Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 418

Spis

treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Okładka
TYTUŁ ORYGINAŁU: The Spectacular Now
Copyright © 2008 by Tim Tharp
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © for the Polish edition and translation by
Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2015
ISBN 978-83-64481-92-5
PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz
FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Landmark Media/BE&W
REDAKCJA: Olga Gitkiewicz
KOREKTA: Iwona Gawryś
REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda
WYDAWCA:
Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o.
ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław
www.bukowylas.pl

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR:
Firma Księgarska Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Sp.j.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01
www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com


Z podziękowaniami dla Lilli Bassett, Shari
Spain, Emily, Michele, Katie, Clinta i Padena,
jak również dla moich pomocników i
konsultantów: Roba, Dave’a, Brandona,
Grega, Marka, Billa, Ricky’ego, Johna,
Perry’ego, Jona, Danny’ego, Dona, Billy’ego,
Roberta B. Goodera, Gobbera i Kal-Kaka

Więc tak: jest chwila przed dziesiątą rano, a ja


zaczynam czuć przyjemny szum. Teoretycznie
powinienem właśnie siedzieć na matematyce, ale
zamiast tego sunę w stronę domu mojej pięknej,
pulchnej dziewczyny Cassidy. Zerwała się dziś ze szkoły,
bo umówiła się do fryzjera. Ktoś musi ją podwieźć –
rodzice zabrali jej kluczyki do auta. Cała sytuacja jest
nieco przewrotna, wziąwszy pod uwagę to, że konfiskata
miała być karą za wagary, na które wybraliśmy się razem
tydzień wcześniej.
Tak czy siak, mam w perspektywie naprawdę
fantastyczny lutowy poranek. Komu potrzebna algebra?
Co z tego, że powinienem starać się poprawić oceny
przed majem, bo to ostatnia klasa? Nie należę do gości,
którzy planują swoją karierę akademicką od przedszkola.
Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, kiedy
zaczyna się lub kończy rekrutacja na wyższych
uczelniach. Poza tym moja edukacja nie zaprząta zbytnio
głowy moim rodzicom, więc czym się martwić. Przestali
przejmować się moją przyszłością od chwili rozwodu,
czyli gdzieś w erze prekambryjskiej. Zresztą, gdzieś się
przecież dostanę. Choć właściwie po co komu studia?
O co tyle zachodu?
Jest pięknie, tu i teraz. To piękno nie chowa się
w podręcznikach. Nie jest wynikiem równania. Weźmy
dzisiejsze słońce: grzeje, ale nie jest gorąco. Zupełnie nie
czuje się zimy. Styczeń i grudzień wyglądały podobnie.
Jest absolutnie wspaniale – może przez tydzień było
naprawdę zimno. Globalne ocieplenie to nie bujda.
Zeszłe lato przygrzało równo. Upał dawał po twarzy jak
zawodowy bokser. Czułem, że płonę – cały, po cebulki
włosów. Nawet Cassidy powtarzała wtedy: efekt
cieplarniany to konkurencja wagi ciężkiej.
Teraz mamy luty; słońce rzuca doskonale czyste
światło, które sprawia, że wszystko, na co się patrzy –
niebo, konary drzew, klinkier na ścianach podmiejskich
domów – wydaje się idealnie czyste. Można odnieść
wrażenie, że powietrze przeszło przez mocny filtr.
Wdycha się kolory, które przenikają wprost do
krwiobiegu. Człowiek sam staje się tymi kolorami.
Nie lubię pić czystej whisky, więc parkuję przed fast
foodem i kupuję dużą butelkę 7upa. Przy budce
telefonicznej przed wejściem stoi jakiś dzieciak. Wygląda
poważnie, choć ma nie więcej niż sześć lat. Jest ubrany
w zwykłą bluzę z kapturem i dżinsy; włosy sterczą mu na
wszystkie możliwe strony. Nie przypomina lalusia,
skarbeczka mamusi w firmowych ciuszkach, z fryzurą
wzorowaną na bohaterze popularnego serialu. Żaden
z nich nie miałby pojęcia, co zrobić z dziewczyną, nawet
gdyby dostał ją w pudełku, z instrukcją obsługi wypisaną
na pudełku. Co nie przeszkadza im strugać ważniaków.
Krótko mówiąc, coś mnie w chłopaku urzeka.
– Hej, gościu, nie powinieneś być w szkole czy coś? –
zagaduję.
A on na to:
– Masz pożyczyć dolara?
– A po cóż ci ten dolar, młody człowieku?
– Chcę kupić batonik na śniadanie.
Intrygujące. Batonik na śniadanie? Chłopak znów
plusuje, nie da się ukryć. Proponuję, że postawię mu
śniadaniowe burrito, na co młody przystaje, zaznacza
jednak, że chce też batonika. Kiedy wychodzimy na
zewnątrz, rozglądam się po ulicy, próbując ocenić,
z jakim natężeniem ruchu będzie się zmagał w swojej
wędrówce mój nowy kolega. Mieszkamy w miejscowości
na południe od Oklahoma City – oficjalnie jest to
zupełnie odrębne miasto, ale przy tej gęstości zabudowy
trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna
drugie. Generalnie samochodów tu nie brakuje.
– Słuchaj – zaczynam, a z burrito młodego, prosto na
bluzę, skapuje żółtko jajka. – Masz przed sobą całkiem
ruchliwe skrzyżowanie. Może bym cię podwiózł,
gdziekolwiek się wybierasz, zanim jakiś tir przewalcuje
cię na płasko jak pierwszą lepszą wiewiórkę?
Chłopak mierzy mnie uważnie wzrokiem – właściwie
zupełnie jak wiewiórka, która zastanawia się, czy
czmychnąć już, czy dopiero za chwilę. Raczej wzbudzam
zaufanie. Moje ciuchy nie mają żadnego stylu: znoszone,
ale nie rozpadające się dżinsy i adidasy, koszulka
z napisem „Ole!”. Mam brązowe włosy, na tyle krótkie, że
nie wymagają przesadnie częstych spotkań
z grzebieniem. Całości dopełnia niewielka przerwa
między górnymi jedynkami, która nadaje mi poczciwy,
przyjazny wygląd – przynajmniej tak mówią. Po prostu
nie wyglądam strasznie.
Dzieciak najwyraźniej postanowił zaryzykować, bo
wskakuje już na fotel pasażera mojego mitsubishi
lancera. Mam to auto od roku. Srebrne, z czarnym
wnętrzem. Nie jest nowe, ale sam fakt jego posiadania
jest wystarczająco fantastyczny.
– Nazywam się Sutter Keely – przedstawiam się. –
A ty?
– Walter – rzuca chłopak z ustami pełnymi jedzenia.
Walter. Ciekawe. Nie spotkałem jeszcze dziecka
o imieniu Walter. Tak nazywają się starsi goście, ale
przecież oni też musieli być kiedyś mali.
– W takim razie posłuchaj, Walterze – zaczynam.
przede wszystkim powinieneś wiedzieć, że nie wsiada się
do samochodu z nieznajomymi.
– Wiem – odpowiada chłopiec. – Pani Peckinpaugh
mówiła nam na lekcjach.
– Bardzo dobrze. Pamiętaj o tym na przyszłość –
przestrzegam go.
– Dobrze. A kto to ten nieznajomy?
Parskam śmiechem. „A kto to ten nieznajomy?” Udał
się chłopak. Jego sześcioletni umysł nie jest w stanie
pojąć, że ludzie mogą być niebezpieczni tylko dlatego, że
się ich nie zna. W jego głowie musi się roić od
złowieszczych obrazów klasycznego „nieznajomego”:
w czarnym kapeluszu i powłóczystym płaszczu, z blizną
na policzku, długimi paznokciami i zębami jak u rekina.
Jeśli się nad tym zastanowić, ma to sporo sensu.
Sześciolatki nie spotykają zbyt wielu różnych ludzi. Brak
zaufania do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent
społeczeństwa musiałby być dla dzieciaków
przytłaczający.
Zaczynam wyjaśniać mojemu małemu koleżce, o co
chodzi, ale jego zdolność koncentracji nie jest
imponująca; rozprasza go widok whisky, którą wlewam
do papierowego kubka z 7upem.
– Co to? – pyta.
Tłumaczę, że to kanadyjska seagram’s. Chłopak chce
wiedzieć, dlaczego wlewam ją do napoju.
Jego wielkie, okrągłe oczy patrzą na mnie
z autentycznym zainteresowaniem. Jest naprawdę
ciekaw. Mam go tak po prostu okłamać?
– Lubię to połączenie. Ma gładki, jakby lekko dymny
smak. Kiedyś wolałem burbon – Jim Beam, Jack Daniels –
ale jeśli zależy ci na przyjemnym, powolnym,
całodniowym szumie, to burbon jest odrobinę za ostry.
Mnie osobiście wydaje się też, że bardziej czuć go
w oddechu. Próbowałem też Southern Comfort, ale to dla
mnie zbyt słodkie. Tak, teraz istnieje dla mnie wyłącznie
kanadyjska whisky. Chociaż nie mam nic przeciwko
przyzwoitemu martini.
– Co to martinina? – dziwi się dzieciak. Czuję, że gra
w pytania może trwać długo, a ja nie mam tyle czasu. To
dobry chłopak, ale nie mogę spędzić poranka na
wprowadzaniu go w tajniki sztuki barmańskiej. Czeka na
mnie dziewczyna, która nie słynie z cierpliwości.
– Słuchaj, musimy jechać. Gdzie cię zawieźć? – pytam.
Młody przeżuwa ostatni kęs burrito, przełyka i mówi
z prostotą:
– Na Florydę.
Nie potrafię z głowy podać odległości co do kilometra,
ale jesteśmy w Oklahomie, a Floryda leży co najmniej
pięć stanów stąd. Wyjaśniam to mojemu pasażerowi.
Odpowiada, że w takim razie mogę go wysadzić na
końcu miasta, a resztę przejdzie na piechotę. Jest
śmiertelnie poważny.
– Uciekłem z domu – dodaje.
Coraz bardziej mi się podoba. Ucieka z domu na
Florydę! Biorę łyk 7upa z domieszką whisky i widzę to:
wielką, pomarańczową kulę zanurzoną w najbardziej
niebieskim oceanie świata, w otoczeniu palm padających
na kolana przed ognistym majestatem słońca.
– Walterze, czy mogę zapytać, dlaczego właściwie
uciekasz?
Wbija wzrok w deskę rozdzielczą.
– Przez mamę mój tata musiał się wyprowadzić. Teraz
mieszka na Florydzie.
– Słabo. Współczuję, mały człowieku. I doskonale
rozumiem. Mnie przydarzyło się to samo, kiedy byłem
takim łepkiem jak ty.
– I co zrobiłeś?
– Byłem nieźle wkurzony. Mama nie chciała mi
powiedzieć, gdzie jest tata. Nie uciekłem z domu, ale
zdaje się, że jakoś wtedy podpaliłem drzewo, które rosło
na naszym podwórku. Nie do końca pamiętam, dlaczego
to zrobiłem, ale efekt był imponujący.
Dzieciak wyraźnie się ożywia.
– Naprawdę podpaliłeś prawdziwe drzewo?
– Nie traktuj tego jak zachęty – mówię szybko. – Za
takie akcje można mieć niezłe kłopoty. Chyba nie chcesz,
żeby strażacy się na ciebie wściekli?
– Nie chcę.
– No właśnie. Ale wracając do ucieczek z domu:
rozumiem, o co ci chodzi. Mógłbyś odwiedzić tatę, po
drodze przeżyć parę przygód, tego typu bajery. Mógłbyś
pluskać się w oceanie. A jednak, mówiąc szczerze, będę ci
to odradzał. Floryda jest za daleko. Na piechotę może być
ciężko. Po drodze nie ma sklepów na każdym
skrzyżowaniu. Skąd będziesz brał jedzenie?
– Będę polował.
– To jest jakiś pomysł. Masz strzelbę?
– Nie.
– Nóż? Wędkę?
– Mam kij bejsbolowy, ale zostawiłem go w pokoju.
– No i właśnie. Jesteś nieprzygotowany. Powinniśmy
wrócić do twojego domu i go zabrać.
– Ale w domu jest mama. Myśli, że jestem w szkole.
– Nic się nie przejmuj. Pogadam z nią. Wszystko
wyjaśnię.
– Serio?
– Jasna sprawa.

Jestem już spóźniony pięć minut na spotkanie


z dziewczyną, ale przynajmniej tym razem to
uzasadnione. Cassidy – pierwsza aktywistka w okolicy –
nie może mieć pretensji o to, że postanowiłem zająć się
dzieciakiem, prawda? Zachowałem się jak zawodowy
pracownik socjalny. Mama Waltera na pewno będzie mi
wdzięczna.
Niestety Walter nie pamięta swojego adresu.
Wcześniej nie chodził na piechotę do sklepu, pod którym
go spotkałem. Pamięta tylko, że na podjeździe przed
domem na rogu jego ulicy stoi przerażająca czarna
furgonetka bez kół. Jeździmy więc w tę i we w tę po
okolicy. Wypatruję furgonetki.
Jak na sześciolatka, chłopak ma gadane. Ukuł nawet
teorię, według której Wolverine z X-Menów to ten sam
gość, który zbiera śmieci na jego ulicy. Opowiada też
o grubym, rudym chłopaku o imieniu Clayton, który
chodzi do jego szkoły i lubi deptać po cudzych stopach.
Któregoś dnia musiały mu się znudzić dziecięce piski
i postanowił dla odmiany nadepnąć na nogę
nauczycielowi. Kiedy Walter widział Claytona po raz
ostatni, pani Peckinpaugh ciągnęła go za nadgarstek
w dół korytarza, tak że zamiatał podłogę zadkiem.
– O tak – przyznaję z zadumą. – Szkoła to dziwne
miejsce. Zapamiętaj jednak, że dziwny nie znaczy zły.
Przyjmij każdą osobliwość z otwartymi ramionami.
Aby zilustrować swoje słowa, opowiadam mu
o Jeremym Holtzu i gaśnicy. Znałem go z podstawówki,
w porządku chłopak, sypał dowcipami jak z rękawa.
Jednak później, mniej więcej wtedy, kiedy jego brat
zginął na wojnie w Iraku, zaczął się zadawać
z „nieodpowiednim towarzystwem”. Nie żebym od czasu
do czasu sam nie zadawał się ze złym towarzystwem, ale
taki już jestem – potrafię dogadać się z każdym.
Jeremy się zmienił. Dostał trądziku i zaczął dręczyć
nauczycieli. Pewnego dnia wydał z siebie ostentacyjne
ziewnięcie na lekcji historii. Pan Cross skomentował, że
w ten sposób pokazuje tylko, jak źle go wychowano. To
było dla chłopaka zbyt wiele. Wstał i bez słowa wyszedł
z klasy. Nie minęła minuta, kiedy wpadł z powrotem
z gaśnicą w rękach, wypuszczając kłęby piany na prawo
i lewo, metodycznie, jak gdyby nigdy nic. Był jak
chodząca śnieżyca. Wszyscy w ostatnich rzędach
oberwali mocno, podobnie jak cały tył klasy. Nauczyciel
próbował interweniować, ale Jeremy strzelił w niego
pianą z taką zajadłością, jakby chciał powiedzieć: „Proszę
bardzo, panie Cross. Ma pan swoje pieprzone złe
wychowanie”.
– Stary Jeremy oszczędził mnie – kończę opowieść. –
Wiesz dlaczego?
Walter kręci głową.
– Dlatego, że przyjmuję to, co dziwne, z otwartymi
ramionami.

Nie wiem, iloma ulicami musieliśmy przejechać,


zanim w końcu trafiamy na straszną czarną furgonetkę
bez kół. Okolica nie jest szczególnie zła. Po prostu w tej
części miasta trudno nie natknąć się na samochód na
klockach. Dom, w którym mieszka Walter, wygląda
naprawdę porządnie: to jednopiętrowy, typowy
podmiejski budynek, z porządnym fordem explorerem
na podjeździe.
Chłopak wchodzi za mną na werandę po chwili
namawiania i sprawia wrażenie przestraszonego, kiedy
dzwonię do drzwi. Czekamy dłuższą chwilę, wreszcie
otwiera jego mama. Patrzy na mnie, jakbym był
mormonem albo akwizytorem, który zaraz spróbuje jej
wcisnąć najnowszy model odkurzacza. Jedno trzeba jej
przyznać – jest naprawdę niezła. Wygląda tak młodo, że
nawet ciężko o niej myśleć w kategoriach MILF.
Na widok syna wypada na zewnątrz i atakuje go
klasycznym: „Dlaczego nie jesteś w szkole, młody
człowieku?”. Mały wygląda, jakby chciał zwiać albo
wybuchnąć, więc postanawiam się wtrącić.
– Przepraszam panią, ale Walter jest dziś nieco
zdenerwowany. Spotkałem go pod sklepem spożywczym.
Mówił, że wybiera się na Florydę.
Wzrok kobiety pada na mój wielki kubek z 7upem.
– Chwileczkę – mówi, mrużąc podejrzliwie oczy. – Czy
ty piłeś?
Rzucam poirytowane spojrzenie kubkowi z napojem,
zupełnie jakby był moim tajnym partnerem, który
właśnie zdradził, że jestem szpiegiem.
– Nie, nie piłem. – Idę w zaparte.
– Ależ owszem. – Matka Waltera robi krok w moją
stronę i pozwala drzwiom zamknąć się z trzaskiem. –
Czuję alkohol w twoim oddechu. Piłeś i w tym stanie
woziłeś samochodem mojego małego synka.
– Nie to jest w tej chwili najważniejsze – próbuję
zmienić temat. – Skupmy się na Walterze.
– Nie będziesz mi tu przyłaził, pijaku, i opowiadał, jak
mam wychowywać syna. Walter, do domu.
Chłopak patrzy na mnie błagalnie. Na jego twarzy
maluje się poczucie klęski.
– Walter, ale już!
Bardzo chciałbym jej nagadać. O tym, że gdyby
bardziej na niego uważała, nie próbowałby uciekać na
Florydę. Ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Od incydentu
ze spalonym drzewem udawało mi się unikać spotkań
z policją i nie zamierzam pozwolić, by ta wściekła,
seksowna, dwudziestopięcioletnia matka zmieniła ten
stan rzeczy.
Mówię więc tylko, zerkając na niewidzialny zegarek
na nadgarstku:
– Ależ ten czas leci! Nie chcę się spóźnić na lekcję
religii.
Kobieta odprowadza mnie wzrokiem z werandy aż do
samochodu. Na pewno zapamiętała już numery
rejestracyjne mojego wozu, na wszelki wypadek, gdybym
próbował zrobić jakieś głupstwo. Nie mogę tak zostawić
Waltera. To byłoby wbrew mojej naturze.
– Twój syn cierpi – mówię powoli, jednocześnie
otwierając drzwiczki auta. – Tęskni za ojcem.
Kobieta schodzi z werandy. Przez jej twarz przebiega
grymas, jakby moje słowa trafiły w czuły punkt.
Wsiadam do mojego mitsubishi i przekręcam kluczyk.
W ostatniej chwili opuszczam okno i dodaję:
– Hej, na twoim miejscu nie zostawiałbym Waltera
sam na sam z tym drzewem na waszym podwórku.

To oficjalne: jestem spóźniony do Cassidy jak cholera.


Spóźniony jak najgorszy chłopak świata. Będzie na mnie
patrzeć z tą swoją skwaszoną miną, jakbym był
rozpuszczonym bachorem, a nie jej facetem.
W porządku. Nie należę do gości, którzy kulą się na samą
myśl o tym, że ich panna będzie się na nich wściekać.
Owszem, w napadzie złości Cassidy potrafi być cięta, ale
to nic, czego nie byłbym w stanie znieść. Traktuję to jak
wyzwanie. Wyobrażam sobie, że gram w filmie kung-fu
i muszę unikać zabójczych shurikenów, którymi ciska
w moim kierunku. Ona jest warta wszelkich starań.
Cassidy jest idealna. Chodzę z nią już o dwa miesiące
dłużej niż z każdą poprzednią. Jest mądra, dowcipna
i oryginalna, a do tego potrafi wypić całe piwo szybciej
niż większość moich kumpli. Jakby tego było mało, jest
absolutnie piękna. Klapsożądnopiękna. Czyste kolory.
Wysoka rozdzielczość. Skandynawski blond, oczy
niebieskie jak fiordy, skóra jak lody waniliowe, płatki
kwiatów, a może lukier? Nic nie jest w stanie oddać tego
odcienia. Na sam widok włosy stają mi dęba. Oczywiście
wierzy w astrologię, ale nawet to niespecjalnie mi
przeszkadza. Dziewczyny tak już mają. Lubię sobie
wyobrażać, że konstelacje i znaki zodiaku krążą wokół
niej nieustannie.
Cassidy wyróżnia jej tusza. Jest wprost przepięknie
okrągła. I nie używam słowa „gruba” w znaczeniu
negatywnym, serio. W porównaniu z nią modelki z gazet
są jak wysuszone szkielety. Ma doskonałe proporcje. Jest
jak Marilyn Monroe, której boskie krągłości zostały
powiększone trzykrotnie za pomocą pompki. Gdy
przesuwam palcami po ciele Cassidy, czuję się jak
admirał Byrd, eksplorator niezbadanych terytoriów.
Nie otwiera, ale na pewno jest w środku. Słyszę
muzykę – głośną i wściekłą. Tylko dlatego, że spóźniłem
się jakieś pół godziny, każe mi czekać na wycieraczce
i raz po raz wciskać przycisk dzwonka. Po mniej więcej
trzech minutach idę do auta i przynoszę whisky i kubek,
po czym idę z nimi na tyły domu. Siadam przy stole na
tarasie, odświeżam drinka i zastanawiam się, jaki
powinien być mój następny ruch. 7up zrobił się całkiem
mocny i solidny łyk przynosi mi pewien pomysł. Okno
w sypialni Cassidy musi być uchylone, bo pewnie siedzi
w środku i pali papierosy. Jest sprytna, ale ja jestem
sprytniejszy.
Muszę jednak przyznać, że wspinaczka na górę nie
należy do łatwych. Robiłem to już kiedyś, ale wtedy
miałem na sobie tylko kąpielówki i prawie zwaliłem się
na łeb. Na szczęście dziś mam ze sobą całe mnóstwo
whisky, która pomoże mi uzyskać niezbędną
równowagę.
Nie jest trudno podciągnąć się na rosnące pod oknem
drzewo – magnolię o nisko osadzonych gałęziach – ale
już wspięcie się na samiuśki czubek, z kubkiem pełnym
7upa w zębach, to zupełnie inna para kaloszy. Łatwo nie
jest. Muszę chwycić się anorektycznej gałązki i pozwolić
jej opaść pod moim ciężarem tak, by dotknęła skraju
dachu. Przez sekundę mam niemal pewność, że zaraz
spadnę i nadzieję się brzuchem na stojący pode mną grill
ogrodowy.
Gdy udaje mi się bezpiecznie dostać na dach, nie
oznacza to wcale końca zabawy, bo dach domu mojej
dziewczyny ma skandaliczne nachylenie. Podałbym
konkretny kąt, ale nie jestem z orłem z geometrii. Na
szczęście moje buty mają gumowe podeszwy, więc
niczym pająk czołgam się pod jej okno. Udaje mi się
nawet niczego nie zrzucić.
Mógłbym cieszyć się z tego niewątpliwego sukcesu
w duchu. Ale przecież to za mało.
Wyjmuję kubek spomiędzy zębów, pociągam duży łyk
zwycięstwa. Kubek wypada – kto by się spodziewał – leci
w dół po szarych dachówkach i spada na ziemię. Whisky
i 7up chlapią na prawo i lewo.
Odruch każe mi rzucić się kubkowi na ratunek –
w konsekwencji puszczam parapet. Potem wszystko
dzieje się już bardzo szybko: zjeżdżam po dachu głową
w dół, desperacko próbując złapać za cokolwiek. Przed
podzieleniem losu 7upa ratuje mnie rynna. Chwytam się
jej mocno i pewnie mógłbym poczuć się bezpiecznie,
gdyby nie fakt, że nie jest ona w najlepszym stanie.
Oddycham głęboko i słyszę cichy jęk. Jęk zmienia się
w zgrzyt. Zgrzyta głośniej i głośniej, aż wreszcie rynna
odrywa się od mocowania i już nic nie powstrzyma mnie
od upadku.
Katastrofa jest nieunikniona. Oczyma wyobraźni
widzę już własną trumnę. Dobrze czułbym się
w czerwonej. Albo w kratę. Z wnętrzem wykładanym
gniecionym aksamitem. Lecz oto nagle, w ostatniej
chwili, udaje mi się zacisnąć palce mocniej, przyciągnąć
rynnę i opuścić się na taras. Mimo to moja kość ogonowa
mocno odczuwa impet uderzenia, podobnie język,
którego końcówkę bezwiednie przygryzam. Kiedy
otwieram oczy, widzę Cassidy, która stoi w drzwiach
tarasowych i przygląda mi się z otwartymi ustami
zastygłymi w przerażeniu.
Nie o mnie się martwi, o nie. Rozsuwa drzwi z hukiem
i nachyla się nade mną, biorąc się pod boki. Grymas na jej
twarzy mówi jedno: „Jesteś idiotą”. Bez słów
odpowiadam: „Hej, to był wypadek”.
– Czyś ty kompletnie oszalał?! – wrzeszczy. – To nie
było fajne, Sutter. Nie wierzę, że to zrobiłeś. Popatrz na
tę rynnę.
– Nawet odrobinę nie martwisz się stanem mojego
kręgosłupa? Mogłem coś złamać.
– Chciałbyś – prychnęła, nie odrywając oczu od
dachu. – Niby co mam powiedzieć rodzicom?
– To, co zawsze: nie wiesz, co się stało. To tekst, który
się sprawdza nawet w krzyżowym ogniu pytań.
– Na wszystko masz odpowiedź, panie Mądraliński.
Niby co teraz robisz?
– Podnoszę rynnę, nie widać?
– Zostaw wszystko tak, jak jest. Może pomyślą, że
sama odpadła.
Posłusznie puszczam kawałek rury i sięgam po pusty
kubek.
– Tylko mi nie mów, że w środku była whisky – mówi
powoli.
– Owszem – przyznaję. – Z odrobiną 7upa.
– Powinnam była się domyślić – wzdycha, zerkając na
prawie pełną butlę, która stoi na stoliku na tarasie. –
Dziesiąta rano to wcześnie na picie, nawet jak na ciebie.
– Ej, nie jestem pijany. Może leciutko wstawiony. Poza
tym wczoraj wieczorem nie wypiłem ani kropli, więc to
właściwie tak, jakbym nadrabiał zaległości. Pomyśl o tym
w ten sposób.
– Wiesz, że przez ciebie spóźniłam się do fryzjera? –
odpowiada Cassidy i wchodzi do domu.
Zwijam butelkę ze stolika i pędzę za nią.
– I tak nie rozumiem, czemu chciałaś ściąć włosy. Są
takie piękne. Lubię patrzeć, jak falują na lewo i prawo,
kiedy idziesz. Lubię, jak opadają na mnie, kiedy jesteś na
górze.
– Świat nie kręci się wokół ciebie, Sutter. Chcę coś
zmienić. Nie potrzebuję do tego twojej zgody.
Cass siada na stołku przy domowym barze, który
oddziela część kuchenną od salonu. Ma skrzyżowane
ramiona i unika mojego wzroku.
– Fryzjer nie lubi klientów, którzy nie przychodzą na
umówione spotkania. Dla niego to strata pieniędzy. Ale
jestem przekonana, że nic cię to nie obchodzi. Myślisz
wyłącznie o sobie.
W tym momencie wkraczam z opowieścią o Walterze.
Kiedy kończę, przede mną stoją dwa drinki, a Cassidy nie
siedzi już ze skrzyżowanymi ramionami. Zmiękła, ale nie
jest jeszcze gotowa, by całkowicie mi wybaczyć, więc
podsuwam jej szklankę. Nie wręczam jej bezpośrednio,
by nie mogła mi odmówić.
– Okej – mówi powoli. – Zdaje się, że choć raz, dla
odmiany, zrobiłeś coś pożytecznego. Mimo to mogłeś
zadzwonić i uprzedzić, że się spóźnisz.
– Zrobiłbym to, ale zgubiłem telefon.
– Znowu? To już trzeci w tym roku.
– Jakoś nie chcą się mnie trzymać. Poza tym nie
uważasz, że urządzenie, które towarzyszy ci wszędzie
i pozwala innym namierzyć cię, kiedy tylko chcą, jest
bardzo w stylu Roku 1984? To jawny ucisk, któremu
musimy się przeciwstawić! Ty będziesz Trockim, a ja Che
Guevarą.
– To w twoim stylu – odpowiada. – Próbujesz wywinąć
się dowcipkowaniem. Czy zastanawiałeś się
kiedykolwiek, co to właściwie znaczy być z kimś
w związku? Rozumiesz takie pojęcia, jak budowanie
zaufania i zaangażowanie?
A więc czas na wykład. Jestem przekonany, że jej słowa
mają wiele sensu. Wypowiedź ma przemyślaną strukturę
i kilka mocnych punktów. W formie wypracowania
zasługiwałaby na najwyższą ocenę. Nie potrafię się
jednak skupić na tym, co mówi moja dziewczyna, kiedy
siedzi tak blisko mnie i wygląda tak, jak wygląda.
Jej fantastyczne kolory zaczynają na mnie działać,
przedzierając się przez skórę, elektryzując mój układ
krwionośny, wysyłając mocne iskry do podbrzusza.
Pociągam długi łyk whisky, ale jest już za późno: zaczyna
mi stawać. Wspominam tu o tym tylko dlatego, że mam
pewną teorię, według której wzwód jest główną
przyczyną seksizmu w dziejach ludzkości. Naprawdę
ciężko skupić się na słowach kobiety, choćby były mądre,
głębokie i prawdziwe, kiedy między nogami coś ci rośnie.
Właśnie dlatego większość facetów ma
przedstawicielki płci pięknej za słodkie, puste
stworzonka, dobre do przytulania. Ale to nie kobiety są
puste. W ich obecności z mózgu mężczyzny robi się
owsiana papka. Przedstawiciele płci brzydkiej potrafią
tylko siedzieć i gapić się na dziewczynę, nie przykładając
absolutnie żadnej wagi do jej słów. Zakładają, że to, co
mówi, musi być urocze. Laska może opowiadać o fizyce
kwantowej, ale facet będzie słyszał tylko dziecięcą
paplaninę.
Wiem, że tak jest, bo wielokrotnie sam się na tym
łapałem. W tej chwili też właśnie tak się czuję. Cassidy
z powagą wykłada mi swoją teorię na temat związków,
ale jedyne, na co mam ochotę, to pocałować jej szyję,
zdjąć z niej ten sweter, by ucałować również jej piersi
i brzuch, zostawiając niewielkie ślady na białej skórze,
czerwone niczym róże w śniegu.
– Skoro nie stać cię nawet na coś tak prostego – mówi
– wydaje mi się, że ciągnięcie tego nie ma sensu. Mamy
szansę na naprawdę, naprawdę dobry związek. Ale mam
dość, Sutter. Mówię to po raz ostatni. Czy jesteś w stanie
mi to obiecać?
Ups. Mamy problem. O co jej może chodzić? Może
chce, żebym założył sukienkę i szpilki. To chyba nie
najlepszy moment, by wyłożyć jej moją teorię o wpływie
erekcji na skupienie uwagi.
– Wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko, Cassidy –
odpowiadam ostrożnie.
– Mówisz, że zrobiłbyś dla mnie wszystko –
odparowuje i mruży podejrzliwie oczy.
– Hej, przed chwilą wspiąłem się po dachu na
wysokość drugiego piętra. Dla ciebie? Dla ciebie!
Również z twego powodu obiłem sobie tyłek. Jeśli chcesz,
stanę na głowie i dopiję whisky do góry nogami.
Wystarczy jedno twoje słowo.
– Nie trzeba – parska i bierze łyk swojego drinka. Już
wiem, że ją kupiłem. Wchodzę do salonu, stawiam
szklankę na dywanie i staję na głowie, podpierając się
plecami o bok kanapy. Czuję lekki helikopter, ale co to dla
mnie: chwytam drinka i wykańczam go jednym,
potężnym, odwróconym łykiem. Przy okazji tracę
równowagę i lecę w dół, jak wieżowiec, który składa się
przy wyburzaniu.
Cassidy wybucha śmiechem, aż miło na nią popatrzeć.
Unoszę zawadiacko brew i patrzę na nią zaczepnie,
robiąc niewinną minkę. Cass pociąga łyk.
– Jesteś idiotą, ale moim idiotą.
– A ty moją fantastyczną kobietą – odpowiadam.
Wyjmuję z jej dłoni szklankę i odstawiam ją na blat.
Rozszerza nogi tak, bym mógł stanąć między nimi.
Odsuwam włosy z jej twarzy i przeciągam palcem po jej
ramieniu.
– Twoje oczy są jak dwa niebieskie wszechświaty.
Wpadam w nie bez opamiętania, lecę bez spadochronu.
Nie jest mi potrzebny, bo i tak nigdy nie uderzę o ziemię
– szepczę.
Wtedy łapie mnie za koszulkę i przyciąga do siebie. To
druga strona medalu. Słaby punkt płci pięknej. Kiedy
facet zaczyna mięknąć i mówić jak kretyn, kobiecie
uruchamia się instynkt opiekuńczy. Oto staje przed nią
niewinny głuptasek, który nie potrafi wyobrazić sobie
życia bez niej. Dziewczyna rozpływa się w słodyczy,
chłopak rozpływa się w słodyczy – pozamiatane.
Jeśli miałbym użyć jednego słowa, by opisać, jaka
Cassidy jest w łóżku, byłoby to słowo „tryumfująca”.
Gdyby seks był dyscypliną olimpijską, zdobyłaby złoty
medal, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Stałaby
na najwyższym stopniu podium z ręką na sercu,
wyśpiewując hymn narodowy. Po ceremonii spotkałaby
się z komentatorami w studiu telewizyjnym i opowiadała
o sekretach swojej techniki.
Wiem, że mam szczęście. Wiem, że kiedy to robimy,
ocieram się o absolut i staję się częścią kosmosu. Mimo
to wyczuwam ciemną szczelinę, która otwiera się coraz
szerzej w głębi mojej klatki piersiowej. Na razie jest
cienka jak włos i bardzo chcę, żeby taka pozostała. Może
chodzi o ultimatum, które postawiła mi Cassidy? „Mam
dość, Sutter” – powiedziała. „Mówię to po raz ostatni”.
Tylko co właściwie chciała, żebym zrobił?
To głupota przejmować się tym teraz, kiedy leżę
w świeżej pościeli w motyle razem z moją piękną, okrągłą
dziewczyną. Na szafce nocnej czeka podwójna whisky.
Życie jest cudowne. Nie myśl o ciemności. Napij się
i pozwól, by fala czasu zabrała mrok tam, gdzie czas
zabiera wszystko inne.

Dobrze, zgoda, może faktycznie piję odrobinę więcej


niż wypadałoby, ale nie jestem alkoholikiem. Nie ma
mowy o uzależnieniu. Traktuję picie jak hobby, sposób na
rozrywkę w starym stylu. Kiedyś użyłem dokładnie tych
słów, by wytłumaczyć to tej katolickiej sztywniarze,
Jennifer Jorgenson, na co ona stwierdziła: „Ja potrafię się
dobrze bawić bez alkoholu”. Odpowiedziałem: „Ja też nie
potrzebuję przejażdżki na rollercoasterze, żeby się
dobrze bawić, ale i tak od czasu do czasu chodzę do
wesołego miasteczka”.
Na tym polega główny problem antynarkotykowych
i antyalkoholowych programów profilaktycznych,
których założenia wtłacza się nam do głów od pierwszej
klasy podstawówki. Żaden z jego autorów nie przyznaje,
że używki dają przyjemność. To odziera ich z wszelkiej
wiarygodności. Każdy dzieciak – poza istotami pokroju
Jennifer Jorgenson – wyczuje ściemę na kilometr.
Profilaktyczne treści są tak autentyczne jak żona pastora
z powiększonymi cyckami.
Kilka razy wypełniałem kwestionariusze internetowe,
które pozwalają ocenić, czy ma się problem z alkoholem:
Czy sięgasz po drinka z samego rana, na rozruch? Czy
irytują cię komentarze innych, którzy zarzucają ci, że
pijesz zbyt wiele? Czy zdarza ci się pić alkohol
w samotności? I tym podobne.
Punkt pierwszy: owszem, czasem piję rano, ale nie
dlatego, że muszę. Podoba mi się zmiana tempa, którą
daje alkohol. Cieszę się każdym nowym dniem; jeśli ktoś
tego nie potrafi, to równie dobrze może już teraz położyć
się na wznak, skrzyżować ręce na piersi i podziwiać
wzory na wieku trumny.
Punkt drugi: a kogo nie irytuje cudze czepialstwo?
Czasem wystarczy, że wypijesz jedno piwo, które wyczuje
w twoim oddechu matka, by twój głupi ojczym wcielił się
w złego policjanta i zaczął cię przepytywać. Dobrego
policjanta nie ma. Jest na urlopie. Naprawdę ma mi się to
podobać?
I wreszcie punkt trzeci: a dlaczego picie w samotności
jest takie złe? Przecież nie jestem delirykiem, który
wlewa w siebie najtańszy płyn po goleniu, schowany za
budynkiem zajezdni autobusowej. Powiedzmy, że
dostajesz karę, siedzisz w domu, oglądasz telewizję albo
grasz na komputerze w swoim pokoju – kilka drinków
może cię tylko ocalić przed kompletnym pomieszaniem
zmysłów. Albo inna sytuacja: jest weekend, ale wszyscy
twoi znajomi są uziemieni. Wypijasz trzy, cztery piwa,
siedząc na parapecie i słuchając muzyki z iPoda przed
pójściem spać. Co w tym złego?
Moim zdaniem wszystko zależy od nastawienia. Jeśli
właśnie zostawiła cię dziewczyna i ładujesz w siebie
whisky tak długo, aż twoja szyja staje się jak z gumy,
a czoło opada ci na pierś i nagle jest zbyt ciężkie, by je od
niej oderwać, to owszem: masz problem z alkoholem.
Mnie to nie dotyczy. Nie piję, by zapomnieć, nie piję, by
coś ukryć, nie piję, by od czegoś uciec. Niby czego
miałbym się obawiać?
Nie, dla mnie spożywanie alkoholu to wyzwolenie
kreatywności, sposób na poszerzenie horyzontów. To
w pewnym sensie działanie o charakterze edukacyjnym.
Kiedy piję, świat nabiera innego wymiaru, rozumiem
moich przyjaciół na głębszym poziomie. Muzyka, której
słucham, przenika mnie całego, otwiera mój umysł.
Słowa i pomysły, na które nigdy nie wpadłbym na
trzeźwo, wylatują ze mnie stadami, niczym egzotyczne
ptaki. Kiedy oglądam telewizję po pijaku, wymyślam
teksty tysiąc razy lepsze od tych założonych
w scenariuszu. Staję się zabawny, ale i pełen współczucia
dla innych. Zachwycam się pięknem stworzonym przez
Boga i tryskam poczuciem humoru.
Jestem bożym pijaczyną.
Może tego nie znacie – to z kawałka Jimmy’ego
Buffetta, God’s Own Drunk. Opowiada o gościu, który
upija się tak bardzo, że odczuwa miłość do świata w całej
jego okazałości. Żyje w harmonii z naturą. Nie czuje za to
strachu przed absolutnie niczym, nie przeraża go nawet
gigantyczny, trzystukilowy niedźwiedź, który ma
chrapkę na jego whisky.
Mój ojciec – prawdziwy, a nie Geech, mój durny
ojczym – uwielbiał Jimmy’ego Buffetta. KOCHAŁ go.
Margaritaville, Livingston Saturday Night, Defying Gravity,
The Wino and I Know, Why Don’t We Get Drunk and Screw –
puszczał te piosenki na okrągło. Do tej pory robi mi się
przyjemnie, gdy usłyszę którąś z nich.
W gruncie rzeczy pierwszego drinka spróbowałem
właśnie w towarzystwie ojca. Działo się to przed
rozwodem, mogłem mieć najwyżej sześć lat. Poszliśmy
razem na trzecioligowy mecz baseballa na stary stadion,
który stał przy wesołym miasteczku, zanim wybudowano
nowy w Bricktown. Prócz mojego taty i mnie było z nami
dwóch jego kumpli, Larry i Don. Świetnie pamiętam tych
gości. Byli duzi, głośni i zabawni.
Mój tata też nie należał do ułomków – budował domy.
Czy był przystojny? Wyglądał jak George Clooney, tylko
między przednimi zębami miał szczelinę, zupełnie taką
samą jak moja. Choć byłem ledwo szczylem, czułem się
niezwykle męski i dorosły w towarzystwie ojca i tych
dwóch. Wydzierali się na sędziego, docinali drużynie
przeciwników i nazywali graczy Oklahoma City „swoimi
chłopakami”. W dłoniach dzierżyli potężne kufle
z zimnym piwem.
Rany, ale miałem ochotę na ten browar. Chciałem pić
tak jak oni, stać na stadionowym siedzisku i wydzierać
się, ile sił w płucach. Nieważne co, byle głośno, tak by mój
krzyk zlał się z krzykami innych facetów. W końcu
ubłagałem ojca, żeby dał mi spróbować.
– Jeden łyk i ani kropli więcej – przestrzegł mnie,
a Larry i Don wybuchli gromkim śmiechem. Pokazałem,
na co mnie stać: wypiłem pół kufla, nim ojciec zdołał
mnie od niego oderwać.
Mężczyźni wciąż się śmiali.
– Ale z ciebie twardziel, Sutter, serio – powiedział
nawet Don.
Na co mój ojciec dodał:
– To prawda, czysta prawda. Zuch chłopak! Mój
chłopak.
Ścisnął mnie za ramię, a ja przytuliłem się do niego.
Nie mogę powiedzieć, żebym czuł się pijany, ale na
pewno zrobiło mi się przyjemnie ciepło. Czułem, że
kocham stadion i wszystkich kibiców, że kocham
Oklahoma City, majaczące gdzieś w oddali rzędem
drapaczy chmur, które w zmroku wydawały mi się
miękkie i przytulne. Zwymiotowałem dopiero w siódmej
rundzie.
Nie eksperymentowałem z używkami jak młoda Drew
Barrymore, absolutnie. Nie piłem na przerwach
w podstawówce i nie wciągałem kokainy w toaletach
klubów, nim jeszcze zaczęły mi rosnąć włosy łonowe.
Zanim skończyłem trzynaście lat, nie piłem prawie
wcale, a kiedy już zacząłem, to nie robiłem tego
codziennie.
Kiedy jednak nabierałem ochoty, brałem papierową
torebkę, składałem ją i wsuwałem w spodnie. Tak
przygotowany szedłem do sklepu spożywczego, jak
gdyby nigdy nic przechodząc wzdłuż regałów z piwem –
w Oklahomie każdy sklep spożywczy może sprzedawać
niskoprocentowe sikacze. Kiedy nikt nie patrzył,
wyciągałem torbę i chowałem do środka sześciopak.
Następnie przybierałem iście anielski wyraz twarzy,
godzien Huckleberry’ego Finna, i wychodziłem głównym
wejściem, jakbym nie miał ze sobą nic poza paczką
czekoladowych płatków i batonikiem.
Razem z moim najlepszym kumplem, Rickym
Mehlingerem, odstawialiśmy ten numer regularnie przez
jakiś miesiąc. Zwędzone sześciopaki opróżnialiśmy
w wyschniętym kanale odwadniającym i pozwalaliśmy
się gonić dobermanowi. Doberman był wielkim,
brzydkim psem o wściekłym spojrzeniu; prawdziwym
królem okolicy, a przynajmniej trzech podwórek, które
graniczyły z rowem i naszą ulubioną miejscówką.
Pewnego dnia, kiedy kończyliśmy piwo, ujrzeliśmy go
nad naszymi głowami; siedział na ceglanym murze
i mierzył nas wzrokiem jak złowieszczy gargulec.
Skoczył, ale byliśmy o ułamek sekundy szybsi. Gonił nas,
kłapiąc paszczą tuż przy naszych piętach. Poczułem jego
zęby na bucie, ale skoczyłem przed siebie i jakimś cudem
wspiąłem się na gładką ścianę drewnianego płotu, który
wyrósł przed nami. Było super.
Po tym zdarzeniu już zawsze przechodziliśmy przez
jego teren po wypiciu naszych browarów. Pies nigdy nas
nie zawiódł: wyskakiwał znikąd, z szaleństwem w oczach
i śliną na pysku. Pewnego razu założyłem się z Rickym,
że nie uda mu się przejść przez podwórko dobermana
i dotknąć kutego ogrodzenia wokół basenu. Kumpel
dopił resztkę piwa i powiedział krótko: „Dobra”.
To było komiczne. Ricky był mniej więcej w połowie
drogi, kiedy zza rogu wypadł pies. Chłopak zrobił
przerażoną minę – przez moment wyglądał jak Macaulay
Culkin na plakacie do filmu Kevin sam w domu –
i wystartował sprintem w kierunku basenu. Potężny
brytan sunął tuż za nim. Ricky próbował przeskoczyć
żelazne ogrodzenie, ale zaczepił ubraniem o czarne,
ostre szpikulce na czubku. I wtedy prawda wyszła na jaw.
Doberman szczekał i kłapał paszczą przy jego kostkach,
ale nie palił się do ugryzienia. Mógł z łatwością odgryźć
mu nogę, ale kiedy wreszcie miał ku temu okazję, nie
robił nic. Po prostu bawił się sytuacją, zupełnie jak my.
Czar prysł. Wiedzieliśmy, że stary dobry doberman
nie był tak naprawdę złym psem, a on wiedział, że my
wiemy. Wciąż pijaliśmy piwo nad kanałem, ale teraz pies
siedział obok nas i pozwalał się głaskać. Był wrzesień, psi
wrzesień. Nasi rodzice nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, i nic
ich to nie obchodziło. Było po prostu cudownie.

Poznałem Ricky’ego w czwartej klasie podstawówki


i od tamtej pory trzymamy się razem. Ricky ma w sobie
krew europejską i azjatycką. Dziadkowie od strony ojca
to niemieccy imigranci, a ci od strony mamy pochodzą
z Malezji, chyba z Kuala Lumpur. Jego rodzice poznali
się, kiedy Carl, ojciec, służył w marynarce. Ale to nie tak,
jak myślicie: wielki, surowy Niemiec i potulna, drobna
Azjatka. Tata Ricky’ego to szczupły facet, nie większy od
swojego syna, do tego zachowuje się jak gej. Powtarzam
tylko to, co Ricky sam mówi na jego temat.
Jego mama również jest niewysoka – ma pewnie nie
więcej niż metr pięćdziesiąt – ale nikt nie nazwałby jej
„potulną”. Ma piskliwy głos, który brzęczy jak rozstrojone
banjo. Jeśli wpadniesz do nich z wizytą, nie masz szansy
nie usłyszeć, jak wytyka biednemu Carlowi wszystkie
możliwe domowe zbrodnie: „Znowu nie zakręciłeś wody
podczas mycia zębów!”. Ta kobieta potrafi naprawdę
nieźle się nakręcić; kompletnie nie można jej wtedy
zrozumieć.
W aparycji Ricky’ego bardziej widać jego azjatyckie
niż niemieckie korzenie. Dziewczyny uważają, że jest
słodki, ale on i tak wmawia sobie, że nie nadaje się na
niczyjego chłopaka. Okej, może czasem laski przesadzają
i traktują go zbyt protekcjonalnie. Pamiętam, jak Kayla
Putnam powiedziała, że chciałaby schować go do swojej
torebki i nosić ze sobą wszędzie jak maskotkę. Przegięła.
Co nie zmienia faktu, że Ricky to naprawdę porządny
gość.
Przede wszystkim jest królem dowcipu. Potrafi być
naprawdę zabawny. Do tego jest bystry. Może nie widać
tego po jego ocenach, ale to dlatego, że niespecjalnie się
stara. Gdyby chociaż próbował się uczyć, spokojnie
wyciągnąłby średnią powyżej 4.0. Ja, sam dla siebie,
postanowiłem codziennie znajdywać w necie jedno nowe
słowo i uczyć się go tylko po to, żeby nie odstawać od
kumpla poziomem słownictwa.
To naprawdę klawy chłopak i staram mu się o tym
przypominać tak często, jak mogę. Najlepiej by jednak
było, gdyby wreszcie zaprosił jakąś dziewczynę na
randkę, ale nie – zawsze ma jakąś wymówkę. Ta jest za
wysoka, tamta za bardzo wpatrzona w siebie, a jeszcze
inna wygląda na rasistkę. Ostatni argument jeszcze
mogę przyjąć, ale co z resztą? Ricky nie potrafi spojrzeć
prawdzie w oczy: jest w liceum i wystarczy, że znajdzie
jedną dziewczynę, która będzie chciała z nim chodzić. Na
kimś trzeba ćwiczyć.
Biorąc pod uwagę historię jego związków – a raczej jej
brak – zawsze bawi mnie, kiedy zaczyna dawać mi rady
w tym temacie.
– Stary – zaczyna – nie możesz tego spieprzyć. Miałeś
tylko zawieźć ją do fryzjera. To takie trudne?
– Teraz już nic na to nie poradzę. Musztarda po
obiedzie. Bardziej martwi mnie to, że nie usłyszałem, co
mam zrobić, żeby uratować nasz związek.
– Jak to, nie słuchałeś?
– Myślałem o czym innym.
Ricky potrząsa głową i cmoka z niezadowoleniem.
– Stary, gdyby o mnie chodziło, notowałbym każde jej
słowo – wzdycha z pełną powagą. Czasem zastanawiam
się, czy nie podkochuje się w Cassidy.
– Nie dałbyś rady. W takich chwilach mówi
zdecydowanie za dużo. Pozostaje ci słuchać i próbować
wyczuć nastrój i ogólne przesłanie.
Ricky otwiera kolejne piwo. Jest piątek wieczór,
siedzimy na masce mojego samochodu na parkingu przy
Dwunastej Ulicy.
– Gdybym miał dziewczynę, chłonąłbym jej słowa jak
wierny kazanie. Byłaby moim pasterzem, a ja jej
owieczką.
– Zjarałeś się.
– Mówię serio, stary. Jestem najlepszym słuchaczem
na świecie.
W sumie ma sporo racji. Nieraz wysłuchiwał mojego
pseudofilozoficznego bełkotu.
– W takim razie dlaczego nie umówisz się z Alisą
Norman? Podoba ci się, no nie?
Ricky ogląda się za fantastycznym, starym fordem
mustangiem z charakterystycznie ściętym tyłem, jaki był
popularny trzydzieści lat temu.
– Jasne, podoba mi się, ale z tego, co wiem, to prawie
narzeczona Denvera Quigleya.
– I co z tego? Umów się z nią i tak. Dziewczyny lubią
płynne przejścia. Nie rzucają kogoś ot tak sobie, licząc na
to, że za rogiem pojawi się ktoś lepszy. Trzymają się
faceta tak długo, aż mają pewność, że istnieje kolejny
zainteresowany. Jeśli tak się dzieje – stary chłopak
dostaje kosę w plecy, a nowy buzi-buzi. Takie jest życie.
– Jasne. A widziałeś Quigleya? Jest wielki jak
jaskiniowiec. Wystarczy, że odezwę się do Alisy i zrobi ze
mnie mokrą plamę. Będą mnie musieli zbierać łopatką
do naleśników.
– Ciągle wymówki i wymówki – wzdycham, biorę łyk
piwa i popijam whisky. – Wiesz co? Mam tego dosyć.
Basta. Dziś jest ten dzień. Czas sprawić ci dziewczynę.
– Wal się.
– Mówię serio. Nie myśl sobie, że pozwolę ci się wozić
ze mną i z Cassidy do końca świata. Starczy tego. Dawaj,
wsiadamy do auta.
– Po co? Co znowu wymyśliłeś?
– Potrzebujemy dziewczyn. A one są wszędzie –
powiedziałem i zamachnąłem się szerokim gestem. –
Mamy piątkowy wieczór, stary. Każda ulica to róg
obfitości pełen lasek. Są w co drugim samochodzie.
Wysokie, chude, grube, z dużymi cyckami, z małymi
cyckami, blondynki, brunetki, rude, o tyłkach dużych
i tak małych, że zmieszczą ci się w dłoni. I wiesz, czego
chcą te wszystkie panny? Faceta. O niczym innym nie
marzą. A teraz wsiadaj.
– Cycki i tyłki? Prawdziwy z ciebie romantyk, Sutter.
Nie ma co.
Rzuca te swoje sarkastyczne uwagi, ale i tak zajmuje
miejsce w samochodzie. Dobrze wie, że stary Sutter chce
dla niego jak najlepiej.
Prawda jest zresztą taka, że jestem romantykiem.
Jestem zakochany w całym kobiecym rodzie. Wielka
szkoda, że z jego wspaniałej różnorodności wolno wybrać
sobie tylko jedną istotę. Skoro jednak takie są zasady,
cieszę się tym, co mam. I życzę mojemu najlepszemu
kumplowi tego samego.

Na Dwunastej Ulicy tłoczno. Nie przesadziłem


w swoich wizjach: dziewczyny przechadzają się
tabunami. Zamierzam trochę powybrzydzać. W końcu
chodzi o partnerkę dla Ricky’ego. Bawiłem się z nim
w superbohaterów w piątej klasie podstawówki. Nieraz
ratował mi wtedy tyłek. Czas się odwdzięczyć.
– Tylko nie przynieś mi wstydu – prosi.
– A czy kiedykolwiek tak było?
– Naprawdę mam zacząć wymieniać? – odpowiada, po
czym wyciąga skręta i zapalniczkę.
– Stary, co ty robisz? – Nie mam nic przeciwko trawie,
ale nie uważam, by stanowiła dobre wspomaganie przy
nawiązywaniu znajomości.
– Ty nie musisz palić – mówi i zaciąga się powoli.
– Tylko nie za dużo, dobrze? Oby nie skończyło się tak,
że jedziemy samochodem pełnym lasek, a ty nagle
milkniesz i odlatujesz w swój prywatny kosmos.
Ricky wydmuchuje chmurę dymu.
– O nic się nie martw. Będę królem konwersacji.
– Ta, jasne. Nie wiem, czy dziewczyny lubią gadać
o komercjalizacji wizerunku Boga, czy cokolwiek tak cię
nurtowało w zeszłą sobotę.
– Pytanie brzmiało inaczej. Co by się stało, gdyby
faktycznie odkryto fizyczną obecność istoty boskiej?
Pewnie rozpętałaby się prawdziwa wojna patentowa. Kto
ma prawa do puszczania Boga w telewizji kablowej i tym
podobne. Plany marketingowe, reklamy: „Zadzwoń już
dziś, a dostęp do Boga dostaniesz w cenie 19,99. za
miesiąc abonamentu. Zestaw Ojciec, Syn i Duch Święty
w promocji za jedyne 24,99 $!”.
– Dobre – przyznaję z uśmiechem. – A kiedy nie stać
cię na opłacenie rachunku, przychodzi gość i odcina ci
dostęp do Boga, jak do Internetu.
– Widzisz, stary? Zabawne, no nie? – pyta Ricky.
Muszę przyznać mu rację.
– Pamiętaj tylko, że to, co bawi ciebie albo mnie,
niekoniecznie będzie bawić rodzaj żeński.
– Przecież wiem. Masz mnie za idiotę?
Nie mamy czasu na dalsze rozważania, bo oto tuż
obok nas zatrzymuje się duży SUV pełen dziewczyn. Nie
znam żadnej z nich, ale jakaś blondynka siedząca z tyłu
opuszcza okno, pokazuje nam cycki i wybucha
śmiechem.
– Ej, widziałeś? – Ricky jest w szoku.
– Widziałem.
– Nie pozwól im odjechać. Ruszajmy!
– Spokojnie. One nawet nie są stąd.
– I co z tego?
– To, że moglibyśmy jeździć za nimi całą noc, a one
nigdy by się nie zatrzymały. Wiesz, dlaczego laski takie
jak ta ściągają stanik i podnoszą koszulkę? Kręci je to, że
facetom staje na ten widok. Zresztą tobie trzeba kogoś
bardziej naturalnego.
– Mnie tam wydała się bardzo naturalna.
– Włosy miała takie sobie.
– Stary, nie patrzyłem na jej włosy!
Ricky dąsa się chwilę, ale to nic poważnego. Znam go
nie od dziś. Chciał jechać za nimi, bo i tak nie wierzy, że
coś mogłoby się wydarzyć. Może o tym marzyć, ale nie
dopuszcza do siebie możliwości sukcesu. Nie wierzy
w podryw, nie wierzy nawet w odtrącenie. Nie
zamierzam mu odpuścić. Nie dzisiaj.
Przejeżdżamy Dwunastą kilka razy, bez powodzenia.
Nagle ktoś za mną wyraźnie miga światłami. To Tara
Thompson w swojej złotej toyocie camry. Na światłach
wychyla głowę przez okno i krzyczy, żebyśmy zatrzymali
się na parkingu pod sklepem. Zapowiada się obiecująco.
Znam Tarę całkiem nieźle – mamy razem angielski –
i choć ona niespecjalnie pasuje mi do Ricky’ego, to jej
przyjaciółka, Bethany Marks, jak najbardziej.
Tara i Bethany są praktycznie nierozłączne. To
przeciętne dziewczyny – ani specjalnie popularne, ani
przesadnie atrakcyjne, ale zdecydowanie nie należą do
społecznych wyrzutków. Grają w softball. Tara farbuje się
na blond i jest trochę przy kości, ale nie odbiera jej to
urody. Bethany to dowcipna brunetka o cudownych,
długich nogach i nieco zbyt krótkim tułowiu. Niezłe
piersi. Jej jedyna poważna wada to nos: zawsze wydaje
się nieco tłusty. Jednak kiedy patrzę na nią i Tarę, jej
zachowanie w jakiś sposób przypomina mi Ricky’ego.
Jest cichsza od dość intensywnej przyjaciółki. Faceci
rzadziej zwracają na nią uwagę, ale ma naprawdę niezłe
poczucie humoru i potrafi się bawić.
Staję tuż obok Tary i opuszczam okno.
– Sutter! Szukamy właśnie kogoś takiego jak ty. Wiesz,
gdzie można załatwić jakieś piwo? – pyta.
– Piwo? Czyżbyście miały przerwę w treningach?
– Jest okazja do świętowania. Matka wreszcie
wyrzuciła mojego ojczyma z domu – tłumaczy Tara i obie
dziewczyny wybuchają śmiechem.
Polecam, by zaparkowały, i obiecuję pomoc.
Wysiadamy z samochodów.
– Zapraszam do mojego biura, miłe panie – mówię
i prowadzę je do bagażnika; w środku mamy z Rickym
podręczny barek. Spód wyłożyliśmy folią, na to
wsypaliśmy kruszony lód, na nim ułożyliśmy kilka
rzędów puszek piwa, które przykryliśmy kolejną warstwą
lodu.
– Jesteście najlepsi – cieszy się Tara.
– Jesteśmy po prostu przygotowani na podbój
Bricktown – odpowiadam, chociaż wcale nie
planowaliśmy żadnych podbojów. – Może chcecie
dołączyć?
Bethany wyjaśnia:
– Właściwie to jechałyśmy do Michelle.
– Hej, mogę świętować gdziekolwiek. Moja matka nie
chce wykopać mojego ojczyma, ale komuś się udało.
Trzeba to uczcić! – wołam.
Tary nie trzeba długo namawiać.
– Dobrze mówisz. To gdzie to piwo?
Wręczam jej puszkę i nawet nie muszę kombinować,
jak to zrobić, żeby usadzić Ricky’ego na tylnym siedzeniu
z Bethany. Tara celuje prosto w siedzenie pasażera, więc
nasi przyjaciele nie mają wyjścia. Pewnie Cassidy nie
byłaby szczególnie zadowolona, widząc, co robię, ale
Cassidy jest w kinie z koleżankami. Poza tym przecież
robię to wszystko dla kumpla.
– Cała naprzód! – wołam i przekręcam kluczyk
w stacyjce.

Bricktown – „ceglane miasto” – to dzielnica rozrywki


w Oklahoma City. Nazwa wzięła się od
charakterystycznej ceglanej zabudowy i brukowanych
ulic. Kiedyś były tu magazyny czy coś podobnego. Teraz
okolica kipi od barów, restauracji, sal koncertowych
i widowiskowych, kawiarni; jest tu też boisko do
baseballa i multipleks. Po kanale, który przecina dwa
długie rzędy budynków niczym rzeka kanion, można
pływać wynajętą łódką. Nie ma w tych rejsach nic
specjalnie ekscytującego, ale dziewczyny uważają je za
romantyczne. Pozostaje mi zorganizować wszystko tak,
żeby Ricky i Bethany wylądowali w łódce, a ja z Tarą
gdzie indziej.
Przede wszystkim dbam o to, by paniom nie zabrakło
piwa ani po drodze, ani kiedy już jesteśmy na miejscu,
i przejeżdżamy niespiesznie od baru do baru. Z początku
Ricky jest dość milczący. To typ człowieka, który robi
wrażenie nieśmiałego, ale rozkręca się, kiedy już go
poznać. Jest absolutnie fantastyczny w naśladowaniu –
w repertuarze ma gwiazdy filmowe, nauczycieli,
uczniów. Kiedy udaje mi się namówić go na mały pokaz,
nasze towarzyszki pękają ze śmiechu. Na widok Denvera
Quigleya w jego wydaniu Bethany śmieje się tak bardzo,
że przez chwilę boję się, że odpadnie jej twarz.
– Może przepłyniemy się łódką? – proponuję niedbale,
jak gdyby dopiero co przyszło mi to do głowy.
Dziewczynom nie trzeba dwa razy powtarzać. Są
zachwycone pomysłem.
Parkujemy chyba milion kilometrów od kanału, więc
spacer z powrotem zajmuje nam dłuższą chwilę. Bawimy
się doskonale, nabijając się z mijanych po drodze
nieznajomych i generalnie chichocząc jak głupi. Gdy
w końcu docieramy do przystani, sugeruję Ricky’emu, by
kupił dwa bilety dla siebie i dla Bethany, a sam staję za
nim w kolejce do kasy.
– O nie, zostawiłem portfel w samochodzie – mówię,
kiedy nadchodzi moja kolej.
Ricky najwyraźniej nie łapie, bo chce pożyczyć mi
pieniądze.
– Nie trzeba, stary. Płyńcie spokojnie. Nie chcę
zostawiać pieniędzy w aucie zaparkowanym w ciemnym
miejscu daleko stąd. Spotkajmy się po prostu tutaj za pół
godziny.
Kumpel patrzy na mnie podejrzliwie, ale jest już za
późno. Łódka czeka. Bethany proponuje Tarze, by do
nich dołączyła, ale szybko interweniuję.
– Nie ma mowy. Nie będę szedł sam taki kawał drogi.
Machamy im na pożegnanie, łódka odbija od
pomostu. Dobrze wyglądają razem, chociaż ona jest od
niego wyższa o kilka centymetrów. Kiedy są już daleko,
proponuję Tarze lody.
– Myślałam, że nie masz ze sobą portfela – zauważa.
– Właśnie sobie przypomniałem, że schowałem go do
drugiej kieszeni.
Patrzy na mnie i uśmiecha się szelmowsko.
– Jesteś diabłem.
– Nieprawda. Jestem Kupidynem, posłańcem miłości.
Pasują do siebie, nie uważasz?
– Pasują – przyznaje.
Nie doszliśmy do budki z lodami; po drodze
zmieniliśmy zdanie: idziemy do baru. Próbujemy
w czterech, ale nigdzie nas nie wpuszczają. Pozostaje
nam wrócić na parking, wziąć kilka piw z bagażnika
i wypić je w Ogrodzie Botanicznym.
– Czy to na pewno bezpieczne? Jest ciemno – rzuca
Tara.
– Spokojnie. Jesteś ze mną – odpowiadam.
Wrzucam cztery puszki do plastikowej siatki
i ruszamy w stronę ogrodu. Jest pięknie. Pogoda w sam
raz na lekką kurtkę. Oświetla nas nocne miasto, piwo
przyjemnie ciąży w torbie, jak zapowiedź czegoś
dobrego.
Jedyny minus wieczornych spacerów w tym miejscu to
niemal pewność, że spotka się żula, który będzie prosił
o pieniądze. I rzeczywiście, wyrasta przed nami jeden.
Tara łapie mnie za rękę i chowa się za mną, zupełnie
niepotrzebnie. W gościu nie ma nic przerażającego.
Znoszona bejsbolówka przesłania mu oczy, ciuchom
przydałoby się porządne pranie. Jego twarz przypomina
wnętrze skórzanej rękawicy do baseballa.
Kiedy wsuwam mu w dłoń pięć dolarów, cieszy się jak
dziecko, unosi daszek czapki i patrzy na mnie
z uwielbieniem, jakby stał przed nim młody lord albo
ktoś podobny. Kuśtykając, odchodzi w swoją stronę,
a kiedy jest już daleko, Tara mówi, że nie powinienem był
tego robić.
– Wszystko wyda na wódkę.
– I dobrze.
– Równie dobrze mogłeś od razu dać mu piwo.
– Żartujesz? Mamy tylko dwa na głowę. Niech sam
o siebie zadba.

Przez Ogród Botaniczny biegnie kilka alejek, które


wiją się pomiędzy różnymi gatunkami drzew i innych
roślin, przecinając strumienie i stawy. Na końcu ogrodu
znajduje się Kryształowy Most, który nie jest właściwie
mostem, tylko potężną szklarnią o cylindrycznym
kształcie; to tu rosną najbardziej egzotyczne okazy. Mają
tu nawet jedną z tych wielkich, śmierdzących roślin,
która kwitnie raz na trzy lata i cuchnie jak rozkładające
się zwłoki. Prawda jest taka, że nigdy nie byłem tu po
zmroku, ale kiedy człowiek znajduje się w towarzystwie
dziewczyny, zawsze lepiej udawać pewnego siebie – nie
po to, żeby jej zaimponować, ale by czuła się bezpiecznie.
Przechadzamy się więc niespiesznie, pijemy piwo
i gadamy. Rozmowa schodzi na mamę Tary i jej ojczyma,
Kerwina.
– Kerwin? – powtarzam z niedowierzaniem. –
Naprawdę ma tak na imię?
– Ciężko uwierzyć, no nie?
Z początku opowieść Tary jest nawet zabawna. Kerwin
to niezłe ziółko, do tego konkretnie zapuszczone. Goli się
może dwa razy w tygodniu, a całe dnie spędza rozwalony
przed telewizorem, w samych majtkach – ogląda
programy kulinarne. Brudne skarpetki rozrzuca po
całym domu, niby to celując w stronę sypialni. Do tego,
kiedy jej znajomi wpadają w odwiedziny, bezczelnie
pierdzi. Zdarzyło mu się jeść obiad, siedząc na sedesie.
– Jak dla mnie wygląda na spoko kolesia –
podsumowuję.
– Zmieniłbyś zdanie, gdybyś musiał z nim mieszkać –
odpowiada Tara i pociąga łyk piwa.
– Mój ojczym to pieprzony robot.
– Na początku Kerwin nie był taki zły. Chyba nawet
całkiem go lubiłam. Pobrali się, kiedy miałam dziewięć
lat, i jego niedbalstwo wydawało mi się wtedy nawet
zabawne. Leżeliśmy razem w łóżku we czwórkę – mama,
moja młodsza siostra, Kerwin i ja – a on opowiadał nam
przeróżne historyjki. Czasem wołał: „Chować głowy pod
kołdrę, zamierzam pluć w powietrze!”. Gdy z piskiem
wciskałyśmy się pod pościel, puszczał bąka. Mamę to
brzydziło, ale my z siostrą chichotałyśmy, jakby to był
najśmieszniejszy żart na świecie. Kiedy byłam mała,
miałam go za naprawdę fantastycznego faceta. Może
niekoniecznie pierdzeniem, ale doprowadzał moją mamę
do śmiechu. Byliśmy szczęśliwi.
Niedaleko Kryształowego Mostu znajduje się niewielki
amfiteatr skierowany w stronę sceny na środku stawu.
Schodzimy kilka stopni w dół i rozsiadamy się na
schodach z naszymi piwami.
– W takim razie co poszło nie tak? Puścił o jednego
bąka za dużo? – pytam.
Tara parska, rozbawiona.
– Puścił ich o wiele za dużo – odpowiada i milknie.
Patrzy bez słowa na pustą scenę. – Tak naprawdę
przesadził ze środkami przeciwbólowymi.
– To znaczy? Brał vicodin czy coś w tym stylu?
– Gorzej. Oksykodon.
– Z grubej rury.
– No właśnie. Zaczęło się niewinnie, od prostych
środków z hydrokodonem. Po wypadku samochodowym
bolała go szyja. Teraz chowa w szufladzie skarpetkę pełną
oksykodonu, zupełnie jakbyśmy z mamą o niczym nie
wiedziały. Od dawna nic go już nie boli.
– Wiesz, są różne rodzaje bólu, nie tylko fizyczny.
– Pewnie tak. Brakuje mu silnej woli. Je, pije i pierdzi
bez ograniczeń. Połyka tabletki i tłucze się po domu,
obijając się o ściany. Ciągle mamrocze, próbuje mnie
obejmować i całować.
– To znaczy? Z języczkiem i w ogóle?
Tara wykrzywia się z odrazą.
– Fuj, nie. Zachowuje się raczej, jakby ciągle myślał, że
mam dziewięć lat. Próbuje dawać mi buzi w policzek
i łaskotać, tak jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem.
– Może próbuje ci pokazać, że cię kocha.
– Proszę cię. Jest kompletnym nieudacznikiem. Nie
potrafi utrzymać żadnej pracy. Traci przytomność
w drzwiach łazienki. W urodziny mamy zwlókł się
z łóżka i próbował zrobić jej śniadanie – prawie podpalił
dom. To była kropla, która przelała czarę.
– Przykro mi.
– Nic nie trwa wiecznie – mówi cicho Tara, głos jej się
łamie. – Choć wydaje się, że tak jest. Myślisz sobie: „To
coś stałego, mogę się tego trzymać”, ale w końcu
wszystko wymyka ci się z rąk.
Teraz widać wyraźnie, że wcale nie jest tak
zachwycona rozstaniem rodziców, jak udawała to
wcześniej. Pewnie nigdy by się do tego nie przyznała, ale
myślę, że darzy starego pierdziela wielkim sentymentem.
– Dlatego nigdy nie wyjdę za mąż – dodaje
dziewczyna. – Po co tyle zachodu?
W kąciku jej oka lśni spora łza. Nie sądziłem, że wypiła
aż tyle, by wejść w tryb płaczki. Widocznie człowiekowi
nie trzeba wiele procentów, jeśli jego stan emocjonalny
już na wstępie jest niestabilny.
Chciałbym jakoś ją pocieszyć.
– To nieprawda. Jestem pewien, że znajdziesz
świetnego gościa, kogoś o mniejszym zamiłowaniu do
gazów, pobierzecie się i będziecie razem aż do końca –
mówię bez przekonania, bo sam nie wierzę w tego typu
bajeczki. – Zresztą, chyba masz rację. Nic nie trwa
wiecznie. Ale wiesz co? Nie ma w tym nic złego. Pomyśl
o starych ludziach: muszą umrzeć, żeby zrobić miejsce
dla małych dzieci. Nie chciałabyś chyba, żeby po świecie
chodziły same dziadki? Wyobraź sobie te korki i tych
wiekowych, wysuszonych trzęsących się gości
w przyciemnianych okularach, za kierownicami
dwudziestoczteroletnich truposzy, wyciągających
najwyżej dziesięć kilometrów na godzinę. Ciągle myliliby
gaz z hamulcem i przypadkiem wjeżdżali w witryny
aptek.
Tara wybucha śmiechem, ale nie jest to śmiech
beztroski.
– Mówię serio – ciągnę. – Ba! Uważam wręcz, że nic
nie powinno trwać wiecznie. Weźmy na przykład moich
rodziców. Gdyby wciąż byli ze sobą, mój ojciec – ten
prawdziwy – wciąż kisiłby się w dwóch pokojach
wielkości pudełka na buty, które nazywaliśmy domem.
Każdego dnia pociłby się na budowie, zbijając
konstrukcje drewnianych domów. A odniósł sukces.
Kojarzysz wieżowiec Chase’a? Jeden z najwyższych
budynków w Oklahomie?
Tara kiwa głową i pociąga łyk piwa.
– Mój ojciec ma biuro na jednym z górnych pięter.
Widzisz to okno na środku, tam gdzie pali się światło? To
jego gabinet. Pewnie znów pracuje po godzinach.
– Nieźle. Często odwiedzasz go w pracy?
– Jasne. Z góry jest naprawdę niezły widok.
– Może moglibyśmy pójść tam teraz?
– Lepiej nie, pewnie jest zajęty. Zwykle muszę się
umawiać, żeby się z nim zobaczyć.
– Co robi?
– Jest finansistą. Transakcja za transakcją, duże
pieniądze, te sprawy.
Przez chwilę siedzimy w ciszy i wpatrujemy się
w najwyższe piętro najwyższego budynku w Oklahoma
City. Robi się chłodno. Nagle w ciemności słychać jakiś
hałas. Tara zaciska dłoń na moim ramieniu.
– Co to było? – pyta.
– Nic takiego – odpowiadam, chociaż wcale nie jestem
o tym przekonany. Jesteśmy na widoku i choć to
niedorzeczne, mam wrażenie, że w mroku coś się czai.
Na przykład stado zombie-żuli albo coś jeszcze gorszego,
czego nie potrafię nawet nazwać.
– Może powinniśmy już wracać – proponuje Tara.
– Dobry pomysł – zgadzam się bez dyskusji.

