Praca Zbiorowa - NieObcy

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 215

WARSZAWA

2015
OPIEKA REDAKCYJNA: Paweł Goźliński
REDAKCJA: Karolina Oponowicz, Redaktornia.com
KOREKTA: Redaktornia.com, Teresa Kruszona, Danuta Sabała
OPRACOWANIE GRAFICZNE KSIĄŻKI: Wojtek Kwiecień-Janikowski i Przemek Dębowski
SKŁAD I PRZYGOTOWANIE DO DRKU: Maciej Kałkus, Edward Jewdokimow
OPIEKUN PROJEKTU: Anna Kołtunowicz
WYDAWCA: Stowarzyszenie Przyjaciół Polskiej Akcji Humanitarnej
Zakup tej książki przyczynia się do prowadzenia przez Polską Akcję Humanitarną pomocy
ofiarom kryzysu humanitarnego w Syrii. Dziękujemy!
© by SPPAH, 2015
© by Joanna Bator, Jan Bajtlik, Katarzyna Bonda, Halina Bortnowska,
Sylwia Chutnik, Joanna Fabicka, Paweł Huelle, Piotr Ibrahim Kalwas,
Ignacy Karpowicz, Hanna Krall, Jarosław Mikołajewski, Łukasz Orbitowski,
Magdalena Parys, Małgorzata Rejmer, Paweł Smoleński, Olga Stanisławska,
Andrzej Stasiuk, Dionisios Sturis, Ziemowit Szczerek, Małgorzata Szejnert,
Katarzyna Szyngiera, Olga Tokarczuk, Mirosław Wlekły, 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2015

ISBN: 978-832-681-798-4 (epub); 978-832-681-799-1 (mobi)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie
im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście
znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści
i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści

Po co ta książka?
Olga Tokarczuk – Rubież
Paweł Huelle – Ucieczka do Egiptu
Andrzej Stasiuk – Wysoko
Małgorzata Rejmer – Każdy ma w brzuchu niebo, przez które
przelatuje jaskółka
Małgorzata Szejnert – Uważna Ludmiła Foxlee
Sylwia Chutnik – Renata ucieka z kraju
Jarosław Mikołajewski – Zdrada
Dionisios Sturis – Pani Marta
Mirosław Wlekły / Katarzyna Szyngiera – Swarka
Hanna Krall – Stanisław S., kombatant. O naszych Żydach
Ignacy Karpowicz – Tuvalu. Opowieść wigilijna
Łukasz Orbitowski – Kieszonkowy pancernik
Katarzyna Bonda – Suknia ślubna
Joanna Fabicka – Kupon
Paweł Smoleński – Królowe Mogadiszu
Piotr Ibrahim Kalwas – Otwarcie
Joanna Bator / Jan Bajtlik – Spacer
Olga Stanisławska – Input. Else. Goto. Loop.
Ziemowit Szczerek – Droga przez Rurytanię
Magdalena Parys – Czarny koc
Halina Bortnowska – Szpaler
Sylwetki autorów
Podziękowania
Po co ta książka?




Bo trzeba pomagać.
Trzeba, ale moralnego imperatywu nie da się wyuczyć.
Bo trzeba słuchać i współczuć.
Tak, ale literatura i tak nie powstrzyma fali nienawiści, która już
zaczęła się wylewać z głów i z sieci na ulicę.
Bo trzeba widzieć w tłumie pojedyncze twarze?
Tak, ale ani opowiadania, ani reportaże nie przekonają przekonanych,
że przede wszystkim trzeba się bać. Albo nienawidzić, co zwykle znaczy
to samo. I właśnie dlatego powstała ta książka. Z niezgody na strach
i na nienawiść. Przede wszystkim w sobie. A najlepszym sposobem, żeby
sobie poradzić z lękiem, jest poznanie jego źródeł. Źródeł lęku przed
Obcym. Nie chodzi tylko o fizyczny strach o siebie, bliskich, rodzinę.
Chodzi również o strach przed utratą własnych granic, własnej
tożsamości. Ale czy ten strach – jak pisał Tomáš Halík – „nie polega
na tym, że podświadomie nam się wydaje – bez względu na to, czy
jesteśmy w stanie się do tego przyznać, czy też nie, i adekwatnie na to
reagować – że naprawdę jako naród i społeczeństwo tę swoją tożsamość
straciliśmy? I czy nie jest to w rzeczywistości główny problem, nad
którym powinniśmy się w związku ze współczesną »wędrówką ludów«
zastanowić?”.
Potrzebujemy Obcych nie mniej, niż oni potrzebują nas. Bo tylko
konfrontując się z Obcym, możemy tak naprawdę, do końca, bez
zniekształceń i złudzeń zobaczyć samych siebie. Kim jesteśmy. Jacy
chcemy być. Na ile obraz naszych wyobrażeń o sobie samych zgadza się
z odbiciem w lustrze.
Ta książka jest zapisem podobnych konfrontacji.
Kiedy prosiliśmy autorów z różnych generacji i różnych literackich
światów o napisanie lub powierzenie nam tekstów, które opowiadają
o trudnych spotkaniach z obcością, nikt nie odmówił. Nikt się nawet nie
zawahał. Dostaliśmy 21 opowieści – reportaży, opowiadań, jest nawet
komiks – odwołujących się wprost do wydarzeń, które w ciągu ostatnich
miesięcy wstrząsają Europą, jak i takich, które opowiadają o innych
Innych, w innych miejscach, innych epokach. Dzięki tym opowieściom,
które powstały, żeby się nie bać, jesteśmy w stanie z innej, szerszej
perspektywy spojrzeć na nasze problemy z Innymi i z innością w nas
samych. Pozbyć się lęku? Też. Ale przede wszystkim przemyśleć jego
źródła. A w końcu zrozumieć, że pomagać innym oznacza również
pomagać samemu sobie.

PAWEŁ GOŹLIŃSKI
„Książki. Magazyn do Czytania”
redaktor naczelny

JERZY B. WÓJCIK
„Gazeta Wyborcza”
zastępca redaktora naczelnego

Olga Tokarczuk
Rubież




Wyznaczyłem sobie do pisania godziny przedpołudniowe, kiedy słońce
wpada wielką, jasną kolumną do mojego pokoju i rozbija się o krawędź
stołu w świetlistą plamę na kamiennej podłodze. Wtedy jest najjaśniej,
a i głowa najświeższa. Będę pisał regularnie, regularność jest
najważniejsza, tego nas uczył ojciec Bazyl. Mówił, że powtarzalność jest
prawdziwym mechanizmem świata i całe zło bierze się z zamieszania
i chaosu. Ale moja głowa nie nawykła do myślenia, a palce do pisania.
Dlatego postaram się ująć to, co mam do powiedzenia, jak najkrócej,
zwłaszcza że myśli przychodzą mi, jak chcą, i nie panuję nad nimi
w żaden sposób, szczegóły budzą się w mojej pamięci bez ostrzeżenia
i składają się w okrągłe zdanie w najmniej odpowiednim momencie,
gdy ręce mam zajęte barwnikami i nie mogę sięgnąć po pisadło albo
gdy przychodzi moja kolej zabawy z dzieciaczkami, co bardzo lubię
i chętniej poświęciłbym się temu dobremu zajęciu całkowicie.
Od kiedy podjąłem zamysł pisania – a było to po śmierci ojca Bazyla,
gdy wydawało się, że wszystko runie w gruzy – na zawsze straciłem
dawny spokój. Teraz nawet sen przestał być gwarantem odpoczynku,
nawet modlitwa stała się rwana i powierzchowna i nie umiem już
zapaść się w nią jak w śnieżną zaspę. Teraz jakieś zdania mogą przyjść
w każdej chwili, waląc w drzwi mojego biednego mózgu i domagając się
posłuchu. Kiedy je zapiszę, dają mi spokój, odchodzą.
Ojciec Bazyl w swej wielkiej mądrości musiał wiedzieć, że choć piszę
powoli i brakuje mi słów, to jednak najbardziej ze wszystkich się
do tego nadaję. Gdy był jeszcze przytomny, swoim cichym, osłabionym
głosem zwolnił mnie przed wszystkimi z wielu obowiązków, obym
tylko mógł pisać. Wybawił mnie ze znienawidzonej kuchni
i od sprzątania. Kazał zebrać dla mnie cały papier z całej Rubieży
i wszystkie dostępne pisadła, choć wiele z nich wyschło i nie nadaje się
już do użytku. Mam za to całe pudło kolorowych ołówków. Kiedy
okazało się, że po ostatniej zimie wilgoć dostała się do magazynów,
kilka dni przebierałem arkusz po arkuszu zamokłe i porosłe grzybem
ryzy papieru. Niewiele udało się uratować, ale i sam papier był już
stary, pochodził jeszcze z tamtych czasów sprzed Repartycji – nawet
smakował jakoś szczególnie – uszczknąłem czysty rożek i wsadziłem
sobie do ust. Tak, miał smak komunii – najczystsza, najświętsza,
najdelikatniejsza komunia.
A ponieważ to, co tu piszę, traktuję jako brudnopis, wziąłem sobie
pudło dziwnego, długiego papieru, zadrukowanego z jednej strony, ale
już prawie nieczytelnie, i wyciągam go teraz z pudła, nie dbając
o strony, pisząc tylko ciurkiem. Ten papier musi być świadkiem dobrych
czasów, bo zapisano go tylko z jednej strony, nie licząc się w tej
niezrozumiałej dziś arogancji, że odwrotna, czysta i niezapisana biała
kartka pozostaje w grzechu lenistwa i bezczynności. Jakże pozwolić tym
stronom na milczenie, gdy inne dają świadectwo wydarzeń, umów,
planów i pomysłów... W czworobokach wymieniane są jakieś słowa,
a dalej po prawej podaje się cyfry. Na przykład:

Saldo początkowe . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2.355,89
Limit zadłużenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5.000,00

A pod spodem:
Suma transakcji uznaniowych . . . . . . . . . . . . . 11.812,00

Nie bardzo rozumiem, co to znaczy.
Tak więc piszę, dwie godziny rano, grzejąc stopy w plamie słońca,
zatopiony w rześkim, suchym powietrzu, które płynie nad rzeką
ze Stepów. Czasem moje skupienie narusza grzmot dział – ale rzadko –
gdy z naszego garnizonu strzelają na tamtą stronę, bardziej chyba
na zapas, od dawna bowiem tamci przestali nas niepokoić. Na stole
mam cenne rzeczy, które ojciec Bazyl kazał mi przekazać: nożyczki,
kolorowe ołówki, pióro, do którego sam robię atrament, świece, a także
coś, co dostałem od niej, od Udiny, zanim zniknęła. Jest to piękna
i skomplikowana rzecz: składa się z jedenastu cienkich patyczków
spiętych na dole metalowym drutem i połączonych ze sobą grubym
białym papierem, przybrudzonym już niestety. Gdy rozciąga się kijki,
papier rozkłada się, wtedy widać na nim czarne malownicze rysunki,
zapewne znaki jakiegoś dalekiego pisma. Rozkładam i składam tę rzecz,
gdy stracę wątek – jak teraz – to pomaga. Ów przedmiot jest poręczny
i zgrabny. Z przyjemnością trzyma się go ręku i właściwie nawet wcale
nie trzeba wiedzieć, do czego służył, żeby się nim zachwycić.

* * *
Jak wszyscy, znalazłem się tutaj dzięki ojcu Bazylowi, ale dokładnie
nie wiem, jak to się stało. Miałem zaledwie kilka lat i pamiętam tylko
jak przez mgłę starą kobietę, która się mną opiekowała. Ojciec Bazyl
mówił, że była to moja babcia, która umarła. Często opowiadał nam, jak
po Zaciemnieniu nastał wielki chaos i upadek. Lecz zanim się to stało,
podobno dzięki światłu ludzie mieli wielką moc przemieszczania się
i nawet rozmawiania ze sobą na odległość. Dawno temu pokazywał
nam w podziemiach urządzenie, które, gdy kręciło się korbą,
powodowało świecenie małej, zamkniętej banieczki, ale potem ta
maszynka się popsuła, a buteleczka pękła. W każdym razie wojna i chaos
zniszczyły takie rzeczy albo rozkradli je dzicy i wszystko, wszystko
przepadło. Ojciec Bazyl czasami siadał z nami i rysował nam różne
przedmioty, które podobno należały kiedyś do ludzi. Niektóre z nich
były tak dziwne, aż myślałem – niechże mi to wybaczy – że zmyśla. Ale
potem ojciec Bazyl zaprzestał tych zajęć przypominania nam i sobie, jak
wyglądał tamten świat. Powtarzał nam codziennie, że żyjąc na Rubieży,
mamy najświętszy obowiązek obrony naszej cywilizacji przed
barbarzyńcami i że zamiast tęsknić do przeszłości, powinniśmy skupić
się na tym, co jest. A jest nasza Rubież, rzeka Prut, która oddziela
cywilizowany świat od chaosu, są resztki garnizonu, który od czasu
do czasu zatapia jakiś jednoosobowy skul próbujący przepłynąć rzekę.
Ale nade wszystko jest nasza święta Panna z Dzieciątkiem, Królowa
Świata, Dobra Dusza, i to ją co roku pokazujemy Chaosowi. I tak ma
trwać przez lata, aż cywilizowane ziemie połączą się znowu w jedno pod
wodzą Panny i świat wróci do stanu sprzed Repartycji.
Na samym początku byłem kalefaktorem – każdy nowy tak zaczyna –
wraz z podobnymi sobie chłopcami, których przygarnął ojciec,
zaopatrywaliśmy Rubież w drewno opałowe, o które już wtedy było
trudno, wędrujący ludzie bowiem wycięli wszystko w pień.
Wyprawialiśmy się małymi grupkami daleko na południe i tam,
u podnóża gór, cięliśmy, co się dało, a inni starsi spławiali kłody
z biegiem Prutu do Rubieży. Prace trwały całe lato. Zimą zaś, która tutaj
jest ciężka i smutna, ojciec uczył nas czytać i tkać, farbować nici
i wyszywać. Nie miałem serca do pracy fizycznej, czekałem na te
zimowe wieczory, kiedy skupialiśmy się przy ogniu i ćwiczyliśmy nasze
umysły i ręce. Uczyliśmy się na pamięć modlitw ojca.
Byłem za wątły do pracy fizycznej. Raz ujrzał mnie, gdy znosiłem
drzewo do magazynów, i ulitował się nade mną. Nie wiem, czym
zjednałem sobie jego przychylność, że uwolnił mnie od tej ciężkiej pracy
i przydzielił do farbowania, a potem pisania – może nie było żadnego
powodu. Ojciec Bazyl patrzył na ludzi zawsze rozświetlonym wzrokiem
i mrużył lekko powieki, co jest niewątpliwie oznaką czułości. Kazał mi
pilnować ognia w naszych piecach. Biegałem z góry na dół, rankiem
wygrzebywałem popiół i wysypywałem go na pole, a zachodni wiatr
rzucał mi szare chmury popiołu prosto w twarz, tak że chodziłem
umorusany i wzbudzałem ataki śmiechu.
Wtedy Rubież była bardziej zatłoczona niż dziś. Z zachodu ciągnęły
jeszcze pojedyncze grupy ludzi, którzy docierali aż tutaj, ale nigdy nie
gościliśmy ich w środku, oddawaliśmy im tylko stajnie i podwórza.
Ojciec Bazyl nie chciał, żeby mieszali nam w głowach. Ci ludzie patrzyli
z niedowierzaniem z naszego wysokiego brzegu na tamten, dziki i płaski,
i w końcu zawracali tam, skąd przyszli. Także i po tamtej stronie było
bardziej gwarno. Ze Stepu nadciągali obcy, byli jak stada wycieńczonych
zwierząt i za wszelką cenę próbowali przepłynąć rzekę. Wtedy
z garnizonu strzelano do nich, a oni rozpierzchali się w pośpiechu. Ci
z zachodu, nasi, którzy mówili po naszemu albo przynajmniej podobnie,
stawali na wysokim brzegu rzeki i jakby widok monotonnych, płaskich
obszarów po drugiej stronie powodował u nich otrzeźwienie: to jest
koniec, dalej nie ma po co iść, tu jest szew świata, który rozpruł się już
dawno temu, i nie ma sposobu, żeby go zszyć na nowo. Zatrzymywali
się więc u nas na jakiś czas, a potem zawracali rozczarowani. Wieczorami
rozpalano ogniska i stawano w wielkim kręgu na całym naszym
dziedzińcu. Śpiewano razem, wieloma głosami i głosy te wznosiły się
do nieba, do naszej Panny z Dzieciątkiem. Posiłki wydawano z kotłów,
pod którymi palono najsuchszym z drewien. Zapach zupy z grochu
wydawał mi się najpiękniejszym zapachem na całej ziemi.
Nie wiem, czy to jest cecha mojej pamięci, że dostrzega tamte obrazy
jako bardziej spójne, czyste i zwarte. Wszystkiego było wtedy więcej –
słońca, światła, zapachów, szczegółów, a nawet przedmiotów. Len, który
tkaliśmy, był bardziej gładki i solidny, kolory nici bardziej jaskrawe,
ołówki mniej zwietrzałe, a papier bielszy i mocniejszy. Noże ostrzejsze,
klamki lepiej zaskakiwały w zamkach, pokrywki lepiej pasowały
do garnków, a niektóre buty miały jeszcze cienkie, mocne sznurowadła,
a nie parciane sznurki. Mógłbym wymieniać jeszcze długo, przedmiot
po przedmiocie. Dziś coś dziwnego dzieje się z naszym światem – jakby
się popsuł, jakby zbutwiał i stracił świeżość.
Nie przeczę jednak – przecież tego uczył nas zimowymi wieczorami
ojciec Bazyl – możemy widzieć świat tylko przez nasze zmysły, tylko
samymi sobą, a ja jestem przecież starszy o te dwadzieścia lat
i z zagubionego chłopczyka stałem się dojrzałym mężczyzną, strażnikiem
Rubieży – członkiem naszej rodziny, wprawdzie dużo mniejszej niż
kiedyś, lecz wciąż rodziny; i zmieniłem się bardzo, czasem nawet myślę,
że jestem inną osobą. Więc może byłoby pokorniej, gdybym nie miał
pretensji do świata, lecz do własnych zmysłów.
Uważam wszakże, że ojciec Bazyl popełnił jeden błąd. Nie skłonił nas
do regularnego zapisywania tego, co nam opowiadał. Teraz czuję,
że pewne jego nauki idą w zapomnienie. Strażnik Mateus Drugi,
którego umierający ojciec Bazyl wyznaczył na kontynuatora zimowych
nauk, załamał się pustką, która została po jego śmierci, i zniknął zeszłej
wiosny, podobnie jak kilku innych braci. Ci, którzy zostali, zamknęli się
w sobie i teraz trudno nam jest być w tamten dobry sposób. Czasem
widzę, jak wiele zapomniałem z opowieści ojca, jak mylą mi się jego
historie, jak wiele straciłem z jego nauk ważnych szczegółów, które
wtrącał mimo woli w czasie najzwyklejszych naszych codziennych prac.
Na przykład nie pamiętam imion rodzeństwa naszego Pana, wiem tylko,
że było ich dwunastu, tylu, ile książek jest w naszej bibliotece.

* * *
Gdy ojciec Bazyl umarł, a było to nad ranem, zaraz na początku
stycznia, w czasie tej długiej, mrocznej i ciężkiej zimy trzy lata temu,
z jego zwłok wyjęliśmy serce i umieściliśmy je w szkatule, a resztę
pogrzebaliśmy w pięknym miejscu pod murami, żeby ojciec miał piękny
widok na zachód, do którego tak tęsknił. Jednak następnego wieczora
trzej bracia, Marek Czwarty, Mateus Pierwszy i Marek Pierwszy,
otworzyli szkatułę i rozcięli serce. Mieli bowiem jeszcze w pamięci
słowa ojca Bazyla: „Krzyż naszego Pana jest głęboko w moim sercu”.
I rzeczywiście, w sercu, większym niż u innych ludzi, jak mówił brat
Mateus Pierwszy, który się na tym znał, znaleźli coś podobnego
do krzyżyka, kawałek jakby kosteczki. Byliśmy tym tak podniesieni
na duchu, uznaliśmy bowiem, że są to widome oznaki świętości ojca
Bazyla. W ciemnościach, chłodzie i osamotnieniu postanowiliśmy
zbadać całe zakopane ciało. I był to prawdziwy cud – w woreczku
żółciowym tkwiły trzy małe okrągłe przedmioty – rozpoznaliśmy je jako
znak Trójcy. We wnętrznościach ojca Bazyla znaleźliśmy jeszcze
uformowane z ciała: koronę cierniową, bicz i gwoździe. Pilnie strzeżemy
teraz tych relikwii.

* * *
Wraz ze zniknięciem brata Mateusa Drugiego, przepadła cała nasza
wiedza o pogodzie i kalendarzu. Była to dotkliwa strata, od tej pory nie
bardzo dajemy sobie radę z obliczeniami przesileń wiosennego
i letniego, polegamy tylko na tym, co dostrzegą nasze oczy. Wielką Noc
Odrodzenia obchodzimy teraz zawsze w dniu, gdy puszcza lód na Prucie,
a Narodziny, gdy jest już tak ciemno i zimno, że bardziej być nie może,
a my toniemy w smutku i przygnębieniu. Lecz nasze najważniejsze
święto – Chorągwie – ogłaszamy, gdy świat jest najbardziej otwarty
na słońce i życie, gdy niebo robi się czyste i przyjazne, a przejrzyste
powietrze daleko w Step niesie nasze obrazy.
Za ojca Bazyla było to wielkie święto, włączał się w nie cały garnizon
i na cześć Chorągwi strzelano z wielu dział przez cały dzień. Po tamtej
stronie rzeki przyprawiało to dzikich o przerażenie i zdumienie. Ojciec
Bazyl twierdził, a mnie się wydaje, że sam to widziałem, będąc
dzieckiem, iż kiedyś tłumy barbarzyńców padały na ziemię w świętym
przestrachu, a Chorągiew świeciła na niebie niczym drugie słońce.
Od kilku jednak lat tamci nie podchodzą już tak ochoczo – rozeszli się,
widocznie dali spokój, choć przecież teraz byłoby pokonać rzekę łodzią
dużo prościej niż kiedyś.
Dlatego też muszę przerywać to pisanie od czasu do czasu, jak
mówiłem, bo przygotowania do Chorągwi już trwają. Sprawdzam, jak
farbują się nici, czy len jest odpowiednio miękki i czy jego odcienie
pasują do siebie. Chorągiew pękła w zeszłym roku i tej okropnej zimy
naprawialiśmy ją centymetr po centymetrze. Wyszło też na jaw,
że niektóre jej części wyblakły albo zetlały od wilgoci i trzeba je
wymienić. Przy tej okazji postanowiliśmy wzbogacić ją o nowe
elementy. Muszę się też zajmować naszymi dwoma dzieciaczkami.
Nasze dzieciaczki to Piotr i Paweł, z tym że Paweł jest dziewczynką. To
ja nadałem im te imiona, przedtem bowiem nazywały się
po barbarzyńsku i trudno to było wymówić i zapamiętać. Chciałem,
żeby to były cywilizowane imiona i żeby dzięki nim łatwiej było
włączyć się im w nasz świat. Ich matkę nazwałem Krzysztof, ale nie
chciała używać tego imienia, wyśmiała je nawet. Sama o sobie mówiła
Udina i, chcąc nie chcąc, my tak ją musieliśmy nazywać. A szkoda,
bo Krzysztof, jak nam opowiadał ojciec Bazyl, był wielkim człowiekiem,
który przeniósł przez rzekę Pana, gdy ten był mały i jeszcze nie nauczył
się sam chodzić po wodzie. Czułem się dumny, że zobaczyłem
podobieństwo tych historii, bo i Udina pojawiła się u nas wczesną
wiosną, tuż przed świętem Odrodzenia – niosła dzieci na plecach
i na brzuchu zamotane w płachty. Szła z kry na krę i o mały włos nie
utonęła przy brzegu w lodowatej wodzie. Do tej pory nie wiem,
dlaczego nie strzelano do niej z garnizonu. Może upili się tam, a może
przestraszyli się tak dziwnej postaci. Kiedy do nas dotarła, była
wycieńczona i brudna. Jako i dzieci. Sine z zimna i głodu, przestraszone
stadko. Ci z garnizonu po czasie, widząc, co się stało, że jest u nas ktoś
obcy, natychmiast przyszli tutaj, żeby ich im wydać i pozbawić życia –
takie jest przecież prawo Rubieży: nikt z tamtego brzegu nie może się
tutaj dostać. To ja wziąłem na siebie całą odpowiedzialność i udało mi
się ich przekonać, że ta ledwie żywa trójka nie jest w stanie zagrozić
w żaden sposób cywilizowanemu światu i że jak tylko dojdą do siebie,
odeślemy ich łodzią z powrotem.
Udina była jedyną dorosłą kobietą, jaką widziałem w życiu. Mogę
więc powiedzieć, że znam trzy stadia odmiany kobiecej: moja babka,
którą ledwie pamiętam (a najbardziej uścisk jej suchej, kościstej ręki),
Udina jako forma dojrzała, w szczycie rozwoju, i teraz Paweł, kobieta
malutka, która dopiero co nauczyła się chodzić, która jednak nie różni się
niczym szczególnie, oprócz oczywiście tych cielesnych znaków,
najbardziej zadziwiających, ale chwała Panu, ukrytych przed wzrokiem
postronnych.
O Udinie trudno mi pisać, bo każde jej wspomnienie wywołuje
w moim sercu żal i smutek. Zrobiliśmy jej tu jak najlepiej, miała ciepłe
pomieszczenie i jedzenie. Chociaż trudno się było z nią porozumieć,
mówiła bowiem językiem dzikich, przyjęliśmy ją do swego grona jak
brata. Uczyłem ją farbować i rozpalać ogień kawałkiem szkła.
Nauczyłem ją wyszywać i dobierać nici. Miała długie, ciemne włosy
i piękne oczy w kolorze orzecha. Jej twarz była gładka. Ale Udina była
dzika. Bała się nas. Wieczorem barykadowała się w izbie, którą dla niej
z dziećmi przeznaczyłem, a za dnia, gdy tylko któryś z braci chciał
do niej podejść bliżej, krzyczała strasznym, przenikliwie wysokim
głosem. Muszę powiedzieć uczciwie, że tylko ja miałem do niej dostęp,
i mogliśmy nawet rozmawiać, powoli ustalając reguły naszej wspólnej
mowy, która składała się z pojedynczych słów i gestów. Czasami śmiała
się radośnie, gdy okazywało się, że jakieś słowo znamy oboje. „Rzeka” –
mówiłem i pokazywałem Prut, a ona powtarzała to zupełnie podobnie.
Bardzo mi się podobał jej śmiech. Zależało mi, żeby go było jak
najwięcej, wtedy i ja czułem się szczęśliwy. Podarowałem jej kawał
dobrego płótna – zrobiła sobie z niego długą koszulę i zachwycona
naszymi barwnymi nićmi wyszyła sobie na niej kolorową rybę. Umiała
splatać włosy w skomplikowane warkocze, czym zaprowadziła u nas
nowy zwyczaj. Teraz prawie wszyscy bracia noszą włosy w taki sposób.
Pokazała nam też pewną potrawę – trzeba zrobić ciasto, rozgnieść je
w cienkie placki, a potem zwinąć weń ugotowane ziemniaki z serem.
Ale gdy lody spłynęły i brzegi Prutu zaczęły się zielenić, coraz częściej
wychodziła na mur i stała tam nieruchomo, wpatrzona w Step.
Tęskniła, to jasne. Do swoich, do dzikich ludzi. Tak samo jak ja tęskniłem
do ojca Bazyla. Wiem, jakie to jest bolesne, jak ciężko jest wtedy
w okolicy serca, gdzieś w środku ciała. Chciałoby się coś zrobić, żeby
wypruć ten ból z ciała, i jednocześnie się wie, że nie jest to możliwe.
Ona mogła jednak dokądś odejść. A my? Gdzie można pójść, żeby się
spotkać z ojcem Bazylem?
Musiałem już poniekąd przeczuwać, że odejdzie, choć sam o tym
jeszcze nie wiedziałem. Chciałem ją zatrzymać i sądziłem, że najlepiej
będzie, jak pokażę jej to, co nas tu wszystkich trzyma, co każe nam
budzić się co rano w tym samym miejscu i nie poddawać się szaleństwu
przemieszczania się i nieustannej podróży – to różniło od nas dzikich.
Dla nas stałość i porządek są bowiem filarami cywilizacji. Cywilizowany
świat tworzą przywiązanie do miejsca i powtarzalność, bycie podobnym
bardziej drzewu niż ptakom. Tak powtarzał ojciec Bazyl.
Sprowadziłem ją na dół, do naszych magazynów, i tam, odsłoniwszy
okna, pokazałem jej rozłożoną na podłodze Chorągiew. Na Udinie
musiała zrobić wrażenie jej wielkość i rozmach, jej kolory, nawet jeżeli
gdzieniegdzie są trochę spłowiałe. Obchodziła ją wkoło, wstrzymując
oddech. Tak, miałem rację, uległa jej czarowi, jej mocy, jak wszyscy.
Potem kobieta przykucnęła i z bliska oglądała wzory aplikacji i ściegi
nici, z żalem dotykała postrzępionych tu i ówdzie brzegów, przetarć
i odbarwień. Muszę przyznać, że ucieszyłem się jej przejęciem. Znaczyło
to, że odtąd będzie wolała schodzić tutaj z nami i pracować nad tym
cudem, niż stać na blankach i patrzeć niewidzącym wzrokiem w Step.
I rzeczywiście – poprosiła mnie o nici i porządną, metalową igłę. Odtąd
przez kilka dni obrębiała brzeg. Miło było patrzeć na jej sprawne,
szczupłe palce, jak zaprowadzały porządek w chaosie. Siedzieliśmy odtąd
popołudniami także z innymi braćmi i szyliśmy, naszywaliśmy
i haftowaliśmy. Swoim chropawym językiem opowiadała jakieś historie,
które rozumieliśmy tylko częściowo – o zwierzętach, przemarszach,
polowaniach, o wielkich opustoszałych miastach gdzieś na wschodzie,
o górach, które stoją na końcach ziemi, o wielkim morzu, które podobno
jest na południu i do którego wpływa nasz Prut. Mówiła o wielkich
łodziach napędzanych wiatrem, o żelaznych drogach. Pokazała nam
ruchome światła, które wędrują po wieczornym niebie i potem, kiedy
odeszła, zacząłem ją w myślach nazywać taką ruchomą gwiazdą.
W końcu zapytała mnie o pozwolenie wyszycia w samym rogu
Chorągwi takiej samej ryby, jaką zrobiła sobie na koszuli. I zgodziłem
się. Dlaczego nie mogłaby zostawić swojego śladu, dlaczego my wszyscy
nie moglibyśmy tego zrobić? Każdy z braci umyślił sobie jakieś zwierzę,
obrysował jego kontury i wypełnił kolorem. Była czapla, jeż, sowa,
a nawet wąż. Ja wybrałem psa, bo wydało mi się, że pies będzie
najbliższy temu, co robię: jak pies jestem strażnikiem. Udina ułożyła
piękną rybę, całą w kolorowych łuskach, z wielkim okiem ze szkła
do rozpalania ognia, z powiewnym ogonem. Naszywała te łuski jedna
po drugiej, każdą z innego kawałka barwnego lnu, aż ryba wyglądała
jak żywa.
No i zniknęła, kiedy zrobiło się już całkiem ciepło. Ojciec Bazyl
mówił, że dzicy dlatego są tacy, jacy są, ponieważ szybko się nudzą.
Dlatego wędrują, dlatego nie należą do cywilizowanego świata, bo brak
im naszych cnót – przywiązania do miejsca i regularności.
Z początku myślałem, że wróci, i teraz ja stałem na murze i patrzyłem
w Step, i każdy ruchomy punkt brałem za Udinę. Jak przepłynęła rzekę?
Tego nie wiem. Może poszła w inną stronę, na zachód. Może Chorągiew
obudziła w niej tęsknotę za czymś innym, nieznanym i może my też
tęsknimy, ale nie mamy odwagi się do tego przyznać – że istnieją gdzieś
inne miejsca i inne sposoby trwania na straży. Zostawiła nam dzieciaczki
i właśnie z ich powodu sądzę, że ona wróci. Była bowiem do nich
bardzo przywiązana.
Są to istoty ruchliwe i radosne, wszyscyśmy je pokochali. Bracia wolą
nawet zajmować się dziećmi, mieć u nich dyżur, niż pracować w polu
czy przy farbowaniu i przędzeniu nici. Brat Jan Drugi uczy je naszego
języka, a także innych cywilizowanych umiejętności – stawiania liter,
czytania, uprawy ziół w ogródkach czy robienia serów. Głównie Piotra,
bo Paweł jest jeszcze za mała. Towarzyszą nam teraz także w pracach nad
Chorągwią, święto bowiem zbliża się szybko – dzień staje się coraz
dłuższy. To z ich powodu postanowiliśmy dodać tego roku jeszcze jedną
postać, i to nie zwierzęcą jak przedtem, lecz ludzką. Uznaliśmy, że ojciec
Bazyl pochwaliłby tę decyzję, będzie bowiem teraz na Chorągwi
prawdziwa Trójca, a przecież wiemy, że miał ją w swym sercu.
Prace trwają. Ręce mam ubarwione błękitem i czerwienią, palce
pokłute do krwi igłą. Wstajemy o świcie, żeby nie uronić ani jednego
promienia światła. Dojrzewają już nasze pomidory, więc żywimy się
tylko nimi i serem, bo szkoda nam czasu rozpalać w piecu, żeby upiec
chleb. Dziś brat Łukasz Czwarty przypomniał nam, kiedy wszyscy
pracowaliśmy w skupieniu, co ojciec Bazyl mówił o Chorągwi –
że dawno, dawno temu, przed Zaciemnieniem i Repartycją, cudowną
Chorągiew pokazywano każdego wieczoru. Była wtedy całkiem biała,
czysta jak nasza Panna, i w całkowitych ciemnościach ukazywały się
na niej ruchome barwne obrazy. Chorągiew miała wtedy głos, postacie
mówiły, poruszały się, śpiewały święte pieśni. Schodziło się do niej
mnóstwo ludzi, którzy w nabożeństwie byli świadkami cowieczornego
cudu. Lecz w świecie, który się rozpadł i utonął w chaosie, chorągiew
zamilkła. Dlatego naszymi igłami musimy ją nakłaniać, by znów
przemówiła, musimy ją szturchać i podsuwać jej obrazy.
Udino, Krzysztofie, idąca przez wodę, gdybyś tu była, widziałabyś, jak
wykonujemy swoje zadanie z oddaniem i poświęceniem: jak szykujemy
bębny, naciągamy na nich lepiej skórę, jak czyścimy nasze długie trąby
robione z łodyg arcydzięgla, jak w garnizonie przygotowują armaty i już
błyszczą w słońcu ich świeżo wypolerowane lufy, jak trwa gorączkowa
krzątanina. Na blankach stoi już potężny stelaż, na którym rozwiesimy
Chorągiew ku wschodowi, i może znowu nadciągną ze Stepu nasi
barbarzyńcy przyzwyczajeni do corocznego pokazu. Czy wiedzą, czy
domyślają się, że robimy to dla nich? Żeby i na nich spojrzała Wielka
Panna, królowa cywilizowanego świata, wszelkich rubieży i stepów.
A jest jeszcze bardziej potężna, bo umieściliśmy przy niej drugie
dzieciątko, tak więc teraz ukazuje się w całej swej mocy – jedno dziecko
przytula do siebie, drugie zaś trzyma mocno za rękę.
I jeszcze myślę bardzo nieśmiało, że gdzieś w oddali ujrzy to Udina
i nie będzie się mogła oprzeć temu, by zawrócić na swojej drodze
i wrócić do nas.
2001

