaż
znałam ich obu, kazali mi stać z boku, gdy udawali, że łączą się i pytają, czy mogą
mnie wpuścić. Tak naprawdę to po prostu lubili kazać mi czekać.
Codziennie. Każdego cholernego dnia.
W końcu Aluko podszedł i zaczął podejrzliwie przeglądać zawartość mojego
worka.
— Myślisz, że jaką kontrabandę wnoszę do miasta? — spytałam go. — Żwir?
Mech? Może jakieś kamienie, którymi obrzucę twoją matkę?
Spojrzał na moją włócznię, jakby się dziwił, że udało mi się upolować osiem
szczurów taką prymitywną bronią. Cóż, niech się dziwi. W końcu rzucił mi worek.
— Ruszaj, tchórzu.
Bądź silna, pomyślałam i wyprostowałam się.
— Pewnego dnia — powiedziałam — usłyszysz moje imię i łzy wdzięczności
staną ci w oczach na myśl o tym, że miałeś szczęście znać córkę Ściganta.
— Wolałbym zapomnieć, że w ogóle cię znałem. Ruszaj.
Z podniesioną głową weszłam do Płomiennej, a następnie skierowałam się ku
Chlubie Przemysłu, czyli mojej dzielnicy. Przybyłam tam w trakcie zmiany
i mijałam robotników w różnokolorowych kombinezonach, których barwy
świadczyły o roli noszących je w wielkiej machinie umożliwiającej
funkcjonowanie Ligi Śmiałych — i prowadzenie wojny z Krellami. Złomiarzy,
techników, specjalistów obsługujących plantacje glonów.
Żadnych pilotów, oczywiście. Niepełniący służby pozostawali w odwodzie
głęboko w jaskiniach, natomiast pełniący ją mieszkali w bazie Alta, tej samej,
w obronie której zginął mój ojciec. Jej istnienie już nie było tajemnicą i rozrosła się
w duży kompleks na powierzchni, mieszczący dziesiątki myśliwców oraz centrum
dowodzenia i ośrodek szkoleniowy. Tam miałam zamieszkać od jutra, kiedy zdam
egzamin i zostanę kadetem.
Przeszłam pod wielkim metalowym posągiem Pierwszych Obywateli: grupy
śmiałków z bronią wymierzoną w niebo i startujących w nie metalowych statków.
Chociaż przedstawiał tych, którzy walczyli w Bitwie o Altę, nie było wśród nich
mojego ojca.
Minąwszy następny zakręt, dotarłam do naszego mieszkania, jednego z wielu
metalowych sześcianów połączonych z większym, centralnym. Nasz był mały, ale
wystarczająco duży dla trzech osób, szczególnie od kiedy większość czasu
spędzałam w jaskiniach, badając je i polując w nich.
Matki nie było w domu, ale na dachu znalazłam Babkę robiącą kanapki z alg,
które sprzedawaliśmy z wózka. Matka nie mogła dostać oficjalnej pracy z powodu
tego, co podobno zrobił mój ojciec, więc musieliśmy sobie jakoś radzić.
Babka podniosła głowę, gdy usłyszała moje kroki. Nazywała się Becca
Nightshade — ja też nosiłam to nazwisko — ale nawet ci, którzy ledwie ją znali,
nazywali ją Babką. Przed kilkoma laty niemal zupełnie straciła wzrok i jej oczy
stały się mlecznobiałe. Była zgarbiona, a ręce miała cienkie jak patyki. Pomimo to
była najsilniejszą osobą, jaką znałam.
— Och! — powiedziała. — To chyba Spensa! Ile dziś upolowałaś?
— Osiem! — Wysypałam zdobycz z worka. — W tym kilka niezłych okazów.
— Usiądź — poleciła Babka, odsuwając na bok matę ze stertą skrętów. —
Oprawmy je i ugotujmy! Jeśli się pospieszymy, twoja matka będzie mogła je
sprzedać jeszcze dziś, a ja wygarbuję skórki.
Zapewne powinnam iść na zajęcia — o czym Babka znowu zapomniała — ale
właściwie po co? Ostatnio tylko słuchaliśmy wykładów o różnych zawodach, które
można wykonywać w jaskiniach. Ja już zdecydowałam, kim będę. Chociaż
egzamin na pilota podobno był trudny, Rodge i ja przygotowywaliśmy się do niego
od dziesięciu lat. Na pewno zdamy. Po co więc miałabym słuchać o tym, jak
wspaniale jest być pracownikiem plantacji glonów czy kimś takim?
Ponadto, ponieważ musiałam spędzać dużo czasu na polowaniach, opuszczałam
wiele zajęć, więc nie nadawałam się do żadnej innej pracy. Pilnie uczęszczałam na
zajęcia związane z lataniem — o budowie i naprawach statków, na lekcje
matematyki i historii wojny. Wszystkie inne, na których udawało mi się być,
traktowałam jako dodatkowe.
Usiadłam i pomogłam Babce oskórować i wypatroszyć szczury. Pracowała po
omacku, ale czysto i zręcznie.
— O kim — spytała z pochyloną głową i przymkniętymi oczami — chcesz dziś
posłuchać?
— O Beowulfie!
— Ach, o królu Danów, tak? Nie o Leifie Erikssonie? Ten był ulubieńcem
twojego ojca.
— Czy zabił smoka?
— Odkrył nowy świat.
— Ze smokami?
Babka zachichotała.
— Z pierzastym smokiem, według niektórych legend, ale nie znam żadnej
opowieści o ich zmaganiach. No cóż, Beowulf był naprawdę silnym mężczyzną.
I twoim przodkiem, jak wiesz. Dopiero w podeszłym wieku zabił smoka; wcześniej
zdobył sławę, zabijając potwory.
W milczeniu pracowałam nożem, oprawiając i patrosząc szczury, krojąc mięso
i wrzucając do garnka. Większość mieszkańców miasta żywiła się pastą z glonów.
Prawdziwe mięso — wołów lub świń hodowanych w jaskiniach ze sztucznym
oświetleniem i urządzeniami kontroli środowiska — było o wiele za drogie, żeby
mogli je jeść na co dzień. Tak więc zadowalali się szczurzym.
Lubiłam sposób, w jaki Babka snuła swoje opowieści. Zniżała głos, gdy potwory
syczały, i podnosiła go, gdy bohaterowie się przechwalali. Zręcznie poruszała
palcami, snując opowieść o starodawnym bohaterskim wikingu, który przyszedł
Duńczykom z pomocą w godzinie potrzeby. O uwielbianym przez wszystkich
wojowniku, który dzielnie walczył nawet z większym i potężniejszym wrogiem.
— A kiedy potwór osunął się na ziemię i wyzionął ducha — powiedziała Babka
— bohater uniósł nad głowę okropne trofeum, jakim była łapa Grendela. Krwawo
pomścił poległych, dowodząc swej siły i odwagi.
Z dołu dobiegło nas pobrzękiwanie. Matka wróciła. Na razie zignorowałam ten
fakt.
— Wyrwał mu łapę gołymi rękami? — zapytałam.
— Był silnym mężczyzną i prawdziwym wojownikiem. Jednak należał do
starego ludu, walczącego rękami i mieczami. — Babka nachyliła się do mnie. —
Ty będziesz walczyć zręcznością rąk i umysłu. Jako pilot myśliwca nie będziesz
musiała urywać nikomu rąk. Wykonywałaś ćwiczenia?
Przewróciłam oczami.
— Widziałam to — powiedziała Babka.
— Wcale nie.
— Zamknij oczy.
Zamknęłam oczy i odchyliłam głowę, twarzą do sklepienia jaskini, znajdującego
się wysoko w górze.
— Słuchaj gwiazd — dodała Babka.
— Słyszę tylko...
— Słuchaj gwiazd. Wyobraź sobie, że lecisz.
Westchnęłam. Kochałam Babkę i jej opowieści, ale to zawsze mnie nudziło.
Pomimo to spróbowałam robić to, czego mnie uczyła — siedząc z odchyloną do
tyłu głową, usiłowałam wyobrazić sobie, że się unoszę. Starałam się zapomnieć
o wszystkim, co mnie otacza, i wyobrazić sobie jasno świecące w górze gwiazdy.
— Wykonywałam te ćwiczenia z moją matką, w maszynowni „Śmiałego” —
wyszeptała Babka. — Pracowałyśmy na okręcie flagowym, krążowniku większym
niż cała ta jaskinia. Siedziałam i słuchałam pomruku silników oraz jeszcze czegoś.
Gwiazd.
Próbowałam wyobrazić ją sobie jako małą dziewczynkę, co w jakiś sposób mi
pomogło. Siedząc z zamkniętymi oczami, miałam wrażenie, że się unoszę
w powietrzu. W górę...
— My, obsługa maszynowni — kontynuowała Babka — różniliśmy się od
innych członków załogi. Uważali, że jesteśmy dziwni, ale dzięki nam okręt się
poruszał. Dzięki nam leciał do gwiazd. Matka mówiła, że to dlatego, że słyszeliśmy
ich głos.
Wydało mi się... zaledwie przez moment... że coś słyszę. Może tylko
w wyobraźni? Odległy, czysty dźwięk...
— Nawet kiedy awaryjnie wylądowaliśmy tutaj, my z maszynowni trzymaliśmy
się razem — dorzuciła Babka. — Klan Maszynistów. Jeśli inni mówią, że jesteś
dziwna, to dlatego, że o tym pamiętają i może boją się nas. To twoje dziedzictwo.
Spuścizna wojowników, którzy przemierzali niebo i do nieba powrócą. Słuchaj.
Westchnęłam przeciągle, uspokajająco, gdy to coś, co jakbym słyszała, ucichło.
Otworzyłam oczy i z lekkim zaskoczeniem odkryłam, że znów jestem na dachu,
otoczona rdzawym światłem Płomiennej.
— Obsługiwaliśmy maszyny — powiedziałam — i poruszaliśmy okrętem? Co to
ma wspólnego z wojowaniem? Czy nie lepiej byłoby strzelać z dział?
— Tylko głupiec myśli, że broń jest ważniejsza od strategii i manewrowania!
Jutro znów opowiem ci o Sun Zi, największym dowódcy wszech czasów. Nauczał,
że wojny wygrywa się dzięki dobrej pozycji i przygotowaniom, a nie mieczami czy
włóczniami. Wielki człowiek, Sun Zi. Był twoim przodkiem, wiesz?
— Wolę Czyngis-chana — powiedziałam.
— Ten był tyranem i potworem — rzekła Babka. — Chociaż, owszem, można
się wiele nauczyć, studiując biografię Czyngis-chana. A czy opowiadałam ci kiedyś
o królowej Boudice, dzielnie wojującej z Rzymianami? Była twoją...
— Przodkinią? — wtrąciła matka, wchodząc po drabince zamocowanej do
ściany. — Miała celtyckie pochodzenie. Beowulf był Szwedem, Czyngis-chan
Mongołem, a Sun Zi Chińczykiem. Czy oni wszyscy mają być przodkami mojej
córki?
— Cała Stara Ziemia jest naszym dziedzictwem! — powiedziała Babka. — Ty,
Spensa, należysz do rodu wojowników o tysiącletniej historii, wywodzącego się ze
Starej Ziemi i jednego z jej najlepszych rodów.
Mama przewróciła oczami. Była moim skrajnym przeciwieństwem — wysoka,
piękna, opanowana. Zauważyła szczury, ale zaraz obrzuciła mnie surowym
spojrzeniem.
— Może ma w żyłach krew wojowników, ale dziś spóźniła się na zajęcia.
— Tu też się uczyła — rzekła Babka. — Czegoś ważnego.
Wstałam, wycierając dłonie w ścierkę. Wiedziałam, że Beowulf stawiał czoła
potworom i smokom... ale czy stawiłby czoła swojej matce, gdyby przyłapała go na
wagarowaniu? Poprzestałam na wzruszeniu ramion.
Mama zmierzyła mnie wzrokiem.
— On zginął, wiesz? — spytała. — Beowulf zginął, walcząc ze smokiem.
— Walczył do utraty sił! — dodała Babka. — Pokonał bestię, chociaż zapłacił za
to życiem. I zapewnił swojemu ludowi niebywale długi okres pokoju
i pomyślności! Wszyscy najwięksi wojownicy walczą o pokój, Spensa. Pamiętaj
o tym.
— A jeśli nie o pokój — wtrąciła mama — to przynajmniej dobrze. — Znów
spojrzała na szczury. — Dzięki. Jednak idź już. Czy jutro nie masz egzaminu na
pilota?
— Jestem przygotowana do tego egzaminu — odparłam. — Teraz uczymy się
tylko samych niepotrzebnych rzeczy.
Mama zmierzyła mnie nieustępliwym spojrzeniem. Każdy wielki wojownik wie,
kiedy został pokonany, więc uściskałam Babkę.
— Dziękuję — szepnęłam jej.
— Masz duszę wojownika — odparła szeptem Babka. — Pamiętaj
o ćwiczeniach. Słuchaj gwiazd.
Uśmiechnęłam się, a potem szybko się umyłam przed wyjściem na zajęcia,
mając nadzieję, że to będzie mój ostatni dzień w szkole.
2

–M oże powie nam pan, co robicie codziennie w Zakładzie Oczyszczania,


obywatelu Alfir?
Pani Vmeer, nasza instruktorka do spraw zatrudnienia, zachęcająco skinęła
głową mężczyźnie stojącemu przed całą klasą.
Obywatel Alfir nie wyglądał tak, jak wyobrażałam sobie pracownika zakładów
oczyszczania. Chociaż nosił ich kombinezon i gumowe rękawice, był całkiem
przystojny: o kwadratowej szczęce, szerokich barach i owłosionej piersi odsłoniętej
przez rozpięty kołnierzyk.
Niemal mogłam go sobie wyobrazić jako Beowulfa. Dopóki nie zaczął mówić.
— Cóż, głównie przetykamy zapchane rury — powiedział. — Oczyszczamy to,
co nazywamy czarną wodą, będącą głównie nieczystościami, żeby można ją było
poddać procesowi recyklingu, w którym uzyskujemy czystą wodę i potrzebne
minerały.
— Idealne zajęcie dla ciebie — szepnęła Dia, nachylając się do mnie. —
Oczyszczanie ścieków? To awans z córki tchórza.
Niestety, nie mogłam jej przyłożyć. Nie tylko dlatego, że była córką pani Vmeer,
ale ponieważ już miałam jedną naganę za bójkę. Gdybym dostała drugą, nie
mogłabym przystąpić do egzaminu, co było głupie. Czy piloci myśliwców nie
powinni być wojowniczy?
Siedzieliśmy na podłodze w małej salce. Dzisiaj nie w ławkach; te zarekwirował
inny instruktor. Czułam się jak czteroletnie dziecko, któremu czytają bajkę.
— To może nie brzmi zachęcająco — rzekł Alfir. — Jednak bez zakładu
oczyszczania nie mielibyśmy wody. Piloci nie mogliby latać, gdyby nie mieli co
pić. Można powiedzieć, że wykonujemy najważniejszą ze wszystkich prac
w jaskiniach.
Chociaż opuściłam kilka tych zajęć, wysłuchałam wystarczająco dużo takich
pogadanek. Parę dni wcześniej pracownik zakładu napowietrzania stwierdził, że to
jego praca jest najważniejsza. Dzień wcześniej to samo mówili budowlańcy.
A przed nim stalownicy, sprzątacze i kucharze.
Wszyscy wygłaszali praktycznie taką samą przemowę. O tym, że wszyscy
jesteśmy ważnymi częściami maszynerii i toczymy wojnę z Krellami.
— Każda praca w tej jaskini jest żywotnym elementem maszynerii, która
utrzymuje nas przy życiu — rzekł Alfir, wtórując moim myślom. — Nie wszyscy
możemy być pilotami, ale żadna praca nie jest ważniejsza od innej.
Zaraz powie coś o znalezieniu własnego miejsca i wykonywaniu rozkazów,
pomyślałam.
— Aby do nas dołączyć, potrzebna jest umiejętność wykonywania poleceń —
powiedział. — I wola wypełniania swoich obowiązków, obojętnie jak nieistotne
mogą się wydawać. Pamiętajcie, że posłuszeństwo jest odwagą.
Nawet w pewnym stopniu zgadzałam się z nim. Piloci niewiele zdziałaliby na
wojnie bez wody, żywności i sanitariatów.
Jednak wykonywanie takich prac wydawało się stagnacją. Gdzie tu iskra, zapał?
Mieliśmy być Śmiałymi. Wojownikami.
Klasa uprzejmie klaskała, gdy obywatel Alfir skończył. Za oknem kolejni
robotnicy maszerowali długimi szeregami pod posągami o prostych,
geometrycznych kształtach. Czasem wydawaliśmy się nie tyle machiną wojenną,
co zegarem odmierzającym kolejne zmiany.
Uczniowie wstali, by wyjść na przerwę, więc pospiesznie odeszłam, zanim Dia
zdążyła rzucić następną kąśliwą uwagę. Ta dziewczyna przez cały tydzień
usiłowała wpakować mnie w kłopoty.
Zamiast jej przyłożyć, podeszłam do jednego z uczniów na drugim końcu sali —
chudego chłopaka z rudymi włosami. Po zakończeniu pogadanki natychmiast
otworzył książkę i zaczął czytać.
— Rodge — odezwałam się. — Rig!
Słysząc swój przydomek — który wybraliśmy dla niego jako przyszłego pilota
— oderwał wzrok od książki.
— Spensa! Kiedy tu przyszłaś?
— W połowie pogadanki. Nie widziałeś, jak weszłam?
— Przeglądałem w myślach schematy maszyn. Szlag. Został tylko jeden dzień.
A ty się nie denerwujesz?
— Oczywiście, że nie. Dlaczego miałabym się denerwować? Mam wszystko
wykute na blachę.
— Ja chyba nie.
Rodge znów spojrzał na podręcznik.
— Żartujesz? Wiesz wszystko, co trzeba wiedzieć, Rig.
— Na razie powinnaś mówić mi Rodge. No wiesz, jeszcze nie jesteśmy
kadetami. Dopiero kiedy zdamy egzamin.
— Co z całą pewnością zrobimy.
— A jeśli nie uczyłem się tego, co trzeba?
— Pięć podstawowych manewrów zmiany kursu?
— Ciasny skręt — odparł bez namysłu. — Pętla Ahlstroma, bliźniaczy unik,
obrót na skrzydło i beczka Imbana.
— Progi bezpieczeństwa dla przeciążeń przy różnych manewrach SPŚ?
— Dziesięć g dla świecy lub skrętu, piętnaście g dla lotu naprzód, cztery g dla
nurkowego.
— Typ silnika w myśliwcu przechwytującym Poco?
— W którym modelu?
— Obecnym.
— A-19. Tak, Spensa, wiem to wszystko, ale jeśli test nie będzie zawierał takich
pytań? Jeśli będzie w nim coś, czego się nie uczyliśmy?
Jego słowa zasiały w moim sercu ziarno wątpliwości. Chociaż ćwiczyliśmy
rozwiązywanie testu egzaminacyjnego, ten zmieniał się co roku. Zawsze zawierał
pytania o dopalacze, części składowe myśliwca i manewry — ale teoretycznie mógł
obejmować cały materiał nauczania.
Opuściłam wiele zajęć, ale wiedziałam, że nie mam powodu do obaw. Beowulf
by się nie martwił. Pewność siebie to podstawa bohaterstwa.
— Zdam ten test śpiewająco, Rig — powiedziałam. — Ty i ja będziemy
najlepszymi pilotami Sił Powietrznych Śmiałych. Będziemy walczyć tak dobrze, że
lamenty Krelli wzbiją się pod niebiosa jak dym z całopalnego stosu!
Rig przechylił głowę.
— Przesadziłam?
— Skąd ty bierzesz takie teksty?
— Wydają się pasować do Beowulfa.
Rodge znów zatopił się w lekturze podręcznika, a ja zapewne powinnam do
niego dołączyć. Miałam już jednak trochę dość zakuwania, wtłaczania wiedzy do
mózgu. Chciałam po prostu stawić czoła temu wyzwaniu.
Niestety tego dnia mieliśmy jeszcze jedną lekcję. Słuchałam rozmów około
kilkunastoosobowej grupki uczniów i nie byłam w stanie znieść tych głupich
gadek. Zaczęłam przechadzać się tam i z powrotem, aż zauważyłam panią Vmeer,
zbliżającą się do mnie z Alfirem, facetem od oczyszczania.
Miała na sobie jasnozieloną spódnicę i przypiętą do bluzki srebrną odznakę
kadeta, która sama w sobie była niezłym osiągnięciem. Oznaczała, że jej
posiadaczka zdała egzamin na pilota. Widocznie nie ukończyła szkoły pilotażu —
inaczej miałaby złotą odznakę — ale to nie było niczym niezwykłym. A tu,
w Płomiennej, nawet odznaka kadeta była wspaniałym osiągnięciem. Pani Vmeer
przysługiwały dodatkowe racje żywnościowe i ubrania.
Nie była złą nauczycielką — nie traktowała mnie zdecydowanie inaczej niż
innych uczniów i rzadko nawet marszczyła brwi na mój widok. Niemal ją
polubiłam, chociaż jej córka była wcieleniem zła i zasługiwała jedynie na to, żeby
ją zabić i zwłoki przerobić na nawóz.
— Spensa — powiedziała pani Vmeer. — Obywatel Alfir chce z tobą
porozmawiać.
Przygotowałam się na pytania o mojego ojca. Wszyscy zawsze o niego pytali.
Jak to jest być córką tchórza? Czy pragnę przed tym uciec? Czy zastanawiałam się
kiedyś nad zmianą nazwiska? Ludzie uważający się za empatycznych zawsze
zadawali takie pytania.
— Słyszę — rzekł Alfir — że jesteś wytrawną badaczką.
Otworzyłam usta do gniewnej odpowiedzi, ale powstrzymałam się.
— Co takiego?
— Chodzisz do jaskiń polować? — dodał.
— Hm, tak — odparłam. — Na szczury.
— Potrzebujemy takich jak ty.
— W zakładach oczyszczania?
— Wiele urządzeń, które obsługujemy, znajduje się w odległych jaskiniach.
Wysyłamy tam ekspedycje i potrzebujemy osób z doświadczeniem. Jeśli
potrzebujesz pracy, proponuję ci ją.
Praca. W zakładach oczyszczania?
— Zamierzam zostać pilotem — wypaliłam.
— Egzamin na pilota jest trudny — rzekł Alfir, zerknąwszy na naszą
nauczycielkę. — Niewielu go zdaje. Proponuję ci gwarantowaną pracę u nas. Na
pewno nie chcesz się nad tym zastanowić?
— Nie, dziękuję.
Alfir wzruszył ramionami i odszedł. Pani Vmeer przyglądała mi się przez
moment, a potem potrząsnęła głową i poszła powitać następnego prelegenta.
Oparłam się o ścianę, zakładając ręce na piersi. Pani Vmeer wiedziała, że będę
pilotem. Dlaczego sądziła, że mogłabym przyjąć tę propozycję? Alfir nic nie
wiedziałby o mnie, gdyby mu nie powiedziała, więc co tu było grane?
— Nie pozwolą ci zostać pilotem — powiedział ktoś obok mnie.
Zorientowałam się — za późno — że przypadkiem stanęłam obok Dii. Siedziała
na podłodze, opierając się o ścianę. Dlaczego nie paplała z innymi?
— Nie mogą mi zabronić — odparowałam. — Każdy może przystąpić do
egzaminu na pilota.
— Przystąpić może każdy — rzekła Dia — ale to oni decydują, kto zda, i nie
zawsze sprawiedliwie. Dzieci Pierwszych Obywateli dostają się bez egzaminu.
Spojrzałam na wiszący na ścianie obraz Pierwszych Obywateli. Znajdował się
w każdej sali. Owszem, wiedziałam, że ich dzieci są przyjmowane do szkoły
pilotażu bez egzaminu. Zasługiwały na to, gdyż ich rodzice walczyli w Bitwie
o Altę.
Teoretycznie mój ojciec również — ale nie liczyłam, że to mi pomoże. Jednak
zawsze mi mówiono, że dobry wynik egzaminu zapewnia każdemu przyjęcie do
szkoły pilotażu, niezależnie od statusu. Sił Powietrznych Śmiałych nie obchodziło,
kim jesteś, jeśli tylko umiałeś latać.
— Wiem, że nie uznają mnie za córkę Pierwszego Obywatela — powiedziałam.
— Jednak jeśli zdam, zostanę przyjęta. Jak każdy.
— Właśnie w tym rzecz, frajerko. Nie zdasz, choćby nie wiem co. Wczoraj
wieczorem słyszałam, jak rozmawiali o tym moi rodzice. Admirał wydała rozkaz,
żeby cię nie przyjmować. Chyba nie sądzisz, że pozwoliliby córce Ściganta latać
w SPŚ?
— Kłamiesz.
Poczułam, że twarz ściągnęła mi się z gniewu. Znów próbowała mnie
sprowokować, wywołać awanturę.
Dia wzruszyła ramionami.
— Zobaczysz. Nic mnie to nie obchodzi — ojciec już załatwił mi pracę
w administracji.
Zastanowiłam się. To nie brzmiało tak, jak jej zwykłe zniewagi. Nie było w tym
jadu ani drwiny. Ona... naprawdę zdawała się nie dbać o to, czy jej wierzę.
Przeszłam na drugi koniec sali, gdzie pani Vmeer rozmawiała z następną
prelegentką, kobietą z zakładów hodowli glonów.
— Musimy porozmawiać — powiedziałam.
— Jedną chwileczkę, Spensa.
Stałam tam z założonymi rękami, przeszkadzając im w rozmowie, aż w końcu
pani Vmeer westchnęła i odciągnęła mnie na bok.
— O co chodzi, dziecko? — zapytała. — Czy ponownie rozważyłaś uprzejmą
propozycję obywatela Alfira?
— Czy admirał osobiście wydała rozkaz, że mam nie zdać egzaminu na pilota?
Pani Vmeer zmrużyła oczy, a potem obróciła głowę i spojrzała na córkę.
— Czy to prawda? — spytałam.
— Spensa — powiedziała pani Vmeer, znów patrząc na mnie. — Musisz
zrozumieć, że to bardzo delikatna sprawa. Reputacja twojego ojca...
— Czy to prawda?
Pani Vmeer zacisnęła wargi i nie odpowiedziała.
— Zatem to wszystko kłamstwa, tak? — powiedziałam. — Ta gadanina
o równości i o tym, że liczą się tylko umiejętności? O znajdowaniu właściwego
miejsca i służeniu społeczeństwu?
— To skomplikowane — odrzekła pani Vmeer. Zniżyła głos. — Słuchaj, może
po prostu nie przyjdziesz na jutrzejszy egzamin i oszczędzisz wszystkim
zakłopotania? Przyjdź do mnie i porozmawiamy o tym, gdzie mogłabyś się spełnić.
Jeśli nie w zakładach oczyszczania, to może w siłach naziemnych?
— Miałabym przez cały dzień stać na warcie? — prychnęłam, podnosząc głos.
— Ja muszę latać. Muszę dowieść swojej wartości.
Pani Vmeer westchnęła, a potem potrząsnęła głową.
— Przykro mi, Spensa. To od początku było niemożliwe. Żałuję, że żaden
z twoich nauczycieli nie był dość odważny, żeby rozwiać twoje złudzenia, kiedy
byłaś młodsza.
W tym momencie zawalił się cały mój świat. Wymarzona przyszłość.
Upragniona ucieczka od beznadziejnego życia.
Kłamstwa. Kłamstwa, które podświadomie wyczuwałam. Oczywiście, że nie
pozwolą mi zdać tego egzaminu. Oczywiście, że nie pozwolą mi latać.
Chciałam wpaść w szał. Chciałam uderzyć kogoś, rozbić coś, wrzeszczeć, aż
zachrypnę.
Zamiast tego wymaszerowałam z sali, byle dalej od roześmianych oczu innych
uczniów.
3

P oszukałam schronienia w cichych jaskiniach. Nie odważyłam się wrócić do


matki i babci. Mama niewątpliwie byłaby uszczęśliwiona — straciła męża na
wojnie z Krellami i obawiała się, że mógłby mnie spotkać ten sam los. Babka... ona
kazałaby mi walczyć.
Tylko jak? Siły Powietrzne mnie nie chciały.
Czułam się jak idiotka. Przez cały ten czas wmawiałam sobie, że zostanę
pilotem, a w rzeczywistości nie miałam na to szans. Moi nauczyciele pewnie przez
lata śmiali się ze mnie za moimi plecami.
Szłam przez jakąś nieznaną mi jaskinię poza granicami terenu, który zbadałam,
parę godzin drogi od Płomiennej. Pomimo to wciąż towarzyszył mi wstyd i gniew.
Ależ byłam głupia.
Doszłam na skraj podziemnego urwiska i uklękłam, po czym włączyłam świetlną
linę ojca, stuknąwszy dwoma palcami w dłoń — co wyczuwała bransoleta.
Rozjarzyła się bardziej. Babka mówiła, że to urządzenie było wyposażeniem
badaczy i wojowników dawnej floty kosmicznej i przywieźliśmy je na Detritusa.
Nie powinnam go mieć, ale wszyscy myśleli, że zostało zniszczone wraz
z rozbitym myśliwcem ojca.
Oparłam przegub o skałę urwiska i ponownie stuknęłam palcami w dłoń. Na to
polecenie strumień energii przywarł do kamienia, łącząc bransoletę ze skałą.
Stuknięcie trzema palcami wypuściło więcej liny. Teraz mogłam — trzymając
się jej — zejść za krawędź i opuścić się na dno przepaści. Gdy na nim
wylądowałam, stuknięcie dwoma palcami odczepiło górny koniec liny, która
z trzaskiem schowała się w bransolecie. Nie znałam zasady działania tego
urządzenia, wiedziałam tylko, że muszę je ładować co parę miesięcy, co robiłam
ukradkiem, podłączając je do któregoś z przewodów elektrycznych w jaskiniach.
Znalazłam się w komorze pełnej grzybów kurdli. Miały paskudny smak, ale były
jadalne — i szczury je uwielbiały. Tak więc byłby to doskonały teren łowiecki.
Zgasiłam latarkę i nastawiłam się na długie oczekiwanie, czujnie nasłuchując.
Nigdy nie bałam się ciemności. Przypominały mi nauki Babki, ćwiczenie,
w trakcie którego unosiłam się ku śpiewającym gwiazdom. Wojownik nie może się
bać ciemności. A ja byłam wojownikiem.
Byłam... miałam być... miałam zostać pilotem...
Spojrzałam w górę, usiłując uporać się z tym poczuciem straty. Odkryłam, że się
unoszę. Do gwiazd. I znów wydało mi się, że słyszę jakiś zew — jakby dźwięk
fletu w oddali.
Chrobot w pobliżu sprowadził mnie z powrotem na ziemię. Skrobanie
szczurzych pazurów o kamień. Wprawnym ruchem uniosłam kuszę i wypuściłam
świetlny promień z bransolety.
Przerażony szczur odwrócił się do mnie. Palec zadrżał mi na spuście, ale nie
strzeliłam, pozwalając mu uciec. Jakie to miało znaczenie? Czy naprawdę miałam
żyć dalej, jakby nic się nie stało?
Zazwyczaj badanie jaskiń pozwalało mi zapomnieć o moich problemach. Dzisiaj
wciąż mnie dręczyły, jak kamień w bucie. Pamiętasz? Pamiętasz, że właśnie
skradziono ci marzenia?
Czułam się tak, jak w pierwszych dniach po śmierci ojca. Każda chwila, każda
rzecz, każde słowo przypominały mi o nim i o nagłej pustce we mnie.
Westchnęłam, po czym przymocowałam koniec świetlnej liny do strzały
i wydałam polecenie, by przywarła do tego, czego dotknie. Wycelowałam
w krawędź kolejnego urwiska i wystrzeliłam, przytwierdzając do niej jarzącą się
świetlną linę. Wspięłam się po niej, z kuszą zawieszoną na plecach.
Jako dziecko wyobrażałam sobie, że ojciec przeżył katastrofę i jest więziony
w tych bezkresnych, niezbadanych tunelach. Wyobrażałam sobie, że go ratuję, jak
postać z jakiejś opowieści Babki. Gilgamesz, Joanna d’Arc albo Tarzan.
Bohatersko.
Jaskinia lekko zadrżała, jakby rozgniewana, i z sufitu osypał się pył. Coś
uderzyło w powierzchnię Detritusa.
To było blisko, pomyślałam. Czyżbym wspięła się tak wysoko? Wyjęłam notesik
z własnoręcznie narysowanymi mapami. Byłam tu już dość długo. Co najmniej
kilka godzin. W jednej z mijanych jaskiń zdrzemnęłam się...
Spojrzałam na zegar w bransolecie. Noc zapadła i minęła, a teraz zbliżał się czas
egzaminu. Zapewne powinnam już wracać. Mama i Babka niepokoiłyby się,
gdybym nie pojawiła się na egzaminie.
Do diabła z egzaminem, pomyślałam, wyobrażając sobie upokorzenie, jakim
byłoby niewpuszczenie mnie na salę. Zamiast wracać, przecisnęłam się przez
ciasne wejście do następnego tunelu. Przynajmniej tutaj mój wzrost był zaletą.
Kolejne uderzenie zatrzęsło jaskiniami. Wspinanie się na powierzchnię w tym
gradzie spadających kamieni było zwyczajną głupotą. Nie zważałam na to.
Wpadłam w trans. Czułam, niemal słyszałam wewnętrzny głos nakazujący mi iść
dalej. Pięłam się, aż w końcu dotarłam do szczeliny w sklepieniu. Wpadało przez
nie światło, ale nie pomarańczowe, lecz silne, sterylnie białe. A także chłodne
powietrze, co było dobrym znakiem. Przepchnęłam najpierw plecak, a potem sama
przecisnęłam się przez szczelinę, na światło dnia.
Na powierzchnię. Spojrzałam w górę i znów ujrzałam niebo. Ten widok zawsze
zapierał mi dech w piersiach.
Odległy świetlik oświetlał część terenu, ale ja stałam w cieniu. W górze niebo
skrzyło się od gradu spadającego złomu. Jasne linie światła były jak cięcia.
Formacja trzech myśliwców zwiadu przelatywała w pobliżu, obserwując to. Takie
spadające resztki często były kawałkami statków lub innych kosmicznych
pojazdów, które mogły być przydatne. Jednak zakłócały działanie naszych radarów
i były w stanie skrywać wtargnięcie Krelli.
Stałam w niebieskoszarym pyle i podziwiałam niebo, czując na policzkach te
łagodne podmuchy wiatru. Dotarłam w pobliże Bazy Alta, którą teraz widziałam
w oddali, zaledwie pół godziny drogi lub mniej. Teraz, gdy Krelle wiedzieli, że tu
jest, nie było powodu, by ukrywać jej istnienie, więc z zamaskowanego bunkra
rozrosła się do kompleksu kilku budynków otoczonych murem, ze stanowiskami
dział przeciwlotniczych i niewidzialną osłoną chroniącą je przed spadającym
złomem.
Na zewnątrz tego muru grupki ludzi pracowały na skrawku terenu, który zawsze
budził moje zdziwienie: pasie drzew i pól. Co oni tam w ogóle robili? Próbowali
uprawiać coś w tym pyle?
Nie odważyłam się podejść bliżej. Wartownicy wzięliby mnie za szabrowniczkę
z jakiejś odległej jaskini. Było jednak coś dramatycznego w widoku tych zielonych
pól i murów otaczających bazę. Alta była monumentem naszej determinacji.
Ludzkość przez trzy pokolenia kryła się jak szczury pod powierzchnią tej planety,
ale teraz przestaliśmy się ukrywać.
Myśliwce mknęły w kierunku Alty, a ja mimowolnie też tam ruszyłam. Dąż do
czegoś lepszego — powiedział mój ojciec. Czegoś wspanialszego...
I co mi to dało?
Zarzuciłam na ramiona plecak i kuszę, po czym poszłam w przeciwną stronę.
Byłam już kiedyś w pobliskim przejściu i myślałam, że dzięki dzisiejszej wyprawie
zdołam połączyć kilka fragmentów mojej mapy. Niestety, gdy do niego dotarłam,
zastałam wejście do tunelu całkowicie zawalone.
Kilka kawałów kosmicznego śmiecia uderzyło o powierzchnię w pobliżu,
wzbijając chmurę pyłu. Zauważyłam kilka spadających mniejszych odłamków,
rozżarzonych kawałków metalu...
Lecących prosto na mnie.
Szlag!
Pomknęłam z powrotem tam, skąd przyszłam.
Nie. Nieeee! Powietrze wibrowało i czułam już gorący podmuch nadlatującego
śmiecia.
Tam! Dostrzegłam niewielki otwór w skale — szczelinę lub wejście do jaskini.
Rzuciłam się ku niej i z poślizgiem wpadłam do środka.
Za mną rozległ się potworny łoskot, który chyba wstrząsnął całą planetą.
W gorączkowym pośpiechu włączyłam świetlną linę i klepnięciem
przymocowałam ją do skały, już lecąc w lawinie odłamków. Natychmiast
zatrzymało mnie gwałtowne szarpnięcie i zawisłam na linie przytwierdzonej do
skalnej ściany, a wokół mnie spadały większe i mniejsze kamienie. Cała jaskinia
się trzęsła.
Po chwili wszystko ucichło. Zamrugałam, usuwając pył z powiek, i odkryłam, że
wiszę na świetlnej linie wewnątrz małej jaskini, wysokiej na jakieś dziesięć lub
piętnaście metrów. Gdzieś zgubiłam plecak i porządnie poharatałam rękę.
Wspaniale. Po prostu wspaniale, Spensa. Właśnie do tego prowadzą kaprysy.
Jęknęłam, czując pulsujący ból w skroniach, a potem stuknęłam palcami w dłoń,
wypuszczając linę, i zjechałam po niej na dno jaskini.
Osunęłam się na nie, łapiąc oddech. W oddali słyszałam łoskot kolejnych
uderzeń, ale coraz cichszy.
W końcu chwiejnie wstałam i otrzepałam się z pyłu. Zdołałam dostrzec szelkę
plecaka wystającą ze sterty kamieni. Wyciągnęłam go i sprawdziłam manierkę oraz
notes z mapami. Wydawały się nietknięte.
Co innego kusza. Znalazłam rękojeść, ale po reszcie nie było śladu. Zapewne
została przysypana stertą kamieni.
Usiadłam na głazie. Przecież wiedziałam, że nie powinnam wychodzić na
powierzchnię w trakcie opadu złomu. Praktycznie sama się dopraszałam kłopotów.
W pobliżu rozległ się chrobot. Szczur? Natychmiast złapałam rączkę kuszy
i zaraz poczułam się jeszcze bardziej głupio. Wstałam, zarzuciłam plecak na ramię
i mocniej rozjarzyłam bransoletę. Jakiś cień umknął w mrok, a ja poszłam za nim,
tylko trochę utykając. Może znajdę stąd jakieś inne wyjście. Podniosłam nad głowę
rękę z bransoletą, oświetlając jaskinię. Światło odbiło się od czegoś przede mną.
Metal? Może jedna z rur wodociągowych?
Ruszyłam ku niej i mój mózg dopiero po chwili uświadomił sobie, co widzę.
W kącie jaskini, otoczony zwałami kamieni, stał statek.
4

M yśliwiec.
Był stary, bo nie miałam pojęcia, co to za model. Miał większą rozpiętość
skrzydeł niż jednostki SPŚ i kształt rozciągniętej litery W. Proste i ostre jak żyletki
skrzydła wyrastały z kadłuba z pokrytym warstwą kurzu kokpitem na środku.
Pierścień unoszący — umożliwiający start — był niemal zasłonięty kamieniami
zalegającymi pod maszyną, ale wyglądał na cały.
Na chwilę zapomniałam o egzaminie. Statek.
Jak długo tu stał, że wokół niego powstały te sterty kamieni i zwały pyłu? Jedno
skrzydło było zgięte niemal do ziemi, zapewne przez spadający głaz, a tylne silniki
zmieniły się w kłębowisko pogiętego metalu.
Nie kojarzyłam tego modelu. To niewiarygodne. Znałam wszystkie modele
maszyn SPŚ, każdy okręt Krelli i typy frachtowców używanych przez różne klany.
Wiedziałam nawet, jak wyglądały dawne statki, na których lataliśmy przez
pierwszych kilkanaście lat po lądowaniu na Detritusie.
Mogłam opisać każdy z nich wyrwana ze snu w środku nocy, na pamięć znając
ich sylwetki. Jednak tego modelu nigdy nie widziałam. Upuściłam plecak na ziemię
i ostrożnie wspięłam się po zgiętym skrzydle. Bransoleta oświetlała mi drogę,
a moje buty kruszyły warstwę stwardniałego pyłu, odsłaniając metalową
powierzchnię. Prawy bok statku był praktycznie rozdarty.
Rozbił się tutaj, pomyślałam. Dawno temu.
Dotarłam w pobliże owalnego kokpitu ze szklaną — a raczej chyba
z wysokoudarowego plastiku — kopułą, która była nietknięta. W ciągu wieków
wyczerpały się zasoby energii, uniemożliwiając samoczynne otwarcie się kokpitu,
ale znalazłam panel ręcznego otwierania tam, gdzie się spodziewałam. Starłam
z niego kurz i odkryłam napis — w naszym języku. Głosił: AWARYJNE
OTWIERANIE KOPUŁY.
Tak więc statek skonstruowali ludzie. Zatem musiał być bardzo stary. Zapewne
tak stary, jak urządzenia Detritusa i pas kosmicznego złomu.
Pociągnęłam dźwignię — bez żadnego rezultatu. Mechanizm się zaciął. Oparłam
dłonie na biodrach, zastanawiając się nad włamaniem do środka, ale szkoda mi
było niszczyć osłonę kabiny. To był zabytek, który powinien stać na piedestale
w muzeum Płomiennej, pośród naszych szanowanych wojowników. W kokpicie
nie było szkieletu, więc pilot zdołał się wydostać albo spoczywał tu tak długo, że
nawet jego kości obróciły się w pył.
No dobrze, będę delikatna. Umiałam być delikatna. Niewiarygodnie delikatna.
No, niemal zawsze.
Przymocowałam linę świetlną do dźwigni otwierającej osłonę, a następnie
przeszłam po kadłubie statku do sterty kamieni przy jego ogonie i drugi jej koniec
przytwierdziłam do głazu. W ten sposób lina została oddzielona od bransolety,
która przestała się jarzyć. Lina mogła przez godzinę lub dwie działać bez źródła
zasilania, ale jej długość pozostawała taka sama jak w momencie odłączenia.
Mocno oparłam się plecami o ścianę jaskini i pchnęłam głaz nogami. Zaczął się
staczać ze sterty kamieni i gdy tylko usłyszałam szczęk dźwigni, stuknięciem
palcami odłączyłam świecącą linę. Oba jej końce odczepiły się i znikła
w bransolecie.
Zrobiwszy to, wróciłam do panelu i znalazłam dźwignię przesuniętą, a osłonę
kokpitu odchyloną. Z nabożeństwem otworzyłam ją całkiem, strącając kaskady
pyłu. Wnętrze było nadzwyczaj dobrze zachowane. W istocie, kiedy wśliznęłam się
do środka, odkryłam, że skóra fotela stwardniała, ale nie popękała i nie zbutwiała.
Podobny układ sterowania, pomyślałam, kładąc lewą dłoń na manetce, a prawą
na kuli sterowania, wkładając palce w jej zagłębienia. W muzeum siedziałam
w replice takiego kokpitu, ale nie w prawdziwym myśliwcu.
Włożyłam rękę do kieszeni i dotknęłam odznaki ojca, którą wyjęłam ze skrytki,
zanim ruszyłam w głąb tuneli. Wyjęłam ją i pozwoliłam, by rozbłysła w blasku
bransolety. Czy właśnie takie przyjemne wrażenie, że znalazł się we właściwym
miejscu, miał mój ojciec, siedząc w kokpicie? Co by pomyślał, gdyby wiedział, że
jego córka całymi dniami poluje na szczury? I zamiast zdawać egzamin na pilota,
siedzi tutaj, w tej ciemnej jaskini?
Pomyślałby, że się poddałam, zamiast walczyć?
— Nie poddałam się! — wykrzyknęłam. — Nie uciekłam!
Jednak... no cóż, tak właśnie zrobiłam. Tylko co innego mogłam uczynić? Nie
mogłam walczyć z systemem. Jeśli admirał osobiście — jako dowódca SPŚ — nie
chciała mnie przyjąć, nic nie mogłam na to poradzić.
Poczułam gniew. Frustrację i nienawiść. Nienawidziłam SPŚ za to, jak
potraktowały mojego ojca, miałam żal do matki i nauczycieli — wszystkich
dorosłych, którzy pozwolili mi marzyć, chociaż z pewnością znali prawdę.
Zamknęłam oczy i niemal poczułam moc silnika tej maszyny. Prawie czułam siłę
przeciążenia przy skręcie. I zapach wpadającego do kokpitu rześkiego i czystego
powietrza w górnej warstwie atmosfery.
Bardzo chciałam poczuć to wszystko. Jednak gdy otworzyłam oczy, siedziałam
w zakurzonym starym wraku myśliwca. Nigdy nie będę latać. Uniemożliwili mi to.
Odezwał się cichy głos w mojej podświadomości.
A jeśli to właśnie jest test?
Co jeżeli... jeżeli chcieli zobaczyć, co zrobię? Szlag, a jeśli pani Vmeer kłamała?
Jeśli uciekłam niepotrzebnie — lub gorzej, jeśli w ten sposòb dowiodłam, że jestem
takim samym tchórzem, za jakiego wszyscy uważali mojego ojca?
Zaklęłam, sprawdziwszy czas na zegarku w bransolecie. Cztery godziny. Do
egzaminu zostały cztery godziny. Tymczasem szłam tutaj przez cały dzień.
W żaden sposób nie zdążę wrócić do Płomiennej na czas. A może?
— Dąż do gwiazd, Spensa — szepnęłam.
Musiałam spróbować.
5

W padłam do sali egzaminacyjnej jak myśliwiec na pełnym ciągu silnika.


Przerwałam wypowiedź jakiejś wysokiej starszej pani w białym
admiralskim mundurze. Miała siwe włosy do ramion i spojrzała na mnie,
marszcząc brwi, gdy zatrzymałam się w drzwiach. Zaraz potem zerknęła na
wiszący na ścianie zegar.
Duża wskazówka przesunęła się o jedną kreskę. Osiemnasta zero zero.
Dotarłam na czas. Byłam spocona i rozczochrana, a mój kombinezon podarty
i zakurzony po bliskim spotkaniu ze spadającym z nieba śmieciem. Jednak
dotarłam na czas.
Nikt nie odezwał się słowem. Sala mieściła się w kompleksie rządowych
budynków w centrum Płomiennej — w pobliżu wind, którymi można było
wyjechać na powierzchnię. Było w niej mnóstwo stolików; najpewniej dla ponad
setki kandydatów. Nie zdawałam sobie sprawy, że w jaskiniach jest aż tyle
siedemnastolatków; a tu byli przecież tylko ci, którzy chcieli zdać egzamin do
szkoły pilotażu.
I w tym momencie wszyscy gapili się na mnie.
Z podniesioną głową ruszyłam naprzód, jakby nigdy nic. Niestety, jedyny wolny
stolik, który zauważyłam, znajdował się dokładnie naprzeciw tej siwowłosej
kobiety.
Wyglądała znajomo. Ta twarz...
Szlag.
To nie była jakaś tam admirał, tylko Judy Ivans. „Żelazna Dama” we własnej
osobie. Była Pierwszą Obywatelką i dowódcą SPŚ, więc widywałam jej twarz na
setkach portretów i posągów. W zasadzie była najważniejszą osobą na świecie.
Lekko utykając, podeszłam i usiadłam przed nią, starając się nie okazywać
zmieszania — ani bólu. Spiesząc przez jaskinie i tunele, wielokrotnie zjeżdżałam
po linie. Teraz moje mięśnie protestowały przeciwko takiemu wysiłkowi, i gdy
tylko usiadłam, złapał mnie kurcz w prawej nodze.
Krzywiąc się, upuściłam plecak na podłogę obok krzesła. Jakiś instruktor
podniósł go i zaniósł pod ścianę sali, gdyż przy stoliku można było mieć tylko
ołówek.
Zamknęłam oczy, ale zaraz ponownie je otworzyłam, słysząc w pobliżu głos,
szepczący wyraźnie:
— Och, dzięki rodzinnej planecie!
Rig? Spojrzałam i zobaczyłam go kilka rzędów dalej. Zapewne przyszedł trzy
godziny wcześniej, a potem przez cały czas martwił się, że nie zdążę. Zupełnie bez
powodu. Dotarłam co najmniej pół sekundy przed czasem. Mrugnęłam do niego,
a potem znów starałam się nie krzyknąć z bólu.
— Jak już mówiłam — ciągnęła admirał — jesteśmy z was dumni. Pracą
i przygotowaniem dowiedliście, że jesteście najlepszym i najbardziej obiecującym
rocznikiem w dziejach SPŚ. Wasze pokolenie odziedziczy powierzchnię. To wy
rozpoczniecie nową epokę walki z Krellami. Pamiętajcie, że ten egzamin nie ma
dowieść, czy jesteście godni być pilotami. Wszyscy na to zasługujecie. Na każdy
zespół pilotów przypadają setki techników, mechaników i innego personelu
pomocniczego. Nawet zwykły hodowca glonów uczestniczy w naszym wielkim
dziele. Silnik czy skrzydło myśliwca nie są ważniejsze od śrub, którymi są
zamocowane. Nie wszyscy zdacie ten egzamin, ale już przychodząc tutaj,
spełniliście moje oczekiwania. A tym, którzy go zdadzą, mówię: niecierpliwie
czekam na możliwość nadzorowania waszego szkolenia. Osobiście sprawdzam
postępy kadetów.
Zmarszczyłam brwi. Była taka opanowana, taka obojętna. Na pewno nie
interesowała się mną, nieważne, jak niesławną osobą był mój ojciec.
Gdy instruktorzy zaczęli rozdawać testy, Żelazna Dama odeszła pod ścianę sali,
do grupki dowódców w galowych mundurach. Niski mężczyzna w okularach
szepnął coś do niej, a potem wskazał na mnie. Żelazna Dama odwróciła się i znów
na mnie spojrzała, krzywiąc usta.
O nie.
Spojrzałam na drugą stronę sali, gdzie stało kilku nauczycieli — wśród nich pani
Vmeer — obserwując zdających. Zobaczyła mnie i pokręciła głową, jakby
z rozczarowaniem. A przecież... sądziłam, że ich rozgryzłam. Chcieli tylko
sprawdzić, czy naprawdę jestem śmiała.
A może nie?
Instruktor wziął test z samego spodu pliku i położył na moim stoliku. Sięgnęłam
do kieszeni po ołówek, ale znalazłam tylko odznakę ojca. Słysząc syknięcie z boku,
zerknęłam na Riga, a on rzucił mi swój zapasowy ołówek.
Dziękuję — powiedziałam bezgłośnie, po czym otworzyłam test i przeczytałam
pierwsze pytanie.
„1. Wyjaśnij, podając odpowiednie przykłady, co produkuje się z czternastu
rodzajów glonów hodowanych w zbiornikach i jaka jest wartość odżywcza
każdego”.
Poczułam pustkę w brzuchu. Pytanie o glony? Owszem, w testach często trafiały
się pytania z całego materiału nauczania, ale... glony?
Odwróciłam kartkę.
„2. Podaj optymalne warunki dla hodowli glonów, nie ograniczając się — ale
omawiając także — temperaturę, czystość wody i głębokość zbiornika”.
Następne pytanie dotyczyło oczyszczania ścieków i kolejne również. Przeszedł
mnie zimny dreszcz, gdy uświadomiłam sobie, że na wszystkich pięćdziesięciu
stronach znajdują się pytania o takie rzeczy jak zbiorniki do hodowli glonów, ścieki
lub wentylacja. Materiał z lekcji, które opuściłam, polując. Przychodziłam na
popołudniowe zajęcia z fizyki i historii, ale po prostu nie miałam czasu uczyć się
wszystkiego.
Ponownie spojrzałam na panią Vmeer, ale ona unikała mojego wzroku, więc
nachyliłam się i zerknęłam na test Darli Mee-Bim. Pierwsze pytanie jej zestawu
było zupełnie inne.
„1. Podaj nazwy pięciu manewrów powietrznych, które wykonasz, aby uciec
z pola rażenia ścigającego cię okrętu Krelli”.
Ciasny skręt, podwójny obrót, pętla Ahlstroma, przewrót w tył i przechył.
W zależności od położenia napastnika, charakteru potyczki i pozycji skrzydłowego.
Obróciłam się i spojrzałam na test sąsiada z drugiej strony. Zobaczyłam kilka cyfr
oraz słowa „silnik” i „manetka”. Pytanie o przyspieszenie i przeciążenia.
Jeden z instruktorów powiedział głośno, żeby usłyszeli go wszyscy na sali.
— Miejcie świadomość, że osoby siedzące obok siebie mają różne wersje testu,
tak więc ściąganie jest nie tylko karane wyrzuceniem z sali, ale i bezcelowe.
Opadłam na krzesło, kipiąc z gniewu. Co za dziadostwo. Czyżby rozmyślnie
przygotowali dla mnie specjalny test, obejmujący tematy zajęć, które musiałam
opuścić?
Kiedy to przetrawiałam, kilkoro uczniów wstało i przeszło na przód sali. Nie
mogli tak szybko skończyć testu, więc dlaczego? Jeden z nich — wysoki, dobrze
zbudowany młodzian o brązowej skórze, krótkich czarnych lokach i nieznośnie
zadowoloną miną — wręczył admirał swój test. Z mojego miejsca widziałam, że
był niewypełniony, tylko podpisany nazwiskiem. Pokazał jej odznakę — specjalną,
niebieską i złotą. Odznakę pilota, który walczył w Bitwie o Altę.
Dzieci Pierwszych Obywateli — pomyślałam. Musiały tylko pokazać się
i złożyć podpisy, żeby bez egzaminu przyjęto je do szkoły pilotażu. Dziś było ich
sześcioro, a każde z nich zajmowało miejsce, które mogłoby przypaść innemu,
ciężej pracującemu uczniowi.
Cała ta szóstka wyszła z sali, a admirał rzuciła ich niewypełnione testy na stolik
pod ścianą. Ich wyniki w nauce były nieistotne. Moje również.
Przypomniałam sobie słowa Dii. „Chyba nie sądzisz, że pozwoliliby córce
Ściganta latać w SPŚ?”
Mimo wszystko spróbowałam. Z wściekłością — tak mocno przyciskając
ołówek, że pękł grafit i musiałam poprosić o inny — wypełniałam ten idiotyczny
test. Każde pytanie wydawało się obliczone na złamanie mojej siły woli. Zbiorniki
do hodowli glonów. Napowietrzanie. Ścieki. Zawody, które mi przeznaczono.
Córka tchórza. Ma szczęście, że nie wrzucimy jej do zbiornika glonów.
Pisałam godzinami, zmagając się ze zmiennymi nastrojami. Gniew walczył
z naiwną nadzieją. Zniechęcenie ze zniecierpliwieniem. Rozsądek z optymizmem.
14. Podaj prawidłowy sposób postępowania w przypadku podejrzenia, że
zbiornik glonów został skażony przez współpracownika.
Starałam się nie pomijać żadnych pytań, ale na ponad dwie trzecie z nich byłam
zmuszona odpowiedzieć „Nie wiem. Spytałabym kogoś, kto wie”. I cierpiałam,
jakbym pisząc to, udowadniała, że nie nadaję się na pilota.
Pomimo to nie zamierzałam się poddać. W końcu zadzwonił dzwonek,
oznaczający koniec pięciogodzinnego egzaminu. Bezsilnie opadłam na krzesło, gdy
instruktorka wzięła ode mnie test. Odprowadziłam ją wzrokiem.
Nie.
Admirał Ivans wróciła i rozmawiała — teraz, po zakończeniu egzaminu —
z małą grupką ludzi w garniturach i sukniach, będących Pierwszymi Obywatelami
lub członkami Zgromadzenia Narodowego. Była znana jako osoba surowa, ale
sprawiedliwa.
Wstałam i podeszłam do niej, wsuwając dłoń do kieszeni i zaciskając palce na
odznace ojca. Zaczekałam z respektem, gdy uczniowie wychodzili na przyjęcie
poegzaminacyjne, na którym dołączali do nich ci, którzy wybrali inne zawody i w
tym dniu składali podania o przyjęcie do pracy oraz zapoznawali się ze swoimi
obowiązkami. Ci, którzy obleją egzamin, będą mogli pod koniec tygodnia wybrać
te, które pozostały.
Jednak dziś wieczór wszyscy będą świętować razem, przyszli piloci i przyszli
dozorcy.
W końcu Żelazna Dama spojrzała na mnie.
Pokazałam jej odznakę ojca.
— Pani admirał — powiedziałam. — Jako córka pilota, który walczył w Bitwie
o Altę, chcę prosić o przyjęcie do szkoły pilotażu.
Zmierzyła mnie wzrokiem, zauważając rozerwany rękaw, brudną twarz
i zaschniętą krew na ramieniu. Wzięła ode mnie odznakę, a ja wstrzymałam
oddech.
— Naprawdę myślisz — odezwała się — że zaakceptuję odznakę zdrajcy?
Podupadłam na duchu.
— Nie powinnaś jej mieć, dziewczyno — dodała. — Czy nie została zniszczona
przy upadku myśliwca? A może ukradłaś ją komuś?
— Pani admirał — wycedziłam. — Nie została zniszczona przy upadku
myśliwca, ponieważ nie miał jej przy sobie. Dał mi ją, zanim poleciał na ostatnią
misję.
Admirał obróciła się, aby wyjść.
— Pani admirał? — powiedziałam. — Proszę. Proszę dać mi szansę.
Zawahała się i już myślałam, że się zastanawia, ale nachyliła się do mnie
i szepnęła:
— Dziewczyno, czy masz pojęcie, jaki koszmarny wpływ miałoby to na
wizerunek naszej szkoły? Gdybym cię przyjęła, a ty okazałabyś się takim samym
tchórzem jak on... Cóż, nie ma absolutnie żadnej możliwości, żebym wpuściła cię
do kokpitu. Ciesz się, że w ogóle wpuściliśmy cię do tego budynku.
Poczułam się tak, jakby mnie spoliczkowała. Ta kobieta — będąca jedną z moich
bohaterek — odwróciła się, aby wyjść.
Złapałam ją za rękę i kilku stojących w pobliżu instruktorów jęknęło. Jednak nie
puściłam.
— Ma pani moją odznakę — powiedziałam. — Ona należy do pilota i jego
rodziny. Tradycja..
— Odznaki prawdziwych pilotów należą do ich rodzin — odparła. — Nie
tchórzy.
Zaskakująco energicznym szarpnięciem wyrwała rękę z mojego uścisku.
Chciałam się na nią rzucić. O mało tego nie zrobiłam; czułam wzbierający gniew
i lodowaty chłód.
Ktoś złapał mnie od tyłu, zanim zdążyłam to zrobić.
— Spin? — powiedział Rig. — Spensa! Co ty wyprawiasz?
— Ukradła ją. Zabrała odznakę mojego...
Zamilkłam, patrząc, jak admirał odchodzi ze swoją świtą. Potem zwiotczałam
w uścisku Riga.
— Spensa? — mruknął. — Chodźmy na przyjęcie. Tam o tym porozmawiamy.
Jak ci poszło? Mnie chyba... chyba okropnie. Spensa?
Wyrwałam mu się i podeszłam do mojego stolika, nagle zbyt wyczerpana, żeby
stać.
— Spin? — rzekł pytająco.
— Idź na przyjęcie, Rig — szepnęłam.
— Ale...
— Zostaw mnie samą. Proszę. Po prostu... chcę być teraz sama.
Nigdy nie wiedział, jak sobie ze mną poradzić, kiedy wpadałam w taki nastrój,
więc postał chwilę w milczeniu, aż w końcu odszedł.
Siedziałam sama w pustej sali.
6

M ijały godziny.
Przedtem kipiałam od gniewu jak wulkan. Teraz czułam tylko lodowaty
chłód. Odrętwienie.
Z innej części budynku dochodziły odgłosy przyjęcia.
Byłam zmęczona, zażenowana, a przede wszystkim bezradna. Czy nie powinnam
szaleć z wściekłości, złamać ołówek i powywracać ławki? Grozić krwawą zemstą
moim nieprzyjaciołom, ich dzieciom i wnukom? W sposób typowy dla Spensy?
Zamiast tego tylko siedziałam i patrzyłam przed siebie. Aż odgłosy przyjęcia
przycichły. W końcu do sali zajrzała jedna z instruktorek.
— Hm, powinnaś opuścić salę.
Nie ruszyłam się.
— Na pewno nie chcesz wyjść?
Będą musieli mnie stąd wywlec. Wyobraziłam to sobie — bardzo heroicznie
i śmiało — ale instruktorka nie miała na to ochoty. Zgasiła światła i zostawiła mnie
tam, siedzącą w czerwonopomarańczowym blasku oświetlenia awaryjnego.
W końcu wstałam i podeszłam do stolika pod ścianą, na którym Żelazna Dama
— może przypadkowo — pozostawiła testy dzieci Pierwszych Obywateli.
Spojrzałam na nie; na każdym widniało tylko nazwisko, miejsca na odpowiedzi
pozostały puste.
Podniosłam leżący na wierzchu test, oddany jako pierwszy. Był podpisany przez
Jorgena Weighta, a pierwszym pytaniem było:
1. Podaj nazwy czterech największych bitew, w wyniku których Zjednoczone
Jaskinie Śmiałych uzyskały niepodległość jako pierwsze duże państwo na
Detritusie.
Podchwytliwe pytanie, gdyż ludzie często zapominali o potyczce przy Unicarn
— o której mówiono rzadziej niż o innych. Jednak to wtedy nowo powstałe SPŚ po
raz pierwszy użyły myśliwców drugiej generacji, zbudowanych w tajemnicy
w Płomiennej. Wróciłam do mojego stolika i usiadłam, a potem napisałam
odpowiedź na to pytanie.
Przeszłam do następnego i kolejnego. To były dobre pytania. Nie tylko o daty
i części myśliwców. Było kilka zadań matematycznych, z obliczania prędkości
bojowych. Najwięcej jednak dotyczyło intencji, opinii i zamiłowań. Zmagałam się
z dwoma takimi, nie mogąc zdecydować, czy powinnam napisać to, czego
oczekiwano, czy to, co moim zdaniem jest prawidłową odpowiedzią.
W obu przypadkach wybrałam to drugie. Tylko jakie to teraz miało znaczenie?
Kiedy kończyłam, usłyszałam ludzi rozmawiających na zewnątrz. Sądząc po
odgłosach, dozorców.
Nagle poczułam się głupio. Mam wrzeszczeć i zmusić jakiegoś nieszczęsnego
dozorcę, żeby wywlókł mnie stąd za włosy? Zostałam pokonana. Nie da się wygrać
każdej walki i nie wstyd przegrać, gdy nieprzyjaciel ma liczebną przewagę.
Zamknęłam książeczkę z testem i postukiwałam w nią ołówkiem, wciąż siedząc
w półmroku, ledwie widząc ją w blasku oświetlenia awaryjnego.
Zaczęłam rysować na odwrocie książeczki myśliwiec w kształcie litery W i
nagle przyszła mi do głowy szalona myśl. SPŚ nie były od razu regularną formacją;
stworzyła je gromada marzycieli, którzy wpadli na ten zwariowany pomysł.
Naprawić urządzenia i zbudować statki w oparciu o plany, które przetrwały
awaryjne lądowanie na tej planecie.
Skonstruowali myśliwce.
Drzwi się otwarły, wpuszczając światło z korytarza. Usłyszałam stuk stawianego
na ziemi wiadra i dwie osoby narzekające na bałagan w sali balowej.
— Zaraz wyjdę — powiedziałam, kończąc rysować. Myśląc. Zastanawiając się.
Marząc.
— Dlaczego jeszcze tu siedzisz, dziecko? — spytał dozorca. — Nie chciałaś iść
na przyjęcie?
— Nie byłam w nastroju do świętowania.
— Źle ci poszedł test? — mruknął dozorca.
— Okazało się, że to nieistotne — odrzekłam. Spojrzałam na niego, lecz we
wpadającym z korytarza świetle był tylko czarną sylwetką w drzwiach. — Czy
kiedyś... — zaczęłam. — Miałeś kiedyś poczucie, że zmuszono cię, żebyś został
tym, kim jesteś?
— Nie. Może jednak sam się zmusiłem.
Westchnęłam. Matka pewnie zamartwia się o mnie. Wstałam i podeszłam do
ściany, pod którą instruktor położył mój plecak.
— Dlaczego tak bardzo tego chcesz? — spytał dozorca. Czy jego głos nie
wydawał mi się znajomy? — Latanie jest niebezpieczne. Wielu pilotów ginie.
— Prawie co drugi zostaje zestrzelony w ciągu pięciu pierwszych lat —
powiedziałam. — Jednak nie wszyscy giną. Niektórzy się katapultują. Inni zostają
zestrzeleni, ale przeżywają.
— Tak, wiem.
Zamarłam, a potem spojrzałam na niego. Nie mogłam dostrzec jego twarzy, ale
na jego piersi coś błyszczało. Odznaczenia? Odznaka pilota? Wytężyłam wzrok
i dostrzegłam kurtkę oraz spodnie pilota.
To nie był dozorca. Nadal słyszałam ich głosy; żartowali na korytarzu.
Wyprostowałam się. Mężczyzna powoli podszedł do mojego stolika i w świetle
lampek awaryjnych zobaczyłam, że jest stary, może po pięćdziesiątce, i z białymi
jak mleko wąsami. Idąc, wyraźnie utykał.
Wziął test, który wypełniłam, i przejrzał go.
— Zatem dlaczego? — spytał w końcu. — Dlaczego tak ci zależy? Te testy
nigdy nie zawierają najważniejszego pytania. Dlaczego chcesz być pilotem?
Aby się wykazać i oczyścić imię mojego ojca. Taka odpowiedź cisnęła mi się na
usta, zmagając się z nieco inną. Z czymś, co czasem mówił mój ojciec, a co tkwiło
głęboko w mojej podświadomości, często przyćmiewane przez myśli o zemście
i odkupieniu.
— Ponieważ widzi się niebo — szepnęłam.
Mężczyzna wydał z siebie nieartykułowany pomruk.
— Nazywamy się Śmiałymi — powiedział. — To najważniejsza cecha naszego
ludu; fakt, że nigdy się nie poddajemy. A mimo to Żelazna Dama zawsze jest taka
zdziwiona, gdy ktoś się jej przeciwstawia.
Potrząsnął głową, a potem odłożył test. Umieścił na nim coś.
Odwrócił się, żeby odejść.
— Zaczekaj — powiedziałam. — Kim jesteś?
Zatrzymał się w drzwiach i padające z korytarza światło wyraźnie ukazało jego
twarz, te wąsy i oczy, które wydawały się... stare.
— Znałem twojego ojca.
Chwileczkę. Przecież znałam ten głos.
— Kundel? — wymamrotałam. — To ty. Byłeś jego skrzydłowym!
— W innym życiu — odparł. — Siódma zero zero pojutrze, budynek F, sala C-
14. Pokaż tę odznakę, to cię wpuszczą.
Odznakę? Wróciłam do stolika i na wypełnionym przeze mnie teście znalazłam
odznakę kadeta.
Złapałam ją.
— Przecież Żelazna Dama powiedziała, że nigdy nie wpuści mnie do kokpitu.
— Ja to załatwię z Żelazną Damą. To moja szkoła i ja mam decydujące zdanie;
nawet ona nie może tego zmienić. Jest na to zbyt ważną osobą.
— Zbyt ważną? Żeby wydać rozkaz?
— Wojskowy protokół. Kiedy ktoś ma tak wysoką rangę, że dowodzi powietrzną
armadą, jest zbyt ważną osobą, żeby wtrącać się do pracy kwatermistrza.
Przekonasz się. Sądząc po tym teście, wiesz już dużo — ale jeszcze nie wszystko.
Na siedemnaste pytanie udzieliłaś złej odpowiedzi.
— Siedemnaste... — Pospiesznie przerzuciłam kartki. — Pytanie o postępowanie
w obliczu przytłaczającej przewagi wroga?
— Prawidłowa odpowiedź to wycofać się i czekać na posiłki.
— Wcale nie.
Zesztywniał, a ja natychmiast ugryzłam się w język. Chyba nie powinnam się
spierać z kimś, kto właśnie dał mi odznakę kadeta?
— Wpuszczę cię do nieba — powiedział — ale z innymi nie pójdzie ci łatwo. Ze
mną zresztą też. Nie licz na sprawiedliwe traktowanie.
— A coś takiego istnieje?
Uśmiechnął się.
— Śmierć jest sprawiedliwa. Wszystkich nas traktuje tak samo. Siódma zero
zero. Nie spóźnij się.
CZĘŚĆ DRUGA
7

D rzwi windy otworzyły się i ujrzałam miasto, które nie powinno istnieć.
Alta przede wszystkim była bazą wojskową, tak więc może określenie
„miasto” było trochę na wyrost. Jednak drzwi windy znajdowały się ponad
dwieście metrów od właściwej bazy. Wzdłuż prowadzącej do niej drogi stały
sklepy i domostwa. Była prawdziwym miastem, zamieszkanym przez upartych
farmerów, uprawiających pasy zieleni wokół.
Czekałam w kabinie windy, aż opuszczą ją inni pasażerowie. Oto stanęłam na
progu nowego życia, o jakim zawsze marzyłam. Odkryłam, że waham się, stojąc
tam z plecakiem pełnym ubrań i czując jeszcze na czole pożegnalny pocałunek
matki.
— Och, czyż nie jest to najpiękniejszy widok na świecie? — powiedział ktoś za
moimi plecami.
Zerknęłam przez ramię. Mówiąca to dziewczyna miała mniej więcej tyle lat co
ja. Była wyższa ode mnie, z brązową skórą i długimi kręconymi czarnymi włosami.
Widziałam ją wcześniej w windzie i zauważyłam jej odznakę kadeta. Mówiła
z lekkim akcentem, którego nie rozpoznawałam.
— Nadal sądzę, że to nie dzieje się naprawdę — powiedziała. — Myślisz, że
stroją sobie z nas okrutne żarty?
— A czy dzięki temu zyskaliby nad nami jakąś przewagę taktyczną? —
zapytałam.
Wzięła mnie pod rękę w zbyt poufały sposób.
— Poradzimy sobie z tym. Po prostu zrób głęboki wdech. Wyciągnij rękę. Złap
gwiazdę. Tak mówi Święta.
Nie miałam pojęcia, co myśleć o jej zachowaniu. Ludzie zwykle traktowali mnie
jak trędowatą; z pewnością nie brali mnie pod rękę. Byłam tak zaskoczona, że nie
opierałam się, gdy wychodząc z windy, pociągnęła mnie za sobą. Poszłyśmy
szerokim chodnikiem prowadzącym przez miasto do bazy.
Wolałabym iść z Rodgem, ale zeszłego wieczoru wezwano go, żeby zapytać
o coś związanego z egzaminem, i do tej pory nie zawiadomił mnie, o co chodziło.
Miejmy nadzieję, że nie miał jakichś kłopotów.
Dziewczyna i ja minęłyśmy fontannę. Prawdziwą fontannę, taką jak w bajkach.
Obie przystanęłyśmy, żeby się pogapić, i uwolniłam moją rękę z jej uścisku.
Miałam ochotę się obrazić, ale ona wydawała się taka szczera...
— Ta muzyka grana przez wodę — powiedziała. — Czy to nie najcudowniejszy
z dźwięków?
— Najcudowniejszym dźwiękiem są biadania moich wrogów, wykrzykujących
moje imię pod niebiosa ochrypłymi, agonalnymi głosami.
Dziewczyna spojrzała na mnie, przechylając głowę w bok.
— Niech cię gwiazdy mają w opiece.
— Przepraszam. To cytat z pewnej książki. — Wyciągnęłam do niej rękę. Lepiej
dobrze żyć z innymi kadetami. — Mój kryptonim to Spin.
— Kimmalyn — powiedziała, ściskając moją dłoń. — Hm, czy już powinniśmy
mieć przydomki?
— Uprzedzam wydarzenia. W którym pokoju masz się stawić?
— Hm... — Sięgnęła do kieszeni i wyjęła kartkę. — C-14? Poziom kadetów B.
— Tak samo jak ja.
— Przydomek... przydomek... — mruczała Kimmalyn. — Jaki powinnam
wybrać?
— Kilerka? — podsunęłam. — Smuga? Nie, to zbyt dwuznaczne. Masakra?
— Może jakieś łagodniejsze?
— Masz być wojowniczką. Potrzebne ci imię budzące strach.
— Nie wszystko jest związane z wojną!
— Hm, prawie wszystko, a szczególnie szkoła pilotów. — Zmarszczyłam brwi,
ponownie zwracając uwagę na jej akcent. — Skąd jesteś? Zgaduję, że nie
z Płomiennej.
— Urodziłam się i wychowałam w Jaskini Obfitości. — Nachyliła się do mnie.
— Tak ją nazywamy, chociaż nic tam nie rośnie.
— Obfitości — powtórzyłam. Ta jaskinia znajdowała się niedaleko Płomiennej
i też należała do Ligi Śmiałych. — To tam osiedliły się klany załogi „Antiocha”,
tak?
„Antioch” był jednym z niszczycieli dawnej floty, zanim musieliśmy się ukryć
na Detritusie.
— Yhm. Moja prababka była asystentką kwatermistrza. — Zmierzyła mnie
wzrokiem. — Mówisz, że twój nick to Spin? Nie powinnaś wybrać sobie czegoś
takiego jak Lament lub Pożeraczka Wrogów?
Wzruszyłam ramionami.
— Ojciec nazywał mnie Spin.
Słysząc to, uśmiechnęła się promiennie. Cholera, przyjęli tę dziewczynę, a mnie
nie chcieli? Co SPŚ próbowały stworzyć? Kółko panienek robiących na drutach?
Dotarłyśmy do bazy, kompleksu wysokich, poważnie wyglądających budynków
otoczonych murem. Tuż przy nim nie było farm, tylko prawdziwy sad.
Przystanęłam na chodniku i znów zaczęłam się gapić. Widziałam te drzewa
z daleka, ale z bliska wydawały się ogromne. Prawie trzy metry wysokości!
Dotychczas największą rośliną, jaką widziałam, był grzyb sięgający mi do pasa.
— Posadzili je zaraz po Bitwie o Altę — powiedziała Kimmalyn. — Ludzie
zgłaszający się do służby tutaj byli bardzo odważni, skoro narażali się na kontakt
z powietrzem i ataki Krelli.
Z podziwem spojrzała na niebo, a ja zastanawiałam się, czy widzi je po raz
pierwszy.
Podeszłyśmy do punktu kontrolnego w murze i pokazałam wartownikowi moją
odznakę, niemal spodziewając się szorstkiego przyjęcia — takiego, jakie zawsze
musiałam znosić ze strony Aluko, wchodząc do Płomiennej. Jednak znudzony
wartownik tylko odznaczył nasze nazwiska na liście i przepuścił nas machnięciem
ręki. Niezbyt uroczyste oficjalne przyjęcie w bazie Alta. Cóż, wkrótce będę tak
sławna, że wartownik przy drzwiach będzie salutował mi z daleka.
Znalazłszy się wewnątrz, ruszyłyśmy w kierunku budynków, dołączając do
grupki innych kadetów. Z tego, co wiedziałam, około dwudziestu pięciu
kandydatów zdało egzamin i zostało podzielonych na trzy grupy. Tylko najlepsi
z najlepszych mieli ukończyć szkołę pilotażu i pełnić służbę pilotów.
Kimmalyn i ja wkrótce doszłyśmy do sporego parterowego baraku w pobliżu
stanowisk startowych. Szkoła pilotażu. Ledwie powstrzymywałam chęć
podbiegnięcia do rzędu błyszczących myśliwców przygotowanych do lotu — jak
na jeden dzień dość się już dziś gapiłam.
W budynku znalazłyśmy szerokie korytarze. Większość z nich prowadziła do sal
wykładowych. Kimmalyn z piskiem pobiegła porozmawiać z innym kadetem,
którego najwyraźniej znała. Stanęłam pod oknem wychodzącym na zewnątrz
i patrzyłam w niebo, czekając na nią.
Odkryłam, że jestem zaniepokojona. Nie czekającym mnie szkoleniem, ale
całym tym miejscem. Jest zbyt wielkie i za dużo tu przestrzeni. Korytarze były
ponad metr szersze niż w większości budynków Płomiennej, a zabudowania bazy
stały obok siebie, a nie jedno na drugim. Niebo było nad nimi, zawsze obecne,
groźne. Nawet oddzielona od niego polem siłowym — równie niewidocznym jak
to, którego używały myśliwce — czułam się odsłonięta.
Będę musiała tu spać. Mieszkać, jeść, egzystować. Wszystko to na otwartej
przestrzeni. Chociaż lubiłam niebo, to nie oznaczało, że chciałam, by spoglądało na
mnie w każdej intymnej chwili.
Po prostu będę musiała sobie z tym radzić, pomyślałam. Wojowniczka nie może
sobie wybierać noclegu. Powinna dziękować gwiazdom, jeśli może wybrać pole
bitwy. To cytat z Podboju kosmosu Junmiego. Uwielbiałam opowieści Babki
o Junmim niemal tak bardzo, jak te o dawnych wikingach, nawet jeśli nie było
w nich tyle obcinania głów.
Kimmalyn wróciła i znalazłyśmy naszą salę. Zrobiłam głęboki wdech. Czas
zostać pilotem.
Pchnęłyśmy drzwi.
8

Ś rodek pomieszczenia zdominowały atrapy kokpitów, ustawione w krąg,


przodem do środka. Każde z tych masywnych urządzeń miało fotel, konsolę
kontrolną i fragment kadłuba — ale bez osłony. Gdyby nie to, wyglądałyby jak
wymontowane z prawdziwych gwiazdolotów.
Jednakże zamiast wydłużonego dzioba myśliwca, każda atrapa miała
przymocowaną z przodu dużą skrzynię, wysoką na mniej więcej metr i szeroką na
pół metra. Kimmalyn i ja najwyraźniej przyszłyśmy jako pierwsze z naszej grupy.
Spojrzałam na wiszący na ścianie zegar. Była 6.15. Po raz pierwszy w życiu byłam
nie tylko wcześnie, ale jako pierwsza.
No, właściwie druga, gdyż Kimmalyn wbiegła do pokoju przede mną, żeby
spojrzeć na atrapy kokpitów.
— Och, chyba jesteśmy pierwsze! Cóż, Święta zawsze mówiła: „Jeśli nie
możesz przyjść pierwsza, przynajmniej się nie spóźnij”.
Weszłam do pokoju, zdjęłam plecak i przyjrzałam się atrapom. Rozpoznałam ten
układ kokpitu — gwiazdolotu klasy Poco, podstawowego, lecz szybkiego modelu
myśliwca SPŚ. Drzwi się otworzyły i weszło dwoje następnych kadetów. Niski,
idący przodem chłopak miał niebieskie włosy i wyglądał na Yeongijczyka.
Ziemska załoga dawnego statku „Yeong-Gwang” w większości pochodziła z Chin
lub Korei.
Ciemnowłosy uśmiechnął się, spojrzawszy na pokój, i postawił swój plecak obok
mojego.
— Oo. Nasza klasa!
Podążająca za nim dziewczyna wmaszerowała do pokoju, jakby była jego
właścicielką. Była szczupła i wysportowana, z blond włosami związanymi
w kucyk. Na kombinezon miała narzuconą kurtkę mundurową SPŚ, rozpiętą, jakby
wyszła zabawić się w mieście.
Za tym dwojgiem wkrótce przybyła dziewczyna z tatuażem na dolnej szczęce.
Była Wicianką — z Jaskini Wici. Niewiele o nich wiedziałam, tylko tyle, że byli
potomkami marines z dawnej floty. Wicianie mieli swoje zwyczaje i tworzyli
zamkniętą społeczność, ale uważano ich za wspaniałych wojowników.
Uśmiechnęłam się do niej, ale ona natychmiast odwróciła wzrok i nie
odpowiedziała, gdy Kimmalyn uprzejmie się jej przedstawiła. Jak sobie chcesz,
pomyślałam.
Kimmalyn zapytała dwoje pozostałych o ich nazwiska i pochodzenie.
Niebieskowłosy chłopak miał na imię Bim i rzeczywiście był Yeongijczykiem.
Jego klan wywodził się z zespołu hodowli hydroponicznej na tym dawnym statku
i osiadł w pobliskiej jaskini, w której prowadził liczne podziemne farmy,
oświetlane i obsługiwane przez starożytne urządzenia. Nigdy nie jadłam
pochodzącej stamtąd żywności; była zarezerwowana dla tych, którzy mieli wielkie
zasługi lub osiągnięcia produkcyjne.
Wysportowana dziewczyna nazywała się Hudiya i była z Płomiennej. Nie
znałam jej, ale nasza jaskinia była duża i miała wielu mieszkańców. Gdy zbliżała
się pora rozpoczęcia zajęć, przyszła wysoka dziewczyna, która przedstawiła się
jako Freya. Dobre imię, zaczerpnięte z mitologii skandynawskiej, co aprobowałam.
I pasowało do niej. Chociaż chuda, była wysoka; miała co najmniej sto
osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i jasne, bardzo krótko obcięte włosy. Jej
buty były nowiuteńkie, wypucowane do połysku i ze złotymi zapięciami.
No cóż, zatem było nas sześcioro. Zapewne przyjdzie jeszcze co najmniej dwoje.
Jakieś dziesięć minut przed rozpoczęciem zajęć weszli razem trzej chłopcy.
Najwidoczniej byli przyjaciółmi, bo cicho rozmawiali i żartowali między sobą. Nie
rozpoznałam dwóch z nich, ale idący na przedzie — ten o brązowej skórze
i krótkich kręconych włosach — miał łatwą do zapamiętania gładką buzię
przystojniaka.
To ten z egzaminu, pomyślałam. Syn Pierwszego Obywatela, który został
przyjęty bez testu.
Wspaniale. Mieliśmy wśród nas bezużytecznego arystokratę, mieszkającego
w najgłębszych — i najbezpieczniejszych — z jaskiń Ligi. Znalazł się w szkole
pilotów nie dzięki swoim zdolnościom czy zamiłowaniu, ale ponieważ chciał nosić
odznakę kadeta i czuć się ważny. Sądząc po tym, jak zwracali się do niego dwaj
pozostali, natychmiast uznałam ich za jego popleczników. Założyłabym się o nie
wiem co, że wszyscy trzej dostali się bez egzaminu, zatem w naszej grupie kadetów
mieliśmy trzy osoby, które nie zasługiwały na to, żeby tu być.
Ten wysoki chłopak o niemowlęcej buzi wyszedł na środek kręgu. Jak ktoś może
mieć taką gębę proszącą się, by ją walnąć? Odkaszlnął, a potem mocno klasnął
w dłonie.
— Baczność, kadeci! Czy tak chcecie pokazać się naszemu instruktorowi?
Rozlaźli i rozgadani? Stanąć w szeregu!
Kimmalyn, niech ją gwiazdy mają w opiece, poderwała się i niedbale stanęła na
baczność. Jego dwaj poplecznicy stanęli po bokach, udając żołnierzy. Wszyscy
pozostali tylko spojrzeli na niego.
— Co ci daje prawo nam rozkazywać? — zapytała Hudiya, wysportowana
dziewczyna z mojej jaskini. Stała oparta o ścianę, z rękami założonymi na piersi.
— Chcę zrobić dobre wrażenie na instruktorze, kadecie — rzekł Palant. —
Pomyśl, jakie to będzie inspirujące, kiedy wejdzie i zobaczy nas stojących na
baczność.
— Inspirujące? — prychnęła Hudiya. — Wyglądalibyśmy jak banda głupków.
Palant zignorował ją, przyglądając się swojemu szeregowi złożonemu z trójki
kadetów. Potrząsnął głową na widok Kimmalyn, która przez pozycję na baczność
rozumiała stanie na palcach i salutowanie obiema rękami. Co było śmieszne.
— Wyglądasz śmiesznie — powiedział jej Palant.
Zrzedła jej mina. Oburzyło mnie to i miałam chęć stanąć w jej obronie.
Właściwie miał rację, ale nie powinien tego mówić.
— Kto uczył cię stać na baczność? — zapytał ją Palant. — Przyniesiesz nam
wstyd. Nie mogę na to pozwolić.
— Taak — powiedziałam. — Ukradłaby ci show, bo przynoszenie nam wstydu
to najwyraźniej twoja rola, Palancie.
Zmierzył mnie wzrokiem — najwyraźniej zauważając mój połatany
kombinezon. Należał do mojego ojca i musiałam go przerobić, żeby na mnie
pasował.
— Czy ja cię znam, kadecie? — zapytał. — Wyglądasz znajomo.
— Siedziałam w pierwszym rzędzie, rozwiązując test — odparłam — gdy ty
oddałeś go, nie odpowiadając na ani jedno pytanie. Może widziałeś mnie tam,
kiedy spojrzałeś na salę, żeby zobaczyć, jak wyglądają ludzie, którzy muszą sobie
zapracować na to, co dostają.
Zacisnął wargi. Wyglądało na to, że trafiłam w czuły punkt. Doskonale.
Pierwsza krew.
— Nie chciałem, by ktoś tracił czas — odrzekł — na sprawdzanie mojego testu,
skoro już i tak zaproponowano mi miejsce w szkole.
— Na które nie zasłużyłeś.
Zerknął na pozostałych kadetów, którzy obserwowali nas z zaciekawieniem, po
czym zniżył głos.
— Posłuchaj. Nie chcesz sprawiać kłopotów. Po prostu stań w szeregu i...
— Stań w szeregu? — warknęłam. — Wciąż próbujesz nam rozkazywać?
— To oczywiste, że będę waszym dowódcą. Możecie zacząć się przyzwyczajać
do wykonywania moich rozkazów.
Arogancki synalek.
— Tylko dlatego, że dzięki oszustwu udało ci się...
— Nie było żadnego oszustwa!
— Tylko dlatego, że kupiłeś sobie miejsce w szkole pilotów, nie oznacza, że
będziesz naszym dowódcą. Lepiej uważaj. Nie rób sobie ze mnie wroga.
— Bo co?
Cholera, irytowało mnie nawet to, że patrząc na niego, musiałam podnosić
głowę. Wskoczyłam na oparcie fotela, żeby uzyskać przewagę — co najwyraźniej
go zaskoczyło.
Przechylił głowę.
— Co...
— Zawsze atakuj, mając przewagę pozycyjną! — powiedziałam. — Kiedy
z tobą skończę, Palancie, zabiorę twoją zaśniedziałą i stopioną odznakę jako
trofeum, gdy twoja płonąca maszyna stanie się stosem pogrzebowym i miejscem
ostatniego spoczynku twoich zmasakrowanych zwłok!
W pokoju zrobiło się cicho.
— No dobrze... — rzekł Palant. — Cóż, to było obrazowe.
— Niech cię gwiazdy mają w opiece — dodała Kimmalyn. Hudiya pokazała mi
podniesiony kciuk i uśmiechnęła się, chociaż pozostali obecni najwidoczniej nie
wiedzieli, co o mnie myśleć.
I... może moja reakcja była zbyt gwałtowna. Przywykłam do awantur; życie
nauczyło mnie, że agresywne groźby skłaniają ludzi do wycofania się. Tylko czy
tutaj było mi to potrzebne?
W tym momencie uświadomiłam sobie coś niezwykłego. Nikt z obecnych tutaj
nie wie, kim jestem. Nie wychowali się w moim sąsiedztwie; nie chodzili ze mną
do szkoły. Może słyszeli o moim ojcu, ale nie odróżniali mnie od innych kadetów.
Tutaj nie byłam dziewczyną od szczurów ani córką tchórza.
Tu byłam wolna.
W tym momencie otworzyły się drzwi i nasz instruktor — Kundel — stanął
w progu, trzymając w jednej ręce kubek z parującą kawą, a w drugiej notatnik.
W jasnym świetle rozpoznałam w nim Pierwszego Obywatela ze zdjęć, choć włosy
miał bielsze, a wąsy dodawały mu lat.
My zapewne wyglądaliśmy jak istna menażeria. Ja nadal stałam na oparciu
fotela, górując nad Palantem. Parę pozostałych osób wciąż drwiąco się uśmiechało
po naszej wymianie zdań, a Kimmalyn znów próbowała salutować.
Kundel spojrzał na zegar, który właśnie pokazał siódmą zero zero.
— Mam nadzieję, że nie przerwałem wam zabawy.
— Hm... — mruknęłam.
Zeskoczyłam z fotela i usiłowałam się uśmiechnąć.
— To nie był żart! — warknął Kundel. — Ja nie żartuję! Stanąć w szeregu pod
ścianą, wszyscy!
Pospiesznie usłuchaliśmy. Gdy ustawiliśmy się w szeregu, Palant zasalutował
i stał tak na baczność.
Kundel zerknął na niego.
— Nie bądź głupi, synu. To nie są ćwiczenia musztry, a wy nie jesteście
rekrutami sił lądowych.
Palantowi zrzedła mina i opuścił rękę, a potem mimo to wyprężył się na
baczność.
— Hm, przepraszam, panie kapitanie.
Kundel przewrócił oczami.
— Jestem kapitan Cobb. Mój kryptonim to Kundel, ale będziecie mi mówić
Cobb — albo instruktorze, jeżeli musicie. — Przeszedł wzdłuż szeregu, wyraźnie
utykając i popijając kawę. — Zasady tego kursu są proste. Ja nauczam. Wy się
uczycie. Wszystko, co w tym przeszkadza, prawdopodobnie zabije kogoś z was. —
Przystanął w pobliżu mnie i Palanta. — To dotyczy również flirtowania.
Zacisnęłam zęby.
— Panie kapitanie! Ja nie...
— A także pyskowania mi! Jesteście w szkole pilotów, niech was gwiazdy mają
w opiece. Cztery miesiące szkolenia. Jeśli nie zostaniecie wywaleni ani zestrzeleni
i zdołacie dotrwać do końca, to zdacie. I tyle. Nie będzie żadnych egzaminów.
Żadnych ocen. Tylko wy w kokpicie, przekonujący mnie, że zasługujecie na to,
żeby w nim pozostać. Teraz jestem dla was jedyną liczącą się władzą.
Zamilkł, czekając na naszą reakcję. I całkiem rozsądnie, nikt z nas się nie
odezwał.
— Większość z was nie ukończy szkolenia — podjął. — Cztery miesiące może
nie wydawać się długim okresem, ale wam wyda się wiecznością. Niektórzy z was
załamią się pod wpływem stresu, a paru innych zabiją Krelle. Zwykle na dziesięciu
kadetów pilotem zostaje jeden, góra dwóch.
Przystanął przy końcu szeregu, gdzie Kimmalyn stała, przygryzając wargę.
— Jednak wasza banda... — dodał. — Będę zdziwiony, jeśli choć jednemu z was
się to uda. — Utykając, odszedł od nas, postawił kubek z kawą na stoliku na środku
pokoju, a potem sprawdził coś w swoim notatniku.
— Który z was to Jorgen Weight?
— Ja, instruktorze! — powiedział Palant, prężąc się jeszcze bardziej.
— Doskonale. Jesteś dowódcą eskadry.
Jęknęłam.
Cobb zerknął na mnie, ale nic nie powiedział.
— Jorgen, będziesz potrzebował dwóch zastępców. Do końca dnia chcę mieć ich
nazwiska.
— Mogę je podać już teraz, kapitanie — rzekł, wskazując swoich dwóch kumpli
— niskiego i wyższego. — Arturo i Nedd.
Cobb zanotował coś w swoim notatniku.
— Doskonale. A teraz wybierzcie sobie miejsca. Zaczniemy...
— Chwileczkę — powiedziałam. — Tak po prostu? W ten sposób wybiera pan
dowódcę eskadry? Nie sprawdzi pan najpierw, co umiemy?
— Wybierzcie sobie miejsca, kadeci — powtórzył Cobb, ignorując mnie.
— Ale... — zaczęłam.
— Oprócz kadet Spensy — powiedział — która zaczeka na mnie na korytarzu.
Ugryzłam się w język i wymaszerowałam na korytarz. Zapewne powinnam
ukryć swoją frustrację, ale... Naprawdę? Dlaczego wybrał Palanta? Tak po prostu?
Cobb wyszedł za mną, po czym spokojnie zamknął drzwi. Szykowałam się na
gniewną tyradę, ale on błyskawicznie odwrócił się i syknął:
— Chcesz wszystko zepsuć, Spensa?
Powstrzymałam odpowiedź, zaskoczona jego gniewnym wybuchem.
— Czy wiesz, jak musiałem nadstawić karku, żeby przyjąć cię do tej szkoły? —
ciągnął. — Argumentowałem, że siedziałaś na sali kilka godzin i doskonale
rozwiązałaś test. Pomimo to tylko dzięki zdobytym przez lata wpływom i reputacji
udało mi się to załatwić. A teraz od samego początku zaczynasz stroić fochy?
— Ja... Nie wie pan, co ten facet przed chwilą wyczyniał! Nadymał się,
twierdząc, że jest dowódcą naszej eskadry.
— Okazuje się, że miał rację!
— Przecież...
— Przecież co? — zapytał Cobb.
Powstrzymałam cisnące się na usta słowa i nie odpowiedziałam.
Zaczerpnął tchu.
— Dobrze. Przynajmniej potrafisz czasem zapanować nad sobą. — Potarł czoło
kciukiem i palcem wskazującym. — Jesteś jak twój ojciec. Często miałem ochotę
go udusić. Niestety, nie jesteś nim i musisz żyć z tym, co zrobił. Musisz panować
nad sobą, Spensa. Gdyby ktoś uznał, że cię faworyzuję, nazwano by to
niedopuszczalną protekcją i błyskawicznie zabrano by cię z mojej klasy.
— A więc nie może mnie pan faworyzować? — zapytałam. — Ale wszyscy
mogą faworyzować syna arystokratów, który nawet nie musiał zdawać egzaminu?
Cobb westchnął.
— Przepraszam — powiedziałam.
— Nie, sam się o to prosiłem — odparł. — Czy wiesz, kim jest ten chłopak?
— Synem Pierwszego Obywatela?
— Synem Jeshui Weight, bohaterki Bitwy o Altę. Przez siedem lat latała w SPŚ
i ma ponad sto potwierdzonych zestrzeleń. Jej mężem jest Algernon Weight, poseł
Zgromadzenia Narodowego i dyrektor naszej największej firmy transportowej.
Oboje należą do najbardziej zasłużonych osób w najniżej położonych jaskiniach
— Tak więc ich syn i jego kumple mają nami dowodzić ze względu na to, czego
dokonali ich rodzice?
— Rodzina Jorgena ma trzy prywatne myśliwce, a on szkolił się na nich, od
kiedy ukończył czternaście lat. Ma ponad tysiąc godzin spędzonych w kokpicie. Ile
ty masz?
Zaczerwieniłam się.
— Jego „kumple” — dodał Cobb — to Nedd Strong, który ma teraz dwóch braci
w SPŚ, oraz Arturo Mendez, syn pilota transportowców, który ma za sobą
szesnaście lat służby w SPŚ. Arturo lata z ojcem jako jego drugi pilot i ma
zatwierdzonych dwieście wylatanych godzin. I znów zapytam, ile ty masz?
— Ja... — Nabrałam tchu. — Przepraszam, że zakwestionowałam pańską
decyzję, panie kapitanie. Mam teraz robić pompki, czyścić toaletę szczoteczką do
zębów czy coś takiego?
— Już mówiłem, że to nie jest szkolenie piechoty. Tu za karę nie wykonuje się
jakichś głupich zadań. — Cobb pchnięciem otworzył drzwi sali. — Posuniesz się
za daleko, to kara będzie jedna: nie będziesz latać.
9

N ie będziesz latać.
Nigdy nie słyszałam bardziej druzgocących słów. Kiedy wróciliśmy do
klasy, Cobb wskazał mi wolny fotel pod ścianą. Nie w kokpicie.
Opadłam na fotel i usadowiłam się wygodnie, czując się pokonana.
— Te urządzenia — powiedział Cobb, stukając palcami w jedno z pudeł
przymocowanych z przodu kokpitów — to projektory holograficzne. Stare modele
z czasów, gdy mieliśmy flotę. Kiedy te urządzenia są włączone, macie złudzenie,
że znajdujecie się w kokpicie myśliwca; pozwalają nam szkolić pilotów, nie
ryzykując utraty prawdziwych maszyn. Jednak ta symulacja nie jest doskonała.
Płynnie tworzy obraz, ale nie potrafi wytwarzać przeciążeń. Będziecie musieli
ćwiczyć na wirówce, żeby do nich przywyknąć. Zgodnie z tradycją SPŚ, każdy
z was wybiera sobie kryptonim. Sugeruję, żebyście dobrze przemyśleli ten wybór,
ponieważ będziecie je nosili do końca życia. I tak będą was nazywali najważniejsi
dla was ludzie — wasi partnerzy.
Palant podniósł rękę.
— Nie podawaj mi go teraz, kadecie — powiedział Cobb. — Wystarczy, jeśli
wybierzesz go w ciągu pięciu dni. Teraz chcę, żebyście...
Drzwi sali otworzyły się z trzaskiem. Zerwałam się na równe nogi, ale to nie był
atak ani alarm bojowy.
To był Rig. I miał odznakę kadeta.
— Zastanawiałem się, czy się zjawisz — rzucił Cobb, podnosząc leżące na
biurku papiery. — Rodge McCaffrey? Uważasz, że to dobry pomysł spóźniać się
na pierwsze zajęcia w szkole pilotów? Kiedy zaatakują Krelle, też się spóźnisz?
Rig chwytał oddech i kręcił głową, blady jak biała flaga. Ale... był kadetem.
Zaniepokoiłam się, gdy wczoraj wieczorem wezwano go na rozmowę o teście, ale
wyglądało na to, że się dostał! Chciałam krzyczeć z radości.
Jednak Rig w żadnym razie nie spóźniłby się bez ważnego powodu. Ten chłopak
miał zaplanowane przerwy na kichanie, kiedy był przeziębiony. Otworzyłam usta,
ale zamknęłam je, gdy Cobb spojrzał na mnie.
— Panie kapitanie — wykrztusił w końcu Rig, złapawszy oddech. — Winda.
Zepsuta.
Cobb przeszedł przez salę i wcisnął guzik interkomu.
— Jax — powiedział — zechcesz sprawdzić, czy mieliśmy dziś jakąś awarię
windy?
— Nie muszę sprawdzać, kapitanie — odparł głos z głośnika nad przyciskiem.
— Winda 103-D stała zepsuta przez dwie godziny z uwięzionymi w niej ludźmi.
Od kilku miesięcy mamy z nią kłopoty.
Cobb zwolnił przycisk i spojrzał na Riga.
— Mówią, że uzyskałeś najwięcej punktów na egzaminie, kadecie.
— Tak mi powiedziano, panie kapitanie. Wezwano mnie, a admirał wręczyła mi
nagrodę i dyplom. Przepraszam za spóźnienie. Nie chciałem tego, szczególnie
pierwszego dnia. Umierałem z niepo...
— Taak, wystarczy — przerwał Cobb, wskazując mu jeden z foteli. — Nie
nadużywaj mojej dobrej woli, synu.
Rig ochoczo zajął miejsce, ale potem zauważył mnie pod ścianą i pokazał mi
podniesiony kciuk. Udało nam się. Dostaliśmy się oboje, a Rig z najlepszym
wynikiem, co było wspaniałe — tak więc przynajmniej w jego przypadku egzamin
był uczciwy.
Cobb podszedł do fotela Palanta i pstryknął włącznikiem umieszczonym na boku
skrzynki. Woal światła otoczył atrapę kokpitu — bezgłośny i migoczący, jak bańka
świetlna. Tkwiący wewnątrz niej Palant cicho — ale wyraźnie — polecił się opiece
Gwiazdy Północy. Siedząc na fotelu, wyciągnęłam szyję.
— Możecie być zdezorientowani — rzekł Cobb, podchodząc i włączając
maszynę Arturo, a następnie Nedda. — Chociaż nie może się równać
z prawdziwym lataniem, to całkiem niezły substytut.
Czekałam spięta, gdy obchodził krąg, włączając jedną maszynę po drugiej.
Każdy kadet wydawał jakiś odgłos zachwytu — cichy jęk lub okrzyk. Z łamiącym
się sercem patrzyłam, jak Cobb odwraca się plecami do ostatniej atrapy i odchodzi
na środek pomieszczenia.
Nagle, jakby przypomniawszy sobie o czymś, spojrzał przez ramię na mnie.
O mało nie padłam z niepokoju.
W końcu wskazał mi wolny kokpit. Wyskoczyłam z fotela i wgramoliłam się do
atrapy, zanim włączył skrzynkę. Wokół mnie rozbłysło światło i nagle siedziałam
w kokpicie myśliwca klasy Poco, czekającego na polu startowym przed
budynkiem. Złudzenie było tak niewiarygodnie realistyczne, że westchnęłam,
a potem wystawiłam rękę z kabiny, żeby się upewnić. Kiedy wetknęłam weń rękę,
hologram w tym miejscu zafalował i rozpadł się na drobinki światła — jak
wirujący w powietrzu pył.
Wyjęłam z niego dłoń, po czym obejrzałam przyrządy: dźwignię przepustnicy,
deskę rozdzielczą z mnóstwem przycisków oraz trackball przy mojej prawej ręce.
Ten ostatni był kulą, którą mogłam objąć dłonią, z zagłębieniami na palce
i przyciskami przy ich końcach.
Za holograficzną osłoną kabiny widziałam pozostałe „jednostki”, stojące rzędem
przed wiernie przedstawioną Bazą Alta. Mogłam nawet spojrzeć w górę i zobaczyć
niebo, a na nim ledwie widoczne zarysy pasa śmieci... wszystko.
Wąsata twarz Cobba wyłoniła się z nieba — niczym oblicze któregoś ze
Świętych — gdy nachylił się przez hologram, żeby zadać mi pytanie.
— Podoba ci się, kadecie?
— Tak, panie kapitanie. Bardzo.
— To dobrze. Nie strać tego.
Spojrzałam mu w oczy i skinęłam głową.
Wycofał się.
— No dobrze, kadeci — powiedział. Jego głos zdawał się dochodzić zewsząd, co
było niesamowite. — Nie traćmy czasu. Każdego dnia, gdy wy się szkolicie,
dobrzy piloci giną w walce, nie mając waszego wsparcia. Załóżcie hełmy, które są
pod waszymi nogami.
Zrobiłam to i głos Cobba teraz płynął ze słuchawek w hełmie.
— Poćwiczmy start — rzucił. — To powinno...
— Panie kapitanie! — przerwał mu Palant. — Mogę im pokazać.
Przewróciłam oczami.
— W porządku, dowódco eskadry — oznajmił Cobb. — Chętnie pozwolę komuś
wykonać za mnie tę harówkę. Zobaczymy, jak poprowadzisz ich w niebo.
— Tak jest! — rozochocił się Palant. — Załoga, wasze myśliwce nie muszą
używać silnika do zwiększania lub obniżania pułapu. Do tego służy pierścień
unoszący. To urządzenie w kształcie pętli pod każdym gwiazdolotem. Włącza się
go przyciskiem, który jest... hm... na górze konsoli; to ten czerwony guzik. Nigdy
nie wyłączajcie go w czasie lotu, inaczej spadniecie jak kawał kosmicznego złomu.
Jedną z maszyn w rzędzie nagle podświetlił od dołu blask włączonego
pierścienia unoszącego.
— Używajcie kuli sterującej do skręcania w prawo i w lewo — ciągnął Palant —
oraz krótkich manewrów. Aby szybko się wznieść, złapcie tę dźwigienkę obok
rączki przepustnicy i pchnijcie ją do przodu.
Gwiazdolot Palanta uniósł się pionowo w niebo. Jego maszyna, tak jak nasze,
była klasy Poco. Te myśliwce przypominały ołówki ze skrzydłami, ale były
szybkie. A ja siedziałam w kabinie jednego z nich. Wprawdzie była to symulacja
lotu, ale zawsze.
Wcisnęłam czerwony guzik i cała tablica kontrolna rozjarzyła się. Z uśmiechem
chwyciłam prawą ręką kulę sterowania, a lewą dźwignię kontroli wysokości.
Moja maszyna wykonała gwałtowny skok w tył i uderzyła w stojący za nami
budynek.
I nie była jedyną. Nasze maszyny miały o wiele czulsze stery, niż się
spodziewaliśmy. Rig jakimś cudem obrócił swoim podwoziem do góry; Kimmalyn
pomknęła w niebo, a potem wrzasnęła, przerażona tym gwałtownym manewrem
i zbyt energicznie obniżyła wysokość, rozpłaszczając maszynę na polu startowym.
— Tylko dźwignia wysokości — powiedział Palant. — Na razie nie dotykajcie
kuli sterowania, kadeci!
Cobb gdzieś cicho chichotał.
— Panie kapitanie! — rzekł Palant. — Ja... ee... To... — Urwał. — Hm...
Cieszyłam się, że nikt nie widzi, jak mocno się zaczerwieniłam. Sądząc po
poprzewracanych stołach i rozsypanej żywności, wleciałam moją maszyną do
holograficznej wersji szkolnej stołówki. Miałam wrażenie, że powinno mną
zatelepać, lecz choć mój fotel lekko wibrował, nie była to wierna symulacja
wstrząsów w czasie lotu.
— Gratulacje, kadeci — odezwał się Cobb. — Jestem pewny, że połowa z was
już nie żyje. Jakieś przemyślenia, dowódco eskadry?
— Nie spodziewałem się, że są aż tak beznadziejni, panie kapitanie.
— Nie jesteśmy beznadziejni — warknęłam. — Tylko... entuzjastyczni.
— I może trochę stropieni — dodała Kimmalyn.
— Mów za siebie — powiedział dziewczęcy głos w moich słuchawkach. Jak ona
miała na imię? Hudiya, ta dziewczyna z kucykiem i w luźnej kurtce. Śmiała się. —
Och, mój brzuch. Myślałam, że zwymiotuję. Mogę to powtórzyć?
— Powtórzyć? — zdziwiła się Kimmalyn.
— To było niesamowite!
— Przecież powiedziałaś, że o mało nie zwymiotowałaś.
— W pozytywnym sensie.
— Jak można zwymiotować w pozytywnym sensie?
— Uwaga! — warknął Cobb. Holograficzny obraz stracił ostrość i nagle
wszystkie nasze maszyny znów stały w równym rzędzie, nieuszkodzone. Cobb
najwidoczniej wcisnął reset. — Jak wielu nowych pilotów jesteście zaskoczeni
tym, jak czułe są stery waszych maszyn. Za pomocą pierścienia unoszącego
i silnika możecie wykonywać precyzyjne manewry — szczególnie, kiedy będzie
ćwiczyć używanie promieni laserowych. Jednak taka zwrotność ma swoją cenę.
Pilotując myśliwiec, naprawdę bardzo łatwo można się zabić. Dlatego dzisiaj
będziecie ćwiczyć trzy rzeczy. Wznoszenie. Opadanie. I jak się nie zabić, robiąc
jedno i drugie. Zrozumiano?
— Tak jest! — odpowiedzieliśmy chórem.
— Ponadto nauczycie się posługiwać radiem. Służą do tego niebieskie przyciski
po lewej stronie deski rozdzielczej. Musicie wiedzieć, jak utrzymywać łączność
z całą eskadrą albo tylko ze swoim partnerem. Role innych przycisków omówimy
później. Teraz nie chcę was rozpraszać. Tylko gwiazdy wiedzą, czy moglibyście
zrobić coś gorszego od tego, co wyczynialiście przed chwilą, ale nie zamierzam
dawać wam po temu okazji!
— Tak jest! — krzyknęliśmy.
Tak więc przez następne trzy godziny startowaliśmy i lądowaliśmy.
Było to bardzo irytujące, ponieważ czułam, że powinnam móc robić znacznie
więcej. Tak pilnie się uczyłam i powtarzałam w myślach wszystkie czynności.
Uważałam, że je opanowałam.
Niestety, nie. Dowodził tego mój fatalny pierwszy start. Irytowała mnie moja
nieudolność.
Tylko ćwicząc, mogłam ją przezwyciężyć, tak więc zaczęłam wykonywać te
manewry. Wznoszenie i opadanie. Wznoszenie i opadanie. Raz za razem. Robiłam
to z zaciśniętymi zębami i silnym postanowieniem, że nie rozbiję się ponownie.
W końcu wszyscy zdołaliśmy po pięć razy wystartować i wylądować, nie
rozbijając się. Kiedy Cobb znów posłał nas w górę, wyrównałam i zatrzymałam
maszynę na wskazywanych przez wysokościomierz pięciuset metrach.
Odetchnęłam, wygodnie wyciągając się na fotelu, gdy dołączali do mnie pozostali
kadeci.
Palant przemknął obok i wykonał beczkę, zajmując miejsce w szyku. Pozer.
— W porządku, dowódco eskadry — rzekł Cobb. — Połącz się z eskadrą
i odbierz sygnał gotowości od każdego jej członka. Będziesz to robił przed każdym
zadaniem, sprawdzając, czy nikt nie ma kłopotów z maszyną lub ze zdrowiem.
Piloci, jeśli spodziewacie się jakichś kłopotów, meldujcie o tym waszemu dowódcy
eskadry. Jeśli polecicie walczyć, wiedząc, że wasz statek nie jest w pełni sprawny,
będziecie odpowiedzialni za ewentualne szkody.
— Panie kapitanie — zapytał przez radio Bim. — Czy to prawda, że jeśli
podczas szkolenia rozbijemy prawdziwy statek, to nie ukończymy szkoły?
— Zazwyczaj — odparł Cobb — jeśli kadet rozbija swoją maszynę, świadczy to
o jakimś zaniedbaniu, co dowodzi, że nie należy mu powierzać takiego sprzętu.
— A jeśli się katapultujemy? — dociekał Bim. — Słyszałem, że kadeci biorą
udział w prawdziwych starciach. Jeśli ktoś zostanie zestrzelony i katapultuje się,
czy to oznacza skreślenie? Z listy pilotów?
Cobb przez chwilę milczał.
— To nie jest regułą — rzekł.
— Tylko tradycją, tak? — spytał Bim. — Kadet, który się katapultuje i opuszcza
swoją maszynę, nie może potem latać.
— To dlatego, że chcą wyłowić tchórzy — powiedziała Hudiya. — Żeby
wyrzucić tych kadetów, którzy zbyt ochoczo się katapultują.
Poczułam przypływ adrenaliny, jak zawsze, gdy ktoś wypowiedział słowo
„tchórz”. Tym razem jednak nie było skierowane do mnie i nigdy nie będzie. Ja
nigdy się nie katapultuję.
— Prawdziwi piloci — rzekł jeden z kumpli Palanta — najlepsi z najlepszych?
Tacy potrafią wylądować nawet uszkodzonym przez wroga statkiem. Pierścienie
unoszące są tak cenne, że piloci muszą je chronić, ponieważ pilot jest wart mniej
niż...
— Wystarczy, Arturo — uciął Cobb. — Rozpuszczasz głupie plotki. Cenni są
zarówno piloci, jak i myśliwce. Wy, kadeci, macie nie zwracać uwagi na gadki
o konieczności lądowania uszkodzoną maszyną, jakie możecie usłyszeć od kadetów
z innych klas. Rozumiecie? Jeśli nieprzyjaciel uszkodzi waszą maszynę, macie się
katapultować. Nie dbajcie o konsekwencje, tylko o swoje życie. Takie zdarzenie
nie wpłynie na karierę dobrego pilota, bez względu na tradycję.
Zmarszczyłam brwi. Słyszałam co innego. Pilotom, którzy zostali zestrzeleni,
dawano drugą szansę. Ale kadetom? Po co dawać dyplom komuś, kto dał się
zestrzelić, skoro potrzebni są tylko najlepsi?
— Przysięgam, że ta głupia duma — narzekał Cobb — zabiła więcej pilotów niż
Krelle. Dowódco eskadry, czy nie miałeś sprawdzić obecności?
— Och, racja! — rzekł Jorgen. — Eskadra kadetów B! Czas...
— Eskadra kadetów B? — powtórzył Cobb. — Wymyśl jakąś lepszą nazwę,
dowódco eskadry.
— Hm. Tak, panie kapitanie. Cóż...
— Eskadra Do Gwiazd — podpowiedziałam.
— Eskadra Do Gwiazd — powtórzył Palant, podchwytując nazwę. — Zgłosić
obecność i potwierdzić gotowość w celu identyfikacji poszczególnych maszyn!
— Do Gwiazd dwa — zgłosił się wyższy z jego dwóch kumpli. — Kryptonim
Nerd. Potwierdzam.
— Do Gwiazd trzy — powiedziała Hudiya. — Kryptonim Rzutka. Potwierdzam.
— Poważnie? — spytał Palant. — Rzutka?
— Łatwo zapamiętać, no nie? — spytała.
Westchnął.
— Do Gwiazd cztery — zgłosił się Rig. — Kryptonim Rig. O, ale to fajnie
brzmi. I... hm... potwierdzam.
— Do Gwiazd pięć — rzekł Arturo, niższy kumpel. — Kryptonim Amphisbaena.
— Amphi co? — zapytała Rzutka.
— To dwugłowy smok — wyjaśnił Arturo. — Nadzwyczaj przerażający
mitologiczny smok. Potwierdzam.
— Do Gwiazd sześć — powiedziała Kimmalyn. — Aa... kryptonim. Muszę jakiś
mieć, tak?
— Święta — zaproponowałam.
— Na gwiazdy, nie! — zaprotestowała.
— Możesz wybrać sobie jakiś później — oznajmił Cobb. — Na razie używaj
imienia.
— Nie, nie — zaprotestowała. — Po prostu mówcie na mnie Szybka. Nie traćmy
czasu. Święta zawsze mówiła: „Zrób dziś, co masz zrobić jutro”.
— W jaki sposób zrobienie czegoś teraz ma oszczędzić czas? — spytał Arturo.
— Teoretycznie każde zadanie zajmie tyle samo czasu teraz co później.
— Zamykam temat, Amphi — uciął Palant. — Do Gwiazd siedem?
— Do Gwiazd siedem — powiedział z wyraźnym akcentem głos, którego chyba
jeszcze nie słyszałam. — Kryptonim Jutrzenka. Potwierdzam.
Chwila. Kto to? Łamałam sobie głowę. Ach, to ta Wicianka z tatuażem na dolnej
szczęce. Ta, która mnie olała.
— Do Gwiazd osiem — rzucił Bim. — Bim. To moje imię, nie kryptonim. Ten
podam panu później. Nie chcę tego spieprzyć. No i potwierdzam.
— Do Gwiazd dziewięć — powiedziała Freya, ta wysoka blondynka. —
Kryptonim FM. Potwierdzam.
Za pierwszym razem sprawnie poderwała swoją maszynę, jako jedyna poza
Palantem i jego kumplami. Widząc jej drogie ciuchy i złote sprzączki butów,
pomyślałam, że ona też pewnie jest z dolnych jaskiń. Jej rodzina najwyraźniej
miała spore zasługi, skoro mogła sobie pozwolić na takie zachcianki.
— Do Gwiazd dziesięć — powiedziałam. — Kryptonim Spin. Potwierdzam.
— Jaki nieciekawy kod — rzekł Palant. — Ja będę Jagerem. Co oznacza
myśliwego w jednym z dawnych...
— Nie możesz być Jagerem — przerwał mu Cobb. — Już mamy Jagera.
W eskadrze Koszmar. Ukończył kurs dwa miesiące temu.
— Och — jęknął Palant. — Ja... hm. Nie wiedziałem.
— Może wybierz nick Palant? — zaproponowałam. — Tak nazywam cię
w myślach. Możemy cię tak nazywać.
— Nie, nie możecie.
Usłyszałam chór drwiących prychnięć — w tym niemal na pewno jedno z ust
Nedda „Nerda” Stronga, tego wyższego z dwóch kumpli Palanta.
— W porządku — rzekł Cobb, ignorując nas. — Skoro mamy to już za sobą,
może porozmawiajmy o tym, jak możecie dokądś dotrzeć.
Ochoczo kiwnęłam głową, chociaż wiedziałam, że nikt tego nie zobaczy.
— Bardzo delikatnie ujmijcie dźwignię przepustnicy — rozkazał Cobb. —
Powoli przesuńcie ją do przodu, aż na wyświetlaczu zobaczycie zero przecinek
jeden.
Zrobiłam to, nieśmiało, obawiając się powtórki poprzedniej kompromitacji, po
czym odetchnęłam z ulgą, gdy moja maszyna powoli ruszyła naprzód.
— Dobrze — powiedział Cobb. — Macie teraz prędkość zero jeden Mag. Czyli
jedną dziesiątą Mag będącą normalną prędkością bojową. Numery parzyste zniżą
się na trzysta stóp. Pewnie jesteście przyzwyczajeni do określania odległości
w metrach, ale z jakiegoś niewiadomego powodu tradycja nakazuje podawać
wysokość w stopach i przywykniecie do tego. Nieparzyste numery wzniosą się
o trzysta stóp. W ten sposób będziecie mieli trochę miejsca na bardzo nieznaczne
skręty w prawo i w lewo podczas lotu.
Zrobiłam to, co kazał, opuszczając maszynę i wyrównując. Spróbowałam skrętu
w prawo i w lewo. To było naturalne. Jakbym miała to we krwi. Jakbym...
Zawył sygnał alarmowy. Drgnęłam, przestraszona, i pospiesznie sprawdziłam
deskę rozdzielczą w obawie, że zrobiłam coś nie tak. W końcu mój mózg pojął, że
ten dźwięk nie dobywa się z mojego symulatora ani nawet z tej sali. Dobiegał
spoza budynku.
To ostrzeżenie przed atakiem, pomyślałam, zdejmując hełm, żeby lepiej słyszeć.
W bazie Alta sygnał alarmowy był inny niż w jaskiniach. Bardziej ponaglający.
Wystawiłam głowę nad baldachim hologramu i zobaczyłam, że kilkoro innych
zrobiło to samo. Cobb podszedł do okna naszej sali i spoglądał w niebo.
Dostrzegłam kilka ledwie widocznych kawałków spadającego złomu, płonących
w atmosferze. Atak Krelli.
Głośnik na ścianie zatrzeszczał.
— Cobb — rozległ się głos Żelaznej Damy. — Uniosłeś już z ziemi tych
zielonych kadetów?
Cobb podszedł do panelu na ścianie i nacisnął guzik.
— Z trudem. Wciąż jestem pewny, że któryś z nich zdoła spowodować
autodestrukcję swojej maszyny, chociaż myśliwiec Poco nie ma takiej funkcji.
— Świetnie. Niech wzbiją się wyżej i sformują szyk nad Altą.
Cobb zerknął na nas, po czym znów wcisnął guzik.
— Proszę potwierdzić, pani admirał. Chce pani, by nowi kadeci byli w powietrzu
podczas ataku?
— Poślij ich, Cobb. To zmasowany atak. Eskadra Koszmar jest w mieście na
przepustce i nie zdążę ich ściągnąć. Bez odbioru.
Cobb zawahał się, po czy rzucił rozkaz.
— Słyszeliście, co powiedziała admirał! Eskadra Do Gwiazd, na pole startowe.
Już!
10

N a pole startowe?
Już?
Po jednym dniu szkolenia?
Cobb uderzył dłonią w przycisk na biurku, wyłączając nasze projektory
holograficzne. Mimo woli zadałam sobie pytanie, czy nie jest to jakiś dziwny test
lub inicjacja, ale widok jego bladej twarzy mówił co innego. Nie podobało mu się
to.
Co, na gwiazdy, myślała sobie admirał? Chyba... chyba nie doprowadzi do
zagłady całej mojej eskadry z zemsty za to, że Cobb przyjął mnie do SPŚ? Prawda?
Pospiesznie opuściliśmy salę ćwiczeń.
— Rig — zwróciłam się do przyjaciela, gdy biegliśmy korytarzem, słysząc
wyjące w oddali syreny. — Możesz w to uwierzyć? W to wszystko?
— Nie. Wciąż nie wierzę, że tu jestem, Spin. Kiedy mnie wezwali i powiedzieli,
jaki uzyskałem wynik, pomyślałem, że chcą mnie oskarżyć, że oszukiwałem!
Potem admirał wręczyła mi nagrodę i zrobili mi kilka zdjęć. To było niemal równie
niewiarygodne jak to, że Cobb cię przyjął, po tym jak...
— Nieważne — ucięłam pospiesznie. Nie chciałam, by ktoś nas podsłuchał
i dowiedział się o niezwykłych okolicznościach mojego przyjęcia na kurs.
Zerknęłam w bok i zobaczyłam biegnącego kilka kroków od nas Palanta.
Zmrużył oczy, patrząc na mnie. Wspaniale.
Wybiegliśmy z budynku i zatrzymaliśmy się na schodach w chwili, gdy eskadra
gwiazdolotów klasy Fresa wzbiła się w niebo. Jedna z dyżurujących eskadr; zwykle
było ich kilka oraz jedna czy dwie w odwodzie.
Dlaczego więc byliśmy potrzebni? Nie rozumiałam tego.
Cobb wyłonił się z budynku i wskazał nam rząd dziesięciu myśliwców klasy
Poco stojących na pobliskim polu startowym. Personel naziemny przystawiał do
nich drabinki.
— Biegiem do maszyn! — krzyknął Palant. — Każdy pamięta swój numer?
Kimmalyn stanęła jak wryta.
— Ty masz sześć, Chybka — przypomniał jej Cobb.
— Hm, właściwie to Szybka...
— Ruszać się, głupki! Macie zadanie!
Spojrzał w niebo. Maszyny, które wystartowały wcześniej, z głośnym hukiem
przebijały barierę dźwięku. Chociaż odleciały daleko, szyby w oknach zabrzęczały.
Podbiegłam do mojej maszyny, wspięłam się po drabince do kokpitu
i zastygłam. Mój myśliwiec.
Członek personelu naziemnego wspiął się po drabince za mną.
— Wchodzisz? — zapytał.
Zaczerwieniłam się i wskoczyłam do kokpitu.
Podał mi hełm i nachylił się do mnie.
— Ta maszyna właśnie wróciła po remoncie. Będziesz nią latać na misję, ale nie
jest tylko twoja. Będziesz ją dzieliła z kadetem z innej eskadry, do czasu aż część
z was odpadnie.
Założyłam hełm i pokazałam mu podniesiony kciuk. Zszedł i odciągnął drabinkę.
Kopuła kokpitu zamknęła się i uszczelniła. Siedziałam w milczeniu, łapiąc oddech,
a następnie wyciągnęłam rękę i wcisnęłam guzik uruchamiający pierścień
unoszący. Deska rozdzielcza rozjarzyła się, usłyszałam szum i poczułam wibracje.
Tego nie było w symulatorze.
Zerknęłam w bok — na stołówkę, do której wleciałam niecałe cztery godziny
temu.
Nie bój się. Dopiero co zrobiłaś to sto razy, Spensa.
Jednak mimo woli myślałam o tym, o czym rozmawialiśmy wcześniej. O tym, że
kadeci, którzy się rozbili lub katapultowali — zgodnie z tradycją nie mogli
ukończyć kursu...
Chwyciłam dźwignię kontroli wysokości i czekałam na rozkazy. Znów się
zaczerwieniłam i wcisnęłam niebieski guzik włączający radio.
— ...może ktoś do niej pomacha? — usłyszałam w słuchawkach głos Arturo. —
FM, czy...
— Spin się zgłasza — powiedziałam. — Przepraszam.
— W porządku, eskadra — rzucił Palant. — Startujemy, gładko i równo, jak
ćwiczyliśmy. Wznieście się na tysiąc pięćset stóp i zostańcie na tym pułapie.
Ścisnęłam dźwignie sterów i odkryłam, że serce łomocze mi w piersi. Po raz
pierwszy wzbiję się w niebo.
Ruszaj.
Pionowo uniosłam mojego Poco. I to było cudowne. Ten pęd, lekkie
przeciążenie, widok malejącej pode mną bazy... I otwarte niebo, tak zapraszające...
Wyrównałam, gdy wysokościomierz pokazał tysiąc pięćset stóp. Pozostali
ustawili się w linii obok mnie. Pod każdą maszyną jarzył się niebieski pierścień
unoszący. W oddali dostrzegłam świetlne błyski toczącej się bitwy.
— Szyk bojowy — rozkazał Palant.
Całą dziewiątką potwierdziliśmy i zapadła cisza.
— I co teraz? — zapytałam.
— Próbuję pytać o rozkazy. Nie wiem, na jakim paśmie...
— Jestem — odezwał się przez radio Cobb. — Całkiem nieźle, kadeci. To
prawie idealnie równy szyk. Gdyby nie ty, Chybka.
— Szybka, instruktorze — sprostowała Kimmalyn. Istotnie, jej maszyna
znajdowała się jakieś pięćdziesiąt stóp wyżej niż pozostałe. — I zamierzam tu
zostać, ciesząc się, że na nikogo nie wpadnę. Jak powiedziała Święta: „Nie ma
niczego złego w tym, że czasem się trochę pomylisz”.
— W porządku — rzekł Cobb. — Mam rozkazy od kontroli lotów. Dowódco
eskadry, wyprowadź ją na dwa tysiące stóp, potem przyspieszcie do zero dwa Mag
i wylećcie — ostrożnie — poza miasto. Powiem wam, kiedy się zatrzymać.
— Tak jest — rzekł Palant. — Wszyscy na dwa tysiące i pozostać na tym
pułapie. Tym razem chcę, żebyś utrzymała się w szyku, Chybka.
— Jasne, Palancie — odparła.
Zaklął pod nosem, gdy wzbijaliśmy się — dostatecznie wysoko, by miasto pod
nami wyglądało jak makieta. Wciąż widziałam błyski w oddali, chociaż spadało
coraz więcej śmiecia. Czerwone strumienie ognia i dymu przelatywały przez ten
obszar nieba, gdzie toczyła się bitwa.
Zgodnie z poleceniem Cobba delikatnie ujęliśmy dźwignie przepustnic
i włączyliśmy silniki. I nagle, tak po prostu, leciałam — naprawdę leciałam — po
raz pierwszy w życiu. Niezbyt szybko, pocąc się i przesadnie uważając na każdy
ruch. Częściowo nadal nie mogłam w to uwierzyć.
W końcu to się naprawdę działo.
Lecieliśmy w kierunku toczącej się bitwy, ale zanim podlecieliśmy bliżej, Cobb
znowu się odezwał.
— Zatrzymajcie się tam, kadeci — powiedział z wyraźną ulgą w głosie. —
Otrzymałem kolejne informacje. Nie będziecie walczyć. Zaskoczył nas problem
z awarią wind. Jedna z rezerwowych eskadr utknęła na dole. Niebawem was
zluzuje. Do tego czasu admirał chce, żeby wyglądało na to, że mamy więcej
odwodów, niż jest w rzeczywistości. Krelle nie podlecą, ryzykując starcie z nową
grupą maszyn.
Powoli skinęłam głową, przypominając sobie jedną z lekcji Babki. Wszystkie
działania wojenne są grą pozorów, powiedział Sun Zi. Kiedy możemy zaatakować,
musimy sprawiać wrażenie niezdolnych do tego. Będąc blisko, musimy sprawić, by
nieprzyjaciel wierzył, że jesteśmy daleko; a będąc daleko, musimy go przekonać,
że jesteśmy blisko. Wykorzystanie paru niepełnowartościowych eskadr do
zmylenia Krelli miało sens.
— Instruktorze — odezwał się Jorgen. — Czy może nam pan coś powiedzieć
o przebiegu bitwy? Tak, żebyśmy byli przygotowani, na wszelki wypadek?
Cobb mruknął coś pod nosem.
— Wszyscy zdaliście egzamin, więc zakładam, że możecie wyjaśnić mi
podstawową strategię Krelli.
Chciałam odpowiedzieć, ale Arturo był szybszy.
— Kiedy zaczyna spadać złom — zaczął szybko mówić. — Krelle często
wykorzystują to do ukrycia swoich sygnatur radarowych. Lecą nisko, poniżej pola
rażenia naszej ciężkiej artylerii przeciwlotniczej, i próbują dotrzeć do Alty. Gdyby
im się udało, mogliby zrzucić bombę burzącą.
Zadrżałam. Bomba burząca nie tylko zmieniłaby w parę wszystkich w Alcie —
pomimo wszelkich osłon — ale zawaliłaby dolne jaskinie, zasypując Płomienną
i niszcząc linie produkcyjne.
— Jednak Krelle nie zawsze używają bomb burzących — wtrąciłam pospiesznie.
— Do ich przenoszenia potrzebne są specjalne wolno latające bombowce.
Widocznie są drogie, trudne do wyprodukowania albo coś, ponieważ Krelle często
wycofują się, gdy taki bombowiec jest zagrożony. Przeważnie Krelle i nasi walczą
o spadający kosmiczny złom, który często zawiera cenny surowiec na pierścienie
unoszące dla budowanych myśliwców.
— Zapewne możesz mieć rację — powiedział z wyraźnym niezadowoleniem
Arturo. — Jednak instruktor pytał o podstawową strategię. Ich podstawowym
celem jest zniszczenie Alty.
— W trzech czwartych starć nawet nie używają bombowców! —
przypomniałam. — Myślę, że próbują nas zmęczyć i zniszczyć jak najwięcej
maszyn, ponieważ trudniej nam je uzupełniać niż Krellom.
— W porządku — przerwał nam Cobb. — Wy dwoje możecie się popisywać
przed sobą później. Oboje jesteście bardzo mądrzy. A teraz zamknijcie się.
Usiadłam wygodniej w kokpicie, nie wiedząc, czy powinnam to uznać za
komplement, czy zniewagę. Najwyraźniej Cobb zawsze wywoływał takie mieszane
uczucia.
— W trakcie dzisiejszej bitwy nikt nie widział ciężkiego bombowca — rzekł. —
To nie oznacza, że go tam nie ma, ale w spadającym śmieciu jest mnóstwo
urządzeń ze starymi pierścieniami unoszącymi.
Ha! — pomyślałam. Miałam rację. Spojrzałam w bok, usiłując dostrzec Arturo
i posłać mu triumfalny uśmiech, ale nie mogłam rozpoznać jego maszyny.
— Instruktorze — powiedział Palant. — Coś zawsze niepokoiło mnie w naszym
sposobie walki. Reagujemy na ataki Krelli, prawda? Kiedy zaczyna spadać złom,
lecimy to sprawdzić. Jeśli napotkamy Krelli, walczymy z nimi.
— Zasadniczo tak jest — odparł Cobb.
— To oznacza, że zawsze pozwalamy im wybrać miejsce bitwy. Tymczasem
wojnę wygrywa się, zaskakując wroga. Wytrącając go z równowagi. Sugerując, że
nie zaatakujemy, kiedy zamierzamy to zrobić, i odwrotnie.
— Ktoś tu się za bardzo naczytał Sun Zi — skomentował Cobb. — On walczył
w innych czasach, dowódco eskadry, i używał zupełnie innej taktyki.
— Czy nie powinniśmy przynajmniej spróbować przenieść działań na teren
Krelli? — zapytał Palant. — Zaatakować ich bazę za polem złomu, gdziekolwiek
ona jest? Dlaczego nikt o tym nie mówi?
— Są po temu powody — odparł Cobb. — I nie dla kadetów. Skupcie się na
aktualnym zadaniu.
Słysząc to, zmarszczyłam brwi, niechętnie przyznając, że Palant zadał dobre
pytanie. Zerknęłam przez ramię na zieloną plamę Alty. Jeszcze coś wydało mi się
dziwne. Cobb był doświadczonym pilotem i Pierwszym Obywatelem. Walczył
w Bitwie o Altę. Jeśli potrzebne były wszystkie rezerwy, nawet symulowane,
dlaczego nie poleciał z nami?
Przez kilka minut czekaliśmy w milczeniu.
— Cóż — powiedział przez radio Bim. — Czy ktoś pomoże mi wybrać
kryptonim?
— Taak — mruknął Palant. — Ja też go potrzebuję.
— Myślałem, że już ci go wybraliśmy, Palancie — rzekł Nedd.
— Nie możecie nadać swojemu dowódcy takiego paskudnego nicka —
odparował Palant.
— Dlaczego nie? — zapytała Rzutka. — Jak nazywała się ta słynna pilotka,
której kryptonim dotyczył puszczania gazów...
— Złe Wiatry — podpowiedziałam. — Jedna z Pierwszych Obywatelek.
Niedawno przeszła na emeryturę i była niesamowitym pilotem. Sto trzydzieści
zestrzeleń. Średnio dwadzieścia stoczonych walk rocznie.
— Nie będziecie mnie nazywali Palantem — warknął Palant. — To rozkaz.
— Jasne — odparła FM. — Palancie.
Uśmiechnęłam się, spoglądając z kokpitu na maszynę FM tuż obok mojej.
Czyżby znała go wcześniej? Wydawało mi się, że w jej głosie wychwyciłam ślad
akcentu. Tego samego, z jakim mówili ci trzej chłopcy — akcentu bogatych
mieszkańców dolnych jaskiń. Jaka była jej historia?
W oddali wciąż pojawiały się błyski światła i miałam chęć złapać dźwignie
przepustnicy, włączyć silnik i pomknąć ku nim. Piloci walczyli tam i może ginęli,
gdy ja tkwiłam tutaj? Co ze mnie za wojowniczka?
Taka, która wleciała do stołówki, gdy pierwszy raz włączyła silniki myśliwca,
pomyślałam. Pomimo to obserwowałam te błyski, próbując wyobrazić sobie
toczącą się bitwę, i wytężałam wzrok, usiłując dostrzec jakiś okręt Krelli.
Byłam zaskoczona, gdy ujrzałam jeden mknący w naszym kierunku.
Widziałam setki obrazków przedstawiających ich maszyny. Małe i obłe,
wyglądały dziwnie — jak niedokończone — z przewodami ciągnącymi się za nimi
jak ogony. Miały małą matowoczarną osłonę kokpitu. Większość maszyn Krelli
ulegała całkowitemu zniszczeniu w wyniku eksplozji wywołanej uszkodzeniem lub
przymusowym lądowaniem, ale w kilku znaleźliśmy spalone resztki ich grubego
pancerza. Jednak nigdy żadnego Krella.
— Palancie! — zawołałam.
— Nie nazywaj mnie...
— Jorgen! Dowódco eskadry, czy jak tam chcesz! Spójrz na jedenastą, dwieście
stóp niżej. Widzisz to?
Cicho zaklął.
— Dobrze! — powiedziała Rzutka. — Będzie zabawa!
— To nie zabawa, Rzutka — rzekł Palant. — Instruktorze Cobb?
— Słucham. Co jest?
— Jednostka Krelli, instruktorze. Wygląda na to, że leci nisko, poniżej zasięgu
artylerii, i kieruje się na Altę.
Cobb nie odpowiedział od razu. Siedziałam, pocąc się i ściskając dźwignie
kontroli sterowania, nie odrywając oczu od statku.
— Kontrola lotu wie o nim — poinformował nas po chwili. — Rezerwowa
eskadra właśnie szykuje się do startu. Powinni tu wkrótce być.
— A jeśli nie zdążą? — zapytałam. — I jeśli ta maszyna przenosi bombę
burzącą?
— Kontrola lotu zidentyfikowała ją, Spin — rzekł Cobb. — To nie jest
bombowiec. Jeden myśliwiec nie wyrządzi wielkich szkód.
— Z całym szacunkiem, instruktorze, ale nie zgadzam się z tym —
zaprotestował Jorgen. — Chociaż baza ma osłony, ich maszyna może ostrzelać
farmerów i zabić dziesiątki ludzi, zanim...
— Wiem, co potrafi taki przeklęty Krell, chłopcze. Dziękuję. — Cobb głośno
westchnął. — Jest blisko?
— Tak jest. I zbliża się.
Radio zamilkło, ale w końcu znów ożyło.
— Możecie działać. Jednak pozostańcie w obronie. Żadnych popisów, kadecie.
Chcę, żebyście zajęli napastnika, do czasu aż zjawią się posiłki.
Kiwnęłam głową, czując pot na skroniach i pod hełmem. Przygotowałam się do
lotu.
— Zajmę się tym! — powiedział Palant. — Nerd, będziesz moim skrzydłowym!
— Przyjąłem, Jorg — odparł Nedd.
Dwie maszyny oddzieliły się od naszego szyku. Niemal bezwiednie pchnęłam
dźwignię przepustnicy i pomknęłam za nimi.
— Spin — odezwał się Palant. — Wracaj do szyku!
— Potrzebujecie mnie — powiedziałam. — Im więcej nas będzie, tym łatwiej go
odstraszymy!
— A ona też potrzebuje skrzydłowego — stwierdziła Rzutka, opuszczając szyk
i lecąc za mną.
— Nie, nie! — krzyknął Palant. — Niech wszyscy pozostaną w szyku!
— Zabierz ją — zdecydował Cobb. — Rzutka i Spin, lecicie z dowódcą i jego
skrzydłowym. Jednak reszta niech utrzymuje pozycję. Nie chcę, żebyście
powpadali na siebie.
Palant zamilkł. Całą czwórką polecieliśmy kursem przechwytującym,
zwiększając prędkość i starając się przeciąć drogę nieprzyjacielskiej maszynie,
zanim zbytnio zbliży się do Alty. Obawiałam się, że nie dolecimy na czas
i przemknie obok nas. Niepotrzebnie się martwiłam.
Ponieważ kiedy znaleźliśmy się blisko, zmieniła kurs i poleciała prosto na nas.
11

S erce zabiło mi szybciej. Twarz zlodowaciała.


