Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 158

Dżinan, Thierry Oberlé

NIEWOLNICA ISIS
Wydawnictwo: Editio (2016)
Tytuł oryginału: Esclave de Daech Tłumaczenie: Natalia Jaskula
Esquerré ISBN: 978-83-283-2417-6
© 2015 Librairie Arthème Fayard, 2015
Polish edition copyright © 2016 by Helion SA.
All rights reserved.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or
transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical,
including photocopying, recording or by any information storage
retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie
całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest
zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a
także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub
innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami
firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by
zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą
jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za
związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub
autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również
żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z
wykorzystania informacji zawartych w książce.
Wydawnictwo HELION
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail: editio@editio.pl WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa,
katalog książek) Poleć książkę
Kup w wersji papierowej Oceń książkę
Księgarnia internetowa Lubię to! » nasza społeczność
 
Podziękowania
Thierry Oberlé pragnie gorąco podziękować Saidowi Mahmudowi,
tłumaczowi i przyjacielowi Dżinan, bez którego nie doszłoby do
napisania tej książki.
Wydawca pragnie podziękować Dżinan i Saidowi Mahmudowi za
zaufanie i cierpliwość, jakie wykazali w obliczu przeszkód
pojawiających się w trakcie realizacji projektu.
 
Uwaga wydawcy
Imiona osób, które w chwili oddania książki do druku wciąż znajdowały
się w rękach Państwa Islamskiego, a także nazwy niektórych irackich
miejscowości zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa.
∗ ∗ ∗
Szakal wygrzebuje z ziemi ciała martwych, lecz życiu okazuje cześć;
Pasza zaś poi się krwią młodych!
Odrywa młodzieńca od wybranki!
Przeklęty, kto rozłącza miłujące się serca!
Przeklęty, kto dzierżąc władzę, nie zna litości!
Nie zwrócą nam mogiły zmarłych,
Lecz Anioł Najwyższy usłyszy nasz krzyk!
— pieśń jazydów
 
 
Rozdział 1.
Rozłąka
 
„Daesz atakuje” • Popłoch wśród Kurdów • Na wygnańczym szlaku •
Programowa inwazja • „Mężczyźni na lewo, kobiety na prawo” •
Deportowana
∗ ∗ ∗
Tej nocy powrócił do mnie zły sen. Byli w nim mężczyźni bez
twarzy, z szablami u pasa i kałasznikowami przewieszonymi przez
ramię. Chodzili po wsi. Były ich tysiące. Hordy wojowników bez twarzy,
nosów, ust. Zastępy widm w czarnej jak smoła nocy. Nieśli ze sobą
pochodnie. Ulica stała w płomieniach, a nasze domy zamieniły się w
stosy. Mężczyźni bez twarzy ryczeli jak niedźwiedzie.
— Wyrżnąć ich w pień! — wrzeszczeli.
Wtargnęli do naszego domu, by zmieść mnie serią z karabinu.
Obudziłam się z łomocącym sercem.
Przez ażurowe zasłony do pokoju wpada blada poświata dnia.
Przewracam się z boku na bok, z głową ciężką od nocnych mar. Mojego
męża Walida nie ma już od dwóch tygodni. Mój ukochany pracuje jako
murarz na budowie w As-Sulajmanijja, dużym, otoczonym górami
mieście w irackim Kurdystanie.
Z kuchni dolatuje zapach gotującej się zupy z soczewicy. Teściowa
przygotowuje śniadanie. Dom rodziców Walida powoli wybudza się ze
snu. Ich najstarsza córka, Nesrin, i jej córeczka Rezan śpią jeszcze.
Młodsza córka, Amina, zabrała się właśnie do gry w karty w swoim
telefonie komórkowym, gdy nagle telefon wibruje. Dzwoni Diana,
kuzynka z pobliskiej wsi.
— Daesz wkroczył do wsi! Daesz atakuje!
Wiedziałam, że któregoś dnia trzeba będzie w pośpiechu się
pakować. Od dłuższego czasu dręczyło mnie narastające poczucie
zagrożenia, a wraz z nim przerażająca myśl, że oto nadchodzi koniec
pewnego świata — mojego świata. Nigdy dotąd nie czułam czegoś
podobnego. Nieuchronny kataklizm pędził w moją stronę, zmiatając na
swojej drodze wszystko.
Trzeba zwijać manatki. Ojciec Walida, Kero, ponagla swój mały,
kobiecy światek. Jego żona Amsza zalewa się w kuchni łzami; słyszę,
jak na ziemię spada z łoskotem sterta garnków. Zrywam z podłogi
wełniany kilim przy łóżku i razem z Kero podnosimy cementową płytę.
Wyjmuję ze skrytki skórzaną sakiewkę i ręcznie wykonaną pończochę
oblepioną grubą warstwą kurzu. Zrobiłam je zaraz po ślubie, by ukryć w
nich nasz majątek: około trzech tysięcy dolarów w srebrze i złocie. Nasz
skarb.
— No już, szybciej! Wyciągaj to! — pogania mnie Kero.
Nesrin złości się, bo Rezan marudzi. Zastanawia się, jakie rzeczy
córeczki ma ze sobą zabrać. Rezan dopiero uczy się chodzić, właśnie
zaczęła mówić dajeke [„mama”]. Pomagam Nesrin schować pod
ubraniem jej własną fortunę, pięć tysięcy dolarów. Jej męża Baktiara
także nie ma w domu. Pracuje jako robotnik w północno-wschodniej
części kraju, przy granicy z Turcją.
Teść ponagla. Bierzemy zapas żywności: chleb, warzywa, wodę.
Dużo wody, bo dzień zapowiada się skwarny. On sam chwyta
kałasznikowa. Ukrywa go pod siedzeniem w samochodzie, a w schowku
dodatkowo rewolwer. Widok Kero z bronią w ręku, z dłonią zaciśniętą
na kolbie, dodaje mi odwagi. Zamykam oczy, biorę głęboki oddech i
wsiadam do starego, brązowego opla vectry. Machinalnie zatrzaskuję
drzwi, kręci mi się w głowie. Na siedzeniu obok Rezan mazgai się na
kolanach matki. Mała jest jak gąbka: wyczuwa wiszący w powietrzu
strach i go wchłania.
— Jesteś niemożliwa — złości się jej matka. — Uspokój się, to nie
pora, by się mazać!
Kero uruchamia silnik, zwalnia ręczny hamulec i nagle sobie coś
przypomina:
— Boże drogi! Zapomniałem o ptakach! Siedźcie tu! Zaraz wracam!
Rusza biegiem w stronę woliery i pośród ogólnego świergotu i
trzepotania skrzydłami otwiera klatkę. Kolorowo ubarwiony ptak sfruwa
z żerdzi i wystawia na zewnątrz dzióbek. Waha się przez sekundę, ale
już po chwili wylatuje. W końcu przysiada na kamieniu. Tylko on jeden
zaryzykował wyprawę. Zgraja kanarków ani myśli iść w jego ślady.
Przynajmniej na razie. Ale czy to czas, by się tym teraz martwić?
— Musicie sobie radzić sami, przyjaciele — mruczy pod nosem
Kero.
Sąsiedzi przytroczyli już bagaże do dachu swojego samochodu, ale
wciąż jeszcze nie są gotowi. Ruszamy bez nich. Na głównej ulicy
rejwach. Po położonej u podnóża góry Sindżar wsi wiadomość o
ofensywie Daeszu rozniosła się lotem błyskawicy. Mieszkańcy umykają
pieszo, samochodami lub stłoczeni na przyczepach furgonetek. Wieś
ogarnęła panika. Co bardziej przewidujący są już w drodze. Mniej
zaradni uwijają się z ostatnimi przygotowaniami.
Wśród tych, którym najbardziej się spieszy, rozpoznaję Baszira i
Rożka. Wczoraj jeszcze gotowi byli „bronić się do ostatniej kropli krwi”.
Tak przynajmniej głosili wszem wobec. Należą do brygady strażników.
Zaciągnęli się, by brać udział w nocnych wartach. Byle szmer i zaraz
było słychać strzały. Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. Nie mieli
doświadczenia, toteż strzelali na oślep. Czuli się przez to pewniej. A i
my przy okazji też.
Przez ostatnie dni sklepikarze nie podnosili już metalowych rolet, a
rolnicy nie wychodzili w pole. Zamarła wszelka działalność.
Zamierzaliśmy wymknąć się jak najdyskretniej, zanosiło się jednak na
skomplikowaną wyprawę. Ujść przed inwazją Daeszu oznaczało
objechać masyw góry Sindżar wraz z pobliskimi szczytami, zahaczyć o
Rożawę, syryjską część Kurdystanu, przebyć Tygrys i powrócić do
irackiego Kurdystanu bardziej na północy, w pobliżu granicy z Turcją.
Naszym celem były okolice miasta Zachu, gdzie mieliśmy krewnych.
Dawało to w sumie dwustukilometrową pętlę. Peszmergowie, kurdyjscy
bojownicy, odradzali nam tę podróż.
— Po co macie jechać? Obronimy was. Możecie na nas liczyć.
Znacie nasze męstwo — chełpił się Kekan, dowódca oddziału
peszmergów stacjonującego we wsi i w okolicach.
Tych, którzy mimo wszystko wybierali się w drogę, peszmergowie
twardo sprowadzali na ziemię:
— Nie zajedziecie daleko. Nie dostaniecie się z Syrii do Iraku.
Granice pozamykane. Nie objedziecie gór.
Mieliśmy dotąd zaufanie do peszmergów — „tych, którzy nie boją
się śmierci”. Kekan miał wielki, wystający brzuch. W niczym nie
przypomniał Saladyna, legendarnego wodza kurdyjskiego pochodzenia,
który tak chlubnie zapisał się w dziejach arabsko-muzułmańskich.
Ojciec Walida, Kero, twierdził, że Kekan dzielnie bił się przeciwko
ziejącemu nienawiścią do Kurdów i jazydów Saddamowi, lecz czyny te
były odległą przeszłością. Mit bojownika żył jednak nadal swoim
własnym życiem, jako coś całkiem oczywistego. Kekan cieszył się
poważaniem. Dwadzieścia pięć lat temu, gdy w swym okrucieństwie
dyktator dopuścił się ataku chemicznego na Kurdów z Halabdży, Kekan
mężnie stanął do walki. Był najdzielniejszym z dzielnych. Nie przyszło
nam nawet na myśl, by ktoś taki mógł nocą 3 sierpnia tak po prostu
wziąć nogi za pas.
Kekan wraz ze swym skromnym oddziałem opuścili wieś krótko
przed wschodem słońca. Powiadomili przedtem jazydzkich
wartowników, że Daesz przypuścił szturm na Sindżar, duży, liczący
trzysta tysięcy mieszkańców ośrodek administracyjny regionu. Kekan
dostał rozkaz, by się wycofać. Porzucił posterunek. Nie on jeden.
Chrześcijańskie wsie na równinie Niniwy i miasto Karakosz spotkał
podobny los. Ale o tym miałam dowiedzieć się później.
Już od miesięcy żyliśmy w okowach strachu. Fala grozy napłynęła w
maju z Syrii do Iraku, wraz z ogłoszeniem przez sunnickich rebeliantów,
że likwidują oficjalne granice, zastępując je granicami jedynego
uznawanego przez nich państwa — Mezopotamii. My, jazydzi, mówiąc
o Islamskim Państwie Iraku i Lewantu, używamy jednak jego islamskiej
nazwy — Daesz.
W czerwcu, nie napotkawszy większego oporu, Daesz wkroczył do
Mosulu, drugiego co do wielkości miasta Iraku, liczącego dwa miliony
mieszkańców. Armia iracka rozpierzchła się w popłochu. Podobny
scenariusz rozegrał się w Tal Afar, dwadzieścia kilometrów od nas.
Gdy 9 czerwca padło Tal Afar, szyiccy Arabowie schronili się w
naszej wsi. Przyjęliśmy ich godnie. Rodziny, które miały wolne pokoje,
zaprosiły uchodźców pod swój dach. Ci, dla których nie starczyło
miejsca, zostali zakwaterowani w szkole. Opowiadali o okrucieństwie
Daeszu, a ich opowieści mroziły mi krew w żyłach. Rozmawiałam na
pewnym weselu z dziewczyną, której ojciec muzyk, podówczas już na
wygnaniu, przygrywał na flecie w duecie ze swoim synem wtórującym
mu na bębnie. Uciekła przed Daeszem, ale była świadkiem, jak
bojownicy Daeszu strzelali na oślep do cywili na ulicy, sama zaś musiała
pocieszać kuzynkę, która padła ofiarą gwałtu. „Nie tylko Daesz jest
przeciw nam. Inni sunnici, ludzie, którym codziennie mówiłam »dzień
dobry«, napadli nas i złupili. Wygnali nas z domu, by przejąć nasze
mienie” — opowiadała. Rodzina muzyka straciła wszystko poza fletem i
bębnem. „Jeśli ci ludzie są zdolni do podobnego barbarzyństwa wobec
szyitów — myślałam — możemy spodziewać się najgorszego”. Byłam
pewna, że wobec nas będą jeszcze okrutniejsi. Bałam się, że jazydzcy
mężczyźni polegną w walce o honor swego ludu.
Nie jesteśmy muzułmanami jak szyici, a Biblia, święta księga
chrześcijan, nie jest naszą księgą. Dla sunnitów z Daeszu jesteśmy
szumowiną ludzkości. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo, bo my,
jazydzi, jesteśmy inni niż wszyscy. Nasza religia jest jedną z najstarszych
na świecie. Nie czekaliśmy na pojawienie się żydów, chrześcijan i
muzułmanów, by wierzyć w jedynego Boga. Nasz kalendarz liczy sobie
6765 lat. Zawsze staraliśmy się trzymać z dala od konfliktów
wyznaniowych i politycznych, wciąż jednak padaliśmy ofiarą rzezi i
prześladowań. Ponieważ jesteśmy inni. Wierzymy w Boga
Wszechmogącego i jego siedmiu Aniołów, a jednak od wieków
uchodzimy za odszczepieńców i niewiernych. Dlatego żyjemy na
uboczu, u stóp masywu Sindżaru, gotowi w każdej chwili wspiąć się na
jego zbocza, by uniknąć zsyłek i pożarów wsi. Te góry to nasza
twierdza.
Historia się powtarza. Od upadku Mosulu sidła zaciskają się wokół
nas coraz ciaśniej. Państwo Islamskie zastukało do naszych drzwi.
Ogłosiło się kalifatem i obrało sobie za przywódcę Abu Bakra al-
Bagdadiego. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym kalifie, któremu
pokłon mają złożyć wszyscy muzułmanie. Niewiernych zaś, czyli kafir,
jak nas nazywa, obiecał zmieść z powierzchni ziemi.
W pierwszej kolejności zamierzamy przedostać się do odległej o
zaledwie dziesięć kilometrów wsi Ardan, z której pochodzi teściowa;
tam, w polu u podnóża gór, zostawić samochód, wspiąć się na zbocza
masywu, znaleźć tymczasową kryjówkę i przeczekać. Jeśli Daesz się
zbliży, podejdziemy wyżej. Jeśli nie, zejdziemy, wsiądziemy do
samochodu i ruszymy w dalszą drogę.
Za pierwszymi wzniesieniami ścieżka gubi się pośród skał gładkich
jak wnętrze dłoni. Posuwamy się jedno za drugim, gęsiego, ocierając się
o skarlałe krzewy, podobne do parasoli morwy o długich, wystających
gałęziach i fioletowo-zielone skupiska ostu kąsającego nas w nogi.
Suche jak wióry kępy traw trzeszczą pod stopami. Ziemia jest
rozpalona.
Nagle zza wąskiego zakrętu wyłania się wejście groty. Z kijem w
ręku teść podejrzliwie zagląda do środka, sprawdzając, czy aby nie
zakłócamy spokoju jakiemuś dzikiemu zwierzęciu. Naprzeciw wejścia
ściana przewężenia tworzy rodzaj wysokiego cypla, strzelającego w
górę i oddzielającego nas od wsi. Kryjówka wprost idealna! Rozkładam
na ziemi obrus z myślą o posiłku.
Od świtu bezskutecznie próbuję dodzwonić się do Walida.
Połączenie niemożliwe. Przeciążenie sieci. Wszyscy w okolicy
powtarzają ten sam gest: w kółko wybierają ten sam numer i w kółko
słyszą to samo arabskie lub kurdyjskie zdanie: „Abonent czasowo
niedostępny. Prosimy zadzwonić później”. Usiłuję przerzucić się na inną
sieć. Bezskutecznie.
W końcu, wczesnym popołudniem, udaje się.
— Walid! Jesteśmy w górach nad wsią! Strasznie za tobą tęsknię! Co
z nami będzie?!
— Nie bój się! Trzymaj się moich! Wszystko będzie dobrze!
— Kocham cię, ruhe men [„duszo moja”]!
— Ja ciebie też, dżiana men [„życie moje”]!
Wybucham szlochem. Walid stara się mnie w prostych słowach
uspokoić, ale niewiele może zrobić. Choć As-Sulajmanijja jest tylko o
kilka godzin drogi stąd, ofensywa Daeszu odcięła nas od reszty
Kurdystanu. Rozłączam się i zastygam w bezruchu.
Leżymy pod osłoną cienia.
Z dołu dobiegają krzyki. Urywki zdań wzlatują z doliny ku górze,
odbijając się echem o głazy. Ktoś idzie po skałach w naszą stronę. Coraz
wyraźniej słychać kroki. Podrywam się do ucieczki. Ojciec Walida
uspokaja mnie ruchem ręki.
— To inni uciekinierzy.
Kobiety mają na głowach chusty dla osłony przed palącym słońcem,
mężczyźni turbany. Pytają, czy wiemy, co się dzieje na dole. Wahają się:
którędy iść?
— Witajcie w naszych skromnych progach! Mam nadzieję, że nie
boicie się węży — mówi z uśmiechem Kero.
Stara się być dowcipny — udaje gospodarza przyjmującego pod
swym dachem znamienitych gości.
— Boimy się tych z Daeszu — rzuca w odpowiedzi młody ojciec. —
Z tymi z gór damy sobie radę!
Jego dwaj nastoletni synowie zgrywają twardzieli. W wewnętrznych
kieszeniach kurtek noszą rewolwery i korzystają z okazji, by pochwalić
się sukcesami w polowaniu na gady. Pierwszy jednym ciosem rozpłatał
łeb długiej na metr żmii. Drugi widział, jak „miodowy jad spływał z kłów
sterczących ze zmiażdżonego łba”.
— Szkoda, żeśmy go nie zebrali i nie posmarowali nim chleba —
mądrzą się, zadowoleni z siebie. Coraz to nowi uciekinierzy przechodzą
obok nas, ale nie zatrzymują się nawet; spieszno im, by wejść wyżej.
— Idziemy do Mazar Szaraf el-Din — rzuca jeden z nich. —
Jazydzcy bojownicy bronią tego świętego miejsca. Setki rodzin już się
tam schroniły. Zastały tam dach nad głową, kapłanów, zapasy wody i
jedzenia.
W regularnych odstępach czasu przechodzą kolejne grupy,
obwieszone tobołkami i ciągnące za sobą walizki przewiązane
sznurkiem. Spieszą się. Przodem idą mężczyźni, przecierając szlak
kobietom — starszym i młodszym, w kwiecistych wiejskich sukienkach,
otoczonym wianuszkiem dzieci. Kobieta w ciąży krzywi się z wysiłku.
Jakaś dziewczyna rozpacza — dowiedziała się, że matkę, która została
w domu, zabili dżihadyści. Jazydzcy wygnańcy wytrwale podążają
naprzód.
My nie ruszamy się z miejsca. Czekamy pod osłoną cienia, zaszyci
wewnątrz kryjówki. Myślami jestem daleko. Z Walidem. Wyobrażam go
sobie w As-Sulajmanijja, tym półtoramilionowym mieście, którego nie
widziałam na oczy.
Opowiadał mi już o Ankawie, zamieszkałej przez chrześcijan
dzielnicy Irbilu, w której budował willę dla bogatego Asyryjczyka. Już
wtedy liczyłam dni, a on mówił o ceglanych kościołach i bijących z całej
siły dzwonach zwołujących wiernych na modlitwę. Opisywał tarasy
kawiarń, gdzie dziewczęta i chłopcy wspólnie palą sziszę, popijając
coca-colę i lane piwo — alkohol serwowany im przez jazydzkich
kelnerów. Nie wierzyłam własnym uszom. Zastanawiałam się, czy
przypadkiem nie ubarwia swej opowieści, by zrobić na mnie wrażenie.
Smak wolności, którego zakosztował, budził we mnie zazdrość.
Zdarzyło mi się myśleć, że przecież mógł poznać w tej Ankawie, na
przedmieściach Irbilu, stolicy Kurdystanu, inną kobietę, przechodzącą
właśnie obok jakiegoś marmurowego pałacu czy wysokiego budynku,
jakie widywałam w telewizji.
Walidzie, mój ukochany, mój najdroższy, brak mi ciebie.
U wlotu groty płonie ognisko z dębowych szczap. Co jakiś czas
ogień rzuca poblask na niebo. Zwijam się w kłębek. Drzewa, kamienie,
ziemia powoli stapiają się w ciemność. Musiałam zapaść w sen. A jeśli
to koniec naszego ludu? Siedemdziesiąte trzecie ludobójstwo, skoro
było już ich siedemdziesiąt dwa. Pamięć o nich przechodzi z pokolenia
na pokolenie, zawarta w przekazach przodków. Nasze dusze od tak
dawna już nasiąknięte są grozą tamtych tragedii. Moi dziadkowie, a
przed nimi ich dziadkowie i dziadkowie ich dziadków nosili w sobie
ślady tej grozy. I ja także, podobnie jak oni, naznaczona jestem tym
pierwotnym strachem przed zagładą. Zdaje mi się, że słyszę, jak szakal
krąży wokół naszej kryjówki. Mówią, że noc przynosi radę. Nie mnie,
nie tym razem.
Na wschodzie pojawią się pierwsze oznaki świtu. Rankiem tego
dnia, 4 sierpnia, teść odbiera wreszcie mniej alarmujący telefon.
Przyjaciel przedostał się przez granicę z Syrią. Przy odrobinie szczęścia
może i nam się uda. Może damy radę objechać szosą góry Sindżar? Czy
nie lepiej zaryzykować teraz, zamiast czekać i być może zostać
zmuszonym do pieszej wspinaczki w promieniach palącego słońca, z
malejącym zapasem wody i Daeszem depczącym po piętach?
Kero podejmuje decyzję. Opuszczamy grotę i schodzimy w dół.
Połowa towarzyszy niedoli, którzy koczowali u naszego boku, idzie w
nasze ślady, reszta decyduje się na wspinaczkę.
Schodzimy i wsiadamy do samochodu. Nasza karawana liczy
szesnaście pojazdów, rozklekotanych gratów z rzężącymi silnikami.
Opel ojca Walida jedzie za innymi, powoli, z włączonymi światłami,
wzniecając tumany kurzu. Za nami, zderzak w zderzak, sunie radziecki
łazik.
— To uaz — komentuje ze znawstwem Kero. — Niezniszczalny
poprzednik toyoty land cruisera.
Właściciel kupił go od szyickiego Kurda irańskiego pochodzenia, jak
dowiadujemy się od niego podczas postoju spowodowanego
przegrzaniem chłodnicy. Kero, pasjonat mechaniki, wychwala jakość
wykonania i wytrzymałość modelu, ale widać, że w głębi duszy targa
nim niepokój. Słuchamy go jednym uchem.
Próbuję połączyć się Walidem. Udaje się za pierwszym razem. Walid
jest cały w nerwach. Zamierza wsiąść do taksówki i przyjechać z As-
Sulajmanijja do Zachu, dokąd mamy nadzieję dotrzeć, nadrabiając drogi
przez Syrię.
— Przyjadę, ale nie mogę zerwać się z budowy bez uprzedzenia —
tłumaczy. — Porozmawiam dziś z szefem, poproszę, by mi dał wypłatę, i
już jadę! To daleka droga, ale ty, skarbie, masz jeszcze dalej. Nie martw
się!
Nagle rozlega się wybuch. Odruchowo chowam głowę w ramionach.
Na tyłach naszej kolumny pojawiają się samochody Daeszu. Ojciec
Walida mówi, że widzi ich w lusterku. Strzelają ponad naszymi głowami.
— Walid, rozłączam się! Są tu! Daesz tu jest! Walid, ratuj!
Pojazdy z czarną flagą mijają nas kolejno, pędząc w stronę czoła
kawalkady. Kilkudziesięciu dżihadystów strzela w naszym kierunku z
równoległego pasa. I nam dostaje się gratis ostrzegawcza seria. To
strzały w powietrze, ale drętwiejemy z przerażenia. Mija nas czarny
humvee z wyrzutnią rakiet na dachu. Przypomina pancerny sejf na
kołach. Jadący w środku wyglądają jak ufoludki, ale ja wiem, że są stąd.
Może nawet widziałam już kiedyś tego dżihadystę, który teraz
otwiera w trakcie jazdy drzwi samochodu, by lepiej nam się przyjrzeć.
Może spotkałam go już kiedyś w Sindżarze, nim rozpętało się powstanie
sunnitów. Mógł być wtedy zwyczajnym gapiem, jednym z wielu w
anonimowym tłumie. Ze zwierzęcym wyrazem twarzy drapie się po
brodzie. Ma na sobie przykrótkie bojówki, a przez ramię przewieszony
pas z amunicją. Na głowie czarna bejsbolówka z daszkiem.
Dżihadyści docierają do czoła karawany, gwałtownie hamują i
tarasują nam drogę. Na dachu każdego pick-upa DSzK — ciężka broń
maszynowa strzelająca z prędkością kilkudziesięciu wielkokalibrowych
naboi na sekundę. Samochody jazydów zatrzymują się jeden po
drugim. Ojciec Walida hamuje, ale nagle rusza z kopyta. Opel wyrywa
się do przodu na oczach zdumionych dżihadystów. Przebijamy się z
lewej przez kordon, przelatując po koleinach. Udało się — prawie. Przez
tylną szybę widzę jeden z pick-upów, który ruszył za nami w pościg i
zbliża się coraz szybciej.
— Tato, stój! — krzyczą Amina i Nesrin.
Jeden z pocisków trafia w karoserię, przeszywając bagażnik. Celują
w opony. Teść daje za wygraną. Hamuje i wysiada z rękami w górze.
Oczyma wyobraźni już widzę, jak zmiata go seria z karabinu, ale nie —
dżihadyści mają wobec nas inne plany. Każą mu z powrotem wsiąść do
samochodu, zawrócić i włączyć się do kolumny. Kero posłusznie
wykonuje rozkaz.
Dżihadyści wyciągają nas z opla. Są przerażający, dokładnie tacy, jak
ich sobie wyobrażałam. Niektórzy mają twarze zasłonięte czarną chustą.
Nie po to, by ich nie rozpoznano — tym się akurat nie przejmują.
Maskują się, by budzić strach i zabezpieczyć się przed pyłem. Po
akcencie poznaję, że to arabscy sunnici stąd lub z okolic Bagdadu. W
pierwszej kolejności rzuca mi się w oczy ich broń — nowiuśkie karabiny
szturmowe M16, kałasznikowy i przytroczone do pasa granaty. Twarze
dostrzegam później.
Komitet powitalny obrzuca nas stekiem wyzwisk.
— Jeszcze jedna taka akcja i już po was — ostrzega wysoki facet w
drelichu, przejeżdżając dłonią po szyi w geście podrzynania gardła.
Spluwa.
— Zabieramy was do Rakki, w Syrii, odszczepieńcy jedni, psy
niewierne! Kalba, kurwy, gównozjady!
Na przodzie pick-upa powiewa sztandar z pieczęcią Proroka i
wykaligrafowanym po arabsku islamskim wyznaniem wiary: la ilaha
illa’llah — „Nie ma boga prócz Allaha”. Czy rzeczywiście zawiozą nas
do Syrii?
Stoimy samotni i bezradni, twarzą w twarz z ich zajadłością.
Pozostali czekają w samochodach za zasuniętymi szybami. Zastygliśmy
w bezruchu. Nasza wyprawa dobiegła końca tu, pośrodku stepu, tego
więzienia pod gołym niebem. Setka pojazdów stoi unieruchomiona.
Dżihadyści wezwali posiłki. Pilnuje nas tuzin mężczyzn w spodniach do
pół łydki i wojskowych bluzach. Powiedzieć, że nas nienawidzą, to mało.
Staram się nie patrzeć im w oczy.
Pod czujnym okiem dżihadystów ruszamy w dalszą drogę. Gdy
któryś z samochodów się psuje, pasażerowie porzucają go na trasie i
tłoczą się w innym pojeździe.
Teść siedzi jak na szpilkach, teściowa rozpacza. Córeczce Nesrin jest
za gorąco, chce jej się pić. Przejeżdżamy przez jakąś wieś.
W pewnej chwili zauważam na drodze u stóp znaku drogowego
opuchnięte zwłoki. To moje pierwsze martwe ciało. Nigdy wcześniej
czegoś takiego nie widziałam. A jeśli i ja skończę jak ten ktoś, gdzieś na
poboczu drogi?
Dojeżdżamy do punktu kontrolnego, w którym panuje zamęt.
Dżihadyści każą nam wyłączyć silnik i dołączyć do pozostałych
jazydzkich rodzin zgrupowanych pośrodku pustego placu, obok dużego
sklepu ze sprzętem AGD. Jest nas co najmniej tysiąc cywili, otoczonych
przez uzbrojonych mężczyzn. Pod groźbą kałasznikowów wymierzonych
w naszą stronę przesuwamy się w kierunku czegoś w rodzaju
checkpointu.
Bojownicy Daeszu trzymają w rękach duże rolnicze worki. Są
młodzi. Byle słowo i walą w łeb.
Mamy im oddać całą gotówkę i wszystko, co wieziemy ze sobą!
Złoto, biżuterię, telefony i komputery! Szybciej! I niech tylko ktoś
spróbuje kantować!
Bez słowa wrzucamy do worków nasze dobra i dokumenty:
dowody osobiste, telefony komórkowe, pieniądze, złoto, srebro,
biżuterię. Zrywają nam naszyjniki, zszarpują bransoletki.
— Wszystko? — upewnia się jeden z rabusiów o cuchnącym
oddechu hieny.
Potakuję.
— Lepiej, żebyś mówiła prawdę!
Nim przyszła moja kolej, przezornie zdążyłam zdjąć z szyi
łańcuszek, wyjąć z medalika ślubne zdjęcie i schować je blisko serca.
Wrzuciłam do worka łańcuszek z medalikiem, bransoletkę, pierścionki,
złoto i srebro. Każdy kruszec osobno, do oddzielnej torby. Przepadł cały
skarb. Złupili nas jak bandyci. Nikt z nas się nie postawił. Wrzucają
torby ze zdobyczą na tyły pick-upów. Wszystko ściśle obmyślone.
Przeczesują jeden po drugim samochody, konfiskują broń.
Spędzili nas w hali supermarketu, pełnej kuchenek, lodówek,
zamrażarek i suszarek do bielizny. Są nas setki stłoczonych w salonie
wystawowym sklepu z niezrozumiałych dla nas przyczyn. O co im
chodzi? Stoję wciśnięta między dwie zmywarki. Celowo nie stanęłam w
przejściu, bo ścisk tam taki, że szpilki nie da się wetknąć. Z irackiej
gospodyni domowej marzącej o zmywarce do naczyń zamieniłam się w
towar, który sam wkrótce stanie się przedmiotem targu. Stoję, jakbym
połknęła kij. Jestem warta mniej od najtańszej mikrofalówki.
Pilnujący obrzucają nas wyzwiskami.
— Polujemy na was od setek lat, no i wreszcie was mamy! Kafir,
odszczepieńcy jedni, niewierni! Już się nam nie wymkniecie!
Po bardzo długim czasie bez słowa wyjaśnienia każą nam wrócić do
samochodów.
Konwój znów rusza.
— Wygląda na to, że wiozą nas do Syrii — mówi Kero.
Szlocham. Jestem pewna, że to podróż w jedną stronę. Zamieniam
się w fontannę łez. Teściowa pojękuje. Tylko Rezan się nie odzywa. Z
wycieńczenia zasnęła w ramionach matki. We wszystkich pojazdach
kolumny ludzie zalewają się łzami gorętszymi od upalnego powietrza.
To karawana płaczu w piekle irackiego lata. Jej droga kończy się na
jednym ze skrzyżowań, gdzie droga rozchodzi się w trzy strony: w
kierunku zapory wodnej w Mosulu, granicy z Syrią i miasta Sindżar.
Nad tablicą oznajmiającą zaporę powiewa ciąg czarnych flag. To pewnie
ich strategiczny punkt.
— Koniec podróży! Wysiadka! — wrzeszczą dżihadyści.
Jechaliśmy zderzak w zderzak, parkujemy teraz na poboczu jak
popadnie. Żołnierze Daeszu spędzają nas do kupy u stóp wzgórza, jak
stado bydła.
— Mężczyźni z powrotem na drogę, kobiety i dzieci ani kroku dalej
— rozkazują. — Szybciej!
Kero nie ma wyjścia, maszeruje w kierunku szosy. Nieposłusznym
dla przykładu spuszczają lanie. Z dachu pick-upa z napędem na cztery
koła celuje do nas stary radziecki bkc.
— Zostawcie mi męża! — błaga moja teściowa Amsza. — Jestem
chora, potrzebuję go!
Dostaje kolbą karabinu w biodro. Kero ledwie zdołał ucałować na
pożegnanie córki. Nie zdążył już pocieszyć żony — został wepchnięty
do szeregu mężczyzn. Rozłożył ramiona w geście oburzenia i rozpaczy.
Jeden z dżihadystów mierzy do niego z broni, gotów dla przykładu
zmieść go serią z karabinu.
— Ruszaj się! I sed halgak [„morda w kubeł”]!
Setki mężczyzn — młodych, w sile wieku, starców — maszeruje po
rozpalonym do białości asfalcie. Jest ich może ze trzystu. Kobiety i
dzieci spoglądają na ten widok ze złamanymi sercami. Nas jest co
najmniej pięćset.
— Rozstrzelają ich! Rozstrzelają i zasypią w rowie!
Wszystkie obawiamy się tego samego, przez tłum przebiega szmer.
Kilka kobiet, bardziej śmiałych, decyduje się wspiąć na wierzchołek
wzgórza, by zobaczyć, dokąd zabierają mężczyzn. Część z nich zostaje
złapana, inne docierają do szczytu.
— Niektórzy wsiadają do autobusu, pozostali idą pieszo — donoszą
nam po zejściu.
Same nie wiemy, co czuć — ulgę czy przerażenie?
Dokąd ich zabierają? Nie mamy pojęcia.
Dżihadyści nie oszczędzają na nabojach. Każdy rozkaz poparty jest
ostrzegawczą serią z karabinu.
Zaczyna się kolejny przesiew. Sortują nas jak zboże, według
kryteriów, które szybko stają się dla nas jasne. Młode i dojrzałe kobiety
po jednej stronie. Starsze kobiety, matki i dzieci po drugiej. Mnie i
Aminę, moją dwunastoletnią szwagierkę, wcielają do pierwszej grupy.
Teściową, Nesrin i Rezan do drugiej. Korzystając z zamieszania,
próbujemy z Aminą podkraść się do pick-upa, do którego wepchnięto je
razem z matkami z dziećmi. Jakiś dżihadysta w wojskowym stroju drze
się na całe gardło. Podchodzę jeszcze bliżej pick-upa. Dżihadysta
puszcza serię wprost pod moje nogi. Kule odbijają się ze świstem.
Bojownik ma długie włosy, gęstą brodę i ciemne oczy. Cofam się. Gdy
tylko się odwraca, ponawiam manewr. Pędzę sprintem w stronę
samochodu. Za nic nie chcę trafić do grupy niezamężnych i
bezdzietnych kobiet. Dżihadysta dopada mnie po krótkim pościgu i
ciągnie za ramię w kierunku Aminy.
— Chcę zostać z rodziną! Zostaw mnie z siostrami albo zabij!
Zwracam się do niego po arabsku. Przygląda mi się przez dłuższą
chwilę w milczeniu.
— Emirze Abu Mussa, transport kobiet gotowy do drogi — zwraca
się do niego jeden z jego zbirów. — Możemy ruszać w każdej chwili.
Abu Mussa podnosi do góry szablę.
— Ty i ty, wsiadacie albo was skrócę o głowę! Wasza rodzina mnie
nie interesuje. Wypuścimy ich. Ale was zatrzymamy.
Idziemy za nim w stronę autobusu z „ładnymi” kobietami. Już czeka
z uruchomionym silnikiem. Po chwili rusza i z zasłoniętymi szybami
obiera kurs na Syrię. Wpychają nas do pick-upa. Wsiadam i pomagam
wsiąść Aminie.
— Jedziemy! — rzuca Abu Mussa, kierując się w stronę swojego
hummera.
W samochodzie jest tak ciasno, że nawet nie można kucnąć, nie
mówiąc już o siedzeniu. Nie mogę się ruszyć. Łapią mnie potworne
skurcze. Jest nas czterdzieści kobiet i dzieci stłoczonych w jednym
pojeździe. Matki wzięły dzieci między nogi. Karawana pick-upów i
furgonetek wzbija tumany kurzu. Dzieci nie mają czym oddychać. Matki
podnoszą je co jakiś czas do góry. Droga usłana jest trupami. Wszystko
to cywile — jazydzi schwytani wczoraj lub dzisiaj na próbie ucieczki.
— Widziałyście? Kierowca to jazyd — rzuca jedna z pasażerek.
— Nie łudź się, to niczego nie zmienia. To jeńcy brani na
posługaczy. Pewnie brakuje im kierowców — wzdycha jakaś starsza
kobieta.
Podróż jest koszmarem. W samochodzie panuje potworny ścisk.
Upał, wertepy, pot i strach wykańczają nas.
Docieramy, zdaje się, do celu.
Wjeżdżamy do Sindżaru. Tu także na każdym kroku trupy w
kałużach zaschniętej krwi. Ze stosów gruzu i piętrzących się wraków
samochodów dolatuje odór rozkładających się ciał.
Miasto jest w rękach Państwa Islamskiego. Daesz sprawuje tu swoje
rządy.
— Staniecie przed trybunałem. To on zdecyduje, co z wami zrobić!
Wchodzimy do splądrowanego dwupiętrowego budynku, dawnej
siedziby PDK — Demokratycznej Partii Kurdystanu. Każą nam czekać
na podwórzu, gdzie dopalają się resztki wyrzuconych przez okno
drewnianych stołów. To pewnie tutaj przywożą transporty jazydzkich
kobiet. Stoi tu już z setka więźniarek. I wciąż przybywa nowych, w
każdym wieku, z dziećmi albo bez.
Strażnik przydziela mnie do grupy porządkowej. Naszym zadaniem
jest uprzątnąć pomieszczenie archiwum. Na podłodze walają się luzem
akta i odłamki szkła. Zabieram się do roboty.
Każą mi wrócić na podwórko.
Około dziesiątej wieczorem żołnierze, na których wcześniej nie
zwróciłam uwagi, robią przegląd w szeregach kobiet. Oglądają swoją
zdobycz z bliska, jak złodzieje delektujący się łupem. Przyglądają się
naszym oczom. Szukają kobiet o jasnych źrenicach. Chwytają nas za
podbródki i brutalnie otwierają nam usta, żeby obejrzeć zęby.
Obmacują.
Kobiety o zielonych i niebieskich oczach cieszą się największym
wzięciem.
Udaję niedorozwiniętą. Kurczowo napinam mięśnie szczęki,
rozdziawiam usta i wywracam gałkami oczu. Dziecięcy trik, którym z
moją przyjaciółką Dagan straszyłyśmy dzieciarnię. Dżihadyści
odpychają mnie ze wstrętem. Zatrzymują pół tuzina kobiet.
Gruby brodacz w czerwonym kamizie i spodniach do pół łydki
folguje sobie, obrzucając nas wyzwiskami. Nie zamykają mu się usta.
Żołnierze powracają późnym wieczorem, by zabrać sześciu
mężczyzn zamkniętych w komórce. Więźniowie wychodzą ze
spuszczonymi głowami, zawiązanymi oczami i skutymi na plecach
rękoma.
Około dwudziestej trzeciej podają nam w miskach niedogotowany
ryż. Do tego placki chleba twarde jak kamień. Od świtu nie miałam
niczego w ustach, ale ryż nie przechodzi mi przez gardło. Robi się
chłodniej. Piętnastoletni wyrostek bez śladu zarostu polewa grunt
ogrodowym szlauchem. Gdy któraś z nas mu zawadza, odpycha ją.
Woda nie wsiąka w twardo ubitą ziemię.
— Możecie się kłaść! — dowcipkuje wyrostek.
Siadam w kałuży wody. W końcu i tak wyschnie. Trzęsę się ze
strachu.
∗ ∗ ∗
 
