Hiestring THE MAG

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 11

Hiestring THE MAG ®

 Miejsce urodzenia: Altdorf w 2469 roku.

 Profesja: Elementalista

 Czczony bóg: Taal

Krótka historia: Po urodzeniu trafiłem do gildii magów w Altdorfie po tym jak jeden z
zaprzyjaźnionych magów obiecał mojemu umierającemu ojcu opiekować się mną. Traf chciał, że
tym magiem był akurat elementalista. On był moim pierwszym nauczycielem, nauczył mnie jak
korzystać z magii i jak ją wykorzystywać do własnych celów (rzadziej do innych chyba, że w grę
wchodziłaby przyroda). Jednak nie zdążył przekazać mi swej całej wiedzy, bo zginął w czasie bitwy
o Praag w 2492 roku. Mając 23 lata i nie mogąc kontynuować nauki w gildii (z braku funduszy i
straty mentora – ówcześnie jedynego elementalisty w Altdorfskiej gildii magów) udałem się w
tułaczkę, by w ten sposób trafić do Marienburga. To ogromne handlowe miasto zrobiło na mnie
spore wrażenie, a samo morze przebiło wszelkie moje wyobrażenia. Zafascynowany jego ogromem
postanowiłem zaciągnąć się na okręt, by pogłębić moją skromną wiedzę o tym nieokiełznanym (do
czasu) żywiole. Jednak nie wszystko poszło tak jak powinno. Nastąpiła z góry nie przewidziana
katastrofa, po której moja skromna osoba wylądowała na dziwnej wyspie, na, której nie miała
zamiaru lądować.

Na Ultunahu
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem były niesamowicie piękne swym ogromnym majestacie mury
stolicy Królestwa Elfów. Od początku urzekło mnie piękno tej wyspy, budynki zupełnie inne niż w
Starym Świecie, inni mieszkańcy, inaczej ubrani i wszędzie czysto, zero śmieci, czy rynsztoków
przy głównych ulicach. Jednak same Elfy są bardzo nie ufne, chociaż to portowe miasto jest bardziej
otwarte na kontakty z ludźmi niż w innych częściach ich królestwa. Nie mogłem znaleźć sobie
miejsca w gildii magów (to chyba nie dziwne, że nie chcieli tam utrzymywać jakiegoś obdartusa z
Altdorfu), jednak dowiedziałem się o jakimś elemetaliście (on też był Elfem) mieszkającym głęboko
w lesie. Trafiłem do niego, a on zechciał mnie uczyć. Przez 3 lata żyłem tam i pogłębiałem moją
niewielką wiedzę, aż pewnego dnia doszły nas słuchy o powstaniu, lub wojnie, która wybuchła na
wyspie! Okazało się, że jakieś mroczne Elfy próbują zdobyć władzę. Wtedy mój mentor wkroczył
do akcji. To było coś niesamowitego, wtedy dopiero poznałem prawdziwą moc mojego nauczyciela.
Lataliśmy na dywanie nad armiami wroga, a on ciskał w nich najróżniejszymi zaklęciami, ja
wspomagałem go rzucając pociski zapalające. Bitwa była długa i okazało się, że tamci też mają
maga po swojej stronie i na dodatek zaczęły nas atakować jakieś latające ścierwa (teraz wiem, że
były to harpie) i wtedy doszło do bezpośredniej konfrontacji między nami, a tym magiem. To był
prawdziwy popis ze strony mojego mentora i tego drugiego jak najlepiej wykorzystać swoje
wszystkie umiejętności w walce magicznej. Ja będąc dopiero szkolony do takich walk nie mogłem
dużo pomóc, ale skutecznie odwracałem uwagę złego maga i rozpraszałem go moimi czarami. W
pewnym momencie jeden z czarów trafił nasz latający dywan i spadłem z wysoka na ziemię... Na
szczęście przeżyłem, udało się nam również wygrać bitwę. Potem kontynuowałem naukę, ale
zatęskniłem do ludzi, do ludzkich miast, do przygód. I tak wyruszyłem z powrotem do Imperium, by
tam zacząć nowe życie, które na szczęście jeszcze trochę potrwa (inaczej nie pisałbym tych
wypocin!).
Droga na szczyt

Długo rozwijałem swoje zdolności, ratowałem niewinnych i pomagałem potrzebującym (nie


zapominając o moich potrzebach m.in. materialnych). Poznałem nowych ziomków: Zaragozę z
Milgariano kapłana Myrmidii, którego wyczyny są nie mniej znane niż moje (a oto nie łatwo);
woźnicę z Imperium, który nie wiedzieć, czemu potem przeniósł się na zawodowe zabijanie
mieczem!; Bernard Harisson człowiek nieznanego pochodzenia, z którym nie miałem zbyt dużo do
czynienia póki nie spotkałem go w czasie wyprawy z Dirgamdgem (o tej przygodzie dalej).
Poznałem bojowych krasnoludów z gór, zabójcę trolli Gotreka Gorgona i grotołaza-sapera
Dankana z klanu McClaud, z którym dużo przeszedłem, ale niestety zginął bohatersko w ataku, na
Rudan Hesp, starożytnej siedzibie Slanów przejętej przez chaos. Walczył tam też Zaragoza oraz
druid Alister Crowley, (który posługuje się magią, ale raz chce żeby go nazywać Crowley, a raz
Alister) nowicjusz Vereny Erkim, młody brzdąc mający o sobie przesadnie wysokie mniemanie (a
ma dopiero 16 lat!). W swej drodze walczyłem też u boku Elfów: Squiatela (jego zdolności
łucznicze były szeroko znane, ale podobno dorównywał mu, lub go nawet przewyższał niejaki
Elroin o zszarganej reputacji Elfa degenerata) i młodych Elfów Ravanata (rangera) i Malakusa,
żołnierza Elfickiego oraz Półelfa Gileadela, który jest uczniem czarodzieja i praktykował u mnie
krótko. Na nich wszystkich mogę zawsze liczyć.
W czasie mojej kariery przeżyłem wiele przygód, ale tylko kilka nadaje się do szerszego
opisania, które mogą kogoś zainteresować.