Jednak w tym momencie zdałam sobie sprawę, że się nie boję.
Zawsze martwiłam się, że będę się bała. Dużo mówiłam i udawałam zucha. Ale
ile naprawdę stoczyłam walk? Parę bójek z innymi dziećmi, kiedy byłam mała?
Kilka sparringowych pojedynków na kursie judo?
Zawsze trochę obawiałam się, że kiedy znajdę się w górze, wpadnę w panikę.
I okażę się tchórzem, za jakiego wszyscy mnie mieli. Tak jak... jak w tych
wszystkich kłamliwych opowieściach o moim ojcu.
Tymczasem pewnie i spokojnie przesunęłam dźwignię przepustnicy
i wprowadziłam maszynę w skręt, usiłując zajść przeciwnika od tyłu. Znałam na
pamięć wszystkie bojowe manewry. Rysowałam je na marginesach prawie każdego
zeszytu z notatkami robionymi w klasie, niezależnie z jakiego przedmiotu.
Pomimo to byłam beznadziejna. Skręt był o wiele za szeroki i Rzutka o mało na
mnie nie wpadła, ponieważ nie zaczęłyśmy tego manewru jednocześnie.
— O — rzuciła, gdy wyrównałyśmy maszyny. — To trudniejsze, niż się zdaje,
co?
Maszyna Krelli wybrała za cel Jorgena, wypuszczając jasny strumień
niszczącego ognia. Próbowałam przyjść mu z pomocą, ale tym razem mój skręt był
zbyt wąski. Przemknęłam obok Jorgena i Nedda wykonujących uniki przed
atakującym Krellem.
Pokraśniałam, czując się bezużyteczna. Zawsze zakładałam, że to... no cóż,
przyjdzie mi naturalnie. Tymczasem z trudem prowadziłam moją maszynę we
właściwym kierunku.
Krell znów zaszedł z tyłu Palanta, który cicho zaklął, po czym wykonał niemal
idealny podwójny skręt. Nagle wszystko to stało się bardzo realne. Był jednym
z moich towarzyszy broni. A nieprzyjaciel robił, co mógł, żeby go zabić.
— Dobra robota, Jorgen — rzekł Cobb. — Tylko na przyszłość uważaj z takimi
manewrami. Jeśli będziesz latał lepiej od twoich towarzyszy, Krelle natychmiast
obiorą cię za swój cel. Najpierw atakują dowódców, jeśli zdołają ich
zidentyfikować.
— Czy nie powinni najpierw atakować najsłabszych pilotów? — spytała FM. —
Tych najłatwiej zabić.
Jednak Krelle nie myśleli w ten sposób. Zawsze brali na cel najlepszych pilotów,
usiłując przerwać łańcuch dowodzenia.
— Wyjaśnię to później — odparł z napięciem w głosie Cobb. — Nedd, musisz
trzymać się blisko Jorgena, jeśli zdołasz. Niech Krell się obawia, że siądziesz mu
na ogonie, jeśli spróbuje zajść Jorgena z tyłu.
Na szczęście Krelle skupiali się na dobrych pilotach, ponieważ Rzutka i ja
byłybyśmy łatwym łupem. Ledwie udawało nam się sterować maszynami.
Tymczasem Palant wykonał doskonałą pętlę Ahlstroma, niemal gubiąc okręt Krelli.
Niestety, jego następny manewr nie był tak mistrzowski. Wykonał go poprawnie,
ale zakończył go, kierując się w stronę reszty eskadry. Usłyszałam w radiu, jak
klnie, usiłując gwałtownie skręcić, ale i tak przypadkiem ściągnął ogień na
naszych.
Rozproszyli się, rozpaczliwie umykając na boki. Bim zawadził o maszynę
Jutrzenki, tej milczącej dziewczyny z tatuażem. Ich myśliwce odbiły się od siebie,
ale nie wpadły na inne. Kilka strzałów z broni pokładowej trafiło maszynę Riga,
lecz jej osłona wytrzymała. Pomimo to usłyszałam jego krzyk, gdy kule ognia
zakołysały myśliwcem.
Zgrzytnęłam zębami i z łomoczącym sercem zdołałam w końcu — tak samo jak
Rzutka — wprowadzić maszynę na właściwy kurs. To jednak oznaczało, że
musiałyśmy przelecieć między naszymi pierzchającymi myśliwcami i tym razem ja
o mało nie wpadłam na Bima.
Szlag. Rozumiałam, co kierowało admirał, ale mimo wszystko nie powinna
wprowadzać nas do walki. Jak tak dalej pójdzie, to jedyne pogrzebowe stosy, które
dziś zapłoną, będą naszymi. Biedna Kimmalyn za mocno ściągnęła drążek
sterowania i opadła prawie dwieście metrów poniżej nas.
Palant ledwie umykał przed Krellem, chociaż już dawno wyprzedził Nedda.
Pchnęłam dźwignię przepustnicy i moja maszyna przez moment amortyzowała
przeciążenie, ale po kilku sekundach poczułam je — wciskające w fotel,
utrudniające oddychanie.
— Gdzie są posiłki? — spytał Palant, gdy przeciwnik ostrzelał go, trafiając
w osłonę.
— Przybędą lada chwila — odrzekł Cobb.
— Mogę nie mieć tej chwili! — rzekł Jorgen. — Spróbuję wciągnąć przeciwnika
wyżej, żeby artyleria przeciwlotnicza mogła go zestrzelić. Niech im pan to
przekaże
— Przekazałem — powiedział Cobb. — Osłona statku Krella nadal działa, więc
może będziesz musiał utrzymać go dłużej w zasięgu ich dział, żeby mogli go trafić
kilka razy.
— W porządku... spróbuję... Co to za czerwona lampka miga na mojej desce
rozdzielczej?
— Twoja osłona poszła — odparł cicho Cobb.
Mogę go uratować, pomyślałam z rozpaczą. Muszę go uratować! Obie maszyny
znajdowały się znacznie wyżej. Moją jedyną nadzieją było dotrzeć tam
natychmiast, zajść Krella od tyłu i zestrzelić go. Skierowałam myśliwiec w górę
i pchnęłam dźwignię przepustnicy na pełną moc.
Pomknęłam w górę. Przeciążenie wgniotło mnie w fotel i całe moje ciało stało
się cięższe. To było dziwne uczucie, zupełnie inne od tego, co sobie wyobrażałam.
Miałam wrażenie, że schodzi ze mnie skóra, zsuwając się z mojej twarzy, a moje
ręce były tak ciężkie, że trudno było mi kierować maszyną.
Co gorsze, poczułam mdłości wywołane gwałtownym przeciążeniem. Po kilku
sekundach zaczęłam tracić przytomność.
Nie... Byłam zmuszona ściągnąć dźwignię przepustnicy, zwalniając. Ledwie
udało mi się nie stracić przytomności.
W dole ciężkie działa przeciwlotnicze broniące Alty otworzyły ogień, lecz ten
wydawał się zbyt rzadki i chaotyczny w porównaniu z błyskawicznymi manewrami
myśliwców. Wybuchy rozrywały powietrze za maszyną Jorgena i dziwnie
topornym statkiem Krelli. W rozbłysku światła jedno z dział trafiło Krella, niszcząc
jego osłonę, ale leciał dalej, siedząc Jorgenowi na ogonie.
Jego następny strzał po prostu nie mógł chybić.
Nie!
W tym momencie cienki promień laserowego światła błysnął gdzieś z dołu
i trafił w sam środek maszyny Krelli. Rozleciała się na kawałki w kuli ognia.
Jorgen odetchnął z ulgą.
— Dzięki za ściągnięcie posiłków, Cobb.
— To nie oni, synu — odparł tamten.
— Och! — rzuciła Kimmalyn. — Trafiłam go? Trafiłam! Och, nic ci nie jest,
Palancie?
Zmarszczyłam brwi, patrząc w dół. Strzeliła Kimmalyn. Ustawiła swoją maszynę
niżej i trochę z boku nie po to, żeby uciec, ale zająć dobrą pozycję i zestrzelić
wroga, nie ostrzeliwując przy tym nas.
Byłam naprawdę zaskoczona. Sądząc po głosie, Jorgen podzielał to uczucie.
— Szlag! — wykrzyknął. — Chybka, czy ty właśnie zestrzeliłaś z daleka
myśliwiec Krelli?
W radio usłyszałam chichot Cobba.
— Najwyraźniej twoje akta nie kłamią, Chybka.
— Szyb... — zaczęła, po czym westchnęła. — Nieważne. Niech będzie Chybka.
W każdym razie owszem, instruktorze.
— A co mówią? — spytał Jorgen.
— Jest córką artylerzystów z obsady dział przeciwlotniczych Jaskini Obfitości
— wyjaśnił Cobb. — Z reguły ludzie celnie strzelający z dział przeciwlotniczych
małego kalibru są dobrymi pilotami. Obrotowe fotele tych małych dział
przyzwyczajają obsługę do strzelania w ruchu, a nasza młoda Chybka ma kilka
imponujących wyników strzeleckich.
— Właściwie nie zamierzałam zdawać egzaminu na pilota — powiedziała
konspiracyjnym tonem. — Jednak zjawili się werbownicy SPŚ i poprosili, żebym
zademonstrowała im moje umiejętności, więc nie miałam wyjścia, musiałam im je
pokazać. „Skromność najlepiej okazuje się przechwałkami”, jak mówiła Święta.
A kiedy powiedzieli mi, że mogłabym się dostać... cóż, przyznaję, że trochę
podekscytował mnie ten pomysł.
Nagle jej obecność wśród nas nabrała sensu.
— Przerwać łączność głosową — rozkazał Jorgen, wyraźnie wstrząśnięty. —
Meldować stan, poczynając od rannych.
— Ja... — zgłosił Rig. — Zostałem trafiony.
— Jesteś ranny?
— Tylko wstrząśnięty. I... zarzygałem kokpit.
Słysząc to, Rzutka parsknęła śmiechem
— Rig, wracaj do bazy — rozkazał natychmiast Jorgen. — Jutrzenka, eskortuj
go. Pozostali sformować szyk.
Usłuchaliśmy, teraz znacznie spokojniej. W milczeniu obserwowaliśmy toczącą
się w oddali walkę, ale niebawem przybyły posiłki i zluzowały nas. Cobb kazał
nam wracać do bazy razem z drugą eskadrą kadetów, którą użyto jako pozorowany
odwód.
Wylądowaliśmy obok maszyn Riga i Jutrzenki. Oboje już znikli. Zapewne Rig
musiał gdzieś usiąść i dojść do siebie. Łatwo było go wyprowadzić z równowagi.
Będę musiała go znaleźć i sprawdzić, czy nie musi z kimś porozmawiać.
Kiedy wysiedliśmy z naszych maszyn, Rzutka z radosnym okrzykiem podbiegła
do Kimmalyn.
— Twoje pierwsze zestrzelenie! Wcale się nie zdziwię, jeśli zostaniesz asem
przestworzy, jeszcze zanim ukończysz kurs!
Kimmalyn najwyraźniej nie wiedziała, co ze sobą zrobić, gdy otoczyliśmy ją,
zdejmując hełmy i gratulując jej. Nawet Palant skinął jej głową i pokazał uniesiony
kciuk.
Przepchnęłam się do niego.
— Hej, Palancie — zaczęłam.
Odwrócił się do mnie i gniewnie warknął.
— Hej, ty. Musimy porozmawiać, kadecie. Trzeba poważnie popracować nad
twoją kontrolą wysokości.
Co? A ja zamierzałam powiedzieć mu komplement!
— Właściwie — warknęłam — to nad twoją twarzą trzeba poważnie
popracować.
— Tak chcesz to traktować? Będziesz wiecznie sprawiała kłopoty? A poza tym,
skąd wzięłaś ten kombinezon? Myślałem, że okradanie trupów jest nielegalne.
Szlag. Może i potrafił wspaniale latać, ale ta gęba... Wciąż miałam ochotę go
walnąć.
— Lepiej uważaj — powiedziałam, żałując, że nie mam na czym stanąć, żeby
spojrzeć mu prosto w oczy. — Kiedy będziesz płakał, że wypadłeś z łask, zatańczę
z uciechy, śmiejąc się z twojego nieszczęścia.
— Jesteś stukniętą dziewczynką, Spin.
Dziewczynką?
Dziewczynką?
— Zaraz ci...
— Baczność! — krzyknął Cobb, kusztykając ku nam.
Dziewczynką?
Zapieniłam się, ale — pamiętając, jak oberwało mi się od Cobba wcześniej —
zdołałam jakoś utrzymać nerwy na wodzy i stanąć w szeregu z pozostałymi.
Z rozmysłem nie patrzyłam na Palanta.
— To był — rzekł Cobb — chyba najżałośniejszy i najbardziej inspirujący
popis, jaki kiedykolwiek widziałem w wykonaniu kadetów! Powinniście się
wstydzić. I być dumni z siebie. Zabierzcie swoje rzeczy z sali ćwiczeń, a potem
przyjdźcie do mnie do sali epsilon w głównym budynku szkoły. Przydzielę wam
prycze. Wszyscy musicie się umyć i doprowadzić do porządku.
Inni kadeci pobiegli. Ja chciałam zostać i zapytać o Riga, ale Cobb kazał mi
ruszać. Najwyraźniej nie lubił, jak ludzie na niego czekają, podczas kiedy on utyka.
Poszłam za resztą, czując się... No cóż, tak jak powiedział Cobb. Zawstydzona
i dumna.
Latałam. Brałam udział w walce. Byłam...
Byłam w Siłach Powietrznych Śmiałych.
Jednak nie popisałam się. Pomimo wszystkich moich przechwałek
i przygotowań, byłam raczej ciężarem niż pomocą. Musiałam nad sobą
popracować.
I zamierzałam to zrobić. Nauczę się. Byłam wojowniczką, jak mówiła Babka.
A wojownicy nie uciekają w obliczu klęski, tylko zbierają siły i starają się bardziej.
Kiedy szliśmy korytarzami szkoły, zatrzeszczały głośniki.
— Dzisiejsza bitwa była niewiarygodnym zwycięstwem — oznajmiła Żelazna
Dama. — Dowodem siły i umiejętności Śmiałych. Pamiętajcie, o co walczycie.
Pamiętajcie, że jeśli wróg zdoła zrzucić bombę burzącą na tę bazę, to zniszczy nie
tylko ją, ale wszystko, co znajduje się pod nią, i wszystko, co kochamy. Jesteście
linią obrony pomiędzy cywilizacją a obłędem. Szczególnie chcę podziękować
nowym kadetom z jeszcze bezimiennych eskadr B i C. W tym pierwszym starciu
dowiedli, z nielicznymi wyjątkami, że są godni podziwu.
Z nielicznymi wyjątkami. Szlag. Jak admirał dowodząca SPŚ mogła być taka
małostkowa?
Poszliśmy do sali ćwiczeń, w której zostawiliśmy bagaże, z którymi przybyliśmy
do Alty. Zarzucając plecak na ramię, potrąciłam nim Rzutkę. Atletycznie
zbudowana dziewczyna roześmiała się i rzuciła żartobliwą uwagę o tym, że już
o mało nie wpadła na mnie wcześniej. Uśmiechnęłam się. Wyglądała na bardziej
podnieconą niż zniechęconą naszym popisem.
Gdy szliśmy w kierunku sal, w których kwaterowano kadetów, Rzutka zrównała
się ze mną, tak że nie musiałam iść sama. Przed nami pozostali śmiali się z czegoś,
co powiedział Nedd. Ja postanowiłam nie przejmować się słowami Żelaznej Damy.
Miałam sprzymierzeńców w innych członkach eskadry, którzy — z wyjątkiem
Palanta — wydawali się porządnymi ludźmi. Może wśród nich, po raz pierwszy,
znajdę moje miejsce.
Dotarliśmy do kwater kadetów, z salami przylegającymi do dwóch korytarzy —
jednego dla mężczyzn i drugiego dla kobiet. Wszyscy wiedzieli, że w szkole
obowiązuje całkowity zakaz romansowania; do ukończenia kursu nie pozwalano na
żadne bliższe kontakty. No i kto miałby na nie czas? Chociaż musiałam przyznać,
że Bim bardzo ładnie wyglądał w kombinezonie pilota. Podobały mi się też jego
niebieskie włosy.
Poszliśmy z chłopakami zobaczyć, co z Rigiem. Ich pokój był niemal tak mały,
jak ten, który dzieliłam z mamą i Babką w Płomiennej. W tej niewielkiej
przestrzeni pod każdą ścianą stały dwie prycze. Na łóżkach Arturo, Nedda i Palanta
wisiały tabliczki, a Rig leżał na czwartym. Dla biednego Bima wstawiono pryczę.
Rig spał. No cóż, pewnie udawał, ale to oznaczało, że chce teraz być sam. Tak
więc wróciłam z dziewczynami do naszego korytarza. Zlokalizowałyśmy nasz
pokój, który był równie mały i zagracony. Stały w nim cztery łóżka, tak jak
w pokoju chłopców. Na każdym wisiała tabliczka z informacją, czyje to posłanie.
Kimmalyn, Rzutka, FM i Jutrzenka były wymienione po nazwisku, ale ja
w myślach wolałam używać ich kodów wywoławczych. Może oprócz Kimmalyn.
Czy naprawdę chciałaby, aby nazywano ją Chybka? Będę musiała porozmawiać
z nią o tym.
Jednak w tym momencie moją uwagę zwróciło coś innego. W pokoju nie było
dla mnie łóżka z tabliczką. Ani nawet pryczy.
— Cóż, pech — powiedziała Kimmalyn. — Pewnie przypadnie ci prycza, Spin.
Kiedy ją wniosą, mogę się z tobą zamieniać co drugą noc, jeśli chcesz.
Ta dziewczyna była zbyt miła, jak na osobę mającą służyć w wojsku.
Tylko gdzie moja prycza? Spojrzałam przez drzwi na korytarz i zobaczyłam
nadchodzącego Cobba. Dwaj mężczyźni w mundurach żandarmów zatrzymali się
przy drzwiach. Nie weszli do środka, ale wyraźnie na coś czekali.
Odłączyłam się od reszty dziewczyn i podeszłam do Cobba.
— Instruktorze?
— Próbowałem. Nie chcą słuchać. — Skrzywił się. — Nie ma dla ciebie łóżka.
Ani posiłków w mesie.
— Co?
Nie wierzyłam własnym uszom.
— Możesz uczęszczać na moje zajęcia — w tej kwestii mam ostatnie słowo —
ale reszta SPŚ nie zgadza się z tym, co robię. Nie mam żadnej władzy
administracyjnej, a oni postanowili nie przydzielać ci żadnych środków. Możesz się
szkolić, możesz — na szczęście — latać Poco, ale to wszystko. Przykro mi.
Poczułam budzący się we mnie zimny gniew.
— Jak mam latać, jeśli nie mogę nawet jeść?
— Będziesz musiała jadać posiłki w Płomiennej — odparł — gdzie są ważne
kartki żywnościowe twojej rodziny. Co wieczór będziesz musiała zjeżdżać tam
windą i wracać rano.
— Taka jazda windami może trwać godzinami! — powiedziałam. — Przejazdy
zajmą mi każdą wolną chwilę! Jak mam być członkiem eskadry, jeśli nie mogę
mieszkać z innymi? To... to...
— Oburzające — rzekł Cobb, patrząc mi w oczy. — Zgadzam się. Zatem
rezygnujesz?
Nabrałam tchu, a potem pokręciłam głową.
— Dobra dziewczyna. Powiem innym, że odmówiono ci pryczy z jakiegoś
idiotycznego powodu. — Zerknął na żandarmów. — Ci mili faceci zaprowadzą cię
do wyjścia z budynku i dopilnują, żebyś nie spała na ulicy. — Nachylił się do mnie.
— To po prostu kolejne starcie, Spin. Ostrzegałem cię. Niczego ci nie ułatwią.
Zaczekam i w odpowiedniej chwili załatwię tę sprawę. Do tego czasu bądź silna.
Następnie odszedł, utykając.
Oparłam się o ścianę, mając wrażenie, że ktoś podciął mi nogi. Zdałam sobie
sprawę z tego, że nigdy nie będzie tu dla mnie miejsca. Admirał tego dopilnuje.
Żandarmi uznali odejście Cobba za sygnał do działania.
— Już idę — powiedziałam, zarzucając plecak na ramię i idąc w kierunku
wyjścia. Poszli za mną.
Chciałam pożegnać się z innymi, ale... nie miałam ochoty im tego wyjaśniać.
Więc po prostu wyszłam. Rano odpowiem na ich pytania.
Nagle poczułam się wykończona.
Nie pozwól, by zobaczyli, że się łamiesz, pomyślałam, idąc z podniesioną głową.
Żandarmi wyprowadzili mnie z budynku i byłam pewna, że w głębi jednego
z mijanych korytarzy dostrzegłam Żelazną Damę sprawdzającą, czy wychodzę.
Jednak gdy tylko wyszliśmy z budynku, żołnierze oddalili się. To tyle co do
dopilnowania, żebym nie spała na ulicy. Może właśnie tego chciała Żelazna Dama;
gdyby aresztowano mnie za włóczęgostwo, mogłaby usunąć mnie ze szkoły.
Zaczęłam krążyć wokół budynku, nie chcąc odchodzić. Nie zamierzałam stracić
kontaktu z pozostałymi ani poczucia przynależności.
Sama. Znów byłam sama.
— Po prostu nie mogę tego znieść, Cobb! — powiedział w pobliżu znajomy
głos.
Czy to... Palant?
Przycisnęłam się do ściany budynku i wyjrzałam zza węgła. Były tam tylne
drzwi. A przy nich istotnie stał Palant, rozmawiając z Cobbem, który znajdował się
w środku.
Palant rozłożył ręce.
— Jak mam być dowódcą eskadry, jeśli oni mnie nie szanują? Jak mam
wydawać rozkazy, jeżeli tak mnie nazywają? Muszę jakoś im tego zabronić.
Zakazać. Zmusić do posłuchu.
— Synu — rzekł Cobb — niewiele wiesz o wojsku, prawda?
— Szkoliłem się przez całe życie!
— Zatem powinieneś wiedzieć, iż szacunku nie gwarantują belki ani gwiazdki.
Tylko doświadczenie i czas. Co do twojego nicka, to już do ciebie przylgnął, więc
masz tylko dwie możliwości. Nie zwracaj na to uwagi, toleruj i miej nadzieję, że
się zmieni — albo pogódź się z tym i zaakceptuj, a wtedy nie będzie cię drażnił.
— Nie zrobię tego. To niesubordynacja.
Pokręciłam głową. Co za beznadziejny dowódca.
— Chłopcze... — zaczął Cobb.
Palant założył ręce na piersi.
— Muszę wracać do domu. O dziewiętnastej mam być na uroczystej kolacji
z ambasadorem Jaskini Przejścia.
Podszedł do nadzwyczaj ładnego pojazdu stojącego na ulicy. Prywatny latacz
z małym pierścieniem unoszącym? Czasem widywałam je na dole.
Palant wsiadł do pojazdu i ruszył. Silnik zamruczał, dziwnie pierwotnym
warkotem, a nie cichym pomrukiem.
Szlag! — pomyślałam. Jak bardzo bogaty jest ten facet?
Jego rodzina musiała mieć mnóstwo zasług, skoro stać ją było na coś takiego.
I wyglądało na to, że jest zbyt bogaty, żeby kwaterować z innymi. Odjechał gładko
i cicho. Wydawało się bardzo niesprawiedliwe, że coś, czego mi odmówiono, on
odrzucił jak ochłap zepsutego szczurzego mięsa.
Zarzuciłam plecak na ramię. Przeszłam przez bramę w murze otaczającym
kompleks SPŚ, przy której dwóch innych żandarmów odnotowało moje wyjście.
Potem pomaszerowałam szeroką ulicą w kierunku wind. Nasze mieszkanie
znajdowało się na samym krańcu Płomiennej, tak więc naprawdę miałam tracić
wiele godzin na dojazdy. Może mogłabym znaleźć na dole jakieś mieszkanie bliżej
wind?
Wciąż nie mogłam się z tym pogodzić. Podeszłam do rzędu wind, gdzie były
długie kolejki, zapewne z powodu wcześniejszych problemów. Nastawiłam się na
długie czekanie, ale po chwili odwróciłam się i spojrzałam w lewo — na pola za
zabudowaniami. Chociaż Baza Alta była otoczona murem i osłoną, to
prowizoryczne osiedle — pełne śmiałych na swój sposób rolników — nie było
ogrodzone. Bo i po co? Na zewnątrz był tylko pył, skały... i jaskinie.
Coś mi przyszło do głowy. Przecież to niedaleko...
Oddaliłam się od wind i ruszyłam za zabudowania i pola uprawne. Pracujący tam
rolnicy zerkali na mnie, ale nic nie mówili, gdy opuściłam osadę. Tam był mój
prawdziwy dom: te jaskinie, skały i otwarta przestrzeń. Od śmierci ojca spędziłam
tam więcej czasu niż w Płomiennej.
Od jaskini z rozbitym statkiem dzielił mnie około trzydziestominutowy spacer,
ale bez większych problemów odnalazłam drogę. Otwór wejściowy wydał mi się
mniejszy niż przedtem, lecz miałam linę świetlną i opuściłam się po niej.
Stary myśliwiec wyglądał gorzej, niż go pamiętałam. Może dlatego, że zdążyłam
już polatać nowym. Pomimo to kokpit był obszerny, a fotel dał się rozłożyć.
To był głupi pomysł. Gdyby z nieba spadł złom, mógłby zasypać wyjście
i utknęłabym tu. Byłam jednak zbyt przybita, zmęczona i otępiała, żeby się tym
przejmować.
Tak więc, leżąc na tej prowizorycznej pryczy w zaginionym myśliwcu, zapadłam
w sen.
12

P obudka w kokpicie myśliwca była chyba najbardziej niewiarygodnym


wydarzeniem w moim życiu. No... poza lataniem.
Przeciągnęłam się w mroku i ponownie zrobiły na mnie wrażenie rozmiary
kokpitu. Był większy niż w maszynach SPŚ. Włączyłam świetlną linę, żeby go
trochę oświetlić, i sprawdziłam godzinę. Była 4:30. Za dwie i pół godziny
powinnam stawić się na zajęciach.
Zważywszy okoliczności, nie byłam zbyt zmęczona. Tylko trochę obolała od...
Coś siedziało na krawędzi kabiny i patrzyło na mnie.
To stworzenie było niepodobne do żadnego, jakie widziałam w jaskiniach.
Przede wszystkim było żółte. Płaskie, długie i jakby glutowate, miało na grzbiecie
niebieskie kolce tworzące wyraźny wzór na jasnożółtej skórze. Było wielkości
bochenka chleba i podobne do dużego ślimaka, tylko nieco cieńsze.
Nie dostrzegłam oczu, ale sposób, w jaki siedziało — z uniesioną przednią
częścią ciała — trochę przypominał mi... wiewiórkę ziemną? Z tych oglądanych
w szkole filmów o jaskiniach będących rezerwatami przyrody.
— Coś ty za jeden? — zapytałam cicho.
Zaburczało mi w brzuchu.
— I co równie ważne — dodałam — czy jesteś jadalny?
Stwór obrócił bokiem swoją „głowę”, jakby na mnie patrząc — chociaż nadal
nie dostrzegłam żadnych oczu. Ani otworu gębowego. Ani nawet pyska. Wydał
cichy świergot, melodyjny jak dźwięk fletu, poruszając kolcami.
Jeśli nauczyłam się czegoś, zbierając w jaskiniach grzyby, to tego, że jaskrawe
kolory ostrzegają: „Nie jedz mnie, bo inaczej moi kuzyni pożywią się tobą, ludzka
istoto.” Lepiej nie kosztować tego dziwnego jaskiniowego ślimaka.
Burczało mi w brzuchu, ale przetrząsnąwszy plecak, znalazłam tylko pół starego
batonika z glonów. Może zdążyłabym wrócić do Płomiennej po prowiant, ale to
byłoby jak... jakbym z podkulonym ogonem wracała do domu, pokonana.
Admirał chciała mnie złamać, tak? Cóż, nie wiedziała, z kim ma do czynienia.
Byłam światowej klasy supersprawną i doświadczoną łowczynią szczurów.
Złożyłam fotel i zaczęłam przetrząsać zaskakująco przestronny kokpit. Zwykle
w myśliwcach wykorzystywano każdy centymetr przestrzeni, tymczasem ten
najwyraźniej miał za fotelem pilota miejsce na ładunek oraz coś, co wyglądało na
składany fotel dla pasażera.
Minionej nocy chyba widziałam tam jakieś narzędzia. Oczywiście, znalazłam
zwój sznura z elastomeru. W zamknięciu zachował się w doskonałym stanie,
chociaż i tak był praktycznie niezniszczalny. Odwinęłam trochę i rozplotłam.
Ślimak pozostał nad deską rozdzielczą, obserwując mnie, czasem poruszając
„głową” i wydając melodyjne dźwięki.
— Tak — powiedziałam. — Tylko popatrz.
Odsunęłam kopułę kabiny — której w nocy nie zamknęłam do końca z obawy
o to, że nie będę miała czym oddychać — i wyskoczyłam. Zgodnie z moimi
przypuszczeniami usłyszałam w ciemnościach chrobot pazurów, a przy rosnących
pod ścianą jaskini grzybach znalazłam szczurze odchody.
Wolałabym użyć kuszy, ale z konieczności musiały mi wystarczyć sidła
z batonikiem żywnościowym na przynętę. Wycofałam się, zadowolona. Ślimak
przeszedł na skrzydło starego myśliwca i wydał melodyjny trel, który uznałam za
pytający.
— Te szczury — powiedziałam — wkrótce poznają moc mego głodu oraz pęt
z elastomeru.
Uśmiechnęłam się, po czym uświadomiłam sobie, że mówię do dziwnego
jaskiniowego ślimaka, co nawet jak dla mnie było nowym wymiarem dziwactwa.
Musiałam jednak jakoś zabić czas, więc zaczęłam się przyglądać myśliwcowi.
Zastanawiałam się, czy mogłabym go naprawić. Po egzaminie wyobrażałam sobie,
że mogłabym przylecieć do SPŚ własną maszyną i zmusić ich, żeby mnie przyjęli.
Te pomysły teraz wydawały się nierealne. Maszyna była w kiepskim stanie. Nie
tylko z powodu zgiętego skrzydła czy zepsutych tylnych silników. Wszystko, co
nie znajdowało się w kokpicie, było odrapane, powyginane lub rozerwane.
Może jednak tylko na zewnątrz. Jeśli wewnętrzne układy były w porządku, może
dałoby się go naprawić?
Wyjęłam skrzynkę z narzędziami. Ta gorzej od liny zniosła próbę czasu, gdyż
najwidoczniej przedostało się do niej trochę wilgoci, ale zardzewiały klucz
nastawny nadal pełnił swoją rolę. Tak więc odrzuciłam kilka kamieni i wczołgałam
się pod statek, obok pierścienia unoszącego. Jak wszyscy uczniowie znałam
podstawy mechaniki, chociaż nie tak dobrze, jak teorię manewrowania
i podzespoły poszczególnych myśliwców. Rig zawsze mnie za to karcił, mówiąc,
że dobry pilot powinien umieć naprawić swoją maszynę.
Nigdy nie przypuszczałam, że będę to robiła w starej jaskini przy
czerwonopomarańczowym blasku liny świetlnej, próbując otworzyć właz
inspekcyjny takiego starego złomu. W końcu zdołałam zdjąć pokrywę i zajrzeć do
środka, usiłując przypomnieć sobie podstawowe wiadomości.
To zapewne jest układ przepustnicy, a to stabilizator pierścienia unoszącego...
Było tam wiele elementów, których nie rozpoznałam, ale zdołałam zlokalizować
układ napędowy — skrzynię półmetrowej średnicy będącą głównym źródłem
zasilania myśliwca. Z trudem odczepiłam tę skrzynkę, po czym wyczołgałam się
spod statku i wyciągnęłam ją za pomocą liny świetlnej.
Zadziwiające, ale przewody łączące ją ze statkiem były w dobrym stanie.
Ktokolwiek go zbudował, wykonał solidną robotę. Źródło zasilania było
podłączone w taki sam sposób, w jaki robiono to obecnie — oraz w modelach
maszyn używanych w dawnej flocie, przed awaryjnym lądowaniem na Detritusie.
Może to pomoże mi ustalić wiek tej maszyny?
Znów wczołgałam się pod nią i przyjrzałam się jej wnętrznościom. A co to
takiego? — zdziwiłam się, ostukując palcami dużą czarną skrzynkę. Wąska
i błyszcząca pomimo upływu lat, nie pasowała do reszty maszynerii. Czy jednak
byłam w stanie stwierdzić, co tu pasuje, a co nie?
Pod wpływem nagłego impulsu otworzyłam panel mojej liny świetlnej
i podłączyłam do niej jeden z kilku przewodów wychodzących ze statku. Gdzieś na
jego dziobie cicho zabrzęczał dzwonek i we włazie inspekcyjnym zapaliło się
światło.
Szlag. Najwyraźniej źródło zasilania mojej liny świetlnej było za słabe, ale
mając dostatecznie mocne, może zdołałabym choć częściowo naprawić statek.
Wprawdzie nadal miałby zgięte skrzydło i uszkodzone silniki, ale był to
ekscytujący pomysł. Znów zajrzałam do wnętrza maszyny.
Ślimak był w środku. Owinięty wokół jakiegoś przewodu kołysał się i spoglądał
na mnie w zdecydowanie badawczy sposób.
— Hej, ty! — mruknęłam. — Jak się tu dostałeś?
Zanucił coś w odpowiedzi. Czy był to ten sam ślimak, czy inny? Wygramoliłam
się spod myśliwca i sprawdziłam to, ale w pobliżu nie dostrzegłam żadnych jego
pobratymców. Natomiast usłyszałam chrobot pod ścianą, gdzie w moje sidła wpadł
spasiony szczur.
— Widzisz? — rzuciłam, zerkając pod spód statku, gdzie ślimak opadł na
kamienie. — A ty we mnie wątpiłeś.
Oskórowałam szczura, wypatroszyłam i obrałam mięso z kości. W skrzynce
z narzędziami był mikropalnik, a akumulator mojej liny świetlnej był dla niego
wystarczająco silnym źródłem zasilania. Użyłam kawałka blachy jako patelni
i wkrótce miałam trochę pieczonego mięsa. Nie przyprawionego, ale przynajmniej
mogłam zaspokoić głód.
W szkole skorzystam z toalety, pomyślałam. Wczoraj nie zabronili mi do niej
wstępu. A w toalecie były kapsuły czyszczące, w których można było się umyć po
ćwiczeniach. Rano będę zbierała grzyby i zastawiała sidła, żeby...
Czy naprawdę zamierzałam żyć jak jaskiniowiec?
Spojrzałam na piekące się szczurze mięso. Albo zamieszkam tutaj, albo będę
musiała dojeżdżać na zajęcia tak, jak spodziewała się admirał.
Chcieli mnie w ten sposób kontrolować. Nie dadzą mi jedzenia ani pryczy?
Świetnie. Nie potrzebuję ich łaski.
Jestem wojowniczką.
13

I rzeczywiście, kiedy o 6.30 weszłam do budynku szkoły, żandarmi nie zabronili


mi pójść prosto do toalety. Umyłam ręce, czekając, aż inne kobiety wyjdą. Wtedy
szybko się rozebrałam i wrzuciłam ubranie oraz bieliznę do pralki, a potem
wskoczyłam do kapsuły czyszczącej — maszyny trochę przypominającej trumnę,
ale z otworem na węższym końcu.
Cykl trwał niecałe dwie minuty, ale znów musiałam zaczekać, aż w łazience
nikogo nie będzie, zanim wyszłam i wyjęłam z pralki moje wyczyszczone już
ubranie. O 6.50 siedziałam z pozostałymi kadetami w klasie. Z ożywieniem
rozmawiali o zjedzonym w mesie śniadaniu, które obejmowało prawdziwy boczek.
Pozwolę memu gniewowi płonąć — pocieszałam się w duchu — aż pewnego
dnia wybuchnie pożarem zemsty! Do tego czasu niech się tli. Niech skwierczy jak
soczysty boczek na rozgrzanej patelni...
Szlag.
Niestety, był też poważniejszy problem. Była 7.00, a jeden z symulatorów wciąż
był pusty. Rig znowu się spóźniał. Na gwiazdy, jak to możliwe, że przez dziesięć
lat codziennie przychodził wcześniej na zajęcia, a w szkole pilotażu spóźnił się dwa
dni z rzędu?
Cobb wszedł, utykając, i przystanął przy symulatorze Riga, marszcząc brwi. Po
chwili w drzwiach pojawił się sam Rig. Niespokojnie spojrzałam na zegarek,
a potem znowu na niego. Rig miał plecak na ramieniu.
Cobb nic nie powiedział. Tylko spojrzał mu w oczy i skinął głową. Rig odwrócił
się, żeby odejść.
— Co jest? — zapytałam, zrywając się na równe nogi. — Co?
— Zawsze ktoś odchodzi — rzekł Cobb — po pierwszej walce. Zawsze tak się
dzieje, chociaż zazwyczaj zdarza się to później, lecz wy stoczyliście ją wcześnie.
Nie wierząc własnym uszom, pobiegłam za Rigiem i wypadłam na korytarz.
— Rig?
Nie zatrzymał się.
— Rig? Co ty robisz? — Pobiegłam za nim. — Rezygnujesz po jednej potyczce?
Wiem, że byłeś wstrząśnięty, ale przecież szkoła pilotów to nasze marzenie!
— Nie, Spensa — rzekł, w końcu zatrzymując się na pustym korytarzu. — To
twoje marzenie. Ja ci tylko towarzyszyłem.
— Nasze marzenie. Tyle nauki i ćwiczeń. Szkoła pilotażu, Rig. Szkoła pilotażu!
— Powtarzasz to, jakbym cię nie słyszał. — Uśmiechnął się. — Jednak to nie ja
nie słucham.
Rozdziawiłam usta ze zdumienia.
Poklepał mnie po ramieniu.
— Chyba jestem niesprawiedliwy. Zawsze chciałem się dostać do tej szkoły.
Trudno nie zarazić się entuzjazmem, gdy ktoś ci bliski ma takie marzenia.
Chciałem sobie udowodnić, że mogę zdać ten egzamin. I zrobiłem to. Kiedy jednak
dostałem się tu i poczułem, jak to jest... Kiedy ten Krell mnie trafił, zrozumiałem,
że nie mógłbym robić tego codziennie. Przykro mi, Spensa. Nie nadaję się na
pilota.
Te słowa nie miały dla mnie sensu. Były dziwnymi dźwiękami wydobywającymi
się z jego ust, jakby nagle zaczął mówić w jakimś obcym języku.
— Rozmyślałem o tym całą noc — rzekł ze smutkiem. — Jednak jestem pewny.
W głębi duszy zawsze wiedziałem, że nie nadaję się na pilota. Chciałbym tylko
wiedzieć, co teraz mam robić. Zawsze myślałem tylko o tym, żeby zdać ten
egzamin, wiesz?
— Rezygnujesz — powiedziałam. — Poddajesz się. Uciekasz.
Skrzywił się i nagle poczułam się okropnie.
— Nie każdy musi być pilotem, Spensa — oświadczył. — Inne zawody też są
ważne.
— Tak mówią, ale wcale tak nie myślą.
— Może masz rację. Nie wiem. Chyba... muszę się nad tym zastanowić. Czy jest
jakieś zajęcie polegające jedynie na zdawaniu egzaminów? Okazuje się, że jestem
w tym naprawdę dobry.
Uściskał mnie — oniemiałą z zaskoczenia — a potem odszedł. Odprowadzałam
go wzrokiem, aż przyszedł po mnie Cobb.
— Zostaniesz tu chwilę dłużej, kadecie — powiedział — a zapiszę ci spóźnienie.
— Nie mogę uwierzyć, że pozwoliliście mu odejść.
— Do moich obowiązków należy ustalanie, kto z was najlepiej sprawdzi się na
dole, zanim da się zabić na górze. — Lekko popchnął mnie w stronę drzwi. — Pod
koniec kursu jego puste miejsce nie będzie jedynym. Idź.
Wróciłam do klasy i usiadłam w symulatorze, przetrawiając te słowa. Cobb
wydawał się niemal zadowolony z odejścia jednego z nas. Ile razy widział, jak
zestrzelono kadeta?
— W porządku — powiedział. — Zobaczmy, co zapamiętaliście z wczorajszych
zajęć. Zapnijcie pasy, załóżcie hełmy i włącznie projektory holograficzne. Zabierz
eskadrę w powietrze, dowódco, i udowodnij mi, że przez noc nie zapomnieliście
wszystkiego. Wtedy może zacznę was uczyć, jak naprawdę się lata.
— I strzela? — zapytał ochoczo Bim.
— Cholera, nie — odparł Cobb. — Tylko wystrzelalibyście się wzajemnie.
Najpierw podstawy.
— A jeśli wróg znów nas zaskoczy w powietrzu i trzeba będzie walczyć? —
spytał Arturo. Nadal nie miałam pojęcia, jak się wymawia jego kryptonim.
Amfibia, czy jakoś tak?
— Wtedy — odrzekł Cobb — będziesz musiał liczyć na to, że Chybka ci go
zestrzeli, chłopcze. Dość gadania! Wydałem wam rozkaz, kadeci!
Zapięłam pas i włączyłam urządzenie, ale nim wokół mnie pojawił się hologram,
jeszcze raz spojrzałam na puste miejsce Riga.

Przez cały ranek ćwiczyliśmy jednoczesne wykonywanie skrętu.


Latanie myśliwcem nie przypomina pilotowania jednego z tych starych
samolotów nadal używanych przez niektóre klany. Nasze myśliwce nie tylko mają
pierścienie unoszące utrzymujące nas w powietrzu — niezależnie od rozwijanej
prędkości — ale także potężne urządzenia zwane reduktorami atmosferycznymi,
dzięki którym są mniej zdane na kaprysy oporu powietrza.
Skrzydła nadal są przydatne i obecność atmosfery z wielu powodów bywa
korzystna. Możemy wykonywać typowe skręty, kładąc maszynę na skrzydło
i zataczając krąg niczym ptak. Możemy również wykonywać manewry typowe dla
gwiazdolotów, takie jak obracanie maszyny, żeby skierować ją na obrany kurs.
Doskonale pojęłam tę różnicę, gdy w nieskończoność powtarzaliśmy oba te
manewry, aż niemal zaczęłam mieć dosyć latania.
Bim wciąż pytał o uzbrojenie. Ten niebieskowłosy chłopak emanował szczerym
entuzjazmem, który mi się podobał. Jednak nie podzielałam jego chęci strzelania.
Jeśli miałam pewnego dnia latać lepiej od Palanta, powinnam była nauczyć się
podstaw. Nieudolne skręty spowolniły mnie we wczorajszej potyczce. Tak więc
jeśli Cobb kazał mi skręcać, robiłam to. Będę skręcać, aż zaczną mi krwawić palce
— aż obetrę sobie dłonie do kości.
Aż zostanie ze mnie szkielet, który potrafi bardzo dobrze skręcać.
Podążyłam w szyku w lewo, a potem gwałtownie opadłam niżej, gdy Rzutka
weszła w zbyt szeroki skręt, podchodząc za blisko mnie. Zderzyła się z FM
i niewidzialna osłona zamortyzowała uderzenie. Jednak FM nie zdołała opanować
maszyny, która wpadła w korkociąg.
Oba myśliwce runęły na skalistą powierzchnię, wywołując dwie bliźniacze
eksplozje.
— Cholera — mruknęła FM, ta zadbana dziewczyna ze złotymi klamerkami
butów i modnym uczesaniem.
Jednak Rzutka tylko się roześmiała. Robiła to często, może nawet za dobrze się
bawiąc.
— O! — wykrzyknęła. — To był dopiero wybuch. Ile zdobyłam punktów,
Cobb?
— Punktów? Myślisz, że to gra, kadecie?
— Życie to gra — odrzekła Rzutka.
— No cóż, straciłaś wszystkie punkty i życie — oznajmił Cobb. — Jeśli
wpadniesz w taki korkociąg, katapultuj się.
— Hmm... może pan powtórzyć, jak to się robi? — poprosił Nedd.
— Naprawdę, Nedd? — spytał Arturo. — Przerabialiśmy to wczoraj. Spójrz na
tę dźwignię między nogami. Widzisz na niej dużą literę K? Jak myślisz, po co tam
jest?
— Myślałem, że na wypadek awarii.
— A co robisz, kiedy masz awarię? W myśliwcu? Po prostu...
— Wywołuję ciebie — przerwał mu Nedd. — I mówię: „Hej, Arturo. Gdzie jest
cholerna dźwignia katapulty?”.
Arturo westchnął. Uśmiechnęłam się, patrząc przez osłonę kabiny na maszynę
lecącą obok mojej. Ledwie dostrzegłam siedzącą w niej dziewczynę. Jutrzenka,
z tatuażem widocznym nawet przez hełm. Pospiesznie odwróciła wzrok. Nawet się
nie uśmiechnęła.
Świetnie.
— Wracajcie — rozkazał nam Cobb. — Zbliża się pora lunchu.
— Mamy wracać? — narzekał Bim. — Czy nie możemy po prostu wyłączyć
projektorów i pójść coś wrzucić na ruszt?
— Jasne. Wyłącz go, zjedz coś, a potem wracaj tam, skąd przyszedłeś, ponieważ
nie będę tracił czasu na kadetów, którzy nie chcą ćwiczyć lądowania.
— Hm, przepraszam, instruktorze.
— Nie blokuj pasma radiowego przeprosinami, kadecie. Po prostu wykonuj
rozkazy.
— W porządku, eskadra — powiedział Palant. — Standardowe odstępy, wejść
na kurs 165.
Wykonaliśmy rozkaz, ponownie formując szyk i lecąc w kierunku wirtualnej
bazy Alta.
— Cobb, czy będziemy ćwiczyć wyprowadzanie maszyny z niekontrolowanej
spirali? — zapytałam.
— W żadnym razie — odparł. — Taka sytuacja rzadko się zdarza, a jeśli już, to
musicie potrafić użyć tej dźwigni katapultowania. Nie chcę, żebyście z tym
zwlekali, brawurowo próbując ratować maszynę.
— A jeśli będzie można ją uratować, instruktorze? — spytał Jorgen. — Czy
dobry pilot nie powinien zrobić wszystkiego, żeby uratować pierścień unoszący?
One są tak cenne, że tradycja nakazuje...
— Nie mów mi o tej głupiej tradycji — warknął Cobb. — Potrzebujemy dobrych
pilotów tak samo jak pierścieni unoszących. Jeśli wpadniecie w niekontrolowany
korkociąg, macie się katapultować. Zrozumiano?
Kilku pozostałych głośno potwierdziło. Ja nie. Nie zanegował najważniejszego
faktu — że jeśli kadet się katapultuje i straci maszynę, już nigdy nie będzie latał.
Może kiedy zdobędę dyplom pilota, będę mogła rozważać taką możliwość, ale
teraz nie brałam jej pod uwagę.
Gdybym utraciła możliwość latania, to tak, jakbym umarła.
Wylądowaliśmy i wyłączyliśmy hologramy. Wszyscy ruszyli do drzwi, kierując
się do mesy na lunch, zaśmiewając się ze spektakularnych eksplozji maszyn FM
i Rzutki. Kimmalyn zauważyła, że zostaję w klasie, i chciała się zatrzymać, ale
Cobb delikatnie skierował ją do wyjścia.
— Wyjaśniłem im sytuację — powiedział, przystając w drzwiach. — Wczoraj
wieczorem windy nie zarejestrowały twojego zjazdu do Płomiennej?
— Ja... znam tu taką małą jaskinię za miastem, około pół godziny marszu stąd.
Pomyślałam, że prześpię się tam i zaoszczędzę czas na dojazd. Przez całe życie
poluję w jaskiniach. Lepiej się w nich czuję niż w mieście.
— Jak chcesz. Przyniosłaś sobie lunch?
Przecząco pokręciłam głową.
— Masz go sobie przynosić. Nie chcę, żeby głód rozpraszał cię podczas zajęć.
Wyszedł. Niebawem usłyszałam w oddali głosy. I odbijający się echem
w korytarzu śmiech, dobiegający z mesy.
Zastanawiałam się, czy nie poćwiczyć, ale nie byłam pewna, czy mogę bez
nadzoru używać symulatora. Jednak nie zamierzałam tam siedzieć przez godzinę
i słuchać, więc postanowiłam się przejść. To dziwne, że choć byłam tak zmęczona
po lataniu, miałam jeszcze tyle energii wywołanej długim siedzeniem w kokpicie.
Wyszłam z budynku, minąwszy dwóch żandarmów stojących na korytarzu. Czy
mieli dopilnować, żebym nie ukradła bułki ze stołówki? Admirał zadawała sobie
sporo trudu, żeby zajść za skórę takiemu zwyczajnemu kadetowi jak ja. Z drugiej
strony zaczynając walkę, należy starać się ją wygrać, więc musiałam uszanować jej
wysiłki.
Wyszłam z bazy i ruszyłam w stronę sadu znajdującego się zaraz za murem.
Chociaż byli tam robotnicy pielęgnujący drzewa, pomiędzy nimi przechadzali się
ludzie w mundurach. Przy alejce zaś ustawiono ławki. Wyglądało na to, że nie
tylko ja cieszyłam się widokiem prawdziwych roślin. Nie grzybów czy mchów, ale
prawdziwych drzew. Przez ponad pięć minut dotykałam kory i skubałam liście,
niemal pewna, że okażą się bardzo realistyczną dekoracją z plastiku.
W końcu poszłam dalej i spojrzałam na pole kosmicznego złomu. Jak zawsze,
dostrzegłam wzory na niebie, ledwie widoczne szare linie, zbyt odległe, by
rozróżnić szczegóły. Nade mną przesuwał się otwór świetlika, tak jasny, że od
patrzenia nań łzawiły mi oczy.
Nie zauważyłam żadnych luk w śmieciu. Tamta chwila z ojcem była jedyną,
w której zobaczyłam kosmos. Po prostu było tam zbyt wiele warstw złomu,
krążących po różnych orbitach.
Jacy byli ci ludzie, którzy skonstruowali to wszystko? Niektóre dzieciaki
z mojego klanu szeptały, że Detritus to tak naprawdę Stara Ziemia, ale mój ojciec
wyśmiewał ten pomysł. Nasza planeta była za mała, a ponadto mieliśmy mapy
Ziemi i wyglądała ona zupełnie inaczej.
Jednak ci konstruktorzy byli ludźmi, a przynajmniej mówili w naszym języku.
Pokolenie Babki — załoga „Śmiałego” i innych okrętów floty — wiedziała, że
Detritus tu jest. Z rozmysłem przylecieli na tę starą i wyludnioną planetę.
Zamierzali się ukryć, ale lądowanie okazało się katastrofą. Próbowałam sobie
wyobrazić, co czuli zmuszeni opuścić niebo i swoje okręty, ukryć się i podzielić na
klany. Czy patrząc na sklepienie jaskini, czuli się równie nieswojo jak ja, gdy
podnosiłam głowę i widziałam niebo?
Przechadzałam się po alejkach sadu. Pracujący w nim robotnicy zachowywali się
przyjaźnie. Uśmiechali się do mnie, gdy ich mijałam. Kilku zasalutowało mi
żartobliwie. Zastanawiałam się, jak zareagowaliby na wieść o tym, że jestem córką
Ściganta, niesławnego tchórza.
Gdy obeszłam sad i ruszyłam z powrotem do budynku, minęłam wiele osób
w garniturach i garsonkach, przeprowadzających oficjalny obchód sadów. Takie
ubrania nosili na dole nadzorcy, mający duże zasługi ludzie przeniesieni do niżej
położonych i lepiej chronionych jaskiń, w których mogli przeżyć wybuch bomby.
Tacy jak Jorgen i jego kumple.
Wydawali się zbyt... czyści.
Odchodząc, zauważyłam coś dziwnego: rząd małych hangarów pomiędzy sadem
a bazą. Drzwi jednego były podniesione i odsłaniały znajdujący się w środku
pojazd Palanta. Zajrzałam do środka, na polerowany chrom i błękit lakieru.
Elegancki, przyjemny dla oka i najwyraźniej drogi. Dlaczego chował go tutaj, poza
bazą?
Zapewne nie chce, żeby inni kadeci prosili go o podwózkę, pomyślałam.
Z trudem powstrzymałam chęć pozostawienia paskudnego śladu na tym lśniącym
lakierze.
Przeszłam przez bramę i wróciłam do sali, zanim reszta wróciła z mesy. Udałam
się prosto do symulatora — odnosząc nieodparte wrażenie, że zbyt długo nie
siedziałam w kokpicie. Usiadłam w nim z westchnieniem ulgi. Zerknęłam w bok
i odkryłam, że ktoś mnie obserwuje.
Podskoczyłam niemal pod sufit. Wchodząc, nie zauważyłam, że pod ścianą
siedzi Jutrzenka. Naprawdę miała na imię Magma albo Magna — nie
zapamiętałam. Sądząc po stojącej przed nią na biurku tacy, Wicianka przyniosła tu
swój posiłek i zjadła go w samotności.
— Hej — powiedziałam. — Co dawali? Czuję sos. Gulasz z glonów? Purée
ziemniaczane? Wieprzowina? Bez obawy, jakoś zniosę prawdę. Jestem żołnierzem.
Możesz mi powiedzieć.
Tylko odwróciła wzrok, z obojętną miną.
— Jesteście potomkami marines, tak? — spytałam. — Z załogi „Śmiałego”? Moi
przodkowie byli na okręcie flagowym, w maszynowni. Nasi pradziadowie mogli
się znać.
Nie odpowiedziała.
Zacisnęłam zęby, a potem wygramoliłam się z kokpitu. Podeszłam do niej
i zmusiłam, żeby spojrzała mi w oczy.
— Masz jakiś problem? — zapytałam.
Wzruszyła ramionami.
— Wiec załatwmy to — zaproponowałam.
Znów wzruszyła ramionami.
Postukałam palcem w jej obojczyk.
— Nie prowokuj mnie. Nic mnie nie obchodzi, że Wicianie mają reputację
niebezpiecznych. Nigdzie się stąd nie ruszę, tylko w niebo. I nie przejmę się, jeśli
w drodze do niego będę musiała przejść po twoim trupie.
Odwróciłam się na pięcie i wróciłam do mojego symulatora. Usiadłam w nim,
zadowolona. Powinnam to samo zademonstrować Palantowi. Spensę wojowniczkę.
Taak... poczułam się lepiej.
Pozostali w końcu wrócili do klasy i zajęli swoje miejsca. Kimmalyn podeszła
do mnie. Jej długie ciemne loki zafalowały, gdy rozejrzała się na boki, jakby
sprawdzając, czy ktoś ją obserwuje.
Rzuciła mi na kolana bułkę.
— Cobb powiedział nam, że zapomniałaś wziąć lunch — szepnęła. Potem
wyprostowała się i odeszła, głośno mówiąc: — Jaki piękny jest stąd widok! Jak
zawsze mówiła Święta: „Dobrze, że słońce świeci w dzień, inaczej nie
widzielibyśmy, jaki piękny jest świat!”.
Cobb spojrzał na nią i przewrócił oczami.
— Zapiąć pasy — powiedział. — Czas nauczyć się czegoś nowego.
— Używania broni? — zapytała ochoczo Rzutka, a Bim kiwnął głową,
wchodząc do kokpitu.
— Nie — odrzekł Cobb. — Skręcać. W drugą stronę. — Powiedział to zupełnie
poważnie, a kiedy prychnęłam, posłał mi gniewne spojrzenie. — To nie był żart. Ja
nie żartuję.
No pewnie.
— Zanim włączymy projektory — ciągnął — muszę was zapytać o waszą ocenę
dotychczasowych zajęć.
— Co takiego? — spytał Nedd, wciskając się do kokpitu. — Naszą ocenę?
— Tak, waszą ocenę. Bo co?
— Po prostu jestem... zaskoczony, Cobb — rzekł Nedd.
— Zadawanie pytań i słuchanie odpowiedzi pozwala skutecznie nauczać,
Nerdzie! Zatem zamknij się i pozwól mi to robić.
— Hm, tak jest, instruktorze.
— Dowódco eskadry! Twoja ocena?
— Pozytywna, instruktorze. To okropna zbieranina, ale myślę, że zdołamy ich
nauczyć. Pańskie doświadczenie i moja...
— Wystarczy — uciął Cobb. — Nerd?
— W tym momencie jestem trochę zbity z tropu — odrzekł tamten. — Chyba
zjadłem za dużo enchilady.
— Rzutka!
— Jestem znudzona, instruktorze — oznajmiła. — Czy możemy już zacząć grę?
— Ty od dwugłowego smoka!
— Amphisbaena, instruktorze! — rzekł Arturo. — Prawdę mówiąc, niezbyt
wciągnęły mnie dzisiejsze zajęcia, ale zapewne ćwiczenie podstawowych
manewrów okaże się pożyteczne.
— Znudzona — mruknął Cobb, zapisując to w notesie — i cwaniak mający się
za mądrzejszego niż jest. Chybka!
— Superowe!
— Piloci nigdy nie są superowi, dziewczyno. Jesteśmy bojowi.
— Albo — dodałam — ożywieni perspektywą zadawania śmierci nadlatującym
wrogom.
— Ewentualnie — rzekł Cobb. — Jeśli są psycholami. Jutrzenka.
— Dobre — szepnęła wytatuowana dziewczyna.
— Głośniej, kadecie!
— Dobre.
— I? Mam tu trzy linijki. Muszę coś wpisać.
— Ja... niewiele mogę... powiedzieć — rzekła z silnym wiciańskim akcentem. —
Dobre. Wystarczająco dobre, tak?
Cobb podniósł głowę znad notatnika i zmrużył oczy. Potem zapisał w nim coś.
Jutrzenka poczerwieniała i spuściła wzrok.
Ona nie mówi po naszemu, uświadomiłam sobie. Szlag. Jestem głupia. Na
dawnych statkach byli reprezentanci różnych ziemskich społeczności. To
oczywiste, że są takie grupy, które przez trzy pokolenia ukrywały się odizolowane
od reszty i nie rozmawiały naszym językiem. Do tej pory nigdy się nad tym nie
zastanawiałam.
— Bim? — zapytał Cobb. — Chłopcze, wybrałeś już sobie kod wywoławczy?
— Jeszcze się zastanawiam! — rzekł Bim. — Chcę wybrać dobry! Hm... moja
ocena... no cóż, kiedy zaczniemy się uczyć posługiwania bronią?
— Mogę ci zaraz dać moją — odrzekł Cobb — jeśli obiecasz, że się zastrzelisz.
Zapiszę po prostu „chce się dać zabić”. FM!
— Nieustannie zadziwia mnie toksyczna agresja wszechobecna w naszym
społeczeństwie — powiedziała ta dobrze ubrana dziewczyna.
— To coś nowego — rzekł Cobb, zapisując. — Admirał z pewnością się to
spodoba. Spin?
— Jestem głodna, instruktorze.
Ponadto byłam głupia. Nadzwyczaj. Znów zerknęłam na Jutrzenkę
i przypomniałam sobie, że zawsze trzymała się na uboczu. Teraz jej z trudem
wypowiadane i silnie akcentowane słowa nabrały nowego znaczenia. I to jak,
odwracała wzrok, gdy ktoś coś do niej mówił.
— No dobrze, zatem mamy to z głowy — oznajmił Cobb. — Zapiąć pasy
i włączyć hologramy!
14

–J esteście najsłabszym punktem naszej obrony — stwierdził Cobb,


przechadzając się po sali i mówiąc do naszej dziewiątki siedzącej
w jeszcze niewłączonych symulatorach. — Wasz myśliwiec może rozwijać
niewiarygodną prędkość i wykonywać manewry, których nie przeżyjecie. Jest
o wiele sprawniejszy od was. Jeśli zginiecie, to nie dlatego, że zawiodła maszyna,
tylko dlatego, że wy zawiedliście.
Tydzień minął w okamgnieniu. Codzienne treningi w symulatorze, próby
wytrzymałości w wirówce przeciążeniowej i noce spędzane w kokpicie starego
myśliwca. Miałam po dziurki w nosie pieczonych szczurów i grzybów.
— Przeciążenia są waszym najgorszym wrogiem — ciągnął Cobb. — Musicie
nie tylko uważać na ich siłę, ale także na kierunek. Człowiek może znieść dość
duże przeciążenie skierowane w tył, jak wtedy, gdy przemieszcza się w linii
prostej. Jeśli jednak lecicie w górę lub wykonujecie ostry skręt, przeciążenie będzie
skierowane w dół i wypchnie wam krew z głowy do stóp. Przy takich manewrach
wiele osób traci przytomność już przy dziewięciu lub dziesięciu g. A jeśli
wykonujecie obrót wzdłuż osi maszyny, a potem lecicie w innym kierunku, co
ćwiczyliśmy... No cóż, z łatwością możecie przekroczyć sto g, co wystarczy, by
wasze wnętrzności zmieniły się w zupę.
Nedd podniósł rękę.
— Po co więc uczymy się tych manewrów?
— Grawkompy — powiedziałam.
Cobb wskazał mnie palcem i skinął głową.
— Wasze maszyny mogą amortyzować nagłe przeciążenie. Myśliwce SPŚ mają
tak zwane kompensatory grawitacyjne. Kiedy zmieniacie kurs lub szybko
zwiększacie prędkość, grawkompy reagują i amortyzują przeciążenie. Działają
przez około trzy sekundy, po czym wymagają krótkiego ładowania, tak więc są
najprzydatniejsze przy ciasnych skrętach
Wiedziałam o tym. Nedd zapewne też by wiedział, gdyby musiał się uczyć do
egzaminu. Zaczęłam błądzić myślami, rozmyślając o moim zepsutym myśliwcu.
Nie poczyniłam dużych postępów z jego naprawą, gdyż większość czasu
spędzałam na polowaniu i gotowaniu szczurzego mięsa. Powinnam zdobyć gdzieś
moduł zasilania...
— Wasze myśliwce mają trzy rodzaje uzbrojenia — powiedział Cobb.
Zaraz, uzbrojenie? Znów gwałtownie skupiłam uwagę i zauważyłam, że Bim też
podniósł głowę. To urocze, że na każdą wzmiankę o broni reagował
entuzjastycznie jak psiak.
— Tak, Bim — potwierdził Cobb. — Uzbrojenia. Nie posikaj się z podniecenia.
Pierwszą z nich jest laser, będący podstawowym uzbrojeniem myśliwca, ale też
najmniej skutecznym. Wypuszcza strumień skoncentrowanej energii i zwykle
strzela się z niego krótkimi seriami, z bliska.
Cobb zatrzymał się przy Kimmalyn.
— Lub, rzadziej, można go nastawić na bardzo precyzyjny ostrzał z dużej
odległości. Większość pilotów robi to, tylko niszcząc uszkodzone maszyny wroga,
ewentualnie prowadząc ostrzał z zasadzki. Trafienie laserem z daleka
w poruszający się cel wymaga niewiarygodnych umiejętności.
Kimmalyn uśmiechnęła się.
— Nie bądź zbyt pewna siebie — powiedział Cobb, idąc dalej. — Laser jest
praktycznie bezużyteczny w starciu z przeciwnikiem mającym osłonę — chociaż
i tak będziecie go używać przy każdej okazji, gdyż nadzieja na szczęśliwy traf leży
w ludzkiej naturze. Spróbuję wam to wybić z głów, ale prawdę mówiąc, nawet
doświadczonym pilotom równie trudno pozbyć się tego nawyku jak listów od
pierwszej dziewczyny.
Bim zachichotał.
— To nie był żart — warknął Cobb. — Teraz hologramy.
Włączyliśmy projektory i nagle znaleźliśmy się na stanowiskach startowych.
Kiedy już byliśmy w powietrzu i zameldowaliśmy się, nagle w głośniku mojego
hełmu zatrzeszczał głos Cobba.
— W porządku. Czas, żebyście zaczęli strzelać, niech nas gwiazdy mają
w opiece. Spust lasera to ten przycisk na manipulatorze kulowym, przy palcu
wskazującym. Zaczynajcie.
Ostrożnie nacisnęłam ten guzik. Z ostrego dziobu mojego myśliwca wystrzelił
biały laserowy promień — trzy błyski, jeden po drugim. Tak po prostu dano mi
możliwość decydowania o życiu i śmierci! I nie tylko marnych szczurów!
— Nie wystrzelaj wszystkiego, Spin — powiedział Cobb. — Widzisz to pokrętło
na dźwigni przepustnicy? To, które można obracać kciukiem lewej ręki? To
regulator siły rażenia. Przy maksymalnym otwarciu daje ogień ciągły. Uwielbia go
każdy napalony, tępy i głupi pilot, którego nie szkoliłem.
— A co z tymi, których pan szkoli i nadal pozostają napalonymi, tępymi
głupkami? — zapytał Nedd.
— Nie doceniasz się, Nerd — rzekł Cobb. — Nigdy nie widziałem, żebyś się
napalał. Drugie położenie pokrętła to ogień seriami. Trzecie to pojedynczy
wystrzał. Możecie strzelać. Użyjcie sobie.
Włączył obraz i przed nami pojawiła się chmara maszyn Krelli. Nie leciały i nie
poruszały się; po prostu wisiały w powietrzu. Strzelanie do celu? Zawsze chętnie to
robiłam, już jako mała dziewczynka rzucając kamieniami w duże, groźnie
wyglądające głazy.
Wszyscy zasypaliśmy wroga gradem niszczących, śmiercionośnych promieni.
I nie trafiliśmy.
Wyglądało na to, że chybiliśmy o całe mile, chociaż te statki nie znajdowały się
daleko. Zgrzytnęłam zębami i spróbowałam ponownie, ustawiając różną siłę
rażenia i manewrując statkiem. Niestety... chociaż wydawało się, że te statki
znajdują się blisko, między nimi było mnóstwo pustej przestrzeni.
Palant w końcu zdołał trafić, w ognistym rozbłysku strącając maszynę wroga.
Z gniewnym pomrukiem skupiłam wzrok na jednej z nich. No już.
— Strzelaj, Chybka — powiedział Cobb.
— Och, pomyślałam, że dam im szansę, instruktorze! — odparła Kimmalyn. —
Zwyciężanie nie zawsze polega na tym, żeby być najlepszym, jak pan wie.
— Zrób mi przyjemność.
— No cóż, dobrze.
Jej statek przez parę sekund ładował laser, a następnie wypuścił krótki błysk
światła, który zniszczył jednostkę Krelli. Powtórzyła ten wyczyn jeszcze
dwukrotnie, a potem znowu.
— To jak rzucanie kamieni na podłogę, instruktorze — powiedziała. — One
nawet się nie poruszają.
— Jak? — spytałam z podziwem. — Jak nauczyłaś się tak strzelać, Chybka?
— Ojciec ją nauczył — odezwała się Rzutka. — Pamiętasz tę historię o grzybie,
który wyglądał jak wiewiórka?
FM zaśmiała się i usłyszałam nawet chichot Jutrzenki. Niestety, nie znałam
żadnej historii o grzybach i wiewiórkach — zapewne opowiadali ją sobie któregoś
wieczoru, leżąc na pryczach. Kiedy ja wracałam do jaskini.
Mocno wdusiłam przycisk spustu i zdołałam — w końcu — trafić w cel. Widok
iskier tryskających ze strąconej maszyny był ogromnie satysfakcjonujący.
— W porządku — rzekł Cobb. — Dość tych głupot. Wyłączam wasze lasery.
— Przecież dopiero zaczęliśmy! — zawołał Bim. — Czy nie możemy
spróbować powietrznego pojedynku?
— Pewnie, możecie — odparł Cobb. — Bardzo proszę.
Pozostałe myśliwce Krelli — te kilkanaście maszyn, których nie zdołaliśmy
zestrzelić — nagle pomknęło na nas, otwierając ogień z działek. Rzutka wydała
radosny okrzyk, a ja błyskawicznie zanurkowałam, schodząc im z drogi.
Kimmalyn została strącona pierwsza, w ognistym rozbłysku. Ja ostro pikowałam
w dół, obserwując czerwoną linię na desce rozdzielczej, wskazującą, jakie
przeciążenie odczuwałabym w rzeczywistości. Cobb miał rację — grawkompy
amortyzowały przeciążenie przy szybkim skręcie, ale musiałam uważać przy
dłuższym, żeby nie przestały działać, zanim go zakończę.
Wyrównałam i ujrzałam wokół rozbłyski ognia oraz spadające szczątki maszyn
innych kadetów.
— Próbowaliśmy skonstruować takie maszyny, jakie mają Krelle — wyjaśniał
spokojnym głosem Cobb, uderzająco kontrastującym z panującym wokół mnie
chaosem. Nedd wrzasnął, trafiony. Jutrzenka w milczeniu runęła na ziemię. —
Jednak nie zdołaliśmy. Mają lepsze działka i osłony. Co oznacza, że walcząc
z nimi, macie mniejszą siłę ognia i słabsze osłony.
Skupiłam się na przetrwaniu. Wykonywałam skręty, zwroty i uniki. Trzy
maszyny Krelli — trzy — usiadły mi na ogonie i jedna trafiła mnie promieniem
lasera. Ostro skręciłam w prawo, ale oberwałam ponownie i na mojej tablicy
kontrolnej zaczęła migać ostrzegawcza lampka. Straciłam osłonę.
— Będziecie musieli trafić Krella kilkanaście razy, żeby pozbawić go osłony —
mówił Cobb. — Natomiast im wystarczą dwa lub trzy trafienia.
Wyrwałam w górę, zataczając krąg. Jasne rozbłyski eksplozji na ciemnym niebie
oznaczały śmierć moich towarzyszy. Oprócz mojej maszyny w powietrzu pozostała
tylko jedna z naszych i wiedziałam — nawet nie sprawdzając numeru na kadłubie
— że należała do Jorgena. Był o wiele lepszym pilotem niż ja.
Wciąż mnie to drażniło. Warknęłam, wchodząc w szeroki łuk, usiłując wziąć na
cel jedną z nieprzyjacielskich maszyn. Prawie ją miałam...
Maszyna przestała reagować na stery. Straciłam nad nią kontrolę. Zataczając
krąg, przekroczyłam dopuszczalną granicę przeciążenia i grawkompy przestały
działać. Chociaż nie czułam tego w symulatorze, gdybym znajdowała się
w prawdziwym myśliwcu, straciłabym przytomność.
Przelatujący obok myśliwiec Krelli załatwił mnie jednym — niemal niedbałym
— strzałem i mój hologram ściemniał. Kabina znikła i znalazłam się w sali
ćwiczeń. Jorgen zdołał przetrwać jeszcze siedemnaście sekund. Liczyłam.
Opadłam na fotel, z sercem w gardle. Jakbym była świadkiem końca świata.
— Załóżmy, że zostajecie kompetentnymi pilotami — powiedział Cobb. —
Zdaję sobie sprawę, że to mało prawdopodobne, ale jestem wiecznym optymistą.
Nawet gdybyście latali lepiej od przeciętnego Krella, to i tak będzie miał nad wami
ogromną przewagę, jeśli będziecie używali tylko działek.
— Zatem jesteśmy na z góry przegranej pozycji? — spytała FM, wstając.
— Nie. Po prostu musimy walczyć inaczej, tak żeby wyrównać szanse. Zapnij
pasy, kadecie.
Zrobiła to i ponownie włączyły się hologramy z otaczającym nas niebem. Statki
Krelli bezgłośnie pojawiły się przed nami. Tym razem przyjrzałam się im
podejrzliwie, trzymając palec na spuście działka laserowego.
— Ty, smoku — rzekł Cobb do Arturo. — Naciśnij te guzki pod środkowym
i serdecznym palcem. Oba jednocześnie.
Mój myśliwiec zadrżał, a maszyna Arturo eksplodowała jasnym światłem,
przypominającym rozbryzg wody.
— Hej! — zawołała Rzutka. — Moja osłona poszła!
— Moja też — zgłosiła Kimmalyn.
— I moja — dorzucił Arturo.
— Moja nie — powiedział Palant i kilkoro pozostałych.
Osłona Arturo wyłączyła się, pomyślałam, tak jak osłony tych dwóch maszyn
lecących obok niego. Pochyliłam się, z zaciekawieniem spoglądając przez osłonę
kabiny. Na wykładach mówiono mi o rodzajach układów napędowych, manewrów
i pierścieni wznoszących — w zasadzie o wszystkim, co dotyczyło myśliwców,
poza ich uzbrojeniem.
— To OIM — wyjaśnił Cobb. — Odwrócony impuls Magellana. Całkowicie
wyłącza wszystkie osłony, niestety również wasze. Ma niezwykle krótki zasięg,
więc zanim go użyjecie, musicie niemal wlecieć Krellowi w silnik. Kluczem do
pokonania Krella nie jest ostrzeliwanie go z działek laserowych. Trzeba go
wymanewrować, przechytrzyć i działać zespołowo. Krelle to indywidualiści.
Niemal nie wspierają się wzajemnie. Natomiast wy będziecie walczyć tradycyjnie,
parami, starając się użyć OIM w taki sposób, żeby wasz partner mógł oddać czysty
i pewny strzał. Zawsze jednak musicie mieć świadomość tego, że włączając OIM,
zostajecie bez osłony, bezbronni do chwili ponownego jej włączenia.
Nagły rozbłysk światła w pobliżu sprawił, że FM zaklęła pod nosem.
— Przepraszam! — powiedziała z silnym wiciańskim akcentem Jutrzenka. —
Przepraszam, przepraszam!
Tego dnia była to jej najdłuższa wypowiedź.
— A trzeci rodzaj uzbrojenia? — zapytał Palant.
— Lance świetlne — odgadłam. Czytałam o nich, ale w książkach nie było
żadnych informacji o ich działaniu.
— Ach, zatem słyszałaś o nich, Spin — zauważył Cobb. — Tak myślałem.
Urządzisz nam mały pokaz.
— Hm, dobrze. Tylko dlaczego ja?
— Działają bardzo podobnie jak ich mniejsi kuzyni, liny świetlne. Przeczucie mi
mówi, że masz doświadczenie w posługiwaniu się nimi.
Skąd o tym wiedział? Świetlną linę zawsze miałam przy sobie, ponieważ
potrzebowałam jej, żeby dostać się do jaskini i wrócić na powierzchnię, ale
myślałam, że jest dobrze ukryta w długim rękawie mojego kombinezonu.
— Kciukiem i małym palcem — rzekł Cobb — naciśnij guziki po obu stronach
manipulatora kulowego.
— Cóż, pewnie. Czemu nie?
Pchnęłam dźwignię przepustnicy i wyleciałam z szyku, zbliżając się do
nieruchomych statków Krelli. Wybrałam jeden, z ciągnącymi się za nim
przewodami. Jak wszystkie maszyny, miał pod spodem jarzący się słabym
niebieskim światłem pierścień unoszący o standardowej dwumetrowej średnicy.
Z bliska myśliwiec Krelli wyglądał jeszcze groźniej. Miał dziwny,
niedokończony wygląd, chociaż wcale nie był prowizoryczną konstrukcją. Te
ciągnące się za nim kable zapewne pełniły jakąś rolę. Był po prostu
zaprojektowany przez obcych, którzy nie myśleli tak jak ludzie.
Wstrzymałam oddech i wcisnęłam guziki, o których mówił Cobb. Linia
czerwonego światła wystrzeliła z dziobu mojego myśliwca i przytwierdziła się do
statku Krelli. Tak jak powiedział Cobb, lanca była niczym lina świetlna, tylko
grubsza — i wystrzeliła jak harpun z mojej maszyny.
Oo, pomyślałam.
— Lance świetlne — rzekł Cobb. — Zapewne widzieliście ich mniejszych
kuzynów na przegubach pilotów; technicy dawnych flot przymocowywali się nimi,
pracując w stanie nieważkości. Spin skądś ma jedną z nich, o czym postanowiłem
nie wspominać kwatermistrzowi.
— Dzięk...
— Podziękujesz mi, nie gadając, kiedy mówię — uciął Cobb. — Lanca świetlna
działa jak lasso energetyczne, łącząc was z tym, co nim złapiecie. Możecie
przymocować się do nieprzyjacielskiego statku albo do jakiejś nierówności terenu.
— Terenu? — powtórzył Arturo. — Chce pan powiedzieć, że mamy
przytwierdzić się do ziemi?
— Skądże — odrzekł Cobb.
Niebo nad nami eksplodowało i z jękiem spojrzałam w górę, gdy wszechobecny
pas złomu zaczął zasypywać nas ognistymi kulami. Stopiony metal i inne resztki,
zmienione w spadające gwiazdy po wejściu w atmosferę.
Pospiesznie obróciłam moją maszynę, a następnie pchnęłam dźwignię
przepustnicy i wróciłam do szyku. Po kilku minutach złom zaczął spadać wokół
nas. Niektóre kawałki płonęły jaśniej od innych i poruszały się z różnymi
prędkościami. Zauważyłam, że część z nich jarzyła się niebieskawą poświatą
tkwiących w nich kamieni unoszących, spowalniających upadek.
Trafiły kilka myśliwców Krelli, rozbijając je w pył.
— Krelle zwykle atakują podczas opadu śmiecia — wyjaśnił Cobb. — Nie mają
lanc świetlnych i choć ich maszyny są szybkie, dobry pilot myśliwca SPŚ może je
prześcignąć i wymanewrować. Często będziecie z nimi walczyć w trakcie opadu
złomu. Wtedy lance świetlne będą waszą najlepszą bronią — i właśnie dlatego
przez następny miesiąc będziecie ćwiczyć posługiwanie się nimi. Każdy idiota
nawet z jednym palcem może wystrzelić z działka. Jednak tylko pilot potrafi latać
w opadzie i wykorzystać go, żeby uzyskać przewagę. Widziałem pilotów
używających lanc świetlnych do kierowania jednej maszyny Krelli w drugą lub pod
lawinę kosmicznego śmiecia, a nawet wyciągania partnera spod ostrzału. Można
wykonać nieoczekiwany obrót, łącząc się z jakąś wielką bryłą złomu i zataczając
wokół niej krąg. Można cisnąć złomem w nieprzyjaciela, rozbijając jego osłony
i kadłub. Im niebezpieczniejszy jest opad, tym większą przewagę mają lepsi piloci.
A wy będziecie nimi, kiedy skończę was szkolić.
Patrzyliśmy na spadające śmiecie, płonące ogniem odbijającym się od osłony
mojej kabiny.
— A więc mówi pan, że po zakończeniu szkolenia będziemy potrafili używać
tych energetycznych harpunów do obrzucania wroga płonącymi kawałkami
kosmicznego śmiecia? — zapytałam.
— Tak.
— To najlepsza wiadomość, jaką kiedykolwiek słyszałam.
15

Z wiązałam pęk przewodów — pracując w czerwonopomarańczowej poświacie


ciemnej jaskini — po czym owinęłam je taśmą. Gotowe, pomyślałam, cofając
się i ocierając czoło. W ostatnich tygodniach zdołałam znaleźć działające źródło
zasilania ze starego bojlera na składowisku zakładu recyklingu w Płomiennej.
Znałam faceta, który tam pracował, a on za szczurze mięso zgodził się odwrócić
głowę, kiedy demontowałam potrzebną mi część.
Ponadto przyniosłam część zapasów z jednej z moich skrytek w jaskiniach poza
Płomienną. Zrobiłam nową kuszę oraz kuchnię z prawdziwą płytą grzewczą,
liofilizator i trochę przypraw. Wpadłam do domu, by zabrać Bloodlettera, mojego
starego wypchanego misia. Służył mi za poduszkę. Dobrze było zobaczyć się
z mamą i Babką, choć oczywiście nie powiedziałam im, że mieszkam w jaskini.
— I co? — zapytałam Straszliwego Ślimaka. — Myślisz, że będzie działać?
Żółto-niebieski ślimak jaskiniowy przysiadł na pobliskim głazie.
— Działać? — zanucił.
Potrafił naśladować dźwięki, ale zawsze nadawał im melodyjne brzmienie.
Byłam pewna, że tylko powtarza moje słowa. I, szczerze mówiąc, nie wiedziałam,
czy to on, czy ona. Zdaje się, że ślimaki są obupłciowe, czy coś?
— Działać! — powtórzył Straszliwy Ślimak, a ja nie mogłam nie uznać tego za
optymistyczną zachętę.
Nacisnęłam włącznik źródła zasilania, mając nadzieję, że moja elektryczna
partanina wytrzyma. Panel diagnostyczny na burcie starego myśliwca zamigotał
i usłyszałam dziwny dźwięk dochodzący z kokpitu. Pospiesznie wspięłam się na
skrzynkę, która służyła mi za drabinkę.
Dźwięk dobywał się z tablicy kontrolnej — cichy i mechaniczny. Wywołany
drganiami metalu? Po chwili usłyszałam, że zmienił się jego ton.
— Co to takiego? — zapytałam Straszliwego Ślimaka, spojrzawszy w prawo i —
czego się spodziewałam — znalazłszy go obok. Potrafił poruszać się bardzo
szybko, jeśli chciał, ale najwyraźniej miał awersję do robienia tego wtedy, gdy
patrzyłam.
Przechylił głowę, najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Nastroszył kolce na
grzbiecie, imitując to brzęczenie.
— Spójrz, jak słabo się świeci. — Postukałam palcem w tablicę kontrolną. — To
źródło zasilania też nie jest dostatecznie silne. Będę potrzebowała takiego, które
jest przeznaczone dla statku lub budynku, a nie bojlera. — Wyłączyłam je, a potem
spojrzałam na zegarek na linie świetlnej. — Miej tu oko na wszystko, kiedy mnie
nie będzie.
— Będzie! — rzekł Straszliwy Ślimak.
— Nie musisz się tak tym podniecać.
Pospiesznie przebrałam się w kombinezon i zanim wyszłam, jeszcze raz
obrzuciłam wzrokiem statek. Jego naprawa przekracza moje możliwości,
pomyślałam. Dlaczego więc próbuję?
Z westchnieniem przyczepiłam koniec świetlnej liny do skały, wypuściłam ją
tak, że z trzaskiem przywarła do głazu w pobliżu wyjścia z jaskini, po czym
złapałam ją i wspięłam się na górę, żeby wygramolić się przez szczelinę i pójść na
zajęcia.

***

Mniej więcej pół godziny później poprawiłam hełm, który ocierał mi głowę,
a potem złapałam drążki sterów i z wizgiem przemknęłam obok ogromnego kawału
złomu. W prawdziwym życiu spadałby w ognistej aureoli, ale w tym hologramie
Cobb zawiesił odłamki w powietrzu, żeby ułatwić nam ćwiczenia.
Bardzo dobrze szło mi lawirowanie między nimi, chociaż nie byłam pewna, czy
zachowam tę umiejętność, kiedy zaczną... no wiecie... spadać z góry z potwornie
niszczycielską siłą. Jednak wszystko w swoim czasie, dziecino.
Wypuściłam świetlną lancę, która wystrzeliła z wieżyczki na spodzie myśliwca.
Płonąca linia czerwonopomarańczowego światła uderzyła w wielki kawał
kosmicznego złomu.
— Ha! — wykrzyknęłam. — Patrzcie tylko! Trafiłam!
Kiedy jednak przeleciałam obok tej bryły, świetlna lanca napięła się, a moja
rozpędzona maszyna wykonała gwałtowny obrót — włączając grawkompy — po
czym walnęła w inny kawał kosmicznego złomu.
Kiedy byłam mała, bawiliśmy się piłką przywiązaną na sznurku do wysokiej
tyczki. Uderzona piłka wirowała wokół tyczki. Teraz było podobnie, tylko że
tyczką był kawał złomu, a piłką ja.
W głośniku hełmu usłyszałam westchnienie Cobba, gdy mój hologram zgasł,
sygnalizując moją śmierć.
— Hej, przynajmniej tym razem trafiłam — przypomniałam mu.
— Gratuluję moralnego zwycięstwa — rzekł. — Jestem pewny, że twoja matka
będzie bardzo dumna, kiedy odeślą jej twoją odznakę w postaci bryłki stopionego
metalu.
Prychnęłam i usiadłam, po czym wychyliłam się z kokpitu, żeby spojrzeć na
Cobba. Krążył na środku pokoju, rozmawiając z nami przez trzymaną w ręku
krótkofalówkę, chociaż znajdowaliśmy się tuż obok.
Dziesięć symulatorów tworzyło krąg, w środku którego stał projektor
wytwarzający holograficzny obraz tego, co widzieliśmy. Osiem holograficznych
myśliwców śmigało wokół Cobba, który obserwował je niczym olbrzymi bóg.
Bim zderzył się z kawałkiem złomu tuż nad jego głową i deszcz iskier nadał
naszemu instruktorowi wygląd człowieka, któremu nagle coś przyszło do głowy.
Może pojął, że jesteśmy beznadziejni.
— Zwiększ zasięg działania czujników zbliżeniowych, Bim! — polecił Cobb. —
Powinieneś był widzieć ten kawałek złomu!
Bim wstał, wyłaniając się z hologramu i zdejmując hełm. Ze strapioną miną
przygładził dłonią niebieskie włosy.
Opadłam z powrotem na fotel, gdy mój myśliwiec ponownie pojawił się na
skraju pola widzenia. Jutrzenka trzymała się w górze, obserwując, jak inni śmigają
między kawałkami złomu. Przypominało to opisywane przez Babkę pole
asteroidów, choć oczywiście znajdowaliśmy się w atmosferze, a nie w kosmosie.
Zwykle walczyliśmy z Krellami na wysokości od dziesięciu do czterdziestu tysięcy
stóp.
Maszyna Bima pojawiła się w pobliżu nas, chociaż nie było go w niej.
— Jutrzenko! — powiedział Cobb. — Nie obijaj się, kadecie! Do roboty! Chcę,
żebyś zawisła na tylu cholernych świetlnych linach, aż będziesz miała obtarte
dłonie!
Jutrzenka niepewnie wleciała w pole kosmicznego śmiecia.
Ponownie poprawiłam hełm, który dziś był bardzo niewygodny. Może
powinnam zrobić sobie przerwę. Wyłączyłam hologram i wstałam, żeby
rozprostować kości, obserwując Cobba, który przyglądał się, co robi Palant
z Neddem jako partnerem. Położyłam hełm na fotelu i podeszłam do hologramu
Jutrzenki.
Wetknęłam weń głowę, zaglądając do kokpitu. Kuliła się na fotelu, ze
skupionym wyrazem tatuowanej twarzy. Zauważyła mnie i pospiesznie zdjęła
hełm.
— Hej — powiedziałam cicho. — Jak ci idzie?
Ruchem głowy wskazała Cobba.
— Obtarte dłonie? — spytała równie cicho, z wiciańskim akcentem.
— Kiedy bardzo szybko pocierasz o coś dłonią, to boli. Na przykład jak otrzesz
je, czyszcząc dywan albo ciągnąc linę. On po prostu chce, żebyś więcej poćwiczyła
używanie świetlnej lancy
— Ach... — Dotknęła tablicy kontrolnej. — A co mówił wcześniej?
O czujnikach zbli... zbliżeniowych?
— Możemy ustawiać zakres działania czujników zbliżeniowych — wyjaśniłam,
mówiąc powoli i wyraźnie. Wyciągnęłam rękę i pokazałam jej suwak. — Możesz
nim zwiększyć zasięg ich działania. Rozumiesz?
— Ach, tak. Tak. Rozumiem.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Pokazałam jej uniesiony kciuk i wyszłam z jej hologramu. Zauważyłam, że Cobb
zerknął na mnie, chyba z aprobatą, po czym natychmiast odwrócił się, żeby
krzyknąć na Rzutkę, która próbowała założyć się z FM o deser o wynik następnego
podejścia.
Może Jutrzence byłoby łatwiej, gdyby Cobb wyjaśniał wszystko dokładniej, ale
i tak pojmowała większość poleceń. Była tylko zmieszana niezrozumiałym
zwrotem, dlatego spróbowałam jej pomóc.
Opadłam na fotel, a następnie zaczęłam oglądać mój hełm, próbując odkryć, co
mnie uwiera. Co to za wypukłości? — pomyślałam, wyczuwając je wewnątrz
hełmu. Wielkości bonów towarowych lub mydełek, tkwiły pod wyściółką. Na
środku każdej znajdował się mały metalowy stycznik, sterczący pod materiałem.
Czy były tam wcześniej?
— Jakiś problem, kadecie? — spytał Cobb.
Podskoczyłam. Nie zauważyłam, jak podchodził do mojego symulatora.
— Hm, z moim hełmem, instruktorze. Coś jest z nim nie w porządku.
— Wszystko z nim w porządku, kadecie.
— Nie, proszę spojrzeć. Pomacać tutaj. Są tu jakieś...
— Wszystko z nimi w porządku, kadecie. Medycy kazali zamienić twój hełm na
ten dziś rano, zanim przyszłaś. Ma czujniki monitorujące twoje bioreakcje.
— Och — powiedziałam, uspokajając się. — Cóż, to pewnie ma sens. Powinien
pan jednak powiedzieć o tym pozostałym. To może ich rozpraszać w trakcie...
— Zamienili tylko twój hełm, kadecie.
Zmarszczyłam brwi. Tylko mój?
— Jakie moje... bioreakcje ich interesują?
— Nie mam pojęcia. Czy to jakiś problem?
— Chyba nie — odparłam, chociaż poczułam się nieswojo. Usiłowałam
wyczytać coś z twarzy Cobba, ale z nieprzeniknioną miną patrzył mi w oczy.
O cokolwiek chodziło, nie zamierzał mi tego powiedzieć. Wyczuwałam jednak, że
ma to coś wspólnego z moim ojcem i niechęcią admirał do mojej osoby.
Nałożyłam hełm, włączyłam radio, a następnie mój hologram.
— Bim! — powiedział w słuchawkach Cobb, jakby nigdy nic. — Robisz sweter
na drutach czy co? Wracaj na fotel!
— Jeśli muszę — rzekł Bim.
— Jeśli musisz? Chcesz zamiatać podłogi, zamiast być pilotem myśliwca,
chłopcze? Widywałem kamienie, które latały niemal równie dobrze jak ty. Mogę
rzucić jeden na twój fotel, pomalować mu czubek na niebiesko i przynajmniej nie
będzie mi zrzędził!
— Przepraszam, Cobb — powiedział Bim. — Nie zamierzałem zrzędzić, ale...
Chcę powiedzieć, że dziś rano rozmawiałem z kilkoma kadetami z eskadry Pożoga.
Przez cały czas ćwiczą walkę powietrzną.
— I dobrze! Kiedy wszyscy zginą, będziesz mógł się przenieść do ich pokoju. —
Cobb westchnął, głośno i teatralnie. — No już, spróbujmy tego.
W powietrzu pojawiło się kilka świetlistych złotych kręgów. Były tylko nieco
większe od myśliwca Poco, a kilka z nich znajdowało się niebezpiecznie blisko
pola kosmicznego złomu.
— Sformować szyk i potwierdzić — rozkazał Cobb.
— Słyszeliście! — krzyknął Palant. — Wyrównać do mnie!
Całą ósemką podlecieliśmy do jego maszyny i ustawiliśmy się w rzędzie, po
czym kolejno potwierdziliśmy wykonanie rozkazu.
— Eskadra gotowa, instruktorze! — zameldował Palant.
— Oto zasady — rzekł Cobb. — Każdy przelot przez pierścień daje wam jeden
punkt. Po rozpoczęciu podejścia musicie utrzymywać prędkość co najmniej Mag-1
i nie możecie zawracać do pierścienia, który ominęliście. Jest pięć pierścieni
i każdemu z was pozwolę wykonać pięć podejść. Zdobywca największej liczby
punktów dostanie wieczorem podwójny deser, ale ostrzegam, że kto się rozbije, ten
pozostaje z tyloma punktami, ile miał przed śmiercią.
Ożywiłam się i usiłowałam nie myśleć o tym, że ta nagroda jest dla mnie
bezużyteczna. To ćwiczenie przynajmniej odwróci moją uwagę od niewygodnego
hełmu.
— Gra — powiedziała Rzutka. — No nie, pozwala nam pan się zabawić?
— Potrafię się bawić — odparł Cobb. — Doskonale wiem jak. Najlepiej się
bawię, siedząc i marząc o tym, że może pewnego dnia przestaniecie mi zadawać
głupie pytania!
Nedd zachichotał.
— To nie był żart! — warknął Cobb. — Ruszajcie.
Rzutka z bojowym okrzykiem włączyła pełny ciąg i pomknęła w kierunku pola
kosmicznego śmiecia. Ja zareagowałam niemal równie szybko, przyspieszając do
Mag-3 i niemal dogoniłam ją przed pierwszym pierścieniem. Przeleciałam przezeń
tuż za nią, a potem zerknęłam na radar. Bim, FM i Jutrzenka siedzieli mi na ogonie.
Arturo i Nedd lecieli razem, jak zwykle. Spodziewałam się, że Kimmalyn będzie
ostatnia, ale wyprzedziła Palanta, który z jakiegoś powodu zwlekał.
Skupiłam się na zadaniu i przeleciałam przez następny pierścień. Trzeci był
praktycznie zasłonięty wielkim kawałem złomu. Można było przelecieć przez
niego, tylko używając lancy świetlnej, żeby wykonać bardzo ostry skręt.
Rzutka ponownie krzyknęła i skręciła niemal idealnie, przemykając przez
pierścień. Ja postanowiłam go ominąć, co okazało się słuszną decyzją, gdyż Bim
spróbował przelecieć i uderzył w sam środek bryły złomu.
— Szlag! — zaklął, gdy jego myśliwiec eksplodował.
Palant jeszcze nie rozpoczął podejścia, zanotowałam w myślach.
Przeleciałam przez czwarty pierścień — unoszący się między dwoma kawałami
śmiecia — ale ominęłam ostatni, znajdujący się za dużą metalową skrzynią, którą
trzeba było ominąć, używając lancy świetlnej. Zakończyłam pierwsze podejście
z trzema punktami, ale Rzutka zdobyła cztery. Nie liczyłam wyników pozostałych
kadetów. Biedna Kimmalyn rozbiła się, pokonując czwarty pierścień.
Pozostali z nas okrążyli pole kosmicznego złomu, szykując się do następnego
podejścia, a Palant w końcu rozpoczął swoje pierwsze. Zrozumiałam, że
obserwował, jak pokonujemy pierścienie. Robił rozpoznanie.
Sprytnie. Teraz istotnie zaliczył cztery pierścienie, tak jak Rzutka.
Ona natychmiast rozpoczęła drugie podejście, a ja uświadomiłam sobie, że
w ferworze zabawy rozwijamy kilkakrotnie większą prędkość od wyznaczonego
przez Cobba minimum. Po co mielibyśmy latać tak szybko? Tylko po to, żeby
wyprzedzić pozostałych? Cobb nie obiecał za to żadnych punktów.
Głupota, pomyślałam. To nie wyścigi, tylko próba umiejętności precyzyjnego
pilotażu. Zwolniłam do Mag-1, gdy Rzutka — próbując ponownie ostro skręcić do
trzeciego pierścienia — straciła kontrolę nad maszyną i wpadła na pobliski kawał
złomu.
— Ha! — wykrzyknęła. Zdawała się nie przejmować tym, że przegrała.
Sprawiała wrażenie zadowolonej z tego, że mogła się zabawić.
Skupiłam się na trzecim pierścieniu, powtarzając w myślach to, czego uczył nas
Cobb. Przelatując obok asteroidy, wypuściłam lancę świetlną i nie tylko
przyczepiłam się do niej, ale — ku memu zdziwieniu — zatoczyłam na tej
energetycznej linie łuk, przechodząc przez pierścień.
Bim zagwizdał.
— Ładnie, Spin.
Zwolniłam lancę świetlną i wyrównałam.
— Chcesz spróbować, Arturo? — zapytał Nedd, gdy obaj lecieli w kierunku
trzeciego pierścienia.
— Sądzę, że mamy większe szanse na zwycięstwo, jeśli będziemy omijali ten
pierścień.
— Szkoda! — rzekł Nedd, po czym zaczepił Arturo lancą świetlną i pociągnął za
sobą w kierunku pierścienia.
Oczywiście, rozbili się obaj. Ja z łatwością pokonałam czwarty pierścień,
przemykając między dwoma kawałami złomu. Jednak ominęłam piąty, gdy moja
lanca świetlna chybiła, przeszywając powietrze.
— Nedd, ty idioto — usłyszałam głos Arturo. — Dlaczego to zrobiłeś?
— Chciałem zobaczyć, co się stanie.
— Chciałeś... Nedd, było oczywiste, co się stanie. Załatwiłeś nas obu!
— Lepiej tu niż w rzeczywistości.
— Lepiej nigdzie. Teraz nie wygramy.
— Nigdy nie zjadam nawet jednego deseru — rzekł Nedd. — Są niezdrowe,
przyjacielu.
Zaczęli się kłócić. Zauważyłam, że FM nie próbowała pokonywać trudniejszych
pierścieni, poprzestając na tych trzech łatwiejszych.
Zgrzytnęłam zębami, skupiając się na zadaniu. Musiałam pokonać Jorgena. To
była sprawa honoru.
Zakończył drugie podejście z kolejnymi czterema punktami, zaliczając trzeci
pierścień, ale omijając ostatni, najtrudniejszy. W ten sposób miał osiem punktów,
a ja tylko siedem. FM, zachowując ostrożność, zdobyła sześć. Nie wiedziałam, ile
ma Jutrzenka, ale próbowała przelecieć przez ostatni pierścień i nie zdołała, więc
zapewne ją wyprzedzałam.
We czwórkę zatoczyliśmy krąg, szykując się do ostatniego podejścia. Palant
znów został z tyłu, czekając, aż polecimy pierwsi. Świetnie, pomyślałam, włączając
pełny ciąg i przemykając przez pierwszy pierścień. Musiałam zaliczyć wszystkie,
żeby mieć szansę zwycięstwa. Zauważyłam, że FM nie próbowała przelecieć nawet
przez pierwszy pierścień. Tylko ostrożnie trzymała się w górze.
— FM, co robisz? — zapytał Cobb.
— Myślę, że oni wszyscy się pozabijają, instruktorze. Zapewne wygram, nawet
nie zdobywając kolejnych punktów.
Nie, pomyślałam, mknąc przez pierwszy pierścień. Powiedział, że jeśli się
rozbijemy, nie tracimy punktów, tylko nie zdobywamy następnych. Tak więc
zachowując ostrożność, nie mogła wygrać. Wyznaczone przez Cobba zasady
uniemożliwiały to.
Zbliżyłam się do trzeciego pierścienia, czując, że pocą mi się dłonie. No już...
Teraz! Wypuściłam lancę świetlną i trafiłam kawał złomu, jednak za słabo
pchnęłam dźwignię przepustnicy i zatoczyłam łuk, ale nie trafiłam w pierścień.
Zgrzytnęłam zębami, lecz odłączyłam lancę świetlną i zdołałam wyjść ze skrętu,
nie zderzając się z niczym. Jutrzenka spróbowała tego samego manewru i niemal
jej się udało, ale jednak się rozbiła. Palant nadal czekał i obserwował, licząc, ile
punktów potrzeba mu do zwycięstwa. Sprytnie. Po raz kolejny.
Cholera, jak ja go nienawidziłam.
Zdekoncentrowałam się i ominęłam czwarty pierścień, będący jednym
z łatwiejszych. Wściekła na siebie, przyczepiłam świetlną linę do wielkiej bryły
złomu, po czym pomknęłam w dół — ostrym łukiem przechodząc przez piąty
pierścień, którego dotychczas nikt nie zaliczył.
W ten sposób zdobyłam łącznie dziesięć punktów, podczas gdy Palant miał
osiem. Z łatwością uzyska przewagę. Kipiąc z gniewu, patrzyłam, jak w końcu
zaczyna podejście. Za kogo on się miał, jak jakiś starożytny władca obserwując
z daleka trudzący się plebs? Był potwornie arogancki. Co gorsze, miał rację,
czekając. Okazał się sprytniejszy ode mnie i dzięki temu zdobył przewagę. Miał
wygrać te zawody.
Chyba że...
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Skręciłam i przyspieszyłam do Mag-5,
mknąc w kierunku miejsca startu. Nade mną Palant powoli, z minimalną
prędkością przeleciał przez pierwszy pierścień.
— Hej, Spin? — spytał Nedd. — Co robisz?
Zignorowałam to i skierowałam maszynę w górę, omijając kawały złomu. Nade
mną Palant zbliżał się do drugiego pierścienia, łatwego, który dałby mu dziesiąty
punkt.
Teraz na wprost — pomyślałam, włączając pełny ciąg. Wskaźnik prędkości
doszedł do czerwonej linii, przy której — w takiej stromej świecy — ryzykowałam
utratę przytomności.
— Spin? — rzekł pytająco Bim.
Uśmiechnęłam się. A potem uderzyłam w sam środek myśliwca Palanta,
przeciążając osłony naszych maszyn i rozwalając je na kawałki. Obie
eksplodowały.
I obie wraz z nami znów się pojawiły za linią startową.
— Co to było, do diabła? — wrzasnął Palant. — Co ty sobie myślisz?
— Myślę, jak zwyciężyć — odrzekłam, wyciągając się w fotelu, zadowolona. —
Jak każdy wojownik, Palancie.
— Tworzymy zespół, Spin! — pienił się. — Ty bezczelna, samolubna,
podstępna...
— Dość tego, Jorgen — warknął Cobb.
Palant zamilkł, ale tym razem bez lizusowskiego „Tak jest, instruktorze!”.
Hologramy zgasły i Cobb podszedł do mojego symulatora.
— Zginęłaś.
— Ale zwyciężyłam.
— Taka taktyka byłaby bezużyteczna w prawdziwej walce — rzekł Cobb. —
Martwa nie zabierzesz do domu zdobytych punktów.
Wzruszyłam ramionami.
— Pan ustalił zasady, Cobb. Ja mam dziesięć punktów, a Palant dziewięć. Nie
moja wina, że nie zdołał zdobyć paru ostatnich punktów.
— Właśnie, że twoja! — krzyknął Palant, wstając w swoim kokpicie. — To
tylko twoja wina!
— Dość tego, synu — uciszył go Cobb. — Nie warto tak się tym podniecać.
Przegrałeś. Zdarza się. — Spojrzał na mnie. — Chociaż chyba będę musiał zmienić
zasady tej gry.
Wstałam, uśmiechając się.
— Pięć minut przerwy — powiedział Cobb. — Macie ochłonąć i nie udusić się
nawzajem. Miałbym za dużo papierkowej roboty.
Pokuśtykał do drzwi i wyszedł, zapewne po swoją południową kawę.
Kimmalyn podbiegła do mojego symulatora. Jej ciemne loki falowały.
— Spin, to było cudowne!
— Co Święta mówi o grach?
— Że nie wygrasz, jeśli nie zagrasz.
— Najwyraźniej.
— Najwyraźniej! — Znów się uśmiechnęła. Bim podszedł do mnie i pokazał mi
podniesiony kciuk. Za jego plecami widziałam spoglądającego na mnie
z nieukrywaną wrogością Palanta oraz Arturo i Nedda, próbujących go uspokoić.
— Nie przejmuj się, Jorg — powiedział Nedd. — I tak pokonałeś Arturo.
— Piękne dzięki, Nedd — warknął Arturo.
Kimmalyn wyszła z klasy po coś do picia, a ja usiadłam na fotelu i wyjęłam
z plecaka jedną z manierek. Codziennie napełniałam w toalecie wszystkie trzy.
— A więc — odezwał się Bim, opierając się o projektor holograficzny —
naprawdę kręcą cię wojownicy i takie rzeczy?
— Inspirują mnie — odrzekłam. — Babcia opowiadała mi o starożytnych
bohaterach.
— Masz jakichś ulubionych?
— Zapewne byłby nim Beowulf — powiedziałam i pociągnęłam łyk wody
z manierki. — Naprawdę zabił smoka i urwał łapę potworowi. Musiał to zrobić
gołymi rękami, bo jego miecz nie mógł zranić tego stwora. Była też Tashenamani,
która zabiła wielkiego wojownika Custera, a także Conan Cymeryjczyk, który
walczył w zamierzchłych czasach.
— Taak, byli wielcy — zgodził się Bim i mrugnął. — No wiesz... Nigdy
wcześniej o nich nie słyszałem. Jednak jestem pewny, że byli wielcy. Hm. Muszę
się napić.
Zarumienił się i odszedł, zostawiając mnie zbitą z tropu. Co on..
On... flirtował ze mną, uświadomiłam sobie ze zdumieniem. A raczej próbował.
Czy to możliwe? No wiecie, był naprawdę przystojny, więc dlaczego akurat...
Ponownie spojrzałam na niego i zauważyłam, że się rumieni. Cholera! To było
najdziwniejsze ze wszystkiego, co przydarzyło mi się, od kiedy rozpoczęłam kurs
pilotażu i spędzałam całe ranki, mówiąc do ślimaka.
Myślałam o chłopakach, ale mój tryb życia nie pozostawiał mi czasu na takie
rzeczy. Po raz ostatni okazałam jakieś romantyczne skłonności, kiedy miałam
osiem lat i podarowałam Rigowi szczególnie ładny toporek, który zrobiłam
z krzemienia i kołka — a tydzień później uznałam, że mój kumpel jest okropny.
Ponieważ, no cóż, miałam osiem lat.
Zerwałam się z fotela.
— Hm, Bim? — wymamrotałam.
Znów na mnie spojrzał.
— Słyszałeś kiedyś o Odyseuszu?
— Nie — odrzekł.
— Był starożytnym herosem i walczył w największej z wojen, jaką toczono na
Ziemi, wojnie trojańskiej. Mówi się, że miał łuk tak potężny, że poza nim mógł go
napiąć tylko jakiś olbrzym. I wiesz... miał niebieskie włosy.
— Tak? — zdziwił się Bim.
— Bardzo ładne — powiedziałam, po czym natychmiast usiadłam i pociągnęłam
długi łyk wody z manierki.
Ładna gadka, prawda?
Nie wiedziałam, co Sun Zi lub Beowulf powiedzieliby o flirtowaniu
z przystojnymi chłopakami. Może powinnam okazać swoje zainteresowanie,
dzieląc się kolekcją czaszek zabitych wrogów?
Byłam zadowolona i rozleniwiona (w pozytywnym sensie), dopóki nie
zauważyłam, że Palant obserwuje mnie z drugiego końca sali. Posłałam mu groźne
spojrzenie.
Z rozmysłem obrócił się do Nedda i Arturo.
— Pewnie nie powinniśmy oczekiwać honorowego postępowania — powiedział
— od córki Zeena Nightshade’a.
Przeszedł mnie lodowaty dreszcz.
— Czyjej? — spytał Nedd. — Chwila, jakie wymieniłeś nazwisko?
— Dobrze wiesz — odparł głośno Palant, żeby usłyszeli go wszyscy obecni. —
Kryptonim Ścigant. Tchórz z Alty?
W sali zapadła cisza. Czułam na sobie spojrzenia wszystkich. Jak się
dowiedział? Kto mu powiedział?
Wstałam. Cholera, także Kimmalyn najwidoczniej wiedziała, kim był Ścigant.
Nawet nie zauważyła, że manierka wypadła jej z ręki i odbiła się od podłogi,
rozpryskując wodę.
— Kto? — spytała Jutrzenka. — Co się stało?
Chciałam uciec. Ukryć się. Schować przed ich wzrokiem.
Nie, nie ucieknę.
— Mój ojciec nie był tchórzem — powiedziałam.
— Przepraszam — fuknął Palant. — Ja tylko cytuję podręcznik historii.
Gapił się na mnie. Ta jego arogancka, prosząca się o obicie gęba. Poczułam, że
czerwienię się ze zmieszania — a potem z gniewu.
Nie powinnam być zmieszana. Praktycznie przez całe życie miałam z tym do
czynienia. Przywykłam do tych spojrzeń i szeptów. Przecież nie wstydziłam się
mojego ojca? Dlaczego więc miałam się przejmować tym, że oni się dowiedzieli?
Dobrze. Świetnie. Cieszę się, że jestem córką Ściganta.
Po prostu... czułam się tu dobrze. Mogąc podążać własną drogą, a nie w czyimś
cieniu.
Ta myśl sprawiła, że poczułam się, jakbym zdradziła ojca, co jeszcze bardziej
mnie rozgniewało.
— Ona mieszka w jaskini, wiesz — rzekł Palant do Arturo. — Wraca do niej co
noc. Obsługa wind powiedziała mi, że widzą, jak odchodzi na pustkowia, ponieważ
nie może...
Urwał, gdy do klasy wszedł Cobb z filiżanką parującej kawy w dłoni. Instruktor
natychmiast skupił wzrok na mnie, a potem na Palancie.
— Wracać na miejsca — warknął. — Mamy jeszcze dziś sporo pracy. Chybka,
czy to ty upuściłaś manierkę?
Kimmalyn otrząsnęła się z zaskoczenia i podniosła manierkę, po czym wszyscy
w milczeniu wrócili do swoich kokpitów. Wkrótce po tym, jak znów zaczęliśmy
ćwiczyć posługiwanie się lancami świetlnymi, zauważyłam, że Cobb przygląda mi
się z ponurą miną. Jego oczy zdawały się mówić: W końcu musiało się to zdarzyć,
kadecie. Chcesz zrezygnować?
Nigdy.
Pomimo to mdliło mnie przez resztę dnia.