Rozdział 2.
Jazydzkie dzieciństwo
 
U podnóża Dżabal Sindżar • Na lekcjach pana Szukri • Źle
zaaranżowane małżeństwo • Biała, koronkowa suknia • „Mabruk”
∗ ∗ ∗
Jak daleko sięgamy pamięcią wstecz, nasz lud żył na obszarach
Sindżaru — lub raczej Shingalu, jak brzmi jego nazwa w języku
kurdyjskim — w nagich dolinach i na równinie wokół Dżabal Sindżar.
Legenda głosi, że unoszona falą potopu arka Noego uderzyła o szczyt
naszej góry. Uderzenie wstrząsnęło statkiem, powodując w kadłubie
przeciek. Noego i zwierzęta uratował wąż, który zwinął się w kłębek w
pęknięciu i zatkał go swoim ciałem. A arka żeglowała dalej po zalanych
ziemiach Al-Dżaziry.
Urodziłam się 7 stycznia 1996 roku u podnóża naszej świętej góry, w
regionie na pograniczu Syrii i Iraku, którego mieszkańcy nawykli do
ciężkiej pracy fizycznej.
Pierwsze obrazy, jakie zapamiętałam z dzieciństwa, to widok
mojego ojca Dżalala pracującego na roli. Jego świat kończy się na kilku
poletkach pomidorów, bakłażanów, arbuzów, melonów i słoneczników.
Co jakiś czas tato przenosi się z uprawą w inne miejsce. Jest
„wędrownym” rolnikiem. Dzierżawi na rok kawałek gruntu.
Widzę go, jak w bufiastych spodniach i fezie z brązowego filcu
haruje i zlewa się potem, a u jego boku mamę, Kortie, w białej sukience.
Mama jest czuła i cicha. W swym białym stroju, nieskazitelnie czystym
mimo pracy w polu, wygląda jak anioł.
Starsze pokolenia mieszkańców Sindżaru kultywują tradycję.
Mężczyźni od wieków przywdziewają te same długie, wycięte pod szyją
koszule lub tuniki przewiązane szerokim pasem, kobiety zaś noszą się
na biało, owijając głowę turbanem dla ochrony przed słońcem. Młodzi
za to ubierają się w T-shirty i dżinsy, jak wszyscy Kurdowie w ich wieku.
Moi rodzice pobierają się w wieku zaledwie osiemnastu lat.
Przychodzę na świat rok po ślubie, jako pierwsza z pięcioosobowej
czeredki. Ojciec pracuje w okolicach Rabii, arabskiego miasta przy
granicy z Syrią, zamieszkałego w większości przez Szamarów,
wpływowe sunnickie plemię Beduinów, którego przywódcy odnoszą się
z szacunkiem do przedstawicieli naszej społeczności.
Żyjemy w rytmie pór roku. Na czas gorących miesięcy, od kwietnia
do listopada, przenosimy się w pobliże granicy z Syrią. Okres od
grudnia do marca spędzamy w Nawdaszte, mojej rodzinnej wsi. Na
nasz inwentarz składają się dwie kozy, sześć kaczek, dziesięć kur oraz
pies. W czwartki i soboty tato wynajmuje furmankę, którą jeździ na targ.
Nie wolno mi z nim jeździć. Jestem podobno za mała. Później, gdy będę
już nastolatką, tato zmieni zawód. Około 2010 roku wstąpi w szeregi
irackiego wojska, tak zwanej armii Malikiego, od nazwiska wpływowego
polityka tamtych lat, szyickiego premiera Iraku.
Gdybym tylko mogła powrócić do tamtych szczęśliwych,
niewinnych lat, do tego skrawka raju z czasów mojego dzieciństwa.
Mam trzy lata, biegam za drepczącymi po obejściu kaczkami. Na świat
przychodzi moja siostra Hanan. Pamiętam jej pierwszy płacz i pierwszy
śmiech. Jestem pewna, że wyjęto ją ze studni na tyłach ogrodu. No bo
skąd niby miałaby się wziąć, jak nie z tamtej tajemniczej, bezdennej
czeluści prowadzącej w głąb ziemi? Mam też o rok młodszego brata
Sirwana, a później urodzi się jeszcze jeden brat, Guelmehate, młodszy o
siedem lat, oraz siostra Arwan, najmłodsza z nas wszystkich. Hanan to
moja ulubienica. Czuwam przy niej, niczym jej własna matka, co
przychodzi mi tym łatwiej, że mała wszędzie za mną lata. Ma na imię
tak samo jak moja lalka o jasnych, kręconych włosach. Chyba że lalka
ma tak jak ona.
Lubię, gdy mama sadza mnie na barana i zabiera ze sobą w pole, a
potem pozwala mi się bawić w kwiatach słonecznika. Z wielką
ostrożnością wślizguję się w gąszcz grubych łodyg, uważając, by ich nie
połamać. Gigantyczne kwiaty rozpościerają nad moją głową dach ze
swych olbrzymich płatków. Jakże przyjemnie jest w ich cieniu. Tato
mówi, że słoneczniki są strasznie wytrzymałe. Mały słonecznik czym
prędzej wyrasta w górę, by złapać jak najwięcej słońca. A gdy dojrzeje,
jego głowa staje się bardzo ciężka, opada ku ziemi i rozsypuje spalone
słońcem ziarna.
Do siódmego roku mojego życia mieszkamy w rodzinnej wsi, w tak
zwanym „zamku” — domu dziadków. Tak nazywa się u nas przestronny
dom z kamienia i cementu, w niczym niepodobny do ruder z gliny i ze
słomy, w których mieszka większość rodzin. W naszym „zamku” jest
dwanaście pokoi, obok domu są dwa ogrody. Czuję się, jakbyśmy wraz z
rodzicami i wujostwem mieszkali w pałacu. A potem nasza rodzina
przenosi się do własnego domu, na równoległej ulicy.
Z płaskiego dachu naszej ceglanej siedziby spoglądamy na tarasy
pozostałych domów przy głównej drodze. Moja wieś to dla mnie cud
nad cudy. Nie sądziłam, że któregoś dnia opanuje ją horda okrutnych i
krwawych morderców, fanatyków rodem z przeszłości. W najgorszych
koszmarach nie śniło mi się, że zostanę niewolnicą Państwa
Islamskiego.
W Nawdaszte co noc sypiam w ramionach mamy. Dni upływają mi
w rytmie domowych obowiązków. Wstaję o ósmej, chyba że leniuchuję
w łóżku. Jem śniadanie, czyszczę kanarkom klatkę, sprzątam i
przygotowuję posiłki, na które składają się w większości wyhodowane
przez nas warzywa. Mięso to luksus, który pojawia się na naszym stole
wyłącznie z okazji świąt. Na śniadanie jemy jajecznicę i jogurt, a w
zimie zupę z soczewicy. Na obiad ryż, liście winorośli, bób i fasolę. Na
kolację pomidory, bakłażany i ziemniaki.
Po południu przychodzi Lalisz, moja przyjaciółka i sąsiadka, i
bawimy się razem, albo biegnę do domu dziadków. Jestem bez dwóch
zdań ukochaną wnuczką babci. Tak przynajmniej twierdzi.
— Jesteś naszą ulubienicą i będziesz nią zawsze, nawet gdyby twoi
rodzice mieli i setkę dzieci. Pamiętaj, że gdybyś kiedyś potrzebowała,
zawsze masz tu u nas dom — szepcze mi do ucha z uśmiechem po
każdych nowych narodzinach.
Rozpieszcza mnie, obsypuje czułościami, podsuwa pod nos ciastka i
cukierki, które kupuje w sklepiku u Baktiara.
Bardzo wcześnie oświadczyłam tacie:
— Tato, chcę iść do szkoły.
— Pójdziesz, ale musisz jeszcze trochę podrosnąć. Nie bądź taka
niecierpliwa — odpowiada.
W końcu, w wieku siedmiu lat, wkładam szkolny fartuszek i
zarzucam na plecy tornister. Jest pierwszy października, początek roku
szkolnego. Tato bierze mnie za rękę. Długo idziemy ulicami. Tato jest
równie dumny jak ja. Szkoła znajduje się w obrębie fortu, najstarszej
części miejscowości. Dzieci stoją grzecznie na podwórku w równiutkich
rzędach, czekają na nauczycieli. Jest ich strasznie dużo. Nigdy
wcześniej nie widziałam tylu dzieci naraz.
Dyrektor szkoły, pan Dosto Szukri, jazyd, jest miłym i łagodnym
człowiekiem, który ukrywa swą dobroć pod maską surowości. Z
wykształcenia jest matematykiem, ale przekwalifikował się na
nauczyciela podstawówki. Pan Szukri uczy mnie rachunków i
logicznego myślenia. Jestem dobrą uczennicą, czego nie można
powiedzieć o Lalisz. Moja przyjaciółka nie radzi sobie zbytnio.
Wieczorami pomagam jej w odrabianiu lekcji. Na przerwach tańczymy
w kółku albo ganiamy się po podwórku.
W naszych szkołach przez długi czas większość nauczycieli była
arabskiego pochodzenia.
— Jazydzcy nauczyciele, tacy jak ja, to rzadkość — wyjaśnia pan
Szukri. — Nasz lud jest słabo wykształcony.
Pan Szukri mówi, że szkoła otwiera przed człowiekiem wrota
wiedzy. Dzięki niej nasza społeczność może wydobyć się z nędzy i
zacofania. Według niego dopiero po uzyskaniu przez Irak
niepodległości jazydzkie dzieci zaczęły mieć dostęp do szkoły. W
porywie gniewu iracki rząd zamknął później przed nimi jej drzwi, by
zemścić się za bunt tutejszych plemion wymierzony przeciwko
obowiązkowej służbie wojskowej. A potem zabrał się za nas Saddam
Husajn… Niektórym udało się jeszcze skończyć studia. Wielu wybrało
emigrację. Wiedzieliśmy we wsi, że ta lub tamta rodzina wyemigrowała
do Niemiec albo że w sąsiedniej osadzie ten czy ów miał syna, który
osiedlił się w Stanach.
Pan Szukri zwraca nam też uwagę, że zanim w 2003 roku doszło do
obalenia Saddama, w szkolnych podręcznikach nie było mowy o
jazydach. Były tam rozdziały o dawnych cywilizacjach, omawiano
historię Arabów i ich kalifów, ale o nas nie było ani słowa. Zupełnie
jakbyśmy nigdy nie istnieli. To nie było w porządku. Ani zdania o naszej
wierze, historii, monarchach. Ani linijki o dziesiątkach rzezi dokonanych
w imię prawa silniejszego.
W Kurdystanie mamy dziś inżynierów, wykładowców i naukowców,
nawet jeśli nie jest ich zbyt wielu. Ani moi dziadkowie, ani rodzice,
zgodnie z typowym dla ich pokolenia wzorcem, nie zachęcali nas do
zdobywania wiedzy.
Dzięki szkole mówię po arabsku, który jest moim drugim językiem,
zaraz po kurdyjskim. W głębi duszy czuję się najpierw jazydką, potem
Kurdyjką, a na końcu Irakijką, którą to narodowość mam wpisaną do
dowodu.
Chodziłam do szkoły do czternastego roku życia. Ani o rok więcej.
Ojciec nie chciał słyszeć o dalszej nauce. Starałam się go przekonać, ale
czułam, że bierze mój głód wiedzy za dziecięcy kaprys.
— Miałaś szczęście, że mogłaś się uczyć tak długo, nie tak jak inne
wiejskie dziewczynki. Jesteś lepiej wykształcona niż większość młodych
ludzi w twym wieku. Jesteś już duża, czas wybić sobie z głowy
fanaberie! — strofował mnie.
— Ale tato, ja lubię chodzić do szkoły…!
Przerwał mi. Koniec dyskusji.
Matka się nie odzywała, ale też myślała swoje. Decyzje o przyszłości
dzieci podejmował u nas ojciec, a ja byłam tylko dziewczynką. Mama
starała się zrobić ze mnie wzorową gospodynię domową.
— Musisz być bez zastrzeżeń, inaczej rodzina męża będzie cię
krytykować. Musisz umieć gotować, zmywać, ścierać kurze, sprzątać,
prać, prasować, szyć…
I tak dalej, i tak dalej.
— Jak będziesz dobrą gospodynią, oszczędzisz sobie plotek, które
sąsiadki zawsze rozsiewają za twoimi plecami — tłumaczyła.
Mama nauczyła mnie też pewnej drobnej umiejętności: umiem robić
skromną biżuterię. Haftuję bransoletki i naszyjniki. Zaopatruję się w
pobliskiej pasmanterii i wyszywam na zamówienie. Moja specjalność to
bransoletka z haftowanym imieniem.
Mam piętnaście lat, gdy na jednym z przyjęć weselnych poznaję
Walida. Dziewczęta przywdziały swoje najlepsze kreacje. Niektóre mają
makijaż. Taka uroczystość to znakomita okazja, by zwrócić na siebie
uwagę. Chłopaki chcą się zaprezentować z jak najlepszej strony —
wypinają torsy, docinają sobie nawzajem, popisują się. Dziewczyny
paradują z rozwianym włosem, w obcisłych spodniach i opiętych
gorsetach. Walid mnie podrywa. Nie jest z naszej wsi. Wzrusza mnie
jego niezręczność. Moja młodsza siostra Hanan pokpiwa sobie z niego
niegroźnie. Przez kilka kolejnych miesięcy widujemy się z Walidem pod
byle pretekstem. Czatuje na mnie i gdy tylko wychodzę z domu,
spotyka „przez przypadek”, żeby porozmawiać.
Któregoś dnia, podczas gry w piłkę, Walid skręca sobie nogę. Mój
dziadek, który oglądał ten mecz, zabiera go do nastawiacza kości. Po
drodze wstępują do naszego domu. Walid jest zaskoczony, że mnie
widzi. Jego twarz promienieje radością.
— Twój uśmiech wart jest, widać, skręconej nogi — żartuje sobie
dziadek.
Walid coraz częściej kręci się koło naszego domu z nadzieją na
zaproszenie do środka. Mam szesnaście lat, więc kwestia zamążpójścia
jest coraz bardziej aktualna.
Walid wyznaje mi miłość i na dowód uczucia ofiarowuje w
tajemnicy telefon komórkowy Ericssona. Przynosi mi go któregoś
upalnego dnia. Matka, jak to zwykle ona, bez ceregieli wyprasza go z
domu.
— Idź sobie! Nikt cię tu nie prosił! Czego tu szukasz?
— Już sobie idę, proszę pani. Tylko niech mi pani da pić, taki upał!
Idę na tyły podwórka, by przynieść mu ze studni kubek wody. Bierze
go prawą ręką, a lewą wsuwa mi w dłoń telefon, po czym odchodzi bez
słowa.
Telefon łączy nas niczym niewidzialna nić. Pierwszej nocy Walid
mówi mi „kocham cię”. Drugiej — „uwielbiam cię”. Nasze codzienne
sam na sam zaplanowane jest na pierwszą w nocy. Czuwam. Nie
spuszczam oka z ekranu telefonu, w którym wyłączyłam dźwięk. Hanan
stoi na czatach, gotowa w każdej chwili bić na alarm w razie
niespodziewanych szmerów bądź pojawienia się rodziców.
Porozumiewamy się na migi.
Przez dwa lata i pięć miesięcy rozmawiamy w ten sposób z
Walidem, po godzinie miłosnego dialogu dziennie. Osiągnięcie
dokonane bez jednej wpadki z jego lub mojej strony, do którego
przyczynia się walnie Hanan, wtajemniczona w przedsięwzięcie.
Moja siostra zna w najdrobniejszych szczegółach meandry mojej
miłosnej przygody. Zwierzam się jej z mych uczuć. Mój pierwszy
pocałunek nie jest dla niej tajemnicą. Mogłaby opowiedzieć, ale tego
nie zrobi, jak Walid ujął mnie za rękę, wplatając palce w moją dłoń, jak
staliśmy długo ze splecionymi dłońmi, jak objął mnie i mocno przytulił
do siebie, by mnie uspokoić, gdy zlękniona chciałam uciekać, jak
musnął ustami moje usta i jak złożył na nich pocałunek, szepcząc: „Nie
bój się”.
Walid wysyła do mnie miłosny list pisany ręką swojej siostry, bo
pisanie nie jest jego mocną stroną. Oto treść listu:
„Dzień dobry, Dżinan,
mam nadzieję, że miewasz się dobrze i cieszysz się dobrym zdrowiem.
Gdy przyszłaś do naszej wsi i powiedziałaś do mnie »kocham cię«,
zdawało mi się, że śnię. Zastanawiałem się, czy nie wyobraziłem sobie tego.
Tak długo czekałem na ten dzień. Chciałbym mieć pewność, że Twoje
uczucie jest prawdziwe.
Ja także Cię kocham i będę kochał zawsze.
Pragnę szczerej miłości, miłości na życie, miłości, w której jedno nie
przeszkadza drugiemu, miłości bez zdrady, na zawsze.
Nie mogę się doczekać Twojej odpowiedzi. Gdy spotkamy się następnym
razem, proszę Cię, byś podeszła do mnie i od razu, bez przywitania,
powiedziała, co do mnie czujesz. Jeśli czujemy to samo, będziemy szczęśliwi
do końca życia. Chcę mieć pewność, że mnie kochasz i akceptujesz.
Mam nadzieję, że spodoba Ci się mój list.
Twój Walid”
Walid może być spokojny. Ujęło mnie jego wyznanie, które
przechowuję pod stertą rzeczy w kufrze. Gdyby jakimś trafem wpadło w
ręce rodziców, rozzłościliby się nie na żarty. Wiem, że są przeciwni
mojemu małżeństwu z Walidem.
Moja rodzina nie należy do bogatych i rodzice mają dla mnie w
zanadrzu lepszą partię.
Walid jest robotnikiem budowlanym. W dużych kurdyjskich
miastach, które dzięki dochodom z ropy przeżywają budowlany boom,
stuka od drzwi do drzwi w poszukiwaniu pracy, trafiając z budowy na
budowę. Jednego dnia nosi cegły, innego jest murarzem, a jeszcze
innego bezrobotnym.
W kraju jazydów małżeństwo, jak wszystkie inne ważniejsze
wydarzenia w życiu, jest sprawą, w której decydujący głos ma rodzina i
w której liczą się pozycja społeczna i rodzinna duma. Dla wpływowych
jazydzkich rodów, do których nie należymy, małżeństwo jest sposobem
na umocnienie pozycji klanu. Prości ludzie nie mają wprawdzie tak
dużych rodzin, lecz zasada pozostaje ta sama. Nie wolno nam na
przykład żenić się z przedstawicielami innej niż nasza społeczności.
Siedemnastolatka o imieniu Dua, która sprzeniewierzyła się tej regule,
została w kwietniu 2007 roku ukamienowana przez rodzinę, w tym jej
własnego ojca, przeciwnego jej związkowi z sunnitą. Zamordowano ją
tylko dlatego, że była w kimś zakochana. Jej kaźń została sfilmowana
telefonem komórkowym, zamieszczona w internecie i pokazało ją wiele
stacji telewizyjnych. Jazydzi bardzo cenią sobie honor, coś na ten temat
wiem.
Mój ojciec jest przekonany, że wybrał już dla mnie przyszłość.
Przeznaczył mnie nie Walidowi, lecz jednemu z moich dalekich
kuzynów. Matka aprobuje ten wybór. Jakkolwiek by było, wiele
małżeństw rodzice sugerują, aranżują, jeśli zajdzie potrzeba, a nawet
narzucają, gdy pojawi się opór. Husajn jest dwudziestosiedmioletnim
dryblasem, żołnierzem irackiej armii. Jego ojciec, podobnie jak tysiące
irackich żołnierzy, zginął w latach osiemdziesiątych w jednej z transzei
na froncie iracko-irańskim, podczas okrutnej wojny Iraku Saddama
Husajna z Iranem ajatollaha Chomeiniego.
Husajn jest wojskowym jak mój ojciec, od kiedy zmienił zawód.
Przede wszystkim jednak jest idealnym kandydatem na męża z uwagi
na pensję, jaką pobiera jako syn szahida, czyli męczennika.
Wiem o zamiarach rodziców od Hanan, mojego „szpiega”,
dyskretnie nadstawiającego ucha, gdy tata z mamą rozmawiają w
tajemnicy. Hanan wpada do pokoju jak burza i wskakuje pod moją
kołdrę roztrzęsiona. Głos jej drży z nerwów, nie może wydusić słowa.
— Hu… Hu… Husajna…! Rodzice wybrali dla ciebie naszego
kuzyna Husajna! To nie żart! — duka wreszcie.
Jestem w szoku.
— Husajna? Co ja mam robić z Husajnem? Nie kocham go. Nic dla
mnie nie znaczy.
— Tato mówi, że gdyby pozwolił ci robić, co chcesz, wyszłabyś za
cymbalistę — dorzuca Hanan.
Małżeństwo zostało zaaranżowane w tajemnicy przy okazji wizyty u
nas matki Husajna. Napomknęła rodzicom, jak to „jej Husajn
potrzebuje żony i że proponuje, by nasze rodziny nawiązały bliższe
stosunki”.
Tato twierdzi, że Husajn to zwykły, porządny chłopak. Znamy jego i
jego rodzinę.
— To godni szacunku kuzyni — mówi tato.
Jak oni mogą mi to robić! Moi właśni rodzice! Mnie, Dżinan, ich
córce!
Hanan, która nigdy nie daje za wygraną, z posłańca zamienia się w
doradcę. Nakłania mnie, bym kierowała się głosem serca, i zachwala
Walida, „miłego, troskliwego i opiekuńczego chłopaka”.
— Kocha cię jak żaden inny. To wybranek twojego serca! Trzymaj
się go, bo nie znajdziesz lepszego!
W następnych dniach po tym odkryciu niczego nie daję po sobie
poznać. Po cichu rozpoczyna się pojedynek sił. Zdecydowana jestem
przeciwstawić się woli rodziców. Nie zgadzam się, by złożono mnie na
ołtarzu interesów dorosłych. Gotowa jestem odprawić Husajna z
kwitkiem tyle razy, ile to będzie konieczne.
Otwarty konflikt wybucha za sprawą matki Husajna. Nalega, bym
przyjechała do nich na kilka dni w odwiedziny podczas najbliższej
przepustki syna. Odmawiam. Rodzice zaczynają krzyczeć. Walid,
zazwyczaj spokojny, odchodzi od zmysłów. Błaga, bym nie słuchała
rodziców. Tłumaczę mu, że nie mogę nie przyjąć rodzinnego
zaproszenia, ale obiecuję, że będę nieugięta. W czasie pobytu
uprzejmość Husajna nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Jestem
grzeczna, ale zimna jak głaz. Wieczorem piątego dnia pojawia się nagle
Walid. Z całej siły łomocze do drzwi. Otwiera Husajn.
— Czego chcesz?
— Chcę z nią porozmawiać.
— Nie ma mowy! Zjeżdżaj!
— Przyszedłem ci powiedzieć, że ona cię nie chce. Ty jej nie in-te-
re-su-jesz!
— Zjeżdżaj! — wrzeszczy Husajn, odpychając mojego ukochanego.
Zaczynają się bić. Ciągnę Walida za ramię, chcąc ich rozdzielić, ale
matka Husajna odpycha mnie, bym nie mieszała się do bójki.
— Jeśli nie wrócisz wieczorem do rodziców i nie zadzwonisz do
mnie od nich, by mi powiedzieć, że wróciłaś, wszystko między nami
skończone! — grzmi Walid i odchodzi, obrzucając Husajna wyzwiskami.
Gdy patrzę z perspektywy czasu, ta scena ma w sobie coś
komicznego. Jest jak żywcem wyjęta z Toma i Jerry’ego, mojej ulubionej
kreskówki dla dzieci — z Walidem w roli małej, burej myszki o
zadziwiającej jak na swoje ciałko sile. Tamtego wieczoru jednak
przeżyliśmy dramatyczne chwile.
Sąsiedzi śledzą rozwój wypadków z nosami przyklejonymi do szyb,
toteż nie umyka im żaden szczegół. Mój powrót do domu następnego
dnia odbywa się w atmosferze skandalu.
Ojciec każe mi dzwonić do Walida, by mu powiedzieć, że z nim
zrywam. Posłusznie dzwonię. Ranię go, Walid zarzeka się, że to koniec,
że nie chce mnie więcej widzieć. Nigdy więcej!
Spotykamy się jednak przypadkiem na ślubie znajomych. Zbywa
mnie. Mijają dwa miesiące. W końcu wyznaję mu przez telefon, że to
ojciec kazał mi powiedzieć mu, że go nie chcę.
— Kocham cię — mówię.
Tylko na to czekał. Godzimy się ku utrapieniu rodziców. Ich upór
może się równać tylko z moim.
Tymczasem Walid obmyśla plan.
— Husajn jest murem, który nas dzieli. Trzeba działać — oświadcza
mi przez telefon tajemniczo.
Porywa mnie któregoś czwartku. Uciekam przez taras na dachu, za
cały bagaż mając telefon komórkowy i kilka drobiazgów w torbie. Walid
czeka na mnie na rogu ulicy, oparty plecami o mur.
— Przepraszam, że musiałeś czekać… Rodzice długo nie kładli się
spać…
Znikamy w ciemności nocy. Jeszcze tego samego wieczoru u swego
przyjaciela Merzy Walid prosi mnie o rękę.
— Czy zgadzasz się wyjść za mnie?
Wypowiedział te cudowne słowa. Jestem w siódmym niebie.
Wczesnym rankiem moja matka odkrywa puste łóżko.
— Uciekła z ukochanym! Walid na pewno ją porwał! Co my teraz
zrobimy?
Siada i zaczyna płakać.
Kilka dni później u Merzy zjawia się moja siostra Hanan.
— Rodzice cię przysłali czy przychodzisz z własnej inicjatywy? —
przekomarzam się z nią.
— Przychodzę w tajemnicy — odpowiada z uśmiechem kładąc
palec na ustach.
Śmiejemy się obie radosnym, dziecięcym śmiechem. Po chwili
poważnieję i oznajmiam jej naszą decyzję.
— Dość mamy ukrywania się. Chcę założyć rodzinę. Dzień ślubu
jest już wyznaczony. Wychodzę za mąż za dwa tygodnie.
— Tym razem ojciec naprawdę się wścieknie — prorokuje Hanan.
— Sporo czasu minie, nim mu przejdzie. Rodzice zerwali wprawdzie z
tobą stosunki, ale nie wierzę, by się obrazili na zawsze. Znasz ich,
Dżinan. Tato nie mógł przełknąć, że powiedziałaś mu „nie”. Pogniewał
się i nie może się wycofać, zwłaszcza teraz, w obliczu waszych planów.
Prawdziwa dyplomatka z tej mojej młodszej siostry. Rola pośrednika
przypada jednak Merzie, kuzynowi Walida. To jego zadaniem, jako
naszego mistrza ceremonii, jest przygotowanie uroczystości. Jak
nakazuje zwyczaj, będziemy u niego mieszkać aż do dnia ślubu. To dla
nas okazja, by zakosztować wspólnego życia bez obecności rodziców.
Robię sobie codziennie makijaż, by sprawić przyjemność swojemu
przyszłemu mężowi. Wieczorami Walid i Merza gawędzą na podwórku,
popijając tureckie piwo. Walid wybrał Merzę ze względów
przyjacielskich, a także z uwagi na przesłanki natury geograficznej.
Merza mieszka dokładnie naprzeciw Husajna. Walid celowo szuka
zaczepki, chce, by szala przechyliła się na jego stronę. Na szczęście
Husajn nie jest bojowo nastawiony i nie wychodzi z domu w czasie
naszego pobytu w sąsiedztwie.
Z tatą nie idzie nam równie łatwo. Merza ma niewdzięczne zadanie
powiadomienia go o ślubie przez telefon. Reakcja ojca jest bardzo
gwałtowna: dostaje szewskiej pasji.
— Nie po to cię wychowywałem, żebyś nie szanowała rodziny i ojca!
Walid nie jest ciebie wart. Co z tobą będzie u boku tego nieudacznika?
Nie zapewni ci godziwej przyszłości. Skończ z nim. Nakazuję ci być
posłuszną! Zaręczymy cię z Husajnem. Jeśli teraz nie wrócisz, nigdy już
nie przekroczysz progu naszego domu!
Wylewa do telefonu całą swoją złość. Lawinę brutalnych, bolesnych
słów. Nie wiem, jak go uspokoić. Odgraża się, że przyjdzie do nas i
rozniesie wszystko w drobny mak.
— Daj mi do telefonu Walida!
Obrzuca Walida gradem wyzwisk i wściekły odkłada słuchawkę.
Matka ze swej strony przysyła posłańca — Lalisz, moją szkolną
koleżankę i sąsiadkę. Rodzice żądają, bym z powrotem stała się
grzeczną i posłuszną córką. Jeśli nie ustąpię, ojciec z wujami wedrą się
do domu Merzy i odbiją mnie siłą. Chcąc zapobiec kolejnym
incydentom, Merza prosi, abyśmy nie odbierali telefonu, i uprzedza
krewnych, by w razie najścia mojego ojca gotowi byli mu przyjść z
pomocą. Ale groźby nie przeradzają się w czyny.
Znużony walką tato odpuszcza. Od niechcenia godzi się na
pośrednictwo Merzy. Wysokość zapłaty zostaje ustalona na trzy tysiące
dolarów. Rodzice Walida oddychają z ulgą. Merza i ojciec mojego
przyszłego męża składają się na tę sumę. W tym czasie w Nawdaszte
mój tato wrzuca do rozpalonego na podwórku ogniska moje ubrania,
zabawki, zdjęcia. Niszczy moje wspomnienia, ale nie może zniszczyć
przeszłości.
Pobieramy się z Walidem w sobotę 18 maja 2013 roku w Bażarok.
Wstaję o czwartej rano, nie zmrużywszy oka, by na czas dopiąć
wszystko na ostatni guzik. Jest jeszcze ciemno. Przeobrażenie w
księżniczkę wymaga cierpliwości, precyzji i chociaż minimalnej dozy
organizacji.
Nie jestem typem kokietki, ale sklepy z odświętnymi strojami, ich
wystawy z manekinami w uroczych kobiecych wdziankach już w
dzieciństwie sprawiały, że zapominałam o bożym świecie. Wystawałam
też długo przed witryną fotografa. Przyglądałam się sukniom ślubnym.
Wyobrażałam sobie, jaka piękna będzie moja. I jest! Mój wybór padł na
przepyszną, białą suknię z koronkami i falbankami, dopasowaną w talii i
wyszywaną perłami. Pozostaje tylko włożyć ją na siebie. Ale zanim
przywdzieję mój najpiękniejszy strój, mam jeszcze kilka rzeczy do
zrobienia. Muszę założyć diadem, a przedtem zebrać włosy w ciasny
kok i odsłonić czoło. I po raz pierwszy pokażę się publicznie w
makijażu. Oczy wszystkich będą zwrócone w moją stronę. Muszę
wyglądać bosko.
Zwracam uwagę na każdy szczegół i bardzo się denerwuję. Moja
kuzynka Bejan, która pracowała w salonie fryzjerskim, doradza mi i
asystuje. Najpierw podkład na twarz w kolorze brzoskwiniowym,
następnie róż do policzków dla podkreślenia ich kształtu. Staram się jak
mogę. Cały mój dotychczasowy trening ogranicza się do kilku prób
przeznaczonych dla mojego Walida. Jeszcze czarny kontur wokół oczu i
pogłębiający spojrzenie cień do powiek.
Sprawnie rozprowadzam na powiekach brąz i jasną kredką
podkreślam zarys brwi. Na koniec tuszuję rzęsy, maluję na czerwono
usta, pudruję nos i gotowe.
Zdaniem Bejan efekt naszych starań jest na miarę rangi wydarzenia.
Spoglądam na siebie w lustrze, wydymając usta w podkówkę.
— Jesteś młoda i piękna, Dżinan — stwierdza z uśmiechem Bejan.
Walid przypomina hinduskiego gwiazdora kina. Wypomadowane
włosy, cieniutkie bokobrody, garnitur z czarnego jedwabiu i szeroki,
jasnobeżowy, luźno zawiązany krawat. Nie przechwalając się,
wyglądamy razem bardzo reprezentacyjnie. Na nogach mam satynowe
pantofelki, białe, na wysokim obcasie. I jeszcze nieodzowne dodatki:
płaski, przysłaniający dekolt naszyjnik, okrągłe kolczyki z wisiorkami i
długie, białe, koronkowe rękawiczki.
Walid nie może usiedzieć na miejscu. Z samego rana pędzimy do
salonu fotograficznego. Pozujemy dla potomności na tle wypłowiałego,
sztucznego tła z motywem góry przypominającej nasz własny dżabal
oraz położonego nad brzegiem jeziora romantycznego zamku z
ogrodem. W rękach mam bukiet róż. Pozuję także sama, usadowiona na
wielkim
małżeńskim łożu. Fotograf, starszy pan, który gościł już w swoim
studiu kilka pokoleń miejscowych młodych par, uwiecznia ten radosny
moment. Zdjęcia zostają opatrzone dedykacjami — angielskimi, by było
bardziej z klasą — w rodzaju I need your love albo God speed your love to
me.
Na zegarze wybija jedenasta, gdy hałaśliwą kawalkadą suniemy na
uroczystość religijną. Zajmuję miejsce w limuzynie, koreańskiej kii
wynajętej specjalnie na tę okoliczność i przystrojonej wstążkami i
wieńcami białych kwiatów. Zatrzymujemy się u szejcha, najwyższego
rangą duchownego, na krótką ceremonię ślubowania. Całujemy
okrywające ołtarz święte sukno w kolorze zielonym z napisem Jakode,
czyli „O Boże mój”. Nasze pocałunki przeplatane są pocałunkami
dziecka, które także musi dotknąć ustami tkaniny. Gdyby nie ten rytuał,
moglibyśmy zostać bratem i siostrą. Składamy ofiarę, a szejch
błogosławi nasz związek. Udajemy się następnie do pirsa, duchownego
niższego rzędu. Czeka nas tam taka sama ceremonia, tym razem pod
jego przewodnictwem. Inny jest tylko kolor tkanin — czerwony i
pomarańczowy. Wizyty u patriarchów stanowią okazję do pokłonienia
się przedstawicielom naszych religijnych kast. Najwyżej w hierarchii stoi
kasta szejchów. Wywodzi się w prostej linii od szejcha Adiego,
założyciela naszej religii, oraz od rodzin sześciu Aniołów, którzy
sprawują nad nami władzę. Szejch jest świętym obdarzonym często
uzdrowicielską mocą. Potrafi wyleczyć z ukąszenia węża, gorączki,
reumatyzmu, bólów głowy, a nawet napadów szaleństwa. Zdolności te
przekazywane są w rodzinach szejchów z pokolenia na pokolenia.
Pirsowie to z kolei mędrcy. Otaczają opieką nasze świątynie i miejsca
kultu.
Przed domem Walida czeka na nas powitalny orszak. Staram się jak
mogę, by nie potknąć się w butach na obcasie. Pośród okrzyków „wiwat
młodzi!” na nasze głowy sypie się deszcz czekoladek w srebrnych
papierkach. Rzucam do góry ślubny bukiet — dziewczyny podskakują,
by go złapać. Wpada w ręce Ezin, kuzynki Walida. Jestem pewna, że to
ona będzie następna.
Przed wejściem do domu z szacunku dla gospodarzy zdejmuję buty
i całuję drzwi. Na znak powitania matka Walida podaje mi lewą ręką
ślubną obrączkę.
— Mabruk! Gratulacje! — wołają goście.
W asyście maleńkiej kuzynki wchodzę do ciemnego pokoju i siadam
na dywanie. Moja towarzyszka Zera ma, jak nakazuje zwyczaj,
niespełna dwa latka. Dopiero uczy się chodzić. Obejmuję ją czule i
przytulam. Gest ten czyni ze mnie jej „Opiekunkę”. Gdy w wieku
siedmiu lat Zera wkroczy w „wiek rozumu”, zapyta:
— A kto jest moją ślubną siostrą?
— Dżinan — usłyszy.
Każde z nas było w dzieciństwie czyjąś ślubną siostrą lub ślubnym
bratem. Oprócz Walida, w którego rodzinie nie było żadnego ślubu, gdy
był w odpowiednim wieku.
Dawniej zamykano pannę młodą samą na trzy dni, okrytą od stóp
do głów welonem. Siedziała w ciemnym pokoju za zasłoną, czekając, aż
gospodarze skończą się bawić. Mąż miał prawo dołączyć do niej
dopiero po zakończeniu wesela. To już na szczęście odległa przeszłość.
Po obrzędach przychodzi czas na zabawę. Wesele odbywa się na
głównym placu wsi. Merza, mistrz ceremonii, zatroszczył się o
najmniejszy szczegół. Walid ma dwóch brasawa — drużbów w czarnych
garniturach i czarnych krawatach. Potrawy są wyśmienite. Na scenie
występuje Tazem Smoke, jazydzki gwiazdor piosenki. Jego występ
kosztował nas pięćset dolarów, prawdziwy majątek. Tazem Smoke
wzbudza entuzjazm gości. Tańczymy w rytm przebojów kurdyjskiej
muzyki rozrywkowej. Taniec ramion, który, jak sama nazwa wskazuje,
polega na tym, że porusza się ramionami, nie poruszając torsem,
podrywa biesiadników. Tańczący podają sobie ręce i podrygują w kole.
O siedemnastej goście kolejno zjawiają się w domu młodej pary.
Obsypują nas podarkami, począwszy od wentylatora, poprzez pralkę,
srebrną i złotą biżuterię, aż po sztabki złota. Niektórzy przypinają mi do
sukni banknoty.
Z nadejściem zmroku wesele przybiera bardziej intymny charakter.
Obecni są już tylko najbliżsi. Walid z przyjaciółmi popijają whisky.
Bardziej śmiali dolewają do niej napoje wysokoenergetyczne. Czuję się
szczęśliwa, choć żałuję, że nie ma z nami moich rodziców. Nikt z
rodziny nie miał odwagi się zjawić, z wyjątkiem ukochanej babci i
jednego z wujów. Potrafię ich zrozumieć. Sprawia mi to przykrość, ale
muszę walczyć o moją miłość i wolność.
Pozostajemy zwaśnieni przez rok. Wiosną 2014 roku jednemu z
wujów, dzięki wyjątkowej cierpliwości i sile perswazji, udaje się
zorganizować spotkanie na neutralnym gruncie, u siebie w domu.
Całuję ojca w rękę na znak posłuszeństwa. Nie reaguje. Znów ocieramy
się o kłótnię. Nazajutrz rodzice decydują się w końcu do mnie odezwać.
Znowu jesteśmy sobie bliscy i przysięgamy, że o wszystkim zapomnimy.
Spędzam nawet w domu rodziców kilka nocy, by przypieczętować
rozejm. Od kiedy matka Husajna zaproponowała, by za jej synka wydać
Hanan, ojciec ma co innego na głowie. Moja siostra ma się rozumieć
odmawia. Tym razem jednak ojciec nie nalega zbyt długo.
∗ ∗ ∗
 