Spóźniamy się trochę na koniec rejsu, ale kiedy


docieramy nad kanał, okazuje się, że Ricky’emu
kompletnie to nie przeszkadza. Siedzi na ławce
z widokiem na wodę, ramię w ramię z Bethany. Szczerzą
się do siebie niczym przedszkolaki na przedstawieniu
teatrzyku lalek. Nasze przybycie nie robi na nich
kompletnie żadnego wrażenia.
Podczas drogi powrotnej, w samochodzie, Bethany
mówi tyle, że jestem w szoku. Nie wypowiedziała chyba
tylu słów przez cały czas naszej znajomości. Jest
niezwykle ożywiona. Zachwycona opowiada o tym, jak
zabawnie Ricky komentował ich wspólną przejażdżkę,
zupełnie jakby była to jedna z atrakcji w Disneylandzie.
Zachwyca się historyjkami, które wymyślał na temat
widzianych po drodze ludzi. Podobno bała się, że ze
śmiechu zwymiotuje. Sam pomysł z historyjkami nie jest
oczywiście nowy – pewnie Ricky pożyczył nawet niektóre
z moich sprawdzonych tekstów – ale to bez znaczenia.
Najważniejsze, że plan działa bez zarzutu. Sutterman
odniósł kolejny sukces. Jestem z siebie tak zadowolony,
że z początku nie zwracam uwagi na samochód, który
trzyma się nam na ogonie, gdy suniemy Dwunastą Ulicą.
Gdy docieramy do samochodu Tary, Ricky i Bethany
zachowują się już jak para. Nie należy się wprawdzie
spodziewać, że mój kumpel złapie ją teraz za rękę,
przyciąg​nie do siebie i pocałuje na samym środku
parkingu, do tego przy ludziach. Uważam jednak wieczór
za niezwykle udany.
– Było super – mówi Ricky do pani swojego serca. –
Musimy to kiedyś powtórzyć.
– Bardzo chętnie – odpowiada oblubienica, cała
roziskrzona.
– Przyszły piątek brzmi jak dobry dzień na kolejne
spotkanie – dodaję jak gdyby nigdy nic. Ricky potrzebuje
tej odrobiny mojego wsparcia.
– Piątek brzmi dobrze – mówi szybko Bethany. –
W takim razie do zobaczenia w szkole.
– Spokojnie, zadzwoni do ciebie przed piątkiem –
zapewniam ją. Tym razem Ricky reaguje szybciej.
– O tak, zadzwonię.
Dziewczyna rzuca mu uroczo nieśmiały uśmiech
i odpowiada:
– Świetnie, będę czekać.
Po chwili znika w złotej toyocie camry.
Jakieś piętnaście metrów od nas stoi samochód, silnik
chodzi na wolnym biegu. To ten sam, który jechał za
nami Dwunastą, ale wciąż nie zwracam na niego
specjalnej uwagi. Jestem zajęty żegnaniem Tary – tulę ją
po przyjacielsku i życzę, by sytuacja w domu jak
najszybciej się ułożyła. Niespodziewanie dziewczyna
rzuca mi się na szyję i ściska mnie jak tubkę pasty do
zębów, wtulając policzek w moją pierś.
– Dzięki za piwo i za to, że wysłuchałeś moich durnych
zwierzeń. I za rady. Dzięki za wszystko – mówi cicho.
– Nie ma sprawy – odpowiadam i delikatnie głaszczę
ją po głowie.
I wtedy słyszę trzask zamykanych drzwiczek.
Odwracam się i nie wierzę własnym oczom: to Cassidy.
Przez cały ten czas obserwowała nas z samochodu swojej
przyjaciółki Kendry.
– Cześć, Sutter – wita się ze mną niezbyt przyjaznym
tonem.
– Cześć, Cassidy – odpowiadam i oswobadzam się
z objęć Tary. – Jak było w kinie? Jak wieczór?
Dziewczyna krzyżuje ramiona i patrzy na mnie
niechętnie.
– Z tego, co widzę, nie tak dobrze jak twój.
– Eee… my tylko podzieliliśmy się piwem
z potrzebującymi – tłumaczę. Nie mogę wyłożyć jej
szczegółów planu zeswatania Ricky’ego i Bethany teraz,
kiedy oboje słuchają.
Cassidy patrzy na mnie w TEN sposób.
– Mhm. Jasne. Widziałam, jak się obściskujecie.
– To nie tak, jak myślisz. Mama Tary wyrzuciła z domu
jej ojczyma. Dziewczyny chciały to uczcić i…
Blondynka mojego życia unosi dłoń i ucisza mnie
krótkim gestem.
– Nie chcę słuchać. Prosiłam cię o jedną, prostą rzecz:
chciałam, żebyś miał na względzie moje uczucia. Żebyś
choć raz bardziej zadbał o kogoś innego, nie o siebie.
Tylko tyle od ciebie oczekiwałam. Ale widzę, że i to było
zbyt wiele.
Aha. Więc o to chodziło.
– Potrafię dbać o innych – mówię szybko. –
Oczywiście, że potrafię – dodaję, choć tak naprawdę nie
wiem tego na pewno. Jestem za to gotów spróbować,
szczególnie że już wiem, czego ode mnie chciała.
Jednak Cassidy mi nie wierzy.
– Za późno, Sutter. Jesteś nieuleczalnym
przypadkiem.
– To nieprawda – protestuję, ale Cass wsiada do auta,
zatrzaskuje drzwiczki i zamyka szybę.
– O co jej chodzi? – pyta Tara.
– Ma wysokie wymagania – odpowiadam. –
W dodatku wobec nieodpowiedniej osoby.

Moja robota jest w porządku. Wiecie, co chcę przez to


powiedzieć, prawda? Znaczy to mniej więcej tyle, że
mogę jej nienawidzić tylko czasem, a nie non stop.
Zajmuję się składaniem koszul w Mr. Leon’s – to sklep
z elegancką odzieżą dla mężczyzn. Nie przemęczam się.
Na papierze jestem sprzedawcą, ale klienci nie nachodzą
nas tabunami. Komu potrzebny Mr. Leon’s, skoro
w okolicy jest tyle galerii handlowych? Rok temu
mieliśmy cztery sklepy w ścisłym centrum, teraz zostały
dwa. Wreszcie Mr. Leon’s zniknie z mapy zupełnie
i pójdzie w niepamięć, zupełnie jak hinduska restauracja,
z którą sąsiadowaliśmy. To tylko kwestia czasu.
Brak klientów nie doskwiera mi w pracy. Mówiąc
szczerze, dostaję dreszczy na dźwięk dzwonka przy
drzwiach. Tak, trzymamy się staromodnych rozwiązań.
Do naszego sklepu przychodzą dwa typy facetów: starsi
goście, którzy szukają rzeczy sprzed kilku sezonów,
i młodzi kolesie, zwykle pracujący w sprzedaży. Co
ciekawe, to młodzi bardziej mnie drażnią.
Pamiętam film dokumentalny na temat
prymitywnego plemienia z lasów deszczowych Ameryki
Południowej. Było to naprawdę genialne plemię.
Mężczyźni nosili wyłącznie przepaski na biodrach, które
ledwo zakrywały im interes; kobiety ubierały się równie
skąpo. Kiedyś chodzili po lesie, wolni i dzicy, całe dnie
plotąc koszyki, strzelając do tukanów ze
śmiercionośnych dmuchawek i robiąc całe mnóstwo
innych fantastycznych rzeczy. Potem na ich tereny
wkroczyła cywilizacja. Po pewnym czasie zaczęli ubierać
się w wyciągnięte T-shirty i poliestrowe koszule
z kołnierzykami. Wyglądali jak bezdomni. Na ich widok
aż ściskało mnie w dołku.
Mam podobne uczucia, kiedy patrzę na tych młodych
mężczyzn, którzy odwiedzają sklep Mr. Leon’s. Zaledwie
kilka zerwanych kartek z kalendarza dzieli ich od
beztroski wieku nastoletniego, kiedy byli wolni
i nieokiełznani, zjeżdżali po schodach rowerami, ścigali
się na deskorolkach na środku ulicy i skakali na główkę
z klifów nad jeziorem Tenkiller. Dziś przychodzą do
sklepu z garniturami w strojach pracowników działu
sprzedaży, choć ich ciała jeszcze do nich nie dorosły:
nogawki spodni opadają niezdarnie na czubki
niezgrabnych butów, kołnierzyk odstaje od karku na
ładnych kilka centymetrów. We włosy wcierają piankę.
Pryszcze, które wyskakują im na skutek stresu, otaczają
szczelnie okolice ust i nosa.
Wiecie co? Patrzenie na nich sprawia mi więcej bólu
niż oglądanie tych gości z lasów deszczowych. Wiem, że
gdzieś tam na mnie też czeka taki niedopasowany
garnitur. Już teraz muszę wkładać do pracy spodnie inne
niż dżinsy, oprócz tego sztywną koszulę i krawat.
Nadciąga prawdziwy świat, sunie na mnie jak buldożer
przez las równikowy.
Mimo niechęci do pracy jestem dobry w tym, co robię.
Umiem sprzedawać. Gdyby mi na tym zależało,
potrafiłbym wcisnąć dziewięciu na dziesięciu klientom
pastelowe garnitury weekendowe z kolekcji inspirowanej
modą lat siedemdziesiątych. Mówiłbym: „Jasne kolory
wracają do łask. Wygląda w nim pan jak Burt Reynolds.
Wystarczy zapuścić wąsy i gotowe”.
Tylko że wcale nie chcę tego robić. Nie mam zamiaru
spędzać dni na namawianiu ludzi do kupowania rzeczy,
których wcale nie potrzebują. Może myślałbym inaczej,
gdyby chodziło o coś, w co naprawdę wierzę – nowatorski
produkt, który pomaga chronić warstwę ozonową, czy
coś podobnego. Wtedy pewnie bym się przyłożył.
Na razie jednak musi mi wystarczyć Mr. Leon’s.
Dostałem tę pracę dzięki Geechowi, mojemu ojczymowi.
Chciałem się zaczepić na staż w szpitalu
psychiatrycznym, ale tam nie tak łatwo się dostać. Geech
był niezwykle zadowolony z siebie i z tego, że mógł
skorzystać ze swoich biznesowych koneksji. Ciągle
powtarzał: „Zacząłem pracować na stanowisku
sprzedawcy, kiedy miałem czternaście lat, a swój własny
sklep z artykułami zaopatrzenia hydraulicznego
otworzyłem przed trzydziestym piątym rokiem życia”.
Sklep z artykułami hydraulicznymi. Wielkie mi osiąg​-
nięcie.
Wróćmy do tematu: składanie koszul pozwala mi na
swobodną spłatę rat za samochód i swobodne
imprezowanie. Są gorsze zajęcia na świecie. Wystarczy
skupić się na pozytywach. Wierzę w to głęboko
i powtarzam, kiedy tylko mogę.
Weźmy przykładowo mojego kierownika, Boba
Lewisa. To naprawdę świetny facet. Uwielbiam go. Ma
tyle marzeń. Ciągle opowiada o swoich pomysłach na
zostanie milionerem. Jednego dnia chce rozpocząć serię
szkoleń z motywacji dla noworodków, innego pisze
scenariusz do filmu o kosmicznych dinozaurach, by
następnego tworzyć dietę odchudzającą opartą na lodach
orzechowych i paluszkach rybnych.
Mnoży pomysły na restauracje inspirowane jedzeniem
z różnych stanów: Przystanek Alaska, Willie z Wisconsin,
U Idy w Idaho. W tej ostatniej podawano by pewnie same
ziemniaki. Moja ulubiona knajpa to ta z minigolfem.
Przy każdym dołku można by spróbować innej potrawy,
a ostateczna cena zależałaby od wyniku gry. Wyobrażam
sobie, że klienci kończyliby grę z konkretnie wzdętymi
brzuchami.
Opowieści Boba nigdy mnie nie nudzą. Wręcz się
o nie dopominam. Wiem jednak dobrze, że zawsze
pozostaną w sferze marzeń. Wiecie dlaczego? Bo tak
naprawdę nie zależy mu na kasie. Po prostu lubi sobie to
wszystko wyobrażać. W jego życiu liczy się tylko rodzina:
ma niską, okrąglutką żonę i dwójkę małych, okrąglutkich
dzieci. To na nich się skupia, im oddaje całą swoją
energię.
Jego żona nie wpisuje się w żaden oficjalny kanon
urody, ale mimo to Bob uważa ją za przepiękną. Kiedy
odwiedza go w sklepie, obydwoje aż promienieją. Zresztą
pewnie ja też promienieję od samego patrzenia.
Podobnie jest z ich dziećmi, Kelsey i Jakiem. Mają po pięć
i siedem lat i z niecierpliwością czekają, aż ojciec weźmie
je na ręce i zacznie podrzucać. Bob mówi do córki
„pączuszku”, a do syna „kartofelku”. Kiedy zostajemy
sami po wizycie jego rodziny, pytam: „Nie chciałbyś mnie
zaadoptować?”.
Nic więc dziwnego, że postanowiłem pójść do niego
po radę w sprawie Cassidy. W końcu to najlepszy mąż
i ojciec na świecie. Jest późne popołudnie. Od dwóch
godzin do sklepu nie wszedł absolutnie nikt. Siedzimy
niemal bez ruchu, popijając napoje z automatu i gadając
bez sensu. Bob jak zwykle ma na sobie wykrochmaloną,
niebieską koszulę; o tej porze dnia doskonale widać już
na niej plamy potu. Po jego sylwetce wnoszę, że musiał
być kiedyś nieźle zbudowany. Widocznie potem zaczął
dojadać po żonie kotlety z kurczaka.
Oczywiście mój 7up został już wzbogacony odrobinką
whisky, ale Bob nie ma o tym pojęcia. Kiedyś wiedział
o wszystkim i nie przeszkadzało mu to, jeśli nie
przesadzałem i pilnowałem, by wzmacniać napoje pod
koniec zmiany. Zdaje się jednak, że któryś z klientów
wyczuł ode mnie alkohol i złożył skargę. Dlatego teraz
piję mniej otwarcie. Nie chcę robić szefowi problemów.
– Wygląda na to, że niewiele da się zrobić –
podsumowuję opowieść o rozstaniu z Cassidy. – Podjęła
decyzję. C’est la vie. Takie jest życie.
– Nie poddawaj się tak łatwo – radzi Bob.
– Niby czemu? Tego kwiatu jest pół światu. Nawet
wpadła mi już w oko taka jedna, Whitney Stowe.
Jasnobrązowe włosy, niebieskie oczy, długie nogi, cera
jak z porcelany. Ma w sobie coś z królowej śniegu
i królowej dramatu jednocześnie, ale to oznacza tylko
tyle, że mało kto ma odwagę się z nią umówić. Ja się nie
boję. Czas zmienić kierunek i nie oglądać się za siebie.
Bob kręci głową.
– Mówisz tak, ale jestem gotów założyć się o okrągłą
stówę, że wcale tego nie chcesz. Musisz przyznać się sam
przed sobą: pragniesz, by Cassidy do ciebie wróciła. To
wyjątkowa dziewczyna. Twoja skrzynia biegów, mówiąc
metaforycznie, jest zwykle ustawiona na luz. Przez
moment wydawało mi się nawet, że może Cass uda się
wrzucić jedynkę.
– O czym ty mówisz? Jaki znowu luz? Pędzę sto na
godzinę bez hamowania.
– Jasne. Próbowałeś przynajmniej z nią porozmawiać?
– Pewnie, wszystko jej wyjaśniłem. Nie odbierała
telefonów, więc zostawiłem długą, pełną szczegółów
wiadomość na poczcie głosowej jeszcze tego samego
wieczoru. Potem wysłałem jeszcze e-mail. W odpowiedzi
cisza. Zero. Czuję się jak idiota. Tylko że niewidzialny, bo
w szkole mija mnie jak powietrze.
– Może warto trochę za nią pochodzić.
– Nie jestem niczyim szczeniakiem.
– A przeprosiłeś?
– Niezupełnie. Wyjaśniłem, co zaszło, opowiedziałem
o swataniu Ricky’ego – które, nawiasem mówiąc, udało
się genialnie, bo umówił się na piątek na randkę
z Bethany. W moim odczuciu nie mam właściwie za co
przepraszać. To zwykłe nieporozumienie.
Bob macha mi przed nosem wyciągniętym
ostrzegawczo palcem.
– Nieważne. Przeprosiny jeszcze nikomu nie
zaszkodziły. Nieważne, czy to ty zrobiłeś coś, co jej się nie
spodobało, czy na odwrót. Przepraszanie nie boli. Jest
w tym akcie pewne poświęcenie. Pokazujesz jej w ten
sposób, że ją kochasz.
– I jednocześnie pozwalam sobie założyć obrożę
i zapiąć smycz.
– Musisz przestać myśleć w ten sposób. Nie możesz
cały czas przejmować się tym, kto dominuje w waszym
związku. Jeśli sprawisz, że będzie czuła się szczęśliwa,
zyskasz nad nią największą władzę.
– Hm, nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.
Bob ma talent do obserwacji. Nie wiem, czy jest dobry
w motywowaniu dzieci, ale z pewnością odnalazłby się
w dziale „poczta złamanych serc” każdego magazynu dla
nastolatków.
– Mam dla ciebie radę – mówi cicho. – Odwiedź ją dziś
wieczorem. Nie dzwoń, nie pisz, nie wysyłaj maili. Po
prostu tam pójdź. Jakie kwiaty lubi najbardziej?
– Nie mam pojęcia – odpowiadam.
Bob z politowaniem kręci głową.
– W takim razie najlepsze będą róże. Przyznaj, że
popełniłeś błąd, ale nie obiecuj, że już nigdy tego nie
zrobisz. Zamiast tego powiedz jej, że zastanawiałeś się
dużo nad tym, jak musiała się poczuć, kiedy zobaczyła,
jak obejmuje cię inna dziewczyna. W ten sposób
zachęcisz ją do zwierzeń. Kiedy zacznie, słuchaj uważnie.
Spraw, by była pewna, że jej uczucia są dla ciebie ważne.
W końcu od samego początku chodziło jej tylko o to.
– Cholera, niezłe. To naprawdę dobra rada. Jesteś
lepszy niż Oprah, bez kitu.
– Kiedyś myślałem, żeby napisać książkę o tych
sprawach – przyznaje Bob. – Najpierw chyba chciałbym
jednak zrobić doktorat ze związków międzyludzkich.

10

Kochany, stary Bob. Jak na gościa, któremu z uszu


sterczą włosy, wie zadziwiająco dużo o tym, co czują
kobiety. Szkoda, że nie może mnie wyręczyć z tymi
kwiatami.
Cassidy chciała, żebym traktował jej uczucia
priorytetowo względem swoich. I tu zaczęły się schody.
Nie chodzi o to, że tego nie chciałem. Po prostu nie mam
najmniejszego pojęcia, co właściwie przestawia się
w głowie dziewczyny, kiedy zaczynam z nią chodzić.
Koleżanki czy dziewczyny, które dopiero poznaję, mogę
czytać jak otwartą książkę. Jeśli jednak tylko z którąś się
zwiążę, tajemnicza ręka zatrzaskuje mi tę książkę przed
nosem. Widzę ciemność.
Weźmy jako przykład Kimberly Kerns, z którą
chodziłem przed Cassidy. Na etapie flirtowania, gdy
dopiero się poznawaliśmy, miała mnie za
najzabawniejszego gościa pod słońcem. Uwielbiała mój
udawany gangsterski rap:

Jestem boski, jestem byczy


Kozak ze mnie notoryczny
A do tego prowokator
I sutkowy nawigator
Słuchaj teraz, serio mówię
Każdą laskę w mig namówię
Patrzą na mnie jak na bóstwo
Nieobce mi cudzołóstwo
Jestem królem kopulacji,
Wszelkich łóżkowych atrakcji
Czekaj, rozkosz wnet zagości
Bo ja to Sułtan Miłości
Tak, twój Sułtan Miłości
Twój Sułtan Miłości, Jo!

Śmiała się z tego tak mocno, że aż dostawała skurczy.


Jednak po kilku miesiącach bycia razem, praktycznie za
każdym razem, kiedy otwierałem usta, żeby coś
powiedzieć, słyszałem tylko, że jestem obrzydliwy albo
niedojrzały. Na początku mówiła, że nie ma drugiego
takiego jak ja, a potem skupiła się na tym, żeby przerobić
mnie na faceta swoich snów. „Dlaczego gadasz takie
głupoty? Dlaczego nie nosisz lepszych koszulek? Czemu
ciągle imprezujesz z kumplami?” Sugerowała nawet, że
powinienem zapuścić i rozjaśnić włosy. Dacie wiarę? Ja
i rozjaśnione pasemka!
Przed Kimberly była Lisa Crep, wcześniej Angela Diaz,
jeszcze wcześniej Shawnie Brown, a dawno temu – pod
koniec podstawówki – Morgan McDonald, Mandy
Stansberry i Caitlin Casey. Każda z tych dziewczyn była
pewna siebie, szła przez życie z głową do góry, patrząc
prosto przed siebie. Mimo to zawsze sprawiałem im
zawód. Powody były dwa:
1. Z przyczyn, które do dziś pozostają poza moim
rozumowaniem, nie robiłem odpowiednio dobrego
wrażenia na ich znajomych.
2. Koniecznie chciały, bym wrzucił bliżej nieokreślony
bieg, którego mój związkomobil zwyczajnie nie posiadał.
Przy zerwaniu z Lisą usłyszałem, że przez cały czas nie
czuła, żeby nasz związek był naprawdę.
– O co ci chodzi? – wypytywałem. – Widujemy się
praktycznie co sobotę. Czego byś chciała, oświadczyn?
Mamy dopiero szesnaście lat, do cholery!
– Nie chodzi mi o małżeństwo – odparła skrzywiona.
– A o co?
Skrzyżowała ramiona.
– Jeśli ty nie wiesz, to ja ci tego nie powiem.
Jezu. A wydawała się taka wyluzowana.
Kiedy myślę o moich byłych, wyobrażam sobie piękną
rabatę pełną kwiatów, którą obserwuję przez okno. Mogę
je podziwiać, ale nie wolno mi ich dotknąć.
Niczego nie żałuję, nie jestem rozgoryczony.
Zastanawiam się tylko, jakie piekielne procesy zachodziły
w ich umysłach i sercach, kiedy zaczynaliśmy być razem,
kiedy mieliśmy się do siebie zbliżać. Dlaczego chciały
innego Suttera niż ten, którego dostały na starcie?
Dlaczego potrafię się kumplować z nimi wszystkimi
i kiedy wpadamy na siebie przypadkiem, potrafimy
świetnie się bawić? Dlaczego dziewczyny tak bardzo
mnie lubią, ale nie potrafią mnie pokochać?
Właśnie o tym myślę, kiedy po pracy ruszam w stronę
domu Cassidy. Mam silne postanowienie przeproszenia
jej, tak jak sugerował Bob. Mimo to nie jestem pewien,
czy to, co działa w jego przypadku, pomoże również
mnie. Na wszelki wypadek powtarzam sobie, że wszystko
jest w porządku i nie ma się czym przejmować – w końcu
nic nie trwa wiecznie. Poza tym mam w odwodzie
Whitney Stowe, królową dramatu z nogami aż po szyję.
Wydaje się nieco zarozumiała, ale pomogę jej się
rozluźnić. Jestem w tym niezły, szczególnie na początku
znajomości.
Po drodze wstępuję do mojego ulubionego
monopolowego: muszę zadbać o odpowiednie
zaopatrzenie przed czekającym mnie zadaniem. Facet
z ladą wygląda jak pierwszy Anioł Piekieł, który chodził
po ziemi, ale nie ma czego się bać. To swój gość. Nigdy
nie pyta mnie o dokumenty, bo twierdzi, że
przypominam mu jego syna, który zaginął dawno temu.
Piję dwa szoty whisky, ale nawet one nie są w stanie
uciszyć motyli, które wiercą się w moim brzuchu tym
mocniej, im bliżej jestem domu Cassidy.
Mija wpół do dziewiątej, kiedy parkuję na jej ulicy.
Wciąż mam na sobie ubranie, w którym chodzę do pracy.
Jej rodzice patrzą na mnie bardziej przychylnym okiem,
gdy na mojej szyi wisi krawat. To chyba daje im mylne
wrażenie, że robię ze swoim życiem coś konkretnego.
Może tym razem dzięki temu wpuszczą mnie do środka,
nawet jeśli Cassidy wyraźnie im tego zakazała.
Otwiera mama, to dobrze. Lepiej dogaduję się
z matkami niż z ojcami. Oczywiście mam na myśli cudze
rodzicielki, a nie własną.
Kobieta wygląda na zaskoczoną, wnioskuję, że
Cassidy powiedziała jej o naszym rozstaniu. To czyni
nasze spotkanie nieco bardziej oficjalnym niż zwykle, ale
nie zważam na to i witam się jak zawsze.
– Dobry wieczór, pani Roy – mówię, jakby nic się nie
stało. Po prostu wpadłem zobaczyć się z jej córką, tak jak
robiłem to przez ostatnie sześć miesięcy.
– Cześć, Sutter. Nie spodziewałam się tutaj ciebie.
– Naprawdę? Proszę się mną nie przejmować.
Wpadłem tylko pogadać z Cass, może zabrać ją na colę.
– Przykro mi, ale nie ma jej w domu – odpowiada
kobieta. Ani słowa o zerwaniu.
Jestem pewien, że tak naprawdę chciałaby powiedzieć
coś w stylu: „Wiesz co, chłoptasiu? Cassidy jest w swoim
pokoju, ale nie ma ochoty oglądać cię ani teraz, ani nigdy,
więc najlepiej będzie, jeśli zabierzesz się stąd i nigdy nie
wrócisz”. Tacy już są rodzice. Nigdy nie powiedzą ci
niczego podobnego prosto w twarz, chociaż i ty, i oni
dobrze wiecie, co myślą.
Też znam tę grę. Wymownie obracam się w stronę
podjazdu.
– Hm, to chyba jej samochód. Może nie zauważyła
pani jej powrotu?
– Nie, jestem pewna, że jeszcze nie wróciła. Pojechała
gdzieś z Kendrą – odpowiada kobieta i szybko zaciska
usta. Widocznie przypomniała sobie, że miała nie dzielić
się ze mną tą ściśle tajną informacją, ale na to już za
późno.
– W porządku, proszę jej powiedzieć, że tu byłem. No
nic, muszę lecieć. Czas do domu.
Jeśli pani Roy jest choć w połowie tak mądra, za jaką ją
uważam, to dobrze wie, że pojadę teraz wszędzie, tylko
nie tam.

11

Samochód Kendry stoi zaparkowany pod jej domem,


ale i tak dzwonię do drzwi wejściowych. Jej mama
tłumaczy mi, że dziewczyny poszły na spotkanie
sportowego kółka chrześcijańskiego do Morgan
McDonald. To moja była z końca podstawówki, a więc
czasów tak zamierzch​łych, że teraz wydaje się, że nigdy
nie byliśmy nikim więcej niż przyjaciółmi. Dziwi mnie
tylko, że Cassidy – która nie jest ani przesadnie religijna,
ani nie lubi sportu – towarzyszy Kendrze na spotkaniu.
Zaiste frapujące.
Zaiste. Uwielbiam to słowo.
Kiedy wjeżdżam na osiedle Morgan, mam w sobie
o kilka szotów whisky więcej. Motyle już mi nie
przeszkadzają. Teraz czuję, jakby w brzuchu-puszce
przewalały mi się zardzewiałe śruby.
Liczba zaparkowanych aut sugeruje, że chrześcijańscy
sportowcy rozdają dziś darmowe kupony, które wybawią
posiadacza od kar piekielnych. Tylko sobie nie myślcie, że
to spokojne, uładzone mityngi przy waniliowych
wafelkach i herbacie. Nie wszyscy goście uprawiają sport.
Co to, to nie. Dziewięćdziesiąt procent bywalców tych
wieczornych spotkań przychodzi na nie z jednego
prostego powodu: szukają pary. Właśnie dlatego
zardzewiałe śruby tak mocno uderzają o blaszane ściany
mojego brzucha. Czego – albo kogo – szuka tu Cassidy?
Parkuję auto jako ostatnie w rzędzie i ruszam
w stronę domu Morgan. W głowie wciąż powtarzam to,
co chcę powiedzieć. Muszę zacząć od czegoś lekkiego,
zabawnego, w stylu: „Kto by się spodziewał, że spotkamy
się w takim miejscu. Przyjechałaś tu z Jezusem czy on
znowu wybrał osiołka?” Kiedy tylko zobaczę jej uśmiech,
od razu przejdę do przeprosin. „Popełniłem błąd” –
powiem. „Nie pomyślałem. Znasz mnie przecież, wiesz,
że w myśleniu nie jestem najlepszy. W temacie związków
jestem prawdziwym kretynem. Potrzebuję korepetytora.
Kogoś takiego, jak ty”.
Przede mną, w świetle latarni, widzę dwie sylwetki. To
jakaś para. Po wzroście faceta wnioskuję, że to Marcus
West, ogier drużyny koszykówki. Dziewczyna tuli się do
niego tak mocno, że nie jestem w stanie jej rozpoznać.
Widzę tylko, że ma dość krótkie włosy. „A więc Marcus
ma nową dziewczynę. Czyli LaShonda Williams jest
wolna. Zawsze mi się podobała” – analizuję. Szybko
jednak duszę tę myśl. Nie przyszedłem tu po nową
dziewczynę.
Gdy podchodzę bliżej, Marcus obraca się i opiera
o samochód. Dziewczyna staje bokiem do mnie,
a naprzeciwko niego, on nachyla się i mocno ją całuje.
Profil tego tyłka poznałbym wszędzie. Nie mam żadnych
wątpliwości, kto jest jego właścicielką. To wielka,
fantastyczna, piękna pupa Cassidy. Śruby w moim
brzuchu zmieniają się w zardzewiałe młotki.
Na widok potężnej sylwetki Marcusa wielu gości
odwróciłoby się na pięcie – ale nie ja.
– Proszę, proszę – mówię z przekąsem i zatrzymuję się
dziesięć metrów od nich. – Widzę, że duch Jezusa
Chrystusa spłynął dziś na was oboje.
Cassidy obraca się w miejscu.
– Co ty tu robisz?
– Zmieniłaś fryzurę.
Cass bezwiednie dotyka włosów.
– Czułam, że to dobry moment na zmianę –
odpowiada.
Kiwam głową i pocieram podbródek w zamyśleniu.
– To prze-kurwa-fantastyczne.
Teraz Marcus robi krok w moją stronę.
– Sutter, jesteś pijany czy coś?
Uśmiecham się najszerzej, jak potrafię.
– Jeżeli „pijany” oznacza A, a „czy coś” oznacza B, to
uznajmy, że odpowiedź na pewno nie brzmi B.
Chłopak marszczy brwi. Nie wygląda jednak na
zdenerwowanego; raczej mi współczuje.
– Słuchaj, stary, może dasz się podwieźć do domu?
Wyobrażam sobie, że nie jesteś teraz w najlepszym
stanie.
– Bracia, patrzcie jeno! Oto Marcus West przemówił
do gawiedzi! – wołam. Bardzo staram się nie brzmieć
bełkotliwie.
– Jezu, Sutter… – zaczyna Cassidy, ale przerywam jej
gestem. Jeszcze nie skończyłem.
– Oto na nikczemnych spadło, niczym klątwa, jego
błogosławieństwo. Tak to już bywa.
Marcus podchodzi bliżej i łapie mnie za ramię.
– Daj spokój, pojedziemy moim samochodem.
Wyrywam się szybko.
– Ależ nie trzeba, wasza świątobliwość. Potrafię ocenić
sytuację właściwie i doskonale pojmuję znaczenie frazy
„wyrzucony jak zbity pies”. Niniejszym życzę państwu
wspaniałego wieczoru! – mówię i kłaniam się nisko,
jednocześnie starając się nie przewrócić. – Wszystkiego
najlepszego i wielu lat szczęśliwego pożycia
małżeńskiego. Mnie za to czas wyruszyć na
poszukiwania własnej drugiej połowy.
Obracam się na pięcie, ale Marcus nie wytrzymuje.
– Sutter, poczekaj…
– Puść go – przerywa mu Cassidy. – Nie umie
prowadzić, jeśli nie jest na lekkim rauszu.
– Dzięki. Zawsze we mnie wierzyłaś – wołam
z irytacją, nie odwracając głowy. – Jesteś kobietą, która
potrafi wybaczyć i zrozumieć wszystko, prócz zwykłych
pomyłek.
I to byłoby piękne podsumowanie naszego spotkania,
gdybym nie potknął się o worek ze śmieciami i nie oblał
sobie spodni.

12

Za mną kolejne cudowne popołudnie. Pogoda jest


wprost niewiarygodna. Wprawdzie oznacza to, że
pewnie lato znów będzie nie do zniesienia, ale nie
zamierzam się tym teraz przejmować. Nie należę do
fanów przyszłości. Podziwiam tych, którzy potrafią o niej
myśleć, ale sam tego nie robię.
Razem z Rickym siedzimy na masce mojego
samochodu. Auto stoi na parkingu w centrum miasta,
blisko nabrzeża. Proponuję kumplowi łyk whisky, ale
odmawia. Mówi, że za wcześnie na alkohol. Za wcześnie?
Mamy drugą po południu i jest piątek! Przyjmuję to
jednak ze spokojem. Nie jestem z tych, którzy naginają
innych do swojej woli. Żyj i pozwól żyć innym, to moja
dewiza.
Sam pociągam z butelki.
– Spójrz, widać stąd wieżowiec Chase’a – zauważam. –
Tam wysoko, na samej górze…
– Tak, tak. Twój ojciec ma tam biuro.
– Ciekawe, jakie interesy dziś załatwia.
– Wiesz, że poszedłbym z tobą dziś wieczorem,
gdybym tylko mógł – mówi Ricky.
– Jasne, że wiem. Wyluzuj, nic się nie stało. Po prostu
nie lubię chodzić sam do mojej siostry. Jej mąż i jego
kolesie przyprawiają mnie o mdłości. Nadęte sztywniaki.
Traktują jak hołotę wszystkich, którzy nie żyją na ich
poziomie. W sumie nie mam nic przeciwko hołocie. Nie
mogę natomiast znieść ludzi, którzy czują się od hołoty
lepsi.
– Nie mogę przesunąć randki z Bethany. Wszystko już
zaplanowane.
– Rozumiem.
– Poza tym wydawało mi się, że miałeś zaprosić
Whitney Stowe.
– I tak zrobiłem.
– Serio? Czemu nic mi nie powiedziałeś?
– Nie poszło zbyt dobrze. Stwierdziła, że nie umawia
się z płytkimi imprezowiczami.
– Poważnie?
– Tak jest.
– Przesadziła.
– Sam nie wiem.
– Stary, nie jesteś płytki i masz życie poza
imprezowaniem. Każdy, kto twierdzi inaczej, nie ma
o tobie pojęcia i zmieniłby zdanie po jednej dłuższej,
nocnej rozmowie.
– Wiesz, jaka jest Whitney. To artiste.
– Nie rozumiem, dlaczego nie umówisz się z Tarą.
Myślę, że by nie protestowała. Przynajmniej tak mówi
Bethany. Sam widziałem, jak na ciebie patrzyła, kiedy
wracaliśmy z Bricktown.
– Nie ma mowy, nie mogę iść z nią na randkę.
– Oczywiście, że możesz. Zastanów się: Tara i Bethany
to przyjaciółki. Moglibyśmy chodzić na podwójne randki,
robić grilla nad jeziorem – hamburgery, drinki, trochę
zioła. Byłoby bajecznie.
– Pewnie tak – odpowiadam, wyobrażając sobie całą
scenę. – Ale to niemożliwe. Nie wolno mi umówić się
z Tarą. Nigdy. Gdybym to zrobił, Cassidy uznałaby, że
miała rację. „Patrzcie na tego krętacza. Próbował mi
wkręcić, że nic ich nie łączy, a teraz siedzą razem na
trawie i zajadają się frytkami”. Właśnie tak by sobie
pomyślała.
Ricky parska śmiechem.
– Wiesz co? – mówi po chwili. – Wciąż nie mogę
uwierzyć, że tak szybko przyczepiła się do Marcusa
Westa. Nie rozumiem, o co tu chodzi. Zawsze nabijała się
ze sportowców.
– Och, ja doskonale to rozumiem – rzucam i biorę
kolejny łyk. – Znasz Cassidy. Habitat for Humanity,
Green​peace, parady równości, to wszystko ją kręci.
Z drugiej strony mamy Marcusa, który jest właściwie
jednoosobową Armią Zbawienia. Ciągle robi coś dla
innych – gotuje dla bezdomnych, pracuje z dziećmi przy
paraolimpiadzie, jest mentorem młodocianych
przestępców. To porządny gość, trzeba mu to oddać.
Niełatwo się z niego nabijać.
– W sumie racja – przyznaje Ricky. – Do tego ma
wielką pałę.
– Że co?
– Wiesz, co mówią. Podobno czarnoskórzy mają
wielkie pały. Długie jak słoniowa trąba.
– Ściema. Nie wierzę w stereotypy rasowe.
– Ja też nie. Ale trudno wyrzucić z głowy ten obraz.
– Szło mi całkiem nieźle, zanim o tym powiedziałeś –
mówię i patrzę wymownie na Ricky’ego.
– Sorry. Nie chciałem, stary.
Pociągam długi łyk whisky.
– Pięknie. Nie dość, że czeka mnie wieczór u siostry, to
dodatkowo będzie mnie prześladować widok słoniowej
pały Marcusa.
– Masz – mówi Ricky i wręcza mi tłustego skręta
wyjętego z wewnętrznej kieszeni kurtki. – Weź to ze
sobą. To dobry towar. Pomoże ci jakoś przetrwać.

13

Moja zmiana w pracy trwa od trzeciej po południu do


ósmej wieczorem. Chyba po raz pierwszy chciałbym,
żeby nigdy się nie kończyła. Jestem gotów zostać po
godzinach. Mogę zająć się inwentaryzacją, siedzieć tu do
dziesiątej albo i dłużej. Wszystko, byle opóźnić wizytę
u siostry. Niestety koło siódmej Bob bierze mnie na bok
i mówi, że mogę spokojnie wyjść wcześniej.
– Nie ma mowy. Zrobi się ruch i co? Zostaniesz tutaj
sam? – próbuję protestować.
– Słuchaj, wiem, że dzisiaj piłeś, a nie możemy sobie
pozwolić na to, żeby kolejny klient zwrócił na to uwagę
i napisał skargę do kierownika. Prawda?
Nie chcę okłamywać Boba. Proponuję, że przepłuczę
usta miętowym płynem i kupię gumę do żucia. Bob jest
jednak nieugięty.
– Dam sobie radę, to ostatnia godzina – stwierdza. –
Idź do domu i połóż się spać. Nie mam ci tego za złe,
Sutter. Wiem, że dobry z ciebie chłopak. Ale wiem też, że
miałeś ciężki tydzień w związku z tym, co działo się
między tobą a Cassidy.
– Hej, bez przesady. Prawie o niej zapomniałem. Nic
takiego się nie stało. Jestem wolnym człowiekiem. Za
rogiem czeka kolejna laska – bronię się.
– Jasne. Nawet jeśli tak jest, to nie znajdziesz jej
w sklepie z odzieżą męską. Więc idź do domu. Poradzę
sobie bez ciebie. Pogadamy jutro.
Do domu iść nie mogę. Mama z miejsca wyśle mnie do
Holly. Jest jedno wyjście: muszę kupić dużego 7upa.
Trochę czasu zmarnuję, jeżdżąc po mieście, potem
pojadę do siostry okrężną drogą. Dzięki temu uniknę
bezpośredniego spotkania z jej mężem Kevinem i nie
będę musiał go wysłuchiwać, kiedy ona będzie mieszać
sałatkę. Generalnie uważam się za człowieka
z pozytywnym nastawieniem do życia – do tego
uwielbiam to, co osobliwe – ale w przypadku tych dwojga
nie potrafię powstrzymać cynicznych przemyśleń. Dziś
wieczorem jest mi nawet trudniej niż zwykle.
Holly i Kevin mieszkają na ekskluzywnym osiedlu na
północ od centrum Oklahoma City. Ich wielki, stary dom
stoi przy ulicy pełnej innych wielkich, starych domów,
które zamieszkują wszelkiej maści ludzie sukcesu. Co
ciekawe, Kevin nie wymawia swojego imienia tak, jak
zwykli ludzie – Kewin. Według niego prawidłowa
wymowa to Keevin. Kiiwin. Zajmuje się jakimś
niezwykle ważnym syfem w firmie energetycznej.
Dobrze im się powodzi, zwłaszcza że Holly ma dopiero
dwadzieścia pięć lat. Kevin jest od niej co najmniej
piętnaście lat starszy. Ma byłą żonę, która – w opinii
mojej siostry – mogłaby wystąpić na plakacie
prezentującym skutki nieudanych operacji plastycznych.
Sama Holly zaczynała jako asystentka do spraw
administracyjnych w tej samej firmie co Kevin. Jak łatwo
się domyślić, szybko awansowała.
Nie zdziwiłbym się, gdyby pewnego dnia okazało się,
że moja mama kocha zięcia bardziej niż jego własna
żona. Holly ciągle wymyśla mało wiarygodne wymówki,
żeby tylko nie zaprosić rodziców na kolację. Mówi, że
rodzice Kevina też ich jeszcze nie odwiedzili, więc nie
może tego zrobić. Jestem przekonany, że on wciska
swoim rodzicom ten sam kit. Dlaczego zaprosili mnie –
tego kompletnie nie rozumiem. Widzę za to, że mama
wyraźnie mi zazdrości.
Dla niej Kevin to złoty chłopak, który nie jest zdolny
do popełniania błędów. Pewnie czuje się w pewnym
sensie odpowiedzialna za to, że Holly poszła w jej ślady.
Historia związku jej i Geecha potoczyła się przecież
podobnie. Mama zaczynała jako jego sekretarka
i najwyraźniej bardzo mocno wizualizowała sobie swoją
własną osobę w dwupiętrowym domu z basenem, bo oto
niespodziewanie Geech wziął rozwód, a moja rodzicielka
zajęła miejsce u jego boku w zielonym cadillacu.
Mimo pewnych zasobów finansowych Geech to ledwie
płotka, marna cyrkonia przy diamentowym chłoptasiu
z fryzurą za sześćdziesiąt dolarów, takim jak Kevin.
Powinniście zobaczyć moją matkę, kiedy siada nad
basenem córki, w błyszczących, złotych sandałkach.
Czuje się wtedy jak królowa. Odkąd może siedzieć tutaj,
nie zanurzy nawet jednego wymanikiurowanego palca
w niewielkim baseniku, który Geech wybudował
w naszym ogrodzie.
Między mną a Holly jest osiem lat różnicy, nie
jesteśmy ze sobą blisko. Kiedy byłem młodszy, lubiła
mówić, że nasi rodzice wzięli ślub dla niej, a rozwiedli się
przeze mnie. Powtarzała też, że gdyby mieli tylko jedno
dziecko, nie byłoby problemów z pieniędzmi i nie
zaczęliby się kłócić. Nieważne. Pewnie próbowała się
odegrać, bo ciągle nabijałem się z niej, że jest płaska jak
deska. Bo faktycznie tak było – przynajmniej do czasu
wizyty u chirurga.
Jak już wspominałem, podejrzewam, że zapraszając
mnie, kierowała się jakimś ukrytym motywem.
Przypomina w tym mamę. Obie chcą, żebym poznawał
odpowiednich ludzi. „Wszystko zależy od znajomości” –
lubi powtarzać Holly. Co dokładnie rozumie przez
„wszystko”? Tego nie mówi, a ja nie pytam. Może się
wydawać, że faktycznie jej na mnie zależy i chce mi
pomóc. Ja widzę to jednak tak: marzy jej się dodatek
w postaci złotego braciszka, którym mogłaby się chwalić
przed swoimi złotymi znajomymi.
Rozpoznaję tylko jedno auto z tych zaparkowanych
przed domem. Czerwony, sportowy wóz należy do
kumpla Kevina, Jeffa Jakiegośtam, który jest właścicielem
Boomer Imports w Norman, niecałe dwa kilometry od
kampusu University of Oklahoma. A więc wszystko jasne.
Chcą, żebym poszedł na studia tam, gdzie Jeff,
i jednocześnie pracował w salonie sprzedaży
samochodów, wciskając czerwone kabriolety
rozwodnikom w średnim wieku, którzy złudnie wierzą,
że szybka bryka zmieni ich w playboyów.
Wchodzę do środka, gdzie wita mnie siostra, całując
powietrze obok moich uszu. Pewnie wydaje jej się, że tak
właśnie robią to przedstawiciele klasy wyższej. Następnie
prowadzi mnie do salonu. Wszyscy siedzą z drinkami
w dłoniach. Oczywiście nikt nie proponuje mi alkoholu,
ale nie na darmo przytargałem ze sobą wierną butlę
7upa.
Poza Jeffem i jego żoną widzę pięć nieznanych mi
osób. Zapominam ich imion sekundę po tym, jak
wymienia je moja siostra. Zapamiętuję tylko dziewczynę
– jak się okazuje, to córka Jeffa – która jest chyba moją
rówieśnicą. Ma najwspanialsze rude włosy, jakie
kiedykolwiek widziałem. Nazywa się Hannah, a na widok
jej porcelanowej, jasnej skóry krew natychmiast zaczyna
szybciej krążyć mi w żyłach.
Czy to możliwe, zastanawiam się w duchu, że Holly
próbuje załatwić mi nie tylko pracę?
Gdyby nie obecność Hannah, pewnie pomachałbym
tylko do wszystkich i usiadł w rogu. Ale wobec takiego
obrotu sprawy grzecznie wyciągam rękę do każdego
z gości po kolei, aż docieram do końca kanapy, przy
którym siedzi ruda. Trzymam jej dłoń w swojej odrobinę
dłużej niż pozostałe.
– Gdzie byłem przez całe twoje życie? – pytam
przekornie i uśmiecham się zniewalająco, odsłaniając
przerwę między jedynkami.
Dziewczyna nie odpowiada. Spuszcza nieśmiało
wzrok, ale po chwili go podnosi. Zieleń jej oczu przecina
mnie wpół.

14

W tego rodzaju sytuacjach należy zachować spokój.


Nie wolno wpychać się na miejsce tuż obok dziewczyny
i gapić się na nią z otwartymi ustami. Mając w pamięci te
zasady, udaję się do minibaru w drugiej części pokoju,
gdzie moja siostra wyłożyła na tacach frymuśne gatunki
serów. Siadam na barowym stołku i udaję
zainteresowanego toczącą się przy barze rozmową. Może
raz albo dwa zerkam w stronę rudej piękności.
Konwersacje mężczyzn wyglądają mniej więcej tak:
– Jak było na golfie w Tahoe?
– Fantastycznie!
Z kolei rozmowy kobiet to coś w tym stylu:
– Byłaś już w tym nowym sklepiku z antykami na rogu
Havenhurst i Hursthaven?
– Jeszcze nie, a ty?
– Byłam! Jest fantastyczny!
W duchu przysięgam sobie, że nigdy nie urządzę
podobnej imprezy, nawet kiedy będę stary i zgrzybiały.
Czy tak ma wyglądać życie towarzyskie po studiach?
Zastanawiam się, jak w ogóle można nazwać tych ludzi
grupą przyjaciół. Moja definicja przyjaźni zdecydowanie
tutaj nie pasuje.
Pewnie wiele się zmienia, kiedy wkracza się w dorosłe
życie. Kiedy nie ma już szkoły, która każdego dnia daje
wspólne doświadczenia. Jednak goście mojej siostry nie
mają żadnych wspólnych żartów, kultowych historii czy
kosmicznych teorii na temat działania wszechświata.
Brak im głębszej więzi. Mam wrażenie, że ledwo się
znają.
Przez chwilę sprawdzam swoje moce parapsychiczne
i próbuję myślami przywołać Hannah do stolika
z frymuśnymi serami, żeby móc zacząć rozmowę.
Najwyraźniej Stwórca poskąpił mi tego daru, bo
dziewczyna siedzi na kanapie bez ruchu, sztywna jakby
kij połknęła, z dłońmi na kolanach i sztucznym
uśmiechem przyklejonym do twarzy. Mój umysł rzadko
cierpi nudę, ale podskórnie czuję, że jeśli na tym
przyjęciu wkrótce nie wydarzy się coś zabawnego,
poświęcę się dla rozrywki i spadnę ze stołka barowego.
Na szczęście przypominam sobie o skręcie, którego dał
mi Ricky. Powinien nieco ożywić sytuację.
Łazienka na piętrze – przylegająca do sypialni Holly
i Kevina – wydaje się idealnym miejscem do zapalenia
zioła. Cóż jednak odkrywam, gdy uchylam drzwi? Na
samym środku potężnej komody stoi wysoka butelka
trzydziestoletniej szkockiej whisky Macallan.
Trzydziestoletniej! Taki właśnie jest Kevin: będzie
szpanował przed gośćmi swoimi markowymi ciuchami,
ale nie poczęstuje ich szkocką za trzysta dolarów.
Widocznie dzisiejsze towarzystwo na to nie zasługuje.
Wśród zaproszonych nie ma przecież jego szefa.
Nigdy nie byłem wielkim fanem szkockiej whisky, ale
mój 7up traci na mocy. Poza tym kiedy znów nadarzy się
okazja do spróbowania podobnego alkoholu? Czytałem
gdzieś w Internecie o butelce sześćdziesięcioletniego
Macallana, która poszła na aukcji za trzydzieści osiem
tysięcy dolarów! Jest jeden problem: whisky jest
zamknięta. Ale co z tego! Przecież nie zamierzam wypić
połowy.
Mimo to wolałbym otworzyć butelkę tak, żeby Kevin
niczego nie zauważył. To nie będzie łatwe. Nawet jeśli
uda mi się rozedrzeć banderolę delikatnie, nie będę
w stanie zatuszować samego faktu. Przyglądam się
zakrętce ze wszystkich stron, ostrożnie badam osłonkę
paznokciem, przekręcam w lewo i w prawo, niestety bez
efektów.
Wreszcie postanawiam odpalić jointa w nadziei, że
odrobina zioła pomoże mi coś wykombinować. Zaciągam
się kilka razy, przytrzymując dym w płucach, aż w końcu
czuję, jak poszerzają się horyzonty mojego umysłu.
Pomysł pojawia się sam: powinienem uderzyć szyjką
butelki w kant komody, szybko wypić alkohol
wymieszany ze szkłem, a na koniec zwrócić wszystko
w formie małych buteleczek z whisky, takich jak te, które
rozdają w samolotach.
Dlatego palę mniej niż Ricky. Moja wyobraźnia jest
zbyt rozbuchana, by znieść więcej niż jedno, może dwa
zaciągnięcia.
Tak czy siak, sama wizja wyrzyganych buteleczek
wydaje mi się ogromnie zabawna. Z trudem duszę
w sobie chichot, kiedy w mojej głowie pojawia się kolejny
obraz: Kevin wchodzi do sypialni, a ja wymachuję w jego
stronę butelkowym tulipanem, niczym barowy
zawadiaka ze starych filmów. Tego już dla mnie za wiele.
Nie wytrzymuję i wybucham śmiechem.
Nagle skrzypią schody. Ktoś idzie. To pewnie Kevin,
który martwi się o swoją whisky za trzysta dolarów
w moich rękach. Co za paranoik. Powinien chyba zaufać
bratu swojej żony.
– Sutter? – rozlega się wołanie. Nie myliłem się, to on.
– Hej, jesteś tam? Może zejdziesz na dół i zajmiesz
Hannah rozmową?
Zaraz tu będzie. W tym momencie – przypominam, że
przebywam w odmiennych stanach świadomości –
wydaje mi się, że istnieje tylko jedno sensowne wyjście
z tej sytuacji. Muszę schować się w szafie i poczekać, aż
sobie pójdzie. Na moim miejscu każdy by tak postąpił –
powtarzam sobie. Ukryty między garniturami i kurtkami
sportowymi, obserwuję mężczyznę przez szparę
w drzwiach przesuwnych. Kevin przechadza się
ostrożnie po pokoju, jakbym czaił się na niego niczym
bezszelestny włamywacz.
W końcu jego wzrok spoczywa na komodzie. Cholera,
dlaczego nie odstawiłem butelki na miejsce?
– Sutter? – woła znowu i rozgląda się dookoła. Czy
wspominałem już o tym, że wygląda, jakby nosił tupecik?
Nie nosi nic takiego, ale włosy same układają mu się
w podobny kształt. Rusza do łazienki. – Widziałeś
mojego macallana?
Powinien się wstydzić. Naprawdę podejrzewa, że
wszedłem do jego sypialni tylko po to, żeby zwinąć
butelkę szkockiej? Mam ochotę wyjść z szafy, czmychnąć
z tego domu tylnymi drzwiami i nigdy tu nie wracać.
Jest tylko jeden problem – skręt od Ricky’ego wciąż tli
mi się w palcach. Co dzieje się chwilę później? Żar
przypala plastikową osłonę z pralni chemicznej, która
chroni jeden z drogich garniturów Kevina. Całość staje
w płomieniach tuż za moimi plecami. Pozostaje mi
wyskoczyć z szafy i przeturlać się po dywanie, na
wypadek gdyby ogień zdążył mnie dosięgnąć. Tak nas
uczyli na ćwiczeniach przeciwpożarowych
w podstawówce.
Jeśli wydaje wam się, że Kevin rzucił mi się na pomoc,
to jesteście w błędzie. Rzucił się, owszem, ale ratować
swój cenny garnitur: walił w niego poduszką tak długo,
aż zdusił płomienie. Brawo. Cały Kevin. Bardziej przejął
się losem zszytych kawałków tkaniny niż żywą istotą
ludzką.
Na szczęście ucierpiał tylko ten jeden garnitur.
Pozostałe mogły przesiąknąć zapachem spalenizny, ale
wizyta w pralni powinna to naprawić. Mimo to Kevin
wydziera się na mnie, jakby nie wiadomo co się stało.
Holly wpada do sypialni i oczywiście staje po jego stronie.
Dawno nie widziałem nic równie beznadziejnego: on
krzyczy, a ona zalewa się łzami, ujęcie jak z taniego filmu
telewizyjnego kręconego na potrzeby jakiegoś kanału dla
kobiet. Cała scena jest jeszcze gorsza niż ta, którą
urządzili mi mama i Geech, kiedy pożyczyłem ich
samochód bez pytania – i bez prawa jazdy.
– Sutter, dlaczego musisz się tak zachowywać?! –
krzyczy Holly. – Czy nie możesz być choć trochę
normalny? Obudź się wreszcie!
I to by było na tyle, jeśli chodzi o ich grzeczniutkie
przyjęcie.
– A czy przeszło wam przez myśl, że byłem o krok od
poważnych obrażeń? Mogłem spłonąć na wiór – rzucam
spokojnie.
– A czyja to wina? – odparowuje moja siostra, ocierając
czarne od tuszu łzy z policzków.
– Czy ja dobrze widzę? To mój macallan – zauważa
Kevin.
– Owszem – przyznaję i oddaję whisky właścicielowi. –
Nie martw się, nie otworzyłem jej. Chciałem tylko
obejrzeć.
Wrzaski wybuchają na nowo, ale tym razem próbuję
się bronić.
– Hej, przepraszam. Tylko tyle mam do powiedzenia.
To był wypadek. Może będzie lepiej, jeśli sobie pójdę, bo
zedrzecie sobie gardła.
To powiedziawszy, wychodzę z sypialni. Za plecami
wciąż słyszę rozgoryczone krzyki. W salonie wszyscy
odprowadzają mnie w milczeniu wzrokiem. Zatrzymuję
się na chwilę i spoglądam na Hannah. Próbuję
telepatycznie zachęcić ją, by wyszła ze mną, ale ona
patrzy na mnie, jakbym był wcielonym diabłem.
– Dobranoc wszystkim – żegnam się i kłaniam w pas
przed rudowłosą. – Z powodu nieprzewidzianych
okoliczności jestem zmuszony opuścić lokal i wlać
w siebie sporo alkoholu.

15

– Dlaczego nikt mnie nie kocha? – wydzieram się


przez okno samochodu. – Mam fajne auto. Mam dużego
kutasa. Dlaczego nikt mnie nie kocha?!
Jeśli wydaje się wam, że moje zachowanie jest żałosne,
pozwólcie, że wyjaśnię: to czysty sarkazm. A do tego cytat
z gościa, z którym pracowałem latem przy rozładunku
w doku portowym firmy hydraulicznej Geecha. Miał na
imię Darrel. Siedzieliśmy przy kanale, pocąc się w słońcu.
Darrela właśnie zostawiła żona, dlatego ciągle powtarzał:
„Stary, czemu nikt mnie nie kocha? Mam fajną brykę.
Mam dużą pałę. Czemu nikt mnie nie kocha?”.
Mówił to z pełną powagą. Kiedy go słuchałem, z jednej
strony było mi strasznie przykro, ale z drugiej z trudem
powstrzymywałem się od śmiechu. Polecam każdemu
wykrzyczeć kiedyś te słowa. Od razu robi się lepiej.
Jestem może kilka przecznic od centrum, kiedy nagle
wyrasta przede mną wieżowiec Chase’a. Mógłbym
znaleźć się pod nim w ciągu dwóch minut, ale po co
miałbym to robić? Zamiast tego zatrzymuję się na
zwykłym parkingu i wpatruję się w ciemne okna
wysokiego budynku. Pociągam z butelki i mówię na głos:
– Jak leci, tato? Jak sobie radzisz tam, na górze?
Zarobiłeś już pierwszy milion? Udowodnisz mamie, jak
bardzo się myliła? Sprawisz, że będzie cię błagała, byś
wrócił do niej po tylu latach?
Biorę kolejny łyk.
– Zejdź na dół, tato! – krzyczę prosto w przednią
szybę. – Złaź w końcu na pieprzoną ziemię!
Niepotrzebnie się nad sobą roztkliwiam. Nie ma sensu
łapać doła. Jest piątek. Czuję się oszałamiająco wolny
i dziki. Przede mną cała, długa noc. Wyrzucam z pamięci
krzyki siostry, przypalony garnitur Kevina i zielone oczy
Hannah. Zapominam o Cassidy, sklepie Mr. Leon’s
i algebrze. Zapominam o jutrze. Zamierzam wykorzystać
tę noc, wycisnąć ją jak cytrynę i wyrzucić skórkę za
siebie.
Już w Bricktown parkuję przy boisku do baseballu.
Następnie przechadzam się niespiesznie chodnikiem,
systematycznie opróżniając flaszkę i rzucając zaczepne
spojrzenia ładnym dziewczynom. Przystaję na chwilę, by
pogadać z tym śmiesznym Chińczykiem, który
przesiaduje na rogu i gra na gitarze. Próbuję mu pomóc
i zaczepiam przechodniów o drobne. Wczuwam się
w swoją rolę i zaczynam udawać gościa, który prowadzi
aukcje. „Kto da więcej”, te sprawy. Bawię się
wyśmienicie, ale chiński gitarzysta nie wygląda na
zachwyconego, więc idę dalej.
Zaglądam do barów, ale odbijam się od drzwi.
W końcu trafiam na miejsce bez ochroniarza przy
drzwiach. Jest tłoczno, pełno tu młodych ludzi sukcesu.
Wciskam się w kąt i przez chwilę chłonę atmo​sferę.
Czuję się cudownie. Nie mogę się doczekać dwudziestych
pierwszych urodzin. Będę chodził po barach codziennie,
jeśli najdzie mnie ochota.
Stolik pod ścianą zajmuje grupka dziewczyn.
Wyglądają na studentki. Dwie blondynki, trzy brunetki,
ładne, choć każda w inny sposób. Są jak opakowanie
mieszanki twoich ulubionych ciastek. A więc Bóg o mnie
nie zapomniał – przechodzi mi przez myśl. Bóg nie
pozwoli mi utonąć.
Z początku dziewczyny są nieco podejrzliwe, ale
uśmiecham się szeroko i opowiadam o tym, jak zleciałem
z dachu Cassidy. Śmieją się szczerze i zapraszają, bym do
nich dołączył. Wymieniamy się imionami i dowiaduję
się, że rzeczywiście studiują, na University of Oklahoma.
Mógłbym pewnie skłamać, że też się tam uczę, ale dziś
mam w sobie zbyt wielką potrzebę szczerości. Poza tym
laski wprost nie posiadają się z radości, kiedy dowiadują
się, że siedzi z nimi nastolatek, którego właśnie rzuciła
dziewczyna.
Częstują mnie piwem i zaśmiewają się z moich
opowieści. Ich oczy i włosy tańczą. Jestem zakochany
w każdej z nich jednocześnie. Dwie całują mnie
w policzki, a inna zanurza palce w moich włosach.
Popadam w rozmarzenie: widzę, jak wszyscy razem
wracamy do akademika, gdzie na okrągłym łożu,
w czerwonej, jedwabnej pościeli, dzieją się rzeczy, które
znam tylko z pewnego szczególnego rodzaju filmów.
Oczywiście nic takiego się nie dzieje. Studentki
ruszają do kolejnego baru i nie zabierają mnie ze sobą.
Ściskają mnie na pożegnanie, jedna po drugiej. Szczypią
mnie w policzek, szczypią mnie w tyłek, ale jest w tych
gestach coś siostrzanego. Tak musiał czuć się Ricky, nim
spiknąłem go z Bethany.
Noc jest jeszcze młoda. Przechadzam się nad kanałem
i zaglądam do multikina z nadzieją, że spotkam kogoś
znajomego. Nie dzieje się tu jednak nic ciekawego, więc
wracam na parking. Nie mogę sobie przypomnieć, na
którym poziomie zostawiłem auto. Nie przeszkadza mi
to specjalnie, bo przy poszukiwaniach poznaję nowych
ludzi. Poza tym wiem, że Bóg w końcu doprowadzi mnie
do samochodu, bo jestem jego ukochanym pijaczyną.
Bardziej martwi mnie to, że moja butelka stała się
nieprzyjemnie lekka.
Stwórca ponownie nie zawodzi. Mitsubishi wyrasta
przede mną jak spod ziemi, a zaledwie pięć minut drogi
na wschód, tuż przy autostradzie, ciągną się rzędem
stacje benzynowe, motele i sklepy spożywcze pełne
niskoalkoholowego piwa. Pozostaje mi znaleźć taki,
w którym sprzedawca nie będzie specjalnie
zainteresowany oglądaniem moich dokumentów, lub
namówić kogoś, by kupił dla mnie to piwo.
Na drugiej stacji benzynowej widzę dziewczynę
w mikroskopijnej dżinsowej mini. Puszcza do mnie oko
i uśmiecha się zalotnie. Na oko ma najwyżej dwadzieścia
pięć lat i jest całkiem ładna, jeśli nie liczyć zniszczonych
zębów. Przechodzi mi przez myśl, że to uzależniona od
metaamfetaminy prostytutka.
Nie przeszkadza mi to. Staram się nie patrzeć z góry
na nikogo, może poza pretensjonalnymi artystami,
chociaż jeśli się nad tym zastanowić, nie zasługują na
pogardę, tylko na współczucie. Przez chwilę żartujemy,
dziewczyna ma naprawdę niezły dowcip. Ma na imię
Aqua – a przynajmniej tak mi się przedstawia. Mówi, że
możemy się „zabawić”, ale nie obraża się wcale, kiedy
odmawiam i proponuję dziesięć dolców za kupienie
dwóch sześciopaków piwa.
– Wróć do mnie kiedyś, Sutter – mówi, wręczając mi
puszki. – Dam ci specjalną zniżkę.
Całuję czubki swoich palców na pożegnanie i gładzę ją
po policzku.
– Daj mi lepiej znać, kiedy będziesz chciała iść na
zwykłą randkę. Jedno słowo i stanę u twych drzwi.
Jest już trochę późno na dwanaście piw, ale nigdzie mi
się nie spieszy – najmniej do domu. Nie mam żadnych
wątpliwości co do tego, że Holly zadzwoniła już do mamy
i wyżaliła się na podłego brata. Zamierzam martwić się
tym jutro. Teraz czekają na mnie nowe doznania.
Nie wiem, jak długo krążę po mieście. Nie wiem, jak
trafiam na osiedle, którego nie rozpoznaję. Mam
opuszczone szyby w oknach, pęd powietrza porusza moją
koszulą. Z początku domy wyglądają całkiem nieźle, ale
z każdym kilometrem stają się coraz mniejsze i bardziej
liche. W końcu otaczają mnie niewielkie, krzywe domki,
które sprawiają wrażenie zbudowanych z samych
dachówek. Zapadnięte dachy, werandy z betonowej
wylewki, parchate drzewa, łysiejące trawniki.
Gdzieniegdzie leżą porzucone rowerki trójkołowe, widzę
też coś jakby plastikowego kucyka, który leży na boku
w zachwaszczonej rabacie pozbawionej kwiatów. W tych
brzydkich pudełkach gnieżdżą się całe rodziny – tak, jak
kiedyś moja własna.
Rozumiem tych ludzi. Kocham takich ludzi.
– Jesteście piękni! – wydzieram się na wietrze. –
Jesteście święci!
Tajemnicza siła każe mi przejechać przez krawężnik
i wjechać na łysiejący trawnik.
– Do diabła z królem! – krzyczę. – Do diabła
z pieprzonym królem!
Następna rzecz, którą pamiętam: budzę się pod
martwym drzewem i patrzy na mnie jasnowłosa,
niebieskooka dziewczyna.

16

Dziewczyna wzdryga się, kiedy ruszam ręką.