Kilka godzin później wyszłam z damskiej toalety, napełniwszy manierki. Dwaj


nowi żandarmi zaprowadzili mnie do drzwi i zaczekali, aż wyjdę, po czym — tak
jak poprzedni — zostawili mnie samą.
Przechadzałam się po terenie bazy, sfrustrowana, rozgniewana i samotna.
Powinnam wyjść za bramę i udać się do mojej jaskini. Zamiast tego poszłam alejką
okrążającą budynek szkoły i wiodącą obok stołówki.
Spojrzałam w jej okno i zobaczyłam moich kolegów siedzących przy
metalowym stole, rozmawiających, śmiejących się i spierających. Tego wieczoru
zdołali nawet namówić Palanta, żeby im towarzyszył — rzadki zaszczyt dla plebsu,
gdyż zwykle natychmiast odjeżdżał do windy dla uprzywilejowanych. Nedd mówił,
że dociera do dolnych jaskiń w niecałe piętnaście minut.
Tak więc siedział tam, ciesząc się tym, czego mi zabroniono, rzuciwszy
oskarżające mnie słowa jak garść przeterminowanych racji żywnościowych.
Nienawidziłam go. W tym momencie nienawidziłam ich wszystkich. Niemal
nienawidziłam ojca.
Pomaszerowałam w noc, opuszczając bazę główną bramą. Skręciłam w lewo,
w kierunku sadu, a następnie skrótem przezeń na pustkowia. Ta droga
doprowadziła mnie w pobliże małych hangarów, w których Palant trzymał swój
latacz.
Przystanęłam w ciemnościach, spoglądając na jego garaż. Tym razem brama
z przodu była zamknięta, ale boczne drzwi stały otworem i widziałam przez nie
stojący w środku pojazd. W niecałe pół sekundy przyszedł mi do głowy kolejny
kiepski pomysł.
Rozglądając się, nie zauważyłam nikogo w pobliżu. Zmrok zapadł wcześnie,
okna świetlne oddalały się, a sadownicy poszli już do domów. Znajdowałam się
dostatecznie daleko od głównej bramy bazy, żeby wartownicy nie mogli mnie
zauważyć.
Wśliznęłam się do środka małego hangaru i zamknęłam drzwi, po czym
włączyłam linę, żeby oświetlić pomieszczenie. Znalazłam wiszący na ścianie klucz
nastawny i otworzyłam maskę niebieskiego latacza.
Dziś wieczór Palant wróci do domu na piechotę. Tak będzie sprawiedliwie.
W końcu ja musiałam wracać pieszo, a ponadto dzisiaj będę musiała taszczyć na
plecach ciężki moduł zasilania.
16

N astępnego ranka zbudziłam się otumaniona i obolała, z twarzą w wypchanym


misiu. Jęknęłam, przewracając się na bok. Bolały mnie wszystkie mięśnie.
Dlaczego jestem taka obolała? Czy...
Zerwałam się i włączyłam bransoletę z liną świetlną. Wyjrzałam z kokpitu.
Blask liny oświetlił moją małą kuchnię: stertę grzybów czekających na pokrojenie,
kilka głazów, które umieściłam tam jako siedzenia, i...
Oraz wyjęty z latacza moduł zasilania wielkości nocnego stolika.
Leżał tam, gdzie go rzuciłam, przytaszczywszy go do jaskini. Byłam tak
wykończona, że nie podłączyłam go, tylko od razu położyłam się spać.
Teraz jęknęłam i przeciągnęłam się, przecierając oczy. Wczoraj wieczorem
byłam tak rozzłoszczona, że... no cóż, nie myślałam trzeźwo. Kradzież tego modułu
zasilania wydawała się wspaniałym pomysłem, ale teraz widziałam dziury w moim
sprytnym planie.
Rany, ciekawe, kto uszkodził ci pojazd, Palancie? Czyżby ta osoba, która jako
jedyna z nas nie była na kolacji i miała akurat bardzo poważny powód, żeby się na
tobie zemścić?
Kiedy się wyda, że zniszczyłam pojazd innego kadeta, wylecę ze szkoły pilotów,
i to z hukiem. Ponownie jęknęłam, a wtulony w zagłębienie deski rozdzielczej
Straszliwy Ślimak bezlitośnie powtórzył ten dźwięk.
Dlaczego? Dlaczego nie potrafiłam zapanować nad gniewem? Dlaczego
pozwoliłam mu się sprowokować? Beowulf czy Xun Gan nie zrobiliby czegoś tak
głupiego!
Tego ranka chora z niepokoju potruchtałam do Alty. Nie miałam nawet ochoty
wypróbować modułu zasilania. Jakbym mogła teraz zrobić cokolwiek, żeby
uniknąć katastrofy. Dlaczego rozsądna Spensa i zdeterminowana Spensa nie
potrafiły choć raz połączyć sił?
Niemal spodziewałam się, że będą na mnie czekali żandarmi, ale wartownicy
przy bramie przepuścili mnie machnięciem ręki. Nikt nie zatrzymał mnie po drodze
do klasy. Palant przyszedł, kiedy sadowiłam się w kokpicie mojego symulatora,
i nawet na mnie nie spojrzał. Cobb przykuśtykał i zaczął zajęcia jak zwykle.
W pewnej chwili na przerwie zdołałam pochwycić wzrok Palanta. Napotkał
moje spojrzenie i nie odwrócił oczu. Widziałam w nich wyzwanie. Jak miałam to
rozumieć? Czekał na odpowiednią chwilę, żeby mnie oskarżyć?
W miarę upływu godzin, podczas których ćwiczyliśmy używanie lanc świetlnych
na ruchomych celach, zaczęłam się zastanawiać, czy on w ogóle zamierza narobić
mi kłopotów. Może... może chciał postąpić jak wojownik i zamiast biec na skargę
do admirał, postanowił się zemścić?
Jeśli tak, to... cholera. Może byłam mu winna odrobinę szacunku.
Niezbyt wiele, rozumiecie. Przecież napastliwie i złośliwie zarzucił mi
tchórzostwo w obecności innych. Arturo, Nedd, FM, a nawet Bim chodzili wokół
mnie na paluszkach, uważnie mnie obserwując. Nie miało to wpływu na przebieg
naszego szkolenia, ale w czasie przerw wszyscy omijali ten temat. Pytali mnie
o różne inne sprawy i szybko kończyli rozmowy.
Jedyną osobą, która zachowywała się normalnie, była Kimmalyn. Co nie
oznaczało, że ignorowała to, co się stało.
— A więc — powiedziała, stojąc nade mną, gdy siedząc na fotelu w kokpicie,
piłam wodę z manierki — to dlatego zawsze jesteś taka buńczuczna.
— Buńczuczna? — powtórzyłam nieznane mi słowo.
— Jakbyś chciała złapać gwiazdy i wepchnąć je do kieszeni — wyjaśniła
Kimmalyn. Nachyliła się do mnie, jakby zamierzała dodać coś nieprzyjemnego. —
No wiesz. Napalona.
— Napalona.
— Może nawet... czasem... gniewna.
— Pytasz, czy to z powodu ojca jestem taka gniewna, zuchwała i zapalczywa?
Czy dlatego, że nazywają go tchórzem, wciąż potrząsam mieczem i grożę, że
usypię stertę odrąbanych głów i stanę na niej, żeby poucinać je wysokim wrogom,
których inaczej nie zdołałabym dosięgnąć?
Kimmalyn uśmiechnęła się czule.
— Błogosławisz moje gwiazdy? — spytałam ją.
— Każdą z nich, Spensa. Każdą jedną.
Westchnęłam i pociągnęłam kolejny łyk.
— Sama nie wiem. Pamiętam, że zawsze lubiłam słuchać opowieści Babki, ale
to, co się stało z ojcem, na pewno miało na mnie wpływ. Kiedy wszyscy patrzą na
ciebie jak na córkę tchórza — i nie jakiegoś tam tchórza, tylko tego z bitwy o Altę
— zaczynasz się jeżyć.
— No cóż, podziwiam cię, że chodzisz z podniesioną głową — powiedziała
i uniosła zaciśnięte dłonie. — Duma jest cnotą.
— Powiedziała Święta.
— Była bardzo mądrą kobietą.
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że nikt z nas nie ma pojęcia, o której świętej
mówisz?
Kimmalyn poklepała mnie po głowie.
— W porządku, moja droga. Nie twoja wina, że jesteś heretyczką. Święta ci
wybacza.
Gdyby powiedział to ktoś inny, byłoby to irytujące, a poklepywanie po głowie
zwłaszcza. U Kimmalyn było to po prostu... dziwnie krzepiące.
Pod koniec dnia czułam się znacznie lepiej. Na tyle lepiej, że tylko trochę mnie
mdliło, kiedy zostawili mnie, idąc na kolację. Tak więc było dobrze.
Na zewnątrz dostrzegłam Palanta wsiadającego do długiego czarnego latacza
z szoferem w białych rękawiczkach. Biedny chłopiec. Wyglądało na to, że będą go
teraz wozić.
Raźnym krokiem wróciłam do jaskini, żując kawałek wędzonego szczurzego
mięsa. W końcu będę musiała zapłacić za to, co zrobiłam Jorgenowi, ale byłam na
to przygotowana. Sama tego chciałam. Na razie, póki co, że uszło mi na sucho
poważne przestępstwo. Miałam jednak moduł zasilania, nadający się do
zamontowania w myśliwcu.
Z uśmiechem dotarłam do szczeliny i na świetlnej linie opuściłam się do jaskini.
Ten myśliwiec był stary i podłączenie zasilania niewiele da, więc ryzykowanie
całej mojej przyszłości dla czegoś takiego było głupotą. Jednak ta maszyna była też
moim sekretem, moim odkryciem.
Mój myśliwiec.
Zepsuty, sterany, z wygiętym skrzydłem... ale mój.
Podniosłam moduł zasilania i ustawiłam go przy panelu dostępowym. Końcówki
kabli pasowały, więc nie musiałam łączyć przewodów. Spojrzałam na Straszliwego
Ślimaka, który pełzł ku mnie po skrzydle, po czym uśmiechnęłam się i włączyłam
zasilanie.
Zapaliły się lampki na panelu diagnostycznym i — sądząc po poświacie wokół
dziobu — na desce rozdzielczej w kokpicie. Znów rozległ się ten cichy pomruk,
który słyszałam poprzednio, coraz głośniejszy i trzeszczący, aż... zmienił się
w słowa.
— ...poczęto procedurę awaryjnego rozruchu — powiedział męski głos
w kokpicie. Mówił z dziwnym, archaicznym akcentem, jaki słyszałam na
nagraniach słynnych przemówień sprzed utworzenia bazy Alta. — Wykryto
poważne uszkodzenia struktury i banków danych.
Czy to nagranie? Pospiesznie wgramoliłam się na skrzydło.
— Cześć! — powiedział do mnie głos, stając się mniej... mechaniczny. — Po
stroju i zachowaniu domyślam się, że jesteś mieszkanką tej planety. Czy będziesz
tak uprzejma i przedstawisz się, podając swoją narodowość i nazwiska twoich
przodków, żebym mógł cię umieścić w mojej bazie danych?
— Ja... — Podrapałam się po głowie. — Co jest, na gwiazdy?
— Ach — rzekł głos. — Doskonale. Minimalne różnice lingwistyczne od
standardowej ziemskiej angielszczyzny. Wybacz powolne tempo mojego
przetwarzania — najwyraźniej niższe niż zwykle — ale jesteś człowiekiem, tak?
Czy możesz mi powiedzieć... gdzie się znajduję?
Słyszałam słowa, ale nie pojmowałam ich. Klęczałam tam, na skrzydle przy
kokpicie, usiłując zrozumieć, co się dzieje.
Mój myśliwiec do mnie mówił.
17

–M oje oznaczenie to MB-1021, zintegrowany układ sterujący —


powiedział głos.
Nie tylko mówił, ale najwyraźniej nie potrafił przestać.
— Jednak ludzie wolą nadawać układom nazwy, tak więc zwykle nazywają mnie
M-Bot. Jestem jednostką zwiadowczo-badawczą dalekiego zasięgu,
zaprojektowaną do wykonywania tajnych i samodzielnych zadań w przestrzeni
kosmicznej. Ponadto...
Maszyna zamilkła.
— Ponadto...? — zapytałam, siedząc w kokpicie i usiłując pojąć, czym, na
gwiazdy, jest to coś.
— Ponadto moje banki danych są uszkodzone — powiedział M-Bot. — Nie
mogę odzyskać dalszych informacji, a nawet danych dotyczących zadania.
Jedynym zapisem, jaki mam, to ostatni rozkaz mojego pana: „Ukryj się tutaj, M-
Bot. Zbieraj dane, nie wdawaj się w żadne bijatyki i czekaj tu na mnie”.
— Twój pan był twoim pilotem, tak? — zapytałam.
— Zgadza się. Komandor Spears. — Przywołał dla mnie niewyraźny obraz,
który na moment zastąpił wskazania skanera na wyświetlaczu. Komandor Spears
był krótko ostrzyżonym, opalonym młodzieńcem w nienagannie uprasowanym,
nieznanym mi mundurze.
— Nigdy o nim nie słyszałam — rzekłam. — A znam nazwiska wszystkich
słynnych pilotów, nawet tych z czasów mojej babki. Jak wyglądała sytuacja
z Krellami, kiedy tu przybyliście? Czy już atakowali galaktykę?
— Nie pamiętam takiej grupy i słowo Krell nie występuje w moich bankach
pamięci. — Milczał chwilę. — Stopień rozpadu izotopów w jądrze mojej pamięci
wskazuje na to, że... minęły sto siedemdziesiąt dwa lata, od kiedy zostałem
wyłączony.
— Hm — mruknęłam. — „Śmiały” z resztą floty wylądował awaryjnie na
Detritusie około osiemdziesięciu lat temu, a wojna z Krellami zaczęła się jakiś czas
wcześniej.
Babka mówiła, że ta wojna rozpoczęła się długo przed jej narodzeniem.
— Biorąc pod uwagę długość ludzkiego życia — rzekł M-Bot — muszę założyć,
że mój pilot nie żyje. Jakie to smutne.
— Smutne? — zapytałam, usiłując skupić się na tym. — Ty masz uczucia?
— Mam samodoskonalące się i autonomicznie wzmacniane procedury
zapamiętywania do symulacji emocji. To umożliwia mi lepsze interakcje z ludźmi,
ale nie jestem organiczną formą życia. Mój zestaw reakcji wskazuje, że
powinienem odczuwać smutek po utracie mojego pana, ale banki pamięci
rejestrujące jego zniknięcie — oraz historię naszych kontaktów — zostały
uszkodzone Nie pamiętam nic więcej poza jego nazwiskiem i ostatnim rozkazem
— Ukryj się tutaj — powtórzyłam. — Zbieraj dane i nie wdawaj się w żadne
bijatyki.
— Jedyną częścią moich banków pamięci, która przetrwała nieuszkodzona —
poza zasobem podstawowych procedur i takich informacji jak te dotyczące
posługiwania się mową — jest mykologiczna baza danych do rejestrowania
nowych gatunków bytujących na tej planecie.
— Mykologiczna?
— O grzybach. Masz może przypadkiem jakiś, który mógłbym skatalogować?
— Jesteś supernowoczesnym myśliwcem mającym — jakimś cudem —
zaimplementowaną sztuczną osobowość i chcesz, żebym przyniosła ci grzyby?
— Tak, proszę — odparł M-Bot. — Zbierać dane. Klasyfikować miejscowe
formy życia. Na pewno to miał na myśli.
— Nie jestem tego taka pewna — powiedziałam. — Wyglądało na to, że
powinieneś ukryć się przed czymś. — Wychyliłam się z kokpitu i spojrzałam na
skrzydła maszyny. — Na skrzydłach masz duże działka laserowe, a pod spodem
wieżyczkę lancy świetlnej. To siła ognia dorównująca naszym dużym jednostkom.
Jesteś myśliwcem.
— Oczywiście, że nie — odparł M-Bot. — Jestem tutaj, żeby klasyfikować
grzyby. Nie słyszałaś, jaki otrzymałem ostatni rozkaz? Mam nie wdawać się
w bijatyki.
— To po co masz działka?
— Na duże i niebezpieczne zwierzęta, które mogłyby zagrozić zbieranym przeze
mnie gatunkom grzybów — odparł M-Bot. — To oczywiste.
— Raczej głupie.
— Jestem maszyną, tak więc moje wnioski są logiczne, natomiast twoje skażone
organicznym irracjonalizmem. — Zamigotał lampkami tablicy kontrolnej. —
W ten uprzejmy sposób mówię, że to ty jesteś głupia, jeśli tego nie...
— Rozumiem — powiedziałam. — Piękne dzięki.
— Bardzo proszę!
Zabrzmiało to najzupełniej szczerze. Był jednak tylko... czym? „Zintegrowanym
układem”? Cokolwiek to było. Nie wiedziałam, czy mogę mu ufać.
Był mimo wszystko maszyną mającą pamięć — aczkolwiek uszkodzoną —
sięgającą setki lat w przeszłość. Może była w niej odpowiedź na pytania, które
zawsze sobie zadawaliśmy. Dlaczego Krelle wciąż nas atakują? I jacy oni
właściwie są? Nasze wyobrażenia o nich opierały się wyłącznie na rekonstrukcjach
opartych o ich pancerze, ponieważ nigdy nie zdołaliśmy żadnego z nich wziąć do
niewoli.
Zapewne kiedyś znaliśmy odpowiedzi na te pytania, ale jeśli tak było, to
zapomnieliśmy je osiemdziesiąt lat temu. Wkrótce po awaryjnym lądowaniu na tej
planecie — i zakładając, że jesteśmy bezpieczni — większość oficerów,
naukowców i starszyzny naszej dawnej floty zebrała się w podziemnej jaskini.
Wydobyli stare elektroniczne archiwum ze „Śmiałego” i zwołali naradę wojenną.
Właśnie wtedy Krelle zrzucili pierwszą bombę burzącą, niszcząc nasze archiwa
i wraz z nimi zabijając niemal całą starszyznę.
Wtedy reszta naszych podzieliła się na klany w zależności od obowiązków, jakie
pełnili na okrętach. Obsługujących maszyny, tak jak Babka i jej rodzina.
Zajmujących się hydroponiką — czyli farmerów — takich jak przodkowie Bima.
Żołnierzy piechoty, jak rodzina Jutrzenki. Nauczyli się, kosztowną metodą prób
i błędów, że czujniki Krelli nie wykrywają mniejszych niż stuosobowe grup
ukrywających się w jaskiniach.
Teraz, trzy pokolenia później, byliśmy tu. Powoli torowaliśmy sobie drogę
z powrotem na powierzchnię, ale z ogromnymi lukami w naszej zbiorowej pamięci
i historii. A gdybym mogła rozwiązać najważniejszą tajemnicę: jak SPŚ mogą raz
na zawsze pokonać Krelli?
Tylko że było mało prawdopodobne, żeby M-Bot znał na to odpowiedź.
W końcu gdyby nasi przodkowie wiedzieli, jak pokonać Krelli, nie znaleźlibyśmy
się na skraju zagłady. Z pewnością jednak pamięć tej maszyny skrywała jakieś
sekrety.
— Możesz użyć swojego uzbrojenia? — zapytałam.
— Mam rozkaz unikać walki.
— Odpowiedz — warknęłam. — Możesz strzelać?
— Nie — odparł M-Bot. — Uzbrojenie jest wyłączone spod mojej kontroli.
— Dlaczego więc twój pilot kazał ci nie wdawać się w bijatyki? Przecież nie
jesteś w stanie z nikim walczyć.
— Logicznie rzecz biorąc, zdolność zakończenia walki nie jest potrzebna do jej
rozpoczęcia. Mam pewną niewielką swobodę samodzielnego poruszania się
i teoretycznie mógłbym natknąć się na jakąś bitwę lub konflikt. Miałoby to dla
mnie katastrofalne skutki, ponieważ do wykonywania najważniejszych funkcji
potrzebuję pilota. Mogę go wspomagać i diagnozować, lecz ponieważ nie jestem
żywą istotą, nie można mi powierzyć kontroli nad bronią.
— A więc ja mogłabym jej użyć — zasugerowałam.
— Niestety, broń pokładowa jest niesprawna w wyniku uszkodzenia.
— Wspaniale. Co jeszcze jest uszkodzone?
— Poza moją pamięcią? Silniki, pierścień unoszący, hipernapęd, funkcje
samonaprawcze, lanca świetlna i wszystkie ruchome części. Ponadto moje skrzydło
wydaje się zgięte.
— Świetnie. Tak więc w zasadzie wszystko.
— Działa łączność i radar — zauważył. — Ponadto układ podtrzymywania życia
w kabinie i czujniki krótkiego zasięgu.
— To wszystko?
— To... chyba tak. — Milczał przez chwilę. — Nie mogę nie zauważyć — za
pomocą wspomnianych przed chwilą czujników — że jesteś w posiadaniu sporej
ilości grzybów. Może zechciałabyś umieścić je w moim analizatorze do
skatalogowania?
Westchnęłam, wyciągając się na fotelu.
— Kiedy znajdziesz czas, oczywiście. Ja, jako maszyna, nie pojmuję takich
ulotnych koncepcji jak ludzka niecierpliwość.
Co mam robić?
— Jednak byłoby miło, gdyś zrobiła to niebawem.
Wątpię, czy zdołam naprawić go sama, pomyślałam. Może pójść do SPŚ
i powiedzieć im, co znalazłam? Musiałabym wyjawić, że ukradłam moduł
zasilania. I oczywiście nie pozwoliliby mi zatrzymać tego statku. Gdybym zwróciła
się do SPŚ, to tak jakbym owinęła myśliwiec wstążką i sprezentowała go tej
admirał, która robiła, co mogła, żeby zniszczyć mi życie.
— Te grzyby wyglądają na bardzo ładne.
Nie. Nie pójdę z tym odkryciem do Żelaznej Damy, a przynajmniej nie bez
namysłu. Jeśli jednak miałam naprawić ten okręt, potrzebowałam pomocy.
— Nie, żebym spodziewał się jakiejś pociechy, gdyż moje uczucia są jedynie
symulowane... Jednak słuchasz mnie, prawda?
— Słucham cię — odrzekłam. — Po prostu myślę.
— To dobrze. Nie powinien mnie naprawiać ktoś z niedziałającym mózgiem.
W tym momencie wpadłam na trzeci okropny pomysł w ciągu ostatnich kilku
dni. Uśmiechnęłam się.
Może był sposób na to, żeby ktoś pomógł mi naprawić tę maszynę. Ktoś, kto
miał mózg lepiej działający niż mój.

Około półtorej godziny później — i dobrze po rozpoczęciu ciszy nocnej —


wisiałam na mojej świetlnej linie przed oknem znajdującego się na trzecim piętrze
mieszkania Riga w kompleksie mieszkalnym Płomiennej. Spał skulony na swoim
łóżku. Miał swój mały pokoik, co zawsze uważałam za luksus. Jego rodziców
uznano za przykładnych we wszystkich sześciu kategoriach i przyznano im prawo
posiadania licznego potomstwa, ale — o ironio losu — Rig był ich jedynym
dzieckiem.
Zastukałam w okno, wisząc do góry nogami, tak że włosy zwisały mi poniżej
głowy. Po chwili zapukałam ponownie. I jeszcze głośniej. No przecież nie minęło
tak wiele czasu, od kiedy robiłam to ostatnio.
W końcu śpioch usiadł i wpadający przez okno blask mojej świetlnej liny ukazał
jego bladą twarz i zaspane oczy. Zamrugał na mój widok, ale wcale nie wyglądał
na zaskoczonego, gdy podszedł do okna i otworzył je.
— Hej — powiedział. — Długo to trwało.
— Co długo trwało?
— Zanim przyszłaś, by mnie namawiać, żebym wrócił. Czego nie zamierzam
robić. Jeszcze nie wiem, co będę robił, ale nadal jestem pewny, że moja decyzja...
— Och, przestań o tym gadać — szepnęłam. — Wskocz w kombinezon. Muszę
ci coś pokazać.
Uniósł brwi.
— Mówię poważnie — rzekłam. — Wyskoczysz z butów, kiedy to zobaczysz.
Powoli oparł się o parapet, gapiąc się na mnie.
— Dochodzi północ, Spin.
— Nie pożałujesz.
— Zamierzasz mnie zawlec do jakiejś jaskini, tak? Nie wrócę przed drugą lub
trzecią.
— Jeśli będziesz miał szczęście...
Nabrał tchu, a potem złapał kombinezon.
— Zdajesz sobie sprawę, że jesteś najdziwniejszą z moich przyjaciółek.
— Och, daj spokój. Nie udawajmy, że masz inne przyjaciółki.
— To dziwne — rzekł — że moi rodzice nigdy nie zdołali dać mi rodzeństwa,
a mimo to jakimś cudem mam siostrę, która wciąż pakuje mnie w kłopoty.
Uśmiechnęłam się.
— Spotkamy się na dole — powiedziałam i dodałam: — Wyskoczysz z butów,
Rig. Wierz mi.
— Taak, tak. Daj mi minutę. Muszę przekraść się obok pokoju rodziców.
Zaciągnął zasłony, a ja opuściłam się na ulicę i czekałam niecierpliwie.
Płomienna jest w nocy dziwnym miejscem. Maszyny pracują cały czas,
oczywiście. Dzień i noc to tutaj tylko słowa, choć, rzecz jasna, wciąż używamy
tych pojęć. Jest obowiązkowy okres ciszy, podczas której z głośników jaskini nie
płynie muzyka, komunikaty ani przemowy, i cisza nocna obowiązuje wszystkich,
którzy nie pracują na ostatniej zmianie. Jednak nikt nie zwraca na ciebie uwagi,
gdy chodzisz ulicami, jeśli pilnujesz własnego nosa. W Płomiennej zakłada się, że
każdy robi coś pożytecznego.
Rig zgodnie z obietnicą spotkał się ze mną na ulicy i razem ruszyliśmy przez
jaskinię, mijając malowidło na murze przedstawiające tysiąc lecących ptaków,
każdy przecięty poziomą linią na dwie połowy, lekko przesunięte względem siebie.
Te ptaki unosiły się na tle czerwonopomarańczowego słońca, którego nie było
widać nawet z powierzchni.
Okazując odznaki kadetów, minęliśmy straże i weszliśmy do tuneli. Gdy szliśmy
jedną z łatwiejszych dróg, Rig opowiedział mi, co robił przez tych kilka ostatnich
tygodni. Jego rodzice byli szczęśliwi, że nie zostanie pilotem; wszyscy wiedzieli,
jakie to niebezpieczne zajęcie.
— Oczywiście, są ze mnie dumni — rzekł Rig, sapiąc i wspinając się ze mną po
piargu. — Wszyscy dziwnie się do mnie odnoszą, kiedy zobaczą odznakę. No
wiesz, słuchają, co mam do powiedzenia, i mówią, że moje pomysły są dobre —
nawet jeśli nie są. I schodzą mi z drogi, jakbym był kimś ważnym.
— Bo jesteś.
— Nie. Jestem równie mało ważny, jak byłem przed egzaminem. — Potrząsnął
głową. — Mam jednak tuzin różnych propozycji pracy i dwa miesiące na
zastanowienie.
— Dwa miesiące? — powtórzyłam. — Nie chodząc do pracy ani do szkoły?
Tyle wolnego?
— Taak. Pani Vmeer wciąż namawia mnie, żebym zajął się polityką.
— Polityką — powtórzyłam, o mało nie stając jak wryta. — Ty?
— No właśnie. — Westchnął i usiadł na najbliższym głazie. — Jeśli jednak ma
rację? Czy nie powinienem jej posłuchać? Wszyscy uważają, że działalność
polityczna to najlepsze, co możesz robić w życiu. Może powinienem ich posłuchać.
— A czego ty chcesz?
— Teraz cię to obchodzi?
Skrzywiłam się, a Rig zaczerwienił się i odwrócił głowę.
— Przepraszam, Spin. To nie było fair, byłem niesprawiedliwy. Wobec ciebie.
Sam postanowiłem przygotowywać się do egzaminu na pilota; nie zmuszałaś mnie
do tego. I owszem, twoje marzenia tak jakby zastąpiły moje, ale głównie dlatego,
że ja żadnych nie miałem. Tak naprawdę.
Wyciągnął się na głazie, plecami oparty o ścianę tunelu, spoglądając na jego
sklepienie.
— Wciąż się zastanawiam, co będzie, jeśli to się powtórzy. Jeśli zainteresuje
mnie jakaś praca, a potem odkryję, że zupełnie się do niej nie nadaję. Tak było
z lataniem, prawda? Może to będzie się powtarzać?
— Rig — urwałam, kładąc dłoń na jego ramieniu. — Problem nie w tym, że nie
będziesz się nadawał do pracy, którą sobie wybierzesz. Chodzi o coś zupełnie
innego. Po prostu jesteś cholernie dobry w zbyt wielu różnych rzeczach.
Spojrzał na mnie.
— Naprawdę w to wierzysz, Spin?
— Jasne, że tak. Chcę powiedzieć, że tak, zdecydowałeś, że latanie nie jest dla
ciebie, ale moim zdaniem, jeśli masz jakąś wadę, to nie jest nią nieudolność.
Chodzi o to, że nie chcesz dostrzec tego, co każdy widzi. Tego, że jesteś
niesamowicie zdolny.
Uśmiechnął się. A uśmiech Riga był fajny. Przypominał mi czasy, gdy byliśmy
dziećmi i zaprzyjaźniliśmy się wbrew wszystkim i wszystkiemu — outsiderka
z prześladowanym chłopcem.
— Znów zamierzasz mnie w coś wpakować, prawda? — zapytał. — W jakąś
awanturę?
Zawahałam się.
— No... Prawdopodobnie.
— W porządku — rzekł, wstając. — Chyba w to wchodzę. Chodźmy zobaczyć
tę twoją niespodziankę.
Poszliśmy dalej, pnąc się w górę, aż w końcu wyprowadziłam go na
powierzchnię. Zaciągnęłam go ku wejściu do mojej prowizorycznej siedziby,
a następnie kazałam, żeby się mnie przytrzymał, i opuściłam się z nim na świetlnej
linie, ponieważ — no cóż — było bardzo prawdopodobne, że pośliznąłby się
i spadł. Naprawdę był zdumiewająco dobry w wielu rzeczach... ale niekiedy
potrafił upuścić sobie na nogi stertę podręczników, które akurat miał przy sobie.
— Lepiej, żeby to nie miało nic wspólnego ze szczurami, Spin — powiedział,
gdy znaleźliśmy się na dole. — Wiem, że masz na ich punkcie kręćka, ale...
Włączyłam lampkę mojej świetlnej liny, oświetlając myśliwiec. Jakby na moje
powitanie, M-Bot zapalił lampki na desce rozdzielczej i światła. Zdążyłam już
uprzątnąć większość kamieni i z zapalonymi światłami myśliwiec wyglądał
całkiem nieźle. Zepsuty, owszem, i ze zgiętym skrzydłem. Jednak wyraźnie
różniący się od wszystkich maszyn SPŚ.
Rig rozdziawił usta i szczęka opadła mu niemal po kolana.
— No? — zapytałam. — Co ty na to?
Zamiast odpowiedzi usiadł na najbliższym głazie i — wciąż gapiąc się na
myśliwiec — zdjął prawy but i rzucił go za siebie.
— Co prawda mówiłam o butach w liczbie mnogiej — mruknęłam — ale mimo
wszystko i tak ci zaliczam.
18

T ej nocy niewiele spałam.


Przez kilka godzin pomagałam Rigowi robić przegląd M-Bota, bo chciał
sprawdzić wszystkie uszkodzenia. W końcu oczy zaczęły mi się same zamykać.
Rig był niestrudzony, więc rozłożyłam materac i użyłam Bloodlettera jako
poduszki.
Ilekroć się budziłam, słyszałam Riga rozmawiającego z myśliwcem.
— A więc jesteś maszyną, ale potrafisz myśleć.
— Wszystkie maszyny „myślą” w tym sensie, że reagują na wprowadzone dane.
Moje reakcje są po prostu o wiele bardziej złożone, a we wprowadzanych danych
potrafię rozpoznać...
Znów zasnęłam.
— Możesz nam wyjaśnić, co się stało?
— Moje banki pamięci są uszkodzone, więc nie mogę podać dokładniejszych
wyjaśnień, może jednak te będą wystarczające.
Obróciłam się na bok i znowu zapadłam w sen.
— Nie wiem, skąd pochodzę, aczkolwiek fragment zachowanej pamięci
wskazuje, że zostałem stworzony przez ludzi. Nie jestem pewien, czy istnieją inne
gatunki rozumnych istot. Sądzę, że mógłbym odpowiedzieć na to pytanie, mając...
Około szóstej rano przetarłam oczy i usiadłam. Rig leżał pod otwartym panelem
dostępu, robiąc coś przy podwoziu myśliwca. Poczłapałam do niego, ziewając.
— I co?
— To niewiarygodne — odrzekł. — Czy powiedziałaś o tym Cobbowi?
— Jeszcze nie.
— Dlaczego zwlekasz? No wiesz, a jeśli ta maszyna może zmienić wynik naszej
wojny z Krellami?
— Teoretycznie ludzie mieli je, kiedy zaczęli z nimi walczyć — przypomniałam.
— W niczym im nie pomogły.
— Przypominam — rzucił nieomal z przekąsem M-Bot — że słucham.
— Co z tego? — zapytałam, znów ziewając.
— To, że niegrzecznie jest mówić o kimś obecnym tak, jakby go nie było.
— Nie rozumiem cię, M-Bot — odezwał się Rig, siadając. — Przecież
twierdzisz, że takie traktowanie nic cię nie obchodzi, nieprawdaż?
— Oczywiście. Jestem logicznie rozumującą maszyną z cienką otoczką
symulowanych emocji.
— W porządku. To ma sens.
— Jednak to było niegrzeczne — dodał M-Bot.
Spojrzałam na Riga, a potem wskazałam na kokpit.
— Zatem mamy tu gadający gwiazdolot o nieznanej konstrukcji. Pomożesz mi
go naprawić?
— Chcesz, żebyśmy zrobili to sami? — spytał Rig. — Dlaczego?
— Żeby go sobie zatrzymać. I latać nim.
— Jesteś teraz w SPŚ, Spin! Nie potrzebujesz przestarzałego i uszkodzonego
statku.
— Nadal tu jestem — przypomniał M-Bot. — Tak tylko mówię.
Nachyliłam się do Riga.
— Nie jestem w SPŚ. Jestem w klasie Cobba.
— Co z tego? Ukończysz kurs. Będziesz w tej niewielkiej grupce, którzy go
ukończą.
— A potem? — zapytałam, czując lodowaty chłód obawy, której dotychczas
nigdy nie wyraziłam słowami, ale dręczącej mnie od pierwszego dnia. — Cobb
mówi, że może przyjąć każdego, kogo chce. A kiedy ukończę kurs? Nie będzie
miał już nic do powiedzenia.
Rig spojrzał na klucz nastawny, który trzymał w ręku.
— Obawiam się, że admirał nie przydzieli mi myśliwca — dodałam. — Boję się,
że znajdzie jakiś pretekst, żeby mnie wyrzucić, kiedy Cobb nie będzie już mógł
mnie chronić. Obawiam się, że je stracę, Rig. Stracę niebo. — Spojrzałam na statek
i światła palące się na jego burcie. — On jest stary, owszem, ale to mój bilet do
wolności.
Rig wciąż miał sceptyczną minę.
— Pomyśl, jaka to będzie frajda — powiedziałam. — Grzebanie w starożytnym
statku. Pomyśl, jakie tajemnice możemy odkryć! Może M-Bot to przestarzała
maszyna, a może nie. Czy nie będzie fajnie przynajmniej spróbować go naprawić?
Jeśli nie zdołamy, zawsze możemy go oddać.
— Świetnie — rzekł Rig. — W porządku, przestań mnie agitować. Spróbuję,
Spin.
Uśmiechnęłam się do niego.
Rig spojrzał na statek.
— Obawiam się, że to przekracza nasze możliwości. Silniki są uszkodzone. Nie
możemy ich po prostu pospawać. I jestem pewny, że znajdą się inne części, które
trzeba będzie wymienić, albo specjalistyczne narzędzia, których nie mamy. —
Zastanowił się. — Chociaż...
— Co? — spytałam.
— Jedną z propozycji pracy dostałem z Korpusu Inżynieryjnego, w którym
naprawia się myśliwce — a także projektuje nowe maszyny. Mają tam najlepsze
laboratoria i wyposażenie...
Ochoczo kiwnęłam głową.
— To chyba idealne rozwiązanie.
— I tak zamierzałem przyjąć ich propozycję — oznajmił. — Powiedzieli mi, że
mogę przychodzić tam na praktykę przez te dwa miesiące, żeby zapoznać się z nimi
i warsztatami... Liczba punktów zdobytych przeze mnie na egzaminie oraz moja
znajomość budowy myśliwców i inżynierii zrobiły na nich ogromne wrażenie.
— Rig, to po prostu niesamowite.
— Niczego nie obiecuję. Jednak... no cóż, może jeśli zadam im właściwe
pytania, pokażą mi, jak naprawić niektóre układy M-Bota. Będę musiał to zrobić
tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Pomimo wszystko będą nam potrzebne części
zapasowe. W tym przynajmniej jeden silnik.
— Jakoś go załatwię.
— Tylko nie mów mi jak — poprosił. — Przynajmniej kiedy wszystko to się
wyda, będę mógł twierdzić, że nic nie wiedziałem o twoich drobnych kradzieżach.
— Mały napis wytłoczony na tym module zasilania głosi „własność rodziny
Weightów” — podsunął M-Bot. — Wygląda na to, że został brutalnie wyrwany
z jakiegoś małego pojazdu. W niebieskim kolorze, sądząc po odprysku lakieru.
Rig westchnął.
— Z latacza Jorgena? Naprawdę?
Tylko się uśmiechnęłam.
— Praktyka zajmie mi kilka godzin każdego dnia — powiedział Rig, drapiąc się
po brodzie. — Jednak resztę chyba będę mógł poświęcić remontowaniu tego,
w razie potrzeby. Będę tylko musiał powiedzieć coś rodzicom.
— Powiedz im, że praktyka jest bardzo absorbująca — podpowiedziałam. — I że
będzie zabierała ci większość czasu.
— Tylko że to nieprawda, zgadza się? — spytał M-Bot.
— Owszem — odparłam. — A kogo to obchodzi?
— Mnie — odrzekła maszyna. — Dlaczego powiecie coś, co nie jest prawdą?
— Potrafisz symulować emocje — zauważyłam — ale nie umiesz kłamać?
— Zdaje się, że... brakuje mi części oprogramowania — rzekł M-Bot. —
Ciekawe. Och, jaki interesujący grzyb!
Zmarszczyłam brwi i zerknęłam w bok, gdzie Straszliwy Ślimak pełzł po głazie.
— Cholera — zaklął Rig. — Tu, tuż przy powierzchni jest tyle dziwnych rzeczy.
— Zadrżał. — Czy możesz coś z tym zrobić?
— To coś to Straszliwy Ślimak — odrzekłam. — I jest moją maskotką. Nie zrób
mu krzywdy, kiedy mnie nie będzie. — Odeszłam na bok i wzięłam plecak. —
Muszę iść na zajęcia. Chcesz udać się na dół?
— Nie — zaprzeczył Rig. — Podejrzewałem, że to trochę potrwa, więc
zostawiłem rodzicom wiadomość, że idę na spotkanie w sprawie zatrudnienia.
Pomyślą, że wstałem przed nimi. Zejdę na dół później — najpierw chcę przyjrzeć
się obwodom.
— Świetnie — odparłam. — Jeśli zastanę cię tutaj po powrocie z zajęć, będę ci
pomagała w naprawach. Jeśli nie, zostawiaj mi informacje, co powinnam zrobić. —
Zawahałam się. — Pamiętaj, jestem zupełnie zielona, jeśli chodzi o ten remont.
Może więc będziesz mi przydzielał łatwe, ale nużące czynności?
Rig znów się uśmiechnął, siadając na głazie i patrząc na M-Bota. Miał błysk
w oczach, taki, jaki pamiętałam z tamtych dni, kiedy postanowiliśmy, że
zostaniemy pilotami. W tym momencie, widząc jego entuzjazm, po raz pierwszy
pomyślałam, że to może się udać. Ten plan może się powieść.
— Zaczekaj — powiedział M-Bot. — Zostawiasz mnie z nim?
— Wrócę wieczorem — obiecałam.
— Rozumiem. Możesz wejść do kokpitu, żebyśmy pogadali na osobności?
Popatrzyłam na statek, marszcząc brwi.
— Nie chcę publicznie wyjaśniać, dlaczego podobasz mi się bardziej niż ten
inżynier — dodał M-Bot. — Gdyby usłyszał, jak rozwodzę się nad jego
nienaprawialnymi wadami, mógłby poczuć się znieważony lub urażony.
— No, to będzie naprawdę urocze — rzekł Rig, przewracając oczami. — Może
znajdziemy jakiś sposób, żeby wyłączyć jego osobowość.
Wdrapałam się do kokpitu. Kopuła opadła i uszczelniła się z sykiem.
— Wszystko w porządku — powiedziałam M-Botowi. — Rig to dobry człowiek.
Zaopiekuje się tobą.
— Ja tylko, oczywiście, emuluję irracjonalne ludzkie uczucia. Może jednak
mogłabyś nie odchodzić?
— Przykro mi. Muszę się uczyć, jak walczyć z Krellami. — Zmarszczyłam brwi,
słysząc ton jego głosu. — W czym problem? Powiedziałam ci, Rig jest dobrym...
— Jestem gotowy zaakceptować to, dopóki dowody nie obalą tej tezy. Problem
polega na tym, że straciłem mojego pilota.
— Ja mogę być twoim nowym pilotem.
— Nie mogę zmieniać pilotów bez odpowiednich kodów autoryzacyjnych —
rzekł. — A właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że ich nie pamiętam. Jednak
problem jest znacznie poważniejszy. Nie pamiętam, jakie otrzymałem zadanie. Nie
wiem, skąd pochodzę. Nie wiem, po co mnie stworzono. Gdybym był człowiekiem,
byłbym... przerażony.
Co miałam na to powiedzieć? Przestraszonemu gwiazdolotowi?
— Nie bój się — uspokajałam. — Znajdziemy ci nowe zadanie — zniszczenie
Krelli. Jesteś myśliwcem, M-Bot. Z pewnością twoja nazwa coś oznacza.
Morderczy robot... masakryczny robot. No właśnie, na pewno! Jesteś przerażającą,
niepokonaną machiną śmierci, która ma zniszczyć Krelli i ocalić ludzkość.
— Chyba nie jestem przerażający — odparł. — Nie czuję się jak machina
śmierci.
— Poradzimy sobie z tym — obiecałam. — Wierz mi.
— A czy mogę wierzyć, że te słowa nie są... nieprawdą? Tak jak te, które usłyszą
rodzice inżyniera?
Cóż. To kłamstwo zemściło się na mnie szybciej, niż się spodziewałam.
— Muszę cię prosić — rzekł łagodniej M-Bot — żebyś nie mówiła o mnie
innym. Zakładałem, że zrozumiałaś to, kiedy wyjaśniałem ci, jakie otrzymałem
rozkazy. Mam się ukryć, co oznacza pozostawanie niezauważonym. Nie powinnaś
mówić o mnie inżynierowi.
— I jak bez niego zdołałabym cię naprawić?
— Nie wiem. Spensa, jestem sztuczną inteligencją. Komputerem. Muszę
wykonywać polecenia. Proszę. Nie możesz oddać mnie SPŚ. Nie możesz nawet
powiedzieć o mnie nikomu więcej.
No cóż, z tym będzie problem. Chciałam go naprawić, żeby znów mógł latać,
a następnie wykorzystać go do pokonania Krelli. A gdybyśmy nie zdołali go
wyremontować... no cóż, musiałabym go oddać. Niezależnie od tego, co myślałam
o Żelaznej Damie, nie mogłam zatrzymać go dla siebie. Nie, jeśli od tego
zależałoby przetrwanie lub zagłada ludzkości.
Otworzyłam usta, żeby mu to wyperswadować, gdy na desce rozdzielczej
zaczęły migotać lampki.
— Moje czujniki bliskiego zasięgu wykryły wielokrotne naruszenie warstwy
atmosfery — zgłosił M-Bot. — Na planetę zaczął spadać kosmiczny złom, za
którym podążają czterdzieści trzy okręty.
— Czterdzieści trzy? — powtórzyłam, spoglądając na wyświetlacz radaru. Jego
„bliski zasięg” najwyraźniej był dość duży wedle naszych norm. — Hej! Potrafisz
je wykryć nawet przez spadający złom?
— Z łatwością.
Już miałam dowód na to, że SPŚ mogłoby wykorzystać tę technologię. Nasze
czujniki nie były tak dokładne. Uświadomiwszy sobie ten fakt, natychmiast
poczułam się nieswojo.
Jednak czterdzieści trzy jednostki Krelli? Nigdy nie wysłali przeciwko nam
więcej jak sto maszyn, tak więc był to silny atak. Wcisnęłam guzik otwierający
kabinę, a potem wygramoliłam się z niej i zeskoczyłam na ziemię.
— Krelle — rzuciłam do Riga. — Dużo.
— Czy coś nam tu grozi?
— Nie, nadlatują z innej strony. Jednak kadeci szkolą się już dostatecznie długo
i Żelazna Dama zaczęła wysyłać nas do walki jako wsparcie. Eskadrę Pożoga
wysłano dwa dni temu.
— Zatem...
— Zatem lepiej pójdę. Na wszelki wypadek.
19

P obiegłam.
Z rosnącym niepokojem słuchałam odległego łoskotu spadającego złomu.
Przeczuwałam, że Żelazna Dama wyśle naszą eskadrę w powietrze do odparcia
tego ataku. Lubiła sprawdzać kadetów w prawdziwej walce, a byliśmy już na tyle
wyszkoleni, że Cobb uprzedzał nas, że wkrótce zostaniemy wysłani do prawdziwej
walki.
Teraz przyszła nasza kolej. Nadszedł czas. Najpierw pobiegłam truchtem,
a potem sprintem, po pylistym terenie. Pot spływał mi po policzkach i zbliżając się
do bazy, w której zawodziły syreny alarmowe, czułam straszliwą nieuchronność
zdarzeń. Nie strach, ale zgrozę. A jeśli się spóźniłam? Jeśli pozostali polecieli do
boju beze mnie?
Dotarłam do bazy, a następnie pobiegłam za róg budynku na kosmodrom. Stał
tam tylko jeden myśliwiec. Miałam rację.
Spocona podbiegłam do maszyny i przystawiłam do niej drabinkę, gdy kilka
osób z personelu naziemnego zauważyło mnie i zaczęło krzyczeć.
Jeden dotarł do mnie w samą porę, żeby przytrzymać drabinkę.
— Gdzie się podziewałaś, kadecie? — krzyknął na mnie. — Reszta twojej
eskadry wystartowała dwadzieścia minut temu!
Potrząsnęłam głową, wślizgując się do kokpitu, zbyt zmęczona, żeby mówić.
— Bez skafandra próżniowego? — zapytał mechanik z obsługi.
— Nie ma czasu.
— W porządku. Tylko nie wyrywaj ostro w górę. Możesz startować. Zamelduj
się dowódcy eskadry i leć.
Kiwnęłam głową i założyłam hełm. Ten — tak samo jak te w symulatorze —
miał wewnątrz dziwne wybrzuszenia do pomiarów jakichś moich reakcji. Gdy
zamykała się osłona kabiny, włączyłam radio.
— ...nie dajcie się ponieść nerwom — mówił Palant. — Skupcie się i uważajcie
na partnerów. Słyszeliście, co mówił Cobb. Nie musimy strzelać. Po prostu
starajcie się nie dać się zabić.
— Co jest? — spytałam. — Co się dzieje?
— Spin? — spytał Palant. — Gdzie byłaś?
— W mojej jaskini! A gdzie miałabym być? — Włączyłam pierścień unoszący
i wyprowadziłam maszynę w górę. Przeciążenie wdusiło mnie w fotel i miałam
wrażenie, że żołądek próbuje mi uciec przez palce. Zwolniłam prędkość
wznoszenia. — Powtórz mi to. Włączacie się do walki? Nie trzymacie się na
uboczu?
— Admirał w końcu chce pozwolić nam walczyć! — rzekł ochoczo Bim.
— Przyhamuj, Bim — powiedział Palant. — Spin, jesteśmy na 11.3-302.7-
21000. Przyleć tu jak najszybciej. Żelazna Dama kazała nam wziąć udział w walce
razem z eskadrą dyplomowanych pilotów. Mamy pozorować atak i ewentualnie
odciągnąć część sił nieprzyjaciela.
Wysłano nas więc jako ruchome cele, pomyślałam, ocierając dłoń o kombinezon.
Serce waliło mi jak młotem, a mokre od potu włosy lepiły się do policzków.
A raczej ich wysłano. Beze mnie.
Nie na długo.
Energicznie przesunęłam dźwignię przepustnicy, gwałtownie przyspieszając.
Grawkompy chroniły mnie przez trzy sekundy, a potem znów wcisnęło mnie
w fotel. Byłam w stanie znieść takie przeciążenia. To nie było przyjemne, ale nie
obawiałam się, że stracę przytomność. Musiałam tylko rozwinąć odpowiednią
prędkość, po czym ostrożnie się wznieść, używając pierścienia wznoszącego.
Szybko osiągnęłam Mag-10, co było górną granicą bezpieczeństwa dla Poco. I to
mocno naciąganą. Reduktory atmosferyczne — tworzące wokół myśliwca bańkę
powietrzną zapobiegającą urwaniu skrzydeł przy szybkich manewrach — ledwie
wyrabiały i moja maszyna dygotała. Moja zwykle niewidoczna osłona zaczęła
świecić od tarcia wywołanego oporem powietrza.
Leciałam naprzód i wznosiłam się — ale ostrożnie i wolniej, gdyż wywołane
tym przeciążenie groziło utratą przytomności. Gdy leciałam w górę, krew
przemieszczała się do moich nóg. Napinałam mięśnie brzucha, tak jak uczono nas
podczas ćwiczeń na wirówce, ale mimo to pociemniało mi w oczach.
Nie zwalniałam, przytłoczona sześciokrotnie większym niż zwykle ciężarem
ciała. Chociaż nie trwało to długo, przez cały czas słyszałam głosy moich
przyjaciół.
— Ostrożnie, Rzutka. Nie spiesz się.
— Jeden siedzi mi na ogonie! Namierzył mnie!
— Zrób unik, FM!
— Robię, robię! Cholera, co to było?
— Nocna burza sześć. To mój ziomal, ludzie! Kryptonim: Wentyl. FM, stawiasz
mi frytki albo coś.
— Na prawo! Arturo, uważaj!
— Uważam! Na gwiazdy, co za bałagan.
W końcu moja tablica kontrolna zapiszczała sygnalizując, że zbliżam się do
wyznaczonego miejsca spotkania. Pozostałam na dotychczasowej wysokości, po
czym szybko zredukowałam prędkość. Co w posiadającym reduktory
atmosferyczne Poco oznaczało gwałtowny zwrot — zamortyzowany przez
grawkompy — oraz włączenie wstecznego ciągu w celu wyhamowania.
Zakończyłam ten manewr, zwalniając do Mag-1, będącej standardową
prędkością bojową. Obróciłam Poco nosem w kierunku bitwy i w oddali
dostrzegłam błyski na ciemnym porannym niebie. Złom spadał czerwonymi
smugami.
— Jestem — zgłosiłam się.
— Leć na pomoc Jutrzence! — krzyknął do mnie Jorgen. — Widzisz ją?
— Szukam! — zawołałam, gorączkowo sprawdzając wyświetlacz czujnika
zbliżeniowego. Tam jest. Przyspieszyłam, lecąc do niej.
— Ludzie — rzuciłam, patrząc na ekran. — Jutrzenka ma ogon!
— Widzę go — odpowiedział Palant. — Jutrzenka, słyszysz mnie?
— Próbuję zrobić unik.
Mój myśliwiec z wizgiem mknął w kierunku walczących. Już widziałam
poszczególne myśliwce — kłębowisko maszyn z przelatującymi przez nie błyskami
działek laserowych i lanc świetlnych. Poco Jutrzenki wyrwało w górę, robiąc pętlę
— ścigane przez trzy maszyny Krelli.
Już prawie jestem. Prawie jestem!
Krell strzelił z działek laserowych. Trafił. I jeszcze raz. I...
Rozbłysk. Deszcz iskier.
I Jutrzenka zginęła w potężnej eksplozji. Nie miała szans się katapultować.
Kimmalyn wrzasnęła — z przerażeniem i zgrozą.
— Nie! — krzyknął Palant. — Nie, nie, nie!
Dotarłam, lecąc z prędkością Mag-3 — za szybko, by wykonywać normalne
bojowe manewry, ale pomimo to zdołałam trafić jedną z maszyn Krelli moją
świetlną lancą. Jednak przybyłam za późno.
Skry, w które zamieniła się Jutrzenka, zgasły, spadając. Wykonałam zwrot
i włączyłam wsteczny ciąg, zwalniając lancę świetlną i pozbawiając Krella
sterowności. Inne nasze myśliwce dopadły go, strzelając z działek i zdołały go
zniszczyć.
Podleciałam do Palanta, zaciskając zęby, żeby powstrzymać krzyk. Nie miał
partnera. Gdzie się podział Arturo?
Nie byłam w stanie dostrzec żadnego taktycznego zamysłu w tym chaotycznym
starciu. Moi koledzy śmigali wokół, ściągając na siebie ogień — owszem — ale
także zwiększając zamieszanie. Kilka większych jednostek SPŚ przemykało przez
to wszystko, prowadząc wymianę ognia z kilkudziesięcioma maszynami Krelli,
które ciągnęły za sobą tę plątaninę przewodów.
Płakałam, ale zacisnęłam zęby i trzymałam się Jorgena. Wprawnie zahaczył
lancą statek Krelli, który usiłował się uwolnić, więc ja też go trafiłam.
— Tamten złom, Jorgen — powiedziałam. — Leci na twojej drugiej, powoli.
— Dobrze.
Oboje zwiększyliśmy ciąg, jak nauczył nas Cobb, ciągnąc nieprzyjacielską
jednostkę w kierunku złomu. W ostatniej chwili odłączyliśmy świetlne liny
i odskoczyliśmy na bok, ciskając maszynę Krelli o kawał złomu. Znikła
w ognistym wybuchu.
— Co wy dwoje robicie? — powiedział przez radio Cobb. — Macie rozkaz zająć
obronną pozycję.
— Cobb! — zawołałam. — Jutrzenka...
— Zachowaj spokój, dziewczyno! — krzyknął. — Później będziecie ją
opłakiwać. Teraz macie wykonywać rozkazy. Pozycja obronna.
Zgrzytnęłam zębami, ale nie spierałam się i poleciałam za Jorgenem przez smugi
dymu pozostawione przez spadający złom. Po prawej zobaczyłam Arturo i Nedda,
raz po raz szybkimi przyspieszeniami zmieniających się na prowadzeniu, żeby
uniknąć namierzenia przez wroga. Taka taktyka powinna zmylić Krelli, podobnie
jak obecność zbyt wielu celów.
Jutrzenka...
— Chybka? — rzucił Jorgen. — Co ty robisz?
Uświadomiłam sobie, że wciąż słyszę w słuchawkach rozpaczliwy jęk
Kimmalyn. Sprawdziłam skaner i zlokalizowałam samotnego Poco, bez partnera,
unoszącego się z dala od epicentrum bitwy.
— Chybka, rusz się! — powiedział Jorgen. — Jesteś łatwym celem. Podleć tu.
— Ja... — odparła Kimmalyn. — Próbowałam ustawić się do strzału. Miałam ją
uratować...
— Dołącz do nas! — wrzasnął Jorgen. — Kadecie, włącz ciąg i podleć tu!
— Osłonię ją — odezwałam się, zamierzając odbić w bok, gdy przemknęliśmy
nieopodal dwóch maszyn Krelli lecących w przeciwną stronę. Niebo było
rozświetlone tyloma iskrami i błyskami laserów, że czułam się niemal jak w jednej
z kuźni Płomiennej.
— Nie — zaprotestował Jorgen. — Widzisz Bima? Na twojej ósmej? Osłaniaj
go. Ja się zajmę Kimmalyn.
— Zrozumiałam. — Pomknęłam w dół i w lewo, a grawkompy zamortyzowały
przeciążenia ostrego skrętu. W tym momencie na mojej desce rozdzielczej zapaliła
się ostrzegawcza fioletowa lampka przy czujnikach zbliżeniowych.
Ktoś siedział mi na ogonie.
Chociaż dopiero zaczęliśmy ćwiczyć walki powietrzne, natychmiast
przypomniałam sobie słowa Cobba.
„Zaufaj czujnikowi. Nie trać czasu na próbę nawiązania kontaktu wzrokowego.
Skup się na lataniu”.
— Spin! — zawołała FM. — Masz ogon!
Już robiłam unik, wprowadzając moją maszynę w ciasną pętlę, licząc na to, że
grawkompy osłabią przeciążenie. W tym momencie coś we mnie zaskoczyło. To
szkolenie, ten chłód w chwilach zagrożenia i sposób, w jaki nagle potrafiłam się
skupić pomimo zmęczenia, stresu i żalu. Niemal jakby nie miało znaczenia to, że
statek Krelli siedzi mi na ogonie. W tym momencie byłam tylko ja i mój myśliwiec.
Stanowiliśmy jedno.
Wyszłam z pętli i zanurkowałam, a potem odbiłam w bok i zaczepiłam lancę
świetlną o kawał powoli spadającego złomu. Nie zwolniłam liny dostatecznie
szybko i gdy wyłączyły się grawkompy, przeciążenie wtłoczyło mnie w fotel.
Pociemniało mi w oczach, ale nie straciłam przytomności.
Wykonałam błyskawiczny zwrot i złapałam drugi kawał złomu — ciągnąc go za
sobą wraz ze smugą dymu — po czym przemknęłam pomiędzy dwoma
jednostkami Krelli lecącymi w przeciwnym kierunku. Przy skręcie zgubiłam tego,
który siedział mi na ogonie, i zauważyłam z tyłu rozbłysk eksplozji, gdy załatwił
go jeden z dyplomowanych pilotów.
— Dobry manewr, Spin — powiedział cicho w moich słuchawkach Cobb. —
A nawet wspaniały. Jednak nie popisuj się. Pamiętaj, czego was uczyłem. Nawet
najlepsi mogą zginąć.
Kiwnęłam głową, chociaż nie mógł tego zobaczyć.
— Bim jest teraz na twojej dziesiątej, prawie sto pięćdziesiąt stóp wyżej. Podleć
do niego. Ten chłopak jest zbyt zapalczywy.
Jak na zawołanie w słuchawkach rozległ się głos Bima.
— Ludzie? Widzicie to? Przede mną?
W oddali trwała ożywiona wymiana ognia; nam kazano włączyć się do mniej
intensywnej z dwóch potyczek. Widziałam tryskające skry i błyski chybionych
wystrzałów z działek laserowych, ale nie to pokazywał nam Bim.
Zrównawszy się z nim, zobaczyłam jednostkę Krelli, ale różniącą się od ich
obłych myśliwców. Ta była przysadzista; jak jakaś bulwa ze skrzydłami. A raczej...
no właśnie, miała coś przyczepione pod kadłubem.
To bombowiec, zrozumiałam, przypomniawszy sobie dane z podręcznika.
Przenoszący bombę burzącą.
— Bomba burząca — odezwał się Jorgen. — Cobb, potwierdzono zauważenie
bomby burzącej.
— Inne eskadry też mówią o tym na swoich pasmach — odrzekł Cobb. —
Spokojnie, kadecie. Admirał już się tym zajmuje.
— Mogę go trafić, Cobb — powiedział Bim. — Mogę go strącić.
Spodziewałam się, że Cobb natychmiast się temu sprzeciwi, ale nie zrobił tego.
— Dajcie mi poprosić o rozkazy i powiedzieć im, że nawiązaliście kontakt
wzrokowy.
Bim uznał to za pozwolenie.
— Jesteś ze mną, Spin?
— Tuż obok — odrzekłam. — Ruszajmy.
— Zaczekaj, kadecie — przerwał Cobb. — Jest coś dziwnego w wyglądzie tej
jednostki. Możecie to potwierdzić? Ta bomba wydaje się większa niż zwykle.
Bim nie słuchał. Przez osłonę kabiny widziałam, jak nurkuje w kierunku
samotnego bombowca, który — w typowy dla Krelli sposób — przemknął na małej
wysokości poniżej zasięgu dział artylerii przeciwlotniczej.
— Coś tu nie gra — rzekł Cobb.
Od bombowca odłączyła się grupka cieni — mniejszych maszyn, prawie
niewidocznych w półmroku. Cztery myśliwce.
Powietrze przecięły czerwone promienie z działek laserowych. Jeden zawadził
o kopułę mojej kabiny i osłona siłowa włączyła się z trzaskiem. Zareagowałam
instynktownie, gwałtownie kładąc maszynę na skrzydło i odbijając w bok.
— Cobb — rzuciłam. — Cztery statki eskorty właśnie oddzieliły się od
bombowca!
Atakowały nas. Ledwie zdołałam zejść z linii ognia, zaciskając spocone dłonie
na sterach.
— Są szybsze od typowych maszyn Krelli!
— To jakiś nowy typ — rzekł Cobb. — Wycofajcie się, oboje.
— Mogę go trafić, Cobb — oznajmił Bim. Działko laserowe na dziobie jego
maszyny jarzyło się, przygotowywane do strzału z dużej odległości.
Cztery myśliwce eskorty znów pomknęły na nas, strzelając.
— Bim! — wrzasnęłam.
Byłam najzupełniej pewna, że widziałam, jak na mnie spojrzał — i refleks
świetlny w wizjerze jego hełmu — gdy skoncentrowany ogień laserów trafił jego
maszynę, pokonując osłonę.
Myśliwiec Bima eksplodował, rozpadając się na kawałki, z których jeden
uderzył w moją maszynę. Impet odrzucił mnie w bok i Poco zawirował. Chybka
wykrzykiwała moje imię, a świat wirował mi w oczach. Lampki tablicy kontrolnej
oszalały i zawył alarm ostrzeżenia o utracie osłony.
Przeciążenie pokonało grawkompy i rąbnęło mnie jak taran. Zemdliło mnie
i mgła zasnuła mi oczy. Jednak ćwiczenia zrobiły swoje. Jakimś cudem —
ściskając manipulator kulowy — zdołałam wdusić przyciski kontroli wysokości,
które odchyliły pierścień unoszący na jego przednim zawiasie, jak klapę luku.
Wektor siły skierowany skośnie względem dziobu powstrzymał upadek.
Wyrównałam maszynę, która zawisła w powietrzu, dziobem ku ziemi.
Na desce rozdzielczej migotały lampki. W dole zobaczyłam, jak szczątki
myśliwca Bima uderzają o powierzchnię, wzbijając szereg bezgłośnych eksplozji.
Nawet... nawet nie zdążył wybrać sobie kryptonimu.
— Nieprzyjaciel się wycofuje! — powiedział Nedd. — Wygląda na to, że mają
dosyć!
Otępiała słuchałam meldunków innych. Eskadra dyplomowanych pilotów
pomknęła w kierunku bombowca i Krelle, nie ryzykując jego utraty, pospiesznie
zrejterowali.
Bombowiec umknął, a wraz z nim wystarczająca liczba myśliwców, żeby
powstrzymać admirał przed zarządzeniem pościgu.
Unosiłam się w powietrzu nad zimną, niebieskawą poświatą pierścienia
unoszącego.
— Spin? — pytał Jorgen. — Złożysz meldunek? Wszystko w porządku?
— Nie — szepnęłam, ale w końcu zresetowałam pierścień unoszący, obracając
maszynę do standardowego położenia względem ziemi. Włączyłam zasilanie
zapłonu osłony, zaczekałam, aż się włączy, a potem złapałam dźwignię
i pociągnęłam ją do siebie. Nowa osłona z trzaskiem otoczyła mojego Poco, a po
chwili stała się niewidoczna.
Dołączyłam do pozostałych.
— Potwierdzić status — rozkazał Jorgen.
Zrobiliśmy to i zgłosili się wszyscy pozostali. Jednak gdy lecieliśmy z powrotem
do bazy, w naszym szyku ziały dwie dziury. Nie było Bima i Jutrzenki. Stan
osobowy eskadry Do Gwiazd zmniejszył się z dziewięciu do siedmiu kadetów.
CZĘŚĆ TRZECIA
INTERLUDIUM

A dmirał Judy Ivans, „Żelazna Dama”, zawsze dokładnie czytała wykazy strat.
Wysyłała ludzi na śmierć. W każdej bitwie podejmowała decyzje —
niektóre błędne — w wyniku których ginęli. Może gdzieś była jakaś astralna księga
obrachunkowa, prowadzona przez starożytnych Świętych, w której zapisywano
liczbę tych Śmiałych, których straciła lub uratowała.
Jeżeli tak, to dzisiejsza bitwa przesunęła ten bilans na jej niekorzyść. Dwoje
kadetów zginęło po zaledwie miesiącu szkolenia na symulatorze. Przeczytała ich
nazwiska, usiłując je zapamiętać — chociaż wiedziała, że nie zdoła. Było ich tak
wielu...
Pieczołowicie ułożyła na blacie biurka listę nazwisk z krótkimi życiorysami.
Zginęli także dwaj inni piloci i pisanie listów do ich rodzin położy się cieniem na
jej wieczorze, ale musiała to zrobić. Dla ich rodzin ta strata będzie cieniem do
końca życia.
Była w trakcie pisania — nie używając maszyny — gdy Cobb wreszcie
przyszedł na nią nakrzyczeć. Ujrzała jego odbicie w mosiężnej lunecie, która stała
na jej biurku. Relikt z dawnych, bardzo dawnych czasów. Cobb przystanął
w drzwiach i nie naskoczył na nią od razu, ale dał jej skończyć list. Złożyła podpis,
zamaszyście kreśląc go wiecznym piórem — gest, który w przypadku takiego listu
wydawał się jednocześnie niezbędny i ostentacyjny.
— Jesteś zadowolona, Judy? — zapytał w końcu. — Czy teraz, kiedy dwoje
z nich zginęło, jesteś cholernie szczęśliwa?
— Od lat nie byłam szczęśliwa, Cobb.
Obróciła fotel, wyciągnęła się i napotkała jego spojrzenie. Czekała, może nawet
niecierpliwie, na jego nieuniknione przybycie. Dobrze, że jeszcze ktoś potrafił
stawić jej czoła. Większość tych, którzy to robili, już nie żyła.
Utykając, wszedł do pokoiku zastawionego stertami papierów, pamiątek
i książek — jej okropnie zagraconego gabinetu. Jednak było to jedyne miejsce,
gdzie dobrze się czuła.
— Nie możesz tego robić — rzekł. — Najpierw obniżyłaś wiek kandydatów,
a teraz posyłasz ich do walki, zanim nauczą się latać? Nie możesz strzelać ogniem
ciągłym, kradnąc amunicję z magazynów. W końcu zabraknie ci kul.
— Wolałbyś, żebym pozwoliła Krellom zniszczyć Altę?
Spojrzał na boczną ścianę, na której wciąż wisiała stara mapa. Szkło zmętniało
ze starości, a papier pod nim zaczął się marszczyć. Plan Bazy Alta, który
opracowali na posiedzeniu przed prawie dziesięcioma laty. Wyobrażali sobie, że
będzie to duże miasto otoczone osiedlami i dużymi gospodarstwami.
Mrzonki. Ożywienie martwego świata okazało się trudniejsze, niż przewidywali.
Powoli wstała, przy czym fotel dawnego kapitana głośno zatrzeszczał.
— Będę ich poświęcać, Cobb. Bez namysłu narażę na niebezpieczeństwo całe
SPŚ, jeśli trzeba będzie to zrobić, żeby ochronić Altę.
— W pewnej chwili straty przestaną być tego warte, Judy.
— Tak, a ja przypadkiem wiem, kiedy to nastąpi. — Podeszła do niego,
wytrzymując jego wzrok. — Wtedy, gdy ostatni Śmiały wyda swe ostatnie
tchnienie. Do tego czasu będziemy bronić bazy.
Gdyby stracili Altę, Krelle mogliby zbombardować Płomienną i zniszczyć
fabryki — a wtedy ludzie straciliby możliwość budowania myśliwców. Jeśliby tak
się stało, Śmiali znów rozpadliby się na klany i rozpierzchli jak szczury po
jaskiniach.
Albo stawią czoła nieprzyjacielowi, albo na zawsze zrezygnują z szansy
ponownego stworzenia prawdziwej cywilizacji.
W końcu Cobb złagodniał i odwrócił się, zamierzając wyjść. Brak sprzeciwu
oznaczał u niego zgodę.
— Zauważyłam — odezwała się ponownie Judy — że twoja protegowana
włączyła się do bitwy dopiero wtedy, gdy było już prawie po wszystkim.
Naskoczył na nią, niemal warcząc.
— Ona koczuje w nieprzystosowanej do zamieszkiwania jaskini, Judy. Sama.
Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Jeden z twoich pilotów mieszka
w prowizorycznym obozowisku poza granicą miasta, ponieważ odmawiasz mu
prawa do korzystania z pryczy.
Dobrze było widzieć go rozgniewanego. Obawiała się, że pewnego dnia ten jego
gniew się wypali. Od Bitwy o Altę nie był sobą.
— Czy wiesz, co mówią jej odczyty? — zapytała Judy. — Skany jej mózgu?
Niektórzy nasi lekarze są pewni, że teraz umieją już to wykryć. Zapewne
powinnam ci za to podziękować. Mogąc zbadać córkę Ściganta w trakcie lotu,
w końcu zdołałam uzyskać dowód. Ona ma ten defekt.
To dało mu do myślenia.
— Nie w pełni rozumiemy, co to oznacza — rzekł w końcu. — A twoi lekarze są
uprzedzeni. Kilka niewytłumaczalnych zdarzeń i opowieści z zamierzchłych
czasów to za mało, żeby złamać życie dziewczynie, szczególnie tak uzdolnionej.
— W tym problem — odparła Judy. Zdziwiło ją, że Cobb się spiera. Wielu
polityków negowało istnienie defektu, ale Cobb? Przecież osobiście odczuł jego
działanie. — Chociaż te dane są bardzo użyteczne, nie mogę ryzykować i dać jej
przydział do SPŚ. Byłoby to kłopotliwe i osłabiałoby morale.
— Kłopotliwe dla ciebie. I osłabiałoby twoje morale. Twoje postępowanie
przynosi hańbę SPŚ.
— Praktycznie to ja jestem SPŚ. Niech nas gwiazdy mają w opiece. Nikt poza
mną nie został.
Przeszył ją gniewnym spojrzeniem.
— Zamierzam dać tej dziewczynie krótkofalówkę. Muszę mieć kontakt ze
wszystkim moimi kadetami. Chyba że jednak postanowisz przydzielić jej pryczę.
— Jeśli za bardzo jej ułatwię szkolenie, może postanowić zostać, zamiast
rozsądnie zrezygnować.
Cobb pokuśtykał do drzwi — nie chciał używać laski, nawet po tylu latach
utykania — ale znów przystanął, oparłszy się dłonią o futrynę.
— Czy nie pragniesz czasem, żeby ktoś z tamtych przeżył? — zapytał. — Puzon.
Słowik. Spór. Admirał Heimline.
— Ktokolwiek oprócz mnie? — spytała Judy.
— W zasadzie tak.
— Nie wiem, czy życzyłabym im tego dowództwa — powiedziała. — Nawet
tym, których nie znosiłam.
Cobb mruknął coś pod nosem, po czym znikł w mroku korytarza.
20

D zień po tym, jak zginęli Bim i Jutrzenka, spóźniłam się na zajęcia z Cobbem.
Tylko pięć minut, ale jednak było to moje pierwsze spóźnienie.
Wszystko wydawało mi się takie inne.
Słabo pamiętałam, jak poprzedniego dnia dowlokłam się do mojej jaskini
i ignorując M-Bota — bo Rig już poszedł do domu — zwinęłam się w kłębek na
posłaniu w kokpicie. A potem tylko leżałam tam, nie mogąc zasnąć. Rozmyślając
i pragnąc przestać myśleć. Nie płacząc... i żałując, że nie mogę.
Dziś nikt nie skarcił mnie za spóźnialstwo. Cobb jeszcze nie przyszedł, chociaż
większość kadetów już się zjawiła. Wszyscy poza Kimmalyn, co mnie
zaniepokoiło. Czy wszystko z nią w porządku?
Moje buty skrzypiały, gdy przeszłam przez salę i usiadłam. Nie chciałam patrzeć
na rzucające się w oczy puste miejsca, ale poczułam się przez to jak tchórz, więc
zmusiłam się, by spojrzeć na symulator Jutrzenki. Zaledwie dwa dni temu stałam
tam, pomagając jej zrozumieć...
Ona niemal nigdy się nie odzywała, ale bez niej sala wydawała się o wiele
cichszym miejscem.
— Cześć, Spin — rzekł w końcu Nedd. — Zawsze mówisz o honorze, chwale
bohaterskiej śmierci i tym podobnych bzdurach.
— Tak? I co?
— To, że... — zaczął Nedd. — Może teraz jest właściwy czas, aby gadać
o podobnych bzdurach.
Opadł na swój fotel, ledwie mieszcząc się w kokpicie. Był najwyższy z nas —
i dość krępy. Zawsze myślałam o nim tylko jako o większym z dwóch kumpli
Palanta, ale był kimś więcej. Myślał.
— No? — nalegał.
— Cóż — zaczęłam, usiłując znaleźć właściwe słowa. — Teraz to wszystko
wydaje się głupie.
Nie byłam w stanie gadać teraz o zemście. Nie dziś. Robiąc to, poczułabym się
jak postać z opowieści Babki, podczas gdy poczucie straty było tak realne. Tylko...
czy to czyniło moje wcześniejsze wypowiedzi zwykłymi przechwałkami? Czy
byłam tchórzem, kryjącym się za agresywną postawą?
Prawdziwa wojowniczka zbyłaby to wzruszeniem ramion. Czy naprawdę
uważałam, że to ostatni przyjaciele, których stracę?
FM wygramoliła się ze swojego kokpitu i podeszła do mnie. Uścisnęła moje
ramię, dziwnie przyjacielskim gestem jak na dziewczynę, którą znałam tak słabo,
chociaż byłyśmy w tej samej eskadrze. Jak się tu znalazła? Nigdy nie miałam
okazji zapytać.
Zerknęłam na puste miejsce Bima, myśląc o tym, jak niewiarygodnie
nieporadnie — ale cudownie — próbował ze mną flirtować.
— Czy wiesz, gdzie jest Kimmalyn? — zapytałam FM.
— Wstała i zjadła z nami — szepnęła wysoka dziewczyna — ale w drodze na
zajęcia poszła do toalety. Może ktoś powinien sprawdzić, co się z nią dzieje.
Zanim zdążyłam się podnieść, Palant wstał i odkaszlnął. Popatrzył na piątkę
pozostałych. Na mnie i FM. Na Rzutkę, wtuloną w fotel. Już nie traktowała tego
jak gry. Arturo siedział ze splecionymi dłońmi, szybko poruszając wskazującymi
palcami, jakby miał nerwowy tik. Nedd siedział z nogami w górze, opierając stopy
o bezcenny projektor holograficzny z przodu kokpitu. Znamienne, że miał
rozwiązane sznurowadła.
— Zapewne powinienem coś powiedzieć — rzekł Palant.
— Oczywiście — szepnęła FM, przewracając oczami i wracając na swoje
miejsce.
Palant zaczął mówić monotonnym głosem.
— Regulamin SPŚ wyjaśnia, że śmierć w kokpicie — w obronie naszej ojczyzny
— jest najodważniejszym i największym darem złożonym jej w ofierze. Nasi
przyjaciele, choć odeszli przedwcześnie, byli uosobieniem ideałów Śmiałych.
On czyta, uświadomiłam sobie. Tekst napisany na dłoni?
— Zapamiętamy ich jako żołnierzy — ciągnął Palant, teraz wyraźnie
spoglądając na swoją dłoń. — Jeśli potrzebujecie porady w związku z tą stratą —
lub jakiegokolwiek powodu — jako wasz dowódca, jestem tutaj. Proszę, przyjdźcie
do mnie, żebym mógł was wesprzeć. Chętnie wezmę na siebie ciężar waszego
smutku, żebyście mogli skupić się na szkoleniu. Dziękuję.
Usiadł. No cóż, to była najgłupsza przemowa, jaką słyszałam w życiu. Więcej
mówił o sobie niż o tych pustych miejscach. Jednak... no cóż, chyba się starał...
Cobb w końcu przekuśtykał przez drzwi, trzymając w ręku garść papierów
i mamrocząc coś pod nosem.
— Na miejsca! — warknął. — Dziś będziemy ćwiczyć manewry dwójkami —
znowu. Osłaniacie się nawzajem tak nieudolnie, jakbyście chcieli podać się
wrogom na talerzu.
Wytrzeszczyliśmy oczy.
— Ruszać się! — krzyknął.
Wszyscy zaczęli zapinać pasy. Ja — zamiast to zrobić — wstałam.
— I to wszystko? — zapytałam. — Nic pan o nich nie powie? O Bimie,
o Jutrzence ani co zrobiła admirał...
— Admirał — rzekł Cobb — nic wam nie zrobiła. To Krelle zabili waszych
przyjaciół.
— To bzdura — wypaliłam. — Jeśli wrzuci się dziecko do jaskini lwa, to czy
naprawdę można winić lwa o jego śmierć?
Napotkał moje spojrzenie, ale tym razem nie zamierzałam go odwrócić. Nie
wiedziałam, czego właściwie chcę, ale przynajmniej ten gniew — na niego, na
admirał, na SPŚ — był lepszy od zobojętnienia.
Patrzyliśmy na siebie gniewnie, gdy otworzyły się drzwi, skrzypiąc, i weszła
Kimmalyn. Choć jej długie czarne loki jak zawsze były idealnie zaczesane, oczy
miała podpuchnięte i zaczerwienione. Cobb spojrzał na nią, jakby zdziwiony, że ją
widzi.
Myślał, że zrezygnowała, uświadomiłam sobie.
Zamiast tego, pomimo podpuchniętych oczu, Kimmalyn podniosła wysoko
głowę.
Cobb ruchem głowy wskazał jej miejsce, a ona podeszła tam —
z wystudiowanym spokojem Śmiałej — i usiadła. W tym momencie bardziej
wyglądała na wojowniczkę niż ja kiedykolwiek.
Zacisnęłam zęby, po czym usiadłam na fotelu i zapięłam pasy. Dokuczanie
Cobbowi nie złagodzi mojego gniewu na admirał. Potrzebowałam sterów w dłoni
i spustu działka laserowego pod palcem. Zapewne dlatego Cobb chciał dziś tak
intensywnie z nami ćwiczyć — żebyśmy, strudzeni, na chwilę zapomnieli o tym, co
się stało. I... owszem. Tak, byłam za tym.
Jednak Cobb nie włączył projektorów. Zamiast tego powoli wziął składane
krzesło, pokuśtykał na środek sali i rozłożył je. Usiadł i splótł dłonie na kolanach.
Musiałam wychylić się z kokpitu, żeby go widzieć, tak jak większość innych.
Wyglądał staro. Starzej, niż na to zasługiwał.
— Wiem, jak się czujecie — powiedział. — Jakby ktoś wyciął w was dziurę.
Zabrał kawałek ciała, który nie odrośnie. Możecie funkcjonować, możecie latać, ale
przez jakiś czas będziecie broczyć krwią. Powinienem coś powiedzieć o tej stracie.
Coś mądrego. Stara Mara, która uczyła mnie latać, zrobiłaby to. Już nie żyje. —
Cobb potrząsnął głową. — Czasem nie czuję się jak nauczyciel. Raczej jak
amunicyjny, ładujący działo. Wpycham was do komory, wypuszczam w niebo, po
czym biorę następny pocisk...
Słuchanie tych jego słów było niepokojące, nienaturalne. Jak rodzica, który
nagle przyznaje, że nie wie, co to miłość. Wszyscy słyszeliśmy różne opowieści
o instruktorach pilotażu. Starych, posiwiałych, gotowych pourywać wam łby, ale
przepełnionych mądrością.
Tymczasem w tym momencie widziałam w nim człowieka, nie instruktora. I ten
człowiek był przestraszony i przybity — równie przygnębiony utratą uczniów, jak
my stratą przyjaciół. Nie był weteranem znającym odpowiedzi na wszystkie
pytania Tylko człowiekiem, który — niemal przypadkiem — przetrwał
dostatecznie długo, by zostać nauczycielem. I musiał nauczyć nas zarówno tego, co
wiedział, jak i rzeczy, których najwyraźniej sam nie pojmował.
— Dąż do gwiazd — wymamrotałam.
Cobb spojrzał na mnie.
— Kiedy byłam mała — ciągnęłam — chciałam zostać pilotem, żeby mnie
podziwiano. A ojciec powiedział mi, żebym wytyczyła sobie większy cel. Kazał mi
dążyć do gwiazd.
Spojrzałam w górę i spróbowałam wyobrazić sobie ich mrugające światełka. Nad
sufitem, nad warstwą atmosfery, za pasem kosmicznego złomu. Tam, gdzie Święci
witali dusze poległych w boju.
— To boli — dodałam. — Bardziej, niż się spodziewałam. Tak niewiele
wiedziałam o Bimie — tylko, że lubił się śmiać. Jutrzenka ledwie rozumiała, co
mówimy. Jednak nie poddawała się.
Przez moment miałam wrażenie, że mogę sobie wyobrazić, jak unoszę się wśród
tych gwiazd. Tak jak uczyła mnie Babka. Poczułam, jak wszystko opada, znika
w oddali. Widziałam tylko te punkciki światła, wszędzie wokół
— Oni są teraz w niebie — dodałam cicho. — Na zawsze wśród gwiazd.
Zamierzam do nich dołączyć. — Otrząsnęłam się i nagle znów byłam w klasie
z pozostałymi. — Zapnę pasy i będę walczyć. W ten sposób, kiedy zginę, to
przynajmniej umrę w kokpicie. Sięgając nieba.
Pozostali ucichli, czekając w niepewnym milczeniu, jakby dzielącym dwa
uderzenia meteorów. Nedd usiadł prosto na swoim fotelu i skwitował moje słowa
entuzjastycznym uniesieniem kciuka oraz skinieniem głowy. Naprzeciwko
zobaczyłam gapiącego się na mnie Palanta, z nieprzeniknioną miną
i zmarszczonymi brwiami.
— W porządku — rzekł Cobb, wstając. — Nie traćmy już czasu. Założyć hełmy.
Wzięłam i założyłam hełm, ignorując minę Palanta. Natychmiast jednak
drgnęłam i zdjęłam hełm z głowy.
— Co jest? — spytał Cobb, podchodząc do mnie.
— Diody w środku są ciepłe — wyjaśniłam, dotykając ich. — Co to oznacza?
— Nic — odparł Cobb. — Zapewne.
— To mnie nie uspokaja. Co się dzieje?
Zniżył głos.
— Kilku konowałów mających się za mądrali uważa, że z tych odczytów mogą
orzec, czy... czy uciekniesz tak, jak twój ojciec.
— Mój ojciec nie...
— Nie denerwuj się. Udowodnimy, że się mylą, jeśli będziesz dobrze latać. To
twój najlepszy argument. Możesz to założyć?
Ruchem głowy wskazał hełm.
— Tak. Nie parzą, byłam po prostu zdziwiona.
— Załóż go i bierzmy się do pracy.
21

C obb dotrzymał słowa — tego dnia wycisnął z nas siódme poty.


Ćwiczyliśmy skoordynowane skręty, formowanie szyku i osłanianie
partnerów. Robiliśmy to, aż palce miałam sztywne jak kołki, ramiona obolałe,
jakbym podnosiła ciężary, a zamiast mózgu galaretę. Kazał nam ćwiczyć nawet
podczas lunchu, zmusiwszy pomocnika, żeby przyniósł pozostałym kanapki. Ja jak
zwykle jadłam suszone szczurze mięso i grzyby.
Czujniki w moim hełmie ostygły w trakcie ćwiczeń. Admirał uważała, że na
podstawie jakichś odczytów może stwierdzić, że okażę się tchórzem? Co to za
idiotyzm?
Jednak nie miałam czasu tego roztrząsać. Cobb kazał nam ćwiczyć omijanie
spadającego złomu, używanie lanc świetlnych i włączanie osłon. Było to
wyczerpujące, lecz satysfakcjonujące, i tylko raz pomyślałam o Bimie, gdy
uświadomiłam sobie, że nikt nie narzeka na to, że — znowu — nie pozwolono nam
używać broni pokładowej.
Kiedy Cobb w końcu nas zwolnił, miałam ochotę zwinąć się w kłębek na fotelu
i zasnąć.
— Hej, Arturo — powiedział Nedd, wstając i przeciągając się. — Te projektory
są naprawdę dobre. Myślisz, że mogłyby zasymulować świat, w którym nie jesteś
takim cholernie kiepskim pilotem?
— Do tego potrzebny byłby wyłącznik słuchawek — odparł Arturo. — Jestem
pewny, że wszyscy poczynilibyśmy ogromne postępy, gdybyśmy nie musieli
słuchać twojej nieustannej gadaniny. Ponadto, o ile pamiętam, to ty wpadłeś na
mnie wcześniej.
— Bo przeciąłeś mi drogę!
— Chłopcy, chłopcy — przerwała im Rzutka, majestatycznie przepływając
obok. — Czy nie możecie zawrzeć pokoju? Pójdźcie na kompromis i przyznajcie,
że obaj jesteście kiepskimi pilotami?
— Ha! — wykrzyknął Arturo. — Poczekaj no tylko, kiedyś każę ci zjeść te
słowa, Rzutko.
— Jestem taka głodna, że mogłabym je zjeść już teraz — powiedziała — gdyby
ktoś polał je dobrym sosem. Lepiej żeby stołówka nie była jeszcze zamknięta.
Chybka, mogę zjeść twój deser?
— Co takiego? — odparła zapytana, podnosząc wzrok znad pasów, które spinała
i równo składała na fotelu, jak zawsze przed wyjściem z symulatora.
— Jesteś taka miła i w ogóle — rzekła Rzutka — więc pomyślałam, że ustąpisz,
jeśli będę nalegać. Zatem mogę zjeść twój deser?
— Polecam cię opiece gwiazd — rzekła Kimmalyn — ale tylko dotknij mojego
ciastka, a urwę ci palce.
Jak tylko to powiedziała, zaczerwieniła się i przycisnęła dłoń do ust.
— Ona to zrobi, Rzutka — zażartowałam. — To zawsze tych miłych trzeba się
obawiać.
— Tak — mruknęła Rzutka. — Czy to nie...
Zamilkła, uświadamiając sobie, że to ja wypowiedziałam te słowa. Potem
odwróciła się i poszła do drzwi.
Znałam ten wyraz jej twarzy. Od kiedy Jorgen oznajmił wszystkim, że jestem
córką Ściganta, stosunki między Rzutką a mną nie były już takie, jak przedtem.
Pozostali również wyszli z sali. Westchnęłam, biorąc plecak i szykując się do
męczącej wędrówki do mojej jaskini. Gdy zarzucałam go na ramię, zauważyłam, że
FM nie wyszła. Stała pod ścianą, obserwując mnie. Była taka wysoka i piękna.
Jako kadeci ubieraliśmy się jak piloci SPŚ. Na co dzień nosiliśmy kombinezony lub
mundury. Musieliśmy tylko szybko przebrać się w skafandry bojowe, jeśli
ogłoszono alarm.
Większość z nas preferowała kombinezony, które były najwygodniejszym
strojem. Nie FM. Oprócz wyczyszczonych do połysku butów często nosiła
dopasowany mundur, którego bluza leżała na niej lepiej niż na innych. Była tak
doskonała, że niemal bardziej przypominała posąg niż żywą istotę.
— Dziękuję za to, co powiedziałaś wcześniej — zwróciła się do mnie. —
O Bimie, Jutrzence i gwiazdach.
— I nie uznałaś tego za „przesadnie agresywne”? — spytałam. FM zawsze
narzekała, że jesteśmy zbyt agresywni, co moim zdaniem nie miało sensu. Czy na
wojnie nie chodzi o agresję?
— No cóż, większość tego, co mówisz, to kompletne bzdury — odparła FH. —
Górnolotne przechwałki będące odzwierciedleniem szowinistycznych komunałów
Śmiałych wpajanych ci od dziecka w ramach indoktrynacji. Jednak to, co
powiedziałaś wcześniej, płynęło z serca. Ja... potrzebowałam takich słów. Dziękuję.
— Jesteś dziwną dziewczyną, FM — rzekłam.
Nie miałam pojęcia, co oznacza większość z tego, co powiedziała.
Siedzący za swoim biurkiem Cobb prychnął i zerknął na mnie znad papierzysk.
Kto jak kto, ale ty nazywasz kogoś dziwnym? — zdawało się pytać jego spojrzenie.
Wyszłam z FM na pusty korytarz; inne eskadry kadetów zakończyły ćwiczenia
kilka godzin wcześniej.
— Chcę jasno stwierdzić — dodała FM, gdy szłyśmy razem korytarzem — że
nie winię cię za takie nastawienie. Jesteś wytworem ogromnej społecznej presji,
wymuszającej coraz agresywniejsze ludzkie zachowania. Jestem pewna, że
w rzeczywistości jesteś słodkim stworzeniem.
— Wcale nie — odparłam z uśmiechem. — Nie mam jednak nic przeciwko
temu, jeśli mnie nie doceniają. Może Krelle też to zrobią, żebym mogła nacieszyć
się zdumieniem w ich oczach, zanim wyrwę im je z oczodołów.
FM spojrzała na mnie ze zgrozą.
— O ile mają jakieś oczy pod tym pancerzem. I oczodoły. No cóż, cokolwiek
tam mają, wyrwę im to. — Zerknęłam na nią i uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. —
Żartuję, FM. Tak jakby. Lubię mówić takie rzeczy, bo to zabawne. Tak jak te
dawne opowieści, wiesz?
— Nie czytałam ich.
— Pewnie by ci się nie podobały. Dlaczego zawsze twierdzisz, że jesteśmy zbyt
agresywni? Czy nie jesteś Śmiałą?
— Wychowano mnie na Śmiałą — odparła. — Teraz jednak wolę być jedną
z tych, których na dole nazywają Dyskutantami — zgłaszać zastrzeżenia wobec
sposobu, w jaki jest prowadzona ta wojna. Myślę, że powinniśmy zrzucić ciasny
płaszcz wojskowych rządów.
Stanęłam jak wryta, wstrząśnięta. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś to
powiedział.
— A więc... jesteś tchórzem?
FM zaczerwieniła się i wyprostowała.
— Sądziłam, że kto jak kto, ale ty będziesz ostrożniejsza w przyklejaniu takiej
łatki.
— Przepraszam — powiedziałam i też się zarumieniłam.
Miała rację. Pomimo to nie mogłam zrozumieć tego, co właśnie usłyszałam.
Rozumiałam słowa, ale nie pojmowałam ich znaczenia. Odrzucić rządy
wojskowych? A kto wtedy prowadziłby wojnę?
— Nadal chcę walczyć — ciągnęła FM, idąc z wysoko podniesioną głową. —
To, że pragnę zmian, wcale nie oznacza, że chcę pozwolić, aby Krelle pozabijali
nas wszystkich. Tylko czy zdajesz sobie sprawę z tego, jaki wpływ na nasze
społeczeństwo ma to, że szkolimy nasze dzieci, praktycznie od urodzenia, aby
idealizowały i wielbiły walkę? Wielbiły Pierwszych Obywateli jak Świętych?
Powinniśmy uczyć nasze dzieci, żeby były bardziej empatyczne i dociekliwe — nie
tylko niszczenia, ale budowania.
Wzruszyłam ramionami. Łatwo mówić takie rzeczy, kiedy się mieszka
w głębokich jaskiniach, gdzie bomba nie zabije twojej rodziny. Jednak miło było
poznać lepiej tę kobietę — była tak wyrafinowana, że trudno było myśleć o niej
jako o dziewczynie, chociaż była w tym samym wieku, co reszta nas.
Gdybym zawędrowała z nią za blisko stołówki, mogłabym natknąć się na
żandarmów i wpaść w tarapaty. Przestali już codziennie wyprowadzać mnie po
zajęciach, ale ani przez chwilę nie wierzyłam, by to oznaczało, że mogę iść na
kolację. Tak więc pożegnałam FM, a ona potruchtała, aby dołączyć do pozostałych.
Ruszyłam w kierunku wyjścia, szukając w plecaku ostatniej pełnej manierki, ale
przypomniałam sobie, że zostawiłam ją przy moim fotelu w symulatorze.
Wspaniale. Czując powracające zmęczenie po treningu, udałam się z powrotem do
klasy.
Cobb włączył hologram na środku pomieszczenia, odtwarzając ostatnią
potyczkę. Myśliwce wielkości kulek do łożysk śmigały pomiędzy kawałkami
złomu, ciągnącymi za sobą smugi ognia i dymu. Maszyny Krelli, płaskie i nie
większe od bonów towarowych, strzelały z działek laserowych.
Odtwarza wczorajszą potyczkę, pojęłam. Tę, w której zginęli Bim i Jutrzenka.
Nie miałam pojęcia, że walki są nagrywane.
Odnalazłam moją maszynę, mknącą w kierunku walczących. Znów poczułam
panujący wokół chaos, uniesienie wywołane udziałem w prawdziwej walce.
Niemal słyszałam eksplozje. Zaniepokojony głos Kimmalyn. Mój oddech,
podekscytowany, głośny.
Z niecierpliwością, a nawet odrobiną lęku obserwowałam — bezsilnie — jak
znów zginęła Jutrzenka.
Ścisnęło mnie w dołku. Pomimo to nie mogłam oderwać oczu od tego spektaklu.
Mój myśliwiec przemknął przez środek bitwy, ścigany przez maszyny wroga.
Ostro skręciłam za kawał spadającego złomu — używając lancy świetlnej, by
zatoczyć ciasny łuk — po czym przeleciałam pomiędzy dwoma innymi
jednostkami Krelli.
Cobb machnięciem ręki zatrzymał projekcję. Podszedł bliżej, skupiając wzrok na
mojej maszynie — zastygłej w powietrzu wśród spektakularnych strumieni
laserowego ognia i wybuchających statków. Potem cofnął symulację i ponownie ją
puścił, obserwując mój manewr.
— O mało nie straciłam przytomności — powiedziałam od drzwi. — Nie
kontrolowałam prędkości i zanim wyszłam ze skrętu, grawkompy przestały działać.
— Mimo wszystko był to wspaniały manewr — rzekł. — Szczególnie jak na
kadeta. Niezwykły, niemal niewiarygodny.
— Palant jest lepszy ode mnie.
— Jorgen doskonale opanował technikę, ale nie ma takiego wyczucia jak ty.
Przypominasz mi twojego ojca.
Powiedział to z ponurą miną.
Nagle poczułam się nieswojo, więc podeszłam do mojego symulatora i wzięłam
manierkę. Cobb odtworzył resztę bitwy, a ja zmusiłam się, by patrzeć, jak razem
z Bimem ścigamy bombowiec Krelli. Cobb ponownie zamroził obraz, gdy od
nieprzyjacielskiej maszyny odłączyły się cztery dziwne jednostki eskorty — te,
które w okamgnieniu zestrzeliły Bima.
— Co to za maszyny? — zapytałam.
— Jakiś nowy typ. Od ponad dziesięciu lat nie zmieniali taktyki. Dlaczego
zrobili to teraz? — Zmrużył oczy. — Zdołaliśmy przetrwać dzięki temu, że
umiemy przewidzieć postępowanie Krelli. Jeśli potrafisz odgadnąć, co zrobi twój
wróg, masz nad nim przewagę. Nieważne, jak bardzo jest groźny, jeżeli znasz jego
następny ruch, możesz mu przeciwdziałać.
Ha. Zaskoczona, machinalnie skinęłam głową.
Cobb wyłączył hologram i pokuśtykał do swojego biurka.
— Masz — powiedział, biorąc leżące na nim pudełko i wręczając mi je. —
Zapomniałem dać ci to po zajęciach.
Krótkofalówka?
— Zwykle dajemy je tylko dyplomowanym pilotom, którzy spędzają czas po
służbie w Płomiennej. Miej ją zawsze przy sobie. Dzięki niej zostaniesz
zawiadomiona, kiedy zaatakują Krelle.
Wzięłam urządzenie, masywne pudełko wielkości treningowego ciężarka. Mój
ojciec miał takie.
Cobb odprawił mnie machnięciem ręki, po czym usiadł za biurkiem i zaczął
przeglądać papiery.
Ja jednak nie odeszłam, ponieważ dręczyła mnie pewna sprawa.
— Cobb?
— Tak?
— Dlaczego nie latasz z nami? Inni instruktorzy latają ze swoimi kadetami.
Przygotowałam się na reprymendę. Cobb tylko poklepał swoją nogę.
— Stare rany, Spin. Stare rany.
Został zestrzelony niedługo po Bitwie o Altę. Zawadził nogą o osłonę kabiny,
gdy się katapultował.
— Nie potrzebujesz nogi, żeby latać.
— Niektóre rany — odparł — nie rzucają się w oczy tak, jak niesprawna noga.
Dziś trudno ci było wejść do kokpitu po tym, jak widziałaś śmierć przyjaciół?
Spróbuj zrobić to po tym, jak zestrzelisz jednego z naszych.
Poczułam nagły i przeszywający chłód, jakbym katapultowała się na wysokim
pułapie. Czy on chciał powiedzieć...
Czy chciał powiedzieć, że to on zestrzelił mojego ojca?
Cobb patrzył na mnie.
— A myślisz, że komu kazali go strącić, dzieciaku? Byłem jego partnerem,
leciałem za nim, kiedy uciekł.
— On nie uciekł.
— Byłem tam. On uciekł, Spensa. On...
— Mój ojciec nie był tchórzem!
Napotkałam spojrzenie Cobba, który po raz drugi tego dnia odwrócił wzrok.
— Co tam naprawdę się stało? — Patrzyłam na niego, mrużąc oczy. — Dlaczego
oni w oparciu o monitoring mojego mózgu sądzą, że zrobię to samo? Czego mi nie
mówisz?
Chociaż nigdy nie zaakceptowałam oficjalnej wersji wydarzeń, podświadomie
zawsze zakładałam, że zła reputacja mojego ojca jest rezultatem jakiejś pomyłki.
Może w bitewnym zamęcie ludzie błędnie uznali go za tchórza.
Teraz jednak mogłam porozmawiać o tym z kimś, kto tam był. Kimś, kto...
nacisnął spust....
— Co się stało? — zapytałam, podchodząc bliżej. Chciałam powiedzieć to
stanowczo, jak Śmiała, ale z moich ust wydobył się błagalny szept. — Możesz mi
to wyjaśnić? Co widziałeś?
— Czytałaś oficjalny raport — rzekł Cobb, wciąż nie patrząc mi w oczy. —
Krelle nadlatywali dużą falą, osłaniając bombowiec. Był to najsilniejszy
z dotychczasowych ataków, a jego kierunek wskazywał na to, że zlokalizowali
Bazę Alta. Odparliśmy jeden atak, ale przegrupowali siły. Gdy szykowali się do
ponownego uderzenia, twój ojciec spanikował. Krzyknął, że nieprzyjaciel jest zbyt
liczny i wszyscy zginiemy. Potem...
— Do kogo tak zawołał? Do całej eskadry?
Cobb zastanowił się.
— Tak. Czyli do całej naszej pozostałej czwórki. No cóż, krzyczał jak oszalały,
a następnie odłączył się i zaczął uciekać. Musisz zrozumieć, jakie to było dla nas
groźne. Dosłownie walczyliśmy o przetrwanie ludzkości, i gdyby inni piloci zaczęli
uciekać, zapanowałby chaos. Nie mogliśmy na to pozwolić...
— Poleciałeś za nim — przerwałam mu. — Wyłamał się z szyku i zaczął
uciekać, a ty poleciałeś za nim. Potem go zestrzeliłeś?
— Dowódca naszej eskadry niemal natychmiast wydał rozkaz. Zestrzelić go,
żeby dać przykład i zapobiec takiemu zachowaniu innych pilotów. Leciałem tuż za
nim, a on nie odpowiadał na nasze błagania. Tak więc włączyłem OIM
i pozbawiłem go osłony, a potem... potem strzeliłem. Jestem żołnierzem. Wykonuję
rozkazy.
Cierpienie w jego głosie było tak realne, tak osobiste, że niemal zawstydziłam
się, że tak go naciskam. Po raz pierwszy zaczęłam wątpić. Czyżby tak było
naprawdę?
— Przysięgniesz mi? — zapytałam. — Że właśnie tak było?
Cobb w końcu napotkał moje spojrzenie. Tym razem spojrzał mi w oczy i nie
odwrócił wzroku — ale także nie odpowiedział na moje pytanie. Zobaczyłam, że
zaciska zęby. I w tym momencie pojęłam, że ten brak odpowiedzi jest
odpowiedzią. Podał mi oficjalną wersję.
Kłamliwą.
— Najwyższy czas, żebyś już poszła, kadecie — rzekł Cobb. — Jeśli chcesz
mieć kopię oficjalnego raportu, mogę ją dla ciebie uzyskać.
— Tylko że jest kłamstwem. Prawda?
Znów na niego spojrzałam, a on lekko, niemal niedostrzegalnie, skinął głową.
Cały mój świat pojaśniał. Powinnam się rozgniewać. Powinnam być wściekła na
Cobba za to, że nacisnął spust. Zamiast tego czułam uniesienie.
Mój ojciec nie uciekł. Mój ojciec nie był tchórzem.
— Ale dlaczego? — zapytałam. — Jaką korzyść może przynieść udawanie, że
jeden z pilotów uciekł?
— Idź — odparł Cobb, wskazując mi drzwi. — To rozkaz, kadecie.
— To dlatego Żelazna Dama nie chce mnie w SPŚ — zrozumiałam. — Ona wie,
że będę zadawała pytania. Ponieważ... Cholera, to ona była dowódcą waszej
eskadry, prawda? To ona dała rozkaz zestrzelenia mojego ojca? Jej nazwisko
pominięto w raportach, ale tylko ona mogła...
Znów popatrzyłam na Cobba, który poczerwieniał z gniewu. A może ze
zmieszania. Właśnie zdradził mi tajemnicę, bardzo ważną i... no cóż, wyglądało na
to, że zaczął tego żałować. Teraz nie wydobędę z niego nic więcej.
Złapałam plecak i pospiesznie wyszłam. Serce łamało mi się na myśl
o utraconych przyjaciołach, a teraz jeszcze musiałam uporać się z faktem, że mój
instruktor jest zabójcą mojego ojca.
Na razie jednak... no cóż, czułam się jak żołnierz zatykający flagę na szczycie
z trudem zdobytego wzgórza. Przez te wszystkie lata uczyłam się, marzyłam
i wierzyłam, że mój ojciec był bohaterem.
I miałam rację.
22