Rozdział 3.
Więzienie Badusz
 
Amina zostaje ze mną • Przystanek w Tal Afar • Więzienie Badusz •
Stara Gule i jej córki biorą nas pod swe skrzydła • Randa powierza mi
swojego nowo narodzonego synka Dżano • Jak zniechęcić amatorów
nocnych uciech • Randa i jej syn Daud zostają rozdzieleni • Nieprawdziwy
nalot • Powrót do Tal Afar
∗ ∗ ∗
Tego ranka czuję w ustach gorzki smak niewolnictwa. Przerażony,
zagubiony wyraz twarzy mojej młodziutkiej szwagierki, wczoraj jeszcze
tak pełnej życia i werwy, porusza mnie. Amina jest otępiała. Z jej oczu
wyziera niezrozumienie. Oddałam jej moją kromkę chleba i kawałek
sera, ale niczego nie tknęła.
Amina jest miłą, łagodną dziewczyną. Jej owalna twarz o gładkiej
jak jedwab skórze okolona jest kosmykami ciemnych włosów, cera jasna
i delikatna. Przez czerwony T-shirt przebija zarys piersi, ale Amina to
jeszcze dziecko. Ma dopiero dwanaście lat. Leży u mojego boku. Mamy
bezwzględny zakaz podnoszenia się, nawet w celu udania się do toalety.
Dręczy nas niepewność. Co z nami będzie? Co się dzieje na zewnątrz?
Nie mam bladego pojęcia.
Wysoko nad naszymi głowami krąży samolot. Warkot silnika drażni
strażników. To pewnie lot zwiadowczy, bo mały punkt w końcu znika.
Przez chwilę wyobrażam sobie, że lądują tu spadochroniarze i nas
ratują.
Gdy tylko samolot niknie w chmurach, spada na nas kolejna seria
obelg. Wyzywają mnie ot tak, dla fantazji, od suk. Chowam głowę w
ramionach.
Dwie godziny później przed siedzibę PDK zajeżdżają autobusy.
— Wstawać, niewierne! Ruszać się! Jedziemy! — wrzeszczy brodacz
w bojówkach.
Sześćset kobiet i dzieci zostaje wciśniętych do trzech autobusów. Z
przodu, z tyłu, z boku, z prawa i z lewa napierają na siebie ciała,
przygniatają mnie. W powietrzu unosi się zapach kurzu i kwaśna woń
potu. Jest duszno, nie ma czym oddychać.
Jedziemy w kierunku Tal Afar. Cel naszej podróży napawa mnie
lękiem. Sindżar, nawet pod okupacją Daeszu, pozostaje swojskim
miejscem. Są tam nasze świątynie i cmentarze. Należy do naszego
świata. Leży u stóp Dżabal Sindżar, którego strome zbocza schodzą ku
naszym wsiom. Tal Afar to co innego. Położone jest na równinie Niniwy,
na szlaku prowadzącym do Syrii. Gdy byłam małym dzieckiem, ojciec
porównywał to zamieszkałe przez Arabów i Turkmenów miasto do
gniazda os. Tłumaczył, że w czasie amerykańskiej interwencji w Iraku
miasto stanowiło punkt zborny Al-Kaidy na odcinku Damaszek –
Bagdad. Dżihadyści ze wszystkich stron świata urządzali tam sobie
zbiórki.
Już wówczas mieli na celowniku jazydów. Miałam prawie dziesięć
lat, gdy w czterech miastach regionu równocześnie doszło do
samobójczych zamachów o niespotykanej sile z użyciem samochodu
pułapki. Ataki te, w których śmierć poniosło osiemset osób, a tysiąc
pięćset zostało rannych, były najkrwawsze w dziejach wojny
amerykańskiej w Iraku. Nikt nie przyznał się do masakry jazydów. Kilka
tygodni później Amerykanie stracili rzekomego sprawcę zamachów. A
potem wojska Zachodu wycofały się z Iraku, a Al-Kaidę zastąpiło
Państwo Islamskie.
Sindżar jest oddalony od Tal Afar o godzinę jazdy samochodem.
Sądząc po eskorcie, nasze życie jest jeszcze coś warte. Konwój otwiera i
zamyka pick-up z automatycznym działkiem ciężkiego kalibru. Po
drodze zauważamy wypalone wraki pojazdów należących do
peszmergów. Przez cały czas usiłuję dostać się do okna i jednym susem
udaje mi się przedrzeć na przód autobusu. Stoję wciśnięta za siedzenie
kierowcy, Araba z Mosulu, którego zagaduje jedna z pasażerek.
— Dlaczego godzisz się wieźć nas na śmierć? — pyta
doprowadzona do ostateczności kobieta.
— Kazano mi poprowadzić ten autobus z Sindżaru do Tal Afar.
Jestem tylko kierowcą, kalass! Reszta mnie nie obchodzi!
— Nie masz matki? Nie masz córki? — Jazydka nie daje za
wygraną. — Nie masz litości?
— To nie moja wina! Nic na to nie poradzę. Moja sytuacja niczym
się nie różni od waszej. Mam matkę, żonę i trzy córki. I muszę słuchać
rozkazów.
— I jak wrócisz do domu, to opowiesz swojej najstarszej córce, co
zrobiłeś? Będziesz miał odwagę przyznać się jej do wszystkiego?
Kierowca odwraca głowę i pochyla się nad kierownicą.
Po wyjściu z autobusu w Tal Afar trafiamy prosto w ręce
dwudziestki dżihadystów. Każą nam czekać przed budynkiem szkoły.
Przy wejściu podaję swoje nazwisko „urzędnikowi” z długą brodą, bez
wąsów, w mycce na głowie i przepisowym kamizie. Wielkie krople potu
ściekają mu po twarzy. Kancelista Daeszu gryzmoli moje dane w
kołonotatniku, żeby, jak twierdzi, wyrobić mi „dowód tożsamości
Państwa Islamskiego”. Po co nas tu przywieźli? O co chodzi z tą ciągłą
zmianą miejsc? Z każdą chwilą coraz więcej pytań, na które nie ma
odpowiedzi. Ze zmęczenia powoli tracę jasność umysłu.
Niczym wróżka ofiarowuję sobie chwilę wytchnienia pośród
bezmiaru przemocy. Z największą ostrożnością wyjmuję zdjęcie ślubne,
które ukryłam w biustonoszu, nim ukradli mi biżuterię. Nikt nie
zauważył. Kurczowo ściskam je w dłoni i tulę do piersi. Moje
rozmyślania przerywa rozkaz wyjścia.
Tułaczka rozpoczyna się od nowa. Tal Afar to był tylko przystanek.
Byłoby mi prawie obojętne, dokąd jedziemy, gdyby naszym celem nie
było więzienie Badusz, którego nazwa wędruje z ust do ust. Badusz,
synonim piekła, wzbudza w nas przerażenie. Czuję, jakbyśmy coraz
głębiej zapadały się w przepaść.
Badusz kojarzy się wszystkim z krwawą jatką. W czerwcu Państwo
Islamskie zamordowało tam kilkaset osób.
Wspomnienie tamtej rzezi nie daje nam spokoju w czasie jazdy.
— Stamtąd nie wychodzi się żywym! Nie ma stamtąd powrotu!
Zabili tam mojego męża Adnana — użala się jedna z kobiet. Wszystkie
twarze zwracają się w jej stronę. Spod czarnej wiejskiej chusty
wyzierają ciemne kosmyki włosów przywierające do szerokiego,
spoconego czoła. Wdowa kładzie ręce na ramionach syna, szczerbatego
chłopaczka w koszulce FC Barcelony z numerem dziesięć, należącym
do Messiego.
— Jestem pewna, że Adnan nie żyje. Inaczej na pewno
skontaktowałby się z nami po szturmie na więzienie. Gdyby przeżył,
wróciłby do Sindżaru — dodaje.
Jej mąż został skazany na dwa lata za kradzież miedzi. Chodziło o
kable wysokiego napięcia. Był świeżo po ogłoszeniu wyroku.
— To nie był zły człowiek. Jesteśmy biedni i potrzebowaliśmy
pieniędzy na operację biodra teściowej — ciągnie kobieta w chustce,
zdecydowana zdać nam dokładną relację z przebiegu wydarzeń.
Kobiety wokół nadstawiają ucha.
— Wymknął się z domu którejś nocy, żeby ściąć stojący przy drodze
słup wysokiego napięcia. Chciał zwinąć druty i sprzedać je handlarzom
złomem. Wyszedł bez uprzedzenia, nic mi nie mówiąc. Nie chciał mnie
denerwować. Bałabym się, że go porazi prąd albo że go ktoś nakryje.
Nic nikomu nie powiedział. Policja złapała go na gorącym uczynku. Nie
zasłużył, aby skończyć w rowie. A teraz moja kolej. Boże
wszechmogący, spraw, by Aniołowie uratowali mojego syna!
Wdowa znieruchomiała, zatapiając się w ponurych rozmyślaniach.
Jej opowieść, która łączyła się z opowieścią o masakrze, rozeszła się po
całym autobusie.
Gdy 10 czerwca Państwo Islamskie zajęło Mosul, drugie co do
wielkości miasto Iraku, żołnierze wycofującej się irackiej armii w
pośpiechu opuszczali więzienie. Strażnicy pozostawili bez opieki tysiąc
ośmiuset więźniów — zabójców, drobnych złodziejaszków, terrorystów,
sunnickich opozycjonistów, szyitów. Kiedy zjawili się dżihadyści,
odseparowali swych współwyznawców sunnitów od wrogich im szyitów.
Tym pierwszym w porywie braterstwa ofiarowali wolność. Większość z
nich przyłączyła się do Daeszu, zwabiona obietnicą żołdu i dachu nad
głową. Szyitów i jazydzkich „odszczepieńców” zawleczono na
pustkowie w pobliżu drogi z Badusz do Tal Afar i stracono, nie bawiąc
się w żadne procesy. Było ich ponad pięciuset. Z początku zabijano ich
po dwóch, później po dziesięciu, żeby było szybciej, a na koniec całymi
rzędami, z broni maszynowej, by czym prędzej dokończyć dzieła. Ciała
zasypywano w rowie. Rannych dobijano serią z kałasznikowa. Jazyda
Adnana spotkał los szyitów.
Więzienie Badusz znajduje się przy autostradzie, w pobliżu rzeki
Tygrys. Widok wież strażniczych mrozi krew w żyłach. Wysoki mur i
ogrodzenie z drutu kolczastego napawają mnie przerażeniem. Wejścia
pilnują wozy opancerzone. Bezładnie ruszamy do środka. Są nas setki
kobiet i dzieci. Nad wieżami strażniczymi powiewają czarne flagi
Daeszu. Przechodzimy przez śluzę bezpieczeństwa i trafiamy na
rozległe podwórze prażące się w promieniach południowego słońca.
Na kocu obok mnie leży Gule — stara, schorowana kobieta, mająca
problem z utrzymaniem moczu. Gdy trzeba przenieść ją w inne miejsce,
jej cztery córki chwytają za rogi koca. Staruszka od razu mnie polubiła.
Jest duża i przygarbiona, a jej końską twarz pokrywa gęsta siatka
zmarszczek. W świecie złożonym z samych kobiet Gule jest niczym
upadła królowa, szalona i ekscentryczna, otoczona świtą córek i
wianuszkiem wnucząt.
— Wystawią mnie na sprzedaż i zgwałcą — mówię do Gule.
— Jeśli będą próbowali cię zhańbić, zabij się. Śmierć zmyje z ciebie
hańbę i uratuje honor — odpowiada sentencjonalnym tonem, jaki
przybierają starsi, chcąc zademonstrować swoje doświadczenie. —
Jazydka, która pada ofiarą gwałtu, nie ma innego wyjścia, jak targnąć
się na swe życie. Musi umrzeć. Godność nakazuje jej skończyć ze sobą,
by nie stać się ciężarem dla bliskich — dodaje.
Patrzę jej prosto w oczy, słuchając z założonymi rękoma.
— Nie rozumiesz, o co tu chodzi? — pyta. — Nie? To zaraz się
dowiesz, dziecinko. Najpierw będą nas dalej dzielić na grupy. Młode,
takie jak ty, zabiorą ze sobą i zgwałcą. Nie obchodzi ich, że jesteś
mężatką. Sama widziałaś, nie krępują się, wybierają sobie najładniejsze,
niczym rolnik, który wybiera najdorodniejsze pomidory.
Na tym nie koniec złowieszczych przepowiedni.
— Pierwszego dnia zabrali mężczyzn, a teraz zabiorą chłopców.
Słyszałam, jak mówili, że po nich przyjdą. Nie zwracają na mnie uwagi,
biorą mnie za starą wariatkę, ale ja dobrze znam tych drani. Dzieciaki,
które mają więcej niż dziesięć lat, zamkną w obozach i zrobią im pranie
mózgu. Będą im tam wpajali te ich wersety Koranu. Tak ich wezmą w
obroty, że przerobią na wzorowych żołnierzy Daeszu. A jak im przyjdzie
chęć, to zrobią z nich kamikadze. Wyślą z pasem ładunków
wybuchowych na jakiś targ, żeby wysadzili w powietrze stragan z
ziołami, na którym robisz zakupy.
— Masz rację, mamo, wolę umrzeć — wtóruje jej jedna z córek,
Randa. — Zgwałcą mnie i zabiorą mi Dauda, żeby go wychować w ich
wierze. A przecież to jeszcze dziecko. Nie opuszczę go ani na krok. Nie
pozwolę im go zabrać.
Daud ma dwanaście lat, owalną twarz i włosy obcięte jak od garnka.
Nie słucha, co mówi babcia, i tak jest pewnie lepiej.
Gule ma odpowiedź na wszystko. Ma nawet pomysł na uratowanie
mnie. Szepcze coś do ucha córce, przysłaniając usta dłonią. Kobiety
naradzają się przez chwilę stłumionymi głosami. W końcu Gule odzywa
się z powagą:
— Posłuchaj, Dżinan, mam plan. Weźmiesz Dżana, niemowlę Randy.
Jej syn Daud i córka zostaną razem z nią. Zgodziła się.
— Proszę cię, Dżinan, weź go — nalega Randa. — Jak zobaczą cię z
niemowlęciem, nie będą mieli odwagi cię zgwałcić. Będziemy się
trzymać razem. Zaopiekujesz się Dżanem, jakby był twoim własnym
synem. Obiecaj, że o niego zadbasz!
— Przysięgam!
Podaje mi swoje niemowlę. Tulę je do piersi. Dżano ma sześć
miesięcy, pyzatą buzię, szpiczasto zakończony nosek i oczka w kształcie
migdałów. Biorę go między skrzyżowane po turecku nogi i staram się
ukołysać łagodnym ruchem ud.
— Widzisz, jak dobrze ci idzie! — komentuje Gule. — Jakbyś całe
życie niańczyła niemowlęta!
W ich ustach słowa otuchy brzmią jak rozkaz:
— Bądź dzielna! A kiedy już będziecie wolne, oddasz niemowlę
matce.
Dżihadyści chodzą pomiędzy nami tam i z powrotem.
W teatralnym geście Gule podnosi się nagle z koca i wskazując
palcem na któregoś z nich, woła na całe gardło:
— To ty jesteś odszczepieńcem!
— Stara wariatka! — burczy strażnik.
Przedstawiam Aminie jej nowego „bratanka” i wtajemniczam w
nasze przedsięwzięcie moje dwie kuzynki, siedemnastoletnią Majade i
czternastoletnią Leilę, z którymi spotkałyśmy się w Badusz.
Pozostawione same sobie dziewczynki przeczesują więzienie z wątłą
nadzieją, że trafią na lukę w systemie nadzoru lub — jeszcze lepiej —
na dającą się pogłębić dziurę w murze. Młodsza chodzi za starszą jak
cień. Zapuściły się w głąb sczerniałych od pożaru korytarzy. Dotarły do
sali tortur ze zwisającymi ze ścian łańcuchami, sterczącymi z sufitu
hakami, klatką i stołem, po którym walały się przewody elektryczne.
Odkryły nawet salę teatralną, w której więźniowie musieli zabawiać się
odgrywaniem scenek. Zdjęcia niektórych z nich są nawet przypięte do
tablicy. Słucham paplaniny dziewcząt jednym uchem. Dżano płacze z
głodu. Wymigałam się przed chwilą od apelu, na którym rozdawano
mleko, bo strażnicy sprawdzali, do kogo należą niemowlęta.
Zrozpaczone kobiety i płaczące dzieci sprawiają, że Badusz
przypomina bardziej obóz uchodźców niż więzienie. Ogrodzone
wysokim murem z drutem kolczastym, czekamy, aż dżihadyści przyjdą
zrobić selekcję.
Wieczorem temperatura w końcu spada. Po ciemku od grupy do
grupy wędrują wieści i pogłoski. Życie toczy się dalej… Nie
zapomniałyśmy o rytuałach dnia codziennego, ale to nie dom, trzeba się
dostosować do warunków. Tym sposobem poznaję rytuał białej nici.
My, jazydki, ubieramy się do snu na biało. A ponieważ tutaj nie da się
tego zrobić, pomysł zastąpienia białego stroju nitką w tym kolorze
rozchodzi się lotem błyskawicy. Zawiązałyśmy nasz symbol wokół szyi.
Jeśli wierzyć Gule, instrukcję tę przekazał potajemnie sam Baba Szejch,
nasz duchowy przywódca.
Białe nitki nie zwracają najmniejszej uwagi roznoszących posiłki
klawiszy.
— Jedzcie winogrona! Zebraliśmy je w waszych winnicach,
heretyczki! — ironizuje szef strażników.
Pokpiwa sobie z nas, wieśniaków, chce nas ośmieszyć. Jazydzcy
mężczyźni porzucili pracę w polu, a pozostawione bez opieki plony
trafiły w ręce rabusiów.
Wieczorem o tej porze dżihadyści zwykle rozglądają się za
„świeżym towarem”. Z Dżanem czuję się mniej niepewnie. Jakże bym
chciała być tej nocy kobietą w podeszłym wieku, a nie osiemnastoletnią
dziewczyną ściągającą na siebie lubieżne spojrzenia zwyrodnialców z
Daeszu.
Paraliżuje mnie strach przed gwałtem. W mroku słyszę kroki
strażników. Leżę na ziemi. Pomiędzy nami krążą mężczyźni. Światło
latarek prześlizguje się po naszych twarzach. Jesteśmy słabe i
bezbronne, zdane na ich łaskę. Ta, na której twarz pada snop światła,
spuszcza głowę. Sądząc po krzykach, zabieg ten nie na wiele się zdaje.
Przeszedł nade mną jakiś cień. Zahaczył nogą o mój brzuch. Od szyi
po sam czubek głowy jestem zakryta chustą. Zgięłam rękę w łokciu,
wetknęłam twarz w zagłębienie. Wstrzymuję oddech. Mam szczęście —
spojrzał na mnie, ale nie zatrzymał wzroku. Tulę się do Dżana i Aminy.
Wyjęłam zdjęcie ślubne. Ściskam je w dłoni jak talizman.
Rankiem budzi mnie ponure, żółte światło prażącego już bezlitośnie
słońca. Zapowiada się na pięćdziesiąt stopni w cieniu. A cienia w tym
ohydnym, posępnym piecu jak na lekarstwo. Czuję się żałośnie z porcją
chlebowego placka o smaku papierowej papki, pomidorem i kawałkiem
ogórka, który wala się po betonie. Mogłabym skryć się przed słońcem
w podziemiach, ale z braku wentylacji nie ma tam czym oddychać, nie
mówiąc już o szwendaniu się po korytarzach pełnych gwałcicieli. Nikt
nie dosłyszałby moich krzyków z głębi celi w Badusz i nikt nie
przyszedłby mi z pomocą.
Jestem okropnie brudna. Naprawdę strasznie, potwornie brudna.
Moim celem jest osiągnięcie stanu prawdziwie odrażającego
niechlujstwa. To moje narzędzie perswazji. Czuję do siebie wstręt. Ale
czy to wystarczy, by zniechęcić krążących wokół mnie samców? Jak
ognia unikam wizyty w umywalni, choć jej drzwi stoją dla nas otworem.
Prowadzę strajk sanitarny. Wkroczyłam na ścieżkę pasywnego oporu.
Co za smród! Aż mnie zbiera na mdłości!
Od opuszczenia domu rodziców Walida mam na sobie lekką letnią
sukienkę do pół łydki. Niebiesko-żółty deseń jest cały w plamach. Nie
zdejmuję chusty z głowy. Wprawdzie słabo, ale jednak chroni mnie ona
przed słońcem, a prócz tego przed nocnym chłodem pustyni i
spojrzeniami mężczyzn.
Moje długie włosy są kompletnie potargane. Pod ciemną warstwą
kurzu twarz przybrała brunatny kolor. Pocę się, śmierdzę jak mokry
pies. Ubranie przeniknęło smrodem. Stopy cuchną. Wszystkie bez
wyjątku potwornie cuchniemy. Z podwórza więzienia zieje nieznośny
fetor. Swędzi mnie głowa. Ciało pokrywają pryszcze, dostałam
uczulenia. W myślach widzę twarz Walida. Wykrzywia ją grymas
wstrętu. Powietrze parzy mnie w skórę, kolory się zacierają. Wszystko
wokół staje się białe. Barwy blakną, porażone słońcem. Gotuję się w
środku jak szybkowar, któremu zaraz wysadzi pokrywkę.
Z otępienia wyrywają mnie krzyki matek i dzieci. Rozpoczął się
pobór chłopców. Gdy tylko dżihadyści weszli na podwórze, po ich
srogich minach Randa od razu zorientowała się, co się święci. Po
krótkiej naradzie dżihadyści wdzierają się pomiędzy nas.
Randa czule obejmuje Dauda i łagodnie do niego przemawia:
— Nie będziemy już razem, synku. Musisz iść, a ja nie mogę iść z
tobą. Nie pozwolą mi. Pójdziesz z innymi chłopcami.
— Ale mamusiu, ja chcę się tobą opiekować. Chcę z tobą zostać.
— Skarbie, jesteś moim pierworodnym, ukochanym synkiem. Ale
nic na to nie poradzimy. Są silniejsi od nas. Musimy być dobrej myśli.
— Proszę cię, nie pozwól im mnie zabrać.
— Nie wiem, dokąd cię zabiorą, ale wiem, że los będzie dla ciebie
łaskawy. Zawsze przy tobie będę. Będę myślała o tobie. Każdego dnia.
Odnajdę cię.
— Mamo! Zrób, żebym został!
— Nie mogę, kochanie!
Randa powstrzymuje łzy. Ze ściśniętym gardłem nuci kołysankę:
Śpiewam dla synka mego
Kochanego,
By wiatr z północy
Pieścił włosy jego,
Śpiewam mu do snu
Z głębi duszy…
Randa i Daud tulą się do siebie.
— Zaśpiewaj jeszcze raz, mamusiu.
— Pamiętaj, synku, to była twoja ulubiona kołysanka, gdy byłeś
mały.
Randa gładzi go po włosach.
Niech się twe oczy nie zachmurzą,
Śpij, synku kochany, śpij!
Niech ci równina i pustynia
Za miękką poduszeczkę służą,
Śpij, synku kochany, śpij!
Zamknij oczęta na ten świat,
Światło mych oczu, duszo moja,
Tyś najcenniejszy mój skarb.
Dwóch cerberów zmierza w naszą stronę, pokrzykując.
— Mamusiu, boję się.
— Dasz sobie radę, synku!
— Mamusiu, boję się, że nie trafię z powrotem.
Jeden z cerberów podchodzi do nich, do nas.
— Nie ruszaj go, bydlaku! Zostaw go!
Gule leży na kocu i z palcem w górze wygraża dżihadystom.
Dostaje z buta po lędźwiach, ale nie milknie.
— Przeklinam cię! Podajesz się za wysłańca Boga, ale Bóg nie czyni
zła.
— Zamknij się, stara krowo! — wrzeszczy terrorysta.
Randa tuli do siebie Dauda, wkłada mu na głowę czapkę z
daszkiem.
— Nie pozwolę wam! — odgraża się.
Dżihadysta wzdycha z irytacją.
— No już, idziemy!
Wzywa na pomoc dwóch strażników. Pomagając sobie kolbami
karabinów, strażnicy rozdzielają matkę i syna. Najpierw cios w żebra,
potem w brzuch. Randa i Daud zginają się wpół. Matka osuwa się na
ziemię. Na kolanach błaga o litość.
Ciągną Dauda w kierunku wylotu podwórza i wcielają do grupy
chłopców w jego wieku. Daleko im jeszcze do mężczyzn, to tylko
wyrośnięci chłopcy. Daud pociera oczy piąstką, naciągając rękaw bluzy.
W szarpaninie zapodział gdzieś czapkę.
Randa siedzi obok Gule i zalewa się łzami.
Myślę o mojej matce. Mam nadzieję, że udało jej się z resztą rodziny
bezpiecznie opuścić region. Gdybym tylko mogła do nich zadzwonić.
Żałuję teraz, że tak łatwo oddałam telefon komórkowy, a także całe
złoto, srebro i biżuterię. Ale zaraz przypominam sobie: przecież nie
miałam wyboru. Grozili kulką w łeb w razie niesubordynacji.
„Przeszukamy cię” — ostrzegali. Nie przeszukali. Nie tak znowu
dokładnie.
Tu, w Badusz, telefon komórkowy jest na wagę złota. Niektórym
dziewczynom udało się go przemycić. Jedna z nich, o imieniu Lawa, po
kryjomu wysłała ojcu esemesa. Wymienili się wiadomościami. Wieść
zaraz rozeszła się po podwórzu.
„Tato, jesteśmy w Badusz! Jest straszny ścisk! Potwornie chce mi się
pić! Chcę umrzeć! Wybacz mi!”
„Bądź dzielna, córeczko! Dam ci numer telefonu do Wian Dachil,
jazydzkiej deputowanej. Zwróciła się do parlamentu w Bagdadzie z
apelem o pomoc dla was”.
Lawie udało się dodzwonić do Wian Dachil. Wian Dachil pochodzi z
wpływowej jazydzkiej rodziny. Studiowała biologię. Wiem, że jej ojciec
był ministrem w kurdyjskim rządzie za prezydentury Masuda
Barzaniego. Zajęła się polityką i została wybrana do parlamentu. Cieszy
się wśród jazydów poważaniem. Zawsze stawała w obronie naszego
ludu, gdy padał ofiarą przemocy i niesprawiedliwości.
Lawie nie brakuje hartu ducha. Domaga się zbombardowania
więzienia, by skończyć z gwałtami i upokorzeniem. Wiele z nas
aprobuje to rozwiązanie. Lepiej zginąć od razu od bomb niż umierać
powolną śmiercią jako niewolnica.
Ale Wian Dachil odmawia zrzucenia na nas bomb. Opowiada się za
operacją o charakterze dywersyjnym.
Gdy na niebie pojawiają się dwa samoloty, z początku jestem
przekonana, że to lot zwiadowczy, jak w Tal Afar. Maszyny zostają
powitane okrzykami. Błyszczą w błękicie nieba. Dostrzegam ich krótkie,
białe skrzydła i zadarte do góry dzioby. Strażnicy wpadają w popłoch.
Kończą z wydawaniem rozkazów, których i tak nikt nie słucha, i kryjąc
się pod ścianami, pędzą w kierunku wyjścia. Uciekają! W jednej chwili
zostałyśmy oswobodzone! Radość miesza się z osłupieniem. Czyżby ten
koszmar miał się skończyć? A może jednak zginiemy od bomb…?
Samoloty oddalają się i znikają nam z oczu. Po chwili nadlatują
znowu, tym razem na niższej wysokości. Nikt do nich nie strzela. Nagle
słychać dwa gigantyczne wybuchy. Zatykam uszy. Powietrze drży,
ziemia się trzęsie.
Wszystkie naraz biegniemy w kierunku bramy, nie bacząc na to, czy
zaczną do nas strzelać. Zamknięta na cztery spusty. Bojownicy Daeszu
zwinęli żagle. Skryli się poza murami więzienia. Ale żelaznej bramy nie
zapomnieli zamknąć.
Przed bramą kłębi się rozszalały tłum. Z góry musimy przypominać
chmarę owadów latających w poszukiwaniu nieistniejącego wyjścia.
Wymyślona przez Bagdad operacja nie powiodła się. Po chwili
entuzjazmu znów ogarnia nas przygnębienie.
Bojownicy Daeszu cieszą się, że wyszli z opresji tak niewielkim
kosztem. Są jednak wściekli, że wzięto ich na celownik.
— Wracać do środka! Żeby mi się żadna nie wałęsała po podwórzu!
— rozkazuje szef strażników. — Do środka! Zaraz znów nadlecą
samoloty!
— Gdzieś mamy śmierć! — ripostuje Gule. — Nie mamy nic do
stracenia. Wolimy bomby Irakijczyków albo Amerykanów od waszych
kul!
Ani drgnęłyśmy.
— Do cel! — wrzeszczą klawisze.
Żadna z nas się nie rusza. Nadszedł czas na bierny opór.
Nietypowy nalot, a właściwie nawet nie nalot, zbił z tropu
bojowników Daeszu.
Kilka godzin później nadchodzi rozkaz ewakuacji więzienia. W
asyście strażników wychodzimy na zewnątrz i wsiadamy do autobusów,
które wiozą nas z powrotem do szkoły w Tal Afar.
A jeśli ten nalot jest znakiem, że mimo wszystko wciąż o nas
pamiętają…? Chciałabym się łudzić…
∗ ∗ ∗
 
Rozdział 4.
Sprzedana
 
Targi niewolnic w mosulskich domach • Samobójstwo Dżilan • „Pastuch”
Abdallah w roli hurtownika kobiet • Szpital
∗ ∗ ∗
Wysiadamy w Tal Afar i idziemy pieszo do szkoły. Orszak otwiera
Gule podtrzymywana przez dwie z córek. Za nią Amina, Majade i Leila.
Na końcu ja, przyłatana krewna, tuląca do piersi „synka”. W
osiemnastoosobowym składzie „plemię” Gule jak jeden mąż stawia się
w punkcie kontrolnym.
— Proszę, proszę, przyszły całą rodziną — ironizuje dżihadysta
pilnujący z założonymi rękami wejścia.
— Jak widzisz — odpala Gule.
— Słuchaj no, stara, umówmy się, że mówisz do mnie innym tonem.
Zaraz sobie sprawdzimy wasz rodowód — ostrzega z chmurną miną. —
A potem nawrócimy was na islam, co do jednej. Przejdziesz na islam,
religię prawa i rozumu, a pozostałe pójdą w twoje ślady. Oddasz
Państwu Islamskiemu swoje córki, żeby wyszły za mąż, i wnuki, żeby
zostały wychowane w przyzwoitej wierze. I będzie cacy.
— Nie znieważę swojej religii! Nie zamierzam wyprzeć się wiary, nie
mówiąc już o oddawaniu wam moich córek. To moje dzieci i nic wam
do nich. Wydałam je na świat, jak twoja matka wydała na świat ciebie.
— Zostaw moją matkę w spokoju.
— Urodziłam się jazydką. Moja wiara jest światłem mych źrenic. Nie
możesz mi jej odebrać.
— Pewnie, że nie, ale mogę ci wydłubać te źrenice łyżeczką!
Przemyśl to sobie! W Państwie Islamskim nie ma miejsca na wspólne
życie z niewiernymi. To jest haram! Zakazane! Rozumiesz? Nie dość, że
sparaliżowana, to jeszcze głucha jak pień! Nie chcemy na ziemiach
kalifatu niewiernych. Przejdź na islam, to dostaniesz w spadku dom
jednego z szyitów, którzy uciekli. Będziemy cię traktować jak jedną z
wiernych. Jesteśmy sprawiedliwi, tak bowiem chce Bóg!
— Wolę zdechnąć!
Gule jest nieprzejednana. Siedzi na chodniku i spogląda na
dżihadystę hardym wzrokiem.
— Lepiej, żebyś wyparła się swojej wiary, bo niewarta jest funta
kłaków — ciągnie dżihadysta, zabierając się do dłubania w nosie. — W
islamie wierny trafia po śmierci do ogrodu Allaha.
— Raj, w którym gadają po arabsku, jak w Mosulu?! Dziękuję,
obejdzie się. Jestem Kurdyjką — odpowiada zaczepnie Gule.
— Podobno wierzycie w reinkarnację. Kim będziesz w przyszłym
życiu? W ciele jakiego żałosnego stworzenia odrodzi się twoja dusza? W
myszy? A może w szczurze? W szczurze, który tapla się w gównie i
ściekach! Nie, jeszcze lepiej: odrodzisz się w pluskwie, w pluskwie,
którą zgniotę jednym nadepnięciem buta! — peroruje dżihadysta,
wykonując na poparcie swych słów ruch stopą.
Gule wzrusza ramionami.
Agitator Państwa Islamskiego traci cierpliwość.
— A zresztą to twój problem — rzuca znudzony. — Koniec
pogawędek! Matki z dziećmi na prawo, dziewczęta i niezamężne na
lewo!
Nasze małe plemię ciśnie się zwartym szeregiem na prawo.
Gule, jej córkom i dzieciarni udaje się wejść do środka. Moja
młodziutka szwagierka, Dżano i ja zostajemy zatrzymani. Popychają
Aminę na lewo, w kierunku niezamężnych kobiet. Protestuję. Amina ma
dwanaście lat, ale zarzekam się, że ma tylko dziesięć.
— Mam to gdzieś! Na lewo! — wrzeszczy dżihadysta.
Wymierza Aminie policzek.
— Tak rozmawia się z bachorami niewiernych — oświadcza.
Kolej na Majade i Leilę. Z miejsca trafiają na lewo.
— Nie ma nawet co sprawdzać, czy są dziewicami — żartuje
dżihadysta.
Podchodzę. Niemowlę przytulone jest do mojej piersi, drzemie z
główką na moim ramieniu.
— Imię? — pyta „bramkarz”.
— Dżinan.
— Wiek?
— Osiemnaście lat.
— Zamężna?
— Tak.
— Jak ma na imię dziecko?
— Dżano.
— Jest twoje?
— To mój syn!
— Udowodnij!
— Dżano jest moim synem! Nosiłam go w swoim łonie. Karmiłam
piersią. Z zamkniętymi oczami rozpoznam jego zapach i płacz.
Rozumiesz?
— Kłamiesz, heretyczko!
— Mówię prawdę!
Taksuje wzrokiem mój biust.
— Niech ci będzie. Ty i dziecko na lewo!
— Ale ja chcę zostać z rodziną!
— Na lewo, mówię! Bez dyskusji! Pójdziesz za nami z małym.
Napotykam przerażony wzrok Randy. Błaga mnie, bym oddała jej
dziecko. Waham się przez sekundę, ale szybko poskramiam pokusę.
Dżano i tak na zawsze pozostanie moim adoptowanym synem. Oddaję
niemowlę matce. Dziękuję jej za niezwykły gest i życzę szczęścia.
Dżihadysta wybucha śmiechem.
— To tak się wypożycza dzieci? Zjeżdżaj mi z oczu, zdziro! —
wrzeszczy.
Spluwa na ziemię, przez moment kontempluje swoje plwociny, po
czym obwieszcza:
— Jedziesz z dziewczynami do Mosulu.
Czekamy z Aminą, Majade i Leilą, aż skończą selekcję. Gule i jej
klan zostają w szkole.
Już nigdy więcej nie spotkałam starej kobiety z kocem. Miała
odwagę postawić się dżihadystom, spojrzeć im prosto w twarz.
Niedługo po naszym rozstaniu zmarła w objęciach córek. Duchota, stres
i wycieńczenie wzięły górę. Serce przestało bić. Strażnik zawinął jej
ciało w koc, na którym leżała, zarzucił je sobie na barki i wyniósł na
pusty plac w pobliżu budynku szkoły. Zostawił na pożarcie psom.
Znowu wsiadamy do autobusu. Państwo Islamskie zarekwirowało
najwyraźniej do swych brudnych celów autokary regionalnych firm
przewozowych. Ograbiło hangary przedsiębiorstw komunikacyjnych
należących do szyitów.
W autobusie, który przyjechał z Badusz, jest nas setka. Ostry,
kwaśny zapach benzyny miesza się z zapachem potu. Jedziemy na
wschód. Mijamy pola naftowe z bajorami czarnej cieczy, pochodniami
gazowymi i wieżami szybów.
Źle się czuję. Bolą mnie nerki i stawy. Dostałam gorączki.
Nie rozumiem, dlaczego od 4 sierpnia, dnia masowej łapanki, Daesz
bez przerwy wozi nas z miejsca na miejsce. Dlaczego co chwilę
umieszczają nas w innym budynku publicznym?
Wjeżdżamy do Mosulu jednym z mostów na wijącym się kapryśnie
Tygrysie. Odkąd w czerwcu Państwo Islamskie zajęło Mosul, drugą co
do wielkości aglomerację Iraku, stał się on stolicą islamistów. Jak
większość dużych irackich miast, Mosul jest szary i ponury, brudny i
śmierdzący spalinami. Węższymi ulicami w centrum w ogóle nie da się
przejechać. Po zatłoczonych wczesnym wieczorem chodnikach chodzą
prawie wyłącznie mężczyźni. Co pewien czas przemyka jakaś kobieta,
od góry do dołu spowita w czerń. Z głośników na dachu przejeżdżającej
w pobliżu furgonetki płyną bełkotliwe polecenia.
Autobus zatrzymał się przed jakimś ważnym meczetem, sądząc z
donośności śpiewu muezzina. Prowadzą nas do wnętrza dużego,
dwupiętrowego domu.
Zdejmuję bordowe adidasy i stawiam je na schodach przed
wejściem. Wchodzę do olbrzymiego salonu z rzędami kolumn i
marmurową posadzką przykrytą dywanami. Nie ma tu żadnych mebli.
W tym wysokim holu czekają dziesiątki kobiet.
Pośród kobiet krążą bojownicy Daeszu. Podśmiewują się sprośnie,
rozbierają kobiety wzrokiem, podszczypują w pośladki. Jeden z nich
rozgląda się z wybredną miną.
— Ta ma duże cycki, ale chcę jazydki o niebieskich oczach. I jasnej
cerze. Takie są podobno najlepsze. Gotów jestem odpowiednio zapłacić.
Jak Bóg da, znajdę sobie taką. Tak czy inaczej, dziękuję za zaproszenie,
bracie.
— Nie dziękuj, to normalne. My, bojownicy, musimy się dzielić
łupem. Zgodzę się co do oczu, ale radzę ci sprawdzić najpierw
uzębienie. Nie bierz, jak będzie miała próchnicę. U jazydek choroba
zaczyna się od zębów — ostrzega kompan.
— Są jak ryby, psują się od głowy — puentuje ze śmiechem kupiec.
Nie zagrzewamy w salonie miejsca.
Po kilku minutach strażnicy dają nam znak, by przejść na drugą
stronę holu. Przepychamy się przez tłum kobiet.
— No już, heretyczki, ruszać się! — strofują strażnicy.
Wchodzimy na piętro.
— Co zamierzacie z nami zrobić? Chcecie nas sprzedać? Powiedzcie
nam prawdę! — domaga się jedna z dziewcząt.
— Jesteśmy Państwem Islamskim i głosimy islamskie prawo. Nikt
nie będzie na was wymuszał posłuszeństwa. Macie się podporządkować
z własnej nieprzymuszonej woli, bez zadawania pytań. A teraz spać! —
odpowiada strażnik.
Nie uspokajają nas te fałszywe zapewnienia.
Zamykają nas na noc w dużym pomieszczeniu z poduszkami na
podłodze.
Z bólu brzucha robi mi się niedobrze.
Zachowanie jednej z kobiet o imieniu Hajat staje się niepokojące.
Hajat cały czas kołysze się w tył i w przód, z częstotliwością groźnie
przybierającą na sile, a jej słowa przechodzą w niezrozumiały bełkot.
Jakby w przedziałach jej mózgu jedna po drugiej gasły lampki. Nagle, ni
stąd, ni zowąd, zaczyna rozdzierająco wyć i usiłuje udusić się chustą.
Staramy się ją powstrzymać. Zabieramy jej chustę. Wówczas zaciska
dłoń wokół krtani. Krępujemy jej ręce na plecach. Zamieszanie zwabia
do pokoju strażnika.
— Zostawcie ją! Niech się zabije! Przynajmniej będzie spokój.
— I twoja wiara pozwala ci tak spokojnie zostawić umierającego, nie
okazując mu litości? — pyta go jedna z dziewcząt.
Hajat trzęsie się jak osika, nie może złapać tchu.
Strażnik spryskuje jej twarz wodą.
— Przestań skamleć — rzuca.
Hajat jest wycieńczona, szlocha.
Resztę nocy spędzam w półśnie. Łapią mnie skurcze w lędźwiach;
mam uczucie, jakby ktoś wbijał mi nóż w prawą nerkę. Powieki są jak
przyklejone do oczu. Swędzi mnie skóra. Przynoszą nam chleb i owczy
ser. Nie biorę ich do ust.
Hajat siedzi w kącie w stanie całkowitego odrętwienia. Prawie o niej
zapomniałyśmy.
Ale gdy strażnik pochyla się nad nią, dziewczyna rzuca się na niego
i chwyta za przytroczony do pasa pistolet. Dżihadysta odpycha ją
brutalnie.
— Bracia się tobą zajmą! Zawiozą cię do Arabii Saudyjskiej! Słuch o
tobie zaginie, wariatko! — odgraża się z pianą na ustach.
Około dziewiątej wieczorem każą nam zejść do salonu, gdzie czeka
na nas duchowny o białych włosach i równie białej brodzie.
Spodziewamy się usłyszeć z Aminą kolejny rozdział pogadanki o
zaletach przejścia na islam, lecz nie, imam ma bardziej przyziemne
plany. Ogląda nas ze wszystkich stron, rozbierając wzrokiem. Jego
uwagę zwraca pięć dziewcząt. Są młode — mają co najwyżej trzynaście
lat. Przepytuje je po kolei:
— Jak masz na imię? Chodziłaś do szkoły? Mówisz po kurdyjsku? A
po arabsku? Umiesz czytać? A pisać? Ile masz sióstr?
W końcu wybiera trzy. Brunetkę o kręconych włosach, nastolatkę o
kilometrowych nogach i korpulentną dziewczynkę.
Na dole, w holu, czas płynie w rytmie odwiedzin klientów. Gdy tylko
któryś przygląda mi się bliżej, serce zaczyna mi podchodzić do gardła.
Bojownicy Daeszu przychodzą i odchodzą, sprzedawcy pośredniczą w
transakcjach, emirowie dokonują inspekcji trzódek wprawnym okiem
surowych, acz troskliwych właścicieli.
Któryś ze sprzedawców waży w ręku pistolet jednego z dżihadystów.
— Dam ci za tę berettę brunetkę. Chyba że wolisz gotówką. Wtedy
sto pięćdziesiąt dolców płatne w zielonych. Żartuję, może być w
dynarach.
Kupiec z bródką podnosi wełnianą myckę, przeciera czoło i drapie
się w strup na czubku nieowłosionej czaszki.
— Nie zamienię beretty na dziewczynę. A poza tym to za drogo. Nie
masz czegoś tańszego? Niezłe, owszem, są te wasze jazydki, ale mój
brat Sofian radzi mi zajrzeć w piątek do emira Abu Amera, na targ
niewolnic w jego domu w Nabi Jusuf.
— Żartowałem z tą berettą. Bierz ją, dam ci na nią upust. Może być
osiemdziesiąt?
— Pięćdziesiąt.
— Sześćdziesiąt.
— Zgoda! W której jesteś brygadzie?
— W brygadzie emira Abu Ahmada.
— Nie znam go, ale niech Bóg ma go w swej opiece.
Czuję się tak źle, że proszę, by pozwolono mi wejść na piętro i
położyć się na podłodze. Trupi kolor mojej twarzy przekonuje strażnika.
Wchodzę do pokoju i padam jak nieżywa na siennik.
— Nie wiecie, gdzie są moje kuzynki Majade i Leila? — pytam
siedzących obok mnie dziewczyn. — Taka z kręconymi włosami w
szarych spodniach od dresu i taka w okularach z włosami ściągniętymi
do tyłu. Nie widziałam ich od rana.
— I chyba szybko nie zobaczysz. Zabrał je jakiś gderliwy staruch —
informuje mnie jedna z dziewcząt.
— Powiedziały coś, nim je zabrał?
— Nie, wyciągnął je stąd za włosy. Broniły się, kopiąc go po nogach.
— Wiesz, jak się nazywa?
— Słyszałam, jak ktoś do niego mówił… Abdu… hm… Abdullah,
zdaje się!
— A nie wiesz, dokąd pojechały?
— Skąd mam wiedzieć? Nie jestem z Daeszu.
Od tej chwili jesteśmy same z Aminą, która została na dole w holu.
Zwijam się w nagłych bólach brzucha.
Z ponurych myśli wyrywają mnie krzyki. Jedna z dziewcząt z całej
siły wali pięściami w drzwi łazienki.
— Dżilan, proszę cię! Dżilan, odezwij się!
Dżilan zamknęła się w łazience.
Uroda tej krągłej dziewczyny już wcześniej zwróciła moją uwagę.
„Prawdziwa jazydzka laska”, jakby powiedział Merza, przyjaciel Walida.
— Otwórz, Dżilan! — nalega przyjaciółka. — Ratunku! Na pomoc!
Strażnik usiłuje wyłamać nożem zamek. Znużony walką z zamkiem,
wyważa w końcu jednym pchnięciem drzwi i wpada na ciało
nieszczęśnicy. Dżilan leży nieprzytomna w kałuży krwi. Podcięła sobie
żyły w nadgarstkach i kostkach nożyczkami lub kawałkiem kafla. Udało
jej się w każdym razie naruszyć tętnicę.
— Wezwijcie karetkę! — błaga jakiś głos.
— Niech zdycha! — rzuca strażnik.
Dżilan nieruchomieje z wywróconymi do góry gałkami oczu.
Umiera na podłodze łazienki. Jej zwłoki zostają zawinięte w białe
prześcieradło i wyniesione z domu.
Samobójstwo zepsuło „zabawę”. Klienci są proszeni, by już nie
wchodzić na piętro. Nadal czuję się źle. Proszę o lekarstwa.
Nazajutrz, bez słowa wyjaśnienia i bez udzielenia mi pomocy
lekarskiej, znów wysyłają mnie w podróż. Amina jedzie ze mną.
Wychodząc, pochylam się nad stosem leżących przed wejściem
butów w poszukiwaniu swoich adidasów. Nie ma szans, by dojrzeć coś
w tym bałaganie. Przywłaszczyła je sobie pewnie jakaś inna więźniarka,
która nie mogła odnaleźć swoich. Nie mam wyjścia. Nie wezmę
przecież cudzych butów, nie jestem złodziejką. Ruszam boso.
W pick-upie skręca mnie z bólu nerek. Amina pociesza mnie jak
może. Przysypiam. Przewieźli nas, jak twierdzą, do Bahaż,
kontrolowanej przez Daesz miejscowości pomiędzy Mosulem a Syrią.
Pick-up parkuje na podwórzu jakiegoś budynku administracyjnego
zajętego przez Państwo Islamskie. Bojownicy Daeszu nie zwracają na
nas uwagi. Idziemy pieszo w kierunku stojącego na uboczu domu u
wylotu drogi, która gubi się gdzieś pośród pól. Na palcach, omijając
bosymi stopami walające się po ziemi odłamki szkła, dochodzę do
bramy pogrążonej w ciemnościach willi.
Zapada zmrok. Wcielają nas do grupy kobiet czekających w
podwórzu. Tutaj także odbywa się targ niewolnic. Zdaje mi się, że
rozpoznaję w tłumie dżihadystę w czarnym kamizie, otoczonego grupą
bojowników. Stoi tyłem do mnie. W pewnej chwili odwraca się, a mnie
aż serce podchodzi do gardła. Tak, to emir Abu Mussa ze swoją świtą.
Ma przy sobie broń, z której do mnie strzelał. Staram się unikać jego
wzroku. Nie zauważył mnie. Albo zauważył, ale nie rozpoznał. Ze
swobodą stałego bywalca wita się to z tym, to z tamtym.
— Kaif halak? Co słychać? — zagaduje go niski grubas około
trzydziestki, z długimi włosami i czarną brodą.
Mężczyźni witają się bardzo wylewnie, po czym wypytują się
nawzajem o bliskich, niczym dwaj przyjaciele, którzy dawno się nie
widzieli.
— Potrzebuję dwunastu dziewcząt — oznajmia z uśmiechem
tłuścioch.
— Wybierz sobie, które chcesz, Abdallah — odpowiada dobrotliwie
emir Abu Mussa, wznosząc do góry ręce. — Są twoje, przyjacielu.
Oprócz tej. Ta zarezerwowana jest dla mnie — wyjaśnia, wskazując na
nastolatkę o figurze modelki. — Nikt nie ma prawa jej tknąć. Własność
prywatna.
Śliczna brunetka siedzi oparta o ścianę, jednym ramieniem
obejmując zielonooką nastolatkę, a drugim kobietę około czterdziestki.
— Wstawać, idziemy! — rzuca Abu Mussa, klaszcząc w dłonie. —
Jak ci na imię?
— Szirin.
— No już, Szirin, szybciej!
— Nie ruszę się stąd bez siostry i ciotki. Siostra jest jeszcze
dzieckiem, a ciotka niepełnosprawna, głuchoniema. Nie mogę ich tak
zostawić. Pozwól im jechać ze mną.
— Co takiego? Twojej siostrze i jakiejś głuchoniemej?! Dobre sobie!
Jak będziesz marudzić, rozwalę im łeb.
W porywie złości Abu Mussa sięga do kabury po
dziewięciomilimetrowe parabellum i zdecydowanym ruchem przykłada
broń do karku ciotki.
— Słyszysz, co mówię? Rozwalę jej łeb!
— W takim razie zabij nas wszystkie trzy! No już, strzelaj!
Abu Mussa wzdycha ze znużeniem.
— Wydam rozkaz, by umieszczono je w jakimś domu. A ty wsiadaj
do mojego pick-upa i czekaj! Mam jeszcze do załatwienia sprawę z
moim przyjacielem Abdallahem i zaraz przyjdę. Zajmij się nią, Hiszam
— rzuca w kierunku obstawy.
Abdallah naradza się z dwoma mężczyznami w kamizach.
Domyślam się, że chodzi o mnie albo o nastolatki siedzące rzędem na
ławce naprzeciw nich.
Abdallah przypomina mi handlarzy owiec z naszego wiejskiego
targu. Nie ma za grosz przyzwoitości, jest za to mocny w gębie.
Zaopatruje się u emira i odsprzedaje towar hurtowo lub na sztuki. Jego
dwóch klientów życzy sobie sześciu dziewcząt. Świetnie się składa, bo
właśnie zakupił tuzin. Wchodzę w skład pierwszego z kontyngentów
przeznaczonych dla tych dwóch nabywców. Aminę przydzielają do
drugiego.
Wspólnicy usiłują siłą przejąć „towar”. Przy każdej próbie napotykają
opór zwartej grupy dziewcząt gotowych bronić się zębami i pazurami.
Siedzę otępiała na ławce, nie mam siły przyłączyć się do buntu. „Odbiór
towaru” przeradza się w otwartą bójkę. Abu Mussa jest wściekły.
— Dość tego! — krzyczy.
Jego ludzie naskakują na nas z bronią w ręku.
— Nie możecie jej zabrać, jest bardzo chora! Będzie dla was tylko
zawadą. Zawieźcie ją do szpitala — błaga Amina.
Abu Mussa odwraca się w moją stronę. Kamienieję ze strachu, jak w
dniu uprowadzenia na szosie.
— Do lekarza z nią! Dasz ją, Abdallah, w prezencie moim ludziom,
ale dopiero, gdy wyzdrowieje. Nie wolno marnować towaru! —
decyduje Abu Mussa, któremu spieszy się, by wreszcie zakończyć
transakcję i dołączyć w samochodzie do Szirin.
Kupujący zgadzają się, pokrywając rozczarowanie sprośnym
śmiechem.
— Szkoda, chętnie bym sobie z nią użył — żałuje jeden z nich.
— Weź sobie na jej miejsce tę małą, Aminę — proponuje wspólnik.
— Wybacz, bracie — przerywa Abdallah. — Ta jest już
zarezerwowana, jeszcze tej nocy jedzie do Syrii.
— Chwila, moment! — protestują kupcy. — Za nią też zapłaciliśmy!
Chcemy wszystkie sześć! I ani o jedną mniej!
— Weźcie sobie za nią jakąś inną — odpowiada hurtownik,
wypychając ich na korytarz.
Trudno stwierdzić, czy Abu Mussa rozpoznał mnie, w każdym razie
nie pokazał tego po sobie. Dziękuję Aminie, że przekonała emira, by
zgodził się wysłać mnie do szpitala.
Nie wiem, jak ją pocieszyć. Jej wyjazd do Syrii spada na nas jak
grom z jasnego nieba. Amina jest taka młoda, taka bezradna. Uratowała
mi prawdopodobnie życie, a ja nic dla niej nie mogę zrobić. Obejmuję ją
czule.
Na próżno staram się uspokoić ją na pożegnanie — nie słucha. Z
zamkniętymi oczyma usiłuje opanować strach, który zapiera jej dech w
piersiach. Jej twarz wykrzywia grymas przerażenia, którego nigdy
wcześniej nie widziałam. Gdy tylko się odwraca, osuwam się na ziemię.
W białym fordzie, którym wiozą mnie na oddział intensywnej
terapii, siedzę z przodu obok kierowcy, pryszczatego typa z długą,
wiszącą brodą. Dla pewności zablokował od środka drzwi.
Po mojej lewej stronie, pomiędzy siedzeniem kierowcy a pasażera,
dostrzegam przycisk centralnego zamka. Przy najbliższym postoju
spróbuję dać drapaka.
— Nie zawracaj sobie głowy ucieczką — ostrzega mnie kierowca.
— Nie znajdziesz w Bahaż nikogo, kto zgodziłby się ci pomóc. To
miasto należy do nas. Ale mogę zaproponować ci coś innego. Jak
przyjadą po ciebie do szpitala, powiedz, że należysz do mnie i że chcesz
z własnej woli ze mną zostać.
— Pewnie! I co jeszcze? Nie pójdę ani z tobą, ani z nikim innym!
— Proponuję ci to, by ci pomóc. Możesz się nawrócić i wyjść za
mnie. Beze mnie już po tobie, zginiesz powolną śmiercią. Lepiej się
zastanów!
— Już się zastanowiłam!
— Robisz błąd, nie ufając mi. Znam jednego takiego jak ty, jazyda.
Zadzwonimy do niego i on ci wszystko wyjaśni.
Kierowca podaje mi telefon.
— Możesz porozmawiać z Kano po kurdyjsku. Nie znam
kurdyjskiego, ale nie przeszkadza mi, że sobie porozmawiacie.
Kano jest jazydem. Przeszedł na stronę silniejszego, czyli na islam
propagowany przez bojowników Państwa Islamskiego, i nie żałuje swej
decyzji. Radzi mi, bym zrobiła to samo i przyjęła propozycję jego
przyjaciela. Na pewno nie będę żałować. Proponuje nawet, że pomoże
mi odnaleźć rodzinę. Nie przyjmuję oferty. Nie wierzę, by był jazydem.
— Mój przyjaciel może ci pomóc — nalega. — Nie rozmawiaj ze
mną tym tonem! Daesz zajął nasze wsie i musimy z nim współpracować.
Nic na to nie poradzimy. Powinnaś zgodzić się na propozycję, a w
przyszłości może nawet wykupisz sobie wolność.
Rozłączam się, nie zmieniając zdania.
Naburmuszony kierowca zostawia mnie bez słowa w punkcie
kontrolnym szpitala dla kobiet, strzeżonym przez dwóch islamistów.
Ruszamy korytarzem izby przyjęć zastawionym noszami. Pacjentki
patrzą na mnie jak na przybysza z obcej planety. Ciekawość miesza się
w ich spojrzeniu z pogardą. Nie mam na sobie ani czarnej,
jednoczęściowej sukni do ziemi — abai, ani nikabu, ani obowiązkowych
rękawiczek. Jestem niewolnicą. Istotą budzącą pogardę.
Pielęgniarka umieszcza mnie w sali z czterema łóżkami, z których
jedno jest zajęte przez jakąś starszą kobietę. Personel medyczny szpitala
nie wydaje się podchodzić ze szczególnym nabożeństwem do zaleceń
islamu.
Doktor Zohra ma na głowie beżową chustę, spod której wymykają
się siwe pasma włosów. Jej dwóch męskich współpracowników nosi
wąsy. Lekarka bada mnie, wypytując o szczegóły. Zdaję jej relację z
nieznośnych upałów w ciągu dnia i z chłodów nocy; opowiadam, jak
strażnicy polewali cementową nawierzchnię wodą, by zmusić nas do
siedzenia w kałuży; wspominam o głodzie, pragnieniu, zmęczeniu i
przygnębieniu, o wycieńczeniu organizmu i o strachu, o braku higieny i
odmowie mycia się, o obrzydliwych sanitariatach.
Kaszlę mokrym, bolesnym kaszlem, mam za niskie ciśnienie,
gorączkę. Gdy lekarka obmacuje mi brzuch, wyję z bólu.
Po półgodzinie pada diagnoza:
— Masz zapalenie nerek. Dochodzą do tego jeszcze inne infekcje, w
tym powikłania w płucach i w jelitach. Sytuację komplikuje twój stan
psychiczny. Podamy ci dożylnie antybiotyki, ale przede wszystkim
musisz odpocząć, by nabrać sił. Trzeba będzie podłączyć cię na jakiś
czas do respiratora i karmić przez sondę. Nie możemy cię wypuścić w
tym stanie.
Słabym głosem przepraszam doktor Zohrę za moje ogólne
osłabienie. Pochyla się nade mną z uśmiechem, a ja odkrywam, że
brakuje jej kilku zębów. Cofam się odruchowo.
— Straciłam zęby prawie dwa miesiące temu — wyjaśnia. — Pobili
mnie. Leżałam na ziemi, a oni kopali mnie po twarzy. Jestem szyitką —
dodaje. — W niewoli, jak ty. Mojego męża ścięto na moich oczach. Ci
mordercy zmusili mnie, bym przyglądała się jego kaźni. Szubrawcy
najpierw odcięli mu kolejno obie ręce, a potem poluźnili kołnierz jego
białej koszuli i jednym cięciem szabli ścięli głowę. Potoczyła się po
ziemi wprost pod moje nogi.
W szpitalnej sali czuję się jak w kokonie. Powoli dochodzę do siebie.
Opada stres, mimo że przyszłość nie zapowiada się radośnie. Strzegą
mnie jak oka w głowie. Uzbrojony strażnik zagląda do mnie regularnie.
Przedmiotem jego zainteresowania jestem w równym stopniu ja, co
zajmująca się mną trójka szyickich lekarzy. Nie wolno mi opuszczać sali.
Czasem przez długie minuty stukam w drzwi, nim pielęgniarka łaskawie
zjawi się i pozwoli mi pójść do toalety. Mam wrażenie, że poza kokonem
mojego pokoju jestem jak zadżumiona. Nawet chora uchodzę za istotę
obdarzoną złą mocą.
Doktor Zohra może wyleczyć moje ciało, lecz nie może mi zwrócić
wolności. Jej brat został osadzony w więzieniu.
— Jeśli pomogę ci w ucieczce, zabiją mojego brata, a kiedy nie będę
im już potrzebna, zabiją także i mnie — tłumaczy. — Na razie darowali
mi życie, bo mają wielu rannych.
Sąsiadka z łóżka obok bez przerwy opowiada o swoim jedynym
synu, którego chciałaby odnaleźć. Nie zdecydowała się na ucieczkę z
nim, jego żoną i dziećmi. Sądziła, że jest za stara na wspinanie się po
stokach Sindżaru w promieniach palącego słońca. Myślała, że Daesz
zostawi ją w spokoju. Nie pomyliła się. Nie wzięła jednak pod uwagę, że
się rozchoruje. Sąsiedzi zawiadomili bojowników Daeszu, a ci odwieźli
ją do szpitala. Zaprzyjaźniłyśmy się. Dzielę się z nią ciasteczkami, które
dostałam od lekarzy.
Po tygodniu szyicka lekarka oznajmia mi, że chociaż mój stan się
poprawił, postara się wspólnie z dwójką lekarzy przedłużyć mój pobyt w
szpitalu. Zaproponują dyrekcji, by zatrudniła mnie nieodpłatnie w
charakterze salowej, gdy już będę zdrowa. Doktor Zohra gotowa jest
zapłacić za mnie odszkodowanie moim „właścicielom”. Innymi słowy,
chce mnie odkupić od emira Abu Mussy za zgodą służby zdrowia.
Rzucam jej się z wdzięczności na szyję, ale moja radość nie trwa
długo.
— Nie możecie jej odkupić. Daesz poinformował nas, że więźniarka
została już sprzedana. Przykro mi — oświadcza dyrektor.
Zdaniem doktor Zohry dyrektor szpitala za żadne skarby nie chce
przychylić się do choćby najdrobniejszej prośby szyickich lekarzy,
których trzyma w szpitalu wyłącznie z braku fachowego personelu.
Nienawidzi ich, jak przystało na lojalnego zwolennika Państwa
Islamskiego.
Następnego dnia do mojej sali wpada „pastuch” Abdallah w asyście
dwóch islamistów — masywnego trzydziestolatka, który każe do siebie
mówić Abu Anas, i czterdziestolatka o kanciastej twarzy, niejakiego Abu
Omara.
— Jest wasza — oznajmia Abdallah.
— Idziesz z nami! — rzuca Abu Omar w ramach powitania.
Proszę, by dali mi kilka minut. Abdallah znika. Abu Anas i Abu
Omar czekają na mnie — swoją „zdobycz wojenną” — na korytarzu
szpitala. Żegnam się z lekarzami. Ściskam doktor Zohrę.
— Jeśli poczujesz, że nie dajesz rady, udaj chorą, a ja jeszcze raz się
tobą zajmę i spróbuję cię stąd wyciągnąć — radzi.
Przed szpitalem czeka na nas biało-niebieski samochód z napisem
„Policja Islamska”. To samochód Abu Anasa, szpetnego typa ze
wściekłym wyrazem twarzy. Abu Anas prowadzi jak szalony. Obok
niego siedzi jego towarzysz, podający się za imama.
Zastanawiam się, ile za mnie dali.
∗ ∗ ∗
 
