Odplata - McDermid Val

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 369

Val McDermid

Odpłata
Panu Davidowi
- za przypomnienie mi, jaka to
frajda, za wydobycie ze mnie nowych
pomysłów i okazaną wiarę.

Nemezys chroma, lecz na wzór innych bogów kolosalną ma


postawę i zanim prawicą
zdąży miecz z pochwy wydobyć, olbrzymie lewe jej ramię z
siłą ujmuje ofiarę. Niewidzialne to
ramię - niemniej wije się ofiara w twardym jego uścisku.
George Eliot, Sceny z życia duchownych

Rozdział 1
Ucieczki miały w sobie coś z magii. Tajemnica polegała na
umiejętności odwrócenia uwagi. Niektóre dochodziły do skutku
poprzez wytworzenie iluzji będącej efektem drobiazgowego pla-
nowania, inne wymagały wielkiego pokazu siły, odwagi i giętkości
- zarówno intelektualnej, jak i fizycznej, jeszcze inne zaś stanowiły
mieszankę tych dwóch żywiołów. Bez względu jednak na metodę
element odwrócenia uwagi zawsze odgrywał kluczową rolę. A gdy
chodziło o sztukę odwracania uwagi, nikt nie mógł się z nim rów-
nać.
Najlepiej wprowadzało się kogoś w błąd, gdy patrzący na-
wet nie zdawał sobie sprawy z tego, co jest grane. Aby tego doko-
nać, należało wtopić działania dywersyjne w spektrum
normalności.
W niektórych miejscach było to trudniejsze niż w innych.
Weźmy biuro, gdzie wszystko chodzi jak w zegarku. Ciężko by-
łoby zakamuflować i zainscenizować coś odpowiedniego, ponie-
waż wszystko, co odbiegałoby od normy, natychmiast rzucałoby
się w oczy. Ale w więzieniu miało się do czynienia z tyloma nie-
przewidywalnymi zmiennymi - z osobnikami o wybuchowym
temperamencie, ze złożonymi strukturami władzy, banalnymi
sprzeczkami, które w każdej chwili mogły przerodzić się w po-
tężną awanturę, z długo tłumionymi frustracjami, które mogły zna-
leźć ujście tak nagle, jak nagle pęka dojrzały pryszcz. Tu zdarzyć
się mogło prawie wszystko i prawie zawsze, kto więc byłby w sta-
nie stwierdzić, czy to, co akurat się stało, było wynikiem kalkula-
cji, czy po prostu jedna z setek drobnych, codziennych spraw
wymknęła się spod kontroli? Samo istnienie tych zmiennych
sprawiało, że ludzie czuli się niepewnie. Ale nie on. Jemu każda
zmiana w scenariuszu dostarczała nowych szans, nowych okazji do
zanalizowania sytuacji aż do momentu, gdy natrafi na idealną kom-
binację okoliczności i aktorów.
Zastanawiał się, czy tego nie sfingować. Czy nie zapłacić
paru facetom za to, żeby urządzili sobie małą bójkę w skrzydle
więzienia. Ale plan miał za wiele wad. Po pierwsze, im więcej
osób wiedziałoby o jego zamiarach, tym większe ryzyko zdrady.
Po drugie, większość więźniów trafiła za kraty właśnie dlatego, że
ich poprzednie próby udawania czegoś zakończyły się klapą i roz-
czarowaniem. Tak więc chyba lepiej nie powierzać im ról, w któ-
rych mieliby wypaść przekonująco. Poza tym nigdy nie można
było wykluczyć zwyczajnej głupoty. Zatem odgrywanie przedsta-
wienia odpadało.
Piękno więzienia polega jednak na tym, że nigdy nie bra-
kuje sznurków, za które można pociągnąć. Faceci zamknięci za
murami zakładu karnego zawsze padali ofiarą lęku przed tym, co
dzieje się na zewnątrz. Mieli kochanki, żony, dzieci i rodziców,
którzy byli podatni na przemoc lub pokusę. Albo tylko na ich
groźbę.
Obserwował więc i czekał, zbierając dane i analizując je,
zastanawiając się, które możliwości dają największe szanse powo-
dzenia. Na szczęście nie musiał polegać wyłącznie na własnych
spostrzeżeniach, system wsparcia zza murów dostarczał bowiem
informacji, które zapychały większość luk w jego wiedzy. I tak w
naprawdę niedługim czasie udało mu się znaleźć idealne punkty
nacisku.
Teraz był gotowy. Dziś wieczorem wykona swój ruch. Ju-
trzejszą noc prześpi w szerokim, wygodnym łóżku na poduszkach
z pierzem. Doskonałe zakończenie doskonałego wieczoru. Krwisty
stek ze stertą pieczarek smażonych z czosnkiem i szwajcarskie
placki ziemniaczane, a do tego idealnie pasująca butelka clareta,
który na pewno zyskał przez te dwanaście lat. Talerz chrupkich
bath oliverów i stiltona Long Clawson, żeby zatrzeć wspomnienie
po paskudztwie, które w więzieniu uchodziło za ser. Później długa
gorąca kąpiel, kieliszek koniaku i kubańska cohiba. Zamierzał roz-
koszować się każdym odcieniem w spektrum pięciu zmysłów.
Przez tę wizję przedarła się ostra kakofonia podniesionych
głosów, zwykły spór o piłkę nożną, który przetaczał się hałaśliwie
w tę i z powrotem między celami na piętrze.
Klawisz ryknął, uciszając więźniów, i harmider nieco ze-
lżał. Przerwy między wyzwiskami wypełniał szum radia gdzieś w
oddali i przyszło mu na myśl, że uwolnienie się od tych dźwięków
będzie nawet lepsze od steku, alkoholu i cygara.
O tym jednym nigdy nie wspominano, gdy mówiło się, jak
okropnie musi być w więzieniu. Zwracano uwagę na niewygody,
na brak wolności, na lęk przed innymi osadzonymi, na utratę oso-
bistego komfortu - ale nawet obdarzeni największą wyobraźnią nie
zająknęli się słówkiem o koszmarze, jakim jest utrata ciszy.
Jutro ten koszmar się skończy. Jutro będzie mógł być tak ci-
cho lub tak głośno, jak będzie chciał. Nawet jeśli wkoło będzie ha-
łas, to będzie jego hałas.
Będą też inne odgłosy. Takie, na które czekał z utęsknie-
niem. Takie, które lubił sobie wyobrażać, gdy potrzebował bodźca,
by wytrwać. Takie, o których śnił, jeszcze zanim zaczął obmyślać
drogę ucieczki. Krzyki, łkania, urywane błagania o zmiłowanie,
które nigdy nie nadejdzie. Ścieżka dźwiękowa aktu zemsty.
Jacko Vance, zabójca siedemnastu nastolatek, człowiek,
który zamordował funkcjonariusza policji na służbie i wygrał ple-
biscyt na najseksowniejszego mężczyznę w brytyjskiej telewizji,
nie mógł się już tego doczekać.
Rozdział 2
Zwalisty facet postawił na stole dwie szklanice wypełnione
po brzegi miedzianym piwem.
- Piddle in the Hole - oznajmił, sadzając potężne cielsko na
stołku, który natychmiast zniknął pod jego grubymi udami.
Doktor Tony Hill uniósł brwi.
- To wyzwanie? Mam naszczać do dziury? Czy może coś
takiego uchodzi w Worcesterze za dowcip?
Detektyw sierżant Alvin Ambrose uniósł kufel do toastu.
- Ani jedno, ani drugie. Browar znajduje się we wsi, która
nazywa się Wyre Piddle, więc mają prawo do takiej nazwy.
Tony pociągnął solidny łyk i popatrzył z uwagą na szkla-
nicę.
- Kapuję - stwierdził. - Całkiem niezłe piwo.
Zapadła pełna uznania cisza, którą przerwał Ambrose:
- Ta twoja Carol Jordan strasznie wkurwiła mojego szefa.
Nawet po tych wszystkich latach Tony’emu wciąż trudno
było zachować pokerową minę, ilekroć ktoś wspominał o Carol
Jordan. Wysiłek był jednak wart zachodu. Po pierwsze, uważał, że
nigdy nie należy zastawiać na siebie pułapek na przyszłość. Po
drugie - i najważniejsze - określenie roli, jaką Carol odgrywała w
jego życiu, zawsze wydawało mu się niemożliwe, a nie chciał da-
wać innym okazji do wyciągania pochopnych i błędnych wnio-
sków.
- Ona nie jest moja - odparł łagodnie. - Prawdę mówiąc,
Carol Jordan jest niczyja.
- Powiedziałeś, że jeśli dostanie robotę, będzie tu z tobą
mieszkać - zauważył Ambrose z przyganą w głosie.
Tony pożałował, że w ogóle się z tym zdradził. Wymknęło
mu się podczas jednej z nocnych rozmów, które scementowały tę
mało prawdopodobną przyjaźń dwóch nieufnych mężczyzn, któ-
rych tak naprawdę niewiele łączyło. Tony ufał Ambrose’owi, ale
nie oznaczało to jeszcze, że pragnie wpuścić go do labiryntu kom-
plikacji i sprzeczności, które składały się na jego życie emocjo-
nalne.
- Carol Jordan wynajmuje już ode mnie mieszkanie w
piwnicy, więc to właściwie żadna zmiana. Dom jest duży - powie-
dział lekkim tonem, mimo że jego dłoń mocno zacisnęła się na
szklance.
Ambrose zmrużył oczy, ale reszta jego twarzy pozostała
nieruchoma. Tony podejrzewał, że jako rasowy glina mężczyzna
zastanawia się, czy drążyć temat.
- A ona jest bardzo atrakcyjną kobietą - dodał w końcu.
- To prawda. - Tony przechylił szklankę w stronę towarzy-
sza. - No więc czemu komisarz Patterson tak się na nią wkurwił?
Ambrose wzruszył barczystymi ramionami, od czego mało
nie puściły szwy jego marynarki. Brązowe oczy mężczyzny traciły
czujność, gdy wkraczał na bezpieczny teren.
- Normalka. Całą służbę przepracował w Mercji Zachod-
niej, z czego większość tutaj, w Worcesterze. Kiedy zwolnił się
stołek naczelnika, był przekonany, że na nim zasiądzie. A potem
twoja... potem detektyw nadkomisarz Jordan dała do zrozumienia,
że chciałaby się przenieść z Bradfield tutaj. - Jego uśmiech był
krzywy jak skórka od cytryny zatknięta za brzeg szklanki z drin-
kiem. - A jak Mercja Zachodnia miałaby jej odmówić?
Tony pokręcił głową.
- Nie rozumiem.
- Z takim przebiegiem służby? Najpierw policja metropoli-
talna, potem jakieś tajemnicze stanowisko w Europolu, prowadze-
nie własnej jednostki w jednej z czterech największych sił
policyjnych w kraju, gdzie utarła nosa antyterrorystom na ich wła-
snym podwórku... W całym kraju jest tylko garstka gliniarzy z jej
doświadczeniem, którzy wciąż chcą pracować w terenie, a nie za
biurkiem. Jak tylko wieść o tym się rozeszła, Patterson wiedział, że
umarł w butach.
- Niekoniecznie. Niektórzy szefowie mogliby widzieć w
Carol zagrożenie - zauważył Tony. - Kobietę, która za dużo wie.
Mogą uznać ją za lisicę w kurniku.
Ambrose zaśmiał się pod nosem. Był to tubalny odgłos,
głęboki, jakby wydobywał się spod ziemi.
- Nie tutaj. Tutaj uważają się za pępek świata. Patrzą na
tych utytłanych bałwanów za granicą w West Midlands i puszą się
jak pawie. Przyjmą Jordan z otwartymi ramionami jak najbardziej
utytułowaną gołębicę, która wróciła do właściwego gołębnika.
- Bardzo poetycko to ująłeś. - Tony upił łyk piwa, delektu-
jąc się chmielową goryczką.
- Ale detektyw komisarz Patterson widzi to inaczej?
Ambrose wychylił większość trunku, zastanawiając się nad
odpowiedzią. Tony był przyzwyczajony do czekania. Technika ta
sprawdzała się tak samo dobrze w pracy, jak i generalnie w życiu.
Nigdy nie udało mu się pojąć, dlaczego ludzi, z którymi ma do
czynienia, nazywa się pacjentami, skoro to on musi wykorzysty-
wać wszystkie pokłady swojej cierpliwości. Nikt, kto pragnął być
kompetentnym psychologiem klinicznym, nie mógł sobie pozwolić
na okazywanie nadmiernej gorliwości w poszukiwaniu odpowie-
dzi.
- Jest mu ciężko - powiedział w końcu Ambrose. - Kiepsko
czuje się ze świadomością, że nie ma szans na awans, bo jest po
prostu za cienki w uszach. Dlatego musi wymyślić coś, co popra-
wiłoby mu nastrój i podniosło samoocenę.
- I co wymyślił?
Alvin schylił głowę. W słabym świetle lamp pubu jego
ciemna skóra zlała się w kałużę mroku.
- Papla o motywach, które skłoniły ją do przeprowadzki. Że
niby ma w głębokim poważaniu Mercję Zachodnią. Po prostu idzie
za tobą, bo odziedziczyłeś duży dom i postanowiłeś opuścić
Bradfield...
Tony nie czuł się powołany do obrony wyborów życiowych
Carol Jordan, ale milczenie nie wchodziło w rachubę - potwier-
dziłby tylko w ten sposób gorzką analizę Pattersona. Mógł przynaj-
mniej podsunąć Ambrose’owi alternatywne wyjaśnienie, które ten
powtórzy potem w kantynie i na komisariacie.
- Może. Ale to nie z mojego powodu Carol opuszcza Brad-
field. Przyczyny tkwią w polityce, a ta nie ma ze mną nic wspól-
nego. Dostała nowego szefa, który uznał, że jej zespół nie jest wart
pieniędzy, jakie się w niego ładuje. Miała trzy miesiące na udo-
wodnienie mu, że się myli. - Tony pokręcił głową i uśmiechnął się
smutno. - Przyskrzyniła seryjnego mordercę, rozwiązała dwie stare
sprawy o zabójstwo i rozbiła gang handlarzy żywym towarem,
który sprzedawał dzieci do burdeli. Trudno sobie wyobrazić, co
więcej mogła zrobić.
- Powiedziałbym, że to całkiem porządna skuteczność - za-
uważył Ambrose.
- Dla Jamesa Blake’a widocznie nie dość porządna. Po
trzech miesiącach oświadczył, że rozwiązuje jednostkę, a jej człon-
ków porozdziela po zespołach pionu śledczego. Carol postanowiła,
że nie da sobą w ten sposób pomiatać i opuści Bradfield. Nie wie-
działa tylko, dokąd się przeniesie. Wtedy pojawiła się ta robota w
Mercji Zachodniej - nie musiała nawet zmieniać gospodarza, od
którego wynajmuje mieszkanie.
Ambrose popatrzył na niego z rozbawieniem i dopił piwo.
- Jeszcze jedno? - zapytał.
- Wciąż pracuję nad pierwszym. Ale teraz ja stawiam - od-
parł Tony, kiedy kolega ruszył do baru.
Zauważył, jak młoda barmanka obrzuciła ich wzrokiem,
marszcząc delikatnie czoło.
Pomyślał, że muszą stanowić dziwaczną parę. Ambrose,
zwalisty Murzyn z ogoloną głową i gębą boksera wagi ciężkiej, z
poluzowanym krawatem i w czarnym garniturze opinającym ma-
sywne mięśnie, budził respekt i pasował do wyobrażenia większo-
ści ludzi o poważnym członku obstawy osobistej. Podczas gdy
Tony, jak mniemał, wyglądał na kogoś, kto nie jest w stanie obro-
nić nawet samego siebie, a co dopiero mówić o kimś. Średniego
wzrostu, drobnej budowy, bardziej żylasty, niż na to zasługiwał,
biorąc pod uwagę, że jego główna aktywność fizyczna polegała na
grze w Rayman: Szalone króliki na konsoli Wii. Do tego skórzana
kurtka, bluza z kapturem i czarne dżinsy. Po latach przekonał się,
że ludzie zapamiętują w nim jedynie oczy - ich czysty, błyszczący
błękit, zaskakujący w zestawieniu z bladością cery.
Oczy Ambrose’a też były niezwykłe, przebijała z nich ła-
godność, na którą zupełnie nie wskazywała reszta jego aparycji.
Zresztą większość ludzi jej nie dostrzegała, zbyt dużą wagę przy-
wiązywali do samej powierzchowności. Tony zastanawiał się, czy
barmanka ją zauważyła.
Po chwili Ambrose wrócił z następnym kuflem.
- Masz dość piwa na dzisiaj? - zapytał, spoglądając na
wciąż zapełniony kufel.
Tony pokręcił głową.
- Wracam jeszcze do Bradfield.
- O tej porze? - Alvin spojrzał na zegarek. - Już po dziesią-
tej.
- Wiem. Ale wieczorem nie będzie ruchu. Mogę być w
domu w niecałe dwie godziny.
Jutro mam pacjentów w Bradfield Moor. Ostatnie wizyty,
zanim przekażę ich komuś, kto mam nadzieję, będzie traktował
tych powalonych ludzi tak, jak na to zasługują. Jazda nocą jest
znacznie mniej stresująca. Spokojna muzyka w radiu, puste drogi.
- Brzmi jak tekst z piosenki country - zachichotał Ambrose.
- Czasami czuję się tak, jakby całe moje życie było pio-
senką country - zauważył gderliwie Tony. - I wcale nie jedną z tych
skocznych i wesołych. - Nagle rozległ się dzwonek jego telefonu.
Zaczął gorączkowo poklepywać się po spodniach, aż wreszcie wy-
dobył aparat z przedniej kieszeni dżinsów. Nie rozpoznał numeru
na ekranie, ale postanowił odebrać.
Jeżeli personel Bradfield Moor miał problemy z jednym z
jego czubków, zdarzało się, że dzwonili do niego z prywatnych ko-
mórek. - Halo? - rzucił z rezerwą.
- Czy to doktor Hill? Doktor Tony Hill? - Kobiecy głos błą-
kał się gdzieś na rubieżach jego pamięci, ale nie na tyle, by skoja-
rzył, do kogo należy.
- Kto mówi?
- Penny Burgess, doktorze Hill. Z „Evening Sentinel Ti-
mes”. Rozmawialiśmy już kiedyś.
Penny Burgess. Przypomniał sobie kobietę w trenczu z po-
stawionym na sztorc kołnierzem, chroniącym przed deszczem, z
hardym wyrazem twarzy i długimi ciemnymi włosami. Przypo-
mniał sobie również, jak poddała jego postać różnorakim trans-
formacjom, zmieniając go z wszechwiedzącego mędrca w kozła
ofiarnego i durnia.
- Owszem, rozmawialiśmy - przyznał oschle - chociaż
znacznie mniej, niż dała pani do zrozumienia swoim czytelnikom.
- Wykonywałam tylko swoją robotę, doktorze Hill. - Jej
głos przybrał znacznie cieplejszy ton, niż wskazywałaby na to ich
wspólna przeszłość. - W Bradfield zamordowano kolejną kobietę -
podjęła. Pomyślał, że w prowadzeniu typowej gadki szmatki jest
równie dobra jak on, starając się uniknąć szerszych implikacji jej
słów. Kiedy się nie odezwał, dodała: - Prostytutka. Podobnie jak
dwie z ostatniego miesiąca.
- Przykro mi o tym słyszeć - powiedział, dobierając słowa
tak ostrożnie, jakby stąpał po polu minowym.
- Dlatego do pana dzwonię... Moje źródło mówi, że ta
zbrodnia jest sygnowana tak jak tamte dwie. Zastanawiam się, co
pan o tym sądzi?
- Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Obecnie nie jestem
zaangażowany we współpracę z pionem śledczym policji w Brad-
field.
Penny Burgess wydała niski gardłowy dźwięk, prawie jak
chichot, chociaż nie do końca.
- Jestem przekonana, że pańskie źródła są nie gorsze od
moich - zauważyła. - Nie mogę uwierzyć, żeby detektyw nadkomi-
sarz Jordan nie została wtajemniczona w to śledztwo, a jeśli ona
coś wie, to pan również.
- Ma pani bardzo osobliwe pojęcie o moim świecie - powie-
dział stanowczo Tony. - Nie mam zielonego pojęcia, o czym pani
mówi.
- Mówię o seryjnym mordercy, doktorze Hill. A jeśli chodzi
o ten rodzaj przestępców, jest pan specjalistą.
Tony bez słowa rozłączył się i wepchnął telefon z powro-
tem do kieszeni. Podniósł wzrok, zaglądając Ambrose’owi w oczy.
- Marna dziennikarzyna - powiedział, podnosząc do ust
szklanicę z piwem. - Właściwie nie. Nie taka marna. Ludzie Carol
wielokrotnie robili z niej idiotkę, ale ona zachowuje się, jakby to
było ryzyko zawodowe.
- Mimo wszystko...
Tony pokiwał głową.
- Racja. Można szanować dziennikarzy, ale nie mieć ochoty
z nimi rozmawiać.
- O co pytała?
- Próbowała wyciągnąć coś w ciemno. W ciągu ostatnich
kilku tygodni mieliśmy w Bradfield dwie zabite prostytutki. Teraz
ponoć doszła trzecia. Z tego, co słyszałem, nie ma powodu, by łą-
czyć ze sobą dwa pierwsze zabójstwa: sposób działania sprawcy za
każdym razem był zupełnie inny. - Wzruszył ramionami. - Ale ofi-
cjalnie niczego nie wiem. To nie są sprawy Carol, a nawet gdyby
były, nie podzieliłaby się ze mną informacjami.
- Ale ta dziennikarka twierdzi co innego?
- Mówi, że zabójca we wszystkich trzech przypadkach po-
zostawił swoją sygnaturę.
Ale to i tak nie ma ze mną nic wspólnego. Nawet jeśli śled-
czym będzie potrzebny profil psychologiczny sprawcy, nie zwrócą
się do mnie.
- Durnie - skwitował Ambrose. - Jesteś najlepszy w tym fa-
chu.
- Może. Ale z punktu widzenia Jamesa Blake’a skorzysta-
nie z psychologa policyjnego jest tańsze, a poza tym daje mu więk-
szą władzę. - Tony dopił piwo i uśmiechnął się z przekąsem. -
Rozumiem go zresztą. Gdybym był na jego miejscu, pewnie też
bym siebie nie zatrudnił. Więcej problemów niż pożytku: skóra
niewarta wyprawki. - Odsunął krzesło i wstał. - I tym optymistycz-
nym akcentem żegnam się z tobą i ruszam na autostradę.
- A tak szczerze, nie masz ochoty być tam, na miejscu
zbrodni? - Ambrose wychylił drugi kufel i również podźwignął się
zza stołu. Celowo cofnął się o krok, żeby nie przytłaczać przyja-
ciela swoim ogromem.
Tony zastanowił się.
- Nie przeczę, że fascynują mnie ludzie, którzy popełniają
tego rodzaju czyny. Im bardziej ich psychika jest zaburzona, tym
bardziej zależy mi na tym, żeby odkryć, co ich nakręca. I jak mogę
im pomóc, żeby mechanizm funkcjonował trochę sprawniej. - Wes-
tchnął.
- Ale męczy mnie patrzenie na efekty końcowe. Dziś wie-
czorem jadę do domu i kładę się do łóżka, i wierz mi, Alvinie, nie
chciałbym być nigdzie indziej.
Rozdział 3
Najciemniej jest zawsze pod latarnią. Ludzie widzą tylko
to, czego się spodziewają.
Były to proste prawdy, które poznał, na długo zanim jego
życie skurczyło się do rozmiarów więziennej celi. Ale był bystry i
zdeterminowany, więc nie przestał się uczyć tylko dlatego, że fi-
zyczne środowisko stało się ograniczone.
Niektórzy, gdy tylko trafiali za kraty, popadali w umysłowe
odrętwienie. Dawali się uwieść życiu bez chaosu, znajdowali po-
cieszenie w przewidywalności. Jednym z mniej znanych aspektów
więziennej egzystencji było częste występowanie nerwicy na-
tręctw.
Zakłady karne pełne były kobiet i mężczyzn, których koiło
powtarzanie pewnych czynności, co nigdy nie przytrafiało się im
na wolności. Jacko Vance od samego początku postanowił jednak
nie dać się uwieść urokowi rutyny.
Inna rzecz, że trudno było mówić tu o jakiejś rutynie. Więź-
niowie niczego nie uwielbiają bardziej od obrzydzania życia sław-
nemu towarzyszowi niedoli. Kiedy zapuszkowano George’a
Michaela, całe skrzydło nie dawało mu zasnąć, przez całą noc ry-
cząc pozbawione melodii wersje jego przebojów i zmieniając
słowa tak, by odpowiadały nastrojowi. W przypadku Vance’a, gdy
tylko zamknięto ich na noc w celach, więźniowie zaczęli wygwiz-
dywać temat muzyczny z jego programu telewizyjnego - raz za
razem, jak na zapętlonym nagraniu. Kiedy ścieżka dźwiękowa z
Wizyt Vance’a zaczęła grać im samym na nerwach, przerzucili się
na improwizowane przyśpiewki o jego żonie i jej przyjaciółce.
Było to paskudne przyjęcie powitalne, ale nie dał wyprowadzić się
z równowagi. Rano wyszedł z celi na korytarz tak samo opano-
wany i spokojny, jak poprzedniego wieczoru do niej wszedł.
Jego postawa miała swoje uzasadnienie. Od samego po-
czątku powziął mocne postanowienie, że się stąd wydostanie.
Wiedział, że zajmie mu to całe lata, i pogodził się z tą myślą. Miał
jeszcze do wykorzystania środki prawne, ale nie był przekonany o
ich skuteczności. Tak szybko, jak to możliwe, potrzebował planu
awaryjnego, na którym mógłby się skupić. Celu, do którego
mógłby dążyć.
Opanowanie stanowiło pierwszy krok na tej drodze. Musiał
dowieść, że zasługuje na szacunek, a jednocześnie nie nastąpić ni-
komu na odcisk i nie wkroczyć na cudze terytorium, zwłaszcza że
wszyscy wiedzieli, że zabijał nastoletnie dziewczyny, co czyniło z
niego kandydata na cwela. Droga nie była wcale łatwa i od czasu
do czasu zdarzało mu się postawić fałszywy krok, ale Vance wciąż
miał kontakty za murami - ludzi, którzy bezkrytycznie wierzyli w
jego niewinność. A on gotów był bez skrupułów wykorzystywać te
kontakty w całej rozciągłości. Żeby nie podpaść samcom alfa w
mamrze, najczęściej wystarczało naoliwić koła na zewnątrz. A
Vance wciąż miał czym smarować.
Innym kluczowym elementem planu było życie w zgodzie z
więziennymi służbami.
Bez względu na to, co zamierzał, musiał sprawiać przy tym
wrażenie, jakby stosował się do regulaminu. Dobre zachowanie -
to właśnie powinien widzieć personel więzienny. Rób dobrą minę
do złej gry i bądź grzecznym chłopcem, Jacko. Ale oczywiście to
też była tylko iluzja.
Lata wcześniej oglądał magazyn telewizyjny, który kiedyś
prowadziła jego była żona.
Rozmawiała w nim z dyrektorem zakładu karnego, w któ-
rym doszło do wybuchu przerażającego buntu: więźniom udało się
na trzy dni przejąć władzę w placówce. Dyrektor sprawiał wraże-
nie zmęczonego życiem światowca. Vance wciąż potrafił przywo-
łać w pamięci twarz mężczyzny, kiedy przypominał sobie jego
słowa: „Bez względu na to, jakie środki bezpieczeństwa się zasto-
suje, znajdą sposób, żeby je obejść”. Wtedy go to zaintrygowało;
zastanawiał się, czy temat nadawałby się do jego własnego pro-
gramu. Teraz pojmował ich rzeczywisty sens.
Oczywiście jeśli idzie o obejście czegokolwiek, możliwości
w więzieniu były ograniczone. Trzeba było polegać na własnych
środkach. To dawało Vance’owi przewagę nad większością
współwięźniów, którzy nie mieli z czego czerpać. Ale cechy, które
uczyniły z niego najbardziej popularnego męskiego prezentera w
brytyjskiej telewizji, doskonale sprawdzały się w zakładzie kar-
nym. Był charyzmatyczny, przystojny i czarujący. A ponieważ
przed wypadkiem, który ostatecznie doprowadził go do kariery te-
lewizyjnej, był światowej klasy sportowcem, mógł liczyć na szacu-
nek wśród twardych facetów. No i miał Krzyż Jerzego, przyznany
mu za narażenie życia przy ratowaniu małych dzieci z karambolu,
do jakiego doszło w gęstej mgle na autostradzie. Być może order
miał mu wynagrodzić to, że utracił ramię, gdy bezskutecznie pró-
bował wyciągnąć kierowcę uwięzionego w kabinie ciężarówki. Tak
czy inaczej, wątpił, by w całym kraju był drugi taki więzień jak on.
Wszystko to zapisywało mu się na plus.
Sednem planu był jeden prosty element - zaprzyjaźnić się z
ludźmi, którzy mogli zmienić jego świat. Z najważniejszymi
ludźmi, którzy panowali nad współwięźniami; z funkcjonariu-
szami, którzy decydowali, komu należą się specjalne względy; z
psychologiem, od którego zależał przebieg kary więźnia. Poza tym
przez cały czas musiał czujnie szukać kluczowego gracza, dzięki
któremu wszystko złoży się w całość.
Cegła po cegle kładł fundamenty pod swoją ucieczkę. Na
przykład elektryczna maszynka do golenia. Celowo skręcił sobie
rękę w nadgarstku, żeby przekonać władze więzienia, że jednoręki
mężczyzna nie może się golić inaczej. Przydały się też przepisy
ustawy o prawach człowieka, które zapewniały mu dostęp do no-
woczesnych protez. Ponieważ pieniądze, które zarobił, zanim od-
kryto w nim seryjnego mordercę nastoletnich dziewcząt, nie
pochodziły z działalności przestępczej, władze nie mogły ich
tknąć. Tak więc miał najlepszą z dostępnych na rynku protez: intu-
icyjnie sterowaną i pozwalającą na indywidualne ruchy poszcze-
gólnych palców. Syntetyczna skóra była tak wysokiej jakości, że
ludzie, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, że mają do czynie-
nia z protezą, nie uwierzyliby, że ręka jest nieprawdziwa. Dbałość
o szczegóły - oto, co się liczyło.
Była chwila, kiedy myślał, że cała jego praca poszła na
marne. Ale w dobrym sensie.
Ku zaskoczeniu większości ludzi, sąd apelacyjny ostatecz-
nie uchylił wyrok przeciwko niemu.
Przez jeden wspaniały moment łudził się, że wyjdzie na
świat jako wolny człowiek. Ale zanim zdążył wypłynąć z portu, ci
cholerni gliniarze dowalili mu kolejny zarzut o morderstwo. Stało
się to, czego zawsze się obawiał - tym razem oskarżenie przylgnęło
do niego niczym klej. Wrócił więc do celi i swoich planów.
Cierpliwość przychodziła mu z trudem. Upływały kolejne
lata, a on tkwił za kratami.
Ale zdarzyło mu się już przetrwać niejedno. Mozolny po-
wrót do zdrowia po strasznym wypadku, który pozbawił go nie
tylko marzeń o medalu olimpijskim, ale i kobiety, którą kochał, dał
mu pokłady silnej woli, do jakich mało kto miał dostęp. Lata tre-
ningów, które doprowadziły Vance’a prawie na sam szczyt, na-
uczyły go wytrwałości i uświadomiły jej wartość. Dziś w nocy
wszystko to miało zaprocentować. Już za kilka godzin okaże się, że
było warto. Jeszcze tylko ostatnie przygotowania.
A potem da pewnym ludziom nauczkę, której nigdy nie za-
pomną.
Rozdział 4
Trudno było dokładnie zobaczyć ofiarę, bo zasłaniali ją
ubrani na biało technicy kryminalistyczni pracujący na miejscu
zbrodni. Detektyw podinspektor Pete Reekie jednak tego nie żało-
wał. Nie żeby miał słaby żołądek. Przez lata widział tyle krwi, że
właściwie się na nią uodpornił. Był w stanie znieść każdą dawkę
zwyczajnej przemocy. Ale kiedy miał do czynienia ze zboczeniem,
robił wszystko, co mógł, żeby uniknąć patrzenia na ofiary - inaczej
ich połamane i sprofanowane ciała wryłyby się w jego pamięć.
Wolał, żeby chore umysły trzymały się z dala od jego świadomo-
ści.
Wystarczyło, że musiał wysłuchać telefonicznej relacji jed-
nego z inspektorów. Reekie siedział akurat przed ogromnym tele-
wizorem plazmowym z puszką piwa Stella w jednej ręce i cygarem
w drugiej i patrzył, jak Manchester United rozpaczliwie utrzymuje
jednobramkową przewagę nad grającym ładniejszą piłkę przeciw-
nikiem w rozgrywkach europejskiej Ligi Mistrzów, kiedy zadzwo-
niła mu komórka.
- Tu detektyw komisarz Spencer - przedstawił się roz-
mówca. - Przepraszam, że przeszkadzam, panie podinspektorze, ale
mamy tu paskudny przypadek i pomyślałem, że chciałby pan być
na bieżąco.
Zaraz po objęciu pionu śledczego w wydziale kryminalnym
Dywizji Północnej w Bradfield Reekie dał swoim podwładnym ja-
sno do zrozumienia, że nigdy nie chce zostać zaskoczony sprawą, z
której media zrobią temat krucjaty w walce o zainteresowanie czy-
telników, słuchaczy i telewidzów. Miało to oczywiście swoje złe
strony - jak choćby konieczność odejścia od telewizora, gdy do ro-
zegrania zostało piętnaście minut kluczowego meczu.
- Czy to nie może poczekać do jutra rana? - zapytał, choć z
góry znał odpowiedź.
- Myślę, że wolałby pan jednak przyjechać tu od razu - od-
parł Spencer. - To kolejna zamordowana prostytutka z takim sa-
mym tatuażem na nadgarstku. Tak mówi doktor.
- Czy to znaczy, że mamy do czynienia z seryjnym mor-
dercą? - Reekie nie próbował nawet ukryć niedowierzania. Od
czasu Hannibala Lectera każdy detektyw chciał trafić na seryjnego
mordercę.
- Trudno powiedzieć, panie podinspektorze. Nie widziałem
dwóch poprzednich, ale doktor mówi, że wygląda tak samo. Tylko
że... - Mężczyzna wyraźnie się zawahał.
- No wykrztuście to z siebie, Spencer. - Reekie z żalem od-
stawił piwo na stolik i zgasił cygaro.
- Sposób działania sprawcy... cóż... jest dosyć skrajny w po-
równaniu z poprzednimi dwoma przypadkami.
Reekie westchnął i wycofał się z pokoju, myślami będąc
wciąż przy zwinnym środkowym napastniku wbiegającym w lukę
obrony.
- Co to ma, kurwa, znaczyć, Spencer, „dosyć skrajny”?!
- Ofiara została ukrzyżowana. Potem ustawiona do góry no-
gami. A potem poderżnięto jej gardło. Według doktora dokładnie w
tej kolejności. - Spencer mówił ściszonym głosem.
Reekie nie był pewien, czy to dlatego, że jest wstrząśnięty,
czy raczej buduje napięcie, by zszokować szefa. Tak czy inaczej,
podziałało. Poczuł w gardle palącą gorycz, spożyty alkohol i dym
przekształciły się w żółć.
Tak więc jeszcze zanim wyszedł z domu, wiedział, że aku-
rat tej ofiary wolałby nie oglądać.
Teraz stał odwrócony plecami do potwornej sceny i słuchał,
jak Spencer stara się złożyć coś sensownego ze strzępów informa-
cji, jakimi dysponowali. Kiedy zaczęło brakować mu tchu, Reekie
przerwał:
- Doktor jest pewien, że to trzecia ofiara?
- Trzecia, o której wiemy. To znaczy, że mogło być ich wię-
cej.
- No tak. Cholerny koszmar. Już nie wspomnę o tym, jak to
się odbije na naszym budżecie. - Reekie nabrał powietrza, wyprę-
żając tors. - Bez urazy, komisarzu Spencer, ale myślę, że sprawa
wymaga pomocy specjalistów.
W oczach Spencera zaświtało. Był sposób, by detektyw ko-
misarz uniknął niekończących się nadgodzin, ciągłego ciężaru me-
diów na barkach i wycieńczenia emocjonalnego podwładnych.
Spencer bynajmniej się nie migał, ale wszyscy wiedzieli, że
sprawy takie jak ta potrafią wyssać człowiekowi duszę. A nie było
takiej potrzeby - skoro w policji nie brakowało ludzi, których po-
dobne przypadki naprawdę kręcą. Poza tym istniały odpowiednie
procedury, które wymagały, by pewne kwestie spychać na bok.
- Jak pan sobie życzy, panie podinspektorze - odparł Spen-
cer. - Znam swoje ograniczenia.
Reekie skinął głową i odszedł od oślepiającego światła re-
flektorów i cichego szumu, który towarzyszył pracom na miejscu
zbrodni. Wiedział już, do kogo zadzwoni.
Rozdział 5
Detektyw nadkomisarz Carol Jordan otworzyła dolną szu-
fladę po lewej stronie biurka.
W końcu miesiąca jej doświadczony zespół specjalistów
miał zostać rozwiązany, a ona sama miała wyjechać. Była to cena,
jaką musiała zapłacić za decyzję o odejściu z Bradfield. Do tego
czasu musiała wybebeszyć każdą szufladę biurka i każdą szafkę.
Były w nich osobiste rzeczy, które chciała ze sobą zabrać - zdjęcia,
pocztówki, liściki od kolegów, wydarte z gazet i czasopism komik-
sowe obrazki, które rozśmieszały ją i cały zespół. Trzeba było po-
segregować materiały służbowe, które musiały zostać
zarchiwizowane gdzieś w ramach struktury organizacyjnej policji
metropolitalnej w Bradfield. Będą wśród nich odręczne notatki,
które nie mają żadnego sensu poza kontekstem konkretnego śledz-
twa. Będzie też mnóstwo papierów przeznaczonych do zniszczenia
- wszystkie te karteluszki, których nikt już nie potrzebował. Wła-
śnie dlatego została w pracy po godzinach: żeby chociaż zacząć te
porządki.
Ale gdy tylko otworzyła szufladę, ogarnęło ją przygnębie-
nie. Była wypchana po brzegi, akta spraw układały się niczym war-
stwy geologiczne. Spraw wstrząsających, przerażających, takich,
od których krajało się serce, ale też zagadkowych. Prawdopodob-
nie nigdy nie zobaczy już podobnych. Nie powinna zabierać się do
tej roboty bez odpowiedniego wzmocnienia. Carol obróciła się na
krześle i sięgnęła do środkowej szuflady szafki na akta po bardziej
znajomą zawartość. Odkręciła jedną z miniaturowych buteleczek
wódki, które zawsze zabierała z hotelowych minibarków, z po-
dróży samolotami czy pociągami.
Przechyliła kubek nad koszem na śmieci, wytrząsając fusy
po kawie, przetarła naczynie chusteczką higieniczną i nalała
wódki. Tyle co kot napłakał, pomyślała. Wlała do kubka drugą bu-
teleczkę, ale wciąż nie przypominało to porządnego drinka. Wy-
chyliła zawartość jednym haustem i ledwo poczuła, że coś wypiła.
Wlała do kubka dwie kolejne buteleczki i postawiła go na biurku.
- Do popijania - powiedziała sama do siebie. Nie miała pro-
blemu z piciem. Bez względu na to, co mógł sobie myśleć Tony
Hill, to ona panowała nad alkoholem, a nie alkohol nad nią. W
przeszłości zdarzało się, że niewiele brakowało, żeby sytuacja się
odwróciła, ale te czasy szczęśliwie miała już za sobą. Przyjemno-
ści, jaka wiąże się z ukojeniem nerwów po paru głębszych, nie
sposób nazwać problemem. Alkohol nie kolidował z jej obowiąz-
kami służbowymi. I nie kolidował ze związkami w życiu prywat-
nym. - Cokolwiek to znaczy - mruknęła, wyciągając z szuflady
gruby plik akt.
Przebrnęła przez wystarczającą ilość dokumentów, by
dzwonek telefonu potraktować jak wybawienie. Na ekranie aparatu
wyświetlił się numer służbowego telefonu policyjnego.
- Nadkomisarz Jordan - powiedziała, sięgając po kubek,
który ku jej zaskoczeniu okazał się już pusty.
- Tu detektyw podinspektor Reekie z Dywizji Północnej -
odezwał się chropawy głos.
Carol nie znała podinspektora Reekiego, ale musiało cho-
dzić o coś ważnego, skoro ktoś postawiony tak wysoko w hierar-
chii pracował o tej porze.
- W czym mogę panu pomóc?
- Mamy tu coś, co jak myślę, jest w sam raz dla pani ze-
społu - odrzekł Reekie. - Pomyślałem, że najlepiej będzie sprowa-
dzić panią tu jak najszybciej, póki miejsce zbrodni jest jeszcze
świeże.
- Świeże miejsca zbrodni lubimy najbardziej - powiedziała
Carol. - Ale wie pan, że mój zespół ma zostać rozwiązany...
- Słyszałem, że pisze pani wypowiedzenie - przyznał Re-
ekie. - Ale wciąż jest pani w kieracie, prawda? Przypuszczam więc,
że zechce pani ugryźć jeszcze tę jedną, wyjątkową sprawę.
Carol nie użyłaby takich słów, ale rozumiała, co Reekie ma
na myśli. Wszyscy wiedzieli, jaka jest różnica między zwykłymi
zabójstwami, które są efektem przemocy domowej lub porachun-
ków w przestępczym półświatku, a morderstwami, które sugerują
chorą, pokręconą psychikę sprawcy. Sprawy, w których występo-
wał jakikolwiek element tajemniczości, trafiały się stosunkowo
rzadko. Uznała więc, że „wyjątkowa” nie jest aż tak dziwnym
określeniem w odniesieniu do zbrodni.
- Proszę wysłać mi SMS-a z namiarami na miejsce zbrodni,
a dotrę tam tak szybko, jak się da - powiedziała, po czym włożyła
nieprzejrzane akta z powrotem do szuflady i zamknęła ją kopnia-
kiem.
Jej spojrzenie padło na pusty kubek. Wypiła za dużo, żeby
siąść za kierownicą. Czuła się jak najbardziej na siłach, aby prowa-
dzić samochód - słyszała ten tekst z ust dziesiątków pijanych kie-
rowców w policyjnej izbie zatrzymań. Z drugiej strony, wolała nie
zjawiać się na miejscu zbrodni sama jak palec. Gdyby mieli podjąć
się sprawy, postępowanie trzeba by wszcząć jeszcze na miejscu, a
nie byłoby to najlepsze wykorzystanie jej kompetencji i czasu.
Przejrzała w myślach skład swojego zespołu. Z dwójki sier-
żantów Chris Devine miała ostatnio za dużo zajętych wieczorów,
bo przygotowywała się do ważnej sprawy sądowej, a Kevin Mat-
thews zabrał żonę do miasta, żeby uczcić rocznicę ślubu. Reekie
nie sprawiał wrażenia zbyt zaniepokojonego, więc sprawa prawdo-
podobnie nie była warta tego, by psuć sierżantowi uroczysty wie-
czór. To znaczyło, że zostali jej posterunkowi. Carol wciąż
uważała, że Sam Evans troszczy się bardziej o własną karierę niż o
ofiary, których losy najbardziej powinny leżeć mu na sercu, Stacey
Chen zawsze lepiej czuła się z maszynami niż z ludźmi - została
więc tylko Paula McIntyre. Wybierając jej numer, Carol przyznała
w duchu, że od początku miała na myśli Paulę.
***
Paula pomyślała, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmie-
niają. Na przykład skok adrenaliny, kiedy jedzie się na miejsce
zbrodni. Za każdym razem czuła to we krwi.
- Przepraszam, że wyciągnęłam cię tak bez uprzedzenia -
powiedziała Carol.
Nie mówi tego do końca szczerze, pomyślała Paula. Ale
Carol zawsze starała się dać do zrozumienia, że docenia pracę i za-
angażowanie każdego w zespole. Oczy Pauli cały czas wpatrywały
się w drogę za przednią szybą. Jechała, znacznie przekraczając do-
puszczalną prędkość, ale w miarę swoich umiejętności. Nikt nie
chciał być zapamiętany jako gliniarz, który przejechał niewinnego
cywila po to, by szybciej dotrzeć do martwej ofiary.
- Nie ma sprawy, szefowo - zapewniła. - Elinor ma dyżur,
więc spędzałyśmy wieczór bez szaleństw. Tylko scrabble i jedzenie
na wynos.
- Mimo wszystko...
- I tak przegrywałam. - Paula uśmiechnęła się szeroko, a
potem z poważną miną spytała: - Co nas czeka?
- Reekie dzwonił z otwartej linii, więc nie rozmawialiśmy o
szczegółach. Wiem tylko, że jego zdaniem to przestępstwo w sam
raz dla nas.
- Już niedługo - stwierdziła Paula, świadoma żalu i goryczy
w swoim głosie.
- Doszłoby do tego bez względu na to, czybym została, czy
odeszła.
- Nie mam do pani pretensji, szefowo. Wiem, czyja to wina.
- Zerknęła na Carol. - Właściwie to zastanawiałam się...
- Oczywiście szepnę o tobie dobre słowo - powiedziała do-
myślnie Carol.
- Właściwie miałam nadzieję na coś więcej. - Paula wzięła
głęboki wdech. Od wielu dni starała się trafić na odpowiedni mo-
ment, ale zawsze coś stawało jej na przeszkodzie. Musi skorzystać
z tego, że jest z Carol sam na sam, bo kto wie, kiedy taka okazja
się powtórzy. - Czy gdybym złożyła podanie, znalazłaby się dla
mnie jakaś praca w Mercji Zachodniej?
Carol wyglądała na zaskoczoną.
- Nie wiem. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś chciałby... -
Poprawiła się na siedzeniu, żeby móc lepiej przyjrzeć się podwład-
nej. - Tam nie będzie tak jak tutaj, Paula. Ich statystyki zabójstw są
mikroskopijne w porównaniu z tymi w Bradfield. To znacznie bar-
dziej rutynowa robota.
Paula błysnęła uśmiechem.
- Jakoś bym to przeżyła. Myślę, że dość napatrzyłam się już
na zbrodnie autorstwa ostrych pojebów.
- Trudno się nie zgodzić - przyznała Carol. - Jeżeli tego
chcesz, to zrobię, co będę mogła, żeby ci pomóc. Ale myślałam, że
jesteś tutaj dosyć zadomowiona. A co z Elinor?
- Elinor nie stanowi problemu. W każdym razie nie taki, jak
pani sugeruje. Rzecz w tym, że musi się wspinać dalej po drabinie
kariery lekarskiej. Słyszała, że szykuje się dobra posada w Bir-
mingham. A nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby dojeżdżać
tam do pracy z Bradfield. No więc... - Paula zwolniła przed skrzy-
żowaniem i rozejrzała się na boki, zanim pojechała dalej. - Jeżeli
Elinor zdecyduje się na tę pracę, będę musiała zastanowić się nad
swoim życiem. A skoro trafi pani do Mercji Zachodniej, pomyśla-
łam, że skorzystam ze znajomości. - Zerknęła na przełożoną i
uśmiechnęła się szeroko.
- Postaram się coś załatwić - obiecała Carol i dodała szcze-
rze: - Nikogo tak nie chciałabym mieć w swoim zespole jak ciebie.
- Bardzo dobrze dogadywałam się z tym sierżantem, z któ-
rym współpracowaliśmy przy zabójstwach z RigMarole. - Paula
postanowiła kuć żelazo, póki gorące. - Z Alvinem Ambrose’em.
Chętnie znowu bym z nim popracowała.
Carol stęknęła.
- Rozumiem, Paulo. Naprawdę nie musisz wiercić mi
dziury w brzuchu. Zresztą ostatecznie może się okazać, że to nie
zależy ode mnie. Wiesz, jak to teraz jest. Z tymi redukcjami, od
których kruszą się szeregi funkcjonariuszy na pierwszej linii.
- Wiem. Przepraszam, szefowo. - Dziewczyna zmarszczyła
brwi, spoglądając na ekran nawigacji satelitarnej, po czym z waha-
niem skręciła w lewo na teren przemysłowy. Wzdłuż biegnącej po
łuku drogi stały magazyny z prefabrykatów o dachach z łagodnymi
spadami.
Pokonały ostatni wiraż i Paula wiedziała już, że trafiły pod
właściwy adres. Wokół ostatniego magazynu parkowały policyjne
wozy i furgonetki techników kryminalistycznych. Światła kogutów
były wyłączone, żeby nie przyciągać nadmiernej uwagi, jednak nie
sposób było nie rozpoznać łopoczących girland taśmy policyjnej
rozciągniętej wokół budynku. Paula zatrzymała samochód i zgasiła
silnik. - No to jesteśmy na miejscu.
***
Zdarzały się chwile, kiedy Carol rozumiała, że bez względu
na to, jak dobrym jest gliniarzem, nigdy nie będzie wystarczająco
dobra. Fakt, że zawsze przybywa na miejsce zbrodni, kiedy trage-
dia już się rozegrała, stawał się dla niej coraz trudniejszy do znie-
sienia.
Żałowała, że nie ma przy niej Tony’ego, i to nie tylko dla-
tego, że odczytałby ślady pozostawione na miejscu zbrodni inaczej
niż ona. Tony rozumiał pragnienie, by zapobiegać epizodom takim
jak ten, wydarzeniom, które rwą ludzkie życie na strzępy, pozosta-
wiając w tkaninie codzienności ziejące dziury. Carol łaknęła
sprawiedliwości, ale ostatnimi czasy miała poczucie, że dama z
przepaską na oczach rzadko się zjawia.
Detektyw podinspektor Reekie nie powiedział jej przez te-
lefon zbyt wiele - i dobrze.
Niektóre rzeczy wymykały się słowom, a zbyt wielu glinia-
rzy próbowało zagłuszyć słowotokiem upiorność sytuacji. Nic jed-
nak nie było w stanie ochronić człowieka przed takim widokiem.
Kobieta była naga. Carol zauważyła kilka cienkich, po-
wierzchownych ran ciętych na skórze. Zastanawiała się, czy za-
bójca porozcinał na ofierze ubranie. Zamierzała poprosić fotografa
z ekipy kryminalistycznej, żeby koniecznie zrobił im dokładne
zdjęcia, na wypadek gdyby znaleziono ubrania i trzeba by było do-
konać porównania.
Ciało kobiety zostało przytwierdzone do krzyża grubymi,
piętnastocentymetrowymi gwoździami wbitymi w nadgarstki i
kostki u stóp. W świadomości Carol rozbrzmiał stukot młotka ude-
rzającego w łebki gwoździ, chrzęst kości, krzyki odbijające się od
blaszanych ścian. Skrzywiła się. Krzyż oparto do góry nogami o
ścianę, tak że farbowane blond włosy ofiary spływały na szorstką
betonową podłogę. Odrosty układały się w ciemną linię nad jej
czołem.
Ale to nie samo ukrzyżowanie było bezpośrednią przy-
czyną zgonu. Carol przypuszczała, że brutalne poderżnięcie gardła
należałoby w tym przypadku zaklasyfikować jako akt miłosierdzia
- z rodzaju takich, jakich sama wolała nigdy nie potrzebować. Na-
cięcie było na tyle głębokie, że otworzyło główne naczynia krwio-
nośne. Pod ciśnieniem tętniczym krew trysnęła na imponującą
odległość. Rozbryzgała się na podłodze dookoła, wszędzie z wyjąt-
kiem jednego miejsca.
- Stał tutaj - powiedziała bardziej do siebie niż do swojej
podwładnej. - Musiał być przemoczony.
- Musi być cholernie silny - zauważyła Paula. - Żeby
udźwignąć drewniany krzyż z przybitym do niego ciałem. To
ciężka praca. Sama chyba nie dałabym rady.
Ubrana na biało postać pracująca najbliżej zwłok odwróciła
się do nich. Głos tłumiła trochę maseczka chirurgiczna, ale Carol
słyszała słowa dostatecznie wyraźnie. Rozpoznała kanadyjski ak-
cent patologa Home Office Grishy Shatalova.
- Drewno ma tylko pięć na piętnaście centymetrów. A ona
to chucherko. Na moje oko typowa fizjologia nałogowca, tylko że
nie ma śladów po nakłuciach. Założę się, że mogłaby pani pod-
nieść ją bez zbytniego wysiłku, pani detektyw posterunkowa McIn-
tyre.
- Od jak dawna nie żyje? - zapytała Carol.
- Nigdy nie zadajesz pytań, na które potrafię odpowiedzieć
- odparł żartobliwie, choć w jego głosie słychać było zmęczenie. -
W tym momencie zgaduję, że zmarła jakieś dwadzieścia cztery go-
dziny temu.
- Magazyn stał pusty od około czterech miesięcy - oznajmił
Reekie. - Stróż nie zauważył, że tylne drzwi zostały wyważone -
dodał z wyraźną pogardą.
- To w jaki sposób ją znaleźliśmy? - spytała Carol.
- Jak zwykle. Facet wyprowadzał psa. Pies pobiegł do tyl-
nego wejścia. Musiał wyniuchać krew. - Reekie zmarszczył nos. -
Raczej mało zaskakujące. Według właściciela zwierzę natarło na
drzwi, a te ustąpiły. Pies zniknął w środku i nie reagował na woła-
nie, więc facet włączył latarkę i wszedł do środka. Wystarczył mu
jeden rzut oka i od razu zadzwonił po nas. - Roześmiał się niewe-
soło. - Przynajmniej starczyło mu zdrowego rozsądku, żeby odcią-
gnąć psa, zanim ten kompletnie spieprzył nam ślady.
- Ale doktor Shatalov uważa, że została zabita poprzedniej
nocy. Czemu pies nie znalazł jej już wtedy?
Reekie spojrzał na podległego mu komisarza. Detektyw do
tej pory milczał, ale wiedział, czego się po nim oczekuje.
- Wczoraj wieczorem nie przechodzili tędy. Tak twierdzi
właściciel. Oczywiście, będziemy to sprawdzać.
- Nie należy ufać temu, kto znalazł zwłoki - zauważył Re-
ekie.
Jakbyśmy tego nie wiedzieli, pomyślała Carol, przyglądając
się ciału. Starała się wyłowić każdy szczegół i zastanawiała się,
jaki ciąg zdarzeń zaprowadził tę młodą kobietę w to miejsce.
- Udało się ją zidentyfikować? - zapytała.
- Jeszcze nie - odparł Spencer. - Mamy pewne problemy z
prostytucją uliczną w okolicach lotniska. Głównie kobiety z Eu-
ropy Wschodniej. Prawdopodobnie pochodzi właśnie stamtąd.
- Chyba że sprawca przywiózł ją aż z miasta. Z Temple
Fields - zauważyła Paula.
- Dwie pierwsze były miejscowe - oznajmił Reekie.
- Cóż, miejmy nadzieję, że Grishy uda się doprowadzić ją
do takiego stanu, żeby można było zidentyfikować ją na podstawie
zdjęcia - stwierdziła Carol. - Powiedział pan „dwie pierwsze”. Jest
pan pewien, że mamy do czynienia z serią?
Reekie odwrócił się do zwłok i powiedział:
- Proszę im pokazać, doktorze.
Grisha wskazał na wewnętrznej stronie nadgarstka ofiary
coś, co wyglądało jak tatuaż.
Był częściowo zakryty krwią, ale Carol udało się rozpoznać
litery. „MOJA”. Wiadomość obrzydliwa, chorobliwa i chamska.
Mimo to gdzieś w tyle głowy Carol diabeł szepnął: Postaraj się
rozwiązać tę sprawę. Jeżeli przeniesiesz się do Mercji Zachodniej,
nigdy już nie zobaczysz tak interesującego miejsca zbrodni jak to.
Rozdział 6
Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu lata modelowego
na pozór zachowania zapewniły Vance’owi miejsce w skrzydle Te-
rapii Grupowej Królewskiego Zakładu Karnego Oakworth na głę-
boko zapadłej wsi w Worcestershire. W skrzydle tym nie
obowiązywał nakaz gaszenia światła o określonej godzinie, co od-
różniało je od reszty więzienia; osadzeni mogli siedzieć przy świe-
tle tak długo, jak mieli ochotę. A maleńka łazienka należąca do celi
dawała odrobinę prywatności, o której istnieniu zdążył niemal za-
pomnieć. Vance zgasił światło, pozostawiwszy włączony telewizor,
żeby nie pracować w zupełnej ciemności. Rozłożył na stole gazetę,
a potem starannie obciął włosy żyletką. Kiedy były dostatecznie
krótkie, zgolił je maszynką elektryczną, przesuwając ją po czaszce
tak długo, aż skóra była zupełnie gładka.
Więzienna bladość sprawiała, że różnica w kolorze skóry
na twarzy i po świeżo zgolonych włosach była niemal niewi-
doczna. Następnie ogolił się, zostawiając tylko kozią bródkę i
wąsy. W ciągu ostatnich lat często zmieniał zarost - od pełnej
brody do zupełnie ogolonej twarzy, od brody a la Abraham Lincoln
po wąsy a la Zapata - tak żeby nikt nie zwrócił uwagi, gdy już za-
puści tę właściwą brodę.
Kluczowy element przeistoczenia wciąż był przed nim. Się-
gnął na półkę nad stołem i zdjął wielkoformatową książkę, limito-
waną edycję zbioru litografii współczesnych artystów rosyjskich.
Ani Vance, ani zwykły mieszkaniec celi bynajmniej nie intereso-
wali się sztuką; tym, co czyniło tę książkę cenną, była gramatura
papieru. Jego grubość pozwalała na rozcięcie kartek i schowanie
między nimi cienkich arkuszy plastiku z kalkomaniami tatuaży.
Kalkomanie zostały pieczołowicie wykonane na podstawie
zdjęć, które Vance zrobił przemyconym smartfonem. Odtwarzały w
szczegółach skomplikowane i kolorowe wzory, które pokrywały
skórę na ramionach i szyi Jasona Collinsa, człowieka, który spał
obecnie na pryczy Vance’a. Bo Vance nie przebywał tej nocy w
swojej celi. Zamieszanie, jakie wywołał, przyniosło doskonały
efekt.
Wszystkim, czego potrzebował, było zdjęcie żony Damona
Todda tulącej się w jakimś nocnym klubie do brata Casha Costella.
Vance jakby nigdy nic rzucił je na stół do ping- ponga, gdy prze-
chodził obok podczas wieczornych godzin spędzanych wspólnie.
Naturalną koleją rzeczy, tak jak zaplanował, ktoś podniósł
zdjęcie i w lot pojął jego znaczenie. Potem były lubieżne krzyki i
wyzwiska, a Todd oczywiście nie wytrzymał i rzucił się na Co-
stella. Na tym skończą się ich przywileje w skrzydle Terapii Gru-
powej, całe dobre zachowanie poszło na marne przez jeden
niekontrolowany wybuch gniewu. Vance’a nic to jednak nie obcho-
dziło. Nigdy nie przeszkadzały mu straty wśród osób postronnych.
Liczyło się natomiast to, że zamieszanie odwróciło uwagę
strażników na tyle, że Vance’owi i Collinsowi udało się niepostrze-
żenie trafić do niewłaściwych cel. Kiedy już sytuacja się uspokoiła
i przyszedł czas wieczornego obchodu, obaj mężczyźni mieli zga-
szone światło i udawali, że smacznie śpią. Wszystko wskazywało
na to, że każdy z więźniów jest tam, gdzie być powinien.
Vance napełnił umywalkę zimną wodą. Wyrwał z albumu
pierwszą ze spreparowanych kartek i zdarł papier z plastikowej fo-
lii. Zanurzył cienki arkusz w wodzie, po czym gdy kalkomania za-
częła odchodzić od plastiku, starannie nakleił ją na protezę. Proces
był powolny, ale miał się nijak do trudności, jakie napotkał przy
nakładaniu tatuażu na zdrową rękę. Owszem, nowa proteza była
niezwykła. Ale jej możliwości nadal odbiegały od zdolności moto-
rycznych i panowania nad ruchami, jakie miała żywa ręka.
Wszystko zależało od dopracowania szczegółów.
Kiedy skończył, głowa lśniła mu od potu, który wąskimi
strużkami spływał po jego plecach i bokach. Wykonał zadanie naj-
lepiej, jak potrafił. Gdyby postawiono go ramię w ramię z Collin-
sem, łatwo byłoby odróżnić prawdziwe dziary od podróbek, jeśli
jednak sprawy nie przybiorą naprawdę złego obrotu, nic takiego
nie powinno się zdarzyć. Vance podniósł kopię okularów Collinsa,
którą przygotował jego pomocnik za murami, i wsunął okulary na
nos. Świat przechylił się i nieco rozmył. Soczewki były o wiele
słabsze niż te Collinsa, ale pobieżne sprawdzenie wykaże, że nie są
zerówkami. Szczegóły - wszystko sprowadzało się do szczegółów.
Zamknął oczy i spróbował przypomnieć sobie nosowy
środkowoangielski akcent Collinsa. Był to najtrudniejszy element
roli, którą miał do odegrania. Nigdy nie miał daru naśladownictwa.
Zawsze wystarczał sam sobie. Teraz jednak, ten jeden raz, będzie
musiał zatracić się w czyimś głosie. Postara się ograniczyć mówie-
nie do minimum, ale musiał unikać swojego ciepłego, wygładzo-
nego głosu. Pamiętał scenę z Wielkiej ucieczki, gdzie bohater,
grany przez Gordona Jacksona, dekonspiruje się odruchową od-
powiedzią, gdy rozmówca zwraca się do niego po angielsku. Vance
musiał się spisać lepiej. Nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę
rozluźnienia. Nie - póki nie znajdzie się na wolności, z dala od
krat.
Całe lata zajęło mu dotarcie tak daleko. Najpierw przenie-
sienie do skrzydła oddziału terapeutycznego. Później znalezienie
kogoś mniej więcej tego samego wzrostu i postury co on, kto na
dodatek odczuwałby jakąś potężną potrzebę, którą Vance byłby w
stanie zaspokoić.
Jason Collins znalazł się na jego celowniku już pierwszego
dnia. Ten szurnięty sukinkot zjawił się na zajęciach terapii grupo-
wej. Był płatnym zabójcą i podpalaczem. Ale Vance nie potrzebo-
wał psychologa, żeby zrozumieć, że motywy Collinsa są głębsze i
bardziej mroczne niż chęć zarobienia pieniędzy. Fakt, że trafił do
grupy terapeutycznej, dobitnie o tym świadczył.
Vance zaprzyjaźnił się z Collinsem, przekonał się, jak bar-
dzo tamten cierpi z powodu utraty życia rodzinnego, i zaczął drą-
żyć skałę. Przekonywał, co jego pieniądze mogłyby znaczyć dla
trójki dzieci i żony Collinsa. Przez długi czas miał wrażenie, że
rzuca grochem o ścianę. Główną przeszkodę stanowiło to, że po-
magając Vance’owi, Collins dostałby dodatkowy wyrok, który
przedłużyłby odsiadkę.
Potem jednak na więźnia psychopatę spadł inny rodzaj wy-
roku. Białaczka.
Czterdzieści procent szans, że chory przeżyje pięć lat od
pierwszej diagnozy. Oznaczało to, że prawdopodobnie nigdy już
nie będzie miał okazji, żeby zadbać o przyszłość rodziny. Czuł, że
nawet gdyby wyszedł warunkowo w pierwszym możliwym termi-
nie, wróciłby do domu tylko po to, by umrzeć. „Gdybyś miał
umrzeć, i tak puściliby cię na sam koniec do domu - zauważył
Vance. - Zobacz, jak postąpili z zamachowcem, który wysadził sa-
molot nad Lockerbie”. Zdawało się, jakby w perwersyjny sposób
mogli jednocześnie zjeść ciastko i wciąż je mieć. Collins mógłby
pomóc Vance’owi w ucieczce bez żadnych konsekwencji, bo i tak
wypuściliby go z więzienia, kiedy jego stan dostatecznie się pogor-
szy. Tak czy inaczej, ostatnie dni życia spędzi z rodziną. Ale gdyby
pomógł Vance’owi, jego żona i dzieci już nigdy nie musiałyby
martwić się o pieniądze.
Vance wykorzystał wszystkie swoje umiejętności perswa-
zyjne i wykazał się cierpliwością, która zadziwiła jego samego, że
jest do niej zdolny, zanim przekonał Collinsa do swoich racji.
„Wszyscy przyzwyczajacie się do braku wygód”, zauważyła które-
goś dnia jego pani psycholog, a on dostrzegł w jej słowach potężne
narzędzie, które wreszcie okazało się skuteczne. Starszy syn Col-
linsa miał niedługo zostać uczniem najlepszej prywatnej szkoły w
Warwickshire - a Jacko Vance miał wyjść z więzienia.
Zabrał się do sprzątania. Podarł na strzępy przemoczony
papier i spuścił go w klozecie, podobnie jak obcięte włosy zawi-
nięte w kawałki papieru toaletowego. Arkusze plastikowej folii
zmiął w kulki i wepchnął pomiędzy stół a ścianę. Kiedy nie mógł
już myśleć o niczym więcej, położył się na wąskiej pryczy. Powie-
trze chłodziło jego spocone ciało, więc przykrył się kołdrą.
Wszystko będzie dobrze, pomyślał. Jutro rano klawisz
przyjdzie po Jasona Collinsa i wyprowadzi go z oddziału na pierw-
szy dzień przepustki. Przepustka była marzeniem każdego osadzo-
nego na oddziale terapeutycznym - dzień spędzony poza bramami
więzienia, w fabryce albo w biurze. Cholernie żałosne, przemknęło
mu przez myśl. Terapia do tego stopnia zawężała człowiekowi ho-
ryzont, że dzień nużącej harówy stawał się czymś pożądanym.
Vance potrzebował wszystkich swoich zdolności aktor-
skich, aby ukryć pogardę dla tego rygoru. Zmobilizował się jednak,
ponieważ wiedział, że jest to klucz do nowego życia.
Nie wszystkich z oddziału terapeutycznego wypuszczano
poza mury więzienia. W przypadku Vance’a i garstki innych osa-
dzonych ryzyko byłoby zbyt wysokie. Nieważne, że przekonał tę
sukę psycholożkę, że się zmienił, że nie jest już tym samym czło-
wiekiem, który popełnił głęboko wstrząsające morderstwo, za jakie
go skazano. Nie wspominając oczywiście o dziewczynach, za któ-
rych zabicie nigdy nie został skazany. Mimo to żaden minister
spraw wewnętrznych nie chciał żyć z piętnem wypuszczenia Jacka
Vance’a na wolność. Nie liczyło się to, co mówił rzeczywisty wy-
rok sędziego. Vance rozumiał, że w jego przypadku nie będzie
przewidzianego prawem powrotu do społeczeństwa. Musiał zresztą
przyznać, że gdyby był na miejscu ministra, też nie wypuściłby sie-
bie na wolność. Ale z drugiej strony, dokładnie wiedział, do czego
jest zdolny. Aparat władzy państwowej mógł to natomiast tylko
zgadywać.
Vance uśmiechnął się w ciemności. Już wkrótce zamierzał
wyeliminować z równania element zgadywanki.
Rozdział 7
Radiowóz policyjny skręcił powoli w stronę domu Carol.
- Trzeci budynek po lewej - powiedziała głosem przypomi-
nającym zmęczone ziewnięcie.
Zostawiła Paulę na miejscu zbrodni, żeby dopilnowała, aby
wszystko przebiegało zgodnie ze standardami obowiązującymi w
ich zespole. Carol nie odczuwała oporów przed cedowaniem zadań
na funkcjonariuszy niższego szczebla, zwłaszcza gdy osobiście ich
dobrała. Zastanawiała się, czy będzie miała ten sam luksus w Wor-
cesterze.
- Pani nadkomisarz? - odezwał się kierowca, spokojny
dwudziestokilkuletni policjant z drogówki.
- Tak? O co chodzi? - Carol starała się skupić uwagę.
- Przed trzecim domem po lewej w zaparkowanym samo-
chodzie siedzi mężczyzna.
Zdaje się, że opiera głowę o kierownicę - oznajmił. - Chce
pani, żebym sprawdził jego numery w bazie?
Kiedy podjechali bliżej, Carol wyjrzała przez okno i z za-
skoczeniem zobaczyła Tony’ego, który rzeczywiście opierał się ra-
mionami o kierownicę.
- Nie ma potrzeby - odparła. - Znam go.
- Czy chce pani, żebym się z nim rozmówił?
Uśmiechnęła się.
- Dziękuję, ale to nie będzie konieczne. Jest zupełnie nie-
groźny. - Nie była to do końca prawda, ale dla ograniczonego rozu-
mienia gliniarza z drogówki wystarczyło.
- Jak pani chce. - Wyminął samochód Tony’ego i zatrzymał
się. - Dobranoc, pani nadkomisarz.
- Dobranoc. Proszę nie czekać. - Carol wysiadła z wozu i
podeszła do samochodu Tony’ego. Odczekała, aż radiowóz odje-
dzie, po czym otworzyła drzwiczki od strony pasażera i wsiadła do
środka. Na dźwięk zatrzaskiwanego zamka Tony poderwał gwał-
townie głowę i stęknął, jakby ktoś go uderzył.
- Co, do kurwy nędzy? - wyrwało mu się. W jego głosie
słychać było strach i dezorientację. Rozejrzał się gwałtownie na
boki, jakby nie wiedział, gdzie jest. - Carol? Co do...
Spokojnie poklepała go po ramieniu.
- Jesteś przed domem w Bradfield. Spałeś. Wróciłam z
pracy i cię zobaczyłam.
Pomyślałam, że może jednak nie zamierzasz spędzić całej
nocy w samochodzie, więc wsiadłam.
Tony potarł rękami twarz, jakby obmywał ją wodą. Potem
odwrócił się do Carol i spojrzał na nią okrągłymi ze zdziwienia
oczami.
- Słuchałem podcastu. Fantastyczna doktor Gwen Adshead
z Broadmoor mówiła o katastrofalnych przypadkach, jakimi są nasi
pacjenci. Dojechałem do domu, ona wciąż mówiła, a ja chciałem
wysłuchać jej do końca. Nie mogę uwierzyć, że zasnąłem... Mó-
wiła sensowniej niż ktokolwiek z ludzi, których ostatnio słucha-
łem. - Ziewnął i otrząsnął się. - Która godzina?
- Tuż po trzeciej.
- Boże! Wróciłem zaraz po północy. - Jego ciałem wstrzą-
snął dreszcz. - Zimno mi.
- Wcale mnie to nie dziwi. - Carol otworzyła drzwiczki. -
Nie wiem jak ty, ale ja idę do domu.
Tony wygramolił się z wozu i dołączył do niej przed bramą.
- Dlaczego wracasz do domu dopiero o trzeciej nad ranem?
- zapytał. - Masz ochotę na drinka? Nie chce mi się już spać.
Carol pomyślała, że czasem był zupełnie jak dziecko - ni
stąd, ni zowąd cały podekscytowany i zaciekawiony.
- Wstąpię na kieliszeczek przed snem - powiedziała i ru-
szyła za nim do frontowych drzwi zamiast do bocznych, które pro-
wadziły do oddzielnego mieszkania w podpiwniczeniu.
Wnętrze domu było wypełnione zimnym powietrzem prze-
strzeni, w której od wielu godzin nie przebywał żaden człowiek.
- Zapal kominek w moim gabinecie. Nagrzewa się szybciej
niż salon - powiedział Tony, idąc do kuchni. - Wino czy wódka? -
Znał ją na tyle dobrze, by nie proponować niczego innego.
- Wódka. - Carol przykucnęła i zaczęła się zmagać z zapal-
nikiem gazowego kominka.
Straciła już rachubę, ile razy próbowała namówić
Tony’ego, żeby zadzwonił do serwisu i naprawił wreszcie ten ko-
minek. Teraz nie miało to znaczenia. Za parę tygodni sprzedaż
domu, a wraz z nim jej mieszkania, zostanie sfinalizowana i po-
dobne problemy nie będą miały możliwości przerodzić się w draż-
niący stan permanentny. Będzie mieszkać sama, a podobne
pierdoły zawsze bezgranicznie ją wkurzały.
Gdy kominek wreszcie się zapalił, Tony wrócił z butelką
rosyjskiej wódki, butelką calvadosa i dwiema szklankami, które
wyglądały, jakby dostał je za punkty na stacji benzynowej w latach
osiemdziesiątych.
- Lepsze szkło już spakowałem - wyjaśnił, jakby czytał w
jej myślach.
- To znaczy oba kieliszki? - rzuciła Carol. Sięgnęła po bu-
telkę, odruchowo cofając dłoń, gdy dotknęła zmrożonego szkła.
- Więc dlaczego wróciłaś do domu dopiero po trzeciej? Nie
wyglądasz mi na kogoś, kto był na imprezie.
- Podinspektor Reekie z Dywizji Północnej chce, żebym
odeszła w glorii chwały - odparła cierpko.
- Czyli chodzi o sprawę rujnującą budżet? - Tony uniósł
szklaneczkę w geście cynicznego toastu. - Można by pomyśleć, że
rozliczacie się w zupełnie innej organizacji, a to tylko inny departa-
ment. Niesamowite, ile spraw dostało stempel ZIS, odkąd komen-
dant ogłosił oszczędności.
- Tendencja jeszcze się nasiliła, odkąd krążą plotki, że od-
chodzę. - Carol westchnęła. - Ale akurat o tę sprawę... w mniej
oszczędnych czasach i tak byśmy się bili z Dywizją Północną.
- Zła?
Carol wypiła wódkę i uzupełniła szklankę.
- Najgorszego rodzaju. Z takich w twojej specjalności. -
Wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze głośno i powoli. -
Ktoś ukrzyżował prostytutkę. Do góry nogami. A potem poderżnął
jej gardło. Detektywi z Dywizji Północnej uważają, że to nie
pierwsza zbrodnia sprawcy. Oczywiście nie taka sama. W przeciw-
nym razie już byśmy o tym wiedzieli. Ale niedawno znaleziono
dwie martwe prostytutki. Zamordowane innymi metodami. Jedną
uduszono, drugą utopiono.
Tony pochylił się na swoim fotelu. Łokcie wsparł na kola-
nach, a jego oczy były już tak dalekie od senności, jak to tylko
możliwe.
- Dzwoniła do mnie dzisiaj Penny Burgess - powiedział po
chwili milczenia. - Myślę, że właśnie w tej sprawie.
- Serio? Co miała ci do powiedzenia?
- Nie wiem, nie słuchałem. Ale chyba myśli, że powinnaś
być zaangażowana w śledztwo. Że może chodzić o seryjnego mor-
dercę.
- Możliwe, że tak właśnie jest - przyznała Carol. - Wszyst-
kie trzy ofiary mają coś, co wygląda na tatuaż, na wewnętrznej
stronie nadgarstka. Napis „MOJA”.
- I nie skojarzono ze sobą dwóch poprzednich zabójstw? -
zapytał Tony z niedowierzaniem.
- Trzeba im oddać sprawiedliwość. Aż do wczoraj nie mieli
możliwości skojarzyć faktów. Ta, którą utopiono, była w dość kiep-
skim stanie. Grisha nie miał zwłok zbyt długo, a upłynęło trochę
czasu, zanim się zorientowali, czego powinni szukać. - Carol wzru-
szyła ramionami i przeczesała palcami rozwichrzone blond włosy. -
Trudno było zresztą uchwycić znaczenie tatuażu u pierwszej ofiary,
bo miała też inne tatuaże na ramionach i tułowiu. Nie było powodu
przypuszczać, że napis „MOJA” na nadgarstku jest bardziej istotny
od napisu „BECKHAM”, który miała wytatuowany nad tyłkiem.
- A ta ostatnia? - zapytał Tony. - Też ma tatuaż „MOJA” na
nadgarstku? Ciekawe.
- Na to wygląda. Jest dużo krwi i obrzęk, bo sprawca przy-
bił jej nadgarstek gwoździem do drewna... - Kobieta wzdrygnęła
się. - Ale stanowczo coś tam jest. Tak więc Reeekie zadzwonił do
mnie i przekazał nam sprawę. Bieganie po okolicy wezmą na sie-
bie.
- Ale i tak kasa na to pójdzie z waszego budżetu. Dlatego to
ty wychodzisz na rozrzutną, a nie Reekie. Te kobiety, te zabite...
były miejscowe, z rewiru Dywizji Północnej?
Czy może pracowały na przykład na Temple Fields i tylko
zamordowano je poza centrum miasta?
- Obie były miejscowe. Tanie, pracowały na ulicy, a nie w
lokalu.
- Młode? Starsze?
- Młode. Narkomanki, co raczej nie zaskakuje. Ze względu
na ich profesję nie możemy być pewni, czy były napastowane sek-
sualnie. - Carol uniosła dłoń. - Wiem, wiem.
Prawdopodobnie seks wchodzi w grę.
- Tylko nie zawsze w oczywisty sposób. - Tony powąchał
zawartość szklaneczki i wykrzywił usta. - Kiedy ty kupujesz coś do
picia, zawsze jest lepsze, nie? To cholerstwo pachniało wspaniale
w Bretanii. Teraz przypomina paliwo do zapalniczek. - Łyknął na
próbę.
- Na szczęście smakuje lepiej, niż pachnie. To jak? Bę-
dziesz szukała biegłego do sporządzenia profilu psychologicznego
sprawcy?
- Byłoby to zupełnie oczywiste. Tylko że Blake nie miałby
ochoty za to płacić, a nie chcę pracować z wychowankami akade-
mii państwowej. - Przewróciła oczami. - Pamiętasz tego durnia,
którego wysłano nam przy zabójstwach z RigMarole? Inteligencja
emocjonalna ceglanego muru. Obiecałam swoim ludziom, że nigdy
już nie popełnię tego błędu. Lepiej nie mieć żadnego specjalisty,
niż użerać się z którymś z tych tumanów podesłanych przez ko-
mendanta.
- A chciałabyś mnie? - zapytał Tony. Jego uniesione brwi
sugerowały możliwość czytania między wierszami, ale Carol nie
dała się nabrać.
- To rozsądne wyjście, zwłaszcza jeśli potrzebne byłyby
szybkie wyniki. - Sięgnęła po butelkę i nalała sobie następnego
drinka. - Ale nie ma mowy, żeby pozwolono mi wydać taką kasę.
- A gdyby nic cię to nie kosztowało?
Zmarszczyła czoło.
- Już ci mówiłam. Nie zgadzam się na wykorzystywanie na-
szego prywatnego związku...
- Czymkolwiek jest...
- Czymkolwiek jest. Jesteś zawodowcem. Kiedy korzy-
stamy ze specjalistów spoza szeregów policji, powinniśmy za to
zapłacić.
- Robotnik zasługuje na swoją zapłatę - powiedział, krzy-
wym uśmiechem łagodząc ponury ton. - Przerabialiśmy już ten te-
mat i żadne z nas nie zmieni zdania. - Machnął ręką, jakby
odganiał owada. - Myślę jednak, że możemy to załatwić tak, że-
bym ja otrzymał zapłatę, a ty moją ekspertyzę.
Carol spojrzała na niego, unosząc brwi.
- Niby jak?
Tony przyłożył palec do grzbietu nosa.
- Porozmawiam z kimś w Home Office.
- Tony, może to umknęło twojej uwadze, ale mamy nowy
rząd. Nie ma pieniędzy na podstawowe rzeczy, a co dopiero mówić
o takich luksusach jak ekspertyzy psychologiczne - westchnęła
sfrustrowana.
- Zapewne wydaje ci się, że żyję na innej planecie, Carol,
ale o tym akurat wiedziałem. - Tony zrobił minę smutnego błazna,
podkreślała ona zmarszczki, które lata pracy wyryły na jego twa-
rzy. - Ale mój człowiek w Home Office jest ponad politycznymi
przepychankami. I myślę, że jest mi coś winien. - Umilkł na mo-
ment, a jego wzrok powędrował do góry, w stronę lewego naroż-
nika pokoju. - O tak, niewątpliwie. - Poprawił się na fotelu i
spojrzał prosto na Carol. - Przed laty zaczęliśmy coś wspólnie w
tym mieście.
Reekie ma rację. Powinnaś odejść w blasku chwały. A ja
powinienem stać u twojego boku, tak jak stałem za pierwszym ra-
zem.
Rozdział 8
Nadszedł świt. Jacko Vance całą noc nie zmrużył oka, ale
nie był w ogóle zmęczony.
Przysłuchiwał się cichym odgłosom, z jakimi skrzydło wię-
zienia budziło się do życia, szczęśliwy, że po raz ostatni będzie
zmuszony rozpocząć dzień w tak licznym towarzystwie.
Co kilka minut spoglądał na zegarek Collinsa, czekając na
chwilę, żeby wstać. Musiał wkalkulować w każde swoje działanie
mentalność innego człowieka. Collins byłby podekscytowany, ale
nie rwałby się do wyjścia tak bardzo. Vance zawsze miał dobre wy-
czucie czasu. Między innymi dzięki temu osiągnął tyle sportowych
sukcesów. Ale dzisiaj miał do zdobycia coś więcej niż tylko medal.
Kiedy wreszcie uznał, że moment jest idealny, wstał z łóżka
i ruszył do toalety.
Znowu przesunął elektryczną maszynką po głowie i bro-
dzie, po czym włożył należące do Collinsa wytarte dżinsy i worko-
watą koszulkę polo. Tatuaże prezentowały się bez zarzutu.
Facet w tatuażach i ciuchach Collinsa - przy braku cech,
które temu przeczą - musi być Collinsem.
Minuty wlekły się niemiłosiernie. Wreszcie w drzwi zało-
motała pięść i odezwał się głos:
- Collins? Dupa w troki, czas się zbierać!
Kiedy Vance stanął w progu celi, uwaga strażnika była już
skupiona na sporze więźniów, który rozgorzał w głębi korytarza na
temat wyników wczorajszych meczów. Vance znał tego funkcjona-
riusza - Jarvis, jeden z regularnych strażników na dziennej zmia-
nie, był drażliwy i porywczy, ale nigdy nie przejawiał osobistego
zainteresowania żadnym z podopiecznych. Na razie wszystko szło
zgodnie z planem. Klawisz przelotnie rzucił na niego okiem, po
czym ruszył przodem w głąb korytarza. Vance zaczekał, aż pierw-
sza brama otworzy się zdalnie z przyjemnym szczękiem ustępują-
cego metalowego trzpienia. Potem wszedł za strażnikiem do śluzy,
starając się oddychać normalnie, podczas gdy jedna brama się za-
mknęła, a druga otworzyła.
Znaleźli się poza skrzydłem więzienia i ruszyli przez środ-
kową część budynku, gdzie mieściła się administracja, w kierunku
wyjścia. Próbując ukoić nerwy, Vance zastanawiał się, dlaczego lu-
dzie wybierają pracę w pomieszczeniach, gdzie ściany są mdło
żółte, a kraty szare.
Żeby spędzać w takich warunkach całe dnie i nie popaść w
głęboką depresję, trzeba w ogóle nie mieć gustu.
Następna śluza, a potem ostatni płotek. Za grubymi szkla-
nymi szybami, podobnymi do okienek w banku, z otworami, przez
które można podawać dokumenty, siedziało kilku znudzonych
funkcjonariuszy. Jarvis skinął głową w stronę najbliższego, mło-
dego chudego mężczyzny. Miał brzydką cerę i był ostrzyżony na
jeża.
- Kobieta z opieki społecznej zjawiła się po Collinsa? - za-
pytał.
Mało prawdopodobne, pomyślał Vance. Nie, jeśli wszystko
przebiegło zgodnie z planem. Niewiele kobiet stawiłoby się rano w
pracy po tym, jak ktoś późną nocą próbował włamać się do ich
domu. Zwłaszcza jeśli domniemany włamywacz gwałciciel odciął
jej przewód telefoniczny i podziurawił opony w samochodzie. I tak
miała farta. Gdyby Vance wykonywał tę robotę sam, zamiast zlecać
ją komuś innemu, poderżnąłby gardło jej psu i przybił go do fron-
towych drzwi. W pewnych sprawach outsourcing się nie spraw-
dzał. Miał nadzieję, że to, co udało mu się załatwić, wystarczy. Tak
naprawdę szkoda mu było biednego Jasona. Będzie musiał rozpo-
cząć swój pierwszy dzień na przepustce bez wsparcia kogoś znajo-
mego.
- Nie - odparł facet za biurkiem. - Nie przyjdzie dzisiaj do
pracy.
- Co? - jęknął Jarvis. - Jak to nie przyjdzie?
- Sprawy osobiste.
- To co mam z nim zrobić? - Kiwnął głową w kierunku
Vance’a.
- Taksówka już czeka.
- Co? Ma odjechać taksówką? Bez eskorty? - Jarvis pokrę-
cił z niedowierzaniem głową.
- I co z tego? Przez cały dzień będzie przecież sam na prze-
pustce. Tyle że zacznie trochę wcześniej.
- A co ze wskazówkami? Nie powinien odbyć rozmowy
orientacyjnej z pracownikiem opieki społecznej?
Jeżyk po omacku wycisnął pryszcza, spojrzał na paznokieć
i wzruszył ramionami.
- Nie nasz problem, co nie? Zapytaliśmy zastępcę dyrektora
i powiedział, że nie ma sprawy. Mówi, że w przypadku Collinsa
nie ma powodów do obaw. - Spojrzał na Vance’a. - Nie przeszka-
dza ci to, Collins? Bo inaczej przepustka zostanie unieważniona.
Vance też wzruszył ramionami.
- Jak już tu jestem, to mogę wyjść. - Był zadowolony z
brzmienia swojego głosu.
Całkiem nieźle odtworzył sposób mówienia Collinsa, bez
śladu własnej maniery. Wepchnął ręce do kieszeni, tak jak podpa-
trzył u Collinsa, i zgarbił się trochę.
- Bez względu na to, co mówi wicedyrektor, chcę, żebyś
odnotował w papierach, że nie jestem zadowolony z tej sytuacji -
burknął Jarvis i wyprowadził Vance’a za wysoką bramę.
- Dobra - usłyszał za sobą jeszcze znużony głos.
Przy krawężniku stała stara skoda. Dieslowski silnik terko-
tał w oczekiwaniu. Vance poczuł gryzący smród spalin, przez który
przebijała się słodka nuta świeżego, porannego powietrza. Dawno
już nie miał do czynienia z taką mieszanką.
Jarvis otworzył drzwi od strony pasażera i pochylając się,
wetknął głowę do kabiny.
- Zawieź go pan do fabryki Evesham. Nigdzie indziej - po-
instruował kierowcę. - Nieważne, czy powie, że dostał właśnie za-
wału i musi jechać do szpitala, czy zagrozi, że zesra się w gacie,
jeśli natychmiast nie znajdziecie jakiegoś kibla. Nie słuchaj go pan,
nawet za dwieście funtów. Jedźcie prosto do fabryki Evesham.
Kierowca spojrzał na niego zdziwiony.
- Wyluzuj, człowieku. Znam się na swojej robocie. - Wycią-
gnął szyję, spoglądając na stojącego za Jarvisem Vance’a. - Wsia-
daj, stary.
- Z przodu, żeby kierowca miał cię na oku. - Jarvis odsunął
się i Vance wcisnął się na fotel pasażera. Sięgnął protezą po pas
bezpieczeństwa z nadzieją, że ewentualna nieporadność zostanie
powiązana z faktem, że od dawna nie jeździł samochodem. - Nie
chcę słyszeć, że sprawiałeś jakiekolwiek kłopoty, Collins - oświad-
czył strażnik i zatrzasnął drzwi.
Samochód pachniał kawą i syntetycznym aromatem sosno-
wego odświeżacza powietrza. - Facet ma dzisiaj dobry nastrój - za-
chichotał taryfiarz, trzydziestokilkuletni niedbale ubrany Azjata,
ruszając spod krawężnika.
- To nie nastrój, on tak zawsze - odparł Vance.
Serce waliło mu jak młotem. Czuł na plecach pot. Nie mógł
w to jeszcze uwierzyć.
Wydostał się za bramę. Z każdą minutą oddalał się od Kró-
lewskiego Zakładu Karnego Oakworth i zbliżał do realizacji ma-
rzenia o wolności. Jasne, na jego drodze stało jeszcze wiele
przeszkód, wiele dzieliło go od kolacji z soczystym stekiem, ale
najtrudniejszy etap miał za sobą. Przypomniał sobie, że zawsze
uważał, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą.
Lata w mamrze były tylko wyjątkiem potwierdzającym re-
gułę. Szczęście znowu mu sprzyjało. Wystarczyło przyjrzeć się do-
kładniej otoczeniu. Samochód miał automatyczną skrzynię biegów,
co mogło znacznie ułatwić Vance’owi życie. Nie prowadził samo-
chodu, odkąd go aresztowano; znów siąść za kółkiem to dosta-
teczne wyzwanie i bez konieczności manualnej zmiany biegów.
Vance rozluźnił się nieco i uśmiechnął, spoglądając na zadbane
pola wiosennych traw i ciasno splecione żywopłoty. Tłuste owce
pasły się obok potulnych jagniąt, które w większości wyrosły już z
brykania i harców. Mijali sady, rzędy kikutowatych drzew okrytych
kwieciem, które zaczynało już więdnąć. Szosa była tak wąska, że
dwa samochody ledwo mogły się minąć. Ideał angielskiej wsi w
oczach obcokrajowca.
- To musi być miła odmiana, że możesz się tak wyrwać -
zagadał kierowca.
- Jeszcze jak - powiedział Vance. - Mam nadzieję, że to
tylko początek. Czuję się zresocjalizowany. Jestem innym człowie-
kiem. - Rzeczywiście nie zamierzał już powtarzać błędów z prze-
szłości, które zaprowadziły go za kratki. Ale wciąż był zabójcą;
nauczył się tylko, jak być w tym lepszym.
Teraz uważnie przyglądał się krajobrazowi, porównując
rzeźbę terenu z mapą w swojej głowie. Dwanaście kilometrów
mało uczęszczanych wiejskich dróg, zanim dojadą do głównej arte-
rii prowadzącej do Birmingham.
Vance wytypował trzy miejsca, w których mógł zainicjo-
wać kolejny etap swojego planu. Wszystko zależało od ruchu na
trasie. Nie chciał mieć żadnych świadków, nie w momencie, gdy
nie miałby się jeszcze czym bronić. Minął ich tylko jeden van z
naprzeciwka, gdy jechali stromym zboczem pod górę, w zasięgu
wzroku nie było już żadnego samochodu.
Poprawił się w fotelu i ukradkiem zerknął w tylne lusterko,
udając, że podziwia krajobrazy.
- Ładnie tu, kurna - powiedział. - Za murami człowiek za-
pomina. - Nagle podskoczył, autentycznie zdumiony. - A co to, do
cholery?
Taksówkarz parsknął śmiechem.
- Jak długo siedzisz? - zapytał. - To elektrownia wiatrowa.
Ogromne wiatraki. Wiatr wprawia je w ruch, a one wytwarzają
prąd. To wietrzna okolica, więc i wiatraków jest mnóstwo.
- Jezu! - zawołał Vance. - Są olbrzymie. - Ich rozmowa
sprawiła, że kierowca stał się mniej uważny. Nadarzyła się idealna
okazja. Zbliżali się właśnie do skrzyżowania w kształcie litery T,
pierwszego z wytypowanych przez Vance’a miejsc ataku. Wóz za-
trzymał się i taksówkarz wskazał jeszcze wiatraki na horyzoncie,
zanim rozejrzał się, sprawdzając, czy nic nie jedzie.
W ułamku sekundy Vance trzasnął go w bok głowy łokciem
protezy. Facet zawył i podniósł ręce, próbując się zasłonić, ale
Vance był nieubłagany, a jego sztuczne ramię stanowiło broń
znacznie twardszą i mocniejszą niż ludzka kończyna. Po raz drugi
rąbnął taksówkarza w głowę, a potem zamachnął się z całej siły i
uderzył go w twarz. Uśmiechnął się zimno, gdy z jego nosa try-
snęła krew. Drugą ręką odpiął pasy bezpieczeństwa, by mieć więk-
sze pole manewru. Przesunął się do przodu i znów walnął kierowcę
w głowę, tak mocno, że odbiła się od okna. Mężczyzna krzyczał te-
raz na całe gardło, próbując po omacku dosięgnąć oprawcę.
- Chuj z tym - mruknął Vance, po czym wepchnął ramię za
głowę taksiarza i z całej siły pchnął go na kierownicę. Po trzecim
paskudnym chrupnięciu facet wreszcie przestał się ruszać. Vance
odpiął mu pasy. Wciąż nabuzowany, wyskoczył z samochodu i
podbiegł do drzwiczek od strony kierowcy. Kiedy je otworzył, tak-
sówkarz wypadł bezwładnie na drogę.
Vance przykucnął i wsunął ramię pod tułów mężczyzny.
Wziął głęboki wdech i podźwignął się, podnosząc ciało. Godziny
spędzone w więziennej siłowni jednak się opłaciły.
Dopilnował, by wzmocnić siłę i wytrzymałość, zamiast bu-
dowania masy mięśniowej, zresztą nigdy nie widział powodu, by
się z czymkolwiek obnosić.
Przetaszczył taksówkarza aż pod żywopłot przy drodze.
Dysząc ciężko, z głośno walącym sercem, przewiesił ciało przez
metalową bramę prowadzącą na pole, po czym zepchnął je na
drugą stronę. Uśmiechnął się, widząc zdumione miny pasących się
w pobliżu owiec, gdy taryfiarz, wymachując bezwładnie rękami i
nogami, runął na ziemię. Vance oparł się na chwilę o bramę, żeby
złapać oddech i ochłonąć po tym zastrzyku adrenaliny. Potem wró-
cił do samochodu i usiadł za kierownicą. Wyłączył prawy migacz i
włączył lewy - po czym ruszył w kierunku przeciwnym niż fabryka
Evesham. Szacował, że do miejsca obsługi podróżnych przy auto-
stradzie, gdzie rozpocznie się następny etap jego planu, dotrze za
jakieś czterdzieści minut.
Zastanawiał się, ile czasu upłynie, zanim ktoś zauważy, że
Jason Collins wciąż przebywa na oddziale terapeutycznym. A
Jacko Vance nie. Ile czasu upłynie, zanim władze więzienia zorien-
tują się, że jeden z najsłynniejszych i najgroźniejszych seryjnych
morderców, jakich kiedykolwiek wydała Wielka Brytania, jest na
wolności. I zamierza nadrobić stracony czas.
Uśmiech nie schodził z jego twarzy przez kilka minut.
Rozdział 9
Paula zaszeleściła papierami i stłumiła ziewnięcie.
- Jak będziecie gotowi, możemy zaczynać. Ja jestem już
przygotowana - oznajmiła, zbliżając się do białych tablic, które wi-
siały na jednej ze ścian ich zagraconego biura.
Carol zastanawiała się, czy Pauli udało się choćby zmrużyć
oko. Musiała przecież zostać na miejscu zbrodni do samego końca,
żeby dopilnować, aby wszystko wykonano zgodnie z regułami Ze-
społu ds. Incydentów Specjalnych. Potem musiała jeszcze wrócić
do siedziby Dywizji Północnej z tamtejszymi detektywami i ułożyć
program działań dla dziennej zmiany, znów według zaleceń Carol.
A teraz miała poprowadzić poranną odprawę dla ścisłego kręgu
współpracowników, którzy znali się tak dobrze jak wieloletni ko-
chankowie.
Był to zespół skompletowany osobiście przez Carol i ufor-
mowany w najlepszą jednostkę, z jaką kiedykolwiek pracowała.
Gdyby James Blake nie objął funkcji komendanta i z gorliwością
godną lepszej sprawy nie zabrał się do cięcia kosztów do samej
kości, na długo zanim myśl o oszczędnościach zaświtała premie-
rowi w głowie, chętnie nie rozstawałaby się z tą grupą aż do eme-
rytury. Tymczasem miała dokonać kolejnego skoku w nieznane.
Tylko że tym razem to ona podążała za kimś, a nie prowadziła. Nie
była to krzepiąca perspektywa.
- Odprawa za pięć minut - zawołała, dając wszystkim czas
do zakończenia tego, co akurat robili. Stacey Chen, ich informatyk,
niewidoczna za sześcioma monitorami, wydała z siebie jakieś nie-
artykułowane mruknięcie. Sam Evans, skupiony na rozmowie te-
lefonicznej, pokazał jej dwa uniesione kciuki. Dwaj sierżanci,
Kevin Matthews i Chris Devine, pochyleni nad kubkami z kawą,
podnieśli wzrok i pokiwali głowami. - Masz wszystko, czego po-
trzebujesz? - Carol zwróciła się do Pauli.
- Tak myślę. - Kobieta sięgnęła po swoją kawę. - Ci z Dy-
wizji Północnej przysłali mi wszystko z dwóch pierwszych za-
bójstw, ale nie miałam czasu przejrzeć tego dokładnie.
- Powiesz, ile będziesz w stanie - zdecydowała Carol, po
czym podeszła do ekspresu i zrobiła sobie cafe latte z odrobiną al-
koholu. Tego też będzie jej brakowało. Zrzucili się na ten ekspres,
żeby zaspokoić gusta każdego w zespole. Każdego oprócz Stacey,
która wolała herbatę earl grey. Carol wątpiła, by w Worcesterze
czekało ją cokolwiek podobnego.
Tony nie przyszedł. Wyglądało na to, że pomimo gorliwych
zapewnień nie spełnił swoich obietnic. Starała się stłumić kiełku-
jące w niej rozczarowanie; w końcu od samego początku trudno
było na to liczyć. Będą musieli po prostu wziąć się za bary z tą
sprawą bez jego pomocy.
Carol wróciła pod tablice, gdzie zbierała się już reszta ze-
społu. Z podziwem spojrzała na skrojony na miarę kostium Stacey.
Był doskonale dopasowany do figury i niewątpliwie bardzo drogi.
Miała świadomość, że specjalistka od elektroniki w jej zespole,
oprócz pracy w policji, prowadzi własną firmę komputerową. Ni-
gdy nie wypytywała o to zbyt dokładnie, ponieważ uważała, że
wszyscy mają prawo do prywatnego życia z dala od gnoju, w któ-
rym musieli brodzić na służbie. Wystarczyło jednak przyjrzeć się
ciuchom Stacey, żeby stwierdzić, że jej dochody wielokrotnie prze-
wyższają zarobki reszty członków grupy.
Pewnego dnia płytki Sam Evans na pewno dostrzeże te sub-
telne sygnały świadczące o tym, jak bardzo Stacey za nim szaleje.
A kiedy skojarzy ten fakt z wysokością jej dochodów, nic go nie
powstrzyma. Jednak kiedy to nastąpi, Carol dawno już tu nie bę-
dzie. Obserwowanie tego jednego dramatu więcej daruje sobie z
radością.
Paula odchrząknęła i wyprostowała się. Jej pomarszczone
dżinsy i wygnieciony brązowy sweter na pewno nie zostały uszyte
na miarę. Te same ubrania miała na sobie wczorajszego wieczoru,
kiedy przyjechała po Carol.
- Wczoraj wieczorem dostaliśmy wezwanie od Dywizji Pół-
nocnej - zaczęła. - W pustym magazynie na terenie przemysłowym
Parkway znaleziono niezidentyfikowane zwłoki kobiety. - Powie-
siła na tablicy dwa zdjęcia: jedno przedstawiało miejsce zbrodni z
ukrzyżowanym ciałem pośrodku, a drugie twarz kobiety na zbliże-
niu. - Jak widać, została przybita gwoździami do drewnianego
krzyża, który następnie ustawiono pod ścianą. Do góry nogami.
Makabryczne, ale prawdopodobnie gdyby chodziło tylko o to, nie
skontaktowano by się z nami. - Przyczepiła do tablicy trzy kolejne
fotografie. Dwie wyraźnie ukazywały wytatuowane nadgarstki,
trzecie mogło przedstawiać jakikolwiek kawałek materiału z wypi-
sanymi literami. W każdym przypadku litery układały się w słowo
„MOJA”. Paula odwróciła się do obecnych. - Zawiadomiono nas,
dlatego że to prawdopodobnie trzecie zabójstwo w serii. Elemen-
tem wspólnym jest tatuaż na nadgarstku. A także fakt, że wszystkie
ofiary znaleziono w rewirze północnym, co nie jest tak oczywiste,
jeśli chodzi o martwe prostytutki.
- Czemu? - Chris Devine była członkiem zespołu najmniej
zaznajomionym z niuansami geografii społecznej Bradfield, bo
przeniosła się tu z policji metropolitalnej.
- Większość życia ulicznego koncentruje się w okolicach
Temple Fields, w centrum miasta. Prawie cały wewnętrzny handel
toczy się właśnie tam - wyjaśnił Kevin. - Jest parę skupisk przy
głównych arteriach wychodzących z miasta, ale rewir północny
jest praktycznie czysty.
- Moim oficerem łącznikowym w Dywizji Północnej jest
niejaki detektyw sierżant Franny Riley - zabrała głos Paula. - Po-
wiedział mi o nowym ognisku prostytucji w pobliżu placu budowy
szpitala. Około pół tuzina kobiet obstawia miejsca, gdzie parkują
robotnicy.
Riley uważa, że to w większości dziewczyny z Europy
Wschodniej, prawdopodobnie sprzedane do tej pracy. Ale dwie
pierwsze ofiary pochodziły stąd, więc może nie mają żadnego
związku z tamtym. - Następne zdjęcie, tym razem zmęczonej twa-
rzy o zapadniętych oczach, wystających kościach policzkowych i
zaciśniętych wargach. Na zdjęciach policyjnych nikt nie wychodzi
zbyt fotogenicznie, ale ta kobieta sprawiała wrażenie wyjątkowo
wkurzonej. - Pierwsza ofiara, Kylie Mitchell. Dwadzieścia trzy
lata. Uzależniona od cracku. Pięć wyroków za uprawianie nierządu
i jeden za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków. Pracowała
głównie na obrzeżach Temple Fields, ale wychowała się w blokach
na osiedlu Skenby, czyli w samym środku rewiru północnego,
Chris. Została uduszona i porzucona pod estakadą obwodnicy trzy
tygodnie temu. Stacey wprowadza właśnie odpowiednie pliki do
naszej sieci.
Stacey błysnęła uśmiechem tak przelotnym, że ktoś, kto w
tym momencie mrugnął, mógł go zupełnie przeoczyć.
- Na koniec odprawy będą dostępne - powiedziała.
- Życie Kylie to typowa przygnębiająca historia. Nie ukoń-
czyła szkoły, nie miała żadnych kwalifikacji zawodowych, ale lu-
biła się zabawić. Wkrótce zaczęła uprawiać seks za narkotyki,
potem przeniosła się na ulicę. W wieku dwudziestu lat urodziła
dziecko, od razu zabrane przez opiekę społeczną, a sześć miesięcy
później oddane do adopcji. - Paula pokręciła głową i westchnęła. -
Na rynku płatnego seksu Kylie znalazła się na samym dnie. Do-
tarła do punktu, z którego nie było już odwrotu. Nie miała stałego
miejsca ani alfonsa, który by ją chronił. Stanowiła łatwy łup dla
kogoś, kto szukał mocnych wrażeń.
- Ile razy słyszeliśmy już tę historię? - zapytał znudzonym
głosem Sam.
- Zbyt wiele. I możesz mi wierzyć, Sam, nikt nie byłby
szczęśliwszy ode mnie, gdybyśmy już nigdy więcej jej nie usły-
szeli - powiedziała Carol z wyraźną przyganą, po czym zwróciła
się do Pauli: - Co wiadomo o ostatnich dniach jej życia?
- Niewiele. Żadna z innych dziewczyn nie miała na nią oka.
Była znana z tego, że zupełnie o siebie nie dbała. Zgadzała się na
wszystkie warunki, nie zważała, czy klient używa prezerwatywy.
Dziewczyny spisały ją na straty - albo to ona się od nich odsunęła,
nie wiadomo. Wieczorem w dniu zabójstwa widziano ją około
dziewiątej na Campion Way, na samym skraju Temple Fields.
Przypuszczamy, że parę dziewczyn, które pracowały tam regular-
nie, przegoniło ją ze swojego rewiru i tyle. Później wszelka wieść
po niej zaginęła, aż do dnia, gdy pod estakadą znaleziono zwłoki.
- A co wykazała sekcja? - spytał Kevin.
- Ślady nasienia z czterech różnych źródeł. Żadnego nie ma
w bazie danych, więc wartość materiału dowodowego będzie zni-
koma, póki nie namierzymy jakiegoś podejrzanego.
Oprócz tego mamy tylko ten tatuaż. Został wykonany po-
śmiertnie, dlatego nie ma zaognienia.
- Czy to znaczy, że szukamy tatuażysty? Kogoś z wyuczo-
nym fachem? - zapytał Chris.
Sam wstał, by dokładniej przyjrzeć się zdjęciom tatuaży.
- Nie wyglądają mi na zbyt fachowe. Ale z drugiej strony,
ten efekt może być zamierzony.
- Za wcześnie na takie spekulacje - powiedziała Carol. -
Kto ją znalazł?
- Paru nastolatków - odparła Paula. - Detektyw sierżant Ri-
ley uważa, że szukali spokojnego miejsca, żeby obalić jabola. W
pobliżu stoi wrak forda transita, dla miejscowej młodzieży jest to
odpowiednik klubu osiedlowego. Zwłoki były wepchnięte do
środka, w miejsce, gdzie powinien być silnik. Sprawca nie zadał
sobie trudu, by je ukryć. Policjanci z Północnej przesłuchali już
okolicznych mieszkańców, ale najbliższe domy znajdują się dobre
pięćdziesiąt metrów dalej i są odwrócone tyłem do miejsca
zbrodni. Nikt niczego nie zauważył.
- Powtórzmy przesłuchania - poleciła Carol. - Przecież nie
teleportowano jej z kosmosu. Paulo, załatw to z sierżantem Ri-
leyem.
- Okej, zrobi się. - Paula przyczepiła do tablicy kolejne po-
licyjne zdjęcie. - To Suzanne Black, znana jako Suze. Dwadzieścia
siedem lat. Sześć wyroków za nierząd. Nie upadła aż tak nisko jak
Kylie. Suze dzieliła mieszkanie w jednym z wysokich bloków w
Skenby z żigolakiem o nazwisku Nicky Reid. Według Nicky’ego
zwykle wyhaczała klientów w Lotniku...
- Co to jest Lotnik? - wtrąciła Carol.
- Pub na tyłach lotniska, w pobliżu sektora towarowego.
Coś w rodzaju staromodnego zajazdu. Pochodzi z czasów drugiej
wojny światowej, kiedy było tam tylko lądowisko Brackley Field -
wyjaśnił Kevin. - Nie jest to lokal, do którego można zabrać żonę i
dzieci na niedzielny obiad, ale nadal stoi parę klas wyżej od taniej
mordowni.
- Nicky mówi, że miała kilku stałych klientów - podjęła
Paula. - W większości bagażowych z lotniska. Podobnie jak Kylie
była uzależniona, tylko że jej wybór padł na heroinę. Nicky twier-
dzi, że brała od lat i całkiem nieźle funkcjonowała. Tak jak Kylie,
Suze nie miała alfonsa. Facet twierdzi, że miała umowę ze swoim
dilerem od dragów: gdyby ktoś próbował narobić jej kłopotów albo
wymuszać haracz, miał się tym osobiście zająć. Była cenną
klientką. - Kącik ust Pauli uniósł się w gorzkim półuśmiechu. - I
narajała mu nowych klientów.
- Kiedy Nicky widział ją po raz ostatni? - zapytała Carol.
- Dwa tygodnie temu. Wspólnie wychodzili z mieszkania.
On poszedł na Temple Fields, a ona wybierała się do Lotnika.
Kiedy wstał następnego ranka, nie było jej i żadnego śladu świad-
czącego o tym, że w ogóle wróciła. Postanowił poczekać parę dni,
na wypadek gdyby ruszyła w trasę z jakąś kumpelą albo z którymś
z regularnych klientów, chociaż byłoby to do niej niepodobne. -
Paula pokręciła głową z lekkim zdziwieniem. - Sądząc po tym, jak
opisuje to Nicky, mieli całkiem fajny domowy układzik. Tak więc
trzeciego dnia Nicky spróbował zgłosić zaginięcie Suze. Tak się
składa, że najbliższym posterunkiem policji jest dla niego komenda
Dywizji Północnej. Powiedzieć, że nie byli zainteresowani sprawą,
to mało. Przy dyżurce Nicky zupełnie się rozkleił i o mało to jego
nie aresztowali. Nie podjęto jednak żadnych działań. Zwłoki znale-
ziono cztery dni temu w kanale Brade podczas konkursu wędkar-
skiego. Według patologa dziewczynę utopiono, ale nie w Brade. -
Paula wcisnęła przycisk na wskaźniku, który trzymała w dłoni, i
okno wideo na tablicy ożyło. Doktor Grisha Shatalov, patolog,
odziany w służbowy kitel, uśmiechnął się do zebranych. Jego cie-
pły głos z lekkim kanadyjskim akcentem brzmiał nienaturalnie
słabo w tanich głośnikach: „Kiedy mamy do czynienia ze zgonem,
który wygląda na utonięcie, pierwszym pytaniem, na które musimy
sobie odpowiedzieć, jest to, czy to naprawdę było utonięcie.