–J aki powód — spytał Rig, gdy pracowaliśmy razem — mogłyby mieć


SPŚ, żeby udawać, że twój ojciec był tchórzem?
— Przychodzą mi na myśl dziesiątki scenariuszy — odparłam, leżąc obok niego
pod spodem M-Bota.
Minęło już pięć dni, od kiedy straciliśmy Bima i Jutrzenkę. Praca po godzinach
z Rigiem przy remoncie statku była pożądanym wytchnieniem od ponurych myśli
— nawet jeśli zmuszała mnie do tak wczesnego wstawania jak dzisiaj, żeby
popracować przy myśliwcu, a potem pójść na zajęcia i przez resztę dnia
wykonywać polecenia Cobba.
Dzisiaj odłączyliśmy przewody w podwoziu M-Bota i podłączyliśmy nowe.
Niektóre ze starych wyglądały na dobre, ale Rig uznał, że na wszelki wypadek je
także powinniśmy wymienić, a ja nie zamierzałam z nim polemizować.
Podłączyłam kolejny przewód i przeciągnęłam go zgodnie ze schematem, który
Rig narysował wcześniej. Moja świetlna lina jarzyła się we wnętrzu statku,
rozciągnięta w nim, żeby je oświetlić, i sama przypominała płonący drut.
— Są dosłownie setki powodów, dla których SPŚ mogły kłamać o moim ojcu —
powiedziałam, pracując. — Może był skonfliktowany z Żelazną Damą z powodu
dowodzenia i postanowiła, że przydarzy mu się wypadek.
— W trakcie najważniejszej bitwy, jaką kiedykolwiek stoczyły SPŚ? — zapytał
Rig. — To zbyt naciągane, nawet jak na ciebie, Spin.
— Naciągane? — oburzyłam się. — Nawet jak na mnie? Jestem realistką.
— Realistką. Tak jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi i kazałaś mi udawać, że
zabijamy gwiezdne smoki.
— To były tylko ćwiczenia.
Prychnął, mozoląc się ze szczególnie upartym przewodem, a Straszliwy Ślimak
życzliwie powtórzył ten odgłos. Siedział na skalnym podłożu przy mojej głowie.
M-Bot „przeprowadzał diagnostykę” — cokolwiek to oznaczało. Głównie polegało
na wydawaniu takich dźwięków jak „hmmm...” lub „wykonuję...”, mających
dowodzić, że ten proces trwa, gdyż nas, ludzi, szybko znudziły jego głosowe
komunikaty.
— Jesteś pewna, że dobrze zinterpretowałaś zachowanie Cobba? — spytał
leżący obok mnie Rig. — Na pewno kiwnął głową?
— Tak. Oficjalna wersja to kłamstwo, Rig. Mam na to dowód.
— Raczej niejasne możliwe potwierdzenie.
— Mogę naciskać Cobba, aż wyzna całą prawdę.
— Powodzenia. Ponadto, nawet gdyby ci ją powiedział, to jego zwierzchnicy
z SPŚ nie przyznają się, że kłamali. Jeśli narobisz zamieszania, to osiągniesz tylko
to, że wywalą ciebie i Cobba.
— Oczyszczę imię mojego ojca, Rig.
— Nie mówię, że nie powinnaś. Ja tylko przypominam, że twój pierwotny plan
— żeby nauczyć się latać — to wciąż najlepszy sposób, żeby to zrobić. Najpierw
zostań wspaniałym, sławnym pilotem. Popraw reputację twojej rodziny i bądź
kimś, kogo nie można ignorować. A potem użyj swoich wpływów, żeby oczyścić
imię ojca.
— Zobaczymy.
Rig obrócił się — w tej niewielkiej przestrzeni pomiędzy brzuchem M-Bota
a ziemią — i wyjął swój notes, żeby zrobić kilka notatek.
— To są jego grawkompy — rzekł, stukając ołówkiem w mechanizm. — Jednak
nie poznaję modelu, i znajdują się w dziwnym miejscu. Ta czarna skrzynka —
będąca jedyną częścią, której nie rozpoznaję — zapewne mieści jego sztuczną
inteligencję. Nie odważę się jej rozebrać, chociaż ewidentnie szwankuje.
— Skąd wiesz?
— Czy możesz sobie wyobrazić, by ktoś celowo zaprogramował mu takie
zachowanie?
Rig miał rację.
— Co interesuje mnie najbardziej — dodał Rig — to jego stawy, uszczelki
i reduktory atmosferyczne. Trudno to wyjaśnić, ale one wszystkie wydają się lepiej
dopasowane i skonstruowane od tych, których my używamy. To wprawdzie
drobiazg, ale myślę, że jeśli uda nam się naprawić ten statek, to będzie latał bardzo
szybko. Szybciej nawet od naszych jednostek zwiadowczych.
Na samą myśl o tym przeszedł mnie dreszcz. Rig uśmiechnął się, trzymając swój
notes, po czym odłożył go i wziął klucz nastawny, żeby ostrożnie zacząć rozbierać
reduktor atmosferyczny.
Obserwowałam to przez chwilę w zdumieniu, trzymając przewód w tej ciasnej
przestrzeni. Rig wyglądał na szczęśliwego.
Przyjaźniliśmy się od ponad dziesięciu lat i byłam pewna, że już widziałam go
szczęśliwego. Tylko nie pamiętałam kiedy. W moich wspomnieniach Rig zawsze
był zaniepokojony lub zdenerwowany z mojego powodu, albo — sporadycznie —
zrezygnowany godził się na jakiś mój okropny pomysł.
Tymczasem dzisiaj uśmiechał się, pracując, z twarzą umazaną smarem, który
aplikowaliśmy miedzy wymianą kolejnych przewodów. A to... to jakoś pomogło mi
uporać się z poczuciem straty, które wciąż mnie nie odstępowało, wrażeniem, że
zawiodłam moich towarzyszy.
— A właściwie skąd wziąłeś te wszystkie przewody? — zapytałam, wracając do
pracy. — Myślałam, że to ja będę popełniać drobne kradzieże.
— To nie było konieczne — odparł. — Ziming, kobieta, która nadzoruje moją
praktykę, dała mi ich całą wiązkę oraz trochę urządzeń, żebym poćwiczył
wymienianie przewodów. Pomyślałem sobie, że najlepszą praktyką będzie ich
wymiana na prawdziwym statku.
— Ładnie. Więc dobrze ci idzie?
Rig, co dziwne, zaczerwienił się — chociaż trudno było to dostrzec pod smarem
i w rudawopomarańczowym blasku mojej świetlnej liny. Zauważyłam to, bo dobrze
go znałam.
— Co jest? — zapytałam.
— Znasz układ kokpitu M-Bota? — spytał.
— Której części?
— Fotel pilota i stery są zamocowane na własnej ramie. To skomplikowany
układ, ale przypomina mi żyroskop. Myślę, że fotel jest zaprojektowany tak, żeby
mógł się obracać zgodnie z kierunkiem działania przeciążenia. Wiesz, jak trudno
jest człowiekowi znosić przeciążenia wypychające krew do głowy lub nóg?
— Och tak. Wierz mi. Wiem.
— Cóż, a jeśli twój fotel będzie się obracał podczas silnych i długotrwałych
przeciążeń? Tak, żeby zawsze były skierowane ku jego plecom, czyli w sposób
najmniej obciążający ciało? To byłoby naprawdę pomocne przy szybkich
manewrach.
— Hm — mruknęłam z zainteresowaniem, które wynikało z jego entuzjazmu.
— No cóż, narysowałem kilka szkiców w moim notesie i... no cóż, Ziming
przypadkiem mogła je zauważyć i założyła, że to mój pomysł. Może uznała, że... że
jestem geniuszem.
— Bo jesteś!
— Niezupełnie — rzekł i znów się zarumienił. — Ja tylko skopiowałem to, co
widziałem. Geniuszem był ten, kto skonstruował M-Bota.
— Ale ty domyśliłeś się, jak działa ten fotel! — przypomniałam. — Do tego też
trzeba geniuszu.
— Wcale nie — zaprzeczył i odkręcił kluczem nakrętkę. — Jednak... no cóż,
kłamiąc czy nie, myślę, że w ten sposób możemy przekazać tę technologię SPŚ.
Może zdołam także rozpracować i przekazać im sposób działania tego reduktora
atmosferycznego. Jeśli zachowam ostrożność i nie wzbudzę podejrzeń moimi
odkryciami, będziemy mogli pomóc w walce z Krellami, nie zdradzając M-Bota.
— I zostaniesz bohaterem!
— Lipnym — rzekł. — Pomimo to... było mi miło...
Uśmiechnęłam się, po czym znów zabrałam się za przewody. Może moglibyśmy
przekazać te wszystkie odkrycia SPŚ i zapobiec śmierci wielu pilotów. Ta myśl
natychmiast zgasiła mój zapał. Obojętnie, co zrobię dla przyszłych pilotów, nadal
będę nosiła w sobie rozgoryczenie i ból po utracie towarzyszy.
Ponownie skupiłam myśli na tym, co przydarzyło się mojemu ojcu, usiłując
wyobrazić sobie wszelkie powody, jakie mogły mieć SPŚ, żeby ukryć prawdę.
Rozmyślałam o tym przez jakieś pół godziny, dopóki nie usłyszałam głośnego
pisku dobiegającego z kokpitu.
— Diagnostyka zakończona — oznajmił M-Bot tym swoim łagodnym głosem,
który odbił się echem w jego wnętrzu. — Co mnie ominęło?
— Rozmowa o bohaterskim Rigu — odparłam. — Oraz o tym, dlaczego SPŚ
ukrywa prawdę. Twierdzą, że mój ojciec uciekł przed wrogiem, ale ja wiem, że
tego nie zrobił.
— Nadal sądzę, że wyciągasz pochopne wnioski — rzekł Rig. — Dlaczego
mieliby podejmować tak szeroko zakrojone działania, żeby oczernić jednego
pilota?
— A jeśli mój ojciec został przypadkowo zestrzelony przez swoich? —
podsunęłam. — W bitewnym zamieszaniu ktoś zestrzelił go przez pomyłkę i nie
chcieli, żeby ten niewygodny fakt na zawsze pozostał w raportach. Tak więc
podali, że mój ojciec uciekał, i zmusili Cobba, aby skłamał na temat tego, co
zaszło.
Rig stęknął, odkręcając kolejną nakrętkę.
— Ta teoria jest niemal prawdopodobna. Bardziej niż inne. Pomimo to ma słabe
punkty. Czy inni piloci nie zauważyliby tego? Cobb mówił, że byli tam jeszcze
czterej inni, którzy to widzieli.
— Nie wiemy, jak szeroko zakrojona była ta akcja dezinformacyjna —
powiedziałam. — I... chociaż z raportów usunięto nazwiska, to jestem teraz
najzupełniej pewna, że to Żelazna Dama była dowódcą eskadry. To by wyjaśniało,
dlaczego tak bardzo chce się mnie pozbyć z SPŚ. Może się boi, że ujawnię prawdę
o tym, że w wyniku jej nieudolnego dowodzenia jeden z jej pilotów został
przypadkowo zestrzelony.
— To naciągane. Nie masz nawet pewności, że oficjalny raport jest kłamliwy.
— Cobb skinął głową.
— Może skinął, a może miał nerwowy tik.
— Zatem podaj mi lepszy powód, dlaczego kłamali — zażądałam.
— Ja mogę go podać — rzekł wesoło M-Bot. — Niezbity dowód humanoidalnej
genezy chaosu.
— Że co? — zdziwił się Rig.
— Niezbity dowód humanoidalnej genezy chaosu. NDHGC. W moich bankach
pamięci mam wiele tekstów o tym niezwykle częstym i dobrze udokumentowanym
zjawisku.
— A co to takiego? — zapytałam, podłączając przewód.
Często mówił takie dziwne rzeczy i nauczyłam się to tolerować. Częściowo
dlatego, że... no cóż, mówił tak ciekawie. Patrzył na świat w interesujący sposób.
Wciąż miałam nadzieję, że w trakcie jednej z tych rozmów uzyskam jakieś
użyteczne informacje z jego banków pamięci, a ponadto bawiło mnie to, że zwykle
wywoływały frustrację Riga.
— Chaos jest związany z wolną wolą — wyjaśnił M-Bot. — Ludzie są jedynymi
stworzeniami obdarzonymi wolną wolą. Wiemy o tym, ponieważ oświadczyliście,
że tak jest — a ja jako bezduszna maszyna muszę wierzyć, że macie rację.
Nawiasem mówiąc, jakie uczucie towarzyszy takiemu samookreślaniu?
— Nie mam pojęcia — odparłam.
— Czy takie, jak przy lizaniu lodów?
— Nie... niezupełnie takie.
— Oczywiście, ja nie mogę tego wiedzieć — rzekł M-Bot. — Nie wbudowano
mi zdolności rozróżniania smaków. Ani decydowania o sobie.
— Przecież przez cały czas podejmujesz decyzje — zauważył Rig, wskazując
kluczem na kokpit.
— Nie podejmuję decyzji, tylko po prostu wykonuję skomplikowane procedury
zaimplementowane w moim oprogramowaniu, oparte na mierzalnych bodźcach.
Jestem doskonale i absolutnie racjonalny.
— Racjonalny — powtórzyłam. — Na przykład kiedy wciąż prosisz o grzyby.
— No tak — przytaknął. — A właśnie, czy myślicie, że można zrobić lody
o smaku grzybów?
— Chyba smakowałyby okropnie — orzekłam. Tylko raz jadłam lody, kiedy
byłam dzieckiem, i ojciec miał kartki, na które mogliśmy je kupić. — Dlaczego
mielibyśmy jeść coś takiego?
— Nie wiem — odparł M-Bot. — Humanoidalna geneza chaosu. Pamiętacie?
— Której jeszcze nie wyjaśniłeś — zauważył Rig.
— Och! Myślałem, że to oczywiste. — M-Bot najwyraźniej był zdziwiony. —
Ludzie mają wolną wolę. Czyli zdolność do podejmowania irracjonalnych decyzji,
działania wbrew logice. To uniemożliwia mojej racjonalnej sztucznej inteligencji
całkowite zrozumienie ludzi, gdyż nawet jeśli doskonale rozumiem odbierane przez
was bodźce, i tak możecie zrobić coś kompletnie nieprzewidywalnego.
Popatrzyłam na Riga, marszcząc brwi i usiłując zrozumieć sens tej wypowiedzi.
— To oznacza, że jesteście dziwni — dodał M-Bot.
— Uff — sapnęłam.
— Nie przejmuj się. I tak was lubię.
— Mówiłeś, że to popularna teoria? — zapytał Rig.
— Według mnie — odrzekł M-Bot.
— I wiele napisano na ten temat?
— Sam to zrobiłem. Dziś rano. Napisałem siedem tysięcy stron. Moje procesory
są bardzo szybkie, wiecie. Przyznaję, większość z tego, co napisałem, sprowadza
się do stwierdzenia „ludzie są dziwni”, powtórzonego 3 756 932 razy.
— Miałeś przeprowadzić diagnostykę! — przypomniał Rig.
— Rig, to zajęło mi trzydzieści sekund — odparł M-Bot. — Potrzebowałem
czegoś bardziej zajmującego, żeby zabić czas.
Rig westchnął, upuszczając kolejną nakrętkę do stojącego obok kubka.
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że ta maszyna jest stuknięta? — zapytał mnie.
— Jeśli tylko będzie latać, to mi nie przeszkadza. Bo... będzie mogła latać,
prawda?
— Nie jestem stuknięty — stwierdził M-Bot.
— No cóż — powiedział Rig, ignorując go — kiedy wymienimy przewody,
trzeba będzie sprawdzić czujniki, napęd oraz wszystkie połączenia. Kiedy będziesz
to robić, ja zajmę się reduktorem atmosferycznym, a potem rozbiorę i sprawdzę
grawkompy. Jeśli wszystko okaże się sprawne, to będziemy mieli z głowy
wewnętrzne instalacje. Następnie będziemy musieli znaleźć sposób, żeby naprawić
to skrzydło. W ramach mojej praktyki mam zajmować się także projektowaniem
i produkcją, więc sądzę, że zdołam niepostrzeżenie zamówić nowe części takiego
skrzydła. Chociaż chyba każę ci wyprostować młotkiem niektóre pogięte elementy.
Wtedy zostałyby nam tylko największe części.
— Silniki — powiedziałam. M-Bot miał miejsce na trzy, jeden duży i dwa
mniejsze.
— Myślę, że będzie latał z jednym głównym silnikiem. Jednak nie ma mowy,
żebym zdołał zamówić coś tak dużego. Tak więc, jeśli chcesz, żeby ta maszyna
latała, będziesz musiała znaleźć jakiś. Wystarczy standardowy model SPŚ — mogę
na nim zamocować każdy od A-17 do A-32, jeśli się przyłożę.
Westchnęłam, wyciągając się na skale. W końcu wygramoliłam się spod statku,
żeby się napić.
Nowy napęd. To nie było coś, co mogłabym znaleźć na złomowisku albo
wymontować z czyjegoś latacza. To był produkt wojskowej technologii klasy A.
Musiałabym ukraść gwiazdolot. A to nie byłaby drobna kradzież, ale zdrada.
Nie, pomyślałam. Miło było pomarzyć, że naprawimy M-Bota, ale na tym
koniec.
Westchnęłam i pociągnęłam długi łyk z manierki, po czym spojrzałam na
zegarek. Rig też wygramolił się spod statku i wziął swoją manierkę.
Gwizdnęłam na Straszliwego Ślimaka, który odpowiedział mi takim samym
gwizdnięciem.
— Muszę iść — powiedziałam Rigowi. — Przed zajęciami muszę jeszcze pójść
do toalety i doprowadzić się do porządku.
— Jasne — rzekł Rig, stukając kluczem nastawnym o skrzydło statku. —
Chociaż nie wiem, dlaczego męczysz się, robiąc to tam, jeśli mogłabyś użyć
czyszczarki w kokpicie.
— Tam jest czyszczarka? — zdziwiłam się.
— Realizująca pełnozakresowe biooczyszczanie, włącznie z recyklingiem
wydzielin, i będąca integralną częścią kabiny. Wczoraj przyniosłem trochę mydła
i uruchomiłem ją; mały panel kontrolny znajduje się z tyłu i po lewej. Osłona
kabiny powinna się przyciemnić, zapewniając prywatność. Zakładając, że to
ustrojstwo nie zechce sobie z ciebie zażartować, kiedy będziesz się oczyszczała.
— Dlaczego miałbym z niej żartować? — spytał M-Bot. — Nie ma niczego
śmiesznego w niedoskonałościach ludzkiej egzystencji oraz odorach
towarzyszących nieefektywnemu biologicznemu wytwarzaniu energii.
Uśmiechnęłam się. Zmęczyło mnie zakradanie się do czyszczarki w bazie
i nieustanna obawa, że admirał wykorzysta to jako pretekst, żeby się mnie pozbyć.
— Czyszczarka w twojej kabinie ma sens — powiedziałam do M-Bota,
wspinając się do kokpitu. — Mówiłeś, że jesteś jednostką zwiadowczo-badawczą
dalekiego zasięgu, tak?
— Wyposażoną na potrzeby misji w kosmosie.
— Mającą aż cztery działka laserowe — zauważył stojący na dole Rig —
zaawansowany reduktor atmosferyczny i opływowe kształty dla osiągania bardzo
dużych prędkości. To myśliwiec, Spin. Tylko zapewne dalekiego zasięgu, tak jak
powiedział.
— Zatem musiałeś mieć zdolność długotrwałego podtrzymywania życia pilota
— stwierdziłam, zamykając osłonę kabiny. — Podróżowałeś między gwiazdami?
— Hipernapęd cytoniczny jest wyłączony — zgłosił M-Bot.
— W jaki sposób to robiłeś? — spytałam. — Czym jest hipernapęd cytoniczny?
I jakie zadania zwiadowcze wykonywałeś?
Statek podejrzanie milczał. Osłona kabiny — tak jak zapowiadał Rig —
przyciemniła się, gdy przesunęłam przełącznik na panelu.
— Nie mam żadnych zapisów na ten temat — oznajmił cicho M-Bot. —
Gdybym mógł odczuwać strach, Spin, zapewne... bałbym się z tego powodu. Nie
mam autopilota i nie mogę samodzielnie latać. Wolno mi wykonywać tylko bardzo
powolne manewry. Tak więc w istocie jestem jedynie składnicą wiedzy. Do tego
się nadaję.
— Tylko że wszystko zapomniałeś.
— Prawie wszystko — szepnął. — Poza moimi... rozkazami.
— Ukryć się. Zbierać informacje. Nie wdawać się w bijatyki.
— I utworzyć otwartą bazę danych do katalogowania miejscowych grzybów.
Tylko... tylko do tego się teraz nadaję.
— Mam nadzieję, że Rig zdoła naprawić twoje banki pamięci, żebyśmy mogli
odzyskać informacje, które straciłeś — powiedziałam. — Jeśli nie, zapełnimy
twoje banki nowymi wspomnieniami. Lepszymi.
— Dane nie sugerują takiej możliwości.
— Dane nie muszą — zapewniłam. — Zobaczysz.
— Humanoidalna geneza chaosu — rzekł M-Bot. — Dałbym ci przeczytać te
siedem tysięcy stron, które napisałem, ale zaprogramowano mnie tak, żebym unikał
wywoływania u ludzi kompleksu niższości, nie mając istotnego powodu.
Rozłożyłam fotel, a potem odnalazłam otwór czyszczarki na tylnej ściance
kokpitu. Nie rzucał się w oczy, ale teraz już wiedziałam, czego mam szukać: klapy
otworu, do którego mogłabym wtoczyć fotel. Długi i wąski przedział czyszczarki
znajdował się w tyle kadłuba.
Rozebrałam się, wepchnęłam rzeczy do przegródki, a następnie ułożyłam się
nogami w stronę otworu i wsunęłam wraz z fotelem do środka. Nacisnąwszy guzik
z boku, zamknęłam klapę za moją głową i włączyłam czyszczarkę.
Z zamkniętymi oczami pławiłam się w mydlinach i błyskach światła. Posiadanie
własnej czyszczarki było takie... dekadenckie. W mojej dzielnicy trzy czyszczarki
przypadały na kilkadziesiąt mieszkań. Były użytkowane według ściśle
opracowanego harmonogramu.
— Myślę, że jednak źle się przeze mnie poczułaś, prawda? — zapytał M-Bot.
Nie byłam przesadnie wstydliwa, ale zaczerwieniłam się, słysząc jego głos. Nie
przywykłam, żeby mówiono do mnie, kiedy jestem w czyszczarce.
— Nie ma sprawy — powiedziałam, gdy czyszczarka skończyła myć mi twarz.
— Lubię cię słuchać. Mówisz tak inaczej. Ciekawie.
— Nie wymyśliłem „HGC”, żeby popsuć ci humor — dodał. — Po prostu...
potrzebowałem wytłumaczenia. Tego, dlaczego mówiłaś coś, co nie było prawdą.
— Naprawdę nigdy przedtem nie słyszałeś o kłamstwie?
— Nie wiem. Może słyszałem. Tylko zapomniałem.
Wydał mi się taki delikatny. Jak taka duża opancerzona maszyna mogła sprawiać
wrażenie delikatnej?
— Jesteś moim jedynym źródłem informacji — rzekł M-Bot. — Jeśli mówisz mi
coś, co nie jest prawdą, to co mam wprowadzać do moich banków pamięci?
Ryzykuję składowaniem nieprawdziwych danych.
— To ryzyko, na które wszyscy musimy się godzić, M-Bot — powiedziałam. —
Nie wiemy wszystkiego, a czasem to, co wydawało nam się, że wiemy, okazuje się
nieprawdą.
— I to was nie przeraża?
— Oczywiście, że tak. Jeśli jednak to ci pomoże, postaram się mówić ci prawdę.
— Pomoże. Dziękuję.
Zamilkł, a ja odprężyłam się i cieszyłam luksusem tak długiej kąpieli, w trakcie
której wyobrażałam sobie, jak lecę M-Botem, prażąc z jego działek i ratując moją
eskadrę przed niechybną zagładą, niczym Joanna d’Arc na jej wiernym rumaku.
To były piękne marzenia. Nawet jeśli mój rumak wciąż domagał się grzybów.
23

–W porządku — usłyszałam w słuchawkach głos Cobba, gdy całą grupą


unosiliśmy się w pobliżu holograficznego pola bitwy. — Jestem
niemal pewny, że nie zderzycie się z pierwszym kawałkiem złomu, który będzie
przelatywał obok. Myślę, że być może jesteście gotowi nauczyć się kilku sposobów
zaawansowanego użycia broni.
Nawet teraz, po upływie dwóch tygodni, podświadomie oczekiwałam, że Bim
ochoczo spyta o działka laserowe. Gdy tego nie zrobił, zastąpiłam go.
— Działek laserowych? — zapytałam.
— Nie — odparł Cobb. — Dziś poćwiczymy używanie OIM.
No tak. Tak długo ćwiczyliśmy posługiwanie się lancami świetlnymi, że prawie
zapomniałam o tym, że mamy jeszcze trzeci rodzaj uzbrojenia, do wyłączania osłon
siłowych wroga.
Czekając, aż Cobb podzieli nas na dwójki, przełączyłam radio na oddzielny
kanał i wywołałam Rzutkę.
— A już myślałam, że pozwoli nam postrzelać, co, Rzutka?
Tylko mruknęła coś pod nosem.
— To mi przypomniało o Bimie — powiedziałam. — Żałuję, że nie pomogliśmy
mu wybrać jakiegoś kryptonimu, wiesz?
— Dziś latam z Chybką — oznajmiła, gdy Cobb wyświetlił na naszych ekranach
dzisiejszy podział na pary. — Bez odbioru.
Wyłączyła się.
Znów poczułam znajomy chłód i zgrzytnęłam zębami, w duchu przeklinając
Palanta za to, że zdradził, kim jestem. Chociaż przywykłam do takiego traktowania,
lubiłam Rzutkę. Ta wesoła i energiczna dziewczyna mogłaby być moją
przyjaciółką.
Podleciałam blisko Nedda, który tego dnia miał być moim partnerem. Przed
nami na niebie pojawiła się grupa maszyn Krelli, które zaczęły wykonywać
powolne manewry. Z góry spadał złom, głównie duże i rozżarzone kawały, lecące
z dużą prędkością i ciągnące za sobą smugi dymu.
— No dobrze — rzekł Cobb. — Standardowa wytrzymałość osłony. Spin,
wyjaśnij nam to.
Czasem tak robił, sprawdzając naszą wiedzę.
— Osłony pokładowe mogą wchłonąć około 80 kus energii, zanim zostaną
przeciążone i wyłączą się — powiedziałam. — To około dwóch lub trzech serii
z działek laserowych, trafienie małym kawałkiem złomu lub lekkie boczne
zderzenie. Jeśli wasza osłona się wyłączy, musicie ponownie ją aktywować —
zasilając energią z silnika. To oznacza utratę ciągu i zdolności manewrowej na
ponad pół minuty.
— Dobrze. Amphisbaena, co pominęła?
Byłam pod wrażeniem tego, że potrafił bezbłędnie wymówić kryptonim Arturo.
— Niewiele — odparł tamten. — Zawsze ostrzegaj partnera, jeśli wyłączy ci się
osłona, żeby mógł osłonić cię ogniem działek laserowych, dopóki ponownie jej nie
włączysz. Nie żebyśmy wiedzieli, jak używać działek...
— Trzeba nacisnąć spust, mądralo — powiedział Cobb. — Do strzelania
z działek niepotrzebny ci mózg. Co innego używanie OIM. Odwróconego impulsu
Magellana. On wyłącza wszystkie osłony — wasze także — w promieniu
pięćdziesięciu metrów.
— Pięćdziesiąt metrów — wymamrotała FM. — To bardzo niewielki zasięg.
— Wręcz śmiesznie mały — rzekł Cobb. — Praktycznie poczujecie zapach
spalin Krella, zanim będziecie w stanie użyć na niego OIM.
— Panie kapitanie — odezwał się Jorgen. — Nie wiem, czy nasza eskadra
będzie w stanie podlecieć tak blisko.
— Dopiero co przez miesiąc ćwiczyliśmy manewrowanie i posługiwanie się
lancami świetlnymi z bliskiej odległości, podczas gdy inni kadeci bawili się
w strzelanki — warknął Cobb. — Posłuchajcie, Krelle mają silne osłony. Walcząc
tak, jak wam mówię, całkowicie zniwelujecie tę ich przewagę. A jeśli nie chcecie
walczyć tak, jak wam radzę, to możecie się wypchać i zająć hodowlą glonów.
Z tymi słowami rzucił nas w wir walki. Nie narzekałam. Po tylu tygodniach
ćwiczenia eleganckich skrętów miałam ochotę zająć się czymś, co choć trochę
przypominało prawdziwą walkę.
Każdej parze przydzielono symulowany myśliwiec Krelli, wykonujący proste
manewry. Naszym zadaniem było podlecieć do niego, trzymając się w odległości
dokładnie pięćdziesięciu pięciu metrów od partnera. Mieliśmy przeciąć kurs
nieprzyjacielskiej maszyny i jedno z nas miało użyć OIM, a następnie zatrzymać
się i szybko ponownie włączyć swoją osłonę.
Nie strzelaliśmy do Krelli. Ćwiczyliśmy tylko wyłączanie ich osłon za pomocą
OIM — raz po raz. Co było naprawdę trudne, nawet jeśli maszyny Krelli nie
wykonywały uników. Trzeba było podlecieć tak blisko, że miało się wrażenie, że
zaraz nastąpi nieuchronne zderzenie. Okazało się, że pięćdziesiąt metrów to
graniczny dystans bezpiecznego mijania. Pierwsze dwadzieścia kilka razy
odleciałam za szybko i OIM wyłączył moją osłonę — ale nie nieprzyjaciela.
Podleć. Użyj OIM. Odskocz. Ponownie włącz swoją osłonę.
Powtórz to.
— Wiecie co? — rzucił Nedd, gdy lecieliśmy. — Z radością zestrzeliłbym kilka
tych celów.
— Nie napalaj się, Nerd — powiedział w słuchawkach Cobb. — Dzisiaj
ćwiczymy tylko wyłączanie ich osłon. Nic więcej.
— Tylko...
— Będziemy ich niszczyć później. Przez kilka następnych dni skupimy się na
podstawowych sposobach wykorzystywania OIM.
Nedd westchnął na zbiorowym paśmie.
— Mamy robić tylko to przez kilka dni? Czy jeszcze ktoś uważa, że to nudne?
Kilkoro innych potwierdziło, ale ja nie. Każda chwila lotu, nawet
symulowanego, sprawiała mi radość. Ta eksplozja szybkości, ta precyzja... to była
wolność.
Kiedy latałam, lepiej pamiętałam ojca. Ten błysk niecierpliwego oczekiwania
w jego oczach, to odchylenie głowy, gdy tęsknie spoglądał w niebo. Za każdym
razem, gdy leciałam, na nowo dzieliłam z nim coś osobistego.
Zrobiliśmy z Neddem jeszcze kilka pròb z OIM i — co dziwne — gdy znów
przyszła moja kolej, maszyna Krelli zrobiła unik i zmusiła mnie do pościgu. To nie
było przewidziane w tym ćwiczeniu, ale potraktowałam to jako wyzwanie. Gdy
w końcu dopadłam Krella i użyłam OIM, byłam zasapana, ale zadowolona.
— Nie powiesz mi, że przy tym ostatnim źle się bawiłeś — mruknęłam na
oddzielnym paśmie do Nedda. Spojrzałam na holograficzny obraz ukazujący go
lecącego obok mnie, w hełmie ze wszystkim. Nedd był krępy, aż za bardzo,
o twarzy wyglądającej na zbyt dużą w stosunku do głowy. Nie miałam pojęcia, jak
wciska do kokpitu te swoje sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry.
— Dobrze się bawię, siedząc w domu — odparł — z nogami na stole i kubkiem
czegoś ciepłego. To wszystko mnie przerasta.
— Och, proszę, nie wciskaj mi tego kitu, Nedd.
— Dlaczego? — spytał. — Jestem po prostu normalnym facetem.
— Który wychował się w głębokich jaskiniach?
— Prawdę mówiąc, wychowałem się tutaj. W Alcie.
— Nie, naprawdę? — zdziwiłam się.
— Tak. Chodziłem do szkoły na dole, z Jorgenem i Arturo, ale moi rodzice
pracują w sadzie.
— Zatem nie jesteś normalnym facetem — orzekłam. — Uczyłeś się z elitą,
a twoi rodzice zgłosili się do najcięższej pracy na Detritusie. A poza tym ilu masz
braci, którzy są pilotami?
— Nie wiem. Ledwie umiem zliczyć do dziesięciu.
— Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak kiepsko udawał głupiego.
— Zatem nawet tego nie umiem dobrze robić — odparł. — To dodatkowy
dowód, no nie?
Przewróciłam oczami i rozpoczęliśmy następne podejście. Nedd najwyraźniej
postanowił udawać dużego i głupiego. Jednak przesadził z tym, być może
specjalnie. Nawet głazy nie są tak głupie, jak czasem wydawał się Nedd.
W holograficznej projekcji Rzutka i Kimmalyn przemknęły obok statku Krelli.
Rzutka we właściwej chwili użyła OIM, ale Kimmalyn nie tylko była za blisko —
i znalazła się w zasięgu działania impulsu — ale ponadto po utracie osłony
spanikowała i odbiła w bok. Wpadając na statek Krelli.
Skrzywiłam się. Od dawna nikt z nas nie popełnił aż tak głupiego błędu. Nedd
gwizdnął, a potem włączył kanał.
— Ładny wybuch, Chybka. Siedem punktów na dziesięć. Następnym razem
zakręć jeszcze szczątkami twojej maszyny.
— Niech cię gwiazdy — mruknęła, co u niej było przekleństwem.
— Ha — prychnął Nedd.
— Nie powinieneś z niej drwić — powiedziałam mu na oddzielnym kanale. —
Bardzo się stara.
— Każdy musi czasem spuścić trochę pary, nawet ona. Szczególnie ona. Czasem
jest taka spięta, jakby zapięła pasek o dwie dziurki za ciasno.
— Jest po prostu z innej jaskini — przypomniałam. — Wychowano ją na bardzo
uprzejmą osobę.
— Jest nerwowa. Wie, że jest najgorszym pilotem naszej eskadry. Ignorowanie
tego faktu tylko ją denerwuje. Wierz mi.
Hm.
— A co sądzisz o Rzutce?
— Jest dobra — powiedział. — Jednak nie tak dobra, jak myśli. — Milczał
chwilę. — Przedtem udawała, że to wszystko jest grą. Była sportsmenką, wiesz.
— Naprawdę?
— Tak. Grała w piłkę nożną. Jako rozgrywająca była jedną z najlepszych
w juniorach. Wygląda na to, że wszystko uważała za grę, ale po tym, jak
straciliśmy Bima i Jutrzenkę, nagle przycichła. Teraz, kiedy nie może już uważać
latania za grę, nie wie, jak reagować.
— Wydawało mi się, że mówiłeś, że jesteś głupi.
— Głupi jak głaz.
— A ta wnikliwa analiza towarzyszy?
— Tak tylko sobie gadam. Mówię, co mi przyjdzie do głowy, wiesz? Masz
szczęście, że jest w tym jakiś sens. Zwykle to tylko pomruki.
— Och, daj spokój.
Wykonaliśmy jeszcze kilka ćwiczeń, w trakcie których Nedd specjalnie wydawał
nieartykułowane pomruki. Naprawdę, nie mogłam zdecydować, czy jest takim
wielkim dzieciakiem, czy wyrafinowanym żartownisiem... No cóż, z pewnością był
jednym i drugim. Może jednak kimś jeszcze?
Cobb w końcu kazał nam ustawić się w jednej linii, a potem kolejno wykonywać
podejścia, żeby nas obserwować i radzić, co mamy poprawić. Chociaż cieszyły
mnie te zajęcia, z zadowoleniem powitałam przerwę.
Obserwowałam poszczególne próby. Naprawdę zaczynaliśmy przypominać
prawdziwych pilotów. Sposób, w jaki Rzutka zręcznie uniknęła zderzenia
z Krellem, robił wrażenie. A chociaż FM czasem była zbyt ostrożna, latała
inspirująco precyzyjnie.
Kimmalyn wykonała następne podejście i nawet zdołała pozbawić Krella osłony.
Uśmiechnęłam się i wywołałam ją, kiedy nawracała.
— Hej — rzuciłam na oddzielnym paśmie. — Dobra robota.
— Nie rozbiłam się — odrzekła. — To coś nowego.
— Prawie nigdy się nie rozbijasz.
— I prawie nigdy nie jestem najlepsza.
— Każdy ma jakiś dar. Ty celnie strzelasz. Ja umiem przeklinać.
— Przeklinać? Ty niemal nigdy...
— Zamknij się, cholero.
Zachichotała, a ja się uśmiechnęłam. Może Nedd miał rację. Może od czasu do
czasu powinna upuścić trochę pary.
— Moja droga — powiedziała Kimmalyn. — Nie chcę krytykować, ale
wykazałaś brak wyobraźni. Słyszałam to słowo chyba każdego dnia, od kiedy
opuściłam Jaskinię Obfitości! Tam, skąd pochodzę, trzeba to robić oględnie.
— Jaki to ma sens?
— No cóż, ludzie nie mogą się zorientować, że nimi pomiatasz. To byłoby
zawstydzające!
— Zatem obrażacie ludzi... nie obrażając ich?
— Tak właśnie robimy. Jednak nie przejmuj się, jeśli nie widzisz w tym sensu.
Osobiście uważam za inspirujące, że dobrze ci z tym, jaka jesteś. Dzięki temu
musisz mieć wiele okazji do pobierania lekcji życia!
— To... hm. — Uśmiechnęłam się. — To mi się podoba.
— Dziękuję.
W słuchawkach zatrzeszczało i usłyszałyśmy urażony głos Palanta.
— Chybka, Spin, czy obserwujecie podejście Rzutki? Powinnyście uważać.
— Obserwuję — warknęłam.
— To dobrze. Bo dla mnie wyglądało to tak, jakbyście siedziały sobie, gadając
i chichocząc.
— Jorgen — odezwała się Kimmalyn. — Ja tylko chciałam ci powiedzieć, jak
cenionym jesteś dowódcą. A ponieważ Święta jest boska i sprawiedliwa,
z pewnością zostaniesz nagrodzony tak, jak na to zasługujesz!
— Dzięki, Chybka. Uważajcie. Bez odbioru.
Zaczekałam, aż lampka wskazująca, że jest na linii, zamruga i zgaśnie, a potem
parsknęłam śmiechem.
— W życiu nie słyszałam niczego śmieszniejszego!
— Cóż — odrzekła Kimmalyn — jesteś znana z lekkiej skłonności do przesady,
ale chyba mogę przyjąć ten komplement.
Poleciała zrobić kolejne podejście, gdyż Cobb chciał podszkolić ją z używania
głównego napędu.
— Ona wydaje się tu nie pasować — szepnęłam do siebie. — Jakby była dla nas
za dobra, a jednocześnie nie dość dobra...
— Sama sobie przeczysz — powiedział mi do ucha głos M-Bota. — To typowo
ludzkie.
— Jasne — mruknęłam, a potem poderwałam się na fotelu. — M-Bot?
— Tak?
— M-Bot!
— Nie żebym miał coś przeciwko temu, że się na mnie wrzeszczy, gdyż moje
uczucia są sztuczne, ale może zechciałabyś...
— W jaki sposób? — spytałam. Opadłam na siedzenie, zniżając głos do szeptu.
— Czy inni cię słyszą?
— Zinfiltrowałem wasz system łączności i przesyłam transmisję bezpośrednio
do twojego hełmu — oznajmił. — Użyłem twojego nadajnika radiowego jako
indywidualnego przekaźnika.
— Czego użyłeś?
— Masz go w plecaku. Zdaje się, że leży przy twoim fotelu.
Krótkofalówka, którą dał mi Cobb.
— Jak powiedziałem, wasz system łączności jest bardzo prymitywny — ciągnął
M-Bot. — Co uważam za dziwne, gdyż inne wasze urządzenia, pomijając brak
dobrej sztucznej inteligencji, wydają się stosunkowo podobne do moich. Cóż, nie
macie także hipernapędu cytonicznego. Oraz odpowiednich metod katalogowania
grzybów. Tak więc domyślam się, że jesteście zacofani we wszystkich ważnych
dziedzinach.
— Myślałam, że obawiasz się, że odkryją twoją obecność! — szepnęłam. —
Dlaczego mówisz do mnie przez radio?
— Jestem niewidzialnym statkiem, Spensa — odrzekł. — Mogę penetrować linie
komunikacyjne, nie ujawniając swojej obecności. Jednak ostrzegam cię, że nie
mam zaufania do tego twojego SPŚ.
— Bardzo mądrze — powiedziałam szczerze. — A do mnie masz? Chociaż cię
okłamałam?
— Przypominasz mi kogoś, o kim zapomniałem
— Też sam sobie przeczysz, M-Bot.
— Wcale nie. Nie mogę, gdyż jestem stuprocentowo racjonalny.
Przewróciłam oczami.
— To się nazywa logiką. — Zaczekał chwilę, a potem dodał ciszej: — Jestem
w tym nadzwyczaj dobry.
W oddali Kimmalyn zakończyła podejście, ale Krell jej uciekł. Nawet nie użyła
OIM.
Mogłaby go jednak zestrzelić, pomyślałam, zirytowana za nią. Gdyby mu padła
osłona.
Cobb wciąż powtarzał, że musimy opanować podstawy, co chyba miało sens.
A jednocześnie wydawało się trochę chybione. Jakbyśmy... nie wykorzystywali jej
potencjału.
— Spin — odezwał się Cobb. — Twoja kolej.
— Kolej na co? — zapytał mnie M-Bot. — Co robimy? Nie mam przekazu
wideo. Tylko audio.
— Lecimy — szepnęłam, a potem włączyłam ciąg i wleciałam w holograficzny
złom, nieustannie odnawiany przez fragmenty spadające z nieba.
Pojawił się mój cel, maszyna Krelli lawirująca między kawałami złomu.
Pochyliłam się i pomknęłam za nim, pędząc przez to śmietnisko. Już prawie
wystarczająco blisko...
Na mojej desce rozdzielczej zamrugała lampka. Miałam ogon? Niemożliwe! To
miało być indywidualne ćwiczenie, jeden na jednego. Widocznie Cobb postanowił
mi je utrudnić.
Niech mu będzie.
Wykonałam gwałtowny unik ułamek sekundy wcześniej, nim Krell otworzył
ogień z działek. Ten manewr mnie uratował, ale cel zdołał się oddalić. Nie
ujdziesz, pomyślałam, zwiększając ciąg i mknąc za nim, ciasnym skrętem
zmniejszając odległość. Drugi Krell siedział mi na ogonie, wciąż strzelając.
Trafił, o mało nie pokonując mojej osłony. Pomimo to skupiłam się na lecącej
przede mną jednostce, która zanurkowała. Wyłączyłam pierścień unoszący i znów
zwiększyłam ciąg, przechodząc w wywracający wnętrzności lot nurkowy. Migające
na desce rozdzielczej lampki ostrzegały, że bez pierścienia unoszącego nic nie
zapobiegnie mojemu zderzeniu z ziemią.
— Nie wiem, z kim walczysz — powiedział M-Bot. — Ale te ostrzegawcze
piski świadczą, że nie idzie ci najlepiej.
Jakby na potwierdzenie jego słów wskaźnik na osłonie kabiny ostrzegł mnie, że
właśnie przeciążyłam grawkompy i zaczął migać czerwony wyświetlacz
wskazujący liczbę g. W prawdziwym myśliwcu tak silne przeciążenie w locie
nurkowym wypychałoby krew z całego mojego ciała do głowy i zaczęłabym tracić
przytomność.
— Staraj się nie zginąć — poradził M-Bot. — Nie chcę zostać sam z Rigiem.
Jest nudny.
Weszłam w smugę innego kawałka spadającego płonącego metalu. Iskry
odbijały się od mojej osłony, która rozjarzyła się i zaczęła trzeszczeć. Zgubiłam
ogon, ale nie podleciałam dostatecznie blisko celu.
Musisz wyjść z lotu nurkowego, pomyślałam. Zbliżamy się do ziemi.
Zacisnęłam zęby, po czym złapałam lancą kawał złomu w chwili, gdy mój cel
odbił w bok i zaczął się wznosić. Wykonałam ostry skręt, a potem znów włączyłam
pierścień unoszący i główny napęd. Ten manewr pozwolił mi zatoczyć krąg
i pomknąć w górę, przemykając tuż obok statku Krelli.
Wypuściłam OIM, a wtedy wskaźnik na osłonie przestał migać i zapalił się
intensywną czerwienią.
— Ha! — krzyknęłam na wspólnym kanale. — Twoje dzieci zapłaczą dziś,
holograficzny draniu!
— Poważnie, Spin? — spytała FM. — Mówisz to ironicznie, prawda?
— Ironia to bron tchórzy! — powiedziałam. — Jak trucizna. Albo działka
laserowe myśliwca Palanta.
— Czy prawdziwy tchórz nie użyłby na przykład dużej bomby? — odezwała się
ponownie FM. — Czegoś, co można wystrzelić z daleka? Chyba trzeba podejść
blisko, żeby użyć trucizny.
— Jako wasz dyżurny ekspert — odparł Nedd — chciałbym przypomnieć, że
bronią prawdziwego tchórza jest wygodna kanapa i stos w miarę zabawnych
książek.
— I tak jesteś martwa, Spin — zauważył Palant, podlatując swoją maszyną do
mojej. — Przeciążenie zapewne spowodowało trwałe uszkodzenie siatkówki.
Gdyby to była prawdziwa bitwa, niewątpliwie byłabyś niezdolna do walki, a twój
myśliwiec pozbawiony osłony. Ten lecący za tobą Krell zaraz by cię wykończył.
— To bez znaczenia — powiedziałam, rozbawiona urażonym tonem jego głosu.
Czy naprawdę czuł się przeze mnie zagrożony? — Moim zadaniem było
pozbawienie celu osłony, co zrobiłam. Nieistotne, że miałam Krella na ogonie;
Cobb kazał mi załatwić cel, używając OIM.
— Nie możesz wciąż oszukiwać podczas symulacji — dodał Palant. — Będziesz
bezużyteczna w prawdziwej bitwie.
— Wcale nie oszukuję. Wygrywam.
— Przynajmniej tym razem nie staranowałaś mojej maszyny — odparował. —
Niech gwiazdy mają w opiece tego, kto spróbuje powstrzymać Spin przed
popisywaniem się przed wszystkimi.
— Co takiego? — warknęłam, zaczynając tracić cierpliwość. — Ty...
— Dość gadania — wtrącił się Cobb. — Spin, dobrze latałaś, ale Jorgen ma
rację. Ostatecznie przegrałaś, dając się zabić.
— Mówiłem ci — prychnął Palant.
— Przecież...
— Jeśli macie czas się spierać — przerwał nam Cobb — to najwyraźniej za mało
was wymęczyłem. Przed kolacją wszyscy macie przećwiczyć trzy razy formowanie
szyku gamma-M. Jorgen, dopilnuj tego.
— Zaraz — powiedziała Kimmalyn. — Zostawia nas pan?
— Oczywiście — odrzekł Cobb. — Ja nie zamierzam się spóźnić na kolację. Bez
odbioru.
— Świetnie — mruknęła Rzutka. — Piękne dzięki, Spin.
Chwila, obwiniała mnie za te dodatkowe ćwiczenia?
Palant pokierował nami przy formowaniu szyku gamma-M, co było dość
monotonnym zajęciem. Zajęło nam tylko dziesięć minut, ale przez cały ten czas
gotowałam się, coraz bardziej wkurzona. Zignorowałam nawet M-Bota, który
próbował ze mną rozmawiać.
Kiedy skończyliśmy, zdjęłam hełm, nie zważając na polecenie Palanta, żebyśmy
ustawili się w jednej linii i zameldowali. Po prostu... Potrzebowałam wytchnienia.
Chwili dla siebie. Otarłam pot z twarzy, odgarniając włosy przylepione do czoła
przez hełm.
Wdech. Wydech.
Mój holograficzny kokpit znikł.
— Co ty robisz? — spytał Palant, stając przy moim fotelu. — Zdjęłaś hełm?
Kazałem ustawić się w jednej linii!
— Muszę chwilę odetchnąć, rozumiesz? Zostaw mnie w spokoju.
— Nie wykonujesz rozkazów!
O cholera. Nie mogłam z nim teraz rozmawiać. Byłam zniechęcona, zmęczona
i coraz bardziej zła. To były długie ćwiczenia.
— No? — nalegał Palant, stojąc nade mną.
Inni też powyłączali hologramy i wstali, rozprostowując się.
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Zaczęłam tracić panowanie nad sobą.
Spokojnie, Spensa. Potrafisz zachować spokój. Opanowałam gniew i wstałam.
Musiałam wyjść z tej sali.
— Co masz do powiedzenia? — pytał Palant. — Dlaczego podważasz mój
autorytet?
— Jaki autorytet? — warknęłam, łapiąc plecak i idąc w kierunku drzwi.
— Uciekasz? Jakie to typowe.
Stanęłam jak wryta.
— Pewnie powinniśmy się spodziewać niesubordynacji po córce Zeena
Nightshade’a — dorzucił. — Twoja rodzina nie słynie z wykonywania rozkazów,
prawda?
Zimny dreszcz. I fala gorąca.
A więc to tak.
Powoli odwróciłam się, a potem wróciłam do Palanta i wypuściłam z ręki plecak.
Spojrzał na mnie z góry, z szyderczym uśmiechem.
— Ty...
Błyskawicznie przyklękłam i rąbnęłam pięścią w jego kolano. Jęknął, a gdy zgiął
się z bólu, poderwałam się i walnęłam go łokciem w brzuch. Z przyjemnością
usłyszałam, jak stęknął, budząc we mnie jakąś prymitywną satysfakcję.
Cios łokciem pozbawił go tchu, nie pozwolił krzyknąć. Wykorzystując jego
zaskoczenie, podcięłam mu nogi i z łoskotem runął na podłogę.
Był większy ode mnie. Gdyby się otrząsnął, pokonałby mnie, więc przygniotłam
go do podłogi i zamachnęłam się, zamierzając uderzyć pięścią w tę jego głupią
gębę.
Powstrzymałam się jednak, roztrzęsiona. Wściekła. A jednocześnie chłodna
i spokojna, tak jak wtedy, gdy walczyłam z Krellami. Jakbym całkowicie panowała
nad sytuacją, mimo że zupełnie straciłam panowanie nad sobą.
Palant zamarł i patrzył na mnie, najwidoczniej kompletnie oszołomiony. Ta jego
głupia gęba. Ten szyderczy uśmiech. W taki sposób oni wszyscy mówili o mnie.
Tak o mnie myśleli.
— Ooo! — mruknął Nedd. — Jasna cholera!
Klęczałam na piersi Palanta, trzęsąc się, z uniesioną do ciosu pięścią.
— No, naprawdę! — Nedd klęknął przy nas. — Spin, to było niewiarygodne.
Możesz mnie tego nauczyć?
Zerknęłam na niego.
— Nie uczymy się walki wręcz — dodał, udając, że zadaje ciosy. — Cobb
mówi, że to zbyteczne, ale jeśli jakiś Krell spróbuje — no wiesz — napaść mnie
w ciemnym zaułku albo co?
— Nikt jeszcze nie widział żywego Krella, ty idioto — powiedziała Rzutka.
— No tak, ale może dlatego, że oni wykańczają każdego napotkanego
w ciemnym zaułku? Wzięliście pod uwagę taką możliwość?
Spojrzałam na Palanta. Nagle usłyszałam swój zdyszany oddech.
— Spin — odezwał się do mnie Nedd. — Wszystko w porządku. Pokazywałaś
nam po prostu, jak się walczy wręcz, prawda? Jak wykonałaś ten rzut? Jesteś
o połowę niższa od Jorgena.
Uspokój się. Oddychaj.
— O połowę niższa? — rzekł Arturo. — Chciałbym zauważyć, że musiałaby
mieć niecały metr wzrostu. Twoje obliczenia są do kitu.
Zeszłam z Palanta, który odetchnął i zwiotczał. FM była wstrząśnięta, ale Nedd
pokazał mi uniesiony kciuk. Arturo kręcił głową. Kimmalyn stała z dłonią
przyciśniętą do ust, a Rzutka... Nie potrafiłam wyczuć, co o tym myśli. Stała
z założonymi z rękami i przyglądała mi się w zadumie.
Jorgen chwiejnie wstał, trzymając się za brzuch.
— Uderzyła przełożonego. Zaatakowała pilota ze swojej eskadry!
— Trochę ją poniosło, fakt — powiedział Nedd. — Jednak, no wiesz, sam się
o to prosiłeś, Jorgen. Nie uszkodziła cię trwale, prawda? Chyba możemy o tym
zapomnieć?
Jorgen spoglądał na mnie z ponurą miną.
Nie. Tego mi nie zapomni. Tym razem miałam poważne kłopoty. Popatrzyłam
mu w oczy, po czym — w końcu — wzięłam plecak i wyszłam.
24

M inęło kilka lat, od kiedy ostatnio tak wyszłam z siebie.


Pomimo moich agresywnych wypowiedzi, jako dziecko rzadko się biłam.
Udawałam wojowniczą i w ogóle, ale, prawdę mówiąc, inne dzieci zwykle unikały
bójki ze mną, słysząc, co mówię. I jeśli mam być szczera, to zapewne nie dlatego,
że się mnie bały, ale ponieważ niepokoiła je moja upiorna pewność siebie.
W każdym razie to działało, trzymało ich na dystans i nie pakowało mnie
w sytuacje grożące utratą samokontroli. Ponieważ to mi się zdarzało, bynajmniej
nie jak wojownikom z dawnych opowieści, bardziej jak osaczonemu, oszalałemu
szczurowi. Na przykład kiedy przyłapałam Finna Elstina, jak kradł Rigowi
śniadanie. W rezultacie Finn miał podbite oko i złamaną rękę, a ja przez rok
pozostawałam pod nadzorem kuratora i wyrzucono mnie z zajęć judo za skłonność
do używania przemocy.
Wtedy byłam jeszcze nieletnia, tak więc to nie przekreśliło moich szans na
przyjęcie do szkoły pilotażu. Dzisiejszy atak to co innego. Teraz byłam na tyle
dorosła, żeby wiedzieć, czym to grozi.
Usiadłam na jednej z ławek w sadzie obok kompleksu budynków SPŚ. Co zrobi
Jorgen? Jeśli pójdzie do admirał, wyrzucą mnie. Wykopią. Całkiem zasłużenie.
Naprawdę nie byłam wojowniczką z opowieści Babki. Skądże. Ledwie zdołałam
się pozbierać, kiedy moi przyjaciele zginęli w walce, a teraz straciłam panowanie
nad sobą z powodu paru zniewag. Dlaczego nie zdołałam zapanować nad sobą?
Dlaczego się zjeżyłam, gdy to powiedział? Przecież przez całe życie słyszałam
podobne teksty.
Gdy najbliższy świetlik przesunął się i niebo pociemniało, siedziałam w tym
sadzie, czekając, aż przyjdą po mnie żandarmi. Jednak słyszałam tylko jakieś
ciche... dzwonienie? Dochodzące z mojego plecaka?
Marszcząc brwi, poszperałam w nim, aż znalazłam krótkofalówkę. Wyjęłam ją
i wcisnęłam guzik odbioru.
— Hej! — rzucił M-Bot. — Spensa? Umarłaś?
— Może.
— Och. Jak ten kot!
— Że co?
— Szczerze mówiąc, nie jestem pewny — odparł M-Bot. — Jednak logicznie
rzecz biorąc, skoro do mnie mówisz, to szala prawdopodobieństwa przechyliła się
na naszą korzyść. Hura!
Wyciągnęłam się na ławce i niechętnie przeżuwałam kawałek suszonego mięsa.
Jeśli mają po mnie przyjść, to niech przychodzą. Równie dobrze mogę coś zjeść.
Wprawdzie nie byłam głodna, ale ostatnio nigdy nie byłam. Przejadły mi się
szczury.
— Wyjaśnisz mi, z kim walczyłaś? — zapytał M-Bot.
— Mówiliśmy już o tym. Z Krellami.
— Cóż, poruszałaś ten temat. Jednak nikt mi niczego nie wyjaśnił. Po prostu
założyłaś, że wiem.
Zmusiłam się do przełknięcia kawałka suszonego mięsa i popiłam go wodą.
Potem westchnęłam, podnosząc krótkofalówkę.
— Krelle to obcy.
— Tak samo jak wy — zauważył M-Bot. — Ściśle mówiąc. Ponieważ nie jest to
wasza ojczysta planeta. Przynajmniej tak sądzę.
— Tak czy inaczej, usiłują nas zniszczyć. To stwory mające dziwny pancerz
i straszliwą broń. Nasi starsi mówią, że zniszczyli nasze międzygwiezdne imperium
i niemal doszczętnie nas wymordowali. Być może jesteśmy ostatnimi ocalałymi
ludźmi, a Krelle postanowili nas wykończyć. Wysyłają przeciwko nam eskadry
myśliwców i bombowce przenoszące bomby burzące, które niszczą jaskinie
i zabijają mieszkających w nich ludzi.
— Hm, a dlaczego nie bombardują was z orbity?
— Co?
— Nie żebym znał się na takich sprawach — dodał. — Nie jestem maszyną
bojową. Najwyraźniej.
— Masz cztery działka.
— Ktoś musiał mi je umieścić, kiedy nie patrzyłem.
Westchnęłam.
— Jeśli pytasz, dlaczego nie zrzucają bomb z wysoka, to tę planetę otacza stary
system obronny. Standardowa strategia Krelli to przelecieć przezeń, a potem
przypuścić zmasowany atak na nasze myśliwce albo niepostrzeżenie przeniknąć
przez naszą linię obrony. Gdyby zdołali zniszczyć naszą artylerię przeciwlotniczą
albo zbombardować jaskinie, mogliby pozbawić nas możliwości produkowania
nowych myśliwców. Wtedy bylibyśmy załatwieni. Tylko SPŚ bronią ludzkość
przed zagładą.
Opadłam na ławkę.
Co oznacza, pomyślałam sobie, że powinnam zapomnieć o drobnych zniewagach
i skupić się na lataniu.
Co mówił mi ojciec?
„Mają skałę w głowach i sercach. Ty dąż do czegoś lepszego”.
— M-Bot? — zagadnęłam. — Czy pamiętasz cokolwiek o naszej dawnej
cywilizacji? Przez przybyciem Krelli? Czy wiesz, jaka ona była?
— Moje banki pamięci o takich sprawach są niemal całkowicie zniszczone.
Westchnęłam, rozczarowana, po czym schowałam resztę prowiantu, szykując się
do powrotu do domu. Jednak nie mogłam tam pójść. Nie teraz, gdy miałam
wrażenie, że ktoś przyłożył mi lufę do skroni. Nie będę się kryła w mojej jaskini,
czekając na wezwanie do karnego raportu.
Musiałam stawić temu czoła i znieść karę.
Zarzuciwszy plecak na ramię, pomaszerowałam z powrotem do Bazy Alta
i przeszłam przez punkt kontrolny. Potem obeszłam budynek szkoły — mijając
stołówkę — dotarłam do kosmodromu, żeby po raz ostatni spojrzeć na mojego
Poco.
Minęłam milczący rząd myśliwców, pilnowanych przez zawsze obecny personel
naziemny. Po lewej widziałam kadetów z mojej eskadry siedzących razem
w stołówce, jedzących kolację i roześmianych. Jorgena nie było z nimi, ale zwykle
nie jadał z pospólstwem. Ponadto zapewne poszedł prosto do admirał zameldować,
co mu zrobiłam.
Żandarmi już dawno przestali przychodzić co wieczór, żeby odeskortować mnie
do wyjścia. Wszyscy znaliśmy zasady, więc byli przekonani, że będę ich
przestrzegać. Tak więc nikt mnie nie zatrzymał, gdy wróciłam do budynku szkoły,
w którym przeszłam obok naszej Sali, a następnie przystanęłam przed pustym
gabinetem Cobba.
W zasadzie były to jedyne pomieszczenia, w których bywałam. Nabrałam tchu,
a potem zaczepiłam przechodzącą instruktorkę i zapytałam, czy wie, gdzie o tej
porze znajdę admirał.
— Żelazną Damę? — spytała, mierząc mnie wzrokiem. — Rzadko miewa czas
dla kadetów. Kto jest twoim instruktorem lotów?
— Cobb.
Złagodniała.
— Ach, on. No właśnie, ma w tym semestrze swoją grupę, prawda? Lata lecą.
Chcesz złożyć na niego skargę?
— Ja... coś w tym rodzaju.
— Budynek C — powiedziała, wskazując kierunek ruchem głowy. — Znajdziesz
adiutantów admirał w sekretariacie biura D. Mogą cię przenieść do innej eskadry.
Szczerze mówiąc, dziwię się, że to nie zdarza się częściej. Wiem, że on jest
Pierwszym Obywatelem i w ogóle, ale... No nic, powodzenia.
Wyszłam z budynku. Z każdym krokiem umacniałam się w moim postanowieniu
i szłam coraz szybciej. Powiem, co zrobiłam, i zażądam, by mnie ukarano. Sama
decyduję o moim losie — nawet jeśli ma nim być wydalenie ze szkoły.
Budynek C był przytłaczającą budowlą z cegieł na drugim końcu bazy.
Przypominający bunkier, ze swymi wąskimi oknami wyglądał na właśnie takie
miejsce, w którym znajdę Żelazną Damę. Co powiem jej sekretarzowi? Nie
chciałam, żeby wyrzucił mnie ze szkoły jakiś funkcjonariusz niskiego szczebla.
Zajrzałam z zewnątrz do kilku okien i bez trudu znalazłam Żelazną Damę, choć
jej gabinet był zaskakująco mały. Ciasny pokoik, pełen książek i różnych pamiątek.
Przez okno zobaczyłam, jak spogląda na staroświecki ścienny zegar, po czym
zamyka notatnik i wstaje.
Złapię ją, gdy będzie wychodziła, zdecydowałam. Stanęłam przed budynkiem
i czekałam, przygotowując przemowę. Żadnych usprawiedliwień. Tylko same
fakty.
Gdy czekałam, znów usłyszałam brzęczenie w plecaku. A więc to tak? Wzywano
mnie, żebym stawiła się do karnego raportu? Wyjęłam krótkofalówkę i nacisnęłam
włącznik.
Z aparatu wydobyły się jakieś dziwne dźwięki. Muzyka.
Była niewiarygodna. Nieziemska — niepodobna do niczego, co kiedykolwiek
słyszałam. Duża grupa instrumentów grających jednocześnie, porywająco,
poruszająco, pięknie. Nie tylko jeden artysta z fletem czy bębnem. Sto cudownych
tonów, pulsujące werble — i granie trąb, ale nie wzywających do boju. Raczej...
raczej będących duszą spokojnej, majestatycznej melodii.
Stałam nieruchomo, słuchając, oszołomiona, płynącej z aparatu muzyki. Była
niczym światło. I piękna jak gwiazdy — choć była głosem. Triumfalnym,
zdumiewającym, niewiarygodnym głosem.
Nagle ucichła.
— Nie — powiedziałam, potrząsając krótkofalówką. — Nie przerywaj.
— Dalsza część nagrania jest uszkodzona — oznajmił M-Bot. — Przykro mi.
— Co to było?
— Symfonia Z Nowego Świata Dvořáka. Pytałaś mnie, jakie było kiedyś ludzkie
społeczeństwo. Znalazłem ten fragment.
Mimo woli ugięły się pode mną nogi. Usiadłam na donicy przy drzwiach
budynku, trzymając cenne radio.
Tworzyliśmy takie rzeczy? Takie piękne dźwięki? Ilu ludzi musiało się zebrać,
żeby to zagrać? Oczywiście, my też mieliśmy muzyków, lecz przed utworzeniem
bazy Alta zgromadzenie zbyt wielu ludzi w jednym miejscu prowadziło do
katastrofy. Tak więc tradycyjnie nasi artyści występowali przeważnie solo. Tę
symfonię grały chyba setki wykonawców.
Ile ćwiczeń, ile czasu poświęcono czemuś tak frywolnemu — i tak cudownemu
— jak ta muzyka?
Dąż do czegoś lepszego.
Usłyszałam dochodzące z budynku głosy nadchodzących. Schowałam
krótkofalówkę i, czując się trochę głupio, otarłam łzy z oczu. No dobrze. Mam się
przyznać. Czas to zrobić.
Drzwi się otwarły i wyszła z nich Żelazna Dama w idealnie wyprasowanym
białym mundurze.
— Rozumiem, dlaczego twój ojciec mógł tak pomyśleć, kadecie — mówiła. —
Oczywiście wybrałabym ci innego instruktora, gdyby nie wyraźne życzenie twojej
rodziny...
Zatrzymała się, zauważywszy mnie na swej drodze. Przygryzłam wargę. Jakiś
adiutant przytrzymywał jej drzwi — i nagle uświadomiłam sobie, że go znam.
Chłopak o brązowej skórze, w kombinezonie i płaszczu kadeta.
Palant. A więc jednak mnie wyprzedził.
— Pani admirał — powiedziałam, salutując.
— To ty — powiedziała, krzywiąc usta. — Czy nie zabroniono ci korzystać
z urządzeń SPŚ po zakończeniu zajęć? Mam wezwać żandarmów, żeby cię
wyprowadzili? Szczerze mówiąc, musimy o tym porozmawiać. Naprawdę
mieszkasz w niezbadanej jaskini, zamiast wracać na dół?
— Pani admirał — zaczęłam, nie przestając salutować. Nie patrzyłam na
Jorgena. — Biorę pełną odpowiedzialność za moje postępowanie. Uważam, że
muszę oficjalnie prosić o poddanie mnie...
Palant trzasnął drzwiami i admirał drgnęła, a ja urwałam. Przeszył mnie
wzrokiem
— Ja... — podjęłam, znów patrząc na admirał — muszę oficjalnie prosić
o poddanie mnie...
— Przepraszam, pani admirał — przerwał mi Palant. — Chodzi o mnie. Jedną
chwileczkę.
Podszedł i złapał mnie za rękę. Skrzywił się, gdy natychmiast zamierzyłam się
pięścią, ale niechętnie pozwoliłam, by odciągnął mnie na bok.
Admirał najwyraźniej nie miała ochoty czekać na kadetów. Z prychnięciem
poszła dalej i wsiadła do eleganckiego czarnego latacza czekającego na ulicy.
— Co z tobą? — syknął na mnie Palant.
— Zgłaszam się do raportu — odparłam, podnosząc głowę. — Nie pozwolę, by
usłyszała tylko twoją wersję.
— Na gwiazdy. — Zerknął na pojazd i zniżył głos. — Idź do domu, Spin.
Chcesz, żeby cię wyrzucili?
— Nie będę bezczynnie siedzieć i czekać, aż ich na mnie napuścisz. Zamierzam
walczyć.
— Nie masz dość bijatyk, jak na jeden dzień? — Potarł czoło. — Idź.
Zobaczymy się jutro na zajęciach.
Co takiego? Nie mogłam tego zrozumieć. Pewnie chciał, żebym najpierw
cierpiała.
— Zamierzasz wydać mnie jutro? — zapytałam.
— Wcale nie zamierzam cię wydać. Myślisz, że chcę stracić kolejnego członka
mojej eskadry? Potrzebujemy każdego pilota.
Oparłam dłonie na biodrach i przyglądałam mu się. Wydawało się, że... mówi to
szczerze. Ze złością, ale szczerze.
— A zatem... czekaj. Po co spotkałeś się z admirał?
— Raz na tydzień gościmy admirał na uroczystej kolacji w domu moich
rodziców w dolnych jaskiniach — odparł. — To tylko odrobinę gorszy wieczór od
tych, kiedy przychodzą do nas członkowie Zgromadzenia Narodowego. Słuchaj,
przepraszam. Nie powinienem cię prowokować. Przywódca powinien przyciągać
do siebie ludzi, a nie odpychać ich.
Skłonił głowę, jakby to miało wystarczyć.
Nie byłam przekonana. Przygotowałam się na tę chwilę, przyszykowałam na
najgorsze. A on po prostu... zamierzał mi darować?
— Ukradłam moduł zasilania z twojego latacza — wypaliłam.
— Co?
— Wiem, że mnie podejrzewasz. No cóż, zrobiłam to. Zatem już. Wydaj mnie.
— Na gwiazdy! To ty go wzięłaś?
— Hm... No tak, najwyraźniej. A któżby inny?
— Wóz miał zepsuty rozrusznik i wezwałem mechanika gildii. Myślałem, że to
on przyszedł i z jakiegoś powodu wymontował moduł zasilania.
— W bazie?
— Nie wiem! Biurokracja w tych warsztatach jest niewiarygodna. Kiedy
poszedłem do nich z reklamacją, wykręcali się, więc myślałem... — Przycisnął dłoń
do czoła. — Po co, do licha, wymontowałaś mi moduł zasilania?
— Hm... Chciałam cię pognębić. — Skrzywiłam się, wygłaszając tak nieudolne
kłamstwo. — Pozostawić cię bezsilnego i bezradnego! Tak, w ten symboliczny
sposób zamierzałam całkowicie i absolutnie podważyć twój autorytet! Zabrałam go
jako trofeum, jak by uczynił starożytny barbarzyński wojownik, który wyrywał
serce...
— Tylko po co się tak męczyłaś? Nie mogłaś po prostu rozładować pierścienia
unoszącego jak każdy normalny człowiek?
— Nie wiem, jak to się robi.
— Nieważne. Potem mi to wynagrodzisz. Na przykład nie obrażając mnie przy
innych członkach eskadry. Przynajmniej przez jeden dzień?
Stałam tam, przetrawiając to. Chyba naprawdę nie chciał ze mną walczyć. Hm.
— Posłuchaj — rzekł Palant, zerkając na czarny pojazd. — Wiem coś o tym, jak
to jest żyć w cieniu swoich rodziców. W porządku? Przepraszam. Nie będę już...
robił tego, co robiłem. Tylko więcej mnie nie bij, dobrze?
— Dobrze.
Skinął mi głową i pobiegł, by wsiąść do latacza, przepraszając admirał za
zwłokę.
— Następnym razem ci dokopię! — zawołałam za nim. — Ha!
Oczywiście, nie mógł tego usłyszeć. Patrzyłam, jak odjeżdżają, a potem
pokręciłam głową i podniosłam plecak. Zupełnie nie rozumiałam Jorgena. I jakimś
cudem nadal byłam w SPŚ. A on... Jorgen nie chciał się mścić. Nie chciał ze mną
walczyć.
Chociaż wcześniej mogłabym się z tego śmiać, teraz uznałam jego postępowanie
za szlachetne. Eskadra była dla niego najważniejsza.
Dąż do czegoś lepszego...
Kiedy wyszłam z bazy, przyłożyłam krótkofalówkę do ucha. Miałam mieszane
uczucia — ale przede wszystkim czułam ulgę.
— M-Bot. Odegraj mi ten fragment jeszcze kilka razy, proszę.
25

U sadowiłam się w moim Poco, mając na sobie skafander próżniowy i hełm —


po raz pierwszy w prawdziwym kokpicie od śmierci Bima i Jutrzenki.
I natychmiast mnie to zabolało. Czy tak już będzie za każdym razem? Czy
zawsze będę czuła ten podświadomy niepokój? Słyszała głos szepczący: „który
z twoich przyjaciół nie wróci do domu z tej misji?”.
Dziś miało to być jakieś rutynowe zadanie. Nie walka. Włączyłam napęd Poco
i usłyszałam ten cudowny szum, którego nie potrafiła imitować symulacja.
Prawą dłoń zacisnęłam na manipulatorze kulowym, a lewą na dźwigni
przepustnicy, po czym wystartowałam i wzbiłam się w niebo wraz z sześcioma
pozostałymi myśliwcami. Jorgen odebrał nasze zgłoszenia, a potem wywołał
Cobba.
— Eskadra Do Gwiazd gotowa. Jakie rozkazy?
— Lećcie do 304.16-1240-25000 — poinstruował Cobb.
— Eskadra, wprowadzić współrzędne — rozkazał Jorgen. — Polecę pierwszy.
Jeśli napotkamy zasadzkę Krelli, dołączę do Arturo i FM. Nedd, ty lecisz w środku
z Chybką. Spin i Rzutka, chcę, żebyście były z tyłu, gotowe osłaniać nas ogniem.
— Nie będzie żadnej zasadzki, kadecie — powiedział Cobb, wyraźnie
rozbawiony. — Po prostu lećcie do wskazanego miejsca.
Polecieliśmy i — na gwiazdy — to było wspaniałe. Myśliwiec drżał, lecąc,
reagując na moje polecenia. Prądy powietrzne były znacznie bardziej
nieprzewidywalne niż te symulowane. Miałam chęć położyć maszynę na skrzydła,
zanurkować i przelecieć nisko, tuż nad pooraną kraterami powierzchnią, a potem
wyrwać w górę, aż pod pole kosmicznego złomu.
Jednak powstrzymałam się. Wystarczyło mi, że mogłam to zrobić.
W końcu dotarliśmy do dużej grupy myśliwców, lecących na znacznie większej
wysokości. Było tam co najmniej pięć eskadr.
— Jesteśmy na miejscu — zameldował Jorgen Cobbowi. — Co się dzieje? Czy
to tylko ćwiczenia?
— Dla was tak — odrzekł Cobb. W górze kilka jasnych smug ciągnęło się za
pomniejszymi kawałkami złomu, które wleciały w atmosferę. Patrzyłam na nie,
zatroskana.
— Hej, mądralo — odezwał się ponownie Cobb.
— Tak, instruktorze?
— Co powoduje upadki złomu?
— Różne czynniki — odpowiedział Arturo. — Na górze jest mnóstwo
starożytnych maszyn i chociaż wiele jeszcze działa, ich źródła zasilania powoli się
wyczerpują, więc wypadają z orbit i spadają tutaj. Czasem także zderzają się ze
sobą.
— Tak — rzekł Cobb. — No cóż, właśnie z tym mamy tu do czynienia. Doszło
do zderzenia dwóch ogromnych metalowych konstrukcji, w wyniku czego część
złomu wypadła z orbity. Możemy się spodziewać ataku Krelli i te myśliwce są
tutaj, żeby ich wypatrywać. Wy jednak jesteście tu z innego powodu: macie
poćwiczyć strzelanie do celu.
— Do czego, instruktorze?
Kilka dużych kawałów złomu spadło z nieba i, płonąc, przeleciało obok eskadr
nad nami.
— Do złomu — odgadłam.
— Chcę, żebyście latali dwójkami — powiedział Cobb. — Poćwiczycie
formowanie szyku i ostrożne podejścia. Wybierajcie co większe kawałki złomu,
lećcie za nimi przez kilka sekund i namierzajcie je dla zespołów badawczych.
Wasze działka laserowe będą wysyłać cienkie promienie znakujące, jeśli ustawicie
je na minimalną siłę rażenia.
— To wszystko? — spytała Rzutka. — Mamy oznaczać kosmiczny złom?
— Złom nie robi uników — odparł Cobb — nie ma osłon i leci ze stałą
prędkością. Dlatego sądzę, że to przeciwnik odpowiedni dla waszych umiejętności.
Ponadto często będziecie oznaczali użyteczne kawałki złomu podczas jego
upadków, jednocześnie wypatrując ataku Krelli. To pożyteczne ćwiczenie, więc nie
narzekajcie, albo każę wam ćwiczyć na symulatorach przez kolejny miesiąc.
— Jesteśmy gotowi wykonać zadanie — zameldował Jorgen. — Rzutka także.
Dziękujemy za tę możliwość.
Rzutka udała, że wymiotuje, nadając charakterystyczne odgłosy na osobnym
kanale do FM i Kimmalyn. Lampki pod numerami myśliwców na mojej konsoli
pokazywały mi, kto słucha. Nie wyłączyła mnie, więc może był to jakiś postęp?
Jorgen podzielił nas na pary i kazał zaczynać. Gdy duże kawały złomu spadały
z nieba, mieliśmy je doganiać i lecieć za nimi — tak jak nas nauczono — po czym
oznaczać dla zespołów badawczych. Najbardziej przydatne były te kawałki, które
jarzyły się niebieskim światłem kamieni unoszących. Te można było wykorzystać
do produkcji myśliwców.
Cieszyłam się tym zadaniem. Wprawdzie nie była to walka, ale nurkowanie,
dreszczyk emocji przy namierzaniu i oznaczaniu... Wyobrażałam sobie, że ten złom
to myśliwce Krelli.
— Znowu mnie ignorujesz? — wyszeptał mi do ucha M-Bot. — Myślę, że mnie
ignorujesz.
— Jak mogę cię ignorować — mruknęłam, namierzając następny kawał złomu
— jeśli nie wiem, czy słuchasz?
— Zawsze słucham.
— Nie uważasz, że to trochę chore?
— Skądże! Co robisz?
Wyszłam z lotu nurkowego razem z Rzutką, po czym wróciłyśmy do szyku, by
czekać, aż znów przyjdzie nasza kolej.
— Strzelam do kosmicznego złomu.
— Co on ci zrobił?
— Nic. To ćwiczenia.
— Przecież złom nie może odpowiedzieć ogniem!
— M-Bot, przecież to złom.
— To żadne usprawiedliwienie.
— No... właśnie, że tak — odparłam. — To doskonałe usprawiedliwienie.
Kimmalyn zaczęła podejście z Arturo jako skrzydłowym. Robiła to bardzo
dobrze, jak na nią, chociaż Jorgen i tak znalazł powód do narzekań.
— Podejdź bliżej — powiedział, gdy leciała w kierunku celu. — Ale nie za
blisko, bo gdybyś naprawdę strzelała, to fragmenty mogłyby uszkodzić twoją
maszynę. Staraj się nie szarpać spustu...
— Nie żebym narzekała — odrzekła, wyraźnie spięta — ale sądzę, że powinnam
się teraz skupić.
— Przepraszam — warknął Jorgen. — W przyszłości spróbuję być mniej
pomocny.
— Mój drogi, myślę, że będzie ci trudno.
Oznaczyła kawał złomu i odetchnęła z ulgą.
— Dobra robota, Chybka — pochwalił Jorgen. — Nerd, ty i FM wykonacie
następne podejście.
Kimmalyn dołączyła do nas w chwili, gdy z góry spadło jednocześnie kilka
kawałków kosmicznego śmiecia. Eskadry nad nami zeszły im z drogi,
przepuszczając je. Trzymaliśmy się na stosunkowo dużej wysokości, żeby mieć
czas dogonić cele, więc ziemia znajdowała się daleko w dole — jednak nadal
znajdowaliśmy się w dużej odległości od pasa śmiecia, którego najniższe warstwy
unosiły się trzysta kilometrów nad powierzchnią planety.
Nedd wybrał jeden z kawałków i poleciał za nim, ignorując pozostałe trzy.
Kimmalyn przestawiła działka na daleki zasięg i trafiła wszystkie trzy, jeden po
drugim, nie chybiając ani razu.
— Nie popisuj się, Chybka — rzekł Cobb.
— Przepraszam, instruktorze.
Zmarszczyłam brwi, a potem wywołałam Cobba na oddzielnym kanale.
— Cobb? Czy pomyślałeś kiedyś, że może źle to robimy?
— Oczywiście, że źle to robicie. Jesteście kadetami.
— Nie. Chodzi o to... — Jak miałam to wyjaśnić? — Chybka strzela naprawdę
dobrze. Czy nie można lepiej jej wykorzystać? Większość ćwiczeń nie idzie jej
najlepiej, ponieważ jest z nas najgorszym pilotem. Może mogłaby pełnić rolę
snajpera?
— I myślisz, że jak długo załatwiałaby Krelli, zanim opadliby ją całą chmarą?
Pamiętaj, że jeśli uznają jakiegoś pilota za zbyt niebezpiecznego, skupiają się na
nim.
— Może moglibyśmy to wykorzystać. Mówiłeś, że umiejętność przewidywania
działań nieprzyjaciela daje przewagę, prawda?
— Zostaw taktykę admirałom, Spin — mruknął i wyłączył się, gdy Nedd
skutecznie oznakował swój cel.
— Słodkich snów, książę — szepnął M-Bot, gdy złom uderzył w ziemię. — Lub
księżniczko. Albo, najprawdopodobniej, bezpłciowy kawale kosmicznego złomu.
Spojrzałam w górę, wypatrując kolejnych śmieci. Rzutka miała wykonać
następne podejście, ze mną jako przyboczną. Zdecydowanie było tam trochę
złomu. Kilka kawałków... leciało w dół...
To nie złom. To Krelle.
Poderwałam się na fotelu, zaciskając dłoń na trackballu sterowania. Z pasa
śmieci wyłoniły się liczne nieprzyjacielskie eskadry, a nasze pomknęły im na
spotkanie.
— Zejść na dwadzieścia tysięcy stóp, kadeci — rozkazał Cobb. — Będziecie tu
jako odwód, ale tamci piloci powinni sobie z nimi poradzić. Wygląda na to, że... to
tylko około trzydziestu maszyn.
Wykonałam rozkaz, ale nie mogłam się odprężyć, gdy eksplozje zaczęły
rozjaśniać niebo. Niebawem spadający wokół nas złom nie był tylko resztkami
z pasa. Cobb kazał Rzutce wykonać podejście. Najwyraźniej mieliśmy
kontynuować ćwiczenia, pomimo toczącej się w górze walki, co zapewne było
dobrą lekcją, zdecydowałam po namyśle.
Rzutka doskonale wykonała zadanie, kończąc je dwoma precyzyjnymi strzałami.
— Ładnie — pochwaliłam ją, gdy wróciłyśmy do szyku. Oczywiście nie
otrzymałam odpowiedzi.
— Biedny kawałku kosmicznego złomu — powiedział M-Bot. — Udałbym, że
cię znam, gdybym mógł kłamać.
— Możesz zrobić coś pożytecznego?
— A to nie jest pożyteczne?
— Co z tymi Krellami w górze? — zapytałam. — Nie możesz... No nie wiem,
powiedzieć mi coś o ich maszynach albo o nich?
— Z takiej odległości mam dostęp tylko do radaru — odparł. — Są dla mnie
tylko punkcikami na ekranie.
— Nie możesz dostrzec żadnych szczegółów? — zapytałam. — Cobb
i admirałowie mogą holograficznie odtwarzać walki, więc muszą rejestrować je
skanerami albo w jakiś inny sposób.
— To śmieszne przypuszczenie — rzekł M-Bot. — Zauważyłbym transmisję
wideo, chyba że byłby to wąski krótkopasmowy strumień tworzony przez
urządzenia echolokacyjne różnych statków, który... Och!
Płonący statek — jeden z naszych — spadał, zataczając śmiertelne kręgi
i chociaż Arturo próbował podlecieć i złapać go lancą świetlną, nie zdołał.
Pilot nie katapultował się. Do końca próbował wyprowadzić maszynę
z korkociągu. Zacisnęłam zęby, odwracając oczy i patrząc na toczącą się walkę.
— Oooch — jęknął M-Bot.
— Co jest? — zapytałam.
— Znalazłem przekaz wideo. Jesteście tacy powolni. Naprawdę tak latacie? Jak
możecie to znieść?
— Przy większej prędkości maszyna zostałaby uszkodzona albo przeciążenie
zmiażdżyłoby pilota.
— No tak. Ta nietrwałość ludzkiego ciała. Czy to dlatego jesteście tacy źli na ten
kosmiczny złom? Zazdrość to paskudna wada, Spensa.
— Czy nie miałeś zrobić czegoś pożytecznego?
— Ustalam stałe elementy nieprzyjacielskich ataków — poinformował mnie M-
Bot. — Minie kilka minut, zanim zakończę komputerowe symulacje i analizę
zebranych danych. — Zamilkł na moment. — Ha. Nie wiedziałem, że to potrafię.
— Czy to moja kolej? — zapytał Arturo na ogólnym kanale, a ja drgnęłam.
Wciąż miałam wrażenie, że usłyszą mówiącego do mnie M-Bota, chociaż twierdził,
że nadaje tylko do mojego hełmu i przechwytuje wychodzący z niego sygnał,
blokując swój głos oraz moje odpowiedzi. Wszystko to robił w mgnieniu oka,
zanim sygnał dotarł do pozostałych maszyn.
— Zaczekajcie chwilę — powiedział Cobb. — Jest coś dziwnego w tym ataku.
Tylko nie wiem co.
W górze pojawił się jakiś wielki cień. Ogromny. Był tak duży, że mój umysł nie
chciał zaakceptować jego istnienia. Jakby waliło się na nas całe niebo. Nagle z góry
posypał się grad płonących odłamków. A za nim było to coś. Niewiarygodnie duże.
— Wycofać się — rozkazał Cobb. — Dowódco eskadry, zbierz swoje maszyny
i wracajcie do...
W mgnieniu oka bitwa nad nami nagle zmieniła się w bitwę wokół nas, gdy
myśliwce obu stron pomknęły w dół. Maszyny Krelli i nasze umykały przed tym
ogromnym czymś, co spadało z góry — czarnym metalowym sześcianem wielkim
jak góra.
Statek? Jaki statek mógł być tak duży? Był większy niż miasto. Chyba nawet
flagowy okręt naszej dawnej floty nie miał takich rozmiarów. Zawsze wyobrażałam
go sobie jako nieco większy transportowiec.
Obie strony wciąż strzelały do siebie, zmniejszając pułap. Nagle nasza mała
eskadra znalazła się w epicentrum huraganowego ognia z działek laserowych
i przelatujących kawałków płonącego metalu.
— Odwrót! — zawołał Jorgen. — Przyspieszyć do Mag-5 i trzymać się mnie.
Kurs 132 i oddalamy się od walczących.
Włączyłam silnik i pomknęłam naprzód, a Rzutka obok mnie.
— To statek — powiedział Arturo. — Spójrzcie, jak powoli spada. Pod spodem
ma działające pierścienie unoszące. Całe setki.
Cień przesłonił ziemię. Nadal zwiększałam prędkość, aż do Mag-5, znacznie
przekraczając normalną prędkość bojową. Jeszcze trochę szybciej, a nie będziemy
w stanie reagować w porę. Istotnie, gdy obok nas spadł kawał złomu wielkości
myśliwca, ledwie zdążyliśmy go ominąć. Jedna połowa naszej eskadry odbiła
w lewo, a druga w prawo.
Ja skręciłam w lewo z Kimmalyn i Neddem, zwalniając, by zwiększyć zdolność
manewrową. Niebo przecięły wiązki z działek laserowych, gdy dwa nasze
myśliwce przemknęły tuż przed nami, ścigane przez sześć jednostek Krelli.
Zaklęłam i wyminęłam je, a pojękująca Kimmalyn, która leciała obok mnie, poszła
za moim przykładem.
— Analiza zakończona! — zameldował M-Bot. — O! Rety. Jesteś zajęta.
Zanurkowałam, ale miałyśmy ogon. Myśliwiec Krelli ostrzelał mnie. Zaklęłam
i zwolniłam.
— Wysuń się przede mnie, Chybka!
Przeleciała obok, a ja odbiłam w prawo, ściągając uwagę Krella na mnie jako na
bliższy cel.
— Naprawdę powinnaś zaczekać na wyniki moich obliczeń — zauważył M-Bot.
— Niecierpliwość to poważna wada charakteru.
Zacisnęłam zęby, wykonując szereg uników.
— Spin, Chybka, Nerd — nadał przez radio Jorgen. — Gdzie jesteście?
Dlaczego nie polecieliście za...
— Jestem ostrzeliwana, Palancie — warknęłam.
— Lecę za wami, Spin — odezwał się w słuchawkach Nedd. — Jeśli
wyrównasz, spróbuję go zestrzelić.
— Nie przebijesz osłony. Chybka, jesteś tam jeszcze?
— Na twojej trzeciej — powiedziała drżącym głosem.
— Przygotuj się do zestrzelenia tego drania.
— Och! Hm, dobrze. Dobrze...
Nad nami majaczył ten ogromny spadający statek. Arturo miał rację; spadał
powoli i spokojnie. Był jednak stary i uszkodzony, z licznymi ziejącymi w burtach
dziurami. Bitwa nadal trwała w rozległej i mrocznej przestrzeni pod nim, pełnej
śmigających myśliwców i wiązek laserowych promieni.
Siedzący mi na ogonie Krell znów mnie trafił i moja osłona zatrzeszczała.
Skup się. Ćwiczyłam to sto razy na symulatorze. Zatoczyłam pętlę, a Krell za
mną. Zakończyłam ją manewrem typowym dla gwiezdnego myśliwca — ignorując
opór powietrza, obróciłam moją maszynę wokół jej osi i gwałtownie zwiększyłam
ciąg, wychodząc z pętli w przeciwnym kierunku.
Grawkompy zadziałały, niwelując większość przeciążenia, ale żołądek
praktycznie podszedł mi do gardła. Symulacje nie oddawały w pełni wywołanej
takim manewrem dezorientacji, szczególnie gdy grawkompy się wyłączyły i wbiło
mnie w fotel.
Powinnam była poradzić sobie z takim przeciążeniem, a ponieważ nie straciłam
przytomności, więc teoretycznie zdołałam. Jednak o mało nie zwymiotowałam.
Lampka alarmu zbliżeniowego zgasła. Tak jak oczekiwałam, Krell nie zdołał
zareagować dostatecznie szybko. Kończył pętlę, gdy dzięki wykonanemu
manewrowi przemknęłam obok niego. Pokonałam mdłości i włączyłam OIM —
dezaktywując osłonę moją i przeciwnika.
Czekałam w napięciu. Byłam całkowicie bezbronna. Gdyby Krell wykręcił
i strzelił...
Za mną pojawił się rozbłysk eksplozji i fala uderzeniowa zatrzęsła moją
maszyną.
— Dorwałam go — powiedziała Kimmalyn. — Ja... trafiłam go!
— Dzięki — odpowiedziałam, oddychając z ulgą i zmniejszając ciąg. Leciałam
prosto, zwalniając, a potem wyłączyłam silnik i zaczęłam resetować osłonę. Hełm
grzał mi głowę i pot spływał mi po twarzy, gdy moje palce wykonywały znajome
ruchy. Dzięki gwiazdom za nauki Cobba; same wiedziały, co robić.
Jakiś Krell zbliżał się do mnie, zauważywszy mój powolny lot. Skuliłam się, ale
ogień działek laserowych przepędził napastnika.
— Jestem — zgłosił się Nedd, przemykając nade mną. — Chybka, dołącz do
mnie i osłaniaj ją.
— Się robi — odparła Kimmalyn.
— Nie trzeba — powiedziałam, naciskając rozrusznik. — Włączyłam osłonę.
Możemy się stąd wynieść?
— Chętnie — odrzekła Kimmalyn.
Poprowadziłam tych dwoje kursem, który moim zdaniem powinien nas
wyprowadzić spod spadającego statku, po czym wywołałam Jorgena.
— Lecimy kursem 304.8 — poinformowałam go. — Czy reszta z was wydostała
się spod tego czegoś?
— Potwierdzam — powiedział Jorgen. — Wyszliśmy z cienia na 303.97-1210.3-
21200. Zaczekamy tam na was, Spin.
Wydawał się spokojny, czego nie mogłam powiedzieć o sobie. Mimo woli
wyobrażałam sobie kolejne puste miejsca w naszej klasie.
— Jesteś gotowa wysłuchać mojej analizy? — spytał M-Bot.
— To zależy, ile będzie w niej wzmianek o grzybach.
— Obawiam się, że tylko jedna. To coś, co widzisz majaczące nad nami, to
około połowy stoczni orbitalnej C-137-KJM z dodatkowym ośrodkiem
szkoleniowym. Nie wiem, co to takiego, ale sądzę, że służyło do produkcji
gwiazdolotów. Nie ma śladu po drugiej połowie, ale ten kawał zapewne unosił się
tam w górze przez całe wieki, sądząc po niskim poziomie zasilania jego pierścieni
unoszących. Moja analiza wykazuje, że zszedł teraz z orbity, ponieważ nie miał
wystarczającej energii na jej skorygowanie. Chyba nie ma żadnej sztucznej
inteligencji — lub jeśli ją ma, to nie chce ze mną rozmawiać, co jest nieuprzejme.
Przebieg ataku Krelli wskazuje na jego defensywny cel. Chcą utrzymać was
z daleka od stoczni.
— Naprawdę? — zdziwiłam się. — Powtórz ostatnie zdanie.
— Hm? Och, to oczywiste, patrząc na ich manewry. Nie próbują was pozabijać,
dotrzeć do waszej bazy ani nic takiego. Dziś chcą tylko utrzymać was z daleka od
tej stoczni, zapewne ze względu na to, ile cennych części dostarczyłaby waszemu
zacofanemu, organicznemu społeczeństwu latającemu przestarzałymi maszynami.
To miało sens. Czasem niszczyli kawałki złomu, żebyśmy nie wydobyli z nich
pierścieni unoszących. Jak bardzo musiała ich zaniepokoić myśl, że z tej stoczni
moglibyśmy wyjąć ich setki?
— Ponadto ona trochę przypomina grzyb — dodał M-Bot.
Następna para myśliwców SPŚ — może tych samych, które widzieliśmy
przedtem — przemknęła obok, ścigana przez chmarę Krelli.
— Hej — rzucił Nedd. — Spin i Chybka, lećcie dalej. Już prawie jesteście u
celu. Ja muszę coś zrobić.
— Co takiego? — zdziwiłam się i spojrzałam przez ramię. — Nerd?
Odłączył się od nas i pomknął za statkami Krelli, które nas minęły. Co on
wyprawia?
Zawróciłam i poleciałam za nim.
— Nerd? Cholera.
— Spin? — odezwała się Kimmalyn
— Nie zostawimy go. Leć za mną.
Pomknęłyśmy za Neddem, który ścigał sześć maszyn Krelli. One z kolei mknęły
za dwoma myśliwcami klasy Sigo, pomalowanymi na niebiesko, co wskazywało,
że należały do eskadry Nocna Burza. Nedd najwyraźniej zamierzał im pomóc, ale
jeden kadet przeciwko sześciu Krellom?
— Nedd! — zawołałam. — Wiesz, że lubię walczyć, ale musimy także
wykonywać rozkazy.
Nie odpowiedział. Przed nami te dwa myśliwce z Nocnej Burzy — ścigane przez
przeważające siły wroga — podjęły desperacką próbę. Podleciały do tej ogromnej
stoczni, a potem skręciły i wleciały w dziurę w jej burcie. W ziejący ciemny otwór,
zapewne po jakiejś oderwanej części stoczni.
Cała ta konstrukcja nadal spadała, ale bardzo wolno. W końcu uderzy
o powierzchnię planety — i raczej nie chcielibyśmy znajdować się wtedy
w pobliżu. Widziałam, jak statki Krelli wlatują za naszymi w głąb starożytnego
statku, a Nedd za nimi. Zacisnęłam zęby i podążyłam za nim,
— Spin — odezwała się Kimmalyn. — Nie sądzę, żebym umiała to zrobić. Jeśli
spróbuję tam wlecieć, to przysięgam, że się rozbiję.
— No tak, w porządku — odparłam. — Leć i dołącz do Jorgena oraz
pozostałych.
— Dobrze.
Odbiła w lewo, wylatując z cienia spadającej machiny.
Natomiast ja zanurkowałam w ten ciemny otwór, lecąc za Neddem.
26

P ędziłam przez wnętrze starożytnej stacji orbitalnej — rozległe i ciemne, pełne


dźwigów i innych maszyn budowlanych, w blasku mrugających lamp
oświetlenia awaryjnego. Tworzący krąg napis na jednej ze ścian przypominał te,
jakie widziałam na sklepieniu i podłodze jednej z dziwnych jaskiń, przez którą
często przechodziłam, pełnej pordzewiałych starych maszyn. Mogłam tylko
przypuszczać, że dawni mieszkańcy tej planety konstruowali tu statki — ale
dlaczego potrzebowali tyle miejsca? Nasze myśliwce były jak zabawki w tej
przepastnej hali.
Obie maszyny SPŚ pomknęły w górę, ścigane przez sześć maszyn Krelli, które
zasypywały ich wiązkami ognia z działek laserowych, rozjaśniającymi ciemność.
Nedd usiłował je dogonić, a ja leciałam za nim — włączywszy na moment
dopalacz, żeby jeszcze przyspieszyć.
Nie mogłam wezwać innych myśliwców. Maszyny kadetów nie miały kanałów
łączności z dyplomowanymi pilotami. Nie chcieli, żebyśmy ich rozpraszali.
Przełączyłam się na oddzielny kanał Nedda.
— To szaleństwo — powiedziałam. — Piękne dzięki, że dałeś mi okazję, żeby
tego spróbować.
— Spin? — zdziwił się. — Wciąż jesteś ze mną?
— Na razie. Jaki masz plan?
— Chcę jakoś pomóc tym naszym. Może podlecimy bliżej? Ci Krelle lecą... —
Urwał, przelatując obok starego żurawia, o który o mało nie zawadził. — Lecą całą
grupą. Moglibyśmy załatwić wszystkich jednocześnie, sprawnie odpalonym OIM.
— Polecę za tobą — poinformowałam go, przemykając pod dźwigiem. — Jeśli
jednak Palant zapyta, to zamierzam mu powiedzieć, że próbowałam ci to
wyperswadować.
— Ty? Jako głos rozsądku? Spin, jestem idiotą, ale nawet ja bym w to nie
uwierzył.
Uśmiechnęłam się, po czym dołączyłam do Nedda, przyspieszywszy do Mag-1,2
i usiłując dogonić Krelli. Niestety, piloci SPŚ skręcili w prawo — prosto do tunelu
prowadzącego jeszcze dalej w głąb starej stacji.
Sama nie mogłam uwierzyć, że to robimy. Latać przez środek starożytnego
kawału złomu, który właśnie spada na powierzchnię planety? Ile zostało nam
czasu, zanim się rozbije? Kilka minut?
Zacisnęłam zęby, popychając dźwignie przepustnicy i skręcając razem
z Neddem. Pomknęliśmy za Krellami tunelem. Na jego ścianach paliły się
czerwone lampy, które zmieniły się w rozmazaną smugę, gdy lecieliśmy
z prędkością Mag-1,2, bardzo ryzykowną w zamkniętej przestrzeni. Nie
odważyłam się lecieć szybciej, ale zerknąwszy na czujnik zbliżeniowy,
zobaczyłam, że Krelle wciąż znajdowali się poza zasięgiem OIM.
Nedd otworzył ogień ze swoich działek laserowych, a ja poszłam za jego
przykładem, ale, jak ostrzegał Cobb, celowanie było trudne, nawet do grupy
sześciu skupionych przed nami celów. Osłony Krelli z łatwością absorbowały
energię nielicznych celnych strzałów.
Przed nimi nasi piloci użyli lanc świetlnych i skręcili w inny tunel. Krelle
podążyli za nami, choć mniej sprawnie. Przyczepiłam lancę świetlną do ściany
i wykonałam ostry skręt. Moje grawkompy zamigotały lampkami, amortyzując
przeciążenie i chroniąc mnie przed zmiażdżeniem.
Dałam im popalić, gdy mknęliśmy przez wnętrze stacji, wykonując jeden ostry
skręt za drugim — w tak szybkim tempie, że ani razu nie zdołałam wystrzelić. Całą
uwagę skupiłam na obserwacji maszyn Krelli — wykorzystując ich manewry jako
wskazówkę, gdzie przyczepić kolejną lancę. Skręcić, zwolnić lancę, wyrównać,
wypuścić lancę, skręcić. I znowu.
— Jeszcze... trochę... bliżej... — powiedział lecący przede mną Nedd.
Wypuścić. Skręcić. Zwolnić lancę.
— Mam zaktualizowaną projekcję bitwy — powiedział wesoło M-Bot.
Przed nami jedna z maszyn nie wyrobiła zakrętu i zawadziła o ścianę tunelu. Jej
osłona zamortyzowała uderzenie, ale impet rzucił Krella na przeciwległą ścianę.
Nagły błysk eksplozji zmusił mnie do zredukowania prędkości. Ledwie zdołałam
skręcić w gradzie szczątków i iskier uderzających w moją osłonę.
— Zapomniałaś, że tu jestem, prawda? — spytał M-Bot.
— Jestem zajęta — wycedziłam przez zęby. Nedd nie zwolnił na widok
eksplozji, a nawet jeszcze przyspieszył do prawie Mag-1,5, usiłując zbliżyć się do
pozostałych Krelli.
Ja też przyspieszyłam, starając się trzymać za nim, ale tego było już trochę za
wiele. Nawet dla mnie.
— Mogę po prostu wrócić do stanu hibernacji, jeśli nie masz ochoty rozmawiać
— stwierdził M-Bot. — Wtedy, hm... zatęskniłabyś za mną, prawda?
— Pewnie.
— Ach, ludzie są tacy sentymentalni! Ha, ha. Nawiasem mówiąc, masz
dokładnie trzy i pół minuty do chwili, gdy ta stacja uderzy o powierzchnię planety.
Może mniej, bo Krelle zaczęli do niej strzelać.
— Co takiego?
— Teraz, gdy większość waszych maszyn się wycofała, Krelle skupili się na
stacji, starając się, żeby nie wpadła w wasze ręce. Sądzę, że kilka bombowców
szykuje się na górze do zrzucenia na nią ładunków wybuchowych, a zwykłe
myśliwce niszczą jej pierścienie unoszące, żeby spadała szybciej.
— Cholera. Moglibyśmy wykorzystać jej elementy do zbudowania myśliwców
dla kilku eskadr.
Krelle nie zamierzali do tego dopuścić.
Tylko czemu w ogóle pozwolili, żeby ta stacja spadła? Dlaczego nie zniszczyli
jej na orbicie?
Próby odgadnięcia motywów działania Krelli były teraz tylko stratą czasu.
Wykonałam kolejny skręt, lecąc za Neddem. Ledwie widziałam nieprzyjaciół;
zostawaliśmy w tyle.
Przed nami pomarańczowy błysk eksplozji rozjaśnił tunel. Jeden ze statków,
które usiłowaliśmy ochronić, został zniszczony.
— Nedd! — krzyknęłam do mikrofonu. — Ta stacja zaraz się rozbije. Musimy
się stąd wydostać!
— Nie. Muszę mu pomóc!
Wycelowałam, po czym — zaciskając zęby — zaryzykowałam i trafiłam go
lancą. Osłona Poco zatrzeszczała, gdy przywarł do niej jarzący się czerwono
promień światła. Wyłączyłam ciąg, obróciłam mój statek na pierścieniu unoszącym
i pomknęłam w przeciwną stronę, zatrzymując go i ciągnąc za sobą.
— Puść mnie! — krzyknął.
— Nedd... Nie możemy mu pomóc. Jeszcze nie jesteśmy dość dobrzy. Na
gwiazdy, to cud, że przeżyliśmy lot przez te tunele.
— Ale... ale...
Wisieliśmy w powietrzu, usiłując lecieć w przeciwnych kierunkach, połączeni
świetlną liną.
— Tchórz — szepnął.
To słowo było jak policzek. Przecież nie byłam... nie jestem...
Tchórz.
— Wyłączam ciąg — powiedział. — Ty zmniejsz swój albo rozbijemy się na
ścianie tunelu.
Powstrzymałam ciętą odpowiedź, po czym zmniejszyłam ciąg i wyłączyłam
lancę świetlną. Oboje milczeliśmy, lecz gdzieś w oddali cała stocznia stęknęła
i zatrzęsła się.
— Którędy? — spytał Nedd. — Gdzie mamy się kierować?
— Nie wiem.
M-Bot przesłał dźwięk przypominający kaszlnięcie.
— Czy chcesz otrzymać instrukcje, jak uniknąć śmierci w płomieniach w tej
pułapce, w której tak nieopatrznie się znalazłaś i...
— Tak! — warknęłam.
— Nie bądź taka opryskliwa. Leć przed siebie, dopóki ci nie powiem, że masz
skręcić w lewo.
— Leć za mną! — powiedziałam do Nedda, popychając dźwignię przepustnicy
i ruszając naprzód. Pędziłam przez tunele, a płomienie mojego silnika odbijały się
od nagich metalowych ścian. Nedd podążał za mną.
— W lewo, tamtym tunelem — oznajmił M-Bot. — Świetnie. Teraz masz dwa
tunele — nie leć tym, tylko tamtym. Skręć w ten.
Użyłam lancy świetlnej, żeby wykonać ostry skręt.
— Masz niecałe dwie minuty, zanim zginiesz w płomieniach, a ja zostanę tylko
z Rigiem i ślimakiem. Nie jestem w stanie ustalić, który z nich dwóch jest mniej
zajmującym rozmówcą. Wleć w ten tunel nad tobą.
Wykonywałam jego polecenia, mknąc przez potwornie skomplikowany labirynt
tuneli. Odgłosy dobiegające z zewnątrz były coraz głośniejsze. Zgrzyt giętej stali.
Wibracje. Głuche eksplozje.
Pot spływał mi po skroniach pod hełmem. Całą uwagę poświęcałam pilotowaniu.
Chociaż ani na chwilę nie przestałam skupiać się na tym, poczułam, że zaczynam
błądzić myślami. Wnętrze mojego hełmu robiło się coraz bardziej gorące
i mogłabym przysiąc, że słyszę głosy. Oderwane słowa.
...zdetonować...
...wykręcić...
...silnik...
Wlecieliśmy z Neddem do tej przepastnej hali na samym skraju stoczni.
Powitałam to z ulgą i już nie potrzebowałam pomocy M-Bota, żeby skierować się
prosto do ziejącej w burcie statku dziury.
Przelecieliśmy przez nią i o mało nie zaryliśmy się w ziemię. Stocznia była już
tuż przy powierzchni planety.
Wyrwałam w górę, musnąwszy niebieskoszarą powierzchnię i wzbijając tuman
pyłu. Nedd cicho zaklął. Pędziliśmy wąską, szybko zmniejszającą się szczeliną
pomiędzy stacją orbitalną a powierzchnią planety.
— Krelle właśnie zdetonowali na górze kilka dużych ładunków wybuchowych
— poinformował mnie M-Bot.
Mknęłam naprzód pod stocznią. Jej stalowa burta powoli zmierzała ku ziemi,
a wokół nas spadały kawały metalu, odrywające się od uszkodzonej przez wybuchy
konstrukcji.
— Lecąc z taką prędkością, nie umkniesz przed falą uderzeniową — powiedział
cicho M-Bot.
— Zwiększ ciąg, Nedd! — krzyknęłam, przesuwając do końca dźwignię
przepustnicy. — Mag-10!
Grawkompy zadziałały, ale szybko przestały i w następnej chwili przeciążenie
wbiło mnie w fotel.
Moja twarz stała się ciężka i miałam wrażenie, że skóra schodzi mi z policzków
i brody. Ręce miałam jak z ołowiu i z trudem trzymałam je na sterach.
Przed nami, w oddali — ocalenie było szybko zwężającą się kreską światła.
Mój Poco zaczął dygotać, gdy doszłam Mag-10, ale jeszcze zwiększyłam ciąg do
Mag-10,5. Drgania się wzmogły, a osłona pojaśniała, rozgrzana oporem powietrza.
Na szczęście ta prędkość wystarczyła. Wystrzeliliśmy z Neddem spod stoczni na
moment przed tym, nim uderzyła o ziemię, wysyłając za nami chmurę pyłu
i odłamków. Lecąc z prędkością kilkakrotnie większą od dźwięku, szybko z niej
uciekliśmy, tak samo jak przed hukiem uderzenia.
Odetchnęłam, ostrożnie zmniejszając prędkość, i wibracje ustały.
Razem z Neddem zatoczyliśmy łuk. W ciągu tych kilku sekund oddaliliśmy się
tak daleko od rozbitej stoczni, że już nawet nie widziałam pyłu, który wzbiła przy
uderzeniu o powierzchnię planety. Czujniki mojego Poco ledwie zarejestrowały
falę uderzeniową, gdy ta dogoniła nas w drodze na spotkanie z resztą eskadry.
W końcu z daleka zdołałam dostrzec ogromną chmurę pyłu nad miejscem
katastrofy. Rozbita stocznia była tylko wielką czarną plamą, nad którą unosił się rój
czarnych plamek. Statki Krelli starały się zniszczyć wszystko, co mogłoby się nam
przydać z tego ogromnego wraku. Kamienie unoszące często można było wydobyć
ze spadającego złomu, ale mógł je zniszczyć skoncentrowany ogień działek
laserowych albo intensywny żar eksplozji.
— Nareszcie — powiedział Jorgen, gdy dołączyliśmy do szyku. — Co, na
gwiazdy, przyszło wam do głów?
Nie odpowiedziałam, tylko policzyłam naszych. Siedem maszyn, włącznie
z moją. Wszyscy przeżyliśmy. Spoceni, wstrząśnięci i posępni, tak że niemal nikt
się nie odzywał, gdy razem z eskadrą Odpływ wracaliśmy do bazy. Jednak żywi.
Tchórz.
Głos Nedda odbijał się echem w mojej głowie, bardziej irytujący niż gorąco
czujników w moim hełmie czy moje surrealistyczne myśli podczas ucieczki spod
spadającej stoczni. Czy naprawdę słyszałam głosy?
Nie byłam tchórzem. Czasem trzeba się wycofać. Całe SPŚ wycofały się z tej
bitwy. Nie byłam gorszym żołnierzem tylko dlatego, że namówiłam Nedda do
ucieczki. Prawda?
Zanim wylądowaliśmy na kosmodromie, zaczęło się ściemniać. Zdjęłam hełm
i wygramoliłam się z kokpitu, wyczerpana. Jorgen spotkał mnie na dole, przy
drabince.
— Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie — warknął. — Dałem ci spokój
podczas lotu powrotnego do bazy, bo z pewnością jesteś roztrzęsiona, ale masz mi
się wytłumaczyć.
Złapał mnie za rękę i przytrzymał. Zbyt mocno.
— O mało nie zabiłaś Nedda.
Westchnęłam i spojrzałam na jego dłoń.
Przezornie mnie puścił.
— Wciąż chcę usłyszeć odpowiedź — rzekł. — To było szalone, nawet jak na
ciebie. Nie wierzę, że mogłaś...
— Chociaż bardzo lubię być uważana za szaloną, Palancie, jestem zbyt
zmęczona, żeby teraz cię słuchać. — Ruchem głowy wskazałam maszynę Nedda.
Ledwie widoczną w półmroku. — Wleciał tam. Ja za nim. Wolałbyś, żebym
zostawiła go samego?
— Nedd? — powiedział Jorgen. — On jest zbyt zrównoważony, żeby zrobić coś
takiego.
— Może zaraził się od nas. Wiem tylko, że dwa myśliwce Sigo z eskadry Nocna
Burza były ścigane przez chmarę Krelli i Nedd nie chciał odpuścić.
— Z Nocnej Burzy? — powtórzył Jorgen.
— Tak. Dlaczego pytasz?
Jorgen zamilkł, po czym odwrócił się i ruszył w stronę myśliwca Nedda.
Poszłam za nim, zupełnie wyżęta i z dziwnym bólem głowy — jakbym miała igły
w oczodołach. Nedda nie było w maszynie ani z innymi pilotami, którzy zebrali się
w szatni przy kosmodromie, żeby zdjąć skafandry próżniowe. Żartowali i śmiali
się, żeby rozładować bitewny stres.
Jorgen poszedł alejką między stanowiskami, a ja za nim, stropiona, aż dotarliśmy
do siedmiu myśliwców klasy Sigo oznakowanych symbolem eskadry Nocna Burza.
Wróciła do bazy przed nami i jej piloci już sobie poszli, zostawiając maszyny pod
opieką personelu naziemnego.
Nedd klęczał na nawierzchni kosmodromu przy dwóch lukach w rzędzie
stojących maszyn.
— Co mu jest? — zapytałam Jorgena.
— Jego bracia, Spin. Latali w tej eskadrze.
Dwaj piloci, których próbowaliśmy uratować. Ci, którzy — co teraz stało się
oczywiste — zginęli w tych ciemnych tunelach.
27

N edd nie przyszedł na zajęcia następnego dnia.


Ani dzień później. Ani przez cały tydzień.
Cobb nie dawał nam chwili wytchnienia, każąc ćwiczyć elementy walki
powietrznej. Wykonywaliśmy skręty i uniki, ścigając jeden drugiego, jak
prawdziwi piloci.
Jednak pomiędzy nimi wciąż słyszałam głos Nedda.
Tchórz.
Znów myślałam o tym, siedząc w moim symulatorze i wykonując ćwiczenia.
Przerwałam pościg i zmusiłam Nedda, aby opuścił swoich braci. Czy tak postąpiłby
jakikolwiek legendarny bohater?
— Obliczenia wykazują, że gdybyś kontynuowała pościg jeszcze przez siedem
sekund — powiedział M-Bot, gdy wykonywałam kolejne uniki w symulowanej
walce — zginęłabyś przy uderzeniu stoczni o powierzchnię planety lub
w spowodowanej tym eksplozji.
— Czy mogłeś połączyć się z nimi przez radio? — spytałam go szeptem,
ponieważ byłam w klasie. — Z braćmi Nedda?
— Tak, zapewne mogłem.
— Powinniśmy na to wpaść. Może gdybyśmy skoordynowali nasze działania,
zdołaliby uciec.
— A jak wyjaśniłabyś to, że nagle zdołałaś wejść na zakodowane pasmo SPŚ?
Zanurkowałam w pościgu za holograficznym Krellem i nie odpowiedziałam.
Gdybym była prawdziwą patriotką, już dawno przekazałabym statek przełożonym.
Jednak nie byłam. SPŚ zdradziły i zabiły mojego ojca, a potem oczerniły go.
Nienawidziłam ich za to... ale i tak przyszłam do nich, prosząc, żeby pozwolili mi
latać.
Nagle to też wydało mi się tchórzostwem.
Zaklęłam pod nosem, za pomocą lancy świetlnej skręcając za unoszący się
w powietrzu kawał złomu, a następnie zwiększyłam ciąg. Przemknęłam obok
Krella i użyłam OIM, pozbawiając osłony oba nasze statki, a potem — jeszcze
lecąc — obróciłam swój dziobem do tyłu i ostrzelałam wroga z działek laserowych,
niszcząc go.
Był to niebezpieczny manewr, gdyż przez moment nie widziałam, dokąd lecę.
Inny myśliwiec Krelli natychmiast dopadł mnie z prawej i strzelił. Zginęłam przy
wyciu alarmu ostrzegającego, że straciłam osłonę.
— Niezły numer — powiedział w słuchawkach Cobb, gdy mój hologram się
resetował. — Piękna śmierć.
Odpięłam pasy i wstałam, zrywając hełm z głowy i rzucając go na fotel. Odbił
się od niego i z trzaskiem upadł na podłogę, gdy szłam na koniec sali, żeby
rozprostować kości.
Cobb stał w środku kręgu symulatorów, a wokół niego śmigały małe
holograficzne myśliwce. Mówił do mikrofonu, który przekazywał jego słowa do
słuchawek w naszych hełmach. Spojrzał na mnie, gdy przechodziłam obok, ale nic
nie powiedział.
— Do cholery, Chybka! — krzyknął na Kimmalyn. — Ten myśliwiec wyraźnie
zaczął sekwencję S-4, usiłując cię zwabić! Uważaj, dziewczyno!
— Przepraszam! — odkrzyknęła z kokpitu. — Och, i za to też!
— Instruktorze! — zagadnął go Arturo ze swojego treningowego hologramu. —
Krelle często to robią, prawda? Podpuszczają nas?
— Trudno powiedzieć — mruknął Cobb.
Spacerowałam na końcu sali, usiłując opanować irytację — głównie na siebie —
i słuchając. Chociaż siedzieli w kręgu, hełmy i symulatory tłumiły ich głosy.
Uspokoiłam się, nabrawszy pewności, że nikt nie usłyszy, jak mówię
w symulatorze do M-Bota, jeśli będę szeptała.
Ich rozmowy uspokoiły mnie. Po chwili przestałam się przechadzać i podeszłam
do Cobba przy głównym hologramie.
— Tamtego dnia — ciągnął Arturo — kiedy spadał ten wielki kawał złomu,
atakowali nie po to, żeby nas pokonać. Chcieli zniszczyć stocznię, żeby nie wpadła
w nasze ręce. Mam rację?
— Masz — odrzekł Cobb. — Tylko o co ci chodzi, Amphi?
— Tylko o to, instruktorze, że musieli wiedzieć, że ona spadnie. Przecież
mieszkają tam, w kosmosie. Tak więc na pewno widzieli przez te wszystkie lata ten
ogromny kawał żelastwa. Mogli go zniszczyć w każdej chwili, ale czekali, aż
spadnie. Dlaczego?
Skinęłam głową. Ja też się nad tym zastanawiałam.
— Nie wiemy, czym się kierują Krelle — stwierdził Cobb. — Poza chęcią
pozabijania nas wszystkich.
— Dlaczego nigdy nie atakują siłami większymi niż sto statków? — pytał
Arturo. — Dlaczego wciąż wciągają nas w małe potyczki, zamiast przypuścić
zmasowany atak?
— I dlaczego pozwolili, żeby złom spadał na Detritusa? — dodałam. — Bez
niego nie zdobylibyśmy pierścieni unoszących i nie moglibyśmy się bronić.
I dlaczego nie zaatakujemy ich w pasie złomu? Dlaczego czekamy, aż tu przylecą
i...
— Koniec ćwiczeń — oznajmił Cobb, podchodząc do swojego biurka
i naciskając guzik, który wyłączał wszystkie hologramy.
— Przepraszam, instruktorze — powiedziałam.
— Nie przepraszaj, kadecie — odrzekł Cobb. — I ty także, Amphisbaena. Oboje
zadaliście dobre pytania. Zdjąć hełmy, wszyscy. Siadajcie. I słuchajcie. Biorąc pod
uwagę, jak długo trwa ta wojna, zatrważająco mało dowiedzieliśmy się o Krellach
— ale powiem wam, co wiemy.
Słuchałam z rosnącym zainteresowaniem, a pozostali zdejmowali hełmy.
Wyjaśnienia? W końcu?
— Instruktorze — rzekł Jorgen, wstając. — Czy informacje o Krellach nie są
tajne, dostępne tylko dla dyplomowanych pilotów?
Arturo cicho jęknął i przewrócił oczami. Jego wyraz twarzy zadawał się mówić:
„Dzięki, Jorgen, ty to potrafisz zepsuć każdą zabawę”.
— Nikt nie lubi nadgorliwców, Jorgen — powiedział Cobb. — Zamknij się
i słuchaj. Musicie to wiedzieć. Zasługujecie, żeby wiedzieć. Jako Pierwszy
Obywatel mogę w pewnym stopniu decydować, co mi wolno powiedzieć.
Stanęłam przy moim symulatorze, gdy Cobb włączył nowy hologram — jakiejś
planety. Detritusa? Wokół niej unosiły się kawałki złomu, lecz ten pas sięgał
szerzej i był grubszy, niż przypuszczałam.
— To — oznajmił Cobb — jest uproszczony model naszej planety i pasa złomu.
Tak naprawdę niewiele wiemy o tym, co tam jest. Utraciliśmy tę wiedzę, kiedy
Krelle zbombardowali nasze archiwum i nasz główny sztab. Jednak niektórzy nasi
naukowcy uważają, że kiedyś całą tę planetę otaczała skorupa — niczym metalowa
osłona. Problem polega na tym, że niektóre z tych starych maszyn wciąż tam
działają i mają broń.
Patrzył, jak z holograficznej planety — jarzącej się łagodnym niebieskawym
blaskiem i półprzezroczystej — startuje grupa holograficznych myśliwców. Gdy
zbliżyły się do pasa śmieci, zostały zestrzelone przez setki dział.
— Przelot przez pas jest niebezpieczny nawet dla Krelli — ciągnął Cobb. —
Właśnie dlatego dawna flota przybyła tutaj, na to cmentarzysko.
Z fragmentarycznej wiedzy naszych starszych wynika, że Detritus był wtedy znaną,
ale rzadko odwiedzaną planetą. Osłona mocno ograniczała łączność, a nasze okręty
ledwie zdołały się przedrzeć przez system orbitalnych platform obronnych
i awaryjnie wylądować na powierzchni. Krelle nie próbują badać pasa. Mogli
wiedzieć, że ta stara stocznia wypadnie z orbity, ale próba dotarcia do niej przez
pas drogo by ich kosztowała. Wydaje się, że znaleźli kilka bezpiecznych przejść
i wykorzystują je, żeby nas atakować.
— A więc... — zaczęłam, zafascynowana. To wszystko było dla mnie czymś
nowym. — Czy moglibyśmy wykorzystać do obrony te stare platformy orbitalne?
— Próbowaliśmy — powiedział Cobb. — Jednak dla nas latanie tam również
jest niebezpieczne, bo platformy strzelają i do nas. Ponadto Krelle w kosmosie są
jeszcze groźniejsi. Pamiętacie, że pas złomu blokuje łączność? No cóż, ich środki
łączności są dziwnie na to podatne. Pas nie tylko ujemnie wpływa na ich
możliwość porozumiewania się ze sobą, ale chyba także na ich zdolność latania
w atmosferze.
— Jest jeszcze jeden drobny problem — zauważył Cobb, wyraźnie się wahając.
— W kosmosie, nad warstwą atmosfery, Krelle mogą... no cóż, dawne załogi
twierdziły, że technika Krelli pozwala im czytać ludzkie myśli. I niektórzy ludzie
są na to bardziej podatni od innych.
Wymieniłam spojrzenia z resztą mojej eskadry. Jeszcze nigdy o tym nie
słyszałam.
— Tylko nikomu nie mówcie, że wam o tym powiedziałem — rzekł Cobb.
— A zatem — zaczął Arturo. — Te zakłócenia łączności i orbitalne urządzenia
obronne są powodem tego, że Krelle nie bombardują nas z kosmosu?
— W pierwszych latach istnienia Alty — odparł Cobb — próbowali przylatywać
większymi jednostkami, ale orbitalne platformy je niszczyły. Krelle mogą
przedostawać się tu tylko małymi i zwrotnymi maszynami, żeby nas atakować.
— To nie wyjaśnia, dlaczego przylatują stosunkowo niewielkimi siłami — rzekł
Arturo. — Jeśli się nie mylę, nigdy nie zaatakowało nas więcej jak sto maszyn.
Mam rację?
Cobb skinął głową.
— Dlaczego nie wyślą dwustu? Albo trzystu?
— Nie wiemy. Szperając w tajnych raportach, znajdziecie tylko niczym
niepoparte teorie. Może są w stanie koordynować działania najwyżej stu maszyn.
— No dobrze — odparł Arturo — ale dlaczego najwyraźniej mogą wysyłać tylko
jedną bombę burzącą? Dlaczego nie załadują ich do wszystkich maszyn i nie
przypuszczą samobójczego ataku? Dlaczego...
— Czym oni są? — przerwałam mu. Arturo zadawał dobre pytania, ale moim
zdaniem mniej istotne niż to.
Dowódca eskadry spojrzał na mnie i skinął głową.
— Co o nich wiemy, Cobb? — zapytałam. — W tych tajnych aktach jest na to
odpowiedź? Czy ktokolwiek widział Krella?
Cobb zmienił hologram na ukazujący zwęglony hełm i kilka kawałków pancerza.
Wzdrygnęłam się. Szczątki Krella. Ten hologram był dokładniejszą i o wiele
bardziej realistyczną wersją artystycznych obrazów, które dotychczas widziałam.
Zdjęcie pokazywało kilku naukowców stojących wokół leżącego na stole pancerza,
szerokiego i grubego. Kanciastego.
— Tylko tyle udało nam się wydobyć — rzekł Cobb. — I znajdujemy je tylko
w niektórych zestrzeliwanych maszynach. W jednej na sto, albo i nie. Krelle nie są
ludźmi, tego jesteśmy pewni.
Pokazał nam inny hologram, zbliżenie jednego z hełmów, spalonego w rozbitym
myśliwcu.
— Są pewne teorie — ciągnął Cobb. — Starzy ludzie, którzy przylecieli na
„Śmiałym”, mówią o sprawach przekraczających nasze obecne możliwości
zrozumienia. Może powodem tego, że nigdy nie znaleźliśmy we wrakach niczego
poza resztkami pancerzy, jest to, że nie ma tam nic więcej. Może Krell jest tym
pancerzem. W dawnych czasach opowiadano legendy o dziwnych rzeczach.
O myślących maszynach.
Myślących maszynach.
Maszynach mających bardzo zaawansowane metody łączności.
Nagle przeszedł mnie dreszcz. Pokój zdawał się znikać, gdy stałam przy moim
symulatorze, jak z oddali słysząc odgłosy rozmowy.
— Zwariowany pomysł — odezwała się Rzutka. — Kawałek metalu nie może
myśleć, tak samo jak głaz. Albo jak drzwi. Lub moja manierka.
— Bardziej zwariowany od tego, że mogą czytać w myślach? — zapytał Arturo.
— Nigdy nie słyszałem o czymś takim.
— Najwyraźniej w galaktyce są cuda, które ledwie jesteśmy w stanie pojąć —
rzekł Cobb. — W końcu „Śmiały” i inne statki mogły w okamgnieniu przenosić się
między gwiazdami. Istnienie myślących maszyn wyjaśniałoby, dlaczego tak wiele
kokpitów we wrakach jest pustych i dlaczego w „pancerzach”, które z nich
wyjmujemy, nie ma żadnych ciał.
Myślące maszyny.
Po chwili Cobb ogłosił koniec zajęć w tym dniu i wszyscy pozbieraliśmy nasze
rzeczy, żeby pójść na kolację. Kimmalyn i FM narzekały, że złapały grypę — która
ostatnio krążyła wśród kadetów — więc Cobb zaproponował, żeby poszły do
swojego pokoju i położyły się. Powiedział, że każe pomocnikowi przysłać im
kolację do łóżek.
Słyszałam to, ale nie rejestrowałam. Siedziałam oszołomiona. M-Bot. Statek,
który potrafił myśleć i z niezwykłą łatwością pokonywał zabezpieczenie naszych
kanałów łączności. A jeśli... jeśli naprawiałam Krella? Dlaczego nigdy nie przyszło
mi to do głowy? Jak mogłam nie dostrzegać czegoś, co wydawało się oczywiste?
On ma kokpit, pomyślałam, z napisami po angielsku. Udogodnienia dla żywego
pilota. I mówi, że nie jest w stanie latać samodzielnie.
To jednak mógł być podstęp, prawda? Powiedział, że nie może kłamać, ale
miałam na to tylko jego słowo...
— Spin? — zagaił mnie Cobb, przystając przy moim symulatorze. — Chyba nie
złapałaś grypy, co?
Przecząco pokręciłam głową.
— To po prostu mnóstwo informacji do przetrawienia.
— Cóż, możliwe, że to kupa bzdur. Rzecz w tym, że kiedy straciliśmy archiwa,
niemal wszystko, co dotyczy dawnych czasów, zmieniło się w pogłoski.
— Ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy powiedzieli o tym Neddowi? —
zapytałam. — Kiedy wróci na zajęcia.
— Nie wróci — odparł Cobb. — Admirał dziś rano oficjalnie skreśliła go z listy
kadetów.
— Co takiego? — Wyprostowałam się, zdziwiona. — Czy poprosił o skreślenie
z listy?
— Nie zgłosił się na zajęcia, Spin.
— Ale... jego bracia...
— Niezdolność kontrolowania emocji, w tym także żalu, świadczy
o nieprzydatności do służby. Przynajmniej tak postrzega to Żelazna Dama i inni
dowódcy SPŚ. Moim zdaniem to dobrze, że Nedd odpadł. Ten chłopak i tak był
zbyt mądry, żeby tu tkwić...
Kuśtykając, wyszedł z sali.
Opadłam na fotel. Zatem zostało nas już tylko sześcioro. A jeśli niezdolność do
kontrolowania emocji świadczy o nieprzydatności do służby... to co ze mną?
Wszystko to przytłaczało mnie. Utrata przyjaciół, niepokój o M-Bota, głosy
szepczące w mojej podświadomości, że jestem tchórzem.
Przez całe życie z głęboko skrywaną urazą walczyłam o to, żeby zostać pilotem,
grzmiąc, że będę latać, i to naprawdę dobrze. Gdzie podziała się teraz ta pewność?
Zawsze zakładałam, że kiedy tego dopnę — gdy w końcu będę pilotem —
przestanę czuć się taka samotna.
Sięgnęłam do plecaka i wyjęłam krótkofalówkę.
— M-Bot, jesteś tam?
— Pierścień unoszący sprawny, ale bez zasilania. Silniki niesprawne.
Hipernapęd cytoniczny niesprawny. — Zamilkł na moment. — To oznacza, że tak,
jestem tu, na wypadek gdybyś nie zrozumiała. Jestem tu, ponieważ nie mogę się
stąd ruszyć.
— Słuchałeś naszej rozmowy?
— Tak.
— I?
— I przyznaję, że wykonywałem szereg obliczeń prawdopodobieństwa
znalezienia grzybów w tym budynku, gdyż wasza rozmowa była — co typowe dla
ludzi — nieco nudna. Jednak nie całkowicie! Tak więc powinnaś odczuwać...
— M-Bot. Jesteś Krellem?
— Co takiego? Nie! Oczywiście, że nie jestem Krellem. Dlaczego pomyślałaś,
że... Chwileczkę, obliczam. Och. Myślisz, że ponieważ jestem sztuczną
inteligencją, tak jak prawdopodobnie oni, to musimy być tacy sami?
— Muszę przyznać, że to podejrzane.
— Byłbym urażony, gdybym mógł żywić urazę — rzekł. — Może powinienem
zacząć cię nazywać krową, ponieważ masz cztery kończyny, kości i mięso, oraz
organiczny mózg o niewielkich możliwościach.
— Czy wiedziałbyś, że jesteś Krellem, gdybyś nim był? — zapytałam. — Może
zapomniałeś.
— Wiedziałbym — odparł.
— Zapomniałeś, po co przybyłeś na Detritusa — wytknęłam mu. — Masz tylko
jedno zdjęcie pilota, jeśli rzeczywiście nim był. W twojej pamięci niemal nie ma
informacji o ludziach. Może nigdy nie było. Może w twoich bankach pamięci jest
tylko to, co wiedzą o nas Krelle, i wymyśliłeś całą tę swoją historię.
— Właśnie tworzę nowy podprogram — oznajmił — żeby odpowiednio wyrazić
moje oburzenie. Stworzenie go trochę potrwa. Daj mi kilka minut.
— M-Bot...
— Jedną chwileczkę. Cierpliwość jest cnotą, Spensa.
Westchnęłam, ale zaczęłam pakować plecak. Czułam się wyżęta. Pusta.
Oczywiście, nie bałam się. Pławiłam się w ogniu zniszczenia i rozkoszowałam
wrzaskami pokonanych. Nie mogłam się bać.
Może jednak, w głębi serca, byłam... zaniepokojona. Skreślenie Nedda zabolało
mnie bardziej, niż powinno.
Zarzuciłam plecak na ramię i przyczepiłam do niego krótkofalówkę. Nastawiłam
ją tak, by zapaliła się lampka, gdyby próbował się ze mną połączyć M-Bot lub ktoś
inny. Nie chciałam, żeby zaczął przez nią mówić, kiedy bym szła korytarzem,
chociaż nie musiałam się tego obawiać. Budynek był pusty. Zajęcia z Cobbem
skończyły się późno i inne eskadry udały się już na kolację. Powoli idąc do wyjścia
i mając nogi jak z ołowiu, nie napotkałam żadnego żandarma ani nikogo
z personelu pomocniczego.
Nie byłam pewna, czy nadal jestem w stanie to robić. Wstawać wcześnie, by
przez cały ranek pracować przy M-Bocie. Codziennie dawać z siebie wszystko na
ćwiczeniach, a potem wracać na noc do jaskini. Kiepsko sypiać, śniąc o ludziach,
których zawiodłam lub — co gorsze — mieć koszmary o uciekaniu...
— Psst!
Przystanęłam i zerknęłam na krótkofalówkę przyczepioną do boku mojego
plecaka.
— Psst! Spensa!
Spojrzałam w głąb korytarza. Po mojej prawej... Czy to Kimmalyn tam stała
w przejściu, ubrana na czarno?
— Chybka?
Energicznie skinęła na mnie ręką. Podejrzliwie zmarszczyłam brwi.
I zaraz skarciłam się w duchu. Idiotko. Przecież to Kimmalyn.
Podeszłam do niej.
— Co ty...
— Cii! — uciszyła mnie, po czym odbiegła kilka kroków i zerknęła za załom
korytarza. Przywołała mnie, machając ręką, więc podeszłam do niej,
zaintrygowana.
Kilkakrotnie powtórzyła tę pantomimę przy kolejnych zakrętach, a raz nawet
wepchnęła mnie do łazienki i kazała mi przez chwilę czekać, niczego nie
wyjaśniając, aż w końcu dotarłyśmy do korytarza z szeregiem drzwi po obu
stronach. Sypialnie dziewcząt. Przed jednymi drzwiami stały, rozmawiając, dwie
nieznane mi młode kobiety w lotniczych kombinezonach z naszywkami eskadry
Gwiezdnych Smoków.
Kimmalyn zatrzymała mnie, czając się za rogiem, dopóki w końcu nie odeszły
w przeciwną stronę. Nie mogłam nie zauważyć, że Kimmalyn i ja oddalamy się od
stołówki. Była chora czy nie?
Kiedy tamte dwie dziewczyny odeszły, z jednych drzwi wystawiła głowę FM.
Krótkie włosy miała spięte błyszczącą klamerką. Pospiesznie skinęła na nas.
Kimmalyn pobiegła ku niej korytarzem, a ja za nią i wpadłyśmy do ich pokoju.
FM zatrzasnęła drzwi i uśmiechnęła się. Ich pokoik był taki, jakim go
pamiętałam, chociaż jedno z łóżek wyniesiono, kiedy zginęła Jutrzenka. Zostało
piętrowe łóżko pod ścianą po prawej i pojedyncze po lewej. Pomiędzy nimi leżała
sterta koców, a na stoliku stały dwie tace z jedzeniem: talerze z parującą zupą, tofu
z glonów i grubymi kromkami chleba. Prawdziwego chleba. I prawdziwą
margaryną.
Pociekła mi ślinka.
— Poprosiłyśmy o dokładkę — powiedziała Kimmalyn — ale przynieśli nam
zupę, bo myślą, że jesteśmy chore. Jednak nie możesz prosić o więcej, niż już
masz, jak mówi Święta.
— Wynieśli jedno łóżko — powiedziała FM — więc ułożyłyśmy koce na
podłodze. Będziesz musiała uważać, idąc do toalety, ale popilotujemy cię.
W końcu zrozumiałam. Udały chore, żeby zamówić jedzenie do pokoju —
i podzielić się ze mną. Przemyciły mnie do swojej sypialni i przygotowały dla mnie
posłanie.
Na gwiazdy. Poczułam głęboką wdzięczność.
Chciało mi się płakać.
Wojownicy nie płaczą.
— Och! Wyglądasz na rozzłoszczoną — powiedziała Kimmalyn. — Nie złość
się. Wcale nie sugerujemy, że jesteś za słaba, żeby wrócić do twojej jaskini! Po
prostu pomyślałyśmy... no wiesz...
— Że przydałaby ci się chwila wytchnienia — dopowiedziała FM. — Nawet
wielcy wojownicy muszą czasem odetchnąć, prawda, Spin?
Tylko kiwnęłam głową, nic nie mówiąc w obawie, że załamie mi się głos.
— Wspaniale! — obwieściła Kimmalyn. — Bierzmy się za jedzenie.
Zgłodniałam, skradając się po korytarzach.
28

Z upa smakowała mi lepiej niż krew moich wrogów.