Rozdział 5.
W szponach bestii
 
Moi nowi „właściciele”: policjant Abu Anas i imam Abu Omar •
Przymierze sześciu niewolnic • Woda po martwych myszach • Nawrócenie
∗ ∗ ∗
Nie jestem już niczyją żoną, jestem niewolnicą. Moi właściciele
siedzą na przednich siedzeniach samochodu, który wiezie mnie w
kierunku mojego nowego, niewolniczego życia. Pędzimy długą, prostą
jak strzała, pustą szosą. Wskazówka licznika zatrzymała się na stu
sześćdziesięciu kilometrach na godzinę.
Podczas gdy Abu Anas wciska gaz do dechy, Abu Omar przebiera
koralikami różańca. Gawędzą sobie w czasie jazdy, nie odzywając się do
mnie słowem. Wciśnięta w oparcie tylnego fotela, dla nich nie istnieję.
Tamtego piątku po wyjściu z meczetu dwaj bojownicy wstąpili na
targ w jednym z domów Abu Mussy, gdzie interesy prowadzi „pastuch”
Abdallah. Nabyli sześć kobiet. Pięć z nich trafiło już do ich domu. Ja
jestem tą szóstą.
Abu Anas i Abu Omar rozmawiają ze sobą po arabsku. Pewnie
myślą, że kurdyjska dziewczyna może rozumieć tylko po kurdyjsku. Nie
wyprowadzam ich z błędu.
— Z woli Allaha, dzisiaj dzień dostawy! — cieszy się Abu Anas.
— Każdy ma swoją część, po trzy na łebka!
— Mężczyzna może nabyć co najwyżej trzy kobiety, chyba że
pochodzi z Syrii, Turcji lub któregoś z krajów Zatoki Perskiej. Takie jest
prawo — zauważa Abu Omar.
— Nie rozumiem, dlaczego ci obcokrajowcy mogą mieć więcej
kobiet niż my! A ty?
— Ja też nie! Trzeba by zapytać w naszym biurze do spraw prawa i
fatwy, ale coś mi się zdaje, że to nie halal.
— Moim zdaniem chodzi o wspieranie biznesu. Koszty transportu i
wyżywienia są dla nabywców z Arabii Saudyjskiej o wiele wyższe niż
dla członków Państwa Islamskiego z Mosulu. Mają więc oni prawo do
wyższego limitu, by zwrócić sobie poniesione wydatki. To dobry deal.
Wydział finansów Państwa Islamskiego zwiększa wpływy gotówki,
dzięki czemu ma z czego finansować mudżahedinów, a nasi zagraniczni
bracia mogą sobie użyć.
— Pieniądze to podstawa, jeśli chcemy umocnić kalifat. Słyszałeś?
Niedługo będziemy mieć własną walutę! Złote, srebrne i miedziane
monety. Zajmuje się tym diłan bait al-mal, skarb państwa. Na monecie
jednego dynara ma być podobno wybite siedem kłosów. Znasz surę Al-
Bakara?
— Nie.
— „Ci, którzy wydają swe pieniądze na ścieżce Allaha, podobni są
do ziarna, z którego wyrasta siedem kłosów, a w każdym kłosie po sto
ziaren. Gdyż Allah stokrotnie zwraca każdemu wedle swej woli, a jego
łaska nie zna granic. Allah wie wszystko”.
— Masza Allah la kułłata illa billah ła Alhamdulillah. A wracając do
interesów, myślę, że to był dobry wybór. Trzeba było działać szybko. Po
zwycięstwie w Sindżarze sporo dziewcząt wywieziono do Syrii albo
rozdzielono pomiędzy bojowników. Niedługo zostanie już tylko drugi
sort, brzydkie albo podstarzałe, albo już dobrze przechodzone, w
kiepskim stanie, które bracia wysprzedają, by się ich pozbyć.
— Masz słuszność, bracie. A teraz zajmiemy się tresurą naszych! No
i patrz, już jesteśmy w Rasty!
Samochód policji islamskiej zwalnia, mijając strzeżony przez
milicjantów punkt kontrolny, i przejeżdża przez opustoszałą wieś. Dom
dwóch dżihadystów „należy” do Państwa Islamskiego. Tak przynajmniej
głosi wielki napis na drzwiach. Można na nich także przeczytać:
„Własność Abu Anasa”. Policjant wprowadza samochód do garażu.
Strażnik otwiera przed nami bramę podwórza. Kuśtyka na prawą
nogę — to pozostałość po postrzale albo po prostu po chorobie. Na
imię ma Hussam. Idę za nim boso.
W willi czeka na mnie komitet powitalny złożony z jazydzkich
dziewcząt, które przyjmują mnie ciepło. Całujemy się na przywitanie.
Sadzają mnie na sofie w salonie, przynoszą szklankę wody.
Opowiadam im moją historię: więzienie, punkty zwózek, wille,
szpital.
— Obawiam się, że będziemy mieć jeszcze dużo czasu, żeby się
bliżej poznać — zauważa starsza ode mnie Nalin o ciemnoszarych
oczach. — Oprowadzę cię po parterze. Mamy bezwzględny zakaz
wchodzenia na piętro bez pozwolenia. Piętro należy do mężczyzn.
Zamykają je na klucz, gdy wychodzą z domu.
Nalin wciela się w rolę „gospodyni więzienia”. Idę za nią. Na
parterze znajduje się pięć pomieszczeń, a także kuchnia i łazienka. W
salonie puszą się luksusowe skórzane kanapy i obite suknem sofy. Na
ścianie plazmowy telewizor w rozmiarze XXL.
— Nie zawracaj sobie głowy szukaniem jakiejkolwiek stacji.
Odbieramy tylko islamską telewizję.
Mniejszy salon również wyposażony jest w odbiornik telewizyjny
podłączony do religijnych sieci.
— Jesteśmy tu jak w więzieniu.
Pierwszy pokój jest naszą wspólną sypialnią. Umeblowanie drugiego
sprowadza się do siennika i rozlatującej się szafy. W łazience z kranu
płynie woda, kuchnia jest wyposażona w prawie nową kuchenkę oraz
zamrażarkę tak gigantycznych rozmiarów, że spokojnie mogłyby się w
niej zmieścić dwie baranie tusze.
W willi mieszkała wcześniej jazydzka rodzina. Nim Państwo
Islamskie przekazało dom swoim ludziom, został splądrowany. Rabusie
nie byli zainteresowani meblami i wyposażeniem, za to starannie zatarli
wszelkie ślady po poprzednich właścicielach. Drobiazgi osobiste,
ubrania i bibeloty znikły. Jedynie po napotykanych tu i ówdzie
przedmiotach domyślić się można, że ktoś tu kiedyś mieszkał. Gdzieś
jakaś złota broszka, w głębi szuflady para okularów o bardzo grubych
szkłach, na dnie szafy — cóż za wspaniała nowina! — para sportowych
butów. Przymierzam i oddycham z ulgą — pasują jak ulał!
— Ten odebrany jazydom dom to więzienie, ale mamy w tym
więzieniu odrobinę komfortu. Jest nawet elektryczność. Wieś
pogrążona jest w ciemności, ale strażnik wyjaśnił mi, że podłączyliśmy
się na dziko do słupa telefonicznego. Wygląda na to, że ten patent
działa. Weź piankowy materac i koc i poszukaj sobie jakiegoś miejsca w
sypialni. Miejsca tu akurat nie brak. Odpocznij. Porozmawiamy później.
Mam ci wiele ważnych rzeczy do powiedzenia!
Rozkładam sobie w pokoju sypialnym posłanie i wyciągam się na
nim. Czuję się lepiej, ale mój stan zdrowia nadal wymaga czujności.
Udało mi się uniknąć najgorszego. Nerka ma się już dobrze, ale
nawracające infekcje bardzo mnie osłabiły. Jestem w dołku. Łudziłam
się, że uda mi się pozostać w szpitalu, ale skończyło się na marzeniach.
Załamuje mnie powrót do roli niewolnicy. Dwóch wojujących
dżihadystów uwięziło mnie w swojej norze. Wyjmuję z biustonosza
zdjęcie ślubne. Myślę o Walidzie i płaczę tak, jak jeszcze nie płakałam
od 4 sierpnia — dnia uprowadzenia na szosie. Straciłam poczucie czasu,
ale jestem pewna, że od tamtej chwili minęły już co najmniej dwa
tygodnie. Jestem zrozpaczona.
— To prawda, że łzy przynoszą ulgę, ale w niczym nie mogą pomóc.
Obawiam się, że nasi właściciele nie znają litości.
Z przyjaznym uśmiechem Nalin siada po turecku obok mnie.
Opowiadam jej o moim ślubie z Walidem i o tym, jak bardzo mi go
brakuje. Mimo swych dwudziestu pięciu lat — wieku, w którym
większość jazydek od dawna jest już zamężna — Nalin jest stanu
wolnego. Mieszkała z rodzicami w Irbilu, ale nie rozwodzi się na ten
temat. Jej brat, z którym komunikuje się przez internet, mieszka w
Niemczech.
— Były nas setki kobiet, a zostało sześć — mówi. — Musimy
pamiętać, że sytuacja każdej z nas stanie się jeszcze bardziej
dramatyczna, jeśli odizoluje się od grupy. Musimy się trzymać razem,
jeśli chcemy przetrwać. Zawarłam pakt z pozostałymi dziewczynami.
Zgadzasz się przyłączyć do nas?
— Zgadzam!
— Przysięgnij!
— Przysięgam!
— Czuję, że się zaprzyjaźnimy — cieszy się Nalin.
Silna osobowość Nalin dodaje mi otuchy. Nalin należy do kobiet,
które potrafią otwarcie stawić czoła mężczyźnie — to raczej rzadko
spotykany w naszej społeczności typ. Ma naturę przywódcy.
Poznaję moje towarzyszki niedoli — „sygnatariuszki paktu”.
Większość z nich zaliczyła najpierw pobyt w Galaxy Center w Mosulu
— sali widowiskowo-koncertowej, do której, podobnie jak do Badusz,
Daesz masowo zwoził kobiety.
Dżamila jest tajemnicza i trzyma się na uboczu. Była na czwartym
roku studiów filologicznych na uniwersytecie w Mosulu. Pod koniec
czerwca, niedługo przed tym, jak Daesz zajął całe miasto, została
ewakuowana. Zmobilizowane w trybie natychmiastowym z inicjatywy
jazydzkiej deputowanej Wian Dachil komando irackiego wojska
wyciągnęło ją wraz czterystoma innymi jazydami z sideł Daeszu.
Powróciła do swojej wsi, z której Daesz uprowadził ją w sierpniu…
Hewi jest fryzjerką. Pracowała w salonie brata. Jej długie włosy
splecione są na plecach w dwa grube warkocze. Hewi jest urodziwa. Ma
oczy barwy miodu, skórę w odcieniu złota i kształtny, lekko garbaty
nosek.
Buszra ma dwadzieścia siedem lat i jest najstarsza w grupie. Ewara
jest młodziutką pasterką, która nigdy nie chodziła do szkoły. Obydwie
są ciche i nieśmiałe. Piętnastoletnia Ewara jest najmłodsza ze
wszystkich i zarazem największa z niej beksa. Jest bardzo wrażliwa i
każdą złą wiadomość, których tu nigdy nie brak, przyjmuje wybuchem
płaczu.
— Jest gorsza od ciebie — pokpiwa sobie Nalin. — Powinna
przestać zalewać się łzami, gdy tylko Abu Anas daje jej w twarz, bo
następnym razem da jej dwa razy. Zawodowe płaczki są jak prostytutki:
wykonują najstarszy zawód świata. Nasi właściciele chcą, byśmy
płakały, i chcą seksu. O to im właśnie chodzi. Nie wpadajmy w ich sidła.
Nie dawajmy im powodów do satysfakcji. Stawiajmy opór!
Wieczorem, ledwie zamykam oczy, zapadam w sen. Nie słyszę
powrotu Abu Anasa i Abu Omara. Wchodzą prosto na swoje piętro i
wyjeżdżają z samego rana.
O dwudziestej wpadają do naszego pokoju.
— Na wieczorną modlitwę jest już za późno, ale od porannej się nie
wymigacie! — syczy Abu Omar. — A póki co chce nam się jeść. Ty ze
szpitala, rusz się po coś do jedzenia. Jalla, jalla!
Przygotowałyśmy sztandarową potrawę irackiej kuchni: sześć
grillowanych szaszłyków z baraniego mięsa, ryż, sałatkę z pomidorów,
ogórków i cebuli oraz placki z pszennej mąki. W eskorcie Nalin pukam
do ich drzwi.
— A ty co tu robisz? Masz w tej chwili zejść na dół! — Abu Anas
beszta Nalin. — Miała nas obsłużyć ta… jak jej tam…
— Dżinan.
Rozdaję talerze i łyżki, pytam, czy mam otworzyć puszki coca-coli, i
cofam się o kilka kroków. Abu Anas korzysta z okazji, by mnie
uszczypnąć w pośladek. Staję nieruchomo przy oknie ze spuszczonym
wzrokiem i z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Mężczyźni zapominają o
mnie i koncentrują się na jedzeniu. Abu Anas je równie szybko, jak
prowadzi. Abu Omar także nie pozostaje w tyle. W prędkości
pochłaniania pokarmu dorównuje Anasowi, z tym że udaje mu się
wepchnąć do ust jeszcze większe jego ilości.
— Te jazydki nie potrafią usmażyć mięsa — krzywi się po chwili
policjant. — Kebab powinien być lekko spalony na zewnątrz, żeby był
chrupiący, i czerwony w środku. Mięso musi być krwiste, Dżinan.
Kiwam głową na znak, że przyjęłam do wiadomości.
— Mam przynieść coś jeszcze?
— Nie, zjeżdżaj! Zbierz naczynia i wyjdź. I pamiętaj: za kilka godzin
będziemy się modlić.
Dziewczyny oddychają z ulgą na mój widok. Wyobrażały sobie
pewnie, że zostanę zgwałcona.
— Słuchajcie, dziewczyny: od tej chwili kebab ma być na zewnątrz
spalony, czarny jak węgiel, a w środku niedopieczony. To rozkaz z góry!
Wybuchamy śmiechem.
— Rozmawiałaś z tymi potworami po arabsku? — pyta Nalin.
— Tylko kilka słów.
— Szkoda. Wolałabym, by myśleli, że tylko ja i Dżamila mówimy w
ich języku. Chcę, żeby rozmawiali tylko ze mną. Lepiej nie dawać im
punktu zaczepienia i wypowiadać się jednym głosem. Ale nie przejmuj
się, trudno.
O czwartej nad ranem obaj Abu zaczynają wydzierać się w
korytarzu:
— Wstawać! Czas na poranną modlitwę!
Zapalają w naszej sypialni światło. A konkretnie gołą, sterczącą z
sufitu żarówkę.
Abu Anas ma na sobie czarny kamiz i czarne spodnie, a głowę
obwiązał czarnym turbanem. Abu Omar ubrał się w biały kamiz, a na
głowie ma biały turban. Wyglądają, jakby się zmówili i zamienili
ubraniami — wczoraj policjant ubrany był na biało, a imam na czarno.
Każdy z nich ma przytroczony do pasa pistolet i długi nóż.
Nie wykazujemy najmniejszej reakcji, zacięcie odmawiając
posłuszeństwa. Wychodzą, po czym wracają uzbrojeni w drewniane
kije, po które poszli na piętro. Zaczynają nas bić.
— Kretynki! — wścieka się Abu Omar. — Islam to religia prawa i
sprawiedliwości. Macie zapomnieć o waszej absurdalnej, prostackiej
wierze i heretyckim wychowaniu! Mają z was być porządne
muzułmanki!
Dopadają małą Ewarę. Usiłuję osłonić ją przed ciosami. Obrywam w
kark. Tracę równowagę i padam jak długa na podłogę. Czołgam się. Abu
Anas przygląda mi się ze zdegustowanym wyrazem twarzy.
— Ta heretyczka jest uparta jak osioł. Zauważyłem to już w szpitalu.
— Na razie koniec lekcji. Aż do naszego powrotu. Macie czas na
przemyślenie wszystkiego. Pod warunkiem że w ogóle macie mózgi —
burczy Abu Omar.
Sypialnia przypomina pole bitwy, z którego dolatują jęki rannych.
Buszra i Nalin podnoszą się. Dżamila i Ewara leżą powalone bólem.
Jestem na wpół przytomna. Zza ucha ścieka mi strużka krwi. Buszra
dezynfekuje mi ranę. Ledwie ruszając się z bólu, przeprowadzamy
wojenną naradę. Wyparcie się wiary nie wchodzi w grę. Nie ugniemy
się, nawet za cenę życia. Ta, która złamie postanowienie, zostanie
wykluczona z grupy.
Późnym rankiem, w porze południowej modlitwy, obaj Abu
pojawiają się znowu, uzbrojeni w metalowe drągi i kable, które zgarnęli
z podwórza. Znowu spuszczają nam lanie. Staram się robić uniki i
zasłaniam rękoma głowę.
Pokaz siły przerywa pojawienie się strażnika Hussama.
— Szefie, wzywają do zamku!
Wybuch nienawiści dobiegł końca. „Zamek” to willa naprzeciwko, w
której mieści się sztab Daeszu. Abu Anas i Abu Omar porzucają kable i
pędzą na łeb na szyję do „zamku”, oznajmiając nam na wychodnym, że
jeszcze do sprawy powrócą.
„Zamek” dowódców Daeszu wygląda tak, jak wskazuje na to jego
nazwa. Jest to była rezydencja bogatego jazyda z Rasty. Czerwone
gmaszysko w krzykliwym, ekstrawaganckim stylu, z wieżyczkami i
dziwacznymi ozdóbkami, w niczym nie przypomina budynku o
przeznaczeniu militarnym. Przed wejściem nie powiewa czarna flaga
Daeszu, a w podwórzu nie stacjonują opancerzone wozy. Przyjeżdżając
tu, zauważyłam jednak z okien samochodu wchodzących i
wychodzących mężczyzn w drelichach. A z podwórza naszej willi, jeśli
dobrze nadstawić ucha, słychać warkot silników i odgłos
zatrzaskiwanych drzwi samochodów.
Wieczorem potwory wracają i następuje dalszy ciąg terapii
wstrząsowej, tym razem na okoliczność modlitwy po zachodzie słońca.
Ceremonia natychmiast przeradza się w pościg po korytarzach.
Usiłujemy im się wymknąć, ale i tak wcześniej czy później dopadają nas
w kuchni lub w pokojach.
— Tak długo, jak będziecie migać się od modlitw, będziecie naszymi
wrogami i nie zaznacie litości — ostrzega nas Abu Omar.
Mam takie krwiaki, że w nocy nie mogę się przewrócić z boku na
bok.
Następnego dnia znów tortury. Rano i wieczorem obrzucają nas
wyzwiskami i tłuką z poczuciem dobrze spełnionego islamskiego
obowiązku.
Nalin, nasza „rzecznika”, usiłuje przemówić im do rozsądku:
— Traktujecie nas bez cienia szacunku, dręczycie dla czystej
przyjemności, bijecie, gotowi jesteście nas zabić, ale nigdy nie uda się
wam posiąść naszych dusz!
— O! To wy macie dusze? Dobre sobie! Trzeba by o tym
powiadomić kalifa Abu Bakra al-Bagdadiego! Niech wie, że jazydzkie
niewolnice mają duszę! — szydzi Abu Anas.
— Nie uda wam się nas przekabacić! Nie wyprzemy się naszej
wiary! Jak świat światem, jesteśmy jazydkami!
Abu Omar wpada we wściekłość i wymierza Nalin policzek.
— Jak możesz głosić boskie miłosierdzie i traktować nas jak
zwierzęta? — pyta Nalin.
— Bo nie jesteś warta więcej od owcy! A przy okazji: co tam słychać
u waszego Króla-Pawia? Jeśli wasz Bóg istnieje, powinien wam przyjść z
pomocą. Co, nie reaguje? — pyta Abu Omar i wychodzi, nie czekając na
odpowiedź.
Nadałyśmy Abu Omarowi przydomek Lis. Abu Anas otrzymał ksywę
Niedźwiedź. Wymyśliłyśmy te przezwiska, bo oddają prawdziwą naturę
ich właścicieli. Abu znaczy po arabsku „ojciec”[1]. Bojownicy Daeszu
dobierają sobie do tego imię zgodnie z islamskim systemem odniesień.
Abu Omar jest arabskim sunnitą z długą i gęstą brodą. Jest stanu
wolnego i pochodzi z dużego plemienia z okolic Bagdadu. Opowiadał
Nalin, że walczył z Amerykanami, a jego celem jest obalenie rządu jego
wrogów szyitów i wprowadzenie kalifatu.
— Nie mam własnej rodziny, rodziców ani rodzeństwa. Ta wojna
jest moją wojną. Daesz jest moją rodziną — oświadczył Nalin,
uzasadniając w ten sposób swą zajadłość.
Abu Omar był przetrzymywany w Badusz do czasu, gdy w czerwcu
więzienie zostało odbite przez Państwo Islamskie, które dokonało przy
okazji rzezi szyickich więźniów. Od tamtej pory jest imamem w
strukturach Daeszu. Ma naturę sekciarza, jest fanatyczny i
nietolerancyjny i regularnie udaje się na front, by podsycać duchowy
entuzjazm bojowników. Zdaniem Nalin Abu Omar jest napędzany
niejasną chęcią zemsty.
— Jego nienawiść do szyitów nie mieści się wprost w głowie.
Nienawidzi ich nie tylko dlatego, że uważa ich za heretyków. Musi
chodzić o coś więcej. Ale o co? Może był świadkiem jakiejś masakry
albo czegoś równie potwornego? — zastanawia się Nalin.
Nie dociekam źródła zaciekłości Abu Omara, ani tym bardziej sensu
prowadzonej przez niego wojny, ale zwracam uwagę Nalin na to, że jest
w stosunku do szyitów równie zaciekły i okrutny jak wobec jazydów,
których zamierza „zniszczyć” i „zmieść z powierzchni ziemi”.
Dochodzimy do wniosku, że po prostu nienawidzi wszystkich.
— Jedyne, co kocha, to śmierć — zauważa Nalin. — Na froncie
musi pewnie podsycać zapał przyszłych męczenników i innych
kamikadze. Wywija swoją świętą księgą, zachęcając do zbrodni i
sprowadzając na złą drogę.
Abu Anas jest wart niewiele więcej. Ma zwykle grobową minę, a
jeśli już zdarzy mu się zaśmiać, to nigdy szczerym, naturalnym
śmiechem. Nie można tego zresztą nazwać śmiechem, to raczej
naśmiewanie się. Utrzymuje, że był nauczycielem arabskiego w Irbilu,
stolicy irackiego Kurdystanu. Trudno mi w to uwierzyć. Jest w nim zbyt
wiele pogardy dla Kurdów, by mógł ich czegokolwiek uczyć. Jest
szeroki w ramionach, ma turkmeńskie korzenie i rozmawia czasami z
żoną w swym rodzimym dialekcie. Albowiem ten bydlak ma żonę.
Telefonuje do niej wieczorami i obiecuje, że odwiedzi ją w Mosulu i
przywiezie pieniądze. Abu Anas zapewnia, że działa w imieniu Boga i
sunnickiego ludu, który „chroni” przed takimi jak my. Jest gruboskórny
i wulgarny. Nie wiem, na czym polega jego praca policjanta, ale
wygląda na to, że wojna jest dla niego jak narkotyk. Nienawidzi szyitów,
Kurdów, chrześcijan i jazydów. Jeszcze wczoraj groził, że znowu spuści
lanie Ewarze. Mała odważyła się sprowokować go, wołając na całe
gardło: Bedżi peszmerg! — „Niech żyją peszmergowie!”. Kazałyśmy jej
zamilknąć. Ale to nie w jej stylu. Zaintonowała piosenkę kurdyjskiego
idola Şivana Perwera:
Przybyli do nas nasi peszmergowie,
W spodniach i bluzach o żołnierskim kroju,
To oni, nasi wojownicy,
Z karabinami i pasem nabojów.
Abu rzucili się na nią. W piątkę usiłowałyśmy ją oswobodzić,
odciągając ich za ręce i nogi. A Ewara swoje:
Przybyli do nas nasi peszmergowie,
Noszą spodnie i żołnierskie bluzy,
To oni, światło naszych źrenic,
Dajcie każdemu kwiat róży.
Zakneblowali jej usta i przykuli kajdankami do rury kanalizacyjnej w
kuchni, „żeby ją uspokoić”.
Uwolnili ją dopiero rankiem następnego dnia.
Pod nieobecność obu Abu dni upływają nam w rytmie domowych
obowiązków. Do naszych zadań należy pranie, prasowanie bielizny —
naszej i przyniesionej z „zamku” — oraz przygotowywanie posiłków.
Mężczyźni oczekują wysprzątanego i uporządkowanego domu oraz
punktualnie podawanych posiłków, przynoszonych na pstryknięcie
palców. Poniżają nas przy byle okazji i nie żałują ostrych słów.
Każdego dnia strażnik Hussam przynosi w wielkich torbach
produkty spożywcze: baranie lub jagnięce mięso, drób, jarzyny, ryż i
owoce — sprowadzane z Turcji pomarańcze i jabłka. Hussam ma urok
więziennego klawisza.
Gdy pobito nas po raz pierwszy, Hussam przyniósł z „zamku” środki
dezynfekujące, kompresy i opatrunki. Był to gest z jego strony
zaskakujący. Przypuszczamy, że nie zrobił tego w odruchu miłosierdzia,
lecz dla osobistych korzyści. Dla świętego spokoju wolał pewnie
zapobiec powikłaniom.
Co nie zmienia faktu, że istotnie przydałby się nam pielęgniarz —
tak silna jest obsesja Abu Omara i jego „brata” na punkcie nawrócenia
nas przemocą na islam. Imam usiłuje nas zaznajomić z Koranem,
zmuszając do czytania sur. Odpowiadamy, że nie umiemy czytać po
arabsku. Każe nam powtarzać za nim. Bełkoczemy, przekręcając tekst.
Każe nam nauczyć się na pamięć szahady, islamskiego wyznania wiary.
Mamroczemy pod nosem: Aszhadu alla illaha illah lah, ła aszhadu anna
Muhammadan rasulullah. „Zaświadczam, że nie ma boga prócz
Jedynego Boga, i zaświadczam, że Mahomet jest jego prorokiem”.
Jeszcze tylko odpowiednio się wczuć, a będą z nas prawdziwe
muzułmanki. Na razie jednak daleko nam do tego ideału.
Zirytowani naszym uporem Abu postanawiają wrzucić na wyższy
bieg. Zlecają zadanie nawrócenia nas na islam dwóm autentycznym
katom. Nasi nowi oprawcy przechodzą na drugą stronę ulicy i już mogą
doskonalić na nas swe umiejętności. To bojownicy z garnizonu
naprzeciw. Torturują nas na podwórzu w spiekocie południowego
słońca. Wiążą nas, krępują ręce na plecach i skuwają po trzy, celując do
nas z broni maszynowej. Łańcuchy przymocowują do obręczy
sterczącej z muru ogrodzenia. Siedzimy na rozpalonym betonie i
smażymy się jak na patelni.
Po godzinie zaczynam czuć, że topnieje mi mózg. Dostaję
halucynacji i tracę przytomność.
Budzi mnie chluśnięcie wodą w twarz. Czuję się jak zombie. Gdy w
końcu rozkuwają nas, wlokę się do domu, rzucam na siennik i nie
podnoszę do następnego dnia. Niczym przez mgłę słyszę, jak Buszra
błaga naszych „właścicieli”, by przestali się nad nią znęcać. Jest gotowa
się poddać. Nalin każe jej zamilknąć.
— Jak nie przestaniesz, to ode mnie dostaniesz nauczkę —
ostrzega. — Pamiętaj, zawarłyśmy układ. Przegrana w sprawie
modlitwy to przegrana w walce o honor.
Suche, palące powietrze nazajutrz znów daje nam w kość, jak co
dzień podczas tego upalnego lata. Nasi oprawcy wzbogacili pokaz o
nowy, ekscytujący dodatek: nie zważając na nasz lament, odebrali nam
miskę z wodą, z której popijałyśmy po łyczku, by ugasić pragnienie.
Następnego dnia przyglądamy się zaintrygowane, jak od rana uganiają
się po kuchni za myszami. Zastawili pułapki. Łapią cztery myszy,
zabijają i wrzucają do dzbanka. Zwłoki pływają po powierzchni wody.
To nasz nowy napitek.
W czasie kolejnego seansu w palących promieniach słońca związują
nam ręce i każą chłeptać z naczynia, w którym pływały martwe myszy.
Odmawiam. Cerber podsuwa mi do ust kubek.
— Pycha, nic tylko pić a pić. Wyłowiłem sierść.
Zmusza mnie do wypicia całego kubka, a potem jeszcze jednego.
— Zobaczysz, to świetnie robi na trawienie — zapewnia.
Wymiotuję.
W nocy obawa przed zatruciem mija, za to coraz bardziej niepokoi
mnie stan Dżamili. Dżamila ma skurcze, gorączkę i zawroty głowy.
Serce jej wali jak młot, oddech jest urywany. To udar słoneczny.
Przykrywamy ją wilgotnym prześcieradłem. Trzymam ją za rękę.
Siedzę przy niej przez pół nocy, a na kolanach położyłam sobie
zdjęcie ślubne. Mam na nim makijaż, niemal pulchne policzki,
odsłonięte czoło i burzę opadających na plecy włosów. „Prawdziwa
piękność” — mawiał Walid. Teraz nie mam nawet odwagi spojrzeć w
lustro. Dopada mnie smutek. Nie mogę powstrzymać łez.
Płaczę, kompletnie załamana. Moje szlochy budzą ze snu Nalin.
— Śpij, Dżinan, śpij! I oddaj mi to zdjęcie. Wielbisz je, a ono sprawia
ci ból. Wezmę je. Obiecuję ci, że nie zgubię. Zaufaj mi!
— Dobrze, ale nie mogę się bez niego obejść. Oddasz mi je na
godzinę w ciągu dnia? Proszę…
— Dam ci je raz na jakiś czas. Obiecuję.
Siła Nalin udziela się nam wszystkim. Nie dałybyśmy bez niej rady.
Jako pierwsza została poddana torturze wody ze zdechłymi myszami.
Jej odwaga dodała nam skrzydeł.
Nasi prześladowcy właśnie ją chcą złamać w pierwszej kolejności.
Tego popołudnia zainstalowali na podwórzu generator elektryczny. Z
początku nie zwróciłam na niego uwagi. Myślałam, że strażnik ma jakiś
problem z prądem.
Wciąż jest potwornie gorąco. Jak każdego popołudnia krępują nam
ręce i przykuwają do muru. Jeden z cerberów daje znak głową i
uruchamia urządzenie. Silnik zaczyna warczeć. Ze skurczoną twarzą
jego kompan zbliża się do Nalin, dzierżąc w dłoni kabel. Nalin blednie.
— Potraktujemy cię prądem — oznajmia oprawca. — Przypniemy ci
brązowy kabel za uchem, a do łona zielony. Będzie się trochę iskrzyć.
Prąd będzie sobie krążył w twoim ciele. Skóra usmaży ci się jak filet.
Przygniata ją do ziemi.
— Przestańcie! — krzyczy Nalin.
— Jak to? Jeszcze nawet nie zacząłem — skarży się „elektryk”.
Siada na Nalin okrakiem z kablem w ręku.
— Puść mnie! Będę się modlić!
— Powtórz!
— Będę się modlić.
— Allahu akbar! Wygraliśmy! — woła tryumfalnie kat, unosząc do
góry pięści. — Mówiłem ci, trzeba było od tego zacząć. Nie ma jak
elektryczność! — dorzuca. — Wynaleźliśmy lek na herezję.
Nie mamy odwagi potępiać Nalin. Ledwie zebrałyśmy się we
wspólnym pokoju, Nalin zaczyna błagać o przebaczenie, przyznając się
do straszliwej porażki.
— Gdy pochylił się nade mną, wyczytałam w jego oczach, że jestem
na przegranej pozycji. Wstrząsy elektryczne zabiłyby mnie albo
straciłabym przytomność, a wtedy by mnie zgwałcili.
Nie mam jej za złe. Nie zniosłabym widoku jej tortur, nie mówiąc już
o podłączeniu mnie samej do prądu.
Zawiadomieni telefonicznie przez swych zbirów Abu Anas i Abu
Omar zjawiają się przed zachodem słońca, by poprowadzić ceremonię.
Recytujemy w salonie obowiązkową szahadę, po czym Abu Omar —
imam-kat — ogłasza nas muzułmankami.
— A teraz odmówimy wieczorną modlitwę. Dokonacie ablucji, a
następnie usiądziecie z twarzą w kierunku Kaaby, świętego meczetu w
Mekce. Przygotujcie się!
Niedbale ochlapuję twarz wodą. Nie zamierzam rezygnować z mojej
metody kamuflażu. Jak na razie strategia okazała się skuteczna.
Prześliznęłam się przez sito. Nie dobrali się do mnie.
Modlitwę prowadzi Abu Omar. Abu Anas stoi po prawej za nim. My
w tyle. Imam każe nam naśladować swoje gesty. Po raz kolejny
mamroczemy szahadę, połykając co drugie słowo, po czym
wykonujemy czterokrotny pokłon. Imituję Lisa, ale tylko ciałem, bo w
duchu robię swoje. Modlę się według rytuału islamu, ale zwracam się
do mojego Boga. Błagam Aniołów, by przyszli mi z pomocą.
Przebieg ceremonii zdaje się zadowalać Abu Anasa. Ma on jednak
pewną wątpliwość:
— Muszę sprawdzić, czy właściwie składają pokłon. Zamontuję
jutro kamerę i nagram je — oświadcza.
— Świetny pomysł! — przyklaskuje imam. — Co zjemy, by uczcić
ten moment?
Przygotowujemy im jak co dzień kebaby. Rola kelnerki przypada
mnie.
— Proszę, oto nasze przepyszne kebaby przyniesione przez
muzułmankę. Jak miło — komentuje Abu Omar.
— Przeleciałbym ją, gdyby nie była tak brudna. Byłem
wystarczająco cierpliwy — stwierdza Abu Anas.
Czuję, jak uginają się pode mną nogi.
— Zabierzemy się za nasze panny, to pewne jak w banku! Ale
jeszcze nie teraz. Dość mają na dzisiaj wrażeń. No już, zjeżdżaj! Nie
chcemy cię już oglądać! — decyduje Abu Omar wielkodusznie.
Schodzę podłamana na duchu.
— To moja wina — wyrzuca sobie Nalin.
Błagamy ją, by się nie obwiniała. Odnawiamy przymierze.
[1] Ojcu dodaje się przydomek Abu (ojciec) z imieniem najstarszego
syna — przyp. tłum.
∗ ∗ ∗
∗ ∗ ∗
Rozdział 6.
Podróż do bram piekieł
∗ ∗ ∗
Jonasz w brzuchu wieloryba • Dręczyciele Ewary • Odwiedziny
więźniarki z Rakki • Abu Mohamed al-Amriki • Zapach dzikiej bestii
∗ ∗ ∗
Każdego wieczoru z obsesyjnym niepokojem wyczekujemy powrotu
Abu Anasa i Abu Omara. Abu Anas i Abu Omar są jak dwie strony tego
samego medalu. Obawiamy się brutalności jednego i perwersyjności
drugiego. Od chwili naszego przymusowego nawrócenia turkmeński
niedźwiedź i bagdadzki lis są jednak wobec nas łagodniejsi. Zbiry z
garnizonu Daeszu przestały się nad nami znęcać.
Nasza nowa „wiara” dostosowuje się do okoliczności. Dla świętego
spokoju oddajemy się rytuałom porannej i wieczornej modlitwy. Ale
gdy tylko nasi prześladowcy znikają, na cały boży dzień zapominamy o
wszystkim, co ma związek z Koranem. Abu Anas jest zadowolony z
nagrań zainstalowanej na półce minikamery. Zarejestrowane przez nią
scenki z naszymi religijnymi występami stanowią dla niego jasny dowód
potęgi Państwa Islamskiego. Ludziom wojny, czyli, jak siebie nazywają,
ahl al-harb, udało się sprowadzić heretyczki na drogę wiary. Mniejsza o
to, czy dokonano tego siłą i czy nawrócenie nie jest tylko pozorne.
Wyniki są, prawdziwe i namacalne, widoczne jak na dłoni. Świadczą o
tym nagrania. Niewolnice — al-sabi — wstąpiły na ścieżkę islamu.
Wszystkie te pokłony i bicie czołem to z mojej strony czysta
maskarada. Nie mają dla mnie żadnej duchowej wartości. Tylko
udawałam, że odmawiam wyznanie wiary.
Abu Omara nie interesuje, co dzieje się w mojej duszy. Dla niego
zresztą nie mam duszy. Po wygraniu bitwy o nawrócenie nas na islam
rozpoczął wojnę o naszą czystość. Najpierw Allah, a potem higiena.
Zarzuca nam, że ograniczamy się tylko do pobieżnych ablucji. „Bóg
kocha tych, którzy zwracają się w Jego stronę, i tych, którzy się
oczyszczają” — obwieszcza nam, zwołując na modlitwę o świcie.
Czystość to dla niego połowa wiary. „Macie dokonywać ablucji” —
powtarza przez cały czas. Nawet w środku nocy nie skąpi nam
pogadanek na temat przestrzegania higieny. To szczyt ironii słuchać, jak
rozwodzi się na temat godności osobistej! Cytuje nam surę Koranu: „O,
wyznawcy wiary! Gdy myjecie się przed zmówieniem modlitwy,
obmyjcie najpierw twarz i ręce aż do łokci; następnie dotknijcie
mokrymi rękoma głowy i umyjcie stopy aż po kostki. A jeśli jesteście w
stanie nieczystości, oczyśćcie się”. Zamyka swą świętą księgę, którą
stale nosi przy sobie, po czym zabiera się do wyjaśniania nam zalet
oczyszczania. Zaleca nam gusl, kąpiel całego ciała.
— Śmierdzi od was! Idźcie się umyć! I nie żałujcie mydła!
Nie stosujemy się do jego rad.
Jakim prawem ten typ prawi nam morały na temat naszej
intymności?
Chcąc przełamać nasz opór w sprawie mycia się, Abu Omar stawia
nam różne ultimatum, które kończą się na pogróżkach, ale czuję, że
zaczynają go ponosić nerwy.
— Znowu nie wzięłyście prysznica! Drogo was to będzie kosztować!
— rzuca wściekły któregoś wieczoru.
Chodzi w kółko, podczas gdy Abu Anas wychodzi zatelefonować.
Oddycham z ulgą, bo tym razem obaj Abu pochłonięci są zagadnieniem
większej wagi niż temat naszej higieny osobistej. Nie zabawiają u nas
zbyt długo i wkrótce zamykają się na swoim piętrze. Alarm odwołany.
Gasimy światło w sypialni. Rozmawiam szeptem z Dżamilą, naszą
„intelektualistką”.
Dżamila nie jest zbyt skłonna do zwierzeń. Muszę być dla niej,
wychowanej w mieście, prostą wiejską dziewczyną nawykłą do pracy w
polu — może nieco bardziej rozgarniętą od przeciętnej, ale jednak
wieśniaczką. Dżamila ma rodzinę w Europie, dokąd zamierzała
wyemigrować, zanim jej życie stanęło na głowie. Do czerwca mieszkała
u rodziców w Mosulu. Po upadku miasta jej rodzina, uciekając przed
ofensywą Daeszu, przeniosła się do Sindżaru. Arabskie przyjaciółki,
które studiowały razem z nią, widziały, jak Daesz wprowadzał w
„stolicy” kalifatu swoje rządy. Podobno nie są traktowane źle, pod
warunkiem że bez szemrania wykonują rozkazy — nie wychodzą z
domu inaczej jak w nikabie i tylko w asyście męskiego krewnego.
Mężczyźni przestrzegają kilku elementarnych zasad, takich jak
niepalenie w miejscach publicznych i trzymanie się z dala od ośrodków
dowodzenia Daeszu.
Państwo Islamskie wydaje rozporządzenia w sprawach stroju.
Zaleca mężczyznom, by hołdowali modzie długich do kolan koszul i
spodni do pół łydki. Sklepy z odzieżą w zachodnim stylu zostały
pozamykane. Sklepy z alkoholem, salony urody, salony fryzjerskie i
sklepy z kosmetykami także są zakazane. Panuje tylko jedno prawo:
szariat!
Dżamila pasjonuje się historią starożytną. Studiowała literaturę na
uniwersytecie w Mosulu.
— Bojownicy Daeszu to osły. Utrzymują, że nawiązują do korzeni
islamu, ale zaprzeczają swoim własnym prorokom — wyjaśnia. —
Opowiem ci historię Jonasza, jak określają go żydowskie i
chrześcijańskie źródła, lub Junusa, jak nazywają go muzułmanie. Jego
grób znajduje się w Mosulu, w meczecie, który 24 lipca został
sprofanowany przez fanatyków. Jonasz żył w bardzo odległej epoce, za
czasów imperium asyryjskiego, które rozciągało się od Babilonu po
Jerozolimę. Stary Testament, księga trzech religii, zalicza Jonasza w
poczet dwunastu proroków mniejszych.
— Opowiedz mi, proszę, jego historię. Nie jestem śpiąca.
— No to do dzieła! Oto historia Jonasza i wielkiej ryby.
— Jakiej wielkiej ryby?
— Nie bądź taka niecierpliwa! Posłuchaj! Pewnego dnia Bóg polecił
Jonaszowi udać się do Niniwy, obecnego Mosulu. Było to bogate
asyryjskie miasto. Jego władcy wznieśli w nim pałac, „z którym nie
mógł się równać żaden inny”, pełen gigantycznych posągów i podobizn
skrzydlatego byka. Miasto otaczał potężny mur obronny z czerwonej
cegły. Bóg nakazał Jonaszowi ostrzec mieszkańców Niniwy, że spadnie
na nich boska kara. Jako miasto niewiernych zostanie zrównana z
ziemią. Ale Jonasz wymigał się od obowiązku i ruszył w przeciwną
stronę. Wsiadł na statek i wypłynął w morze, lecz na morzu rozpętał się
straszliwy sztorm. Chcąc znaleźć winnego, marynarze ciągnęli losy. Los
przypadł Jonaszowi. Marynarze obwołali Jonasza kozłem ofiarnym i
wyrzucili za burtę. Uratował go wieloryb. Połknął go i przechował w
brzuchu trzy noce i trzy dni. A potem wypluł całego i zdrowego na
plażę.
— Jak pestkę śliwki?
— Na przykład. Gdy Jonasz się ocknął, pożałował swej decyzji i udał
się do Niniwy, by oznajmić mieszkańcom, jaki czeka ich los.
Mieszkańcy przerazili się i nawrócili, a Bóg im przebaczył. Oszczędził
miasto. Dla religii Starego Testamentu historia Jonasza jest wyrazem
sprawiedliwości Bożej. Wiele znaczy dla chrześcijan z naszych stron, jak
również dla muzułmanów, którzy poświęcają Junusowi surę Koranu.
— To dlaczego Daesz wysadził w powietrze jego grób?
— Bo to imbecyle! Nienawidzą sztuki i wszystkiego, co w człowieku
piękne.
Zasypiając, zastanawiałam się, jak wygląda morze. Nigdy nie byłam
u wybrzeży Syrii czy Turcji. Mój horyzont kończył się na krągłych
szczytach gór Sindżar.
Śnię właśnie o małym proroku w brzuchu wieloryba, gdy nagle
budzi mnie światło. Abu za włosy wyciągają Ewarę z sypialni. Jednym
susem wyskakuję z łóżka, by im przeszkodzić. Dżamila i Nalin robią to
samo. Usiłujemy zagrodzić im drogę.
— Zjeżdżać! — rozkazuje Abu Anas.
Rusza na nas ze spuszczoną głową i z metalowym drągiem w ręku,
gotowy do akcji. Uderza we mnie całą siłą, torując sobie drogę. Abu
Omar naciera za nim, ciągnąc Ewarę za ramię. Dopadamy ich u stóp
schodów. Abu Anas opędza się od nas, wymachując drągiem.
Zasłaniamy twarze, starając się odbić Ewarę. Na próżno. Abu Omar
znika za zamkniętymi drzwiami. Abu Anas uderza po raz ostatni.
Wycofujemy się.
— Zjeżdżać do pokoju i siedzieć cicho! Nie zmuszajcie mnie, bym
schodził na dół, bo dostaniecie takie wciry, o jakich wam się nie śniło!
Pierwsza, która się postawi, oberwie tak, że się nie pozbiera!
Aż mu piana wystąpiła na usta.
— No to od której mam zacząć?
Rozjuszony odwraca się na pięcie i wbiega po schodach na piętro,
dołączając do Abu Omara i Ewary w zamykanym na klucz w pokoju.
Co stało się później, domyśliłyśmy się, jeszcze zanim Ewara wróciła
w środku nocy do sypialni. Abu Omar zsunął dresowe spodnie i zerwał
z niej nocną koszulę. Ewara broniła się jak mogła. Abu Omar usiłował
pocałować ją w szyję. Zmusił ją, by położyła się na łóżku. Ze zsuniętymi
spodniami rzucił się na swą ofiarę.
Ewara wróciła i powiedziała:
— Już po mnie.
Nie mogła złapać tchu.
— Muszę umrzeć. Nigdy nie będę miała odwagi spojrzeć rodzicom
w twarz. Muszę odebrać sobie życie.
Starałyśmy się ją pocieszyć. Mówiłyśmy jej, że ją kochamy i że nie
zrobiła niczego złego.
— Jesteś naszą siostrą. Nigdy cię nie opuścimy.
Nazajutrz Abu ponowili atak. Ewara wróciła do nas złamana i
zrozpaczona, cała w siniakach. Krwawiła.
— Ten, kto ośmieli się cię potępić, gorszy jest od samego Daeszu.
Przysięgam ci: uciekniemy stąd razem. Razem się stąd wyrwiemy —
obiecuje Nalin.
Naszym „właścicielom” nawet nie przychodzi do głowy, by zawieźć
Ewarę do szpitala i powierzyć ją opiece lekarskiej. Nasi dręczyciele stali
się nerwowi, mają na głowie ważniejsze sprawy. Któregoś ranka w
małym salonie na dole zbiera się pół tuzina dżihadystów. Dobiegają nas
pojedyncze słowa, ale to za mało, by wywnioskować, o co chodzi.
Wydaje mi się, że widziałam Abu Mussę, ale nie jestem do końca
pewna. Wreszcie słyszymy, jak dżihadyści wsiadają do samochodów i
ruszają z kopyta. Zauważamy na niebie samoloty.
— To Amerykanie — twierdzi Hussam, który wbrew wszelkiemu
zdrowemu rozsądkowi utrzymuje, że potrafi gołym okiem odróżnić z
ziemi kadłub amerykańskiego F16 od francuskiego Rafale.
Każdego ranka Hussam podaje nam liczbę posiłków do
przygotowania na dany dzień, nie pozostajemy bowiem do wyłącznej
dyspozycji dwóch Abu. Naszym obowiązkiem jest także, a nawet w
pierwszej kolejności, gotowanie dla dżihadystów z garnizonu. Oznacza
to co najmniej dwadzieścia obiadów i kolacji dziennie. Menu jest
niezbyt urozmaicone. Podajemy im zupę z soczewicy i czerwoną fasolę,
baranie mięso, kebaby, potrawki z pomidorów i bakłażanów, gotowane
ziemniaki posypane natką pietruszki. Przygotowanie posiłków zajmuje
nam sporą część ranka. Po zamówieniu na dziś domyślamy się, że w
sztabie zanosi się na wizytę znamienitych gości.
Przed chwilą, gdy w kałuży wody szorowałam podłogę, Hussam
zjawił się w kuchni z całą masą pakunków. Oznajmił nam, że mamy
przygotować posiłek dla stu gości. Ma być gotowy wczesnym
popołudniem.
— To „operacja komando”. Macie się streszczać, jazydki.
Siedzimy po turecku na podwórzu i przygotowujemy kuttelk, lokalną
potrawę. Hewi jest naszą kierowniczką. Razem z Dżamilą lepimy z
farszu z mięsa, rozgniecionego bulguru, cebuli i przypraw trójkątne
pulpety. Nalin przygotowuje sałatkę z pomidorów i ogórków.
— Wygląda na to, że spodziewają się ważnych gości. Dziewczyny,
przygotowujemy ucztę dla emirów! — żartuje Dżamila.
Z ulicy dobiega pisk opon i odgłos zatrzaskiwanych drzwi
samochodowych. Słychać szczęk broni i rozkazy. Jak burza wpadają
obaj Abu. Abu Omar, cały rozdygotany, upewnia się, że zdążymy na
czas.
Węszymy obecność w murach „zamku” ważnych osobistości
Państwa Islamskiego. Może nawet zjawi się sam kalif we własnej
osobie?
— Kurdyjska stacja telewizyjna podawała, że przywódcy Daeszu
przejeżdżają tą drogą, jadąc z Syrii do Iraku — wyjaśnia nam Dżamila.
Jako studentka w Mosulu i później, mieszkając u rodziców, Dżamila
śledziła bieżące wydarzenia, czego nie można powiedzieć o nas,
wieśniaczkach z Sindżaru.
Nie wiemy, czy Abu Bakr al-Bagdadi skosztował naszej kuchni, ale
posiłek został podany na czas. Wkrótce potem rozległ się warkot
silników. Dżihadyści ruszyli dalej kilkoma kolumnami pojazdów.
Wieczorem mamy zaszczyt uczestniczyć w „seansie filmowym”
odbywającym się w saloniku na dole. Obaj Abu chętnie zamykają się w
tym ciemnym, kwadratowym pomieszczeniu, by oglądać na
przyniesionym z góry komputerze filmy. Delektują się chorą
propagandą wideo zamieszczaną przez Państwo Islamskie w internecie.
— Chodźcie zobaczyć, jak zabijamy jazydów — rzucają w naszą
stronę w ramach zaproszenia.
Fragment, który nam pokazują, jest wciśnięty pomiędzy ujęcia z
walk w górach Sindżar i sprawozdanie z samobójczej operacji, w której
jakiś kamikadze wjeżdża wypełnioną paliwem cysterną w pozycje
wroga. To materiał, można powiedzieć, surowy, w każdym tego słowa
znaczeniu. Trzech jeńców klęczy ze związanymi rękami. Rzeźnicy w
kominiarkach z nożami w ręku odchylają im do tyłu głowy. Jeden z
oprawców wygłasza na tle czarnej flagi sentencję wyroku, rozlega się
obowiązkowe Allahu akbar, po czym głowy zostają odcięte i ułożone na
zwłokach. Wywiązuje się nawet rozgrywka piłkarska z głową któregoś
ze skazańców w charakterze piłki. Jeden z graczy drybluje, towarzystwo
wybucha śmiechem.
— Taki właśnie los spotyka niewiernych — komentuje krótko Abu
Anas po zakończeniu seansu, po czym wyłącza komputer
usatysfakcjonowany pokazem i naszym niemym przerażeniem.
— A skąd mamy mieć pewność, że to jazydzi? — pyta Nalin,
przerywając ciszę.
— Bo tak twierdzi Państwo Islamskie, jazydeczko.
— Ale jaki jest na to dowód?
— Widziałaś spełniony wyraz twarzy tych, którzy podcinają gardła?
Pójdą do nieba, bo zabili niewiernych, takich jak ty jazydków.
Przyniesiemy wam któregoś dnia taką głowę, żebyście mogły sobie
pograć w piłkę. Sport to zdrowie.
— Miejsce morderców jest w piekle.
— Mylisz się. Podcinanie gardeł niewiernym otwiera bramy raju.
Abu Anas uśmiecha się. Zastanawiam się, czy zabijanie sprawia mu
przyjemność.
Oglądanie propagandowych filmów, a w przypadku Abu Omara
także lektura Koranu zaliczają się do ulubionych rozrywek naszych
„właścicieli”. Ich filmy podsycają w nas poczucie strachu. Obaj delektują
się scenami morderstw, tak jak delektują się zadawanymi nam
torturami.
Nie uszły mojej uwadze obleśne spojrzenia, jakimi obrzucają Hewi.
Fryzjerka z Sindżaru pociąga ich, wodzą wzrokiem po jej pełnych,
jędrnych pośladkach i nogach o niezwykle szczupłych kostkach.
Oszczędzamy jej rytuału zanoszenia posiłków, ale ich życzenia są
rozkazem. Pewnego wieczoru zabierają więc Hewi na piętro, z którego
schodzi dopiero w środku nocy.
Ledwie weszła do ich pokoju, Abu Anas wyjął pistolet, przyłożył jej
do skroni i kazał się rozbierać. Opierała się. Policjant wyjął ze sportowej
torby kajdanki i skuł jej ręce.
Hewi nie rozwodzi się specjalnie nad szczegółami i nie skarży.
Podobnie jak Ewara, podupadła na duchu i myśli o samobójstwie. Jest
starsza od Ewary i wydaje się być bardziej zdeterminowana. Nie
spuszczamy z niej oka i staramy się być dla niej jeszcze milsze, ale, tak
jak Ewara, kompletnie zamknęła się w sobie.
— Te typy traktują nas jak stado kóz — zżyma się Dżamila. — I
pomyśleć, że Abu Anas jest żonaty, a Abu Omar jest duchownym.
Któregoś ranka czeka nas niespodzianka w postaci kobiecych
odwiedzin. Dziewczynę przyprowadza odziany w strój islamskiego
bojownika dżihadysta, który natychmiast znika. Od góry do dołu okryta
jest sięgającą do kostek czarną burką. Stroju dopełniają rękawiczki.
Pozbywa się ich czym prędzej, jak i reszty okrycia, ukazując się nam w
jasnoniebieskich dżinsach i białym T-shircie.
— Szirin — przedstawia się, pozbywszy się umundurowania.
Rozpoznaję w niej ładną, szczupłą dziewczynę o miedzianorudych
włosach, którą upatrzył sobie na jednym z targów Abu Mussa. Szirin
wyjaśnia nam, że została drugą żoną emira. Mieszka u boku „rodziny”
— pierwszej żony i ich syna. Została zmuszona do poślubienia
dowódcy, a także do służenia mu, czym ściągnęła na siebie zazdrość
jego pierwszej małżonki. Tamta oskarżyła ją nawet w obecności emira o
znęcanie się nad ich synem. Abu Mussa przyznał jej rację i Szirin
dostała nauczkę. „Nawróciła się” na islam. Jej metamorfoza zdaje się
nieco bardziej zaawansowana od naszej. Nauczyła się sur, choć nie na
tyle, by zadowolić pierwszą żonę.
— Moja sytuacja jest już sama w sobie bardzo trudna. Ale to dla niej
za mało. Napuszcza na mnie emira, a ten dla świętego spokoju
przyznaje jej zawsze rację. Nazywamy go emirem, ale daleko mu do
prawdziwego księcia. To gruboskórny bydlak — zwierza się nam Szirin.
Pomysł, by pod swoją nieobecność odesłać Szirin do domu naszych
„właścicieli”, musiał zakiełkować w umyśle Abu Mussy, gdy gościł u nas
z okazji zlotu dowódców Daeszu.
— Na drugim końcu miasta, u moich braci Abu Anasa i Abu Omara,
mieszkają jazydzkie dziewczyny. Pozwalam ci się z nimi spotkać —
zakomunikował jej, wracając do domu.
Pierwszą, doraźną konsekwencją tej decyzji jest wybawienie obu
kobiet z nieznośnego sam na sam.
— Wojownik jest za pokojem w domowym trójkącie — ironizuje
Dżamila.
Szirin nie może się nacieszyć, że wreszcie może swobodnie
rozmawiać. Nie zamykają jej się usta. Według niej Abu Mussa jest
byłym podoficerem armii Saddama Husajna, zdemobilizowanym po
rozwiązaniu irackich sił zbrojnych przez Amerykanów w 2003 roku.
Przyłączył się wówczas, jak wielu arabskich sunnitów, do islamskiej
rebelii. Jest ekspertem w dziedzinie dział przeciwlotniczych, ale zna się
głównie na starych DSzK.
— Te działka strzelają podobno z prędkością kilkuset nabojów na
sekundę. Marzy mu się zestrzelenie samolotu, ale to jak zamierzanie się
kamieniem na orła — drwi Szirin.
Nazajutrz, późnym rankiem znów do nas dołącza.
— Wolno mi odwiedzać was codziennie — oznajmia tryumfująco.
— To najlepsza wiadomość od czasu mojego porwania. Muszę
przygotować śniadanie i posprzątać, a potem już mogę jechać. Ten
wstrętny babsztyl jest zachwycony, że znikam na cały dzień, i ja też
jestem.
Odwiedziny Szirin sprawiają mi wielką przyjemność, ale boję się, że
stanę oko w oko z Abu Mussą.
— Nie martw się — pociesza Szirin. — Przywozi mnie do was gość
z jego obstawy, a poza tym emir nie zniża się do rozmów z
niewolnicami.
Szirin przypomina mi o bolesnym momencie rozstania z Aminą.
Tego dnia w salonie „domu sprzedaży” straciła z oczu swoją młodszą
siostrę Suzan.
— Zgodziłam się bez oporu pójść za Abu Mussą, bo obiecał, że
siostra i ciotka zostaną ze mną. Ale nie dotrzymał słowa. Ciotkę
zamknięto w Tal Afar, w domu z jazydzkimi jeńcami, kobietami i
dziećmi. Wolno mi do niej dzwonić, więc uściskałam ją przez telefon,
ale ku mojej rozpaczy Suzan została sprzedana i wywieziona do Syrii.
Wydaje mi się, że wywieziono ją tej samej nocy, co twoją szwagierkę
Aminę, jedną do Rakki, a drugą do Dajr az-Zaur. Co do Aminy nie
jestem pewna, ale Suzan na pewno jest w Rakce. Jesteśmy w kontakcie
i staram się o sprowadzenie jej do Rasty.
Wieści od Szirin przeszywają mi serce niczym ostrze sztyletu.
Biedna Amina, musi straszliwie cierpieć, o ile jeszcze żyje.
Szirin nie przestawała zamęczać Abu Mussy prośbami, aż wreszcie
wynegocjował u syryjskiego emira „przepustkę” dla Suzan. Abu zgodzili
się ją przyjąć u siebie, by wyświadczyć przysługę szefowi.
Któregoś popołudnia Szirin zjawia się u nas pod ramię z siostrą.
Suzan całą noc spędziła w minibusie z Rakki do Mosulu, w asyście
„opiekuna” — żołnierza Daeszu, któremu przypadła w udziale misja jej
eskortowania. W ciemnościach syryjskiej nocy udało jej się dojrzeć
jedynie pochodnie szybów naftowych.
— Zapach mazutu jest tak silny, że lepiej nie otwierać okna —
opowiada.
Suzan ma piękne szare oczy. Podajemy jej herbatę z zapasów
przeznaczonych dla żołnierzy sztabu. Moja nadzieja na dowiedzenie się
czegoś więcej o losach Aminy szybko okazuje się płonna. Nie zostały
razem wywiezione do Syrii.
Suzan sprzedano temu, kto ofiarował najwięcej — bandzie
oszołomów z Rakki. Pierwszy zgwałcił ją ich szef. Zażartował sobie z jej
dziewictwa, po czym rzucił się na nią jak cap.
— Aż zwymiotowałam z bólu — opowiada z płaczem.
Emir przypomniał jej, że nie ma prawa się skarżyć. „Pan niewolnicy,
która jest dziewicą, może odbywać z nią stosunki cielesne, odkąd stanie
się jej właścicielem. Jest to prawnie dozwolone, podobnie jak bicie jej,
jeśli zajdzie konieczność”. Mężczyźni wykorzystali ją, a potem, gdy jej
uroda zwiędła pod wpływem ich bestialskich czynów, odsprzedali za
pół darmo. Suzan wędrowała z rąk do rąk. Trafiła do dużego mieszkania
zajmowanego przez brygadę dziesięciu mężczyzn: sześciu Syryjczyków,
Egipcjanina, Afgańczyka i Amerykanina zwanego Abu Mohamedem al-
Amriki.
— Amerykanin mało mi nie rozerwał łona, podobnie jak Egipcjanin i
Syryjczyk. Wszyscy, co do jednego, to skończeni łajdacy. Miałam
nadzieję, że Amerykanin będzie mniej okrutny. Że będzie mniej od
Arabów uprzedzony do jazydki kurdyjskiego pochodzenia. Ale było
inaczej. Uderzył mnie, bo nie chciałam wziąć do ust jego przyrodzenia,
a potem mnie wykorzystał. Po trzech dniach nasycił się i podarował
mnie dwóm Syryjczykom, którzy wcale nie okazali się lepsi.
Suzan mieszka u naszych „właścicieli” na życzenie Abu Mussy, żeby
zapobiec scysjom z jego pierwszą żoną. Szirin kombinuje jak może, by
siostra mogła zostać w Iraku, ale Abu Mussa zobowiązał się odesłać ją
nadawcy. Podejrzewamy, że nie chce napytać sobie biedy w stosunkach
ze swą pierwszą żoną. Zdaniem Szirin babiszon podejrzewa, że jej mąż
chce sobie wziąć Suzan na trzecią żonę.
Dla Abu Mussy Suzan jest kulą u nogi, którą pomimo błagań Szirin
chce jak najszybciej odesłać do Rakki. Pospieszne odprawienie Suzan
załamuje Szirin i pogrąża ją w rozpaczy. Jej wizyty stają się rzadsze.
W willi panuje posępna atmosfera. Żyję w ciągłym napięciu i
zaczyna mi doskwierać bezsenność. Wykończona wielogodzinnym
przewracaniem się z boku na bok, domagam się od Dżamili historii
Jonasza w brzuchu wieloryba. Dżamila wślizguje się do mojego łóżka i
zaczyna opowiadać:
— Marynarze wyrzucili Jonasza za burtę prosto w fale i wirujące
prądy. Zatonął w morskiej topieli, z której nikt jeszcze nie powrócił
żywy, lecz Bóg sprowadził wielką rybę, która połknęła Jonasza, a ten
przesiedział w jej brzuchu trzy noce i trzy dni…
Zasypiam, śniąc, że jestem Jonaszem. We śnie wydostaję się z
brzucha wieloryba.
Ceremoniał serwowania kolacji jest dla nas koszmarem. Abu nigdy
nie wietrzą swojego pokoju, w którym unosi się dziki, zwierzęcy
zapach. Serce podchodzi mi do gardła, gdy kładę posiłek na stoliku.
Abu Anas rzuca na mnie spojrzenie spode łba. Abu Omar zajęty jest
odczytywaniem esemesów w telefonie. Mam się na baczności zarówno
przed grubym, jak i przed chudym. Abu Anas każe sobie przynieść
puszki fanty. Gdy wracam, łapie mnie za włosy.
Pręży się niczym zwierzę, które czai się na swą zdobycz.
— Litości! Litości! — błagam. — Zostawcie mnie! Nie róbcie mi
krzywdy!
Abu Anas waha się przez moment. Wykorzystuję to i biorę nogi za
pas. Udaje mi się zostawić go w tyle i ukryć za drzwiami łazienki. Stoi
na korytarzu. Wstyd mi przed samą sobą, że go błagałam o litość. Dość
mam bycia niewolnicą, której życie i śmierć zależą od woli władcy.
Ogarnia mnie ślepa wściekłość. Puszczają mi nerwy. Mam ochotę walić
głową o ścianę.
Przyjaciółki znajdują mnie zwiniętą w kłębek w brodziku.
∗ ∗ ∗
 
Rozdział 7.
Ucieczka
 
Nogi za pas • Na pastwie bezdomnych psów • Na zboczach świętej góry •
Helikopter wolności
 