Paweł Huelle
Ucieczka do Egiptu




Kiedy kobieta z dzieckiem na ręku wysiadła z autobusu i podchodziła
do budki strażników, gwałtowny podmuch wiatru uniósł jej chustę.
Wówczas na ekranie telewizora zobaczył piękną, subtelną twarz młodej,
może dwudziestoletniej matki. Ostatnie metry do granicy przeszła
szybkim, zdecydowanym krokiem, lekko pochylona, unikając kamer
telewizyjnych ekip. Ale operatorzy wyczuli temat. W liczącym
z pięćdziesiąt osób pochodzie tylko ona niosła opatulone w kocyk
dziecko. Podała je na moment oficerowi, aby spod płaszcza wyjąć
dokumenty: paszport i luźną kartkę z drukiem i pieczęciami. Wtedy,
przez kilka sekund, wszystkie obiektywy schwytały jej spojrzenie. Było
w nim coś, czego nie dało się ominąć: śmiertelne wyczerpanie, spod
którego ledwo mógł się wydostać – przechowywany tygodniami na tę
chwilę – przebłysk nadziei.
Kiedy dzień później wszystkie gazety wydrukowały na pierwszych
stronach portret kobiety w chuście, dostrzegł jeszcze i to: spojrzenie jej,
mimo że wyrażało niepewność, miało w sobie ogromną siłę dumy.
Artykuł opisywał obóz uchodźców w Inguszetii. A potem
kilkumiesięczną drogę przez paragrafy i granice, na końcu której wysiedli
z ukraińskiego autobusu i najdosłowniej weszli – bo przecież nie
wjechali – do Polski. Ktoś, kto to wszystko przeżył, nie musiał patrzeć
na dyżurnego oficera granicznej straży jak na Boga, który jednym
gestem zniweczy całą tę gehennę, każąc wracać. I właśnie tak nie
patrzyła, mówiąc oczami – „nawet jeślibyś wyciągnął karabin, już się nie
cofnę”. O wyciąganiu karabinu nie było oczywiście mowy, sprawdzano
tylko dokumenty, może zbyt długo, lecz jednak nie na tyle, by jeszcze
tego samego dnia pod wieczór uchodźcy nie mogli znaleźć się w miejscu
przeznaczenia, w dawnym ośrodku szkoleniowym sowieckiej armii,
trzydzieści kilometrów od stolicy.
Kiedy przez parę następnych godzin odprawiał codzienną trasę
spacerową, co chwila przyłapywał się na tym, że jego myśli krążą
wyłącznie wokół czeczeńskiej kobiety. Intrygowała go. Już w tramwaju
starał się wyobrazić sobie jej głos: być może w przeciwieństwie
do rysów twarzy, nieco ostrych, jej głos był miękki, niemal aksamitny
i zapewne tylko kiedy śpiewała razem z innymi kobietami jedną
ze starożytnych pieśni gór, ten głos stawał się jak brzeszczot rozcinający
powietrze. Na wydmach, spoglądając w beznadziejną szarość
listopadowego morza, rozmyślał, jak też wyglądałoby ich pierwsze
spotkanie. To pewne, że rozmawialiby po rosyjsku.
– Zdrawstwujtie. – Ukłonił się szarmancko, zamiatając czubkiem buta
piasek i zeschnięte liście. – Mienia zowut Andriej Stanisławowicz,
a wam?
„Chyba jednak – pomyślał już na samym brzegu strandu – poprawnie
jest zapytać: a was kak zowut?, a nie: a wam? Spekulacje na temat jej
imienia zajęły mu nieporównanie więcej czasu, lecz ostatecznie z braku
najmniejszej choćby orientacji w językach kaukaskich skończyły się
niepowodzeniem. Dopiero w sklepie osiedlowym, przy codziennych
zakupach, przyszło na niego lekkie otrzeźwienie. „Mój Boże, starożytne
pieśni gór, co ja wymyślam? Może mieszkała w bloku w Groznym,
uwielbia disco, ma głos schrypnięty od alkoholu i tytoniu?”.
Kiedy wyciął z gazety jej zdjęcie, tego rodzaju wątpliwości wydały
mu się jednak niedorzeczne. Znał się na ludzkich twarzach i wiedział,
do jakiego stopnia spojrzenie czyichś oczu skrywa nikczemność albo
dobroć duszy. Z pewnym trudem odszukał w pawlaczu od lat
nieużywane pędzle, tuby farby i podkłady. W piwnicy spędził dobry
kwadrans, aby spod stosu gratów wydostać sztalugę i zakurzony
blejtram. Ponieważ znowu nie działała winda, wniósł je schodami
na swoje siódme piętro. Żeby mieć dobre miejsce pod oknem, przesunął
wersalkę i telewizor. Wreszcie zamocował blejtram i zagruntował
płótno, starannie, bez pośpiechu, z ogromnym skupieniem, jak gdyby ta
prosta czynność była czymś więcej niż tylko technicznym
przygotowaniem. Potem na płachtach pakowego papieru wykonywał
pierwsze szkice. Oleisty zapach podkładu, który rozszedł się po całej
kawalerce, przyniósł mu niespodziewany natłok wspomnień. Akademia,
do której już nie zachodził, pracownia, której już nie posiadał, żona,
od której odszedł, koledzy, których już nie spotykał, wystawy, o których
zapomniał – wszystko to wróciło strumieniem chaotycznych głosów
i obrazów. Niczego nie żałował. Nawet strasznych poranków w SPATiF-
ie, kiedy okrutnie skacowani, bez grosza przy duszy, wychodzili w kilku
na szarą ulicę, by zaraz za rogiem natknąć się na wojskowy patrol. Jego
obecne życie, samotne i uporządkowane, nie było ucieczką. Gdyby tuż
za granicą miasta rozpościerała się pustynia, osiadłby właśnie tam, aby
codziennie widzieć jedynie nieskończone płaszczyzny zbiegające się
pozornie na linii horyzontu. Tym, co go niepokoiło, gdy po kilku
godzinach odłożył wreszcie szkice, nie były wspomnienia, ale to,
że po piętnastu latach zacznie znów malować.
Kiedy po czterech miesiącach skończył obraz, była już wiosna. Klucze
od mieszkania zostawił sąsiadce, pani Zofii, i rozklekotanym garbusem
pojechał do domku nad jeziorem. Odziedziczył go po rodzicach. Nigdy
nieukończony, zaniedbany, stał pośród wypieszczonych domów nowej
generacji jak relikt z czasów wschodzącego Gierka. Zdziwił się, że tej
zimy złodzieje niczego nie ukradli. Rozpalając ogień pod kuchnią,
natrafił na starą, sprzed kilku lat gazetę. Ujrzał pisarza Limonowa.
Zdjęcie przedstawiało Rosjanina, jak pruje serią z karabinu gdzieś w dół,
po ulicach oblężonego Sarajewa. Obok odpoczywali uśmiechnięci trzej
serbscy strzelcy wyborowi. Patrzył na płomień, który pochłonął całą
czwórkę i pasmo wzgórz. Potem wyładowywał z dachowego bagażnika
blejtramy, papier i sztalugę. Nie miał szczególnych planów, poza tym,
żeby studiować światło. Odbite od powierzchni jeziora, rozproszone
w pajęczynach jałowca albo rozlane nad szerokim pasem poręby. Całymi
dniami przesiadywał na pomoście, leżał w dryfującej łódce albo
wędrował piaszczystym duktem starodrzewu. Potem rozmalowywał
gorączkowo płótna, jak gdyby za chwilę wszystko to miało pogrążyć się
w ciemności już na zawsze. Dawno nie czuł się tak szczęśliwy. Czasami,
w najmniej dla siebie oczekiwanych chwilach, czuł na sobie spojrzenie
kobiety w chuście. Wówczas pokazywał uchwycone na obrazach
światło. Był jej wdzięczny. Gdyby nie ona, nie wróciłby zapewne sam
do siebie.
Kiedy w połowie września zadzwonił do drzwi pani Zofii, sąsiadka
nie posiadała się z radości.
– Nareszcie – powiedziała – bo już myślałam, że z panem coś nie tego!
– Przecież pisałem kartki. – Uśmiechnął się, odbierając klucze. – Mniej
więcej dwie w miesiącu.
– Kto dzisiaj pisze kartki z tak niedaleka? To nie mógł pan zadzwonić
z tej, no, komórki? Albo wpaść raz na tydzień?
Ale nie czekała na odpowiedź. Przy herbacie miała mu mnóstwo
do powiedzenia. Czy pamięta dom ogrodnika? Ich bloki zbudowano
na dawnym ogrodnictwie, no a ten dom, a raczej murowany barak, to
zostawili dla robotników. Potem był tam warzywniak. Na koniec melina
sztajmesów. Teraz – podała mu konfiturę – mamy tam imigrantów!
Nie okazał zbytniego zainteresowania, gdy pani Zofia dodała jeszcze
parę szczegółów: spółdzielnia mieszkaniowa oddała tę ruderę miastu,
miasto pokryło remont dachu, no i mieszka tam teraz dwoje – on i ona.
– Czy pan wie, że ludzie z naszych bloków zrobili na nich zbiórkę? Jak
ksiądz Sieniewicz zaapelował, zaraz znalazła się używana pralka,
telewizor, trochę mebli, wózek dla dziecka. Ja nie bardzo miałam co dać –
westchnęła – no to zebrałam z kuchni parę naczyń i szlus!
U siebie w mieszkaniu zaraz wyszedł na balkon i wsparty łokciami
o barierkę spoglądał na portowy kanał. Odarte z farby, przeżarte rdzą
holowniki, pchacze, szalandy, barki, motorówki, kutry, w tym samym
co zawsze miejscu, zbite w ciasną gromadę oczekiwały na ostatni rejs.
Stoczniowy dok, gdzie cięto je na blachy, widoczny był za lasem
dźwigów po drugiej stronie wody. Środkiem kanału dwa holowniki
wyprowadzały w morze norweski frachtowiec. Bliżej, pomiędzy
blokami, gromada chłopców rozgrywała mecz. Ponad sosnowym
zagajnikiem, którego dziwnym trafem nie wycięto, pomarańczowa kula
słońca tłoczyła w cały ten landszaft niewiarygodną ilość światła.
Domek dawnego ogrodnika wyglądałby na opuszczony, gdyby nie
sznur pomiędzy dwiema zeschniętymi jabłonkami: koszule,
prześcieradła, bluzki, spodnie, obrusy i bielizna informowały, że życie
toczy się normalnie swoim własnym nurtem.
Kiedy następnego dnia, przechodząc tamtędy, z pewnym zdziwieniem
ujrzał mężczyznę wieszającego na cementowej ścianie drewniany szyld
„Mebel. Stolarstwo remont i produkcija”, wyrwał z notesu kartkę,
zapisał na niej drukowanymi literami „STOLARSTWO. WYRÓB
I NAPRAWA MEBLI”, po czym wręczył ją stojącemu jeszcze na drabinie,
nieco zdziwionemu autorowi. Mógł mieć około czterdziestu pięciu lat.
Spokojny, nieco melancholijny uśmiech nie znikał z jego twarzy.
– Spasibo – powiedział, stając już na ziemi. – Zakuritie?
Zakręciło mu się w głowie od papierosa. Palił już bardzo rzadko, tylko
czasami przy alkoholu, ale gest stolarza był tak naturalny, że nie mógł
odmówić. Rozmowa jakoś się jednak nie kleiła. Stali obok siebie i palili,
jak w czasie przerwy w pracy. Dopiero gdy w domku ogrodnika
otworzyły się drzwi i wyszła z nich kobieta z dzieckiem na ręku, tamten
powiedział:
– Moja żena!
A ona, przechodząc obok nich do maleńkiego ogródka z dwoma
słonecznikami i grządką niskopiennej fasoli, powiedziała najczystszą
polszczyzną, tyle że z lekkim ruskim zaśpiewem:
– Dzień dobry panu! Piękny, jasny dzień, nieprawdaż?
– Tak – odpowiedział zupełnie zaskoczony – bardzo piękny.
Patrzył, jak delikatnie rozkłada na trawie kocyk, sadza na nim dziecko,
a potem zbiera do plastikowej torebki strąki fasoli.
Jakby ledwie wczoraj wysiadła z ukraińskiego autobusu, w jej
ukradkowym spojrzeniu odnalazł cień niepokoju. Ale czy to nie on sam
przypisywał własne stany ducha jej osobie? Tak właśnie pomyślał,
niezbyt z siebie zadowolony. Ledwie skinął głową na pożegnanie
i odszedł. Fakt, że nie widział mężczyzny ani wówczas – w telewizyjnej
migawce – ani następnego dnia pośród tak wielu prasowych fotografii,
dał mu pretekst do snucia rozmaitych wersji ich historii. Mogła przybyć
z dzieckiem wtedy, kiedy on przebywał już w Polsce, lub odwrotnie: ona
przyjechała pierwsza, a on dotarł później. Istniała też możliwość, która –
nie wiedzieć czemu – intrygowała go najmocniej: dwukrotnie od niej
starszy mężczyzna nie był ojcem dziecka i wcale nie musiał znać ich
wcześniej. Poznała go w obozie. Wybrała, rozumując instynktownie,
że łatwiej będzie im we troje, przynajmniej na początku. Ale czy
o cokolwiek mógłby zapytać wprost? No i czy w ogóle wypadało pytać?
Parę tygodni później zobaczył z balkonu całą trójkę. Wysiadali
z kanciastego wartburga. Kobieta z dzieckiem w nosidełku wyjmowała
z bagażnika zakupy. Mężczyzna odwiązywał z dachowej kratownicy
równo przycięte deski. Za sprawą starej, enerdowskiej limuzyny życie
w domku ogrodnika jakby nabrało tempa. Coraz częściej dochodził
stamtąd dźwięk mechanicznej piły, wizg wiertarki, stukot młotka.
Kiedy razem z panią Zofią zaprosili ich na kolację do jej mieszkania,
tamci nie sprawiali wrażenia szczególnie przejętych. Przynieśli butelkę
węgierskiego wina i koszyk brzoskwiń. Przy drugim daniu chłopczyk
rozpłakał się i rozmarudził. Nakarmiony przez matkę w końcu zasnął,
złożony na kanapie przed telewizorem. Pani Zofia pokazywała fotografie
dzieci, wnuków, no i świętej pamięci męża, który pływał na trampach
ponad trzydzieści lat. Asłan okazał się kierowcą – zaopatrzeniowcem
wytwórni mineralnych wód. Gdy po drugiej wojnie – za Putina – nie
było już wytwórni ani jego domu, ani jego krewnych, poszedł w góry.
Nic więcej nie powiedział. Almira opowiadała, jak uciekali
z bombardowanej wsi, doliną, w górę potoku. Nie można było zbierać
rannych, bo strzelcy wyborowi, którzy widzieli ich z gazika, sto metrów
wyżej, na krętej szosie, tylko czekali na okazję. Otoczono ich
na przełęczy. Chłopców powyżej piętnastego roku życia oddzielono
na rewizję. Dwóch, którzy mieli krótką broń, odprowadzono
w rozpadlinę i rozstrzelano. Potem przemówił pułkownik: ci, którzy
wrócą do wsi, mają gwarancje bezpieczeństwa. Ci, którzy ruszą przez
granicę do Inguszetii, mogą zginąć, bo wszędzie pełno band.
Do przepełnionego obozu za przełęczą dotarli następnego dnia, ale nikt
nie powitał ich przyjaźnie. Nie mieli namiotów, wody, jedzenia,
śpiworów, papierosów. Francuski lekarz z japońską asystentką rozdali
ostatnie pastylki aspiryny. Miała szczęście, bo kiedy na majdanie
wylądował helikopter z żywnością, Francuz uparł się, żeby ją i dziecko
zabrano do szpitala. Pilot nie chciał o tym słyszeć, ale ustąpił
po strasznej awanturze. Wtedy widziała ludzi ze swojej wsi po raz
ostatni. Spostrzegł, jak pani Zofia ukradkiem ociera łzy. Asłan, który
na pewno znał tę historię, wypuszczał w sufit strużkę tytoniowego
dymu. Potem zapadło milczenie. Ponieważ kawę mieli pić w jego
mieszkaniu obok, gdzie obiecał gościom jeszcze coś specjalnego, był to
wygodny pretekst, by z miejscem zmienić nastrój. To jednak nie okazało
się możliwe.
Kiedy odsłonił na sztaludze portret kobiety w chuście, Asłana rozpalił
gniew. Nie zwracając uwagi na gospodarza, podchodził do obrazu
kilkakrotnie, odwracał się do Almiry i wypowiadał szybko, coraz
głośniej, kolejne krótkie zdania, pełne widomego oburzenia. Ona starała
się uspokajać, perswadować, ale to jeszcze bardziej go rozsierdzało.
Gwałtowna wymiana zdań w ich własnym języku trwała może
z minutę, potem Asłan wziął ją za rękę i poprowadził do mieszkania
pani Zofii, która, niczego nieświadoma, właśnie stanęła w drzwiach
z blachą ciasta. Zabrali dziecko i nie przywołując windy, zaczęli
wędrować w dół schodowej klatki.
– Przepraszam – rzuciła na odchodnym, lekko odwracając głowę
Almira – izwinitie.
Długo siedzieli z panią Zofią nad butelką koniaku i herbatą. Jeżeli był
zły, to na siebie. Czegoś w fatalny sposób nie przewidział. Nie miał
do nich żalu, ale byłby spokojny, gdyby mu powiedziano – nawet
w nieprzyjemnych słowach – na czym polegał błąd.
– Może to islam. – Sąsiadka niepewnie wskazała ruchem głowy
portret. – Bo pan ją namalował prawie jak madonnę. No tylko po co ta
pustynia w tle? Ja bym zamalowała te piaski i szlus!!
Pokręcił głową.
– On nie jest fundamentalistą. Chyba w ogóle nie jest religijny, to nie
to.
Ale żadne inne wytłumaczenie nie pojawiło się z biegiem dni. Kiedy
mijał domek ogrodnika, wracając z zakupów, oboje akurat wychodzili
do samochodu.
– Dzień dobry – powiedział.
– Dzień dobry – odpowiedzieli mu prawie równocześnie, a ona
dodała:
– Co u pana słychać, wszystko dobrze?
Skinął głową na znak, że dobrze. A potem powtarzał sobie w myślach
– no proszę, jakby się nigdy nic nie stało. Jak gdyby nigdy nic!
Kiedy na początku listopada spadł pierwszy śnieg, nieznani sprawcy
wybili kamieniami wszystkie szyby w domku ogrodnika. Razem
z kilkoma sąsiadami zebrał pieniądze i zaszedł tam, żeby przekazać
składkę.
– Widzi pan, pojechał na maszynie, do szklarza. – Stała w drzwiach. –
Proszę wejść.
Ale nie chciał wchodzić, więc przytrzymała go za ramię i powiedziała,
że wtedy, z obrazem, zaszło nieporozumienie, że już wiele razy chcieli
z mężem go przeprosić, ale nie bardzo wiedzieli jak, więc teraz, gdyby
zechciał przyjść po południu, kiedy już wstawią szyby, chętnie
zawiesiliby obraz nad komodą.
Przyszedł godzinę później, kiedy zobaczył z balkonu starego wartburga
i nysę szklarza. Pracowali we trzech: dwa okna z przodu, dwa z tyłu
od strony zagajnika, dwa małe od przybudówki z boku. Szklarz wziął
pieniądze i odjechał, on oparł owinięty w folię obraz o komodę i też
chciał iść, ale nie wypadało odmówić herbaty. Za przepierzeniem
z desek był cały warsztat. Tu, gdzie siedzieli, znajdowała się kuchnia
i sypialnia. W komórce, przy wychodku, stała pralka.
– Asłan się tak zezłościł – powiedziała w końcu – bo myślał,
że spotykałam pana wcześniej. Ale gdzie? Nie mogłam wytłumaczyć.
Dopiero jak pokazałam zdjęcie, to z gazety, przestał. Wtedy, jak byłam
u was na granicy, on jeszcze był w Czeczenii.
Przy pożegnaniu podali sobie dłonie.
Kiedy niecały miesiąc później na dachu domku ogrodnika wylądował
pierwszy koktajl Mołotowa, prawdopodobnie wszyscy na osiedlu
jeszcze spali. Dopiero łuna pożaru i syreny strażackich wozów obudziły
mieszkańców w blokach. Wielu patrzyło przez okna. Kilku, tak jak on,
pobiegło do pożaru. Ale właściwie było już po wszystkim. Kobieta
z dzieckiem siedziała w radiowozie. Mężczyzna, któremu udało się
chyba w ostatniej chwili odprowadzić na bezpieczną odległość
wartburga, szedł teraz w towarzystwie strażaka i policjanta do żony.
Po chwili, zanim strażacy zakończyli dogaszanie pogorzeliska, radiowóz
odjechał w kierunku pobliskiej komendy. Zatelefonował tam z domu.
Mówił, że chce rozmawiać z poszkodowanymi. Zapytano go o nazwisko
i czy ma jakiś związek ze sprawą. Wyjaśnił, że może zaoferować na jakiś
czas kwaterę. Wtedy zapytano, czy widział coś podejrzanego, a jeśli tak,
czy zechce złożyć zeznanie. Zostawił numer telefonu i prosił, aby go
przekazano pogorzelcom. Ale nikt nie zadzwonił do świtu ani później.
W lokalnym radiu usłyszał, że prowadzone jest intensywne śledztwo
mające ustalić potencjalny krąg podejrzanych sprawców. Wojewoda
przyznał ofiarom bezpieczne lokum w jednym z wczasowych ośrodków
na północy.
Kiedy następnego dnia wracał do domu z zakupami, zobaczył już
z daleka starego wartburga. Samochód stał przed tym, co zostało
z domku ogrodnika, pyrkając dwutaktowym silnikiem. Asłan grzebał
w pogorzelisku długą tyczką, obok, z zawiniętą w grubą chustę głową,
stała Almira. Padał śnieg. Gdy podszedł, skinęła mu i po chwili wsiadła
do samochodu, na tylne siedzenie, obok dziecka. Asłan niczego nie
znalazł. Rzucił tyczkę i poszedł za komórkę, skąd przyniósł małą
skrzynkę z narzędziami.
– To mi ostało – powiedział – jak biegłem do maszyny, brasałem
w śnieg. No – podał mu dłoń – jak to teraz mówią u was, wesołych
świąt. Ujezżajem i budiet choroszo.
Trzasnął drzwiami i ruszył wolno, tak żeby koła nie buksowały
w śniegu.
Kiedy wiosną przechodził tą samą ścieżką, buldożer oczyszczał resztki
gruzowiska. W stosie śmieci, między odłamkiem cegły i zwojem drutu,
zauważył kawałek rudego materiału. Wziął go w palce i rozkruszył
skorupę popiołu. Nie miał wątpliwości: włókna rozcierane na dłoni
były fragmentem płótna, które gruntował ponad rok temu.
– Tu, panie, nie ma złota jak po Żydkach – powiedział jeden
z robotników.
Dwaj inni zawtórowali śmiechem.
Nie słuchał ich. Obraz mężczyzny i kobiety z dzieckiem, którzy
samotnie jadą starym enerdowskim wartburgiem przez białą pustynię,
miał go prześladować jeszcze przez wiele miesięcy.

Andrzej Stasiuk
Wysoko




Zapadają w gąszcz i już ich nie widać. Po sianokosach odrasta trawa, ale
one wolą chaszcze. Nadchodzi jesień i chyba im smakują te wszystkie
dzikie owoce, nasiona, strączki, jagódki, szyszeczki i co tam jeszcze
przyroda wytwarza, żeby przetrwać. A one w przeczuciu zimy szukają
czegoś tłustszego, bardziej treściwego niż podszyta wiatrem trawa.
Po jakimś czasie wynurzają się i suną przez łąkową rówń drobnymi,
płynnymi kroczkami, z pyskami przy ziemi, ale tylko w przelocie coś
skubną, bo ciągnie je do zagajnika po drugiej stronie pastwiska.
W końcu idę ich poszukać. Kto wie, co im przyjdzie do ich owczych
głów, od tego wiatru, w tym niespokojnym czasie zmiany pór. Gdzie je
poniesie owczy pęd. Ale nie, są. Tkwią po brzuchy w zaroślach. Ich
wełna pełna jest zielonych kulek. Zwłaszcza Sierotka wygląda niezwykle
strojnie. Jak jakaś wschodnia, kruczoczarna piękność w szmaragdowych
klejnotach i cekinach. Jest największa i najpiękniej beczy. Aż wiadra
dzwonią.
Mania jak zwykle trzyma się trochę z boku. Zapewne z racji subtelnej
mądrości oraz doświadczenia. Jest najstarsza i widziała kawał świata.
Przyjechała tutaj aż spod Tylicza. Podchodzi i patrzy wyczekująco.
Przepraszam, mówię, zapomniałem. Coraz częściej zapominasz, odmekuje
półgębkiem. Wiem, odpowiadam. Chyba się starzeję. Coś tam
podskubuje od niechcenia i udaje trochę obrażoną. No tak. Nie wziąłem
suchego chleba. A bez chrupiących skórek nie ma przecież rozmowy. Nie
ma nawet co zaczynać. Odwraca się i udaje, że odchodzi. Słuchaj, mówię,
znowu miałem ciężką noc. Ach, te twoje ciężkie noce, rzuca przez owcze
ramię. Co tym razem? O narodzie swoim rozmyślałem, odpowiadam.
Całą noc. Jak już wydawało mi się, że zasypiam, to mój naród mi się
zjawiał i sen od wezgłowia odpędzał. Jakbyś o czymś mniejszym myślał,
tobyś lepiej sypiał. A ty nigdy nie myślisz o swoim narodzie, zapytałem.
Czasami. Ale zanim zdążę pomyśleć o wszystkich owcach na świecie, już
śpię. No tak, mówię. Ludzie też tak robią. No widzisz. Myśl o owcach,
odpowiada z lekką wyższością. Nie mogę. Przestaje skubać, patrzy mi
prosto w oczy i pyta: No dobrze. Co ten twój naród znowu ci zrobił?
Maniu, mój naród tchórzy i ma pełno w gaciach, mówię dobitnie.
Patrzy mi poważnie w oczy i przestaje poruszać pyszczkiem: Trudno mi
jako owcy wypowiadać się w sprawach odwagi. Zwłaszcza jeśli idzie
o twój naród, który wielekroć dowiódł swojego bohaterstwa. Tak mi
kiedyś opowiadałeś. No opowiadałem, opowiadałem, ale tym razem nie
dowodzi. Pokonywał wszechświatowe potęgi, tyranów obalał, a teraz
portkami trzęsie przed paroma tysiącami głodnych i biednych głównie.
Z pochodniami chodzi i niejakiego Hitlera na pomoc wzywa mój naród,
a przynajmniej jego część.
Wiatr nieco ustaje. Cichnie szum drzew. Reszta stada gdzieś zniknęła
i Mania rozgląda się wokół trochę niepewna, czy podążyć za nimi, czy
też zostać i toczyć dalej nielekką rozmowę. Ale znamy się już tyle lat,
więc wzdycha i mówi: Nie chciałabym się mądrzyć i doradzać twojemu
narodowi, ale może jednak wezwaliby kogoś innego. Ale oni nikogo
innego nie mają, odpowiadam. Owszem, jest jeszcze Matka Boska, Jan
Paweł, ale ci, co najbardziej gaciami trzęsą, to jednak zawsze Hitlera
wzywają. A czemu właściwie tak trzęsą, pyta. Oni trzęsą, że Polakami
przestaną być na skutek znalezienia się w towarzystwie nie-Polaków.
Jako owca być może czegoś nie rozumiem, ale my ze strachu przed
wilkiem nie wzywamy przecież wilka, mówi jakby trochę do siebie.
Poza tym nie mogę sobie wyobrazić, że przestaję być owcą. No, chyba
że przychodzi Hitler, znaczy się wilk, mówi w pewnej zadumie. A potem,
odchodząc w ślad za stadkiem, rzuca na pożegnanie: Następnym razem
nie zapomnij, dobrze?
I zostaję sam we wrześniowym niskim słońcu, na wietrze, ze swoim
narodem.

Małgorzata Rejmer
Każdy ma w brzuchu niebo,
przez które przelatuje jaskółka




– Pani jest Francuzką?
– Nie, Polką.
– Dziwne. Mówi pani po albańsku z francuskim akcentem.

– Jesteś Albanką?
– Nie, Polką.
– Serio? Przecież mówisz po angielsku z albańskim akcentem!

– Jesteś Polką?
– Tak.
– Czyli mówisz po rosyjsku?

– Pani jest Niemką?
– Nie, Polką.
– Na pewno? Wygląda pani zupełnie jak Niemka.

Nie zgadzało im się. Z twarzy ogorzali, z ubrania pastelowi, przybyli
tutaj celem konsumpcji, do albańskiej sieciówki z mięsem, aby spożyć
mięso w bułce – ale coś poszło nie tak. Pokazywali palcami i pukali
w tackę. Turyści w czerwonych czapeczkach z napisem „Polska” życzyli
źle dziewczynie w czerwonej czapeczce „Kolonat”.
– Co to ma być? Hamburgera nie potrafią zrobić? Czemu tu nie ma
McDonalda? To podróbka jest. Nic się nie zgadza!
– Jak Polacy mówią, to jakby co drugie słowo wybuchała bomba –
szepnął mój chłopak, który stał obok.
Wsłuchiwałam się w każde zdanie. Po roku spędzonym w Albanii
język polski wydawał mi się piękny, cenny. Brzmiał. Jakby strumyk
szemrzał. Złowieszczo. Nic się nie odzywałam, czekałam na swoją kolej.
A państwo przede mną, Polacy rodacy zwiedzający Tiranę, co kilka
wzburzonych zdań rozglądali się wokół i popatrywali na mnie, jakby
wyczuwali moją polskość przyczajoną i milczącą, moją anonimową,
wewnętrznie zasklepioną polskość, która trochę wyrywała się do nich,
a trochę się ich trwożyła.
– Niech wołają kierownika! – powiedziała jedna z pocących się pań
i już w sam raz miałam Polski, już nie chciałam więcej. Wyszliśmy.
– Widzisz, jak awansowaliście – rzucił mój chłopak. – Trzydzieści lat
temu jedliście korę z drzew, a teraz przyjeżdżacie sobie do Albanii jak
kolonizatorzy i w tych swoich sandałach i czapkach z daszkiem możecie
z powodzeniem udawać Niemców. Pracowaliście i pracowaliście, i teraz
stać was, żeby burdę w Kolonacie zrobić.
Tak powiedział mój chłopak, urodzony w Albanii, z matki Greczynki
i ojca Greko-Albańczyka, oficjalnie Albańczyk. Niech no gdzieś niechcący
wspomnę komuś o jego greckich korzeniach, zaraz muszę się gęsto
tłumaczyć.
– Jestem Albańczykiem i koniec kropka. Nie wyskakuj do ludzi
z Grecją.
– Jesteś Albańczykiem – mówię – bo tak sobie wybrałeś, bo ty zawsze
wolisz mieć trudniej niż łatwiej, po prostu z charakteru jesteś
Albańczykiem upartym jak osioł i ja ci nie bronię, bądź sobie, ile chcesz.
Uczę go mówić po polsku: świnia, drzwi, talerz, krzesło. Po każdym
słowie on naśladuje odgłosy eksplozji.
– Szopen był Polakiem.
– Żartujesz?
– Maria Curie też. Z domu Skłodowska.
– No co ty!
Wszyscy porządni, znani Polacy byli albo na spółkę z inną nacją, albo
się przekabacili i podmienili sobie tożsamość na gładszą, lepszą,
zagraniczną. Ciężko być Polakiem sauté. Za granicą polskość zrzucało się
jak przyciasny płaszcz, zzuwało jak znoszone kapcie. Polak, znaczy się
papież i „Solidarność” oraz że pije. Wódkę pije, bo ciężko mu być sobą
na trzeźwo, a jak pije wódkę, to przeklina polską skórę, w której żyje,
polskie szare niebo, polskie pola, gdzie dzięcielina pała na Litwie,
ojczyźnie mojej.
Dowcip ze strony internetowej: Albania to kraj, który nie istnieje.
Podaj nazwisko słynnego Albańczyka. Nie ma!
Rok 2007, chłopak zagaduje mnie w autobusie w Worchester,
Massachusetts: „Skąd jesteś?”. Mówię, że z Polski. „To jest taki kraj?” –
pyta.
– Kiedyś Polska miała powierzchnię cztery razy większą niż teraz –
mówię do swojego chłopaka.
– A Bułgarzy się chwalą, że rządzili Albanią, a Albańczycy się chwalą,
że rządzili Bałkanami. Wszystkie nacjonalizmy są śmieszne. To jak
ćwierkanie ptaków, których gatunków nikt nie zna albo nie pamięta.
– To pogadajmy o Kosowie, jak jesteś taki cwany.
– Nie ma co gadać, Kosowo to Albania!
Albańska duma albańską dumą, a życie życiem: mój chłopak właśnie
odbiera grecki paszport.
– Z obywatela trzeciej kategorii, błagającego Niemcy o azyl polityczny,
stanę się obywatelem drugiej kategorii, któremu Niemcy zaciskają pętlę
na szyi. Lepiej być z kraju dzikusów i mafiosów czy z kraju bankrutów
i nierobów? – pyta mnie, obywatelkę kraju złodziei, katolików
i alkoholików.
Czasem planujemy przyszłość w języku angielskim. Na przykład:
wleźć Niemcom w ich syte zadowolenie, wymościć się w ich
dobrobycie, żeby nas do siebie przygarnęli i nie wyrzucili. Pokazać im
nasze dyplomy i doktoraty, przystrzyżone brody i ogolone nogi.
W Berlinie, swojsko brudnawym, ale jednak światowym, migającym,
osiąść i tam urodzić dzieci o licznych talentach, które będą miały łatwiej
i lepiej. Polako-Greko-Albańczycy mówiący po angielsku w raju
niemieckim.
Skąd jesteś, pytają mnie ciągle ludzie. Z małego miasteczka w dalekim
kraju, o którym nikt nic nie wie. Dopiero za granicą uświadomiłam
sobie, jak dziwne mam imię. Ludzie mówią „o Boże”, gdy mają je
przeczytać. Małgorzata. Brzy grzy. Jakby brzęczały muchy, jakby gryzły
się gzy. Dlatego stałam się Margo; to tak jakby przebrać się
w wygodniejszy strój. Teraz jestem Margo Rejmer znikąd i mieszkam
z moim chłopakiem w Tiranie. „Naprawdę mieszkacie w Tiranie?” –
pytają ludzie, których spotykamy na Bałkanach. Mam jasne włosy,
żydowski nos i silne nogi chłopki, a facet obok mnie wygląda trochę jak
kubański atleta, a trochę jak wódz indiańskiego plemienia, i za granicą
nikt nie jest w stanie określić, jakiej jesteśmy narodowości.
Rozmawiamy po angielsku, jesteśmy bezpańscy, jesteśmy w drodze.
– W Macedonii ukradli mi blachy samochodowe, do Serbii nie chcę
jechać, bo mogą mnie pobić – mówi mój chłopak. Jest chyba jedyną
osobą w Albanii, która tak naprawdę nie chce stąd wyjechać. Przez
wieki Albańczyk był małą postacią skuloną na wielkiej walizce.
Wszyscy zawsze chcieli stąd uciec. Intelektualiści za wszelką cenę chcieli
się stąd wydostać. To, co ważne dla historii Albanii, działo się często
poza granicami kraju.
„Każdy Albańczyk ma w brzuchu niebo, przez które przelatuje
jaskółka” – czytamy wiersz Fatosa Arapiego.
Dlaczego jaskółka, a nie orzeł? Bo jaskółka jest symbolem migracji,
wędrówki, wyjazdów i powrotów. Albańczycy tak jak jaskółki
opuszczają swój kraj i tak jak jaskółki muszą tu wracać.
Znajomi, których poznałam na początku mojego albańskiego życia, już
stąd wyjechali – Flavia przeniosła się do Madrytu, Ani zamieszkała
w Meksyku, Ilva lada moment wyjedzie za swoim chłopakiem
do Włoch. Przyjaciele z Polski też rozpierzchli się po świecie, szukają
szczęścia w Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii.
Polska i Albania to kraje, z których łatwiej jest uciec, niż do nich
wrócić. Ale nasze niepewności są niczym w porównaniu z dramatami
uchodźców, którzy uciekają przed strachem i śmiercią. My kupimy bilet
na samolot do lepszego świata, oni wsiądą do łodzi i wypłyną w morze,
nie mając żadnej pewności, czy dotrą do celu. My możemy stracić
oszczędności i dobre samopoczucie, oni – życie. Nasz strach nie jest ich
strachem, nasze upokorzenia nie mają nic wspólnego z ich cierpieniem.
Z okna mojego bloku patrzę na albańskie mrówki tłoczące się u wrót
greckiej ambasady, u stóp systemu, który wydaje się skonstruowany
po to, by pomnażać upokorzenia. Więcej szczęścia, mniej szczęścia.
Więcej głodu, mniej ciastek. Coraz więcej winy. My, z wyspy Europa,
otoczonej wodą, po której dryfują łódki pełne strachu.
Małgorzata Szejnert
Uważna Ludmiła Foxlee




Coraz częściej myślę o Ludmile Foxlee.
Spotkałam się z nią po raz pierwszy na Ellis Island, kiedy zbierałam
materiał do książki o tym, co się tam działo. Nie poznałam jej osobiście.
Dawno już nie żyła. Szef biblioteki Muzeum Imigracji na Ellis, historyk
i pisarz Barry Moreno dał mi do przeczytania manuskrypt jej
wspomnień. Zatytułowała go „Jak przybywali”.
Czytałam... Z każdą nową stroną byłam coraz bardziej ciekawa tego,
jak wyglądała Ludmiła. Zapytałam o to Barry’ego. Znalazł zdjęcie
szczupłej młodej kobiety o okrągłej słowiańskiej twarzy. Miała na sobie
długą marszczoną spódnicę, ciasny kaftanik zapinany na guziczki
i chustkę zawiązana pod brodą. Przygarniała troje chłopskich dzieci.
Dziewczynka nosiła podobny kaftanik, chłopcy byli ostrzyżeni na zero.
– To nie może być Foxlee – oceniłam. – To są imigranci.
Wiedziałam już, że Ludmiła Foxlee była Amerykanką, fachową
pracownicą socjalną na nowojorskiej wyspie Ellis Island, największej
stacji imigracyjnej w Stanach Zjednoczonych, przez którą w latach 1892–
1954 przewinęło się co najmniej czternaście milionów przybyszów
z całego świata.
– To jednak jest Ludmiła – odpowiedział.
Kiedy Ludmiła zaczyna pracować na wyspie, ma trzydzieści pięć lat.
Jest rok 1920. Stacja na Ellis Island zbudowana i rozbudowywana
z rozmachem w ostatniej dekadzie XIX wieku i pierwszej XX, chwalona
w latach poprzedzających I wojnę światową za sprawność
organizacyjną, poziom służby zdrowia i pomysły socjalne, przeżywa
kryzys. Reporter „Newspaper Enterprise Association” pisze o ludziach
stłoczonych jak bydło w źle przewietrzonych pokojach, o robactwie
w dormitoriach, o niedostatku łóżek, materaców, koców, toalet i wanien.
Dodaje, że wielu imigrantów musi długo czekać na decyzję, bo ich
dokumenty poginęły.
W latach wojny i tużpowojennego chaosu stacja nie pełniła
normalnej służby imigracyjnej. Przerwana została ciągłość
doświadczenia. Wyposażenie się zestarzało i wykruszyło, procedury
rozluźniły, starych pracowników zastąpili nowi. Tymczasem dawne
doświadczenie jest ciągle potrzebne, bo imigranci wciąż napływają
stłoczeni na śródokręciach zwanych steerage, najtańszych pokładach
transatlantyków. Tłum, który schodzi z trapów, jest w gorszym stanie niż
tłum przedwojenny. Niektóre grupy przybyszów – Ormianie, którzy
przeżyli zbrodnie tureckie, Rosjanie, którzy uciekli przed rewolucją –
natychmiast wymagają opieki lekarskiej, psychologicznej i wszelkiej
innej. Nigdy nie wiadomo, czy statek nie wiezie tyfusu. Przed laty
Ameryka bała się cholery przywleczonej z Hamburga, teraz boi się wszy
i lęk ten jest o tyle gorszy, że wesz ma wiele ojczyzn.

Ludmiła Foxlee, gdy przychodzi do pracy na wyspie, nie boi się wszy,
w ogóle nie boi się byle czego. Z domu nazywa się Kuchařová, ojciec jest
Czechem, matka Austriaczką. Przypłynęła z rodziną na Ellis Island
w 1894 roku, mając dziewięć lat. „Znałam mordęgę podróży trzecią klasą
przez Europę, nędzę steerage”. Wyszła za mąż za Johna, imigranta
z Anglii, który interesuje się sztuką, ale jest także praktyczny i lubi
wiejskie życie – w 1917 roku kupił farmę w Montvale w stanie New
Jersey.
Ludmiła chętnie śpiewa, po czesku i po angielsku, zna jeszcze
niemiecki, porozumiewa się po rosyjsku, polsku, serbsku, chorwacku.
Wiedzę o steerage odświeża w 1919 roku. Przebywa ocean w drodze
do Czechosłowacji. Od dwóch lat jest pracownicą Young Women’s
Christian Association (Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Młodzieży
Żeńskiej) w Ameryce. Na jej społeczny zapał zwróciła uwagę Edith Terry
Bremer, dyrektorka i założycielka Biura Imigracyjnego YWCA; będą
współpracować i na zawsze zostaną przyjaciółkami.
Ludmiła płynie do Europy w kabinie francuskiego liniowca, ale
schodzi na steerage zobaczyć, co się odmieniło po tylu latach. Podobno
coraz więcej linii oceanicznych zastępuje steerage przyzwoitymi
kabinami z urządzeniami higienicznymi; wymusił to postęp
cywilizacyjny. Ale steerage na francuskim liniowcu nie różni się wiele
od tego, którym Ludmiła przypłynęła z rodzicami do Stanów. Stara
pasażerka pokazuje jej swoją koję oddzieloną od innych jedynie zasłoną,
a jej skromny bagaż jeździ po podłodze.
Francuskim statkiem wybrało się do Europy wielu imigrantów,
zadomowionych już jako tako w Ameryce. Postanowili zobaczyć swoje
stare kraje, które stały się po wojnie nowymi państwami, jak Polska,
Czechosłowacja czy Węgry, i ocenić, co ta zmiana oznacza dla nich i ich
rodzin. Praca Amerykanki Ludmiły w świeżo powstałej Republice
Czechosłowackiej także się wiąże z tymi zmianami i ma służyć obu
państwom – temu, które emigrantów wysyła, i temu, które przyjmuje;
a w nowej sytuacji może się okazać, że podział ten nie jest już tak
oczywisty jak kiedyś, gdy przyjmowała tylko Ameryka. Prezydent
republiki tak wysoko ocenia pracę Ludmiły, że w 1928 roku nadaje jej
Order Białego Lwa ustanowiony wyłącznie dla cudzoziemców, którzy
oddali Czechosłowacji wybitne zasługi cywilne lub wojskowe. (W 1945
roku otrzymał go Dwight Eisenhower, a w 1999 – Lech Wałęsa).

Pierwszego dnia na Ellis Island Ludmiła obserwuje wstępne badania
przybyłych. To, jak wyglądają, znamy z licznych relacji. Wspomina
o nich między innymi Lee Iacocca, którego przyszli rodzice – czeladnik
szewski Nicola ze świeżo poślubioną siedemnastoletnią Antoniettą –
weszli w 1921 roku do wielkiego westybulu w głównym gmachu stacji
i zaczęli się wspinać na szerokie schody prowadzące na piętro. Po wielu
latach Lee Iacocca, szef korporacji samochodowej Chryslera, będzie
bronił tych schodów jako wielkiej pamiątki Ameryki, znaku pamięci
o wszystkich, którzy nimi przeszli, i doprowadzi do tego, że zostaną
odbudowane.

Co mogła widzieć Ludmiła?
Imigranci wspinają się na pierwsze piętro (w amerykańskim porządku
– na drugie) pod uważnym wzrokiem lekarzy, którzy noszą uniformy
przypominające mundury wojskowe. Przybysze z podbitych państw
Europy niczego i nikogo nie boją się bardziej niż mundurowych,
uosabiających opresję w ich miastach i wioskach, więc czynią wszystko,
by zniknąć z pola widzenia, schować się za kimś większym, wsiąknąć
w kapotę, zasłonić tobołkiem. Te naiwne sposoby zostały szybko
odkryte, skatalogowane, opisane w instrukcjach i lekarze dobrze wiedzą,
kogo wyłuskać z tłumu do dalszych badań.
Lekarz inspekcyjny, który obrzuca imigranta szybkim spojrzeniem,
musi zwrócić uwagę na sześć elementów: skórę głowy, twarz, szyję, ręce,
sposób chodzenia i ogólną kondycję – fizyczną i psychiczną.
Jeśli któryś z tych elementów nie jest widoczny gołym okiem, lekarz
zatrzymuje imigranta, aby się upewnić, czy nie ma w tym czegoś
podejrzanego.
Wysoki kołnierz. Należy go rozpiąć i sprawdzić, czy nie czai się pod
nim wole lub wrzód.
Kapelusz. Kryje często strupień woszczynowy albo grzybicę.
Bujne loki. Jak wyżej.
Czapka z daszkiem nasunięta na oczy. Może osłaniać zapalenie
spojówek albo jaglicę.
Ręka schowana pod płaszczem, szalem, bagażem. Może się okazać
zdeformowana, sparaliżowana, bez palców, ze strupniem.
Bagaże. Mogą maskować wady postawy. Imigrant musi zostawić je
na podłodze i przejść bez nich około dziesięciu stóp.
Dzieci powyżej dwóch lat, uczepione matki. Matka ma postąpić jak
wyżej.
Obliczono, że w okresie największego napływu, kiedy Ellis
przyjmowała cztery, pięć tysięcy osób dziennie, każdy lekarz miał
na zeskanowanie wzrokiem jednego człowieka mniej więcej sześć
sekund. O doktorach inspekcyjnych, zwanych także liniowymi, mówi się
– sześciosekundowi.
Jeżeli „sześciosekundowy” coś zauważy i uzna, że potrzebne są dalsze,
dokładniejsze badania, musi im nadać kierunek za pomocą kredy.
Na ubraniu osoby podejrzanej o defekt psychiczny rysuje X. Jeśli defekt
psychiczny jest bardzo prawdopodobny – ujmuje X w kółko. B to grzbiet
(back), C – zapalenie spojówek (conjunctivitis), CT – jaglica (trachoma), E
– inne choroby oczu (eyes), F – twarz (face), Ft – stopy (feet), G – wole
(goiter), H – serce (heart), K – przepuklina (hernia), N – szyja (neck), P –
badanie i płuca (physical and lungs), Pg – ciąża (pregnancy), Sc – skóra
głowy (scalp), S – otępienie (senility).
Czasem nie stosuje się kamuflażu, lecz maluje kredą całe słowo,
na ogół na piersiach lub plecach imigranta: ręka, noga, skóra, paznokcie
(krótki rzeczownik: nails).

Osoby oznaczone kredą obserwuje teraz inny lekarz, ustawiony
w dobrze oświetlonym miejscu, przy wielkim oknie. Nazywają go
na wyspie człowiek oko. Bada dokładniej podejrzane oczy, głowy i ręce.
Czasem o coś zapyta – za pomocą tłumacza. Może uwolnić imigranta
od podejrzenia albo je potwierdzić. W tym drugim przypadku kieruje
pacjenta do któregoś z pokoi lekarskich na dalsze badanie, czasem
psychologiczne.
(Do 1998 roku historia wyspy nie znała przypadku, by komuś udało
się wymknąć z niewoli znaków kredowych. W tymże roku przypłynęła
na Ellis osiemdziesięcioczteroletnia Hiszpanka Espuga Manuela Carnero.
Wyemigrowała do Ameryki w 1920 roku z matką i bratem. Miała sześć
lat, ale zapamiętała, że inspektor oznaczył kredą płaszczyk braciszka.
Matka tak szybko i zręcznie ściągnęła z niego ten płaszcz, że nikt niczego
nie zauważył. W każdym razie nie wycofano chłopca z szeregu i nie
rozłączono z rodziną. Espuga Manuela Carnero przypłynęła na wyspę,
by to opowiedzieć i nagrać dla archiwum historii mówionej na Ellis
Island, ponieważ nigdy nie jest za późno na mówienie innym, że trzeba
walczyć do końca, nawet gdy opór wydaje się beznadziejny).

Pierwszego dnia pracy Ludmiła ogląda więc kolejne etapy kontroli.
Trafia do pokoju zatrzymań, w którym siedzą kobiety czekające
na przesłuchanie. Widać z niego Manhattan i statki na zatoce –
przepiękna, podniecająca panorama. Ludmiła zauważa, że ani jedna
z kobiet na to nie patrzy, jakby przed nimi była ściana bez okien. Są
świadome jedynie zamknięcia. Zwraca uwagę na to, że mężczyźni
zatrzymani w szpitalu bardzo się temu dziwią. W swoim przekonaniu są
zdrowi. Człowiek, który może chodzić i pracować, jest zdrowy. Oni tyrali
do końca jak normalni ludzie, a teraz lekarze szukają u nich jakiejś
choroby.

W tym czasie na wyspie pracuje dwadzieścia dziewięć organizacji
pomocowych, wśród nich amerykański Czerwony Krzyż, Córy
Amerykańskiej Rewolucji, Biuro Belgijskie, Towarzystwo Bułgarskie,
Dom dla Dziewcząt Imigrantek Clary de Hirsch, Towarzystwo
Niemieckie, Towarzystwo Greckie, Towarzystwo Węgierskie, Polski
Związek Narodowy, Słowiańskie Towarzystwo Imigracyjne,
Towarzystwo Ochrony Imigrantów Włoskich, Narodowe Instytuty
Opieki Społecznej nad Imigrantami.
Minęła już reformatorska epoka Frederica Howe’a, demokraty
mianowanego na stanowisko komisarza stacji przez prezydenta
Wodorowa Wilsona, i pracownicy socjalni bywają traktowani na wyspie
niechętnie, bo utrudniają urzędowanie, przedłużają procedury,
wymuszają zmiany różnych decyzji. Ludmiła Foxlee nie ma złudzeń
co do konfliktu interesów między machiną stacji imigracyjnej a – jak
byśmy dziś powiedzieli – obrońcami praw człowieka.
„Uwaga i dokładna znajomość prawa imigracyjnego – notuje Foxlee –
chroniły nas przed kłopotami. To była samoobrona przed inspektorami,
którzy nie byli zadowoleni z naszej obecności”.

Pracuje w ciemnym kącie na parterze, gdzie „myszy biegają pod
nogami, a wszystko wydaje się ciemne, brudne i brzydkie”. Nie ma tam
ani okien, ani wentylacji, z sufitu zwisają nagie żarówki,
a do załatwiania niezliczonych spraw interwencyjnych służą dwa
telefony.
Sądzi, że nie zostanie tu długo, ale zostaje na trzynaście lat.

– To jednak ona, Ludmiła – powiedział Barry Moreno, pokazując mi
zdjęcie kobiety z dziećmi, i roześmiał się. On także nie zdążył spotkać
Ludmiły, ale znał ją dobrze. Wiedział, że interesowała się ubraniami.
Lubiła przymierzanie, przebieranie się w inne szmatki, strojenie
przybyłych dziewcząt.
Absolutnie jednak nie była płocha. Była do tego stopnia solidna,
a może nawet zasadnicza, że obraziła się na nowojorską dziennikarkę,
która – jak oceniła – zarzuciła jej płochość, i postanowiła, że nigdy już
z prasą nie będzie rozmawiać. Lubiła przebieranie nie tylko dlatego,
że miała po temu kobiecą skłonność. Była na tyle spostrzegawcza
i wrażliwa, by natychmiast się zorientować, jak wiele dla imigrantów
znaczy zmiana stroju. Wiedziała, że w zakamarkach ulic na cyplu
Manhattanu – Battery – i wielkiej stacji kolejowej na sąsiednim brzegu
New Jersey poniewierają się codziennie zużyte ubrania, które mają
za sobą długi żywot w Europie i zostały nareszcie porzucone na rzecz
amerykańskich sukienek lub garniturów przyniesionych imigrantom
przez bliskich.

Ludmiła widzi w tłumie przyjezdnych ładną słowacką kobietę, która
wygląda młodo i zdrowo, ale ciężko chodzi, jakby kroki sprawiały jej
ból. Okazuje się, że długa do ziemi, sztywna i ciężka chłopska spódnica,
w której przebyła podróż, obciera jej biodra. Ten strój i niezdarność
na pewno nie będą się podobać rodzinie, która czeka na brzegu. Ludmiła
ma do dyspozycji magazyn amerykańskich sukienek, płaszczy, kapeluszy
dostarczonych przez organizacje charytatywne i jej podopieczna
przebrana w strój lekki, modny i wygodny od razu porusza się lepiej
i patrzy śmielej.
Dziennikarka opisała z uznaniem tę sytuację i dodała, że Ludmiła
uróżowała imigrantce policzki. To kłamstwo, podobny pomysł byłby dla
słowackiej dziewczyny wielkim afrontem i Foxlee nigdy by się go nie
dopuściła. Zmiana ubrania nie służy kokieterii, to sprawa poważna,
wyposażenie na nową drogę.

Są jeszcze imigranci, którzy przywieźli starannie chroniony przez całą
podróż odświętny strój ze swych okolic i wkładają go uroczyście przed
wylądowaniem, jak czynili to w starym kraju w dzień wesela, w ważne
święta i odpusty, na pogrzeb, w czasie wielkich nadziei albo wielkiej
zmiany, wielkiego spotkania lub wielkiej rozłąki. Te wspaniałe kostiumy
ciągle tropi znakomity fotograf, pracownik wyspy Augustus Sherman,
lecz po strasznej wojnie pojawiają się one na Ellis rzadziej, świat
zbiedniał, spowszedniał i zdecydowanie stracił na godności. Normę
stanowią dzisiaj samodziały chłopskie albo tandetne ubrania fabryczne,
wymęczone podczas długiego rejsu i poprzedzającej go uciążliwej
podróży furmankami i pociągami – do portów (a czasem dramatycznej
ucieczki, jeśli się było na przykład Ormianinem w Turcji).
Ludmiła wspomina:
Było mi przyjemnie zobaczyć ładną kobietę pomiędzy wieloma, które
przeszły przez moje biuro. Słowak Jan P., dwadzieścia pięć lat, i Suzanna,
dwadzieścia, jego żona, przybyli SS „Majestic” 21 grudnia 1927 i byli
zatrzymani czasowo, bo brakowało im pieniędzy na dalszą drogę.
Mężczyzna miał niewinną młodą twarz, co sprawiało, że wyglądał
na mniej więcej osiemnaście, nie na dwadzieścia pięć lat. Jego żona była
wysoka jak on, ubrana w lekką jasnobrązową bawełnianą sukienkę
z bardzo szeroką spódnicą i nosiła chustkę na głowie. Miała długą
wąską twarz z orlim nosem, wydatne usta z dużymi silnymi zębami
o pięknym kształcie. Jej bujne blond włosy były ciasno splecione
w warkocze, sztywno upięte na głowie. Wielkie oczy były orzechowe,
a karnacja śliczna.
Znaleźliśmy dla niej całą szafę modnych ubrań, ale byliśmy
wstrząśnięci, kiedy odkryliśmy, że jej stopy, schowane w wielkich
ciężkich walonkach ze skórzanymi podeszwami, miały rozmiar około
dwunastki i nasz magazyn nie miał butów takiej wielkości. Zmiana, jaka
zaszła w jej wyglądzie, gdy się ubrała po amerykańsku, zaskoczyła nas.
Jej rysy zyskały nową godność, gdy głowa została uwolniona od szala.
Z ofiarowaną parą wiszących kolczyków, ubrana w sukienkę z miękkiej
tkaniny, udrapowaną do jej figury, wyglądała na wspaniałą
współczesną Junonę. Była zadowolona ze swego amerykańskiego
wcielenia, postanowiła jednak, że pochodzi w starym ubraniu, zanim nie
kupi pary butów odpowiednich do nowego stroju. Pojechała z mężem
do Ohio do przyjaciela, pracować na gospodarstwie.
To wszystko musi budzić sympatię Foxlee, sama przecież –
po godzinach pracy na Ellis – zajmuje się farmą.

Inaczej niż z Suzanną ma się sprawa z Polką Praksedą, która przybyła
statkiem „Berengaria” z czteroletnią córeczką, w ostatnich dniach ciąży
z drugim dzieckiem. Urodziła je na Ellis Island i bała się wyjść
na spotkanie z mężem. Ojcem noworodka był jego brat, który przyszedł
pomagać Praksedzie przy żniwach – nie miała przecież w domu
mężczyzny. Przyznała się Ludmile, że była bezsilna w jego ramionach.
Dbała o dzieci, była gotowa wszystkiego się uczyć. Okazało się, że mąż
jest poruszony przeżyciami żony i wszystko rozumie. Czeka na nią
i oboje dzieci. Ludmiła postarała się, żeby Prakseda uradowała go swoim
wyglądem, i znalazła dla niej ładną miejską sukienkę zamiast ciężkiej
lnianej halki i opiętego kubraka ze zgrzebnej wełny.
Innej Polce, Emilii, okradzionej zimą w pociągu, potrzebne są z kolei
ciepłe rzeczy. Ludmiła ma dla niej płaszcz pluszowy z wielkim
kołnierzem, bardzo staromodny, ale Emilia ma około siedemdziesiątki
i jest tym płaszczem zachwycona.