1 Złote Miasto
1.1 Początek w Remas
Podróżowałem z Zaragozą i Dankanem do Arabii jako członek wyprawy Alberta von Schlimanna
(hrabiego, który z pasją zaczytywał się w starożytnym poemacie „El Jehrid”), której celem było
dotarcie do starożytnego Złotego miasta. Mianowicie Schlimann dostał od swojego przyjaciela list z
Arabii, w którym napisał, że trafił na ślad owego Złotego miasta. W wyprawę ruszyliśmy z całymi
tomami tego poematu załadowanego do kilku skrzyń. Najpierw trafiliśmy do Remas, jednak już po
drodze zniknął służący Schlimanna, zabierając list od Artura Campbella. Stąd mieliśmy zamiar
popłynąć do Arabii, jednak tam wplątaliśmy się (czytaj: zostaliśmy wplątani) w zawikłaną intrygę
rodów rządzących w mieście. Okazało się później, że w cały spisek wplątany został nasz uczony
hrabia, którego ktoś próbował wyeliminować z wyprawy! Już wtedy zorientowaliśmy się, że
wyprawa nie będzie tak prosta jak rzucenie burzy pyłowej w czasie sztormu, albo magicznego
światła na jednookiego cyklopa, skoro naszymi przeciwnikami w wyścigu do historycznego miasta
są niejacy Otto von Brueck i Jean-Claude Clermont, pracujący podobno dla samego króla Bretoni!
Na szczęście po wielu przygodach udało się nam odpłynąć do Arabii.

1.2 Habira
Po przybyciu do gorącego i suchego miasta Habira dowiedzieliśmy się, że Artur Campbell zmarł
przed kilku dniami na jakąś miejscową dziwną chorobę, a jedyną osobą, która dobrze znała odkrycia
lorda była jego córka Dorota. Nie zdążyliśmy napić się czegoś chłodnego, a już poprosiła o szybkie
wyruszenie ekspedycji w kierunku wykopalisk. Kiedy po raz pierwszy wjechałem na zalane słońcem
i piaskiem morze pustyni już zrobiła na mnie duże wrażenie. Również duże wrażenie zrobili na mnie
jeźdźcy, którzy wyjechali zza wydmy zaatakowali nas i porwali Dorotę, w decydującym momencie
walki rozpętała się nad nami magicznie rozpętana burza piaskowa trwająca kilka minut!
Uniemożliwiło nam to pościg. W jukach wielbłąda Doroty znaleźliśmy list do niej od jej ojca, który
przeglądała w ukryciu przed nami. Artur pisał w nim, żeby córka uważała na Schlimanna, ponieważ
starzec wiezie ze sobą bandę rzezimieszków i pragnie zdobyć skarby Złotego miasta tylko dla siebie!
W dodatku pisał też, że jedynymi osobami mogącymi jej pomóc są Otto von Brueck i Jean-Claude
Clermont! Wyszło na to, że Dorota zaaranżowała swoje porwanie, bo czuła, że jesteśmy dla niej
zagrożeniem. Trzeba było ją odnaleźć, bo tylko ona wiedziała gdzie jest to przeklęte miasto, a nie
mogliśmy dopuścić, by pierwsi dotarli do niego ci przeklęci krętacze!!

1.3 Bathra i pałac emira


Na szczęście na piaskach były jeszcze ślady porywaczy prowadzące do miasta o nazwie Bathra.
Miasto to leżące głęboko w otchłani pustyni od razu przykuwało uwagę swoim pałacem, który
górował nad otoczeniem. Tam napatoczył się nam Otto, zdążył nam uciec, ale złapaliśmy jego
służącego, który powiedział, że przyjechali do Bathry za nami i nic nie wie o porwaniu Doroty. Tak
więc to nie on uprowadził Campbell. Udało się nam za to trafić na gościa, który brał udział w akcji
na pustyni. Po małym datku na jego charytatywną działalność porywania kobiet do haremu emira
zgodził się nas wprowadzić do jego pałacu. Pałacu, który w jakiś niewiadomy mi sposób unosił się
nad powierzchnią ziemi, a zbudowany był w kształcie piramidy z kilkoma kondygnacjami, zktórych
spływały kaskadami wodospady wody. Robiło to wrażenie. Tam miała być Dorota, a wejść tam
mogli tylko eunuchowie i kobiety emira. Tak więc mieliśmy jedno wyjście: przebraliśmy się za
kobiety, a arab sprzedał nas do haremów emira! Wewnątrz okazało się, że Dorota przetrzymywana
jest w oddzielnym pokoju, jednak była pod działaniem jakiegoś czaru, który sprawiał, że nie było z
nią żadnego kontaktu, a baliśmy się ją ruszyć, żeby nie zrobić jej krzywdy.
Będąc w samym pałacu emira dowiedzieliśmy się wielu ciekawych informacji: na przykład to, że
Dorota sama ukartowała swoje porwanie, bo jest ukochaną emira, ale nie powie mu gdzie leży
miasto, bo ostatnią wolą jej ojca, było zachowanie tajemnicy, ale chyba sama do końca nie ufa
władcy pustyni. Kiedy emir wszedł do jej pokoju widać było, że zdejmuje czar i rozmawia z nią, a
potem znów ją „uspił”. Do tego widać, że na coś zachorowała, podobno ma umrzeć za tydzień, bo
tyle czasu działa klątwa Złotego miasta! Wtedy też pierwszy raz mieliśmy zaszczyt walczyć z
Wojownikiem Nocy. Jest on wojownikiem należącym do Szillach-ar, grupy koczowników
legendarnych strażników Złotego miasta. Zaatakował nas w ciemnym jak noc pokoju Doroty, kiedy
szukaliśmy rozwiazania nad tym tajemniczym snem córki Artura Campbella. Walczył w
ciemnościach bardzo skutecznie, bo od dziecka miał wykłute oczy i widział wszystko oczami duszy.
Nie powiedział nam tylko dlaczego mamy nie jechać do Złotego miasta, bo umarł z powodu
odniesionych ran. Jednak nasza przygoda zaczęła nabierać tempa. Dowiedzieliśmy się też, że tej
nocy ma się odbyć jakaś ceremonia. Dostaliśmy się do świątyni, w której miał się odbyć rytuał
nakarmienia demona dziewicami. Tam okazało się, że emir dawno temu uwięził demona i ten musi
teraz spełniać jego rozkazy. Tak właśnie więziona jest Dorota. Po ceremonii, kiedy jej uczestniczy
się rozeszli, rozbiliśmy gliniane naczynie zniewalające potężnego dżina, a ten po tylu latach dał
upust swojemu gniewowi! Pałac od razu zaczął opadać na ziemię, a demon rozpoczął swą zemstę,
ale najważniejsze, że Dorota miała, już wolną wolę.
Przepraszam, wtedy najważniejsze było to, że dookoła nas waliły się domy, kamienie spadały nam
na głowy i wkoło pełno było groźnie i niebezpiecznie uzbrojonych kobiet-strażników emirowego
pałacu. Dostaliśmy się na szczęście na platformę przed świątynią, jednak okazoło się, że szczęście
dziś nam jednak nie sprzyja. Mogliśmy tylko patrzeć z daleka jak Dorota wsiada na latający dywan
za jakimś arabem, który podrywa go lotu! Arab odwrócił w naszą stronę twarz i od razu poznałem te
triumfujące oczy. Otto uprowadził Dorkę i to on dotrze pierwszy do Złotego Miasta! Mieliśmy
dziwne wrażenie, że szczęście bawi się z nami w jakąś trudną do zrozumienia gierkę, albowiem
nagle zobaczyliśmy szybko nadlatujący dywan z arabem na pokładzie swojego dwupłatowca.
Arabem tym okazał się nasz znajomy, który sprzedał nas do pałacu. Szybko więc skasowaliśmy
bilety i odlecieliśmy w pościgu za Ottonem!
Wiatr świstał nam w uszach, zachodzące słońce pustyni świeciło nam w oczy, a my dziękowaliśmy
bogu, że ktoś potrafi kierować ten fenomenalny majstersztyk jakim jest latający dywan! Otto starał
się jak mógł, ale nie mógł nam uciec, więc zdesperowany sięgnął po kuszę. Strzelił dwa razy. Drugi
strzał ku naszemu przerażeniu trafił naszego Araba! Następna minuta, była jedną z najgorszych w
mojej profesjonalnej karierze elementalisty. Po kilku beczkach, otarciu się o skałę, która specjalnie
skręcała w naszą stronę udało nam się opanować lot i zbliżyć do Ottona na odległość, z której
trafiliśmy go bezproblemu. Spadł na ziemię z dużej wysokości. Na raszcie mieliśmy go z głowy. Po
paru minutach dogoniliśmy Dorotę i sprowadziliśmy jej dywan na ziemię przekonując ją o nasej
dobrej woli i o kłamstwach jakie słał jej Otto. Rozpłakała się biedna i dziękowała za uratowie życia.
Wtedy dowiedzieliśmy co to znaczy być poszukiwaczem przygód i pomagać w potrzebie.
Oczywiście na długo nam to w pamięci nie pozostało, ale liczą się chęci. Żałowaliśmy tylko, że nasz
dywan wyczerpał swój żywot i po paru ostrych słowach pod adresem jego wynalzcy, już wcale nie
pragnęliśmy mieć kilku takich limuzyn na własny użytek zwłaszcza, że czekała nas podróż do
Bathry gdzie zostawiliśmy naszego przewodnika, profesora Schlimanna.