W naszym więzieniu bez krat dni ciągną się w nieskończoność.
Zżerają mnie nuda i niepokój.
Czuję wobec siebie litość. Przywykłam już do noszenia przez cały
czas tej samej sukienki, ale z trudem przychodzi mi zaniedbywanie
higieny osobistej i skazywanie się na niechlujstwo w ramach taktyki
obronnej. To dla kobiety prawdziwa udręka. Zanim trafiłam do niewoli,
przywiązywałam wagę do wyglądu. Teraz unikam własnego odbicia w
szybie. Choroba i tortury sprawiły, że schudłam dziesięć kilo. Wyglądam
marnie.
Niepotrzebne mi lustro. Mój nędzny stan można wyczytać z oczu
przyjaciółek. Z mojej twarzy musi wyzierać rozpacz i przerażenie.
Myślę o mojej rodzinie. Ostatnie wieści od nich miałam tamtej nocy
w grocie na zboczu góry. Były raczej pomyślne. Rozmawiałam z moją
siostrą Hanan. Rodzicom udało się oddalić na bezpieczną odległość.
Opuścili prowincję, prześlizgując się przez sieć Daeszu. Hanan skarżyła
się, że opuścili dom w pośpiechu. Żałowała, że nie udało jej się zabrać z
sobą chociaż jednej walizki. Moja młodsza siostra nie znosi tego rodzaju
niespodzianek. W naszym wspólnym pokoju bez przerwy toczyła walkę
o porządek, a jej umiłowanie ładu graniczyło nieraz z obsesją. Gdy
pytałam, czy nie wie, gdzie jest mój sweter albo bransoletka,
odpowiadała: „Na swoim miejscu!”. A co to za miejsce, to już była inna
sprawa.
Hanan pewnie odchodzi od zmysłów z niepokoju. Zastanawia się,
czy jeszcze żyję. Chętnie bym się z nią podroczyła. Ciekawe, gdzie teraz
jest. Może wyszła kupić świeże placki chleba? Zazdroszczę jej. Mimo
zmartwień może wyjść z domu z odsłoniętą twarzą i odkrytą głową,
wolna jak ptak.
Myślę o rodzicach Walida. Co się stało z jego ojcem Kero? W
pamięci został mi widok Kero zagubionego, oddalającego się na szosie
w kolumnie jeńców, podczas gdy dżihadyści celują do nich z
karabinów. Czy go zastrzelili? Mój teść pozostawił żonę, córki, synów i
synową. Jego małą Aminę wywieźli do Syrii handlarze niewolników. Na
moich oczach.
Leżę na materacu i rozmyślam. Wpatruję się w sufit. Jestem sama,
ale wiem, że Walid myśli o mnie, gdziekolwiek jest. Słyszę jego głos.
Ostatnie moje słowa brzmiały: „Rozłączam się! Zatrzymali nas!”. Nie
wyobrażam sobie, by nasza historia miała się zakończyć w ten sposób.
Mam ci jeszcze tyle do powiedzenia, Walidzie — słowa miłości i zwykłe,
banalne słowa.
Walid, duszo moja, potrzebuję cię. Czy będziesz w stanie mnie nie
obwiniać? Biją mnie i torturują, lecz co znaczą moje cierpienia w
obliczu wielowiekowej tradycji? Straciłam moją wiarę, a wraz z nią i
honor. Hańba! W świetle niepisanych praw naszego ludu zdradziłam
swoją religię. To nieprawda, ale wątpię we współczucie bliźnich. Jeśli
przypadkiem wybaczyłbyś mi, czy inni zrobią to samo?
W głowie kłębią mi się czarne myśli. Albo umrę, albo stąd ucieknę.
Wypatrzyłam w łazience wyszczerbiony kafel. Z braku nożyczek kafel
jest tu jedynym dostępnym ostrym przedmiotem, którym można sobie
podciąć żyły. Zastanawiam się.
Nalin zwróciła uwagę na „podejrzany” sposób, w jaki przyglądam się
kuchennym nożom. Nie mamy noży o długich ostrzach do krojenia
baraniny. Pewnie nasi „właściciele” usunęli je w obawie, że zostaną
użyte przeciwko nim. Warzywa obieramy specjalną obieraczką, której
Nalin strzeże jak oka w głowie z obawy, by nie posłużyła którejś do
samookaleczenia.
Pomimo kapitulacji w obliczu elektrowstrząsów „starsza siostra”
nadal jest naszą duchową przewodniczką. Nalin ma prawdziwą
charyzmę. Jej mądrość i wewnętrzna siła pomagają nam przetrwać.
Na zewnątrz letnie upały słabną. Wewnątrz obaj Abu nadal sprawują
swoje krwawe rządy.
Buszra, najstarsza z nas, postanowiła ich przekonać, by pozwolili jej
odwiedzić brata. Dowiedziała się przez przypadek od Szirin, że brat
przeszedł na islam i jest przetrzymywany w Tal Afar. Abu pozwolili jej
skontaktować się z nim telefonicznie. Od tego czasu błaga ich, by
pozwolili jej się z nim spotkać, i obiecuje, że wróci bez słowa skargi.
Pod wpływem nalegań Buszry Abu Anas ustępuje. Zawozi ją do
brata do Tal Afar i pozwala z nim pobyć przez godzinę. Gospodarz
domu zobowiązał się dopilnować, by Buszra się nie wymknęła. W razie
próby ucieczki czeka ją śmierć.
Buszra ma nadzieję, że brat powie jej coś o losie ojca, którym się
opiekowała od chwili, gdy sześć lat temu zmarła ich matka. Rozstała się
z nim przed jego sklepem z alkoholem i papierosami. Bojownicy Daeszu
podłożyli pod sklep ogień.
— Cieszcie się, że i was nie wrzuciliśmy — wołali podpalacze. —
Tam jest wasze miejsce.
Buszra i ojciec zostali rozdzieleni. Ją wraz z innymi niewolnicami
zamknięto najpierw w jakiejś sali konferencyjnej w Mosulu, a potem
sprzedano na targu niewolnic w którejś z prywatnych willi. Ojca
wciśnięto do samochodu i ślad po nim zaginął, choć syn poruszył niebo
i ziemię, by dowiedzieć się, czy jeszcze żyje.
— Jestem pewien, że nie ma go w Tal Afar — wyznał Buszrze. —
Przeczesałem miasto na wylot.
Buszra liczy, że brat odnajdzie ojca. Nie zaprzestaje poszukiwań,
uważając, by samemu nie wpaść w tarapaty. Buszra ma teraz tylko jego.
Buszra nie zauważyła nawet, jak minęła godzina. Gdy zjawia się Abu
Anas, błaga go, by pozwolił jej przeciągnąć pobyt do następnego ranka.
Nalega, by zostać u brata na noc. Abu Anas nie chce o niczym słyszeć.
Buszra wybucha płaczem. Dżihadysta wpada w złość i zaczyna jej
wymyślać:
— Obiecałaś, że nie będziesz się mazać! Tym gorzej dla ciebie, już
do Tal Afar nie wrócisz. Więcej się nie dam nabrać! Nie ma co, wy,
jazydzi, nie potraficie dotrzymać słowa. Potraficie tylko narzekać i
zalewać się łzami!
W ostatecznym rozrachunku odwiedziny u brata sprawiły Buszrze
więcej bólu niż radości. Tylko pogłębiły jej smutek. Za ponury nastrój
dostaje jej się reprymenda od Nalin.
Mimo to z tajemniczym wyrazem twarzy „szefowa” radzi jej być
dobrej myśli. Na razie nie może powiedzieć więcej.
— Jutro będę miała dla was niespodziankę — rzuca tajemniczo.
Tej nocy, jak zresztą każdej nocy, znowu nie mogę zasnąć. W półśnie
widzę, jak Walid poszukuje mnie w nieprzyjaznym świecie.
Wstaję wcześnie i od samego rana uwijam się w kuchni, by zająć
czymś myśli. Obaj Abu w pośpiechu opuścili dom zaraz po porannej
modlitwie. Pochłonięta gotowaniem zupy z czerwonej soczewicy,
przeglądam właśnie zapasy w poszukiwaniu cytryny, gdy wtem Nalin
chwyta mnie za ramię.
— Odstaw tę zupę i chodź do sypialni. Chciałabym wam coś
pokazać, dziewczyny — oznajmia.
Nalin chowa za plecami ręce.
— Zgadnijcie, co tu mam — prosi.
Nie zdążyłyśmy odpowiedzieć, gdy zza pleców wyciąga klucz.
— To klucz do drzwi na pierwszym piętrze! — oznajmia
tryumfalnie.
Z naszych piersi wyrywa się pełne podziwu „łaaa!”.
— To jeszcze nie wszystko. A to klucz do szklanych drzwi salonu —
mówi, rozwierając prawą dłoń.
— Niemożliwe! — woła Hewi.
— Niech żyją czuwające nad nami Anioły! — wiwatuje Buszra. —
Niech żyje Nalin!
Zdumione, gratulujemy Nalin, jakby wróciła z jakichś magicznych
łowów.
— Te kawałki metalu mogą odmienić nasze życie. To klucze do
wolności — komentuje podniośle Dżamila.
— Od kiedy je masz?
— Skąd je wzięłaś?
— Jak ci się udało?
Pytania padają jedno za drugim, zbyt szybko, by można było na nie
odpowiedzieć.
— Odpowiem wam, jak dacie mi dojść do głosu. Wczoraj, po
wyjściu Abu Anasa i Buszry, natrafiłam na stoliku w salonie, pod stertą
bielizny, na pęk kluczy. Był w nim co najmniej tuzin kluczy różnej
wielkości. Wkładałam je po kolei do wszystkich zamków w domu,
podczas gdy wy byłyście zajęte przygotowaniem posiłków. Nie było
klucza do głównego wejścia, ale i tak nie można z niego skorzystać z
powodu Hussama. Mam za to klucz do drzwi na piętrze i do oszklonych
drzwi na parterze, przez które wychodzi się na podwórze. Nie wiem, do
czego są pozostałe klucze, ale tak czy owak, to zapasowy pęk, który ci
durnie zapomnieli schować.
— Brawo, Nalin, ale dlaczego nic nam wczoraj nie powiedziałaś?
Pomogłybyśmy ci — dziwi się Dżamila.
— Nie chciałam was na razie mieszać w tę historię. Nie byłam
pewna, czy nie zauważą, że klucze znikły. Dziś rano zabrali je, ale
wygląda na to, że nie sprawdzili, czy nie brakuje żadnego. Dopisało nam
szczęście. Trzeba się postarać, by tak było dalej. Przeszukamy piętro.
Nie wolno nam tam wchodzić, a to znaczy, że coś tam przed nami
ukrywają. Za mną!
Hewi i Dżamila stają na czatach. Ustawiają się w pobliżu wejścia,
gotowe pod byle pretekstem zatrzymać Hussama, gdyby ni stąd, ni
zowąd postanowił wejść do środka. Ale o tej porze nie mamy czego się
obawiać. Hussam rozwalił się pewnie na swoim plastikowym krześle i
zajęty jest grą na smartfonie. Ewara zajęła pozycję na schodach, gotowa
w każdej chwili bić na alarm. Buszra, Nalin i ja eksplorujemy piętro.
Pokój Abu Anasa i Abu Omara jest zamknięty na cztery spusty. Nie
forsujemy zamka. I dobrze! Na samą myśl, że miałabym szperać w
kryjówce tych obrzydliwych typów, robi mi się niedobrze.
Na końcu korytarza znajduje się duży, pusty pokój, do którego
przylega małe, słabo oświetlone pomieszczenie służące za schowek. W
środku znajdujemy wielkie rolnicze worki. A w workach setki telefonów
komórkowych wszelkich kolorów i firm. Pochodzą na pewno z
zatrzymanych na drogach samochodów, a także z łapanek i grabieży
miast. Musi ich być co najmniej z tysiąc. W garderobie odkrywamy
około pięćdziesięciu skradzionych laptopów.
— Nasi oprawcy to także złodzieje i paserzy — wzdycha Buszra.
Nie tracąc czasu, kontynuujemy obchód. Wdrapujemy się na drabinę
i przez klapę w suficie wydostajemy na dach. Wystawiam głowę i
wślizguję się na taras. Nalin czołga się, boi się, że ktoś ją zauważy.
Niemożliwe, by dostrzeżono nas z płaskiego dachu któregoś z
opuszczonych domów w sąsiedztwie, ale lepiej nie ryzykować.
Ze swojego stanowiska za anteną satelitarną mam panoramiczny
widok na okolicę. Odkrywam miejsce naszej zsyłki — kwadratowe
domy, otoczone wysokimi murami z cegieł podwórka z nielicznymi,
cherlawymi drzewami, opustoszałe ulice. Martwa cisza nie budzi
wątpliwości: w miasteczku nie pozostało ani jednego jazydzkiego
mieszkańca. Znajdujemy się w samym środku opuszczonej wsi, na
porośniętej łąkami równinie, a naprzeciwko nas wznosi się dżabal.
Pierwsze stoki masywu zdają się jednocześnie bliskie i dalekie. Od
najbliższych szlaków dzieli nas w linii prostej zaledwie kilka kilometrów.
Szczyt góry spowija warstwa pierzastych chmurek.
Widok naszej świętej góry napawa mnie szczęściem. Pnące się po
jej zboczach ścieżki symbolizują dla mnie wolność. Chodziłam po nich z
rodziną.
Podczas gdy ja, zapatrzona w pejzaż, marzę, na piętrze Nalin
kontynuuje poszukiwania.
— Oto czego nam było trzeba! — woła zachwycona widokiem
bezładnej masy ładowarek do telefonów komórkowych w jednej z
walizek. — Pewnie dostali ten sprzęt w spadku i przechowują go dla
własnych potrzeb, albo żeby odsprzedać innym, czy ja wiem… —
zastanawia się.
Sprawdzamy, czy ładowarki pasują do telefonów. Nie pasują.
Zirytowana otwieram telefon za telefonem. Baterie są rozładowane i, co
gorsza, brakuje kart SIM. No a bez karty trudno połączyć się z siecią i
wezwać pomoc. Podczas gdy ja się pieklę, Nalin zachowuje stoicki
spokój.
— Mam dla was jeszcze drugą niespodziankę — oświadcza.
Kierunek parter. Na pierwszych stopniach schodów Nalin rozpina
bluzkę i zanurza dłoń w biustonoszu.
— Dżinan schowała na piersi zdjęcie ukochanego. A ja kartę SIM
mojego telefonu — oznajmia.
I jak w magicznej sztuczce wyjmuje z biustonosza kartę.
Gratulujemy jej pomysłowości.
— Brawo, Nalin! Powinnam była zrobić tak samo! — wyznaję.
— Genialnie! — zachwyca się Dżamila. — Ale i ja mam dla was
niespodziankę: na półce w saloniku leży ładowarka Sony.
Zauważyłam ją podczas seansu tych strasznych filmów. Może się nam
przydać.
— To nasz szczęśliwy dzień! — cieszy się Nalin. — Sony?
Widziałam na górze z dziesięć telefonów Sony.
Podłączamy jeden z telefonów do prądu, a dwa inne ukrywamy w
kuchennej szafce, jako że obaj Abu jak ognia unikają pobytu w kuchni.
A potem zamykamy piętro na klucz, jak gdyby nigdy nic. Gdy tylko
bateria jest wystarczająco naładowana, Nalin dzwoni do brata w Celle,
niemieckim mieście, w którym mieszka wielu kurdyjskich uchodźców.
— Brader, to ja, Nalin!
— Nalin? Gdzie jesteś?
— Nie mam kredytu w telefonie! Oddzwoń natychmiast,
wytłumaczę ci wszystko! To kwestia życia i śmierci.
Po kilku sekundach rozlega się ostry dźwięk dzwonka.
— Brader? Jestem w Rasty. To wieś niedaleko Tal Afar. Uwięzili nas
bojownicy Daeszu. Zrobili z nas niewolnice. Potrzebuję pomocy!
— Wyciągnę cię stamtąd, ale muszę pomyśleć.
Brat Nalin przypomina sobie o Dosto, przyjacielu, który pochodzi z
Rasty.
— Dzwonię do niego. A ty skontaktuj się z nim za moment i
powiedz, że dzwonisz ode mnie. To świetny gość. Jestem pewien, że
zrobi, co się da.
Tak oto rodzi się skomplikowany plan ucieczki.
Dosto wyszedł cało z czystki przeprowadzonej przez Daesz w
miasteczku na początku sierpnia. Udało mu się opuścić Rasty rankiem
tamtego dnia, nim napastnicy spustoszyli wieś. Schronił się w górach.
Podchodził pieszo, drogą, podobnie jak pięćdziesiąt tysięcy innych
jazydów uciekających przed inwazją Daeszu. Najsłabsi — starcy i chore
dzieci — przypłacili tę dramatyczną eskapadę życiem. Zmarli z
wycieńczenia i braku wody. Bojownicy Daeszu deptali Dostowi po
piętach. Gdyby nie interwencja amerykańskich sił lotniczych i
przybyłych z Syrii i Turcji kurdyjskich bojowników, koniec byłby
tragiczny. Po tych wydarzeniach Dosto wstąpił do jazydzkiej
partyzantki.
Ustalamy zasady bezpiecznego porozumiewania się. Wyłączamy w
telefonie dzwonek i sygnalizujemy esemesem dogodny moment na
rozmowę.
Dosto zna na pamięć wszystkie tutejsze ścieżki i bez trudu się
zorientował, gdzie znajduje się nasza willa-więzienie. Opisuje nam
topografię miasteczka i okolic.
Na podstawie jego objaśnień szkicujemy mapę. Jego zdaniem
można w ciągu jednej nocy dotrzeć pieszo do przyczółka
stacjonujących w górach niedaleko Rasty partyzantów, którzy opierają
się Daeszowi. Zanosi się na skomplikowaną wyprawę. Trzeba pokonać
kilometrową różnicę wysokości i przedostać się przez linię frontu, nie
wpadając w ręce dżihadystów.
— Mogę was poprowadzić przez telefon, powiedzieć wam, którędy
iść — proponuje Dosto.
Podejmujemy decyzję. Przy najbliższej okazji spróbujemy uciec,
nawet jeśli przyjdzie nam improwizować.
Od dnia porwania minęło jedenaście tygodni. Prawie trzy miesiące
cierpień i niewolnictwa. Wielokrotnie musiałam spuszczać głowę, ale
nie utraciłam woli walki.
Nasi „właściciele” popuścili nam trochę cugli. Nie z miłosierdzia
duszy — mają po prostu co innego na głowie. Do domu wpadają tylko,
by się walnąć do łóżek. Hussam znikł. Zasilił, zdaje się, pierwsze szeregi
frontu. Nie wyznaczono na jego miejsce oficjalnego zastępcy, ale
wygląda na to, że ktoś czuwa przy wejściu, a prowiant dla naszych
„władców” i żołnierzy garnizonu przynosi teraz kolejny brodacz w
wojskowej kurtce.
Naładowałyśmy do pełna baterie telefonów i nasze kobiece
komando gotowe jest do akcji. Zaryzykujemy ucieczkę we własnych
ubraniach. Charakteryzowanie się na pobożne muzułmanki na wiele by
się nie zdało. Gdyby zatrzymał nas Daesz, zdemaskowano by nas od
razu, jako że przechadzająca się po nagiej równinie grupa sześciu
dziewcząt zalicza się do widoków z natury podejrzanych. A
peszmergowie mogliby nas wziąć za zastęp kamikadze.
Abu zaopatrzyli nas w zapas religijnych ubrań. Jako „ich” kobiety nie
musimy zakrywać się w domu, a skoro nie wolno nam wychodzić…
Tylko Buszra włożyła raz nikab, gdy była z wizytą u brata w Tal Afar.
Jeśli o mnie chodzi, nigdy nie miałam na sobie tej okropnej kapoty, ani
z kratką, ani bez kratki, ani żadnej abai czy czegokolwiek w tym stylu.
Islamskie stroje dla kobiet to prawdziwe przenośne więzienia. Nie
dziwię się, że przetrzymujące nas potwory je uwielbiają.
Postanowiłyśmy zostać w letnim stroju mimo zmieniającej się pory
roku. Nieznośne upały się skończyły. Po raz pierwszy od maja spadł
nawet deszcz. Obfity, ulewny deszcz.
Wygląda na to, że na froncie także rozpętała się burza. Tego
wieczoru nasi „właściciele” wracają wściekli i zmęczeni. W przedpokoju
Abu Anas zrzuca z ramienia torbę, tak ciężką, że prawie nie może jej
unieść. Ciekawe, co w niej jest. Może kamizelki kuloodporne? Abu
Omar idzie prosto do kuchni i wyjmuje z lodówki puszkę, nie zwracając
najmniejszej uwagi na Dżamilę, która przygotowuje posiłek.
— Chcesz się czegoś napić? — pyta policjanta. — Żal mi tego
biedaka Hussama. Allah i rahmu. Niech Allah czuwa nad jego duszą.
— Dzielnie walczył — odpowiada Abu Anas.
— Aha, zapomniałem, dzisiaj nikt nie pilnuje domu. Strażnik
pojechał do Sindżaru zastąpić Hussama, a w koszarach straszny
rozgardiasz. Jestem wykończony, zajmiemy się tym jutro.
— Masz rację. Ja też ledwo żyję. Idziemy spać.
Gdy tylko na piętrze cichną odgłosy kroków, dopinamy wszystko na
ostatni guzik. Od teraz cisza. Koniec rozmów. Porozumiewamy się na
migi. Zdecydowałyśmy, że wymkniemy się boso, z butami w rękach, by
nikt nie usłyszał naszych kroków. Drzwi wejściowe są zamknięte na
klucz, okna i okiennice szczelnie pozamykane.
Wymykamy się na palcach przez oszklone drzwi. Jedna po drugiej
wdrapujemy się na ogrodzenie. I już jesteśmy na ulicy, schowane za
murkiem. Przed nami dwudziestometrowy bieg po otwartym terenie,
nim będzie można skręcić w prawo, znikając z pola widzenia
stacjonujących w garnizonie dżihadystów.
Wokół garnizonu pusto. Droga wolna. Wylatujemy na ulicę jak
gromada wróbli. W panicznym strachu, że zaraz za moimi plecami
rozlegną się strzały, pędzę na palcach w kierunku przecznicy.
Odwracam się. Dżamila dogania nas ostatnia. A potem gęsiego idziemy
w stronę wylotu miasteczka, trzymając się trasy obmyślonej z dachu
willi. Nagle, na dźwięk silnika, paraliżuje nas strach. Światła samochodu
są coraz bliżej. Chowamy się za płotem. Czuję, jak kurczy mi się
żołądek, ale dojeżdżając do nas, pojazd zwalnia, omijając przewrócony
wrak, po czym skręca i znika na drodze do koszar. Wychodzimy z
ukrycia i znowu maszerujemy przez wieś widmo. Nalin przykłada palec
do ust i wysuwa się na czoło orszaku. Mijamy szkielet spalonego
budynku. Przy wjeździe do miasteczka zbaczamy z głównego traktu i
wchodzimy na błotnistą ścieżkę.
Ze ściśniętym sercem Nalin wybiera numer Dosta. Uprzedziła go
esemesem, że lada chwila wyruszymy. Trzeba się teraz dodzwonić.
— Sygnał jest, ale nikt nie odbiera — mówi szeptem Nalin.
Udaje się za drugim razem. Z telefonem przy uchu Nalin opisuje
Dostowi okolicę — porośniętą rzadkimi krzakami łąkę oświetloną
wąskim rąbkiem księżyca. Już pewnie północ. Dosto namierza nas,
wpisuje parametry do GPS-u i udziela wskazówek. Nalin przypomina
ociemniałą prowadzoną zdalnie przez psa przewodnika.
Ziemia jest nadal rozmokła. Brodzimy w błocie przez dobre pół
godziny. Skrawek księżyca, który dotąd oświetlał nam drogę, znikł za
zasłoną chmur. Noc jest czarna jak smoła. Nalin traci orientację. To
samo Dosto. Słyszę, jak po drugiej stronie rzuca przekleństwami:
— Cholera jasna, brak zasięgu!
Mam wrażenie, że kręcimy się w kółko. Gdy po chwili zasięg
powraca, Dosto oznajmia nam, że kierujemy się wprost na posterunek
Daeszu. Momentalnie zawracamy.
Mamy znaleźć koryto spływającego z gór uedu[1]. Idąc w kierunku
źródła, dotrzemy do krainy wolności, płaskowyżu Sindżar.
Koryto uedu jest szerokie i ma około metra głębokości. Suche w
lecie, teraz, w okresie październikowej słoty, zmieniło się w jedno
wielkie bagno. Idziemy parami, zgodnie z zaleceniem Dosta. Przodem
idą Nalin i Buszra. Za nimi, w odległości około piętnastu metrów,
Dżamila i Ewara. Pochód zamykamy ja z Hewi. Miejscami brodzimy po
kostki w błocie. Ulewne deszcze sprawiły, że łożysko rzeki pełne jest
podstępnych kałuż. Grząska ścieżka wije się na razie wśród pagórków,
lecz wkrótce zacznie się wspinać po zboczach. Tak bardzo uważam, by
się nie poślizgnąć i nie upaść, że nie zwracam uwagi na szczekające w
oddali psy. Dopiero gdy tuż przy mnie w ciemności rozlega się
szczekanie, zatrzymuję się, podnoszę wzrok i widzę sylwetki psów.
Wyglądają jak zdziczałe owczarki kurdyjskie. Agresywnie szczerzą do
nas kły znad brzegu uedu, ale nie mają odwagi wejść do koryta. Nie
odstępują nas na krok, wciągając w nozdrza nasz zapach. Na wszelki
wypadek podnoszę z ziemi duży kamień. Wataha psów wyje
przerażająco. Przystajemy w nadziei, że przestaną, gdy nagle rozlegają
się strzały. Nie ma wątpliwości — to seria z kałasznikowa. Psy umykają
wystraszone. Kto strzelał? Kryjąc się, robimy zbiórkę.
Przez telefon Dosto usiłuje nas uspokoić:
— Nie bójcie się, to pewnie peszmergowie, ale bądźcie ostrożne,
nigdy nic nie wiadomo.
Góry to ryzykowny teren. Krążą po nich zarówno peszmergowie, jak
i dżihadyści i nie zawsze wiadomo, kto jest kto. Obydwie strony
przebierają się dla niepoznaki. Dosto radzi nam zdwoić czujność.
— Nie dajcie się zwieść wyglądem ani strojem. Odwagi! Dobrze
wam idzie!
Doping Dosta jest nam bardzo potrzebny. Ued przekształca się w
prawdziwą zjeżdżalnię, śliską i stromą. Zaczyna się podejście. Trudne i
niebezpieczne.
Przodem idzie Buszra, wyznaczona do roli zwiadowczyni jako
najbardziej wysportowana spośród nas. Nadaje marszowi szybkie
tempo, po chwili jednak spuszcza z tonu — wpadła do głębokiej jamy, z
której z trudem się wydostaje. Przemokła do suchej nitki i straciła w
wypadku buty. Dżamila jest u kresu sił — skręciła sobie nogę i błaga, by
zrobić przerwę. Nalin jest bezlitosna:
— Jak się zatrzymasz, zostawimy cię w tyle.
Dżamila kuśtyka dalej.
Idziemy już czwartą godzinę. Po tym, co już przeszłam, nie mam
zamiaru się poddać. Hewi, moja towarzyszka, też nie. Rozcięła sobie
but o kamień, ale nic sobie z tego nie robi. Skaleczyła się w podeszwę
stopy i bardzo cierpi. Oddaję jej moje adidasy.
Nasza ekipa nie prezentuje się zbyt dobrze. Przychodzi i moja kolej:
upadam i ranię się ostrym kamieniem w łydkę. Rana obficie krwawi. W
końcu Nalin zarządza postój.
— Z moich obliczeń wynika, że najgorszą część trasy macie już za
sobą. Jesteście w sektorze kontrolowanym przez Kurdów, ale to jeszcze
nie koniec — wyjaśnia nam przez telefon przewodnik. — Niedługo świt.
Odpocznijcie godzinkę i w drogę. Skoro już mowa o
niebezpieczeństwie: nie chciałem was straszyć, ale strzały, które
słyszałyście, mogły pochodzić wyłącznie od bojowników Daeszu.
Przeszłyście niechcący w pobliżu jednego z ich stanowisk. Macie
szczęście, że psy zostawiły was w spokoju. Szczekanie zaalarmowałoby
dżihadystów i przeczesaliby okolice uedu.
Widok wschodzącego nad górskimi szczytami słońca jest
porażająco piękny. Biała tarcza na tle różowej poświaty nieba napełnia
mnie szczęściem. Nadchodzący dzień niesie wolność.
Kierujemy się w stronę posterunku sił kurdyjskich. Dosto uprzedził
wartowników, ale akcja nie przebiega zgodnie z planem.
— Rozmawiałem z nimi. Jest problem — informuje Dosto. —
Wartownicy zapomnieli przekazać informację zmianie. Nie podchodźcie
bliżej, bo może być źle. Nowi mogą pomyśleć, że jesteście agentkami
wroga. Jadę wyjaśnić im to osobiście. Nie ruszajcie się.
Wyzwolenie już bliskie, ale czekanie dłuży nam się w
nieskończoność. Siedzimy w korycie uedu, zaledwie kilkaset metrów od
pozycji sił kurdyjskich. A Dosto jak nie dzwoni, tak nie dzwoni.
Nalin wyjęła z kieszeni kurtki moje zdjęcie ślubne.
— Czas, by ci zwrócić twój fetysz — mówi, oddając mi fotografię.
Wzruszam ramionami.
— Nie jest mi już potrzebne. Wkrótce zobaczę prawdziwego Walida,
z krwi i kości. Wiesz, martwię się, że stracił nadzieję… Gdyby nie daj
Bóg umarł, umarłabym i ja.
— Nie martw się. Wkrótce się zobaczycie i wasza miłość rozkwitnie
jeszcze mocniej. Trudności umacniają uczucie. Jestem tego pewna.
W tym czasie na posterunku biorą Dosta w krzyżowy ogień pytań.
Bojownicy są nieufni, nieprawdopodobna opowieść Dosta
nieszczególnie ich przekonuje.
— Kto nam zagwarantuje, że to nie podstęp? A co będzie, jak się
okaże, że to Arabki w przebraniu?
— Możesz mi zaufać. Nie znam ich osobiście, ale skontaktował nas
zaufany przyjaciel. Ręczę za nie.
Milicjanci nie pozwalają nam podejść bliżej, ale postanawiają sami
wyjść nam naprzeciw. Patrol sił kurdyjskich rusza korytem rzeki, a za
skałami na wzgórzach zajmuje pozycję czuwająca nad operacją grupa
wsparcia. Bojownicy podchodzą na jakieś pięćdziesiąt metrów z bronią
wycelowaną w naszą stronę.
— Macie się trzymać instrukcji! Gdy usłyszycie gwizdek, będzie to
sygnał, że pierwsza z was ma ruszyć w naszą stronę. Po każdym
gwizdku podejdzie kolejna z was. Jasne?
Rozlega się gwizdek i Nalin z rękami założonymi za głowę rusza
jako pierwsza. Buszra idzie druga, Ewara trzecia, Dżamila czwarta,
Hewi piąta. Na końcu ja — szósta.
— Udało się! — krzyczy Nalin.
Śmieję się, płaczę, sama nie wiem. Dotykam po kolei każdej z
przyjaciółek, by się upewnić, że to nie sen.
Udało się! Jestem wolną kobietą!
Dziękujemy naszemu wybawcy, Dostowi. Bez niego plan nie miałby
cienia szansy.
Jeden z peszmergów wzruszony wyciąga z plecaka parę butów i
podaje mi ją wraz z kurtką, która ma mnie osłonić przed porannym
chłodem. Narzucam ją na siebie, na sukienkę, którą noszę od prawie
trzech miesięcy.
— Mogłabyś być moją siostrą — mówi żołnierz ze łzami w oczach.
Nasz zastęp trafia do zaaranżowanego w budynku owczarni obozu,
w którym stacjonują jednostki kurdyjskich partyzantów. Bada nas
lekarz.
Wypytuję milicjantów w nadziei, że może któryś zna Walida.
— Wiem, o kogo ci chodzi — odpowiada jeden z nich, w wieku
około dwudziestu lat. — Pochodzę z Rodży, małej wsi niedaleko
Nawdaszte. Grałem z nim w piłkę. Weź mój telefon i zadzwoń do
ukochanego.
Odchodzę na bok i wybieram numer Walida — nauczyłam się go na
pamięć w okresie „nielegalnej” fazy naszego związku.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć sygnałów… Odbiera.
— Halo?
—…
— Kto mówi?
—…
Nie mogę wykrztusić słowa. Jestem jak sparaliżowana.
— Dżinan? Dżinan, to ty płaczesz?
Chciałabym odpowiedzieć: „Tak, Walid, to ja”.
— Proszę cię, odezwij się!
— …Walid, to ja, Dżinan…
Nie mogę opanować wzruszenia. Rozłączamy się równocześnie,
przyrzekając sobie, że zdzwonimy się, gdy tylko opadną pierwsze
emocje. Dostaję spazmów, trzęsę się jak osika.
To nie koniec naszej długiej wędrówki. Musimy jeszcze dotrzeć do
szczytu. A to oznacza kolejne kilka godzin marszu.
Nie czuję już zmęczenia. Kierują nas do obozu jazydzkich
przesiedleńców, skupiska wielkich białych namiotów, nad którym
powiewa flaga ONZ. Już z daleka rozpoznaję mężczyznę w czerwonym
turbanie, który otwiera ramiona na mój widok — to Kero. Walid
uprzedził go o moim przybyciu.
— Tak się cieszę, że cię widzę! — wita mnie.
Dowiaduję się od niego, że od tygodni jest w górach i nie zamierza
schodzić, póki nie odnajdzie Aminy.
Wieczorem opowiadam mu, jak rozdzielono nas z Aminą w willi
Abu Mussy, mężczyzny, który na jego oczach mierzył do mnie z
karabinu w dniu łapanek i mordów.
Siedzący po turecku Kero zaciska pięść i uderza nią o podłogę.
— Odnajdę ją! — przysięga.
Noc spędzam w namiocie mojego kuzyna Rezana i jego rodziny.
Mnie i moje pięć towarzyszek niedoli wpisano na listę pasażerów
najbliższego lotu helikopterem do bazy wojskowej w Zachu, w irackiej
części Kurdystanu, w pobliżu granic z Syrią i Turcją. Helikopter
zapewnia codzienny transport pod warunkiem, że nie pada deszcz ani
nie szaleje burza piaskowa. Jest jak pępowina łącząca kurdyjskie władze
z broniącymi się w górach Sindżar bojownikami.
W południe nadlatuje stary transportowy helikopter, pamiętający
jeszcze czasy sowieckie. Krąży przez chwilę nad masywem, po czym z
otwartą kabiną ląduje na łące poniżej szosy.
Podmuch śmigła mało nie zwala mnie z nóg. Z helikoptera
wyskakuje dwóch kurdyjskich wojskowych. Wyładowują sprzęt, worki
ryżu i żywność. Peszmergowie pomagają wsiąść naszej sześcioosobowej
grupie.
— Przepuścić je! — wrzeszczy żołnierz. — Mają pierwszeństwo!
Zapanował kompletny chaos. Dwadzieścioro dzieci, starców i
rannych usiłuje dostać się na pokład, by umknąć przed ofensywą
Daeszu. Piloci obawiają się o bezpieczeństwo. Już dwa helikoptery
rozbiły się w podobnych okolicznościach z powodu przeciążenia. W
końcu helikopter odrywa się od ziemi.
— Za ile będziemy na miejscu? — pytam pilota.
— Za dziesięć minut, jak dobrze pójdzie.
To mój powietrzny chrzest. Niczym orzeł szybuję nad szczytem
naszej świętej góry.
W strefie lądowania w Pesz Kabur czekają na nas dziesiątki
podekscytowanych dziennikarzy, przypominających z góry małe, czarne
plamki.
Zarzucają nas gradem pytań. Celuje w nas gąszcz mikrofonów,
statywów i aparatów fotograficznych. Witają nas jak bohaterki. W
koszarach czekają rodziny. Jest mama, tato i moja siostra Hanan.
Biegnę do nich i widzę, jak tato wyrywa się z tłumu i też biegnie w moją
stronę.
Rzucamy się sobie w ramiona.
— Gdzie Walid? — pytam.
Tato uśmiecha się, przygryzając wargi.
— Już do ciebie jedzie, córeczko — mówi.
[1] Ued — spotykana na obszarach pustynnych forma dolinna, która
w czasie pory deszczowej wypełnia się wodą i staje rzeką — przyp. red.
∗ ∗ ∗
 