Zwłaszcza jeśli ofiara, tak jak w tym przypadku, brała narkotyki.
Zdarza się bowiem, że przedawkowanie może wyglądać jak uto-
nięcie: w obu przypadkach płuca wypełniają się płynem. Ale mogę
stwierdzić z całą pewnością, że chociaż Suzanne Black przyjmo-
wała heroinę, nie zmarła wskutek przedawkowania. Tak więc teraz
musimy się przekonać, czy utonęła tam, gdzie ją znaleziono.
Czy mówiłem wam już o okrzemkach? Jeśli nawet, to nie
szkodzi, bo i tak powtórzę.
Okrzemki są drobnymi żyjątkami podobnymi do planktonu.
Mają skorupki nasycone krzemionką i żyją w otwartych akwenach,
w wodzie słodkiej i morskiej, w jeziorach i rzekach. W każdym
akwenie występują inne gatunki okrzemek. Są jak odciski palców,
różnią się także w zależności od pory roku. - Uśmiechnął się sze-
rzej. - Jesteście zafascynowani, prawda? Dobra, przejdę do sedna.
Kiedy ktoś utonie, okrzemki przedostają się do tkanek: płuc, nerek,
szpiku kostnego i tak dalej. Rozpuszczamy próbkę tkanki w kwa-
sie, a to, co zostaje, dowodzi, w którym akwenie doszło do utopie-
nia. Wykonaliśmy więc badania. W ciele Suzanne Black nie ma
okrzemek. Oznacza to jedno, i tylko jedno: nie utopiła się w ka-
nale, tylko w wodzie z kranu. Albo w wodzie filtrowanej. Wykona-
liśmy kilka dodatkowych badań i znaleźliśmy w jej płucach ślady
mydła, co moim zdaniem zawęża poszukiwania do wanny albo głę-
bokiego zlewu. Mam nadzieję, że ten mały wykład na coś się
przydał”.
Carol pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Ma skurczybyk gadane. Któregoś dnia namówię prokura-
tora, żeby puścił jedno z tych radosnych nagrań ławie przysię-
głych. Inna sprawa, że to naprawdę użyteczne wiadomości - przy-
znała. - Nie szukamy śladów szamotaniny nad kanałem, tylko
miejsca, gdzie sprawca sprawił ofierze kąpiel.
- Może zabrał ją do siebie do domu? - zasugerował Kevin.
- Sprawia wrażenie ostrożnego - zauważyła Carol. - Nie
wiem, czy zaryzykowałby coś takiego. Musimy się dowiedzieć,
gdzie zabierała swoich klientów. Dobra, Paula, mów dalej.
- Kiedy ją znaleziono, była w pełni ubrana - podjęła poli-
cjantka. - Zwłok niczym nie obciążono, ale zaczepiły o jakiś gruz
na dnie kanału, więc przebywały w wodzie przez dłuższy czas.
Skóra była tak nadgnita, że z początku nie zwrócono uwagi na ta-
tuaż.
Carol skrzywiła się na te słowa. Chociaż tego wyrażenia za-
pewne użyłby sam Grisha, nadal miała poczucie, że nie powinno
się ono odnosić do ludzkiego ciała.
- Ale teraz nie ma co do tego wątpliwości? - zapytała.
Paula pokręciła głową.
- Doktor Shatalov jest zupełnie pewien. Mówimy o tatuażu
wykonanym post mortem, który wygląda bardzo podobnie do tych
na nadgarstkach Kylie i ostatniej, niezidentyfikowanej ofiary.
- Jeżeli została utopiona w wannie, istnieje szansa, że ktoś
widział ją razem z zabójcą - zauważyła Chris. - Musiał zaprowa-
dzić ją gdzieś, gdzie jest wanna. Do domu, hotelu albo w inne po-
dobne miejsce.
- Racja. Powinniśmy przekazać jej zdjęcie lokalnym sta-
cjom telewizyjnym i zobaczyć.
Kevin, porozmawiaj z tym Nickym. Spytaj, czy ma jakieś
jej zdjęcia. - Carol zmarszczyła z zamyśleniem brwi. - Nie ujaw-
niamy na razie związku między tymi zabójstwami, oczywiście o ile
się da. Wprawdzie Penny Burgess już węszy przy tej sprawie, ale
doktor Hill posłał ją do diabła. Gdyby próbowała rozmawiać z
kimś z was, zróbcie to samo. - Spojrzała na Kevina, ale ten ostenta-
cyjnie zapisywał coś w notatniku. - Poprosimy detektywa Re-
ekiego, żeby wystąpił z tym apelem w mediach, a o zaangażowaniu
naszego zespołu nie piśniemy słowem.
Jeśli zabójca będzie myślał, że nie zwrócił naszej uwagi,
może bardziej się odsłoni, żeby nas sprowokować.
- Albo znów kogoś zabije - zauważyła Paula, garbiąc się. -
Bo w tym momencie nie mamy nic, co można by nazwać tropem.
- Jest szansa, żeby Tony rzucił na to okiem? - Wszyscy
znieruchomieli, słysząc pytanie Kevina. Sam przestał się wiercić,
Chris przestała notować, Stacey przestała klepać w klawisze
smartfona, a na twarzy Pauli pojawiło się niedowierzanie.
Carol zacisnęła wargi i pokręciła głową.
- Wiesz tak samo jak ja, że nie mamy na to pieniędzy w bu-
dżecie - odparła głosem ostrzejszym niż ten, do którego byli przy-
zwyczajeni na co dzień.
Kevin zarumienił się, tak że jego piegi przyblakły na tle
purpury.
- Pomyślałem po prostu... Skoro i tak rozwiązują nasz ze-
spół, to czemu nie? Odchodzi pani od nas, więc co mamy do stra-
cenia?
Zanim Carol zdążyła zareagować na tę niespotykaną
oznakę sprzeciwu, drzwi do biura otworzyły się gwałtownie i w
progu stanął Tony Hill, rozczochrany, z wypuszczoną ze spodni
połą koszuli i krzywo zagiętym kołnierzem kurtki. Półprzytomnym
wzrokiem chwilę rozglądał się po pokoju, aż w końcu jego spojrze-
nie spoczęło na Carol. Wtedy wciągnął łapczywie powietrze i po-
wiedział:
- Carol, musimy porozmawiać.
Zgromiła go wzrokiem, w którym nie było ani odrobiny
wyrozumiałości.
- Jestem w trakcie odprawy dotyczącej morderstwa, Tony -
odparła lodowato.
- To może poczekać - powiedział, po czym wszedł do po-
koju i pozwolił, by drzwi zamknęły się za nim z cichym zgrzytem.
- To, co mam do powiedzenia, nie może.
Rozdział 10
Godzinę wcześniej Tony Hill siedział w swoim ulubionym
fotelu. Z padem konsoli do gier w dłoniach i kciukami tańczącymi
nad przyciskami zabijał czas, czekając na moment, gdy Piers Lam-
bert powinien pojawić się przy swoim biurku w Home Office.
Świergoczące brzęczenie telefonu wyrwało go ze stanu skupienia i
samochód na ekranie z piskiem opon wypadł z drogi. Tony skrzy-
wił się gniewnie, zerkając na aparat na stole. Nadzieje na ustano-
wienie nowego rekordu trasy legły w gruzach. Rzucił pada i
chwycił za telefon.
Zerknąwszy na zegarek, zauważył, że jest już odpowiednia
pora na telefon do Piersa.
Zamierzał zabrać się do tego, gdy tylko upora się z tym roz-
mówcą.
- Halo? - W jego powitaniu nie było ani krzty serdeczności.
- To ty, Tony? - Głos brzmiał, tak jakby należał do ministra
w gabinecie torysów: elegancki, z celowo wygładzonymi krawę-
dziami. Człowiek bardziej przesądny od Tony’ego dostałby na jego
miejscu szajby. On jednak po prostu odsunął na chwilę słuchawkę
od ucha i zmarszczył brwi, zanim przyłożył ją z powrotem.
- Piers? To naprawdę ty?
- Brawo, Tony. Zwykle nie kapujesz tak szybko.
- To dlatego, że zwykle nie dzwonisz akurat wtedy, kiedy o
tobie myślę, Piers.
- A myślisz o mnie, Tony? Gdybym wiedział mniej o tym,
jak działa twój umysł, uznałbym to za komplement. Więc dlaczego
o mnie myślisz?
Nie istniał żaden szczególny powód, dla którego odebranie
telefonu od Piersa Lamberta miałoby wzbudzić w Tonym niepokój.
Z doświadczenia wiedział jednak, że kiedy któryś z mandarynów
sam chwyta za telefon, nie wróży to nic radosnego.
- Ty pierwszy - powiedział. - To ty płacisz za rozmowę.
- Jak wolisz - odparł Lambert. - Obawiam się, że mam dość
niemiłe nowiny.
Tony stał się czujny. Kiedy ludzie pokroju Lamberta uży-
wają wyrażeń w rodzaju „dość niemiłe”, większość sięgnęłaby od
razu po słowa typu „koszmarne”, „druzgocące” lub „straszliwe”.
- A mianowicie?
- Chodzi o Jacka Vance’a.
Tony nie słyszał tego nazwiska od lat, ale i tak na jego
dźwięk poczuł mdłości. Jacko Vance był czarującym psychopatą
bez odrobiny sumienia. Ten fakt nie czynił go jeszcze w oczach
Tony’ego, który poznał najciemniejszą stronę ludzkiej natury, ni-
kim wyjątkowym - ale niszczycielski wpływ Vance’a nadszarpnął
obietnicę, która była Tony’emu droga.
Zdruzgotał zaufanie w niewyobrażalny sposób, zanim wy-
szły na jaw straszliwe szkody, jakie poczynił. Współczucie i empa-
tia były zasadami, którymi Tony zawsze starał się kierować,
chociaż wielu drapieżników swoim postępowaniem próbowało mu
odebrać te cechy. Jacko Vance był temu najbliższy. Jedyną rzeczą,
jaką Tony chciałby usłyszeć, była informacja o zgonie.
- Co się stało? - zapytał szorstkim głosem.
- Wygląda na to, że uciekł z więzienia - powiedział Piers
przepraszającym głosem.
Tony wyobraził sobie jego pełen bólu uśmiech, nieśmiałe
spojrzenie i gest, którym dotyka węzła krawata, jakby chciał dodać
sobie pewności siebie. Miał ochotę złapać go za ten krawat i
mocno pociągnąć.
- Uciekł? - W ciągu kilku sekund jego spokój zmienił się w
maksymalne wkurzenie. - Jak to, kurwa, możliwe?!
- Podszył się pod innego więźnia, którego zakwalifikowano
na przepustkę. Miał spędzić dzień w miejscowej fabryce. Pracow-
nica pomocy społecznej, która powinna mu towarzyszyć, nie zja-
wiła się w pracy. Wygląda na to, że Vance zaatakował kierowcę
taksówki, która wiozła go do fabryki, a potem przesiadł się za kie-
rownicę i uciekł.
- Jezu Chryste! - wykrzyknął Tony. - Co w ogóle robił
Vance w więzieniu o kategorii kwalifikującej do przepustek? Jak
mogło do tego dojść?!
Lambert odchrząknął.
- Od kilku miesięcy był na oddziale terapeutycznym w
Oakworth. Wzorowy więzień, według wszelkich relacji. - Tony pa-
rokrotnie otwierał i zamykał usta, szukając właściwych słów. Ale
ich nie znalazł. - Nic nie wskazywało na to, że Vance cokolwiek
planuje - ciągnął Lambert spokojnym tonem.
Tony w końcu odzyskał głos.
- Piers, możesz mi łaskawie wytłumaczyć, co, do cholery,
Vance robił na oddziale terapeutycznym? Facet dostał dożywocie,
na litość boską! Dlaczego zakwalifikował się do programu resocja-
lizacyjnego przeznaczonego dla ludzi, którzy żałują swoich prze-
stępstw?
Ludzi, którzy starają się o zwolnienie warunkowe? Ludzi,
którzy mają jakąś przyszłość za kratami więzienia? Odpowiedz mi,
do kurwy nędzy! Kto przeniósł tego typa w miejsce, gdzie miał ta-
kie pole manewru? Miejsce, gdzie do tego stopnia mógł manipulo-
wać ludźmi? Miejsce wprost idealne do tego, żeby prysnąć?
Lambert westchnął ciężko.
- Oczywiście odbędzie się dochodzenie w tej sprawie.
Psycholog, którą mu przydzielono, nalegała na to, by przeniesiono
go na oddział terapeutyczny. Zresztą od paru lat był więźniem kate-
gorii C...
- Kategorii C?! - Tony nie wytrzymał. - Po tym, co zrobił?
Bóg jeden wie, jak wiele nastolatek okaleczył i zamordował, a te-
raz z więźnia kategorii A zredukowano go do C?
- Formalnie odsiaduje jeden wyrok dożywocia za jedno
zabójstwo...
- Nie wspominając o zamordowaniu funkcjonariusza policji
- ciągnął Tony, puszczając odpowiedź Lamberta mimo uszu. -
Funkcjonariusza, który próbował ustrzec przed śmiercią kolejne
dziewczyny.
- Mimo wszystko możemy go ukarać tylko za to, co potra-
fimy udowodnić. A sąd apelacyjny uchylił wyrok za zabójstwo po-
sterunkowego Bowmana. Jak powiedziałem, Vance był wzorowym
więźniem. Dyrektor zakładu karnego, w którym przebywał po-
przednio, wstrzymywał się z tym tak długo, jak tylko mógł, ale nie
było żadnych prawnych podstaw, by władze odmówiły Vance’owi
redukcji kategorii zagrożenia. - Tony usłyszał w głosie rozmówcy
ton rozdrażnienia. Pocieszała go świadomość, że nie tylko on jest
wściekły z powodu tego, co słyszy. - Jego adwokat groził nam
skargą na podstawie ustawy o prawach człowieka, a chyba obaj
wiemy, jak by się to zakończyło. Tak więc Vance uzyskał kategorię
C i został przeniesiony do Oakworth.
- Więc dostał psychologa kobietę?
- Tak, tak się złożyło. - Lambert sprawiał wrażenie zdumio-
nego. - Ale jej kwalifikacje są bez zastrzeżeń.
- Jasne. Ale jako kobieta jest podatna na urok Jacka Vance’a
- zauważył smutno Tony.
- Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, nalegałbym, żeby nie
miał bezpośredniego kontaktu z żadnym personelem płci żeńskiej.
Vance jest bystry i uroczy, umie sprawić, że mężczyźni i kobiety,
ale szczególnie kobiety, czują się jak najważniejsi ludzie na świe-
cie.
Prawdopodobnie w kółko powtarzał te oklepane frazesy o
skrusze i pokucie za winy. Więc co by szkodziło przeniesienie go
do społeczności więziennej, w której mógłby się zmierzyć z pro-
blemami z przeszłości? Nawet jeśli nigdy nie wróci do życia w
społeczeństwie, system był mu winien tę drobną łaskę. - Tony
prychnął z obrzydzeniem. - Mógłbym ci napisać cały scenariusz
jego działania, Piers.
- Nie wątpię, Tony - przyznał Lambert. - Niestety, nie ist-
nieje żaden mechanizm, który pozwalałby osobom zaangażowa-
nym w ujęcie przestępcy wpływać na jego losy, gdy jest już pod
kuratelą systemu penitencjarnego.
Tony gwałtownie wstał z fotela i zaczął nerwowo krążyć po
pokoju.
- Na dodatek udało mu się podszyć pod innego więźnia na
tyle umiejętnie, że wydostał się z Oakworth? Jak to w ogóle moż-
liwe? Przecież Vance jest jednorękim facetem. Ma cholerną protezę
ramienia! Nie wspomnę już o tym, że swego czasu regularnie poja-
wiał się w telewizji w porze największej oglądalności. Miliony lu-
dzi byłyby w stanie prawidłowo go zidentyfikować na okazaniu.
Jak to się stało, że strażnicy więzienni nie rozpoznali pieprzonego
Jacka Vance’a?!
- Nie interesowałeś się rozwojem wypadków, co? - zapytał
Piers. - Nie pamiętasz, że Vance wytoczył przeciwko Home Office
sprawę na podstawie ustawy o prawach człowieka...
- Tak, pamiętam. Twierdził, że jest dyskryminowany, ponie-
waż nie zapewniono mu dostępu do najnowszych osiągnięć prote-
tyki. A sąd uznał jego stanowisko. Ale to wciąż proteza, Piers, a nie
ramię, takie jak moje czy twoje.
- Nie masz szczególnego pojęcia o najnowszych protezach,
prawda, Tony? Nie mówimy tu o jakiejś kiepskiej standardowej
protezie, jaka należy się z państwowej służby zdrowia. Proteza,
którą nosi teraz Jacko Vance, jest prawie nie do odróżnienia od mo-
jego czy twojego ramienia. Według raportu, który mam przed
oczami, przeszedł specjalną operację zmieniającą unerwienie w ki-
kucie ramienia, dzięki czemu nerwy są teraz w stanie wysyłać im-
pulsy sterujące elektroniką w protezie ramienia i dłoni. Może
ruszać niezależnie palcami i kciukiem. Na dodatek ma robioną na
specjalne zamówienie sztuczną skórę z odpowiednio rozmieszczo-
nymi piegami, żyłami, ścięgnami i tak dalej. Cały ten sprzęt kosz-
tował tysiące funtów.
- Z naszych podatków?
- Nie. Załatwił to sobie prywatnie.
- Nie do wiary - rzucił Tony. - Zabójca z dożywociem ko-
rzysta z prywatnej służby zdrowia?
- Niezależnie od swoich przestępstw był przecież multimi-
lionerem. Było go na to stać, a sąd orzekł, że ma prawo do najlep-
szego dostępnego leczenia. Wiem, że to brzmi jak wariactwo, ale
takie jest prawo.
- Masz rację. Rzeczywiście brzmi jak wariactwo. - Tony
dotarł do ściany i z całej siły walnął w nią pięścią. - Myślałem, że
rodziny ofiar wytoczyły mu proces cywilny? Jakim cudem wciąż
opływa w gotówkę?
- Po prostu chytrze się urządził. - Do głosu Lamberta
wreszcie wkradła się ostra nuta gniewu. - Jak tylko go zatrzymano,
Vance postarał się o to, by wyprowadzić swoje pieniądze za gra-
nicę. Wszystko jest w funduszach powierniczych, a te funkcjonują
w takim środowisku prawnym, że nie mamy możliwości dowie-
dzieć się, kim są powiernicy i beneficjenci. Wyroki sądów cywil-
nych przeciwko Vance’owi nie dotyczą jego zagranicznych
trustów. Ale kiedy potrzebował pieniędzy na operację, pieniądze
udostępniono. To paskudne i obraźliwe, zgadzam się, ale nie mamy
żadnych środków prawnych, żeby temu zapobiec.
- Niewiarygodne... - Tony kręcił głową. - Ale nawet jeśli
proteza ramienia nie rzucała się tak bardzo w oczy, jak udało mu
się wszystkich wykiwać?
- Bóg jeden wie - stęknął Lambert. - Z tego, co słyszałem,
więzień, pod którego się podszył, ma łysą głowę, okulary i charak-
terystyczne tatuaże na ramionach i szyi. Wszystkie te elementy
Vance dokładnie skopiował. Naturalnie ktoś musiał mu dostarczyć
wykonane na zamówienie fałszywe tatuaże. Osobą, która najprę-
dzej zorientowałaby się, że to nie ten facet, co trzeba, jest pracow-
nica pomocy społecznej. Traf chciał, że nie było jej dzisiaj w pracy.
Tony roześmiał się z sarkazmem.
- Nie mów, sam zgadnę. Na pewno przytrafiło jej się coś
zupełnie nieprzewidywalnego. Jej chłopak został porwany? Dom
wyleciał w powietrze?
- Nie mam pojęcia, Tony. Wiem tylko, że nie zjawiła się w
pracy, więc funkcjonariusze straży więziennej w swojej nieskoń-
czonej mądrości wsadzili Vance’a samego do taksówki i wyprawili
w drogę do fabryki. Podobno to standardowa procedura operacyjna
w takich przypadkach. Nie zapominajmy, że osadzeni, którzy kwa-
lifikują się do takich przepustek, są na najlepszej drodze do wcze-
śniejszego zwolnienia. Dobre zachowanie leży w ich interesie.
- To najbardziej przerażająca wiadomość, jaką słyszałem od
dłuższego czasu. Posypią się trupy, Piers. - Po grzbiecie Tony’ego
przebiegł mimowolny dreszcz. - Jak się ma ten taksówkarz? Żyje?
- Ma urazy głowy, ale podobno nie zagrażają jego życiu -
odparł Lambert nieco lekceważącym tonem. - W tej chwili najbar-
dziej interesuje mnie to, żeby schwytać Vance’a tak szybko, jak to
możliwe. I w ten sposób dochodzimy do punktu, w którym mógł-
byś nam pomóc.
- Ja? Ostatni raz rozmawiałem z Vance’em jeszcze przed
pierwszym procesem sądowym. Nie mam zielonego pojęcia, co mu
teraz chodzi po głowie. Macie psycholog więzienną, porozmawiaj-
cie z nią. Najwyraźniej poznała go wystarczająco dobrze, by wnio-
skować o przeniesienie do oddziału terapeutycznego - Tony
westchnął ze zniecierpliwieniem.
- Oczywiście, porozmawiamy - zgodził się Piers. - Ale
ogromnie szanuję twoje umiejętności, Tony. Stałem zupełnie z
boku, kiedy przed laty powstrzymałeś Vance’a, ale pamiętam, jak
wielki wpływ miała twoja praca w Home Office na zmianę nasta-
wienia wobec profilowania. Chciałbym przesłać ci akta Vance’a,
żebyś przedstawił nam szczegółową ocenę tego, co najprawdopo-
dobniej zrobi i dokąd się uda. - Lambert zdążył się znów opano-
wać.
Jego prośba miała w sobie ładunek żądania, ale bez natar-
czywości.
- W najlepszym razie byłaby to zgadywanka. - Tony był na
tyle obeznany w kontaktach z wysoko postawionymi urzędnikami,
by nie składać obietnic, które mogłyby być później użyte prze-
ciwko niemu.
- Twoja zgadywanka jest więcej warta od przemyślanej opi-
nii większości twoich kolegów po fachu.
Kiedy nie pomaga nic innego, trzeba sięgnąć po pochleb-
stwo, pomyślał Tony.
- Jedno mogę ci powiedzieć nawet bez zaglądania do akt...
- Tak?
- Nie wiem, gdzie ostatnimi czasy przebywa Micky Mor-
gan, ale musicie ją odnaleźć i poinformować, że Vance jest na wol-
ności. W przekonaniu Vance’a ona wciąż jest jego żoną.
Nieważne, że to w ogóle nie było małżeństwo ani że dopro-
wadziła do jego unieważnienia.
Według niego po prostu go zawiodła. A Vance, jak się
przekonaliśmy, nie lubi, jak ktoś go zawodzi. - Tony skończył ko-
lejną rundkę po pokoju i oparł się czołem o drzwi. - To zabójca,
Piers. Każdy, kto kiedykolwiek zalazł mu za skórę, jest zagrożony.
Nastąpiła chwila ciszy. Kiedy Lambert znowu przemówił,
w jego głosie pobrzmiewała łagodność, jakiej Tony nigdy wcze-
śniej nie słyszał.
- Czy nie odnosi się to także do ciebie, Tony? Ciebie i nad-
komisarz Jordan? To dzięki wam Vance trafił przed sąd. Dzięki to-
bie i zespołowi twoich młodych podopiecznych. Jeżeli uważasz, że
będzie się mścił na ludziach, których za to wini, to na pewno jeste-
ście na pierwszych miejscach jego listy, prawda?
To, że Tony nie pomyślał w tym momencie o sobie, świad-
czyło tylko o braku narcyzmu. Lata praktyki klinicznej nauczyły
go ukrywać swoją wrażliwość na zranienie tak głęboko, że czasem
sam się w tym gubił. A chociaż wiedział całkiem sporo o słabych
punktach w pancerzu Carol Jordan, tak bardzo przyzwyczaił się do
postrzegania jej największego wroga w niej samej, że praktycznie
zapomniał o innych zagrożeniach - zagrożeniach, które były dla
niej dużo bardziej niebezpieczne niż jej własne słabości.
- Nie pomyślałem o tym - powiedział, kręcąc głową, jakby
nie chciało mu się wierzyć w to, że sam jest jednym z potencjal-
nych celów ataku. Wiedział, że jeśli raz się do tego przyzna, każde
jego działanie będzie już skażone strachem o to, kogo Vance może
zniszczyć następnym razem.
- Wydaje mi się, że powinieneś mieć świadomość takiej
możliwości - stwierdził Lambert. - Polecę wpuścić akta do sieci i
przyślę ci kody dostępu. Skontaktuję się z tobą, jak tylko usły-
szymy jakieś wieści od policji w północnym Yorkshire.
- Nigdy nie powiedziałem...
- Ale zrobisz to, Tony. Wiem, że to zrobisz. Porozmawiamy
wkrótce.
Gdy Piers się rozłączył, przez ułamek sekundy Tony myślał
o telefonie do Carol, ale takie wiadomości zawsze lepiej było prze-
kazać osobiście. Wziął kluczyki od samochodu, marynarkę i ruszył
do drzwi. Był w połowie drogi na komendę policji Bradfield, kiedy
przypomniał sobie o powodach, dla których sam chciał porozma-
wiać z Piersem Lambertem.
Chociaż był szczerze przekonany, że życie żadnej jednostki
nie jest bardziej wartościowe od życia innej, musiał przyznać, że
gdyby przyszło co do czego, ratowanie Carol Jordan zawsze by-
łoby priorytetem.
Wniosek może niezbyt przyjemny, ale nieunikniony.
Rozdział 11
Tony wszedł do sali, nie spuszczając wzroku z Carol.
- Przykro mi - powiedział. - Ale muszę natychmiast z tobą
porozmawiać. Na osobności.
Kiedy zdała sobie sprawę z tego, jak jest poważny, irytacja
na jej twarzy ustąpiła miejsca zdziwieniu. Przez wszystkie lata ich
znajomości Tony nigdy nie wszczął fałszywego alarmu. Bez
względu na to, o co chodziło, na pewno nie przeszkodził im w od-
prawie z błahego powodu.
- W moim gabinecie - odrzekła i skinęła głową w stronę
otwartych drzwi, jednak mężczyzna nie zwolnił kroku. Carol wes-
tchnęła i rozłożyła ręce w geście bezradności. Jej zespół zdążył się
już przyzwyczaić do ekscentrycznych zachowań Tony’ego, ale i
tak wkurzało ją, gdy wchodził tutaj, tak jakby miał do tego święte
prawo, zupełnie nie zważając na okoliczności. - Jak mówiłam:
Kevin, porozmawiaj ze współlokatorem Suze Black. Myślę, że mo-
żesz wziąć ze sobą Paulę. Sam, pogadaj z doktorem Shatalovem o
zdjęciu, dzięki któremu można by ją rozpoznać. Chris, ty popracuj
ze Stacey nad wprowadzeniem akt do sieci. I nie zapomnijcie o
urządzeniach do tatuażu. - Obejrzała się przez ramię. Tony chodził
w tę i z powrotem po jej gabinecie jak dzikie zwierzę w klatce. -
Jeszcze tu wrócę - zapewniła zmęczonym głosem.
Zamknęła za sobą drzwi gabinetu, ale nie zasunęła żaluzji.
Nie spodziewała się, by ta rozmowa wymagała tego rodzaju pry-
watności.
- Oby to było coś naprawdę ważnego, Tony - oświadczyła,
opadając ciężko na fotel. - Mamy na tapecie trzy zabójstwa. Nie
zamierzam tracić czasu na nic poza sprawami życia i śmierci.
Tony oparł dłonie na blacie biurka.
- Myślę, że ta sprawa jak najbardziej się kwalifikuje - od-
parł. - Jacko Vance uciekł dziś rano z więzienia.
Carol osłupiała.
- Co? - Tony nie zamierzał się powtarzać. Wiedział, że to
automatyczna reakcja.
Kobieta wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, po
czym zapytała: - Jak oni do tego dopuścili?
Prychnął lekceważąco.
- Po prostu Vance jest bystrzejszy od wszystkich w zakła-
dzie karnym kategorii C.
- Kategorii C? - Carol ściągnęła brwi. - W jaki sposób zdo-
był kategorię C? Przecież jest skazany za zabójstwo.
- Według Home Office Vance jest wzorowym więźniem -
odparł Tony. - Przez wszystkie te lata za kratami nie wychylił się
ani o milimetr. A może raczej tak dobrze zacierał swoje ślady. Na
to wygląda. - W jego głosie słychać było gniew, którego nawet nie
starał się tłumić. Wiedział, że w obecności Carol nie musi ukrywać
takich emocji. - Nie dość, że zredukowano go do kategorii C, to
jeszcze przebywał na oddziale terapeutycznym.
Uwierzyłabyś? Swobodne kontakty między więźniami, cele
jak pokoje hotelowe, terapia grupowa, którą jako wielki manipula-
tor mógł dowolnie reżyserować. - Odepchnął się od biurka i opadł
na fotel. - Mógłbym teraz złożyć głowę na twoim biurku i się roz-
płakać.
- Ktoś mu pomógł? - zapytała Carol. - Wdrapał się na mur i
zszedł po drugiej stronie?
- Najwyraźniej nie narzekał na brak pomocników, i w wię-
zieniu, i poza nim. Podszył się pod innego więźnia, który miał
wyjść na jednodniową przepustkę. Taką, dzięki której osadzony ma
się nauczyć, jak żyć w świecie zewnętrznym. - Tony uderzył otwar-
tymi dłońmi w uda. - Ten drugi więzień musiał o wszystkim wie-
dzieć. Pamiętasz, jak Vance odnosi się do ludzkich kłopotów. Tropi
je, wyłuskuje, a potem skupia się na nich i przekonuje, że ma ide-
alne rozwiązanie problemu. Musiał zaoferować temu drugiemu fa-
cetowi coś, czego ten potrzebował.
Poderwał się i zaczął chodzić po gabinecie. Carol nie pa-
miętała, kiedy ostatnim razem widziała go tak nakręconego. Wo-
dząc za nim wzrokiem, przypomniała sobie dopiero po chwili.
Mieszkanie w Berlinie. I jej zagrożone bezpieczeństwo. Przyszło
jej do głowy, że obecne podenerwowanie może mieć te same ko-
rzenie.
- Martwisz się o mnie - powiedziała. - Myślisz, że będzie
się chciał odegrać.
Tony przystanął.
- Jasne, że się o ciebie martwię. Pamiętam, co mi powie-
działaś. Co on powiedział ci tego wieczoru, kiedy go aresztowałaś.
Carol poczuła na plecach zimny dreszcz. Gniewne, ale wy-
powiedziane szeptem słowa Vance’a zmroziły ją wtedy do szpiku
kości. Jeszcze przez wiele miesięcy wracały do niej w mrocznych,
pokręconych koszmarach. Jej pamięć do słów, które słyszała, cza-
sem była przekleństwem. „Pożałujesz tego wieczoru”, powiedział
wtedy Vance. Groźba biła od niego niczym ostry, nieprzyjemny
zapach, wywołując w Carol strach i poczucie zbrukania.
- Nie będzie tracił czasu na wolności na wymierzanie ze-
msty - stwierdziła, próbując przekonać przede wszystkim samą sie-
bie. - Na pewno ma już nagraną ucieczkę za granicę.
Gdzieś, gdzie poczuje, że jest panem swojego życia. Nie
uda mu się to w tym kraju, a zwłaszcza w pobliżu mnie.
- Nie byłbym tego taki pewien - odparł Tony. - Pamiętasz,
co zrobił z Shaz Bowman?
Carol doskonale pamiętała młodą policjantkę, która szkoliła
się na profilerkę pod pieczą Tony’ego. Lśniące błękitne oczy, bły-
skotliwy analityczny umysł, dynamiczne działanie w służbie spra-
wiedliwości. Shaz odkryła grupę potencjalnych ofiar seryjnego
mordercy, czym zdobyła sobie życzliwość szefów. Zidentyfikowała
również znanego sportsmena i gwiazdora telewizyjnego Jacka
Vance’a jako niemożliwie nieprawdopodobnego podejrzanego.
Kiedy zabrakło jej wsparcia kolegów, postanowiła rozwiązać
sprawę na własną rękę i zdradziła się ze swoimi podejrzeniami w
konfrontacji z Vance’em. A on zamordował ją w najbardziej bru-
talny, nieludzki sposób, jaki można sobie wyobrazić.
- Shaz stanowiła zagrożenie dla jego bezpieczeństwa. Dla
jego wolności - powiedziała Carol, chociaż wiedziała, że to słaby
argument.
Tony pokręcił głową, jego twarz wykrzywił gniewny gry-
mas.
- Nikt jej nie słuchał. Nawet ja, za co zawsze będę sobie
pluł w brodę. Nic z tego, co miała, nie przekonałoby oficera policji
do włączenia Vance’a w krąg podejrzanych, a już tym bardziej do
jego aresztowania. On był w tej dżungli grubą zwierzyną, a ona
moskitem. Zabił ją, bo wkurzyło go jej bzyczenie. Ironia polega na
tym, że właśnie dzięki temu trafił do pudła.
Gdyby zostawił Shaz w spokoju, uznano by ją za głupią
gąskę, której coś strzeliło do głowy.
To zabójstwo zelektryzowało nas wszystkich.
Carol pokiwała głową i przygarbiła się, jakby opadła z sił.
- Vance nie jest głupi - powiedziała. - Wyraźnie przygoto-
wywał tę ucieczkę od lat.
Nie ryzykowałby, że zostanie schwytany, tylko po to, żeby
się zemścić. - Zerknęła przez szybę na salę odpraw, gdzie wrzała
praca. Miała wielką ochotę na drinka, ale nie pozwoliłaby sobie,
żeby podwładni zobaczyli, jak pije na służbie. Żałowała, że nie za-
sunęła żaluzji, ale teraz było na to za późno. - Na pewno nie zosta-
nie tu tylko dla zemsty. Ucieknie gdzieś, gdzie nie ma umowy
ekstradycyjnej z Wielką Brytanią.
- On nie patrzy na świat tak jak ty i ja, Carol. Vance jest
psychopatą. Przez długie lata porywanie, gwałcenie i torturowanie
młodych kobiet nadawało sens jego życiu. A my mu to odebrali-
śmy. Wierz mi, zemsta na nas jest dla niego w tej chwili na szczy-
cie listy priorytetów.
Znam go. Siedziałem przy stole naprzeciwko niego i ob-
serwowałem, jak obracają się trybiki w jego chorej głowie. Będzie
dążył do wendety. . a ty znajdziesz się na jego celowniku. - Tony
usiadł ciężko i zacisnął dłonie na poręczach fotela.
Carol zmarszczyła brwi.
- Nie tylko ja, Tony. Ja go jedynie aresztowałam. To ty za-
nalizowałeś jego zbrodnie, jego zachowanie. Jeżeli ma jakąś listę,
ty również figurujesz na jednym z pierwszych miejsc.
Zresztą nie tylko ty. Co z tymi młodymi profilerami, którzy
stanęli ramię w ramię, żeby pomścić koleżankę? Oni też się kwali-
fikują. Leon, Simon i Kay. - Machnęła ręką w stronę sali za szybą.
- I Chris. Zawsze zapominam, że właśnie wtedy ją poznałam, pra-
cowałyśmy nad tym śledztwem po przeciwnych stronach. Nikomu
nie zależało na dorwaniu mordercy Shaz bardziej niż jej. Będzie na
jego celowniku. Wszyscy będą. Dlatego trzeba ich ostrzec. - Nagle
poczuła narastający gniew. - Dlaczego właściwie dowiaduję się o
tym od ciebie, a nie oficjalnymi kanałami?
Tony wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może dlatego, że nie przedstawiłem jeszcze
swojej oceny ryzyka. Ale być może masz rację. Nie jestem wpraw-
dzie do końca przekonany, czy w oczach Vance’a odegrali aż tak
znaczącą rolę, ale trzeba ich powiadomić.
- A jego była żona? - zauważyła Carol. - Błagam, powiedz
mi, że poinformowali Micky Morgan.
- Jak tylko się dowiedziałem, powiedziałem im, że powinni
ją ostrzec - zapewnił Tony. - Przypuszczam, że Vance postrzega to,
co zrobiła, jako zdradę. Nie dość że nie stanęła u jego boku, to
jeszcze postanowiła go poniżyć. Tak to wygląda w jego oczach.
Zamiast się z nim rozwieść, postarała się o unieważnienie małżeń-
stwa. Oboje wiemy, dlaczego Vance potrzebował małżeństwa na
pokaz, ale dla przeciętnego więźnia nieskonsumowanie małżeń-
stwa oznacza tylko jedno. - Uśmiechnął się do niej szelmowsko. -
Że jesteś żałosnym dupkiem, któremu nie staje.
Pomimo tego uśmiechu Carol zobaczyła w jego oczach ból
i poczuła, jak w jej sercu obraca się nóż. Nie tylko jego impotencja
rozdzieliła ich z biegiem lat, ale na pewno nie pomogła.
- Nie jesteś żałosnym dupkiem - sprzeciwiła się ostro. -
Przestań się nad sobą użalać.
Rozumiem, że Micky pozbyła się Vance’a w taki sposób,
by narazić go co najmniej na kpiny.
- W jego oczach zrobiła to specjalnie - stwierdził Tony,
puszczając jej pierwszą uwagę mimo uszu. - Ale wątpię, żeby to na
nią zasadził się w pierwszej kolejności. To, co zrobiła, miało miej-
sce po fakcie. Większy żal ma do tych, którzy odebrali mu życie.
- Czyli do nas - podsumowała Carol. Poziom jej lęku był
bliski stanu alarmowego.
Naprawdę bardzo potrzebowała alkoholu.
- Myślę, że zanim wykona pierwszy ruch, mamy jeszcze
możliwość manewru - powiedział Tony. - Vance nigdy nie należał
do ryzykantów. Najpierw będzie chciał wypocząć i upewnić się, że
to, co zorganizował zza krat, rzeczywiście się sprawdza. Dzięki
temu mamy wszyscy trochę czasu, żeby pozałatwiać swoje sprawy
i gdzieś się zadekować.
Carol się zamyśliła. Chęć poddania się lękom była absolut-
nie wbrew jej zasadom.
- Zadekować się? Zwariowałeś? Musimy zabrać się do ro-
boty, dołączyć do ekipy, która go szuka.
- Nie - odparł Tony. - Nie będziemy dołączać do żadnej
ekipy. Trzeba być tam, gdzie nie będzie nas szukał. W połowie
drogi na szczyt górski w Walii albo na zatłoczonej londyńskiej
ulicy. Ale na pewno nie w ekipie ścigających go policjantów, bo
właśnie jej działania będzie śledził najbardziej uważnie. - Spojrzał
na nią z powagą. - Słuchaj, Carol, chciałbym, żebyśmy wszyscy
wyszli z tego żywi. A najlepszym rozwiązaniem jest usunięcie się
w cień i odczekanie, aż Vance zostanie schwytany i wróci do wię-
zienia.
Zgromiła go wzrokiem.
- A jeśli go nie złapią? Jak długo mamy się nie wychylać?
Na jak długo mamy zawiesić nasze normalne życie?
- Złapią go - zapewnił. - To nie Superman. Zresztą nie ma
pojęcia, jak działać w środowisku naszpikowanym urządzeniami
wykrywającymi. Kiedy ostatnio był na wolności, ten problem jesz-
cze nie istniał.
- Tak myślisz? - prychnęła Carol. - Dowody, dzięki którym
go skazano, pochodziły głównie z wczesnych wersji urządzeń, któ-
rymi dysponujemy teraz. Myślę, że będzie miał świadomość tego,
z czym może się zetknąć. Skoro przebywał na oddziale terapeu-
tycznym, to pewnie miał telewizor czy radio, a może nawet ograni-
czony dostęp do Internetu. Nie, Tony, Vance dokładnie wie, z czym
musi się zmierzyć, i myślę, że wziął to pod uwagę w swoich pla-
nach.
- Tym bardziej powinniśmy się przyczaić - powtórzył z
uporem Tony i uderzył pięścią w poręcz fotela. - Carol, do cholery,
nie chcę stracić już nikogo więcej przez tego chorego sukinsyna! -
Jego bezbronna mina przypomniała jej, jak mocno przeżył śmierć
Shaz Bowman.
Wina, jaką się obarczył, ciążyła mu przez lata, zwłaszcza że
sądy ostatecznie nie skazały Vance’a za ten szczególnie brutalny
akt.
- I nie stracisz - powiedziała ściszonym, ciepłym głosem. -
Będzie inaczej niż ostatnio.
Ale gliniarze tacy jak my nie uciekają przed bydlakami po-
kroju Jacka Vance’a. Ruszamy za nimi w pościg. - Gdy tylko Tony
otworzył usta, uniosła dłoń, powstrzymując go. - I nie mówię tego
w duchu bezmyślnego entuzjazmu. Mówię to, bo w to wierzę.
Gdybym pozwoliła, żeby kierował mną strach, równie dobrze mo-
głabym od razu porzucić służbę i zainteresować się wcześniejszą
emeryturą.
Tony westchnął ciężko. Wiedział, że został pokonany.
- Nie mogę cię zmusić - powiedział.
- Nie, nie możesz. I o ile pozostali nie zmienili się w ciągu
tych parunastu lat, ich też nie przekonasz. Musimy działać. Mu-
simy go znaleźć.
- Carol, nie rób tego, proszę. - Tony skrzywił się boleśnie. -
Trzeba ostrzec pozostałych, to jasne. Ale potem zajmij się swoją
normalną pracą. Zostaw pościg ludziom, którzy nie zaleźli
Vance’owi za skórę.
- A ty? To właśnie zamierzasz zrobić?
Nie mógł spojrzeć jej w oczy, mimo że nie odczuwał żad-
nych wyrzutów sumienia.
- Ja będę daleko za linią frontu, zajęty przygotowywaniem
swojej opinii dla Home Office. Będę rozważał czynniki ryzyka,
sugerował, co Vance może planować i gdzie. Miałem zamiar za-
szyć się z tobą w górach Walii, żebyśmy mogli to obgadać, ale ro-
zumiem, że nic z tego? - Znowu miał świadomość gniewu
wkradającego się do jego głosu. Tym razem stłumił go jednak,
zmuszając się do przybrania serdecznego tonu. - Tak więc prawdo-
podobnie poproszę kogoś, żeby zastąpił mnie dzisiaj w Bradfield
Moor, a sam pojadę z powrotem do Worcesteru, żeby popracować
w spokoju.
Nie było to rozwiązanie, które przypadłoby Carol do gustu.
Chciała mieć Tony’ego bliżej siebie.
- Wolałabym, żebyś został tutaj - przyznała. - Nie będziemy
się ukrywać, ale powinniśmy przynajmniej trzymać się razem.
Żeby nie dawać Vance’owi okazji do ataku.
Tony wyraźnie miał wątpliwości.
- Jesteś w tej chwili zaangażowana w śledztwo w sprawie
seryjnego mordercy, a ja nie powinienem z tobą pracować. Jeżeli
twój ukochany komendant zobaczy mnie tutaj, dostanie wylewu.
- Niestety, to mało prawdopodobne - rzuciła Carol z sarka-
zmem. - Swoją drogą, myślałam, że znalazłeś sposób, żeby obejść
ten problem?
Tony unikał patrzenia jej w oczy.
- Nie załatwiłem tego. Za bardzo przejąłem się tą drugą
sprawą. A teraz muszę popracować nad opinią dotyczącą Vance’a.
Może zróbmy tak: będę pracował w twoim gabinecie przy opusz-
czonych żaluzjach, a potem, kiedy wywiążę się ze zobowiązań w
stosunku do Home Office, zajmę się tym seryjnym mordercą.
Carol roześmiała się mimo woli.
- Jesteś beznadziejny, wiesz?
- Ale musisz mi obiecać coś w zamian...
- Co takiego?
- Że jeżeli Vance zbliży się do któregoś z nas, zejdziesz mu
z oczu.
- Nie zamierzam zaszyć się w górach Walii. - Zacisnęła ze
zdecydowaniem wargi.
- To już wiem. Ale wciąż mam łódź zacumowaną w Worce-
sterze. Moglibyśmy wypłynąć w rejs życia, jak Puchacz i Kicia.
Zapomnieć na chwilę o Vansie.
Carol zmarszczyła brwi. To nie był Tony Hill, którego znała
przez wszystkie te lata.
Owszem, niedawno stwierdził, że bardzo się zmienił, odkąd
odkrył tożsamość biologicznego ojca i zrozumiał jego nieobecność
w swoim życiu, godząc się z jego dziedzictwem. Miała jednak
pewne wątpliwości, bo jedyna zmiana, jaką dostrzegła, polegała na
decyzji, żeby opuścić Bradfield i przenieść się do wspaniałego
domu z epoki edwardiańskiej w Worcesterze. Wprawdzie ozna-
czało to również rezygnację ze stanowiska w strzeżonym szpitalu
psychiatrycznym Bradfield Moor, ale Carol była przekonana, że
Tony nie wytrzyma bez pracy dłużej niż kilka tygodni. Za bardzo
utożsamiał się z eksploracją chorych umysłów, by porzucić to na
dłuższy czas. Znajdzie się inny strzeżony szpital, inny zestaw pa-
cjentów, którzy mają nie po kolei w głowach. W to akurat nie wąt-
piła.
Jednak pomysł o wypłynięciu w niezaplanowany rejs nie
wiadomo dokąd zupełnie do niego nie pasował, stanowił więc
oznakę prawdziwej zmiany. Nie pamiętała, kiedy Tony ostatnim ra-
zem skorzystał z przysługującego mu urlopu, a co dopiero mówić o
faktycznym wyjeździe na wakacje. Może w jego serce też wgryzał
się strach?
- Wrócimy do tematu, kiedy rzeczywiście coś się stanie -
mruknęła, po czym ruszyła do drzwi. - Najpierw muszę przekazać
złe wieści Chris. Potem trzeba jak najszybciej odszukać pozosta-
łych i ich również ostrzec. - Tony wstał, ale powstrzymała go ge-
stem. - Nie, ty zostajesz tutaj - powiedziała, zasuwając żaluzje.
- Muszę pojechać do domu po laptopa - zaprotestował.
- Nie, nie musisz. Możesz korzystać z mojego komputera.
- Ale nie mam tutaj swojego szablonu.
Carol posłała mu ponury uśmiech.
- Jeżeli masz na myśli swój standardowy wstęp, wykorzy-
staj którąś ze starych analiz psychologicznych. Znajdziesz je w ka-
talogu pod oryginalną nazwą „analizy psychologiczne”.
Przykro mi, Tony, ale jeśli sprawa jest tak poważna, jak
mówisz, musimy zatroszczyć się o ciebie nie mniej, niż ty chciał-
byś zatroszczyć się o mnie.
Rozdział 12
Vance znalazł w schowku taksówki czerwoną bejsbolówkę
Boston Red Sox. Nie było to może wymyślne przebranie, ale jeśli
policja puściła już przez radio jego rysopis, o czapce na pewno nie
było w nim ani słowa. W razie czego zapewni mu więc kilka chwil
przewagi.
Był miło zaskoczony nowym miejscem obsługi podróżnych
przy autostradzie. W czasach, kiedy wsadzono go za kratki, punkty
obsługi podróżnych były jak smutna konieczność, jakby wyrwano
je z lat sześćdziesiątych. Teraz przynajmniej ten jeden przekształ-
cono w przestronny kompleks obejmujący motel, restaurację i ka-
wiarnię z dwudziestoma odmianami gorących napojów. Kogo
obchodziło, że rozryto przy tym niegdyś sielską wiejską okolicę?
Postęp był ogromny.
Vance pojechał w cichy kąt parkingu, tak daleko od motelu,
jak to tylko możliwe.
Spojrzał na kamery monitoringu i upewnił się, że żadna z
nich nie łapie numerów rejestracyjnych jego wozu. W tym momen-
cie każda chwila dawała mu dodatkową przewagę.
Otworzył bagażnik. W głębi, wepchnięte w kąt, leżały ja-
kieś ubrania. Sięgnął tam i wyciągnął lekką kurtkę przeciwdesz-
czową. Doskonała. Wprawdzie trochę za ciasna w ramionach, ale
zakrywała tatuaże, które najbardziej rzucały się w oczy w jego
obecnym wyglądzie. Łatwiej będzie mu wejść do motelu bez
wzbudzania podejrzeń.
Zostawił kluczyki w stacyjce z nadzieją, że jakiś złodzieja-
szek połasi się na taksówkę.
Potem szybkim krokiem ruszył brukowaną ścieżką w kie-
runku motelu, chowając twarz za postawionym kołnierzem kurtki.
W całym ciele czuł napięcie. Nie strach - do strachu nie było jesz-
cze żadnych podstaw - była to raczej mieszanina niepokoju i wy-
czekiwania. Podwyższona czujność, dzięki której będzie bez-
pieczny. Nie tylko teraz, ale tak długo, aż zrealizuje swoje plany.
Skręcił w ostatnią alejkę parkingu, przyglądając się zaparkowanym
samochodom.
Wreszcie na samym środku rzędu dostrzegł granatowego
mercedesa sedana. Na desce rozdzielczej ustawiono kartonik z wy-
pisanym numerem. Trzema ostatnimi cyframi były 314.
To jego szukał.
Ruszył prosto do motelu. Pchnął drzwi i pewnym krokiem
przemaszerował przez recepcję do wind. Żadna z osób rozmawiają-
cych na sofach czy pijących kawę przy stolikach nawet na niego
nie spojrzała. Recepcjonistka, zajęta innymi gośćmi, ledwie zerk-
nęła w jego kierunku. Wszystko było tak, jak się spodziewał. Terry
wykonał dobrą robotę. Vance wcisnął guzik, a gdy tylko drzwi się
rozsunęły, wsiadł do windy. Na trzecim piętrze skręcił w korytarz
po lewej. W powietrzu unosił się ostry chemiczny zapach sztucz-
nego odświeżacza. Przeszedł korytarzem aż do drzwi oznaczonych
numerem 314. Zapukał trzy razy, po czym odsunął się asekuracyj-
nie, gotowy do ucieczki, gdyby okazała się konieczna.
Ale nie było powodu do obaw. Drzwi uchyliły się bezsze-
lestnie, ukazując żylastą postać i małpią gębę Terry’ego Gatesa,
niezachwianego w wierze pomocnika, który drobiazgowo i skrzęt-
nie wykonywał polecenia Vance’a od dnia jego aresztowania. To
krzywoprzysięstwo i fałszywe zeznania Terry’ego rzuciły cień
wątpliwości, dzięki czemu uchylono pierwsze wyroki. Terry nigdy
nie kwestionował tego, o co go poproszono, i nigdy nie zwątpił w
niewinność Vance’a.
Przez chwilę sprawiał wrażenie niepewnego. Potem ich
spojrzenia się spotkały, a jego twarz wykrzywił szeroki, obnaża-
jący zęby uśmiech. Rozłożył barczyste ramiona, robiąc krok w tył.
- Właź, człowieku - powiedział z północnoangielskim ak-
centem, wyraźnym nawet w tak krótkim powitaniu.
Vance szybko przekroczył próg i cicho zamknął za sobą
drzwi. Westchnął z ulgą i uśmiechnął się.
- Bardzo się cieszę, że cię widzę, Terry - powiedział, roz-
luźniając się i wracając do swoich zwykłych tonów.
Terry nie przestawał się szczerzyć.
- Klawo, Jacko. Naprawdę klawo. Tak smutno było przez te
wszystkie lata, kiedy widywałem cię tylko w tych... instytucjach. -
Machnął ręką, wskazując pokój. - Nieźle, co?
Rzeczywiście było o wiele lepiej, niż Vance się spodziewał.
Pokój okazał się czysty, nieprzesiąknięty stęchłym smrodem papie-
rosów czy alkoholu. Wystrój był prosty - białe ściany, biała pościel,
boazeria z ciemnego drewna za łóżkiem, stolik, który robił za
biurko, i zasłony w odcieniu tytoniu. Kolorystykę ożywiały tylko
dywan i narzuta na łóżku.
- Bardzo dobrze się spisałeś, Terry - powiedział, zdejmując
czapkę i strząsając z ramion kurtkę.
- Jak poszło? Zaparzyć ci herbaty? Potrzebujesz czegoś?
Mam w teczce wszystkie dokumenty i dowód tożsamości. I kupi-
łem trochę niezłych sałatek i kanapek w delikatesach. - Terry pa-
plał jak najęty.
- Poszło jak z płatka - odrzekł Vance, przeciągając się z roz-
koszą. - Żadnych problemów. - Poklepał Terry’ego po ramieniu. -
Dzięki. Teraz muszę wziąć prysznic. - Spojrzał z niesmakiem na
swoje ramiona. - Chcę jak najszybciej pozbyć się tego paskudztwa.
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie robią sobie coś ta-
kiego.
- Najważniejsze, że Jason je sobie zrobił - zauważył Terry,
kiedy Vance ruszył do łazienki. - Z takimi tatuażami nikt nie przy-
gląda się zbytnio twarzy, prawda?
- Dokładnie. Masz może brzytwę, Terry? Chcę się pozbyć
tej bródki.
- Wszystko jest w łazience, Jacko. Wszystkie przybory toa-
letowe, o które prosiłeś. - Terry znów błysnął uśmiechem, zawsze
gotowy sprawić Vance’owi przyjemność.
Vance zamknął drzwi łazienki i odkręcił wodę w prysznicu.
Terry był jak dobrze ułożony, wierny pies. Spełniał wszystkie jego
życzenia, i to z nawiązką. Bez względu na to, ile żądań stawiał
Vance, Terry zachowywał się tak, jakby był jego dłużnikiem.
Wszystko opierało się na jednej prostej rzeczy - jeszcze jako boha-
ter narodowy Vance spędzał całe godziny przy łóżku umierającej
na raka siostry bliźniaczki Terry’ego, Phyllis. Terry myślał, że kie-
ruje nim współczucie. Nigdy nie zrozumiał, że Vance siedział przy
łóżkach umierających, bo lubił patrzeć, jak z ludzi wycieka życie.
Sprawiało mu przyjemność obserwowanie, jak choroba wypłukuje
z ciała człowieczeństwo, zostawiając samą skorupę.
Na szczęście takie uzasadnienie nie przyszło do głowy
Terry’emu, który widział w postępowaniu Vance’a tylko bezintere-
sowną dobroć. Phyllis uwielbiała program Wizyty Vance’a; świa-
domość, że jego bohater we własnej osobie siedzi przy jej boku,
był jedyną radością w jej dogasającym życiu.
Vance zdjął protezę i wszedł pod prysznic, rozkoszując się
strugami wody, której temperaturę mógł sam regulować. Co za luk-
sus. Wymył się od stóp do głów drogim żelem, który pachniał
prawdziwą limonką i cynamonem. Zdrapał tatuaż z szyi, po czym
zgolił bródkę, pozostawiając tylko wąsy. Długo stał pod strumie-
niem wody, delektując się poczuciem, że znów jest panem swojego
losu. W końcu kalkomania ze sztucznym tatuażem zaczęła się
marszczyć i ześlizgiwać z jego ramienia niczym tarcze zegarów na
obrazach Dalego. Vance pocierał skórę tak długo, aż naklejka
złuszczyła się, tworząc kleistą kałużę pod jego nogami, która
wkrótce zniknęła w odpływie.
Wyszedł spod prysznica i owinął się puszystym ręcznikiem;
materiał był nieprawdopodobnie miękki. Następnie namydlił żelem
sztuczną skórę protezy i zmył z niej tatuaż. Znowu pomyślał o
mężczyźnie, którego zostawił w pokoju. Terry dopuścił się dla
niego krzywoprzysięstwa. Kto wie, ile przestępstw popełnił w jego
imieniu przez ostatni rok - od pozyskania fałszywych dokumentów
po pranie brudnych pieniędzy. Zorganizował jego ucieczkę. Nie
było nawet cienia podejrzeń, że mógłby zdradzić człowieka, któ-
rego wciąż ubóstwiał. A jednak...
Nie było wątpliwości, że Terry wie za dużo. Służył
Vance’owi wiernie przez tak długi czas, ponieważ sam sobie zdołał
wmówić, że Vance jest niewinny. Nie mieściło mu się w głowie, że
człowiek, który uczynił ostatnie tygodnie życia jego siostry zno-
śnymi, może być mordercą. Ale tym razem byłoby inaczej. Vance
miał swoje plany. Diabelskie plany. A kiedy zacznie się jatka i na-
stanie trwoga, kiedy pełny zamysł zemsty stanie się oczywisty, nie
będzie już miejsca na wątpliwości. Nawet Terry nie wytrwałby
przy nim w takim sztormie: musiałby przyjąć choć część osobistej
odpowiedzialności za piekło, jakie Vance zamierzał rozpętać. By-
łaby to dla niego straszliwa chwila. Ale Terry był człowiekiem
wiernym swoim przekonaniom. Mimo że wiele lat stał twardo przy
Vansie, jeśli tylko zda sobie sprawę ze swojego błędu, natychmiast
zgłosi się na policję. Nie będzie w stanie się powstrzymać. Kiedy
podzieli się z władzami posiadaną wiedzą, nastąpi koniec wszyst-
kiego - a na to Vance w żadnym wypadku nie mógł pozwolić.
Rozdział 13
Detektyw sierżant Alvin Ambrose starał się zachować spo-
kój podczas kolejnych procedur sprawdzających przed wejściem
do Zakładu Karnego Oakworth. Przechodził przez rentgen, wykry-
wacze metalu, musiał oddać swoje telefony i krótkofalówkę.
Gdyby tak samo zajmowali się więźniami, których wypuszczają,
nie byłoby go tutaj teraz.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę uprawnienia, i tak nie
powinno go tu być.
Owszem, więzienie Oakworth znajdowało się w Mercji Za-
chodniej i na tyle blisko Worcesteru, że sprawa ucieczki bez wąt-
pienia podlegała pionowi śledczemu policji miejskiej.
To oznaczało, że zadanie to powinno przypaść szefowi Am-
brose’a. Ale odkąd ogłoszono, że nominację na stanowisko, któ-
rego pragnął, uzyskała Carol Jordan, zdawało się, jakby detektyw
komisarz Stuart Patterson zaczął strajkować. Wszystko, co mógł
zepchnąć na Ambrose’a, lądowało na biurku sierżanta. Tak było
także z tą sprawą. Resztki nadziei, że szef zechce objąć dowodze-
nie, prysnęły, gdy tylko wyszła na jaw tożsamość zbiegłego więź-
nia.
Fakt, że Carol Jordan uczestniczyła w pierwotnym aresz-
towaniu, tylko wzmocnił i utrwalił to, co i tak stawało się standar-
dową procedurą operacyjną w ich biurze.
Na tyle, na ile interesowało to szefa pionu śledczego,
sprawę prowadził Patterson. W rzeczywistości robił to Ambrose,
wbrew temu, że dyrektor więzienia spodziewał się raczej, że po-
szukiwania tak groźnego zbiega poprowadzi policjant wyższy stop-
niem niż sierżant.
Ambrose musiał to jakoś przełknąć i liczyć na to, że dzięki
swojemu onieśmielającemu wyglądowi sobie poradzi. Może przy-
najmniej udałoby mu się podpytać Carol Jordan o uciekiniera, za-
nim przybędzie do Worcesteru. Kiedy pracował z nią ostatnim
razem, zaimponowała mu. A Alvinowi Ambrose’owi niełatwo za-
imponować.
Po zakończonej kontroli przeszedł przez śluzę między
dwiema bramami i ruszył za funkcjonariuszem do gabinetu. Za za-
walonym papierzyskami biurkiem siedział mężczyzna.
Uniósł się, przytrzymując jedną ręką majtający przód ma-
rynarki, drugą wyciągając do Ambrose’a na powitanie. Był wysoki,
chudy, pełen energii i na pierwszy rzut oka zaskakująco młody.
Ambrose zauważył jednak, że jego skóra jest poznaczona dziesiąt-
kami drobnych zmarszczek. Był starszy, niż się wydawało.
- Jestem John Greening - powiedział, ściskając energicznie
rękę policjanta. - Zastępca dyrektora. Szef pojechał do Londynu na
rozmowę w Home Office. - Wytrzeszczył oczy i uniósł brwi. Przy-
pominał Ambrose’owi Davida Tennanta w roli Doktora Who. -
Proszę usiąść.
- Trudno się dziwić - zauważył Ambrose, nie ruszając się z
miejsca. - W tych okolicznościach.
- Nikt nie jest zawstydzony zniknięciem Jacka Vance’a bar-
dziej niż my.
Słowo „zawstydzony” wydało się Ambrose’owi żałośnie
nieodpowiednie. Seryjny morderca wyszedł frontowymi drzwiami
więzienia. Na miejscu zastępcy dyrektora Ambrose po prostu spa-
liłby się ze wstydu.
- Taaak... Cóż, oczywiście przy wpadce tak gigantycznych
rozmiarów będzie trzeba przeprowadzić dochodzenie, ale nie po to
tu dziś przyjechałem.
Greening wyglądał na poirytowanego. Nie wkurzonego czy
zawstydzonego, lecz właśnie poirytowanego. Jakby ktoś skrytyko-
wał jego krawat. Który nawiasem mówiąc, aż się o to prosił.
- Mogę pana zapewnić, że nie ma żadnych oznak, które
świadczyłyby o skorumpowaniu kogokolwiek z naszego personelu
- odparł.
Ambrose parsknął śmiechem.
- Tym gorzej dla was, nie sądzi pan? Korupcja byłaby jakąś
okolicznością łagodzącą wobec waszej nieudolności. Tak czy ina-
czej, przyjechałem tu dziś tylko po to, by porozmawiać z Jasonem
Collinsem.
Greening pokiwał sztywno głową.
- Pokój widzeń jest już przygotowany. Nagranie audio i wi-
deo. Jesteśmy wszyscy bardzo zaskoczeni udziałem Jasona w tej
hecy. Tak dobrze radził sobie na oddziale terapeutycznym.
- Po prostu wzorowy uczeń. - Ambrose z niedowierzaniem
pokręcił głową.
Greening kiwnął w stronę funkcjonariusza, który przypro-
wadził Ambrose’a.
- Szeregowy Ashmall zaprowadzi pana do pokoju widzeń.
Pożegnawszy się, Ambrose podążył za strażnikiem z po-
wrotem korytarzem, przez kolejną śluzę i dalej w labirynt więzie-
nia.
- Znał pan Vance’a? - zagadnął po drodze.
- Wiedziałem, który to, ale nigdy nie miałem z nim bezpo-
średnio styczności - odparł zdawkowo mężczyzna.
Jeszcze jeden prostokątny zakręt i stanęli przed drzwiami.
Funkcjonariusz otworzył je za pomocą karty magnetycznej i przy-
trzymał. Ambrose wszedł do pomieszczenia i zatrzymał się na
dłuższą chwilę tuż za progiem. Przy stole, przytwierdzonym do
podłogi, siedział mężczyzna. Ogolona głowa, kozia bródka, tatu-
aże. Wszystko zgodne z rysopisem.
Collins podniósł głowę i spojrzał Ambrose’owi w oczy z
najwyższą pogardą.
- Czego się gapisz?
Podczas służby w policji Ambrose słyszał tego rodzaju za-
czepki tak często, że słowa Collinsa spłynęły po nim jak po kaczce.
Rozejrzał się po pokoju, jakby oceniał szare ściany, świetlówkowe
lampy i wyłożoną kafelkami podłogę wprawnym okiem agenta nie-
ruchomości.
Pomieszczenie cuchnęło potem niemytych ciał i gazami.
Przez chwilę zatęsknił za czasami, kiedy w salach odwiedzin
można było palić. Strażnik więzienny zostawił ich samych, poin-
struowawszy Ambrose’a, który guzik ma nacisnąć, kiedy skończy
rozmowę.
- Nazywam się detektyw sierżant Alvin Ambrose - powie-
dział, podchodząc do pustego krzesła naprzeciwko Collinsa. - Je-
stem z policji Mercji Zachodniej i przyjechałem porozmawiać o
pańskim udziale w ucieczce Jacka Vance’a.
- Wiem, po co pan przyjechał - odparł Jason głosem ponu-
rym i ciężkim. - Wczoraj wieczorem poprosił mnie, żebyśmy za-
mienili się celami. Tyle.
Detektyw niespodziewanie wybuchnął niskim, serdecznym
rechotem. Collins drgnął z zaskoczeniem i strachem.
- Proszę cię, nie pierdol mi tu koszałków-opałków, tylko
powiedz, co wiesz.
- Kiedy ja nic nie wiem. Myślałem, że to ma być żart.
Vance uważał, że może się pode mnie podszyć, a ja twierdziłem, że
to niemożliwe. Nie miałem pojęcia, że dojdzie do czegoś takiego. -
Collins uśmiechnął się cynicznie, jakby mówił: „Udowodnij mi, że
kłamię”.
- Ten żart wymagał strasznie dużo planowania i przygoto-
wań - stwierdził z sarkazmem Ambrose.
Collins wzruszył ramionami.
- To już nie było moje zmartwienie. To on twierdził, że nie
zostanie rozpoznany. To on musiał sobie wszystko przygotować. -
Podniósł kciuki. - I nieźle mu, kurwa, poszło.
- Nie wierzę ci.
Więzień znów zareagował wzruszeniem ramion.
- A wierz pan sobie, w co chcesz. Gówno mnie to obchodzi.
- Wiesz, że twoje dni na oddziale terapeutycznym to już
przeszłość, prawda? Znowu jesteś więźniem kategorii A. Żadnych
przywilejów. Żadnego wygodnego wyra ani prywatnej łazienki.
Żadnych kojących sesji terapeutycznych. Żadnych nadziei na prze-
pustkę i miły dzień poza murami więzienia. Dopóki się nie zesta-
rzejesz. Chyba że masz informacje, dzięki którym możesz skrócić
sobie pobyt na oddziale dla więźniów kategorii A.
Wargi Collinsa wykrzywiły się w złośliwym grymasie.
- Mam coś lepszego od informacji, grubasie. Mam raka.
Przeniosą mnie do szpitala.
Przed śmiercią wrócę do domu tak jak ten zamachowiec od
katastrofy w Lockerbie. Nie możesz mnie niczym zastraszyć, facet,
bo przy tym gównie nic nie robi już na mnie wrażenia.
Więc najlepiej po prostu się ode mnie odwal.
Ambrose pomyślał, że Collins się nie myli. Odsunął krze-
sło, wstał i ruszył do wyjścia.
Kiedy drzwi się otworzyły, odwrócił głowę i z uśmiechem
powiedział do więźnia:
- Mam nadzieję, że rak potraktuje cię równie łagodnie, jak
Vance traktował swoje ofiary.
Collins uśmiechnął się krzywo.
- Rak to małe piwo, gliniarzu. Jacko ma takie plany, że jego
dotychczasowe zbrodnie to pikuś.
Rozdział 14
Chris Devine czuła, jak ciemny rumieniec gniewu oblewa
jej twarz i szyję. Zawsze uważała się za dostatecznie twardą do tej
roboty. Nie groziło jej emocjonalne załamanie; była opanowana i
odporna psychicznie. Przez długi czas myślała, że nic nie jest w
stanie nią wstrząsnąć. Ale kiedy z rąk Jacka Vance’a zginęła Shaz
Bowman, Chris poznała, co to rozpacz. Nie załamała się jednak,
nie dała mu tej satysfakcji. W zamian znalazła w swoim bólu siłę
do walki z zabójcą i dołączyła do improwizowanego zespołu, który
zmontowali Tony i Carol, po to by doprowadzić Vance’a przed sąd.
W całej karierze zawodowej nic nie dało jej większej satysfakcji.
W ciągu sześciu lat, które spędziła pod komendą Carol w
Bradfield, Chris myślała o Shaz prawie każdego dnia. Pracowały
razem, od kiedy Shaz dostała się do pionu śledczego, i tworzyły
naprawdę dobry zespół. Na obecnym poziomie byłyby nie do po-
wstrzymania.
Właśnie o takiej pracy Shaz zawsze marzyła. Byłaby w niej
świetna.
Żal, jaki odczuwała Chris, mieszał się z wyrzutami sumie-
nia. Mimo że wtedy nie była już jej przełożoną, obwiniała się, że
nie poświęcała jej dostatecznej uwagi; może gdyby nie przejmo-
wała się tak bardzo własnymi sprawami, mogłaby uchronić młodą
detektyw przed śmiercią. Ale nie zrobiła tego i musiała żyć z tą
świadomością każdego dnia. Jak na ironię, stała się przez to lepszą
koleżanką, lepszym graczem zespołowym.
W jej sercu nie było nawet krzty przebaczenia dla Jacka
Vance’a. Sam dźwięk jego imienia wywoływał przypływ gniewu,
który mogło rozładować chyba tylko bezpośrednie fizyczne starcie.
Teraz, gdy słuchała nowin od Carol Jordan, znowu poczuła w sobie
to znajome palące uczucie. Rzucanie oskarżeń mijało się z celem.
Liczyło się to, żeby odesłać Vance’a na jego miejsce i dopilnować,
by tam pozostał.
- Jak jest zorganizowany pościg? - zapytała, tłumiąc gniew.
- Nic o tym nie wiem - odparła Carol. - Nikt nie raczył po-
informować mnie oficjalnie, co się dzieje. Wiem o wszystkim tylko
dlatego, że Tony został poproszony przez Home Office o sporzą-
dzenie ekspertyzy. Uważa, że wszyscy, którzy doprowadzili do po-
stawienia Vance’a przed sądem, powinni mieć się na baczności.
Chris zmarszczyła brwi. Rozumiała powagę opinii
Tony’ego, nie była jednak pewna, czy się z nią zgadza.
- Brzmi sensownie - przyznała dopiero po chwili. - Vance
nie był w stanie znieść sprzeciwu. Dlatego zabił Shaz. Mimo że tak
naprawdę nie stanowiła dla niego zagrożenia.
Miał całą władzę. Ale ona odważyła się wystąpić przeciwko
niemu. A tego nie mógł znieść.
- Właśnie.
- Mimo wszystko... Rozumiem, skąd przekonanie, że wy
dwoje możecie być teraz na linii ognia. Ale reszta z nas? Wątpię,
żebyśmy w ogóle wchodzili Vance’owi w kadr. Byliśmy tylko
pionkami, a tacy ludzie jak on nie zwracają uwagi na pionki. Z ma-
luczkimi nie ma przedstawienia.
Carol roześmiała się zgrzytliwie.
- Zabawne. Nigdy nie pomyślałabym o tobie jako o ma-
luczkiej, Chris. Doceniam twoje zdanie, ale mimo wszystko chcia-
łabym, żebyś na siebie uważała. Chciałabym też, żebyś znalazła
trzy pozostałe osoby, które z nami wtedy pracowały, i ostrzegła je.
Chris zmrużyła oczy, wpatrując się w kąt pokoju.
- Leon Jackson, Simon McNeill i Kay... Jak ma na nazwi-
sko Kay?
Sam Evans, który wychodził właśnie z sali, nie mógł się
powstrzymać.
- To do ciebie niepodobne, żeby zapomnieć którąś z
dziewczyn, Chris - zakpił.
Chris wzruszyła ramionami.
- Niektóre osoby po prostu... nie są warte zapamiętania,
Bill.
- Ha, ha - odpowiedział sarkastycznie, po czym zatrzasnął
za sobą drzwi.
- Rzeczywiście Kay łatwo było zapomnieć - zauważyła Ca-
rol. - Myślę, że robiła to celowo. Wtapiała się w tło, żeby ludzie
zapomnieli o jej obecności i powiedzieli parę słów więcej, niżby
chcieli.
- Tak. Umiała przesłuchiwać świadków. Robiła to inaczej
niż Paula, ale może była w tym równie dobra. Tylko jak ona miała
na nazwisko?
- Hallam - powiedziała Carol. - Kay Hallam.
- O właśnie! - zawołała Chris. - Zabawne, prawda? Można
by pomyśleć, że po takich przeżyciach powinniśmy pozostać w
kontakcie, śledzić swoje dalsze losy. Tymczasem gdy tylko pierw-
sza sprawa sądowa dobiegła końca, wszyscy rozjechali się na
cztery strony świata.
Prawie tak, jakby chcieli zerwać kontakt, żeby łatwiej o
wszystkim zapomnieć. Kiedy spotkaliśmy się ponownie na rozpra-
wie apelacyjnej i przy drugim procesie, byliśmy jak zawstydzeni,
obcy sobie ludzie.
- To prawda - przyznała Carol. - Jakbyśmy na weselu albo
pogrzebie wpadli na ludzi, którzy byli nam bliscy, ale tak dawno
temu, że teraz czujemy się w ich obecności niezręcznie.
Nie można wrócić do tego, co było kiedyś, ale obie strony
pamiętają, że było inaczej, a to wywołuje ból i smutek. - Trudno
było powiedzieć, kto był bardziej zaskoczony tą uwagą.
Pracowały razem na tyle długo, by Chris wiedziała, że
słowa prosto z serca nie przychodzą łatwo Carol Jordan. Zresztą
obie strzegły swojej prywatności, celowo unikając zbyt osobistych
kontaktów. Mimo że zespół był zżyty, jego członkowie nie utrzy-
mywali relacji towarzyskich. Praca nie była miejscem odpowied-
nim do zwierzeń. Carol odchrząknęła. - Kay wysłała mi kartkę na
święta trzy albo cztery lata temu, ale myślę, że chodziło raczej o
wystawienie dobrej opinii niż o chęć podtrzymania znajomości.
Nie mam pojęcia, gdzie teraz jest. Nie wiem nawet, czy wciąż jest
gliną.
- Zajmę się tym. - Chris wklepała nazwiska w swojego
smartfona. - Może Federacja mi pomoże. Dowiemy się przynaj-
mniej, czy wciąż służą w policji.
- Myślisz, że wydadzą tego rodzaju informację? - spytała
Carol.
Chris wzruszyła ramionami.
- Powinni być naszym związkiem zawodowym. Chyba za-
leży im na tym, żeby nas chronić. - Uśmiechnęła się szelmowsko. -
Poza tym mam swoje metody. Nie są może tak... atrakcyjne jak te
Pauli, ale też skuteczne.
Carol wyrzuciła ręce w górę, dając do zrozumienia, że się
poddaje. - Nie chcę wiedzieć nic więcej - powiedziała, gdy Chris
obróciła się i zaczęła stukać w klawisze komputera z wprawą ma-
szynistki. - Daj znać mnie i Tony’emu, kiedy skończysz. Aha,
Chris...? - Kobieta podniosła wzrok znad ekranu. - Nie daj się w to
wciągnąć na tyle, żeby zapomnieć o własnym bezpieczeństwie. Je-
żeli Vance ma swoją czarną listę, to ty również na niej figurujesz.
Kiedy Carol ruszyła do drzwi, zatrzymał ją głos podwład-
nej:
- Z całym szacunkiem, szefowo, ale dokąd w takim razie
wybiera się pani całkiem sama?
Carol zrobiła pół obrotu i zmrużyła oczy, uśmiechając się
szelmowsko.
- Jadę na komendę Wydziału Północnego. Myślę, że będę
tam bezpieczna.
- Nie byłabym tego taka pewna - mruknęła ponuro Chris,
gdy zamknęły się drzwi.
***
Vanessa Hill wyjątkowo nie miała w porze lunchu nic do
roboty. Sam fakt, że jedzenie jest życiową koniecznością, nie ozna-
czał dla niej jeszcze, że nie można wykorzystać czasu spożywania
posiłków w sposób celowy i produktywny. Tak więc służbowe
obiady stanowiły stały element jej harmonogramu - czy były to bu-
siness lunche z klientami, czy obiady w biurze z podwładnymi,
kiedy można było zaplanować strategię kampanii albo ocenić po-
tencjał nowych rynków. Od trzydziestu lat prowadziła agencję do-
radztwa personalnego i nie przez przypadek została jednym z
najważniejszych łowców głów w kraju.
Dzisiaj jednak los pokrzyżował jej plany. Agent ubezpie-
czeniowy, z którym umówiła się na lunch, w ostatniej chwili odwo-
łał spotkanie - jego córka złamała w szkole rękę, zawracanie głowy
- w związku z czym Vanessa była sama jak palec w centrum Man-
chesteru i miała lukę w planach aż do kolejnego spotkania o dru-
giej.
Nie zamierzała siedzieć sama przy zarezerwowanym sto-
liku, więc zatrzymała się przed barem z kanapkami i kupiła sobie
kawę oraz bagietkę. Przypomniała sobie, jak w drodze do restaura-
cji minęła myjnię, i uznała, że jej samochodowi przydałoby się już
pucowanie. Były czasy, kiedy zajmowała się tego typu rzeczami
sama, uważając, że nikt inny nie zrobi tego dostatecznie starannie,
ale ostatnio wolała po prostu za to płacić. Nie oznaczało to oczywi-
ście rezygnacji z wysokich standardów - jeżeli robota nie została
wykonana dostatecznie dobrze, Vanessa nalegała, by powtórzyć
mycie.
Wjechała do myjni, wydała instrukcje i usadowiła się w
poczekalni, gdzie wiszący pod sufitem telewizor dostarczał klien-
tom rozrywki w postaci programu stacji informacyjnej.
Odpakowała swoją kanapkę, czując na sobie spojrzenie fa-
ceta po pięćdziesiątce w szytym fabrycznie garniturze, którego w
tym tygodniu raczej nie wyprasowano. Zaraz po wejściu do pocze-
kalni zdążyła uznać go za niewartego zachodu. Miała wprawę w
ocenianiu ludzi po wyglądzie szybciej, niż jej klienci uważali, że to
możliwe. Zawsze miała do tego dryg i tak jak w przypadku wszyst-
kich darów natury, nauczyła się maksymalnie go wykorzystywać.
Wiedziała, że nie jest najpiękniejszą z kobiet. Miała zbyt
ostry nos i kanciastą twarz.
Ale zawsze ubierała się i czesała tak, by jak najlepiej wy-
eksponować swoje atuty, i cieszyła się, że mężczyźni wciąż taksują
ją wzrokiem. Nie znaczyło to jeszcze, że była którymkolwiek z
nich choćby trochę zainteresowana. Od lat nie poświęcała czasu i
energii na nic, co wykraczałoby poza komplementy i flirt. Wystar-
czyła jej własna firma.
Jedząc, zerkała jednym okiem na ekran telewizora. Ostat-
nimi czasy odnosiła wrażenie, jakby wiadomości były jednostajną
dawką powtarzających się informacji. Starcia na Bliskim Wscho-
dzie, niepokoje w Afryce, pyskówki w polityce krajowej, katakli-
zmy. Jedna z jej pracownic rozśmieszyła niedawno wszystkich
przy automacie z wodą, udając swoją nadmiernie religijną są-
siadkę, która ponoć w kółko nawija o końcu świata, nadciągającym
mroku i czterech jeźdźcach Apokalipsy, a to wszystko przy pojem-
nikach na śmieci.
Prezenterka na ekranie jakby się ożywiła.
- Mamy wiadomość z ostatniej chwili - oznajmiła, a brwi
zatańczyły jej niczym mosty zwodzone w przyspieszonym tempie.
- Skazany za zabójstwo z premedytacją Jacko Vance zbiegł z wię-
zienia Oakworth w pobliżu Worcesteru. Vance został skazany za
zabicie nastoletniej dziewczyny, choć uważa się, że ma na swoim
koncie więcej ofiar. Mężczyzna przebrał się za więźnia, który
otrzymał jednodniową przepustkę na pracę poza zakładem karnym,
i w ten sposób udało mu się uciec. - Vanessa prychnęła. Czego niby
się spodziewali?
Skoro traktuje się więźniów niczym hotelowych gości, to
muszą to wykorzystać. - Władze zakładu karnego odmówiły ko-
mentarza na tym etapie, ale uważa się, że były prezenter telewi-
zyjny i olimpijczyk Vance porwał taksówkę, która miała zawieźć
właściwego więźnia do pracy w fabryce. Oddaję głos naszej repor-
terce Cathy Cottison.
Na St Stephen’s Green przy Westminsterze pojawiła się
brzydka kobieta z niekorzystnie odsłoniętą szyją.
- Wiele pytań wymaga tu odpowiedzi - oświadczyła z tak
silnym środkowoangielskim akcentem z Black Country, że Vanessa
musiała się wysilić, żeby ją zrozumieć. - Jacko Vance był gwiazdo-
rem telewizyjnym. Ma tylko jedno ramię. Jakim cudem udało mu
się oszukać personel więzienny i wydostać poza bramę zakładu
karnego? Jakim cudem Vance znalazł się w ogóle w pobliżu więź-
nia z prawem do dziennych przepustek? Jakim cudem osadzony je-
dzie taksówką sam, bez eskorty? Jak jednoręki nieuzbrojony
mężczyzna może porwać taksówkę?
Zamierzam zadać te pytania ministrowi spraw wewnętrz-
nych przy najbliższej okazji. - Vanessa była pewna, że za tę sprawę
polecą głowy. A gdzie lecą głowy, tam otwiera się pole działania
dla agencji doradztwa personalnego. Ku jej rozczarowaniu tematu
ucieczki i nieprawidłowości nie drążono już głębiej, a materiał sku-
piał się teraz na sportowej historii Vance’a, jego osobowości tele-
wizyjnej i popełnionych czynach. Patrzyła na ekran z coraz
większym roztargnieniem, gdy nagle pojawiła się na nim znajoma
postać. - Biegły psycholog, doktor Tony Hill, widoczny tu wraz ze
znajomym policjantem, przyczynił się do ujawnienia przestępstw
Vance’a i postawienia go przed sądem - oznajmiła reporterka.
Oczywiście! Zupełnie wypadło jej z głowy, że Tony był za-
angażowany w sprawę Jacka Vance’a. Większość kobiet byłaby
dumna, gdyby ich jedynego syna w tak pozytywnym świetle przed-
stawiono w ogólnokrajowym programie informacyjnym. Ale Va-
nessa Hill nie była jak większość kobiet. Syn był dla niej
utrapieniem, jeszcze zanim się urodził, i zdołała obejść bokiem
wszelkie reakcje, które zbliżałyby się do macierzyńskich odru-
chów. Nastawiła się przeciwko niemu od samego początku i nic z
tego, co zrobił, nie wpłynęło na zmianę jej stanowiska. Czuła do
niego odrazę i pogardzała pracą, jaką sobie wybrał. Nie był głupi,
tego była pewna. Miał ten sam dryg do rozpoznawania ludzi, któ-
rym sama się kierowała. Mógł zrobić ze swoich talentów dobry
użytek, osiągnąć sukces.
Zamiast tego jej nieślubny syn postanowił spędzić życie z
zabójcami, gwałcicielami i najgorszymi szumowinami. Jaki to
miało sens? Zrobiło jej się żal Jacka Vance’a.
Odwróciła się z obrzydzeniem od telewizora i wyjęła tele-
fon, żeby sprawdzić pocztę elektroniczną. Wszystko było lepsze od
oglądania tych durnot.
Rozdział 15
W mieszkaniu, które Nicky Reid dzielił z Suze Black, było
coś rozpaczliwie smutnego. Wysłużone meble wyraźnie pochodziły
z najgorszych second-handów.
Malownicze zdjęcia krajobrazów na ścianach wyglądały
tak, jakby wycięto je z kolorowych pism i oprawiono w najtańsze
ramki z Ikei. Dywan był zdarty do gołej osnowy, a jego kolor
dawno zaginął we mgle czasu. Mieszkanie wyglądało jak pokój
urządzony przez parę dzieci bawiących się w dom, okazało się jed-
nak czystsze i schludniejsze, niż Paula się spodziewała.
- Nie jesteśmy śmieciami - powiedział Nicky, widząc, jak
rozgląda się wkoło. - Staramy się żyć porządnie... Staraliśmy się. -
Skinął na misę z pomarańczami, jabłkami i bananami, która stała
na stoliku. - Owoce i w ogóle. Odpowiednie jedzenie. I płacimy
czynsz.
- Założył chudą, obleczoną w dżinsy nogę na drugą i splótł
dłonie na kolanie. Próbował zachować się godnie, ale poza, jaką
przybrał, była przygnębiająca, i Pauli zrobiło się go jeszcze bar-
dziej żal.
- Przykro mi z powodu Suze - powiedziała. - To, co się jej
stało, jest niewybaczalne.
- Gdybyście posłuchali mnie, kiedy zgłosiłem jej zaginię-
cie... Gdybyście potraktowali mnie poważnie... - Oskarżenie zawi-
sło w powietrzu.
Paula westchnęła.
- Rozumiem, dlaczego odczuwasz taki gniew, Nicky - od-
parła łagodnie. - Ale nawet gdybyśmy wszczęli czerwony alarm,
kiedy zgłosiłeś jej zaginięcie, i tak byłoby za późno.
Przykro mi, ale prawda jest taka, że kiedy zorientowałeś
się, że Suze nie ma, nie żyła już od dłuższego czasu. Wiem, że czu-
jesz się winny, Nicky, ale nie mogłeś zrobić nic, co zmieniłoby wy-
nik tego, co się stało.
Nicky pociągnął głośno nosem, oczu mu błyszczały. Paula
nie potrafiła rozstrzygnąć, czy to z powodu żalu, czy krążącej w or-
ganizmie kokainy. Biorąc pod uwagę język ciała Kevina, on wyro-
bił już sobie zdanie.
- Suze była wspaniała - powiedział Nicky drżącym głosem.
- Znałem ją od lat.
Chodziliśmy razem do szkoły. Zrywaliśmy się często z lek-
cji i chodziliśmy na gry wideo, gadaliśmy i jaraliśmy szlugi albo
graliśmy w bingo z emerytami.
- Więc oboje mieliście kłopoty w szkole?
Nicky roześmiał się z goryczą.
- W szkole. W domu. Z innymi dzieciakami. Pakowaliśmy
się z Suze we wszelkie możliwe kłopoty. Jest... była jedyną osobą z
tamtych czasów, która została w moim życiu.
Wszyscy inni zrobili mnie w chuja, a potem stąd spierdolili.
Wszyscy, tylko nie Suze.
Troszczyliśmy się o siebie...
Paula uznała, że rozluźnił się na tyle, by odpowiedzieć na
trudniejsze pytanie.
- Oboje pracowaliście na ulicy, tak?
Nicky pokiwał głową.
- Czynsz. - Podniósł wzrok na popękany sufit i zamrugał,
strząsając łzy z rzęs okalających duże błękitne oczy, które najbar-
dziej przykuwały uwagę w jego pociągłej kościstej twarzy o wą-
skich wargach i obłamanych zębach. - Nie mogliśmy robić nic
innego.
Suze próbowała pracować w sklepie na rogu, ale płaca była
gówniana. - Wzruszył lekko ramionami. - Nie mam pojęcia, jak lu-
dzie sobie radzą.
- Większość ludzi nie ma kosztownego nałogu narkotyko-
wego - podsunął bezlitośnie Kevin.
Nicky otarł policzek koniuszkami palców.
- To wytoczcie mi, kurwa, proces.
- Suze brała heroinę, zgadza się? - zapytała Paula, próbując
naprowadzić go z powrotem na właściwy temat.
Nicky potaknął i zaczął skubać skórkę przy paznokciu
kciuka.
- Brała od lat. - Spojrzał przelotnie na Paulę. - Ale nie wpa-
dała w żaden szał. Brała regularnie, z głową. Radziła sobie. Na he-
roinie dawała radę. A bez? - Westchnął. - Słuchajcie, wiem, że
macie nas za śmieci, ale naprawdę radziliśmy sobie całkiem do-
brze. - Sięgnął po papierosy i zapalił jednego. Po namyśle poczę-
stował też Paulę, która siłą woli zdołała odmówić.
- Zauważyłam - powiedziała. - Widzę, jak bardzo się stara-
liście. Nie przyjechałam tu, żeby się czepiać. Próbuję się tylko
dowiedzieć, czy Suze zginęła z powodu czegoś, co miało miejsce
w jej życiu, czy po prostu znalazła się w złym miejscu o niewłaści-
wej porze.
Nicky wyprostował się, zdjął nogę z kolana i chwycił się
siedziska krzesła.
- W życiu Suze nie było nikogo, kto mógłby jej źle życzyć -
powiedział stanowczo. - Wiem, że waszym zdaniem próbuję ją
przedstawić w lepszym świetle, bo nie żyje, ale to nie tak. Fakt,
była prostytutką i narkomanką, ale nie była złym człowiekiem. Ni-
gdy nie miała alfonsa. Tylko dilera, który się nią opiekował.
- Kto był jej dilerem?
- Nie będę jechał po nazwiskach. - Mężczyzna pokręcił
głową. - To byłoby głupie, a ja nie jestem głupi. Bez względu na to,
co o mnie myślicie. Suze była dobrą klientką. I przyprowadzała mu
nowych klientów, więc dbał o to, żeby nikt nie robił jej krzywdy.
Nikt nie wchodził w jej rewir. Wszyscy wiedzieli, co jest grane.
Kiedy przy budowie pojawiły się te kurwiszony z Europy
Wschodniej, wydawało im się, że będą pracowały w Lotniku,
kiedy pogoda będzie gówniana. - Nicky uśmiechnął się z politowa-
niem. - Ci Ruscy myślą, że są twardzi, ale w Bradfield są nie tacy
zawodnicy.
- Od jak dawna Suze pracowała w Lotniku? - spytał Kevin.
Wiedział, że Paula nie lubi, jak ktoś wtrąca jej się do przesłucha-
nia, ale nie chciał być piątym kołem u wozu.
Nicky podrapał się po głowie i znowu założył nogę na
nogę. Paula żałowała, że nie potrafi odczytywać języka ciała z taką
biegłością jak Tony Hill. Uczestniczyła niedawno w kursie o tech-
nikach przesłuchiwania, gdzie poświęcono temu tematowi trochę
czasu, ale wciąż odnosiła wrażenie, jakby prześlizgiwała się po po-
wierzchni tematu.
- Nie pamiętam - odrzekł. - Mam wrażenie, że od zawsze.
- Czy miała stałych klientów? - spytała Paula. - Czy były to
głównie załogi przylatujących samolotów?
- Jedno i drugie. - Zaciągnął się głęboko i wypuścił nosem
dym. - Niektórzy ze stałych klientów należeli do załóg, które regu-
larnie latają na tej trasie. We wtorki na przykład są ci z Dubaju.
Miała wśród stałych klientów kilku Arabów, którzy przylatywali z
Zatoki. Miała też miejscowych, którzy pracują w terminalu towaro-
wym. - Westchnął. - Nie znam nazwisk ani niczego takiego. Tak
naprawdę nigdy nie zwracałem na to uwagi. Nie interesowałem się
zbytnio jej klientami.
- Czy miała jakieś miejsce, gdzie ich przyjmowała? Pokój
w hotelu, w jakimś pensjonacie? - Paula przypomniała sobie słowa
o utopieniu w wannie.
- Żartuje pani? - parsknął Nicky. - Suze była ulicznicą. Ni-
gdy nie pracowała w burdelu ani w saunie. Pracowała na ulicy.
Pierdoliła się ze swoimi fagasami na tyłach Lotnika. W samocho-
dzie, jeśli klient miał. - Roześmiał się znowu, straszliwym tłumio-
nym rechotem. - To nie Pretty Woman, to nasze życie.
- A gdzie zatrzymywali się faceci, którzy nie byli stąd? Ci
spoza miasta musieli gdzieś nocować. Chodziła z nimi do hotelu?
Nicky pokręcił głową.
- Suze pracowała na ulicy - powtórzył. - Nie przeszłaby bez
podejrzeń przez recepcję żadnego hotelu. Dlaczego pani o to pyta?
- Myślimy, że nie została zabita w miejscu, w którym ją
znaleziono - wyjaśniła Paula.
- Podobno została utopiona. A znaleziono ją w kanale. Dla-
czego myślicie, że nie zabito jej właśnie tam?
- Woda znaleziona w jej płucach jest inna niż woda z ka-
nału - wyjaśniła kobieta. - Gdziekolwiek ją utopiono, to na pewno
nie tam. - Odczekała, aż Nicky przetrawi te informacje. - Domy-
ślasz się, gdzie by to mogło być?
- Nie mam pierdolonego pojęcia...
- A czy Suze wspominała kiedykolwiek, że czuła się za-
grożona?
- Jedyny raz, kiedy w ogóle były jakiekolwiek kłopoty, to z
dziwkami z Europy Wschodniej. Ale sprawa została załatwiona.
Zresztą to było wiele miesięcy temu. Gdyby ktoś chciał się mścić,
zrobiłby to już dawno. Ktokolwiek ją zabił, nie wydaje mi się, żeby
chodziło o coś osobistego. Mógł ją zaczepić praktycznie każdy.
Kiedy Lotnik się zamykał, szła pracować na ulicy. Wtedy nikt nie
miał na nią oka, była zdana na siebie. To nie tak jak na Temple
Fields, gdzie pracuję. Tam gramy drużynowo. Ktoś zawsze zwraca
uwagę na to, z kim idę w krzaki. Ja też mam oko na innych. - Po-
kręcił głową. - Mówiłem jej, że powinna sobie znaleźć kogoś, z
kim by pracowała. Ale stwierdziła, że byłoby za mało roboty.
Trudno mieć do niej pretensje. Miała rację. To ta pierdolona rece-
sja...
- Co? Czyżby ludzie ograniczali wydatki na was? - powie-
dział Kevin z wyraźną nutą sarkazmu.
- Nie, glino - odparł gniewnie Nicky. - Więcej ludzi pracuje
na ulicy. Suze i ja zauważyliśmy to już jakiś czas temu. Sporo no-
wych twarzy.
Pauli wydało się to interesujące. Nie była do końca pewna
dlaczego, ale w śledztwie o zabójstwo nie można było lekceważyć
nic, co odbiegało od normy.
- Jakieś kłopoty ze strony „nowych twarzy”? - zapytała.
Nicky zgniótł niedopałek w afrykańskiej ceramicznej po-
pielniczce. Przelewające się od kiepów spodki to nie tutaj, pomy-
ślała Paula.
- Były jakieś bójki na Temple Fields - powiedział w końcu.
- Ale nie od strony Brackley Field. - Nerwowo stukał teraz pudeł-
kiem papierosów w poręcz fotela. - Kiedy będą mi mogli wydać jej
ciało?
Pytanie padło ni stąd, ni zowąd.
- Jesteś jej najbliższą rodziną? - powiedziała Paula, grając
na zwłokę.
- Jestem jedyną osobą, która jej została. Jej mama nie żyje.
Suze nie widziała swojego taty ani dwóch braci, odkąd skończyła
dziewięć lat. Była w sierocińcu, tak jak ja. Troszczymy się o siebie
nawzajem. Ona potrzebuje porządnego pogrzebu, a żaden inny
skurwiel jej go nie załatwi. Więc kiedy mogę się do tego zabrać?
- Musisz porozmawiać z koronerem - odparła. Było jej
przykro, że odpowiedziała wymijająco na pytanie, na które nie
było łatwej odpowiedzi. - Ciało nie zostanie wydane od razu. Mu-
simy je jeszcze jakiś czas przetrzymać. Chodzi o zwłoki ofiary za-
bójstwa.
- Dlaczego? Wiedziałem, że trzeba zrobić sekcję zwłok.
Przecież oglądam telewizję, nie? To kapuję. Ale skoro już ją wy-
konano, chyba mogę dostać ciało z powrotem?
- To nie takie proste - odezwał się Kevin. - Jeżeli kogoś
aresztujemy...
- Jeżeli? Nie chciał pan powiedzieć: „kiedy”? - Nicky sko-
czył na równe nogi, zapalił kolejnego papierosa i zaczął krążyć po
pokoju. - Czy może Suze nie jest dostatecznie ważna, by kwalifi-
kować się na „kiedy”?
Paula wyczuła, że Kevin robi się coraz bardziej spięty.
- Kiedy aresztujemy kogoś, podejrzany ma prawo złożyć
wniosek o drugą sekcję zwłok - wyjaśnił sucho. - Na wypadek
gdyby nasz patolog się pomylił. Jest to szczególnie ważne, kiedy
przyczyna zgonu może budzić wątpliwości. Albo kiedy wątpliwo-
ści może budzić rozstrzygnięcie pewnej kwestii kryminalistycznej
związanej ze zwłokami, tak jak w tym przypadku.
- Kurwa mać! - zaklął Nicky. - Pracujecie w takim tempie,
że zanim kogokolwiek aresztujecie, wszyscy możemy być martwi.
- Stanął i pochylił się do przodu, opierając głowę o ścianę. Jego
sylwetka była jak studium rozpaczy. - Co będzie, jak temu dup-
kowi ujdzie to płazem? Jak długo potrwa, zanim zdecydujecie się
wydać mi ciało? - Coraz bardziej się nakręcał. Paula zdała sobie
sprawę, że dzisiaj nie wyciągnie już z niego żadnych wartościo-
wych zeznań.
- Porozmawiaj z koronerem, Nicky - powiedziała spokoj-
nie, bez cienia wyższości. - On odpowie na twoje pytania. - Pod-
niosła się, podeszła do mężczyzny i położyła dłoń na jego
ramieniu. Przez koszulę z długim rękawem poczuła twardą kość i
drgające mięśnie. - Jest mi bardzo przykro, że straciłeś najbliższą
przyjaciółkę. I mogę cię zapewnić, że żadnego zabójstwa nie trak-
tuję lekceważąco. - Wręczyła mu swoją wizytówkę. - Jeśli przypo-
mnisz sobie coś, co mogłoby nam pomóc, zadzwoń do mnie. -
Uśmiechnęła się do niego delikatnie.
- Albo gdybyś po prostu chciał o niej pogadać.
Rozdział 16
Carol wpatrywała się gniewnie w Penny Burgess, kore-
spondentkę działu kryminalnego „Bradfield Evening Sentinel
Times”. Reporterka miała prawdopodobnie szczęście, że Carol
oglądała konferencję prasową na monitorze telewizji gospodarczej,
a nie na żywo w tej samej sali. Od pierwszych dni w Bradfield
dziennikarka zalazła Carol za skórę, mimo że powoływała się na
kobiecą solidarność i sprawiedliwość. Wkurzało ją, że ktoś, kto
twierdzi, że wyznaje wartości najbliższe jej sercu, może im tak
skutecznie zaprzeczać w swoich działaniach. Ale jeszcze bardziej
irytowało ją to, że baba wydawała się zupełnie niezatapialna. Jej
kariera zawodowa już tyle razy zdawała się wisieć na włosku, ale
Penny Burgess wciąż publikowała na pierwszych stronach i zja-
wiała się w sali konferencyjnej wystrojona w tak drogie ciuchy,
jakby była londyńską dziennikarką zajmującą się modą. O mało nie
zniszczyła kariery i małżeństwa Kevina Matthewsa, kiedy uwiodła
go i wyciągnęła z niego kilka tajemnic operacyjnych, a mimo to na
policyjnych konferencjach prasowych siadała w pierwszym rzę-
dzie.
Dzisiaj była nieustępliwa jak zawsze. Jak tylko wbiła sobie
coś do głowy, działała niczym seryjny morderca. Nie odpuszczała,
dopóki nie wyczerpała wszystkich możliwości pastwienia się nad
ofiarą, zanim ostatecznie ją dobije. Carol przypuszczała, że to
godna podziwu cecha charakteru, zwłaszcza u kogoś, kto umie
osądzić, który pomysł jest rzeczywiście wart zachodu. Sama dała
się Penny publicznie doprowadzić do białej gorączki, więc dosko-
nale wiedziała, co przeżywa teraz Reekie. Co gorsza, Penny drą-
żyła temat, który Reekie wolałby zachować w ścisłej tajemnicy. Na
jego wydatnych kościach policzkowych czerwienił się rumieniec, a
brwi były mocno ściągnięte do dołu.
- Tak jak zaznaczyłem na początku konferencji, celem pro-
wadzonych dzisiaj ćwiczeń jest ustalenie tożsamości ofiary zabój-
stwa. Gdzieś w kraju jest rodzina, która nie wie, co się stało z
córką, siostrą, może nawet matką. To jest nasz priorytet numer je-
den - powiedział, ucinając poszczególne słowa, jakby ogryzał ło-
dygę selera.
Penny Burgess nie czekała na zaproszenie. Zresztą z pew-
nością i tak by nie usłyszała.
Wróciła prosto do tematu, który poruszyła wcześniej:
- Z pewnością priorytetem numer jeden jest schwytanie
zabójcy? Zanim dopadnie kolejną ofiarę.
Reekie, wyraźnie zmieszany, rozejrzał się po sali w poszu-
kiwaniu pomocy. Daremnie.
- To się rozumie samo przez się - odrzekł. - Ale naszym
pierwszym krokiem jest identyfikacja ofiary. Musimy się dowie-
dzieć, gdzie spotkała zabójcę.
- Spotkała go na ulicach Bradfield - rzuciła Penny. - Tak
samo jak dwie poprzednie, Kylie Mitchell i Suzanne Black. Panie
podinspektorze, nie wyda pan ostrzeżenia dla ulicznych prostytutek
w mieście, skoro ten seryjny morderca grasuje na wolności?
- Pani Burgess, mówiłem już przecież, że nie ma żadnego
powodu przypuszczać, że te zabójstwa są dziełem jednego czło-
wieka. Kobiety te zabito w zasadniczo różny sposób i w różnych
miejscach...
- Moje źródło twierdzi, że istnieje powiązanie między
wszystkimi trzema przestępstwami - Penny weszła mu w słowo. -
Zabójca pozostawia swoją sygnaturę.
Zechciałby pan to skomentować?
Odbij piłeczkę, kibicowała Reekiemu Carol. Brakuje jej
szczegółów, dlatego nie puściła jeszcze artykułu na ten temat.
Ta sama prawda wreszcie oświeciła również Reekiego.
- Mogłaby pani rozwinąć? - odwarknął. - Bo chyba nie
wiem, o czym pani mówi.
Myślę, że szuka pani po prostu sensacji, bo tylko w ten spo-
sób może pani zainteresować naczelnego zabójstwem prostytutki.
To przestępstwo jest dla pani wartościowe tylko o tyle, o ile może
pani przedstawić je jako coś, co nadałoby się na odcinek serialu
kryminalnego.
W sali na moment zaległa pełna zdumienia cisza. Potem
rozbrzmiała kakofonia głosów wykrzykujących pytania. Posunąłeś
się za daleko, pomyślała Carol. Teraz naprawdę ją wkurwiłeś.
Kiedy rzecznik prasowy policji zdołał nieco uspokoić pół
tuzina reporterów obecnych na sali, znów rozległ się głos Penny
Burgess:
- Czy zamierza pan zaprosić do udziału w śledztwie detek-
tyw nadkomisarz Jordan z zespołem?
Reekie zgromił ją wzrokiem.
- Nie mam najmniejszego zamiaru omawiać spraw opera-
cyjnych na tym forum - odparł. - Powiem to jeszcze raz, a potem
zakończymy tę konferencję. - Obrócił się i skinął ręką w stronę
podrasowanej przez Grishę Shatalova podobizny ofiary. Kobieta
nadal wyglądała na martwą, ale teraz przynajmniej nie przyprawi-
łaby większości ludzi o koszmary senne. - Dążymy do ustalenia
tożsamości ofiary brutalnego zabójstwa, do którego doszło w Brad-
field w nocy z wtorku na środę. Ktoś musi znać tę kobietę. Prosimy
obywateli o zgłaszanie się z informacjami dotyczącymi jej tożsa-
mości lub tego, co robiła w ostatnich godzinach przed śmiercią.
Zapewniamy absolutną poufność. Dziękuję za pomoc.
Potem obrócił się na pięcie i wymaszerował z sali, ignoru-
jąc wciąż padające ze strony dziennikarzy pytania.
Kilka chwil później wpadł jak burza do swojego gabinetu i
rzucił papiery na stolik przy drzwiach. Carol obróciła się na krześle
i przykleiła do twarzy współczujący uśmiech.
- Koszmarna kobieta, ta Penny Burgess - powiedziała.
Reekie łypnął na nią gniewnie i zagłębił się w wygodnym
fotelu za biurkiem.
- Wciąż nie rozumiem, dlaczego musiałem ją pacyfikować.
Czemu próbujemy udawać, że nie mamy do czynienia z grasują-
cym seryjnym mordercą? Czemu nie możemy po prostu się do tego
przyznać? Podać do wiadomości, że pani zespół zajmuje się
sprawą? - Wziął pióro i zaczął stukać skuwką o blat biurka. Carol
zauważyła lekkie wklęśnięcie na serdecznym palcu, ślad po ob-
rączce. - Ludzie poczuliby się pewniej.
Spojrzała na niego. Reekiemu trzeba było przygładzić
piórka; kolejna gierka polityczna, której nienawidziła rozgrywać.
- Jak pan słusznie zauważył na konferencji, zainteresowanie
mediów znacznie by wtedy wzrosło - odparła. - A to stanowiłoby
problem z dwóch powodów. Po pierwsze, zawsze trudniej prowa-
dzić postępowanie, kiedy prasa całego świata łazi za człowiekiem
krok w krok, a ostatnimi czasy wystarczy najmniejsza sugestia se-
ryjnych zbrodni, a media robią wokół sprawy tyle szumu, że śled-
czych szlag trafia. Napaleni na sensację dziennikarze, dwadzieścia
cztery godziny na dobę latający wokół nas jak muchy koło gówna,
oznaczają presję, pod którą nikt nie chce pracować. Po drugie, za-
bójca tego rodzaju napawa się zainteresowaniem mediów. Chce
być gwiazdą, pępkiem świata. Kiedy mu się to odbiera, zaczyna się
denerwować. A zdenerwowanie prowadzi do błędów. To właśnie
dzięki błędom uda nam się go złapać.
- Łatwo pani mówić. Nie musiała pani tam występować i
okłamywać opinii publicznej. - Reekie wciąż stukał piórem. Carol
miała ochotę wyrwać mu je z ręki, odegrać rolę surowego belfra
wobec naburmuszonego, płaczliwego chłopczyka. Z dużym trudem
oparła się pokusie.
- Nie musiał pan kłamać. Po prostu nie powiedział pan
wszystkiego. Jedno z tej konferencji przyjęłam z ulgą: najwyraź-
niej źródło, z którego Penny Burgess czerpie swoje informacje, nie
jest zaangażowane w prowadzenie samego śledztwa.
Reekie pokiwał głową.
- Chyba rzeczywiście. W przeciwnym razie wiedziałaby o
tatuażu i nie wypytywała o jakąś sygnaturę.
- Tak więc na razie mamy spokój. - Carol wstała, lecz Re-
ekie nie wykonał żadnego ruchu, żeby uścisnąć jej dłoń albo pod-
nieść się z fotela. Najwyraźniej wciąż czuł się psychicznie
poobijany po konfrontacji z Penny Burgess. - Proszę dać znać,
kiedy pańscy ludzie w terenie dowiedzą się czegoś o tożsamości
ofiary.
- Oczywiście. Jesteśmy w kontakcie, Carol. Nie chcieliby-
śmy, żeby ta sprawa wymknęła się nam z rąk.
Carol odwróciła się i ruszyła do drzwi. Ostatnie słowo za-
wsze musiało należeć do takich jak on. Żeby było jasne, kto jest
wyższy stopniem. Takie momenty uświadamiały jej, za co ceni
Tony’ego Hilla.
Rozdział 17
Tony Hill wiedział, że jego reakcje odbiegają od normy.
Weźmy na przykład pamięć.
Pijał kawę z Carol Jordan od tylu lat, ale wciąż gdy stawał
przy ladzie w kawiarni albo przy kuchennym blacie, musiał po-
święcić chwilę, żeby przypomnieć sobie, czy Carol pija espresso
czy cappuccino. Nie był typem roztrzepanego profesora. Pamiętał
charakterystyczny scenariusz postępowania każdego seryjnego
przestępcy, którego spotkał na swojej drodze, czy to jako autor po-
licyjnych portretów psychologicznych, czy jako klinicysta. Pamięć
zawsze jest selektywna, zdawał sobie z tego sprawę. Różnica pole-
gała tylko na tym, że zasady rządzące jego pamięcią były dość nie-
zwykłe.