1.4 Szillach-ar
Po cichutkim wydostaniu profesora, wraz z jego kilkoma skrzyniami, z pogrążonej w chaosie
Bathry, postanowiliśmy odnaleźć nijakich Białych Jeźdźców, którzy podobno znają receptę na każdą
chorobę i mogliby uratować słabnącą w oczach Lady Dorotę. Sama Dorota chciała jak najszybciej
iść do oddalonego 7 dni drogi od Bathry, Hartumu by tam spotkać się z jakimś krasnoludem
inżynierem specjalistą od operacji pod wodą i później natychmiast udać się do Złoteg Miasta.
Niemogliśmy jednak pozwolić, by choroba ją nam odebrała, więc co prędzej wyruszyliśmy do
siedziby Białych Jeźdźców. Szkoda, tylko, że po kolei wszyscy próbowali nam przeszkadzać w
osiągnięciu celu!
Zaczęło się trzeciego dnia od naszego wyruszenia z Bathry. Za naszymi plecami zza wydmy
wyjechali czerwoni jeźdźcy emira i na swoich wielbłądach pognali w dół, wprost na naszą karawanę.
To była pułapka! Zorientowaliśmy się, że janczarzy są nie tylko za nami, ale równierz i przed nami.
W ciągu pół minuty zamknęli nas w śmiertelnym okrążeniu, by po chwili z okrzykiem trymfu na
ustach rzucić się naszą dziesięciokrotnie mniej liczebną grupę. Walcząc zaciekle w obronie tych
ostatnich chwil naszego życia, zauważyliśmy wśród napastników Jean’a Clermont i Otto’na von
Brueck!!! Bretońscy wysłannicy pokazali, że należą do najlepszych w swoim fachu. Kiedy starcie
mogło mieć już tylko jedno rozwiązanie, Otto nazakał natychmiastowy odwrót. Okazało się, że
wojowników emira zaatakowali Szillach-ar! Mieli dużą przewagę i przepędzili naszych niedoszłych
zabójców. Szillach-ar natomiast rozbroili nas i zabrali do swojej siedziby pod piaskami pustyni.
Było to całe centrum ich społeczności, walczącej o to by nikt nie dotarł do Złotego Miasta. Tam
zamknęli nas w mieszkaniu z kratami, w którym spędziliśmy kilka godzin.
Skrót dlaszych wydarzeń:
Ucieklismy z kryjówki Szillach-ar, dotarliśmy do Złotego miasta, które było zalane wilekim
jeziorem. Okazało się że są tu już Otto von Brueck i Jean-Claude Clermont! Udało nam się ich
unieszkodliwić i wejść do jeziora. Mając sprzęt do pływania pod wodą uruchomiliśmy mechanizm,
który wydobył miasto nad wodę. Przez to uwolniliśmy jakieś złe demony. Rozegrała się wielka
bitwa znikąd pojawili się szillach-ar, ale wszystko dobrze się skończyło. „(nie pamiętam dobrze tych
wydarzeń jeśli coś więcej możecie dodać to napiszcie posta, to uzupełnię historię)”

Po powrocie do Imperium opisałem tą wyprawę i zatytułowałem ją jako „Złote miasto tam i z