Doświadczenia wojny, która zmusiła miliony kobiet w Europie
do borykania się z losem i przyśpieszyła ich samodzielność, nie zmieniły
wymogu ustawy imigracyjnej, by imigrantki były zamężne albo
zakontraktowane jako narzeczone. Linie żeglugowe organizują
efektowne akcje, które mogą liczyć na reklamę prasy. „New York Times”
z 3 lipca 1922 roku informuje, że do Nowego Jorku przybił statek „King
Alexander” z siedmiuset kobietami szesnastu różnych narodowości.
Dwieście trzydzieści jeden pasażerek to picture brides – narzeczone
ze zdjęcia. Pochodzą głównie z Turcji, Rumunii, Armenii i Grecji.
Na spotkanie liniowca, który gazeta nazywa weselnym, wypływa
pięćdziesiąt motorówek i holowników, a na nich narzeczeni,
z bombonierkami i bukietami. Trzech zwierza się reporterom ze swego
zmartwienia – ich panny zakochały się podczas rejsu w kimś innym.
Artykuł nowojorskiej gazety utrzymany jest w lekkim, piknikowym
tonie, łatwo sobie jednak wyobrazić, jak straszne rozczarowania mogą
się wiązać z podobnym pomysłem, nawet jeśli wykluczymy
prawdopodobny udział handlarzy ludźmi w całej imprezie,
a pozostaniemy jedynie na gruncie uczciwych prywatnych nadziei.

Ludmiła Foxlee towarzyszy imigrantom podczas zawierania
porozumień ślubnych i przekonuje się po raz kolejny, jak wielką wagę
ma ubiór. Tym razem chodzi nie o sukienkę damską, lecz mundur
mężczyzny.
Jedną z narzeczonych jest Polka. Wymieniła zdjęcie z chłopakiem,
zobaczyła go w porcie, wszystko umówiono, ale dziewczyna spóźnia się
na ceremonię. Trzeba ją przełożyć, więc Ludmiła kieruje narzeczoną
na noc do domu dla polskich imigrantów. Następnego dnia kierownik
schroniska zawiadamia jednak, że ślubu nie będzie. Zdjęcie, które
uwiodło dziewczynę, przedstawiało polskiego legionistę w mundurze.
Mężczyzna, który wyszedł po nią w Ameryce, był zwykłym cywilem,
dziewczyna poczuła się oszukana. Przyrzekła, że zwróci mu wszystkie
wydatki na podróż, i poszła na służbę. Władze imigracyjne pozostawiły
ją w Stanach.
„Po tym wydarzeniu poprosiliśmy inspektorów, żeby nie poganiali
tych dziewcząt, żeby zaręczeni mieli trochę czasu” – zapisuje Ludmiła.

Któregoś dnia zdejmuje swój miejski kostium i wkłada słowacki strój
chłopski. Zawiązuje na głowie chustkę i chowa pod nią włosy,
odsłaniając wysokie czoło. Kaftanik, o ozdobnym zapięciu, ale
nieforemny, spłaszcza jej piersi i poszerza talię. Marszczona spódnica
do ziemi wykończona jest pasem haftu. W tym ubraniu, wypożyczonym
od imigrantki, Ludmiła nie różni się niczym od słowiańskich kobiet
fotografowanych przez Augustusa Shermana. Po jej postawie
i po uśmiechu widać, że czuje się dobrze w tym przebraniu, które może
wcale nie jest przebraniem, ale przypomnieniem dawnego życia.
Może to zabawa, a może coś więcej. Kim jest Słowaczka, która
przyjechała do Ameryki i przebiera się za Amerykankę, kim jest
Amerykanka z Czech, która przebiera się za Słowaczkę, kim w ogóle są –
niezależnie od przebrań? Kim jest Ludmiła, skoro patrząc na imigrantów,
współczuje im nie tylko dlatego, że doznają imigranckiej poniewierki,
ale przede wszystkim dlatego, że opuścili swój kraj?
Myśleliśmy o pięknych kolorowych wioskach centralnej i wschodniej
Europy, gdzie większość mieszkańców dzieli biedę, ale gdzie życie jest
proste, bez komplikacji i napięć, które dotyczą wszystkich mieszkańców
miast w naszym wielkim kraju [...] Żałowałam starych ludzi,
przesadzonych w nowe i obce otoczenie [...] Nic nie można było zrobić
dla tych starych ludzi, nie mieli dokąd pójść [...] Wkrótce zaczną tęsknić
do rodzinnej wioski, gdzie wszystkich znali i wszyscy ich znali, gdzie –
gdy wyszli z domu – mogli cieszyć się niebem, drzewami, śpiewem
ptaków, rwącą wodą, potokiem górskim.
Ludmiła Foxlee zdaje sobie sprawę z niezwykłości sceny, która się
codziennie przed nią odsłania i na której sama występuje, i chociaż jest
bardzo zapracowana, notuje wieczorem swoje czynności i obserwacje.
Wiemy już, jak wielką uwagę zwraca na ubrania imigrantów. Nie mniej
troski poświęca ich pieniądzom.
Pięć dolarów. Niemiecki chłopczyk Emil D. przypłynął na Ellis chory,
zagłodzony, z dużą głową, cienką szyjką, z głębokimi zmarszczkami pod
oczami, a nie miał jeszcze pół roku. Spędził dwa miesiące w szpitalu.
Kiedy wychodził, wyglądał jak jabłuszko, zdrowy i wesoły. Ojciec
dziękował za wszystko. Dałam mu pięć dolarów, te same, które znalazł
na korytarzu, gdy go zatrzymano na Ellis, i oddał skarbnikowi. Nikt się
po to nie zgłosił. Jeden z urzędników powiedział, że nigdy nie zapomni
pana D., który oddał pieniądze.
Jedenaście dolarów. Kiedy myślałam, że jestem już odporna jak jajko
na twardo, spotkałam austriacką rodzinę, pięcioro dzieci, jadącą do ojca,
obywatela USA, do Pensylwanii. Wszyscy z wyjątkiem najstarszej
dziewczynki zarażeni trachomą, a ojciec nie był w stanie zapłacić
jedenastu dolarów dziennie za leczenie (dwa siedemdziesiąt pięć
na osobę). Rodzinę deportowano.
Dwanaście dolarów.
Wiele osób urodzonych za granicą było bezradnych jak dzieci, kiedy
musiały załatwiać sprawy z amerykańskimi urzędnikami. Mytro
B. z Perth Amboy, New Jersey, został do nas przysłany [...] przez biuro
prawne, żebyśmy mu pomogli załatwić obecność na pogrzebie Wasyla
B., jego siostrzeńca, który został przywieziony na Ellis Island, ponieważ
przybył do USA nielegalnie, i umarł tutaj w szpitalu. Musiałam chodzić
od biura do biura, aby się w końcu dowiedzieć, że muszę napisać
oświadczenie dla komisarza, iż rzeczony Mytro B. nie posiada środków
na pochowanie siostrzeńca, ale chce być obecny na pogrzebie. Chciało
przyjść osiem osób, ale w końcu przekonałam pana B., by przyszło sześć,
co kosztowało 12 dolarów.
Dziewięćdziesiąt dolarów. Trzydziestosześcioletni Polak Wiktor
L. został zatrzymany na Ellis Island z powodu wady serca. Spędził
miesiąc w szpitalu, czekając na dalsze decyzje. Kolejne badanie
wykazało, że jest zdrów i może pozostać w Stanach. Zdecydował się
jednak wrócić do Polski. Ponieważ nie kwalifikował się do deportacji,
musiał sam zapłacić za bilet, a miał tylko trzydzieści dolarów. Ludmiła
porozumiała się z polskim konsulatem, który uzyskał dla Wiktora zniżkę
na parowiec. Polak musiał jednak zebrać łącznie dziewięćdziesiąt
dolarów. Ustalono wspólnie, że popracuje przez jakiś czas w znajomym
sklepie żelaznym w Reading w Pensylwanii, a jesienią odpłynie
do Polski parowcem „Pułaski”.
Tysiąc pięćset dolarów lub więcej (kaucja za trzy osoby). Na wyspie
pojawiło się trzech zapaśników z Niemiec. Najstarszy, masywny Paul F.,
miał poważne brązowe oczy, a uszy całkowicie „skalafiorowane”. Średni,
Fritz K., mistrz świata w zapasach w stylu grecko-rzymskim, łatwo się
denerwował, latały mu ręce i trzeba je było trzymać, by się uspokoił.
Jedno jego ucho opadało jak flak. Najmłodszy i najdrobniejszy Alois
K. miał małe uszy; wyjaśnił inspektorowi na Ellis Island, że to mu daje
wielką przewagę w walce. Ludmiła nazywała ich „nasi Behemoci”.
Nietrudno zauważyć, że poważny Paul F. był bardzo zmartwiony. Otóż
menedżer z Chicago, który ich zaprosił, nie pojawił się z kaucją
wymaganą przez władze imigracyjne. Paul był gotów dać zastaw pod tę
kaucję – naszyjnik z pereł, prezent dla żony. Ludmiła jednak miała lepsze
wyjście. Zadzwoniła do Madison Square Garden, gdzie odbywały się
rozmaite turnieje sportowe, i uzyskała dla „Behemotów” nie tylko
kontrakt, ale i kaucję. Opuścili wyspę i przysłali Ludmile koszyk
owoców. „Ellis Island ma jasne chwile” – notuje Ludmiła.

Po siedmiu latach pod gołą żarówką w towarzystwie myszy Ludmiła
Foxlee ma nareszcie dobre warunki pracy. Socjalni dostają duży pokój
w południowej części budynku, z wysokimi oknami, przez które widać,
jak prom „Ellis Island” z nowym ludzkim ładunkiem zmierza ku wyspie.
Każdy pracownik ma biurko, miejsce na papiery, dostęp do telefonu
i do zasobów oddziału informacyjnego, sąsiadującego przez ścianę.
Miejsca jest tyle, że mogą swobodnie przyjmować w biurze bliskich
i znajomych imigrantów, których zatrzymano na Ellis, i udzielić im
wszelkich możliwych wyjaśnień.
Człowiekiem, który docenił ich pracę, jest czterdziestoletni prawnik
Benjamin Mulford Day ze stanu New Jersey, który w 1926 roku objął
stanowisko komisarza wyspy.
Dał im nawet pokój do wypoczynku, ale z tego luksusu nie
korzystają, bo nie mają czasu. Wydawałoby się, że skoro coraz mniej
imigrantów przypływa na wyspę, pracy też powinno być mniej,
a jednak Ellis Island ciągle dostarcza nowej. Cokolwiek się dzieje
na świecie, w polityce, w biznesie uczciwym lub czarnym, w rozrywce,
w odkryciach, a nawet w przyrodzie (wybuch Etny, spustoszenie
Sycylii), trafia na wysepkę; Ellis i reszta świata to naczynia ściśle
połączone.
Od jakiegoś czasu na stacji lądują ofiary Amtorgu, rosyjskiej korporacji
handlowej Amierikanskaja Torgowla, która obok zadań określonych
w nazwie pełni tajne misje specjalne. Zachęca na przykład imigrantów
z Rosji, żeby wrócili do kraju. Takie powroty mają dla Związku
Radzieckiego duże znaczenie propagandowe, a poza tym ludzie, którzy
przetarli się w Ameryce, mogą mu się przydać w rozmaitych służbach.
W Stanach Zjednoczonych czuje się już wyraźnie oznaki depresji
gospodarczej. Ekonomia sowiecka nie zna pojęcia kryzysu. Tym, którzy
porzucą złudne nadzieje na dobre życie w kapitalizmie, agenci Amtorgu
obiecują godną pracę i piękną karierę w świecie naprawdę nowym.
Szkoda, że werbowani nie znali doświadczeń anarchistki Emmy
Goldman, która jeszcze tak niedawno, odesłana via Ellis Island do Rosji
sowieckiej, gotowa była całować tam śnieg. Wytrzymała w Rosji rok
i jedenaście miesięcy. Udało jej się jej wyjechać na kongres anarchistów
w Berlinie i już nie wróciła do ZSRR. W książce My Further
Disillusionment in Russia (Moje dalsze rozczarowanie Rosją) opisała
wszechwładny terror i nieszczęścia bliskich sobie ludzi.
Jeden z podopiecznych Ludmiły Foxlee Victor K., fachowiec z kopalni
pensylwańskich, jak go w swoich wspomnieniach przedstawia, został
skaperowany do kopalni na Syberii. Wyjechał z żoną i czworgiem dzieci
urodzonych w Stanach. Wytrzymali dziewięć miesięcy. Victorowi udało
się odesłać do USA żonę i dzieci. Jego samego władze ZSRR nie chciały
jednak wypuścić, wymogły na nim jeszcze rok pracy. Po tym roku już
w Moskwie okradziono go z dokumentów. Na szczęście zapamiętał
nazwę statku i datę przybycia ze Stanów. Amerykański konsul sprawdził
te dane i dał mu wizę powrotną.
Ci ludzie potrzebują pomocy, bo przypływają jak uciekinierzy, ich
sytuacja jest co najmniej niejasna, jeśli nie podejrzana, Ludmiła musi ją
wyprowadzić na czyste wody.

Tymczasem ma kłopot z własnym kuzynem, Jasiem K., który urodził
się w Stanach Zjednoczonych, pojechał do Czechosłowacji, a teraz nie
chcą go z powrotem wpuścić do Ameryki i siedzi zatrzymany na Ellis.
Co się stało? Otóż Jaś K. podczas pobytu w starym kraju został ciupasem
wzięty do wojska. Opierał się temu, ale zwykłego wiejskiego chłopca –
jak o nim mówi Ludmiła – nikt nie chciał słuchać. Ma teraz
w dokumentach obce stemple wojskowe. Ludmiła musi pisać
do Waszyngtonu, bo mimo dobrej pozycji na Ellis nie ma wpływu
na tutejszą radę do przesłuchań specjalnych, która spisała już kuzyna
na straty.

Załatwiwszy sprawy zasadnicze, Ludmiła wypisuje na kartce swój
adres domowy i daje go słowiańskim dziewczynom, które nie mają
zaufania do bagażowni; teraz, uspokojone, powierzą wyspie swoje
toboły. Sprowadza maszynę krawiecką dla mężczyzn, bo kobiety
zatrzymane na Ellis już od dawna zajmują się szyciem, a przecież wśród
zatrzymanych są świetni krawcy żydowscy. Stara się o nową piłkę,
bo znowu wpadła do morza, a i tak imigranckie drużyny sportowe są
w złej sytuacji, ledwie zdążą się zgrać, ktoś schodzi na ląd albo odpływa.
Szuka książek w różnych językach, bo zauważyła, że kto uzyskuje wstęp
do Ameryki, lubi zabrać ze sobą książkę, taka jest teraz moda. (Możliwe,
że osobom, które szczególnie polubiła, Ludmiła daje na pamiątkę
książeczkę własnego autorstwa, śpiewogrę na motywach słowiańskich
The Shepherds’ Christmas Eve (Wigilia pasterzy); na okładce jest rosyjska
Madonna w chusteczce o rysach z ikony. Ten prezent mógłby stanowić
pociechę dla tych klientów Amtorgu, którzy już nie zobaczą rodzinnej
Rosji).
Po powrocie do domu Ludmiła idzie do sklepu po funt wątrobianki,
bo jeden Niemiec zatrzymany na wyspie nie może bez tego żyć. Jednego
życzenia jednak nie spełni – albański góral chciałby mieć na Ellis
osiołka.

Ludmiła Foxlee przed II wojną światową przestała pracować
na wyspie. W 1937 roku otworzyła z mężem niewielki antykwariat
w miejscowości Madison w stanie New Jersey. Traktowali to jako
dodatkowy zarobek, ale Ludmiła, która zawsze interesowała się
przedmiotami, mówiącymi więcej niż współczesny towar fabryczny,
polubiła nowe zajęcie i poświęcała mu coraz więcej czasu. Być może
zmęczyła się także ciężką pracą społeczną. W każdym razie zrezygnowała
z posady na Ellis Island. Zachowała jednak i uporządkowała wszystkie
notatki, by napisać o tym, jak przybywali – How They Came. The Drama
of Ellis Island. Wspomnienia ukończone w 1968 roku znajdują się
w dziale manuskryptów Bob Hope Memorial Library na Ellis Island.
Ludmiła Foxlee zmarła w 1971 roku. Doczekała najrozmaitszych
projektów zagospodarowania opuszczonej wyspy; większość z nich
wymagała zburzenia historycznych budynków stacji imigracyjnej. Nie
doczekała tego, co stało się w połowie lat siedemdziesiątych. Nastąpiła
całkowita zmiana poglądów na wartość tego miejsca dla Ameryki
i świata. Z czasem przystąpiono do ochrony i pieczołowitej rekonstrukcji
terenu i zabudowań. Urządzono w nich jedno z najliczniej
odwiedzanych muzeów w Stanach Zjednoczonych. Zorganizowano bazę
informacji cyfrowych o imigrantach, archiwum i bibliotekę, które
chronią wszelkie wiadomości o roli Ellis Island, wśród nich manuskrypt
Ludmiły. Postawiono mur pamięci, ogromny pierścień z milionami
nazwisk tych, którzy przybyli.
Sylwia Chutnik
Renata ucieka z kraju




Niby zwykła łazienka, ale jakaś inna. Zaparowane lustro odbijało sufit
i kawałek żyrandola. Oświetlenie było tu jak w pałacu Buckingham.
Kryształy drgały w powietrzu, światło z żarówki przeszywało powietrze.
Jak jakiś miecz świetlisty, jak jakieś efekty specjalne w zagranicznym
filmie.
Na ścianie położone były białe kafelki. Było tu szalenie elegancko, jak
w jakimś hotelu.
„Proszę pani, czy podać może ręcznik? A szampana?”.
Leżała już pół godziny w wannie i bawiła się znikającą pianą.
Wszystko jej się kojarzyło z domem i wszystko było zupełnie nowe.
Co kilka minut brała do ręki telefon i automatycznie chciała wystukać
numer do mamy. Tylko że te połączenia takie drogie, a ona jeszcze
brytyjskiej karty nie kupiła na pre-paidy.
W umywalce kapała woda wprost na zasklepione resztki mydła, które
wlepiały się jak ślimaki przy sitku. Krople wody, jedyni świadkowie łez
zmywanych stygnącą wodą. Lęki rzucały się w otchłań odpływu.
Na śmierć. Rozbijały się o siebie nawzajem, nie miały już siły patrzeć
na twarz dziewczyny. Wykapywały się do końca.
Renata przyjechała wczoraj. Busem ze swojej wsi. Pierwszy raz
za granicą, uciekła do pracy. Mówi się, że człowiek zazwyczaj ucieka
od czegoś, ale ona miała poczucie, że inaczej nigdy nie wyrwie się
z domu. Kochającego, ciepłego, znanego od dzieciństwa. Dlatego nie
od rodziców i młodszego brata wyjechała – ale do pracy. Do pieniędzy.
Ludzie jej mówili, czemu tu jeszcze siedzisz, nic tu ciebie nie czeka.
Policealne studium makijażu, wizażu, tipsologii i włosa. Żadnego innego
zajęcia nie zna, ale zawodu wyuczonego wykonywać nie ma gdzie.
Bo w okolicy jedno solarium Andżelika i dziesięć kilometrów dalej
fryzjer Fantazja. Obstawione przez krewnych i znajomych, bez
możliwości odbycia choćby praktyk. Więc? W kieszeń schować należało
ambicje i zostać tak zwaną emigrantką zarobkową. Tak ją nazwał
kierowca busa, kiedy patrzył się w jej dekolt. „Te, emigrantka, a mieszkać
tam masz gdzie? Bo wiesz, kolegę mam z mieszkankiem w Londynie.
Tylko on samotny, to by mu trzeba było wyprać to i owo, pomóc w tym
i tamtym, no wiesz”. Renata nie wiedziała, nie rozumiała aluzji, wzrok
spuściła zawstydzony. I na szczęście mieszkać miała gdzie. Z trzema
Polkami w dwóch małych pokojach. Trzynaście stacji metra
od Paddington. To w sumie jak w centrum. Język znała na poziomie
średnio zaawansowanym, więc w bocznej kieszeni plecaka przywiozła
minirozmówki. Hi, how are you? Fine, thank you, and you?
A ja się czuję dość dobrze. Przecież wszyscy z Polski wyjeżdżają
po pracę. Od lat, to taka tradycja. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Nie
zginie na obcej ziemi, bo tu tyle ludzi, że tylko w nich przebierać, więcej
niż u niej na wsi.
Jutro wstaje z samego rana i wyrusza na poszukiwania pracy.
Koleżanka doradziła, żeby przeszła się po okolicy, to na pewno znajdzie
jakieś ogłoszenie o poszukiwanych pracownikach. A to w witrynie
kartka będzie wisieć, a to zapyta się o jakieś zajęcie sprzedawczyni
w środku. Można też spotkanych po drodze rodaków zagadnąć o jakieś
kontakty, czemu nie. To się nazywa metoda word of mouth i często
działa.
Renata wyobrażała sobie, że będzie pracować w wielkim domu mody
i obsługiwać Victorię Beckham. Albo że będzie królowej piekła chleb.
Kroić chleb, smarować go i chwalić monarchię. W kraju to nawet króla
nie ma, co za masakra.
W kraju tylko jej wieś w górach i rzeczywistość bez złota i kryształów.
Matka wrzeszczy:
– Bierzta garnki i idzieć trzeba za dom, powylewać pomyje. Już ci
szybko buty nakładać, do roboty iść, a nie wgapiać się w komputer jak
w święty obraz.
Matka bluzkę na brzuchu poprawiała, umorusaną w mące,
zadowolona, że do wieczora się uwinęła z robotą. Że ta normalność życia
codziennego dała się zawrzeć w równo ulepionych pierogach i sześciu
szklankach herbaty nasączonej resztką cytryny. I wszędzie na wsi swoi
ludzie.
Gdzie nie spojrzeć, tam rodzina. Rodzina pod łóżkiem, za piecem i przy
oknie. Rodzina na dolnej półce w szafie i obok doniczki z pelargonią. To
jeszcze chwila i się człowiek rodziną zadławi. Kot wspinał się na tylnych
nogach po szybie, próbował upolować muchę. Zaczepiał uchem firanki,
zazdrostka niebezpiecznie falowała. Psik, idź mi stąd, jeszcze kto się
wgapiać będzie w nasze prywatne sprawy. Kot zeskoczył z parapetu,
lizał obrażony łapy i zagapiał się na niewidzialne robaki. Dzień upływał,
stawała się noc. Z daleka psy szczekały na duchy tych, którzy pochowani
na cmentarzu przestawali kręcić się w rytm spraw zwykłych
i nieistotnych.
A tu w mieście to w ogóle co innego. Niby ludzi więcej niż w domu,
ale za to perspektywy inne. Normalnie całą dobę coś się dzieje. Kluby
wylewają z siebie kotłowaninę ludzkich ciał, metro przerzuca je
we wszystkie strony. Łatwo się w tym wszystkim zagubić. Łatwo się
przystosować. Tu całe miasto z obcych ulepione.
Tak się Renata pocieszała. Próbowała wreszcie wyjść z łazienki, ale
ciało leżało w lodowatej wodzie i resztkach mydła jak w dziwnym
kompocie. Ciało odmawiało posłuszeństwa, nagle wiedzione
potwornymi zmaganiami wbrew naturze. Że ciało to w innych
konfiguracjach do tej pory bywało i tylko woda taka sama jak u niej
w domu. A cała reszta zła i obca.
Wstała z wanny i chwilę patrzyła na swoje odbicie. W ramie lustra
człowiek widnieje jak w ramkach. Jest cały sobą, skończony. Patrzy się
na siebie w przypływie oddalenia. Jakby patrzył na osobę nieznaną.
Ciało odrywa się od oczu, zewsząd widać obcość. W ciele pępowina jak
bungee. Pępowina jak smycz uwiązana do jedynej swojej ojczyzny.
Co z nią zrobić, jak się jej pozbyć? Odgryźć resztki przywiązania
do domu, zapomnieć twarz matki, wymazać z pamięci wspomnienia
i zacząć żyć na nowo.
Palce u stóp czepiały się kranu, chcąc nabrać resztki wody
na paznokcie. Stopy zakotwiczone w bezpiecznym domu.
Renato, nie oglądaj się za siebie, biegnij po nowych ścieżkach.
Przystanek autobusu, rozwalony śmietnik pełen odpadków, ochotnicza
straż pożarna waląca w dzwony. Okoliczny sklep prowadzony przez
Turków. Patrz, tu też mieszkają ci, którzy musieli wyjechać od siebie.
Biegnij, uciekaj od domu. Tak robią tysiące. Powróż sobie z butów.
Poplącz sznurówki, ich końcówki wskażą wszystkie strony świata. Idź
w lewo, nie, lepiej na prawo. Cofnij się, przyj do przodu. Przyj! Przed
siebie, wbrew sobie. Donikąd.
Wyskubała sobie skórki wokół paznokci, a kiedy nie było już
naskórka, to zaczęła obgryzać kości palców, jak pies obgryza patyki
na podwórku. Filowała oczami na boki niczym zastraszony Burek
i przytrzymywała dłonią łańcuszek z komunii.
No chyba się nie boisz, dziewczyno?
Nie. Mama powiedziała, że dam radę.
Przeszła do swoich rzeczy. Obok plecaka siedział Archanioł Gabriel
zrobiony z masy solnej pomalowany plakatówkami. Wisiał nad jej
łóżkiem i dął w wielką trąbę. Chronił ją przed złem, przed
niezapowiedzianymi kartkówkami i niesłownym chłopakiem. Teraz
Archanioł przywieziony z domu miał uchronić ją przed trwogą
czyhającą na nowych. Przed kradzieżą zaoszczędzonych pieniędzy,
dokumentów. Przed napadem, przed gwałtem. Przed nieuczciwością.
Wzięła Archanioła w dłonie i położyła się w śpiworze. Zanim przyjdą
współlokatorki, ona pójdzie spać. Zaśnie na wszelki wypadek i na zapas.
Zaśnie, aby nie kusić losu.
Rano dzień przeciskał się przez dziurawe rolety, trzeba było wziąć się
za siebie i zacząć nowe życie. Ubrała się, uczesała, umalowała oko. Może
zbyt mocno, może zbyt wyzywająco? Zmyła makijaż, umalowała się raz
jeszcze. Najlepsze ubrania miały być wizytówką jej samej. Patrzcie,
pracodawcy, jaka to ładna, schludna i porządna dziewczyna! Z kraju
Polska, gdzie nikt się pracy nie boi. Gdzie tak ludzie lubią pracować,
że aż do innych krajów wyjeżdżają zarażać takim zdrowym podejściem
do życia.
Pierwszy na trasie był pub. Podobno szukali w nim kogoś do pomocy.
Weszła więc do środka i zamknęła ze strachu oczy. Szybko, szybko
przypomnieć sobie angielskie formułki.
– Excuse me, I’m looking for a job.
– Here – dodała niepewnie.
Dziewczyna za barem zmierzyła ją wzrokiem.
Renata po raz pierwszy musiała zwalczyć łzy. Niech sobie płyną
do środka, mówiła w myślach, niech płyną, a ja je potem wszystkie
wyleję.
Dziewczyna za barem odpowiedziała spokojnie i dobitnie:
– Szukamy ludzi do pracy, ale nie Polaków. Polaków już tu mieliśmy.
Kradli, pili. Nie myli się. Szukamy do pracy normalnych ludzi. Nie
Polaków.
I Renata myślała, że czegoś nie zrozumiała. Powtórzyła więc, że chce
tu pracować. Że może robić cokolwiek. Ale dziewczyna odwróciła się
i wyszła na zaplecze. Renata postała chwilę, poczekała i poszła dalej.
Nie, musiała coś źle zrozumieć. Jak tylko wróci do pokoju, to weźmie
się za angielski. To wstyd, kiedy ktoś coś do niej mówi, a ta nie rozumie.
Tego dnia odwiedziła jeszcze kilka miejsc. Nigdzie nie było dla niej
pracy. Nagle miasto perspektyw odrzuciło jej starania. Pokazało sobą,
że nie jest tu dobrze widziana. Padał deszcz, zaczęły przeciekać jej buty.
Pożałowała, że wyjechała akurat teraz, przed świętami. Lepiej było
święta spędzić jeszcze w domu, zjeść jeszcze, napić się, na jakąś pasterkę
pójść. Ale kolega, który mieszkał w Londynie od kilku lat, napisał jej
na Skypie, że przed Wigilią znajdzie coś na pewno. Że sklepy pełne
towarów, że szał zakupów, prezentowy raj. Owszem, choinki grały
kolędy, a oszalali Mikołaje rozdawali na ulicach dzwoneczki. Nastrój
świąteczny potęgował grozę.
Wyszła prosto w miasto obietnic. Dziewczyna pomalowała usta
na czerwono, co miało dodać jej odwagi. Wokół świątecznych ozdób
ludzie latali jak zwariowani, a Renata myślała tylko o tym, co usłyszała
od barmanki. Że nie chce zatrudniać Polaków.
Że to niesprawiedliwe, że przecież ona jest inna, że się stara.
Że pieniądze chce zarobić uczciwie młoda, dyspozycyjna, bez nałogów.
I co teraz?
Witryny sklepów były obce, ludzie na ulicy spieszyli się do swoich
spraw. Chodnik co chwilę zwężał się i zakręcał, gubiąc kroki. Nogi
Renaty zapomniały, jak chodzić. Jej wzrok przestał zauważać cokolwiek,
błądził tylko między bramami i kombinował, jak tu uciec.
Ptak na wyłysiałym drzewie trzymał w dziobie badyl i patrzył się
na człowieka nie-stąd.

Jarosław Mikołajewski
Zdrada




W tym roku zamierzał zrobić to samo co przez ostatnich sześć lat.
Ciągnąć dalej swój obłąkany plan, żeby nie brać udziału w corocznym
spektaklu wymuszonej radości, na myśl o którym wpadał w popłoch
i nie potrafił wydusić z siebie naturalnym głosem najprostszego zwrotu:
„wesołych świąt”, „będzie mi bardzo miło”, „oczywiście, przyjdźcie,
z kim chcecie”.
Z mamą szło mu najłatwiej. Bez względu na to, co sobie mówili,
łączyło ich porozumienie, które pozwalało nie mówić nic. Zawsze
wierzyła, że to, co robi Rafał, ma sens, i wolała, żeby realizował własne
pomysły, nawet te, których nie rozumiała, niż gdyby miał ulegać
oczekiwaniom. Półświadomie, lecz konsekwentnie przyjmowała
na siebie rolę rzecznika Rafała, kiedy ktoś z rodziny mówił, że jego
chodzenie własnymi ścieżkami to moda typowa dla artystów, również
dla fotografów, próba zwrócenia na siebie uwagi, dziwactwo. I dzielnie
stawiała czoło docinkom co do jego samotniczego życia. „To nieprawda,
Basiu – cierpliwie powtarzała siostrze – że on nie umie znaleźć sobie
miejsca w życiu. To właśnie jest jego miejsce. Ta nieprzynależność,
unikanie miejsc wspólnych, ucieczka przed sytuacjami, które od dawna
są już wiadome i gotowe”. Mówiła o nim najkrócej, jak się dało, i tylko
pod jego nieobecność. Rozumieli się tak, że choć nigdy o tym nie
rozmawiali, czuła doskonale, że cały ten wieloletni projekt, z którego nic
jeszcze nie wyszło, a o którym czasami zaledwie wspominał,
przynajmniej w części stworzył po to, by nie być na Wigilię w domu.
Z wyuczoną rezygnacją i stosownym zawilgoceniem oczu krótko
powtarzała niezmienną formułę: „Rafał bardzo żałuje, ale składa wam
najlepsze życzenia, pamiętał o każdym i zostawił prezenty”,
i wskazywała podłogę pod choinką usianą dziesiątką paczuszek, które
sama owinęła i podpisała.
„Wigilia po śmierci taty to jakieś zbiorowe kurewstwo”, powiedział
rok albo dwa po tym, jak ojciec dostał zawału, niosąc świąteczną
kapustę. Andrzej często mówił, że nie cierpi tłumu w hipermarkecie, ale
nikt go nie słuchał. „Najłatwiej oświadczyć, że się czegoś nie lubi”,
mawiała ciocia Ala, kiedy wspomniał o swojej niechęci ot tak, żeby coś
powiedzieć przy stole. „A kobiety milczą i robią”, dorzucała Hania. Rafał
i mama nigdy nie wyrzucali sobie głośno, że puszczali jego słowa mimo
uszu, ale myśl, że zlekceważyli to ostrzeżenie, wisiała między nimi,
cięższa od nieuchronności opłatka, życzeń i komentowania prezentów.
Ale nie to miał na myśli, kiedy powiedział, że po śmierci taty Wigilia
stała się zdradą. Kurewstwem. „Zbiorowym” czy „rodzinnym”, nie
pamiętała już, jak się wyraził, ale czuła, że trafił w sedno wszystkich
niewygód, jakie niosły ze sobą święta. Chodziło mu o dzieciństwo.
Chociaż oczywistości tej myśli się wstydził, dopiero w tę pierwszą
Wigilię po śmierci ojca, na dwa dni po pogrzebie, olśniła go jasna
świadomość, że Boże Narodzenie w życiu dorosłym staje się czymś
nieznośnym dlatego, że jego cud na wyłączność posiadają dzieci.
Że święta mają swoją lekkość tylko wtedy, gdy w rodzinie są malcy,
bo ich horyzont zawężony jest do choinek, światełek, prezentów,
których obecność dociera bez przyczyn, pozbawiona konturów jak
oglądana przez cukierkową bibułkę. Kiedy w te pierwsze święta bez taty
patrzył na „ciotki i braci w Chrystusie” (jak w skrytości nazywał
gromadę wigilijnych gości), równie gwałtownie jak ojciec umarło w nim
dziecko – Rafałek, o którym nawet nie wiedział, że wciąż jeszcze żyje.
A kurewstwem nazwał zdradę tego, który od początku był uczestnikiem
tego pastelowego cudu, aktorem i sprawcą, ofiarą. Rzecz widział prosto:
byliśmy szczęśliwi razem, więc świństwem jest bawić się pod
nieobecność. Było z nim cudownie i bez niego ma być równie
cudownie? Gdyby sam miał dzieci, może starałby się przerzucić utraconą
cudowność do ich dzieciństwa, wskrzesić tajemnicę, podniecenie,
gorączkową bezsenność. Może. Ale nie miał nikogo prócz mamy, więc
Boże Narodzenie odrzucał w całości. Irytowały go gęby pełne „refleksji”,
jak same te gęby nazywały tłuste ciągi wylewających się z nich słów.
Drażniła fizyczna bliskość składających życzenia, pusty talerz dla niby-
wędrowca, zwierzęta gadające ludzkim głosem, papież mówiący
wszystkimi językami świata, tłumy w hipermarkecie i celebracja dań
o staropolskich nazwach. A słowo „wieczerza”, które natrętnie uwielbiał
dziadek, szorowało mu duszę jak zakopiańskie skarpety. Zawstydzali go
ci, którzy poczuwali się do chwilowego obowiązku opieki nad
samotnymi, biednymi i słabymi, lecz również samotni, biedni i słabi,
którzy doskonale wiedzieli, jak taką opiekę milcząco wymuszać.
I wdzięczny był mamie, że podziela milcząco to poczucie zdrady, że nie
wpisuje się do szeregu samotnych i słabych i nie wywiera na nim presji,
by był.
„Będę pod telefonem”, powiedział przed wyjazdem, i postawił pod
choinką spore pudło z napisem „mama”. Kiedy goście wyszli, Wanda
zdarła szary papier z kartonu z wypisanym ręką Rafała pytaniem „Gdzie
jest nowo narodzony król Żydów?”. Uniosła pokrywę i zobaczyła sześć
klaserów zwróconych do niej grzbietami. „Wigilia 2006”, „Wigilia 2007”,
„Wigilia 2008”, „Wigilia 2009”, „Wigilia 2010”, „Wigilia 2011”. Otworzyła
pierwszy: w kilkadziesiąt przezroczystych koszulek wsunięte były zdjęcia
szarych skał wyrastających z soczystej zieleni. Pomiędzy skałami
siedzieli ludzie okryci matami, na tle zaczerwienionej linii horyzontu.
W drugim były zdjęcia wciąż tego samego odcinka ulicy azjatyckiego
miasta. Na niskie, brudne domy o różnych porach dnia i w różnym
świetle nakładały się sylwetki rowerzystów i pieszych przedzielane
postaciami żebraków. W trzecim były widoki bezbrzeżnego śniegu, to
roziskrzonego od słońca, to znów zatopionego w ciemności. W czwartym
– kontury zwierząt na safari. W piątym były portrety indiańskiej
dziewczyny karmiącej noworodka, to śpiącej, to pozującej ze śmiechem.
Fotografując tych dwoje, Rafał skupiał się najchętniej na zaciśniętej
rączce dzieciątka. W szóstym były zdjęcia zachmurzonego nieba. Sine,
skłębione fałdy nachodziły na siebie, nie przepuszczając ani jednej
smugi światła. Wanda westchnęła, z ciężkim sercem wzięła telefon
i wybrała numer Rafała. Dzwonek rozległ się tuż za drzwiami, po chwili
wypełnił mieszkanie.
– Poszli już? – spytał w progu.
Rozejrzał się po mieszkaniu, wrócił na klatkę schodową i po chwili
wszedł znowu, trzymając za rękę indiańską dziewczynę z fotografii.
W długą suknię dziewczyny chował twarz jakiś chłopczyk, zaciskając
dłonie na fałdach.

Dionisios Sturis
Pani Marta




Pani Marta ma osiemdziesiąt sześć lat, pulchną, nie nazbyt
pomarszczoną twarz i gęste czarne włosy, gdzieniegdzie siwe. Radosne
spojrzenie.
Z rozrywek lubi tureckie seriale i kąpiele w morzu wczesną wiosną –
lekarz po operacji serca zalecił, żeby nie latem, bo latem woda jest zbyt
ciepła.
Z kaw – słodką kawę po grecku.
Z owoców – czereśnie.
Z ciast – drożdżowe, które piekła w Polsce na Boże Narodzenie.
Z ubrań wybiera podomki – najchętniej ciemnozielone, pod kolor
oliwkowej cery, bez rękawów, wygodne, praktyczne, na ateńskie
niemożliwe upały najlepsze.
Z koleżanek woli te dawne z Wrocławia, których nie widziała
od trzydziestu lat, które już pewnie nie żyją, oraz te z partyzantki,
dzielne wojowniczki, których nie widziała od lat blisko
siedemdziesięciu, które nie żyją na pewno.
Z żyjących, z sąsiadek na przykład – żadnej nie ufa, z żadną nie
rozmawia, poza kulturalnym kalimera na klatce schodowej czy
w piekarni. Może walczyły po drugiej stronie, może mąż którejś do niej
mierzył, może ona do niego, skąd ma to wiedzieć?
Z polskich słów pamięta nawet te trudne: asystentka, spółdzielnia
inwalidzka, sucharki, zgwałcili, rozstrzelali.
Ze snów najbardziej boi się tych wojennych, bo cała się budzi
spocona, lepka, zdyszana – a miewa je ciągle, koszmary okropne, ostatni
był ze trzy noce temu.
Ze strachów – że znów głoduje, jak wtedy w lasach i górach północnej
Grecji.
Z palców brakuje jednego.
Z blizn – widoczne są dwie – na nodze i na głowie.
Z tęsknot największa jest ta za mężem – bo dobrze im było, szanowali
się i kochali. Gdy pisał te swoje teksty do gazety, zawsze pytał ją
o zdanie – niech poradzi, jak lepiej brzmi, który temat fajniejszy,
co bardziej zaciekawi grecką młodzież w Polsce. Mogę sobie poczytać,
bo mąż przytachał z Wrocławia setki archiwalnych numerów.
Ze wspomnień...
– Ech, wspominać to ja w ogóle nie lubię. Tyle się człowiek wycierpiał
za młodu. Jak najdą czasem różne obrazy, to boli. Nie warto
rozdrapywać. Ale porozmawiać trochę możemy.
Siedzimy na tarasie wychodzącym na niezbyt ruchliwą ulicę –
w ładnym mieszkaniu syna pani Marty i jego polskiej żony. Staruszka
ma u nich jeden wygodny pokój z klimatyzacją, telewizorem i twardym
łóżkiem. Drugi ma w domu córki, w mieście Kalamata, na Peloponezie.
Przed bezdusznym lipcowym słońcem, które potrafi rozgrzać powietrze
do ponad czterdziestu stopni, chroni nas markiza z grubego płótna
i wiejący meltemi, bez którego Ateny byłyby latem nie
do wytrzymania.
– Jak ci na imię?
– Dionis – niemal krzyczę, bo od synowej pani Marty wiem,
że z ubytków jest ubytek słuchu. Cała reszta działa prawie bez zarzutu.
– Czyli twój dziadek nazywał się Dionisis. Pewnie był z okolic Salonik,
może trochę na północ od miasta. Walczył? Albo on walczył, albo ktoś
z rodziny, bo inaczej byście w Polsce nie wylądowali. W każdym razie
ładne imię. Ja jestem Marta, ale w Polsce wszyscy wołali Martusia. Albo
Martunia.

Rodzinny dom pani Marty stał niedaleko granicznej rzeki Evros –
krętej, szerokiej i niebezpiecznej. W małej wiosce na wschodzie kraju. To
tamtędy, gdy skończyła się I wojna światowa i podpisano traktaty
pokojowe, przeszedł z górą milion uchodźców. Kazano im opuścić Turcję
i urządzić sobie życie w Grecji. Szli, jak ci dzisiaj – mężczyźni, kobiety,
dzieci, zdesperowani biedacy. „Niekończący się, falujący tłum” – tak ich
widział Ernest Hemingway.
Marta, urodzona w 1929 roku, nie była ani najstarsza, ani najmłodsza
z piątki rodzeństwa. Wszyscy, bracia i siostry, gdy podrośli, pomagali
rodzicom przy zwierzętach i przy uprawie tytoniu. Miejscowy tytoń był
najlepszy, wiedzieli to palacze w całej Grecji i w całej Europie. Ale
wyżyć z niego było coraz trudniej, bo szalał światowy kryzys.
– Przychodzili kupcy i wybrzydzali: te liście za długie, te za krótkie, te
za wilgotne, te za suche. Ojca krew zalewała, że musi sprzedawać towar
za bezcen. Wystarczało na spłatę kredytów i długów za nawozy.
Zostawaliśmy z niczym.
A później przyszły wojny. Tę z faszystami i hitlerowcami pani Marta
pamięta, choć jak przez mgłę. Tę nieco późniejszą, domową, grecko-
grecką – jakby wybuchła wczoraj. Pamięta dokładnie, który sąsiad był
za prawicą, za królem, za monarchią, a który za komunistami; w których
domach kłócili się o to mąż z żoną, dzieci z rodzicami; które wioski były
bardziej lewicowe, jak ich własna, które mniej.
Miała osiemnaście lat i dwie rzeczy nie dawały jej spokoju. Pierwsza –
że to przecież komuniści z Ludowej Armii Wyzwolenia Narodowego
(ELAS), jako jedyni, chwilę wcześniej skutecznie walczyli z okupantami.
A teraz ci, którzy z Niemcami kolaborowali albo obserwowali wojnę
z wygodnego uchodźstwa, jak rodzina królewska, chcą tych komunistów
wysiudać i przejąć pełnię władzy. Jak to możliwe? Dlaczego tak? Sprawa
druga – partyzanci, teraz walczący w szeregach Demokratycznej Armii
Grecji (DSE), gdy schodzili z ukrycia w górach i w wioskach prosili
o jedzenie, tłumaczyli, że kapitaliści wykorzystują plantatorów tytoniu.
Że na ich ciężkiej pracy i krzywdach dorabiają się niezłych majątków.
Tak jest i będzie, bo to cecha systemu. Czy nie można by więc tego
systemu zmienić? Byłoby sprawiedliwiej...

Do lasu wyszli we dwoje. Ojciec i Marta. Tego samego dnia. Oboje
z własnej woli.
– Szybko nas rozdzielili, bo wiedzieli, że jak przyjdzie co do czego,
ojciec nie będzie chciał walczyć, tylko rzuci się ratować córkę. Jak
odjeżdżał z oddziałem, mówił: „Martuniu, mnie niech zabiją, ale ciebie
nie mogą”. A ja odpowiedziałam: „Tato, ty masz jeszcze inne dzieci i żonę,
ja jestem sama. Z nas dwojga niech lepiej zginę ja”.
(– Mamo, czemu tak cicho mówisz? – pyta synowa z uśmiechem.
Trochę ją bawi przezorność teściowej. – Nie musisz szeptać. Nikt na ulicy
cię nie usłyszy. Nie bój się. A nawet jak usłyszą... – przecież minęło
ponad sześćdziesiąt lat!).
– Czy się nie bałam? Bałam. I to jak! Ale młody człowiek zniesie
prawie każdy strach. Dali mi mundur DSE, nauczyli strzelać, choć taka
byłam mała i drobna, że ledwo karabin trzymałam. Kazali przysięgać:
„Ja, dziecko Ludu Grecji oraz bojownik Demokratycznego Wojska Grecji,
przysięgam: walczyć z bronią w ręku, przelewać moją krew i oddać moje
własne życie, by co do ostatniego wypędzić najeźdźców z ziem
Ojczyzny. By zniszczyć ostatni ślad faszyzmu. By zapewnić narodową
suwerenność i terytorialną integralność mojej Ojczyzny oraz strzec ich”.
Te same słowa powtórzyło ponad pięćdziesiąt tysięcy bojowników.
Trzydzieści procent stanowiły kobiety. Wiele z nich zapisywało się
do partyzantki, bo armia rządowa siała po wioskach północnej Grecji
straszliwy terror. Były sanitariuszkami, kucharkami, nierzadko także
dowódczyniami, walczyły z mężczyznami ramię w ramię. Na równi
z nimi ginęły, na równi – zabijały.
– Chcesz, opowiem ci o Roksanie. Służyłyśmy przez chwilę w jednym
oddziale, później straciłyśmy kontakt, ale od niedawna wraca do mnie
w snach.
Bo Roksanę żołnierze wierni królowi rozstrzelali przed końcem wojny.
Urządzili jej sąd wojskowy i skazali ją na śmierć – nie mieli wyjścia,
do wszystkiego się przyznała.
– Nie tylko się przyznała, ona była z tej zemsty dumna!
Była od Marty wyższa, trochę starsza, bardzo ładna. Do lasu
przybiegła w desperacji, chcąc ratować życie, gdy na jej wioskę napadli
konni bandyci – w charakterystycznych czarnych czapkach, rozłamowcy
z lewicowych bojówek. Znani między innymi z dzikiej brutalności. Ojca
Roksany zabili, matkę i siostrę zgwałcili, dom podpalili. Po kilku
miesiącach partyzanci pojmali kilku członków grasującej bandy, a wśród
nich tego akurat mordercę.
– Patrzył na Roksanę, jakby patrzył na ducha. Wzajemnie się
rozpoznali. Dobrze wiedział, co go czeka, i słowem się nie odezwał,
nawet nie próbował przepraszać czy błagać o litość. Ostatnią noc
swojego życia spędził przywiązany do drzewa. Roksana poprosiła, by to
jej pozwolono stanąć na warcie.
(– Mamo, znów tak szepczesz, że prawie cię nie słyszymy. No nie bój
się. Nikt ci nic nie zrobi).
– Zatłukła skurwysyna grubą gałęzią!
Niedługo później Roksana została ranna – razem z ojcem pani Marty,
w jednej potyczce. Partyzanci pojechali szukać pomocy, chcieli przywieźć
leki i jedzenie. Zanim wrócili, rannych zdążyli aresztować żołnierze
przeciwnej strony.
Sąd był szybki, bez ceregieli. Roksana dostała rozstrzelanie, ojciec pani
Marty dwadzieścia lat w obozie koncentracyjnym na wyspie
Makronisos, na którą zsyłano wszystkich podejrzewanych o lewicowe
poglądy, komunizm, nielojalność wobec monarchii, a także
kombatantów ELAS i partyzantów DSE.
– Dziesięć lat dostał za siebie, a dziesięć, jak mu powiedziano, za mnie.
Wtedy w lasach, w 1947 roku, gdy się rozstawali, gdy kazał jej
obiecywać, że nie zginie, ojciec z córką nie przypuszczali, że żegnają się
na dwadzieścia siedem lat. I że ponownie spotkają się w kraju, o którym
wiedzieli niewiele, może nic, w mieście polskim, choć jeszcze chwilę
wcześniej niemieckim.