Rozdział 8.
Walczył dla mnie
 
Ucieczka ostatnich chrześcijan • W naszej spustoszonej wsi • Z
partyzantami w górach Sindżar • O tym, jak Amina uciekła z syryjskiej
przetwórni gazu
∗ ∗ ∗
Od chwili mojego desperackiego telefonu Walid miał tylko jedno w
głowie: odnaleźć mnie jak najszybciej. Ledwie wpadliśmy sobie w
objęcia, zaczął mi opisywać, w jakich okolicznościach ruszył w drogę.
Porzucił w As-Sulajmanijja budowę — beton lał się do szalunku już bez
niego. Zamierzał czym prędzej dotrzeć do masywu Sindżaru i mnie
odszukać. Wiedział, że jestem gdzieś na szlaku powyżej wsi, że wraz z
jego ojcem, matką, dwiema siostrami i maleńką siostrzenicą usiłujemy
znaleźć schronienie w górach.
Opowiedział mi, jak przeżył tamte zdarzenia, jak potoczyły się
wypadki, jak dłużyło mu się oczekiwanie, zwłaszcza oczekiwanie na
mnie. Chciałabym tu opisać, co przeżył przez te trudne tygodnie.
Po telefonie ode mnie Walid porzuca pracę na budowie hotelu w As-
Sulajmanijja.
Suhil, taksówkarz, zgadza się zawieźć go do domu, do Zachu w
północno-wschodnim Kurdystanie, kilka kilometrów od granic z Syrią i
Turcją. Suhilowi spieszy się tak samo jak jemu. Chce dołączyć do
rodziny zaniepokojonej ostatnimi wydarzeniami, ale na drogach
utworzyły się gigantyczne korki. Radio nadaje wiadomości z ostatniej
chwili. W nocy Karakosz, największe chrześcijańskie miasto w Iraku,
dostało się w ręce Państwa Islamskiego. Peszmergowie wycofali się do
kontrolowanej przez siebie strefy, by nie dać się zajść od tyłu na
równinie Niniwy. Setki tysięcy uchodźców ruszyło w drogę i usiłuje
przedostać się do kontrolowanych przez Kurdów terytoriów.
Mężczyźni objeżdżają obwodnicą Irbil, stolicę Kurdystanu. Na stacji
benzynowej pracownik jest w panice.
— Nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Mówią, że islamiści zajmą
Irbil. Podobno mają w mieście sojuszników — opowiada przerażony.
Suhil zaopatruje się w zapas wody mineralnej.
Z naprzeciwka płynie nieprzerwany strumień pojazdów i pieszych.
Przypominają tułów gigantycznego węża bez głowy i ogona. Tysiące
samochodów osobowych i ciężarówek jedzie zderzak w zderzak,
nacierając na taksówkę z trzech przeciwległych pasów. Są wśród nich
nawet traktory. Piesi przemykają brzegiem szosy. W chmurze pyłu
targają walizki i torby.
Wedrzeć się w tę kolumnę uchodźców to jak zagłębić się w cudzym
nieszczęściu. Dzieci powłóczą nogami, kobiety tulą płaczące
niemowlęta, starcy niesieni są na noszach albo idą, wspierając się na
ramionach synów. Słońce praży. Walid opuszcza szybę i rozdaje butelki
wody mineralnej. Mój telefon dzwoni, dzwoni i dzwoni, nie
odpowiadam.
Skrzyżowanie z drogą do Mosulu, odległego o jakieś czterdzieści
kilometrów bastionu dżihadystów, jest kompletnie sparaliżowane. Idący
nalegają na Suhila, by wziął ich do samochodu. Nieodpłatnie, ma się
rozumieć, taksówka powraca do swej pierwotnej funkcji. Na tylnym
siedzeniu ciśnie się małżeństwo chrześcijan z trójką dzieci. Ich bagaż
piętrzy się w bagażniku, którego nie można domknąć. Ale co tam!
Suhil przełącza radio na częstotliwość 92,25 FM, na której nadaje
islamska stacja. Słychać dźwięk uruchamianego silnika, długą litanię i
eksplozję — stacja emituje po arabsku spoty wysławiające operacje
kamikadze.
— Nasz męczennik nie bał się śmierci — tłumaczy z arabskiego
Suhil. — Dostał się do raju Allaha, zabijając kuffar i nassara [„niewierni”
i „chrześcijanie”].
Między jedną a drugą surą Koranu nadawane są porady dla
kierowców inspirowane życiem Proroka… Walid prosi Suhila, by
przełączył na inną stację. Przerzucają się na patriotyczne pieśni
kurdyjskie.
— Dziękuję, żeście to wyłączyli. Mieliśmy już do czynienia z
Daeszem i uciekliśmy, by ich nie słuchać — mówi siedzący z tyłu
mężczyzna, który w pośpiechu opuścił nocą wieś na równinie Niniwy.
Zdążył im jeszcze opowiedzieć swoją historię.
— Islamiści najpierw weszli na minaret i krzyczeli z góry „Allahu
akbar!”, a potem pozrywali z kościoła krzyże. Baliśmy się, że zmasakrują
nas w nocy. Kazali nam opuścić domy. Wsiedliśmy do samochodu, ale
musieliśmy go po drodze zostawić, bo przez te korki nie dało się w
ogóle jechać.
— Dobrze zrobiliście — komentuje Suhil.
— Też tak myśleliśmy. A potem znów trafiliśmy na nich, o świcie, na
posterunku peszmergów w Kalak. Robiło się już jasno. Z daleka
zobaczyłem pędzące w naszym kierunku pojazdy z czarną flagą.
Kurdyjscy bojownicy przedzierali się przez rzekę pojazdów, by jak
najszybciej przedostać się do swojej strefy. Oddali kilka strzałów w
powietrze i, o dziwo, dżihadyści się wycofali.
Mężczyzna jest zdruzgotany.
— Tym razem to pewne: to koniec koegzystencji z sunnitami. W
Mosulu kazano chrześcijanom wybrać między przejściem na islam,
podatkiem a skróceniem o głowę. Wybrali ucieczkę.
— Mogli przynajmniej wybrać między życiem a śmiercią. Dla
dżihadystów chrześcijanie to półludzie. Ale my, jazydzi, to już tylko
robactwo, które trzeba tępić — zauważa Walid.
— Moim zdaniem chrześcijanie nie wrócą już do Mosulu. Jeszcze
dziesięć lat temu było nas pięćdziesiąt tysięcy, ale nawet wtedy, nim
jeszcze zjawił się Daesz, jak miałeś na szyi krzyżyk, byłeś na celowniku.
Że już nie wspomnę o porwaniach. Zabijali czasem zakładników nawet
po zapłaceniu okupu. Msze odprawiano po piwnicach. Myśleliśmy, że
na wsi będziemy bezpieczniejsi, ale i tam nas dopadli. Dla chrześcijan i
takich jak ty nie ma w ich kalifacie miejsca. Mamy się podporządkować
albo zniknąć.
Docierają do Dahuk wraz z zapadnięciem zmroku. Rodzina
chrześcijan żegna się z nimi na dziedzińcu diecezji. Mają nadzieję, że
będą mogli spędzić noc w przykatedralnym ogrodzie przerobionym na
obóz dla uchodźców.
W Zachu Walid odbiera telefon od ojca. Ojciec jest wolny, cały i
zdrów. Dżihadyści wypuścili go wkrótce po przymusowym rozstaniu z
żoną, dwiema córkami, wnuczką i ze mną.
— Na początku myślałem, że mi utną głowę. Zagonili nas na
parking. Wyglądało, jakby nie wiedzieli, co z nami zrobić. Nie chciało im
się zawracać sobie głowy, więc kazali nam zjeżdżać — opowiada Kero.
Walid słucha, nie przerywając.
— Rozmawiałem z matką. Jest razem z Nesrin i małą Rezan.
Wszystkie trzy są wolne! Po Aminie i Dżinan natomiast ślad zaginął.
Bardzo się o nie martwię. Przykro mi ci to mówić, synu.
Walid przyjmuje wiadomość w milczeniu.
Kero znalazł schronienie na farmie w dolinie Sindżaru, u kuzyna
pasterza. Powierza Walidowi misję zajęcia się matką, Nesrin i Rezan,
gdy tylko przyjadą do Zachu.
— Matka nie czuje się dobrze. Ma bóle głowy i nie może ruszać
ręką. Zbadał ją lekarz. W mózgu utworzył się podobno skrzep i istnieje
ryzyko udaru. Trzeba ją zawieźć do szpitala w Dahuk, jak tylko
przyjedzie. Masz się skontaktować z profesorem Ajazem, obiecał, że
podda ją serii badań.
Walid musi się wykazać cierpliwością, nim będzie mógł ruszyć na
poszukiwanie mnie. Przejście w Pesz Kabur, które pozwala ominąć
pozycje Daeszu, zahaczając o Syrię, jest zresztą na razie zamknięte.
Kurdowie ogłosili sektor „rejonem działań wojennych”.
Matka Walida przybywa wraz Nesrin i Rezan 9 sierpnia. Nie może
się pozbierać po porwaniu Aminy i mnie. Jest nieutulona w żalu i nie
zdaje sobie sprawy ze swojego stanu zdrowia. Nie tracąc czasu, Walid
zawozi ją do szpitala, gdzie matka przechodzi operację. Później, po
wyjściu ze szpitala, trafia pod opiekę ciotki.
Gdy tylko otwierają drogę w kierunku gór Sindżar, Walid rusza do
akcji. W wyprawie towarzyszy mu jego przyjaciel Dżewan. On także
poszukuje żony, uprowadzonej wraz z ich czteroletnim synkiem.
Tygrys, po którym przebiega w tym miejscu granica między Syrią a
Irakiem, można przepłynąć na pokładzie małego, płaskiego pontonu w
narodowych barwach irackiego Kurdystanu. Na syryjskim brzegu
powiewa żółto-czerwono-zielona kurdyjska flaga. Po obowiązkowym
zahaczeniu o Syrię Walid i Dżewan kierują się trasą „sindżarskiego
korytarza”, wyznaczoną przez zgliszcza po półtonowych amerykańskich
bombach. Kierowca ciężarówki z dostawą dla kurdyjskiego wojska
zgadza się zabrać ich ze sobą. Rozpętuje się burza piaskowa. Piasek i
gorące powietrze palą ich w twarze. Raz po raz zatrzymują się na
checkpointach i innych blokadach drogowych.
Amerykańskie bombardowania obróciły w gruz bazy Daeszu,
wypierając dżihadystów z korytarza, do którego napływa teraz fala
uchodźców. Jeszcze dymią zgliszcza strefy przemysłowej w Rabii,
przygranicznym mieście, do którego ojciec przyjeżdżał uprawiać ziemię,
gdy byłam maleńkim dzieckiem. Targowisko znikło z powierzchni
ziemi, ucierpiał nawet szpital. Mury ocalałych budynków pokryte są
graffiti w języku arabskim sławiącymi wielkość „kalifa islamu” Abu
Bakra al-Bagdadiego oraz sloganami w rodzaju: „Chcemy Państwa
Islamskiego” albo „Drżyjcie, innowiercy, przybywamy ścinać głowy”.
— Jedziecie w góry, żeby walczyć? — pyta ich kierowca ciężarówki,
młody mężczyzna o surowych rysach.
— Szukamy naszych żon i chcemy dać łupnia tym draniom —
odpowiada Dżewan.
— Zróbcie jak ja, wstąpcie do YPG, Powszechnych Jednostek
Obrony. Jesteśmy syryjskimi i tureckimi Kurdami. Przybywamy z
odsieczą.
— Ale my jesteśmy jazydami…
— Należymy do tego samego ludu i mówimy tym samym językiem.
My, hawal [„towarzysze”], jesteśmy zaprawieni w walce przeciwko
dżihadystom. Od roku stawiamy im opór w Rożawie.
Droga wije się wąskim zygzakiem. Nadal zacina piaskiem. Góry
wyglądają, jakby posypano je mąką. Biała warstwa pokrywa zbocza i
szosę. Piasek wciska się pod koszule mimo pozamykanych okien.
Osiada na tapicerce, tablicy rozdzielczej, bagażu. Widoczność jest
ograniczona do kilku metrów. Skręcić w prawo czy w lewo? Posuwają
się w żółwim tempie. Ciężarówka mija transport uchodźców
stłoczonych na pace pick-upa, białych jak posągi, którzy opuszczają
masyw Sindżaru.
— To spóźnialscy — mówi kierowca. — Mija już tydzień, jak pierwsi
kurdyjscy bojownicy z Syrii i Turcji przedostali się w góry i
kontratakują.
To niebezpieczna trasa. Towarzysze strzegą wprawdzie terenu, ale
ataki dżihadystów są częste.
Mężczyzna wysadza ich na pierwszych wzniesieniach łańcucha.
Próba zwerbowania zakończyła się fiaskiem.
Walid i Dżewan ruszają wijącym się zygzakowato, oznakowanym
szlakiem, biegnącym nieopodal pozycji Daeszu. Na drodze stoją
dziesiątki pustych samochodów, porzuconych w panice przez
uchodźców. Po dwudziestu kilometrach mrożącego krew w żyłach
marszu docierają do doliny pełnej ogrodów, osad i pól, na których pasą
się setki owiec.
Kero czeka na nich przed wejściem do owczarni. Ma zaledwie
czterdzieści lat i wielu bierze go za brata Walida. Jest bardzo spięty.
Przyczyną są pogłoski na temat losu uprowadzonych przez Daesz
kobiet.
Kero i inni starsi mężczyźni w turbanach otaczają kołem Bassema,
dwudziestoczterolatka, który nie wypuszcza z ręki telefonu
komórkowego. Zadzwoniła do niego siostra, Melas, i poinformowała, że
wraz z mężem, teściem i dwójką małych dzieci dostali się do niewoli.
— W domu, w którym ich przetrzymują, znalazła w jednej z szuflad
telefon komórkowy. Ukryła go, a potem udało jej się go uruchomić.
Doładowałem jej konto, żeby mogła oddzwonić — informuje Bassem.
— Siostra twierdzi, że młode i ładne kobiety uprowadzono z zamiarem
sprzedania jako niewolnice. Najstarsze kobiety, matki i brzydule zostały
uwięzione, czasem nawet przy współudziale ich własnych sąsiadów
współpracujących z oprawcami — opowiada.
— To już wiemy i ci dranie zapłacą nam za to! — rzuca gniewnie
ojciec Walida. — Interesuje mnie ta historia z telefonem!
— Znam inne takie jak ta — wtrąca jeden ze starszych. — Pewnej
dziewczynie udało się dodzwonić z Tal Afar do matki, a znajomy
mechanik, jazyd, rozmawiał z kuzynką przetrzymywaną w arabskiej wsi
wraz z dwadzieściorgiem kobiet i dzieci.
— To znaczy, że może i naszym dzieciom uda się z nami
skontaktować…
Kero obszedł wszystkie namioty uchodźców w nadziei, że dowie się
czegoś o Aminie.
Ze swojej strony Walid postanawia udać się z Dżewanem do
Bażarok. Oddziały islamistów wycofały się właśnie z naszej wsi,
uciekając przed amerykańskimi bombardowaniami. Droga wolna!
Walid i Dżewan schodzą do doliny. Mijają opuszczone
gospodarstwa. Ten tak dobrze im znany pejzaż wygląda teraz nierealnie.
Bażarok pogrążone jest w ciszy. Walid i Dżewan mają się jednak na
baczności. Daesz ma w zwyczaju minowanie terenu. Bojownicy Państwa
Islamskiego potrafią z mistrzowską wprawą podłożyć zabójczy ładunek
pod deskę lub kawałek cegły w ogrodzie albo na ulicy. Domy w
centrum zostały zrównane z ziemią za pomocą buldożerów, targowisko
spustoszono i spalono. Samochody, których nie dało się ukraść,
rozebrano na części. Ogołocone wraki leżą przewrócone na bok.
Walid przeskakuje przez mur do naszego ogrodu. Drzwiczki
ptaszarni są otwarte na oścież. Po kanarkach ani śladu, tylko na dnie
klatki leżą małe, białe jajka. Dom splądrowano. Telewizor znikł, pralkę
roztrzaskano młotem. Ze ściśniętym sercem Walid sortuje, zamiata i
usuwa szczątki.
Dołączają z Dżewanem do garstki kurdyjskich funkcjonariuszy,
którzy uzbrojeni w kałasznikowy strzegą opustoszałej wsi. W magazynie
ocalałego cudem sklepu zaopatrują się w konserwy, butelki whisky i
napoje wysokoenergetyczne. Wspólnie z wartownikami szacują straty,
zabezpieczają domy, zapobiegają rabunkom. Hassan, członek PDK,
partii prezydenta Barzaniego, dokonuje któregoś dnia pochówku dwóch
ciał przy drodze nieopodal wsi.
— Czuć było rozkładającym się mięsem — opowiada. —
Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy leżące w polu zwłoki. Były to zwłoki
pary staruszków, Amera i Meriem. Wiesz, którzy to? — pyta Walida.
— Znam ich wnuka — odpowiada Walid.
— Odmówili pewnie przejścia na islam. Dostali kule w plecy. Leżeli
z zamkniętymi oczami i odrzuconymi w tył głowami. Zastanawiam się,
które zginęło pierwsze.
Grobowa atmosfera Bażarok deprymuje Walida. Siedząc tu, niczego
nie wskóra. Myśli, by przedostać się przez linię frontu na okupowane
przez Daesz terytoria i dotrzeć do Mosulu albo nawet, jeśli będzie
trzeba, do Syrii.
— Oszalałeś! Złapią cię i masz dwie opcje: albo ci utną głowę,
albo cię wezmą do niewoli. Coś mi się widzi, że bardziej
prawdopodobna jest ta pierwsza — ostrzega go Dżewan.
— I co w związku z tym?
— To, że będziesz martwy. Tak martwy jak stary Amer i jego żona.
Nie wolno ci tracić nadziei. Nie teraz. Lepiej zrobimy, wstępując do
partyzantki.
Następnego dnia przedostają się wzgórzami do Mazar Szaraf el-Din.
Znajdują się tu grobowce naszych najważniejszych świętych. Miejsce
pielgrzymek znalazło się pod ostrzałem snajperów Państwa Islamskiego.
Walki są zacięte. Dziesiątki jazydów ściągają ze wszystkich stron.
Wstępują w szeregi Jednostki Ochrony Sindżaru — HPŞ, jazydzkiej
milicji stawiającej opór Daeszowi. Wielu z nich, podobnie jak Walid i
Dżewan, poszukuje bliskich.
W wielkiej sali recepcyjnej w Mazar Szaraf el-Din przyjmuje ich
Hajder, jeden z synów przywódcy HPŞ Kazima Şeşo.
— Umiecie posługiwać się bronią? — pyta.
— Nie bardzo. Jak byłem młodszy, raz w górach ojciec pozwolił mi
wypróbować swojego kałasznikowa. Wystrzeliłem serię, jak wszystkie
dzieciaki w moim wieku, ale strzelać z broni automatycznej nie umiem.
— Nauczysz się. Przywiozłeś własną broń?
— W owczarni wuja znalazłem kałasznikowa i parę butów. A mój
przyjaciel Dżewan ma strzelbę.
— Świetnie, chłopaki. Wolimy tych z własną bronią. Udzielimy ci
kilku lekcji strzelania, ale prawdziwy postęp zrobisz dopiero, celując do
tych bydlaków z Daeszu. W magazynie dostaniecie naboje.
Magazyn to tak naprawdę zardzewiała metalowa szafa, w której
przechowywanych jest około tuzina kałasznikowów i drewniane
skrzynie z nabojami.
Instruktor zapoznaje ich z obsługą karabinu. Uczą się go składać i
rozkładać. I już mogą stawać do boju z dżihadystami — z
przedpotopową bronią w ręku i dwoma magazynkami po trzydzieści
nabojów każdy.
— To wszystko, co nam zostało, przyjacielu. Zrób z tego dobry
użytek — rzuca instruktor, podając Walidowi naboje.
Walid testuje kałasznikowa na puszkach po napojach gazowanych
ustawionych w odległości pięćdziesięciu metrów. Wyniki są mało
obiecujące. Przewidziany jest codzienny trening.
Życie w Mazar Szaraf el-Din nie należy do łatwych. Brakuje
wszystkiego. Walid zostaje wcielony do dziesięcioosobowej brygady.
Hajder powierza im misje zaopatrzeniowe i patrolowanie terenu.
Walid stoi na warcie na pagórku powyżej świątyni. Schowany za
murkiem, obserwuje przez lornetkę skrzyżowanie, z którego islamiści
odpalają pociski w mniej lub bardziej nieprzewidywalnych kierunkach.
Bombardowania koalicjantów rozluźniły nieco kleszcze Daeszu. W
dalszym ciągu zajmuje on pozycję na szosie, kilometr od nich w linii
prostej. Wyposażeni w czołgi i uzbrojeni w wyrzutnie rakiet dżihadyści
atakują falami. Ich przeciwnicy bronią się strzałami z moździerzy i
kałasznikowów.
Bojownicy Państwa Islamskiego zmuszeni są do działań w
pustynnym, nieosłoniętym terenie. Nierzadko uciekają się do ataków
samobójczych. Jeden z nich, przeprowadzony z użyciem
opancerzonego hummera, o mało nie skończył się tragicznie.
Towarzysze Walida strzelali w kierunku pojazdu, ale nie udawało im się
go zatrzymać. Stanął dopiero w ostatniej chwili, przy wjeździe do strefy
świątyni, trafiony z granatnika RPG. Najbardziej spektakularny atak
miał jednak miejsce już po wyjeździe Walida. Kierowany przez
kamikadze pojazd pędził wprost na świątynię. Zatrzymał się trafiony
pociskiem. W środku znajdowało się półtorej tony trotylu. Daesz
sfilmował całą operację i zamieścił w internecie. Filmik ciągle jeszcze
można obejrzeć na YouTubie. Widać na nim, jak dżihadysta
przygotowuje się do operacji, wsiada do samochodu z ładunkiem
wybuchowym wokół pasa i rusza w kierunku celu. Następuje eksplozja i
okrzyki radości towarzyszy broni. Z tym że nie pokazano
najważniejszego: operacja spaliła na panewce. Nie należy wierzyć
obrazom. Propaganda rzadko pokazuje prawdziwą wojnę!
Po tym nieudanym zamachu szef HPŞ Kazim Şeşo ogłosił, że zdarzył
się prawdziwy cud. „Dziękujmy za ten cud Aniołowi Pawiowi” —
powtarzał ochrypłym od papierosowego dymu głosem. Przezwany
przez swych przeciwników Şeşo Terrorystą, a przez Kurdów Kazimem
Szóstym dla podkreślenia wagi jego klanu, Kazim Şeşo pojawia się
najczęściej w obstawie swej rodzinno-wojskowej świty, złożonej z
czterech synów. To wódz pełną gębą i właściciel rozległych posiadłości
ziemskich. Związany jest z Masudem Barzanim, prezydentem irackiego
Kurdystanu, i dwadzieścia pięć lat spędził na wygnaniu w niemieckim
Bielefeld, dokąd wyjechał po powstaniu Kurdów przeciwko Saddamowi
Husajnowi. Zwykł powtarzać tonem żartu, że należy do niego połowa
jazydzkich ziem na zachód od gór Sindżar. Niewykluczone, że sporo w
tym prawdy.
Kazim Şeşo kuleje. Uszkodził sobie nogę podczas wakacji nad
morzem w Turcji. Odtransportowano go w lipcu do Niemiec, skąd
natychmiast powrócił do Kurdystanu, gdy się zorientował, co się święci.
W dniu ofensywy Daeszu, 3 sierpnia, był tu z dwudziestoma ludźmi i
bronił Mazar Szaraf el-Din. Miesiąc później udało mu się zgromadzić
wokół siebie ponad stupięćdziesięcioosobową armię, której szeregi
wciąż pęcznieją.
Walid śpi w dużym, wieloosobowym namiocie. Na zboczu góry jego
towarzysze ułożyli z białych kamieni napis: „HELP US” — „POMÓŻCIE
NAM”, widoczny z satelity i z przelatujących nad strefą myśliwców.
Nasi duchowni, pirsowie, strzegą świątyni uzbrojeni w kałasznikowy.
Zostawiają je jednak w przedsionku, udając się na modlitwę.
W czasie jednego z patroli mój mąż trafia w pewnej dolinie do
obozu, do którego właśnie przybyła niespodziewanie grupa zbiegłych z
niewoli Daeszu dziewcząt. Przed ich namiotem zebrały się setki gapiów,
by świętować oswobodzenie. Z moim zdjęciem w ręku Walid przeciska
się przez tłum w stronę uciekinierek. Żadna mnie nie zna. Walid jest
zawiedziony. Postanawia dłużej zabawić w obozie, po którym krążą
najrozmaitsze wieści, jedne bardziej nieprawdopodobne od drugich.
Jakiś ojciec zwierza mu się, że przybył tu w nadziei odzyskania swoich
dwóch córek. Znajdują się w niewoli Daeszu w którejś z położonych na
równinie wsi. Zapłacił porywaczom tysiąc pięćset euro. Skontaktowali
się z nim telefonicznie i zaproponowali mu wykupienie ich. Proceder
ten jest coraz częstszy.
— Spójrz na tę wieś tam w dole. To Bahaż. Państwo Islamskie
utworzyło tam swoją bazę i powołało do życia trybunał islamski.
Przyłączyli się do nich nie tylko Arabowie, ale też tutejsi zislamizowani
Kurdowie. To tam przetrzymywane są moje dzieci — mówi do Walida,
wskazując palcem na mały czarny punkt w dali.
Towarzysze z YPG — kurdyjscy bojownicy przybyli z Syrii i Turcji —
wybrali sobie na kwaterę główną dawną cytadelę, położoną na
najwyższym szczycie masywu. Walid udaje się tam z nadzieją na
spotkanie z kierowcą — syryjskim Kurdem, który przywiózł jego i
Dżewana z Rożawy — ale go nie odnajduje. Został podobno
przerzucony na inny front. Walid nie zna jego prawdziwej tożsamości.
Wstępując do partyzantki, bojownicy YPG przybierają fikcyjne imiona,
podobnie jak członkowie Państwa Islamskiego. W przeciwieństwie
jednak do tych ostatnich towarzysze nie wierzą w Boga, wzorują się na
komunizmie, a w skład ich armii wchodzi bardzo wiele kobiet. Drugie
ugrupowanie kurdyjskich partyzantów — peszmergowie — to ich iraccy
„bracia rywale”. Każda frakcja stanowi odrębną grupę. Peszmergowie
zainstalowali swój sztab z dala od siedziby YPG, w lokalu technicznym
przy słupie wysokiego napięcia.
Wieczorem, gdy rześkie górskie powietrze spowija stoki masywu,
dyskusje schodzą na temat wydarzeń sierpnia.
— Dwa tygodnie po wtargnięciu do wsi bojownicy Państwa
Islamskiego zebrali chłopców i mężczyzn w budynku szkoły, a potem
wsadzili do pick-upów i wywieźli — opowiada pewnie po raz setny
Najef, mieszkaniec Koczo, nieustannie powracając do tamtych
wydarzeń. — Według relacji jednego z ocalałych islamiści kazali im
przykucnąć szeregiem jeden obok drugiego, po czym strzelili im w
plecy. Kobiety zostały wywiezione w okolice Sindżaru. Dokąd
dokładnie, nie wiem.
Jeśli istotnie wywieziono je do Sindżaru, nie zabawiły tam długo,
przez miasto przebiega bowiem obecnie linia frontu. U jego bram kręcą
się bojownicy. W uliczkach starówki zaledwie pięćdziesiąt metrów dzieli
żołnierzy obydwu stron. Nocą walczący podsłuchują się nawzajem,
nastawiając walkie-talkie na częstotliwość wroga. Bojownicy Daeszu
porozumiewają się szyfrem. „Sprzedawca” to „samolot myśliwski”, a
informacja, że któryś z bojowników udał się „z wizytą do rodziny”
oznacza, iż zginął. Islamiści wiedzą rzecz jasna, że są podsłuchiwani.
Korzystają z okazji, by wygłaszać napuszone tyrady.
— Chcecie nas zabić? — pyta imam. — Wiedzcie, że gotowi
jesteśmy na śmierć. Nie boimy się jej. Czekamy na nią z otwartymi
ramionami, insz’Allah.
Walid nie ma tu czego szukać. Tak też uważa jego ojciec, który prosi
go, by wrócił do Dahuk w irackim Kurdystanie i zaopiekował się matką.
Mój mąż nie ma innego wyjścia jak czekać, zazdroszcząc w skrytości
ducha tym, których żony wyrwały się z rąk Państwa Islamskiego. Jest
ich setka — setka kobiet, które pod koniec września zbiegły z niewoli
Daeszu. Niewielka to liczba, lecz ku radości Walida w grupie tej
znajduje się Amina.
Wymknęła się przez otwór w ogrodzeniu więzienia — przetwórni
gazu w syryjskiej prowincji Dajr az-Zaur. Uciekła którejś bezksiężycowej
nocy z trzema innymi dziewczynami. Zapukały do drzwi stojącego na
uboczu domu. Właściciel długo się zastanawiał, nim przyjął je pod swój
dach. Był przerażony. Jako pracownik kompleksu gazowego miał
podstawy, by obawiać się o swoje życie, gdyby wyszło na jaw, że udzielił
schronienia zbiegom. W końcu ulitował się i wpuścił je do środka.
Dzięki jego pomocy udało im się zawiadomić władze irackiego
Kurdystanu. Mężczyzna nie zrobił tego wyłącznie w odruchu
człowieczeństwa — kierowała nim także chęć zysku: wypłacono mu w
dolarach hojne wynagrodzenie, które wynegocjował twardą ręką.
Operacją tajnej ewakuacji pokierował z Irbilu doktor Nuri
Abdulrahman, członek kurdyjskiego rządu. Negocjacji podjął się
pośrednik, którego ze względów bezpieczeństwa nazwiemy Abu Hadżi.
To porządny człowiek. Z własnej kieszeni uzupełnił sumę, której
mężczyzna żądał za uwolnienie Aminy. Kero zdołał uzbierać jedynie trzy
tysiące dolarów, zapożyczając się u krewnych. Przewoźnik
przetransportował dziewczyny do najdalej wysuniętego posterunku
Daeszu, na pograniczu terytoriów Państwa Islamskiego i strefy
kontrolowanej przez jednostki syryjskich Kurdów z YPG. Ukrył je na
tyłach załadowanej słomą ciężarówki i posługując się wystawioną przez
Państwo Islamskie oficjalną przepustką, przewiózł przez posterunki.
Siostra Walida nie opowiada o swoim pobycie w niewoli. Przeżyła
dwa mordercze bombardowania koalicji. Należała do grupy ośmiu
dziewcząt więzionych przez trzystu dżihadystów, wśród których było
wielu obcokrajowców — Azjatów, Egipcjan… Bito ją i zmuszono, by
przeszła na islam. W czerwcu Amina wraz z matką opuściły Kurdystan i
wyjechały do Niemiec.
∗ ∗ ∗
∗ ∗ ∗
Rozdział 9.
Chcę, żeby świat się dowiedział
∗ ∗ ∗
Walid o wielkim sercu • Pod ochroną kurdyjskiej policji • „Zmień
zakończenie koszmaru” • U Baby Szejcha, naszego „papieża” • Na
uchodźstwie, jak tylu innych
∗ ∗ ∗
Przed namiotem wuja w olbrzymim obozie dla uchodźców w
Derabun na syryjsko-iracko-tureckim pograniczu kłębi się tłum
odwiedzających przybyłych, by się ze mną przywitać. Dwustu krewnych
i kilku ciekawskich świętuje wraz ze mną oswobodzenie. Tłum
rozstępuje się, przepuszczając Walida. Mój mąż, którego zatrzymała po
drodze awaria samochodu, zjawia się pośród wiwatów. Chowamy się
pod brezentową płachtą i obejmujemy przez długie minuty. Walid zniża
głos do szeptu. Wielokrotnie wyobrażałam sobie nasze przywitanie, ale
zawsze jako coś bardziej intymnego. Nie spodziewałam się również, że
będzie ono aż tak intensywne. Wycieńczona wysiłkiem, stresem i
emocjami wybucham w jego ramionach płaczem.
Przyjmie mnie pod swój dach wuj Walida mieszkający w jazydzkiej
wsi w prowincji Dahuk, u którego mieszka teraz Walid z rodziną.
Żegnam się z moimi towarzyszkami niedoli. Rozstajemy się, nie
wiedząc, czy się jeszcze kiedyś spotkamy. Porywa nas los.
Rozmawiałyśmy o tym szeptem w namiocie. Marzenia pomagają nam
przetrwać. Jako jedyna w grupie jestem mężatką. Wracam teraz do
męża, a moje przyjaciółki wracają do swoich rodzin. Nalin będzie
dochodzić do siebie u rodziców w Irbilu. Może dołączy do brata w
Niemczech. Dżamila ma nadzieję wrócić na studia, ale nie na
uniwersytecie w Mosulu, z którego Daesz usunął kierunki uznane za
kolidujące z islamem. Buszra, Hewi i Ewara rozjeżdżają się do
rozsianych po Kurdystanie obozów pełnych uchodźców — jazydów,
chrześcijan i czczących Jana Chrzciciela sabejczyków, dla których Jezus
i Mahomet to uzurpatorzy.
Obawiamy się reakcji otoczenia. Po tym, co wyrządził nam Daesz,
czeka nas być może ogólne potępienie. Niedobrze jest być ofiarą
porwania i gwałtu we wschodnim społeczeństwie. Kodeks honorowy
jazydów skazuje nas na zmowę milczenia, wstyd, wygnanie, a w
niektórych przypadkach nawet na zwykłą fizyczną eliminację. Gwałt to
u nas temat tabu. Nasze zwyczaje zakazują nam przyjęcia innej religii.
Rodzimy się i umieramy jazydami. Zmiana wyznania skazuje na
definitywne wykluczenie ze społeczności. Nie zostałam zgwałcona, a
moje przejście na islam było pozorne, ale obawiam się najgorszego.
Kilka dni po naszym głośnym powrocie mamy wiadomość od
Buszry. Proponuje Walidowi, by zawiózł mnie do Dahuk, gdzie
podobnie jak moje towarzyszki, będę mogła zarejestrować się w komisji
badającej zbrodnie popełnione na jazydach.
— Jedziemy z rodzicami — dodaje Buszra.
Komisja, powołana przez rząd irackiego Kurdystanu w celu
wspierania nas, ma swą siedzibę w Dahuk, z którego masowo odpływa
jazydzka ludność, kierując się w głąb Kurdystanu. Jest nas z końcem
