Professional Documents
Culture Documents
Child Lee - Lepiej Juz Umrzec
Child Lee - Lepiej Juz Umrzec
Child Lee - Lepiej Juz Umrzec
Facet w dziurawych butach nie spał tak twardo, jak myślałem. Chyba
tylko udawał.
Kiedy zszedłem do holu, nie trzymał już nóg na ladzie. Nie siedział
wygodnie na krześle. W ogóle go tam nie było. Było za to dwóch tamtych.
Tych z poprzedniego wieczoru. Jedynych, którzy mogli jeszcze chodzić.
Tym razem to oni czekali na mnie. Nie miałem co do tego żadnych
wątpliwości. Na mój widok wypięli pierś. A potem zaczęli działać.
Kierowca stanął przed podwójnymi drzwiami. Pewnie zamkniętymi już na
klucz. Ten, którego zdzieliłem trzonkiem do siekiery, przesunął się w drugą
stronę i zablokował wejście do korytarza. Niepotrzebnie zawracał sobie
głowę. Nie miałem zamiaru tam iść.
Obaj byli ubrani tak jak poprzedniego dnia. W czarne podkoszulki.
Czarne dżinsy. I czarne wojskowe buty. Ale teraz kierowca miał lewą rękę
na temblaku. A na ramieniu mały plecak. Ten drugi też. Plecaki,
poplamione, wytarte i solidnie podniszczone, były zrobione z nylonu
balistycznego w kolorze piasku. I czymś obciążone.
– Na podłogę – rozkazał kierowca. – Na brzuch. Z rękami na plecach.
– Znowu? – spytałem. – Serio?
– Na podłogę. Ale już!
Nie zamierzałem się kłaść.
– Czy we wczesnym dzieciństwie ktoś upuścił was na głowę? Was
albo waszego szefa? Bo naprawdę się martwię. Dosłownie każde
stworzenie żyjące na naszej planecie potrafi uczyć się z doświadczenia. Ale
wy najwyraźniej nie. Pamiętacie, co się stało ostatnim razem? Wtedy było
was trzech, a teraz tylko jeden.
– Uczymy się, uczymy, my też.
Kierowca skinął głową i ten drugi zdjął plecak. Otworzył go i coś
wyjął. Pełną maskę twarzową z czarnej gumy butylowej. Miała smętne
trójkątne okulary i okrągły filtr zamontowany po lewej stronie. Wyglądała
na polową maskę przeciwgazową M40. Amerykańskie wojsko i piechota
morska używały takich od lat dziewięćdziesiątych. Nie był to najnowszy
model. Ani najwygodniejszy w użyciu. Ale skuteczny. Facet włożył ją i
ściągnął pasek mocujący.
Kierowca ścisnął swój plecak kolanami, otworzył go i wyjął
identyczną. Włożył ją niezdarnie, bo tylko jedną ręką, po czym na chwilę
zastygł bez ruchu. Wyglądał jak przygnębiony owad. Potem wyjął z plecaka
kolejną rzecz. Srebrzysty pojemnik wielkości puszki fasoli w sosie
pomidorowym. Zaopatrzony dodatkowo w pierścień zawleczki i dźwignię
spustową.
– Gaz CS. – Głos płynący przez membranę z przodu maski był
metaliczny i przytłumiony. – Wiesz, co to jest?
Nie tylko wiedziałem. Poczułem jego działanie na własnej skórze.
Przed laty, w ostatnim dniu szkolenia. Zamknęli nas w pokoju z
instruktorem. Dwunastu żołnierzy. Na środku pokoju stał metalowy stół i
instruktor postawił na nim pojemnik z CS. Wyciągnął zawleczkę i rzucił ją
do góry. Był już w masce. W starszym modelu. W M17, wtedy
standardowym. Musieliśmy zaczekać, aż zawleczka spadnie na podłogę. Od
tej chwili mieliśmy dwadzieścia sekund na włożenie maski. Zdążyliśmy.
Wszyscy. Bo ta część ćwiczenia była łatwa. Następna już nie. Instruktor
kazał nam je zdjąć i wyrecytować swój stopień i nazwisko. Robiliśmy to po
kolei i mogliśmy je ponownie włożyć dopiero wtedy, kiedy kiwnął głową.