Marta nie zginęła. Ale śmierć bywała blisko. Każdego dnia spadała
z nieba w postaci bomb – także tych z napalmem, których użyto podczas
greckiej wojny domowej po raz pierwszy w historii. Strona rządowa
dostała je w prezencie od sojuszników z Waszyngtonu. Sprawdziły się
wspaniale, więc Amerykanie bez obaw stosowali je później w Korei czy
Wietnamie.
– Jednej nocy byliśmy przy bułgarskiej granicy. Wracaliśmy
z zaopatrzeniem. Ostrzał całkowicie nas zaskoczył. Kolega krzyknął:
„Marta, padnij!”. Rzuciłam się na ziemię, ale i tak lekko oberwałam.
Odciągnęli mnie za wzgórze. Okazało się, że straciłam mały palec
u prawej ręki, że krew cieknie mi z nogi i z głowy.

Chcę dopytać o ten palec – o tę smutną wojenną pamiątkę. Choć go
nie ma, to jest. Rzuca się w oczy i mnie fascynuje. Jest łącznikiem
z tamtymi czasami. Wiecznie obecną przestrogą. Ceną za mieszanie się
w wojnę? A może „medalem” za bohaterski w niej udział? Jak bardzo
bolało? Czy długo się goiło? Czy była wściekła? Czy trudno jej było
przywyknąć? Czy się wstydziła tej małej deformacji? To zdjęcie
w albumie, na którym jest pani, pani Marto, taka młoda, śliczna,
uśmiechnięta, z płomieniem w oczach – to przed czy po?

– To nie były ciężkie obrażenia. No i gdyby nie one, nie wywieźliby
mnie do Bułgarii, do szpitala w Sofii. A wtedy nie poznałabym mojego
męża.
Pani Marta smutnieje w jednej sekundzie. Zaciska usta, z rezygnacją
kiwa głową góra – dół, góra – dół. Bo z tęsknot największa jest wciąż ta
za mężem. Nazywał się Christos i zmarł równo trzydzieści lat temu –
chwilę po tym, jak przyjechał do Grecji na urlop. Na stałe nie chciał się
tu sprowadzić. Wolał zostać w Polsce.
(Synowa pani Marty w dobrym momencie przynosi na taras słodkie
czereśnie i kawę w maleńkich filiżankach).
Tylko on jeden z piątki rodzeństwa wyjechał z wioski się uczyć.
– Christos studiował w Atenach prawo. Zaczął jeszcze przed wojną.
Szybko dołączył do komunistów. Czytał Marksa, prenumerował
„Rizospastisa”, partyjną gazetę. Był znanym działaczem.
Gdy Mussolini napadł na Grecję od strony Albanii, Christos zaciągnął
się do ELAS i dzielnie walczył przeciwko faszystom. Po wojnie kazano
mu wstąpić do armii rządowej, wiernej monarchii – choć ze swą historią
i poglądami nie cieszył się u przełożonych zaufaniem. Nie dali mu broni,
kazali opiekować się końmi i czyścić stajnie. Czasami, bo jako jeden
z niewielu miał lepsze wykształcenie, wołali go do biura,
by sekretarzował oficerom. Gdy wojna domowa rozgorzała na dobre,
postanowił uciec. Nie wyobrażał sobie, że miałby strzelać do dawnych
towarzyszy broni, że miałby zdradzić ideały. Zdezerterowali całą grupą,
pięćdziesiąt osób.
– Dowódcy wpadli w szał i wysłali za nimi samoloty, całe oddziały
żołnierzy. Kazali z miejsca zabijać. Z pięćdziesięciu przeżyło ich tylko
siedmiu. W tym mój Christos, bo udało mu się przejść do Bułgarii.
Przyłączył się do partyzantki, która miała tam swoje bazy, i szkolił
przyszłych bojowników. I tak się poznaliśmy.

W Bułgarii było poznanie, zakochanie, ślub i narodziny córki.
Szczęście, ale i bieda, bolesne leczenie wojennych traum, niepewność
co do przyszłości. Co z nimi będzie, gdzie się podzieją, z czego będą żyć?
Obawy nowożeńców potęgowały potworne wieści z linii frontu –
o bombach z napalmem, które latem 1949 roku, rozdzierając ziemię
na zboczach gór Grammos i Vitsi, pochłonęły przeszło dwa tysiące ofiar.
To ginęli ich koledzy, ich koleżanki.
Po tych dwóch przegranych bitwach dowódcy DSE nie mieli wyjścia
i ogłosili kapitulację – resztki oddziałów wycofały się do Albanii. Koniec
wojny. Z jednej strony wielka ulga, z drugiej przeszywający smutek
z powodu porażki.
Marta i Christos rozumieli, że w Grecji nie będą mieć życia – że nowe
władze zamknęły granice kraju dla partyzantów, że prędko ich nie
otworzą. Chyba że chcieliby złożyć samokrytykę i pokornie odsiedzieć,
co im prawicowe sądy zasądzą. Może ich też zesłaliby na Makronisos.
Cierpliwie czekali na decyzję partii. Nie wiedzieli, że komunistyczni
liderzy od dawna rozmawiają ze Związkiem Radzieckim i krajami
socjalistycznymi, że i tym razem poproszą je o pomoc. Także Polskę.
Polskę? Ten biedny, wyniszczony, podnoszący się z gruzów kraj,
oddalony dwa tysiące kilometrów?
– Nie bardzo wiem, dlaczego akurat Polskę. Może Stalin zmusił
Bieruta albo poprosił go Tito?
Historycy twierdzą, że Bieruta nie trzeba było szczególnie namawiać –
rozumiał walczących Greków i chciał im pomóc. Wiedział też,
że bratobójcze starcia w odległych górach mają znaczenie światowe
i symboliczne – jako pierwsze akordy zimnej wojny. Skoro Zachód,
zgodnie z doktryną Trumana, zbroił i szkolił monarcho-faszystów, skoro
wysłał im na pomoc najlepszych dowódców, to nasz obóz musiał
zareagować. Moskwa, Warszawa, Praga, Belgrad, Bukareszt i Tirana
wzięły się do działania.
Być może mauzer pani Marty przyjechał z Polski, może karabin
maszynowy, może pistolet, jeśli taki dostała, a może polskie były jej
buty, jej koszula, jej mundur, jej ciepłe rajtuzy, koc, bandaże, którymi
owinięto jej rany?
Na polskie konserwy i słodycze wysyłane partyzantom młoda
dziewczyna raczej się nie załapała. Pamiętałaby, jak czekolada topnieje
jej w ustach. Zamiast tego pamięta bolesny, niemal nieustający głód.
Olbrzymie transporty dla greckich partyzantów były tylko jedną
z kilku form polskiej pomocy. Pani Marta z rodziną skorzystali z innej.
Oni i ponad czternaście tysięcy innych uchodźców, którym Polska
udzieliła schronienia. Były w tej grupie dzieci ewakuowane przed
końcem wojny z terenów walk, a później ich rodzice, byli ranni leczeni
w tajnym szpitalu w Dziwnowie, byli kombatanci i garstka partyjnych
działaczy.
– Sześć dni jechaliśmy z Bułgarii. W tajemnicy, w bydlęcym wagonie.
Sześć dni. W nieznane.
(– Mamo, głośniej, bo znowu szepczesz).
– Ale nikt się nie przejmował. Baliśmy się i cieszyliśmy jednocześnie.
Mówili nam, że będziemy bezpieczni, że dostaniemy opiekę, mieszkanie,
pracę, że poślemy nasze dzieci do szkół. Wszystko to się sprawdziło.
Byłam taka szczęśliwa.
– Inna kuchnia, inna pogoda, inni ludzie, wszystko inne. Jak sobie
z tym radziliście? – dopytuję. – Inny język – taki trudny.
– Rozumiesz, że ja dopiero w Polsce porządnie się najadłam? Po raz
pierwszy od wybuchu wojny! Co za uczucie! Nic nam nie przeszkadzało.
Nic! Z uśmiechem na ustach pomagałam odgruzowywać moje nowe
miasto, mój Wrocław. Bo człowiek choć trochę się chciał odwdzięczyć.
W nauce polskiego pani Marcie pomagała sąsiadka z kamienicy przy
ulicy Lindego. Mieszkała piętro wyżej. Sonia – Żydówka, która później
wyjechała do Izraela.
– To były nasze pierwsze tygodnie. Córka miała biegunkę. Idę
do sklepu, stoję w tej kolejce i stoję. Wreszcie dochodzę do lady. „Jest
sucharki?”, mówię. Sklepowa odpowiada: „Są”. A ja nie rozumiem, co to
jest „są”, liczyłam, że odpowie „jest”, wtedy ja powiedziałabym
„poproszę”. A ona: „Są”. Zawstydziłam się, zaczerwieniłam i wyszłam
z pustymi rękoma. Zła na nią byłam, przecież widziała, że nie z Polski
jestem, mogła mi jakoś pomóc. Dopiero Sonia mi wytłumaczyła. Byłam
zawzięta, wieczorami zakuwałam słówka i już po roku mówiłam
całkiem nieźle.
Christos z językiem miał większe problemy. Nauczył się, owszem, ale
bardziej literackiego niż praktycznego codziennego. Miał polskich
kolegów, słuchał polskiego radia, czytał polskie książki, ale jednocześnie
pracował jako dziennikarz dla Związku Uchodźców Politycznych z Grecji
– redagował młodzieżowy dodatek do gazety „Dimokratis”. W redakcji
miał samych Greków, pisał po grecku, o greckich sprawach, dla greckich
czytelników.
– Szły święta. Mówię do męża: „Idź, kup mi drożdże, bo chcę upiec
ciasto”. „Co mam kupić?”, pyta. Powtórzyłam, że drożdże. „Drozdze,
drozdze, drozdze”. Całą drogę sobie powtarzał, a jak doszedł do sklepu, to
zapomniał. Wrócił z niczym. Mieliśmy Wigilię bez makowca.

Dwie ulice od domu przy Lindego był żłobek. Rankami pani Marta
zostawiała w nim córkę i młodszego syna, urodzonego już
we Wrocławiu, i szła do pracy w spółdzielni inwalidzkiej. Plotła z żyłki
różnego rodzaju siatki.
– Ledwo czterysta złotych dostawałam, gdy koleżanki zarabiały
po osiemset. Bo praca była na akord, a ja bez palca za wiele zdziałać nie
mogłam. Musiałam znaleźć coś innego.
Po specjalistycznym kursie, z płynną polszczyzną, pani Marta została
asystentką w gabinecie dentystycznym. Pomagała przy borowaniu,
rwaniu, resekcjach i innego typu krwawych zabiegach. Przyjaźniła się
z lekarzami, innymi pielęgniarkami, pacjentkami.
– Oni wszyscy na mnie Martusia wołali. Albo Martunia. Do nas
do domu na kawę przychodzili. Naprawdę, świetnie nam się żyło. Jak
wśród swoich. Nasze dzieci chodziły do tych samych podstawówek,
do liceów, razem później studiowały. Córka wyszła za Cypryjczyka, ale
syn, o, proszę, za Polkę. Przyprowadzał ją na nasze imprezy w greckiej
świetlicy.
Bo greccy uchodźcy, nie mogąc liczyć, że prędko wrócą do ojczyzny,
urządzili sobie w Polsce małą Grecję. Emigrowali do niej popołudniami
i w weekendy, z okazji ważnych rocznic, świąt, imienin, ślubów
i pogrzebów. Kluby i świetlice działały w kilkunastu miastach. Można
w nich było przeczytać nowy numer „Dimokratisa”, greckie książki,
można było zagrać w tawli, posłuchać greckiej muzyki. Dzieci uczyły się
tam greckiego, greckiej historii, greckich tańców i wojennych pieśni.
Dorośli organizowali w świetlicach kolejne zabawy sylwestrowe.
Co roku powtarzali dokładnie ten sam toast, jeden jedyny, w nadziei,
że jednak stanie się coś, co umożliwi im powrót do domu: „Oby za rok
już w ojczyźnie”. Cin cin.

– Najgorsza była tęsknota za rodziną, która została w Grecji,
bo kontakt mieliśmy tylko dzięki listom, a i te były cenzurowane,
przychodziły z opóźnieniem.
Matka pani Marty dostała wizę dopiero po siedemnastu latach starań,
podań i próśb. Przyjechała do Polski na trzy miesiące. Rozłąka z ojcem
trwała jeszcze dłużej – dwadzieścia siedem lat. Gdy wyszedł z więzienia,
władzę w Grecji przejęła prawicowa junta „czarnych pułkowników”,
na krótki wyjazd pozwolono mu dopiero po jej upadku, w roku 1974.
– Tato przyjechał do Wrocławia z moim najmłodszym bratem, którego
widziałam pierwszy raz w życiu. Płakaliśmy wszyscy jak małe dzieci.
Po juncie nadal rządziła w Grecji prawica, ale nowego typu, centrowa
i demokratyczna, niepałająca chęcią odwetu na dawnych partyzantach.
Wśród uchodźców szybko rozniosło się, że ktoś dostał z Aten zgodę
na powrót do kraju, że ci i ci, już spakowani, zapraszają na pożegnalną
imprezę do świetlicy. Radość była wielka. Spełniało się marzenie, które
trzymało ludzi przy życiu przez trzy dekady.
– Niektórzy od razu spakowali manatki i kupili bilety na pociąg
do Grecji. Nam się nie spieszyło. Do czego mieliśmy wracać? W Polsce
żyło nam się dobrze, choć skromnie. Nawet samochodu nie mieliśmy,
meble w mieszkaniu wiecznie te same. Żadnych oszczędności. A w Grecji
choćby kawałka własnej ziemi. Uznaliśmy, że zobaczymy, jak się sprawy
potoczą, co oba rządy uzgodnią w sprawie naszych emerytur za lata
pracy w Polsce.
Córka i syn, już dorośli, z własnymi rodzinami, wyjechali. Rodzice
zostali i czekali. Przeczekali we Wrocławiu pierwszą „Solidarność”, strajki,
stan wojenny, żywność na kartki. Zapuszczali korzenie, choć bywało
ciężko. Pewnie zostaliby już w Polsce na stałe.
– Mąż się pochorował. Miał problemy z płucami. Znajomy lekarz
od razu mnie ostrzegł: „Martusiu, jeśli myślicie wracać do Grecji, to
teraz. Bo będzie za późno”. – Głos znów więdnie, głowa lata: góra, dół,
góra, dół. – Nie powiedziałam Christosowi całej prawdy. Powiedziałam,
że w cieplejszym klimacie będzie mu lżej oddychać, że mu się poprawi.
Tym go przekonałam. Pojechaliśmy na urlop do córki, do Kalamaty,
blisko morza. Żył jeszcze pięć miesięcy. To było trzydzieści lat temu.

Pani Marta wstaje od stołu i żegna się z uśmiechem. Idzie do swojego
pokoju, bo za chwilę puszczają jej turecki serial.
Z ciast – drożdżowy makowiec.
Z tęsknot – ta za mężem.
Z czasów – te polskie, razem przeżyte.
Mirosław Wlekły,
Katarzyna Szyngiera
Swarka




Tu była chata stareńka, to Polaków. Była tam dziewczynka, razem się
bawiłyśmy. O tak, na drodze, jak dzieci. Tu byli Polacy i tam byli Polacy,
i w każdej chacie były dzieci takie jak ja. I my wszystkie razem, nie było,
że: „Ty Polka”, „Ty Ukrainka”. Żadnej różnicy nie było (Kateryna
Jakubeczko z Hanyczówki, lat 91).
Bardzo zgodnie – że tak powiem – żyliśmy. Na zabawy chodzono
razem, tańczono, flirty nawet były. Ja miałem taką sympatię
na przykład, córkę popa. Nadia miała na imię. Ukraińcy też chodzili
do kościoła, bo im się podobały śpiewy, w ogóle obrządek katolicki.
Często nawet przyjmowali katolicyzm, nasze zwyczaje i stroje. Nie było
wielkiej miłości, ale zajść i krwawych awantur też nie było. I żadnej
waśni pod tytułem „narodowa” (Tadeusz Wolak z Taraża, obecnie
mieszka w Warszawie, lat 93).
Jak coś w żołądku mnie bolało, to polski ksiądz wyleczył, bo on się
na leczeniu ziołami znał. Bardzo dobrze odnosił się do Ukraińców. Jak
wam powiedzieć, ta wieś to była pół polska, pół ukraińska. Ludzie
przyjaźnie żyli, my do Polaków chodzili na polskie święta, a oni do nas
na ukraińskie (Stefania Kowaniuk z Ihrowicy, lat 85).
Ich chłopcy przychodzili do naszych dziewczyn. W wolne wieczory
grali na grzebykach, czasami tańczyliśmy. Nie mieliśmy żadnych
uprzedzeń (Wacława Borucińska z Oktawina, obecnie mieszka
w Bydgoszczy, lat 90).
Polaków i Ukraińców można było odróżnić w niedziele, kiedy szli
do cerkwi. Koszule: Ukraińcy mieli wyszywane albo z dzianego płótna
robionego na krosnach, kołnierzyk miały podniesiony. Polacy
po europejsku, krawat nawet mieli. A najbardziej odróżniali się
koloniści, bo oni żyli bogato jak na ówczesne czasy. Polacy i Ukraińcy
żenili się ze sobą. Pięćdziesiąt procent rodzin było skoligaconych. Przed
wojną żyli bardzo zgodnie (Jan Kociemba z Ihrowicy, obecnie mieszka
pod Lublinem, lat 88).
Ja Ukrainka. Mój tato też. Ale do polskiego kościoła chodziliśmy
i śpiewaliśmy: „Niechaj będzie pochwalony przenajświętszy sakrament
teraz i zawsze na wieki wieków, amen!”. Albo: „Ojcze nasz, któryś jest
w niebie, święć się imię twoje...”. Święta Mario, módl się za nami – tak
tam mówili w kościele – módl się za nami, Polakami, a za Ruskich, jak
chcesz! (Maria Waćko z Hanyczówki, lat 87).
W Ihrowicy była rodzina Sawickich, polska rodzina. Urodził się im
pierwszy syn. A wtedy dziecko, jak się urodziło, musiało być jak
najszybciej ochrzczone. Więc na drugi czy trzeci dzień już wieźli go
do chrztu, siedem kilometrów do kościoła do Płotyczy. Wieźli, dziecko
się przeziębiło i zmarło. Drugie dziecko to samo. Jak trzeci syn się
urodził, to ten ojciec złapał go od razu i zaniósł do cerkwi. Bo cerkiew
była bliziutko, na tej samej ulicy, gdzie mieszkał. I to już był Ukrainiec.
Chodził potem z kolegami na religię greckokatolicką i już był
Ukraińcem. Pamiętam go doskonale: oczytany był, miał bardzo dobrą
opinię u Polaków, a jak już powstała UPA, podobno był dowódcą sotni
(Jan Kociemba).
Tam, gdzie jechaliście, za górą, był folwark. Na folwarku hrabiowa.
Polka. To była pani, miliony miała. Wieś była ukraińska, cerkiew tam
stawiali. Pobudowali ją do okien, na więcej ludzie nie mieli pieniędzy.
A ta hrabiowa mówi: „Jak przejdziecie wszyscy, cała wieś, na polski, to
tę cerkiew postawię, ale jako kościół”. Ludzie zgodzili się, bo ludziom
szkoda było tego muru, co już pobudowali, żeby się mur nie zepsuł. Ci
ludzie, którzy przeszli na polski, jak sami wiecie, starzeli się i umierali,
a dzieci rosły i wzrastały już Polakami. Nie byli już Ukraińcami
(Kateryna Jakubeczko).
Moja babcia była Rusinka (bo to wtedy nie było jeszcze Ukraińców),
a dziadek był Polak. Z tego małżeństwa było czterech synów – Polaków,
bo oni byli ochrzczeni w kościele, a trzy córki – Ukrainki, bo ochrzczone
w cerkwi. To były normalne sprawy. Co ciekawe, mój ojciec ożenił się
z Polką, a jego trzech braci z Ukrainkami. Ciotki z kolei wyszły
za Ukraińców i miały rodziny ukraińskie. Rodzina była wymieszana,
wszyscy się szanowali (Jan Kociemba).
Dziadek był Polakiem, babcia Ukrainką. Więc chłopcy byli Polakami,
a dziewczyny Ukrainkami. Dziewczyny ochrzczone w cerkwi, a chłopcy
w kościele (Olha Ościuk z Ihrowicy, lat 88).
Tam szkoła jest, jak była pobudowana, tak się ostała. Tam na tym
podwórku my się wyszaleli! Polaki z Ukraińcami. Razem wszystko było.
Krakowiaka tańczyliśmy. Harmoszki były. I śpiewaliśmy: „Nie chodź,
Marysiu, po sianie...”. A potem... (Maria Waćko).
Potem wyszła jakaś swarka, takie zamieszanie się zrobiło (Stefania
Kowaniuk).

Lachy i chamy
Polacy nie dopuszczali nas do nauki, posad nie dawali. Kazali nam
metrykę nieść do kościoła, a nie do cerkwi. Jak tylko tyś zaniósł, już
Polak byłeś (Mykoła Maksymyszyn ze Lwowa, lat 86).
Czy właściciele ziemscy jakoś gorzej traktowali Ukraińców? Może. Ja
nie widziałam (Wacława Borucińska).
Paśliśmy krowy Polaków, gęsi paśliśmy, do szkoły z Polakami
chodziliśmy. Ukraińskiego języka się nie uczyliśmy, bo w szkole był
tylko polski. Ci Polacy, którzy tu przyjechali, to byli osadnicy. Dawali im
po trzy hektary ziemi i oni sobie urządzali chaty. Gliną oblepiali
(Antonina Wlasjuk z okolic Oktawina, lat 82).
U nas się rozmawiało czysto po polsku. W szkole, czyli w salce
u gospodarza, się polskiego uczyliśmy. Ukraińcy też. Ukraińska mowa
nie była używana, nie było potrzeby. Do wojny. Bo jak wojna
wybuchła, zrobili naukę po ukraińsku, to potem już na lekcje nie
chodziłam (Wacława Borucińska).
Kultura rolna wśród Ukraińców była żadna. Kulturę rolną
wprowadzali Polacy. Tak, Polacy za czasów polskich mieli trochę władzy
nad Ukraińcami, z czystym sercem to mówię, trochę władzy mieli. Jak
były wybory, jeszcze za Polski, to Polacy wybierali swoich posłów,
a Ukraińców nawet nie dopuszczali. Nie pozwalali Ukraińcom, żeby
głosy swoje oddawali, ot, takie tam (Stefania Kowaniuk).
OUN wydawało broszury, w których pisali, że Polacy zabierają ziemię
Ukraińcom. To była prawda. Ukrainiec nie mógł kupić ziemi, natomiast
Polak tak. Dlatego że państwo chciało ten żywioł polski umocnić, tylko
dlatego (Jan Kociemba).
Były nieporozumienia, ale nie jakieś krwawe. Tak, Polakom żyło się
lepiej. Nadania większe mieli. Bo ci Ukraińcy to od wieków są
pańszczyźniani. Chałupy mieli niskie, małe, kryte słomą, na biało
pomalowane, małe okienka, piece z gliny, a nie z cegły. Klepiska, nie
znali podłóg. Dopiero Polacy wprowadzili zwyczaje robienia podłóg.
Tego Ukraińcy Polakom zazdrościli. Mówimy o wsi, bo w mieście
różnicy nie było (Tadeusz Wolak).
Chciałam zostać lekarką. Egzaminy zdałam na pięć. A jak powiedzieli,
że zostałam przyjęta, to przynieśli mi ankietę, gdzie trzeba było
podpisać, że ja polskie obywatelstwo przyjmuję. Wtedy odsunęłam tę
ankietę i powiedziałam: „Nigdy nie zdradzę Ukrainy!” (Stefa Szwydko
ze Lwowa, lat 92).
Proszę państwa, być może Ukraińcy mieli utrudnioną edukację. Ale
przecież Stefan Bandera kończył uniwersytet! Szkoły ukraińskie były jak
gdyby rozsadnikiem OUN-u, tej ideologii nacjonalistycznej.
A pamiętajmy o tym, że we Włoszech Mussolini był już u władzy,
Hitler był już u władzy, w ogóle była moda na nacjonalizm. To, co ja
zapamiętałem: Polacy ograniczali trochę Ukraińców, bo tam kwitł
nacjonalizm. Ich młodzież przygotowywała się do tej przyszłej walki
o tę Ukrainę (Jan Kociemba).
Polacy? Całkowicie niewinni nie byli. Ukraińcy obwiniali Polaków,
że Polacy zawsze mieli jakieś tam przywileje. Ale przede wszystkim to
dlatego, że byli to niepożądani ludzie. Koloniści. Nieurodzeni tam.
Przybywali, zabierali im majątek. Ukraińcy mówią, że to Polacy są
winni. Że za czasów polskich Ukraińcy byli przesiedlani, prześladowani,
do obozów ich zamykano. Pacyfikowano ich wsie. Za to nie przyznają się
w ogóle, co oni robili. A traktowani byli Ukraińcy może nie,
że niesprawiedliwie, ale jako niższa klasa, niższa kultura, bardzo
prymitywna. No, „chamami” ich nazywali (Tadeusz Wolak).
Poza tym nie było mądre już przed samą wojną, kiedy premier wysłał
tam karne kompanie, które wtedy tych Ukraińców karały biciem
za przynależność do tych ich organizacji. To nie było mądre. Uważam,
że Ukraińcy mieli do tego prawo. Ale, wiecie, prawo nie oznacza
wycinania w pień wszystkich (Jan Kociemba).
Byliśmy przyjaciółmi, a potem coś się stało w tym świecie... (Dmytro
Dyndronowycz z okolic Oktawina, lat 88).
W czasie wojny, żeby nie jechać do Niemiec na roboty, zatrudniłam
się jako pomoc domowa u ukraińskiego lekarza. Przyjeżdżali do niego
inni Ukraińcy, mieli swoje tematy. Nie wiem jakie, ale nie wyczuwałam,
żeby byli Polakom nieżyczliwi, żeby się przeciwko nam organizowali.
Wiedzieliśmy tyle, że niektórzy chcą „samostijnej” Ukrainy. Wiadomo:
jak jest narodowość, to chce się mieć swój kraj. Ale z nieżyczliwością
nigdy się nie spotkałam (Wacława Borucińska).
U nas w szkole Polacy nie dawali Ukraińcom teatru zrobić. Ja nie
wiem czemu. Mój tato miał stodołę i przyszli Ukraińcy tatę prosić.
Mówią: „Mychajło, w twojej stodole my by grali przedstawienie”. Tata
mówi: „No, grajcie sobie”. Mój tato był taki łaskawy, że on do Polaków
nic nie miał i do Ukraińców też nie. Już grają przedstawienie, mnie było
pięć lat, ja dobrze to pamiętam, stodoła była mała, więc rozebrali ścianę,
coby ludzie widzieli. A tu obok żyli Polaki. Nawet nasza rodzina, rodzina
mojego taty! Nazywał się tam taki chłopiec Józek. Jak szło
przedstawienie – wybaczcie, że ja tak będę opowiadała, ale inaczej nie
umiem wyjaśnić – to on podszedł i szczał do środka do stodoły, a ludzie
stali, patrzyli na przedstawienie. Taka szparka w deskach jest, a on w tę
szparkę szcza, niby na ukraińskie przedstawienie (Kateryna Jakubeczko).
Najczęściej były drobne awantury na pierwszego maja, bo komuniści
je obchodzili. Ale to nawet nie można nazwać mordobiciem.
Bezkrwawe. Jeżeli były nieporozumienia, to tych aktywniejszych
Ukraińców, co ważniejszych komunistów, policja polska zamykała
na parę dni. Były nawet przypadki, że strzelano do nich. Nie zawsze
trafiano, ale się zdarzało. Zginął czasem ktoś. Były takie przypadki.
Ukraińcy mówili na Polaków „Lachy”. Polacy na Ukraińców „chamy”. Ale
to nie było złośliwe (Tadeusz Wolak).
Ja wam coś takiego powiem: tu ukraiński kawaler z drugiej wsi
podobał się dziewczynie, Polce, u nas we wsi. Bardzo piękna była. Ruśka
się nazywała. Dziewka jak z kamienia wybita! Mówią: „Mychajło
Orlewicz będzie się żenił z Ruśką Gradecką”. No chodzili, fajno, lubili się.
I co?! Chłopcy polskie były przeciwko! Że dziewczyna z naszej wsi, taka
ładna, a za Ukraińca wychodzi! Złapali tego chłopca, jak szedł
do dziewczyny, tam koło niej, na drodze. Mieli zaprzężonego konia
do woza, a jego zaprzęgli zamiast drugiego. I tak gnali do gościńca, tak
gnali, że on się zabił! (Kateryna Jakubeczko).
Pierwsze głosy o samostijnej Ukrainie słyszeliśmy za czasów
sowieckich. Pod dowództwem Bandery organizowali tę swoją bandę
upowską. A ich hasłem było wyniszczenie Polaków, wszystkiego,
co polskie. Oni mieli nakaz: żadnych kontaktów z Polakami. I niszczyć
Polaków fizycznie! W ogóle zrobiła się taka sytuacja, że zwierzęta się
lepiej szanowały niż te nacje. W 1939 roku były mityngi organizowane.
Był taki jeden w Polskim Domu Ludowym, oczywiście odebranym już
Polakom, i głosowali nad tym, czy wyhnać tych osadników polskich.
I cała sala huczała: Wyhnaty, wyhnaty, wyhnaty!
I moja ciotka się darła: Wyhnaty, wyhnaty! A ja z bratem obok ciotki
stałem.
A niektórzy Ukraińcy, tacy poważni, mówili: „To może na wiosnę, nie
teraz. Teraz zima, małe dzieci”, taki humanizm przez nich przemawiał,
takie ludzkie uczucia.
Ale nie! Inni ich zakrzyczeli: Wyhnaty! (Jan Kociemba).
A potem? Jak Ukrainiec nie zamordował żony Polki, to jego
zamordowali. Skąd to się wzięło? Chyba z tego, że „tylko my, tylko
Ukraińcy i nikt więcej”. Przecież Żydów też pomordowali. Rumuna
jakiegoś czasem. Wszystkich, co nie byli Ukraińcami (Wacława
Borucińska).
Nasi ukraińscy krewni dostali wiadomość, że w Wigilię mają
z domów nie wychodzić (Jan Kociemba).
Sąsiedzi Ukraińcy chodzili po wsi i tak mówili: „Jak Polaki zaświecą
świecę na Wigilię, to nastąpi wielka zmiana”, że niby ta rzeź nadchodzi
(Anna Hołek).
Do nas przyszła sąsiadka Ukrainka, bratowa mojej babci. Ona była
taka, że chodziła po sąsiadach i wszystkie wieści znała. Ja mówiłem
zawsze matce, żeby ją częstowała czymś, to ona więcej nam powie. I ona
do nas przyszła i mówi tak: „Nimcy wyrizały Jewreji, ta jak my
wyrizemo Polaki, to zemla ukrajinska bude płłysty mołłokom i medom”
[Niemcy wyrżnęli Żydów, a jak my wyrżniemy Polaków, to wtedy
ziemia ukraińska będzie płynęła mlekiem i miodem]. Jak ona wyszła, to
ja do matki mówię, że dzielimy się opłatkiem i uciekamy (Jan
Kociemba).
Jak my przyszły do babci na Wigilię, my jedli, kolędy śpiewali,
siedzimy sobie, a tu nagle cała wieś się pali (Olha Ościuk).
Najpierw serię z karabinu maszynowego żeśmy usłyszeli, a potem
dzwonek, sygnaturkę u księdza; ksiądz już dzwonił na alarm. Matka
niosła opłatek na jednym talerzu, a miód na drugim, bo na Podolu był
taki obyczaj, że opłatek moczyło się w miodzie. Matce spadły talerze,
roztrzaskały się; krzyczy: „Dzieci, uciekajmy, bo mordują”. I od razu się
rzuciliśmy do ucieczki (Jan Kociemba).
Jeszcze powtórzę po ukraińsku: cju rizniu duże dobre pamjataju (tę
rzeź dobrze pamiętam). Ojca to mi zabili przed oczyma. Do sąsiada
uliczką szliśmy. Wtedy wyszedł ten bandit, nasz kuzyn, banderowiec,
i mówi: „Stój, taka twoja mać!”. I wystrzelił tak prosto ogień i poszedł
(Anna Hołek).
Powiem wam: zaczęli Polacy. Tu przychodzili tacy, co mieli u nas
we wsi rodzinę. Przychodzili tu i znęcali się, wyzywali: „Wy kabany!”.
Że niby świnie jesteśmy. W wielkanocne święta zaczęli się gdzieś bić
na drodze, widziałam ja to. Polacy napadli tam chłopców ukraińskich
i bili. Co robić? Ty mnie bijesz, ja tobie oddam. Tak się zaczęła ta swarka,
ta sutyczka, sprzeczka taka, scysyjka. Taka swarka się zaczęła, że się
pozabijali (Kateryna Jakubeczko).
U nas taka stara kobieta była, ona tak mówiła: Jak zacznie się drzeć
jedna świnia, to pozostałe popsuje. Tak samo i to. Zaczęła się drzeć jedna
i zaparszywiła wszystkich ludzi! I zrobiła się ta rezanina!
Czterech naszych chłopców Polaki złapali, łańcuchami pozakuwali ich.
Za czwartym chłopcem pognali i go zabili. Potem śpiewaliśmy o tym
piosenkę: „W Hanaczowie nowina się stała, tam polska policja trzech
chłopców zabrała [...] Stał Michał i prosi: Lata moje młode, ja chcę
jeszcze żyć! Przeżyli my, bracia, Piotra i Katarzynę! I przeżyjemy my tę
ciężką godzinę!” (Maria Waćko).
W lipcu, jedenastego to się stało, w niedzielę. Do kaplicy szło się przez
las, do Hrynowa, dobre trzy kilometry. Przy wejściu na ścieżkę stanęło
dwóch Ukraińców. Polaków zatrzymywali, mówili, że dzisiaj do kościoła
nie pójdą. Może nie chcieli, by było za dużo ofiar. A może byli po naszej
stronie? Strzały słychać było w Oktawinie. Księdza naszego Jana
Kotwickiego, jak szedł od probostwa do kościoła, zamordowali.
W kościele zabili innych. Jedna dziewczyna oko straciła. Winiarska się
nazywała. Była ze Smołowy, z drugiej strony lasu. A w nocy: zebrali
Polaków w stodole i stodołę spalili (Wacława Borucińska).
To było dokładnie w 1943 roku, przed Palmową Niedzielą. W czwartek
czy piątek, a może to była sobota, już nie pamiętam. Okrążyli, napadli,
najpierw zaczęli budynki palić, mordować. Może dwunasta była, ładny
dzień, słoneczny. To, co widziałem z dala, to atakujących było około
dwustu. Zajmowali budynek po budynku. Kobiet nie mordowali. Jedna
kobieta zginęła, żona leśniczego. Mężczyzn zabierali, wiązali i strzelali.
Dwóch staruszków zginęło na swoich progach, bo to zadziorne Polaki
były, jeszcze chyba chcieli czegoś bronić. W sumie zabili dwadzieścia
parę osób (Tadeusz Wolak).
Skąd ja mogę wiedzieć, kto spalił Taraż, czy to ja paliłem? Miałem
wtedy może 18 lat, dopiero na drugi rok zabrali mnie do wojska (Serhij
Danilowicz z okolic Taraża, lat 92).
Polacy napadali, a Ukraińcy uciekali do sąsiednich wiosek. Biegłam,
a naprzeciwko mnie biegła kobieta z dzieckiem na rękach. Polska kula
trafiła w to dziecko i zostało zabite (Jula Kupczyńska z Kupiczowa, lat
83).
Nie wiedzieliśmy, kto jest Ruskim, kto Ukraińcem, kto Niemcem, kto
Polakiem. Zabili Ukraińca, zabili Polaka. Wasi, nasi. Jeden drugiego
mordował. Ojciec był przewodniczącym rady wsi. Banderowcom nie
chciał oddać konia. Za dwa dni przyszli i go zastrzelili. A babuszkę
powiesili. Bo ona Sowietom powiedziała, że banderowcy ukradli jej
prosiaka (Serhij Pisniuk z okolic Taraża, lat 84).
Naprzeciwko plebanii mieszkali Polacy: babcia, matka, trzy córki
i nauczycielka – Ukrainka. Gdzie można w takim wiejskim domku uciec?
Na strych. Wydawało się tej Ukraince, że klapę zamknie i będzie
bezpieczna. A banderowcy nosili ze sobą łatwopalne płyny. Zlewali,
podpalali. Jak ktoś ze strychu zeskakiwał, od razu go uśmiercali. I tam
na strychu paliły się te kobiety. A ta Ukrainka z nimi (Jan Kociemba).
A wśród nich byli ludzie honoru i tacy, że ludzi rabowali, zwykłych,
mnie, ciebie, wszystkich. Nawet nie pytali się, czy ty Ukrainka, czy nie
(Olha Ościuk).
Do tych Ukraińców podłączyli się Rosjanie. I Rosjanie wymyślili tak,
że to niby Ukraińcy robili to, żeby ta swarka dalej była. Ukraińcy też
zabijali ludzi, ale to byli Ukraińcy z rosyjską duszą (Stefania Kowaniuk).
Trzy Polki, moje ciotki, przyszły z Tarnopola szesnaście kilometrów.
Nocowały u ukraińskich znajomych. Gdzie można było się na wsi
schować? Pod łóżkami. No i weszli banderowcy do mieszkania, kazali
tym Polkom wychodzić. Jedną od razu rozstrzelali, a dwie młode ładne
zostawili, bo Ukraińcy prosili, sąsiadka podobno uklękła, błagała.
I wtedy odbył się jak gdyby sąd taki. Zaczęli się pytać, jak mężowie.
W wojsku. A gdzie? No w polskim wojsku. Krzywdy im nie zrobili. Ale
później, wiadomo, zabawiali się z jedną i drugą, już więcej nie będę nic
mówić (Jan Kociemba).
Moją siostrę Karolę chcieli zabić. A jej mąż był Ukrainiec i jego siostra
poszła do tego banderowca, nazywał się Wasyl. Mówi ona tak: „Wasyly,
nie zaczepiajcie Karolki, to mojego brata dzieci!”. Tak ona nam życie
uratowała i Karoli życie uratowała. Jak ten banderowiec nas nie
zastrzelił, to zaraz jego zabili (Anna Hołek).
Ja o odwetach nie czytałem. Tam w stanisławowskim trochę. Ale to
nie były odwety, samoobrona raczej (Jan Kociemba).
Ja i jeszcze jeden kolega parę strzałów z daleka oddaliśmy. I nawet
zabiliśmy jednego Ukraińca (Tadeusz Wolak).
Jak przyszli ruskie partyzanty, pytali: „Czemu w waszych domach tyle
ludzi się zbiera?”. A ludzie na to, że Polacy napadają. Trzech szwagrów
zabili: jeden był mamy brat, drugi kuzyn, a trzeci mój ojciec. A mamę
w dziewiątym miesiącu ciąży dźgnęli nożem i zabili (Lena Pisniuk).
Rosjanie prowadzili politykę też pod własnym kątem. Do pewnego
stopnia pozwalali sotniom ukraińskim mordować Polaków. Przykład:
w mojej miejscowości, wtedy kiedy zamordowali Kazia Litwina.
Wojenny komendant Suboczka obiecywał: „Ja jadę i zaraz przyślę
obronę”. Pojechał i nic nie zrobił. To może nie jest pewnik, ale wszyscy
przypuszczają, że nic nie robili, bo jak się Polaków w jednej wiosce
wymorduje, to inni uciekają. I to im było na rękę. Nie musieli już
namawiać do wyjazdu Polaków na zachód. Do pewnego stopnia oni
ponoszą odpowiedzialność za to, co się stało (Jan Kociemba).
No, jasna sprawa, że zwykły chłop nie poszedłby zabijać. Gdzie by on
poszedł? On nie miał broni. To banderowcy. Nimi kierowało NKWD.
I powiedziano im: „Bijcie Polaków, a następnie w nocy idźcie i bijcie
Ukraińców”. Ci sami banderowcy bili i Ukraińców, i Polaków (Lena
Pisniuk).
To były bandziory! Cholerne, prymitywne, że tak powiem. To był
motłoch. A poza tym im kazano. Zależało im także na majątku polskim.
Złodzieje! Między sobą kradli, zabijali się. Ci Ukraińcy to o kulturze
takiej dzikiej jakiejś. Oni poza tym, że się znęcali, bili i palili, to najpierw
rabowali. Po prostu banda! Mieli to w swojej naturze. I agresja to im
nakazywała. Ale myśmy sobie z nimi zupełnie dobrze radzili później.
My mieliśmy prawie wszystkie udane akcje. Wspólnie z Sowietami
atakowaliśmy skupiska upowskie i też nie żałowali sobie Polacy. Ale nie
strzelali, nie zabijali cywilów, nie było żadnego morderstwa. Ginęli
ludzie, ale w walkach. Rzadkie przypadki, że ludzie, którzy już stracili
rodziny, to po cichu na przykład szukali zemsty. Nie zabijali kobiet ani
dzieci, ale mężczyźnie żadnemu nie popuścili. Dowództwo nie
pochwalało tego, ale też nie zabraniało (Tadeusz Wolak).
Jest tu taki Mitka durnowaty. Pijanica taki. Jak popił, to chwalił się,
pacan jeden, że widział, jak palili wioski i wysiedlili Polaków. Tutaj
bardzo dużo ludzi wyrżnęli. Tu było dużo, dużo wsi, wszystko spalili. To
raz.
Drugi raz on zapytał tak: „Jak Bóg może przebaczyć takiemu, który
wyrwał dziecko z rąk matki, wziął za nogi, głowę o ziemię roztrzaskał
i zabił? No jak Bóg to przebacza?”.
A ja mówię: „Jak ty to widziałeś, to ty tam musiałeś być”.
On w śmiech.
„Byłeś uczestnikiem tej bandy”.
Znowu śmiech. On mnie wtedy nazwał brzydkim słowem,
powiedział, że ze mnie jest polskie gówno.
Potem w sklepie przychodzi i rękę mi podaje. Ja mówię: „Pamiętasz,
coś wczoraj powiedział? Nie wsadzaj ręki w gówno”. I znowu się śmiał
(Mikołaj Mitczuk z okolic Taraża, lat 85).
Przyjechał do ojca Polak się pożegnać, Wojtko się nazywał! Siedli
sobie w chacie i mówi Wojtko do taty: „Mychajło, toho było treba?”.
A tata mówi: „Wojtko, i ja tak mówię! Nie trzeba było tego”. I żegnali się,
i płakali, i obejmowali się. I tata mówi: „Wojtko, nie wyjeżdżaj, co ty
komu zrobiłeś?”. A Wojtko: „Mychajło, ja niczego nie zrobiłem, ale przez
kogoś obwinią i mnie!”. I tak Polacy wyjechali (Kateryna Jakubeczko).