października ponad setka kobiet zbiegłych z niewoli Daeszu i każdego
dnia przybywają kolejne, którym udaje się dotrzeć do kurdyjskiej ziemi
obiecanej. Nie korzystam jednak z propozycji komisji.
Dla mnie najważniejszy jest teraz Walid. Mój mąż to uosobienie
miłości i czułości. Postanowiłam zwierzyć mu się ze wszystkiego. Słucha
mnie cierpliwie i nie osądza. Niczego przed nim nie ukrywam, o
wszystkim musi wiedzieć. Uważny i pełen najlepszych intencji, wspiera
mnie i pokrzepia na duchu. Opowiadam mu o więzieniu w Badusz, o
domach, w których handluje się kobietami, o Aminie, o brutalnym
traktowaniu, o gwałtach na Hewi i Ewarze, o gehennie Suzan,
niewolnicy seksualnej z Rakki, o kaprysach Abu Mussy, naszego kata.
Nie pomijam żadnego szczegółu.
— To nie ludzie, to zwierzęta! Jak oni mogą to robić? Też przecież
mają matki i siostry! Nie rozumiem! — mówi z goryczą Walid, nie
ukrywając wzburzenia.
W nocy tuli mnie do siebie, gdy godzinami przewracam się z boku
na bok. Sen mnie opuścił. Ledwie zamykam oczy, pojawiają się postaci
tych zwyrodnialców. Powoli gasnę.
Z otępienia wyrywa mnie kolejny telefon od Buszry.
Przedstawiciele komisji nalegają, by jak najszybciej się ze mną
spotkać.
Siedziba komisji znajduje się w budynku naprzeciwko szpitala dla
kobiet w Dahuk. Labiryntem korytarzy docieramy do małego
pomieszczenia w podziemiach, gdzie garstka osób popija herbatę.
Inspektor Kalil kiwa głową na znak, że świadkowie są wolni. Chce ze
mną rozmawiać w cztery oczy. Na półce ponad jego głową stoi portret
kurdyjskiego przywódcy Mustafy Barzaniego, ojca obecnego
prezydenta Masuda Barzaniego, oraz proporczyk w barwach
narodowych irackiego Kurdystanu. Wąska twarz inspektora jest gładko
ogolona, z wyjątkiem trzydniowego wąsa. Mimo swych trzydziestu lat
inspektor ma już kilka siwych włosów. Wyłącza telewizor, w którym na
okrągło lecą wiadomości, i zapala winstona light.
— Jestem tu, by wysłuchać twojej relacji. Wszystko, co powiesz,
pozostanie między nami. Chroni cię klauzula poufności. Mam
obowiązek przestrzegania tajemnicy zeznań, nie wyjawię żadnego
szczegółu, nawet twojej rodzinie czy mężowi. Masz moje słowo.
Inspektor Kalil podaje mi kilka informacji na swój temat. Pracował w
urzędzie do spraw zwalczania przemocy wobec kobiet.
— Zajmowałem się sprawami kobiet bitych przez mężów,
przymusowymi małżeństwami oraz dziewczynkami, którym rodzice
zakazali uczęszczania do szkoły — wylicza, strzelając kostkami palców.
W tej samej chwili przychodzi mi na myśl, że szkoda, iż nie
poznałam go wcześniej, w okresie moich kłopotów z zamążpójściem.
Ofensywa Daeszu zmusiła inspektora do przeniesienia się do Dahuk.
— Jestem jazydem, jak i ty. Możesz mi zaufać, ochronię cię. Nie
robię tego jednak jako jazyd, lecz jako człowiek, który postąpiłby w ten
sam sposób w każdym miejscu na świecie.
Mruży oczy i bawiąc się kamieniem sygnetu, podaje mi świstek
papieru.
— To numer mojej komórki. Możesz do mnie dzwonić o każdej
porze dnia i nocy. Pomogę ci, gdyby ktokolwiek nie dawał ci spokoju z
powodu twoich przejść albo gdyby nachodzili cię dziennikarze. Nie
zastanawiaj się. Jesteśmy tu, by cię bronić. Jesteś teraz bezpieczna.
Inspektor zadaje mi serię pytań. Pytania onieśmielają mnie,
odpowiadam ze spuszczoną głową. Nie jestem szczególnie rozmowna
— taki więzienny odruch. Nie, nie znam tożsamości terrorystów,
jedynie ich fikcyjne imiona.
Opowiadam, jak wozili nas z miejsca na miejsce, o handlu
kobietami, niewoli, przemocy i torturach. Inspektor wpisuje moje
zeznanie do komputera.
— Sprawą zajmie się sędzia, z którym będziesz miała spotkanie.
Twoje słowa mają wielkie znaczenie, pozwolą nam udokumentować ich
zbrodnie i akty ludobójstwa — wyjaśnia inspektor, dziękując mi na
pożegnanie. — Dzwoń do nas, gdy będziesz miała jakiś problem. I
pamiętaj: to ty jesteś ofiarą.
Komisja przewidziała objęcie mnie pomocą medyczno-
psychologiczną. Zaczynam od szpitala, gdzie nie nazywają nas „byłymi
niewolnicami”, lecz „wysiedlonymi”, by uniknąć stygmatyzacji.
Poznaję doktor Naram, wspaniałą kobietę, jazydkę, która studiowała
medycynę w Mosulu. Doktor Naram stwarza przyjazną atmosferę.
— Zrobiłaś bardzo ważny krok, przychodząc do mnie. Wiele kobiet
nigdy nie przestępuje progu szpitala z obawy, by nie wytykano ich
palcami. Straciły bliskich, którzy zaginęli lub nie żyją, i chociaż
odzyskały wolność, pozostają niewolnicami swojego nieszczęścia. Ty
jesteś inna! Tak trzymać!
Poddają mnie kompleksowym badaniom. Nie wyszłam z
sierpniowego zapalenia nerek. Lekarz zdiagnozował powikłania
spowodowane spożywaniem niezdatnej do picia wody. Mikstura na
bazie mysich zwłok, którą wmuszano w nas podczas tortur, pozostawiła
ślady w moim organizmie. Cierpię też na problemy jelitowe z powodu
złego jedzenia.
Przez dwa tygodnie regularnie widuję się z doktor Naram. W
wizytach w jej gabinecie w Szejchan — niewielkim miasteczku, w
którym dzwonnice kościołów i minarety meczetów sąsiadują ze
żłobionymi kopułami naszych świątyń — towarzyszy mi ojciec. Doktor
Naram jest osobą o wielkim sercu. Na wiadomość, że miałam kolejny
atak, potrafi wsiąść o pierwszej w nocy do samochodu, przejechać
czterdzieści kilometrów, zbadać mnie i zawieźć na wszelki wypadek do
szpitala w Dahuk. Jest pełna taktu i z własnej kieszeni pokrywa koszty
przepisanych mi lekarstw. Zdaje sobie sprawę z naszej sytuacji
finansowej. Daesz ograbił nas ze wszystkich oszczędności, zajął nasze
wsie, a nasi mężczyźni stracili pracę. Opieka społeczna i komisja
przyznały mi pomoc w wysokości stu tysięcy dynarów, czyli
siedemdziesięciu pięciu euro, ale nie wystarczy ona na opłacenie
leczenia.
Od znajomych dostałam namiary na psychologa — Kurdyjkę, doktor
Sanę. Spędzam w jej gabinecie całe popołudnie.
— Spróbuj ująć w słowa swoje przejścia — radzi doktor Sana. —
Wypowiedzenie tego na głos pozwoli ci wyzwolić się z lęków.
Zaczynam opowiadać. Doktor Sana zachęca mnie, bym nie
przerywała i nie powstrzymywała łez, jeśli chce mi się płakać.
Opowiedziałam wszystko ze szczegółami Walidowi, ale dobrze jest
zwierzyć się komuś obcemu. Opisuję jej moje rozterki. Nie rozumiem,
dlaczego dotknęło mnie takie nieszczęście. Jakby spotkała mnie za coś
kara. Ale za co? Czy sama sobie jestem winna? Nie przypominam sobie,
bym umyślnie komuś zaszkodziła. Dlaczego więc wpadłam w szpony
tych drani?
Wizyta u psychologa dobrze mi zrobiła. Moje poczucie winy jest
zdaniem lekarki czymś zupełnie normalnym. Doktor Sana wyznacza mi
kolejny seans, tym razem w salonie hotelu i z udziałem jednego z jej
kolegów po fachu. Odbędziemy z Walidem równoległe rozmowy z
psychologami. Psycholog Walida radzi mu, by był uważny i opiekuńczy,
ale nie powracał bezustannie do tematu. Odradza nam, byśmy oglądali
telewizję.
— Omijajcie informacje dotyczące Państwa Islamskiego, tragedii
jazydów i ogólnie wszelkie sceny przemocy. Oglądanie horrorów jest,
ma się rozumieć, niewskazane. Musisz pomóc jej zapomnieć o tym, co
przeszła przez te jedenaście tygodni.
Walid łapie w mig. Jemy we czwórkę obiad, po czym ma miejsce
kolejny seans — indywidualny, w osobnych pokojach. Psycholog pyta
mnie, co mi doskwiera najbardziej. Opowiadam o nocnych koszmarach.
— Nie mogę spać, bo we śnie prześladują mnie dżihadyści.
— Wygnaj ich ze swojej głowy, a poczujesz ulgę. Udało ci się
uwolnić od nich w rzeczywistości, dlaczego miałoby ci się nie udać we
śnie?
— Bardzo bym chciała, ale jak?
— Skoro nie możesz się wyzwolić od koszmarów, spróbuj chociaż
zmienić ich treść. Możesz zmienić ich zakończenie, tak jak udało ci się
zmienić swój los, uciekając z niewoli…
— W moim śnie biegniemy w szóstkę z dziewczynami korytem
uedu, ale Abu Omar i Abu Anas doganiają nas. W rękach mają szable.
Budzę się przerażona, cała zlana potem, z ostrzem szabli w brzuchu.
— W twoim następnym śnie pojawią się jazydzcy bojownicy i
uratują was. Nic ci się nie stanie. Co ty na to?
— Tak, ale łatwiej to powiedzieć niż zrobić… Spróbuję.
Doktor Sana daje nam pięćdziesiąt tysięcy dynarów, byśmy mogli
wrócić taksówką do domu. Jeszcze tej nocy staram się zastosować jej
plan. To nie takie proste. Stopniowo mi się udaje. Zmierzam w stronę
mojego „odrodzenia”, jak to nazywa doktor Sana. Dżinan z przeszłości
musi odejść, by mogła narodzić się nowa Dżinan. Ale jaka ta zamiana
trudna!
Dramat porwanych kobiet zachwiał spokojem naszej społeczności.
Mimo tak wielkiego nieszczęścia nie uległa ona jednak pokusie
piętnowania. Wzywający do miłosierdzia apel duchowego przywódcy
jazydów Baby Szejcha bardzo się do tego przyczynił.
— Wszystkie jesteście naszymi dziećmi, wszystkie jesteście
ofiarami! — powtarzał w kółko Baba Szejch.
Jego poprzednicy wykazywali się wielkim okrucieństwem w
stosunku do ofiar przemocy. Ocalałe z osmańskich pogromów
zgwałcone kobiety i ci, których zmuszono do wyrzeczenia się wiary, nie
mogli liczyć na ich miłosierdzie. Przeciwnie — wykluczano ich ze
społeczności w imię honoru i religii.
Nasze cierpienie zostało uznane za fakt. Baba Szejch zachęca mnie,
bym udała się z pielgrzymką do Lalisz, świętego miejsca jazydów.
Propozycję przekazuje mi przez telefon sam Baba Dżawesz, opiekun
naszych świątyń. Baba Dżawesz — wysoki rangą duchowny cieszący
się w naszej społeczności wielkim poszanowaniem — rozmawia ze mną
bardzo przyjaźnie. Rozmowa działa na mnie kojąco. Religia zawsze była
ważnym elementem mojego życia. Wielokrotnie w ciągu dnia zwracam
się do Boga z drobnymi prośbami. Na przykład przed podróżą
samochodem. Zdarza mi się też prosić Aniołów o opiekę nad chorym.
A gdy zdrowieje, dziękujemy Bogu, ofiarując ubogiej rodzinie owcę.
W domu moich rodziców, podobnie jak u rodziców Walida, znajduje
się pomieszczenie przeznaczone do modlitw. Ołtarz stoi u nas w
ustronnym i zaciemnionym miejscu, a ponad nim na ścianie wisi kilim.
Drewniana skrzynia przykryta jest czerwonym suknem, którego należy
dotknąć, opuszczając pokój. Plądrujący nasze domy dżihadyści mieli
obsesję na punkcie niszczenia pokojów modlitw.
Przed wejściem do porośniętej bujną roślinnością doliny
prowadzącej do Lalisz — naszej „Jerozolimy” — pali się pochodnia.
Wzdłuż drogi strzeżonej przez czujnych peszmergów rozbiły swe
namioty rodziny jazydzkich uchodźców. Do sanktuarium prowadzi
obsadzana figowcami, granatami i morwami ścieżka. Białe kopuły
rysują się na tle ośnieżonych szczytów. Na parkingu zdejmujemy buty,
by dotykać stopami ziemi naszego świętego miejsca.
— Znajdujecie się nie tylko w miejscu duchowego skupienia, lecz
także pokrzepienia. W Lalisz znajdowały schronienie ofiary najazdów i
prześladowań. W epoce Imperium Osmańskiego świątynia była
wielokrotnie niszczona. Ale zawsze ją odbudowywaliśmy — wyjaśnia
nam na przywitanie Baba Dżawesz.
Najwyższy dygnitarz naszego świętego miejsca przywodzi na myśl
postać żywcem wyjętą z podań. To kolos o gęstej brodzie, którego
zadaniem jest strzec wejścia do świątyni. Nikomu nie wolno postawić
nogi na jej progu — to święte, nietykalne miejsce, ponad którym należy
przejść, nie dotykając go stopą. Baba Dżawesz uśmiecha się pogodnie
do tych, którzy przez nieuwagę łamią zwyczaj.
— Nic nie szkodzi — uspokaja Baba Dżawesz któregoś z
pielgrzymów przyłapanego na gorącym uczynku stąpania po
zakazanym progu.
Z ciekawością odkrywam świątynię, którą każdy jazyd powinien
odwiedzić chociaż raz w życiu. Dwa wyryte w górnej części portalu
pawie strzegą wejścia. Na prawo znajduje się rzeźba długiego na dwa
metry czarnego węża.
— Wiecie, że gdy Noe przedziurawił arkę, zahaczając o skałę, jej
pasażerów uratował wąż, który zatkał swym ciałem przeciek? Wąż to
także symbol wiedzy i mądrości — przypomina przewodnik. — Nie
muszę oczywiście wyjaśniać wam, kim jest Melek Taus, Anioł Paw.
Zstąpił na ziemię w Lalisz i okrył ją swymi barwami, by uczynić
najpiękniejszą z planet. Nie widzimy tego, ale wraz z sześcioma innymi
Aniołami Anioł Paw powraca tutaj co roku w okresie jesiennych świąt
— dodaje.
Przestąpiwszy bez najmniejszej wpadki próg sanktuarium,
kontempluję sadzawkę o ciemnych wodach — jezioro Anioła Śmierci, w
którym dusze zmarłych stają przed sądem Mędrców. Idąc nawą,
docieram do serca świątyni, gdzie w grobowcach przykrytych
jedwabiem w kolorach tęczy spoczywają ziemskie wcielenia siedmiu
Aniołów. We wnętrzu panuje przyjemny chłód. W arkadach śpiewają
kolorowe ptaki, a wierni zawiązują supły, wypowiadając życzenia. Moje
życzenie jest bardzo osobiste. Dotyczy mojego „odrodzenia”.
Zachowuję je w tajemnicy do czasu, aż przerodzi się w rzeczywistość.
Docieramy do najświętszego pomieszczenia sanktuarium, kryjącego
we wnętrzu sarkofag przykryty tkaniną z frędzlami. To grób szejcha
Adiego.
— Niemal tysiąc lat temu szejch Adi osiedlił się w dolinie wraz z
uczniami, by założyć nasz zakon i czynić cuda — ciągnie przewodnik
uroczystym tonem. — Nasz wielki reformator jest ziemskim wcieleniem
Anioła Pawia. Obejdźcie, proszę, za mną trzy razy jego grobowiec.
Po obchodzie zawiązuję na chuście supeł. Walid wsuwa do urny
banknot. Zwracam się do szejcha Adiego z prośbą o oswobodzenie z
niewoli wszystkich więzionych przez Daesz kobiet. To moje największe
pragnienie.
W głębi świątyni znajduje się sala z wypełnionymi oliwą amforami.
Znad oliwnej lampki, której płomień nigdy nie gaśnie, unosi się wąska
smużka dymu. Stąd schody prowadzą w kierunku kadzi, do której
spływa woda z tryskającego ze skały źródła. Skrapiają się nią
pielgrzymi.
— Źródło to nosi nazwę Zamzam, podobnie jak cudowne źródło w
Mekce. Jego wodą chrzczone są niemowlęta — tłumaczy przewodnik.
Wychodzimy na zewnątrz i dołączamy do pielgrzymów. Walid
pokazuje mi mala fakira — pustelnię fakirów, ascetów żyjących z
jałmużny. To najbiedniejsi z biednych, którym złośliwi nie szczędzą
kpin. Przed zachodem słońca ustawiają oni pod murami świątyni
zapalone oliwne lampki. Lampki te — symbol słońca — palą się aż do
świtu.
W ten pogodny dzień początku zimy pielgrzymi urządzają sobie w
cieniu dębów pikniki. Na ławy wjeżdżają potrawy z baraniego mięsa,
ryżu, pomidorów, ogórków i sera (dla tych, którzy posilają się na
stojąco). Kapłani w turbanach na głowach, odziani w tuniki i ściągnięte
w kostkach spodnie przechadzają się alejkami. Wystrojone w kwieciste
sukienki dziewczęta z rozwianymi włosami paplają w ogródkach
tarasów. Wypomadowani chłopcy prężą muskuły. Panuje radosna
atmosfera. Lalisz to dla nas zaczarowany moment wytchnienia, na
antypodach ponurego świata bojowników Daeszu.
Kilka miesięcy później mam spotkanie z samym Babą Szejchem.
Spotkanie zaaranżował Thierry — dziennikarz będący autorem
reportażu na mój temat w jednej z francuskich gazet. Onieśmiela mnie
myśl o zetknięciu się z kimś, kto cieszy się tak wielką czcią. Czuję się
niepewnie. W samochodzie Walid spływa potem. Nie pomyślał i włożył
dżinsy w granatowym — potępianym przez duchowieństwo — kolorze.
Nie wiem, skąd się bierze ten przesąd. Podobno granatowa barwa
kojarzy się z mrokiem.
Stawiamy się w domu Baby Szejcha — niczym nie wyróżniającym
się budynku w Szejchan. Jedyne widoczne z ulicy symbole religijne to
ozdabiające bramę garażu pawie. Czekamy na dziedzińcu. Nie padło ani
jedno słowo na temat spodni Walida. Po jakimś czasie zapraszają nas do
podłużnego salonu. Wzdłuż ścian biegnie niekończąca się ława.
Powietrze chłodzą przedpotopowe wentylatory. Na ścianach wiszą
obrazy i czarno-białe zdjęcia przedstawiające wielopokoleniową sagę
rodu Baby Szejcha. Poczesne miejsce pośród rodowych portretów
zajmuje wstrząsająca fotografia przedstawiająca ofiary
przeprowadzonego w 1988 roku przez reżim Saddama Husajna ataku
gazowego na Kurdów z Halabdży.
„Papież” jazydów ma ponad osiemdziesiąt lat i bardzo
reprezentacyjny wygląd, w którym duży udział ma bujna, biała broda.
Odziany jest w długą, białą tunikę w cieniutkie paski, na głowie ma
myckę, wokół talii czarny pas z tkaniny, a na stopach babusze z białą
klamrą. Brwi ma tak gęste, że przypominają wąsy. Przebiera koralikami
różańca.
Oddaję mu cześć, całując go w prawą dłoń. Pyta mnie, jak mam na
imię i jak nazywa się moja wieś.
— Zostałaś oswobodzona, moje dziecko?
— Nie, sama uciekłam.
— Cieszę się, że powróciłaś do nas. Jesteś ofiarą, podobnie jak
wszystkie porwane jazydzkie kobiety. Wszystkie was przyjmiemy z
otwartymi ramionami. Będę się za ciebie modlił, Dżinan.
Thierry, jak to on, nie przestaje zadawać pytań. Często są to te same
pytania, formułowane za każdym razem w inny sposób, aż do uzyskania
satysfakcjonującej odpowiedzi. Nie zabieram głosu. Baba Szejch
idealnie pasowałby do galerii portretów z epoki osmańskiej. Wygląda
jak przybysz z przeszłości. Wspomina los męczenników ze spalonych
przez Turków wsi, jak gdyby chodziło o ostatni atak Daeszu. Sprawia
wrażenie człowieka z przeszłości i teraźniejszości jednocześnie. Dla
mnie to ktoś w rodzaju medium. Siedzący obok sekretarz Hadi Baba
Szejch podaje nam kopię słynnej odezwy, która odmieniła nasz los.
— Skierowałem list otwarty do członków naszej społeczności, by
okazali szacunek wszystkim kobietom, nie potępiając ich z powodu ich
przejść — mówi Baba Szejch. — Naszym celem jest odnalezienie
wszystkich kobiet, choćby martwych. Mamy obowiązek zapewnienia im
godnego pochówku na naszych cmentarzach.
Wzrusza mnie jego dobroć. Jako jedyna kobieta w kręgu dwudziestu
mężczyzn delektuję się jego słowami, popijając herbatę z cukrem.
— Nasza religia sięga korzeniami wieków przed narodzeniem
Chrystusa. Zaratusztriańskich i jazydzkich Kurdów siłą zmuszano do
przechodzenia na islam. Przeżyliśmy siedemdziesiąt dwa pogromy, w
tym wiele za czasów Imperium Osmańskiego — wyjaśnia Baba Szejch
dziennikarzowi. Według duchownego nie wszyscy muzułmanie są
wrogami jazydów.
— Zwróciłem się do prezydenta Obamy, amerykańskiego
parlamentu i francuskiego ministra spraw zagranicznych Laurenta
Fabiusa z prośbą o pomoc w walce o nasze prawa. Domagamy się
międzynarodowej ochrony. Jeśli nie obronią nas obcokrajowcy, to nasz
lud, jeden z ludów Bliskiego Wschodu, po prostu przestanie istnieć. Nie
jesteśmy niczyimi wrogami, pragniemy po prostu pokoju. Domagamy
się prawa do spokojnego życia.
Baba Szejch zdejmuje z nosa okulary w złotych oprawkach i dodaje:
— Narody Zjednoczone, czyli międzynarodowa wspólnota, określiły
zbrodnie, jakich dopuszcza się na naszym ludzie Daesz, mianem
ludobójstwa. Ale nie Irak, nasz własny kraj. Nowe władze w dalszym
ciągu nie uznały za ludobójstwo przeprowadzonego przez dyktatora
ataku gazowego na Kurdów z Halabdży. Jeśli tego rodzaju zaniedbania
nie zostaną naprawione, nie ma dla nas przyszłości w regionie.
Zrozumienie politycznych wywodów przerasta moje możliwości, ale
zachowałam z tego spotkania niezatarte wspomnienia. Ledwie
opuściliśmy rezydencję czcigodnego duchownego, łapię za telefon, by
zrelacjonować jego przebieg.
— Pierwszy raz w naszych dziejach ofiar przemocy nie czeka
wykluczenie — mówi z uniesieniem Walid, szczęśliwy, że nie ściągnął
na siebie gniewu niebios za włożenie granatowych spodni.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na obiad w eleganckiej
restauracji przy autostradzie, wielkiej jak boisko piłkarskie, po którym w
tę i we w tę biegają odziani w garnitury kelnerzy. Po spacerze ulicami
handlowymi w centrum Dahuk wracamy do obozu dla uchodźców.
Rzeczywistość jest bezlitosna. Musieliśmy opuścić dom ciotki
Walida, za mały, by mógł pomieścić nas wszystkich przez tak długi czas.
Zainstalowaliśmy się w jednym z trzech tysięcy rozmieszczonych
zgodnie z normami ONZ namiotów rozbitych na kamienistym terenie u
stóp jałowych wzgórz. Naszymi sąsiadami są rodzice i rodzeństwo
Walida. Nie skarżę się. Po pierwsze, to nie w moim stylu, a po drugie,
przy całym naszym nieszczęściu mamy prawo do specjalnego
traktowania: nasz namiot jest na tyle przestronny, że można w nim
przyjmować gości. Mamy także indywidualny system ogrzewania, a na
zewnątrz znajduje się prysznic i kąt do przygotowywania posiłków.
Opatulamy się od stóp do głów, bo wieje lodowaty wiatr. W czasie
deszczy grunt zmienia się w błotnistą kałużę. Często zapadam na
zdrowiu i jestem skazana na leżenie w łóżku. Mój stan wcale się nie
poprawia.
Na jednym z zebrań zorganizowanych przez egipską instytucję
charytatywną wspierającą byłe niewolnice Daeszu spotykam Buszrę.
Mieszka z rodzicami w jednym z tutejszych obozów. Skontaktowały się
ze mną niezliczone międzynarodowe organizacje, ale nie pojawiła się
żadna pomoc. Ludzie stąd i z całego świata zarzucają nas pytaniami, po
czym znikają bez słowa. Dziennikarzy, od których roiło się w
pierwszych tygodniach, także jest coraz mniej. No, może są pewne
wyjątki. Said, współpracownik Thierry’ego, zjawia się u mnie
codziennie, niezależnie od pogody. Na początku odpowiadałam na jego
pytania tylko „tak” lub „nie” albo nie odpowiadałam wcale. Stopniowo
nabrałam do niego zaufania. Said jest Kurdem z Damaszku, który uciekł
przed reżymem Baszszara al-Asada. Rozmawiamy ze sobą w
kurmandżi, dialekcie północnokurdyjskim, ale Said zna też arabski,
angielski, francuski, a także sorani, dialekt irańskich Kurdów. Przynosi
mi drobne upominki. Podejrzewam, że czyta w moich myślach, i wie, co
jest mi potrzebne.
Znajdujemy się czterdzieści kilometrów od linii frontu —
wystarczająco daleko, by czuć się bezpiecznie, wystarczająco blisko, by
nie zapomnieć.
Mężczyźni z nudów grają w tawli, młodzież w bilard i baby-foot. W
obozie znajduje się żłobek dla najmłodszych, a także kilka sklepików o
blaszanych dachach. Postawiłam sobie za punkt honoru utrzymanie
naszego schronienia w czystości. Zabijam czas, przygotowując posiłki
dla rodziny. Ugniatam na przykład pulpety z bobu i mąki w dużej
metalowej misie. Brakuje nam pieniędzy. Nie mamy za co kupić sobie
telewizora, ale mamy komputer, na którym oglądamy filmy. Z alejek
obozu wionie smutkiem. Niepewność jutra utrzymuje mieszkańców w
stanie chronicznego strachu. Boją się, że zabraknie wody, jedzenia albo
elektryczności. Pary pobierają się, dzieci przychodzą na świat, starcy
umierają. Przypomina to życie, ale życiem nie jest. Kocham moją wieś i
mój region, ale nie wyobrażam sobie, jak miałabym tam wrócić.
Zagrożenie wisi nad nami jak topór. Boję się, że Daesz zjawi się, by
dokończyć swego przerażającego dzieła. Kto nas jutro obroni? Nie
możemy liczyć na opiekę ze strony władz Iraku czy społeczności
międzynarodowej. Kurdowie i jazydzi potrzebują wsparcia.
Codziennie nurtują mnie dziesiątki pytań. Co dzieje się z kobietami,
które zaszły w ciążę w wyniku gwałtu? Czy mają odwagę przyznać się
do swojego stanu? Ile ich jest — wyobcowanych, osamotnionych w
cierpieniu? Dyskutowaliśmy o tym z Walidem. Wydaje nam się —
chociaż nie mamy pewności — że zdecydowały się na nielegalne
usunięcie ciąży.
Monotonię obozowego życia co jakiś czas przerywa pojawienie się
ważnych osobistości — polityków, dyplomatów, artystów. Robią szybki
obchód i znikają. Gdyby zorganizowano plebiscyt na
najpopularniejszego gościa, lekką ręką wygrałaby deputowana Wian
Dachil. Przebiłaby nawet amerykańską aktorkę Angelinę Jolie, która
bardzo interesuje się naszym losem. Wian Dachil jest naszą idolką.
Widziałam w internecie przemówienie, które wygłosiła w irackim
parlamencie w sierpniu, gdy przetrzymywano nas w Badusz. Jej
wystąpienie uczyniło dla naszej sprawy równie dużo jak
wstawiennictwo Baby Szejcha. Był to krzyk rozpaczy, który pokazywały
na okrągło światowe stacje telewizyjne. Za każdym razem, kiedy
oglądam relację z tamtych obrad, ciarki chodzą mi po plecach.
Wian Dachil przejęła mikrofon i łamiącym się głosem, otoczona
garstką deputowanych kobiet, wypowiedziała słowa, które na zawsze
zapadły mi w pamięć:
— W imię Boga miłosiernego, stoję tu pomiędzy wami, by dać
świadectwo tragicznego losu jazydów masowo uciekających przed
Daeszem w góry Sindżar. Pod sztandarami z hasłem „La ilaha illa’llah”,
„Nie ma boga prócz Allaha”, Daesz wymordował już pół tysiąca osób!
Przewodniczący parlamentu jest skonsternowany.
— Pani poseł, proszę trzymać się porządku obrad…
— Panie przewodniczący, nasze kobiety są brane do niewoli i
sprzedawane na targach! Błagam was, bracia! Mamy do czynienia z
operacją masowej eksterminacji jazydów!
— Pani poseł…
— Błagam pana, panie przewodniczący, mój lud pada ofiarą rzezi,
podobnie jak ofiarami rzezi padali inni Irakijczycy: szyici, sunnici,
Turkmeni, chrześcijanie, Szabakowie. Bracia, poniechajmy politycznych
waśni i zjednoczmy się w odruchu człowieczeństwa! Błagam was, nie
zważajcie na dzielące was różnice i ratujcie jazydów! Przemawiam do
was w imieniu ludzkości! Ratujcie nas! Ratujcie nas!
Nieliczne deputowane kobiety otaczają ją zwartą grupą. Mężczyźni
powstawali z miejsc.
— Od czterdziestu ośmiu godzin trzydzieści tysięcy rodzin koczuje
oblężonych w górach Sindżar. Bez pożywienia, bez wody. Ci ludzie
umierają! Siedemdziesięcioro dzieci zmarło już z głodu i pragnienia.
Pięćdziesiąt osób w podeszłym wieku straciło życie w warunkach, które
z minuty na minutę stają się coraz gorsze. Nasze kobiety brane są do
niewoli i sprzedawane na targach. Zwracamy się z apelem do
parlamentu, by podjął niezwłoczne działania. Jazydzi przeżyli już
siedemdziesiąt dwa ludobójstwa, a teraz, w XXI wieku, ma miejsce
kolejne! Państwo Islamskie masakruje nas! Chcą nas zmieść z
powierzchni ziemi! Jedna ze światowych religii może na zawsze
zniknąć! Bracia, apeluję do waszego człowieczeństwa! Ratujcie nas!
Wian Dachil wybucha płaczem, osuwając się w ramiona
otaczających ją parlamentarzystek. Po bombardowaniu więzienia w
Badusz nie przestała walczyć o nasz los. W sierpniu została ciężko
ranna w wypadku helikoptera. Leciała z pomocą do oblężonych przez
Daesz w górach Sindżar uchodźców. Należący do peszmergów
helikopter Mi-17 — taki sam jak nasz — kierował się z Pesz Kabur w
stronę szczytu góry. Rozbił się przy starcie z uchodźcami na pokładzie.
Był przeciążony. Pilot zginął na miejscu. Wian Dachil miała złamaną
nogę i połamane żebra. Nigdy nas nie opuściła. Jej dom w Irbilu stoi
otworem dla zgwałconych dziewcząt, którym udało się usunąć ciążę.
Poeta Dachil Osman także został przez nas przyjęty jak bohater.
Entuzjazm tłumu był tak wielki, że Dachil Osman stracił przytomność i
został odwieziony do szpitala. Obiecał, że nie będzie się golić do czasu,
aż wszyscy więźniowie Daeszu nie zostaną uwolnieni. Zaprzestał także
występów przed publicznością. Nie wyobraża sobie, by miał śpiewać na
jakimś ślubie — on, który brał udział w weselach kolejnych pokoleń
młodych jazydów więzionych teraz przez Daesz. Słyszałam, jak w jakimś
programie telewizyjnym oświadczył:
— Nie wyprę się swojej wiary. Na zawsze pozostanę jazydem,
przysięgam!
Daesz grozi Dachilowi Osmanowi śmiercią.
Ciągle nie mogę się nadziwić, skąd znalazłam siły, by to wszystko
przetrwać. Udało nam się zbiec z niewoli dzięki wielkiej solidarności i
olbrzymiej dozie samozaparcia. Wian Dachil i Dachil Osman dodają
nam skrzydeł.
Mam się już lepiej. Staram się patrzeć w przyszłość. Odrodzić się.
Ale chcę, by świat poznał prawdę o tragedii jazydzkich kobiet. Nie
jestem politykiem, tylko prostą, wiejską dziewczyną. Zwyczajną
dziewczyną, której człowieczeństwo starały się zanegować bestie
podające się za wysłanników Boga. Gwałciciele Państwa Islamskiego
utrzymują, że idą za przykładem Proroka. Inspirują się podobno treścią
świętych wersetów. „Nasz Prorok postępował tak długo przed nami” —
twierdzą.
Abu Mussa miał już żonę. Na co mu było brać kolejną i utrzymywać
stosunki cielesne z kobietą, do której nic nie czuł? Ci ludzie mają serca
przepełnione nienawiścią. Nie wolno nam okazywać wobec nich
bierności.
Jeśli sama nie opowiem mojej historii, kto ją opowie za mnie? Jeśli
nie ujawnię prawdy, część winy spadnie na mnie.
Walid twierdzi, że moja relacja nie przynosi mi ujmy. Przeciwnie —
mogę być z niej dumna.
Ta książka to moja walka. Uczyniła mnie silniejszą.
∗ ∗ ∗
 