Kiedy więc usiadł do pisania oceny ryzyka, jakie stwarzał
Jacko Vance, z zaskoczeniem stwierdził, że nie pamięta, by kiedy-
kolwiek napisał jego oficjalny portret psychologiczny. Po wyjściu
Carol zamknął oczy i spróbował przywołać w myślach tekst swo-
jego raportu. Kiedy w jego głowie nie zmaterializował się żaden
obraz, otworzył gwałtownie oczy, zdając sobie nagle sprawę, że w
trakcie tego nietypowego pościgu za Vance’em nie napisał żadnego
sprawozdania. Polowanie na Jacka było niezwykłe, ponieważ nie
rozpoczęło się od śledztwa policyjnego. Było skutkiem ćwiczenia
szkoleniowego dla psychologów policyjnych, których Tony uczył
tworzenia portretów psychologicznych przestępców na zlecenie
Home Office. A kiedy zaczęło się coś dziać, nie było już czasu na
to, by usiąść i zanalizować zbrodnie Vance’a w tych kategoriach.
Grając na zwłokę, Tony znalazł na dysku laptopa Carol je-
den ze swoich poprzednich raportów i przekopiował kilka akapi-
tów swojego standardowego wstępu.
Niniejszy portret psychologiczny przestępcy ma za zadanie
służyć jedynie jako wskazówka i nie należy traktować go jako por-
tret pamięciowy do celów identyfikacyjnych.
Jest mało prawdopodobne, aby sprawca odpowiadał nakre-
ślonemu profilowi w każdym szczególe, chociaż należy się spo-
dziewać wysokiego stopnia zgodności pomiędzy cechami
charakterystycznymi wyszczególnionymi poniżej i rzeczywisto-
ścią. Wszystkie twierdzenia zawarte w niniejszym raporcie wyra-
żają prawdopodobieństwa i możliwości, nie są zaś
odzwierciedleniem nagich faktów.
Seryjny morderca podczas popełniania czynów przestęp-
czych pozostawia rozmaite sygnały i wskazówki. Wszystko, co
robi, jest w zamierzeniu, świadomym lub nie, elementem pewnego
wzorca. Odkrycie konkretnego wzorca pozwala poznać logikę, jaką
kieruje się zabójca. Choćby wydawała się nam pozbawiona sensu,
dla niego jest ona kluczowa.
Ponieważ logika jego postępowania jest tak idiosynkra-
tyczna, standardowe pułapki nie wystarczą do tego, by go schwy-
tać. Ponieważ jest kimś wyjątkowym, wyjątkowe muszą też być
środki, za pomocą których można go ująć, przesłuchiwać i rekon-
struować jego czyny.
Ten wstęp nie do końca pasował, ponieważ Lambert zażą-
dał oceny ryzyka, a nie portretu psychologicznego stworzonego na
podstawie danych przestępstw. Tony uznał, że może zachować
drugi akapit. Ale pierwszy trzeba było napisać od nowa. Utworzył
nowy plik i zabrał się do roboty.
Niniejszy raport oceny ryzyka opiera się na ograniczonej
bezpośredniej znajomości z Jackiem Vance’em. Kilkakrotnie wi-
działem Vance’a publicznie i dwukrotnie go przesłuchałem: raz w
jego domu, kiedy być może zdawał sobie sprawę z tego, że jest
przedmiotem śledztwa, i drugi raz, kiedy aresztowano go jako po-
dejrzanego o zabójstwo.
Jestem jednak zaznajomiony ze szczegółami jego zbrodni i
dysponuję dostateczną wiedzą o jego życiu, aby przygotować wia-
rygodną ocenę tego, jak prawdopodobnie będzie się zachowywał
jako zbieg poszukiwany przez organy ścigania po tym, jak skutecz-
nie przechytrzył system i uciekł z zakładu karnego.
- Co ci chodzi po głowie, Jacko? - szepnął Tony, odchylając
się na krześle i splatając dłonie za głową. - Dlatego tak? Dlaczego
teraz?
Jego rozmyślania przerwało gwałtowne pukanie do drzwi.
Do pokoju wetknęła głowę Paula. Miała bardzo zdeterminowaną
minę.
- Masz chwilkę? - Zanim zdążył odpowiedzieć, weszła do
gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.
- A gdybym powiedział, że nie? - zapytał Tony.
Kobieta posłała mu zmęczony uśmiech.
- Powiedziałabym: „To kiepska sprawa, bo musimy po-
gadać”.
- Tak myślałem. - Zdjął okulary do czytania i popatrzył na
nią z uwagą. Łączyła ich wspólna przeszłość, złożona i poplątana
sieć powiązań, która zawiązywała się przez lata, by wreszcie stać
się czymś w rodzaju przyjaźni. Przeprowadził Paulę przez labirynt
żalu po śmierci koleżanki; ona popchnęła go do kilku słusznych
działań; on skłonił ją do złamania reguł, a potem, kiedy Carol
wzięła ją na celownik, stanął na linii ognia. Kamieniem węgielnym
ich związku był szacunek. W przeciwnym razie trudno by mu było
wybaczyć Pauli szczęście, które znalazła z doktor Elinor Blessing,
szczęście, do przeżywania którego sam nie był chyba zdolny. - Jak
przypuszczam, nie jest to wizyta towarzyska?
- Mogę zapytać, nad czym pracujesz? - Paula wyraźnie nie
była w nastroju do banalnych pogaduszek. Pewnie Carol miała nie-
długo wrócić.
- Opracowuję ocenę ryzyka na zamówienie Home Office -
odparł. - Nie wiem, czy Carol coś wam o tym mówiła, ale wkrótce
i tak wszyscy się dowiedzą. Niektórych spraw nie da się utrzymać
w tajemnicy - westchnął ciężko, zanim przeszedł do sedna. - Jacko
Vance uciekł dziś rano z Oakworth. A ponieważ brałem udział w
śledztwie, dzięki któremu go skazano, teraz chcą, żebym spojrzał
w swoją szklaną kulę i wyczytał w niej, dokąd może się udać i co
zrobi. - Sarkastyczne spojrzenie Tony’ego odpowiadało tonowi
jego głosu.
- Więc nie pracujesz nad naszą sprawą?
- Wiesz, jak to jest, Paulo. Blake za mnie nie zapłaci, a nad-
komisarz Jordan nie zgadza się na to, żebym pracował za darmo.
Myślałem, że może udałoby mi się skorzystać ze znajomości w
Home Office, ale teraz nie ma o czym mówić, bo chcą, żebym sku-
pił się na Jacku. Żadnych innych spraw, które rozpraszałyby moją
uwagę.
- To głupie, żeby nie wykorzystywać w pełni twoich umie-
jętności - zauważyła Paula. - Wiesz, nad czym pracujemy?
- Nad kilkoma morderstwami, które wyglądają na seryjne.
To właściwie wszystko, co wiem na ten temat - odrzekł. - Wiesz,
Carol stara się oszczędzić mi pokus.
- W takim razie możesz mnie uznać za kusicielkę, Tony, ale
ta sprawa jest wprost stworzona dla ciebie. Chodzi o typ zabójcy,
który rozumiesz, rodzaj umysłu, który umiesz rozpracować jak nikt
inny. A poza tym to ostatnie tango naszego zespołu. Chcemy odejść
w wielkim stylu. Niech Blake pluje sobie w brodę, kiedy szefowa
odejdzie do Mercji Zachodniej. Chcę, żeby zrozumiał, jakiej klasy
jednostkę śledczą likwiduje. Dlatego musimy znaleźć właściwą
odpowiedź, i to szybko. - Oczy Pauli miały błagalny wyraz, kon-
trastujący z żarliwością i gniewem jej słów.
Tony pragnął oprzeć się pokusie, ale w głębi serca zgadzał
się ze wszystkim, co powiedziała. Nie istniało żadne racjonalne
uzasadnienie działań Blake’a poza tym, że rozwiązanie zespołu
specjalnego przyniesie pewne oszczędności. Przekonanie, że po-
przez rozproszenie członków zespołu ich umiejętności będą wyko-
rzystywane bardziej efektywnie, było zdaniem Tony’ego
idiotyzmem, którego skutki okażą się odwrotne do zamierzonych.
- Czemu mi to mówisz? - zapytał.
Paula przewróciła oczami i cmoknęła.
- Myślałam, że to ty robisz tutaj za bystrego. Potrzebujemy
twojej pomocy, Tony.
Potrzebujemy portretu psychologicznego sprawcy, żeby ru-
szyć z kopyta i nie utknąć w bagnie dupereli, których zalew grozi
każdemu takiemu śledztwu.
- Ona na to nie pozwoli. Tak jak powiedziałem: w budżecie
nie ma na mnie pieniędzy, a Carol nie chce mnie wyzyskiwać. -
Rozłożył dłonie i wzruszył ramionami, uśmiechając się przy tym
uroczo. - Błagałem ją, naprawdę, ale nie chce mnie wykorzystać.
- Oszczędź mi zbędnych szczegółów - jęknęła Paula. -
Słuchaj, to proste. Nie ma znaczenia, czego chce Carol, bo i tak o
niczym się nie dowie. To będzie nasza mała tajemnica.
Tony głośno wypuścił powietrze.
- Czemu mam złe przeczucia? Zawsze kiedy my dwoje za-
czynamy działać na własną rękę, kończy się to łzami.
Paula uśmiechnęła się szeroko, a jej oczy zalśniły łobuzer-
sko.
- Tak, ale nie zaprzeczysz, że osiągaliśmy niezłe rezultaty.
Za każdym razem, kiedy działaliśmy za jej plecami, śledztwo po-
suwało się do przodu.
- A ona dawała nam popalić - odparł Tony z żalem. - Do-
brze ci mówić, bo po pracy wracasz do domu, do Elinor. Ale ja
mam z nią mieszkać w Worcesterze... - Słowa wymsknęły mu się,
zanim zdążył się zreflektować.
Na twarzy Pauli zarysowało się coś pomiędzy zdumieniem
i zachwytem.
- Co? Tak samo jak teraz? Będzie miała własne mieszkanie
w piwnicy?
Tony zamknął oczy i przycisnął pięści do skroni.
- Kurwa, kurwa, kurwa... Miałem trzymać język za zębami.
- Opuścił ręce na biurko i westchnął ciężko. - To nie tak, jak może
się wydawać. To raczej... mieszkanie w jednym domu. Słuchaj,
Paulo, my nie... Carol nie chciała, żeby zespół się dowiedział.
Pomyślelibyście sobie nie wiadomo co, zaczęłyby się spoj-
rzenia z ukosa i sentymentalne, ckliwe komentarze, a wtedy musia-
łaby was wszystkich pozabijać. - Przeczesał palcami włosy, tak że
stanęły mu na jeża.
Paula uśmiechnęła się.
- W porządku. Nie pisnę słowa. To nie nasza sprawa.
Zresztą szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto
byłby w stanie wytrzymać z każdym z was. Pod jednym dachem,
ma się rozumieć - dodała pośpiesznie, gdy Tony otworzył usta,
żeby wyrazić sprzeciw.
- Pewnie masz rację - przyznał.
- To jak będzie? Pomożesz? - zapytała, płynnie wracając do
sprawy, na której jej zależało.
- Ale Carol naprawdę urwie mi głowę.
- Być może. Ale jeżeli nie przyskrzynimy sprawcy, sama
będzie chodziła jak struta - zauważyła Paula. - Wiesz, jaka jest,
kiedy ma jakieś niezałatwione sprawy. Kiedy sprawiedliwości nie
stało się zadość...
Tony odchylił się i spojrzał w sufit.
- Wiem, że będę tego żałował. Ale dobrze, Paulo, niech Sta-
cey prześle mi ten pakiet co zwykle. Zerknę na to, jak tylko skoń-
czę analizę Jacka Vance’a. - Wyprężył się nagle. - Pamiętaj, że
niczego nie obiecuję. I postaraj się choć raz zachować to w tajem-
nicy. Proszę.
Rozdział 18
Po powrocie do biura Carol była gotowa na jakieś dobre
wieści. Wcześniej, w drodze z komendy Dywizji Północnej, mu-
siała się uporać z telefonem od komendanta Jamesa Blake’a, który
okazał znacznie większą troskę wobec stanu swojego budżetu niż
wobec życia kobiet, które wskutek okoliczności znalazły się na
ulicy, sprzedając jedyną wartościową rzecz, jaka im pozostała. Bio-
rąc pod uwagę jego zapał do cięć i oszczędności, Carol zastana-
wiała się, kiedy James wpadnie w oko komuś z administracji
rządowej i dostanie propozycję awansu.
Wetknęła głowę do swojego gabinetu. Tony wpatrywał się
w ekran komputera. Z boku leżał stosik kartek, a na nim długopis.
Dostrzegła nabazgrane notatki, pełne podkreśleń i odsyłaczy. Tony
ledwie zwrócił na nią uwagę, powitał ją nieartykułowanym mruk-
nięciem.
- Jakieś wieści o Vansie? - zapytała. Po opuszczeniu biura
zdołała zepchnąć myśli o zbiegłym więźniu na bok, ale teraz nie
mogła ich uniknąć, skoro to z jego powodu Tony zajął jej gabinet.
Nie podnosząc wzroku, pokręcił głową.
- Żadnych. Jakiś czas temu dzwoniłem do Lamberta. Ka-
mery zarejestrowały jego taksówkę, kiedy wjechała na M5 w kie-
runku północnym, i próbują śledzić jego ruchy stamtąd. Ale wiesz,
jak trudno jest to robić w czasie rzeczywistym. Wystarczy jedna
spierdolona kamerka i trzeba sprawdzać nagrania na kilku poten-
cjalnych trasach.
- Wiesz, kto koordynuje poszukiwania?
- Myślałem, że akurat w tej sprawie będziesz na bieżąco. W
końcu Oakworth jest w obrębie jurysdykcji Mercji Zachodniej.
- W takim razie pójdę podzwonić po ludziach Carol wróciła
do głównej sali, żeby sprawdzić, jak idzie praca. Siedząca przy naj-
bliższym biurku Paula rozmawiała przez telefon, więc Carol przy-
sunęła sobie krzesło, czekając, aż skończy.
Kobieta, zauważywszy szefową, zakryła słuchawkę i szep-
nęła:
- Rozmawiam ze swoim łącznikiem w północnej, Frannym
Rileyem. Włączę tryb głośnomówiący, żeby mogła pani posłuchać.
Wcisnęła odpowiedni guzik i z maleńkiego głośnika popły-
nął mruczący głos z manchesterskim akcentem:
-...I właśnie dlatego mamy za mało ludzi.
- Mimo wszystko, sierżancie, będę potrzebowała więcej lu-
dzi do chodzenia po domach i rozmów z potencjalnymi świadkami.
Trzeba też pokazać te zdjęcia na ulicach.
- Wiem, Paulo. Nie musisz mi nic mówić. - W tle Carol
usłyszała inny głos. - Poczekaj sekundkę, właśnie podszedł do
mnie komisarz. Przełączę cię na tryb oczekiwania.
Bez względu na to, co zamierzał Franny, najwyraźniej rów-
nież włączył tryb głośnomówiący. Carol natychmiast rozpoznała
głos komisarza. Należał do Spencera, detektywa prowadzącego,
którego zastąpiła w roli osoby kierującej śledztwem.
- Jesteś zajęty, Franny? - spytał Spencer. - Chciałbym, że-
byś zerknął w zeznania świadków z tego włamania.
- Rozmawiam z ZIS, próbujemy zorganizować zbieranie
zeznań od okolicznych mieszkańców - odpowiedział Riley.
- Do kurwy nędzy! - zaklął z obrzydzeniem Spencer. - My-
ślałem, że jak przekażemy im sprawę, to będziemy ją mieli z
głowy. Ale odkąd ich zaprosiliśmy, ciągle słyszę tylko:
„zróbcie to, sprawdźcie tamto, załatwcie siamto”. Co w
ogóle znaczy ten skrót ZIS? - Zanim Franny zdążył się odezwać,
Spencer odpowiedział sobie sam. - Powiem ci, co znaczy.
Zjednoczenie Innych Społecznie - stwierdził, zrywając boki
z własnego dowcipu. - Dwie lesby, smoluch, skośna i rudzielec. A
wszyscy pod kierownictwem piczy.
Carol wzdrygnęła się, zszokowana. Od dawna nie słyszała
tak obraźliwych słów z ust kolegi funkcjonariusza. Był to język
uprzedzeń, który w nowoczesnej policji dawno już powinien
odejść do lamusa. Zawsze podejrzewała, że faceci w kantynach
wciąż gadają w ten sposób, ale na ogół mieli dość oleju w głowie,
żeby nie wychylać się z tego typu tekstami w obecności kogoś, kto
może mieć inne zdanie. Najwyraźniej fakt, że dawne seksistowskie
i rasistowskie nawyki wciąż funkcjonują, ukryte pod powierzchnią
poprawności, nie był jedynie dętym tematem medialnym.
Paula sięgnęła do telefonu, żeby skończyć połączenie; wy-
raz jej twarzy świadczył o tym, że ona również była przerażona.
Jednak Carol odepchnęła jej rękę i pochyliła się do przodu.
- Detektywie komisarzu Spencer. Tu detektyw nadkomisarz
Jordan. Dzięki cudom nowoczesnej techniki pańskie obraźliwe
uwagi usłyszał cały mój zespół. Do mojego gabinetu, natychmiast.
- Nastąpiła długa cisza, a potem rozległ się wysoki dźwięk prze-
rwanego połączenia. Carol opadła na oparcie krzesła; czuła lekkie
zawroty głowy. Rozejrzała się po twarzach podwładnych; wszyscy
przerwali pracę, gdy słowa komisarza Spencera w pełni do nich
dotarły. - Detektyw komisarz zjawi się tu wkrótce z przeprosinami.
Jeżeli ktokolwiek z was spotka się z utrudnieniami ze strony funk-
cjonariuszy z Dywizji Północnej, macie mnie o tym informować.
Koniec z chronieniem im tyłków. Nie powstrzymają nas przed wy-
konywaniem naszej roboty. A teraz do pracy. Mamy do rozwiąza-
nia trzy sprawy o morderstwo.
Stacey posłała Carol jeden ze swoich rzadkich uśmiechów.
- Mam tu coś, co może nam pomóc.
Rozdział 19
Opracowanie oceny ryzyka stało się jeszcze bardziej pilne.
Jakby mało było tego, że Vance przebywa na wolności, Tony mu-
siał wywiązać się z zadania, żeby ze świeżą głową przystąpić do
nowego tajnego projektu. Konieczne było jakieś inne miejsce do
pracy. Trudno zachować własne postępy w tajemnicy przed osobą,
której gabinet się zaanektowało, zwłaszcza jeśli ta osoba była tak
bystra jak Carol Jordan.
Uważam, że Jacko Vance cierpi na osobowość narcy-
styczną. Kluczem do zrozumienia Vance’a jest występująca w nim
potrzeba panowania nad sytuacją. Pragnie i szuka środowiska, w
którym władza należałaby do niego. Zawsze wszystko kręci się
wokół niego.
Odczuwa potrzebę manipulowania ludźmi w swoim otocze-
niu i panowania nad tokiem wydarzeń. Niektóre osobowości domi-
nujące używają gróźb i zastraszenia, aby zapanować nad osobami
wokół siebie, Vance natomiast wykorzystuje urok i charyzmę, tak
że osoby, z którymi się styka, są zaślepione i nie widzą, jaki jest w
rzeczywistości. Postępuje tak nie tylko dlatego, że łatwiej mu w ten
sposób panować nad otoczeniem, ale również dlatego, że potrze-
buje uwielbienia. W całym życiu Vance’a aż do momentu, w któ-
rym trafił do więzienia, chodziło właśnie o to i przypuszczam, że w
zakładzie karnym się to nie zmieniło.
Vance kieruje się żelazną samodyscypliną, którą wyrobił w
sobie jeszcze jako nastolatek. Wtedy bardzo pragnął znaleźć dla
siebie niszę, dzięki której ludzie by go szanowali i podziwiali.
Matka głównie go ignorowała, a ojciec traktował z pogardą. Czuł
się przez to źle i łaknął zainteresowania ze strony świata. Prawdo-
podobnie od przemocy i popełniania przestępstw w wieku nastolet-
nim powstrzymało go odkrycie talentu atletycznego.
Kiedy znalazł w sobie te zdolności, dały mu one możliwość
zapracowania na podziw i pochwały.
Jednak aby osiągnąć cel, musiał wykazać się samodyscy-
pliną. Musiał narzucić sobie reżim treningowy i zorganizować się
zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym.
Fakt, że jego kariera sportowa przebiegała tak fenomenal-
nie, świadczy o tym, że osiągnął na tym polu powodzenie. Prawie
na pewno wywalczyłby olimpijskie złoto w rzucie oszczepem,
gdyby na kilka miesięcy przed igrzyskami nie wydarzył się wypa-
dek - Vance utracił w nim przedramię ręki, którą rzucał. Co naj-
mniej jeden psycholog, który z nim rozmawiał, uznał wypadek i
jego skutki za moment przełomowy, tak jakby do tej chwili Vance
był osobą zupełnie zdrową psychicznie. Na poparcie tej tezy pod-
nosi się, że utrata ręki nastąpiła wskutek aktu heroizmu.
Jednak w moim przekonaniu Vance zawsze był zaburzony
psychicznie. Amputacja przedramienia była tylko wstrząsającym
wydarzeniem, które sprawiło, że przechyliły się szale. Dysponu-
jemy jednak pośrednimi świadectwami sadystycznych zachowań
seksualnych oraz przykładów okrucieństwa wobec zwierząt jeszcze
przed wypadkiem. Poziom sadyzmu w torturach, jakie zadawał
swoim ofiarom, nie wykazywał tendencji wzrostowych, z jakimi
mielibyśmy do czynienia podczas procesu uczenia się: umysłowo
Vance był już tam, gdzie chciał - nie musiał poszukiwać.
Vance zawsze bardzo umiejętnie ukrywał swoje zachowa-
nia dewiacyjne pod maską szczerości i uroku. Fakt, że jest fizycz-
nie atrakcyjny, zawsze stanowił znaczący czynnik w tym, jak
skutecznie potrafił przekonywać innych, że to nie on i nie jego za-
chowanie są problemem. W latach, gdy był czołową postacią te-
lewizyjną, mówiło się często, że kobiety chcą uprawiać z nim seks,
a mężczyźni chcą być tacy jak on. Nie wyobrażam sobie, aby utra-
cił zdolność wywoływania takich reakcji. Zalecam dokonanie prze-
glądu jego pobytu w zakładzie karnym i ponownej oceny
wszelkich budzących wątpliwości incydentów w kręgu osób, z któ-
rymi się stykał, w szczególności gwałtownych lub podejrzanych
zgonów.
Nie znam szczegółów jego ucieczki z Oakworth, ale był-
bym bardzo zaskoczony, gdyby nie wiązała się z pomocą udzieloną
Vance’owi zarówno wewnątrz, jak i za murami więzienia. Mimo że
od momentu osadzenia minęło ponad dwanaście lat, Vance wciąż
ma na zewnątrz liczną kohortę wiernych. Na Facebooku funkcjo-
nuje grupa o nazwie Jacko Vance jest niewinny. Dzisiaj rano miała
ona 3754 fanów. Jedna z tych osób z pewnością mu pomogła - przy
czym celowo użyłem liczby pojedynczej, ponieważ Vance nie lubi
ryzykować, a świadome angażowanie więcej niż jednej osoby do
przygotowania ucieczki to zbyt duże ryzyko. Zalecam sprawdze-
nie, kto odwiedzał go w więzieniu. Dobrze byłoby również wie-
dzieć, z kim rozmawiał przez telefon, ale najważniejsze informacje
prawie na pewno przekazywał pomocnikowi z przemyconego do
więzienia nielegalnego telefonu komórkowego.
Z grona podejrzanych nie należy wykluczać nikogo z per-
sonelu, z kim miał styczność w więzieniu. Trzeba pamiętać o przy-
padku Myry Hindley i strażnika, którego uwiodła.
Wspólnie uknuli plan ucieczki, którego jednak nigdy nie
zrealizowali. Vance jest bez wątpienia lepszym i bystrzejszym
manipulatorem, niż kiedykolwiek była Hindley. Wiemy, że zdołał
przekonać psycholożkę więzienną, że nadaje się do przeniesienia
na oddział terapeutyczny. Gdyby jedynym sposobem niezakwalifi-
kowania Jacka Vance’a na oddział terapeutyczny było spalenie
więzienia i gdyby to zależało ode mnie, bez wahania zjawiłbym się
tam z kanistrem benzyny.
Tony przerwał pisanie i przeczytał jeszcze raz ostatnie zda-
nie. Było ostre, niewątpliwie. Nie zbudował swojej pozycji zawo-
dowej na chlastaniu pracy kolegów po fachu.
Z drugiej strony, ktoś, kto powinien być odporny na urok
takich manipulatorów jak Vance, dał się oczarować na tyle, by
przenieść go w miejsce, gdzie absolutnie nie powinien trafić.
Psychologów uczono, czym jest szkodliwość i jak się obja-
wia - ta konkretna lekarka wyraźnie nie odrobiła lekcji w tym te-
macie i Tony nie zamierzał chronić jej tyłka. Nie teraz, gdy Jacko
Vance śmigał na wolności i wedle wszelkiego prawdopodobień-
stwa szukał zemsty.
Zwłaszcza że on sam mógł stać się jednym z celów jego
mściwego ataku. Zostawił więc zdanie w takiej formie, bijącej po
oczach nieoficjalnością stylu.
W drodze do miejsca pracy powinna towarzyszyć
Vance’owi pracownica pomocy społecznej. Niewykluczone, że ona
również miała swój udział w jego ucieczce. Jeżeli istnieje auten-
tyczna przyczyna, z powodu której pracownica socjalna była tego
dnia nieobecna, jest również możliwe, że był to wynik sabotażu
zorganizowanego przez Vance’a z więziennej celi - jeżeli na przy-
kład komuś z rodziny tej osoby groziło jakieś niebezpieczeństwo.
Mimo wszystko pracowników zakładu karnego nie należy
stawiać poza kręgiem podejrzeń, zarówno jeśli chodzi o to, co się
stało, jak i o to, co dopiero może się wydarzyć.
Vance’owi z pewnością udzielono pomocy z zewnątrz i jest
wysoce prawdopodobne, że nadal będzie z tej pomocy korzystał.
Podsunął okulary do góry i rozmasował sobie grzbiet nosa.
- To tyle, jeśli chodzi o banały - wymamrotał.
Wszystko, co napisał do tej pory, powinno było być oczy-
wiste dla każdego, kto miał choć odrobinę oleju w głowie. Tony
przez lata przekonał się jednak, że pisanie tego typu sprawozdań
jest rodzajem gry. Trzeba było ująć wszystkie oczywistości, żeby
czytający mogli pogratulować sobie w duchu, że są nie mniej prze-
nikliwi od zawodowca. Wtedy nie czuli się tak źle, kiedy serwo-
wało się im coś niespodziewanego. Nieważne, że za to właśnie
płacili. W głębi ducha wszyscy uważali, że jego praca polega pra-
wie wyłącznie na zastosowaniu prawd zdrowego rozsądku do da-
nego przypadku.
Zdarzały się dni, kiedy był gotów się z tym zgodzić. Ale nie
dzisiaj.
Tony przeciągnął się i znów położył palce na klawiaturze.
Wziął głęboki wdech niczym pianista czekający na batutę dyry-
genta i z furią zabrał się do pisania.
Vance jest planistą. Ma kryjówkę zorganizowaną przez
osobę, która działała w jego imieniu poza więzieniem. Będzie się
trzymał z daleka od swojego starego rewiru, ponieważ wie, że wła-
śnie tam będziemy go szukać. Nie pojawi się ani w Londynie, ani
w hrabstwie Northumberland. Gdzie postanowi ulokować swoją
bazę, będzie zależało od tego, co zamierza.
Będzie to baza tymczasowa. Zostanie tam tylko tyle czasu,
ile będzie potrzebował do wykonania planu. Przypuszczalnie zor-
ganizował już sobie stałe miejsce pobytu, gdzie będzie mógł anoni-
mowo zbudować swoje życie od nowa. Byłby nierozsądny, gdyby
próbował zrobić to w Wielkiej Brytanii. Ma do dyspozycji znaczne
fundusze, więc i wiele miejsc do wyboru.
Kuszące wydaje się przypuszczenie, że zamierza wyjechać
do kraju, który nie ma umowy ekstradycyjnej z Wielką Brytanią,
ale Vance jest na tyle arogancki, by uważać, że nigdy nie zostanie
znaleziony. W informacjach na jego temat nie ma nic, co sugero-
wałoby, że zna jakiś język obcy. Ponieważ zaś skuteczna komuni-
kacja jest warunkiem skutecznej kontroli otoczenia, prawdopodob-
nie wyjedzie gdzieś, gdzie głównym językiem jest angielski. Do
Stanów Zjednoczonych trudno się dostać, ale kiedy już się tam jest,
łatwo zniknąć władzom z oczu, zwłaszcza jeśli tak jak Vance ma
się mnóstwo pieniędzy i nie trzeba korzystać z systemu opieki spo-
łecznej. Vance’owi zależałoby także na dostępie do najlepszych
protetyków, którzy nie będą zadawali zbędnych pytań, co znowu
wskazuje na Stany Zjednoczone. Poza tym w przeciwieństwie do
Australii czy Nowej Zelandii w USA raczej nie pokazuje się an-
gielskich programów telewizyjnych, więc ryzyko, że ktoś rozpozna
go podczas oglądania powtórek Wizyt Vance’a, byłoby znikome.
Duże możliwości oferują też niektóre kraje z Zatoki, gdzie wysoko
ceni się prywatność i gdzie niemal powszechnie mówi się po an-
gielsku. W normalnej sytuacji radziłbym podążyć tropem pienię-
dzy, ale faceci tacy jak Vance znają ludzi, którzy wiedzą, jak
sprawić, by pieniądze zniknęły bez śladu.
Tak więc główne pytanie brzmi: co Vance planuje zrobić,
zanim ucieknie za granicę.
Na podstawie tego, jak zachowywał się wobec Shaz
Bowman, kiedy myślał, że istnieje możliwość, iż pokrzyżuje mu
plany, sądzę, że zamierza zemścić się na ludziach, których obarcza
winą za to, że trafił do więzienia.
Jego pierwszoplanowym celem będzie najpewniej funkcjo-
nariuszka policji odpowiedzialna za wyśledzenie go i aresztowanie:
Carol Jordan, obecnie w stopniu detektywa nadkomisarza w służ-
bie policji metropolitalnej Bradfield. W nieoficjalne śledztwo byli
zaangażowani również inni policjanci: Chris Devine, obecnie de-
tektyw komisarz policji metropolitalnej Bradfield, Leon Jackson,
który służył w policji metropolitalnej w stopniu detektywa poste-
runkowego, Kay Hallam, wówczas detektyw posterunkowy w
Hampshire, oraz Simon McNeill, detektyw posterunkowy w Stra-
thclyde. Z uwagi na stosunkowo duże nagłośnienie mojego udziału
w sprawie spodziewałbym się również znaleźć swoje nazwisko na
liście osób, na których Vance szuka zemsty.
Widok tych słów, wyświetlonych czarno na białym na ekra-
nie komputera, sprawiał, że ich znaczenie było jakby mniej rzeczy-
wiste. To tylko litery na stronie, nic, co nie dawałoby człowiekowi
spać. Bo tak naprawdę jakie było ryzyko, że Vance ruszy za nim
niczym anioł zemsty?
- Rojenia - wymamrotał Tony. - Rojenia chorej głowy.
Innymi głównymi celami ataku będą jego była żona, Micky
Morgan, i jej partnerka Betsy Thorne. Według Vance’a obie nie do-
trzymały danego słowa. Micky zdradziła go, ujawniając, że ich
małżeństwo było pozorne. Odmówiła mu wsparcia w sądzie i ni-
gdy nie odwiedziła go w więzieniu. Kiedy doprowadziła do unie-
ważnienia małżeństwa, wyciągając na światło dzienne fakt, że nie
zostało ono nigdy skonsumowane, wystawiła go na publiczne po-
śmiewisko, stając się jego wrogiem. Gdziekolwiek Micky Morgan
teraz jest, Vance zjawi się tam raczej wcześniej niż później. Obser-
wacja tych potencjalnych celów może być najskuteczniejszym spo-
sobem schwytania zbiega.
Wszystko to było bezkrwiste, bardzo akademickie. Nie
miało nic wspólnego z wrzaskami, jakie odzywały się w głowie
Tony’ego, gdy przed oczami migał mu nieproszony obraz martwej
Shaz Bowman. Nie chciał, żeby Piers Lambert uznał go za histe-
ryka, ale zależało mu na tym, żeby przykuć jego uwagę.
Jacko Vance jest prawdopodobnie najbardziej skutecznym,
skupionym i bezwzględnym mordercą, jakiego spotkałem. Jest
złośliwy, pozbawiony skrupułów i współczucia. Podejrzewam, że
nie ma żadnych hamulców. Nie zabija dla przyjemności.
Zabija, ponieważ w jego chorej wizji świata ofiary zasłu-
gują na śmierć. Dokonał wysoce zorganizowanej ucieczki z więzie-
nia. Nie sądzę, by moment miał jakieś znaczenie. Myślę, że po
prostu tyle czasu zajęło mu dopięcie wszystkiego na ostatni guzik.
O ile nie podejmiemy radykalnych działań, zaraz pojawią się ko-
lejne ofiary.
Rozdział 20
Kevin był pewien, że Stacey nie jest jedyną osobą, która
wie, jak wydostać z komputera informacje. Miał dwunastoletniego
syna, który traktował domowy komputer jak przedłużenie wła-
snego ciała. I choć ciężko mu było nadążyć, Kevin uparł się, żeby
dotrzymać potomkowi kroku. Pamiętał, że kiedy sam był chłop-
cem, tata dzielił się z nim wiedzą o tym, co znajduje się pod maską
samochodu, i był to jedyny temat, na który w ogóle ze sobą roz-
mawiali, kiedy Kevin dorastał. Teraz zdawało mu się, że w dwu-
dziestym pierwszym wieku odpowiednikiem przesiadywania w
garażach i gmerania w silnikach jest wspólne granie z dzieciakiem
w World of Warcraft w sieci. Poza tym nauczył się przygotowywać
prezentacje slajdów, komponować liternictwo na plakaty i podszli-
fował umiejętności szukania informacji przez Google. W pracy
wolał o tym jednak nie mówić. Nie chciał wchodzić w paradę Sta-
cey ani wystawiać się na pośmiewisko, gdyby ograniczenia jego
wiedzy wyszły na jaw.
Dziesięć minut z Google czy inną wyszukiwarką wystar-
czyło, by przekonał się, że nie brakuje firm, które sprzedają ma-
szynki do tatuażu. Nawet przy obecnej obsesyjnej wręcz modzie na
body art Kevinowi nie mogło pomieścić się w głowie, że tylu ludzi
zarabia w ten sposób na życie. Sam nie miał żadnych tatuaży;
uważał, że na piegowatej skórze wyglądałyby dziwacznie. Jego
żona miała na ramieniu kwiat szkarłatnej lilii, który zawsze po-
dziwiał, ale nigdy nie wyraziła chęci zrobienia sobie kolejnego ta-
tuażu, a on jej do tego nie przekonywał.
Wyników wyszukiwania było zbyt wiele, by próby wytro-
pienia podejrzanych, którzy ostatnio zakupili w okolicach Brad-
field urządzenie do tatuażu, w ogóle miały sens - nawet przy
założeniu, że sprzedawcy byliby skłonni do współpracy. Ponieważ
jednak wielu tatuażystów lubiło myśleć o sobie jako o wolnych
strzelcach i wrogach systemu, Kevin podejrzewał, że mało który
byłby chętny do pomocy.
Po przewinięciu kilkunastu stron natknął się na trzech do-
stawców, przy których widniały lokalne adresy. Dwóch miało stu-
dia tatuażu, a trzeci zdawał się handlować wszystkim - od ozdób
do włosów po rozmaite kolczyki. Kevin skopiował dane i napisał
na komputerze notatkę służbową z sugestią, że funkcjonariusze po-
winni odwiedzić wszystkie trzy przedsiębiorstwa i wypytać o ostat-
nie transakcje sprzedaży - zarówno te dokonane przez Internet, jak
i osobiście. Był to rodzaj niewdzięcznej, żmudnej roboty, z którą
Dywizja Północna powinna sobie poradzić. A jeśli dostarczy tropu
wartego sprawdzenia, skorzysta na tym nie tylko polityka biurowa,
ale i samo śledztwo.
Uśmiechnął się, gdy wcisnął guzik „Wyślij”. Fajnie było
zrzucić nudną robotę na kogoś innego. Za często sam był przeko-
nany, że w zespole dostaje mu się właśnie nużąca, rutynowa praca.
Grało mu to na nerwach. Może zmieni się to, kiedy rozdzielą ich
do innych zadań. Ani trochę by mu to nie przeszkadzało. Najwyż-
szy czas, żeby pokazał umiejętności, którymi zasłużyłby na awans.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Carol Jordan zlecała
mu rutynowe zadania śledcze, ponieważ jego dokładność była
wzorowa. W świecie, w którym większość funkcjonariuszy policji
ograniczała swoją pracę do niezbędnego minimum, Kevin wyróż-
niał się pieczołowitością, przywiązaniem do szczegółu i pedantycz-
nym uporem w dążeniu do tego, by wszystkie pytania znalazły
swoje odpowiedzi. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale na co dzień
to właśnie dzięki niemu ciśnienie krwi Carol Jordan było tak ni-
skie. Ona jednak doskonale o tym wiedziała.
***
Vance ubrał się w rzeczy, które Terry położył na klozetowej
spłuczce - nową bieliznę i skarpety, beżowe bawełniane spodnie i
błękitną bawełnianą koszulę z długim rękawem i przypinanym koł-
nierzem. Na samym dole równej sterty leżała peruka - gęsta strze-
cha jasnych, kasztanowych włosów przetykanych siwizną. Vance
założył ją na głowę. Włosy ułożyły się naturalnie z przedziałkiem.
Mimo że fryzura była podobna do tego, co Jacko Vance nosił w
czasach telewizyjnej chwały, jakimś sposobem wyglądał zupełnie
inaczej. Na koniec włożył na nos parę okularów w stylowych czar-
nych prostokątnych oprawkach.
Mężczyzna w lustrze w niczym nie przypominał Jasona
Collinsa. Ani dawnego Jacka Vance’a, pomyślał z cieniem żalu.
Pojawiły się zmarszczki, tam gdzie ich kiedyś nie było, skóra na
brodzie lekko obwisła, a na policzkach popękało kilka żyłek. Wię-
zienie spowodowało, że postarzał się szybciej, niż gdyby był na
wolności. Mógłby się założyć, że jego była żona trzyma się lepiej.
Mimo wszystko dopilnuje, żeby na jej twarzy przybyło kilka
zmarszczek, zanim z nią skończy.
Kiedy wyłonił się z łazienki, z satysfakcją ujrzał na twarzy
Terry’ego wyraz radosnego zdumienia.
- Wyglądasz doskonale - powiedział.
- Dobrze się spisałeś - odparł Vance, klepiąc go po ramie-
niu. - Wszystko jest doskonałe. Ale umieram z głodu. Co dla mnie
kupiłeś?
Podczas posiłku przejrzał zawartość teczki, którą przyniósł
mu Terry. Zawierała dwa podrobione paszporty z pasującymi do
nich dokumentami prawa jazdy - jedne brytyjskie, a drugie irlandz-
kie. Do tego gruby plik banknotów dwudziestofuntowych, listę ra-
chunków bankowych na nazwiska z paszportów i kody PIN; kilka
kart kredytowych, zestaw rachunków z miesięcznymi opłatami za
dom na przedmieściach Leeds i cztery telefony komórkowe na
karty. W jednej z kieszeni znalazł kluczyki samochodowe i klucze
od domu.
- Wszystko, czego poza tym potrzebujesz, jest w domu - za-
pewnił Terry. - Laptop, telefon stacjonarny, telewizja satelitarna...
- Super - powiedział Vance, przełykając ostatni kęs sałatki z
tuńczykiem i niedojrzałymi strąkami soi. - Nie znam połowy skład-
ników tego dania, ale cholernie mi smakuje.
- Wczoraj zaopatrzyłem ci w domu lodówkę - dorzucił gor-
liwie Terry. - Mam nadzieję, że przypadnie ci do gustu to, co kupi-
łem.
- Na pewno. - Vance wytarł usta papierową serwetką, po
czym zgarnął resztki posiłku do kosza na śmieci. - Pora ruszać -
oznajmił. Wstał, po czym odwrócił się z powrotem do łóżka, na
którym siedział wcześniej Terry. Zdjął narzutę i uderzył w po-
duszkę, żeby powstało wgłębienie. - Teraz wygląda, jakby ktoś rze-
czywiście tu spał. Kiedy pokojówka przyjdzie posprzątać, nie
zauważy niczego niezwykłego, o czym mogłaby opowiedzieć póź-
niej policji.
- Genialne - westchnął z zachwytem Terry.
Kiedy szli do samochodu, Vance puścił swojego towarzysza
przodem, dając do zrozumienia, że to Terry poprowadzi mercedesa.
Nie wątpił, że poradzi sobie za kierownicą - Terry na jego polece-
nie kupił wóz z automatyczną skrzynią biegów i tempomatem, a
także czymś, co nazywało się nawigacją satelitarną; to była nowość
w stosunku do czasów, kiedy jeździł samochodem - jednak na
wszelki wypadek wolał spróbować swoich sił za kierownicą z dala
od potencjalnych świadków.
Kiedy Terry wyjechał z miejsca parkingowego, Vance roz-
siadł się w fotelu i rozluźnił, opierając głowę na profilowanym za-
główku. Zamknął oczy. Poziom adrenaliny w końcu opadł,
pozostawiając tylko zmęczenie i osłabienie. Vance uznał, że nie za-
szkodzi mu, jeśli zdrzemnie się po drodze do nowego domu. Ponie-
waż wciąż miał mnóstwo rzeczy do zrobienia, zanim będzie mógł
porządnie odpocząć.
Vance ocknął się, gdy wóz podskoczył na progu zwalniają-
cym. W pierwszej chwili był zupełnie zdezorientowany.
- Co do...? Gdzie jesteśmy? - stęknął, rozglądając się ner-
wowo dookoła. Mijali coś, co wyglądało jak pusta wartownia. Tuż
za nią stały dwa ceglane słupy. Bez bramy i bez murów, pomyślał.
- Witaj w Vinton Woods - oznajmił dumnie Terry. - Właśnie
o coś takiego prosiłeś.
Prywatne osiedle na uboczu, osobne domki pooddzielane
od siebie ogródkami. Typ osiedla, gdzie nikt nie zna swoich sąsia-
dów i każdy pilnuje własnego nosa. Jesteśmy trzynaście kilome-
trów od autostrady, dziesięć kilometrów od centrum Leeds,
dwadzieścia osiem kilometrów od Bradfield. - Ruszył dalej łagod-
nie zakręcającą drogą, przy której stały duże domy z fasadami z
muru pruskiego. - To Sektor Królowej Anny - wyjaśnił, po czym
skręcił w lewo na skrzyżowaniu. - Jeżeli skręci się w prawo, dotrze
się do części w stylu regencyjnym, ale my mamy dom w Sektorze
Wiktoriańskim. - Te domy miały kamienne fasady i neogotyckie
wieżyczki. Były pomniejszonymi w skali rezydencjami, jakie fa-
brykanci zaczęli budować na przedmieściach, kiedy po upowszech-
nieniu kolei żelaznej nie musieli już mieszkać tuż obok swoich fa-
bryk. Vance uważał, że nowoczesne repliki są brzydkie i żałosne.
Ale chwilowo jedna z nich doskonale nada się do jego po-
trzeb. Terry zjechał z głównej drogi w ślepą uliczkę, przy której
stało sześć domów. Podjechał do jednego z budynków w głębi,
zwolnił i skręcił ku garażowi na trzy samochody znajdującemu się
w dobudówce. Ze schowka w drzwiczkach wyjął pilota i wycelo-
wał go w bramę garażu. Uniosła się i wjechał do środka.
Potem zgasił silnik i wysiadł. Vance również wygramolił
się z wozu i rozejrzał dookoła. Na trzecim miejscu garażowym
stała furgonetka Terry’ego obklejona reklamą stoiska na targu,
gdzie sprzedawał rozmaite narzędzia - nowe i używane. Wzdłuż
jednej ze ścian garażu ciągnął się warsztatowy stół. Powyżej wisiał
bogaty zestaw lśniących narzędzi. Po przeciwnych stronach stołu
były przymocowane dwa solidnie wyglądające imadła. Gdyby od-
powiadał za to ktokolwiek inny oprócz Terry’ego, Vance wpadłby
w szał. Wiedział jednak, że nie ma tu żadnego ukrytego znaczenia.
Ostatecznie Terry nie uwierzył w przedstawioną przez prokuraturę
wersję zdarzeń, według której Vance robił te straszne rzeczy mło-
dym dziewczynom za pomocą imadła. Zbliżył się do kącika
warsztatowego, wyobrażając sobie jędrne ciało w swoich dłoniach.
- Pozwoliłem sobie wyposażyć ci warsztat - powiedział Terry. -
Wiem, jak lubisz pracować w drewnie.
- Dziękuję - odparł Vance. Później, znacznie później upo-
mniał się w duchu. Sięgnął po swój najbardziej uroczy uśmiech i
dodał: - Pomyślałeś o wszystkim. Jest doskonale.
- Nie widziałeś jeszcze domu. Myślę, że ci się spodoba.
W tej chwili wszystkim, co Vance chciał obejrzeć, była
kuchnia. Podążył za Terrym, który otworzył boczne drzwi i zapro-
wadził go przez pomieszczenie gospodarcze z pralką i suszarką do
kuchni, która okazała się lśniącym pomnikiem nowoczesności.
Granit, chrom i płytki lśniły niczym tafla lustra. Musiało upłynąć
parę chwil, zanim Vance zauważył to, czego szukał. Drewniany
blok z nożami, ustawiony na granitowym blacie wyspy kuchennej
pośrodku pomieszczenia.
Podryfował w stronę wyspy, rozpływając się jednocześnie
w zachwytach nad cudami swojej nowej wspaniałej kuchni.
- Czy to jedna z tych amerykańskich lodówek, które robią
lód i chłodzą wodę? - zapytał ze świadomością, że Terry poczuje
się w obowiązku zademonstrować możliwości chłodziarki. Gdy
tylko jego towarzysz odwrócił się, Vance wysunął z bloku średniej
wielkości nóż, chowając rękojeść w mankiecie koszuli i trzymając
ramię luźno przy boku.
Kiedy Terry odwrócił się z powrotem z pełną szklanką
wody, w której grzechotały kostki lodu, Vance uniósł protezę,
jakby zamierzał przytulić go z wdzięcznością. Potem drugą ręką
wbił nóż głęboko w pierś Terry’ego. Pociągnął w górę i pchnął w
głąb, omijając żebra, celując prosto w serce.
Woda chlusnęła na koszulę Vance’a i szklanka upadła na
podłogę. Wzdrygnął się, czując na skórze mokry chłód. Terry wy-
dał paskudny zduszony jęk i spojrzał na Vance’a z wyrzutem. Jego
twarz wykrzywiał szok. Vance cofnął nóż i pchnął ponownie. Krew
rozlewała się po ich ubraniach coraz większymi plamami. Spły-
wała po koszuli Vance’a, podążając drogą, którą przed chwilą od-
była woda. Po koszuli Terry’ego płynęła wolniej, miała
intensywniejszy kolor.
W końcu Vance wyszarpnął nóż z ciała i cofnął się o krok.
Jego górna warga podwinęła się w grymasie obrzydzenia, gdy
Terry osunął się na podłogę i jęczał w konwulsjach, przyciskając
ręce do piersi i przewracając oczami. Vance nie czerpał przyjemno-
ści z zabijania - nigdy. Śmierć była tylko nieszczęsnym skutkiem
ubocznym tego, co naprawdę uwielbiał - zadawania bólu i cierpie-
nia. Teraz chciał, żeby Terry po prostu się pośpieszył.
Nagle ogarnęło go krańcowe zmęczenie, które odczuł pra-
wie jak fizyczny cios.
Zachwiał się lekko i złapał dłońmi za brzeg granitowego
blatu. Od wielu godzin funkcjonował na najwyższej adrenalinie i
teraz zabrakło mu paliwa. Nogi drżały mu z osłabienia, w suchych
ustach czuł kwaśny smak. Ale nie mógł jeszcze odpocząć.
Przemierzył kuchnię i otworzył szafkę pod zlewem. Tak jak
się spodziewał, Terry zaopatrzył go w całą baterię artykułów czy-
stościowych. Z przodu leżała rolka mocnych worków na śmieci, a
na półce obok torebka plastikowych taśm. Tego właśnie potrzebo-
wał.
Gdy tylko Terry wreszcie odwali kitę, będzie mógł załado-
wać go do torby, szczelnie zamknąć, a potem wrzucić do jego wła-
snej furgonetki. Później zastanowi się, co zrobić z samym wozem i
jego właścicielem. W tej chwili był zbyt zmęczony, żeby racjonal-
nie myśleć.
Chciał tylko posprzątać bałagan, a potem położyć się w wy-
godnym łóżku i przespać jakieś dwanaście godzin. Uznał, że uro-
czysta kolacja może poczekać do następnego dnia, kiedy zaczną się
też inne przyjemności.
Rzucił okiem na Terry’ego, który oddychał teraz, posapując
cicho, a przy każdym wydechu z ust wypływała mu różowa piana.
Czemu się z tym, kurwa, tak guzdrze? Niektórzy ludzie zupełnie
nie umieją się zachować.
Rozdział 21
Detektyw komisarz Rob Spencer przypominał bardziej
sprzedawcę samochodów niż śledczego. Wszystko w nim było po-
lakierowane na wysoki połysk - od zębów po buty. Sam, który miał
się za niezłego czarusia, musiał przyznać, że Spencer prawdopo-
dobnie mu dorównuje.
Kiedy wszedł, Carol Jordan siedziała ukryta za rzędem
monitorów, przy których Stacey przepuszczała skąpy zestaw da-
nych na temat trzech ostatnich morderstw przez algorytmy profilu-
jącego programu geograficznego. Właśnie wskazywała obszary,
które już sami wytypowali.
- Prawdopodobnie sprawca mieszka albo pracuje w któ-
rymś z obszarów zaznaczonych na fioletowo - oznajmiła Stacey,
obrysowując zakres wskaźnikiem laserowym. - Oczywiście w
Skenby. Nie potrzebowaliśmy programu komputerowego, żeby się
tego dowiedzieć. Ale większa ilość danych pozwoli zawęzić teren
poszukiwań.
Spencer rozejrzał się po sali. Wyglądał na lekko zagubio-
nego. Paula pomyślała, że próbuje znaleźć kogoś równego sobie, a
kiedy to się nie udało, skupił się na najlepszej namiastce. Utkwił
wzrok w Samie, jednak kiedy się zbliżył, Sam wziął telefon i
ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami.
- Mogę jakoś pomóc? - zapytała Paula tonem, który bynaj-
mniej nie sugerował życzliwości.
- Szukam gabinetu detektyw nadkomisarz Jordan. - Spencer
mówił ściszonym, szorstkim głosem, jakby starał się udowodnić,
że ma prawo tu być.
Paula wskazała kciukiem zasłonięte żaluzje, które odgra-
dzały terytorium Carol od reszty biura.
- To jej gabinet. Ale nie ma jej tam teraz.
- Poczekam na nią w środku - oznajmił Spencer i ruszył w
stronę drzwi.
- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Sam uznam, co jest możliwe, a co nie, pani posterunkowa
- odparł. Paula musiała przyznać, że facet ma tupet. Sama nigdy
nie ośmieliłaby się wkroczyć na teren prywatnej twierdzy Carol
Jordan.
Dokładnie w tym momencie Carol postanowiła wyłonić się
zza bariery monitorów.
- Mój gabinet jest chwilowo zajęty - powiedziała i podeszła
bliżej, tak że od Spencera dzieliło ją teraz niecałe pół metra. Mimo
że była dobre dwadzieścia centymetrów niższa od niego, sprawiała
wrażenie dominującej. Spencer wyglądał, jakby nagle stanął twa-
rzą w twarz z najbardziej wstydliwym wspomnieniem okresu doj-
rzewania. - W normalnych okolicznościach przez myśl by mi nie
przeszło, żeby prowadzić tę rozmowę w obecności podwładnych. -
Jej głos był ostry i zimny niczym sopel. - Ale zazwyczaj nie muszę
mieć do czynienia z kimś, kto zdołał obrazić właściwie każdego z
nich. W tej sytuacji wydaje mi się to po prostu sprawiedliwe.
- Przepraszam - odparł Spencer. - Nie miałem pojęcia, że
moje słowa idą w eter.
- To akurat najmniejsze z pańskich zmartwień - odparła Ca-
rol. - Byłam oficerem policji metropolitalnej w Bradfield przez
prawie siedem lat i najczęściej fakt ten napawał mnie dumą. To, co
usłyszałam dzisiaj z pańskich ust, sprawiło, że po raz pierwszy
ucieszyłam się, że stąd odchodzę. Moi ludzie to prawdopodobnie
najlepsi detektywi, z jakimi kiedykolwiek będzie pan miał okazję
pracować. A wszystkim, co potrafi im pan zaoferować, jest stek
przesądnych bzdur.
Spencer drgnął.
- To miał być dowcip.
Carol przewróciła oczami z irytacją.
- Czy ja wyglądam na idiotkę? Czy sprawiam wrażenie
osoby, która może powiedzieć:
„Ach tak, to był żart. W takim razie nie ma sprawy”? Co
jest pana zdaniem dowcipnego w zaprezentowaniu najwyższej
ignorancji i ciemnoty wobec funkcjonariuszy młodszych stopniem?
W stworzeniu wrażenia, że jest czymś dopuszczalnym poniżanie
kolegów policjantów z powodu ich koloru skóry albo orientacji
seksualnej? - Spencer utkwił wzrok gdzieś nad jej głową, jakby w
ten sposób łatwiej mu było uciec przed jej odrazą. - Kiedy dopro-
wadzimy tę sprawę do końca, będzie pan miał mnóstwo czasu, aby
zastanowić się nad tym, jak bardzo jest panu przykro. Zamierzam
porozmawiać z kadrami i dopilnować, żeby wysyłano pana na
wszystkie dostępne szkolenia z równouprawnienia i poszanowania
odmienności kulturowych. Będzie pan w nich uczestniczył tak
długo, aż zrozumie pan, dlaczego takie zachowanie jest niedopusz-
czalne we współczesnym świecie. Na początek jednak osobiście
przeprosi pan każdego członka tego zespołu, zanim skończy pan
dzisiaj służbę.
Spencer, wstrząśnięty do głębi, wreszcie spojrzał jej w
oczy.
- Proszę pani...
- Dla pana, Spencer, jestem detektyw nadkomisarz Jordan.
Ma pan sporo do odrobienia, jeśli chodzi o wiarygodność wśród
członków mojego zespołu. Może ich pan przeprosić przed wyj-
ściem. A teraz przejdźmy do meritum. Mamy pewne informacje,
które pomogą nam ruszyć z dalszym śledztwem. Zidentyfikowali-
śmy trzecią ofiarę. - Obróciła się na pięcie. - Stacey?
Stacey wysunęła swoje krzesło zza monitorów, trzymając w
dłoni tablet.
- Leanne Considine. Aresztowano ją za nierząd w Cannes.
- W Cannes? We Francji? - Spencer sprawiał wrażenie zdu-
mionego.
- O żadnym innym nie słyszałam - rzuciła drwiąco Stacey.
- Ale skąd to wiecie? Jak się tego dowiedzieliście?
Stacey zerknęła pytająco na szefową.
- Dobra, mów - przyzwoliła Carol.
- Jedną z rzeczy, które zrobiliśmy w naszym zespole, było
zbudowanie nieoficjalnych więzi z odpowiednikami naszej jed-
nostki w siedemnastu europejskich jurysdykcjach, które spraw-
dzają dla nas odciski palców. Nie ma to wartości dowodowej,
ponieważ działamy nieoficjalnie, ale czasami przydaje się, żeby
wskazać nam, gdzie powinniśmy dalej szukać.
Odciski palców i DNA trzeciej ofiary nie występują w kra-
jowych bazach danych, więc skorzystałam z sieci naszych nieofi-
cjalnych kontaktów. Dziewczyna była notowana we Francji, ale
cztery lata temu, więc informacje nie są najświeższe. - Stacey
wbiła wzrok w Spencera i obdarzyła go ponurym uśmiechem. -
Nieźle jak na skośną.
Wargi Spencera zwęziły się, tworząc cienką kreskę, gdy
odetchnął ciężko przez nos.
Uśmiech Carol był podobny.
- To jeszcze nie wszystko - oznajmiła.
- Przed czterema laty Leanne podała jako adres zamieszka-
nia akademik tutaj, w Bradfield - kontynuowała Stacey. - Dzięki tej
informacji mogłam poszukać dalszych danych.
Oczywiście wchodziłam tylnymi drzwiami.
- Często to tutaj robimy - dodał Sam. - Wchodzimy tylnymi
drzwiami. Wolimy działać subtelnie i dyskretnie, zamiast ładować
się ludziom na siłę frontowymi drzwiami.
- Wolimy, żeby w ogóle nie zauważyli naszej obecności -
zauważyła Stacey z przekąsem. - W każdym razie okazuje się, że
Leanne pochodziła z Manchesteru. Miała dyplom z romanistyki i
iberystyki Uniwersytetu Bradfield. Właśnie pisała doktorat na te-
mat „Autokreacje w dziełach Miguela Cervantesa”. Cokolwiek to
znaczy. Wygląda na to, że finansowała studia, sprzedając swoje
ciało na ulicach Bradfield.
- Niektórzy zrobią wszystko, byle nie zaciągać kredytu stu-
denckiego - sarknął Kevin.
- Nie wszyscy możemy być bogatymi kapitalistami -
stwierdziła Stacey. - Mam adres jej rodziców w Manchesterze. I jej
własny w Bradfield.
Komórka Pauli zawibrowała i kobieta zerknęła na wyświe-
tlacz.
- Doskonale - powiedziała Carol. - Sam, Kevin... kiedy de-
tektyw komisarz Spencer już was przeprosi, pojedźcie do jej
mieszkania i sprawdźcie, czy nie miała współlokatorów.
Zacznijmy rekonstruować jej życie. - Zwróciła się znowu
do Spencera: - Chciałabym, żeby osobiście przekazał pan wiado-
mość jej rodzicom i zorganizował im psychologa. Zasługują na to,
by zrobił to oficer. Paulo, odwiedź uniwersytet, dowiedz się, u
kogo pisała ten doktorat i kto się nią opiekował. Porozmawiaj z
pracownikami. Musimy się dowiedzieć, gdzie Leanne Considine
spotkała mężczyznę, który ją torturował, a potem zabił. Musimy go
znaleźć, zanim on znajdzie następną ofiarę. I jeszcze jedno: na ra-
zie udało nam się nie dopuścić do tego, by sprawa stała się me-
dialną sensacją. Postarajmy się rozwiązać ją szybko i sprawnie,
zanim dobiorą się do nas dziennikarskie hieny.
Rozdział 22
Kevin uznał za ironię losu fakt, że akademik, w którym
mieszkała Leanne Considine, był zasyfioną norą w porównaniu z
mieszkaniem, które Nicky Reid dzielił z Suze Black.
Świat najwyraźniej stanął na głowie, skoro dwie dziwki
mieszkały w czystości i porządku, podczas gdy w lokum czwórki
doktorantów panował kompletny bajzel. Blaty w kuchni były za-
stawione brudnymi kubkami, szklankami, pudełkami po jedzeniu
na wynos i butelkami po winie, a wykładzina dywanowa popla-
miona i wyświecona. Na myśl o stanięciu na niej bosą stopą Kevin
poczuł na plecach dreszcz.
Na miejscu zastali tylko Siobhan Carey. Kevin powiadomił
ją o śmierci Leanne i potwierdził tożsamość ofiary za pomocą zdję-
cia dostarczonego przez Grishę. Spodziewał się, że dziewczyna się
rozklei. Z doświadczenia wiedział, że młode kobiety zwykle tak re-
agują.
Ale Siobhan, choć wyraźnie wstrząśnięta i zasmucona, za-
chowała spokój. Żadnej histerii, potoku łez ani walenia głową w
ścianę. Zamiast tego Siobhan wysłała SMS-y do współlokatorów.
Wszyscy wrócili do akademika w ciągu kwadransa.
- Miałyśmy farta, że dostałyśmy ten dom - powiedziała
Siobhan, gdy już umyła kubki i zrobiła detektywom herbatę. - To
tylko dziesięć minut jazdy rowerem od biblioteki uniwersyteckiej,
a głównie właśnie tam pracujemy. W ten sposób oszczędzamy w
zimie na rachunkach za ogrzewanie.
Był to doskonały wstęp do rozmowy. Za jej plecami Kevin
kiwnął głową do Sama, sugerując, że przekazuje mu tego świadka.
Siobhan sprawiała wrażenie młodej kobiety, która trochę za bardzo
się stara. Fantazyjne ułożenie kolejnych warstw ciuchów, dbałość o
fryzurę i makijaż sugerowały świadomość, że nie będzie pierwsza
na liście żadnego faceta. Jej nos był trochę za długi, oczy osadzone
nieco zbyt głęboko, a ciało odrobinę za pulchne. Powinna być
wdzięczna, że taki przystojny gość jak Sam poświęci jej trochę
więcej uwagi. Sam wiedział, jak czarować tego rodzaju dziew-
czyny.
- Zdaje się, że z roku na rok coraz trudniej studiować - za-
uważył, a jego głos był jak gorąca czekolada w mroźny dzień. -
Podnoszą wam czesne, podnoszą czynsz, piętnują za zaleganie z
opłatami...
- No - potwierdziła zdawkowo.
- Nie wiem, jak w ogóle sobie radzicie, zwłaszcza na stu-
diach doktoranckich - zauważył ze współczuciem.
Siobhan oparła się o blat, czekając, aż w czajniku zagotuje
się woda. Cienki cardigan zsunął się z jej ramienia, odsłaniając nie-
zbyt umiejętnie wytatuowanego drozda błękitnika. - Cztery wie-
czory w tygodniu układam towar na półkach w supermarkecie - po-
wiedziała. - W piątki po południu roznoszę darmową gazetę
regionalną. A i tak co miesiąc muszę prosić tatę o dodatkowe pięć-
dziesiąt funtów na czynsz.
- Masz szczęście, że tatę na to stać. Mnóstwo ludzi nie jest
w stanie wysupłać nawet takich pieniędzy.
- Mój tata jest wspaniały. Mam nadzieję, że któregoś dnia
mu się odpłacę.
Kiedy będzie stary i niedołężny i będzie potrzebował ko-
goś, kto go nakarmi i zmieni mu pieluchę, pomyślał Kevin. Mogę
się jednak założyć, że wtedy nie będziesz tak skora do pomocy.
- A co z Leanne? - zapytał Sam. - Co ona robiła, żeby zwią-
zać koniec z końcem?
Siobhan odwróciła się od niego gwałtownie, uratowana
przed koniecznością odpowiedzi bulgotem zagotowanej wody.
- Jak pijecie panowie herbatę? - zapytała radośnie.
- Obaj pijemy z mlekiem, bez cukru - odpowiedział Sam.
Nie był pewien, czy Kevin również lubi taką herbatę, ale teraz nie
bardzo go to obchodziło. Zależało mu na tym, by utrzymać płyn-
ność rozmowy, zwłaszcza że Siobhan wyraźnie się opierała. - No
więc...
Leanne. Ona też pracowała na część etatu? Czy może
wspierała ją rodzina?
Siobhan w milczeniu odprawiła ceremoniał wyciągania i
wyżymania saszetek i nalewania mleka.
- Proszę, panowie - powiedziała w końcu. - Świeżo zapa-
rzona herbata z Yorkshire.
Niczego lepszego nie ma. - Jej uśmiech był znacznie słab-
szy od herbaty.
- Jak długo znałaś Leanne? - zapytał Sam, odchodząc nieco
od tematu, który okazał się drażliwy. Wróci do niego później. Teraz
niech dziewczyna łudzi się, że wygrała.
- Nieco ponad półtora roku - odparła od razu. - Obie jeste-
śmy związane z wydziałem filologicznym. Ona z iberystyką, ja z
italianistyką. Ponieważ ona robiła magisterium tutaj, w Bradfield,
zdążyła już zaklepać sobie ten dom i szukała współlokatorek. Zale-
żało jej na innych doktorantkach, w przeciwieństwie do studentek
przed magisterium. - Siobhan upiła łyk herbaty i spojrzała na Sama
znad kubka. - Studenci drugiego stopnia chcą tylko chlać i impre-
zować. Doktoranci są poważniejsi. Wydajemy na to tyle forsy, bo
naprawdę poważnie traktujemy to, co robimy. Podczas mojego
pierwszego semestru w Exeter jeden z tych imprezujących dupków
w akademiku zarzygał mi laptopa. A kiedy się poskarżyłam, wy-
zwał mnie od głupich suk z klasy robotniczej. Szczerze mówiąc,
lepiej trzymać się od takich chujów tak daleko, jak to tylko moż-
liwe.
Siobhan mówiła za dużo, starała się zagadać Sama, by nie
miał sposobności zadać kolejnego trudnego pytania.
- Jak najbardziej - przyznał, ale nie dał za wygraną. - Ro-
zumiem, że ty i Leanne dobrze się dogadywałyście?
Siobhan wydęła wargi, zastanawiając się chwilę.
- Nie nazwałabym tego przyjaźnią, nie miałyśmy ze sobą
właściwie nic wspólnego, ale dogadywałyśmy się bez problemów.
To oczywiste, w końcu mieszkamy drugi rok w tym samym domu.
- A co z resztą współlokatorów? Są tu tak samo długo jak
ty?
- Jamie i Tara? - Dziewczyna lekko uniosła brwi. - Tara
wprowadziła się w tym samym czasie co ja. Potem, po około sze-
ściu miesiącach, zapytała, czy może zamieszkać z nią Jamie. Cho-
dzili ze sobą od trzech lat, a on nie dogadywał się z ludźmi, z
którymi mieszkał. Poza tym dzielenie rachunków na cztery zamiast
na trzy było sensownym rozwiązaniem. Oczywiście muszą spać w
jednym pokoju, ale Jamie ma pierwszeństwo w korzystaniu z sa-
lonu, kiedy potrzebuje miejsca do pracy.
- I nie przeszkadza mu, że jest jedynym facetem w domu
pełnym kobiet?
Siobhan prychnęła.
- A co ma niby przeszkadzać?
Sam posłał jej swój najbardziej jedwabisty uśmiech.
- Wyobrażam sobie, że plusy znacznie przeważają nad mi-
nusami.
Zanim Siobhan zdążyła odpowiedzieć na to zaproszenie do
flirtu, frontowe drzwi zamknęły się z trzaskiem. W korytarzu roz-
legł się łoskot wnoszonych rowerów, po czym do kuchni wpadła
para w lycrach, wiatrówkach i kaskach, które odpinali po drodze.
Oboje mówili jednocześnie, skupieni wyłącznie na Siobhan, ledwie
zerknąwszy na dwóch nieznajomych mężczyzn przy stole.
- Kochanie, to okropne - kobieta zwróciła się do Siobhan.
- Jesteś pewna, że to Leanne? - zapytał w tym samym mo-
mencie mężczyzna.
Oboje mówili z południowym akcentem, jak prezenterzy
radiowi z programu 4 BBC.
Cała trójka objęła się, poszeptali coś między sobą, a potem
nowo przybyli odwrócili się do Kevina i Sama.
Nawet po zdjęciu kasków Jamie i Tara byli niesamowicie
podobni. Oboje wysocy, o szerokich ramionach i wąskich biodrach,
rozczochranych lśniących blond włosach, pociągłych twarzach i
spiczastych podbródkach. Na pierwszy rzut oka wyglądali raczej
na rodzeństwo niż kochanków. Trzeba było się lepiej przyjrzeć,
żeby dostrzec kluczowe różnice.
Tara miała brązowe oczy, Jamie niebieskie. Jej włosy były
dłuższe i bardziej jedwabiste, kości policzkowe wyższe i szersze,
wargi pełniejsze. Siobhan przedstawiła sobie wszystkich, po czym
całe towarzystwo usiadło przy niedużym stole. Jamie sprawiał wra-
żenie bardziej zatroskanego o Tarę niż zrozpaczonego wieściami o
Leanne. Z całej trójki to właśnie Tara zdawała się najbardziej prze-
żywać śmierć współlokatorki. Jej oczy lśniły od łez i co chwila
podnosiła rękę do ust, przygryzając kłykieć, podczas gdy Kevin
starał się udzielić informacji o śmierci Leanne w taki sposób, by
zdradzić jak najmniej szczegółów.
- Oczywiście w śledztwie dotyczącym zabójstwa trzeba po
pierwsze ustalić, co robiła ofiara w ostatnich godzinach życia - wy-
jaśnił. - Przypuszczamy, że Leanne zmarła przedwczoraj wieczo-
rem. Pierwsze pytanie brzmi zatem, czy pamiętacie, kiedy
widzieliście ją we wtorek ostatni raz. - Młodzi ludzie popatrzyli po
sobie, jakby szukali inspiracji. Trudno było stwierdzić, czy usiłują
przywołać jakieś wspomnienia, czy raczej jest to rodzaj cichej
zmowy. Ale to, co w końcu wyjawili, nie zdradzało oznak matacze-
nia. Siobhan widziała Leanne w porze lunchu: zjadły razem sma-
żony ryż, któremu skończył się termin przydatności do spożycia.
Po południu Siobhan poprowadziła seminarium. Później musiała
pracować aż do jedenastej w nocy. Jamie pracował w domu, po
czym o wpół do szóstej poszedł do miejscowego pubu, gdzie pra-
cował aż do północy. Kiedy wychodził, Leanne wciąż była w
domu. Ledwo powstrzymując łzy, Tara wyjaśniła, że spędziła po-
południe w telefonicznym biurze obsługi klienta, gdzie pracowała
sześć zmian w tygodniu. Kiedy o siódmej wróciła do domu, Le-
anne już nie było. Trójka przyjaciół wpadła tuż po ósmej z pizzą i
później grali w brydża, aż wrócił Jamie. Doskonale skonstruowane
alibi, które trzeba było sprawdzić, choć nie zawierało niczego
choćby odrobinę podejrzanego. Żadnego strzelania oczami na boki,
żadnego nieodpowiedniego języka ciała, żadnego wahania przy po-
dawaniu nazwisk czy numerów kontaktowych. Więc to nie dlatego
Siobhan czuła się nieswojo. - Zdumiewające, że znajdujecie jesz-
cze czas na naukę - zauważył Kevin, jakby prowadził zwyczajną
towarzyską pogawędkę. - Widzę, jak moje dzieci dorastają, i prze-
raża mnie, jak ciężko im będzie przebrnąć przez studia.
Jamie wzruszył jednym ramieniem.
- Tak naprawdę to jeden wielki koszmar. Ale co robić? Jak
mawia mój ojciec: „Życie to dziwka”. Nasze pokolenie poznaje tę
lekcję trochę wcześniej i tyle.
Kevin pochylił się do przodu, jakby próbował wciągnąć to-
warzystwo w krąg wtajemniczenia, i zapytał:
- Więc jak Leanne wiązała koniec z końcem?
Sam nie mylił się, gdy stwierdził, że Siobhan nie chce o
tym mówić. Wyglądało na to, że dwoje pozostałych lokatorów ma
nie mniejsze opory.
- Nie jestem pewien... - zaczął Jamie, wpatrzony w swoją
herbatę.
- Właściwie nigdy o tym nie rozmawiałyśmy - podjęła Tara
drżącym głosem, ale na jej twarzy pojawiło się coś na kształt na-
dziei. W tej chwili wyraźnie chodziło o coś innego niż sam smutek.
Sam odsunął swoje krzesło, celowo burząc wrażenie jedno-
ści grupy.
- To największy stek pieprzonych bzdur, jaki słyszałem od
bardzo dawna. A wierzcie mi, moje życie polega głównie na prze-
słuchiwaniu przestępców, którzy próbują zrobić mnie w wała. - Wi-
dząc zszokowane miny młodych ludzi, dodał z naciskiem: - Od
półtora roku mieszkacie w jednym domu z kobietą i nie wiecie, jak
zarabia na opłacenie rachunków?
Bujda!
Jamie wyprężył się.
- Nie ma pan prawa tak do nas mówić. Właśnie straciliśmy
koleżankę i jesteśmy w szoku. Gdyby mój ojciec...
- Daruj sobie - uciął Sam sarkastycznym tonem. - Wasza
koleżanka została właśnie zamordowana. Brutalnie zamordowana.
Nie znałem jej, ale widziałem, co zrobił z nią zabójca, i cholernie
zależy mi na tym, żeby go złapać i wsadzić za kraty. No ale jeżeli
was to nie obchodzi, to nie krępujcie się, wystarczy powiedzieć. -
Wydął usta w grymasie, który zdawał się mówić: „Jak sobie
chcecie”. - Przy sprawach takich jak ta media chętnie znajdują so-
bie chłopca do bicia, żeby podtrzymać temat, kiedy czekają, aż ko-
goś aresztujemy.
- Nie odważylibyście się. - Jamie bezskutecznie próbował
zgrywać twardziela.
- Staramy się tylko chronić pamięć o niej - wybąkała Sio-
bhan, a pozostała dwójka zgromiła ją wzrokiem. - To i tak wcze-
śniej czy później wyjdzie na jaw - zwróciła się do współlokatorów.
Mierzyła w patos i trafiła bez pudła. - Lepiej po prostu im to po-
wiedzmy i będziemy mieli z głowy.
- Uprawiała taniec erotyczny - wyrzuciła z siebie Tara.
- I robiła całą resztę - dodał Jamie. Światowiec, którego
próbował zgrywać, nie opuścił nawet bloków startowych.
- Skąd to wiesz, Jamie? - zapytał miłym głosem Kevin. -
Byłeś jej klientem?
- Niech pan nie będzie obrzydliwy - obruszyła się Tara. -
Wszyscy to wiemy, bo nam powiedziała. Wiedzieliśmy, że pracuje
w klubie ze striptizem w pobliżu lotniska. Z początku starała się
udawać, że stoi tylko za barem, ale było oczywiste, że ma znacznie
więcej gotówki, niż mogłaby zarobić na nalewaniu piwa. Pewnej
nocy wszyscy byliśmy trochę podpici i zapytałam ją prosto z mo-
stu, czy... wiecie... czy rozbiera się dla facetów. Powiedziała, że
tańczy nago i że czasami uprawia seks z klientami. Poza lokalem.
Spotykała się z nimi po pracy i robili to w ich samochodach. -
Warga Tary wygięła się odruchowo.
- To musiał być dla was wszystkich niezły szok - zauważył
łagodnie Kevin.
Jamie westchnął ciężko.
- Mowa! Nikt nie wyobraża sobie, że będzie mieszkać pod
jednym dachem z dziwką.
- Prostytutką - poprawiła go Siobhan z przyganą. - To był
jej wybór. I nigdy nie można jej było zarzucić, że nie potrafi od-
dzielić pracy od domu, nigdy w naszej obecności nie mówiła ani
nie robiła nic takiego. Kiedy minął początkowy szok, wszyscy za-
częliśmy raczej ignorować sprawę. Po prostu nie rozmawialiśmy
na ten temat. Jak już powiedziałam, wszyscy dobrze się dogady-
waliśmy, ale nie łączyła nas jakaś szczególna zażyłość. Mieliśmy
własne życie, własnych znajomych.
Sam obserwował Jamiego, szukając oznak jakiejś innej re-
akcji. Ale i on, i Tara zdawali się zgadzać z tym, co mówiła Sio-
bhan.
- Czy miała chłopaka? - zapytał.
- Raz powiedziała mi, że nie spotyka się z żadnym facetem
- odparła Siobhan. - Wiem, że to brzmi dziwnie, ale twierdziła, że
wszyscy faceci w jej pracy to nieudacznicy i dupki.
Rozmawiałyśmy o tym, jak trudno jest wygospodarować
trochę czasu na to, żeby się z kimś w ogóle spotkać, nie wspomina-
jąc o poważniejszym związku, a Leanne powiedziała, że nie pa-
mięta już, kiedy spotkała faceta, z którym chciałaby się umówić
choćby na drinka.
Następna ślepa uliczka.
- Jak nazywa się klub, w którym pracowała? - spytał Kevin.
Wszyscy troje wyglądali na szczerze zaskoczonych.
- Nigdy o to nie zapytałam - powiedziała Tara. - Raczej nie
zamierzaliśmy wpadać tam na drinka.
- A ty, Jamie? Takie miejsce mogłoby zainteresować faceta
- zauważył Sam.
- Niech mnie pan nie ocenia według swoich standardów -
rzucił Jamie ze wzgardliwą miną.
Sam zaśmiał się pod nosem.
- Wcale tego nie robiłem. Właśnie dlatego pomyślałem, że
możesz wiedzieć - odciął się Kevin. - Taro, powiedziałaś, że to
gdzieś przy lotnisku. Pamiętasz, jak się o tym dowiedziałaś?
Tara zmarszczyła brwi i potarła palcem policzek. Po kilku
chwilach, kiedy wszyscy milczeli wyczekująco, powiedziała:
- Zapytała mnie kiedyś, czy na lotnisku jest parking rowe-
rowy. Planowała lecieć tanią linią do Madrytu, ale odprawa miała
być bardzo wcześnie. Powiedziała, że w sumie może pojechać tam
prosto z pracy, bo rowerem zajmie jej to góra piętnaście minut. -
Dopiero kiedy się uśmiechnęła, Sam domyślił się, co widzi w niej
Jamie. Cała twarz Tary pojaśniała; wyglądała na radosną i zabawną
dziewczynę. - Czyli ten lokal musiał znajdować się najwyżej kilka
kilometrów od lotniska.
- Dziękujemy. Sprawdzimy to. Czy przychodzi wam do
głowy ktoś inny, z kim Leanne szczególnie się przyjaźniła? Może
któraś z koleżanek doktorantek? Ktoś z wykładowców?
Znów spojrzeli po sobie niepewnie.
- Była dosyć towarzyska, ale nie miała zbyt dużo wolnego
czasu - powiedziała z żalem Tara. - Nikt szczególny nie przychodzi
mi na myśl, ale sporo siedziała na Facebooku. Miała mnóstwo zna-
jomych w Hiszpanii.
- Znam jej hasło - zaoferowała Siobhan. - Kiedy była w
Hiszpanii, nie miała dostępu do Internetu i napisała mi SMS-a, że-
bym wrzuciła jakiegoś posta na jej tablicę. Hasło to LCQuixote.
- Możesz mi to napisać? - Sam podsunął jej swój służbowy
notatnik. - Przydałyby nam się też jej zdjęcia, jeśli jakieś macie.
Jamie wstał od stołu.
- Mam w swoim komputerze. Mogę kilka wydrukować. -
Wrócił parę minut później z garścią odbitek na kartkach A4. Na
jednym Leanne w połyskliwym topie na ramiączkach, z głową od-
chyloną do tyłu, roześmiana, unosiła kieliszek w stronę obiektywu.
W tle widać było tłum rozbawionych ludzi. Jamie wskazał zdjęcie
palcem. - Moja zeszłoroczna impreza urodzinowa, tutaj w domu. -
Parę zdjęć wyraźnie zrobiono w kuchni, gdzie Leanne, ubrana w T-
shirt i dżinsy, opierała się o lodówkę. Na jednym z nich pokazy-
wała fotografowi język. Na ostatnim stała przy swoim rowerze, z
kaskiem w dłoni, z rozpuszczonymi włosami, szeroko uśmiech-
nięta. - To cyknąłem parę tygodni temu - wyjaśnił. - Właśnie wró-
ciła z biblioteki.
Testowałem aparat w swojej nowej komórce. Nadadzą się?
Kevin skinął głową.
- Byłoby dobrze, gdybyś mógł przesłać nam je dodatkowo
e-mailem. - Był przekonany, że wyciągnęli od współlokatorów Le-
anne wszystko, co mogli, więc wyjął wizytówki i rozdał je gospo-
darzom. - Tutaj jest adres mojej poczty. Prawdopodobnie i tak
będziemy musieli porozmawiać z wami ponownie - uprzedził. -
Ale w międzyczasie, gdyby coś się wam przypomniało, prosimy o
telefon.
Na dworze, gdy szli z powrotem do samochodu, Sam zare-
chotał.
- Co cię tak bawi? - spytał Kevin.
- Wyobraziłem sobie, jak poradziłaby sobie z tym przesłu-
chaniem banda pacanów komisarza Spencera. To, co wykracza
poza wąskie pojęcie normy, jak prostytuująca się doktorantka, wy-
wołuje w nich popłoch.
Kevin skrzywił się z niesmakiem.
- Facet jest skończonym dupkiem.
Sam wzruszył ramionami.
- Powiedział po prostu na głos to, o czym mnóstwo ludzi
tylko myśli. Tak naprawdę chyba wolę mieć do czynienia z takimi
jak on. Lepiej wiedzieć, na czym się stoi, zamiast użerać się z hi-
pokrytami, którzy udają, że wszystko jest okej, ale w głębi serca
tobą pogardzają. Wiesz, jak uwielbiam tańczyć?
Kevin wiedział. Była to jedna z najbardziej zaskakujących
cech Sama. Zamiłowanie do tańca jakoś nie pasowało do wybujałej
ambicji i lojalności, która ledwo wykraczała poza własne ego, ale
trudno mu było odmówić talentu.
- No - powiedział tylko, otwierając samochód i siadając za
kierownicą.
Sam zajął fotel pasażera, podciągając nogawki spodni, żeby
się nie pomięły.
- Raz na jakiś czas, kiedy proszę kobietę do tańca, białą
kobietę, ta tylko mierzy mnie wzrokiem i mówi prosto z mostu:
„Nie tańczę z czarnymi facetami”. Trochę to człowiekiem telepie,
bo ludzie nie mówią już dzisiaj takich rzeczy. Ale to jest przynaj-
mniej szczere.
Znacznie bardziej wkurza mnie, kiedy proszę białą kobietę
do tańca, a ona wymyśla jakąś wymówkę, że na przykład się
zgrzała albo akurat czeka na drinka. A po pięciu minutach widzę ją
na parkiecie z jakimś kompletnym frajerem. Kiedy zdarza mi się
coś takiego, mam ochotę podejść do baby i powiedzieć jej coś tak
ostrego, że przepłacze całą drogę do domu.
- Czyli że nie przeszkadza ci, co powiedział ten bałwan
Spencer? - upewnił się Kevin.
Sam pogładził się po bródce.
- Przeszkadza. Ale nie tak, żebym nie mógł w nocy spać.
Tobie też nie powinno. Ja i mój rudy ziomal pokażemy tym cie-
niasom, jak prowadzi się śledztwo w sprawie morderstwa.
I to będzie najsłodsza zemsta, przyjacielu.
Rozdział 23
Jestem oficerem policji w czynnej służbie. - Głos Carol był
spokojny, jednak pod powierzchnią Tony słyszał tłumiony gniew. -
Nie ruszam się nigdzie bez policyjnej eskorty.
Jest nią zespół, którym dowodzę. - Długa cisza. Ściśnięte
wargi i wyprężona pierś. - Nie, to oczywiste, że nie wchodzą do
mnie do domu. Ale zakładam, że zapewnicie obstawę doktorowi
Hillowi? Jego dom jest podzielony na dwa mieszkania. On mieszka
na piętrze, a ja na parterze. - Tony wyobrażał sobie, jak dużo kosz-
tuje Carol wyjawienie szczegółów prywatnego życia Piersowi
Lambertowi. - Z pewnością jeden zespół może poradzić sobie z ob-
serwacją dwojga drzwi w jednym budynku? Myślałam, że to czasy
oszczędności i wyrzeczeń? - Znowu cisza. Carol zabębniła palcami
o biurko i zamknęła oczy. - Dziękuję, panie Lambert. - Rozłączyła
się i podsumowała gniewnie: - Pieprzeni biurokraci.
- Powiedz, że przyjęłaś ochronę - powiedział Tony.
- Mogłabym ci to powiedzieć, ale musiałabym skłamać.
Przesuń się, muszę dojść do szafki z aktami - poprosiła. Tony po-
słusznie przemieścił się wraz z fotelem na kółkach na bok, żeby
Carol mogła sięgnąć do szuflady z tajnym zapasem alkoholu. Wy-
ciągnęła buteleczkę i wlała zawartość do filiżanki, z którą weszła.
Potem usiadła na krześle dla gości i zgromiła go wzrokiem. - Co?
Słyszałeś, co powiedziałam. Wyjrzyj za drzwi. - Skinęła na salę za
żaluzjami. - Przecież tutaj roi się od gliniarzy. Vance nie zbliży się
do mnie, kiedy będę w pracy.
- Wydostał się z więzienia zupełnie niepostrzeżenie. A teraz
wygląda na to, że rozpłynął się w powietrzu. Całkiem nieźle jak na
faceta z medialną twarzą i protezą ramienia.
- Na litość boską, Tony, Vance nie wejdzie tu, żeby mnie
zamordować. A kiedy będę w domu, może mieć mnie na oku ze-
spół, który ochrania ciebie. Czy teraz wreszcie możemy przestać o
tym mówić?
- Jeśli tego właśnie chcesz. - Mężczyzna wzruszył ramio-
nami.
- Tego właśnie chcę.
- Okej. - Popatrzył na ekran komputera, zamykając okna,
które zdążył zrzucić na pasek, kiedy Carol tu weszła. Wolał, żeby
nie widziała, nad czym pracuje. - W takim razie jadę do domu.
Piers powiedział, że moi aniołowie stróże czekają na dole w recep-
cji. Tak więc nie muszę siedzieć tutaj dłużej.
- Ja też niedługo się zbieram - powiedziała Carol. - Może
masz ochotę zostać i wrócić razem ze mną?
Tony pokręcił głową i wstał.
- Mam tu samochód. Poza tym muszę się jeszcze czymś za-
jąć. - Czymś, co cię naprawdę wkurzy.
- Aha. - Carol wyglądała na zaskoczoną. - Myślałam, że po-
gadamy o przeprowadzce.
Mojej przeprowadzce. Muszę się zastanowić, co zrobić z
nadmiarem mebli. Bo twój dom jest w pełni umeblowany, a ja
mam jedną czy dwie rzeczy, które chcę zabrać. Przede wszystkim
łóżko. Uwielbiam to łóżko.
Tony się uśmiechnął.
- To je ze sobą weź. To w twoim pokoju i tak jest strasznym
grzmotem. Mogę je sprzedać albo oddać, albo wstawić do garażu,
na wypadek gdyby mieszkanie ze mną ci się znudziło i gdybyś po-
czuła potrzebę zamieszkania osobno. - Zerknął na Carol z nerwową
niepewnością.
Przeczesała palcami rozczochrane włosy.
- Nie sądzę, żeby miało do tego dojść. - Jej uśmiech też był
niepewny. - Tyle lat zbliżaliśmy się do siebie tak ostrożnie, małymi
krokami, nie robiąc nic, czego nie jesteśmy pewni na sto procent.
Nie wierzę, że mogłoby się to skończyć katastrofą.
Mężczyzna wstał, obszedł biurko i położył dłoń na jej ra-
mieniu.
- Nie pozwolimy na to. Sprowadzę kogoś ze sklepu z an-
tykami, żeby wpadł i wycenił to łóżko. A teraz wracam do domu.
Jest dziesiąta, padam na pysk. Pogadamy jutro, okej?
Nakryła ręką jego dłoń.
- Okej.
- Twoim zdaniem reaguję przesadnie. - Tony odsunął się i
ruszył do drzwi. - Ale wiem, do czego zdolni są ludzie tacy jak
Vance. Zbyt dużo czasu zajęło nam, żeby zajść tak daleko. Nie wy-
obrażam sobie, że miałbym cię teraz utracić.
***
Vance obudził się gwałtownie, z walącym sercem i wy-
ostrzonymi zmysłami. Przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie się
znajduje. Rzucał się i wiercił pod obcą kołdrą. Dopiero gdy wsłu-
chał się w ciszę, przypomniał sobie. Był tam, gdzie spodziewał się
być - wiele kilometrów od ciasnej celi w państwowym zakładzie
karnym w Oakworth. Był w Vinton Woods, w domu należącym do
zarejestrowanej na Kajmanach spółki, której jedynym dyrektorem
był Patrick Gordon - to na jego imię i nazwisko wystawiono jeden
z paszportów w teczce przekazanej przez Terry’ego.
Obrócił się i włączył nocną lampkę. Abażur z białego szkła
oświetlał łagodnym blaskiem część pokoju. Samo w sobie stano-
wiło to nowość. Lampy w jego celi w Oakworth oświetlały każdy
kąt, ukazując jej granice, uświadamiając ograniczenia. Ta mleczna
poświata pozostawiała duże pole wyobraźni. Podobało mu się to.
Jednak pościel była żałosna. Trzeba ją będzie jak najszyb-
ciej wymienić. Terry był proletariuszem do szpiku kości. Naprawdę
uważał, że szczytem dobrego smaku i życiowego sukcesu jest
czarna satyna.
Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem stwierdził, że jest do-
piero dziesiąta. Przespał jakieś sześć godzin, ale teraz znajdował
się w tym szczególnym stanie, gdy człowiek wciąż jest zmęczony,
ale jednocześnie czujny. Coś go obudziło, jakiś niepokój, który
wdarł się w jego sny. Nie potrafił go jednak uchwycić. Wstał z
łóżka, rozkoszując się miękkością grubego dywanu pod bosymi
stopami. Odlał się, a gdy zdał sobie sprawę, że zgłodniał, zszedł po
schodach do kuchni. Jeszcze jedna ze swobód, którymi mógł się te-
raz cieszyć.
Włączył światło i z satysfakcją stwierdził, że nie widać żad-
nych oczywistych śladów przemocy. Nie sądził, że zatarł wszystkie
dowody, ale też nie spodziewał się, by dom mieli zbadać technicy
kryminalistyki. Nic nie wzbudzi tu podejrzeń zwykłego obserwa-
tora czy pośrednika w handlu nieruchomościami, który niedługo
wystawi ten dom na sprzedaż.
Gdy otworzył lodówkę, roześmiał się na głos. Terry najwy-
raźniej splądrował cały sklep Marks and Spencer. Gotowe posiłki,
surowe mięso i warzywa, owoce, mleko, szampan i świeżo wyci-
skany sok z pomarańczy. Wyjął butelkę bąbelków i jedną ręką wy-
ciągnął korek, zastanawiając się w międzyczasie, co by zjeść. Zde-
cydował się na chińskie przystawki, ale miał kłopoty z
uruchomieniem nowoczesnej kuchenki. Kiedy w końcu udało mu
się ją rozpracować, jego nastrój nie był już tak dobry.
Przy drugim kieliszku szampana przypomniało mu się, co
wywołało niepokój, który wyrwał go ze snu. Nie sprawdził nagrań
z kamer. Stało się tak głównie dlatego, że zmęczenie zwaliło go z
nóg, zanim zwiedził cały dom. Gdyby zobaczył komputer, na
pewno by sobie o tym przypomniał.
Ruszył przez ciemne pomieszczenia; wolał nie zwracać ni-
czyjej uwagi zapalanymi i gaszonymi światłami. Znalazł jadalnię,
pokój telewizyjny, salon i wreszcie skryty w głębi gabinet. Przy
wpadającej przez okna księżycowej poświacie dotarł do biurka i
włączył lampkę. Kałuża światła rozlała się po ciemnym drewnia-
nym blacie. W momencie, gdy przyszło umeblować ten pokój,
Terry’emu najwyraźniej wyczerpały się pomysły. Jedynymi me-
blami w gabinecie było duże biurko, obity ekstrawagancką skórą
fotel i kredens. Na biurku leżał laptop, a na kredensie drukarka.
Vance domyślił się, że podłużne pudełko na parapecie, błyskające
niebieskimi lampkami, to router. Oglądał zdjęcia takich urządzeń w
Internecie, ale do tej pory żadnego z nich nie widział w rzeczywi-
stości.
Otworzył laptopa. Terry chciał mu kupić apple’a, ponoć
bardziej by się nadawał, ale Vance wiedział, że i bez tego będzie
się musiał wiele nauczyć - komputery, z których mógł korzystać w
Oakworth, były stare i powolne, a dostęp do Internetu radykalnie
ograniczony. I tak nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Co im
strzeliło do łbów, że dopuścili kogoś takiego jak on do komputera?
Gdyby sam zarządzał zakładem karnym, nigdy nie pozwoliłby osa-
dzonym na dostęp do telefonów komórkowych i sieci. Jeżeli chce
się powstrzymać więźniów przed komunikowaniem się ze światem
zewnętrznym, trzeba zakłócać w więzieniach sygnał. I nie szkodzi,
że personel również nie mógłby korzystać z telefonów: jeśli myśli
się poważnie o trzymaniu więźniów w ryzach, trzeba się poświęcić.
Założyłby się, że w gułagach nie ma zasięgu telefonicznego.
Nie mógł uwierzyć, jak szybko uruchomiła się ta maszyna -
imponujące w porównaniu z tym, do czego przywykł. Wrócił do
kuchni po teczkę i otworzył ją, kładąc obok laptopa. Wyciągnął
mały notes i otworzył go na literze „U”, po czym wystukał na kla-
wiaturze pierwszy z listy adresów URL znajdujących się na kartce.
Wyszukiwarka otworzyła się na anonimowo wyglądającej stronie,
gdzie poproszono go o podanie hasła. Potem otworzył notes na li-
terze „K” i wpisał pierwszy ciąg liter i cyfr na stronie. „K od ka-
mery”, powiedział na głos, gdy czekał, aż strona się załaduje. Po
paru sekundach patrzył na ekran podzielony na cztery okna. Pierw-
sza ćwiartka była zupełnie ciemna. Inna ukazywała jasno oświe-
tloną kuchnię z częścią jadalną na drugim planie i znajdującym się
jeszcze dalej salonem z ogromnym kominkiem. Jeśli wziąć pod
uwagę rozmiar pomieszczenia i belkowany strop, wszystko to wy-
glądało na przebudowaną stodołę. Trzecia ćwiartka dawała widok
na to samo pomieszczenie, ale z drugiego końca. Na długiej skó-
rzanej sofie leżał wyciągnięty mężczyzna. Posiwiałe blond włosy,
niewyraźne rysy, T-shirt ze znakiem firmowym, którego Vance nie
rozpoznał, i bokserki. Nieco z boku, przy biurku siedziała kobieta;
klepała coś na laptopie, obok którego stał kieliszek czerwonego
wina. W czwartym okienku widać było szczyt schodów prowadzą-
cych do sypialni na galerii. Trudno było rozeznać się w szczegó-
łach, ale wyglądało na to, że w głębi znajdują się także łazienka i
garderoba.
Vance wpatrywał się zafascynowany w ekran, choć nie
działo się na nim nic szczególnego. Na jego twarzy igrał uśmiech
satysfakcji. Tak wielu prywatnych detektywów, tak mało skrupu-
łów. Wystarczyło trochę popytać, a można było znaleźć takiego,
który zrobi właściwie wszystko, byle klient przedstawił zadanie w
sposób mający choćby najmniejsze pozory legalności. Zainstalo-
wanie kamer nie było tanie, ale z pewnością warte każdego pensa.
Chciał mieć pewność, że dobrze rozpozna teren, zanim do-
kona ostatecznego aktu zemsty.
Zamknął okno i powtórzył całą operację z innym kodem
dostępu. Tym razem kamery umieszczono na zewnątrz. Było na
nich widać duży dom w stylu edwardiańskim stojący w sporej
wielkości ogrodzie. Kamery ukazywały frontowe drzwi, okno,
przez które widać było salon, i szeroki kadr tyłów domu oraz pod-
jazd. W świetle pobliskich latarni dom wyglądał na pusty. Zasłony
były odsunięte, a okna ciemne. Vance pokiwał głową, wciąż się
uśmiechając.
- Nie będzie ciemno na zawsze - powiedział i wpisał trzeci
kod dostępu.
Znowu kadry z czterech kamer. Wysypany żwirem podjazd
prowadzący do przysadzistego wiejskiego domu obrośniętego jaki-
miś pnączami. Bardzo angielskie. W oddali widział coś, co wyglą-
dało jak stajnia oświetlona reflektorami. Druga kamera ukazywała
już tylko ten budynek. Widywał tego rodzaju obrazki w całym
kraju; stajnie z muru pruskiego, konie w boksach, opłacone hojnie
przez bogate kobiety i mężczyzn i oddane pod opiekę źle opłaca-
nych stajennych, którzy kochali te zwierzęta bardziej niż ich wła-
ściciele. Przez dziedziniec przeszedł jakiś mężczyzna o
niezgrabnych ruchach. Z jednej z jego rąk wystrzelił snop światła.
Mężczyzna oświetlił po kolei każde z drzwi stajni, po czym znik-
nął z widoku.
Trzeci obrazek ukazywał tył domu, a czwarty cały podjazd.
W poprzek bramy stał zaparkowany samochód do transportu koni,
tarasując drogę. Vance uśmiechnął się jeszcze szerzej. Oczekiwanie
było takie słodkie.
Pokrzepiony tym, co zobaczył, wyłączył i zamknął laptopa.
Inne zestawy kamer dopiero czekały na uruchomienie, ale teraz nie
była na to odpowiednia pora. Przypuszczał, że gdyby w domu któ-
rejś z osób wytypowanych przez niego na początek znaleziono
kamery, policja przeszukałaby mieszkania wszystkich innych po-
tencjalnych ofiar. Przy braku sygnału elektronicznego sprzęt inwi-
gilacyjny byłby niemal niemożliwy do wykrycia. W każdym razie
tak twierdził Terry. Fajnie by było obserwować, co się dzieje na
bieżąco u wszystkich wybrańców, ale nie mógł utracić przewagi w
grze.
Dla ostrożności zabrał teczkę na górę. Teraz, gdy już zaspo-
koił ciekawość, znowu zrobił się senny. Kamerki szpiegowskie
okazały się działać tak dobrze, jak mu obiecywano.
Jeżeli do tej pory tliły się w nim wątpliwości, czy jego mi-
sja się powiedzie, to właśnie zostały rozwiane. Jutro miał przystą-
pić do następnej fazy.
Jutro poleje się krew.
***
W sodowym oświetleniu latarni toyota nie wyglądała na
czerwoną. I bardzo dobrze, bo tablice rejestracyjne pochodziły z
beżowego nissana. Ta sprzeczność wywołałaby poczucie zagubie-
nia u świadka albo kogoś analizującego nagranie z kamery monito-
ringu. Chociaż kierowca toyoty nie spodziewał się, by rewir
ulicznych dziwek był monitorowany. Przy całej tej gadaninie o cię-
ciach budżetowych i zaciskaniu pasa fundusze, którymi policja
jeszcze dysponowała, wędrowały tam, gdzie podatnik mógł je zo-
baczyć. Patrole osiedlowe, które same reagują na kradzieże, za-
miast zgłosić sprawę policji, zachowania antyspołeczne.
Wytyczne z góry, żeby tego nie potępiać, żeby rząd miał
poparcie wyborców.
Były to wymarzone czasy dla każdego, kto nie narażał się
prasie bulwarowej - handlarzy ludźmi, oszustów finansowych, za-
bójców prostytutek. Większość przestępców prawdopodobnie za-
cierała z tego powodu ręce. Ale kierowca toyoty niemal toczył
pianę z ust.
Chciał, żeby zwrócono na niego uwagę. Jeżeli jego wy-
czyny nie trafią do gazet i telewizji, to po co tyle wysiłku? Równie
dobrze mógłby dać sobie z tym spokój.
Jak gliniarze mogli nie zauważyć, co się dzieje? Może za-
cznie robić ofiarom zdjęcia ze swoim znakiem firmowym? Z pew-
nością media rzuciłyby się na taką sensację, kiedy tylko pierwsze
fotografie wylądowałyby na redakcyjnych biurkach. Wtedy glinia-
rze musieliby się ocknąć i wreszcie otworzyć oczy.
Fletcher przejechał powoli przez Temple Fields, główny pi-
galak Bradfield. W ciągu ostatnich lat obyczajówka nieźle oczy-
ściła teren, środowisko gejowskie zaanektowało całe ulice, a han-
del żywym towarem odbywał się rzadziej i mniej otwarcie niż kie-
dyś. Dziwki pracowały w lokalach, w saunach i studiach masażu
albo w zwyczajnych burdelach. Inne przeniosły się na autostradę
przy lotnisku albo na tyły placu, gdzie budowano szpital.
Na Campion Way był duży ruch. Odpowiadało mu to. Zwy-
kle późnym wieczorem nie było takiego ścisku. W oknach niektó-
rych samochodów powiewały żółte szaliki, więc odgadł, że
Bradfield Victoria gra dzisiaj mecz. Jak przez mgłę przypomniał
sobie, że zespół jest w europejskiej lidze, co jego kumple w pubie
drwiąco komentowali słowami: „Czwartek wieczór, Program 5.
Nie piłka nożna jako taka”. Nie rozumiał tego komentarza, ale
czuł, że jest obraźliwy. W ogóle często zdarzało mu się nie rozu-
mieć, o czym gadają faceci w pubie lub w pracy, ale wiedział, że
najlepszym sposobem ukrycia prawdziwego „ja” jest nieprzyzna-
wanie się do swojego zdziwienia i odgrywanie roli jednego z
milczków, którzy mało mówią, ale wszystko kapują. Przez lata ta
strategia służyła mu na tyle dobrze, że nabierał Margo dość długo,
by stała się jego. A kiedy skończyli pracę... cóż, zdołał załatwić
sprawę tak, że nie wracała do niego w sennych koszmarach i nigdy
nie musiał się z niczego tłumaczyć.
Fletcher przyglądał się każdej mijanej po drodze kobiecie,
która mogła pracować na ulicy. Nie szukał na chybił trafił, wie-
dział, na co zwracać uwagę. W głębi duszy nie oczekiwał, że po-
szczęści mu się na Temple Fields. Tego wieczoru prawdopodobnie
będzie musiał szerzej zarzucić sieci.
Ale gdy na jezdni zrobiło się luźniej i trzeba było przy-
spieszyć, zauważył to, czego szukał. Nie mógł się teraz zatrzymać,
więc skręcił na następnym skrzyżowaniu w lewo, znalazł nie do
końca legalne miejsce do zaparkowania i wysiadł. Pragnął podbiec,
ledwo mógł się od tego powstrzymać - ta potrzeba była niemal fi-
zyczna, jak wtedy kiedy chce się sikać.
Nie mógł jednak zwracać na siebie uwagi; tego jednego z
pewnością teraz nie potrzebował.
Szedł więc tylko szybkim krokiem, w nadziei, że kiedy
skręci za róg, ona wciąż tam będzie.
I była. Nie miał wątpliwości, mimo że zbliżał się do niej od
tyłu. Wyraźnie pracowała.
Było to widać po tym, jak się przechadzała - po jej rozkoły-
sanych biodrach, delikatnym wygięciu ciała w stronę przejeżdżają-
cych samochodów, idiotycznie wysokich obcasach, od których
mięśnie łydek wiązały się w mocne supły.
Krew zaszumiała mu w głowie. Obraz na krawędziach pola
widzenia zamglił się jakby i tylko ją jedną widział teraz wyraźnie.
Pożądał jej. Boleśnie pragnął wyrwać ją z bagna brudu i deprawa-
cji, w którym się pławiła. Czy nie wiedziała, jak niebezpiecznie
jest na tych ulicach?
- Moja... - wymamrotał pod nosem, zwalniając kroku i do-
stosowując się do prędkości, z jaką szła. - Moja.
Rozdział 24
Alvin Ambrose przejrzał kolejny raport, który nawet o mały
krok nie posunął poszukiwań Jacka Vance’a naprzód. Komisarz
Stuart Patterson klapnął na fotel naprzeciwko i westchnął ciężko.
Mina mężczyzny przypominała Ambrose’owi jego młodszą córkę,
Ariel, która zdawała się usilnie pracować nad tym, by marudzenie
stało się jej specjalnością w Mastermind.
- Cholera, to nigdzie nie prowadzi - rzekł Patterson. - Dla-
czego nie możesz go znaleźć?
Ambrose zauważył drugą osobę liczby pojedynczej. „Ty”.
Nie „my”. Najwyraźniej nawet peryferyjne uwikłanie Carol Jordan
w sprawę jeszcze bardziej zniechęciło jego szefa do pracy.
- Dwudziestu naszych funkcjonariuszy sprawdza doniesie-
nia, że go widziano, a chodzi tylko o nasz rewir - odparł. - Inne od-
działy policji robią to samo na swoim terenie. Drugi zespół
przydzieliłem do oglądania nagrań z kamer monitoringu, żeby na-
mierzyć taksówkę, którą uciekł. Do tego nasi ludzie przesłuchują
personel więzienny. Home Office wyznaczyło oddział specjalny do
ochrony byłej żony Vance’a. Robimy wszystko, co w naszej mocy.
Jeżeli przychodzi panu do głowy coś, co pominęliśmy, to
proszę powiedzieć, a natychmiast się tym zajmę.
Patterson zignorował prośbę sierżanta.
- Wyjdziemy na ostatnich idiotów. Nie potrafimy złapać
jednorękiego faceta, który jest w kraju tak rozpoznawalny jak Si-
mon Cowell. Carol Jordan pęknie ze śmiechu.
Ambrose był wstrząśnięty. Przyzwyczaił się do zupełnie in-
nego Pattersona, człowieka, u którego chrześcijańskie wartości nie
były na pokaz, człowieka, który nie bał się okazywać współczucia.
Gorycz z powodu tego, że awans przemknął mu koło nosa, najwy-
raźniej pozbawiła go wszystkich tych zalet.
- Carol Jordan patrzyła na wszystko z pierwszego rzędu
ostatnim razem, kiedy Vance urządził sobie łowy. Na pewno w naj-
bliższym czasie nie będzie jej do śmiechu - mruknął Ambrose. Nie
zamierzał uzupełniać tego komentarza słowami, którymi zwykle
puentował podobne uwagi: „Z całym szacunkiem, sir”.
Patterson łypnął na niego gniewnie.
- Wiem, sierżancie. Tym bardziej dobierze się nam do tył-
ków.
Ambrose został wybawiony od konieczności kontynuowa-
nia rozmowy, gdy do jego biurka podszedł sterany posterunkowy,
ściskając w garści plik kartek.
- Mam coś o tej taksówce - oznajmił, zbyt zmęczony, by
wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu.
Patterson usiadł prosto i przywołał go do siebie.
- No to dawaj - ponaglił.
- Znaleźliśmy ją tutaj, w mieście - powiedział posterun-
kowy. - Na parkingu przy Crowngate.
- Dobra robota - pochwalił Patterson. - Alvin, wyślij tam
ekipę techniczną, żeby zebrali ślady.
- Rozkaz już został wydany - oznajmił posterunkowy, ru-
mieniąc się pod gniewnym wzrokiem Pattersona. - Młodszy in-
spektor był w centrum operacyjnym, kiedy nadeszła wiadomość. I
wydał odpowiednie instrukcje.
- Typowe - mruknął Patterson. - Jedyna szansa na to, żeby-
śmy pokazali, że jednak coś robimy, i ktoś z góry musiał sprzątnąć
nam ją sprzed nosa.
- Dobrze, że ktoś sprawdza ten trop - wymamrotał Am-
brose.
- Staramy się odtworzyć ruchy taksówki na podstawie na-
grań - podjął niepewnie posterunkowy. - Wiemy, że wjechała na
parking o dziewiątej czterdzieści trzy wieczorem.
Więc przejrzeliśmy nagrania z kamer przy drogach i na
skrzyżowaniach z sygnalizacją.
Przypuszczamy, że osoba, która przyjechała nią do miasta,
ukradła taksówkę z parkingu przy M42. Sprawdziliśmy nagrania z
monitoringu, stała tam w godzinach przedpołudniowych.
Trudno dojrzeć kierowcę, który ją tam postawił, ale mógł to
być Vance w czapce bejsbolowej.
Widać, że ma na ramionach tatuaże... - Mówiąc, rozkładał
na biurku zdjęcia z kamery. - Potem włożył kurtkę i odszedł. Wi-
dać, jak wiele godzin później zupełnie inny facet idzie wzdłuż
rzędu samochodów. Znowu trudno o pewność, ale wygląda, jakby
próbował otwierać drzwiczki. I jest zupełnie innego wzrostu i bu-
dowy ciała niż facet, który zaparkował taksówkę.