– Ty żyjesz – mówi. – Myślałam, że jesteś martwy.
– Wydaje mi się, że nie jestem – mamroczę. Ale wcale
nie mam pewności. – Gdzie ja, do cholery, jestem?
– Leżysz na środku trawnika – odpowiada dziewczyna.
– Znasz właściciela tej posesji?
Siadam i spoglądam na dom – brzydką kostkę
z różowej cegły z zewnętrznym klimatyzatorem.
– Nie, pierwszy raz widzę to miejsce.
– Może ktoś cię potrącił?
– Nie przypominam sobie. Czemu pytasz? Gdzie jest
mój samochód?
– Czy to jeden z tych? – Nieznajoma wskazuje dwa
auta zaparkowane wzdłuż krawężnika po naszej stronie
ulicy. Po drugiej stronie stoi rdzewiejący biały pickup.
Silnik jest na chodzie, więc zgaduję, że to jej wóz.
– Nie, mój to mitsubishi – tłumaczę. – Jezu, musiałem
przysnąć.
Rozglądam się dookoła, próbując pozbierać myśli. Nad
nami wiszą powykręcane gałęzie wiązu, przez które
widać księżyc. Niedaleko, na środku trawnika, stoi
rozklekotane krzesło ogrodowe. Kilka metrów od niego
widzę porozrzucane puszki po piwie. Wydaje mi się, że
siedziałem na tym krześle i piłem to piwo, ale kompletnie
nie wiem, jak się tu znalazłem.
– Czyli nie wiesz, gdzie zostawiłeś auto? – dopytuje się
dziewczyna.
– Daj mi się zastanowić – odpowiadam, chociaż czuję,
że moja głowa nie jest jeszcze gotowa na wysiłek
umysłowy. – Niedobrze. Nie mogę sobie przypomnieć,
gdzie zaparkowałem. Może pod domem? I przyszedłem
tu na piechotę?
Nieznajoma kręci przecząco głową.
– Nie wydaje mi się, żebyś mieszkał w okolicy, Sutter.
To mnie zaskoczyła.
– Skąd znasz moje imię? Przedstawiłem ci się?
– Chodzimy do tej samej szkoły – odpowiada
spokojnie, nie traktuje mnie jak głupka. Ma miły głos
i łagodne spojrzenie. Patrzy na mnie, jakbym był ptakiem
ze złamanym skrzydłem, którego właśnie znalazła.
– Mamy razem jakieś lekcje? – pytam.
– W tym roku nie. Mieliśmy w drugiej klasie, ale
wątpię, żebyś mnie pamiętał.
Nieznajoma ma na imię Aimee Finecky i ma rację. Nie
pamiętam jej ze szkoły, chociaż udaję, że tak nie jest.
Według Aimee jest piąta rano. Wstała tak wcześnie, bo
rozwozi gazety po okolicy.
– Tak naprawdę to praca moja i mojej mamy –
wyjaśnia. – Ale wczoraj wieczorem mama poszła ze
swoim facetem do indiańskiego kasyna w Shawnee.
Widocznie się zasiedzieli i zostali na noc w motelu.
Czasem tak robią.
Gazetowa trasa Aimee przynosi mi pewien pomysł.
Skoro dziewczyna i tak będzie jeździła po całej dzielnicy,
może zgodzi się zabrać mnie ze sobą. Moje auto musi być
niedaleko. Biorąc pod uwagę stan upojenia, w jakim
byłem, na pewno nie udało mi się odejść daleko.
Dziewczyna jest autentycznie zachwycona. Zwykle to
matka siedzi za kółkiem, a ona targa ciężkie sterty gazet,
rozpruwa je i rozrzuca przed domami. Mówi, że jeśli
tylko nauczę się rzucać pod odpowiednim kątem, stanę
się doskonałym gazeciarzem.
Przyczepa rozklekotanego pickupa jest wypakowana
po brzegi trzema rodzajami gazet, wszystkie są
nieposkładane. W kabinie leży sterta tych już złożonych,
sztywnych jak świeżo wykrochmalone koszule.
– Jak duży obszar obsługujesz? – pytam, gdy odbijamy
od krawężnika.
– Właściwie całą tutejszą część miasta – odpowiada.
– Jezu Chryste, to musi być niezły biznes. Pewnie
zarabiasz sporo kasy.
– Całość trafia do mamy. Wydziela mi z tego
kieszonkowe.
– To nie brzmi zbyt sprawiedliwie.
– Serio?
– No jasne. Dzielicie się robotą po połowie, więc
zarobki też powinny być dzielone na pół. W sumie
powinnaś dostawać więcej, bo pracujesz nawet wtedy,
kiedy ona idzie przepuszczać swoją część pieniędzy
w indiańskim kasynie.
– Nie przeszkadza mi to. Ona płaci większość ra​-
chunków.
– Większość?
– Czasem się dorzucam.
– Czyli znalazła sobie łosia.
Jedziemy, a właściwie toczymy się powoli jak
niedzielni kierowcy. Aimee ciągle musi mnie instruować,
do których domów mają trafić poszczególne tytuły. Biorę
się bez ociągania za rzucanie. Ruch ręki przypomina ten
przy grze we frisbee. Gdy dojeżdżamy do końca
pierwszej ulicy, trafiam już na środek trawnika, prawie
na schody. Mam naturalny dryg.
W głowie dalej trochę mi szumi, ale stopniowo
dochodzę do siebie, choć nie jestem wcale pewien czy to
dobrze. Zastanawiam się, co powiedzą mama i Geech,
kiedy wrócę po nocy spędzonej poza domem. Nietrudno
zgadnąć, jak będzie – Geech wyciągnie swoją ulubioną
groźbę o szkole wojskowej. Pewnie nagrał sobie ten tekst
na mikrochip, wszczepił go do swojej robotycznej głowy
i teraz odtwarza, kiedy chce.
Mama będzie biadolić nad tym, co mogliby pomyśleć
sobie sąsiedzi, gdyby zobaczyli, jak wracam do domu
o nieprzyzwoitej porze. Chciałbym wiedzieć, dlaczego
tak bardzo się tym martwi. Przecież nawet ich nie lubi.
Myślę, że przejmuje się tym, co sądzą o niej inni,
najbardziej ze wszystkich ludzi w tej galaktyce. Ciągle
przynoszę jej wstyd. Pewnie odziedziczyłem tę
umiejętność po tacie.
Nie do końca jednak rozumiem, dlaczego muszę się
przed kimkolwiek z czegokolwiek tłumaczyć. Dlaczego
nie miałbym robić tego, co właśnie robię? Jest wczesny,
bardzo wczesny poranek, słońce jeszcze nie wstało.
Bosko. To czas, kiedy czujesz się bardziej żywy niż
kiedykolwiek wcześniej. Trzymasz w dłoni tajemnicę, do
której nie mają dostępu wszyscy nudni, śpiący ludzie,
których nie znasz. Jesteś uważny i niezwykle świadomy
swojego istnienia tu i teraz, świadomy tego ulotnego
mgnienia między tym, co wydarzyło się przed chwilą,
a tym, co zdarzy się zaraz. Mogę się założyć, że mój ojciec
wiedziałby, o czym myślę. Możliwe, że mama też. Ale
Geech? Roboty nie mają pojęcia, jak to jest być żywym,
i nigdy tego nie zrozumieją.

17

Po przejechaniu trzech ulic kończą nam się zwinięte


gazety, a po moim samochodzie ani śladu. Aimee zjeżdża
na bok i wyciąga paczkę czasopism z paki pickupa.
Musimy złożyć ich więcej, żeby było czym rzucać.
Pokazuje mi sprytny sposób składania, zwijania
i nakładania gumki. Staram się ją naśladować, ale nie ma
szans, żebym za nią nadążył. Na jedną gazetę, którą
złożę, ona składa trzy.
– Ile gazet zwinęłaś w życiu? – pytam, kiedy rzuca
kolejną pod moje nogi.
– Nie wiem – odpowiada, nie przerywając pracy. –
Mam wrażenie, że co najmniej sto milionów.
Pytam, czy jej mama ma też normalną pracę, ale
odpowiada, że nie. Gazety to jej jedyne źródło dochodu.
Partner mamy siedzi w domu, bo ma problemy
z plecami. Jest na rencie i handluje na eBayu używanymi
rzeczami. Chociaż zwykle parkuje w dresie przed
telewizorem. W głosie Aimee nie słychać żalu czy złości,
choć byłyby całkowicie zrozumiałe. Dziewczyna jest
spokojna, jakby mówiła o kimś, kto cierpi na nieuleczalną
chorobę.
Opowiadamy sobie o swoich rodzicach. Wydaje mi się,
że jej mama jest poważnie uzależniona od hazardu –
jeździ do kasyna, kupuje kupony na loterię, gra w bingo,
chwyta się wszystkiego, by zarobić trochę grosza.
Oczywiście prawie nigdy nie wygrywa. Ma tyle szczęścia,
ile pancernik, który próbuje przejść na drugą stronę
sześciopasmówki. Mimo to Aimee jej nie ocenia. To, że
nie mają z czego zapłacić rachunku za gaz, wydaje jej się
kompletnie normalne. Pewnie myśli, że każdemu się to
przydarza.
Potem ja mówię o mamie, Geechu i o biurze mojego
ojca na szczycie wieżowca Chase’a. Nie wdaję się
w szczegóły, ale czuję, że mógłbym jej powiedzieć
wszystko, a ona i tak nie myślałaby o mnie źle. Jej głos
wciąż jest spokojny i miękki, niczym poduszka, na której
aż chce się położyć głowę po ciężkim dniu.
Ma w sobie dużo uroku, choć to urok klasowego
dziwaka. Okulary, które spadają z nosa, jasna cera – efekt
godzin spędzanych w domu, lekko rozchylone usta – na
pewno wiecie, o jakim typie myślę. Jej wargi są jednak
pełne, brwi jasne i kształtne, a szyja szczupła i długa.
Włosy ma mniej bujne niż Cassidy i ciemniejsze niż
skandynawska blond grzywa mojej eks. Nie ma też oczu
niebieskich jak fiordy, tylko jaśniejsze, w odcieniu wody
z miejskiego basenu. Jest w tej pannie coś, co sprawia, że
chciałbym dla niej zrobić jakąś rzecz. Nie z nią, ale dla
niej.
– Wiesz co? Nawet kiedy już znajdziemy mój wóz,
dokończę z tobą rozwożenie gazet.
– Nie musisz tego robić – odpowiada, choć jej oczy
mówią coś zupełnie innego.
– Wiem, że nie muszę – tłumaczę. – Ale chcę.
W końcu mamy w kabinie solidną porcję gazet do
rozrzucania i ruszamy dalej. Wciąż ani śladu po moim
aucie, ale im dłużej jedziemy, tym lepiej idzie nasza
współpraca. Zaczynam mówić do niej per Kapitanie,
a sam każę się nazywać Agentem Specjalnym. Do tej
pory, żeby wskazać mi dom, w którym mieszka klient,
mówiła coś nudnego w stylu „tutaj” albo „to ten”. Teraz
zachęcam ją do tekstów w stylu: „Odpalaj torpedę,
Agencie Specjalny!”. W szczytowej formie pędzimy na
granicy dopuszczalnej prędkości, a każdy z moich rzutów
trafia na właściwe podwórko.
– Wiesz co? Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę
dobrze się bawię przy rozwożeniu gazet – zauważa.
– Tworzymy zgrany zespół – stwierdzam.
– Tak myślisz? – w jej oczach widzę nadzieję.
– Oczywiście.
Lecz oto dostrzegam swój samochód – stoi
zaparkowany krzywo przed czyimś domem. Domem
jednego z klientów Aimee.
– Jezu, nie wierzę, że przeszedłem na piechotę taki
kawał drogi. Będą ze dwa kilometry.
– Dlaczego stanąłeś na podwórku? – pyta dziewczyna.
Niczym błyskawica przed oczami przelatuje mi scena,
w której stoję na środku trawnika i wydzieram się, ile sił
w płucach.
– Nie wiem – odpowiadam szybko. – W sumie to dość
bezpieczne miejsce, żeby zostawić auto. Chyba jednak
będzie lepiej, jeśli je stamtąd zabiorę, zanim obudzą się
właściciele domu albo znajdzie je policja.
Szybko odkrywam, że bak jest pusty. Przyjmuję to
z pewną ulgą – nie byłbym z siebie dumny, gdyby okazało
się, że zostawiłem auto w tym miejscu bez szczególnego
powodu. Zepchnięcie go z trawnika to pomysł prosty, ale
trudny w wykonaniu. Aimee siada za kierownicą, a ja
pcham od tyłu. Kłopot w tym, że trawnik jest nasiąknięty
wodą, więc muszę używać całej siły. Kiedy wreszcie udaje
nam się przytulić auto do krawężnika, mam wrażenie, że
zaraz zemdleję.
– Chyba muszę załatwić gdzieś benzynę – mówię do
Aimee, kiedy wysiada z samochodu.
– Chyba tak – odpowiada i patrzy na mój wóz
z wyrzutem, jakby był wrednym typem, który zepsuł nam
zabawę. – Parę przecznic stąd jest stacja. Podrzucę cię.
– A co z gazetami?
– Nie przejmuj się tym. Dokończę sama. Pewnie i tak
powinieneś jechać do domu.
– Nie ma mowy, Kapitanie – protestuję. –
Powiedziałem, że ci pomogę, a kiedy Agent Specjalny
składa obietnice, to ich dotrzymuje. Zrozumiano?
Oczy dziewczyny znowu lśnią.
– Tak jest. Zrozumiano.
– Źle, musisz odpowiedzieć: „Tak jest, dziesięć-
cztery!”.
Spuszcza wzrok, jej oczy kryją się za jasnymi rzęsami.
– Tak jest, dziesięć-cztery.
Przez następną godzinę rozwozimy gazety i przez
większość czasu udaje mi się utrzymać ją w dobrym
nastroju. Jednak im bliżej końca, tym bardziej tracimy
entuzjazm. Mamy świadomość, że nas wspólny czas się
kończy. Ona wróci do pustego domu, a ja do swojego,
gdzie już czekają na mnie mama i Geech.
W końcu docieramy na stację, gdzie kupuję parę
litrów paliwa, a do tego pączki i koktajle z guawą.
Wracamy, wlewam benzynę do baku i stajemy
naprzeciwko siebie na środku ulicy. Aimee sprawia
wrażenie zawstydzonej, zupełnie jakbyśmy byli na
pierwszej randce i zastanawiała się, czy ją pocałuję.
– Wiesz co? Poprzedni wieczór był dla mnie co
najmniej słaby. Wszystko się zmieniło, kiedy mnie
znalazłaś – przerywam ciszę.
Dziewczyna otwiera usta, jakby chciała coś
powiedzieć, ale nie potrafiła dobrać odpowiednich słów.
– Gdzie jadasz lunch w poniedziałki? – pytam.
– W stołówce – odpowiada. No tak. To mekka kujonów
i dziwadeł.
– Rany, laska, to słabo.
– Serio?
Ma minę, jakby zorientowała się, że powiedziała coś
nie tak, więc szybko dodaję:
– Nie to, że tam chodzisz, jest słabe. Jedzenie jest tam
strasznie słabe. Gdyby było dobre, też jadłbym
w stołówce.
– W poniedziałki jest pizza.
– Mówisz? – odpowiadam z udawanym zachwytem. –
Pizza to temat bliski mojej osobie. W takim razie może
spotkamy się przy południowym wejściu, zjemy pizzę
i powspominamy największe sukcesy dzisiejszego
poranka?
– Poważnie? – pyta z niedowierzaniem Aimee, jakbym
planował jakiś głupi dowcip.
– Będę tam, jak tylko skończę algebrę.
– Ja też – zapewnia dziewczyna. – To znaczy nie po
algebrze, a po rachunku różniczkowym, a właściwie po
francuskim. Wszystko mi się pomieszało.
Ściskam ją za rękę.
– Życz mi szczęścia. Będę go potrzebował, kiedy wrócę
do domu.
– Będzie dobrze – odpowiada i jest w tym tak szczera,
że mam ochotę jej uwierzyć.

18

Dlaczego w ogóle nazywam ojczyma Geech? To proste.


Oficjalnie nazywa się Garth Easley, więc oczywiście
zacząłem mówić do niego Geasley, to ewoluowało w Gest,
to z kolei w Geechy, aż wreszcie narodził się Geech.
Ksywka pasuje do niego idealnie, bo jeśli wypowiedzieć ją
na głos, to dźwięk, który powstaje, opisuje dokładnie to,
jak się czujesz, jeśli przebywasz w jego obecności dłużej
niż piętnaście sekund. Geeeeech. Trochę jak rzygnięcie.
Pojawił się w moim życiu, kiedy miałem osiem lat,
i możecie mi wierzyć, nie byłem zachwycony, kiedy
spakowaliśmy manatki i przeprowadziliśmy się do jego
domu. Holly sądziła, że to dar losu i nic lepszego nigdy jej
nie spotka. Zupełnie, jakby wcale nie tęskniła za tatą.
Cieszyła się z basenu w ogrodzie i zaczęła zapraszać
wszystkie popularne dzieciaki z liceum, które wcześniej
nawet nie chciały z nią rozmawiać.
Mama zmieniła się po ślubie z Geechem. Zaczęła
wydawać niesamowitą kasę na fryzjera i kosmetyczkę.
Porzuciła długie włosy i dżinsy i zaczęła ubierać się jak
jakaś modelka z magazynu. Nie jestem jednak pewien,
czy naprawdę go kocha. Nigdy nie tuli się do niego, kiedy
siedzą na kanapie, nie gładzi go po łysiejącej głowie, nie
łapie go za tyłek z zaskoczenia i nie tańczy z nim do
Jimmy’ego Buffetta na tarasie w świetle księżyca. Nie
robi już takich rzeczy, odkąd wyrzuciła ojca z domu.
Jestem jednak pewien, że dziś stanie wiernie po
stronie Geecha. Będą trzymać równy front w rozmowie
ze mną. Całe szczęście, że zostało jeszcze parę piw
z wczorajszych zakupów. Są ciepłe, ale mnie to nie
przeszkadza. Nie piję ich teraz dla orzeźwienia.
Kiedy docieram do domu, słońce wisi już na niebie od
jakiegoś czasu. To był bardzo długi dzień. A może dwa
dni? Nieważne. Czas przepłukać usta miętowym płynem,
który zawsze trzymam w samochodzie. Raczej nie uda
mi się wkraść do domu niepostrzeżenie, ale podejmuję
taką próbę. Cicho jak mysz otwieram drzwi wejściowe
i zamykam je za sobą niemal bezgłośnie. Udaje mi się
nawet wejść na piętro bez jednego skrzypnięcia. Będę
bezpieczny w pokoju, ale ten jest na końcu długiego
korytarza. W końcu jestem w środku i właśnie zaczynam
zdejmować buty, kiedy drzwi otwierają się z trzaskiem.
Mama wchodzi pierwsza.
– Gdzie byłeś, mój miły panie? Nawet nie próbuj mi
wciskać, że nocowałeś u kumpla. Dzwoniliśmy wszędzie,
łącznie ze wszystkimi szpitalami pomiędzy naszym
domem a domem twojej siostry.
Ma na sobie różową piżamę, ale wygląda groźnie – jest
zła jak rozdrażniony pitbul. W duchu dziękuję jej za
nieświadome ostrzeżenie – dokładnie tej wymówki
chciałem użyć we własnej obronie. Może tak jest nawet
lepiej. Im bliżej prawdy, tym lepiej.
– Postanowiłem się przejechać – zaczynam tłumaczyć.
– Zrobiło się późno, skończyła mi się benzyna i…
– Rozmawiałam z twoją siostrą – przerywa mi mama
i zapada cisza, jakby czekała, aż groza tej informacji do
mnie trafi. Moim zdaniem lepiej się nie odzywać, dopóki
nie dowiem się, o co właściwie chce mnie oskarżyć.
Nie wytrzymuje długo.
– Jestem skołowana, Sutter. Co zrobić z chłopakiem,
który próbuje ukraść butelkę drogiej whisky szwagrowi,
po czym prawie podpala dom swojej siostry? Dom, na
który tak ciężko pracowała!
Ciężko pracowała? Nie wiem, skąd mama to wzięła –
chyba że operacja powiększenia piersi to prawdziwa
harówka. Prawda jest bowiem taka, że właśnie dzięki
temu Holly jest teraz żoną Kevina i mieszka w wielkiej
willi. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to nie najlepszy
pomysł, by o tym wspominać, dlatego mówię tylko, że
wcale nie chciałem niczego ukraść.
Ale nikt nie chce mnie słuchać. Za to do mamy dołącza
Geech.
– Powiem ci, co z nim zrobić. Dla takich jak on jest
tylko jedno miejsce: szkoła wojskowa.
Szybko poszło. Zwykle wytacza to działo dopiero po
kilku rundach słownej pyskówki.
– Musi wreszcie zrozumieć, co to jest dyscyplina –
ciąg​nie ojczym, mówiąc o mnie w trzeciej osobie, jakby
wcale mnie tu nie było. – Musi zrozumieć, że cudza
własność ma swoją wartość. Konkretny sierżant
i konkretna musztra wtłoczą w niego tę wiedzę bez
problemu.
– Od kiedy sierżanci troszczą się o cudzą własność? –
Nie wytrzymuję. – Myślałem, że w wojsku robią
wszystko, żeby stłumić indywidualność żołnierza.
Żyła na czole Geecha zaczyna pulsować z podwójną
prędkością.
– Nie podskakuj, młody człowieku. Nie pozwolę sobie
na takie traktowanie w moim własnym domu – syczy, po
czym zwraca się do mamy: – To kolejna rzecz, którą wbiją
mu do głowy w szkole wojskowej: poszanowanie dla
autorytetu.
Niełatwo przyjąć autorytet niskiego, łysiejącego gościa
o czerwonej twarzy i w okularach na nosie. Czuję jednak
instynktownie, że nie powinienem wspominać o tym
w tej chwili. Nieraz słyszałem już podobne pogróżki
z jego strony i nigdy nic za nimi nie szło. Przede
wszystkim mama stała zawsze po mojej stronie. Przecież
trwa wojna. Wcale nie chciała wysyłać syna prosto do
Bagdadu.
Przynajmniej tak mi się wydawało.
– Czy właśnie tego potrzebujesz, Sutter? – pyta i nie
czekając na odpowiedź, dodaje: – Bo zaczynam myśleć,
że tak. Mógłbyś dokończyć semestr w akademii
wojskowej w Tulsie i przejść płynnie do szkolenia
podstawowego. Zobaczymy, jak spodoba ci się za
oceanem. Takie doświadczenia powinny ci sporo
poustawiać.
Jej głos brzmi zupełnie, totalnie, absolutnie serio. Jest
tak zła, że zupełnie nie myśli o szalonych zamachowcach-
samobójcach. Chyba nie powinno mnie to dziwić po tym,
jak wyrzuciła mojego ojca.
Powiem za to, kto wygląda na zaskoczonego: Geech.
Nie spodziewał się, że mama go poprze.
– Eee… no tak. Akademia wojskowa. Właśnie tak. Tam
wyprostują twój kręgosłup moralny – mówi niepewnie. –
Sprawdzę kwestie finansowe zaraz na początku
tygodnia.
I wtedy wiem już, że nic mi nie grozi. Gdy Geech
zaczyna wspominać o kosztach, oznacza to koniec
przedsięwzięcia. Straszny z niego sknera, mimo małej
fortuny zbitej na artykułach hydraulicznych.
Tymczasowo pozbawiają mnie jednak kluczyków do
auta. Dostaję też bezterminowy szlaban na wyjścia.
Dodatkowo mam co miesiąc oddawać Kevinowi
pięćdziesiąt dolarów, dopóki nie spłacę zniszczonego
garnituru. Oznacza to w przybliżeniu dwa lata
finansowej niewoli. Tyle jestem w stanie przyjąć, ale nie
mogę się zgodzić na zabranie kluczyków. W końcu to ja
płacę za ten samochód.
Czy w ogóle ich to obchodzi? Nie.
My płacimy za twoje ubezpieczenie – mówią zgodnie.
Będę musiał znaleźć kogoś, kto będzie podwoził mnie
do szkoły – albo poruszać się znienawidzonym
autobusem – ale przynajmniej pozwalają mi korzystać
z auta, żeby dojechać do pracy i z powrotem. A przez to,
że obydwoje pracują popołudniami, w gruncie rzeczy
kluczyki zostają ze mną.
– Dużo czasu minie, zanim znów będziemy w stanie ci
zaufać, Sutter – mówi na koniec mama.
– Przepraszam. Spróbuję na to zapracować –
odpowiadam. Naprawdę mi głupio, że dzwoniła za mną
po znajomych i szpitalach, ale znam ją bardzo dobrze.
Zaufanie do syna nie plasuje się wysoko na jej prywatnej
liście priorytetów życiowych. Wystarczy jedna wizyta
u kosmetyczki w przyszłym tygodniu i zapomni
o wszystkim.

19

Okej, to nie był mój najlepszy dzień. Nie pozwolę sobie


jednak na zły humor. Nie zamierzam nawet specjalnie się
nad tym zastanawiać. Jeżdżenie do szkoły z Rickym to
w końcu nie najgorsza kara na świecie. Poza tym co
znaczy szlaban na wyjścia popołudniami, skoro w tym
czasie mamy i Geecha nie ma w domu? Oczywiście
twierdzą, że będą dzwonić i mnie sprawdzać, ale nie
uwierzę, dopóki tak się nie stanie.
– Patrzcie, to pan Podpalacz – wita mnie Ricky, kiedy
wsiadam do jego auta w poniedziałek rano. – Ile
garniturów za tysiąc dolarów ostatnio spaliłeś?
– Bardzo śmieszne, panie Ziołowy. Dobrze wiesz, że
nic by się nie stało, gdyby nie skręt, którego mi wcisnąłeś.
– Właśnie taki miałem plan, jak widać skuteczny –
odpowiada ze śmiechem.
Wciąż nie mam ochoty rozmawiać o tym, co stało się
tamtej nocy, więc szybko zmieniam temat. Pytam
Ricky’ego o randkę z Bethany. Oczywiście obgadaliśmy to
już przez telefon, ale odniosłem wrażenie, że mój kumpel
z chęcią opowiedziałby o wszystkim jeszcze raz.
– Stary, mówię ci, to ta jedyna. Było idealnie. Może
poza momentem, kiedy musiałem pożyczyć od niej parę
dolców na rachunek, ale zachowała się bardzo
w porządku. Kto by pomyślał, że kino i kolacja będą tyle
kosztować?
– Kto? Każdy, kto choć raz był na normalnej randce.
Ricky udaje, że nie słyszy.
– Najlepsze jest to, że rozmawialiśmy o wszystkim, nie
tylko o pierdołach. Odbyliśmy całkiem głęboką dyskusję
na temat religii.
– A jak z całowaniem?
– Jest fantastyczna.
– Z języczkiem?
– Stary, gdyby organizowano zawody w tym temacie,
miałaby mistrzostwo stanu w kieszeni.
Przez moment mam ochotę przypomnieć mu, że to ja
zeswatałem go z tą Superwoman, ale nie robię tego. Nie
o to chodzi. Pytam go za to o wspólny lunch.
Ricky milknie.
– Coś się stało?
– Nie dam rady, mam już plany. Umówiłem się
z Bethany.
– I nie mogę zjeść z wami?
– Chyba nie znamy się wystarczająco długo, żebym
zaczął przyprowadzać ze sobą kumpli.
– Pewnie masz rację – odpowiadam, przypominając
sobie wszystkie wspólne wyjścia, kiedy mój kumpel robił
za trzeci bok w trójkącie on-ja-Cassidy.
– Poza tym mówiłeś, że w poniedziałek jesteś
umówiony na lunch z tą dziewczyną od rozwożenia
gazet. Jak jej tam było?…
– Aimee. Kompletnie wyleciało mi to z głowy. Dzięki
za przypomnienie, stary. Nie chciałbym jej zawieść. Jest
taka… sam nie wiem. Naiwna? Urocza? Coś w ten deseń.
Ricky odwraca wzrok od drogi i przygląda mi się
uważnie przez kilka sekund.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
– To znaczy?
– Szukasz sposobu na odreagowanie. Z tego, co
mówisz, ty i ta laska nie macie ze sobą nic wspólnego.
Łapiesz pierwszą lepszą okazję na odegranie się na
Cassidy. Bo naprawdę nie widzę was razem na dłużej.
Aimee i Cass są jak noc i dzień.
– Stary, jesteś w poważnym błędzie. Po pierwsze, ona
wcale nie jest przeciwieństwem Cassidy. Nie ma
czarnych włosów i brązowych oczu. Po drugie, nie mam
zamiaru się z nią umawiać.
– W takim razie po co jecie dziś razem lunch?
– Przyjmijmy, że to forma moralnego wsparcia. Ona
naprawdę tego potrzebuje. Rodzina kompletnie wchodzi
jej na głowę. Widać to w jej oczach. Zupełnie jakby nie
wierzyła, że jest wystarczająco ważna, by walczyć o swoje
prawa.
– Więc jaki masz plan? Zafundujesz jej filmową
metamorfozę i zmienisz brzydką kujonkę w gorącą
szprychę?
– Nie chodzi o to, żeby zrobić z niej laskę. Nie ma
w niej nawet takiego potencjału, to nie ten charakter, nie
ta energia. Wystarczy popatrzeć, w jaki sposób chodzi:
zawsze lekko przygarbiona. Prawdziwa laska stoi
i porusza się w zupełnie inny sposób: ściąga łopatki,
wypina cycki i kręci tyłkiem. Musi wiedzieć, że jest
atrakcyjna, żeby stać się atrakcyjną. To cały proces,
sztuka ćwiczona latami. Najpierw inne dziewczyny robią
wszystko, żeby tylko móc się z nią bawić i przebywać
w jej towarzystwie. Potem pojawiają się faceci, łażą za nią
wszędzie, jak szczeniaki. Wreszcie gdzieś w wieku
dwunastu lat odkrywa, że nawet dorośli faceci nie
potrafią oderwać od niej wzroku. – Przerywam na chwilę
ten wykład. – Uwierz mi, mógłbyś zdjąć Aimee okulary,
rozpuścić jej włosy i ubrać w czerwoną spódniczkę tak
krótką, że ledwie zakrywałaby jej majtki, a ona dalej
stałaby zgarbiona i patrzyła na ciebie tym wzrokiem,
jakby cały świat chciał przyłożyć jej pięścią w nos.
– W takim razie co zamierzasz? Będziesz ratował jej
duszę?
– Może. Nigdy nic nie wiadomo.

20

Wielu uczniów uważa zapewne lekcje algebry z panem


Asterem – a.k.a. panem Asterholem – za najnudniejsze na
świecie. Ja uważam, że nudzą się tylko ludzie nudni,
pozbawieni wyobraźni. Owszem, gdybym wsłuchiwał się
w monotonny głos nauczyciela, też bym się nudził, ale
właśnie dlatego wybieram inną strategię.
Chyba najchętniej wybieram się na przejażdżkę
Motoodrzutowcem. To lśniący, srebrny motocykl do
crossu, który potrafi latać i ma wbudowany czadowy
zestaw karabinów i wyrzutni rakiet. Jeśli chcesz jechać
szybciej, wciskasz odrzutowy pedał gazu i – bruuum! –
lecisz i znikasz.
W głowie mam gotową grę wideo
z Motoodrzutowcem w roli głównej. Zamiast siedzieć
w klasie, ratuję wszechświat – albo przynajmniej szkołę –
przed ostateczną zagładą. Nie liczę nawet, ile razy
broniłem Cassidy przed terrorystami, przestępcami
i złymi władcami z kosmosu. Oczywiście od czasu do
czasu mój pojazd odstawia spektakularny pokaz – oto
motocykl szybuje w dół na tle nocnego nieba, uderza
w czubek wieży ciśnień, ale odbija się, ścina reflektory
oświetlające pole gry na stadionie futbolowym, by
wreszcie, po kilku saltach, rozbić się z hukiem na samym
jego środku – na oczach całej szkoły.
Moje wyrzucone z siodełka ciało kordonem otaczają
dziewczyny, które wybałuszają oczy z przerażeniem, bo
leżę bez ruchu, połamany, otoczony dymiącymi
resztkami jednośladu. Nawet moja mama jest z nimi.
– Nie martwcie się – mówię cicho, gdy wokół mego
pogruchotanego ciała opada kurz. – Nic mi nie będzie.
Wszystko gra!
Dziś misję Motoodrzutowca przerywają myśli
o Aimee. Nie mogę uwierzyć, że prawie zapomniałem
o lunchu, który mamy zjeść razem. W głowie odtwarzam
mój własny film z Aimee w roli głównej: czeka sama
przed wejściem do stołówki. Co chwilę sprawdza
zegarek, z nadzieją patrzy na wszystkich, którzy ją
mijają, szuka w tłumie mojej twarzy.
Sutter, powtarzam sobie w myślach, nie możesz jej
zawieść.
Wreszcie lekcja dobiega końca. Pakuję plecak,
przewieszam go przez ramię i ruszam w stronę drzwi.
Chcę być w stołówce jak najszybciej, żeby nie musiała na
mnie czekać nawet sekundy. Okazuje się jednak, że los
mi nie sprzyja. Już jestem przy wyjściu, kiedy pan Aster
woła mnie do siebie.
– Usiądź, proszę – mówi i wskazuje na krzesło
naprzeciwko siebie. – Panie Keely, zauważyłem, że po raz
kolejny nie oddał mi pan poniedziałkowego zadania
domowego.
– Miałem ciężki weekend – odpowiadam.
– Po raz kolejny.
Wolałbym, żeby po prostu mnie zwymyślał, ale on
uznaje, że lepiej będzie odpytać mnie z tego, co było na
dzisiejszej lekcji. Chyba nie muszę mówić, że nie jestem
w stanie powiedzieć zbyt wiele na ten temat. Wtedy Aster
wygłasza mi kazanie o tym, że powinienem bardziej
uważać na zajęciach. Zerkam na zegarek. Jeszcze mam
szanse dotrzeć do stołówki równo z Aimee.
Jednak matematyk nie poprzestaje na wymówkach.
Zaczyna z innej strony: mówi, że kiedy ja ponoszę
porażkę, dla niego to również porażka, i że zależy mu na
tym, żeby dobrze mi szło. Podkreśla, że jeśli chcę iść na
studia, muszę na przynajmniej podstawowym poziomie
przyswoić wiedzę, którą on próbuje mi przekazać na
swoich lekcjach.
Przytakuję mu z zapałem. Obiecuję, że wezmę się za
siebie i do końca semestru wszystko wyprostuję. Czy
Asterowi to wystarcza? Oczywiście, że nie. Zadaje mi
kilka testowych pytań, chce ocenić, jak duże mam braki.
Okazuje się, że wielkie.
Spogląda na mnie z politowaniem znad szkieł
okularów.
– Pan pozwoli, że wytłumaczę, o co chodziło w tym
zadaniu – mówi. – Tylko proszę pilnie uważać.
Mam ochotę go udusić. Nie mogę w to uwierzyć! Moja
wcześniejsza wizja, w której Aimee stoi samotnie przed
wejściem do stołówki, zaczyna się spełniać. Niemal
słyszę, jak mówi do siebie w myślach: „Nie powinnam
była się łudzić, że przyjdzie. Potraktował mnie tak, jak
wszyscy”.
– I właśnie tak się to robi, panie Keely – mówi wreszcie
matematyk. – Czy coś to panu rozjaśniło?
– Wszystko, proszę pana. Zaczynam rozumieć.
Gdy wreszcie udaje mi się opuścić klasę, jestem
spóźniony o kwadrans. Zaczynam biec. Z gabinetu
historycznego wychyla się pani Żyrafo-Szyjska, ale
jestem zbyt daleko, by był sens na mnie krzyczeć. Woła za
mną za to kilku przyjaciół – czy raczej pseudoprzyjaciół.
– Gdzie się tak spieszysz, Sutter? Pędzisz jak do
pożaru! A może chodzi o imprezę?
Ignoruję zaczepki, nie mam czasu na żarty.
Dobiegam do stołówki i nie wierzę własnym oczom:
Aimee stoi przy drzwiach, sama. Czekała na mnie.
Czekała na mnie tak długo. Co za solidna dziewczyna.
Wzrusza mnie jej niezłomna wiara w Suttermana.
– Cześć – witam się i zwalniam do lekkiego truchtu,
próbując złapać oddech. – Przepraszam za spóźnienie.
– Nic się nie stało – odpowiada, a ja zastanawiam się,
ile razy wypowiedziała te słowa do tych, którzy w jakiś
sposób ją zawiedli.
– Nieprawda – protestuję. – Stało się, ale nic nie
mogłem na to poradzić.

21

Kiedy wchodzimy do środka po naszą pizzę,


streszczam mojej nowej znajomej zajście z panem
Asterem. Okazuje się, że też uczył ją algebry, ale musiało
to być lata świetlne temu, bo teraz Aimee chodzi na
zajęcia z zaawansowanego rachunku różniczkowego.
– Pewnie dla ciebie te zajęcia były jak bułka z masłem –
zastanawiam się na głos.
– Mniej więcej – odpowiada skromnie. Ma taki miękki
głos. Gdyby jej głos był czymś do jedzenia, z pewnością
przypominałby słodką piankę.
– Może mogłabyś dawać mi korepetycje? – pytam
nagle.
– Dobrze – zgadza się i na chwilę rozjaśnia
w niepewnym uśmiechu. Zupełnie jakby pomyślała
właśnie, że spotkało ją coś dobrego, ale bała się w to
uwierzyć.
Oczywiście szkolna stołówka nie należy do
popularnych lokali w porze lunchu – ja sam nigdy tu nie
chodzę. Nie mamy problemu ze znalezieniem wolnego
stolika. Dziwnie mi tutaj, jakbym znalazł się
w alternatywnym wszechświecie, zamieszkanym przez
uczniów, których widzę na oczy po raz pierwszy.
Mogłoby się wydawać, że będzie nam trudno znaleźć
wspólny temat, ale nic bardziej mylnego. Jestem królem
konwersacji i szybko zaczynam opowieść, żeby Aimee nie
musiała się tym stresować. To jedna z moich ulubionych,
o tym, jak tego lata Ricky i ja postanowiliśmy spłynąć
w dół rzeki Tuskogee.
Marni z nas kajakarze, bo wygłupy zajmowały nas
bardziej niż nawigacja, dlatego wywrotki zdarzały się co
chwilę. Za którymś razem przewrócony kajak zaczął
wirować w mocnym prądzie. A my co zrobiliśmy?
Rzuciliśmy się ratować lodówkę turystyczną. Piwo
musiało ocaleć, za wszelką cenę! Właśnie takie mieliśmy
podejście do całego spływu. Nasze szczęście, że kajak
zniosło na brzeg rzeki i wszystko dobrze się skończyło.
– Ale z was wariaci – komentuje Aimee. Nietrudno się
domyślić, że sama chciałaby czasem zrobić coś
szalonego.
– Tak? To posłuchaj tego – ciągnę. – Najlepsze było, jak
postanowiliśmy skoczyć z mostu.
– Z mostu?
– Tak właśnie. I nie mam tu na myśli byle kładki
przerzuconej nad wodą, tylko wysoką, wygiętą, żelazną
konstrukcję. Z poziomu rzeki do czubka tego mostu
musiał być z kilometr. Był tak wysoki, że pod spodem
przelatywały samoloty. Ale widzieliśmy, że jacyś inni
goście z niego skaczą, więc nie mogliśmy być gorsi. Raz
się żyje! Postanowiliśmy spróbować, a byliśmy już po
kilku piwach.
Dziewczyna patrzy na mnie z szeroko otwartymi
oczami, zaczarowana, urzeczona, jak dwunastu
apostołów w obecności Jezusa.
– Zaczęliśmy się wspinać – opowiadam i spoglądam na
sufit, by podkreślić, jak wysoki był most. – Ale, wyobraź
sobie, dziwna sprawa: im wyżej wchodziliśmy, tym mniej
byliśmy pewni, że to taki świetny pomysł. Ciekawe, że
gdy już stoisz na górze, wydaje się, że jest jeszcze wyżej,
niż gdy patrzysz z dołu. Ale co mieliśmy zrobić? Wrócić
na dół i wyjść na kompletnych cykorów?
Aimee kiwa głową z pełnym zrozumieniem, chociaż
osobiście jestem przekonany, że dziewczyny nigdy nie
zrozumieją, co dla faceta znaczy określenie „cykor”.
– Więc wspiąłem się na szczyt jak sam Spider-Man
i usiadłem na chwilę, wysoko, w podmuchach wiatru.
Musisz mi uwierzyć: widok był fantastyczny. No, dopóki
nie spojrzałem w dół. Na odwrót było jednak za późno.
Wziąłem głęboki wdech – mówię i nabieram powietrza
głęboko do płuc. – I skoczyłem.
– Na główkę?
– Żartujesz? Aż tak mnie nie pokręciło. Nie, skoczyłem
na nogi. I wiesz, co było najlepsze? Odkryłem, że podczas
lotu ma się bardzo dużo czasu na przeróżne
przemyślenia. I tak oto, w powietrzu, pomyślałem: co,
jeśli spod mostu wypłynie inny kajak? Co, jeśli spadnę
prosto na niego i złamię komuś kark? Gdybym sam miał
się zabić, byłbym w stanie to przyjąć, ale nigdy bym sobie
nie wybaczył, gdyby z mojego powodu komuś stała się
krzywda.
– Fakt, to byłoby dość okropne – przyznaje
dziewczyna.
– No właśnie. Leciałem i leciałem, co chwilę patrząc
między nogi. Miałem wrażenie, że to woda spada na
mnie, a nie na odwrót. Nagle – plusk! – i wpadłem do
rzeki – mówię i klaszczę, a Aimee podskakuje,
zaskoczona.
– Po skoku miałem dwie obserwacje – kontynuuję. –
Po pierwsze, osobnik płci męskiej, który postanawia
skoczyć do wody z dużej wysokości, powinien pamiętać
o tym, by trzymać nogi razem w momencie przecięcia
tafli. Inaczej boleśnie odczuje swój błąd. Doświadczyłem
tego na własnej skórze.
Twarz dziewczyny krzywi się z bólu. To absolutnie
najbardziej uważna słuchaczka, jaką w życiu spotkałem.
– Po drugie, należy brać pod uwagę, że przy takim
skoku zanurzenie będzie głębokie. Naprawdę głębokie.
Niestety nie przyszło mi do głowy, by tuż przed pluskiem
wziąć kolejny wdech. Wpadłem w ciemną, szarą toń,
która zalała mnie jak noc. Oczami wyobraźni widziałem
już nagłówki gazet: NASTOLETNI KRETYN SKACZE NA
PEWNĄ ŚMIERĆ Z MOSTU NA RZECE TUSKOGEE.
Wydawało mi się, że minęło co najmniej dziesięć minut,
zanim wreszcie dostrzegłem krąg światła nad głową.
Wtedy zrozumiałem, że mi się uda. Przebiłem
powierzchnię wody i słodki, najsłodszy w świecie tlen
wypełnił mi płuca. Byłem uratowany! – Zmierzam do
końca opowieści i poprawiam się na krześle. – Gdy
dotarłem na brzeg, poczułem, że zdążyłem wytrzeźwieć.
Lecz oto skoczył Ricky, leciał z mostu prosty jak strzała.
„Trzymaj nogi razem!” – zawołałem, ale nie usłyszał
i walnął o taflę wody z równie wielkim pluskiem – znów
klaszczę, a Aimee znów podskakuje, wyraźnie przejęta.
– Podsumowując: przeżyliśmy i dziś możemy
opowiadać tę historię innym, ale nie mamy pewności, że
będziemy kiedyś w stanie spłodzić potomstwo.
Moja nowa znajoma uśmiecha się szeroko.
– Nieźle – wzdycha. – To chyba najlepsza opowieść,
jaką kiedykolwiek słyszałam.

22

– Teraz twoja kolej – mówię i sięgam po pizzę. – Masz


jakieś dobre historie?
Aimee nie odpowiada od razu.
– Pamiętam, jak mieliśmy razem angielski w drugiej
klasie. Pani Camp musiała na chwilę wyjść i zostawiła
nas samych. Wtedy ty stanąłeś na jej miejscu i wygłosiłeś
bardzo poważny wykład o roli symbolizmu w filmie Głupi
i głupszy. Wszyscy chichotali. No, może poza panią Camp,
kiedy do nas wróciła.
– To by się zgadzało – przyznaję. – Głupi i głupszy to
jeden z moich ulubionych filmów.
– Raz udawałeś surfera, stojąc na dachu samochodu.
Kiedy auto zatrzymało się na krawężniku, wyleciałeś jak
z procy i wpadłeś prosto w żywopłot. Myślałam wtedy:
Jezu, zabił się! Ale nie, ty zaraz wstałeś i wszedłeś
z powrotem na ten sam dach. Pamiętasz?
– Jak przez mgłę – odpowiadam zaskoczony. Pochlebia
mi, że pamięta te wszystkie wygłupy, ale wcale nie o to
mi chodziło, kiedy pytałem o dobre historie. – No dobra,
a co z tobą? Zdradzisz mi jakieś swoje przygody?
Aimee marszczy nos.
– Ja jestem nudna.
– To nieprawda. Zastanów się chwilę. Podejrzewam,
że jesteś jedyną osobą, która codziennie jeździ po okolicy
o piątej rano, i to przed szkołą. To zdecydowanie
wyjątkowe.
Uśmiech.
– Chyba masz rację. Czasem dzieją się rzeczy, które
można uznać za dość interesujące. Pewnego razu…
Chociaż nie, nie wiem, czy powinnam ci o tym mówić.
– Możesz mi powiedzieć wszystko.
– Tylko, że to trochę obleśne. Miałam wtedy dwanaście
lat.
Nie mogę uwierzyć. Matka zmuszała ją do pracy
w gazetowej kopalni już w podstawówce.
– Wtedy w pracy pomagała mi siostra. Mama
podrzucała mnie w konkretne miejsce z torbą gazet,
a razem z Ambith objeżdżała inną część dzielnicy.
Dopiero kiedy skończyłam czternaście lat, czasem
pozwalała mi prowadzić samodzielnie. Szłam więc ulicą
sama, pogrążona w półśnie – było w końcu tak wcześnie.
Nagle z krzaków wyszedł mężczyzna. Kompletnie nagi!
– Jezu. I co zrobiłaś?
– Zostawiłam torbę i rzuciłam się do ucieczki.
Przebieg​łam chyba cztery przecznice, aż zobaczyłam
w oddali nasz samochód. Stanęłam na środku drogi
i zaczęłam machać do mamy jak szalona.
– Wezwała policję? – pytam.
– No nie – odpowiada i spuszcza wzrok. – Kazała mi
wrócić po torbę i dokończyć pracę.
Tego już za dużo. Co to za matka!
– Musiałaś bardzo się bać, mając świadomość, że
w krzakach może czaić się zboczeniec.
– Tak było. Ciągle wydawało mi się, że ktoś się za mną
skrada. Zobaczyłam go zresztą później; wyszedł z innego
domu, wsiadł do samochodu i odjechał. To był lexus.
Pamiętam, pomyślałam, że to dziwne.
– Następnym razem, kiedy wydarzy się coś
podobnego, nie rób tego, co każe ci mama.
– Następnym razem? Myślisz, że ta sytuacja może się
powtórzyć?
– Może nie dokładnie taka sama.
Zabieram się do wyłożenia jej mojej teorii na temat
urody tego, co osobliwe, ale przerywa nam dziewczyna,
którą widzę po raz pierwszy w życiu.
– Proszę, proszę, a więc jednak tu dotarł.
Aimee opuszcza głowę.
– Cześć, Krystal – wita nieznajomą
Wstaję i szarmanckim gestem wyciągam dłoń na
przywitanie.
– Cześć, nazywam się Sutter Keely. Miło mi poznać.
Jednak dziewczyna nie chce jej uścisnąć.
– Wiem, kim jesteś – odpowiada.
– Krystal Krittenbrink, poznajcie się.
– Przyjaźnimy się od podstawówki – zaznacza
z wyższością Krystal, jakbym był robakiem, który psuje
idealny obraz ich idealnej przyjaźni. Znam takie jak ona –
dziewczątka rozpieszczane przez rodziców, którym
wydaje się, że są „najcudowniejszymi małymi
króliczkami na całym świecie”, i które nie zauważyły, że
świat niekoniecznie podziela tę opinię.
Do tego to raczej nieatrakcyjna, otyła dziewczyna.
Cassidy jest pełna, ale proporcjonalna i fantastycznie
krągła. Krystal Krittenbrink przypomina amorficzną
amebę. Pośrodku dużej, różowej głowy tkwi mała twarz.
Jej otwarte usta są rozmiaru najwyżej
dziesięciocentówki. Efektu dopełniają matowe, brązowe
włosy, zebrane w przedziwny, wysoki kucyk, który
wygląda jak korona. Jestem pewien, że dziewczyna staje
przed lustrem co rano i jest przekonana, że reprezentuje
sobą szczyty stylu i smaku.
Przypominam sobie jednak, że to przyjaciółka mojej
nowej znajomej. Zapraszam ją więc, by usiadła z nami,
ale ona zupełnie mnie nie słucha.
– Pospiesz się. Spotkanie zaczyna się za pięć minut –
mówi, oczywiście nie do mnie.
– O, co za spotkanie? – pytam, bo wydaje mi się to
grzeczne.
– Klub Frankofila. Nic dla ciebie – prycha Krystal.
– Idź beze mnie, dołączę do was. Nic się nie stanie,
jeśli trochę się spóźnię – odpowiada Aimee
– Nie bądź głupia. Całe spotkanie będzie trwało pięć,
może dziesięć minut.
Widać, że Aimee zabolały słowa przyjaciółki, ale widać
też, że nie słyszy ich po raz pierwszy.
– Chyba masz rację – wzdycha, po czym zwraca się do
mnie. – Wygląda na to, że muszę lecieć. Zapomniałam
o tym, przepraszam.
– Ale nie skończyłaś pizzy.
– Zabierze ze sobą – decyduje Krystal.
– Racja, mogę tak zrobić.
– Tylko nie zapomnij o naszych korepetycjach.
Uśmiech wraca na wargi dziewczyny, ale jej
amebowata znajoma jest nieustępliwa.
– Korepetycje? W jego przypadku to strata czasu.
Postanawiam zignorować jej uwagę i wciąż mówię do
Aimee.
– Może daj mi swój numer?
– Mój numer?
– No… numer. Telefonu.
– Domowy?
– Może być. Albo numer komórki.
Dziewczyna wygląda na zbitą z tropu. Może jestem
pierwszym facetem, który prosi ją o coś takiego.
– Nie mam komórki, dam ci domowy – odpowiada po
chwili namysłu i zaczyna grzebać w plecaku
w poszukiwaniu kartki i długopisu.
– No chodź już – pogania Krystal.
Aimee zapisuje numer i wręcza mi go. Na końcu jest
uśmiechnięta buźka.
– Zadzwonię do ciebie i się umówimy. Kiedy najłatwiej
zastać się w domu? – pytam na pożegnanie.
– A kto to wie? – odpowiada za nią przyjaciółka
i praktycznie odciąga ją ode mnie. – Wydaje ci się, że ona
nie ma co robić, tylko siedzieć w domu i czekać na twój
telefon?

23

Ku mojemu zaskoczeniu, chwilę po czternastej mama


sprawdza przez telefon, czy jestem w domu
i przestrzegam reguł mojego fantastycznego szlabanu na
wyjścia. Jest bardzo poważna i wciąż mówi do mnie per
„młody człowieku”. Nie wiem, co właściwie chce w ten
sposób osiągnąć, ale nie jest pierwszą dorosłą, która
stosuje tę taktykę.
Cóż, w głębi duszy ją podziwiam. Tym razem udało jej
się wytrwać przy własnym postanowieniu. Znów pojawia
się groźba szkoły wojskowej. Muszę przyznać sam przed
sobą, że podpalenie garnituru Kevina było prawdziwym
świństwem, ale przecież nie zrobiłem tego specjalnie.
Kiedy rozmawiam z mamą, Ricky siedzi trzy metry
dalej, rozwalony w rozkładanym fotelu.
– Stary, wierzysz, że twoi rodzice serio myślą, że
przejmiesz się ich groźbami? – pyta, gdy się rozłączam. –
Przecież za trzy miesiące kończysz szkołę. Nawet gdyby
jakimś cudem udało im się cię tam przenieść, co
właściwie miałoby się zmienić przez tak krótki okres?
– Właśnie, to zupełnie bez sensu. Chyba próbują mi
pokazać, jak wielkim zerem jestem w ich oczach –
odpowiadam i idę do barku. Mam dziś wolne w pracy,
a czternasta to doskonała pora na martini.
– Poza tym raczej nie byłoby im wesoło, gdybyś
przypadkiem trafił do prawdziwego wojska i został
wysłany do Iraku, gdzie wyleciałbyś w powietrze jak brat
Jeremy’ego Holza.
– Sam nie wiem. Lubią udawać wielkich patriotów.
Niewykluczone, że byłoby to najlepsze wydarzenie w ich
życiu. Chwaliliby się przez lata. Widzę te zdjęcia
w gazecie, jak udają, że płaczą nad moją okrytą flagą
trumną.
– Jasne, bo właśnie tak wygląda prawdziwy patriotyzm
– prycha Ricky. – Są ludzie, którzy uważają, że jeśli
chcesz pokoju, to jesteś podłym, antyamerykańskim,
antywojskowym zdrajcą ojczyzny. Moim zdaniem ci,
którzy chcą zatrzymać śmierć amerykańskich żołnierzy
na froncie, są jak najbardziej prowojskowi. Dorastałem
w otoczeniu żołnierzy – w armii jest mój ojciec, moi
wujowie. Nie chcę, żeby musieli opuszczać dom, jeśli nie
ma ku temu naprawdę ważnego powodu. Ta cała wojna
cholernie mnie wkurza. Wiesz, co to jest?
– Prawdziwe… bagno?
– Bagno? To szambo, w którym pływają gówna
wielkości kanapy. Czy politycy naprawdę widzą
w młodych ludziach jednorazowe wykrywacze min,
niezbędne do prowadzenia wymyślonej inwazji? Mój
ojciec był w marynarce i wcześniej chciałem iść w jego
ślady, ale teraz? Nie ma mowy. Tym burdelem zarządzają
wampiry. Krwiożercze, atomowe wampiry. Ich
przywódcą jest starożytny, bulwogłowy generalissimus
Hal E. Burton. Jezu, stary. Mam walczyć dla wampirów
atomowych? Nie ma mowy. Prędzej wstąpię do ruchu
antywojennego. Ale zaraz, gdzie ten ruch? Nie ma
takiego. Albo nikomu się nie chce, albo wszyscy mają
sprane mózgi.
– Uważaj, co mówisz, nawiedzony hipisie –
odpowiadam. – Generalissimus Hal mógł założyć
podsłuch w tym pomieszczeniu. Jedno słowo za dużo
i wylądujesz przykuty do ściany kubańskiego więzienia,
bez widoków na pomoc prawną.
– Stary, to byłoby nawet śmieszne, gdyby nie było
prawdziwe.

Dzbanek martini jest już gotowy. Proponuję drinka


Ricky’emu, ale odmawia.
– Muszę dbać o linię – tłumaczy, uśmiechając się
z przekąsem.
Macham mu szklanką przed nosem.
– Daj się namówić. Przecież wiem, że tego chcesz.
– Mówię serio, ograniczam się.
– W porządku, będzie więcej dla mnie – odpowiadam,
siadam obok niego i włączam telewizor.
– To moje nowe postanowienie – wyjaśnia Ricky. –
Kończę z imprezami w tygodniu.
– A co z ziołem?
– Też próbuję ograniczyć.
Przyglądam mu się przez chwilę.
– Posłuchaj sam siebie. Były król zielonego. Jedna
randka, weekend pełen rozmów przez telefon, lunch
w poniedziałek i Bethany już owinęła sobie ciebie wokół
palca.
– To nie ma z nią nic wspólnego. Po prostu jestem
zmęczony. Znudził mi się taki styl życia. Potrzebuję
zmiany.
W odpowiedzi unoszę moją szklankę pod światło.
– Idealne martini nigdy się nie starzeje.
– Mówię poważnie – Ricky nie odpuszcza. – Mam
dość, picie nie działa na mnie tak, jak kiedyś. Kiedy
zaczynaliśmy, było cudownie. Wszystko, co nowe, jest
cudowne. Kiedy jesteś dzieckiem, zachwycasz się
absolutnie wszystkim. Cały świat to dla ciebie jeden
lśniący cud.
– Racja – przyznaję i pociągam drinka. – Dzieciństwo
było fantastyczną krainą.
– Bez dwóch zdań. Pamiętam, jak poszedłem raz
z ojcem do banku, miałem może cztery lata. Dziś wydaje
mi się, że bank to obok poczty najnudniejsze miejsce na
ziemi, ale wtedy czułem się tam jak w bajce. Na środku
sali obsługi klienta była mała sadzawka z fontanną. Nie
wierzyłem swoim oczom. Tyle wody! I to pod dachem!
Zawołałem tatę, strasznie chciałem mu pokazać to cudo.
„Tak, to fontanna” – skomentował moje odkrycie, jak
gdyby to nie było nic wyjątkowego. Ale mój entuzjazm
nie gasł, bo oto w sadzawce odkryłem monety. Wołam
więc znowu: „Tatusiu, popatrz, tu są pieniądze!”. Na co
on: „Tak, ludzie wrzucają drobne do fontanny, bo to
spełnia ich życzenia”. Życzenia! Stary! Nie mogłem w to
uwierzyć. Stałem przed magiczną fontanną,
w absolutnym zachwycie. Obok stał mój ojciec
i wypisywał polecenie przelewu, kompletnie nie zdając
sobie sprawy z tego, w jak fantastycznym świecie żyje.
– Zgadzam się – odpowiadam. – Przeżyłem podobny
moment z moją mamą i martwą krową, która leżała przy
drodze.
– A potem co się dzieje? – pyta retorycznie Ricky. –
Kończysz jedenaście, może dwanaście lat i niewiele już
jest w stanie cię zaskoczyć. Wybijają ci z głowy zachwyt
nad światem, chociaż wcale tego nie chcesz. Szukasz
okazji do zachwytu. Chcesz odkrywać świat. I kiedy
zaczynasz pić albo jarać, jest trochę tak, jakbyś to
odzyskał.
– Masz niezaprzeczalną rację. Rozumiem, że jednak
chcesz drinka?
– Nie, stary, nie o to mi chodzi. Miałem na myśli, że
używki też się nudzą. Jak wszystko, prędzej czy później.
Tak już działa nasz system postrzegania. To jedna wielka
zmyłka. Jedna rzecz powszednieje, więc kupujesz nową,
potem kolejną i kolejną. Nasze społeczeństwo stworzyło
sobie fantastyczną ​przestrzeń do treningu wszelkiej
maści uzależnień.
– Tak pan twierdzi, profesorze? – Uwielbiam, kiedy
mój kumpel wkręca się w rozwijanie własnych teorii.
– Tak twierdzę, stary. Założę się o milion dolarów, że
gdzieś ktoś zdołał już wynaleźć perpetuum mobile, ale
atomowe wampiry ukryły to przed światem. To samo
tyczy się niezniszczalnych tkanin.
– Prawdopodobnie istnieją też drzewa, na których
rosną hot-dogi i dętki do rowerów, których nie da się
przebić.
– Pewnie to żart. – Ricky jest śmiertelnie poważny. –
Ale bardzo możliwe, że masz rację.
– Będę tęsknił za twoimi dzikimi teoriami.
Przestaniesz palić zioło i skończy się filozofowanie.
Chłopak prycha, wyraźnie urażony.
– Nie potrzebuję maryśki do myślenia. Widzę to
wszystko jasno i wyraźnie, na trzeźwo. Spójrz na MTV –
mówi i wskazuje na telewizor. Na ekranie grupka
wyrzeźbionych studentek i studentów w kostiumach
kąpielowych kiwa się w rytm popowego hitu. – Nawet
nasze własne ciała to produkty, stary. Bicepsy, mięsień
dwugłowy, czworogłowy, skośny. Kup najnowszy sprzęt
do ćwiczeń i książkę z rewolucyjną dietą. Albo umów się
z chirurgiem plastycznym na plastykę brzucha czy
odsysanie tłuszczu z tyłka.
– Taa, niezła jazda, ale lepiej się z tym pogódź – radzę.
– Nie będę się z niczym godził. Nie rozumiesz, o czym
mówię? Zmieniają nas w produkty, stary. Stoją za tym te
same atomowe wampiry. Nasyłają na nas swoich
wiernych sługusów, którzy hipnotyzują nas piosenkarko-
striptizerkami, grami komputerowymi, smartfonami czy
filmami w stylu „zabili go i uciekł” w multipleksie.
A kiedy już tracisz własną wolę, prowadzą cię do swojego
megaelektrycznego zamku.
– Brzmi fantastycznie.
– Ale nie jest. Bo w zamku przepuszczają cię przez
maszynę, która przypomina tomograf, ale tak naprawdę
jest duszozabieraczem. Kończysz „badanie” jako gotowy
produkt.
– A jak właściwie nazywa się ten produkt?
– Pustka, stary. Do końca twojego życia jesteś
sprzedawany, ciągle na nowo, aż wreszcie pakują cię po
raz ostatni i ładują do ziemi.
– Rany, jesteś pewien, że nic dziś nie paliłeś?
– Ani buszka. – Ricky kręci przecząco głową. – Mówię
ci, chłopaku. Potrzebuję zmiany. Jestem zmęczony
atomowymi wampirami i nie chcę być ich wytworem,
sakramentem ich Świętej Trójcy. Wiesz, co to takiego?
– Piwo, wino i whisky.
– Nie. Trójca Święta wampirów atomowych to bóg
seksu, bóg pieniądza i bóg władzy. Bóg seksu czci boga
pieniądza, a bóg pieniądza bije pokłony przed bogiem
władzy. To on wszystko niszczy. Pozostali dwaj jeszcze
nie są tacy najgorsi, ale ten to prawdziwy dupek. Ta on
wysyła swoich posłańców, by hipnotyzowali nas
Najnowszymi Trendami. Nic, co modne, nie jest tak
cudowne, jak próbują nas przekonać. To marne
substytuty. Nienawidzę tego. Nie zrozum mnie źle, nie
chodzi o to, że nie chcę się już bawić. Po prostu, tak dla
odmiany, chcę odnaleźć w życiu jakąś stałą, coś, co się nie
zmienia.
Milczę, bo nie jestem pewien, czy już skończył.
Wreszcie unoszę drinka i wołam:
– Amen, ojcze Ricky! To było fantastyczne kazanie!
– Sam powiedz: dobrze mówię?
– Dobrze mówisz. Każdy chce dla siebie w życiu
czegoś stałego – przyznaję. Nie wspominam tylko o tym,
że chcieć czegoś nie znaczy wierzyć, że faktycznie się to
otrzyma.
– Amen, ojcze Sutterze! – odpowiada i unosi
niewidzialną szklankę w geście toastu.
– Amen, ojcze Ricky, amen!
– Alleluja!
Patrzymy na siebie rozbawieni. Biorę solidny łyk
martini.
– Wiesz co, od jutra dołączę do ciebie. Koniec z piciem
w tygodniu. Za to w weekend konkretnie to nadrobimy.
– Myślałem, że masz szlaban.
– Jakoś wcześniej w niczym mi to nie przeszkadzało.
Nie wiem, czy zauważyłeś, ale w moim pokoju jest okno.
Ricky z początku nie mówi nic, ale po chwili wyznaje,
że w piątek idzie z Bethany na koncert, a w niedzielę je
obiad z jej rodzicami.
– Obiad z rodzicami? Jezu, chłopie. Owinęła cię sobie
wokół palca.
Wzrusza ramionami.
– Po prostu chcę z nią być, tak jak ty ciągle chciałeś być
z Cassidy.
– Dobrze, ale nie spotykałem się z nią we wszystkie
dni każdego weekendu.
– Może umówisz się ze swoją gazeciarką na piątek lub
sobotę? Zdaje się, że i tak miałeś zadzwonić do niej po
południu?
– Hej, zrozum, nie zamierzam umawiać się z nią na
randki. Pozwól, że powtórzę: nie jestem zainteresowany
seksem z tą dziewczyną. Ani teraz, ani w przyszłości. Nie
będę się z nią bzykał w aucie. Nie będę jej pukał w barze.
Nie przelecę jej w lesie. Ani na sedesie. Nie wezmę jej na
fotelu. Co to, to nie, przyjacielu!
– Racja, zapomniałem. Chciałeś ratować jej duszę.
Alleluja dla ojczulka Suttera i jego kompleksu mesjasza.
– Czego?
– Kompleksu mesjasza. Wydaje ci się, że możesz
zbawić każdego, kto stanie na twojej drodze.
– Nie każdego. Tylko tę jedną laskę.
– Alleluja, ojcze!

24

Czasem mam problemy z zasypianiem. To dziwne –


jestem fizycznie wyczerpany, ale leżę z otwartymi oczami
i wpatruję się w ciemność, a najróżniejsze pomysły
i tematy spadają na mnie jak martwe pelikany. Dla
przykładu, dziś w nocy zastanawiam się nad starą-nową
groźbą Geecha. Szkoła wojskowa. Może to wcale nie
najgorszy pomysł?
Może powinienem był pójść do takiej szkoły jako
czternasto-, piętnastolatek. Przez rok ciężko bym
trenował: codziennie piętnaście kilometrów marszu, tory
przeszkód, czołganie się pod drutem kolczastym
z drewnianą strzelbą w ramionach. Do domu wróciłbym
umięśniony, wyszorowany, twardy jak skóra napięta na
bębnie. Nie byłbym już dzieckiem.
Czytałem kiedyś o rytuałach inicjacyjnych w szkołach.
W niektórych miejscach zabierają nowych uczniów do
lasu i zostawiają ich tam bez broni czy narzędzi. Młody
chłopak musi wrócić do cywilizacji o własnych siłach. Ma
do dyspozycji tylko gołe ręce, żywi się korzonkami, nieci
ogień krzemieniem, drewienkiem czy czymś podobnym.
Istnieje ryzyko, że umrze z głodu albo pożre go puma, ale
jest to wliczone w cenę próby. Kiedy nowy wraca, wraca
jako mężczyzna. Do tego zyskuje własnego przewodnika
duchowego. Jeśli to nie jest dziwne, to nie wiem, co jest.
A u nas młody człowiek zostaje sam w domu,
z kuchnią pełną chipsów i napojów gazowanych.
W sypialni ma telewizor, konsolę do gier i Internet. Niby
na kogo ma wyrosnąć w takim otoczeniu? Na wielkiego,
tłustego zobojętnialca?
Dziś nastolatki same tworzą swoje rytuały inicjacyjne,
same szukają swoich wojen, bo te toczone przez
atomowe wampirzyska są zbyt abstrakcyjne, by móc
w nie wierzyć. Ricky ma rację: każda kolejna jest coraz
gorsza.
Gdyby to ode mnie zależało, świat wyglądałby inaczej.
Nikt nie wywoziłby nikogo do lasu, nie kazał chodzić do
szkoły wojskowej czy walczyć na froncie. Zamiast tego
powstałby Nastoletni Korpus, taka młodzieżowa wersja
Korpusu Pokoju. Jego członkowie układaliby worki
z piaskiem dla ochrony przed huraganem, sadziliby
młode drzewa na wylesionych terenach, walczyliby
o dostęp do pomocy medycznej dla biednych i tym
podobne. Każdy musiałby spędzić rok w takiej
organizacji. Po skończonej służbie otrzymywałby prawo
do głosowania, picia alkoholu i wszystkiego innego.
Wracałby jako dorosły człowiek.
Sen dopada mnie, kiedy plan działania Nastoletniego
Korpusu jest już prawie gotowy.
Niestety po przebudzeniu nie mam już w sobie tyle
entuzjazmu dla tego pomysłu. Dla mnie już za późno.
Gdybym miał w sobie coś z marzyciela, pewnie mógłbym
starać się zostać politykiem i założyć Nastoletni Korpus
dla kolejnych pokoleń dzieciaków, ale jak już chyba
wspominałem, bardziej interesuje mnie moje własne tu
i teraz. A teraz muszę działać na mniejszą skalę,
dopracować plan pomocy samemu sobie: załatwić
korepetycje u Aimee.
Uważam, że pomagając mnie, pomoże sama sobie.
Dostanie zastrzyk pewności siebie, a ja satysfakcję
z dania jej tej pewności. Potrzebuję tego bardziej niż
celebryta odwyku. Może nie zmienię w ten sposób całego
świata, ale dla naszej dwójki to sytuacja, w której
wygramy oboje.
Jest tylko jeden problem: oficjalnie mam szlaban, więc
muszę przedstawić plan mamie podczas śniadania.
Zwykle rano nie jest zbyt rozmowna – trudno wykrzesać
z niej coś poza tekstami w stylu „sam weź sobie to
mleko”. Jednak kiedy opowiadam o korepetycjach
z Aimee, mama atakuje mnie pytaniami na jej temat
z prędkością karabinu maszynowego.
Udaje, że interesuje ją jej charakter i zainteresowania,
ale dobrze wiem, że po prostu sprawdza, z jakiego domu
pochodzi dziewczyna. Gdyby jej rodzina należała do
klasy wyższej, jestem pewien, że puściłaby mnie do nich
bez wahania. Kiedy jednak dowiaduje się, że matka
Aimee to królowa co najwyżej gazet, która spędza każdą
wolną chwilę w indiańskim kasynie, robi się podejrzliwa.
– Skąd mam wiedzieć, że to nie zwykła wymówka, by
uciec od kary? – pyta.
– Skoro mi nie wierzysz, może sama do niej zadzwoń?
– odpowiadam.
– Jeśli dobrze myślę, to kolejna z twoich podrywek.
Powie wszystko, o co ją poprosisz.
– Nie jestem nią zainteresowany w ten sposób. Uwierz
mi.
Dlaczego wszyscy z góry zakładają, że chodzi o seks?
Mama nie wygląda na przekonaną, więc sugeruję, by
zadzwoniła do pana Astera i zapytała, czy potrzebuję
pomocy. To genialne posunięcie. Nigdy do niego nie
zadzwoni. Doskonale wiem, że jeśli naprawdę nie musi,
nie wtrąca się w sprawy mojej edukacji. Pewnie ma jakąś
traumę z dzieciństwa, która sprawiła, że boi się
nauczycieli.
Umawiamy się tak: nie wolno mi jeździć do szkoły
włas​nym autem, ale mogę go używać, żeby popołudniami
jeździć do Aimee. Geech będzie sprawdzał poziom
paliwa, by upewnić się, że nie byłem nigdzie indziej.
Zupełnie, jakbym nie mógł dopełnić baku. Chryste.