Durok taki
Wsi Oktawin już nie ma. Polaków nie ma i Ukraińców nie ma. Nic
tam nie znajdziecie. Żył tam kiedyś taki Kola. Durok taki. Czy jeszcze
żyje? A kto tam wie... (Kobiety z okolic Oktawina).
Opowiem wam, to nie bajka...
U mnie dzisiaj goście. Posiedzieliśmy trochę, pogościliśmy się. Trochę
popiliśmy. Woźnica drewno mi przywiózł, dużo wypił, usnął pod
drzewem. Samogon pędzę, ale nie piję, nie palę też. Zjecie coś?
Zachodźcie do chaty. Ten dom zbudowali pół wieku temu. Lata po tym,
jak wyjechali Polacy.
Ja znaju, meni babusia rozpowidała.
Sam mieszkam. Wiecie, jacy są ludzie. Samemu dobrze. Jak chcę, to
do ludzi idę. Zjecie coś? Ciasto zagniotłem na warenyky. W solance mam
trochę sera. Na pewno nie chcecie? Chodźcie. Wezmę rower, pokażę
wam: Ukraińcy budowali daleko od siebie, Polaki blisko. Chaty kryli
strzechą. Jak jedną podpalili, to reszta się zapaliła.
Ja znaju, meni babusia rozpowidała.
O! A tutaj była polska krynica: bardzo głęboka, sześćdziesiąt metrów!
Tu, gdzie zaczyna się las, tu stały polskie chaty.
Tu studnia. Wsadzili w nią gałęzie, coby nikt w nią nie wpadł.
Tu fundamenty.
Tu schody.
To wcale nie chata. To weranda jest. Zobaczcie, jak zarosła.
Chata zaczyna się tu, wielka była. A teraz same drzewa.
Tu drzwi. Zapraszam do środka.
Tu jeden pokój. Słabo widać, bo chwasty porosły.
Drugi pokój. Piec. Zapiecek...
Tu chlew, wieprze jeszcze paśli.
A chcecie zobaczyć, gdzie była jama? W jamie kartofle chowali. Ludzi
może też, czy ja wiem... Cegły z domów rozebrali, wywieźli do innej
wioski.
A tam była polska chata. Te drzewa po Ukraińcach. Polskie drzewa
wycięli. Polskich czereśni już nie ma. Rosły w rządkach, jedna za drugą.
Ja znaju, meni babusia rozpowidała.
Kto zabijał Polaków? Nikto nie znaje. Chyba nie Ukraińcy z tej wioski.
Polacy też Ukraińców rezali. Koło Hrubieszowa. Nie wiem dlaczego.
Starszych musicie zapytać.
Meni babusia rozpowidała, że dobrze żyli z Polakami. Że jeden
pomagał drugiemu. Że razem do szkoły chodzili. Że polscy nauczyciele
ukraińskie dzieci uczyły. Ale coś tam się stało... czy to wiadomo?
Byli tu tacy z UPA, tacy banderowcy. Meni didus rozpowidał, że to
takie ukraińskie wojenne oddziały. Nie wiadomo kto, nikto nie znaje...
Meni babusia rozpowidała: to była taka, jak to powiedzieć... no, taka
banda. Tak, ludy mówią, że Polaków rezali.
I Polacy Ukraińców rezali. Mówią, że w studniach topili. Że jak zaczęła
się ta zawierucha, jak Ukrainiec przyszedł na Oktawin, to już nie wracał.
A jak tam było, to nikto nie znaje.
Kościoła już nie ma, był tam, gdzie polana.
Została droga przez las.
A tu droga na cmentarz. Piękna była, jak tu Polacy mieszkali.
Ja znaju, meni babusia rozpowidała.
Patrzcie, polskie cegły! Dlaczego polskie? Bo mają polskie „S” tutaj,
a nie cyrylicę... A tutaj polski grób. Jest napis nawet. Przychodzę tu,
patrzę, ale nie znam polskiego alfabetu, a na Oktawin nikt nie przyjeżdża
i do dzisiaj nie rozumiem. Przeczytacie?
MARIA Z WĘŻYKÓW MAJEWSKA, ŻYŁA LAT 52
Tu następny grób, następny, następny... Chodźcie, buria idzie,
schowajcie się pod drzewem. Tut hrom ridko reza. Hrom? Ludy rezajut!
A niektórzy z urządzeniem takim, co metal wykrywa, przychodzą.
Krzyżyków w ziemi szukają. I raz, jak krowę pasłem tu, na łące, to mi
mówili, że srebrny medalik znaleźli. Po Polakach. Na pewno. Ukraińcy
takich nie mieli.
Powiedziałem moim krewnym: jak umrę, niech mnie między
Polakami pochowają. Mi dobrze się tu z tymi Polakami żyje. (Kola
Hroma z Oktawina, lat 33).
Nazwiska trojga bohaterów na ich prośbę zmieniono.
Hanna Krall
Stanisław S., kombatant.
O naszych Żydach




...Cmentarze bardzo się sprawdzają podczas wojny. Pomniki chronią
przed ostrzałem zza muru. Śpi się na trawie między grobami (miałem
szczęście: znalazłem pusty grób, bardzo porządny, wymurowany, nie
zdążyli widocznie kogoś pochować). Na granitowych płytach można
jeść, jedliśmy pomidory najczęściej, a wodę braliśmy z pompy przy
głównej bramie. Nasi Żydzi wytłumaczyli nam, że to nie jest zwyczajna
pompa. Jak człowiek wychodzi z żydowskiego cmentarza, powinien
odmówić modlitwę i obmyć ręce i tą właśnie wodą oni się kiedyś
obmywali.
Nasi Żydzi to ci, których uwolniliśmy z obozu na Gęsiej. Jacy byli
szczęśliwi, pani kochana! Jeden próbował całować mnie po rękach, drugi
przytaszczył zdobyczne wiadro miodu. Wyrwałem ręce, człowieku,
tłumaczyłem, no co ty, ale to był węgierski Żyd i nie można się było
dogadać. Albo holenderski, trudno powiedzieć, większość była
zagraniczna. A miód był dla mnie za słodki, nie mogłem jeść,
powiedziałem, że oddam chłopakom do kuchni, znowu nie zrozumieli
i było im przykro, że nie jem. Nasi Żydzi od razu stanęli w szeregu
i zameldowali się dowódcy. Chyba Lederman zameldował, stanął
na baczność: panie dowódco, żydowski oddział gotowy do powstania.
Pomidory przynosiła dziewczyna z sąsiedztwa, nie znaliśmy jej,
mówiła, że mieszka niedaleko i że tatuś ma ogródek działkowy. Miała
jasne włosy. Zawsze była w tej samej sukience, zielonej, z krótkimi
rękawami. Miała opalone ręce. Pomidory umyłam, mówiła za każdym
razem, wyjmowała je z kosza i układała na grobie na serwetce. Obok
sypała trochę soli. Smaczne były, pachnące, takie prosto z krzaka.
Po paru dniach przestała przychodzić, myślałem, że wszystkie pomidory
już zebrała. Zobaczyłem ją na ulicy Sołtyka. Leżała na jezdni, obok leżało
ze dwudziestu innych zastrzelonych. Poznałem ją od razu: zielona
sukienka, sandały na gołych nogach, jasne włosy były zmieszane
z zakrzepłą krwią.
Nietrudno było o zabitego Niemca. W pierwszych dniach biegali przez
cmentarz, a my celowaliśmy zza pomników. Mój łącznik znalazł Niemca
w jednej z alejek. Zdjął mu hełm, odpiął pasek, zabrał karabin, wszystko
przyniósł pod tę rytualną pompę i zaczął pucować. Najpierw umył
karabin. Potem nabrał wody do hełmu i wylał na ziemię razem z krwią
i resztkami mózgu. Znowu nalał i znowu, woda robiła się coraz mniej
czerwona, na koniec zakleił plastrem otwór po pocisku i nałożył hełm
na głowę. Zrobił w pasie dodatkowe dziurki. Wziął do ręki karabin, był
gotowy do powstania. Mówił, że ma czternaście lat, może i miał tyle.
Drobny, nieduży blondynek. Przyszedł z listem od mamy, wyrażała
zgodę na „pełnienie przez syna służby przy powstańcach warszawskich”.
Zginął na Starym Mieście. Matka też pewnie zginęła. Gdyby żyła, to
szukałaby synka, a nie szukała, czyli zginęła w powstaniu.
Dostałem sześć odłamków i jako dowódca rannych poprowadziłem
kanałami sześćdziesiąt trzy osoby. W polowym szpitalu wyjęli mi cztery
odłamki (piąty wyjęli w więzieniu po wojnie, ostatni, szósty –
po wyjściu z Wronek) i przedostałem się na Czerniaków. Leżałem
na balkonie, na pierwszym piętrze, Niemiec strzelił do mnie i spadłem
na dół razem z balkonem. Czołg dalej strzelał i spadło na mnie drugie
piętro, na szczęście nie całe, część balustrady zawisła nade mną
i mogłem oddychać. Myślałem, że zdechnę w tych gruzach z głodu
i od ran, ale przyszedł po mnie Jakub Wiśnia, jeden z naszych Żydów.
Powiedział Filowi, swojemu dowódcy, w tym domu na balkonie był
Świst. Jak był na balkonie, to teraz jest pod balkonem, trzeba go
poszukać.
W nocy przyszedł razem z Filem, odkopali mnie, zanieśli na drzwiach
nad Wisłę, żołnierze Berlinga wzięli mnie na ponton i popłynęliśmy
na drugi brzeg.
Po wojnie chodziłem na zupę do prywatnej, niedrogiej knajpy, zawsze
tej samej, na Zielnej. Kończyłem akurat zupę, chlebem wycierałem talerz,
ktoś za mną stanął. Mężczyzna. Odwróciłem się... na baczność stoi.
I słyszę: panie dowódco, melduje się Jakub Wiśnia. Był, okazało się,
właścicielem knajpy. Odtąd dostawałem zupę, drugie danie i kompot –
za darmo, dzień w dzień.
Ponownie zameldował się po czterdziestu latach. Stary był, nie miał
dzieci, nikogo nie miał, żył bez ślubu z polską kobietą. Przyjemną
kobietą, przyjazną. Spytał, czy może dostać papiery, że walczył w Zośce.
Jasne, że mógł, przecież walczył. Miał do mnie zadzwonić po paru
dniach. Zadzwoniła jego kobieta. Papiery już mu niepotrzebne,
potrzebna trumna. Poszedłem na pogrzeb. Rabin poprosił, żebym
powiedział parę słów. Stanąłem nad głową Jakuba i przypomniałem
mu wszystko. Nasz atak na obóz, wiadro z miodem, żydowski oddział
gotowy do powstania... Przypomniałem mu noc w gruzach pod
balkonem... Mówiłem i mówiłem, a Żydzi łkali na głos. Kobiety
zwłaszcza. Pani kochana, jak one płakały, jedna w drugą.
Wracałem powoli, rozglądałem się. Myślałem: ten pomnik byłby
niezłą osłoną przed ostrzałem. Potężny, pionowy. Czyj on? Adwokata
Meyeta. Nie pamiętałem, czy nam się wtedy przydał. Na tamtej płycie
dziewczyna mogłaby ułożyć pomidory. „Żona wierna, cnotliwa, matka
czuła i tkliwa...” – napisali na Płycie Chai Bersohn. Koło rabina
Poznańskiego można by się przespać. Ja nie, ja miałem swój pusty,
murowany grób, ale chłopakom byłoby wygodnie. „Gdyby nauka Twa
nie była mą pociechą, zginąłbym w niedoli mojej...” – napisali rabinowi.
Pomyślałem, że przydałby mi się na grobie ten sam psalm.
Ignacy Karpowicz
Tuvalu. Opowieść wigilijna




Leciałem z Australii na Filipiny, może na Fidżi, na Hawaje, musiałbym
sprawdzić w zapiskach. Wskutek jakiegoś problemu: awarii technicznej,
katastrofy meteorologicznej lub rodzącej matki na pokładzie, trzeba
by sprawdzić w zapiskach, samolot musiał lądować awaryjnie.
Lądowanie przedstawiało sobą makabryczny widok, tak przynajmniej
przypuszczam, siedziałem przecież w środku, a sztuki oddzielania ciała
od ducha nie opanowałem, jeśli – oczywiście – wykluczyć wcale częste
kłótnie z moją małżonką. Maszyna nurkowała prosto w ocean. Nie
wiedziałem, że samoloty pasażerskie potrafią wykonywać ewolucje
zastrzeżone dla sztukasów. Gdyby nie żółć, która podeszła do ust,
zastanowiłbym się, co zrzucimy zamiast bomb: paliwo, zawartość WC,
a może kilkoro kolorowych?
(Opisywane zdarzenie miało miejsce przed wynalezieniem
poprawności politycznej).
Błękitna tafla rosła w oknie. Wszystko dookoła się trzęsło, jak gdyby
oko robiło zdjęcia z ręki, do wojennego filmu. Z górnych paneli wypadły
maski tlenowe. Byliśmy tak nisko, że ewentualne rozhermetyzowanie
kabiny nikomu nie przyniosłoby szkody. To raczej groźba
rozhermetyzowania naszych żołądków stanowiła istotniejszy problem.
Samolot pikował, silniki zawodziły wysoko i fałszywie, naśladując
Tercet Egzotyczny, za oknem widziałem pojedyncze pióropusze fal.
Następnie wyrosło jakieś musze gówienko w kształcie napiętego łuku
bez cięciwy. Samolot skręcił w stronę tego muszego gówienka. Skręcił to
chyba nie jest właściwy czasownik, lepszy byłby: spadł. Puściły zatrzaski
w górnych półkach i bagaże wysypały się na nasze głowy. Prawdziwy
deszcz czekoladek, alkoholu i perfum – świąteczne prezenty.
Wreszcie samolot wylądował. To znaczy: dotknął kołami pasa i odbił
się kilka razy. Takie lądowanie nazywane jest kangurowaniem.
Kangurowanie nie zdziwiło mnie, wszak leciałem Quantas,
australijskimi liniami lotniczymi. Może taką mają tradycję i godło. Orzeł
bielik u nas, kangur u nich, a kangur, o ile mnie pamięć nie zawodzi, to
nielot, zupełnie jak kiwi, bliskie kangurowi w sensie geograficznym
i kulturowym.
Samolot nareszcie się zatrzymał. Wszyscy pasażerowie, jeszcze przy
odprawie występujący w wielu kolorach, teraz stali się jednolicie
zielonkawi. Ktoś z pasażerów zaczął bić brawo, do tych pojedynczych
braw dołączyły inne ręce, i inne, i tak dalej, aż nagle w klimaksie
klaskania coś zawyło przeciągle i kadłub maszyny się przełamał.
Uderzyłem głową w oparcie fotela naprzeciwko.
Przy wyjściach awaryjnych nadmuchały się automatycznie takie
rękawy, zjeżdżalnie jak w aquaparku. Ewakuowaliśmy się sprawnie.
Niektórzy z przypadkowymi butelkami alkoholu w ręku. To była jednak
wielka ulga, że zjeżdżając, uderzaliśmy stopami i tyłkiem w asfalt, a nie
w wodę.
Obsługa lotniska nie przeszkadzała w ewakuacji.
Nie wiem nawet, czy w ogóle zauważyli lądowanie.
Odeszliśmy możliwie daleko od przełamanej maszyny, czyli w sumie
niezbyt daleko, na drugi koniec pasa. Nikomu nic się nie stało, ani
pasażerom, ani personelowi: kilka rozbitych nosów, siniaków, trochę
przeciętej skóry, zmoczonej bielizny – same duperele: najprostsza
apteczka i pralka uporają się z tym raz-dwa.
Samolot, przełamany jak cygaro, z odciętym nosem, nie zamierzał
eksplodować, choć wiedzieliśmy, że paliwo prędzej czy później
wycieknie ze zbiorników. Zawsze wycieka. Zatem fajerwerki ciągle przed
nami. Szczęśliwego Nowego Roku. Który to mógł być rok? 85? 87? Jakiś
nieparzysty. Przed Okrągłym Stołem w każdym razie.
Samolot, to było równie jasne jak oślepiające słońce, nie nadawał się
do powrotnej podróży. Ponadto zrobił głębokie dziury i koleiny
w nawierzchni lotniska oraz zgubił mnóstwo części, które zaśmiecały pas
jak okiem sięgnąć. Dodam, że oko sięgać daleko nie musiało: wyspa,
na której wylądowaliśmy, była tylko nieznacznie większa od samolotu
i sporo niższa. Najwyższym punktem wyspy były, jak się
zorientowałem, stada kołujących ptaków. Miałem nadzieję, że to nie są
sępy.
Zbiliśmy się – stu dwudziestu siedmiu pasażerów i jedenaście osób
załogi – w jedną grupę. Wszyscyśmy palili papierosy, nawet ci, którzy
nie palili, to palili. Krążyły między nami butelki bezcłowego alkoholu.
Wyszliśmy cało z katastrofy. Takie wyjście w jednym kawałku zasługuje
na fetę lub choćby porządnego kaca.
Niestety, nikt się nami nie zainteresował, żadnych wozów strażackich,
karetek, żadnej policji, celników, nawet złodziei nie było. Ponieważ nikt
nie chciał nas uratować jak należy, ani ocalić, jeden z pilotów
postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i nakazał maszerować w stronę
budynków terminalu lotniczego, czyli krytych blachą baraków, które
mogły być wszystkim: od burdelu po lotnisko.
Ruszyliśmy zgodnie w tamtą stronę. To było niezwykłe, prawie sto
czterdzieści nieznających się, różnojęzycznych osób robi coś zgodnie,
jednomyślnie. Zupełnie jak lemingi zmierzające nad przepaść; zupełnie
jakby wieży Babel nie zburzono.
Temperatura na pewno przekraczała czterdzieści stopni; ile w cieniu,
nie wiem; cienia nie było na całej tej błahej wysepce. Szliśmy w stronę
zabudowań. Liczyłem, że znajdę tam bar. Podwójna whisky z mnóstwem
lodu, potem mogę pójść do więzienia.
Dotarliśmy do czegoś, co prawdopodobnie było terminalem.
Na budynku przeczytałem: „Tuvalu mo te Atua”. Zatem znaleźliśmy się
w prawdziwym światakońcu. O Tuvalu wiedziałem mało. Dziewięć atoli
tworzących archipelag Wysp Lagunowych. Samolot lądował
prawdopodobnie na największej z wysp, Vaitapu, prawie pięć
kilometrów kwadratowych. To w sumie niewiele więcej, niż ma moje
mieszkanie w Polsce.
W budynku znaleźliśmy dwa stanowiska do odprawy turystów; piszę
„znaleźliśmy”, choć nie szukaliśmy. Niestety, nikt z przedstawicieli
służby celnej nie był obecny. Zdobyłem się na odwagę i wlazłem
do boksu, w którym powinien – powiedzmy: „powinien” – znajdować
się celnik. Na blacie stały dwie pieczątki, jedna z bezpłatną miesięczną
wizą i druga z dzisiejszą datą. Postanowiłem wpuścić towarzyszy tej
fatalnej podróży do Tuvalu.
Podbijałem skrupulatnie paszporty, dwie pieczątki, jedna z wizą,
druga z datą, zagajałem za każdym razem z uśmiechem:
– Hello, may I help you?
Czasem dodawałem:
– Purpose of the trip: business or tourist?
Zwykle padała odpowiedź:
– No, just a crash.
– So, have a nice stay. Never Quantas – odpowiadałem.
– Never Quantas – odpowiadali.
Ta celna odprawa bardzo nas wszystkich bawiła. Przede wszystkim
mnie. Podbiłem prawie sto czterdzieści paszportów, swój na końcu, tusz
odbijał się już blado.
Wylazłem z budki celnika. Powiedziałem:
– Claim your baggage anyway. If you dare. Quantas.
Odpowiedziały mi brawa większe niż po lądowaniu, a właściwie
„lądowaniu”.
Wyszliśmy przed budynek portu lotniczego. Przed budynkiem portu
lotniczego właściwie nic nie było. To znaczy, ta wyspa jest tak mała,
że na tak zwane nic nie ma tu po prostu miejsca, ale widok bardzo różnił
się od tego, który występuje zwyczajowo przed budynkami portów
lotniczych na całym świecie. Otóż: wyszliśmy przed budynek portu
lotniczego i znaleźliśmy się, bez ostrzeżenia, w środku miasta. Może wsi,
trudno rozstrzygnąć. Skwar mieszał słowa.
Zabudowa jednoznacznie parterowa, roślinność jednoznacznie
tropikalna, ludność jednoznacznie nieobecna. Co mnie wzruszyło – ja
w sumie łatwo się wzruszam, zwłaszcza chwilę po cudownym ocaleniu –
budynki stały, bo stały. Żadnych upiększeń, baroków, renesansów,
żadnej skandynawskiej funkcjonalności. Generalnie budynki stały tak,
jak się zbudowały, czyli stały tak, jakby miały za chwilę upaść. Miałem
spore doświadczenie z innych światakońców, więc zdawałem sobie
sprawę, że ta lichość i nietrwałość są pozorne. Te budynki przetrzymają
wszystko. Siedem egipskich plag, czy też ile tam tych plag było, nie
pamiętam, i czy aby na pewno w Egipcie?
Wyspa była tak bardzo wąska, że Chile pozbyłoby się kompleksów.
Mógłbym powiedzieć z niezbyt wielką przesadą, że gdyby jakiś wysoki
koszykarz położył się w poprzek, to jego stopy i głowa znalazłyby się
na plaży. Na plażach, to jest.
Stałem obok korpulentnej, około czterdziestoletniej Angielki.
Wymieniliśmy kilka grzeczności jeszcze na lotnisku w Sydney. Teraz
Angielka postanowiła się przedstawić:
– Hi, I’m Karen.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Podała mi butelkę Ballantine’sa. Łyknąłem
obficie i grzecznie.
– Czy sądzisz – przemówiła do mnie Karen – że w tak wąskim kraju
zmieścił się hotel?
– Kochana Karen – przemówiłem – cieszmy się, że ten kraj okazał się
nie tylko wąski, ale przede wszystkim długi. W przeciwnym razie nasz
samolot nie zdołałby się tak komfortowo rozbić.
– No ale czy w tak wąskim miejscu zmieścił się hotel? – nie
ustępowała.
– Na pewno – uspokoiłem ją.
– Łóżka z pewnością są pojedyncze – stwierdziła filuternie.
Okazało się, że hotel się zmieścił, jakieś pięćdziesiąt metrów
od lotniska, a w hotelu zmieścił się recepcjonista. Hotel nazywał się
Vaiaku Hotel Funafuti Tuvalu. Był pusty. I tak bardzo parterowy,
że człowiek tęsknił do stogów siana. Miał do zaoferowania szesnaście
pokojów w nowym skrzydle. Każdy pokój mógł pomieścić nawet trzy
osoby oraz klimatyzację. Trzy razy szesnaście daje czterdzieści osiem.
Okazało się również, że jest to jedyny hotel na wyspie, co oznaczało,
że niemal setka z nas nie miała gdzie się zatrzymać, zaś pół setki z nas
było skazanych na nieznajome towarzystwo w pokoju. Po dłuższym
wywiadzie z recepcjonistą udało się ustalić, że istnieje również skrzydło
stare, gotowe służyć kilkunastu osobom, bez klimatyzacji.
W naszej spójnej dotąd grupie ocalonych pojawiły się pierwsze
pęknięcia. Wszyscy chcieli otrzymać pokój. Kapitan samolotu okazał się
samcem alfa, na całe szczęście, i zarządził, że pokoje, a właściwie łóżka,
przysługują w następującej kolejności: osoby starsze i chore, matki
z dziećmi (brak), terroryści (żart). Osiemnaście pozostałych łóżek kapitan
postanowił rozlosować. Każdy wrzucił swoją miejscówkę do wielkiej
torby. Następnie Karen, bo jej przypadł zaszczyt wystąpienia w roli
Mojry, wyciągała z torby karteluszek i odczytywała płeć, nazwisko,
imię. Wszystko to było skrzętnie notowane. Rozdysponowawszy
czterdzieści osiem łóżek, w tym także te dostawiane, kapitan ruszył
za recepcjonistą w celu zlustrowania starego skrzydła, bez klimatyzacji.
Tymczasem my, czterdzieścioro ośmioro szczęśliwców z przydzielonym
łóżkiem, udaliśmy się do hotelowego baru. Bar nie był wielki, ale miał
trzy zalety: zadaszenie, kilkanaście krzeseł, foteli i kanap oraz chłopaka
stojącego za kontuarem.
Tak się złożyło, że to Karen jako pierwsza przemówiła do barmana:
– Do you speak English?
– No, I don’t – padła odpowiedź.
– To właściwie kwestia drugorzędna, w jakim języku mówisz. Ważne
jest tylko to, żebyśmy się zrozumieli. Jaką macie walutę?
– Dolary Tuvalu.
– Że co?!
Karen zirytowała się, jakby po raz pierwszy usłyszała o walucie
niewymienialnej. Pochodziłem z kraju, którego waluta również nie była
wymienialna, jeśli nie brać pod uwagę wymienialności na inne
niewymienialne waluty, takie jak ruble, forinty i korony, ale to wyższa
szkoła abstrakcji albo ekonomii.
– Dolary Tuvalu, ale można płacić australijskimi.
– A funty?
Barman pokręcił głową.
– Niedaleko jest bank. Teraz zamknięty. Może pani wymienić...
Przyszedłem Karen z pomocą, miałem sporo dolarów australijskich:
– Drogi panie, poproszę butelkę Walkera, dwie butelki czerwonego
wina dla pani, cztery duże butelki wody mineralnej, dwa cygara i dwie
paczki papierosów. I pojemnik z ogromną ilością lodu. Oczywiście
niestopionego.
Barman nie wydawał się zdziwiony zamówieniem. Prawdopodobnie
w tym hotelu zamówienia zdarzały się tak rzadko, że barman nie
wiedział jeszcze, co to jest zamówienie zwyczajne, a co wariackie.
Najpierw podliczył wszystko skrupulatnie, zainkasował pieniądze,
następnie wydał produkty. Z pomocą Karen zabrałem butelki, papierosy,
kieliszki i kubeł z lodem do najbliższego stolika. Za nami już ustawiła się
kolejka. Wiedziałem, że zaraz wszystko się skończy. Pochodziłem
co prawda z kraju, w którym nic się nie kończyło, ale to dlatego,
że niczego nie było.
Usiedliśmy z Karen w wygodnych fotelach. Otworzyłem butelkę
wina i napełniłem kielich. Potem nalałem sobie whisky. Uniosłem
szklaneczkę do góry.
– Moja dupa jest twoją dupą – powiedziałem.
– Słucham?!
– Przepraszam – odpowiedziałem prawdziwie zakłopotany. – Tak
chyba brzmi powitanie w tym kraju. Ale moje informacje mogą być
nieścisłe.
– Aha – odpowiedziała.
Piliśmy alkohol i paliliśmy papierosy (cygara zachowałem na czarną
godzinę). Nie tylko wszystkie stoliki dookoła zostały zajęte przez
pasażerów feralnego lotu, ale także każdy skrawek podłogi. Toczyliśmy
z Karen gładką rozmowę o niczym, coś na kształt flirtu, coś jak
przesypywanie się piasku w klepsydrze. Opowiadaliśmy sobie
wypolerowane fragmenty ze swoich żyć, lśniące wyimki, dygresje
z puentami, puenty bez pokrycia. Byliśmy coraz bardziej pijani
i zmęczeni.
Karen zaczęła mi się podobać: miałem trochę w czubie, a ona ledwie
czterdzieści lat, rumiana i okrągła, odpowiednio okazała, ale oszczędna
w gestach. Uderzyło mnie – to pamiętam – że prawie nie miała makijażu
i lakieru na włosach. A to przecież były lata osiemdziesiąte. Freddie
Mercury, Michael Jackson i Sabrina, której sława nieznacznie tylko
przekroczyła rozmiar jej biustu.
Nie wiedziałem, która była godzina, mój zegarek pokazywał
osiemnastą, lecz w tym zamęcie z katastrofą i strefami czasowymi
człowiek mógł się łatwo pogubić.
– Mam ponad pięćdziesiąt lat. Jestem zmęczony – powiedziałem.
– Masz szczoteczkę do zębów? – zapytała Karen.
Zastanawiałem się, czy po angielsku słowo „szczoteczka do zębów”
przypomina słowo: „prezerwatywa”, ewentualnie „zmęczony”. Sądziłem,
że Karen się przejęzyczyła.
– Czy powiedziałaś dokładnie to, co chciałaś powiedzieć? –
upewniłem się.
– O, tak – odparła. – Szczoteczka do zębów.
Następnie wyciągnęła ze swojej torebki, z którą się ewakuowała,
tubkę pasty do zębów i dwie nowiutkie szczoteczki.
Oczywiście, nie miałem szczoteczki ani pasty. Zostały w bagażu, który
może już eksplodował.
– Ta zielona jest twoja – powiedziała Karen, podając mi szczoteczkę.
– Dziękuję. Muszę się położyć. Jestem zmęczony.
Zabrałem ze sobą butelkę z resztką whisky, Karen zgarnęła napoczętą
drugą butelkę wina oraz wodę mineralną. Udaliśmy się do recepcji. Nie
było wielką niespodzianką, że trafił nam się ten sam pokój.
Przeznaczenie nie próżnowało. Nikt nie sypał piachu w tryby losu. I tak
dalej.
– A kto jest trzeci? – zapytała Karen.
Recepcjonista spojrzał w księgę gości:
– Jack Snow, lat 28, obywatelstwo australijskie.
– Dziękuję. Bardzo chłodne nazwisko.
– To na wypadek – wtrąciłem się – gdyby klimatyzacja nie działała.
Poszliśmy do pokoju. Umyliśmy zęby i zasnęliśmy. W osobnych
łóżkach. A przynajmniej ja zasnąłem. Jacek nieobecny. W sumie dobrze,
klimatyzacja pracowała bez zarzutu.
Spałem jak zabity przez wiele godzin. Kiedy się obudziłem, w pokoju
nie było Karen. Na dostawianym łóżku spał za to Jack Snow, jak
przypuszczałem. Chrapał lekko.
Umyłem zęby, wziąłem prysznic, ubrałem się i temu podobne.
Na korytarzu wpadłem na Karen. Była podekscytowana, wykrzyknęła
tylko:
– Amnezja!
– Jaka amnezja? – zapytałem. – Nie pamiętasz, jak się nazywam?
Machnęła ręką zniecierpliwiona.
– Nie pamiętam, jak się nazywasz, bo masz za trudne imię, ale nie o to
chodzi!
– Więc o co?
– Wczoraj było Boże Narodzenie! – wykrzyknęła.
– I co w tym dziwnego? Boże Narodzenie jest co roku od jakichś
dwóch tysięcy lat. Można się przyzwyczaić.
– Amnezja! – wykrzyknęła ponownie. – Wszyscy zapomnieli o Bożym
Narodzeniu!
Nie potrafiłem pojąć jej ekscytacji. Najwyraźniej w chwilach
katastrofy lotniczej Boże Narodzenie schodzi na dalszy plan.
– Amnezja! Boże Narodzenie! – krzyknęła rozczarowana moją postawą;
tym, że nie potrafiłem jej zrozumieć.
Patrzyła na mnie intensywnie, a chwilę później się rozpłakała.
Dotrzymałem jej towarzystwa. Również się rozpłakałem. Boże
Narodzenie. No tak. Mogło nie być kolejnego. Nadal może.
Łukasz Orbitowski
Kieszonkowy pancernik



Każdy ma swojego karła
Pär Lagerkvist

1.
Powiadają, że jego ojciec w burzową noc marcową wyszedł na dach
czteropiętrowego bloku przy ulicy Przyjaciół Żołnierza, gdzie mieszkał,
uniósł zaciśniętą pięść i przeklął Boga w Trójcy Jedynego, Jego aniołów
i świętych, a to dlatego, że wszystkie próby zawiodły i jutro wyruszał
pociągiem do dalekiego Helu odbyć trzyletnią służbę na okrętach
podwodnych. Niebo odpowiedziało grzmotem, a rano wszystkie kałuże
miały obwódki żółte jak szafran.
Owo straszne bluźnierstwo stanowiło ostatni akt w spektaklu
nieskutecznych wysiłków, a zaciśnięta pięść była niczym więcej jak
dowodem niemocy. Ojciec mojego przyjaciela trzykrotnie zmienił adres
meldunku. Wystarał się o kawałek pola, zapisał się do wieczorowej
szkoły rolniczej i zrobił sto pompek tuż przed badaniem EKG u lekarza
z komisji wojskowej. Wielkiego serca i wzrostu nikczemnego, czynił
na koniec starania o zmianę przydziału jednostki, lecz i to zawiodło.
Ojciec mojego przyjaciela wyszedł więc na dach, zrobił to, co zrobił,
potem rąbał żonę do świtu, a w każdym pchnięciu zaklął swoją miłość,
nieuchronną grozę stalowego lochu i gniew samego Stwórcy, którego
spodziewał się wkrótce doświadczyć i co rzeczywiście nastąpiło.
Wyjechał na północ, a żona odkryła, że jest brzemienna. Życie rosnące
pod sercem sprawiło jej wielką radość, zapełniając pustkę po mężu.
Przygotowała pokój dziecięcy, samodzielnie wystarała się o pieluchy
i wózek od sąsiadki, wreszcie, uzyskawszy urlop w Zakładach
Kuzienniczych (gdzie pracowała jako szwaczka), zaległa w domu
i zatopiona w lekturze wyczekiwała odejścia wód. Gdy powiła mojego
przyjaciela, stawił się jego ojciec i gdyby nie to, że przepustkę miał tylko
na trzy dni, świętowaniu nie byłoby końca.
Napisałbym, że dziecko rosło zdrowo, lecz nie rosło nawet chorowicie.
Po roku było mniejsze od wszystkich rówieśników, a gdy ojciec kończył
służbę, lekarz już spieszył z grobową diagnozą. Stało się jasne, że mój
przyjaciel nigdy nie zagra w koszykówkę, nie sięgnie też do pedałów
w fiacie czy też polonezie. Siostrą nieszczęścia jest kpina. Matka w ciąży
pochłaniała książki. Jej ukochanym pisarzem był Sienkiewicz, ulubioną
powieścią „Ogniem i mieczem”, więc karłowi dała Longin.
Opowieść o przekleństwie, które ciążyło nad karłem od tej nocy, gdy
został poczęty, nie była wszystkim znana. Dlatego w niektórych domach
zastanawiano się głośno, jakie przewinienie popełnili przodkowie jego
rodziców, że pokarał ich takim dzieckiem. Zwracano też uwagę,
że w dawnych czasach łatwiej było ich spotkać na potańcówce niż
w kościele.

2.
Nazywamy się z Longinem przyjaciółmi i rzeczywiście nimi jesteśmy.
Do przyjaźni prowadzą różne drogi, niektóre proste, inne zawiłe, a inne
jeszcze wiodą przez oblodzone stoki, garaże i baseny, przy których
próżno szukać ratownika. Naszą drogę znaczył tupot małych stóp i ryk
z króciutkiego gardła, bo co tu kryć, długo nie byliśmy dobrzy dla
Longina.
Longin, o beczkowatym korpusiku i rączkach zwieńczonych
paluszkami jak kluseczki, miał zwyczaj chodzenia na palcach i wiecznego
zadzierania głowy. Przydawał sobie w ten sposób bezcennych
centymetrów, a nas skłaniał do psoty.
To chyba Grelka wymyślił, żeby wcisnąć Longina w oponę i sturlać
ze wzniesienia. Longin mieścił się na styk, machał nóżkami i okropnie
wrzeszczał, zwłaszcza podskakując na wybojach. Te radosne – z naszego
punktu widzenia – chwile zmąciła groza, gdy rozpędzona opona
przetoczyła się nad zwalonym cisem i plusnęła w sam środek wartkiego
nurtu Brzanki. Rzuciliśmy się zaraz, żeby ratować wrzeszczącego
nieszczęśnika, ale Grelka powiedział, żeby lepiej będzie, jak wyłowimy
go przy tamie niedaleko wylotówki na Myślibórz, i miał rację.
W ten sposób odkryliśmy wodę jako źródło radości. Latem
zwabialiśmy Longina w okolicę rozlewiska Brzanki, już za Rykusmyku.
Wciągaliśmy go do wody, biorąc następnie w okrąg. Zabieg polegał
na tym, że jego kryło, a nas nie. Odpychaliśmy go od siebie, nie
pozwalając mu jednocześnie dopłynąć do brzegu. Oczy Longina robiły
się coraz większe, coraz rozpaczliwiej machał tymi krótkimi kulaskami,
a paluszki podobne do nerwowych larw coraz mniej składnie młóciły
wodę. Śmiechu było z tym co niemiara. Wyławialiśmy go, dopiero gdy
szedł na dno. Później powiedział mi, że trochę nas przejrzał i tylko
symulował tonięcie, żeby szybciej powrócić na ląd. Po wszystkim
Grelka, któremu już sypał się wąs, zapalał papierosa i powiadał,
że zabawa jest najwspanialszą czynnością daną człowiekowi.
Było tego dużo więcej. W klasie często wrzucaliśmy tornister na samą
górę regału i krztusząc się ze śmiechu, patrzyliśmy, jak Longin gramoli
się po półkach ku górze, podobny do niezdarnego pająka albo
astronauty szturmującego księżycowe wzniesienie. Zawiesiliśmy go
w szatni na kołku, zatykając usta jabłkiem, żeby nie mógł wzywać
pomocy. Diabli wiedzą, ile tam dyndał, bijąc nogami. Ale najbardziej
lubiliśmy wsadzać go na dach garaży, których cały rząd ciągnął się
wzdłuż bloków na Rapackiego. Longin biegał po tych dachach, próbując
znaleźć miejsce, gdzie mógłby bezpiecznie zeskoczyć. Opuszczał się
na rękach, lecz nigdy nie zaryzykował. W końcu chował dumę w kieszeń
swoich ogrodniczek i wołał kogoś dorosłego, żeby go ściągnął.

3.
Wszystko zaczęło się zmieniać gdzieś na początku siódmej klasy
podstawówki. Czasami ktoś długo obmyśla strategię działania, niekiedy
zaś pozwala, by powodował nim impuls wynikający z głębokiej
wewnętrznej przemiany. Nie wiem, co kierowało Longinem. Mogę tylko
powiedzieć, jak było. Grelka chwycił naszego karzełka za kostki, uniósł
głową w dół i zaczął potrząsać, co robił już wielokrotnie i bardzo lubił.
Longin, który wcześniej wisiał spokojnie, rozbujał się i z całej siły
przysolił Grelce piąchą w krocze. Grelkę aż zatkało. Puścił Longina
i opadł na kolana. Longin, miast wyrżnąć łbem o ziemię, przetoczył się
na plecach, wyrósł przed niedawnym prześladowcą i wraził mu palec
w oko. To już nie zrobiło na Grelce takiego wrażenia. Pacnął Longina
w łeb, aż ten nogami się nakrył, zaraz jednak wstał i przyjął walkę,
wysuwając jedną nogę do przodu i unosząc pięści. W pionie dzielił ich
metr jak nic. Grelka, zazwyczaj prędki w rękach, przyglądnął mu się
i odpuścił.
Później ktoś powiedział, że Longin zaanektował piwnicę rodziców
i w drzwiach umieścił drążek do podciągania się. Obok stało krzesło,
żeby mógł sięgnąć. Dalej, na dwóch taboretach stała deska
do prasowania, na której Longin się kładł, żeby wyciskać metalowy pręt
obciążony pokawałkowanymi kołami kolejowymi. Później pojawiły się
dwa niezgrabne hantelki wykonane przez jakiegoś kuzyna
zatrudnionego w Zakładzie Odlewniczym w dalekim Sulęcinie. Longin
przychodził po szkole do tej piwnicy, wyciskał tę sztangę, machał tymi
hantelkami i spadał z trzaskiem na krzesło za każdym razem, gdy śliskie
od potu króciutkie palce nie mogły utrzymać się drążka.
Od starcia z Grelką Longin rzucał się na każdego, kto próbował
wsadzić go na dach albo wepchnąć w oponę. Wystarczyło złe spojrzenie
i już leciał z pięściami. Wzrost nadrabiał brakiem skrupułów. Miotał
butelkami. Szarpał za jaja. Plecak obciążyła mu pałka teleskopowa,
a mnie ugryzł w nos tylko za to, że spróbowałem wykorzystać go jako
piłkę w świeżo otwartej kręgielni. Kilkukrotnie go oklepali, ale
najczęściej przeciwnik odpuszczał. Karła, owszem, można włożyć głową
w dół do śmietnika, lecz uderzyć już głupio. Zwłaszcza jak się ciska. I tak,
pomalutku, daliśmy spokój Longinowi.

4.
Longin tylko dwa razy zebrał ciężki łomot, raz w sposób haniebny, a raz
zasłużenie. Raz w miesiącu wybieraliśmy się całą klasą do kina,
w Legnicy, bo u nas żadnego nie było. Longin, który usadzony w sali
kinowej widział głównie fotel, wymykał się i włóczył. My oglądaliśmy
Listę Schindlera albo Cztery wesela i pogrzeb, a on zachodził do sklepu
z suplementami Arnold, żeby przeglądać czasopisma kulturystyczne.
Czasem wpadał do budy z automatami koło wesołego miasteczka
i próbował nawet grać, o ile tylko pamiętał, żeby zabrać ze sobą
wędkarskie krzesełko, na którym mógł stanąć.
Dojechali go gdzieś pomiędzy Arnoldem a tą nieszczęsną budą. Trzech
w jego wieku. Zaczęło się jak zwykle: chcieli drobne, papierosy. Nie dał,
coś odburknął, to któryś rzekł, że źle słyszy, i dodał: „Chodź wyżej”.
Longin zareagował jak zawsze, tylko nie miał do czynienia ani ze mną,
ani z Grelką czy kimś od nas. Wzięli go za nogi, prasnęli łbem o ścianę
i zostawili na chodniku. Jakoś się pozbierał, wrócił do kina
i nauczycielka zemdlała na jego widok. W szpitalu pytali, kto go tak
urządził. Policja to samo. Longin powiedział, że spadł ze schodów.
Prawdę wyznał tylko nam.
Brat Grelki miał malucha. Załadowaliśmy się do niego w sześciu,
Grelka z bratem, jeszcze dwóch gości z czwartej licealnej, no i ja,
z Longinem na kolanach. Dwie godziny krążyliśmy po Legnicy, nim
wypatrzył tę trójkę. Stali i pili colę przed sklepem muzycznym. Potem
poszli w stronę stadionu Miedzi. Tam zajechaliśmy im drogę i co tu dużo
mówić, nie było taryfy ulgowej. Na koniec Grelka powiedział, że mają
zostawić Longina w spokoju. To nasz karzeł. Niech sobie znajdą swojego.

5.
W każdej szkole jest dziewczyna tak piękna, że znajduje się poza
zasięgiem normalnych ludzi. Ma jasne włosy, duży biust, firmowe
ciuchy i wydaje dyspozycje swoim koleżankom – mówi, co mają mówić.
Wozi się ze starszymi chłopakami, którzy zabierają ją na żużel,
do restauracji i nawet do kasyna. Taka dziewczyna patrzy na swoich
rówieśników ze szkoły jak na przygłupich krewnych, których trzeba się
wstydzić; nic nie da z siebie, a łaknie podziwu. U nas taką dziewczyną
była Olga, która miała ojca w Kanadzie. Longin mi wyznał, że się z nią
ożeni.
Olga akurat odpowiadała z historii, stojąc plecami do tablicy, a dwie
wielkie, niedostępne kule napinały zielony sweter. Siedziałem w ławce
z Longinem, którego zdążyłem polubić. Był bystry, zawsze dotrzymywał
słowa i miał poczucie humoru na swój temat. Co z tego? Pod ten sweter
mogłyby się dostać dłonie żołnierza z jednostki w Legnicy, młodego
Witkowskiego, którego ojciec właśnie dorabiał się na wodzie
mineralnej, od biedy nawet któryś ze skinów handlujących nożami
na placu pod zamkiem piastowskim by się nadał, ale z pewnością nie
piętnastolatek, który siedząc na krześle, wciąż nie sięga stopami ziemi.
Powiedziałem mu to na przerwie. Tylko wzruszył ramionami i odparł,
że nie od razu Kraków zbudowano. Nim przekroczy dwudziestkę, stanie
z Olgą na ślubnym kobiercu.
Prócz Olgi było w naszym ogólniaku kilka pięknych dziewczyn, trochę
ładnych, masa przeciętnych, ze cztery maszkary i była też Basia zwana
Mordką. Mordka kochała workowate koszule, na które nakładała
siatkowate bluzeczki, krótkie nóżki wbijała w czarne leginsy, a z pokrytej
pieprzykami szyi zwisał skórzany krzyżyk, jeden z takich, które dają
za obietnicę abstynencji, wstrzemięźliwości czy innych rzeczy, na które
Mordka i tak, jak sądzono, pozostawała skazana. Patrzyła na świat zza
grubych okularów, a jej zęby wyglądały, jakby właśnie miały wystrzelić
spomiędzy wiecznie niedomkniętych warg. Gdy Longin zaczął adorować
Mordkę, pukaliśmy się z Grelką w czoło. Fajny chłop, zgoda, trochę
za mało odstaje od ziemi, ale żeby zaraz uderzać do Mordki?
Ten nie dał sobie nic powiedzieć. Adorował Mordkę w starym
dobrym stylu. Przynosił bukiety kwiatów większe od siebie samego (co
akurat nie było trudne), zapraszał ją na gorącą czekoladę do Ratuszowej
i romantyczne spacery po parku Pokoju, gdzie trzymali się za dłonie,
a Longinowi mało od tego bark nie wyskoczył ze stawu. W końcu
posiadł Mordkę na desce do prasowania w piwnicy, między hantelkami,
i jeśli wierzyć świadkom tamtych dni, budynek przy Przyjaciół Żołnierza
drżał jak podczas nalotu dywanowego, a gdy Mordka wracała do domu,
oglądali się za nią wszyscy. Nikt nie widział tutaj równie szczęśliwej
dziewczyny. Źródło tej radości krótko pozostawało w sekrecie. Nie cały
Longin był bowiem malutki.
Mordka nie potrafiła trzymać języka za zębami i wkrótce aleją łez
zjechała poza horyzont zdarzeń, do krainy swetrów i krzyżyków z grubej
skóry. Longin przesiadł się na Chorobliwą, bladą metalówę, która zawsze
nosiła w plecaku-kostce nóż do chleba udający sztylet. Po Chorobliwej
przyszedł czas Lucyny Eweliny, dziewczyny wielkiej jak Brama
Brandenburska i o jasno sprecyzowanych potrzebach. Mniej więcej
w tym czasie deska do prasowania dokonała żywota, czym nikt
specjalnie się nie przejął, a już z pewnością nie Longin, który ćwiczył
teraz w Gminnym Ognisku Krzewienia Sportów Siłowych „Atlas”. I tak
sława mojego przyjaciela rosła, aż w końcu dotarła do dumnej Olgi,
dokładnie tak, jak zaplanował.
Z tego, co opowiadał, na rok przed maturą Olga – ta, która umawiała
się tylko z chłopakami w samochodach i jeździła na zagraniczne wakacje
– zdołała zapamiętać każdą rysę na suficie w piwnicy bloku
na Przyjaciół Żołnierza. Longin nie był jednak zadowolony. Zapytałem,
o co mu chodzi, przecież osiągnął swój cel. Wyjaśnił, że nie. Olga chciała
się z nim pieprzyć, lecz dalej widywano ją w samochodach innych
facetów. Wśród ludzi udawała, że nic ich nie łączy. Nie zwierzała się
koleżankom. Tylko my z Grelką znaliśmy ich tajemnicę, a Longin
ze łzami w oczach wyznał, że wcale nie chce jej w piwnicy, ale
na ostatnim piętrze hotelu Royal, po ślubie w naszym kościele.