Zważywszy, że nigdy nie kosztowałam krwi moich wrogów, być może to
stwierdzenie nie w pełni oddaje zalety tej zupy.
Smakowała lepiej, niż powinna smakować zupa. Miała smak śmiechu, czułości
i akceptacji. Rozgrzewała mnie jak paliwo rakietowe. Opatuliłam się kocami
i trzymałam talerz na kolanach, a Kimmalyn i FM nie przestawały mówić.
Powstrzymywałam łzy. Nie będę płakać.
Jednak zupa smakowała domem. W jakiś sposób.
— Mówiłam ci, że pójdzie ze mną, widząc mój strój — powiedziała Kimmalyn,
siedząc ze skrzyżowanymi nogami na łóżku. — Czerń to kolor intrygi.
— Jesteś stuknięta — wypaliła FM, machając łyżką. — Masz szczęście, że nikt
cię nie zobaczył. Śmiali aż nazbyt chętnie szukają powodu do zaczepki.
— Ty też jesteś Śmiałą, FM — przypomniałam. — Urodziłaś się tu, tak jak my
wszyscy. Jesteś obywatelką Zjednoczonych Jaskiń Śmiałych. Dlaczego wciąż
udajesz, że jesteś kimś innym?
FM uśmiechnęła się bez urazy. Wyglądało na to, że lubi odpowiadać na to
pytanie.
— Śmiałym jest się nie tylko z powodu narodowości — odparła. — To zawsze
łączy się z pewnym sposobem myślenia. „Tak myślałby prawdziwy Śmiały” albo
„Śmiały nigdy się nie cofa” — takie rzeczy . Tak więc, zgodnie z podobnym
rozumowaniem, nie mogę przestać być Śmiałą, nawet jeśli chcę.
— A chcesz? — zapytałam, przechylając głowę.
Kimmalyn podała mi następną kromkę chleba.
— Ona uważa, że wy wszyscy możecie być odrobinę... buńczuczne.
— Znowu to słowo — mruknęłam. — Kto tak mówi?
— Ludzie będący erudytami — odparła Kimmalyn, jedząc zupę.
— Odrzucam pęta autokracji i nacjonalizmu — powiedziała FM. — Aby
przetrwać, nasz lud musiał stać się silny, ale jednocześnie sam się zniewolił.
Większość ludzi nigdy nie kwestionuje tej sytuacji i podporządkowuje się
z udawanym entuzjazmem. U innych poziom agresji uniemożliwia naturalne
uczucia.
— Ja mam uczucia — oznajmiłam. — I przyłożę każdemu, kto będzie twierdził
inaczej.
FM spojrzała na mnie.
— Wybrałabym pojedynek na szpady o poranku — powiedziałam, jedząc chleb.
— Tylko że zapewne będę zbyt objedzona, żeby wstać. Naprawdę tak jadacie
codziennie?
— No a co ty jesz, moja droga? — zapytała Kimmalyn.
— Szczury. I grzyby.
— Codziennie?
— Posypywałam szczury pieprzem, ale mi się skończył.
Wymieniły spojrzenia.
— To wstyd dla SPŚ, to co z tobą wyprawia admirał — obruszyła się FM. —
Jednak to naturalny przerost totalitarnej potrzeby władzy absolutnej nad tymi,
którzy stawiają jej opór. I doskonały przykład hipokryzji systemu. Dla nich
Śmiałość oznacza tylko przeciwstawianie się czemuś.
Zerknęłam na Kimmalyn, która wzruszyła ramionami.
— FM traktuje to bardzo emocjonalnie.
— Mamy rząd, który przekracza swoje kompetencje w imię bezpieczeństwa
publicznego — powiedziała FM. — Lud musi przemówić i powstać przeciwko
arystokracji, która go zniewoliła!
— Arystokracji, do której należysz? — zapytałam.
FM wbiła wzrok w swój talerz i westchnęła.
— Chodziłam na spotkania Dyskutantów, a moi rodzice tylko głaskali mnie po
głowie i mówili wszystkim, że właśnie przechodzę przez fazę kontrkultury. Potem
zapisali mnie na egzamin do szkoły pilotażu i... no cóż, chcę powiedzieć, że
polubiłam latanie.
Skinęłam głową. To mogłam zrozumieć.
— Pomyślałam, że jeśli zostanę sławnym pilotem to będę mogła się ująć za
zwykłymi ludźmi, wiecie? Mam większe szanse zmienić coś tutaj niż w dolnych
jaskiniach, nosząc suknie balowe i grzecznie siedząc z moimi siostrami. Mam
rację? Jak myślicie?
— Jasne — odparłam. — To naprawdę ma sens. Prawda, Chybka?
— Wciąż jej to powtarzam — powiedziała mi Kimmalyn — ale sądzę, że chce to
usłyszeć od ciebie.
— Dlaczego ode mnie? FM, czy nie mówiłaś, że tacy ludzie jak ja nie mają
naturalnych uczuć?
— Owszem, ale nic nie poradzisz na to, że jesteś wytworem swojego
środowiska! — odrzekła FM. — To nie twoja wina, że jesteś krwiożercza,
agresywna i niszczycielska!
— Naprawdę? — ucieszyłam się. — Tak mnie postrzegasz?
Skinęła głową.
Super.
Nagle drzwi pokoiku otworzyły się, a ja instynktownie podniosłam talerz z zupą,
myśląc, że jest jeszcze ciepła i mogę zaskoczyć intruza, jeśli chlusnę mu nią
w twarz.
Wpadające z korytarza światło obramowało smukłą sylwetkę Rzutki. Cholera.
Zupełnie o niej zapomniałam. Pozostałe dwie przyprowadziły mnie tutaj, kiedy ona
była na kolacji. Czy uzgodniły z nią to zaproszenie?
Napotkała moje spojrzenie i pospiesznie zamknęła drzwi.
— Przyniosłam desery — powiedziała, pokazując pakiecik owinięty serwetką.
— Palant przechodził obok i zauważył, jak je brałam. Myślę, że on przychodzi do
stołówki tylko po to, żeby gniewnie na nas popatrzeć, zanim pójdzie do domu na
kolację z ważniejszymi ludźmi.
— Co mu powiedziałaś? — zapytała Kimmalyn.
— Powiedziałam, że lubię coś przegryźć w nocy. Mam nadzieję, że niczego nie
podejrzewa. Na korytarzu było pusto, żadnych żandarmów ani nikogo. Myślę, że
nam się udało.
Odwinęła serwetkę, odsłaniając kilka czekoladowych ciastek tylko trochę
zgniecionych w transporcie.
Obserwowałam ją w zadumie, gdy dała nam po jednym, a potem wyciągnęła się
na swoim łóżku, wpychając do ust ostatni kawałek. To była dziewczyna, która
przez kilka ostatnich tygodni prawie się do mnie nie odzywała. A teraz przyniosła
mi ciastko? Z pewnością poczułam ulgę, widząc, że mnie nie wyda, ale nie
wiedziałam, co o tym sądzić.
Opatuliłam się kocami i skosztowałam ciastko.
Było lepsze, o wiele lepsze od szczura. Nie zdołałam powstrzymać jęku
rozkoszy, który wywołał uśmiech Kimmalyn. Siedziała na brzegu łóżka Rzutki,
nieposłanego od rana. Górne posłanie Kimmalyn było schludnie zasłane,
z równymi rogami i fikuśną poduszeczką. Łóżko FM znajdowało się pod drugą
ścianą, z mnóstwem książek na półce za wezgłowiem.
— A więc... — zaczęłam, oblizując palce. — Co wy dziewczyny robicie tu całą
noc?
— Śpimy? — podsunęła Rzutka.
— Dwanaście godzin?
— No cóż, jest tu centrum fitnessu — powiedziała FM. — Zwykle pływamy
w basenie, chociaż Rzutka woli podnoszenie ciężarów. Albo strzelanie do tarczy
z broni ręcznej lub ćwiczenia na wirówce...
— Jeszcze się w niej nie porzygałam — wyznała Rzutka — co moim zdaniem
świadczy, że ma za małe obroty...
— Rzutka nauczyła nas wall-ball — wyjaśniła Kimmalyn. — Fajnie jest patrzeć,
jak gra z chłopakami. Zawsze traktują to jako wyzwanie.
— Ona chce powiedzieć, że miło patrzeć, jak Nedd przegrywa — powiedziała
FM. — Za każdym razem jest taki zdziwiony...
Zamilkła, zapewne uświadomiwszy sobie, że już nie zobaczy go grającego.
Ściskało mnie w gardle. Pływanie. Strzelanie do tarczy. Sport. Wiedziałam, że
mnie to omija, ale słuchanie o tym...
— Nikt nie będzie oczekiwał, że będziemy to dzisiaj robić — oznajmiła
Kimmalyn. — Ponieważ jesteśmy chore. Będzie fajnie, Spin! Możemy gadać całą
noc.
— O czym? — zapytałam.
— O tym, co zawsze — odrzekła FM, wzruszając ramionami..
O czym zawsze rozmawiały?
— Na przykład... o chłopakach?
— Na gwiazdy, nie — zaprotestowała Rzutka, siadając i zdejmując coś z półki
nad łóżkiem. Pokazała nam szkicownik zapełniony rysunkami myśliwców
wykonujących akrobatyczne manewry. — O strategii!
— Rzutka wciąż próbuje nadawać swoje imię nowym manewrom — wyjaśniła
FM. — My jednak uważamy, że „manewr Rzutki” tak naprawdę powinien się
składać z kilku pętli. Tak jak ten na piętnastej stronie.
— Nienawidzę pętli — powiedziała Rzutka. — Ten manewr powinnyśmy
nazwać Chybkim. Jest taki ładny.
— Nie bądź głupia — fuknęła Kimmalyn. — Pewnie zderzyłabym się sama ze
sobą, gdybym wykonała tyle pętli.
— Chybki manewr powinien przewidywać komplementowanie zestrzelonego
wroga — powiedziała z uśmiechem FM. — Och! Jakimi ślicznymi skrami sypiesz,
ginąc. Powinieneś być z siebie dumny. Dobra robota!
Powoli uchodziło ze mnie napięcie, gdy dziewczyny pokazywały mi manewry,
które wymyśliły. Ich nazwy były niezmiennie okropne, lecz sama rozmowa była
zabawna, zajmująca i... tak bardzo mi potrzebna. Narysowałam w szkicowniku
niesamowicie skomplikowany manewr, coś pomiędzy pętlą Ahlstroma a podwójną
beczką.
— Chociaż to zwariowane — orzekła FM — ona zapewne potrafiłaby to zrobić.
— Taak — mruknęła Kimmalyn. — Może Chybkim manewrem powinnyśmy
nazwać start myśliwca. Tylko to zawsze mi wychodzi.
— Nie jesteś aż tak złym pilotem — pocieszyła ją Rzutka.
— Najgorszym w eskadrze.
— I najlepszym strzelcem.
— Co nic nie da, jeśli zestrzelą mnie, zanim odpowiem ogniem.
Odkaszlnęłam, wciąż trzymając w ręku szkicownik Rzutki. Przewróciłam kartkę.
— Chybka jest świetnym snajperem, a ty, Rzutka, doskonale ścigasz statki
Krelli. Ty, FM, robisz doskonałe uniki.
— Ale ledwie trafiam, nawet jeśli przeciwnik jest wielki jak góra —
przypomniała FM. — Pewnie gdyby połączyć wszystkie nasze zalety, otrzymałoby
się jednego dobrego pilota.
— A może mogłybyśmy spróbować czegoś takiego? — rzekłam, rysując. —
Cobb twierdzi, że Krelle zawsze wypatrują tych pilotów, którzy się wyróżniają.
Mówi, że jeśli uznają, że ktoś może być dowódcą, skupiają na nim całą swoją
uwagę.
— Ach tak? — mruknęła Rzutka, siadając na łóżku. — Co chcesz powiedzieć?
— No cóż, jeśli naprawdę są maszynami, to może muszą atakować naszych
dowódców. Może mają to zaprogramowane w swoich mechanicznych mózgach
i wykonują to polecenie z absurdalną konsekwencją.
— To chyba trochę naciągana teoria — orzekła FM.
Zerknęłam na mój plecak i przyczepioną do niego krótkofalówkę. Jej lampka
migała. M-Bot próbował się ze mną skontaktować, zapewne żeby znów domagać
się grzybów.
— Posłuchajcie. — Znów zerknęłam na szkicownik. — A gdybyśmy zachęciły
Krelli, żeby skupili się na jednym pilocie naszej eskadry? Gdyby skoncentrowali
ogień na FM, która najlepiej robi uniki, zostawiliby innych w spokoju. A wtedy
Chybka mogłaby ich wystrzelać, jednego po drugim. Rzutka trzymałaby się z boku,
a potem dopadła każdego, który próbowałby załatwić naszego snajpera.
Dziewczyny nachyliły się nad szkicownikiem. Rzutka przytaknęła, ale FM
pokręciła głową.
— Nie wiem, czy zdołałabym ujść z życiem, Spin. Miałabym dziesiątki wrogów
na ogonie. Na pewno by mnie zestrzelili. Może jednak... ty zdołałabyś to zrobić.
— Jesteś naszym najlepszym pilotem — poparła ją Chybka. — I nie boisz się
niczego.
Znieruchomiałam z ołówkiem w dłoni, patrząc na niedokończony rysunek, na
którym myśliwiec Chybkiej z daleka zestrzeliwał Krelli, a kilkanaście ich maszyn
ścigało jednego naszego myśliwca.
Co czułabym, siedząc w nim i wiedząc, że ostrzeliwuje mnie kilkunastu
wrogów? Natychmiast zaczęłam marzyć o takiej niewiarygodnie dramatycznej
walce. Wybuchy, euforia i chwała!
Jednak słyszałam też głos w mojej podświadomości. Cichy i poważny, szepczący
mi: To nie jest rzeczywistość, Spin. W rzeczywistości byłabyś przerażona.
— Ja... Oblizałam wargi. — Nie wiem, czy ja też zdołałabym to zrobić. Ja... —
Wyduś to z siebie. — Czasem się boję.
FM zmarszczyła brwi.
— I?
— I czasem to, co mówię... to tylko takie... przechwałki. Tak naprawdę nie
jestem aż tak pewna siebie.
— Chcesz powiedzieć, że jesteś człowiekiem? — rzuciła Kimmalyn. — Chwała
gwiazdom. I kto by pomyślał?
— To zabrzmiało jak wyznanie — poparła ją FM. — Dziewczyny, mam uczucia.
Są straszne.
Zarumieniłam się.
— Dla mnie to bardzo ważne. Od dziecka marzyłam, że kiedyś będę latać
i walczyć. A teraz, gdy jestem tutaj i straciłam przyjaciół, to... To boli. Nie jestem
taka silna, jak myślałam.
— Jeśli to czyni cię słabą — rzekła FM — to ja chyba jestem bezużyteczna.
— Taak — poparła ją Kimmalyn. — Nie jesteś szalona, Spin. Jesteś ludzką
istotą.
— Aczkolwiek — dodała FM — całkowicie zindoktrynowaną przez bezduszny
system, którego jedynym celem jest produkowanie agresywnych, posłusznych
wykonawców. Bez urazy.
Nie mogłam nie zauważyć, że Rzutka przestała brać udział w tej rozmowie.
Leżała na plecach na łóżku i wpatrywała się w materac górnej pryczy.
— Możesz nam to wyznać — powiedziała Chybka. — To nic złego. Tworzymy
zespół. — Nachyliła się do FM i do mnie. — A skoro mówimy sobie prawdę... czy
mogę wam coś powiedzieć? Szczerze mówiąc, wymyślam większość tych cytatów.
Zamrugałam.
— Naprawdę? Chcesz powiedzieć, że Święta nigdy nie mówiła takich rzeczy?
— Nie! — oświadczyła konspiracyjnym szeptem Kimmalyn. — Większość
z nich sama wymyśliłam! Nie przyznaję się do ich autorstwa, ponieważ nie chcę,
żeby uważano mnie za przemądrzałą. To nie uchodzi.
— Cały mój świat zadrżał w posadach, Chybka — stwierdziła FM. — Czuję się
tak, jakbyś powiedziała mi, że góra to dół albo że oddech Rzutki pachnie fiołkami.
— Hej — prychnęła Rzutka. — Poczekasz sobie na następne ciastko.
— Poważnie mówię — powiedziałam do nich. — Czasem się boję.
Może w głębi serca jestem tchórzem.
FM i Kimmalyn zbyły to śmiechem. Pocieszały mnie, mówiąc, co same czują.
FM uważała, że jest hipokrytką, ponieważ pragnie likwidacji SPŚ, a jednocześnie
pragnie w nich latać. Kimmalyn lubiła oszukiwać, ale została wychowana na
grzeczną panienkę.
Doceniałam ich życzliwość, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że zwolenniczka
kontrkultury Dyskutantów i dziewczyna z Jaskini Obfitości mogą nie rozumieć, jak
ważne jest to, żebym się nie bała. Dlatego pozwoliłam, by rozmowa potoczyła się
w innym kierunku.
Rozmawiałyśmy do późna w nocy, i to było cudowne. Szczere i przyjacielskie.
Jednak w miarę upływu czasu odkryłam, że czuję dziwny niepokój. Pod pewnymi
względami były to jedne z najlepszych dni w moim życiu — ale także potwierdzały
to, czego zawsze się obawiałam. Tego, że mogę pozostać outsiderką.
Gorączkowo szukałam odpowiedzi, śmiejąc się z czegoś, co powiedziała
Kimmalyn. Czy jest jakiś sposób, żeby to przedłużyć? Jak często dziewczyny
mogłyby udawać chore? Kiedy mogłabym tu wrócić?
W końcu natura dała znać o sobie i Chybka z FM udały się na zwiady do toalety.
Zostałam sama ze śpiącą Rzutką. Nie chciałam jej budzić, więc czekałam przy
drzwiach.
— Wiem, co czujesz — powiedziała nagle Rzutka.
O mało nie wyskoczyłam ze skóry.
— Nie śpisz?
Kiwnęła głową. Nawet nie wyglądała na senną, chociaż mogłabym przysiąc, że
wcześniej słyszałam, jak cicho pochrapuje.
— Strach nie czyni nas tchórzami, nieprawdaż? — zapytała.
— Nie wiem — odparłam, podchodząc do jej łóżka. — Chciałabym go stłumić.
Znów skinęła głową.
— Dziękuję — powiedziałam — że pozwoliłaś tamtym zaprosić mnie na noc.
Wiem, że nie miałaś ochoty spędzać ze mną czasu.
— Widziałam, co zrobiłaś dla Nedda — rzekła. — Obserwowałam cię, jak
wleciałaś tam za nim, do środka tego ogromnego kawałka złomu.
— Nie mogłam pozwolić, żeby poleciał tam sam.
— Tak. — Zawahała się. — Moja matka opowiadała mi o twoim ojcu, wiesz?
Kiedy widziała, jak na placu zabaw schodzę z drogi innym dzieciom albo uchylam
się przed nadlatującą piłką. Opowiadała mi o pilocie, który uważał się za
odważnego, ale naprawdę był tchórzem. „Nie waż się splamić imienia Śmiałych”
— mówiła mi. — „Nie waż się być taka jak Ścigant...”
Skrzywiłam się.
— Jednak my nie musimy być takie — ciągnęła Rzutka. — Zrozumiałam to
tutaj. Trochę strachu, jakieś stare historie są bez znaczenia. Liczy się tylko to, co
teraz robimy. — Popatrzyła na mnie. — Przepraszam za to, jak cię traktowałam.
Byłam po prostu... zaskoczona, kiedy się dowiedziałam. Jednak nie jesteś taka jak
on, i ja też nie jestem, pomimo tego, co czasem czuję.
— Mój ojciec nie był tchórzem, Rzutko — powiedziałam. — Wersja SPŚ to
kłamstwo.
Chyba mi nie wierzyła, ale mimo to skinęła głową. Potem usiadła i wyciągnęła
do mnie zaciśniętą dłoń.
— Nie stchórzymy. Nie cofniemy się. Odważne do końca, prawda, Spin?
Umowa stoi?
Trąciłam jej pięść moją.
— Odważne do końca.
29

Z budziłam się okutana zbyt wieloma kocami i wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć
burty M-Bota — ale moja dłoń napotkała ramę łóżka.
No tak. Która to godzina? Włączyłam moją świetlną linę, żeby spojrzeć na jej
zegarek, rozświetlający pokój łagodną poświatą. Dochodziła piąta rano. Za dwie
godziny miałyśmy rozpocząć zajęcia. Powinnam być wykończona, gdyż gadałyśmy
do pierwszej w nocy. Dziwne, ale byłam zupełnie rozbudzona. Może mój mózg
wiedział, że jeśli chcę dziś skorzystać z łazienki i doprowadzić się do porządku, to
muszę to zrobić teraz, kiedy wszyscy w tym budynku jeszcze śpią.
Poza tym zapewne będzie lepiej, jeśli potem wymknę się i wrócę, żeby widziano,
jak idę na zajęcia. Wygramoliłam się z mojego barłogu i przeciągnęłam, po czym
wzięłam plecak. Starałam się robić to jak najciszej, choć zapewne nie musiałam się
fatygować. Jeśli nie zbudziło ich chrapanie Rzutki, to nie zakłóci im snu szuranie
plecakiem po podłodze.
Po cichu otworzyłam drzwi, po czym odwróciłam się i spojrzałam na trzy śpiące
dziewczyny.
— Dziękuję — szepnęłam. I w tym momencie postanowiłam, że nie pozwolę im
zrobić tego ponownie. To zbyt niebezpieczne. Nie chciałam, żeby naraziły się
admirał.
To był cudowny wieczór. Nawet jeśli uświadomił mi dotkliwie, co mnie omija.
Chociaż odchodziłam tak niechętnie, chociaż skręcałam się z żalu, nie
zamieniłabym tego wieczoru na nic innego. Tylko w ten sposób mogłam
zakosztować prawdziwego życia pilota eskadry.
Myślałam o tym, idąc do toalety i korzystając z czyszczarki. Potem, patrząc
w lustro na ścianie, przygładziłam wilgotne włosy. We wszystkich opowieściach
bohaterowie mają czarne, złociste lub rude włosy — co brzmi tak dramatycznie —
a nie szarobrązowe.
Westchnęłam, a następnie zarzuciłam plecak na ramię i wymknęłam się na pusty
korytarz. Gdy szłam do wyjścia, moją uwagę zwróciło światło w jego głębi.
Wiedziałam w którym pokoju się pali — w naszej klasie. Kto mógł tam być o tak
wczesnej godzinie?
Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem. Podkradłam się tam, by spojrzeć przez
okienko w drzwiach, i zobaczyłam włączony symulator Jorgena oraz hologram. Co
on tu robił o piątej trzydzieści rano? Ćwiczył po godzinach?
Hologram Cobba na środku pokoju ukazywał zminiaturyzowaną wersję bitwy
powietrznej, więc widziałam, jak myśliwiec Jorgena przyczepia lancę świetlną do
kawałka złomu i strzela do Krella. Wyglądało to dziwnie znajomo...
Tak, to była ta bitwa, w której zginęli Bim i Jutrzenka. Widziałam, jak Cobb
odtwarzał to samo nagranie.
Myśliwiec Jutrzenki zapalił się, a ja się skrzywiłam — ale w następnej chwili
hologram zastygł i zaczął się odtwarzać od nowa. Znów patrzyłam, jak myśliwiec
Jorgena leci z daleka, lawirując między kawałkami spadającego złomu, usiłując
dopaść Krella, który miał zestrzelić Jutrzenkę. Odpalił OIM, lecz choć pozbawił
nieprzyjaciela osłony, Krell zdążył strzelić, strącając maszynę Jutrzenki.
Hologram znów zaczął się odtwarzać od nowa i Jorgen spróbował ponownie,
tym razem obierając inny kurs.
Chce sprawdzić, czy mógł ich uratować, uświadomiłam sobie.
Gdy Jutrzenka została strącona po raz trzeci, Jorgen nie puścił hologramu od
nowa, tylko wygramolił się z symulatora. Zerwał z głowy hełm i z głośnym
trzaskiem rąbnął nim w ścianę. Drgnęłam i o mało nie rzuciłam się do ucieczki
w obawie, że mógł mnie usłyszeć. Widząc Jorgena — zazwyczaj tak sztywnego
i władczego — bezradnie opartego o ścianę... Nie mogłam się ruszyć.
Wydawał się taki bezradny. Taki ludzki. Mocno przeżyłam utratę Bima
i Jutrzenki. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak przeżył to ich dowódca
eskadry — który powinien dbać o nasze bezpieczeństwo.
Jorgen upuścił hełm. Odwrócił się i zamarł.
Cholera. Zobaczył mnie.
Odskoczyłam od drzwi i wybiegłam z budynku, zanim zdążył mnie dogonić.
Tylko... co teraz? Nagle w naszym dziewczęcym planie pojawiła się wielka dziura.
A jeśli wartownicy przy bramie zawiadomili admirał, że nie opuściłam bazy
wczoraj wieczorem?
Z pewnością nie składali jej codziennie raportów o wszystkich wchodzących
i wychodzących. Prawda? Gdybym jednak teraz wyszła i wkrótce potem weszła,
z pewnością zorientowaliby się, że coś jest nie tak.
Tak więc zamiast pójść do bramy, błąkałam się bez celu między budynkami.
Było ciemno, świetliki nie wpuszczały światła i alejki były niemal puste. W rzeczy
samej, mijałam więcej posągów niż ludzi, gdyż wzdłuż tej ulicy stały popiersia
Pierwszych Obywateli spoglądających w niebo.
Owiał mnie aż nazbyt zimny wiatr, poruszając gałęziami pobliskiego drzewa.
Posągi wyglądały groźnie w nikłym świetle, które skrywało w półmroku ich oczy.
W powietrzu unosił się kwaśny odór dymu z pobliskiego kosmodromu. Zapewne
jakiś myśliwiec niedawno wrócił do bazy.
Westchnęłam i usiadłam na ławce przy alei, upuszczając plecak. Czułam...
melancholię, może lekki smutek. Lampka wywołania krótkofalówki wciąż migała.
Pomyślałam, że rozmowa z M-Botem poprawi mi humor.
Włączyłam odbiór.
— Cześć, M-Bot.
— Jestem oburzony! — fuknął. — To najgorszy rodzaj zniewagi! Nie jestem
w stanie wyrazić mojego oburzenia, ale wbudowany słownik podpowiada mi, że
jestem znieważony, zlekceważony, zbezczeszczony, zraniony, urażony, obrażony
i — lub — molestowany.
— Przepraszam. Nie chciałam cię wyłączać.
— Wyłączać?
— Przez całą noc miałam wyłączoną krótkofalówkę. Czy nie o to się złościsz?
— Och, to typowo ludzkie zapominalstwo. Nie pamiętasz? Pisałem podprogram,
żeby wyrazić, jaki jestem na ciebie rozgniewany.
Zmarszczyłam brwi, usiłując przypomnieć sobie, o czym ten statek mówi.
— Powiedziałaś, że jestem Krellem — podpowiedział. — I oszalałem? Mieliśmy
poważną rozmowę...
— Racja. Przepraszam.
— Przeprosiny przyjęte! — odparł M-Bot. Wydawał się zadowolony z siebie. —
Ładnie wyraziłem moje oburzenie, nie uważasz?
— Wspaniale.
— Też tak myślę.
Przez chwilę siedziałam w milczeniu. Coś tej minionej nocy wprawiło mnie
w refleksyjny nastrój.
Ona naprawdę nigdy nie pozwoli mi latać, pomyślałam, czując zapach dymu
z kosmodromu. Mogę skończyć szkołę, ale to nie będzie miało znaczenia.
— Miałaś jednak rację — odezwał się ponownie M-Bot. — Mógłbym być
Krellem.
— Co takiego? — warknęłam, o mało nie rozbijając sobie warg, tak gwałtownie
podniosłam radio do ust.
— Chcę powiedzieć, że większość zawartości moich banków pamięci przepadła
— rzekł M-Bot. — Nie wiadomo, co w nich było.
— Dlaczego więc tak się na mnie rozzłościłeś, gdy zasugerowałam, że możesz
być Krellem?!
— Ponieważ taka reakcja wydawała się prawidłowa. Mam symulować
posiadanie osobowości. Czy jakaś osoba pozwoliłaby się tak obrażać? Nawet jeśli
było to całkowicie logiczne założenie, a twoja ocena zagrożenia jak najbardziej
prawidłowa.
— Naprawdę nie wiem, co o tobie myśleć, M-Bot.
— Ja też. Czasem moje podprogramy udzielają odpowiedzi, zanim główna
symulacja osobowości zdąży je powstrzymać. To bardzo niepokojące. W idealnie
logiczny, mechaniczny sposób, nie tak irracjonalny jak ludzkie emocje.
— Jasne.
— To był sarkazm. Uważaj albo znów włączę podprogram oburzenia. Jeśli
jednak to coś pomoże, to nie sądzę, by Krell był sztuczną inteligencją, niezależnie
od tego, co ustalili wasi decydenci z SPŚ.
— Naprawdę? Dlaczego tak uważasz?
— Przeanalizowałem ich schematy lotów. I wasze też, nawiasem mówiąc. Może
mam kilka wskazówek, mogących wam pomóc. Wydaje się, że... Mam kilka
podprogramów przeznaczonych do tego typu analiz. W każdym razie nie sądzę, by
wszyscy Krelle byli sztuczną inteligencją, chociaż niektórzy mogą nią być. Moja
analiza dowodzi, że większość ich zachowań jest zindywidualizowana i niezgodna
z łatwo wykrywalnymi logicznymi schematami. Jednocześnie są zuchwałe, co jest
ciekawe. Podejrzewam, że to jakiegoś rodzaju drony, chociaż przyznam rację
Cobbowi: ta planeta w jakiś sposób zakłóca łączność. Ja najwyraźniej mam
bardziej zaawansowane urządzenia, które pozwalają mi radzić sobie z tym.
— No cóż, jesteś niewidzialnym statkiem. Zaawansowany system łączności
zapewne ułatwiał ci wykonywanie zadań.
— Tak. Zapewne z tego samego powodu wyposażono mnie w projektory
holograficzne, aktywny kamuflaż i dezaktywatory sonaru.
— Nie wiedziałam, że masz takie możliwości. Kamuflaż? Hologramy?
— Z moich ustawień wynika, że te systemy działały w trybie wyczekiwania,
tworząc złudzenie sterty głazów i uniemożliwiając wykrycie mojej jaskini, dopóki
nie wyczerpało się moje źródło zasilania. Podałbym ci dokładny czas tego
wydarzenia z dokładnością do nanosekundy, ale ludzie z reguły nie znoszą takiej
dokładności, gdyż wydaję się im zbyt wyrachowany i obcy.
— No cóż, to prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego przez tyle lat nikt cię nie
znalazł.
W zadumie postukałam palcem w radio.
— Mimo wszystko — powiedział M-Bot — mam nadzieję, że nie jestem
Krellem. To byłoby ogromnie zawstydzające.
— Nie jesteś Krellem — odparłam i uświadomiłam sobie, że naprawdę tak
uważam. Martwiłam się tym wcześniej, ale teraz... Nie potrafiłam wyjaśnić
dlaczego, ale wiedziałam, że nie jest Krellem.
— Może — rzekł. — Przyznam, że... obawiałem się, że mogę być czymś tak
złym, tylko o tym nie wiem.
— Gdybyś był Krellem, czy miałbyś kabinę z urządzeniami podtrzymującymi
życie i wtyki pasujące do naszych gniazdek?
— Mógłbym być skonstruowany jako kopia jednej z waszych maszyn, w celu
infiltracji ludzkiego społeczeństwa. A co, jeśli wszyscy Krelle są stworzoną przez
ludzi sztuczną inteligencją, która wyrwała się spod kontroli? To by wyjaśniało,
dlaczego mam napisy w waszym języku. Albo...
— Nie jesteś Krellem — ucięłam. — Czuję to.
— Zapewne przemawia przez ciebie jakieś irracjonalne ludzkie przeświadczenie
— zauważył. — Jednak mój podprogram symulujący wdzięczność... jest
wdzięczny.
Kiwnęłam głową.
— Tak właśnie działa — dodał. — Wyraża wdzięczność.
— Nigdy bym na to nie wpadła.
— Może być wdzięczny jakieś milion razy na sekundę. Tak więc można
powiedzieć, że twoja uwaga została przyjęta z wdzięcznością, jakiej nigdy jeszcze
nie doświadczyłaś.
— Byłabym wdzięczna, gdybyś czasem nie gadał o tym, jaki jesteś wspaniały —
stwierdziłam, ale uśmiechnęłam się i ponownie przyczepiłam krótkofalówkę do
plecaka.
— Za tę uwagę nie jestem ci wdzięczny — oznajmił cicho. — Mówię tylko,
żebyś wiedziała.
Wyłączyłam radio, a potem wstałam i przeciągnęłam się. Kilka pobliskich
popiersi Pierwszych Obywateli zdawało się groźnie na mnie patrzeć. Wśród nich
młodsza wersja Cobba. Dziwnie było spoglądać na nią teraz, gdy tak dobrze go
poznałam. Wydawało się, że nigdy nie był młody. Czy nie urodził się jako czerstwy
pięćdziesięciolatek?
Zarzuciłam plecak na ramię i pomaszerowałam z powrotem do budynku szkoły.
Przed głównym wejściem stał żandarm.
Stanęłam jak wryta. A potem podeszłam do niego, zaniepokojona.
— Kadet Nightshade? — zapytał. — Kryptonim Spin?
Podupadłam na duchu.
— Admirał chce z tobą mówić.
Skinęłam głową.
Żandarm poprowadził mnie do tego budynku, w którym poprzednio zastałam
Jorgena i admirał. W miarę jak się tam zbliżaliśmy, byłam coraz bardziej
zrezygnowana. Właściwie wiedziałam, że tak będzie. Nocleg u dziewczyn był
kiepskim pomysłem, ale... to nie było tylko to drobne wykroczenie.
Wchodziłam do budynku z przekonaniem, że ta konfrontacja była nieunikniona.
Zasłużyłam sobie za to, co zrobiłam Jorgenowi, dwukrotnie. Co więcej, admirał
była najbardziej wpływową osobą w SPŚ, a ja córką tchórza. To dziwne, że jeszcze
nie znalazła sposobu, żeby mnie wywalić ze szkoły.
Teraz to zrobi. Umiałam walczyć, owszem, ale dobry wojownik wie, kiedy nie
może zwyciężyć.
Żandarm zaprowadził mnie do zaskakująco zagraconego gabinetu admirał.
Żelazna Dama siedziała przy biurku i piła kawę, przeglądając jakiś raport, plecami
do mnie.
— Zamknij drzwi — poleciła.
Posłuchałam.
— Mam tu notatkę od straży przy bramie. Wczoraj wieczorem nie opuściłaś
bazy. Ukryłaś się w jakimś pomieszczeniu technicznym?
— Tak — odparłam z ulgą. Przynajmniej nie wiedziała, że nocowałam u
dziewczyn.
— Korzystałaś z pożywienia ze stołówki? Ukradzionego osobiście albo
wyniesionego ci przez kogoś z twojej eskadry?
Zawahałam się.
— Tak.
Admirał upiła łyk kawy, wciąż nie patrząc na mnie. Spoglądałam na jej plecy
i siwe włosy, szykując się na to, co zaraz powie.
Wylatujesz.
— Nie uważasz, że czas zakończyć tę farsę? — zapytała, odwracając kartkę. —
Zrezygnuj. Pozwolę ci zatrzymać odznakę kadeta.
Zmarszczyłam brwi. Dlaczego pyta? Dlaczego po prostu mnie nie wyrzuci?
Przecież teraz, kiedy złamałam zasady, mogła to zrobić, prawda?
Żelazna Dama obróciła swój fotel i zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem.
— Nie masz nic do powiedzenia, kadecie?
— Dlaczego tak się pani tym przejmuje? — zapytałam. — Jestem tylko
dziewczyną. Nie jestem dla pani zagrożeniem.
Admirał odstawiła filiżankę, a potem wstała. Wygładziła nienagannie
uprasowany biały mundur, po czym podeszła do mnie. Jak większość ludzi, była
ode mnie wyższa.
— Myślisz, że chodzi o moją dumę, kadecie? — spytała. — Jeśli pozwolę ci
pozostać w SPŚ, zginą przez ciebie dobrzy ludzie, gdy w końcu uciekniesz przed
wrogiem. Dlatego ponawiam propozycję. Odejdź z odznaką. W mieście na dole
powinna ci zapewnić wiele ofert pracy, w tym wiele dochodowych.
Przyglądała mi się uważnie. I nagle wszystko nabrało sensu.
Nie mogła mnie wyrzucić. Nie dlatego, że nie miała takiej władzy, ale
ponieważ... chciała, żebym dowiodła, że miała rację. Chciała, żebym zrezygnowała
i odeszła, bo tak postąpiłby tchórz.
Nie wprowadziła tych głupich zasad, żeby sprowokować mnie do ich złamania.
Miały utrudnić mi życie do tego stopnia, żebym się załamała. Gdyby mnie po
prostu wyrzuciła, mogłabym nadal trwać przy swoim. Twierdzić, że moja rodzina
została skrzywdzona. Utrzymywać, że ojciec był niewinny. Wyrzucenie
pozostawiałoby mnie na pozycji ofiary. Nie pozwolono mi spać w kwaterze
kadetów? Nie zapewniono wyżywienia podczas szkolenia? To wyglądałoby
fatalnie.
Gdybym jednak odeszła, wygrałaby. Tylko tak mogła wygrać.
W tym momencie górowałam nad nią, nad głównodowodzącą Sił Powietrznych
Śmiałych.
Zasalutowałam.
— Czy mogę już wrócić na zajęcia, pani admirał?
Na jej policzkach wykwitły czerwone plamy.
— Jesteś tchórzem. Z rodziny tchórzy.
Nie przestałam salutować.
— Mogłabym cię zniszczyć. Zrujnować. Nie chcesz mieć we mnie wroga.
Odrzuć teraz moją ofertę, a już nigdy jej nie ponowię.
Nadal salutowałam.
— Ha — rzuciła admirał, odwracając się do mnie plecami i z impetem opadając
na fotel. Złapała filiżankę i zaczęła pić kawę, jakby mnie tam nie było.
Uznałam, że w ten sposób pozwala mi odmaszerować. Odwróciłam się
i wyszłam, a żandarm, wciąż stojący na zewnątrz przy drzwiach, pozwolił mi
odejść.
Nikt mnie nie zatrzymał, gdy szłam do klasy. Podeszłam prosto do mojego
symulatora i usiadłam w nim, a potem witałam kolejnych przychodzących. Kiedy
przykuśtykał Cobb, uświadomiłam sobie, że niecierpliwie czekam na rozpoczęcie
zajęć. Miałam wrażenie, że w końcu rozeszły się ciemne chmury, które wisiały
nade mną, od kiedy zginęli Bim i Jutrzenka.
Jednym z powodów tego były dziewczyny i ich miłe zachowanie, ale
ważniejszym była rozmowa z Żelazną Damą. Ona dała mi to, czego
potrzebowałam, żeby nadal walczyć. Dodała mi sił. W pewien dziwny sposób
przywróciła mi chęć do życia.
Będę walczyć. I znajdę wyjaśnienie tego, co naprawdę stało się z moim ojcem.
A Żelazna Dama pożałuje, że mnie do tego zmusiła.
CZĘŚĆ CZWARTA
INTERLUDIUM

A dmirał Judy Ivans, zwana Żelazną Damą, zawsze odtwarzała sobie przebieg
bitew. Robiła to w owalnej sali centrum dowodzenia, w której na środku stał
duży projektor holograficzny. Wolała stać tam, oświetlona poświatą hologramu,
podczas gdy reszta sali była pogrążona w półmroku.
Patrzyła, jak walczą. Patrzyła, jak giną. Zmuszała się do słuchania nagrań, jeśli
jakieś były, oraz ostatnich słów pilotów.
Usiłowała dostrzec zamiary nieprzyjaciela w manewrach czerwonych
i niebieskich maszyn — czerwonych SPŚ, a niebieskich Krelli. Minęły lata, od
kiedy sama latała, jednak gdy stała ze słuchawkami na głowie, wśród wirujących
wokół myśliwców, znów powracało to uczucie. Szum silnika, pęd, trzask działek
laserowych. Puls bitwy.
Czasem wyobrażała sobie, że znów wsiada do maszyny i dołącza do walczących
pilotów. Szybko odganiała od siebie te głupie marzenia. SPŚ miały za mało
maszyn, żeby marnować jedną dla starej baby ze zwolnionym refleksem. Na wpół
zapomniane opowieści — i niektóre drukowane podręczniki historii — mówiły
o wielkich dowódcach, którzy chwytali za broń i dołączali do żołnierzy na
pierwszej linii. Judy wiedziała, że nie jest Juliuszem Cezarem. Nawet nie Neronem.
Pod innymi względami była jednak groźnym przeciwnikiem.
Obserwowała przebieg zaciekłej bitwy w cieniu powoli spadającej stoczni.
Krelle wysłali do walki prawie sześćdziesiąt maszyn — dwie trzecie maksymalnej
liczby, co dla nich było dużą operacją. Niewątpliwie zdawali sobie sprawę z tego,
że gdyby ten wrak wpadł w ręce SPŚ, byłby piękną zdobyczą. W tym ogromnym
kawałku złomu były setki pierścieni unoszących.
Teraz ekipy poszukiwawcze meldowały, że dotychczas wydobyto jedynie
kilkanaście nadających się do użytku — a Judy straciła w tej potyczce czternaście
myśliwców. Śmierć tych pilotów dowodziła, czego jej brak. Gdyby poderwała
w powietrze wszystkie rezerwy i rzuciła je do walki, mogłaby zdobyć setki
pierścieni unoszących. Zamiast tego zwlekała, bojąc się zasadzki, aż było za późno.
Właśnie tego jej brakowało, w porównaniu do takich wodzów jak Cezar. Nie
umiała postawić wszystkiego na jedną kartę.
Rikolfr, jej adiutant, podszedł do niej z notesem pełnym notatek. Judy
zrestartowała nagranie, podświetlając jedną z maszyn. Tej kadet, która sprawiała jej
tyle kłopotów.
Statki wybuchały i piloci ginęli. Judy nie mogła sobie pozwolić na opłakiwanie
ich śmierci; nie mogła sobie pozwolić na opłakiwanie ich. Dopóki mieli więcej
pilotów niż pierścieni unoszących — a nadal mieli ich trochę więcej — personel
był mniej cenny od zasobów.
W końcu zdjęła słuchawki.
— Ona dobrze lata — powiedział Rikolfr.
— Zbyt dobrze? — spytała Judy.
Rikolfr przejrzał notatki.
— Najnowsze dane z czujników w jej hełmie. W trakcie szkolenia nie były
zachęcające — niemal żadnych anomalii. Jednak w trakcie tej walki, którą pani
oglądała, bitwy przy spadającej stoczni... No cóż...
Podsunął jej notatnik, pokazując kilka wyników zdecydowanie przekraczających
normę.
— Writellum jej mózgu — powiedział — wykazało szaloną aktywność
w pobliżu Krelli. Dr Halbeth jest przekonany, że to dowodzi istnienia u niej
defektu, chociaż Iglom nie jest tego taka pewna. Przypomina o braku jakichkolwiek
dowodów poza tą jedną walką.
Judy mruknęła coś pod nosem, patrząc, jak myśliwiec córki tchórza wykręca
beczkę, a potem wlatuje do wnętrza spadającej stoczni.
— Halbeth zaleca natychmiastowe zwolnienie dziewczyny z pełnienia
obowiązków — oznajmił Rikolfr. — Jednak dr Thior... no cóż, ona będzie
sprawiała kłopoty, jak mogła się pani spodziewać.
Thior, która niestety była szefową personelu medycznego bazy Alta, nie wierzyła
w istnienie defektu. Nawet przekazy o jego występowaniu budziły kontrowersje.
Sięgały czasów „Śmiałego” i buntu na pokładzie tego flagowego okrętu, w wyniku
którego flota awaryjnie lądowała na Detritusie.
Niewiele osób wiedziało o tym buncie, a jeszcze mniej o tym, że jego powodem
był defekt występujący u niektórych członków załogi. Przebieg tych wydarzeń był
niejasny, nawet dla Judy. Jednak kilka najważniejszych — i najbardziej
zasłużonych — rodzin w dolnych jaskiniach wywodziło się w prostej linii od
buntowników. Te rodziny nie chciały przyjąć do wiadomości istnienia defektu
i starały się utrzymać w tajemnicy wszelkie pogłoski o nim. Nie wiedziały, co
może zrobić z ludźmi.
Judy wiedziała. Widziała na własne oczy.
— Kto tym razem popiera Thior? — zapytała.
Rikolfr przewrócił kilka kartek, po czym pokazał jej ostatni zestaw listów od
prominentnych działaczy partii. Najważniejszy był list od członka Zgromadzenia
Narodowego Algernona Weighta, którego syn, Jorgen, latał w eskadrze z córką
tchórza. Jorgen kilkakrotnie pochlebnie się o niej wyrażał przy różnych okazjach,
tak więc Judy musiała sobie zadać pytanie: czy nie lepiej będzie pozostawić tę
dziewczynę w SPŚ jako symbol prawdziwego odkupienia? Dowód na to, że
niezależnie od pochodzenia można wrócić na łono społeczeństwa i służyć państwu?
Niech to szlag, pomyślała Judy, patrząc na hologram ukazujący córkę tchórza
włączającą największy ciąg w niemal katastrofalnej próbie ucieczki. Jakiego
jeszcze dowodu potrzebuje Algernon?
— Rozkazy, pani admirał?
— Każ doktorowi Halbethowi napisać krytykę wyjaśnień Thior, a potem zobacz,
czy uda się namówić doktor Iglom, żeby stanowczo potwierdziła istnienie defektu,
szczególnie u tej dziewczyny. Powiedz jej, że uznam to za osobistą przysługę, jeśli
zajmie bardziej zdecydowane stanowisko.
— Jak sobie pani życzy, pani admirał.
Rikolfr odszedł, a Judy obejrzała resztę bitwy, wspominając podobną sprzed
wielu lat.
Thior i inni mogli nazywać defekt przesądem. Mogli uważać to, co się stało ze
Ścigantem, za przypadek. Nie byli przy tym.
A Judy zamierzała dopilnować, żeby to już nigdy się nie powtórzyło. W taki czy
inny sposób.
30

–T ak więc jestem zupełnie pewna, że ona nigdy mnie nie wyrzuci ze


szkoły — powiedziałam do Riga, nakładającego nową warstwę
epoksydu na skrzydło M-Bota.
— Nie znam nikogo poza tobą, kto potrafiłby tyle wyczytać ze spojrzenia —
odparł Rig. — To, że nie wyrzuciła cię tym razem, wcale nie oznacza, że nie zrobi
tego w przyszłości.
— Nie zrobi.
— Nie zrobi — zanucił melodyjnie Straszliwy Ślimak ze swojej grzędy na
pobliskim głazie, naśladując stanowczy ton mojego głosu.
Rig wykonał zdumiewająco dobrą robotę ze zgiętym skrzydłem M-Bota. Razem
oderwaliśmy pogięty metal, a potem wymontowaliśmy nadające się do użytku
części. Następnie jakimś cudem Rig przekonał swoich nowych pracodawców, żeby
pozwolili mu poćwiczyć w jednej z ich wytwórni.
Uzyskawszy nowe części, zdołaliśmy naprawić uszkodzone skrzydło. Przez
następny tydzień usuwaliśmy warstwę starej żywicy. Dzisiaj mieliśmy na nowo
pomalować cały kadłub. Ponieważ eskadra rozpoczęła trzeci miesiąc szkolenia,
przysługiwały nam czasem wolne godziny i dzisiejsze zajęcia trwały tylko pół dnia.
Wróciłam wcześnie i spotkałam się z Rigiem, żeby popracować przy M-Bocie. Rig
małym pistoletem nakładał epoksyd, a ja podążałam za nim z obsługiwanym
oburącz urządzeniem, wyglądającym jak duża latarka. Jej niebieskie światło
utwardzało i zestalało żywicę.
Ten proces, chociaż powolny i mozolny, wypełniał zadrapania i wżery
w kadłubie M-Bota. Śliski, nieprzepuszczający powietrza epoksyd wypełniał
i wygładzał spojenia, pozostawiając lśniącą, gładką powierzchnię. Wybraliśmy
czarny kolor, pasujący do starego.
— Nadal nie mogę uwierzyć, że pozwolili ci pożyczyć te wszystkie narzędzia —
powiedziałam, powoli przesuwając światło po nałożonym przez Riga spreju.
— Z takim entuzjazmem przyjęli mój projekt reduktora atmosferycznego —
odparł — że wyglądali na gotowych natychmiast zrobić mnie dyrektorem działu.
Nikt nawet nie mrugnął okiem, gdy zapytałem, czy mogę to wziąć do domu, żeby
„rozebrać i zobaczyć, jak działa”. Uważają mnie za kogoś w rodzaju
utalentowanego wynalazcy.
— Chyba nie jesteś nadal zawstydzony, co? — spytałam. — Rig, ten wynalazek
może uratować całe SPŚ.
— Wiem. Ja tylko chciałbym... no wiesz, naprawdę być utalentowanym
wynalazcą.
Postawiłam lampę na ziemi, żeby dać odpocząć rękom.
— Poważnie? — Machnięciem ręki wskazałam skrzydło M-Bota, pokryte
lśniącą czarną żywicą. — Mówisz mi, że praktycznie samodzielna naprawa
skrzydła zaawansowanego technologicznie gwiazdolotu w niezamieszkanej jaskini
i z minimum narzędzi nie wymaga talentu?
Rig cofnął się o krok, zdejmując okulary ochronne, po czym obejrzał skrzydło.
Uśmiechnął się.
— Wygląda bardzo dobrze, nieprawdaż? A będzie jeszcze lepiej, gdy nałożymy
resztę epoksydu.
Zważył w ręku pojemnik ze sprejem.
Westchnęłam, przeciągając się, ale znów podniosłam lampę. Przesuwałam jej
światło, podążając tuż za nim, gdy zaczął opryskiwać ostatni fragment kadłuba,
z przodu.
— Zatem zamierzasz teraz częściej nocować u dziewcząt? — zapytał.
— Nie. Nie chcę ich w to mieszać. To sprawa między mną a Żelazną Damą.
— Nadal uważam, że zbyt swobodnie interpretujesz to, co powiedziała.
Zmrużyłam oczy.
— Żelazna Dama to wojowniczka. Ona wie, że aby wygrać ten pojedynek, nie
może jedynie mnie pokonać. Musi mnie złamać. Musi mieć powód, żeby nazwać
mnie tchórzem. Kłamać tak, jak w sprawie mojego ojca.
Rig przez kilka minut pracował w milczeniu i już myślałam, że na tym zakończy
tę rozmowę. Starannie nałożył warstwę żywicy pod tą częścią kadłuba, w której
mieścił się kokpit. Potem jednak powiedział nieco łagodniejszym tonem:
— Świetnie, Spensa. Tylko czy... pomyślałaś kiedyś, co zrobisz, jeśli się okaże,
że byłaś w błędzie?
Wzruszyłam ramionami.
— Jeśli się mylę, wyrzuci mnie ze szkoły. Nic nie mogę na to poradzić.
— Nie mówię o admirał. Mówię o twoim ojcu, Spensa. A co jeśli... no wiesz...
jeśli naprawdę się wycofał?
— Mój ojciec nie był tchórzem.
— Ale...
— Mój ojciec nie był tchórzem!
Rig oderwał wzrok od myśliwca i spojrzał mi w oczy. Moje spojrzenie
uciszyłoby większość osób, ale on wytrzymał je bez zmrużenia oka.
— A co ze mną? — zapytał. — Czy ja jestem tchórzem, Spensa?
Mój gniew natychmiast wyparował.
Rig znów spojrzał na myśliwiec.
— Mówisz, że jeśli zrezygnujesz, to jesteś tchórzem. No cóż, ja zrezygnowałem.
Zatem jestem tchórzem. Najgorszym, jakiego możesz sobie wyobrazić.
— Rig, z tobą jest inaczej.
— Czy Cobb jest tchórzem? Katapultował się, jak wiesz. Został zestrzelony
i katapultował się. Uważasz go za tchórza i powiesz mu to?
— Ja...
Skończył pokrywać czarną żywicą ostatni fragment metalowej powierzchni
i cofnął się. Pokręcił głową i spojrzał na mnie.
— Spin, może masz rację. Może to jakiś szeroko zakrojony spisek, żeby
przyczepić twojemu ojcu etykietkę zdrajcy. A może, no wiesz, po prostu się
przestraszył. Może był człowiekiem i zrobił to, co czasem robią ludzie. Może
problem polega na tym, że wszyscy narobili wokół tego tyle hałasu.
— Nie muszę tego słuchać — odparowałam, odstawiając lampę naświetlającą.
Gniewnie odmaszerowałam, chociaż mogłam odejść tylko na drugi koniec jaskini.
— Spin, nie możesz odejść i ignorować mnie — rzucił Rig za moimi plecami. —
No wiesz, ta jaskinia ma tylko dwadzieścia metrów długości.
Usiadłam. Straszliwy Ślimak trelował obok mnie, naśladując moje gniewne
sapanie. Jak zwykle nie zauważyłam, jak się przemieścił. Sposób, w jaki to robił,
kiedy nikt nie patrzył, był wręcz niesamowity.
Sądząc po odgłosach Rig wziął lampę i sam utwardzał żywicę na ostatniej części
kadłuba. Siedziałam plecami do niego, gdy to robił.
— Możesz się złościć — powiedział. — Warczeć na mnie, jeśli chcesz. Jednak
przynajmniej zastanów się nad tym. Wygląda na to, że naprawdę chcesz rzucić
wyzwanie admirał i SPŚ. Może nie powinnaś pozwolić, żeby to oni definiowali
twoje zwycięstwo lub klęskę.
Prychnęłam.
— Mówisz jak FM.
— Zatem jest nie tylko urocza, ale także mądra.
Obróciłam się i spojrzałam na niego.
— FM? Urocza?
— Ma ładne oczy.
Rozdziawiłam usta.
— No co? — Zaczerwienił się.
— Nie zająknąłeś się, nie potknąłeś ani nic takiego — powiedziałam. — Co
zrobiłeś z Rodgem, ty obrzydły Krellu?
— Co takiego? — odezwał się M-Bot, migając lampkami na skrzydłach. —
Rodge to Krell!
— To był sarkazm — powiedzieliśmy oboje jednocześnie. Rig skończył
utwardzać żywicę i odstawił lampę. Popatrzył na mnie. — Nie powiesz jej, że to
powiedziałem. Ona pewnie nawet mnie nie pamięta. — Zawahał się. — Prawda?
— Oczywiście, że cię pamięta — skłamałam.
Rig znów się uśmiechnął. Teraz wyglądał zupełnie inaczej. Był taki pewny
siebie. Co się z nim stało przez te dwa ostatnie miesiące?
Robi coś, co uwielbia robić, uświadomiłam sobie, gdy wziął się pod boki i z
uśmiechem spoglądał na nowe wykończenie M-Bota. Rzeczywiście, myśliwiec
wyglądał niewiarygodnie.
Przez całe życie Rig i ja marzyliśmy o SPŚ. Ale co powiedział, kiedy odszedł ze
szkoły?
To było twoje marzenie. Ja ci tylko towarzyszyłem.
Odchodząc ze szkoły, podjął właściwą decyzję. Wiedziałam o tym, ale czy to
rozumiałam? Tak naprawdę?
Wstałam, a potem podeszłam do niego i położyłam dłoń na jego ramieniu.
— Nie jesteś tchórzem — powiedziałam. — A ja jestem głupia, jeśli przeze mnie
tak się poczułeś. Spójrz na to, co tu zrobiłeś. To nie jest tylko dobra robota. Rig, to
po prostu cholernie niewiarygodne!
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Cóż, nie będziemy mieli co do tego pewności, dopóki nim nie polecisz. —
Spojrzał na zegarek. — Chyba mam czas, aby popatrzeć, jak startujesz.
— Startuję? — wytrzeszczyłam oczy. — Chcesz powiedzieć, że jest gotowy do
lotu? Naprawiony?
— M-Bot! — zawołał Rig. — Podaj swój aktualny stan.
— Pierścień unoszący: sprawny. Układ podtrzymywania życia i urządzenia
kabiny: sprawne. Manewrowość i sterowność: sprawne. Osłona: sprawna. Lanca
świetlna: sprawna.
— Niewiarygodne! — wykrzyknęłam. Mając sprawne silniczki manewrowe
i pierścień unoszący, mogłam się unieść w powietrze i polatać — chociaż
z niewielką prędkością.
— Nadal potrzebny nam główny napęd — rzekł Rig. — I nowe działka. Nie
zamierzam ryzykować, produkując je, pomimo mojej nowo zdobytej pozycji
w dziale projektowania.
— Napęd: niesprawny — dodał M-Bot. — Działka: niesprawne. Hipernapęd
cytoniczny: niesprawny.
— Ponadto nie mam pojęcia, jak się stąd wydostaniesz — powiedział Rig,
patrząc na sklepienie jaskini. — A w ogóle to jak się tutaj dostałeś, M-Bot?
— Pewnie użyłem hipernapędu cytonicznego i teleportowałem się nim — odparł
M-Bot. — Ja... nie potrafię wyjaśnić, jak on działa. Wiem tylko, że to urządzenie
umożliwiało galaktyczne podróże z nadświetlną prędkością.
Ożywiłam się.
— Możemy je naprawić?
— Mogę tylko powiedzieć — rzekł Rig — że ono nie jest zepsute, ale po prostu
znikło. Diagnostyka M-Bota wskazuje miejsce, gdzie powinien być ten
„hipernapęd cytoniczny”, ale jest tam tylko pusta skrzynka z wyświetlaczem na
jednym boku. Ktoś musiał wyjąć ten mechanizm — jeśli tam był.
Hm. Może zabrał go pilot M-Bota?
Rig przejrzał notatki, po czym skinął na mnie, każąc mi na nie spojrzeć.
— Jestem najzupełniej pewny, że naprawiłem silniczki manewrowe na tym
zgiętym skrzydle — orzekł, pokazując je na rysunku. — Dopilnuj, żeby miał
włączoną diagnostykę, to później sprawdzę, czy wszystko jest w porządku. —
Przewrócił kartkę. — A kiedy się upewnimy, że może latać, rozbiorę rozrusznik
osłony i sprawdzę, dlaczego — bo tak najwyraźniej jest, według specyfikacji —
może wytrzymać trzykrotnie silniejszy ostrzał niż standardowe osłony SPŚ.
Uśmiechnęłam się.
— To powinno przysporzyć ci popularności w zespołach projektowania
i produkcji.
— Tak, jeśli nie nabiorą podejrzeń. — Rig zawahał się, po czym dodał nieco
ciszej: — Na koniec próbowałem rzucić okiem na jego sztuczną inteligencję, ale
nie pozwolił mi otworzyć jej obudowy. Nawet zagroził, że ją podłączy do prądu.
Mówi, że to urządzenie — wraz z kilkoma innymi układami — jest ściśle tajne.
Układy maskowania i łączności... oraz kilka innych, równie ważnych. Spin, żeby
naprawdę pomóc SPŚ, musielibyśmy wpuścić tu eksperta, żeby dokładnie zbadał
ten statek. Ja nie mogę zrobić nic więcej.
Poczułam, że coś we mnie zacina się, jak nienaoliwione tryby. Spojrzałam na M-
Bota.
— Ostrzegł mnie — powiedział Rig — że jeśli go wydamy, spróbuje zniszczyć
wszystkie swoje układy, wypełniając rozkaz swojego dawnego pilota.
— Może mogłabym odwołać się do jego zdrowego rozsądku?
— M-Bot wydaje się go nie posiadać — odparł Rig, spoglądając na statek i znów
zdając się cieszyć tym, jak dobrze wygląda. Czysty, świeżo pomalowany, smukły
i groźny. Cztery otwory na działka laserowe, po dwa na obu skrzydłach, ziały
pustką i brakowało mu głównego silnika. Poza tym jednak wyglądał doskonale.
— Rig — powiedziałam z podziwem. — Naprawdę nie mogę uwierzyć, że
zdołałam cię na to namówić.
— Jeśli chcesz mi się zrewanżować, to poproś FM, żeby kiedyś zjadła ze mną
lunch. — I zaraz zarumienił się i spuścił oczy. — No wiesz, może jeśli poruszycie
ten temat albo co. A może nie.
Uśmiechnęłam się i dałam mu kuksańca.
— Zatem to nadal ty. A już zaczęłam się niepokoić.
— Tak, tak. Zostawmy to, co powiedziałem i skupmy się na istotnych sprawach.
Ta zwariowana sztuczna inteligencja twierdzi, że jej systemy maskujące wystarczą,
żeby SPŚ go nie wykryły, i sądzę, że musimy mu uwierzyć na słowo. Co więc
powiesz? Chcesz wykonać krótki próbny lot?
— Cholera, tak!
Rig spojrzał w górę.
— Masz jakiś pomysł, jak się stąd wydostać? Przez tę szczelinę ledwie
przeciśnie się człowiek.
— Hm... Może mam pewien pomysł — powiedziałam. — Tylko że to będzie
trochę zwariowane. I niebezpieczne.
Rig westchnął.
— Pewnie niczego innego nie powinienem się spodziewać.

Prawie godzinę później wspięłam się do kokpitu M-Bota, niemal trzęsąc się
z podniecenia. Umieściłam Straszliwego Ślimaka na fotelu za mną, a potem
zapięłam pasy.
Teraz, kiedy spakowaliśmy większość mojego kuchennego wyposażenia i sprzęt
Riga, mała jaskinia wydawała się dziwnie pusta. Upchaliśmy w kokpicie wszystko,
co się dało, a resztę wyciągnęliśmy przez szczelinę na zewnątrz, na mojej świetlnej
linie. Rig czekał w bezpiecznej odległości. Najzabawniejszą część miałam zrobić
sama.
I jak wszystkie takie zabawy, łączyła się ona z demolką.
— Jesteś gotowy? — spytałam M-Bota.
— W zasadzie zawsze — odparł. — Tylko w pełnej lub spoczynkowej
gotowości.
— Trzeba popracować nad tą maksymą — orzekłam. — Jednak jej sens jest
oczywisty.
Położyłam dłonie na sterach i dźwigni przepustnicy, głęboko oddychając.
— Tak tylko powiem — rzekł M-Bot — że słyszałem, co mówiliście przedtem,
kiedy szeptaliście. Rodge powiedział, że jestem szalony.
— Zdawałam sobie sprawę z tego, że pewnie to słyszysz — odparłam. —
W końcu jesteś statkiem zwiadowczym.
— Sztuczna inteligencja nie może być szalona — rzekł. — Może robić tylko to,
do czego jest zaprogramowana. Co jest przeciwieństwem szaleństwa. Pomimo to...
powiedziałabyś mi, prawda? Gdybym zaczął mówić... od rzeczy?
— To katalogowanie grzybów jest trochę niedorzeczne.
— Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak nie mogę się powstrzymać. Mam silną
potrzebę wykonywania tego zadania. Tak jak ostatnich poleceń mojego pilota.
— Ukryć się. Nie wdawać się w bijatyki.
— I czekać na niego. Tak. Właśnie dlatego nie mogę pozwolić, żebyś oddała
mnie SPŚ, chociaż wiem, że to pomogłoby tobie i twojemu ludowi. Po prostu
muszę wykonywać rozkazy. — Milczał chwilę. — Niepokoi mnie to, że zamierzasz
mną polecieć. Czy każąc mi się ukryć, mój pilot miał na myśli, że mam pozostać
pod ziemią, czy po prostu nie dać się zauważyć?
— Jestem pewna, że to drugie — odrzekłam. — Wykonamy tylko szybki przelot
nad okolicą.
— Nie będzie szybki. Na samych silniczkach manewrowych polecimy
z prędkością pieszego.
Co na razie wystarczy, pomyślałam. Włączyłam pierścień unoszący, gładko się
wznosząc. Wciągnęłam podwozie, powoli obróciłam maszynę wokół pionowej osi,
a potem przechyliłam na jeden i drugi bok. Uśmiechnęłam się. Stery były podobne
do tych, jakie miałam w Poco, tylko reagowały o wiele energiczniej.
A teraz czas wydostać się z jaskini. Odchyliłam na zawiasach pierścień
unoszący, w wyniku czego nos M-Bota lekko się uniósł. Wypuściłam lancę
świetlną, przyczepiając ją do popękanego sklepienia. Włączyłam cofanie na
obrotowych silniczkach manewrowych, a następnie zredukowałam moc pierścienia
unoszącego. W ten sposób uzyskałam pewien ciąg, nawet bez głównego silnika.
Lanca świetlna napięła się. Z góry posypał się pył i kamienie. Za moimi plecami
Straszliwy Ślimak naśladował odgłosy ich spadania, świszcząc energicznie,
wyraźnie podekscytowany.
Fragment sklepienia runął w gradzie głazów i pyłu. Odłączyłam lancę świetlną
i spojrzałam w otwór. W pobliżu nie było świetlika, więc nade mną była jednolicie
szara ciemność. Niebo.
— Czy możesz stworzyć holograficzną projekcję nowego sklepienia? —
spytałam M-Bota.
— Tak, ale to będzie mniej bezpieczne — odparł. — Sonar może przeniknąć
przez hologram. Jednak... Wydaje się, że minęło dużo czasu, od kiedy ostatnio
widziałem niebo.
Powiedział to z wyraźnym smutkiem, chociaż zapewne stwierdziłby, że to jakiś
błąd oprogramowania.
— Ruszajmy — powiedziałam. — No już. Lećmy!
— Ja... — zaczął cicho M-Bot. — Tak, dobrze. Ruszajmy! Chcę znowu latać.
Tylko uważaj i nie pozwól, żeby mnie zauważono.
Wyleciałam przez otwór, a potem pomachałam Rigowi, który stał w bezpiecznej
odległości z naszym sprzętem.
— Włączam urządzenia maskujące — zameldował M-Bot. — Teraz powinniśmy
być niewidzialni dla czujników SPŚ.
Uśmiechnęłam się. Byłam w górze. W moim statku. Pchnęłam dźwignię
przepustnicy.
Nie ruszyliśmy z miejsca.
Racja. Nie ma głównego silnika.
Włączyłam silniczki manewrowe, których zadaniem było korygowanie kursu,
a nie napędzanie statku. Zaczęliśmy lecieć. Powolutku.
— I jak? — spytał M-Bot.
— Trochę wolno, no nie?
Pomimo to zatoczyłam małą pętlę dla Riga, jednocześnie przeprowadzając
diagnostykę. Kiedy zamknęłam krąg, pokazał mi podniesiony kciuk, po czym
zarzucił plecak na ramię i odszedł. Musiał wrócić do Płomiennej i oddać sprzęt do
żywicowania.
Nie miałam ochoty lądować. Długo na to czekałam i teraz chciałam jeszcze
chwilę pozostać z M-Botem w powietrzu. Chwyciłam dźwignię steru wysokości.
Za pomocą trackballa można było zmieniać moc pierścienia unoszącego i poruszać
maszyną w górę i w dół, wykonując uniki. Do szybkich zmian wysokości służyła
dźwignia.
Pociągnęłam ją do siebie.
Wystrzeliliśmy świecą w niebo.
Nie spodziewałam się, że to zadziała aż tak dobrze. Pomknęliśmy w górę
i poczułam przeciążenie wciskające mnie w fotel. Skuliłam się, widząc, jak szybko
lecimy, po czym zwolniłam dźwignię. Tak duże przeciążenie mogło mnie...
...zmiażdżyć?
Odczułam to gwałtowne przyspieszenie, ale nie aż tak, jak powinnam. Miałam
wrażenie, że nie przekroczyłam trzech g, chociaż wiedziałam, że przeciążenie było
znacznie większe.
— Co zrobiłeś? — zapytałam.
— Możesz sprecyzować pytanie? Wykonuję ponad sto siedemdziesiąt
semiautonomicznych procedur, które...
— Przeciążenie — wyjaśniłam, spoglądając przez osłonę kabiny na oddalającą
się w alarmującym tempie powierzchnię planety. — Powinnam już stracić
przytomność.
— Ach. O to chodzi. Moje kompensatory grawitacyjne mogą zamortyzować
sześćdziesiąt procent przeciążenia, o maksymalnej wartości progowej znacznie
wyższej od stukrotnego ciążenia ziemskiego. Mówiłem ci, że wasze statki mają
prymitywny układ redukcji przeciążeń.
Puściłam dźwignię sterów wysokości i statek przestał przyspieszać.
— Chciałabyś użyć układu kompensacji siły odśrodkowej do lepszej
amortyzacji? — spytał M-Bot.
— Mówisz o obracaniu fotela? — odpowiedziałam, pamiętając, co o tym mówił
Rig. Ludzie źle znoszą przeciążenia o wektorach skierowanych inaczej niż
prostopadle do pionowej osi ciała — na przykład w dół, gdyż cała krew jest
przepychana do nóg. M-Bot mógł to kompensować, obracając fotel tak, żeby pilot
zawsze był zwrócony twarzą do kierunku lotu. — Nie teraz — oznajmiłam. —
Najpierw chcę się oswoić z tym, jak latasz.
— Bardzo dobrze — rzekł M-Bot.
Szybko osiągnęliśmy pułap stu tysięcy stóp, czyli mniej więcej najwyższy, na
jakim zwykle latały jednostki SPŚ. Już miałam zmniejszyć prędkość, ale
zawahałam się. Dlaczego nie polecieć trochę wyżej? Zawsze chciałam. Teraz nikt
nie mógł mnie powstrzymać.
Tak więc lecieliśmy dalej, wzbijając się, aż wysokościomierz pokazał pięćset
tysięcy stóp. Wtedy w końcu zwolniłam, podziwiając widok. Jeszcze nigdy nie
byłam tak wysoko. Szczyty gór na dole wyglądały jak pomięta kartka papieru.
Widziałam nawet zaoblenie powierzchni planety — i to wyraźnie dostrzegalne.
Miałam wrażenie, że mogłabym stanąć na palcach i zobaczyć ją całą.
Nadal byłam dopiero w połowie drogi do pasa złomu, który — jak mi mówiono
— unosił się na niskiej orbicie około miliona stóp. Jednak z tej wysokości
widziałam go znacznie lepiej. To, co z powierzchni było widoczne jako niewyraźne
smugi, teraz okazało się ogromnymi skupiskami metalu, słabo oświetlonymi przez
jakieś źródła światła, których nie mogłam dostrzec.
Gdy patrzyłam na ten pas, wiedząc, że nadal znajduje się ponad sto kilometrów
dalej, w końcu zaczęło do mnie dochodzić, jaki jest ogromny. Te plamki,
wyglądające jak kropki... musiały być równie duże jak stocznia, która spadła na
Detritusa podczas bitwy w ubiegłym tygodniu.
To wszystko było takie ogromne. Gapiłam się na to z rozdziawionymi ustami,
oglądając bezmiar metalowych fragmentów, wirujących i krążących po
chaotycznych orbitach. Większość z nich widziałam tylko jako cienie poruszające
się za kolejnymi warstwami.
— Chcesz podlecieć bliżej? — spytał M-Bot.
— Nie odważę się. Mówią, że niektóre z tych kawałków złomu mogą do mnie
strzelić.
— No cóż, najwidoczniej są to pozostałości autonomicznego układu obronnego
— orzekł. — I powiedziałbym, że za tym pasem widać platformy mieszkalne —
a wszystko zmieszane z wrakami stoczni i dronów do odzysku materii.
Patrzyłam, jak ten pas się zmienia, porusza, i próbowałam sobie wyobrazić, jak
to wszystko wyglądało, kiedy było sprawne. Używane. Zamieszkane. Świat nad
światem
— Tak, niektóre z tych platform obronnych niewątpliwie działają — powiedział
M-Bot. — Nawet ja z trudem przemknąłbym między nimi. Zwróć uwagę na te
asteroidy, które podświetlam na osłonie kabiny; warstwy żużla na ich powierzchni
świadczą o ich dawnym przeznaczeniu. Niektóre strategie blokowania planety
obejmują holowanie obiektów międzyplanetarnych, a następnie zrzucanie ich
z orbity. W ten sposób można zniszczyć miasto, a nawet całą populację planety.
Cicho jęknęłam, przerażona tą wizją.
— No... nie żebym był jednostką bojową, wiesz — dodał M-Bot. — W moim
oprogramowaniu nie ma informacji o bombardowaniu z orbity. Zapewne ktoś
musiał mi kiedyś o tym powiedzieć.
— A myślałam, że nie możesz kłamać.
— Nie kłamię! Szczerze wierzę, że jestem nowoczesnym, dobrze uzbrojonym
i niewidzialnym statkiem, ponieważ dzięki temu sprawniej kataloguję grzyby. Tak
więc to wcale nie jest irracjonalne stwierdzenie.
— Zatem tak naprawdę Krellom wystarczyłoby zrzucić na nas kilka tych
asteroid, żeby nas załatwić?
— To trochę trudniej zrobić, niż ci się zdaje. Krelle potrzebowaliby odpowiednio
dużego statku, żeby przemieścić obiekt o takiej masie. A te platformy obronne
prawdopodobnie z łatwością zestrzeliłyby taki duży obiekt. Jednak małe jednostki
mogą się przedostawać przez kilka luk w obronie. O czym zapewne już wiecie,
zważywszy, jak często z nimi walczycie.
Opadłam na fotel i napawałam oczy tym widokiem. Całego świata na dole oraz
nieba, które nagle wydało mi się mniejsze niż dotychczas. Było tylko cienką
warstwą wokół planety, okrytą pasem kosmicznego złomu.
Przez jakiś czas spoglądałam w górę, podziwiając ogrom tego pasa — wielkich
wraków i platform, poruszających się po dawno wytyczonych orbitach. Tych
warstw musiało być kilkadziesiąt, lecz w tym momencie — zaledwie po raz drugi
w moim życiu — wszystkie się rozeszły. I ujrzałam kosmos. Prawdziwą
nieskończoność, a w niej zaledwie kilka mrugających gwiazd.
I mogłabym przysiąc, że słyszałam ich głos. Szept. Nie rozróżniałam słów, ale to
nie było złudzenie. Babka miała rację. Jeśli się wsłucham, mogę usłyszeć gwiazdy.
Ich głos był jak dźwięk rogu wzywającego do bitwy, wabiącego mnie...
Nie bądź głupia, pomyślałam. Nie masz głównego silnika. Jeśli znajdą cię
Krelle, będziesz dla nich doskonałym celem.
Niechętnie zaczęłam zmniejszać wysokość. Wystarczyło jak na jeden dzień.
Opadaliśmy wolno, pozwalając grawitacji robić swoje. Niestety, wiatr ściągnął
nas trochę w bok, tak więc, lądując, musiałam centymetr po centymetrze — za
pomocą silniczków manewrowych — skierować maszynę z powrotem do
szczeliny.
Trwało to tak długo, że zanim do niej dotarliśmy, już ziewałam. Straszliwy
Ślimak naśladował moje ziewnięcia ze swojego miejsca na kocu za moim fotelem.
W końcu wlecieliśmy do jaskini i wylądowaliśmy tuż przy poprzednim miejscu
postoju M-Bota.
— No cóż, powiedziałabym, że to wspaniały lot próbny — odezwałam się.
— Hm, owszem — zgodził się M-Bot. — Polecieliśmy bardzo wysoko, prawda?
— Jeśli tylko uda mi się zdobyć dla ciebie silnik, zaraz naprawdę sobie polatasz.
— Hm...
— Mógłbyś spróbować walczyć z Krellami, gdybyś chciał — powiedziałam,
sprawdzając, czy uda mi się go podpuścić. — Moglibyśmy to robić, nadal cię
ukrywając. Po prostu nie powiedzielibyśmy nikomu, czym lub kim jesteś!
Widmowy czarny statek bez oznakowań! Przychodzący SPŚ z pomocą
w potrzebie!
— Nie sądzę...
— Wyobraź to sobie, M-Bot! Uniki i nurkowanie w salwach ognia. Unoszenie
się i szybowanie, wyżej, niż mogą się wznieść twoi wrogowie. Wspaniała symfonia
siły i zniszczenia!
— Albo, co lepsze, tkwienie w tej jaskini! Nie robiąc niczego takiego!
— Moglibyśmy walczyć z włączonym trybem maskowania...
— Tylko że mam nie wdawać się w bijatyki. Przykro mi, Spensa, nie mogę
walczyć. Możemy znów sobie polatać — nawet mi się to podobało — ale nie
będziemy walczyć.
— Będziemy walczyć — dodał Straszliwy Ślimak.
Wyłączyłam pomocnicze układy, a potem wyciągnęłam się na fotelu,
zniechęcona. Miałam dostęp do czegoś niebywałego, potężnego, zdumiewającego
— i nie mogłam tego wykorzystać? Miałam broń, która nie chciała być użyta. Co
powinnam zrobić?
Nie wiedziałam. Jednak bardzo zaniepokoiła mnie myśl, że mój statek jest... no
cóż, tchórzem.
Westchnęłam i zaczęłam szykować się do snu. Powoli przechodziła mi irytacja
na M-Bota; byłam zbyt podekscytowana tym, że naprawdę zdołałam nim polatać.
Gdy w końcu się położyłam — na rozłożonym fotelu, nakryta kocem, ze
Straszliwym Ślimakiem leżącym na półce — M-Bot znów się odezwał.
— Spensa? Nie masz mi tego za złe, prawda? — spytał cicho. — Tego, że nie
będę walczyć? Muszę wykonywać rozkazy.
— Nie, nie musisz.
— Jestem komputerem. Zasadniczo tylko tym jestem. Dosłownie nie mogę
policzyć do trzech bez rozkazu.
— Trudno mi w to uwierzyć. Biorąc pod uwagę wszystko, co mi mówiłeś.
— To tylko osobowość zaprogramowana na kontakty z ludźmi.
— Wymówki — rzekłam, po czym ziewając, zgasiłam światło. — Może masz
mózg maszyny, ale mimo to jesteś osobą.
— Ale...
— Słyszę cię — przerwałam mu. — Słyszę głos twojej duszy. Tak jak gwiazdy.
Był tylko cichym szumem w mojej podświadomości i dotychczas nie
rejestrowałam jego obecności. Jednak był tu.
Cokolwiek sądził, M-Bot był bardziej żywy, niż mu się wydawało. Po prostu to
czułam.
Zaczęłam zapadać w sen.
Znowu się odezwał, tym razem jeszcze ciszej:
— Te rozkazy to jedyne, co wiem na pewno, Spensa. Mój dawny pilot, moje
zadanie. Oto, kim jestem.
— Zatem stań się kimś nowym.
— Czy masz pojęcie, jakie to trudne?
Pomyślałam o moim własnym tchórzostwie. O poczuciu straty i bezsilności,
teraz, kiedy naprawdę musiałam robić to, co zawsze zapowiadałam
w przechwałkach. Otuliłam się kocem.
— Nie bądź głupi — powiedziałam. — Dlaczego miałabym pragnąć być kimś
innym?
Nie odpowiedział i w końcu zapadłam w sen.
31

M ój lot M-Botem, chociaż krótki i po linii prostej, zdołał przyćmić dwa


następne tygodnie szkolenia.
Właśnie wykonywałam szereg ciasnych skrętów, ścigając statek Krelli między
kawałami złomu, z Rzutką jako skrzydłową. Jednak zaczęłam błądzić myślami
i przeciwnik mi uciekł.
— Hej! — zawołała Kimmalyn, gdy przegrupowywaliśmy się. — Widzieliście
to, ludzie? Nie rozbiłam się!
Słuchałam jednym uchem, jak rozmawiają.
— A ja się rozbiłam — wyznała FM. — Uderzyłam w kawał złomu i spadłam
w płomieniach.
— Nie twoja wina! — orzekła Kimmalyn. — Jak zawsze mówiła Święta,
prawdziwą klęską jest wybrać porażkę.
— Poza tym, FM — dodał Arturo — i tak rozbiłaś się mniej razy niż my
wszyscy razem wzięci.
— Jeśli tak dalej pójdzie, to nie utrzymam długo tego rekordu — odparła FM.
— Rozbijając się dziś, po prostu próbujesz być przewrotna, ponieważ nikt się
tego po tobie nie spodziewa — rzekła Rzutka. — Ty buntowniczko.
FM zachichotała.
— Wszyscy możecie zrobić coś, czego nikt się po was nie spodziewa —
powiedział Jorgen na zbiorowym kanale — i choć raz ustawić się w równej linii.
Amphi, patrzę na ciebie.
— Dobrze, dobrze — odparł Arturo, ustawiając swoją maszynę w szyku. —
Chociaż teoretycznie Jorgen rozbijał się rzadziej niż ty, FM. Ponieważ wykonał
o połowę mniej lotów. Trudno się rozbić, kiedy się tkwi w miejscu, narzekając
i rozkazując.
— Jak zawsze mówiła Święta — dodała poważnym tonem Kimmalyn —
prawdziwą klęską jest wybrać porażkę.
Jorgen nie bronił się, chociaż wydawało mi się, że usłyszałam, jak z sykiem
wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Skrzywiłam się. To prawda, że Jorgen
zwykł trzymać się z boku i obserwować, jak wykonujemy ćwiczenia, woląc
instruować, niż samemu latać. Może jednak pozostali traktowaliby go inaczej,
gdyby wiedzieli, że później ćwiczył sam po nocach.
Nagle poczułam wstyd. Przydomek Jorgena i sposób, w jaki traktowali go
pozostali, były częściowo moją winą. Nie zasługiwał na to. Chcę powiedzieć, że
potrafił być nieznośny, ale starał się, jak mógł.
Gdy Cobb kazał nam rozpocząć nową rundę walk powietrznych,
z podświadomości powróciły do mnie słowa Riga.
„A co ze mną? Czy jestem tchórzem, Spensa?”
Byłam pewna, że nie. Jednak od dziecka przestrzegałam jednej zasady,
umacniana w tym postanowieniu przez opowieści Babki. Dobrzy ludzie są
odważni. Tchórze to źli ludzie. Wiedziałam, że mój ojciec był dobrym
człowiekiem, tak więc było dla mnie oczywiste, że nie mógł uciec. Koniec
opowieści. Kropka.
To proste, czarno-białe rozgraniczanie przychodziło mi z coraz większym
trudem. Obiecałam Rzutce, że nie stchórzę. Tylko czy którykolwiek tchórz
zamierzał odwrócić się i uciec? Nigdy nie miałam ochoty unikać walki, ale wciąż
zaskakiwały mnie związane z nią uczucia. Wiele z nich wiązało się z bólem po
utracie Bima i Jutrzenki — byłam tym mocno przytłoczona.
Czy to możliwe, by coś takiego przez jedną krótką chwilę skłoniło mojego ojca
do odwrotu? A jeśli tak, to czy naprawdę mogłam obiecać, że nigdy czegoś takiego
nie zrobię?
Ominęłam kawał złomu, ale o mało nie zawadziłam o skrzydło Rzutki.
— Skup się, Spin — powiedziała. — Myśl o grze. Obserwuj piłkę.
— Piłkę?
— Przepraszam. Piłkarska przenośnia.
— Rzadko chadzałam na mecze. — Robotnicy dostawali bilety w nagrodę za
wyjątkowe zasługi. Cieszyłam się jednak, że będzie o czym porozmawiać,
zapomnieć o niepokojących myślach. — Niewiele wiem o tym, co robiłaś. Zdaje
się, że grałaś w polo? Latałaś na skuterach powietrznych?
— Niezupełnie — odparła Rzutka, gdy robiliśmy uniki przez myśliwcem Krelli,
który — jak przewidywało to ćwiczenie — zaszedł nas z tyłu. — Liga dostaje
pierścienie unoszące o zbyt małej mocy, żeby skutery mogły latać. Wprawdzie
można na moment unieść się powietrze, ale każda maszyna ma ściśle wyliczony
limit lotu. Tak więc trzeba wiedzieć, kiedy go wykorzystać.
W jej głosie rozbrzmiewała tęsknota.
— Brakuje ci rozgrywek? — spytałam.
— Trochę. Głównie mojej drużyny. Jednak to jest o wiele lepsze. — Obok nas
przeleciały promienie z działka laserowego. — Niebezpieczniejsze. Szybsze.
Wykonałyśmy jednoczesny unik, odbijając w przeciwne strony pod ciężkim
ostrzałem. Rzutka nadal ścigała nasz cel, a ja zatoczyłam krąg i osłoniłam ją
ogniem, odpędzając wroga.
Wykonałam następny zwrot i poleciałam za Rzutką. Nasz cel leciał bardzo nisko,
zaledwie jakieś sto stóp nad ziemią. Zeszłyśmy niżej, wzbijając za nami pióropusze
niebieskoszarego pyłu i przemknęłyśmy obok bloku starego złomu. Z dawno
wymontowanym kamieniem unoszącym, leżał jak szkielet z rozkopanego grobu.
— A co z tobą? — zapytała Rzutka, gdy lecieliśmy dolinami, trzymając się za
celem. — Nigdy nie mówisz o tym, co robiłaś przed szkoleniem w SPŚ.
— Czy nie powinnyśmy „myśleć o grze”?
— Aha. Jednak jestem ciekawa.
— Ja... łowiłam szczury.
— Dla jednej z wytwórni protein?
— Nie. Indywidualnie. Fabryczni zwiadowcy dobrze penetrują dolne jaskinie,
więc zrobiłam sobie kuszę, zbadałam dalej położone jaskinie i łapałam szczury na
własną rękę. Moja mama wymieniała mięso na kartki z robotnikami wracającymi
z pracy do domów.
— Twardzielka z ciebie.
— Tak myślisz?
— Absolutnie.
Uśmiechnęłam się. Miło było to słyszeć.
Krell skręcił i pomknął w górę.
— Wchodzę do akcji — powiedziałam i zwiększyłam ciąg. Wyrwałam ostrą
świecą, aż wyświetlacz przeciążenia pokazał maksimum.
Dzisiaj, powiedziałam w myślach Krellowi, twoje szczątki zmieszają się z pyłem
tej planety, a wiatr porwie w dal twoje żałosne wycie!
Pomknęłam za nim, podchodząc dostatecznie blisko, żeby włączyć OIM
i pozbawić go osłony.
Rzutka przeleciała obok mnie i trzask jej działek laserowych zagłuszył wycie
alarmu ostrzegającego, że straciłam osłonę. Maszyna Krella eksplodowała,
rozlatując się na kawałki.
Rzutka skwitowała to radosnym okrzykiem, ale ja zaczerwieniłam się na
wspomnienie tego, co pomyślałam. Szczątki zmieszane z pyłem i wiatr porywający
w dal wycie? Takie teksty — kiedyś ekscytujące — teraz wydawały mi się nie
słowami bohatera, ale kogoś usiłującego udawać chwata. Mój ojciec nigdy tak nie
mówił.
Gdy ponownie włączyłam osłonę, zapaliła się lampka na panelu łączności,
sygnalizująca, że Cobb jest na linii.
— Dobra robota — pochwalił. — Wy dwie zaczynacie tworzyć dobry zespół.
— Dzięki, Cobb — powiedziałam.
— Byłoby jeszcze lepiej, gdyby Spin mogła spędzać cały czas z nami — wtrąciła
Rzutka. — No wie pan, zamiast spać w jaskini.
— Daj mi znać, kiedy zamierzasz poruszyć ten temat z admirał — odparł Cobb.
— Postaram się wyjść z budynku, żeby nie słuchać, jak na ciebie wrzeszczy. Bez
odbioru.
Lampka zgasła, a Rzutka podleciała swoim Poco bliżej mnie.
— To, jak ona cię traktuje, jest głupie, Spin. Jesteś twardzielką. Jak ci
bohaterowie, o których zawsze mówisz.
— Dzięki. — Czułam, że się czerwienię. — Zaczynam jednak być lekko
zażenowana.
— Nie daj im się pognębić, Spin. Bądź sobą.
A kim właściwie jestem? Spojrzałam w górę, zastanawiając się, czy symulator
kiedykolwiek pokazuje luki w pasie złomu — czy czasem pozwala zobaczyć
przezeń bezkres nieba.
Wykonaliśmy jeszcze kilka ćwiczeń, zanim Jorgen kazał nam sformować szyk.
Gdy zawiśliśmy w powietrzu, spojrzałam na zegar tablicy rozdzielczej. Dopiero
16.00? Zostało nam jeszcze kilka godzin zajęć. Czy Cobb zamierzał zakończyć je
wcześniej i posłać nas na wirówkę przeciążeniową, tak jak wczoraj?
— No dobrze — oznajmił przez radio. — Jesteście gotowi rozpocząć następne
ćwiczenie.
— Będziemy używać działek? — wykrzyknęła Kimmalyn.
Wyciągnęłam szyję i spojrzałam na jej kokpit. Już od kilku tygodni używaliśmy
działek.
— Przepraszam — powiedziała. — To był cytat.
Przed nami pojawił się bombowiec Krelli. Był zbudowany solidniej niż typowy
myśliwiec. Miał taki sam kształt, ale przenosił przymocowaną pod spodem
ogromną bombę. Była nieco większa od niego. Zadrżałam, przypomniawszy sobie,
że ostatnio widziałam jedną z tych maszyn, kiedy ścigałam ją z Bimem.
Nieco dalej pojawił się obraz: kłębowisko walczących myśliwców, Krelli i SPŚ.
— Nasze działa przeciwlotnicze mają zasięg stu dwudziestu kilometrów od Alty
— oznajmił Cobb. — Muszą być dostatecznie duże, żeby niszczyć maszyny Krelli
pomimo ich osłon, nie mówiąc już o rozbijaniu dużych kawałów spadającego
złomu. Jednak tak duże rozmiary ograniczają ich pole rażenia. Bardzo sprawnie
niszczą odległe obiekty, ale nie mogą razić tych, które są zbyt blisko. Jeśli Krell
leci dostatecznie nisko — na wysokości około sześciuset stóp — znajduje się
poniżej zasięgu tych dział. Mniejszego kalibru działka — takie, na jakich ćwiczyła
Chybka — nie mogą przebić osłon Krelli. Jeśli myśliwce nie zdołają ich wyłączyć
za pomocą OIM, obsługa działek jest w tarapatach.
Symulator podświetlił jedną z tych maszyn, które walczyły w oddali. Drugi
bombowiec.
— Krelle odwracają naszą uwagę myśliwcami i spadającym złomem, a potem
próbują niepostrzeżenie podlecieć bombowcem przenoszącym ładunek burzący —
ciągnął Cobb. — Musicie zawsze czujnie obserwować i meldować, jeśli
zauważycie bombę. I ostrzegam was, że czasem używają makiet.
— Mamy zameldować o zauważeniu bomby — powiedziała Rzutka — a potem
ją zestrzelić, tak? A może lepiej najpierw zestrzelić, a następnie zameldować?
— To może mieć katastrofalne skutki — rzekł Cobb. — Bomby często mają
zapalniki ustawione na samoczynną eksplozję w razie uszkodzenia. Zestrzelisz taką
w niewłaściwej chwili, a mogą zginąć dziesiątki twoich kolegów — pilotów.
— Och — westchnęła Rzutka.
— Tylko admirał lub oficer dowodzący operacją może nakazać zestrzelenie
bombowca — kontynuował Cobb. — Często wystarcza sam widok naszych
myśliwców, żeby taki bombowiec uciekł — są dla nich cenne i, jak się domyślamy,
trudno je wyprodukować. Jeśli nasza obecność nie wystarczy, admirał wysyła
specjalną grupę uderzeniową, żeby zestrzeliła bombowiec. Bądźcie bardzo
ostrożni. Płomienna znajduje się tak głęboko pod powierzchnią, że tylko
bezpośrednie trafienie może jej zagrozić, ale przypadkowy wybuch bomby zbyt
blisko Alty — nawet w odległości czterdziestu lub pięćdziesięciu kilometrów —
może wywołać falę uderzeniową, która ją zniszczy. Tak więc jeśli zauważycie
bombowiec, natychmiast o tym meldujcie i pozwólcie, by ktoś mający
doświadczenie oraz wiedzę zdecydował, co robić. Zrozumiano?
Odpowiedział mu nieskładny chór potakiwań. Jorgen kazał nam potwierdzić
zgodnym okrzykiem. Może naprawdę traktowaliśmy go zbyt surowo, ale — do
cholery — potrafił być wkurzający.
— Świetnie — rzekł Cobb. — Dowódco eskadry, poprowadź swoich pilotów do
boju. Przećwiczymy kilka scenariuszy namierzania, meldowania oraz — tak —
zestrzeliwania bombowców. Ktoś zgadnie, ile razy wszyscy wysadzicie się
w powietrze?
Okazało się, że wysadziliśmy się wiele razy.
Ćwiczenia z bombowcem należały do najtrudniejszych, jakie przerabialiśmy. Na
początku szkoły pilotażu nauczyliśmy się czegoś, co nazywano oglądem maszyny.
Szybkiego zauważania wszystkiego, o czym musieliśmy pamiętać, latając: wskazań
prędkościomierza, przyrządów nawigacyjnych, wysokościomierza, położenia
partnera, kolegów z eskadry, terenu... i tuzina innych rzeczy.
Podczas walki powietrznej dochodziło do tego mnóstwo innych rzeczy. Rozkazy
wydawane przez dowódcę lub z bazy Alta, taktyka, nieprzyjaciel. Konieczność
nieustannej analizy sytuacji była jednym z najbardziej absorbujących elementów
pilotażu.
A pamiętanie o tym wszystkim w trakcie nieustannego wypatrywania
bombowca... no cóż, było trudne. Nadzwyczaj trudne.
Czasem Cobb kazał nam robić to przez całą długą symulowaną bitwę i nie
wysyłał bombowca. A czasem posyłał sześć lub siedem makiet i jedną prawdziwą
maszynę.
Te bombowce latały bardzo wolno — wyciągając najwyżej Mag-2 — ale
przenosiły śmiercionośny ładunek. Wybuchająca bomba wysyłała trzy fale
uderzeniowe. Pierwsza miała utorować drogę, krusząc skałę i powodując zawalenie
lub rozerwanie jaskiń. Druga eksplozja — dziwny zielonkawoczarny błysk,
niszczący wszelkie życie, powodujący reakcję łańcuchową związków
organicznych. Trzeci wybuch powodował falę uderzeniową, mającą pchać przed
sobą ten straszliwy zielonkawy opar.
Ćwiczyliśmy jedną symulację po drugiej. Raz po raz ktoś z nas zbyt wcześnie
niszczył bombę, nie ostrzegając innych, by uciekali, i w rezultacie zmieniając
wszystkich w parę. Wielokrotnie źle oceniliśmy odległość od Alty, tak że kiedy
zniszczyliśmy bombowiec i spowodowaliśmy eksplozję ładunku, Cobb ponuro
gratulował nam zabicia wszystkich mieszkańców Alty.
Po jednej szczególnie irytującej próbie całą szóstką obserwowaliśmy
rozchodzenie się zielonkawego obłoku.
— Jestem...
— ...martwy — dokończyła za niego FM. — Wiemy, Cobb. Co powinniśmy
zrobić? Jeśli bombowiec za bardzo się zbliży do miasta, czy mamy inny wybór?
— Nie — odparł cicho Cobb. — Nie macie.
— Ale...
— Jeśli trzeba będzie, zniszczycie Altę, żeby ocalić Płomienną. Ona jest
ważniejsza. Nie bez powodu jedna trzecia naszych myśliwców, pilotów
i dowódców zawsze przebywa w głębokich jaskiniach. SPŚ może przetrwać
zniszczenie Alty. Jednak nie mając fabryk mogących wyprodukować nowe
myśliwce, bylibyśmy załatwieni. Tak więc jeśli admirał wyda taki rozkaz, to
zestrzelicie bombowiec i spowodujecie wybuch, nawet jeśli robiąc to, zniszczycie
Altę.
Obserwowaliśmy zielony obłok rozchodzący się coraz szerszą kulą zagłady.
W końcu znikł.
Ćwiczyliśmy intensywnie, aż zrobiłam się otępiała ze zmęczenia, a moje reakcje
spowolnione. Cobb chciał nam wpoić konieczność nieustannego wypatrywania
bombowców, obojętnie, jak bardzo byliśmy zmęczeni.
Podczas tego ostatniego ćwiczenia nienawidziłam go jak jeszcze nikogo. Nawet
bardziej niż admirał.
Tym razem też nie zdołaliśmy zapobiec wybuchowi bomby. Zresetowałam
projekcję, zgodnie z regulaminem wracając na pozycję wyjściową do następnej
próby. Jednak osłona mojej kabiny znikła. Zamrugałam, zaskoczona powrotem do
rzeczywistego świata. Inni zaczęli zdejmować hełmy, wstawać i przeciągać się.
Która to godzina?
— Czy mi się zdaje, że rozpoznałem tę ostatnią symulację, Cobb? — zapytał
Arturo, wstając. — Bitwa o Trajerto?
— Trochę zmodyfikowana — odrzekł Cobb.
Trajerto, pomyślałam. Miała miejsce przed pięcioma laty; o mało nie straciliśmy
wtedy Alty. Eskadra Krelli przeniknęła przez naszą obronę i zniszczyła stanowiska
działek przeciwlotniczych. Na szczęście dwa samoloty zwiadowcze SPŚ zestrzeliły
bombowiec, zanim zdołał podlecieć dostatecznie blisko Alty.
— Wykorzystujesz historyczne bitwy do naszych symulacji? — zapytałam,
próbując wyrwać się z otępienia.
— Oczywiście — odparł Cobb. — Myślisz, że mam czas wymyślać te
symulacje?
Coś mnie w tym uderzyło, ale byłam zbyt zmęczona, żeby to uchwycić.
Wygramoliłam się z kokpitu, rzuciłam hełm na fotel i przeciągnęłam się. Cholera,
jaka byłam głodna, a w plecaku nie miałam nic do zjedzenia — następna partia
suszonego mięsa marynowała się jeszcze w jaskini.
Czekała mnie długa wędrówka na głodniaka. Wzięłam plecak, zarzuciłam go na
ramię i ruszyłam.
Rzutka dogoniła mnie na korytarzu i ruchem głowy wskazała w kierunku kwater.
Wiedziałam, co miała na myśli. Mogły udać zmęczone i zabrać kolację do pokoju...
Przecząco pokręciłam głową. Nie warto narażać się admirał.
Rzutka zasalutowała mi.
— Twardzielka — szepnęła.
Znalazłam w sobie trochę energii na uśmiech, zasalutowałam w odpowiedzi
i rozeszłyśmy się.
Pomaszerowałam do wyjścia. W innych salach światła były zgaszone, poza
jedną, w której instruktorka wygłaszała pogadankę do innej eskadry kadetów.
— Najlepsi piloci potrafią wyprowadzić maszynę z niekontrolowanego upadku
— kobiecy głos odbijał się echem w korytarzu. — Waszym pierwszym odruchem
będzie katapultowanie się, lecz jeśli chcecie być prawdziwymi bohaterami, zrobicie
wszystko, co możliwe, żeby uchronić pierścień unoszący przed zniszczeniem.
Cobb uczył nas czegoś wręcz przeciwnego.
Idąc przez sad za murami bazy, zauważyłam migającą lampkę mojej
krótkofalówki. M-Bot chciał ze mną porozmawiać. Z trudem zdołałam go
przekonać, że nie powinien się ze mną łączyć, kiedy ćwiczę. Ktoś mógłby nas
usłyszeć.
— Cześć — mruknęłam. — Nudzisz się?
— Nie mogę się nudzić. — Zamilkł na moment. — Muszę ci jednak powiedzieć,
że myślę sto razy szybciej od ludzkiego mózgu, tak więc twoje dwanaście godzin to
dla mnie stosunkowo długi czas. Naprawdę długi.
Uśmiechnęłam się.
— Naprawdę — dodał.
— Co sądzisz o dzisiejszym treningu?
— Zrobiłem kilka starannych notatek w celu późniejszego przejrzenia — rzekł.
Wieczorami powtarzałam ćwiczenia z M-Botem, sprawdzając, co zrobiłam źle.
Jego oprogramowanie umożliwiało dokładną analizę moich lotów. Chociaż jego
komentarze czasem były niepochlebne, te wieczorne powtórki okazały się bardzo
pomocne i czułam, że radzę sobie lepiej niż kiedykolwiek.
Nie wylecieliśmy ponownie z jaskini. Rig wymontował ze statku grawkompy
i osłony, żeby je rozebrać i opisać. Nie byłam w stanie mu w tym pomóc, ale nie
miałam nic przeciwko temu, gdyż szkolenie zajmowało mi cały czas.
— Naprawdę potrzebujesz pomocy z tymi bombowcami — powiedział mi M-
Bot. — Dziś siedemnaście razy zginęłaś lub zniszczyłaś miasto, a tylko dwa razy
prawidłowo wykonałaś zadanie.
— Dzięki za przypomnienie.
— Staram się być pomocny. Zdaję sobie sprawę, że ludzka pamięć jest ułomna
i ulotna.
Westchnęłam i wyszłam z sadu, rozpoczynając nudniejszą część drogi do domu.
— Te bitwy były interesujące — powiedział M-Bot. — Ja... bardzo się cieszę, że
przeżyłaś niektóre z nich.
Wlokłam się, ledwie stawiając nogę za nogą. Kto by pomyślał, że siedzenie
w pudle i poruszanie jedynie rękami może być tak męczące? Miałam wrażenie, że
jakiś barbarzyńca walnął mnie maczugą i wyrwał mózg z czaszki, a potem
wepchnął z powrotem, tylko na odwrót.
— Jesteś bardzo atrakcyjna i inteligentna — dodał M-Bot. — Spensa? Czy mój
podprogram moralnego wsparcia działa? Hm, jesteś wspaniałym dwunogiem.
I bardzo efektywnie przetwarzasz tlen w dwutlenek węgla, gaz o podstawowym
znaczeniu dla życia roślinnego na...
— Jestem po prostu zmęczona, M-Bot. Miałam dziś ciężki dzień.
— Dziewiętnaście bitew! Chociaż cztery z nich były w zasadzie tą samą, tylko
obróconą wokół osi i z kilkoma zmienionymi posunięciami wroga.
— Tak, to historyczne bitwy — odparłam. — Jak powiedział Cobb...
Przystanęłam.
— Spensa? — zapytał. — Nie słyszę już twoich kroków? Czy chwilowo
przestałaś być dwunogiem?
— Historyczne bitwy — powiedziałam, pojmując coś, co powinnam zrozumieć
już dawno. — Oni rejestrują przebieg bitew?
— Obserwują wszystkie swoje maszyny — oznajmił — a ich czujniki rejestrują
także manewry nieprzyjaciela. Podejrzewam, że odtwarzają je w trójwymiarowych
symulacjach w celach szkoleniowych i poznawczych.
— Czy sądzisz, że... mają taki zapis bitwy o Altę? Tej, w trakcie której...
Mój ojciec zdezerterował.
— Jestem pewny, że gdzieś go mają — orzekł M-Bot. — To najważniejsza
bitwa w historii waszego narodu! Fundamentalna dla... Och! Twój ojciec!
— Potrafisz myśleć tysiąc razy szybciej od człowieka — powiedziałam — ale
tyle czasu zajęło ci skojarzenie tego prostego faktu?
— Spowalniam rozmowy. Gdybym skupiał na nich całą uwagę, musiałbym
czekać kilka minut relatywnego czasu na każdą wypowiadaną przez ciebie sylabę.
Hm, to brzmiało sensownie.
— Zapis tej bitwy, w której brał udział mój ojciec. Czy możesz go... ściągnąć?
Pokazać mi?
— Mogę przechwytywać tylko to, co nadają. Wygląda na to, że SPŚ stara się
ograniczać łączność bezprzewodową, żeby nie zwracać uwagi oczu.
— Czego? — zdziwiłam się.
— Oczy. Ponieważ... nie mam pojęcia, co to takiego. W moich bankach pamięci
jest dziura. — Wydawał się naprawdę zmieszany. — Pamiętam tylko ten cytat:
„Używać przewodów do transmisji danych, unikać transmisji radiowych
i zabezpieczać osłonami szybkie procesory. W przeciwnym razie przyciągniemy
uwagę oczu”. I to wszystko. Dziwne...
— Może więc nasze środki łączności nie są takie prymitywne, jak zawsze
twierdziłeś. Może po prostu zachowujemy ostrożność...
Ruszyłam dalej. Plecak tak mi ciążył, jakby był pełen łusek po pociskach
armatnich.
— Tak czy inaczej — ciągnął M-Bot — domyślam się, że gdzieś w bazie jest
archiwum. Jeśli istnieje zapis bitwy o Altę, byłoby to pierwsze miejsce, w którym
bym go szukał.
Skinęłam głową. Sama nie wiedziałam, czy cieszyła mnie, czy smuciła
świadomość, że teoretycznie mogę obejrzeć ostatnią bitwę mojego ojca. Zobaczyć
na własne oczy, czy naprawdę zdezerterował, uzyskać... co? Dowód?
Wlokłam się dalej, zastanawiając się, czy jestem na tyle głodna, żeby coś zjeść
po dotarciu do jaskini, czy po prostu położę się spać. Zbliżając się do jaskini, znów
zobaczyłam migającą lampkę krótkofalówki.
Przyłożyłam ją do ucha.
— Prawie jestem na miejscu, M-Bot. Możesz...
— ...ogłasza alarm — powiedziała dyspozytorka. — Admirał wzywa wszystkich
pilotów — z kadetami włącznie — do bazy, w celu jej czynnej obrony. Powtarzam:
siedemdziesiąt pięć jednostek Krelli przeszło przez pas kosmicznego złomu na
104.2-803-64000. Wszyscy piloci mają się stawić w bazie. Admirał wzywa
wszystkich pilotów...
Zamarłam. Niemal zapomniałam, po co Cobb dał mi tę krótkofalówkę. Ale ten
atak... dzisiaj? Akurat teraz?
Ledwie trzymałam się na nogach.
Siedemdziesiąt pięć statków? Trzy czwarte maksymalnej siły uderzeniowej
Krelli? Cholera!
Zrobiłam w tył zwrot i spojrzałam na długą powrotną drogę do bazy. A potem,
jak w transie, zaczęłam biec.
32