- Super - stwierdził z uznaniem Ambrose. - Dobra robota. -
Możemy zobaczyć, dokąd Vance poszedł po zaparkowaniu wozu?
- Na razie nie. Ale mógł pójść do innego samochodu, do
budynku usługowego albo do motelu. Innych możliwości nie ma.
W tej chwili przeglądamy nagrania z tamtejszych kamer.
Choć raz wszyscy naprawdę starają się nam pomóc.
- Nikt nie lubi seryjnych morderców - powiedział Ambrose.
Ożywiony nowymi informacjami aż skoczył na równe nogi. - Po-
jadę tam z ekipą. Wydrukuj mi dodatkowy komplet tych zdjęć. I in-
formujcie mnie na bieżąco o wszystkim, czego się dowiecie o
Vansie.
- Spojrzał pytająco na Pattersona, ale ten pokręcił głową.
- Wyślij po prostu swoich ludzi, sierżancie - powiedział. -
Powinieneś tu zostać, by mieć wszystko na oku.
- Ale sir...
- Tylko byś się tam marnował. To robota dla szeregowych
żołnierzy, a nie dla kogoś, kto chce wywrzeć dobre wrażenie na no-
wym dowództwie.
Ambrose miał ochotę walnąć Pattersona pięścią w nos -
tłuc tak długo, aż facet, który nauczył go tak dużo o tym, jak być
dobrym detektywem, wreszcie oprzytomnieje i zacznie myśleć ra-
cjonalnie. Jeżeli niespełnione ambicje w taki sposób działają na
człowieka, to niech Bóg go uchroni przed tą słabością. Usiadł,
zrezygnowany, i powiedział do posterunkowego:
- Dobra robota. Informujcie mnie dalej na bieżąco. - Potem
sięgnął po telefon i dodał:
- Zajmę się organizowaniem zespołu.
- Tak, tak, zajmij się - powiedział Patterson, wstając. - Będę
w kantynie.
***
W odległości krótkiej jazdy rowerem od Międzynarodo-
wego Lotniska w Bradfield znajdowały się dwa kluby ze stripti-
zem. Zarówno w jednym, jak i w drugim kierownictwo
zaprzeczyło, jakoby kiedykolwiek zatrudniało Leanne Considine.
Obaj kierownicy mieli pokerowe miny, wyraźnie dobrze opanowali
sztukę zatajania informacji przed stróżami prawa.
Sam i Kevin siedzieli w wozie na parkingu, czekając, aż
dziewczyny zaczną wychodzić z klubu. Nie udało im się wymyślić
nic bardziej konstruktywnego.
- Nie będą chciały z nami gadać - prognozował posępnie
Sam. - Przesiedzimy tu wiele godzin, zupełnie psu na budę.
- Przy założeniu, że to jest klub, w którym pracowała - wtó-
rował mu Kevin. - Parę kilometrów stąd jest przyczepa z hambur-
gerami. Moglibyśmy coś przegryźć, żeby nie burczało nam w
brzuchach.
Sam westchnął. Inaczej wyobrażał sobie miłe spędzanie
czasu, ale wszystko było lepsze od warowania na parkingu. Kevin
zapuścił silnik i zaczął wyjeżdżać z parkingu. Już mieli skręcić i
włączyć się do ruchu, gdy Sam wrzasnął:
- Czekaj! Zawracaj!
Kevin wdepnął hamulec, aż zarzuciło samochodem.
- Ki chuj?
- Po prostu zawróć, powoli.
- O co chodzi? - Kevin cofnął wóz, by z powrotem zaparko-
wać.
- Idioci z nas.
- Mów za siebie.
- Jej rower - powiedział Sam, wertując zdjęcia, które wy-
drukował im Jamie. Po chwili wyciągnął fotkę, na której Leanne
stała przy rowerze. - Jeździła do pracy rowerem.
Pamiętasz, co mówiła Tara?
- No i?
- Rower wciąż powinien być tam, gdzie go zostawiła. Je-
stem pewien, że kiedy skręcałeś, w światłach reflektorów zobaczy-
łem rower. Pójdę się lepiej przyjrzeć.
- Proszę bardzo - powiedział Kevin. - Jakby co, to krzycz.
Sam wygramolił się z wozu i pobiegł na tyły klubu. Parte-
rowy ceglany budynek miał kształt litery „U” i wyglądał, jakby za-
projektował go ktoś z wyobraźnią pięciolatka bawiącego się
klockami Lego. Skrzydła budynku łączył drewniany płot, tworząc
zamknięte podwórze, na którym stały duże pojemniki na śmieci.
Brama była uchylona. Sam miał wrażenie, że właśnie za nią mignął
mu rower.
Wśliznął się na podwórze i natychmiast zorientował się, że
miał rację. Światło reflektorów ich wozu musiało odbić się od od-
blaskowych elementów na błotniku i kole; rower stał za jednym z
pojemników na śmieci, przymocowany grubym łańcuchem do
ogrodzenia. Sam porównał go z tym na zdjęciu. Trudno było mieć
pewność w tak słabym świetle, ale jego zdaniem był to ten sam po-
jazd. Już miał wrócić do samochodu z dobrą nowiną, kiedy usły-
szał pisk otwieranych drzwi, a potem trzaśnięcie. Kiedy dobiegł go
zgrzyt odpalanej zapalniczki, ostrożnie wyjrzał zza pojemnika.
W słabym blasku papierosa zobaczył ostre rysy kobiety,
która wyprosiła ich wcześniej z klubu. Zerknął z powrotem na sa-
mochód. Kevin siedział z głową opartą o zagłówek.
Wyglądał, jakby drzemał. Tak więc był tu sam na sam z ko-
bietą. Zastanowił się przez moment. Sam zawsze postępował tak,
jak było mu wygodnie. Najczęściej wykluczało to napastowanie
świadka, ponieważ w pobliżu zwykle byli ludzie, którzy mogliby
potwierdzić jego złe zachowanie w zeznaniach. Ale tutaj, po
ciemku, na tyłach szemranego klubu... Kto miał większą wiary-
godność? Ten babsztyl okłamał już jego i Kevina, więc Sam uznał,
że jest kryty.
Po cichu, stąpając na palcach, obszedł pojemniki, zacho-
dząc kobietę od tyłu. Był już tak blisko, że czuł ciężką piżmową
woń jej perfum, przełamaną papierosowym dymem, a ona wciąż
go nie zauważyła. Szybkim i pewnym ruchem Sam wsunął jej ra-
mię pod brodę i pociągnął do tyłu. Zachwiała się, wpadając na
niego. Zatkał jej dłonią usta, a drugą ręką wyrwał papierosa spo-
między palców, żeby pozbyć się ryzyka paskudnych oparzeń.
Kobieta wiła się i szarpała, więc przytrzymał ją drugim ra-
mieniem.
- Widzisz, jak niewiele trzeba? - syknął jej do ucha. - Wyj-
dziesz na szluga, a za drzwiami czeka na ciebie jakiś wredny skur-
wiel. Właśnie to przytrafiło się Leanne. Albo coś bardzo
podobnego. - Jak w tańcu odepchnął kobietę i obrócił twarzą do
siebie. Drugim ramieniem przycisnął ją do muru.
- Jebany glino... - Splunęła, ale Sam zdążył się uchylić.
- Okłamałaś mnie, suko - warknął. - Mógłbym naprawdę
zrobić ci krzywdę i nikt by ci nie uwierzył. Ale nie o to mi chodzi.
Chodzi mi o prawdę. Nie chcę, żeby ten sukinsyn, który zabił Le-
anne, zrobił to samo z inną kobietą. Właśnie pokazałem ci, jakie to
łatwe. Jak bardzo, bardzo łatwo cię skrzywdzić. No więc? Co ta-
kiego wydarzyło się we wtorek wieczorem?
- Nie ośmieliłbyś się mnie tknąć - odparła. - Oskarżyłabym
cię o napaść, usiłowanie gwałtu i tak dalej.
Sam wybuchnął śmiechem.
- A kto niby uwierzyłby takiej wywłoce jak ty. - Przeniósł
ciężar ciała na drugą nogę, wyprostował palce i wbił je pod jej że-
bra. Kobieta stęknęła z zaskoczenia i bólu. Sam przypomniał sobie
potajemny dreszczyk, jaki zawsze mu towarzyszył, gdy przestawał
się kontrolować. Nie mógł dać mu się za bardzo ponieść. - Nie
chcę zrobić ci krzywdy... ale jestem w stanie. Opowiedz mi, co się
stało we wtorek wieczorem.
- To był dzień jak co dzień - powiedziała niechętnie. - Le-
anne przyszła około dziewiątej i zatańczyła kilka razy dla indywi-
dualnych klientów. Wyszła około północy. To wszystko, co wiem.
- Mało. - Sam znów wbił jej palce pod żebra. - Wiesz wię-
cej. Co z kamerami monitoringu? Macie je na parkingu. Są w ca-
łym klubie.
Kobieta skrzywiła się triumfalnie.
- Wszystko skasowane. Jeden z barmanów przyszedł dziś
rano i powiedział, że psy pokazują zdjęcia Leanne po całym mie-
ście. Właściciel był akurat w klubie i kazał mi skasować nagrania.
Nie chciał, żeby z jego wspaniałym lokalem kojarzono brudną
martwą dziwkę. - Wyglądało na to, że jej pogarda względem szefa
dorównuje pogardzie wobec policji.
- Obejrzałaś taśmy, zanim je skasowałaś? - Odwróciła
wzrok. Ma poczucie winy, pomyślał Sam. - Ten wasz barman nie
wiedział, bo nikomu jeszcze tego nie powiedzieliśmy, ale sukinsyn,
który zamordował Leanne, nie zrobił tego po raz pierwszy. Nawet
nie po raz drugi. I możesz być pewna, że jeśli go nie złapiemy, za-
bije ponownie. A ponieważ pokazujecie mu, jak łatwo może zdo-
być ofiarę tutaj, bardzo prawdopodobne, że znowu trafi na którąś z
waszych dziewczyn. - Posłał jej lubieżny uśmieszek. - A może na-
wet na ciebie.
Odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym nienawiści.
- Zerknęłam na nagrania z kamer na parkingu z czasu,
kiedy wyszła. Byłam ciekawa.
Jeżeli któryś z naszych klientów miał z tym coś wspólnego,
chciałam wiedzieć który. Dla bezpieczeństwa. Bez względu na to,
co sobie myślisz, nie chcę, żeby moim dziewczynom stała się
krzywda.
Sam rozluźnił trochę uchwyt.
- I co zobaczyłaś?
- Leanne wyszła tylnymi drzwiami i podeszła do samo-
chodu na końcu parkingu.
Wsiadła do środka i samochód odjechał.
Sam miał ochotę przyłożyć tej suce za to, jak beztrosko na-
kłamała w zeznaniach.
- Jaki to był model? Kolor?
- A skąd, kurwa, mam niby wiedzieć, co to za model? Czy
ja wyglądam jak pieprzony Jeremy Clarkson? A nagrania są
czarno-białe. Więc o kolorze mogę powiedzieć tylko tyle, że nie
był ani czarny, ani biały.
Teraz naprawdę miał ochotę skuć jej gębę.
- Jak przypuszczam, nie widziałaś też kierowcy?
- Biała plamka. To wszystko.
- No to zajebiście. - Sam nie próbował nawet ukryć odrazy.
- I przypuszczam, że nie zanotowałaś numeru rejestracyjnego? -
Odsunął się od niej, nie czekając na odpowiedź. - Dzięki za pomoc.
Jutro przyślę tu mundurowego, żeby spisał twoje zeznania.
Po raz pierwszy na twarzy kobiety odmalował się szczery
niepokój.
- Nie ma mowy - zaoponowała. - Słuchaj, powiedziałam, co
wiem. Nie schrzań mi układu z szefem.
Sam popatrzył na nią łaskawszym okiem.
- Jesteś licencjonowana, tak?
- Tak. Macie moje nazwisko i adres. Nie mogę po prostu
zniknąć.
- W takim razie przyjdź sama jutro na komendę policji me-
tropolitalnej w Bradfield, nie do Dywizji Północnej. Pytaj o ZIS.
Załapałaś?
- ZIS - powtórzyła, kiwając głową.
- Jeśli się nie zjawisz, wrócę tu jutro wieczorem, z ludźmi -
uprzedził Sam. - Czy cię zastaniemy, czy nie, twój szef dowie się,
jak bardzo pomogłaś policji. Rozumiemy się?
Spojrzała na niego z irytacją.
- Ja dotrzymam swojego słowa, a ty dotrzymaj swojego -
burknęła.
Kiedy ruszył z powrotem do samochodu, usłyszał jeszcze,
jak zaklęła pod jego adresem. Nie przejął się tym jednak. Może i
skasowała nagrania z klubu, ale jej szef nie posiadał wszystkich
kamer przy drodze. Był prawie pewien, że bez względu na to, w
którą stronę zabójca Leanne zabrał swoją ofiarę, któraś z kamer to
zarejestrowała. Dni tego mordercy były policzone, a wszystko to
dzięki Samowi Evansowi. Jordan będzie musiała docenić tę robotę.
Może i była na wylocie, ale Sam liczył na awans.
Rozdział 25
Blade słońce wlewało się do kuchni Tony’ego, nadając jej
lekko surrealistyczny wygląd. Kiedy parzyła się kawa, szukał w In-
ternecie świeżych wiadomości. Sprawa ucieczki Vance’a trafiła na
czołówki wszystkich serwisów, będąc doskonałym pretekstem do
odgrzania historii jego zbrodni i procesów sądowych. Nazwisko
Tony’ego pojawiało się w większości z nich, nazwisko Carol w za-
ledwie kilku. Media próbowały dotrzeć do Micky Morgan, byłej
żony Vance’a, ale gdy przyjechali do stadniny, gdzie Micky i jej
partnerka hodowały konie wyścigowe, ujrzeli wjazd zatarasowany
ciężarówką do przewozu koni, a stajenni z surowymi minami pa-
trolowali teren. Nikt nawet nie zobaczył Micky, nie wspominając o
zdobyciu jakiejkolwiek jej wypowiedzi. Zamiast tego dziennikarze
musieli zadowolić się wywiadami z nic nieznaczącymi ludźmi,
którym zdarzyło się kiedyś pracować z Vance’em. Władze wię-
zienne też nie zostały ukazane w najlepszym świetle, co było
zresztą do przewidzenia.
O morderstwie na Leanne Considine nie pisano zbyt wiele,
głównie dlatego, że dla mediów wciąż była bezimienna. Kiedy
odkryją, że prowadziła podwójne życie, natychmiast zrobi się o
niej głośno. Jej współlokatorzy znajdą się w stanie oblężenia, aż w
końcu pękną i ujawnią - lub zmyślą - szczegóły z jej wyuzdanego
życia. Jeśli będą mieli dość oleju w głowie, wyciągną od mediów
tyle forsy, by wystarczyło na czesne do końca studiów.
Jednak na razie w ogólnokrajowych wiadomościach zasłu-
giwała tylko na notkę u dołu strony. Nawet Penny Burgess musiała
zadowolić się ośmioma akapitami. Carol opowiedziała Tony’emu o
konferencji prasowej, ale Penny nie ośmieliła się zaprzeczyć sło-
wom Reekiego.
Dostanie piany na ustach, jak dowie się prawdy, pomyślał,
biorąc swoje espresso i idąc do gabinetu. Wyjrzał przez okno i z
zadowoleniem stwierdził, że nieoznakowana furgonetka nadal stoi
po drugiej stronie ulicy.
Przykrą konsekwencją tego, że Carol odmówiła własnej
ochrony, było utknięcie w Bradfield aż do czasu, gdy Vance zosta-
nie schwytany albo okaże się, że nie stanowi już ryzyka. Gdyby
Tony pojechał do domu w Worcesterze, obstawa pojechałaby za
nim. Co oznaczałoby, że Carol będzie w nocy sama, narażona na
niebezpieczeństwo. A to było stanowczo nie do pomyślenia.
Nie do pomyślenia było również to, co się stanie pomiędzy
nim a Carol. Od lat tańczyli dziwnego kadryla: to zbliżali się do
siebie, to znowu odciągały ich rozmaite wydarzenia i indywidualne
historie. Byli jak dwa elektromagnesy używane przez dzieci w
szkolnych eksperymentach; raz przyciąganie było niepohamowane,
a potem ktoś zmieniał bieguny i jakaś siła sprawiała, że zbliżenie
stawało się niemożliwe. W ciągu tych kilku miesięcy, odkąd przy-
jęła propozycję, by zamieszkać w domu, który odziedziczył, w ty-
powy sposób unikali jakiejkolwiek poważniejszej rozmowy o tym,
co może oznaczać ten fakt. Jasne było jedynie to, że Carol będzie
miała własną przestrzeń - sypialnię, łazienkę, pokój, który będzie
odgrywał rolę salonu i gabinetu jednocześnie. To, czy zmiana wa-
runków geograficznych pociągnie za sobą także zmianę na innym
polu, było tematem, którego żadne z nich nie potrafiło poruszyć.
Tony był prawie przekonany, że jest gotów zrobić następny
krok - w każdym razie popularna psychologia nazwałaby to następ-
nym krokiem. On sam doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że
to, co uchodzi za krok do przodu, często znamionuje zupełnie inny
rodzaj zmiany. Nie chciał zniszczyć tego cennego porozumienia,
jakie łączyło go z Carol, a w głębi serca obawiał się, że gdyby wy-
lądował z nią w łóżku, właśnie do tego by doszło. Nigdy nie powo-
dziło mu się w sprawach seksu. W większości przypadków
okazywał się impotentem.
Mógł się podniecić, choć prawdopodobnie znacznie mniej
niż większość mężczyzn, ale jak tylko znalazł się nagi sam na sam
z kobietą, jego członek udawał się na spoczynek. Próbował viagry,
która leczyła fizyczne objawy, ale mieszała mu w głowie. A może
wiązało się to raczej z faktem, że kobieta, z którą próbował, nie
była Carol? Tony westchnął głęboko. Może powinni po prostu zo-
stawić wszystko po staremu. Okej, nie było idealnie, ale co w
ogóle jest idealne?
Teraz najlepiej przysłuży się Carol, działając za kulisami i
pomagając jej zespołowi w tym, aby ostatnia sprawa, jaką się za-
jęli, zakończyła się sukcesem. Zanim jednak się tym zajmie, musi
się dowiedzieć, jak przebiegają poszukiwania Vance’a.
Nie chciał stawiać Ambrose’a w niezręcznej sytuacji wobec
szefa, więc zamiast zadzwonić, wysłał mu SMS-a. Wciskając kla-
wisz „wyślij”, Tony był z siebie bardzo dumny.
Zdawał sobie sprawę, że aby uchodzić za istotę ludzką,
musi się jeszcze wiele nauczyć. Ale chyba wreszcie nabrał pewnej
sprawności, jeśli chodzi o takt i dyplomację.
Ledwie zaczął ściągać pliki, które Stacey zostawiła mu w
chmurze, kiedy oddzwonił Ambrose.
- Hej, stary - powiedział swoim dudniącym głosem. Żad-
nych imion i nazwisk; zawsze pilnował, żeby nie podpaść na służ-
bie.
- Dzięki, że oddzwoniłeś. - Tej formułki Tony nauczył się
już na pamięć; najwyraźniej, jeśli nie było się nastolatkiem, nie
można było po prostu mruknąć do słuchawki, kiedy ktoś zadzwo-
nił. - Jakieś wieści o Vansie?
- Wciąż jest na wolności. A my przeżywamy natarcie me-
diów z całego świata - odrzekł Ambrose. - Znaleźliśmy taksówkę,
którą rąbnął. Porzucił ją na parkingu miejsca obsługi podróżnych
przy autostradzie M42 w kierunku na północ. Jego samego ani
śladu.
Nasi funkcjonariusze właśnie przeglądają nagrania z kamer,
ale nie ma co czekać na wdechu.
Obraz najlepszej rozdzielczości daje kamera z wnętrza bu-
dynku obsługi. Jeżeli Vance nie wszedł do środka, to prawdopo-
dobnie mamy przesrane.
- Trudno mieć zbyt wielkie nadzieje.
- Dopiero teraz zaczynam rozumieć, jaki z niego chytry su-
kinsyn. Jakoś nigdy nie interesowałem się za bardzo jego sprawą,
miałem za dużo roboty na własnym terenie. Możesz mi coś pod-
powiedzieć?
- Nie ma go już na twoim terenie. Mogę się o to założyć.
Bez względu na to, jakie są jego plany, nie zakładają dłuższego po-
bytu w pobliżu Oakworth. A plany ma na pewno - powiedział Tony
ciężkim głosem.
- Oczywiście. Człowiek, który zadaje sobie tyle trudu, żeby
wydostać się z kicia, musi mieć przygotowany scenariusz dalszych
działań. Tak nawiasem, czy nazwisko Terry Gates coś ci mówi?
- O kurwa... - jęknął Tony. - Czasami jestem tak głupi, że
tylko do uśpienia. - Miał nadzieję, że te słowa nie okażą się proro-
cze.
Po drugiej stronie słuchawki rozległ się ponury śmiech.
- Uznam, że odpowiedź brzmi „tak”.
- Kurwa. Ambrose, przepraszam. Powinienem był pamiętać
Terry’ego Gatesa. - Obraz Gatesa stanął Tony’emu przed oczami.
Silne ramiona z zarysowanymi pod skórą mięśniami, duże brązowe
oczy jak u ufnego zwierzęcia, szczera twarz, która rozjaśniała się
szerokim uśmiechem, zawsze gdy patrzył na Vance’a. Tony przy-
pomniał sobie, jak obserwował Gatesa przy pracy na stoisku z na-
rzędziami. Wiedział, kiedy rozmawiać z facetami o szczegółach
technicznych, a kiedy czarować kobiety, żeby kupiły narzędzia, o
potrzebie posiadania których nie miały do tej pory pojęcia. Był by-
stry i wyrobiony w kontaktach społecznych, a jednak zupełnie
ślepy, gdy chodziło o Vance’a. - Czemu pytasz?
- Był jedyną osobą, która odwiedzała Vance’a regularnie.
Zjawiał się co miesiąc, według dokumentacji więziennej nie opu-
ścił ani jednego spotkania. Poprosiliśmy miejscowych chłopaków,
żeby do niego zapukali. Wyobraź sobie, że nie ma go tam, gdzie
powinien być. Nikt nie widział go od rana tego dnia, kiedy uciekł
Vance.
Tony zamknął oczy i wsparł głowę na dłoni.
- Terry miał siostrę bliźniaczkę, Phyllis, która umarła na
raka. Kiedy chorowała, Vance jako znany człowiek odwiedzał szpi-
tale. Rzekomo była to jego działalność charytatywna. Wtedy jesz-
cze ludzie bez problemu łykali gadkę o tym, że daje pokrzepienie
chorym i cierpiącym. Rzeczywisty powód był znacznie bardziej
makabryczny. Vance lubił obserwować umierających. Tak jakby
czerpał satysfakcję z tego, że nie są już w stanie nad czymkolwiek
panować. Ale podobnie jak większość krewnych pacjentów, z któ-
rymi Vance przesiadywał, Terry nigdy nie przyjął do wiadomości,
że w grę wchodziły jakieś niecne motywy. Widział w Vansie anioła
miłosierdzia, który uczynił śmierć jego siostry łatwiejszą do znie-
sienia. - Tony wyprostował się, jakby nurt własnej opowieści dodał
mu energii. - Był o tym tak święcie przekonany, że nie mógł uwie-
rzyć w winę Vance’a, kiedy ten stanął przed sądem. Jeden z zarzu-
tów o zabójstwo opierał się na dowodzie rzeczowym, którym był
ślad po narzędziu. Vance miał w swojej kryjówce przymocowane
do blatu imadło z bardzo charakterystycznym uszkodzeniem jednej
ze szczęk. A prokurator miał ramię ofiary morderstwa sprzed czter-
nastu lat. Oczywisty wniosek, na podstawie tego dowodu i innych
poszlak, był taki, że to Vance jest mordercą. Wtedy zjawił się Terry
Gates, który zajął miejsce dla świadka i pod przysięgą zeznał, że
sprzedał to imadło z drugiej ręki Vance’owi niecałe pięć lat wcze-
śniej. Że mordercą jest pierwszy właściciel imadła, a nie Jacko
Vance. Te zeznania podważyły całą sprawę, co przy skromnym ma-
teriale dowodowym, jakim dysponowaliśmy, właściwie uniemożli-
wiło wykazanie, że jest seryjnym mordercą.
- Więc Gates posunął się dla Vance’a do krzywoprzysię-
stwa? - upewnił się Ambrose.
- Trudno interpretować to inaczej - stwierdził Tony.
- Musiał naprawdę kochać swoją siostrę.
- Podejrzewam, że aż za bardzo. Po jej śmierci Vance w
pewnym sensie zajął jej miejsce. Gates czuł, że jeśli nie obroni
Vance’a, zawiedzie Phyllis.
Ambrose wydał z siebie ponury pomruk.
- Nie kapuję. Facet jest seryjnym mordercą, a ty kłamiesz
przed sądem, żeby nie trafił do więzienia, bo był miły dla twojej
siostry? Ludzie są tacy pokręceni, że aż mnie łeb boli.
- Mnie też, Alvin. - Jednym łykiem Tony wychylił espresso
i zadrżał mimowolnie, gdy kofeina zaczęła działać. - Tak więc Ga-
tes wciąż myśli, że jest Vance’owi coś winien.
- Na to wygląda.
- Musisz zdobyć nakaz i przeszukać jego dom. Jeżeli był
oczami, uszami, rękami i nogami Vance’a za murami więzienia,
musi być tam jakiś ślad. Vance jest przebiegły, ale Gates nie. To je-
dyne miejsce, gdzie znajdziesz trop.
- Brzmi jak niezły plan. Dzięki - powiedział Ambrose. -
Myślisz, że Gates się nie zjawi?
Wszystkie instynkty zawodowe podpowiadały Tony’emu,
że Terry Gates już nigdy nie przekroczy progu swojego domu.
- Gates nie żyje - odparł z przekonaniem. - A jeśli nawet, to
i tak jakby był martwy. Za dużo wie.
- Ale czemu Vance miałby się zwrócić przeciwko niemu,
skoro Gates zawsze był po jego stronie? - Głos Ambrose’a brzmiał
rozsądnie, nie krytycznie.
- Gates zdołał wytrwać przy Vansie, ponieważ zawsze
umiał przekonać samego siebie, że Vance jest niewinnym prześla-
dowanym. Ale cokolwiek Vance ma w zanadrzu, na pewno nie bę-
dzie to nic ładnego. Gates musiałby zdać sobie sprawę ze swojego
udziału w tym wszystkim. Myślę, że w obliczu niezbitych dowo-
dów na to, że jego bohater jest złoczyńcą, zwróciłby się przeciwko
niemu. A Vance jest na tyle bystry, by to przewidzieć. - Tony wysu-
nął górną szufladę biurka i zaczął w niej szperać, szukając czegoś
do przegryzienia. - Prędzej go zabije, niż zaryzykuje. Wiem, że
może na to nie wygląda, ale Vance nie lubi ryzyka. U niego
wszystko jest skrupulatnie skalkulowane.
- Masz obstawę?
Tony znów wyjrzał przez okno.
- Przed moim domem stoi furgonetka policyjna. Nie zamie-
rzam robić dzisiaj nic skomplikowanego. Jeśli w ogóle ruszę się z
domu, to do Bradfield Moor, gdzie są lepsze zabezpieczenia niż w
Oakworth. - W głębi szuflady znalazł starą paczkę amerykańskich
dropsów cynamonowych. Nie był w Stanach od co najmniej dwóch
lat, ale nie sądził, by takie słodycze mogły się zepsuć. Rozdarł opa-
kowanie i włożył cukierka do ust. Od zewnątrz masa trochę roz-
miękła, ale środek wciąż stawiał opór zębom. Tony rozgryzł
dropsa, czując, jak cukier i ostra przyprawa wypełniają mu usta.
Poczuł się nieco spokojniejszy.
- Jesz coś? - zapytał Ambrose.
- Będziesz informować mnie na bieżąco?
- Zrobię, co będę mógł. Uważaj na siebie.
Połączenie się urwało. Tony wbił pusty wzrok w listę pli-
ków na ekranie. Jak to się stało, że nie wziął pod uwagę Terry’ego
Gatesa? To niewybaczalne przeoczenie zachwiało jego wiarą we
własne umiejętności. Zastanawiał się, co jeszcze mogło mu
umknąć. Pozwolił na to, by lęk o Carol zakłócił analityczne pro-
cesy myślowe, na których tak bardzo polegał.
Bez tej jasności umysłu jego udział w śledztwie był bez-
użyteczny... Nie, był wręcz niebezpieczny.
Ścisnął między palcami grzbiet nosa, zaciskając mocno po-
wieki. Wyobraził sobie biały sześcian, który go więził. Zaczął od-
dychać głęboko i miarowo, wypychając ze świadomości wszystkie
bodźce. Kiedy w jego myślach pozostała tylko biała przestrzeń,
otworzył oczy i ułożył dłonie płasko na biurku, po bokach klawia-
tury.
- Zabijasz kobiety, które sprzedają swoje ciało... - szepnął.
Potem sięgnął po okulary i rozpoczął długi proces przedzie-
rania się przez zawiły labirynt uszkodzonego umysłu mordercy.
Rozdział 26
Carol przeglądała bieżące sprawozdania, gdy natknęła się
na notatkę Sama z przesłuchania Natashy Jones, kierowniczki i li-
cencjobiorcy klubu Tańczący z Ciziami.
Informacja była użyteczna - świadek, który widział, jak Le-
anne odjeżdżała spod klubu czyimś samochodem, mógł się okazać
najważniejszą cegiełką w murze dowodów, które pozwolą wsadzić
zabójcę za kratki. Działania, jakie zaproponował Sam, też były bez
pudła: „Zalecam uzyskanie dostępu do nagrań kamer ulicznych na
Brackley Road w obu kierunkach od klubu.
Ramy czasowe: 23.00-01.00 w nocy z wtorku na środę.
Cel: identyfikacja pojazdu, który wywiózł Leanne Considine z
klubu ze striptizem Tańczący z Ciziami przy Brackley Road 673”.
Chociaż sprawozdanie z przesłuchania było trochę dziwne. Po
pierwsze, Sam był z Kevinem, ale w notatce nie było najmniejszej
wzmianki o sierżancie. Raport sprawiał wrażenie nadmiernie
oględnego, a Carol znała Sama na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że
jeżeli jest oględny, to znaczy, że ma coś do ukrycia.
Zajrzała do sali biurowej, gdzie Kevin i Paula rozmawiali
przez telefon. Sama nie było, więc Carol napisała liścik. „Kiedy
skończysz rozmawiać, zapraszam do gabinetu”.
Położyła karteczkę przed Kevinem, który posłał jej uśmiech
pełny bolesnej rezygnacji.
Niecałe dwie minuty później siedział w jej fotelu dla gości.
- Wykonaliście wczoraj dobrą robotę - powiedziała, odchy-
lając się na krześle i opierając stopy o otwartą dolną szufladę
biurka.
- Dziękuję - odparł ostrożnie Kevin.
- Czytałam sprawozdanie Sama. Wydajesz się w nim dziw-
nie nieobecny.
Kevin założył nogę na nogę i zabębnił palcami w kolano.
Sprawiał wrażenie rozluźnionego jak student na egzaminie pewny
swojej wiedzy.
- To był solowy występ Sama. Kierowniczka tego klubu
usiłowała nam wmówić, że Leanne nigdy tam nie pracowała.
Kiedy odjeżdżaliśmy, Sam zauważył rower Leanne, więc wrócił i
jeszcze raz się z nią rozmówił.
- Gdzie wtedy byłeś? - Carol utrzymała lekki ton, wciąż nie
do końca pewna, czego właściwie szuka.
- W samochodzie.
- Co? - zdziwiła się. - Nie chciało ci się wrócić do klubu?
Kevin wydął wargi. Jego palce przerwały swój taniec i za-
cisnęły się na kolanie.
- To było trochę inaczej...
- Czyli jak?
- Czy to ważne? Sam zdobył to, czego potrzebowaliśmy.
Poszedł za swoim policyjnym nosem i mu się poszczęściło. Nie
przeszkadza mi to. - Poprawił się w fotelu, nieudolnie udając non-
szalancję.
Carol zmierzyła go wzrokiem. Teraz miała lepsze pojęcie o
tym, co się stało. Sam zaskoczył Kevina i zostawił go samego, idąc
za własnym instynktem. Głupie i nieodpowiedzialne zachowanie w
każdych okolicznościach, ale zwłaszcza wtedy, gdy w okolicy gra-
suje morderca.
- Przecież wiesz, że powinniście zawsze pracować w pa-
rach. Sam naraził się na kłopoty, a ty nie powinieneś był do tego
dopuścić. - Jak na standardy Carol był to najłagodniejszy opieprz z
możliwych, ale mleczna skóra Kevina i tak przybrała ciemnoczer-
wony kolor.
- Rozumiem - odparł ze zbuntowaną miną. - Nie zdawałem
sobie sprawy z tego, że od razu przesłucha świadka.
Carol pokręciła głową, uśmiechając się bystro.
- Od jak dawna z nim pracujesz?
Kevin wstał.
- Rozumiem. Racja.
Carol razem z nim udała się do sali, żeby pogadać z Paulą.
Ale w międzyczasie jej podwładna zniknęła ze swojego stanowi-
ska.
- Czuję się tu jak na mostku „Marie Celeste” - skomento-
wała głośno.
- Ja wciąż tu jestem - odezwała się Stacey zza rzędu moni-
torów. - Przeglądam nagrania z kamer drogowych.
- Czy nie powinni tego robić jacyś mundurowi z drogówki?
- Szczerze? Nie wierzę, że zrobiliby to, jak należy. Za łatwo
popadają w znużenie.
Kiedy Carol wróciła do gabinetu, nie mogła powstrzymać
uśmiechu. Jej uparci i aroganccy specjaliści nigdy nie staną się ty-
powymi zespołowymi graczami. Niech Bóg ma w opiece dowo-
dzących, pod których komendę trafią. Żałowała, że nie będzie jej
dane tego zobaczyć.
***
Vance przebywał na wolności dopiero od kilku godzin, ale
Maggie O’Toul zdążyła już przygotować sobie linię obrony. Media
jeszcze nie odkryły, że to ona ponosi odpowiedzialność za przenie-
sienie go na oddział terapeutyczny, ale zdawała sobie sprawę z
tego, że to kiedyś nastąpi. Gdy Ambrose zjawił się na umówione
spotkanie w biurze kuratorskiej służby sądowej, gdzie pracowała,
jeśli akurat nie dyżurowała w Oakworth, recepcjonistka zareago-
wała tak, jakby nigdy nie słyszała jego nazwiska. Musiał pokazać
jej policyjną legitymację, zanim w ogóle przyznała, że ktoś taki jak
doktor O’Toul istnieje. Nie poprawiło mu to humoru.
Biuro Maggie O’Toul okazało się kanciapą na drugim pię-
trze z widokiem na budynek dawnego kina, gdzie teraz mieścił się
magazyn z dywanami. Kiedy Ambrose, po jej krótkim „proszę”,
przekroczył próg, była zwrócona plecami do drzwi i wyglądała
przez okno, jakby w świecie dywanów działo się coś niezwykłego.
Pokoik był pełen książek, teczek z dokumentami i papierzysk, ale
wszystko to uporządkowano w taki sposób, że od wejścia odnosiło
się wrażenie czystości i ładu. W niczym nie przypominało to prze-
strzeni, w jakiej zwykł pracować Tony Hill.
- Doktor O’Toul? - zapytał Ambrose.
Powoli, jakby z wahaniem, odwróciła się w jego stronę.
Miała jedną z tych ładnych anemicznych twarzy naznaczonych lę-
kiem, na widok których Ambrose zawsze odnosił wrażenie, że ma
przewagę. Ten typ urody określało się jako eteryczny w czasach,
gdy Audrey Hepburn była gwiazdą. Jej twarz okalały farbowane
ciemne włosy ostrzyżone na „niegrzecznego chłopca”.
- Pan to zapewne sierżant Ambrose - powiedziała z re-
zerwą, a kąciki jej ust wygięły się lekko do dołu. Jej szminka zda-
wała się niedopasowana kolorystycznie do cery. Nie znał się za
bardzo na tych rzeczach, ale zawsze potrafił ocenić, w czym ko-
bieta wygląda dobrze.
Nigdy nie musiał się długo zastanawiać, gdy kupował żonie
w prezencie jakiś ciuch albo biżuterię, a ona zawsze ze szczerą ra-
dością nosiła to, co od niego dostawała. Maggie O’Toul nie wyglą-
dała na kobietę radosną.
- Muszę z panią porozmawiać...
- O Jacku Vansie - dokończyła za niego. - Czy mam robić
za kozła ofiarnego? Ofiarę z krwi? Osobę pod pręgierzem „Daily
Mail”?
- Niech sobie pani daruje te teatralne gesty - odparł
szorstko. - Jeżeli w ogóle zna się pani na swojej pracy, musi pani
zdawać sobie sprawę z tego, że Vance jest niebezpiecznym czło-
wiekiem. Zależy mi tylko na tym, żeby wsadzić go z powrotem za
kraty, zanim znów zacznie zabijać.
Kobieta roześmiała się cierpko i przeczesała palcami włosy.
Lakier do paznokci był w tym samym źle dopasowanym odcieniu
co szminka, przez co jej palce wyglądały na dziwnie okaleczone.
- Sądzę, że to raczej ja jestem powołana do formułowania
opinii o tym, do czego Jacko Vance jest zdolny ostatnimi czasy.
Wiem, że trudno to panu pojąć, ale nawet ludzie, którzy popełnili
straszliwe zbrodnie, potrafią znaleźć drogę do odkupienia.
Ostatnie zdanie brzmiało jak slogan ideologiczny.
- Dzisiaj już jedna osoba trafiła przez niego do szpitala - za-
uważył Ambrose. - Nie oczekuję z pani strony wykładu o tym, do
jakiego stopnia Vance się zresocjalizował. Jest oczywiste, że nie-
wystarczająco. Jak wyjaśni to pani w swoim zawodowym światku,
to już pani broszka. Ale nie mogę pozwolić sobie teraz na luksus
wysłuchiwania pani wyrzutów sumienia. Chciałbym się zoriento-
wać, jak Vance będzie się zachowywał, dokąd się uda i co zrobi.
Była dość bystra, by zdać sobie sprawę z tego, że wygrał.
- Szczerze wierzę w to, że nie stanowi zagrożenia - odpo-
wiedziała. - Z pewnością jednak zareaguje agresją, jeśli poczuje się
osaczony albo wystraszony. Jak każdy z nas.
- Facet pobił do nieprzytomności taksówkarza - stwierdził
Ambrose spokojnym tonem. - Trudno mi sobie wyobrazić, w jaki
sposób trzydziestoczteroletni taksówkarz mógł go osaczyć lub wy-
straszyć. Bez względu na to, jakim chujowym jest kierowcą.
- Nie ma co dowcipkować - odparła wyniośle. - Niech mnie
pan wysłucha. Nie jestem głupia, sierżancie. Pracuję w tym fachu
od dawna i nie daję się robić w konia.
Zarekomendowałam przeniesienie Jacka na oddział tera-
peutyczny, ponieważ podczas naszych sesji wyrażał głęboką skru-
chę i wyraźnie dostrzegał zło popełnionych przez siebie zbrodni.
Spełniał wszystkie kryteria, by zasłużyć na terapię w gru-
pie, z wyjątkiem tego, że nigdy nie przysługiwałoby mu zwolnie-
nie ani przepustki. Czemu mielibyśmy odmawiać więźniom okazji
do tego, by naprawili katastrofę, jaką stało się ich życie, tylko dla-
tego że nie mogą skorzystać z dobrodziejstw tego programu w stu
procentach?
Następny slogan, pomyślał Ambrose. Zastanawiał się, jak
dużą część swojej kariery Maggie O’Toul pragnęła zbudować na
zbawieniu Vance’a.
- Proszę powiedzieć, jak manifestowała się ta skrucha?
- Nie jestem pewna, co ma pan na myśli. Vance wyrażał żal
i głęboko zanalizował ciąg okoliczności, które doprowadziły go do
popełnienia tych zbrodni.
- A co z pokutą? Czy w ogóle o niej wspominał? O lu-
dziach, którym zniszczył życie?
Przez chwilę wyglądała na poirytowaną, jakby coś sprząt-
nięto jej sprzed nosa.
- Oczywiście, że tak. Chciał spotkać się z rodziną swojej
ofiary i osobiście przeprosić.
Chciał wynagrodzić byłej żonie ból i cierpienia, jakich jej
przysporzył.
- Pamięta pani, o których ofiarach wspominał?
- Oczywiście. Rodzina Donny Doyle. Właśnie z nimi chciał
porozmawiać.
- Tylko z nimi?
Kobieta zabębniła bezgłośnie palcami o poręcz fotela.
- Tylko Doyle była jego ofiarą, sierżancie.
Ambrose uśmiechnął się półgębkiem.
- Jedyną, za śmierć której osądzono go i skazano. A co z in-
nymi dziewczynami, które porwał i zamordował? Czy w ogóle po-
dał ich nazwiska? Czy mówił, że żałuje ich śmierci?
- Jak dobrze pan wie, konsekwentnie zaprzeczał tym zarzu-
tom i nigdy nie oskarżono go o żadne inne zabójstwo.
- Gwoli ścisłości, oskarżono go również o inne zabójstwo,
ale został uniewinniony, bo jego kumpel Terry Gates złożył fał-
szywe zeznania. Poza tym skazano go za zabicie Shaz Bowman i
dopiero sąd apelacyjny uchylił wyrok. Czy Vance wspomniał o
nich, gdy mówił o swoich grzechach?
Doktor O’Toul westchnęła ciężko.
- Nie zamierzam rozmawiać o tym, tak jakby to była gra na
punkty, sierżancie. Znam się na swojej pracy. Sugerowałabym,
żeby pan skupił się na swojej. Powiem to jeszcze raz:
Myślę, że Jacko nie stanowi zagrożenia. Jestem rozczaro-
wana, że uknuł ten plan ucieczki, ale wyobrażam sobie, że po pro-
stu więzienie stało się dla niego nie do zniesienia. Mogę zgadywać,
że wyjedzie za granicę, dokądś, gdzie będzie się czuł bezpiecznie. -
Jej policzki wycofały się w uśmiechu, niknąc w łukach zmarsz-
czek. - I wierzę, że będzie prowadził życie osoby w pełni zresocja-
lizowanej.
- Naprawdę pani w to wszystko wierzy? - Ambrose wstał,
kręcą głową z niedowierzaniem. - To bez sensu. Dalsza rozmowa
jest bezcelowa, chyba że ma pani pojęcie, gdzie konkretnie mógłby
przebywać... Może napomknął o jakimś miejscu, o jakiejś osobie,
której jest bliski?
- Nie mam pojęcia, dokąd mógłby się udać. Ani kogo zna
poza murami więzienia.
Uważam jednak, że to straszne marnotrawstwo ludzi i środ-
ków - powiedziała. - Nie rekomendowałabym przeniesienia Jacka
do grupy terapeutycznej, gdybym nie miała pewności, że jest już
innym człowiekiem.
Ambrose zbliżył się do drzwi, ale zatrzymał się, zanim je
otworzył.
- Naprawdę mam taką nadzieję. Byłbym szczęśliwy, gdyby
okazało się, że się mylę. - Potarł się po grubym karku, próbując
rozmasować napięte mięśnie. - I myślę, że w jednym ma pani rację.
Są ludzie, z którymi Vance ma niewyrównane rachunki. Ale nie
sądzę, żeby pragnął odpokutować to, co zrobił. Raczej będzie dążył
do tego, by z nawiązką odpłacili mu za to, co mu zrobili.
Nie poczekał na odpowiedź. Nie zamknął nawet za sobą
drzwi. Maggie O’Toul nie zasługiwała na satysfakcję trzaśnięcia
nimi z irytacją.
Rozdział 27
Paula nie odeszła daleko. Kiedy zobaczyła, jak Carol Jor-
dan idzie w jej stronę, o mało nie spanikowała, zastanawiając się,
czy szefowa za pomocą szóstego zmysłu wykryła, że rozmawiała z
Tonym. Ale jej uwaga skupiła się na Kevinie, a Paula szybko za-
kończyła rozmowę słowami: „Jeśli jesteś tak blisko, spotkajmy się
w Costa Coffee na Bellwether Street za pięć minut”, i czmychnęła
z biura, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować.
Siedziała teraz z największą dietetyczną latte, jaką serwo-
wali w kawiarni, czekając na wspólnika zbrodni. Po chwili usiadł
przy stoliku naprzeciwko niej.
- Nie zamawiasz kawy? - spytała.
Pokręcił głową.
- Są takie dni, kiedy wybór jest zbyt trudny. - Zmarszczył
brwi. - Myślę, że politycy odwrócili kota ogonem. Nie potrzebu-
jemy większych możliwości wyboru, tylko mniejszych.
Zbyt wielki wybór jest zbyt stresujący. Prowadzono na ten
temat eksperymenty, wiesz?
Szczury żyją dłużej i są zdrowsze, kiedy mają mniejszy wy-
bór.
Czasami Paula zachodziła w głowę, jak Carol Jordan jest w
stanie utrzymywać z tym mężczyzną jakąkolwiek więź towarzyską.
Jego zdolność odchodzenia od tematu rozmowy była urocza, ale
trudna do zniesienia, jeśli chciało się przejść od razu do sedna.
- Dostałeś wszystkie pliki? - zapytała.
Na jego wargach zadrgał dziwny uśmieszek.
- Zakładam, że tak. Ale to jedno z pytań, na które nie spo-
sób odpowiedzieć, prawda?
Bo nie wiedziałbym nic o plikach, których nie dostałem. To
tak jak wtedy, gdy wygłaszasz wykład i pytasz, czy wszyscy cię
słyszą. Jeżeli nie słyszą, to nie mogą odpowiedzieć na twoje pyta-
nie, więc nie wiesz więcej niż przed jego zadaniem.
- Tony!
- Przepraszam. Mam dzisiaj jakiś dziwny nastrój.
Paula łypnęła na niego gniewnie.
- Wszyscy wiemy, że ty i szefowa musicie teraz na siebie
uważać, na wypadek gdyby Jacko Vance próbował się zemścić.
Wie to każdy, kto umie czytać. Dlatego będę dla ciebie trochę bar-
dziej wyrozumiała niż zwykle.
Tony przeczesał ręką włosy.
- Nie jestem przyzwyczajony do tego, że ludzie coś o mnie
wiedzą - powiedział. - Odebrałem mnóstwo telefonów od dzienni-
karzy, którzy chcieli, żebym stworzył profil psychologiczny
Vance’a. Chyba nie zdają sobie sprawy z tego, jak nudny jest taki
profil.
Nawet gdybym był zainteresowany propozycją na tyle,
żeby oddzwonić, nie byłbym w stanie zrobić z tego materiału dla
tabloidów. Ani nawet dla „Guardiana”. Wyszedłem z domu tylko
dlatego, że dźwięk telefonu zaczął działać mi na nerwy. A potem
jeszcze na moim progu zjawiła się ta cholerna Penny Burgess. -
Wzdrygnął się. - Trzeba być jakimś masochistą, żeby pragnąć
sławy.
- Czy ktoś ma cię na oku? - spytała Paula, nagle zaniepoko-
jona. Tony mógł być strasznym dziwakiem, ale polubiła go przez te
lata. Straciła już jedną przyjaciółkę na służbie, więc wiedziała, jak
trudno poradzić sobie z takim żalem. Wtedy Tony wyciągnął do
niej pomocną dłoń, dłoń, która powstrzymała ją od upadku, i Paula
wciąż czuła, że jest mu coś winna. Niektórych długów nie sposób
spłacić.
Tony pokiwał głową.
- Podobno tak. Od wczoraj, zanim wróciłem, przed moim
domem stoi nieoznakowana furgonetka, a pewien bardzo uprzejmy
młody człowiek chodzi za mną krok w krok. - Wykrzywił usta. - To
chyba pokrzepiające. Ale wątpię, żeby Vance mnie zaatakował.
Prosta zemsta nie jest w jego stylu. Jest na to za bardzo pokręcony.
Ale jak konkretnie zamanifestuje się to pokrętne myślenie w tym
przypadku, tego nie wiem. Tak więc dobrze, że mogę zająć się tą
waszą sprawą, bo przynajmniej mam się na czym skupić. Dzięki
temu mniej się martwię. - Popatrzył na Paulę, mrugając jak pu-
chacz w ostrym świetle. - Powiedz mi... jak twoim zdaniem ma się
Carol? Jak sobie radzi?
- Nigdy byś nie odgadł, że dzieje się coś innego oprócz tych
morderstw. Sprawia wrażenie w stu procentach skupionej na pracy.
- Paula uśmiechnęła się smutno. - Okazanie słabości w obecności
ludzi takich jak my zabiłoby ją. Musi być pewna, że w nią wie-
rzymy, żeby mogła przekonać samą siebie, że jest niepokonana.
Tony uniósł brwi.
- Zastanawiałaś się kiedyś nad pracą psychologa?
- Żartujesz? Miałabym skończyć tak jak ty? - Paula roze-
śmiała się głośno.
- Nie wszyscy są tacy jak ja. - Wyszczerzył się do niej. -
Tylko ci najlepsi. Ale serio, mogłabyś to robić. Jesteś lepsza w te
klocki, niż ci się wydaje.
- Dobra, dość już tego. Powiedz lepiej, co sądzisz o tej
sprawie? Myślisz, że to ten sam zabójca?
- Nie ma tu raczej miejsca na wątpliwości. To ta sama
osoba, Paulo - potwierdził Tony. - Tatuaż jest wykonywany post
mortem. To jego zachowanie idiosynkratyczne: jego podpis. Ale to
właściwie wszystko, co pasuje do typologii. - Ze starej skórzanej
teczki wydobył zeszyt. - Nie ma mocnych dowodów na to, że upra-
wiał z ofiarami seks. Kylie odbyła stosunek bez zabezpieczenia z
czterema mężczyznami, nie wiemy, jak było z Suze, bo zwłoki le-
żały w kanale, natomiast na ciele Leanne nie znaleziono żadnych
śladów nasienia. Nie ma ich również w miejscach, gdzie znale-
ziono zwłoki. Po drugie, same ofiary w oczywisty sposób coś łą-
czy. Wszystkie sprzedawały swoje ciało. Wszystkie były w gruncie
rzeczy ulicznicami. Wiem, że Leanne pracowała w klubie ze strip-
tizem, ale oprócz tego prostytuowała się, a nie robiła tego w bur-
delu i nie miała alfonsa. Tak więc z tego punktu widzenia należała
do tej samej kategorii co dwie pozostałe. Jedna rzecz zwraca
uwagę.
Wygląda to tak, jakby sprawca przesuwał się w hierarchii
społecznej prostytutek ku górze.
Kylie była właściwie na samym dnie, niżej upaść już nie
mogła. Suze jakoś sobie radziła. A Leanne... cóż, Leanne była bli-
ska tego, by uznać ją za porządną kobietę. Oczywiście wiem, że
generalna zasada przy tego typu zbrodniach mówi, iż przestępca
zaczyna od najsłabszych ofiar i po każdym kolejnym zabójstwie
zyskuje coraz większą pewność siebie. Ale z mojego doświadcze-
nia wynika, że taka pewność siebie na ogół wzrasta znacznie wol-
niej. Od Kylie do Leanne wykonał ogromny skok. I to jest dziwne.
- Może sprawca jest bardziej dojrzały emocjonalnie niż
zabójcy, z którymi dotąd miałeś do czynienia - zasugerowała.
Tony wzruszył ramionami.
- To na pewno możliwe. Ale moja czysto intuicyjna reakcja
byłaby taka: skoro facet jest tak dojrzały emocjonalnie, to czemu w
ogóle robi coś takiego? - Rozłożył ręce. - Ale co ja tam wiem? Przy
opracowywaniu oceny zagrożeń związanych z Vance’em przeoczy-
łem właśnie bardzo ważny element, więc nie czuję się dziś jakoś
szczególnie nieomylny.
- Czy w takim razie możesz mi powiedzieć coś, co wskaza-
łoby nam drogę do zabójcy?
- Jedyne co... - Umilkł, wpatrzony ze skwaszoną miną w
stół. Wyglądał na niepocieszonego.
- Jedyne...?
Zacmokał z wahaniem.
- Nie powinienem tego mówić. To tylko moje odczucie, nic
więcej.
- Z tego, co pamiętam, twoje „odczucia” pomagały nam
bardzo już niejeden raz. No, Tony, mów - nalegała Paula.
- Wydaje się, jakby rzucał rękawicę. Jakby mówił: „Żadna z
was nie jest bezpieczna.
Nie chodzi tylko o najtańsze dziwki, chodzi o was
wszystkie”. Jakby nikt nie był na ulicach bezpieczny, póki zabójca
przebywa na wolności. Peter Sutcliffe, Rozpruwacz z Yorkshire,
mówił o oczyszczaniu ulic. Wygląda na to, że ten morderca ma po-
dobne ambicje. Chce je wystraszyć, wygonić z ulic. - Z roztargnie-
nia wziął kubek z kawą Pauli i upił kilka łyków. - Sam nie wiem.
Jest coś jeszcze, co naprawdę mnie gryzie, ale nie wiem, co to ta-
kiego. Coś w miejscach zbrodni, w samych morderstwach... Nie
daje mi to spokoju i nie rozumiem dlaczego...
- Cóż, za każdym razem robi coś innego. - Paula zabrała
mu swoją kawę. - To jest niezwykłe, prawda?
- Tak, do pewnego stopnia tak właśnie postępuje. Jednak
nie to mnie dręczy. Zdaję sobie sprawę ze stopnia zróżnicowania
poszczególnych zabójstw, ale skatalogowałem to sobie w prze-
gródce „niezwykłe, ale wytłumaczalne”. Niestety, jest coś jeszcze,
czego nie potrafię dokładnie określić. I cholernie mnie to wkurza.
- Odpuść sobie. Wpadniesz na to, kiedy będziesz się zajmo-
wał czymś zupełnie innym.
Tony mruknął bez przekonania.
- To dziwne. Mam prawie déja vu. Jakbym już to wszystko
wcześniej widział. Ale wiem, że nie widziałem. Nie przychodzi mi
do głowy nawet jedna sprawa z literatury przedmiotu, gdzie za-
bójca tatuowałby ofiary po ich zabiciu. Chciałbym pozbyć się tego
uczucia, ale strasznie mnie dręczy. - Spojrzał z nadzieją na swoją
towarzyszkę. - Zrobiliście jakieś postępy w śledztwie?
Paula opowiedziała mu o odkryciu, jakiego dokonał Sam
poprzedniego wieczoru.
- Stacey teraz nad tym pracuje. Jeżeli można tam coś zna-
leźć, to na pewno znajdzie.
- Mogłabyś ją poprosić, żeby sprawdziła, czy między Lotni-
kiem a Tańczącymi z Ciziami nie ma jakiegoś motelu z dziedziń-
cem. To jest najwyraźniej terytorium, na którym czuje się u siebie.
A tacy jak on lubią się trzymać okolicy, którą znają. Suzanne Black
została utopiona gdzieś, gdzie nie musiał przechodzić z nią przez
recepcję. Wątpię, żeby zabrał ją do własnego domu. Raczej by tak
nie ryzykował. Ale któryś z tych moteli, gdzie goście bukują się w
biurze, a pokoje są jak osobne mieszkania z drzwiami wychodzą-
cymi na parking, pasowałby jak ulał.
- Dobry pomysł. Dzięki. - Paula dopiła kawę i odsunęła
krzesło. - Będzie mi ich wszystkich brakowało. Blake rozgoni nas
na cztery wiatry. Już nigdy nie trafię na taki zespół.
To będzie koniec pewnej epoki.
- Blake jest durniem - skwitował Tony. W tym momencie
zabrzęczał mu telefon.
Poklepał się po kieszeniach i po chwili wyciągnął komórkę.
- Wiadomość od Carol - oznajmił. - Chce, żebym wpadł do wa-
szego biura. Chris ma nam zdać sprawozdanie.
- A czym się zajmowała? Ostatni raz widziałam ją wczoraj
przed lunchem.
- Szukała trójki pozostałych gliniarzy, którzy pracowali ze
mną i z Carol nad wysłaniem Vance’a za kraty. Trzeba ich było
ostrzec osobiście, żeby nie byli zdani na informacje z mediów. Le-
piej tam pójdę - dodał, podnosząc się z krzesła.
- Idź przodem. Ja poczekam tu jeszcze dziesięć minut - po-
wiedziała Paula. - Ostatnim razem, kiedy wydało się, że działali-
śmy za jej plecami, tak mi nagadała, że poczułam się jak smarkula.
Lepiej nie ściągajmy na siebie jej uwagi.
Dopiero w progu biura Tony zdał sobie sprawę, że to on po-
winien był zostać w kawiarni dłużej. Carol, siedząca przy biurku
Chris, od razu podniosła wzrok.
- Szybko się uwinąłeś - zauważyła. - Myślałam, że zamie-
rzałeś spędzić cały dzień w domu?
- Rzeczywiście - powiedział. - Ale nawiedziła mnie Penny
Burgess, więc pomyślałem, że ukryję się tutaj. - Prawie powiedział
za dużo, ale w porę ugryzł się w język. Najlepsze kłamstwa to te,
które zawierają najwięcej prawdy, przypomniał sobie.
Chris miała ciemne cienie pod oczami, a włosy przyklepane
z jednej strony, jakby na nich spała. Zwykle radosna i energiczna,
dzisiaj sprawiała wrażenie przygaszonej, jak pies wyczerpany dłu-
gim spacerem. Ziewnęła, zakrywając ręką usta.
- Cześć, doktorku - powiedziała tonem, który był zaledwie
bladym odbiciem jej normalnego głosu.
- Wszyscy tańczymy tango Jacka Vance’a - zauważył z ża-
lem Tony, kiedy przysunął sobie krzesło i dosiadł się do kobiet. -
Musi zacierać ręce z radości na myśl o tym, że biegamy w kółko,
goniąc własny ogon, by dowiedzieć się, gdzie jest i co robi.
- Rozmawiałam właśnie z Mercją Zachodnią - oznajmiła
Carol. - To oni koordynują poszukiwania. Mieli jeszcze większy
wysyp zgłoszeń od ludzi, którzy rzekomo go widzieli, od Aberdeen
aż po Plymouth. Ale żadnego z nich nie udało się potwierdzić.
- Jeden z problemów polega na tym, że nie mamy pojęcia,
jak teraz wygląda - powiedział Tony. - Możemy być pewni, że nie
wygląda już jak karykatura angielskiego kibica piłki nożnej. Przy-
puszczalnie nosi perukę, ma inny zarost i okulary w innych opraw-
kach.
- Wciąż jednak jest jednorękim facetem - wytknęła Chris. -
Tego nie zdoła ukryć.
- Proteza, którą nosi, wcale nie rzuca się w oczy. Po rozmo-
wie ze swoim kontaktem w Home Office poszukałem takich protez
w sieci. Ich powłoki kosmetyczne są teraz zdumiewające. Trzeba
patrzeć z bliska, żeby się zorientować, że nie jest to prawdziwa
ludzka skóra. Większość z nas niczemu nie przygląda się z bliska.
Do tego Vance ma najlepszą protezę, jaką tylko można kupić.
- Dzięki Europejskiemu Trybunałowi Praw Człowieka -
mruknęła Carol. - A więc wiemy, że mało wiemy. Vance może być
gdziekolwiek od Aberdeen po Plymouth. A tobie jak poszło, Chris?
Chris wyprostowała grzbiet i zerknęła do notatnika.
- Leon wciąż służy w metropolitalnej i świetnie sobie radzi.
Pasuje do profilu, który ceni sobie góra: po uniwerku, czarny, by-
stry i przystojny. Oraz wyraźnie nieskorumpowany. - Uśmiechnęła
się do Carol. - Jest teraz detektywem nadkomisarzem, w jednostce
specjalnej SO19.
Tony parsknął śmiechem.
- Leon służy w ochronie dyplomatycznej? Leon, który był
mniej więcej tak dyplomatyczny jak ja?
- Według moich starych kumpli w metropolitalnej Leon na-
uczył się trzymać język za zębami i grać według reguł - oznajmiła
Chris. - Ale ludzie go szanują, ci na dole i ci na górze.
Więc porozmawiałam z nim przez telefon i odhaczyłam go
na liście.
- Co powiedział? - Tony wspominał Leona, jego eleganckie
garnitury i ogromną pewność siebie. Był na tyle bystry, że ucho-
dziło mu lenistwo: polegał raczej na własnej inteligencji niż na pra-
cowitości. Jeżeli zaszedł tak wysoko, musiał nauczyć się harować.
Chętnie by to zobaczył: pracowity i odpowiedzialny Leon.
- Obśmiał to. Ale tego można się było po nim spodziewać.
- Jak wygląda jego sytuacja domowa? - spytała Carol.
- Ma byłą żonę i dwoje dzieci w Hornsey, a sam mieszka z
obecną partnerką w Docklands. Próbowałam przekonać go, żeby
załatwił rodzinie jakieś inne tymczasowe lokum, ale nie chciał o
tym słyszeć. - Twarz Chris wykrzywił grymas. - Powiedział: „Je-
żeli przeczytam nekrolog Carol Jordan i Tony’ego Hilla, natych-
miast wezmę nogi za pas. Ale w tej chwili nie mam wielkich
obaw”. Nie byłam w stanie na niego wpłynąć.
- W sumie ma rację - zauważył Tony. - Leon jest daleko od
szczytu listy, czy to pod względem starszeństwa, alfabetu czy loka-
lizacji. A jeśli weźmiemy pod uwagę, że żadne z nas nie ma poję-
cia, jak długo to może potrwać, prawdopodobnie słusznie uznał, że
nie ma sensu stawiać swojego życia na głowie tak wcześnie.
- Chyba że reszta z nas zabezpieczy się tak dobrze, że
Vance nie będzie w stanie się do nas zbliżyć. Wtedy postanowi w
pierwszej kolejności załatwić Leona - powiedziała Carol kwaśno. -
Możesz mu o tym napomknąć, Chris.
Chris nie przyjęła tej sugestii z entuzjazmem.
- Simon McNeill nie jest już gliniarzem. Przez parę lat po
zabójstwie Shaz Bowman służył jeszcze w Strathclyde, a potem
odszedł i zaczął wykładać kryminologię na Uniwersytecie w Stra-
thclyde.
Tom pamiętał burzę niesfornych czarnych włosów Simona,
jego zaangażowanie i zauroczenie Shaz Bowman. Swego czasu
chodziły słuchy, że Simon doznał załamania nerwowego, zdiagno-
zowano u niego zespół stresu pourazowego i delikatnie wypchnięto
z policyjnych szeregów.
- Biedny sukinsyn - rzucił z roztargnieniem i dopiero po
chwili zdał sobie sprawę, że obie kobiety patrzą na niego jakoś
dziwnie. - Oczywiście dlatego, że był tak zakochany w Shaz, a nie
że skończył jako wykładowca na Strathclyde.
Chris wyglądała na rozbawioną, kiedy podjęła wątek:
- Ma stałą partnerkę życiową i czworo dzieci. Mieszkają na
wsi o jakąś godzinę drogi samochodem od Glasgow. Wydawał się
bardzo zdenerwowany wiadomościami o Vansie.
Zamierza zwrócić się do miejscowej policji o zwiększenie
częstotliwości patroli. Ale powiedział, że mieszkają na końcu
drogi: jest tylko jeden dojazd i wyjazd. I mają strzelby.
Bierze sprawę bardzo poważnie, ale zdaje się, że i tak był
już przygotowany na oblężenie.
Powiedział mi, że kapitalizm zachodni zmierza ku kata-
strofie, a wtedy rozpanoszą się przestępcy. Każdy będzie walczył
za siebie. Dlatego on już się przygotował.
Tony pomyślał, że najwyraźniej zespół stresu pourazowego
nie do końca ustąpił.
- Boże, mam nadzieję, że Vance się tam nie zjawi - powie-
dział. - Byłaby z tego krwawa jatka i najprawdopodobniej jedyną
osobą, która wyszłaby z niej żywa, byłby Vance.
- Czyli w przypadku tych dwóch nie możemy właściwie nic
zrobić - stwierdziła Carol.
- Powiedz mi, że przynajmniej Kay Hallam nie grzeszy
bezmyślną pewnością siebie i nie prowadzi własnego oddziału
ochotniczej straży sąsiedzkiej.
- Kay Hallam jest powodem, dla którego wyglądam jak
kobieta, która spała dzisiaj w swoim samochodzie - westchnęła
Chris. - Najpierw trudno mi ją było znaleźć. Trop urwał się, kiedy
odeszła z policji, żeby wyjść za mąż. Jej wybrankiem okazał się
księgowy prowadzący własne biuro na Kajmanach. To jeden z tych
sukinsynów, którzy pomagają wszystkim tym obrzydliwie dzianym
gościom kombinować tak, by nie musieli płacić podatków jak
wszyscy zwykli obywatele.
Carol zagwizdała z uznaniem.
- Mała cicha Kay. Kto by pomyślał.
- Ja nie jestem zaskoczony - powiedział Tony. - Zawsze
umiała uważnie obserwować i czekać aż do momentu, gdy była
pewna, na czym stoi. Potem naśladowała postawę i poglądy drugiej
strony niczym lustrzane odbicie. Każdy zwykle myślał, że Kay jest
po jego stronie, a ona zawsze miała kłopoty z ćwiczeniami, w któ-
rych trzeba się było wyraźnie zadeklarować i bronić swojej pozycji
do upadłego. Kiedy facet znalazł się w jej orbicie, obserwowała go
i czekała, a kiedy wreszcie wykonała swój ruch, z łatwością prze-
konywała go, że w końcu poznał kogoś, kto go naprawdę rozumie.
- Umilkł na chwilę, patrząc, jak obie kobiety analizują jego słowa,
a potem zgodnie kiwają głowami. - Właśnie dzięki temu umiała tak
dobrze prowadzić przesłuchania. Paula też ma w sobie coś z ta-
kiego kameleona, ale ona ma jeszcze własną osobowość, do której
zawsze wraca. Nigdy nie wiedziałem, kim właściwie jest praw-
dziwa Kay Hallam.
- Pod tą nieśmiałą maską kryje się twarda sztuka - stwier-
dziła Chris. - Kay jest akurat w Anglii. Mają z mężem dom w po-
bliżu Winchesteru. Jej chłopcy uczą się tam w szkole z internatem i
Kay przyjechała właśnie do nich z wizytą. Zrozumiała, co jest
grane, jak tylko powiedziałam jej o Vansie. I po prostu zmusiła
mnie do natychmiastowego działania. Nie chciała słyszeć o od-
mowie, nastraszyła mnie wszystkimi - od „Daily Mail” po Komisję
Skarg na Pracę Policji. Ostatecznie musiałam pojechać do Winche-
steru i poinformować o wszystkim tamtejszych gliniarzy oraz
dwóch ochroniarzy, których Bóg wie skąd wytrzasnęła.
Napędzili mi niezłego pietra. - Chris pokręciła z niedowie-
rzaniem głową. - Możecie uwierzyć, że to zrobiłam?
- Nie tylko mogę w to uwierzyć, ale też gdybym miał jej
środki, prawdopodobnie zrobiłbym to samo. Vance to naprawdę nie
przelewki - orzekł Tony i zmarszczył brwi. - Chris... czy po pierw-
szym procesie jakiś dziennikarzyna nie napisał o nim książki?
- Coś mi się kojarzy... Czy wydawnictwo nie musiało wy-
cofać jej ze sprzedaży, kiedy Vance wygrał apelację?
- Zgadza się - powiedziała Carol. - Jego prawnicy stwier-
dzili, że skoro oczyszczono go z zarzutów, treść książki narusza
jego dobre imię. Warto by było odszukać autora i sprawdzić, czy
ma coś do powiedzenia. Może wie więcej od nas o znajomościach i
majątku Vance’a.
- Zajmę się tym - zapewniła Chris.
Zanim Carol zdążyła odpowiedzieć, do sali weszła Paula z
popołudniową gazetą w ręce.
- Tajemnica się wydała - oznajmiła, pokazując wielki tytuł
na pierwszej stronie:
BRADFIELD: SERYJNY MORDERCA GRASUJE.
Rozdział 28
Jaki piękny dzień, pomyślał Vance. Nieważne, że niebo
było szare, a w powietrzu czuło się zapowiedź deszczu. Był na
wolności, jechał przez doliny Yorkshire jako pan własnego losu. Z
samej definicji dzień musiał być piękny. Samochód prowadził się
doskonale, w cyfrowym radiu zadziwiająco łatwo można było
przełączać stacje, a nawigacja satelitarna zapewniała, że nie zabłą-
dzi wśród bezzaprawowych murów i zagród dla owiec.
Wyspał się, zjadł dobre śniadanie przed laptopem, z przy-
jemnością czytając w Internecie o swojej ucieczce. Zrobiło mu się
niemal żal nieszczęsnego dyrektora więzienia, przyszpilonego
przez media niczym motyl przez entomologa. Pismaki przedsta-
wiały go jako niekompetentnego durnia, który dał się nabrać na
kłamstwa Vance’a o resocjalizacji. Prawda, jak zwykle, była bar-
dziej złożona. Dyrektor był w głębi serca dobrym człowiekiem,
trzymającym się kurczowo resztek idealizmu. Rozpaczliwie pra-
gnął wierzyć, że jest możliwe, by człowiek pokroju Vance’a odku-
pił swoje winy. Co sprawiało, że był łatwym obiektem ataku dla
tak wprawnego manipulatora.
Dyrektor nie był wcale taki zły. Po prostu miał nieszczęście
stanąć twarzą w twarz z istotą dalece go przewyższającą.
Po śniadaniu sprawdził, co rejestrują jego kamerki. Tego
ranka on - a raczej Terry - otrzymał e-maila od prywatnego detek-
tywa, który poinformował, że wreszcie udało mu się zainstalować
ostatni zestaw kamer. Po wpisaniu odpowiedniego kodu Vance
zdołał je włączyć i podejrzeć, co dzieje się w kolejnym miejscu,
późno dopisanym do listy na skutek najnowszych poszukiwań do-
konanych przez Terry’ego. Było to idealne zwieńczenie pierwszej
fazy jego planów.
Ta jednak należała wciąż do przyszłości. Teraz musiał się
skupić na sprawach bieżących. Dziś występował jako Patrick
Gordon, z gęstą czupryną kasztanowych włosów i kilkoma umie-
jętnie przyklejonymi do policzków piegami. Wąsy i okulary w ro-
gowej oprawie dopełniały kamuflażu. Ubrał się jak elegancki
mieszkaniec wiejskiej posiadłości - w brązowe buty z ażurowanej
skóry, sztruksowe spodnie, koszulę w tattersallską kratkę i musz-
tardowy sweter w serek. Makler giełdowy zmieniony w dżentel-
mena z Yorkshire. Do kompletu brakowało mu tylko labradora.
Tuż po południu zaparkował na dziedzińcu przed eleganc-
kim pubem, który zachwalał swoją kuchnię i tradycyjne piwa.
Terry, jako człowiek skrupulatny, zbadał, gdzie można dobrze zjeść
i wypić w pobliżu wszystkich celów Vance’a. Wyobrażał sobie
chyba, że Vance wybiera się na jakieś wielkie tournée, z proszo-
nymi obiadami i i herbatą w towarzystwie starych znajomych. Z
początku Jacko uznał to za szalony ekscentryzm, ale im dłużej się
zastanawiał, tym bardziej nęciła go perspektywa przeparadowania
pod samymi nosami sąsiadów.
Tylko dwa stoliki były zajęte, jeden przez parę w średnim
wieku, ubraną jak na spacer po dolinach, a drugi przez dwóch męż-
czyzn w garniturach. Vance przyjrzał się wyborowi piw: wszystkie
nazwy zdawały się oparte na kiepskich grach słownych i pozornej
gwarze.
Ostatecznie zdecydował się na Bar T’at. Kiedy je zama-
wiał, barman prawie na niego nie spojrzał. Poprosił jeszcze o pla-
cek z polędwicy wołowej w piwie i siadł w cichym kącie, gdzie
mógł w spokoju obserwować swój tablet bez obawy, że ktoś go po-
dejrzy. To urządzenie było niesamowite. Znalazł je rano w szufla-
dzie biurka i był zauroczony jego możliwościami.
Rozmiar był dość niewygodny - za duży do kieszeni - ale i
tak nosiło się go znacznie wygodniej niż laptop. Kiedy czekał, aż
kelner przyniesie jego posiłek, otworzył stronę z kamerami zainsta-
lowanymi w przebudowanej stodole.
Teraz przy dziennym świetle mógł się przyjrzeć wnętrzu
znacznie dokładniej.
Przestrzeń, która w nocy była zaciemniona, okazała się
osobnym modułem - czymś w rodzaju autonomicznego mieszkania
dla gości z maleńką kuchnią i łazienką. Jedne drzwi prowadziły na
dwór, a drugie, w ścianie naprzeciwko, przypuszczalnie wiodły do
głównej części domu.
W każdym razie były tam jakieś drzwi.
Ale nie to stanowiło najciekawszy element obrazu w tym
oknie. Tak blisko obiektywu, że widać było tylko rozczochrane
blond włosy poprzetykane siwizną i jeden bark, przy długim biurku
siedział mężczyzna. Kąt ustawienia kamery nie był zbyt pomocny,
ale Vance wypatrzył róg klawiatury i górną krawędź komputero-
wego monitora. Dalej na blacie leżała druga klawiatura, ustawiona
przed parą dużych monitorów. Nie sposób było się zorientować, co
jest na ekranach, ale Vance uznał, że to pewnie kod komputerowy.
Mężczyzna prawie się nie ruszał; wedle wszelkiego praw-
dopodobieństwa pracował przy komputerze.
W żadnej innej części domu nie widać było śladu życia.
Kołdra leżała niedbale na łóżku, a z kosza wylewały się rzeczy do
prania, za krawędź zwisała koszulka. Tak więc kobiety nie było.
Nie szkodzi, pomyślał Vance. Miał mnóstwo czasu. Zamknął okno,
gdy przyniesiono mu obiad, i odłożywszy tablet na bok, zabrał się
do jedzenia. Po latach więziennego wiktu każde danie wydawałoby
się smakołykiem, ale to było naprawdę wyśmienite. Rozkoszował
się nim powoli, a potem pofolgował sobie, zamawiając jeszcze
jabłka pieczone z kruszonką i polane gęstym sosem.
Kiedy wychodził, pub zapełnił się już gośćmi. Nikt się za
nim nie obejrzał, kiedy przeciskał się przez tłum przy barze, kieru-
jąc się na parking. Połowa mężczyzn wyglądała, jakby ubierała się
w tych samych sklepach co on. Wsiadł do samochodu i wreszcie
się odprężył. Musiał przyznać, że był trochę spięty na tej swojej
pierwszej publicznej eskapadzie.
Ale wszystko poszło doskonale.
Dwadzieścia minut później przejechał obok przebudowanej
stodoły, która stanowiła teraz główny obiekt jego zainteresowania.
Zaparkował wóz jakiś kilometr dalej na trawiastym, poznaczonym
koleinami poboczu. Wyciągnął tablet i poczekał, aż strona się zała-
duje i odświeży. W krótkim czasie, odkąd opuścił pub, wszystko
się zmieniło. Mężczyzna stał w kuchni i mieszał coś w rondlu, po-
ruszając się rytmicznie jakby do muzyki. Vance żałował, że trans-
misja jest bez dźwięku. Kiedy przyszło mu do głowy, że podsłuch
też by się przydał, było już za późno na jego instalację.
Potem otworzyły się drzwi łazienki i wyłoniła się z niej
kobieta, ubrana w czerń i biel - kolory adwokata, który spędził
właśnie przedpołudnie w sądzie. Przesunęła ręką nad głową, zdej-
mując jakąś zapinkę i rozpuszczając włosy, które opadły jej kaska-
dami na ramiona.
Zdjęła marynarkę i przewiesiła ją przez poręcz schodów.
Strząsnęła ze stóp pantofle na niskim obcasie i kołysząc biodrami,
zbliżyła się do mężczyzny: jej ciało poruszało się w tym samym
rytmie. Podeszła do niego od tyłu i objęła go w pasie, tuląc się do
jego pleców. Ten sięgnął wolną ręką przez ramię i zmierzwił jej
włosy. Kobieta odsunęła się i wyjęła z pojemnika bochenek chleba.
Nóż z bloku, drewnianą deskę z wnęki, koszyk z głębokiej szu-
flady. Kilka ruchów nożem i na stole wylądował koszyk z pieczy-
wem, podczas gdy mężczyzna wyjął z szafki miski i chochlą nalał
do nich gęstej zupy. Usiedli i zabrali się do jedzenia.
Vance odchylił trochę oparcie samochodowego fotela. Mu-
siał poczekać na odpowiedni moment, co mogło potrwać. Ale nie
miał nic przeciwko temu. Czekał na to latami. Miał wprawę w cze-
kaniu.
***
Carol uważnie przeczytała cały artykuł w „Bradfield Eve-
ning Sentinel Times”.
Czasami przy przecieku historia chwiała się, oparta na wą-
tłych podstawach plotek i insynuacji. Ten artykuł wmaszerował na
pierwszą stronę z przytupem i przy salwach armat.
Penny Burgess dotarła do kluczowych faktów i nie posta-
wiła żadnego fałszywego kroku. No chyba że wziąć pod uwagę
wykorzystanie śmierci trzech kobiet dla podniesienia sprzedaży ga-
zety. Ale czemu miałoby to mieć znaczenie? Ostatecznie to nad-
użycie w stosunku do kobiet, których życiorysy, każdy na swój
sposób, wskazywały, jak tanim kosztem można kogoś wykorzy-
stać. Carol starała się nie poddać znajomemu poczuciu obrzydze-
nia. Niestety, bez powodzenia.
- Ktoś puścił farbę - stwierdziła. - I to po całości.
- No. I wszyscy wiemy kto - powiedziała z goryczą Paula. -
Najpierw nas obrażają, a potem, jak ich na tym przyłapiemy, pod-
kładają nam taką świnię. - Wycelowała w gazetę palec wskazujący.
- Nieważne, że chcieliśmy zachować sprawę w tajemnicy z istot-
nych powodów operacyjnych. Dosranie Zjednoczeniu Innych Spo-
łecznie okazało się najwyraźniej ważniejsze od schwytania
seryjnego mordercy.
Tony wziął od niej gazetę i przeczytał uważnie.
- Nie przyjęła nawet założenia, że są to zabójstwa na tle
seksualnym - powiedział. - Ciekawe. Najwyraźniej zadowoliła się
tym, co otrzymała od swojego informatora, bez sugestii, że chodzi
o coś więcej.
- Pierdolona Penny Burgess - powiedziała Chris.
- Pierdolona przez Kevina, jak kiedyś? - zapytał Sam, nie
zwracając się do nikogo w szczególności.
- Zamknij się - syknęła Paula.
- Właśnie, Sam. Jeżeli nie możesz wypowiedzieć się kon-
struktywnie, milcz - nakazała Carol. - Ten artykuł oznacza, że nie
możemy zaufać kolegom z Dywizji Północnej na tyle, by informo-
wać ich o tropach, jakie będziemy śledzić. Nadal możemy korzy-
stać z ich mundurowych w rutynowych działaniach: w chodzeniu
od drzwi do drzwi i zbieraniu pierwszych zeznań świadków, rozpy-
tywaniu na ulicach o ofiary, w tego rodzaju sprawach.
Ale jeśli chodzi o resztę, musimy trzymać karty przy orde-
rach.
Stacey wyłoniła się zza swoich komputerów, niosąc lśniący
wydruk.
- To znaczy, że nie będziemy wieszać niektórych materia-
łów na tablicach? - zapytała.
- O jakich materiałach mówimy? - Carol czuła, jak tępy ból
zaczyna pulsować jej w oczodołach. Zbyt wiele decyzji, za duża
presja, zbyt wieloma piłeczkami musiała żonglować; Mercja Za-
chodnia z każdym dniem jawiła się bardziej kusząco. Spodziewała
się, że w biurze w Worcesterze nie będzie jej ciągnęło do butelki
przed południem. Był to jeden z ważnych powodów przepro-
wadzki.
Stacey pokazała im wydruk.
- Kamera na skrzyżowaniu ze światłami dwieście metrów
od Tańczących z Ciziami - oznajmiła. - Wyjeżdża z miasta. -
Barwny obrazek ukazywał toyotę, która mogła być fioletowa lub
czerwona, z tablicą rejestracyjną na tyle wyraźną, że można było
odczytać numer. Na fotelu pasażera siedziała osoba z długimi
włosami, przypuszczalnie kobieta. Twarz kierowcy była do połowy
ukryta pod czapką bejsbolową, a jej widoczna część nie pozwalała
na identyfikację.
- Czy to nasz facet?
- Czas się zgadza. Tego konkretnego pojazdu nie zarejestro-
wały kamery drogowe przed dojazdem do klubu, ale nagle pojawił
się tutaj, więc albo wyjechał z parkingu Tańczących z Ciziami,
albo spod sklepu z dywanami, albo sprzed solarium. Nie wydaje mi
się, by dwa ostatnie punkty były otwarte o tak późnej porze. Jest
więc prawie pewne, że samochód wyjechał spod klubu. W danym
przedziale czasowym w ten sam sposób przemieszczają się jeszcze
dwa samochody, ale tylko w tym jednym jest pasażer.
Powiedziałabym więc, że wedle wszelkiego prawdopodo-
bieństwa jest to właśnie ten pojazd, którym sprawca wywiózł Le-
anne Considine spod klubu.
Stacey zawsze składała sprawozdania, jakby zeznawała
przed sądem. Carol doceniała ich klarowność, chociaż czasem wo-
lałaby więcej apodyktycznej pewności i przekonania.
- Świetna robota, Stacey - pochwaliła. - Dało się coś zrobić
z tablicami rejestracyjnymi?
- To fałszywki - odrzekła zwięźle Stacey. - Należą do nis-
sana, który poszedł na złom sześć miesięcy temu.
- A co z elektroniczną obróbką twarzy kierowcy?
- Sądzę, że nie jest dostatecznie widoczna, by warto było
się w to bawić. Na pewno nie udałoby się uzyskać nic, co mogliby-
śmy podać do publicznej wiadomości w nadziei na jakiś odzew.
Sam uderzył otwartą dłonią w biurko.
- Więc ten trop donikąd nas nie prowadzi.
- Mówi nam, że mężczyzna w samochodzie jest prawie na
pewno zabójcą - powiedział Tony. - Gdyby był zwykłym klientem,
nie zadałby sobie tyle trudu, żeby zmienić tablice rejestracyjne na
fałszywe. To oznacza również, że facet działa w sposób zaplano-
wany.
Stacey odwróciła się do Sama i posłała mu jeden ze swoich
wyjątkowo rzadkich uśmiechów.
- Tak naprawdę, Sam, nie uważam, żeby to była ślepa
uliczka. Musimy po prostu podejść do tego kompleksowo. Podob-
nie jak w innych miastach Wielkiej Brytanii, w Bradfield działa
system monitoringu telewizyjnego wyposażony w funkcję automa-
tycznego rozpoznawania numerów rejestracyjnych. W obecnych
czasach policja drogowa i służby bezpieczeństwa śledzą ruchy sa-
mochodów na głównych trasach w całym kraju. Na drogach krajo-
wych można zaznaczyć elektronicznie dany pojazd, a potem
śledzić jego trasę w czasie rzeczywistym. W każdym razie w czasie
prawie rzeczywistym. A wiecie, co jest najlepsze?
Wszystkie te szczegółowe ruchy pojazdów przechowywane
są przez pięć lat w Narodowym Centrum Danych Automatycznego
Systemu Rozpoznawania Numerów Rejestracyjnych, żeby można
ich było użyć w celach wywiadowczych. Albo jako materiał dowo-
dowy. Wystarczy, że złożymy wniosek o udostępnienie danych dla
tego numeru rejestracyjnego od daty, gdy nissan został zezłomo-
wany. To zaprowadzi nas pod same drzwi sprawcy. A przynajmniej
zapewni podobiznę wystarczającej jakości, by ktoś go rozpoznał i
zgłosił się na policję. - Uśmiechnęła się szerzej. - Czy to nie
piękne?
- Piękne? Lepiej niż piękne - powiedziała z uznaniem Ca-
rol. - Możesz się z nimi skontaktować, Stacey? Daj im do zrozu-
mienia, jak pilna jest ta sprawa. Jak zwykle chodzi o ludzkie życie.
Potrzebujemy tych danych na wczoraj. - Ból głowy zaczął mijać.
Dobra wiadomość, nawet drobna, zawsze w tym fachu dawała po-
wody do sporego optymizmu. - Trafiliśmy na coś, moi drodzy. I
tym razem informacje na ten temat nie opuszczą czterech ścian
tego pokoju.
Rozdział 29
Po zupie jeszcze ser, herbatniki i owoce. Strata czasu, całe
to zdrowe jedzenie, pomyślał Vance. Wkrótce i tak będą martwi,
bez względu na jakość diety. Poprawił się w fotelu, żeby było mu
wygodniej. Jeżeli oboje zabiorą się do pracy, upłynie dłuższa
chwila, zanim będzie miał szansę ich zaskoczyć. Mogły to być całe
godziny. Ale nie przeszkadzało mu to. Należał do ostatniego z po-
koleń, które wierzyły w wartość odwlekania przyjemności.
Wiedział, że cierpliwość się opłaci. Brzmiało to jak jedno z
tych zdań mnemotechnicznych, jakich w szkole uczy się dzieci:
„Pamiętaj, chemiku młody, wlewaj zawsze kwas do wody” albo
„Czemu patrzysz, żabko zielona, na głupiego fanfarona”. Dla niego
samego stało się mantrą.
Tym razem jednak się pomylił. Po jedzeniu wstawili naczy-
nia do zmywarki. Potem kobieta odwróciła się do mężczyzny i
przesunęła dłonią po przedzie jego bojówek, podchodząc bliżej.
Ten odchylił głowę do tyłu i odnalazł dłońmi jej piersi, dotykając
ich delikatnymi ruchami niczym mim, który udaje, że trafił na nie-
widoczną szybę. Pocałowała go w szyję, a on wziął ją w objęcia i
przycisnął do siebie, wyciągając jej bluzkę ze spódnicy i wkładając
pod spód rękę w poszukiwaniu nagiego ciała, podczas gdy drugą
dłonią pieścił jej plecy. Zrobiła parę kroków do przodu, zmuszając
go do wejścia rakiem na schody. Wyplątali się z objęć. Ona zdjęła
mu koszulkę przez głowę i rzuciła ją na podłogę. On rozpiął suwak
jej spódnicy, która opadła do kostek. Jacko westchnął na widok jej
pończoch i podwiązek.
Wcześniej zupełnie nie myślał o seksie, ale na widok
przedstawienia, jakie nieświadomie odgrywali dla niego ci dwoje,
czuł wzbierającą erekcję.
Wyprostował się w fotelu, uświadomiwszy sobie, że to
może być najlepsza okazja.
Jeżeli będą się pieprzyć jak w rui, nie zwrócą uwagi na nic
innego. Z podłogi przed fotelem pasażera podniósł niedużą torbę,
po czym wysiadł z wozu i wciąż ściskając w dłoni tablet, ruszył na
piechotę do stodoły. Od głównej drogi do frontowych drzwi wiodła
ścieżka. Widział ją w Google Earth. Część uwagi skupiał na ekra-
nie tableta, część na terenie.
Kiedy znalazł ścieżkę, musiał powiększyć inne okno, po-
nieważ para przeniosła się na piętro, pozostawiwszy za sobą szlak
porzuconych ubrań. Kobieta wciąż miała na sobie pończochy i pas
od podwiązek, mężczyzna tylko jedną skarpetkę. Vance potykał
się, ale nie mógł oderwać wzroku od ekranu, gdy uklękła na łóżku i
wzięła jego stojącego ptaka do ust.
Dłonie faceta zatopiły się w jej włosach, a po chwili ode-
pchnął ją delikatnie, obrócił na brzuch i wszedł w nią od tyłu,
pieszcząc jej piersi i kąsając ramię.
Vance przyspieszył do nieporadnego truchtu. Okazja była
zbyt dobra, by mógł ją zmarnować. Drzwi oczywiście nie były za-
mknięte na zamek. W końcu to wieś, biały dzień.
Tutaj nikt nie zamykał drzwi na klucz. Vance otworzył je
cicho, po czym strząsnął buty ze stóp. Wszedł do środka, a wtedy
do obrazu na ekranie dołączył dźwięk: postękiwania, jęki i niewy-
raźne słowa. Odłożył tablet, po czym wyjął z torby parę latekso-
wych rękawiczek i wsunął w nie dłonie. Następnie wyciągnął ten
sam nóż, który tak dobrze sprawdził się przy Terrym, i bezszelest-
nie wspiął się po schodach.
Kiedy jego głowa wyłoniła się ponad podłogę, stwierdził,
że nie musi być specjalnie cicho. Pieprzyli się, jakby od tego miało
zależeć ich życie. Vance poczuł, jak spodnie opinają mu się na
obrzmiałym fiucie. Minęło tyle lat, odkąd pierdolił kobietę. Przez
jedną zwariowaną chwilę pomyślał, że mógłby zabić mężczyznę i
zająć jego miejsce. To byłoby rżnięcie życia. Potem jednak się opa-
miętał. Za duże ryzyko, zbyt wiele rzeczy mogłoby potoczyć się
bardzo źle. Dostatecznie trudno przytrzymać przerażoną kobietę
parą mocnych ramion, a co dopiero mówić o jednym.
Pokonał resztę schodów, poruszając się swobodnie i pew-
nie. Zawsze najlepiej sprawdzał się w sytuacjach, kiedy wszystko
miał zaplanowane. Ale teraz układało mu się nawet lepiej, niż się
spodziewał. Zaszedł parę od tyłu, właśnie gdy mężczyzna zbliżał
się do ostatniej fazy - jego napięte pośladki poruszały się rytmicz-
nie, a oddech przeszedł w ciężkie dyszenie. Kobieta też pojęki-
wała, przyciskając się do niego, gdy z ręką między nogami starała
się dogonić go z orgazmem.
Vance opadł na nich, zdrowym ramieniem sięgając pod jej
gardło. Poderżnął je jednym zamaszystym ruchem noża, zanim
którakolwiek z ofiar zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Krew
zaczęła tryskać jej z rany, gdy Vance protezą chwycił mężczyznę
za włosy i szarpnął do tyłu. Spanikowany facet próbował zrzucić z
siebie napastnika, ale zaskoczenie i przewaga sytuacyjna były prze-
ciwko niemu. Vance rozciął mu gardło i natychmiast wszystko za-
lało się krwią. Cofnął się i przewrócił mężczyznę na plecy. Krew z
tętnic szyjnych pieniła się i tryskała niczym z fontanny, wyżej i
mocniej niż zwykle wskutek podniesionego przez gorący seks ci-
śnienia. W panice mężczyzna rzucał nerwowe spojrzenia na boki,
ale wkrótce wybałuszone oczy zasnuła mgła.
Vance obrócił kobietę. Nic już nie mogło jej uratować, ale
krew wciąż wylewała się z rany na szyi, a skóra bladła wyraźnie,
gdy na nią patrzył. Szybko zdjął z siebie przemoczone krwią ubra-
nie i stanął nad nią, twardy i gotowy. Wiedział, że umiera albo
może już umarła, ale życie było jeszcze tak blisko, że nie można by
tego nazwać zboczeniem czy perwersją. Bo Vance nie był zboczeń-
cem. Miał wyraźne i stanowcze poczucie, że nim nie jest. Zabijanie
nie sprawiało mu przyjemności i z całą pewnością nie interesowała
go nekrofilia.
Mimo wszystko krew była niesamowita. Zresztą to nie za-
bijanie go podnieciło. Za to akurat odpowiadała kobieta, kiedy
jeszcze żyła. A jednak... Nie chciał patrzeć na tę ranę i prawie od-
ciętą głowę. Jej facet miał dobry pomysł, wybierając pozycję.
Vance obrócił ją z powrotem na brzuch, po czym, mokry i lśniący
od krwi obojga ofiar, opuścił się na nią.
Rozdział 30
Tony podążył za Carol do jej gabinetu i zatrzymał się w
drzwiach.
- Jadę do domu - powiedział. - Penny Burgess ma już swój
temat i historię, więc wątpię, żeby mnie dalej nachodziła.
Carol spojrzała na niego bystrym wzrokiem, siadając w
swoim fotelu.
- Zdawałeś się nie być zaskoczony treścią artykułu Penny -
zauważyła. - Jak też tym, nad czym pracowała Stacey.
Uśmiech Tony’ego zdradzał nerwowość. Wiedział, że powi-
nien był trzymać język za zębami.
- Wygląda na to, że coraz lepiej ukrywam swoje emocje.
- Albo wiedziałeś wszystko już wcześniej.
Wzruszył ramionami, próbując zbagatelizować sprawę.
- Większość śledztw tego typu toczy się według tych sa-
mych utartych schematów.
Wiesz to lepiej ode mnie.
- Zapewne - powiedziała bez przekonania. Jej uwagę nagle
zwróciło poruszenie w sali obok. - Cholera by to wzięła. To Blake.
A ciebie nie powinno tu być.
- Jestem tu, żeby porozmawiać o Vansie - odparł Tony z
oburzeniem. - To sprawa Home Office. Nie ma z nim nic wspól-
nego. - Wiedział jednak, że jeżeli szef Carol przyszedł szukać
sprzeczki, nie będzie to miało żadnego znaczenia.
Blake pomaszerował prosto w ich stronę. Minę miał po-
ważną, a jego bladoróżowa skóra zaczerwieniła się wokół oczu.
Kiedy dotarł do drzwi, Carol wstała. Inspektor kiwnął głową do
Tony’ego.
- Doktorze Hill. Nie spodziewałem się zastać pana tutaj. -
Jego postawa była zaskakująco pozbawiona wrogości.
- Pracuję na zlecenie Home Office w sprawie ucieczki
Jacka Vance’a. Musiałem porozmawiać z detektyw nadkomisarz
Jordan. Ale właśnie wychodziłem - powiedział Tony, wymijając
mężczyznę w nadziei, że zdoła się wydostać, zanim zaczną się kło-
poty.
Oczy Blake’a zmrużyły się w bolesnym grymasie.
- Właściwie, doktorze Hill, wolałbym, żeby pan został.
Tony i Carol zerknęli na siebie ze zdziwieniem. Tony nie
przypominał sobie, by Blake kiedykolwiek przyjął z aprobatą jego
obecność, nawet jeśli bezsprzecznie stał po dobrej stronie. Zawró-
cił jednak do gabinetu.
- Mógłby pan zamknąć drzwi, proszę?
Teraz Tony zaniepokoił się nie na żarty. Blake zachowywał
się jak człowiek z poważną misją. Jeżeli misja ta zakładała obec-
ność nie tylko Carol, ale też jego, zachodziła obawa, że ktoś nie
żyje. Zamknął drzwi, przeszedł obok komendanta i skrzyżowawszy
ręce na piersi, oparł się o jedną z szaf z aktami.
Nerwowym gestem Blake przygładził swoje idealnie
ostrzyżone włosy.
- Obawiam się, że mam złe wieści - oświadczył głosem, w
którym wyraźniej niż zwykle słychać było południowo-zachodni
pomruk.
Wzrok Carol powędrował w kierunku głównej sali. Tony
zauważył, jak sprawdza pogłowie. Obecni byli wszyscy oprócz Ke-
vina.
- Czy coś się stało detektywowi sierżantowi Matthewsowi?
- zapytała, skrywając lęk pod oficjalnym tonem.
Blake zrobił zagubioną minę.
- Sierżantowi Matthewsowi? - Wyraźnie nie miał pojęcia, o
kim mowa. - Nie, to nie ma nic wspólnego z żadnym z twoich pod-
władnych. Carol, obawiam się, że doszło do pewnego... incydentu.
- Jakiego incydentu? Gdzie? Co się stało? - Spod maski
profesjonalizmu, o którą dbała Carol, wychynęło zdenerwowanie.
Tony wyprostował się odruchowo. Widział złowróżbny połysk
potu na górnej wardze Blake’a.
- Twój brat i jego partnerka... Doszło do wtargnięcia do ich
domu. Brutalnego wtargnięcia.
Tony był tak wstrząśnięty, że poczuł ból w piersi. Wiedział,
że Carol musiała przeżyć to jeszcze gorzej. Zerwała się na równe
nogi, otwierając szeroko oczy i poruszając bezgłośnie wargami.
- Żyją? - zapytał Tony. Podszedł do Carol i objął ją ramie-
niem. Nie przychodziło mu to naturalnie, ale wiedział, jak ludzie
powinni się zachowywać w kryzysowej sytuacji. Czuł do tej ko-
biety więcej niż do jakiejkolwiek innej ludzkiej istoty, mógł więc
przynajmniej zachować się tak, jak oczekuje się po kimś troskli-
wym.
Blake wyglądał jak zdjęty z krzyża. Pokręcił głową.
- Przykro mi, Carol. Oboje nie żyją.
Carol zachwiała się i wsparła o Tony’ego, drżąc niczym
mokry pies.
- Nie... - szepnęła. - Nie, nie, nie... - Ton i siła głosu opa-
dały z każdym słowem, tak że ostatnie „nie” zabrzmiało prawie jak
warkot. Trzymając ją, Tony czuł wibrujące w jej ciele straszliwe
napięcie. Wzięła płytki wdech, bliska załkania, ale jakimś sposo-
bem zapanowała nad sobą na tyle, żeby się nie rozkleić.
- Co się stało? - spytał Tony, jak zawsze dociekliwy.
W spojrzeniu Blake’a widać było, że woli nie odpowiadać.
- Niech pan powie, co się stało! - krzyknęła Carol, odwra-
cając się do komendanta. - Nie ma pan prawa ukrywać tego przede
mną!
Blake załamał ręce. Tony znał znaczenie tego gestu, ale
jeszcze nigdy nie widział tak wyrazistej jego egzemplifikacji.
- Fakty, które mi przekazano, są bardzo szkicowe. Pani brat
i jego partnerka...
- Michael i Lucy - poprawiła go Carol. - Mają imiona. Mi-
chael i Lucy.
Blake wyglądał teraz jak osaczona zwierzyna.
- Przepraszam. Michael i Lucy zostali zaskoczeni przez in-
truza, który zaatakował ich oboje nożem. Wygląda na to, że
wszystko zdarzyło się bardzo szybko i niespodziewanie.
- To się stało w stodole? W nocy? - zapytał Tony. Trzy albo
cztery razy był tam z Carol na kolacji. Nie wyobrażał sobie tego
domu jako miejsca zbrodni. A już na pewno nie wyobrażał sobie,
jak ktoś w biały dzień mógłby się zbliżyć do domowników niezau-
ważony.
- Jak powiedziałem, nie znam zbyt wielu szczegółów. Ale
funkcjonariusze, którzy przybyli na miejsce, uważają, że do prze-
stępstwa doszło w ciągu kilku ostatnich godzin.
- Kto ich znalazł? - spytała Carol, usiłując nad sobą pano-
wać. Odgradzała się teraz od reszty świata ścianą lodu. To był jej
sposób na obronę. Tony widział już wcześniej, jak przedzierała się
przez potężny kryzys osobisty. Widział ją też, kiedy naprawdę się
rozsypała.
- Nie wiem, Carol. Przykro mi. Pomyślałem, że lepiej bę-
dzie, jeżeli przekażę te strzępy wiadomości, które do mnie dotarły,
tak szybko, jak to możliwe, zamiast czekać na więcej szczegółów. -
Blake spojrzał na Tony’ego, jakby szukał u niego pomocy. Ale
Tony był nie mniej zagubiony od niego. Nie umiał nadać sensu
temu, co słyszał. W tej chwili czuł się odrętwiały, ale wiedział, że
niedługo wszystko do niego dotrze. Dwoje ludzi, których znał, nie
żyło. Zostali zamordowani. I nie mógł oprzeć się przypuszczeniu,
że zna winowajcę.
Carol odsunęła się od Tony’ego i zdjęła płaszcz z wieszaka.
- Muszę tam pojechać - powiedziała.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - zaoponował Blake
władczym tonem starszego stopniem oficera.
- Nie obchodzi mnie, co pan sądzi - odparła. - Mój brat,
mój wybór. - Głos załamał jej się, gdy to mówiła. Zawróciła do
szafki z aktami i wyjęła z szuflady dwie buteleczki wódki.
Wychyliła jedną za drugą. Kiedy przełknęła alkohol, zaci-
snęła zęby i zamrugała. - Tony, chciałabym, żebyś mnie tam za-
wiózł - powiedziała pozornie spokojnym głosem.
- Jeżeli tak pani zależy na tym, żeby tam pojechać, mogę
oddelegować któregoś z funkcjonariuszy jako kierowcę - zapropo-
nował Blake.
- Chcę pojechać z kimś, kogo znam - odparła sucho. - Tony,
zawieziesz mnie? Czy mam poprosić o to Paulę?
Była to ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę. Ale nie miał
wyboru.
- Zawiozę cię.
- Oczywiście, musi pani mieć tyle czasu, ile będzie trzeba -
zapewnił Blake, gdy Carol włożyła płaszcz i minęła go w drodze
do drzwi. Poruszała się chwiejnie, jakby nie doszła do siebie po
faulu. Tony podążał krok w krok za nią, nie do końca pewny, czy
objąć ją ramieniem, czy zostawić samą. Paula, Chris i Sam gapili
się na nich zupełnie otwarcie, zaciekawieni, jakie wiadomości mo-
gły tak wstrząsnąć ich szefową.
- Niech im pan powie - Tony rzucił przez ramię do Blake’a,
kiedy dotarli do drzwi. - Powinni wiedzieć. - Kiwnął głową w kie-
runku Chris. Jeżeli miał rację w sprawie tego, co stało się z Micha-
elem i Lucy, musiała się o tym dowiedzieć. - Zwłaszcza Chris.
Zobaczył przerażenie na jej twarzy, ale nie miał czasu się
tym przejmować. Teraz liczyła się tylko Carol.
Rozdział 31
Każda stała para ma własne skodyfikowane reguły zacho-
wania w samochodzie. Jedna osoba zawsze prowadzi, druga nie-
zmiennie przyjmuje rolę pasażera albo to, kto akurat ma zasiąść za
kierownicą, jest ustalane według określonych zasad. Pasażer od-
grywa rolę pilota albo w ogóle się nie wtrąca; krytykuje prowadzą-
cego bezpośrednio lub pośrednio, wzdychając ciężko za każdym
razem, gdy pojawi się najmniejsze ryzyko wypadku. Może też po
prostu zasnąć. Bez względu na wybór konkretnych rozwiązań re-
guły te może zmienić tylko głęboki kryzys.
Fakt, że Carol dobrowolnie oddała swoje kluczyki
Tony’emu, świadczył o tym, jak bardzo była wstrząśnięta. O ile
ona była pewnym swoich umiejętności, spokojnym i sprawnym
kierowcą, o tyle on był za kierownicą nerwowy, niepewny i chime-
ryczny.
Prowadzenie samochodu nigdy nie weszło mu w krew, nie
stało się jego drugą naturą. Wciąż musiał myśleć o swoich ma-
newrach, a biorąc pod uwagę to, jak często rozpraszały go myśli o
pacjentach i zabójcach, Carol zawsze narzekała, że boi się o życie,
ilekroć musi oddać mu kierownicę. Dzisiaj najwyraźniej własne
życie stanowiło najmniejsze z jej zmartwień.
Tony zaprogramował urządzenie GPS i wyruszył w drogę,
włączając się do ruchu.
Mimo że recesja odblokowała część korków na głównych
arteriach miasta w godzinach szczytu, posuwali się wolno. Zwykle
Carol przeklinałaby tłok na jezdniach i wynalazłaby jakąś skompli-
kowaną trasę zastępczą, która może nie oszczędziłaby im czasu, ale
przynajmniej pozwoliłaby w ogóle się przemieszczać. Tego popo-
łudnia po prostu pustym wzrokiem wpatrywała się w okno. Za-
mknęła się w sobie niczym zwierzę zapadające w zimowy sen,
żeby nabrać sił na czas, kiedy naprawdę się przydadzą.
Już raz widział ją w takim stanie. Została brutalnie zgwał-
cona i pobita. Wtedy też znalazła schronienie w głębi siebie. Za-
trzasnęła się w tej wewnętrznej twierdzy na całe miesiące,
odmawiając sobie wszelkiej pociechy, poza butelką alkoholu. Nie
dopuszczała do siebie nikogo z przyjaciół i rodziny. Nawet Tony,
mimo wszystkich swoich zawodowych umiejętności, ledwie zdołał
pozostać z nią w kontakcie. Gdy obawiał się już, że bezpowrotnie
stracił Carol, ocaliła ją praca. Dała jej powód do życia, którego
Tony nie był w stanie jej dostarczyć. Był przekonany, że to jeszcze
jeden przypadek, kiedy poniósł zawodową porażkę, ale nigdy nie
zapytał, czy ona też tak uważa.
Ledwo wyjechali z Bradfield, kiedy zadzwonił telefon Ca-
rol. Rozłączyła, nie zerknąwszy nawet na ekran.
- Nie mogę z nikim rozmawiać - powiedziała.
- Nawet ze mną? - Tony na chwilę oderwał wzrok od drogi,
by sprawdzić wyraz twarzy przyjaciółki.
Popatrzyła na niego w sposób, którego nie mógł zrozumieć.
Jej wzrok aż mroził lodem. Nie odpowiedziała, tylko jeszcze bar-
dziej skuliła się w sobie. Tony skupił się na prowadzeniu. Próbował
postawić się w jej miejscu - bez skutku. Nie miał rodzeństwa.
Mógł sobie tylko wyobrażać, jak to jest dzielić z kimś pulę wspo-
mnień z dzieciństwa. Coś takiego mogło człowieka wzmocnić i dać
siłę do walki z całym światem. Mogło też być pierwszym krokiem
na ciągnącej się przez całe życie drodze wypaczonych związków
międzyludzkich i skrzywionych osobowości. Jednak wszystko, co
Carol mówiła o swoim bracie, świadczyło o tym, że oboje szczęśli-
wie należeli do pierwszej grupy.
Kiedy wiele lat temu zaczął pracować z Carol, w czasach,
w których opracowywanie sylwetek psychologicznych przestęp-
ców było jeszcze w powijakach, a ona stała się jednym z jego
pierwszych sprzymierzeńców, mieszkała razem z Michaelem w
jednym lofcie. Był to stary magazyn w centrum miasta, bardzo w
stylu lat dziewięćdziesiątych. Tony pamiętał, jak Michael im po-
magał, dzieląc się specjalistyczną wiedzą informatyczną. Pamiętał
również niepokojący okres, kiedy się zastanawiał, czy Michael sam
nie jest zabójcą. Na szczęście zupełnie się wtedy pomylił. Kiedy
już bliżej poznał Michaela, wstydził się, że tak absurdalna myśl w
ogóle przyszła mu do głowy. Choć miał świadomość tego, ilu mor-
derców potrafi oszukać rodzinę i najbliższych.
Pamiętał też, jak poznał Lucy. Wrócił wtedy do Bradfield
po krótkim i niezbyt szczęśliwym epizodzie w swoim życiu, jakim
okazała się kariera akademicka. Carol doszła już do siebie po
traumie, która o mało jej nie zniszczyła. Wprowadziła się z powro-
tem do loftu, który Michael dzielił teraz z Lucy. Pięć minut w ich
towarzystwie wystarczyło, by Tony zrozumiał, dlaczego Carol
uważała swoją przeprowadzkę za rozwiązanie tylko tymczasowe.
Niektóre pary są dopasowane tak dobrze, że nie sposób
uwierzyć, by cokolwiek mogło je rozbić. Michael i Lucy byli wła-
śnie taką parą. Łatwo było wyobrazić sobie tych dwoje czterdzieści
lat później, wciąż razem, wciąż zachwyconych swoim towarzy-
stwem, wciąż przekomarzających się żartobliwie.
Nie chcąc być piątym kołem u wozu, Carol wprowadziła
się do osobnego mieszkania w piwnicy domu Tony’ego, a Michael
i Lucy ostatecznie skorzystali z boomu na rynku nieruchomości na
początku dwudziestego pierwszego wieku i wymienili loft na za-
pierający dech w piersiach dom w przebudowanej stodole na skraju
dolin Yorkshire. Jednym z powodów przeprowadzki była chęć za-
łożenia rodziny z dala od presji życia w wielkim mieście. Tony po-
dejrzewał wprawdzie, że presja będzie znacznie większa przy
wychowywaniu dzieci na głębokiej prowincji, gdzie każdy rodzaj
zajęć, od szkoły po gry i zabawy, wymaga dojazdu samochodem,
ale nikt nie pytał go o zdanie.