powrotem”.
2 Początek końca

Przez parę następnych lat brałem udział w mniejszych wyprawach tam i siam. W między czasie
straciłem mój magiczny bicz! Chciałem go odzyskać i udało mi się to w Marienburgu u
podejrzanego Araba, który powiedział mi o magu zajmującym się magią dżinów... i nie tylko. Mógł
mi on pomóc w poznaniu wielu sekretów jak dotąd mi nie znanych. Udałem się na jego statek i po
rozmowie z nim zgodził się udostępnić mi swoją bibliotekę, ale akurat wypływał na wyspę Elfów,
więc zabrałem się z nim i Ravanatem, który zechciał mi towarzyszyć. Gdybym wiedział, jakie
konsekwencje przyniesie ta wyprawa nigdy bym w nią nie wyruszył. Ale było za późno i statek
rozwinął swe żagle!
Po drodze zaatakowały nas Wysokie Elfy i spaliły łódź, na, której płynęliśmy na szczęście
podróżowała z nami galera Wikingów i przenieśliśmy się na nią, a po wybiciu Elfów kapnąłem się,
że magus, który mnie zaprosił zwiał na statku Elfów na ich wyspę, widocznie chciał się nas pozbyć i
jakieś wiedźmy, która z nami płynęła. Wtedy w wodzie ujrzałem Bernarda, który był na naszym
statku niewolnikiem i omal nie utonął. Razem z nim płynęliśmy dalej. Dobiliśmy z Wikingami do
wyspy i wtedy zaatakowały nas Elfy! Nie mogliśmy czekać i odpowiedzieliśmy, czym mogliśmy.
Wiedziałem, że magus gdzieś tu jest... Natychmiast udałem się do wielkiej latarni morskiej, bo
wiedziałem, że tam jest coś, czego on szukał. Byli tam też Elfi magowie! Pierwszy uciekł na nasz
widok, a wyżej zobaczyłem uwięzionego magusa, kiedy go uwolniłem (za pomocą potężnego
artefaktu – sztyletu, którego działania nie udało mi się do końca poznać) zaatakowało nas dwóch
Elfów, których przerobiliśmy na karmę dla dżabersmoka. Wtedy magus ujawnił, po co tu przeszedł:
otworzył portal, z którego zaczęły wyskakiwać Mroczne Elfy!!! Od razu zabiły magusa mówiąc, że
jest im nie potrzebny, a my ledwo uszliśmy z życiem, by na dole trafić na walczących Elfów,
Wikingów i wiedźmy (płynęła ona na tym samym statku, co my), na szczęście udało mi się ją
pokonać w walce umysłu (miałem 01, a ona 98 ) i wtedy stało się coś niesamowitego: udało mi się
przejąć nad jej umysłem kontrolę, a w tym samym momencie odezwał się do mnie jakiś nieznany mi
bóg chaosu! Chciałbym złożył mu hołd i ofiarę w postaci tej wiedźmy, ale ja Elementalista drugiego
poziomu z czarami takimi jak wywołanie deszczu i umiejętnością zielarstwo, nie mogłem się na to
godzić, a moc, którą w tym momencie posiadałem była duża, oj była duża razem z umysłem tej
wiedźmy i sztyletem magusa mogłem sporo zdziałać! Miałem moc i kontakt z bogiem, z bogiem, z
którego istnieniem nie mogłem się zgodzić... i zaatakowałem. Szkoda, że się przeliczyłem, bo
byłaby niezła heca z tej historii, a tak: miałem szczęście, że przeżyłem i że pojawiły się one. Macki,
które dają możliwość kontrolowania umysłów to fajna sprawa, ale nie wiem czy pojawiły się jako
nagroda za to, że pokonałem tą wiedźmę (ona miała takie wcześniej), czy z innego powodu, ale na
pewno nie można tego traktować jak mutacje, ale jako potężny oręż magiczny (dzięki mackom mam
80 SW, ale tylko w czasie walki umysłów). Dzięki niemu uciekliśmy z wyspy do Marienburga. Tam
spotkałem Malakusa i Gileadela; razem z Ravanatem dostaliśmy zadanie zbadania kopalni, z
której szefowie nie dostają żadnych informacji, ani dostaw.

3 Korona, pojedynek i ucieczka nr 1.

Na miejscu okazało się, że kopalnia została odcięta od świata przez gobliny(???), by nie dać się
zabić uciekliśmy do tuneli i stamtąd trafiliśmy do grobowca jakiegoś księżulka. W jego sarkofagu
znaleźliśmy magiczną koronę i paru szkieletów, którzy rozsypali się na nasz widok. Niestety gobliny
nie chciały się rozsypać i trzeba było wiać. Po powrocie do Marienburga okazało się, że Ci, co nas
wynajęli do kopalni chcą tylko zdobyć koronę, więc ich olaliśmy, bo należeli do jakiegoś
frajerskiego kultu. Wtedy też okazało się, że koronę chce zdobyć jakiś mag, który ma już pierwszą
część artefaktu i to on sprowadził gobliny do kopalni. Potem okazało się, że do mojej gildii przyszły
Elfy i chcą mnie wyzwać na pojedynek za akcję na Ultunahu! Dodatkowo za tą akcję mam wybulić
10.000 zk!!!! na rzecz gildii. Wtedy też okazało się, że odkryli to, iż jestem w posiadaniu kilku
spaczonych przedmiotów i sam jestem trochę w słabej formie. W każdym razie musiałem walczyć z
Elfką. Jako, że jestem Wielkim i Niepokonanym (walka z bogiem się nie liczy) Elementalistą nie
miała szans, ale łaskawie jej nie zabiłem. Wtedy postanowiłem, że w ramach skromnej
rekompensaty koronę oddam gildii i udało się: zmniejszyli mi dług o 2000zk. Oświadczyłem też, że
całą sytuację na Ultunahu dokładnie opiszę w liście, który dostarczę gildii.
Potem rozpoczęła się zabawa w kotka i myszkę z łowcami czarownic. Niestety ja byłem myszką.
Najpierw Ravanat wyczaił, że pilnują naszej karczmy (miałem tam niewolnika Kalego i golema)
udało nam się kilku rozwalić na tyłach karczmy, ale wtedy skapnęliśmy się, że złapali Erkima i
wyważają drzwi do naszego pokoju na piętrze karczmy! Ravanat wziął szybko nasze rzeczy i
wyskoczył przez okno, bo właśnie łowcy czerwoni od żądzy zabijania wyłamali drzwi, golem i Kali
osłaniali naszą ucieczkę. Nie mieli żadnych szans, wtedy po raz ostatni widziałem mojego wiernego
niewolnika i niezastąpionego golema. Ale gonił nas czas i nie był to dobry moment, aby ich
rozpamiętywać. Bez problemów odbiliśmy wóz więzienny, w którym trzymany był Erkim i ja na
wozie, a Ravanat na swoim wierzchowcu uciekliśmy z miasta.