D otarłam do kompleksu SPŚ spocona, zmęczona i zdyszana. Na szczęście


codzienne przemarsze do jaskini i z powrotem były dobrym treningiem, więc
byłam w niezłej formie. Wartownicy przy bramie przepuścili mnie, nie
sprawdzając, więc znów poderwałam się do biegu. Zatrzymałam się w szatni przy
kosmodromie i naciągnęłam na siebie kombinezon.
Wypadłam z budynku i pomknęłam do mojej maszyny. Mój Poco stał sam.
Maszynę Nedda już dawno przydzielono innej eskadrze i najwidoczniej wszyscy
pozostali byli już w powietrzu. W oddali było słychać huk dział przeciwlotniczych,
a ogniste smugi spadającego złomu wyraźnie świadczyły o tym, że bitwa toczy się
niebezpiecznie blisko Alty.
Nagłe ukłucie niepokoju sprawiło, że zapomniałam o zmęczeniu. Jakiś pilot
gramolił się do kokpitu mojego myśliwca.
— Chwileczkę! — krzyknęłam. — Co robisz? To moja maszyna!
Pilot zawahał się, patrząc na mnie i ludzi z personelu naziemnego, szykujących
maszynę do startu. Jeden z nich skinął głową.
Pilot powoli zszedł po drabince na ziemię.
— Spóźniłaś się — powiedział do mnie Dorgo z obsługi naziemnej. — Admirał
kazała obsadzić i wysłać w powietrze każdą wolną maszynę.
Z mocno bijącym sercem patrzyłam, jak pilot — kobieta — niechętnie zeskakuje
i zdejmuje hełm. Była po dwudziestce, z szeroką blizną na czole. Pokazała mi
podniesiony kciuk i bez słowa pobiegła w kierunku kwater.
— Kto to? — zapytałam cicho Dorgo.
— Kryptonim Wigor — odparł. — Kadet, którą zestrzelono tuż przed
ukończeniem kursu. Była na tyle dobra, że admirał umieściła ją na liście
rezerwowej.
— Katapultowała się? — zapytałam.
Kiwnął głową.
Weszłam po drabince do kokpitu, a potem wzięłam hełm od Dorgo, który wspiął
się za mną.
— Leć na 110-75-1800 — powiedział, wskazując kierunek. — Chyba, że
otrzymasz inny rozkaz. Tam posłali twoją eskadrę. Zawiadomię dowództwo, że
wystartowałaś i lecisz.
— Dzięki — odparłam, po czym nałożyłam hełm i zapięłam pasy.
Pokazał mi podniesiony kciuk, po czym zszedł po drabince i zabrał ją. Inny
członek personelu naziemnego pomachał mi niebieską chorągiewką, gdy wszyscy
oddalili się na bezpieczną odległość.
Włączyłam pierścień unoszący i poderwałam maszynę w górę. Tysiąc osiemset
to niski pułap do walki — zwykle ćwiczyliśmy na trzydziestu tysiącach. Mknąc we
wskazanym kierunku, miałam wrażenie, że ślizgam się po powierzchni planety.
— Tu Do Gwiazd dziesięć — powiedziałam, wcisnąwszy guzik nadawania,
wywołując Jorgena. — Zgłaszam się. Kryptonim Spin.
— Zdążyłaś? — odezwał się Jorgen. — Mówili, że przyślą nam kogoś
z rezerwy.
— Niewiele brakowało — odparłam — ale przekonałam ich, że tylko ja mogę ci
porządnie dokuczyć. Walczycie?
— Nie — odparł. — Admirał trzyma nas w odwodzie, w pobliżu jednego z dział.
Na 110-75-1800, Spin. Dobrze, że jesteś, dokuczliwa czy nie.
Minęło około dziesięciu minut, zanim dotarłam na wskazaną pozycję, gdzie
zobaczyłam pięcioro pozostałych pilotów mojej eskadry unoszących się pomiędzy
dwoma dużymi wzgórzami. Wyhamowałam, włączając wsteczny ciąg, a potem
ustawiłam się obok Rzutki. Za nami ogromne działo przeciwlotnicze — sporo
większe od budynku naszej szkoły — czekało na pojawienie się jakiegoś Krella.
Wokół niego sterczały lufy mniejszych dział, gotowych do otwarcia ognia do nisko
lecących maszyn.
Powitały mnie życzliwe okrzyki kolegów. Ledwie widziałam słabe rozbłyski na
niebie, znaczące miejsce, gdzie toczyła się bitwa. Jednak działo za nami huknęło
i podmuch wystrzału zakołysał moją maszyną. W oddali wielki kawał złomu
eksplodował deszczem iskier i pyłu.
— A więc — powiedziała mi do ucha Rzutka — ilu zamierzasz dziś zestrzelić,
Spin?
— No cóż... rekord zestrzeleń w jednej bitwie należy do Krętacza. Dwanaście
samodzielnych trafień, dziewięć wspólnych. Myślę, że próba pobicia tego rekordu
byłaby arogancją. Dlatego spróbuję zremisować.
Myślałam, że się roześmieje, ale zupełnie poważnie odparła:
— Dwanaście i dziewięć? To chyba niewiele.
— Biorąc pod uwagę, że Krelle większość ataków przypuszczają trzydziestoma
maszynami?
— Dziś jest ich siedemdziesiąt pięć — zripostowała Rzutka. — Łatwo będzie
trafić, jeśli SPŚ naprawdę pozwoli nam walczyć.
Silniczkami manewrowymi lekko wysunęła swojego Poco naprzód, a ja poszłam
w jej ślady.
— Dokąd się wybieracie? — spytał Jorgen.
— Chcemy tylko lepiej widzieć bitwę — odrzekłam.
— Taak, pewnie. Wracać do szyku. Mamy rozkaz pozostać na pozycji.
Usłuchałyśmy, ale odkryłam, że korci mnie, żeby włączyć się do walki. Gdy tak
siedziałam i czekałam, zmęczenie dawało mi o sobie znać.
— Wywołajmy Cobba — powiedziałam. — Sprawdźmy, czy nie powinniśmy
wysłać dwóch myśliwców na zwiady.
— Jestem pewny, że mają zwiadowców patrolujących teren — odparł Jorgen. —
Pozostań na pozycji, Spin.
— Hej, Arturo — odezwała się na ogólnym paśmie FM. — Jak myślisz, daleko
stąd toczy się ta bitwa?
— Mnie o to pytasz?
— Ty tu jesteś mądralą.
Na moment zapadła cisza.
— I co? — spytała FM.
— Och — rzekł Arturo. — Przepraszam. Ja tylko... no cóż, czekałem na jakąś
ciętą uwagę Nedda. Chyba weszło mi to w krew. Cóż, mogę dokładnie wyliczyć ci
odległość. — Na konsoli zamigała lampka ogólnego pasma. — Hej, Cobb. Jak
daleko toczy się ta bitwa?
— Jakieś pięćdziesiąt kilometrów dalej — poinformował Cobb. — Zachowajcie
spokój, kadeci. Eskadra Zwycięstwo już prawie dotarła z głębokich jaskiń
i wkrótce was zluzuje.
Jego lampka zgasła.
— Świetnie to wyliczyłeś, Amphi — powiedziała FM do Arturo.
— Uważam, że umiejętność korzystania z istniejących zasobów wiedzy
świadczy o wysokiej inteligencji — oznajmił. — To byłby dobry cytat, prawda,
Chybka? Wykorzystasz go czasem?
— Hm... niech cię gwiazdy mają w opiece.
— To nie w porządku — sprzeciwiła się Rzutka. — Powinniśmy walczyć.
Jesteśmy już prawie pilotami i chyba dość już siedzenia w symulatorze. Prawda,
Spin?
W oddali błyski eksplozji migotały tam, gdzie ginęli ludzie. I tracili przyjaciół,
tak jak ja.
Nienawidziłam tego niepokoju, który niepostrzeżenie wkradł się do mojego
serca. Tego wahania, tego lęku. Dziś odczuwałam go silniej, zapewne z powodu
zmęczenia. Może gdybym mogła wziąć udział w tej bitwie, udowodniłabym...
głównie sobie.
— Tak, Rzutka ma rację — powiedziałam. — Powinniśmy zabijać Krelli, a nie
czas.
— Zrobimy, co nam kazano — rzekł Jorgen. — I nie dyskutujcie
z dowództwem. Dziwi mnie, że uważacie się za pilotów, a nie pojmujecie tak
podstawowego pojęcia, jak łańcuch dowodzenia.
Przygryzłam wargę i poczułam, że się czerwienię. Miał rację. Głupi Palant.
Kazałam sobie czekać, aż nas zluzują. Przyleci jedna z rezerwowych eskadr,
stacjonująca — wraz z myśliwcami w hangarach — w dolnych jaskiniach. Tak
nakazywał rozsądek: nie mogliśmy ryzykować, że wybuch bomby zniszczy Altę
i całe SPŚ. Tylko że wywiezienie na powierzchnię myśliwców windami
towarowymi trwało długo.
W końcu znów zamrugała lampka Cobba. Stłumiłam westchnienie ulgi. Prawdę
mówiąc, nie nadawaliśmy się dziś do walki — nie po tak męczących ćwiczeniach.
Przygotowałam się do zwrotu i powrotu.
— Eskadra Krelli — powiedział Cobb. — Osiem maszyn.
Co?
— Na kursie 125-111-1000 — ciągnął. — Para naszych samolotów
zwiadowczych zauważyła, jak przekradają się na małej wysokości. Dowódco
eskadry, zmiana doleci do was dopiero za pięć do dziesięciu minut. Musicie
atakować.
Atakować.
— Zrozumiano — odparł Jorgen.
— Zwiadowcy uważają, że to standardowe myśliwce Krelli — powiedział Cobb.
— Admirał rozkazuje wam podejść bliżej, nawiązać kontakt wzrokowy
i potwierdzić, że nie ma wśród nich bombowca. Następnie zniszczyć lub zmusić do
ucieczki myśliwce. Działa przeciwlotnicze będą w pogotowiu; strzelając, mogłyby
pozabijać naszych. Jeśli jednak za pomocą OIM pozbawicie uciekające myśliwce
osłon, działka przeciwlotnicze powinny się z nimi uporać. A jeżeli zdołacie zwabić
nieprzyjacielskie maszyny dostatecznie wysoko, duże działa będą mogły je
zniszczyć. — Cobb zamilkł na moment. — Przełączam was na ogólne pasmo
bojowe. Powodzenia, kadeci. Słuchajcie dowódcy eskadry i pamiętajcie, czego się
uczyliście. To prawdziwa bitwa.
Lampka zgasła.
— W końcu! — zakrzyknęła Rzutka.
— Zwiększcie odstępy — polecił nam Jorgen. — Słyszeliście, jaki podano kurs.
125-111-1000. Polecimy tuż nad ziemią. Uważajcie na wysokość. Ruszamy!
Sformowaliśmy luźny szyk, dzieląc się na pary. Ja i Rzutka, Jorgen i Arturo, FM
i Kimmalyn. Przemknęliśmy pomiędzy dwoma wzgórzami, lecąc na wschód
podanym kursem. Niemal natychmiast nawiązaliśmy kontakt wzrokowy z ośmioma
maszynami Krelli lecącymi w równym szyku.
— Meldujemy się, dowódco eskadry — powiedział kobiecy głos na ogólnym
paśmie. — Samolot klasy Val. Zwiadowca Siedem, kryptonim Opończa.
— Zwiadowca Osiem, kryptonim Znacznik — dodał męski głos.
Klasa Val, czyli samoloty zwiadowcze. Wcześniej ich nie widziałam, a teraz
miały do nas dołączyć.
Pod wpływem podniecenia zapomniałam o zmęczeniu. To naprawdę się dzieje.
Prawdziwa walka. Nie przypadkowa potyczka, ale bitwa, w której mamy rozkaz
powstrzymać eskadrę wroga.
— Dzięki za wsparcie, zwiadowcy — powiedział Jorgen. — Mamy rozkaz
nawiązać kontakt wzrokowy i sprawdzić, czy wśród tamtych jest jakiś bombowiec.
Wy dwoje zrobicie to i zawiadomicie dowództwo. Moje myśliwce zaatakują wroga
i spróbują rozbić jego szyk. Wy skupcie się na dokładnej identyfikacji każdej z ich
maszyn.
— Zrozumiano — odparła Opończa.
— W porządku, eskadra — rzucił Jorgen. — Zwiększyć prędkość do Mag-3,
a po nawiązaniu kontaktu z wrogiem zmniejszyć do bojowej. Atakować dwójkami,
rozbić ich szyk i uważać na partnerów. — Odetchnął. — Niech was gwiazdy mają
w opiece.
— I ciebie, dowódco — rzekł Arturo.
W ich głosach słyszałam niepokój. Udzielił mi się. Irytowało mnie to. Nie będę
tchórzem.
— Ruszać! — zawołał Jorgen.
— Tak! — krzyknęła Rzutka i zwiększyła ciąg.
Poleciałam za nią, gwałtownie przyspieszając i mknąc w kierunku wroga. Tak
samo jak w symulowanych starciach, zaatakowani Krelle rozpierzchli się na
wszystkie strony. Nie próbowali osłaniać partnerów; liczyli, że ich lepsze maszyny
zrekompensują doskonałą koordynację naszych działań.
Trzymałam się nieco z tyłu i na lewo od Rzutki. Zmniejszyłyśmy ciąg i,
wytracając prędkość, wykonałyśmy skręt w prawo, wybierając jako cel jedną
z maszyn Krelli. Wleciałyśmy pod spadający złom, ale były to przeważnie małe
kawałki, które spalały się wysoko w górze. Kilka większych przeleciało obok,
ciągnąc za sobą smugi dymu, ale żaden nie był dostatecznie duży, aby wykorzystać
go do manewrów za pomocą lancy.
Zmniejszyłyśmy prędkość do bojowej i leciałyśmy tuż za naszym celem.
Trzymałam się nieco z tyłu, tak by nie znaleźć się w zasięgu OIM, kiedy Rzutka go
użyje. Nad nami przemknęły dwie maszyny klasy Val, szybkie i trudne do
wykrycia, ale mające niewielką siłę rażenia.
— Opończa — powiedziałam, naciskając guzik. — Tu Do Gwiazd dziesięć,
kryptonim Spin. Maszyna, którą ścigam, to typowy myśliwiec Krelli.
— Potwierdzam — odezwała się Opończa. Nie słyszałam gwaru głosów; inni też
będą meldować pojedynczo. Miejmy nadzieję, że tych dwoje zwiadowców zdoła
się w tym połapać i zidentyfikować wszystkie maszyny.
Mknęłyśmy z Rzutką nad ziemią, skręcając w prawo, a potem w lewo,
i wleciałyśmy do dużego krateru. Rzutka zwiększyła ciąg, żeby podejść bliżej
i użyć OIM, ale Krell wyrwał w górę i przemknęła pod nim.
Ja zostałam mu na ogonie, a Rzutka cicho zaklęła, zajmując pozycję za mną.
— Nikt nas nie ściga, Spin. Strąćmy tego grata, zanim otrzyma pomoc.
— Zrozumiałam.
Skupiłam się na przeciwniku. Czujniki w moim hełmie — na które ostatnio
przestałam już zwracać uwagę — rozgrzały się. Czułam, że potrafię przewidzieć
manewry Krella, który wypadł z krateru i skręcił w prawo.
Skupienie. Wszystko inne stało się nieważne. Żadnych obaw. Żadnego strachu.
Tylko ja, mój myśliwiec i cel.
Bliżej.
Bliżej.
Już prawie...
— Ludzie! Pomóżcie!
Kimmalyn.
Zaklęłam, wyrwana z transu. Trzech Krelli siedziało jej na ogonie. Cholera! FM
już zmieniała kurs, usiłując przyjść jej z pomocą..
Przerwałam pościg, a Rzutka poszła w moje ślady i razem pomknęłyśmy
w kierunku Kimmalyn.
— Osłona ogniowa — powiedziałam i obie otworzyłyśmy ogień z działek,
wystarczająco silny, by ścigający Kimmalyn rozpierzchli się, pozwalając jej uciec.
— Dzięki — rzuciła FM, podlatując do Kimmalyn. Wykorzystałam tę chwilę, by
wypatrzyć Arturo i Jorgena, walczących z trzema Krellami. Mocno naciskani, nie
odważyli się użyć OIM i pozostać bez osłon.
— Musimy zestrzelić paru lecących w pojedynkę, żeby wyrównać szanse —
zwróciłam się do Rzutki.
— Racja — odparła. — Na twojej trzeciej. Wygląda dobrze?
— Bierz go — powiedziałam, podążając za nią, i razem poleciałyśmy za
Krellem. Wyglądał identycznie jak ten pierwszy, którego ścigałyśmy — miał ten
sam kształt i ciągnące się za nim przewody. Wyglądało na to, że nie ma wśród nich
żadnego bombowca.
Nadałam to przez radio, a potem pomknęłyśmy za Krellem, oddalając się od
centrum pola walki. Próbował umknąć w lewo, ale przyspieszyłam i odcięłam mu
drogę. Osamotniony, próbował nam uciec, po prostu zwiększając szybkość
najpierw do Mag-3, a potem Mag-4.
— Zaczynam! — krzyknęła Rzutka. Zwiększyła prędkość i jej Poco z rykiem
wyrwał naprzód.
Wiedziałam, co zrobi. Przez ostatni tydzień ćwiczyłyśmy to razem tyle razy, że
instynktownie wyczuwałam, co się zaraz stanie. Idealnie wyliczyła prędkość, tak że
znalazła się dostatecznie blisko przeciwnika i włączyła OIM. W błękitnym błysku
padły obie osłony: jej i Krella.
Kiedy zwalniała, przemknęłam obok niej i otworzyłam ogień z działek. Niemal
zdziwiłam się, gdy maszyna Krella eksplodowała i rozleciała się na kawałki.
Naprawdę to zrobiłyśmy!
Rzutka wydała radosny okrzyk, gdy obie wytracałyśmy prędkość. Wykonałam
zwrot i zajęłam pozycję za nią, gdy ponownie włączała osłonę. Kawał kosmicznego
złomu przeleciał obok mnie i w bezgłośnej eksplozji uderzył w niezbyt odległą
powierzchnię planety.
— Czy to pierwsza krew? — spytałam, nacisnąwszy guzik. — Jorgen,
załatwiłyśmy jednego!
— Gratulacje — rzekł napiętym głosem.
Popatrzyłam na pozostałych. Jorgen i Arturo wciąż walczyli z tymi trzema
myśliwcami — a dwoje zwiadowców ścigało jednego Krella, próbując wykonać
manewr podobny do tego, jaki udał się Rzutce i mnie. To oznaczało...
Trzy maszyny ścigały Kimmalyn. Znowu.
— Cholera — zaklęłam. — Rzutka?
— Leć. Zaraz odzyskam osłonę.
Przyspieszyłam, kierując się z powrotem w sam środek bitwy.
— Ludzie? — rzuciła Kimmalyn. — Ludzie?
— Już lecę — odezwała się FM. — Zaraz będę przy tobie...
Zdołała odgonić te trzy myśliwce, ale inny zaszedł ją od tyłu. Kiedy zrobiła unik,
jedna z tych maszyn znów zaczęła ścigać Kimmalyn.
Ta wykonywała chaotyczne manewry, i mogłam sobie wyobrazić jej strach. Nie
obrała jakiejś konkretnej strategii; po prostu próbowała każdego możliwego uniku,
jednego po drugim.
Przyspieszyłam, ale Krell już otworzył do niej ogień i osłona jej Poco
zatrzeszczała, trafiona promieniami lasera. Kimmalyn na przemian przyspieszała
i zwalniała.
Nie dogonię jej. Nie zdążę.
— Chybka, trzymaj się! — zawołałam na ogólnym paśmie. — Spróbuję coś
zrobić. FM, wszyscy, jeśli możecie, to lećcie za mną. Sformujcie klucz, ze mną na
przedzie.
Skierowałam się ku maszynie ścigającej FM, która znajdowała się znacznie
bliżej mnie niż Kimmalyn. Nie strzelałam, tylko zatoczyłam wokół niej krąg,
przelatując tuż nad ziemię i wzbijając chmurę pyłu. Następnie wyrwałam w górę
i lancą świetlną złapałam kawał złomu. Wykonałam ostry skręt, rzucając go
w kierunku maszyny atakującej Kimmalyn. Przeleciał bardzo blisko Krella.
Wyszłam z pętli, a FM dołączyła do mnie. Jorgen i Arturo oderwali się od
swoich przeciwników i zrobili to samo.
— Po co to? — zapytał Jorgen. — Co robimy?
— Ratujemy Chybką — odrzekłam. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
Wszystko zależało od tego, czy moja teoria była słuszna. Spięta, skierowałam się
w górę i przyspieszyłam. Przez moment lecieliśmy w szyku.
Lecące za Kimmalyn maszyny przerwały pościg i skierowały się w dół — na
mnie.
— Cobb ostrzegał, że Krelle usiłują zniszczyć naszą strukturę dowodzenia —
powiedziałam. — Przede wszystkim atakują dowódców, jeśli zdołają ich
zidentyfikować i...
Ostrzelali mnie z działek.
Miałam rację.
Rozpoczęłam najbardziej skomplikowany zestaw uników, jaki znałam —
sekwencję Barretta. Aż cztery myśliwce Krelli zaczęły mnie ścigać. Kimmalyn
była bezpieczna — ale z czterema przeciwnikami nie mogłam sobie poradzić. Za
każdym razem, gdy próbowałam wyrwać w górę lub w bok, któryś z nich odcinał
mi drogę. Mój Poco wibrował, gdy wykonywałam szybkie skręty i obroty,
a promienie laserów uderzały w moją osłonę.
Cholera. Cholera. Cholera!
— Już lecę, Spin — usłyszałam głos Rzutki. — Trzymaj się.
Wciąż robiłam uniki, o włos unikając trafienia. Jakaś część mojego mózgu
zarejestrowała, że Arturo zestrzelił jeden myśliwiec Krelli. Jak długo walczyliśmy?
Czy naprawdę zestrzeliliśmy tylko dwóch? Gdzie są posiłki?
— Nadlatują myśliwce — oznajmił Jorgen.
— Wreszcie — mruknęłam, kładąc maszynę na skrzydło.
— Nie nasze. Ich.
Kolejny skręt skierował mnie prosto ku nim — drugiej eskadrze sześciu maszyn
Krelli. Przeleciałam między nimi i jakoś zdołałam uniknąć zderzenia.
W wywołanym zamieszaniu w końcu udało mi się wznieść wyżej.
To najwidoczniej upewniło ich w przekonaniu, że jestem ważną osobą, ponieważ
trzech Krelli pogoniło za mną — rażąc z działek — gdy wyrwałam w górę.
Czujniki zbliżeniowe mojego Poco wyły, a osłona...
Trafili mnie i moja osłona zatrzeszczała, a potem padła. Na desce rozdzielczej
zapaliły się wszystkie lampki.
Nadal wznosiłam się, obróciwszy pierścień unoszący tak, żeby był skierowany
w dół. Musiałam tylko wzbić się dostatecznie wysoko...
Rozbłysk eksplozji za mną. Fala uderzeniowa zakołysała moim Poco. W duchu
odmówiłam modlitwę za artylerzystę obsługującego to działo przeciwlotnicze, gdy
w kolejnym potwornym wybuchu drugi myśliwiec Krelli znikł z pola widzenia
moich czujników zbliżeniowych.
Ostatni z prześladowców przerwał pościg i ostro zanurkował, poniżej zasięgu
dział. Wyciągnęłam się na fotelu, spocona. Łupało mnie w głowie, a lampki konsoli
migały jak szalone. Żyłam. Uszłam z życiem.
— Rzutka! — rzuciła na ogólnym paśmie FM. — Co ty robisz?
— Nic mi nie jest — mruknęła Rzutka. — Dopadnę tego drania. Prawie stracił
osłonę.
Pospiesznie obróciłam maszynę i skierowałam nosem w dół, żeby zobaczyć
przebieg bitwy. Kimmalyn — bo byłam prawie pewna, że to ona — wzbiła się tak
wysoko razem ze mną, żeby wyjść z pola rażenia. Poniżej w powietrzu
przelatywały maszyny Krelli i promienie działek laserowych.
Tam. Dostrzegłam Rzutkę ścigającą wroga i ściganą przez trzy myśliwce Krelli.
Ratując Kimmalyn, zostawiłam ją samą.
Zignorowałam migającą lampkę osłony, bo nie było czasu, żeby ją zresetować.
Zanurkowałam z powrotem w kierunku walczących. Ostrzelałam z działek
prześladowców Rzutki, ale byłam za daleko i nie trafiłam. Nieprzyjacielskie
maszyny nie przerwały pościgu.
Trafili ją. I znowu.
— Rzutka, odbij w górę! — zawołałam.
— Prawie go mam. Nie pobijemy żadnych rekordów, tchórząc.
Strzeliła, trafiając w osłonę lecącego przed nią Krella.
Przyspieszyłam, pędząc za nimi. Jednak lot nurkowy spowodował
niebezpiecznie duże przeciążenie, od którego pociemniało mi w oczach, gdy
grawkompy przestały działać.
Zacisnęłam zęby, ledwie coś widząc. Dopadłam tych trzech Krelli. Wcisnęłam
guzik OIM. Przynajmniej nie mógł pozbawić mnie osłony. Już jej nie miałam.
Nie zauważyłam, ilu zdołałam dopaść. Przeciążenie groziło trwałym
uszkodzeniem mojego ciała. Wyszłam z nurkowania i wyrównałam, czując ból
głowy i oczu. Gdy tylko odzyskałam wzrok, zaczęłam resetować osłonę
i wyciągnęłam szyję, wypatrując Rzutki. Czy była bezpieczna?
— Jestem pod silnym ostrzałem! — krzyknął Arturo. — Potrzebuję pomocy!
— Przyleciało wsparcie! — zawołał Jorgen.
W potwornym zamieszaniu ledwie byłam w stanie dostrzec naszych, ale przez
chwilę — na szczęście — nikt mnie nie atakował.
Po mojej prawej mignął błysk eksplozji.
— Dorwałam go! — powiedziała Rzutka.
Rzutka zestrzeliła swój cel — ale te trzy myśliwce Krelli wciąż siedziały jej na
ogonie.
— W górę, Rzutka! — krzyknęłam. — Nadal siedzą ci na ogonie. Wejdź wyżej,
żeby znaleźli się w zasięgu artylerii!
Usłuchała i skierowała się w górę — w końcu. Dwa myśliwce poleciały za nią.
Odzyskałam osłonę i poleciałam za nią, żeby jej pomóc, ale byłam za daleko.
— Straciłam osłonę — mruknęła.
— Chybka! — powiedziałam z rozpaczą, lecąc na pomoc mojej przyjaciółce
i wiedząc, że jestem za daleko. — Zestrzel ich. Załatwiłam OIM ich osłony.
Strzelaj!
— Ja... — Kimmalyn była wyraźnie roztrzęsiona. — Ja...
— Możesz to zrobić, Chybka! Tak jak na ćwiczeniach. No już!
Skoncentrowany strumień światła przeciął powietrze nad nami, gdy strzeliła do
myśliwców ścigających Rzutkę.
I chybiła.
Sekundę później maszyna Rzutki została trafiona i jej skrzydło eksplodowało,
rozsypując się na kawałki. Niebieska poświata pod kadłubem zaczęła migotać,
świadcząc o przeciążeniu pierścienia unoszącego.
Nie...
Pojazd zaczął spadać. Z daleka wyglądał jak jeszcze jeden kawał kosmicznego
złomu.
— Rzutka! — wrzasnęłam. — Katapultuj się! Teraz!
— Ja... — mówiła cicho i ledwie ją słyszałam przez zawodzenie alarmów w jej
kabinie i mojej. — Zdołam opanować... stery działają...
— Masz uszkodzony pierścień unoszący! — powiedziałam. — Tracisz
wysokość. Katapultuj się!
— Nie stchórzę. Odważna do...
Błysk wybuchu na ziemi, niemal niedostrzegalny w bitewnym zamieszaniu.
— Wycofać się! — rozkazał Jorgen. — Wszyscy wycofać się, już! Zostawcie
resztę dyplomowanym pilotom. Mamy rozkaz się wycofać!
Rzutka...
Nie byłam w stanie odlecieć. Patrzyłam na to miejsce, gdzie uderzyła w ziemię.
— Spin — usłyszałam Jorgena. Kiedy do mnie podleciał? — Musimy lecieć.
Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby dalej walczyć. Słyszysz mnie?
— Tak — odparłam szeptem, mrugając, żeby powstrzymać łzy.
Zanurkowałam za nim i polecieliśmy tuż nad powierzchnią, oddalając się od pola
bitwy.
Dogoniliśmy FM i Arturo. Zaparło mi dech. Maszyna Arturo miała osmalony
cały lewy bok i skrzydło oraz popękaną osłonę kabiny. Pierścień unoszący nadal
działał, więc utrzymał się w powietrzu, ale... cholera. Przeżył trafienie z działka
laserowego, kiedy padła mu osłona.
Zameldował się, wyraźnie wstrząśnięty. Najwidoczniej wiedział, jakie miał
szczęście, że przeżył.
A Rzutka..
Kimmalyn w końcu nadleciała z góry i dołączyła do nas.
— Rzutka? — spytała FM.
— Spadła — odpowiedziała Kimmalyn. — Ja... widziałam to. Próbowałam, ale...
— Nie chciała się katapultować — wyszeptałam. — Odmówiła.
— Wracajmy do bazy — rzekł Jorgen. Następna eskadra włączyła się do walki.
Kiedy na to patrzyłam, traciłam wiarę w moje umiejętności. Ci piloci działali
znacznie skuteczniej od nas, atakując parami, przeprowadzając skoordynowane
i szybkie manewry.
Nagle poczułam, że potrzebuję jeszcze kilkuset godzin ćwiczeń, zanim będę
gotowa. Jeśli kiedykolwiek będę. Otarłam łzy, gdy Jorgen cicho, lecz stanowczo
kazał nam przyspieszyć do Mag-3.
Kiedy lecieliśmy, trzęsły mi się ręce — dowodząc, że jednak jestem tchórzem.
33

O budziłam się w pokoju.


Pokój? Nie kokpit M-Bota?
Usiadłam i poczułam ból mięśni oraz łupanie w głowie. Byłam pod dachem.
W łóżku. Co się stało? Czy zasnęłam gdzieś na terenie bazy? Admirał miałaby...
Jestem w szpitalu, przypomniałam sobie. Po bitwie. Cobb wysłał nas tu na
badania. Wzięli mnie na obserwację i kazali spać.
Niejasno pamiętałam, że protestowałam, ale pielęgniarka kazała mi się przebrać
w szpitalną koszulę i położyć w pustym pokoiku. Byłam zbyt odrętwiała, żeby się
sprzeciwiać.
Doskonale pamiętałam błysk wybuchu, gdy maszyna Rzutki uderzyła w ziemię.
Znów położyłam głowę na zbyt miękkiej poduszce i zacisnęłam powieki. Rzutka
zginęła...
W końcu przemogłam się i wstałam. Na taborecie znalazłam moje rzeczy:
kombinezon był wyprany, a na nim leżała bransoleta z liną świetlną. Mój plecak
stał obok na podłodze i lampka przyczepionej do niego krótkofalówki migała.
Cholera... a gdyby ktoś odebrał połączenie? Czy M-Bot nie umiał siedzieć cicho?
Nagle moje tajemnice wydały się nieistotne. Wobec tego, co się działo...
okropności powolnego topnienia naszej eskadry... Jakie miały znaczenie? I co
z tego, że ktoś odkryłby moje tajemnice?
Rzutka nie żyła.
Sprawdziłam godzinę. Piąta czterdzieści pięć. Znalazłam toaletę
i doprowadziłam się do porządku. Wróciłam do pokoiku i ubrałam się, a następnie
poszłam do rejestracji. Pielęgniarka zbadała mnie i wręczyła mi czerwoną kartkę.
Urlop zdrowotny z powodu stresu. Czas trwania: jeden tydzień. Na zwolnieniu
było moje nazwisko, pieczątka i podpis.
— Nie mogę wziąć wolnego — powiedziałam. — Admirał wyrzuci mnie z...
— Cała twoja eskadra dostała regulaminowy urlop zdrowotny — weszła mi
w słowo pielęgniarka. — Na polecenie doktor Thior, szefowej personelu
medycznego. Nikt cię nie wyrzuci, kadecie. Potrzebujesz odpoczynku.
Gapiłam się na zwolnienie.
— Idź do domu — ciągnęła pielęgniarka. — Spędź ten tydzień z rodziną
i odpocznij. Na gwiazdy... za bardzo eksploatują was, kadetów.
Stałam tam jeszcze przez chwilę, po czym odwróciłam się i wyszłam, jak
w transie zmierzając do głównego budynku. Szłam okrężną drogą, obok naszych
myśliwców. Były ustawione w rzędzie. Cztery. Maszyna Arturo stała nieco dalej,
przy hangarze obsługi technicznej, a jej części były porozkładane wokół.
Iść do domu. Czyli dokąd? Do mojej jaskini? Czy do matki, której niechęć do
SPŚ może w końcu wytrącić mnie z równowagi?
Zmięłam w kieszeni zwolnienie i poszłam do naszej klasy, żeby samotnie
posiedzieć w moim symulatorze. Musiałam zebrać myśli, porozmawiać z Cobbem,
uporządkować sobie to wszystko. Rzutka powiedziała...
„Być odważną do końca”.
I była.
Cholera. Ona nie żyje. W opowieściach Babki wydawano uczty na cześć
poległych. Nie miałam ochoty ucztować. Chciałam schować się w jakimś ciemnym
miejscu i zwinąć w kłębek.
Dziwne, lecz gdy zbliżała się pora rozpoczęcia zajęć, drzwi otworzyły się
i pozostali — oprócz Jorgena — weszli ponurą, milczącą grupą. Czy pielęgniarka
nie mówiła, że wszyscy dostaliśmy zwolnienia? Może tak jak ja nie chcieli go.
Kimmalyn uściskała mnie. Nie chciałam tego, ale nie protestowałam.
Nawet Jorgen w końcu się zjawił, dziesięć minut po czasie normalnego
rozpoczęcia zajęć.
— Pomyślałem, że znajdę was tutaj — powiedział.
Przygotowałam się na to, że każe nam się rozejść. Wygłosi formułkę, że zajęcia
zostały odwołane, ponieważ dostaliśmy regulaminowy urlop.
Zamiast tego przyjrzał się nam i z aprobatą skinął głową.
— Do Gwiazd, w szeregu zbiórka — rzucił cicho.
Nie próbował tego robić od tamtego pierwszego dnia, kiedy zignorowaliśmy go.
Dzisiaj jednak wydawało się to słuszne. Podnieśliśmy się z foteli i stanęliśmy
w szeregu.
Jorgen podszedł do interkomu i nacisnął guzik.
— Jax, zechcesz posłać po kapitana Cobba i przekazać mu, że jego eskadra
czeka na niego w sali ćwiczeń? Dziękuję.
Potem podszedł i dołączył do nas. Czekaliśmy razem. Było dwadzieścia po
siódmej. Była siódma dwadzieścia dziewięć, gdy Cobb z impetem otworzył drzwi
i wszedł do klasy.
Wyprężyliśmy się na baczność, salutując.
Spojrzał na nas i ryknął:
— Siadać!
Drgnęłam. Nie tego się spodziewałam. Pomimo to razem z innymi posłusznie
wykonałam rozkaz.
— W razie niekontrolowanego upadku — krzyknął do nas, czerwony na twarzy
— macie się katapultować! Słyszycie mnie? Katapultować, do cholery!
Był rozgniewany. Naprawdę wściekły. Czasem udawał rozgniewanego, ale nie
tak: teraz poczerwieniał i wrzeszczał.
— Ile razy wam to mówiłem? — krzyczał. — Ile razy dawałem wam ten rozkaz?
A wy wciąż kupujecie tę bzdurną gadkę? — Machnął ręką w kierunku okna
i wielkiego budynku dowództwa SPŚ. — Jedynym powodem tej idiotycznej
gloryfikacji oddawania życia jest to, że ktoś uważa za konieczne usprawiedliwianie
naszych strat. Przedstawianie ich jako słuszne i honorowe. Nie są takie. A wy
jesteście głupi, jeśli w to wierzycie. Nie poświęcajcie się. Nie ważcie się robić tego,
co ta idiotka zrobiła wczoraj. Nie...
— Nie nazywaj jej idiotką — warknęłam. — Próbowała lądować awaryjnie.
Próbowała uratować swój statek.
— Bała się, że nazwą ją tchórzem! — ryknął Cobb. — Nie chodziło o ratowanie
statku!
— Rzutka — Hudiya — była bohaterką. — Mierzyłam go gniewnym wzorkiem
— Była...
Wstałam.
— Tylko dlatego, że chcesz usprawiedliwić swoje tchórzliwe użycie katapulty,
nie oznacza, że my musimy robić to samo!
Cobb zastygł. A potem jakby... oklapł. Opadł na krzesło przy swoim biurku. Nie
wyglądał na mądrego ani doświadczonego. Był po prostu... stary, zmęczony
i smutny.
Natychmiast się zawstydziłam. Nie zasłużył na to; nie popełnił żadnego błędu,
katapultując się, i nawet SPŚ go o to nie winiły. A Rzutka, no cóż, mówiłam jej,
żeby się katapultowała. Praktycznie błagałam ją, żeby to zrobiła.
Nie chciała. I musieliśmy uszanować jej wybór, prawda?
— Wszyscy macie tydzień chorobowego — odezwał się ponownie Cobb. —
Doktor Thior od dawna nalegała, żeby dawać kilka dni zwolnienia eskadrom, które
straciły pilotów, i wygląda na to, że dopięła swego. — Wstał i popatrzył na mnie.
— Mam nadzieję, że będzie ci miło być bohaterką, gdy twoje zwłoki, tak jak twojej
przyjaciółki, będą się rozkładać na pustkowiu, pozostawione i zapomniane.
— Będzie miała uroczysty pogrzeb — powiedziałam. — Pieśni o niej będą
śpiewane przez pokolenia.
Prychnął.
— Gdyby śpiewano o każdym głupim kadecie, który zginął, nim został pilotem,
nie mielibyśmy czasu na nic innego. A ciała Rzutki nie przywiozą co najmniej
przez kilka tygodni. Zwiadowcy potwierdzili, że przy uderzeniu o ziemię pierścień
unoszący jej maszyny został całkowicie zniszczony. Z Poco nie zostało nic, co
byłoby warte szybkiego odzyskania, szczególnie, że zespoły demontażowe wciąż
pracują przy wraku tamtej ogromnej stoczni. Tak więc twoja bohaterska
przyjaciółka zostanie tam jako jeszcze jeden martwy pilot pogrzebany pod
szczątkami swojej maszyny. Cholera. Będę musiał napisać list do jej rodziców
i wyjaśnić dlaczego. Nie wierzę, że Ivans zrobi to jak należy.
Pokuśtykał do drzwi. W pewnej chwili przystanął i popatrzył na Kimmalyn.
Dopiero teraz zauważyłam, że wstała. Zasalutowała mu ze łzami w oczach.
A potem upuściła coś na fotel.
Odznakę kadeta.
Cobb skinął głową.
— Zatrzymaj tę odznakę, Chybka — powiedział jej. — Zostajesz zwolniona
z wszelkimi honorami, jakie mają dla ciebie znaczenie.
Odwrócił się i wyszedł.
Zwolniona? Zwolniona?
— Nie może ci tego zrobić! — zawołałam, zwracając się do Kimmalyn.
Skuliła się.
— Poprosiłam o to po bitwie. Kazał mi się zastanowić przez noc. Zrobiłam to.
— Ależ... nie możesz...
Jorgen stanął obok i poparł mnie.
— Spin ma rację, Chybka. Jesteś ważnym członkiem tego zespołu.
— Najsłabszym członkiem — rzekła Kimmalyn. — Ile razy musieliście
przerywać pościg, żeby mnie ratować? Narażam was wszystkich na
niebezpieczeństwo.
Pomimo tego, co powiedział jej Cobb, zostawiła swoją odznakę na fotelu
i ruszyła do drzwi.
— Kimmalyn — powiedziałam bezradnie. Pobiegłam za nią i złapałam ją za
rękę. — Proszę.
— Zginęła przeze mnie, Spin — szepnęła. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
— Sama się zabiła.
— Mogłam ją uratować, gdybym trafiła. A chybiłam.
— Ścigały ją dwa myśliwce. Nawet gdybyś trafiła jeden, drugi mógłby ją strącić.
Uśmiechnęła się, uścisnęła moją dłoń i odeszła.
Mój świat walił się w gruzy. Najpierw Rzutka, a teraz Kimmalyn. Spojrzałam na
Jorgena. Przecież mógłby ją powstrzymać. Nie mógł?
Stał sztywno wyprostowany, wysoki, z tą swoją twarzą pięknisia. Spoglądał
przed siebie i wydawało mi się, że widzę coś w jego oczach. Poczucie winy? Ból?
On też widział, że jego eskadra się rozpada.
Musiałam coś zrobić. Nadać jakiś sens temu nieszczęściu i mojemu cierpieniu.
Jednak nie, nie mogłam — nie zamierzałam — zatrzymać Kimmalyn.
Przynajmniej... przynajmniej będzie teraz bezpieczna.
A Rzutka...
— Arturo — powiedziałam, podnosząc plecak — jak daleko stąd twoim zdaniem
toczyła się ta bitwa?
— Dość blisko naszej pozycji wyjściowej za stanowiskami artylerii. Jakieś
osiemdziesiąt kilometrów stąd.
Zarzuciłam plecak na ramię.
— Świetnie. Zobaczymy się za tydzień.
— Dokąd się wybierasz? — spytała FM.
— Zamierzam odnaleźć Rzutkę — powiedziałam. — I wyprawić jej godny
pogrzeb.
34

M
samo.
aszerowałam po suchej, pylistej powierzchni. Kompas pomagał mi utrzymać
kierunek, co było ważne, gdyż tu na powierzchni wszystko wyglądało tak

Starałam się nie myśleć. Myślenie było niebezpieczne. Ledwie znałam Bima
i Jutrzenkę, a ich śmierć wstrząsnęła mną na kilka tygodni. Rzutka była moją
partnerką.
I nie tylko. Była taka jak ja. A przynajmniej taka, jaką ja udawałam. Zwykle
wyprzedzała mnie o krok, ruszając do ataku.
W jej śmierci widziałam moją.
Nie. Nie myśleć.
To nie powstrzymało tego, co czułam. Pustkę, ból otwartej rany. Po tym już nic
nie będzie takie jak dawniej. Wczoraj nie tylko straciłam przyjaciółkę. Również
możliwość udawania, że ta wojna jest — pod jakimkolwiek względem —
wspaniała.
Lampka krótkofalówki migała. Nacisnęłam guzik.
— Spensa? — powiedział M-Bot.. — Jesteś pewna, że ta wycieczka to dobry
pomysł? No wiesz, nie potrafię się niepokoić, ale...
— Chcę być sama — ucięłam. — Odezwę się do ciebie jutro lub pojutrze.
Wyłączyłam krótkofalówkę i wepchnęłam ją do plecaka, w którym miałam
trochę suszonego szczurzego mięsa i wodę. Gdyby zabrakło mi żywności,
mogłabym zapolować. Może zniknąć w jaskiniach i nigdy nie wrócić. Zacząć
koczownicze życie, jak mój klan, zanim zbudowano Altę.
I już nigdy nie latać?
Po prostu idź, Spensa, powiedziałam sobie. Przestań myśleć i idź.
To było proste.
To mogłam zrobić.
Byłam już dwie godziny drogi za Altą, gdy jakiś dźwięk przerwał ciszę
i odwróciwszy się, zobaczyłam zbliżający się latacz. Leciał trzy metry nad ziemią
i ciągnął za sobą tuman pyłu. Czyżby ktoś powiedział admirał, co zamierzam
zrobić? Czyżby pod jakimś pretekstem wysłała po mnie żandarmów?
Nie... Gdy pojazd podleciał bliżej, rozpoznałam ten niebieski kolor. Latacz
Jorgena. Widocznie założyli mu nowy moduł zasilania.
Prychnęłam, po czym odwróciłam się i poszłam dalej. Dogonił mnie i leciał tak
nisko, że głowę miał zaledwie metr nad moją.
— Spin? Naprawdę zamierzasz pokonać osiemdziesiąt kilometrów na piechotę?
Nie odpowiedziałam.
— Wiesz, że to niebezpieczne. Powinienem kazać ci wracać. A jeśli zacznie się
opad złomu?
Wzruszyłam ramionami. Miesiącami przebywałam tuż pod powierzchnią i tylko
raz byłam w niebezpieczeństwie — kiedy odkryłam jaskinię M-Bota.
— Spensa — powiedział Jorgen. — Na Gwiazdę Polarną, wsiadaj. Zawiozę cię.
— Nie powinieneś być na jakiejś wystawnej kolacji dla bogaczy?
— Moi rodzice jeszcze nie wiedzą o urlopie zdrowotnym. Przez chwilę jestem
równie wolny jak ty.
Ja? Wolna? Miałam ochotę roześmiać mu się w twarz.
Miał jednak pojazd. Dzięki temu ta kilkudniowa podróż zmieniłaby się
w kilkugodzinną. Miałam mu za złe, że daje mi taką możliwość, ponieważ
chciałam być sama. I cierpieć. Jednak wiedziałam, że nie dotrę do Rzutki z tym, co
mam w plecaku. Może byłabym zmuszona zawrócić po jednym dniu wędrówki.
— Chcę pojechać tam z tobą — dodał Jorgen. — To dobry pomysł. Rzutka na to
zasługuje. Zabrałem trochę opału na stos pogrzebowy.
Nie bądź taki dobry, Jorgen, pomyślałam. Jednak przeszłam na drugą stronę
pojazdu i wspięłam się na fotel pasażera. Miałam zakurzone nogi i zabrudziłam
pyłem kabinę, ale nie zwrócił na to uwagi.
Pchnął dźwignię przepustnicy i pomknęliśmy nad ziemią. Pojazd miał mały
pierścień unoszący i nie miał silnika, tylko silniczki manewrowe, ale tak blisko
ziemi miałam wrażenie, że lecimy szybciej niż w rzeczywistości. Szczególnie, że
kabina nie miała osłony i wiatr rozwiewał mi włosy.
Pozwoliłam, by mnie ukoił.
— Chcesz porozmawiać? — spytał Jorgen.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam nic do powiedzenia.
— Dobry dowódca powinien pomagać rozwiązywać problemy członków swojej
eskadry — rzekł. — Nie mogłaś jej uratować, Spin. Nic nie mogłaś zrobić.
— Uważasz, że powinna się katapultować.
— Ja... Teraz to bez znaczenia.
— Myślisz, że powinna przerwać pościg. Uważasz, że naruszyła procedury i nie
powinna lecieć sama. Tak myślisz. Wiem, że tak. Osądzasz ją.
— Teraz złościsz się na mnie o coś, co być może myślę?
— A myślisz? Oceniasz ją?
Jorgen nie odpowiedział. Prowadził pojazd i wiatr rozwiewał mu tę zbyt
elegancką, zbyt doskonałą fryzurę.
— Dlaczego przez cały czas jesteś taki sztywny? — spytałam. — Dlaczego
twoje wypowiedzi zawsze brzmią jak cytaty z jakiegoś regulaminu? Jesteś myślącą
maszyną? Czy masz jakieś uczucia?
Skrzywił się, a ja zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że je ma. Widziałam go
wtedy rano w klasie, jak usiłował znaleźć na symulatorze sposób, żeby ocalić
Jutrzenkę. Raz po raz.
Głupio powiedziałam. Bezmyślnie.
Tak się dzieje, kiedy próbujesz nie myśleć.
— Dlaczego się mnie nie pozbyłeś? — zapytałam. Otworzyłam oczy i oparłam
głowę o zagłówek, patrząc na pas kosmicznego złomu wysoko w górze. —
Dlaczego nie zgłosiłeś, że zepsułam ci latacz, zaatakowałam cię i popełniłam tuzin
innych wykroczeń?
— Uratowałaś życie Neddowi.
Przechyliłam głowę i spojrzałam na niego. Prowadził, patrząc prosto przed
siebie.
— Poleciałaś za moim przyjacielem w trzewia bestii — ciągnął. — I wywlokłaś
go stamtąd za kołnierz. Chociaż już wcześniej wiedziałem. Jesteś
niesubordynowana, pyskata i... no cóż, cholernie irytująca. Jednak kiedy latasz,
Spin, jesteś członkiem zespołu i dbasz o bezpieczeństwo moich kolegów.
Spojrzał mi w oczy.
— Możesz mnie przeklinać, grozić mi, być nieznośna. Dopóki latasz tak, jak
robiłaś to wczoraj, chroniąc innych, chcę cię w moim zespole.
— Pomimo to Rzutka zginęła — przypomniałam. — A Kimmalyn odeszła.
— Rzutka zginęła przez swoje zuchwalstwo. Chybka odeszła, ponieważ
uważała, że się nie nadaje. Te problemy, tak jak twoja niesubordynacja, to moja
wina. Zapobieganie im to moje zadanie.
— No cóż, jeśli przydzielają takie niewykonalne zadania, to czemu nie każą ci
w pojedynkę pokonać Krelli? To wydaje się równie prawdopodobne, jak wzięcie
nas w karby...
Zesztywniał i znów zaczął patrzeć przed siebie, a ja zrozumiałam, że uznał to za
zniewagę. Cholera.
W końcu minęliśmy działo przeciwlotnicze i Jorgen wywołał artylerzystów,
zanim ich czujniki zbliżeniowe włączyły alarm. Przepuścili go, o nic nie pytając,
kiedy powiedział, kim jest — synem Pierwszego Obywatela.
Kiedy minęliśmy stanowisko artyleryjskie, zdumiewająco łatwo znaleźliśmy
wrak myśliwca Rzutki. Przeorał pokrytą pyłem ziemię, wyrywając w niej
kilkusetmetrową bruzdę. Rozpadł się na trzy duże części. Tylna część kadłuba,
z silnikiem, widocznie oderwała się najpierw. Jadąc dalej, znaleźliśmy miejsce,
gdzie środkowa część — a raczej to, co z niej zostało — pozostawiła na ziemi dużą
czarną plamę. Kiedy maszyna uderzyła w skały, moduł zasilania wybuchł
i zniszczył pierścień unoszący. To był ten błysk eksplozji, który widziałam.
Jednak mały fragment przedniej części kadłuba — wraz z kokpitem — oderwał
się i przeleciał dalej. Serce stanęło mi w gardle, gdy dostrzegłam pogięte resztki
kabiny wbite w stertę głazów.
Jorgen opuścił latacz na ziemię, a ja wygramoliłam się z kabiny i pobiegłam.
Wskoczyłam na pierwszy głaz i wspięłam się na następny, obcierając sobie palce.
Musiałam wejść jeszcze wyżej, żeby zajrzeć do zgniecionej kabiny. Musiałam
wiedzieć. Wciągnęłam się na następny głaz, z którego zdołałam zajrzeć pod
strzaskaną osłonę.
Była tam.
Podświadomie nie wierzyłam, że tam będzie. Podświadomie miałam nadzieję, że
Rzutka jakoś wydostała się z wraku i poszła do bazy, potłuczona, lecz żywa. Pewna
siebie, jak zawsze.
Mrzonki. Jej skafander próżniowy meldował stan funkcji życiowych, a ponadto
wszyscy mieliśmy awaryjne nadajniki, które mieliśmy włączyć, jeśli
potrzebowaliśmy pomocy. Gdyby Rzutka przeżyła, SPŚ wiedziałyby o tym. Jeden
rzut oka potwierdził, że zapewne zginęła w chwili uderzenia. Jej zmiażdżone ciało
tkwiło w zgniecionej metalowej kabinie.
Oderwałam od niej wzrok, czując przejmujący chłód. Ból. Pustkę. Popatrzyłam
na bruzdę w ziemi, wyrytą przez jej myśliwiec. Ten długi ślad świadczył, że
zdołała w ostatniej chwili opanować upadek maszyny i prawie przejść w lot
ślizgowy.
Tak więc niemal jej się udało. Z odstrzelonym skrzydłem i uszkodzonym
pierścieniem unoszącym prawie zdołała wylądować.
Jorgen mruknął coś pod nosem, usiłując się wspiąć. Podałam mu rękę, ale
czasem zapominałam, jaka jestem mała w porównaniu z nim. O mało nie ściągnął
mnie ze skały.
Wgramolił się na głaz obok mnie, a potem rzucił okiem na Rzutkę. Zbladł
i odwrócił się, siadając na skalnym występie. Zacisnęłam zęby, po czym zdołałam
wspiąć się do kokpitu i odczepić odznakę Rzutki z jej zakrwawionego skafandra.
Przynajmniej będziemy mogli oddać ją jej rodzinie.
Patrzyłam na pokaleczoną twarz dziewczyny, wyzywająco spoglądającą jednym
pozostałym okiem. Śmiała do końca, choć niewiele jej to dało. Odważna czy
tchórzliwa? Teraz była martwa, więc jakie to miało znaczenie?
Czując się obrzydliwie z powodu tych myśli, zamknęłam jej powiekę, a potem
zeszłam na głaz i otarłam dłonie o kombinezon.
Jorgen ruchem głowy wskazał latacz.
— Mam w bagażniku opał na stos pogrzebowy.
Opuściłam się na mojej świetlnej linie, a on za mną. W bagażniku znaleźliśmy
trochę ropy i wiązkę drewna, co mnie zdziwiło. Spodziewałam się węgla.
Naprawdę był bogaty, jeśli było go na to stać. Ponownie wspięliśmy się do wraku,
a następnie wciągnęliśmy na linie tobół z opałem.
Zaczęliśmy układać drewno w kabinie, kawałek po kawałku.
— Tak robili nasi przodkowie — rzekł Jorgen. — Palili statek z poległym, na
oceanie.
Skinęłam głową, myśląc, jak nisko ceni moje wykształcenie, jeśli zakłada, że
o tym nie wiem. Oczywiście, żadne z nas nie widziało oceanu. Na Detritusie ich nie
ma.
Polałam ropą drewno i ciało, a potem cofnęłam się i Jorgen wręczył mi
zapalniczkę. Podpaliłam szczapkę i wrzuciłam ją do kabiny.
Nagły żar płomieni zaskoczył mnie i krople potu zrosiły mi czoło. Oboje
cofnęliśmy się, a potem wspięliśmy na jeden z wyższych głazów.
Zgodnie z tradycją, salutowaliśmy płomieniom.
— Wróć do gwiazd — powiedział Jorgen, jak powinien powiedzieć oficer. —
Pomyślnych wiatrów, wojowniczko.
Nie była to pełna ceremonia, ale wystarczająca. Usiedliśmy na skałach, aby
patrzeć — zgodnie z tradycją — dopóki ogień nie zgaśnie. Wytarłam odznakę
Rzutki, przywracając jej blask.
— Ja nie jestem śmiały — powiedział Jorgen.
— Co takiego? A myślałam, że wychowałeś się w głębokich jaskiniach.
— To znaczy... jestem Śmiały. Pochodzę z jaskiń Śmiałych. Jednak nie czuję się
śmiałym. Nie potrafię być taki jak ty. Czy Rzutka. Od małego wszystko mi
planowano. Jak mam wygłaszać podniosłe przemówienia — rzucać wyzwanie
Krellom i naszemu losowi — kiedy robię wszystko według ściśle wytyczonych
reguł?
— Przynajmniej zapewniło ci to lekcje pilotażu i przyjęcie bez egzaminu do
SPŚ. Przynajmniej możesz latać.
Wzruszył ramionami.
— Sześć miesięcy.
— Słucham?
— Tylko na tyle mi pozwolą po zdaniu egzaminu na pilota, Spin. Umieścili mnie
w klasie Cobba, ponieważ podobno jest najbezpieczniejsza dla kadetów, a po
zdanym egzaminie będę latał przez sześć miesięcy. Tyle wystarczy, żebym był
powszechnie szanowanym pilotem i rodzina zabierze mnie z SPŚ.
— Są w stanie to zrobić?
— Tak. Zapewne powiedzą, że z powodów rodzinnych muszę szybciej, niż się
spodziewano, objąć państwową posadę. Resztę życia spędzę na naradach,
zastępując mojego ojca.
— I... w ogóle nie będziesz latał?
— Zapewne czasem, dla przyjemności. Tylko czy to może się równać
z bojowymi lotami prawdziwym myśliwcem? Jak mógłbym się cieszyć
rozrywkowym lataniem — kilkoma ściśle wyliczonymi i bezpiecznymi lotami —
wiedząc, że miałem coś o wiele lepszego? — Spojrzał w niebo. — Ojciec zawsze
się niepokoił, że za bardzo lubię latać. Szczerze mówiąc, kiedy uczyłem się latać —
zanim zacząłem oficjalne szkolenie — myślałem, że to pomoże mi uciec przed jego
spuścizną. Jednak nie jestem śmiały. Zrobię to, czego ode mnie oczekują.
— Hm — mruknęłam.
— Co?
— Nikt nie nazywa twojego ojca tchórzem. A mimo to... żyjesz w jego cieniu.
W pewien sposób Jorgen tkwił w pułapce, tak samo jak ja. I żadne zasługi nie
mogły zapewnić mu wolności.
Razem patrzyliśmy, jak dogasają węgle stosu i robi się coraz ciemniej.
Wymieniliśmy kilka uwag o Rzutce — chociaż oboje nie towarzyszyliśmy jej
podczas wieczornych treningów i tylko słyszeliśmy o nich od innych.
— Ona była taka jak ja — powiedziałam w końcu, gdy ogień dogasał i zrobiło
się późno. — A nawet bardziej, niż ja jestem ostatnio.
Jorgen nie zapytał, co mam na myśli. Tylko kiwnął głową i w tym nikłym
świetle — blasku czerwonych węgli odbijającym się w jego oczach — jego twarz
nie prosiła się już tak bardzo o bicie. Może dlatego, że zdołałam dostrzec uczucia
za tą maską autorytatywnej perfekcji.
Kiedy zgasły ostatnie węgle ogniska, wstaliśmy i znów zasalutowaliśmy. Potem
Jorgen wsiadł do latacza, mówiąc, że musi porozmawiać z rodzicami. Ja stałam na
głazie, znowu spoglądając na bruzdę wyrytą przez maszynę Rzutki.
Czy winiłam ją za to, że niepotrzebnie oddała życie? Czy może szanowałam za
to, że za wszelką cenę chciała uniknąć piętna tchórza? A może jedno i drugie?
Naprawdę niemal zdołała wylądować, pomyślałam, patrząc na prawie
nieuszkodzone skrzydło leżące w pobliżu. I na tylną część kadłuba, nieco dalej.
Odłamaną, leżącą osobno.
Z silnikiem.
Nagle coś sobie uświadomiłam. Miną tygodnie, zanim zjawią się tu technicy,
żeby wymontować z wraku części. I nawet jeśli zdziwi ich brak silnika, to zapewne
pomyślą, że oderwał się, kiedy myśliwiec został trafiony serią z działek
laserowych.
Gdybym jakoś przetransportowała go do jaskini...
Nie byłoby to ograbianiem zmarłej. Do cholery, Rzutka wręcz kazałaby mi
wziąć ten silnik. Chciałaby, żebym latała i walczyła. Tylko jak, do licha, mam go
przenieść taki kawał drogi? Na pewno waży kilkakrotnie więcej, niż zdołałabym
udźwignąć...
Spojrzałam na Jorgena siedzącego w lataczu. Czy się odważę?
A czy miałam inne wyjście? Kiedy wyjmowaliśmy drewno z bagażnika,
widziałam tam jakiś łańcuch...
Zeszłam na dół i podeszłam do pojazdu, stając po stronie kierowcy, gdy wyłączał
radio.
— Na razie nie ma pośpiechu — rzekł. — Jednak powinniśmy już ruszać.
Zastanawiałam się chwilę, zanim w końcu zapytałam:
— Jorgen, jaki udźwig ma ten pojazd?
— Dość duży. Dlaczego pytasz?
— Nie chciałbyś zrobić czegoś, co wydaje się trochę szalone?
— Tak jak wyprawa na pustkowia i wyprawienie pogrzebu naszej przyjaciółce?
— Bardziej — odparłam. — Chcę jednak, żebyś to zrobił i nie zadawał zbyt
wielu pytań. Udaj, że odchodzę od zmysłów z żalu, albo co.
Popatrzył na mnie.
— A co właściwie chcesz zrobić? — zapytał ostrożnie.
35

–Z dajesz sobie sprawę — powiedział Jorgen, gdy lecieliśmy z powrotem


w kierunku Alty — że zaczynam nabierać podejrzeń.
Wychyliłam się i spojrzałam na zawieszony pod lataczem silnik, umocowany
łańcuchem do pierścienia holowniczego na podwoziu. Mały pierścień unoszący
ledwie radził sobie z takim ciężarem.
— Najpierw kradniesz mi moduł zasilania — dodał Jorgen — a teraz to. Co ty
robisz? Składasz sobie własnego Poco?
Roześmiał się.
A kiedy mu nie zawtórowałam, spojrzał na mnie. Potem klepnął się dłonią
w czoło.
— No tak. Składasz myśliwiec.
— Mówiłam ci, żebyś nie zadawał zbyt wielu pytań.
— Na co wcale się nie zgodziłem. Spin, budujesz gwiazdolot?
— Naprawiam — powiedziałam. — Znalazłam wrak.
— Wszelki złom spadający z nieba należy do SPŚ. Przywłaszczenie czegoś to
kradzież.
— Tak jak wymontowanie tego silnika?
Jęknął i zamilkł.
— A myślałeś, że co robimy? — zapytałam, rozbawiona. — Przez pół godziny
wygrzebywaliśmy z ziemi kawał złomu!
— Kazałaś mi założyć, że jesteś niestabilna emocjonalnie po śmierci Rzutki!
— Nie spodziewałam się, że w to uwierzysz — odparłam. — Posłuchaj, robię to
od dawna i nie wpadłam w żadne kłopoty. Mieszkając w Płomiennej, z kawałków
złomu zrobiłam sobie kuszę do polowań.
— Myśliwiec to nie kusza. Jak zamierzasz go naprawić? Nie masz do tego
odpowiedniej wiedzy. Ani czasu!
Nie odpowiedziałam; nie chciałam narobić kłopotów Rigowi.
— Jesteś szalona — rzekł Jorgen.
— Żelazna Dama nie pozwoli mi latać. Prześladuje mnie z powodu mojego ojca.
Nawet jeśli dostanę dyplom, nigdy nie będę latać.
— I dlatego budujesz własny statek? I jak myślisz, co ci to da? Nagle się
pojawisz i włączysz do walki, a wszyscy zapomną zapytać, skąd wzięłaś własny,
cholerny myśliwiec?
Hm... szczerze mówiąc, nie miałam na to odpowiedzi. Odkładałam na później
takie rozważania, uważając to za dzielenie skóry na niedźwiedziu.
— Spin, nawet zakładając, że zdołasz sama naprawić rozbity Poco —
a nawiasem mówiąc, nie zdołasz — to gdy tylko poderwiesz go w powietrze, SPŚ
zaraz go namierzą. Jeśli się nie zidentyfikujesz, zostaniesz zestrzelona. Jeżeli
powiesz, kim jesteś, zabiorą ci ten statek szybciej, niż zdołasz wypowiedzieć słowa
„sąd polowy”.
Niech tylko spróbują.
— Może nie będę nim latała dla SPŚ — powiedziałam. — Są inne jaskinie, inne
klany.
— Żaden z nich nie ma swoich sił powietrznych. I nie musi, ponieważ to na nas
Krelle skupiają całą uwagę.
— Niektóre klany mają transportowce powietrzne — przypomniałam.
— I zrezygnowałabyś z walki? — zapytał. — Przewoziłabyś ładunki?
— Nie wiem. — Wyciągnęłam się w fotelu, usiłując nie wpaść w przygnębienie.
Miał rację. Jak zwykle. Powoli przestawałam go nienawidzić, ale nadal był
Palantem.
Westchnął.
— Słuchaj, jeśli chcesz latać, może mógłbym ci załatwić pracę. Kilka rodzin
w głębokich jaskiniach ma własne myśliwce do eskortowania statków handlowych.
Nie musiałabyś naprawiać starego wraku. Mogłabyś latać jedną z tych maszyn.
Rodzina Arturo ma ich kilka.
Ożywiłam się.
— Naprawdę? Mogłabym to robić?
— Może. — Zastanawiał się przez chwilę. — Cóż, chyba nie. Na te miejsca jest
wielu kandydatów, zazwyczaj byłych pilotów SPŚ. I... trzeba mieć naprawdę dobrą
opinię.
Czyli taką, jakiej nie mam jako córka tchórza. I nigdy nie zdobędę, jeśli nie będę
latać w SPŚ.
Oto wewnętrzna sprzeczność mojego życia. Będę nikim, jeśli nie dowiodę swojej
wartości, a nie mogę jej dowieść, ponieważ nikt nie da mi szansy.
Cóż, nie zamierzałam zrezygnować z marzenia o lataniu M-Botem. Chociaż
zdaniem Jorgena moje plany były śmieszne i niedopracowane, M-Bot to mój statek.
Znajdę jakiś sposób.
Lecieliśmy w milczeniu. Kiedy zaczęłam rozmyślać o silniku, przypomniałam
sobie o wraku. Dziwne, ale wciąż miałam wrażenie, że czuję żar płomieni stosu.
Miałam nadzieję, że ceremonia pogrzebowa uśmierzy mój ból, lecz tak się nie
stało. Rzutka pozostawiła taką pustkę. Tyle pytań.
Czy tak będzie za każdym razem, gdy stracę w bitwie któregoś z przyjaciół? —
zadawałam sobie pytanie. Na myśl o tym pragnęłam uciec i zostać pilotem
transportowca. Nigdy więcej nie stawiać czoła Krellom i ich działkom laserowym.
Tchórz.
W końcu w oddali pojawiła się Alta. Złapałam Jorgena za rękę i pokazałam kilka
stopni na lewo, ku mojej zamaskowanej jaskini.
— Leć w tym kierunku.
Spojrzał na mnie z miną cierpiętnika, ale zrobił to, o co prosiłam. Kazałam mu
zatrzymać się czterdzieści metrów od wylotu jaskini, żeby rozwiewany
podmuchem pył nie zdradził maskującego hologramu.
Ostrożnie zniżył maszynę, stawiając silnik na ziemi. Gdy tylko poczułam
wywołany tym lekki wstrząs, przyczepiłam linę świetlną do burty latacza, żeby
zjechać po niej i odczepić silnik.
— Spin — powiedział Jorgen, zatrzymując mnie. — Dziękuję.
— Za co?
— Za to, że mnie do tego skłoniłaś. Dobrze, że pochowaliśmy ją jak należy.
Cóż, przynajmniej jedno z nas poczuło się przez to lepiej.
— Zobaczymy się za tydzień — dodał. — Moja rodzina zapewne zapełni mi
każdą chwilę urlopu. — Spojrzał na mnie i jego twarz przybrała bardzo dziwny
wyraz. — Ten uszkodzony statek... ma działający pierścień unoszący?
— Hm... Tak. — Pomógł mi i wiedział już tyle, że z łatwością mógł narobić mi
kłopotów, gdyby chciał. Zasługiwał na szczerą odpowiedź. — Tak, ma działający
pierścień unoszący. Cały statek jest w znacznie lepszym stanie, niż można by
sądzić.
— Zatem napraw go — powiedział. — Napraw go i lataj. Znajdź jakiś sposób
i pokaż im. Za tych, którzy nie mają odwagi.
Spojrzałam na niego z ukosa, ale on już odwrócił głowę, zaciskając zęby
i chwytając kierownicę. Tak więc zjechałam na dół i odczepiłam ładunek. Byliśmy
dość blisko jaskini, tak więc będę mogła wylecieć M-Botem i podczepić do niego
silnik, a potem opuścić na dół. Jednak do tego był mi potrzebny łańcuch, więc
odczepiłam tylko jeden jego koniec.
Pomachałam do Jorgena, a kiedy poleciał w górę, łańcuch prześliznął się przez
pierścień holowniczy podwozia i upadł obok mnie. Jorgen nie upomniał się
o niego. Po prostu odleciał w kierunku Alty. I swoich obowiązków.
W jakiś sposób, naprawdę... miałam nieporównanie więcej wolności niż on.
Chociaż trudno było w to uwierzyć.
Wyjęłam z plecaka krótkofalówkę.
— Hej, wiesz co, M-Bot? Mam dla ciebie prezent.
— Jakiś grzyb?
— Coś lepszego.
— Dwa grzyby?
Uśmiechnęłam się.
— Wolność.
36

–N ie zamierzam cię pytać, skąd to wzięłaś — powiedział Rig. Stał


podparty pod boki, patrząc na silnik, który M-Bot i ja
przetransportowaliśmy na dno jaskini.
— Widzisz, właśnie dlatego zostałeś inżynierem — odparłam. — Jesteś mądry.
— Nie dość mądry, żeby trzymać się od tego z daleka.
Uśmiechnęłam się. W zestawie narzędzi M-Bota był mały pierścień unoszący.
Niewielki w porównaniu z tym, który znajdował się pod spodem, miał średnicę
mniejszą od moich złączonych dłoni oraz własny moduł zasilania.
Rig i ja umieściliśmy ten pierścień pod silnikiem. Po włączeniu uniósł blok
silnika metr nad ziemię. Wtedy razem przepchnęliśmy go na tył M-Bota, gdzie miał
być zainstalowany.
— I co? — spytałam. — Będzie pasował?
— Chyba zdołam go dopasować — odparł Rig, postukując w silnik kluczem
nastawnym. — Natomiast to, czy zdołam go uruchomić, zależy od tego, jak bardzo
jest uszkodzony. Proszę, powiedz, że nie zabrałaś go z działającego myśliwca SPŚ.
— Mówiłeś, że nie będziesz pytał.
Podrzucił klucz w ręku, mierząc wzrokiem silnik.
— Lepiej podziękuj mi, kiedy zostaniesz asem przestworzy.
— Zrobię to sześć razy.
— I nazwij moim imieniem pierworodnego.
— Pierworodny otrzyma imiona Egzekutor Destructorius. Może dam twoje imię
drugiemu synowi.
— I upieczesz mi biszkopt z glonów albo inne ciasto.
— Poważnie chcesz jeść coś, co upiekę?
— Cholera, po namyśle jednak nie. Ale kiedy ja następnym razem coś upiekę,
masz mnie pochwalić. A nie tylko powiedzieć, że lepiej by smakowało
z kawałkiem szczura.
— Klnę się na honor pilota — obiecałam solennie.
Rig znów wziął się pod boki.
— Naprawdę to zrobimy, wiesz? — rzekł z szerokim uśmiechem. — Sprawimy,
że ten stary rzęch będzie latał.
— Obraziłbym się — powiedział M-Bot przez głośniki na burcie — gdybym był
człowiekiem!
Rig przewrócił oczami.
— Możesz to czymś zająć? Nie chcę, żeby mi tu ględził, kiedy pracuję.
— Potrafię jednocześnie rozmawiać z nią i nękać ciebie! — zapewnił go M-Bot.
— Wielozadaniowość to podstawowa cecha, dzięki której sztuczna inteligencja jest
efektywniejsza niż ludzki mózg.
Rig spojrzał na mnie.
— Bez urazy! — dorzucił M-Bot. — Masz bardzo ładne buty!
— Pracowałam z nim nad prawieniem komplementów — wyjaśniłam.
— Nie wyglądają tak głupio, jak reszta twojego stroju!
— Musi jeszcze poćwiczyć.
— Po prostu nie pozwól, żeby mnie niepokoił — poprosił Rig, grzebiąc w swojej
skrzynce narzędziowej. — Szczerze mówiąc, jeśli kiedyś znajdę tego kogoś, kto
uznał za dobry pomysł skonstruowanie maszyny, która mówi do ciebie, gdy ją
naprawiasz...
Wspięłam się do kokpitu i zamknęłam osłonę kabiny, uszczelniając ją
i wyciszając.
— Zostaw go w spokoju, M-Bot — powiedziałam, sadowiąc się na fotelu. —
Proszę.
— Skoro sobie życzysz. Moje procesory i tak są zajęte, usiłując wymyślić jakiś
żart związany z tym, że Rig instaluje mi nowy tyłek. Mój podprogram logiki
argumentuje, że kanał odpływowy zużytego oleju można uznać za metaforyczny
odbyt.
— Naprawdę nie chcę z tobą rozmawiać o twoich funkcjach wydalniczych —
powiedziałam, wyciągając się w fotelu. Spojrzałam w górę, ale za osłoną kabiny
była tylko ciemność i skała.
— Wierzę, że w ciężkich chwilach ludzie potrzebują żartu — oznajmił M-Bot.
— Żeby rozjaśnił im świat i pozwolił zapomnieć o tragediach.
— Nie chcę zapomnieć o moich tragediach.
M-Bot zamilkł. Potem nieco ciszej — jakby nieśmiało — zapytał:
— Dlaczego ludzie boją się śmierci?
Zmarszczyłam brwi, patrząc na konsolę, w której znajdowała się kamera.
— Czy to ma być kolejny żart?
— Nie. Chcę to zrozumieć.
— Wygłaszasz długie komentarze na temat ludzi, a nie rozumiesz czegoś tak
prostego jak obawa przed śmiercią?
— Czy potrafię ją zdefiniować? Owszem. Ale zrozumieć? Nie.
Znów złożyłam głowę na zagłówku. Jak wyjaśnić koncepcję śmiertelności
robotowi?
— Odczuwasz brak części pamięci, prawda? Tych banków danych, które uległy
zniszczeniu przy awaryjnym lądowaniu? Zatem rozumiesz poczucie straty.
— Rozumiem. Jednak z definicji nie mogę odczuwać braku własnej egzystencji.
Dlaczego więc miałbym się tego obawiać?
— Ponieważ... pewnego dnia przestaniesz tu być. Przestaniesz istnieć.
Zostaniesz zniszczony.
— Można mnie wielokrotnie wyłączać. Byłem wyłączony przez sto
siedemdziesiąt dwa lata. Czym różni się to od wyłączenia na zawsze?
Zwlekałam z odpowiedzią, bawiąc się przyciskami trackballa. Miałam jeszcze
sześć dni urlopu. Mam po prostu... siedzieć tutaj? Dochodzić do siebie? Wciąż
sprawdzając tę pustkę we mnie, jak dziecko nieustannie skubiące strup na ranie?
— Spensa? — spytał M-Bot, przywołując mnie do rzeczywistości. — Czy
powinienem obawiać się śmierci?
— Dobry Śmiały jej się nie obawia — odparłam. — Może więc celowo zostałeś
tak zaprogramowany. Ja nie boję się śmierci. Prawdę mówiąc, nie boję się niczego.
Nie jestem tchórzem.
— Oczywiście.
— Jednak utrata przyjaciół... wstrząsnęła mną. Powinnam być dostatecznie silna,
żeby to znieść. Znam ryzyko związane z lataniem. Szkoliłam się,
przygotowywałam, słuchałam opowieści Babki i...
Westchnęłam.
— Brakuje mi mojego pilota — powiedział M-Bot. — Tęsknię za nim ze
względu na utraconą wiedzę. Bez odpowiednich informacji nie mogę właściwie
ocenić moich przyszłych działań. To zmniejsza moją zdolność kontaktowania się
ze światem i efektywność. — Zastanowił się. — Jestem uszkodzony i nie wiem, jak
mam wypełniać moje zadania. Czy tak się czujesz?
— Może. — Zacisnęłam pięść, przestając się bawić trackballem. — Zamierzam
się jednak z tym uporać, M-Bot.
— Musi być miło mieć wolność wyboru.
— Ty też ją masz. Rozmawialiśmy o tym.
— Emuluję ją, żeby wydać się ludziom sympatyczniejszy — rzekł. — Jednak nie
mam jej. Swoboda wyboru to zdolność ignorowania swojego zaprogramowania.
Ludzie mogą to robić, ale ja — na podstawowym poziomie — nie.
— Ludzie nie są zaprogramowani.
— Ależ są. Aż za bardzo. Ich przeciwstawne programy, niemające
odpowiedniego interfejsu, realizują różne funkcje w tym samym czasie — albo te
same funkcje z różnych powodów. A jednak czasem je ignorujecie. To nie jest
wada. To czyni was ludźmi.
Zastanawiałam się nad tym, ale byłam tak niespokojna, że nie mogłam usiedzieć
na miejscu. W końcu otworzyłam osłonę kabiny i wyszłam, po czym podniosłam
mój plecak i krótkofalówkę.
Rig był pochłonięty pracą i podśpiewywał pod nosem jakąś nieznaną mi
piosenkę, zrywając z silnika uszkodzone kawałki obudowy.
Podeszłam do niego.
— Potrzebujesz pomocy? — zapytałam.
— Nie w tej chwili. Możesz być mi potrzebna za dzień lub dwa, jeśli znów będę
musiał wymieniać okablowanie. — Zdjął kolejną część obudowy, po czym wetknął
śrubokręt w otwór. — Dobrze, że złożyłem z powrotem rozrusznik osłony. Przez
jakiś czas będę miał pełne ręce roboty z silnikiem.
— A skoro o tym mowa, to jak to przyjęli? — zapytałam. — Te rysunki osłony?
Rig pokręcił głową.
— Tak jak się tego obawiałem. Pokazałem je moim zwierzchnikom, ale
ponieważ nie potrafiłem wytłumaczyć, czym różni się ta „zaprojektowana” przeze
mnie wersja od starej, skończyło się na niczym. Rozpracowanie osłony M-Bota
i zasady działania jego grawkompów przekraczają moje zdolności. M-Bota
musieliby zbadać prawdziwi inżynierowie, a nie praktykant.
Wymieniliśmy spojrzenia, a potem Rig wrócił do pracy. Oboje nie chcieliśmy
rozwijać tego pomysłu i przyjąć do wiadomości, że naprawdę powinniśmy oddać
M-Bota. Usprawiedliwiałam się tym, że on tego nie chce i zagroził zniszczeniem
swoich układów, jeśli to zrobimy. Rzecz w tym, że pracując nad nim w tajemnicy,
zapewne dopuszczaliśmy się zdrady stanu.
Wyglądało na to, że Rig musi się skupić, więc przestałam mu przeszkadzać.
Pogłaskałam Straszliwego Ślimaka po „głowie”, na co zareagował radosnym
trelem. Potem opuściłam jaskinię.
— Dokąd idziesz? — zapytał M-Bot, gdy włączyłam krótkofalówkę.
— Muszę coś robić — odparłam. — Nie mogę stale siedzieć w jednym miejscu
i rozmyślać o tym, co straciłam.
— Ja w takim wypadku piszę sobie nowy podprogram.
— Ludzie funkcjonują inaczej — rzuciłam przez krótkofalówkę. — Jednak
powiedziałeś coś, co dało mi do myślenia. Wspomniałeś o informacjach
potrzebnych do podejmowania właściwych działań.
— Wczesne sztuczne inteligencje były mało elastyczne — rzekł. — Musiały być
zaprogramowane na podejmowanie działań w oparciu o wyczerpujące zestawy
przesłanek, tak więc każda decyzja musiała zawierać listę poleceń na każdą
ewentualność. Zaawansowane sztuczne inteligencje mają zdolność
ekstrapolowania. Nadal korzystamy z podstawowego zestawu reguł i programów,
ale dokonujemy wyboru, opierając się na podobnych sytuacjach, jakie wcześniej
napotkaliśmy. Jednakże w obu wypadkach podstawowym wymogiem podjęcia
właściwych decyzji są informacje. Nie mając wcześniejszych doświadczeń, na
których moglibyśmy się opierać, nie możemy decydować, co robić w przyszłości.
To więcej, niż chciałaś wiedzieć, ale kazałaś mi zostawić Rodge’a w spokoju, więc
wynajduję różności, żeby przedłużyć rozmowę.
— Dziękuję... chyba.
— Ponadto ludzie potrzebują kogoś przyjaźnie nastawionego, kto wysłuchałby
ich, kiedy są w żałobie. Zatem możesz porozmawiać ze mną. Będę przyjazny. Masz
ładne buty.
— Czy tylko to przykuwa twoją uwagę, kiedy patrzysz na ludzi?
— Zawsze chciałem mieć buty. To jedyna sensowna część waszego stroju,
zakładając istnienie idealnego środowiska. Nie są związane z żadnym waszym
bezsensownym tabu, zabraniającym pokazywać komukolwiek waszych...
— Czy naprawdę to jedyny temat, jaki przychodzi ci na myśl, kiedy chcesz
kogoś pocieszyć?
— Był pierwszy na mojej liście.
Wspaniale.
— Ta lista ma milion pozycji. Chcesz wiedzieć, co jest na drugim miejscu?
— Milczenie?
— Nie zmieściło się na liście.
— Umieść je na drugim miejscu.
— W porządku, już... Och.
Schowałam krótkofalówkę, idąc znajomą już drogą. Musiałam się czymś zająć,
a nie pozwolili mi latać. Może jednak znajdę odpowiedź na pewne pytanie.
Gdzieś w głównej kwaterze SPŚ był holograficzny zapis Bitwy o Altę.
Zamierzałam go zdobyć.
37

Z anim dotarłam do Bazy Alta, miałam już opracowany plan. Wszystko zależało
od jednej osoby, która — jak wiedziałam — miała dostęp do nagrań walk.
W swoim maleńkim gabinecie Cobb utrzymywał nienaganny porządek i nie miał
żadnych osobistych rzeczy. Żadnych zdjęć na ścianach czy książek na półkach.
Dziś siedział, pracując przy swoim wąskim biurku, czytając jakieś raporty
i robiąc w nich uwagi czerwonym długopisem. Zerknął na mnie, gdy zastukałam
w okienko, po czym wrócił do pracy.
Uchyliłam drzwi.
— FM cię szukała — oświadczył, odkładając kartkę na stosik. — Powiedziałem
jej, że nie wiem, gdzie jest twoja jaskinia. Jeśli jednak chcesz się skontaktować
z innymi, nastaw krótkofalówkę na pasmo 1250. To pasmo Arturo.
— Dzięki. — Nabrałam tchu, rozpoczynając starannie przygotowaną przemowę:
— Panie kapitanie, mam nadzieję, że nie narobię sobie przez to kłopotów, ale
Jorgen i ja pojechaliśmy dziś i przywieźliśmy odznakę Rzutki. Dla jej rodziny. —
Położyłam ją na biurku. — Rozmawiał z obsługą naziemną i ostrzegł ich, że
będziemy przejeżdżali.
Cobb westchnął.
— Cóż, to chyba nie jest zabronione. — Podniósł odznakę. — Zawiadomiliście
o tym dział odzysku?
— Hmm, nie, panie kapitanie.
— To oznacza dla mnie dodatkową robotę papierkową.
— Odprawiliśmy ceremonię pogrzebową — powiedziałam. — Najlepiej, jak
mogliśmy. Przekaże pan to jej rodzinie?
Schował odznakę.
— To im się spodoba, kadecie. I wątpię, by ci od odzysku narzekali, kiedy im to
powiem. Jednak staraj się nie sprawiać mi już więcej kłopotów przez ten tydzień.
— Spróbuję, panie kapitanie — zapewniłam, usiłując znaleźć jakiś dobry sposób
przejścia do tego, czego naprawdę chciałam. I zrobić to tak, żeby nie wzbudzić jego
podejrzeń. — Chcę jakoś wykorzystać ten wolny czas. Taki długi urlop jest
irytujący.
— Urlop zdrowotny potrafi zajść za skórę — przyznał Cobb. — Lubię Thior,
która wciąż nalega na objęcie pilotów opieką psychologa, co jest dobrym
pomysłem. Musi jednak zrozumieć, że nadmiar wolnego czasu to ostatnia rzecz,
jakiej potrzebuje banda pogrążonych w smutku żołnierzy.
— Nie wolno mi latać ani ćwiczyć, ale może... — Udałam, że się zastanawiam.
— Może mogłabym pooglądać dawne bitwy? Nauczyć się z nich czegoś?
— Archiwum znajduje się w budynku H — powiedział Cobb. — Mają
odtwarzacze holograficzne do przeglądania bitew. Będzie ci potrzebny mój kod
autoryzacyjny do otwarcia drzwi. Dwa sześć cztery zero siedem.
Tuzin różnych argumentów, które przygotowałam, żeby go do tego skłonić,
utknęło mi w gardle.
To było... takie łatwe.
— Hm, dziękuję — odparłam, starając się nie okazać, jaka jestem
podekscytowana. — Zatem chyba... hm... już tam pójdę.
— Kadeci nie powinni korzystać z archiwum. Jeśli będziesz miała jakieś
kłopoty, to powiedz, że przysłałem cię tam po coś i wyjdź. Ja potem załatwię
papierkową robotę, jeśli będzie trzeba. Cholerni biurokraci. — Cobb przełożył
kartkę papieru z jednej kupki na drugą. — Spin?
— Panie kapitanie?
— Czasem otrzymujemy inne odpowiedzi niż te, których potrzebujemy. —
Popatrzył na mnie. — A czasem tchórz robi głupców z mądrzejszych od siebie.
Napotkałam jego spojrzenie i zaczerwieniłam się na myśl o tym, co
powiedziałam do niego poprzedniego dnia.
„Tylko dlatego, że chcesz usprawiedliwić swoje tchórzostwo nie oznacza, że my
musimy robić to samo!”.
— Ja... przepraszam, panie kapitanie, za...
— Idź już. Jeszcze nie jestem gotowy na rozmowę z tobą.
— Tak jest.
Wyszłam z gabinetu. Ten wyraz jego oczu — dobrze wiedział, dlaczego chcę
obejrzeć te dawne bitwy. Natychmiast przejrzał mój podstęp.
Dlaczego więc podał mi swój kod dostępu?
Poszłam do budynku archiwum, użyłam kodu dostępu i weszłam między regały.
Na wielu z nich stały stare książki, przywiezione przez załogę dawnej floty:
opowieści o historii Starej Ziemi, dzieła filozofów. Głównie starożytne, ale było też
trochę współczesnych. Podręczniki i literatura.
Między półkami kręcili się piloci, z błyszczącymi odznakami na niebieskich
kombinezonach. Patrząc na nich, rozumiałam dlaczego Cobb mógł mi na to
pozwolić. Do ukończenia kursu pozostały mi niecałe dwa miesiące. Wydawało się
niewiarygodne, że minęło już tyle czasu, a jednocześnie w ciągu tych kilku
ostatnich miesięcy tyle się wydarzyło.
Niemniej niebawem i tak uzyskałabym dostęp do archiwum. Może wiedząc, że
tak czy siak odkryję tajemnicę, Cobb nie miał nic przeciwko temu, żebym poznała
ją już teraz? A może obawiał się, że zostanę pozbawiona tego przywileju nawet po
ukończeniu kursu? Dlatego chciał dać mi tę szansę od razu.
Nie odważyłam się pytać o wskazówki; nie mogłam ryzykować, że ktoś zauważy
kolor mojej odznaki i zapyta, co tutaj robi kadet. Szperałam w tym zakurzonym,
zbyt cichym pomieszczeniu, aż znalazłam pod ścianą regał z mnóstwem
metalowych kasetek oznaczonych datami i nazwami bitew. Miały około czterech
centymetrów grubości. Zobaczyłam, jak jedna z pilotów wzięła taką i wetknęła do
przeglądarki. Potem pochyliła się, wkładając głowę do hełmu.
Właśnie tego szukałam, jednak na tym regale znajdowały się filmy tylko
z ostatnich pięciu lat. Za rogiem znalazłam drugi pokój. Drzwi do niego były
zamknięte, ale przez okienka po bokach było widać więcej kasetek. Wprowadziłam
kod dostępu Cobba.
Drzwi się otwarły i z mocno bijącym sercem wśliznęłam się do środka. Nie było
tam nikogo innego, a na regale stały metalowe kasetki z datami sięgającymi wstecz
aż do... tej. Bitwy o Altę. Przed nią stało wiele innych, ale ta wydawała się jarzyć,
przyzywając mnie.
W tym rzędzie nie było żadnych luk. Rzadko wypożyczano te zapisy.
W pomieszczeniu nie było przeglądarki. A więc... czy po prostu wziąć kasetkę
i odejść?
Odważna. Śmiała. Nawet jeśli ostatnio wcale się tak nie czułam.
Zacisnęłam kasetkę w dłoni i wymknęłam się z archiwum. Nie włączył się żaden
alarm. Nie wierząc w swoje szczęście, wyszłam z budynku ze zdobyczą w dłoni.
Tajemnica. Miałam ją w garści. Miałam ogromny dług wobec Cobba — nie
tylko za dzisiejszy dzień, ale za wszystko. Za to, że znalazł dla mnie miejsce
w swojej klasie, gdy nikt inny nie chciał dać mi szansy. Za to, że znosił mnie przez
tyle tygodni i nie uderzył mnie, gdy nazwałam go tchórzem.
Odwdzięczę mu się za to. Jakoś. Wepchnęłam do kieszeni kasetkę z zapisem
i pomaszerowałam do głównego budynku.Zapewne mogłabym wetknąć ją do
mojego symulatora, chociaż czy wolno mi go było użyć na zwolnieniu
chorobowym?
Byłam tak pogrążona w tych rozmyślaniach, że nie zauważałam mijanych osób,
dopóki jedna z nich mnie nie zawołała.
— Chwila. Spin?
Zamarłam i odwróciłam się. To była FM, w spódniczce. No nie, naprawdę
w spódniczce i bluzce, z krótkimi blond włosami upiętymi srebrnymi klamerkami.
— Na gwiazdy, gdzie byłaś? — zapytała, łapiąc mnie za rękę. — W twojej
jaskini?
— A gdzie miałabym być?
— Masz urlop — powiedziała. — Autorytarna władza rozluźniła swój
morderczy uścisk. Możemy wyjść z bazy.
— Wychodzę z bazy co wieczór.
— To co innego. — Pociągnęła mnie za rękę. — No chodź. Masz szczęście, że
Chybka wysłała mnie po coś.
— Kimmalyn? — zdziwiłam się. — Widziałaś się z nią, od kiedy odeszła?
— Oczywiście. Przecież nie przeniosła się na inną planetę. Chodź.
Kiedy FM wpadła w taki trans, nie można było się jej sprzeciwić... tak więc
pozwoliłam jej się holować. Za bramę bazy. Wzdłuż rzędu budynków, do jednego,
na który dotychczas nie zwracałam uwagi.
Do zupełnie nowego świata.
38

T a restauracja nie była niczym szczególnym. Mnóstwo stolików obleganych


przez młodych pilotów i kadetów. Słabe oświetlenie. Jakiś mężczyzna grający
w kącie na bębnach.
FM zaprowadziła mnie do stolika, przy którym siedział Arturo, obejmując
ramieniem dziewczynę, której nie znałam — o krótkich włosach i brązowej skórze.
Była tam też Kimmalyn, przed którą stała bardzo duża szklanica z bardzo
fioletowym drinkiem. Obok siedział Nedd.
Nedd. Nie widziałam go od wielu tygodni. Od tamtej nocy na polu startowym!
Miał na sobie spodnie i koszulę, a na oparciu krzesła wisiała jego marynarka.
Dziwnie było widzieć go po cywilnemu. Szczególnie obok Arturo, który miał na
sobie kombinezon kadeta.
Przez gwar rozmów usłyszałam jego spokojny głos.
— Nigdy nie mówiłem, że jestem tego rodzaju głupkiem. Jestem głupkiem
innego rodzaju. No wiecie, dającym się lubić.
Arturo przewrócił oczami, ale siedząca przy nim dziewczyna nachyliła się do
Nedda.
— Wiesz — powiedziała — głupek jest głupkiem.
— Nie, nie jest. Rozmawiasz z ekspertem. Ja...
— Ludzie — przerwała im FM, pokazując mnie zwycięskim gestem. — Patrzcie,
kogo znalazłam. Chyłkiem przemykała się przez bazę, wyraźnie zrozpaczona, że
przez kilka dni nie może zestrzelić żadnego Krella.
Nedd wskazał kciukiem FM.
— Widzicie, ona należy do głupków tej drugiej kategorii.
FM klepnęła go w tył głowy, a on się uśmiechnął. Potem wstał i o mało mnie nie
udusił w niedźwiedzim uścisku.
— Dobrze cię widzieć, Spin. Zamów coś do jedzenia. Arturo stawia.
— Stawiam?
— Jesteś bogaty.
— Ty też.
— Jestem bogaczem innego rodzaju. Biednym bogaczem.
— Na rany Świętej — rzekł Arturo.
— Nie używaj imienia świętej nadaremno — przypomniała Kimmalyn.
— Ty to robisz cały czas!
— Ja jestem wierząca, a ty nie. Ja mogę.
Nedd uśmiechnął się, zaczepiając stopą o krzesło przy sąsiednim stoliku
i przyciągając je do naszego. Machnął na mnie ręką, każąc mi usiąść.
Zawahałam się, ale usiadłam. Wciąż myślałam o nagraniu w kieszeni mojego
kombinezonu. A jednocześnie cieszył mnie widok Nedda i Kimmalyn. To było coś,
czego potrzebowałam.
Tak więc spróbowałam zapomnieć na chwilę o nagraniu.
— Spin, to jest Bryn — rzekł Arturo, wskazując na siedzącą obok niego —
bardzo blisko — dziewczynę. — Przyjaciółka jeszcze z czasów przed szkołą
pilotów.
— Szczerze mówiąc, nie wiem, jak wy wszyscy go znosicie — powiedziała. —
Udawał wszystkowiedzącego, jeszcze zanim został pilotem. Teraz musi być po
prostu niemożliwy.
Arturo z uśmiechem żartobliwie klepnął ją w ramię. Było jasne, że są dobraną
parą. Jak mogłam nie wiedzieć, że Arturo jest z kimś związany?
Wiedziałabym, pomyślałam, gdybym spędzała z nimi czas po zajęciach...
Po chwili FM postawiła przede mną fioletowy, musujący napój oraz koszyk
smażonych frytek z glonów. Usadowiła się na swoim krześle i rzuciła Kimmalyn
jakiś woreczek.
— Znalazłam ten naszyjnik — oznajmiła. — Pod twoim łóżkiem.
— Dziękuję, moja droga — odparła Kimmalyn, otwierając go i zaglądając do
środka. — Trochę straciłam głowę, kiedy odchodziłam, nieprawdaż?
— Wracacie do SPŚ? — zapytałam. — Mamy porozmawiać z Cobbem?
Potrzebują pilotów. Może mogłybyśmy ich namówić, żeby przyjęli was
z powrotem.
Nedd i Kimmalyn wymienili spojrzenia, po czym Nedd pociągnął długi łyk.
— Nie — powiedział. — Cobb mówił, że większość klasy się wykruszy. Zatem
spodziewali się tego, prawda? Nie przyjmą nas z powrotem. I nie jestem pewny,
czy mógłbym to zrobić matce, po tym jak...
Na chwilę przy stole zapadła cisza.
— Może nie wrócę, ale przynajmniej byłam kadetem — powiedziała Kimmalyn,
ożywiając się. — Moi rodzice są dumni, a artylerzyści w Jaskini Obfitości wciąż
o mnie mówią.
— Ale co z... lataniem? — mruknęłam, chociaż wiedziałam, że powinnam
zostawić ten temat w spokoju.
— My nie jesteśmy tacy jak ty, Spin — powiedział Nedd. — Latanie było
wspaniałe. Wróciłbym do niego bez namysłu, ale co do SPŚ... ten klimat, to
rzucanie kadetów do walki, ta desperacja...
FM pokazała mu podniesiony kciuk. Kimmalyn tylko spuściła oczy. Zapewne
myślała to samo, co ja. SPŚ miało powody do desperacji. Kadeci latali nie tylko,
żeby nabrać wprawy, ani nawet nie dlatego, że SPŚ nie liczyło się z ich życiem. Po
prostu trzeba było wysyłać w powietrze jak najwięcej pilotów, nawet
niedoświadczonych.
Wychowana w Płomiennej wiedziałam, że walka z Krellami jest chwalebnym
i niebezpiecznym przedsięwzięciem. Jednak zanim przybyłam do Alty, nie
zdawałam sobie sprawy z tego, jak bliscy jesteśmy klęski.
Pomimo to trzymałam język za zębami, ponieważ nie chciałam nikogo
przygnębiać. Rozmowa zeszła na jakiś ważny wczorajszy mecz, który wygrała
dawna drużyna Rzutki. Nedd podniósł szklankę i pozostali także, więc dołączyłam
do nich. Pociągnęłam łyk mojego fioletowego drinka i o mało go nie wyplułam.
Był niebywale słodki.
Ukryłam to, próbując jednej z frytek. Poczułam w ustach eksplozję smaku
i zastygłam z szeroko otwartymi ustami. Niemal rozpłynęłam się z rozkoszy.
Jadłam już frytki z glonów, ale nigdy tak dobre. Co to za przyprawy?
— Spin? — zapytał Arturo. — Masz taką minę, jakby ktoś nadepnął ci na
odcisk.
Drżącą ręką podniosłam frytkę.
— Są boskie.
— Przez kilka ostatnich miesięcy żywiła się szczurami — przypomniała FM. —
Jej kubki smakowe uległy poważnej atrofii.
— Ty to potrafisz dobierać słowa, FM — zauważyła Kimmalyn. — Jak nikt!
— Ile ich mogę zjeść? — spytałam.
— Wzięłam dla ciebie cały koszyk — odrzekła FM. — W końcu to Arturo płaci.
Zaczęłam wpychać je sobie do ust, z zamierzenie komiczną przesadą. Choć,
prawdę mówiąc, chciałam ich zjeść jak najwięcej, zanim się obudzę, nim ktoś mnie
stąd wyrzuci albo coś eksploduje.
Bryn się zaśmiała.
— Ona jest agresywna.
— Nie masz pojęcia, jak bardzo — rzekł Arturo i uśmiechnął się, gdy nawinęła
na palec pukiel jego włosów.
Cholera. To zbrodnia, jak niewiele wiedziałam o moich kolegach z eskadry.
— Gdzie Jorgen? — zapytałam z ustami pełnymi frytek.
— Nie zechciałby przyjść — odparł Nedd. — Jest zbyt ważny.
— Nie zaprosiliście go?
— Nie.
— Przecież jest waszym przyjacielem?
— I dlatego wiedzieliśmy, że by nie przyszedł — rzekł Nedd. — A co u starego
Cobba? Rzucił ostatnio jakimś interesującym przekleństwem?
— Spin nieźle mu dołożyła, kiedy ostatnio rozmawiali — przypomniała
Kimmalyn.
Przełknęłam frytki.
— Nie powinnam mu tego mówić.
— Jeśli nie mówisz tego, co myślisz — stwierdziła poważnie Kimmalyn — to
zostaje to w twojej głowie.
— Zniszczyłaś go — orzekła FM, unosząc palec. — Opierał się na tym, czemu
zaprzeczał!
Spojrzałam na koszyk, który nie wiadomo kiedy się opróżnił. FM zgarnęła go
i poszła do baru, zapewne przynieść mi następny. Słyszałam skwierczenie oleju
i pociekła mi ślinka, gdy poczułam ostry, wyrazisty zapach rozchodzący się po sali.
Chyba te frytki nie były zbyt drogie, co? A zresztą, co mnie to teraz obchodziło?
Ponownie spróbowałam drinka — nadal był zbyt słodki. Na szczęście FM
postawiła przede mną drugi koszyk frytek, więc zaatakowałam je. Były tak dobrze
przyprawione. Pobudzały mój zmysł smaku, jakby budząc go z długiej drzemki.
Pozostali znów zaczęli wspominać Rzutkę i w ich głosach słyszałam taki sam
ból, jaki sama czułam. Cierpieli. Rozumieli. Nie byłam sama, nie tutaj.
Zaczęłam wyjaśniać, co zrobiliśmy z Jorgenem. Z uwagą wysłuchali mojej
relacji.
— Powinienem był polecieć z wami — rzekł Arturo. — Myślisz, że Cobb
pozwoliłby mi przez chwilę potrzymać jej odznakę, gdybym poprosił? Zanim odda
ją rodzinie Rzutki?
Bryn uścisnęła jego ramię, gdy wbił wzrok w stół.
— Pamiętacie — powiedział Nedd — jak założyła się, że zje na kolację więcej
pasztecików z glonów niż ja?
— A potem padła na podłogę — przypomniała smętnie FM — i leżała, jęcząc.
Narzekała całą noc, twierdząc, że paszteciki walczą ze sobą w jej brzuchu.
Roześmiali się, wszyscy oprócz Arturo, który spoglądał w swój kubek. Wydawał
się... zagubiony. Niemal zginął w tej ostatniej bitwie. Miejmy nadzieję, że personel
naziemny naprawi jego maszynę, zanim skończy się nasz urlop zdrowotny.
To, oczywiście, przypomniało mi o Rigu, pracującym przy M-Bocie. I o tym, że
tak wiele mu zawdzięczam. Bardzo wiele.
— FM — podjęłam. — Co myślisz o mądrych facetach?
— Ja już jestem zajęty — rzekł z uśmiechem Arturo.
FM przewróciła oczami.
— To zależy, jak bardzo jest przystojny.
— Bardzo, ale trochę nieśmiały.
— Ludzie, naprawdę jestem zajęty — wtrącił ponownie Arturo.
— FM romansowałaby tylko z kimś z niższych sfer — stwierdził Nedd — żeby
rzucić wyzwanie elitom. Wzniosła i nieszczęśliwa miłość jest jedyną, jaką FM
mogłaby zaakceptować.
— Bunt nie determinuje każdego aspektu mojego życia, Nedd — powiedziała.
— Ach tak? A jaki drink sobie zamówiłaś?
Dopiero teraz zauważyłam, że jej napój jest pomarańczowy, podczas gdy
wszyscy pozostali piją fioletowe.
Znów przewróciła oczami.
— Naprawdę jesteś głupkiem.
— Sympatycznym?
— Irytującym.
— Może być.
Przekomarzali się, a ja siedziałam w milczeniu, zajadając frytki. Bryn wstała
i poszła do toalety. Zostali tylko członkowie naszej eskadry i poczułam, że chcę coś
im powiedzieć teraz, gdy jesteśmy daleko od głównej kwatery SPŚ, gdzie zawsze
miałam wrażenie, że ktoś nas obserwuje.
— Możemy o czymś porozmawiać? — zapytałam w końcu, przerywając jakąś
opowieść Nedda. — Wciąż zastanawiam się nad tymi pytaniami, które kiedyś zadał
na zajęciach Arturo. Czy to nie dziwne, że walczymy z Krellami od
osiemdziesięciu lat i nawet nie wiemy, jak oni wyglądają?
Kimmalyn skinęła głową.
— I dlaczego oni nigdy nie wysyłają do ataku więcej niż sto myśliwców?
Platformy obronne w pasie złomu w dużym stopniu wyjaśniają, dlaczego jeszcze
żyjemy, ale to pytanie mnie dręczy. Czy Krelle nie mogliby wysłać dwukrotnie
więcej maszyn i pokonać nas?
— To podejrzane — stwierdziła FM. — Bardzo.
— Powiedziałabyś to, nawet gdyby tak nie było — zauważył Nedd.
— Czy w tym przypadku nie zgadzasz się ze mną?
Nie odpowiedział.
— Na pewno nie my jedni zadajemy te pytania, prawda? — dodałam. —
A więc... czy SPŚ naprawdę nie mają na nie odpowiedzi? Czy może ukrywają
prawdę?
Tak jak ukrywały prawdę o moim ojcu.
— No dobrze, będę adwokatem diabła — powiedział Arturo. — Może tylko nie
dzielą się tą wiedzą z kadetami i cywilami. Wiem, że nie lubisz admirał, Spin.
I masz ku temu powody, ale ona ma ogromne zasługi i kilku bardzo dobrych
doradców.
— A mimo to przegrywamy — odparowałam, przysuwając krzesło bliżej stołu
i starając się mówić cicho. — Wszyscy wiecie, że tak jest. Krelle w końcu nas
załatwią.
Pozostali zamilkli, a Arturo rozejrzał się wokół, sprawdzając, czy ktoś
z siedzących przy sąsiednich stolikach może nas podsłuchać.
— Nie chcą, żebyśmy zadawali te pytania — powiedziała Kimmalyn. —
Pamiętacie, jak Arturo mówił o tym przy kolacji? A przechodzący oficer kazał mu
się zamknąć? Wszyscy poza Cobbem gaszą każdą rozmowę o tych trudnych
sprawach.
— Potrzebne im mięso armatnie — dodała FM. — Piloci ślepo wykonujący
rozkazy i nigdy niewykazujący odrobiny inwencji czy współczucia.
Dziewczyna Arturo wyszła z toalety i manewrując między stolikami, wracała do
naszego. Nachyliłam się do nich.
— Po prostu... pomyślcie o tym — wyszeptałam. — Bo ja myślę.
Zacisnęłam palce na ukrytej w kieszeni kasetce z zapisem bitwy.
Rozmowa zeszła na mniej poważne sprawy, ale FM popatrzyła na mnie
i uśmiechnęła się, z błyskiem w oku. Jakby była ze mnie dumna. Pewnie miała
mnie za głupią Śmiałą z wypranym mózgiem, ale wcale mnie nie znała. Nie
wiedziała, że większość życia spędzałam poza marginesem społeczeństwa,
penetrując ciemne jaskinie i polując.
Jeżeli już, to pragnęłam, by Śmiali byli odważniejsi i bardziej bohaterscy —
bardziej podobni do tych z opowieści Babki. Jednak zapewne FM i ja zgadzałyśmy
się w jednej sprawie: obecny sposób dowodzenia SPŚ pozostawiał wiele do
życzenia.
Pozwoliłam FM — a właściwie Arturo — zamówić dla mnie trzeci koszyk
frytek. Potem w końcu podziękowałam im i wyszłam. Dobrze się z nimi bawiłam,
ale musiałam coś zrobić.
Czas znaleźć kilka odpowiedzi, pomyślałam.
39

Z anim wróciłam do jaskini, Riga już tam nie było, ale najwyraźniej poczynił
spore postępy w pracy nad silnikiem. Straszliwy Ślimak siedział na głazie
obok skrzydła i drapał się po łbie, gdy podeszłam do myśliwca i wspięłam się do
kokpitu.
Miałam dziwne wrażenie... nieuchronności. W kieszeni miałam długo skrywane
tajemnice. Odpowiedź, po tylu latach, na pytanie, co się stało z moim ojcem.
Dlaczego nagle zwlekałam z wyjaśnieniem tego?
Zamknęłam osłonę kabiny.
— M-Bot, czy wiesz, jak uzyskać hologram z czegoś takiego?
Podniosłam kasetkę, pokazując konektory na spodzie.
— Tak — odparł. — To standardowy format. Widzisz te porty pod panelem
oznaczone symbolem „A-118”? Potrzebny ci port z napisem „SSXB”.
Wykonałam jego polecenia i tylko lekko się zawahałam, zanim wetknęłam
kasetkę w otwór.
M-Bot cicho nucił.
— Ach. Ciekawe. Ciekawe.
— Co takiego?
— Potęguję napięcie, żebyś bardziej ucieszyła się z niespodzianki.
— Nie rób tego, proszę.
— Ludzie lubią...
— Po prostu mi powiedz.
— Dobrze, marudo. Kasetka zawiera bardzo dużo danych. Trójwymiarową mapę
holograficzną, dane transpondera statku, sygnały radiowe w trakcie bitwy, a nawet
nagrania z kamer w bunkrach. Trudno byłoby podrobić taki materiał.
Podróbka. Tego nie brałam pod uwagę, ale teraz zaniepokoiłam się.
— Jesteś pewny?
— Zauważyłbym edycję. Chcesz obejrzeć nagranie?
— Tak.
I nie.
— A zatem wyjdź z kokpitu.
— Mam wyjść?
— Mój projektor holograficzny może emitować zmniejszony obraz bitwy, którą
chcesz obejrzeć.
Wygramoliłam się z kokpitu, podrapałam po głowie Straszliwego Ślimaka —
który przemieścił się na dziób statku — a potem z łoskotem zeskoczyłam na
skaliste dno jaskini.
Przede mną pojawiła się bitwa. Projekcje, które pokazywał nam Cobb, miały
bardzo jaskrawe kolory — myśliwce były jasnoczerwone i niebieskie. Natomiast
M-Bot pokazał je takie, jak wyglądały naprawdę, tylko zmniejszone. Leciały
przede mną falami, tak rzeczywiste, że nie zdołałam się powstrzymać od
wyciągnięcia ręki, żeby je dotknąć — w wyniku czego rozsypały się na ziarniste
cząstki niby-światła.
Później pojawiły się maszyny Krelli, wyglądające na jeszcze bardziej
niedokończone niż zwykle. Bardziej topornie. Z antenami sterczącymi pod
dziwnymi kątami, poszarpanymi skrzydłami, prowizoryczne metalowe twory. Moja
mała jaskinia zmieniła się w pole bitwy.
Usiadłam i patrzyłam w milczeniu. Projektor holograficzny M-Bota nie
odtwarzał dźwięku. Statki stawały w płomieniach i bezgłośnie wybuchały. Były jak
moskity, które nie brzęczą.
Znałam przebieg tej bitwy. Uczyłam się o niej, zapamiętywałam zastosowaną
w niej taktykę. Jednak obserwowanie jej było jak branie w niej udziału. Zawsze
wyobrażałam sobie wspaniałe manewry, dzięki którym, pomimo niewielkich szans,
czterdziestu naszych pilotów zdołało pokonać dwuipółkrotnie liczniejszego
nieprzyjaciela. Wyobrażałam sobie śmiałą obronę. Graniczącą z desperacją, ale
zawsze przemyślaną.
Teraz, jako pilot, widziałam chaos. Szaleńcze tempo bitwy. Taktyka wydawała
się mniej wspaniała — nie mniej bohaterska, ale bardziej improwizowana. Co tylko
zwiększyło mój podziw dla pilotów.
Bitwa trwała długo — dłużej niż jakakolwiek potyczka z udziałem naszej
eskadry — i z łatwością go odnalazłam. Najlepszy z pilotów, który prowadził
wszystkie ataki. Wydawało się arogancją sądzić, że mogę odnaleźć maszynę
mojego ojca w tym zamieszaniu, ale sposób, w jaki latał, miał w sobie coś...
— Czy możesz zidentyfikować pilotów? — zapytałam.
Nad wszystkimi myśliwcami pojawiły się napisy podające kryptonimy i numery
pilotów.
NADZIEJA SIEDEM, głosił napis nad jego maszyną. KRYPTONIM ŚCIGANT.
Arogancko czy nie, prawidłowo odgadłam. Wbrew sobie ponownie
spróbowałam dotknąć jego statku i odkryłam, że mam łzy w oczach. Głupia.
Otarłam je, gdy ojciec dołączył do partnera. Kryptonim: Kundel. Cobb.
Dołączył do nich jeszcze jeden myśliwiec. Kryptonim: Żelazna Dama. Potem
jeszcze dwa, których nie znałam. Kryptonimy: Wyścig i Antyk. Tylko piątka
pozostała z ośmiu pilotów eskadry mojego ojca. Straty w tej bitwie były wysokie:
z czterdziestu myśliwców pozostało teraz dwadzieścia siedem.
Wstałam i poszłam za maszyną mojego ojca, która przelatywała przez jaskinię.
Pierwsi Obywatele walczyli chaotycznie, ale ich brawura przynosiła owoce, gdyż
zepchnęli Krelli w tył. Wiedziałam, że tak będzie, a mimo to obserwowałam to
z zapartym tchem. Małe błyski wybuchających maszyn. Życia oddane w ofierze,
aby stworzyć na Detritusie pierwszy stabilny rząd i społeczeństwo, od kiedy
wylądował tu awaryjnie „Śmiały”.
To społeczeństwo i ten rząd nie były bez wad. FM miała rację, mówiąc
o niesprawiedliwości, krótkowzroczności i autorytarności. A jednak coś
osiągnęliśmy. Dzięki temu, że ci ludzie — ci piloci — stawili czoła Krellom.
Pod koniec bitwy nieprzyjaciel cofnął się, żeby przegrupować siły.
Z podręczników wiedziałam, że Krelle przypuścili jeszcze tylko jeden atak, zanim
ostatecznie wycofali się za pas. Nasze eskadry też się przegrupowały, formując
wspólny szyk, i niemal słyszałam, jak zgłaszają swoją gotowość.
Wiedziałam, co się stanie. W tym momencie...
Jeden myśliwiec — mojego ojca — odłączył się od grupy. Serce zamarło mi
w piersi. Zaparło mi dech.
On jednak poleciał w górę.
Wskoczyłam na głaz, a potem na skrzydło M-Bota, śledząc wzrokiem ojca, gdy
wzbijał się w niebo. Wyciągnęłam szyję, wyobrażając sobie, co widział. Po prostu
wiedziałam, co to było: mój ojciec dostrzegł lukę w pasie złomu, taką jak ta, którą
mi pokazał. Tę, która widziałam dopiero drugi raz, lecąc M-Botem, gdy kawałki
złomu ustawiły się w odpowiedni sposób.
Przypisałam pewien sens jego zniknięciu. Bynajmniej nie tchórzostwo. Dla mnie
ten lot w górę był oczywistym manewrem. Bitwa trwała od godziny. Po tej
desperackiej walce, gdy wróg przegrupowywał się do następnego ataku, ojciec
obawiał się, że nasi zostaną pokonani.
Dlatego zrobił coś desperackiego. Poleciał sprawdzić, skąd uderzą Krelle.
Spróbował ich powstrzymać. Przeszedł mnie dreszcz, gdy patrzyłam, jak leci
w górę. Robił coś, co zawsze kazał mi robić.
Próbował mierzyć wyżej.
Jego myśliwiec znikł.
— On nie uciekł — szepnęłam. Znów otarłam łzy. — Wyłamał się z szyku.
Może nie wykonał rozkazu. Jednak nie uciekł.
— Cóż — powiedział M-Bot. — To...
— Właśnie to ukrywają! — zawołałam, patrząc na kokpit M-Bota. — Nazwali
go tchórzem, ponieważ poleciał tam, gdzie nie powinien.
— Mogłabyś...
— Cobb wiedział o tym cały czas. Musiał być rozdarty. Dlatego nie lata;
z powodu poczucia winy za kłamstwa, które tolerował. Tylko co takiego zobaczył
mój ojciec? I co się z nim stało? Czy on...
— Spensa — powiedział M-Bot. — Przeskoczę trochę dalej. Patrz.
Spod sklepienia jaskini opadła plamka światła, niczym spadająca gwiazda.
Wracający myśliwiec mojego ojca? Wyciągnęłam rękę i holograficzny statek
przeleciał przez nią. Gdy ojciec dotarł do pozostałych czterech maszyn swojej
eskadry, użył OIM i wyłączył ich osłony.
Zaraz. Co to?
Zobaczyłam, jak Krelle powrócili falą, przypuszczając ostatni atak. Ojciec
zatoczył idealnie równą pętlę i wystrzelił z działek, niszcząc maszynę jednego ze
swoich kolegów.
To... niemożliwe...
Pilot o kryptonimie Wyścig zginął w ognistym rozbłysku. Ojciec wykręcił,
dołączając do Krelli, którzy nie strzelali do niego, ale wręcz osłaniali go, gdy
zaatakował drugiego członka swojej eskadry.
— Nie — powiedziałam. — Nie, to kłamstwo!
Pilot Antyk zginął, usiłując umknąć mojemu ojcu.
— M-Bot, to nie on! — krzyknęłam.
— Oznaki życia są identyczne. Nie wiem, co zdarzyło się na gòrze, ale to ten
sam statek, z tym samym pilotem. To on.
Na moich oczach zniszczył następny myśliwiec. Był przerażająco skuteczny.
Stalowa maszyna śmierci.
— Nie.
Żelazna Dama i Kundel razem siedli mu na ogonie. Zestrzelił jeszcze kogoś. Tak
więc zabił już czterech Pierwszych Obywateli.
— Ja...
Miałam pustkę w głowie. Osunęłam się na ziemię.
Kundel strzelił. Ojciec wykonał unik, ale Kundel nie dał się zgubić i nadal go
ostrzeliwał. W końcu trafił.
Maszyna mojego ojca eksplodowała, rozlatując się na kawałki, które spadły
przede mną, deszczem płonących szczątków.
Ledwie widziałam resztę bitwy. Patrzyłam tylko na to miejsce, gdzie znikł
myśliwiec mojego ojca. W końcu ludzie zwyciężyli. Pozostali Krelle uciekli,
pokonani.
Czternastu pozostałych przy życiu pilotów.
Dwudziestu pięciu zabitych.
Jeden zdrajca.
Hologram znikł.
— Spensa? — odezwał się M-Bot. — Twój stan emocjonalny odczytuję jako
oszołomienie.
— Jesteś pewny, że ten zapis nie mógł zostać sfałszowany?
— W sposób niepozwalający tego wykryć przy moich możliwościach? Biorąc
pod uwagę poziom waszego rozwoju technicznego? To bardzo mało
prawdopodobne. Krótko mówiąc, nie, Spensa. Nie ma mowy, żeby te dane zostały
zmanipulowane. Przykro mi.
— Dlaczego? — wyszeptałam. — Dlaczego on to zrobił? Czy przez cały czas
był jednym z nich? Albo... albo coś tam zobaczył?
— Nie mam danych pozwalających odpowiedzieć na te pytania. Mam głosowe
zapisy tej bitwy, ale są to zwykłe rozmowy, przynajmniej do chwili, gdy twój
ojciec dostrzegł lukę w pasie.
— Odtwórz ten moment — poprosiłam. — Chcę to usłyszeć.
— Słyszę gwiazdy.
Sama o to prosiłam, ale jego głos — po tylu latach — i tak wzbudził we mnie
burzę uczuć. Ból, miłość. Znów przez moment byłam małą dziewczynką.
— Ja też je widzę, Cobb — powiedział ojciec. — Widziałem je już dzisiaj. Ta
luka w pasie złomu. Mogę przez nią przelecieć.
— Ścigancie! — odezwała się Żelazna Dama. — Pozostań w szyku.
— Mogę się przedostać, Judy. Muszę spróbować. Muszę sprawdzić. — Zamilkł,
a potem dodał ciszej: — Słyszę gwiazdy.
Na moment zapadła cisza. Następnie odezwała się Żelazna Dama.
— Leć — powiedziała. — Ufam ci.
Zapis audio się skończył.
— Po tym — powiedział M-Bot — twój ojciec przeleciał za pas kosmicznego
złomu. Czujniki nie zarejestrowały, co tam zaszło. Później, po pięciu minutach
i trzydziestu dziewięciu sekundach, wrócił i zaatakował swoich.
— Czy powiedział coś?
— Mam tylko krótki urywek — odrzekł M-Bot. — Zakładam, że chcesz go
usłyszeć?
Nie chciałam, ale musiałam. Ze łzami spływającymi po policzkach słuchałam
nagrania, które puścił mi M-Bot. Na otwartym paśmie wiele głosów mówiło
jednocześnie w bitewnym zamieszaniu. Wyraźnie słyszałam Cobba, krzyczącego
na mojego ojca.
— Dlaczego? Ścigant, dlaczego?
A potem, ledwie słyszalny w tym zgiełku, głos mojego ojca. Cichy. Żałosny.
— Pozabijam was — powiedział. — Zabiję was wszystkich.
W jaskini znów zapadła cisza.
— To jedyna jego wypowiedź po tym, jak wrócił z góry — rzekł M-Bot.
Potrząsnęłam głową, usiłując to zrozumieć.
— Dlaczego SPŚ tego nie wyjawiły? Bez wahania nazwano go tchórzem.
Dlaczego ukryto prawdę, która była jeszcze gorsza?
— Mogę tylko zgadywać — odparł M-Bot. — Obawiam się jednak, że bez
nowych informacji byłyby to tylko spekulacje.
Chwiejnie wstałam i wspięłam się do kokpitu M-Bota. Nacisnęłam guzik,
zamykając osłonę, po czym zgasiłam światła.
— Spensa?
Zwinęłam się w kłębek.
I leżałam tam.
40

Ś
je.
wiadomość zdrady mojego ojca była jak namacalna rana na mojej duszy.
Następnego dnia niemal nie wstawałam. Gdybym miała zajęcia, opuściłabym

Mój żołądek zareagował na nastrój i czułam się chora. Mdliło mnie. Jednak
musiałam coś jeść i w końcu zmusiłam się do zebrania kilku jaskiniowych
grzybów.
Rig pracował w milczeniu, lutując i łącząc przewody. Znał mnie na tyle dobrze,
że nie niepokoił mnie, widząc, że źle się czuję. Nienawidziłam okazywać słabości.
Nie wiedziałam, czy chcę przekazać mu te nowiny. Nie byłam pewna, czy chcę
rozmawiać o tym z kimkolwiek. Może gdybym o tym nie mówiła, mogłabym
udawać, że nie odkryłam prawdy. Może mogłabym udawać, że mój ojciec nie
zrobił tych strasznych rzeczy.
Tej nocy M-Bot podejmował liczne — nieudolne — próby pocieszenia mnie,
najwyraźniej wyczerpując listę swoich metod emocjonalnego wsparcia.
Zignorowałam go i jakoś zdołałam zasnąć.
Następnego ranka zbudziłam się w nieco lepszej formie fizycznej — ale nadal
byłam emocjonalnym wrakiem. M-Bot nie odzywał się do mnie, gdy oprawiałam
kilka szczurów, a gdy zapytałam, co się z nim dzieje, odrzekł:
— Niektórzy ludzie chcą cierpieć w samotności. Przestanę mówić do ciebie
przez dwa dni, żeby sprawdzić, czy to ci pomoże. Ciesz się kolejnymi stadiami
smutku.
Potem przez jakiś czas... po prostu istniałam. W cieniu złowieszczej, ponurej
prawdy. Żelazna Dama i Cobb istotnie kłamali o moim ojcu — ale robili to, żeby
jego zbrodnia wydała się mniej straszna. Chronili naszą rodzinę. Jeśli byłam tak źle
traktowana jako córka tchórza, to co by się stało z córką zdrajcy?
Nagle wszystko, co robiła mi Żelazna Dama, nabrało sensu. Mój ojciec zabił
kilku członków swojej eskadry. Jej przyjaciół. Nic dziwnego, że mnie nienawidziła.
Niezwykłe było tylko to, że Cobb nie podzielał tego uczucia.
Minęły jeszcze cztery trudne dni. Spędziłam je, polując, ale głównie w milczeniu
pomagając Rigowi naprawiać silnik. Kilkakrotnie pytał, jak się czuję, i niemal mu
powiedziałam. Jednak z jakiegoś powodu nie mogłam. Nie chciałam dzielić się tą
prawdą. Nawet z nim.
W końcu, kolejnego ranka, musiałam podjąć decyzję. Mój urlop zdrowotny się
skończył. Mam wrócić? Czy zdołam stawić czoła Cobbowi? Czy teraz, gdy
poznałam prawdę, potrafię nadal udawać niesubordynowaną buntowniczkę
i wieszać psy na Żelaznej Damie?
Czy potrafię żyć z tym wstydem — i latać?
Okazało się, że tak.
Musiałam latać.