25

Jadę do Aimee po południu tego samego dnia. Intencje


mam dobre, ale sam przed sobą przyznaję, że
dziewczyna będzie wyzwaniem. Patrząc na to, jak
odnoszą się do niej jej rodzice i najlepsza przyjaciółka, to
największe popychadło od czasów Kenny’ego Hoyle’a.
Biedny mały Kenny. Przypominał mi postać z bajki.
Mieszkał na tej samej ulicy co my, z ojczymem i trzema
przyrodnimi braćmi. Jego mama popełniła samobójstwo.
Bracia byli regularnymi zbirami. Podczas gdy oni krążyli
po okolicy, niszcząc znaki drogowe i wąchając klej,
mizerny, ośmioletni Kenny mył okna, pielił w ogrodzie
albo kosił pochyły trawnik w trzydziestostopniowym
upale. Było jednak jasne, że, inaczej niż w bajkach, jego
życia nie odmieni żadna dobra wróżka. Chciałem mu
pomóc, więc wpadałem czasem trochę pokosić. Nie
chciałem, by któregoś dnia wpadł pod kosiarkę i skończył
jako mięso na hamburgery. Nic więcej nie mogłem
zrobić.
Spodziewałem się, że dom Aimee będzie prawdziwą
norą, ale okazuje się podobny do tego, w którym
mieszkaliśmy przed nastaniem ery Geecha: to niewielkie,
murowane pudełko przykryte szarym dachem, który nie
wzgardziłby wymianą dachówek, otoczone małym,
zaniedbanym, łysym podwórkiem pozbawionym drzew,
krzewów czy innych roślin. W moim starym domu
mieliśmy przynajmniej przerośnięty żywopłot i drzewo
judaszowca, na które mogłem się wspinać. Jej dom nie
ma za grosz charakteru.
Pociągam whisky, płuczę usta płynem, wchodzę na
zagraconą werandę i pukam do drzwi – w sposób, który
wydaje mi się zawadiacki. Cienki głosik w środku
krzyczy: „Aimee! Przyszedł twój chłopak!”. Aimee
odpowiada: „Shane, proszę, nie przynieś mi wstydu,
dobrze?”.
Sekundę później otwierają się drzwi.
– Sutter, przyszedłeś. – Wita mnie ostrożnym
uśmiechem.
– Jestem, tak jak zapowiadałem.
Coś się w niej zmieniło. Dopiero po chwili zauważam,
że umalowała usta. Zwykle nie dba o makijaż i może
lepiej, żeby tak zostało.
Wnętrze domu to prawdziwy chlew: na oparciu
kanapy i fotela leżą sterty znoszonych ciuchów, stoliki są
przykryte opakowaniami po fast foodzie, na podłodze
walają się niepodpisane taśmy wideo. Pośrodku tego
wszystkiego siedzi jej mały braciszek. Kopie w powietrzu
nogami z emocji, próbując wystrzelać wszystkich
owadookich obcych o zębiskach jak noże, którzy atakują
z ekranu telewizora za pośrednictwem starożytnej wersji
PlayStation.
– To Shane, mój młodszy brat – przedstawia Aimee. –
Ma jedenaście lat.
– Cześć, Shane.
Chłopak nawet na mnie nie patrzy.
– Mama powiedziała, że masz iść do sklepu po dużą
butelkę dr. peppera – mówi za to, nie przerywając gry.
– Pójdę później – odpowiada dziewczyna.
– Lepiej idź od razu. Randy może dziś wstać
wcześniej.
– Nie szkodzi, w lodówce jest jeszcze resztka.
– Powtarzam tylko słowa mamy.
– Wiesz co, Shane, mógłbyś sam to zrobić. Sklep jest
dwie ulice stąd.
W odpowiedzi dzieciak wypluwa z ust malinę.
Aimee śmieje się nerwowo i patrzy na mnie
porozumiewawczo. „Chłopcy już tacy są” – mówi jej
spojrzenie.
W innej sytuacji nagadałbym gówniarzowi tak, że
poszłoby mu w pięty, ale zdaję sobie sprawę z tego, że to
w żaden sposób nie poprawi sytuacji mojej nowej
znajomej. Zwracam mu więc tylko uwagę:
– Nie powinieneś się tak zachowywać wobec gości.
– To nie ja cię zaprosiłem, tylko moja śmierdząca
siostra.
Aimee czerwieni się jak burak, po same uszy. Pasuje
jej ten kolor, na pewno bardziej niż szminka.
– Może lepiej chodźmy do mojego pokoju – mówi
i wskazuje na korytarz.
– Panie przodem – odpowiadam szarmancko.
Zasługuje na to, by dla odmiany ktoś traktował ją jak
damę.
– Lepiej bądźcie cicho! – woła za nami Shane. – Randy
próbuje spać.
Randy to chłopak ich matki, ten, który kolekcjonuje
orzeczenia o niepełnosprawności.
– Nie przejmuj się nim – uspokaja dziewczyna. –
Kiedyś mój brat wystrzelił rakietę z butelki w łazience,
a Randy nawet nie drgnął.
Lawiruję między stertami gratów w salonie
i w korytarzu. Gdy Aimee otwiera drzwi do swojego
pokoju, jestem porażony. Czuję się jak Dorotka
z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, która otwiera magiczne
drzwi i po raz pierwszy patrzy na tytułową Krainę Oz.
W filmie w tym momencie taśma zmienia się z czarno-
białej na kolorową. W tym domu zmiana jest inna: oto ze
stajni Augiasza przechodzę w świat fantastycznego,
totalnego, geometrycznego wręcz ładu.
Witajcie w świecie Aimee.
Ogromna mapa na ścianie jest tak gładka, jakby ktoś
ją wyprasował. Podobnie wygląda duże zdjęcie drogi
mlecznej i rysunki ołówkiem, które wiszą na pozostałych.
Biurko jest chyba mocno używane, a komputer pochodzi
z tej samej epoki, co sprzęt wideo w salonie, ale wszystko
– długopisy, zeszyty i ceramiczne figurki kotów – jest
ułożone w idealnym porządku. Komoda na ubrania
również nie należy do najnowszych, ale to nie meble są
w tym pokoju ciekawe. Ciekawe są książki.
Pod jedną ze ścian stoi plastikowy regał, ciasno
upakowany książkami. Przynajmniej setka tych, które
nie zmieściły się na półkach, stoi w równie równiutkich
rzędach, opartych o ścianę.
– Chyba naprawdę lubisz czytać – mówię, podziwiając
jej kolekcję.
– To głównie science fiction – odpowiada i patrzy na
książki z nieukrywaną dumą. – Jest też trochę
kryminałów i klasyki w stylu Wichrowych wzgórz czy
Dziwnych losów Jane Eyre.
Biorę do ręki jedną z książek, tytuł to Androidy z NGC
3031. Na okładce widać seksowną kobietę-androida,
uciekającą przed nisko lecącymi statkami kosmicznymi,
które strzelają w jej kierunku promieniami różowego
lasera.
– Ta wygląda ciekawie – stwierdzam niepewnie.
Jestem w szoku. Aimee czyta science fiction? Czy mogła
wybrać gatunek, który czyniłby z niej mniejszą
dziwaczkę? Może zaraz odkryję tu komiksy anime?
– Lubię rozmyślać o wszechświecie – tłumaczy się
zawstydzona.
– Kosmos jest w porządku.
– Chciałabym kiedyś pracować dla NASA – dodaje
z wahaniem, jakby bała się, że uznam to za głupie.
– Byłoby fantastycznie, gdyby ci się udało –
odpowiadam. – Powinnaś to zrobić.
– Pewnie tak – oczy dziewczyny błyszczą
entuzjazmem. – Oszczędzałabym i po kilku latach
mogłabym kupić konie i ranczo, na którym bym
mieszkała.
– Nie potrafię sobie wyobrazić niczego lepszego.
Pewnie dlatego tyle koni na twoich rysunkach – mówię
i zerkam na obrazki. Prawdę mówiąc, konie
przypominają psy, ale nie ma sensu o tym wspominać.
Jestem przekonany, że dla niej samo rysowanie jest
o wiele ważniejsze niż efekt.
– Czy to ty? W siodle?
– Eee… nie. To komandor Amanda Gallico z serii Jasne
Planety.
Stoimy obok siebie, ale wiem, że ona widzi w tych
rysunkach o wiele więcej niż ja.
– Opowiedz mi o niej.
– Dowodzi statkiem Neexo Ark 451. Razem z załogą
ucieka z Mrocznej Galaktyki i próbuje znaleźć drogę do
systemu Jasnych Planet.
Na obrazkach komandor Amanda Gallico wydaje się
za duża w stosunku do koni, na których siedzi –
a przynajmniej jej ciało, umięśnione, godne prawdziwej
superbohaterki. Jej głowa jest dziwnie mała i wciąż
wydaje mi się, że z twarzy przypomina Aimee bez
okularów.
– Pewnie naprawdę ją lubisz.
– Ta-ak – odpowiada dziewczyna, przeciągając
potwierdzenie, tak jak za każdym razem, gdy chodzi
o coś pozytywnego. – Można powiedzieć, że to moja
osobista bohaterka czy coś w tym stylu.
Czuję, że serce mi pęka. Superbohaterowie przestali
mnie kręcić pod koniec podstawówki. Aimee potrzebna
jest pomoc, i to szybko.
– Wiesz co? Staniesz się moją osobistą bohaterką, jeśli
wtłoczysz mi do głowy algebrę. Gdzie będziemy to robić?
Zdaję sobie sprawę, że moje słowa mogły zabrzmieć
dwuznacznie, bo oboje spoglądamy na jej gładko zasłane
łóżko, okryte kraciastą kapą. To jedyny mebel w tym
pokoju, na którym zmieszczą się dwie osoby. Dziewczyna
jest wyraźnie zmieszana.
– Ja zawsze odrabiam lekcje na podłodze. Tak
najłatwiej mi się ze wszystkim rozłożyć – podpowiadam.
Aimee podoba się moja propozycja, więc siadamy.
Kiedy zaczynamy, staje się bardziej pewna siebie. Nie ma
w niej jednak żadnej arogancji. Jest opanowana,
spokojna. Dramatyczny poziom mojej wiedzy
matematycznej aż prosi się o traktowanie z wyższością,
ale jej nawet nie przychodzi to na myśl. Nie potrzebuje
czuć się ode mnie lepsza. Tu, w świecie książek, jest sobą.
Tu ma wszystko pod kontrolą. Tu – i tylko tu. I wiecie co?
Gdybym potrafił uważniej słuchać, pewnie potrafiłaby
sprawić, że zrozumiałbym wszystko, czego
bezskutecznie próbował nauczyć mnie pan Aster.

26

Po odrobieniu zadania domowego – czy raczej po


tym, jak Aimee odrabia je za mnie – zaczyna wyjaśniać
podstawy algebry, dzięki którym powinienem jakoś
przetrwać do końca semestru. To miłe z jej strony, ale nie
potrafię się na tym długo skupić. Szybko postanawiam
więc skierować rozmowę na inne tory.
– Tyle czytasz! Nie myślałaś kiedyś o tym, żeby napisać
własną powieść?
Patrzy na mnie uważnie przez dłuższą chwilę, jakby
nie była pewna, czy z niej nie żartuję.
– Mówię poważnie – zapewniam. – Jestem pewien, że
potrafiłabyś stworzyć książkę science fiction, która
sprzedałaby się w milionach egzemplarzy.
Odkłada pióro i mówi bardzo, bardzo cicho:
– Może nie przesadzajmy z tymi milionami, ale
faktycznie piszę coś takiego. Mam już prawie dwieście
stron, całość zajmie pewnie około sześciuset.
– Jezu. Sześćset stron tekstu?
– Ta-ak – odpowiada. Zaczynam rozumieć, że zawsze
przeciąga swoje „tak”. Pierwsza sylaba to „tak”, a druga
„ale nie wiem, czy cokolwiek z tego wyjdzie”.
– Czad. O czym jest ta książka? – pytam, świadom
tego, że prawdopodobnie czeka mnie wyjątkowo nudna
opowieść.
– Na pewno chcesz o tym słuchać? – dziwi się Aimee.
– Tak – potwierdzam. Jedną sylabą.
Zaczyna od streszczenia, ale z każdym zdaniem coraz
bardziej rozwija swoją historię. Do tego, ku mojemu
zaskoczeniu, to, co mówi, nie jest ani trochę nudne.
Pomysł opiera się na postaci nastoletniej dziewczyny,
która zostaje teleportowana na pokład statku
kosmicznego podczas roznoszenia gazet. Załoga –
składająca się z przedstawicieli rasy inteligentnych koni
– czyni z niej kapitana, który ma zaprowadzić statek
z powrotem na ich ojczystą planetę. Myk polega na tym,
że ta planeta to tak naprawdę Ziemia, tylko że
z przyszłości, w której ludzie i mówiące konie-geniusze
współżyją jak równi z równymi. Dziewczyna – która
pochodzi właśnie z Ziemi – żyje w otoczeniu
nieprzyjaznych Obcych na planecie Graknak.
Kiedy opowiada, zauważam ważną rzecz: to jej sposób
na ucieczkę. Zamyka się w swoim idealnie czystym
pokoju i znika w świecie odległych galaktyk. Jestem
pewien, że nauka spełnia dla niej tę samą funkcję, bo
z tego, co widziałem, śmiem wątpić we wsparcie płynące
od rodziny.
Jej brat, matka i Randy, bezrobotny facet matki, to
Graknakianie. Nigdy jej nie zrozumieją. Jej najbliższa
przyjaciółka, Krystal Krittenbrink, to klasyczna kujonica,
która traktuje Aimee jak bezwolną robotnicę
graknakiańskiej fabryki. Pokój dziewczyny to kosmiczna
kapsuła, w której podróżuje przez odległe galaktyki. Tu
wygrywa każdą bitwę.
A raczej prawie każdą. Opowieść przerywa chrapliwe
wołanie z pokoju obok.
– Aimee! Hej, Aimee! Bądź tak dobra i przynieś mi
szklaneczkę dr. peppera!
To Randy. Obudził się i wzywa swoją pokojówkę.
Ramiona dziewczyny kulą się bezwolnie.
– Zaraz wracam – mówi.
Po chwili znów słychać Randy’ego. Nie jest
zadowolony.
– Co to ma być? Dobrze wiesz, że lubię pić tylko
z mojej wysokiej, niebieskiej szklanki. To jakiś naparstek.
Jeśli Aimee próbuje się bronić, to tego nie słyszę. Głos
faceta słychać za to głośno i wyraźnie.
– W takim razie idź i przynieś nową butelkę. Co
robiłaś całe popołudnie?
Dziewczyna wraca do pokoju i przepraszającym
tonem tłumaczy, że musi wyjść do sklepu. Nie przyszło
jej nawet do głowy, że mógłbym ją podwieźć.
– Nie musisz tego robić – odpowiada, kiedy jej to
proponuję. – To moja wina. Powinnam była to załatwić
zaraz po szkole.
– Nie chcę tego słyszeć. Zajmie nam to minutę, może
półtorej. Podwiozę cię, nie ma dyskusji.
To chyba nieco podnosi ją na duchu, ale pewność
siebie, która biła z niej przed chwilą, skurczyła się teraz
do rozmiaru mikroskopijnego żyjątka. Gdy wracamy ze
sklepu z napojem, jest jeszcze gorzej. Patrzy na werandę
przez szybę auta, a na jej twarzy maluje się niechęć: oto
znów wylądowała na planecie Graknak.
– Wiesz co? – mówię, niewiele myśląc. – W tę sobotę
jest impreza. Chciałbym, żebyś ze mną poszła.
To był odruch. Nie mogłem postąpić inaczej. Miałem
jej pozwolić wrócić do tego domu tak zupełnie bez
niczego?
– Ja? – odpowiada zdziwiona. Nie spodziewałem się
innej reakcji.
– Tak. Ty. Pójdziemy razem.
– Na imprezę? – dopytuje, jakbym mówił po chińsku
albo lepiej – graknakiańsku.
– Tak jest, na imprezę. W sobotę wieczorem.
Pójdziemy razem. Wpadnę po ciebie wpół do ósmej. Co
ty na to?
– Eee… okej?
– To odpowiedź czy pytanie?
– Nie. To znaczy tak, pójdę z tobą. – Tym razem jej
„tak” to jedna sylaba.
– Świetnie. Fantastycznie. Będziemy się dobrze bawić.
Odprowadzam ją wzrokiem: wchodzi do domu
z wysoko uniesioną głową, butla z napojem podryguje
wesoło w torbie z każdym jej krokiem. Patrzę na to
i czuję zadowolenie. Drastyczna sytuacja wymagała
drastycznych środków. Nie zaprosiłem jej przecież na
randkę. Wydaje mi się, że impreza dobrze jej zrobi,
i wiem, że ja sam potrzebuję się rozerwać.

27

Jest piątek wieczór, a ja mam szlaban. Mógłbym


z łatwością zwiać: zejście po ścianie mojego domu
z wysokości drugiego piętra jest o wiele łatwiejsze niż
wspinaczka do okna Cassidy. Nie pamiętam też, kiedy
mama lub Geech zaglądali do mnie wieczorem po raz
ostatni. Pewnie boją się, że przyłapią mnie na trzepaniu
kapucyna do internetowego porno. Jestem pewien, że
Geecha przyłapywano na tym wielokrotnie w jego
niewyobrażalnie nudnym nastolęctwie, kiedy porno
oznaczało gazetki, które z łatwością można było ukryć
pod materacem.
Jutro czeka mnie jednak impreza, więc podejmuję
decyzję o pozostaniu w pokoju. Zmiana tempa dobrze mi
zrobi. Mam tu telewizor, komputer, telefon i muzykę, nie
wspominając o niewielkiej, niebieskiej lodóweczce
turystycznej na 7up i whisky. Jestem dobrze
przygotowany.
Rozpoczynam wieczór od nastawienia płyty Deana
Martina, dla nastroju. Nie ma lepszego wstępu do sesji
z brązową butelką. Dino to mój gość. Moja kolekcja
zawiera same klasyki – Everybody Loves Somebody
Sometime, You’re Nobody ‘Til Somebody Loves You, Love Me,
Love Me, Little Ole Wine Drinker Me – i mój utwór
przewodni: Ain’t Love a Kick in the Head. Naprawdę
przyjemne kawałki.
Podtrzymuję swoją wcześniejszą krytykę garniturów,
które muszę nosić i sprzedawać w sklepie Mr. Leon’s, ale
gdybym mógł chodzić w smokingu cały czas, tak jak
Dino, robiłbym to bez wahania. Jeśli ktoś chce zwracać
na siebie uwagę strojem, smoking to jedyny sensowny
wybór. Ze wszystkich gości w Rat Pack, Dino był
zdecydowanie najlepszy. Może nie wiecie, o czym mówię
– w zespole Rat Pack śpiewali sami ultraczarujący
łamacze kobiecych serc – Dean, Frank Sinatra, Sammy
Davis Jr. To oni rządzili sceną muzyczną przed
pojawieniem się grup hipisowskich.
Trafiłem kiedyś na biografię Dina w telewizji.
Pamiętam, jak jakaś kobieta powiedziała: „Frank Sinatra
myślał, że jest Bogiem. Dean wiedział, że nim jest”.
Nieźle, prawda? Gość musiał mieć tupet. W filmie mówili
też, że szklanka z whisky, z którą nie rozstawał się na
scenie, w rzeczywistości była wypełniona sokiem
jabłkowym. W to nie chce mi się wierzyć.
Tak więc mamy piątek wieczór, w ręku trzymam swoją
własną szklaneczkę whisky (bez soku), nucę razem
z Dinem, a przez ekran telewizora płynie imponujący
biust Jennifer Love Hewitt. Mógłbym myśleć o tysiącu
spraw, ale nie wiedzieć czemu w mojej głowie pojawia się
Amanda Gallico.
To ulubienica mojej nowej znajomej. Postanawiam
więc pobuszować trochę w sieci i dowiedzieć się więcej
na temat nieustraszonej pani komandor – dzięki temu
będziemy mieć o czym rozmawiać na imprezie w sobotę.
To element wielkiego planu metamorfozy Aimee. Musi
zrozumieć, że jej marzenia są ważne. Moje działania są
absolutnie szczere. Podróże w kosmosie, inteligentne
konie, praca dla NASA, posiadanie własnego rancza – to
wszystko marzenia, które zasługują na podziw.
Sam kiedyś miałem kilka wielkich marzeń. Moim
konikiem nie było wprawdzie science fiction, ale jako
dziecko miałem bzika na punkcie baseballu. W zabawie
często udawałem, że jestem Rockym Ramirezem,
najlepszym graczem wszech czasów. Rockinator nie
istniał naprawdę. Powstał w mojej głowie – grał na
pozycji środkowego zawodnika i był wyposażony w różne
supermoce. Rozwijał prędkość do stu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę i potrafił latać. Do tego dzierżył
prawie półtonowy kij baseballowy. Wtedy nie przyszło mi
do głowy, że nie dopuszczono by go do gry w żadnej
z głównych lig sportowych, choć nie brał sterydów tak jak
wszyscy inni zawodnicy.
Najbardziej marzyłem jednak o tym, by moi rodzice
do siebie wrócili. Pragnąłem tego tak mocno, że czasem
sprawdzałem, czy w szafie nie ma rzeczy taty. Potem
wprowadziliśmy się do Geecha i moje serce pękło na
milion drobnych kawałków na widok jego głupich koszul
w prążki i tanich spodni na wieszakach w miejscu, które
powinny zajmować dżinsowe kurtki i lewisy ojca.
Tego rodzaju marzenia wycierają się z czasem, niczym
ulubiona koszulka. Pewnego dnia odkrywasz, że są całe
dziurawe i jedyne, co można z nimi zrobić, to przerobić
na szmaty. Mimo to od czasu do czasu zdarza mi się
wracać pamięcią do czasów, których już nie ma.
Letni wieczór w ogrodzie, jesteśmy wszyscy razem.
Mam trzy, może cztery lata, tato trzyma mnie za
nadgarstki i obraca się, wirujemy razem. Kiedy w końcu
stawia mnie na ziemi, kręci mi się w głowie i ledwo
trzymam się na nogach. Uwielbiałem to.
Pamiętam też, jak kiedyś zbudowaliśmy zamek
z krzeseł i koców. Siedzieliśmy w środku, tata straszył
mnie opowieściami o wilkołakach, a mama tuliła się do
jego boku i patrzyła na niego jak w obrazek. W moich
wspomnieniach z tamtego okresu panuje wieczne lato.
Kiedy w pamięć wkradają się chwile chłodne – chwile
kłótni – wówczas wiem, że czas iść dalej.

28

Komandor Amanda Gallico nie stanowi wyzwania dla


wyszukiwarki Google. Jestem zaskoczony liczbą stron na
jej temat. Nie słyszałem o niej do dziś, ale jak widzę, zna
ją wiele osób. Na początku przeglądam oficjalne serwisy
– internetowe księgarnie, stronę domową autora, portale
poświęcone science fiction, czytam nawet Wikipedię. Im
więcej się dowiaduję, tym bardziej podoba mi się ta
gwiezdna laska.
Jest odważna i ma wielkie cycki, ale to nie odkrycie.
Okazuje się, że to również prawdziwa myślicielka.
Według Wikipedii Gallico wierzy, że ludzkość
zmarnowała zbyt wiele energii na dążenie do władzy.
Ludzie popełnili podstawowy błąd: utożsamili władzę
nad innymi z przywództwem.
Gdy czytam to wszystko, niemal słyszę aksamitny głos
Aimee. Razem podróżujemy w przestrzeni kosmicznej,
a ona objaśnia mi, dlaczego komandor Amanda uważa,
że pęd do władzy jest niższy ewolucyjnie niż pęd do
ogólnego dobrobytu. Kobiety mają tę wiedzę gdzieś
głęboko w sobie. Dbanie o innych jest w ich naturze.
Napatrzyły się na dyktatorów – takich jak Rolio Blue
z Mrocznej Galaktyki, wyraźnie inspirowany postacią
Hitlera – opętanych żądzą władzy, czyniącej z nich
wściekłych, śliniących się świrów, których dobrobyt
ogółu obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Inna sprawa, że prawdziwy przywódca, w typie
komandor Amandy, nie szuka nawet władzy nad innymi.
Gallico chce dla swoich ludzi pomyślności i prowadzi ich
tak, aby mogli ją osiągnąć. Aby rozwijali się zarówno
wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Nie rzuca się jak oszalały
i zły do szpiku kości Rolio Blue, tylko buduje swoją siłę od
środka. Z książki na książkę staje się coraz mocniejsza.
Bezustannie poszukuje systemu Jasnych Planet,
w którym widzi dom dla nowego, wyewoluowanego
społeczeństwa, zbudowanego na modelu wielkiej,
kwitnącej rodziny.
Jak dla mnie to poważne tematy. Gdybym miał trochę
zioła, chętnie bym zapalił. Może zjarany uwierzyłbym, że
Amanda Gallico naprawdę jest gdzieś w kosmosie i leci
na Ziemię, by uratować mnie z rąk mojego własnego
Rolia.
Nie wiem, ile whisky wypiłem i jak długo
przeglądałem strony fanów, fora dyskusyjne, blogi i te
sprawy. Właśnie tak się kończy surfowanie w sieci – traci
się poczucie czasu. To, co fizyczne, wyparowuje,
pozostaje umysł i strony www płynące strumieniem
przez pustkę. Czuję dziwną bliskość z Aimee. Zdaję sobie
sprawę, że jej umysł nieraz wędrował podobnymi
kanałami. Pewnie wie absolutnie wszystko, co można
wiedzieć na temat Mrocznej Galaktyki i Jasnych Planet.
Czuję jej obecność – realną, choć subtelną. Jest niczym
komandor Amanda Gallico. Szuka miejsca, w którym
może rozkwitnąć.
Do rzeczywistości przywołuje mnie brzęk programu
pocztowego. „Masz wiadomość!” Przez ułamek sekundy
czuję się, jakby ktoś naruszył bardzo intymne spotkanie.
Pojawia się też myśl: „Zabawnie by było, gdyby to Aimee
napisała”. Okazuje się jednak, że to mejl od kogoś innego.
Od Cassidy.
Z początku boję się go otworzyć. Nie mam ochoty na
czytanie wyrzutów dziewczyny, która nie jest już nawet
moją dziewczyną. Po dłuższej chwili klikam
w wiadomość. Co ciekawe, w treści nie ma pretensji.
Wręcz przeciwnie: Cass ogarnął nastrój sentymentalny.
Pisze o tym, jak tęskni za nami, za naszym szalonym
imprezowaniem, spontanicznymi akcjami. Chciałaby
znów być moją przyjaciółką.
Ta, jasne. Przyjaciółką.
Nie potrzebuję ekipy CSI Oklahoma, żeby domyślić się,
o co naprawdę tu chodzi. Marcus West – Pan Idealny –
usypia jej szare komórki swoją monotonią. Dobrze
wiemy, jak nudne potrafią być chodzące ideały. Mogę się
założyć, że nigdy nie chodzi na wagary. Pewnie nie robi
nic, czego nie ujął wpierw w planie działań na cały
tydzień. Nie wyobrażam sobie, żeby spadał z czyjegoś
dachu w środku dnia nauki szkolnej. Przecież on nawet
nie pije. Ciężko dobrze się bawić z kimś takim.
Tak, jestem przekonany, że Cassidy proponuje mi coś
więcej niż przyjaźń. Sutterman doskonale wie, jak
zachować się w takiej sytuacji: należy zachować zimny
spokój. Z nonszalancją godną Deana Martina odpisuję
zdawkowo, że oczywiście, możemy wrócić na stopę
przyjacielską. Potrafię docenić dobrego kumpla i dobrą
kumpelkę. Przed wysłaniem wiadomości nie mogę się
jednak powstrzymać. Na pokuszenie dodaję krótkie
zdanie: „Jutro nad jeziorem jest impreza z tanim piwem.
Będę tam. Będzie fajnie”.
Waham się dosłownie przez mikrosekundę i klikam
„wyślij”.

29

Sobotni wieczór nad jeziorem, jest bardziej niż


mroźno. Taki mamy klimat w Oklahomie: w lutym jest
jeszcze względnie ciepło, ale z nadejściem marca robi się
zimno jak diabli. Mimo to Aimee przesadziła: ma na
sobie wielką, fioletową, puchową kurtkę-potwora,
w której wygląda jak chodząca kula bilardowa. To chyba
jedyna laska, jaką znam, która nie rozumie, że czasem
warto się poświęcić i zmarznąć, żeby wyglądać
atrakcyjnie. Znów pomalowała sobie usta, ale przecież
szminka wcale nie dodaje seksapilu kuli bilardowej…
Widzę, że ona nie zamierza mi niczego ułatwiać. Niby
jak mam ją spiknąć z którymś z moich kolesi, skoro nie
stara się nawet odrobinę?
Bo właśnie taki mam plan. Potrzeba jej towarzystwa
innego niż Krystal Krittenbrink. Potrzebny jej facet, ktoś
taki jak ja, ale niekoniecznie ja. Na przykład Cody
Dennis; to zabawny gość, ale niespecjalnie doświadczony
w sprawach łóżkowych. I dobrze – ostatnia rzecz, jakiej
potrzeba Aimee, to śliniący się na jej widok napaleniec.
Jest tylko jeden problem: w rozmowach
z przedstawicielkami płci pięknej Cody radzi sobie
jeszcze gorzej niż Ricky. Zamierzam jednak zająć się
prowadzeniem konwersacji, zanim ofiary mojego planu
się nie rozkręcą. Zostawię ich samych sobie, kiedy
przyjedzie Cassidy – jak zawsze specjalnie spóźniona.
A potem bum, Wielki Wybuch, wszechświat rozpocznie
się na nowo.
Ekipa dopisała, na to liczyłem. Ktoś podpalił stary
materac – ciekawe, skąd go wzięli – i teraz wszyscy
dorzucają gałęzi do ognia. Płomienie odbijają się od tafli
jeziora razem z gwiazdami. Zapach drzewnego dymu
przyjemnie drażni nozdrza.
Na miejscu jest już może dwadzieścioro dzieciaków.
Ktoś postawił keg z piwem na jednym z betonowych
stołów piknikowych. Gerald, nasz lokalny mistrz tańca,
wywija do muzyki tuż obok. Ten gość jest tak gibki, że
chyba nie ma kości.
– Widzisz kogoś znajomego? – pytam Aimee.
Dziewczyna rozgląda się dookoła.
– Kojarzę wiele z tych osób z widzenia, ale tak
naprawdę nie znam żadnej z nich.
– To zaraz poznasz – odpowiadam i wyciągam rękę, by
ścisnąć ją delikatnie za kark, ale na przeszkodzie staje mi
sztywny kołnierz puchowego monstrum.
Kierujemy nasze kroki w stronę piwa. Po drodze kilka
osób mnie pozdrawia, ludzie wyciągają ręce na
przywitanie, klepią mnie po plecach. „Co słychać?”,
„Gotów na imprezę?” – pytają. Ktoś chce wiedzieć, czy
dziś też planuję pić piwo, stojąc na głowie, ale udaję, że
nie wiem, o co mu chodzi. Ktoś inny woła za mną:
– Sutter, nie zawiedź nas, mamy ognisko! Musisz
przez nie przebiec!
– To już było i nie wróci więcej – zbywam go.
W kolejce do kega stoi trzech chłopaków. Na mój
widok unoszą dłoń na przywitanie. Chyba po prostu
jestem typem, którego wszyscy lubią spotykać na
imprezach.
W końcu przychodzi nasza kolej. Nie jestem specjalnie
zaskoczony, kiedy Aimee mówi, że nie pije alkoholu.
Tłumaczę jej, że to rozumiem i że proszę tylko, by
trzymała piwo i spróbowała wyglądać na taką, która
dobrze się bawi. To mówiąc, opróżniam swój kubek
kilkoma dużymi łykami i szybko napełniam go
ponownie, na dobry początek.
Zła wiadomość jest taka, że nigdzie nie widzę
Cody’ego Dennisa. A co gorsza, w naszą stronę idzie
Jason Doyle.
– Siema, Sutterman! – Wita się w sposób, który
w założeniu ma chyba udawać obleśny. Prawda jest
jednak taka, że Jason po prostu jest oblechem. – Skoro już
przybyłeś, to oficjalnie możemy uznać bibę za
rozpoczętą.
– Pewnie tak – odpowiadam krótko.
Chłopak mierzy Aimee wzrokiem, zatrzymując się na
dłużej na jej kurtce.
– Wiesz co, Sutter? Lepiej trzymaj ten balon mocno za
sznurek, bo odleci i pęknie na drzewie.
Na szczęście moja towarzyszka nie łapie żartu.
– Dzięki za pogawędkę, Jason. Trzymaj się. Karaluchy
pod poduchy.
Na moim ramieniu zaciska się dłoń.
– Chwila moment, gościu. Gdzie ci się tak spieszy? Nie
przedstawisz mnie?
Musicie wiedzieć, że Jason Doyle to ostatnia osoba,
z którą chciałem zapoznać Aimee. Tylko jedno mu
w głowie. Każda istota w majtkach i staniku to dla niego
obiekt seksualny. Serio. Stanik może być nawet
sportowy. Zeszłej jesieni jeden z jego bliskich przyjaciół –
Ike Tucker – przyłapał go na macankach ze swoją
trzynastoletnią siostrą. Okej, może była dość rozwinięta
jak na swój wiek, ale mimo wszystko – trzynastolatka!
Jak można się domyślać, Ike spuścił mu łomot. Przywalił
mu konkretnie: budzikiem w głowę. Jason miał chyba
z milion szwów. Mimo to teraz znowu się kumplują.
Zmierzam do jednego – potrafię poznać po minie tego
koleżki, że już zaczął się zastanawiać, co kryje się pod tą
wielgachną, fioletową kurtką. Czy pod spodem znajdzie
jędrne cycuszki i krągły tyłeczek? To tajemnica, którą
gotów jest rozwiązać.
– Hej, popatrz na to – mówię, zerkając mu przez
ramię. – Alisa Norman nieźle dziś wygląda. Ten czerwony
sweter opina to, co powinien.
Chłopak obraca się i patrzy na dziewczynę, która
śmieje się właśnie, otoczona grupką znajomych. Nie ma
na sobie dużej, puchowej kurtki.
– Ostro – przyznaje. – Ale co z tego? Denver Quigley
nie odstępuje jej na krok.
– Już nie. Nie słyszałeś? Rozstali się. Pozbyła się go jak
pryszcza. Przyszła tu na łowy.
– Żartujesz?
– Gdzieżbym śmiał.
Jason waha się chwilę, analizując sytuację. Zew
czerwonego swetra jest nie do odparcia.
– To na razie. Idę pogadać z Alisą. Muszę jej
pogratulować decyzji.
– Powodzenia.
Oczywiście zmyśliłem tę historię o zerwaniu,
a Quigley faktycznie pewnie gdzieś się tutaj kręci. Czy
mam z tego powodu wyrzuty sumienia? Ani trochę.
Typom takim jak Jason Doyle zawsze dobrze robi małe
lanie.

30

Aimee wygląda na nieco zdenerwowaną. Widzę, że


próbuje popijać swoje piwo małymi łyczkami. Krzywi się
przy tym, jakby sączyła wybielacz, ale przynajmniej się
stara. Żeby poczuła się pewniej, opowiadam jej co nieco
o obecnych. Moja opowieść nie jest jednak zbyt spójna,
bo co chwilę ktoś podchodzi i zagaduje, wliczając w to
moje trzy byłe. Problem polega na tym, że nie należę do
imprezowiczów, którzy wieczór spędzają na siedząco. Co
to, to nie. Zwykle jestem w centrum wydarzeń.
Za to Aimee nie do końca rozumie, co to w ogóle za
gra, nie wspominając o znajomości reguł. Próbuję
włączać ją w rozmowy, ale bez większych sukcesów – nie
łapie porozumienia nawet z Shawnie Brown, z którą
chodziłem w drugiej klasie liceum. Shawnie to dość
drażliwa i głośna postać. Kiedy coś opowiada, robi
świetne miny pasujące do historii. Czasem w rozmowie
udajemy członków włoskiej mafii i mówimy z akcentem.
Naprawdę zabawnie nam to wychodzi. Mimo to mam
wrażenie, że w jej obecności Aimee zapada się w swoją
fioletową kulę coraz głębiej i głębiej.
Lecz oto jest i on: Cody Dennis ze swoim spojrzeniem
smutnego szczeniaczka.
Zgrabnie przechwytuję go z rąk znajomych
i przedstawiam mojej towarzyszce. Chłopak zerka na
kurtkę, ale nic nie mówi. W ogóle mówi niewiele. Do
mnie należy ciągnięcie konwersacji. Rzucam jedną
historię za drugą, za wszelką cenę chcąc uniknąć
długiego, pustego pasma ciszy. Impreza w domu
Paxtona, biba w La Quinta Inn i ta naprawdę bombowa
nad jeziorem Tenkiller zeszłego lata – tematy
rozrywkowe w końcu się kończą. Trochę na chybił trafił
wspominam o moich internetowych poszukiwaniach
informacji o komandor Amandzie Gallico i serii Jasne
Planety.
Oczy Aimee zaczynają płonąć nieziemskim blaskiem.
Wypytuje o nazwy stron, które odwiedziłem, chce
wiedzieć, co myślę o różnych rzeczach związanych
z tematem. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że
pamiętam całkiem sporo. Chyba nawet imponuję jej
swoimi przemyśleniami na temat filozofii komandor
Amandy.
– Wewnętrzny rozwój i dobrobyt to jest to – mówię. –
Proszę mnie zabrać do systemu Jasnych Planet w tej
chwili. Walić tych, którzy pragną władzy. Pieprzyć
współczesne niewolnictwo. Nie potrzebujemy tego. Nie
chcemy tego. Czas wrócić do dzikości.
Dziewczyna jest zachwycona.
– Musisz to przeczytać. Przypominasz mi Zostera.
Tylko on naprawdę rozumie komandor Gallico.
W trzecim tomie zostają wtrąceni do Shuksushiańskiego
więzienia w jaskini, skąd uciekają do podziemnego
świata Marmoth. To tam znalazłam inspirację dla rancza,
które chcę kiedyś kupić. Pożyczę ci tę książkę. Jest dobra
na początek.
– Super – cieszę się. Widok jej bladej, choć
rozemocjonowanej twarzy na tle fioletowej kurtki
porusza coś w moim sercu. To pewnie piwo tak mnie
rozmiękczyło. Niemal zapominam o Codym, który stoi
przecież tuż obok, i o tym, dlaczego tu jest.
– Sorry, stary – mówię i klepię go po plecach. – Nie
chcieliśmy cię zostawić w obcej galaktyce.
Jednak chłopak nie wygląda na znudzonego.
– Spokojnie, nic się nie stało. Lubię science fiction.
Czytaliście może serię powieści graficznych Byk solarny
Lawrence’a Blacka?
– Nie słyszałem o tym – odpowiadam, ale oczywiście
Aimee kojarzy tytuł.
– Uwielbiam Byka solarnego! – mówi radośnie.
Pogrążają się w rozmowie, a ja szybko zostaję w tyle.
Wiem, że powinno mnie to cieszyć. Właśnie w tym celu
zaciągnąłem ją na tę imprezę. Prawdę mówiąc, w mojej
własnej galaktyce robi się jednak nieco zimno.
Aimee śmieje się z czegoś, co powiedział Cody –
chodzi chyba o lamę z napędem odrzutowym. Chłopak
dotyka rękawa jej puchowej kurtki. Ona nachyla się do
niego, cała promienieje. Powstrzymuję durny odruch:
chciałbym wejść między tych dwoje, ba! Może nawet
odciągnąć ją w inną stronę. Lecz oto między ludźmi
stłoczonymi wokół kega widzę Cassidy: wygląda jak
piękna, krągła bogini. Płynę do nowej, lśniącej, ciepłej
galaktyki, lata świetlne od solarnych byków i lam.

31

Rzucam „zaraz wracam” Aimee i Cody’emu, ale nie


wiem, czy w ogóle mnie słyszą. Cassidy stoi pod
ogołoconym z liści konarem dębu. Jeszcze mnie nie
zauważyła, ale widzę, że szuka kogoś wzrokiem. Nagle
z cienia wychodzi Marcus West i obejmuje ją w pasie.
Zdarzyło wam się kiedyś odmachać do kogoś, a po chwili
zorientować się, że to wcale nie was witał? Właśnie tak
się teraz czuję. Wykonuję skręt w miejscu i zmieniam
punkt docelowy mojej wycieczki: czas na piwo.
W kubku pusto. Na takich imprezach piwo zawsze
szybko znika, choć jest słabe i tanie. Napełniam plastik,
wypijam duszkiem, leję na nowo. Cassidy i Marcus
rozmawiają teraz z kolegą Marcusa z drużyny
koszykówki i jego dziewczyną. W porządku – powtarzam
sobie w duchu. Niby dlaczego mam do nich nie podejść.
Przecież to oczywiste, że przyszła tu z nim. To nie jest
wieczór, w którym się zejdziemy. Dziś po prostu ona zda
sobie sprawę, że to nieuniknione.
– Co słychać? – mówię na przywitanie. – Co to za
porządki? Dlaczego nie macie jeszcze piwa?
– Ja nie piję – odpowiada Marcus. – Ale widzę, że ty
pijesz z dwóch naraz.
– Przyniosłem jeden na wszelki wypadek, gdyby ktoś
miał ochotę – tłumaczę, patrząc na Cassidy.
– Jasne, dzięki. – Blondynka mojego życia przyjmuje
kubek bez komentarza na temat mojej osoby i piwa. Za to
ich znajomi – Derrick i Shannon – mierzą mnie
wzrokiem, jakbym był szalonym mordercą, który właśnie
przyszedł na pogrzeb swojej ostatniej ofiary z bukietem
przywiędłych róż.
Nie szukam kłopotów. Przyszedłem po prostu
pogadać. Moje naturalne, pozytywne wibracje powinny
działać same z siebie. Może rzucę jedno czy dwa hasełka,
które prawidłowo odczyta tylko Cassidy? Nie chcę kłótni,
nie chcę się niczym popisywać, nie chcę udawać księcia
na białym rumaku. Chcę być po prostu sobą: dobrym,
starym Suttermanem, którego naturalny urok wystarczy,
by przypomnieć Cass, co straciła.
Nie mija dziesięć minut i atmosfera robi się lekka,
wręcz rozrywkowa. Wszyscy śmieją się z moich tekstów,
nawet Derrick i Shannon. Przypomnieli sobie, jak kiedyś,
jeszcze w podstawówce, urządziłem miniwyścig psów.
Startowały znajomy sznaucer i pudel, sprzedawałem
nawet bilety. Coś w tym jest, że trudno się nudzić
w moim towarzystwie. Zawsze coś wymyślę. Generalnie
jestem zabawnym gościem i chętnie dzielę się swoim
dobrym humorem.
Właśnie docieram do końca historii, kiedy za plecami
słyszę znajomy głos.
– Co was tak śmieszy?
Denver Quigley. To wysoki gość o kręconych, jasnych
włosach i szerokim czole, które upodabnia go do
neandertalczyka. Nigdy nie mogłem zrozumieć, co
właściwie widzi w nim Alisa Norman. Nie chodzi nawet
o wygląd, tylko o osobowość: nawet beczka smoły jest od
niego zabawniejsza.
Patrzę mu prosto w oczy i odpowiadam bez
zająknięcia:
– Sznaucery.
– Że co?
– Sznaucery. Takie psy. To one nas tak śmieszą.
Wyjątkowo zabawne stworzenia, nie uważasz?
Chłopak wygląda na podirytowanego.
– Niech ci będzie, Sutter. Jest tu Alisa?
– Owszem – przyznaję. – Jakiś czas temu widziałem ją
nad brzegiem jeziora z Jasonem Doyle’em.
Denver otwiera szeroko oczy.
– Z Doyle’em? – cedzi przez zęby z wyraźnym
obrzydzeniem.
– Nic się nie działo, po prostu rozmawiali, tak po
przyjacielsku – tłumaczę, ale Quigley nie słucha.
– To może teraz po przyjacielsku spuszczę mu lanie.
Neandertalczyk zaczyna biec w stronę jeziora, Marcus
jest tuż za nim.
– Hej, wyluzuj, stary. Jestem pewien, że nic się nie
dzieje. Zwolnij! – Derrick i Shannon ruszają za kumplem;
Marcus ogląda się i woła do Cassidy, żeby zaczekała na
niego.
Znikają w tłumie, a blondynka mojego życia patrzy na
mnie przenikliwie.
– Co planujesz teraz?
– Ja? Przecież nic nie robię.
– Czy Jason Doyle faktycznie rozmawiał z Alisą?
– Możliwe. Był przekonany, że rozstała się
z Denverem.
– Ciekawe. Pewnie nie masz z tym nic wspólnego?
– A gdybym miał, byłabyś zła?
Cass uśmiecha się filuternie.
– Niespecjalnie. Jasonowi się należało.
– Robię co mogę, wszystko w imię sprawiedliwości.
Napijesz się jeszcze piwa?
– Jasne.

Zostaliśmy sami, tylko ja i ona, tak jak być powinno.


Idziemy do beczki z piwem, a po drodze streszczam jej
rozwój sytuacji między Rickym a Bethany. Cieszy się, że
im się udało, i przyznaje, że dobrze postąpiłem, próbując
ich zeswatać.
– Czy w końcu mi wierzysz, że siedziałem z Tarą
Thompson tylko po to, by pomóc kumplowi? – pytam
odważnie. Temat jest drażliwy, ale czasem w życiu trzeba
ryzykować.
Patrzy na mnie w milczeniu przez krótką chwilę, po
czym kiwa głową.
– Tak – mówi. – Chyba ci wierzę. Choć nie uważam,
żeby to było z twojej strony specjalne poświęcenie. Tara
jest całkiem ładna.
– W takim razie sprawdźmy, kogo bym wybrał –
odpowiadam i rozkładam ręce niczym szale wagi.
W jednej trzymam piwo. To ręka Cassidy. – A więc po
jednej stronie mamy Tarę. – Opuszczam dłoń pod
ciężarem urody dziewczyny. – A po drugiej jesteś
fantastyczna, boska ty – dodaję i opuszczam dłoń
z piwem o wiele niżej. – Chyba wszystko jest jasne.
Cass marszczy nos i potrząsa głową.
– Nie uśmiechaj się tak do mnie. Wiesz, jak to na mnie
działa.
– Wiem, wiem. Nie możesz mi się oprzeć –
uśmiecham się jeszcze szerzej. – Ale nic na to nie
poradzę.
Lecz oto w tłumie słychać krzyki. Ktoś jest wkurzony,
i to bardzo.
– Oho, Quigley znalazł Jasona.
Krzyki narastają, robi się zamieszanie. Ludzie
rozstępują się, otaczają kłócących się półkolem.
Dołączamy do kręgu i widzę, że Quigley faktycznie kogoś
okłada, ale nie jest to Jason. Nie poznaję tego gościa.
Pewnie chodzi do innej szkoły i nie zdawał sobie sprawy
z ryzyka, jakim jest flirtowanie z Alisą Norman.
Skoro jednak to nie Jason smakuje pięści Denvera, to
gdzie on jest? Widzę Alisę w ostrzegawczo czerwonym
swetrze, widzę, jak Derrick próbuje odciągnąć Quigleya,
a Marcus wciska się między atakującego i ofiarę.
Wszyscy komentują, śmieją się i piszczą ze strachu
jednocześnie. Wszyscy prócz Jasona. I Aimee.
Cassidy krzyczy:
– Marcus, uważaj!
Quigley wyrywa się z uścisku Derricka. Ale jest już za
późno, neandertalczyk wyrzuca pięść i trafia go prosto
w ucho.
– Derrick, trzymaj go, no trzymaj! – woła Cass
i biegnie przez tłum. Sytuacja jest już jednak opanowana.
Derrick i Marcus mocno ściskają agresora, a kumple
pobitego chłopaka odciągają go na bok. Moja była
dziewczyna czule głaszcze swojego koszykarza po
plecach.
Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. W akcie
bohaterstwa Marcus przyjął uderzenie w głowę, kiedy
stawał w obronie słabszego. Coś takiego musiało odciąg​-
nąć uwagę Cassidy ode mnie na co najmniej pół godziny.
A mój plan był przecież taki dobry.
– Chyba myliłeś się co do Jasona Doyle’a –
niespodziewanie mówi do mnie Shannon. – Faktycznie
flirtuje, ale z kimś zupełnie innym.
– Gdzie go widzisz? – odpowiada, a ona wskazuje na
ciemny zakątek, daleko od miejsca walki. Pod wielkim
dębem stoi Jason i szepce coś do Aimee Finecky. Jego
wargi są ledwie kilka centymetrów od jej ucha.

32

Okej, może to, co zamierzam przerwać, to nie bójka


z udziałem Denvera Quigleya i nie jestem bohaterem na
miarę Marcusa, ale czy to znaczy, że moje zamiary są
mniej szlachetne? Nie wydaje mi się. Stawka jest równie
wysoka, o ile nie wyższa. Dobrze wiem, co ma w głowie
Jason. Myśli sobie właśnie: mam ochotę obrać tę wielką
śliwkę ze skórki i skosztować słodkiego, kujońskiego
miąższu.
– Gdzie się podział Cody? – pytam. Jason właśnie
nachyla się nad Aimee i wącha jej włosy.
– Poszedł sobie – odpowiada chłopak, niewzruszony. –
Najwyraźniej nie wytrzymał konkurencji.
Moja towarzyszka wygląda, jakby właśnie zeszła
z karuzeli i miała ochotę zwymiotować.
– Co się stało? – pytam ją. – Wypiłaś więcej piwa?
– Ktoś musiał dbać o jej kubeczek – mówi za nią Jason
i uśmiecha się figlarnie. – Potrzebowała się trochę
rozluźnić. Była taka spięta.
Dotykam jej podbródka, chcę, by na mnie spojrzała.
– Dobrze się czujesz?
Uśmiecha się słabo.
– Ta-ak – odpowiada w charakterystyczny,
dwusylabowy, niezdecydowany sposób. – Po prostu nigdy
wcześniej nie piłam.
– Nie miałeś racji. – Jason zmienia temat. – Alisa
i Quigley wcale nie zerwali. Jakiś biedak boleśnie odczuł
to na własnej skórze – dodaje ze złośliwym uśmieszkiem.
Podejrzewa, że go wrobiłem, jestem tego pewien.
– Właśnie dlatego tu przyszedłem. Walka skończona,
ale Denver nie jest zachwycony. Wypytuje, kto rozmawiał
z jego dziewczyną przed jego przyjściem. Chce znać
konkretne imiona, stary.
Głupi uśmieszek w jednej chwili znika z twarzy
chłopaka.
– Chwileczkę, ja tylko zapytałem Alisę, czy to prawda,
że się rozstali. Kiedy powiedziała, że nie, czym prędzej
się ulotniłem.
– Rozumiem – mówię tonem pełnym współczucia. –
Jestem pewien, że Quigley to zrozumie. Wiesz, jaki on
jest.
Teraz to Jason wygląda, jakby chciał puścić pawia.
– Ta, dobrze wiem. Cholera – wzdycha i patrzy na
Aimee. Blada twarz, niedopasowana szminka,
bezkształtna kurtka. – Wiecie co? Chyba muszę lecieć. Do
zobaczenia w szkole.
– Trzymaj się! – wołam za nim. – I lepiej idź do
samochodu okrężną drogą!
Mogę się założyć, że będzie trzymał się na sporą
odległość od Denvera przez długi czas.
Moja towarzyszka zerka na mnie i uśmiecha się
niepewnie. Zostaliśmy sami. Przyznam szczerze, że
kończą mi się pomysły na nią. Uratowałem ją
z opętanych seksem łapsk Jasona Doyle’a, a Cody Dennis
okazał się niewypałem. Co nam pozostało?
Po bójce i chwilowym zamieszaniu impreza wraca na
zwykłe tory. Widzę Cassidy, stoi obok grupki szkolnych
sportowców. Patrzy prosto na mnie. Nie mam pojęcia, co
też może dziać się w jej kobiecym umyśle, ale kiedy
podchodzi Marcus i obejmuje ją w pasie, ona
odwzajemnia uścisk. Mimo to nie odrywa ode mnie
wzroku. Nie wiem, co robić, więc odruchowo obejmuję
puchatą, fioletową talię Aimee.
– Przejdźmy się nad jezioro – proponuję, wciąż
zerkając na Cass. – Ta biba robi się słaba.
– Serio? Inne wyglądają… inaczej?
– W gruncie rzeczy wszystkie są takie same.

Wzdłuż brzegu jeziora ciągnie się niebrukowana


droga. Przed spacerem biorę od Shawnie butelkę
zmrożonego wina truskawkowego – oczywiście nie dla
mnie, a dla Aimee. Myślę, że jej się spodoba.
– O, to jest smaczne – mówi, upijając trochę. –
Naprawdę dobre.
Przechadzamy się powoli pod wielkim, jasnym
księżycem. Jest prawie pełnia. Rozmawiamy jeszcze
trochę o komandor Amandzie Gallico, Zosterze, krainach
w podziemiach Marmoth i Adinindzie, pięknej Syrenie
drugiego księżyca planety Kosh. Zaczynam dochodzić do
wniosku, że naprawdę chciałbym przeczytać te książki.
Lubię czytać, choć zwykle teksty znajduję w Internecie –
czytam blogi, MySpace, fanziny i tego typu strony.
Pochłaniam też internetowe biografie – Dean Martin,
Sokrates, Joanna d’Arc, Rasputin, Hank Aaron, Albert
Schweitzer. I wszyscy ci o trójczłonowych nazwiskach:
Edgar Allan Poe, Lee Harvey Oswald, Jennifer Love
Hewitt. Życiorysy innych ludzi potrafią być fascynujące.
Książki wydają mi się nieco staromodne. Nie znaczy to
jednak wcale, że nie potrafię docenić rzeczy, które nie są
współczesne. Ważne, żeby były dobre.
Dopijam piwo i wyciągam z kieszeni kurtki
piersiówkę.
– Gdybyś mogła wybrać dowolną przygodę na naszej
planecie, co by to było?
Aimee popija wino.
– Pewnie coś z końmi. Kiedyś chciałabym pojechać
konno w góry, na przykład w meksykańskie pasmo
Sangro de Cristo.
– Nigdy tam nie byłem.
– Ja też nie. Widziałam tylko zdjęcia.
– Brzmi nieźle – mówię, choć nie potrafię sobie
wyobrazić tego bladego mola książkowego w siodle na tle
ośnieżonych szczytów, w skórzanych czapsach na
nogach i kapeluszu z rondem na głowie. – Jechałabyś
sama?
– Nie, miałabym towarzysza.
– Kogo? Kogoś takiego jak Zoster?
– Może – odpowiada, nie patrząc na mnie. – A ty?
O jakich przygodach marzysz?
– Hej, dla mnie każdy dzień jest przygodą. Nie lubię
robić dalekosiężnych planów. Chociaż zawsze chciałem
zobaczyć Amazonię. Pojechałbym tam walczyć
z korporacjami, których buldożery niszczą lasy
deszczowe, wyrzucają tubylców z ich małych rajów na
ziemi i zmieniają ich w nieszczęśliwych pijaków. Właśnie
tym bym się zajął.
– Brzmi nieźle – rzuca Aimee tak samo jak ja przed
chwilą, choć chyba liczyła na to, że dołączę do jej konnej
wyprawy.
– Myślałaś kiedyś o tym, by na końskim grzbiecie
przemierzyć dżunglę? Tak byłoby bezpieczniej niż na
piechotę, tyle tam pająków i innego robactwa, którego
trucizny zdecydowanie nie chciałbym posmakować. Co
to, to nie. Konie, w razie potrzeby, można by przewozić
łodzią i swobodnie podróżować starymi, inkaskimi
szlakami.
Aimee rozpromienia się w jednej chwili.
– Pewnie tak. Założę się, że mają tam góry, nietknięte
jeszcze ludzką stopą.
– Byłoby pięknie. Kto wie, może gdzieś pomiędzy
górami kryje się dolina z pterodaktylami i innymi
dinozaurami?
– Tak – wzdycha dziewczyna. – To byłaby fantastyczna
wyprawa.
Przypadkiem stykamy się ramionami. Patrzy na mnie
i uśmiecha się szeroko.

Na końcu drogi jest nieduże, zadaszone molo dla


rybaków. Wchodzimy na nie i siadamy na barierkach,
twarzami do wody. Gwiazdy świecą dziś wyjątkowo
mocno i odbijają się w niewielkich, ciemnych falach na
jeziorze. Aimee kończy butelkę wina. Żałuję, że nie mam
drugiej. Kiedy dopija resztkę, odbieram szkło z jej ręki
i ciskam butlę przed siebie, w stronę pojemnika na
śmieci, jakieś dziesięć metrów od nas. Trafiam, butelka
głośno obija się o metalowy kubeł.
– Trzy punkty dla Suttera Keely’ego!
W nagrodę pociągam łyk z piersiówki. Ku mojemu
zaskoczeniu moja towarzyszka pyta, czy może
spróbować.
– Jesteś pewna? Mam tu dość mocną rzecz.
– Wezmę tylko łyczek.
Przechyla piersiówkę i wypija solidną porcję – sekundę
później krztusi się i zaczyna kaszleć jak dzika; oczy jej
łzawią. Klepię ją po plecach, ale przez grubą kurtkę
niewiele mogę zrobić. W końcu udaje jej się uspokoić.
– Rety, poszło nie w tę rurę.
– Ostrzegałem.
– Następnym razem będę bardziej uważać.
– Następnym razem? Podoba mi się to, co słyszę.
Spadłaś z żyrafy i już wdrapujesz się z powrotem.
– Daj mi chwilę – mówi z uśmiechem. W oczach ma
jeszcze ślady łez, ale wydaje się bardzo zadowolona
z siebie.
Wpatrujemy się w jezioro bez słowa.
– Jest jeszcze jedna rzecz, którą bardzo chciałabym
zrobić – zaczyna Aimee. – To nic wielkiego, żadna
przygoda życia, po prostu coś, na czym bardzo mi zależy.
– Co to takiego?
W odpowiedzi patrzy na moją piersiówkę.
– Mogę?
– Tak szybko?
Kiwa głową. Tym razem pije naprawdę odrobinkę. Nic
złego się nie dzieje, więc upija trochę więcej.
– Teraz lepiej – zauważa. – Pali, ale całkiem
przyjemnie.
– To porządny alkohol – odpowiadam i sam pociągam
z buteleczki. – Ale mówiłaś o czym innym.
– Nikt o tym nie wie, nawet Krystal. Bardzo, ale to
bardzo chciałabym zamieszkać z moją siostrą w St. Louis
i iść na studia tam, gdzie ona – Washington University.
To świetna uczelnia.
Zastanawiam się, dlaczego to taka wielka tajemnica.
Dla mnie brzmi to zupełnie normalne.
– Nie widzę powodów, dla których miałabyś tego nie
robić. Mogę się założyć, że twoje oceny są więcej niż
dobre.
– Nie to mnie martwi. Martwi mnie rodzina. Mama
mówi, że mam zostać tutaj i pomagać jej z gazetami,
z rachunkami, ze wszystkim. Nie ma już tak dobrego
zdrowia jak kiedyś, choruje na serce. Za kilka lat mój brat
będzie mógł się bardziej zająć domem, ale do tego czasu
muszę poczekać, ewentualnie pójść do jakiejś szkoły
policealnej.
– Chyba żartujesz. – Patrzę na nią z niedowierzaniem,
ale ona nie odrywa wzroku od ciemnej wody. – Jesteś
diabelnie zdolną dziewczyną, a twoja mama chce cię
wysłać do szkoły policealnej? Nie ma mowy. Masz się
spakować i jechać do siostry w St. Louis, tout de suite.
Wtedy Aimee opowiada mi całą historię. Ambith, jej
siostra, pokłóciła się z matką o studiowanie tak
poważnie, że teraz prawie ze sobą nie rozmawiają. Ma
stypendium naukowe, ale i tak musi pracować na pełen
etat, żeby się utrzymać. Dlatego średnio co dwa dni
Aimee wysłuchuje tyrady o tym, jak to cała rodzina
pogrąży się w upadku, jeśli ona, Aimee, porzuci
roznoszenie gazet.
Swoje trzy grosze dokłada Krystal Krittenbrink, która
planuje iść na University of Oklahoma, dwie minuty od
swojego domu, i oczywiście chce mieć Aimee pod ręką –
w końcu to jej najbliższa – a prawdopodobnie jedyna –
przyjaciółka. Co za idiotyzm.
– Jezu, pięknie cię omotali.
– Czemu tak myślisz?
– Popatrz: wpoili ci, że jesteś Atlasem, że na twoich
barkach opiera się ich świat. A to nieprawda. Ty to ty.
Masz własne problemy, którymi powinnaś się zająć.
Posłuchaj mnie teraz uważnie. Najpierw napij się whisky,
ale ostrożnie, nie za dużo.
– Po co?
– Zaufaj mi.
– No dobrze – zgadza się i bierze piersiówkę. – Rany,
ale pali.
– W porządku. A teraz powtarzaj za mną: odpieprz się
ode mnie, cholerna Krystal Krittenbrink!
– Że jak?
– Po prostu to zrób.
Aimee próbuje, ale oczywiście nie jest w stanie albo
nie chce dokładnie powtórzyć moich słów.
– Źle. Przede wszystkim musisz naprawdę w to
uwierzyć. Poza tym nie zapominaj o „odpieprz”
i „cholerna”. Przekleństwa są kluczowe.
– Chyba powinnam się jeszcze napić.
Podaję jej piersiówkę, pociąga sobie solidnie
i podejmuje drugą próbę. Tym razem idzie jej lepiej,
chociaż widać, że rzadko przeklina. Każę jej powtórzyć
jeszcze raz, tym razem głośniej. Demonstruję,
wydzierając się w stronę jeziora:
– Odpieprz się ode mnie, cholerna Krystal
Krittenbrink!
Aimee krzyczy, idzie jej coraz lepiej. Wołam:
– Głośniej!
Teraz drze się na całe gardło. Wiem, że musi sprawiać
jej to przyjemność, bo teraz robi to sama, bez mojej
namowy. Jej wrzask jeszcze długo niesie się po wodzie,
głośny, potężny, niczym ryk zranionego zwierzęcia.
Potem sugeruję, by wykrzyczała jeszcze małe co nieco
na temat swojej matki i Randy’ego, leniwej, opitej dr.
pepperem gnidy. Jest bosko. Wydzieramy się na
przemian.
– Odpieprz się ode mnie, cholerna Krystal
Krittenbrink!
– Odpieprz się ode mnie, Randy! Ty debilu!
– Odpieprz się ode mnie, mamo! Ty idiotko!
Złość i smutek, które ciążyły Aimee, wylatują z niej
teraz niczym niszczycielska lawa tryskająca z wściekłego
wulkanu. Krzyczymy coraz głośniej i głośniej, aż nasze
krzyki zmieniają się w śmiech, i rechoczemy tak mocno,
że już nie jesteśmy w stanie nic powiedzieć. Jeszcze
nigdy nie widziałem, żeby tak się śmiała. To piękny
widok, coś wartego zapamiętania, jak wieża Eiffla czy
rzeźba Największego Pieska Preriowego na Świecie.
– Całkiem miłe uczucie, prawda?
– Boskie!
– Została nam jeszcze jedna osoba, na którą trzeba
nakrzyczeć.
– Kto taki?
– Facet, który złamał ci serce.
– Czyli kto?
– Nie było nikogo takiego? Nie udawaj.
Dziewczyna odwraca wzrok w stronę jeziora i zaczyna
nerwowo przebierać palcami.
– Masz siedemnaście lat. Musisz mieć za sobą chociaż
jeden nieudany związek.
Po dłuższej chwili odpowiada:
– Naprawdę nigdy nie miałam chłopaka.
– Rozumiem, ale nie mam na myśli niczego
poważnego. Na pewno jest ktoś, z kim byłaś chociaż na
jednej beznadziejnej randce.
Aimee intensywnie wpatruje się we własne dłonie.
– Faceci nie patrzą na mnie w ten sposób.
– O czym ty mówisz?
– Nie widzą we mnie potencjalnej dziewczyny. Nie
uważają mnie za atrakcyjną.
Jej słowa są brutalne. Nie jest gorącą superlaską, ale
absolutnie nie nazwałbym jej brzydką.
– Oszalałaś – protestuję. – Nie zauważyłaś, jak patrzyli
na ciebie Cody Dennis i Jason Doyle? Rwali cię równo.
– Nieprawda.
– A jednak. Jesteś naprawdę urocza. Popatrz na te
drobne brwi, na te słodkie, wydęte usta. Jesteś naprawdę
pociągająca.
– Ta, jasne. – Moja towarzyszka wciąż nie chce na
mnie spojrzeć. – Mówisz tak, bo jesteś miły.
– Ja? Miły? Chyba żartujesz. Mówię zupełnie
poważnie. Gdyby było inaczej, to czy zrobiłbym to?
Unoszę jej podbródek i całuję ją prosto w usta. Nie jak
brat czy jak uprzejmy kolega. Całuję ją mocno, z językiem
i wszystkimi możliwymi atrakcjami.
– Łał – wzdycha, kiedy przerywam.
– Oczywiście, że „łał” – odpowiadam i na wszelki
wypadek, żeby wszystko było jasne, całuję ją po raz drugi.
Bo co? Mam pozwolić tej dziewczynie – która siedzi tuż
obok mnie na barierce molo, w świetle księżyca –
wierzyć, że żaden facet nigdy, przenigdy się nią nie
zainteresuje?

33

Kac to podstępna bestia. Lubi płatać figle. Nigdy nie


wiadomo, kiedy zaatakuje. Kiedyś nawet to lubiłem. Nie
bolała mnie głowa, nie robiło mi się niedobrze. Czułem
się raczej oczyszczony. Odkupiony. Jeśli impreza była
naprawdę ostra, to byłem jak Robinson Crusoe, który
przeżył katastrofę statku, wyrzucony na brzeg morza po
trudnej nocy, gotów na kolejną przygodę.
Jednak ostatnio uczucie kaca coraz częściej nie należy
do przyjemnych. Nie czuję się już oczyszczony – od
środka trawi mnie raczej niezrozumiałe, niejasne
poczucie winy. Może to kwestia chemii, coś przestaje mi
stykać na obwodach mózgu. A może to dlatego, że
umykają mi niektóre wydarzenia poprzedniego
wieczoru.
Przykładowo, nie jestem pewien, jak udało mi się
wrócić do domu w taki sposób, że mama i Geech nawet
nie spostrzegli się, że mnie nie było. Zwykle takie cuda
udają się przy założeniu, że nad wszystkim czuwa
Stwórca – w końcu on kocha swoich pijaczków i troszczy
się o nich. Potem jednak przychodzi refleksja: skoro nie
pamiętam, jak wróciłem, to czego jeszcze nie pamiętam?
Co mówiłem, co robiłem i z kim to robiłem? Resztę dnia
spędzasz w niepewności, czując się jak sam Antychryst,
choć w rzeczywistości zwykle nie działo się nic złego.
Właśnie tak czuję się dziś rano po wczorajszej
imprezce. Przez „rano” rozumiem dwunastą w południe,
bo właśnie wtedy się budzę. Z jakiegoś powodu, gdy
otwieram oczy, zaczynam myśleć – martwić się –
o Aimee. Chciałem tylko poprawić jej samoocenę.
Podobało jej się całowanie, nie mam co do tego
wątpliwości. Mówiąc szczerze, mnie też się podobało.
Pewnie pocałowałbym ją jeszcze raz, na pożegnanie, ale
musiałem zająć się trzymaniem jej włosów, gdy
wymiotowała, przechylona przez barierkę na werandzie
swojego domu.
Nie do końca pamiętam jednak, co działo się w czasie
między siedzeniem na molo a pożegnaniem. Próbuję
sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy
w samochodzie w drodze powrotnej, ale moje
wspomnienia przypominają zdekompletowane szczątki
rozbitego zegarka. Wiem, że rozmawialiśmy o czymś
ważnym, ale nie jestem pewien, co to było. Mam dziwne
wrażenie, że zaprosiłem ją na bal studniówkowy, ale
może to tylko dowcip kaca. Niby po co miałbym to robić?
Do balu jeszcze daleko; do tego czasu pewnie zejdę się
z Cassidy.
Potem uderza mnie kolejne wspomnienie i to wydaje
mi się realne. Obiecałem jej pomóc w rozwożeniu gazet
dziś rano. Naprawdę chciałem to zrobić. Miałem zamiar
wstać o trzeciej rano i podjechać pod jej dom z termosem
kawy rozpuszczalnej. Wygląda jednak na to, że nawet nie
nastawiłem budzika. Ludzki błąd, każdy mógł go
popełnić. Mimo to, kiedy pomyślę, że czekała na mnie na
zimnej werandzie, Antychryst znów zaczyna szaleć
w mojej głowie.
Najlepszym sposobem na kaca jest prysznic, posiłek
z dużą ilością białka, łyk whisky i wizyta u Ricky’ego. Nic
tak nie przywraca do normalności jak obecność
najlepszego kumpla. Mama i Geech mają zajęte całe
popołudnie, więc nie powinno być problemu ze
złożeniem mu wizyty. Kiedy dzwonię do niego do domu,
dowiaduję się jednak, że Ricky nie wrócił jeszcze
z kościoła. Poszedł tam z Bethany. Jestem w szoku. Ricky
na mszy? Co się porobiło z tym światem?
Na szczęście po godzinie oddzwania. Rozmawiamy
w drodze do centrum handlowego: posiedzimy na ławce
i pogapimy się na ludzi, tak jak zawsze. Nie wspominam
o kościele ani słowem. Nie czas na to. Pytam za to,
dlaczego nie zapala jointa – zawsze tak spędzał
niedzielne popołudnia. Ricky twierdzi, że zioło mu się
skończyło.
– Jak to: „skończyło”? Tobie takie rzeczy nigdy się nie
kończą.
– Mówiłem ci, że się ograniczam. Bez sensu być ciągle
zjaranym. Nie ma w tym nic wyjątkowego, brak mi
pewnej celebracji.
– Jest to jakiś punkt widzenia – odpowiadam,
a w duchu zaczynam żałować, że w ogóle poznałem go
z Bethany.
– Poza tym to takie męczące. Idziesz do kina, patrzysz
na program i wydaje ci się, że godziny rozpoczęcia
seansów to ceny biletów. Pamiętam, jak myślałem:
„Dwadzieścia jeden dolarów i piętnaście centów? Co to
w ogóle za cena? Zdzierstwo!”.
– O tak. Miałem kiedyś podobnie na stacji benzynowej.
Byłem przekonany, że liczba galonów to cena. Pokłóciłem
się nawet o to ze sprzedawcą. Ale był ubaw.
– Ta. Wiesz, jeśli ty masz ochotę zapalić, to mogę coś
załatwić.
– Nie trzeba. Znasz mnie, jaram tylko po kilku
głębszych. Poza tym mój kac jest już wystarczająco
dziwaczny.
– Naprułeś się wczoraj?
– Za dużo powiedziane. Ale byłem zdecydowanie pod
wpływem.