A teraz oboje nie żyli. Marzenie o dzieciach, o rodzinie
umarło razem z nimi.
Zarozumiały głos płynący z głośniczka GPS nakazał skrę-
cić na następnym skrzyżowaniu w prawo. Ku zaskoczeniu
Tony’ego byli prawie na miejscu. Nie przypominał sobie większo-
ści trasy. Zastanawiał się, czy świadczy to o podniesieniu jego kon-
dycji za kierownicą. Pokonał następny zakręt i nagle świat się
zmienił. Wiejskie krajobrazy, gdzie kilkanaście odcieni zieleni zle-
wało się z murami z szarych kamieni, ustąpiły miejsca aż nazbyt
urbanistycznym widokom. Wzdłuż drogi stały radiowozy, furgo-
netka kostnicy i kilka nieoznakowanych samochodów policji. Na
tyłach domu, gdzie jak pamiętał, znajdowało się główne wejście,
wznosił się biały namiot. Paradoksalnie wydawał się bardziej po-
nury od otaczającego go krajobrazu. Tony zahamował gwałtownie,
żeby nie wjechać w najbliższy samochód, i zaparkował tuż za nim.
Jazda z komendy policji w Bradfield trwała niecałą go-
dzinę, ale Carol sprawiała wrażenie, jakby przez ten czas się posta-
rzała. Jej cera utraciła świeżość, ledwo widoczne do tej pory
zmarszczki pogłębiły się i zarysowały o wiele mocniej. Gdy silnik
wozu zgasł, spomiędzy jej warg dobyło się ciche jęknięcie.
- Tak bardzo pragnęłam wierzyć, że Blake źle to wszystko
zrozumiał - powiedziała cicho.
- Chcesz, żebym poszedł poszukać detektywa, który prowa-
dzi śledztwo? - zapytał Tony. Pragnął jej pomóc, ale nie wiedział
jak. Znał ją tyle lat, a teraz, gdy potrzebowała go najbardziej, był
zupełnie bezradny.
Carol wciągnęła głęboko powietrze, a potem wypuściła je
powoli.
- Muszę zobaczyć to na własne oczy - powiedziała. Gdy
otworzyła drzwiczki, uderzył ją podmuch zimnego powietrza.
Ledwie wysiedli z wozu, zainteresował się nimi mundu-
rowy policjant.
- To teren zamknięty - oświadczył. - Nie wolno tutaj parko-
wać.
Tony wystąpił do przodu.
- To detektyw nadkomisarz Jordan. - Wskazał dłonią Carol.
- Ja nazywam się doktor Tony Hill, reprezentuję Home Office.
Gdzie znajdziemy detektywa prowadzącego śledztwo?
Przez chwilę młody posterunkowy wyglądał na zupełnie
zagubionego. Jego twarz rozchmurzyła się, gdy wpadł na rozwią-
zanie dylematu.
- Proszę okazać dowody tożsamości - powiedział z nadzieją
w głosie.
Carol oparła się o samochód i zamknęła oczy. Tony wziął
posterunkowego za łokieć i zaprowadził na stronę.
- Tam jest jej brat. Carol Jordan jest detektywem nadkomi-
sarzem policji w Bradfield.
W tej chwili należy jej się każda uprzejmość z waszej
strony. Nie narobi pan sobie żadnych kłopotów za dopuszczenie
nas do detektywa prowadzącego, ale jeśli pan nam to utrudni, oso-
biście zrobię wszystko, żeby uczynić z pana życia pierdolone pie-
kło.
W uśmiechu Tony’ego nie było ani krztyny dobrodusznej
pobłażliwości.
Zanim sytuacja przerodziła się w otwarty konflikt, z na-
miotu wyłonił się wysoki kościsty mężczyzna o wydatnych łukach
brwiowych i prostym, ostrym nosie. Zauważył ich i zamachał, wo-
łając:
- Posterunkowy Grimshaw, przepuśćcie detektyw nadkomi-
sarz Jordan.
Policjant, lżejszy o ciężar odpowiedzialności na barkach,
poprowadził Tony’ego i Carol między samochodami na podjazd.
Wysoki mężczyzna wyszedł im na spotkanie.
- Znasz go? - spytał Tony.
- To detektyw nadkomisarz John Franklin - odparła Carol. -
Pracowaliśmy razem... no powiedzmy, przy morderstwach z Rig-
Marole. Zwłoki jednej z ofiar znaleziono na jego terenie. Nie lubił
mnie. Nikt z Yorkshire Zachodniego mnie nie lubi. Ani ciebie,
skoro już o tym mowa. To przez to, jak skompromitowaliśmy ich
przy sprawie Shaz Bowman: wyszli na kompletnych durniów.
Franklin zbliżył się szybkim krokiem. Poły płaszcza łopo-
tały mu na wietrze.
- Pani nadkomisarz Jordan - powiedział niezdarnie. Miał je-
den z tych akcentów z Yorkshire, które sprawiają, że każde słowo
jest niczym cios pałką w łeb. Bez względu na to, jak mocno by się
starał, współczujący ton pozostanie na zawsze poza zasięgiem jego
możliwości. - Jest mi bardzo przykro. - Zlustrował Tony’ego od
stóp do głów. - Nie poznaliśmy się jeszcze - zauważył.
- Jestem doktor Tony Hill. Z Home Office.
Krzaczaste brwi Franklina podskoczyły do góry.
- Psycholog sądowy. Kto wpadł na pomysł, żeby pana tu
sprowadzić?
- Nie jestem tu służbowo - odrzekł Tony. - Tylko jako przy-
jaciel detektyw nadkomisarz Jordan. Znałem ofiary. Tak więc jeżeli
mogę jakoś pomóc...
Franklin skrzywił się sceptycznie. Niesione podmuchem
wiatru krople deszczu spadły na nieosłonięty trawnik otaczający
dom. Carol zadygotała.
- Nasze mobilne centrum operacyjne jedzie tutaj, na razie
możemy porozmawiać w moim samochodzie.
- Chcę ich zobaczyć - powiedziała Carol.
Franklin wyglądał na zakłopotanego.
- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Na pewno
nikt nie chciałby zapamiętać bliskiej osoby w taki sposób...
- Nie jestem dzieckiem, panie Franklin. - Zdawało się, że
fizycznie zebrała się w sobie. - Widziałam miejsca zbrodni, na wi-
dok których większość policjantów straciłaby apetyt na kilka dni.
Jestem specjalistą w rozwiązywaniu takich spraw. Znam ten dom.
Mam większe szanse na zauważenie czegoś nietypowego niż któ-
rykolwiek z pańskich ludzi. - Skinęła głową w stronę Tony’ego. - A
on potrafi czytać z miejsca zbrodni z taką łatwością, jakby czytał
gazetę.
Franklin potarł się po brodzie.
- Ale jest pani stroną zainteresowaną. Obrona natychmiast
by to wykorzystała.
- Ma pan w ogóle pojęcie, co się tutaj stało? - wtrącił się
Tony.
Franklin odrzucił głowę do tyłu.
- Intruz zaskoczył domowników, którzy byli w łóżku. Naj-
wyraźniej uprawiali właśnie seks...
- Miłość - poprawiła go Carol z gniewną miną. - Ci dwoje
zawsze uprawiali miłość.
Nie ma pan pojęcia, jak bardzo się o siebie troszczyli.
Franklin musiał odczekać chwilę, żeby nad sobą zapano-
wać.
- Na pewno jest tak, jak pani mówi. Zaatakował ich od tyłu,
każdemu z nich poderżnął gardło. - Podniósł wzrok na wzgórza.
Tony przypuszczał, że woli patrzeć teraz gdziekolwiek, byle nie na
Carol. - Jest tam mnóstwo krwi. Oboje właściwie wykrwawili się
na śmierć.
Carol zwróciła się do Tony’ego, chwytając go za ramię.
- To on, prawda?
- Tak myślę - przyznał. - Podejrzewałem to, odkąd Blake
przyszedł cię powiadomić.
Ciągle jednak miałem nadzieję, że się mylę.
- Ale się nie mylisz. Spóźniłeś się z tym przypuszczeniem,
ale się nie pomyliłeś.
Franklin westchnął z irytacją.
- Zechcecie mi wyjaśnić, o czym rozmawiacie?
- O Jacku Vansie - powiedziała Carol. - Właśnie go szu-
kamy.
Franklin nie dowierzał, ale starał się miarkować w swojej
reakcji.
- Jacko Vance? Przecież dopiero wczoraj uciekł z więzienia
w Anglii Środkowej. Jak niby miałby trafić aż tutaj? I czemu wła-
ściwie Jacko Vance miałby zamordować pani brata i jego part-
nerkę?
- Ponieważ uważa, że to przez nas spędził ostatnie dwana-
ście lat w więzieniu - wyjaśnił Tony. - Przyjęcie odpowiedzialności
za własne zbrodnie przychodzi mu z trudem.
Myślałem, że będzie się raczej mścił na członkach zespołu,
który obnażył jego zbrodnie, i na swojej byłej żonie. - Spojrzał ze
współczuciem na Carol. - Nie pomyślałem, że postanowi wymie-
rzyć zemstę w taki sposób.
Franklin wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego,
kupując sobie w ten sposób trochę czasu.
- Więc nie macie jako takich dowodów?
- Przypuszczalnie technicy kryminalistyki coś znajdą - po-
wiedziała Carol. - Czy teraz pozwoli mi pan obejrzeć miejsce zda-
rzenia?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Myślę, że to fałszywy trop. Prawdopodobnie to tylko
okropny zbieg okoliczności. - Zadarł kołnierz płaszcza, osłaniając
się przed zacinającym mocno deszczem. - Wejdźmy do namiotu,
tam się przebierzecie. - Przepuścił ich przodem, a kiedy wchodzili,
krzyknął do swoich ludzi: - Niech ktoś znajdzie odzież ochronną
dla pani nadkomisarz i doktora.
- Na pewno chcesz to zobaczyć? - zapytał Tony, gdy nie-
zdarnie wkładali na siebie papierowe kombinezony.
- Nie chcę o tym rozmawiać. - Odwróciła się do niego ple-
cami, wciągając ochraniacze na buty.
- Naprawdę nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł -
upierał się. - Sama nie pozwoliłabyś rodzinie zobaczyć ciała ofiary
w miejscu zbrodni.
- Jestem gliniarzem. Przyzwyczaiłam się. - Z trzaskiem
gumki Carol założyła ochraniacz na but i wstała, wsuwając ręce w
rękawy.
- Nie przyzwyczaiłaś się do oglądania w takiej sytuacji
ukochanej osoby. Pozwól chociaż, żebym wszedł jako pierwszy.
- Co... Chcesz powiedzieć, że nie przejmujesz się tym na
tyle, żeby to tobą wstrząsnęło?
- Nie, oczywiście, że nie to mam na myśli. Będziesz miała
przez to koszmary, Carol.
Przerwała wkładanie kombinezonu i popatrzyła na niego
spokojnie.
- A jak myślisz, jakie koszmary będę miała, jeśli nie zoba-
czę tego na własne oczy?
Właśnie dlatego, że wiem, jak wyglądają takie miejsca
zbrodni, muszę je zobaczyć. W przeciwnym razie białe plamy uzu-
pełni moja wyobraźnia. Myślisz, że wtedy uda mi się spać spokoj-
nie?
Tym argumentem zamknęła mu usta. Przebrała się pierwsza
i nie czekając na niego, pomaszerowała po platformie z metalo-
wych płyt, która wskazywała drogę na miejsce zbrodni.
Tony rzucił się, żeby ją dogonić, ale upadł, gdy szarpał się
przy wkładaniu kombinezonu.
Kiedy wreszcie przekroczył próg drzwi wejściowych, zdą-
żyła zniknąć z pola widzenia.
Główna część domu wyglądała niewiarygodnie normalnie.
Marynarka Lucy wisiała na balustradzie, jej buty porzucone były
nieco dalej. Obok stołu leżała zmięta koszulka, a spódnica niczym
kałuża rozlewała się u podnóża schodów. Oprócz metalicznego,
mięsnego zapachu krwi na parterze nie było żadnych śladów prze-
mocy.
Tony podniósł wzrok na schody i stęknął z wrażenia. Sufit
nad galerią był obryzgany, umazany i oblany jaskrawym szkarła-
tem. Wyglądało to tak, jakby ktoś chlusnął na niego wiadrem czer-
wonej farby.
- Rozciąłeś tętnice szyjne... - mruknął pod nosem. Wspiął
się po schodach, pilnując się, żeby stawiać stopy tylko na płytach
ochronnych.
Scena, jaka powitała go na szczycie schodów, była niemal
groteskowa. Michael leżał na wznak na łóżku przesiąkniętym kar-
minem. Lucy spoczywała obok niego twarzą do dołu, jej włosy
przypominały posklejaną pajęczynę ciemnej czerwieni. Na dolnej
części jej pleców przyschła biała strużka spermy. Krew plamiła
ściany, podłogę i sufit.
Carol stała przy nogach łóżka. Jej twarz i szyję zalewał ru-
mieniec. Tony’emu chciało się płakać - nie z powodu Michaela i
Lucy, ale Carol.
- Brakuje jednego zdjęcia - zwróciła się do technika, który
pracował z boku. - Tam, na tej ścianie. Widać jego zarys we krwi.
To było zdjęcie rodzinne. Michael i Lucy, moja mama i tata. I ja.
Zostało zrobione dwa lata temu na ślubie kuzyna. Michael powie-
dział, że to najlepsze zdjęcie naszej rodziny, jakie kiedykolwiek
widział. Zamówił odbitki dla mnie i rodziców, a swoją powiesił
tutaj, gdzie dociera poranne słońce. - Odwróciła się i spojrzała pro-
sto na Tony’ego. Miała na twarzy maseczkę, więc zobaczył tylko
oczy, szaroniebieskie i lśniące od niewypłakanych łez. - Teraz ten
sukinsyn ma moje rodzinne zdjęcie. Zabrał życie mojego brata i
zdjęcie, żeby się tym napawać. Chyba że wziął je po to, żeby ła-
twiej mu było przygotować napaść na moich rodziców. - Jej głos
podnosił się, w miarę jak szok, który kołysał nią od chwili, gdy
Blake przekazał jej wiadomość, przeradzał się w furię. - To twoja
wina - niespodziewanie natarła na Tony’ego. - To ty mnie w to
wciągnąłeś. To była twoja sprawa, twoja i twoich uczniów. Ale mu-
siałeś mnie w to wplątać, wypchnąć na linię frontu, kiedy trzeba
było przyszpilić Jacka Vance’a!
Atak był wstrząsający. Przez wszystkie lata ich znajomości
Carol nigdy nie naskoczyła na niego w ten sposób. Kłócili się raz
na jakiś czas, ale nigdy nie doszło do takiego wybuchu. Zawsze
wycofywali się, gdy znaleźli się na krawędzi. Tony wierzył, że po-
stępowali tak dlatego, że oboje świetnie rozumieli, jak bardzo po-
trafią się nawzajem zranić.
Ale teraz wszystkie tamy puściły, zburzone przez tę strasz-
liwą zbrodnię.
- Chciałaś się w to zaangażować - odparł słabym głosem.
Nawet gdy to mówił, rozumiał, że prawda nie jest tutaj wystarcza-
jącą obroną.
- A ty nigdy nie próbowałeś mnie powstrzymać. Nigdy nie
pomyślałeś, że może to mieć dla mnie konsekwencje. Nigdy nie
przyszło ci to do głowy. Zawsze tylko ryzykowałam dla ciebie. Bo
mnie potrzebowałeś. - Gniew w jej głosie podszyty był drwiną. - A
teraz to. Nie dalej jak wczoraj siedziałeś u mnie i pisałeś tę pierdo-
loną ocenę zagrożeń, i nawet słówkiem nie wspomniałeś o tym, że
Vance może zaatakować ludzi, których kocham. Dlaczego, Tony?
Czy myślałeś, że wolałabym czegoś takiego nie wiedzieć,
czy po prostu naprawdę nie przyszło ci to do głowy?
Wiedział, co znaczy fizyczny ból. Związano go nagiego i
pozostawiono na śmierć na betonowej podłodze. Stanął twarzą w
twarz z zabójcą uzbrojonym w pistolet. Ale nic dotąd nie zabolało
go bardziej niż oskarżenia Carol.
- Nie...
- Spójrz na siebie - przerwała mu. - Wreszcie wyglądasz na
zdenerwowanego. Czy tym się teraz przejmujesz? - Podeszła do
niego i pchnęła go w pierś tak mocno, że aż się zachwiał. - Faktem,
że tego nie przewidziałeś? Nie rozpracowałeś go, jak należy? Nie
jesteś takim bystrzakiem, za jakiego się miałeś? Wielki Tony Hill
nawalił, a teraz mój brat nie żyje.
- Popchnęła go jeszcze raz i musiał odskoczyć, żeby nie
spaść ze schodów. - Bo tak się właśnie stało. Powinieneś przewi-
dzieć, co zrobi taki sukinsyn jak Vance. Ale ty zawaliłeś na całej li-
nii. - Machnęła ręką w stronę makabrycznej sceny na łóżku. -
Spójrz na to, Tony. Patrz tak długo, aż nie będziesz mógł już za-
mknąć oczu, żeby tego nie widzieć. Patrz, co narobiłeś!
Tak samo jak Jacko Vance. - Jej dłonie zacisnęły się w pię-
ści i Tony drgnął. - Jesteś żałosny - syknęła, po czym odwróciła się
na pięcie i zbiegła po schodach.
Spojrzał w dół i zobaczył, jak Franklin kręci głową. Do-
piero teraz uzmysłowił sobie, że wszyscy w stodole przerwali
pracę, gapiąc się na tę scenę.
- Mogę zapytać, dokąd się pani wybiera? - Franklin zagro-
dził Carol drogę ramieniem, zanim się z nim zrównała.
- Ktoś musi powiadomić moich rodziców - odparła. - I być
z nimi, żeby się upewnić, że Vance ich też nie zabije.
- Mogłaby pani podać ich adres sierżant Morgan? - Wska-
zał stół ustawiony w kącie namiotu, gdzie przed laptopem siedziała
kobieta w puchowej kurtce i bejsbolówce. - Poprosimy miejsco-
wych funkcjonariuszy, żeby posiedzieli przed domem, zanim pani
tam dotrze.
- Dziękuję - odparła. - Będziecie musieli również skontak-
tować się z Mercją Zachodnią w sprawie pościgu za Vance’em. Po-
dam sierżant Morgan również namiary na śledczych, którzy się
tym zajmują.
Tony z trudem wyrwał się ze stanu odrętwienia.
- Carol, poczekaj na mnie! - zawołał.
- Ty ze mną nie jedziesz. - Jej głos był niczym trzaśnięcie
drzwiami. A on znalazł się po złej stronie.
Rozdział 32
Dobrze było nie być teraz w biurze. Cień tego, co stało się
Carol, wisiał nad nimi niczym całun. Chris myślała o tym, jadąc
grzbietem Gór Pennińskich ku Derbyshire w dole.
Podczas jazdy popijała dawno już zimną kawę, która stra-
ciła wszystkie walory smakowe. Dla Chris nie miało to jednak zna-
czenia. Liczyło się tylko, żeby kofeina nie pozwoliła jej zasnąć za
kółkiem. Po wczorajszej wycieczce do posiadłości Kay Hallam
Chris miała wrażenie, że jest przyspawana do fotela kierowcy.
W idealnym świecie zdobyłaby egzemplarz napisanej przez
Geoffa Whittle’a zakazanej książki o Vansie, zabójcy policjantki, i
siadła sobie w kącie biura, żeby przeczytać ją, zanim stanie twarzą
w twarz z autorem. Zdawało się jednak, że jest to jeden z tych
rzadkich przypadków, kiedy publikacja „zakazana, wycofana z
obiegu i przeznaczona na przemiał” rzeczywiście taka była. Nie
udało jej się znaleźć egzemplarza Zabijania dla sportu, a nawet
gdyby jej się poszczęściło, nie było czasu na lekturę. Nie teraz,
kiedy już zaczęło się zabijanie. Publicznie nikt nie obwinił jeszcze
Vance’a za mord na Michaelu Jordanie i jego kochance, ale wszy-
scy w biurze zespołu doskonale wiedzieli, kto jest sprawcą.
Mniej więcej sześć minut zajęło Stacey ustalenie obecnego
adresu i numeru telefonu Geoffa Whittle’a, a także zdobycie in-
formacji, że ostatnimi czasy rzadko opuszcza on swój dom w
Derbyshire, ponieważ jego nazwisko figuruje na liście osób ocze-
kujących na operację wszczepienia protezy stawu biodrowego.
Chris podejrzewała, że gdyby dać Stacey dość czasu, ta znalazłaby
elektroniczną wersję książki gdzieś w Internecie. Czasu jednak nie
było.
Mimo upływu tylu lat Chris wciąż traktowała pościg za
Vance’em jako sprawę osobistą. Śmierć Shaz Bowman w wielkim
stopniu zmieniła to, jak Chris postrzegała samą siebie. Odarła ją z
lekkości, uczyniła z niej osobę poważniejszą i trzeźwiej patrzącą
na życie.
Przestała poszukiwać miłości tam, gdzie nie mogła jej zna-
leźć, i podejmowała świadome decyzje dotyczące tego, jak chce
żyć, zamiast dawać się ponieść czemuś, co wydaje się niejasno po-
ciągające. Praca w ZIS w Bradfield pozwoliła jej zostać taką poli-
cjantką, jaką chciała być. Nie miała pojęcia, czy zdoła się spełnić
w służbie w innym zespole.
Przybrudzone brązy i zielenie Ciemnego Szczytu ustąpiły
miejsca złamanym szarościom i bielom Białego Szczytu. Spóź-
nione owce wałęsały się po łąkach, podchodząc do samej szosy,
która wiła się w dół przełęczy Winnats, a gdy nadjeżdżał samo-
chód, uciekały w popłochu. Kiedy świeciło tu słońce, czuło się mi-
styczne działanie Boga.
Castleton było wioską dla turystów i piechurów. Chris i jej
dziewczyna przyjeżdżały w te strony raz na jakiś czas, zwłaszcza
zimą razem z psami, kiedy w okolicy było mniej ludzi. Już późną
wiosną na uliczkach roiło się od spacerujących gości, którzy scho-
dzili z wąskich chodników na jezdnię.
W centrum Chris skręciła w prawo i wyjechała z miejsco-
wości drogą, która biegła wzdłuż zbocza pagórka, aż dotarła do
skupiska czterech chałup. Według Stacey Whittle mieszkał w tej
najdalszej.
Zaparkowała wóz na trawiastym poboczu rozoranym już
oponami i na piechotę zawróciła w stronę domu. Była to parterowa
chałupa zbudowana z miejscowego wapienia. Na oko musiała mieć
ze trzy pokoje, kuchnię i łazienkę. I niezbyt dużo światła. W tej
okolicy można było zarobić małą fortunę na wynajmowaniu ta-
kiego domku turystom. Ale mieszkanie tu przez cały rok, zdaniem
Chris, miało spore wady, zwłaszcza jeśli właściciel nie był w stanie
sprawnie się poruszać. Najwyraźniej wycieczka w krainę dzienni-
karstwa kryminalnego nie okazała się tak intratna, jak liczył Geoff
Whittle.
Przy bliższej inspekcji chałupa okazała się mniej urokliwa.
Farba na framugach łuszczyła się, między kamiennymi płytkami
chodnika wyrastały chwasty, a firanki w oknie zwisały niezdarnie,
jakby zaraz miały się urwać. Chris uniosła ciężką czarną kołatkę i
zapukała.
- Idę - odezwał się głos z wewnątrz. Nastąpiła długa cisza,
potem szuranie i łomotanie, aż wreszcie drzwi uchyliły się, wciąż
ograniczane grubym łańcuchem. W szparze pojawiła się głowa
zwieńczona siwymi kręconymi włosami. Oczy za brudnymi
szkłami okularów spojrzały uważnie na Chris. - Kim pani jest? -
mężczyzna zapytał zaskakująco mocnym głosem.
- Detektyw sierżant Devine - odparła, pokazując swoją legi-
tymację. - Pan Whittle?
- To pani jest moją ochroną policyjną? - Zdawał się obu-
rzony. - Co wam zajęło tyle czasu? Facet jest na wolności od
wczoraj, a ja nie miałem ani chwili spokoju, odkąd dowiedziałem
się o tym z wiadomości. Swoją drogą, jak to się stało, że wiem to z
mediów, a nie od was?
- Myśli pan, że Vance chce pana dorwać? - Chris starała się
nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest zaskoczona.
- Jasne, że tak - odparł bez wahania. - Moja książka pierw-
sza wyjawiła o nim prawdę.
Później udało mu się tę prawdę stłumić, ale poprzysiągł mi
wtedy, że jeszcze się ze mną policzy. - Przymknął drzwi, żeby od-
piąć łańcuch. - Niech pani lepiej wejdzie.
- Nie przyjechałam tutaj jako pańska ochrona - powie-
działa, ruszając za nim.
Whittle, szurając nogami, pokuśtykał krzywo do mrocznej i
zagraconej kuchni, która zdawała się pełnić również funkcję gabi-
netu. Przystanął i odwrócił się do niej.
- Jak to? Jeżeli nie przyjechała mnie pani chronić, to po
jaką cholerę pani tu w ogóle jest?
- Zależy mi na informacjach - wyjaśniła. - Jak pan sam
powiedział, napisał prawdę o Vansie. Jestem tu po to, by skorzystać
z pańskiej wiedzy.
Popatrzył na nią z chytrą miną.
- Normalnie by to panią kosztowało. Ale mogę sprzedać tę
historię w całym kraju i w ten sposób zarobić więcej. „Policja
zwraca się do dziennikarza o pomoc w schwytaniu Jacka Vance’a”.
To się dobrze sprzeda. Dołożę wątek o cięciach w policyjnych bu-
dżetach i może nawet uda mi się wcisnąć materiał „Guardianowi”.
Pani siada. - Machnął niedbale ręką w kierunku dwóch krzeseł
wsuniętych pod sosnowy stół. Sam usadowił się w wysokim drew-
nianym fotelu na drugim jego końcu. - Co chce pani wiedzieć?
- Przyda się wszystko, co mogłoby nam pomóc w znalezie-
niu Vance’a. - Chris przesunęła stos gazet na podłodze, żeby
usiąść. - Do kogo może się zwrócić o pomoc. Gdzie może szukać
schronienia. Tego typu sprawy.
Whittle podrapał się po podbródku. W ciszy było słychać
chrobot zarostu trącego o jego palce.
- Vance był samotnikiem - odparł w końcu. - Nie kumplo-
wał się z nikim. W wielu sprawach polegał na swoim producencie,
ale ten kilka lat temu kopnął w kalendarz. Drugą osobą, do której
mógłby się zwrócić, jest Terry Gates. Sprzedaje na targu...
- O nim już wiemy.
Whittle zrobił zamyśloną minę. Chris widziała zaschniętą
ślinę w wygiętych do dołu kącikach jego ust.
- W takim razie trudno powiedzieć, kto by to jeszcze mógł
być - przyznał. - Może oprócz... - Posłał jej chytre spojrzenie. -
Czy braliście pod uwagę jego byłą żonę?
- Myślałam, że nigdy nie łączyło ich uczucie - powiedziała
z nagłym zainteresowaniem.
Whittle zaśmiał się gardłowo, odkaszlnął i puścił do niej
oko.
- Zależy jej na tym, żebyście tak właśnie myśleli.
***
W radiu nie było niczego o jego eskapadzie, co by go za-
skoczyło. Vance myślał, że w świecie, gdzie media podawały wia-
domości dwadzieścia cztery godziny na dobę, ktoś z policji
sprzedałby już którejś z redakcji informację o podwójnym zabój-
stwie. Miał nadzieję, że potraktowano go poważnie, kiedy zgłosił
przestępstwo z automatu telefonicznego przed pubem, w którym
zjadł obiad. Zakrawałoby na ironię, gdyby policja potraktowała do-
niesienie jak dowcip.
Oczywiście nie zaczekał, by przekonać się o tym na własne
oczy. Miał robotę do wykonania i chociaż wierzył w skuteczność
swojego przebrania, nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować.
Kiedy już skończył z uroczą Lucy, zapakował swoje za-
krwawione ubrania do plastikowego worka. Później wziął długi
gorący prysznic, pozbywając się wszelkich śladów swoich ofiar.
Na koniec zdjął ze ściany rodzinne zdjęcie, żeby dodatkowo zagrać
na nerwach Carol Jordan, i już na parterze przebrał się w rzeczy,
które ze sobą przyniósł - garniturowe spodnie w prążki i wizytową
koszulę. Wymienił perukę, w której przyszedł, na inną, z krótszymi
włosami i inaczej uczesaną. Teraz bardziej przypominał Patricka
Gordona ze sfałszowanych dokumentów. Wrócił ścieżką do samo-
chodu, pilnując, żeby zanadto się nie śpieszyć i nie okazywać roz-
pierającej go radości. Radź sobie z tym, Carol Jordan, do końca
swojego żałosnego życia, myślał z satysfakcją. Tak jak on musiał
radzić sobie z tym, co mu zrobiła, zamknięty w więzieniu, oto-
czony głupotą i brzydotą. Niech teraz zobaczy, co znaczy cierpie-
nie. Tylko że ona nie będzie mogła uciec z więzienia, które jej
zbudował.
Wrzucił zakrwawione ubrania do pojemnika ze śmieciami
na tyłach hotelu w pobliżu lotniska Leeds-Bradford, po czym za-
parkował mercedesa na długoterminowym parkingu.
Podobnie jak wiele innych rzeczy, system zmienił się, od-
kąd Vance trafił za kraty. Teraz trzeba było kupić bilet i go nie
zgubić, a płaciło się w automacie zupełnie gdzie indziej.
Zastanawiał się, ilu tępych parkingowych straciło przez to
zatrudnienie i jak bardzo przyczyniło się to do podniesienia po-
ziomu szczęścia w społeczeństwie, które nie musiało już użerać się
z tymi chamskimi sukinsynami.
Włożył marynarkę i podniósł teczkę. Potem pojechał auto-
busem do terminalu, ale zamiast podejść do kasy z biletami, udał
się do wypożyczalni samochodów. Mercedes mógł zostać zauwa-
żony, mogły go zarejestrować kamery drogowe, a Vance nie zamie-
rzał ryzykować. Korzystając z papierów Patricka Gordona,
wypożyczył wyposażonego w GPS anonimowego forda sedana, a
opłatą obciążył rachunek, który ostatecznie był zasilany pieniędzmi
z Kajmanów. Łatwość dokonywania transakcji również się popra-
wiła. Poflirtował trochę z dziewczyną za kontuarem, ale nie na
tyle, by zapamiętała go na dłużej.
Dwadzieścia minut później był już w drodze, przeniósłszy
wcześniej instrumenty konieczne do wymierzenia zemsty z jed-
nego pojazdu do drugiego. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z pla-
nem, drugiego aktu zadośćuczynienia dokona już za kilka godzin.
A może nawet trzeciego, przy pomyślnych wiatrach. Nurtowała go
tylko jedna kwestia: czy później zabukować się w jakimś hotelu,
czy może lepiej pojechać od razu z powrotem do Vinton Woods.
Co za luksus - mieć taki wybór, pomyślał. Za długo tkwił w wię-
zieniu, gdzie jego możliwości były ograniczone do podstaw, dosto-
sowane do odgórnie narzuconych reguł. Miał tyle czasu do
nadrobienia - przez Carol Jordan i Tony’ego Hilla, i tę sukę, jego
byłą żonę.
Wszyscy oni już niedługo mieli być skazani na życie w
cierpieniu. Cierpieniu, przed którym nie było ucieczki.
Uśmiechnął się do swoich myśli, zjeżdżając na stację ben-
zynową. Czerpał prawdziwą satysfakcję z tego, co robił. A kiedy
już bezpiecznie osiądzie w swojej willi na Karaibach albo w arab-
skiej rezydencji, będzie mógł wspominać te chwile i karmić się tą
rozkoszą do końca swoich dni. Świadomość, że jego ofiary wciąż
cierpią, będzie jak wisienka na torcie.
Rozdział 33
Nie było szans, by dogonił Carol. Tony stał bezsilnie na
szczycie schodów, odarty z godności i zraniony do żywego gwał-
townością jej ataku. Miał wrażenie, że więź między nimi została
brutalnie rozcięta. Carol doskonale wiedziała, jak może mu najbar-
dziej dopiec. Miała zresztą rację. Obdarzyła go bezgranicznym
zaufaniem, podejmowała ogromne ryzyko, narażała dla niego ży-
cie. A on ją zawiódł.
Powinien przyjrzeć się problemowi w szerszej perspekty-
wie. Ale był tak mocno przeświadczony o tym, że pamięta wszyst-
kie istotne fakty sprawy Vance’a. Nie porozmawiał z psycholożką
więzienną, bo zlekceważył jej kompetencje zawodowe na podsta-
wie tego, że dała się uwieść urokowi Jacka. To jednak nie znaczyło
jeszcze, że nie miała nic ważnego do powiedzenia. Nie porozma-
wiał z więźniem, którego miejsce zajął Vance, wychodząc na prze-
pustkę. Zgrzeszył nadmierną pychą, gdy uznał, że skazaniec nie
będzie miał o Vansie nic ciekawego do powiedzenia. Pozostawił
Ambrose’owi rozmowy, przy których powinien chociaż być
obecny. Nie było arogancją przekonanie, że wyciągnąłby z tych
rozmów więcej; to był po prostu fakt. A on dał się rozproszyć Pauli
i jej naleganiom, by pomóc Carol odejść z Bradfield w glorii
chwały. Bo pragnął tego samego. Zawsze chciał dla Carol tylko
tego, co najlepsze. Podejrzewał, że zawodził częściej, niż odnosił
sukces.
Wciąż stał przy schodach, wpatrując się w makabryczny
spektakl i usiłując wyczytać sens z tego, co widział. To musiał być
Vance. Tony nigdy nie wykluczał zbiegów okoliczności, ale cza-
sami mózg podpowiadał człowiekowi dokładnie to, co działo się
naprawdę. Uznanie tego zabójstwa za przypadkowe wykraczało
poza granice wiarygodności.
Istniała oczywiście inna możliwość. Zwykle tak było.
- Doktorze Hill? - Franklin od dłuższej chwili powtarzał
jego nazwisko, przywołując go do rzeczywistości.
Tony odwrócił się wreszcie od miejsca zbrodni i zszedł na
dół.
- Tu nie chodziło o seks - powiedział do Franklina, który
spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Jak to nie chodziło o seks? Według wstępnego sprawozda-
nia sprawca zabił ich, kiedy uprawiali seks, a potem, po rozcięciu
jej gardła, odbył stosunek z umierającą kobietą. - W głosie mężczy-
zny gniew mieszał się z sarkazmem. - Może mi pan wyjaśnić, w ja-
kim sensie, pana zdaniem, nie chodziło o seks?
Tony potarł grzbiet nosa.
- Ujmę to tak: Michael i Lucy byli razem od jakichś dzie-
sięciu lat. Czy gdyby chciał pan przyłapać ich na seksie po to, żeby
podniecić się zabiciem ich w trakcie aktu, wybrałby pan piątkowe
popołudnie, tuż po lunchu? - Tym razem to on sięgnął po sarkazm.
- Czy naprawdę uważa pan, że to najlepsza pora, by przyłapać lu-
dzi pieprzących się jak króliki, panie nadkomisarzu? Czy tak to się
robi w tej okolicy?
Franklin skrzywił się gorzko.
- Jeśli stawia pan sprawę w ten sposób...
Tony wzruszył ramionami.
- Myślę, że po prostu mu się poszczęściło. Zjawił się tutaj,
żeby ich zabić, i okazało się to znacznie łatwiejsze, niż się spodzie-
wał. Jeśli zaś chodzi o seks, to facet przez dwanaście lat siedział w
kiciu. Lucy była atrakcyjną kobietą. Nawet w chwili śmierci. Na
dodatek obrócił ją na brzuch, żeby nie patrzeć na jej twarz. - Spu-
ścił wzrok na podłogę. - Na to, co jej zrobił.
- Skąd pan wie, że ją obrócił? Mogła leżeć na brzuchu
przez cały czas.
- Krew. Gdyby leżała na brzuchu, krew nie rozbryznęłaby
się z taką mocą na zewnątrz i do góry.
- Widzę, że nagle stał się pan biegłym w analizie rozprysku
krwi, a nie tylko w dziedzinie psychologii. - Franklin pokręcił
głową z irytacją.
- Nie. Ale widziałem w życiu kilka scen zbrodni. - Tony od-
wrócił się od nadkomisarza. - Cokolwiek pan myśli, na pewno za-
bójcy nie chodziło o seks.
- W takim razie o co?
Tony zamrugał, zaskoczony, gdy oczy nagle zaszły mu
łzami.
- O zemstę. Witamy we wspaniałym świecie Jacka Vance’a,
panie nadkomisarzu.
- Wydaje się pan cholernie pewny swego, doktorze. - Fran-
klin wyglądał na nieprzekonanego.
- Kto ich znalazł?
- Odebraliśmy anonimowy telefon z budki w wiosce, która
znajduje się około piętnastu minut jazdy stąd. Dzwonił mężczyzna
o neutralnym akcencie. Wysłaliśmy na miejsce patrol. Drzwi były
uchylone, nasi chłopcy weszli do środka. - Kąciki jego ust wygięły
się w dół. - To był ich pierwszy raz. Wątpię, żeby udało im się dzi-
siaj zasnąć. Czy to coś panu mówi?
- To Vance. Jedyne nieseryjne zabójstwo Vance’a też miało
w sobie element spektaklu. Teraz robi to, co zrobił wtedy. Wysyła
wiadomość. Przeznaczoną do konkretnego grona osób, podobnie
jak wtedy. I dokłada wszelkich starań, żeby ta wiadomość była ja-
sna i wyraźna. Sam zgłosił przestępstwo, kiedy znalazł się dosta-
tecznie daleko miejsca zbrodni, ponieważ zależało mu na tym,
żeby wszystko było świeże, kiedy tu dotrzemy. Chciał, żeby Carol
Jordan ujrzała w pełni makabryczność tego, co zrobił jej bliskim. -
Poczuł gorycz tak wyraźnie, jakby miał ją na języku. Okazał się
tak tępy, tak głupi.
Franklin nie dowierzał.
- Nie wyolbrzymia pan przypadkiem tego wszystkiego? Nie
przecenia wagi swojej osoby? Może wcale nie chodziło o detektyw
nadkomisarz Jordan i pana. Może to po prostu przypadkowy psy-
chopata. Albo raczej chodziło o Lucy Bannerman. Była obrońcą w
sprawach karnych, doktorze. To robota, w której regularnie się ko-
goś wkurza. - Jego akcent stał się wyraźniejszy, nadając słowom
jeszcze większą wagę.
- Do tego stopnia, że coś takiego wydaje się uzasadnioną
reakcją? - Tony wskazał kciukiem na górę.
- To pan jest psychologiem. Ludzie nie zawsze reagują...
jak wy to określacie?
„Proporcjonalnie do bodźca”? Ktoś, kogo powinna była
wybronić, trafił za kraty... - Franklin rozłożył ręce. - Skazany zlecił
komuś zabójstwo. Albo jakiś gałgan z przestępczego półświatka
uznał, że jak wykończy adwokatkę, to zarobi parę punktów w śro-
dowisku. - Ruszył w stronę wyjścia z namiotu, sięgając po następ-
nego papierosa. Tony wyszedł z nim na dwór, gdzie siąpiący
deszczyk spowijał pobliskie pagórki. - Albo też Lucy Bannerman
wybroniła jakiegoś sukinsyna, pedofila, gwałciciela lub sprawcę
innego przestępstwa wywołującego silne emocje, i jakiś wielbiciel
Charlesa Bronsona postanowił dać systemowi nauczkę. - Franklin
ukrył papierosa w dłoniach i zapalił, wciągając dym głęboko w
płuca i wypuszczając go z dramatycznym westchnieniem.
- Przez wszystkie lata pracy w tym zawodzie nigdy nie ze-
tknąłem się z zabójstwem prawnika, gdzie motywem byłby nieko-
rzystny wynik procesu. Widziałem to tylko w telewizji -
powiedział Tony. - To dosyć kiepski scenariusz alternatywny. Po-
dobnie jak przypadkowy psychopata. Przypadkowi psychopaci za-
bijają zazwyczaj na tle seksualnym. A właśnie wyjaśniłem panu,
dlaczego tutaj nie chodziło o seks. Twierdzenie, że chodziło o
pracę Lucy, ma mniej więcej tyle sensu, ile postulowanie, że za-
bójcę sprowokowała przemoc w grach komputerowych, które pisał
Michael.
Franklin otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przeszko-
dził mu jeden z techników, który zawołał z wnętrza domu:
- Szefie, musi pan to zobaczyć.
- Co jest? - Franklin z irytacją wyrzucił niedopalonego pa-
pierosa i wszedł z powrotem do środka. Tony podążył za nim,
uznawszy, że warto wykorzystać każdą okazję zebrania informacji
o sprawie.
Technik wskazywał miejsce, w którym belki stropowe sty-
kały się ze ścianą. W pobliżu stała schodkowa drabina.
- Prawie nie sposób tego zobaczyć - powiedział. - Zauwa-
żyłem mały błysk światła, kiedy schodziłem po schodach. W nor-
malnym oświetleniu nic nie byłoby widać, ale ustawiliśmy reflek-
tory.
- Wciąż nie wiem, o co ci chodzi - powiedział Franklin,
marszcząc brwi i wpatrując się w sufit z uwagą.
- Wszedłem na drabinę i przyjrzałem się z bliska. To ma-
leńka kamera. Trzeba będzie przeszukać jeszcze cały dom, ale wy-
gląda na to, że ktoś ich szpiegował.
Franklin z pogardliwą miną łypnął przez ramię na
Tony’ego.
- Pańska hipoteza właśnie wzięła w łeb - rzucił cierpko. -
Vance do wczoraj rana siedział w ciupie. Nie ma mowy, żeby stał
za tym zabójstwem.
- Tak pan myśli? Proszę porozmawiać z sierżantem Am-
brose’em z Mercji Zachodniej o kontaktach Vance’a ze światem
zewnętrznym.
- Jeżeli lepiej się pan przez to poczuje, doktorze, obiecuję,
że będę pamiętał o pańskich uwagach - odparł pogardliwie Fran-
klin. - Ale nie postawiłbym swojej miesięcznej pensji na Jacka
Vance’a.
- Zobaczymy, czyje DNA jest w spermie na plecach Lucy. -
Sfrustrowany i zniechęcony, Tony odwrócił się od Franklina i za-
czął zdejmować papierowy kombinezon. Nie miał tu już nic do ro-
boty. Franklin mógł udawać, że ma otwartą głowę, ale była to tylko
gra pozorów. Był przekonany, że rozwiązanie tej zbrodni kryje się
w zawodowym życiu Lucy Bannerman, i w tym kierunku będzie
szło jego śledztwo, póki badanie materiału dowodowego nie do-
starczy czegoś więcej niż argumentacja Tony’ego, oparta tylko na
doświadczeniu i intuicji.
Był w połowie drogi do szosy, kiedy zdał sobie sprawę, że
Carol zostawiła go bez możliwości powrotu.
Rozdział 34
W niewiele ponad dwadzieścia cztery godziny życie Micky
Morgan stanęło na głowie.
Wieści o ucieczce jej byłego męża dotarły przed drzwi jej
domu w postaci pół tuzina gliniarzy, którzy wyglądali, jakby urwali
się z jakiegoś telewizyjnego kryminału. Czarne mundury, fura-
żerki, kamizelki pancerne i twarze niczym granitowe płyty. Micky
była przyzwyczajona do spojrzeń pełnych zachwytu, więc z niepo-
kojem patrzyła, jak wzrok mężczyzn ześlizguje się z niej, okazując
większe zainteresowanie rozkładowi jej kuchni i tylnego podwó-
rza. Dowódca oddziału przedstawił się jako Calman. Zakładała, że
to nazwisko, ale była za bardzo zbita z tropu, żeby o to zapytać.
Mimo że kuchnia była na tyle przestronna, że kilkunastu
stajennych jadało tu przy stole śniadania, faceci w czerni zdawali
się wypełniać całą tę przestrzeń.
- Nie rozumiem - powiedziała Micky. - Jak udało mu się
uciec?
- Nie znam zbyt wielu szczegółów - odrzekł Calman. -
Wiem tylko, że podszył się pod innego więźnia, który miał tego
dnia przepustkę.
- I był w Oakworth? Jezu, to tak blisko!
- Około siedemdziesięciu kilometrów stąd. Co jest jednym
z powodów, dla których tak bardzo niepokoimy się o pani bezpie-
czeństwo.
Betsy weszła do domu w samą porę, by usłyszeć odpo-
wiedź Calmana. Zdjęła toczek i potrząsnęła głową, oswobadzając
włosy spod czapki. Jej twarz była zarumieniona i wyglądała niesa-
mowicie rześko w porównaniu z policjantami z brygady szturmo-
wej snującymi się po kuchni.
- Co jest około siedemdziesięciu kilometrów stąd? - zapy-
tała, odruchowo podchodząc do Micky i kładąc rękę na jej ramie-
niu.
- Więzienie Oakworth. Z którego, jak się okazuje, uciekł
właśnie Jacko. - Micky posłała Betsy spojrzenie, które sygnalizo-
wało ostrożność. - Ci panowie przyjechali, żeby zapewnić nam
ochronę.
- A potrzebujemy ochrony? - zapytała Betsy. - Czemu Jacko
miałby chcieć nas skrzywdzić?
- Takie mam rozkazy, pani Thorne - powiedział Calman.
Wie dokładnie, jaki tu jest układ, pomyślała Micky. Został
dobrze poinformowany.
Ktoś powiedział mu o małżeństwie na pokaz, jakie zawar-
łam z Jackiem, żeby ocalić swoją karierę w telewizji przed homo-
fobicznymi atakami tabloidów. Jest tutaj, żeby nas chronić czy
raczej mieć na oku?
- Zgadzam się z Betsy - powiedziała głośno.
Ale to było, zanim Calman doniósł im o podwójnym zabój-
stwie w Yorkshire, za które według jego szefów odpowiadał Vance.
Tym razem funkcjonariusz w kuchni miał przy boku pistolet ma-
szynowy, dużą, czarną broń, którą widziała do tej pory tylko na
ekranie telewizora.
Pistolet zupełnie tu nie pasował: H&K po prostu gryzł się z
kuchenką Aga.
- Nie wierzę, że Jacko mógłby zrobić coś takiego - szepnęła
Micky. - Na pewno są jeszcze jakieś inne możliwości.
- Możliwości? - powtórzył Calman takim tonem, jakby
pierwszy raz w życiu wymówił to słowo. - Wolimy koncentrować
się na tym, co prawdopodobne. Doświadczenie uczy, że zwykle
tam właśnie kryje się prawda. Zamierzamy objąć panie ochroną
strefową. Przy obu podjazdach będą stać na warcie nasi funkcjo-
nariusze, a uzbrojeni policjanci będą patrolować teren. Wiem, że
poleciłyście panie stajennym obchodzić pobliskie pola. Porozma-
wiam z nimi i dopilnuję, żeby zdawali sobie dobrze sprawę z za-
sięgu akcji. Proszę się nie martwić, drogie panie. Wystarczy, że
będziecie uważać.
Potem wymaszerowali na podwórze, podczas gdy Micky i
Betsy długo wpatrywały się w siebie, siedząc przy stole. Betsy
odezwała się pierwsza:
- Dzwonił do ciebie?
- Nie bądź niemądra - żachnęła się Micky. - Nie zwario-
wałby na tyle. A jeśli nawet, to myślisz, że bym ci nie powiedziała?
Betsy uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Zabawne, jak to bywa ze starą wiernością.
Micky skoczyła na nogi i okrążyła stół.
- Jestem wierna jedynie tobie - powiedziała, przytulając
mocno Betsy. - Wyszłam za niego za mąż tylko dlatego, że chcia-
łam być z tobą.
Betsy podniosła rękę i pogłaskała Micky po włosach.
- Wiem. Ale też obie wiedziałyśmy, że z Jackiem nie
wszystko jest w porządku, i postanowiłyśmy przymknąć na to oko.
Obawiałam się, że może znowu tego od nas oczekiwać.
- Słyszałaś Calmana. Policja myśli, że Jacko może się tu
zjawić we wrogich zamiarach, a nie przyjechać na herbatkę. -
Micky nachyliła się i pocałowała Betsy w czoło. - Ale ochronią
nas, to ważne.
- Calman i jego weseli ludzie? Skoro tak mówisz, kochanie.
Skoro tak mówisz.
Nie widziała wyrazu twarzy Betsy. I może to dobrze.
***
Ulica na przedmieściach była o tej porze dnia spokojna i
cicha, miejsc parkingowych w bród, bo wielu mieszkańców wyje-
chało do pracy. Vance zatrzymał wóz parę domów dalej za upatrzo-
nym celem i zgasił silnik. Nie dysponował materiałem z kamer w
tym domu. Uznał, że instalowanie elektroniki byłoby tu zbyt ryzy-
kowne. Carol Jordan była godnym przeciwnikiem, nie zamierzał
jej lekceważyć: niebezpieczne posunięcia nie wchodziły w grę.
Ale prywatny detektyw zdobył na jej temat bezcenne wia-
domości, które miały niesłychanie ułatwić Vance’owi zadanie.
Wyciągnął tablet i sprawdził, co pokazują kamery w sto-
dole. Tak jak się spodziewał, Jordan i Hill byli na miejscu. Ona
schodziła po schodkach z galerii, gdzie znajdowała się sypialnia, a
Hill został sam na górze. Kusiło go, żeby nie przerywać oglądania,
ale musiał wiedzieć tylko, że oboje są na tyle daleko, by miał dość
czasu na wykonanie zadania. Włożył na dłonie parę rękawiczek
medycznych i uśmiechnął się do siebie.
Wszystko, czego potrzebował, znajdowało się znów w jed-
nej z lekkich toreb nylonowych, w które zaopatrzył go Terry. Ro-
zejrzał się jeszcze raz dookoła, upewniając się, że teren jest czysty.
Potem delikatnie podniósł torbę i ruszył ścieżką do domu Tony’ego
Hilla.
Minął róg budynku, a później boczny ganek, który skrywał
schody prowadzące w dół - do mieszkania Carol Jordan.
Na tyłach budynku ostrożnie odłożył torbę na ziemię, po
czym zbliżył się do niedużego ogrodu skalnego w rogu. Jeden z ka-
mieni był sztuczny, a w środku znajdował się klucz do tylnych
drzwi. W swoim sprawozdaniu prywatny detektyw napisał: „Hill
jest typowym roztrzepanym profesorem. Zapomniał kluczy od
domu dwa razy w ciągu pięciu dni, gdy go inwigilowałem”. Szczę-
śliwe dni, pomyślał Vance, gdy otworzył drzwi i wszedł do środka.
Pospacerował po parterze, dając sobie kilka minut luzu po
to, by wczuć się lepiej w postać Tony’ego Hilla, tego małego po-
kręconego sukinsyna, który myślał, że uda mu się wygrać z
Vance’em. Według prywatnego detektywa Hill był samotnikiem.
Jedyną bliską mu osobą zdawała się Carol Jordan. Tak więc im bar-
dziej zrani Carol Jordan, tym bardziej skrzywdzi ich oboje.
Pod schodami znajdowało się wejście do piwnicy. Drzwi
były zaopatrzone w zasuwy, ale te były otwarte, podobnie jak wpa-
sowywany w kieszeń listwy zamek. Wystarczyło nacisnąć klamkę.
Tak więc oficjalne stosunki między wynajmującym a najemcą były
w tym przypadku fikcją. Ci dwoje wkraczali w swoją wzajemną
przestrzeń regularnie, byli istotami tak mało terytorialnymi jak
stado wróbli.
Odwrotność tego wniosku w ogóle nie przyszła mu do
głowy: że oto ma do czynienia z ludźmi, którzy szanują wzajemną
prywatność tak bardzo, że nie potrzebują zamków, które by jej
strzegły.
Lekkim krokiem zbiegł po schodach do królestwa Carol i
prawie potknął się o starego czarnego kota, który wstał, by powitać
gościa.
- Kurwa mać! - Vance zatoczył się, rozpaczliwie broniąc
swój bagaż przed upadkiem.
Udało mu się odzyskać pion, ale aż wzdrygnął się na myśl
o tym, co mogło się stać.
Położył torbę na podłodze i rozejrzał się po mieszkaniu.
Znalazł to, czego szukał, w kanciapie przy korytarzu. Na podłodze
stały dwie miski, jedna z suchym pokarmem dla kota, a druga z
wodą. Obok plastikowy kubełek do połowy wypełniony suchą
karmą. Vance zachichotał z zachwytu. Sprawy układały się zgodnie
z planem: po prostu wspaniale.
Przeniósł torbę do pokoiku i rozpiął suwak. Zamknął za
sobą drzwi, żeby nie wpuścić kota, i najpierw wyrzucił zawartość
kubełka do worka na śmieci, a potem wyjął potężną metalową
sprężynę spiętą plastikową sprzączką. Włożył ją na dno kubełka,
przymocowując do sprzączki czuły mechanizm połączony z krawę-
dzią pojemnika. Wyjął parę odpornych na działanie kwasów ręka-
wic ochronnych i włożył je na swoje rękawiczki. Później z
najwyższą ostrożnością otworzył przyniesiony w torbie styropia-
nowy pojemnik i wyjął szklane naczynie.
Przezroczysty, oleisty płyn zachlupotał lekko o ścianki, gdy
Vance postawił naczynie na napiętej sprężynie. Zdjął zakrętkę, od-
krywając kwas siarkowy. Wreszcie podłączył fotokomórkę do me-
chanizmu wewnątrz kubełka i zamknął wieko.
Następnym razem, gdy Carol Jordan otworzy pojemnik z
kocim żarciem, uwolniona sprężyna wyrzuci naczynie z kwasem
siarkowym prosto w jej twarz. Prawdopodobnie jej to nie zabije,
ale żrący kwas wypali jej skórę, zdeformuje rysy, zeszpeci ją i po-
zostawi koszmarne blizny. Prawie na pewno zostanie oślepiona i
zazna straszliwego bólu. Na samą myśl o tym Vance poczuł ekscy-
tację. Carol Jordan będzie cierpiała. Bóg jeden wie jak bardzo.
Ale Tony Hill będzie cierpiał jeszcze bardziej, świadom
tego, że tym razem nie udało mu się powstrzymać Vance’a. Dwie
pieczenie idealnie wypieczone na jednym ogniu.
***
Kevin miał dość. W okolicach lotniska było o wiele za dużo
moteli. A Stacey najwyraźniej zdobyła adresy wszystkich. Wybór
okazał się urozmaicony, zarówno jeśli chodzi o cenę, jak i jakość
oferty. Nie wspominając o chęci pomocy namolnemu gliniarzowi,
który naprzykrzał się obsłudze akurat w godzinach największego
ruchu w interesie. Robota była cholernie upierdliwa i Kevin wku-
rzał się, że znowu wrobiono go w rutynowe zadanie.
Popełnił tylko jeden zawodowy błąd i awans na komisarza
przeszedł mu koło nosa. To było lata temu, ale miał poczucie, że
nigdy nie uwolni się od tego przekleństwa. Może po opuszczeniu
ZIS wreszcie zajdzie gdzieś wyżej.
Podzielił motele z grubsza na trzy grupy. Najdroższe były
sieciówki, ale paradoksalnie obsługa w recepcji często była tam
mało czujna. Personel tak przyzwyczaił się przymykać oko na
grupy studentów i kibiców piłki nożnej, którzy starali się zaoszczę-
dzić na noclegu, wciskając się po osiem osób do pokoju, że zastęp
tancerek erotycznych mógłby przemaszerować przez cały hol, nie
wzbudzając niczyjego zainteresowania. Zabójcy byłoby stosun-
kowo łatwo zameldować się razem z Suze Black i nie przyciągnąć
niczyjej uwagi.
Większy problem musiało stanowić wydostanie jej z mo-
telu.
Jedna z wind zjeżdżała od razu na podziemny parking, ale
Kevin uznał, że to mało prawdopodobny wybór - występowało tu
zbyt dużo czynników ryzyka, a sprawca wkładał wiele uwagi w
przygotowanie każdego aspektu swojego działania. Kevin zazna-
czył sobie jednak to miejsce jako jedno z tych, gdzie należałoby
wrócić, gdyby nie natrafił na żaden inny trop.
Na drugim końcu skali znajdowały się przybytki, które wła-
ściwie niewiele różniły się od domów z pokojami do wynajęcia. Te
Kevin postanowił sobie odpuścić. Suze Black nie przekroczyłaby
ich progu ani żywa, ani tym bardziej martwa.
Tym samym pozostawało to, co pośrodku - motele należące
do indywidualnych właścicieli, którzy zwykle ledwo radzili sobie
w recesji, w związku z czym przymykali oko na to, co dzieje się w
pokojach. Mimo wszystko uznał, że przynajmniej dla większości z
nich wleczenie przez hol na parking ociekających wodą zwłok sta-
nowiłoby przekroczenie pewnej granicy.
Był już bliski kapitulacji, kiedy wreszcie na coś natrafił.
Motel Zachodzące Słońce podupadł do tego stopnia, że trudno było
sobie wyobrazić, by kiedykolwiek wywoływał błysk w czyimś
oku. Był to jednopiętrowy budynek okryty odpadającym ceglano-
brązowym tynkiem, wzniesiony na planie nieregularnego czworo-
kąta, który opasywał plac z wymalowanymi łuszczącą się białą
farbą miejscami do parkowania. Pokoje były jak odrębne mieszka-
nia. Do tych na parterze można było podjechać praktycznie pod
same drzwi. Idealne rozwiązanie, gdyby ktoś zamierzał niepostrze-
żenie wpakować martwą prostytutkę do bagażnika samochodu.
Kevin zaparkował przy recepcji, która mieściła się na parte-
rze w module po lewej.
Gruby chłopak za kontuarem wyglądał na takiego, który le-
dwo zaczął się golić i nie powinien jeszcze pić alkoholu. Miał zie-
mistą cerę usianą kraterami podskórnych pryszczy i brwi, których
włoski sterczały w pięciu różnych kierunkach. Niepozorne kaszta-
nowe włosy nażelowane na czubku głowy nadawały mu wygląd
komika. Od niechcenia podniósł wzrok znad komiksu, który czytał.
- Taa? - mruknął. Kevin pokazał legitymację. Upłynęło z
trzydzieści sekund, zanim chłopak zorientował się, że to coś,
czemu powinien się przyjrzeć. Mlasnął językiem, przesuwając
gumę do żucia z jednego policzka do drugiego, i zrobił minę wyra-
żającą zmęczenie i nudę. - Taa? - powtórzył.
Najwyraźniej nie była to pora na pogaduszki.
- Pracowałeś tutaj trzeciego? - Kevin przeszedł do konkre-
tów.
Guma do żucia znów się przemieściła, chłopak trochę ją
pociamkał. Jego dłoń, przypominająca nadmuchaną lateksową rę-
kawiczkę, odsunęła szufladę i wyciągnęła kartkę z grafikiem. Przy-
tknął palec do trzeciej kratki w górnym rzędzie. Widniały w niej
inicjały: KH, BD, RT.
- To ja. RT. Robbie Trehearne.
- Pamiętasz z tamtej nocy coś szczególnego?
Trehearne pokręcił głową.
- E-e.
- Mogę rzucić okiem na rejestr gości?
- A co z nakazem? Nie powinien pan mieć nakazu?
Kevin zaryzykował: uznał, że Robbie Trehearne musi być
tak tępy, na jakiego wygląda.
- Nie, jeżeli tylko mi go pokażesz.
- Aha. Okej. - Chłopak odłożył komiks i obrócił monitor na
kontuarze tak, żeby Kevin zobaczył ekran. Jego palce zatańczyły
na klawiaturze z zaskakującą biegłością i na ekranie wyświetliła się
strona opatrzona w nagłówek z odpowiednią datą. Widać było
tylko dane dotyczące pokojów, które były zajęte - w sumie sześciu.
Obok ich numerów w tabeli podano imiona i nazwiska lokatorów,
adresy, numery tablic rejestracyjnych i sposób płatności. Trzech
gości zapłaciło gotówką.
- Czy weryfikujecie dane, które podają ludzie, kiedy się
meldują?
- Niby jak mamy je weryfikować?
- Czy klient musi pokazać jakiś dowód tożsamości?
Sprawdzacie, czy numer rejestracyjny zgadza się z tym, co widać
na tablicach samochodu?
Trehearne popatrzył na niego jak na kosmitę.
- Ja mam się przejmować tylko tym, czy karta kredytowa
jest ważna. A jak ktoś ma ochotę podać fałszywe nazwisko i adres,
to chuj z tym.
- Jasne, po co prowadzić rzetelny rejestr? - ironizował Ke-
vin, ale chłopak był zupełnie głuchy na jego sarkazm.
- Właśnie. To tylko niepotrzebna upierdliwość.
- Możesz mi to jednak wydrukować? Czy klienci dostają do
wypełnienia karty meldunkowe?
- Tak, ale wyrzucamy je, jak tylko wklepiemy dane do
kompa. - Uśmiechnął się pod nosem. - Dziś wieczorem nie znaj-
dzie pan DNA, panie glino.
Kevin pomyślał, że ten motel coraz bardziej wygląda na
miejsce, którego szukał.
Każdy, kto był tu choć raz, od progu musiał się zoriento-
wać, jak doskonałe jest rozplanowanie budynku i jak niedbała jest
obsługa.
- Wiem, jak trudno ci będzie sięgnąć myślami wstecz,
Robbie, ale czy pamiętasz może, by ktoś z personelu albo klientów
skarżył się, że w którymś z pokojów była mokra podłoga? Albo na-
prawdę mokra łazienka? Szczególnie mokra.
- Kurwa, dziwne pytanie - poskarżył się Robbie. - W łazien-
kach jest w końcu pełno wody. Powinny być mokre, no nie?
Kevin miał dzieci. Wiedział, że kocha się je bezwarun-
kowo, bez względu na to, co robią, mówią czy na kogo wyrosły.
Ale naprawdę trudno mu było uwierzyć, że ktokolwiek mógłby ko-
chać Robbiego Trehearne’a.
- Powiedziałem „szczególnie mokra” - powtórzył, usiłując
nie stracić cierpliwości.
Robbie podłubał palcem w uchu i przyjrzał się temu, co
wydobył.
- Nie wiem, która to była noc, okej? Ale jak przyszedłem
po południu do roboty, Karl zapytał, czy coś dziwnego nie działo
się w pokoju numer pięć. Bo sprzątaczka powiedziała, że wszyst-
kie ręczniki były przemoczone. Tak przemoczone, że z nich kapało.
I dywan w pokoju też był przemoczony, przy łazience. Czy o to
panu chodzi?
- Tak. - Kevin zerknął na ekran. Pokój numer 5 wynajęto
tamtej nocy za gotówkę niejakiemu Larry’emu Geitlingowi. Na-
zwisko nic mu nie mówiło. Ale był to jakiś początek. - Muszę po-
rozmawiać z tą sprzątaczką.
- Przyjdzie jutro o szóstej rano.
- A gdzie ją zastanę dzisiaj wieczorem?
Trehearne zachichotał: cichy, denerwujący dźwięk.
- Nie wiem, gdzie ona mieszka. Nie znam nawet jej nazwi-
ska. Wszyscy mówią na nią Buket.
Kevin zmarszczył brwi z obrzydzeniem.
- Nazywacie ją bucket, „wiadro”? Bo co? Bo jest sprzą-
taczką? Nie możecie mówić jej po imieniu?
- Buuu-ket, nie bucket. Ma tak na imię. Jest Turczynką. -
Trehearne wyglądał na zachwyconego tym, że udało mu się nabrać
Kevina. - Nie znam jej numeru telefonu. Może ją pan spotkać tylko
w pracy, jest tutaj od szóstej do dwunastej. Ewentualnie w magazy-
nie z dywanami niedaleko stąd. Sprząta tam w niektóre wieczory
od ósmej do dziesiątej.
Kevina nieszczególnie to satysfakcjonowało, ale nie mógł
na to nic poradzić.
- W porządku - powiedział. - Jeszcze tu wrócę. I lepiej, że-
bym ją wtedy zastał, Robbie. Bo inaczej ty i twój szef będziecie
mieli poważne kłopoty.
Rozdział 35
Vance zatrzymywał się sześć razy na stacjach między Leeds
i Worcesterem. Za każdym razem kupował pięciolitrowy plasti-
kowy pojemnik i napełniał go benzyną. W sklepie przy ostatniej
stacji kupił papierosy i zapalniczkę. Na obrzeżach Worcesteru wy-
mknął się w końcu ze wzmożonego późnopopołudniowego ruchu i
zameldował się w anonimowym motelu. Padał z nóg. To był długi
dzień. Ludzie ze zmęczenia popełniali błędy, ale Vance’a to nie do-
tyczyło.
Recepcjonistka ledwie na niego zerknęła, tak bardzo po-
chłaniała ją rozmowa z koleżanką.
- Śniadanie jest od wpół do siódmej do dziesiątej rano - po-
wiedziała automatycznie, gdy wręczała mu plastikową kartę. -
Klucz aktywuje prąd w pokoju. Wsuwa się go do kieszeni przy
drzwiach.
Kolejna nowinka, pomyślał Vance.
Gdy już znalazł się w środku, zaciągnął zasłony, zrzucił
buty i rozebrał się do samych bokserek od Calvina Kleina. Wgra-
molił się pod kołdrę i włączył telewizor na kanał informacyjny. Po-
dwójne zabójstwo w Yorkshire załapało się na drugą wiadomość
dnia, zaraz po powstaniu w świecie arabskim. Oczywiście na razie
nie zidentyfikowano sprawcy.
Gliniarz z mocnym akcentem z Yorkshire opowiedział o
tragedii i głównych kierunkach śledztwa. Będą oczywiście badali
ślady biologiczne. Vance nie zadał sobie trudu zacierania po sobie
tropów. Nie przeszkadzało mu, że policja dowie się, kto jest
sprawcą. Liczyło się tylko to, żeby nie dać się schwytać i wykonać
resztę planu przed opuszczeniem kraju.
Jego osoba zasłużyła na wzmiankę pod koniec serwisu in-
formacyjnego. Po śmiałej ucieczce z więzienia - według relacji -
wciąż przebywał na wolności. Funkcjonariusz policji, którego po-
stawili przed kamerami, wyglądał na wściekłego, że w ogóle się
tam znalazł. Był to potężny facet z wygoloną czaszką, skórą koloru
mocnej herbaty i szerokimi ramionami, które rozpychały mary-
narkę garnituru. Sprawiał wrażenie kogoś, kto lepiej poradziłby so-
bie z rozegraniem pijackiej bójki w pubie niż z rozwiązaniem
jakiejkolwiek sprawy wymagającej inteligencji i finezji. Jeżeli to
było wszystko, z czym musiał się zmierzyć, Vance nie przejmował
się zbytnio.
Nastawił budzik w telefonie komórkowym, po czym za-
mknął oczy i zapadł w drzemkę, która miała go przygotować do
wykonania kolejnego aktu zemsty.
Kiedy się obudził, na dworze było ciemno. Noc miała brud-
noszary odcień, ciężkie chmury zasłaniały niebo, a po szybie spły-
wały oleiste strugi deszczu. Vance wyciągnął laptopa i otworzył
stronę z widokiem z kamer wideo. Wyglądało na to, że w okazałej
willi w stylu edwardiańskim wciąż nie było żywego ducha. Tego
właśnie należało się spodziewać.
Sukinsyn, który tu mieszkał, miał w tej chwili aż za dużo
roboty, którą musiał się zająć.
Jednak ostrożności nigdy za wiele.
Zastanawiał się, co się dzieje w przebudowanej stodole -
śledztwo policyjne powinno być już w toku - postanowił jednak za-
chować sobie tę przyjemność na później. Chciał jeszcze uwinąć się
z ostatnim zadaniem, jakie zaplanował na ten dzień. Naciągnął
dżinsy, włożył bluzę z kapturem i udał się do samochodu.
GPS miał już zaprogramowany odpowiedni adres: cichą
uliczkę odchodzącą od trasy A38, z widokiem na ciemną pustkę
Gheluvelt Park. Vance wjechał prosto na wysypany żwirem pod-
jazd domu, który go interesował, rozbawiony myślą, że występuje
przed własną kamerą. Dom miał mury z czerwonej cegły, wyku-
szowe okna, w których widać było odsłonięte grube zasłony, i im-
ponujący jasnokremowy portal. Ogród wyglądał na zadbany.
Vance pomyślał, że był to dom, którego wiele osób mo-
głoby pozazdrościć właścicielom. Ale już niedługo.
Zawrócił wóz i zaparkował go przodem do ulicy. Potem
wykonał trzy wycieczki na tyły domu, niosąc za każdym razem po
dwa pojemniki z benzyną. Wreszcie wziął pakunek bezpłatnych
gazet, które zabrał z jednego z punktów obsługi podróżnych przy
autostradzie.
Przy tylnej ścianie domu stał drewniany treliaż obrośnięty
klematisem, który sięgał aż na piętro. To tam zamierzał umieścić
jeden z punktów zapłonu.
Pozbawiony skrupułów detektyw, którego Terry wynajął
dla Vance’a, dostarczył mu szczegółowych informacji o systemie
alarmowym. Niestety, nie udało mu się zdobyć szyfru, za pomocą
którego można by go wyłączyć. To komplikowało trochę życie.
Vance poszedł do samochodu i wrócił z plecakiem. Zajrzał przez
okna, upewniając się, że wychodzą z tych pokoi, o które mu cho-
dzi. Jego pierwszy wybór padł na salon z mnóstwem łatwo palnych
sprzętów i drewnianymi półkami zastawionymi płytami winylo-
wymi i kompaktowymi. Będą stanowiły doskonałe paliwo, kiedy
ogień zacznie się rozprzestrzeniać. Drugim celem był gabinet z re-
gałami wypełnionymi książkami w twardych i miękkich oprawach.
Kolejne genialne źródło ognia.
Vance wyjął przepychacz i przytwierdził go gumową przy-
ssawką do jednej z małych szyb okna do gabinetu. Następnie wy-
ciągnął nóż do szkła i ostrożnie wyciął szybkę z framugi, cały czas
mocno trzymając przepychacz protezą. Wyjął szybę, po czym wlał
w otwór dwa pojemniki benzyny. Podobnie postąpił przy oknie sa-
lonu, po czym wylał resztę paliwa za treliaż i grube pędy klema-
tisu. Zmiął kilka gazetowych kartek w kulkę i wepchnął przez
okno, podpalając papier zapalniczką. Opary benzyny pod oknem
buchnęły gwałtownym płomieniem, którym błyskawicznie zajął się
dywan. Vance uśmiechnął się z zachwytem. Parę kulek papieru
wsunął między treliaż a pędy roślin. Je też podpalił i odczekał do-
statecznie długo, by się upewnić, że ogień na pewno chwyci.
Wreszcie podłożył ogień w gabinecie, z przyjemnością patrząc, jak
płomienie śmigają po podłodze, obejmując kałuże benzyny.
Chętnie zostałby dłużej, ale byłoby to zbyt niebezpieczne.
Wolał wrócić do motelu i oglądać szalejący pożar za pośrednic-
twem kamer. Tym razem nie zamierzał niczego zgłaszać.
Nie chciał, żeby straż pożarna przyjechała zbyt wcześnie, a
w końcu ktoś i tak zauważy ogień.
Potrwa to jednak dłuższą chwilę - tyły domu były niewi-
doczne dla sąsiadów. Miał nadzieję, że budynek spłonie doszczęt-
nie.
Szybkim krokiem wrócił do samochodu i spokojnie odje-
chał spod posesji Tony’ego Hilla.
***
Kiedy po raz drugi w ciągu pół godziny ledwo uniknęła
wypadku, Carol sama przed sobą przyznała, że nie powinna prowa-
dzić. Nie miała jednak wyboru. Te wiadomości musiała przekazać
osobiście. Nie pozwoliłaby, żeby rodzice dowiedzieli się o tym od
kogoś obcego.
Pod każdym względem była to jej osobista odpowiedzial-
ność i musiała udźwignąć jej ciężar.
Przy najbliższej okazji zjechała z autostrady i podjechała
pod punkt obsługi podróżnych.
Kupiła gorącą czekoladę i mufinkę z jagodami, żeby pod-
nieść sobie poziom cukru i przezwyciężyć stan szoku, z którego
wciąż się nie otrząsnęła.
Mechanicznie mieszała napój. Nie pamiętała, kiedy ostatnio
czuła się tak rozbita. Po gwałcie, kiedy była przekonana, że nie
może już służyć w policji, myślała, że nie sposób zapaść się w
jeszcze głębszą otchłań. Ale teraz czuła się znacznie gorzej. Wtedy
powzięła mocne postanowienie, by naprawić szkody, jakie jej wy-
rządzono. Tym razem żadna determinacja nie przywróciłaby życia
bratu i przyjaciółce.
Carol nigdy nie potrzebowała dużego kręgu znajomych. Za-
wsze wystarczało jej skromne grono przyjaciół, garść osób, którym
mogła zaufać we wszystkich ważnych sprawach. Michael zawsze
był jedną z nich; dzięki temu, że różnili się wiekiem tylko o parę
lat, łączyła ich bliskość, wyjątkowa nawet jak na rodzeństwo.
Kiedy jej brat zaczął spotykać się z Lucy, Carol obawiała się, że
zaważy to na ich relacjach. Bała się, że będzie musiała rywalizo-
wać z Lucy o jego uwagę. Na początku rzeczywiście bywało róż-
nie. Zawsze też musiały istnieć pewne różnice zdań między
oficerem policji a obrońcą sądowym. Ale im częściej się widywały,
tym bardziej oczywiste stawało się, że są pokrewnymi duszami.
Zawodowemu życiu tak jednej, jak i drugiej towarzyszyło
przekonanie, że walczą o sprawiedliwość; różnice między nimi z
biegiem czasu traciły na znaczeniu i Lucy znalazła się ostatecznie
w ścisłym kręgu przyjaciół Carol. Teraz zaś jednego dnia straciła
dwie osoby, które najbardziej kochała. Trzecią sama wysłała na
wygnanie.
Skubała mufinkę, nerwowo rozdzierając ciasto na kawałki.
Jeszcze nigdy nie była na Tony’ego tak wściekła. Powinien prze-
widzieć, że zemsta Vance’a przyjmie postać nie mniej perwersyjną
i pokręconą niż jego poprzednie zbrodnie. W tym, jak wyrażała się
jego psyche, nie było nic prostego. Nic nie wskazywało na to, by
więzienie mogło to zmienić. Było to dla niej oczywiste, ale to nie
ona była psychologiem. Tony powinien mieć tę świadomość od sa-
mego początku.
Wypiła czekoladę i ruszyła w dalszą drogę. Trasa dłużyła
się niemiłosiernie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wjeżdżał na
autostradę M1 w piątkowy wieczór, o ile nie było to absolutnie ko-
nieczne. Ruch zagęszczał się, tworząc skrzepy w zupełnie nieprze-
widywalnych miejscach, po czym nagle rozładowywał się i
wszyscy wciskali gaz do dechy, grzejąc, ile się da, aż natrafiali na
kolejny korek. Twarze kierowców były zmęczone, wściekłe albo
znudzone. Nikt nie sprawiał wrażenia szczęśliwego czy uradowa-
nego faktem, że się tu znalazł.
Właśnie minęła zjazd do Nottingham, gdy przypomniała
sobie o swoim starym kocurze. Nie było mowy, by udało jej się do-
trzeć dziś wieczorem do domu, a siedemnastoletni Nelson był za
stary, by zostawiać go na noc bez świeżego jedzenia i wody.
Zwykle prosiła Tony’ego, żeby się nim zaopiekował, ale od
dziś już nigdy nie chciała mieć z nim do czynienia. W szufladzie
biurka miała zapasowy klucz. Mogła wierzyć, że Paula nie okaże
się wścibska, jeśli będzie miała dostęp do jej mieszkania. Kiedyś
pewnie byłoby inaczej. Carol była prawie pewna, że Paula przez
długi czas trochę się w niej podkochiwała, ale związek z Elinor
stłumił to uczucie. Teraz mogła być spokojna o to, że pojedzie tam
i po prostu nakarmi kota.
Przewinęła listę na ekranie samochodowego komputera do
odpowiedniego numeru i kliknęła. Paula odebrała po drugim sy-
gnale.
- Szefowo - powiedziała. - Wszystkim nam jest tak bardzo
przykro. - Nie było wątpliwości, że jej słowa są szczere.
- Wiem - odparła Carol. - Chciałabym cię poprosić o przy-
sługę.
- Jasne, nie ma sprawy. To dotyczy nas wszystkich. Jeste-
śmy gotowi pomóc, jak tylko można.
- Nie dotrę dziś na noc do domu. W szufladzie biurka mam
klucz do mieszkania.
Chciałabym, żebyś nakarmiła Nelsona.
Paula milczała przez chwilę.
- Tylko nakarmić?
- Tak. Daj mu jedzenie i wodę. W plastikowym pojemniku
w lodówce jest gotowany kurczak z ryżem. Suchą karmę znaj-
dziesz w plastikowym wiaderku na podłodze.
- Carol... - zaczęła łagodnie Paula.
Carol była zaskoczona. Nie przypominała sobie, by pod-
władna kiedykolwiek zwróciła się do niej po imieniu.
- Co? - zabrzmiało to bardziej opryskliwie, niż zamierzała.
Ale nie była w stanie wykrzesać z siebie łagodności.
- Mówi się, że to Vance mógł zabić Michaela i Lucy.
- Zgadza się.
- Nie chcę sprawiać wrażenia paranoiczki, ale... cóż, mogę
zabrać Nelsona do siebie.
Nie musiałabyś się o niego martwić.
Przez chwilę Carol nie mogła się odezwać. Poczuła narasta-
jącą w gardle gulę tłumionego szlochu.
- Dziękuję - powiedziała zupełnie nie swoim głosem.
- Nie ma sprawy. Masz coś, w czym go przewozisz?
- Tak, klatkę. Jest w szafce pod schodami. Na pewno nie
masz nic przeciwko?
- Cieszę się, że mogę się na coś przydać. Gdybyś potrzebo-
wała czegoś jeszcze, tylko powiedz. I mówię to w imieniu nas
wszystkich - zapewniła Paula. - Nawet Sama.
Carol prawie się uśmiechnęła.
- Jadę właśnie do rodziców, żeby im powiedzieć. Nie mam
pojęcia, kiedy wrócę.
Odezwę się niedługo, Paulo. Dziękuję. - Nic więcej nie
było do powiedzenia i Paula była na tyle bystra, by to wiedzieć.
Carol jechała dalej, zastanawiając się nad tym, co wie o
Vansie i jego przeszłości. Nic szczególnego nie przychodziło jej
jednak do głowy. Ostatnim razem, kiedy czuła się tak bezsilna, ca-
łymi miesiącami próbowała znaleźć pocieszenie na dnie butelki.
Jedyne, czego była teraz pewna, to to, że nie zamierza powtarzać
tego błędu.
Do czasu, gdy zjechała z autostrady, ruch zdążył się prze-
rzedzić. Parę lat temu rodzice przenieśli się na wieś w Oxfordshire
w nadziei, że oddadzą się swym pasjom - uprawianiu ogrodu i bry-
dżowi. Ojciec lubił oglądać grę miejscowej drużyny krykieta, a
matka z niezrozumiałą dla Carol rozkoszą oddała się działalności w
Women’s Institute. Oboje zmienili się nagle w karykatury należą-
cych do klasy średniej mieszkańców Anglii Środkowej.
Carol i Michael wyrośli na ludzi, którzy nie mieli z rodzi-
cami wiele wspólnego, i kiedy ostatnim razem Carol była u nich w
odwiedzinach, tematy do rozmów skończyły się jej przygnębiająco
szybko.
W piątek wieczorem jedyną oznaką życia we wsi było
światło. Kryty strzechą pub był podświetlony punktowymi reflek-
torami, a w większości stojących wśród zieleni domów za zasło-
nami i żaluzjami dyskretnie jarzyły się lampy. Latarni przy drogach
było jak na lekarstwo, a pod żadną z nich nie zbierały się grupki
wyrostków. Najgorszym zachowaniem społecznym, jakiego kto-
kolwiek dopuszczał się w tej okolicy, było hałasowanie przy wy-
rzucaniu posegregowanych śmieci.
Carol skręciła w wąską uliczkę, która prowadziła do domu
rodziców. Był ostatnim z trzech przy tej drodze i kiedy zajeżdżała
na podwórze, światło reflektorów jej samochodu padło na ele-
menty odblaskowe policyjnego radiowozu ukrytego w bramie nie-
opodal. Zgasiła silnik i wysiadła, czekając, aż podejdzie do niej
funkcjonariusz z Referatu Kontaktów z Rodzinami.
Policjantka, która zbliżyła się po chwili, wyglądała na ko-
bietę w podobnym wieku co Carol. Na tym jednak wszelkie podo-
bieństwa się kończyły. Była przysadzistą kobietą o ciemnych
włosach poprzetykanych pasemkami siwizny, zaczesanych do tyłu
i upiętych pod policyjną czapką w wyjątkowo nietwarzowy kok.
Jej cera zdradzała ślady problemów dermatologicznych, a osa-
dzone nieco zbyt blisko siebie oczy oddzielał spiczasty nos. Ale
kiedy się uśmiechnęła, jej rysy złagodniały i Carol zrozumiała, dla-
czego przydzielono jej obowiązki, do których mało kto w policji
się palił.
- Detektyw nadkomisarz Jordan, prawda? - zapytała. - Po-
sterunkowa Alice Flowers.
Jestem tu od wpół do piątej. Jak dotąd nikt nie zbliżył się
do domu. Widziałam domowników, więc nie ma powodu do obaw,
że cokolwiek im się stało przed moim przyjazdem. - Mówiła z lek-
kim akcentem charakterystycznym dla Oxfordshire, w którym po-
brzmiewało mruczące „r”, krzepiące nie mniej od jej uśmiechu. -
Pozwoli pani, że wyrażę swoje współczucie z powodu brata.
Carol lekko kiwnęła głową.
- Nigdy nie byłam zbyt dobra w powiadamianiu o śmierci -
wyznała.
- Nie ma się czego wstydzić - zapewniła Alice. - To co?
Może miejmy to już za sobą?
Carol sięgnęła do kabiny samochodu po płaszcz, włożyła
go i postawiła kołnierz na sztorc.
- Dobra, zróbmy to - powiedziała i wyprostowała się
sztywno. Modliła się, żeby nie stracić nad sobą panowania.
Przeszły wybrukowaną ścieżką między dwoma żywopło-
tami z bukszpanów, które jej ojciec przycinał równo do poziomu
kolan, w stronę drewnianego ganka. Carol szła przodem, Alice za-
trzymała się dyskretnie parę kroków za nią, gdy ta zadzwoniła do
drzwi. Cisza, szuranie, a potem nad ich głowami rozbłysło światło.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich matka Carol: wyglą-
dała jak starsza i mniej stylowa wersja jej samej. Wyraz lekkiego
zaciekawienia na jej twarzy przerodził się w zdumienie.
- Carol! - zawołała. - Co za niespodzianka! Mogłaś za-
dzwonić. - Uśmiechnęła się szeroko, ale kiedy zwróciła uwagę na
minę córki i zauważyła umundurowaną policjantkę za jej plecami,
jej twarz zastygła. Dłoń automatycznie poderwała się do ust. - Ca-
rol? - zapytała niepewnym głosem. - Carol, co się stało?
Rozdział 36
Kevin przysiadł na rogu biurka Pauli.
- Co? - zapytała, nie podnosząc wzroku znad sprawozdań,
które przeglądała.
- Sprzątaczka z motelu, ta, która skarżyła się na mokry dy-
wan. Sprząta wieczorami w magazynie z dywanami. Pomyślałem,
że wpadnę tam i sprawdzę, co ma do powiedzenia.
Masz ochotę ze mną pojechać?
- Nie - odparła. - Prawie skończyłam przeglądanie sprawoz-
dań z przesłuchań okolicznych mieszkańców, ale potem muszę
wstąpić do mieszkania szefowej i wziąć jej kota.
Jeżeli tego nie zrobię, zwierzak padnie z głodu.
- Może jednak, Paulo. - Kevin nie dawał za wygraną. -
Przecież wiesz, że lepiej radzisz sobie z kobietami niż ja.
- W każdym możliwym sensie - wtrąciła się Chris zza swo-
jego biurka.
Kevin udał urażonego.
- Przynajmniej się do tego przyznaję. To Turczynka, Paulo.
Prawdopodobnie pracuje na czarno. Wystraszyłbym ją tylko. A z
tobą porozmawia.
Paula jęknęła przeciągle.
- Obiecałam, że wezmę Nelsona.
- Elinor jest w domu? - zapytała Chris.
- Powinna być.
- W takim razie ja to zrobię. I tak wybieram się, żeby poga-
dać z dziewczynami na ulicach. Może któraś widziała podejrza-
nego typa z martwymi kobietami. Podjadę do Carol po kota i
podrzucę go Elinor. Wzięłabym go do nas, ale psy raczej nie by-
łyby zadowolone.
- Czyli problem rozwiązany - stwierdził z ulgą Kevin.
- W szufladzie jej biurka jest klucz do mieszkania - powie-
działa Paula, przyjmując z rezygnacją swój los. Wzięła kurtkę i po-
szła za Kevinem.
***
Magazyn z dywanami był ponury jak samotnie spędzona
Wigilia. Duże okna wystawowe od frontu były zasłonięte żalu-
zjami antywłamaniowymi, ale w końcu udało im się znaleźć nie-
duże drzwi ukryte w bocznej ścianie budynku. Lampka, która
powinna je oświetlać, przepaliła się, co prawdopodobnie i tak było
błogosławieństwem. Kevin załomotał w drzwi. Otworzyła im
chuda kobieta o granatowoczarnej skórze z Afryki Równikowej.
- Co? - rzuciła.
- Przyszliśmy porozmawiać z Buket - oznajmiła Paula.
- Tu nikogo - odparła czarnoskóra kobieta, kręcąc głową.
- Wiemy, że Buket tu pracuje. Nie ma żadnych problemów,
chcemy z nią tylko porozmawiać.
Kobieta odwróciła głowę.
- Nie tutaj.
- Jesteśmy z policji. Żadnych kłopotów, słowo daję. Ale
muszę z nią porozmawiać.
Musi nas pani wpuścić. - Białe kłamstewka, z rodzaju tych,
które po kilku latach służby same cisną się gliniarzowi na usta.
Kobieta cofnęła się i drzwi otworzyły się na oścież.
- Żadnych kłopotów - powiedziała z naciskiem i zniknęła
za ogromnym metalowym stojakiem z dywanami. Gdzieś w oddali
słychać było buczenie odkurzacza. Echo odbijające się od blasza-
nych ścian baraku z półfabrykatów konkurowało z dźwiękochłon-
nymi właściwościami nieprzebranych ilości dywanów, przez co
trudno było zorientować się, skąd dochodzi hałas. Kevin i Paula
starali się jednak za nim podążyć i w końcu wyszli na otwartą
przestrzeń, gdzie na drewnianych stelażach stały tablice z prób-
kami rozmaitych wykładzin.
Niska pulchna kobieta w hidżabie posługiwała się ciężkim
odkurzaczem przemysłowym z zaskakującą energią.
Paula zbliżyła się, wchodząc w jej pole widzenia, i poma-
chała jej przed twarzą.
Kobieta aż podskoczyła z zaskoczenia, a potem nacisnęła
guzik zasilania. Silnik zgasł, szum przycichł, aż w końcu całkiem
umilkł.
- Pani Buket? - spytała Paula.
Ciemne oczy kobiety zrobiły się okrągłe i zaczęła strzelać
nimi na boki. Wyglądała jak spłoszone zwierzę szukające drogi
ucieczki. Kevin posłał jej uśmiech, który miał dodać jej otuchy.
- Nie jesteśmy z urzędu imigracyjnego - zapewnił.
- Nie obchodzi nas, czy jest pani tutaj legalnie, czy też
płacą pani pod stołem - dodała Paula. - Jesteśmy funkcjonariu-
szami policji, ale nie ma pani powodów do obaw. Usiądźmy, pro-
szę. - Wskazała biurko, przed którym stało kilka krzeseł dla
klientów. Buket przygarbiła się z rezygnacją i dała się poprowadzić
do jednego z nich. Kevin nie miał pojęcia, jak Paula to robi, ale im-
ponowała mu za każdym razem, gdy udało jej się nakłonić niechęt-
nego świadka do rozmowy. - Nazywa się pani Buket? - spytała
łagodnym tonem.
- Tak - odparła tamta.
- I pracuje pani także w motelu Zachodzące Słońce?
Znów strzelające na boki oczy. Oliwkowa skóra kobiety
jakby pobladła, gdy Turczynka przygryzła dolną wargę.
- Ja nie chcę kłopoty.
- Nie będzie pani miała żadnych kłopotów. Zapytamy panią
tylko o coś, co stało się nie tak dawno temu w motelu. W po-
rządku?
- Ja nic nie wiem - oświadczyła natychmiast Buket.
Paula nie dawała za wygraną.
- W jednym z pokojów, które pani sprząta, było bardzo mo-
kro.
Twarz kobiety rozjaśniła się z ulgą, jakby jakaś śmiertelna
diagnoza medyczna okazała się pomyłką.
- W pokoju bardzo mokro, tak. To chcecie wiedzieć?
- Tak. Może nam pani o tym opowiedzieć?
- Tyle wody, mnóstwo. Ręczniki ciężkie i cieknące. Pod-
łoga w łazience mokra, duże kałuże. Dywan przy łazience taki
mokry, że robi... - zamlaskała, naśladując chlupot - pod nogami.
Powiedziałam kierownikowi, ja nie chcę kłopoty.
- Czy to wyglądało tak, jakby wanna się przelała?
Buket zmarszczyła brwi.
- Prze... co?
- Za dużo wody z wanny?
Turczynka pokiwała energicznie głową.
- Z wanny, tak. Woda czysta, nie brudna. Nie z klozet. Za-
pachuje ładnie.
- Pamięta pani, który to był pokój?
- Piątka. Pewna jestem.
- A widziała pani lokatorów w tym pokoju? Czy może wi-
działa pani, jak opuszczali rano pokój?
Buket pokręciła głową.
- Z piątki nikogo nie widziałam. Zostawiłam go na koniec,
bo myślę sobie, że może zaspali, ale kiedy weszłam, nikogo nie
było.
Paula spojrzała na Kevina.
- Przychodzi ci na myśl jeszcze jakieś pytanie do pani Bu-
ket?
- Tylko o nazwisko i adres. - Uśmiechnął się do Turczynki,
ale mówił cicho i szybko. - Będą nam potrzebne odciski palców i
próbka DNA, żeby wykluczyć ją, kiedy nasi technicy zajmą się po-
kojem piątym. Cokolwiek to da.
***
W pracowaniu w piątkowe wieczory było coś, co wkurzało
detektywa sierżanta Alvina Ambrose’a bardziej niż w pozostałe
dni. Był to ostatni dzień szkolnego tygodnia, wieczór, kiedy dzie-
ciaki mogły się położyć spać trochę później. Lubił zabierać je tego
dnia na pływalnię. Czuł się wtedy jak normalny facet. Dodatkowo
wkurzało go, że utknął w biurze wydziału śledczego sam jak palec.
Bez względu na to, co grało teraz w duszy Pattersona, wciąż nie
wiązało się to z przejęciem odpowiedzialności za wydział, którym
powinien kierować. Wyszedł z pracy wczesnym popołudniem, po-
leciwszy Ambrose’owi, żeby przejął pałeczkę. Ponieważ roboty
było mało, Ambrose odesłał większość ludzi do domów, polecając,
by byli gotowi na każde wezwanie. Nikt nie wiedział, gdzie i kiedy
następnym razem ktoś zauważy Vance’a, ale gdyby pojawił się
określony sygnał, musieli galopem brać się do roboty. Oddelego-
wał funkcjonariuszy do przesłuchania strażników, którzy nie byli
akurat na służbie w dniu ucieczki, ale poza tym nie przychodziło
mu do głowy nic konstruktywnego.
Największa ironia polegała na tym, że jak podpowiadało
Ambrose’owi doświadczenie, w piątki nie zdarzało się nic, dla
czego warto by było pracować do późna. Przez lata służby nie bra-
kowało mu wspaniałych osiągnięć, spektakularnych zatrzymań po-
partych zeznaniami, w których sprawca szczerze przyznawał się do
winy. Ale z jakiegoś powodu nigdy nie działo się to w piątek. Am-
brose czuł się więc podwójnie nieszczęśliwy. A na tym jeszcze nie
koniec, bo jego nastrój doprawiał goryczą fakt, że musi być na
każde wezwanie bandy cholernych glin z Newcastle, którzy nie
umieją nawet porządnie mówić po angielsku.
Ambrose tkwił przykuty do biurka, ponieważ spływały po-
woli wyniki z prowadzonego przez policję Northumbrii przeszuka-
nia domu Terry’ego Gatesa i magazynu, gdzie ten przechowywał
towar, którym handlował na targu. Ambrose chciał pojechać na
północny wschód i poprowadzić przeszukanie osobiście, ale szef
uznał, że nie ma takiej potrzeby, bo gliniarze w Newcastle też to
potrafią. Równie dobrze mógł powiedzieć po prostu: „Nie mam
forsy na twoje wojaże”.
Siedział więc na tyłku, czekając na następną porcję bezwar-
tościowych wiadomości z północnego wschodu. Na razie Terry Ga-
tes nie spełnił oczekiwań Tony’ego Hilla i nie okazał niefrasobli-
wości. Wszystkie papiery, których skany Ambrose otrzymał z poli-
cji Northumbrii, dotyczyły finansów samego Gatesa, czy to
prywatnych, czy zawodowych. Były jednak jeszcze dwa kompu-
tery. Jeden w magazynie, który wydawał się przeznaczony wyłącz-
nie do pracy, i drugi, znaleziony w domu, dużo bardziej
nowoczesny, noszący ślady prób wyczyszczenia twardego dysku.
Oba komputery wysłano bezpieczną pocztą kurierską i miały do-
trzeć do Ambrose’a rano. Próbował skontaktować się z miejsco-
wym biegłym informatykiem, Garym Harcupem, żeby
przygotować go do przyjęcia przesyłki, ale Gary dotąd nie od-
dzwonił. Tłusty skurczybyk pewnie jest za bardzo zajęty rżnięciem
w jakąś sieciową grę, żeby sprawdzić pocztę głosową, pomyślał
Ambrose. W końcu jest piątkowy wieczór - nawet dla jajogłowych.
Ambrose zastanawiał się, czy może wreszcie uznać ten
dzień za zakończony, kiedy zadzwonił telefon.
- Detektyw sierżant Ambrose - westchnął.
- Hej, tu Robinson Davy z Newcastle - odezwał się głęboki
i dźwięczny głos.
- Hej, Robinson. - Co to w ogóle było za imię „Robinson”?
Ambrose myślał do tej pory, że tylko Amerykanie mają dziwny
zwyczaj nadawania imion. Tego dnia rozmawiał już z Matthewso-
nem, Greyem, a teraz ten Robinson. Istne szaleństwo. - Masz coś
dla mnie?
- Bardzo możliwe, Alvinie. Jeden z moich chłopaków zna-
lazł kartę SIM, która była przyklejona taśmą do spodu szuflady
biurka w magazynie. Włożyliśmy ją do telefonu, żeby zobaczyć li-
stę kontaktów. Lista była pusta. Wygląda na to, że właściciel nigdy
nie użył jej, żeby dzwonić. Ale jedna z moich dziewczyn, która zna
się na tego typu rzeczach, odkryła, że korzystał z kalendarza. Jest
pełen zapisków: dat, godzin i miejsc spotkań, głównie w Londynie.
Są też numery telefoniczne i adresy e-mailowe.
Był to pierwszy dowód rzeczowy, który sprawiał wrażenie
dobrego tropu. Ambrose poczuł dreszczyk zaciekawienia, który
zwykle zwiastował przełom w śledztwie.
- Możesz przekazać mi te dane? - zapytał. - Wydrukować je
czy coś w tym rodzaju?
- Dziewczyna mówi, że może zapisać pliki w chmurze, że-
byś mógł je ściągnąć na swój komputer - powiedział z powątpie-
waniem Davy. - Nie mam bladego pojęcia, o co jej chodzi, ale to
podobno łatwe.
- Super. W takim razie po prostu poproś ją, żeby przesłała
mi e-mailem instrukcje, kiedy już wszystko będzie gotowe. Dzięki,
Robinson, naprawdę dobra robota.
Ambrose odłożył telefon, uśmiechając się jak głupi do sera.
Wyglądało na to, że prawo piątkowego wieczoru właśnie zostało
złamane. Uznał, że trzeba to jakoś uczcić. Może zanim z Newcastle
nadejdą materiały, udałoby się wyskoczyć do pubu na piwo. O tak
późnej porze i tak nie mógłby wykorzystać nowych informacji aż
do jutra.
Kiedy wstał, do biura wparował mundurowy. Był zarumie-
niony i rozentuzjazmowany.
W pierwszej chwili Ambrose pomyślał, że może jakieś
przypadkowe spotkanie doprowadziło do ujęcia Vance’a. Aż na-
zbyt często seryjnych morderców udawało się schwytać przez
przypadek - Rozpruwacz z Yorkshire wpadł, bo używał fałszywych
tablic rejestracyjnych; Dennis Nilsen dlatego, że ludzkie mięso,
które wyrzucał do klozetu, zatkało przewód kanalizacyjny; Fred
West przez jedno ze swoich dzieci, które zażartowało, że ich siostra
Heather jest „pod patio”.
- Kumpluje się pan z tym psychologiem sądowym, prawda?
Tym, który przeprowadził się do tego dużego domu przy Gheluvelt
Park? - zapytał podekscytowanym głosem posterunkowy.
W co tym razem wpakował się Tony, przemknęło Alvinowi
przez myśl. Już raz musiał ratować kumpla ze wstydliwej sytuacji
w tym domu. Wyglądało na to, że kroi się coś podobnego.
- Z Tonym Hillem? - Uniósł brwi. - Tak, znam go. Co się
stało?
- Chodzi o jego dom. Pali się. Według chłopaków z patrolu
jest tam istne piekło. - Chyba nagle młodemu gliniarzowi przyszło
do głowy, że jego radość może być trochę nie na miejscu, bo już
spokojniej dokończył: - Pomyślałem, że chciałby pan się o tym do-
wiedzieć.
Ambrose nie znał Tony’ego Hilla zbyt długo. Nie mógł
twierdzić, że dobrze go poznał. Ale jeżeli coś wiedział o tym dziw-
nym psychologu, to przynajmniej to, że dom przy Gheluvelt Park
znaczy dla niego więcej niż cegły i zaprawa. A ponieważ zaliczał
Tony’ego Hilla do swoich przyjaciół, nie mógł zignorować takiej
wiadomości.
- Przeklęty piątkowy wieczór - mruknął gniewnie pod no-
sem. Sięgnął po płaszcz, ale zatrzymała go przerażająca myśl. Od-
wrócił się i utkwił wzrok w młodym posterunkowym. - Dom był
pusty?
Policjant wyglądał na skonsternowanego.
- Ja... nie wiem. Nie mówili mi.
Ambrose skrzywił się ze złością. Właśnie gdy wydawało
mu się, że nie może być już gorzej, okazało się, że może.
Rozdział 37
Chociaż Chris od dawna wiedziała, że Carol mieszka w
piwnicy domu Tony’ego, spodziewała się czegoś okazalszego.
Była przyzwyczajona do tego, że oficerowie policji zaciągają naj-
większe kredyty hipoteczne, jakie mogą zdobyć, i kupują sobie
najbardziej wystawne domy, na jakie ich stać. Trzy pokoje z ma-
leńką kuchnią i łazienką, w których mieszkała Carol Jordan, spra-
wiały wrażenie tymczasowych, jakby Carol nie była pewna, czy
lubi Bradfield na tyle, by na zawsze tu osiąść. Dawno temu Chris i
Carol, choć wówczas nie zdawały sobie z tego sprawy, były sąsiad-
kami w kompleksie Barbican w Londynie. Tamte przestronne,
eleganckie, wręcz budzące zachwyt apartamenty stanowiły lepszą
scenografię dla kobiety w stylu Carol Jordan. Co innego ta pod-
ziemna kryjówka, bez względu na to, jak dobrze była urządzona.
Zbesztawszy się w myślach za to, że zachowuje się jak go-
spodyni programu telewizyjnego, gdzie projektant urządza ludziom
domy na nowo, Chris znalazła klatkę pod schodami i zapakowała
do niej Nelsona, po czym zaniosła na tylne siedzenie samochodu.
Pozostało jeszcze tylko zabrać jedzenie dla kota i mogli je-
chać.
W lodówce znalazła kurczaka z ryżem, o którym mówiła jej
Paula, a potem przeszła do kanciapy po suchy pokarm.
- Zobaczmy, czy wystarczy... - mruknęła pod nosem i wy-
ciągnęła rękę, żeby podnieść wieko.
Brzęk metalu, nagły podmuch powietrza i jakiś płyn chlu-
snął jej prosto w twarz. Przez chwilę Chris czuła tylko, że jej skóra
jest mokra. Ledwie zdążyła się zastanowić, co robi woda w pojem-
niku na kocie jedzenie, gdy poczuła piekący ból. Cała twarz pa-
rzyła ją żywym ogniem. Jej oczy stały się wyjącymi samorodkami
bólu osadzonymi w większej połaci rozdzierającego cierpienia.
Próbowała krzyknąć, ale wargi i usta płonęły tym samym straszli-
wym żarem i nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Mimo szalo-
nego bólu coś podpowiedziało jej jednak, żeby nie rozcierała
piekących miejsc rękami.
Padła na kolana i zaczęła wycofywać się po omacku; udało
jej się przedostać za drzwi, z dala od rozszerzającej się kałuży
kwasu. Teraz kolana i łydki też zaczęły ją piec od żrącego płynu.
Z ciężkim jękiem Chris zdołała sięgnąć po telefon. Dzięki
Bogu był to blackberry, z klawiszami wyczuwalnymi pod opusz-
kami palców. Trzykrotnie wcisnęła na oślep klawisz, który powi-
nien być dziewiątką, i poprzez niewyobrażalny, szalony ból zdołała
wystękać adres, gdy w słuchawce odezwał się głos dyspozytora.
Nie była w stanie zrobić już nic więcej. Utrata przytomno-
ści spadła na nią niczym błogosławieństwo.
***
Zanim dotarł do swojego samochodu, Tony zdążył się po-
czuć tak, jakby wystąpił w remake’u Samolotów, pociągów i samo-
chodów. Franklin odmówił mu podwózki radiowozem na
najbliższą stację.
- Moi funkcjonariusze zajmują się śledztwem w sprawie
podwójnego zabójstwa, a radiowóz to nie taksówka - burknął, po
czym obrócił się na pięcie i odszedł.
Tony nie znał adresu, pod którym się znalazł, nie znał też
okolicy na tyle, by zadzwonić po taksówkę i dać kierowcy odpo-
wiednie wskazówki. Wyruszył więc na dworzec piechotą. Długie
marsze dawały mu się we znaki. Jakiś czas temu w Bradfield Moor
jeden z pacjentów po odstawieniu leków dostał szału i zaczął bie-
gać po szpitalu z siekierą. Tony interweniował w obronie reszty
personelu, ale uratowanie ludzkiego życia przypłacił zmiażdżonym
kolanem. Pani chirurg robiła, co mogła. Kolejnych operacji od-
mawiał, póki nie wydawały mu się absolutnie konieczne. Skoń-
czyło się na tym, że utykał, a w każdy deszczowy poranek budził
się ze sztywnym kolanem i bólami reumatycznymi.
Po przekuśtykaniu w deszczu paru kilometrów dotarł do
nieco szerszej drogi i skręcił w lewo, czując, że mniej więcej w
tym kierunku znajduje się Leeds, a więc i Bradfield. Szedł dalej,
raz po raz wystawiając kciuk, gdy drogą przejeżdżał samochód.
Dziesięć minut później zatrzymał się przy nim land rover. Tony
wgramolił się na tylną kanapę obok owczarka collie, który nie miał
ochoty ustąpić mu miejsca. Mężczyzna za kierownicą miał na so-
bie brązowy kombinezon i kaszkiet; wyglądał jak archetyp tutej-
szego właściciela stada owiec.
- Mogę podrzucić pana do najbliższej wsi - powiedział, ob-
rzucając Tony’ego przelotnym spojrzeniem. - Stamtąd będzie pan
miał autobus.
- Dziękuję - odparł Tony. - Paskudny dzień, prawda?
- Tylko jak się wyjdzie na zewnątrz.
I na tym rozmowa się skończyła. Tony wysiadł przy wybu-
dowanej z kamieni wiacie przystanku, gdzie z rozkładu jazdy wy-
czytał, że za dwadzieścia minut będzie miał autobus do Leeds. Z
Leeds jechało się koleją czterdzieści minut do Bradfield. A z
dworca już tylko dziesięć minut taksówką do miejsca, gdzie zapar-
kował samochód.
Po całym tym czasie spędzonym na rozmyślaniach o wyda-
rzeniach mijającego dnia kusiło go, by położyć się do łóżka i na-
kryć kołdrą po uszy. Wiedział jednak, że nie rozwiąże to jego
problemów. Musiał pojechać do Worcesteru - i to z dwóch powo-
dów. W Worcesterze znajdował się ośrodek poszukiwań Vance’a.
Tony mógł pracować z Ambrose’em, analizować nadchodzące in-
formacje na bieżąco i robić wszystko, żeby przyczynić się do ode-
słania Vance’a za kraty. Tym razem na dobre. Worcester był
również miejscem, gdzie odnalazł spokój. Nie umiał tego wyjaśnić,
ale dom, który zapisał mu w testamencie Edmund Arthur Blythe,
ukoił ciągły niepokój, który trawił jego życie. Nigdzie indziej ni-
gdy nie czuł się jak w domu. Owszem, Blythe był jego biologicz-
nym ojcem, ale nigdy się nie spotkali. Nigdy nie zamienili ze sobą
słowa. Nigdy właściwie nie mieli ze sobą do czynienia aż do mo-
mentu, gdy Blythe umarł, pozostawiając Tony’emu list i część ma-
jątku.
Z początku Tony starał się ignorować wszystko, co miało
związek z człowiekiem, który porzucił matkę i jego, jeszcze zanim
się urodził. Był jednak na tyle obiektywny, by zrozumieć, że odej-
ście od Vanessy musiało być ogromnie kuszące. Uważał tak na
długo, zanim poznał okoliczności towarzyszące decyzji Blythe’a.
Potem pojechał obejrzeć dom osobiście. Na pierwszy rzut
oka nie było to miejsce, które sam by dla siebie wybrał. Projekt ar-
chitektoniczny budynku nieszczególnie do Tony’ego przemawiał.
Wystrój był wygodny i pasował do domu, co oznaczało, że nieco
trącił myszką. Ogród był starannie zaprojektowany i wypielęgno-
wany - utrzymanie tego stanu rzeczy zupełnie wykraczało poza
możliwości człowieka, który raz na dwa tygodnie wynajmował
przedsiębiorstwo ogrodnicze do koszenia trawnika przed swoim
domem. Mimo to poczuł się tutaj dobrze i bezpiecznie - jak pod
ciepłym, puszystym kocem. Przemawiało to do niego na jakimś
głębokim poziomie. Nie miało żadnego sensu, a jednocześnie było
jak najbardziej sensowne. Dlatego dzisiaj, kiedy związek dotyka-
jący samego rdzenia jego życia pękł, Tony zapragnął znaleźć się
tam, gdzie czuł się najbardziej sobą.
Siadł za kierownicą i ruszył w dalszą drogę. Nie było
ucieczki od myśli krążących mu po głowie. Carol miała rację. Po-
winien był przewidzieć to wszystko. W końcu danych do analizy
mu nie brakowało. Przykłady z przeszłości Vance’a stanowiły
pierwszorzędny materiał do pracy. Korzeniem jego seryjnych za-
bójstw nie była żądza, tylko zemsta za utratę władzy nad kimś in-
nym, za życie, które mu odebrano. Tamta zemsta, podobnie jak ta
teraz, realizowała się w działaniach pośrednich. Kiedy został
wreszcie schwytany i pojęto naturę jego zbrodni, ciężar odpowie-
dzialności za jego winy spadł na inną osobę, która była przeko-
nana, że gdyby nie pokrzyżowała mu planów, nie zacząłby zabijać.