6.
Gminne Ognisko Krzewienia Sportów Siłowych „Atlas” mieściło się
w dwóch złączonych garażach na Rapackiego. Były to właśnie te garaże,
na które w dawnych czasach wsadzaliśmy Longina. Aby ćwiczyć,
należało zapłacić sto pięćdziesiąt tysięcy przekazem pocztowym,
przynieść zgodę od rodziców i przejść badania lekarskie, czego nikt nie
przestrzegał. Grelka, który tam ćwiczył, opowiadał, że wszystkie chłopaki
na początku nie wiedziały, co zrobić z tym biednym Longinem. Głowę
miał na wysokości stojaka z hantlami. Pytali, czy planuje założyć domek
pod ławeczką. Miny szybko im zrzedły, bo dzięki treningom u siebie
w piwnicy był w świetnej formie. Miał mocne nogi, a krótki zasięg
ramion sprzyjał wyciskaniu. Trener podrapał się w siwy łeb, wziął
Longina w obroty i zapytał, czy nie chciałby wystartować w turnieju
trójboju siłowego o puchar burmistrza Rykusmyku.
Trójboiści najczęściej są w porządku: bardzo dużo mówią, rzucają
czerstwe żarty, poza tym kopcą mnóstwo szlugów i piją na umór. Longin
był mrukliwy, ale i suchy. Inni gadali, on ćwiczył, a gdy reszta zasuwała
do „Dyzia” na parę głębszych, on wracał do domu, jadł mleko
z płatkami i pił melisę, żeby się wyspać przed treningiem. Zapewne nie
znalazłby przyjaciela na siłowni, gdyby nie Grelka, który w tamtym
czasie robił już drugi cykl sterydowy i na prawach starej znajomości
zgodził się mu pomóc. Poustawiał go w przysiadach, pokazał, jak zrobić,
by kolana nie ciążyły ku sobie przy prostowaniu ciała, i koniec końców
Longin zajął drugie miejsce w turnieju, który nie obchodził nikogo poza
nim samym, ojcem i matką oraz tłustym nieszczęśnikiem na miejscu
trzecim.
Longin, bogatszy o dyplom i medal na szorstkiej wstędze, wciąż sypiał
z Olgą i trenował jak szalony. Teraz dopingowała go cała siłownia, choć
dalej nie przychodził do „Dyzia” i nie palił czerwonych elemów
za garażami. Grelka – który zaczął zaopatrywać go w to i owo – mówił,
że samo jego pojawienie się na treningu zmieniało nastrój wśród ludzi.
Mały człowieczek o trójkątnym karku i wypiętej klatce piersiowej
nacierał ręce talkiem i szedł na przykład w stronę maszyny na nogi. Sam
nie mógł nałożyć talerzy, więc wyręczały go inne chłopy, a on siadał,
robił się czerwony, później purpurowy, ryczał „więcej, więcej”, oni wciąż
dodawali tych talerzy, aż w końcu na maszynie siadał rozradowany
Grelka i jeździł raz w górę, raz w dół. Rok później Longin złoty medal
od burmistrza miał w kieszeni, był trzeci w mistrzostwach województwa
i pojechał na zawody krajowe, w których zdobył piąte miejsce.
Trójbój siłowy w tamtych czasach, w czasach Shazzy, Rammsteina
i Varius Manx, nikogo nie obchodził, nagroda za zwycięstwo nie
starczyłaby nawet na pokrycie kosztów dojazdu i noclegu, lecz karzeł
bijący rekordy siłowe stanowił osobliwą atrakcję dla sponsorów.
Malutka koszulka Longina musiała pomieścić logo jakiejś kompanii
piwnej, importera miedzi, lokalnej telewizji, takich rzeczy. Pod jego
domem stanął samochód, co prawda zza Odry, na przebitych blachach,
ale jednak. Coraz częściej wyjeżdżał, opowiadał o Warszawie, Wilnie
i Brnie, pokazywał medale i zapowiadał, że kiedyś zdobędzie
mistrzostwo Polski. Zmienił się, zmężniał, a jego kamienna twarz
o zimnych oczach mogłaby należeć do olbrzyma szykującego się
do szarży na legiony wroga, a nie do metrowego człowieczka, którego
wsadziliśmy kiedyś w oponę.

7.
Wiosną 1997 roku w życiu Longina zdarzyły się trzy ważne rzeczy. Ożenił
się z Olgą zgodnie ze złożoną mi obietnicą, zdobył mistrzostwo Polski,
tak jak zapowiadał, oraz zebrał centralny łomot, czego jednak nie zdołał
przewidzieć. Ślub był piękny i dziwny. Pod kościołem stała cała nasza
klasa łącznie z nauczycielami, napuchnięte chłopy z siłowni wbite
w za ciasne garnitury, uradowani rodzice mojego przyjaciela oraz ojciec
Olgi, który przyleciał specjalnie aż z Kanady i teraz podpierał mur, szary
jak pustak, roztrzęsiony, wybałuszając oczy na zięcia, którego podarował
mu dobry Bóg. Państwo młodzi wytoczyli się z limuzyny. Ksiądz
powiedział, co trzeba, i wszystko przebiegało normalnie do momentu,
gdy małżonkowie uzyskali zgodę na pocałunek. Olga już zaczynała
kucać, gdy Grelka – występujący w roli świadka – skoczył pod ołtarz
i uniósł Longina do ust panny młodej, przy gorącym aplauzie
zgromadzonych.
Olga została żoną znanego sportowca, a wkrótce mistrza Polski. Żadna
telewizja nie nadawała transmisji, o internecie nikomu się nie śniło,
więc do Warszawy pojechał z Longinem Grelka, a kieszeń wypychał mu
wielgachny telefon komórkowy Alcatel. Zrobiliśmy ściepę na przyszły
rachunek i zgromadziliśmy się chyba w piętnastu u rodziców Longina,
warując na wieści. Grelka dzwonił co chwila, opowiadał, jak tam jest,
aż wreszcie, była pierwsza dziesięć, ryknął w słuchawkę, że jest, że ma,
że nasz kieszonkowy Herkules pokonał wszystkich napakowanych
skurczybyków. Strzelił korek od szampana, łokieć trzasnął w dno flaszki,
a następnego dnia na dworcu wyczekiwał Longina prawdziwy komitet
powitalny, ze wstęgą, kwiatami, księdzem Frącem i Olgą, której kusa
sukienka stanowiła najlepszy dowód miłości, jaki można sobie
wyobrazić.
Tylko potem nie było już tak miło, bo poszliśmy wieczorem
do „Dyzia”, gdzie Longin upił się po raz pierwszy w mojej obecności.
Dosłownie wlewał w siebie wódę, zagryzając chipsami. Język mu się
rozwiązał. Zaczął od tego, że pokazał wszystkim, osiągnął sukces wbrew
własnej małości, ale i małości miasteczka, które go dręczyło. Grelka
słuchał tego z rozdziawioną gębą. Longin powiedział jeszcze,
że niedługo wyjeżdżają razem z Olgą. Ma sponsorów i nowego trenera.
Zdobędzie mistrzostwo Europy, świata i medal na olimpiadzie i już
nigdy nie wróci do tego chujowego Rykusmyku. Ludzie odchodzili
od stolika. Grelka ostrzegł Longina, żeby się zamknął, ale on gadał dalej
o tym, że gdyby urodził się gdziekolwiek indziej poza tą dziurą,
zaszedłby o wiele wyżej. Już zdobywałby medale w Europie. Ale miał
nieszczęście przyjść na świat w nędznym kurwidołku zaludnionym przez
zakute łby, przez tępych gnoi, którzy nigdy niczego nie osiągną.
I dobrze, dodał, bo nie zasłużyli. Wtedy Grelka przywalił mu w mordę.
Longin runął ze stołka, jakoś się pozbierał i ruszył do kontrataku, tyle
że jego siła zdała się na nic, bo wóda, bo metr różnicy wzrostu. Wyleciał
z „Dyzia” na kopach. Nigdy nie widziałem go tak wściekłego, nawet jak
zwisał z wieszaka w szatni, ale nigdy też nie widziałem, by Grelka się
popłakał.

8.
Następnego dnia Olga i Longin opuścili Rykusmyku, zapowiadając,
że nigdy tu nie wrócą. Faktycznie, przez długi czas wszystko na to
wskazywało. O tym etapie życia mojego przyjaciela wiem mało. Czasem
ktoś coś o nim usłyszał, czasem napisały gazety, mignął w telewizji.
Zachodziłem do jego ojca, który postarzał się gwałtownie i tylko
mamrotał o tym, co słychać u Longina.
Więc Longin zamieszkał na warszawskiej Pradze, gdzie ćwiczył
w słynnym Herkulesie. Ponownie zdobył mistrzostwo Polski oraz,
co chyba ważniejsze, sponsoring Polsatu i browaru Żywiec. W Europie
był drugi, na mistrzostwach świata zakwalifikował się gdzieś
w okolicach dwudziestki i tak to szło. Zaprosili go do Manna i Materny,
siedział na kanapie u Szczygła, pojawił się w 5–10–15, gdzie mówił
o przekraczaniu własnych ograniczeń. Jakoś wtedy dowiedział się,
że na olimpiadzie nie ma trójboju siłowego.
Od mamy Olgi zaczęły napływać niepokojące wieści. Longin
w Warszawie bardzo się zmienił. Znalazł towarzystwo innych
sportowców oraz kobiet kręcących się wokół Hybryd, gdzie część gości
z Herkulesa pracowała na bramce. Przestał wracać na noc,
a w Warszawie coraz częściej mówiono o małym człowieczku, który wali
wódę na szklanki i obraca panny na zapleczach klubów. Ponoć zrobił się
agresywny i puszczał pięści w ruch z byle powodu. Trudno stwierdzić,
ile w tym prawdy. Ludzie gadają różne rzeczy, a sukces budzi złość.
Faktem jest, że Olga coraz częściej przyjeżdżała do Rykusmyku, ale już
bez Longina.
Wciąż trenował ciężko, a pieniądze od sponsorów wystarczały
na towar, który rekompensował nieprzespane noce i wódę. Znów zdobył
mistrzostwo Polski, znów był drugi w Europie, na świecie nie wszedł
do pierwszej dziesiątki, a trójboju wciąż nie było na olimpiadzie. Longin
napotkał przeszkodę, której nie mógł pokonać, a był nią on sam –
konkretnie dłonie. Na ławeczce prostej mógłby wziąć większy ciężar, ale
palce jak u pięciolatka nie były w stanie utrzymać sztangi. Inni robili
postępy, Longin się zatrzymał. Siła, która go napędzała, przysnęła. Stracił
tytuł mistrza Polski i nie pojechał na mistrzostwa świata. Mniej więcej
w tym czasie dowiedział się, że Olgę odbił mu jeden z trenerów
z Herkulesa. W ten sposób stracił nie tylko żonę, lecz i miejsce
do treningów.
Takich jak on można zmiażdżyć, ale nie złamać. Wykonał parę
telefonów i został trenerem w Kętach, na Podbeskidziu, gdzie działał
klub rozkręcony jeszcze przez słynnego Franciszka Mikę. Polubił tę
górzystą okolicę i, jak mówią, zrezygnowawszy z wyciskania sztangi,
wyciskał z młodzików to, co najlepsze. Najpierw wynajął dwa pokoje,
potem kupił trzy. Miał kochankę dwudziestoletnią, a potem
osiemnastoletnią. Otworzył sklep z odżywkami i jako jeden
z pierwszych prowadził sprzedaż w internecie. Posiwiał i już nie jeździł
używanym samochodem.

9.
W Rykusmyku powoli zapominaliśmy o Longinie. Trójbój siłowy to
w końcu nie Hollywood. W miasteczku pojawiły się salony Vegas 24
i cukiernia z prawdziwego zdarzenia, za to zlikwidowano sklep
muzyczny. Gdy weszliśmy do Unii, zaraz rozkopano rynek i okoliczne
uliczki. Szare bloki pomalowano w piaskowe i pomarańczowe pasy,
Atlas przeniósł się z garaży do piwnic w gimnazjum imienia Henryka
Wieniawskiego. Ławeczki i maszyny rozmieszczono w przestronnym
pomieszczeniu. Obok zawieszono worek bokserski. Była też normalna
szatnia. Płaciło się u trenera, a nie przelewem pocztowym.
Pewnego dnia karnet wykupił Longin. Po prostu przyszedł, z torbą
sportową większą od siebie, zdjął buty i poczłapał do szatni. Wszyscy
zerkali ukradkiem w jego stronę, a Grelka mało nie spuścił sobie
na stopę hantli trzydziestki dwójki. Longin wyłonił się z szatni,
w koszulce mocy i spodniach neoprenowych. Przeszedł z kąta w kąt,
ocenił sprzęt i zaczął nakładać talerze na sztangę. Zrobił serię
rozgrzewkową i jeszcze dołożył. Grelka stał jak skamieniały, a Longin
powoli uniósł wzrok i zapytał Grelkę, takim dziwnym, przytłumionym
głosem, czyby mu nie pomógł w wyciskaniu. Grelka postał jeszcze
chwilę, kiwnął głową i wszedł za ławeczkę.
Od następnego razu ćwiczyli już we dwóch, a Longin na dobre został
w Rykusmyku. Przemieszkał trochę u rodziców (ojciec gwałtownie
odmłodniał), w tym czasie sprzedał mieszkanie w Kętach i kupił dwa
pokoje na Staszica. Narzekał, że u nas nigdzie nie ma windy, i były to
jedyne złe słowa, jakie wypowiedział o miasteczku. Żył głównie
ze sprzedaży sieciowej suplementów, a w czasie wolnym trenował
młodzików w Atlasie. Matka Olgi na jego widok zawsze mełła
przekleństwa. Nigdy na nic się nie skarżył, ale też rzadko się uśmiechał.
Przemienił się Longin, ja, Grelka, nasze miasteczko, przemieniła się
i Basia, od której rozpoczął miłosną krucjatę. Nie nosiła już
workowatych koszul ani siateczkowych bluzeczek, skórzany krzyżyk
zniknął z jej szyi, zęby stały się proste i tylko długi nos przypominał
o tym, że kiedyś wołaliśmy na nią Mordka. Była rozwódką z dorastającą
córką. Nosiła dobrze dopasowane, obcisłe sukienki i prowadziła biuro
księgowe na parterze poniemieckiej kamienicy przy Wrocławskiej.
Widywaliśmy ją i Longina w restauracji Ratuszowa. Wzięli ślub. Bóg,
od którego gniewu zaczęła się ta opowieść, milczał wśród sinych chmur,
milczy do teraz i chyba się już przestał złościć na naszego Longina.

Warszawa, listopad 2015
Katarzyna Bonda
Suknia ślubna



Większość rzeczy nie zdarza się, lecz ta się zdarzy.
Philip Larkin


Dzwonek domofonu rozległ się cztery razy, zanim usłyszała zdyszany
damski głos.
– Kto tam?
Milczała. Skóra pod kolanami znów zaczęła ją piec. Powstrzymała się
jednak przed podrapaniem. Myślała, że ten głos jest miękki, aksamitny,
choć zbyt piskliwy jak na jej gust.
– Halo! – Głos nadal był tylko lekko zniecierpliwiony.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale rozległ się trzask odkładanej
słuchawki. Bez wahania wcisnęła numer jeszcze raz. Tym razem osoba
odebrała zaraz po pierwszym dzwonku. Była już wyraźnie zła.
– Żarty sobie stroisz?
Ewa uśmiechnęła się z wyższością. Nie od razu odpowiedziała. Chwilę
wsłuchiwała się w oddech kobiety po drugiej stronie słuchawki i czuła,
jak swędzenie pod lewym kolanem wyraźnie się wzmaga.
– To pani auto? Czerwona micra na Czereśniowej? – odezwała się
uprzejmie. Wiedziała, że jej głos wzbudzi w pisklaku respekt. Dodała już
łagodniej: – Zastawiła mnie pani.
Głos zmiękł, spokorniał.
– Mąż zaraz zejdzie. Proszę poczekać. Adam!
Ewa odwróciła się tyłem do domofonu i zapaliła papierosa. Nie zdąży
spalić całego, ale przynajmniej zajmie czymś ręce. Wpatrywała się
w ciąg aut zaparkowanych na chodniku pod blokiem. Granatowe, czarne
i zielone zlewały się w szarości zmierzchu. Czerwona micra stała pod
jedyną czynną w okolicy latarnią. Była zaparkowana prawidłowo.
– Proszę pani! – usłyszała i aż podskoczyła z przestrachu. Odruchowo
odwróciła się w tamtym kierunku. Nikogo nie dostrzegła. Ale z płyty
domofonu dobiegał znów głos kobiety. Wznosił się na wysokie tony
ze wschodnim zaśpiewem. Była w nim podejrzliwość sprytnego dziecka.
– Skąd pani zna numer naszego mieszkania?
Ewa nie była łaskawa odpowiedzieć. W bramie stanął już mężczyzna,
potrząsał kluczykami do auta. Rozciągnęła usta w uśmiechu na jego
widok.

Kiedyś, jak była mała, wzięła najlepszy obrus mamy –
wykrochmalony i uprasowany, używali go tylko na Wigilię. Nasypała
do środka skórek od chleba, pokruszyła ciastek, dorzuciła dżemu
i miodu, bo zauważyła, że lubią słodycze, i postanowiła założyć
hodowlę faraonek. Obserwowała je: jak się mnożą, pracują, budują
gniazdo. Opiekowała się nimi. Jej mama odkryła to i bardzo się
zdenerwowała. Wszystkie jej podopieczne wylądowały w koszu.
Na żywopłocie wokół szkoły pasły się biedronki. Złowiła je do słoika.
Słoik zakręciła, żeby nie uciekły. Wszystkie się udusiły.
Ślimak uciekł. Ktoś go rozdeptał.
Kilkanaście gupików mieszkało w sporym, okrągłym słoju. Chciała go
wyczyścić, niedokładnie wypłukała – zatruły się resztką płynu
do naczyń.
Żółwia przywieźli z Jugosławii. Potrafił być kilkanaście dni sam
w domu. Rodzice kupili nową wykładzinę i razem z małą Ewą
wyjechali, żeby klej wysechł – tylko na dwa dni. Żółw wszedł pod
wykładzinę i zatruł się, zwierzaczek.
Miała pieska, nawet dwa. Pierwszego przywiózł do schroniska leśnik.
„On długo nie pożyje – powiedział, wskazując na malutkiego jamnika. –
To jest zwierzę do uśpienia”. Wzięli go do domu, dała mu na imię Gucio.
Miał wadę serca, szybko umarł. Drugiego psa już kupili, też jamnika.
Kali się nazywał. Cierpliwy i oddany. Mogła go „męczyć”, nigdy nawet
nie warknął. Traktował ją jak swojego szczeniaka – bronił przed obcymi,
nikt nie mógł do niej podejść, tak ją kochał. Ten żył dłużej, ale
kręgosłup miał słaby – po kilku latach dysk mu wypadł i na spacery
trzeba było go wynosić, męczył się. Rodzice tego nie wytrzymali. Pies
usnął jej na rękach.
Na studiach, w ramach terapii, hodowała pająka. To był jeden z tych
dużych, tupiących. Miał wielki brzuch. Lubiła go. Łapała srebrzyki
z wanny, żeby miał co jeść. Po kilku tygodniach zdechł. Nie miał
imienia. Zdzichu na niego mówiła.
Leżeli na kozetce w pogotowiu, kiedy mu to wszystko opowiadała.
Pomiędzy drugą a trzecią nad ranem czasami nic się nie działo. Spytał ją
o wspomnienia z dzieciństwa. Opowiedziała mu te, które przyszły jej
do głowy jako pierwsze. Nie planowała go straszyć. Ale zmarkotniał,
spiął się. Czuła, jak ciało mu tężeje. Jeszcze ją obejmował, czuła jego
bliskość, ale już tylko fizycznie. Nie odważyła się zapytać, dokąd uciekł
od niej myślami.
– Ludzie uważają, że śmierć jest czymś złym, ale myślę, że to wynika
z egoizmu – kontynuowała i złapała się na tym, że nie mówiła o tych
sprawach z nikim. Ale Adamowi chciała powiedzieć. Chciała powiedzieć
mu o wszystkim. Był jej, tak bardzo jej.
Nagle wstał. Rozprostował spodnie i zaczął się ubierać. Jeszcze coś
mówiła, ale on już pochylał się, szukając skarpetki. Z kieszeni wypadł
mu stetoskop. Widziała jego wygięte w łuk barczyste plecy, zaczątki
tłuszczyku na brzuchu, które, o dziwo, wcale jej nie przeszkadzały.
Podniósł głowę i spojrzał na nią dziwnie, z obawą.
– Przestań. – Poprawił zmierzwione włosy. Uważała, że powinien je
krócej ściąć, zakola nie dodawały mu uroku. Wstała i choć był już
prawie całkiem ubrany, a ona całkiem naga, objęła go i pocałowała
najczulej, jak potrafiła. Chwycił ją w pasie, tak jak lubiła, przysunął
do siebie jednym zdecydowanym ruchem.
– Jesteś taka piękna. Taka młoda. Nie myśl o tym wszystkim – szeptał,
całując ją, próbując zmienić temat rozmowy. Nie dawała się. Nie była
pisklakiem, który gotuje, sprząta i nosi ondulowaną kulę zamiast
włosów. Była najmądrzejszą kobietą, jaką znał. Tak w każdym razie
mówił.
– Jeżeli odchodzi ktoś, kogo kochamy i kto nas kochał, to osoba, która
zostaje przy życiu, myśli o sobie. Straciłam miłość, bliskość, ciepło,
bezpieczeństwo. Straciłam obiekt, który mogłam kochać. Jestem zdania,
że to czysty egoizm – dokończyła i rozpięła mu spodnie. Nie opierał się,
ale z ulgą odsunął się, kiedy dyspozytorka wezwała ich przez
radiotelefon. Zawał na Ordynackiej. Nie mieli już ani chwili. Od ponad
roku wszędzie jeździli razem.
Ewa wciągnęła majtki, dżinsy, zaczęła zapinać guziki bluzki.
– Rozmawiałeś z nią?
Odwrócił głowę.
– Znów miała grypę? – uśmiechnęła się z politowaniem. – Czy może
twoja matka zrobiła jej przykrość?
Wyciągnął rękę, by pogładzić ją po porcelanowej twarzy, ale się
odsunęła. Chwyciła fartuch. Narzuciła go na plecy. Długie ciemnoblond
włosy ściągnęła w ciasny kucyk.
– Kiedy?
– Porozmawiam z nią – zapewnił niezbyt przekonująco.
Winda podjechała. Skinęła głową pielęgniarzom, którzy mieli jechać
z nimi karetką.

Basen był opustoszały, lecz nie pusty. Zdziwiło to Ewę. Liczyła,
że o tej porze nie będzie już nikogo. Na torze zewnętrznym jakaś starsza
pani dryfowała ze styropianową deską. Miała świetną figurę, fioletowe
okulary do pływania i ruchy anemika. Poza nią otyła dziewczyna
w nieokreślonym wieku w neonowym kostiumie z napisem „Rape me”
poddawała swe obłe kształty masażom z bąbelków. Ewa wskoczyła
do chłodnej wody i bez zatrzymywania przepłynęła kilka długości w tę
i z powrotem.
Kiedy się wynurzyła, zobaczyła u krawędzi basenu gumowe klapki.
Znała je – różowe palmy bahama i zbyt duże wycięcie na palce.
Nienawidziła ich kiedyś. Z gracją wyskoczyła na brzeg.
– Skąd ty je bierzesz? – zaśmiała się.
Ratownik się speszył. Cofnął stopy.
– Zaraz zamykamy. – Podał jej ręcznik.
Skinęła głową i zdjęła czepek. Włosy rozsypały się na plecach,
tworząc pelerynę.
– Nadal ich nie ścinam, choć już dawno nie jestem w tobie zakochana
– oznajmiła bez uśmiechu. – Jak sprawy?
– Nie mogę ci jeszcze oddać – przeszedł od razu do rzeczy. – Sąd
przyznał jej wyższe alimenty. Musiałem znów się zapożyczyć. Załatwiła
mnie na cacy.
– Wiem. – Skinęła głową. – Ale jeśli coś dla mnie zrobisz, anuluję ci
dług. Może i dopłacę.
Wpatrywał się w nią zaniepokojony.
– Nie bój się. Nic, czego byś nie potrafił. Chodzi o mały liścik. Potem
się zobaczy. Przecież nie namawiam cię do mokrej roboty. – Wybuchnęła
śmiechem w momencie, gdy dziewczyna z jacuzzi z wielkim pluskiem
wskoczyła do basenu.

Trzeci dyżur z rzędu spędzała sama. Syn Adama dostał świnki. Nie
widzieli się od tygodnia. Najpierw się martwiła, bo pierwszą noc,
od porodu po zejście narkotykowe, jeździła z zasadniczą Ireną, zwaną
Milaczkiem. A Irena nigdy za nią nie przepadała. Podobnie jak za pracą
w pogotowiu.
– Podchodzisz zbyt emocjonalnie. To nieprofesjonalne, Ewka – rzuciła
jej, kiedy dotarły na miejsce wypadku.
Ewa nie mogła oderwać wzroku od martwego ciała młodego
motocyklisty, którego uratować nie zdołały. Zmarł Irenie na rękach,
mimo podanego tlenu i szybkiej akcji reanimacyjnej. Chwilę potem
zamknęli go w czarny worek. Suwak się zacinał. Ewa wiedziała, że jego
zmasakrowana twarz zostanie z nią na zawsze. Wtedy wybrała numer
do ratownika i próbowała odwołać akcję z listem.
– Za późno, sprawę załatwiłem – rozłączył się.
Choć dyżur skończyła przed szóstą, nie mogła zmrużyć oka przez cały
dzień. Tabletki nie zadziałały, pod kolanami miała krwawe rany. Nocami
musiała się drapać. Teraz, kiedy tylko przymykała oczy, śnił się jej ten
czarny worek i jego wadliwy zamek. Nie była w stanie go dopiąć,
a motocyklista się uśmiechał. Doszła jedynie do tego, że nie ma ani
chwili do stracenia. Miała już trzydzieści trzy lata, własne mieszkanie,
pracę, dwie specjalizacje i żadnego życia poza tym. Rodziców odwiedzała
coraz rzadziej. Matka w kółko pytała, czy ma jakąś sympatię. Co miała
jej powiedzieć? Wstała i zadzwoniła do domu. Odebrał ojciec. Zerknęła
na zegarek, powinien być w pracy. Wykładał popołudniami
na politechnice.
– Cześć, tatku.
– Cześć, księżniczko! – huknął do niej basem i słyszała, jak woła mamę
z głębi mieszkania. Chwila ciszy. Bez słowa oddał jej słuchawkę. Tak to
zawsze wyglądało.
– Stało się coś? – Mama była zaniepokojona. – Nie jesteś w pracy?
– Chcę ci coś powiedzieć – zaczęła, a może tylko pomyślała, bo mama
zaraz zaczęła o jedzeniu, kuzynce, która znów była w ciąży i do niczego
nie dojdzie, bo ma dopiero dwadzieścia trzy lata i trzecie dziecko
w drodze oraz żyją w wynajętym mieszkaniu po babci. Wysłuchała tego
wszystkiego i obiecała, że przyjedzie na niedzielny obiad. Matka bardzo
się ucieszyła. Planowała zrobić gołąbki. Z sosem pomidorowym,
z prawdziwych działkowych pomidorów.
– Takie, jak lubisz – dodała uradowana.
– Nie przyjadę sama – odparła Ewa. – Teraz nic nie powiem,
niespodzianka. To będzie pewien mężczyzna.
W słuchawce rozległ się gwałtowny okrzyk radości. Mama dostała
słowotoku. Teraz było coś o obrusie, bluzce z kołnierzykiem i tacinej
koszuli. A potem zamilkła.
– Wyszedł już? – odgadła jej myśli córka.
– Ma spotkanie – matka odparła sucho. – Służbowe. Podobno
służbowe.
– O tej godzinie? – dociekała Ewa. I zaatakowała: – Miała przecież
wyjechać.
– Tak – przytaknęła matka. – Miała. Siedemnaście lat temu.
Milczały ze zrozumieniem, aż w końcu Ewa odłożyła słuchawkę.
Tego dnia wzięła wolne i poszła nad rzekę. Nie miała sił spotkać się
z Adamem. Chciała, by to on ją znalazł. By trochę pocierpiał. Snuła się
tam kilka godzin, aż zapadł zmierzch. W krzakach leżały zużyte
prezerwatywy i kilka puszek po tanim piwie. Kiedy było już ciemno,
niemal biegiem dotarła na przystanek. Zmartwiła się, że może dzwonił,
kiedy jej nie było. Zostawił wiadomość? Może się nagrał, choć nigdy
tego nie robił. Uświadomiła sobie, że nigdy nie był u niej w domu, nie
spędzili nawet całej nocy razem. Zrobiło się jej smutno. Ale była tak
zmęczona, że momentalnie zasnęła. Nawet skóra pod kolanami nie
swędziała. W każdym razie niczego nie pamiętała.

List był krótki. Zawierał może trzy zdania. Wyklejka z gazety, kartka
w kratkę wydarta z zeszytu. Informował Adama, że jego żona ma
romans. Nie znała dokładnie jego treści. Ratownik sam miał ją
wymyślić i jak się spodziewała, była to bardzo uproszczona informacja.
Ale dzięki temu Adam zadzwonił. Tylko dlatego odważył się złamać
zasady, które sam ustalił: żadnych kontaktów poza pracą, bez
zobowiązań. Ona się na nie zgodziła i ich przestrzegała. Ale to nie były
jej zasady. Były jego i właśnie je złamał. Była z siebie dumna.
Naprawdę cieszyła się, że go słyszy.
– Czy wiesz... – wychrypiał. Czuła, że jest zdruzgotany. Z trudem
składał zdania. – Nie wiem, jak ona mogła. Kiedy?
– Podejrzewasz kogoś? – spytała.
– Podpisał się „życzliwy”. Pewnie jakiś sąsiad. Może ktoś ze znajomych.
Zrobiłem jej awanturę. Kłamliwa suka.
– Przestań. Ludzie są podli – powiedziała ciepło. – Za bardzo się
przejmujesz, kochanie.
– Nie o to chodzi – przerwał jej. – Ludzie o tym wiedzą. Tylko ja
jestem... jeleniem.
– A ona? Co ona na to?
– Wyparła się.
– Chcesz przyjechać? – zapytała. I powstrzymując drżenie w głosie: –
Pogadać?
– Teraz nie mogę. Muszę zostać z małym. Ada pojechała do matki.
Śmiertelnie obrażona, jak się domyślasz.
– Jakbyś chciał pogadać...
– Wiem. Dobrze, że jesteś.
– Jestem.
Odłożył słuchawkę.
Kiedy jednak następnego dnia znów nie pojawił się w pracy, poszła
do kadr i zapytała, ile wziął zwolnienia. Nie mogła zadzwonić, więc
milczała. On też się nie odzywał. Jedynie raz poprosił, czy – jeśli jest
na dyżurze – nie podwiozłaby mu kilku koszul z pracy. Odkąd Ada się
wyprowadziła, nie miał w czym chodzić. Zażartował też, żeby
przyjechała i zrobiła mu pranie. Odmówiła, tłumacząc, że nie jest
praczką, tylko lekarką. Jeśli szuka gospodyni, niech taką zatrudni.
– Szkoda – mruknął. – Lekarza mam już w domu, jeden wystarczy.
Ledwie z nim wytrzymuję – zaśmiał się, choć ona pozostała poważna. –
Przydałaby się damska ręka, inaczej będę musiał iść do Ady w łaskę –
mruknął. Chciała zapewnić, że przecież jest jeszcze ona, też jest kobietą,
ale zamilkła w porę.
Tęskniła tak bardzo, że zaczęła wąchać jego fartuch, a raz użyła jego
pieczątki jak własnej. Dobrze, że miała pracę. Kiedyś zarzekała się,
że nigdy nie poświęciłaby jej dla związku. Nie chciała małżeństwa,
dzieci. Tego wszystkiego, co wiązało się z bliskością, uzależnieniem.
Zresztą choć skończyła kolejną specjalizację, chirurga, i czekał na nią etat
w największym miejskim szpitalu, wciąż starała się nie wypaść
z pogotowia. Lubiła tę adrenalinę. Umiała szybko podejmować decyzje,
była mistrzynią diagnozy. Prawie nigdy nie myliła się w dawkach
lekarstw, co zdarzało się nawet ordynatorowi. Pielęgniarki też ją lubiły.
Nie stwarzała problemów, nie piła, nie wzywała ich bez powodu.
Dlatego kiedy w czwartek ostatecznie podjęła decyzję, poprosiła je
o pomoc w zorganizowaniu czarnego worka na zwłoki. Bez zbędnych
pytań skierowały ją do pielęgniarza, z którym wszystko dało się
załatwić. Przekazał go jej między jednym wyjazdem do pacjenta
a drugim.
– Na co on pani? – zagaił ją, błyskając zębami. Zauważyła, że brakuje
mu piątki z lewej strony. – Koleżanka potrzebuje na suknię ślubną –
odparła i ruszyła jak fryga do pracy.
Nad ranem dowiedziała się, że Adam już nie wróci. Złożył
wymówienie. Przenosi się do innego szpitala. Postanowił zadbać
o rodzinę – tak w każdym razie plotkowały pielęgniarki. Ponoć przez
pracę. Był prawie co drugi dzień na dyżurze i jego żona sobie kogoś
przygruchała. Ale jej wybaczył. Postanowił znów zawalczyć, rozkochać.
Ktoś widział ich na lodach z synkiem. Śliczniutka ta Ada, z nową
ondulacją, tylko powinna przytyć. Taka chudzina, wiatr by ją przewrócił.
– Durna ja. Całe życie myślałam, że skok w bok rozbija związek –
skwitowała Irena i zwróciła się do Ewy: – Ucz się, dziecko. Puściła się,
a on jeszcze bardziej ją kocha.

Ratownik obiecał oddać pełną kwotę z odsetkami, całe osiem tysięcy,
do przyszłej środy. Wiedziała, że ich nie ma. Po prostu bał się, że nie
da rady. Nie tego, że go złapią. Jeszcze nie teraz. Był tchórzem, dlatego
się rozstali. Kiedy jednak obiecała, że z nim pojedzie, zgodził się.
Od kolegi pożyczył terenowe auto. Ona wzięła worek. Był idealny.
Zamek się nie zacinał. Mieli też pasek; brązowy, z prawdziwej wężowej
skórki.
– Potem się go wyrzuci – wyjaśnił. I dodał, że nie wie, kto zostawił go
kiedyś na basenie. W każdym razie nie będzie go szkoda.
Zatankowała do pełna. Kupiła mu zgrzewkę piwa, a sobie dwie paczki
papierosów. Pojechali razem w piątek.
Matka Ewy zaczęła gotować kapustę na gołąbki. Zmusiła męża,
by został na weekend, bo córka przyjedzie z narzeczonym. Zgodził się.
Coś tam powiedział kochance. Matka była zbyt szczęśliwa, by kruszyć
o to kopie. Wiedziała, że przed Ewką, swoją małą księżniczką, zawsze
będzie grał świętego tatusia.
Ada odebrała domofon po pierwszym dzwonku. Rozpoznała ją, choć
przecież nigdy się nie widziały.
– Znów nie może pani wyjechać? – zaśmiała się nieprzyjemnie. – To
dziwne, że zawsze panią zastawia.
I zaraz dodała, że męża nie ma. Pojechał samochodem do miasta.
Musiało jej się coś pomylić. Była teraz zimna jak stal.
Ewa sięgnęła do kieszeni. Pasek był tam, zwinięty w kłębek. Kiedy
się odezwała, brzmiała spokojnie.
– Wiem, że go nie ma. Musimy pomówić.
– Teraz? – zapytała z grzeczności Ada.
– To zajmie tylko chwilę. To ważne.
– Gotuję zupę, może za dziesięć minut?
Ewa miała już dosyć tej gry. Wyjęła zapalniczkę i włożyła do ust
papierosa. Nie chciała zajmować rąk, musiała się skupić. Skóra pod
kolanami zagoiła się zupełnie, nic jej nie swędziało. Czuła, jak pulsują jej
skronie. Znów zastrzyk adrenaliny, jak w pracy, na zdarzeniu, kiedy
musiała kolejny raz ratować komuś życie. Szybkie decyzje, policzalny
świat. Liczyła się tylko chemia i matematyka. Emocje wyłączone. Nie
przeszkadzały. Tylko wtedy nie swędziało. I tak było właśnie teraz.
– Mamy romans – mruknęła. – Od ponad roku. Chyba nie sądzisz,
że przesiadywał tyle czasu w pracy.
Ada krzyknęła do matki, że za chwilę wraca. Narzuciła na plecy
zieloną parkę męża.
Ciało Ady ukryli w krzakach. Ewa sprawnie rozplątała pasek z szyi
martwej kobiety. Ondulacja wciąż była idealna. Potem kazała wjechać
ratownikowi dokładnie w miejsce schadzek, które było osłonięte
ze wszystkich stron chaszczami. Dziś nie było tam żadnej prezerwatywy,
bezdomni musieli też wyzbierać puszki. Z tego miejsca widok na rzekę
był doskonały. Przykryli trupa gałęziami. Ada spała tam prawie rok.
W tym czasie była poszukiwana, a Adam formalnie wciąż żonaty.
Rodzice Ewy nigdy nie ugościli go na obiedzie.

Gotowała sos pomidorowy do gołąbków, kiedy usłyszała szmer.
Obejrzała się zaniepokojona. Synek Adama podszedł do niej i pokazał
rysunek. Był na nim mężczyzna, dwie kobiety (ciemna i blondynka)
oraz dziecko. Wszyscy trzymali się za ręce. Uśmiechnęła się, poprawiła
fartuch. Wytarła ręce w ścierkę.
– To ja? – Wskazała napis „mama”. Chłopiec pokręcił głową. Wskazał
drugą kobietę. Napisał koślawymi literami: „jego koleżanka”.
– To ty. Ale zanim wróci mama, możesz tutaj mieszkać – odparł
rezolutnie.
Zamrugała powiekami i pochyliła się, by go ucałować. Wybiegł
z kuchni, zanim dotknęła ustami jego czoła. Może dlatego sięgnęła
po telefon. Minęło jedenaście miesięcy, a ciała Ady nadal szukano bez
skutku. Wiedziała, że nie będą mogli stwierdzić przyczyny zgonu. Nawet
w tak doskonałym worku musiało rozłożyć się dokumentnie. Sądziła,
że nic jej nie mogą udowodnić. Nie było czasu do stracenia. Kończyła
wkrótce 34 lata i wciąż była panną.
– Jest sprawa – zadzwoniła do dyżurki miejskiego basenu. – Potrzebują
małej podpowiedzi. Dalej sobie poradzą.
– Nie – odparł. – Jesteśmy kwita.
– Wisisz mi jeszcze odsetki – powiedziała bardzo spokojnie. – Nie
rozumiesz. Chcę zjeść gołąbki z rodziną.

Jeden z jamników Ewy – Kali – zeskakiwał z czegoś, dysk mu wypadł
i był sparaliżowany. Próbowali go leczyć różnymi sposobami, między
innymi nagrzewać lampą w podczerwieni, na zmianę z zimnymi
kompresami. Była wtedy w szkole średniej. Tak bardzo chciała mu
pomóc, że zamiast naświetlać go z półmetrowej odległości, przystawiła
lampę w odległości dziesięciu centymetrów i go popaliła. Spaliła mu
całą skórę, odchodziła płatami, aż na wierzchu zaczęły sterczeć kości
kręgosłupa. Myślała, że robi dobrze – przecież nie wyrywał się, nie
piszczał, nie skomlał. Weterynarz powiedział, że kiedy umierał, nic nie
czuł. W niej wina została do dziś.
– To była najgorsza rzecz, jaką w życiu uczyniłam – powiedziała
śledczym, kiedy ją zatrzymywali.
Warszawa, 2013
Joanna Fabicka
Kupon




Nie wyglądał źle. W odprasowanej koszuli, nieco ciasnej, ulubionej
kamizelce i w krawacie odziedziczonym po jednym z moich
narzeczonych prezentował się na medal. I chyba na medal czekał,
bo zastygł niewzruszony, a jednocześnie z oczami pełnymi łez, jak
wtedy – na mojej komunii.
Szybciej, szybciej. Matka mamrotała gdzieś za moimi plecami, to była
mantra jej życia. Gnała przez nie, zawsze w pogoni za jakimś
ważniejszym wydarzeniem. Wreszcie się doczekała. Wreszcie na głównej
scenie ona i zimny trup, miss katafalku – pięć minut dla fotoreporterów,
później autografy, później. Płynnym ruchem dłoni wygładziła mu klapę
marynarki i jednocześnie sprawdziła konstrukcję swojej natapirowanej
fryzury. Nie przyłożyła się, a może zabrakło jej precyzji, bo klapa znów
się zmarszczyła, jakby w imieniu ojca chciała podnieść rebelię.
– Nawet w trumnie musi mi robić na złość – syknęła, plując
maleńkimi drobinkami śliny prosto w mój kark.
Podeszłam bliżej i położyłam mu rękę na piersi. Czułam bicie jego
serca. Włosy miał jeszcze lekko wilgotne, można by pomyśleć,
że dopiero co wyszedł spod prysznica, zaraz obetnie paznokcie u nóg,
różowe jak u niemowlęcia. Nawet się trochę uśmiechał. Na pewno nie
był spięty, co mi bardzo zaimponowało, bo nie wiem, jak sama
zachowałabym się na jego miejscu. Spisał się.
„Tak leciał, tak leciał, mówię pani, jakby jeszcze chciał zawrócić.
Obserwowałam go z okna, chociaż wątróbkę na patelni właśnie miałam.
Ale jaki to był lot! Sekunda, nie więcej, stał dopiero, a już leży. Ta jego
koszula pięknie na trawie wyglądała, jak flaga biało-czerwona.
Krzyknęłam nawet do starego: patrz, jak patriotycznie nasz sąsiad się
z ziemią ojczystą komponuje! Obiad szlag trafił, ale ja do niego nie mam
o to żalu, nie jego wina przecież, że umarł”.
Pewnie, że nie jego, jeśli już szukać winnych, to byłby to totalizator
sportowy albo rachunek prawdopodobieństwa. Po trzydziestu z górą
latach ślęczenia nad najrozmaitszymi kombinacjami, nad tworzeniem
i obalaniem systemów, odkrywaniem nowych zasad logiki, skutku
i przyczyny, ojciec wreszcie wygrał. Trafił szóstkę, co powinno być dla
niego ostrzeżeniem, że nie będzie już następnego razu. Jednak on zawsze
był emocjonalnie nieokiełznany, nadmiarowy w czynach i w emocjach,
dlatego się ucieszył. Ucieszył się tak bardzo, że aż na śmierć, i można
by właściwie zaryzykować stwierdzenie, że umarł ze szczęścia. Szlag
trafił naszą rodzinę, a razem z nią felerny kupon, który mógł być dla nas
szczęśliwym numerkiem, pachnącym plastrem szynki na czerstwej
kromce codzienności, gdybyśmy tylko zdołały go z matką odnaleźć.
Przekopałyśmy cały dom, dokonując jednocześnie bolesnego
remanentu rodzinnego życia. Każda z nas powiedziała za dużo, robiąc
przy tym zdecydowanie zbyt mało, aby zima, która potem nastała, nie
była zimą stulecia. W jednej chwili rozdzieliła nas martwa, skuta lodem
pustynia. Najpierw pojawiło się ledwie widoczne pęknięcie, które
każdego dnia rosło, aż utworzyło między nami szeroką wyrwę
z piachem wyschniętym na wiór. Łączyła nas już tylko spróchniała
pępowina.
Trzymałam się jej kurczowo, jak ślepy cyrkowiec cierpiący
na zaburzenia błędnika.
Mgła była tak gęsta, że z trudem wyłapywałam migające za oknem
szczegóły krajobrazu. Wykończona tłukłam się pociągiem do mojego
rodzinnego miasta i mimo że usiadłam tyłem do kierunku jazdy, z każdą
minutą byłam coraz bliżej celu. Wiozłam matce na święta niedopieczony
sernik i radosną nowinę, która podskakiwała mi w przełyku niczym
ołowiana kulka. Od siedmiu miesięcy nie mogłam przez nią złapać
oddechu. Od siedmiu miesięcy układałam w myślach tę rozmowę
i wyobrażałam sobie nasze spotkanie. Zaplanowałam je
w najdrobniejszych szczegółach z punktem kulminacyjnym po rybach,
ale przed makowcem. Plan był doskonały, nie mogłam przewidzieć,
że matka pierwsza zrobi mi w Wigilię niespodziankę. Telefon zadzwonił,
gdy byłam już w drodze na dworzec.
– Pani matka jest u nas na oddziale, ale nie udzielamy przez telefon
żadnych informacji.
– Co się stało?!
– Nie udzielamy informacji. Proszę przyjechać.
Jej komórka znęcała się nade mną podobnie jak głos anonimowego
lekarza, oferując mi wciąż jeden i ten sam komunikat: „Abonent jest
poza zasięgiem. Abonent jest poza zasięgiem, a my nie udzielamy
informacji telefonicznie”.
Przyspieszyliśmy. Wieś za oknem mignęła tak szybko, że gdyby jakiś
jej mieszkaniec chciał się rzucić pod pociąg – nie zdążyłby. Miałam
wrażenie, że w tym obłąkańczym pędzie ku mojemu przeznaczeniu
za chwilę wszystko, co mnie otacza: półki na bagaże, siedzenia,
przykręcane stoliki, wreszcie ja sama, rozpadniemy się na kawałki
i polecimy każde w swoją stronę. Zgrzyt, stuk, jęk: „Nie udzielamy
informacji na temat abonenta. Pani matka jest poza zasięgiem”.
Kulka w moim przełyku zamieniła się w ciepłą kleistą masę i zrobiło
mi się niedobrze.