4 Spotkanie Dirgambdga. Misja 1.

Za miastem uwolniliśmy Erkima i wsiedliśmy na konie, by uciekać lasem. Kiedy już wydawało
nam się, że wszystko jest w porządku i z tego ni z owego na naszej drodze stanęła banda frajerów
ubranych jak kapłani trzeciej kategorii. Jednak było ich sporo i moglibyśmy sobie z nimi nie
poradzić, gdyby nie pomoc nieznajomego i jego pięcioosobowej kompanii. Przedstawił się jako
Dirgambdge i powiedział, że podąża już za mną dłuższy czas, ponieważ jestem mu potrzebny. Otóż
wyjawił mi, że poszukuje 3 części artefaktu i jakiegoś manuskryptu, które są mu potrzebne do
stworzenia pewnego czaru. Nie powiedział mi, jakiego ani do czego mu ten czar potrzebny, ale
domyślam się, że czar ten jest bardzo potężny. On sam niestety nie znał tajemnej mowy
Elementalistów i właśnie, dlatego ja jestem mu niezbędny w jego jakże szczytnym celu.
Zaproponował każdemu z nas 500zk na głowę za każdą część, którą znajdziemy i oczywiście, jeżeli
uda nam się przeżyć.
Naszym pierwszym celem był zrujnowany dom, jakiegoś nie żyjącego już maga. Trafiliśmy tam
tego samego dnia i amulet, który miał Dirgambdge miał nam pomóc w odnalezieniu pierwszego
artefaktu – jakiegoś miedzianego kielicha. Jednak tylko ja mogłem coś tu zdziałać, ponieważ znając
jęz. tajemn. Elementalistów, wiedziałem, że amulet otwierał portal prowadzący do innej sfery. Tak
też zrobiłem i przed nami stanął portal. Weszliśmy weń z cieniem niepokoju na twarzy. Po chwili
przed naszymi oczami pojawiły się ruiny jakiegoś miasta. Tam miała być pierwsza część artefaktu.
Oczywiście nie było tak łatwo jak wam się wydaje, ponieważ to dziwne miejsce, czy też jakiś inny
świat, (jak kto woli) było opanowane przez hordy nieumarłych. Na szczęście Ravanat wziął sprawy
w swoje ręce i zdobył miedziany kielich zanim się obejrzałem. Jednak ucierpiał na tym najbardziej,
a rany na pewno szybko mu się nie zagoiły. W ten sposób mieliśmy pierwszą część za sobą i widać
było, że Dirgambdge jest zadowolony, ale wydawał mi się trochę dziwny i jakby nie całkiem z nami
szczery. Oba Elfy chyba też to wyczuły i zanim dojechaliśmy do pierwszej karczmy, aby udać się
spoczynek to i Erkim i Ravanat po cichu opuścili nasze towarzystwo. Ale co tam może mieli jakieś
zaległe sprawy w lesie, jeżeli chodzi o ich współżycie z wiewiórkami. Po następną część mieliśmy
się udać do jakiegoś barona.
5 Bernard w klatce, ucieczka nr 2 i wizyta u barona.
Droga do zamku, w którym rządził baron była dość odległa, więc po drodze zatrzymaliśmy się w
małym mieście i pojechaliśmy zobaczyć, co dobrego podają w karczmach na takim zadupiu
Imperium. Co ciekawe, jurysdykcja barona docierała też do tego miejsca i już na bramach były
wyraźne ostrzeżenia o zakazie używania jakiejkolwiek magii. Tak, więc udając zwykłych
podróżników, mieliśmy zamiar nie rzucać się w oczy. Kiedy już miałem położyć się spać, do moich
uszu dotarły odgłosu wozu i grupy zbrojnych, które dobiegały spod mego okna. Wyjrzałem
ostrożnie za okno i ujrzałem grupę wojowników oraz wóz, był to zwykły wóz, w jakim przewozi się
więźniów, a w tym jechała jakaś banda obskurnych obwiesiów, których aż prosiło się tam zamknąć.
Ale zaraz, wśród tych brudasów zobaczyłem znajomą twarz... Bernard! Musiał wpakować się w
niezłe gówno trolla skoro go tam trzymali. Spojrzałem na zbrojnych i widać po nich było, że 30 kg
pancerza to dla nich standard. Większa część poszła do karczmy, a kilku pachołków zaprowadziło
wóz do stodoły i nie miało zamiaru się stamtąd ruszyć. Poczekałem, aż zasną i przy użyciu dwóch
słabszych żywiołaków wyciągnąłem Bernarda z klatki. Na nasze nieszczęście żywiołaki nie chciały
przy tym rozbijaniu krat zachowywać się, co najmniej trochę cicho i to wystarczyło do rozpętania
małej bitki w stodole. Bernard w mgnieniu oka się stamtąd zawinął i zaraz był ze mną w moim
pokoju. Ale jak się od razu przekonaliśmy wieści w tym miasteczku roznoszą się szybko i zanim się
obejrzeliśmy pod karczmą stał mały tłumek jakichś 100 ludzi, skandujący: „Śmierć magom!”.
Mieliśmy dwie opcje: mogliśmy zostać w pokoju zajmowanym przez Dirgambdga, (który zawsze
przez całą noc siedzi w jakimś magicznym namiocie i nosa stamtąd nie wychyli) oraz jego 5
najemników, z których każdy miał muszkiet i tam przyjąć szturm rozsierdzonego tłumu i rycerzy,
którzy zabezpieczali wóz więzienny. Wybraliśmy opcję drugą, a mianowicie: spierdalamy jak
najszybciej, jak najdalej i tak żeby nas nikt nie zauważył.
Udałoby nam się, gdyby nas nie zauważył jakiś tępy chłop. To przez niego musieliśmy zabić kilku
niewinnych ludzi i kilku niewinnych strażników i kilku... Ach... Nie ważne. W każdym razie udało
nam się uciec szybko i daleko. Mimo, że zwichnąłem sobie kostkę skacząc z muru, bo trafiłaby mnie
salwa z kusz. Tak, więc przez mury uciekliśmy w las. Była ciemna noc. Było cicho. To znaczy
byłoby cicho, gdyby za naszymi plecami nie leciała zgraja rządnych krwi palantów. Mówiłem
palantów? Tak to dobre słowo, bo schowaliśmy się na drzewie, a oni przebiegli pod nami. Poza
jednym bohaterem, o którym świat zdążył już zapomnieć.
Rano na trakcie znalazł nas Dirgambdge. Skombinował nawet wóz, którym udaliśmy się do barona.
Baron ów zamieszkiwał mały zamek. Trzeba było tylko sforsować mury na około jego siedziby. Nie
ma to jak dobry czwartopoziomowy czar elementalistyczny. Wprawdzie Burzenie ścian mieliśmy
tylko na pergaminie, ale ważny jest efekt. W środku drugą przeszkodą była jego mała armia rycerzy,
ale to my mieliśmy muszkiety  . Później pozostało znaleźć barona i zabić jakiegoś demona, nie ma
o czym mówić, łatwizna. Druga część artefaktu – medalion zwany Strażnikiem Przełęczy– był nasz!