Oczywiście myliła się. Vance był psychopatą; kiedy świat nie nagi-
nał się do jego woli, reagował skrajną przemocą.
Tony obserwował wtedy to wszystko, więc powinien był
rozumieć mechanizm. W oczach Vance’a Tony, garstka policjantów
i była żona zrujnowali mu życie. Musiał to znosić.
Codziennie w więzieniu dotkliwie odczuwał tęsknotę za
życiem, które utracił. Zatem żeby zemsta była odpowiednia, jego
wrogowie musieli również żyć z poczuciem straty. Oko za oko, ząb
za ząb. Nie będzie dnia, by Carol nie dźwigała na barkach potwor-
nej winy za śmierć swojego brata. Przesłanie Vance’a było jasne:
Michael i Lucy ponieśli śmierć przez to, co zrobiła mu Carol.
Moment, kiedy go aresztowała, był dla Vance’a pierwszym kro-
kiem podróży oddalającej go od życia, które kochał. Teraz - w
pierwszym akcie swojej zemsty - zniszczył ludzi, których kochała
Carol.
Od jak dawna to planował? Czyn nosił wszelkie znamiona
czegoś przygotowywanego od miesięcy czy wręcz lat. Po pierwsze,
Vance musiał wypracować sobie opinię wzorowego więźnia. Nie
mogło to być łatwe dla kogoś tak sławnego. Skazańcy budowali
sobie pozycję, dając się we znaki więźniom ze znanym nazwi-
skiem. Do tego dochodziła natura jego przestępstw. Porwania,
gwałty i zabójstwa nastoletnich dziewczyn były na granicy zacho-
wania cwelowskiego. Przezwyciężenie uprzedzeń musiało wyma-
gać od Vance’a, poza zaangażowaniem całego jego uroku
osobistego, także znacznych wydatków zarówno w kiciu, jak i
poza jego murami.
Oczywiście pieniądze nigdy nie stanowiły problemu. Vance
dorobił się majątku z poszanowaniem prawa, więc władze mogły
się tylko bezczynnie przyglądać, jak zatrudniony przez niego ze-
spół uzdolnionych finansistów wyczynia cuda z jego fortuną. Za-
nim wytoczone przeciwko Vance’owi sprawy cywilne zdążyły
przejść długą drogę sądową, większość majątku została bezpiecz-
nie ulokowana w jakimś raju podatkowym. Jedyną nieruchomo-
ścią, którą wciąż posiadał, była przebudowana kaplica w
Northumberland, gdzie przetrzymywał swoje ofiary. Ostatecznie
budynek udało się sprzedać Kanadyjczykowi, który gustował w
tym, co upiorne, i nie przeszkadzała mu makabryczna historia tego
miejsca. Dochód ze sprzedaży rozdzielono pomiędzy rodziny za-
bitych, ale był to drobiazg w porównaniu z majątkiem, który udało
się Vance’owi wyprowadzić za granicę.
Kiedy więc potrzebował pieniędzy na łapówki czy pre-
zenty, znajdowały się kanały, którymi gotówka trafiała tam, gdzie
miała trafić. To była oczywista odpowiedź na pytanie, jak Vance
przetrwał bezpiecznie w więzieniu, jak kupił sobie czas i prze-
strzeń do tego, by odgrywać rolę wzorowego więźnia. To z kolei
pozwoliło mu owinąć sobie wokół palca psycholożkę i nakłonić ją
do wystawienia wniosku o przeniesienie go na oddział terapeu-
tyczny.
Tony żałował, że nikt nie zadał sobie trudu, by informować
go o przygodach Vance’a w więzieniu. Poruszyłby niebo i ziemię,
żeby umieścić go z powrotem wśród zwykłych więźniów. Nieza-
chwianie wierzył w to, że każdy zasługuje na odkupienie - ale jego
warunki nie były jednakowe dla wszystkich. Zmieniały się w za-
leżności od natury danej osoby; człowiek taki jak Vance był po
prostu zbyt niebezpieczny, by mógł wrócić na wolność.
Podczas gdy Vance za kratami układał wszystkie plany,
ktoś za murami więzienia je realizował. Może warto było zastano-
wić się, jakie przygotowania Vance musiał poczynić zawczasu, aby
w końcu uznać, że ucieczka ma szanse powodzenia. Oczywistym
wykonawcą tych poleceń byłby Terry Gates. Po pierwsze, Vance
potrzebował miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać. Terry nie był w
stanie ukrywać go w swoim domu ani w żadnym miejscu związa-
nym z pracą: to byłoby zbyt oczywiste. Tak więc musiało to być
gdzieś indziej. Cały dom, nie mieszkanie, ponieważ potrzebował
lokalu, gdzie nikt nie obserwowałby, kiedy wchodzi i wychodzi.
Nie w mieście, bo na ulicach wciąż było zbyt wielu ludzi spo-
strzegawczych, którzy mogliby rozpoznać Vance’a - gwiazdę tele-
wizji z dawnych lat. Na wsi też nie, bo tam każdy wyjazd i
przyjazd stałby się natychmiast ogólnie znanym faktem.
Więc może jakieś osiedle na przedmieściach. Sypialnia ja-
kiegoś miasta, gdzie nikt nie zna sąsiadów i nie interesuje się tym,
co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Terry z pewnością działał
jako słup: oglądał lokale na sprzedaż, a potem sfinalizował trans-
akcję, płacąc pieniędzmi Vance’a. Trzeba było zbadać poczynania
Terry’ego na tym froncie.
Następne pytanie dotyczyło tego, który region kraju Vance
mógł wybrać. Głównymi celami jego ataku byli Tony, Carol i była
żona, Micky. Bradfield albo Herefordshire.
Pozostali policjanci stanowiliby cele drugorzędne: znowu
Bradfield, Londyn, Glasgow, Winchester. Tony uznał, że Vance bę-
dzie unikał Londynu właśnie dlatego, że przewidzi założenie gli-
niarzy. Najprawdopodobniej więc zaszył się gdzieś na północy,
gdzieś w pobliżu Bradfield, ale nie w samym mieście. Gdzieś bli-
sko portu lotniczego, żeby ucieczka z kraju była łatwiejsza.
Tony nie wątpił, że Vance zamierza opuścić Anglię. Na
pewno nie zaryzykowałby próby rozpoczęcia nowego życia na
małej, zatłoczonej wyspie, gdzie większość mieszkańców dobrze
go kojarzy. W związku z tym musiał mieć przygotowaną co naj-
mniej jedną fałszywą tożsamość. Trzeba było powiedzieć Am-
brose’owi, żeby ochrona na lotniskach zwróciła szczególną uwagę
na pasażerów z protezą ramienia. Przy całej elektronice, jaką na-
szpikowana była nowoczesna proteza Vance’a, wykrywacz metalu
zwariowałby, gdyby przechodził kontrolę. Trafił do więzienia
przed 11 września; nie miał pojęcia, jak bardzo podniósł się od
tamtego dramatycznego dnia poziom bezpieczeństwa w portach
lotniczych, i to mogło się okazać jego piętą achillesową.
Jeżeli jednak dokładnie wszystko przemyślał, opuści kraj
na pokładzie promu. A wybrzeże północnej Anglii stanowiło dobry,
choć mniej oczywisty początek takiej podróży. Z Hull można było
popłynąć do Belgii albo Holandii, z Holyhead albo Fishguard do
Irlandii, a stamtąd do Francji lub Hiszpanii. Gdyby zaś przedostał
się na kontynent, zniknąłby już bez śladu.
Albo przygotował sobie zapasową protezę ramienia, pozba-
wioną metalowych elementów, która wygląda na tyle wiarygodnie,
by przejść pobieżną inspekcję, nawet jeśli nie działała idealnie.
Tony jęknął. Kiedy miało się do czynienia z tak inteligentnym
przeciwnikiem, trzeba było wziąć pod uwagę tyle możliwości.
Może powinien pozostawić odpowiedzi na te praktyczne
pytania Ambrose’owi i jego ludziom, a sam skoncentrować się na
tym, na czym rzekomo znał się najlepiej. Odnajdywanie drogi w
krętych labiryntach chorych umysłów było jego specjalnością. Na-
wet jeśli czuł, że zatracił tę umiejętność, musiał spróbować.
- Jaki jest twój następny cel, Jacko? - zapytał na głos, gdy
zjechał na środkowy pas autostrady, pozostawiając za sobą sznur
ciężarówek, wśród których bezrefleksyjnie jechał od jakichś trzy-
dziestu kilometrów. - Zbadałeś sytuację. Dałeś komuś listę na-
zwisk. Wysłałeś kogoś, żeby zebrał informacje na nasz temat,
dowiedział się, kogo kochamy, żebyś później mógł zadać cios,
który byłby najbardziej bolesny. Zleciłeś potajemne zainstalowanie
kamer, żeby obserwować swoje ofiary i wybrać odpowiedni mo-
ment do ataku. Tak właśnie zabiłeś Michaela i Lucy. Obserwowa-
łeś ich i czekałeś na okazję. I trafiła ci się nawet lepsza, niż się
spodziewałeś. Mogłeś wejść do domu bez obawy, że cię zauważą,
mogłeś podkraść się do nich i poderżnąć im gardła, zanim zorien-
towali się, co się dzieje. Seks z Lucy, kiedy ta konała, był tylko wi-
sienką na torcie. Nie planowałeś tego. Po prostu nie mogłeś się
powstrzymać, prawda, Jacko? - Samochód za nim błysnął świa-
tłami i Tony zdał sobie sprawę, że bezwiednie zwolnił do osiem-
dziesięciu kilometrów na godzinę. Cmoknął i wdepnął mocniej
pedał gazu, przyspieszając znowu do stu dwudziestu. - Więc twój
szpieg powiedział ci, że Carol kocha Michaela i Lucy. Że lubi spę-
dzać wolny czas, spacerując z nimi po dolinach Yorkshire. Że gdy-
byś chciał głęboko ją zranić, to najlepiej właśnie w ten sposób.
Więc ktoś poszperał w ich życiu i założył w stodole ka-
mery. - Następny obszar, który Ambrose powinien spenetrować.
Może będzie miał więcej szczęścia i przekona Franklina, by w
śledztwie wziął pod uwagę możliwy udział Vance’a. - No więc te-
raz dochodzimy do mnie - powiedział. - Kogo kocham? Kogo kie-
dykolwiek kochałem? - Twarz Tony’ego wygięła się w bolesnym
grymasie. - Jesteś tylko ty, prawda, Carol? - westchnął. - Nie mam
zbytnich sukcesów, jeśli chodzi o sprawy międzyludzkie. Kocham
cię i taka ze mnie dupa, że nie potrafię nic z tym zrobić. Ale on cię
nie zabije. Masz cierpieć. Może uznał, że śmierć Michaela i Lucy
uderzy w nas oboje. Ty będziesz cierpieć każdego dnia, a ja będę
się zadręczał z powodu twojego bólu. A jeśli Vance’owi się po-
szczęści, przerośnie nas to i odepchniesz mnie od siebie. To byłby
dla mnie koniec. Moje życie stałoby się pustą skorupą.
- Niespodziewanie w jego oczach zakręciły się łzy i Tony
musiał otrzeć je grzbietem dłoni. - Jeżeli człowiek, który ci po-
maga, odrobił swoją pracę domową, Jacko, to wiesz już, jak mnie
zranić. Przez Carol, bez dwóch zdań.
Została jeszcze Micky. Zaszyta ze swoją wierną Betsy w
Herefordshire, gdzie hodowały konie wyścigowe, nie wychylając
się zanadto. Hodowla to był pewnie pomysł Betsy, mógłby się o to
założyć. Betsy sama pochodziła z hodowli czystej krwi, z tej wiej-
skiej hodowli angielskiej, gdzie kobiety wciąż chodziły w tweedzie
i kaszmirze, z labradorami przy nodze, i zastanawiały się, na-
prawdę się zastanawiały, dokąd zmierza ten świat. Tony uśmiech-
nął się na wspomnienie Betsy, jej kasztanowych, poprzetykanych
siwizną włosów zaczesanych do tyłu i zebranych pod opaską, jej
policzków jak jabłka Cox Pippins. Betsy zarządzała programem te-
lewizyjnym prawdopodobnie w ten sam sposób, w jaki jej matka
zarządzała pobliską wsią. Podejrzewał, że Betsy zarządza również
Micky Morgan. Że kiedy świat Micky legł w gruzach, bo telewizja
odwróciła się od niej, nie chcąc dłużej zatrudniać prezenterki, któ-
rej mąż stanął przed sądem za mordowanie nastoletnich dziewczyn,
kiedy miliony zszokowanych fanów odsunęły się od niej, właśnie
Betsy potrafiła przejść nad tym do porządku dziennego i poprowa-
dzić ją ramię w ramię do następnego sukcesu.
A następnym sukcesem był wyścigowy koń rozpłodowy.
Tony nie miał o tym pojęcia, dopóki dziś rano nie przeczytał w me-
diach materiałów na ten temat. Ale doskonale mu to pasowało. Śro-
dowisko hodowców koni wyścigowych niemalże samo stanowiło
dla siebie prawo i wciąż było bezpieczną przystanią dla dziewczyn
z wyższych sfer, takich jak Betsy.
Micky musiała tam dobrze pasować. Na tyle ładna, by być
ozdobą rautów, ale nie przysparzała problemów mężatkom. Dobrze
wychowana, towarzyska i lubiana. W środowisku wyścigowym
było mnóstwo ludzi z szemraną przeszłością, na którą przymykano
oko.
Wszystko to sprawiało, że Betsy była dla Vance’a idealnym
celem ataku. Nieważne, że to jej sprytny plan ułatwił mu przed laty
popełnienie serii sadystycznych morderstw.
Oczywiście nie taką miała intencję, ale wymyślone przez
nią białe małżeństwo między własną kochanką a mężczyzną, który
szukał dobrej przykrywki, okazało się dla Vance’a rozwiązaniem
idealnym. Podczas gdy Micky i Betsy naiwnie sądziły, że kłam-
stwo działa na ich korzyść, w rzeczywistości dostarczyły piekielnie
dobrego alibi seryjnemu mordercy. Ale Vance poszedł do więzie-
nia, a one wciąż były razem. Tony nie wyobrażał sobie, by ten stan
rzeczy mógł budzić u Vance’a radość.
Z zaskoczeniem stwierdził, że zbliża się do Worcesteru.
Zjechał z autostrady, przekonany, że musi wyraźnie dać Am-
brose’owi do zrozumienia, jak ważne jest zapewnienie ochrony
Betsy. Jej śmierć byłaby dla niego satysfakcjonująca sama w sobie,
ale poza tym zniszczyłaby Micky. Znów dwie pieczenie na jednym
ogniu, jak ostatnim razem.
Tony ziewnął. Miał za sobą długi i stresujący dzień. Chciał
teraz tylko położyć się do łóżka i zasnąć, ale wiedział, że będzie
musiał jeszcze porozmawiać z Ambrose’em.
Przynajmniej wykona ten telefon z wygodnego fotela, z
kieliszkiem znakomitego armaniaku Arthura Blythe’a w dłoni.
Skręcił w swoją ulicę i z zaskoczeniem stwierdził, że drogę z
przodu zatarasowały trzy wozy strażackie, między którymi stały
policyjne radiowozy. Na chodniki wylegli gapie.
Z potwornie złym przeczuciem Tony wysiadł z samochodu.
Cuchnący dym, gryzący i gęsty, uderzył go w nozdrza. Ruszył
środkiem jezdni, a gdy minął zakręt i ujrzał płomienie strzelające
w niebo i strumienie wody, zerwał się do biegu. Oczy łzawiły mu
od dymu, ale i tak widział już, u kogo się pali. Krzycząc, biegł co-
raz szybciej przed siebie.
Nagle jakaś potężna postać zagrodziła mu drogę, chwytając
go mocno.
- Tony - usłyszał głos Ambrose’a. - Tak mi przykro...
Obnażył zęby w pierwotnym drapieżnym grymasie.
- Nawet mi, kurwa, przez myśl nie przeszło... - wyłkał. -
Nawet o tym, kurwa, nie pomyślałem... - Uderzył czołem w bark
Ambrose’a i zapłakał. - Bezużyteczny dupek...
Rozdział 38
Paula garbiła się nad kubkiem szpitalnej kawy, rozdygotana
i wstrząśnięta. Kevin siedział na podłodze w kącie poczekalni dla
krewnych i obejmując ramionami kolana, wpatrywał się w grube
włókna wykładziny dywanowej.
- Cały czas myślę, że to powinnam być ja - powiedziała
Paula, dzwoniąc zębami.
- Nie, to powinna być Carol - odparł Kevin niskim, chrapli-
wym głosem. - To ona miała ucierpieć. To jej kot, jej mieszkanie.
Jacko Vance zaatakował ponownie. Jezu Chryste.
- Wiem, że ofiarą miała być Carol. Ale to ja powinnam za-
jąć jej miejsce, nie Chris.
- Myślisz, że wtedy czułaby się lepiej? - zapytał Kevin. -
Zależy jej na was obu. Na nas wszystkich. Tak samo jak nam za-
leży na niej. Jedyną osobą, która tu zawiniła, jest Vance.
- Nie powiemy o tym Carol, okej?
- Nie możemy ukryć przed nią czegoś takiego. I tak się do-
wie. Media będą o tym trąbić.
- Blake powiedział, że na razie informują, że to był wypa-
dek. Bez wzmianki o Vansie.
Carol ma teraz dość zmartwień. O Chris może dowiedzieć
się później.
Kevin popatrzył na nią z powątpiewaniem.
- No nie wiem...
- Słuchaj, powiemy Tony’emu. Zobaczymy, co nam pora-
dzi. W końcu zna ją lepiej niż ktokolwiek inny.
Kevin kiwnął głową i na chwilę umilkli, każde sam na sam
z bolesnymi myślami. Po jakimś czasie mężczyzna znowu się
odezwał:
- Mówiłaś, że gdzie jest Sinead?
- W Brukseli. Wróci pierwszym samolotem, na który uda
jej się kupić bilet. Ale możliwe, że będzie to dopiero rano. Powi-
nieneś pojechać do domu, Kevin. Jedno z nas musi się wyspać.
Zanim zdążył odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i do po-
czekalni wszedł wysoki mężczyzna w szpitalnym kitlu. Jego cera
była koloru szarej koperty, a oczy wyglądały, jakby widziały wię-
cej niż tylko dwójkę gliniarzy.
- Państwo z rodziny Christine Devine? - zapytał podejrzli-
wym tonem.
- Niezupełnie - powiedział Kevin, wstając. - Jesteśmy poli-
cjantami. Służymy w tym samym elitarnym zespole śledczym. Je-
steśmy jak rodzina.
- Nie powinienem rozmawiać z nikim, kto nie jest bliskim
krewnym albo najbliższą osobą.
- Jej partnerka wraca samolotem z Brukseli. Jesteśmy tu w
jej imieniu - zaznaczyła Paula zgnębionym głosem. - Proszę, niech
nam pan powie, jak się czuje Chris.
- Stan pacjentki jest bardzo poważny - oznajmił lekarz. - Jej
twarz została oblana kwasem siarkowym. To substancja żrąca, więc
pani Devine ma rozległe oparzenia skóry.
Tym, co sprawia, że oparzenia kwasem są gorsze od opa-
rzeń ogniem, jest stopień odwodnienia wywoływany przez kwas.
Twarz państwa przyjaciółki jest poparzona w bardzo dużym stop-
niu. Zostaną jej rozległe i trwałe blizny. Poza tym straciła wzrok w
obu oczach. - Paula krzyknęła, zakrywając dłonią usta. Kevin
mocno uścisnął jej ramię. - Żadne z tych obrażeń nie zagraża jej
życiu - ciągnął lekarz. - Jednak nawdychała się kwasu i połknęła
kilka jego kropelek, co stanowi znacznie poważniejszy powód do
obaw. Zachodzi ryzyko, że w płucach zbierze się płyn. Będziemy
obserwować ją bardzo uważnie w ciągu najbliższych dni.
Na razie wprowadziliśmy ją w stan śpiączki farmakologicz-
nej. Dzięki temu organizm ma szansę rozpocząć proces regenera-
cji, a zarazem pani Devine nie będzie cierpiała.
- Jak długo będzie w takim stanie? - spytała Paula.
- Trudno powiedzieć. Co najmniej kilka dni. Przypuszczal-
nie dłużej. - Lekarz westchnął. - Nie mogę powiedzieć państwu nic
więcej. Powinniście teraz wrócić do domów i trochę odpocząć.
Mało prawdopodobne, by w najbliższym czasie nastąpiły jakiekol-
wiek zmiany. - Odwrócił się, żeby wyjść, ale spojrzał na nich raz
jeszcze. - Państwa przyjaciółkę czeka długa i trudna droga do cze-
goś, co choćby w przybliżeniu przypominało normalne życie.
Wtedy będzie was potrzebować dużo bardziej niż teraz.
- Ja pierdolę - powiedział Kevin, gdy drzwi za lekarzem się
zamknęły. - Oglądałaś kiedyś ten dokument o Katie Piper, mo-
delce, której wylano na twarz kwas?
- Nie.
- Nie polecałbym ci go w najbliższym czasie... - Głos mu
się załamał i nagle poczekalnię wypełniły łkania. Paula wzięła ko-
legę w ramiona i stali tak w ponurym szpitalnym pomieszczeniu,
płacząc za wszystkim, co zostało utracone.
***
Nie był to pierwszy raz, kiedy Carol musiała powiadomić o
śmierci dziecka. Ale stanowczo najgorszy ze wszystkich. W dostar-
czaniu tak tragicznych wieści pod drzwi własnych rodziców było
coś absurdalnego, choć i tak lepiej, żeby zrobiła to ona niż ktoś
obcy, mimo że zdawała sobie sprawę z tego, że matka nigdy już nie
będzie w stanie otworzyć jej drzwi, nie myśląc o tej straszliwej
chwili.
Na słowa „Michael nie żyje” matka padła jej w ramiona.
Ciało Jane Jordan stało się bezwolne, jakby cała energia uszła z
niej wraz ze straszliwymi jękami i łkaniem. Słysząc to, ojciec Ca-
rol przybiegł z kuchni. Stał teraz bezradnie, nie rozumiejąc, co się
dzieje.
- Michael nie żyje - powtórzyła Carol. Zastanawiała się,
czy kiedykolwiek będzie potrafiła wymówić te słowa, nie czując w
piersi fizycznego bólu. David Jordan zachwiał się i przytrzymał
stolika w przedpokoju, który zachybotał się pod jego ręką. Matka
wciąż wyła z rozpaczy.
Ku zaskoczeniu Carol Alice Flowers pomimo swoich gaba-
rytów przemknęła obok niej i podtrzymała Jane od tyłu, dzięki
czemu Carol mogła wejść i zamknąć za sobą drzwi. Razem na
wpół wniosły, na wpół poprowadziły Jane do dużego pokoju i po-
łożyły ją na sofie. David podążył za nimi, zszokowany i zagubiony.
- Nie rozumiem - powiedział. - Jak Michael może nie żyć?
Dziś rano dostałem od niego e-maila. Musiało dojść do jakiejś po-
myłki.
- Tato, nie ma żadnej pomyłki. - Carol zostawiła Alice i
matkę na sofie i podeszła do ojca. Objęła go, ale był tak samo
sztywny jak zawsze wobec uczuć okazywanych przez żeńskich
członków rodziny. David był wspaniałym ojcem, gdy chodziło o
zabawę albo pracę domową z matmy, ale Carol nigdy nie zwracała
się do niego w stanie silniejszego wzruszenia.
Mimo wszystko teraz nie rozluźniła uścisku, z niejasną
świadomością, że wychudzony ojciec stał się bladą imitacją krzep-
kiego i pełnego wigoru mężczyzny z dawnych lat. Jak to się stało,
że nie zauważyłam tego wcześniej?, myślała. Zdawało się, jakby
upłynęła cała wieczność, zanim Carol wypuściła ojca z objęć. - Po-
trzebuję drinka - powiedziała. - Wszystkim nam się przyda.
Wyszła do kuchni, by po chwili wrócić z butelką whisky i
trzema szklankami. Do każdej nalała sporą miarkę alkoholu, a po-
tem wychyliła zawartość swojej jednym haustem.
Napełniła ją ponownie, po czym wręczyła drinka ojcu,
który stał i gapił się na niego pustym wzrokiem.
Jane, wyczerpana płaczem, opierała się o Alice. Na jej twa-
rzy malował się wyraz bezgranicznego cierpienia. Wyciągnęła rękę
po drinka i wychyliła go za jednym razem, dokładnie tak jak Carol.
- Co się stało? Czy to był wypadek samochodowy? - zapy-
tała słabym, łamiącym się głosem. - Te głupie sportowe samochody
Lucy. Wiedziałam, że to niebezpieczne...
- To nie był wypadek, mamo - przerwała jej Carol, siadając
przy butelce whisky. - Michael został zamordowany. Lucy też. -
Głos podniósł jej się nienaturalnie na końcu zdania i czuła, jak łzy
ściskają jej gardło. Panowała nad sobą cały dzień i teraz zaczynała
się rozklejać.
Przypuszczała, że ma to jakiś związek z tym, że jest z ro-
dzicami. Mimo że przyjęła na siebie rolę osoby dorosłej, tutaj mi-
mowolnie ustawiała się na swoim naturalnym miejscu w
emocjonalnej hierarchii.
Jane pokręciła głową.
- To nie może być prawda, kochanie. Michael nie miał żad-
nych wrogów. Musiało dojść do jakiegoś nieporozumienia.
- Wiem, że trudno to przyjąć do wiadomości, ale Carol ma
rację. - Alice Flowers łagodną stanowczością głosu udowodniła,
dlaczego pracuje w Referacie Kontaktów z Rodzinami.
- Co się stało? - zapytał David, siadając na najbliższym
krześle. Próbował napić się whisky, ale tylko zadzwonił szkłem o
zęby i opuścił szklankę. - Czy to był złodziej? Ktoś próbował się
do nich włamać?
Alice Flowers znów wzięła odpowiedź na siebie.
- Rzeczywiście sądzimy, że ktoś włamał się do domu. Mógł
to być zbiegły więzień.
Jane wyprostowała się czujnie i zmarszczyła brwi.
- Ten z telewizji? Ten okropny Vance? To on?
- Możliwe - odrzekła Alice. - Funkcjonariusze wciąż badają
miejsce zdarzenia. Jest jeszcze za wcześnie. Oczywiście, będziemy
państwa informować o postępach.
- Vance? - Jane rzuciła oskarżycielskie spojrzenie na Carol.
- To ty aresztowałaś tego mężczyznę. Ty posłałaś go do więzienia.
To nie był przypadkowy napad, prawda? To przez ciebie i twoją
pracę.
Oho, zaczyna się. Carol przyłożyła rękę do twarzy, mocno
wbijając paznokcie w policzek.
- Możliwe - jęknęła cicho. - Możliwe, że szukał właśnie
mnie. - A może po prostu chciał wyrwać mi serce i upiec je na
ogniu. Jane patrzyła na córkę z odrazą, Carol rozumiała dlaczego.
Sama też czuła do siebie odrazę.
- To nie jest wina Carol, pani Jordan - powiedziała Alice. -
To wina człowieka, który zaatakował państwa syna i jego part-
nerkę.
- Pani ma rację, Jane. - Głos Davida był matowy i bezdź-
więczny.
- Uwierz mi, mamo, zrobiłabym wszystko, żeby do tego nie
doszło. Oddałabym za Michaela życie. Przecież wiesz... - Carol nie
mogła już dłużej powstrzymać łez. Płynęły strużkami po jej po-
liczkach, kapiąc ciężko z podbródka.
- Ale to on nie żyje. - Jane skrzyżowała ręce na piersiach i
zaczęła się kołysać w przód i w tył. - Mój piękny chłopiec. Mój
Michael. Mój piękny, piękny chłopiec...
Żal, oskarżenia, łzy i whisky krążyły i mieszały się ze sobą
całą noc. Ostatecznie tuż po trzeciej Carol wgramoliła się do łóżka,
tak zmęczona, że ledwie udało jej się rozebrać.
Alice Flowers obiecała, że zostanie do rana, wtedy zmieni
ją inny funkcjonariusz. Ona również obawiała się, że zamordowa-
nie Michaela i Lucy mogło być dla Vance’a tylko początkiem ze-
msty.
Carol leżała sztywna w łóżku, w którym spała wcześniej
tylko kilka razy. Bała się zamknąć oczy, bała się obrazów, jakie
wyświetliłby jej umysł, gdyby przestała się pilnować.
W końcu jednak zmęczenie okazało się silniejsze i zapadła
w sen.
Obudziła się tuż po ósmej z tępym bólem głowy i panicz-
nym strachem, że w domu jest zbyt cicho. Leżała jeszcze przez
kilka minut, usiłując wziąć się jakoś w garść, żeby stawić czoło no-
wemu dniowi, a potem usiadła na brzegu łóżka. Skryła twarz w
dłoniach, zastanawiając się, jak na litość boską, ma sobie dalej ra-
dzić z pracą, z życiem, z rodzicami.
Alice Flowers nie miała racji. Carol ponosiła winę za
śmierć Michaela. To na jej barkach spoczywała odpowiedzialność.
Nie ochroniła go. Tylko tyle i aż tyle.
Z tą świadomością nie mogła zostać pod dachem rodziców
ani chwili dłużej. Ubrała się i zeszła na parter. Rodzice i Alice sie-
dzieli w dużym pokoju. Sprawiali wrażenie, jakby w ogóle się
stamtąd nie ruszyli.
- Muszę jechać - oznajmiła Carol.
Jane ledwie uniosła głowę i z apatyczną miną powiedziała:
- Ty wiesz najlepiej. Zawsze tak było.
- Nie możesz zostać? - zapytał David. - Powinnaś być tutaj
z nami, a nie otoczona obcymi ludźmi. Jesteś w żałobie. Potrzebu-
jemy cię tutaj, mama i ja.
- Wrócę - powiedziała. - Ale nie mogę spocząć, dopóki
człowiek, który zabił Michaela, przebywa na wolności. Znajdowa-
nie zabójców to to, w czym jestem najlepsza. Nie mogę siedzieć
tutaj z założonymi rękami. Zwariowałabym. - Podeszła do matki i
objęła ją niezdarnym gestem. Poczuła od niej przetrawioną whisky,
kwaśny pot i dystans, jakby była obcą osobą. - Kocham cię, mamo.
Jane westchnęła ciężko.
- Ja ciebie też, Carol. - Słowa zdawały się wymuszone, le-
dwo wyplute z ust.
Carol cofnęła się i przykucnęła przy krześle ojca.
- Opiekuj się mamą - powiedziała. Poklepał ją po ramieniu
i pokiwał głową. - Kocham cię, tato. - Potem wstała i skinęła
głową na Alice.
Dopiero na progu domu wyprostowała się i sięgnęła po
znajomą osobowość detektyw nadkomisarz Carol Jordan. Miała
jednak wrażenie, że dzisiaj musi ją ściągać z bardzo wysokiej
półki.
- Mogę jeszcze jakoś pomóc? - zapytała Alice.
- Nie chcę, żeby zostawali sami. Vance grasuje na wolności,
mszcząc się na członkach zespołu, który wpakował go za kratki.
Nie jestem przekonana, czy ze mną już skończył, więc moich ro-
dziców trzeba nie tylko wspierać, ale i chronić. Czy to jasne?
Alice popatrzyła na nią z pełną powagą.
- Zaopiekujemy się nimi, jak należy. Mogę zapytać, gdzie
pani będzie?
- Jadę do Worcesteru. Stamtąd koordynowane są poszuki-
wania. Właśnie tam powinnam teraz być. - I niech Bóg ma w
opiece Tony’ego Hilla, jeśli nasze drogi się skrzyżują.
Rozdział 39
Marinę spowijała poranna mgła. Jaskrawe kabiny wyłaniały
się z niej niczym kolorowe stateczki unoszące się na posrebrzanej
wodzie. Nad mgłą majaczyły stare magazyny towarów porcela-
nowych, zbudowane z czerwonej cegły, świeżo oczyszczone i po-
malowane podczas renowacji. Ocalone od zniszczenia, stały się
Nową Jerozolimą dla klas średnich: loftami z widokiem na wodę.
Kiedyś był to basen kanału Diglis, tętniący życiem ośrodek prze-
mysłu i handlu, jeden z najważniejszych węzłów komunikacyjnych
dla transportu towarów i surowców na całą Anglię Środkową. Te-
raz Marina Diglis była znanym centrum rozrywki i wypoczynku. I
wciąż funkcjonował tu tradycyjny pub z torem do gry w kręgle,
gdzie ludzie mogli siedzieć nad prawdziwym piwem i udawać, że
odpoczywają po dniu ciężkiej, uczciwej pracy.
Tony siedział na dachu swojej łódki, ściskając w dłoniach
kubek herbaty. Nigdy nie czuł się tak ponuro. Dwoje ludzi nie żyło,
a jedna osoba została okaleczona - wszystko to dlatego, że zawiódł
w jedynej dziedzinie, w jakiej rzekomo był dobry. Utracił też je-
dyne miejsce, w którym kiedykolwiek czuł się jak w domu. Przez
całe życie pragnął znaleźć sobie kąt, gdzie wreszcie by pasował.
Połową odpowiedzi na to pragnienie okazało się dla niego towa-
rzystwo Carol Jordan, drugą połową był odziedziczony w cudowny
sposób dom. Teraz utracił jedno i drugie. Carol porzuciła go w
słusznym gniewie, dom wypalił się do pustej skorupy. Był pełen ła-
two palnych rzeczy - książek, drewna, obrazów, szlachetnych dy-
wanów - wszystko to zmieniło się w tlący się, kopcący popiół.
Nigdy nie użalał się nad sobą, nawet teraz nie było mu sie-
bie żal. Odczuwał raczej gniew i odrazę. Oczywiście ostateczną
winę za wszystkie te tragiczne wydarzenia ponosił Jacko Vance. To
on był zabójcą, podpalaczem, człowiekiem konsekwentnie rujnują-
cym życie innych. Ale Tony powinien przewidzieć, co się święci.
Tymczasem już nie jeden, ale dwa razy nie udało mu się odgadnąć
następnego ruchu Vance’a. Nie znajdował dla siebie żadnego
usprawiedliwienia. Tony był odpowiednio wykształcony i płacono
mu za to, żeby przewidywał zachowania ludzi takich jak Vance,
żeby potrafił wskazać, co ich motywuje, i powstrzymać ich od re-
alizowania swoich niebezpiecznych obsesji.
W większości zawodów gdy ktoś spieprzy swoją robotę, nie
jest to nic wielkiego - ale jego błędy kosztowały czyjeś życie.
Zbierało mu się na wymioty, gdy pomyślał, że Vance jest gdzieś
tam, na wolności, i przystępuje do kolejnego etapu swojej drobia-
zgowo zaplanowanej sadystycznej kampanii. Im dłużej to trwało,
tym jaśniej Tony dostrzegał, że nie pomylił się przynajmniej co do
jednego: Vance działał według harmonogramu ustalonego na
długo, zanim uciekł z więzienia.
Ostatniego wieczoru Ambrose odciągnął go od pożaru do
karetki i nakłonił do wypicia słodkiej herbaty, a potem nie odstępo-
wał go na krok, podczas gdy strażacy gasili ogień. Objął Tony’ego
ramieniem, gdy z hukiem zawaliły się resztki dachu. Nie uniósł na-
wet brwi, kiedy Tony obarczył Vance’a winą za pożar. I wszystko
notował, kiedy Tony wreszcie uspokoił się na tyle, by powiedzieć
mu to, nad czym myślał podczas jazdy do Worcesteru.
Kiedy rozstali się po północy, Ambrose pojechał z powro-
tem na komendę, żeby przekazać swojemu zespołowi najnowsze
wiadomości i rozdzielić zadania. Tony na nic więcej nie mógł się
przydać. Przynajmniej wciąż miał „Steeler”, idealnie utrzymany
jacht Arthura Blythe’a. Na pokładzie łajby nie odczuwał takiego
spokoju jak w tamtym domu, ale zawsze lepsze to niż nic. Poza
tym część zdjęć przechowywał w Bradfield, więc nie utracił
wszystkich pamiątek po człowieku, którego geny odziedziczył.
Próbował czerpać z tego pocieszenie, ale na próżno. Wciąż czuł się
ograbiony i emocjonalnie poobijany.
Później otrzymał wiadomość od Pauli i zrozumiał, że za-
wiódł w swojej pracy na całej linii. Vance najwyraźniej uparł się,
żeby zabrać mu wszystko, co się dla niego liczy. Mógł zareagować
na to, obierając jedną z dwóch dróg. Mógł poddać się bólowi i
odejść, by spędzić resztę życia w poczuciu żalu i niespełnienia,
albo wykrzyknąć w kierunku niebios: „Pierdol się!”, i zabrać się z
powrotem do pracy. Przypomniał sobie lata, zanim Carol wkro-
czyła w jego życie. Utracony dom należał do niego jeszcze krócej.
W tamtej pustce żyło mu się całkiem znośnie. Mógł do tego wró-
cić.
Dopił herbatę i wstał. Jak mówiły słowa piosenki, kiedy nie
ma się nic, nie ma już co stracić.
Rozdział 40
Obolała ze zmęczenia, Paula oparła się o maskę samochodu
i zapaliła papierosa.
- Poczęstujesz mnie? - spytał Kevin.
Był jeszcze bledszy niż zwykle, skóra wokół jego oczu
przybrała wręcz zielonkawy odcień. Wyglądał, jakby też nie spał.
Sinead przyjechała wkrótce po północy. Zostali przy niej jeszcze
parę godzin, usiłując znaleźć słowa pocieszenia w sytuacji, w któ-
rej pocieszenia nie sposób sobie wyobrazić. Potem Paula pojechała
do domu i położyła się do łóżka, by godzinami wpatrywać się w
sufit z dłonią w dłoni Elinor.
- Myślałam, że rzuciłeś - powiedziała, podając mu paczkę.
- Rzuciłem. Ale są takie dni... - Zadrżał. Paula wiedziała, co
ma na myśli. Były dni, że nawet najbardziej zatwardziali przeciw-
nicy palenia potrzebowali wsparcia nikotyny. Kevin zaciągnął się
łapczywie. Jego barki opadły o parę centymetrów, gdy ciężko wy-
puścił dym z płuc. - Po wczorajszym... Człowiek myśli, że widział
już wszystko. A potem widzi coś takiego.
„Czymś takim” była zawartość tekturowego pudła pozosta-
wionego na tyłach sklepu z mrożonkami w pobliżu bloków
Skenby. Znalazł je tuż przed świtem pracownik sklepu, który miał
za zadanie otworzyć tylną bramę i przyjąć wczesną dostawę to-
waru. Karton miał metr długości, pół metra głębokości i tyle samo
szerokości. Leżał na środku zatoki dostawczej i pierwotnie zawie-
rał torby mrożonych frytek. Po ciemnych plamach na tekturze i ka-
łużach brązowoczerwonego płynu, który wyciekał z wnętrza, wi-
dać było, że jego zawartość się zmieniła. Pracownik sklepu, któ-
remu nie płacono na tyle dużo, by wykazywał się myśleniem,
otworzył pudło i zemdlał, uderzając głową w beton. Kierowca
wozu dostawczego, który przyjechał na miejsce, znalazł go obok
pudła z rozczłonkowanymi ludzkimi zwłokami.
Zwymiotował, czym ostatecznie zanieczyścił miejsce zda-
rzenia.
Pierwsi gliniarze, którzy dotarli na miejsce, od razu zgłosili
sprawę do ZIS-u. Ich uwagę zwróciło słowo „MOJA” wytatu-
owane tuż nad nadgarstkiem leżącej na samej górze kończyny.
Paula i Kevin przybyli w momencie, gdy lekarz sądowy oficjalnie
stwierdzał, że kawałki w kartonie są martwe.
- Co my tu mamy? - spytał Kevin.
- Na ostateczną odpowiedź trzeba poczekać, aż wypowie
się patolog - wyrecytował lekarz. W szarym świetle świtu nawet on
wyglądał trochę blado. - Ale wobec braku śladów, które by temu
przeczyły, powiedziałbym, że mamy do czynienia z jednym ciałem,
które zostało pocięte na części. Jest tułów, głowa, dwa ramiona,
dwa uda i dwie łydki razem ze stopami.
- Jezu... - Kevin odwrócił wzrok.
- Ciało zostało pocięte, jak należy, czy po prostu porąbane?
- Zdawało się, jakby Paula nie była w stanie oderwać wzroku od
makabrycznego widoku.
- Dzisiaj, żeby nauczyć się podstaw rzeźniczych, wystarczy
obejrzeć Hugh Fearnleya-Whittingstalla - orzekł z goryczą Kevin.
Lekarz pokręcił głową.
- Ta robota nie jest nawet na tyle dobra. Gdybym miał
zgadywać... ale pamiętajcie, że to tylko domysły, i nie mówcie Gri-
shy Shatalovowi, że to powiedziałem... no więc wygląda na to, że
sprawca użył czegoś w rodzaju piły tarczowej. Widać, jak ostrze
przeszło przez kość i zostawiło nacięcia. - Wskazał długopisem
górną część kości udowej. - To ślad mechaniczny.
- Jezu - sapnął znów Kevin. - Wie pan, od jak dawna nie
żyje?
Lekarz wzruszył ramionami.
- Od niedawna. Krew nie wycieka, plamy opadowe dopiero
powstają. Biorąc pod uwagę temperaturę, powiedziałbym, że praw-
dopodobnie od kilku godzin, nie dłużej. Ale nie powołujcie się na
mnie.
- A co mogło być przyczyną zgonu? - Paula ruszyła za
mężczyzną, który zaczął odchodzić.
- Z tym to naprawdę musicie poczekać na Grishę - odrzekł,
wsiadając do swojego samochodu.
Palili więc teraz papierosy, podczas gdy technicy krymina-
listyki zabezpieczali ślady i robili dokumentację zdjęciową, a miej-
scowi gliniarze chodzili od drzwi do drzwi w nadziei, że znajdą
jakiegoś świadka. W tej okolicy było to jednak mało prawdopo-
dobne. Ciąg parterowych pawilonów sklepowych stał w pustej
przestrzeni, stanowiąc wyspę na morzu taniego blokowiska, gdzie
mieszkańcom z trudem udawało się utrzymać głowy nad wodą.
Tutaj nikt by niczego nie zobaczył. Nawet ci, którzy coś wi-
dzieli.
- Sprawca stara się za każdym razem działać inaczej - za-
uważył Kevin.
- Miałam nadzieję, że Tony mu się przyjrzy i nam pomoże -
odparła Paula. - Ale teraz ma na głowie inne sprawy.
- Rozmawiałaś jeszcze z szefową?
- Nie. I mam nadzieję, że nie będę musiała. Zawsze trudno
jest cokolwiek przed nią ukryć. Musiałabym się rozwodzić nad
tym, że kot jest u nas bezpieczny i śpi zwinięty pod kaloryferem.
- A to prawda?
- Tak. Jeden z członków ekipy technicznej, który zjawił się
na miejscu zdarzenia, znalazł go w klatce w samochodzie Chris.
Elinor przyjechała po niego.
- Jedno ci powiem. Nie chciałbym być w skórze Vance’a,
jeśli szefowa dopadnie go przed resztą sfory.
- Nie zrobi nic, co mogłoby utrudnić pracę wymiaru spra-
wiedliwości - odrzekła Paula, przekonana, że zna Carol znacznie
lepiej niż Kevin. - Sprawiedliwość liczy się dla niej przede wszyst-
kim. Zresztą sam wiesz.
- Tak, ale tym razem chodzi o jej brata - zaoponował Kevin.
- Musiałaby nie być człowiekiem, gdyby nie pragnęła zemsty.
- Zastanów się, Kevin. Vance zrobił to, ponieważ to ona
wsadziła go do więzienia.
Nienawidził pierdla do tego stopnia, że zabił dwoje ludzi,
żeby odegrać się na osobie, która według niego ponosi za to odpo-
wiedzialność. I jeszcze zastawił tę okropną pułapkę z kwasem, też
przeciwko niej. Straszliwa ironia sytuacji polega na tym, że osta-
tecznie skrzywdził Chris, która też przyczyniła się do jego areszto-
wania. Czy w związku z tym nie wydaje ci się, że odesłanie go z
powrotem za kratki będzie najbardziej bolesną zemstą, jaką sze-
fowa może mu wymierzyć? I czy nie sądzisz, że jest na tyle bystra,
by to wiedzieć?
Kevin dopalił papierosa i zgniótł peta butem.
- Może rzeczywiście - przyznał, stawiając kołnierz płasz-
cza. - Masz jakiś pomysł, jak ustalimy tożsamość tej ofiary, jeśli w
bazie danych nie ma jej odcisków palców? Bo chyba nie będziemy
prosić któregoś z mundurowych, żeby pokazał głowę potencjalnym
świadkom... - Puścił do Pauli oko. Wisielczy humor pomagał im
nie zwariować w tej pracy. Dla osób z zewnątrz było to zupełnie
niezrozumiałe.
- Gdybym była pewna, że w ten sposób śledztwo przebie-
gnie szybciej, sama bym to zrobiła. - Paula wyrzuciła niedopałek
do rynsztoku i wyciągnęła telefon. - Co chcesz na śniadanie? Po-
proszę Sama, żeby po drodze kupił nam jakieś kanapki. Z beko-
nem? Z kiełbasą?
Z jajkiem?
Kevin uśmiechnął się szeroko.
- Poproszę z bekonem. Tylko żeby było dużo sosu pomido-
rowego. Uwielbiam, kiedy wycieka mi bokami...
- Jesteś porypany, powinieneś się leczyć - stwierdziła Paula,
odwracając się w samą porę, by zobaczyć zbliżającą się Penny
Burgess. - Skoro o porypanych mowa... - Spojrzeli po sobie poro-
zumiewawczo i szybko oddalili się na obrzeża miejsca zdarzenia,
gdzie policjanci skutecznie bronili przejścia. Dotarli tam w samą
porę, tak że Penny mogła tylko błagalnie wołać, żeby zawrócili.
Paula obejrzała się przez ramię na wściekłą dziennikarkę i szturch-
nęła Kevina w żebra. - Żaden dzień nie jest do końca stracony, je-
żeli wkurzyło się przedstawiciela mediów.
Jakimś sposobem jej komentarz rozładował pokłady bólu,
który dławił ich od ostatniego wieczoru. Chichotali niepohamowa-
nie jak dzieci i zupełnie nie usłyszeli, jak Penny podniesionym gło-
sem zapytała, dlaczego dom Tony’ego Hilla spłonął w pożarze.
***
Ambrose składał właśnie sprawozdanie swojemu szefowi,
kiedy do biura wkroczyła Carol Jordan. Jej twarz była niczym ka-
mienna maska, a oczy obojętne i zimne. Komisarz Stuart Patterson
ledwie kiwnął głową na powitanie, ale zignorowała go, podobnie
jak pozostałych funkcjonariuszy, którzy jak jeden mąż przerwali
pracę i odwrócili się, spoglądając w jej kierunku.
- Alvinie - powiedziała, odsuwając krzesło przy biurku. -
Co z Vance’em?
Ambrose, zdumiony, spojrzał pytająco na Pattersona. Ko-
misarz starannie unikał jego wzroku, wyjmując paczkę gumy do
żucia i odpakowując jeden z listków.
- To jest moja akcja, pani nadkomisarz.
- Naprawdę? - Ton Carol balansował na granicy uprzejmo-
ści i zniewagi. - W takim razie, co się dzieje, komisarzu Patterson?
- Sierżancie, może opowie pan nadkomisarz Jordan o bieżą-
cym stanie śledztwa? Przez grzeczność dla oficera innej policji te-
rytorialnej.
Ambrose posłał mu spojrzenie zarezerwowane zwykle dla
niegrzecznych dzieci.
- Wszyscy byliśmy wstrząśnięci tym, co stało się z pani
bratem i jego partnerką - powiedział Ambrose. - Jest mi niezwykle
przykro.
- Mnie też - dodał Patterson, zawstydzony swoim zacho-
waniem, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o stracie Carol. -
Myślałem, że jest pani na urlopie i wspiera rodziców.
- Najlepszym wsparciem, jakie mogę dać teraz swojej ro-
dzinie, jest praca nad tą sprawą. Wiem, że nadkomisarz Franklin
niczego nie przesądza, ale jestem przekonana, że za tym zabój-
stwem stoi Vance. Dlatego tu jestem.
Ambrose mógł sobie tylko wyobrażać, jakiego wysiłku wy-
maga od Carol takie opanowanie. Niektórzy mogliby ją potępić za
to, że w takiej chwili nie jest z rodziną, ale on rozumiał, co znaczy
niepohamowana potrzeba działania. Zdawał sobie również sprawę
z tego, że ma swoją cenę.
- Wciąż nie mamy żadnych pewnych wskazówek na temat
miejscu jego pobytu - powiedział.
Patterson prychnął.
- Za to wiemy, gdzie był ostatniego wieczoru.
Carol zaświeciły się oczy.
- Tak? Gdzie?
- W samym Worcesterze. Tuż pod naszymi nosami. - Patter-
son zrobił zniesmaczoną minę, jakby rzeczywiście coś mu zaśmier-
działo pod nosem.
Carol pochyliła się do przodu.
- Skąd to wiecie?
- Nie mamy pewności... - zastrzegł Ambrose, ale Patterson
mu przerwał:
- A kto jeszcze ma tak wiele za złe Tony’emu Hillowi?
Teraz oczy Carol zrobiły się okrągłe.
- Tony’emu? Coś się stało Tony’emu?
- Nic mu nie jest - powiedział Ambrose, pragnąc, by szef
okazał Carol choć odrobinę tej wrażliwości, z której jest tak bardzo
dumny. - No w każdym razie fizycznie. Ale jest dosyć wzburzony.
Wczoraj wieczorem ktoś doszczętnie spalił mu dom.
Kobieta drgnęła, jakby ktoś ją spoliczkował.
- Jego dom? Jego piękny dom? Spalony?
Patterson pokiwał głową.
- Podpalenie. Bez dwóch zdań. Benzyna jako podpałka. Po-
żar zaczął się na tyłach, gdzie nikt nie mógł go zauważyć. Zanim
ktokolwiek się zorientował, ogień zajął cały dom.
Straż pożarna nie mogła już nic uratować.
- Ten dom był pełen pięknych przedmiotów, musiały być
prawie tak łatwo palne jak race... - Carol przeczesała dłońmi włosy.
- Chryste, to rzeczywiście wygląda na robotę Vance’a.
- Też tak uznaliśmy - odrzekł Ambrose. - Przydzieliłem lu-
dzi do przeglądania nagrań z ulicznych kamer. Może dzięki temu
dowiemy się, jaki wóz prowadził. Chociaż jeżeli ma choć odrobinę
oleju w głowie, zdążył już zmienić samochód.
- I wygląd - dodała Carol. - Nie mamy pojęcia, jak teraz
wygląda.
W tym momencie do biura wszedł posterunkowy w mun-
durze, taszcząc w rękach stację komputera. Zaraz potem dołączył
do niego drugi policjant z podobnym ładunkiem.
- Gdzie to postawić, szefie? - zawołał do Pattersona.
Komisarz zrobił zdziwioną minę.
- A co to takiego?
- Komputery. - Mundurowy nie umiał ukryć zniecierpliwie-
nia. - Stacjonarne komputery domowe w obudowie typu wieża. Ta-
kie z twardymi dyskami.
- To widzę. - Patterson nie był w nastroju do żartów. - Ale
co one tu robią?
- Są z Northumbrii. Wysłane wczoraj w trybie pilnym. To
gdzie je postawić?
- To komputery Terry’ego Gatesa - wyjaśnił Ambrose. - Po-
prosiłem o nie. Tony uważa, że Gates nie jest na tyle bystry, by po-
rządnie wszystko wyczyścić. - Wskazał biurko przy ścianie. -
Postawcie je tam.
Patterson był coraz bardziej niezadowolony.
- Nikt mi o tym nie powiedział. Jak przypuszczam, zamie-
rzasz teraz wydać fortunę na Gary’ego Harcupa?
Ambrose spojrzał na niego buntowniczo.
- Owszem, jak tylko uda mi się z nim skontaktować. Jest
naszym biegłym, a do takich zadań potrzebujemy biegłego.
- Komendant dostanie szału, jak się dowie, że rozwaliłeś
budżet, opłacając grubego Gary’ego - powiedział Patterson. -
Zresztą facet nie jest aż taki szybki. Zanim wydobędzie cokolwiek
z tych twardych dysków, Vance będzie na drugim końcu świata.
Carol odchrząknęła.
- Kto to jest Gary Harcup?
- Nasz biegły informatyk. Kosztuje pieprzoną fortunę i wy-
gląda jak niedźwiedź.
Zresztą porozumiewa się na podobnym poziomie - wyjaśnił
Patterson.
- Stać mnie na coś lepszego - powiedziała.
- Proszę wybaczyć, pani nadkomisarz, ale nie wygląda mi
pani na maniaka komputerowego.
Ten facet potrafi być tak cholernie wkurzający, pomyślał ze
zmęczeniem Ambrose, ale Carol puściła uwagę Pattersona mimo
uszu.
- Moja specjalistka komputerowa, Stacey Chen, jest praw-
dziwym geniuszem. Umie robić takie rzeczy, że większość do-
świadczonych informatyków wywala gały ze zdziwienia.
- Wszystko pięknie, ale służy w Bradfield, a nie w Mercji
Zachodniej.
- Jest gliniarzem. I biegłym sądowym. Tylko to się liczy. -
Carol wyjęła komórkę. - Mogę ją do was oddelegować. - Popa-
trzyła pytająco na Ambrose’a. - Jest najlepsza.
- Nie odmówię - odrzekł Ambrose.
Patterson, rozdrażniony, odwrócił się od nich, podczas gdy
Carol wyszukała w książce kontaktów numer Stacey.
- Powiem, żeby od razu wsiadała w samochód.
- A nie ma innych zadań? - zdziwił się Alvin. - Myślałem,
że wasz zespół szuka seryjnego mordercy?
- To kwestia priorytetów - odparła Carol. - A w tej chwili
mój zespół doskonale zna swoje priorytety.
Rozdział 41
Żeby poskładać się do kupy, trzeba było od czegoś zacząć.
Tony włączył komputer i zaparzył sobie następną herbatę w ocze-
kiwaniu, aż załadują się najnowsze pliki z Bradfield.
Usiadł i otworzył ostatniego e-maila od Pauli, wysłanego z
telefonu niecałą godzinę wcześniej. Wiadomość dotycząca czwartej
ofiary zasmuciła go i pogłębiła poczucie własnej porażki, ale w
pracy nie było miejsca na osobiste uczucia. Na empatię, owszem,
ale nie na własne emocje.
Prezentacja zwłok sprawiała wrażenie jeszcze dziwniejszej
niż poprzednio.
Rozczłonkowanie nie było tak często spotykane, jak się po-
wszechnie uważało. Zawodowi zabójcy wykorzystywali je po to,
by utrudnić identyfikację ofiary. Ale według Pauli wszystkie ka-
wałki były na miejscu w stanie nienaruszonym, więc nie o to tutaj
chodziło.
Gdyby Tony dostał tę zbrodnię do zanalizowania w oderwa-
niu od pozostałych morderstw, mógłby z pożytkiem spekulować
nad znaczeniem rozczłonkowania. Mogło chodzić o ostateczne po-
twierdzenie pełni władzy sprawcy nad ofiarą.
- Jeżeli nie ma nóg, nie może od niego odejść - powiedział
na głos. Albo mogła to być kara. - Jest tak zła, że trzeba ją rozłożyć
na części i poskładać od nowa. - Roztarł czoło koniuszkami pal-
ców. - Ale nie o to tutaj chodzi - orzekł. - To, co pokazał nam po-
przednio, jest zupełnie inne. Oczywiście, że chodzi o władzę.
Seryjny morderca zawsze pożąda władzy.
Ale nie w tym rzecz. - Wyrzucił ręce w górę. Miał ochotę
pospacerować, ale łódź była za mała. - Spójrz prawdzie w oczy,
Tony, rozczłonkowanie mogło być zupełnie nieistotne.
Przypadkowe. Po prostu pierwsza rzecz, która wpadła mu
do głowy.
Tylko że to przypuszczenie było tak mało prawdopodobne,
że wręcz śmieszne. Nie przygotowuje się drobiazgowo wyjazdu na
miasto i zabójstwa, nie przygotowuje się planów, które obejmują
użycie fałszywych tablic rejestracyjnych i włożenie czapki z dasz-
kiem, żeby przechytrzyć kamery, tylko po to, by w ostatniej chwili
wybrać zupełnie arbitralną metodę zabójstwa. Chodziło tu o coś,
co miało swoją strukturę, mimo że Tony nie umiał jej jeszcze roz-
poznać. Im mocniej próbował to uchwycić, tym bardziej zdawało
się odległe.
Napił się herbaty i zamyślony wyjrzał przez bulaj na szkli-
stą wodę za burtą.
Cokolwiek majaczyło mu z tyłu głowy przy poprzednim
morderstwie, teraz coraz bardziej uporczywie dopominało się o
uwagę, ale nadal nie dawało się ująć. Może pomogłyby zdjęcia z
miejsca zbrodni?
Wrócił do komputera i otworzył odpowiedni plik. I przeko-
nał się, że świat działa czasem tak, jak się tego oczekuje. Kiedy
przyjrzał się fotografiom po kolei, od pierwszego zabójstwa do
ostatniego, obrazy dopasowały się jeden do drugiego niczym ele-
menty układanki. I nagle zrozumiał, na co patrzy. Miało to sens i
jednocześnie było go pozbawione.
Człowiek w labiryncie. Był to import z Ameryki, z lat dzie-
więćdziesiątych.
Emitowany późną nocą przez Program 5. Jeśli wierzyć
słupkom popularności, oglądał go Tony i jakieś trzy inne osoby.
Niskobudżetowy serial telewizyjny o psychologu kryminalnym,
który ciągle ględził o labiryncie umysłu i przestępcach zagubio-
nych w swoich labiryntach, mylących drogę niczym Minotaur.
Tony oglądał kolejne odcinki tylko dlatego, że gdyby miał profil na
Facebooku, w zainteresowaniach mógłby śmiało wpisać „bez-
senność”. Poza tym skok ciśnienia krwi przy seansie czegoś tak
idiotycznego przypominał mu, że żyje.
Prawdopodobnie nieustępliwa głupota fabuły i nielogicz-
ność konkluzji, do jakich dochodził główny bohater, ograniczyły
długość serii do jednego sezonu. Być może serial powtarzano jesz-
cze na którymś z kanałów telewizji satelitarnej w środku nocy, ale
Tony go przeoczył. Wiele wskazywało jednak na to, że nie uszedł
uwagi zabójcy prostytutek w Bradfield.
Podekscytowany, wpisał w okno wyszukiwarki hasło: Czło-
wiek w labiryncie, po czym kliknął w wynik, który przekierował
go na profil filmu na serwisie IMDb. W 1996 roku nakręcono dwa-
dzieścia cztery odcinki, w rolach głównych wystąpili Larry Ge-
itling i Joanna Duvell. Tony ledwie przypominał sobie
odtwórczynię roli żeńskiej, typową kalifornijską blondynę, ale
twarz Geitlinga pamiętał doskonale - koścista, z wydatnym pod-
bródkiem i policzkami, ze zmarszczkami pojawiającymi się wokół
szafirowo niebieskich oczu, gdy bohater się zamyślał. Nazwisko
Geitlinga obiło mu się o uszy, choć nie pamiętał, w jakim kontek-
ście - tym razem Google nie pomógł. Wychodząc z założenia, że
warto spróbować wszystkiego, uruchomił opatentowany przez Sta-
cey program indeksujący hasła dotyczące archiwalnych i prowa-
dzonych spraw. Wpisał hasło „Larry Geitling” i o mało nie spadł z
krzesła, gdy odpowiedź momentalnie pojawiła się na ekranie. Pod
nazwiskiem Larry Geitling zameldował się w motelu Zachodzące
Słońce mężczyzna, który zajął pokój numer 5 - ten sam, w którym
w noc zaginięcia Suze Black ktoś zalał łazienkę. To było już cał-
kiem realne powiązanie, a nie tylko przeczucia szalonego psycho-
loga.
Tony wrócił do Google i prześledził chronologię odcinków
serialu, włącznie ze zdjęciami kadrów o żałośnie niskiej rozdziel-
czości. Wszystko to zebrane było przez jakiegoś gościa z Okla-
homa City, który był przekonany, że Człowiek w labiryncie jest
najbardziej niedocenionym dziełem, jakie kiedykolwiek wyprodu-
kowała amerykańska telewizja. Żałosny dupek, pomyślał Tony,
choć w głębi duszy był mu dzisiaj niezmiernie wdzięczny, gdyż za-
wartość tej dziwacznej strony internetowej potwierdziła jego nieja-
sne przeczucia, które nie dawały mu spokoju przez kilka ostatnich
dni. Jakkolwiek wydawało się to absurdalne, cztery morderstwa w
Bradfield dokładnie odpowiadały zbrodniom z czterech pierwszych
odcinków Człowieka w labiryncie.
Miał więc rację, kiedy twierdził, że w tych zabójstwach nie
chodzi o pożądanie czy seks. Nie sądził nawet, by chodziło w nich
o władzę. Pośrodku nich znajdował się człowiek, który odczuwał
potrzebę zabijania, ale nie ze zwykłych powodów. Nie zabijał dla-
tego, że lubił obserwować, jak umierają kobiety, ani dlatego, że ich
nienawidził. Atrybuty morderstw nie miały dla niego znaczenia;
nie udało mu się wypracować spójnej metody zabijania.
Wyglądało to tak, jakby wypróbowywał różne sposoby,
żeby sprawdzić, który najbardziej mu odpowiada. A jako źródło
wzorców dla seryjnych morderstw wykorzystywał serial telewi-
zyjny. Tony nigdy jeszcze nie spotkał się z niczym takim, ale miało
to swój pokręcony sens.
Jeśli zatem nie chodziło o zabijanie samo w sobie, to czym
motywowane były te morderstwa? Odpowiedź musiała się wiązać
z ofiarami. Ale jak?
Tony chwycił za telefon i wybrał numer Pauli.
- Słucham? - rozległo się po chwili po drugiej stronie.
- To zabrzmi naprawdę dziwacznie - powiedział.
- Właśnie miałam zamiar do ciebie zadzwonić.
- Jakiś przełom w śledztwie?
- Nie, Tony, miałam zamiar zadzwonić, ponieważ przed
chwilą usłyszałam o twoim domu i bardzo ci współczuję - wytłu-
maczyła cierpliwie. Tony starał się uchodzić za normalnego, komu-
nikatywnego człowieka, ale czasami po prostu kończyła mu się
płyta. Nie wiedział, co powiedzieć, więc po prostu milczał. - Tak
robią przyjaciele - wyjaśniła Paula. - Jest mi naprawdę przykro z
powodu twojego domu.
- Mnie też - powiedział w końcu. - I z powodu brata Carol i
jego partnerki. I Chris. A tak w ogóle, jak ona się czuje? Masz ja-
kieś wieści?
- Bez zmian. To może dobrze.
- Żałuję, że nie mogę zrobić czegoś bardziej konkretnego,
żeby wsadzić Vance’a z powrotem za kraty. Ale rzuciłem okiem na
materiały, które Stacey wysłała mi dziś rano.
- Tak naprawdę to ja je wysłałam. Stacey jedzie właśnie do
Worcesteru. Jeżeli dobrze to rozegrasz, może nawet postawi ci
kawę.
Tony był zaskoczony. Jak to się stało, że wypadł z obiegu
do tego stopnia?
- Stacey tu przyjeżdża? Dlaczego? Co się stało?
- Szefowa kazała jej przyjechać do Worcesteru, żeby po-
grzebała w twardych dyskach paru starych gównianych pecetów
gościa, który nazywa się Terry Gates. Wygląda na to, że ten facet...
- Wiem, kim jest Terry Gates i co wszyscy mamy nadzieję
znaleźć w tych komputerach - przerwał jej Tony. - Nie rozumiem
tylko, czemu angażuje się w to Stacey.
Myślałem, że Mercja ma swojego specjalistę.
- Ambrose nie mógł się z nim skontaktować. Zresztą sze-
fowa postanowiła...
- Już to mówiłaś. Jaki jest udział Carol w tym wszystkim?
Myślałem, że jest u rodziców.
- Według Stacey jest teraz na komendzie w Mercji Zachod-
niej. Wzięła sprawę w swoje ręce. Można by powiedzieć, że prze-
jęła ster trochę przed czasem.
Świadomość ta zaciążyła niczym głaz na piersi Tony’ego.
Wiedział, że Carol wierzy we własne siły, ale wątpił, by naprawdę
dała radę prowadzić to śledztwo. Potrzebowała czasu i przestrzeni,
żeby przetrawić to, co się stało. W przeciwnym razie, gdy dojdzie
do nieuniknionego zderzenia, upadek będzie twardy i bolesny. Już
raz widział, jak przydarzyło jej się coś takiego, i nie był pewien,
czy zniósłby to po raz drugi. Zwłaszcza że sam ponosił dużą część
odpowiedzialności za to wszystko.
- Super - powiedział ponuro. - Jak przypuszczam, nikt nie
miał dość ikry, żeby dać jej niedwuznacznie do zrozumienia, że po-
winna się wycofać?
Kobieta prychnęła.
- Jakby to pomogło.
- Ona nie powinna tego robić.
Nastąpiła długa pauza. Pierwsza odezwała się Paula:
- To z jakiego powodu do mnie dzwonisz?
- Masz już tyle lat, żeby pamiętać serial telewizyjny pod ty-
tułem Człowiek w labiryncie?
- Nie wiem. Nie mam? Bo go nie pamiętam.
- Puszczali go w Programie 5.
- Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek świadomie oglą-
dała Program 5.
Tony roześmiał się mimowolnie.
- Ale z ciebie snobka. Tak czy inaczej, nakręcono tylko je-
den sezon tego serialu.
Opowiadał o psychologu kryminalnym i policjantce...
- Brzmi znajomo. Czy ona była blondynką?
- To nie jest zabawne, Paulo. Zresztą serial był strasznie
gówniany. Ale obejrzałem większość odcinków, żeby podnieść się
na duchu. Były tak złe, że czułem się w swojej robocie jak geniusz.
Widzisz, rzecz w tym, że te cztery morderstwa, które macie... zo-
stały dokonane dokładnie tymi samymi metodami, co zabójstwa w
pierwszych czterech odcinkach Człowieka w labiryncie.
Paula zawahała się na chwilę, zanim spytała:
- Jesteś tego pewien?
- Tak. Uduszenie. Utopienie w wannie i wrzucenie zwłok
do kanału. Ukrzyżowanie do góry nogami i poderżnięcie gardła. I
wreszcie rozczłonkowanie i dostarczenie ciała w kartonowym pu-
dle. Rozstrzygający jest fakt, że facet używa nazwiska Larry Ge-
itling. To aktor, który grał głównego bohatera, tego psychologa.
Właśnie pod tym imieniem i nazwiskiem zameldował się w mo-
telu, zgadza się?
- Jezu... To chore.
- Wysyłam ci link do pewnej strony internetowej. Jakiś fa-
cet w Pierdzinowie na Wygwizdowie w Stanach Zjednoczonych
ma kompletnego świra na punkcie Człowieka w labiryncie i skata-
logował każdy odcinek. Właściwie jak teraz o tym myślę... może
powinnaś z nim porozmawiać, zobaczyć, czy jest w kontakcie z in-
nymi fanami serialu. Bo nasz zabójca też musi mieć zajoba na jego
punkcie. Człowieka w labiryncie, z tego, co wiem, nigdy nie wy-
dano na DVD ani wideo. Facet musiał to sobie nagrać jeszcze w
1997 roku. I nadal ma kasety.
- A może odtwarzacz wideo właśnie wkręcił mu taśmę,
więc postanowił zrekonstruować utracone odcinki na żywo?
- Mówiłem ci już, jak nienawidzę policyjnego poczucia
humoru? - zapytał sztywno Tony. - Słuchaj, Paulo, to naprawdę in-
teresujące. Seryjni mordercy robią to, co robią, ponieważ coś w ca-
łym procesie, sposób ich działania, sam czyn... coś ich kręci.
Kaleczą kobiece piersi, bo mają jakiś uraz związany z kobiecością.
Gwałcą za pomocą noży, bo mają problem z potencją. Wydłubują
oczy, bo sa przekonani, że ktoś ich śledzi. Wszystko jedno.
Ale ten facet... jego nic nie kręci. A przynajmniej jeszcze
tego czegoś nie odkrył. Sprawia wrażenie, jakby przerabiał rozma-
ite metody zabijania z listy, wypróbowując, która będzie mu naj-
bardziej pasować.
- Co? Chcesz powiedzieć, że oszołom pragnie być seryj-
nym mordercą, ale nawet nie wie, co go w tym kręci?
- W pewnym sensie tak. Jest też możliwość, że po zabój-
stwie czuje takie obrzydzenie, że następnym razem musi spróbo-
wać czegoś innego. - Tony przechadzał się po łajbie. Trzy kroki w
jedną stronę, obrót, trzy kroki w drugą. - Zabija z jakiegoś powodu,
ale na pewno nie dla samego zabijania. Przekazuje wiadomość za
pomocą tatuażu. Mówi: „Spójrzcie na mnie, to są MOJE osią-
gnięcia”. Gdyby mógł znaleźć inny sposób realizacji swojego celu,
sposób, który nie obejmowałby zabijania, toby nie zabijał.
- Cholernie dziwna ta sylwetka sprawcy, Tony - zauważyła
Paula.
- Wiem. A najgorsze jest to, że nie widzę, jak to wszystko
mogłoby wam pomóc w przyskrzynieniu faceta.
- Twoja sugestia, że sprawca może się kontaktować z tym
fanem Człowieka w labiryncie, jest w punkt. Prawdopodobnie ma
własne forum, listę stron na ten temat albo coś w tym stylu. A
może nawet program, który rejestruje wszystkich odwiedzających.
Stacey będzie zachwycona: wreszcie coś, w co można się porząd-
nie wgryźć, a nie tylko gromadzenie danych z Dywizji Północnej.
Jak tylko do nas wróci, może się wziąć do roboty. Wiedziałam, że
dobrze zrobiłam, wciągając cię w tę sprawę, Tony.
- Biorąc pod uwagę moje samopoczucie, to raczej ja powi-
nienem ci dziękować.
Dobrze, że mam rozrywkę, która powstrzymuje mnie od
rzucenia się w wody kanału.
- Nie mówisz tego poważnie. - Paula czuła się trochę nie-
swojo, wkraczając na tak osobiste terytorium Tony’ego. Ich przy-
jaźń osadzała się zwykle na innych obszarach.
- Oczywiście, że nie - skłamał.
- Jeśli masz rację co do Człowieka w labiryncie, to jakie bę-
dzie następne zabójstwo w serii?
Tony odchrząknął.
- Ofiara zostanie obdarta ze skóry, cała z wyjątkiem twarzy.
Pauli zrobiło się słabo.
- To właśnie uwielbiam w tej pracy. Zawsze jest na co cze-
kać.
Rozdział 42
Carol wiedziała, że jest upierdliwa, ale miała to w nosie.
To, co Ambrose i Patterson sądzili na jej temat, liczyło się w tej
chwili o wiele mniej niż wyśledzenie Vance’a. Ambrose wydruko-
wał dla niej listę umówionych spotkań z notatnika Terry’ego Ga-
tesa.
- Przydzieliłem do tego swoich najlepszych chłopaków, ale
nie mamy specjalnych postępów, bo jest sobota i w biurach nikt nie
odbiera telefonów - powiedział. - Pomyślałem, że może pani na to
zerknie, spojrzy świeżym okiem, co jeszcze da się zrobić.
Carol pomyślała, że stara się w ten sposób zająć ją czymś,
żeby mu nie przeszkadzała.
Mimo to była wdzięczna, że ma coś do zrobienia. Nie była
w stanie znieść bezczynności. To właśnie dlatego, a nie przez nie-
umiejętność poradzenia sobie z żalem i pretensjami rodziców,
przyjechała tak szybko do Worcesteru. Teraz, gdy miała tak dużo
czasu dla siebie, nie byłaby w stanie nie myśleć o Michaelu. A to
zaprowadziłoby ją prosto do kieliszka. Tym razem jednak na-
prawdę nie chciała iść tą drogą. Nie chciała sama stać się katastrofą
we własnym życiu. Nie była pewna, czy drugi raz udałoby się jej
wyjść na prostą.
Tak więc skupiła uwagę na liście. Wkrótce zorientowała
się, że można ją z grubsza podzielić na trzy osobne wycieczki do
Londynu i jedną do Manchesteru. Na pierwszą wizytę w Londynie
składały się trzy spotkania. Do każdego z nich były przypisane nu-
mer telefonu, adres i inicjały. Patterson z pewną niechęcią przy-
dzielił jej telefon i komputer i Carol zaczęła pracę od Google, co
doprowadziło ją do firmy, która udostępniała na swoich stronach
dane teleadresowe najemców przestrzeni biurowej w Londynie.
Dwa adresy z listy figurowały w spisie, z pełnymi wykazami na-
jemców w danym biurowcu, ale trzeciego adresu nie było.
Oba przedsiębiorstwa, które od razu udało jej się namie-
rzyć, miały również własne strony internetowe. Oba oferowały na
sprzedaż założone dla potrzeb inwestorów spółki w krajach, któ-
rych przepisy gospodarcze i podatkowe były mało przejrzyste. Ca-
rol wydrukowała skąpe informacje o każdym z nich i odłożyła je
na bok.
Później zadzwoniła na numer wpisany przy trzeciej notatce
na ten dzień i usłyszała nagranie z Centrum Archiwalnego Miasta
Westminster. Zaintrygowana, weszła na stronę internetową instytu-
cji. Mniej więcej w połowie zobaczyła coś, co prawdopodobnie za-
interesowało Gatesa - Indeksy Głównego Urzędu Stanu
Cywilnego. Jeżeli Vance budował sobie nowe tożsamości, potrze-
bował dokumentów. W dawnych niechlubnych czasach przestępca
zamierzający przybrać nową tożsamość musiał tylko udać się do St
Catherine’s House albo - później - do Centrum Historii Rodzinnej
w Islington, gdzie przechowywano księgi urodzeń, ślubów i zgo-
nów. Tam mógł znaleźć akt zgonu kogoś mniej więcej w swoim
wieku, kto na dodatek zmarł jako niemowlę lub małe dziecko. Póź-
niej wystarczyło ustalić, gdzie przechowuje się akt urodzenia danej
osoby, i zamówić odpis. A kiedy miało się już świadectwo uro-
dzenia, można było na tym fundamencie nabudować następne po-
ziomy autentycznej tożsamości. Prawo jazdy. Paszport. Rachunki
za media. Konta bankowe. Karty kredytowe. I tak otrzymywało się
zupełnie nową tożsamość, która nie budziła podejrzeń przy odpra-
wie na lotnisku czy przed wejściem na prom.
Ale ostatnie akty terroryzmu pozamykały wiele z tych
drzwi, a cały proces stał się znacznie trudniejszy. Akta stanu cywil-
nego utajniono, do ogólnej wiadomości udostępniano teraz tylko
szczątkowe informacje i numer indeksu, który trzeba było znać,
aby zamówić sam odpis. Do uzyskania fałszywego świadectwa po-
trzeba było znacznie więcej czasu i cierpliwości, a poza tym pozo-
stawał zawsze ślad w dokumentach. Carol szybko opisała sugestię
zadania do podjęcia w poniedziałek rano i przesłała ją Am-
brose’owi. Jakiś farciarz będzie musiał skontaktować się z Głów-
nym Urzędem Stanu Cywilnego i dowiedzieć się, czy Terry Gates
zamówił jakieś świadectwa urodzenia, małżeństwa albo zgonu. W
ten sposób będzie przynajmniej wiadomo, od czego zacząć dalsze
poszukiwania.
Oczywiście w obecnych czasach nikomu nie chciało się tra-
cić czasu na mozolny proceder budowania rzeczywistej tożsamo-
ści. Fałszerstwo stało na tak wysokim poziomie, że wystarczyło
dostarczyć fałszerzowi nazwisko, datę urodzenia i zdjęcie, by ten
przygotował cały zestaw dokumentów, które wyglądały zupełnie
autentycznie. Nadal potrzebny był jednak prawdziwy punkt wyj-
ścia, na wypadek gdyby ktoś chciał to sprawdzić. Carol założyłaby
się o jedną swoją pensję, że Terry Gates pojechał do archiwum w
Westminsterze, aby znaleźć odpowiednią fałszywą tożsamość dla
Jacka Vance’a. Może nawet więcej niż jedną.
Badanie i sprawdzanie takich informacji jak te na karcie
SIM Terry’ego Gatesa było nieskończenie szybsze i łatwiejsze
dzięki zasobom Internetu i komputerowym bazom danych, do któ-
rych miała dostęp policja. Przed kilkoma laty to, czego Carol doko-
nała w ciągu paru godzin, zajęłoby paru śledczym kilka dni
podróży i rozmów z ludźmi, którzy działali na pograniczu prawa.
Mimo że jedyną istotą ludzką, z którą zdołała porozmawiać, był
stary kumpel z zespołu zajmującego się ściganiem fałszerzy, Carol
miała całkiem dobre pojęcie o poczynaniach Terry’ego Gatesa. Za-
łożenie spółki za granicą, uzyskanie dokumentów potrzebnych do
zbudowania fałszywej tożsamości, wizyty w prywatnych bankach
inwestycyjnych, w prywatnej agencji detektywistycznej, która
działała nie do końca zgodnie z prawem, wreszcie spotkanie z by-
łym radcą prawnym, który specjalizował się w przekopywaniu
ksiąg Rejestru Ziemskiego i sprzedaży informacji o nieruchomo-
ściach sławnych ludzi dziennikarskim hienom z tabloidów.
Wszystko to wskazywało na dwie odrębne operacje. Pierwsza po-
legała na wyrobieniu Vance’owi nowych dokumentów i zorganizo-
waniu mu dostępu do własnych pieniędzy. Druga miała na celu
znalezienie i śledzenie innych osób. Przypuszczalnie tych, na któ-
rych Vance pragnął się zemścić. Jeżeli zbiega nie uda się jeszcze
schwytać, grupa detektywów będzie miała w poniedziałek rano
pełne ręce roboty. Ale przynajmniej będą mieli jaśniejsze pojęcie o
tym, jak szeroko zakrojona była zemsta.
Prawie skończyła pisać szczegółową notatkę dla Pattersona,
kiedy do pokoju wkroczyła Stacey Chen. W doskonale dobranych
designerskich ciuchach i z walizeczką Henk w ręku wyglądała,
jakby zeszła ze stron żurnala. Carol wiedziała, że elegancka czarna
walizka z włókna węglowego kosztuje ponad dziesięć tysięcy fun-
tów. Kiedyś zastanawiała się, czy Stacey przypadkiem nie bierze
łapówek, potem trochę poszperała i odkryła, że tylko jedna aplika-
cja komputerowa, którą Stacey napisała w czasie wolnym od pracy,
dała jej w ciągu ostatniego pięciolecia dochód ponad miliona fun-
tów.
Carol zapytała kiedyś Stacey, dlaczego w ogóle chce jej się
pracować w policji.
„Gdybym to, co robię w pracy, robiła jako prywatny oby-
watel, zostałabym aresztowana.
Podoba mi się, że mam uprawnienia do grzebania w danych
innych ludzi”, odparła wtedy i rzuciła szybkie spojrzenie w kie-
runku Sama Evansa, co stanowiło odpowiedź innego rodzaju.
- Dzięki, że przyjechałaś - powiedziała Carol.
- To brzmi znacznie bardziej interesująco od spraw w Brad-
field - stwierdziła Stacey. - Na razie to tylko rutyna. Chociaż Paula
właśnie wpadła na coś, co stanowczo daje pole do popisu, jeśli
chodzi o zdobywanie danych.
- Serio? - W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin
śledztwo w Bradfield kompletnie wypadło Carol z głowy. Uwaga
Stacey przypomniała jej, że ma swoje obowiązki gdzie indziej. -
Mnie nic nie mówiła.
Twarz Stacey nie zdradziła żadnych emocji.
- Wszyscy uznaliśmy, że i tak ma się pani czym zająć. A to
taki dziwaczny pomysł, że Paula chciała go najpierw sprawdzić,
zanim zrobi z tego wielkie halo.
- Więc co to za pomysł? - zapytała Carol, byle oderwać się
na chwilę od swoich zmartwień, nawet jeśli rzecz dotyczyła
sprawy, która wydawała jej się teraz emocjonalnie tak daleka.
- Znaleziono kolejne zwłoki, wiedziała pani?
Carol pokręciła głową.
- Ktoś powinien był mi powiedzieć przynajmniej tyle.
Stacey pokrótce zdała jej sprawę z przebiegu śledztwa.
- Ponieważ morderstwo było tak charakterystyczne, tak
dziwne, powiązanie z poprzednimi było bezsprzeczne - podsumo-
wała. - W późnych latach dziewięćdziesiątych nakręcono mało
znany serial amerykański pod tytułem Człowiek w labiryncie i
okazuje się, że te zabójstwa są wzorowane na pierwszych czterech
odcinkach serialu. W Internecie jest strona fanowska poświęcona
tej produkcji. Prowadzi ją jakiś facet w Oklahomie. Paula miała za-
miar do niego zadzwonić i zapytać, czy kontaktowali się z nim ja-
cyś fani z Wielkiej Brytanii, ale powiedziałam jej, że mógłby
nabrać wody w usta. Ci ludzie często czują się w obowiązku chro-
nić osoby z tym samym hobby; postrzegają siebie jako samotnych
bohaterów stawiających czoło nadchodzącej fali. - Stacey uniosła
brwi. - W tym przypadku to my jesteśmy falą. Dziwaki. W każdym
razie, zasugerowałam, że najpierw sama zajrzę na tę stronę. Może
mają tam forum albo księgę odwiedzających, albo kanał informa-
cyjny Twittera, przez który mogę się tam wślizgnąć. Poszperam
tam, może uda mi się coś znaleźć. - Uśmiechnęła się i jej poważna
twarz złagodniała. - Zawsze jest jakieś tylne wejście.
- Bardzo ciekawe. I Paula wpadła na to wszystko sama?
Stacey położyła walizeczkę na biurku i otworzyła wieko.
- Na to wygląda.
W przypadku każdej innej osoby Carol natychmiast uzna-
łaby to za działanie zastępcze. Ale przy Stacey trudno było mieć
pewność. Mimo to intuicja podpowiadała jej, że coś w opowiedzia-
nej przez nią historii jednak nie gra.
- Czy wyszłabym na wariatkę, gdybym zauważyła, że wy-
gląda mi to na efekt działania umysłu Tony’ego? - zapytała po-
dejrzliwie.
Stacey popatrzyła na nią z nieprzeniknioną miną.
- Paula bardzo podziwia Tony’ego Hilla, sama pani wie.
Może przejęła coś z jego stylu myślenia.
Carol umiała rozpoznać kamienny mur lojalności, kiedy na
niego wpadała. Skinęła ręką w kierunku biurka.
- Komputery Terry’ego Gatesa są tam. Zobacz, co uda się z
nimi zrobić. Ale nie ignoruj też sprawy z Bradfield. Sprawca wy-
raźnie się rozkręca i zabija w coraz krótszych odstępach czasu.
Stacey wzruszyła ramionami.
- Mogę uruchomić swoje oprogramowanie na maszynach
Gatesa, a kiedy będę czekać na wyniki, popracuję nad tą stronką z
Oklahomy. Przy odrobinie szczęścia będę coś dla pani miała już
dzisiaj. Najpóźniej jutro.
Krzepiący profesjonalizm Stacey - właśnie tego Carol w tej
chwili potrzebowała.
Dobrze było wiedzieć, że ktoś panuje nad swoimi obowiąz-
kami. Ale jeśli Tony Hill wtrącał się w śledztwo w Bradfield, wo-
lała o tym wiedzieć. Zbrodnia dokonana na jej bracie świadczyła o
tym, że Tony nie jest już taki sprawny jak kiedyś. Czuła, że już ni-
gdy nie będzie w stanie znowu z nim pracować. A już na pewno nie
życzyła sobie, żeby działał za jej plecami.
- Dzięki, Stacey - rzuciła z roztargnieniem, rozglądając się
w poszukiwaniu Ambrose’a i odpowiedzi na kolejne ze swoich py-
tań. Gdzie właściwie był Tony Hill?
Rozdział 43
Gdyby Vance powątpiewał w słuszność przekonania, że
jego plan odwetu jest właściwy, mógłby na jego poparcie wskazać
swój głęboki i spokojny sen. Nie nękały go żadne koszmary, nie
wiercił się i nie rzucał w pościeli, nie wpatrywał się w sufit, mo-
dląc się o utratę świadomości. Po tym, jak wykonał robotę u
Tony’ego, zamówił sobie do pokoju hotelowego chińszczyznę i
skakał pilotem po programach informacyjnych, aż zmorzyła go
senność. Nie tylko interesowało go, jak zostaną zrelacjonowane
jego dokonania; był odcięty od dostępu do większości mediów tak
długo, że ciekawiło go, jak rozwinęły się przez ten czas.
Zrobiło mu się trochę żal. Uważał, że idealnie pasowałby
do tego nowoczesnego, multimedialnego świata. Wykorzystywałby
możliwości Twittera, Facebooka i tym podobnych znacznie lepiej
niż większość idiotów, którzy ostatnimi czasy błyszczeli na ekra-
nach, pławiąc się w uwielbieniu publiki. Jeszcze jedna rzecz, z któ-
rej obrabowali go Carol Jordan, Tony Hill i ta suka Micky. Może
powinien założyć sobie konto na Twitterze i za jego pomocą na-
śmiewać się z policji. Mógłby się nazwać Vancenawolności. Po-
mysł był kuszący, ale musiał go odrzucić. Jeżeli czegoś nauczył się
za kratami, to tego, że po wszystkim, co robi się w cyberprze-
strzeni, zostaje jakiś ślad. Miał już wystarczająco dużo zajęć i bez
konieczności zacierania śladów w sieci, co byłoby nieodzowne,
gdyby chciał w ten sposób zagrać na nosie organom ścigania. Wie-
dzą o tym, że grasuje na wolności i robi swoje - to mu wystarczało.
Obudził się późnym rankiem i z satysfakcją obejrzał w In-
ternecie zdjęcia z pożaru, które zamieszczono na stronie z wiado-
mościami regionalnymi. Wszystko wskazywało na podpalenie. Też
niespodzianka! O Vansie nie wspomniano, a autor artykułu nie za-
dał sobie trudu, by dowiedzieć się czegokolwiek więcej o „właści-
cielu, dr. Tonym Hillu”, który był niedostępny i nie udzielił
komentarza. Jedna rzecz zwróciła jednak uwagę Jacka. Na dalszym
planie jednego ze zdjęć dostrzegł charakterystyczną głowę glinia-
rza, który wystąpił wcześniej przed kamerami, opowiadając o jego
ucieczce z więzienia. Lśniąca ciemnoskóra głowa, czujne oczy,
twarz, która wyglądała, jakby nie raz natknęła się na czyjąś pięść.
Ten sam człowiek pojawił się w materiałach z pożaru.
Wyglądało na to, że ktoś w policji dobrze kojarzy fakty.
Vance’owi zupełnie to nie przeszkadzało. Mogli sobie kojarzyć ko-
lejne wydarzenia, ile tylko chcieli, ale on zawsze był o krok przed
nimi. Na przykład teraz. Najbezpieczniejszym miejscem w kraju
był dla niego w tej chwili Worcester. Ponieważ musieli być prze-
konani, że już dawno stąd wyjechał. Było to jedyne miejsce, gdzie
go nie szukali. Mógł przespacerować się po galerii handlowej Ca-
thedral Plaza, a nikt nawet nie mrugnąłby na jego widok. Na samą
myśl o tym roześmiał się z radością.
Choć czuł się bezpiecznie, nie zamierzał zagrzewać tu miej-
sca na długo. Chciał zwiedzić inne okolice, zobaczyć innych ludzi.
Zabawić się niezbyt ładnie. Ale najpierw musiał się jeszcze trochę
przygotować. Sprawdził, co się dzieje z jego kamerami. W stodole
sygnał zanikł; przypuszczalnie policja znalazła jedną z kamer i
przeszukała cały dom.
Właśnie dlatego kamerki w domu Tony’ego Hilla i w stad-
ninie Micky zostały umieszczone na zewnątrz: policja będzie szu-
kać nie tam, gdzie powinna. Wyglądało na to, że znowu podjął
trafną decyzję.
Sprawdził obraz z zestawu kamer na terenie stadniny w
Herefordshire, gdzie jego podstępna była żona i jej kochanka uło-
żyły sobie życie na nowo. Wyświadczył im ogromną przysługę,
kiedy wziął ślub z Micky. Plotki, od których huczało wokół Micky,
przeszkadzały jej w dojściu na sam szczyt telewizyjnej kariery. Po-
głoski ucichły jak ręką odjął, gdy tylko zawarli związek małżeński.
To jasne, że musiała być hetero - bo czemu niby Vance, który mógł
przebierać wśród tylu pięknych i seksownych kobiet, ożeniłby się z
lesbijką? Cynicy próbowali wprawdzie dogryzać, że on sam jest
gejem, ale nikt w to nie uwierzył - jego wcześniejsze heteroseksu-
alne związki były powszechnie znane.
Oczywiście małżeństwo było tylko dla picu. Co zyskiwała
na nim Micky, było jasne od samego początku, a sama nigdy nie
kwestionowała powodów, dla których on pragnął je zawrzeć - za
bardzo zależało jej na własnych korzyściach. Vance sprzedał jej
tekst o potrzebie ochrony przed natarczywymi fankami, które go
prześladowały, przekonał, że woli seks z ekskluzywnymi dziw-
kami, bez uczuciowych zobowiązań, i obiecał, że nigdy nie da się
przyłapać z żadną tanią wywłoką, która narobiłaby im obojgu
wstydu. Było to bardziej wiarygodne wytłumaczenie niż prawda -
że zależało mu na przykrywce, by prowadzić sekretne życie seryj-
nego porywacza i zabójcy nastoletnich dziewcząt. Nigdy nie wy-
znał Micky tej prawdy.
Tak czy inaczej, dotrzymał swoich warunków umowy. W
zamian oczekiwał tego samego. Ale gdy tylko zrobiło się gorąco,
Micky, zamiast dostarczyć mu alibi, którego potrzebował, umyła
ręce szybciej niż Piłat. Nic nie denerwowało Vance’a bardziej niż
ludzie, którzy nie honorują własnych długów. On zawsze dotrzy-
mywał słowa. Tylko raz w życiu nie spełnił danej obietnicy: kiedy
zapewnił naród brytyjski, że zdobędzie olimpijskie złoto. Nikt jed-
nak nie czuł się tym zawiedziony, ponieważ powód był tak hero-
iczny.
Żałował, że ludzie nie byli w stanie zobaczyć innych jego
czynów w tym samym świetle. Robił to, co musiał robić. Może nie
była to reakcja zrozumiała dla większości, ale przecież nigdy nie
był taki jak większość. Był Jackiem Vance’em, był wyjątkowy. To
zaś znaczyło, że ciasne reguły, według których żyła cała reszta,
jego nie dotyczyły. Tamci potrzebowali reguł. Nie potrafili bez
nich funkcjonować. Ale on potrafił. I funkcjonował.
Przeglądał transmisje z każdej z kamer po kolei, powięk-
szając fragmenty kadru, tam gdzie tylko mógł. Plan ochrony stał
się wkrótce jasny. Policja pilnowała dróg dojazdowych do stadniny
w obu kierunkach. Podjazd wciąż był zablokowany przez cięża-
rówkę do przewozu koni. Przy bramie na tyłach stał policyjny land
rover, a w środku widać było trzech funkcjonariuszy. Dwie pary
policjantów w furażerkach jednostki szturmowej patrolowały oko-
lice samego domu, trzymając karabiny oburącz jak na defiladzie,
gdy pada komenda „Na ramię broń”.
Wyglądało na to, że samo podwórze było strzeżone przez
stajennych, grupę mężczyzn, którzy sprawiali wrażenie zrobionych
z wyciorów, drutu i plasteliny. Paru z nich nosiło na ramieniu zła-
mane na pół strzelby. Vance zainteresował się jednak głównie tym,
że wszyscy nosili różne warianty tego samego stroju. Kaszkiety,
impregnowane albo pikowane kurtki, dżinsy i buty jeździeckie.
Gliniarze nawet się nie oglądali, gdy któryś z nich wychodził z
domu i szedł w kierunku stajni. Albo na odwrót.
Właściwie byłoby to ciekawe rozwiązanie, gdyby zamierzał
dostać się do wnętrza domu. Jego plany przedstawiały się jednak
zupełnie inaczej. I jeśli wziąć pod uwagę system ochrony, ich wy-
konanie powinno zakończyć się sukcesem.
Vance wziął prysznic, ubrał się i wymeldował z hotelu pół
godziny przed czasem.
Pozostawił wóz w bocznej uliczce niedaleko wypożyczalni
samochodów, gdzie Patrick Gordon już zarezerwował pojazd na
dziś, rodzaj SUV-a, który doskonale pasował do wiejskiej okolicy.
Miał też, zgodnie z poleceniem, hak do przyczepy. Vance podjechał
do swojego poprzedniego samochodu, przepakował pojemniki z
benzyną, torbę od laptopa i torby podróżne, po czym ruszył do He-
refordshire. Po drodze zaplanował jeszcze jeden przystanek. Miał
mnóstwo czasu. Zostawiając za sobą Worcester, zdał sobie sprawę,
że to uroczy dzień.
Pora z niego skorzystać.
***
Jak zwykle gdy Tony rozmyślał, czas prześliznął się obok
niego niepostrzeżenie. Zdał sobie sprawę z tego, jak jest późno, do-
piero kiedy żołądek zaburczał mu w proteście, że stracił śniadanie i
lunch. W szafkach w kambuzie były rozmaite puszki i paczki, ale
Tony’emu nie chciało się gotować nawet w najlepsze dni, a ten z
pewnością do takich nie należał. Zamknął więc kabinę na klucz i
zszedł na ląd. Zastanawiał się, czy nie pójść do pubu, ale szybko
odrzucił ten pomysł. Nie był jeszcze gotowy na towarzystwo in-
nych ludzi, nawet obcych.
Kilka uliczek z czerwonej cegły dalej znalazł idealne roz-
wiązanie w postaci narożnej smażalni. Pośpiesznie wrócił na łódkę
z pachnącą paczką smażonego dorsza i frytek tak gorącą, że pa-
rzyła mu palce. Perspektywa zjedzenia czegoś dobrego przypo-
mniała mu, żeby nie porzucał przedwcześnie myśli, że może
jednak nie wszystko jest do dupy.
Skręcił na dok pływający, przy którym cumowała jego łódź,
i stanął jak wryty. Na rufie „Steelera” stała znajoma postać. Ze
skrzyżowanymi na piersi rękami opierała się o kabinę, wiatr mierz-
wił jej gęste blond włosy. Na chwilę nastrój mu się poprawił, gdy
pomyślał o szansie pojednania. Potem jednak prawidłowo ocenił
język jej ciała i dotarło do niego, że Carol nie zjawiła się tu po to,
by zakopać wojenny topór i przedyskutować zjednoczenie sił prze-
ciwko Vance’owi.
Ostrożnie, jakby obawiał się fizycznego ataku, przeszedł po
doku, aż zrównał się z łodzią.
- Prawdopodobnie wystarczy dla dwóch osób - powiedział,
unosząc paczkę z jedzeniem.
Carol z trzaskiem złamała tę gałązkę oliwną.
- Nie zamierzam zostawać tu na tyle długo, by zjeść z tobą
- odrzekła.
Jeszcze nigdy nie uzyskał u niej łaski pojednawczymi ge-
stami.
- Jak sobie chcesz - powiedział. - Ja muszę coś zjeść. -
Wszedł na pokład, gromiąc Carol wzrokiem tak długo, aż przesu-
nęła się i pozwoliła mu otworzyć kabinę. Zszedł na dół, nie pozo-
stawiając jej wyboru: jeśli chciała porozmawiać, musiała podążyć
za nim. Zdjął z suszarki talerz i wyłożył jedzenie z papieru. Kiedy
ostrożnie zeszła po schodkach, wycofał się do głównej części ka-
biny. Niedbałym gestem odepchnął na bok laptopa i papierzyska,
robiąc sobie miejsce na talerz. Potem wyciągnął z kieszeni kurtki
puszkę coli i ustawił ją obok. - Niektórzy powiedzieliby, że to jest
bardziej w moim stylu niż to, co właśnie straciłem - zauważył z go-
ryczą.
- Słyszałam o domu - powiedziała Carol. - Przykro mi.
- Mnie też. Wiem, że to banalne w porównaniu z Micha-
elem i Lucy, ale i tak boli. Tak więc sam też trochę zapłaciłem za
własną głupotę. - Starał się, żeby nie zabrzmiało to gorzko.
Kiedy zobaczył, jak zmrużyła oczy, zrozumiał, że mu się
nie udało.
- Nie przyjechałam tu po to, żeby robić ci wyrzuty za to, że
ich zawiodłeś. - Oparła się o ściankę kambuza i znów skrzyżowała
ręce na piersi; jej ból był oczywisty. Tyle razy wyobrażał sobie ją
tutaj, gdy ośmielał się dać upust fantazjom, że wypłyną kiedyś w
rejs jak normalni ludzie. Kogo oszukiwał? Nie byli normalni, ani
on, ani ona. Nawet jeśli wydostaną się z tego żywi, nie zmienią się
nagle w emerytów, którzy żeglują nieśpiesznie tutejszymi kana-
łami. Nie będą malować czajników w różyczki, dyskutując o tym,
który pub w pierścieniu kanałów Cheshire serwuje najlepszą polę-
dwicę wołową w cieście.
Tony ugryzł pierwszą frytkę i syknął, gdy gorący ziemniak
poparzył mu usta.
- Au! Ale gorące! - Otworzył usta, aż frytka ostygła na tyle,
by dało się ją przełknąć. - Przepraszam. - Uśmiech ubolewania,
lekkie wzruszenie ramionami. Kogo niby chciał oszukać? - W ta-
kim razie dlaczego przyjechałaś?
Carol zrobiła parę kroków do przodu i otworzyła laptopa,
biorąc jednocześnie do ręki leżące obok notatki. Ekran zaświecił
się, ukazując policyjne zdjęcie otwartego tekturowego pudła, a w
nim ludzkie członki. Przeczytała na głos:
- „Człowiek w labiryncie, rok 1996. Jeden sezon w HBO.
Na podstawie powieści Kanadyjczyka Jamesa Sarrono. Strona in-
ternetowa www.czlowiek-w-labiryncie.com.
Facebook? Twitter?”. Co to, kurwa, ma być?
Tony zastanawiał się, czy nie skłamać. Mógł twierdzić, że
wymusił na Pauli dostarczenie informacji, ponieważ pragnął wyna-
grodzić Carol to, co się stało, i pomóc w śledztwie. Ale wiedział,
że byłoby to żałosne, a w trakcie długich rozmyślań ostatniej nocy
postanowił, że postara się unikać bycia żałosnym.
- Twój zespół cię uwielbia - powiedział. - Nie chcą, żebyś
odchodziła. A jedyne, co mogą dać ci jako prezent pożegnalny, to
zakończone sukcesem śledztwo. Tak więc mimo że wiedzą, że za-
sadniczo sprzeciwiasz się temu, żebym pracował za darmo, i mimo
że prawdopodobnie domyślili się już, że ponoszę winę za śmierć
twojego brata, poprosili mnie o pomoc. Ponieważ uważają, że po-
trafię pomóc. I myślę, że pomogłem. - Skinął na papiery w jej
dłoni. - Wpadłem na trop Człowieka w labiryncie.
- I to ma być twoim zdaniem pomoc w śledztwie? Nacią-
gany związek z mało znanym serialem telewizyjnym, którego nie
ma nawet na DVD? Jaki z tego pożytek, nawet jeśli związek jest
realny? - Carol dostała białej gorączki. Tony nie sądził, by miało to
zbyt wiele wspólnego z zabójstwami prostytutek w Bradfield. W
normalnych okolicznościach poprzestałaby na lekko żartobliwym
wyrazie irytacji, a później zmyłaby jeszcze głowę Pauli.
Ten gniew był zupełnie innego rzędu.
Nie śpieszył się z odpowiedzią. Odłamał kawałek ryby i
zjadł.
- Miejsca zbrodni są właściwie identyczne. Zabójca posłu-
żył się imieniem i nazwiskiem odtwórcy głównej roli, kiedy mel-
dował się w motelu, gdzie prawdopodobnie utopił swoją drugą
ofiarę. W Internecie funkcjonuje strona z forum, na którym, jak się
zdaje, regularnie wypowiada się kilkanaście osób. Jeżeli jedna z
nich mieszka w Bradfield, to może to być nasz morderca. Albo
może go znać. To coś więcej niż nic, a mniej więcej tyle miał twój
zespół, zanim wysunąłem swoją sugestię.
Carol cisnęła papiery na stół.
- Jak możesz się tym teraz przejmować? Co cię, kurwa, ob-
chodzi jakiś pierdolony dupek, który zabija prostytutki, kiedy
Jacko Vance grasuje na wolności? Uwziął się na ciebie tak samo
jak na mnie. Powinieneś pracować z Ambrose’em i Pattersonem,
próbować znaleźć Vance’a, a nie opierdalać się tutaj i zajmować
czymś, co w ogóle nie jest twoją sprawą! - Jej podniesiony głos
drżał od łez, których jak wiedział Tony, za żadne skarby nie chcia-
łaby uronić. - Rozumiem, że zupełnie o mnie nie dbasz, ale czy nie
dbasz też o siebie?
Popatrzył na nią buntowniczo.
- Wszystko ci się pokiełbasiło. Jest dokładnie na odwrót:
prawdopodobnie nie dbam dostatecznie o siebie, ale na tobie na-
prawdę mi zależy. I Vance to wie. Przypuszczalnie właśnie dlatego
Chris leży w tej chwili w szpitalu. - Już gdy wymawiał te słowa,
zaczął przeklinać w myślach własną głupotę.
Carol wyglądała, jakby ją spoliczkował.
- Chris jest w szpitalu? Pierwsze słyszę. Co jej się stało?
Tony nie mógł spojrzeć jej w oczy.
- W zastępstwie Pauli pojechała zabrać Nelsona. Vance mu-
siał wkraść się do twojego mieszkania i zastawić pułapkę w wia-
derku z karmą dla kota. Kwas siarkowy chlusnął Chris prosto w
twarz.
- O mój Boże - powiedziała słabym głosem Carol. - To mia-
łam być ja...
- Tak. Myślę, że tak. Żebyś jeszcze bardziej cierpiała, a ja
razem z tobą.
- Co... W jakim ona jest stanie?
- Kiepskim. - Trudno mu było kręcić, kiedy otworzył już
drzwi prawdzie. - Straciła wzrok w obu oczach, jej twarz jest
mocno poparzona i lekarze boją się o jej płuca. Jest utrzymywana
w śpiączce farmakologicznej, żeby nie musiała cierpieć i żeby jej
stan mógł się ustabilizować. - Wyciągnął rękę, ale Carol się wzdry-
gnęła. - Nie powiedzieliśmy ci, bo uznaliśmy, że i tak masz już
dość zmartwień.
- Chryste - powiedziała. - Ta sprawa robi się coraz bardziej
beznadziejna. A ty co teraz wyprawiasz? Czemu nie pracujesz nad
Vance’em?
- Udzieliłem już Alvinowi całej pomocy, jakiej mogłem. Je-
śli będzie mnie potrzebował, to wie, gdzie mnie znaleźć. - Tony po-
czuł w gardle narastającą gulę i odkaszlnął. - Nie jestem
cudotwórcą, Carol.
- Kiedyś myślałam, że jesteś. - Jej twarz zmarszczyła się
boleśnie. Przygryzła wargę i odwróciła się od niego.
Usta Tony’ego wygięły się w smutnym uśmiechu.
- Ostatecznie każde kłamstwo ma krótkie nogi... Przykro
mi, Carol. Naprawdę. Jeżeli dzięki temu poczujesz się bezpiecz-
niej, mogę cię pocieszyć, że teraz Vance celuje raczej w Micky. A
to prawdopodobnie oznacza, że w niebezpieczeństwie znajdzie się
Betsy. Alvin współpracuje z tamtejszą policją, załatwił im ochronę.
- Trącił rybę palcem. Zupełnie stracił apetyt. - Nie wiem, co jesz-
cze możemy zrobić. I owszem. Przeraża mnie to, co Vance zapla-
nował.
- Ironia losu, prawda? Otaczamy ochroną kobietę, która lata
temu umożliwiła Vance’owi jego zbrodniczy proceder. Małżeń-
stwo, które zawarli dla pozoru, ułatwiło mu porywanie, przetrzy-
mywanie, torturowanie, gwałcenie i zabijanie tych kobiet. A ty i ja,
czyli osoby, które go powstrzymały, jesteśmy teraz najbardziej po-
krzywdzeni. Tymczasem jej znowu włos z głowy nie spadnie - za-
uważyła z gniewem Carol. - To takie nie fair. - Opadła na duży
skórzany fotel obrotowy, który stał naprzeciwko Tony’ego. Zaczy-
nało brakować jej energii.
- Wiem. Ale przynajmniej tutaj jesteś bezpieczna.
- Co masz na myśli?
- Nie sądzę, żeby Vance wiedział o tym miejscu. Myślę, że
zlecił komuś, żeby nas inwigilował, dowiedział się, dokąd jeź-
dzimy, co robimy i z kim się widujemy. Te ukryte kamery w sto-
dole...
- Jakie ukryte kamery? Dlaczego nikt mi o nich nie powie-
dział? - Zmobilizowała resztki sił do ostatniego wybuchu oburze-
nia. - I skąd, do cholery, ty o nich wiesz?!
- Technicy odkryli je, kiedy wciąż byłem na miejscu. Fran-
klin ci nie mówił?
- Jak się okazuje, Franklin mówi mi mniej więcej tyle co i
ty.
Tony zignorował zaczepkę. Nie chciał się z nią kłócić.
- Tak czy inaczej, myślę, że Vance nie wie o tej łodzi. Nie
byłem tu całe wieki. Saul z pubu ma na nią oko, tak jak się z nim
umówiłem. A kiedy przyjechałem tu wczoraj wieczorem, Alvin po-
lecił jednemu z techników, żeby przeszukał każdy kąt. Nie znalazł
żadnych kamer, żadnych pluskiew. Dlatego myślę, że jesteśmy tu-
taj poza zasięgiem radaru Vance’a. To azyl.
- Obserwował ich?
- Czekał na odpowiedni moment. Kiedy było najmniej
prawdopodobne, że zauważą, gdy do nich podejdzie.
- Skurwiel... - Carol zamknęła oczy i schowała twarz w dło-
niach.
- Na dziobie jest kajuta - oznajmił Tony. - Wygodna koja.
Arthur cenił sobie komfort.
Kimnij się parę godzin, zanim przewrócisz się ze zmęcze-
nia.
Carol otrząsnęła się, wstała, ale natychmiast usiadła z po-
wrotem.
- O kurczę, nie przyzwyczaiłam się jeszcze do chodzenia po
pokładzie. Dzięki, ale muszę...
- Nic nie musisz. Twój zespół w Bradfield umie poprowa-
dzić śledztwo samodzielnie.
Alvin Ambrose i Stuart Patterson potrzebują odrobiny prze-
strzeni i czasu, żeby udowodnić ci, ile są warci, zanim naprawdę
zostaniesz ich szefem. Jeżeli będą cię do czegoś potrzebowali, ktoś
do ciebie zadzwoni. - Nigdy tak bardzo nie starał się, żeby mu za-
ufała. Nawet jeśli miało to potrwać tylko do momentu, kiedy
znowu będzie w pełni przytomna, warto było spróbować.
Carol rozejrzała się dookoła, jakby analizowała propozycję.
- A co z tobą? Wyglądasz fatalnie. - W jej głosie zabrzmiała
troska. - Zmrużyłeś w nocy oko?
- Przecież ja nie sypiam - odrzekł Tony. - Więc czemu jedna
noc więcej miałaby zrobić różnicę? - Nie była to do końca prawda.