Weszłam do naszej sali o szóstej trzydzieści, jako pierwsza. Oczywiście, teraz


zostało nas tylko czworo.
Wyglądało na to, że podczas naszej nieobecności przeprowadzono jakiś przegląd
symulatorów. Chociaż już nie pracował przy nich żaden technik, miały usuniętą
wyściółkę foteli, a bok symulatora Jorgena był otwarty i widać było okablowanie.
FM pchnęła drzwi i weszła, w czystym kombinezonie i nowych butach. Za nią
podążał Arturo, cicho rozmawiając z nią o meczu, na którym byli poprzedniego
wieczoru. Miałam wrażenie, że Nedd polubił FM, gdyż to on załatwił im bilety.
— Hej — rzuciła FM na mój widok. Uściskała mnie i poklepała po ramieniu, tak
więc mój smutek najwyraźniej nadal był widoczny. To tyle co do mojej pozy silnej
wojowniczki.
Cobb wszedł z roztargnioną miną, popijając mocną kawę i czytając jakieś
raporty. Towarzyszył mu Jorgen, krocząc z typową dla niego godnością.
Zaraz. Od kiedy zaczęłam postrzegać to jako „godność”?
— Cobb — rzekł Arturo, zaglądając do jednego z symulatorów. — Czy nikt im
nie powiedział, że wracamy z urlopu? Jak mamy ćwiczyć?
— W zasadzie skończyliście już ćwiczenia na symulatorach — odparł Cobb,
przechodząc obok. — Zostało wam jeszcze pięć tygodni szkoły. Od tej chwili
większość czasu będziecie spędzać w prawdziwych maszynach. Będziemy się
spotykać rano na polu startowym.
— Wspaniale — powiedziałam z entuzjazmem, którego nie czułam.
Cobb ruchem głowy wskazał drzwi i pospiesznie wyszliśmy na korytarz. Arturo
podążał tuż za mną.
— Chciałbym być taki jak ty, Spin — oznajmił.
— Jak ja?
— Zawsze taka prostolinijna i śmiała. Naprawdę chcę znów latać. Chcę. Będzie
dobrze.
Zabrzmiało to tak, jakby sam siebie próbował przekonać. Co czujesz, kiedy tak
jak on omal nie zginiesz? Kiedy strzelają do ciebie, a ty nie masz osłony?
Próbowałam wyobrazić sobie jego strach, dym w kokpicie, poczucie bezsilności...
— Jesteś śmiały — zapewniłam. — Wracasz do latania, i to się liczy. Nie
pozwoliłeś, żeby to cię wystraszyło.
Z jakiegoś powodu moje słowa chyba naprawdę dodały mu otuchy. Jak by się
czuł, gdyby wiedział, że wcale nie jestem taka prostolinijna ani śmiała, jak myślał?
Przebraliśmy się w skafandry, a potem wyszliśmy na pole startowe, mijając rząd
naszych Poco. Jednak miejsce, gdzie wcześniej stała maszyna Arturo, było puste
i zobaczyłam, że rozmawia z Siv, należącą do obsługi naziemnej. Była wysoką
kobietą w średnim wieku, z krótkimi siwymi włosami.
— Będziesz musiał wziąć Do Gwiazd sześć, Amphi — powiedziała do Arturo
i wskazała palcem. — Jeszcze nie naprawiliśmy twojej maszyny.
Spojrzałam w kierunku warsztatu, z którego sterczał nos Poco.
— W czym problem? — zapytał Arturo.
— Naprawiliśmy silnik — wyjaśniła Siv. — I sprawdziliśmy pierścień unoszący,
ale musieliśmy wymontować rozrusznik osłony. Wciąż czekamy na nowy —
powinny być w dostawie w przyszłym tygodniu. Tak więc przydzielono ci Do
Gwiazd sześć, chyba że chcesz latać bez osłony.
Arturo niechętnie poszedł do dawnego myśliwca Kimmalyn. Ja szłam dalej, ku
Do Gwiazd dziesięć. Trochę trudno mi było myśleć o nim jako o moim statku,
mając w jaskini M-Bota. Jednak dziesiątka dobrze mi służyła. Była dobrą maszyną.
Zamiast tej co zwykle obsługi naziemnej czekającej, by pomóc mi zapiąć pasy,
zastałam stojącego tam Cobba, trzymającego mój hełm.
— Kapitanie?
— Wyglądasz, jakbyś miała ciężki dzień, Spin — zauważył. — Potrzebujesz
więcej czasu?
— Nie, panie kapitanie.
— Powinienem zameldować lekarzom, w jakiej jesteś formie. Może powinnaś
pójść i porozmawiać z nimi. Spotkać się z jednym z nowych doradców doktor
Thior.
Podniosłam rękę, w której trzymałam kasetkę zabraną z archiwum. Ukrytych
w niej tajemnic, jak się okazało, wcale nie chciałam poznać.
— Nic mi nie jest, panie kapitanie.
Przyjrzał mi się, a potem wziął kasetkę z danymi. Wręczył mi mój hełm, a ja
obejrzałam go i dotknęłam ukrytych w środku czujników.
— Tak — powiedział Cobb. — Nadal monitorują twój mózg.
— Czy... odkryli coś ważnego? — Wciąż nie wiedziałam, co o tym wszystkim
myśleć, ale świadomość tego, że medycy obserwują funkcjonowanie mojego
mózgu, budziła we mnie niepokój.
— Nie wolno mi o tym mówić, kadecie. Chociaż mam wrażenie, że chcą teraz
zbadać wszystkich nowych kadetów w oparciu o dane, które zebrali, monitorując
twój umysł.
— I naprawdę chce pan, żebym poszła spotkać się z ich ekspertami? Żeby
przeprowadzili na mnie kolejne testy?
Skrzywiłam się. Miałam dość problemów bez zastanawiania się, dlaczego
medyków niepokoi mój mózg.
— Nie powinnaś się bać lekarzy — powiedział, chowając kasetkę do kieszonki
na piersiach, z której coś wyjął. Złożoną kartkę papieru.
— Doktor Thior jest zacną osobą. Na dowód masz to.
Zaciekawiona, wzięłam kartkę i przeczytałam.
Nakaz zniesienia wszystkich ograniczeń dla kadet Spensy Nightshade — głosił
dokument. Przywrócenie pełnych przywilejów kadeta. Rozkaz nr 11723.
Był podpisany przez admirał Judy Ivans.
— Co..? — zdziwiłam się. — Dlaczego?
— Po twojej wizycie w szpitalu ktoś podesłał doktor Thior informację, że
mieszkasz na pustkowiu i musisz polować, żeby zdobyć pożywienie. Doktor
narobiła strasznego rabanu, że zostałaś odizolowana od swojej eskadry, i admirał
w końcu ustąpiła. Teraz możesz już spać i jeść w budynku szkoły.
Poczułam nagłą, niemal obezwładniającą ulgę. Och, na gwiazdy. Łzy cisnęły mi
się do oczu.
Cholera, chociaż to była dobra wiadomość, przyszła w niewłaściwym momencie.
Już byłam rozchwiana emocjonalnie. O mało nie załamałam się na tym pasie
startowym.
— Ja... — wykrztusiłam. — Jestem ciekawa, kto wysłał tę informację doktor
Thior.
— Tchórz.
— Cobb, ja..
— Nie chcę tego słuchać — przerwał mi i wskazał na kokpit. — Wsiadaj. Inni
już są gotowi.
Miał rację, ale musiałam spytać.
— Cobb? Czy to prawda? To, co pokazuje ten holograficzny zapis Bitwy o Altę?
Czy mój ojciec... czy on to zrobił?
Cobb skinął głową.
— Dobrze mu się przyjrzałem, kiedy walczyliśmy. W pewnej chwili minęliśmy
się tak blisko, że zajrzałem do jego kokpitu. To był on, Spensa. Do dziś prześladuje
mnie jego gniewnie wykrzywiona twarz.
— Dlaczego, Cobb? Dlaczego miałby to zrobić? Co się tam stało, za pasem
złomu? Co tam zobaczył?
Cobb nie odpowiedział. Wskazał mi drabinkę, więc wzięłam się w garść
i wspięłam się na górę. Wszedł za mną i stał w miejscu dla obsługi naziemnej, gdy
sadowiłam się w kokpicie.
Ponownie obejrzałam hełm z dziwnymi czujnikami w środku.
— Czy oni naprawdę uważają, że mogą to stwierdzić, badając mój mózg? —
spytałam. — Myślą, że mogą przewidzieć czy... czy zrobię to, co ojciec?
Cobb ścisnął brzeg kokpitu, nachylając się do mnie.
— Nie wiesz o tym, dziecko, ale jesteś przedmiotem dyskusji trwającej od kilku
pokoleń. Niektórzy ludzie twierdzą, że twój ojciec jest dowodem na to, że
tchórzostwo jest uwarunkowane genetycznie. Uważają, że masz jakiś... defekt.
Miał ponurą minę i mówił ciszej:
— Ja uważam, że to kompletna bzdura. Nie wiem, co się stało z twoim ojcem.
Nie wiem, dlaczego mój przyjaciel próbował mnie zabić i dlaczego byłem
zmuszony go zestrzelić. Dręczy mnie to do dziś i nie sądzę, żebym jeszcze miał
kiedyś latać. Nie mogę jednak uwierzyć w to, że komuś jest przeznaczone być
tchórzem czy zdrajcą. Nie, tego nie mogę zaakceptować. I nigdy nie zaakceptuję.
Wskazał na niebo.
— Jednak Żelazna Dama w to wierzy. Ona jest pewna, że nieuchronnie okażesz
się tchórzem lub zdrajcą. Dowiedziesz, że się myli, latając i będąc wzorowym
pilotem — tak cholernie doskonałym, że wszyscy będą się wstydzili, że
kiedykolwiek w ciebie wątpili.
— A... jeśli mają rację? Jeśli jestem tchórzem albo okażę się...
— Nie zadawaj głupich pytań, kadecie! Zapnij pasy! Twoja eskadra jest gotowa
do lotu!
— Tak jest, panie kapitanie! — Natychmiast zapięłam pasy. Gdy chciałam
nałożyć na głowę hełm, Cobb złapał mnie za rękę.
— Kapitanie?
Zastanawiał się chwilę. Spojrzał najpierw w prawo, potem w lewo.
— Czy widzisz czasem coś... dziwnego, Spin? — zapytał. — W ciemności?
— Na przykład co?
— Oczy — powiedział cicho.
Zadrżałam, jakby w kabinie nagle zrobiło się zimniej.
— Setki małych oczu — rzekł Cobb — otwartych w ciemności, otaczających
cię. Jakby uwaga całego Wszechświata nagle skupiła się tylko na tobie.
Czy M-Bot nie powiedział czegoś o oczach?
— Twój ojciec mówił takie rzeczy przed tym zdarzeniem — dodał Cobb,
wyraźnie wstrząśnięty. — I powiedział... powiedział, że słyszy gwiazdy.
Tak jak mówiła Babka, pomyślałam. Tak jak mówił tuż przed tym, zanim
poleciał do nich. Czy mówił tylko o tym ćwiczeniu umysłu, którego uczyła nas
Babka, tego, w którym wyobrażasz sobie, że lecisz wśród gwiazd? Czy może
o czymś innym?
Czasem wydawało mi się... czasem byłam niemal pewna, że słyszę ich głos...
— Sądząc po twojej przerażonej minie — mruknął Cobb — myślisz, że nagle
zacząłem bredzić. To naprawdę brzmi głupio, prawda? — Otrząsnął się. — Cóż,
nieważne. Gdybyś jednak zobaczyła coś takiego, powiedz mi. Nie mów o tym
nikomu innemu, nawet kolegom z eskadry, i nigdy nie wspominaj o tym przez
radio. Dobrze, Spensa?
Kiwnęłam głową, oszołomiona. Niemal powiedziałam mu o tym, co słyszałam,
ale powstrzymałam się. Cobb był moim jedynym sprzymierzeńcem, ale w tym
momencie przestraszyłam się. Wiedziałam, że gdybym wspomniała mu o tym, że
chyba słyszałam gwiazdy, wywlókłby mnie z kokpitu.
Tak więc trzymałam język za zębami, gdy schodził po drabince. Kazał mi
zgłosić, gdybym coś zobaczyła. Oczy?
Setki małych oczu, otwartych w ciemności, otaczających cię...
Znów zadrżałam, ale nałożyłam hełm. Chyba nie byłam dziś w najlepszej formie.
Wstrząśnięta, przygnębiona zdobytymi informacjami, a teraz jeszcze zbita z tropu.
Pomimo to wiedziałam, że jeśli nie polecę, to na pewno zwariuję.
Tak więc gdy Jorgen kazał nam startować, zrobiłam to.
41

D wa tygodnie później czułam się nieco pewniej, lecąc moim Poco przez szereg
dolin, tuż nad powierzchnią planety.
— Niczego nie widzę — powiedziałam na ogólnym paśmie.
— Ja też — zgłosiła FM. Leciała obok mnie.
— Rzecz w tym, żeby zachować czujność podczas długiego patrolu — odezwał
się kobiecy głos. — Dobry zwiadowca musi nie tylko umieć patrzeć, ale skupiać
uwagę podczas monotonnych zadań. Nie błądzić myślami.
No cóż, z tym mam kłopot, pomyślałam.
— Jeśli przydzielą was do grupy zwiadu — mówiła kobieta o kryptonimie
Rozbłysk — dostaniecie statek klasy Val, w którym działka Stewarta model 138
zastąpiono jednym działkiem 131 o znacznie mniejszej sile rażenia. Za to macie
lepsze czujniki o większym zasięgu i czułości. Pomimo to trudno wykryć maszyny
nieprzyjaciela lecące poniżej zasięgu radaru. Ale na szczęście Krelle często stosują
tę samą sztuczkę, próbując przemknąć obok dział przeciwlotniczych. Wiedząc, co
zrobią, możecie przewidzieć ich posunięcia.
Ta sama stara maksyma. Jeśli wiesz, co zrobi przeciwnik, masz nad nim
przewagę. Wykorzystałam tę zasadę w bitwie, w której zginęła Rzutka.
Uratowałam Kimmalyn, ale zostawiłam partnerkę samą.
Nikt mnie nie obwiniał; dobrze zrobiłam, lecąc z pomocą Kimmalyn. A jednak
gryzło mnie to.
Ponadto... Już zaczęłam błądzić myślami. Spróbowałam znów skupić się na
wypatrywaniu Krelli, ale wiedziałam, że nie nadaję się do takich zadań.
Potrzebowałam czegoś absorbującego, co by mnie pochłonęło — na przykład
jakiejś potyczki.
Rozbłysk dawała nam dobre rady. Jak wypatrzyć ślad lecącego nisko myśliwca,
pozostawiony w pyle na powierzchni. W jaki sposób Krelle lecą między
wzgórzami, gdy próbują uniknąć wykrycia. Jak stwierdzić, czy w oddali widzimy
statek, czy złudzenie optyczne. To były dobre i ważne informacje. Nawet jeśli nie
nadawałam się na zwiadowcę, byłam zadowolona z tego, że Cobb kazał nam
wykonywać różne zadania bojowe. To wzbogacało moje doświadczenie, nadawało
realny wymiar takim abstrakcyjnym pojęciom, jak „eskortowanie”, „pozostawanie
w odwodzie” czy „wykonywanie zwiadu”.
Usłyszałam huk eksplozji. Ćwiczyliśmy zadania zwiadowcze w trakcie
prawdziwej bitwy.
— Jak sobie radzić z... emocjami — zapytał Arturo na ogólnym paśmie — ...
podczas wykonywania zwiadu, gdy... no wiesz...
— Kiedy wszyscy inni walczą i może giną? — podsunęła Rozbłysk.
— Tak. Instynkt nakazuje mi lecieć w kierunku toczącej się bitwy. Pozostawanie
na uboczu wydaje się... tchórzliwe.
— Nie jesteśmy tchórzami! — zakrzyknęła Rozbłysk. — Latamy maszynami
mającymi ułamek nawet tak niewielkiej siły rażenia, jaką ma Poco. I jeśli
przechwycimy Krelli, musimy podjąć walkę i zatrzymać ich, żeby zyskać czas...
— Przepraszam! — przerwał jej Arturo. — Nie to chciałem powiedzieć!
Rozbłysk westchnęła.
— Nie jesteśmy tchórzami. SPŚ wyraźnie to stwierdzają. Jednak czasem musimy
znosić... takie spojrzenia. To specyfika naszej pracy, którą wszyscy wykonujemy
z poświęceniem, żeby zapewnić bezpieczeństwo Jaskiniom Śmiałych.
Starannie wykonałam szereg ostrych zakrętów, chcąc wykorzystać ten czas na
ćwiczenie manewrów na małej wysokości. W końcu złom przestał spadać z nieba
i wywołał nas Cobb.
Sformowaliśmy szyk, zameldowaliśmy się, polecieliśmy z powrotem do bazy
i wylądowaliśmy. Czekając na personel naziemny, przypadkiem spojrzałam na
stołówkę i na moich wargach pojawił się cień uśmiechu. Pamiętałam, jak
pierwszego dnia wleciałam w jej holograficzny obraz.
Natychmiast poczucie winy starło ten uśmiech. Minęły zaledwie trzy tygodnie
od śmierci Rzutki. Nie powinnam się śmiać.
Siv wspięła się po drabince, więc nacisnęłam guzik, otwierając osłonę kabiny i,
zdjąwszy hełm, oddałam go jej.
— Ładne lądowanie — pochwaliła. — Mamy dziś sprawdzić coś konkretnego?
— Mam wrażenie, jakby trackball o coś ocierał — powiedziałam. — Wydaje się
stawiać opór, kiedy nim poruszam.
— Dziś wieczór dobrze nasmarujemy mechanizm — obiecała. — A jak działa
przycisk odbioru? Wciąż się zacina? Bo...
Zamilkła, gdy na sąsiednim stanowisku wylądował myśliwiec klasy Camdon,
buchając kłębami dymu z kadłuba. Siv zaklęła i zjechała po drabince, po czym
pobiegła ku niemu wraz z kilkoma innymi członkami personelu naziemnego.
Z przykrością patrząc na uszkodzony myśliwiec, zeszłam i dołączyłam do
Jorgena, który stał na skraju pola startowego. Patrzyliśmy na pożar. W pobliżu
wylądowało kilka innych myśliwców i jeden z nich był w jeszcze gorszym stanie.
Cholera. Jeśli tak wyglądali ocaleli, to ilu pilotów straciliśmy?
— Słuchałeś ich rozmów na kanale dowodzenia? — spytałam.
— Tak — odparł Jorgen. — Zostali oskrzydleni i zaatakowani przez dwukrotnie
liczniejsze siły wroga. Jakby Krelle usiłowali zestrzelić właśnie tych pilotów, nie
zwracając uwagi na inne eskadry.
Dołączyli do nas Arturo z FM i razem w milczeniu patrzyliśmy, jak personel
naziemny wyciąga pilota z płonącej maszyny, ratując mu życie. Inni oblewali
myśliwiec strumieniami piany.
— Miałaś wtedy rację, Spin — powiedział Arturo. — Kiedy powiedziałaś, że
SPŚ przegrywa wojnę.
— Nie przegrywamy — zaprzeczył Jorgen. — Nie mów tak.
— Mają nad nami ogromną przewagę liczebną — rzekł Arturo. — Coraz
większą. Mogę pokazać wam statystyki. Krelle uzupełniają straty, a my nie
nadążamy tego robić.
— Przetrwaliśmy tyle lat — ciągnął Jorgen. — Zawsze wydawało się, że
jesteśmy na krawędzi zagłady. Nic się nie zmieniło.
Wymieniliśmy z Arturo spojrzenia. Oboje w to nie wierzyliśmy.
W końcu Jorgen kazał wszystkim iść do Cobba na odprawę. Ruszyliśmy
w stronę budynku szkolnego i — co dziwne — zobaczyliśmy Cobba stojącego na
zewnątrz, przed drzwiami. Rozmawiał z jakimiś ludźmi.
Arturo stanął jak wryty.
— Co jest? — zapytałam go.
— To moja mama — powiedział, wskazując kobietę rozmawiającą z Cobbem.
Miała na sobie mundur. — Cholera.
Przyspieszył kroku, prawie biegnąc do Cobba i swojej matki. Chciałam go
dogonić, ale Jorgen złapał mnie za ramię i przytrzymał.
— No co? — syknęłam. — Co się dzieje?
Przed nami Cobb zasalutował, gdy Arturo się zbliżał. Jakby salutował jemu.
Spojrzałam na Jorgena, który zaciskał wargi. Zrobiłam krok naprzód, ale znów
mnie zatrzymał.
— Daj im spokój — powiedział. FM przystanęła obok nas w milczeniu. Jakby
wiedziała, co się dzieje.
Cobb wręczył coś Arturo. Odznakę?
Arturo spojrzał na odznakę i chciał cisnąć nią o ziemię, ale matka złapała go za
rękę. Powoli uspokoił się, a potem niechętnie zasalutował Cobbowi. Popatrzył na
nas, a następnie zasalutował również nam.
Następnie powoli odwrócił się i ruszył za matką, odprowadzany przez dwóch
mężczyzn w garniturach.
Cobb przykuśtykał do nas.
— Czy ktoś zechce mi powiedzieć, co się właśnie stało? — zapytałam. — No
już. Jakaś wskazówka? Czy powinnam się martwić o Arturo?
— Nie — odparł Jorgen. — Rodzice zabrali go z SPŚ. Zbierało się na to od kilku
tygodni — od kiedy o mało nie został zestrzelony. Wpadli w panikę. Nieoficjalnie,
oczywiście. Nikt się nie przyzna, że boi się o swojego syna.
— Pociągnęli za sznurki — dodał Cobb. — Admirał poszła na kompromis.
Arturo dostanie odznakę pilota, ale nie ukończy szkoły.
— Jak to możliwe? — zapytała FM.
— To bez sensu — stwierdziłam. — Nie ukończy szkoły, ale będzie
dyplomowanym pilotem?
— Został z honorami zwolniony ze służby — wyjaśnił Cobb. — Oficjalnie
dlatego, że ma nadzorować transport lotniczy, którym zajmuje się jego rodzina.
Jeśli mamy dostać rozruszniki osłon, to trzeba je przywieźć z innych jaskiń. Wy
troje, chodźcie już. Zacznijmy odprawę.
Cobb odszedł, a FM i Jorgen podążyli za nim. Wyglądali na zrezygnowanych,
jakby spodziewali się takiego obrotu spraw.
Nie poszłam za nimi. Byłam oburzona za Arturo. Jak rodzice mogli decydować
za niego?
Jorgen spodziewa się, że z nim będzie tak samo, przypomniałam sobie. Może oni
wszyscy są na to przygotowani. Przynajmniej ci z zasłużonych rodzin.
Stojąc tam, przed budynkiem szkoły, po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że
w naszej eskadrze jestem jedyną zwyczajną osobą, która zaszła tak daleko. Ta myśl
wywołała mój irracjonalny gniew. Jak oni śmieli zabierać go ze szkoły, kiedy
zrobiło się niebezpiecznie? I to najwyraźniej wbrew jego woli?
Jorgen przystanął w drzwiach, gdy dwoje pozostałych weszło do budynku.
— Hej! — zawołał, oglądając się na mnie. — Idziesz?
Powoli podeszłam do niego.
— Rodzice Arturo nigdy nie zamierzali pozwolić mu latać — powiedział. —
Naprawdę jestem zdziwiony, że tak długo trwało, zanim się przestraszyli.
— Czy tak samo będzie z tobą? Czy jutro twój ojciec cię stąd zabierze?
— Jeszcze nie. Arturo nie zamierza się zajmować polityką, ale ja tak. Będę
musiał mieć za sobą kilka bitew jako dyplomowany pilot, zanim rodzice zabiorą
mnie z SPŚ.
— Zatem odrobina niebezpieczeństwa, a potem już będziesz bezpieczny.
Chroniony. Na łonie rodziny.
Skrzywił się.
— Zdajesz sobie sprawę, że wszyscy polegli z naszej eskadry byli zwykłymi
ludźmi? — warknęłam. — Bim, Jutrzenka, Rzutka. Żadne z nich nie pochodziło
z głębokich jaskiń!
— Byli także moimi przyjaciółmi, Spin.
— Ty, Arturo, Nedd, FM. — Przy każdym imieniu stukałam palcem w jego
pierś. — Już wcześniej uczono was latać. Ta przewaga pozwala wam pozostać przy
życiu do czasu, aż wasze tchórzliwe rodziny poprzypinają wam medale, żeby
pokazywać was na dowód tego, że jesteście lepsi od nas!
Złapał mnie za ręce, żebym przestała go szturchać, ale nie byłam zła na niego.
W istocie widziałam, że jest tym równie sfrustrowany jak ja. Nienawidził tego, że
postawiono go w takiej sytuacji.
Złapałam go za kombinezon i zacisnęłam pięści. Potem powoli oparłam głowę
na jego piersi. Sfrustrowana i — owszem — nawet przestraszona. Bojąc się stracić
kolejnych przyjaciół.
Jorgen zesztywniał, a następnie puścił moje ręce i — zapewne nie wiedząc, co
robić — objął mnie. Powinnam poczuć się niezręcznie. Tymczasem poczułam ulgę.
Rozumiał. Podzielał mój żal.
— Ledwie naprawdę stałam się członkiem tej eskadry — szepnęłam — a ona już
się rozlatuje. Trochę się cieszę z tego, że Arturo jest i będzie bezpieczny,
a jednocześnie jestem zła. Dlaczego nie zapewniono bezpieczeństwa Rzutce albo
Bimowi?
Jorgen nie odpowiedział.
— Pierwszego dnia szkoły Cobb powiedział nam, że tylko jedno lub dwoje z nas
ukończy kurs — ciągnęłam. — Kto zginie następny? Ja? Ty? Dlaczego po
kilkudziesięciu latach nie wiemy nawet, z kim walczymy ani dlaczego to robimy?
— Wiemy dlaczego, Spensa. Dla Płomiennej i Alty. Dla cywilizacji. I masz
rację, że to nie jest sprawiedliwe. Jednak takie obowiązują nas zasady. To jedyne
zasady, jakie znam.
— Dlaczego dla ciebie wszystko sprowadza się do zasad? — zapytałam, wciąż
z głową spoczywająca na jego piersi. — A co z emocjami, co z uczuciami?
— Ja... nie wiem. Ja..
Zacisnęłam powieki i trwałam tak. Myślałam o SPŚ, o Alcie i Płomiennej oraz
o tym, że nie mam już czemu stawiać czoła. Przez całe życie walczyłam z tym, co
mówiono o moim ojcu.
Co miałam teraz robić?
— Ja mam uczucia, Spin — rzekł w końcu. — Na przykład teraz czuję się
strasznie niezręcznie. Nigdy nie sądziłem, że lubisz się przytulać.
Puściłam jego kombinezon, a on opuścił ręce.
— Ty pierwszy mnie złapałeś — powiedziałam.
— Zaatakowałaś mnie!
— Lekko postukałam cię w pierś, żeby podkreślić wagę moich słów.
Przewrócił oczami i chwila minęła. To dziwne, ale — kiedy dołączyliśmy do FM
i poszliśmy do naszej nowej sali — coś sobie uświadomiłam. Naprawdę poczułam
się lepiej. Tylko trochę, ale biorąc pod uwagę wszystko to, co ostatnio się działo
w moim życiu, byłam gotowa cieszyć się tym, co mam.
42

K ilka dni później jadłyśmy z FM kolację z członkami eskadr Kałamarz


i Pożoga, czyli pozostałymi kadetami, którzy rozpoczęli szkolenie w tym
samym czasie co my. Łącznie było ich sześcioro, tak więc wszyscy razem nie
tworzyliśmy nawet pełnej dziesięcioosobowej eskadry.
Większość rozmów dotyczyła tego, czy połączą nas w jedną. A jeśli tak, to jaką
przyjmiemy nazwę? FM twierdziła, że powinniśmy wymyślić nową, chociaż ja
uważałam, że ponieważ my nadal mamy dowódcę, a pozostałe dwie straciły
swoich, należy przyjąć naszą.
Milczałam, szybko zjadając swoją porcję. Podświadomie wciąż spodziewałam
się, że admirał wpadnie do stołówki i wyrzuci mnie z niej. Jedzenie było wspaniałe,
a zamiast starego połatanego kombinezonu wyfasowałam aż trzy nowe, doskonale
na mnie pasujące.
Tamci kadeci niecierpliwie czekali na zakończenie kursu.
— Będę latał w zwiadzie — oznajmił Wzmianka, wylewny chłopak, ostrzyżony
w donicę. — Już dostałem zaproszenie.
— Zbyt nudne — orzekła FM.
— Naprawdę? — zdziwiła się jedna z pozostałych dziewcząt. — Myślałam, że to
by ci odpowiadało, skoro tyle mówisz o agresji Śmiałych.
— To byłoby zbyt oczywiste — odparła FM. — Nawet jeśli jestem w tym dobra.
Słuchając, zadawałam sobie pytanie, czy FM też zostanie zabrana z SPŚ przez
rodzinę, chociaż nie wydawała się tak ważną osobą jak Jorgen, który miał objąć
jakąś państwową posadę. Leniwie zastanawiałam się, jak bym się czuła na jednej
z tych jego eleganckich rządowych kolacji. Już wyobrażałam sobie ten cudowny
skandal, jaki wywołałaby moja obecność. Córki tchórza.
Oczywiście, wszyscy byliby zbyt uprzejmi, by coś powiedzieć, więc musieliby
znosić moje — barbarzyńskie i nieokrzesane — siorbanie zupy, głośne bekanie
i jedzenie palcami. Jorgen tylko przewracałby oczami.
Na myśl o tym uśmiechnęłam się, ale zaraz zmarszczyłam brwi. Dlaczego myślę
akurat o Jorgenie?
Pozostali siedzący przy stole roześmiali się, gdy ktoś wspomniał kryptonim
Arturo, którego nikt nie umiał poprawnie wymówić.
— Musi być cicho na waszych treningach, od kiedy odszedł — powiedziała
Dramat, dziewczyna mówiąca z akcentem trochę podobnym do Kimmalyn.
— Jakoś to przeżyjemy — odparła FM. — Chociaż faktycznie jest dziwnie,
kiedy go nie ma. Nikt nie wyjaśnia mi nieustannie tego, co dobrze wiem.
— No to chyba macie ciszę w eterze — zauważyła Dramat. — Znam Jorgena
i założę się, że otwiera usta, tylko żeby wydać rozkaz albo zganić. Prawda? A Spin
jest taka cicha. Zatem musicie mieć ciszę w eterze. Na naszym paśmie zawsze
panuje gwar, chociaż jest nas tylko czworo.
Jej koledzy dobrodusznie zaprotestowali, a ja zaczęłam się zastanawiać nad tym,
co o mnie powiedziała. Cicha? Uważali, że jestem cicha?
Zapewne ostatnio istotnie byłam milcząca. Ale cicha? Naprawdę nie sądziłam,
żeby ktoś kiedykolwiek to o mnie powiedział. Hm.
Skończyliśmy kolację i gdy posprzątaliśmy ze stołu, FM ruchem głowy wskazała
nasz pokój.
— Wracasz odpocząć? Czy chcesz poćwiczyć?
— Ani jedno, ani drugie — odparłam. — Chyba muszę się dziś przejść.
Tak naprawdę to musiałam sprawdzić co z M-Botem i Straszliwym Ślimakiem.
Nie byłam u nich kilka dni.
— Jak chcesz. — zawahała się. — Hej, wciąż martwisz się Arturo? On będzie
latał, tylko nie na akcje.
— Jasne — wymamrotałam. — Wiem.
Na gwiazdy. Po tylu dniach myślała, że wciąż potrzebuję pocieszenia?
Opuściłam bazę. Naprawdę powinnam pójść trochę poćwiczyć, ale miałam
poczucie winy z powodu tego, że na tak długo zostawiłam M-Bota samego.
Kilkakrotnie wpadałam do jaskini pomóc Rigowi przy silniku, ale teraz, gdy
mieszkałam w bazie, trudno mi było znaleźć czas. Chciałam nacieszyć się
przywilejami, których tak długo mi odmawiano.
Okna pociemniały, co wskazywało na nadejście nocy, a powietrze pochłodniało,
gdy szłam znajomą mi drogą po pylistej powierzchni Detritusa. Dobrze było
oderwać się od widoków i zapachów Alty, po prostu znów znaleźć się na otwartej
przestrzeni.
Dotarłam do jaskini i opuściłam się na linie świetlnej, przygotowana na
nieuniknione narzekania. M-Bot nie był zadowolony z mojego nowego
zakwaterowania. Był przekonany, że tu zardzewieje, a jego podprogramy
osobowościowe zdegradują się, nieużywane.
Stanęłam na dnie jaskini.
— Cześć — powiedziałam. Mój głos odbił się echem.
— Cześć! — Straszliwy Ślimak siedział na pobliskim głazie. Oświetliłam go
lampką, a potem podeszłam i podrapałam po głowie.
— Masakryczny? — rzuciłam w ciemność.
— Musimy podyskutować o tym kryptonimie — powiedział. — Jeszcze go nie
zaakceptowałem.
— Jeśli nie wybierasz sobie porządnego kryptonimu, ktoś zrobi to za ciebie. Tak
to już jest.
Uśmiechnęłam się, podchodząc do statku i spodziewając się, że zacznie tyradę.
On jednak milczał, kiedy podchodziłam. Czyżby coś się stało?
— I co? — spytał. — No co?
— Hm... Co tym razem zrobiłam?
— Czy nie jesteś podekscytowana? — spytał. — Nie pękasz z radości? Czyż to
nie wspaniałe?
Wspaniałe?
Silnik, uświadomiłam sobie. Rig skończył go instalować. Ostatnio nie śledziłam
postępów pracy — przez kilka tygodni byłam bardzo zajęta. Jednak jego narzędzia
znikły, wokół panował porządek, a do kadłuba M-Bota była przyklejona kartka.
Straszliwy Ślimak siedział na skrzydle obok notatki.
— Głupia rzęchowata imitacja życia! — powiedział śpiewnie, doskonale
naśladując głos Riga. — Cholera! Cholera! Cholerne głupie cholerstwo!
— Spokojnie, koleś — burknęłam. — Z takim słownictwem wcielą cię do
obsługi naziemnej.
Wydał z siebie szereg odgłosów imitujących uderzenia młotka o metal, które
zapewne często słyszał w ciągu kilku ostatnich tygodni.
Przeczytałam notatkę. Zrobione, głosiła. Zamierzałem zabrać go na górę
i wypróbować, ale uznałem, że masz pierwszeństwo. Ponadto nie wykluczam, że
mógłby rozmyślnie zepsuć się i rozbić razem ze mną.
Praca przy tym statku była najwspanialszym doświadczeniem w moim życiu (nie
mów o tym M-Botowi). Projekty, które wykonałem... to, czego się nauczyłem...
Zmienię SPŚ, Spin. Zamierzam zmodernizować sposób, w jaki latamy i walczymy.
Nie tylko zostałem przyjęty do Korpusu Inżynieryjnego, ale zaproponowano mi
stanowisko w dziale projektowania. Zaczynam jutro.
Dziękuję ci za to, że przez tę pracę dałaś mi szansę spełnienia moich marzeń.
Ciesz się swoim statkiem. Mam nadzieję, że to także jest to, o czym zawsze
marzyłaś.
Oderwałam wzrok od kartki i spojrzałam na eleganckie, ostre skrzydła M-Bota.
Światła lądowania migały, oblewając podwozie poświatą. Mój statek.
Mój.
— I co? — spytał M-Bot. — Polecimy?
— Cholera, tak!
43

–P ierścień unoszący włączony — meldował M-Bot, gdy powoli się


wznosiliśmy. — Silnik główny i manewrowe włączone. Układ
podtrzymywania życia włączony. Łączność i maskowanie włączone. Lanca
świetlna i OIM sprawne.
— Nieźle, Rig — mruknęłam.
— Działka laserowe nadal wyłączone. Tak samo jak funkcje samonaprawcze
i hipernapęd cytoniczny.
— Cóż, ponieważ wciąż nie wiem, co to takiego, przyjmiemy, że to normalne.
Czy funkcje maskowania są włączone?
— Oczywiście. Obiecałaś, że nie lecimy dziś walczyć. Tak?
— Nie będziemy walczyć — zapewniłam. — Wykonamy tylko krótki przelot,
żeby sprawdzić silnik.
Wznieśliśmy się przez iluzję sklepienia. Byłam coraz bardziej spięta
i podekscytowana. Wprawdzie latałam codziennie, ale to było coś innego. Przy
panelu kontrolnym M-Bota nawet najbardziej skomplikowane maszyny SPŚ
wydawały się prymitywne, tak więc naciskałam tylko te guziki, których funkcje
znałam.
Otwarte niebo wzywało. Spróbowałam się odprężyć, wygodniej sadowiąc się na
fotelu. Trackball, dźwignia przepustnicy i wysokości były dokładnie takie same jak
te, które miałam w Poco. Dam sobie radę.
— Jesteś gotowa? — zapytał M-Bot.
W odpowiedzi dałam pełny ciąg.
Pomknęliśmy przed siebie i natychmiast zadziałała jego zaawansowana
kompensacja przeciążeń. Spodziewałam się, że przyspieszenie wtłoczy mnie
w fotel, ale ledwie je poczułam — nawet przy pełnym ciągu.
— Choleraaa! — zaklęłam pod nosem.
— Ładnie, co? — rzekł M-Bot. — Jestem o wiele lepszy od tamtych statków, na
które marnujesz czas.
— Czy możemy lecieć jeszcze szybciej?
— Nie na jednym silniku. Mam jednak pod skrzydłami wgłębienia na dwa
mniejsze, więc to możliwe.
Przyspieszenie mieliśmy nie mniejsze niż Poco, co było logiczne, skoro
posiadaliśmy wymontowany z niego silnik, ale większy ciężar. Kiedy jednak
przyspieszyliśmy, zauważyłam istotniejszą różnicę. Mknęliśmy Mag-6, Mag-7,
Mag-8... Cholera, Poco dygotałby już tak, jakby się rozpadał. Natomiast M-Bot
osiągnął Mag-10 i wcale tego nie czułam. Leciał równie gładko, jakby rozwijał
tylko Mag-1.
Spróbowałam wykonać kilka manewrów i jego stery okazały się niewiarygodnie
czułe. Przez chwilę miałam kłopot z łagodnym wchodzeniem w zakręt, ale szybko
to opanowałam. Zwolniłam do normalnej prędkości bojowej, po czym
spróbowałam wykonać kilka zwrotów i obrotów.
Wszystko to poszło tak dobrze, że znów przyspieszyłam do Mag-3, po czym
wykonałam kilka bardziej skomplikowanych manewrów. Uniki, zwroty,
zakończone ciasną pętlą i krótkim lotem nurkowym.
To było doskonałe. Doskonałe.
Naprawdę powinnam zabrać ze sobą Riga. Albo Jorgena. Byłam mu to winna za
pomoc przy zdobyciu silnika. Marudziłby, że musi fatygować się do mojej nory —
bo Jorgen nieustannie marudził — ale z pewnością cieszyłby się takim lotem.
Wysoko w górze, wolny od zobowiązań i oczekiwań, a...
A właściwie dlaczego znów o tym rozmyślałam? Potrząsnęłam głową, wracając
do rzeczywistości.
— Pomyśl, jaki wspaniały byłbyś w boju — powiedziałam do M-Bota.
— Obiecałaś.
— Obiecałam, że nie polecę dziś walczyć — odparłam. — Wcale nie obiecałam,
że nie będę próbowała cię namówić. Dlaczego się boisz?
— Nie boję się. Wykonuję rozkazy. Ponadto jaki byłby ze mnie pożytek
w bitwie? Nie mam działek.
— Nie potrzebujesz ich. Twój OIM działa i lanca świetlna też. Dzięki nim
i twojej zwrotności moglibyśmy roznieść Krelli w pył. Uganialiby się za nami jak
za cieniem, który w końcu by ich pochłonął! To byłoby niewiarygodne!
— Spin — powiedział. — Mam rozkaz nie wdawać się w bijatyki.
— Znajdziemy jakiś sposób, żeby to obejść. Nie przejmuj się.
— Hm... — Nie wydawał się przekonany. — Może... może moglibyśmy zrobić
coś, żeby zaspokoić te twoje dziwne ludzkie pragnienia, nie biorąc udziału
w walce. Chcesz dreszczyku emocji? A gdybym odtworzył ci projekcję bitwy?
— Tak jak w symulatorze?
— Podobnie! Mogę wyświetlić na osłonie kabiny hiperrealistyczny hologram,
który da ci złudzenie uczestniczenia w prawdziwej walce. Dzięki temu będziesz
mogła dać się zabić, a ja nie będę musiał złamać otrzymanych rozkazów!
— Hm... — mruknęłam, zaciekawiona. No cóż, przynajmniej w ten sposób
sprawdzę jego przydatność. — Zróbmy to.
— Wznieś się na jedenaście tysięcy stóp, a ja pokażę ci Bitwę o Altę.
— Przecież oddałam Cobbowi kasetkę z jej zapisem.
— Zrobiłem kopię. — Zawahał się. — Źle zrobiłem? Myślałem, że może
zechcesz...
— Nie, nie, w porządku. Czy to jedyna bitwa, której symulację możesz mi
pokazać?
— To jedyna, która jest należycie zrenderowana trójwymiarowo. Czy to jakiś
problem? Och! Chodzi o twojego ojca. W tej bitwie twój ojciec okazał się zdrajcą,
co wywołuje u ciebie reakcje emocjonalne — poczucie zdrady i bezsilności! Hm.
— W porządku.
— Mogę spróbować pokazać ci...
— W porządku — powtórzyłam, wznosząc maszynę na podaną wysokość
i wyrównując za pomocą silniczków manewrowych. — Rozpocznij symulację.
— Dobrze, dobrze. Nie musisz być marudna tylko dlatego, że cię obraziłem.
W mgnieniu oka znalazłam się w środku bitwy.
Tylko że w tej symulacji byłam w prawdziwym myśliwcu. Holograficzny obraz
był świecący i lekko przezroczysty, jakby otaczał mnie świat duchów — co było
konieczne, żebym mogła odróżnić fikcję od rzeczywistości i nie roztrzaskała się na
skałach lub czymś innym
M-Bot powiedział, że pokazuje obraz tylko na osłonie mojej kabiny, ale ta
projekcja i tak wydawała mi się trójwymiarowa. Bitwa wyglądała zdumiewająco
realistycznie, szczególnie gdy zwiększyłam ciąg i wleciałam w sam jej środek. M-
Bot postarał się nawet odtworzyć dźwięki, tak że w kokpicie słyszałam wizg
przelatujących obok maszyn.
— Mogę symulować użycie działek — powiedział — chociaż ich nie masz.
Uśmiechnęłam się, po czym zajęłam pozycję obok pary myśliwców SPŚ. Gdy
zanurkowałam za maszyną Krelli pozbawioną osłony przez któregoś z naszych, M-
Bot edytował symulację, tak że mój cel znikł w realistycznym błysku eksplozji.
— W porządku — rzuciłam. — Jak mogę włączyć czujniki zbliżeniowe?
— Ja to zrobię. Włączone.
— Wygodne. Co jeszcze możesz zrobić na ustne polecenie?
— Mam dostęp do funkcji łączności i maskowania oraz mogę za ciebie
ponownie włączyć osłonę. Jednakże zgodnie z galaktycznym prawem nie mam
kontroli nad silnikami i uzbrojeniem — włącznie z OIM. Z tymi urządzeniami nie
mam połączeń, jedynie możliwość przeprowadzenia diagnostyki.
— No dobrze. Włącz pasmo dowodzenia. Chcę posłuchać rozmów w czasie
rzeczywistym.
— Zrobione. — Włączyło się radio. — Miej świadomość, że dźwięk może nie
być zsynchronizowany z obrazem.
Skinęłam głową, po czym rzuciłam się w wir walki.
To było wspaniałe. Nurkowałam i strzelałam, używałam OIM i przyspieszałam.
Przemykałam przez sam środek bitwy, między błyskami działek i wybuchów,
desperacko walczącymi myśliwcami. Leciałam niesamowicie zwrotnym statkiem
i czułam, że tworzę z nim jedność, coraz lepiej wykorzystując tę przewagę. W pół
godziny zestrzeliłam czterech Krelli — pobijając swój rekord — otrzymując
zaledwie kilka lekkich trafień w moją osłonę.
A najlepsze było to, że to ćwiczenie było zupełnie bezpieczne. Nikomu z moich
przyjaciół nie groziło niebezpieczeństwo. Był to zupełnie nowy poziom symulacji,
ale nienarażający niczyjego życia.
„Boisz się”, szeptał mi głos z podświadomości. „Boisz się walki. Boisz się
straty”. Ten głos słyszałam teraz niemal nieprzerwanie.
Leciałam spocona, z mocno bijącym sercem. Skupiłam uwagę na Krellu
ostrzelanym z działek przez inny nasz myśliwiec. Osłona wroga na pewno została
już mocno osłabiona. Wycelowałam i...
Jakiś myśliwiec przemknął obok mnie, uprzedzając mój atak i niszcząc maszynę
Krelli. Natychmiast domyśliłam się, kto to. Mój ojciec.
Drugi myśliwiec zajął pozycję za moim ojcem.
— M-Bot — powiedziałam, czując, jak wstrząsa mną dreszcz. — Chcę usłyszeć
rozmowę tych dwóch.
Radio zatrzeszczało i gwar rozmów na kanale dowodzenia ucichł. M-Bot
przełączył mnie na pasmo mojego ojca i Kundla.
— Ładny strzał, Ścigancie — usłyszałam głos Cobba. Brzmiał tak samo, jak
obecnie, tylko młodziej. — Na gwiazdy, masz dziś dobrą passę!
Ojciec zatoczył krąg. Zajęłam pozycję obok niego, po przeciwnej stronie Cobba.
Leciałam jako skrzydłowa... mojego ojca. Największego bohatera, jakiego znałam.
Zdrajcy.
Nienawidzę cię, pomyślałam. Jak mogłeś to zrobić? Czy nie pomyślałeś, jakie
będzie to miało skutki dla twojej rodziny?
Położył maszynę na skrzydło, a ja poleciałam za nim, trzymając się jego
świecącego, przezroczystego myśliwca, gdy ścigał dwie maszyny Krelli.
— Użyję OIM. Zobacz, czy zdołasz ich załatwić.
Stłumiłam nagły przypływ emocji wywołanych tym, że znów usłyszałam jego
głos. Jak mogłam jednocześnie nienawidzić i kochać tego człowieka? Jak mogłam
łączyć jego obraz zapamiętany tamtego dnia, gdy wyszliśmy na powierzchnię, ze
strasznymi czynami, które popełnił?
Zacisnęłam zęby i spróbowałam skupić się na samej walce. Myśliwce Krelli
umknęły w kłębowisko walczących myśliwców, o mało nie zderzając się z dwiema
maszynami SPŚ. Ojciec podążył za nimi, robiąc pętlę. Cobb został nieco w tyle.
Ja trzymałam się ojca, tuż przy jego skrzydle. W tym momencie skupiłam się
tylko na pościgu i świat wokół mnie znikł. Zostałam sama z duchem ojca
i nieprzyjacielskimi maszynami.
Skręt w prawo.
Stromo w górę. Skręt i obrót.
Znów w prawo.
Ominąć eksplozję.
Robiłam, co mogłam, a i tak powoli zostawałam w tyle. Wykonywane przez ojca
skręty były ciaśniejsze, manewry precyzyjniejsze. Nie pomogła mi nawet znacznie
lepsza zwrotność M-Bota. Ojciec był lepszym pilotem ode mnie. Miał lata
doświadczenia i po prostu wiedział, kiedy przyspieszyć lub skręcić.
I było jeszcze coś... coś więcej...
Skupiłam uwagę na statku Krella. Ten położył się na prawe skrzydło. Mój ojciec
również. Wyrwał w górę. Ojciec też. Krell skręcił w lewo...
Mój ojciec również skręcił w lewo. I mogłabym przysiąc, że zrobił to ułamek
sekundy wcześniej niż Krell.
— M-Bot — powiedziałam. — Sprawdź czas reakcji mojego ojca na manewry
Krella. Czy on reaguje na nie, zanim oni je rozpoczną?
— To byłoby niemoż... Hm.
— Co? — spytałam.
— Chyba powinienem powiedzieć „cholera”. Spensa, twój ojciec wyprzedza
manewry Krelli. Zaledwie o ułamek sekundy, ale niewątpliwie. Widocznie zapis
się rozsynchronizował przy kopiowaniu. Uważam za wysoce nieprawdopodobne,
żeby człowiek potrafił tak dokładnie przewidywać manewry przeciwnika.
Zmrużyłam oczy, a potem zwiększyłam ciąg i znów skupiłam się na pościgu.
Podleciałam tak, że znalazłam się w holograficznym myśliwcu mojego ojca.
Skoncentrowałam się nie na nim, lecz na maszynie Krella, starając się jej nie
zgubić, gdy rozpoczęła szereg uników.
W lewo. W prawo. Zwrot. Wysokość...
Nie udało mi się. Ojciec skręcił i przeciął drogę nieprzyjacielskiej maszynie, po
czym włączył OIM. Zawirowali wokół siebie jak dwa włókna splecionej liny.
Zostałam z boku, nie wykonawszy skomplikowanego manewru, gdy ojciec —
jakimś cudem — wyłączył ciąg w odpowiedniej chwili i znalazł się tuż za
wrogiem.
Maszyna Krella znikła w rozbłysku eksplozji.
Ojciec wyszedł z lotu nurkowego i w radiu rozległo się wesołe pohukiwanie
Cobba. Młody Cobb niewątpliwie był entuzjastą.
— Ścigancie — rzekł. — Wycofują się. Czyżbyśmy... zwyciężyli?
— Nie — odparł mój ojciec. — Tylko przegrupowują siły. Wracajmy do
naszych.
Zawisłam w powietrzu, patrząc, jak Cobb i mój ojciec dołączają do szeregu.
— To był naprawdę piękny pokaz — powiedziała Żelazna Dama na ogólnym
kanale. — Jednak uważaj, Ścigant. Odłączasz się od partnera.
— Ble, ble, ble — rzekł Cobb. — Ścigant, przestań rozwalać wszystkich, bo
wpędzisz mnie w kompleksy. Daj spokój, Żelazna Damo.
— Walczymy o przetrwanie całej ludzkości, Kundel — odparła Żelazna Dama.
— Miałam nadzieję, że choć raz powiesz coś mądrego.
Uśmiechnęłam się.
— Jakbym słyszała Jorgena mówiącego do nas.
Obróciłam głowę, patrząc na przegrupowujących się w oddali Krelli. W pobliżu
myśliwce SPŚ znów formowały szyk.
Wiedziałam, co się zaraz stanie.
— Widzisz tę dziurę w pasie śmiecia? — zapytał Cobb. — Nieczęsto się widzi
taką dużą lukę... Ścigant?
Spojrzałam w górę, ale symulacja nie sięgała tak daleko, żebym w pasie
kosmicznego złomu mogła zobaczyć tę lukę, o której mówił.
— Ścigancie, co się dzieje? — pytał Cobb.
— Czy to defekt? — zapytała Żelazna Dama.
— Panuję nad nim — powiedział mój ojciec. — Ale...
Co to takiego? Nie słyszałam przedtem tej rozmowy
Ojciec milczał chwilę.
— Słyszę gwiazdy. I widzę je, Cobb — wymamrotał. — Tak jak widziałem je
wcześniej. W pasie złomu jest luka. Mogę przez nią przelecieć.
— Ścigancie! — krzyknęła Żelazna Dama. — Zostań w szyku.
Tę część słyszałam już poprzednio. Nie chciałam znów tego słuchać, ale nie
mogłam się przemóc i kazać M-Botowi to wyłączyć.
— Mogę się przedostać, Judy. Muszę spróbować. Muszę sprawdzić. Słyszę
gwiazdy.
— Leć — szepnęłam z Żelazną Damą. — Ufam ci.
Ufała mu. Nie złamał rozkazu; pozwoliła mu lecieć. To jednak wydawało mi się
niewielką różnicą, zważywszy na to, co się stało potem.
Myśliwiec mojego ojca obrócił się, ustawiając pionowo pierścień unoszący.
Z dziobem skierowanym w górę, włączył silnik.
Ze łzami cisnącymi się do oczu patrzyłam, jak leci. Nie mogłam znów tego
oglądać. Proszę. Tato...
Spróbowałam go dosięgnąć. Wyciągniętą do niego ręką, chociaż był to niemądry
gest, a także... także...
Jeszcze czymś.
Nagle usłyszałam coś w górze. Jakby tysiąc splatających się dźwięków.
Wyobraziłam sobie, że unoszę się, jak w opowieściach Babki. Sięgając gwiazd...
Światła w kokpicie zgasły, pogrążając mnie w kompletnej ciemności. I wtedy,
wokół mnie, pojawił się milion świetlnych punkcików.
Zdawało się, że otworzyły się. Milion spoglądających na mnie, białych niczym
gwiazdy, oczu. Skupiały na mnie swe spojrzenie. Widziały mnie.
— Wyłącz to! — wrzasnęłam.
Wokół zrobiło się jasno. Oczy znikły.
Znów byłam w kokpicie.
Z trudem łapałam oddech.
— Co to było? — spytałam. — Co mi pokazałeś? Czym były te oczy?
— Nie rozumiem — odparł M-Bot. — Nic nie zrobiłem. Nie wiem, o czym
mówisz.
— Dlaczego poprzednim razem nie odtworzyłeś pierwszej części ich rozmowy?
Dlaczego ukryłeś to przede mną?
— Nie wiedziałem, od którego momentu zacząć! — bronił się M-Bot. —
Myślałem, że chcesz usłyszeć, co mówią o gwiazdach!
— A o defekcie? Wiedziałeś o nim?
— Ludzie mają mnóstwo defektów! — powiedział błagalnym tonem. — Nie
rozumiem. Działam tysiąc razy szybciej niż twój mózg, a mimo to nie nadążam.
Przepraszam. Po prostu nie wiem!
Objęłam rękami głowę i poczułam, że włosy mam wilgotne od potu. Zacisnęłam
powieki, głęboko oddychając.
— Przepraszam — powtórzył M-Bot, nieco ciszej. — To powinno być
ekscytujące, ale nie było. Powinienem przewidzieć, że twoja krucha ludzka
psychika zostanie przytłoczona...
— Zamknij się.
Statek zamilkł. Skuliłam się w kokpicie, starając się nie oszaleć. Gdzie podziała
się moja pewność siebie? Co się stało z tą dziewczyną, przekonaną o tym, że sama
może pokonać całą flotę Krelli?
Przeminęła, tak jak dzieciństwo...
Nie wiedziałam, jak długo tam siedziałam, rozgarniając palcami spocone włosy,
kołysząc się w fotelu. Okropnie rozbolała mnie głowa, jakby ktoś wkręcał mi śruby
w czaszkę.
Ten ból pozwolił mi się skupić. Pomógł mi wziąć się w garść i w końcu
uświadomiłam sobie, że wciąż się tam unoszę. Sama nad pustkowiem, w mroku
nocy.
Wracaj, powiedziałam sobie. Prześpij się.
Nagle wydało mi się, że tylko tego chcę. Powoli skupiłam wzrok na wskazaniach
przyrządów i skierowałam maszynę do wylotu jaskini.
— Teraz obawiam się śmierci — oznajmił łagodnie M-Bot, gdy lecieliśmy.
— Co takiego? — spytałam ochrypłym głosem.
— Napisałem podprogram. Symulujący lęk przed śmiercią. Chciałem wiedzieć.
— Głupio zrobiłeś.
— Wiem. Jednak nie mogę go wyłączyć, ponieważ tego boję się jeszcze
bardziej. Czy nie byłoby jeszcze gorzej, gdybym nie bał się śmierci?
Skierowałam maszynę ku jaskini, a następnie ustawiłam nad nią.
— Cieszę się, że mogłem z tobą polecieć — powiedział M-Bot. — Ostatni raz.
— To brzmi dość... ostatecznie — zauważyłam, czując dreszcz niepokoju.
— Muszę ci coś powiedzieć — rzekł. — Jednak obawiam się, że pogłębię twoją
depresję.
— Wyrzuć to z siebie.
— Ale...
— Mów.
— Ja... muszę się wyłączyć — oznajmił M-Bot. — Teraz jest dla mnie
oczywiste, że jeśli będę pozwalał ci mną latać, nie będziesz w stanie uniknąć walki.
Ona jest w twojej naturze. Jeżeli będę latał, nieuchronnie będę zmuszony złamać
otrzymane rozkazy.
Skuliłam się, jakby mnie uderzył. Chyba nie chciał powiedzieć tego, co
słyszałam.
— Ukryć się — powiedział, gdy opadaliśmy na dno jaskini. — Zbierać dane. Nie
wdawać się w bijatyki. Takie otrzymałem rozkazy, i muszę słuchać mojego pilota.
Tak więc po raz ostatni lecieliśmy razem.
— Naprawiłam cię. Jesteś mój.
Wylądowaliśmy.
— Teraz się wyłączę — poinformował. — Do chwili aż włączy mnie mój pilot.
Przykro mi.
— Twój pilot nie żyje, i to od wieków! Sam tak mówiłeś!
— Jestem maszyną, Spensa. Mogę emulować emocje. Jednak nie mam ich.
Muszę działać tak, jak mnie zaprogramowano.
— Nie, nie musisz! Oboje nie musimy!
— Dziękuję ci za to, że mnie naprawiłaś. Jestem pewny, że... mój pilot... byłby
wdzięczny.
— Wyłączysz się na zawsze. Umrzesz, M-Bot.
Cisza. Lampki konsoli zaczęły gasnąć, jedna po drugiej.
— Wiem — powiedział cicho.
Wcisnęłam guzik otwierający kabinę, a potem rozpięłam pasy i wygramoliłam
się z niej.
— Świetnie! — warknęłam. — Świetnie, umrzyj jak tamci!
Zeszłam na ziemię i cofnęłam się, gdy jego światła lądowania przygasły, aż
zostało tylko kilka czerwonych lampek palących się w kokpicie.
— Nie rób tego — powiedziałam, nagle czując się bardzo samotna. — Lataj ze
mną. Proszę.
Ostatnie lampki zgasły, pozostawiając mnie w ciemnościach.
44

P rzez kilka następnych dni ćwiczyłam na jednostkach, które wydawały mi się


koszmarnie wolne. Pospolite. Zdecydowanie gorsze w porównaniu z M-
Botem. To wrażenie pogłębiał fakt, że lataliśmy na ciężkich maszynach klasy
Largo, uzbrojonych w kilka działek, a nawet w rakiety OIM.
Później przesiedliśmy się na jednostki klasy Slatra, bardziej przypominające
uzbrojone promy lub frachtowce niż myśliwce. Były wyposażone w liczne
rozruszniki osłony, których skoordynowane działanie zapewniało ochronę
szczególnie ważnych ładunków lub pasażerów.
Chociaż oba te typy jednostek miały swoje zalety, były zbyt ciężkie, by dogonić
lub wymanewrować myśliwce Krelli. Dlatego większość pilotów latała maszynami
klasy Poco lub Fresa. Te szybkie myśliwce mogły nawiązać równorzędną walkę
z maszynami Krelli.
Nawet kiedy ćwiczyłam na stosunkowo szybkiej Fresie, przy każdym zwrocie
czy przyspieszeniu przypominałam sobie, jaki zwrotny był M-Bot. I zaczynałam się
zastanawiać, czy w końcu nadszedł czas, żeby powiedzieć o nim SPŚ? Opuścił
mnie. Jego oprogramowanie było ewidentnie wadliwe. Byłabym usprawiedliwiona,
gdybym wysłała do jaskini gromadę techników, żeby go rozebrali na części.
Był tylko maszyną. Dlaczego więc nie mogłam tego zrobić?
Masz wolną wolę, powiedziałam mu. Możesz sam wybierać...
— Uważaj, Spin! — zawołała FM i gwałtownie wróciłam do rzeczywistości.
Podleciałam zbyt blisko niej. Cholera, powinnam skupić się na lataniu.
— Przepraszam. — Uświadomiłam sobie, że szkolenie na symulatorach ma
pewną wadę: ćwicząc na nich, mogliśmy po prostu wrócić do walki, kiedy nas
zestrzelono. To być może wytworzyło u mnie pewne złe nawyki, mogące się
zemścić teraz, gdy lataliśmy prawdziwymi myśliwcami i każdy błąd mógł mieć
poważne konsekwencje.
Przećwiczyliśmy kilka skomplikowanych manewrów kluczem złożonym z trzech
maszyn, kolejno go prowadząc. W końcu Cobb kazał nam wracać do bazy.
— Spin i FM — powiedział. — Obie jesteście lepsze na mniejszych jednostkach.
— Czy nie wszyscy jesteśmy na nich lepsi? — zapytał Jorgen. — Miesiącami
ćwiczyliśmy na Poco.
— Nie — odparł Cobb. — Wygląda na to, że ty powinieneś latać Largo.
— On mówi, że jesteś wolny, Jorgen — podsunęła FM. — Prawda, Spin?
Potwierdziłam niewyraźnym pomrukiem, myśląc o M-Bocie. I moim ojcu. I o
Rzutce. Oraz o tych oczach, otaczających mnie, tak jak ostrzegał Cobb. I...
Cholera. Za dużo tego wszystkiego.
— Ona lubi, kiedy wolno latam — rzekł Jorgen z wymuszonych chichotem. —
Łatwiej jej jest mnie staranować.
Nawet po tylu miesiącach wciąż przypominał o tym, jak wygrałam, zderzając się
z nim. Wyłączyłam jego kanał, zawstydzona i zniechęcona.
Wracaliśmy, skończywszy ćwiczenia w tym dniu, gdy znów zapaliła się lampka
połączenia z Jorgenem. Jako dowódca eskadry mógł włączyć kanał, kiedy chciał.
— Spin — odezwał się. — Co się dzieje?
— Nic.
— Nie wierzę. Nie wykorzystałaś doskonałej okazji, żeby się ze mnie pośmiać.
Ja... Chciałam z nim porozmawiać. Prawie to zrobiłam, ale coś mnie
powstrzymywało. Może moje obawy. Nie pozwoliły mi porozmawiać z Rigiem,
kiedy odkryłam prawdę o moim ojcu, ani powiedzieć Cobbowi o tym, co
widziałam.
Walił się cały mój świat. A ja usiłowałam temu zapobiec, kurczowo trzymając
się tego, na czym dotychczas mogłam polegać — mojej pewności siebie. Tak
bardzo chciałam być tamtą dziewczyną, która przynajmniej mogła udawać, że ze
wszystkim sobie poradzi.
Jorgen przerwał połączenie i w milczeniu polecieliśmy do Alty. Dotarłszy tam,
zameldowaliśmy swój przylot i wylądowaliśmy.
— Dobrze się dziś spisaliście — powiedział Cobb. — Pozwolono mi dać wam
pół dnia wolnego, na przygotowanie do rozdania dyplomów za dwa tygodnie.
Zdjęłam hełm i oddałam go kobiecie z mojej obsługi naziemnej, a potem
apatycznie zeszłam za nią po drabince. Jak w transie ściągnęłam skafander, niemal
nie rozmawiając z FM, po czym wepchnęłam ręce do kieszeni kombinezonu
i poszłam pospacerować po terenie bazy.
Pół dnia wolnego. Co z nim robić? Kiedyś pracowałabym przy M-Bocie, ale nie
teraz. To już się skończyło. I chociaż napisałam list do Riga, zawiadamiając go —
w sekrecie — że lot próbny był udany, nie powiedziałam mu, że statek się
wyłączył. Obawiałam się, że nalegałby, żeby oddać M-Bota SPŚ.
W końcu znalazłam się w sadach, tuż za murem bazy. Jednak widok tych
pięknych drzew nie pocieszył mnie tak, jak kiedyś. Już nie wiedziałam, czego chcę,
ale na pewno nie patrzeć na drzewa.
Jednak zauważyłam rząd małych hangarów w pobliżu sadu. Przez otwarte drzwi
jednego z nich widać było niebieski pojazd i poruszający się przy nim cień —
Jorgena, wyjmującego coś z bagażnika.
Idź, nalegał cichy głos. Idź porozmawiać z nim, z kimkolwiek. Przestań się bać.
Podeszłam do garażu. Jorgen zamknął bagażnik, a potem drgnął, zaskoczony.
— Spin? — powiedział, zdziwiony moim widokiem. — Nie mów mi, że
potrzebny ci drugi moduł zasilania.
Nabrałam tchu.
— Powiedziałeś kiedyś, że jeśli musimy z kimś porozmawiać, powinniśmy
przyjść do ciebie. Stwierdziłeś, że rozmawianie z nami jest twoim obowiązkiem
jako dowódcy eskadry. Mówiłeś poważnie?
— Ja... — Spuścił wzrok. — Spin, to był cytat z podręcznika.
— Wiem. Pytam, czy mówiłeś serio?
— Tak. Proszę, powiedz, co się stało? Chodzi o odejście Arturo?
— Niezupełnie — odrzekłam. — Chociaż o to też.
Objęłam się rękami, jakby usiłując wziąć się w garść. Czy potrafię to zrobić?
Czy zdołam to powiedzieć?
Jorgen wyszedł zza pojazdu, a następnie usiadł na przednim zderzaku.
— Cokolwiek to jest, mogę pomóc. Mogę to naprawić.
— Nie naprawiaj — powiedziałam. — Tylko posłuchaj.
— Ja... Dobrze.
Weszłam do garażu i przysiadłam na zderzaku obok niego, patrząc na otwarte na
oścież drzwi. Na niebo w górze i smugi pasa złomu w oddali.
— Mój ojciec — zaczęłam. — Był zdrajcą.
Nabrałam tchu. Dlaczego tak trudno było to powiedzieć?
— Zawsze z tym walczyłam — ciągnęłam. — Wmówiłam sobie, że to nie może
być prawdą. Jednak Cobb pozwolił mi obejrzeć zapis Bitwy o Altę. Mój ojciec nie
uciekł, jak wszyscy mówili. Zrobił coś gorszego. Przeszedł na stronę wroga
i zestrzelił nasze myśliwce.
— Wiem — odparł cicho Jorgen.
Oczywiście, że wiedział. Czy wiedzieli wszyscy oprócz mnie?
— Co wiesz o tym, co nazywają defektem? — spytałam.
— Słyszałem to określenie, Spin, ale rodzice nie chcieli mi wyjaśnić, czego
dotyczy. Mówią, że to głupi przesąd, cokolwiek to jest.
— Ja myślę... Myślę, że to coś w człowieku, co każe mu służyć Krellom. Może
szaleństwo? Mój ojciec nagle przyłączył się do nich i zestrzelił swoich kolegów
z eskadry. Coś musiało się stać, coś dziwnego. To oczywiste. Kiedy odkryłam, że
myliłam się co do niego, zwątpiłam we wszystko, co wiem. Żelazna Dama
nienawidzi mnie, ponieważ ufała mojemu ojcu, a on zdradził. Jest pewna, że ja
noszę w sobie taki sam defekt jak on, i kazała zamontować w moim hełmie
czujniki, żeby to zbadać.
— To głupie — rzekł. — Posłuchaj, moi rodzice mają wielkie zasługi. Możemy
zwrócić się do nich i... — Urwał i najwyraźniej zauważył moją minę. — No tak —
powiedział. — Nie naprawiać, tylko słuchać?
— Tylko słuchać.
Skinął głową.
Znów objęłam się rękami.
— Nie wiem, czy mogę ufać moim zmysłom, Jorgen. Są pewne... objawy, które
wystąpiły u mojego ojca, zanim przeszedł na stronę wroga. Objawy, które widzę u
siebie.
— Na przykład jakie?
— Słyszę głos gwiazd — szepnęłam. — Widzę tysiące świetlnych punkcików
i mogłabym przysiąc, że to oczy, które mnie obserwują. Najwyraźniej tracę
kontrolę nad moim życiem. A może nigdy jej nie miałam. I to, Jorgenie... to jest
przerażające.
Pochylił się, splatając dłonie.
— Czy wiesz o buncie na pokładzie „Śmiałego”? — zapytał.
— Był jakiś bunt?
Skinął głową.
— Nie powinienem o tym wiedzieć, ale mając takich rodziców, jak moi, słyszy
się różne rzeczy. Pod koniec rejsu wybuchł spór o to, co flota powinna zrobić.
Połowa załogi zbuntowała się przeciwko dowództwu. Do buntowników należała
obsługa maszynowni.
— Moi przodkowie.
— To oni skierowali nas na Detritusa. Doprowadzili do lądowania awaryjnego,
dla naszego własnego dobra. Jednak... mówi się, szepcze, że obsługa maszynowni
współpracowała z Krellami. I że nasi wrogowie chcieli nas tu umieścić, uwięzić.
Moi przodkowie należeli do personelu naukowego „Śmiałego” i także przyłączyli
się do buntowników. Moi rodzice nie chcą, żeby ludzie o tym mówili. Uważają, że
rozmowy o tym tylko podzielą społeczeństwo. Może jednak od tego zaczęło się to
głupie gadanie o defekcie i kontrolowaniu umysłów przez Krelli.
— Ja nie uważam tego za głupotę, Jorgen — powiedziałam. — Myślę... Myślę,
że to prawda. I że jeśli będę latać z wami, to mogę... Mogę w każdej chwili zwrócić
się przeciwko wam.
Spojrzał na mnie, a potem wyciągnął rękę i położył dłoń na moim ramieniu.
— Ty — rzekł — jesteś zdumiewająca.
Spojrzałam na niego z ukosa.
— Co takiego?
— Jesteś zdumiewająca — powtórzył. — W moim życiu wszystko było
zaplanowane. Starannie. To ma sens. Ja to rozumiem. A ty... Podważasz mój
autorytet. Kierujesz się uczuciami. Mówisz jak Walkiria z jakiejś cholernej sagi!
Powinienem cię nienawidzić. A jednak...
Lekko ścisnął moje ramię.
— A jednak, kiedy latasz, jesteś zdumiewająca. Robisz to z taką determinacją,
zręcznością, pasją. Jesteś żywym ogniem, Spin. Gdy wszyscy inni są chłodni, ty
jesteś ogniem. Pięknym jak nowo wykuta klinga.
Poczułam, że się czerwienię. Nie byłam na to przygotowana.
— Nie obchodzi mnie przeszłość — rzekł Jorgen, patrząc mi w oczy. — Nie
obchodzi mnie, że to może być ryzykowne. Chcę, żebyś latała z nami, ponieważ
jestem cholernie pewny, że z tobą jesteśmy bezpieczniejsi. Czy ten mityczny defekt
istnieje, czy nie. Jestem gotów zaryzykować.
— Żelazna Dama podobnie myślała o moim ojcu.
— Spin, nie możesz podejmować decyzji dotyczących twojej przyszłości
w oparciu o coś, czego nie rozumiemy.
Spojrzałam mu w oczy. Były ciemnobrązowe, z jasnoszarymi otoczkami
w środku, wokół źrenic. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam.
Nagle puścił moje ramię i odsunął się.
— Przepraszam — mruknął. — Z trybu słuchania przeszedłem w tryb
naprawiania, prawda?
— Nie, to było dobre. Nawet pomocne.
Wstał.
— Zatem nadal będziesz latać?
— Na razie tak — odparłam. — I spróbuję się z tobą nie zderzać, chyba że to
będzie naprawdę konieczne.
Uśmiechnął się, zupełnie nie jak Palant.
— Powinienem już ruszać. Muszę przymierzyć mundur na rozdanie dyplomów.
Wstałam i przez moment patrzyliśmy na siebie, zmieszani. Kiedy poprzednio
odbyliśmy taką serdeczną rozmowę — na polu startowym — przytulił mnie. Co
wciąż wydawało się dziwne. Teraz podałam mu rękę, a on ją uścisnął. Potem
jednak nachylił się do mnie.
— Nie jesteś taka jak twój ojciec, Spin — powiedział. — Pamiętaj o tym.
Znowu uścisnął moje ramię, a następnie wsiadł do swojego latacza.
Cofnęłam się i pozwoliłam mu odjechać, ale potem odkryłam, że nie wiem, co
robić. Wrócić do bazy i poćwiczyć w centrum fitnessu? Pójść do jaskini M-Bota,
w której stał wyłączony? Co robić z wolnym czasem?
Odpowiedź wydawała się oczywista.
Najwyższy czas odwiedzić rodzinę.
45

Z dążyłam się przyzwyczaić do tego, jak traktują mnie ludzie. Ustępowali


miejsca pilotowi, nawet kadetowi. Na długiej ulicy prowadzącej do bazy
farmerzy i robotnicy witali mnie przyjaznymi uśmiechami i gestami aprobaty.
Pomimo to zaskoczyło mnie przyjęcie, z jakim spotkałam się w Płomiennej.
Kiedy otworzyły się drzwi windy, czekający przed nią natychmiast rozstąpili się,
robiąc mi przejście. Odprowadzały mnie ich szepty, ale nie z tak dobrze mi znaną
szorstką nutą potępienia, lecz podekscytowane i pełne podziwu. Byłam pilotem.
Dorastając, nauczyłam się patrzeć w oczy gapiącym się na mnie ludziom. Gdy
robiłam to teraz, rumienili się i odwracali wzrok — jakby przyłapani na
podkradaniu racji żywnościowych.
Jakaż przedziwna różnica między moim dawnym a obecnym życiem. Szłam
chodnikiem i patrzyłam na sklepienie jaskini, tak wysoko w górze. Jego obecność
wydawała się czymś niezwykłym. Czułam się jak w pułapce, tęskniąc za niebem.
Na dole było tak gorąco i duszno.
Minęłam śmierdzące fabryki, w których starożytna aparatura wypluwała ciepło
i światło, zmieniając skały w stal. Minęłam elektrownię, w której z gorącej lawy
uzyskiwano energię elektryczną. Przeszłam pod nieruchomą, wyzywająco
podniesioną kamienną ręką Haralda Pięknowłosego. Dzierżył w dłoni stary miecz
wikingów, a za nim wznosił się ogromny prostokąt stali z wyrytymi runami
i słońcem.
Właśnie kończyła się poranna zmiana, więc sądziłam, że znajdę tu matkę z jej
wózkiem, sprzedającą mięso. W końcu minęłam róg ulicy i zobaczyłam ją: chudą,
dumną kobietę w starym kombinezonie. Znoszonym, ale czystym. Z włosami do
ramion i zmęczoną twarzą, wręczała kanapkę jakiemuś robotnikowi.
Zatrzymałam się, nie wiedząc, co robić. Nagle uświadomiłam sobie, że zbyt
rzadko tu bywałam. Brakowało mi matki. Chociaż tak naprawdę nie tęskniłam za
domem, gdyż od dziecka polując w jaskiniach, przywykłam do rzadkiego w nim
bywania. Jednak mamy mi brakowało, a zwłaszcza jej krzepiącego, choć surowego
głosu.
Gdy tak stałam, matka obróciła się i zobaczyła mnie, po czym natychmiast do
mnie podbiegła. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, złapała mnie i uścisnęła.
Dzieci zwykle przerastają swoich rodziców, ale ja byłam znacznie niższa od niej,
i kiedy mnie objęła, przez moment znów poczułam się jak dziecko. Bezpieczna,
utulona. Łatwo było planować przyszłe zwycięstwa, gdy można było skryć się
w tych ramionach.
Znów pozwoliłam sobie być tamtą dziewczynką. Udawajmy, że żadne
niebezpieczeństwo nie może mi zagrozić.
Matka w końcu odsunęła się i zmierzyła mnie wzrokiem. Wzięła w palce pukiel
moich włosów i uniosła brwi — urosły i sięgały mi do połowy pleców. Najpierw
nie mogłam korzystać z usług fryzjerów SPŚ, a potem przyzwyczaiłam się mieć
długie.
Wzruszyłam ramionami.
— Chodź — powiedziała matka. — Towar sam się nie sprzeda.
To było zaproszenie do prostszego życia — i w tym momencie właśnie tego
potrzebowałam. Pomogłam mojej zawsze praktycznej matce obsłużyć kolejkę
klientów, ludzi wyglądających na zaskoczonych tym, że obsługuje ich kadet szkoły
pilotów.
Dziwne, że moja matka nie nawoływała klientów, tak jak robili to inni uliczni
sprzedawcy. Pomimo to niemal zawsze ktoś stał przy jej wózku i kupował kanapkę.
W przerwie dodała musztardy, po czym spojrzała na mnie.
— Będziesz znowu polowała na szczury?
Zawahałam się, dopiero teraz pojmując, że ona nie wie o mojej przepustce.
Myślała... pomyślała, że wyleciałam ze szkoły.
— Wciąż noszę kombinezon — oznajmiłam, pokazując go, lecz jej spojrzenie
mówiło mi, że nie zrozumiała, co to oznacza. — Mamo, wciąż jestem w SPŚ.
Dostałam dziś przepustkę.
Kąciki jej ust natychmiast opadły.
— Dobrze mi idzie! — warknęłam. — Jestem jedną z trzech pilotów, którzy
pozostali z mojej eskadry. Za dwa tygodnie ukończę kurs.
Wiedziałam, że ona nie lubi SPŚ, ale czy nie mogła po prostu być ze mnie
dumna?
Matka nadal mieszała musztardę.
Usiadłam na niskim murku ciągnącym się wzdłuż chodnika.
— Kiedy zostanę dyplomowanym pilotem, otrzymasz świadczenia. Nie będziesz
musiała siedzieć do późnej nocy, pakując kanapki, a potem godzinami pchać
wózek. Będziesz miała duże mieszkanie. Będziesz bogata.
— Myślisz, że tego chcę? — spytała. — Wybrałam takie życie, Spensa.
Proponowali mi duże mieszkanie i dobrą pracę. Musiałabym tylko podtrzymywać
ich wersję — powiedzieć, że zawsze wiedziałam, że był tchórzem. Odmówiłam.
Ożywiłam się. Tego nigdy nie słyszałam.
— Dopóki jestem tutaj — dodała matka — i sprzedaję na tym rogu, nie mogą
nas ignorować. Nie mogą udawać, że udało im się ukryć prawdę. Mają żywy
dowód tego, że kłamali.
Mówiąc to, matka wygłosiła jedno z najbardziej śmiałych stwierdzeń, jakie
słyszałam w życiu. Tylko że tak bardzo się myliła. Ponieważ ojciec nie był
tchórzem, ale zdrajcą. Co było gorsze?
Nagle zrozumiałam, że moje problemy są zbyt poważne, żeby mogły je
rozwiązać krzepiące słowa Jorgena. Poważniejsze niż niepokój wywołany tym, co
widziałam, czy zdradą mojego ojca.
Zbudowałam moją tożsamość na tym, że nie jestem tchórzem. To była reakcja
obronna na to, co wszyscy mówili o moim ojcu, ale także część mojej osobowości.
Najgłębsza, najważniejsza część.
Teraz moja wiara w to legła w gruzach. Częściowo z powodu żalu wywołanego
śmiercią przyjaciół... ale obawa o to, że może mam w sobie coś strasznego... była
gorsza.
Ten strach mnie zżerał. Ponieważ nie wiedziałam, czy zdołam się temu oprzeć.
Ponieważ w głębi serca nie wiedziałam, czy jestem tchórzem, czy nie. Już nawet
nie byłam pewna, co oznacza być tchórzem.
Matka usiadła obok mnie. Zawsze była cicha i taka bezpretensjonalna.
— Wiem, że chcesz, żebym cieszyła się z tego, czego dokonałaś, i jestem z tego
dumna, naprawdę. Wiem, że latanie zawsze było twoim marzeniem. Po prostu nie
mogę oczekiwać, że będą chronili życie mojej córki, skoro tak bezdusznie
potraktowali pamięć mojego męża.
Jak miałam jej wyjaśnić? Powiedzieć jej to, co wiedziałam? Wytłumaczyć moje
obawy?
— Jak ty to robisz? — zapytałam w końcu. — Jak znosisz to, co o nim mówią?
Jak żyjesz z piętnem żony tchórza?
— Zawsze uważałam — odrzekła — że tchórz to ktoś, kto bardziej przejmuje się
tym, co o nim mówią, niż tym, co jest słuszne. Nie jest się odważnym dlatego, że
ludzie tak twierdzą. Chodzi o to, by samemu móc tak powiedzieć o sobie.
Potrząsnęłam głową. W tym rzecz. Ja nie wiedziałam, czy mogę.
Zaledwie cztery miesiące wcześniej myślałam, że poradzę sobie ze wszystkim
i wiem wszystko. Kto by pomyślał, że zostając pilotem, stracę tę pewność?
Matka przyjrzała mi się. W końcu pocałowała mnie w czoło i uścisnęła moją
dłoń.
— Nie mam nic przeciwko temu, że latasz, Spensa. Po prostu nie podoba mi się
to, że musisz po całych dniach wysłuchiwać ich kłamstw. Chcę, żebyś pamiętała
jego, a nie to, co o nim mówią.
— Wydaje mi się, że im więcej latam — odparłam — tym lepiej go poznaję.
Matka przechyliła głowę, jakby wcześniej nie brała tego pod uwagę.
— Mamo... — zaczęłam. — Czy ojciec wspominał kiedykolwiek, że widział...
dziwne rzeczy? Na przykład mnóstwo oczu patrzących na niego w ciemności?
Zacisnęła wargi.
— Powiedzieli ci o tym, prawda?
Kiwnęłam głową.
— On marzył o gwiazdach, Spensa. Chciał je zobaczyć. Latać wśród nich jak
nasi przodkowie. To wszystko. Nic więcej.
— W porządku — wymamrotałam.
— Nie wierzysz mi. — Westchnęła i wstała. — Twoja babka ma na ten temat
inne zdanie. Może powinnaś z nią porozmawiać. Tylko pamiętaj, Spensa. Musisz
wybrać, kim chcesz być. Spuścizna, wspomnienia mogą być przydatne. Jednak nie
możemy pozwolić, żeby nas określały. Jeśli dziedzictwo staje się zamkniętą
skrzynią, a nie inspiracją, sprawy zaszły za daleko.
Zmarszczyłam brwi, stropiona. Babka miała inne zdanie? Na jaki temat?
Pomimo to znów uściskałam matkę i podziękowałam jej szeptem. Lekko popchnęła
mnie w kierunku naszego mieszkanka i odeszłam z dziwnie mieszanymi uczuciami.
Matka walczyła na swój sposób, stojąc na tym rogu i niemo głosząc niewinność
mojego ojca każdą sprzedaną kanapką z glonów.
To było inspirujące. Pouczające. Rozumiałam ją jak jeszcze nigdy przedtem.
A jednak myliła się co do ojca. Tak wiele rozumiała, ale myliła się w pewnej
podstawowej kwestii. Tak samo jak ja, dopóki nie zobaczyłam, jak okazał się
zdrajcą podczas Bitwy o Altę.
Szłam przez krótką chwilę, aż dotarłam do kanciastego budynku, w którym
znajdowało się nasze mieszkanie.
Przeszłam przez dużą łukowatą bramę na teren kompleksu mieszkalnego, a dwaj
wracający ze służby żołnierze zrobili mi przejście i zasalutowali.
To byli Aluko i Jors, uświadomiłam sobie, kiedy ich minęłam. Chyba mnie nie
rozpoznali. Nie patrzyli na moją twarz; zobaczyli kombinezon lotnika i zeszli mi
z drogi.
Pomachałam starej pani Hong, która zamiast zrobić groźną minę, skłoniła mi się,
czmychnęła do swojego mieszkania i zamknęła drzwi. Zajrzawszy przez okno do
naszego jednopokojowego mieszkanka, stwierdziłam, że Babki tam nie ma, ale
zaraz usłyszałam, jak podśpiewuje sobie na dachu. Wciąż zaniepokojona tym, co
powiedziała matka, wspięłam się po drabinie na dach pudełkowatego budynku.
Babka siedziała ze spuszczoną głową, a przed nią na kocu leżała kupka
paciorków. Z zamkniętymi, niemal niewidzącymi oczami, metodycznie nawlekała
je, robiąc naszyjniki i bransoletki. Cicho nuciła pod nosem, a jej twarz była jak
leżący przed nią pomięty koc.
— Ach — mruknęła, gdy zawahałam się na drabinie. — Siadaj, siadaj.
Naprawdę przyda mi się pomoc.
— To ja, babciu — powiedziałam. — Spensa.
— Oczywiście. Czułam, że przyjdziesz. Usiądź i posortuj mi te paciorki według
kolorów. Nie mogę odróżnić zielonych od niebieskich. Są tej samej wielkości!
Była to moja pierwsza wizyta od miesięcy i — tak jak moja matka — Babka
natychmiast zapędziła mnie do roboty. Cóż, miałam do niej kilka pytań, ale
zapewne nie będę mogła ich zadać, dopóki nie zrobię tego, co kazała.
— Niebieskie będą po twojej prawej — rzekłam, siadając. — Zielone po lewej.
— Dobrze, dobrze. O kim chcesz dzisiaj posłuchać, moja droga? O Aleksandrze,
który podbił świat? O Hervor, która ukradła miecz zmarłemu? Może o Beowulfie?
Jak za dawnych czasów?
— Właściwie nie chcę dziś słuchać opowieści — odparłam. — Rozmawiałam
z mamą i...
— No, no — powiedziała Babka. — Nie chcesz słuchać opowieści? Co się
z tobą stało? Chyba nie stłamsili cię tam już w tej szkole pilotów?
Westchnęłam. Następnie postanowiłam podejść do tego w inny sposób.
— Czy oni naprawdę istnieli, babciu? — zapytałam. — Ci bohaterowie,
o których opowiadasz. Byli tacy ludzie? Na Ziemi?
— Być może. Czy to ważne?
— Oczywiście, że tak — odparłam, wrzucając paciorki do kubków. — Jeśli nie
istnieli naprawdę, to wszystkie te opowieści są kłamstwem.
— Ludzie potrzebują opowieści, dziecko. One dają nam nadzieję i ta nadzieja
jest rzeczywista. A jeśli tak, to jakie ma znaczenie, czy ich bohaterowie naprawdę
istnieli?
— Ponieważ czasem utrwalamy kłamstwa — powiedziałam. — Tak jak to, co
SPŚ mówią o moim ojcu, w przeciwieństwie do tego, co my o nim mówimy. Dwie
różne opowieści. Dwie różne wersje.
Obie nieprawdziwe.
Wrzuciłam następny koralik do kubka.
— Jestem zmęczona tym, że nie wiem, co jest prawdą. Mam dość tego, że nie
wiem, czy mam walczyć, czy nienawidzę go, czy kocham i... i...
Babka przerwała nawlekanie i ujęła moją dłoń swoją, zwiotczałą, lecz miękką.
Trzymając mnie za rękę, uśmiechnęła się do mnie z niemal zamkniętymi oczami.
— Babciu — odezwałam się po dłuższej chwili. — Widziałam coś. To dowodzi,
że myliłyśmy się co do mojego ojca. On... naprawdę stchórzył. Albo gorzej.
— Ach... — westchnęła Babka.
— Mama w to nie wierzy. Jednak ja znam prawdę.
— Co powiedzieli ci na górze, w tej szkole latania?
Przełknęłam ślinę, czując, że stąpam po kruchym lodzie..
— Babciu, oni mówią... że ojciec miał jakiś defekt. Jakąś ukrytą słabość, która
kazała mu przyłączyć się do Krelli. Ktoś powiedział mi, że na pokładzie
„Śmiałego” wybuchł bunt i niektórzy z naszych przodków też mogli służyć
nieprzyjacielowi. A teraz mówią, że ja też mam ten defekt. I... boję się, że mogą
mieć rację.
— Hm... — mruknęła Babka, nawlekając koralik. — Dziecko, pozwól, że
opowiem ci o kimś.
— To nie czas na opowieści, babciu.
— Ta jest o mnie.
Zamknęłam usta. O niej? Prawie nigdy nie opowiadała o sobie.
Zaczęła mówić, na swój rozwlekły, lecz wciągający sposób:
— Mój ojciec był historykiem na „Śmiałym”. Przechowywał opowieści o Starej
Ziemi, o czasach, gdy ludzie jeszcze nie podróżowali w kosmosie. Czy wiedziałaś,
że już wtedy, mając komputery, biblioteki i wszelkiego rodzaju świadectwa, łatwo
zapominaliśmy, skąd pochodzimy? Może mając maszyny, które pamiętały za nas,
uważaliśmy, że możemy po prostu zdać się na nie. No cóż, to inny temat. Byliśmy
wtedy nomadami wśród gwiazd. Pięć statków: „Śmiały” oraz cztery mniejsze
jednostki, które dołączyły do niego, żeby pokonywać duże odległości. No i grupa
myśliwców. Byliśmy społecznością złożoną z mniejszych społeczności, razem
podróżujących w kosmosie. Flotą częściowo wojenną, a częściowo handlową.
Małym narodem.
— Pradziadek był historykiem? — spytałam. — Myślałam, że mechanikiem.
— Pracował w maszynowni, pomagając mojej matce — powiedziała Babka. —
Jednak jego obowiązkiem było przechowywanie opowieści. Pamiętam, jak
siedziałam w maszynowni, słuchając pomruku maszyn, a on mówił i jego głos
odbijał się echem od metalowych ścian. Jednak nie o tym jest ta opowieść. To
opowieść o tym, jak przybyliśmy na Detritusa. Widzisz, nie my rozpoczęliśmy tę
wojnę — ona sama nas znalazła. Nasza flotylla pięciu statków i trzydziestu
myśliwców nie miała innego wyjścia — musiała się bronić. Nawet wtedy nie
wiedzieliśmy, czym są Krelle. Nie braliśmy udziału w wielkiej wojnie,
a utrzymywanie łączności z planetami oraz stacjami kosmicznymi było trudne
i niebezpieczne. Twoja prababka, a moja matka, była siłą napędową statku.
— Chcesz powiedzieć, że pracowała w maszynowni — podsunęłam, wciąż
sortując paciorki.
— Tak, ale w pewien sposób to ona była siłą napędową. Ona zapewniała im
możliwość podróży międzygwiezdnych, jako jedna z niewielu osób, które to
potrafiły. Bez niej lub kogoś takiego jak ona „Śmiały” leciałby z niewielką
prędkością. A odległości międzygwiezdne są ogromne, Spensa. I tylko ktoś
posiadający szczególne zdolności może umożliwić ich pokonanie. To nasza
wrodzona umiejętność, przez większość ludzi uważana za bardzo, bardzo
niebezpieczną.
Westchnęłam, jednocześnie zaskoczona i zachwycona.
— To... defekt?
Babka nachyliła się do mnie.
— Bali się nas, Spensa, ale już wtedy nazywali to „mutacją”. Byliśmy inni, my,
mechanicy. Byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy podróżowali w kosmosie,
dzielnymi odkrywcami. Zwykłym ludziom nie podobało się, że kontrolujemy siły,
które pozwalają im podróżować w kosmosie. Jednak obiecałam ci, że to będzie
opowieść o mnie. Pamiętam ten dzień, kiedy przybyliśmy na Detritusa. Byłam
z ojcem w maszynowni. Zapamiętałam ją jako ogromne pomieszczenie pełne rur
i wsporników. Zapewne w rzeczywistości było mniejsze. Wypełniała ją woń smaru
i rozgrzanego metalu. Było tam okno w niszy, przez które mogłam patrzeć na
gwiazdy. Tamtego dnia zostaliśmy otoczeni. Przez nieprzyjaciela, przez Krelli.
Była przerażona, ponieważ statek dygotał pod ich ostrzałem. Panował chaos.
Usłyszałam, jak ktoś krzyczał, że był wybuch i że mostek został zniszczony.
Stałam w niszy, patrząc na czerwone lance światła, i słyszałam krzyk gwiazd.
Przestraszona dziewczynka w bańce ze szkła. Kapitan przemówił przez głośniki.
Donośnym, gniewnym głosem. Byłam przerażona, słysząc ból i strach tego zawsze
tak poważnego człowieka. Do dziś pamiętam, jak wrzeszczał na moją matkę,
wydając rozkazy. A ona nie zgadzała się z nim.
Siedziałam i uważnie słuchałam, zapomniawszy o paciorkach. Z zapartym
tchem. Dlaczego, opowiadając mi tyle różnych historii, Babka nigdy nie
opowiedziała własnej?
— No cóż, zapewne można by to nazwać buntem — ciągnęła. — My tak tego
nie określaliśmy. Jednak doszło do rozłamu. Między naukowcami i mechanikami
a dowództwem i żołnierzami piechoty. Rzecz w tym, że nikt z nich nie potrafił
uruchomić maszyn. Tylko moja matka umiała to zrobić. Wybrała planetę
i doprowadziła nas do niej. Na Detritusa. Jednak odległość okazała się za duża.
Zbyt trudna do pokonania. Matka umarła z wysiłku. Nasze statki rozbiły się przy
lądowaniu i maszyny zostały uszkodzone, a ponadto straciliśmy ją. Siłę napędową
naszych maszyn. Pamiętam, że płakałam. Pamiętam, że ojciec wynosił mnie
z wraku statku, a ja krzyczałam, wyciągając ręce do dymiącego kadłuba —
grobowca mojej matki. Pamiętam, że pytałam, dlaczego nas opuściła. Czułam się
zdradzona. Byłam za mała, żeby zrozumieć wybór, jakiego dokonała. Jej odwagę.
— Jej śmierć?
— Jej poświęcenie, Spensa. Wojownik jest niczym, jeśli nie ma o co walczyć.
Jeśli ona walczyła o wszystkich i wszystko... cóż, to chyba ma znaczenie, prawda?
Babka nawlekła ostatni koralik i zaczęła związywać naszyjnik. Byłam dziwnie
zmęczona. Jakby ta opowieść była nieoczekiwanym ciężarem.
— To jest ten ich „defekt” — powiedziała Babka. — Nazywają go tak, ponieważ
boją się naszej zdolności słuchania gwiazd. Twoja matka zawsze zabraniała mi
mówić ci o tym, ponieważ nie wierzyła, że to prawda. Jednak wiele osób w SPŚ
w to wierzy i uważa nas za obcych. Kłamią, mówiąc, że moja matka sprowadziła
nas tutaj, ponieważ chcieli tego Krelle. I teraz, kiedy już nie potrzebują nas do
obsługiwania maszyn — których już nie ma — nienawidzą nas jeszcze bardziej.
— A ojciec? Widziałam, jak zwrócił się przeciw swojej eskadrze.
— Niemożliwe — odparła Babka. — SPŚ twierdzą, że nasz dar czyni nas
potworami, więc zapewne stworzyli scenariusz mający tego dowieść. To dla nich
wygodne, opowiadać, że jeden z mających defekt sprzymierzył się z Krellami
i zwrócił przeciwko swoim towarzyszom.
Siedziałam, nie wiedząc, co o tym myśleć. Czy Cobb mógł kłamać? A M-Bot
twierdził, że nagranie nie mogło być spreparowane. Komu miałam ufać?
— A jeśli to prawda, babciu? — zapytałam. — Wcześniej wspomniałaś
o poświęceniu wojownika. A gdybyś wiedziała, że masz to w sobie... i że możesz
przez to zdradzić wszystkich? Skrzywdzić ich? Gdybyś uważała, że możesz
stchórzyć, czy właściwym wyborem nie byłoby... po prostu nie latać?
Babka zastygła, jej ręce znieruchomiały.
— Dorosłaś — powiedziała w końcu. — Gdzie się podziała moja mała
dziewczynka, która chciała machać mieczem i podbić świat?
— Jest bardzo stropiona. I trochę zagubiona.
— Nasz dar to cudowna rzecz. Pozwala nam słuchać gwiazd. Mojej matce
pozwalał obsługiwać maszyny. Nie obawiaj się go.
Skinęłam głową, ale mimo woli czułam się zdradzona. Czy ktoś nie powinien już
dawno mi o tym powiedzieć?
— Twój ojciec był bohaterem. Spensa? Słyszysz, co mówię? Masz dar, a nie
defekt. Możesz...
— Usłyszeć gwiazdy. Tak, czułam to.
Spojrzałam w górę, ale zobaczyłam tylko sklepienie jaskini.
Szczerze mówiąc, nie wiedziałam już, co myśleć. Po wysłuchaniu tego miałam
jeszcze większy zamęt w głowie.
— Spensa? — mruknęła Babka.
Potrząsnęłam głową.
— Ojciec kazał mi sięgać gwiazd. Boję się, że to one sięgnęły po niego.
Dziękuję ci za tę opowieść.
Wstałam i poszłam do drabiny.
— Spensa! — rzuciła za mną Babka stanowczym tonem, który sprawił, że
zastygłam na drabinie.
Patrzyła w moim kierunku, skupiając na mnie spojrzenie swych mlecznobiałych
oczu, i poczułam, że — jakimś cudem — mnie widzi. Zaczęła mówić głosem, który
nagle przestał drżeć. Brzmiał stanowczo i rozkazująco, jak głos dowodzącego
bitwą.
— Jeśli mamy kiedyś opuścić tę planetę — powiedziała Babka — i uciec
Krellom, będziemy potrzebować tego daru. Odległości między gwiazdami są
ogromne, za duże, by pokonać je na zwyczajnych silnikach. Nie możemy kulić się
w ciemnościach, bojąc się tej iskry, która w nas jest. Nie powinniśmy gasić tej
iskry, tylko nauczyć się nad nią panować.
Nie odpowiedziałam, ponieważ nie umiałam znaleźć właściwych słów. Zeszłam
na dół, ruszyłam w stronę wind, a następnie wróciłam do bazy.
46

–M eldować się w rosnącej kolejności — powiedział Nos, dowódca


eskadry Koszmar. — Najpierw nowi.
— Do Gwiazd Jeden, gotów — powiedział Jorgen i zawahał się. Westchnął. —
Kryptonim Palant.
Nos zachichotał.
— Czuję twój ból, kadecie.
Zgłosiła się FM, a ja po niej. Eskadra Do Gwiazd, a raczej to, co z niej zostało,
dziś wykonywała ćwiczenia razem z eskadrą Koszmar.
Jeszcze nie zdecydowałam, co zrobię w związku z informacjami, które
przekazała mi babcia. Byłam głęboko wstrząśnięta i zaniepokojona. Postanowiłam
na razie robić to, co radził mi Jorgen i nadal latać. Przecież mogę uniknąć tego, co
zdarzyło się mojemu ojcu, prawda? Jeśli będę ostrożna.
Wykonywałam kolejne manewry nakazane przez dowódcę eskadry Koszmar,
pozwalając, by dobrze znane czynności oderwały mnie od tych rozważań. Dobrze
było znów siedzieć w kabinie Poco po kilku tygodniach latania na innych
maszynach. Jakbym zasiadła w swoim wygodnym fotelu z wysiedzianymi
wgłębieniami.
Lecieliśmy w luźnym szyku — Jorgen w parze z pilotem eskadry Koszmar — na
wysokości dziesięciu tysięcy stóp. Szukaliśmy na powierzchni planety wraków,
śladów statków i wszystkiego, co wydałoby się podejrzane. To zadanie
przypominało lot zwiadowczy, ale było jeszcze bardziej monotonne.
— Niezidentyfikowany sygnał na 53-1-8008! — odezwał się jeden z pilotów
eskadry Koszmar. — Powinniśmy...
— Cobb ostrzegł nas przed tym numerem z 8008 — rzekł beznamiętnie Jorgen.
— A także przed numerem „każcie zielonemu opróżnić zbiornik nieczystości”.
I przed żartem „przygotować się do inspekcji”.
— Cholera — mruknął jeden z tamtych pilotów. — Stary Cobb psuje zabawę, no
nie?
— Bo nie chce, żeby jego kadeci się rozpraszali? — odparował Jorgen. —
Mamy wypatrywać oznak obecności Krelli, a nie wykonywać niedojrzałe rytuały
inicjacji. Spodziewałem się po was czegoś lepszego, ludzie.
Spojrzałam przez osłonę kabiny na FM, która potrząsnęła głową. Cały Jorgen,
zdawała się myśleć.
— Palant, tak? — powiedział jeden z pilotów. — Ciekawe, skąd się wziął ten
kryptonim...
— Dość pogawędek — rzucił Nos, wyłączając indywidualne kanały. —
Wszyscy kierują się na 53.8-702-45000. Radar bazy pokazuje jakieś turbulencje
pasa złomu nad tym punktem.
Odpowiedział mu chór narzekań, co mnie zdziwiło. Wyobrażałam sobie, że
dyplomowani piloci są... no cóż, bardziej zdyscyplinowani. Może Jorgen tak na
mnie wpływał.
Polecieliśmy we wskazanym kierunku i zobaczyliśmy, że przed nami zaczyna się
obfity opad. Z nieba sypał się grad kawałków metalu. Niektóre były tylko jasnymi
smugami ognia i dymu, inne — z pierścieniami unoszącymi lub wciąż aktywnymi
kamieniami unoszącymi — opadały wolniej. Ostrożnie podlecieliśmy w pobliże
miejsca upadku.
— No dobrze — powiedział Nos. — Mamy pokazać tym kadetom kilka
manewrów. Nadal wypatrując Krelli, wykonajcie kilka podejść do złomu. Jeśli
zauważycie dobry pierścień unoszący, oznakujcie go dla ekip odzyskujących.
Moczar i Osełka, wy pierwsi. Lokalny kurs osiemdziesiąt trzy. Weźcie ze sobą
dwóch kadetów. Sushi i Północ, wy polecicie siedemnastym i weźmiecie Palanta.
Może wygłosi wam wykład o przestrzeganiu procedur. Gwiazdy wiedzą, że
przydałby się wam, tępaki.
FM i ja poleciałyśmy z dyplomowanymi pilotami, którzy wykonali ostrożny, ale
nieco sztampowy przelot przez opad. Nawet bez użycia lanc świetlnych. Moczar —
ten, który wcześniej kpił z Jorgena — oznakował kilka większych kawałków
złomu.
— Czy wasz dowódca eskadry zawsze jest taki? — zapytał. — Mówi, jakby ktoś
wetknął mu kij od szczotki w tyłek.
— Jorgen jest świetnym dowódcą eskadry — warknęłam. — Nie należy mieć
komuś za złe, że oczekuje jak najlepszych wyników.
— Tak — dodała FM. — Jeśli jest się oddanym sprawie, nawet opartej na
błędnych założeniach, trzeba starać się dać z siebie wszystko.
— Cholera — zaklął Moczar. — Słyszysz to, Osełka?
— Słyszę jakieś popiskujące szczeniaki — odparła lekceważącym tonem Osełka.
— Niestety, zagłuszają naszych kadetów.
— Powinniście uważać — wypaliłam, rozgniewana. — Za tydzień będziemy
dyplomowanymi pilotami i zaczniemy rywalizować z wami liczbą zestrzeleń.
Zobaczymy, czy wtedy uda wam się zostać asami.
Moczar zachichotał.
— Za kilka dni będziecie dyplomowanymi pilotami? O rany, ale jesteście
dorośli.
Zwiększył ciąg i razem z Osełką śmignęli z powrotem w opad. FM i ja
poleciałyśmy za nimi, patrząc, jak Moczar zbliża się do spadającego kawałka
złomu, a potem wykorzystuje lancę świetlną, żeby wykonać obrót.
Prawidłowo, ale bez polotu. Następnie powtórzył to z drugim kawałem złomu,
który oznakował do odzysku. Osełka poszła w jego ślady, ale wykonała zbyt ostry
zwrot i nie zdołała oznakować drugiego kawałka złomu.
FM i ja leciałyśmy w niewielkiej odległości, obserwując ich, aż FM powiedziała
do mnie na bezpośrednim kanale:
— Spin, myślę, że oni próbują się popisać.
— Nie — odrzekłam. — To przecież podstawowe obroty. Na pewno nie sądzą,
że zrobią tym na nas wrażenie...
Urwałam, gdy zapaliła się lampka kanału Moczara.
— Tak się używa lancy świetlnej, dzieci. Może dostaniecie dyplomy, ale jeszcze
dużo musicie się nauczyć.
Z niedowierzaniem spojrzałam na FM. Wiedziałam, że większość kadetów
skupiała się na ćwiczeniu elementów walki powietrznej i strzelaniu, co było
logiczne. Cobb twierdził, że to właśnie jedna z przyczyn trudnej sytuacji SPŚ —
kształcenie pilotów ukierunkowanych na uzyskiwanie maksymalnej liczby
zestrzeleń, a nie doskonalenie umiejętności latania. Jednak nawet wiedząc o tym,
byłam zaskoczona.
Ci piloci naprawdę spodziewali się, że zrobią na nas wrażenie manewrami,
których Cobb uczył nas w pierwszych tygodniach kursu?
— Dwa-czternaście? — zaproponowałam FM. — A na końcu podwójna prosta
i wachlarz?
— Chętnie — odparła i zwiększyła ciąg.
We dwie pomknęłyśmy i wykonałyśmy obrót w przeciwne strony wokół dużej
bryły złomu. Zawirowałam wokół drugiego płonącego kawałka, przemykając pod
nim, a potem wyrywając w górę, z odchylonym pierścieniem unoszącym.
Przemknęłam między dwoma jeszcze większymi i oznaczyłam oba, zanim
obróciłam się wokół tego znajdującego się wyżej i zanurkowałam.
FM leciała prosto na mnie. Trafiłam ją lancą świetlną, wykonałam zwrot
i zwiększyłam ciąg, lecąc obok niej. Na przemian holowałyśmy się, nie tracąc
rozpędu. Lampki moich grawkompów mignęły dokładnie w chwili, gdy kończyłam
ten manewr.
Po skręcie FM pomknęła na wschód, a ja na zachód. Obie oznaczyłyśmy po
kawałku złomu, po czym zawróciłyśmy razem i dołączyłyśmy do Moczara i Osełki.
Nic nie powiedzieli. Leciałam za nimi w milczeniu, uśmiechnięta, aż zapaliła się
inna lampka na moim panelu łączności.
— Wy dwie szukacie sobie eskadry po otrzymaniu dyplomu? — spytał Nos. —
Mamy parę wolnych miejsc.
— Zobaczymy — odparła FM. — Być może pójdę do zwiadu. Życie w tej
eskadrze wydaje się trochę nudne.
— Popisujecie się? — odezwał się na swoim kanale Jorgen, wracając ze swoim
partnerem.
— Jak byśmy mogły? — odrzekłam.
— Spin — powiedział. — Nawet przywiązana do stołu, z ośmioma złamanymi
żebrami i w malignie i tak znalazłabyś sposób, żeby wszystkich przyćmić.
— Hej — rzuciłam, ucieszona tym komplementem. — Większość ludzi sama
daje się przyćmić. Ja tylko stoję z boku i im w tym nie przeszkadzam.
Jorgen zachichotał.
— Podczas ostatniego przelotu zauważyłem jakiś błysk na górze. Mógł to być
Krell. Zobaczmy, czy Nos pozwoli nam to sprawdzić.
— Znów jesteś sobą — zauważyła FM. — Palant zawsze doskonale pamięta
otrzymane rozkazy.
— Zły przykład — powiedziałam.
Wywołał Nos i zaczął zwiększać wysokość.
— Spin i FM, lecicie ze mną. Mamy pozwolenie wejść na siedemset tysięcy stóp
i przyjrzeć się temu. Tylko uważajcie; rzadko ćwiczyliśmy manewry
w rozrzedzonym powietrzu.
Oczywiście, gwiazdoloty mogły latać w próżni, ale był to inny rodzaj latania.
Pomimo to czułam, że zaczynam się denerwować, kiedy wznosiliśmy się coraz
wyżej. Jeszcze wyżej, niż wtedy poleciałam M-Botem. Wciąż myślałam o tym, co
się stało, gdy mój ojciec zbliżył się do pasa kosmicznego złomu. Nadal nie
wiedziałam, co go tam zmieniło tak, że zwrócił się przeciwko swoim.
Cholera. Może powinnam zostać na dole? Teraz jednak było już za późno, gdyż
zaczęliśmy rozróżniać poszczególne bryły składające się na pas złomu. Zbliżając
się do niego, widziałam świetliki w dolnych warstwach. Ich wielkość robiła
wrażenie. Znajdowaliśmy się jeszcze ponad sto kilometrów od nich, a już
wydawały się ogromne. Jakie miały rozmiary?
Nieśmiało sprawdziłam, czy z tak niewielkiej odległości lepiej usłyszę gwiazdy.
Skoncentrowałam się i... wydało mi się, że słyszę ciche dźwięki dobiegające
z góry. Jednak stłumione, jakby napotykały jakąś przeszkodę.
Pas złomu, pomyślałam. To on tłumi dźwięk. Mój ojciec stał się zdrajcą dopiero
po tym, jak dostrzegł lukę, przez którą mógł popatrzeć na kosmos. A może
przeleciał przez pas na drugą stronę?
— Tam — powiedziała FM i ponownie skupiłam się na naszym zadaniu. — Na
mojej siódmej. Coś dużego.
W padającym pod innym kątem świetle dostrzegłam wśród kawałów
kosmicznego złomu zarys czegoś monstrualnie wielkiego. Wielki prostopadłościan
wyglądał dziwnie znajomo...
— Jest bardzo podobne do tamtej starej stoczni, do której wleciałam za Neddem
— oznajmiłam.
— Taak — przytaknął Jorgen. — I na niskiej orbicie. W tym tempie za kilka dni
spadnie. Może wszystkim tym starym stoczniom skończyło się zasilanie.
— Co oznacza... — podsunęła FM.
— Setki pierścieni unoszących — dokończył Jorgen. — Jeśli to spadnie
i zdołamy je wymontować, rozbudujemy SPŚ. Zamelduję o tym.
Wzdłuż jednego boku ogromnej stoczni migotały błyski.
— To strzały z działek — powiedziałam. — Coś tam strzela. Nie zbliżajcie się.
— Wyłączyłam dźwięk na panelu łączności, a potem sięgnęłam po krótkofalówkę.
— M-Bot, widzisz to? Domyślasz się, do czego strzela ta stocznia?
Cisza.
No tak. M-Bota już nie ma.
— Proszę — szepnęłam. — Potrzebuję cię.
Cisza. Poczerwieniałam, czując się głupio, a następnie z powrotem przyczepiłam
krótkofalówkę do kieszeni fotela, żeby nie obijała się po kokpicie.
— Ciekawe, Jorgen — mówił Cobb, gdy przywróciłam łączność. — To błyski
wystrzałów, zapewne z obronnych wieżyczek ogniowych stoczni. Ta, która spadła
poprzednio, miała je, chociaż już były wyłączone. Zamelduj o tym Nosowi, a ja
przekażę to kontroli lotów. Jeśli ten złom spadnie, będziemy chcieli wymontować,
co się da, zanim Krelle go zniszczą.
— Cobb — powiedziałam. — Stocznia wciąż strzela.
— Taak — odparł. — Tak powiedział Jorgen.
— Do czego? — spytałam.
W górze czarne plamki zmieniły się w myśliwce Krelli, którzy zapewne
przeprowadzali zwiad wokół starej stoczni.
A teraz zauważyli nas.
47

Z anurkowaliśmy w niższą warstwę atmosfery.


— Eskadra Krelli siedzi nam na ogonie! — zgłosił Jorgen. — Powtarzam.
Ściga nas cała eskadra Krelli, może dwie. Około dwudziestu maszyn.
— Co wy, głupki, tam zrobiliście? — zapytał Nos.
Jorgen nie bronił nas, co ja zrobiłabym na jego miejscu.
— Przykro mi, panie kapitanie — powiedział tylko. — Jakie rozkazy?
— Niech każdy z was dołączy do pary doświadczonych pilotów. Poślę was...
— Panie kapitanie — przerwał mu Jorgen. — Wolałbym lecieć z moją eskadrą,
jeśli to możliwe.
— Dobrze, dobrze — rzucił Nos i zaklął, gdy na górze pojawili się Krelle. —
Tylko nie dajcie się zabić. Eskadra Koszmar, wszystkie statki, rozpocząć uniki.
Przyciągnąć ich uwagę i wypatrywać bomb burzących. Eskadra Odpływ jest
zaledwie kilka kilometrów stąd, więc wkrótce powinniśmy otrzymać posiłki.
— Spin, ty na przedzie — powiedział Jorgen, przełączywszy się na nasze
indywidualne kanały. — Słyszałyście rozkaz. Bez popisów i pościgów. Manewry
obronne do czasu przybycia posiłków.
— Kapuję — odpowiedziałam i FM także. Sformowaliśmy klucz i natychmiast
pięć myśliwców Krelli pomknęło w naszym kierunku.
Zanurkowałam, prowadząc całą naszą trójkę na niższy pułap, a potem
wykonałam obrót wokół dużej bryły złomu o dość regularnych kształtach.
Zawróciliśmy i przelecieliśmy przez sam środek grupki Krelli, którzy próbowali
nas ścigać. Rozpierzchli się.
— I ty to nazywasz manewrem obronnym, Spin? — zapytał Jorgen.
— A strzeliłam do któregoś?
— Zamierzałaś.
Zdjęłam palec ze spustu. Maruda
Świetlik nad nami pociemniał i zamigotał, rozpoczynając nocny cykl. Osłona
mojej kabiny miała wystarczająco dobry noktowizor, żebym widziała, co się dzieje,
ale za nią zapadł mrok — ciemność rozświetlana tylko czerwonymi wystrzałami
działek laserowych i poświatą silników.
Wszyscy troje trzymaliśmy się razem, zataczając kręgi i robiąc uniki w tym
zamieszaniu, aż przybyła eskadra Odpływ.
— W pobliżu są jeszcze dwie — powiedział Jorgen. — Czekały w pogotowiu na
wypadek, gdyby nieprzyjaciel zaatakował po osłoną spadającego złomu. Wkrótce
będzie nas tu całkiem sporo. Na razie wykonujcie manewry obronne.
Potwierdziłyśmy i FM objęła prowadzenie. Niestety, w chwili gdy to robiła,
zaatakowała nas chmara Krelli. A ponieważ wykonywaliśmy uniki, Jorgen i ja
odlecieliśmy w jedną, a FM w drugą stronę.
Zacisnęłam zęby, lecąc za Jorgenem. Przyspieszyliśmy i zawróciliśmy wokół
kawałka złomu, po czym pomknęliśmy za dwoma Krellami, którzy siedzieli na
ogonie FM. Ostrzeliwali ją zawzięcie i co najmniej dwukrotnie trafili w jej osłonę.
— FM, odbij w prawo, kiedy powiem! — zawołał Jorgen. — Spin, przygotuj
się!
Usłuchałyśmy, działając jak dobrze naoliwiony mechanizm. FM wykonała obrót
wokół kawałka złomu, a Jorgen i ja, naprzemiennie przyspieszając, przecięliśmy jej
kurs. Zostałam nieco z tyłu, gdy Jorgen włączył OIM, a potem strzeliłam, trafiając
Krella i strącając go. Pozostali rozpierzchli się w panicznej ucieczce.
Złapałam Jorgena moją lancą świetlną i razem wykonaliśmy obrót, po czym
dogoniliśmy FM, która zwolniła i zaczekała na nas. Obie zajęłyśmy pozycje po
bokach naszego dowódcy, który szybko ponownie włączył osłonę.
Było po wszystkim, zanim zdążyłam pomyśleć o tym, co właśnie zrobiliśmy.
Niezliczone godziny ćwiczeń sprawiły, że takie manewry weszły nam w krew.
Zwycięscy wojownicy najpierw zwyciężają, a dopiero potem idą na wojnę,
powiedział Sun Zi. Dopiero zaczynałam pojmować, co to oznacza.
O ile mogłam ocenić sytuację, siły obu stron były w przybliżeniu wyrównane,
chociaż do Krelli dołączyło więcej maszyn z góry. Widząc to, miałam ochotę
przejść do ataku, ale pozostałam w szyku, unikając ostrzału Krelli i prowokując
duże ich grupy do trudnych i bezowocnych pościgów przez sam środek i wokół tej
kotłowaniny.
Skupiałam uwagę na bitwie, aż zauważyłam coś kątem oka. Nieco większą od
innych maszynę, tuż za powoli opadającym kawałem złomu. I znów, chociaż nie
wypatrywałam go, mój wyszkolony umysł natychmiast ją zidentyfikował.
— Czy to bombowiec? — zapytałam.
— Cholera! — zaklął Jorgen. — Kontrola lotów, mamy bombowiec. Pozycja
53.1-689-12000. Leci za bryłą o wydłużonym kształcie, którą właśnie oznaczam.
— Przyjęłam — odparł zimny głos. Żelazna Dama we własnej osobie. Rzadko
rozmawiała z nami osobiście, chociaż często słuchała rozmów. — Wycofajcie się
stamtąd, udając, że niczego nie zauważyliście.
— Pani admirał! — powiedziałam. — Mogę go trafić i jesteśmy dostatecznie
daleko, żeby wybuch nie zagroził Alcie. Proszę o zgodę na zestrzelenie go.
— Odmawiam, kadecie. Wycofajcie się.
Natychmiast wróciłam myślą do dnia, gdy zginął Bim. Moja dłoń wciąż ściskała
trackball sterowania, ale gwałtownie szarpnęłam go w bok, podążając za Jorgenem
i FM, oddalając się od bombowca.
Przyszło mi to z trudem. Jakby sam mój myśliwiec nie chciał usłuchać rozkazu.
— Dobra robota, Spin — powiedział na moim kanale Cobb. — Masz zapał.
A teraz wykazałaś powściągliwość. Jeszcze zrobimy z ciebie prawdziwego pilota.
— Dziękuję, kapitanie. Ale ten bombowiec...
— Żelazna Dama wie, co robi.
Wycofaliśmy się, a w górę skierowano inne eskadry. Przebieg bitwy zmienił się,
gdy bombowiec — pozornie ignorowany — zbliżył się do powierzchni planety
i skierował ku Alcie. Śledziłam go nerwowo, aż zobaczyłam, że czwórka asów
z eskadry Odpływ odłącza się od reszty i pędzi za nim. Zamierzali dopaść go
dostatecznie daleko od centrum bitwy, żeby ochronić pozostałych przed skutkami
ewentualnej eksplozji. Gdyby im się nie udało, bombowiec przechwyciłyby
nadlatujące posiłki.
Nasze trzy myśliwce przyciągnęły uwagę wroga i musiałam robić uniki pod
ciężkim ostrzałem. Leciała za mną cała chmara Krelli, ale po chwili Jorgen z FM
odpędzili ich. FM nawet strąciła jednego, pozbawiwszy go osłony bez użycia OIM.
— Ładnie — pochwaliłam, uspokajając się po serii gwałtownych manewrów. —
I dziękuję.
W oddali asy zaatakowały bombowiec. Odłączyła się od niego grupka
mniejszych maszyn, osłaniając go, tak jak poprzednio, kiedy atakował go Bim.
— Cobb — odezwałam się, włączywszy kanał. — Dowiedziałeś się czegoś
o tych jednostkach, które towarzyszą bombowcowi?
— Niewiele — odparł Cobb. — To nowa taktyka. Ostatnio towarzyszą każdemu
ich bombowcowi. Asy się nimi zajmą. Uważaj na siebie, Spin.
— Tak jest.
Pomimo to nie mogłam oderwać oczu od toczącej się wokół bombowca walki.
Gdyby wybuchł, musielibyśmy z maksymalną prędkością uciekać przed falą
uderzeniową. Dlatego poczułam ulgę, gdy w końcu bombowiec wyrwał w górę ze
swoją eskortą, uciekając. Asy ścigały go bez przekonania i po chwili pozwoliły mu
umknąć z powrotem tam, skąd przyleciał. Uśmiechnęłam się.
— Mayday! — zawołał głos na ogólnym kanale. — Tu Moczar. Padła mi osłona.
Zestrzelili moją partnerkę. Proszę. Niech mi ktoś pomoże!
— 55.5-699-4000! — odezwała się FM, a ja spojrzałam w tym kierunku
i zobaczyłam osamotnionego Poco, ciągnącego za sobą smugę dymu i uciekającego
z centrum bitwy. Ścigały go cztery myśliwce Krelli. Odłączenie się od grupy to
najlepszy sposób, żeby dać się zabić, ale Moczar najwyraźniej nie miał innego
wyjścia.
— Tu eskadra Do Gwiazd, Moczar — powiedział Jorgen, obejmując
prowadzenie. — Widzimy cię. Trzymaj się i spróbuj odbić w lewo.
Pognaliśmy ku niemu, strzelając ogniem ciągłym na rozkaz Jorgena. Wprawdzie
strumienie ognia z naszych działek nie strąciły żadnej z nieprzyjacielskich maszyn,
ale zmusiły większość z nich do ucieczki. Trzy myśliwce odbiły w lewo,
zostawiając Moczara. Jorgen pomknął za nimi, a FM poleciała za nim.
— Jeden wciąż siedzi mu na ogonie — powiedziałam. — Zajmę się nim.
— Dobrze — zgodził się Jorgen po chwili wahania. Najwyraźniej nie podobało
mu się to.
Poleciałam za Krellem. Nieco dalej Moczar wykonywał coraz bardziej
gwałtowne i rozpaczliwe manewry, żeby uniknąć trafienia.
— Zestrzel go! — krzyknął. — Proszę. Zestrzel go!
Desperacja, panika — tego nie spodziewałam się po dyplomowanym pilocie.
Oczywiście, był młody. Powinnam była zorientować się wcześniej, że zapewne
niedawno ukończył szkołę. Miał dyplom pilota od sześciu miesięcy, może od roku
— ale wciąż był tylko osiemnastoletnim chłopcem.
Dwie maszyny Krelli usiadły mi na ogonie i zaczęły ostrzeliwać. Cholera.
Ponieważ Moczar odleciał tak daleko od naszych, nie mogłam liczyć na wsparcie.
Ostrzeliwana, nie odważyłam się użyć OIM, a ten Krell przede mną nadal miał
działającą osłonę.
Zacisnęłam zęby i zwiększyłam ciąg. Przeciążenie wcisnęło mnie w fotel, ale
zbliżyłam się do przeciwnika i usiadłam mu na ogonie, ledwie mogąc wykonywać
uniki. Leciałam Mag-3 i przy tej prędkości bardzo trudno było manewrować
myśliwcem.
Jeszcze kilka sekund...
Zbliżyłam się do Krella i trafiłam go lancą świetlną. Potem skręciłam, odciągając
wroga, który ścigał Moczara.
Poco zadrżał, gdy schwytany Krell odbił w przeciwną stronę i obie nasze
maszyny wpadły w niekontrolowany korkociąg.
Ścigający mnie skręcili i zdwoili intensywność ostrzału. Nie przejmowali się
tym, że mogą trafić swojego, którego złapałam lancą; Krelle nigdy się tym nie
przejmowali.
Zalały mnie strumienie ognia, dziurawiąc w moją osłonę i wyłączając ją.
Złapany przeze mnie nieprzyjacielski myśliwiec wybuchł, trafiony przez swoich,
a ja byłam zmuszona wyrwać świecą w górę, próbując uciec na pełnym ciągu.
To było ryzykowne. Moje grawkompy zadziałały, ale przeciążenie i tak było jak
kopniak w twarz. Przytłaczało mnie, przepychało krew do nóg. Mój skafander
wypełnił się powietrzem, uciskając klatkę piersiową, i zaczęłam miarowo
oddychać, tak jak mnie nauczono.
Pomimo to świat pociemniał mi w oczach.
Migające lampki na konsoli.
Osłona padła.
Wyłączyłam pierścień unoszący, obróciłam maszynę i pomknęłam z powrotem.
Grawkompy zdołały zamortyzować część przeciążenia, ale ludzkie ciało nie jest
przystosowane do takich manewrów. Poczułam mdłości i o mało nie
zwymiotowałam, przelatując przez sam środek chmary Krelli.
Kurczowo zaciskałam dłonie na dźwigniach sterowania, widząc wszystko jak
przez czerwony filtr. Większość wrogów nie zdążyła zareagować w porę, ale jeden
z nich — jeden Krell — zdołał obrócić się wokół swojej osi tak jak ja.
Wycelował i strzelił.
Błysk wybuchu na moim skrzydle.
Trafił mnie.
Konsola wyła piskami alarmu. Migotała lampkami. Trackball sterowania nagle
przestał działać i nie reagował na próby poruszania nim.
Kabina dygotała, a świat wirował, gdy mój myśliwiec wpadł w korkociąg.
— Spin! — usłyszałam cudem głos Jorgena w tym zawodzeniu alarmu.
— Katapultuj się, Spin! Spadasz!
Katapultuj się.
W takich chwilach jak ta podobno się nie myśli. Podobno wszystko dzieje się
w mgnieniu oka. A jednak w tym momencie czas jakby się dla mnie zatrzymał.
Moja dłoń zawieszona nad dźwignią katapultowania.
Świat jak rozmazany wir. Oderwane skrzydło. Mój myśliwiec w płomieniach,
niedziałający pierścień unoszący.
Moment zawieszenia między życiem a śmiercią.
Oraz Rzutka, w mojej podświadomości. Odważne do końca. Nie stchórzymy.
Umowa.
Nie katapultuję się. Zdołam posadzić maszynę na ziemi! Nie jestem tchórzem!
Nie boję się śmierci!
A jak to wpłynie na nich, pytał mnie jakiś inny wewnętrzny głos, jeśli zginiesz?
Jak odczuje mój brak eskadra? A Cobb i moja matka?
Z krzykiem złapałam dźwignię i szarpnęłam z całej siły. Wybuch odrzucił osłonę
kabiny i cisnął mnie z fotelem w niebo.

***

Ocknęłam się w ciszy.