Było kiepsko. I to bardzo. A jeszcze gorzej wtedy, kiedy kogoś nie lubił.
Udawał, że go nie słyszy. I kazał mu powtarzać wszystko od początku.
Jednemu zaaplikował aż trzy próby. Po każdej robił przerwę. Każda dłużyła
się jak godzina. Dla nas. Dla tego nieszczęśnika pewnie jak rok. Kiedy w
końcu wytoczył się na świeże powietrze, przód koszuli miał mokry od łez,
smarków i śliny. Dziesięć minut później zrezygnował ze szkolenia.
– My nazywamy to gazem SGD. – Kierowca podniósł pojemnik
wyżej. – Specjalnym Gazem Dendonckera. To coś jak CS na sterydach. Pali
w oczy tak bardzo, że bez soli fizjologicznej człowiek ślepnie. A nos?
Gardło? Płuca? Ból jest nie do zniesienia. Sam się przekonasz.
Wciąż milczałem.
– Ostatnia szansa – ciągnął tamten. – Na podłogę. Zrób sobie
przysługę, bo jeśli tego użyję, zmienią się reguły gry. Będziesz musiał się
do mnie przyczołgać. Położyć się u moich stóp. Błagać, żebym uratował ci
oczy.
Nie drgnąłem z miejsca.
– To się nie wydarzy.
– Przestań – rzucił kierowca głosem robota. – To fakt naukowy, chemii
nie oszukasz.
– Chemia jest w porządku. – Wciąż miałem pistolet, który odebrałem
przed barem późniejszemu samobójcy. Kusiło mnie, żeby go użyć. Pistolet
rozwiązałby problem. Ale ktoś usłyszałby huk wystrzału. A ja nie chciałem
zwracać na siebie uwagi. Ani wtedy, ani nigdy. Dyskrecja przede
wszystkim. Dlatego przesunąłem się powoli w lewo, aż kierowca znalazł
się dokładnie między mną a drzwiami. – Ale zawsze wolałem fizykę.
– Ostrzegam. – Facet podważył klamerkę dociskającą dźwignię do
korpusu pojemnika. Przełożył go do lewej ręki. Zakrzywionym palcem
wskazującym zahaczył o pierścień zawleczki. I pociągnął.
Zawleczka ani drgnęła.
Pewnie był to jego debiut. Uzbrajanie granatu jest trudniejsze, niż
widać to na filmach. Zawleczka jest zrobiona ze stali chirurgicznej. Jeden
wąs jest zgięty pod kątem prostym. Musi być zgięty. Inaczej ciągle
dochodziłoby do nieszczęśliwych wypadków, czego nikt nie chce.
Kierowca poprawił uchwyt. Podniósł prawy łokieć. Być może myślał, że da
mu to lepsze przełożenie. Nie czekałem, żeby sprawdzić, czy miał rację.
Ruszyłem. Najszybciej, jak mogłem. Prosto przed siebie. W jego stronę.
Pokonałem połowę dzielącej nas odległości. Pokonałem trzy czwarte. A
potem rzuciłem się do przodu.
Trafiłem go ramieniem w brzuch. Upadł. Ja też i runęliśmy na drzwi.
Razem. Ciężar o wadze ponad dwustu kilogramów plus skutek, jaki
wywarła waga mojego ciała pomnożona przez prędkość biegu. Stary zamek
tego nie wytrzymał. Chyba nawet nie próbował. Drzwi otworzyły się jak
wysadzone w powietrze. Jedno skrzydło grzmotnęło w ścianę. Drugie
wyleciało z zawiasów i pokoziołkowało. A my wylądowaliśmy na betonie.
On pode mną, na plecach. Ja na nim. Przygniatałem jego pierś. W
momencie zderzenia pękło mu chyba kilka żeber. Możliwe, że obojczyk.
Albo i żebra, i obojczyk. Ale nie miało to żadnego znaczenia, bo i tak nie
czuł bólu. Jego ramiona znalazły się na krawędzi najwyższego stopnia
schodów prowadzących na ulicę. Ciężar mojego ciała przygwoździł jego
tułów, lecz nie głowę. Głowa opadała dalej. I opadła dwanaście, trzynaście
centymetrów niżej. Potylica uderzyła w beton. I pękła jak arbuz. Coś
lepkiego obryzgało mi twarz. Kierowca drgnął. Tylko raz. Potem
znieruchomiał.