Problemy z bezsennością, które dręczyły go przez większość doro-
słego życia, ustąpiły dzięki spokojnej atmosferze domu Arthura
Blythe’a. To był jeden z powodów, dla których tak uwielbiał ten
dom. Nigdy jednak o tym nikomu nie powiedział, a teraz na pewno
nie mógł tego powiedzieć Carol. Za bardzo przypominałoby to roz-
paczliwą próbę wzbudzenia litości. - Idź się prześpij. Jak już się
wyśpisz, możesz znowu się na mnie obrazić.
- To prawda - powiedziała.
Z ciężkim sercem patrzył, jak przeszła kilka kroków do ka-
juty na dziobie. Nie mógł oprzeć się przeświadczeniu, że dzieje się
między nimi coś ostatecznego.
Rozdział 44
Za obecnych rządów w Wielkiej Brytanii wypożyczyć
można było wszystko. Kiedyś wszystko było na sprzedaż. Teraz,
zdawało się, wszystko było do wynajęcia. Jeżeli człowieka nie
było stać na to, żeby mieć coś na własność, mógł przynajmniej po-
udawać. A dzięki Internetowi można było znaleźć osobę gotową do
wyjścia naprzeciw każdemu zapotrzebowaniu.
Późnym popołudniem Vance miał już przyczepę i quada. W
tym samym sklepie rolniczym kupił spory wór kostek specjali-
stycznej paszy dla ogierów. Było w tym sporo ironii: para lesbijek
hodowała wyścigowe ogiery. Ale przynajmniej łatwiej mu było do-
brać odpowiednie przebranie. Kupił zieloną pikowaną kamizelkę,
sweter z owczej wełny, tweedowy kaszkiet i parę jeździeckich bu-
tów. Teraz był w pełni wyposażony.
Pięć kilometrów od stadniny zjechał z mało uczęszczanej
drogi na ścieżkę, która przecinała nieduży lasek. Kiedy upewnił
się, że nie widać go z drogi, zdjął quada, wypiął przyczepę i zawró-
cił samochód - gotowy do szybkiej ucieczki. Wdział na siebie
przebranie, przycinając wąsy do wąskiego wąsika a la Charlie
Chaplin, i wymienił okulary Patricka Gordona na gogle. Zapako-
wał worek z paszą na tył quada, gdzie leżał już jego zestaw podpa-
lacza, i zapuścił silnik.
Przejechał drogą jeszcze parę kilometrów, a potem, zgodnie
z tym, co widział na mapach Google Earth, które zapamiętał, skrę-
cił w bramę farmy po prawej. Popędził, podskakując po rozległej
łące skoszonej trawy, zadowolony, że ostatnio nie było zbyt obfi-
tych deszczów. Po przeciwnej stronie znajdowała się druga brama,
która prowadziła na pole, gdzie pół tuzina koni podniosło łby, pa-
trząc obojętnie, jak śmiga brzegiem ich pastwiska. Teraz widział
już stadninę Micky, sylwetkę domu wyłaniającą się zza stajni i sto-
doły.
Zbliżając się, czuł, jak wali mu serce. Ryzykował o wiele
bardziej, niż lubił. Ale uparł się, że Micky zapłaci za to, co mu zro-
biła. Zastanawiał się, czy nie zostawić jej na jakiś czas w spokoju.
Poczekać, aż policji znudzi się zapewnianie jej ciągłej ochrony.
Niechby się bała i denerwowała miesiącami, niechby zadręczała się
myślą, że w każdej chwili może ją zaatakować. Z pewnością znala-
złby w tym pewną satysfakcję. Ale jeszcze bardziej zależało mu na
tym, żeby bezpiecznie uciec i spędzić resztę życia na wolności. Nie
chciał wracać do Anglii, kiedy już uda mu się z niej wydostać.
Chciał dokonać całej zemsty: wyrównać rachunki i odejść. Miał
nadzieję, że Micky dobrze wykorzystuje ostatni wieczór spokoju.
Kiedy cienie coraz bardziej się wydłużały, Vance wjechał w
ostatnią bramę i ruszył w kierunku stodoły. Zza stajni wyłonił się
jeden ze stajennych i zamachał, zatrzymując przybysza.
- Micky poprosiła, żebym podrzucił tę odżywkę dla ogie-
rów - oznajmił Vance jakby nigdy nic, starając się mówić z północ-
nym akcentem. - Co się dzieje? Widzę, że roi się tu od gliniarzy.
- Kojarzysz tego Vance’a, który nawiał z pierdla? - Męż-
czyzna mówił jak Irlandczyk; doskonale się złożyło. Nie mógł znać
wszystkich sąsiednich właścicieli ziemskich, tak jak znałby ich
miejscowy. - To były mąż Micky. Najwyraźniej jej czymś groził.
Vance zagwizdał z cicha.
- To kiepska sprawa. Micky musi być ciężko. I Betsy też,
biedaczka. Tak czy inaczej, lepiej wrzucę to do stodoły, tak jak
obiecałem.
Stajenny zmarszczył brwi.
- Zwykle używamy innej marki.
- Wiem. Ale z tą mam cholernie dobre wyniki. Powiedzia-
łem, że podrzucę worek, żeby wypróbowała. - Uśmiechnął się roz-
brajająco. - Obiecałem zrobić to wczoraj, ale byłem zalatany jak
kurczak bez głowy.
Stajenny odsunął się na bok, a Vance wrzucił bieg i ruszył
przed siebie.
Stodoła była staroświeckim drewnianym budynkiem przy-
legającym do stajni. Po jednej stronie leżały bele siana, po drugiej
worki i bele paszy. Vance’a obchodziło to jednak tyle, co zeszło-
roczny śnieg. Przejechał przez całą długość budynku, zawrócił qu-
ada i zsiadł.
Zdjął przywieziony worek paszy, a potem zabrał się do
pracy.
Przesunął jedną z bel siana bliżej tyłu stodoły, aby posłu-
żyła za pomost między drewnianą ścianą a furą siana. Potem usta-
wił ją przy ścianie, tak że pod spodem pozostała przestrzeń w
kształcie klina. Polał siano benzyną, po czym upakował pustą prze-
strzeń granulatem z pianki polietylenowej. Wreszcie zapalił pół tu-
zina papierosów i powtykał je w piankę. Jeżeli podpalacz, z którym
poznał się w więzieniu, powiedział prawdę, pianka będzie się przez
jakiś czas kopcić, a potem opary benzyny zapalą słomę. Stodoła
była łatwo palna, a ogień przeniesie się na dach stajni, który runie
prosto na łby przerażonych koni.
Jedynym minusem było to, że Vance nie będzie mógł tego
wszystkiego zobaczyć. W wiejskim Herefordshire trudniej było nie
rzucać się w oczy niż w miejskim krajobrazie Worcesteru. Wsiadł
na motor i ruszył tam, skąd przyjechał. Tym razem nikt go nie za-
trzymywał. Stajenny, z którym przedtem rozmawiał, tylko mu po-
machał.
Ludzie dawali się tak łatwo nabrać, wystarczyło trochę
zmydlić im oczy. Vance nie utracił nic ze swoich umiejętności. O
czym Micky wkrótce się przekona.
Rozdział 45
Paula siedziała na krześle Stacey, bo nominalnie przejęła
pieczę nad systemami komputerowymi ZIS. Stacey wydała ścisłe
instrukcje odnośnie do tego, czego nie wolno jej ruszać. Paula mo-
gła zaryzykować działanie za plecami Carol Jordan, ale rozumiała,
że ze Stacey lepiej nie próbować takich sztuczek. W związku z tym
trzy z sześciu ekranów były dla niej absolutnie niedostępne. Dołą-
czone do nich komputery bezustannie przetwarzały informacje, ale
nie miała pojęcia, czego dotyczą ani czy dały rezultaty, o których
zespół powinien wiedzieć. Stacey zapewniła ją, że będzie kontrolo-
wać pracę systemu zdalnie, a Paula nie miała nic przeciwko temu.
Ale pozostałe ekrany były już w jej gestii. W ramach śledz-
twa prowadzonego w terenie przez funkcjonariuszy Dywizji Pół-
nocnej wszystkie dane były komputeryzowane i natychmiast
przesyłane do ZIS. Oczywiście przy założeniu, że policjanci z pół-
nocy wprowadzają wszystko, na co się natknęli. Paula miała rów-
nież nadzieję, że w grupie śledczej nie znalazło się zbyt wielu
głupków, którzy pomyśleli, że mogą wyrobić sobie nazwisko, za-
chowując wyniki przesłuchań tylko dla siebie, żeby na własną rękę
sprawdzić obiecujące tropy, zamiast przekazać je do wspólnej puli.
Sam wykazywał takie skłonności, a ostatnie lata pokazały, że cią-
got do solowych popisów nie da się w pełni wyeliminować.
Dzięki swoim tymczasowym obowiązkom właśnie Paula
jako pierwsza dowiedziała się, że czwarta ofiara została zidentyfi-
kowana. Tym razem zabójca wykazał się mniejszą dbałością o
środki ostrożności i wyrzucił torebkę ofiary do pojemnika na
śmieci tuż za rogiem od miejsca, gdzie pozostawił zwłoki. Paula
otworzyła odpowiednie pliki i zobaczyła poplamioną ozdobioną
paciorkami torebkę z długim cienkim paskiem. Obok ułożono jej
zawartość: kilkanaście kondomów, portmonetkę, szminkę i telefon
komórkowy. Smutna puenta czyjegoś życia, pomyślała.
Telefon był zarejestrowany na Marię Demchak, mieszka-
jącą w Skenby. Według wstępnego rozpoznania ofiara była niele-
galną imigrantką z Ukrainy, prawdopodobnie sprzedaną do
burdelu. Mieszkała w jednym domu z tuzinem innych młodych ko-
biet pod ochroną byłego pięściarza zawodowego, męża rosyjskiej
byłej tancerki erotycznej.
- A to ciekawe - mruknęła Paula. Kevin Matthews podszedł,
żeby spojrzeć na ekran. - Wydaje się, że ta dziewczyna miała al-
fonsa.
- Zabójca robi się coraz śmielszy - zauważył Kevin. - Trzy
pierwsze ofiary pracowały na własną rękę, nikt nie miał ich na oku.
Ale alfons pilnuje swoich dziewczyn. Ten sukinsyn myśli, że jest
niepokonany. Może dzięki temu go przyskrzynimy.
- Obyś miał rację. Robi się też niefrasobliwy. Przy poprzed-
nich ofiarach nie znaleźliśmy torebek ani żadnych dokumentów.
Tony stwierdził, że może zachowuje je na pamiątkę.
- Zwłoki czwartej ofiary zostały dostarczone w sposób,
który wzbudzi ogromne zainteresowanie. Każda osoba, która robi
zakupy w tych pawilonach, dostanie pełne sprawozdanie, ze
wszystkimi makabrycznymi szczegółami. Teraz nie tylko Penny
Burgess będzie psuła nam krew. Sprawa stanie się głośna na cały
kraj. Co ja mówię! Zdobędzie rozgłos międzynarodowy jak ta z Ip-
swich sprzed kilku lat. - Kevin zachichotał. - Kiedy toczyło się to
śledztwo, byłem na wakacjach w Hiszpanii. Szkoda, że nie słysza-
łaś, jak hiszpańscy prezenterzy telewizyjni męczyli się z wymową
słowa „Ipswich”. Co tam Vance.
Będziemy na pierwszych stronach gazet na całym świecie.
- Szefowa nie będzie zadowolona.
- Szefowej tu nie ma. Nie będzie miała nic do powiedzenia.
To Pete Reekie będzie odpowiadał na wszystkie pytania na konfe-
rencjach prasowych, a nie sądzę, żeby teraz był tak wstrzemięźliwy
w udzielaniu informacji jak poprzednio. Spójrzmy prawdzie w
oczy, Paulo, od jutra rana staniemy przed sforą dziennikarskich
hien z całego kraju. A my wciąż gówno mamy.
Jak na komendę na biurku Stacey zadzwonił telefon. Oboje
wyciągnęli ręce po słuchawkę, ale Paula okazała się szybsza.
- Detektyw posterunkowa McIntyre - powiedziała.
- Tu Stacey.
- Cześć. Ofiara numer cztery została zidentyfikowana...
- Wiem. Mówiłam ci, że będę monitorowała przepływ in-
formacji w tej sprawie. Mam dla was coś ze strony internetowej w
Oklahomie.
Paula uśmiechnęła się i pokazała Kevinowi uniesiony
kciuk.
- Jesteś genialna, Stacey. Jakieś nazwisko?
- Mam punkt wyjścia. Wśród forumowiczów nie ma nikogo
z Wielkiej Brytanii. Ale znalazłam tylne wejście i udało mi się do-
stać do archiwum poczty elektronicznej. Jakiś rok temu dotarł e-
mail, który teraz jest w skrzynce poczty przychodzącej naszego
systemu na moim ekranie numer jeden. Jestem w trakcie ustalania
danych nadawcy; przekażę je wam, jak tylko będę coś miała.
- Dzięki. A jak ci tam? Jak trzyma się szefowa?
- Jestem bardzo zajęta, Paulo. Podam ci stosowne informa-
cje, kiedy będę je miała - powiedziała Stacey i rozłączyła się.
- Towarzyska jak krab pustelnik - rzucił Kevin.
- Myślałam, że robi postępy, ale chyba muszę po prostu
przyjąć do wiadomości smutną prawdę: nigdy nie zrobię z tej
dziewczyny plotkary. - Paula otworzyła e-maila, powiększyła go
tak, że zajął cały ekran, i przeczytała: „Hej, człowieku Człowieka
w labiryncie. Superstronka. Jestem Brytolem, tutaj nikt nie pamięta
tego serialu. Mam wszystkie odcinki na wideo, ale taśmy są już do-
syć zjechane. Znasz może kogoś w Anglii, od kogo mógłbym
wszystko przegrać od nowa? Pozdrowienia, FAN CZŁOWIEKA W
LABIRYNCIE”. Poniżej był list od Stacey: „Patrz odpowiedź:
»Przykro mi, FCWL, żadni Brytole tu nie zaglądają. Powodzenia w
poszukiwaniach«. Patrz adres e-mail: szukam dalszych danych o
Kerrym Fletcherze. Więcej później”. Paula odwróciła się i przybiła
Kevinowi piątkę. - To już jakiś punkt wyjścia - powiedziała.
- Nawet więcej. To nazwisko. Konkretny trop, czyli coś,
czego do tej pory brakowało nam w tym śledztwie. Zobaczymy,
czy uda nam się rozwiązać całą sprawę, zanim szefowa wróci z
Worcesteru. - Kevin pokręcił głową. - Cholerny Worcester. Jeszcze
sześć miesięcy temu ledwo kojarzyłem, co to za miasto. Teraz,
gdzie się obrócę, wszędzie natykam się na Worcester.
W tym momencie rozbrzmiał dzwonek komórki Pauli. Ko-
bieta zerknęła na ekran i skrzywiła się z niesmakiem.
- Worcester ma co najmniej jedną zaletę - powiedziała. -
Nie pracuje tam cholerna Penny Burgess.
***
Podobne do kędziorów kłęby dymu wiły się i ulatywały ku
górze, stapiając się w jedną masę, by po chwili rozdzielić się na
półprzezroczyste smugi i rozpłynąć w gęstniejącym powietrzu.
Żółte i pomarańczowe płomyczki rozkwitały na poszczególnych
źdźbłach słomy i wybuchały silniejszym ogniem, drżały i w więk-
szości gasły. Ale niektóre strzelały jeszcze wyżej niczym ziarno
kukurydzy na rozgrzanej patelni. Płomyki pełgały i trzaskały,
zmieniając źdźbła w przewodniki ognia. Ogień rozrastał się w górę
i na boki.
Pożar podwajał swój zasięg w ciągu minut, później sekund,
aż wreszcie stos siana w głębi stodoły zmienił się w ścianę ognia,
podczas gdy chmury dymu uwięzione pod dachem gęstniały coraz
bardziej. Płomienie lizały drewniane belki stropu, rozlewając się
wzdłuż nich niczym woda po równej płaszczyźnie. Do tego mo-
mentu nikt nie zauważył, co się dzieje.
Belki stropu stanowiły pomost do stajni, zachodziły na
dach, dzięki czemu oba budynki asekuracyjnie podpierały się jeden
o drugi. Ogień przekradał się po solidnych legarach, jego pochód
opóźniła nieco zaprawa murarska. Ale nie powstrzymała go.
Konie wyczuły dym szybciej niż ludzie. Zaniepokojone, za-
częły tupać kopytami i prychać w swoich boksach, zarzucały łbami
i łypały nerwowo oczami. Karodereszowata klacz kopała ściany
boksu, rżąc głośno i przeciągle, błyskała białkami oczu, które kon-
trastowały z czarnymi rzęsami i ciemnymi powiekami. Kiedy
pierwsze włócznie ognia przebiły się przez podłogę antresoli ze
słomą, niepokój zwierząt sięgnął granicy paniki. Kopyta stukały o
klepisko, a z pysków toczyła się piana.
Teraz ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko, znajdując
łatwo palne materiały na swojej drodze; drewno, siano i słoma pra-
wie od razu padły jego łupem. Spłoszone konie rżały przeraźliwie i
kopały w drewniane drzwi boksów. Mimo że w pobliżu nie brako-
wało stajennych, którzy patrolowali teren, zanim ktokolwiek zo-
rientował się, co się dzieje, ogień był już nie do opanowania.
Gdy stajenny Johnny Fitzgerald otworzył najbliższe drzwi
stajni, ujrzał scenę jak z piekła. Konie, z rzekami ognia płynącymi
po grzbietach, stawały dęba i rżały przeraźliwie, wymachując ko-
pytami - potężną bronią przeciwko każdemu niedoszłemu ratowni-
kowi.
Johnny nie zważał na niebezpieczeństwo. Krzycząc co sił:
„Pożar! Pożar! Dzwońcie po straż pożarną!”, podbiegł do kasz-
tanki z plamą na pysku, na której jeździł co rano.
Zatrzymał się tylko na chwilę, żeby wziąć kantar sznur-
kowy wiszący na haczyku przy drzwiach. Falier’s Friend była jed-
nym z jego ulubionych koni, łagodna klacz, która na widok
hipodromu zmieniała się w mknącą błyskawicę niesioną żądzą
zwycięstwa. Johnny zbliżył się, cały czas przemawiając do niej
jednostajnym, niskim głosem. Klacz stała na wszystkich czterech
kopytach, kiwając głową na boki, strzelając oczami, prychając i
rżąc, gdy krople ognia padały na jej grzbiet i spływały po bokach
na ziemię. Gorące powietrze parzyło Johnny’emu nos i gardło, ale
szedł dalej. Od odgłosów pożaru i przeraźliwego rżenia koni kra-
jało mu się serce, nerwy targał strach i współczucie. Kochał te
zwierzęta, ale czuł, że nie uda się uratować ich wszystkich.
Nie tracąc czasu, zbliżył się na tyle, by zarzucić kantar na
koński łeb i otworzyć zasuwę na drzwiach boksu.
- Chodź, moja śliczna - powiedział. Falier’s Friend nie po-
trzebowała zachęty. Ruszyła do wyjścia tak szybko, że o mało nie
zwaliła Johnny’ego z nóg.
Na dziedzińcu zaroiło się od ludzi. Pożar zdążył objąć tylko
jeden kraniec stajni i wszędzie dookoła stajenni i policjanci z
ochrony robili, co mogli, żeby ratować konie i stłumić ogień.
Johnny poświęcił kilka drogocennych sekund na próby uspokoje-
nia kasztanki, a potem wręczył sznurek od kantaru jednemu z gli-
niarzy. Następnie zdjął sweter, zamoczył go w korycie wodą,
owinął sobie nim głowę i ruszył z powrotem do stajni.
Jeżeli poprzednim razem było źle, to teraz było koszmarnie.
Ledwie był w stanie znieść żar, gdy przedzierał się do następnego
konia, Północnej Tancerki, karej piękności, budzącej zazdrość całej
okolicy. Jej lśniące czarne boki były matowe od dymu, popiołu i
potu, a jej rżenie niczym cienki nóż przeszywało przytępiony dy-
mem mózg Johnny’ego. Oparzył sobie dłoń o haczyk, na którym
wisiał kolejny kantar, ale zdołał utrzymać sznurek w garści.
Złapanie klaczy na lasso było niemal niemożliwe. Obnaża-
jąc zęby i strzygąc uszami, rzucała niespokojnie łbem, co spra-
wiało, że stanowiła zdradliwy cel. Johnny przeklął pod nosem,
starając się mówić czułym, uspokajającym tonem. Nagle zdał sobie
sprawę, że obok niego ktoś stoi. W gęstym czarnym dymie dojrzał
znajomą twarz Betsy Thorne, swojej szefowej i mentorki.
- Mam wodę! - krzyknęła. - Obleję ją, żeby ją zaskoczyć, a
ty nałożysz kantar.
Trudno było rozróżnić słowa w hałasie trzaskających pło-
mieni, stukotu kopyt i kakofonii piskliwego rżenia, ale Johnny po-
jął, o co chodzi.
Betsy chlusnęła na Północną Tancerkę wodą z wiadra i na
ułamek sekundy koń znieruchomiał. Wtedy Johnny czym prędzej
zarzucił kantar. Sznurkowa uprząż zawadziła o uszy i zsunęła się
po szyi zwierzęcia. Kiedy Betsy sięgnęła po zasuwę na drzwiach,
rozległ się głośny trzask, a potem przeciągły zgrzyt. Oboje podnie-
śli głowy, gdy jeden z ciężkich dębowych legarów oderwał się od
dachu i niczym ogromny płonący pocisk runął prosto na nich.
Johnny bez wahania upuścił kantar i rzucił się na Betsy.
Mimo swojej drobnej postury odepchnął kobietę na bok. Kiedy
Betsy dźwignęła się do pionu, zobaczyła Johnny’ego i Północną
Tancerkę zmiażdżonych wciąż płonącym legarem. Słysząc na-
stępny zgrzyt nad głową, czym prędzej przeskoczyła ciało stajen-
nego, kierując się w stronę jasnego prostokąta bramy.
Słaniając się na nogach, wybiegła na dziedziniec i wpadła
prosto w objęcia Micky.
Odepchnęła ją jednak i zgięła się wpół, wymiotując na bruk
dziedzińca. Łzy płynęły jej po twarzy. Kiedy wyprostowała się i
oparła dłonią o chłodny mur budynku, który nie ucierpiał w poża-
rze, na podwórze wjeżdżały właśnie na sygnale wozy strażackie,
zalewając niebieskim światłem buchające przez dach szkarłatne
płomienie.
Zdyszana Betsy poczuła, jak słabną jej kolana. Więc to tak
czuje się ktoś, komu Jacko Vance postanowił zburzyć spokój, po-
myślała i znowu zebrało jej się na wymioty.
Rozdział 46
Łódź zakołysała się i serce podskoczyło Tony’emu do gar-
dła. Tylko ciężar ludzkiego ciała wywoływał takie poruszenie. Pró-
bował poderwać się na nogi, ale przestrzeń między ławą a stołem
okazała się za ciasna. W panicznym strachu odszukał po omacku
punkt oparcia dla stóp, a chwilę później o mało nie rozpłakał się z
ulgi, gdy usłyszał głos Ambrose’a:
- Mogę zejść na dół?
- Kurwa mać - zaklął Tony. - O mało nie dostałem przez
ciebie zawału.
Ambrose pojawił się na zejściówce; najpierw nogi, a potem
cała reszta.
- Powinieneś sprawić sobie dzwonek do drzwi. Albo jeden
z tych mosiężnych dzwonów, jakie niektórzy mają na swoich łaj-
bach. Jak prawdziwy wilk morski. - Ambrose rozejrzał się po ka-
binie, zatrzymując wzrok na laptopie i rozrzuconych papierach. -
Nadkomisarz Jordan cię szukała - oznajmił. - Powiedziałem jej, że
prawdopodobnie jesteś tutaj.
- Dzięki. Czy wspominałem ci, że jej zdaniem śmierć jej
brata to moja wina?
- O-o - powiedział Ambrose. - O niczym takim nie mówiła.
Myślałem...
- Każdego innego dnia aż do przedwczoraj myślałbyś do-
brze.
- Więc gdzie teraz jest?
Tony skinął głową w stronę dziobu.
- Poszła się zdrzemnąć.
Ambrose posłał mu zmęczony uśmiech żonatego faceta,
który doskonale wie, jakie jest życie.
- Więc wyjaśniliście sobie wszystko?
Tony pokręcił głową. Próbował nie dać po sobie poznać,
jak bardzo się przejmuje.
- Raczej należałoby to nazwać chwilowym zawieszeniem
broni. Wyczerpanie sił, czyli wygrana na punkty nad wściekłością.
- Przynajmniej z tobą rozmawia.
- Nie jestem pewien, czy to plus - stwierdził z przekąsem
Tony.
Od dalszych wyjaśnień wybawiły go otwierające się drzwi
kabiny. Wychynęła zza nich lekko rozmazana i rozczochrana Carol.
- Czy na tej łodzi jest... O, sierżant Ambrose. Nie miałam
pojęcia, że pan tu jest.
- Właśnie przyszedłem. Miałem nadzieję, że tu panią za-
stanę, bo mam państwu coś do zakomunikowania - powiedział rze-
czowo i poważnie. W końcu rozmawiał teraz ze swoją przyszłą
szefową.
- Za chwilę - poprosiła Carol. - Tony, co się tutaj robi, kiedy
trzeba skorzystać z toalety?
- Drzwi po lewej - powiedział, wskazując w prawo. Carol
łypnęła na niego z wkurzoną miną i zniknęła za drzwiami. - To zu-
pełnie porządna łazienka - zwrócił się do Ambrose’a. - Na pewno
będzie pod wrażeniem.
- Skoro tak mówisz. - W głosie Alvina brzmiało powątpie-
wanie.
- To, co masz nam do zakomunikowania, to coś złego? Uni-
kałeś patrzenia nam w oczy.
Ambrose zgromił go wzrokiem.
- Sam wiesz, że to pytanie jest nie na miejscu. - Rozejrzał
się z uznaniem po kambuzie. - Fajnie tu masz. Przydałaby mi się
taka łajba. Ja, żona i dzieciaki mielibyśmy na pokładzie takiego
jachciku kupę frajdy.
- Tak? - Tony starał się ukryć zdziwienie.
- No. Przecież to same plusy. Jesteś sam sobie szefem, nie
ma korków, możesz się wyluzować, a jednocześnie nadal masz
wszystkie domowe wygody.
- Możesz ją ode mnie pożyczać. - Tony wykonał szeroki
gest ręką. - Prawie z niej nie korzystam. Więc chociaż ty mógłbyś
mieć z tego pożytek.
- Serio?
- Jak najbardziej. Możesz mi wierzyć, Alvin, to nie będzie
mój dom. Jestem tu teraz tylko dlatego, że dziś rano uświadomiłem
sobie, że to bezpieczniejsze miejsce niż Bradfield.
Carol wyłoniła się z łazienki w samą porę, by usłyszeć
ostatnie zdanie. W te parę chwil zdołała doprowadzić się do po-
rządku - wyglądała teraz świeżo i czujnie.
- Żałuję, że nie pomyślałeś o bezpieczeństwie odrobinę
wcześniej - stwierdziła, zanim uraczyła Ambrose’a olśniewającym
uśmiechem. Tony zastanawiał się, skąd bierze jeszcze energię na
to, żeby się z nim kłócić. - No więc, sierżancie. Co to za wiado-
mości, które są zbyt ważne, by przekazać je telefonicznie?
Kącik ust Ambrose’a drgnął w czymś, co przy odrobinie
dobrej woli można by uznać za uśmiech.
- Szczerze mówiąc, musiałem się wyrwać z biura. Kiedy to-
czące się śledztwo nie idzie po naszej myśli, kumuluje się pewien
rodzaj energii. To nie jest dobra energia i czasami trzeba po prostu
uciec na parę chwil. Musiałem podładować sobie akumulatory,
więc skorzystałem z nadarzającej się okazji i przyjechałem osobi-
ście przekazać wam najświeższe wiadomości. - Westchnął. - Oba-
wiam się, że nie są najlepsze, chociaż mogły być znacznie gorsze.
- Micky? - zapytał Tony. - Zaatakował ją? Nic się jej nie
stało? Co z Betsy?
Ambrose pokiwał głową.
- Obie mają się dobrze.
- Co się stało, sierżancie? - Carol była chłodna i stanowcza,
znów w pełni opanowana i profesjonalna.
- Vance przedostał się przez kordon policyjny. - Ambrose
pokręcił ze zdumieniem głową. - Przyjechał na quadzie z torbą od-
żywki dla koni. Ubrany jak jeden z tamtejszych właścicieli ziem-
skich. Jeden ze stajennych zatrzymał go, ale Vance sprzedał mu kit
o tym, że obiecał Micky podrzucić specjalną paszę. Potem wjechał
prosto do stodoły i podłożył wolno palący się ogień. Na koniec od-
jechał na tym cholernym quadzie na oczach wszystkich gliniarzy.
Zdążył zniknąć, zanim stodoła stanęła w płomieniach.
- Ktoś ucierpiał?
- Jeden ze stajennych zginął, ratując Betsy. O mało nie
zmiażdżył jej spadający legar.
Gdyby facet w porę jej nie odepchnął, skończyłoby się to
dla niej tragicznie. Poza tym kilku innych pracowników stadniny
ma drobne poparzenia. Wygląda na to, że rzeczywistym celem była
sama stajnia. Vance’owi zależało na skrzywdzeniu koni. - Ambrose
uśmiechnął się smutno. - Jak słusznie zauważył Tony, Vance ata-
kuje to, co dla jego ofiar jest najważniejsze.
Żeby musiały żyć ze świadomością krzywdy, jaką mu wy-
rządziły.
Twarz Carol zastygła na chwilę.
- Co się stało z końmi? - zapytał Tony. Była to pierwsza
rzecz, jaka przyszła mu na myśl.
- Dwa nie żyją. Inne albo były na pastwiskach, albo zostały
uratowane przez stajennych. Według funkcjonariuszy byli bardzo
odważni.
- I nie złapali go? Tak po prostu odjechał sobie na quadzie?
- Carol była oburzona i wściekła.
- Quada znaleźli w pobliskim lasku. Razem z przyczepą. Ze
śladów kół można wnosić, że jeździ SUV-em. Miejscowa policja
namierzyła już wypożyczalnię przyczep i jest nadzieja, że do-
wiemy się dokładniej, jakim samochodem porusza się Vance. Ale
w sobotni wieczór nikogo tam nie ma, więc Bóg raczy wiedzieć,
czy w ogóle się to na coś przyda.
- Wczoraj wieczorem Vance nie jeździł SUV-em, prawda? -
zapytał Tony. - Jeden z twoich ludzi powiedział mi, że jakiś sąsiad
widział na moim podjeździe forda sedana, chwilę zanim wybuchł
pożar.
- Tak, sprawdziliśmy nagrania z kamer ulicznych i sądzimy,
że jeździł właśnie tym fordem. Nie udało nam się jednak zdobyć
wyraźnego zdjęcia twarzy. I tracimy go w odległości paru kilome-
trów od twojego domu. Musiał przedzierać się bocznymi ulicz-
kami, z dala od głównych dróg.
- Więc porzucił tamten samochód i wynajął SUV-a - zauwa-
żyła Carol. - Sprawdziliście wszystkie wypożyczalnie samocho-
dów w okolicy? Musiał gdzieś dokonać wymiany, a raczej nie
chciałby jeździć tym fordem dłużej niż to konieczne. Ten samo-
chód był już spalony, musiał się go pozbyć.
Ambrose zrobił zdumioną minę.
- Chyba jeszcze tego nie zrobiliśmy - powiedział zmartwio-
nym głosem.
Carol utkwiła w nim zimne błękitne oczy.
- Nie jest pan przyzwyczajony do operacji o takiej skali,
prawda, sierżancie? Nie macie tu zbyt dużego doświadczenia w ko-
ordynowaniu pościgów? Są pewne problemy z przestrzeganiem
głównych zasad, co?
- Dowiedzieliśmy się o tym SUV-ie chwilę przedtem, nim
wyszedłem z biura - bronił się Ambrose. - Przypuszczam, że
sprawa ruszyła już z miejsca, ale nie jestem pewien, bo mnie tam
nie ma. Nie jesteśmy niekompetentni, proszę pani.
- Nie. Na pewno nie jesteście. - Carol westchnęła. - Czy
tylko ja odnoszę takie wrażenie, czy rzeczywiście Micky została
potraktowana dość ulgowo? W porównaniu ze mną i Tonym? I
oczywiście z Chris, która ucierpiała zamiast mnie.
- Do czego zmierzasz? - zapytał Tony, zanim Ambrose zdą-
żyłby powiedzieć coś, za co obdarłaby go ze skóry.
Carol zmrużyła oczy.
- Micky przez lata dawała mu alibi. A przyzwyczajenie jest
drugą naturą. Czy nie to zawsze nam tłumaczysz, Tony? A jeśli ten
pożar ma za zadanie tylko posłużyć Vance’owi za zasłonę dymną?
Jeśli Terry Gates nie był jedyną osobą, która pomagała Vance’owi
za murami więzienia?
Rozdział 47
Nawet w sobotę wieczorem na Heathrow panował taki
ruch, że tylko ochrona zwracała uwagę na podróżnych. Nikogo nie
zastanowiło, dlaczego mężczyzna o ciemnych włosach, brązowych
oczach, z wąsem i w okularach wyszedł z męskiej toalety jako
gładko ogolony ciemny blondyn z zupełnie inną fryzurą i lśnią-
cymi błękitnymi oczami. Na jakiś czas Patrick Gordon trafił z po-
wrotem do swojego pudełka, a jego miejsce zajął Mark Curran,
dyrektor spółki z Notting Hill.
Wcześniej zostawił SUV-a na długoterminowym parkingu i
przesiadł się za kierownicę srebrnego forda focusa kombi, z któ-
rego głośników dudniły największe przeboje Bruce’a Springsteena.
Dziś wieczorem Vance zamierzał zasnąć we własnym łóżku, w
Vinton Woods. Jutro może nawet zrobi sobie wolne. W końcu na-
wet Pan Bóg siódmego dnia odpoczywał. Miał więcej aktów ze-
msty do dokonania, więcej jeszcze bardziej spektakularnych
zabójstw. Potem nadejdzie czas, by strzepnąć z butów ziemię tego
starego, zmęczonego kraju. Na początku wydawało mu się, że bę-
dzie mógł ułożyć sobie nowe życie na Karaibach. Ale teraz tyglem
zmian był świat arabski. Człowiek majętny mógł wieść bardzo wy-
godne życie w Dubaju albo Dżuddzie. Nad Zatoką Perską można
było znaleźć miejsca, gdzie życie wciąż było tanie i gdzie człowiek
mógł folgować swoim apetytom bez przeszkód, póki płacił odpo-
wiednią cenę. Co ważniejsze, nie obowiązywały tam umowy eks-
tradycyjne z Wielką Brytanią. I każdy mówił po angielsku. W
związku z tym Vance obstawił wszystkie bazy i kupił posiadłości w
obu regionach.
Czuł już niemalże ciepło na swojej skórze. Nadszedł czas,
by odebrał to, co mu się należało. Ciężko pracował na swój sukces.
Wszystkie te lata udawania, ukrywania pogardy wobec tych nic
nieznaczących ludzi, dla których musiał być miły, odgrywając jed-
nego z nich.
Brat łata, tak o nim mówili, z każdym umiał znaleźć
wspólny język, choć tak naprawdę chętnie powyrywałby te języki z
gardeł.
Pod tym względem pobyt w więzieniu przyniósł mu niemal
ulgę. Oczywiście nadal musiał zachowywać pozory przed wła-
dzami. Ale miał mnóstwo okazji, by za kratami zdjąć fałszywą ma-
skę i przedstawić ludziom prawdziwego Jacka Vance’a, w całej
jego surowości i potędze. Uwielbiał te chwile, gdy tak zwani twar-
dzi faceci orientowali się, że nie jest mięczakiem, za jakiego go
uważali; ich oczy robiły się okrągłe, a usta zaciskały się w strachu,
kiedy docierało do nich, że mają do czynienia z kimś, kto nie zna
ograniczeń. Tak, więzienie było doskonałym miejscem do szlifo-
wania tego rodzaju umiejętności.
Ale teraz nadszedł czas, by pozostawić to wszystko za sobą
i rozpocząć nowe życie.
Życie, w którym wreszcie skupi się na tym, co dobre.
Kiedy jechał przez mrok, przełączył radio na stację informacyjną.
Wiadomość o pożarze w stadninie Micky powinna już przedostać
się do mediów. Skróty wiadomości niemal ginęły w szumie:
uliczne protesty w krajach arabskich, cięcia w koalicyjnym bu-
dżecie, zamordowana prostytutka w Bradfield.
Wreszcie informacja, na którą czekał: „Stadnina koni wy-
ścigowych należąca do byłej gwiazdy telewizji Micky Morgan
stała się dziś wieczorem celem ataku podpalacza. Jeden ze stajen-
nych zginął, gdy bohatersko ratował konie z szalejącego w stajni
pożaru. W ogniu, który podłożony został w stodole, zginęły także
dwa konie. Dzięki szybkiej akcji pracowników stadniny piętnaście
koni wyścigowych czystej krwi udało się uratować. Sam budynek
uległ rozległym zniszczeniom. Policja odmówiła komentarza na te-
mat tego, czy podpalenie ma związek z niedawną ucieczką z wię-
zienia byłego męża Morgan, byłego sportowca i prezentera telewi-
zyjnego Jacka Vance’a. Człowiek z bliskiego otoczenia Micky
Morgan powiedział: »Wstrzymywaliśmy oddech, czekając, kiedy
ten człowiek uderzy w Micky. Atak na bezbronne konie to żałosna
podłość«. Więcej na ten temat w kolejnym serwisie informacyjnym
za pół godziny”.
- Dwa konie i jeden stajenny?! - Vance walnął pięścią w
kierownicę. Samochód zniosło gwałtownie, aż kierowca z tyłu za-
trąbił nerwowo. - Dwie pieprzone chabety i jeden cherlawy ko-
niarz?! Całe to ryzyko, tyle przygotowań dla dwóch pierdolonych
koni i zasranego stajennego?! - To było za mało. O wiele za mało.
To nawet nie Micky kochała te konie, tylko Betsy. Chciał, żeby
stajnia zniknęła z powierzchni ziemi, żeby drugie życie Betsy legło
w gruzach, żeby Micky nie była w stanie ukoić jej cierpienia.
Podpalacz, na wskazówkach którego polegał, jednak się mylił. A
może ten oślizgły, chciwy sukinsyn celowo go okłamał? Ogarnęła
go wściekłość, ciśnienie mu skoczyło i poczuł się w samochodzie
jak w klatce. Na pierwszym zjeździe skręcił do punktu obsługi po-
dróżnych.
Wysiadł z wozu i zaczął kopać plastikowy kosz na śmieci,
klnąc na całe gardło. Całe napięcie, które pozwalało mu działać
podczas przygotowań do ataku na stadninę, eksplodowało w na-
głym przypływie gniewu. - Kurwa, kurwa, kurwa! - wrzeszczał w
niebo.
Wreszcie, zmęczony, oparł się o samochód. Cały jego prze-
myślany w najdrobniejszych szczegółach plan okazał się niewy-
starczający. Powinien być zadowolony, ale Micky znowu się
upiekło. Vance nie mógł na to pozwolić. Trzeba było dużo poważ-
niej zabrać się do roboty. Postanowił, że misję zaplanowaną na ju-
trzejszy dzień wypełni jeszcze dziś wieczorem. Dzięki
obsesyjnemu przywiązaniu do planów awaryjnych miał przy sobie
wszystko, czego potrzebował. Później będzie mógł wrócić do Vin-
ton Woods i przyczaić się tam na kilka dni. Będzie mógł uruchomić
pozostałe systemy kamer i zastanowić się, jak zniszczyć resztę gli-
niarzy.
Później wróci do Micky i dokona ostatecznej zemsty.
***
Legion jej fanów nadal rozpoznałby Micky Morgan po-
mimo lat, które upłynęły, odkąd po raz ostatni pojawiła się na ma-
łym ekranie. Nieważne, że gęste blond włosy były poprzetykane
siwizną, ani że z kącików jej błękitnych oczu rozchodziła się sia-
teczka kurzych łapek. Kościec, który stanowił fundament jej
olśniewającej urody, sprawiał, że wciąż była tą samą kobietą, która
uśmiechała się z telewizorów w ich salonach w porze lunchu przez
cztery dni w tygodniu. Ciągły ruch i praca przy koniach powodo-
wały, że Micky zachowała smukłą sylwetkę, a długie kształtne
nogi, z których kiedyś słynęła, wciąż wyglądały tak dobrze jak
dawniej, o czym Betsy często ją zapewniała.
Ale tego wieczoru Micky zupełnie nie przejmowała się
własnym wyglądem. Betsy o mało nie straciła życia dla swoich
ukochanych koni. Gdyby nie refleks i sprawne ręce Johnny’ego
Fitzgeralda, to ją zmiażdżyłby ten płonący legar. Micky zostałaby
bez jedynej osoby, dzięki której czuła, że jej życie ma sens. Były
razem od ponad piętnastu lat i Micky nie wyobrażała sobie, by mo-
gło być inaczej. Łączyło je coś więcej niż miłość - wspólny system
wartości i przyjemności, uzupełniające się zestawy umiejętności i
niedociągnięć. Dziś wieczorem o mały włos nie utraciła tego
wszystkiego.
Wciąż te same myśli i obawy krążyły jej po głowie. Racjo-
nalnie wiedziała, że Betsy jest cała i zdrowa i leży teraz w wannie
na piętrze, żeby pozbyć się smrodu dymu z włosów i skóry. Ale
wciąż kotłowały się w niej skrajne emocje. Tak naprawdę Micky
nie zwracała specjalnej uwagi na policjanta cały czas zadającego
jej pytania, na które nie znała odpowiedzi.
Tak, uważała, że to robota Jacka. Nie, nie kontaktował się z
nią od dnia swojej ucieczki. Nie miała od niego żadnych wieści od
lat, co zresztą całkiem jej odpowiadało. Nie, nie wiedziała, gdzie
może przebywać Jacko. Nie, nie wiedziała, kto może mu pomagać.
Nigdy z nikim się nie przyjaźnił. Za to umiał wykorzysty-
wać ludzi. Nie, tego dnia nie widziała i nie słyszała nic nadzwy-
czajnego, aż do wybuchu pożaru. Ona i Betsy grały w brydża z
parą znajomych z pobliskiej wsi, kiedy wszczęto alarm.
Micky zadrżała na wspomnienie tej chwili. Betsy jako
pierwsza poderwała się na nogi, rzuciła karty na stół i pobiegła do
drzwi. Funkcjonariusze z policyjnej ochrony próbowali powstrzy-
mać je przed wyjściem. Wyraźnie nie spodziewali się, że ode-
pchnie ich z drogi kobieta w średnim wieku, która była silniejsza
od każdego z nich. Micky pobiegła za nią, ale jeden z policjantów
wykazał się trochę lepszym refleksem i złapał ją wpół, a potem
wniósł z powrotem do domu. „To może być celowa strategia!” -
krzyczał. „Vance może w ten sposób próbować wywabić panie z
domu, a potem zastrzelić!”. „On nie strzela”, odparła podniesio-
nym głosem Micky. „Żeby dobrze strzelać, trzeba mieć obie ręce.
A on nie robi czegoś, jeśli nie może być w tym dobry”.
Sama nie wiedziała, skąd wzięła tę pewność. Aż do wyda-
rzeń ostatniego tygodnia od lat nie myślała o Jacku. Ale odkąd
uciekł z więzienia, odnosiła wrażenie, jakby ciągle był obecny, za-
wsze przy jej uchu, jakby ustawicznie ją obserwował i mówił, jak
powinna się poprawić. Kiedy na jej progu stanęli policjanci i po-
wiedzieli, co ich zdaniem Vance zamierza zrobić, nie miała wąt-
pliwości, że znalazła się wysoko na liście tych, którym jego
zdaniem należy się kara.
Gdyby nie Betsy i konie, po prostu by uciekła. Daphne,
jedna ze znajomych, z którymi grały w brydża, radziła jej: „Moja
droga, ten człowiek to brutal. Nie wolno ci się narażać na jego
złość. Betsy, powiedz jej. Powinna wyjechać gdzieś, gdzie jej nie
znajdzie”.
Ale to nie wchodziło w grę. Nie mogła zostawić Betsy. A
poza tym jak długo miałaby się ukrywać? Gdyby schwytano go za
parę dni, to nie byłoby sprawy. Wtedy mogłaby wrócić.
Ale Jacko był zaradny. Prawdopodobnie szczegółowo i pre-
cyzyjnie zaplanował swoją ucieczkę i dalsze działania. Mógł prze-
bywać na wolności całymi miesiącami. Może nawet do końca
życia. I co miałaby wtedy zrobić? Nie, ucieczka nie wchodziła w
grę.
- Czy mogłaby pani dać nam listę osób, które przyjeżdżają
po wasze konie? - Głos policjanta ledwo do niej dotarł.
- Ja mogę to zrobić - powiedziała Betsy, stając w progu.
Kiedy tylko sanitariusze zbadali ją i stwierdzili, że nic nie zagraża
jej zdrowiu, chwyciła za telefon i obdzwoniła wszystkich koniarzy
w okolicy, pytając, czy mają w stajniach wolne miejsca dla jej uko-
chanych koni. - Przepraszam, powinnam wcześniej podać wam
wszystkie szczegóły. Ale tak bardzo chciałam zmyć z siebie ten
dym i sadzę.
- Rozumiem - odparł funkcjonariusz.
Betsy od razu zaczęła notować swoim drobnym, równym
charakterem pisma nazwiska na kartce. Po chwili wręczyła listę
policjantowi i pokrzepiającym gestem położyła dłoń na ramieniu
Micky.
- A teraz, jeżeli to już wszystko, byłybyśmy wdzięczne za
odrobinę ciszy i spokoju - powiedziała, urocza, ale stanowcza.
Kiedy zostały same, przytuliła głowę Micky do swoich piersi, na-
gich pod szlafrokiem w szkocką kratę. - Nie chcę drugiego takiego
wieczoru - powiedziała.
- Ja też nie - westchnęła Micky. - Nie mogę uwierzyć, że
próbował zabić nasze konie.
O co mu chodzi?
- O to, żeby nas zranić - odparła trzeźwo Betsy. Wypuściła
Micky z objęć i poszła nalać sobie scotcha. - Napijesz się?
Micky pokręciła głową.
- W takim razie cieszę się, że wybrał konie, a nie ciebie.
- Och, kochanie, nie mów tak. Nie zapominaj, że koszto-
wało to Johnny’ego życie. I te biedne konie... Musiały konać, prze-
rażone i w koszmarnych męczarniach. Nawet nie wiesz, jak jestem
z tego powodu wściekła. Biedny Włóczykij i kochana Północna
Tancerka. Wielu rzeczy mogłabym się spodziewać po Jacku, ale
krzywdząc te wspaniałe, niewinne zwierzęta, upadł niżej, niż są-
dziłam, że jest w stanie.
Micky pokręciła głową.
- Jacko jest w stanie posunąć się do wszystkiego, jeśli służy
to jego ambicjom.
Powinnyśmy zdawać sobie z tego sprawę, zanim związały-
śmy z nim swoje życie.
Betsy usiadła naprzeciwko partnerki i podkuliła nogi.
- Nie mogłyśmy wiedzieć o szczegółach jego sekretnego
życia.
- Może i nie. Ale zawsze wiedziałyśmy, że je ma. - Micky
bawiła się włosami, owijając kosmyk wokół palca. - Tak się cieszę,
że jesteś bezpieczna.
- Ja też. Wiesz, była taka chwila, że pomyślałam: „To tyle,
Betsy. Schodzisz ze sceny”. - Kobieta uśmiechnęła się przewrotnie,
ale jej twarz zaraz spoważniała. - I wtedy Johnny przyszedł mi na
ratunek.
Micky zadygotała mimowolnie.
- Nie rozmawiajmy już o tym. - Kiedy wypowiadała te
słowa, z korytarza dobiegły je czyjeś głosy. Należały do mężczy-
zny i kobiety, ale nie sposób było zrozumieć, co mówią.
Drzwi otworzyły się i do kuchni weszła kobieta. Wyglądała
znajomo - krótkie blond włosy, gęste i cieniowane, średni wzrost,
stalowoniebieskie oczy, uroda nadszarpnięta zmęczeniem i upły-
wem lat - ale Micky nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd ją zna.
Ubranie też nie stanowiło podpowiedzi - granatowy garnitur, do-
brze skrojony, ale nic ekstrawaganckiego, błękitna bluzka z dekol-
tem, lekka skórzana kurtka, sięgająca góry ud.
Mogła być każdym - od prawniczki po dziennikarkę. Jej
usta zacisnęły się, gdy zobaczyła Micky i Betsy.
- Nie pamiętacie mnie panie, prawda? - zapytała, spogląda-
jąc na nie zimno.
- Ja pamiętam - odrzekła Betsy. - Jest pani policjantką,
która zatrzymała Jacka.
Pamiętam, jak składała pani zeznania w sądzie.
- Jacka? - Carol uniosła brwi. - Facet próbuje spalić wam
stadninę, a pani nadal mówi o nim Jacko?
Micky popatrzyła niepewnie na Betsy. Twarz jej partnerki
stężała, a w oczy wkradła się czujność.
- Był dla nas Jackiem przez lata. Przyzwyczajenie, to
wszystko.
- Tak? Czy na pewno to wszystko? A może niechcący zdra-
dziła pani swoje rzeczywiste nastawienie, pani Thorne? - Głos ko-
biety zdawał się zduszony, jakby ledwo nad sobą panowała.
- Obawiam się, że zna nas pani lepiej niż my panią. Prze-
praszam, ale nie pamiętam, jak się pani nazywa.
- A powinna pani. Moje nazwisko przewijało się ostatnio w
mediach aż nazbyt często.
Jordan. Carol Jordan. Detektyw nadkomisarz Carol Jordan.
Siostra Michaela Jordana.
Cisza, jaka nastąpiła po słowach Carol, zdawała się pęcz-
nieć aż do momentu, gdy wypełniła przestrzeń między trzema ko-
bietami. Przełamała ją Betsy.
- Jest mi bardzo przykro. To, co spotkało pani brata i jego
żonę, było niewybaczalne.
- Partnerkę. Lucy była jego partnerką. Nie żoną. Nigdy nie
wzięli ślubu. A teraz dzięki pani byłemu mężowi... - skinęła lekko
głową w kierunku Micky -...nigdy nie wezmą.
- Nie potrafię pani powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro. -
Głos Micky był spokojny i pełen bólu.
- Mogłaby pani spróbować - odparła Carol, błyskając
oczami.
- My też jesteśmy ofiarami. Betsy mogła zginąć w tej pło-
nącej stajni.
- Ale nie zginęła, prawda? Cudem uniknęła śmierci. - Carol
rzuciła torebkę na kuchenny stół. - W moim zawodzie cudowne
uniknięcie śmierci zawsze jest podejrzane.
Kiedy słyszymy o czymś takim, nie wołamy „Alleluja” ani
„Chwalmy Pana”. Bo widzi pani, cudowne ocalenia są często dro-
biazgowo zaplanowane, tak by oddalić podejrzenia. - Jej oczy
przesuwały się między dwiema kobietami. Obserwowała ich reak-
cję, szukała oznak, które nauczyła się dostrzegać po latach spędzo-
nych u boku Tony’ego Hilla.
- To, co pani mówi, jest dosyć oburzające. Jeden z naszych
pracowników zginął dziś wieczorem, gdy ratował mi życie. - Ze-
wnętrzna maska spokoju Betsy pozostała nienaruszona, ale Micky
za dobrze ją znała. Wiedziała, że pod powierzchnią skrywa się
temperament, przy którym mogła się schować niejedna Carol Jor-
dan.
- Czy rzeczywiście jest to aż tak oburzające? Patrzę na
skalę zemsty Vance’a. Dom Tony’ego Hilla spłonął doszczętnie.
Jedyne miejsce, w którym kiedykolwiek czuł się u siebie.
Wam przytrafił się tylko mały pożar w stajni. Mój brat i
jego partnerka zostali brutalnie zamordowani. Nigdy w życiu nie
widziałam tyle krwi na miejscu zbrodni. Wy straciłyście tylko dwa
konie. I stajennego, o którym nawet nie mówicie z imienia i nazwi-
ska. Czy wydaje wam się to proporcjonalne?
- Miało być znacznie gorzej - odparła Betsy. - Strażacy
powiedzieli, że gdybyśmy nie zaimpregnowały drewna w stajni
preparatem przeciwpożarowym, cały dach by się zawalił.
Jacko... Vance oczywiście nie mógł o tym wiedzieć.
- Chyba że mu powiedziałyście. - Carol wzruszyła ramio-
nami i przeniosła wzrok na Micky.
- Czemu, na litość boską, miałybyśmy robić coś takiego?
Czemu miałybyśmy mu pomagać? On przez te lata bynajmniej
nam nie pomógł. Jego czyny zniszczyły karierę telewizyjną Micky.
- Betsy skracała sylaby, tłumiąc gniew.
- Co bardzo pani odpowiadało, prawda? Spójrzmy prawdzie
w oczy, Betsy, telewizja nigdy nie była pani światem. To znacznie
bardziej pani pasuje. Tweedowe ubrania i jazda konna. Wyższe
sfery, mecze polo i inne bajery. Skandal z Vance’em okazał się dla
pani pomyślny.
- Było inaczej - powiedziała Micky z błagalną miną. - By-
łyśmy pariasami, odbudowanie życia zajęło nam całe lata.
- Umożliwiała mu pani zbrodniczy proceder, była pani jego
maską. Praktycznie wspólniczką. Ukrywał się za panią przez lata,
kiedy to porywał i torturował nastoletnie dziewczyny. Musiała pani
wiedzieć, że coś ukrywał. Czemu miałabym nie wierzyć, że nadal
mu pani pomaga? Przecież ktoś pomógł mu w zorganizowaniu tego
wszystkiego. Dlaczego nie pani? Kiedyś pani na nim zależało.
- To naprawdę oburzające. - Głos Betsy niczym ostrze prze-
bił się przez tyradę Carol.
- Czyżby? Jak to jest, Betsy? Ja nie mam dużego domu ani
rasowych koni, o które mogłabym się troszczyć, więc tracę brata? -
Niespodziewanie Carol osunęła się na najbliższe krzesło. - Brata...
- Schowała twarz w dłoniach i po raz pierwszy, odkąd Blake prze-
kazał jej tragiczną wiadomość, rozpłakała się, jak należy. Szlo-
chała, tak jakby robiła to po raz pierwszy w życiu, jakby chciała
wypłakać żal i smutek wielu lat. Łkanie wstrząsało całym jej cia-
łem. Micky popatrzyła na Betsy pytająco, ale ta była już w połowie
drogi przez kuchnię.
Odsunęła drugie krzesło i przytuliła Carol, tak jak matka
tuli płaczące dziecko. Głaskała ją po włosach i pomrukiwała ko-
jąco. Zdezorientowana Micky podeszła do szafki i nalała trzy duże
whisky. Postawiła je na stole, po czym przyniosła rolkę papiero-
wych ręczników. W końcu Carol się uspokoiła. Uniosła głowę, wy-
dała podobne do czkawki westchnienie i otarła twarz grzbietem
dłoni. Micky oderwała parę listków ręcznika i podała je poli-
cjantce. Carol pociągnęła nosem, wydmuchała go i wytarła. Wtedy
zauważyła whisky. Opróżniła szklankę jednym rozdygotanym hau-
stem i odetchnęła głęboko. Wyglądała na zupełnie rozbitą. - Prze-
praszam za swoje słowa. Przykro mi - powiedziała.
Betsy popatrzyła na nią z podziwem.
- Myślę, że jest pani kobietą taką jak ja, pani nadkomisarz
Jordan. Może z pani perspektywy wygląda to inaczej, ale my też
jesteśmy ofiarami Jacka Vance’a. Proszę mi wierzyć. Jedyna róż-
nica między nami polega na tym, że pani dopiero niedawno wstą-
piła do klubu.
Rozdział 48
Alvin wrócił na komendę wkrótce po tym, jak Carol opu-
ściła łajbę z gwałtownością huraganu. Zwykle Tony lubił, kiedy lu-
dzie zostawiali go samemu sobie. Nawet ci, których darzył
sympatią. Teraz jednak za każdym razem, gdy Carol go opuszczała,
bał się, że to już koniec. Jej wizyta na pokładzie łodzi nie miała na
celu pojednania, zdawał sobie z tego sprawę. Carol zjawiła się, po-
nieważ czegoś od niego potrzebowała, a potrzeba ta okazała się sil-
niejsza niż pragnienie, by więcej go nie oglądać. Co się stanie,
kiedy to wszystko się skończy? Perspektywa wyglądała ponuro.
Kiedy nie mógł znieść własnego towarzystwa, tak jak teraz,
jedynym lekarstwem była praca. Wrócił więc do laptopa i spróbo-
wał nie myśleć o Carol. Nie było to jednak łatwe. Co chwila przy-
pominał mu się jej ból. Nie mógł znieść jej cierpienia, zwłaszcza
że część odpowiedzialności za nie spadała na niego. A najgorsze,
że opuściła go w takim pośpiechu.
Nie wiedział, gdzie teraz była ani jak jej pomóc.
Próbował się skoncentrować, ale bez rezultatów. Dodat-
kowo rozpraszał go zapach ryby i frytek, których nie dojadł. Wy-
ciągnął spod zlewu worek ze śmieciami i zawiązał go na supeł.
Potem wyszedł wynieść śmieci do najbliższego kubła. Zostawił
otwarte drzwiczki, żeby chłodny wieczorny wiatr przewietrzył ka-
binę.
- Gdyby to był thriller - powiedział do siebie - czarny cha-
rakter wkradłby się właśnie na pokład i ukrył w kabinie. - Odwró-
cił się i stwierdził, że łódź w ogóle się nie poruszyła. - Nie tym
razem.
Po powrocie na pokład oparł się o reling na rufie i rozejrzał
po marinie. Dachy łodzi wyglądały niczym czarne żuki ustawione
w szeregach. W kilku jachtach paliło się światło, zalewając po-
wierzchnię czarnej wody żółtymi kałużami. W oddali jakiś czło-
wiek spacerował z parą psów westie. Głosy młodych mężczyzn
wychodzących z pubu po drugiej stronie przystani niosły się hała-
śliwie po wodzie. W starych magazynach przebudowanych na
apartamenty kwadraty i prostokąty światła rozjaśniały ciemne fa-
sady w przypadkowych konfiguracjach.
- Motyw - powiedział Tony do przepływającej obok kaczki.
- Oto, co różni psychologów i policjantów. Nie możemy obejść się
bez motywu. Ale im tak naprawdę na tym nie zależy. Tylko fakty,
szanowna pani. O to im przede wszystkim chodzi. O dowody rze-
czowe, świadków, rzeczy, których ich zdaniem nie da się podrobić.
Ale mnie fakty aż tak nie interesują. Bo fakty są jak widoki. Punkt
widzenia zależy od punktu siedzenia. - Kaczka zawróciła do niego,
jakby prosiła o jeszcze. - Potrzebny mi motyw tych morderstw -
powiedział. - Bez względu na to, co twierdzą niektórzy, ludzie nie
zabijają ot tak. W ich głowach to, co robią, ma sens. Tak więc
mamy mordercę, który zabija prostytutki, ale nie chodzi mu o seks
z nimi. I nie chodzi o to, że podnieca go samo zabijanie, bo za każ-
dym razem robi to inaczej. Ludzie, których zabijanie podnieca,
mają bardzo określone gusty. Co podnieca jednego, nie podnieca
innych. - Westchnął, gdy kaczka straciła zainteresowanie. - Nie
mam do ciebie pretensji. Nawet sam siebie czasem zanudzam.
Wstał i zeskoczył z powrotem na dok. Wreszcie znalazł
miejsce, gdzie mógł się swobodnie przechadzać. Ze spuszczoną
głową pomaszerował na koniec doku, po czym zawrócił i ruszył w
dalszą drogę. Utykał teraz trochę mniej: mięśnie nóg rozluźniły się
nieco i rozruszały podobnie jak mózg.
- Jeżeli człowiek nie szuka w zabijaniu przyjemności, to co
z tego ma? Co stara się osiągnąć? Wątpię, żeby chodziło o sławę.
Kiedy pożąda się sławy, a wciąż jest się nikim, zaczyna się wysy-
łać e-maile do Penny Burgess i jej podobnych. Jeżeli chce się ko-
muś zaimponować, ten ktoś jest z góry brany pod uwagę jako
adresat. - Odwrócił się i ruszył znowu wzdłuż doku, tym razem
wolniejszym krokiem. - Pomyślmy o ofiarach. W ten czy inny spo-
sób zawsze chodzi o ofiary. Tobie chodzi o prostytutki. Ale nie je-
steś żadnym religijnym fanatykiem, który próbuje oczyścić ulice z
brudu. Człowiek owładnięty taką misją nie bawiłby się w misterne
odwołania do serialu telewizyjnego. Liczy się samo oczyszczenie,
a nie jakiś subtelny przekaz. Jaki jest efekt tego, co robisz? Co w
ten sposób osiągasz? - Przystanął nagle, bliski olśnienia. - Starasz
się je wystraszyć, przegonić z ulic? Czy o to ci chodzi? - Czuł, że
jest już bardzo blisko przełomu, czegoś, co pozwoliłoby nadać sens
temu, co wiedział o sprawie. - Nie je - powiedział powoli. - Ją.
Musisz ją powstrzymać. Musisz skłonić ją do tego, żeby wróciła do
domu.
Obrócił się na pięcie i pobiegł z powrotem na łódkę. Czuł
się tak, jakby gonił myśl, która może uciec w każdej chwili, jeśli
szybko się nią z kimś nie podzieli. Natychmiast zadzwonił do
Pauli.
- Halo - usłyszał po pierwszym sygnale.
- On próbuje kogoś wystraszyć.
- To ty, Tony?
- Ja. Wasz zabójca... próbuje kogoś wystraszyć.
- Zdołał już nastraszyć mnóstwo ludzi, Tony. - Sprawiała
wrażenie poirytowanej.
Wyobrażał sobie, że miała za sobą ciężki i długi dzień w
biurze, gdzie musiała zawiadywać wszystkim bez Carol.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Ale on usiłuje wystraszyć kon-
kretną osobę. Stara się nastraszyć ją do tego stopnia, żeby przestała
pracować na ulicy. Chce, żeby wróciła do domu.
Widać to po wyborze prostytutek o coraz wyższym statusie
w hierarchii, jakby mówił:
„Nieważne, na którym szczeblu drabiny społecznej jesteś, i
tak może spotkać cię coś złego”.
Sprawca chce, żeby ta kobieta zrozumiała, że to, od czego
ucieka, jest lepsze od tego, do czego ucieka.
- Brzmi sensownie. - Paula westchnęła. - Ale jak ma mi to
pomóc?
- Nie wiem. A co z obyczajówką? Czy interesują się no-
wymi dziewczynami w sąsiedztwie? Przynajmniej będą wiedzieć,
gdzie popytać. Szukamy kogoś, kto pracuje na ulicy od niedawna.
Prawdopodobnie pojawiła się na kilka tygodni przed pierwszym
zabójstwem. Zobacz, czego się możesz dowiedzieć. Nazwiska,
życiorysy, co tylko uda ci się wytrzasnąć. Kiedy ją znajdziemy,
znajdziemy też jego. Faceta, który chce ją odzyskać.
- Dlaczego po prostu nie weźmie jej z powrotem? Inne ko-
biety zgarniał z ulicy.
- Chce się łudzić, że wróciła z własnej, nieprzymuszonej
woli. Pamiętaj, Paulo, on nie patrzy na świat tak jak my. Wyobraź
sobie normalne motywy, a potem powykrzywiaj je i wypacz. My-
ślę, że w tym wszystkim chodzi właśnie o to, żeby wystraszyć ją,
tak by wróciła do domu, do niego, żeby mógł się oszukiwać, że po
prostu pragnie z nim być.
- Czasem się o ciebie martwię - stwierdziła Paula. - Z taką
łatwością wczuwasz się w te pokręcone umysły...
- Sam też się martwię. Nawiasem mówiąc, czy Stacey wy-
szperała coś na tej stronie internetowej o Vansie?
- Poniekąd. Nikt z Wielkiej Brytanii nie odwiedza strony
regularnie, ale Stacey znalazła e-maila od faceta, który starał się
nawiązać kontakt z kimś w kraju, od kogo mógłby przegrać kom-
plet odcinków serialu. Facet używa konta hotmail, więc trudno
zdobyć jakiekolwiek wiarygodne dane. Ale Stacey wykonała jedną
ze swoich magicznych sztuczek i ustaliła, że większość e-maili z
tego adresu wysłano z okolic Bradfield. Korzysta także z systemu
automatycznego rozpoznawania numerów rejestracyjnych i udało
jej się zawęzić rewir, w którym głównie się porusza, do blokowiska
Skenby i paru sąsiednich ulic.
- To kolejny krok we właściwym kierunku. Daj mi znać, co
uda ci się zdobyć z obyczajówki. Powodzenia.
- Dobra. Jesteś w kontakcie z szefową?
Tony zamknął na chwilę oczy.
- Widziałem się z nią dzisiaj. Zjawiła się ni stąd, ni zowąd
i... zastała mnie przy pracy nad tą sprawą.
- O cholera - syknęła Paula.
- Spokojnie. W tej chwili ma na głowie większe zmartwie-
nia. Ucieka od swoich emocji. Kiedy wreszcie ją dogonią, sytuacja
będzie nieciekawa.
- Przynajmniej ma ciebie w swoim narożniku.
Tony poczuł, jak do oczu napływają mu łzy.
- Tak. Cokolwiek to jest warte - powiedział przez ściśnięte
gardło. - Musisz wracać do pracy. Informuj mnie o postępach.
Przerwał połączenie i usiadł z powrotem do komputera.
Kiedy wszystko inne zawiedzie, trzeba porozmawiać z maszyną.
***
Stacey wpatrywała się z uwagą w monitor, od czasu do
czasu stukając w klawisz albo klikając myszką. Ambrose, który
miał biurko za jej plecami, zerkał zza swojego ekranu, podziwiając
absolutne skupienie, z jakim wykonywała swoje zadanie. Żałował,
że nie mają w zespole takiego funkcjonariusza jak ona i muszą po-
legać na nieprzewidywalnym Garym Harcupie. Gary był niezły, ale
nie zawsze mógł być na miejscu, kiedy go potrzebowali, i z całą
pewnością nie potrafił robić takich cudów jak ta kobieta. Ambrose
nie był wprawdzie pewien, czy jej poszukiwania są całkiem zgodne
z prawem, ale dopóki miała wyniki i dobrą wymówkę dla
zwierzchników i sądów, nie obchodziło go to.
Nagle Stacey odepchnęła fotel od biurka i odwróciła się, ła-
piąc Ambrose’a na gorącym uczynku.
- Mam wynik - oznajmiła, bez odrobiny triumfalizmu, jaki
zwykle towarzyszy tego typu stwierdzeniom.
- Serio? - Ambrose wstał i podszedł do niej, spoglądając na
ekran. - Vinton Woods?
Co to takiego?
- Ekskluzywne osiedle mieszkalne położone w miejscu z
idealnym dojazdem do Bradfield i Leeds - wyjaśniła. - To w za-
chodnim Yorkshire, więc albo na terenie detektywa nadkomisarza
Franklina, albo bardzo blisko. Kawałek nazwy udało mi się odtwo-
rzyć z częściowo wykasowanego materiału na twardym dysku
Terry’ego Gatesa. Potem przeszukałam Rejestr Ziemski pod kątem
wszystkich nieruchomości, których nazwy pasują do danego frag-
mentu i które zmieniły właściciela w ciągu ostatnich sześciu mie-
sięcy. Miałam kilka trafień, ale tylko ta jedna nieruchomość w
pełni odpowiada profilowi kryjówki, jakiej szukałby Vance. - Klik-
nęła myszką i wystukała coś na klawiaturze. Po chwili na ekranie
pojawiły się dane agenta nieruchomości i zdjęcie pokaźnej willi w
pseudowiktoriańskim stylu. - Tę rezydencję zakupiła spółka zareje-
strowana w Kazachstanie. Płatności dokonano za pośrednictwem
funduszu powierniczego w Liechtensteinie, którego konta bankowe
znajdują się na Kajmanach. Rozwikłanie wszystkich tych wątków
zajmie całe tygodnie. Ale właśnie coś takiego zorganizowałby
Vance, gdyby chciał ukryć swój udział w transakcji.
- Skoro pani tak mówi - powiedział niepewnie Ambrose. -
Głowa mnie boli na samą myśl o tym.
Stacey wzruszyła ramionami.
- Cóż, wiadomo, że Vance wyprowadził całą swoją forsę za
granicę po tym, jak został zatrzymany. Wiemy też, że była to spora
suma. Dom taki jak ten stanowiłby doskonałą bazę.
Nawet jeśli zostanie tutaj tylko na parę tygodni, ma całko-
witą kontrolę nad swoją kryjówką, a przy tym nieruchomość, któ-
rej może się pozbyć, kiedy już nie będzie jej potrzebował.
- Wierzę pani - zapewnił Ambrose. - Po prostu nie mogę so-
bie wyobrazić, że ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby się zemścić.
Stacey odwróciła się i posłała mu pobłażliwy uśmiech.
- To prawdopodobnie świadczy o tym, że jest pan zdrowy.
- Muszę tam pojechać - powiedział.
- Nie powinniśmy raczej poprosić miejscowych gliniarzy,
żeby dyskretnie obserwowali dom? Jazda na miejsce zajmie panu
co najmniej dwie godziny, nawet na sygnale.
Ambrose pokręcił głową.
- To nasz pościg. Po tym, co wasza szefowa powiedziała o
Franklinie, nie ufam mu: obawiam się, że może tam wkroczyć z
ciężką artylerią, dla własnej chwały. Tymczasem tu potrzeba
ostrożności, a myślę, że zasłużyliśmy na to, żeby poprowadzić ak-
cję. Jadę tam ze specjalnie dobranym oddziałem. Wezwiemy miej-
scowe posiłki, kiedy dowiemy się, z czym mamy do czynienia. -
Poklepał ją po ramieniu. - Wykonała pani kawał świetnej roboty.
Dopilnuję, żeby mój szef dowiedział się, komu zawdzię-
czamy ten przełom. Tylko proszę nie rozmawiać o tym z Frankli-
nem. Ani z żadnym innym detektywem z zachodniego Yorkshire.
***
Paula miała nadzieję, że ktoś będzie jeszcze na służbie w
biurze obyczajówki.
Spodziewała się, że większość będzie robiła to, co gliniarze
na służbie robią w sobotnie wieczory. Wszyscy, którzy pracowali,
powinni raczej być na ulicach, bo był to czas, kiedy seks sprzeda-
wał się najlepiej. Miała szczęście, nawet jeśli gliniarz, który ode-
brał telefon, sprawiał wrażenie poważnie zdenerwowanego.
- Detektyw posterunkowy Bryant - rozległ się głos w słu-
chawce.
Paula przedstawiła się i podała nazwę swojej jednostki.
- Potrzebuję pewnych informacji.
- Paula McIntyre? To ty wkopałaś się niedawno w tej spie-
przonej akcji pod przykryciem? - zapytał z wyrzutem, jakby to
była jej wina, że koledzy zawalili sprawę, co prawie przypłaciła
życiem. Nawet teraz gdy o tym myślała, czuła na karku zimny pot.
- A ty jesteś z jednostki, do której należy detektyw, który
wtedy nawalił? - odgryzła się.
- Nie ma potrzeby się unosić - zamarudził. - Czego chcesz
się dowiedzieć?
- Czy ktoś z was zbiera informacje wywiadowcze o nowych
dziewczynach na ulicy?
- Jakiego rodzaju informacje?
- Nazwiska. Wywiad środowiskowy. Życiorysy. Od jak
dawna dziewczyna jest w zawodzie albo przynajmniej od kiedy o
niej wiecie.
Pociągnął głośno nosem.
- Nie jesteśmy pracownikami opieki społecznej, nie?
- Nawet przez myśl nie przeszłoby mi coś takiego - odparo-
wała. - To co? Macie takie informacje czy nie?
- Nasza sierżant zbiera tego typu dane. Ale dziś wieczorem
nie ma jej na służbie - oznajmił takim tonem, jakby nic nie dało się
już zrobić.
- Możesz się z nią skontaktować? - Paula nie dawała za wy-
graną. - To naprawdę ważne.
- Z wami z ZIS zawsze takie jest.
- Na razie to cztery morderstwa, Bryant. Naprawdę nie
mam ochoty zawracać dupy swojej szefowej tylko dlatego, że masz
muchy w nosie, ale jeżeli aż tego trzeba, żebyś mi, kurwa, pomógł,
to to zrobię. Zechcesz więc łaskawie zadzwonić do waszej sierżant
czy też mam w to mieszać swoją szefową?
- Powinnaś łyknąć coś na rozluźnienie, szanowna pani de-
tektyw. Zadzwonię do niej.
Ale na twoim miejscu nie czekałbym z zapartym tchem -
poradził i odłożył z trzaskiem słuchawkę.
- Dupek - mruknęła Paula pod nosem. Zastanawiała się, czy
istnieje jakiś sposób na to, by obejść obyczajówkę, ale nic takiego
nie przychodziło jej do głowy. W sobotę wieczorem wszyscy zna-
jomi z pomocy społecznej siedzieli przed telewizorami, oglądali
Na sygnale i jedli curry na wynos. Musiała więc poczekać, aż po-
sterunkowy raczy wyjąć palec z nosa.
***
Stacey obserwowała, jak Alvin Ambrose i detektyw komi-
sarz Patterson naradzają się z pochylonymi głowami. Miała wątpli-
wości co do zaproponowanego przez sierżanta trybu działania.
Rozumiała, że osobiście chce dorwać Vance’a. W końcu to on i
jego ludzie odwalili całą robotę w terenie. Wydawało się sprawie-
dliwe, że powinni trafić na pierwsze strony gazet i wystąpić przed
kamerami, żeby dzieci mogły być z nich dumne. Byłoby jednak
niedobrze, gdyby przez to Vance’owi udało się wymknąć. Stacey
odnosiła dziwne wrażenie, że wówczas wina mogłaby spaść wła-
śnie na nią.
Chwyciła za telefon i zadzwoniła do szefowej. Nawet w
obecnym stanie ducha Carol miała lepsze rozeznanie w sprawach
operacyjnych niż ci bardzo mili mężczyźni, którzy mimo najlep-
szej woli po prostu nigdy nie prowadzili spraw o takim poziomie
komplikacji. Kiedy Carol odebrała, jej głos brzmiał jakoś dziwnie.
Jakby się przeziębiła.
- Hej, Stacey. Co słychać? - Stacey opowiedziała jej o tym,
że zdobyła adres domu w Vinton Woods, i o tym, co zaproponował
Ambrose. Carol wysłuchała jej w milczeniu, a potem powiedziała:
- Myślę, że zamiast użerać się z Franklinem działającym na pół
gwizdka, lepiej w ogóle go w to na razie nie angażować. Ja też mu
nie ufam. - Umilkła na moment. - Pojadę tam. Jeżeli zaraz wyru-
szę, powinnam dotrzeć na miejsce przed całą resztą. Zdążę zorien-
tować się w terenie i zobaczyć, jakie są możliwości. Dzięki, że
dałaś mi znać.
Stacey wpatrywała się w telefon, wcale niepokrzepiona.
Czuła się raczej tak, jakby cała ta sprawa dążyła prosto ku katastro-
fie. A z Jackiem Vance’em na fotelu kierowcy można było mieć
pewność tylko co do jednego: sam nie zrobi nic na pół gwizdka.
Rozdział 49
Kiedy zadzwoniła Stacey, Carol prawie się opanowała.
Choć wciąż wyczerpana i przerażona, poczuła, że ciężar, jaki no-
siła w środku, wyraźnie się przesunął. Mogła już pozbierać się i
przystąpić do zadania, które ją czekało - powstrzymania Jacka
Vance’a przed wyrządzeniem kolejnych szkód.
Odeszła od Betsy, żeby w spokoju porozmawiać przez tele-
fon. Nie chciała, żeby ona i Micky poznały jej plany, gdyż wciąż
zachodziło podejrzenie, że nie pomyliła się co do ich lojalności.
- Muszę iść - oznajmiła, gdy zakończyła rozmowę.
- Wątpię, czy jest pani na to gotowa - odparła Betsy, raczej
z sympatią niż z wyższością.
- Dziękuję za troskę - odparła Carol. - Ale jestem potrzebna
gdzie indziej. Mam w Bradfield zespół, który czeka na swojego do-
wódcę. Pani były mąż nie jest jedyną osobą, której zależy w tej
chwili na niszczeniu ludzkiego życia. - Wzięła torebkę i przecze-
sała palcami włosy. Poczuła na czole kropelki potu. Przypuszczała,
że ma gorączkę, co raczej trudno było uznać za zaskakujące po ta-
kim emocjonalnym wybuchu. - Trafię do drzwi.
Nie żałowała, że opuszcza ten dom. Betsy okazała jej do-
broć, która była wręcz rozbrajająca. Ale z drugiej strony, dosyć
chłodno odnosiła się do jedynej na jej terytorium ludzkiej ofiary
ataku Vance’a. Myśl o tym kłóciła się z okazaną dobrocią, co aku-
rat Carol odpowiadało, bo nie chciała być rozbrojona, zwłaszcza w
obecności Micky Morgan. Nadal uważała, że tamta nie uwolniła
się w pełni od Jacka Vance’a. Nieważne, co sprawiało, że ma nad
nią władzę, czy była to jego charyzma, czy jej strach - Carol są-
dziła, że coś między nimi pozostawało nierozwiązane.
Siedziała przez chwilę w samochodzie, zbierając myśli. Za-
mierzała dorwać Vance’a.
Musiała zakuć go znowu w kajdanki i doprowadzić do
aresztu. Nikt nie miał do tego większego prawa niż ona. Jeżeli Am-
brose kompletował zespół do akcji, to prawdopodobnie nie wyje-
chał jeszcze z Worcesteru. Mogła go wyprzedzić. Z pewnością nie
będzie jechał całą drogę z miasta do Vinton Woods na sygnale. Ani
Ambrose, ani Patterson nie lubili robić wokół siebie aż tyle szumu.
Carol wyjęła ze schowka niebieską lampę sygnalizacyjną,
przymocowała ją do dachu samochodu i włączyła. Potem wzburza-
jąc oponami żwir, wyrwała przed siebie.
Dorwie Vance’a dziś wieczorem albo zginie.
***
Tony myślał nad tym, jak Paula radzi sobie z obyczajówką.
Ta sekcja zawsze rządziła się własnymi prawami, okupując strefę
półmroku między tym, co godne szacunku, a tym, co wstydliwe i
grzeszne. Jeżeli funkcjonariusze tego wydziału nie zadzierzgnęli
zażyłych stosunków z co najmniej jedną grupą społeczną w śro-
dowisku, które stanowiło główny obszar ich działania, nie byli w
stanie wykonywać swojej pracy. Zażyłość zaś zawsze szła w parze
z silną pokusą korupcji. I jak pokazywały historyczne przypadki,
mnóstwo gliniarzy obyczajówki zeszło na złą drogę, chociaż nie
zawsze w sposób przewidywalny. Ponieważ zajmowali się rzeczy-
wistością skrzywioną i perwersyjną, ich przestępstwa też okazy-
wały się dość pokrętne.
Paula w przeszłości miała już z nimi przejścia. Zastanawiał
się, czy wyrzuty sumienia skłonią ich do współpracy, czy może
kontakt z nią przypomni im o czasach, które woleliby zapomnieć.
Jego komórka zaczęła dzwonić, a na ekranie wyświetlił się
napis „Numer prywatny”.
Przez chwilę Tony zastanawiał się, czy to nie Vance chce
się ponapawać swoimi osiągnięciami. Ale on nigdy nie odczuwał
potrzeby chwalenia się swoimi zbrodniami. Zabijał nie dlatego, że
pragnął być w centrum uwagi. Prawie wszystko w życiu robił z
tego powodu, ale nie zabijał.
Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Wcisnął zie-
lony guzik i czekał w milczeniu.
- Doktorze Hill? Czy to pan? - odezwał się kobiecy głos,
znajomy, ale cichy i jakoś dziwnie zniekształcony.
- Kto mówi?
- Tu Stacey Chen.
Teraz rozumiał. Prawdopodobnie używała jakiegoś elektro-
nicznego urządzenia do zniekształcenia głosu. Pasowało mu to do
jej ogólnej podejrzliwości wobec świata zewnętrznego.
- W czym mogę ci pomóc, Stacey? Nawiasem mówiąc, do-
bra robota z tą stroną z Oklahomy.
- To nic takiego - odparła. - Każdy z odpowiednim so-
ftware’em byłby w stanie zrobić to samo.
- Jak idą ci poszukiwania danych Kerry’ego Fletchera?
Masz już coś?
- Będę szczera, to frustrujące, a ja nie lubię być frustrowana
przez systemy komputerowe. Gościa nie ma na elektronicznej li-
ście wyborców ani w rejestrze podatników.
Nie zgłasza się po żadne świadczenia i nie mogę znaleźć go
w odpowiedniej grupie wiekowej w dokumentacji służby zdrowia.
Kimkolwiek jest, żyje poza zasięgiem instytucjonalnych radarów.
- Rozumiem, dlaczego cię to frustruje.
- Prędzej czy później go znajdę. Nie jestem pewna, panie
doktorze, czy powinnam do pana dzwonić, ale trochę się martwię,
a pan jest jedyną osobą, która może mi pomóc. Tak myślę.
Tony roześmiał się lekko.
- Jesteś pewna? Ostatnimi czasy, kiedy jestem dla kogoś
odpowiedzią, to zazwyczaj dlatego, że zadaje złe pytanie.
- Chyba wiem, gdzie ukrywa się Vance, kiedy akurat nie
popełnia swoich zbrodni.
- To wspaniale. - Tony poczuł, jak przyspiesza mu puls. -
Gdzie?
- W Vinton Woods. To między Leeds a Bradfield. Ostatni
fragment lasu przed dolinami Yorkshire.
- To znaczy, że przebywa na terytorium Franklina?
- W jurysdykcji policji Yorkshire Zachodniego.
- Zawiadomiłaś Franklina?
- W tym rzecz. Detektyw sierżant Ambrose był obok, kiedy
dokonałam tego odkrycia, więc musiałam mu powiedzieć. Zależy
mu na tym, żeby policja Mercji Zachodniej dokonała zatrzymania,
i zakazał mi informowania Franklina i innych detektywów z York-
shire.
- Rozumiem, dlaczego to mogło być dla ciebie trudne do
zaakceptowania - przyznał Tony. Wciąż nie wiedział, dlaczego Sta-
cey postanowiła zaangażować go w sprawę.
- No trochę. Pomyślałam więc, że porozmawiam z nadko-
misarz Jordan. Niech ona podejmie decyzję.
- Tylko że ona też nie chce zawiadamiać Franklina, mam
rację?
- Właśnie - potwierdziła Stacey. - A teraz sama tam jedzie.
Nie wiem, gdzie dokładnie jest, ale prawdopodobnie dotrze na
miejsce przed oddziałem z Mercji Zachodniej. I obawiam się, że
ugryzie więcej, niż będzie w stanie przełknąć. Vance to bardzo nie-
bezpieczny człowiek, doktorze Hill.
- Nie mylisz się, Stacey. - Mówiąc to, Tony sięgnął po
płaszcz i zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu kluczyków.
Wsunął jedno ramię w rękaw i przełożył telefon do drugiego ucha.
- Dobrze, że zadzwoniłaś. Zostaw to mnie.
- Dziękuję... - Stacey zawahała się, jakby chciała coś jesz-
cze powiedzieć, ale się rozmyśliła. Dodała tylko pośpiesznie: -
Proszę się nią zająć. - I połączenie się skończyło.
Tony wepchnął drugie ramię w rękaw, wbiegł po drabince
na górę i zamknął kabinę na kłódkę. Pomyślał, że Stacey wyważyła
ostatnie zdanie. Tak naprawdę mogła powiedzieć:
„Jeżeli pozwolisz, aby Carol stało się coś złego, to cię za-
biję”.
- Zajmę się nią, Stacey - szepnął w nocne niebo, gdy po-
biegł przez dok i przystań na parking. Tak bardzo się spieszył, że
nie zastanawiał się ani przez chwilę, co robi. Dopiero gdy wjeżdżał
na autostradę, uświadomił sobie, że właściwie nie wie, dokąd ma
jechać. Nie miał też numeru do Stacey. - Ty durniu! - krzyknął, zły
na samego siebie. - Ty tępy durniu!
Jedyne, co przyszło mu do głowy, to zadzwonić do Pauli.
Jej telefon przełączył się natychmiast na pocztę głosową i Tony
przeklinał siarczyście przez cały czas trwania komunikatu. Po sy-
gnale nagrał wiadomość: - Paulo, to bardzo ważne. Nie mam nu-
meru do Stacey, a musi przesłać mi SMS-em namiary do miejsca, o
którym mi powiedziała. Proszę, nie pytaj żadnego z nas, o co w
tym wszystkim chodzi, bo chyba się rozpłaczę.
Nie była to czcza pogróżka. Pomimo mocnego postano-
wienia, by nie dopuszczać do siebie emocji, Tony zaczynał odczu-
wać głęboki lęk, jakby puszczały mu wewnętrzne szwy.
Łatwo było uznawać za oczywiste znaczenie Carol w jego
życiu, kiedy była zawsze gdzieś w pobliżu. Przyzwyczaił się do jej
towarzystwa, do tego, że poprawia mu się humor, ilekroć spotyka
ją niespodziewanie, nauczył się polegać na jej obecności jak na cią-
głej sile stabilizującej.
Kiedy dorastał, nigdy nie przekonał się o tym, jak ważnym
budulcem życia są klocki miłości i przyjaźni. Jego matka, Vanessa,
była oziębła, każdy jej gest i komentarz był wykalkulowany i ska-
librowany, tak by sama osiągała w danej sytuacji dokładnie to,
czego oczekiwała. Była to kobieta, która pchnęła nożem Eddiego
Blythe’a, swojego narzeczonego, bo wydawało jej się to najko-
rzystniejsze. Na szczęście dla Tony’ego nie udało jej się go zabić.
Wystraszyła go tylko raz na zawsze.
Kiedy Tony był dzieckiem, Vanessa była za bardzo zajęta
karierą zawodową, by przejmować się więzami macierzyństwa.
Najczęściej po prostu podrzucała syna babci, kobiecie nie mniej
oziębłej od niej samej. Babce nie podobało się, że chłopak zajmuje
przestrzeń, którą jej zdaniem powinna wypełnić beztroska starość, i
dawała mu to wyraźnie do zrozumienia. Ani Vanessa, ani babka nie
prowadziły w domu życia towarzyskiego, więc Tony nigdy nie
miał szansy przyjrzeć się normalnym kontaktom międzyludzkim.
Kiedy spoglądał wstecz, na swoje dzieciństwo, widział ide-
alny wzorzec spapranego życia. Z takimi doświadczeniami mógłby
trafić do grona pacjentów, których leczył jako klinicysta albo ścigał
jako psycholog kryminalny. Niekochany, niechciany, surowo ka-
rany za zwyczajne dziecięce wybryki albo pozostawiany samemu
sobie, porzucony, na skutek nieobecności normalnych kontaktów
międzyludzkich pozbawiony możliwości rozwoju.
Nieobecny ojciec i agresywna matka. Kiedy przeprowadzał
rozmowy z psychopatami, którzy trafiali do niego jako pacjenci,
wielokrotnie słyszał echo własnego pustego dzieciństwa. Był to,
jak sądził, powód, dla którego tak dobrze radził sobie w tej pracy.
Rozumiał psychopatów, bo o mały włos sam nie stał się jednym z
nich.
Tym, co go ocaliło, co dało mu bezcenny dar empatii, co
stanowiło jedyny ratunek dla takich jak on, była miłość. A nadeszła
z najmniej spodziewanej strony.
Tony nie był atrakcyjnym dzieckiem. Pamiętał, że przyjmo-
wał to za bezdyskusyjny fakt, bo tak mu zawsze mówiono. Właści-
wie nie miał dostępu do innych, obiektywnych świadectw. Nie
posiadał prawie żadnych zdjęć. Parę klasowych fotografii, kiedy
wychowawczyni zdołała zawstydzić Vanessę na tyle, by zamówiła
odbitki. Wiedział tylko, który chłopiec to on, bo babcia mu poka-
zywała. Wytykała go na fotografii swoim kościstym, artretycznym
palcem z komentarzem: „Każdy, kto spojrzałby na to zdjęcie, na-
tychmiast zorientowałby się, kto jest najmniej wartościowym, za-
smarkanym bękartem z całej grupy”.
Zasmarkany bękart Tony Hill. Krótkie spodenki, odrobinę
za krótkie i za ciasne, odsłaniały chude uda i kostropate kolana.
Barki przygarbione, ramiona zwisające po bokach, proste niczym
trzciny. Wąska twarz pod kędzierzawą czupryną, która wyglądała
tak, jakby nigdy nie widziała nożyczek zawodowego fryzjera. Nie-
ufna mina dziecka, które nie jest pewne, skąd nadejdzie policzek,
ale wie, że nadejdzie. Nawet wtedy, nawet tam, jego oczy przyku-
wały uwagę. Ich błękitnego błysku nic nie było w stanie przygasić.
Kazały się domyślać ducha, który nie całkiem się poddał. Jeszcze.
W szkole bez przerwy mu dokuczano; Vanessa i jej matka
wyćwiczyły w nim postawę ofiary i nie brakowało dzieci goto-
wych wykorzystać tę słabość. Można było pobić Tony’ego Hilla i
nie obawiać się, że jego matka przyjdzie nazajutrz rano do szkoły i
zrobi dyrekcji karczemną awanturę. Ostatni wybierany do drużyn
w sportach zespołowych, pierwszy obiekt złośliwych docinków
przetrwał szkołę w stanie rozpaczy i nieszczęścia.
W kolejce po obiad stawał zawsze ostatni. Szybko nauczył
się, że to jedyna szansa, by w ogóle załapał się na posiłek. Jeżeli
przepuszczał wszystkie większe dzieci przodem, łatwiej mu było
utrzymać tacę i zapobiec „przypadkowemu” wrzuceniu pieczonych
jabłek z kruszonką i kremem do talerza z potrawką i kluseczkami.
Żadne z mniejszych dzieci nie było zainteresowane podstawianiem
mu nogi albo pluciem we frytki.
Nigdy nie zwracał specjalnej uwagi na panie w stołówce.
Zwykle chodził ze spuszczoną głową i miał nadzieję, że dorośli go
nie zauważą. Był więc zaskoczony, gdy pewnego dnia jedna z bu-
fetowych przemówiła, kiedy zbliżył się do lady:
- A co z tobom? - Miała silny miejscowy akcent, co spra-
wiało, że trudno było ją zrozumieć. Tony obejrzał się przez ramię,
przerażony, że jeden z nękających go dryblasów zakradł się od
tyłu. Stwierdził jednak ze zdumieniem, że kobieta patrzy na niego.
- Tak, do ciebie mówiem, duży głupi chłopie.
Pokręcił głową, górna warga uniosła mu się ze strachu, ob-
nażając zęby jak u nerwowego teriera.
- Kiedy ja nic... - wydukał.
- Kłamczuch - zawyrokowała, ładując mu na talerz po-
dwójną porcję zapiekanki serowo-makaronowej. - A chodźże mi
tutaj. - Skinęła głową w stronę korytarzyka, który prowadził do po-
mieszczeń kuchennych. Przerażony nie na żarty, Tony upewnił się,
że nikt nie patrzy, i chyłkiem wśliznął się w korytarz. Przyciskając
tacę do piersi niczym tarczę, stanął w drzwiach do kuchni. Bufe-
towa podeszła do niego, a potem zaprowadziła na zaplecze, gdzie
wśród chmur pary cztery kobiety zmywały ogromne gary w głębo-
kich zlewach. Piąta opierała się o framugę drzwi i paliła papierosa.
- Siadajże tutej i jedz - zakomenderowała, wskazując wysoki stołek
przy jednym z blatów.
- Ratujesz kolejnego szczeniaka, Joan? - zapytała ta z pa-
pierosem.
Głód okazał się silniejszy od strachu i Tony pochłonął
pierwszy kęs zapiekanki.
Kobieta zwana Joan przyglądała się z satysfakcją, skrzyżo-
wawszy ręce na piersi.
- Jesteś zawsze ostatni w kolejce - powiedziała z sympatią.
- Dokuczają ci, co? - Tony’emu łzy zakręciły się w oczach i o mało
nie zakrztusił się śliskim makaronem. Spuścił wzrok na talerz i nic
nie powiedział. - Mam dużo psów - odezwała się znowu. - Przyda-
łoby się, żeby ktoś wyprowadzał je na spacery po południu. Pisał-
byś się na coś takiego? - Tony wprawdzie nie przepadał za psami,
ale chciał być z kimś, kto rozmawiałby z nim tak jak Joan.
Wciąż nie podnosząc wzroku, pokiwał głową. - W takim ra-
zie załatwione. Spotkamy się po dzwonku przy tylnej bramie. Mu-
sisz dać o tym znać w domu?
Pokręcił głową i wreszcie się odezwał:
- Babcia nie będzie miała nic przeciwko. A mama nigdy nie
wraca z pracy przed siódmą.
I tak to się zaczęło. Joan nigdy nie pytała go o życie do-
mowe. Słuchała, gdy już zrozumiał, że może jej zaufać, ale nigdy
nie próbowała go wybadać, nigdy nie osądzała.
Miała pięć psów, każdy z wyraźną osobowością, i chociaż
Tony nigdy nie polubił ich tak jak ona, nauczył się udawać troskę.
Nie z braku szacunku, ale dlatego, że nie chciał robić jej przykro-
ści. Joan nie próbowała mu matkować, w ogóle nie starała się od-
grywać w jego życiu jakiejś większej roli. Była dobrą, bezdzietną
kobietą, która zareagowała na jego cierpienie, tak jak reagowała na
cierpienie psów w schronisku dla zwierząt. „Zawsze rozpoznaję te
z dobrym charakterem”, chwaliła się jemu i innym ludziom z
psami podczas spacerów.
Sama Joan nie była bystrą kobietą, ale potrafiła rozpoznać
inteligencję u innych.
Mówiła Tony’emu, że ucieczką przed tym, co mu do-
skwiera, jest zdobywanie wykształcenia, żeby miał w życiu więk-
szy wybór. Ściskała go, gdy zdawał egzaminy, i podnosiła na
duchu, kiedy się zniechęcał.
Kiedy miał szesnaście lat, oznajmiła, że musi przestać do
niej przychodzić.
Siedzieli w jej kuchni i pili herbatę przy stole z laminatu.
- Nie możesz już do mnie przychodzić, Tony - powiedziała.
- Mam raka. Podobno jestem nim przeżarta. Mówiom, że zostało
mi kilka tygodni życia. Jutro zabieram psy do weterynarza, żeby je
uśpić. Wszystkie som już za stare, żeby przyzwyczajać się do ko-
goś innego, a wątpiem, żeby twoja babcia zgodziła się przygarnąć
je pod swój dach. - Poklepała jego dłoń. - Chcem, żebyś zapamiętał
mnie takom, jaka jestem. Jaka byłam. Więc pożegnamy się teraz. -
Tony był przerażony. Nie chciał przyjąć jej decyzji, zadeklarował,
że jest gotów trwać u jej boku do samego końca. Ale Joan była nie-
ugięta. - Wszystko już załatwione.
Uporządkuję swoje sprawy, a potem zgłoszę się do hospi-
cjum. Podobno są tam bardzo mili.
Potem oboje się rozpłakali. Było ciężko, ale uszanował jej
życzenie.
Pięć tygodni później jedna z kucharek przywołała go i po-
wiadomiła o śmierci Joan.
- Odeszła w pokoju - powiedziała. - Ale pozostawiła po so-
bie wielką pustkę.
Tony pokiwał tylko głową, bo nie ufał sobie na tyle, by coś
powiedzieć. Ale już wtedy odkrył, że Joan nauczyła go, jak radzić
sobie z tą wielką pustką. Nie był już tym samym chłopcem, z któ-
rym się zaprzyjaźniła.
Dopiero wiele lat później, kiedy na studiach doktoranckich
zajmował się zaburzeniami osobowości i zachowaniami psychopa-
tycznymi, zdał sobie sprawę z potęgi tego, co uczyniła dla niego
Joan. Nie było żadną przesadą stwierdzenie, że uchroniła go przed
mroczną przyszłością, kiedy tamtego dnia wyłowiła go z kolejki i
zaprowadziła do kuchni. Była pierwszą osobą, która okazała mu
miłość. Szorstką i niesentymentalną - to prawda, ale jednak miłość
i chociaż nie zetknął się z nią nigdy wcześniej, był w stanie ją roz-
poznać.
Jednak pomimo interwencji Joan nigdy nie opanował do
końca sztuki łatwego nawiązywania kontaktów z ludźmi. Nauczył
się udawać - uchodzić za człowieka, jak to nazywał. W przeciwień-
stwie do większości mężczyzn, z którymi pracował, nie miał grupy
kumpli. Nie miał listy dziewczyn i kochanek z przeszłości. Tym
cenniejsza była dla niego ta garstka osób, o które się troszczył.
Sama myśl o utracie Carol Jordan wywoływała fizyczny ból w jego
piersi. Czy właśnie tak objawiał się stan przedzawałowy?
Mógł ją utracić na wiele sposobów. Brał pod uwagę ten naj-
bardziej oczywisty - że nie chce go więcej widzieć. Zawsze jednak
istniała nadzieja, że zmieni zdanie. Inne możliwości były bardziej
ostateczne. W obecnym stanie ducha przywiązywałaby małą wagę
do swojego życia. Tony wyobrażał sobie, że Carol postanowi zmie-
rzyć się z Vance’em samotnie, i bał się, że wynik takiego starcia
może być tylko jeden.
Wtedy pomyślał, że być może nie jest jedyną osobą zdolną
do ocalenia Carol Jordan przed nią samą. Sięgnął po telefon i wy-
brał numer Alvina Ambrose’a.
- Jestem trochę zajęty - powiedział sierżant.
- W takim razie będę się streszczał - odparł Tony. - Carol
Jordan właśnie jedzie zmierzyć się z Jackiem Vance’em.
Rozdział 50
Paula z przygnębieniem spojrzała na zegarek. Była o włos
od tego, żeby dać sobie spokój z obyczajówką i pojechać do domu.
W tej chwili powinna siedzieć we własnej kuchni, pić czerwone
wino i patrzeć, jak doktor Elinor Blessing wykorzystuje swoje chi-
rurgiczne umiejętności przy cięciu jagnięcego udźca. Miała na-
dzieję, że zostaną jakieś resztki po tym, jak goście zjedzą swoje
porcje. Ziewnęła i ułożyła głowę na skrzyżowanych na blacie
biurka ramionach. Pomyślała, że da im jeszcze pięć minut, a potem
się zbiera.
Obudziła się, zaniepokojona. Ktoś stał obok niej. Oślepiona
przez światło biurowej lampki, zobaczyła tylko zarys postaci na
ciemnym tle. Podskoczyła, odpychając krzesło, i stanęła na nogi.
Ze strony postaci, która okazała się kobietą, dobiegł stłumiony
śmiech.
Kobieta była w średnim wieku, średniego wzrostu i średniej
wagi. Ciemne włosy miała zebrane w kok. Twarz trochę jak u
ogrodowego krasnala, włącznie z nosem jak guziczek i ustami ni-
czym pączek róży.
- Przepraszam, że przeszkodziłam w drzemce - powie-
działa. - Jestem sierżant Dean z obyczajówki.
Paula pokiwała głową, odgarniając włosy z twarzy.
- Hej. Przepraszam. Jestem posterunkowa McIntyre. Przy-
łożyłam głowę tylko na pięć minut...
- Wiem, kim jesteś, dziewczyno. - Akcent z północnego
wschodu, z kadencjami stępionymi przez lata przebywania gdzie
indziej. - Nie masz za co przepraszać. Wiem, jak jest w trakcie
ważnego śledztwa. Są tygodnie, kiedy zastanawiam się, czy moje
łóżko było tylko snem.
- Dziękuję, że pani przyszła. Nie spodziewałam się, w
końcu jest sobotni wieczór.
- Pomyślałam, że łatwiej będzie przyjść. Poza tym mój mąż
i dwóch synów pojechali do Sunderland na mecz, a ponieważ póź-
niej wstąpią jeszcze na curry, nie ma mowy, żeby wrócili przed je-
denastą. Odrywasz mnie więc tylko od telewizji. A to, co
powiedział Bryant, brzmiało znacznie bardziej interesująco niż
gówniane seriale. Opowiesz mi resztę? - Dean usadowiła się wy-
godnie na krześle Chris Devine i oparła obcasy butów o kosz na
śmieci.
Paula starała się nie zwracać na to uwagi.
Lekko nieufna wobec tak wyraźnego zainteresowania poli-
cjantki z obyczajówki, wyjaśniła hipotezę Tony’ego najlepiej, jak
umiała, a potem uśmiechnęła się przepraszająco.
- Z doktorem Hillem tak już jest, że jego pomysły brzmią
czasem...
- Jak kompletne wariactwo?
Paula zachichotała.
- Mniej więcej. Ale pracuję z nim na tyle długo, żeby wie-
dzieć, że niesamowicie często trafia w samą dziesiątkę.
- Słyszałam, że jest dobry - potwierdziła Dean. - Mówi się,
że między innymi dzięki temu Carol Jordan ma tak imponującą
skuteczność.
Paula najeżyła się instynktownie.
- Proszę nie lekceważyć mojej szefowej. Jest cholernie do-
brym detektywem.
- Na pewno. Ale wszystkim nam przydaje się od czasu do
czasu pomoc. I właśnie dlatego tu jestem. Zawsze ilekroć inni śled-
czy interesują się moim rewirem, czuję, że muszę się tym zająć
osobiście. Każdy z nas musi chronić sieć starannie pielęgnowanych
kontaktów operacyjnych.
Teraz, gdy Dean wyjawiła swoje motywy, Paula poczuła się
pewniej.
- Oczywiście - powiedziała. - Czy w takim razie może mi
pani pomóc?
Dean sięgnęła do kieszeni dżinsów i wyciągnęła kartę pa-
mięci.
- Podzielę się tym, co mam. Bryant mówił, że interesują cię
nowe dziewczyny?
- Zgadza się. Słyszałam, że z powodu recesji jest teraz wię-
cej nowych twarzy.
- To prawda, ale znaczna część z nich pracuje w lokalach, a
nie na ulicy. Jakie nowe cię interesują?
- Te, które pojawiły się na miesiąc przed pierwszym zabój-
stwem?
- Lubię wiedzieć, co w trawie piszczy. - Dean znów się-
gnęła do kieszeni dżinsów, tym razem po smartfona. - Ale nie lubię
przenosić na komputer służbowy rzeczy, które nie muszą tam być.
Zwłaszcza jeżeli chodzi o bezbronne młode kobiety. - Pomanipulo-
wała chwilę przy telefonie, po czym mruknęła z satysfakcją. - Nie
ma łatwego i prostego sposobu na radzenie sobie z tym gównem na
ulicach - powiedziała, przewijając kciukiem listę. - Trochę to
wszystko improwizowane. Kiedy pojawiają się nowe twarze, sta-
ramy się wysondować sytuację. Czasami wystarczy odrobinę per-
swazji. Można na przykład wspomnieć, że kartoteka policyjna
popierdoli dziewczynie sytuację życiową, od świadczeń na dziecko
po zdolność kredytową, i widać, że taka zaczyna się mocno zasta-
nawiać. Chociaż to dotyczy mniejszości.
Jak już kobieta zabrnie tak daleko, że musi wyjść na ulicę,
to zazwyczaj nie ma odwrotu.
Dlatego w ich przypadku staram się wypracować źródła in-
formacji i po prostu mieć je na oku, rozumiesz?
- Nikomu nie zależy na znajdowaniu ludzkich zwłok. -
Paula pokiwała głową.
- No właśnie. Pragnę wierzyć, że w większości wypadków
udaje nam się wkroczyć, zanim do tego dojdzie. Moi chłopcy
twierdzą, że żyję w krainie złudzeń. Ale przynajmniej próbuję do-
wiedzieć się, jak nazywają się te dziewczyny, poznać odrobinę ich
życiorysy, żebyśmy wiedzieli, co wpisać na kartce identyfikacyj-
nej, kiedy umrą.
- To o czym właściwie tutaj mówimy?
- O stu czternastu kilometrach kwadratowych naszego re-
wiru. Ludność w okolicach dziewięciuset tysięcy. Tymczasem
liczba kobiet pracujących jako prostytutki niezmiennie utrzymuje
się na poziomie stu pięćdziesięciu. Jak pomyślimy, że mniej więcej
połowa mężczyzn przyznaje się do tego, że płacili za seks, to oka-
zuje się, że te dziewczyny muszą się cholernie naharować, żeby
mieć na życie.
- Co to za życie... - zauważyła Paula.
- Starcza im pieniędzy na dragi. Biorą, żeby nie musiały
przejmować się tym, co robią.
- Dean pokręciła głową. - Powiem tylko tyle: Mam cho-
lerną nadzieję, że wpoiłam swoim chłopakom lepsze nastawienie
do kobiet. - Zdjęła stopy z kosza na śmieci i wyprostowała się.
- W przedziale czasowym, o który pytałaś, mam dla ciebie
trzy nazwiska.
- Cieszę się, że nie więcej.
- Zbliżamy się do sezonu letniego. Noce są cieplejsze i
klienci bardziej uważają, żeby nie zostali rozpoznani, kiedy szu-
kają towaru.
- Nigdy bym nie pomyślała, że prostytucja jest sezonowa.
- Tylko ta uliczna. Lokale mają żniwa przez cały rok.
Gdyby interesowały cię burdelówki, lista liczyłaby kilkanaście na-
zwisk. Trzy, o których mówię, to Tiffany Sedgwick, Lateesha Mar-
low i Kerry Fletcher.
Paula nie mogła uwierzyć we własne szczęście.
- Powiedziała pani Kerry Fletcher? - zapytała, podekscyto-
wana.
- Czyżby to nazwisko coś ci mówiło?
- Kerry Fletcher jest kobietą?
Dean spojrzała na nią, nieco zdezorientowana.
- Jasne, że jest kobietą. Nie pytałaś mnie o żigolaków. Czy
to nazwisko coś ci mówi?
- Pojawiło się w śledztwie w trochę innym kontekście.
Myśleliśmy, że to facet. Kerry to może być męskie imię... - Paula
zmarszczyła brwi. - Ale to bez sensu.
Dean uśmiechnęła się.
- Jeśli chcesz, sama możesz sprawdzić. Zazwyczaj znaj-
dziesz ją wieczorem na dolnym końcu Campion Way. W pobliżu
ronda.
- Wie pani o niej coś więcej? - Paula zapisała nazwisko w
notatniku, otworzyła program pocztowy i zaczęła pisać e-maila do
Stacey.
- Wiem to, co sama mi o sobie powiedziała. Ile w tym
prawdy, cholera wie. One wszystkie lubią zmyślać. I to, co dobre, i
to, co złe. W zależności od tego, czego akurat potrzebują, żeby po-
czuć się lepiej.
- Co takiego opowiedziała pani Kerry? - Paula lubiła poga-
dać o sprawach związanych z pracą jak każdy, ale w tej chwili inte-
resowała ją tylko Kerry Fletcher.
- Cóż, dziewczyna jest miejscowa. Przypuszczam, że to
akurat prawda, bo ma mocny tutejszy akcent. Urodziła się przy To-
xteth Road, na tyłach blokowiska w Skenby.
Paula pokiwała głową. Znała Toxteth Road. Miejscowi gli-
niarze mówili, że nawet psy chodzą tam w stadach, bo same się
boją. Był to również obszar, który Stacey zidentyfikowała na pod-
stawie numeru tablic rejestracyjnych.
- Ulica Beznadziei i Rozpaczy - powiedziała.
- Właśnie - potwierdziła Dean. - Kiedy miała z pięć, sześć
lat, jej rodzina przeniosła się do mieszkania w bloku na szesnastym
piętrze. I to był koniec dla jej matki. Kerry nie jest pewna, czy to
przez klaustrofobię czy agorafobię, a może ze strachu przed Eri-
kiem, czyli ojcem dziewczyny, ale matka stała się więźniem we
własnym domu. - Zawiesiła dramatycznie głos. Wyraźnie uwiel-
biała opowiadać takie historie. - To zaś sprawiło, że stała się ide-
alną kartą przetargową dla Fletchera. Zaczął wykorzystywać
seksualnie Kerry, odkąd ta skończyła osiem lat. Jeżeli nie robiła
dokładnie tego, co jej kazał, wyładowywał złość na jej matce. Bił
ją albo zamykał na balkonie na tak długo, aż zmieniała się w roz-
dygotany wrak człowieka. A mała Kerry kochała swoją mamę.