6 Ucieczka nr 3 i spływ rzeką.

Następny cel: Altdorf. A właściwie cmentarz w stolicy Imperium, do którego najpierw trzeba
dotrzeć. Postanowiliśmy dostać się tam rzeką, ale do tego potrzebna jest rzeka.
Najpierw na naszej drodze znów stanęło miasto. Miasto położone nad Reikiem, było spore, to
znaczy liczyło sporo zbrojnych. Na dodatek wieści o zamordowaniu barona, który służył pod
Cesarzem docierały wszędzie przed nami, trzeba było mieć się bardzo na baczności. Już od bram
miasta śledził nas jakiś bardzo niewinnie wyglądający kupiec. Bernard miał się nim zająć, a
mianowicie odłączył się od nas, zaczaił się na tego szpiega i zaczął iść za nim. Tamten był niczego
sobie, zmieniał wizerunki kiedy chciał, a w momencie gdy Bernard już miał go pchnąć mieczem
ten natychmiast uskoczył i uciekł! Coś było nie tak. Czułem, że szykuje się burza. Nie myliłem się
burza rozpętała się tej nocy.
Znów byliśmy zmuszeni uciekać jak najszybciej i jak najdalej. Teraz jednak wróg był bardziej
zorganizowany, bo na naszej drodze stanęli łowcy czarownic! Pierwszych trzech omal nas nie
zamieniło w papkę dla trolla. Może dlatego dalszej walki staraliśmy się uniknąć i uciekliśmy do
portu. Wpadliśmy na jakąś barkę i już nas nie ma. Jednak ucieczka rzeką ma sporo wad, tak więc
zeszliśmy na ląd i tam wskoczyliśmy do lasów.
Dirgambdge wynajął duży, luksusowy i drogi statek, by szybko znaleźć się w Altdorfie, ale zanim
usłyszeliśmy strzały z muszkietów jego najemników i z lasu doczłapaliśmy się do rzeki stracił kilka
godzin. A na statku znów zauważyliśmy naszego przyjaciela szpiega. Był szybki jak wiatr, zwinny
jak kot i nie zauważalny jak cień. Nie mogliśmy go dorwać, ale w czasie pierwszego postoju musiał
opuścić statek i już na pewno na niego nie wrócił. Nie doceniliśmy go. W Altdorfie był tuż za nami.

7 Altdorf i to co tam się wydarzyło.

W czasie drogi do Altdorfu miałem sporo czasu na opisanie tego co się wydarzyło na Ultunahu 3
tygodnie temu. Tutaj musiałem tylko dostarczyć list do gildii magów, w którym oprócz wyjaśnień
zaznaczyłem również, że chciałbym się tego wieczora spotkać z kimś z gildii magów, by powiedzieć
im o Dirgambdge’u i jego niecnych planach zniszczenia świata. Bo do tego chyba chciał
Dirgambdge użyć swego czaru – do zdobycia władzy, a to kończy się zawsze tak samo.
W porcie dałem Imperialnemu gońcowi mój list, który miał zanieść do gildii. Wtedy to
zobaczyliśmy naszego szpiega, jak dobija do brzegu w łodzi pocztowej. Ale my już byliśmy w
drodze do karczmy. Wieczorem udałem się z Bernardem do umówionej karczmy, jednak on został
przed karczmą, a ja wszedłem do środka. Tam zobaczyłem jakiegoś maga, kilku gości i grupkę
rycerzy, albo łowców czarownic. Wolałem działać ostrożnie w mieście były już listy gończe
opisujące Hiestringa i jego towarzyszy. Usiadłem przy stoliku po drugiej stronie karczmy i po
jakimś czasie okazało się, że ten mag to nasz przyjaciel szpieg! Ale skąd wiedział, że mam być w tej
karczmie? Może gildia spisała mnie na straty i wydała łowcom? A może to on jest z gildii i teraz po
moich wyjaśnieniach chcą mnie ułaskawić jak wydam im Dirgambdge ‘a ? A może to ja do końca
nie wiem o co tu chodzi? Gildia chyba nie wydałaby mnie inkwizycji tym bardziej jeżeli chcą złapać
Dirgambdge ‘a. Bardziej prawdopodobne wydawało się to, że ten szpieg jest z gildii i chodzi za
mną, sprawdza co knuję, czy nie spiskuję z chaosem.
Im dłużej nad tym myślałem, tym mniej cokolwiek rozumiałem. Dość! Musiałem coś z tym zrobić.
Skończyć z uciekaniem, chowaniem się i bezsensowną walką ze stróżami prawa. Trzeba rozwiązać
tą sprawę do końca! Muszę dowiedzieć się kim jest ten co nas szpieguje, w razie czego jest ich nie
dużo, a na zewnątrz czeka Bernard. Podszedłem do niego i był to największy błąd!!! Od razu rzucili
się na mnie tamci rycerze, a on nawet nie chciał ze mną rozmawiać. Jak wspominałem, że powiem
im o Dirgambdge ‘u, on ucinał mi i wyszczekiwał, że tu chodzi o mnie. Nie dziwne, że nie chciał ze
mną rozmawiać, był inkwizytorem, wyższym kapłanem Sigmara. Było po mnie.
Zaprowadzili mnie do lochów. Przesłuchiwali. Wyczytali o co jestem oskarżony: o zmutowanie,
sprzyjanie chaosowi, używanie spaczonych przedmiotów itp. Kiedy chciałem powiedzieć coś o
Dirgambdge ‘u, w ogóle mnie nie słuchali! Zdenerwowałem się, oj zdenerwowałem się. Tak się
zdenerwowałem, że użyłem macek by zaatakować tego inkwizytora, który mnie przesłuchiwał! Na
szczęście to on przegrał walkę umysłów, ale było jeszcze dwóch strażników, którzy mnie ogłuszyli.
Ocknąłem się przykuty do ściany w lochach. Wiedziałem, że jest po mnie i spalą mnie na stosie.
Kiedy zabierali mnie na tortury przyszło ich już więcej, widać było, że się mnie boją po tym jak
ukatrupiłem tamtego na górze. Na torturach przystąpili do usuwania moich „znamion chaosu”.
Najpierw spytali się, czy przyznaję się do stawianych mi zarzutów. Nie. Tak, więc zaczęli od
wyrwania mi łusek na kostce, które pojawiły się po zażyciu pastylek leczniczych Dirgambdge ‘a.
Przyznajesz się? NIE! Czułem, że długo nie wytrzymam. Następnie wzięli się za macki na głowie.
Moje macki! Macki dzięki, którym byłem tak potężny. Przyznałem się. Nie mogłem dłużej tego
znieść. Podpisałem papier i to co tam było napisane. Przyniosło mi to ulgę, bo zaprowadzili mnie z
powrotem do lochów. Tam czekałem, aż spalą mnie w oczyszczającym ogniu Sigmara, albo
Solkana. Jeden pies, było to bez znaczenia.
Następnego dnia szedłem już na główny plac, gdzie przygotowany był stos. Nie wiedziałem co w tej
chwili robią Bernard i Dirgambdge. Może już byli na tym cmentarzu i wykonali zadanie. Nie wiem.
W każdym razie na placu zebrał się duży tłum, by popatrzeć jak wielki Hiestring sczeźnie w ogniu.
Sępy. Ciekawe, czy też by się tak cieszyli jakby sami zaraz mieli spłonąć. Strażników ze świątyni
było z 10. I ten kapłan, który miał przeprowadzić ceremonię. Przywiązali mnie do słupa. Wokół
czuć było zapach oliwy roznoszący się z suchych gałęzi, które za chwilę staną w ogniu.
Przynajmniej miałem punkt przeznaczenia . Ty zasrany kapłanie od łapania ameb na bagnach!
Kapłan nie reagował, tylko zbliżał się do mnie z zapaloną pochodnią. Wtedy postanowiłem walczyć
do końca! Użyłem macek. Walczyłem z nim chwilę, aż padł. Wtedy usłyszałem strzały z
muszkietów i zobaczyłem jak kilku strażników pada trupem! To Dirgambdge i Bernard idą mi z
ratunkiem! Ale wtedy następny Sigmarzysta złapał pochodnię i rzucił ją na stos, który momentalnie
się zajął!!! Tłum w panice starał się uciec, i tratował strażników, którzy chcieli pomóc swoim
kamratom ginącym od serii z muszkietów. Ale moja skóra już niemal się topiła. Wtedy zobaczyłem
Bernarda jak wrzuca w płomienie nóż. Schyliłem się, by go podnieść i udało się! Przeciąłem więzy
i spaliłbym się gdyby nie ten punkt przeznaczenia! Wyskoczyłem przypieczony z płomieni i
uciekliśmy z placu do karczmy.
W karczmie zobaczyłem, że moje rzeczy są rozgrabione przez najemników maga. Teraz byłem w
stanie im to wybaczyć. Do wieczora trochę się podleczyłem i wciąż nie mogłem uwierzyć, że udało
mi się przeżyć (widocznie MG chciał skończyć tę przygodę, a może się nade mną ulitował). W
każdym razie Dirgambdge nie zmienił planów, a że nie zdążył odwiedzić altdorfskiego cmentarza ,to
tej nocy mieliśmy się tam wybrać. No tak tylko ja byłem goły i wesoły. Wszystką zbroję, broń,
składniki, amulety i pierścienie straciłem. Zostały mi tylko księgi. Nawet resztę mojej kasy wzięli Ci
najemnicy i nie chcieli oddać. Dostałem od Dirgambdge ‘a miecz i parę składników. Teraz tylko
wystarczyło wejść w portal, który chuj wie skąd się tu wziął i już byliśmy na cmentarzu. Tam
weszliśmy do magicznie zamkniętej krypty (bardzo starej i dobrze chronionej zaklęciami), w której
był jakiś licz. Rozłupaliśmy mu kości i wziąłem od niego 3 pierścienie i magiczną laskę zadającą
obrażenia bez względu na wytrzymałość i pancerz. Tam też była 3 część potrzebna do zaklęcia, czyli
pierścień założyciela gildii magów! Teraz tylko musieliśmy wyjść z miasta i udać się do Kislevu.