34

W galerii handlowej kupujemy latte i parkujemy przy


schodach ruchomych – stąd widok na ludzi jest
zdecydowanie najlepszy. Mam jednak wrażenie, że to oni
gapią się na mnie, a nie na odwrót. Oczywiście tak nie
jest, ale ogarnia mnie dziwna paranoja, której do końca
nie rozumiem. Czasem czuję się podobnie, kiedy jestem
niedopity i zaczynam palić zioło. Wszyscy na schodach
wydają mi się normalni – są jak beagle czy jamniki – a ja
tkwię pośród nich, wielki, włochaty mieszaniec
nowofundlanda z kucykiem szetlandzkim. Niemal słyszę
ich myśli: „Co ten szetfundlandzki kucyk wyrabia z tą
kawą w łapie?”.
– Sami nudziarze – stwierdza Ricky.
– To dlatego, że jesteś trzeźwy. Ja chętnie bym sobie
chlapnął.
– Nie miałeś z tym hamować?
– Skąd taki pomysł?
– Sam to wymyśliłeś, kiedy ostatnio rozmawialiśmy,
i powiedziałem ci, że ograniczam imprezowanie do
weekendów.
– Stary, mamy niedzielę. Oficjalnie to wciąż weekend.
– Wiesz, o co mi chodzi. Przestań przesadzać. Warto
znać umiar.
– Umiar? Co się z tobą stało? Nie palisz, w niedzielę
chodzisz na mszę. Ej, mieliśmy być nieokiełznani, jak
dzieci dżungli. Urodzeni, by przemierzać dzicz
w przepaskach na biodrach, uzbrojeni w trujące
dmuchawki i noże. Spójrz na siebie. Jeszcze trochę i będę
musiał zwracać się do ciebie per „ojcze Ricky”. Będziesz
mnie straszył ogniem piekielnym i siarką. A ja będę
wtedy mówił: „Pamiętam, jak ten gość twierdził, że
religia zmienia wierzących w bezmyślne zombie”.
Ricky kręci głową z politowaniem.
– Stary, po co mi trująca dmuchawka? Co mam z nią
niby zrobić? Upolować burgera w budce z fast foodem?
A do kościoła poszedłem tylko dlatego, że ona tam
chodzi.
– Chłopcy i dziewczęta, oto klasyczny przykład
hipokryzji.
– Wal się, Sutter. Nie jestem hipokrytą.
Nie zamierzam odpuszczać.
– Witamy na seansie Świtu żywych trupów! W roli
głównej: zombie Ricky, przemierzający galerię handlową.
Spójrz na tego gościa na samym dole schodów
ruchomych. Nosi skarpety do sandałów i prowadzi swoje
dziecko w szelkach i na smyczy. Przyjrzyj mu się
uważnie. To ty za kilka lat.
Ricky parska śmiechem, choć uwaga jest przecież
wymierzona w niego.
– Stary, nie masz pojęcia, o czym mówisz –
odpowiada. – Po pierwsze: nie mam nic przeciwko religii.
Nigdy nie mówiłem, że nie wierzę w żadnego Boga.
Drażni mnie tylko Kościół, to ich podejście, patrzenie na
wiernych z góry. Nie szukam tam zbawienia. Chodzę
z Bethany na mszę, bo tak trzeba, kiedy się jest
w związku. Wciskasz się w ławkę w trzecim rzędzie,
siedzisz tam i zastanawiasz się, jak bardzo potrzebują
czuć się kochani ci, którzy przyszli tu razem z tobą. Są
tak zdesperowani, że uwierzą w każde czary-mary. Twoja
dziewczyna to lubi, ty lubisz ją, więc siedzisz bez
komentarza. I to nazywa się kompromis. Jeżeli chcesz
zbudować coś trwałego, musisz nad tym popracować.
– Jasne. Dzięki temu będzie trwało na wieki wieków
i nigdy się nie rozpadnie – odpowiadam, nie kryjąc ironii.
– Ale czy to nie ty byłeś autorem wielkiej teorii
o wbudowanym mechanizmie rozpadu wszystkiego?
– To nie oznacza wcale, że trzeba się poddawać.
Związki nie działają w ten sposób.
– Proszę, proszę. Masz pierwszą w życiu dziewczynę,
chodzisz z nią od dwóch tygodni i nagle zmieniłeś się
w prawdziwego eksperta do spraw uczuć.
– Cóż, przynajmniej ja mam dziewczynę.
Bezwiednie kulę się na ławce.
– To był cios poniżej pasa.
– Sorry, stary, ale jeśli chcesz odzyskać Cassidy,
musisz coś zmienić.
– Wygląda na to, że faktycznie sporo wiesz – rzucam
i mówię mu o mejlu od Cass i naszym spotkaniu na
imprezie. – To chyba jasne, prawda? Tęskni za
Suttermanem.
– Jesteś tego taki pewien? Pod kościołem wpadliśmy
na Shannon Williams, a ona mówiła, że Cassidy wyszła
z biby z Marcusem, podczas gdy widziano, jak ty
wchodziłeś do lasu z jakąś dziewczyną w puchowej,
fioletowej kurtce. Czy słusznie zakładam, że to Aimee
Finecky?
– Nieważne, z kim była wczorajszej nocy. Istotne jest
tylko to, z kim będzie na zawsze. Możesz być pewien, że
do końca przyszłego tygodnia tą osobą będę ja.
– Czyli wykorzystujesz Aimee, żeby wzbudzić w niej
zazdrość, tak?
– Tłumaczyłem ci już, że nie o to chodzi.
– Ach tak, racja. Ratujesz ją z otchłani. Stary,
pomyślałeś co będzie, jeśli ona się w tobie zakocha?
– Zakocha? – Biorę łyk kawy. Jest odrobinę zbyt
gorzka. – Uwierz mi: nie ma mowy, żeby dziewczyna taka
jak ona mogła zadurzyć się w gościu takim jak ja.

35

Przez następny tydzień w szkole wcale nie unikam


Aimee. Po prostu nie staram się specjalnie, żeby ją
spotkać. Nie mamy wspólnych lekcji, więc to zupełnie
naturalne. Co innego z Cassidy: spotykam ją
przypadkiem kilka razy – na parkingu, przed wejściem,
obok damskiej toalety. Nie zawsze jest z nią Marcus, więc
udaje nam się porozmawiać swobodnie. Śmiejemy się,
dotykamy swoich rąk, odruchowo gładzimy się po
plecach, te sprawy.
W czwartek czujemy się już w swojej obecności
całkiem swobodnie. Nasze spotkania nabierają niemal
intymnego charakteru.
– Pracujesz dziś po południu? – pyta Cassidy.
– Nie, Bob obciął mi godziny i zostały mi teraz trzy
zmiany w tygodniu.
– Masz jeszcze szlaban?
– Chyba nie. Mama i Geech nie potrafią zbyt długo
utrzymać zainteresowania sprawami tego typu.
– To dobrze. Muszę iść na zakupy i szukam
towarzystwa. Może chcesz pojechać ze mną?
– Może tak, może nie. Spróbuj wykręcić mi rękę.
Cass chwyta mnie mocno w nadgarstku. Robi
naprawdę mocną pokrzywkę.
– Dobrze, już dobrze, poddaję się.
– Przyjedź po mnie o drugiej – mówi. – Tylko się nie
spóźnij.
W porządku, posłucham rady Ricky’ego. Mówił, że
muszę się zmienić, żeby odzyskać Cassidy, i tak zrobię.
Przede wszystkim przyrzekam sam sobie, że zjawię się
po nią na czas. I wiecie co? Udaje mi się.
Wygląda naprawdę dobrze. Ma na sobie ażurowy
sweter, jasne dżinsy i botki, z uszu zwisają jej złote koła.
Doskonale wie, jak zrobić się tak, żeby wcale nie
wyglądać na zrobioną. Odwiedzamy kilka sklepów
znanych marek – Old Navy, Gap, zaglądamy też do
lokalnego sklepiku Lola Wong. Nigdzie nie ma jednak
spodni, jakie Cass wymarzyła sobie na prezent dla swojej
przyjaciółki Kendry.
Muszę przyznać, że kiedy chodziliśmy razem na
zakupy przed zerwaniem, mniej więcej w połowie
lądowałem w aucie i tam wyczekiwałem końca. Nie
rozumiem żeńskiej fascynacji zakupami. Kiedy ja czegoś
potrzebuję, idę do sklepu, wybieram produkt, kupuję go
i wychodzę. Dziewczyny działają zupełnie inaczej. Dla
nich taka wyprawa oznacza niemal policyjne śledztwo.
Każdy obiekt musi zostać poddany dokładnej inspekcji.
Aż dziw, że nie noszą ze sobą podręcznych zestawów
kryminalistycznych.
Jestem jednak nowym, cierpliwym Sutterem. Potulnie
wchodzę za nią do każdego sklepu, oglądam każdy ciuch,
jaki mi pokazuje, kiwam głową i wydaję z siebie wszelkie
możliwe odgłosy aktywnego słuchacza: mhm, oho, hmm.
Pozwalam jej nawet przykładać spodnie do moich nóg,
zupełnie jakbyśmy mieli z Kendrą podobną budowę! Co
ciekawe, choć wszystkie spodnie wydają mi się takie
same, okazuje się, że żadna para nie spełnia wymagań
Cassidy. Na szczęście mam ze sobą wierną piersiówkę.
W sumie cieszę się, że zakupy trwają tak długo.
Chciałbym, by to popołudnie trwało jak najdłużej.
Obydwoje mamy mnóstwo czasu, pociągamy whisky
z buteleczki i powoli wyzbywamy się niezręcznego
uczucia, jakie towarzyszy wszystkim byłym partnerom,
którzy próbują udawać przyjaciół. Gdy wychodzimy z Loli
Wong, humory mamy już doskonałe. Idziemy blisko
siebie, roześmiani, szturchając się ramionami. Brakuje
tylko, byśmy trzymali się za ręce.
Cass mówi, że ma dość zakupów i że znajdzie spodnie
dla Kendry później. Uzupełniam bak i ruszamy przed
siebie, bez celu. W tej chwili nie musimy być w żadnym
konkretnym miejscu. Popołudnie należy do nas.
Kieruję konwersację na tory wspomnień.
Rozmawiamy o tym, jak dobrze się razem bawiliśmy,
o imprezach, koncertach, wizycie w nawiedzonym domu
w Halloween. Mamy mnóstwo naprawdę zabawnych
wspólnych historii. Na wspomnienie jednej z nich
Cassidy szczególnie się ożywia: to było we wrześniu,
siedzieliśmy na dachu mojego domu i obserwowaliśmy
błyskawice, które waliły w ziemię jak wściekłe. Burza szła
z zachodu, prosto w naszą stronę, ale nas zupełnie to nie
ruszało.
– Było bosko, co? – wspomina Cass i oczy jej płoną. –
Wciąż pamiętam te krople deszczu na skórze.
A błyskawice? Rozświetlały niebo piękniej niż najlepsze
fajerwerki. To nie mogło być bezpieczne, ale miałam to
gdzieś. Po prostu czułam elektryczność, prąd płynący
w moich żyłach.
– Nic nam nie groziło – odpowiadam. – Tamtej nocy
byliśmy odporni na uderzenia piorunów. Chroniło nas
zaklęcie.
– To była magiczna noc. – Cassidy wzdycha i zawiesza
głos. – Czułam się tak może kilka razy w życiu. Za
każdym razem byłeś przy mnie.
Uśmiecham się do niej w ten specjalny sposób.
– Cóż, znasz mnie nie od dziś. Jestem Wspaniałym
Sutterem, mistrzem iluzji.
– Jesteś, to prawda. – Uśmiecha się i wygląda przez
okno. – Nosisz w sobie magię. Czuję to nawet teraz.
Zupełnie, jakbyśmy byli gdzieś poza problemami,
odpowiedzialnością. Jakby wszystko to zniknęło. Nie
chciałabym tego stracić.
Gładzę ja po szyi.
– Nie musisz niczego tracić. Spójrz – nie ma
zmartwień, nie ma strachu, jest tylko leniwe, czwartkowe
popołudnie, które trzyma nas mocno w objęciach.
Wtula się w moje ramię.
– Masz rację – szepcze. – Jest tylko tu i teraz. Nie chcę
myśleć o niczym innym. Czy możemy tak zrobić?
Dotykam policzkiem jej włosów.
– Hej, jesteś z Sutterem Keelym. Możesz robić, co
zechcesz.

Gdy docieramy do mojego domu, whisky już nie ma.


Otwieramy piwo, ale nawet go nie próbujemy. Nie
liczyłem nawet, ile razy całowaliśmy się na kanapie
w salonie, ale jeszcze nigdy nie czułem się z tym tak
fantastycznie jak dziś. Jej dłonie śmigały pod moją
koszulką jak zwariowane norki, odwdzięczam się tym
samym. Za każdym razem, gdy próbuję coś powiedzieć,
jej wargi zamykają mi usta.
Wchodzimy po schodach i rozbieramy się, nie
przerywając całowania. To niełatwa sztuka, ale co zrobić
– sytuacja tego wymaga. Kiedy kładziemy się na łóżku,
czuję, jak wypełnia mnie uczucie tak mocne, że mogłoby
rozerwać mi klatkę piersiową, z której wypłynęłyby
barwy i kolory, jakich świat jeszcze nie widział. Ciało
Cass jeszcze nigdy nie wydawało mi się tak piękne –
może tylko gdy ujrzałem je po raz pierwszy.
– Mam nadzieję, że wiesz, co do ciebie czuję – szepczę.
– Nic nie mów.
I nagle dzieje się coś dziwnego. Jej dłonie zamierają,
a ciało sztywnieje. Nie przerywam pocałunków, ale ona
ich nie odwzajemnia. To jak wołanie z dna pięknego
kanionu i oczekiwanie na echo, które nigdy nie odpowie.
– Coś nie tak?
– Nie, nic. Po prostu to zrób.
– Ale o co ci chodzi?
– No, dalej, kończ już. – Cassidy leży teraz
w kompletnym bezruchu. Ma zamknięte oczy.
Elektryczny ładunek wyparował.
Siadam, podpierając się łokciami, i patrzę na nią
uważnie.
– Nie mogę tego zrobić, jeśli będziesz taka, jak teraz.
Oczywiście część mnie doskonale wie, że fizycznie
byłbym do tego zdolny, ale nic dobrego by z tego nie
wyszło. Magia seksu działa tylko wtedy, kiedy druga
osoba chce go uprawiać właśnie z tobą. To odróżnia nas
od zwierząt. To i wizyty u fryzjera.
– Myślisz o Marcusie? – pytam ostrożnie. Pytanie
o innego faceta, kiedy leżę w łóżku z nagą dziewczyną,
nie należy do najprzyjemniejszych, ale musiałem to
zrobić.
Cass zaciska oczy jeszcze mocniej.
– Zakochałaś się w nim?
– Nie chcę o tym teraz rozmawiać – odpowiada
drżącymi ustami.
– Odpowiedź jest prosta: tak albo nie. Nie proszę
o elaborat na ten temat.
– Odpowiedź brzmi: nie wiem! – Po jej policzkach
zaczynają spływać łzy. – Może. W tej chwili naprawdę nie
wiem, co myśleć.
– A co ze mną? Po co było to popołudnie?
– Właśnie przez nie jestem skołowana – tłumaczy
i pociąga nosem. Zapowiada się na porządny płacz, jeden
z tych, który zostawia na twarzy czerwone plamy
i szczelnie zatyka nos. – Nasze popołudnie było cudowne.
Naprawdę.
– Ale?
– Ale sam wiesz. To tylko jedno popołudnie.
– Będą następne.
– Pewnie tak. Uwierz mi, że z nikim nie bawię się tak
dobrze jak z tobą. Tylko, że nie o to chodzi. Nie mogę się
ciągle bawić. Mam też swoją poważną stronę.
– Hej, to tak jak ja. Przykładowo: z najwyższą powagą
traktuję bycie niepoważnym. Wiesz, że mówię serio.
– Wiem. – Kąciki jej ust unoszą się nieznacznie. – Ale
wiem też, jaki jest Marcus. On ma plan. Nie mówi o tym,
że świat potrzebuje zmian, tylko po prostu próbuje go
zmieniać. Czasem trochę mnie to przerasta: już teraz ma
wizję naszej przyszłości… Pojadę z nim na uniwersytet
w stanie Nowy Meksyk, po roku zamieszkamy razem
i weźmiemy ślub zaraz po obronie.
– Ślub? Rozmawiacie o takich rzeczach? Po – nie wiem
– dwóch tygodniach chodzenia? Czy ktoś mówił mu
kiedyś, że jest przerażający?
– Czasem, kiedy jestem z nim, czuję, że jesteśmy
odpowiedzialni za wszystkich bezdomnych, biednych,
głodujących, uciskanych ludzi w tym mieście. Znasz
mnie. Wiesz, że przejmuję się takimi sprawami.
Naprawdę. Nieraz słyszałeś, jak o tym mówiłam, ale nie
mogę ciągle o tym myśleć. Czasem muszę się wyluzować,
zapomnieć o wszystkim, żyć tym, co dzieje się tu i teraz.
– Nic w tym dziwnego. Każdy czasem tego potrzebuje.
Zamartwianie się bólem świata przez cały czas to prosta
droga do wylewu. Chcesz, żeby z uszu tryskała ci krew?
Chcesz wylądować na pogotowiu? Tego chcesz? Chyba
nie.
– Oczywiście, że nie. Ale nie chcę tylko czwartkowych
popołudni. Nie chcę żyć wyłącznie chwilą, nie chcę
kawałków. Pragnę dla siebie życia w całości.
– Cassidy, ale życie składa się właśnie z czwartkowych
popołudni. Przyjmujesz je, jedno za drugim, i pozwalasz,
by cała reszta układała się po swojemu.
Moja blond bogini uśmiecha się do mnie ciepło. Jest
w tym uśmiechu uczucie, może i miłość, lecz nie taka,
której przeznaczeniem jest trwać.
– Chciałabym, żeby było tak, jak mówisz. Bardzo bym
tego chciała.
– Może tak być. Wystarczy, że w to uwierzysz.
– Nie potrafię – odpowiada. – Zbyt twardo stąpam po
ziemi.
Już wiem, dokąd zmierza ta rozmowa. Nie będziemy
żyć długo i szczęśliwie. Muszę wyprzedzić Cass i dotrzeć
do mojego szczęśliwego zakończenia sam.
– To nie twoja wina – zapewniam i całuję ją w czoło. –
Zostańmy przyjaciółmi. Zadzwonisz do mnie, kiedy
będziesz w nastroju na trochę śmiechu. A swoje
prawdziwe życie spędzisz z Marcusem.
Wyciąga dłoń i głaszcze mnie po policzku. W kącikach
jej ust gromadzą się płynące łzy.
– Naprawdę masz w sobie magię, Sutter. Szkoda, że to
nie wystarcza do szczęścia, naprawdę szkoda.
Mam ochotę zaprzeczyć. Mam ochotę przysięgać na
wszystkich bogów, że magia wystarcza i zawsze będzie
wystarczać. Nie robię tego jednak. Czar tego popołudnia
już dawno prysł.

36

W piątek wieczorem piję z Jeremym Holtzem i Jayem


Prattem. Rozwalamy różne rzeczy, ale nic dużego: figury
ogrodowe, poidła dla ptaków, doniczki z kwiatami.
Chłopaki skupiają się na niszczeniu przedmiotów, a ja
sam spuszczam niezły łomot kilku krzakom. Czuję się
potem zaskakująco dobrze.
Dzień później, w sobotę, jest impreza. Średnio raz
w miesiącu ktoś wynajmuje kilka przylegających do
siebie pokoi w lokalnym motelu i urządza przyjęcie
urodzinowe. Tym razem świętuje koleżanka Bethany,
Courtney Lane. Grają razem w softball. Nie znam jej zbyt
dobrze, ale Ricky zaprosił mnie mimo to, chociaż chyba
chciał unikać mojego spotkania ze swoją dziewczyną.
Może naprawdę mi współczuł po tym, co wydarzyło się
z Cassidy w czwartek.
Osobiście zawsze miałem Courtney za raczej nudną,
ale impreza dzieje się w jednym z najlepszych moteli
przy lotnisku, więc jest szansa, że i tak będzie dobrze.
Przynajmniej wreszcie mam okazję poobserwować
Ricky’ego z Bethany na żywo.
W drodze do motelu z początku starają się włączyć
mnie w rozmowę, ale trwa to może pięć minut. Po
upływie tego czasu Bethany zaczyna temat remontów,
mówi o tym, że jej rodzice planują dodać pokój i urządzić
go we wczesnym stylu francuskim czy coś w ten deseń.
To jedna z typowo babskich spraw – dziewczyny kochają
o tym rozmawiać, ale faceci z miejsca zasypiają.
Co ciekawe, Ricky podejmuje temat. Mówi o tym, jaki
dom chciałby zaprojektować dla siebie i jak by go
urządził. Bethany dołącza swoje pomysły. Nie wierzę
własnym oczom. Zupełnie, jakby ćwiczyli kupowanie
prawdziwego domu.
W moim odczuciu Ricky popełnia właśnie
podstawowy błąd. Kiedy dziewczyna zaczyna mówić
o PRZYSZŁOŚCI, należy bezzwłocznie zmienić temat.
Nie rozmawiam o domach, ślubach, karierze i dzieciach.
Takie rozmowy są jak ruchome piaski. Wciągną cię tak
szybko, że nawet nie zauważysz, co się stało.
Pamiętam, jak Kimberley Kerns – moja była
dziewczyna – próbowała poruszyć ze mną temat
wymarzonego domu. Odpowiedziałem, że chciałbym
mieszkać w domku na drzewie. Nie wiedzieć czemu,
strasznie ją to rozjuszyło. Do dziś nie wiem, o co jej
chodziło. Chyba nie widziała boskich apartamentów,
które budują w koronach drzew na Kostaryce.
Tak czy siak, zdaje się, że Ricky i Bethany kompletnie
zapomnieli, że siedzę z nimi w aucie. Obgadują każde
pomieszczenie wymyślonego domu, opisują je
z detalami, od koloru ścian po podkładki do piwa. Jako
kumpel ​Ricky’ego czuję się w powinności przerwać to
szaleństwo, nim zaczną rozmawiać o pokoju dla dziecka.
– Co tu macie? – pytam, wskazując na kolorowo
opakowane pudło na siedzeniu obok mnie.
– Nie wiem, czy wiesz, ale jedziemy na przyjęcie
urodzinowe – odpowiada z przekąsem Bethany.
– I co z tego?
– Nie przejmuj się, na pewno nie każdy coś przyniesie.
Zawsze możesz założyć, że w ten sposób płacisz za
wstęp.
– Co? Obowiązuje opłata za wstęp i prezenty? Co to za
ekipa? Kapitaliści?
Ricky parska śmiechem, ale Bethany jest śmiertelnie
poważna. Dla mnie to jednak dziwne. Za co miałbym
płacić na imprezie, skoro przynoszę własną whisky?
Trzeba przyznać, że ten motel wyróżnia się na tle
innych, w których bawiłem się do tej pory. Na parterze
jest klub, wewnętrzny basen, siłownia oraz atrium ze
stołami do bilarda, ping-ponga i automatami do gier.
Pokoje też wyglądają bardzo dobrze. Są o wiele większe
niż zwykle.
Niestety atmosfera jest mocno średnia. Kiedy
dojeżdżamy, na miejscu jest może sześć osób,
rozmawiają. Z tyciego magnetofonu leci jakiś kawałek –
tak cicho, że ledwo go słychać. Na stercie w rogu leżą
prezenty, a obok nich wielki, kremowy tort z Walmartu.
Poza tym widzę dwie lodówki turystyczne: w jednej są
piwa, w drugiej – uwaga – napoje gazowane.
Tak właśnie – bezalkoholowe!
Dobrze, że jest przy mnie wierna piersiówka.
Szybko orientuję się, że dziś nie pogadam za dużo
z Rickym. On i Bethany są nierozłączni. Reszta świata
kompletnie dla nich nie istnieje. Stoją może kilka
centymetrów od siebie i wpatrują się sobie nawzajem
w oczy. Ba! Trzymają się za ręce. Obie. Naraz. Jeszcze
trochę i będą do siebie mówić „myszko” i „króliczku”.
Mam problem z publicznym okazywaniem uczuć.
Uważam, że przeczy ono demokracji. Kiedy patrzę na
obściskującą się parę, mam wrażenie, że widzę króla
i królową prywatnego królestwa, władców
miniwszechświata, do którego wstępu nie ma nikt poza
nimi. Jeśli jestem z dziewczyną sam na sam, wiem, jak
się zachować, ale w towarzystwie? Wszyscy są mile
widziani! Krewni? Psy? Przyprowadzajcie, kogo chcecie!
Trudno mi patrzeć, jak mój najlepszy przyjaciel buduje
wokół siebie mur oddzielający go od otoczenia.
Na imprezie robi się tłoczno, większość gości to pary:
głównie laski z drużyny softballa ze swoimi facetami.
Przychodzi też Tara Thompson; jest sama i to wydaje mi
się podejrzane. Zaczynam rozumieć, że Ricky zaprosił
mnie tutaj, by pobawić się w swata. Lubię Tarę. Tara jest
świetna. Umówiłbym się z Tarą bez zastanowienia, gdyby
nie fakt, że to poniekąd przez nią Cassidy ze mną
zerwała. Ricky dobrze o tym wie, ale najwyraźniej
postanowił to zignorować. Jestem zły. Mówiłem mu, że
nie mogę mieć z nią nic do czynienia, a on mimo to coś
knuje.
Impreza jest już nie tyle słaba, co po prostu dziwna.
Czuję się niezręcznie: stoję z grupką gości, którzy gadają
o tenisie, a Tara siedzi po drugiej stronie pokoju,
rozmawia z Courtney i średnio co piętnaście sekund
rzuca mi wymowne spojrzenie. Pozostaje mi tylko mocno
przyssać się do mej wiernej butelczyny.
No dobrze, może i powinienem do niej zagadać. To
prawdopodobnie najzabawniejsza osoba ze wszystkich
tu zgromadzonych. Z drugiej strony – w ten sposób dam
jej tylko fałszywą nadzieję. Gdy siedzieliśmy obok siebie
w Ogrodzie Botanicznym, nie było między nami żadnych
niedomówień. Byłem wówczas w związku z inną
dziewczyną. Coś takiego otacza człowieka barierą
ochronną, która kruszy wszelkie romantyczne zapędy.
Wtedy mogliśmy z Tarą rozmawiać dosłownie
o wszystkim. Mogliśmy się nawet tulić, bo był to gest
czysto przyjacielski.
Postanawiam zajrzeć do pokoju obok. Tracę z oczu
Tarę, więc robi się mniej niezręcznie, ale poziom
beznadziei jest wciąż wysoki. Ludzie siedzą w kole,
a siedząca w środku dziewczyna, Taylor jakaśtam, gra na
gitarze współczesne piosenki chrześcijańskie. Nikomu
z zebranych repertuar nie wydaje się dziwny, choć to
impreza, na której serwowany jest browar. Mnie też
w sumie to nie przeszkadza. Nawet Jezus lubił się
zabawić od czasu do czasu. Tylko że ta muzyka jest po
prostu cholernie nudna.
Oczywiście natychmiast czuję chęć rozkręcenia
towarzystwa. Kiedy dziewczyna kończy grać, staję na
krześle i zaczynam bić brawo.
– To było świetne, Taylor! – wołam. – A teraz pozwól,
że ja coś zaśpiewam. Jeśli chcesz, możesz mi
akompaniować!
Wymyślam słowa i melodię na poczekaniu. Nie bronię
się przed karaibskimi inspiracjami.

Posłuchajcie, to Sutter Keely


Posłuchajcie, to Sutterman
Co pije nawet, gdy wszyscy skończyli
I wielkie powodzenie ma wśród pań

– Dalej, ekipa! Tańczymy, nie siedzimy! – zachęcam,


kręcąc biodrami.

Tańcz, to gorąca rumba


Dalej, no, hejże ha
Zakręć swym humba-bumba
Niech się kręci pupa twa
Cza-cza-cza
Niech się kręci pupa twa!

Mogłoby się wydawać, że na takie zaproszenie


wszyscy zerwą się na równe nogi i zaczną tańczyć. Nie
tu. Słyszę więc tylko: „Daj spokój, Sutter. Chcemy
posłuchać Taylor. Chcemy prawdziwej muzyki” oraz:
„Nie miałeś być w klinice odwykowej?”.
Ricky i Bethany stoją w drzwiach między dwoma
pokojami. Ricky szczerzy się wesoło, ale jego partnerka
patrzy na mnie, jakbym był pudlem, który właśnie
narobił na dywan.
– Hej, chciałem tylko pomóc. Nie miałem zamiaru
psuć wam stypy – mówię, zeskakuję z krzesła
i podchodzę do Ricky’ego.
– Jeśli zdecydujesz się opuścić to mauzoleum, będę
czekał piętro niżej w sali gier.

37

Nie jestem wielkim fanem automatów z grami, ale


w tej chwili wszystko wydaje mi się lepsze niż ta impreza.
Kupuję 7up w barze na dole i ruszam w stronę atrium.
Nagle woła mnie dziewczęcy głos.
– Yo, Corleone!
Odwracam się i widzę Shawnie Brown w otoczeniu
trzech koleżanek. Chodziliśmy ze sobą w czasie, gdy
szalałem za ciemnymi włosami i piwnymi oczami.
Corleone to moja gangsterska ksywka. Właściwie
Shawnie też jej używa, bo kiedy wpadamy na siebie,
czasem dla picu udajemy członków włoskiej mafii.
– Buongiorno, Corleone! Jak leci? – witam ją
z uśmiechem.
Shawnie mówi coś do znajomych; dziewczyny mijają
ją i idą do windy, a ona podchodzi do mnie. Porusza się
w niezwykle seksowny sposób.
– Wszystko jest bueno, mój drogi. Cóż tu porabiasz,
signore?
– Niente. Nic ciekawego. Głównie próbuję trzymać się
z dala od tych sztywniaków z imprezy na górze.
– Och, tylko nie to! Właśnie sama się tam wybierałam.
Nie polecasz?
– Wręcz odradzam.
– Grazie za ostrzeżenie, Don Corleone.
– Nie ma za co, signora.
– Oj, jest, signore.
Moglibyśmy tak długo, ale nie wytrzymujemy
i obydwoje wybuchamy głośnym śmiechem.
– A tak na poważnie: naprawdę taka kicha? – pyta
Shawnie, ocierając łzy z kącików oczu.
– Pamiętasz tę bibę w drugiej klasie u Heather
Simone? Kiedy okazało się, że jej rodzice cały czas byli
w domu?
– Jezu, jest aż tak źle?
– Chyba nie, ale blisko.
– Co za szkoda. Akurat zaczynało przyjemnie szumieć.
Co masz w kubku, whisky i soczek?
– Oczywiście. Chcesz łyka?
– Jasne.
Opowiadam Shawnie o słabym zaopatrzeniu na górze,
proponuję zakup 7upa i dolewkę z mojego seagram’sa.
– Widziałem stół do ping-ponga w atrium. Masz
ochotę na mecz?
Dziewczyna uśmiecha się zawadiacko.
– Wiesz, że spuszczę ci łomot. Zupełnie jak za starych,
dobrych czasów.
– Nie ma takiej opcji – protestuję. – Biorę sterydy.
Moja głowa urosła o sześć rozmiarów.
Shawnie parska śmiechem.
– I tak złoję ci tyłek.
Po chwili rozmowy okazuje się, że moja eks przyszła
na imprezę Courtney tylko dlatego, że liczyła na
obecność fajnych kolesi. To dla mnie pewne zaskoczenie,
bo ostatnie sześć miesięcy spędziła w stałym związku
z niejakim Danem Odettem. Pytam, co się stało.
– Zaczął mnie drażnić. Był zbyt zaborczy.
– Tacy już są niektórzy faceci.
– Trzeba mnie było ostrzec, zanim zaczęłam z nim
chodzić.
– A czy to by coś zmieniło?
– Pewnie nie.
– A więc wygląda na to, że obydwoje jesteśmy
singlami. Cudownie, nieprawdaż?
– Nie tęsknisz za Cassidy?
– Było, minęło.
– Wmawiaj to sobie.
Kupuję jej 7up i hojnie dolewam whisky. Idziemy do
atrium. Nie żartowała w temacie ping-ponga. Gramy trzy
mecze, wszystkie wygrywa ona. Zawsze była dobra w te
klocki, niezależnie od ilości wypitego alkoholu. Mnie to
na szczęście nie rusza. Nie jestem jakimś macho,
któremu wstyd, bo przegrał z dziewczyną. Rzucam
żartem, że powinniśmy przenieść się do siłowni, żebym
mógł się zrewanżować w wyciskaniu na klatę. Shawnie
podchwytuje zaproszenie.
– Spuścisz mi pięć kilo?
– Żartujesz? Dostaniesz pięćdziesiąt mniej niż ja,
a i tak cię zmiotę.
Oczywiście przesadzam. Shawnie nie należy do
słabeuszy.
Sala do ćwiczeń okazuje się całkiem przyjemnie
urządzona. Jest sobota wieczór, nikt inny nie wpadł na
równie dziwaczny pomysł, więc jesteśmy tu sami.
Brakuje jednak ciężarków i sztang, są tylko bieżnie
i rowerki treningowe. W niczym nam to nie przeszkadza.
Pomysłów nigdy mi nie brakowało.
– Ścigasz się? – proponuję i wskakuję na siodełko.
– No ba! – odpowiada z uśmiechem.
Robi się zabawnie. Siedzimy ramię w ramię,
pedałujemy jak sam Lance Armstrong. Każde udaje
komentatora sportowego i oczywiście wygrywam
w swojej ocenie, a ona w swojej. Cała trudność polega na
tym, że jazda na rowerze – również stacjonarnym – po
kilku głębszych jest wyzwaniem. Przynajmniej dla mnie.
Wyobrażam sobie właśnie, że przyspieszam przed samą
metą, kiedy noga ucieka mi z pedału, tracę równowagę
i padam na podłogę – po drodze obijając sobie głowę
o kierownicę. I to całkiem konkretnie. Boli jak trzeba.
Shawnie nie może powstrzymać się od śmiechu.
Siedzę na ziemi i sprawdzam, czy leci mi krew, podczas
gdy ona po prostu płacze.
– Hej, jestem poważnie ranny. – Udaję obruszonego.
– Przepraszam – mówi, z trudem tłumiąc chichot. –
Szkoda, że tego nie widziałeś – tłumaczy i pomaga mi
wstać. – Zawsze to w tobie lubiłam: nigdy się nie
wstydzisz.
– Szkoda mi na to czasu. A teraz żądam wanny
z hydromasażem. Cierpiący zasługują na odrobinę ulgi.
Jakbym zgadł, bo w łazience przy siłowni czeka nowa,
błyszcząca wanna z biczami wodnymi. Wygląda na taką,
w której goją się wszelkie możliwe rany. Właśnie tego mi
trzeba.
– Chyba nie zamierzasz naprawdę do niej wejść? –
pyta Shawnie.
– Oczywiście, że zamierzam.
– Pieprzenie.
– Dawaj. Wejdę do wody, jeśli ty też to zrobisz.
– Nie ma mowy – protestuje. – Nie namówisz mnie na
zdjęcie ciuchów.
W odpowiedzi wchodzę do wanny i powoli zanurzam
się w cieplutkiej wodzie. W ubraniu.
– Odbiło ci – śmieje się dziewczyna.
– Możliwe, ale właśnie dlatego tak bardzo mnie lubisz.
– Co prawda, to prawda.
– To jak będzie, mistrzyni ping-ponga? Wypłyniesz ze
mną na szerokie wody czy się cykasz?
– Nie musisz mnie prowokować, Sutter. Wiesz, że
zawsze byłam w stanie cię dogonić – odpowiada, wchodzi
do wanny i siada obok. – Jak czoło?
– Tragedii nie ma. Zapowiadało się gorzej.
Shawnie przygląda się mojej głowie, po czym
stwierdza:
– Został czerwony ślad. Pozwól, że użyję magicznej
wody leczniczej – proponuje i dotyka mojej skóry
mokrymi opuszkami palców. Dobrze mi tu z nią. Czuję
się o wiele lepiej niż okładając niewinne krzaki
z Jeremym Holtzem.
– Magia działa.
– Cieszę się.
Dziewczyna tuli się do mojego ramienia.
– Wiesz co, Sutter? Jesteś moim ulubionym byłym
chłopakiem.
Patrzę w jej ciemne, piwne oczy i coś ściska mi
żołądek. Na pierwszy rzut oka Shawnie może nie
wydawać się specjalnie urodziwa – ten duży nos i w ogóle
– ale kiedy się z nią rozmawia, w jej oczach zaczynają
tańczyć wesołe, radosne ogniki. „Rany, ależ ona piękna” –
myślisz sobie wtedy. Do tego ma niesamowite ciało.
– Na pewno mamy sporo dobrych wspomnień –
odpowiadam ostrożnie. – Pamiętasz koncert Flaming
Lips?
– Jak mogłabym zapomnieć? To było najlepsze na
świecie.
Wymieniamy się wspomnieniami. Publika przebrana
za Świętych Mikołajów, Króliczki Wielkanocne i szkielety
z Halloween; scena na zewnątrz – lądujący na niej wielki
statek kosmiczny; balony pełne konfetti; fantastyczny,
szalony zespół; Wayne Coyne dosłownie noszony przez
tłum na rękach, w wielkiej kuli przypominającej te dla
chomików. I najważniejsze – to piękne, niepowtarzalne
uczucie bycia tam i tylko tam. Czuliśmy się częścią
muzyki płynącej ze sceny w stronę odległych galaktyk.
– Pamiętam, jak rzuciłeś się w tłum. Pięknie cię
ponieśli, zniknąłeś na pół godziny – wspomina Shawnie.
– Tak, ale nadrobiłem nieobecność na parkingu przy
jeziorze. To też pamiętasz?
– Jasne. To też było cudowne.
– I oto spotykamy się znów. Wolni.
– Ano.
Wpatrujemy się sobie nawzajem w oczy, tuleni przez
ciepłą wodę i pełne ciepła wspomnienia. Myślimy o tym
samym. Nachylam się do niej, ona zamyka oczy i rozchyla
usta, zapraszając do pocałunku. Jest przyjemnie. Jej
wargi smakują truskawką. Muskam palcami jej szyję – na
co Shawnie zaczyna chichotać.
Odsuwam się, a jej chichot zmienia się w prawdziwy
śmiech. Zaczynam rozumieć – sam się śmieję. Ona ma
rację. To jakiś absurd. Nie można całować się z kimś, kto
razem z tobą udaje członka włoskiej mafii.
– Corleone, jesteś najlepszy – mówi po chwili i ściska
mnie za rękę.
– Nie, Corleone, to ty jesteś najlepsza – odpowiadam
i całuję ją w czubek głowy.
Siedzimy przez chwilę w ciszy, ciesząc się własną
obecnością.
– Sądzisz, że Cassidy i Marcus przetrwają jako para? –
pytam wreszcie.
– Myślałam, że cię to nie obchodzi.
– Bo tak jest. Po prostu zastanawiam się, jak długo
będą razem.
– Wiesz co? Na twoim miejscu nie marnowałabym na
takie rozmyślania ani chwili. I ty, i ja musimy znaleźć
sobie kogoś zupełnie nowego.
– Ty nie będziesz miała z tym większego problemu.
Choć w sumie jest niewielu facetów, którzy są ciebie
godni.
– Ta, jasne.
– Mówię serio. Jesteś zabawna, atrakcyjna. I taka silna.
Nie każdy facet będzie potrafił się z tym pogodzić.
– Masz rację – śmieje się Shawnie. – Ale spokojnie, jeśli
któryś mi się spodoba, na wstępie dostanie taryfę
ulgową.
– Powiedz mi lepiej, co się stało z nami. Tak świetnie
się teraz dogadujemy. Dlaczego nam nie wyszło?
– Naprawdę chcesz do tego teraz wracać?
– Po prostu się zastanawiam. Znowu wylądowałem
sam. Być może warto dowiedzieć się, dlaczego moje
związki nawalają. W celach edukacyjnych. Czy coś się
między nami zmieniło?
Widać, że zastanawia się nad odpowiedzią.
– Nie zmieniło się i chyba właśnie to był problem. Cały
czas byliśmy tacy sami jak na początku. Rozumiesz?
– Nie do końca.
– Zawsze byliśmy wobec siebie jak kumple, nie jak
partnerzy. Nawet nasz seks był kumpelski.
– I to źle?
– Niekoniecznie. Źle nie było. Na pewno było na luzie.
Dziewczyny często twierdzą, że chciałyby, by ich facet był
ich najlepszym przyjacielem. Prawda jest jednak taka, że
potrzebujemy czegoś więcej.
– Więcej? Widzisz, właśnie tu zaczynam się gubić.
– Kiedyś zrozumiesz. Musisz znaleźć laskę, która by to
w tobie obudziła. Kogoś zupełnie innego niż Cassidy.
– Już próbowałem. Chciałem umówić się z Whitney
Stowe.
– Nie wierzę – dziwi się Shawnie i patrzy na mnie
badawczo. – Zaprosiłeś na randkę Whitney Stowe?
– Wydawało mi się, że to niegłupi pomysł. Ma świetne
nogi.
– Ale to jedna z tych osób, które planują swoje dni co
do sekundy. Niby jak miałbyś się wpasować w jej napięty
harmonogram? Byłbyś jak pies na smyczy.
– Racja. To chyba nie było najmądrzejsze.
– Po prostu poczekaj chwilę i ktoś się pojawi. Ktoś,
kogo zupełnie się nie spodziewałeś. Ktoś, kto będzie cię
potrzebował takim, jakim jesteś.
– Myślisz?
– Jasne. A jeśli będziesz chciał, żeby ktoś spuścił ci
lanie w ping-ponga, wiesz, gdzie mnie szukać.
– Corleone, ranisz mi serce!
– Corleone, wybacz mi, per favore!
Kogoś, kto patrzyłyby na nas z boku, znudziłyby już te
teksty. Nas nie znudzą chyba nigdy.
– To jak, moja droga? Wracamy na imprezę? – pytam.
– Czas ożywić sztywniaków naszymi szykownymi,
mokrymi kreacjami wieczorowymi.
Shawnie ściska mnie pod wodą za kolano.
– Dobrze gadasz. W drogę!

38

Pech mnie nie opuszcza. Po ostatniej lekcji idę na


parking. Kiedy od samochodu dzielą mnie ledwo dwa
rzędy aut, jak spod ziemi wyrasta przede mną Krystal
Krittenbrink. Co mam robić, uciekać? To byłoby dość
dziwne, nawet jak na mnie.
– Sutterze Keely, chcę z tobą porozmawiać – mówi
i świdruje mnie swoimi czarnymi oczkami, wykrzywiając
usta nie większe od dziesięciocentówki. Jej bluzka jest
wykończona dziwnym, futrzanym kołnierzem,
prawdopodobnie z łosia. – Za kogo ty się masz?
– Eee… za króla Meksyku?
Dziewczyna zatrzymuje się ledwie kilka centymetrów
ode mnie.
– Aimee opowiedziała mi o waszej imprezie nad
jeziorem.
– Było fajnie, a co?
– Dlaczego teraz jej unikasz?
– Nikogo nie unikam. Ostatnie siedemdziesiąt dwie
godziny spędziłem w łóżku. Cierpiałem na rzadki
przypadek słoniowatości.
– Niech ci się nie wydaje, że tak łatwo się wywiniesz.
– Spokojnie, to tylko żart. Wcale nikogo nie unikam.
Poza tym to nie twoja sprawa, więc odczep się ode mnie
z łaski swojej.
– Ha, wiedziałam.
– Niby co takiego?
– Kiedy mówiłam Aimee, co powinna z tobą zrobić,
zareagowała identycznie. Powiedziała mi, żebym się
odczepiła. Wiedziałam, że to ty ją tego nauczyłeś.
– Naprawdę to zrobiła? To fantastycznie. – Muszę
przyznać, że czuję pewne zadowolenie na myśl o tym, że
panna Finecky wzięła sobie do serca moją radę i zaczęła
odważniej bronić swoich racji.
Ale Krystal nie zamierza łatwo odpuścić.
– Nie ma w tym nic fantastycznego. Aimee nie jest
taka. To urocza, miła dziewczyna. Nie musisz węszyć
wokół niej jak hiena. Bierzesz ją, kiedy chcesz,
i porzucasz, kiedy nie daje ci tego, czego szukasz.
– Hiena? Ktoś tu oglądał Animal Planet.
– Nie wiem, jak inaczej cię nazwać. Od tej głupiej
imprezy minęły dwa tygodnie, a ty nawet do niej nie
zadzwoniłeś, nie mówiąc o wspólnym lunchu czy czymś
w tym stylu. Nie zamieniłeś z nią ani jednego słowa.
– I co z tego? Czy twoim zdaniem wyglądam jak jakiś
Władca Czasu? Nie mam wpływu na to, jak szybko płynie.
To nie ja, a ty jesteś jednym z problemów Aimee.
Próbujesz ją ustawiać i kierujesz jej ruchami, jakby była
twoim osobistym robotem.
To powiedziawszy, odwracam się na pięcie i idę prosto
do samochodu. Jestem pewien, że Krystal w myślach
wciąż porównuje mnie do afrykańskich padlinożerców,
ale przynajmniej nie muszę jej słuchać.
Jej słowa wracają jednak do mnie tego samego dnia
wieczorem, kiedy zamiatam podłogę po pracy.
Domyślam się, że jest o mnie zazdrosna, ale muszę
przyznać – choć nie przychodzi mi to z łatwością – że ma
też nieco racji. Zaniedbałem Projekt Aimee. Pomysł był
taki, żeby wzmocnić jej wiarę w siebie i dać zastrzyk
niezależności. Teraz pewnie musi godzinami
wysłuchiwać uwag Krystal o tym, jaka głupia była, idąc ze
mną na imprezę nad jeziorem.
Inna sprawa, że tęsknię za Aimee. Jest w niej coś
takiego, do czego łatwo się przyzwyczaić. Nie jest głośna
ani bezczelna, wrażenie ze spotkania z nią przypomina
raczej pierwszy łyk zimnego piwa w gorące popołudnie.
Gdybym posłuchał rady Shawnie i rozglądał się za
dziewczyną, która będzie totalnym przeciwieństwem
Cassidy, nie musiałbym daleko szukać. Jest inna, tego nie
da się ukryć. Nie potrafię jednak myśleć poważnie
o umówieniu się z nią na prawdziwą randkę. Skoro już
z Whitney Stowe wtopiłem, jak mogłoby się to skończyć
z panną Finecky?
Mimo to decyduję się wpaść do niej po drodze ze
szkoły. Odwiedzę ją z zaskoczenia. Przynajmniej nie
zdąży pomalować ust. Pogadamy chwilę. Nie zamierzam
dawać jej nadziei na nic poważnego. Będziemy się
zwyczajnie kumplować. Chodzenie z nią nie wchodzi
przecież w zakres moich obowiązków.
Przynajmniej tak sobie powtarzam.
Pod domem dziewczyny widzę rodzinną furgonetkę
rodu Fineckich. Palą się praktycznie wszystkie światła
w domu. Mimo to drzwi otwierają się po dłuższej chwili.
Stoi w nich młodszy brat Aimee. Na mój widok odwraca
głowę, woła siostrę i znika, zostawiając mnie samego na
werandzie.
Dziewczyna woła coś w odpowiedzi. Zdaje się, że pyta
Shane’a, o co chodzi.
– Twój chłopak tu jest.
– Kto?
– Nie wiem, jak ma na imię, ale to ten gość, co był tu
parę tygodni temu.
– Boże, powiedz mu, żeby chwilę poczekał. Zaraz
zejdę.
– Sama mu powiedz – odpowiada chłopak i wtedy
włącza się ktoś trzeci – podejrzewam, że ich matka:
– Nie każ mu czekać na dworze, zaproś go do środka.
– Możesz wejść! – woła dzieciak.
Kto by pomyślał, że Aimee jest spokrewniona
z ludźmi, którzy potrafią tak wrzeszczeć. Czuję się trochę
jak w filmie. Sceneria jest doprawdy cudowna. Mama
i Randy, chłopak mamy, eBayowy biznesman, siedzą
rozwaleni na kanapie, z nogami na stoliku kawowym.
Mama przypomina jajko z chudymi nogami i rękami. Jej
fryzura to klasyczny czeski dywan w wydaniu żeńskim.
Randy wygląda po prostu jak mors w dresie, o wiele za
ciasnym. Na wydętym brzuchu postawił sobie miskę
czekoladowych płatków śniadaniowych.
– Oglądasz CSI? – pyta mama, przyglądając mi się
z niedowierzaniem, jakby było coś dziwnego w tym, że
przyszedłem odwiedzić jej córkę. – Nagraliśmy
trzynaście odcinków. Ten jest naprawdę niezły.
– Pokazali odciętą głowę – dodaje Shane.
– Widzę, że jesteś prawdziwym koneserem
dekapitacji. Może potem będzie scena wiwisekcji. Czuję,
że by ci się spodobało – rzucam.
Randy nie odzywa się słowem, ale na jego twarzy
widać nadludzki wysiłek: chyba koncentruje się na
serialu bardziej, niżby tego chciał.
Dla rozrywki próbuję ciągnąć temat okaleczeń, ale
nikt już mnie nie słucha.
Wreszcie pojawia się Aimee. Ma na sobie całkiem
ładny sweter z Wal-Marta. Raczej nie chodzi się w takich
ciuchach po domu. Do tego jej włosy są całe
naelektryzowane od ekspresowego szczotkowania, które
zafundowała im sześćdziesiąt sekund wcześniej. Na
szczęście nie zdążyła pomalować ust.
– Cześć, Sutter. Zaskoczyłeś mnie tą wizytą.
– Wybacz, wcześniej byłem zajęty przygotowaniami
do krokodylego rodeo.
– Naprawdę jest coś takiego?
– Nie – odpowiadam. Dziewczyna potrzebuje
solidnego szkolenia z poczucia humoru. – Mam ostatnio
strasznie dużo na głowie, ale skończyłem dziś pracę
wcześniej i pomyślałem sobie: „Czas odwiedzić Aimee.
Nieważne, jak bardzo jestem zajęty”.
– Cicho tam! – woła Randy. – Próbujemy oglądać
serial.
– Chętnie poznamy twojego kolegę – dołącza mama –
ale poczekajmy na koniec odcinka. Jeszcze tylko kilka
minut.
Aimee patrzy na nich z autentyczną odrazą. Pewnie
wyobraża sobie, że po rozmowie z jej matką ucieknę
w popłochu do auta, odjadę z piskiem opon i nigdy nie
wrócę. Wcale nie zamierzam tego robić. Jestem tu na
własne życzenie.
Stoimy więc w milczeniu, schowani w cieniu
plastikowej, wiszącej rośliny. Rozmawiają wyłącznie
aktorzy serialu CSI. Mija co najmniej pięć minut.
Wszyscy poza Aimee zachowują się, jakby o mnie
zapomnieli. Uśmiecham się do niej. Wzrusza obojętnie
ramionami.
– Może skoczymy na frytki i colę? – proponuję.
– Eee… dobrze. Pójdę po kurtkę.
Na samą myśl o powrocie fioletowego potwora robi mi
się słabo. Szybko sugeruję, że jest zbyt ciepło na kurtkę.
Aimee mówi mamie, dokąd idziemy, matka kiwa głową,
nawet nie patrząc na córkę. Gdyby moja towarzyszka
powiedziała, że ucieka z domu i zamierza mordować
ludzi, spotkałaby się zapewne z podobną reakcją.
Ale to już nieistotne. Czuję się jak rasowy matador –
udało mi się uniknąć rozmowy z tą kobietą i – co
ważniejsze – z Randym, Morsem w Dresie. W moim
mitsubishi czeka nas wolność – i duży kubek 7upa.

39

Aimee pyta, dokąd jedziemy. Sugeruję bar szybkiej


obsługi Marvin’s Diner. Nie chodzi o to, że wstydzę się
z nią pokazać w bardziej popularnym miejscu w stylu
SONIC. Po prostu nie mam ochoty wysłuchiwać głupich
uwag od kogoś pokroju Jasona Doyle’a.
Marvin’s mieści się na południowo-wschodnim
krańcu miasta, niedaleko masztów radiowych. Ich
migoczące czerwone światła widać z odległości wielu
kilometrów.
– Wiesz, co mi przypominają? – pytam Aimee. –
Wieżowiec Chase’a w centrum, tam, gdzie pracuje mój
tata. Mogę się założyć, że są podobnej wysokości. Tata
ma biuro na ostatnim piętrze. Jest kierownikiem dużej
firmy.
– Już mi o tym mówiłeś. Myślałam, że na samej górze
urządzono klub albo jakąś restaurację.
– Tak, tak. Na samym szczycie faktycznie jest
ekskluzywny klub. Miałem na myśli najwyższe piętro
z biurami. Właśnie tam załatwia się największe interesy.
W barze wybieramy osłoniętą lożę w rogu. To jedna
z moich ulubionych jadłodajni, a wiem, o czym mówię –
w naszym domu wspólne posiłki to rzadkość, więc
miałem okazję sprawdzić chyba wszystkie restauracje
w mieście. W Marvin’s nikogo nie obchodzi, kim jesteś.
Byłoby to wymarzone miejsce schadzek kochanków,
gdyby nie fakt, że raczej mało tu atrakcyjnie. Zamawiamy
dużą porcję frytek z sosem chili i dwa 7upy. Światło jest
przyciemnione, więc nie mamy problemu z dolaniem
odrobiny whisky.
Aimee pociąga łyk.
– Oj, ale mocne!
– Zamówić ci drugi napój? – proponuję.
– Nie, nie trzeba – odpowiada cała czerwona. – Już
w porządku.
Największym plusem Marvin’s jest ich szafa grająca,
w której mają całe mnóstwo nagrań Deana Martina.
Wrzucam kilka kawałków i wracam do stolika.
Rozmawiamy – na rozgrzewkę zmyślam historyjki
o kilku osobach z baru: kelnerce, grubym gościu przy
kasie za ladą (który może, ale nie musi być Marvinem),
samotnym akwizytorze i – ta udaje mi się najlepiej –
o nieatrakcyjnej parze, która zajmuje lożę naprzeciwko
naszej.
Opowiadam Aimee o tym, jak ich związek uległ
wypaleniu. Praktycznie się nienawidzą, ale muszą
trzymać się razem, bo wspólnie zamordowali jej byłego
męża, żeby dostać odszkodowanie z polisy na życie – całe
trzysta dolarów. Kiedy ona się wścieka, okłada go po
plecach starą wycieraczką. On za bardzo się boi, żeby jej
oddać, dlatego powoli ją podtruwa, dosypując koci
żwirek do jej porannej owsianki.
Aimee wysłuchuje mnie bez śladu uśmiechu.
– Zdaje się, że niespecjalnie wierzysz w małżeństwo –
mówi na koniec.
– Nie mam nic przeciwko samej idei bycia z kimś –
tłumaczę. – Nie odpowiada mi raczej „bycie z kimś na
zawsze”. Nie potrafię tego pojąć i przyjąć.
– A ja potrafię.
– Serio? Przecież twoi rodzice się rozstali.
Dziewczyna odstawia napój i zatrzymuje wzrok na
samotnym akwizytorze.
– Mój tata zmarł.
– Przykro mi.
– Spokojnie, to było dawno temu.
– Co się stało? – Czasem moje poczucie taktu wybiera
się na wakacje. Dziś wieczorem pojechało chyba aż do
Kuwejtu.
– Mój ojciec był naprawdę porządnym facetem.
Wrażliwym na problemy zwierząt, mądrym – dla
rozrywki czytał Arystotelesa i książki o fizyce. Uwielbiał
van Gogha. Często czytał mi na głos i lubiłam to jak nic
innego w świecie. Ale miał pewien problem.
– Możesz powiedzieć mi wszystko. Jestem daleki od
potępiania kogokolwiek za cokolwiek.
Aimee wyraźnie się waha. Nerwowo oplata palec
kosmykiem włosów.
– Był uzależniony od wdychania oparów benzyny.
W szopie za naszym starym domem trzymał wielkie
kanistry pełne paliwa.
Myślę sobie: „Boże, gość wysadził się w powietrze.
Wszedł do szopy, chciał się zaciągnąć, zapomniał zgasić
papierosa i bum!”. Okazuje się jednak, że jego historia
skończyła się inaczej.
Opary niszczyły mu naczynia krwionośne w mózgu.
Któregoś dnia Ambith, starsza siostra Aimee, wróciła do
domu i znalazła go na progu szopy, sztywnego jak kołek.
Zabił go tętniak.
– Jezu, ciężka sprawa. Widziałem to kiedyś w telewizji.
Mam na myśli tętniaka, a nie wdychanie benzyny.
Zwykle nakręcanie dziewczyny na temat małżeństwa
to ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, ale w tej chwili
chciałbym zdystansować się od opowieści o martwym
ojcu wdychającym opary benzyny. Pytam więc, jaka jest
jej wizja małżeństwa.
– Przede wszystkim chciałabym zamieszkać z mężem
na ranczu pełnym koni.
– No tak. Jednocześnie pracowałabyś dla NASA.
– Tak – odpowiada z uśmiechem, zaskoczona, że
pamiętam.
– A co z twoim mężem? Poznacie się właśnie tam?
Będzie astronautą czy księgowym?
– Niekoniecznie. Nie musimy dzielić wszystkich
zainteresowań. Nie wierzę, że małżonkowie muszą być
do siebie bardzo podobni. Myślę, że nawet lepiej jest,
kiedy się uzupełniają, kiedy zalety jednego wypełniają
braki drugiego.
– Podoba mi się ta wizja – przyznaję.
Potencjalny partner dla Aimee powinien, zdaje się,
łączyć cechy Petera Parkera ze Spider-Mana i Hana Solo
z Gwiezdnych wojen, z niewielką domieszką wrażliwości
nieżyjących już poetów romantycznych.
Wizja rancza jest kompletnie nieprawdopodobna.
Purpurowe zachody słońca, niebieskie dzwonki, żółte
żonkile, delikatne krzewy tamaryszka. Krystalicznie
czysty strumień przecinający dolinę; duży, czerwony
drewniany silos wielkości rakiety kosmicznej. I wreszcie
konie. Całe tabuny – kare, siwe, w cętki i łaty, galopujące
po całej ziemi – jakby nigdy się nie męczyły.
To pragnienia dziewięciolatki, ale co mam zrobić?
Powiedzieć jej, że są nieosiągalne? Posłuchaj mnie
uważnie: nie ma latających spodków, nie ma Marsjan,
Święty Mikołaj też nie istnieje, a tobie nigdy nie uda się
zamieszkać z mężem… Nie, nie zamierzam niszczyć jej
marzeń. Zrobi to za mnie prawdziwy świat i jego realia.
Poza tym, właściwie nieważne, czy faktycznie jej się
uda. Marzenia służą innym celom. Ratują ci życie, kiedy
toniesz w oceanie życia. Aby utrzymać się na
powierzchni, każdy z nas czegoś się trzyma. Ja ciągle
płynę pieskiem, przebierając nogami, ale koło ratunkowe
Aimee jest naprawdę piękne. Każdy by się zachwycił,
gdyby widział, jak się rozpromienia, kiedy o tym
opowiada. Trzyma się tego marzenia ze wszystkich sił.

40

Czas mija szybko, Marvin’s zamyka swoje podwoje.


Kupujemy dolewkę 7upa na drogę i wracamy do
samochodu. Za zgodą Aimee dolewam jej whisky. Żadne
z nas nie ma ochoty wracać do domu, ale w tygodniu
ciężko znaleźć inne miejsce do posiedzenia. Poza tym
nastolatki obowiązuje swego rodzaju godzina policyjna.
Nie, żebym specjalnie się tym przejmował.
Wracamy więc pod jej dom; siedzimy w aucie,
gadamy, pijemy. Wewnątrz nie palą się żadne światła.
Opowiadam o rozwodzie moich rodziców, pojawieniu się
Geecha, operacji plastycznej mojej siostry i o tym, jak
poderwała Kevina (którego imię wymawia się Kiwin).
Chyba jeszcze nikt nigdy nie słuchał mnie z taką uwagą:
jakby moje słowa były rzadkim, drogim gatunkiem wina,
a ona nie chciała uronić ani kropli.
Cassidy była zupełnie inna. Słuchała mnie, ale zawsze
towarzyszył temu delikatny uśmieszek i lekko uniesiona
brew, zupełnie, jakby czekała na zabawną puentę.
Gorsza jest chyba tylko martwa cisza. Dziewczyny
zwykle nie mogą powstrzymać się od komentarzy.
– Chciałam cię o coś zapytać – mówi Aimee. Wygląda,
jakby po raz pierwszy w życiu miała skoczyć z wysokiej
trampoliny. – Czy to, co obiecałeś, kiedy wracaliśmy
z tamtej imprezy nad jeziorem, było na poważnie?
Ups.
– Nie wiem. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, a ja
byłem pijany. Jeśli mam być szczery, nie pamiętam
wszystkiego, co mówiłem.
– Nie pamiętasz?
– Niektóre rzeczy są dla mnie niejasne. Ale jestem
pewien, że nie obiecałem niczego, czego bym nie chciał.
Jestem bardzo szczery po pijaku.
Aimee pociąga whisky.
– Pamiętasz, że zaprosiłeś mnie na studniówkę?
– A, więc o to chodzi. Jasne, że pamiętam, nawet nie
żartuj. Jak mógłbym zapomnieć.
Przez chwilę nic nie mówimy.
– I dalej tego chcesz? Wiem, że byliśmy pijani
i w ogóle. Jeśli chcesz coś zmienić, to się nie krępuj –
proponuje Aimee. Nie patrzy mi w oczy. Koło ratunkowe
odpływa, jest zupełnie sama pośrodku wielkiego oceanu.
– Nie mam zamiaru niczego zmieniać. O czym ty
w ogóle mówisz? Nie zaprosiłbym cię, gdybym tego nie
chciał.
– Serio? – dziwi się i podnosi wzrok. Kiedy widzę, że
się uśmiecha, wyparowują ze mnie resztki niepewności.
– Jasne. No, chodź tutaj. – Obejmuję ją za szyję
i przyciągam, całujemy się. Chciałem tylko cmoknąć ją
delikatnie, żeby wiedziała, że traktuję swoją obietnicę
z pełną powagą. Ale ona jest gotowa na więcej.
Sam nie wiem, co o tym myśleć. Dziwnie się czuję,
trzymając ją w ramionach. Jest taka ufna, jakby wierzyła,
że jest we mnie coś ważnego, coś, czego jej potrzeba.
Zdejmuję jej okulary i odkładam je na deskę
rozdzielczą. Po chwili moje ręce wślizgują się pod jej
sweter, gładzę jej plecy. Wzdycha, gdy całuję ją po szyi,
i drży, gdy drażnię płatki uszu.
W pewnym momencie odsuwa mnie od siebie. Pewnie
zaraz powie, że to dla niej za szybko.
– Sutter… – Znów nie jest w stanie spojrzeć mi w oczy.
– Co się stało?
– Nic. Po prostu zastanawiam się, czy… my jesteśmy
parą?
Zaskoczyła mnie, nie powiem.
– A jak myślisz? – odpowiadam pytaniem, by zyskać na
czasie. Przecież miałem unikać deklaracji tego typu.
– Sama nie wiem. Nigdy nie miałam chłopaka.
– To już masz. – Słowa wychodzą ze mnie naturalnie,
jakby czekały gotowe gdzieś na moim języku co najmniej
od miesiąca. Co innego mógłbym powiedzieć? Tej
dziewczynie się to należało, a mówiąc szczerze – przyszło
mi to z łatwością.
– Serio? Chcesz, żebym była twoją prawdziwą
dziewczyną?
Wpadają mi do głowy głupie teksty na temat
sztucznych dziewczyn – dmuchanych lalek
o plastikowych włosach i wymownie otwartych ustach.
Nie czas jednak na takie żarty.
– Chcę, żebyś była moją prawdziwą dziewczyną,
autentyczną w stu procentach. Jeśli tylko ty też tego
chcesz.
– Tak – odpowiada. – Chcę. – Zamyka mi usta
pocałunkiem. Jestem pewien, że wystarczyłby jeden ruch
ręki – mógłbym rozpiąć jej dżinsy i pójść na całość, ale to
byłoby nie w porządku. Nie z Aimee.
Poza tym, kiedy próbuję zmienić pozycję,
przypadkowo wciskam klakson. Pięć sekund później
zapalają się światła w oknach jej domu. Dziesięć sekund
później na werandzie staje jej matka, z dłonią opartą na
biodrze.
Aimee poprawia włosy. Wygląda jak ktoś, kto właśnie
obudził się z bardzo miłego snu.
– Zjemy jutro razem lunch? – pyta.
– Do zobaczenia w stołówce.

41

Dacie wiarę, że następnego dnia jestem tam, gdzie się


umówiliśmy? Do tego punktualnie? Nie spóźniam się też
na randkę w piątek. Ani do kina w niedzielę. Oczywiście
Ricky niczego nie rozumie. Strasznie marudzi:
– Stary, co ty wyprawiasz? Ostrzegałem cię, ona się
w tobie zabuja. Gdzie twój kręgosłup moralny? Weź jej
w końcu powiedz, że możecie być tylko przyjaciółmi albo
że jesteś jej zbawcą. Cokolwiek!
– Nie przyszło ci do głowy, że ona może mi się
naprawdę podobać?
– Nie.
– W takim razie nawet nie próbowałeś się jej
przyjrzeć. Żeby zrozumieć, jaka naprawdę jest, trzeba
z nią chwilę pobyć. Bije z niej czystość serca, stary. Poza
tym ja staram się tylko zapewnić jej nieco doświadczeń
w temacie damsko-męskim. Założę się, że za góra
miesiąc będzie miała mnie dosyć i dojdzie do wniosku, że
lepiej jej będzie z gościem, który gra na trąbce
w orkiestrze szkolnej czy kimś w tym stylu.
– A co, jeśli wcale się tobą nie zmęczy?
– Hej, pamiętaj, o kim mowa. Znasz dziewczynę, która
wytrzymałaby ze mną dłużej?
Ricky kiwa głową ze zrozumieniem.
– Tu muszę ci przyznać rację. Zresztą, kto wie, może
będzie miała na ciebie dobry wpływ.
– Ta, jasne.
Naprawdę nie rozumiem, o co mu chodzi. Odkąd
zaczął kręcić z Bethany, i tak praktycznie się nie
widujemy. Od tamtej beznadziejnej imprezy w motelu
ani razu nie wyszliśmy nigdzie razem. Oczywiście mam
innych kumpli i przez następnych kilka tygodni
wyrabiam sobie pewną towarzyską rutynę – piątki
spędzam z Aimee, a w sobotę imprezuję z Codym
Dennisem czy Brodym Moore’em. Raz dołączam nawet
do na wpół chuligańskiej grupy Jeremy’ego Holtza, ale
wycofuję się po cichu, gdy przychodzi im do głowy
pomysł włamania do kościoła episkopalnego.
Po tej akcji zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie
spotkałem się zamiast tego z moją nową dziewczyną.
Czuję, że nie miałbym problemu ze spędzaniem z nią
dwóch weekendowych wieczorów z rzędu. Od czasu do
czasu oczywiście. Obserwowanie, jak uczy się być
spontaniczna, sprawia mi dziką frajdę. Poznajemy się
coraz lepiej. Już wiem, że Aimee to więcej niż powieści
science fiction, NASA i rancza pełne koni. Okazuje się, że
mamy ze sobą wiele wspólnego.
Przede wszystkim obydwoje wolimy starsze płyty
i kawałki niż współczesne gówno, którym zalewa nas
radio. Osobiście jestem wielkim fanem Deana Martina,
a Aimee uwielbia hipisowską muzykę z lat
sześćdziesiątych. Ma w kolekcji soundtrack z filmu
Woodstock i tym podobne. Śpiewa mi czasem Where Have
All the Flowers Gone. Głos ma niezbyt mocny, ale przymyka
oczy i od razu wiesz, że piosenka płynie prosto z lewej
komory serca. Nie można tego nie docenić. Przez dwie
i pół minuty naprawdę czuję się jak hipis.
Aimee różni się od dziewczyn, z którymi umawiałem
się do tej pory. Nie nudzą jej moje historie i żarty, nie
oczekuje, że będę czytał jej w myślach. Nie sugeruje, że
powinienem inaczej się ubierać, zrobić sobie pasemka we
włosach czy stawiać je na żel. Dla niej nie jestem
stylowym dodatkiem – raczej koniecznością. To ja jako
pierwszy przedzieram się przez jej kokon. Nie chce mnie
zmieniać, bo to ja mam zmieniać ją. Aż do momentu,
w którym jej wątłe, motyle skrzydła będą wystarczająco
silne, by mogła polecieć sama.
Nie spodziewałem się za to, że ta drobna okularnica
potrafi pić – i to jak. Whisky jej nie smakuje, ale wino
owszem. Przejmuję inicjatywę i kupuję wódkę
cytrynową, którą mieszam z sokiem żurawinowym.
– Łał, to najlepszy drink, jaki w życiu piłam! – cieszy
się jak dziecko.
Zabawna historia – pewnego dnia idziemy na małe
zakupy do sklepu spożywczego; jest popołudnie, sporo
już wypiliśmy. Na kogo wpadamy? Na Krystal
Krittenbrink. Spotykamy ją w dziale z śmieciowym
żarciem i słodyczami. To prawdziwe zagłębie chipsów
i batoników.
– Aimee, nie widziałaś znaków na drzwiach? – zaczyna
Krystal. – Do sklepu nie wolno wchodzić ze zwierzętami.
To żart stary jak świat, chodzi oczywiście o mnie.
Absolutnie nie widzę powodu, by się nim przejmować,
ale Aimee najwyraźniej uważa inaczej.
– Hej, Krystal, czy ktoś mówił ci kiedyś, że jeśli zjesz
jeszcze jedną paczkę ciastek, to twój wielki, tłusty tyłek
zwyczajnie eksploduje?
Okej, może to też nie jest najbardziej oryginalna
riposta świata. Jednak biorąc pod uwagę dotychczasowe
stosunki między tymi dziewczynami, i tak jestem pod
wrażeniem.
– Czy ty jesteś pijana? – pyta Krystal, otrząsnąwszy się
z początkowego szoku. Nie spodziewała się takiej reakcji.
– Owszem – odpowiada z dumą Aimee. – Jestem
cudownie pijaniutka.
Panna Krittenbrink wlepia we mnie pogardliwe
spojrzenie.
– Brawo, mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny. Jeśli
postarasz się jeszcze trochę, może uda ci się sprowadzić
ją do swojego poziomu zidiocenia – prycha i odwraca się
na pięcie. Aimee parska śmiechem:
– Patrz na ten trzęsący się zad. Założę się, że na skali
wstrząsów Richtera dostałaby ponad siedem punktów.
I dziewięć punktów na zmodyfikowanej skali Mercallego!
– woła, po czym łapie mnie za ramię i niemal składa się
wpół w niepohamowanym wybuchu wesołości.
Wtóruję jej, ale, szczerze mówiąc, jest mi odrobinę żal
Krystal. Nikt nie lubi patrzeć na rozpad przyjaźni. Myliła
się jednak co do mnie: wcale nie próbuję zmienić Aimee.
Gdyby tak było, namawiałbym ją na noszenie soczewek
kontaktowych albo powiedział, żeby przestała nosić te
dziecinne koszulki z końmi.
Na pewno nigdy nie zmuszałem jej do picia. Czy to
moja wina, że jej się to spodobało? Zresztą, czy tak
naprawdę jest w tym coś dziwnego?