29
Jej ciało odprężyło się, oddech zwolnił i stał się głębszy. Ale choć
próbowałem pójść w jej ślady, nie miałem tyle szczęścia. Przynajmniej nie
od razu. W głowie roiło mi się od pytań. I wątpliwości. Co do
Dendonckera. Szarady, w którą się bawiliśmy. Przeze mnie omal nie został
porwany. Zabiłem kilku jego ludzi. Spaliłem jego zakład. Włamałem się do
jego tajnej kwatery głównej. Powinien być zły. Urażony. Wściekły.
Tymczasem potraktował mnie tak, jakbym starał się o pracę w sklepie z
cukierkami. Coś mi ciągle umykało. Nie było innego wytłumaczenia. Nie
wiedziałem tylko co.
Przecież bombę mogli przewieźć jego ludzie. Wierna ekipa, do której
przydzielono Michaelę, kiedy zinfiltrowała jego szajkę. Z czymś tak
prostym poradziliby sobie bez najmniejszego trudu. Ale wybrał inną drogę.
Odstąpił od zamierzonego planu. Dwa razy. Za pierwszym razem z
Michaelem, kiedy wyznaczył go do przewiezienia bomby, chociaż Michael
się w tym nie specjalizował. A teraz ze mną. Postawił na izolację. Bardzo
nie chciał, żeby połączono z tym jego firmę. To było oczywiste. Oczywiste,
lecz całkowicie sprzeczne z tym, że pomagał Michaelowi w
zorganizowaniu zupełnie niewinnego protestu.
Coś musiało się za tym kryć. I na pewno się kryło. Na przykład to, że
mógł się do niego zgłosić również ktoś inny. Ktoś, kto chciał wywołać
zamęt w Dniu Kombatanta. Ktoś bogaty na tyle, żeby go do tego namówić.
Albo ktoś z wielkim kijem, którym zapędził go do współpracy. Michael już
pracował dla Dendonckera. Według informatora Michaeli jej brat miał mu
pomagać w sprzedaży min i bomb. I był wtedy w kiepskiej formie
psychicznej. Dlatego Dendoncker mógł łatwo wmówić mu, że protest w
Dniu Kombatanta to jego własny pomysł. Skutek? Michael zaprojektował
zestawy z pociskami dymnymi. Zbudował je. I przetestował. A potem coś
się stało. Czegoś się wystraszył. I poprosił siostrę o pomoc.
Nie znałem go. Nigdy go nie spotkałem. Ale trudno mi było wyobrazić
sobie, żeby ktoś wycofał się nagle z przedsięwzięcia, nad którym tak
intensywnie pracował. Chyba że coś się radykalnie zmieniło. Albo Michael
od samego początku źle coś rozumiał czy zrobił złe założenie. Na przykład
co do składników dymu. Może Dendoncker zamierzał w ostatniej chwili
coś do nich dodać. On albo ten, kto mu płacił. Za szkołą był składzik pełen
pocisków artyleryjskich. Około trzystu sztuk. Co najmniej. Niektóre mogły
zawierać chemikalia. Niektóre albo wszystkie. Gaz musztardowy. Sarin.
Wszelkiego rodzaju paskudztwa. Właśnie to Michael mógł odkryć. Właśnie
to mogło go otrzeźwić. I koniec końców zabić.
Jeżeli miałem rację, Dendonckera i jego ludzi czekała pracowita noc.
Musieli nie tylko przewieźć bombę tunelem i wytaszczyć ją na
powierzchnię. Musieli ją odpowiednio spreparować. Napełnić trucizną,
materiałem wybuchowym czy innym śmiercionośnym ładunkiem. A
wszystko to bez pomocy ich etatowego konstruktora. Ale obojętnie, co
Dendoncker knuł, nie miało to znaczenia. Już nie. Nie po demonstracji,
której byłem świadkiem. Bo zgodził się nie tylko przygotować kolejny
zestaw do transportu. Obiecał mi również kluczyki do samochodu. Co
znaczyło, że jedna trzecia jego pierwotnego arsenału wkrótce zniknie. I po
dzisiejszym pokazie pozostanie jeszcze tylko jedna bomba. Zajmę się nią,
kiedy Michaeli przestanie grozić niebezpieczeństwo.