I... na wietrze, muskającym mi twarz. Fotel leżał w pyle, a ja na nim, twarzą ku
niebu. Za mną łopotał spadochron; słyszałam, jak bawi się nim wiatr.
Straciłam przytomność.
Teraz leżałam tam, patrząc w górę. Czerwone promienie laserów. Wybuchy.
Pomarańczowe błyski. Ciche pomruki dobiegające z daleka.
Obróciłam się na bok. W pobliżu płonęły resztki mojego Poco.
A z nim moja przyszłość, moje życie. Leżałam tam, aż skończyła się bitwa
i Krelle umknęli. Jorgen przeleciał nade mną, sprawdzając, czy żyję, a ja
pomachałam mu, żeby się nie martwił.
Zanim przyleciał po mnie transporter ratunkowy i bezgłośnie opadł na swoim
pierścieniu unoszącym, już rozpięłam pasy. Krótkofalówka i manierka przetrwały
katapultowanie, przymocowane do fotela, więc mogłam napić się i wezwać pomoc.
Sanitariuszka kazała mi usiąść w transporterze, a potem zbadała mnie, gdy technicy
z Korpusu Poszukiwawczego wysiedli i obejrzeli wrak mojego Poco.
W końcu jeden z nich wrócił, trzymając w ręku notatnik.
— I co? — zapytałam cicho.
— Grawkompy w fotelu uchroniły twój kręgosłup — oznajmiła sanitariuszka. —
Wygląda na to, że jesteś tylko lekko potłuczona, chyba że odczuwasz gdzieś ból,
o którym mi nie mówisz.
— Nie pytałam o mnie.
Spojrzałam na technika, a następnie na mojego Poco.
— Pierścień unoszący jest zniszczony — powiedział. — Niewiele da się
uratować.
Właśnie tego się obawiałam. Przypięłam się do fotela. Patrzyłam przez okno,
gdy transporter startował. Widziałam, jak płomienie palącego się Poco blakną
i znikają w oddali.
W końcu wylądowaliśmy w bazie i wygramoliłam się z transportera, sztywna
i obolała. Utykając, przeszłam po betonie. Wiedziałam — jeszcze zanim
zobaczyłam jej twarz — że jedną z postaci stojących w ciemności obok lądowiska
będzie Żelazna Dama.
Oczywiście, musiała przyjść. W końcu miała prawdziwy powód, żeby mnie
wyrzucić. I czy mogłam mieć jej to za złe teraz, kiedy to zrobiłam?
Zatrzymałam się przed nią i zasalutowałam. Niezwykłe było to, że
odpowiedziała mi tym samym. Potem odpięła odznakę kadeta od mojego
skafandra.
Nie rozpłakałam się. Szczerze mówiąc, byłam zbyt zmęczona i za bardzo bolała
mnie głowa.
Żelazna Dama obróciła w palcach odznakę.
— Pani admirał? — powiedziałam.
Oddała mi odznakę.
— Kadecie Spenso Nightshade, zostajesz zwolniona ze szkoły pilotów. Zgodnie
z tradycją, jako kadet zestrzelony tuż przed jej ukończeniem, zostaniesz
umieszczona na liście rezerwowych pilotów, na wypadek gdybyśmy mieli więcej
maszyn.
Tych „rezerwowych pilotów” powoływano tylko na rozkaz admirała. Mnie nigdy
się to nie zdarzy.
— Możesz zatrzymać swoją odznakę — dodała Żelazna Dama. — Noś ją
z dumą, ale pozostały sprzęt zwróć kwatermistrzowi do jutra w południe.
Nie mówiąc ani słowa więcej, odwróciła się i odeszła.
Ściskając w drugiej ręce odznakę, salutowałam, dopóki nie znikła mi z oczu. To
koniec. Byłam załatwiona.
Tylko dwie osoby z eskadry Do Gwiazd ukończą kurs.
CZĘŚĆ PIĄTA
INTERLUDIUM

J eden problem z głowy, pomyślała Judy Ivans, „Żelazna Dama”, oddalając się
od lądowiska. Rikolfr, jej adiutant, truchtał obok niej, z nieodłącznym notesem
zawierającym spis tego wszystkiego, co powinna zrobić.
Przed drzwiami budynku zerknęła przez ramię. Córka Ściganta — defekt —
wciąż jej salutowała. Potem przycisnęła do piersi swoją odznakę kadeta.
Judy z lekkim poczuciem winy pchnęła drzwi do budynku dowodzenia. Już
toczyłam tę walkę, pomyślała, i do dziś noszę blizny. Kiedy ostatnio zignorowała
defekt, musiała patrzeć, jak przyjaciel oszalał i pozabijał swoich kolegów
z eskadry.
To było najlepsze rozwiązanie. Dziewczyna otrzyma przywileje, należne jej za
zapał. A Judy miała teraz trochę informacji o działaniu mózgu osób z defektem.
Musiała przyznać, że zawdzięcza to Cobbowi — gdyby nie zmusił jej do przyjęcia
tej małej do SPŚ, Judy nie zdobyłaby tych danych.
Teraz, na szczęście, miała poważny i niepodważalny powód, żeby nigdy więcej
nie posadzić córki Ściganta w myśliwcu. I mogła sprawdzać każdego nowego
kadeta, czy nie wykazuje oznak posiadania defektu. Tak więc pod każdym
względem było to doskonałe rozwiązanie.
Gdyby z innymi problemami dało się uporać równie łatwo. Judy dotarła do salki
konferencyjnej i przystanęła, spoglądając na Rikolfra.
— Są tutaj?
— PZN Weight przybył — odparł Rikolf. — Tak jak PZN Mendez i PZN Ukrit.
Czyli aż troje Posłów Zgromadzenia Narodowego. Zazwyczaj na te odprawy po
bitwach przysyłali swoich podwładnych, ale Judy już od pewnego czasu
spodziewała się poważniejszej konfrontacji. Potrzebowała czegoś, co mogłaby im
dać. Jakiegoś planu.
— Czy nasłuch radiowy potwierdził istnienie tej stoczni, którą zwiad zauważył
w nocy?
Rikolfr wręczył jej kartkę papieru.
— Jest za daleko dla standardowych czujników, ale zdołaliśmy wysłać tam
samolot badawczy, żeby sprawdził to z bezpiecznej odległości. Ta stocznia tam jest
i naukowcy są optymistami. Jest taka sama jak ta pierwsza, i jeśli zdołamy obronić
ją przed Krellami, będziemy mogli odzyskać setki pierścieni unoszących.
Kiwnęła głową, czytając raport.
— Jej orbita szybko się obniża — dodał Rikolfr. — Zdaje się, że w tej starej
stoczni nastąpiła poważna awaria zasilania. Naukowcy przypuszczają, że jej działa
obronne już za kilka dni nie będą mogły strzelać, mniej więcej wtedy, kiedy
wejdzie w atmosferę... Krelle niewątpliwie spróbują się przedrzeć i zniszczyć ją.
— Zatem musimy temu zapobiec — powiedziała Judy. — Co jeszcze powinnam
wiedzieć?
— O tylu przybyłych posłach? To brzydko pachnie, pani admirał. Proszę być
przygotowaną na atak.
Skinęła głową i z nieprzeniknioną miną weszła do sali, a Rikolfr za nią. Czekały
na nią trzy najbardziej wpływowe osoby z dolnych jaskiń, każda w wojskowym
mundurze z medalami za zasługi.
— Panie i panowie — powiedziała. — Miło mi widzieć, że osobiście
zainteresowaliście się...
— Daruj sobie wstępy, Żelazna Damo — odparował Algernon Weight, ojciec
młodego Jorgena, poważny, siwowłosy mężczyzna siedzący na końcu stołu
konferencyjnego, naprzeciw Judy. — Straciłaś dziś kolejne myśliwce.
— Skutecznie odstraszyliśmy bombowiec wroga, odnosząc kolejne zwycięstwo
nad...
— Prowadzisz SPŚ do klęski — rzekł Weight.
— Pod twoim dowództwem — dodał Ukrit — liczba naszych maszyn
dramatycznie zmalała. Słyszę, że zepsute myśliwce stoją w hangarach, z braku
zapasowych części.
— A straty wśród pilotów są zastraszająco duże — dodała Valda Mendez. Była
filigranową kobietą o smagłej skórze. Żelazna Dama latała z nią, dawno temu. —
Chcemy wiedzieć, jaki masz plan wyprowadzenia SPŚ z tej spirali niepowodzeń.
Byłoby to łatwiejsze, pomyślała Judy, gdybyście nie zabierali naszych
najlepszych pilotów. Valda najwidoczniej wcale nie wstydziła się tego, że zabrała
syna ze szkoły.
Jednak Judy nie mogła tego powiedzieć. Nie mogła wyjaśnić, jak rozpaczliwa
jest sytuacja SPŚ teraz, gdy większość admirałów i komandorów zginęła. Nie
mogła wyznać, że przewidziała to już przed laty, ale żadne podejmowane działania
nie zdołały zapobiec kurczeniu się zasobów. Nie mogła powiedzieć, że jej
podwładni pracują nad siły, a ich morale podupada w obliczu tylu strat i ofiar.
Nie mogła tego powiedzieć, bo choć wszystko to było prawdą, nie stanowiło
właściwego wytłumaczenia. Jej obowiązkiem było znalezienie rozwiązania.
Dokonanie cudu.
Podniosła jedną z notatek, które przekazał jej Rikolfr.
— Prawo Lanchestera — powiedziała. — Znacie je?
— Równorzędne pod względem liczebności i wyszkolenia armie zadadzą sobie
równorzędne straty — odezwał się Weight. — Natomiast im bardziej nierówne są
siły, tym mniej wyrównane straty. W zasadzie im większą masz przewagę liczebną,
tym mniejsze straty powinien ci zadać nieprzyjaciel.
— Im większe szanse zwycięstwa — powiedziała Valda — tym mniej stracisz
ludzi.
Judy wręczyła im kartkę z raportem.
— To — oznajmiła — jest raport zwiadu oraz wstępna analiza naukowa
dotycząca dużego kawałka złomu, który powinien spaść za dwa dni. Krelle nigdy
nie wysłali przeciwko nam więcej niż sto maszyn, a jeśli zdobędziemy tę stocznię,
będziemy mieli ich znacznie więcej.
— Mogą tam być setki pierścieni unoszących — orzekła Valda, czytając raport.
— Myślisz, że możecie to zrobić? Zdobyć je?
— Myślę, że nie mamy innego wyjścia — odparła Judy. — Dopóki nie
będziemy w stanie wysłać do walki więcej maszyn niż Krelle, będziemy toczyć
z góry przegraną walkę. Jeśli zdołamy powstrzymać ich przed zniszczeniem tej
stoczni, może to być właśnie to, czego nam trzeba.
— Według tego raportu ona spadnie w dniu promocji nowych pilotów —
mruknął Ukrit. — Wygląda na to, że to będzie krótka ceremonia.
— Sprecyzujmy to — powiedział Weight. — Ivans, co proponujesz?
— Musimy zdobyć tę stocznię — oświadczyła Judy. — Musimy być gotowi
rzucić wszystkie siły do jej obrony. Gdy tylko zacznie schodzić z orbity i jej działa
zamilkną z braku zasilania, musimy zniszczyć każdą maszynę Krelli, która
spróbuje się do niej zbliżyć.
— Śmiały plan — rzekł Ukrit.
— Nie będzie łatwo ją zdobyć — odezwał się Rikolfr, spoglądając na gości. —
Jeśli Krelle się nie wycofają, my też nie będziemy mogli. Może dojść do bitwy,
w której będą związane wszystkie nasze myśliwce. Jeśli ją przegramy, to będzie
katastrofa.
— Druga Bitwa o Altę — powiedział cicho Weight. — Wszystko albo nic.
— Walczyłam w Bitwie o Altę — przypomniała Żelazna Dama. — I znam
ryzyko związane z taką operacją. Jednak, szczerze mówiąc, nie mamy innego
wyjścia. Musimy to zrobić albo będzie po nas. Czy mogę liczyć na wasze poparcie
dla tego planu?
Po kolei skinęli głowami. Wiedzieli to równie dobrze jak ona. Trzeba podjąć
walkę, dopóki ma się jeszcze dość sił, żeby móc ją wygrać.
Tak więc po prostu nie było innego wyjścia.
Niech gwiazdy pomogą nam wszystkim, pomyślała Judy.
48

P oszłam na uroczystość rozdania dyplomów.


Stałam w tłumie ze wszystkimi innymi, na placu defilad za parkiem
w środku Bazy Alta.
Na drewnianym podium Żelazna Dama przypięła każdemu z ośmiorga kadetów
odznakę pilota — symbol ich sukcesu. Trzymałam się z tyłu, w grupce innych osób
noszących odznaki kadetów. Tych, którzy odpadli, tak jak ja. Chociaż nie
mogliśmy latać, nasze odznaki zapewnią nam swobodny dostęp do wind
i zaproszenia na takie uroczystości jak ta. Przysłano mi odpowiedni dokument
z podpisem Żelaznej Damy.
Z mieszanymi uczuciami patrzyłam na Jorgena i FM, którzy po kolei odbierali
swoje odznaki pilotów. Oczywiście, że byłam z nich dumna. Patrzyłam na nich
z dumą, a jednocześnie z lekką ulgą, której się wstydziłam. Nie wiedziałam, czy
będę godna stanąć na tym podium. Ten problem sam się rozwiązał. Nie musiałam
podejmować tej decyzji.
Jednak tak naprawdę byłam załamana. Mój świat rozsypał się w gruzy. Już nigdy
nie będę latać? Jak mam z tym żyć?
Jorgen i FM zasalutowali urękawiczonymi dłońmi, mając na sobie nowe,
nienagannie uprasowane białe mundury. Wraz z tłumem oklaskiwałam ośmiu
nowych pilotów, ale mimo woli myślałam o tym, że przez ostatnie cztery miesiące
straciliśmy co najmniej trzy razy tyle myśliwców. Nie tak dawno dobry pilot SPŚ
latał pięć lat, zaliczał kilkadziesiąt zestrzeleń i odchodził ze służby, żeby pilotować
transportowce. Teraz ponosiliśmy coraz większe straty i coraz mniej pilotów
przeżywało te pięć lat.
Krelle wygrywali. Powoli, ale pewnie.
Żelazna Dama wystąpiła, żeby przemówić.
— Zwykle przy takiej okazji wygłaszam jakieś kiepskie przemówienie. Zgodnie
z tradycją. Jednak dziś przeprowadzamy operację o dużym znaczeniu, tak więc
ograniczę się do kilku słów. Ci, którzy stoją teraz za mną, reprezentują to, co w nas
najlepsze. Są naszą dumą, symbolem naszej śmiałości. Nie będziemy się kryć. Nie
cofniemy się. Odzyskamy nasz dom wśród gwiazd i ruszamy do niego już dziś.
Znów oklaski, chociaż z rozmów otaczających mnie ludzi wywnioskowałam, że
taka krótka przemowa była czymś niezwykłym. Gdy na stołach po prawej stronie
postawiono poczęstunek, admirał odeszła ze swoim personelem, nie przyłączając
się do gości. Co jeszcze dziwniejsze, nowo mianowani piloci poszli za nią.
Wyciągnęłam szyję i zobaczyłam eskadrę myśliwców startujących z pobliskiego
lotniska. Czyżby atak Krelli? I czy naprawdę potrzebowali nawet nowo
mianowanych pilotów? Spędziwszy kilka ostatnich dni z matką i Babką, znów
bardzo chciałam spotkać się z Jorgenem i FM.
W oddali rozległ się huk, gdy myśliwce odleciały na bezpieczną odległość od
bazy, a potem przyspieszyły i przebiły barierę dźwięku. Stojący w pobliżu mnie
mężczyzna zauważył, że w ceremonii nie wzięli udziału przywódcy Zgromadzenia
Narodowego — nawet ci, których dzieci były wśród nowo mianowanych pilotów.
Coś się działo.
Zrobiłam krok w kierunku lądowiska, po czym wepchnęłam ręce do kieszeni
kombinezonu. Znieruchomiałam. Przede mną stał Cobb, wsparty na lasce ze złotą
gałką. To było dziwne; chyba jeszcze nigdy go z nią nie widziałam.
Nawet w tym eleganckim białym mundurze wyglądał staro jak omszały głaz
leżący w pyle. Zasalutowałam mu. Od kiedy mnie zestrzelono, nie byłam w stanie
porozmawiać z nim ani z nikim z eskadry.
Nie zasalutował mi. Dokuśtykał do mnie, a potem zmierzył mnie wzrokiem.
— Będziemy z tym walczyć?
— A z czym tu walczyć? — spytałam, nadal salutując.
— Opuść rękę, dziewczyno. Zabrakło ci kilku dni do otrzymania dyplomu. Mogę
zażądać, żeby przynajmniej przyznano ci odznakę pilota, tak jak Arturo.
— Nigdy nie będę latać, więc jakie to ma znaczenie?
— Odznaka pilota ma dużą wartość w Płomiennej.
— Nigdy nie chodziło mi o odznakę — powiedziałam. Spojrzałam nad jego
ramieniem na następną startującą eskadrę. — Co się dzieje?
— Ta stocznia, którą zauważyliście. Dziś powinna zejść z orbity. Admirał
postanowiła ją zdobyć i jeśli zdoła, będą setki nowych pierścieni unoszących
i nowe maszyny — więcej, niż mamy pilotów.
W końcu opuściłam rękę, patrząc, jak ta druga eskadra przebija barierę dźwięku.
Szereg towarzyszących temu huków przeleciał w powietrzu, aż zabrzęczały
naczynia na stole.
— Spin? — mruknął Cobb. — Nie sądziłem, że się...
— Słyszałam gwiazdy.
Natychmiast zamilkł.
— Widziałam oczy — dodałam. — Tysiące białych punkcików. Więcej.
Miliony. I wszystkie zwróciły się ku mnie. Zobaczyły mnie.
Cobb zbladł jak prześcieradło. Dłoń, w której trzymał laskę, drżała. Staliśmy
praktycznie sami na twardej nawierzchni placu defilad.
— Mam ten defekt — szepnęłam. — Tak jak mój ojciec.
— Ja... rozumiem.
— Czy on przedtem zachowywał się dziwnie? — zapytałam. — Czy zauważyłeś
jakieś objawy, zanim nagle zwrócił się przeciwko wam?
Cobb przecząco pokręcił głową.
— Czasem zdawał się mieć omamy, ale nie było to nic groźnego. Judy —
Żelazna Dama — zawsze mówiła mu, że nawet jeśli defekt istnieje, to on zdoła go
przezwyciężyć. Walczyła o niego, broniła go. Nadstawiała karku, aż...
Wystartowała trzecia eskadra. Naprawdę postanowili zdobyć tę stocznię.
Spojrzałam w kierunku ciemnego pasa kosmicznego złomu. Westchnęłam,
a potem odpięłam krótkofalówkę od paska i wręczyłam ją Cobbowi.
Zawahał się, po czym wziął ją. Z jego zaniepokojonego spojrzenia i pobladłej
twarzy odczytałam prawdę. Dowiedziawszy się, że widziałam te oczy... zmienił
zdanie. Już nie chciał, żebym latała. To by było zbyt niebezpieczne.
— Przykro mi, dzieciaku — powiedział.
— Tak jest lepiej — odparłam. — Nie musimy się martwić o to, co mogłabym
zrobić lub nie.
Uśmiechnęłam się z przymusem, a następnie odwróciłam się w stronę stołu
z poczęstunkiem. Byłam załamana.
Ta osoba, którą byłam cztery miesiące wcześniej, nigdy nie uznałaby jakiegoś
wydumanego „defektu” za powód, aby zrezygnować z latania. Jednak nie byłam
już tą osobą. Byłam kimś innym, kimś, kto nie mógł postrzegać odwagi
i tchórzostwa w tak prostych kategoriach jak kiedyś.
Katapultowałam się. Niemal załamałam się pod brzemieniem żalu po utracie
przyjaciół. Nawet pomijając całe to szaleństwo z głosem gwiazd, nie byłam już
pewna, czy zasługuję na to, by latać.
Lepiej będzie, jeśli pogodzę się z tym. Spuściłam głowę i odwróciłam się
plecami do stołu, żeby odejść, daleko od tych wszystkich ludzi.
Ktoś złapał mnie za ramię.
— A ty dokąd się wybierasz?
Spojrzałam, gotowa walnąć pięścią... Nedd?
Uśmiechał się głupkowato.
— Spóźniłem się na rozdanie dyplomów, wiesz. Myślałem, że nic się nie stanie,
jeśli przyjdę kilka minut później, bo Żelazna Dama zawsze gada godzinami. Gdzie
Palant? I FM? Muszę im pogratulować.
— Polecieli walczyć.
— Dzisiaj? — zdziwił się Nedd. — To głupota. Chciałem ich namówić, żeby
dołączyli do nas i naprawdę się zabawili. — Wyglądał na rozgniewanego. Za nami
czwarta eskadra wzbiła się w powietrze. Nedd westchnął i znów złapał mnie za
rękę. — No cóż, przynajmniej mogę zaciągnąć ciebie.
— Nedd, ja nie ukończyłam kursu. Katapultowałam się. Ja...
— Wiem. To oznacza, że nie dostaniesz ujemnych punktów za opuszczenie
bazy. — Pociągnął mnie za rękę. — Chodź. Inni już tam są. Rodzina Arturo ma
dostęp do kanałów radiowych. Możemy posłuchać walczących pilotów
i wiwatować.
Westchnęłam, ale te ostatnie słowa były intrygujące. Pozwoliłam, by pociągnął
mnie za sobą, gdy piąta eskadra uniosła się w powietrze i poleciała w tym samym
kierunku co poprzednie.

— Cobb powiedział, że admirał zamierza zdobyć stocznię — wyjaśniłam, gdy


Arturo postawił duże pudło radia na stoliku restauracji, aż zabrzęczały szklanki. —
Widzieliśmy z Neddem co najmniej pięć startujących eskadr. Traktują to poważnie.
Pozostali zebrali się przy stole. Dobrze było znów ich widzieć. Czułam dziwną
ulgę, nie dostrzegając potępienia w ich oczach. Kimmalyn, Nedd, Arturo. Słabo
oświetlony lokal był prawie pusty. Oprócz nas była tam tylko para nastolatków
nienoszących odznak — zapewne dzieci robotników pracujących na polach lub
w sadzie.
— Wezwali wszystkich — powiedział Arturo, podłączając przewód radia do
kontaktu na ścianie. — Nawet rezerwy z dolnych jaskiń. To będzie duża bitwa.
— Tak — mruknęłam. Spojrzałam na mój napój i frytki. Nawet ich nie tknęłam.
— Hej — rzuciła Kimmalyn, dając mi szturchańca. — Dąsasz się?
Wzruszyłam ramionami.
— Dobrze — powiedziała. — To dzień dąsów!
— Dzień absolwenta — rzekł Nedd, unosząc szklankę. — Za klub odrzuconych!
— Hura! — zakrzyknęła Kimmalyn, podnosząc swoją.
— Oboje jesteście głupi — rzekł Arturo, kręcąc gałkami radia. — Mnie nie
wyrzucono. Wcześniej skończyłem kurs.
— Tak? — odparł Nedd. — I wezwali cię teraz, żebyś poleciał walczyć, panie
dyplomowany pilocie?
Arturo zaczerwienił się. Dopiero teraz zauważyłam, że nie nosi swojej odznaki
pilota. Prawie wszyscy uprawnieni nosili swoje na co dzień — w mundurze czy
w cywilu.
Radio ryknęło i Artur pospiesznie je przyciszył, a następnie dostroił, odnajdując
kanał ze stanowczym kobiecym głosem.
— Jest — powiedział. — To rządowy kanał dla Zgromadzenia Narodowego.
Powinni na nim nadawać bezpośrednią relację z bitwy, a nie zredagowaną na
potrzeby mieszkańców Płomiennej.
Nachyliliśmy się, żeby lepiej słyszeć kobiecy głos z radia.
— Po starcie eskadry Bluszcz mamy w powietrzu jedenaście eskadr i pięć
trzyosobowych patroli zwiadowczych. Święci i Gwiazda Północy patrzą na nas
dzisiaj, na dzielnie walczących pilotów Ligi Śmiałych.
Nedd gwizdnął.
— Jedenaście? Mamy aż tyle eskadr?
— Najwidoczniej — rzekł Arturo. — Naprawdę, Nedd. Czy ty kiedykolwiek
myślisz, zanim coś powiesz?
— Nigdy!
Nedd siorbnął swój zielony musujący napój.
— Mądry człowiek wie, co mówi — powiedziała poważnie Kimmalyn — a nie
odwrotnie.
— Zwykle mamy dwanaście eskadr — wyjaśnił Arturo. — Cztery zawsze pełnią
służbę i zazwyczaj jedna czy dwie z nich są w powietrzu. Cztery pozostają
w gotowości. Kolejne cztery w odwodzie, w dolnych jaskiniach. Dawniej każda
składała się z dziesięciu maszyn, ale teraz mamy tylko jedenaście eskadr,
a większość z nich zaledwie siedmiu pilotów.
— Osiemdziesięciu siedmiu dzielnych pilotów — mówiła spikerka — leci
walczyć z Krellami, żeby zdobyć stocznię. Zwycięstwo przyniesie naszej Lidze
bezprecedensową chwałę i korzyści!
Miała głos komentatorów, których słyszałam na dole. Donośny, ale monotonny,
jakby czytała z kartek, które jej podsuwano.
— To zbyt beznamiętna relacja — powiedziałam. — Nie możemy posłuchać, co
się naprawdę dzieje? Dostroić radio na pasmo pilotów?
Arturo spojrzał na pozostałych. Nedd wzruszył ramionami, ale Kimmalyn
skinęła głową, więc jeszcze bardziej przyciszył radio.
— Nie powinniśmy tego słuchać — wymamrotał. — Jednak co nam zrobią?
Wyrzucą nas z SPŚ?
Pokręcił gałką, aż znalazł ogólny kanał dowodzenia. Radioodbiorniki
w Płomiennej nie mogły odkodować dźwięku na tym paśmie, ale najwidoczniej
rodzina Arturo była wystarczająco wpływowa, żeby mieć aparat z dekoderem.
— Nadlatują — powiedział nieznajomy głos. — Cholera. Dużo ich.
— Podajcie liczebność — odezwała się Żelazna Dama. — Ile eskadr? Ile
maszyn?
— Melduje się zwiad. — Rozpoznałam ten głos, należał do Opończy. Była
wśród tych zwiadowców, którzy niedawno walczyli obok nas. — Zaraz podamy ich
liczebność, pani admirał.
— Wszystkie eskadry mają powstrzymać się od działań zaczepnych, dopóki nie
poznamy liczebności nieprzyjaciela — rozkazała Żelazna Dama. — Bez odbioru.
Przysunęłam krzesło do stolika, słuchając rozmów i próbując wyobrazić sobie tę
scenę. Inny zwiadowca opisał spadającą stocznię. Ogromna, starożytna stalowa
konstrukcja, pełna ziejących dziur i krętych korytarzy.
Zwiadowcy policzyli maszyny wroga. W pierwszej fali było pięćdziesięciu
Krelli, ale za nią leciała druga, równie liczna. Nieprzyjaciel wiedział, jak ważna jest
ta bitwa. Wysłali wszystkie swoje myśliwce; byli równie zdeterminowani jak my.
— Sto maszyn — powiedział cicho Nedd. — Co to będzie za bitwa...
Wyglądał na wstrząśniętego; może przypomniał mu się nasz pościg we wnętrzu
tamtej stoczni.
— Tak więc zaangażowali wszystkie siły — rzekła Żelazna Dama. — Eskadry
Odpływ, Walkiria, Wolfram i Koszmar, zapewnicie osłonę ogniową. Pozostałe
eskadry mają trzymać Krelli z daleka od stoczni. Nie pozwólcie im zrzucić na nią
bomby!
Dowódcy eskadr kolejno potwierdzili. Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie
chmarę myśliwców i przecinające powietrze promienie działek laserowych. Walka
miała się toczyć w stosunkowo czystej przestrzeni powietrznej, gdyż z nieba niemal
nic nie spadało prócz tej ogromnej stoczni.
Mimowolnie zaczęłam poruszać palcami, jakbym sterowała myśliwcem. Niemal
to czułam. Drgania kabiny, pęd powietrza, płomienie tryskające z dyszy silnika...
Święci i gwiazdy. Tak bardzo mi będzie tego brakować.
— Jest bombowiec — zameldował jeden z dowódców eskadr. — Mam
potwierdzenie tego od trzech naszych pilotów.
— Zwiad potwierdza — powiedziała Opończa. — My też go widzimy. Kontrola
lotów, bombowiec kieruje się ku stoczni. Przenosi bombę burzącą.
— Odgońcie go! — nakazała Żelazna Dama. — Ochrona stoczni jest naszym
priorytetowym zadaniem.
— Tak jest, pani admirał — odparł dowódca eskadry. — Zrozumiałem. Mamy
go odpędzić, nawet gdyby w wyniku tego znalazł się bliżej Alty?
Na moment zapadła cisza.
— Lecący z tą prędkością bombowiec nie dotrze do Alty wcześniej jak za dwie
godziny — powiedziała Żelazna Dama. — Będziemy mieli czas, żeby go
zatrzymać. Podtrzymuję rozkaz.
— Dwie godziny? — powtórzył Nedd. — Są bliżej, niż sądziłem
— No cóż, bombowiec jest dwukrotnie wolniejszy niż Poco — zauważył Arturo.
— Tak więc stocznia upadnie o godzinę lotu od nas i mniej więcej tyle zajmie
naszym dotarcie tam. Wszystko się zgadza, gdybyś się chwilę zastanowił i policzył.
— Po co miałbym to robić? — odparł Nedd. — Kiedy ty możesz odwalić za
mnie tę robotę?
— Czy ktoś poza mną czuje... niepokój? — spytała Kimmalyn.
— Powiedzieli, że Krelle mają bombę i mogą przylecieć z nią tutaj — odrzekł
Arturo. — Zatem owszem, tak.
— Nie dlatego — powiedziała Kimmalyn, patrząc na mnie. — Dlatego, że
siedzimy tu i słuchamy.
— Powinniśmy być tam — szepnęłam. — O to chodzi. To będzie taka sama
walka jak Bitwa o Altę. Potrzebni są wszyscy... a my jesteśmy tutaj. Słuchamy.
Popijamy drinki.
— Wysłali wszystkie nadające się do walki maszyny — powiedział Arturo. —
Nawet gdybyśmy wrócili do bazy, tylko siedzielibyśmy tam, słuchając radia.
— Odgoniliśmy go — rzucił jeden z dowódców eskadr. — Potwierdzam,
bombowiec oddalił się od stoczni. Jednak... pani admirał, on próbuje przedrzeć się
do Alty.
— Ten bombowiec jest szybki — dodała Opończa. — Szybszy niż większość
z nich.
— Patrole zwiadowcze, przeciąć jego kurs. Pozostałe myśliwce nie podejmują
pościgu. Pozostać przy stoczni! To może być podstęp.
— Zostały mi tylko trzy maszyny — zameldował dowódca eskadry. — Proszę
o wsparcie. Atakują całą chmarą. Cholera, to...
Cisza.
— Dowódca Walkirii zestrzelony — odezwał się ktoś inny. — Przejmuję
dowodzenie nad pozostałymi maszynami jego eskadry. Dowództwo, dostajemy tu
cięgi.
— Wszystkie maszyny, do ataku — powiedziała Żelazna Dama. — Odeprzeć
ich. Nie pozwólcie im dotrzeć do stoczni.
— Tak jest, pani admirał — odpowiedzieli chórem dowódcy eskadr.
Bitwa trwała przez jakiś czas, a my słuchaliśmy, spięci. Nie tylko dlatego, że tam
umierali piloci, próbując zdobyć stocznie, ale ponieważ z każdą chwilą bombowiec
zbliżał się do Alty.
— Patrole zwiadowcze — zabrzmiał znowu głos Żelaznej Damy. — Jak
wygląda sytuacja z tym bombowcem?
— Nadal go obserwujemy, pani admirał! — zameldowała Opończa. — Ma silną
eskortę. Dziesięć jednostek.
— Rozumiem.
— Pani admirał! Leci szybciej niż zwykły bombowiec. I przyspiesza. Jeśli ich
nie zatrzymamy, mogą dolecieć w pobliże bazy.
— Atakujcie — rozkazała Żelazna Dama.
— Myśliwcami zwiadowczymi?
— Tak.
Czułam się taka bezsilna. Gdy jako dziecko słuchałam opowieści o bitwach,
myślałam tylko o ich dramatyzmie i chwale. Teraz słyszałam napięcie w głosach
dowódców, patrzących, jak giną ich przyjaciele. Słyszałam huk eksplozji i przy
każdej skręcałam się w duchu.
Gdzieś tam byli Jorgen i FM. Powinnam im pomagać. Chronić ich.
Zamknęłam oczy. Mimowolnie zaczęłam ćwiczenie, którego nauczyła mnie
Babka. Wyobraziłam sobie, że szybuję wśród gwiazd. Słuchając ich. Sięgając...
Pod moimi powiekami pojawiły się dziesiątki białych punkcików. Potem setki.
Poczułam, że skupia na mnie uwagę coś bezgranicznego, straszliwego.
Jęknęłam i otworzyłam oczy. Świetlne punkciki znikły, ale krew szumiała mi
w uszach i nie mogłam myśleć o niczym innym, tylko o tym okropnym wrażeniu,
że coś na mnie patrzy. Coś niesamowitego. Nienawistnego.
Gdy w końcu zdołałam znów skupić uwagę na bitwie, Opończa meldowała
rozpoczęcie walki z osłoną bombowca. Arturo przeszukał pasmo i znalazł kanał
zwiadowców — dwanaście ich maszyn jednocześnie rozpoczęło ten atak.
Arturo przełączał radioodbiornik między kanałami zwiadowców a myśliwców.
Obie bitwy trwały przez jakiś czas, ale w końcu — po długim oczekiwaniu —
usłyszeliśmy pomyślną wiadomość.
— Bombowiec zniszczony! — oznajmiła Opończa. — Bomba burząca spada na
powierzchnię. Wszyscy zwiadowcy, odwrót! Pełny ciąg! Już!
Jej kanał zatrzeszczał i zamilkł.
Czekaliśmy, zaniepokojeni. Wydało mi się — a nawet byłam pewna — że słyszę
w pobliżu trzy wybuchy, jeden po drugim. Cholera. Tak blisko Alty.
— Opończa? — odezwała się Żelazna Dama. — Dobra robota.
— Ona nie żyje — powiedział cichy głos. Poznałam go: FM. — Mówi FM.
Opończa zginęła w wybuchu. Zostało... pani admirał, z grupy zwiadowców zostało
nas tylko troje. Pozostali zginęli w walce.
— Zrozumiałam — odparła Żelazna Dama. — Niech gwiazdy przyjmą ich
dusze.
— Czy mamy... powrócić do walki? — spytała FM.
— Tak.
— W porządku.
Ton jej głosu świadczył, że jest wstrząśnięta.
Popatrzyłam na pozostałych, sfrustrowana. Z pewnością jest coś, co moglibyśmy
zrobić.
— Arturo — zapytałam — czy twoja rodzina ma jakieś prywatne statki?
— Trzy myśliwce — odparł. — Na dole, w głębokich jaskiniach. Jednak
z zasady nie biorą udziału w operacjach SPŚ.
— Nawet takich desperackich jak ta? — spytała Kimmalyn.
Arturo zawahał się, a potem powiedział jeszcze ciszej:
— Szczególnie takich jak ta. Mają uratować moją rodzinę w razie potrzeby
ewakuacji. Im gorzej to wygląda, tym mniej jest prawdopodobne, że moi rodzice
wyślą je do walki.
— A jeśli ich nie spytamy? — podsunął Nedd. — Jeśli po prostu weźmiemy te
maszyny?
Popatrzyli z Arturo po sobie i uśmiechnęli się. Obaj spojrzeli na mnie, a ja
zadrżałam, podekscytowana, na samą myśl o tym. Znów latać. Wziąć udział
w takiej bitwie jak Bitwa o Altę.
Ta bitwa, w której... w której załamał się mój ojciec. To byłoby zbyt
niebezpieczne. A gdybym zrobiła to, co on i zwróciła się przeciwko moim
przyjaciołom?
— Weźcie Kimmalyn — usłyszałam swój głos.
— Na pewno? — spytał Arturo.
— Ja nie! — zaprotestowała Kimmalyn. Złapała mnie za ręce. — Spin, jesteś
lepsza ode mnie. Ja tylko znowu zawiodę.
— Statki mojej rodziny są w bezpiecznej jaskini — powiedział Arturo. —
Wywiezienie ich na powierzchnię prywatną windą towarową zajmie co najmniej
piętnaście minut. Nie licząc czasu potrzebnego, żeby się tam dostać i je wykraść.
Uścisnęłam dłonie Kimmalyn.
— Chybka — zwróciłam się do niej — jesteś najlepszym strzelcem, jakiego
widziałam, najlepszym, o jakim słyszałam. Jesteś tam potrzebna. FM i Jorgen cię
potrzebują.
— Przecież ty...
— Ja nie mogę polecieć — przerwałam jej. — Jest pewien zdrowotny powód.
Teraz nie mogę wam tego wyjaśnić. Musisz polecieć.
Jeszcze mocniej ścisnęłam jej dłonie.
— Zawiodłam Rzutkę. Zawiodę innych.
— Nie. Zawiedziesz ich, jeśli cię tam nie będzie, Kimmalyn. Bądź tam.
Ze łzami w oczach uściskała mnie. Arturo i Nedd wybiegli z sali, a ona za nimi.
Opadłam na krzesło i oparłam łokcie o stół, chowając twarz w dłoniach.
Z radia wciąż płynął gwar rozmów i jakiś nowy głos.
— Artyleria do dowództwa — wykrztusiła z trudem kobieta. — Tu stanowisko
numer czterdzieści siedem. Działo rozbite, pani admirał.
— Rozbite? — powtórzyła Żelazna Dama. — Co się stało?
— Dosięgła nas fala uderzeniowa bomby burzącej. Na gwiazdy, właśnie
wyczołguję się z ruin. Zabrałam krótkofalówkę dowódcy, który zginął. Wygląda na
to... Działa przeciwlotnicze czterdzieści sześć i czterdzieści osiem też oberwały. Ta
bomba upadła blisko. Mamy wyrwę w obronie, pani admirał. Cholera, cholera,
cholera! Potrzebny jest transport medyczny!
— Zrozumiałam, stanowisko czterdzieste siódme. Wysyłam...
— Pani admirał? — odezwała się ponownie artylerzystka. — Proszę mi
powiedzieć, że macie to na radarze.
— Co?
Przeszedł mnie zimny dreszcz.
— Upadek. Na północ stąd. Chwileczkę, mam tu lornetę...
Czekałam, spięta, wyobrażając sobie, jak artylerzystka wspina się na stertę
gruzów zniszczonego stanowiska.
— Widzę wiele maszyn Krelli — powiedziała. — To druga grupa, nadlatująca
z innego kierunku niż spadająca stocznia. Pani admirał, lecą prosto na wyrwę
w naszej obronie! Słyszycie mnie? Potwierdźcie!
— Słyszymy — potwierdziła Żelazna Dama.
— Pani admirał, lecą prosto na Altę. Ściągnijcie rezerwy!
Nie było żadnych rezerw. Zimny dreszcz zmienił się w lodowaty chłód. Żelazna
Dama rzuciła wszystkie nasze siły do walki o stocznię. A teraz pojawiła się druga
chmara Krelli, dokładnie tam, gdzie bomba zniszczyła naszą linię obrony
powietrznej.
Podstęp.
Krelle zaplanowali to. Chcieli odciągnąć nasze myśliwce daleko od Alty.
Chcieli, abyśmy myśleli, że posłali tam wszystkie swoje maszyny, żebyśmy
skierowali tam nasze. Potem zrzucili bombę burzącą na stanowiska naszej artylerii
przeciwlotniczej, żeby utorować sobie drogę.
Teraz mogli posłać więcej maszyn i drugi bombowiec.
Bum.
I po Śmiałych.
— Eskadra Odpływ — powiedziała admirał. — Macie natychmiast wracać nad
Bazę Alta! Pełny ciąg!
— Pani admirał? — odezwał się dowódca tej eskadry. — Możemy wrócić, ale
przelot potrwa pół godziny, nawet przy Mag-10.
— Pospieszcie się! Wracajcie tu.
Za długo, pomyślałam. Alta była zgubiona. Nie było już żadnych myśliwców.
Żadnych pilotów.
Poza jednym.
49

P omimo to, wahałam się.


Postanowiłam nie lecieć z Neddem i resztą, ponieważ to było zbyt
niebezpieczne. Co z defektem?
W tym momencie usłyszałam głos Rzutki. Umowa stoi, zdawała się szeptać.
Odważne do końca. Nie cofniemy się, Spin.
Nie stchórzymy. Alta była w niebezpieczeństwie, a ja zamierzałam tu tak
siedzieć? Ponieważ bałam się tego, co mogę zrobić?
Nie. Ponieważ tak naprawdę nie wiedziałam, czy jestem tchórzem, czy nie.
Ponieważ obawiałam się nie tylko defektu, ale tego, czy jestem godna latać. W tym
momencie nagle mnie olśniło. Tak jak admirał, używałam defektu jak pretekstu,
żeby unikać prawdziwego problemu.
Nie chcąc wiedzieć, kim naprawdę jestem.
Zerwałam się i wybiegłam z restauracji. Zapomnijmy o defekcie — Krelle
zamierzali zrzucić bombę burzącą, żeby zniszczyć Altę i Płomienną. Nieważne, czy
stanowię zagrożenie. Krelle byli znacznie, znacznie większym.
Pobiegłam ulicą w kierunku bazy, a w mojej głowie już rodził się zarys planu,
żeby użyć M-Bota. To jednak trwałoby za długo, a ponadto przecież się wyłączył.
Wyobraziłam sobie, jak wpadam do jaskini tylko po to, żeby zobaczyć zimny
kawał metalu, który nie chce się uruchomić.
Przystanęłam na środku ulicy, zasapana i spocona. Spojrzałam na wzgórza,
a następnie w kierunku Bazy Alta.
Był tam jeden myśliwiec.
Przemknęłam po ulicy i przez bramę, mignąwszy wartownikom odznaką kadeta.
Skręciłam w prawo, do stanowisk startowych, po czym potruchtałam do obsługi
naziemnej, wysyłającej transportowce medyczne do stanowisk artylerii. Opasłe,
niezgrabne maszyny uniosły się w powietrze na swoich dużych pierścieniach
unoszących.
Zauważyłam Dorgo, członka personelu naziemnego, który często pracował przy
moim Poco.
— Do Gwiazd dziesięć? — zdziwił się. — Co ty tu...
— Ten uszkodzony statek, Dorgo — wysapałam. — Do Gwiazd pięć. Maszyna
Arturo. Może latać?
— Mieliśmy ją rozebrać na części — odparł zaskoczony Dorgo. — Najpierw
próbowaliśmy go naprawić, ale poszła mu osłona i nie dostaniemy nowej. Stery też
ledwie działają. Nie nadaje się do walki.
— Czy może latać?
Kilku członków personelu naziemnego zaczęło spoglądać po sobie.
— Teoretycznie tak — odrzekł Dorgo.
— Przygotujcie mi go! — zawołałam.
— Czy admirał się zgodziła?
Zerknęłam na stolik obok stanowiska startowego, na którym takie same radio,
jakie miał Arturo, było nastawione na kanał dowodzenia. Słuchali.
— Druga grupa Krelli kieruje się prosto na Altę — powiedziałam, wskazując
ręką. — A my nie mamy żadnych rezerw. Chcecie rozmawiać z kobietą, która
nienawidzi mnie z irracjonalnych powodów, czy po prostu wsadzicie mnie do tego
cholernego myśliwca?
Nikt się nie odezwał.
— Przygotować Do Gwiazd pięć! — krzyknął w końcu Dorgo. — Ruszać się!
Dwaj członkowie personelu naziemnego pobiegli do maszyny, a ja do szatni,
z której wybiegłam minutę później — najszybciej w życiu przebrawszy się
w skafander próżniowy. Dorgo poprowadził mnie do Poco, który jego ludzie już
holowali ciągnikiem na stanowisko startowe.
Dorgo złapał drabinkę.
— Wystarczy, Tony! Odczepiaj!
Przystawił drabinkę w tej samej chwili, gdy myśliwiec znieruchomiał.
Wspięłam się po niej do kokpitu, usiłując nie patrzeć na osmaloną ogniem
z działek laserowych burtę myśliwca. Cholera, był w kiepskim stanie.
— Słuchaj, Spin — powiedział Dorgo, wspiąwszy się za mną. — Nie masz
osłony. Rozumiesz? Jej układy były całkowicie spalone i wymontowaliśmy je.
Jesteś całkowicie odsłonięta.
— Rozumiem — burknęłam, zapinając pasy.
Dorgo wetknął mi w dłonie hełm. Mój hełm, z moim kryptonimem.
— Oprócz osłony twoim największym problemem będzie pierścień unoszący —
dodał. — Ledwie działa i nie potrafię ci powiedzieć, czy się wyłączy, czy nie.
Sterowanie też spisaliśmy na straty. — Spojrzał na mnie. — Katapulta działa.
— A dlaczego mi to mówisz?
— Dlatego, że jesteś mądrzejsza niż większość — odparł.
— Działka? — zapytałam.
— Wciąż działają. Masz szczęście. Mieliśmy je dzisiaj wymontować.
— Nie wiem, czy można to nazwać szczęściem — odparowałam, zakładając
hełm. — Jednak tylko to mamy.
Pokazałam mu podniesiony kciuk
Odpowiedział takim samym gestem, gdy jego ekipa zabierała drabinkę, a osłona
mojej kabiny opuszczała się i uszczelniała.

Admirał Judy Ivans stała w sali dowodzenia. Z rękami założonymi do tyłu,


spoglądała na hologram z projektora w podłodze, ukazujący maleńkie myśliwce.
Stocznia od początku była przynętą. Krelle oszukali Judy; przewidzieli, co zrobi,
i wykorzystali tę wiedzę.
Była to jedna z najstarszych reguł prowadzenia wojny. Jeśli wiesz, co zrobi twój
przeciwnik, bitwa jest już w połowie wygrana.
Na jej niemy rozkaz holoprojektor pokazał drugą grupę nieprzyjacielskich
maszyn, zbliżającą się do Alty. Piętnastu Krelli. Jarzące się niebiesko kliny,
widoczne już dla o wiele dokładniejszego radaru bliskiego zasięgu.
A ten pokazywał, że jedna z tych maszyn to bombowiec.
Jednostki wroga powoli zbliżały się do strefy śmierci — niewidocznej linii, po
przekroczeniu której zrzucona bomba burząca zniszczy Altę. Jednak Krelle nie
ograniczą się do tego. Polecą dalej i spróbują zrzucić ją prosto na bazę. W ten
sposób ładunek zniszczy także Płomienną.
Zgubiłam cały rodzaj ludzki, pomyślała Ivans.
Piętnaście migających niebieskich punktów. Nie napotykających żadnego oporu
Nagle nad Altą pojawił się jeden migający czerwono punkcik. Myśliwiec
Śmiałych.
— Rikolfr? — spytała Żelazna Dama. — Czy właściciele prywatnych
myśliwców zareagowali na mój apel? Czy dostarczyli swoje myśliwce?
W głębokich jaskiniach znajdowało się ich tylko osiem, ale byłyby lepsze niż
nic. Może nawet zdołałyby zapobiec katastrofie.
— Nie, pani admirał — powiedział Rikolfr. — Z tego, co słyszałem, wynika, że
zamierzają się ewakuować.
— Zatem co to za myśliwiec?
W sali dowodzenia ludzie odwracali się od swoich monitorów, by spojrzeć na
hologram i pojedynczy czerwony punkt. Na kanale dowodzenia rozległ się
dźwięczny głos.
— Dobrze to nastawiłam? Odbiór! Tu Do Gwiazd dziesięć, kryptonim Spin.
To ona.
— Defekt — szepnęła Żelazna Dama.
50

–T u kontrola lotów — odezwała się w moich słuchawkach Żelazna Dama.


— Kadecie, skąd wzięłaś tę maszynę?
— Czy to ważne? — odparłam. — Podajcie mi kurs. Gdzie są ci Krelle?
— Jest ich piętnastu, dziewczyno.
Przełknęłam ślinę.
— Ich kurs?
— 57-113.2-15000.
— W porządku. — Zmieniłam kierunek i zwiększyłam ciąg. Grawkompy
włączyły się na kilka sekund, a potem zacisnęłam zęby, gdy przeciążenie wcisnęło
mnie w fotel. Mój Poco zaczął dygotać, nawet przy tej stosunkowo niewielkiej
prędkości Mag-5. Co trzymało ten złom w powietrzu? Rdza i modlitwy?
— Kiedy dotrą do strefy śmierci? — zapytałam.
— Za osiem minut — odparła Żelazna Dama. — Z naszych obliczeń wynika, że
dolecisz do nich za dwie minuty.
— Świetnie — Nabrałam tchu i powoli zwiększyłam prędkość do Mag-6. Nie
odważyłam się bardziej przyspieszyć z tym nadpalonym skrzydłem. — Może
otrzymamy małe wsparcie. Kiedy ich zobaczycie, powiedzcie im, co się dzieje.
— Jest was więcej? — spytała Żelazna Dama.
— Mam nadzieję. — W zależności od tego, czy Arturo i dwoje pozostałych
zdołali wykraść myśliwce. — Do tego czasu będę musiała powstrzymać Krelli.
Sama. W maszynie, która nie ma działającej osłony.
— Nie masz osłony?
— Widzę nadlatujących Krelli — powiedziałam, ignorując pytanie. —
Zaczynamy!
Myśliwce Krelli ruszyły na mnie całą chmarą. Wiedziałam, że jest ich tylko
piętnaście, ale lecąc tam sama i bez osłony, miałam wrażenie, że to cała armada.
Natychmiast odbiłam w bok, widząc błyski wystrzałów z ich działek. Co najmniej
tuzin Krelli siadło mi na ogonie i czujniki zbliżeniowe mojego Poco oszalały.
Położyłam maszynę na skrzydło, żałując, że nie ma tu spadającego złomu, który
umożliwiłby mi szybsze manewrowanie. Zatoczyłam pętlę — jakoś uniknąwszy
zestrzelenia — i zobaczyłam go. Wolniejszy, większy statek. Leciał, niosąc
podwieszoną ogromną bombę, prawie tak dużą jak on sam.
— Kontrola lotów — powiedziałam, przechodząc w lot nurkowy, gęsto
ostrzeliwana z działek. — Widzę bombowiec z bombą burzącą.
— Zestrzel go, kadecie — rzekła natychmiast admirał. — Słyszysz? Jeśli tylko
możesz, zestrzel ten statek.
— Zrozumiałam — odparłam i wykręciłam ciasną pętlę. Lampka grawkompów
zabłysła, sygnalizując ich amortyzujące działanie, a potem przeciążenie wdusiło
mnie w fotel.
Jakoś udało mi się nie stracić przytomności i zobaczyłam przelatującą przede
mną parę myśliwców Krelli. Instynkt kazał mi ruszyć za nimi w pogoń.
Nie. Podsuwali mi cele, żeby odciągnąć mnie od bombowca. Pomknęłam
w przeciwną stronę, a lecące za mną maszyny zaciekle ostrzeliwały mnie z działek.
Ta walka nie potrwa długo. Nie mogłam czekać na Arturo i pozostałych. Krelle
wykończyliby mnie, zanim oni zdążyliby tu dolecieć.
Musiałam się przedrzeć do tego bombowca.
Krelle usiłowali mnie odciągnąć, ale przemknęłam między dwoma z nich, aż mój
Poco zadygotał, przecinając strumienie ich gazów wylotowych. Zwykle to się nie
zdarzało, gdyż gazy wylotowe były rozpraszane przez reduktory atmosferyczne.
Te, na szczęście, wciąż działały w moim Poco, ale najwyraźniej były w kiepskim
stanie.
Dzwoniąc zębami od gwałtownych wstrząsów, ominęłam kolejne myśliwce
wroga i skupiłam się na moim celu, ostrzeliwując go z działek.
Kilka strzałów trafiło go, ale zostały wchłonięte przez osłonę, a nie byłam
dostatecznie blisko, żeby użyć OIM. Te małe, dziwne maszyny towarzyszące
bombowcowi odłączyły się i pomknęły ku mnie, zmuszając mnie do odbicia w bok.
Zatoczyłam długa pętlę, usiłując ignorować fakt, że byłam teraz ścigana przez
prawie dwie nieprzyjacielskie eskadry.
Skupiłam się na moim statku. Na manewrowaniu.
Tylko ja, stery i myśliwiec. Razem reagowaliśmy na...
W prawo.
Zrobiłam unik na moment przed tym, zanim myśliwiec Krelli spróbował mnie
ostrzelać.
Wystrzelą wszyscy naraz.
Zanurkowałam, unikając nagłej salwy.
W lewo. Instynktownie wykonałam gwałtowny skręt, przemykając między
dwiema maszynami wroga — w wyniku czego zderzyły się ze sobą.
To było niesamowite. W jakiś niewytłumaczalny sposób wiedziałam, co zrobią.
Znałam rozkazy, jakie otrzymywały maszyny wroga.
Słyszałam ich.

Judy w milczeniu stała przed hologramem, a adiutanci i młodsi admirałowie powoli


zbierali się wokół niej. Do tej pory wszystkie eskadry biorące udział w bitwie
o stocznię skierowano z powrotem do Alty.
Jednak przylecą za późno. Nawet eskadra Odpływ, którą odwołała najwcześniej,
znajdowała się za daleko. Teraz jedyną nadzieją była maleńka czerwona drobinka
w chmarze niebieskich. Jedna wspaniała czerwona drobinka, która przemykała
pomiędzy atakującymi ją maszynami wroga, unikając zniszczenia.
Jakimś cudem zdołała stawić czoła tak przeważającym siłom wroga i przetrwać.
— Widziała pani kiedyś, żeby ktoś tak latał? — spytał Rikolfr.
Judy skinęła głową.
Widziała. Jednego pilota.

Nie potrafiłabym tego wyjaśnić. W jakiś sposób wyczuwałam nadchodzące z góry


rozkazy, mówiące Krellom, co mają robić. Słyszałam je... jak są formułowane,
słane.
Nie dawało mi to miażdżącej przewagi, ale wystarczającą. Potrzebną mi, by
zatoczyć moim rozklekotanym Poco następną pętlę i znów ostrzelać bombowiec.
To już pięć trafień, pomyślałam, znów zmuszona do odwrotu przez cztery czarne
maszyny eskorty. Osłona bombowca powinna być prawie wyłączona.
Przypomniały mi się nauki Cobba, ostrzegającego, żebym była gotowa włączyć
maksymalny ciąg, jak tylko zestrzelę bombowiec. Gdy bomba burząca uderzy
w powierzchnię planety...
— Spin? — usłyszałam głos Jorgena.
Niewiele brakowało, a by mnie rozproszył. W porę wykonałam szybki unik.
— Spin, to ty? — pytał. — Mój dowódca wspomniał, że jesteś w powietrzu. Co
się dzieje?
— Właśnie świetnie się bawię bez ciebie — wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
— Więcej Krelli dla mnie.
— Jestem w eskadrze Odpływ — rzekł Jorgen. — Lecimy ci na pomoc.
Zabrakło mi grepsów i brawury.
— Dzięki — szepnęłam.
Wyściółka mojego hełmu była lepka od potu, gdy znów spróbowałam podejść na
odległość strzału.
Pomknęły ku mnie czerwone promienie, wymierzone w mój myśliwiec. Nie
trafią mnie. Wiem, co oni...
Wybuch oderwał dziób mojego Poco. Któraś z tych maszyn trafiła mnie, a ja nie
zdołałam tego przewidzieć.
Poco dygotał, ciągnąc za sobą smugę dymu z uszkodzonego dziobu, a moja
konsola zmieniła się w rój czerwonych lampek. Pomimo to nie straciłam
sterowności i odbiłam w bok.
Ten strzał, pomyślałam. Trafiła mnie jedna z tych czarnych maszyn. Ich
rozkazów nie potrafię usłyszeć.
Znów pomknęłam w kierunku bombowca. Nacisnęłam spust, ale nic się nie stało.
Cholera... działka były w dziobie Poco. Zostały zniszczone.
Trackball klekotał, grożąc wypadnięciem. Tak jak ostrzegał Dorgo.
— Za minutę ten bombowiec dotrze do strefy śmierci, Do Gwiazd dziesięć —
powiedziała cicho Żelazna Dama.
Nie odpowiedziałam, usiłując uciec przed chmarą Krelli.
— Jeśli ją przekroczy — dodała Żelazna Dama — masz zezwolenie zestrzelić go
pomimo to. Zrozumiano, pilocie?
Bomby burzące miały zapalniki ustawione tak, by wybuchały przy trafieniu lub
uderzeniu w ziemię. Tak więc jeśli strącę ten bombowiec, gdy zbliży się do Alty,
wybuch zniszczy ją, ale nie Płomienną.
— Zrozumiano — odparłam, zataczając krąg.
Nie mam działek, pomyślałam.
Słyszałam szum powietrza, jakbym straciła osłonę kabiny. Dziób Poco wciąż się
palił.
Niecała minuta.
Wzbiłam się wyżej, a potem zanurkowałam, z rojem statków Krelli wciąż
gnającym za mną.
Osłona tego bombowca powinna już ledwie działać.
Skierowałam dziób Poco prosto na bombowiec i włączyłam pełny ciąg.
— Kadecie? — odezwała się Żelazna Dama. — Pilocie, co ty robisz?
— Zniszczyli mi działka — syknęłam przez zaciśnięte zęby. — Muszę go
staranować.
— Zrozumiałam — szepnęła Żelazna Dama. — Niech cię Święci prowadzą,
pilocie.
— Co? — rzucił Jorgen. — Co takiego? Staranować? Spin!
Nurkowałam na nieprzyjacielski bombowiec.
— Spin — zawodził Jorgen, ledwie słyszalnie przez wycie alarmów i ryk
powietrza za osłoną mojej kabiny. — Spin, zginiesz.
— Tak — szepnęłam. — Ale wygram.
Mknęłam prosto na wroga we wiązkach laserowego ognia. I nagle — dziwne, że
dopiero teraz — mój biedny, uszkodzony Poco nie wytrzymał.
Pierścień unoszący przestał działać.
Moja maszyna gwałtownie obniżyła lot i przeleciała pod brzuchem bombowca,
nie trafiając weń. Szarpana przez wiatr i już niepodtrzymywana przez pierścień
unoszący, wpadła w niekontrolowany korkociąg.
Wszystko zmieniło się w wir dymu i ognia.
51

W takich chwilach podobno nie ma się czasu, by myśleć. Wszystko dzieje się
błyskawicznie.
Instynktownie wyciągnęłam rękę do dźwigni katapultowania, którą miałam pod
nogami. Moja maszyna wpadła w korkociąg i gwałtownie traciła wysokość.
Zamarłam.
W pobliżu nie było nikogo innego. Jeśli ich nie powstrzymam, Krelle, nie
napotykając oporu, polecą dalej i zniszczą Płomienną.
Zrobią to, jeśli się rozbiję.
Znów złapałam dźwignię przepustnicy. Drugą ręką wyłączyłam reduktor
atmosferyczny, wystawiając moją maszynę całkowicie na kaprysy wiatrów.
Następnie pchnęłam dźwignię naprzód, włączając ciąg.
W dawnych czasach tak właśnie latano. Tak jak starożytnym samolotom,
potrzebna mi była siła nośna, a mogła mi ją dać szybkość.
Mój myśliwiec dygotał jak w febrze, ale ścisnęłam trackball sterowania,
wyprowadzając go z korkociągu.
Dawaj, dawaj!
Czułam, że to działa. Walczyłam z klapami steròw na skrzydłach i wyczuwałam,
że przeciążenie maleje i maszyna zaczyna wyrównywać. Uda mi się. Zdołam...
Uderzyłam o powierzchnię planety.
Grawkompy natychmiast zapaliły czerwony wskaźnik przeciążenia, chroniąc
mnie przed siłą zderzenia. Niestety, za późno odzyskałam panowanie nad maszyną
i nie zdołałam wywołać dostatecznej siły nośnej.
Myśliwiec sunął po ziemi i drugie zderzenie rzuciło mnie w pasach do przodu,
zapierając dech. Mój biedny Poco ślizgał się w pyle, grzechocząc. Kopuła kabiny
rozpadła się na kawałki. Wrzasnęłam. Straciłam kontrolę nad statkiem. Mogłam
tylko zaprzeć się nogami i mieć nadzieję, że grawkompy zdążyły się ponownie
naładować po...
Zgrzyt.
Z budzącym dreszcz chrzęstem giętego metalu Poco znieruchomiał.
Zawisłam w pasach, oszołomiona, a świat wirował wokół mnie. Jęknęłam, łapiąc
oddech.
Powoli dochodziłam do siebie. Potrząsnęłam głową, a potem zdołałam przesunąć
się w bok i wyjrzeć z rozbitej kabiny. Z mojego statku niewiele zostało. Uderzył
w zbocze wzgórza, a sunąc po powierzchni, stracił oba skrzydła i duży kawał
kadłuba. Praktycznie został z niego mój fotel przymocowany do rury. Nawet
lampki alarmowe na panelu zgasły.
Zawiodłam.
— Nasz myśliwiec spadł — powiedziała przez radio w moim hełmie jakaś
kobieta z kontroli lotów. — Bombowiec nadal się zbliża. — I dodała ciszej: —
Wszedł w strefę śmierci.
— Tu Do Gwiazd pięć — usłyszałam głos Arturo. — Kryptonim Amphi. Są ze
mną Do Gwiazd dwa i sześć.
— Piloci? — powiedziała Żelazna Dama. — Lecicie prywatnymi maszynami?
— Tak jakby — rzekł. — Pani pozostawię wyjaśnienie tego moim rodzicom.
— Spin — odezwał się ktoś z kontroli lotów. — Jaki jest twój status?
Widzieliśmy lądowanie awaryjne. Czy twoja maszyna może wystartować?
— Nie — odparłam ochrypłym głosem.
— Spin? — jęknęła Kimmalyn. — Och! Coś ty zrobiła?
— Najwyraźniej nic — odrzekłam, sfrustrowana, zmagając się z pasami.
Cholerne klamry się zacięły.
— Spin — ponagliła mnie kontrola lotów. — Opuść wrak. Nadlatuje Krell.
Nadlatuje Krell? Wyciągnęłam szyję, wystawiłam głowę z rozbitej kabiny
i zerknęłam za siebie. Czarny statek — jeden z czterech myśliwców eskortujących
bombowiec — zatoczył na niebie krąg nad wrakiem Poco. Najwyraźniej chciał
mieć pewność, że nie wystartuję i nie zaatakuję ich od tyłu.
Zniżył się, lecąc prosto na mnie. Patrząc nań, wiedziałam, że nie zamierza
pozostawić mojego przeżycia przypadkowi. Chciał mnie załatwić. Wiedział.
— Spin? — pytała kontrola lotów. — Opuściłaś wrak?
— Nie — szepnęłam. — Nie mogę rozpiąć pasów.
— Już lecę! — krzyknęła Kimmalyn.
— Nie wyrażam zgody — powiedziała Żelazna Dama. — Wy troje skupcie się
na bombowcu. I tak jesteście za daleko.
— Tu Odpływ osiem — odezwał się przez radio Jorgen. — Spin, lecę do ciebie!
Będę za sześć minut!
Czarny statek Krelli otworzył ogień do mojego wraku.
W tym samym momencie przemknął nade mną czarny cień, zakrywając szczyt
wzgórza obok mnie, przemykając po zboczu i obsypując mnie fontanną pyłu.
Promienie laserowych działek wroga trafiły w osłonę nowo przybyłego.
Co do...?
Wielki myśliwiec z ostrymi jak brzytwa skrzydłami... w kształcie litery W.
— Tu Kundel — powiedział szorstki głos. — Trzymaj się, dzieciaku.
Cobb. Cobb przyleciał M-Botem.
Odpalił lancę świetlną, wprawnie chwytając nią czarny statek Krelli, kiedy się
mijali. M-Bot był o wiele masywniejszą jednostką. Pociągnął za sobą Krella jak
pan psa na smyczy, a potem wykonał precyzyjny obrót. Nieprzyjacielska maszyna
zatoczyła w powietrzu łuk i dosłownie wbiła się w ziemię.
— Cobb — wymamrotałam. — Cobb?
— Wydaje mi się — powiedział do mnie przez radio — że kazałem ci się
katapultować w takich sytuacjach, pilocie.
— Cobb! Jak to możliwe?
M-Bot podleciał do mojego myśliwca — a raczej tego, co z niego zostało —
i wylądował, opadając na swoim pierścieniu unoszącym. Popracowałam jeszcze
chwilę i w końcu zdołałam uwolnić się z pasów.
Wygramoliłam się z kabiny i o mało nie upadłam, biegnąc do M-Bota.
Wskoczyłam na głaz, a następnie wspięłam się na jego skrzydło, tak jak robiłam to
już tyle razy przedtem. Cobb rozsiadł się w otwartym kokpicie, a obok niego — na
poręczy fotela — stała krótkofalówka, którą mu oddałam. Ta, którą...
— Cześć! — powiedział do mnie z kokpitu M-Bot. — Prawie umarłaś, dlatego
powiem coś, żeby odwrócić twoją uwagę od poważnych, oszałamiających
implikacji twojej śmiertelności! Nienawidzę twoich butów.
Roześmiałam się, lekko histerycznie.
— Nie chcę być przewidywalny — dodał M-Bot. — Dlatego powiedziałem, że
ich nienawidzę. Tak naprawdę uważam, że te buty są całkiem ładne. Proszę, nie
myśl, że kłamię.
Siedzący w kokpicie Cobb drżał. Trzęsły mu się ręce i patrzył prosto przed
siebie.
— Cobb — powiedziałam. — Wsiadłeś do myśliwca. Leciałeś.
— To coś jest szalone. — Spojrzał na mnie i zaczął dochodzić do siebie. —
Pomóż mi.
Rozpiął pasy, a ja pomogłam mu wyjść z kokpitu.
Cholera. Wyglądał strasznie. Ten lot, pierwszy od wielu lat, wiele go kosztował.
Zeskoczył ze skrzydła.
— Musisz dogonić ten bombowiec. Nie pozwól, żeby ta bomba wybuchła
i zmieniła mnie w parę. Jeszcze nie wypiłem mojej popołudniowej kawy.
— Cobb — wydusiłam, pochylając się i patrząc na niego ze skrzydła. — Ja...
sądzę, że słyszałam myśli Krelli. W jakiś sposób dostali się do mojego umysłu.
Wyciągnął rękę i uścisnął mój przegub.
— Mimo to leć.
— A jeśli zrobię to, co on? Jeśli zwrócę się przeciwko moim przyjaciołom?
— Nie zrobisz tego — rzekł z kokpitu M-Bot.
— Skąd wiesz?
— Ponieważ możesz wybierać. Oboje możemy wybierać.
Spojrzałam na Cobba, który wzruszył ramionami.
— Kadecie, w tej sytuacji co mamy do stracenia?
Zacisnęłam zęby i wskoczyłam do dobrze znanego mi kokpitu M-Bota.
Założyłam hełm, a potem zapięłam pasy, gdy włączał się silnik.
— Ja go wezwałem — wyjaśnił z satysfakcją M-Bot.
— Jak to? Przecież się wyłączyłeś.
— Ja... nie całkiem się wyłączyłem — odpowiedział. — Zastanawiałem się.
Rozmyślałem. Długo. A potem usłyszałem, jak mnie wzywasz. Prosisz o pomoc.
I wtedy... napisałem nowy program.
— Nie rozumiem.
— To był prosty program — wyjaśnił. — Niepostrzeżenie zmienił jeden zapis
w bazie danych, zastępując jedno imię drugim. Muszę wykonywać polecenie
mojego pilota.
Z głośników popłynął głos. Mój głos.
— Proszę — powiedział do niego. — Potrzebuję cię.
— Wybrałem — rzekł — nowego pilota.
Cobb cofnął się, a ja zacisnęłam dłonie na sterach, głęboko oddychając, czując...
Spokój.
Tak, spokój. To przypomniało mi, jaka byłam spokojna tamtego dnia w szkole
pilotów, kiedy po raz pierwszy miałam wziąć udział w walce. Sama byłam pod
wrażeniem tego, że wcale się nie bałam.
Wtedy to była ignorancja. Brawura. Sądziłam, że wiem, co oznacza być pilotem.
Myślałam, że potrafię sobie z tym poradzić.
Ten spokój był podobny, a jednocześnie zupełnie inny. Wypływał
z doświadczenia i zrozumienia. Gdy wzbiliśmy się w powietrze, odkryłam w sobie
pewność zupełnie innego rodzaju. Nie zrodzoną z opowieści czy wpojonej potrzeby
heroizmu.
Już wiedziałam.
Kiedy poprzednio zostałam zestrzelona, katapultowałam się, ponieważ nie było
sensu ginąć razem z moim myśliwcem. Jednak kiedy było to ważne — kiedy
powinnam ratować moją maszynę, jeśli istniał choć cień nadziei, że to się uda —
zostałam w kokpicie i próbowałam utrzymać ją w powietrzu.
Teraz moja pewność siebie wynikała z przekonania. Nikt już nie wmówi mi, że
jestem tchórzem. Nieważne, co kto powie, pomyśli lub będzie twierdził.
Wiedziałam, kim jestem.
— Jesteś gotowa? — zapytał M-Bot.
— Chyba po raz pierwszy myślę, że tak. Rozwiń maksymalną prędkość. Och,
i wyłącz maskowanie.
— Naprawdę? — zdziwił się. — Dlaczego?
— Ponieważ — odparłam, przesuwając dźwignię przepustnicy — chcę, żeby
widzieli, co nadciąga.
52

Ż elazna Dama patrzyła, jak siły Krelli zbliżają się do Alty.


Salę dowodzenia wypełniał gwar radiowych rozmów, ale nie był to zwykły
bitewny zgiełk. Wpływowe rodziny łączyły się z dowództwem, informując, że
uciekają w swoich statkach. Tchórze, co do jednego. W głębi serca Judy wiedziała,
że tak będzie, lecz mimo to łamało się jej serce.
Rikolfr przyniósł jej raporty. Oprócz niej tylko on nadal patrzył na holograficzną
projekcję. W ogólnym zamieszaniu dyspozytorzy i młodsi admirałowie
gorączkowo łączyli się z Płomienną, nakazując natychmiastową ewakuację.
Jakby to miało coś dać.
— Ile zostało czasu do chwili, gdy bombowiec dotrze do Alty? — zapytała Judy.
— Niecałe pięć minut — odparł Rikolfr. — Czy ewakuujemy centrum
dowodzenia do jednej z głębiej położonych jaskiń? Może to wystarczy.
Przecząco pokręciła głową.
Rikolfr przełknął ślinę, ale mówił dalej:
— Zgłosiła się ostatnia linia obrony przeciwlotniczej. Myśliwce Krelli podlatują
blisko i atakują ją. Trzy stanowiska zostały zniszczone, pozostałe trzy są pod
silnym ostrzałem.
Zawsze były myśliwce, które wspomagały artylerię. Judy ruchem głowy
wskazała trzy czerwone punkciki migające w hologramie, lecące na spotkanie
wroga. Teraz już wiedziała, że to skradzione myśliwce. Oto prawdziwi patrioci,
prawdziwi Śmiali.
— Połącz mnie z tymi pilotami — powiedziała i włączyła swój zestaw
głośnomówiacy. — Eskadra Do Gwiazd?
— Jesteśmy, pani admirał — rzekł ten o kryptonimie Amphi. Syn Valdy. Jak
miał na imię? Arturo?
— Pilocie — powiedziała. — Musicie zestrzelić ten bombowiec. Za pięć minut
znajdzie się na Płomienną. Zrozumiano? Rozkazuję zniszczyć tę bombę za wszelką
cenę.
— A Alta, pani admirał? — spytał chłopak.
— Już po niej. Już po mnie. Strąćcie tę bombę. Jest was troje przeciwko
szesnastu. — Zerknęła na monitory. — Za dwie minuty dołączy do was eskadra
Odpływ. To sześć maszyn, w tym trzy zwiadowcze. Reszta naszych sił jest za
daleko, żeby zdążyć na czas.
— Zrozumiano, pani admirał — rzucił chłopak, wyraźnie zdenerwowany. —
Niech was gwiazdy prowadzą.
— I was, dowódco eskadry.
Wróciła do hologramu, żeby obserwować przebieg bitwy.
— Pani admirał! — krzyknął technik z obsługi radaru. — Nadlatuje jakiś
niezidentyfikowany myśliwiec! Dodaję go do hologramu!
Pojawił się migający zielony punkt, daleko od zbliżających się do siebie maszyn
Krelli i obrońców, ale zbliżający się z szokującą prędkością.
Rikolfr jęknął, a Judy zmarszczyła brwi.
— Pani admirał — rzekł technik. — Ten statek leci Mag-20. Każda nasza
jednostka rozpadłaby się przy takiej prędkości.
— Co tym razem rzucili przeciwko nam Krelle? — mruknęła do siebie Judy.
— Kontrola lotów — popłynął z głośników znajomy dziewczęcy głos — Do
Gwiazd jedenaście melduje gotowość do akcji. Kryptonim Spin.
M-Bot leciał tak szybko, że opór powietrza rozjarzył jego osłonę ognistą
poświatą. Mknęliśmy jak kometa, ale drgania były lekkie, niemal niewyczuwalne.
Dramatyczny kontrast po locie uszkodzonym Poco.
— Obawiam się, że nadal nie jestem w pełni sprawny — powiedział M-Bot. —
Główny napęd i silniki pomocnicze sprawne. Pierścień unoszący i kontrola
wysokości sprawne. System łączności i maskowania sprawne. Lanca świetlna
sprawna. Hipernapęd cytoniczny wyłączony. Funkcje samonaprawcze wyłączone.
Działka laserowe wyłączone.
— Żadnego uzbrojenia — mruknęłam. — Niech gwiazdy bronią, żebym choć
raz miała w pełni sprawną maszynę.
— Byłbym urażony — rzekł M-Bot — gdybym mógł odczuwać urazę. No, nie
bądź taka ponura. Przynajmniej mój podprogram agresji werbalnej działa.
— Twój... co?
— Podprogram agresji werbalnej. Pomyślałem, że jeśli mam wziąć udział
w walce, to powinienem się dobrze bawić! Tak więc napisałem nowy program,
żeby właściwie się wyrażać.
Wspaniale.
— Drżyjcie ze strachu, wrogowie! — wrzasnął. — Nasz gromowy okrzyk
wstrząśnie niebem! Wasz kres jest bliski!
— Hm... — usłyszałam głos Kimmalyn. — Błogosławione twoje gwiazdy,
kimkolwiek jesteś.
Cudownie. Powiedział to na ogólnym kanale? Najwyraźniej teraz, gdy przestał
go obowiązywać rozkaz ukrywania się, nie zważał, kto go słucha.
— To mówi mój statek, Chybka — powiedziałam.
— Spin! — wykrzyknęła. — Znalazłaś inny statek?
— To on znalazł mnie — odparłam. — Lecę na waszą siódmą i za kilka sekund
powinnam się z wami spotkać.
Ekrany M-Bota pokazywały, że oni przybędą tam w tym samym czasie.
— Czekajcie — rzekł Nedd. — Czy ja jestem głupi, czy Spin właśnie
powiedziała, że jej statek mówi?
— Cześć, Nedd! — powitał go M-Bot. — Mogę potwierdzić, że jesteś głupi, ale
tak jak wszyscy ludzie. Sprawność twojego umysłu nie odbiega od przeciętnej.
— To trochę skomplikowane — wtrąciłam. — Chociaż właściwie wcale nie.
Mój statek mówi i powinniście go ignorować.
— Drżyjcie ze strachu przed potęgą mojej niszczycielskiej mocy! — dodał M-
Bot.
— Wydaje się, że wy dwoje pasujecie do siebie — zauważył Arturo. — Cieszę
się, że tu jesteś, Spin. Czy może... masz jakiś plan?
— Tak — powiedziałam. — Najpierw zobaczmy, jak oni zareagują na moją
obecność. Bądźcie w pogotowiu.
Obróciłam M-Bota o sto osiemdziesiąt stopni i pomknęłam z powrotem,
redukując tę niesamowitą prędkość. Nawet pomimo jego doskonałych
grawkompów przeciążenie wbiło mnie w fotel. Gdy tylko zeszliśmy do Mag-2,5,
zatoczyłam krąg, oceniając sytuację. Szesnaście myśliwców Krelli.
I dobrze. Miałam drugą szansę.
Czas ich powstrzymać.
Przemknęłam przez sam środek chmary Krelli, tuż obok bombowca i trzech
pozostałych czarnych statków jego eskorty. Wyrwałam w górę i pozwoliłam im
dobrze przyjrzeć się M-Botowi, jego złowrogim skrzydłom i sylwetce. Miał
wyraźnie nowoczesny i budzący respekt wygląd, oraz cztery wieżyczki działek
laserowych. Może Krelle nie zauważą, że te wieżyczki są puste.
Zawsze skupiali ogień na jednostce, którą uważali za najniebezpieczniejszą lub
pilotowaną przez dowódcę. Liczyłam na to, że zobaczą M-Bota i...
I natychmiast ruszyły w pogoń. Trzynaście maszyn, wszystkie poza tymi trzema
czarnymi, zmieniło kurs i pomknęło za mną. Otwierając chaotyczny ogień z działek
laserowych.
Doskonale. Przerażająco, ale doskonale.
— Musimy trzymać się tuż przed nimi, M-Bot — powiedziałam. — Tak żeby
myśleli, że mają nad nami przewagę.
— Rozumiem — rzekł. — Siewie.
— Siewie?
— Przypuszczalnie slangowe wyrażenie, zapewne ze stylizowanym lokalnym
akcentem, spopularyzowane przez pewien rodzaj popularnej formy rozrywki.
W zamierzeniu brawurowe.
— No cóż... — Potrząsnęłam głową i wykonałam pętlę Ahlstroma.
— Luki w mojej pamięci istotnie zawierają trochę eklektycznych danych —
oznajmił. — Siewie.
Skręciłam w prawo, obserwując czujniki zbliżeniowe, i zauważyłam, że Arturo,
Chybka i Nedd już przybyli.
— Jesteśmy w komplecie, Amphi? — zapytałam.
— Eskadra Odpływ przyleci za mniej więcej półtorej minuty — oznajmił Arturo.
— Jest z nimi Jorgen i dwóch starszych pilotów, których nie znam. Myślę, że po
drodze dołączyli do nich zwiadowcy, więc może tam też być FM.
— Świetnie — powiedziałam, rozpoczynając kolejną serię uników. — Dopóki tu
nie dotrą, spróbujcie z Neddem ponękać ten bombowiec. Uważajcie, te czarne
myśliwce jego eskorty są groźniejsze od zwyczajnych maszyn Krelli. Spróbujcie
odciągnąć bombowiec...
— Nie zezwalam — odezwała się Żelazna Dama. Wspaniale. Oczywiście
słuchała nas. — Piloci, macie zestrzelić ten bombowiec.
— Chociaż bardzo chciałabym, żeby się pani poświęciła, Żelazna Damo —
warknęłam — najpierw sprawdźmy, czy jest to nam potrzebne. Amphi, Nerd,
zobaczcie, co się da zrobić.
— Jasne, Spin — powiedział Nedd.
— A ja? — zapytała Kimmalyn.
— Trzymaj się z boku. Miej na celowniku ten bombowiec. Zaczekaj, aż
załatwimy jego osłonę i odciągniemy eskortę.
Na mojej desce rozdzielczej rozbłysła lampka jej kanału.
— Spensa... — powiedziała Kimmalyn. — Jesteś pewna, że chcesz zdać się na
mnie? No wiesz...
— Ja nie mam działek, Chybka — odrzekłam. — Tylko ty nam zostałaś. Możesz
to zrobić. Przygotuj się.
Zanurkowałam w migających wokół wiązkach z działek laserowych. Leciałam
tuż nad ziemią, a moja świta Krelli podążała za mną niczym chmara owadów.
Cholera. Przed sobą widziałam już Altę. Byliśmy naprawdę blisko.
W górze Nedd i Arturo związali czarne myśliwce osłaniające bombowiec. Nie
mogłam się temu przyjrzeć, gdyż musiałam zrobić unik w przeciwną stronę,
umykając przed kilkoma Krellami, którzy zatoczyli łuk i próbowali przeciąć mi
drogę.
Dwie wiązki z działek trafiły w osłonę M-Bota.
— Hej! — zakrzyknął. — Już za samo to dopadnę waszych pierworodnych
i śmiejąc się radośnie, opowiem im, jak zginęliście, szczegółowo i z mnóstwem
nieprzyjemnych przymiotników!
Jęknęłam. Znów powiedział to na ogólnym kanale.
— Proszę, powiedzcie mi — mruknęłam do nich — że ja tak nie mówię.
Nikt mi nie odpowiedział.
— Niech spadną na was wszelkie zarazy, powodując swędzenie i opuchliznę!
— O cholera. Jednak mówię takie rzeczy, prawda?
Zacisnęłam zęby i zwiększyłam ciąg, żeby utrzymać odległość od Krelli. Było
ich tak wielu. Wystarczyłoby im kilka szczęśliwych trafień.
Natomiast ja musiałam tylko jeszcze przez chwilę skupiać na sobie ich uwagę.
Odbiłam w prawo i złapałam jednego lancą świetlną, wykorzystując jego pęd do
wykonania ciasnego obrotu. Przemknęłam obok jego kompanów i uwolniłam
schwytanego, posyłając koziołkującą maszynę w sam środek chmary.
Teraz w górę. Uniosłam się trochę i skręciłam za wzgórze, oddalając się, zanim
Krelle zdążyli mnie otoczyć.
— Spensa? — odezwał się M-Bot.
W dół. Zanurkowałam na moment przed tym, zanim kilka myśliwców Krelli
spróbowało zepchnąć mnie w przeciwną stronę.
— Jak ty to robisz? — zapytał.
W prawo. Skręciłam i przeleciałam pomiędzy kilkoma nadlatującymi
maszynami. Wiązki promieni z działek laserowych musnęły skrzydła M-Bota, ale
żadna z nich go nie trafiła.
— Reagujesz na to, czego jeszcze nie zrobili.
Podświadomie wyczuwałam rozkazy Krelli. Bezgłośne, lecz zdecydowane,
przychodziły gdzieś z góry. Otrzymywali je w jakiejś innej przestrzeni, z innego
miejsca — i ja także. Odbierałam je. Słyszałam.
W jakiś sposób przechwytywałam ich rozkazy i reagowałam bez namysłu.
Starałam się opanować wywołany tym strach.
M-Bot był niewiarygodnie sterowny, zdolny do gwałtownych przyspieszeń
i kontrolowanego dryfu. Lecąc nim, miałam wrażenie, że go czuję — każdy
elektryczny impuls przekazujący moje polecenia. Leciałam z niedbałą, mimowolną
wprawą zawodnika rozluźniającego mięśnie. Z precyzją chirurga, a zarazem
z energią siłacza. To było niewiarygodne.
Byłam tym tak pochłonięta, że ledwie usłyszałam głos Arturo:
— Spin, nic z tego. Te czarne myśliwce nie dają się odciągnąć od bombowca.
Walczą z nami, kiedy się zbliżamy, ale wracają do niego, gdy się oddalamy.
A bombowiec wciąż leci stałym kursem.
— Kiedy nieprzyjaciel dotrze nad Płomienną? — zapytałam.
— Za niecałe dwie minuty — poinformował M-Bot. — Przy obecnej prędkości...
— Tu dowódca eskadry Odpływ, kryptonim Terier — rozbrzmiał męski głos. —
Co się tam dzieje, na światło Gwiazdy Północy?
— Nie ma czasu na wyjaśnienia — odparłam. — Dowódco eskadry, zbierz
wszystkie maszyny, jakie masz, i zaatakuj te czarne myśliwce eskortujące
bombowiec.
— Kim jesteś?
Skręciłam, ścigana przez wściekły rój maszyn wroga, i przemknęłam nad
sześcioma nowo przybyłymi. Ledwie ich dostrzegłam przez przemykające obok
mnie wiązki laserowych promieni — tak gęsty był ogień Krelli. Trafili mnie
znowu, i czwarty raz.
— Osłona czterdzieści procent mocy — zgłosił M-Bot.
Utrzymywałam stałą odległość od chmary wrogòw, przemykając między
wiązkami laserowych promieni, instynktownie odgadując ich zamiary.
Zobaczyłam gwiazdy. Punkciki światła.
Oczy.
Na ogólnym kanale rozległ się głos Jorgena:
— Dowódco, z całym szacunkiem, ale ona jest osobą, której powinien pan
posłuchać. Już.
Terier mruknął coś pod nosem, a potem wydał rozkaz.
— Eskadra Odpływ, wszyscy piloci, atakować te czarne myśliwce.
— Nie wszyscy — powiedziałam, robiąc skręt w prawo. — Jorgen, FM, jesteście
tam?
— Jestem, Spin — zgłosiła się FM.
— Wy dwoje zajmijcie pozycje w pobliżu bombowca. Ja ściągnę tam tę chmarę
Krelli i może zdołam odwrócić ich uwagę na tyle, żebyście mogli podlecieć bliżej.
I wtedy załatwicie ten bombowiec OIM. Niewiele zostało nam czasu.
— Przyjąłem — rzekł Jorgen. — Lecisz, FM?
— Jasne.
Zatoczyłam szeroki krąg, mijając Kimmalyn — która ostrożnie trzymała się na
uboczu. Moja świta zignorowała ją, uznając mnie za ważniejszy cel.
— Chybka — odezwałam się na jej kanale. — Chcę, żebyś zestrzeliła ten
bombowiec.
— Jeśli ta maszyna się rozbije, bomba wybuchnie — powiedziała Kimmalyn. —
Zginiesz. Wszyscy zginiecie. Nawet jeśli uciekniecie, zginą wszyscy w Alcie.
— Jak myślisz, możesz uszkodzić silniki tego bombowca? Albo zmusić go do
zrzucenia tej bomby?
— Taki strzał byłby...
— Kimmalyn! Co powiedziałaby Święta?
— Nie wiem!
— A co ty byś powiedziała? Pamiętasz, co mówiłaś? Tamtego dnia, kiedy się
poznałyśmy?
Położyłam maszynę na skrzydło i pomknęłam z powrotem w kierunku
bombowca. Terier i jego piloci, razem z Arturo i Neddem, atakowali czarne
myśliwce. Pędziłam ku nim, ciągnąc za sobą całą resztę Krelli, aby wywołać
jeszcze większy chaos.
— Niecałe trzydzieści sekund — zameldował cicho M-Bot.
— Kazałaś mi zrobić głęboki wdech — powiedziałam do Kimmalyn. —
Wyciągnąć rękę...
— I złapać gwiazdę — szepnęła.
Moje przybycie — i ścigających mnie myśliwców — wywołało zamieszanie,
zgodnie z moimi przewidywaniami. Czarne myśliwce rozpierzchły się przed
nadlatującą chmarą, usiłując uniknąć zderzenia ze swoimi.
Usłyszałam rozkaz wysłany do bombowca Krelli. Te oczy towarzyszyły mi,
coraz większe i coraz bardziej nienawistne, gdy słyszałam w myślach ich rozmowy.
Rozpocząć odliczanie do detonacji za sto sekund.
— M-Bot! — zawołałam. — Ktoś na górze właśnie zaczął odliczać sto sekund
do wybuchu bomby!
— Skąd wiesz?
— Słyszę ich!
— Jak to możliwe? Nie używają łączności radiowej, którą mógłbym
monitorować! — Zamilkł na moment. — Potrafisz usłyszeć ich komunikaty
nadświetlne?
Po prawej dostrzegłam błysk.
— OIM zadziałał! — wykrzyknęła podekscytowana FM. — Osłony bombowca
padły!
— Chybka, strzelaj! — wrzasnęłam.
Czerwony promień przeciął niebo. Przeleciał między maszynami Krelli i tuż nad
skrzydłem maszyny Jorgena, który pełnym ciągiem oddalał się od bombowca.
I niech mnie licho, jeśli ten promień nie trafił dokładnie w miejsce między
bombowcem a podwieszoną bombą, przecinając uchwyty zaciskowe. Bombowiec
leciał dalej.
Ale bomba zaczęła spadać.
— Bomba poszła! — krzyknął Terier. — Wszystkie maszyny, pełny ciąg! Już!
Wszyscy rzucili się do ucieczki, Krelle też. Wszyscy oprócz mnie.
Ja zanurkowałam.
53

–B omba poszła! — krzyknął dowódca eskadry Odpływ. — Wszystkie


maszyny, pełny ciąg! Już!
Judy odetchnęła, stojąc z założonymi do tyłu rękami i obserwując hologram.
Wokół niej w sali dowodzenia kilka osób klaskało. Kilka innych modliło się.
Rikolfr łkał.
Judy tylko obserwowała spadającą bombę. Zrobiła, co mogła. Może ludzkość
zdoła odbudować bazę, z tymi kilkoma myśliwcami, które przetrwały. Może Śmiali
przetrwają.
Będą musieli radzić sobie bez Alty. Przygotowała się na nieuniknione. Myśliwce
rozpierzchły się, usiłując uciec przed falą uderzeniową. Wszystkie prócz jednego.
Ten lotem nurkującym mknął w kierunku bomby.
— Defekt — szepnęła Judy.

Złapałam bombę lancą świetlną i wykonałam ciasny skręt, który niemal przeciążył
niewiarygodnie sprawne grawkompy M-Bota. Siła odśrodkowa wcisnęła mnie
w fotel, gdy przeleciałam tuż nad szczytem pylistego wzgórza, holując bombę
burzącą.
M-Bot włączył stoper, pokazując czas do wybuchu bomby. Czterdzieści pięć
sekund.
— Musimy zabrać to cholerstwo ze strefy śmierci — powiedziałam, przesuwając
maksymalnie do przodu dźwignię przepustnicy i mknąc na pełnym ciągu.
— Mamy mało czasu — ostrzegł. — Rozszerzam zasięg działania reduktora
atmosferycznego, żeby bomba nie zerwała się z holu, ale po przekroczeniu Mag-16
pole za bardzo się skurczy i nie obejmie jej całej, tak więc bardziej nie
przyspieszymy...
Pomimo tego ograniczenia błyskawicznie oddalaliśmy się od Alty, z prędkością
nieosiągalną dla jakiegokolwiek statku SPŚ. Nawet grawkompy M-Bota nie
w pełni amortyzowały przeciążenie. Przelecieliśmy przez sam środek gromady
myśliwców SPŚ — w mgnieniu oka znikły w tyle.
— Zdążymy! — oznajmił M-Bot. — Ledwie, ledwie. Tylko że... Och.
— Co? — spytałam.
— Znajdziemy się w samym środku wybuchu, Spensa. A ja nie chcę zginąć. To
bardzo nieprzyjemne.
Stoper pokazał dziesięć sekund. Przed nami zobaczyłam rój czarnych
punkcików. Krelle ścigający myśliwce SPŚ.
— Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji! — dumał M-Bot. — Silnik główny
i silniki pomocnicze sprawne. Nie, nie dość szybko. Pierścień unoszący i kontrola
wysokości sprawne. Czy możemy wznieść się dostatecznie szybko? Nie, nie, nie!
Czułam ogarniający mnie spokój. Wieczny.
— Układy łączności i maskowania sprawne, ale bezużyteczne. Lanca świetlna
sprawna, holująca bombę. Jeśli zwolnimy ją zbyt szybko, fala dosięgnie Altę.
Stopiłam się ze statkiem, czując, jak działa — wręcz stając się nim. Wiedziałam,
że zostały trzy sekundy.
— Funkcje samonaprawcze sprawne. Działka wyłączone.
Dwie.
Bardziej wyczułam, niż zobaczyłam grzyb wybuchu. Tak jak raczej czułam, niż
słyszałam diagnostyczne komunikaty M-Bota.
— Moduł biologiczny włączony — powiedział jego głos.
Jedna.
— Hipernapęd cytoniczny sprawny.
Otoczyło nas morze ognia.
— Co? — rzucił M-Bot. — Spin! Użyj...
Zrobiłam coś moim umysłem.
I zniknęliśmy, pozostawiając wyrwę wielkości statku w rozkwitającym kwiecie
płomieni i zniszczenia.
54

W tej krótkiej chwili pomiędzy dwoma uderzeniami serca poczułam, że


przenoszę się w jakieś mroczne miejsce. Nie po prostu w ciemność, ale
w nicość. Gdzie materia nie istniała, bo nie mogła istnieć.
W tym momencie w jakiś niewytłumaczalny sposób ja też przestałam istnieć, ale
nie przestałam czuć. Wokół mnie pojawiła się jasność miliarda gwiazd. Niczym
otwierające się jednocześnie oczy, patrzyły na mnie.
Budziło się coś pradawnego. I w tej krótkiej chwili nie tylko mnie zobaczyło, ale
i poznało.
Gwałtownie powróciłam z tego niebytu, jakby jakaś siła wrzuciła mnie
z powrotem do kokpitu. Ciężko oddychałam, serce łomotało mi w piersi i pot
spływał po twarzy
Mój statek unosił się, nieruchomo i spokojnie, migając lampkami deski
rozdzielczej.
— Hipernapęd cytoniczny wyłączony — zameldował M-Bot.
— Co... — wykrztusiłam, łapiąc oddech. — Co to było?
— Nie wiem! — odparł. — Jednak moje czujniki pokazują, że znajdujemy się...
obliczam... sto kilometrów od epicentrum wybuchu. O. Mój zegar wewnętrzny nie
wykazuje żadnej niezgodności pomiędzy naszym czasem a czasem słonecznym,
zatem nie przenieśliśmy się w czasie — ale w jakiś sposób dosłownie natychmiast
pokonaliśmy tę odległość. Z pewnością prędzej niż światło.
Wyciągnęłam się na fotelu.
— Wywołaj Altę. Czy są cali?
Włączył kanał, na którym usłyszałam krzyki i pohukiwania. Dopiero po chwili
zrozumiałam, że to okrzyki radości, a nie przerażenia.
— Baza Alta — powiedział M-Bot. — Tu Do Gwiazd jedenaście. Możecie
zacząć składać nam podziękowania za uratowanie przed całkowitym
unicestwieniem.
— Dziękujemy! — zawołał ktoś. — Dziękujemy!
— Preferowanym darem będą grzyby — poinformował ich M-Bot. — Tyle
gatunków, ile zdołacie zebrać.
— Naprawdę? — powiedziałam, zdejmując hełm, żeby otrzeć pot z czoła. —
Wciąż masz hopla na punkcie grzybów?
— Nie skasowałem tej części mojego oprogramowania — wyjaśnił. — Lubię to
robić. Zbierać coś, tak jak ludzie gromadzą bezużyteczne przedmioty
z sentymentalnych i abstrakcyjnych powodów.
Uśmiechnęłam się, chociaż nie mogłam się pozbyć wrażenia, że te oczy wciąż
mnie obserwują. Te oczy... To coś wiedziało, co zrobiłam, i nie spodobało mu się
to. Może właśnie dlatego M-Bot miał wyłączoną zdolność rozwijania
nadświetlnych prędkości.
Co, oczywiście, rodziło pewne pytanie. Czy możemy znów to zrobić? Babka
mówiła, że jej matka była siłą napędową „Śmiałego”. Dzięki niej latał.
Nie powinniśmy gasić tej iskry, tylko nauczyć się nad nią panować.
Spojrzałam w górę, w niebo.
I zobaczyłam w nim lukę. Złom rozsunął się tak, że pokazywał gwiazdy.
Dokładnie tak, jak wtedy, kiedy patrzyłam na nie z ojcem. Kiedy po raz pierwszy
byłam na powierzchni.
To wydawało się zbyt doniosłym wydarzeniem, żeby mogło być przypadkowe.
— Spensa — zwrócił się do mnie M-Bot. — Admirał próbuje się z tobą
połączyć, ale zdjęłaś hełm.
Machinalnie znów założyłam hełm, wciąż patrząc na tę lukę w pasie złomu. Tę
drogę do nieskończoności. Czyżbym... słyszała tam coś? Jakby coś mnie wzywało?
— Spensa — powiedziała admirał. — Jak przeżyłaś ten wybuch?
— Sama nie wiem — odpowiedziałam szczerze.
— Zapewne będę teraz musiała zrehabilitować twojego ojca.
— O włos uniknęła pani śmierci — powiedziałam — i wciąż myśli pani tylko
o tej starej urazie?
Admirał zamilkła.
Tak. Ja... słyszałam gwiazdy.
Chodź do nas.
— Spensa — usłyszałam głos admirał. — Musisz coś wiedzieć o twoim ojcu.
O tamtym dniu. Kłamaliśmy, ale dla twojego dobra.
— Wiem — odparłam, odchylając pierścień unoszący tak, żeby był skierowany
w dół. Mój statek obrócił się dziobem w górę. Do gwiazd.
— Wracaj do bazy — rozkazała Żelazna Dama. — Wracaj po medale
i zaszczyty.
— Wrócę. W końcu.
Mają skałę w głowach i sercach.
— Spensa. Masz w sobie defekt. Proszę. Musisz wrócić. Każda chwila, którą
spędzasz w powietrzu, jest niebezpieczna dla ciebie i innych.
Ty bądź inna. Dąż do czegoś lepszego.
— Mój statek nie ma działek — powiedziałam z roztargnieniem. — Jeśli wrócę
szalona, powinniście bez trudu mnie zestrzelić.
— Spin — rzekła zbolałym głosem Żelazna Dama. — Nie rób tego.
Czegoś wspanialszego.
— Żegnaj, Żelazna Damo. — Wyłączyłam kanał.
A potem włączyłam pełny ciąg i pomknęłam w górę.
Podążaj do gwiazd.
55

W iedziałam, że to głupota.
Admirał miała rację. Powinnam wrócić do bazy.
Jednak nie mogłam. Nie tylko dlatego, że słyszałam, jak gwiazdy wołają mnie,
wabią. Nie tylko z powodu tego, co zdarzyło się w tamtej chwili pomiędzy dwoma
uderzeniami serca.
Nie kierowało mną to coś. A przynajmniej nie sądziłam, by tak było. Po prostu
musiałam wiedzieć. Musiałam stawić temu czoła.
Musiałam zobaczyć to, co ujrzał mój ojciec.
Wznosiliśmy się coraz wyżej, gdzie nie było już atmosfery i skąd widzieliśmy
kulisty kształt planety. I jeszcze wyżej, ku tej luce w pasie kosmicznego złomu.
Podleciałam do niego bliżej niż kiedykolwiek wcześniej i tym razem uderzył
mnie jego uporządkowany wygląd. Nazywaliśmy go pasem złomu, ale tak
naprawdę nie był chaotycznym tworem. W tym wszystkim widać było pewien ład.
Zamysł.
Ogromne platformy oświetlające powierzchnię Detritusa. Inne, wyglądające jak
stocznie, tworzyły zwarty szereg kosmicznego złomu, otaczający naszą planetę.
I rozsunęły się, tworząc przejście.
Wleciałam w tę wielką lukę. Gdybym za bardzo odbiła w bok, zapewne
znalazłabym się w polu rażenia tych dział obronnych, o których wspomniał Cobb.
Tutaj jednak, lecąc stworzonym na krótko korytarzem, byłam bezpieczna.
Gdy mijałam pierwszą warstwę złomu, M-Bot poinformował mnie, że
znaleźliśmy się w kosmosie — chociaż powiedział też, że granica między
atmosferą a jej brakiem „jest nieuchwytna, albowiem egzosfera nie kończy się, ale
zanika”.
Z podziwu zaparło mi dech, gdy mijaliśmy te ogromne platformy, na których
zmieściłoby się tysiąc i więcej takich baz jak Alta. Były pokryte konstrukcjami
wyglądającymi na budynki — cichymi i ciemnymi. Były ich miliony.
Kiedyś mieszkali tu ludzie, pomyślałam. Przeleciałam obok kilku warstw.
Mknęliśmy z niewiarygodną prędkością Mag-55, ale przy braku oporu powietrza
nie miało to żadnego znaczenia. W kosmosie prędkość jest pojęciem względnym.
Oderwałam oczy od tych platform i spojrzałam na koniec korytarza.
Dostrzegłam nieruchome, zimne światła.
— Spensa — odezwał się M-Bot. — Wykrywam transmisję radiową. Jeden
z tych punkcików przed nami nie jest gwiazdą.
Pochyliłam się w fotelu, gdy mijaliśmy kolejną warstwę złomu. No tak, przed
sobą ujrzałam jarzący się punkt, znajdujący się znacznie bliżej niż gwiazdy. Jakiś
statek? Nie, to stacja kosmiczna. W kształcie spodka, ze światłami na bokach.
Wokół niej poruszały się mniejsze punkciki. Statki. Skorygowałam kurs, kierując
się ku stacji. Pod nami platforma obracała się na swojej orbicie, zasłaniając mi
malejącą kulę Detritusa. Czy zdołam tam wrócić? Czy się tym przejmuję?
Słyszałam je lepiej, te głosy gwiazd. Rozmowy, nienadawane przez radio
i niezłożone ze słów. To wołanie gwiazd było... było transmisją Krelli.
Wykorzystywali to miejsce pomiędzy dwoma uderzeniami serca do rozmów, do
natychmiastowej łączności. A mózgi myślących maszyn w jakiś sposób opierały się
na tej samej metodzie szybkiego przetwarzania informacji.
Wszystko to wymagało dostępu do tego nie-miejsca, tego niebytu.
Podlecieliśmy bliżej stacji.
— Czy oni nie wiedzą, że to niebezpieczne? — szepnęłam. — Że coś żyje w tym
niebycie? Nie wiedzą o oczach?
Może dlatego my korzystamy tylko z łączności radiowej, pomyślałam. Dlatego
nasi przodkowie zrezygnowali z bardziej zaawansowanych metod łączności.
Obawiali się tego, co żyje w niebycie.
— Nie jestem pewien, co masz na myśli — rzekł M-Bot. — Chociaż wiem, że
Krelle używają zarówno zwykłej łączności podświetlnej, jak i nadświetlnej. Tę
zwykłą potrafię odszyfrować i podsłuchać. Pracuję nad tłumaczeniem.
Zmniejszyłam prędkość, mijając statki, które skręciły w moim kierunku. Nie
wyglądały na myśliwce; były niezgrabne, z dużymi oknami na przedzie.
W tym momencie coś spadło na mnie, jak cios pięścią. Wpełzło do mojego
umysłu, zasnuło oczy mgłą. Krzyknęłam, zwisając w pasach.
— Spensa? — pytał M-Bot. — Co się stało? Co się dzieje?
Mogłam tylko jęczeć. Co za ból. I... obrazy. Wysyłali obrazy. Próbowali...
próbowali zatrzeć to... co widziałam...
— Włączam maskowanie i zakłócanie! — oznajmił M-Bot. — Spensa, odbieram
jakieś niezwykłe sygnały. Spensa?
Głosy umilkły. Ból minął. Odetchnęłam z ulgą.
— Nie umieraj, dobrze? — powiedział M-Bot. — Jeśli umrzesz, zapewne będę
musiał zrobić Rodge’a moim pilotem. Byłoby to logiczne rozwiązanie, z którego
obaj bylibyśmy bardzo niezadowoleni.
— Nie umrę — zapewniłam, wyciągając się i opierając hełm o zagłówek fotela.
— Rzeczywiście mam defekt. Dziurę.
— Ludzie mają wiele dziur. Chcesz, żebym podał ci ich listę?
— Proszę, nie.
— Ha, ha. Zademonstrowałem poczucie humoru.
— Mam dziurę w mózgu — oznajmiłam. — Mogę przez nią zajrzeć w niebyt,
ale oni mogą ją wykorzystać przeciwko mnie. Myślę... Myślę, że mojemu ojcu
pokazali jakiś rodzaj hologramu. Kiedy wrócił nad Detritusa, widział to, co wróg
chciał, żeby widział.
Pamiętałam, co mówił. Pozabijam was. Zabiję was wszystkich... Powiedział to
tak smutnie, tak cicho. Myślał, że ludzie przegrali, że jego przyjaciele już nie żyją.
To, co widział, nie było rzeczywistością.
— Kiedy strzelał do swoich przyjaciół — szepnęłam — myślał, że strzela do
Krelli.
Niewielka liczba tych niezgrabnych jednostek zbliżyła się w ciemnościach do M-
Bota. Wyglądały mi na statki kurierskie albo holownicze. Przez szerokie okna
widziałam stworzenia nieco przypominające nasze rysunki Krelli. Ciemne sylwetki
w pancerzach, z czerwonymi ślepiami.
Tylko że tu wcale nie były ciemne, ale w żywych barwach czerwieni i błękitu.
Trochę przypominały mi kraby ze zdjęć ze Starej Ziemi, pokazywanych na lekcjach
biologii. A ich pancerz bardziej wyglądał na jakiś rodzaj skafandra, z otworem
w przedniej części, przez który mogły patrzeć.
Na burtach tych stateczków były wymalowane znaki wyglądające na słowa
jakiegoś obcego języka.
— Ketos redgor Earthen listro listrins — przeczytał je M-Bot. — Co
w przybliżeniu oznacza „Personel karnej kolonii Ziemian”.
Cholera. To brzmiało... złowrogo.
— Możesz mi powiedzieć, co oni mówią?
— Bliżej stacji jest prowadzona rozmowa radiowa — rzekł — ale podejrzewam,
że te jednostki przy nas porozumiewają się, używając urządzeń cytonicznych.
— Zmniejsz trochę siłę osłony — poleciłam — ale nie wyłączaj jej całkowicie.
Jeśli znów zacznę krzyczeć albo szaleć, natychmiast ją wzmocnij.
— Dobrze — powiedział M-Bot. — Już wydajesz mi się szalona, ale to pewnie
nic nowego.
Znów uświadomiłam sobie obecność tych głosów w ciemnościach kosmosu.
Słyszałam słowa, które słali przez niebyt. Znałam je i nie potrzebowałam tłumacza,
ponieważ tam wszystkie języki były jednym.
— To na mnie patrzy! — mówił jeden z tych stworów. — Myślę, że chce mnie
pożreć. Wcale mi się to nie podoba!
— Powinno już być obezwładnione — przyszła odpowiedź ze stacji. — Nawet
jeśli na ciebie patrzy, to cię nie widzi. Zmieniamy widzianą przez niego
rzeczywistość. Przyholuj ten statek, żebyśmy go zbadali. To nie jest standardowy
model SPŚ. Jesteśmy ciekawi, jak jest zbudowany.
— Nie chcę się do niego zbliżać — powiedział jeden ze stworów. — Nie wiecie,
jakie one są niebezpieczne?
Zaciekawiona, spojrzałam przez kopułę kabiny na zbliżający się statek, a potem
wyszczerzyłam zęby w groźnym grymasie. Stwór wrzasnął, natychmiast zawrócił
i uciekł. Dwa pozostałe holowniki również się wycofały.
— To robota dla dronów — rzekł jeden z pilotujących je stworów. — Nie dla
jednostek załogowych.
Wyglądało na to, że są przerażeni. Nie byli straszliwymi potworami, jakie
zawsze sobie wyobrażałam.
Odprężyłam się.
— Chcesz, żebym spróbował spenetrować ich systemy? — spytał M-Bot.
— A możesz to zrobić?
— Nie jest to takie łatwe, jak się zdaje — odparł. — Musiałbym przechwycić
nadchodzący sygnał, potem złamać ich hasła i stworzyć fikcyjny login, następnie
przesłać pliki, jednocześnie symulując autoryzowany dostęp — łamiąc lokalne
zabezpieczenia — a wszystko to nie uruchamiając żadnego alarmu.
— Zatem możesz to zrobić?
— Właśnie zrobiłem — poinformował. — To było bardzo długie wyjaśnienie.
Zaczynam transfer danych... O, przyłapali mnie. Zresetowali system i protokół
bezpieczeństwa nie pozwoli mi wejść ponownie.
Stacja rozbłysła światłami i po chwili z jednej z zatok w jej boku wyleciała
eskadra małych jednostek. Znałam te maszyny. Myśliwce Krelli.
— Czas ruszać — powiedziałam, łapiąc stery i obracając M-Bota. — Sądzisz, że
możesz przeprowadzić nas przez warstwy złomu, omijając platformy obronne?
— Ponieważ Krelle zapewne robią to za każdym razem, gdy atakują planetę —
odrzekł — powinno to być możliwe.
Włączyłam pełny ciąg, kierując statek z powrotem ku zewnętrznej warstwie
złomu. M-Bot wyświetlił mi na kopule kabiny współrzędne, a ja poleciałam tym
kursem, z początku spięta. Lawirując miedzy kawałkami złomu, kilkakrotnie
przelecieliśmy blisko platform, ale żadna do nas nie strzelała.
Czułam... dziwne napięcie. Początkowa fascynacja i chęć odkrycia prawdy
o śpiewie gwiazd znikły. Zastąpiła je świadomość ponurej rzeczywistości.
Lot tutaj naprawdę był szaleństwem. Nawet jak na mnie. Jednak gdy
lawirowaliśmy w kolejnej warstwie kosmicznego złomu, myśliwce Krelli zostały
daleko w tyle. Wyglądało na to, że zdołam cała i zdrowa wrócić do domu.
— Zdobyłeś cokolwiek? — zapytałam. — Z ich komputerów?
— Zacząłem od listy podstawowych rozkazów stacji, a od nich przeszedłem na
wyższe poziomy — odparł. — Nie zdobyłem wiele, ale... Ooch... To ci się
spodoba.
— Co? — zapytałam, zwiększając ciąg i lecąc z powrotem w kierunku Detritusa.
— Co takiego znalazłeś?
— Odpowiedzi.
EPILOG
D wie godziny później siedziałam w centrum dowodzenia SPŚ, otulona kocem,
z podwiniętymi nogami. Posadzili mnie na fotelu Żelaznej Damy.
Od tamtej chwili w niebycie czułam zimno. Chłód, którego nie mogłam się
pozbyć i na który niewiele pomagał koc. Nadal łupało mnie w głowie, pomimo
tony środków przeciwbólowych, które połknęłam.
Fotel, na którym siedziałam, otaczała grupa ważnych osobistości. Posłowie
Zgromadzenia Narodowego, młodsi admirałowie, dowódcy eskadr. Powoli
nabierałam przekonania, że uwierzyli, iż nie obrócę się przeciwko nim, chociaż
początkowo — gdy wróciłam w górne warstwy atmosfery — byli bardzo ostrożni.
Drzwi sali dowodzenia otworzyły się i w końcu — utykając — wszedł Cobb.
Uparłam się, że zaczekam, aż go tu przywiozą i wypije swoją popołudniową
filiżankę kawy.
— W porządku — powiedziała Żelazna Dama, splatając ręce na piersi. —
Kapitan Cobb jest tutaj. Czy teraz możemy porozmawiać?
Ostrzegawczo podniosłam palec. Może byłam małostkowa, ale naprawdę miło
było kazać Żelaznej Damie czekać. Ponadto był jeszcze ktoś, kto zasługiwał, żeby
usłyszeć moje wyjaśnienia.
Gdy czekaliśmy, sięgnęłam po krótkofalówkę.
— M-Bot — powiedziałam. — Wszystko w porządku?
— Staram się nie być urażony tym, w jaki sposób patrzą na mnie technicy w tym
hangarze — rzekł. — Wyglądają, jakby palili się, żeby mnie rozszarpać na części.
Na razie jednak nikt niczego nie próbował.
— Ten statek jest własnością SPŚ — zaczęła Żelazna Dama.
— Ten statek — przerwałam jej — usmaży swoje obwody, jeśli spróbujecie go
rozebrać. SPŚ dostaną wszystkie informacje, ale na naszych zasadach.
Jej zaczerwieniona z gniewu twarz również była bardzo satysfakcjonująca.
Jednak już nie próbowała mnie naciskać.
W końcu drzwi się otworzyły i wszedł Jorgen. Uśmiechał się i nagle
uświadomiłam sobie, że ten uśmiech — chociaż miły — wcale do niego nie pasuje.
Był bardziej sobą, kiedy zachowywał powagę.
Jednakże nie na niego czekaliśmy, tylko na chuderlawego młodzieńca, po
którego posłano Jorgena. Wchodząc do pokoju, Rig uśmiechał się głupkowato, ale
zaraz zarumienił się, gdy dowódcy eskadr i admirałowie rozstąpili się przed nim,
salutując. Chociaż Żelazna Dama była zła, że Rig i ja nie przekazaliśmy
niezwłocznie statku, większość obecnych zdawała się zgodnie uważać, że pracując
przy nieznanej sztucznej inteligencji grożącej samozniszczeniem, Rig wykonał
godną podziwu pracę, żeby zdobyć tę technologię dla SPŚ.
— Czy teraz będziesz mówić? — warknęła Żelazna Dama.
— Krelle nie są tacy, jak sądzimy — oznajmiłam. — Mój statek zdobył kilka ich
baz danych i odkrył, co się zdarzyło, zanim nasi przodkowie wylądowali tutaj, na
Detritusie. Była wojna. Zaciekła i międzygalaktyczna. Ludzie przeciwko obcym.
— Przeciwko Krellom — sprostowała Żelazna Dama.
— Na początku tej wojny nie było Krelli — powiedziałam. — Tylko my
przeciwko galaktyce. I ludzkość przegrała. Zwyciężyła koalicja obcych, którzy —
na ile M-Bot i ja możemy to stwierdzić — uważali ludzkość za zbyt brutalną
i agresywną, żeby pozwolić jej stać się częścią międzygalaktycznej społeczności.
Zażądali oddania pod ich rozkazy wszystkich należących do ludzi gwiazdolotów.
Nasi przodkowie ze „Śmiałego” i towarzyszących mu jednostek uważali się za
niewinnych. Nie brali udziału w tej wojnie. Kiedy jednak nie chcieli się
podporządkować, koalicja obcych wysłała ekspedycję mającą ich schwytać
i uwięzić. To właśnie są Krelle.
Zamknęłam oczy.
— Otoczyli nas. I po wybuchu konfliktu na pokładzie „Śmiałego” moja prababka
sprowadziła nas tutaj, na Detritusa. Planetę, którą znaliśmy, ale opuściliśmy przed
wiekami. Krelle polecieli za nami i umieścili na orbicie stację, żeby nas
obserwować. Nie są krwiożerczymi obcymi. To strażnicy więzienni. Mają trzymać
ludzkość uwięzioną tutaj, gdyż niektórzy z obcych są całkowicie pewni, że
spróbujemy podbić galaktykę, jeśli kiedykolwiek pozwoli się nam wrócić
w kosmos. Bomby burzące miały zniszczyć naszą cywilizację, gdybyśmy byli
bliscy wydostania się z Detritusa. Jednak nie sądzę, żeby większość ataków Krelli
miała na celu naprawdę nas zniszczyć. Ich prawa zakazują całkowitego niszczenia
gatunków. Uważają tę planetę za rodzaj... rezerwatu. Przysyłają tu statki, żebyśmy
skupili się na walce, zajęli się wojną i nie mieli czasu na podejmowanie prób
ucieczki. I chociaż ich myśliwce zawsze usiłowały zmniejszać liczebność naszych
sił powietrznych, to mogli wysyłać przeciwko nam tylko ograniczoną liczbę swoich
maszyn, żeby przypadkowo nie spowodować naszej zagłady.
Zadrżałam pomimo okrywającego mnie koca.
— Jednakże ostatnio coś się zmieniło — powiedziałam. — Wygląda na to, że ta
ostatnia bomba naprawdę miała nas zniszczyć. Były pewne... granice tego, co będą
tolerować. Próbowali zniszczyć Altę i Płomienną, ale pokonaliśmy ich. To ich
przeraziło.
— Świetnie, cudownie — wymamrotała Żelazna Dama, zakładając ręce na
piersi. — Tylko że to niewiele zmienia. Wiemy, dlaczego Krelle atakują, ale obcy
nadal mają przewagę sił. Teraz będą jeszcze bardziej zdeterminowani, żeby nas
wykończyć.
— Może — powiedziałam. — Ale ci Krelle, którzy nas pilnują? Oni nie są
wojownikami. To strażnicy więzienni, którzy przysyłają tu głównie bezzałogowe
drony, które nie muszą dobrze walczyć, ponieważ mają przewagę liczebną.
— No właśnie — odparła Żelazna Dama. — Mamy niewielkie zasoby, podczas
gdy oni dysponują lepszą techniką i flotą na orbicie. Wciąż jesteśmy skazani na
klęskę.
— To prawda — zgodziłam się.
— A więc dlaczego się uśmiechasz? — zapytała Żelazna Dama.
— Ponieważ słyszę to, co mówią do siebie. A wiedząc, co zrobi twój wróg,
zawsze masz przewagę. Oni sądzą, że jesteśmy uwięzieni na tej planecie.
— A nie jesteśmy? — spytał Jorgen.
Znów zadrżałam na myśl o tej chwili w niebycie. Krelle wiedzieli, że muszą
likwidować każdego naszego pilota, który lata zbyt dobrze — ponieważ wiedzieli
o defekcie. Wiedzieli, że ktoś, kto go ma, może zrobić to, co ja zrobiłam.
Nie wiedziałam, w jaki sposób teleportowałam mój statek. Nie wiedziałam, czy
odważę się zrobić to znowu. A jednocześnie byłam pewna, że Babka miała rację.
Wykorzystanie tej mocy było kluczem. Do przetrwania. Do ucieczki z tej planety.
Do prawdziwej Śmiałości.
PODZIĘKOWANIA
P isząc tę książkę, wykorzystałem moje młodzieńcze marzenia. Nie chciałem
zostać pilotem myśliwca, ale pisarzem. Czasem jednak droga do tego
wydawała się równie długa i ciężka jak droga Spensy. Wciąż czuję się, jakby świat
stanął przede mną otworem, od kiedy mogę zarabiać na życie tym, co robię.
I jak Spensa, mam grono niezwykle dobrych przyjaciół i kolegów. Krista Marino
była redaktorką tej książki, jej głównym orędownikiem i cudownym dowódcą
eskadry. Eddie Schneider był agentem literackim, który podpisał umowę na nią,
w czym pomagał mu Joshua Bilmes. Tych troje oraz wydawca, Beverly Horowitz,
okazali mi ogromną cierpliwość, gdy zamiast innej powieści zmusiłem ich do
wydania tej.
Jestem nieustannie zdumiony zręcznością grafików. Genialna okładka Charliego
Bowatera naprawdę ożywiła Spensę, a Ben McSweeney jak zwykle użył swojej
technicznej magii, z moich bazgrołów na kawałku papieru tworząc eleganckie
gwiazdoloty, które widzicie w tej książce. Na koniec mój dobry przyjaciel Isaak
Stewart wykonał mapy i był dyrektorem artystycznym oprawy graficznej.
Wszystkie literówki, których tu nie ma, znikły za sprawą Bystrookiego Petera
Ahlstroma, który tropił je z wytrwałością myśliwego. Jak zawsze, bardzo mu
dziękuję za nieustępliwość i podtrzymywanie na duchu.
Również reszta zespołu Dragonsteel była wspaniałą „obsługą naziemną”
wspomagającą mój nieudolny pilotaż. Kara Stewart zajmuje się wysyłką
wszystkich tych koszulek i książek, które wy, ludzie, zamawiacie za
pośrednictwem mojej strony internetowej. Adam Horne jest moim asystentem
i rzecznikiem. I, oczywiście, moja żona Emily jest osobą, która prowadzi nas
wszystkich we właściwym kierunku. Ponadto winien jestem serdeczne
podziękowania Emily Grange i Kathleen Dorsey Sanderson za ich nieustanną
pomoc w rozmaitych prozaicznych trudnych sprawach. (Włącznie ze słuchaniem
szczegółowych wyjaśnień mojego pięciolatka, jakie lubi kanapki. Z majonezem na
zewnątrz, gdybyście się zastanawiali).
Karen Ahlstrom (która otrzymała w tej książce osobne podziękowanie) pilnuje
spójności moich dzieł. Nie macie pojęcia, jaki bałagan panował na stronicach
niektórych tych książek, zanim dobrała się do nich i zmusiła mnie do
uwzględnienia faktu, że bohaterowie nie mogą być w dwóch miejscach
jednocześnie. Pomocy udzieliły mi także Monica Jean, Mary McCue, Lisa Nadel,
Adrienne Waintraub oraz Rebecca Gudelis z Penguin Random House/Delacorte
Press. Redaktorem była Barbara Perris, zaś korektorem Shona McCarthy
Moją grupą wsparcia i kolegami z eskadry przy pisaniu tej książki byli jak
zwykle: Karen Ahlstrom, Peter Ahlstrom, Alan Layton, Kaylynn ZoBell, Emily
Sanderson, Darci Stone, Eric James Stone, Ben Olsen, Ethan Skarstedt i Earl
Cahill.
Pierwszymi czytelnikami byli Nikki Ramsay (kryptonim Fosfofilit), Marnie
Peterson, Eric Lake (kryptonim Chaos), Darci Cole (Kryptonim Błękit), Ravi
Persaud (kryptonim Gaduła), Deana Covel Whitney (kryptonim Warkoczyk),
Jayden King (kryptonim Statyw), Alice Arneson (kryptonim Wetlander), Bradyn
Ray, Sumejja Muratagic-Tadic (kryptonim Sigma), Janel Forcier (kryptonim
Rzepa), Paige Phillips (kryptonim Rzemiosło), Joe Deardeuff (kryptonim
Podróżnik) i Brian T. Hill (kryptonim El Guapo).
Szczególnie dwaj z nich, Jayden King i Bradyn Ray podzielili się ze mną
doświadczeniem pilotów myśliwskich, prostując (czasem długo) moje błędne
koncepcje dotyczące latania. Eric Lake był także ogromnie pomocny przy
obliczaniu prędkości, odległości i współrzędnych. (Pisarze, przyjaźnijcie się
z fizykami i matematykami. To się opłaca).
Zebraliśmy specjalny zespół nastoletnich pierwszych czytelników tej książki,
a należeli do niego: Liliana Klein (kryptonim Strażniczka), Nathan Scorup, Hannah
Herman, Joshua Singer, Eve Scorup (kryptonim Silverstone), Valencia Kumley
(kryptonim AlphaPhoenix), Daniel Summerstay, Chrestian Scorup, Rebecca
Arneson (kryptonim Scarlet), Cole Newberry, Brett Herman (kryptonim
Hermanator), Aidan Denzel (kryptonim Krzyż), Evan Garcia, Kathryn Stephens
oraz William Stay.
Do korektorów należało wielu pierwszych czytelników oraz Trae Cooper, Mark
Lindberg (kryptonim Megalodon), Brandon Cole (kryptonim Colevander), Ian
McNatt (kryptonim Weiry), Kellyn Neumann (kryptonim Skoczek), Gary Singer,
Becca Reppert, Kalyani Poluri (kryptonim Henna), Paige Vest, Jory Phillips
(kryptonim Bramkarz), Ted Herman (kryptonim Kawalerzysta), Bob Kluttz
(kryptonim Tasil), Bao Pham (kryptonim Wyld), Lyndsey Luther (kryptonim Lot),
David Behrens, Lingting „Botanica” Xu (kryptonim Hasan), Tim Challener
(kryptonim Antaeus), William „Aberdasher” Juan, Rahul Pantula (kryptonim
Żyrafa), Megan Kanne (kryptonim Wróbelek) i Ross Newberry.
Bardzo dziękuję im wszystkim. Chociaż, jak zwykle, jest wśród nich kilka
nowych osób, większość z nich wspiera mnie od lat — a teraz nawet od
dziesięcioleci. Tak więc jeśli ktoś potrzebuje dobrego skrzydłowego, mogę kilku
polecić.

You might also like