42

To, że umawiam się z Aimee, nie oznacza, że nie mogę


widywać się z innymi dziewczynami. W szkole często
rozmawiam na przykład z Angelą Diaz czy Mandy
Stansberry. Czasem powygłupiam się z Shawnie i nie ma
w tym nic złego. Jesteśmy jak kumple.
Aimee to nie przeszkadza, ale gdyby dowiedziała się,
że co czwartek chodzę na drinka z Cassidy, pewnie nie
byłaby zadowolona. Nie robimy nic głupiego, ale muszę
przyznać, że nasza relacja jest bardziej skomplikowana
niż z pozostałymi znajomymi. Uczucie, które do siebie
żywiliśmy, czai się gdzieś blisko powierzchni.
Skoro tylko siedzimy i gadamy, mogłoby się wydawać,
że nie powinienem ukrywać tych spotkań przed Aimee.
Jednak moim zdaniem nie jest jeszcze wystarczająco
pewna siebie, by przyjąć to bez większych emocji. Nie
chcę mieszać, nie widzę sensu. Zakładam, że Cassidy
również nie zwierza się Marcusowi, chociaż dobrze
wiem, że założenia w przypadku kobiet często nijak się
mają do rzeczywistości.
Jest piątkowe popołudnie. Wychodzę właśnie ze
szkoły po ostatniej lekcji, kiedy słyszę, jak woła mnie
Derrick Ransom.
– Sutter, zaczekaj. Marcus cię szuka, stary.
– Marcus? Czego chce?
– Sam ci powie.
Nie podoba mi się wyraz twarzy Derricka. Uśmiecha
się, ale to złośliwy uśmieszek.
– Cóż, będzie miał problem, żeby mnie znaleźć.
– Niby czemu?
– Wczoraj wyjechałem do Lichtensteinu.
Zwykle nie lubię rozwodzić się nad zagrożeniami,
które wiszą nade mną i wyciągają w moim kierunku
swoje zimne macki. Jednak tego dnia, gdy moja zmiana
w pracy zbliża się ku końcowi, mimo woli zaczynam się
zastanawiać, o co może chodzić Marcusowi. Czyżby ktoś
widział mnie z Cassidy w czwartek i mu o tym doniósł?
Albo – co gorsza – czy na skutek jakiegoś chwilowego
otępienia Cass postanowiła mu opowiedzieć o tym, że się
całowaliśmy i prawie poszliśmy do łóżka? Żadna z tych
opcji nie wróży dobrze.
Widziałem już, jak zachowują się ludzie, którym krew
zatruła zazdrość. Pierwsze skojarzenie? Denver Quigley.
Wystarczy, że jakikolwiek gościu zagada do Alisy
Norman i Denver jest gotów skopać mu tyłek. Przed
Alisą, w pierwszej klasie, prawie zabił Curtisa Fieldsa po
tym, jak widział go na Dwunastej Ulicy z Dawn Wamsley.
Quincy chodził z Dawn od tygodnia. Swoją drogą, ta
laska pozbywała się facetów jak zużytych tamponów.
Mimo to Denver potrafił porządnie stłuc chłopaka,
z którym wcześniej praktycznie się przyjaźnił.
Mechanicznie składam koszule, a w głowie
odtwarzam film ze mną samym w roli głównej: Sutter
„Dzikus” Keely jako mistrz świata w kickboxingu. Robię
uniki i zwody, poruszam się zwinnie jak gepard, aż
w końcu powalam Marcusa na łopatki jednym,
brutalnym kopnięciem z półobrotu – hadziaaaa!
Niewiele to pomaga. W życiu nie byłem na treningu
kickbokserskim, a do tego Marcus jest tak wysoki, że
prawdopodobnie rozdarłbym sobie krocze, próbując
kopnąć go wyżej niż sprzączka od pasa.
Ta świadomość wystarczy, żeby przybić nawet kogoś
takiego jak ja. Kiedyś nic nie było w stanie mnie
zdołować. Byłem z tego nawet dumny. Nosiłem tę
umiejętność niczym Medal Honoru na wypiętej piersi.
Jednak ostatnio – nie wiem, to jakieś dziwne – czasem
czuję, że w środku coś we mnie pęka, pojawia się czarna
szczelina. Tak było, gdy Cassidy powiedziała mi, czego
ode mnie chce, a ja nie uważałem. Chociaż teraz mam
raczej wrażenie, że przegapiłem co innego: to Istota
Wyższa wyjawiła mi, co powinienem zrobić ze swoim
życiem. I jest już za późno, żeby prosić o powtórzenie.
Dzwonek nad drzwiami dzwoni od czasu do czasu. Za
każdym razem odruchowo zerkam – sprawdzam, czy
nadchodzi moja zguba. Gdy robię tak trzeci raz, Bob
pyta, czy na kogoś czekam. Wyjaśniam mu całą sytuację.
Bob zastanawia się przez chwilę. Nie da się go nie
kochać. Traktuje każdego z uwagą, daje mu poczuć, że
jego życie coś znaczy, że jest warte tego, by jego, Boba,
czoło marszczyło się nad nim w zastanowieniu.
– Nie – mówi w końcu. – Nie jesteś złym facetem,
Sutter. Dobry z ciebie gość. Nie do końca łapiesz jednak
ideę ponoszenia konsekwencji własnych czynów.
Ma rację. Z tego też zawsze byłem niezwykle dumny.
Jest wpół do ósmej, dzwonek właściwie już nie
dzwoni. Nie było dziś dużego ruchu. Tuż przed
zamknięciem widzę, że na parkingu przed sklepem
zatrzymuje się jakiś samochód. Światła gasną, ale nikt
nie wysiada. Nawet jeśli to taurus Marcusa, nie jestem
w stanie rozpoznać tego z tej odległości.
Punkt ósma zamykamy drzwi i wyłączamy większość
lamp. Auto wciąż stoi tam, gdzie stało. Zwykle wychodzę
pierwszy i zostawiam Boba z papierkową robotą. Dziś
wyjątkowo mi się nie spieszy.
– Wyjdę z tobą, jeśli chcesz – proponuje Bob, ale
grzecznie odmawiam. Nie jesteśmy w podstawówce. Nie
przeszkadzałoby mi jednak, gdyby dyskretnie wyglądał
przez okno i ewentualnie zainterweniował, gdyby
Marcus zaczął wymachiwać swoimi długaśnymi łapami.
– W porządku – zgadza się mój kolega z pracy. –
Zamachaj nisko, jeśli mam przyjść, a wysoko, jeśli nie
będzie takiej potrzeby.

43

Wychodzę z pracy i wszystko jest w porządku, dopóki


nie podchodzę do swojego samochodu. Wtedy z taurusa
wypakowuje się Marcus.
– Hej, Sutter, chciałbym z tobą pogadać
– Eee… jasne, tylko nie mam za dużo czasu. Za jakieś
trzydzieści sekund powinienem być na bankiecie
w komendzie głównej policji. Jeśli się spóźnię, pewnie
wyślą po mnie radiowóz.
Zero uśmiechu.
Opieram się o samochód, próbuję się uspokoić
i wyluzować. Chłopak nie podłapuje gestu i podchodzi do
mnie. Narusza moją przestrzeń osobistą o parę
centymetrów.
– O co chodzi z tobą i Cassidy? – Najwyraźniej nie
zamierza owijać w bawełnę.
– Co masz na myśli? – odpowiadam ostrożnie.
Cholera, nawet się z nią nie przespałem, a i tak mam
kłopoty.
– Słyszałem, że spotykacie się za moimi plecami.
W każdy czwartek po południu.
Pytanie o źródło tych informacji nie wydaje mi się
w tym momencie odpowiednie.
– Tak, widujemy się. Dalej się przyjaźnimy.
– Wiem. Zastanawiam się tylko, jak bardzo.
Bob stoi w oknie, ale nie wyczułem jeszcze sytuacji na
tyle, by dać mu odpowiedni sygnał.
Patrzę Marcusowi prosto w oczy.
– Stary, Cass i ja jesteśmy dobrymi kumplami. Bardzo
dobrymi. To, że nie jesteśmy już parą, tego nie zmienia.
Chłopak spuszcza wzrok i wtedy zaczynam rozumieć.
Nie przyszedł tu, by mnie zamordować. Przyszedł, bo jest
zraniony. Oto on, wielki Marcus West, poczuł się
niepewnie. Resztki zazdrości wyparowują ze mnie
w jednej chwili. Już wiem, że to ja mam przewagę i ode
mnie zależy, jak potoczy się to spotkanie. Mogę
wepchnąć nóż jeszcze głębiej w jego serce albo go wyjąć.
Ja to ja, więc wybieram drugą opcję.
– Marcus, chłopie, Cassidy i ja zawsze będziemy się
przyjaźnić. Ale sprawa jest tak naprawdę prosta – chodzę
teraz z kim innym.
– Tak, ale wszyscy wiedzą, że zostawiłbyś Aimee
Finecky w jednej chwili, gdybyś tylko mógł wrócić do
Cass.
– Ludzie pewnie tak myślą – odpowiadam,
podirytowany bardziej, niżbym się tego spodziewał. – Ale
to dlatego, że nie znają Aimee. To moja dziewczyna,
a Cassidy to twoja dziewczyna. Sprawa zamknięta.
– Nie jestem o tym przekonany… – Jego baryton łamie
się w pół zdania. Nie wierzę – wygląda, jakby miał się
rozpłakać.
– A powinieneś – zapewniam go spokojnie. Nie
potrafię się złościć, kiedy patrzy na mnie tak żałośnie. –
Uwierz mi, Cassidy i ja nie kręcimy ze sobą. Lubimy
swoje towarzystwo, lubimy się razem pośmiać, coś wypić.
– Oczywiście nie wspominam o echu dawnych uczuć,
które tym spotkaniom towarzyszą.
Marcus wpatruje się w swoje dłonie. Nerwowo bawi
się kluczami.
– Właśnie na tym polega problem. Nie powinna
spotykać się z innym facetem, kiedy chce się rozerwać.
To ja powinienem doprowadzać ją do śmiechu.
Zerkam na Boba i macham ręką wyciągniętą wysoko
w górę.
– Spokojnie. Na pewno dobrze się z tobą bawi. Nie
widzę powodu, dla którego nie może śmiać się ze mną
i śmiać się z tobą, nawet jeśli wszyscy śmiejemy się
z różnych rzeczy.
Marcus kręci przecząco głową.
– Nie, stary, znam siebie i wiem, na ile mnie stać. Nie
jestem rozrywkowym typem, a jej potrzeba rozrywki.
Widzę to po tym, w jaki sposób o tobie opowiada. Nie
mam pojęcia, jak ją rozśmieszyć. Nie mam naturalnego
daru w tym temacie, tak jak ty.
Czuję się dziwnie. Chłopak zawsze wydawał mi się
pewny siebie i opanowany, a teraz stoi tu przede mną
i wyrzuca sobie brak poczucia humoru. Co też miłość
potrafi zrobić z człowieka.
– Ej, spokojnie. Jesteś Marcus West. Masz luz, masz
moc. Robisz tyle rzeczy. Nie tylko marzysz i gadasz, ale
po prostu działasz. Gdyby całe nasze pokolenie składało
się z takich jak ty, może naprawdę udałoby się nam
zmienić świat.
– Może, ale jakie nudne byłoby to miejsce.
– Przestań, nie jesteś wcale nudny. Wręcz przeciwnie,
masz swoje zdanie, dużo wiesz, angażujesz się w różne
sprawy. Poza tym widzę, że naprawdę zależy ci na
Cassidy.
Szkoda mi gościa, ale wyświadczam też przysługę
Cass. Widocznie potrzebuje w tej chwili faceta, a mogła
trafić o wiele, wiele gorzej.
– Posłuchaj mnie uważnie – rzucam. Mam ochotę
poklepać go po ramieniu, ale wypadłoby to cokolwiek
groteskowo, zważywszy, ile ma wzrostu. – Pozwól, że
dam ci radę. Po pierwsze: podobasz jej się, na sto
procent. Mówiła mi to sama, więc powinieneś w to
uwierzyć.
– Naprawdę tak powiedziała?
– Serio. – Powiedzenie tego na głos nie należy do
przyjemnych. Ba, boli bardziej, niż myślałem, ale cel jest
szczytny. – Po drugie: podoba jej się to, co robisz. Te
wszystkie akcje charytatywne i tak dalej. Zamęczała mnie
tym non stop, uwielbia to. Zastanów się jednak, czy nie
powinieneś trochę, odrobinkę sobie odpuścić z tym
zbawianiem świata. To popieprzone miejsce, pełne
wojen, obozów tortur, wybuchających budynków
i innego gówna. Zamęczysz się, ciągle o tym myśląc.
– Wiem, i nie to staram się robić – odpowiada
z prostotą i zaangażowaniem. Chyba nigdy nie
spotkałem kogoś takiego. Szczerze mówiąc, u ludzi
w wieku powyżej dziewięciu lat rzadko spotyka się tak
autentyczną powagę, taką szczerość. – Jedna osoba nie
jest w stanie zbawić świata. Ja robię po prostu to, co do
mnie należy. Nauczyła mnie tego mama i bracia oraz
kościół, do którego chodzimy. Wiesz, o co chodzi?
Wystarczy zająć się drobnymi sprawami w swoim
własnym, małym świecie, reszta potoczy się sama. W to
wierzę i tak postępuję.
– Twoje drobne sprawy to i tak dużo dla kogoś takiego
jak Cassidy, kto do tej pory więcej mówił, niż działał.
– Wydaje mi się jednak, że sprawia jej to przyjemność.
Nie musi robić tego samego, co ja. Każdy z nas jest inny.
Mówiąc szczerze, czasem jest nerwowo. Czuję silną
presję, napięcie. Zupełnie jakby ktoś naprężył we mnie
jakąś strunę, która w każdej chwili może pęknąć. Ale to
nie powód, żeby się poddawać.
– Może powinieneś jej to powiedzieć. Nie zgrywaj przy
niej macho, który nie chce zwierzać się dziewczynie ze
swoich problemów. Usiądźcie, pogadajcie, oczyść atmo​-
sferę. I nie planuj wszystkiego, pozwól rzeczom po
prostu się dziać. Piwo albo dwa od czasu do czasu też
nikomu nie zaszkodziły. Tym bardziej whisky.
– Nie interesuje mnie picie.
– Tak tylko mówię.
Marcus mierzy mnie wzrokiem przez dłuższą chwilę.
– Dzięki, że ze mną porozmawiałeś, i to w taki sposób.
Zachowałeś się bardzo w porządku. Chyba patrzyłem na
ciebie trochę tak, jak inni goście. Miałem cię za błazna,
ale ty nie jesteś błaznem – wręcz przeciwnie.
– Jak to… Kto myśli o mnie w ten sposób?
– Nieważne, chodzi mi o to, że jest w tobie więcej, niż
pokazujesz na zewnątrz. Masz serce, stary.
– No tak, to mam na pewno. Serce wielkości tuby.
– Myślę, że wiesz, o co mi chodzi. Założę się, że gdybyś
tylko chciał, sam mógłbyś zrobić wiele dobrego.
– Zostawiam to tobie, Marcus. Masz wszystko pod
kontrolą – odpowiadam i wyciągam dłoń w jego stronę.
Chłopak ściska ją mocno, pewnie. Znów jest sobą.
– Jedź teraz do Cassidy – mówię. – Jestem przekonany,
że bardzo by się ucieszyła, widząc cię teraz.
– Chyba tak zrobię – postanawia z uśmiechem. –
Jeszcze raz dzięki. Jesteś dobrym człowiekiem.
Marcus odchodzi spokojnym krokiem i pakuje się do
taurusa. Bob wciąż stoi w oknie. To jest dopiero dobry
człowiek. Macham do niego jeszcze raz, żeby wiedział, że
wszystko w porządku. Udało się uniknąć katastrofy.
Kiedy jadę do domu, mimo woli wracam do rozmowy
z Westem. Nie mam żadnych wątpliwości. Wręczyłem
mu klucz do zrozumienia Cassidy. Przynajmniej na
najbliższych kilka miesięcy. Tyle im daję – myślę, że
później ich związek rozpadnie się pod ciężarem
bezbrzeżnej szczerości Marcusa.

44

Aimee wciąż nie ma mnie dosyć, a ja nie mogę


powiedzieć, żeby mi to przeszkadzało. Naprawdę lubię
się z nią spotykać. Chętnie przyjmuje każdą moją
propozycję. Muszę jednak porozmawiać z nią
o czwartkowych drinkach z Cassidy, skoro przestały być
tajemnicą. Nie chcę, by dowiedziała się o tym od kogoś
innego. Krystal Krittenbrink z pewnością chętnie
podzieliłaby się taką plotką.
Lunch wydaje mi się dobrym momentem na tę
rozmowę. W McDonaldzie, wśród ludzi, trudniej
wywołać awanturę niż w domu, kiedy jesteśmy sami. Nie
podejrzewam wprawdzie, żeby Aimee była histeryczką,
ale lepiej dmuchać na zimne.
Mój plan jest genialny. Zaczynam od tego, jak
przekonałem Marcusa, że Cassidy za nim szaleje. Potem
wspominam o tych wszystkich miłych rzeczach, które
Cass mówi o niej, kiedy w czwartki spotykamy się na
drinka. To zresztą prawda – moja była dziewczyna
uważa, że Aimee jest przeurocza. Mimo to słowa
„czwartek” i „drink” nie umykają uwadze mojej
słuchaczki.
– Myślałam, że w czwartki pracujesz – mówi.
– Tak, ale zaczynam później. Lekki gaz przed zmianą
jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Aimee wpatruje się w swojego burgera.
– A gdzie chodzicie?
– Nigdzie. Zwykle siedzimy na tarasie.
– U niej w domu?
– Tak jest. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że musimy
koniecznie umówić się na podwójną randkę – ty, ja,
Cassidy i Marcus. – No dobra, może to nie do końca
prawda, ale na pewno da się to zorganizować, a teraz
najważniejsze to utrzymać pozytywną atmosferę. – I jak?
Myślisz, że to dobry pomysł?
– Eee… jasne, może być fajnie.
– Świetnie. Chcesz trochę moich frytek?
– Jasne.
I po sprawie. Obyło się bez oskarżeń, łez, wielkich
scen. Wszystko jest w najlepszym porządku.
Przynajmniej na razie.
Pewnie byłoby bardziej emocjonująco, gdybyśmy
uprawiali seks, ale rozsądnie trzymam się od tego
z daleka, żeby nie skomplikować sprawy, kiedy będziemy
się rozstawać. Całujemy się więc i obściskujemy
w samochodzie, tak jak na początku. Podejrzewam, że
nie dojdzie do niczego więcej tak długo, jak istnieje
ryzyko, że do jej pokoju wejdzie mama albo ten mors
Randy.
Zgadzam się z tym, co mówi Cassidy – kiedy się z kimś
prześpisz, na zawsze łączy was astralna nić. Nie jestem
ekspertem w tych sprawach, ale instynktownie czuję, że
coś jest na rzeczy, a zdecydowanie nie chciałbym omotać
Aimee tą lepką nicią, kiedy przyjdzie jej powiedzieć adios
Suttermanowi.
Nie jest to jednak wcale łatwe. Liczyłem już do
miliona, wymieniałem imiona i nazwiska wszystkich
prezydentów i odtwarzałem sobie w głowie wszystkie
sceny mojego ukochanego starocia – komedii Głupi
i głupszy – tylko po to, żeby się zbytnio nie napalać, kiedy
się całujemy. Wiem, powiedziałem Ricky’emu, że Aimee
nie ma w sobie nic z laski, ale moje ciało nie kłamie.
Głowa może, ciało niekoniecznie. Moje sine jądra
świadczą o tym boleśnie za każdym razem, gdy wracam
od niej do domu.
Jednak największe wyzwanie dopiero przede mną.
Ledwie parę dni po rozmowie w McDonaldzie Aimee
zaskakuje mnie pytaniem. Czy chciałbym spędzić u niej
noc i pomóc jej rano z rozwożeniem gazet? Shane będzie
nocował u kolegi, a mama i Randy planują wypad do
indiańskiego kasyna.
Może to tylko przypadek, ale zastanawiam się, czy
Aimee chce przenieść nasz związek do sypialni, bo czuje
się zagrożona przez Cassidy. Oczywiście wspólna noc nie
oznacza od razu, że będziemy uprawiać seks, ale
z pewnością nie będzie łatwo tego uniknąć. Ale znacie
mnie – lubię wyzwania.

Wieczorem „tego” dnia robię to, co zawsze w takich


wypadkach – mówię mamie, że będę spać u Ricky’ego.
Ładuję do bagażnika płyty z filmami, pizzę, chipsy, sosy,
7up, wódkę i sok z żurawiny. Już na miejscu okazuje się,
że Aimee zadbała o nastrojową muzykę i zapaliła
świeczki w dużym pokoju. A więc wyzwanie będzie
z gatunku poważnych.
Mamy trzy filmy do wyboru: dwie komedie i dość
ponure science fiction. Nic specjalnie romantycznego.
Na pewno nic z nagością na ekranie. Zaczynamy od
science fiction, co okazuje się dobrym wyborem, bo
Aimee wszystko mi wyjaśnia. Rozmowa nie ma szans
skierować się na bardziej intymne tory. Bardzo, ale to
bardzo nie chciałbym dyskutować teraz na temat tego,
dokąd zmierza nasz związek.
Zaskakujące, ale film z jej komentarzem staje się
nawet interesujący, szczególnie kiedy wypija kilka
drinków i naprawdę się rozkręca. To jeden z tych filmów
o wynaturzonym społeczeństwie przyszłości. Panują
rządy totalitarne. Połowa bohaterów wygląda jak bywalcy
klubów punkowych z lat siedemdziesiątych, a połowa jak
kosmiczni naziści. Jedna z aktorek – choć ogolona na
zero – jest nawet całkiem atrakcyjna.
Aimee opowiada, że pomysł jest bardzo prosty: żegnaj,
indywidualizmie, żegnaj, wyjątkowości! Nadchodzi
zuniformizowana, bezduszna przyszłość, której ziarna
zostały już zasiane. Czytała lub oglądała chyba miliard
podobnych historii. Właśnie tego boją się dzisiaj ludzie,
bo dla nich to byłoby jak śmierć, która wszystkich
traktuje przecież jednakowo.
– A ty też tak uważasz? – pytam.
– Nie – odpowiada. – Myślę, że po śmierci nie tracimy
tożsamości, ale zyskujemy inną, o wiele szerszą. Tak
wielką jak wszechświat.
– Dawno nie słyszałem równie dobrej wiadomości –
stwierdzam i wznosimy toast na cześć naszego
niezmierzonego, kosmicznego jestestwa.
W filmie występuje mała dziewczyna punkówa i jej
ojciec punk. Wydaje mi się, że aktor, który go gra, był
kiedyś gwiazdą. To smutne, że nawet gwiazdy starzeją
się pod swoimi pięknymi fryzurami. Dla Aimee ich role
są jedyną świeżą rzeczą w tej historii. Kiedy kończymy
oglądanie, przyznaje nawet, że filmowy ojciec
przypominał jej własnego, z którym rozumiała się jak
z nikim innym.
To on pokazał jej muzykę z lat sześćdziesiątych.
Śpiewał jej nawet te wszystkie piosenki. Często też jej
czytał, jeszcze zanim nauczyła się to robić sama.
Uwielbiał jakiegoś pisarza o imieniu Kurt Vonnegut
i jeszcze jednego – Isaaca Asimova. Mogę się założyć, że
pisali science fiction. Każdego wieczoru czytał jej jeden
rozdział i jednocześnie objaśniał ukrytą w tekstach
filozofię.
– Na parapecie stawiał swoją małą, czerwoną
popielniczkę i wydmuchiwał dym z papierosa na
zewnątrz, żebym nie musiała go wdychać. Nie rozstawał
się ze starą, znoszoną bejsbolówką z logo drużyny St.
Louis Cardinals, która ciągle zjeżdżała mu na tył głowy.
Czasem, kiedy czytał, zaczynał śmiać się tak mocno, że
nie był w stanie kontynuować.
– Czuję, że bym go polubił.
– Był prawdziwym marzycielem.
– I w porządku. Chętnie słucham o cudzych
marzeniach. Mój ojciec chyba ich nie miał. Był w tym
podobny do mnie – dla gości takich jak my każda
sekunda życia jest jak marzenie.
– Musi być bardzo ambitnym człowiekiem, skoro
skończył na ostatnim piętrze wieżowca Chase’a i załatwia
te wszystkie biznesowe sprawy.
– Co?
– Mówiłeś, że ma tam biuro, na samej górze.
– Ach, tak, tak, tak. Chyba się zamyśliłem,
przepraszam. Ale mieliśmy razem ubaw. Teraz to
niestety straszny pracoholik.
Aimee przytula się do mnie i kładzie rękę na moim
udzie.
– Może kiedyś powinniśmy wpaść do niego z wizytą.
Bardzo chciałabym go poznać. Poza tym ty poznałeś już
moją rodzinę, a ja twojej jeszcze nie.
– Racja, któregoś dnia to zrobimy.
– Kiedy?
– Nie wiem dokładnie. Kiedyś na pewno.
– Może jutro? Oczywiście jeśli to nie zbyt nagle.
– Wątpię – odpowiadam i wpatruję się w ekran
telewizora, choć film dawno się skończył. – Poza tym
pewnie będzie siedział w biurze.
– W niedzielny wieczór?
– Mówiłem. Pracoholik.
– A może zrobimy mu niespodziankę w biurze?
Przyniesiemy resztki pizzy z dzisiaj.
– Zły pomysł.
– Zawsze chciałam zobaczyć widok ze szczytu jednego
z drapaczy chmur.
– Cholera jasna – syczę i wyszarpuję dłoń z uścisku
Aimee. Patrzę prosto na nią. – Czy możesz już przestać
męczyć mnie o tatę? Nie będzie żadnego spotkania,
zrozum to wreszcie.
Dziewczyna czerwieni się i jakby kurczy w sobie.
Zupełnie, jakbym ją uderzył. Ale co miałem zrobić?
Naprawdę nie wiedziała, kiedy przestać.
– Przepraszam. – Głos jej się łamie.
– Mówiłaś i mówiłaś, i mówiłaś. Nie lubię, kiedy ktoś
naciska mnie w ten sposób, wiesz?
– Wiem, to było głupie z mojej strony. Nie wiem, co
jest ze mną nie tak.
Przysięgam, mam wrażenie, że zaraz zmniejszy się
jeszcze bardziej i wpadnie w szczelinę między
poduszkami na kanapie.
– Ej, spokojnie. – Gładzę ją po nodze. – Nie stało się nic
złego. Po prostu trochę się zdenerwowałem.
– To moja wina. Zachowuję się jak mama, choć
obiecywałam sobie, że nigdy taka nie będę. Kiedy masz
nienormalną rodzinę, samemu ciężko być normalnym –
odpowiada i pociąga nosem.
– Nie jesteś nienormalna. No, chodź tutaj. – Obejmuję
ją mocno. – Jestem trochę przewrażliwiony na punkcie
ojca. Woli spędzać czas w pracy niż ze mną.
– Tak mi przykro – szepcze i ociera łzy o moje ramię. –
Jestem taka głupia. Powinnam się była domyślić.
Wciąż mnie przeprasza. Co mogę zrobić? Całuję ją,
a potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu łzy
wysychają. Leżymy na kanapie, złączeni, w ubraniach,
dłońmi błądząc pod koszulkami.
– Tak bardzo się cieszę, że cię spotkałam – mówi
Aimee.
– Ja też się cieszę – odpowiadam. Reszta słów ginie
w pocałunkach.

45

Całuję jej usta, powieki, brwi, czoło, uszy, szyję,


a nawet piersi – przez materiał koszulki. Turlamy się
w jedną stronę, a potem w drugą. Raz ja jestem na górze,
a raz ona, to znowu oboje leżymy na boku. Kanapa jest
tak mała, że prawie spadamy na podłogę.
Ściskam ją mocno i mówię:
– Nie martw się, nie pozwolę ci upaść.
– Może pójdziemy do mojego pokoju? Na łóżku jest
więcej miejsca – odpowiada miękko.
– Jasne, chodźmy – przytakuję, ale jednocześnie
odtwarzam w głowie ulubione sceny z Głupiego
i głupszego, liczę do miliarda i próbuję wizualizować sobie
sekcję żaby. Zrobię wszystko, żeby nie pójść z tą
dziewczyną na całość. Skoro zaczęła płakać tylko dlatego,
że powiedziałem, żeby była cicho, to co się będzie działo,
kiedy będzie musiała rzucić kogoś, z kim pierwszy raz
uprawiała seks?
Dziwnie się czuję na jej łóżku w pokoju pełnym
książek science fiction i rysunków komandor Amandy
Gallico na koniu. Może wam się wydawać, że to najmniej
atrakcyjne miejsce do uprawiania seksu na świecie, ale to
nieprawda. Jest bardzo intymnie, jakbyśmy byli
zamknięci w naszej własnej, przedziwnej kapsule,
sunącej przez kosmos.
– Tak bardzo cię lubię – wyznaje Aimee między
pocałunkami. Wiem, że chciałaby powiedzieć „kocham”,
a nie „lubię”, i to nie dlatego, że faktycznie czuje do mnie
miłość, ale dlatego, że bardzo chciałaby to powiedzieć.
Oczywiście nie jest to możliwe. Ja muszę zrobić to
pierwszy. – Bardzo, bardzo, ale to bardzo cię lubię.
– Jesteś cudowna – odpowiadam. – Naprawdę.
– Czy możemy się rozebrać? – pyta.
I co mam teraz zrobić? Powiedzieć „nie”? Nie ma tak
śmiesznego filmu, tak wielkiej liczby i tak brzydkiej
martwej żaby, żeby zatrzymać to, co nieuniknione.
– Jasne, że możemy. – Moje usta są teraz tak blisko jej,
że pojedyncze słowa zdają się wpadać między jej wargi
niczym drobne do studni życzeń.
I teraz robi się dziwnie. Czy to ja mam zdjąć z niej
ubranie? Czy na odwrót? A może każdy zajmie się sobą?
Kto by chciał męczyć się z cudzymi skarpetkami?
Wychodzi tak, że łączymy wszystko po trochu.
Przede wszystkim muszę cofnąć wszystko, co
powiedziałem na temat atrakcyjności Aimee. Pod
obciachowymi T-shirtami z wizerunkami koni i tanimi,
luźnymi dżinsami kryje się absolutnie fantastyczne ciało.
Nie mam tu na myśli nie wiadomo jakich kształtów;
największe wrażenie robi jej skóra: jest czysta, dziewicza.
W świetle cyfrowego zegara lśni jak alabaster.
– Dobrze ci nago – mówię.
Aimee nie jest skrępowana ani zawstydzona. Wie,
gdzie chce położyć dłonie, i robi to. Nie pozostaję dłużny.
Pędzimy w jednym kierunku, lecz oto nagle ona siada
wyprostowana.
– Nigdzie się nie ruszaj. Zaraz wracam.
„Cholera!” – klnę w duchu. Czyżby stchórzyła i chciała
zostawić mnie w momencie, w którym – że się tak wyrażę
– trudno o odwrót? Ale nie, wraca w podskokach,
z prezerwatywą, którą wyjęła z szafki nocnej w sypialni
matki.
– Pamiętajmy o bezpieczeństwie – mówi. Jak zawsze
myśli o wszystkim.
Cassidy lubiła być na górze i uwielbiałem to. Jednak
z Aimee wydaje mi się, że lepiej będzie podejść do sprawy
w staroświecki sposób. Kombinować możemy kiedy
indziej. Dziś wystarczy, że pomogę jej przez to przejść.
Dobrze, że zrobi to ze mną. Lepiej, żeby zdobywała swoje
pierwsze doświadczenia z gościem, który jej dobro
stawia na pierwszym miejscu. Żadnych zmartwień. Same
pozytywy.
Gdy jesteśmy w trakcie, przyglądam się jej twarzy.
Wygląda zaskakująco podniośle, ma przymknięte
powieki, a jej usta poruszają się delikatnie z każdym
cichym westchnieniem. Przypomina świętą podczas
modlitwy. Nagle czuję, jak pękają kolejne warstwy
wszystkiego, co narosło wokół mojej własnej prostoty
i czystości. Im szybciej się poruszamy, tym więcej warstw
płonie, aż wreszcie następuje czas magii i jestem już
tylko prawdziwy, oryginalny ja – równie dziewiczy jak jej
lśniące, wspaniałe ciało.

46

Przez chwilę leżymy w milczeniu, gładzę ją po


włosach. Ciszę przerywa Aimee.
– Jesteś niesamowity. Miałam wrażenie, że nasze
dusze się połączyły.
Całuję ją w czoło i odpowiadam:
– Dzięki. Podejrzewam, że nietrudno zrobić na kimś
wrażenie, kiedy to jego pierwszy raz.
Nie odpowiada.
– Bo to był twój pierwszy raz, prawda? – dopytuję
niepewny.
Wciąż milczy.
– Aimee.
– Niezupełnie – przyznaje w końcu.
– To znaczy? Mówiłaś, że nie miałaś wcześniej
chłopaka.
Widać w niej wahanie. Zamyka oczy, kuli się.
Przedziwnie się czuję – kiedy czekam na odpowiedź,
wydaje mi się, że przenika mnie zaskakująco zła energia.
Jakbym bał się tego, co mogę usłyszeć.
– Nie chcę, żebyś mnie znienawidził.
Jeszcze raz całuję ją w czoło.
– To niemożliwe. Ciebie nie da się nienawidzić.
– Przyrzekasz?
– Na wszystkie galaktyki. Z ręką na sercu.
– Pytam poważnie.
– Jestem poważny. Przysięgam, że cię nie
znienawidzę.
Aimee wzdycha ciężko.
– To się po prostu wydarzyło. Nie planowałam tego.
– Hej, spokojnie. Skądś to znam. Sam niewiele w życiu
planuję.
– Miałam wtedy czternaście lat, niewiele wiedziałam
o chłopakach. Syn Randy’ego wpadł do nas z wizytą
i został na noc.
– Jezu, syn tego morsa?
– Tego samego – odpowiada przepraszającym tonem.
– Mama posłała mu na kanapie, ale kiedy wszyscy już się
położyli, przyszedł do mojego pokoju i zapytał, czy może
spać ze mną. Twierdził, że na kanapie ma za mało
miejsca i bolą go plecy.
– Boże, co za pierdolenie.
– Myślałam, że to nic takiego. W pewnym sensie
byliśmy przecież spokrewnieni. Tak więc wszedł pod
kołdrę i przysunął się do mnie. Zaczął chwalić moje
łóżko, mówić, że moje ciało jest takie ciepłe. Wreszcie, że
obserwował mnie podczas kolacji i że podobał mu się
sposób, w jaki jem…
– Naprawdę tak powiedział?
– Tak. Leżałam na plecach bez ruchu, kiedy położył
dłoń na moim brzuchu i zaczął jakby wąchać moje włosy.
Mówił, że jestem bardzo ładna. Zamknęłam oczy
i próbowałam siłą woli uspokoić bijące serce, ale bez
skutku. Wcześniej nikt nigdy nie interesował się mną
w ten sposób. Jego słowa wydały mi się szczere.
– Jestem pewien, że naprawdę tak myślał.
Aimee krzywi się nieprzyjemnie.
– Wątpię. Zależało mu tylko na tym jednym, nie na
mnie. Powinnam być mądrzejsza. Jaki
dwudziestojednoletni facet mógłby się zainteresować
czternastolatką?
– Cholera! Powiedz, że żartujesz! Naprawdę miał
dwadzieścia lat? Co za zboczeniec.
– Wiesz, ja bardziej odbierałam to tak, że oto jakiś
starszy gość zobaczył we mnie coś, czego koledzy ze
szkoły nie widzą. Mówił mi nawet, że mnie kocha, a nie
mówił mi tego nikt od śmierci taty. Czułam się
wyjątkowo, jak Śpiąca Królewna, która budzi się ze snu
pod wpływem jego pocałunków. Inna sprawa, że zupełnie
nie wiedziałam, co robić, więc leżałam tylko i pozwoliłam
mu działać. W pewnym momencie zaczęłam płakać, ale
zasłonił mi usta dłonią. Kiedy było po wszystkim, wrócił
na kanapę, a następnego dnia przy śniadaniu nawet na
mnie nie spojrzał. Nie widziałam go od tego czasu. Zdaje
się, że mieszka gdzieś w Kolorado.
– Ten gość to rasowy król popaprańców. Nie wierzę, że
twoja matka została z Randym po czymś takim.
– Nigdy jej o tym nie mówiłam.
– Co? Powinnaś to zrobić. To był gwałt, każdy sąd ci to
powie.
– Nikomu o tym nie mówiłam. Aż do teraz.
– Nawet Krystal Krittenbrink?
– Wiesz tylko ty.
I znów leżymy w ciszy. Nie bardzo wiadomo, co
powiedzieć, kiedy usłyszy się coś takiego. Po chwili czuję
jej łzy na ramieniu.
– Nie płacz – mówię.
– Pewnie myślisz, że jestem okropna – odpowiada.
– Wcale tak nie uważam. Dlaczego tak sądzisz?
– Nie chcesz nawet ze mną rozmawiać.
Delikatnie głaszczę ją po głowie.
– Zamyśliłem się. Jest coś, czego o mnie nie wiesz.
Coś, o czym również nikomu nie mówiłem. Ale też
musisz mi obiecać, że mnie nie znienawidzisz, jeśli ci
powiem.
Aimee kiwa głową.
– Pamiętasz, jak opowiadałem o moim tacie? O tym, że
pracuje na szczycie budynku Chase’a?
– Pamiętam.
– To nieprawda. Powtarzam to kłamstwo od
podstawówki. Nawet Ricky nie wie, że to nieprawda.
Prawda jest bowiem taka, że nie mam pojęcia, gdzie jest
mój ojciec. Po tym, jak mama wyrzuciła go z domu, po
prostu zniknął. A ja zacząłem udawać, że jest grubą
szychą w świecie finansów. Powtarzałem to tak często
i z takim przekonaniem, że sam zacząłem wierzyć w te
bzdury. Jeśli tak na to spojrzeć, to kłamałem tylko
połowicznie.
– Nie szukał z tobą kontaktu?
– Zdaje się, że raz, dawno temu, dostałem od niego
kartkę na urodziny. Generalnie historia jest prosta:
mama pozbyła się jego, a teraz chciałaby pozbyć się mnie.
Tak to już jest na świecie. Wszystko jednorazowego
użytku.
Aimee obejmuje mnie w pasie i kładzie głowę na mojej
piersi.
– Nie martw się – szepcze. – Ja nigdy cię nie wyrzucę.

47

Dziewczyny mają mnóstwo błędnych wyobrażeń na


temat tego, jak faceci spędzają ze sobą czas. Wydaje im
się, że nie robimy, nic tylko gadamy o sporcie
i pornolach, opowiadamy sprośne kawały
i przechwalamy się seksualnymi podbojami – albo
kłamiemy na ich temat. Przyznaję, nie jest tak, że nie
robimy tego w ogóle. Ale jeśli spotykasz się ze swoim
najlepszym przyjacielem, możesz sobie pozwolić na
więcej. Możesz otworzyć drzwi do wszystkich pokoi. No,
może poza jednym. Nikomu nie opowiem o Aimee i synu
morsa Randy’ego.
Jednak kiedy opowiadam Ricky’emu o nocy z Aimee,
nie przechwalam się nic a nic. To dla tych, którzy
generalnie nie mają się wcale czym pochwalić. Czuję
jednak pewne rozczarowanie, bo mój kumpel nie reaguje
tak, jak się tego spodziewałem.
– Stary, twierdziłeś, że nigdy tego z nią nie zrobisz.
Wasz związek nie miał wchodzić tak głęboko. A jednak ją
bzyknąłeś. Po co?
– To wcale nie tak – bronię się. – I nie nazwałbym tego
bzykaniem.
– Serio? Bo tak to wygląda. Zachowujesz się jak
zawodowy oszust-drapieżnik, który czai się na łatwą
zdobycz. Znasz te historie o gościach, którzy obiecują
nowy dach stuletnim, ślepym staruszkom i wyciągają od
nich oszczędności całego życia? Widzę tu prostą
analogię. Zlizałeś z tej dziewczyny lukier, to, co
najsłodsze – ani się obejrzy, a ciebie już nie będzie. To nie
w porządku, stary.
Próbuję mu wyjaśnić, jak było naprawdę. Opowiadam
o jej dziewiczej czystości, o tym, że wyglądała jak
modląca się święta.
– Dobra, dobra, nie przekonasz mnie. To ty chcesz
w to wierzyć, żeby móc udawać, że twoje motywy są
czyste.
– Co w tym złego? Odrobina niewinności jeszcze
nikomu nie zaszkodziła. Obstaję przy swoim. To była
komunia dusz.
– Niech ci będzie – wzdycha Ricky. – Przed państwem
ksiądz Sutter Keely, człowiek, który potrafi uratować
każdą duszę. Oprócz swojej.
– Nieważne, zapomnijmy o temacie – kończę dyskusję.
Zastanawiam się, czy brak zrozumienia z jego strony nie
wynika z faktu, że sam jeszcze nie przekroczył tej granicy
z Bethany. A przynajmniej nie wydaje mi się, żeby tak
było. Przypuszczam, że wciąż są na etapie wieczorów na
kanapie i trzymania się z ręce. Jak dla mnie – lipa. Skoro
w niedzielę rano chodzisz z dziewczyną na mszę,
w sobotę wieczorem powinieneś iść z nią do łóżka.
Najbardziej zaskakuje mnie jednak reakcja Cassidy.
Umawiamy się jak zwykle w czwartek, jest miło
i sympatycznie – w końcu Marcus i Aimee nie mają nic
przeciwko naszym spotkaniom, a przynajmniej tak
twierdzą. Próbuję jej wyłożyć moją teorię niewinności.
Trochę się boję, że będzie mnie krytykować i stwierdzi,
że wykorzystałem Aimee. Okazuje się, że zupełnie
niepotrzebnie.
– Wiesz, podziwiam cię, że się z nią umawiasz.
– Podziwiasz? Dziwne sformułowanie.
– Najpierw myślałam, że próbujesz w ten sposób
odreagować nasze zerwanie, ale chyba zaczynam cię
rozumieć. Miałyśmy razem francuski w zeszłym roku.
Jest nieśmiała i tak dalej, ale przy tym głęboka, mądra. Na
początku byłam zaskoczona, widząc was razem, ale im
dłużej o tym myślę, tym więcej widzę w tym sensu.
Pasujecie do siebie.
– Nie rozumiem. Nie sądziłaś, że zobaczę w niej coś
więcej? Czyżbyś wątpiła, że sam mam jakieś głębsze życie
wewnętrzne?
– Nie to chciałam powiedzieć. Myślałam tylko, że
będzie ci trudno dostrzec coś w dziewczynie, która nosi
fioletową puchówkę i wygląda w niej jak choinkowa
bombka.
– Ej, kurtka, o której mówisz, leży obecnie na dnie jej
szafy.
– Dobrze wiesz, co mam na myśli. Uroda to nie
pierwsza rzecz, która zwraca w niej uwagę.
Cassidy raczej nie mówi tego złośliwie, lecz mimo to
czuję dziwną powinność, by bronić Aimee. Niewiele
myśląc, zaczynam opowiadać o jej alabastrowym ciele
w świetle cyfrowego zegara.
Moja była dziewczyna odwraca wzrok i wpatruje się
intensywnie w stronę ogrodu, jakby nagle poidełko dla
ptaków było niezwykle warte jej uwagi.
– Cieszę się – odpowiada krótko. W sumie ją
rozumiem – ja też nie mam ochoty słuchać o szczegółach
jej pożycia z Marcusem. – Naprawdę się cieszę, że
jesteście razem. Aimee będzie dla ciebie dobra.
Dlaczego wszyscy uważają, że brak mi kogoś, kto
miałby na mnie dobry wpływ?
– Kto wie? Może w końcu coś z ciebie wyrośnie,
chłopaku – dodaje z szelmowskim uśmiechem.
– Hola, przecież już wyrosło – puszczam do niej oko. –
Jestem absolutnie cudownym cudakiem.
Wybucha śmiechem.
Dziwnie się czuję. Na moich oczach nasza znajomość
przechodzi niezrozumiałą metamorfozę. Dawne uczucia
jeszcze zupełnie nie wygasły, ale stają się coraz słabsze,
bledną. I tak ma być, powtarzam w duchu. Teraz jestem
z Aimee. Cassidy powiększyła kolekcję byłych. To moja
przyjaciółka, choć w zmutowanej wersji, bo tak
niezwyczajna przyjaźń jeszcze mnie z nikim nie łączyła.
Dobrze się ułożyło, przekonuję sam siebie. Możemy
rozmawiać praktycznie o wszystkim. Nie musimy już
uważać na tematy-pułapki, których zwykle muszą unikać
chłopak i dziewczyna w związku. Tak, naprawdę dobrze
się ułożyło.
Mimo to po wyjściu od Cassidy czuję nieodpartą
potrzebę naprucia się jak nigdy.

48

Studniówka pędzi w moją stronę pełną parą, z nogą


na pedale gazu, za to bez hamulców. Nie jestem tym
zmartwiony. Mam przecież plan. W mojej wizji wsiadam
do długiej, białej limuzyny ubrany w smoking
stylizowany na Deana Martina. Oczywiście sam nie
udźwignę wypożyczenia wozu finansowo, więc uderzam
z tym do Ricky’ego.
– Przykro mi, stary. Nie da rady – odmawia. – Bethany
umówiła się już z Tarą i Brianem Roushem.
– Z Roushem? Zamierzasz jechać z nim jedną
limuzyną?
– Tak wyszło. Zaprosił Tarę na studniówkę, a wiesz, że
ona i Bethany są nierozłączne. Gdybyś mnie posłuchał, to
ty byłbyś na jego miejscu i nie musielibyśmy odbywać tej
dyskusji.
– Jeśli weźmiemy dłuższą wersję, na pewno zmieścimy
się w szóstkę.
Twarz Ricky’ego wykrzywia grymas.
– O co chodzi?
– Dobre pytanie. Generalnie, Bethany niespecjalnie za
tobą przepada.
– Serio? O co jej chodzi? Przecież właśnie
powiedziałeś, że gdybym chodził z Tarą, jechalibyśmy na
imprezę razem z wami.
– To prawda. Gdybyś chodził z Tarą. Ale skoro tak nie
jest, to Beth obawia się, że twoje towarzystwo może być
dla niej nieco zbyt… Eee… dzikie.
A więc tak się sprawy mają – nie pojedziemy razem
limuzyną. Gdzie się podziała lojalność? W końcu kto
zeswatał Ricky’ego z Bethany?
Nie zamierzam łatwo się poddać i zagaduję w tej
samej sprawie Cody’ego Dennisa, ale oczywiście okazuje
się, że on nie miał odwagi zaprosić na studniówkę
kogokolwiek. Kiedy proponuję, że zrobię to za niego, jest
jeszcze bardziej przerażony.
Wtedy przychodzi mi do głowy absolutnie
fantastyczny pomysł. Czas wreszcie zrealizować plan
podwójnej randki z Cassidy i Marcusem. Na pewno nie
odmówią, przyda im się odrobina rozrywki w ten
wieczór. Muszę to jednak zrobić z wyczuciem.
Marcusowi może nie przeszkadzać, że umawiam się
z jego dziewczyną sam na sam, ale to nie oznacza wcale,
że będzie zachwycony moim towarzystwem na
studniówce. O nie, piękno tej propozycji wszyscy docenią
dopiero po swego rodzaju próbie generalnej. Wspólne
wyjście do kina pokaże, jak świetnie gramy razem we
czworo. Reszta pójdzie jak z płatka.
Cassidy uważa, że moja propozycja jest genialna;
Marcus się zgadza, choć nie tryska entuzjazmem. I tak
w sobotę umawiamy się na kolację, a potem idziemy na
jakąś komedię romantyczną do multipleksu
w Bricktown. Wszystko ułożyłoby się pięknie, gdyby po
filmie Aimee przez przypadek nie upuściła butelki wódki
w holu przy kasach. Generalnie tego typu zdarzenia
należą do zabawnych, ale nie każdy ma tak samo dobrze
rozwinięte poczucie humoru. Marcus patrzy na nas
dwoje z potępieniem. Tak, właśnie tak: z potępieniem.
Mimo to następnego dnia dzwonię do Cassidy – gdy
odbiera, jest z nią Marcus, rozwożą posiłki dla samotnie
żyjących starszych osób. Przedstawiam jej moją
bombową propozycję, ale okazuje się, że mają już plany
z kim innym.
– Zastanówcie się jeszcze, przecież w kinie było tak
fajnie. Dobrze dogadujemy się we czwórkę – próbuję ją
przekonać.
– Przykro mi, ale jesteśmy już ustawieni. Czego
właściwie się spodziewałeś, Sutter? Studniówka jest
w ten weekend. Wszyscy załatwiali takie rzeczy dawno
temu. Podejrzewam nawet, że nie ma już wolnych
limuzyn do wynajęcia.
– W takim razie pewnie powinienem zacząć szukać
smokingu.
– Co? Jeszcze nic nie kupiłeś?
– Hej, myślałem, że załatwię to w dniu imprezy.
– Chłopaku, lepiej tego nie zepsuj. Zrób to dla Aimee.
Dziewczyny bardzo przeżywają takie rzeczy.
– Nic się nie martw – odpowiadam nonszalancko. –
Wszystko jest pod kontrolą. Gwiazdy mówią, że to będzie
niezapomniana noc. Wystarczy pozwolić sprawom
toczyć się własnym torem.

49

Fakt, wszystko samo się układa. No, prawie wszystko.


Bez problemu znajduję idealny smoking, stylizowany na
Deana Martina. Koszt wynajęcia limuzyny w pojedynkę
zdecydowanie mnie przerasta, ale dlaczego właściwie nie
miałbym pojechać własnym autem? Mam błagać Geecha
o pożyczenie cadillaca? Niedoczekanie. Mitsubishi
świetnie sobie poradzi.
Pozostaje jedna rzecz do załatwienia – Aimee musi
wymyślić, jak wywinąć się z rozwożenia gazet
następnego dnia rano. Prosi, żebym był z nią, kiedy
będzie rozmawiać z mamą.
– Nie ma mowy. Musisz załatwić to sama i nauczyć się
jej sprzeciwiać. Jak inaczej uda ci się wyrwać z tego domu
i iść do szkoły w St. Louis?
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak dawała sobie
radę z gazetami do tej pory. Imprezujemy dosyć ostro,
a mimo to ona codziennie rano wstaje i robi, co musi.
Naprawdę chciałbym jej w tym towarzyszyć częściej niż
ten jeden raz, kiedy u niej spałem, ale za każdym razem
zapominam nastawić budzik. Każdemu może się to
zdarzyć. Nie mogę siebie za to winić.
Ale wracając do rzeczy – kilka dni przed studniówką
wpada do mnie podekscytowana. Zrobiła to. Wyłożyła
matce, co myśli, jasno i wyraźnie.
– Powiedziałam jej, że to moja studniówka, coś, co
zdarza się tylko raz w życiu, i że nie zamierzam sobie
tego psuć rozwożeniem tych cholernych gazet.
– Jestem z ciebie dumny!
– Sama jestem z siebie dumna! – woła i rzuca mi się na
szyję.
Trzeba to uczcić. Szykuję dzbanek martini i zabieram
ją prosto do łóżka. Dopiero po wszystkim, gdy leżymy
z kieliszkami martini w dłoniach, opowiada mi całą
historię ze szczegółami. Spotkali się w salonie. Podeszła
do kanapy, wyłączyła telewizor i wyłożyła cały plan,
zanim mama lub Randy zdążyli otworzyć usta. Nie
mówiła podniesionym głosem, nie dała się ponieść
emocjom. Po prostu im to zakomunikowała.
Matka zaczęła przebąkiwać, że planowali z Randym
wieczór w kasynie tej samej nocy, ale Aimee była na to
przygotowana. Samodzielnie rozwoziła gazety ponad
trzydzieści razy w zeszłym roku, nie opuściła ani jednego
dnia. Dlatego zamierza zrobić sobie wolne teraz i jeszcze
raz, po rozdaniu świadectw. Nie dopuszczała w tej
kwestii żadnych negocjacji.
Oczywiście nie zdradziła matce całego planu – mamy
na tę noc zarezerwowany pokój w motelu. Opowiadała za
to o różnego rodzaju propozycjach organizowanych
przez szkołę, które mają potrwać do świtu – oczywiście
wszystko pod czujnym okiem nauczycieli. Te „zabawy” to
najprawdziwsza prawda, ale tylko najbardziej zagubione
jednostki biorą w nich udział. Choć przyznaję, przeszło
mi przez myśl, że laser tag mógłby być całkiem zabawny.
Oczywiście po pijaku.
– Właściwie nie skłamałam – mówi Aimee. –
Powiedziałam jej o atrakcjach organizowanych przez
szkołę, ale wcale nie mówiłam, że zamierzam z nich
skorzystać.
– Idealnie – odpowiadam. Rozpiera mnie autentyczna
duma. – Jesteś moją bohaterką. Może teraz powinnaś
pogadać z moją mamą i wyjaśnić jej kilka rzeczy.
– A może sam powinieneś z nią porozmawiać –
odpowiada po chwili milczenia.
– O co ci chodzi? Mojej mamy nie obchodzi, gdzie
spędzę noc po studniówce. Podejrzewam, że nie
zauważyłaby, gdybym zniknął z domu na tydzień.
– Nie o to mi chodzi. Porozmawiaj z nią o ojcu. Czy
kiedykolwiek pytałeś, co tak naprawdę się wydarzyło?
– Nie musiałem. Zawsze miała dla mnie tę nędzną
bajeczkę o tym, że ją zdradzał. Opowiadała mi ją z dziką
satysfakcją.
– W takim razie może powinieneś zapytać o to jego
samego.
– Niby jak mam to zrobić? Wjechać windą na szczyt
wieżowca Chase’a? Chwileczkę, racja, przecież jego tam
wcale nie ma.
– W takim razie się dowiedz się, gdzie mieszka. Mama
pewnie wie. Najwyższa pora, żebyś go odnalazł i usłyszał
jego wersję historii. Pojadę z tobą.
Okej, świetnie, że Aimee robi się coraz bardziej
asertywna, ale w tej chwili zaczyna mi to działać na
nerwy.
– Jezu, Aimee, skąd u ciebie to zainteresowanie moim
ojcem?
– Nie wiem, może stąd, że sama nie miałam szansy
powiedzieć mojemu wszystkiego, co bym chciała.
– Posłuchaj mnie: cieszę się, że udało ci się postawić
matce. Naprawdę dobrze, że to zrobiłaś. Ale to wcale nie
znaczy, że jesteś w stanie oczyścić to bagno, w które
wpakowali mnie moi rodzice.
– Myślę, że rozmowa z nim dużo by wyjaśniła.
– Bardziej pomoże mi w tej chwili co innego: mocna
impreza – ucinam, wstaję z łóżka i wciągam spodnie. –
Studniówko, nadchodzę. Niech całonocny szum
podsunie mi rozwiązanie.

50

Muszka, pas do smokingu i czerwona chustka


w kieszonce na piersi są absolutnie Dean-astyczne.
Otwiera mi mama mojej dziewczyny; jej fantastyczny
czeski dywan jest podświetlony przez blask telewizora.
– Wyglądasz jak prawdziwy dżentelmen – cmoka
z zachwytem, po czym drze się na całe gardło: – Aimee,
twój chłopak już jest!
Moja partnerka nie schodzi od razu, więc stoję
w salonie, wymieniając niezręczne spojrzenia z jej matką
i morsem Randym.
Kiedy wreszcie pojawia się na schodach, mam
wrażenie, że opóźniała wejście dla większego efektu.
Widać, że spędziła przed lustrem co najmniej miesiąc,
żeby wszystko wyglądało jak należy, ale Aimee to Aimee –
szyk i elegancja to nie jej specjalność.
Oczywiście nie pożałowała sobie szminki, tym razem
nałożyła też cień do powiek. Do tego zaczesała sobie
włosy i ułożyła je wysoko – kok przechyla się lekko
niczym Krzywa Wieża w Pizie. Jej sukienka jest
w specyficznym odcieniu żółci, który niezbyt pasuje do
jej cery. Sztuczny jedwab przyjemnie podkreśla jej
biodra, ale za to dekolt pogrąża jej drobne piersi.
Na ten widok mam ochotę przytulić ją mocno,
zapewnić, że jest najpiękniejszą istotą w całej galaktyce,
i powtarzać: „Nie przejmuj się komentarzami typków
pokroju Jasona Doyle’a”. Tylko że Aimee
najprawdopodobniej nie rozumiałaby złośliwości w tych
komentarzach.
Jak każe tradycja, wymieniamy się kwiatami – ona
daje mi butonierkę, a ja jej kwiaty na rękę. Mama robi
nam kilka zdjęć żółtym aparatem jednorazowym – i już
nas nie ma. Większość osób ze szkoły wybrała się na
kolację do drogich restauracji w stylu The Mantel czy
Nikz at the Top, ale Aimee i ja nie należymy do
większości.
– Więc gdzie ta niespodzianka? – pyta. – Gdzie
będziemy jeść?
– Jeszcze kawałek. Zaraz zobaczysz.
Jakieś dziesięć minut później wyrastają przed nami
migoczące na czerwono maszty radiowe.
– Jak to, jedziemy do Marvin’s?
– Odpowiedź prawidłowa! – odpowiadam, naśladując
ton gospodarza teleturnieju. – Wygrała pani nową
lodówkę i ceramicznego charta!
– Czy nie jesteśmy zbyt elegancko ubrani?
– To nieważne. Liczy się wartość sentymentalna tego
miejsca – to tu byliśmy na naszej pierwszej randce.
– Myślałam, że nasza pierwsza randka to impreza nad
jeziorem.
– Miałem na myśli taką z siedzeniem i wspólnym
żarciem.
– Jedliśmy tylko frytki z chili.
– Co jest? Nie podoba ci się ten pomysł?
– Nie o to chodzi.
– Przecież to miejsce jest wyjątkowe. To nasze
miejsce.
– Serio?
– Oczywiście.
– W takim razie lepiej wybrać nie mogłeś – przyznaje
z uśmiechem.
Spodziewałem się, że obsługa choć odrobinę przejmie
się naszym widokiem. Przychodzimy przecież
odstawieni, ja w smokingu, ona w sukni. Jednak facet za
ladą – całkiem możliwe, że Marvin we własnej osobie –
patrzy na nas jak na wariatów.
– Idziemy na studniówkę – mówię mu. – Nie
potrafiliśmy wyobrazić sobie lepszego lokalu niż
Marvin’s, by uczcić tę okazję.
– Poważnie? –odpowiada gościu beznamiętnie, po
czym spogląda na Aimee. – I ty się na to zgodziłaś?
– Jasne, to nasze miejsce.
Mężczyzna zerka na nas podejrzliwie.
– No dobrze. Postaraj się nie wybrudzić sukienki
sosem do frytek.
Zajmujemy naszą ulubioną lożę. Obsługująca nas
kelnerka nieco lepiej wyczuwa nastrój i okazję.
– Wyglądacie przeuroczo, rybki – szczebiocze. –
Zasłużyliście na coś wyjątkowego. Może macie ochotę na
panierowaną pierś z kurczaka?
– Możemy zamówić do tego frytki z chili?
– Możesz zamówić, co tylko chcecie, kochanie.
Składamy zamówienie, a kelnerka odchodzi na
zaplecze. Wyciągam z kieszeni niewielki pakiecik,
zawinięty w czerwono-zielony papier i przewiązany
jasnoczerwoną wstążką. To pozostałości świąt Bożego
Narodzenia, ale przecież liczy się wrażenie. A całość
wygląda naprawdę ładnie.
– Proszę, to dla ciebie – podaję paczuszkę Aimee. –
Chciałem dać ci coś specjalnego na dzisiejszy wieczór.
Oczy jej jaśnieją, delikatnie gładzi prezent.
– Nie trzeba było.
– Wiem, ale chciałem to zrobić.
Ostrożnie rozwija papier, jakby planowała zachować
go na pamiątkę. Wreszcie zdejmuje opakowanie, otwiera
pudełko i zagląda do środka.
– To piersiówka – mówi.
– Tak. Taka jak moja.
Odkłada pudełko.
– Jest fantastyczna.
– A do tego pełna.
Jest idealnie. Wzmacniamy nasze napoje, z szafy
grającej śpiewa dla nas Dean Martin, a kurczak i frytki
smakują jak nigdy. Miła kelnerka stawia nawet na
naszym stole zapaloną świeczkę dla romantycznego
efektu. Jeśli na początku Aimee miała jakiekolwiek obawy
co do tego miejsca, wszystkie z pewnością prysły, kiedy je
opuszczaliśmy.

Nasz następny przystanek to Remington Park – tu


odbywa się studniówka. Na co dzień jest tu tor wyścigów
konnych. Na terenie wybudowano naprawdę niezłą salę
bankietową, na wysoki połysk. Sam budynek przypomina
pałac – podświetlony na złoto, z proporcami
powiewającymi na dachu. Jest też imponujące wejście
i obowiązkowy czerwony dywan. Zupełnie jak na gali
rozdania Oscarów czy czymś podobnym. Jest
ekskluzywnie.
W sali bankietowej, na pięciu różnych podestach,
ustawiono całe mnóstwo wyściełanych krzeseł i stołów
przykrytych białymi obrusami. Jedna ściana – wygląda
jak zrobiona z litego szkła – jest cała w oknach, które
wychodzą na tor. Podświetlono go specjalnie dla lepszego
efektu. Oczywiście dziś nie ma wyścigów, ale widok i tak
jest wspaniały: rozświetlona, brązowa nawierzchnia toru
i dwa lśniące stawy pośrodku.
Trzeba przyznać, że komitet organizacyjny się spisał,
miejscówka jest genialna. Jednak same dekoracje nie
zaskakują. Motyw przewodni to Puttin’ on the Ritz,
popularny kawałek Freda Astaire’a. Czego więc można
się było spodziewać poza kiczowatymi cylindrami,
tiarami i laskami z kartonu, błyszczącymi gwiazdami
i księżycem?
Przyjeżdżamy odrobinę spóźnieni, bo kilka razy
zgubiłem drogę. Na szczęście Cassidy zajęła nam miejsca
przy swoim stole. Chociaż tyle mogła dla mnie zrobić po
historii z limuzyną. Ricky siedzi dokładnie po drugiej
stronie sali, dzieli stolik ze znajomymi Bethany i Tary.
Nawet nie próbuję zgadywać, o czym może rozmawiać
z tymi ludźmi. Po jego sztucznym uśmiechu wnoszę, że
on sam się nad tym zastanawia.
Poncz doskonale smakuje zmieszany z wódką Aimee,
ale nieco gorzej z moją whisky, więc pociągam prosto
z gwinta, kiedy tylko nikt nie patrzy. Nie przeszkadza mi
to specjalnie, chociaż zastanawiam się, czy później na
stole pojawi się 7up. W końcu to nasza wyjątkowa noc.
Poza tym wolałbym muzykę na żywo, a nie DJ-a. Temu
kretynowi wydaje się, że jest luzakiem. Kapelusz na
bakier, duże okulary przeciwsłoneczne. Stary, jesteśmy
pod dachem i jest noc. Po cholerę ci te pingle? W jego
głosie wyraźnie słychać klasyczny akcent z Oklahomy,
a to, co puszcza, sugeruje, że jego gust muzyczny oscyluje
wokół popularnych radiowych hitów. Nie szkodzi, mam
ze sobą tajną broń. Złota kolekcja: Dean Martin. Czekam
tylko na odpowiedni moment, żeby mu ją podrzucić.
Mimo okropnej muzy na parkiecie jest pełno.
Opowiadam kilka zabawnych historyjek, po czym
Cassidy i Marcus wstają, by zatańczyć. Marcus wygląda
bardzo elegancko w swoim białym smokingu i czarnej
koszuli, serio. Jednak w tańcu przypomina nieco
kiwającego się żurawia: buja się na sztywnych nogach,
wysuwając głowę do przodu i do tyłu. Cassidy to zupełnie
inna bajka – jej ruchy to esencja wdzięku.
Jestem świadom tego, że towarzyszy mi Aimee –
i cieszę się z tego – ale naprawdę trudno oderwać wzrok
od Cass. Wybrała fantastyczną, turkusową suknię, która
opina apetyczne krągłości. Turkus podkreśla błękit jej
oczu tak mocno, że zdają się lśnić jak dwa brylanty, a jej
skóra jest gładka niczym mleko. Aimee co chwilę musi
poprawiać opadające ramiączka – suknia Cassidy trzyma
się bez żadnego wspomagania. Jej imponujący biust,
niczym cud inżynierii atomowej czy budowlanej, jest
podporą samą w sobie.
– Dobrze tańczy – zauważa Aimee.
– Kto?
– Cassidy.
– O, faktycznie. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi.
Kiedy kawałek się kończy, Cass wraca do stołu, ciąg​-
nąc za sobą Marcusa.
– Czemu nie tańczysz? – pyta.
– Wiesz, że nie znoszę takiej muzyki.
– Co z tego? Ja też tego nie słucham, ale przecież sam
powtarzasz, żeby przyjmować to, co dziwne, z otwartymi
ramionami. Nie myśl o tym, tylko idź się bawić.
Ma rację. Nie należę do osób, które przejmują się, czy
to, czego słuchają, jest wystarczająco modne albo
alternatywne. Nie słucham konkretnych gatunków, tylko
tego, co mi się podoba. A tak na marginesie: świetnie
tańczę.
– Chodźmy. – Łapię Aimee za rękę, gdy rozbrzmiewają
pierwsze łupiące takty nowej, beznadziejnej piosenki. –
Szczerze nie znoszę tego kawałka. Będziemy mieć niezły
ubaw!
Jednak moje pociągnięcie napotyka zaskakujący opór.
– Sama nie wiem. Nie przepadam za tańcem.
– Spokojnie, będę się ruszał za nas dwoje. O nic się nie
martw.
– Może później – odpowiada wymijająco i pociąga łyk
drinka, jakby chciała powiedzieć: „Jestem jeszcze
zdecydowanie zbyt trzeźwa na takie akcje”.
Lecz oto Cassidy łapie mnie pod rękę z drugiej strony.
– Nie pogniewasz się, jeśli go sobie wypożyczę na ten
taniec?
– Eee… nie, skądże – odpowiada niepewnie Aimee.
Wchodzimy na parkiet, ale z początku czuję się
niezręcznie. Nigdy nie tańczyliśmy ze sobą jak zwykli
znajomi.
– Aimee wygląda naprawdę ładnie! – Cass próbuje
przekrzyczeć dudniący rytm.
– O, tak.
– Ty też dobrze wyglądasz.
– A ty wyglądasz jak milion dolarów.
Uśmiecha się i odwraca wzrok.
Teraz jest tak, jak powinno być. Nie ma sensu udawać,
że nie ma między nami żadnej iskry.
Obracam ją i przyciągam do siebie, robię krok w tył
i znów do przodu; poruszamy się płynnie, jak kiedyś.
Tylko raz przez przypadek wpadam na Derricka
Ransoma – posunąłem się o jeden brawurowy obrót za
daleko.
– Uważaj, Sutter – burczy Derrick.
– Wyluzuj, to wina tego parkietu. Nie jest w stanie
pomieścić moich fantastycznych ruchów.
– Ta, jasne.
Jeden kawałek się kończy, ale zaraz zaczyna się drugi,
wolniejszy.
– Tańczymy dalej? – proponuje Cassidy.
– Czemu nie – odpowiadam.
Już dawno nie trzymałem jej w ramionach. Jest co
obejmować. Ciepło jej ciała jest zniewalające. Zapach jej
perfum jest dokładnie taki jak ona: niebieski, biały i złoty.
To zdecydowanie zły moment na wzwód, ale w połowie
piosenki czuję, że moja obrona słabnie.
– Mam nadzieję, że Aimee to nie przeszkadza – mówi
moja była dziewczyna.
– Ale co takiego?
– Sama nie wiem. Tańczymy tak blisko. Ja nie
czułabym się dobrze, gdybym miała na to patrzeć.
– A co z Marcusem? Myślisz, że on nie ma nic
przeciwko?
– Tylko by spróbował.
– Łatwo ci mówić.
– Jak w ogóle jest między wami? – pyta Cassidy; jej
usta są tuż przy moim uchu.
– Dobrze.
– Traktujesz ją odpowiednio?
– Sam sir Galahad nie miałby mi nic do zarzucenia.
Jestem jej rycerzem w lśniącej zbroi.
Cass śmieje się, czuję jej ciepły oddech na szyi.
– Zauważyłam, że dolewała sobie wódki do soku. Mam
nadzieję, że nie zrobiłeś z niej alkoholiczki.
Odsuwam się i patrzę jej prosto w oczy.
– O co ci chodzi? Chciałaś tańczyć czy wygłosić mi
kazanie na temat Aimee?
Przytula swój policzek do mojego.
– Tańczyć. Tylko tańczyć.
Kiedy kończy się piosenka, gładzi mnie po policzku
i wracamy na swoje miejsca. Wygląda na to, że Marcus
nie zwracał na nas uwagi. Jest zajęty rozmową
z Dariusem Carterem i Jimmym McManusem. Aimee
siedzi na uboczu. Jej mina mówi wszystko: udaje, że
wcale nie czuje się źle sama wśród obcych sobie ludzi.
Całuję ją w policzek i pytam o zawartość piersiówki.
– Jeszcze trochę mi zostało – odpowiada.
– Trochę? – Próbuję jej ponczu. – Łał, to dopiero
wysokooktanowy napój. – Biorę kolejny łyk. – Ale całkiem
przyjemny, nie powiem.
Studniówka wiruje wokół nas. Jest taki moment na
każdej imprezie, kiedy czujesz się połączony ze
wszystkimi i wszystkim. Z ludźmi dookoła łączy mnie
tyle wspomnień. Jest tu tylu kumpli i tyle zabawnych
historii, które z nimi kojarzę. Czasem na sam widok ich
twarzy robi mi się wesoło.
Druga grupa to byłe dziewczyny. Każda z nich
wygląda niesamowicie. Cassidy jest bezkonkurencyjna,
ale zaraz po niej najpiękniejsza to chyba Shawnie,
w czerwonej sukience, która podkreśla czerń jej włosów,
opaleniznę i blask w oczach. Dobrze widzieć ją
szczęśliwą. Na początku byłem nieco zaniepokojony,
kiedy zaczęła chodzić z Jeremym Holtzem, ale wyglądają
na dobrze dobraną parę. Nie spodziewałem się, że
Jeremy’emu w ogóle będzie się chciało przyjść na
studniówkę, ale oto jest. Chyba nigdy nie widziałem, żeby
tyle się uśmiechał.
To moi ludzie. Ubraliśmy się elegancko, by uczcić
łączącą nas więź – młodość. Właśnie o to chodzi w tego
typu imprezach – studniówka to Dzień Świętego Patryka
dla młodych ludzi. Nie wznosimy toastów ku
czterolistnym koniczynkom czy żeby uczcić wypędzenie
węży z Irlandii. Pijemy za chlorofil, który odkłada się
w naszych ciałach i pochłania energię z wszechświata.
Nikt nigdy nie był tak młody jak my w tej chwili, tu
i teraz. Jesteśmy Pokoleniem Szybszym niż Światło.
Wreszcie DJ puszcza kolejną wolną piosenkę. Tym
razem Aimee nie stawia oporu. Praktycznie rozpływa się
w moich ramionach, gdy zaczynamy bujać się w rytm
muzyki. Jest mi z nią inaczej niż z Cass. Była dziewczyna
daje mi coś pięknego z zewnątrz, obecna sięga do mojego
wnętrza.
– Nie umiem tańczyć jak Cassidy – mówi cicho.
– Za to tańczysz jak Aimee. I tak jest idealnie.