8 Ucieczka nr 4 i droga do Kislevu.

Nie wspomniałem jeszcze jak wkurwieni byli wszyscy, którym zależało na mojej śmierci. Otóż byli
bardzo wkurwieni. Byli wkurwieni, bo uciekł im chaośniak i to sprzed nosa. Byli wkurwieni, bo
stracili szacunek mieszkańców, którzy przeżyli chwilę grozy. Po prostu to była dla nich
kompromitacja. W każdym razie musiałem stąd spierdalać.
Oczywiście chcieliśmy uciekać rzeką. Jadąc na koniach do portu trafiliśmy na patrol, który chciał
robić za bohaterów. Nam zależało na czasie, więc jak ich wyminęliśmy i dalej zmierzaliśmy do
portu. Jednak władze były na tyle wkurwione, że na łowy wypuścili dużo ludu. Na tyle dużo, że jak
odpływaliśmy pożyczoną łodzią, to tamci mieli tych łodzi 3 i dużo wioseł. O wiele więcej niż u nas.
Do tego Dirgambdge zaszył się podpokładem i jak co noc poszedł spać! Co za dzień! Jeszcze pościg
zbliżał się bardzo żwawo. By zwiększyć szybkość naszej łódki przyzwałem żywiołaka wody, by
pchał nas i żywiołaka powietrza, by dmuchał w żagiel. Dzięki temu nie byliśmy wolniejsi. I właśnie
wtedy przypomniał o sobie ten inkwizytor, który mnie dorwał. Leciał sobie w naszą stronę, by
rozprawić się zemną raz na zawsze, ale to ja miałem macki! Tylko, że od kiedy obcięli mi część
macek w czasie tortur to straciłem 80 SW i w czasie walki umysłów miałem swoją normalną SW,
czyli jakieś marne 47 i nawet o tym nie wiedziałem. Przegrał bym z nim, ale przez to
zaabsorbowałem jego uwagę, nie mógł podtrzymać czaru lot i zaczął schodzić pod wodę i straciłem
z nim kontakt wzrokowy, a co za tym idzie więź telepatyczna się przerwała. Był pod wodą, ale nie
wiedziałem, że miał pierścień „oddychania pod wodą”! I nagle wskoczył na naszą łódź. Byłem tam
ja, Bernard i jeden najemnik, bo reszta poginęła w między czasie, ale jakoś o tym nie
wspomniałem. Nie ważne. Łowca był przed nami i pewnie byłby nas pokonał, ale znów
zaatakowałem mackami, a Bernard, dobrze wiedział co robić w tej sytuacji. Cel nieruchomy jakim
był kapłan Sigmara dostał na tyle dużo obrażeń, że go to rozproszyło i automatycznie przegrał ze
mną walkę umysłów! Mogliśmy nie zagrożeni uciekać dalej. A przy kapłanie znaleźliśmy trochę
fajnego stuff ‘u.
Kiedy o świcie Dirgambdge się obudził, a kiedy pościg zniknął za nami za zakrętem, zeszliśmy na
ląd, bo trzeba było coś zmienić. Uciekaliśmy lasem, ale ludzie trafili na nasze ślady, a do tego mieli
psy. Lasem szliśmy parę dni, zanim zgubiliśmy grupę pościgową. W nocy śniły mi się dziwne sny,
które powtarzały się co noc. A do tego ten demon. Przyszedł do Bernarda pod postacią Elfki i
powiedział, że zapłaci mu 1000 zk za zamordowanie Hiestringa. Harisson zastanawiał się 4 dni i
odmówił. Wtedy demon ujawnił, że wcale nie jest uroczą Elfką, tylko demonem, wysłannikiem
mrocznych Elfów, które ciągle pamiętają o ich pogromie na Ultunahu i obwiniają o to Hiestringa!
Gdyby nie nasza pomoc (moja i najemnika), Bernard wąchałby kwiatki od spodu. Ale demon uciekł
żywy. Następnie dotarliśmy do Talabheim, wcale tam nie zaglądając – to przecież ciągle Imperium.
W dalszą drogę wybraliśmy się barką, najpierw Talabekiem, a potem rzeką Urskoj, żeby bezpiecznie
dostać się do Kislevu.
Byłoby bezpiecznie gdybyśmy sami nie szukali kłopotów. Chociaż w takich miejscach jak małe
miasteczko, w którym zamieszkały różne typy spod ciemnej gwiazdy, kłopoty znajdują się same!
Hiestring i Bernard po ostatnich trudach postanowili się odprężyć. Do jednoizbowego domu
zamówiliśmy sporo alkoholu, parę panienek i byłoby bardzo fajnie i przyjemnie gdyby nie jutrzejszy
kac w postaci bezzębnej, brudnej mordy patrzącej się na mnie po przebudzeniu. Drugim miłym
akcentem, jakże miłego poranka, były więzy na moich przegubach i kolumna wbijająca mi się w
plecy! Jednym ze zbójców, którzy nie wiedzieli do kogo startują był karczmarz, u którego się
zaopatrzyliśmy, na szczęście Bernard ukrył nóż, a ja użyłem macek i po kilku rundach walki
staliśmy w wynajętym domku pośród walających się dokoła ciał, ich cząsteczek i nie małej kałuży
krwi (między innymi tego sukinsyna karczmarza). Nikt nie musiał nam mówić, że od tej pory
jesteśmy najmilej wyczekiwanymi gośćmi na tym zadupiu, a mieszkańcy tylko czekają, żeby nam
skopać tyłki tak, jak Ernst Hupfel skopał tyłki kilku goblinom za to, że uciekając odmówiły walki z
jego armią rycerzy zakonnych. Na szczęście wieści w dzień rozchodzą się w tej dziurze wolno, więc
spokojnie pożegnaliśmy miejscowych.
Po kilku dniach drogi klimat powoli się ochładzał, aż w końcu naszym oczom ukazała się stolica
mroźnej północy – Kislev.