Nim dotarłam do szpitalnego muru na peryferiach miasta, dochodziła
dwudziesta druga. Ulice kompletnie opustoszały, wszyscy spieszyli się
do domów, by ten jedyny raz w roku przemówić do swych bliskich
ludzkim głosem.
Na portierni paliła się mała lampka, a siedzący w środku człowiek
spał z głową odchyloną do tyłu i z otwartymi ustami. Na ekranie
maleńkiego czarno-białego telewizorka migały wiadomości. Jakaś
zrozpaczona kobieta unosiła w górę ubrane w kożuszek dziecko
i wykrzykiwała coś groźnie do kamery. Weszłam na szpitalny teren,
omijając szlaban, i zaraz przewróciłam się na oblodzonej drodze
prowadzącej w głąb alei.
Ogród przylegający do kompleksu przedwojennych budynków był
ogromny. Wojewódzki Specjalistyczny Zespół Chirurgii Urazowej
przypominał pałacową rezydencję – mini-Wersal, maksi – Wilanów –
i od pierwszego spojrzenia nie tylko nie wywołał we mnie żadnego
urazu, ale wręcz przeciwnie – wprawił mnie w zachwyt. Gdyby nie
bolesna świadomość, gdzie jestem, mogłabym poczuć się jak
w zaczarowanej krainie. Żółtawy, nieco staroświecki blask latarni
oświetlał setki wymyślnych krzewów, drzew i żywopłotów
opalizujących teraz cieniutką warstwą lodu. Mróz. Byłam zmarznięta
na kość, lecz stałam jak wmurowana, bo piękno tego niezwykłego
miejsca ścisnęło mi gardło. Wokół było cicho. Tak cicho, że nie słyszałam
nawet własnego oddechu. Absolutny spokój.
Natychmiast zabłądziłam. Krążyłam wokół ledwie majaczących
w nocnej mgle budowli i nieomal zapomniałam, jaki jest cel mojej
wizyty. Mogłabym spacerować tak bez końca, wciąż odwlekając chwilę
konfrontacji z własnym życiem.
Dzwonek chyba nie działał, bo choć ja wyraźnie go słyszałam, to nie
słyszał go nikt inny. A może nikogo tu już nie było? Może wszystkich
pacjentów usypiano na noc chloroformem, a cały personel wracał
do swoich domów i przyjeżdżał dopiero rano na parującą owsiankę
i jajka na twardo?
Wreszcie trzasnęły w głębi jakieś drzwi, dobiegł mnie stukot trepów,
brzdęknął pęk kluczy i już patrzyło na mnie przez wizjer pojedyncze
wyłupiaste oko o czarnej, jak czarna dupa, źrenicy. Oko łypnęło
i ponownie zastygło w bezruchu. Przestępowałam z nogi na nogę,
marząc o porządnej porcji karpia w galarecie, ciepłym swetrze pod
choinkę i całym pakiecie socjalnym „made in moja matka”. Bolało mnie
w krzyżu i na plecach od jego dźwigania – dziecko miało już pewnie
ze dwa kilogramy, jak nie więcej.
Drzwi uchyliły się i w wąskiej szparze stanęła Cyganka owinięta
w etolę z syberyjskiego lisa. Czarne, lśniące, gęste włosy zebrane
w efektowny kok okalały pielęgniarski czepek i wyłaniającą się zza
niego urodzinową czapeczkę na gumce.
– Do kogo? – zapytała, wydmuchując mi w twarz kłęby
nikotynowego dymu.
– Do mamy... – wybąkałam, obawiając się jednocześnie, czy aby nie
biorę udziału w jakiejś gorszej, prowincjonalnej wersji Lotu nad
kukułczym gniazdem. – Do Wandy Ryks.
Odsunęła się, robiąc mi miejsce, a kiedy drzwi ponownie
zaryglowano, wiedziałam już, że oto zostawiam za sobą całe swoje
dotychczasowe życie: posadę asystentki w kancelarii adwokackiej,
dziwkarza Marka, wynajmowaną kawalerkę i samotne macierzyństwo.
Patrzyłam na to jak na obraz namalowany w zbieżnej perspektywie, lecz
w żaden sposób nie zbiegała się ona z moimi planami na najbliższe
święta.
Na szpitalnym oddziale panowała duchota i szara, gęsta cisza.
Mrugająca zielonkawo sufitowa lampa raz po raz niemrawo przecinała
nikotynowe opary i rzucała trochę światła na czające się w mroku
sylwetki. Szpitalne sieroty, porzucone tu na święta przez rodziny,
z rozgorączkowanymi oczami wpatrywały się teraz we mnie z nadzieją.
Jakbym była co najmniej Najświętszą Panienką, która rzuci na bure
linoleum wiązkę słomy, zadrze kieckę i urodzi im niepokalanego
„Jezuska – kieby rękawicka”.
– Gdzie jest lekarz dyżurny? – spytałam, zamiast rodzić.
Cyganka patrzyła na mnie w milczeniu, zapalając kolejnego papierosa.
– A gdzie ma być? – spytała wreszcie. – Na Malediwach, święta
przecież. Tylko ja tu jestem. Mam dziś imieniny. – Wyjęła z kieszeni
swetra papierową rozwijaną trąbkę i dmuchnęła w nią bez entuzjazmu.
– Wszystkiego najlepszego – zareagowałam odruchowo jak pies
Pawłowa, ale Ewa (kto inny ma imieniny w Wigilię?) już mnie nie
słyszała.
Szybkim krokiem przemierzała korytarz. Musiałam za nią prawie biec.
Śniegowa rozmiękła breja chlupotała mi w ciemnozielonych botkach,
czułam pot spływający pod puchową kurtką i nie mogłam się
zdecydować – mam dreszcze z zimna czy z gorączki?
Tymczasem kobieta nacisnęła klamkę i zamaszyście otworzyła drzwi
do sali numer dziewięć.
– Ma pani gościa – oznajmiła i zostawiła mnie sam na sam z matką.
Leżała na metalowym łóżku, z oczami tak rozmytymi akwarelową
farbką, jakby ktoś wypłukał z nich resztki koloru. Wielka Królowa
Wanda, skurczona teraz do rozmiaru małpki kapucynki. Trzymała ręce
zaplecione na brzuchu i nerwowo kręciła kciukami kołowrotek. Jej lewa
noga, od biodra aż po stopę, tkwiła w gipsie i przemknęło mi przez
głowę, że matka wygląda jak pomnik, którego autor nagle się rozmyślił
i porzucił swe dzieło na wpół niedokończone.
Gdy tylko mnie spostrzegła, od razu wstąpiło w nią życie.
– Zobacz, jak mnie urządzili... – wysyczała konspiracyjnym szeptem.
Żadnego powitania, wzruszenia, reakcji na moją ciążę. Żadnego „dzień
dobry” albo choćby „pocałuj mnie w dupę”. Westchnęłam
zrezygnowana.
– Kto cię urządził, mamo?
– Kto, kto? Służba zdrowia! Żeby mnie zostawić na pastwę tej, tej...
Cyganichy! Całą noc nie spałam, żeby mi czegoś nie wstrzyknęła.
– Niby czego?
– A bo ja wiem? – Matka wyglądała na autentycznie
zdezorientowaną. – Pewnie jakiejś trutki!
W tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły i Ewa, łypiąc
na matkę czarnym okiem, rzuciła jej termometr.
– Czas zmierzyć temperaturę.
Drewniane trepki przemierzyły dziarsko salę i znów słychać je było
na korytarzu.
– Na pewno podsłuchiwała. – Matka załamała ręce.
Usiadłam w nogach jej łóżka, torba Blueberry wypadła mi z rąk
i klapnęła na brudną podłogę. Byłam już naprawdę zmęczona.
– Co się właściwie stało? – próbowałam przynajmniej ustalić fakty.
– Ona się pyta, co się stało? – matka przewróciła oczami jak zawsze,
kiedy chciała rozmówcy dać do zrozumienia, że jest skończonym
kretynem. – Przez ciebie to wszystko!
– Przeze mnie? Przecież niemal pół roku nie miałyśmy kontaktu.
– No właśnie – mściwie przytaknęła. – Wdrapałam się na pawlacz,
żeby ci wreszcie udowodnić. I prawie mi się udało, ale spadłam –
obwieściła triumfalnie, najwidoczniej czerpiąc z tego faktu jakąś
niepojętą dla mnie satysfakcję.
– Co udowodnić?
Choć naprawdę próbowałam, nie mogłam nadążyć za jej
enigmatyczną, pełną nieoczekiwanych elips opowieścią.
– Że nie wyrzuciłam tego kuponu! Mówię ci, on musi gdzieś być.
Mamy jeszcze tydzień na odebranie wygranej! – Matka zacisnęła usta
i wbiła tępe, uparte spojrzenie w mój brzuch. – Boże święty, co za wstyd
– westchnęła głosem przepełnionym życiową rezygnacją.
Dziecko na te słowa dostało czkawki i zaczęło wierzgać na wszystkie
strony, aż się bałam, że owinięte pępowiną skończy jak Isadora Duncan.
Ten cholerny kupon z szóstką wisiał nad nami jak antyczne fatum.
Zaczynałam już mieć go serdecznie dosyć. Wzbierała we mnie
wściekłość i żal, rozczarowanie i zawód. Czy po to tłukłam się taki szmat
drogi, żeby znowu wysłuchiwać jej obsesyjnych, narcystycznych
monologów? A co ze mną? Co z mającym się urodzić dzieckiem? Czy
zawsze wszystko ma się zaczynać i kończyć na mojej matce?!
– Wstyd? Ty mi mówisz o wstydzie? – Podeszłam do niej tak blisko,
że czułam wyraźnie słodkawy zapach jej starego, spoconego ciała. – Ty,
która wpędziłaś ojca do grobu?
Matka aż zagulgotała z oburzenia i gdyby nie fakt, że gips swoim
ciężarem przygwoździł ją do łóżka, zerwałaby się z niego na równe nogi.
– Ty bezczelna smarkulo! Twój ojciec za mną szalał. Rozumiesz, szalał!
– Chyba z rozpaczy, że musi z tobą żyć! A kiedy umarł, nie mogłaś
poczekać nawet tygodnia z wyrzuceniem jego rzeczy. Wszystko
na śmietnik, całe trzydzieści lat. Trzydzieści lat mozolnego czekania
na wygraną w totka i sruuuu! Wszystko do piachu razem z nim. Jeszcze
ojciec nie ostygł, a ty już po nim otrzepałaś ręce!
Po policzkach płynęły mi łzy jak groch. Jak bób, jak zmutowana
fasolka Jaś. Wpatrywałam się w wylot korytarza, jakby ojciec miał
stamtąd nadciągnąć mi z odsieczą. Ze smażonym karpiem w jednej ręce
i raphacholinem w drugiej. Prawie czułam jego charakterystyczny
zapach: wody kolońskiej zmieszanej z zupą ogórkową. Płakałam
z rozpaczy i bezradności wobec nieuchronnej przegranej, bo zawsze kiedy
mojej matce udało się wciągnąć mnie na ring, kończyłam na deskach.
Była niedoścignioną mistrzynią życiowego nokautu. To prawdziwy cud,
że ojciec dociągnął przy niej do śmierci, a ja do staropanieństwa.
– Ile razy mam ci mówić, że nie wyrzuciłam tego kuponu? – Matkę
aż poderwało z materaca, ale szybko opadła z powrotem. – To ojciec
pewnie gdzieś go przede mną schował, zawsze były mu w głowie
głupie żarty. Tak czy siak, tajemnicę zabrał do grobu... – Przerwała,
bo do sali weszła Ewa z tacą pełną małych kieliszeczków wypełnionych
pigułkami.
– Na noc weźmie – powiedziała, stawiając porcję leków na parapecie
przy łóżku.
– Chyba że... – matka rzuciła mi szybkie spojrzenie.
– Chyba że... – natychmiast podchwyciłam myśl.

Wybiła północ, kościelne dzwony wzywały na pasterkę. Dawno już
nie było śladu po pierwszej gwiazdce. Siedziałyśmy wokół stołu
z niedojedzonymi resztkami sernika. Topiąca się stearyna kapała
z zapalonej świeczki na rozłożone karty. Ewa z głową podpartą dłońmi
od dłuższej chwili w skupieniu wpatrywała się w króla pik.
– Nie przyjdzie – powiedziała w końcu. – Musicie bardziej otworzyć
serce. Na zdrewniałe serce i Cyganka nie pomoże.
Matka chrząknęła i poprawiła się na krześle. Noga oparta o łóżko
z hukiem spadła na podłogę, przysypując ją drobnymi okruchami gipsu.
Biały pył uniósł się w powietrzu, zasłaniając na moment twarz Ewy.
W jednej chwili wróciły do mnie wszystkie matczyne przestrogi,
którymi karmiła mnie co roku, gdy jeździłyśmy latem na wieś. „Broń
cię, Panie Boże, byś się sama oddalała. Cygan cię porwie i więcej już
matki nie zobaczysz” – powtarzała co rano, wpychając mi w usta pajdę
wiejskiego chleba grubo posmarowanego lękiem. „Strzeż się cygańskiego
złego oka. Ono tylko spojrzy, a pozna całe twoje życie i dla ciebie już go
nie starczy...”. Przerażona dławiłam się śniadaniem, a potem całe dnie
kurczowo trzymałam się matki, aż syczała na mnie wściekła: „Przestań
się za mną snuć jak smród po gaciach! Co za dziecko, skaranie boskie,
nawet się spokojnie wysrać nie można!”.
Kto by pomyślał, że los tak się odwróci... Uśmiechnęłam się do niej
w ciemności i chwyciłam ją za rękę. Skóra jej dłoni była szorstka
i wysuszona. Nie dotykałam swojej matki od wielu lat i teraz
ze zdziwieniem spostrzegłam, jak bardzo jest drobna i krucha. Z początku
nie odwzajemniła uścisku, poczułam nawet, że wpadła w lekką panikę.
Ciało, którego nikt nie przytula, dziczeje, wiedziałam to nazbyt dobrze,
dlatego pozwoliłam mu się ze sobą oswoić.
Świeczka nagle zgasła i pokój wypełnił się czarnym dymem
z przepalonego knota. Ewa zaczęła gwałtownie kaszleć, a potem drzwi
sali się otworzyły i wszedł ojciec, szurając rozdeptanymi kapciami. Jak
gdyby nigdy nic, usiadł przy stole i przejechał dłonią po łysiejącej
czaszce przedzielonej kilkoma czarnymi pasmami włosów. Matka
wpatrywała się w niego, jakby zobaczyła zjawę. Tymczasem ojciec
pochylił się i wyszeptał coś Ewie do ucha. Wpiłyśmy w nią pełne
oczekiwania spojrzenie.
– Pyta, czy nie macie grzebienia.
– Grzebienia? Na co mu grzebień? – matka szybko odzyskała
przytomność umysłu.
– Po co ci grzebień? – tym razem zwróciła się bezpośrednio do niego,
podając mu jednocześnie plastikowy żółty przedmiot.
– Ogarnąć się chciałem. – Ojciec z pietyzmem rozczesywał swoje nikłe
owłosienie, a potem jak zwykle ułożył z niego misterną zaczeskę
na jedną stronę, co sprawiało, że wydawał się trochę mniej łysy.
Przynajmniej w jego własnym mniemaniu.
– Nie mogłeś iść do fryzjera? – spytała matka. – I w ogóle co ty jesteś
taki rozmemłany?
– Rozmemłany, rozmemłany... – ojciec ciaśniej przewiązał się paskiem
od szlafroka i oddał jej grzebień. – Już się kładłem, kiedy mnie
zawołałyście...
– To wy tam też musicie chodzić spać? – matka była autentycznie
zawiedziona. – Eeee, do kitu z takim życiem wiecznym.
– Mamo! – przerwałam jej i wtedy ojciec wreszcie mnie zauważył.
Podszedł bliżej i natychmiast dotknął mojego brzucha. Poczułam,
jakby zapalił mi w środku stuwatową żarówkę.
– Jak damy na imię mojemu wnukowi?
– Tato, skąd wiesz, że to będzie chłopiec? – wykrzyknęłam, bo już trzy
razy lekarz próbował zauważyć płeć, ale za każdym razem, gdy tylko
głowica ultrasonografu zbliżała się do newralgicznego miejsca, moje
przekorne dziecko błyskawicznie wystawiało na widok publiczny swoją
tylną część.
– Jak to chłopiec? – matka zrobiła obrażoną minę. – Ja bym wolała
dziewczynkę.
Ojciec uśmiechnął się do mnie i w promieniu światła padającym
z korytarza zauważyłam, że odkąd się pojawił, jego kontur zdążył już się
nieco rozmyć i stopić, jak paczka lodów źle przechowywanych
w zamrażarce.
– Dosyć. – Ewa klasnęła w dłonie. – Duszy nie można długo męczyć.
Zmarli potrzebują spokoju. Spieszcie się.
Matka oblizała spękane usta, zachodząc w głowę, jak wykorzystać ten
nieoczekiwany małżeński bonus. Kłócić się czy godzić? Pytać o tę rudą
Kryśkę z księgarni, tę z półdupkami trzęsącymi się jak mielonka
domowa w galarecie, czy wręcz przeciwnie – przemilczeć Kryśkę
i Romana, co się zdarzył na wycieczce w Złotych Piaskach? Czytam
w matce jak w otwartej księdze i tylko modlę się w duchu, by nie
wpadła na pomysł, żeby wysłać ojca, jak to miała w zwyczaju,
do całodobowego po śledzia w śmietanie. Na szczęście pragmatyka
zwycięża nad frywolną zachcianką.
– Gdzie kupon? – wypaliła bez ogródek.
– Kupon, kupon... – ojciec zaczął się macać po kieszeniach garnituru,
ale najwyraźniej umknęło mu, że jest tylko w szlafroku.
– Nie mam, zgubiłem. – Rozłożył bezradnie ręce.
– Łachudro jedna! – Matka uniosła się i pokuśtykała do niego
na jednej nodze.
Spróbowała ojca dosięgnąć, krzyknęła, żeby podszedł bliżej, a kiedy
ten podszedł, zdzieliła go poduszką po głowie. Misterna zaczeska ojca
pofrunęła na wszystkie strony i wyglądał jak wyliniały orangutan.
– Choć raz, choć jeden jedyny raz mógłbyś przemówić do mnie
ludzkim głosem. Dziewczyna by miała posag na nową drogę życia... Dziś
Wigilia, Jędrek, masz ty Boga w sercu?
– Wandziu, zabij, nie pamiętam, gdzie kupon. Schowałem go, żeby się
nie zgubił – ojciec zaszlochał, na maminy gips kapały prawdziwe ludzkie
łzy.
Nie miałam już jednak do tego głowy. Od dłuższego czasu całą moją
uwagę pochłaniały niepokojące ruchy i tąpnięcia, które odbywały się
w czeluściach mojego ciała. Miałam już w dupie matkę, ojca i ich szóstkę
w totolotka. Szczerze mówiąc, czułam, że wybuchł mi tam właśnie
wielki granat. Tylko Ewa przybiegła mi z odsieczą. Szybko zapaliła
światło, rzuciła na łóżko czyste prześcieradła. Od panującego w sali
napięcia pękła najpierw gumka od urodzinowej czapeczki Ewy, a zaraz
potem mój pęcherz płodowy. Błyskawicznie wylądowałam na łóżku
między żywą matką a umarłym ojcem, z nogami zadartymi do góry.
Miałam przed sobą mądrą twarz Cyganki i wiedziałam, że oto poznała
całe moje życie. Ufnie patrzyłam jej w oczy, czułam, jak dotykają mnie
troskliwe, ciepłe dłonie. „Za chwilę dotkną też mojego dziecka”,
pomyślałam. Zamknęłam oczy i zaczęłam przeć.
Wrzeszczałam tak głośno, że matka z ojcem przestali kłócić się nad
moją głową o imię swojego pierworodnego wnuka. Po raz pierwszy
w życiu udało mi się ich przekrzyczeć.
Wreszcie, trzy godziny później, i ja miałam swojego Jezusika. Ojciec
pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło. Z rozbawieniem
zauważyłam, że przypominał teraz nieco wampira Nosferatu. Matka
ostatni raz poprawiła mu klapki od szlafroka, a wtedy on z całej siły
klepnął się w czoło.
– Wiem! Wiem, gdzie jest kupon! W kieszonce kamizelki, w której
mnie pochowałyście.
Paweł Smoleński
Królowe Mogadiszu




– Z mężczyznami jest tam nietęgo. No niestety, tak po prostu jest. – Tak
mówi Hasan, dwudziestoczteroletni chłopak, światowiec, bo był już
nawet w kenijskim Nairobi, mówi po angielsku, a obecnie pracuje
w Mogadiszu, co (generalnie rzecz biorąc) nie wydaje się w tym mieście
regułą. Zna dobrze takie miejsca – większość życia spędził w obozie dla
somalijskich uchodźców w Kenii. Udało mu się wyrwać i jest z tego
niezwykle dumny.
– Tu mężczyźni albo żują khat, od czego głupieją i są agresywni, albo
biją się o sprawy ważne, ale najczęściej nieważne, albo terroryzują
własne rodziny – wyjaśnia. – Niszczy ich nieróbstwo i nuda, największa
plaga obozu. Khat otumania, zaburza widzenie tego, co na zewnątrz,
wzmaga agresję, której i tak nie brakuje. Niby tacy silni, a codziennie
jęczą, że nie mają szans, pracy, pieniędzy, przyszłości. To prawda, nie
mają nic, ale mogliby przynajmniej spróbować. Znikają z namiotów
na całe dnie, ale co robią oprócz żucia? Nie wiem. Kompletnie zamuleni,
przenoszą złość na kobiety: żony, siostry, matki. Nie mam pojęcia,
dlaczego one to znoszą, ale znoszą, ciche i pokorne. Choć wszyscy
wiedzą, nawet jak się do tego nie przyznają, że bez kobiet już dawno nie
byłoby tu nawet tej strasznej nędzy.
Bo z kobietami w obozach dla uchodźców (czy to w Kenii, Etiopii, czy
Mogadiszu) jest zupełnie inaczej – uważa Hasan. Gdyby nie kobiety,
w Somalii działoby się jeszcze gorzej, choć trudno to sobie wyobrazić.
Awantura
I kiedy tak stoimy na skraju obozu dla uchodźców, rzut beretem
od centrum Mogadiszu, a Hasan opowiada o somalijskich mężczyznach,
zjawia się facet jak z opowieści. Podwinięte rękawy koszuli, wzrok nieco
mętny, ale zaczepny, pewny krok, stanowczy głos. Za mężczyzną idzie
kilku chyba nastoletnich chłopców z kałasznikowami i w piaskowych
mundurach – wyglądają, jakby byli związani ze swoim patronem jakimś
niewidzialnym sznurkiem. Facet od razu krzyczy, nawet nie daje
Hasanowi szansy, żeby cokolwiek nam przetłumaczył.
Natychmiast pojawiają się nasi ochroniarze. Stają w luźnym kręgu,
Hasan próbuje nas zapędzić do armoured vehicle – opancerzonej toyoty.
Robi się elektrycznie, wystarczy iskra, żeby było naprawdę źle. Jeszcze
nie wiemy, o co chodzi, choć czujemy, że jest nerwowo.
Ale na faceta przychodzi opamiętanie. Przestaje krzyczeć. A i widać,
że jego chłopcy z kałachami nie mają ochoty na awanturę. Zaraz odejdą
między namioty.
Poszło o to, że nie zapytaliśmy go o zdanie, czy wolno nam w obozie
rozmawiać, i poczuł się tym dotknięty. Podobno jest jakimś szefem (nie
jest), ważnym kacykiem, od niego zależy, kto i w jakiej sprawie odezwie
się do obcych. Lecz tak naprawdę chce po prostu pieniędzy, jakieś pięć,
może dziesięć dolarów. Zapłacone – załatwione; tak mówi. Za te dziesięć
dolarów i za swoje poczucie władzy był gotów ryzykować strzelaninę.
Za godzinę w tym samym obozie w starciu między lokalnymi milicjami
zginą cztery osoby, a ich śmierć będzie warta ledwie krótkiej informacji
rozesłanej mailem – adresaci od razu ją wykasują – o kolejnej
strzelaninie, która wybuchła bez wyraźnej przyczyny, co w Mogadiszu
jest dość pospolite, więc nie budzi sensacji. Choć w końcu to informacja
o tym, jak wygląda życie i śmierć w obozach.
– Naszych chłopaków było więcej i byli naprawdę lepsi w te klocki
od tych przystrojonych w mundury gówniarzy, więc facet nie dostał ani
grosza. Zresztą – powiedział Hasan – nie powinien był dostać pod
żadnym pozorem. To zmarnowany człowiek – tłumaczył. – Nie ma nic
i nigdy nic nie będzie mieć. Takim nie daje się pieniędzy, bo wieści
szybko się tu roznoszą, po pierwszym przyjdzie po haracz drugi, trzeci,
dziesiąty.

Namioty
Do zbudowania namiotu potrzeba drewnianych tyczek, no
i wszystkiego, czym można przykryć związaną pospiesznie konstrukcję.
Niech to będzie rozcięty jutowy lub plastikowy worek po ryżu, kawałek
jakiejś folii (nie wiem dlaczego, lecz najczęściej czarnej, błękitnej lub
pomarańczowej), płat blachy, papier, szmata, cokolwiek. Układa się to
warstwami, w złudnej nadziei, że ochronią przed skwarem i deszczem.
Namioty stoją na piachu, tak zbitym, że kiedy pada deszcz, woda nie
może wsiąknąć w ziemię, więc wąziutkie obozowe uliczki zamieniają się
w rwące błotniste potoki, strumienie unoszą wszystko, co spotkają
na drodze – śmiecie, posłania, blaszane naczynia, resztki jedzenia –
wypłukują z klepisk lichy dobytek. Namioty ustawione są ciasno,
niekiedy w niewielkie, nierówne kręgi tworzące podwórko. To
namiastka prywatnej przestrzeni do życia, która z prawdziwą
prywatnością nie ma nic wspólnego.
Pola namiotów ciągną się wzdłuż zatłoczonej, głośnej, dziurawej
drogi, która swój początek ma w centrum Mogadiszu. To wiele
kilometrów pustyni zastawionej tysiącami foliowo-szmacianych
konstrukcji, osiedla dla setek tysięcy uchodźców przybyłych z całej
Somalii. Mieszkający tu ludzie nie mają dosłownie nic prócz odzienia
na grzbiecie, jakiegoś garnka, wiązki akacjowego chrustu na opał,
plastikowego baniaka na wodę. No i namiotu: góra pięć metrów
kwadratowych na kilka osób.
Lecz nawet te nędzne szałasy można utracić, a to dlatego, że obozy
zbudowano na prywatnej ziemi. Gdy przed rokiem (przed pięciu,
dziesięciu laty; każda historia jest zapisem pojedynczego nieszczęścia)
uciekali do Mogadiszu, bo głód, wojna, islamiści, plemienne milicje
i walki klanów, powodzie, susza albo wszystko naraz, ciągnęli do ludzi,
którzy przybyli tu wcześniej, więc nie pytali nikogo o zgodę, gdzie mogą
się zatrzymać. Bywa więc i tak, że znienacka pojawia się właściciel ziemi
(najczęściej i on jest biedakiem, bo w końcu to tylko piasek, gdzie nie
wzejdzie nawet najlichsza trawa), ma za plecami uzbrojonych
chłopaków, wzywa przywódcę rodu i każe się wynosić. Niektórych
przeganiano kilka razy, innych kilkanaście, już nawet tego nie liczą.
Co komu po pustej ziemi? – nie mam pojęcia.

Wyliczanka
Somalia jest zlepkiem klanów, podklanów, rodów i rodzin karmiących
się od wieków wzajemnymi pretensjami, że ktoś komuś coś ukradł, ktoś
kogoś zabił albo porwał, podsycanymi przez wojnę domową. Klany
zmieniają alianse, tworzą nowe koalicje i dobierają sobie innych
sojuszników. Każdy Somalijczyk powinien znać historię swojego klanu,
zarówno dawną, jak i najnowszą. To ciągle zmieniająca się mapa, ale też
jedyna wskazówka, jak przetrwać.
Można więc w poniedziałek kogoś kochać, a we środę szykować
na niego zasadzkę. Można nienawidzić, zastrzelić, przegnać na cztery
wiatry, nawet jeśli się go zobaczyło pierwszy raz, bo jakiś jego pociotek,
którego też się nie zna, wyrządził komuś (kiedyś lub wczoraj, to bez
znaczenia) z mojego plemienia prawdziwą lub domniemaną krzywdę.
Tylko lista żalów jest wspólna dla wszystkich. Brakuje wszystkiego:
jedzenia, wody, drewna na ognisko, proszku do prania, mydła.
O lekarstwach i pomocy medycznej nie ma co mówić. A przecież wczoraj
urodziły się tu bliźnięta. Nie pierwsze i pewnie nie ostatnie.
Na klepisku, bo gdzie indziej? Przez te kilka lat pobytu w obozie przecież
muszą rodzić się dzieci.
Za to brudu i komarów roznoszących malarię jest pod dostatkiem.
Dyzenteria to codzienność, bo jak tu myć ręce, zanim włoży się dłoń
do wspólnej miski z ryżem, kiedy woda daleko? Kobiety i dzieci taszczą
ją w żółtych baniakach wiele kilometrów, bo na przykład najbliższa
studnia okazuje się w rękach klanu, z którym się ma na pieńku, więc nie
dadzą ani kropelki.
Nie ma pracy, chyba że w Mogadiszu, na przykład na targu, i to tylko
jeśli ktoś się ulituje i pozwoli zrobić przepierkę, a potem za nią zapłaci.
Targ to w ogóle niezłe miejsce, wizyta tam zabija nudę. Czasem
wyżebrze się kilka owoców mango, jakieś papryki, cytrynę, garść
pomidorów. Czasem sprzedawca odwróci wzrok, więc można zwędzić
wiązkę drewna albo kilka bryłek węgla drzewnego. Bywa, że ktoś
da jałmużnę. Tylko trzeba przyjść wcześnie rano, przed innymi z obozu,
trzeba być pierwszym i czatować na okazję. Targ to loteria, ale szczęściu
warto pomagać.
Jeśli się zostało w obozie, można tylko siedzieć bez końca w cieniu
rzucanym przez ścianę namiotu albo pod wątłym krzakiem akacji. Czasu
do zabicia jest tu prawie tak dużo jak komarów. Kiedy tak się siedzi,
lepiej milczeć i patrzeć przed siebie.
Strach przychodzi nocą: uliczki między namiotami wypełniają się
szeptem i zaczynają zaludniać je cienie. Samotna dziewczyna nie
powinna wówczas wychylać nosa z namiotu. Tu mieszkają nędzarze, nie
mają pieniędzy, by zapłacić za ożenek. Dlatego – opowiadają niektóre
kobiety – rozwiązaniem jest gwałt. Zgwałconą dziewczynę bierze się
za żonę za darmo.

Kanistry
Jeszcze nie przyjechał beczkowóz, a na piaszczystym placyku, niedaleko
od drogi głównej, już gromadzą się kobiety, dziewczyny i dziewczynki
oraz mali chłopcy. Z obozowych uliczek ciągle spływają nowi. To bodaj
najbardziej kolorowy tłum, jaki kiedykolwiek widziałem. Nie ma w nim
nudy, bo przecież zaraz przywiozą wodę, więc coś się stanie, a zanim
przywiozą, można pogadać. Na kobiety, kolorowe niczym egzotyczne
kolibry, patrzą kalecy wysiadujący w cieniu na skraju placu.
Na tym piaszczystym placyku u wejścia do obozu uchodźców
zobaczymy na własne oczy, jakim epokowym wynalazkiem, równym
kołu albo żarówce, jest plastikowy kanister, najczęściej żółtego koloru.
Kanistry stoją między kobietami w równych szeregach, do niektórych
przywiązane są płócienne pasy; znak, że po napełnieniu będą je ciągnąć
najmłodsze dzieci. Taki kanister jest lekki, poręczny, można go targać
wiele kilometrów. A kiedy wraca się do domu, wiadomo, że niesie się
tylko wodę, a nie jakąś ciężką glinę, która na dodatek może się stłuc.
Dzieci są dumne, bo przydają się w gospodarstwie. Dorosła kobieta
może nieść nawet dwa kilkunastolitrowe baniaki. Jeden ułoży
na głowie, drugi weźmie w rękę.
Z żółtych kanistrów składają się somalijskie stacje benzynowe. Kilka
kanistrów postawionych na piasku sugeruje, że to bech-bar – woda
do ochłody i do mycia – dla setek chłopców kopiących piłkę
na najpiękniejszej plaży Mogadiszu, nazwanej Lido.

Bóg
Jeśli w cieniu pod ścianą namiotu zechce się już rozmawiać, pierwsze
słowa są zawsze o Bogu. Wierzą tu wszyscy, mocno, bez wątpliwości.
Jest w tej wierze ufność i pewność, ale też jakiś fatalizm i zgoda
na wszystko, co wokół, gdyż bez woli Boga nie byłoby tak, jak jest. To
nie skarga, tylko wpisana w serce i rozum świadomość, że Bóg, którego
nie można sobie nawet wyobrazić ani ocenić jego woli oraz potęgi,
przygląda się z wysokości tej nędzy rozsiadłej pod Mogadiszu, tej
rozpaczy i beznadziei, wie o wszystkim, wszystkim kieruje, a jego wola
jest taka, żeby to trwało.
Dlatego, zgodnie z życzeniem Boga, mężczyźni nie palą się do niczego,
prócz rządzenia i bitki. To z Bożej woli Zahra, która nie ma jeszcze
dwudziestu lat, urodziła już dwoje dzieci i czeka na trzecie. Teraz wiąże
akacjowe gałęzie w zmyślne rusztowanie i zaraz rozłoży na nich kilka
szmat, pocięte worki po ryżu i folię. Na spopielonych kawałkach
akacjowego drewna stoi blaszany garnek.
Zahra ma na sobie niebieską tunikę, zwaną tu dira, włosy schowane
pod chustką koloru kobaltu. Na plecach, w płachcie cudnie pasującej
odcieniem do diry i chusty, śpi niemowlę, dwulatek pęta się pod
nogami, a w brzuchu wierci się nienarodzone dziecko. Kobieta – powie
Zahra – musi budować dom, gotować, urodzić dzieci i o nie zadbać. Musi
też pójść na targ do Mogadiszu, łazić między straganami i prosić o pracę,
bo – inszallah – a nuż ktoś jej da kilka mango albo znajdzie się jakiś łach
do przeprania. Za to wszystko Zahra szczerze dziękuje Bogu.
A kiedy pytam, o co się modli, ma w oczach bezradność. O następny
dzień, żeby nie był trudniejszy od dzisiejszego. Wystarczy, bo gdyby
Bóg chciał dać więcej, dałby i bez modlitwy.
Zahra uśmiecha się, bo przecież nie ma źle. Mogłaby chorować, jak te
kobiety siedzące w miejscu, gdzie przyjeżdża beczkowóz z wodą, kulawe,
na zdezelowanych wózkach, najbardziej bezbronne w obozie.

Szkoła
O Bogu – litościwym, miłosiernym, wszechmocnym i niepojętym –
opowiadają tu w szkółkach koranicznych: ciemnych namiotach, gdzie
stoi kawałek deski czarnego koloru, a na nim litery arabskiego alfabetu
układające się w modlitwy. Dzieci czytają chórem, a może recytują
z pamięci. Sami chłopcy; dziewczynki noszą wodę albo zostały
z matkami.
Zresztą chłopcy też przychodzą do tych szkółek wówczas, gdy nie
mają akurat nic do zrobienia. Nauczą się sur Koranu, pilniejsi zrozumieją
zasady pisania. To jednak wyjątki, które nie zmienią faktu, że w obozach
rosną następne pokolenia analfabetów.
A przecież jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy wreszcie
zapisano lekko zmodyfikowanym łacińskim alfabetem somalijskie
słowa, ówczesny dyktator Somalii Mohammed Siad Barre obiecał,
że nauczy wszystkich czytać i pisać. Być może była to jedyna obietnica,
którą starał się wypełnić. Barre zerkał wówczas z podziwem
na Moskwę, a w Somalii próbował zaszczepić pustynno-islamską wersję
sowieckiego komunizmu, z więzieniami dla malkontentów,
rozstrzeliwaniem przeciwników i elementarzem dla każdego dziecka.
Przeszło mu, gdy Związek Sowiecki poparł sąsiednią Etiopię w wojnie
o sporny Ogaden. Kiedy zaś w 1991 roku Barre został obalony,
a do głosu jeszcze silniej doszły nowe i zadawnione klanowe waśnie
i rozpoczęła się wojna domowa, nikt już nie myślał o czytaniu. Wnet
islamiści zniszczyli książki pisane po somalijsku, pozwalając studiować
tylko arabską wersję Koranu. Dziś Somalijczycy często nawet nie umieją
się podpisać we własnym języku.
Nie umie tego również niespełna czterdziestoletni Mohammed, no ale
kiedy miał się nauczyć czytać i pisać, skoro w zasadzie ze świadomego
życia pamięta tylko wojnę, spaloną wieś, wybite zwierzęta i wygnanie?
Siedzi u wejścia do namiotu, patrzy na piaszczyste podwórko i tryska
dumą. Jego prawie dziesięcioletni syn Abdullah kuca przed drewnianą
tablicą, a w dłoni ma wyświechtaną książkę, podręcznik do nauki
angielskiego. Wokół Abdullaha kilku chłopców, w tym poważne
nastolatki z wąsem. Powtarzają na głos: my name is, one, two, three,
kilka prostych słów i zwrotów. Mohammed nie wie, jak jego syn zdobył
podręcznik i jakim cudem nauczył się odczytywać angielskie wyrazy.
Może podpowiedział mu ktoś z organizacji charytatywnych
odwiedzających obóz, a może jakiś Somalijczyk. Grunt, że Abdullah
umie to, czego nie umie jego ojciec. Jest najmłodszym nauczycielem
w obozie.
Kible
Są z blachy falistej, ozdobione niebieskim logo Polskiej Akcji
Humanitarnej. Kilkaset najprostszych latryn, wystawionych między
siódmym a trzynastym kilometrem obozu na co najmniej pół miliona
ludzi. Równie ważne jak studnie i krany, jak beczkowozy, jak jedzenie
i lekarstwa. Kible radykalnie polepszają jakość życia. Obozy, w których
są kible, i obozy bez latryn – to niebo i ziemia. Tak mówią wszyscy,
którzy latryn nie mają.
Halima, wybrana szefowa jednego z podobozów, mówi, że kiedy
u nich pojawiły się kible, w ludzi wstąpiła nadzieja. Zwłaszcza
w kobiety, bo to one pierwsze doceniły, że życie z kiblem jest lepsze
i godniejsze. Latryna daje intymność, szansę na chwilę samotności,
pozwala unikać zaczepek. W latrynie można się przebrać, wyprać
ubranie, nie zalewając mydlinami ścieżki między namiotami. Dzięki
latrynom mniej jest much i komarów, nieco mniej chorób, a i ludzie
bardziej zaczynają o siebie dbać. Gdy nadchodzi pora deszczowa,
a z nieba płyną kaskady wody, latryny nie pozwalają rozlewać się
nieczystościom po całym obozie. Wtedy mniej śmierdzi i w ogóle jest
łatwiej.
Łatwo przyzwyczaić się do kibli. Latryna to skarb równie cenny jak
sprawna pompa u studni. Kiedy zaczynały się przepełniać, Halima
zaproponowała, żeby wystąpić o pomoc do cudzoziemców, by nauczyli,
jak o nie dbać, jak wywozić nieczystości.
Kiedy już są latryny, można brać się do kolejnych spraw, bardziej
skomplikowanych, ale też tych najprostszych. Kibel sprawia, że nikogo
nie dziwi, gdy kobiety organizują w obozach kursy elementarnych zasad
higieny, tłumaczą, dlaczego trzeba myć ręce. Już wiadomo dokładnie,
do czego służą rozdawane przez PAH specjalne pakiety pomagające
w utrzymaniu czystości. Nikt nie pozwoli, by zostały zapuszczone
studnie i pompy. Ludzie nauczyli się remontować pompy. Mają jakieś
zajęcie i o to chodzi.
Nuna
W Somalii, gdzie państwo upadło na kolana, a prowincją i ulicami
Mogadiszu rządzą lokalni watażkowie i klanowe milicje, sprawnie
działają telefony komórkowe i internet, a połączenia za światem nie
kosztują zbyt wiele. Dzięki temu Nuna od czasu do czasu kontaktuje się
z rodziną w Szwecji. Opowiada o życiu w obozie, a krewni słuchają
w milczeniu. Potem mówią:
– Wiemy, że nie kłamiesz. Ale to niemożliwe, żeby było tak, jak ty to
przedstawiasz.
A Nuna nie opowiada o niczym niezwykłym. Zresztą – przecież
rozmawia z Somalijczykami, co z tego, że już od kilkudziesięciu lat
osiadłymi za granicą. Zdaje się jej tylko, że ludzka pamięć to taka
maszyneria, która pozwala wyprzeć wszystko, co złe, i dzięki temu
pchnąć życie do przodu. Przecież jej rodzina doświadczyła tego samego
co ona: głodu, pragnienia, tułaczki, śmiertelnego strachu. Dzisiaj dziwią
się tak, jakby byli z innej planety.
– Nie wychodzę nocą z namiotu, bo boję się gwałtu – opowiada Nuna
rodzinie.
– Coraz więcej mamy tu fanatyków, choć podobno Al Szabab zaszył
się na prowincji.
– Nocą ciągle strzelają. Właściwie to nie wiem, kto z kim i o co się
bije.
– Ludzie kiedyś normalni powariowali. Wydają za mąż nawet
dziewięcioletnie dziewczynki. Przecież to dzieci. Nie ma fizycznej
możliwości, żeby one rodziły, mają za wąskie biodra.
– Nie mam żadnej książki po somalijsku. – (W dawnych czasach Nuna
chodziła do szkoły, umie czytać i pisać, zna angielski, wie, co dzieje się
w świecie).
– Dzieci się nie uczą, bo nie ma szkoły. A nawet jeśliby była, i tak
mnie na nią nie stać.
– Nie, już nie będę próbowała wyjeżdżać.
Ale szwedzka rodzina Nuny najbardziej dziwi się wówczas, gdy słyszy,
że mimo wszystko jest lepiej niż kilka lat temu. Spokojniej, bezpieczniej,
jakby Bóg zaczął bardziej sprzyjać Somalii, wyciągnął rękę
do Mogadiszu. W obozie jest studnia i latryny. Działa jakiś sklepik. Oraz
przedszkole, gdzie jest kilka prawdziwych zabawek.
Choć może to tylko pozór, chwilowa cisza przed kolejną zawieruchą.
Albo muzułmański świat do tego stopnia oszalał, że Somalia
i Mogadiszu już niczym się nie wyróżniają.
– Kiedy chciałam uciekać, planowałam przez morze, do Jemenu –
opowiada Nuna. – Nietrudno o przemytnika, a i potem można sobie
poradzić. Tylko co dalej? W Jemenie wojna, w Iraku wojna, w Syrii
wojna. Do Europy nikt nas już nie wpuści. Zostaję, inszallah. Z pomocą
Boga dam radę.