51

Wreszcie nadchodzi tradycyjny element imprezy,


którego absolutnie nie rozumiem: wybór królowej i króla
balu. Moim zdaniem każde z nas jest tego dnia królem
i królową. Po co niszczyć poczucie wspólnoty, które nas
dziś łączy, przez wyróżnienie dwojga ludzi?
Nie chcę na to patrzeć, więc zabieram Aimee na
spacer. Budynek, w którym imprezujemy, jest dość
ciekawym obiektem, szczególnie dla miłośniczki koni.
Na ścianach wiszą zdjęcia słynnych koni wyścigowych
i kolory dżokejów. Naprawdę imponująca figura
wierzchowca stoi w holu wejściowym. Jest tu też kilka
klubów i restauracji oraz kasyno – w tej chwili zamknięte,
choć duchy hazardzistów niewątpliwie snują się
niezadowolone po korytarzach. Byłem na wyścigach
kilkakrotnie, więc wyjaśniam Aimee, o co chodzi
w zakładach.
– Podejrzewam, że przegrałabym wszystkie swoje
pieniądze – stwierdza.
– I to byłoby w porządku, w końcu o to w tym chodzi.
Na przykład ja nie mam zielonego pojęcia o koniach, ale
to zupełnie bez znaczenia. Obstawiam te, które mają
najbardziej żałosne imiona – Gruby Kocur czy
Snickerdoodledandy. Mam wrażenie, że potrzeba im
takiego wsparcia.
– Postawiłbyś na konia o imieniu Cassidy?
– Czemu pytasz? To nie jest żałosne imię.
– Ale czy postawiłbyś na niego?
– Skąd to pytanie?
– Sama nie wiem. Dziwnie się czułam, kiedy
patrzyłam, jak tańczycie razem ten wolny kawałek.
– Hej, to ona poprosiła mnie do tańca, a nie na odwrót.
Twierdziłaś, że nie masz nic przeciwko.
– Powinieneś był wiedzieć, że to nie do końca
w porządku.
O nie. Oto wkraczamy w etap pod tytułem „Naucz się
wyczuwać moje pragnienia i potrzeby, chociaż sama
o nich nie mówię”.
– Niby skąd miałbym to wiedzieć? – Wzruszam
ramionami. – Musisz mówić mi takie rzeczy wprost. Nie
posiadam w ofercie czytania w myślach.
Wychodzimy na zewnątrz; księżyc i światła z sali
bankietowej zalewają blaskiem doskonale utrzymany
teren toru wyścigowego. Przez chwilę oboje milczymy.
To ja przerywam ciszę.
– Posłuchaj mnie: jestem tutaj z tobą. Cassidy jest
z Marcusem. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, nie ma
między nami nic więcej. Co powinienem zrobić, żebyś mi
uwierzyła?
Siadamy na kamiennej ławce. Aimee wpatruje się
w wypielęgnowany ogród.
– Jest coś, co mógłbyś zrobić.
– Co? Jestem gotowy na wszystko.
– Ciągle powtarzasz mi, że muszę postawić się mamie,
rzucić roznoszenie gazet i przeprowadzić się do siostry
do St. Louis, prawda? Myślę, że faktycznie to zrobię. Moje
oceny ostatnio trochę się pogorszyły, ale to nie ma
znaczenia. I tak jest już zbyt późno, by składać podania
na dobre uniwersytety w tym roku. Pojadę tam i pójdę do
szkoły policealnej na ten rok. Rozmawiałam już
z Ambith, mówiła, że może mi załatwić pracę
w księgarni, gdzie sama jest asystentką kierownika.
– Praca w księgarni? Przecież to wymarzone zajęcie.
– Dla mnie na pewno. To i praca w NASA.
– Pomyśl tylko: będziesz niezależna finansowo.
– Prawda?
Dziwnie się czuję. Z jednej strony od samego początku
zachęcałem ją do tego, ale teraz, kiedy opowiada
o wyjeździe zupełnie na poważnie, chciałbym, żeby
została. Nie mogę jej tego powiedzieć. Ona musi stąd
wyjechać.
– Naprawdę się cieszę – mówię powoli, zmuszając się
do uśmiechu. – Nie potrafię sobie wyobrazić lepszego
rozwiązania. Warunki, które musisz znosić teraz, są nie
do przyjęcia. St. Louis będzie muy fantastico. Jeśli będziesz
potrzebowała tragarza przy przeprowadzce, wiesz, gdzie
mnie znaleźć.
– Nie dlatego ci o tym mówię. – Aimee bierze głęboki
oddech. – Miałam nadzieję, że zechcesz przeprowadzić
się razem ze mną.
– Do St. Louis?
– Też mógłbyś pójść do szkoły. Oboje chodzilibyśmy do
pracy, więc moglibyśmy wynająć wspólnie mieszkanie.
Tego się, mówiąc delikatnie, nie spodziewałem.
Owszem, przywiązałem się do niej bardziej, niż
myślałem, ale znam siebie. Jestem głęboko przywiązany
do idei unikania rozmów na temat przyszłości w związku
z dziewczyną. Oczywiście dopuszczam do siebie myśl, że
pewnego dnia z jakąś zamieszkam, kto wie, może nawet
weźmiemy ślub. Jednak wizje te zawsze przypominały
marzenia małego chłopca o tym, że kiedyś zostanie
kapitanem wielkiego statku. Nigdy nie były w żaden
sposób namacalne. I oto nagle Aimee wylatuje z czymś
takim.
– Nieźle. Mieszkanie razem? Duża rzecz.
– Siostra mówi, że mogę wprowadzić się do niej, ale
jestem pewna, że gdybyś pojechał ze mną, bylibyśmy
w stanie znaleźć coś w tej samej okolicy. Czynsze nie są
wygórowane.
– Nieźle to zaplanowałaś.
– Nie chcę spędzać tu lata. Chciałabym wyjechać tuż
po zakończeniu roku szkolnego.
– To naprawdę niedługo.
Aimee spuszcza wzrok; teraz wpatruje się w swoje
palce.
– Nie chcesz jechać ze mną? Ciągle powtarzasz, że
powinnam odciąć się od matki i to zrobić, ale nie chcę się
przenosić bez ciebie.
– Rozumiem, ale mieszkanie razem to dla mnie duży
krok. Bardzo duży. Dla moich rodziców to było zupełnie
nie do przejścia, kompletnie sobie z tym nie poradzili.
Nie wiem, czy to taki dobry pomysł.
– A może właśnie dobry? – Aimee łapie mnie za rękę
i wreszcie patrzy prosto na mnie. – Może dzięki temu
pogodziłbyś się z tym, co spotkało twoich rodziców.
– Och, już dawno się z tym pogodziłem.
– Na pewno? – Ściska moją dłoń odrobinę mocniej. –
W takim razie dlaczego tak się denerwujesz, kiedy pytam
o twojego ojca? Ucinasz rozmowę, kiedy tylko próbuję
zasugerować, żebyś go poszukał. Naprawdę uważam, że
powinieneś się z nim spotkać i porozmawiać. Jeśli
dowiesz się, co naprawdę się wydarzyło, będziesz
wiedział, co zrobić, żeby nas to nie spotkało.
– Tak myślisz? – pytam. Ma rację. Temat ojca mnie
drażni, ale nie mogę się do tego teraz przyznać, nie po
tym, jak mi to wytknęła.
– Tak myślę – odpowiada stanowczo. Koniec
z dwusylabowym „ta-ak”. Jej głos jest zaskakująco pewny.
– Myślę, że warto próbować wszystkiego, żeby zachować
to, co jest między nami.
– A jeśli dowiem się o nim czegoś okropnego? Może
jest seryjnym mordercą albo prowadzi jakiś beznadziejny
teleturniej? Czy wówczas też będziesz chciała mnie
zabrać do St. Louis?
– Będę tego chciała niezależnie od wszystkiego.
Pytanie, czy ty sam chcesz jechać.
Pewnie powinienem posłuchać rad Ricky’ego,
odkurzyć swój kręgosłup moralny i powiedzieć twardo:
nie ma mowy, nie będę szukać ojca, nie przeprowadzę się
do St. Louis, na dłuższą metę nasz związek nie ma szans.
Ale Ricky nie jest na moim miejscu. Nie widzi błagania
w jej jasnoniebieskich oczach.
Obejmuję ją więc i przyciągam do siebie.
– Tak, chcę. Może faktycznie się uda. Masz rację.
Mieszkanie razem będzie cudowne. Niewykluczone, że
to najlepszy pomysł w historii wszechświata.

52

Po powrocie do sali bankietowej zauważamy, że


nastrój się zmienił. A może to po prostu kolejny etap
życia imprezy: zastój, dolina między szczytami.
Zauważam to od niedawna. Wcześniej każda biba
składała się właściwie z samych szczytów, ale przecież
zniżki energii imprezujących są absolutnie normalne
i zrozumiałe.
Rozglądam się po sali i ogarnia mnie dziwna
melancholia, gorzko-słodkie uczucie, z przewagą
goryczy. Urok tanich dekoracji prysł, wydają mi się teraz
żałosne. Brokat sypie się na podłogę. Rozpacz wkrada się
między bawiących. Ich uśmiechy są sztuczne jak księżyce
z papieru.
Wyobrażam sobie, że wszyscy jesteśmy źdźbłami
trawy na tym samym trawniku. Rośniemy razem, ramię
w ramię, grzejąc się w tym samym słońcu i pijąc ten sam
deszcz. Każdy wie, co dzieje się ze źdźbłami trawy:
ogrodnik ścina je, gdy osiągną pełnię zieleni.
Dużo osób wyszło już na imprezy prywatne. Po
Cassidy i Marcusie nie ma ani śladu. Nie widzę też
Ricky’ego. Parkiet wciąż jednak żyje i to chyba jest w tym
wszystkim najgorsze. Jak można podrygiwać do tak
obrzydliwej muzyki? Tak mogłaby brzmieć maszyna,
która pozbawia duszy, skonstruowana przez atomowe
wampiry. Ale ludzie krążą, wirują, szczerzą się
w uśmiechach, wiją się jak tancerze i tancerki
w teledyskach. Zach Waldrop bardziej się wygłupia, niż
tańczy, maskując brak poczucia rytmu. Mandy
Stansberry, moja miłość z końca podstawówki, ociera się
o swojego partnera niczym nastoletnia gwiazdka popu.
A może gwiazdka porno? Różnica jest znikoma.
To już nie Pokolenie Szybsze niż Światło. Ani nawet
Pokolenie Pełne Świeżości. Jesteśmy o krok od stania się
Tymi, Którzy Zaraz Przeminą. Schroniliśmy się tutaj
przed przyszłością i przeszłością. Wiemy, co się dzieje:
pędzimy w przyszłość, która jest jak czarna, kuta, żelazna
brama; przeszłość goni nas niczym wściekły doberman.
Nie odpuści.
Ale nie szkodzi. Nie wolno się bać. Sutter Keely to
imprezowy weteran. Znam cykl życiowy imprezy tak
samo dobrze jak kolejność miesięcy w roku. Doskonale
wiem, co trzeba zrobić, by wyjść z doliny prosto w kolejny
etap zatytułowany „Niech się dzieje, co chce, trzeba się
bawić!”.
Kiedy DJ robi sobie przerwę, szturcham delikatnie
Aimee.
– Wiesz co? Zaczyna się tu niezła stypa. Trzeba coś
zmienić, i to szybko. Podejmuję się tego zadania! –
mówię i wskakuję za konsolę DJ-a. Czas na klasykę. Czas
na Deana.
Jest tylko jeden problem – sprzęt okazuje się dość
skomplikowany w obsłudze, a ja już trochę wypiłem.
Początkowy plan musi ulec zmianom: Sutterman sam
wcieli się w Dina.
Stukam w mikrofon i pytam:
– Czy mogę prosić o uwagę?
Ktoś z głębi sali woła:
– Dajesz, Sutter!
– Chciałbym na chwilę nieco zmienić nastrój – mówię
niskim, aksamitnym tonem. – Nadać trochę klasy
naszemu spotkaniu.
Zaczynam od You’re Nobody ‘Til Somebody Loves You,
wkładam w wykonanie całe serce. Nawet przymykam
oczy jak Dean i kręcę się po scenie ze szklanką w dłoni,
naśladując idola.
– Łuhu! – krzyczy ktoś kilka stolików od sceny.
Niestety nie pamiętam całego tekstu, więc płynnie
przechodzę do Ain’t Love a Kick in the Head. To przejaw
geniuszu. Wybrałem idealnie: można powiedzieć, że te
dwa utwory podsumowują obecny stan świata. To więcej
niż piosenki, to objawienie. Oto studniówka przestaje
być kiczowatą imprezą: salę ogarnia zdecydowanie
głęboki nastrój.
Zawsze znajdzie się jednak ktoś, kto nie rozumie
takich rzeczy. Ktoś taki jak pan Asterhole.
Jest członkiem studniówkowej policji, gotów rzucić się
na każdego, kto choć odrobinę zbacza z wytyczonego
szlaku. Jego dłoń spada ciężko na moje ramię, akurat
kiedy zabieram się do powtórnego wykonania refrenu
You’re Nobody ‘Til Somebody Loves You.
– Starczy już tego, panie Keely. Proszę wrócić do
stolika.
– Ale przecież to święte słowa – mówię z miną
niewiniątka. – „Jesteś nikim, dopóki ktoś cię nie
pokocha”. Tego uczy nas Dino.
– Siadaj na miejsce! – krzyczy ktoś z tłumu, pewnie
autor koncepcji wystroju sali.
– Wal się – odpowiadam głębokim basem.
– Wystarczy – powarkuje nauczyciel i ciągnie mnie za
ramię.
– Ależ panie Asterhole – protestuję, nie dając się
sprowokować. – Dziś jest ostatnia noc naszej beztroski.
Zapomniał już pan, jak to jest?
Pewnie powinienem dodać, że wszystko, co mówię –
łącznie z nieszczęsnym przezwiskiem – słychać
w głośnikach. Odpowiadają mi zarówno wiwaty, jak
i pełne krytyki pomruki. Pan Aster patrzy na mnie bez
słowa, z wytrzeszczonymi oczami.
– Dla ciebie zabawa właśnie się skończyła – cedzi
przez zęby. – Do widzenia.
Jest tak wściekły, że nie zdziwiłbym się wcale, gdyby
włosy stanęły mu w płomieniach.
– Nie ma sprawy. Te zwłoki i tak zmierzają już do
kostnicy – odpowiadam ze spokojem.
– Żegnam, panie Keely. Nie będę się powtarzał.
Z godnością schodzę ze sceny i idę do stolika po
Aimee. Okej, kilka osób woła za mną: „Idź do domu,
kretynie”, ale kto by się tym przejmował? Są też inni,
którzy rozumieją, co próbowałem zrobić; ci krzyczą:
„Brawo, Sutter!” i „Do zobaczenia na afterparty, stary!”.
Aimee nie jest rozczarowana tym, że opuszczamy
imprezę wcześniej. Gdy podchodzę do stolika, jest już
gotowa do wyjścia. Wychodzimy na zewnątrz, uderza
nas chłodne powietrze. Niemal jednocześnie wyjmujemy
piersiówki i pociągamy solidny łyk. O tak, noc
zdecydowanie jeszcze trwa.

53

Mamy całe mnóstwo imprez do wyboru, ale większość


moich znajomych będzie u Kendry, najlepszej
przyjaciółki Cassidy. Zabawa będzie pewnie trwała całą
noc, więc nie musimy się spieszyć. Plan był taki:
wpadamy do motelu, przebieramy się, uzupełniamy
poziom alkoholu w piersiówkach i jedziemy dalej. Jednak
Aimee ma inny pomysł.
Wychodzi z łazienki, akurat kiedy wciągam dżinsy;
ma na sobie tylko majtki. Podchodzi do mnie i całuje
mnie w sam środek klatki piersiowej.
– Nie musimy już nigdzie dzisiaj iść – mówi.
– Ale to wyjątkowa noc.
Dotyka palcem mojego brzucha.
– Może być wyjątkowa także tutaj.
Jest początkująca. Nie zna cyklu życiowego imprezy
równie dobrze jak ja. Całuję ją długo i mocno, po czym
odsuwam się delikatnie.
– Zajmiemy się tym, jak wrócimy. Proszę, ubierz się.
Nie możemy się spóźnić na szampana.
– Musimy iść akurat tam, gdzie będzie Cassidy?
– Dalej się tym przejmujesz? Posłuchaj, to moja
przyjaciółka. Zawsze będzie w moim otoczeniu, lepiej się
z tym pogódź. Chodźmy już. Uwierz Suttermanowi. Noc
jest jeszcze młoda. Będzie cudownie.
– Naprawdę?
– Naprawdę. No już, ubieraj się.
Uwielbiam ten moment imprezowej nocy. Alkoholowy
szum nie jest już nawet szumem, tylko potężnym rykiem.
Świat stoi przed tobą otworem i wszystko należy do
ciebie, tu i teraz. Pewnie znacie to powiedzenie:
wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Ten etap zabawy
jest od końca bardzo, ale to bardzo daleki. Przemawia –
czy też ryczy – do mnie wprost: „Nigdy się nie skończę.
Jestem niezniszczalny. Będę trwał wiecznie!”. I ja w to
wierzę. Jutra nie ma. Do diabła z problemami,
ograniczeniami. Liczy się tylko cudowne tu i teraz.
Nie każdy jest w stanie przejść ten etap w całości.
Wymaga to ćwiczeń i poświęcenia. Przypomina naukę
latania samolotem – nie od razu sadzają świeżo
upieczonego pilota za sterami.
Gdy docieramy do domu Kendry, jestem maksymalnie
rozkręcony. Zbieram wokół siebie tłumy, bawię
wszystkich dookoła, udaję włoskiego mafiosa z Shawnie
Brown, piję jeden kieliszek szampana za drugim, stojąc
na głowie – dostarczam rozrywki z nutką szaleństwa.
Kilka osób namawia mnie, bym wszedł na stół i zaśpiewał
jeszcze parę kawałków Dina. Jak łatwo się domyślić,
namowy nie trwają długo. Właśnie tak powinna
wyglądać dobra biba. Bez dorosłych, którzy potrafią
wszystko zepsuć. Rodzice Kendry to geniusze. Ponoć
oddali jej klucze do domu i powiedzieli: „Ufamy ci,
kochanie. Tylko nie pozwól, by twoi goście wchodzili do
basenu”.
Jasne. Powodzenia!
Martwi mnie tylko brak Ricky’ego. Miał tu być, ale
nigdzie go nie widzę. Podejrzewam, że poszedł grać
w laser tag z Bethany. Za to ciągle wpadam na Cassidy
i Marcusa. Cass raz po raz uśmiecha się do mnie
tajemniczo jak Mona Lisa i kiwa głową. Dobrze wiem, co
sobie myśli: „Jak mogłam zamienić kogoś takiego na
Pana Trzeźwego jak Świnia, który rozmawia w kuchni
o polityce?”.
Cóż mogę rzec? Wszyscy popełniamy błędy.
W pewnym momencie tracę z oczu Aimee. Kiedy
widziałem ją ostatni raz, siedziała na kanapie z drinkiem
w ręce i niepewnym uśmiechem na twarzy. Cieszę się, że
wstała. Pewnie postanowiła z kimś porozmawiać.
Początkowo mam szczery zamiar odnaleźć ją, na
wypadek gdyby wpadła w łapska takich nudziarzy jak
Courtney Skinner albo Jason Doyle.
Niestety, nie do końca mi się to udaje, bo kiedy
ruszam na poszukiwania, zaczepia mnie Brody Moore
i wyszeptuje mi do ucha fantastyczną propozycję.
– Stary, basen nas wzywa – mówi. – Tylko jeden
człowiek może zanurkować w nim pierwszy.
Chłopak doskonale wie, że z dziką chęcią przyjmę na
siebie ten zaszczyt.
– Do drzwi na patio! – obwieszczam. – Cała naprzód!
Gdy docieramy nad basen, towarzyszy już nam spory
tłum. Unoszę ręce w górę – ludzie zaczynają skandować:
– Skacz, Sutter, skacz! Skacz, Sutter, skacz!
Trampolina jest zamocowana zdecydowanie zbyt
nisko jak na dramatyczne wymagania tej chwili. Kilku
kumpli podsadza mnie na dach niewielkiej altanki po
głębszej stronie basenu. Dach nie kończy się nad wodą,
więc muszę wziąć rozbieg, ale to tylko bardziej mnie
nakręca.
Wiwaty są coraz głośniejsze.
– Skacz, Sutter, skacz! Skacz, Sutter, skacz!
Przechodzi mi przez myśl, że jeśli się pośliznę, to
rozbiję głowę o kafle tuż przed basenem, ale jeśli
miałbym się przejmować drobnymi trudnościami, jak
mógłbym osiąg​nąć cokolwiek w życiu? I tak oto, bez
głębszego zastanowienia, robię trzy potężne susy
i skaczę, oczywiście w ubraniu. W powietrzu próbuję
jeszcze wykonać salto i nawet prawie mi się udaje. Gdy
odbijam się od dachu, tłum szaleje. Wpadając do wody,
ochlapuję kilka osób, ale nikt nie ma mi tego za złe.
– Marco! – drę się jak dziki.
– Polo! – odpowiada mi Brody i wskakuje do wody tuż
obok.
Po chwili w basenie jest chyba ze dwadzieścioro ludzi,
faceci i laski, niektórzy jeszcze w strojach z części
oficjalnej. W wodzie aż się kotłuje, ludzie podtapiają się
dla żartu, a bluzki dziewczyn w boski sposób oblepiają
ich biusty. Wszyscy śmieją się i krzyczą. Siadam na
brzegu basenu. Mam mokre buty, skarpety, nogawki; cały
jestem mokry. Patrzę na to wszystko i uśmiecham się
najszerzej, jak potrafię, jakbym chciał trafić do Księgi
Rekordów Guinnessa. Chłonę ogrom chaosu, który udało
mi się wywołać. Wołanie słyszę dopiero, gdy Cassidy
staje tuż za mną.

54

– Sutter, wracaj do środka.


Oglądam się za siebie i widzę Cassidy; światła na patio
rozświetlają jej złote włosy. Jest taka piękna.
– Nie mogę, jestem cały mokry.
– Załatwię ci ręcznik.
– To aż tak pilne? – pytam i ruszam za nią.
– Chodzi o Aimee. Źle się czuje. Kelsey znalazła ją
w łazience, leżała na podłodze. Wcześniej zwymiotowała
do wanny.
– Jezu, pewnie nie powinniśmy byli jeść tych frytek.
– Albo tyle pić.
– Słuchaj, mam pomysł. Może przyprowadź ją tutaj.
Poczuje się lepiej, jeśli chwilę sobie popływa.
– Ma pływać? Sutter, ona nie jest w stanie utrzymać
się na powierzchni wody. Pójdzie na dno jak kamień.
– Hej, zatroszczę się o nią. Nie pozwolę jej utonąć.
– Tak jak zajmowałeś się nią przez całą noc? Odkąd tu
przyszliście, nie zamieniłeś z nią nawet słowa.
– A co tobie do tego? Nie wystarczy ci, że ciągle tłukłaś
mi do głowy, co mam robić, kiedy byliśmy razem? Teraz
będziesz mnie pouczać na temat mojego nowego
związku?
– Nie chodzi ani o mnie, ani o ciebie. – Cassidy łapie
mnie za ramiona, jakby chciała mną potrząsnąć.
Otrzeźwić mnie. – Wiesz, że mi na tobie zależy i że
zawsze tak będzie, ale tu chodzi o…
Nie dane jej jest dokończyć. Przerywa jej Aimee.
Stoimy przy leżakach, jakieś dziesięć metrów od drzwi
do domu. Idzie w naszą stronę, może nie do końca po
linii prostej, ale wygląda na bardzo zdeterminowaną.
– Nie obchodzi go, czy tobie na nim zależy – mówi
o jakieś pięćdziesiąt decybeli za głośno. – To już nie jest
twój chłopak. To nie twoja dziewczyna. To znaczy… sami
dobrze wiecie, co to znaczy!
– Aimee, próbowałam tylko sprowadzić go do środka.
Chciałam ci pomóc – tłumaczy się Cassidy.
– Dobrze wiem, co zamierzasz. – Aimee wyraźnie jej
nie słucha. Jest blada, bardziej niż zwykle. Jej szminka
zniknęła. Na policzku widzę resztki wymiocin. – Cały
wieczór się na niego czaisz. Praktycznie pieprzyłaś się
z nim na parkiecie.
– To nieprawda – protestuję. Jestem w szoku. Okej,
nauczyłem ją przeklinać, bo były ku temu pewne powody,
ale kto by przypuszczał, że tak łatwo przyjdzie jej użycie
słowa „pieprzyć”.
– To był niewinny taniec – kontynuuję i próbuję złapać
ją za rękę, ale wyrywa mi się.
– Przestań się koło niego kręcić – syczy. – Ty wielka,
tłusta suko.
Wszystko dzieje się bardzo szybko. Aimee wymierza
Cassidy policzek, traci równowagę i wpada wprost na
szklany stół, który pęka na tysiąc kawałków.
Jedna dziewczyna trzyma się za czerwony policzek,
druga leży na stosie szklanych odłamków. Do której mam
podejść? Nie wiem, co to o mnie mówi, ale wybieram
Aimee.
Podtrzymuję jej głowę.
– Możesz usiąść? Jesteś ranna?
– Jak wyglądam? – pyta. – Założę się, że okropnie.
– Chodź, siądziesz na leżaku.
Kiedy siada, sprawdzam, czy nie pocięła się szkłem.
Na ramieniu ma tylko niewielkie zadrapanie, nic
poważnego.
– Wygląda na to, że wszystko w porządku – mówię.
Chowa twarz w mojej mokrej koszulce.
– Nic nie jest w porządku. Jestem taka głupia. Co ja
narobiłam tam, w łazience… Pewnie mam jeszcze rzygi
we włosach.
– Nieprawda, twoje włosy pachną pięknie –
zapewniam ją, chociaż prawda jest taka, że
zdecydowanie wyczuwam aromat wymiocin.
Za moimi plecami słyszę wrzask Kendry.
– Sutterze Keely! Kiedy usłyszałam, co tu się stało,
mogłam się domyślić, że jesteś w to zamieszany! Mam
nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiał
zapłacić za stół.
– Nie ma sprawy – odpowiadam ze stoickim spokojem.
– Prześlij rachunek na mój adres.
– A! I zabieraj stąd swoją naprutą laskę. Ale już! –
Kendra zachowuje się, jakby była swoją własną matką.
– Dlaczego mamy stąd iść? Przecież powiedziałem, że
zapłacę za ten durny stół.
– Jeszcze pytasz? – Kendra rozgląda się po patio,
patrzy wymownie na basen. Pomyślałby kto, że zajmuje
się oceną szkód po przejściu huraganu Katrina. –
Wymienię kilka powodów: po pierwsze, przez ciebie
wszyscy są w basenie, chociaż wyraźnie zaznaczałam, by
tego nie robili; po drugie: twoja nawalona
przyjaciółeczka robi scenę, policzkuje moją przyjaciółkę
i rozwala stół za dwieście dolarów. Starczy?
– Hej, przecież to impreza. Takie rzeczy się zdarzają.
– Nie, Sutter. Imprezy są po to, żeby się bawić. A ty nie
potrafisz się bawić jak normalny człowiek.
– Ja? Chyba żartujesz. Spójrz na ludzi w basenie.
Myślisz, że oni źle się bawią? Jak sądzisz, co lepiej
zapamiętają: wieczorek z grami planszowymi czy noc,
kiedy pływali w ubraniu?
Kendra szykuje się do kolejnej mało przekonującej
kontry, ale przerywa jej Cassidy. Łapie mnie za ramię
i patrzy na mnie poważnie.
– Sutter – mówi spokojnie, a ja dobrze wiem, co to
znaczy. Nie jest na mnie zła, nie próbuje mnie oskarżać.
Po prostu daje mi znać, że starczy już żartów. – Czas, byś
zabrał Aimee do domu. Jestem pewna, że nie chce tutaj
być w tej chwili.
Oczywiście ma rację. Moja dziewczyna siedzi na
leżaku blada jak śmierć. Wygląda, jakby zaraz miała
zwymiotować. Nie chce, by ludzie oglądali ją w tym
stanie i ja też tego nie chcę.
– Pierwszy raz ją taką widzę – odpowiadam. – Nie
nawykła do takiego picia. Potrzebuje jeszcze trochę
wprawy.
Cassidy gładzi mnie po plecach.
– Zabierz ją do domu.
Nagle Aimee zgina się wpół, wygląda, jakby miała
spaść z leżaka. Zamiast tego wymiotuje prosto na patio.
– Jezu, co za rzygarynka – komentuje ktoś z gapiów.
Klękam obok niej i przytrzymuję jej włosy.
– Chodźmy, kochanie – mówię cicho. – Czas na nas.
Nic ci nie będzie. Wszystkim się zajmę.

55

Podsumowując: mimo dwudniowego kaca uznaję noc


studniówkową za absolutny sukces. Jeszcze przez kilka
dni podchodzą do mnie ludzie i gratulują zarówno
numeru z Deanem Martinem, jak i prawie perfekcyjnego
skoku do basenu Kendry.
Do minusów należy fakt, że kilku idiotów zaczęło
przezywać Aimee „rzygarynką”. Co rusz zaczepiają mnie
na korytarzu goście pokroju Chada Lemmala: „Hej,
Sutter, gdzie twoja rzygarynka?” albo „Czy rzygarynka
rozwaliła ostatnio jakieś inne meble?”. Aimee mówi mi,
że na angielskim jakiś gościu powiedział do niej: „Ej,
rzygarynka, tylko uważaj, jak siadasz. Nie rozwal biurka”.
– Nie przejmuj się – radzę. – Walić go. Zobaczymy, kto
się będzie śmiał, kiedy ty będziesz ważną szychą w NASA,
a on będzie pracować na fermie kurczaków.
Aimee nie myśli jednak ostatnio zbyt wiele o podboju
kosmosu. Zdecydowanie bardziej zajmują ją dwa inne
tematy: poszukiwania mojego ojca i przeprowadzka do
St. Louis. To oferta wiązana, swego rodzaju pakiet.
Łudziłem się, że ten pomysł podpowiedziała jej wódka,
ale się myliłem. Zapowiedziała już siostrze, że
przyjeżdżamy razem.
Któregoś dnia siadamy do wspólnego lunchu.
– Rozmawiałeś z mamą o ojcu? – pyta. Drugi dzień
z rzędu.
– Nie, lepiej będzie, jeśli zapytam o to siostrę. Muszę
tylko wymyślić jak. Nie jesteśmy ze sobą szczególnie
blisko.
– Nie mogę się doczekać, aż go poznam – odpowiada.
– Myślę, że naprawdę dobrze ci to zrobi. Pamiętaj, że nie
mamy zbyt wiele czasu. Ambith spodziewa się nas tuż po
zakończeniu roku szkolnego.
– Nic się nie martw. Obiecałem, że to załatwię. Znasz
mnie, trzymam się danego słowa.
Prawda jest taka, że niezależnie od tego, co zacząłem
do niej czuć, spodziewam się, że Aimee mnie zostawi.
Przemawia za tym coraz więcej znaków. Tak jak
poprzednie dziewczyny, zaczyna dopatrywać się we mnie
czegoś więcej; czegoś, czego nie mam – cokolwiek by to
miało być.
Ale czas faktycznie się kurczy, jeśli mamy się rozstać
przed wyjazdem. Po studniówce w szkole nie dzieje się
już zbyt wiele. Wszyscy pracują nad listami
motywacyjnymi na studia, odliczając dni do zakończenia
roku.
Istnieje ryzyko, że nie wszyscy odbiorą dyplomy tego
samego dnia. Nie mówiłem o tym Aimee, ale Asterhole
dał mi dość jasno do zrozumienia, że muszę zaliczyć test
końcowy co najmniej na C, żeby w ogóle myśleć
o zaliczeniu.
– Jeśli ci się nie uda, zobaczymy się na poprawce
w sierpniu, młody człowieku – zapowiedział z pełną
powagą.
Po prostu uwielbiam, kiedy mówi do mnie w ten
sposób.
Pewnie mogłem poprosić Aimee o odrabianie za mnie
kolejnych zadań domowych, ale nie chciałem, by
pomyślała sobie, że spotykam się z nią tylko z uwagi na
algebrę.
Codziennie powtarzam więc sobie, że muszę
zadzwonić do Holly i zapytać ją o tatę. Wizja
przeprowadzki do St. Louis nie wydaje mi się zbyt
realistyczna, ale przyznaję, że pomysł spotkania z nim
zaczął mi się podobać. Założę się, że mógłbym z nim
porozmawiać o wielu sprawach. Keely junior i Keely
senior nadrabiają stracony czas. Widzę już, jak idziemy
na mecz baseballu. Tym razem piłbym swoje własne,
zimne piwo.
Mimo to z łatwością przychodzi mi wymyślanie
kolejnych wymówek, by odłożyć telefon do siostry;
szczególnie że nie wybaczyła mi jeszcze incydentu
z płonącym garniturem. Dziś mam jednak wyjątkowo
prawdziwy powód. Bob, mój kierownik, poprosił mnie
o przyjście do sklepu kilka godzin wcześniej. Sami więc
rozumiecie: nie mogę zadzwonić do Holly z tak ważną
sprawą i ryzykować, że będę musiał przerwać rozmowę
przez pracę.
Już w Mr Leon’s próbuję poruszyć temat ojca z Bobem,
ale ten jest jakiś dziwnie rozproszony i nie rozmawia ze
mną tak, jak zawsze. Pod koniec zmiany poznaję
przyczynę jego zachowania. Wzywa mnie do swojego
biura i prosi, bym usiadł.
– Sutter, czy wiesz, dlaczego poprosiłem cię, żebyś
przyszedł dzisiaj wcześniej? – pyta, nerwowo wyginając
palce. Nie daje mi szansy odpowiedzieć. – Jak
zauważyłeś, nie było większego ruchu niż zwykle.
Prawda jest taka, że ruch mamy w ogóle słaby. To główny
problem. Ludzie nade mną są tego świadomi. Za dwa
tygodnie mam obciąć godziny z grafiku. Chciałem
dołożyć ci kilka godzin, zanim to się stanie, żebyś za
dużo nie stracił.
– O jak dużych cięciach mówisz? – dopytuję. – Pracuję
tylko trzy dni w tygodniu i to nie po osiem godzin
dziennie. Miałem nadzieję na pięć dni w czasie wakacji.
To chyba jasno pokazuje, że wciąż widzę siebie tutaj,
nie w St. Louis.
Bob spuszcza wzrok i pociera kciukiem o blat biurka.
– Bardzo chciałbym ci to umożliwić, Sutter, wierz mi.
Jednak góra uważa, że na stanowisku może pozostać
tylko jeden sprzedawca. Obydwaj wiemy, że klienci –
a przynajmniej większość – bardzo cię lubią. Gdyby to
ode mnie zależało, zostałbyś z nami.
– Dziękuję, Bob. Nie pożałujesz.
– Jeszcze mi nie dziękuj. To nie koniec.
Zastanawiałem się nad tym długo i doszedłem do
pewnego wniosku. Mogę cię zatrzymać, jeśli
przyrzekniesz mi jedną rzecz: nie przyjdziesz już do
pracy nawet odrobinę pijany. Ani razu. Nigdy. Jeśli nie
jesteś w stanie tego zrobić, pozostaje mi tylko wręczyć ci
wypowiedzenie.
Bob patrzy teraz prosto na mnie. W jego spojrzeniu
jest ciężar i smutek, zupełnie, jakby już był
rozczarowany, niezależnie od mojej odpowiedzi. Nie
potrafię skłamać. Bob Lewis to naprawdę porządny facet.
– Znasz mnie – odpowiadam cicho. – Wiesz, że nie
mogę ci tego obiecać. Chciałbym, ale nie jestem w ​stanie.
Przez dłuższą chwilę patrzymy na siebie. Po chwili
Bob kiwa głową zrezygnowany.
– Doceniam twoją szczerość, Sutter. Pewnie gdybym
był twoim ojcem, wygłosiłbym teraz pogadankę na temat
tego, co robisz ze swoim życiem, ale czuję, że nie mam do
tego prawda.
Wyciągam rękę na pożegnanie.
– Bob, gdybyś był moim ojcem, prawdopodobnie nie
musiałbyś mi niczego wygłaszać. Bardzo się cieszę, że
mogłem z tobą pracować.
– Mamy jeszcze dwa tygodnie – mówi i przysięgam,
wygląda, jakby miał się rozpłakać. – Jeśli kiedykolwiek
stwierdzisz, że możesz do nas wrócić, zrób to. Jakieś
stanowisko zawsze się dla ciebie znajdzie.
– Dzięki. Doceniam to, naprawdę.
Atmosfera po rozmowie robi się dość ciężka, więc
kończę pracę wcześniej niż zwykle, zostawiając
sprawdzanie stanu kasy Bobowi. Nie tryskam radością
z powodu zwolnienia, ale myślę, że czułbym się gorzej,
gdybym skłamał. Właściwie jestem z siebie dumny
i kiedy wychodzę ze sklepu, widzę świat w całkiem
jasnych barwach. Tak myślę, dopóki nie dostrzegam
samochodu Marcusa tuż obok swojego.

56

Pierwsza myśl: świetnie, o co chodzi teraz? Czyżby


Marcus przeżywał kolejny napad zazdrości? Nie mógł
wybrać lepszego momentu.
Jednak to nie on wysiada z samochodu, lecz Cassidy.
Pytam, co słychać.
– Chcemy tylko pogadać – odpowiada.
– My, czyli kto?
– Marcus, Ricky i ja.
Wygląda tak serio, że zastanawiam się, co
przeskrobałem. W porcji najświeższych wspomnień nie
znajduję nic godnego potępienia. Ostatnio – poza
zwolnieniem – żyję jak przykładny obywatel.
Zajmuję miejsce na tylnym siedzeniu, obok Ricky’ego.
Cass i Marcus siedzą z przodu. Wszyscy się na mnie
gapią.
– Co się dzieje? Co znów zrobiłem nie tak?
Cała trójka wymienia porozumiewawcze spojrzenia.
– Nie chodzi o to, co zrobiłeś – zaczyna Ricky. –
Chcemy, byś zastanowił się nad czymś, co możesz zrobić.
Ich twarze są śmiertelnie poważne.
– Jezu, mam nadzieję, że to nie interwencja w stylu:
„Martwimy się twoim piciem” – wzdycham.
– Nie. Prędzej: „Martwimy się o ciebie i Aimee
Finecky” – odpowiada mój kumpel.
Czuję pewną ulgę. Nie chciałbym wysłuchiwać kazań
na temat picia od ludzi, z którymi przeżyłem w życiu
niejedną dziką imprezę.
– Zapłacę za ten szklany stół, spokojnie – zapewniam.
– Stary, stół jest nieistotny. Istotna jest sama Aimee.
Spoglądam na Cassidy. Jej niebieskie oczy zdają się
mnie pożerać.
– Wyluzujcie wszyscy. Cass, przecież wiesz, że to na
imprezie nie było na poważnie. Upiła się i tyle. Bardzo jej
głupio, że cię uderzyła.
– Wiem. Przeprosiła mnie już. Nie to mnie martwi.
– W takim razie oświećcie mnie, proszę.
Zapada niezręczna cisza. Przerywa ją Ricky.
– Mamy wrażenie, że wasz związek nie jest
najszczęśliwszy.
– Co?
– Nie pasujecie do siebie, stary.
– Och, naprawdę? Od kiedy to wolno wam krytykować
moje związki? Spójrzcie na siebie. Oto gość, który chodzi
właśnie z pierwszą dziewczyną w swoim życiu. Obok
niego laska, która zerwała ze mną za to, że próbowałem
zeswatać wyżej wymienionego gościa. A zaraz przy niej
agent numer trzy, czyli typ, który ukradł mi dziewczynę.
Wybaczcie, ale gówno mnie obchodzą wasze rady na
temat związków.
– Chwila moment – przerywa mi Marcus. – Nikogo nie
odbijałem.
– Jasne. Czyli wypożyczyłeś ją sobie jak książkę
w bibliotece, tak?
– Nie. To ja się z nim umówiłam, już po tym, jak
zerwaliśmy ze sobą – wyjaśnia Cass.
– Jeszcze lepiej. Jak długo z tym czekałaś? Cały
kwadrans? Wszystko robi się jasne. Masz pełne prawo
rozbijać każdy mój przyszły związek. Szkoda, że nie
doczytałem tego w umowie.
– Rozpędzasz się, stary – przerywa mi Ricky. – To nie
ty jesteś tutaj ważny, tylko Aimee i to, co dzieje się z nią.
Wcześniej nie widziałem, żeby piła. Teraz ma raczej
problem, żeby nad tym zapanować.
– To prawda, nigdy nie widziałeś, żeby piła. A wiesz
dlaczego? Bo nie chodziła na imprezy. Nie miała
znajomych, poza jedną dziewczyną, która traktowała ją
jak psa.
– Za to teraz rozbija butelki wódki w kinie – wtrąca
Marcus. – To do niej nie pasuje, to nie ten typ człowieka.
– Mówisz? To może powiesz mi jeszcze, kim ona
właściwie jest? Czy kiedy patrzysz na nią, widzisz tylko
dziwadło, które powinno chować się w kącie i nie
wychylać nosa z cienia? Bo ja widzę w niej więcej, o wiele
więcej. Jej marzenia są większe niż wszystkie wasze
razem wzięte. Teraz to ktoś, kto potrafi zawalczyć
o siebie. Zanim zaczęliśmy być razem, zupełnie nie
panowała nad tym, co robią z nią inni ludzie.
– A wiesz, co ja widzę? – odparowuje Ricky. – Widzę
kogoś, kogo w szkole nazywają rzygarynką. Masz się za
zbawiciela? Stary, daj sobie z tym spokój. Skupiasz się na
cudzych problemach, bo nie potrafisz stanąć naprzeciw
własnych.
– Tak? A niby jakie ja mam problemy? W tej chwili
chyba największym są obłudni hipokryci, tacy jak wy.
– Przyhamujcie, chłopcy – prosi Cassidy. – Nie chcemy
wielkiej kłótni. Mogę porozmawiać z Sutterem w cztery
oczy?
Marcus i Ricky zgadzają się i już otwierają drzwiczki,
ale Cass stwierdza, że to my powinniśmy wysiąść.
Atmosfera w środku jest co najmniej duszna, więc
przystaję na to z ochotą.
Odchodzimy kawałek i opieramy się o mój samochód,
ramię w ramię.
– Przyjemny wieczór – mówi.
– Miałem w życiu lepsze – odpowiadam.
– Ta cała interwencja to był mój pomysł – przyznaje. –
Nie wiń za to chłopaków. Może to głupie, ale naprawdę
zależy mi na Aimee.
– Naprawdę sądzisz, że nie jestem dla niej dobry?
– Myślę, że mógłbyś być, gdybyś spróbował. Ale teraz
tak nie jest.
– I w swej niezmierzonej mądrości oświadczasz, że
powinienem z nią zerwać?
– Niczego nie oświadczam, po prostu radzę. Nic
więcej.
– Bo zmienia się w pijaczkę, taką jak ja?
– To ty to powiedziałeś. Ona nie jest taka, jak ty,
Sutter. Nie potrzebuje dużego grona znajomych, ciągłego
towarzystwa. Poza tym sam dobrze wiesz, że nic z tego
nie będzie na dłuższą metę.
– Po czym wnosisz?
– Ile ze sobą byliśmy? Osiem miesięcy? Przez cały ten
okres wyraźnie zaznaczałeś, że nie chcesz robić żadnych
wspólnych, długoterminowych planów.
– Może dlatego, że w ogóle nie uznaję planowania.
– Wiem i właśnie o tym mówię. Wiedziałam, że nigdy
nie zaangażujesz się w nasz związek na poważnie
i uważam, że z Aimee będzie tak samo. Dlatego sugeruję,
żebyś zrobił jej przysługę i skończył to, zanim ona wkręci
się w coś, z czego nie da rady wyjść samodzielnie.
Przez chwilę milczę, obserwując papierowe
opakowanie po burgerze, które wiatr przesuwa po
parkingu. Jest coś, czego Cassidy ani pozostali nie
wiedzą. Coś, czego nie mogę im powiedzieć: to, co
wydarzyło się między Aimee a synem morsa Randy’ego.
Nawet gdybym chciał, jak mógłbym zerwać
z dziewczyną, która trzyma takie trupy w szafie?
– Cóż, zdaje się, że masz coś w rodzaju kompendium
na temat moich związków. Zajrzyj do niego i przestań się
martwić. Dobrze wiesz, że nie muszę niczego zrywać.
Sama to skończy, kiedy będzie gotowa. Zmęczy się mną,
tak jak ty.
– Nic nie rozumiesz, prawda? Ona cię kocha. Nie
zostawi cię, chyba że stanie się coś bardzo złego.
– Nie przesadzaj. Okej, na pewno mnie lubi, ale nie
wierzę, żeby była we mnie zakochana.
– Cały Sutter. Nie wiem, dlaczego tak trudno ci
uwierzyć, że ktoś może cię kochać. Twoja mama, twoja
siostra. Ja. Nie wiem, czy bez tego będziesz kiedykolwiek
w stanie wyjść poza swój wieczny – i nieszczery –
optymizm i związać się z kimś naprawdę.
– Hej, w moim optymizmie nie ma nic nieszczerego.
Poza tym to ciekawe: tak bardzo mnie kochałaś, że
postanowiłaś wyrzucić mnie jak zbitego psa.
– Myślisz, że było mi łatwo? Że nie płakałam? Do dziś
mi się to zdarza. Ale moje życie płynie dalej, twoje też
powinno. I życie Aimee też. Ona tego nie zrozumie, bo
przesłoniłeś jej cały świat. Nie jest w stanie zrobić kroku
bez ciebie, a mimo to nie potrafię sobie wyobrazić was
dwojga zmierzających w jednym kierunku. A ty?
– Ja potrafię. Po zakończeniu roku szkolnego
planujemy przeprowadzić się do St. Louis – odpowiadam
bez namysłu. Szybko tego żałuję, ale co miałem zrobić –
pozwolić Cassidy układać moje życie za mnie? –
Wszystko już ustalone – ciągnę. – Mieszka tam jej siostra,
właśnie szuka dla nas mieszkania. Oboje pójdziemy do
pracy, potem zaczniemy studia. Właśnie złożyłem
Bobowi wypowiedzenie.
Cass łapie mnie za ramię.
– Powiedz, że żartujesz.
– Poczekaj, a się przekonasz. – Odsuwam się od niej
i otwieram drzwiczki. – Powiedz Marcusowi i Ricky’emu,
że to było słabe. Do zobaczenia w szkole.

57

Jest środek popołudnia, a Holly odstawiła się jak na


spotkanie z koleżankami z wyższych sfer. Jedwabna,
złocista koszula, luźne, szerokie spodnie i sandały
z pasków, zapinane nad kostką. Kto by pomyślał, że
umówiła się z własnym bratem, czarną owcą swojego
rodu. Przechodzi mi przez myśl, że może po prostu
chciała to jakoś uczcić. Nie widujemy się zbyt często.
Siadamy na tarasie z widokiem na basen. Pewnie boi
się, że pod dachem natychmiast coś bym podpalił. Na
stole stoi patera z owocami i dzbanek mrożonej herbaty,
której oczywiście nawet nie próbuję, bo mam ze sobą
nierozłączny kubek z 7upem.
– Jak ci się podoba nowa aranżacja ogrodu? – pyta, ale
nie czeka na odpowiedź. – Mieliśmy straszny kłopot
z wykonawcami, ale wiesz, jak to jest. Wyjaśniłam im
jasno, czego oczekuję i na kiedy, i że jeśli im się to nie
podoba, to znajdę kogo innego do tej roboty. Oczywiście
coś tam między sobą mamrotali, ale zrobili, co do nich
należało. Jestem bardzo zadowolona z efektu.
– Wygląda fantastycznie – stwierdzam z lekką kpiną.
Zdaję sobie sprawę, że siostra też próbuje odsuwać
rozmowę o ojcu, ale nie mam nastroju na gadanie
o niczym.
Jednak Holly ciągnie temat niezrażona.
– Kevin wymarzył sobie jabłoń, ale przemówiłam mu
do rozsądku. Drzewa owocowe są takie niepraktyczne.
Poza tym nie podoba mi się ich wygląd.
– Mhm, jabłonie są absolutnie passé – mruczę pod
nosem, patrząc po ogrodzie. – Ale dzwoniłem w innej
sprawie. Chciałem porozmawiać o tacie.
Holly w sekundę zmienia się z eleganckiej gospodyni
w zwykłą starszą siostrę.
– Och, Sutter, naprawdę nie wiem, czemu chcesz się
w tym babrać.
– Babrać? Przecież to był dobry facet. Pamiętasz
historyjki, które opowiadał nam w namiocie na tyłach
domu?
– To twoje wspomnienia. Ja byłam już trochę za duża
na bajeczki, kiedy przywlókł skądś ten śmierdzący
namiot.
– A wakacje w Meksyku? Tata mówił trochę po
hiszpańsku i zaczepiał ludzi. Pytał na przykład:, „Gdzie
możemy znaleźć muzeum sprzączek do pasa?” albo
„Dlaczego nie ma lodów o smaku karczocha?”. To było
boskie. Przywieźliśmy stamtąd te dziwne meksykańskie
lalki.
– Dla mnie te pytania były żenujące.
– Jak to? Wszyscy się z nich śmiali. Uwielbiali nas.
– Uśmiechali się do ciebie, bo byłeś mały i uroczy.
– Ale faceci się za tobą oglądali. Mówili, że jesteś
seksowna muchacha.
– Myślisz? – odpowiada z uśmiechem.
– Ba, jestem pewien! Widziałem to na własne oczy! –
Nie dodaję, że jedyny mężczyzna, którego pamiętam,
miał co najmniej pięćdziesiątkę i więcej blizn po trądziku
niż zębów. Dalej wierzę, że Holly ma dobre wspomnienia
związane z ojcem. Muszę jej tylko pomóc je przywołać.
– Tata miał jedną wspaniałą cechę: nigdzie nie był
obcy – zauważam.
– To prawda – przyznaje moja siostra i pociąga
mrożonej herbaty. – Miał łatwość nawiązywania
znajomości. Zwykle wybierał do tego złe osoby, ale nie da
się ukryć, że w jego towarzystwie wszyscy czuli się
dobrze. Przynajmniej przez chwilę.
Zamyśla się na chwilę.
– Pamiętam, że kiedy byłam mała, jeszcze przed
twoim narodzeniem, zabrał mnie na zbieranie cukierków
podczas Halloween. Poszliśmy tylko we dwoje. Miałam
na sobie długą, srebrną suknię księżniczki i srebrną tiarę
na głowie. Powiedział mi wtedy, że jestem najpiękniejszą
dziewczynką, jaką widział. Mówił też, że przez ten jeden
wieczór będę prawdziwą księżniczką i że będę mogła
robić, co chcę, i że spełnią się wszystkie moje życzenia.
– Taki już był. Pełen magii – dopowiadam.
– Znał wszystkich ludzi, do domów których pukaliśmy.
Zagadywał do wszystkich dzieci, które spotykaliśmy po
drodze. Czułam się wyjątkowo. Wyobrażałam sobie, że
naprawdę jestem księżniczką i że on jest królem
Ameryki. W pewnym momencie usiedliśmy pod
drzewem, żeby odpocząć. Jedliśmy słodycze – uwielbiam
migdały w czekoladzie – a on opowiadał, że potwory
Halloween nic nie mogą nam zrobić, bo otacza nas
magiczna osłona, która zmienia w pył wszystko, co złe.
– Tak! Mnie też to mówił!
– Pamiętam, że zwierzyłam mu się wtedy ze swojego
największego pragnienia. Marzyłam o tym, że pewnego
dnia wszyscy zamieszkamy w wielkim, białym zamku.
Obmyśliłam go ze szczegółami: jego ściany oplatał
bluszcz, wnętrze było urządzone pozłacanymi meblami
z czerwonym pluszem, a strażnikami były charty
rosyjskie. Czy inne wielkie psy. I wiesz, co mi na to
odpowiedział?
– Nie wiem.
– „Jesteś księżniczką, a życzenia księżniczek zawsze
się spełniają”.
– Cały tata. Optymista pełną gębą. Naprawdę czekałaś
na ten zamek?
– Oczywiście, że tak. – Holly uśmiecha się szerzej. –
Przynajmniej wtedy. Później marzyłam już tylko o tym,
byśmy po prostu mieszkali razem. Gdziekolwiek.
– Też to przeżywałem – mówię cicho. Dawno nie
czułem takiej bliskości z siostrą.
– Właśnie dlatego niespecjalnie chciałam o nim z tobą
rozmawiać, Sutter. Nie dlatego, że tak bardzo nas
zawiódł, ale dlatego, że nie chcę, byś wyrósł na kogoś
takiego jak on.
– Może to nie jego wina, że nie mógł dotrzymać swojej
obietnicy. Przecież to mama wydzierała się na niego
i kazała mu się wyprowadzić.
Holly wykrzywia się jak zawsze, gdy powiem coś, co
uzna za głupie.
– Może i tak, ale uwierz mi, że dał jej ku temu powody.
Ty byłeś za mały, żeby rozumieć, co się dzieje, ale mnie
często się wtedy zwierzała. Byłyśmy prawie jak siostry.
Opowiedziała, jak podeszła kiedyś do jego auta –
zaparkowanego na środku naszego własnego podjazdu –
i zastała w nim ojca, pukającego sąsiadkę z tej samej
ulicy. Właśnie takim jest człowiekiem. Więcej nie musisz
wiedzieć.
Uczucie bliskości znika w jednej chwili.
– Skąd wiesz, że to prawda? Przecież to jasne, że
mama przedstawiała go w niekorzystnym świetle.
Krytykuje go, gdy tylko nadarzy się okazja. Jest na niego
tak cięta, jakby był co najmniej Osamą bin Ladenem.
Dlatego chcę poznać jego wersję historii.
– Po co? Żeby mógł cię okłamać, tak jak mamę? Jak nas
wszystkich? Pamiętam, że podczas wyprowadzki
posadził nas na werandzie i zapewniał, że nie ma się
czym martwić, że będzie po drugiej stronie miasta i że
możemy do niego dzwonić, jeśli tylko będziemy
w potrzebie. I co, gdzie jest teraz?
– Właśnie to chciałbym wiedzieć.
– Chodzi mi o to, że…
– Nie kończ, rozumiem. Ale teraz ty mnie zrozum:
nadszedł czas, bym się z nim spotkał. Chcę z nim
porozmawiać, porządnie. Każdy facet chce znać swojego
ojca, a nie tylko ojczyma-sztywniaka. Próbowałem pytać
mamę o jego adres, ale ciągle odpowiada wymijająco. Nie
mam z nią tak dobrego kontaktu, jak ty. Uważa, że
odniosłaś wielki sukces.
– Chyba żartujesz. Przy mnie ciągle powtarza, że
jesteś jej ukochanym, małym chłopcem.
– Że co? Nic takiego nie przeszło jej przez myśl, odkąd
skończyłem sześć lat. Teraz jestem zepsutym sprzętem,
nie może się doczekać, aż odda mnie do lombardu.
Właśnie po to tu przyszedłem. Porozmawiaj z nią o tacie,
zrób to dla mnie. Jesteście blisko, powie ci prawdę
– Też mógłbyś się do niej zbliżyć, Sutter. Gdybyś
chciał, mógłbyś być bliżej mamy niż ja. Ale ciągle udajesz,
że nie jesteśmy ci do niczego potrzebne.
– Hej, przecież jestem tu teraz. Przyszedłem specjalnie
do ciebie i proszę cię ładnie, żebyś zagadała do mamy
w sprawie ojca.
Holly odwraca wzrok, patrzy w kierunku domu.
– Ona nie chce o nim rozmawiać, Sutter. Nie dziwię
się, biorąc pod uwagę to, jak się zachował. Dla niej tata to
złe wspomnienie. Nie chcę jej zmuszać do
przypominania go sobie ze szczegółami.
– Pewnie masz rację – życie przed domem z basenem
musiało być dla mamy jak jeden wielki koszmar. Mimo to
– zapytaj ją. Zrób to dla mnie, proszę. Jesteś pierwsza
w udzielaniu mi rad na temat tego, co powinienem robić
ze swoim życiem. Może ten jeden raz po prostu
wesprzesz mnie w sprawie, która dla mnie jest bardzo
ważna.
Siostra wbija spojrzenie w paterę z owocami.
– No, nie daj się prosić – namawiam. – Mogłabyś
zadzwonić do niej do pracy w tej chwili. Powiedz, że
Kevin chciałby z nią o czymś porozmawiać. To powinno
wystarczyć, ona ubóstwia twojego męża.
Holly otwiera usta, ale zaraz je zamyka, zupełnie jakby
w myślach szukała rozwiązania dla skomplikowanego
problemu.
– Nie muszę nigdzie dzwonić – przyznaje w końcu.
– Czemu nie?
Wciąż patrzy na owoce.
– Bo wiem, gdzie jest tata.
– Jak to?
Patrzy teraz prosto na mnie.
– Mieszka w Forth Worth w stanie Teksas. Dzwoni do
mamy średnio dwa razy w roku, kompletnie pijany.
Prosi, żeby do niego wróciła. Jakby to mogło coś zmienić.
– I mama zwierza się z tego tobie, a nie mnie?
– Naprawdę się dziwisz? Dajesz jej do zrozumienia, że
w twojej opinii rozwiedli się z jej winy. Pewnie bała się,
że gdybyś wiedział, uciekłbyś z domu i zamieszkał
z ojcem.
– Ta, jasne – wstaję z krzesła i biorę do ręki kubek
z 7upem. – A może po prostu matka nie chce, żebym
dowiedział się, jak było naprawdę. Nie jest w stanie
trzymać tego w tajemnicy na zawsze. Dowiem się
wszystkiego na własną rękę, choćbym miał sam jechać do
Forth Worth.

58

Miasto Forth Worth jest położone trzy i pół godziny


drogi na północ z Oklahomy – jadąc moim tempem. Jest
szary, pochmurny dzień, ale nic nie szkodzi. Za każdym
razem, gdy sunę autostradą z prędkością bliską stu
trzydziestu kilometrów na godzinę, daleko od pracy,
szkoły i rodziców, czuję się podekscytowany i wolny. Dziś
dodatkowo jestem podekscytowany wizją zobaczenia
ojca po tylu latach. Aimee jest chyba nawet bardziej
nakręcona niż ja. Nie przeszkadza jej nawet, że
opuszczamy rozdanie świadectw.
Kiedy rozmawiałem z tatą przez telefon, to on
zasugerował piątek wieczór, a nie mógł wiedzieć, że to
dzień zakończenia roku szkolnego. Pewnie gdybym go
uświadomił, chętnie przesunąłby datę spotkania, ale co
by to właściwie dało? I tak w tym roku nie dostanę
dyplomu. Pan Asterhole dotrzymał słowa. Czeka mnie
sierpniowa poprawka.
Mama Aimee również nie była zachwycona, kiedy
usłyszała o naszych planach. Nie wiem, w jaki sposób się
o nich dowiedziała, ale prawda jest prosta: pani Finecky
za mną nie przepada. Uważa, że mam zły wpływ na jej
córkę. W porządku. Trudno się spodziewać czego innego
po kobiecie, której dziecko wymyka się spod kontroli.
Odkąd Aimee się przełamała i postawiła matce po raz
pierwszy, naprawdę nieźle jej to idzie. Oczywiście łyk
wódki na odwagę zawsze pomaga.
Ja z kolei powiedziałem swojej mamie, że uroczystości
związane z zakończeniem roku szkolnego potrwają
przez cały weekend. Nawet tego nie sprawdziła. Później
będzie jeszcze dużo czasu, żeby wyjaśnić sierpniową
poprawkę. Nie mówiłem jej za to, dokąd się wybieram,
i poprosiłem Holly o dyskrecję w tej sprawie. Nie chcę
wysłuchiwać kolejnego kazania o ojcu i ostrzeżeń w stylu
„pamiętaj, że to zły człowiek”, jakbym mógł się tym od
niego zarazić, kiedy się zobaczymy.
Nie podoba mi się za to, że Aimee opuszcza ceremonię
zakończenia. Pracowała ciężko na swoje świadectwo.
Z drugiej strony, czy naprawdę musi defilować po jego
odbiór przed tłumem ludzi, dla których jest obca? Poza
tym w ten sposób przynajmniej chwilowo nie dowie się,
że nie kończymy nauki w tym samym miesiącu.
Puszczamy głośno muzykę i podziwiamy śmigający za
oknami krajobraz: nisko zawieszone chmury, przepastne
pastwiska, góry Arbuckle w południowej Oklahomie.
Aimee przyszykowała przekąski i napoje. Nic
z alkoholem. Pewnie pociągniemy z piersiówek przed
samym spotkaniem, ale na razie jesteśmy trzeźwi.
– Denerwujesz się? – pyta moja dziewczyna. – To musi
być dla ciebie dziwne, ale wiesz, co o tym myślę.
– Przyjmujesz tę dziwność z otwartymi ramionami.
– Nie inaczej.
– Jestem pewna, że się ucieszy – mówi i częstuje mnie
chrupkami.
Biorę garść i odpowiadam.
– Przez telefon wydawał się bardzo nakręcony.
Takiego go zapamiętałem, cieszącego się życiem.
Pamiętam, jak pewnego dnia poszliśmy do sklepu
i wycofując, zahaczył o cudzy samochód. Nie
zdenerwował się nawet odrobinę, tylko wykorzystał tę
sytuację do nawiązania kilku nowych znajomości. Wrócił
do sklepu, poprosił sprzedawcę o wezwanie właścicielki
auta do kasy, wręczył jej dane swojego ubezpieczenia,
a chwilę później ściskali się na pożegnanie jak starzy
kumple. Ktoś mógłby pomyśleć, że dostała od niego
wygrany los na loterii, a nie oświadczenie powypadkowe.
– Nie mogę się doczekać, żeby go poznać.
– On też nie może się doczekać.
Okej, nie wspominałem tacie o Aimee, ale to
zrozumiałe. Kiedy rozmawiasz ze swoim ojcem po raz
pierwszy od dziesięciu lat, emocje mogą sprawić, że
zapomnisz powiedzieć o wszystkim.
Sama rozmowa natchnęła mnie pozytywnie.
Z początku ojciec nie był pewien, kto do niego dzwoni.
Chyba nie był do końca świadomy, że przestałem być
małym chłopcem i stałem się prawie dorosłym
osiemnastolatkiem. Jednak gdy już oswoił się
z początkowym zaskoczeniem, porozmawialiśmy sobie
od serca. Może było trochę niezręcznie, ale nie
nieprzyjemnie.
Pytał o mamę i Holly, nie miał na ich temat ani
jednego złego słowa. Pamiętał nawet, że grałem
w dziecięcej lidze baseballu i chciał wiedzieć, jak to się
potoczyło. Przyznałem, że porzuciłem grę pod koniec
podstawówki, bo miałem inne zainteresowania. Miło mi
się zrobiło, że pamięta, na jakiej pozycji szło mi najlepiej,
chociaż byłem wtedy taki mały.
Nie powiedział mi za to, gdzie pracuje ani jak
wylądował w Forth Worth, ale sprawiał wrażenie
człowieka zadowolonego ze swojego życia. Wciąż chodzi
na mecze baseballu, nie ożenił się drugi raz, dalej lubi
opowiadać dowcipy – choć teraz jego śmiech często
przeradza się w napad kaszlu. Nie zapytałem go tylko
o to, co tak naprawdę zaszło między nim a mamą. Będzie
na to mnóstwo czasu.
Gdy wreszcie dojeżdżamy na miejsce, jest pora
obiadu. Po kilku złych skrętach, wreszcie zajeżdżamy na
osiedle, na którym mieszka tata. Budynki nie są
szczególnie stare – mają może dziesięć lat – ale sprawiają
wrażenie kruchych. Jakby nie były w stanie stawić oporu
słynnym teksańskim wiatrom. Trawnikom przydałoby
się koszenie, a krzewom przycięcie, ale co z tego? Ojciec
na pewno ma do robienia lepsze rzeczy niż siedzenie na
dole i podziwianie krajobrazu.
– Chyba dojrzałem do kieliszka czegoś mocniejszego –
mówię do Aimee. – Podaj mi whisky, proszę.
Popijamy raz, drugi, trzeci, po czym przepłukujemy
usta miętowym płynem.
– Dobra. Teraz albo nigdy – rzucam z determinacją.
Dzwonię do drzwi kilka razy, ale nikt nie odpowiada.
Przyjmuję, że urządzenie nie działa i próbuję pukać do
drzwi – bezskutecznie. Dopiero za piątym razem drzwi
uchylają się i wychodzi z nich tata, a raczej jego mniejsza
wersja niż ta, którą zapamiętałem. Nie jest wiele ode
mnie wyższy, ma zmierzwione, siwiejące włosy, którym
przydałby się fryzjer. Ubrany jest w niebieskie, sprane
dżinsy i coś na kształt koszuli hawajskiej, na której
kwiaty zastępują rysunki kości do gry. Dalej jest
przystojny, choć sprawia wrażenie pomiętego,
zgaszonego.
– Witaj, dobry człowieku. Co mogę dla ciebie zrobić? –
odzywa się, czarujący jak zawsze.
Przez moment wydaje mi się, że to żart.
– To ja – odpowiadam. – Sutter.
Patrzy na mnie, jakby chciał usłyszeć więcej.
– Sutter, twój syn.
– Och! Oczywiście. Chłopie, jak dobrze cię widzieć.
Zapomniałem, że przyjeżdżasz już w ten weekend. Co za
niespodzianka – cieszy się i ściska moją dłoń w swojej
dużej, ciepłej dłoni. – A kim jest ta zniewalająca młoda
dama? – pyta, wyciągając rękę do Aimee.
Przedstawiam ich sobie. Ona spuszcza nieśmiało
głowę, kiedy tata sugeruje, że wziął ją za wschodzącą
hollywoodzką gwiazdę.
– Nienaganny gust w kwestii kobiet masz po ojcu –
słyszę od niego.
Zastanawiam się, o jakich kobietach myśli, bo przecież
nie o mamie.
Okazuje się, że umówił się dziś ze swoją partnerką
w barze Larry’s, bo był przekonany, że widzimy się
weekend później. Zwykle przyjąłbym tego rodzaju błąd
na siebie, ale tym razem jestem pewien, że wspólnie
ustaliliśmy tę właśnie datę. Nie ma jednak sensu się o to
kłócić. Przyjechaliśmy, a on cieszy się jak dziki i zaprasza
nas na grilla do swojego kolegi.
Proponuje, byśmy pojechali dwoma samochodami.
Wsiadamy z Aimee do mitsubishi, on pakuje się do
rozklekotanego kombi. Humory nam dopisują.
Zastanawiam się tylko, czy w obecności jego dziewczyny
będziemy mogli porozmawiać o tym, dlaczego rozstał się
z mamą.
– Może jeszcze jeden łyk whisky, doktorze? –
proponuje Aimee.
– Poproszę – odpowiadam.