•••
Ostatecznie spałem pięć godzin i ponownie otworzyłem oczy o
siódmej. Pół godziny później usłyszałem szczęk klucza w zamku.
Otworzyły się drzwi. Na oścież. Michaela obudziła się gwałtownie i
przetoczyła na swój materac. Zapaliło się światło. Do pokoju wszedł ten w
jasnym garniturze i wymierzył w nas z uzi. Za nim gość w ciemnym
garniturze, z dwiema tacami w rękach. Postawił je na podłodze między
drzwiami do toalet. Na jednej i drugiej stał talerz z jakąś pomarańczową
papką i kubek kawy.
– Pół godziny – rzucił ten z uzi. Niewyraźnie mówił. Pewnie wciąż
miał kłopoty ze szczęką. – Bądźcie gotowi. Nie każcie nam czekać.
Wycofali się na korytarz i zamknęli drzwi na klucz. Podniosłem tace,
Michaela zaciągnęła materac na łóżko, a potem usiedliśmy i wypiliśmy po
łyku kawy. Była słaba i letnia, poza tym ktoś dodał mleka do obu kubków.
Niezbyt obiecujący początek. Jeszcze gorzej było z jedzeniem. Okazało się,
że pomarańczowa papka to fasola w sosie pomidorowym, skatowana na
śmierć w mikrofalówce, a teraz zimna już i stężała. Michaela nie chciała jej
tknąć, więc zjadłem obie porcje. Złota zasada. Jedz, kiedy tylko możesz.
Goryle wrócili po dwudziestu ośmiu minutach. Ja leżałem na
materacu, udając, że śpię, a Michaela była w łazience.
– Wstawaj. – Ten w jasnym garniturze otworzył szeroko drzwi. –
Idziemy.
Przeciągnąłem się, ziewnąłem, wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia.
– Do zobaczenia za trzy dni! – zawołałem, mijając toalety.
Przodem szedł ten w ciemnym garniturze, z tyłu ten z uzi, więc znów
byłem jak szynka w kanapce. Przeszliśmy przez podwójne drzwi. Przez
oszklony korytarz. Przecięliśmy na skos stołówkę i znaleźliśmy się w
kuchni.
Facet z uzi wskazał wyjście.
– Znasz drogę.
U stóp schodów czekał Mansour. Nic nie powiedział, tylko pokiwał na
mnie palcem i wszedł do tunelu.
•••
Szliśmy w milczeniu obok siebie. W stęchłym powietrzu, między
szynami, co chwilę przecinając plamy żółtego światła. Wreszcie doszliśmy
do dziury w podziemiach domu Dendonckera. W małym przedsionku było
ciemniej niż w tunelu. Mansour wyprzedził mnie i nacisnął guzik na
futrynie elektrycznie otwieranych drzwi. Mały guzik, coś jak przycisk
dzwonka. Ożył silnik, drzwi drgnęły i obróciły się o dziewięćdziesiąt
stopni. Weszliśmy do piwnicy. Mansour stanął przed chropowatą ścianą,
machnął pękiem kluczy i kiedy drzwi zaczęły się zamykać, ruchem głowy
wskazał drabinę. Wspiąłem się na górę, on za mną. Potem minął mnie,
przeciął kuchnię i otworzył drzwi.
Na ulicy stała ciężarówka. Tam gdzie poprzedniego dnia parkowała
Sonia. Zwyczajna, ani duża, ani mała. Ani błyszcząca czystością, ani
brudna. Na bokach oklejona krajobrazami z parków narodowych. Dobry
wybór. Ulicami krążyło takich tyle, że była praktycznie niewidzialna.
Mansour wyjął z kieszeni telefon Sonii.
– Trzymaj. W pamięci ma zapisany numer. Zadzwonisz i pogadasz ze
swoją znajomą. Nic jej się nie stanie. Na pewno nic złego. Pod warunkiem
że dokładnie wypełnisz wszystkie polecenia.
44