9 Kislev i kult Tzeencha.

W Kislevie miała podobnież znajdować się czwarta część potrzebna do stworzenia czaru, a
mianowicie manuskrypt zawierający jakąś formułę magiczną potrzebną do stworzenia czaru.
Dirgambdge mówił, że ma on się znajdować w podziemiach Kislevu. Jako, że mieliśmy się tam
wybrać w nocy, to skorzystałem z czasu i trafiłem do pasera, któremu opchnąłem m.in. rękę
wielkiego demona (nosiłem trochę takich nie przydatnych „śmieci”). Natomiast od niego wziąłem
pierścień (do INT), amulet (do SW) i paczkę ziół dodających powera twojemu umysłowi kosztem
rozumu!! Niestety amulet okazał się lipny. Zaraz potem na ulicach Kislevu trafiliśmy na dwóch
bojowo nastawionych zbrojnych, którzy okazali się być wysłani z hrabstwa tego barona, którego
załatwiliśmy. Teraz po raz pierwszy spożyłem nowe zioło! Dostałem dużego kopa do SW kosztem
INT. Jednak przydało się to w walce umysłów, więc goście byli bez szans, ale zauważyłem, że coś
jest nie tak. Skoro ktoś trafił na nasz ślad, mógł to zrobić też kto inny.
Jednak dzień nie przyniósł więcej niespodzianek i wieczorem zeszliśmy z Dirgambdge ‘m do
podziemi. Wiedział on dokąd iść i po krótkim marszu trafiliśmy do sali kultu jakiegoś boga chaosu,
chyba Tzeencha, tam na którejś półce miał być manuskrypt kiedy już mieliśmy wyciągnąć po niego
nasze brudne łapska stanął przed nami najwyższy kapłan Tzeencha miał trzy ręce i dwie pary ust, by
szybciej wypowiadać inkantacje magiczne. Wtem dokoła nas zaczęci zabiegać nam drogę inni
kapłani, również mieli 3 ręce i po chwili byliśmy okrążeni. Na pewno byśmy tam haniebnie zginęli,
ale na szczęście, a może nie szczęście z ziemi pomiędzy nami, a tym kapłanem zaczęła wyrastać
jakaś ogromna kula najeżona kolcami, czy czymś takim. Staliśmy nieruchomo zdjęci strachem, bez
pomysłu co zrobić. Wtedy kula, która miała coś na wzór otworu ustnego przemówiła: „Twoja
dotychczasowa działalność zaczyna denerwować Tzzaeencheaa. Przyszedł czas twojej próby jeżeli
ją przejdziesz Tzzaeencheaa daruje Ci życie i pozwoli pełnić twoją służbę dalej.” Potem nie wiem
czemu kula zwróciła się do mnie!!!: „Twoja obecność tutaj nie może być dziełem przypadku trafiłeś
do nas w najodpowiedniejszym momencie, możesz posiąść wielką władzę i moc nie dostępną dla
większości śmiertelników. Wystarczy, że pokonasz stojącego przed tobą kapłana w bezpośredniej
walce. Ten pojedynek rozstrzygnie, który z was jest potężniejszy i lepiej będzie służył Panowi
Przemiany!”.
Udało mi się wygrać ten pojedynek i wtedy zaczęło się! Pan przemiany dał o sobie znać. Pojawiła
się trzecia ręka (wprost z klatki piersiowej!), a moje ciało powoli stawało się sługą boga przemiany.
Dalej nie mogę o niczym napisać, bo wy zwykli śmiertelnicy nie dorastacie mi do pięt i moja
historia nie jest was godna. Jadę na północ, by złożyć osobiście hołd mojemu panowi, a co było
dalej? O to już spytajcie się weteranów wojny.

You might also like