59

Larry’s okazuje się niewielkim barem połączonym


z grillem, oddalonym o dziesięć minut drogi od domu
ojca. Wygląda na niezłą norę, ale wiecie, jak mówią:
najlepsze żeberka robią w największych dziurach. Tata to
bez wątpienia stały bywalec. W środku jest może
piętnastu ludzi i wszyscy go znają. Są zachwyceni, że
mogą poznać jego syna. Dowiaduję się też szybko, że
kobiety w Teksasie bardzo lubią szczypać chłopaków
w policzki.
Tylko dziewczyna ojca nie wygląda na zadowoloną.
Wychodzi z toalety akurat, gdy kończymy rundkę wokół
jego znajomych i zaczyna narzekać: czeka od trzydziestu
minut i ma dosyć takiego traktowania. Przez moment
obawiam się, że zrobi się z tego niezła chryja, ale
zapomniałem już chyba, co potrafi zdziałać szeroki,
szczery uśmiech taty. Szybko wyjaśnia jej, że zatrzymali
go niespodziewani goście.
– Chciałbym, żebyś poznała mojego syna: boskiego
Suttera Keely’ego – przedstawia mnie, przesadnie
gestykulując. – Sutter, poznaj panią Gates.
Kobieta w jednej chwili zmienia ton.
– To twój syn? Czemu nie powiedziałeś, że się go
spodziewasz?
Podchodzi do mnie chwiejnym krokiem, niezdarnie
próbuje objąć mnie na przywitanie i całuje w policzek.
Wygląda na to, że sporo już wypiła. Chyba ją polubię.
Nie jest może najpiękniejszą czterdziestką na świecie,
ale jest w niej coś fantastycznego: imponujące sztuczne
rzęsy, z kilogram kredki do oczu i wisienka na torcie –
napuszona, charakterystyczna dla Teksasu fryzura
z farbowanych, czarnych włosów z białym pasmem
w grzywce. Jest na swój sposób posągowa; choć nie
grzeszy wzrostem, widać, że kiedyś miała ciało
prawdziwej Miss Universum. Teraz wróciła do
oryginalnego kształtu: przypomina blok marmuru.
Kawał kobiety z niej. Nie chciałbym wpaść na nią swoim
mitsubishi.
Siadamy przy okrągłym stole w głębi baru, tata
zamawia coś z grilla i kilka dzbanów piwa. Jedzenie jest
przepyszne, duże porcje z mnóstwem ostro-słodkiego
sosu, tak jak lubię. Co najlepsze, nikomu zdaje się nie
przeszkadzać, że Aimee i ja częstujemy się browarem.
Piwo jest zimne, niemal zmrożone, niczym
bożonarodzeniowy poranek. Wreszcie mogę się napić
z własnym staruszkiem!
Ojciec odchyla się na krześle, zapala papierosa
i zaczyna opowiadać. Jego historie i żarty śmieszą
absolutnie wszystkich, rechoczą nawet podstarzali
kowboje-hipisi przy stoliku obok. Najbardziej podoba mi
się opowieść o tym, jak pojechaliśmy nad jezioro, kiedy
jeszcze wszystko było w porządku między nim a mamą.
Jezioro miało plażę, niewielkie molo ze zjeżdżalnią,
trampolinami i ratownikiem. Ja, jak to ja, ruszyłem na
poszukiwanie rozrywek, gdy tylko spuścili ze mnie
wzrok.
Tata zanurkował, wynurzył się i kiedy zobaczył, że
nigdzie mnie nie ma, wpadł w panikę. Myślał, że jego
cudowny synek ześliznął się z molo i wpadł do głębokiej
wody. Rzucił się do ratownika, ale ten brodził tylko
w płytkiej wodzie i dmuchał w gwizdek, wyglądając
generalnie głupio.
Sposób, w jaki tata opowiada tę historię, jest
niesamowity. Imituje głosy, robi miny, naśladuje
udawane bohaterstwo gapowatego ratownika. Wróciłem
na molo z miną niewiniątka, mocując się z sznurkiem
kąpielówek – byłem tylko w toalecie. Wszyscy w barze –
poza panią Gates – wybuchają śmiechem.
Kobieta wpada w dziwnie sentymentalny nastrój, oczy
napełniają się jej łzami, sztuczne rzęsy odklejają się od
powiek. Ubrudziła się sosem na brodzie, ale nikt nie
mówi jej, by go starła.
– Masz takie piękne dzieci – mamrocze pod nosem.
Najwyraźniej myśli, że Aimee to moja siostra.
Ja czuję się cudownie, wręcz promienieję, bo
pamiętam to zdarzenie. Tata omija w swojej opowieści
właściwe zakończenie. Złapał mnie mocno i przytulił.
„Nie wolno oddalać się bez ostrzeżenia. Co by było,
gdybyś się utopił?” – mówił. „Co ja bym zrobił bez mojego
fantastycznego chłopaka?” Nosiłem wspomnienie tych
słów w sercu jak szczęśliwą monetę.
Płyną kolejne opowieści, pełne ciepłe i przestrzeni
niczym Ocean Spokojny. Przypominam tacie, jak w letnie
wieczory w ogródku słuchaliśmy razem kawałków
Jimmy’ego Buffetta. Na to wspomnienie ojciec uśmiecha
się tęsknie.
– To były wspaniałe, piękne czasy – mówi, mam
wrażenie, że z pewnym żalem. – Wiesz co? Chyba mają tu
Jimmy’ego w szafie grającej. Możemy posłuchać całej
płyty.
Włącza muzykę i wraca do stołu, wyciągając ręce do
pani Gates.
– Gotowa do tańca? – pyta z szelmowskim uśmiechem
– Ho-ho, jeszcze jak – odpowiada wesoło kobieta.
– Dajesz, Sutter – zachęca ojciec. – Zobaczymy, czy
dotrzymacie z Aimee kroku nam, staruszkom.
Jeśli muzyka jest odpowiednia, potrafię się ruszać, ale
tata i jego dziewczyna są absolutnie bezkonkurencyjni.
Tańczą teksański country swing, który może nie do
końca pasuje do muzyki i na którym absolutnie się nie
znam, ale to mnie nie powstrzymuje. Jestem gotowy na
wszystko. Co zaskakujące, Aimee też podrywa się
z krzesła. Jestem w szoku. Co to za dziewczyna? Co stało
się z tą, którą musiałem praktycznie ciągnąć na parkiet
na studniówce? To, że jej posłuchałem i postanowiłem
spotkać się z ojcem, musiało zadziałać jak sterydy na jej
poziom pewności siebie.
Tańczymy więc we czworo na parkiecie wielkości
niewielkiego tarasu. Aimee i ja wpadamy na siebie co
rusz w porażającym braku koordynacji, podczas gdy tata
i pani Gates, pijaniutka aż miło, wirują wokół siebie bez
jednego potknięcia.
Chyba nie mogą patrzeć na nasze spastyczne podrygi,
bo proponują szybką lekcję. Na drugą piosenkę
zamieniamy się partnerami i już Aimee kręci
fantastyczne obroty, prowadzona przez mojego ojca. Ja
mam mniej szczęścia: o mały włos nie wrzucam pani
Gates na kolana jakiegoś gościa ze sprzączką od pasa
wielkości talerza obiadowego. Jej to jednak nie
przeszkadza.
– Szwietnie tańszysz – bełkocze. – Po prostu szwietnie.
Następny kawałek jest wolny. Pani Gates wtula się we
mnie swym ogromnym biustem i wsuwa mi dłonie
w tylne kieszenie spodni. Chyba tylko koktajl Mołotowa
mógłby mnie wyswobodzić z jej uścisku. Aimee tańczy,
przytulona do mojego ojca; on prowadzi ją płynnie po
obwodzie parkietu. Wymieniamy zakłopotane uśmiechy,
ale widzę, że polubiła mojego staruszka.
Chyba w tej chwili postanawiam sobie, że nie będę go
pytać o to, co stało się z mamą. Lepiej płynąć z wiatrem.
Ciekawe, gdzie nas zaniesie. Nic na siłę. Dzisiejszy
wieczór ma służyć odnowieniu kontaktu, a nie
rozwiązywaniu tajemnic.
Jednak kiedy wracamy do stołu, by napić się piwa
i odsapnąć, Aimee zadaje pytanie, które zmienia nastrój
całego spotkania. Nie mogę jej jednak za to obwiniać. Jej
pytanie jest absolutnie uzasadnione. Nie mogła wiedzieć,
że wywoła prawdziwą burzę w samym środku baru
Larry’s.

60

– Panie Keely – zaczyna Aimee, wyraźnie ożywiona


naszymi parkietowymi wygibasami. – Co właściwie robił
pan po opuszczeniu Oklahomy?
Widzicie? Zupełnie niewinne pytanie bez żadnych
podtekstów.
– Sporo podróżowałem – odpowiada wymijająco
ojciec. – Byłem tu i tam i siam. Nie potrafiłem nigdzie
zagrzać miejsca na dłużej – dodaje i nagle widzę iskierkę
w jego oku, która pojawia się zawsze, gdy przypomina
mu się coś miłego. – Jednym z moich ulubionych miejsc
było Key West na Florydzie. Te zachody słońca! Jakby
ktoś zanurzał i rozmieszał w oceanie gałkę lodów toffi
w polewie truskawkowej. Czas płynie tam inaczej,
wolniej. Pewnie gdybym tam został, byłbym dziś o pięć
lat młodszy – kończy z uśmiechem. Myślę, że na swój
sposób naprawdę w to wierzy.
– W takim razie dlaczego pan stamtąd wyjechał? –
pyta Aimee. Przez cały wieczór wsłuchuje się w jego
słowa tak uważnie, jakby spodziewała się, że
przypadkiem wyjawi nam sens życia.
– Czemu wyjechałem? – Tata pije łyk piwa. – Dobre
pytanie. Podejrzewam, że powód był stary jak świat –
kasa. A raczej jej brak. Wymaga się od nas jej posiadania,
jeśli chcemy jeść, pić i gdzieś mieszkać. Jedenaste
przykazanie mówi: będziesz spłacał długi w terminie.
Kończy piwo i ponownie napełnia kufel.
– Założę się jednak, że Suttera bardziej interesuje,
dlaczego wyjechałem z Oklahomy, a nie z Florydy.
Dobrze myślę? – Patrzy na mnie z uniesionymi pytająco
brwiami.
Nie przeczę, przeszło mi to przez myśl.
– To uczciwe pytanie – ciągnie tata. – Nie ma co do
tego żadnych wątpliwości. Pozwól, że zacznę od tego:
naprawdę chciałem być ojcem dla ciebie i Holly. Bardzo
tego pragnąłem. Wasza dwójka była dla mnie ważniejsza
niż cokolwiek w świecie. Okazało się jednak, że nie
potrafiłem być prawdziwą głową rodziny. A przynajmniej
tak uważała wasza matka. Między nami naprawdę się
pogorszyło. Wydawało mi się, że lepiej będzie, jeśli
zniknę z waszego życia. Przynajmniej na trochę. Taki był
plan. Problem polega na tym, że chwila potrafi trwać
wieki.
Nie do końca satysfakcjonuje mnie ta odpowiedź.
Chciałbym przeanalizować to na spokojnie i wrócić do
tematu później. Nie udaje się.
– No dobrze, ale właściwie o co poszło? – pyta pani
Gates ku mojemu zaskoczeniu. Wpatrywała się w blat
nieprzytomnym wzrokiem i byłem pewien, że nie
kontaktuje.
– Historia stara jak świat – mówi ojciec. – Różnice nie
do pogodzenia. Chciała planować ze mną przyszłość,
której nie byłem w stanie jej dać.
– Ha! – woła kobieta i przechyla głowę do tyłu, ta
jednak wraca jak na sprężynie. – Moje doświadczenie
mówi, że „różnice nie do pogodzenia” zwykle polegają na
tym: ona uważa, że on nie powinien jej zdradzać, a on, że
wręcz przeciwnie!
Ojciec nie daje się sprowokować.
– To, co myślą kobiety, pozostaje dla mężczyzny
tajemnicą.
I wtedy, sam nie wiem dlaczego, z moich ust
wychodzą słowa:
– Mama mówiła, że ją zdradziłeś.
Nie rozumiem, po co to powiedziałem, ale skoro
zdanie już padło, pozostaje mi tylko brnąć dalej.
– Zawsze obwiniała cię za wszystko, ale ja nie chciałem
w to wierzyć. Wydawało mi się, że w ten sposób
próbowała przekabacić nas na swoją stronę.
Przez dłuższą chwilę ojciec pociera brzeg kufla.
– Więc jak było? – dopytuje jego dziewczyna. –
Zdradziłeś ją czy nie?
Ojciec spuszcza wzrok.
– Może. Troszeczkę.
To chyba jedna z tych rzeczy, na temat których nie
potrafi i nie chce kłamać. Jasne, to, co zrobił, zasługuje na
potępienie, a jednak powtarzam sobie, że zawiniła
przede wszystkim mama. Traktowała go źle, więc szukał
pocieszenia w ramionach innej.
– Ja pierniczę! – woła pani Gates. – Tylko mężczyzna
może wymyślić taką odpowiedź! Może mi wyjaśnisz, jak
można „troszeczkę” kogoś zdradzić?
Ojciec uśmiecha się szeroko, ale nie jest to już szczery
uśmiech.
– Wiesz, jak to jest – zaczyna. – Czasem wychodzisz
trochę się rozerwać, poznajesz kogoś, kończy się jak
kończy. Te dziewczyny nic nie znaczą. Nie pamiętam
nawet, jak wiele z nich wyglądało.
– Wiele z nich? To ile ich było? – pytam.
Przez moment mam wrażenie, że ojciec próbuje coś
policzyć, ale szybko się poddaje.
– Nie robiłem listy ani niczego takiego – odpowiada.
– Usłyszałam wystarczająco. – Pani Gates uderza
dłonią w stół. – Nie miałam pojęcia, że zadaję się
z seryjnym gwałcicielem!
– O Jezu… – Tata rzuca mi przepraszające spojrzenie. –
Znowu zaczyna przesadzać. Miałem nadzieję, że
przynajmniej dziś nie będzie szaleć.
Pani Gates nachyla się nad nim.
– Nie jestem wariatką.
– Nie o to mi chodziło. Po prostu czasem
dramatyzujesz.
– Niczego nie dramatyza… dramutyzu… dramzuje!
Jakiej reakcji się spodziewałeś? Właśnie dowiedziałam
się, że potrafisz przelecieć dziesięć kobiet na godzinę, i to
kobiet, których nawet nie kochasz.
– Hej, wcale nie powiedziałem, że ich nie kochałem.
Jestem pewien, że byłem w nich zakochany, nawet jeśli
trwało to tylko czterdzieści pięć minut.
– Ho, ho, całe czterdzieści pięć minut? W takim razie
może powiesz mi lepiej, kiedy mój czas minie?
– Niby skąd mam wiedzieć? Nie noszę zegarka –
odpowiada tata i patrzy na nią z ukosa.
Nawet ja wiem, że to nie najlepsza odpowiedź.
Wyrysowane kredką brwi pani Gates unoszą się tak
szybko, jakby chciały odlecieć z jej czoła.
– To mi wystarczy! Ty zdradliwy psie. Pomyśleć, że
chciałam zostawić dla ciebie męża i moich dwoje
biednych dzieci.
– Twoje biedne dzieci mają po dwadzieścia parę lat.
Poza tym nigdy nie mówiłem, że chcę, byś kogokolwiek
dla mnie opuszczała.
Kobieta jest czerwona jak burak, calusieńka, aż po
linię farbowanych włosów.
– A, czyli możesz mnie wyrzucić jak starą, przeżutą
kość? Dobrze, pokażę ci, co o tym myślę – syczy, po czym
chwyta talerz pełen brudnych od sosu kości i zrzuca je
prosto na koszulę ojca.
– O co ci chodzi? – denerwuje się tata, ocierając
ciemne plamy.
To świetny moment na wielkie wyjście, ale pani Gates
jeszcze nie skończyła.
– Ciekawe, czy teraz spodobasz się panienkom! –
Macha ręką i przewraca na podłogę swój pełen piwa
kufel, który roztrzaskuje się na płytkach koloru cegły.
– Jezu Chryste, uspokój się, kobieto – prosi ojciec.
– Cholera, Tommy! – Tak ma na imię mój tata. –
Mówiłem ci, żebyś nie przyprowadzał tutaj tej szalonej
kobiety, kiedy jest pijana! – woła sekundę później
właściciel baru. – Zabierz ją stąd, zanim zniszczy coś
więcej.
– Ale mój chłopak wpadł w odwiedziny.
– Nie obchodzi mnie to. Ludzie nie przychodzą tutaj,
by oglądać takie sceny.
– Nie zostałabym tutaj za żadne pieniądze świata –
oznajmia pani Gates, po czym wstaje, zatacza się i wpada
na stół, przez co na podłogę leci kufel ojca.
– Zaczekaj – mówi ojciec, też wstaje i rzuca na stół
dwadzieścia dolarów. – Sutter, zajmiesz się rachunkiem?
Powinienem jej pomóc.
– Jasne – odpowiadam, chociaż dwudziestka to
zdecydowanie za mało, żeby zapłacić za żeberka i piwo,
więc będziemy musieli dorzucić się z Aimee. Kiedy
kończymy płacić, ojciec i jego partnerka są już na
zewnątrz. Mży.
Widzimy ich na drugim końcu parkingu, w świetle
latarni.
– Odejdź ode mnie, ty wilku w owczej skórze! –
wydziera się kobieta.
– Uspokój się, proszę – odpowiada ojciec. – Źle to
wszystko zrozumiałaś.
Jednak pani Gates przeszła już na ciemną stronę
pijackiego szumu. Daleko jej do spokoju. Zamiast tego
za​machuje się i uderza torebką – wielkości kuli do kręgli
– prosto w twarz ojca.
– Nie mów mi, co mam robić – krzyczy i bierze kolejny
zamach.
Ojciec robi unik i zasłania się ramionami, ale kobieta
walczy niczym średniowieczny rycerz, bijąc w niego
gradem ciosów.
– I nawet nie próbuj mnie więcej prosić o pożyczkę –
mówi i łup! – uderza ojca w ramię. – Spłacisz wszystko,
co do centa. Nie myśl, że ci odpuszczę. Nie wykorzystasz
mnie i moich pieniędzy!
Łup, łup, łup.
W końcu ojcu udaje się przytrzymać ją za ręce
i przycisnąć do samochodu. Pani Gates oddycha ciężko
i mamrocze pod nosem.
– Co za besznadziejny sukinsyn. Wiesz, kim jesteś?
Besnadziejnym skurczybykiem!
Proponuję ojcu, że zawiozę ją do domu swoim
mitsubishi, ale on mówi:
– Dzięki, Sutter, ale lepiej będzie, jeśli zawiozę ją sam.
Powinienem pogadać z nią na osobności.
– Mamy jechać za wami?
– Nie, nie trzeba. Wracajcie do mnie. Spotkamy się
pod domem za pół godziny.
– Zostawisz tu jej samochód?
– Nic mu nie będzie – odpowiada z uśmiechem, jakby
nie działo się nic specjalnego.
– Czyli do zobaczenia za pół godziny u ciebie?
– Trzydzieści minut i ani jednej więcej.

61

Pół godziny. Godzina. Półtorej. Taty nie ma. Mżawka


przeradza się w ulewę, deszcz bębni o dach samochodu.
Po szybkie spływają rwące rzeki.
– Chyba nie przyjedzie – rzucam i piję duży łyk 7upa
z whisky.
– Szkoda, że nie masz do niego komórki.
– Nic by to nie dało. Sam nie mam telefonu.
– Myślałam, że niedawno kupiłeś sobie nowy.
– Już zdążyłem go zgubić.
Błyska i grzmi tak blisko, jakby niebo otworzyło się tuż
nad samochodem.
– Robi się nieciekawie – mówię. – Lepiej wracajmy do
domu.
– Nie musimy. Możemy czekać tak długo, jak trzeba.
– Ale po co? Nic się nie zmienił. Odszedł bez
pożegnania. – Przekręcam kluczyk i wycofuję spod domu
ojca, nie oglądając się za siebie.
Przez dłuższą chwilę jedziemy w ciszy. Nie włączam
nawet muzyki. Słychać tylko grzmoty i szum pracujących
wycieraczek. Częściowo przetrawiłem już moje wielkie,
wyczekiwane spotkanie z tatą. Co za porażka. Mógłbym
zrozumieć, że zdradzał mamę. Potrafi być naprawdę
trudna. Ale facet, którego poznałem, myśli tylko
i wyłącznie o sobie. Jezu, nie pamiętał nawet, że się
umówiliśmy. I po co w ogóle mówił, że tak mu zależało,
żeby być dobrym ojcem dla mnie i Holly? Coś mu nie
wyszło. Co to za „chwila”, która trwa kilkanaście lat?
Nikt, kto kocha swoje dzieci, nie zapomina o nich na tak
długo.
Do tego naciąga tę biedną, szaloną panią Gates. Czy
w ogóle przejął się tym, że może zniszczyć jej
małżeństwo i odwrócić jej dzieci przeciwko niej? Nie. Dla
niego rodzina to absolutnie niezrozumiały koncept.
Gdyby było inaczej, nie kazałby mi czekać w deszczu,
w samochodzie zaparkowanym przed swoim domem, po
tym, jak przejechałem taki kawał, żeby się z nim
zobaczyć. Najwyraźniej moje trzy kwadranse miłości
minęły dawno temu.
Przez te wszystkie lata próbowałem go
usprawiedliwiać. Zrzucałem na mamę całą
odpowiedzialność za jego odejście, za to, że nas nie
odwiedzał i że się z nami nie kontaktował. To dobry
człowiek, powtarzałem sobie. On jeden, gdzieś tam,
troszczył się o mnie. Mój wspaniały, cudowny tata.
Ta, jasne.
Nikt nie musiał go wyrzucać. Opuścił nas z ochotą.
Pewnie zostawił po sobie mnóstwo długów, które
spłacała mama, albo jeszcze lepiej – Geech. Nic
dziwnego, że mama nie może znieść mojej obecności. Za
bardzo go jej przypominam.
Chyba tego boję się najbardziej. Może jestem zupełnie
jak on i czeka mnie takie samo beznadziejne życie.
Ktoś za mną trąbi. Mitsubishi zjechało jakieś dziesięć
centymetrów na drugi pas, a ten z tyłu wczuł się w rolę
policjanta drogówki. „Pieprz się, koleś” – mamroczę pod
nosem. Na drogach można spotkać o wiele bardziej
niebezpiecznych ludzi niż ja – gadają przez telefony
komórkowe, robią sobie makijaż, szukają na podłodze
płyt kompaktowych.
Prawda jest bowiem taka, że jeśli mam jakiś talent, to
jest nim doskonała umiejętność jazdy pod wpływem.
Nigdy nie dostałem mandatu, a na koncie mam tylko
kilka otarć o słupki parkingowe i jeden słup od latarni.
Historia ze śmieciarką wydarzyła się, kiedy jeszcze nie
miałem prawa jazdy i jeździłem autem mamy. Nawet nie
wezwano policji. Przecież nie mam na masce
rozjechanego dzieciaka. O co chodzi temu gościowi
z klaksonem? Brakuje mu zmartwień?
Gdy wreszcie wjeżdżamy na autostradę, Aimee
zaczyna mnie pocieszać. Mówi, że bardzo polubiła
mojego staruszka i że szkoda, że pani Gates tak
zakończyła nasz wieczór.
– Nie rozumiem, jak mogła się tak zdenerwować,
skoro sama zdradza swojego męża.
– Może dlatego, że ludzie są do dupy – odpowiadam
beznamiętnie.
Nie jestem w nastroju na pocieszanie. Otacza mnie
mrok. Jest ciemniej niż ciemno. Bóg zapomniał dziś
o swoim pijaczynie.
– Nie wszyscy – oponuje Aimee. – Ty nie jesteś.
– Mówisz? Widziałaś, jaki jest mój ojciec: to
obrzydliwy kłamca i oszust. Typ, który pozbywa się
rodziny równie bezboleśnie jak wąż skóry. Skąd wiesz, że
nie pójdę w jego ślady? Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Na pewno chcesz się przeprowadzić do St. Louis z takim
jabłkowym wężem jak ja?
– Nie jesteś ani wężem, ani jabłkiem. Nie jesteś jak
twój tata. Dobrze, że poznałeś prawdę. Możesz uczyć się
na jego błędach. Jeśli nie chcesz być taki, jak on, nie
musisz. Wszyscy jesteśmy wolni i możemy wybierać.
– Niby co mamy do wyboru? Mam sobie wymyślić
jakąś nową, fantastyczną przyszłość? Słyszałaś mojego
ojca: mama chciała planować z nim przyszłość, której nie
mógł jej dać. Cóż, ja też nie mam nic dla ciebie. To jak
wada urodzeniowa, rozumiesz? Jestem chłopcem
urodzonym bez przyszłości.
– To nieprawda, Sutter. Masz tyle możliwości.
– Nie, nie mam. Widziałem to wszystko we śnie, który
ciągle się powtarza. Jestem ja, jest Ricky. Bawimy się tak,
jak w podstawówce z psem sąsiadów, wielkim, czarnym
dobermanem. Tym razem jednak nie udaje nam się
z nim zakumplować. Nie jesteśmy nawet blisko. Pies
otwiera wielką, oślinioną paszczę i połyka Ricky’ego
jednym kłapnięciem. Zostajemy sami: ja i warczący,
kłapiący pies, który goni mnie rowem melioracyjnym, aż
wpadam na betonową ścianę. Nie ma dla mnie ucieczki.
Zawsze budzę się w tym samym momencie. Ciąg dalszy
jest dla mojej podświadomości zbyt brutalny. Ale takie
właśnie jest życie. Takie, nie inne. Biegniesz i biegniesz
w kierunku ściany, a za tobą sunie wielki, czarny pies,
który próbuje złapać cię za tyłek.
Aimee kładzie dłoń na moim udzie.
– Tak ci się tylko teraz wydaje. Pamiętaj, by nie tracić
nadziei.
– Nadzieja? Chyba żartujesz. Przez ten cały czas
zrozumiałem jedno: nadzieja jest absolutnie zbędna. Co
można mieć w zamian – tego jeszcze się nie
dowiedziałem. Na razie alkohol będzie musiał wystarczyć
mi za odpowiedź.
Pociągam łyk whisky, ale wydaje mi się bez smaku. Nic
nie jest w stanie mi pomóc. Jestem czarnym punktem na
klatce piersiowej wszechświata.
– Wiesz, jak jest. Twój tata pewnie musiał zostać
dłużej z panią Gates. Wyglądała na kogoś z poważnym
problemem psychicznym. Jestem pewna, że tak
naprawdę chciał do nas wrócić. Gdyby nie ona, pewnie
zostalibyśmy tam na noc.
– Ta, jasne. A gdyby nie zdradzał mojej mamy i nie
porzucił mnie i Holly, wciąż bylibyśmy rodziną, wszystko
byłoby cacy, byłbym przewodniczącym klasy w szkółce
niedzielnej, a ty i ja galopowalibyśmy na srebrnych
ogierach prosto na Plutona.
Aimee milczy. Pewnie powinno mi być głupio za ten
wybuch sarkazmu, ale czuję się już tak źle, że gorzej
chyba nie mogę.
– Wiem, że teraz wszystko wygląda beznadziejnie, ale
pamiętaj, że rodzice to też ludzie. Nie zawsze wiedzą, co
robić. To wcale nie znaczy, że cię nie kochają.
– Dziękuję za tę głęboką psychoanalizę, doktorze
Freudzie.
Moja uwaga wcale jej nie peszy.
– A nawet jeśli naprawdę by cię nie kochali, to nie
znaczy, że wolno się poddawać. Musisz dać miłości
szansę, to raz. I dbać o nią, kiedy już ją masz. Wiem coś
o tym, bo cię kocham. Nie wolno ci w to wątpić.
– Przestań, Aimee. To nie opera mydlana. Wcale mnie
nie kochasz. Wmawiasz to sobie, ale to nie miłość. Jesteś
pijana i pewnie czujesz wdzięczność. Cieszysz się, że
ktoś się tobą zainteresował i zauważył w tobie kogoś
więcej niż tylko zabawkę na jedną noc.
Dziewczyna nachyla się do mnie i krzyżuje ramiona.
– Nie mów tak, Sutter. Nie próbuj tego zepsuć
słowami.
Ale ja dopiero się rozkręcam.
– Jeszcze na to nie wpadłaś? Nie ma wcale komandor
Amandy Gallico. Nie ma Jasnych Planet. Nie ma czegoś
takiego jak wspólne dobro. Pozostaje nam święta trójca
atomowych wampirów: bóg seksu, bóg pieniędzy i bóg
władzy. Bóstwo pięknej duszy zdechło z głodu dawno,
dawno temu.
Aimee wyprostowuje ręce.
– Możemy to zmienić.
Kręcę przecząco głową.
– To zbyt wiele do zmiany. I za dużo trudności.
– Nieprawda. Tak ci się teraz wydaje, bo się boisz.
Zresztą, wszyscy się boją.
Patrzę na nią zimno.
– Ja się boję? Niby czego? Wymień choć jedną rzecz.
Nie wiem, czy pamiętasz, ale to ja zeskoczyłem
z trzystumetrowego mostu do rzeki.
– Dobrze wiesz, co mam na myśli. Ty… ej, uważaj!
– Co?
– Jedziesz pod prąd!

62

Znów ktoś na mnie trąbi. Tym razem jest to głośny,


wkurzony wrzask osiemnastokołowej ciężarówki.
Odbijam gwałtownie w prawo, ale nawierzchnia jest
śliska po deszczu i wpadamy w poślizg. Mitsubishi kręci
tyłem, nosi nas z jednego pasa na drugi. Ciężarówka –
z cysterną – warczy silnikiem tuż obok; jest tak blisko, że
wystarczy jeden nieuważny ruch, byśmy znaleźli się
między kołami, przynajmniej tak się wydaje. Aimee
odpina pas i próbuje się wcisnąć na podłogę. W myślach
widzę już nagłówki: NASTOLETNI KRETYN GINIE
W WYPADKU Z POŻAREM I POZBAWIA SWOJĄ
DZIEWCZYNĘ – DRUGĄ OFIARĘ – SZANS NA
WSPANIAŁĄ PRZYSZŁOŚĆ.
Cysterna jest może pięć centymetrów od mitsubishi.
Czuję, że zaraz w nią uderzymy, jednak w ostatniej
chwili samochód skręca w przeciwną stronę. Teraz
możemy się martwić już „tylko” betonowymi słupami,
które stanowią osłonę autostrady. Jeden z nich zbliża się
do nas niebezpiecznie od prawej, ale tylko się o niego
ocieramy, bo zaraz udaje mi się odzyskać kontrolę nad
pojazdem i zatrzymać na poboczu, w wysokiej, mokrej
trawie.
Aimee podnosi się z podłogi. Ma szeroko rozwarte
źrenice, usta jej drżą.
– Jezu Chryste! – wołam. Nie jestem w stanie
powiedzieć nic więcej.
– Wszystko w porządku – mówi. – Nic ci nie jest?
Nie mogę w to uwierzyć. Powinna lać mnie po
mordzie, krzyczeć, cokolwiek.
– Nic nie jest w porządku – odpowiadam ostro. – Czy
ty tego nie widzisz? Jestem nieudacznikiem,
stuprocentowym popaprańcem!
Aimee siada na miejscu pasażera i obejmuje mnie
mocno.
– Po prostu cieszę się, że wyszliśmy z tego cało.
– Co ty wyprawiasz? – Odsuwam jej ręce. – Prawie cię
zabiłem, a ty chcesz mnie przytulić? Powinnaś znaleźć
się tak daleko ode mnie, jak to możliwe.
– Nieprawda – zaczyna płakać. – Chciałam tylko, żebyś
poczuł się lepiej.
– Tak? Cholera, w takim razie to ja sobie pójdę! –
Otwieram drzwi i wychodzę z auta. Idę poboczem,
deszcz zacina, krople uderzają jak gwoździe. – Wracaj
sama! – krzyczę przez ramię. – Tak będzie dla ciebie
bezpieczniej.
Oczywiście nie słucha. Wychodzi za mną i woła,
żebym wracał. Przyspieszam. Mam wrażenie, że jeśli
będę szedł wystarczająco szybko, uda mi się uciec od
samego siebie.
– Sutter! – krzyczy. – Stój. Przepraszam!
Nie wierzę. Przeprasza? Za co? Odwracam się, żeby jej
powiedzieć, by wracała do samochodu i pozwoliła mi
odejść, ale nie zdążam. Widzę parę świateł pędzącą tuż
na nią, od tyłu. Wołam tylko „Aimee!”, ona robi krok
w lewo, światła oślepiają mnie na moment, słyszę
nieprzyjemne łupnięcie i widzę, jak jej ciało pada
w wysoką trawę.
Skóra mi płonie, kiedy biegnę do niej. Deszcz
praktycznie mnie oślepia. W żołądku mam dzikie
zwierzę, które próbuje wydostać się ze mnie przez klatkę
piersiową i usta. „Co ja narobiłem? Co ja narobiłem?” –
powtarzam, chyba tylko w myślach, nawet nie wiem.
Leży w trawie, włosy ma przemoczone, a na policzku
ślady błota. A może krwi? Klękam przy niej.
– Aimee, Boże, Aimee. Jestem pieprzonym idiotą,
Aimee.
– Sutter – szepcze, nie otwierając oczu. – Chyba
potrącił mnie samochód.
– Wiem, kochanie, wiem.
Pamiętam skądś, że nie powinno się przemieszczać
osób, które brały udział w wypadku, bo można uszkodzić
kręgosłup. Klękam więc tylko przy niej, bojąc się choćby
dotknąć jej twarzy.
– Nie martw się, sprowadzę pomoc – zapewniam, ale
przecież nie mam nawet komórki, więc nie mogę
zadzwonić po karetkę. Co za kretyn.
Ona otwiera oczy i próbuje usiąść.
– Nie rób tego – proszę. – Wydaje mi się, że nie
powinnaś się ruszać.
– Poczekaj – odpowiada i opiera głowę na mojej piersi.
– Chyba nie stało się nic poważnego. Uderzył tylko
w rękę.
Po bliższym przyjrzeniu plama na policzku okazuje się
błotem. Ocieram je delikatnie.
– Pomożesz mi wsiąść do auta? – mówi. –
Przemokniemy do suchej nitki.
– Oczywiście, skarbie. – Obejmuję ją w pasie i chcę
podnieść, ale krzywi się i prosi, żebym przestał.
– Coś nie tak?
– Ręka. Chyba jest złamana.
– Bardzo boli?
Gdzieś za nami ktoś woła:
– Boże, nic jej nie jest?
To chłopak i dziewczyna, kilka lat starsi od nas,
wyglądają na studentów.
– Po prostu wpadła na nas. Nic nie mogłem zrobić –
tłumaczy on.
– Uderzyło ją tylko lusterko – dodaje ona. Trzyma nad
głową rozłożony magazyn dla ochrony przed deszczem,
ale niewiele to daje. – Jest do wyrzucenia, całe rozbite.
Nagle weszła na drogę.
– Przepraszam – mówi Aimee.
– Nie trzeba, nie przejmuj się. Mam nadzieję, że nic ci
nie jest.
– Wszystko w porządku – odpowiada.
– Chyba złamała rękę – dodaję.
– Miała naprawdę dużo szczęścia – zauważa
dziewczyna. – Co wy tu robiliście?
Mam ochotę powiedzieć, że to nie jej sprawa, ale
Aimee mnie ubiega.
– Szukaliśmy czegoś. Wypadło nam z samochodu.
Chłopak proponuje jeszcze, że podwiozą nas do
szpitala, ale dziękuję mu i zapewniam, że damy sobie
radę sami. Moja odpowiedź wyraźnie go uspokaja.
Dziewczyna rzuca jeszcze na odchodnym:
– Musicie bardziej na siebie uważać.
Pomagam Aimee wstać. Chyba faktycznie nic jej nie
jest, poza tym, że boli ją lewa ręka. Nie widać wystających
kości ani nic takiego. Chłopak odprowadza nas do
samochodu i otwiera drzwiczki od strony pasażera. Jego
partnerka wraca do ich wozu.
– Jesteś pewien, że dasz radę prowadzić? – pyta po raz
ostatni, kiedy Aimee siedzi już bezpiecznie zapięta.
– Damy sobie radę – odpowiadam. – Najwyżej będę
jechać dwadzieścia kilometrów na godzinę. Nie pozwolę,
żeby stało jej się coś złego.
Siadam za kierownicą i mówię, że jedziemy prosto na
ostry dyżur, ale moja dziewczyna odmawia. Boi się, że ja
wyląduję na policji, a ona będzie musiała tłumaczyć się
rodzicom.
– Poczekam do jutra i pójdę do przychodni. Coś
wymyślę.
– Nie boli cię?
– Trochę.
– W takim razie nie ma dyskusji. Jedziemy na
pogotowie.
– Nie, Sutter – mówi twardo, a w jej oczach nie widzę
bólu, tylko determinację. – Jutro pójdę do lekarza. Nie
chcę, żeby cokolwiek skomplikowało nasz wyjazd do St.
Louis.
– Jesteś pewna?
– Tak, jestem pewna.
Jest przemoczona i brudna, ale nigdy nie kochałem
nikogo tak mocno, jak ją teraz. Już wiem, że właśnie
dlatego będę musiał pozwolić jej odejść.

63

Ricky pakuje koszulki do plecaka. Szykuje się na


wakacje w Galveston, jedzie tam z Bethany i jej
rodzicami. Chce spróbować surfowania i oczywiście
wybrać się w rejs łodzią po Zatoce Meksykańskiej – to
obowiązkowa atrakcja dla każdej pary.
– Czyli twój stary związał się z jakąś półwariatką –
stwierdza, składając kolejny T-shirt.
– Nie „pół”. To wariatka pełną gębą.
– Pewnie tak się kończą poszukiwania partnerki po
czterdziestce.
Domyślam się, że ten komentarz jest przeznaczony
dla mnie i odnosi się do ilości dziewczyn, z którymi się
umawiałem. Zasłużyłem sobie – chłopak ma rację.
– Nie mogę za to uwierzyć, że przez te wszystkie lata
karmiłeś mnie bajeczką o jego niezwykle ważnej pracy na
szczycie wieżowca Chase’a.
– To nie moja wina, że jesteś łatwowierny. Naprawdę
ani razu się nie zastanawiałeś, dlaczego nigdy go nie
widujesz?
– Hej, nie znam żadnych rekinów finansjery.
Przyjąłem po prostu, że jest wiecznie zajęty.
– To było głupie z mojej strony. Ale jak już raz
zacząłem, trudno mi było przestać.
– Wyobrażam sobie.
Widzę, że ma do mnie żal i wcale mu się nie dziwię.
Faceci nie potrafią jednak tak po prostu wyjaśniać
swojego zachowania i przepraszać za nie. Muszą
wymyślić sposób na odkupienie winy.
– Wiesz, cała ta sytuacja z ojcem i to, co przydarzyło
się z Aimee, dało mi sporo do myślenia. Podejrzewam, że
miałeś rację – zaczynam ostrożnie.
– Stary, ja zawsze mam rację. Dobrze o tym wiesz.
– Mam na myśli ograniczenie picia. Weekendy mi
wystarczą. Tak będzie nawet zabawniej.
– Powodzenia.
– Coś sugerujesz?
– Nic specjalnego. Zastanawiam się po prostu, kto nad
kim panuje: ty nad whisky czy odwrotnie.
– Stary, to ja trzymam stery, zawsze. Znasz mnie
przecież. Jestem wirtuozem, a whisky to moje skrzypce
warte milion dolarów.
– Jasne. – Ricky zamyka plecak. – Słuchaj, muszę lecieć
do Bethany. Nie wiem, czy się zobaczymy przed
wyjazdem. Spodziewaj się pocztówki albo mejla ze
zdjęciem Ricky’ego na dzikiej fali.
I tyle. On idzie w swoją stronę, a ja w swoją. Kiedyś
rozbilibyśmy historię mojego taty na tysiąc drobnych
szczegółów i drobiazgowo przeanalizowalibyśmy każdy
z nich, by dotrzeć do sedna. Teraz musi mi wystarczyć
krótkie: „Trzymaj się, do zobaczenia”.
Trudno, tak musi być. Zresztą ja sam spieszę się do
Aimee. Idziemy dziś na kolację do Marvin’s. Odkładałem
ten moment, ale już dłużej nie mogę. Czas na Poważną
Rozmowę.
Po ostatnich wydarzeniach urosłem do rangi
superbohatera w oczach rodziny Finecky. Aimee
opowiedziała mamie, że złapaliśmy gumę na
autostradzie, w deszczu. Kiedy pomagała mi zmienić
koło, przejeżdżający samochód wpadł w poślizg, a ja –
ryzykując życie – odciągnąłem ją w ostatnim momencie.
Uderzyło ją tylko lusterko i nawet nie wiedziała, że ma
złamaną rękę, dopóki nad ranem następnego dnia nie
obudził jej ból.
Dziwnie się czuję, kiedy wchodzę do jej domu
i wszyscy, łącznie z morsowatym Randym, uśmiechają
się do mnie promiennie, jakbym był co najmniej
Jamesem Bondem. Ja sam czuję się raczej jak podwójny
agent, który inflitruje ich działania pod fałszywym
nazwiskiem. Nie tylko dlatego, że wcale nie jestem
bohaterem, ale też ze względu na to, co zamierzam
powiedzieć Aimee.
W naszej ulubionej jadłodajni nic się nie zmieniło:
dalej jest ciemno, a klientów niewielu, w szafie grającej
czeka na nas Dean Martin. Jedyna różnica jest taka, że
w moim 7upie nie ma whisky. Ricky we mnie nie wierzy,
ale nie piłem alkoholu od wyprawy do Fort Worth, czyli
całe pięć dni.
Aimee jest cała w skowronkach, mimo wielkiego gipsu
na całej ręce. Zastanawia mnie, jak radzi sobie
z ubieraniem. Na szczęście jest praworęczna, więc bez
problemu może trzymać widelec. Lepiej tylko, żeby nie
zamawiała niczego, co wymaga użycia noża.
Kiedy zobaczyłem ten gips po raz pierwszy,
zastanawiałem się, czy będzie w stanie pojechać do St.
Louis. Stwierdziła jednak, że w tej chwili nic nie może jej
stanąć na przeszkodzie. Zapytałem, czy da radę pracować
w księgarni – była przekonana, że tak. Do jej obowiązków
będzie należała tylko obsługa kasy i pomoc w szukaniu
książek na półkach.
– To o wiele prostsze niż składanie i rozwożenie gazet
– mówi.
– Zdaje się, że masz rację – przyznaję.
– Oczywiście, że mam. – Uśmiecha się szeroko.
Dla Aimee nasza wizyta w Marvin’s to mała, miła
ceremonia. W ten sposób mamy się pożegnać
z Oklahomą i wszystkim, co za sobą zostawimy. Ma rację,
to jest pożegnanie – tyle że inne niż się spodziewała.
Nie zamierzam jednak przechodzić do rzeczy od razu.
Nie wolno niczego popędzać. Zaczynam od zupełnie
innego tematu. Odpowiadam na pytanie, którego Aimee
nie zada, bo jest na to zbyt taktowna.
– Ojciec nie dzwonił, przynajmniej nic mi o tym nie
wiadomo. Jeśli nawet rozmawiał z mamą, jestem pewien,
że od niej się o tym nie dowiem.
– Pewnie się wstydzi albo ma wyrzuty sumienia. Może
ty powinieneś do niego zadzwonić.
– Nie wydaje mi się.
– Rozmawiałeś z mamą albo siostrą o tym, że tam
byłeś?
– Nie. Mama pewnie z wrażenia dostałaby zawału.
Holly dzwoniła i pytała, ale powiedziałem jej, że
musiałem przełożyć wyjazd. Nie mam ochoty
wysłuchiwać tekstów w stylu „A nie mówiłam?”.
Wystarczy mi to, co widziałem. One nie muszą o tym
wiedzieć ani się tym napawać. Pewnie i tak są
przekonane, że noszę w sobie uszkodzony męski gen
rodu Keelych. Nie chcę, by wiedziały, że ja też o tym
wiem. Dobra, starczy już o mojej fantastycznej rodzinie.
Dołuje mnie to.
– Nie szkodzi. – Aimee wyciąga zdrową rękę i ściska
moją dłoń. – Ja będę twoją rodziną.

64

Powstrzymywanie się od picia zdaje się w ogóle nie


przeszkadzać Aimee. W gruncie rzeczy wydaje się nawet,
że odczuła pewną ulgę. Jest taka pewna siebie. Cudownie
się na nią patrzy. Czasem przejmuje inicjatywę
i opowiada coś sama z siebie. Jeszcze nie tak dawno
potrzebowała co najmniej czterech drinków, zanim
rozluźniła się na tyle, by wchodzić na osobiste tematy.
Teraz nie ma z tym kłopotu.
Jest wieczór, Aimee opowiada kolejną historyjkę
związaną z rozwożeniem gazet. Pewnego razu spotkała
grupkę „ciekawych” dziewczyn. Wiem, co próbuje w ten
sposób osiągnąć: zawsze zaczyna te opowieści, kiedy
chce, bym zapomniał o problemach rodzinnych.
Miała wtedy czternaście lat i większość gazetowej
trasy pokonywała jeszcze na piechotę. Na drodze stanęły
jej dwie piętnastolatki w czarnych bojówkach,
z łańcuchami przypiętymi do pasków, umalowane
mocniej niż Kleopatra. Nie spały całą noc i były wyraźnie
pod wpływem jakichś środków.
Na początku ją zaczepiały:
– Patrzcie, idzie Czerwony Kapturek. Idziesz do babci?
Co tam masz w koszyczku?
Aimee wyobrażała już sobie, jak wyrywają jej torbę
i rozrzucają gazety po całej ulicy. I pewnie tak by się
stało, gdyby nie odpowiedziała im w absolutnie genialny
sposób.
– Widziałyście UFO, które przed chwilą tu
przelatywało? – zapytała.
– UFO? Jakie UFO? Naćpałaś się czy zwariowałaś? –
kpiły.
Ale Aimee nie dała się wyprowadzić z równowagi
i zaczęła opowiadać im wszystko ze szczegółami:
przypominało wielki strąk, migotało fioletowym
światłem, a ze środka dobywała się muzyka, jakiej nigdy
wcześniej nie słyszał żaden człowiek.
Naćpane piętnastolatki w jednej chwili zmieniły
podejście. Już nie były takie harde. Zdziwione zadarły
głowy. Aimee zmyślała jak natchniona. To nie pierwszy
raz, kiedy widziano ten statek. Mówili o tym nawet
w telewizji. Ci, którzy go widzieli, twierdzą, że odczuli
pozytywne skutki tego spotkania.
– Wszystko dzięki tej osobliwej muzyce – tłumaczyła. –
Po jej wysłuchaniu ludzie stają się mądrzejsi, szczęśliwsi
i piękniejsi.
I tak groźne piętnastolatki stały się jej koleżankami.
Pomogły jej dokończyć roznoszenie gazet, pełne nadziei
na spotkanie UFO, kosmiczną muzykę i przemianę
w nowe, cudowne istoty.
– Genialne kłamstwo – przyznaję z uznaniem.
Aimee uśmiecha się, zamyślona.
– Kiedy to opowiadałam, nie wydawało mi się, że
kłamię. Wpadłam na nie przypadkiem w pizzerii, tydzień
później. Nawet się do mnie nie odezwały. Dziwne to było,
jakby złość i bunt kompletnie z nich wyparowały. Wydały
mi się żałosne, małe i zagubione.
– Widocznie potrzebowały UFO, w które mogłyby
uwierzyć.
– Pewnie tak. Na szczęście mój statek kosmiczny
przyleciał już po mnie.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Ty nim jesteś.
– Mówisz?
– Popatrz tylko, jak bardzo zmieniłam się przez
ostatnie kilka miesięcy.
– Nie da się ukryć – przytakuję. Trudno mi nie patrzeć
na wielgachny gips na jej ręce. Jest tak duży, że Aimee ma
poważny problem z przechodzeniem przez drzwi.
– Do tego czeka na nas St. Louis. To się naprawdę
stanie. Gdyby nie ty, nigdy nie znalazłabym w sobie tyle
odwagi, by powiedzieć mamie, że wyjeżdżam.
– Mam przeczucie, że St. Louis będzie twoją własną,
wyjątkową Jasną Planetą. Staniesz na jej czele niczym
komandor Amanda Gallico.
– Czy to nie ty jeszcze nie tak dawno twierdziłeś, że
żadnych Jasnych Planet nie ma?
– Poważnie? Może miałem zły humor. Już dawno mi
przeszło – odpowiadam i piję 7up. Dziwnie smakuje bez
whisky. – Chciałbym za to wyznać ci coś innego. Chodzi
o St. Louis.
– Wiem, że martwisz się, jak nam będzie w trójkę
w kawalerce mojej siostry, ale to sytuacja przejściowa.
Praca na mnie czeka, tobie też pewnie szybko uda się coś
znaleźć. Wynajmiemy coś razem z meblami i wszystkim,
co trzeba. Tylko przypadkiem nie wygadaj się przy mojej
mamie. Ona jeszcze nie wie, że jedziesz ze mną. Myśli, że
tylko pomagasz przy przeprowadzce.
– Zupełnie nie o tym myślałem. – Odruchowo sięgam
po szklankę z napojem, ale zwykły 7up w niczym tu nie
pomoże. – Jest coś, o czym ci nie powiedziałem. To dość
krępujące.
Aimee wciąż delikatnie się uśmiecha, jakby była pijana
– ale nie alkoholem, lecz nadzieją, którą wiąże z St. Louis.
Nie chcę być tym, który ją otrzeźwi, jednak prawda jest
taka, że nie jestem już potrzebny tej dziewczynie.
Wystarczą jej marzenia.
– Pamiętasz moje kłopoty z algebrą? Asterhole nie
odpuścił. Próbowałem go przekonać, obiecywałem, że
wezmę się za matematykę na studiach, ale postanowił
chyba dać mi nauczkę. Pewnie nie musiałem mówić na
głos, że jego lekcje były nudne.
Rogal na ustach Aimee zmienia się w wąską kreskę.
– Czyli czeka cię poprawka?
– Na to wygląda. – Biorę kolejny łyk napoju, ale
oczywiście to wcale nie pomaga. – Jeśli chcę dostać
świadectwo ukończenia szkoły, muszę iść na letni kurs
poprawkowy.
– Letni kurs poprawkowy – powtarza mechanicznie,
a w jej oczach maluje się rozczarowanie.
– Niestety. Zaczyna się za kilka tygodni.
– Nie martw się. Na pewno można to załatwić tak,
żebyś zaliczał algebrę w St. Louis.
– Sprawdzałem, nie da się. Kurs musi być zrobiony
w szkole, którą mam zamiar skończyć – odpowiadam
szybko. Tak naprawdę wcale tego nie sprawdzałem, ale
ma to całkiem sporo sensu.
Dziewczyna nie poddaje się tak łatwo.
– W takim razie zostanę z tobą i pomogę ci się
przygotować. Pojedziemy do St. Louis pod koniec lata.
Będzie więcej czasu na przygotowania.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. Twoja siostra jest już
gotowa, żeby przyjechać tu na weekend, czeka na ciebie
praca. Jedyne sensowne rozwiązanie to chwilowa
rozłąka: ty pojedziesz tam, a ja zostanę tu. Zaliczę ten
kurs, popracuję u Geecha i odłożę trochę pieniędzy.
Aimee gwałtownie chwyta mnie za rękę.
– Nie chcę jechać bez ciebie. Nie poradzę sobie sama.
Patrzę jej prosto w oczy, próbując przekazać w tym
spojrzeniu ładunek pewności siebie.
– Chyba żartujesz. Świetnie dasz sobie radę. Przecież
całe życie o tym marzyłaś.
Z tyłu głowy pojawia się też myśl o idealnym facecie,
którego z pewnością spotka na swojej drodze. Widzę go:
genialny naukowiec, specjalista od koni, który dostrzeże
w niej nową, fantastyczną planetę pełną cudów. Nie
mówię tego na głos. Wiem, że jeszcze nie pora.
– Ale ja chcę dzielić to wszystko z tobą – mówi
stanowczo.
– Myślisz, że nie wiem? Ale popatrz na mnie: marny ze
mnie organizator. Pojedziesz pierwsza i na pewno
wszystko świetnie ułożysz i zaplanujesz. Będę ci wręcz
wdzięczny.
Aimee przyjmuje ten pomysł z nowym entuzjazmem.
Znów ma misję, coś, co może zrobić dla kogoś innego.
Ma mnóstwo pomysłów. Przez ten czas pozna St. Louis
na wylot. Dowie się, gdzie mieszczą się sklepy z męską
odzieżą, żebym wiedział, gdzie szukać pracy, kiedy już
przyjadę.
– Gdy tylko odłożę trochę kasy, wynajmę dla nas
mieszkanie i zacznę je urządzać. Ozdobię ściany,
wszystko załatwię.
– Brzmi naprawdę cudownie – przyznaję. – Ale może
wstrzymaj się z wynajmem? Pozwól mi też się wykazać.
Poczekaj, aż prześlę ci trochę pieniędzy, zanim zaczniesz
wić gniazdko. Chcę mieć poczucie, że też biorę w tym
udział, dobrze?
Uśmiecha się i ściska mnie za rękę.
– W porządku. Możemy się tak umówić.
Czuję się jak ostatnia kanalia. Czasem jednak trzeba
wybrać, czy być szczerym, czy oszczędzić komuś
przykrości. Osobiście zawsze wybierałem drugie
rozwiązanie. Zresztą nie mogę jej teraz powiedzieć całej
prawdy, bo nigdy się nie wyprowadzi. Poczekam, aż
będzie już na miejscu co najmniej miesiąc, zacznie pracę
i nowe życie. Wtedy wyślę do niej długiego mejla. Jeszcze
nie wiem, co napiszę. Najważniejsze, bym potrafił
przekazać, że nie dołączę do niej w St. Louis.
Mogę dać jej przyszłość. Tylko że mnie w niej nie ma.
Odwożę ją do domu. Trudno mi się z nią rozstać.
Niewygodnie tulić kogoś z zagipsowaną ręką, ale po
prostu nie mogę się od niej oderwać. Całujemy się jak
wariaci. Nigdy wcześniej nie bzykaliśmy się w aucie na
trzeźwo – ani z gipsem na ręce – ale dziś cholernie tego
chcę – i wcale nie dlatego, że jestem napalony. Chcę tylko
poczuć z nią bliskość ten ostatni raz.
Aimee hamuje jednak moje zapędy. Całuje mnie w nos
i w czoło i mówi, że będziemy jeszcze mieli na to
mnóstwo czasu później.
– Poza tym mama mogłaby nas zobaczyć –
przypomina. – Tylko pomyśl o St. Louis: będziemy się
kochać w każdym pokoju naszego mieszkanka.
Całuję ją jeszcze raz, mocno i długo. A potem mówimy
sobie „do zobaczenia”.

65

Pamiętacie, co chciała wymóc na mnie Cassidy?


Żebym choć raz postawił czyjeś uczucia wyżej od swoich?
Ciekawe, co by powiedziała, gdyby obserwowała moje
dzisiejsze spotkanie z Aimee. Cass zawsze uważała, że
nie wiem, co to znaczy kogoś kochać. Dziś musiałaby
przyznać, że to nieprawda.
Powiedziała coś jeszcze. Że nie chcę uwierzyć, że ktoś
może mnie kochać.
– Nie wierzyłeś, że cię kocham – mówiła. Często
wracam do tej wypowiedzi. Myślę, że gdyby ktoś
naprawdę mnie pokochał, potrafiłbym to przyjąć. Po
prostu wydaje mi się, że trudno jest być tego pewnym na
sto procent.
Jadę Dwunastą Ulicą i postanawiam do niej
zadzwonić, żeby mi to wyjaśniła. Wyciągam telefon –
nowiutki, jeszcze nie zgubiony – i czekam na połączenie.
Podejrzewam, że będzie próbowała wyciągnąć ze mnie
informacje na temat Aimee i dowiedzieć się, o co chodzi
z moim ograniczaniem spożywania alkoholu.
Nim odbiera, mija dłuższa chwila. Po szumie zgaduję,
że jest na autostradzie. Są razem z Marcusem w Nowym
Meksyku, jadą do Albuquerque, gdzie Marcus ma grać
w drużynie koszykówki lokalnego uniwersytetu
i studiować administrację publiczną czy coś podobnego.
– Och, Sutter. Tu jest tak pięknie – zachwyca się
Cassidy. – Zapada zmierzch, jeszcze nie widziałam takich
kolorów. Kiedy tylko przekroczyliśmy granicę stanu,
zrozumiałam, dlaczego nazywają ten kawałek świata
Krainą Czarów. W tej ziemi jest tyle natchnienia.
– W takim razie chyba będziesz często wpadać
z wizytą.
– Powiem więcej. Podjęłam decyzję. Przenoszę się na
tutejszy uniwersytet. Marcus namawiał mnie od
dłuższego czasu, ale sama nie wiedziałam, czy tego chcę,
aż do teraz. Jutro idziemy obejrzeć kampus, chociaż
mnie właściwie wystarczają zdjęcia. Zakochałam się
w tym miejscu.
– Przecież od kilku miesięcy szykujesz się na studia
w Oklahoma City…
– Prawda, ale przecież mam prawo zmienić zdanie.
– Nie jest za późno?
– Nie, termin składania podań na studia mija
piętnastego czerwca. Wszystko sprawdzałam.
– Co na to twoi rodzice?
– To oni zachęcali mnie, żebym tu przyjechała. Zawsze
uważali, że powinnam wyjechać na studia do innego
stanu. Zobaczyć trochę świata i tak dalej. Poza tym
wprost uwielbiają Marcusa.
Nie dziwi mnie to. Jestem pewien, że w ich oczach
Marcus to ogromny awans w porównaniu ze mną. Nie
zamierzam jednak dzielić się swoimi przemyśleniami
z małą.
– A co z kosztami? Studiowanie poza domem jest dość
drogie.
– Pójdę do pracy. Jeśli naprawdę się czegoś chce,
trzeba o to zawalczyć.
– Gdzieś to już słyszałem.
– Przede mną zupełnie nowa epoka, Sutter.
– Cieszę się – odpowiadam krótko. Nie ma sensu się
kłócić. Powinienem cieszyć się jej szczęściem. W końcu
uważam ją za swoją przyjaciółkę.
– A po co właściwie dzwoniłeś?
Przez chwilę sam nie mogę sobie przypomnieć.
– Nie wiem. Chyba po nic. Dawno nie gadaliśmy.
Trudno mi ciągnąć rozmowę po tym, co usłyszałem.
Cass obiecuje wysłać mi na mejla trochę informacji
o swojej nowej uczelni i kilka zdjęć. Opowie mi o całej
wyprawie ze szczegółami, kiedy wróci.
– Świetnie, świetnie – powtarzam automatycznie,
jakby w moim słowniku nie było innych słów.
Rozłącza się sekundę później i rozpływa się w mroku
magicznej, nowomeksykańskiej nocy. Cass już nie ma, za
chwilę Aimee nie będzie. Niespodziewanie ogarnia mnie
ogromne, nieludzkie wręcz pragnienie.

66

Racja, miałem pić tylko w weekendy, ale przecież jest


lato. Różnicowanie dni na „wolne” i „pracujące” nie ma
sensu w wakacje. Wystarczy, żebym nie pił częściej niż
raz, może dwa razy w tygodniu. Wprawdzie w zupełnie
nieracjonalnym ataku wylałem całą flaszkę whisky do
kratki ściekowej pod domem, ale jakoś sobie z tym
poradzę. Mój ulubiony monopolowy jest niedaleko.
Kupuję 7up – wyjątkowo w kubku w rozmiarze
„megagiga”.
O, tak. Ulice mojego miasta od razu zdają się bardziej
przyjazne. Samochody trąbią na mnie z prawa i lewa.
Noc jest ciepła, mijają mnie auta pełne dziewczyn,
których piękne włosy powiewają niczym chorągwie
wystawione przez opuszczone okna. Czyż nie byłoby
cudownie, gdyby któraś zechciała pokazać mi swoje
cycki? Może nawet tym razem bym za nią gonił. „To lato
należy do Suttermana” – powiedziałbym jej. „Chcesz je ze
mną spędzić?”
To zaczarowana noc. Nie warto pracować nad czymś,
co i tak obróci się w perzynę. Poddaj się magii, pozwól jej
wypełnić każdy centymetr szczeliny, którą czujesz pod
mostkiem. Komandor Amanda Gallico ma swój statek
kosmiczny, a ja mam swoją butelkę whisky. Próbujemy
dotrzeć na tę samą planetę.
Nie wiem, jak długo jeżdżę w kółko i jak trafiam do
baru Hawajska Bryza. To niewielka, pomalowana na
niebiesko budka z drzewa cedrowego z rysunkami palm
na pozbawionych okien ścianach. Żwirowy parking na
cztery samochody. Zawsze chciałem sprawdzić, jak jest
w środku. Na pewno nie gorzej niż w barze Larry’s
w Forth Worth. Wprawdzie nie mam pistoletu ani noża
sprężynowego, ale czuję, że będę tu pasował.
Co z tego, że jestem za młody, żeby kupić tu coś do
picia? Niczego nie ryzykuję. Wewnątrz zastaję
półprzytomnego pijaczynę przy barze i dwóch byłych
kryminalistów grających w bilard. Barman wygląda jak
znarkotyzowana wersja Buffalo Billa w hawajskiej
koszuli.
Pijaczyna nie odrywa oczu od barowego blatu, ale
pozostali patrzą na mnie, jakbym właśnie zbezcześcił ich
święte sanktuarium. Buffalo Bill już otwiera usta, żeby
powiedzieć, żebym się wynosił, ale nie daję mu dojść do
słowa.
– Szanowny panie – rozpoczynam i odsłaniam
w uśmiechu przerwę między jedynkami. – Nazywam się
Sutter Keely, mam osiemnaście lat i cierpię sercowe
katusze, gdyż porzuciły mnie wszystkie moje ukochane.
Jestem w wielkiej potrzebie whisky i 7upa.
W jednej chwili groźnie zmarszczone oblicze barmana
promienieje. Mężczyzna uśmiecha się szeroko,
prezentując krzywe, żółte zęby.
– Ha! Tego jeszcze nie słyszałem – mówi i patrzy na
gości od bilardu. – Jak myślicie, chłopcy? Chłopak cierpi
katusze. Zasłużył na drinka?
Odrobinę większy i bardziej przerażający z dwóch
eksgangsterów odpowiada:
– Niech ma. Daj się napić biednemu Sutterowi. Któż
z nas nie cierpiał przez baby?
Półprzytomny pijak nic nie mówi, tylko podnosi
głowę, wykrzywia kredowobiałą twarz i wyje radośnie:
– Łuhuuu!
– Whisky z 7upem raz! – woła przyćpany Buffalo Bill.
Po chwili stawiam wszystkim jedną kolejkę whisky za
drugą. By przerwać ponurą ciszę, która panuje w tej
norze, puszczam wszystkie piosenki Jimmy’ego Buffetta,
jakie są na liście tutejszej szafy grającej, i zaczynam
wielką opowieść o Cassidy, Aimee i moim zaginionym
ojcu. Wszyscy słuchają z pełną powagą. Sami mają
podobne doświadczenia.
– Czy to źle, że pozwoliłem Aimee odejść? – pytam,
a większy z gangsterów, ten z bandaną na czubku głowy,
odpowiada:
– Nie, Sutter. Postąpiłeś dobrze. Jesteś bohaterem.
– Święta prawda – wtóruje mu naćpany Buffalo Bill,
a półprzytomny pijak dorzuca swoje „Łuhuuu!”.
Chłopaki z Hawajskiej Bryzy naprawdę mnie
uwielbiają. Jestem ich maskotką. Powinniście widzieć,
jak w ich oczach zapalają się światła, gdy opowiadam
o proszonej kolacji u siostry i spalonym garniturze za
tysiąc dolarów.
– Cholerny Kevin. Ciężko gościa polubić – komentuje
większy z gangsterów.
– Suther – bełkocze pijaczyna w pierwszej próbie
wypowiedzenia czegokolwiek. – Jesteś królem.
Naprawdę. Chodzisz do kościoła, Suther? Bo wyglądasz
mi na wierzącego.
Zaskakuje mnie to pytanie – w tym miejscu i w tych
okolicznościach – ale nie zamierzam go ignorować.
– Oczywiście, że jestem wierzący. Jestem bożym
pijaczyną.
Facet odchyla głową i wyje radośnie, ale sekundę
później łapie mnie mocno za ramię i zagląda mi w oczy
pełnym żalu spojrzeniem.
– Masz przed sobą całe życie – szepcze.
– Ty też – mówię, podtrzymując go za rękę, by się nie
wywrócił.
– Nieprawda – odpowiada. – Wszyscy moi przyjaciele
nie żyją, moje życie jest skończone.
– Jak to nie żyją? My też jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
– Łuhuuu!
Przy ostatniej piosence Jimmy’ego Buffetta
z Hawajskiej Bryzy wyparowują resztki ponurego
nastroju. Kiedy zbieram się do wyjścia, bywalcy nie chcą
mnie wypuścić.
– Przykro mi, chłopaki – żegnam się. – Noc jest jeszcze
młoda. Czekają na mnie inne przygody.
Światło latarni pada na żwir na parkingu przed
barem. Mam wrażenie, że stąpam po powierzchni
Księżyca – z palmami w tle. To naprawdę wspaniała noc.
Wciąż czuję radosne podniecenie po spotkaniu
w Hawajskiej Bryzie. Mam wrażenie, że wyciągnąłem
chłopaków z mroku, choć na chwilę. Może Marcus wcale
nie miał racji i da się zbawić świat w pojedynkę. Założę
się, że dziś mógłbym to zrobić – ocalić go choć na tę
jedną noc.
Co Cassidy wie o moich uczuciach? Jasne, że
rozumiem, co to znaczy być kochanym. Otwieram
ramiona i pozwalam, by omiatał mnie wiatr. Kocham
wszechświat, a wszechświat kocha mnie. Chcę kochać
i chcę być kocha​​ny, to proste. Cała reszta to bzdury –
modne ciuchy, zielone cadillaki Geecha, fryzury za
sześćdziesiąt dolarów, durne remiksy klasycznych hitów,
celebryci na terapiach odwykowych, a przede wszystkim
atomowe wampiry ze swoimi maszynami do
pozbawiania ludzi dusz i z trumnami okrytymi flagą.
Mówię im wszystkim: do widzenia. Żegnaj, panie
Asterhole, żegnaj, algebro, żegnaj, Geechu i Keeeeevinie.
Żegnaj, solaryjna opalenizno mamy, żegnajcie,
silikonowe piersi mojej siostry, opłacone kartą
kredytową. Żegnaj, tato – po raz drugi i ostatni.
Żegnajcie, mroczne uroki, nieznośne kace, rozwody
i koszmary z Fort Worth. Żegnaj, liceum, Bobie Lewisie
i mój dawny kumplu, Ricky. Żegnaj, przyszłości i żegnaj,
przeszłości. I najważniejsze: żegnajcie, Aimee i Cassidy,
i wszystkie wy, które byłyście, a potem was nie było.
Żegnajcie. Do widzenia. Przestaję was czuć. Ta noc
jest niemal zbyt cudownie niewinna, by moja dusza
mogła to znieść. Kroczę spokojny, z wyciągniętymi
ramionami, pod wielkim, tłustym księżycem. Spomiędzy
szczelin w chodnikowych płytach wyrastają dzielne
chwasty, a blask kolorowego neonu Hawajskiej Bryzy
rozświetla odłamki szkła w rowie. Żegnajcie, powtarzam,
żegnajcie, mówię i znikam, kawałek po kawałku,
zapadając się w moje własne cudowne tu i teraz.

You might also like