Posłowie.
 
Nie ma współczucia dla diabła
Thierry Oberlé
∗ ∗ ∗
Więc jeśli spotkasz mnie na swej drodze,
Okaż uprzejmość, współczucie i klasę.
Wykaż się dobrym wychowaniem
Albo poślę duszę twą na stracenie.
Jakże miło cię spotkać,
Czy poznajesz mą postać?
— The Rolling Stones,
Sympathy for the Devil
 
Spotkałem Dżinan któregoś listopadowego popołudnia 2014 roku w
jednym z zamieszkałych przez jazydów miasteczek irackiego
Kurdystanu, napęczniałym od masowego napływu uchodźców. Siedziała
wyprostowana po turecku i smutnym, cieniutkim głosem opowiadała
szczerze o swych przejściach, o byciu „zdobyczą wojenną”. Ze
ściągniętymi rysami twarzy opisywała swój dramat słowami wiejskiej
dziewczyny. Intrygowało mnie jej zgaszone spojrzenie. Spuszczała
często wzrok, lecz w głębi jej brązowych oczu tlił się jakiś tajemniczy
ognik. Cierpienia odbiły się piętnem na jej młodej twarzy. Na pewno
dodały jej lat te trzy miesiące niewolnictwa. Wyglądała na trzydzieści
pięć, choć naprawdę miała osiemnaście. Skarżyła się, że nie może spać,
bo od razu stają jej przed oczami potwory. Rozmowa odbywała się w
obecności Walida i teściowej. Byłem zaskoczony zrozumieniem, jakie jej
okazywał mąż. Dżinan wyglądała na kogoś, kim rzeczywiście była —
ofiarą zbrodni wojennych. 
Rozstając się z nią, zastanawiałem się, skąd wzięła się jej wola walki,
do jakich zasobów ducha musiała sięgnąć, by wyrwać się z rąk
oprawców.
Przemierzywszy we wrześniu ponad tysiąc kilometrów wzdłuż linii
frontu, przekonałem się o rozmiarach spustoszeń, jakich dokonała
skierowana przeciwko mniejszościom etnicznym i religijnym letnia
ofensywa Daeszu. Przejechałem krainę palmowych gajów od granicy z
Iranem po pola naftowe w syryjskim Kurdystanie. Od Irbilu po granicę
z Turcją wszystkie parki miejskie, przykościelne ogrody i place budowy
zapełnione były uchodźcami. Setki tysięcy chrześcijan i jazydów
koczowało w obozach rozsianych po irackim, syryjskim i tureckim
Kurdystanie. Koczują tam do dziś.
Państwo Islamskie dopuściło się w północno-zachodnim Iraku
czystek religijno-etnicznych na olbrzymią skalę. Tereny zajęte między
czerwcem a sierpniem 2014 roku zostały oczyszczone z ludności innej
niż sunnicka i arabska w ramach programu powrotu do granic z
początków XX wieku. Ambicją Daeszu jest utworzenie na Bliskim
Wschodzie, w strefie tak zwanego Żyznego Półksiężyca, religijnie
„czystego”, ponadnarodowego państwa — kalifatu Mezopotamii,
rozciągającego się od Bagdadu po Damaszek. Projekt ten wcielany jest
w życie za pomocą typowych dla Daeszu metod — terroru i skrajnej
przemocy.
Szczególnie tragiczny los spotkał jazydzkie kobiety. Tysiące z nich
zostało zgwałconych, sprzedanych, zdegradowanych do roli niewolnic.
We wrześniu, wraz Christophem Boltanskim, dziennikarzem
francuskiego tygodnika „Nouvel Observateur”, spotkaliśmy w syryjskim
Al-Malikijja i w Dahuk w irackim Kurdystanie rodziny kobiet, którym
udało się w tajemnicy zadzwonić z niewoli do bliskich. Ale dopiero w
Paryżu, słuchając rozgłośni France Info, trafiłem na pierwsze,
fragmentaryczne jeszcze, wypowiedzi byłych niewolnic Daeszu.
Dwa miesiące później powróciłem do Iraku z zamiarem
zrealizowania reportażu. W Irbilu, stolicy Kurdystanu, spotkałem się z
Ido Babą Szejchem, bratem Baby Szejcha, duchowego przywódcy
jazydów. Były doradca prezydenta Iraku Dżalala Talabaniego obecnie
zajmuje się wraz z żoną pomocą zbiegłym z niewoli kobietom.
Nuri Abdulrahman, członek irackiego rządu, podał mi numery
telefonów do dziewcząt, które były skłonne opowiedzieć anonimowo o
swym pobycie w niewoli. Nim skontaktowaliśmy się z nimi,
objechaliśmy samochodem Ankawę, duże chrześcijańskie przedmieście
Irbilu, w poszukiwaniu uchodźców. Byli z nami kierowca samochodu
Saber, tłumacz Said i fotograf Emilien. W końcu, w jakiejś alejce,
natrafiliśmy na błąkającego się jazydzkiego nastolatka. Zadaliśmy mu
kilka pytań. Ojciec zginął, a jemu po ucieczce z Sindżaru udało się
znaleźć dla matki i małego rodzeństwa nędzne schronienie. Za
pośrednictwem znajomych skontaktował nas z Dżinan.
Serię wywiadów rozpocząłem od rozmów z Dżinan. Następnie, w
rozmaitych hangarach, namiotach, ośrodkach dla uchodźców i domach
prywatnych przekształconych na ośrodki tymczasowego pobytu dla
rodzin wielodzietnych, spotkałem się z innymi kobietami. Stopniowo
poznawałem mały światek ocalałych.
Gdy tylko pojawił się projekt książki, od razu pomyślałem o Dżinan.
Dżinan zrelacjonowała mi swoją historię nieśmiało, z naturalną
powściągliwością. Niełatwo jest opowiedzieć komuś obcemu o tym, że
było się „zdobyczą wojenną” bandy sfrustrowanych seksualnie
fanatyków religijnych. Said wypytywał ją przez długie godziny,
wysłuchując jej opowieści.
Gdy wiosną 2015 roku powróciłem do Kurdystanu, Dżinan powoli
dochodziła do siebie i wspominała o „odrodzeniu”. Stan jej zdrowia
wciąż nie był stabilny, ale w oczach pojawił się nowy, żywy blask.
Dżinan jest wolna, ale tysiące jazydzkich kobiet nadal pozostaje w
rękach Państwa Islamskiego w Iraku, Syrii, a nawet Arabii Saudyjskiej,
do której wiele z nich wywieziono. Uprowadzenia kobiet, pogromy
mężczyzn — jak chociażby ten w pobliżu wsi Koczo — nie mogą być
uznawane po prostu za kolejny krwawy przejaw konfliktów religijnych
okrywających żałobą region Bliskiego Wschodu. W Iraku krew leje się
już wprawdzie od dziesiątków lat, lecz tragedia, która rozgrywa się w
regionie Sindżaru, ma niespotykany wymiar.
W marcu 2015 roku ONZ wydała oficjalny komunikat, w którym
stwierdziła, że bojownicy Państwa Islamskiego dopuszczają się w Iraku
aktów ludobójstwa wobec jazydzkiej mniejszości religijnej, a także
zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości.
Zbrodnie te są opracowywane od strony teoretycznej i z dumą
pokazywane światu przez „czyścicieli” kalifatu pod wodzą
samozwańczego kalifa Abu Bakra al-Bagdadiego. Dla członków Państwa
Islamskiego niewolnictwo seksualne jest jedną z wielu metod
politycznego terroru. Ambicją Daeszu jest wyplenienie „niewiernych” i
„odszczepieńców”. Organizacja postępuje zgodnie z tym, co głosi, i
chełpi się swoim dziełem. Fundamentalną dewizą Daeszu jest
bezkompromisowy radykalizm.
Podstawy tego programu zostały wyłożone w czwartym numerze
angielskiego wydania magazynu „Dabiq”, organu propagandowego
Państwa Islamskiego, którego elegancka szata graficzna adresowana
jest do czytelników z Zachodu. Zamieszczony na stronie internetowej
pisma artykuł z października 2014 roku nosi tytuł Powracajmy do
niewolnictwa, nim wybije ostatnia godzina. Oto co można w nim
wyczytać:
„Podbijając terytoria Sindżaru w irackiej prowincji Niniwy, Państwo
Islamskie musiało stawić czoła populacji jazydów — pogańskiej
mniejszości religijnej od wieków zamieszkującej tereny Iraku i Lewantu.
Obowiązkiem muzułmanów jest podważenie racji bytu tej mniejszości,
albowiem przyjdzie jej rozliczyć się przed Bogiem w dniu Sądu
Ostatecznego”.
Autor oddaje następnie hołd prekursorom z filipińskiego
ugrupowania Abu Sajjafa oraz nigeryjskiemu Boko Haram, które w
kwietniu 2014 roku dokonało w Szibok porwania siedemdziesięciu
czterech licealistek:
„Mamy prawdopodobnie do czynienia z pierwszymi przykładami
masowego niewolnictwa pogańskich rodzin od czasu odejścia od
szariatu. Jedynym znanym dotychczas przypadkiem jest wzięcie do
niewoli przez lokalnych mudżahedinów chrześcijańskich kobiet i dzieci
na Filipinach i w Nigerii. Wzięte do niewoli jazydzkie rodziny
sprzedawane są przez żołnierzy Państwa Islamskiego, podobnie jak
sprzedawane były przez Mahometa i jego towarzyszy pogańskie
rodziny. Po przekazaniu zgodnie z zaleceniami szariatu jednej piątej
pojmanych kobiet i dzieci władzom Państwa Islamskiego w ramach tak
zwanego chums [islamskiej tradycji polegającej na obowiązkowym
przekazaniu władzom przez wojsko daniny w postaci jednej piątej łupu
wojennego zdobytego w trakcie kampanii przeciwko niewiernym]
pozostałe rozdzielono pośród bojowników biorących udział w
operacjach w rejonie Sindżaru”.
Muzułmanom niepochwalającym tych praktyk zarzuca się, że są
„niedobrymi wiernymi”: „Nim Szatan nie zasieje zwątpienia w słabych
umysłach i sercach, przypomnijmy, iż branie do niewoli rodzin kuffar
[„niewiernych”] i zmuszanie do posług cielesnych ich kobiet stanowią
jedno z jasno określonych zaleceń szariatu. Ci, którzy negują jego
istnienie bądź nie odnoszą się do niego z należytym szacunkiem, nie
uznają i nie szanują świętych wersetów Koranu i opisu czynów Proroka
Mahometa”.
Na koniec, dla uzasadnienia niewolnictwa uznawanego za
pożyteczną i chroniącą od grzechu praktykę, autor odwołuje się do
argumentów natury „moralnej”, takich jak zapobieganie niewierności
małżeńskiej:
„Wiele współczesnych umysłów zwróciło uwagę na fakt, iż odejście
od praktyki niewolnictwa prowadzi do wzrostu liczby przypadków
fahisza [„zdrady”], albowiem wierny nie ma do swej dyspozycji żadnej
zgodnej z szariatem alternatywy dla małżeństwa. Jest to jeszcze jedna z
konsekwencji porzucenia dżihadu”.
Jak zatem widać, Państwo Islamskie czyni z przemocy seksualnej
wobec kobiet swoistą instytucję, podnosząc ją do rangi jednego z
fundamentalnych założeń programowych.
Zbrodnie są popełniane nie tylko świadomie, lecz także z
premedytacją.
„Filmy z pogróżkami skierowanymi do jazydzkiej mniejszości zostały
zamieszczone przez Państwo Islamskie w internecie jeszcze przed
rozpoczęciem czystek. Metodycznie opisywały przyszły przebieg
wypadków” — zauważa Falah Hassan, szef biura śledczego policji w
Dahuk.
Kurdyjski policjant podaje jednak w wątpliwość wiarygodność
niektórych krążących po internecie zdjęć przedstawiających związane
kobiety w burkach sprzedawane na jednym z placów w Mosulu:
„Mój sceptyczny stosunek do tych zdjęć wynika z braku
potwierdzonych dowodów. Gdyby chciał, Daesz mógłby wprawdzie
zorganizować dostępny dla wszystkich targ pod gołym niebem, ale nie
ma w tym żadnego interesu. Dla Państwa Islamskiego handel kobietami
to biznes jak każdy inny, z tą różnicą, że wzięte do niewoli kobiety
zarezerwowane są w pierwszej kolejności dla bojowników organizacji”.
Z systemu korzystają także bojownicy pochodzący z państw
zachodnich, ich udział w gwałtach jest jednak trudny do
udokumentowania:
„Kobiety rozpoznają obcokrajowców po twarzach lub po akcencie,
ale rzadko są w stanie stwierdzić, z jakiego kraju oni pochodzą. Wielu
żołnierzy Daeszu pochodzi zresztą z regionu. Czasami to wręcz sąsiedzi.
Jak często bywa w takich przypadkach, kto jest kim, okaże się dopiero
po wojnie” — tłumaczy Falah Hassan.
„W szeregach Daeszu znajdują się Czeczeni, Turcy i obywatele
państw zachodnich, ale nie udało nam się zidentyfikować żadnych
Europejczyków” — dorzuca Mustafa Ajman, członek komisji do spraw
badania zbrodni przeciwko jazydom mającej swą siedzibę w Irbilu.
Według raportu francuskiego senatu z marca 2015 roku w szeregi
organizacji wstąpiło 1500 obywateli Francji, spośród których 294 bierze
czynny udział w walkach. Niewiele wcześniejszy raport administracji
amerykańskiej szacuje liczbę obcokrajowców na 20 000. W raporcie z
kwietnia 2015 roku ONZ podaje, że jest ich 22 000, z 90 państw, co jest
zgoła niespotykanym wynikiem, zważywszy na statystyki innych
konfliktów zbrojnych na szeroką skalę, w których wzięli udział
obywatele obcych państw (Afganistan i Pakistan, Irak, Jemen, Somalia).
Wśród bojowników europejskiego pochodzenia znajduje się 600
Brytyjczyków, 600 Niemców, 450 Belgów, 205 Holendrów, 100
Hiszpanów, 200 Szwedów, 150 Austriaków, 80 Włochów, 70 Finów, 30
Irlandczyków. Szeregi bojowników zasila także 150 Amerykanów i 30
Kanadyjczyków.
Liczby te należy zestawić z innymi danymi opracowanymi przez
ONZ. Według nich od 3000 do 5000 jazydzkich kobiet zostało wziętych
do niewoli.
W Iraku żyje najprawdopodobniej około 500 000 jazydów
zamieszkujących obszary irackiego Kurdystanu, w tym region Sindżaru,
będący przedmiotem sporu pomiędzy rządem Iraku i rządem
Autonomicznego Regionu Kurdystanu. Kilkaset tysięcy spośród nich —
ONZ podaje, że jest to 200 000 — zostało uchodźcami.
Historia jazydów się powtarza. W przeszłości wielokrotnie padali oni
ofiarami prześladowań. Rzezie dokonane w XIX wieku przez
osmańskich paszów powodowały masowe przemieszczanie się
jazydzkiej ludności w kierunku Kaukazu. W Armenii, Gruzji i Rosji
powstały założone przez potomków jazydzkich uchodźców wspólnoty.
Podczas ludobójstwa Ormian w 1915 roku dziesiątki tysięcy chrześcijan
znalazło schronienie w górach Sindżar. Jazydzi odmówili oddania ich w
ręce Turków. W lutym 1918 roku, po ciężkich walkach z wojskami
Imperium Osmańskiego zakończonych przegraną jazydów, jazydzcy
bojownicy dołączyli do chroniących się w górach Ormian, nim z
odsieczą im wszystkim przyszli Brytyjczycy.
Z upływem wieków, chroniąc się przed przejawami nietolerancji
religijnej, jazydzi żyli coraz bardziej na uboczu, z dala od reszty świata.
Lud ten wierzy w reinkarnację i nie nakłania nikogo do przejścia na
swoją wiarę. Rzezie i pogromy nauczyły go uników i kamuflażu. Historia
i źródła jego wierzeń w dużym stopniu pozostają nieznane. Próby
rzucenia jaśniejszego światła na jego pochodzenie i zwyczaje prowadzi
do najrozmaitszych spekulacji. Na przykład: jazydzi nie jedzą sałaty, bo
podobno kryje się w niej Szatan, lecz każdy rozmówca tłumaczy ten
przesąd inaczej; jazydzi modlą się zwróceni w kierunku słońca, ale nie
otaczają go jakąś szczególną czcią, a do samej modlitwy nie przykładają
nadmiernej wagi.
Jazydyzm jest religią monoteistyczną, której początki toną w
mrokach przeszłości. Powstał ze zlepku kilku religii: z narodzonego
4000 lat temu w starożytnym Iranie mazdeizmu, z kultu Mitry, który
obejmował swym zasięgiem Rzym, oraz z zaratusztranizmu, religii
założonej przez Zaratusztrę. W XII wieku naszej ery mistyk i asceta
szejch Adi zreformował ten wielowyznaniowy melanż, adaptując go do
muzułmańsko-chrześcijańskiego kontekstu. Centralną postacią
jazydyzmu jest Melek Taus — Anioł Paw, najpotężniejszy spośród
siedmiu Aniołów. Dwie święte księgi — Księga Objawienia i Czarna
Księga — opowiadają o powstaniu świata i Aniołów oraz opisują relacje
między Melkiem Tausem a jego wyznawcami. Istnienie ksiąg długo było
utrzymywane w tajemnicy i dopiero niedawno zostało ujawnione.
„Dopiero w latach trzydziestych XX wieku arabskie wersje dzieł
trafiły w ręce kurdyjskich uczonych i niektóre fragmenty zaczęły krążyć
po Francji” — wyjaśnia Kendal Nezan, dyrektor Instytutu Kurdyjskiego
w Paryżu.
Ojciec Najeeb Michael, duchowny z dominikańskiej misji w Mosulu,
absolwent francuskich uczelni, poświęcił się studiom nad tymi
dokumentami. Na szwajcarskim uniwersytecie we Fryburgu
przygotowuje doktorat poświęcony porównawczemu zestawieniu
świętych ksiąg jazydów i Starego Testamentu. Odłożył chwilowo na bok
pracę nad doktoratem, by przyjść z pomocą swym współwyznawcom
chroniącym się na terenie irackiego Kurdystanu. Zdaniem ojca Najeeba
jazydyzm jest „religią serca”, a nie „religią pisma”. Jazydzka wiara jest
przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie. Swoją pracą duchowny
zamierza ukręcić łeb stereotypom:
„Chcę udowodnić, że jazydzi czczą Boga, odczuwając jednocześnie
respekt dla Diabła. Mają się jednak na baczności przed Szatanem i
trzymają od niego z daleka” — wyjaśnia.
Jazydów posądza się o sympatię dla Szatana. Tymczasem, o ile
muzułmanie bez przerwy przeklinają jego imię, jazydzi po prostu go nie
wymawiają. Według nich Bóg nie ma rywala. Zło jest jednak obecne w
ludzkich sercach i zadaniem człowieka jest dokonanie słusznego
wyboru, jak uczynił to Melek Taus. Bóg dał mu wybór między dobrem i
złem, a on wybrał dobro.
„Jazydzi nie diabolizują Szatana. Dlatego sami są diabolizowani” —
zgrabnie ujmuje zagadnienie Kendal Nezan. „Wyszli od sprzeczności
właściwej wszystkim religiom monoteistycznym: jak Bóg, w swojej
nieskończonej łasce i miłosierdziu, mógł strącić do piekieł Szatana,
swojego ulubieńca, który zawinił tylko raz?”
Ludzi Zachodu od zawsze intrygowała owa „religia wybiegu”.
We Francji asyriolog Joachim Menant poświęcił jazydom wydaną w
1892 roku książkę zatytułowaną Les Yézidiz. Épisodes de l’histoire des
adorateurs du diable („Jazydzi. Epizody z dziejów czcicieli diabła”),
która doczekała się niedawno wznowienia. Autor nie jest bynajmniej
zachwycony omawianym przez siebie kultem: „Ich wiara sprowadza się
do dziwacznych ceremonii, których tajemniczy aspekt wynika w
głównej mierze z prostoty, przez co przy pewnym zacięciu można się w
nich doszukiwać rozmaitych treści, których w nich wcale nie ma”.
Menant oddaje cześć uczciwości jazydów i ubolewa już wtedy nad
prześladowaniami, których ofiarami padają: „Jazydzi żyją w zgodzie z
wyznawcami innych religii, w otoczeniu fanatycznych ludów, które
przedstawicielom odszczepieńczych sekt mają do zaoferowania w
pierwszej kolejności zniewagi, w następnej prześladowania, a na końcu,
jako ostateczny argument, wojnę i masowe mordy”.
Pisarka Agatha Christie, żona archeologa Maxa Mallowana, zetknęła
się z jazydami w latach trzydziestych XX wieku przy okazji prac
wykopaliskowych na obiektach z okresu przedislamskiego. Christie
wychwalała ich życzliwość i poświęciła im wiele stron w książce
Opowiedz, jak tam żyjecie:
„To ciekawi i niezwykle łagodni ludzie, a w ich kulcie Szatana chodzi
przede wszystkim o kwestię odkupienia winy. Wierzą zresztą, że Bóg
osobiście powierzył świat pieczy Diabła i że po erze Szatana nadejdzie
era Chrystusa. Uznają Jezusa za jednego z proroków, ale uważają, że
jego czas jeszcze nie nadszedł. Imię Szatana i wszystkiego, co ma z nim
związek, nie powinno być nigdy wymawiane…”
Przejezdni podróżnicy przyczynili się do ugruntowania
diabolicznych mitów mających swoje źródło w plotkach rozsiewanych
przez wrogo nastawionych sąsiadów. Ślady tych fantasmagorycznych
wyobrażeń odnaleźć można w dziele amerykańskiego twórcy fantastyki
Howarda Phillipsa Lovecrafta, a także w kinie, czego przykładem jest
Egzorcysta Williama Friedkina z 1973 roku, kultowy film, którego
pierwsze sceny zostały nakręcone w mieście Sindżar i na terenie
wykopalisk w Hatrze w pobliżu starożytnej Niniwy, spustoszonej przez
Państwo Islamskie w marcu 2015 roku. Grany przez szwedzkiego aktora
Maxa von Sydowa ojciec Lankester Merrin natrafia w krainie jazydów
na niezwykłą statuetkę ze skrzydłami obdarzoną diabelską mocą —
podobiznę asyryjskiego demona Pazuzu, który obejmuje we władanie
ciało amerykańskiej dziewczynki…
Zakorzenione w mentalności tutejszych ludów przesądy przerodziły
się w nienawiść pod wpływem rosnącego w siłę islamskiego
fundamentalizmu. Działający w imię boże „czyściciele” Państwa
Islamskiego przyjęli sobie za punkt honoru wyplenienie „wielbicieli
diabła”. Podczas porwania na szosie jeden z porywaczy rzuca w stronę
jeńców: „Polujemy na was od setek lat, no i wreszcie was mamy!”.
Dzięki bombardowaniom koalicji i zaangażowaniu sił kurdyjskich
jazydzcy uchodźcy powrócili w góry Sindżar, ale nie jest to bynajmniej
koniec wojny z Państwem Islamskim. Daesz to nie mała iskierka, lecz
wielki pożar pustoszący od Eufratu do Tygrysu kraj Chama.
Dla byłych niewolnic pokój nie oznacza kresu psychicznych
cierpień.
„Zdarzają się — stosunkowo rzadkie — przypadki dziewcząt, które
odebrały sobie życie z powodu gwałtu, mimo że odzyskały wolność. Za
seksualnie »zdatne do konsumpcji« uznawane są dziewczynki od
dziesiątego roku życia. Aż 90% uprowadzonych dziewcząt padło ofiarą
przemocy seksualnej. Te, które zaszły w ciążę, przeszły po cichu w
szpitalu zabieg” — wylicza Gulistan Raszid, psycholog z komisji
badającej przypadki zbrodni przeciwko jazydom.
Poniżone i naznaczone hańbą „ocalałe z piekła” muszą stawić czoła
podejrzliwym spojrzeniom w społeczeństwie, w którym gwałt uznawany
jest za nieusuwalną plamę na honorze.
„Na pewno będziemy mieć do czynienia z przypadkami ostracyzmu
ze strony rodziny czy sąsiadów wobec kobiet, które trafiły do niewoli
Daeszu, zostały zgwałcone i odzyskały wolność” — zauważa Kendal
Nezan, dyrektor Instytutu Kurdyjskiego w Paryżu. „Zostaną uznane za
»zniesławione«, dlatego trzeba im pomóc wydostać się z obozów i
rozpocząć nowe życie w Europie. Niemiecki land Badenia-
Wirtembergia uruchomił skierowany do nich program pomocy. Szwedzi
także wkrótce powinni pójść w ślady Niemców”.
Inicjatywy te są tym bardziej pożyteczne, że ONZ i lokalne władze
nie mają środków, by zapewnić na miejscu odpowiednią opiekę
medyczną i wsparcie socjalno-psychologiczne, jakiego potrzebują
poszkodowane. A przecież ich odrodzenie i zbudowanie przez nie
nowego życia byłoby jednym ze zwycięstw odniesionych nad Państwem
Islamskim.
— T.O.
 

You might also like