Paula westchnęła. Tyle razy słyszała najróżniejsze wersje
tej opowieści, lecz jej emocje zawsze były równie silne jak za
pierwszym razem. Wyobrażała sobie, jakie to musi być uczucie:
być tak bezsilną. Mieć tak ograniczone i nędzne doświadczenie
życiowe, w którym tego rodzaju związek stanowił dla dziecka je-
dyny przykład i wzorzec miłości. Kiedy coś takiego jest wszyst-
kim, co się zna, jak można wierzyć, że coś innego jest w ogóle
osiągalne? Związki między ludźmi, jakie oglądało się w telewizji,
musiały się wydawać nie mniej baśniowe i fantastyczne niż Ho-
gwart.
- Oczywiście, że kochała - powiedziała. - Czemu miałaby
nie kochać? Póki nie nauczyła się nią pogardzać.
Dean wyglądała na lekko zirytowaną tym, że ktoś ingeruje
w jej opowieść.
- I tak to się toczyło. Nawet kiedy opuściła szkołę i zaczęła
pracować na stacji benzynowej przy Skenby Road, nie miała wła-
snego życia. Eric już o to zadbał. - Spojrzała na Paulę bystrym
wzrokiem. - Tak powiedziałby wasz Tony Hill. Ludzie stają się
współodpowiedzialni za to, że są ofiarami.
- Dużo pani wie o Kerry Fletcher - zauważyła Paula.
- Uważam, że moja praca polega na tym, żeby wiedzieć o
każdej z nich tak dużo, jak to tylko możliwe. Kubek ciepłej kawy i
matczyne podejście bardzo się przydają na ulicy, Paulo.
- Więc co się stało?
- Matka zmarła. Jakieś cztery miesiące temu, o ile się orien-
tuję. Minęło kilka tygodni, zanim Kerry zaświtało w głowie, że jest
wreszcie wolna.
- I poszła na ulicę? A co z pracą na stacji?
- Kiedy łuski opadły jej z oczu, narobiły niezłego brzęku na
chodniku. Kerry nie chciała być po prostu wolna, chciała dać na-
uczkę Ericowi Fletcherowi. Już nie mógł jej mieć za darmo, a ona
postanowiła brać pieniądze od innych facetów za to, co kiedyś było
tylko jego.
Paula zagwizdała przeciągle.
- I jak to zniósł?
- Nie najlepiej - odrzekła z przekąsem Dean. - Co rusz zja-
wiał się tam, gdzie pracowała, i błagał, żeby wróciła. A ona po pro-
stu odmawiała. Mówiła, że na ulicy jest bezpieczniej niż u niego w
domu. Parę razy dostał od nas upomnienie, bo awanturował się na
ulicy i mogło się zrobić niebezpiecznie. Od tamtej pory nie wy-
chyla się, przynajmniej z tego co wiem.
- Powiedziała, że na ulicy jest bezpieczniej niż w jego
domu - powtórzyła Paula. - To idealnie pasuje do tego, o czym mó-
wił Tony. A ojciec użył pewnie adresu e-mail córki.
Oczywiście, że tak zrobił. - W przypływie energii stukała
teraz w klawisze, pisząc do Stacey, żeby poszukała niejakiego
Erica Fletchera zamieszkałego w Skenby, prawdopodobnie w
bloku na szesnastym piętrze. Kiedy tylko wysłała wiadomość,
przyszedł e-mail od doktora Grishy Shatalova. - Proszę chwilę po-
czekać - powiedziała, nieco rozkojarzona i zaczęła czytać.
Paulo, znaleźliśmy oderwany kawałek paznokcia, który
utkwił w obnażonym ciele ostatniej ofiary. Paznokieć nie pasuje do
palców ofiary. Prawie na pewno należy do mordercy i powinno
nam się udać uzyskać DNA - dostatecznie dużo, by dokonać iden-
tyfikacji z pomocą sekwencji mikrosatelitarnych albo DNA mito-
chondrialnego. Mam nadzieję, że poprawi Ci to nastrój w sobotni
wieczór. Przekaż Carol moje najszczersze kondolencje, jeśli spo-
tkasz ją prędzej niż ja. Dr Grisha.
Czasami śledztwo samo dochodziło do punktu, gdy
wszystko obracało się niczym klucz w skomplikowanym zamku.
Jeden bolec opadał, potem następny, a potem wydawało się, że do-
pasowanie klucza i bolców jest nieuchronne i że drzwi zaraz się
otworzą. Tutaj i teraz, w późny sobotni wieczór, Paula wiedziała,
że jest tylko kwestią czasu, zanim członkowie ZIS-u będą mogli z
dumą wskazać wzorowo zrealizowane ostatnie zadanie. Carol mo-
gła odejść ze służby z podniesioną głową, ze świadomością, że
stworzyła coś ważnego, podczas gdy Blake potrafi tylko niszczyć.
Będzie to chwila godna zapamiętania.
***
- Co? Kto, do cholery, powiedział Jordan, gdzie ukrywa się
Vance?! - krzyknął Ambrose do słuchawki.
- Oczywiście Stacey - odrzekł Tony głosem znacznie bar-
dziej cierpliwym i rozsądnym, niż miał na to ochotę.
- Co ona, do kurwy nędzy, sobie myślała? To przecież ta-
jemnica operacyjna!
- To Carol Jordan jest jej szefem, nie ty. Stacey zajęła się
tym problemem na jej prośbę, a nie na twoje polecenie. Nie powi-
nieneś się dziwić, że okazała się lojalna wobec osoby, która dała jej
szansę zabłysnąć.
- Musisz powstrzymać Jordan - powiedział Ambrose gło-
sem szorstkim i twardym. - Nie chcę, żeby mi się wcinała. Vance
jest zbyt groźny na to, by próbować ująć go w pojedynkę. Musisz
ją powstrzymać, zanim stanie się coś strasznego.
- Właśnie dlatego pędzę teraz autostradą - odparł Tony, sta-
rając się nie podnosić głosu, żeby nie zaogniać sytuacji. - Kiedy
wyjeżdżacie?
- W ciągu pięciu minut. Kiedy wyruszyła Carol?
- Stacey rozmawiała z nią zaraz po rozmowie z tobą. Potem
zadzwoniła do mnie. Ja wyjechałem piętnaście minut temu.
- Kurwa, to jakiś koszmar.
- Możesz zrobić przynajmniej jedno. - Tony skręcił na pas
szybkiego ruchu.
- Mianowicie?
- Zadzwoń do Franklina i poproś, żeby ją przechwycili.
Ambrose prychnął.
- I to ma być twoim zdaniem rozwiązanie? Skończyłoby się
na wielkiej konfrontacji między Jordan a Franklinem, gdy tymcza-
sem Vance zwiałby po cichutku.
- Jak chcesz - warknął Tony. - Próbuję uratować jej życie,
to wszystko. - Rozłączył się i wymusił na protestującym silniku
dodatkowe obroty. - Och, Carol - jęknął. - Proszę, nie rób nic od-
ważnego. Ani szlachetnego. Po prostu czekaj i nie wychylaj się.
Proszę...
***
Sam Evans nigdy nie stracił ochoty do wychodzenia na
ulicę i rozmawiania z ludźmi.
W pokoju przesłuchań nie mógł pochwalić się takimi umie-
jętnościami jak Paula, ale dobrze radził sobie z inicjowaniem
rozmowy, a potem potrafił wyczuć, kiedy użyć swojego uroku, a
kiedy pogrozić. Umiał też momentalnie wrócić do akcentu klasy
robotniczej, co bardzo pomagało mu w kontaktach z ludźmi na sa-
mym dole drabiny społecznej. Kiedy otwierał usta, rozmówcy wy-
obrażali sobie kogoś, kto nie traktował ich z wyższością i nie
osądzał.
Gdy Paula przekazała dalej informacje, które zdobyła od
sierżant z obyczajówki, oczywistym następnym krokiem było zna-
lezienie Kerry Fletcher i sprowadzenie jej na komendę - dla jej
własnego bezpieczeństwa. Paula musiała zostać w biurze i czekać
na dalsze wiadomości, które pozwoliłyby im ująć Erica Fletchera.
Tymczasem Sam zamierzał zrobić, co tylko mógł, aby znaleźć jego
córkę.
W sobotę wieczorem przez Temple Fields przewalały się
tłumy ludzi. Drag queens, wystrojeni piękni chłopcy, atrakcyjne
młode lesbijki z kolczykami i tatuażami w różnych miejscach i
dziewczyny pozujące na Lady Gagę - na wszystkich tych dziwach
można było zawiesić oko, ale nie brakowało też bardziej konwen-
cjonalnie wyglądających ludzi, którzy przyszli poszaleć w gejow-
skich klubach i restauracjach. Okolica zmieniła się z tradycyjnego
pigalaka w centrum gejowskiego życia nocnego jeszcze w latach
dziewięćdziesiątych, ale w dwudziestym pierwszym wieku nabrała
bardziej eklektycznego charakteru. Obecnie wszystko mieszało się
tu jak w tyglu i Temple Fields uchodziło za najbardziej rozryw-
kową część miasta. Jednocześnie wciąż pracowało tu mnóstwo
dziwek, tylko trzeba było wiedzieć, gdzie ich szukać.
Sam przedzierał się wśród rozbawionych ludzi, rozglądając
się za prostytutkami obojga płci. Czasami zauważały, że się zbliżał,
wyczuwały, że jest gliną, i ginęły w tłumie, zanim zdążył otworzyć
usta. Udało mu się zagadać do sześciu kobiet. Parę z nich komplet-
nie go olało, odmawiając rozmowy. Sam podejrzewał, że alfonsi
mieli je akurat na oku i dziewczyny zdawały sobie z tego sprawę.
Dwie inne zaprzeczyły, jakoby znały Kerry Fletcher, a jedna po-
wiedziała, że ją zna, ale nie widziała jej od paru dni, może dlatego
że Kerry pracuje na Campion Way, a nie na głównej ulicy.
Sam ruszył w stronę bulwaru, który oddzielał Temple
Fields od reszty miejskiego centrum. Tam znalazł lepiej poinfor-
mowane źródło.
Kobieta opierała się o mur u wejścia do bocznej uliczki, pa-
liła papierosa i sączyła kawę.
- Chryste, nie mogę mieć nawet pieprzonych dziesięciu mi-
nut tylko dla siebie? - zaatakowała go, gdy podszedł. - Nie daję
stróżom prawa za darmo.
- Szukam Kerry Fletcher - zagadnął.
- Nie ty jeden - odrzekła ze skwaszoną miną. - Nie widzia-
łam jej dzisiaj, ale jej stary szukał jej wczoraj wieczorem.
- Myślałem, że został upomniany i się uspokoił?
- Może trochę. Przestał się tak hałaśliwie awanturować. Ale
nadal przychodzi, obserwuje każdy jej ruch. Wczoraj wieczorem
straciła cierpliwość i powiedziała, żeby spierdalał.
- Jak to przyjął?
- Nie miał specjalnego wyboru, bo zaraz odjechała z klien-
tem.
- Co takiego mówił, że się wkurzyła?
- Nie zwracałam na to uwagi. Próbowałam zarobić na
chleb. Gadał coś o tym, że na ulicach nie jest bezpiecznie. Że ktoś
zabija takie kurwy jak my i że powinna wrócić do domu.
Powiedziała, że woli ryzykować na ulicy niż z nim. A on
zapewnił, że zrobi wszystko, co będzie chciała, byle tylko przestała
się sprzedawać. Powiedziała mu wtedy: „Chcę, żebyś po prostu dał
sobie z tym spokój. A teraz wypierdalaj”. Potem wsiadła do bryki
tego klienta.
- Widziałaś, żeby wcześniej się tak kłócili?
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Od jakiegoś czasu próbuje ją nastraszyć, że w okolicy gra-
suje seryjny morderca. - Wydęła pogardliwie wargi. - Jakbyśmy nie
wiedziały, że nie brakuje sukinsynów, których rajcuje znęcanie się
nad nami. Nie zabierasz się do tej pracy, jeżeli przejmujesz się wła-
snym zdrowiem i pierdolonym bezpieczeństwem. Wszystkie to
wiemy, nigdy nie zapominamy.
Staramy się po prostu o tym nie myśleć.
- I co potem zrobił? Ojciec Kerry?
Wyrzuciła peta na chodnik i rozdeptała.
- Zrobił to, co mu powiedziała. Po prostu sobie, kurwa, po-
szedł. A teraz chciałabym, żebyś zrobił to samo. - Odgoniła go
machnięciem ręki. - No idź już, odstraszasz mi klientów.
Sam wycofał się, obserwując, jak kobieta na nieprawdopo-
dobnie wysokich obcasach zbliżyła się do krawężnika. To, czego
się od niej dowiedział, nie posunęło śledztwa nawet o krok do
przodu. Ale stanowiło potwierdzenie zebranych informacji. Kiedy
budowało się sprawę, czasem właśnie to przydawało się najbar-
dziej.
Rozdział 51
Było coś rozkosznego w jeździe na sygnale, gdy obserwo-
wało się linię rozcinającą ruch uliczny niczym nóż. Na jej widok
samochody osobowe i furgonetki pierzchały na boki niczym kraby.
Carol ze szczególną frajdą patrzyła na tych, którzy jadąc z niedo-
zwoloną prędkością, dostrzegali ją nagle w tylnym lusterku. Hamo-
wali wtedy gwałtownie i uciekali na środkowy pas, jakby pytali:
„Kto, ja, pani władzo?”. Kiedy wyprzedzała ich po kilku sekun-
dach, zawsze wpatrywali się ostentacyjnie prosto przed siebie,
jakby byli w stanie ją w ten sposób nabrać.
Niektórzy naprawdę jej nie widzieli. Byli zaabsorbowani
słuchaniem muzyki albo Programu 4, albo jakiejś dyskusji o piłce
nożnej na kanale sportowym. Podjeżdżała wtedy tuż za nich i trą-
biła. Parę razy wręcz podskoczyli za kierownicą. Potem ostro skrę-
cali na bok i mijała ich w tak bliskiej odległości, że prawie
słyszała, jak ją przeklinają.
Ogarniało ją coś bliskiego euforii: wreszcie mogła działać.
Miała wrażenie, jakby minęła cała wieczność, odkąd stała w sto-
dole i patrzyła na zwłoki Michaela i Lucy, zanurzona w gęstym i
lepkim morzu czasu, który utrudniał jej ruchy i nie dawał posuwać
się naprzód.
Pragnęła zostawić to za sobą, zapomnieć o tamtym koszma-
rze. Ale nie była w stanie poważnie o tym pomyśleć, póki Vance
przebywał na wolności, bo to obrażało jej poczucie sprawiedliwo-
ści.
Carol nie chciała go zabijać. Wiedziała, że mnóstwo osób
na jej miejscu zadowoliłoby się tylko jego śmiercią. Sama jednak
nie wierzyła w karę śmierci, nie wierzyła nawet w prywatną ze-
mstę, od której na podłodze ścieliłyby się trupy. O dziwo, w tej jed-
nej sprawie zgadzała się z Vance’em. Pragnęła, żeby żył z
konsekwencjami tego, co zrobił. Chciała, żeby każdego dnia wie-
dział, że już nigdy nie zobaczy świata poza kratami.
I chciała, żeby wiedział, kto wsadził go z powrotem do wię-
zienia. Żeby każdego dnia nienawidził jej coraz bardziej.
***
Vance nie pamiętał, kiedy ostatnim razem był w Halifaksie.
Musiało to być jeszcze w czasach, gdy kręcił serię popularnych
programów Wizyty Vance’a. Wiedział, że musiał już odwiedzić to
miejsce, ponieważ wyraźnie pamiętał wspaniały łuk drogi odcho-
dzącej od autostrady i biegnącej w dół niecki, gdzie wyrastało
samo miasto, otoczone wzgórzami. Dziś wieczorem była to niecka
zalana światłami, które lśniły i migotały poniżej. Życie w Halifak-
sie w czasach rewolucji przemysłowej musiało być piekłem.
Wszystkie te zakłady tkackie i przędzalnie wypluwały kłęby dymu
i pyłu węglowego, tak że powietrze gęstniało od ohydnych oparów,
które nie rozpraszały się i nie ulatniały, trzymane w uścisku pagór-
ków.
Mógł zrozumieć, dlaczego rodziny robotnicze uwielbiały
wycieczki w doliny na wrzosowiska Yorkshire, by odetchnąć czy-
stym powietrzem i poczuć się znowu istotami ludzkimi, a nie trybi-
kami w ogromnej maszynerii.
Zjechał z autostrady w dolinę poniżej, rozglądając się w po-
szukiwaniu miejsca, które mógłby wykorzystać jako tymczasową
bazę operacyjną. Potrzebował lokalu z siecią Wi-Fi, żeby spraw-
dzić cel następnego ataku. Było raczej za późno na kawiarnie, przy
założeniu, że w Halifaksie w ogóle są jakieś ciekawe kawiarnie. A
nie chciał korzystać z kawiarenki internetowej, gdzie ludzie zaglą-
daliby mu przez ramię i zastanawiali się, dlaczego obserwuje ko-
bietę, która z racji wieku przestała być potencjalnym obiektem
erotycznych fantazji.
Pokonał zakręt i ujrzał złote łuki McDonalda. Pamiętał, jak
Terry mówił mu, że kiedy zawiedzie wszystko inne, zawsze może
liczyć na McDonalda. „Kawę, żarcie czy Internet, dostaniesz tam
wszystko”. Vance wzdrygnął się na samą myśl. Nawet kiedy uda-
wał równego gościa, wyznaczał sobie pewne granice, a McDonald
zdecydowanie był poza nim. Ale może ten jeden raz mógłby zrobić
wyjątek? Musiał się tam znaleźć jakiś cichy kąt, gdzie mógłby wy-
pić kawę i połączyć się z siecią.
W ostatniej chwili wjechał w bramę i postawił wóz na par-
kingu. Wziął torbę z laptopem i ruszył w stronę wejścia. Ruch w
restauracji zaskoczył go, większość gości stanowiły nastolatki,
które wyglądały na odrobinę za młode, by alkoholizować się w pu-
bach.
Rozpaczliwa potrzeba akceptacji ze strony rówieśników i
poczucia, że jest się fajnym, wygoniła ich z domów, gdzie w so-
botni wieczór naturalną rozrywką było oglądanie Match of the
Day. Przesiadywały więc tutaj, w jaskrawym świetle, od którego
bolały oczy, zgarbione nad mlecznymi shake’ami i coca-colą -
chłopcy w bejsbolówkach włożonych na wszelkie możliwe spo-
soby, tylko nie tradycyjnie, dziewczyny w strojach odsłaniających
zdumiewająco dużo gołego ciała. Vance’owi, który uważał się za
konesera nastoletnich dziewcząt, zrobiło się niedobrze na ich wi-
dok. Nie interesowały go egzemplarze bez żadnego poczucia god-
ności.
Co można w takiej złamać, skoro od początku jest pusta?
Kupił sobie kawę i znalazł stolik dla dwóch osób w odle-
głym kącie sali. Mimo że w pobliżu znajdowały się toalety, mógł
ustawić ekran laptopa z dala od ewentualnych ciekawskich spoj-
rzeń. Włączył komputer i szybko sprawdził strony z transmisjami z
kamer.
W domu Tony’ego Hilla cisza, chociaż brama została zabita
deskami i naklejono na niej znaki „Uwaga! Niebezpieczeństwo!
Nie wchodzić!”. Inne kamery pokazywały dlaczego. Z budynku
została częściowo zburzona skorupa zewnętrznych murów, bez
okien i dachu.
Na widok transmisji z kamer zainstalowanych w trzeciej
posiadłości o mało nie trafił go szlag. Gdyby był sam, zakląłby pa-
skudnie na całe gardło, ale wiedział, że w miejscu publicznym
musi zachować pozory spokoju. Przyciąganie do siebie uwagi było
ostatnią rzeczą, jaka była mu teraz potrzebna. Nastolatki zachowy-
wały się zazwyczaj, jakby były solipsystami, ale wystarczyłby je-
den spostrzegawczy obserwator, by Vance stanął w obliczu całego
zestawu nowych problemów. Tak czy inaczej, krew go zalała,
kiedy zobaczył, że stajnia nadal stoi. Kiedy oglądał transmisję, w
kadr weszła sama Betsy w towarzystwie uzbrojonego policjanta, z
parą spanieli przy nodze. Kiedy szli, gestykulowała, pokazując roz-
maite elementy stosunkowo mało uszkodzonej stajni i prowadząc
wyraźnie ożywioną rozmowę. Bynajmniej nie sprawiała wrażenia
cierpiącej czy załamanej. Suka. Chciał ją widzieć na kolanach, za-
płakaną i rwącą włosy z głowy, nieutuloną w żalu. Może następ-
nym razem powinien załatwić psy? Poderżnąć im gardła i położyć
martwe w łóżku Micky i Betsy.
To by im jasno pokazało, kto tu ma władzę. A może powi-
nien po prostu załatwić samą Betsy?
Wziął głęboki wdech i kliknął na ostatni zestaw aktywnych
połączeń wideo. Patrząc zgodnie z ruchem wskazówek zegara,
pierwsze okno ukazywało podjazd i fronton wolno stojącej ka-
miennej willi, która wyglądała na wyraźnie północnoangielską.
Dom nie był duży - mógł mieścić trzy salony i trzy sypialnie - ale
solidny i dobrze utrzymany. Na podjeździe, przed drewnianym ga-
rażem, stał sportowy dwuosobowy mercedes.
W następnym oknie widać było nowoczesną kuchnię, w
której wyczuwało się nieskazitelną atmosferę miejsca, gdzie tylko
odgrzewa się dania dostarczane przez Waitrose albo Marks and
Spencer. Lampki pod szafkami ściennymi były zapalone, rzucając
złocisty blask na blaty z jasnego drewna. Za kuchnią, w ciemno-
ściach majaczyły jasne elementy konstrukcyjne zimowego ogrodu.
Trzecie okno ukazywało obraz z kamery z obiektywem
szerokokątnym, którą zamocowano najwyraźniej na półpiętrze, tak
że można było zobaczyć szczyt schodów i otwarte drzwi, które
wiodły do sypialni, a także to, co znajdowało się na dole, aż po
frontowe drzwi z witrażem, jarzącym się łagodnie w świetle ze-
wnętrznych latarni.
Na czwartej ćwiartce ekranu był salon, który wyglądał,
jakby nikogo w nim nigdy nie przyjmowano. Nie było w nim typo-
wego rozgardiaszu, książek ani magazynów, tylko wnęka z pół-
kami wypełnionymi płytami DVD. Centralnym punktem w pokoju
była długa, głęboka sofa prawie tak duża jak łóżko i obłożona po-
duchami. Przed nią stał misternie rzeźbiony, drewniany stolik, na
którym znajdowały się trzy piloty, butelka czerwonego wina i na-
pełniony do połowy kieliszek. Pod ścianą naprzeciwko widać było
ozdobny wiktoriański kominek. Tam, gdzie można by się spodzie-
wać skomplikowanego ornamentu, wisiał telewizor plazmowy,
który zajmował całą szerokość komina. Pokój przypominał najbar-
dziej prywatne z kin - smutną salę dla jednego widza. Na oczach
Vance’a do salonu weszła kobieta ubrana w luźną tunikę, z odgar-
niętymi za uszy złotobrązowymi włosami do ramion.
Rozdzielczość nie była na tyle dobra, by można się było
przyjrzeć szczegółom, ale Vance z zaskoczeniem stwierdził, że ko-
bieta ani nie wygląda, ani nie porusza się jak ktoś, kto dobiega sie-
demdziesiątki. Wzięła ze stolika dwa piloty i usiadła na sofie,
poprawiając pod plecami poduchy. Ekran telewizora obudził się do
życia. Kamera była ustawiona pod takim kątem, że Vance nie mógł
widzieć obrazu na ekranie, ale kobieta sprawiała wrażenie skupio-
nej i zainteresowanej.
I to mu wystarczało. Nie planował szczególnie finezyjnej
akcji. Starsza pani sama w domu nie stanowiła zbyt ambitnego
celu. Zwłaszcza że w pokoju nie zauważył nic, co posłużyłoby za
broń - żadnych pogrzebaczy do kominka ani poręcznych brązo-
wych posążków. Z butelką wina w razie czego jakoś sobie poradzi.
Obserwował kobietę jeszcze przez parę minut, po czym za-
mknął laptopa i wyszedł, wyrzucając nietknięty kubek kawy do
śmieci. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Kiedyś by go to wku-
rzyło. Ale Jacko Vance powoli zaczynał doceniać uroki anonimo-
wości.
***
Tony nie wierzył w znaki. Sam fakt, że jechał autostradą,
znacznie przekraczając dopuszczalną prędkość, i nie miał jeszcze
bliskiego spotkania z drogówką, nie oznaczał jeszcze, że niebiosa
mu sprzyjają. W pewnym momencie we wstecznym lusterku mi-
gnęło mu błękitne światło, ale kiedy zjechał na drugi pas, policyjny
radiowóz popędził dalej, nie zwalniając ani na chwilę. Najwyraź-
niej ktoś inny przejawiał swoim zachowaniem jeszcze większe lek-
ceważenie dla przepisów prawa niż on. Wciąż jednak nie znaczyło
to, że bogowie są po jego stronie.
Poza tym poniósł porażkę na całej linii, kiedy usiłował na-
kłonić Carol do rozmowy.
Próbował dodzwonić się do niej co kilka minut, ale za każ-
dym razem włączała się poczta głosowa. Z początku miał nadzieję,
że znalazła się w jednej z tych nielicznych czarnych dziur, gdzie
nie ma zasięgu, ale nie mógł się w ten sposób łudzić zbyt długo.
Najpierw zostawiał jej wiadomości, ale wkrótce przestał. W końcu
ile razy można kogoś przestrzegać przed pochopnym zachowa-
niem?
Jedyną możliwością, jaka mu pozostała, było wywołanie u
Carol wstrząsu, który powstrzyma ją od działania. Zatrzymał się w
następnym punkcie obsługi podróżnych i napisał SMS-a: „Kocham
Cię. Nie rób NIC, póki do Ciebie nie dotrę”. Nigdy wcześniej nie
wyznał jej miłości. Może nie była to zbyt romantyczna okazja, ale
ta deklaracja powinna wstrząsnąć Carol na tyle, by ją pohamować.
Przeczyta ją, jak tylko włączy swoją komórkę. Tony wysłał wia-
domość, zanim zdążył zastanowić się nad swoimi słowami.
Kiedy wrócił na trasę, zaczął myśleć o tym, co robi Am-
brose. Może to jego ludzie pędzili radiowozem, który wyprzedził
go jakiś czas temu. Tony nie był pewien, czy powinno to być po-
wodem do radości czy raczej zmartwień. Już miał wybrać numer
do Ambrose’a, kiedy zadzwoniła Paula.
- Możesz rozmawiać? - zapytała.
- Prowadzę, ale mogę - odparł.
- Myślę, że miałeś rację - oznajmiła, po czym opowiedziała
mu o tym, co usłyszała od sierżant Dean. - Czekam tylko, aż Sta-
cey zdobędzie dla mnie właściwy adres. Wcześniej sprawdzała
dane, ale z błędnym założeniem, jeśli chodzi o płeć. Teraz próbuje
po raz drugi.
Na razie nazwisko Fletcher nie pojawiło się przy żadnym z
mieszkań w Skenby.
- Spróbujcie z nazwiskiem panieńskim jego żony - podsu-
nął Tony.
- Myślisz? Według sierżant Dean mieszkali tam od co naj-
mniej dziesięciu lat.
- Dla niektórych ludzi zacieranie śladów staje się drugą na-
turą. Robią to, bo mają taką możliwość, a nie dlatego że istnieje ja-
kiś dobry powód.
- Uczulę Stacey na tę sprawę.
- Dobrze. Fajnie by było, gdyby coś się udało tego wie-
czoru.
- Jakieś kłopoty?
- Trochę się boję, Paulo. Myślę, że Carol zmierza ku kata-
strofie, i nie wiem, czy mogę ją powstrzymać.
- Brzmi trochę melodramatycznie, Tony - powiedziała ła-
godnie Paula. - A szefowa raczej nie obsadza się w melodramatach.
- Myślę, że dzisiejszy wieczór może stanowić wyjątek.
- Mogę jakoś pomóc?
- Nie. I nawet nie chcę, żebyś próbowała. Musisz areszto-
wać Fletchera.
- To może poczekać.
Tony westchnął.
- Nie wydaje mi się. Widać wyraźną eskalację jego działań,
zarówno jeśli chodzi o coraz krótsze przerwy między poszczegól-
nymi zabójstwami, jak i o ryzyko, które podejmuje przy wyborze
swoich ofiar. Coraz bardziej zbliża się do punktu granicznego. Je-
żeli Kerry nie ulegnie wkrótce jego żądaniom, to skończy mu się
cierpliwość.
- I co wtedy? Popełni samobójstwo? Oby jak najprędzej.
Pauli znacznie mniej zależało na zachowaniu złoczyńców
przy życiu niż Carol.
Uważała zawsze, że to dlatego, że straciła więcej niż jej
szefowa. Ale może nie była to prawda. Może po prostu różniły się
w tej sprawie co do zasady.
- Jeżeli nie może nastraszyć jej tak, by wróciła do domu, to
sprowadzi ją w inny sposób - powiedział Tony.
Przez długą chwilę Paula w ciszy analizowała znaczenie
jego słów.
- W takim razie poproszę Stacey, żeby się pospieszyła z
tym adresem - odparła w końcu ściszonym głosem.
- Dobrze. Chciałbym, żeby ta noc zakończyła się bez dal-
szego rozlewu krwi.
***
Carol najechała na próg zwalniający z taką prędkością, że
aż jęknęły resory, i musiała szarpnąć kierownicą, żeby utrzymać tor
jazdy. Jeżeli ktoś obserwował obraz z kamer monitoringu, których
lampki paliły się na czerwono nad jej głową, powinien w tej chwili
wezwać ochronę. Ludzie, którzy mieszkali na zamkniętych luksu-
sowych osiedlach w rodzaju Vinton Woods, płacili za ochronę wła-
śnie dlatego, że nie życzyli sobie, by po ich ulicach jeździli piraci
drogowi, którzy pokonują progi zwalniające z prędkością 80 kilo-
metrów na godzinę. Carol wdepnęła pedał hamulca i spróbowała
dostosować styl jazdy do otoczenia rodem z Żon ze Stepford.
Kiedy mijała domy utrzymane w stylu z epoki królowej
Anny, nie zauważyła żadnych oznak życia. Owszem, w oknach pa-
liły się światła, a na podjazdach stały samochody, ale jedyną żywą
istotą, jaką zobaczyła, był wystraszony lis, który przebiegł w bla-
sku jej reflektorów, gdy pokonywała zakręt. Musiała przyznać, że
Vance dokonał dobrego wyboru.
Ludzie, którzy pragnęli tego rodzaju bezdusznej egzysten-
cji, po prostu nie zauważyliby, że do sąsiedniej rezydencji wprowa-
dził się zbiegły z więzienia seryjny morderca, póki ten jeździłby
ładnym samochodem i nie pukał do ich drzwi, gdy skończy mu się
mleko.
Zatrzymała się na krawężniku i spojrzała na mapę, którą
skopiowała na smartfona.
Osiedle Vinton Woods było zbyt nowe, by figurowało w
systemie nawigacji satelitarnej jej samochodu, ale na stronie inter-
netowej dewelopera znalazła mapkę budowlaną. Zorientowała się,
jakie jest jej położenie w stosunku do domu Vance’a, i ruszyła w
dalszą drogę. Parę minut później jechała właściwą uliczką. Starała
się zachowywać tak, jakby zabłądziła - wjechała przed bramę są-
siadów i zawróciła wóz, kierując się na główną ulicę osiedla.
Kiedy przelotnie obrzuciła wzrokiem dom Vance’a, nie do-
strzegła żadnych oczywistych oznak obecności człowieka. Doje-
chała do końca uliczki i przeanalizowała swoje możliwości.
Chciała dokładniej przyjrzeć się willi, ale nie było to łatwe. Nikt
nie chodził po tutejszych chodnikach tak po prostu. Przy ulicach
nie parkowały samochody, ponieważ wszyscy mieli podjazdy i ga-
raże, które mogły pomieścić tyle aut, ile tylko potrzebowali właści-
ciele.
Powoli jechała główną ulicą. W rezydencji naprzeciwko
uliczki Vance’a nie paliły się żadne światła. Na podjeździe nie stał
też żaden samochód. Uznała, że warto zaryzykować, i wjechała ty-
łem na podjazd, parkując przed bramą garażu. Był to idealny punkt
obserwacyjny.
Ten manewr nie rozwiązywał jednak problemu, jak zbliżyć
się do domu. Ale może nie musiała podchodzić pod same drzwi
czy obmacywać murów. Z tego, co widziała, w żadnym z okien od
strony ulicy nie było zasłon. Nic nie wskazywało też na to, by w
willi paliło się światło. O ile Vance nie przebywał po ciemku w
którymś z pokojów na tyłach, dom był najprawdopodobniej pusty.
Jeżeli zaś właściciel spał w którejś z sypialni w głębi, to Carol i tak
najlepiej by zrobiła, nie zbliżając się do jego posesji. Kto wie, jakie
czujniki ruchu i kamery Vance kazał sobie zainstalować, żeby za-
bezpieczyć się przed intruzami. Wszystko, co zrobił do tej pory,
było przemyślane i dobrze zaplanowane. Z domem musiało być
podobnie.
Z drugiej strony, jeżeli Carol zostanie w samochodzie, zo-
baczy Vance’a, gdy tylko opuści willę. Mogła wyjechać na ulicę i
staranować mu wóz, zablokować drogę albo za nim podążyć. Z po-
licyjnego punktu widzenia miało to sens. Jednak z perspektywy
Carol Jordan nie do końca. Im dłużej czekała, tym większe było
ryzyko, że zjawi się Ambrose na czele swojego oddziału, by spar-
tolić jej całą robotę. Osiedle Vinton Woods było zaopatrzone w
tylko jedną drogę dojazdową. Gdyby Vance się zorientował, że
jego domem interesuje się policja, mógł po prostu pojechać dalej i
znowu im umknąć. Carol musiała więc przekonać Ambrose’a, żeby
pozwolił jej odegrać rolę głównego zwiadowcy. Sam z resztą ludzi
musiałby trzymać się z dala od wjazdu na osiedle i ufnie czekać na
jej sygnał. Ambrose pracował już pod jej komendą i Carol sądziła,
że da radę przekonać go, by powierzył jej tę rolę.
Ale czy mogła przekonać do tego samą siebie?
***
Sugestia, którą Tony przekazał jej za pośrednictwem Pauli,
sprawiła, że Stacey porządnie się wkurzyła. Nie dlatego że uznała
to za stratę czasu, ale ponieważ powinna sama na to wpaść. Stacey
nie robiła sobie nigdy wymówek - matka zaszczepiła w niej prze-
konanie, że trzeba brać odpowiedzialność tak za sukcesy, jak i za
własne porażki - ale przypuszczała, że gdyby siedziała przy swoim
zwykłym miejscu pracy, robota szłaby jej znacznie sprawniej.
Praca nad dwoma ważnymi zadaniami z pomocą laptopa i
służbowego komputera stacjonarnego, który należał do policji
Mercji Zachodniej i był wyposażony w procesor powolny jak ku-
lawy żółw, okazała się ciężką próbą.
Znalezienie danych z aktu zgonu matki Kerry Fletcher za-
jęło jej parę minut. Kiedy już poznała nazwisko panieńskie kobiety,
mogła z zamkniętymi oczami przeszukać bazę danych z nazwi-
skami lokatorów mieszkań komunalnych w Skenby, do której już
wcześniej uzyskała dostęp.
W niecałe dziesięć minut od odebrania telefonu od Pauli
Stacey była z powrotem na linii.
- To rzeczywiście na szesnastym piętrze. Blok Pendle,
mieszkanie numer 16C.
Przepraszam, powinnam zdobyć te dane wcześniej.
- Nie ma sprawy - odparła Paula. - Ważne, że mamy wła-
ściwy adres.
Stacey skrzywiła się z niesmakiem.
- Nie mam nic przeciwko temu, kiedy doktor Hill wpada na
jakiś dobry pomysł poza dziedziną naszych kompetencji. Ale to my
jesteśmy śledczymi, powinnyśmy same na to wpaść.
- Szefowa na pewno by wpadła. - Paula była ponura mimo
uzyskanego wyniku.
- Wiem. Nie jestem pewna, czy chcę dalej być policjantką,
jeśli Blake przydzieli mi jakąś rutynową robotę w pionie śledczym.
- To by było idiotyczne. Wszyscy wiedzą, że jesteś geniu-
szem komputerowym.
Czemu Blake miałby marnować twoje umiejętności?
- Moi rodzice mają krewnych, których życie zniszczyła re-
wolucja kulturalna.
Rozumiem, że niekiedy ludzi karze się za to, że wiedzą
albo potrafią za dużo. - Stacey nigdy nie rozmawiała tak swobod-
nie z nikim z kolegów. Zakrawało na ironię, że dopiero świado-
mość, że zespół wkrótce przestanie istnieć, rozwiązała jej język.
- Blake to nie Mao - powiedziała Paula. - Jest zbyt ambitny,
by nie wykorzystywać w pełni twoich umiejętności. Myślę, że ra-
czej przykuje cię łańcuchem do rzędu komputerów i pozwoli oglą-
dać światło słoneczne raz na miesiąc. Wierz mi, Stacey, nikt nie
odłączy cię od prądu. Jak zwykle cała gówniana robota spadnie na
mnie i Sama. A skoro o nim mowa... Nie uważasz, że już czas, że-
byś coś mu powiedziała?
- Co masz na myśli?
- Nie zgrywaj niewiniątka, Stacey. Znam się na przesłuchi-
waniu ludzi najlepiej w zespole, tego typu sprawy rzadko mi umy-
kają. Umów się z nim. Życie jest takie krótkie.
Niedługo przestaniemy wspólnie pracować. Możliwe, że
całymi miesiącami nie będziesz go widywać. Daj mu do zrozu-
mienia, co do niego czujesz.
- Przekroczyłaś granicę, Paulo - powiedziała Stacey słabym
głosem.
- Wcale nie. Jestem twoją koleżanką. Sama nie próbowałam
szczęścia z Elinor, bo za bardzo przejmowałam się pracą. Na
szczęście ona dała mi cień szansy i z niej skorzystałam.
Musisz zrobić to samo, Stacey, bo inaczej on odejdzie, a ty
będziesz tego żałować. Uważam, że to dupek i nie zasługuje na
ciebie, ale najwyraźniej jego właśnie pragniesz, więc zrób coś z
tym.
- Nie powinnaś przypadkiem zająć się pewnym aresztowa-
niem?
- Dzięki za ten adres. - Paula uśmiechnęła się do słuchawki.
- Cześć.
Stacey patrzyła chwilę na ekran laptopa. Potem wstała, po-
deszła do okna i wyjrzała na parking, zastanawiając się nad sło-
wami Pauli. Najwyraźniej niektórych spraw nie dawało się
rozwiązać patrzeniem w ekran monitora.
Kto wie, może miała rację.
Rozdział 52
Vanessa Hill przeciągnęła się i dolała sobie wina, po czym
usadowiła się z powrotem na poduszkach. Uwielbiała tę sofę,
wspaniałą fakturę jej obicia, głębokie siedzisko i wysokie boki.
Kiedy na niej siedziała, czuła się jak basza albo jak ucztujący Rzy-
mianin. Uwielbiała leżeć wśród poduszek i narzut, pogryzać sma-
kowite przekąski i popijać wino. Doskonale zdawała sobie sprawę
z tego, że pracownicy jej agencji podczas pogaduszek przy auto-
macie z wodą oddawali się pełnym sprośności spekulacjom na te-
mat jej prywatnego życia. Prawda była taka, że sukces i pieniądze
zapewniły jej prawo do oddawania się własnym przyjemnościom.
A właśnie to sprawiało jej przyjemność - samotność, dobre czer-
wone wino, telewizja satelitarna i pokaźna kolekcja filmów na
DVD. Nie rozpieszczała się jednak zbyt często. Najwyżej parę wie-
czorów tygodniowo. Resztę czasu poświęcała na budowanie swo-
jego imperium. Może i przysługiwała jej darmowa jazda
autobusami komunikacji miejskiej, ale Vanessa Hill była jeszcze
daleko od emerytury.
Odcinek Man Men dobiegł końca, kadr sczerniał i pojawiły
się napisy końcowe.
Zastanawiała się, czy włączyć następny odcinek, ale po-
stanowiła, że najpierw obejrzy wiadomości. Wyłączyła odtwarzacz
DVD i trafiła na końcówkę kolejnego reportażu o niepokojach na
Bliskim Wschodzie. Prychnęła z niesmakiem. Gdyby to od niej
zależało, od razu załatwiłaby sprawę. Żaden z tych facetów nie
miał jaj, żeby powiedzieć to, co naprawdę myśli. Wcześniej była
przekonana, że powierzenie spraw zagranicznych Hillary Clinton
zrewolucjonizuje amerykańską dyplomację, ale niestety prawie nic
się nie zmieniło. Nawet prezenterzy telewizyjni wyglądali na znu-
dzonych całą tą sytuacją. Jedyną osobą, która zdawała się na tym
korzystać, była ta żałosna reporterka BBC, która pojawiała się na
wizji tylko wtedy, gdy wszystko szło do diabła. Vanessa uśmiech-
nęła się, ściskając wargi, tak że wyraźnie widać było, gdzie kon-
kretnie wstrzyknięto botoks. Gdyby zobaczyła tę dziennikarkę z
ekipą telewizyjną na swojej ulicy, natychmiast wzięłaby nogi za
pas. „Stadnina koni wyścigowych należąca do byłej prezenterki te-
lewizyjnej Micky Morgan stała się dziś wieczorem celem złośli-
wego ataku”, oznajmił prezenter, wykazując tym razem trochę
większe ożywienie. Za jego plecami na podzielonym ekranie uka-
zało się zdjęcie idyllicznego wiejskiego domku i stajni, a obok fo-
tografia siedzącej na sofie Micky Morgan. Była elegancka i śliczna
jak zawsze, ze wspaniałymi długimi nogami, skrzyżowanymi jak u
wielkiej damy. I tak gorsze niż u Anne Bancroft, pomyślała Va-
nessa. „Pracownik stadniny i dwa konie to śmiertelne ofiary ognia
podłożonego przez podpalacza w hrabstwie Herefordshire. Tylko
dzięki błyskawicznej reakcji zatrudnionych w stadninie ludzi udało
się ocalić pozostałe konie wyścigowe, które hoduje się tam w ce-
lach rozpłodowych. Jeden ze stajennych trafił do szpitala z obja-
wami zatrucia dymem, jego życiu nie zagraża jednak
niebezpieczeństwo”.
Na ekranie za prezenterem pojawił się transmitowany na
żywo obraz, na którym młoda reporterka stała na końcu podjazdu,
z funkcjonariuszami policji w tle. Jej długie włosy rozwiewał wiatr
i miała lekko zdziwiony wyraz twarzy kobiety, którą oderwano od
oglądania programu X-Factor. Dziennikarka czekała cierpliwie, aż
prezenter odda jej głos, ale ten wciąż miał do odczytania fragment
zapowiedzi. „Micky Morgan prowadziła kiedyś popularny program
Popołudnie z Morgan. Porzuciła karierę telewizyjną po tym, jak jej
ówczesny mąż, również prezenter telewizyjny i były sportowiec
Jacko Vance, okazał się seryjnym mordercą nastoletnich dziewcząt.
Sam Vance stał się w tym tygodniu bohaterem sensacyjnej wiado-
mości. Udało mu się zbiec z zakładu karnego w Oakworth, zaled-
wie siedemdziesiąt kilometrów od stadniny swojej byłej żony.
Przekażmy głos Kristy Oliver, obecnej na miejscu zdarzenia. Po-
wiedz nam, Kristy, czy policja wiąże sprawę podpalenia z osobą
Jacka Vance’a?”. Dziewczyna nieruchomym wzrokiem wpatrzyła
się w oko kamery. „Witaj, Will.
Policja nie wydała jeszcze oficjalnego oświadczenia, ale z
tego, co udało mi się dowiedzieć, wynika, że od początku tygodnia,
kiedy dotarły do nas informacje o ucieczce Vance’a, na terenie
stadniny przebywali uzbrojeni funkcjonariusze policji. Mimo to
komuś udało się wkraść do stodoły za główną stajnią, którą widać
teraz za moimi plecami. Stadnina pozostaje zamknięta dla gości i
jak do tej pory nie mieliśmy okazji zobaczyć ani samej Micky
Morgan, ani jej partnerki Betsy Thorne, chociaż powiedziano nam,
że obie kobiety przebywają w domu”.
- Miło z twojej strony, że powiedziałaś Vance’owi, gdzie
ich szukać - mruknęła pod nosem Vanessa.
„Dziękuję, Kristy. Skontaktujemy się z tobą, jeśli na miej-
scu zdarzy się coś nowego”.
Prezenter spojrzał w kamerę ze szczerze zatroskaną miną.
„Policja dała do zrozumienia, że zamierza przesłuchać Jacka
Vance’a także na okoliczność dwóch innych incydentów: podwój-
nego zabójstwa dokonanego wczoraj rano w Yorkshire oraz pod-
palenia, do jakiego doszło wczoraj wieczorem w Worcesterze”. Za
mężczyzną ukazały się zdjęcia pary ładnych trzydziestokilkulat-
ków. „W toku śledztwa policja ustaliła tożsamość ofiar morder-
stwa. Są to Michael Jordan, programista zajmujący się pisaniem
gier komputerowych, oraz jego partnerka, Lucy Bannerman, która
była adwokatem karnistą”.
Vanessa odstawiła pośpiesznie kieliszek i pochyliła się w
stronę telewizora.
- Carol Jordan - wypluła te słowa, krzywiąc z niesmakiem
twarz, na ile tylko pozwalały ingerencje chirurga plastycznego.
Mało komu udało się zaleźć za skórę Vanessie Hill. Jeszcze
mniejszej liczbie osób uchodziło to płazem. Carol Jordan należała
do tej nielicznej grupy. Była jednym z cierni w usłanym różami ży-
ciu Vanessy, a ta była prawie skłonna oddać Jordan szacunek: ko-
bieta miała władzę i nie wahała się jej używać, była bezwzględna i
wyraźnie potrafiła nie oglądać się na nikogo, by osiągać swoje
cele. Były to cechy, które Vanessa sama posiadała i które ceniła u
innych. Podejrzewała, że Jordan umie prawie tak dobrze jak ona
odkrywać w ludziach ich mocne i słabe strony. Jednak podczas gdy
Vanessa wykorzystywała ten talent w karierze bystrej i cenionej
headhunterki, Jordan zdawała się stosować go do ścigania prze-
stępców. Vanessa nie widziała w tym najmniejszego sensu. Jaki
miał być z tego zysk?
Oczywiście nie przeszkadzało jej istnienie policji jako in-
stytucji. Ktoś musiał trzymać szumowiny i hołotę w ryzach. Ale
nie był to zawód dla kogoś z głową na karku. I właśnie dlatego ko-
niec końców nie mogła obdarzyć Carol Jordan szacunkiem.
Zanim dała się ponieść emocjom związanym z Carol Jor-
dan, jej uwagę przykuła następna wiadomość w serwisie informa-
cyjnym. Prezenter zdążył już omówić sprawę podwójnego
morderstwa i przeszedł do następnego tematu. „Vance’a poszukuje
się również w związku z innym podpaleniem. Wczoraj wieczorem
w Worcesterze spłonął doszczętnie ten dom”. Na ekranie pojawiła
się fotografia dymiących zgliszczy. „Na szczęście, kiedy wybuchł
pożar, nikogo nie było w budynku. Policja nie ujawniła, kto jest
właścicielem posesji, ale od sąsiadów wiemy, że poprzedni wła-
ściciel, Arthur Blythe, zmarł w zeszłym roku, a jego następca spę-
dzał tutaj bardzo mało czasu”.
Arthur Blythe. Imię, jakie przybrał Eddie, kiedy wyzdro-
wiał na tyle, by ją opuścić.
Tak jakby chciał zniknąć. Po tym wszystkim, przez co
przeszła, to ona powinna była dostać ten dom. Ale Eddie zostawił
go swojemu bękartowi. Nie mieściło jej się w głowie, czemu kto-
kolwiek miałby zostawiać Tony’emu cokolwiek. Ona z pewnością
nigdy nie popełni tego błędu. Zamierzała wydać wszystkie pienią-
dze na siebie, zanim wybierze się na tamten świat.
Za rok czy dwa, jak tylko gospodarka wyjdzie z zapaści,
sprzeda firmę, którą rozwijała przez całe życie. A potem zacznie
odhaczać kolejne marzenia na swojej liście - loże dla VIP-ów na
wszystkich czterech turniejach wielkoszlemowych; safari, żeby zo-
baczyć z bliska wszystkie wspaniałe zwierzęta Afryki; wycieczka
na Galapagos; festiwal w Cannes; zorza polarna i dziesiątki innych.
A kiedy już się nażyje, Tony’emu nie zostanie nawet złamany pens.
Prezenter przeszedł do omówienia wiadomości sportowych,
ale obraz spalonego domu wciąż tkwił w głowie Vanessy. Pomy-
ślała, że to w pewnym sensie zabawny sposób, jeśli zamierzało się
kogoś skrzywdzić. Jacko Vance był następną osobą, która mimo
niechęci budziła u Vanessy szacunek. Facet jasno określił, czego
chce od życia, i po prostu to sobie wziął. Nieważne, że było to nie-
zgodne z prawem, karygodne, niemoralne i godne potępienia z
kilku powodów, które cisnęły się dziennikarzom na usta, ilekroć
tylko ktoś padał trupem.
Vance był konsekwentny i stanowczy w dochodzeniu do
celów, a gdyby nie Carol Jordan i - przypuszczalnie - Tony, który
łaził za nią krok w krok niczym potulny szczeniak, Jacko wciąż ro-
biłby to, w czym był najlepszy. Nic dziwnego, że pragnął zemsty.
Na jego miejscu czułaby to samo.
Vanessa roześmiała się ponuro. Gdyby choć raz wypowie-
działa się szczerze na głos, plotkarze przy automacie z wodą posi-
kaliby się ze strachu. Ale jeżeli chciało się zajść w tym świecie
dokądkolwiek, trzeba było umieć zostawić pewne poglądy dla sie-
bie. Musiała zresztą przyznać, że i w tej kwestii Jacko Vance jej za-
imponował. Przy całej jego działalności charytatywnej i pomocy
umierającym, przekonał opinię publiczną, że jest niemal święty.
Nie przekonał tylko Carol Jordan. I wyglądało na to, że
częścią odpowiedzialności obarczał również Tony’ego. Ale spale-
nie domu? To akurat doskonale świadczyło o tym, jakim bezuży-
tecznym człowiekiem był jej nieślubny syn. Jordan miała
przynajmniej w swoim życiu ludzi, których stratę mogła opłaki-
wać. Tymczasem Tony miał tylko ten dom. Ale jeśli ktoś sądził, że
jest typem człowieka, który przejmie się utratą dobra materialnego,
to grubo się pomylił.
Gdy ta myśl przyszła jej do głowy, Vanessa poczuła na
karku zimny dreszcz. A jeżeli dom to tylko początek? Jeżeli wiado-
mości zebrane przez Vance’a o Tonym były naprawdę tak kiep-
skie? Carol Jordan straciła brata. A jeśli Tony też miał stracić
krewnego?
***
Tony wjechał na obwodnicę Manchesteru, kiedy zadzwonił
jego telefon. Kiedy zobaczył, że to Carol, był tak zaskoczony, że na
chwilę stracił panowanie nad kierownicą i o mało nie wjechał w
pas zieleni. Opony samochodu załoskotały na ćwiekach na skraju
jezdni niczym wypuszczający serię karabin maszynowy. Mocno
wzburzony, wcisnął guzik z zieloną słuchawką i krzyknął:
- To ja! Jestem! Wszystko w porządku?
- Czułabym się lepiej, gdybyś nie wysyłał mi głupich SMS-
ów - powiedziała, a w jej głosie nie było najmniejszej przyjaznej
nuty. - Gdzie jest Vance?
- Nie mam pojęcia.
- To jesteś mało domyślny.
Tony puścił tę zniewagę mimo uszu. Uznał, że Carol po
prostu próbuje go zdenerwować. W każdym razie taką miał na-
dzieję.
- Gdzie jesteś? - zapytał.
- W Vinton Woods. Obserwuję dom, ale myślę, że Vance’a
tam nie ma. Gdzie jest Ambrose?
- W drodze do ciebie. Tak jak ja.
- Próbowałam się do niego dodzwonić, ale nie odbiera. To
osiedle ma tylko jedną drogę dojazdową, dlatego myślę, że po-
winni zająć miejsca w pewnej odległości od willi.
Jeżeli Vance zorientuje się, że na niego czekają, nie skręci
nawet z głównej szosy i tyle będziemy go widzieli. A tym razem
nie znajdzie się żadna wskazówka, którą można by odczytać z
twardego dysku komputera Terry’ego Gatesa.
- Brzmi sensownie - przyznał Tony.
- Wiem, że brzmi sensownie, ale nadal nie mogę się skon-
taktować z Ambrose’em. Nie wiem, czy blokuje moje telefony, czy
co, ale nie jestem w stanie do niego dotrzeć. Musisz sam do niego
zadzwonić i wszystko mu powiedzieć. Ciebie wysłucha. Myśli, że
masz pojęcie o tym, co się dzieje w śledztwie.
Tony był przekonany, że Carol nie myśli racjonalnie. Nie
myśli racjonalnie, a on wciąż jest za daleko.
- Nie posłucha mnie, nawet jeśli uda mi się z nim pogadać -
odparł. - Nie jestem gliniarzem. Nie mam żadnej władzy. Musisz
porozmawiać z Pattersonem. Albo z kimś z wyższego dowództwa.
To nie jest sprawa, którą mogę załatwić, Carol.
- Bo nie chcesz jej załatwić - burknęła z goryczą. - Nie po-
trafisz się powstrzymać, co?
Najpierw nawaliłeś, a teraz to sobie rekompensujesz. Że
niby musisz mnie jakoś chronić.
Wolałbyś, żeby Vance uciekł, niż żebym się z nim zmie-
rzyła, bo myślisz, że nawalę i dam się zabić. Ale mylisz się, Tony.
Wiem, co robię. A jeśli nie chcesz mi pomóc, to się odpierdol.
Połączenie zostało przerwane. Tony walnął pięścią w kie-
rownicę.
- Cudownie to rozegrałeś - syknął. - Po prostu, kurwa, po
mistrzowsku.
Jego samoocena sięgnęła nowych głębin, kiedy gniew tro-
chę ostygł. Dobrze, że przynajmniej Vance’a nie było w domu.
Możliwe, że konfrontacja odwlekła się tylko w czasie, ale zawsze
stanowiło to jakąś pociechę.
Jechał dalej, zastanawiając się gorączkowo nad tym, jakie
ma informacje, i nad możliwościami, jakie z nich wynikają. Dla-
czego Vance nie wrócił jeszcze do swojej bazy?
Był w trasie już długo. Potrzebował odpowiedniego odpo-
czynku, nie w pokoju hotelowym, gdzie nie mógł w pełni panować
nad swoim środowiskiem. Potrzebował miejsca, gdzie mógłby
zmienić wygląd, tak by nikt tego nie zauważył. Instynkt drapież-
nika zawsze podpowiadał powrót do legowiska. Dlaczego więc nie
było go w Vinton Woods i gdzie w takim razie był?
Przeżuwał w myślach ten problem, gdy mijał Manchester i
Stockport, Ashton i Oldham i potem, gdy wyjechał na autostradę
M62. Kilka kilometrów dalej miał dotrzeć do zjazdu na Bradfield.
Był już blisko Vinton Woods. Mógł podjąć z Carol dyskusję bezpo-
średnio i w cztery oczy.
Ale pytanie o miejsce pobytu Vance’a wciąż nie dawało mu
spokoju.
- Chcesz, żebyśmy żyli dalej z ranami, które nam zadałeś -
powiedział. - Większość ludzi pomyślałaby, że na razie tylko Carol
ucierpiała. To tak, jakby dostała pełną dawkę. Ja i Micky mamy
tylko przedsmak tego, co nas czeka. - Ścisnął kierownicę tak
mocno, że zabolały go palce. - Nawet jeśli uważałeś, że to wystar-
czy, w przypadku Micky wszystko poszło w diabły. Śmierć dwóch
koni i stajennego to smutna sprawa, ale żadna tragedia, nawet dla
Betsy. Nie będziesz w stanie sobie tego odpuścić. Musisz naprawić
ten błąd. Ale nie dzisiaj. Nie póki w stadninie roi się od gliniarzy.
Będziesz musiał poczekać. - Westchnął z irytacją. - Więc tym bar-
dziej powinieneś wrócić do swojej kryjówki, do miejsca, które
uważasz za bezpieczne. Odpocząć. Przeanalizować błędy. Poczynić
nowe plany. A potem zrobić Micky coś, co będzie nosiła niczym
bliznę przez resztę życia. - Tony czuł, że jest na właściwym tropie.
Taki tok myślenia był charakterystyczny dla Vance’a, chociaż
wczucie się w jego umysł zajęło mu sporo czasu. Ale teraz był pe-
wien swoich wniosków. Nie tylko odtworzył jego sposób myślenia,
lecz wręcz się z nim utożsamiał. Rozumiał, co nakręca Vance’a,
czego potrzebuje i co go usatysfakcjonuje. - Myślałeś, że załatwisz
to szybko i brutalnie. Przegalopujesz przez swoją listę i poczujesz
się pomszczony. Ale teraz wiesz, że to nie takie proste. Jeżeli mają
naprawdę zaboleć, ciosy muszą być zadawane bardzo precyzyj-
nie... - Nagle umilkł.
Jeżeli śmierć koni Betsy okazała się niewystarczająca, to
samo dotyczyło jego domu.
W świecie Tony’ego była to katastrofa tak druzgocąca i
wstrząsająca, jakby stracił bliską osobę. Jednak nie tak postrzegali
to inni. Vance być może pojąłby to, gdyby działał na podstawie ob-
serwacji zebranych osobiście. Gdyby zobaczył dom Tony’ego na
własne oczy, wiedziałby dokładnie, jaki efekt osiągnie. Ale stało
się inaczej. Musiał polegać na informacjach z drugiej ręki, od osób,
które nie miały zielonego pojęcia o tym, co się dzieje w głowach
obcych ludzi.
W tych okolicznościach spalenie domu musiało się okazać
niedostateczne. Oczywistą osobą, którą można by odebrać
Tony’emu, była Carol. Gdyby ją utracił, to tak jakby żywcem wy-
rwano mu serce. Ale Vance nie mógł jej zabić, ponieważ jej ciągłe,
długotrwałe cierpienie miało stanowić integralną część satysfakcjo-
nującej zemsty. Czy to, co spotkało Chris zamiast Carol, byłoby
wystarczające? Może. Ale jeżeli oszpecenie i skrzywdzenie Carol
nie dopełniłoby zemsty, możliwości Vance’a były w tym względzie
mocno ograniczone. Tony nie obciążał nadmiernie swojego życia
przyjaźniami. Miał mnóstwo znajomych, kolegów, byłych studen-
tów. Istniała garstka ludzi, których uważał za przyjaciół, ale nie w
takim sensie, o jaki mogło chodzić Vance’owi. Poza tym dla kogoś
z zewnątrz prawdopodobnie sprawiali wrażenie tylko kumpli z
pracy, nikogo więcej. Jeżeli Tony wybierał się na drinka z Am-
brose’em albo Paulą, wyglądało to jak zwykłe spotkanie znajo-
mych. Tylko ktoś, kto znałby Tony’ego znacznie lepiej, niż Vance
w ogóle był w stanie go poznać, uchwyciłby wagę i znaczenie tych
relacji. Kiedy chodziło o zemstę, z perspektywy Vance’a ci ludzie
w ogóle się nie liczyli.
A jeżeli zemsta miała być coś warta, musiała ranić głęboko
i dotkliwie. Tony rozumiał atawistyczną chęć bolesnego odwetu.
Przez całe życie matka wykorzystywała go jako emocjonalny wo-
rek treningowy. Poniżała, krytykowała, naśmiewała się z niego.
Dopilnowała, by wychował się bez ojca - bez poczucia
bezpieczeństwa, bez miłości. Nie obchodziło jej, czy syn odniesie
sukces, czy poniesie sromotną klęskę. I tak wyrósł na emocjonalnie
ograniczonego, nieprzystosowanego człowieka, którego ocaliły
tylko strzępy miłości okazywanej przez innych i dar empatii.
Kiedy pierwszy raz w pełni zdał sobie sprawę z podstępno-
ści i kłamstw, jakimi raczyła go Vanessa, poprzysiągł, że już nigdy
nie zamieni z nią ani słowa. Jednak im bardziej przekonywał się do
pomysłu, by odmienić własne życie i przyjąć pomoc zaoferowaną
mu przez Arthura Blythe’a zza grobu, tym bardziej pragnął, by
wiedziała, że pomimo największych starań nie udało jej się go
zniszczyć. Że człowiek, którego wypędziła z jego życia, znalazł
inny rodzaj siły, która mogła zneutralizować brutalny, negatywny
styl Vanessy.
I uzdrowił w ten sposób ważną część duszy Tony’ego. Nie
potrafił wyobrazić sobie, by cokolwiek mogło ją wkurzyć bardziej
niż ta świadomość.
Dlatego pewnego popołudnia pojechał do Halifaksu i po-
czekał, aż matka wróciła do domu. Była zaskoczona jego wizytą,
ale zaprosiła go do środka. Powiedział jej to, co miał do powie-
dzenia, podnosząc głos i przekrzykując ją, ilekroć próbowała się
wtrącić. W końcu zamknęła się na dobre, zadowalając się miną wy-
rażającą rozbawioną pogardę. Ale Tony umiał odczytać język jej
ciała i wiedział, że w głębi duszy gotuje się z bezsilnej wściekłości.
„Nigdy więcej nie wejdę do tego domu”, powiedział. „Ni-
gdy więcej się z tobą nie zobaczę. I lepiej sama zorganizuj sobie
zawczasu pogrzeb, Vanesso. Bo nie będzie mnie przy tobie nawet
po to, żeby cię pochować”. I wyszedł - z lekkością serca, jaka była
mu do tej pory zupełnie obca. Zemsta była fantastycznym rozwią-
zaniem. Doskonale rozumiał poczucie ulgi i swobody, za jakim tę-
sknił Jacko Vance.
I wtedy go olśniło. Przecież odwiedził dom Vanessy. Ktoś,
kto go śledził, nie miałby pojęcia, po co się tam zjawił ani co wy-
darzyło się za zamkniętymi drzwiami. Zobaczyłby tylko syna skła-
dającego wizytę matce i wychodzącego od niej z uśmiechem na
twarzy i lekkością ruchów. Inwigilator sporządził swój raport, a
Vance wyciągnął na jego podstawie fałszywe wnioski.
Wiedział już, gdzie jest teraz Jacko Vance.
Rozdział 53
Paula przestępowała z nogi na nogę, nieustannie zaciągając
się papierosowym dymem.
- Gdzie oni się, kurwa, podziewają?
Obrzuciła wzrokiem drogi dojścia do obskurnego szarego
wieżowca, gdzie czekali.
Nad ich głowami znajdowało się dwadzieścia jeden pięter
mieszkań - jak wytłoczki na jajka - poprzedzielanych cienkimi
ściankami pomalowanymi tandetną farbą, z wypaczonymi pane-
lami na zimnych, wilgotnych podłogach. Było w nich więcej kra-
dzionych telewizorów niż gorących obiadów. Blokowisko Skenby.
Odpowiedź Bradfield na Łowcę androidów.
- Oni zawsze się spóźniają. W ten sposób pokazują, jacy są
ważni - mruknął Kevin, próbując znaleźć pod blokiem takie miej-
sce, gdzie nie czułby się jak w tunelu aerodynamicznym. - Gdzie
Sam?
- Pojechał na Temple Fields poszukać Kerry. Kto wie, może
dojrzała już do tego, żeby nakablować na Fletchera za te wszystkie
lata cierpień i upodlenia. - Paula wydała przeciągłe westchnienie,
wydmuchując dym, który zdawał się wsiąkać prosto w beton. - Nie
rozumiem, po prostu nie rozumiem, jak można milczeć, kiedy facet
zaczyna wykorzystywać twoje dziecko. - Kevin otworzył usta,
żeby coś powiedzieć, ale zamknął je, widząc, jak groźnie kręci
głową. - Znam wszystkie argumenty feministek na temat bicia i
maltretowania kobiet, ale przecież trzeba wiedzieć, że nie ma nic
gorszego i podlejszego niż to. Nic. Szczerze mówiąc, nie rozu-
miem, czemu wszyscy od razu się nie zabijają.
- Dosyć ostro do tego podchodzisz, Paulo - zauważył Ke-
vin, kiedy już upewnił się, że skończyła.
Drzwi windy otworzyły się ze zgrzytem. Dwóch chłopaków
w bluzach z kapturami i opuszczonych do połowy pośladków dre-
sowych spodniach przeszło obok, ciągnąc za sobą woń marihuany i
owocowego wina.
- A co byś zrobił, gdybyś odkrył, że ktoś wykorzystywał
twoje dzieci, a twoja żona o tym wiedziała i nie zareagowała?
Kevin zrobił dziwną, skrzywioną minę.
- To głupie pytanie, Paulo, bo w naszym domu nic takiego
by się nie stało. Ale kapuję, o co ci chodzi. Gdzieś w środku trzeba
wiedzieć, że jest ziejąca przepaść między tym, że się kogoś kocha,
i tym, że się tego kogoś wykorzystuje. Cieszę się, że nie jestem To-
nym Hillem i nie muszę zatruwać sobie myśli tego rodzaju gów-
nem. A propos Tony’ego, czy ktoś wie, jak się trzyma? Po utracie
domu i w ogóle...
Paula wzruszyła ramionami.
- Myślę, że nie czuje się najlepiej. Nie tylko ze względu na
dom, ale i na szefową. I oczywiście jest zdenerwowany tym, co się
stało Chris.
- Jakieś wieści na tym froncie?
- Elinor wysłała mi jakiś czas temu SMS-a. Nic się nie
zmieniło, a wygląda na to, że im dłużej ten stan się utrzyma, tym
większe szanse na uniknięcie poważnego uszkodzenia płuc.
Milczeli przez dłuższą chwilę. Wreszcie Kevin powiedział
ściszonym głosem:
- Nie jestem pewien, czy kiedy wyprowadzą ją na prostą,
podziękuje im za to, że ją uratowali.
Paula też już się nad tym zastanawiała.
- Nawet o tym nie myśl - powiedziała. - Wyobraź sobie, jak
czułaby się szefowa.
- A gdzie ona w ogóle jest?
- Nie mam pojęcia. Szczerze mówiąc, odnoszę wrażenie, że
jesteśmy w tej sprawie zupełnie poza obiegiem. Dobra, wreszcie są
- wskazała grupę pół tuzina funkcjonariuszy w mundurach bojo-
wych, którzy biegli truchtem w ich stronę. Kamizelki pancerne,
furażerki, taran i parę pistoletów maszynowych. Paula odwróciła
się do Kevina: - Prosiłeś o broń maszynową?
- Nie - odparł. - To pewnie polecenie Pete’a Reekiego. Za-
trzymanie w wielkim stylu. - Odziani na czarno funkcjonariusze
otoczyli Paulę i Kevina. Z wysuniętymi do przodu dolnymi szczę-
kami zgrywali twardzieli. Żaden z nich nie miał na swetrze ani nu-
meru jednostki, ani stopnia służbowego. Paula czuła się w ich
towarzystwie trochę nerwowo. - Akcja jest moja - oświadczył Ke-
vin. - Zrobimy to w starym dobrym stylu. Zapukam do drzwi i zo-
baczymy, czy Eric Fletcher jest w domu i czy zaprosi nas do
środka. Jeżeli nie otworzy, zapukacie wy. - Stuknął kłykciem w ta-
ran i nacisnął guzik od windy. - Idziemy.
- Powinniśmy skorzystać ze schodów - zasugerował jeden z
funkcjonariuszy, przypuszczalnie dowódca.
- Proszę bardzo - powiedziała Paula. - Palę dwadzieścia pa-
pierosów dziennie, a Eric mieszka na szesnastym piętrze. Do zoba-
czenia na górze - dodała, wsiadając do otwierającej się właśnie
windy. Kevin podążył za nią. - Kiedyś, dawno temu pisałam się na
to, żeby wykonywać tę samą robotę co oni. Nie wydaje ci się to
przerażające?
Mężczyzna parsknął śmiechem.
- To tylko mali chłopcy. Boją się bardziej niż przestępcy.
Powinniśmy trzymać ich jak najdalej od tego, co się dzieje.
Poczekali przy windach, aż elitarny oddział wejdzie po
schodach. Paula wykorzystała ten czas na wypalenie kolejnego pa-
pierosa.
- Denerwuję się - wyjaśniła, widząc dezaprobatę w oczach
Kevina.
Wreszcie antyterroryści przybyli na miejsce i zostali rozsta-
wieni przez dowódcę na klatce schodowej. Podmuch niosącego
deszcz wiatru uderzył Kevina i Paulę, gdy szli galerią.
Drzwi mieszkania 16C były źle pomalowane tyle razy, że
ze swoją zróżnicowaną fakturą, różnobarwnymi zaciekami, pęknię-
ciami i rysami wyglądały niczym kandydatura do Nagrody Tur-
nera. W tej chwili były w większości niebieskie, z brudnymi
cyframi z białego plastiku.
Kevin zapukał i od razu dało się słyszeć szuranie stóp w
przedpokoju. Drzwi otworzyły się niecałą minutę później, wypusz-
czając z mieszkania woń bekonu i papierosów.
Mężczyzna, który stanął w progu, nie był specjalnie charak-
terystyczny. Kilka centymetrów wyższy od Pauli, o cienkich my-
szowatych włosach, które przypominały włosy dziecka. Miał na
sobie dżinsy i T-shirt, który odsłaniał blade, ciastowate ramiona.
Jego twarz była bardziej nalana niż ciało, a jasnobłękitne oczy nie
odznaczały się niczym szczególnym. Ale w jego sposobie bycia
przejawiało się napięcie, które natychmiast dawało o sobie znać.
Jeżeli nie pomylili się i rzeczywiście mieli do czynienia z zabójcą,
to fakt, że udawało mu się dobrowolnie nakłonić prostytutki, by z
nim poszły, zaskoczył Paulę. Z doświadczenia wiedziała, że więk-
szość kobiet pracujących na ulicy bardzo trafnie umie rozpoznać
klienta, z którym coś jest nie tak. Eric Fletcher wyglądał jej na ta-
kiego właśnie faceta.
Przedstawili się i Kevin zapytał, czy mogą wejść.
- A czemu chcecie wejść? - Głos mężczyzny był stłumiony i
skrzeczący. Przekrzywił głowę na bok i spojrzał na nich śmiało, ale
nie prowokacyjnie.
- Musimy porozmawiać o pańskiej córce - wyjaśniła Paula.
Fletcher skrzyżował ręce na piersi.
- Nie mam nic do powiedzenia o córce. Ona tu już nie
mieszka.
- Obawiamy się o jej bezpieczeństwo - powiedział Kevin.
Kącik górnej wargi Fletchera uniósł się w szyderczym
uśmiechu.
- Fajnie, rudy. Ja nie.
- Prowadzi pan samochód, panie Fletcher? - spytała Paula
w nadziei, że zmiana taktyki wytrąci go z równowagi.
- A co cię to obchodzi? Najpierw córka, teraz samochód.
Zdecyduj się na coś, kochana. Ale nie, czekaj. Nie możesz,
prawda? W końcu jesteś kobietą. - Wykonał taki ruch, jakby zamie-
rzał zamknąć drzwi, ale Kevin wyciągnął rękę i je przytrzymał.
- Możemy to załatwić w mieszkaniu albo na komendzie -
oświadczył surowo. - To jak będzie?
- Znam swoje prawa. Jeżeli chcecie, żebym pojechał na
komendę, to mnie aresztujcie.
W przeciwnym razie możecie się odpierdolić. - Fletcher
spostrzegł, jak Paula i Kevin wymieniają spojrzenia, i uśmiechnął
się arogancko. Zachowywał się tak, jakby wiedział, że mają mało
dowodów, i chciał z nich zaszydzić.
Paula miała ochotę aresztować go pod podejrzeniem zabój-
stwa. Lata doświadczenia podpowiadały jej, że facet stara się coś
ukryć. Gdyby jednak teraz dokonali zatrzymania, zegar zacząłby
tykać i na przesłuchanie mieliby tylko trzydzieści sześć, zanim
trzeba by postawić zarzuty albo wypuścić go na wolność.
- Myślę, że powinien pan nas zaprosić - zasugerowała twar-
dym tonem.
- Nie wydaje mi się - odparł Fletcher.
Te cztery krótkie słowa miały w sobie stanowczość, od któ-
rej Paula aż zawrzała ze złości. Wiedziała, że ma rację, i nie zamie-
rzała pozwolić, by jej się teraz wymknął. Przyłożyła dłoń do ucha i
przekrzywiła głowę w stronę przedpokoju.
- Słyszy to pan, sierżancie? - zwróciła się do Kevina. - Ktoś
woła o pomoc?
Przesunęła się do przodu, aż dotknęła łokciem klatki pier-
siowej Fletchera.
Teraz to on okazał zdenerwowanie.
- To Match of the Day, głupia pizdo. Krzyki kibiców.
- Myślę, że ma pani rację, pani detektyw. - Kevin momen-
talnie wszedł w rolę, stając za Paulą. Fletcher mógł ustąpić albo
zostać odepchnięty na bok. Rozstawił szeroko nogi, przybierając
obronną pozę. Kevin odwrócił się i zawołał w głąb galerii. - Mamy
tu kogoś, kto woła o pomoc.
Wtedy nagle wszystko zmieniło się w kłębowisko hałasu,
ruchu i czarnych mundurów.
Paula przywarła plecami do ściany, kiedy oddział antyterro-
rystów powalił Fletchera na ziemię i zakuł w kajdanki. Funkcjona-
riusze wbiegli do dużego pokoju na końcu korytarza, jakby
spodziewali się, że nad kominkiem gazowym zastaną ducha
Osamy bin Ladena. Dwaj z nich zawrócili na korytarz i wparowali
do pierwszego pokoju. Pauli mignął przed oczami kąt łazienki, za-
nim antyterroryści wycofali się i z trzaskiem otworzyli drzwi na-
przeciwko. Obaj stanęli w drzwiach jak zamurowani. Z ust jednego
wyrwało się krótkie:
- O kurwa...
Paula przepchnęła się obok i zajrzała do pokoju. Na po-
dwójnym łóżku zwłoki kobiety zdawały się pływać w morzu czer-
wieni. Ciało zostało pocięte na pasy, mięso oddarte miejscami od
kości. Dokładnie tak, jak przewidział Tony, tylko głowa ofiary po-
została nienaruszona. Rozety rozbryzganej krwi i czerwone zacieki
pokrywały ściany niczym w instalacji sztuki nowoczesnej. Paula
odwróciła się, przytłoczona dławiącym poczuciem straty.
Tony miał rację również z innego względu. Sprawa rzeczy-
wiście była pilna. A oni przybyli o wiele za późno.
Stojąc nad leżącym Fletcherem, Kevin zaczął recytować
formułkę o prawach i obowiązkach podejrzanego. Jeden z antyter-
rorystów rozmawiał przez krótkofalówkę, wzywając pełną ekipę
techników kryminalistyki, podczas gdy drugi zadzwonił do młod-
szego inspektora Reekiego, żeby zdać mu sprawę z tego, co zna-
leźli. Jeżeli tak wygląda blask chwały, to może go sobie wsadzić w
dupę, pomyślała Paula.
Dwaj gliniarze przy drzwiach sypialni wycofali się do du-
żego pokoju. Paula podążyła za nimi i pustym wzrokiem obrzuciła
stojący w zakurzonym bałaganie telewizor.
- To rzeczywiście był Match of the Day - zauważyła, zmę-
czona. - Mój błąd. - Obok telewizora, na honorowym miejscu znaj-
dowała się oprawiona w ramkę fotografia. Kobieta była kilka lat
młodsza, to prawda, ale nie ulegało wątpliwości, że zmasakrowane
ciało na łóżku należy do Kerry Fletcher.
- Powinna była wrócić do domu! - wykrzyknął Fletcher. -
Nic takiego by się nie wydarzyło, gdyby po prostu wróciła do
domu!
***
Tony skręcił w zjazd z autostrady, z piskiem opon wpadł na
rondo i zawrócił, tym razem jadąc w przeciwnym kierunku. Gdy
tylko mógł oderwać rękę od kierownicy, sięgnął po telefon i wybrał
numer Ambrose’a. Od razu zgłosiła się poczta głosowa. Dokładnie
tak jak mówiła Carol.
- Błagam, nie - jęknął. - Kurwa mać! - W słuchawce ode-
zwał się sygnał dźwiękowy. - Alvinie, tu Tony. Wiem, gdzie jest
Vance. Proszę, oddzwoń do mnie tak szybko, jak będziesz mógł.
Następne siedem kilometrów do autostrady M62, potem
jeszcze kilka do skrętu na Halifax. A jeśli się spóźni? Jak łatwo bę-
dzie z tym żyć?
Dzwonek telefonu wyrwał go z zamyślenia. Głos w słu-
chawce był skrzekliwy i odległy.
- Doktorze Hill? Tu detektyw posterunkowy Singh. Opie-
kuję się telefonem detektywa Ambrose’a, bo pan sierżant prowadzi
i nie chce się rozpraszać. Mówi pan, że wie, gdzie jest Vance?
- Proszę podać aparat Alvinowi. To ważne. - Głos Tony’ego
nie znosił sprzeciwu. - Nie będę tłumaczył wszystkiego od Wiel-
kiego Wybuchu.
Po drugiej stronie usłyszał jakieś trzaski i zamieszanie. Po-
tem w słuchawce zadudnił głos Ambrose’a:
- Co jest, doktorze? Myślałem, że Vinton Woods to pew-
niak.
- Tam znajduje się jego baza, ale on sam jest teraz gdzie in-
dziej.
- Gdzie?
- Myślę, że Vance jest w domu mojej matki - powiedział
Tony. - On pragnie krwi, Alvinie. Cegły i zaprawa to był tylko po-
czątek. A matka jest moją jedyną krewną.
- Cały mój oddział jedzie teraz do Vinton Woods. Skąd mo-
żesz mieć pewność, że Vance’a tam nie ma?
- Ponieważ jest tam Carol Jordan i mówi, że dom jest pusty.
- Można jej zaufać?
- Tak. - Tony nie musiał się nad tym zastanawiać. Może Ca-
rol nie chciała przebywać z nim w jednym pokoju, ale to nie zna-
czyło, że nagle zaczęła go okłamywać w tak ważnych sprawach.
- I myślisz, że Vance jest w domu twojej matki? Dysponu-
jesz jakimiś dowodami, które by to potwierdzały?
- Nie. Tylko wieloletnim doświadczeniem obcowania z ta-
kimi pojebami jak on.
Mówię ci, Vance chce poczuć krew na rękach. Zabił brata
Carol, więc następnym logicznym ruchem jest zamordowanie mo-
jej matki. - Nie było sensu tłumaczyć, dlaczego Vance prawdopo-
dobnie źle zrozumiał naturę więzi łączącej Tony’ego i Vanessę. -
Właśnie tam jadę.
Powinienem być na miejscu za jakieś piętnaście minut.
Przez długą chwilę w telefonie słychać było tylko szum
elektrostatyki. Potem Ambrose powiedział:
- W takim razie podaj posterunkowemu Singhowi ten pie-
przony adres. I nie rób nic głupiego.
Tony spełnił pierwszą część polecenia i zapytał:
- Jak daleko jesteście? - zapytał.
- Jesteśmy na M62, kilka mil przed zjazdem do Bradfield -
odparł Singh.
Wciąż był przed nimi, ale tylko trochę. Vance wyprzedzał
ich wszystkich o kilka długości.
Rozdział 54
Na cichej uliczce w Halifaksie parkowało kilka samocho-
dów. Nie wszystkie domy miały podjazdy, które pomieściłyby tyle
aut, ile było potrzeba w sobotni wieczór, kiedy na kolację przyjeż-
dżali goście, żeby ponarzekać na rząd. Vance’owi to odpowiadało.
Nikt nie zauważy dodatkowego wozu zaparkowanego wśród miej-
scowych. Postawił samochód między bmw a volvo trzy budynki od
domu Vanessy Hill i otworzył w swoim smartfonie okno z transmi-
towanym na żywo obrazem z jej salonu. W takim pomniejszeniu i
przy tak małej rozdzielczości trudno było rozróżnić szczegóły, ale
widział, że nadal leży na swojej królewskiej kanapie i ogląda tele-
wizję.
Trudno było wyobrazić sobie, by Tony Hill czuł się w tym
pokoju swobodnie, skoro urządzono go z myślą o potrzebach wy-
łącznie jednej osoby. Gdzie siadał, kiedy wpadał w odwiedziny?
Czy przenosili się wtedy do tej nieskazitelnej kuchni, czy też w zi-
mowym ogrodzie Vanessa postarała się o miejsce, gdzie goście
czuliby się wygodnie? A może to po niej syn odziedziczył nieumie-
jętność podtrzymywania niezobowiązujących kontaktów towarzy-
skich? Przez lata Vance odtwarzał w głowie swoje spotkania z
dziwnym drobnym człowieczkiem, który wyśledził go raczej z po-
mocą intuicji i refleksji niż mocnego materiału dowodowego. Czę-
sto zastanawiał się, czy Hill nie jest autystyczny, tak nieporadny
wydawał się we wszelkich kontaktach społecznych, które nie pole-
gały wyłącznie na wyciąganiu od drugiej strony informacji. Ale
może prawda była bardziej banalna. Może wychował się z matką,
która nie dostrzegała potrzeby organizowania spotkań towarzy-
skich w swoim domu, więc Hill nie nabył odpowiednich umiejęt-
ności w wieku na tyle młodym, by stały się jego drugą naturą.
Bez względu na to, jaka była dynamika tego związku, sam
związek wkrótce przestanie istnieć.
Vance rozejrzał się po raz ostatni, zdobywając pewność, że
w okolicy nikogo nie ma, po czym wysiadł z wozu i wyjął torbę z
bagażnika. Szybkim krokiem ruszył w górę ulicy i otworzył furtkę
przed domem Vanessy, tak beztrosko, jakby tam mieszkał. Minął
mercedesa.
Gumowe podeszwy jego butów bezszelestnie sunęły po
wybrukowanym podjeździe. Między drewnianym garażem z lat
trzydziestych a ścianą domu była przestrzeń na tyle szeroka, że do-
rosły mężczyzna mógł się przez nią przecisnąć, idąc bokiem. Vance
skorzystał z tej możliwości i przekradł się do ogrodu. Nie miał
wcześniej możliwości zbadania tyłów domu; nie wiedział nawet,
czy nie zamontowano tam reflektorów z czujnikami ruchu. Ale ten
jeden raz był gotów zaryzykować. W końcu cel ataku nie stanowił
szczególnego wyzwania. Starsza pani, która wypiła butelkę wina,
nie zareagowałaby raczej wzmożoną czujnością, gdyby w ogrodzie
nagle rozbłysły światła. Nawet gdyby to zauważyła, uznałaby za-
pewne, że to kot albo lis.
Kiedy jednak przedostał się na tyły, na patio nie zaświecił
się żaden reflektor.
Panowały tu cisza i spokój, słychać było tylko szum samo-
chodów w oddali. Położył torbę na ziemi i przykucnął obok. Wy-
ciągnął papierowy kombinezon ochronny, podobny do tych, jakich
używają technicy kryminalistyki, po czym włożył go. O mało nie
runął na ziemię, gdy próbował wsunąć protezę w rękaw na tyle
ostrożnie, żeby nie rozedrzeć papierowej powłoki.
Na koniec założył foliowe ochraniacze na buty i niebieskie
rękawiczki chirurgiczne. Nie starał się uniknąć pozostawienia śla-
dów. Właściwie wcale się tym nie przejmował. Ale zależało mu na
szybkiej ucieczce, a nie chciał wracać do Vinton Woods umazany
krwią.
Byłby to rodzaj ignorancji, który zasługiwał na karę w po-
staci przypadkowej kolizji drogowej.
Wstał, przeciągnął się i pomachał rękami, żeby kombinezon
lepiej się ułożył. Potem wziął do garści łom, a na parapecie okna
przy tylnych drzwiach położył nóż. Przyjrzał się dokładnie
drzwiom, oceniając ich mocne i słabe punkty, i uśmiechnął się.
Ktoś wymienił oryginalne drzwi z litego drewna na nowoczesne,
częściowo przeszklone, a przez to znacznie słabsze. Na szczęście
one również były z drewna, a nie z PCW. Współcześnie drzwi ro-
biło się z miękkiego drewna, które pękało stosunkowo łatwo. To
nie powinno stanowić zbytniego wyzwania.
Na próbę pchnął górną i dolną część drzwi, żeby sprawdzić,
czy nie są wyposażone w jakieś sztaby, ale najwyraźniej Hill nie
zaprosił tu swojej przyjaciółki detektyw nadkomisarz Jordan, żeby
zadbała o bezpieczeństwo jego matki. Wszystko wskazywało na to,
że drzwi zamykają się tylko na zwykły zamek.
Vance wsunął zaostrzoną końcówkę łomu pomiędzy skrzy-
dło a framugę. Było dobrze dopasowane, ale starczyło mu siły, by
dopchnąć końcówkę na siłę, wgniatając przy tym drewno framugi.
Pchnął jeszcze mocniej, starając się zwiększyć nacisk na zamek,
zanim zabrał się poważnie za wyważanie.
Kiedy upewnił się, że dobrze założył dźwignię, oparł się o
łom, wykorzystując nie tylko siłę mięśni, ale i ciężar własnego
ciała. Z początku jedyną nagrodą był cichy trzask drewna. Przyło-
żył się więc bardziej, stękając niczym tenisista podczas serwisu.
Tym razem poczuł, że coś ustąpiło. Zrobił sobie krótką przerwę,
żeby ustawić lepiej ząb łomu, po czym włożył naprawdę wszystkie
siły w wyrwanie zamka z framugi. Tym razem rozległ się meta-
liczny brzęk i trzask pękającego drewna, po czym drzwi otworzyły
się gwałtownie.
Vance przystanął w progu, zasapany, ale zadowolony z sie-
bie. Przełożył łom do protezy, sprawdzając pewność chwytu. Nie-
samowite, jak perfekcyjnie działał ten mechanizm.
Niemal czuł, że coś trzyma, i mógł ocenić, ile siły musi
włożyć w uchwyt. A te sukinsyny chciały zabronić mu dostępu do
tej technologii. Pokręcił głową, uśmiechając się na wspomnienie
radości, z jaką przyjął wiadomość o przegranej rządu przed trybu-
nałem europejskim. Ale to nie była pora na rozkoszowanie się
dawnymi zwycięstwami. Miał robotę do wykonania. Sięgnął po
nóż z czterdziestocentymetrowym ostrzem leżący na parapecie, po
czym wkroczył do kuchni.
Ku jego zaskoczeniu Vanessy Hill nie było w pobliżu. Nie
narobił wprawdzie zbytniego hałasu, ale większość ludzi, zwłasz-
cza samotnych, była nieświadomie wyczulona na odgłosy we wła-
snym domu. Wszystko, co brzmiało choć trochę podejrzanie,
wzmagało w takich osobach czujność i skłaniało do sprawdzenia,
co się stało. Najwyraźniej Vanessa Hill nie dosłyszała albo tak bar-
dzo przejęła się gównem, które oglądała w telewizji, że nie zauwa-
żyła włamania. Drzwi na korytarz były jednak zamknięte, więc
mogły stłumić hałas.
Vance przekradł się przez kuchnię tak cicho, jak umiał,
unosząc przy tym wysoko stopy, żeby uniknąć szelestu foliowych
ochraniaczy na wyłożonej płytkami podłodze.
Ostrożnie otworzył drzwi - nie zaskoczyło go, gdy dobiegły
zza nich amerykańskie głosy i śmiech. Przeszedł korytarzem; teraz,
tak blisko celu, jego ruchy były płynne i spokojne.
Najpierw odebrał Tony’emu Hillowi dom. Teraz pozbawi
go jedynej krewnej, ukochanej matki. Żałował tylko, że nie będzie
mógł zobaczyć jego cierpienia.
Dwa kroki przed drzwiami prowadzącymi do salonu stanął
i wyprężył się. Migające światło telewizora tańczyło na lśniącej
stali jego noża.
Potem przemierzył próg i okrążył sofę, gotowy zaatakować
kobietę, która siedziała z wyprostowanymi plecami wśród mięk-
kich poduszek. Jednak zamiast wrzasnąć w panice, Vanessa Hill
spojrzała na Vance’a z lekkim zainteresowaniem.
- Witaj, Jacko - powiedziała. - Co tak późno?
Rozdział 55
Tony zakładał, że migające błękitne światła, które zbliżały
się w tylnym lusterku przez całą drogę, gdy jechał główną ulicą,
należą do radiowozu Ambrose’a. Skręcił w boczną uliczkę, która
prowadziła do domu jego matki, i zdołał nie dopuścić do tego, by
Ambrose go wyprzedził, gdy obaj skręcili ostro w lewo.
Porzucił swój samochód na jezdni, nie próbując nawet
przepisowo parkować, i pobiegł do frontowych drzwi, ale zanim
tam dotarł, młody Azjata złapał go w niedźwiedzi uścisk i trzasnął
nim o ścianę budynku.
- O nie, nie ma mowy - powiedział.
Wtedy przed Tonym pojawił się Ambrose, męczący się przy
wkładaniu kamizelki przeciwpancernej wielkości samochodowych
drzwiczek.
- Spokojnie, Tony - odezwał się ściszonym głosem. - Le-
piej, żebyś nie wchodził pierwszy. Masz klucze?
Tony prychnął.
- Nie. I nie wiem, czy ma je któryś z sąsiadów. Ale wątpię.
Moja matka pilnie strzeże swojej prywatności.
Paru funkcjonariuszy przystanęło z tyłu, przy furtce.
- Moglibyśmy po prostu zadzwonić do drzwi - zasugerował
jeden z nich.
- Nie chcielibyśmy, żeby wziął ją na zakładnika - powie-
dział Ambrose.
- Nie weźmie - orzekł Tony. - Vance jest tutaj z określonego
powodu. Zabije ją, a potem ucieknie. Jeżeli wciąż tam jest, to tylko
dlatego, że właśnie wychodzi. - Skinął głową w stronę wąskiego
przejścia przy garażu. - Mógłbyś posłać któregoś ze swoich chłop-
ców do ogrodu, na wypadek gdyby Vance wymknął się tylnymi
drzwiami.
Ambrose wycelował palec w jednego z podwładnych, a po-
tem pokazał mu kciukiem drogę.
- Rozejrzyj się - polecił i popatrzył na Tony’ego z zagu-
bioną miną. - W takim razie spróbujmy z tym dzwonkiem. Ale nie
wyrywaj się do przodu. Bez względu na to, co się będzie działo,
trzymaj się za naszymi plecami.
Podeszli do drzwi, zaskakująco cicho jak na tak potężnych
mężczyzn. Tony znalazł między Ambrose’em a Singhem dość
miejsca, by widzieć, co się dzieje. Sierżant nacisnął dzwonek, po
czym zrobił krok w tył, w razie gdyby ktoś spróbował wychylić się
zza drzwi i uderzyć go pięścią.
Tony poczuł, jak ściska mu się żołądek. Był przekonany, że
jest teraz bliżej Vance’a niż w ciągu ostatnich dwunastu lat. Bez
względu na to, czy morderca wciąż był w domu, czy miał się do-
piero zjawić, tutaj właśnie powinni go znaleźć. Wolał na razie nie
myśleć o tym, jakie będą koszty tej konfrontacji. Chciał tylko zapa-
kować Vance’a z powrotem za kraty, raz na zawsze. Bez wątpienia
należał do tych przestępców, którzy nigdy nie powinni cieszyć się
wolnością. Kłóciło się to z głębokim przekonaniem Tony’ego, że
celem procesu sprawiedliwości zawsze powinna być resocjalizacja
przestępcy, ale raz na jakiś czas zmuszony był przyznać, że są lu-
dzie, którym nie można już pomóc. Niereformowalni. Jacko Vance
był chodzącym przykładem tego zjawiska, samo jego istnienie zda-
wało się wołać o pomstę do nieba. On i jemu podobni przypomi-
nali Tony’emu, że błędy systemu sprawiedliwości zwykle skutkują
nieszczęściami większymi niż dobro osiągane przy ich braku.
Za szybą zapaliło się światło i w zamku ze zgrzytem obró-
cił się klucz. Drzwi uchyliły się, odsłaniając twarz Vanessy Hill. Jej
włosy były rozczochrane, jakby właśnie zerwała się z drzemki.
Ambrose i Singh okazali legitymacje i przedstawili się z nazwiska i
stopnia. Tony uśmiechnął się przez zaciśnięte usta i podniósł rękę
w marnym geście powitania.
- Cześć, mamo - powiedział zmęczonym głosem.
- Szybko przyjechaliście - zauważyła Vanessa, otwierając
drzwi szerzej. Na jej tunice, od piersi aż po połowę ud, rozlewała
się szkarłatna plama. - Przed chwilą właśnie zadzwoniłam na 999.
Lepiej wejdźcie. - Ambrose odwrócił się i spojrzał na Tony’ego
okrągłymi od szoku oczami. Czując lekkie zawroty głowy, prze-
pchnął się pomiędzy policjantami i wszedł do środka. Vanessa ski-
nęła na ledwie przymknięte drzwi do salonu i oznajmiła
rzeczowym tonem: - Lepiej tam nie wchodźcie. To, jak wy to na-
zywacie, miejsce zbrodni. Ale możemy pójść do jadalni. W ogóle
go tam nie było, więc nie ma ryzyka, że zatrzemy ślady. - Popro-
wadziła ich długim korytarzem do kolejnych drzwi i otworzyła je
przed nimi. - No nie stójcie tak, wchodźcie.
Ambrose zrobił jednak krok do przodu i pchnął drzwi, tak
że otworzyły się szerzej.
Tony zajrzał do salonu. Na podłodze niczym marionetka le-
żał mężczyzna z rozłożonymi na bok ramionami i nogami ułożo-
nymi pod dziwnymi kątami. Za jego głową spoczywała peruka
rozwianych blond włosów.
- To Vance - orzekł Tony. - Poznaję go. - Kombinezon na
ciele mężczyzny był rozerwany. Z czerwonego brzucha rozlewała
się krew, wsiąkając w dywan. Klatka piersiowa była nieruchoma.
Tony nie znał się na udzielaniu pierwszej pomocy, ale stwierdził,
że wzywanie dla Jacka Vance’a pogotowia byłoby stratą czasu.
- Zabiła go? - zapytał Ambrose z niedowierzaniem.
- Na to wygląda.
- Nie wydajesz się zaskoczony.
Tony czuł się tak, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem.
- Nic w Vanessie nie może mnie już zaskoczyć. Chodźmy i
posłuchajmy, co ma nam do powiedzenia, zanim pojawi się tu
miejscowy patrol.
Podążyli za Singhem i drugim funkcjonariuszem do jadalni,
gdzie Vanessa usadowiła się już w głowie stołu.
- Tony, nalej mi brandy - zarządziła, gdy weszli. - Butelka i
szkło są w komodzie.
- Myślę, że nie powinna pani teraz pić - powiedział Am-
brose. - Jest pani w szoku.
Vanessa uraczyła go pogardliwą miną, na widok której jej
pracownicy zawsze truchleli.
- W szoku, też mi coś - odparła głosem niesamowicie po-
dobnym do głosu Patricii Routledge w roli Hiacynty Bukiet. - To
mój dom i moja brandy, i nie dam sobą zarządzać takim jak pan.
- Lepiej się nie sprzeciwiać, wierz mi - powiedział Tony,
otwierając komodę i nalewając matce drinka. - Co się tu stało? -
zapytał, podając jej szklankę.
- Wszedł tylnymi drzwiami uzbrojony w nóż i łom i zupeł-
nie bezczelnie zakradł się do mojego salonu. Oczywiście od razu
go rozpoznałam. - Pociągnęła łyk brandy i wydęła wargi.
Po raz pierwszy, odkąd przybyli, maska opadła z jej twarzy,
odsłaniając wiek i zmęczenie, ukrywane zwykle przez drogie ko-
smetyki i siłę woli. - Szczerze mówiąc, spodziewałam się go.
- Spodziewała się pani? - Ambrose sprawiał wrażenie
wstrząśniętego.
- Oglądam przecież wiadomości, sierżancie. Swoją drogą,
nie jest pan trochę za nisko w służbowej hierarchii, żeby zajmować
się morderstwem?
- Sierżant Ambrose nie zjawił się tutaj w odpowiedzi na
twoje zgłoszenie - wyjaśnił Tony. - Jest tutaj, ponieważ próbowali-
śmy schwytać Vance’a.
Vanessa zaniosła się cierpkim, zgrzytliwym śmiechem.
- W takim razie powinniście się pojawić wcześniej, nie-
prawdaż? - Potrząsnęła głową z irytacją. - Oglądałam wiadomości i
rozpoznałam dom, który Eddie zostawił ci w Worcesterze.
O bracie twojej dziewczyny słyszałam już wcześniej.
Ambrose zerknął na Tony’ego ze zdumieniem.
- Ona nie jest moją dziewczyną - westchnął Tony. - Ile razy
mam ci to powtarzać?
Vanessa machnęła bagatelizująco ręką i popiła brandy.
- Potem było o jego ataku na byłą żonę. Pomyślałam sobie,
że zaczął z grubej rury od morderstwa, a teraz efekty ma coraz bar-
dziej mizerne i na pewno nie będzie z siebie zadowolony, jak się
dowie, że zabił tylko dwa konie i stajennego, który nie zasłużył na-
wet na to, by wspomnieć go z nazwiska. Uznałam, że może się
okazać na tyle głupi, by wpaść na pomysł, że zabijając mnie, przy-
sporzy temu tutaj jakichś cierpień. - Niedbale skinęła głową w
stronę Tony’ego. - Głupi ćwok. - Nie było jasne, czy miała na my-
śli Vance’a, czy swojego syna. - Tak więc pomyślałam, że lepiej
dmuchać na zimne. Wzięłam nóż z kuchni i ukryłam między po-
duszką a poręczą sofy. Nie usłyszałam, jak się włamał. Zoriento-
wałam się, co się dzieje, dopiero kiedy stanął w moim salonie,
jakby był jego panem i władcą. - Zadrżała, a Tony pomyślał, że
było to zupełnie wyrachowane. - Wyskoczył do mnie z nożem,
więc chwyciłam za swoją broń i uprzedziłam atak. Wzięłam go z
zaskoczenia. Upadł na mnie i musiałam wytężyć wszystkie siły,
żeby go odepchnąć. Właśnie wtedy się pobrudziłam. - Wykonała
dłonią gest od podbródka po kolana. - Walczyłam o własne życie.
- Rozumiem - powiedział Ambrose.
- Czy ktoś nie powinien pouczyć jej o jej prawach? - Tony
nie mógł do końca uwierzyć, że Ambrose uległ urokowi jego
matki.
- Pouczyć mnie? Kiedy broniłam się przed skazanym mor-
dercą atakującym mnie w moim własnym domu? - Vanessa tym ra-
zem sięgnęła po żałosną, a nie oburzoną pozę.
- To dla pani dobra - powiedział Ambrose. - Tony ma rację.
Powinniśmy powiedzieć, że nie ma pani obowiązku niczego mó-
wić, ale jeśli przemilczy pani teraz fakty, na które może się pani
później powoływać przed sądem, zadziała to na pani szkodę.
Wszystko, co pani powie, może być traktowane jako dowód w
sprawie.
Vanessa posłała Tony’emu jedno ze swoich nieokreślonych
spojrzeń. Z przykrego doświadczenia wiedział, że oznacza groźbę:
„Zapłacisz mi za to później”. Jedną z zalet tego, że pozbył się
matki ze swojego życia, był fakt, że nie będzie żadnego później.
- Dziękuję, sierżancie - powiedziała, uśmiechając się słabo.
Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, w korytarzu roz-
brzmiały głosy. Ambrose wyszedł z pokoju i po chwili wrócił w to-
warzystwie dwóch mundurowych z miejscowej komendy policji.
- Powiedziałem im, że powinni w pierwszej kolejności
skontaktować się z detektywem nadkomisarzem Franklinem -
zwrócił się do Tony’ego. - Na dalszym etapie śledztwa będą po-
trzebowali twoich zeznań. Myślę, że teraz powinieneś już iść.
Tony sprawiał wrażenie zagubionego.
- Nie potrzebujecie mnie tutaj?
Ambrose popatrzył na niego, jakby usiłował porozumieć się
z nim bez słów.
- Koleżanka, o której rozmawialiśmy wcześniej? Pamię-
tasz? Na przystani. Myślę, że powinieneś się zbierać.
Dopiero teraz do niego dotarło.
- Poradzisz sobie? - zwrócił się do Vanessy.
- Oczywiście. Ci uroczy panowie zajmą się mną. - Wstała i
wyszła za nim na korytarz.
Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu, Tony za-
uważył z goryczą:
- Zawsze umiałaś posługiwać się nożem, mamo.
- Musiałeś zdawać sobie sprawę z tego, że jestem poten-
cjalną ofiarą jego ataku.
Powinieneś mnie ostrzec - odgryzła się natychmiast. Od-
wrócona plecami do pozostałych mogła pokazać swoją prawdziwą
twarz: mściwą, nienawistną, niemiłosierną.
Tony zmierzył ją wzrokiem, przerażony myślą, która pod-
stępnie zagnieździła się w jego głowie. Wierzył, że tym razem rze-
czywiście po raz ostatni znalazł się dobrowolnie w jednym
pomieszczeniu ze swoją matką.
- Dlaczego? - zapytał i odszedł.
Rozdział 56
Kiedy dojechał do Vinton Woods, była północ. Tylko gdzie-
niegdzie paliły się światła, gdy usiłował znaleźć drogę przez osie-
dle. Parę razy skręcił nie tam, gdzie powinien, zanim wreszcie
trafił na właściwą ulicę. Jechał powoli, rozglądając się na boki w
poszukiwaniu samochodu Carol.
Wreszcie wypatrzył ją, ukrytą na podjeździe jednego z do-
mów naprzeciwko skrzyżowania. Zaparkował przy krawężniku i na
chwilę położył głowę na kierownicy. Był na granicy wyczerpania,
tak zmęczony, że bolały go kości. Wygramolił się jednak z wozu i
ruszył wolnym krokiem w stronę samochodu Carol.
Dotarł do bramy i stanął w niej, na samym środku pod-
jazdu. Nie czuł się na tyle pewnie, by otworzyć drzwiczki od
strony pasażera i usiąść obok Carol. Miał wrażenie, że dopuściłby
się w ten sposób niepożądanej ingerencji w jej przestrzeń.
Zdawało się, że upłynęła cała wieczność, ale w końcu
drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się i Carol wysiadła z
wozu. Wyglądała na zmęczoną, zdenerwowaną, zupełnie poza jego
zasięgiem.
- Na litość boską, wsiadaj do samochodu.
Tony pokręcił głową.
- On nie przyjedzie, Carol.
Błysk nadziei ożywił jej oczy.
- Został schwytany?
- Zabity.
Wpatrywała się w niego bez słowa, podczas gdy mięśnie na
jej twarzy drgały mimowolnie, wyrażając raz radość, to znów cier-
pienie i żal.
- Co się stało? - zapytała wreszcie, ledwo poruszając war-
gami.
Tony wepchnął ręce w kieszenie spodni i wzruszył ramio-
nami jak nieporadny nastolatek.
- To idiotyczne.
- Powiedz mi, co się stało.
- Vanessa... dźgnęła go nożem.
- Vanessa? Ta Vanessa? Twoja matka?
Pomyślał, że będzie musiał do tego przywyknąć. Tak, to
moja matka zabiła słynnego seryjnego mordercę Jacka Vance’a.
Będzie musiał znosić mnóstwo dziwnych spojrzeń. Na razie jednak
powinien wydusić z siebie jedyne wyjaśnienie, które się w tej
chwili liczyło.
- Włamał się do jej domu. Chciał ją zabić. Ale go przej-
rzała. Uwierzyłabyś? Kobieta z bajpasem współczucia domyśliła
się tego, co nie przyszło do głowy nikomu z nas, zawodowców. Że
Vance wytypował ją na jedną z ofiar. - Słyszał w swoim głosie go-
rycz i gniew, ale nie próbował już ich ukrywać. - Więc ukryła nóż
między poduszkami swojej cholernej sofy.
- Zaatakowała go?
Tony przestąpił z nogi na nogę.
- Twierdzi, że to on ją zaatakował, ale wzięła go z zasko-
czenia. Bez względu na to, co się naprawdę stało, tak będzie
brzmiała oficjalna wersja.
Carol zaniosła się zduszonym, histerycznym śmiechem.
- Vanessa zabiła Vance’a? Pchnęła go nożem?
- Od ostatniego razu poprawiła swoje umiejętności.
- Jak się z tym czujesz, doktorze Hill? - W pytaniu Carol
słychać było ostrość sarkazmu.
- Nie jest mi przykro, że Vance nie żyje. - Tony zadarł pod-
bródek i spojrzał Carol prosto w oczy. - Ale gdyby wynik tego star-
cia był odwrotny, też nie byłoby mi przykro. Tak czy siak, będę
musiał z tym żyć.
- To i tak nieźle przy tym, z czym ja będę musiała żyć.
Rozłożył bezradnie ręce.
- Przykro mi.
- Wiem. Ale nie jest mi przez to ani odrobinę łatwiej.
- Przynajmniej Vance nie żyje. Nie wyrządzi już więcej
żadnych szkód. To koniec.
Na twarzy Carol malowały się żal i współczucie.
- To wcale nie koniec, Tony.
Odwróciła się i wsiadła z powrotem do samochodu. Uru-
chomiła silnik i Tony’ego oślepił błysk świateł. Odskoczył na bok i
patrzył za nią, gdy odjeżdżała. Nie był pewien, czy to nagły blask
reflektorów czy ogromne zmęczenie sprawiło, że do oczu nabiegły
mu łzy.
Podziękowania
To moja dwudziesta pierwsza powieść, a wciąż muszę cho-
dzić po ludziach i zasypywać ich pytaniami, żeby wszystko jakoś
się skleiło. Jak zwykle niektórzy pragną pozostać anonimowi. Za-
pał, z jakim dzielą się swoimi doświadczeniami, nigdy nie prze-
staje mi imponować i jestem wdzięczna za to, że pozwolili mi
zajrzeć do swojego świata.
Carol Ryan hojnie dzieliła się swoimi kontaktami; dziękuję
jej i Paulowi za to, że wytrzymywali ze mną podczas bezkofeino-
wych spacerów z psami. Profesor Sue Black i Dave Barclay po-
zwolili mi skorzystać ze swojej wiedzy kryminalistycznej, a doktor
Gwen Adshead opowiadała o psychologii patologicznej bardziej
sensownie, niż kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć.
Ja tylko piszę książki. Potrzeba małej armii oddanych ludzi,
by trafiły one w ręce czytelników. Jak zawsze dziękuję wszystkim
w Gregory & Co., wspierającemu mnie zespołowi w Little, Brown,
oraz niezrównanym Anne O’Brien i Caroline Brown, która potrafi-
łaby sprawić, żeby pociągi jeździły na czas, gdyby się odpowied-
nio przyłożyła.
Wreszcie dziękuję przyjaciołom i rodzinie, których miłość
jest wszystkim, czego tak naprawdę potrzebuję. W szczególności
Kelly i Cameron, najlepszym towarzyszkom, o jakich mogłaby ma-
rzyć kobieta.
_\|/_
(o o)
+-------------oOO-{_}-OOo-------------+

Zapraszam na TnT. Najlepsza darmowa strona !!!


Zarejestruj się poprzez ten link :
http://tnttorrent.info/register.php?refferal=2500332

You might also like