Arawello
Przed tysiącleciami, gdy każdego dnia świat mógł słuchać proroków,
a od czasu do czasu wpadał między ludzi Bóg lub jego wysłannik,
mieszkała w Rogu Afryki, gdzie dzisiaj jest Somalia, królewna Arawello.
Była najmłodszą córką władcy tego kraju, tak bystrą i niezależną
w sądach, że ojciec uczynił ją swoją doradczynią. Miała czarne włosy
przykryte zwiewną chustą i czarne, głębokie oczy. Była niezwykle
piękna, ale też mądrzejsza od innych. Gdy zmarł jej ojciec, została
królową Rogu Afryki.
Kiedy Arawello doradzała ojcu, dostrzegła, że mężczyźni wolą wojnę
od pokoju, prężą muskuły, zamiast gimnastykować rozum. W gruncie
rzeczy ta historia jest o tym, czego o mężczyznach dowiedziała się piękna
Arawello. Uznała więc, że tak dalej być nie może. Kiedy została królową,
wyznaczyła pięknych mężczyzn za służących, a mądrych wzięła
na doradców, pamiętając, jak bardzo są ułomni.
Była bezwzględna; jeśli któryś doradzał jej wojnę albo zalecał,
że trzeba zabijać, kazała go kastrować, żeby nie był już tak wojowniczy.
Somalijskimi klanami podległymi Arawello zaczęły rządzić kobiety
i wnet krwawe awantury zastąpiła współpraca. W Rogu Afryki
zapanował matriarchat, co nie znaczy, że wszystkim mężczyznom działo
się tam źle. Musieli tylko wybrać: wolą się bić, knuć i spiskować – albo
zachować przyrodzenie. W tych sprawach Arawello nie znała litości.
Miała dość sił, wpływów i władzy, by – opowiadają niektórzy
Somalijczycy – słała jej dary biblijna królowa Saby, kobieta równie
mądra, silna i wpływowa. Dla współczesnych, którzy znają mit
o wspaniałej czarnoskórej królowej Rogu Afryki, gdzie dzisiaj są zgliszcza
Mogadiszu, nie ma znaczenia, że ta opowieść mija się o co najmniej pół
tysiąclecia z mitycznym czasem, kiedy królowa Saby jechała
do Jerozolimy, a Salomon, żydowski król i prorok, czynił jej awanse.
Arawello nie doczekała się potomków. Nie zostawiła po sobie innych
silnych i mądrych kobiet, więc nie wiadomo, co się później działo.
Kiedy w dzisiejszej Somalii nastał islam, mit Arawello był ciągle żywy,
lecz zaczęto inaczej opowiadać jej historię. Miała więc być posłuszną
córką i dobrą żoną. Była, zgodnie z nową wiarą, pokorna i uległa wobec
mężczyzn. Aż o niej zapomniano.
Hasan zna podania o Arawello. Powie z dumą, że była pierwszą
czarnoskórą królową na świecie, a może – pierwszą kobietą, od której
zależało, jak będzie urządzony jej kraj, jakie zapanują w nim prawa,
wedle jakich reguł będzie żyć jej naród. O Arawello opowiadają ci,
którym na Somalii zależy.
Piotr Ibrahim Kalwas
Otwarcie




Abbey Guesthouse. Bandżul, stolica Gambii. Drugie piętro, widok
na ulicę Wielebnego Williama Cole’a. Na środku ulicy wielkie drzewo
o zwisających, włochatych gałęziach, poskręcanych niczym rastamańskie
dreadlocki. Senne, trochę nierealne drzewo. Zawsze, kiedy spoglądałem
z okna na to drzewo, miałem wrażenie, że ono także mi się przygląda.
Bałem się trochę, że którejś nocy mruknie groźnie, przejdzie przez ulicę
i wyciągnie swoje włochate gałęzie w stronę okna mojego pokoju. Jak
w amerykańskim horrorze, chociaż to drzewo przypominało mi raczej
twory z obrazów Beksińskiego. To chyba był banian.
Stare, zasuszone drzewo-Murzyn z kołtunem dreadlockowatych gałęzi.
Powgniatane, niemiłosiernie zajeżdżone samochody pełne ludzi,
drobiu i kóz, zdezelowane rowery i wózki sprzedawców owoców
omijają banian z zupełną obojętnością, jak gdyby obecność tego żywego
monstrum na środku ulicy była rzeczą całkowicie zrozumiałą
i oczywistą. To mnie zawsze cieszy w Afryce czy w Azji. Ta symbioza
ludzi, rzeczy i natury. W cieniu baniana, na dziurawej beczce po oleju
siedzi stary, pomarszczony ostrzyciel noży, na głowie ma zieloną
czapeczkę. Zawsze, dzień w dzień. Dźwięk jego zardzewiałej maszyny
napędzanej stopą budzi mnie regularnie o siódmej rano. Upał. Zawsze,
dzień w dzień. I nocą zresztą też.
Jestem tutaj już drugi tydzień, przypłynąłem nocą motorową łodzią
z Senegalu, z wioski Djifer, razem z kilkoma senegalskimi rybakami,
którzy oprócz wiklinowych koszy wyładowanych barakudami
i ośmiornicami wieźli w skrytce między deskami burty worki wypchane
czymś suchym i szeleszczącym. Dostrzegłem na nich napis „Rice” i ciąg
chińskich znaków. Ale to nie był ryż, ryż tak nie szeleści. Nie pytałem co,
nawet nie przeszło mi to przez myśl. Straszny wiatr unosił wysokie fale,
trzymałem się kurczowo chyboczącej się na wszystkie strony łodzi
i modliłem, żeby nie wywiało nas na pełne morze. Jeden ze sterników,
widząc mój strach, wskazywał raz po raz na czarną czeluść oceanu
i przekrzykując ryk motoru i morza, zaśmiewał się do rozpuku,
wrzeszcząc: America, America!
Z ulgą powitałem szorowanie dna motorówki o piach, podwinąłem
spodnie i jako pierwszy wskoczyłem do ciepłej wody, z wysoko
uniesionym w dłoniach plecakiem. Ostatnie godziny nocy spędziłem
na plaży, mimo iż miałem gambijską wizę i właściwie nie powinienem
się niczego bać. Ale moi towarzysze z łodzi poprosili mnie o to
przyciszonymi głosami, błyskając białkami oczu w gęstej, lepkiej
ciemności nocy. Kupki banknotów i różańce z wysuszonych nasion
migały szybko w ich dłoniach, kiedy lekkie szeleszczące worki zmieniały
właścicieli. Nie pytałem o nic, mokry i zmęczony przysnąłem dwie,
może trzy godziny na trzcinowej macie w skleconej byle jak budzie,
o świcie wstałem i poszedłem do miasta. Czarne umorusane dzieciaki
śmiały się do mnie, machając rączkami i wrzeszcząc coś w wolof albo
mandinka. Wysokie kobiety w kolorowych sukniach falującym,
rytmicznym, majestatycznym krokiem sunęły niespiesznie brzegiem
szosy, dźwigając na głowach kosze z rybami i bulwami rdzawych
patatów. Jedna za drugą, jak pstrokate mrówki przez porośniętą suchymi
trawami, czerwoną, wypaloną afrykańską ziemię. Ocean iskrzył
w promieniach szybko unoszącego się słońca. Byłem w Gambii.
Przed hotelem Abbey Guesthouse wylegiwał się wielki żółty pies.
Miał łagodne oczy i wielki strup na nosie. Sto pięćdziesiąt dalasi za noc.
Kolorowe banknoty z tropikalnymi ptakami i angielsko-arabskimi
napisami doskonale pasowały do tego miejsca. Wielki pokój
z rozpirzoną łazienką, krzywa szafa, krzywe łóżko, krzywo wisząca
na ścianie połówka podrapanego lustra w plastikowych ramkach,
odbijająca krzywo moją opaloną i zarośniętą twarz. Na suficie krzywo
zamontowana lampa z jedną żarówką. I zupełnie zdumiewająco
domowa, mała, nowiutka nocna lampka z pluszowym abażurem, stojąca
na krzywej komódce przy łóżku. Wszystko krzywe, ale rankami
i wieczorami była ciepła woda w łazience oraz dziurawa moskitiera
w oknie, którą pozalepiałem dokładnie taśmą klejącą. Boję się panicznie
malarii i tych wielkich pomarańczowych robali ze skrzydłami, które
oblepiały mnie już tam, w Senegalu. Jak zwykle dokonałem swoich
rutynowych czynności podróżniczych: zajrzałem pod łóżko, czy nie ma
aby zdechłego szczura i zużytych prezerwatyw, sprawdziłem szafę pod
kątem robactwa, potem wyro pod kątem pluskiew, spryskałem
wszystko cinq sur cinq – francuskim sprayem na malarię, założyłem
na parapecie bibliotekę z czterech wymiętoszonych książek, umyłem
zęby i stanąłem w oknie. Banian łypał groźnie w stronę mojego okna.
Natomiast lady Aishatou, gruba, czarna jak noc matrona, właścicielka
hotelu, kiwała do mnie przyjaźnie z dziurawego trotuaru przed hotelem,
raz po raz przytykając palce do swoich szeroko roześmianych, mięsistych
ust. Ach, śniadanie... Tak, w cenie noclegu było śniadanie, codziennie
takie samo: wielka, ciepła bagietka z dżemem mango, sadzone jajko
i kawa z mlekiem w proszku. Zapłaciłem lady Aishatou z góry
za tydzień, sam nie wiem dlaczego. Nie miałem nic konkretnego
do robienia w Bandżulu, ale jednak podświadomie czułem,
że powinienem zostać tutaj dłużej. Zszedłem na dół, na stoliku stało
śniadanie, pani Aishatou wachlowała się gazetą, nie spuszczając ze mnie
wzroku zza kontuaru recepcji. Promieniowała wprost uśmiechem. Z radia
stojącego w kącie sączyła się muzyka, dziwne rytmy, dziwna harmonia,
dziwna sfera, dziwne głosy, zupełnie nie stąd. To była europejska
klasyka. Tak, w radiu grali Beethovena. To niezwykłe słuchać
Beethovena w stolicy Gambii do słodkiego jak ulepek dżemu z mango.
Radio Unique FM from Gambia. Piłem kawę i patrzyłem w okno. Szyba
była brudna i pęknięta na pół, jak lustro w moim pokoju.
Muzyka Beethovena jest jak światło. Jak pulsujące, tajemnicze światło
z innego świata. Przenosiła mnie do tamtego innego świata,
do mitycznego ogrodu dzieciństwa albo do starych książek, bajek,
w których nie ma miejsca na strach i cierpienie... Ktoś otworzył drzwi
do hotelu i ciepła, świetlista poświata zalała mi twarz.
Tak, muzyka Beethovena jest jak afrykańskie światło, zdałem sobie
z tego sprawę między jednym kęsem bułki a drugim. Afrykańskie
światło jest absolutnie czyste i klarowne, w jego blasku niczym
niezakłócone unosiły się dźwięki krystalicznej muzyki Beethovena. Ale
Beethoven o tym nie wiedział. I to tym bardziej mnie cieszyło.
Przypisałem sobie to odkrycie, wyciągnąłem z kieszeni wilgotny
od morza i potu notes i nabazgrałem te słowa.
Potem z głośnika buchnęły reklamy i afrofunk, ale ja cały czas
słyszałem Beethovena. Wstałem, uśmiechnąłem się do lady Aishatou
i poszedłem się przejść po Bandżulu. Pot zalał mi oczy już po kilkunastu
krokach.
Po zgiełku, smogu i harmidrze kosmopolitycznego Dakaru malutka
stolica Gambii jawiła mi się niczym oaza zapomnianego dawno spokoju.
Zaspane, prowincjonalne, afrykańskie miasto, zaniedbane, pustawe
uliczki pełne kotów i leniwie dyskutujących mieszkańców. Wszystko
absolutnie obdrapane. Pastelowe, wyblakłe od nieustannego ostrego
słońca mury niskich domów przypominały do złudzenia niektóre miasta
Ghany i Indii. I Jamajki, i Trynidadu. Nigdy ich nie odwiedziłem, ale
Olgierd Budrewicz opowiadał mi w swoich książkach o tych karaibskich,
wymarzonych miastach, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Pamiętam jego
zdjęcia anglopodobnych białych domów z Port of Spain i pałac
prezydencki z Kingston, będący nieudolną repliką Buckinghamu. Mam
w pamięci tytuł – Zobaczyć, znaczy uwierzyć.
W Bandżulu czuć było tę zapomnianą wiktoriańską aurę kolonialnej
Anglii przesyconą ostrą wonią ryb i morskiego, tropikalnego szlamu.
Ten, podobny sennym marzeniom i rozkojarzonym półsnom, rozgardiasz
i chaos dalekich, gorących krajów, który tutaj jest stałością, realnością,
pewną trudno uchwytną poetyką, jest wyczuwalny tylko dla tych ludzi
Zachodu, którzy mają, podobne tym odrealnionym, obdrapanym
murom, serca i dusze. Wydaje mi się, że jestem jednym z nich, ale może
mi się tylko wydaje. W każdym razie dobrze się czuję w takich nie
do końca uformowanych, jakby niedokończonych dekoracjach. Zawsze,
jako dziecko, nie tylko chciałem pojechać tam, czyli tu, ale także tu
zamieszkać na zawsze. Od małego pragnąłem być otoczony na co dzień
tym rozgardiaszem, tą cudowną bylejakością Wschodu i Południa, która
była i jest dla mnie trudno uchwytnym pięknem i prawdą życia.
Chciałem, by ten świat był moim. To nie patetyczność, tylko naiwny
idealizm. Teraz mam go na co dzień w Egipcie i już mnie męczy. Zawsze
tak będzie, zawsze, prędzej czy później, będę niezadowolony. Na ulicy
Nelsona Mandeli przed garkuchnią stoi wielki, czarny od sadzy, brudu
i tłuszczu grill, na którym pieką się długie, chude ryby i ogromne
langusty. Wokół kilka roześmianych kobiet i dzieci z aluminiowymi
miskami pełnymi ryżu i pomarańczowej paci z patatów. Czerwony sos
rozlany na dziurawym chodniku, skorupy kokosów i połamane pancerze
langust. Jedna langusta za kilka wymiętych banknotów z tropikalnymi
ptakami. Czuję, jak czerwony sos wypala mi przełyk. Daleko, jakby
od strony portu, słychać monotonne burczenie bębnów. Od piri-piri
drętwieją usta i palce, którymi rozrywam gorące, pachnące dymem
morskie stworzenie. Dwóch małych chłopców rytmicznie gra
metalowymi łyżkami na odwróconych do góry dnem garnkach. Słyszę
w ich grze moje dziecięce marzenia, czysty rytm Afryki. Widmo prawdy
krąży po Bandżulu.
Potem doszedłem do portu i usiadłem na nadbrzeżu, opierając się
o burtę odwróconej łodzi. To był mały rybacki port. Kolorowe łodzie
i małe stateczki kołysały się przycumowane do długiego mola. Kilka
małych łódek stało nieruchomo na falach, rybacy zarzucali sieci.
Wpatrywałem się w alabastrowe morze. Słońce, odbijając się w tafli
morskiej, prażyło niemiłosiernie. To było trochę jak dotknięcie żelazka.
Nie miałem swojej czapki, zgubiłem ją w Senegalu, kupiłem więc
po drodze dwie gazety: „The Gambia Echo” i „Daily Observer”. Pierwszą
zacząłem przeglądać, drugą przykryłem sobie głowę i kark. Chciałem
zrobić sobie z niej czapkę, ale przypomniałem sobie, że nie umiem,
a poza tym przestraszyłem się, że będę wyglądał w niej jak emeryt
na wakacjach, więc zrezygnowałem. Ryby wyskakiwały z fal
i szybowały tuż nad powierzchnią oceanu, a ja chichotałem pod nosem
ze swojego emeryckiego strachu. Śmierdziało upalną zgnilizną. Tak, to
stąd dochodziły dźwięki bębnów. Na nadbrzeżu, w cieniu palm
i starych, zardzewiałych magazynów, siedziała grupka mężczyzn
z długimi, chudymi bębnami wciśniętymi pomiędzy kolana.
Próbowałem uchwycić rytm ich gry, ale stało się zupełnie odwrotnie. To
rytm uchwycił mnie i wtopił w swój monotonny, pulsujący strumień.
Wślizgnął się we mnie, wypełnił każdy zakątek ciała i przykuł
do nadbrzeżnego kamienia. Ułożyłem nogi w pozycji lotosu i wydawało
mi się, że zacząłem medytować, ale chyba tylko przysnąłem i wtedy
Ocean objawił mi się w całej swojej okazałości, w całej swojej istocie.
Po prostu był taki sam jak zawsze.
Usłyszałem jakieś przyciszone głosy tuż obok, jakby mruczenie, które
jednak po chwili okazało się piosenką dobywającą się z radia.
Wychyliłem się nieco i ujrzałem siedzących za przewróconą łodzią
dwóch starych mężczyzn w pocerowanych niebieskich galabijach, którzy
pochylali się nad wielkim koszem pełnym ryb. Mężczyźni wyciągali
z niego wielkie czarne i srebrne ryby, szybkimi, sprawnymi ruchami
wypruwali z nich wnętrzności, odcinali łby i kilkoma błyskawicznymi
pociągnięciami noży pozbawiali rybie ciała łusek, które niby błyszczące
konfetti wystrzeliwały w powietrze i opadały na rozgrzaną ziemię. Dwa
spasione koty uganiały się za rybimi głowami i farfoclami. Rozejrzałem
się dookoła: na całej długości nadbrzeża siedzieli mężczyźni i kobiety
i oprawiali ryby. Wpatrywałem się przez moment w ich twarze: prawie
wszyscy mieli ze sobą magnetofony, radia albo po prostu sami
podśpiewywali pod nosem. Dopiero teraz zaczęły docierać do moich
uszu poszczególne piosenki dobiegające od strony tych ludzkich grupek
pochylonych nad koszami i miednicami z rybami. Zlewały mi się
w jedną piosenkę, niesioną przez dudnienie bębnów spod magazynów.
Ten strumień bezszelestnie wlewał się w moją świadomość.
Jeden z mężczyzn odwrócił się w moją stronę, pozdrowił uśmiechem
i wskazał na trzymaną przeze mnie gazetę. Na stronie tytułowej
widniało duże zdjęcie otyłego mężczyzny w garniturze i kufi –
muzułmańskiej czapce.
– To nasz przywódca – powiedział niskim, gardłowym głosem. Mówił
bardzo niewyraźnie w afroangielskim wymieszanym z arabskimi
i arabskopodobnymi słowami. Nie miał większości zębów, miał za to
zajęczą wargę. – Nazywamy go Solo, czyli lampart. Ja jestem Abu
Dżawara, a to mój kuzyn John. – Wskazał na swojego towarzysza,
którego poskręcana wełniana afrokula włosów pokryta była rybimi
łuskami.
To jest afroangielski; język, który brzmi jak gaworzenie małego
angielskiego dziecka. Jest słodki, miękki, łagodny i czasami trochę dla
mnie niewyraźny. Jest to język bardzo płynny, giętki, bez specjalnych
zasad i ograniczeń. Można stosować w nim szeroki wachlarz słów
podobnych do tych, których nie znamy albo które akurat
zapomnieliśmy. To język miękki jak guma, jak ruchy Afrykanów, jak ich
dusze. Mimo iż momentami niewyraźny, nie sposób się w nim pogubić,
nie sposób nie móc wyrazić swojego zdania. Wystarczy przeciętna
znajomość angielskiego. Ale Abu Dżawara mówił jednak bardzo
niewyraźnie. Solo means leopird and ana Abu Jawara, huwwa kazin
John...
– Czy pan Solo jest dzielny jak lampart? – spytałem, jednocześnie
dziwiąc się samemu sobie, że zadałem to pytanie.
– Pan Solo jest mocny jak lampart – wybełkotał mężczyzna
i zarechotał razem ze swoim towarzyszem. – Ludzie boją się go, szanują,
nienawidzą i kochają.
Śmiały się ich oczy, ręce, całe ciała. Zapytał mnie o imię i narodowość.
Potem o zawód. Obok mężczyzn stał na piasku mały tranzystorek
zawinięty w folię. Dobiegał z niego śpiew i przytłumiona, cicha muzyka.
Wyraźnie słyszałem saksofon.
– Nie mam zawodu, jestem pisarzem.
– Pisarz! To na pewno znasz opowieść o lamparcie i ślimaku? – zapytał
mnie ten pierwszy, wyrzucając rybią głowę wysoko w niebo.
– Nie, nie znam. – Kątem oka obserwowałem głowę, jak wpada
do morza i kołysze się rytmicznie na falach. Nagle coś głośno plusnęło
tuż obok niej i w okamgnieniu stała się ofiarą innej, dużo większej
rybiej głowy. Jeden kłap. Barakuda albo murena. Tu trzeba uważać
z pływaniem, tak piszą w przewodniku.
– To bajka znana w całej zachodniej Afryce. Doskonale opisuje
naszego prezydenta Solo. Dawno temu żył w dżungli lampart, który
miał dwanaścioro dzieci... – Dalej słyszałem już tylko ciąg bulgoczących
onomatopei upstrzonych anglopodobnymi słowami.
Z małego tranzystorka dobiegły teraz wyraźniejsze dźwięki. Jazz. Taki
lekki, słoneczny jazz, który już nie jest pospolitym, kiczowatym smooth
jazzem, ale nie jest jeszcze jazzem prawdziwym, chociaż ja właściwie nie
wiem, co to może oznaczać: ten „prawdziwy jazz”. Brzmiał jak Stanley
Turrentine albo Groover Washington Jr. Ciepła kaszanka, taka
z ogórkiem, rozdziobanymi kartoflami i sarepską na brzeżku talerza. Lata
siedemdziesiąte, palce lizać.
– Żółwiu, żółwiu! – ryczał Abu Dżawara, waląc się po udach...
Tak, w zachodniej Afryce jest niezwykła różnorodność muzyki
w radiu. I oszałamiająca wręcz ilość stacji z muzyką. Tu właściwie
wszystko dzieje się z muzyką. W radiu rozkładają wachlarz dźwięków:
od Beethovena, przez muzykę arabską, pop i reggae, po McCoy Tynera,
a nawet Cecila Taylora, późno w nocy, jak to kiedyś słyszałem gdzieś
w Ghanie. Jednak nie oszukujmy się, Cecil Taylor jest głęboko w nocy,
a Beethoven bladym rankiem, jak w Abbey Guesthouse. Nacisk jest
położony tutaj zawsze na bęben i pulsujący bas. Rytm. Nieustanne,
ciągłe powtarzanie. Wieczne powtarzanie. Zawsze tak samo, i to jest
piękne. Wszystko powraca jak w afrykańskim rytmie. Ta muzyka
z zakopanego w piasku radyjka na gambijskiej plaży przypominała mi
moje dziecięce i młodzieńcze dni, kiedy taka ciepła kaszanka wylewała
się z małego tranzystorka moich rodziców w kuchni na lastrykowym
parapecie.
– Ogon lamparta, ogon lamparta!! – wykrzykiwał Abu Dżawara,
wpatrując się we mnie intensywnie. Jego oczy błyszczały jak łuski
oprawianych przez niego ryb.
Zsynchronizowałem obie małżowiny uszne, jedną na Abu Dżawarę,
drugą na radyjko w folii. Bardzo chciałem usłyszeć, kto podaje tę
kaszankę. Musiałem zapomnieć o śpiewach dochodzących z innych
grupek na plaży i z grupy mężczyzn, wypełniających mnie i przestrzeń
wokół warkotem bębnów.
– W tej właśnie chwili zatrzęsła się ziemia i nastąpiło zaćmienie
słońca – Abu Dżawara urwał nagle, a potem znowu zaczął krzyczeć: –
Inna jungle, inna jungle!! – Skończył i spojrzał na mnie śmiejącymi się
oczami. Potem wyjął półlitrową butelkę wody i wypił całą jej zawartość
prawie naraz. – Gambian forest full of dem, you know – dodał.
Muzyka zamilkła prawie równocześnie z końcem bajki. To był długi
utwór. Jak opowieść Abu Dżawary. Okej, teraz radio. Najpierw jest
zazwyczaj jakaś onomatopeja albo okrzyk radości spikera, a dopiero
potem parę słów o granym właśnie utworze. Oboje uszu skierowałem
na tranzystorek. Przez bębny, śpiewy skrobaczy ryb i śmiech Abu
Dżawary zdołałem usłyszeć: Tarika Blue – Blue Neptune...
Robiło się już ciemno. Kilkanaście minut i już zaraz będzie noc. Jest
blisko do równika. Od strony miasta dobiegało już mruczenie
muezinów. Maghrib – modlitwa zachodu. Wstałem, zacząłem się żegnać
z Abu Dżawarą i jego kuzynem. Muszę się pospieszyć, inaczej potem
długo będę błądzić po Bandżulu. Wiem, jak będzie, ciemności, wiele ulic
nie ma nazw, a w chodnikach dziury na pół metra. Na szczęście to
bardzo małe miasto. Kiedyś zabłądziłem w nocy w jakimś mieście
w Erytrei. Wysiadł prąd, jak co noc zresztą, na ulicy nie było żywej
duszy. Mój hotel znajdował się tuż obok fabryki plastikowych
opakowań, która potwornie śmierdziała. Wracałem więc w ciemnościach
po tym smrodzie i trafiłem. A więc Tarika Blue.
Wracałem przez ciemny Bandżul. Stąpałem ostrożnie, wypatrując
dziur, kawałków szkła i różnych innych nonsensownych przeszkód
czyhających na ulicach afrykańskich miast. Na przykład rozlanych
tłustych i śliskich pomyj albo wystających z chodników i ścian niczym
niezabezpieczonych elektrycznych kabli. Czułem zapach ścieków,
gnijących owoców i smażonych na oleju palmowym ryb. Żebracy walali
się pod ścianami niczym porzucone, niepotrzebne worki. Przed sklepem
rzeźnika na plastikowych krzesłach siedziało kilku starców
w nieskazitelnie białych galabijach i wyglądających jak pastylki w też
białych czapeczkach. Ich czarne jak smoła oblicza okalały niezwykle
bujne, białe od siwizny brody. Niektóre pomalowane miejscowo
na rdzawo i pomarańczowo henną. Na kolanach jednego z mężczyzn
leżał Koran. Za ich plecami wisiało kilkanaście wielkich tuszy baranów
i kóz. Na jednym z haków zatknięty był barani łeb łypiący
nieruchomym okiem na świat. Kałuża świeżej krwi rozlewała się powoli
wokół krzesełek. Gdyby nie te mięsne ochłapy w tle, starzy mężczyźni
wyglądaliby jak z okładki „National Geographic” albo Lonely Planet.
Krwistość mięsna, ostre haki i chmary much szkodziły jednak
pocztówkowemu, tropikalnemu romantyzmowi.
Między długimi palcami mężczyzn zwisały nieruchomo korale
i wysuszone nasiona zielono-niebieskich różańców. Dziewięćdziesiąt
dziewięć małych kulek plus jedna duża. Dziewięćdziesiąt dziewięć imion
Boga plus Jeden Bóg. Usta lekko, bardzo niewyraźnie szeptały jakieś
słowa, modlitwy.
Ulicą wolno sunęła wojskowa, odkryta ciężarówka; żołnierze
z karabinami maszynowymi w dłoniach omiatali miasto leniwymi
spojrzeniami, pokrzykując do grupek młodych dziewczyn, które
odpowiadały im radosnym chichotem. Niektóre z nich miały twarze
pobielone kremem B-White, bardzo popularnym w Afryce i Azji.
Wyglądały upiornie i dziwacznie. Jak blade duchy z dżungli. We all
wanna B-White – krzyczały plakaty.
Było tropikalnie wolno, sennie i zmysłowo. Z wielkich billboardów
rozlepionych na murach, pomiędzy coca-colą, mydłem Dove i terenową
mazdą, patrzyły na mnie oczy prezydenta Solo, przenikliwe oczy
nieustraszonego lamparta. Z głośników minaretów rozległa się ikama –
drugie wezwanie na modlitwę. Ludzie, szepcąc modlitwy, spiesznie
wchodzili do meczetów. W parku nieopodal wrzeszczały małpy, i to
strasznie, ale może mi się tylko zdawało. Co by było, gdyby tutaj miał
pospacerować Beethoven? Cóż za wunderbares Erlebnis...
Jednak bez większego trudu dotarłem na ulicę Wielebnego Williama
Cole’a. Już z daleka słyszałem pulsującą muzykę i śpiewy. Półnadzy
muzycy z gitarami, grzechotkami, bębnami. Tłum ludzi falował i klaskał.
Plątanina kabli, cztery wielkie, niemiłosiernie brudne głośniki dudniły
miarowo. Ponaddwumetrowy, bosy, odziany w niebieską bou-bou,
chudy jak tykwa facet z zardzewiałym saksofonem krążył pomiędzy tym
wszystkim niczym wielki błotny marabut. Dym z palenisk, grillów,
ognisk, wszędzie ten dym. Lady Aishatou tańczyła przed wejściem
z małym dzieckiem na rękach.
Czysta radość. Dźwięk.
Ktoś podsunął mi krzywe krzesło. How are you goin’, brada?
Saksofonista przestał grać, usiadł obok mnie, zdyszany i spływający
potem. Jego miejsce zajął teraz młody chłopak, który zaczął śpiewać,
a właściwie melodeklamować jakąś pieśń. Szybko, z podniesionymi
rękoma i twarzą zwróconą w kierunku rozświetlonego nieba,
w uniesieniu, w absolutnym natchnieniu. Krzyczał i bił się po twarzy.
Teraz muzyka stała się jeszcze bardziej jednolitym, nieposzarpanym przez
saksofon, galopującym strumieniem basu i bębnów. Miałem wrażenie,
że wszyscy muzycy grają ten sam motyw. I wszyscy śpiewający
i klaszczący też. Stare pianino natomiast grało zupełnie niezależnie, jak
gdyby uśmiechnięty od ucha do ucha pianista zapomniał o wszystkim,
co się działo dookoła. Gitara od czasu do czasu, niczym uwięziona
w słoiku mucha pomrukiwała w tej wstędze zwartego, transowego
dźwięku. Ale nic, absolutnie nic nie wymykało się rytmowi i harmonii,
żaden dźwięk, był to jeden, perfekcyjny kosmos. Wchłaniał wszystko.
– My name is Ablanjaye – wrzasnął mi saksofonista do ucha i podał
mokrą od potu dłoń. – Do you like our music, brada? – Szczerzył do mnie
białe zęby.
I tak nie było słychać mojego głosu. Kakofonia niesamowita. Kątem
oka zauważyłem, że dwóch policjantów z patrolu dołączyło
do tańczących. Krótkie karabiny maszynowe bujały się im na biodrach
niczym hula-hoop. Nie, teraz gitara brzmiała raczej jak moskit, nie
mucha. Natrętny moskit tuż koło ucha. Bzy-bzy-bzy, jak ten komar
z dziecięcego serialu o Psie Huckleberrym. Tak gra Wes Montgomery.
On jest komarem. Bas cały czas gadał. Jak radio za ścianą. Tak, bas gadał.
O czym gadał bas w Bandżulu? Próbowałem to uchwycić, zrozumieć
język instrumentu, słowa tych czterech strun. Nie mogłem, nie
rozumiałem. Czułem tylko, że to strasznie stary język. Pradawny.
Słyszałem w jego grze krew. Tak, słyszałem krew. Jego, swoją, twoją,
wszystkich. Twarz Ablanjaye wynurzała się z białej mgły, gęstego dymu.
Do you like our music, brada?
– Gramy tutaj co wieczór, nie dla pieniędzy, chociaż dostajemy
z hotelu i knajpy żarcie i parę groszy, robimy to, bo zostaliśmy do tego
stworzeni. – Ablanjaye intensywnie wpatrywał się w moje oczy, mówił
inną angielszczyzną, zdecydowanie bardziej angielską. – Mam zadanie, I
have assignment... – Zawiesił głos.
To mnie zaintrygowało.
– Jakie zadanie? – spytałem.
– Chcę otworzyć muzykę! – krzyknął mi prosto w ucho.
– Nie rozumiem.
– Muszę już iść grać, czeka mnie jeszcze jedna fraza – uśmiechnął się
do mnie. – Istnieje coś innego w muzyce, niż nam wszystkim się zdaje,
ja i moi przyjaciele chcemy to odnaleźć... Czekaj tu na mnie, zaraz
wracam, ten minutes...
Podniósł się z krzesła, wrzasnął przeciągle i wyskoczył na środek ulicy,
witany zbiorowym aplauzem. Potem chwycił saksofon i niemal od razu
zaczął z niego wypluwać monstrualną, grubą anakondę. Ciągnęła się
w nieskończoność, groźna, dzika, poskręcana, ziejąca obezwładniającą
wszystkie zmysły trucizną jazzowej muzyki. Dziesięć minut
przeraźliwego, niewiarygodnie pięknego terroru wielkiego węża. Dymy
buchały w rozgwieżdżone afrykańskie niebo. Dziesięć minut anakondy.
Potem na ulicy grały już tylko bębny. Dudniły monotonnie do świtu.
Poszliśmy z Ablanjayem do hotelowej restauracji. Piliśmy zieloną
herbatę, słodką i gorzką jednocześnie.
– Wszyscy słuchamy jakiejś muzyki – Gambijczyk wpatrywał się
z uśmiechem w moją twarz – od dziecka. Wydaje się nam, że to tylko
abstrakcyjna struktura dźwięków w czasie, fale akustyczne,
częstotliwości, amplitudy, rytm, harmonia i cisza...
Już się opanował, jego ciemnobrązowa, sucha twarz promieniowała
absolutnym spokojem. Założył galabiję i sandały, nie przypominał
zupełnie szaleńca z saksofonem sprzed pół godziny. Przypatrywałem się
dyskretnie tej twarzy: biło z niej uduchowienie i skupienie, za którymi
krył się jednak jakiś tajemniczy żar. Pewna nieobecność i jakieś ciche,
trudno opisywalne oddalenie, które często wychwytywałem
na twarzach ludzi w Indiach czy w Egipcie. Takich ludzi nazywam
„żyjącymi duchami”. Unoszą się minimalnie nad ziemią, lekko ją tylko
muskając stopami, od czasu do czasu lądując, by za chwilę znowu
oddalić się w swoje przestrzenie. W czarnej muzyce funkcjonuje na to
określenie: living soul. W Afryce takie oblicza spotykałem na każdym
kroku, w każdym państwie, tu, na ludzkich twarzach króluje living soul.
Twarz Ablanjaye przypominała mi twarz pewnego digambary –
wyznawcy dżinizmu, którego spotkałem kiedyś w Madrasie i potem
opisałem w jednej ze swoich książek. Od czasu do czasu zdarza mi się
spotykać różnych ludzi, w różnych częściach świata, z tymi samymi
twarzami.
– ...Ale tak naprawdę nie wiemy, czym w rzeczywistości jest muzyka...
To wielka tajemnica – Gambijczyk zawiesił głos i pochylił się w moją
stronę – tajemnica tajemnic, idea niezmierzona. Albowiem wszystko jest
muzyką. Każdy byt ożywiony i nieożywiony, każda myśl, każdy przejaw
rzeczywistości jest muzyką...
– Chcesz więc rozwiązać tajemnicę bytu – teraz ja się roześmiałem – to
bardzo trudne... Jak mi powiesz, czym naprawdę jest ten stół, przy
którym siedzimy, to będziesz wiedział, czym jest i muzyka...
Saksofonista zachichotał.
– Nie, nie sięgam tak daleko, I am not Plato...
Nadstawiłem uszu, to imię bardzo rzadko pada w afrykańskim
mieście. Platon uniósł się przez chwilę w powietrzu knajpy, na fali
drgającego basu i warkotu tam-tamów. Ablanjaye zauważył moje
zaskoczenie i jakby tłumacząc się nieco, powiedział:
– Mieszkałem kilka lat w Maroku, w górach Atlas, w sufickiej wiosce.
Tam poznałem muzykę, jej istotę. Ona zaprowadziła mnie do filozofii,
nauczyłem się francuskiego i arabskiego, żeby czytać książki filozoficzne.
Filozofia przywiodła mnie z powrotem do muzyki. Wiem, że cię
zaskoczyłem. Black people rarely know Plato and European philosophy,
so long time of humiliation and tyranny... – Wyciągnął z kieszeni
plastikową torebkę z wielkimi jak palce skrętami i podał mi jednego.
Pstryknął palcami. – You know, brada, you know... – Potem zapalił skręta
i zanucił, patrząc mi w oczy:

They said someday you’ll find
All who love are blind
Oh, when your heart’s on fire
You must realize
Smoke gets in your eyes, smoke gets in your eyes...

Znowu wyłaniał się z chmury dymu, jak Albert King na okładce płyty
I Wanna Get Funky albo jak koptyjscy święci na starych obrazach
w kairskim kościele.
– Jak zamierzasz otworzyć muzykę?
– Jeszcze nie wiem – odrzekł Ablanjaye – klucz jest w samej muzyce
właśnie. To jest pewien kod, pewien układ dźwięków, który musi
chociaż na sekundę zaistnieć, taki, a nie inny, jak szyfr do sejfu. Dlatego
praktycznie dzień i noc gram. Sam albo razem z Gunjur Mystics, tak
nazywa się mój zespół. Wydaje mi się, że mam już część kodów...
Zaczął grzebać po kieszeniach.
– O, popatrz. – Wyciągnął na stół pomięty, zatłuszczony zeszyt i go
otworzył. Kilkanaście stron zapisanych drobnym maczkiem: nuty, litery,
tajemnicze znaki, cyfry i słowa. Na okładce widniał napis „John Coltrane
– Allah Supreme” (w oryginale „A Love Supreme”).
– Tu jest osiemnaście kodów...
A jednak jazz. Bębny i śpiewy sprzed hotelu wlatywały przez otwarte
okna, krążyły nad naszymi głowami, rozwiewały dym i wylatywały
z powrotem na ulicę.
– A ile ma ich być razem?
– Nie wiem – odpowiedział, oczy mu świeciły z podniecenia – ale
czuję, że jestem coraz bliżej. Wiesz, to jest jak z przeciskaniem się przez
podziemny tunel: czujesz, że przeszedłeś już pewne etapy i zbliżasz się
do końca, do świeżego powietrza, do słońca, do otwarcia... – zaciągnął
się skrętem – dlatego cały czas gram...
– Rozumiem. A co to w ogóle znaczy: otworzyć muzykę?
– Tam jest coś w środku, coś niewiarygodnego – zachichotał
Gambijczyk – coś absolutnie niewiarygodnego, poznałem już tego
przedsmak w Maroku, kiedy brałem udział w wielogodzinnych
śpiewach sufich, you know, brada, zikr, you know...
– Skąd wiesz?
– Czuję to. Czucie to najwyższe poznanie.
– Nie boisz się? Coś się może rozsypać dookoła. Na zawsze.
– Boję się. Strasznie się boję.
– Myślisz, że ktoś przed tobą już otworzył muzykę? Ludzie grają
muzykę od początku świata. Nie jesteś pierwszy, który ma takie plany. –
Oganiałem się od dymu. – To mógł być Mozart na przykład albo jakiś
Sumer, albo jakiś facet z jaskini sprzed pięćdziesięciu tysięcy lat, albo...
– Albo John Coltrane – przerwał mi Ablanjaye.
Zapanowała cisza. Czułem, że wciągnął mnie do tego, wciągnął
na całego. Już nie ruszę się stąd. Nie jadę wzdłuż rzeki do Georgetown,
na końcu Gambii. Zostaję w Abbey Guesthouse. Hotelowy kot otarł się
o moją nogę.
– Wydaje mi się, że kod może pasować do Allah Supreme Coltrane’a –
wyszeptał konfidencjonalnym głosem. – Znasz to, brada?
– Znam Allah Supreme Coltrane’a, czyli Acknowledgement, to
tajemniczy utwór. Czułem jego echa w twojej dzisiejszej grze. Ten wąż...
ta straszna anakonda, która pełzała dzisiaj po ulicy, you know, brada...
Wydaje mi się niebezpieczna, dlatego pytam, czy nie boisz się otwarcia?
Ta anakonda to może być pestka w porównaniu z tym, co naprawdę
może się kryć w środku muzyki...
Wstałem i uchyliłem szerzej okno. Kurde, ile dymu! Oszaleć można,
nic nie widać. Rozejrzałem się po knajpie. Wyglądała cudownie, jak bar
mleczny spod mojego bloku, z lat siedemdziesiątych. Wszystko było
kapitalnie krzywe i takie jakby odgięte do tyłu. Jak gdyby cały obraz
widziany przez moje oczy trochę się pochylił. Tylko plastiku więcej. Ach,
jak tu surowo i pięknie. Przeszedłem się po pomieszczeniu, dotykając
z czułością ceratowych obrusów z wypalonymi od papierosów dziurami.
Tylko dwie blade żarówki oświetlały restaurację. W ich świetle
przyglądałem się twarzy Ablanjaye. Była przepiękna, jakby wyrzeźbiona
z alabastru albo z plasteliny dzieciństwa. Na chwilę umilkła muzyka,
tylko basista uderzał w struny gitary, jakby grał na własnych żyłach. Tak
to brzmiało. Dwie, trzy minuty tylko samych żył basisty. Potem mój
wzrok padł na ścianę za plecami saksofonisty, była tam plama po oleju
albo czymś podobnym. Ta ściana była bezcenna, wiedziałem, że to
właśnie ta ściana, ściana Prousta z żółtą plamą, która tak naprawdę jest
przecież motylem. Wtedy, patrząc na tę plamę, poczułem,
że zaskoczyłem, że już teraz wszystko pójdzie gładko. A tak się
męczyłem, tak się męczyłem... Stanąłem przed szeroko otwartym oknem,
popatrzyłem na ulicę pełną tańczących i śpiewających ludzi
i wyszeptałem do siebie: „Książka, książka, znowu książka...”.
– Tak, to może być niebezpieczne, ale ja muszę to zrobić, jestem już
za daleko, już nie mogę się cofnąć. Będę cię codziennie po graniu
informował o postępach w szyfrze. Jestem tu co wieczór. – Wstał i lekko
unosząc się nad zaśmieconą podłogą z saksofonem w dłoniach,
podfrunął do okna, wychylił się nieco i zaczął grać motyw z Allah
Supreme. To brzmiało jak oddech biegnącego, zdyszanego człowieka.
Wyszedłem z restauracji i skrzypiącymi schodami ruszyłem na moje
piętro, do pokoju. Na półpiętrze w półmroku zauważyłem jakąś postać.
Po głosie poznałem, że to mężczyzna. Niemieckie, mruczane pod nosem
gniewne słowa, jakby przekleństwa. Turysta z Niemiec. Wyjąłem
z kieszeni komórkę i skierowałem na niego jej światło.
Na półpiętrze siedział Beethoven i srał do wiadra.
Stara, pomięta niczym papierowa torba twarz. Mrużył oczy, oślepiony
blaskiem telefonu. Zauważyłem warstwę pudru na czerwonawych,
pucołowatych mimo zmarszczek policzkach. Usłyszałem, że ma
biegunkę. Westchnął i powiedział cichym głosem:
– Muzyka jest tajemnicą. Słuchamy jej i wpatrujemy się w nią, lecz
tak naprawdę jej nie słyszymy i nie widzimy. Jej światło jest zbyt
łagodne. Próbujemy uchwycić sens muzyki, lecz nie możemy jej nawet
dotknąć, zawsze się nam wymyka. Jest zbyt ulotna... – Pierdnął
przeciągle, nadął policzki i zdefekował kolejną porcję kału do wiadra,
nerwowym ruchem ręki poprawiając zwisający żakiet przyozdobiony
brudną kryzą. – ...Muzyka nie ma żadnego kształtu, jest jednocześnie
oświetlona i pogrążona w cieniu. I co ważne, co bardzo ważne, cały czas
rozbrzmiewa. Nawet kiedy nie ma jej w zasięgu naszej percepcji, to i tak
ona jest. Kiedy nie wybrzmiewa żadnym dźwiękiem, to powraca
do swojego naturalnego stanu, do nicości, czyli do wszystkiego. Jest
bezkształtnym kształtem i tylko z powodu jej dźwięku znamy ciszę,
i odwrotnie. Muzyka to nieuchwytność chwili. Jeśli komuś zdarzy się
zobaczyć muzykę – zaśmiał się sarkastycznie i utkwił we mnie swoje
przekrwione, zmęczone oczy – to i tak nie zobaczymy jej twarzy. Jeśli
za nią podążymy, nie zobaczymy jej pleców. Muzyka istnieje jedynie
w chwili obecnej, której, tak naprawdę, nigdy nie ma. Muzyka podąża
przed siebie przez niezmierzone, nieskończone otchłanie czasu
i przestrzeni, w sobie tylko znany sposób, sięgając początku, a nie kresu.
Oto klucz, mein Freund. Das ist der Schlüssel...
Stęknął, pochylił głowę, peruka zsunęła mu się lekko na lewą stronę.
Nagle odrzucił głowę do tyłu i nadął się ponownie, krzycząc:
– Co za obrzydliwe, afrykańskie żarcie!!!
Bulgotanie biegunki i gwałtowny strzyk cieczy niczym z gwałtownie
odetkanego kranu. Poruszone pośladkami metalowe wiadro zaszurało
o kamienną posadzkę przenikliwym dźwiękiem, od którego zabolały
mnie wszystkie zęby. Z ulicy dochodziło głuche bębnienie tam-tamów.

Dzień spędziłem na uganianiu się za komarami po pokoju. Było
za gorąco, żeby gdziekolwiek wychodzić. Za oknem żywej duszy: puste
ulice, od czasu do czasu jakiś samochód, pies i kot w cieniu muru, daleka
muzyka, upał.
Coś czytam, coś piszę. Strony lepią się od potu.

Qibla – do której wierny zwraca się – to Mekka.
Qibla – do której dąży szach – to światowładztwo.
Qibla – do której dąży kupiec – to bogactwo.
Qibla – zakochanego – to piękność kochanki.
Qibla – żądnego uciech – to są pełne szklanki.
Qibla – mędrca – to księgi – to nauki droga –
Qiblą – illuminata – jest widzenie Boga!

(Dywan perski. Antologia arcydzieł dawnej poezji perskiej, Armoryka,
s. 41., przeł. Antoni Lange)

Ten wijący się w niebo wąż Coltrane’a. W stronę źródła. Ten
narastający, niespokojny dźwięk przebudzonej kobry. Ten
sssssssssssssnake. I sitar, gdzieś w lewym uchu. Jednostajny, cały czas
taki sam, przypominający o jednym i tym samym, o wiecznym jednym,
o Jednym. Allah Supreme.
Co jest w środku tego?
Tak, ja wiem, że to tylko powłoka, tylko uczucia.
Po południu upał zelżał i wyszedłem na miasto. Tym razem
powlokłem się do parku. Był niedaleko, zapuszczony, gęsto porośnięty
dawno niestrzyżoną trawą i dzikimi krzewami bugenwilli. Po drodze
kupiłem butelkę lodowatej coca-coli. Usiadłem na krzywej ławeczce,
piłem colę i wpatrywałem się w drzewa. Nagle przede mną pojawił się
pucybut ze skrzyneczką szczotek i past. Two minutes, ten dalasi only.
– Nie, dziękuję, nie ma co czyścić. – Wskazałem na swoje sandały.
Chłopiec uśmiechnął się. Porwany T-shirt, połatane jeansy, plastikowe
klapki, uśmiech.
– Kim jesteś, white brada?
– Jestem pisarzem.
Nieopodal pod rozłożystym drzewem spał brodaty żebrak
w potwornie brudnych łachmanach. Głowę oparł na szmacianym
worku, w którym prawdopodobnie znajdował się jego cały dobytek.
Muchy krążyły wokół zwabione nieruchomym ciałem.
Chłopak rzucił okiem na nieszczęśnika, wyjął z pudełka kilka szczotek
i puszkę z pastą i zaczął nimi żonglować, zaśmiewając się głośno. Nagle
urwał, szczotki i pasta rozsypały się po ścieżce. Zakrył usta dłonią,
wpatrując się we mnie z rozszerzonymi oczami. Rozszerzonymi
od śmiechu.
Wyciągnąłem portfel z kolorowymi ptakami. Coś mamrotałem pod
nosem, jakieś nonsensy.
Freude, schöner Götterfunken, Tochter aus Elysium, wir betreten
feuertrunken, Himmlische, dein Heiligtum! Deine Zauber binden wieder,
was die Mode streng geteilt; alle Menschen werden Brüder, wo dein
sanfter Flügel weilt!
O Radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich cór, święta, na twym
świętym progu staje nasz natchniony chór! Jasność twoja wszystko
zaćmi, złączy, co rozdzielił los; wszyscy ludzie będą braćmi, tam, gdzie
twój przemówi głos.
(Fryderyk Schiller, Oda do radości, muz. Ludwig van Beethoven, przeł.
Konstanty Ildefons Gałczyński)
Obudziłem się i cały mokry usiadłem gwałtownie na łóżku. Za oknem
grał Ablanjaye z przyjaciółmi. Afrojazz rozsadzał mi skronie. Cała ulica
śpiewała. Otwierali muzykę.
Wypadłem na korytarz. Beethoven srał tam gdzie poprzednio,
wpatrzony w brudną ścianę, w bezkres czasu i przestrzeni. Na mój widok
podniósł zmęczone oczy.
– Młody człowieku, poszukiwanie istoty muzyki jest tajemnicą
tajemnic!! – wrzasnął. – Muzyka nie ma początku ani końca. Nie
posiadając tak naprawdę żadnego dźwięku ani kształtu, stanowi istotę
prawdy...
Nagle znowu uniósł pośladki, nadął się i wypuścił potworną porcję
gazów.
– Dzięki temu, paradoksalnie, możemy odnaleźć drogę do sensu
muzyki, ale tylko drogę, nie samą muzykę – jęczał. – Ta bowiem jest zbyt
pradawna dla ludzkiej percepcji. Lecz jej tajemnicze imię nie przemija
wraz z upływem czasu, jest niezmienne. Kształtuje ono wszelkie
istnienie i nigdy nie przemija, bo tak naprawdę wszystko jest muzyką.
Poznać to imię można, tylko jeśli nie będzie się próbowało go poznać. –
Strumień biegunki chlusnął do wiadra.
Zaśmiał się i zaczął gwałtownie kasłać. Potem spojrzał na mnie,
prychnął i znowu wybuchnął śmiechem. Aż pochylił się od tego
opętańczego, wariackiego chichotu. Nagle zachwiał się i chwycił framugi
drzwi od swojego pokoju. Wiadro szurnęło niebezpiecznie, po czym
wywróciło się z metalicznym brzękiem. Brązowa ciecz rozlała się
po korytarzu i wężowatą strużką zaczęła spływać po schodach.
– Donnerwetter – zasyczał – Donnerwetter, idź już stąd, idź na ulicę
do swoich Murzynów – pot leciał mu ciurkiem po czole – niedługo
zobaczysz coś niezwykłego, czuję to. Oni wiedzą więcej ode mnie.
Co za ohydne, murzyńskie żarcie, Scheissssse!
Osuwał się wolno po ścianie i usiadłby we własnym kale, gdybym
w ostatniej chwili nie przytrzymał jego ramienia. Spojrzał na mnie
bladymi, zmęczonymi oczami, po czym zaczął cicho nucić coś pod
nosem.

Wypadłem na dwór. Cała rzeczywistość pulsowała muzyką.
Nieprzebrane tłumy tańczyły na ulicy, śpiewając i krzycząc. Ablanjaye
ze swoim saksofonem stał na drewnianej skrzynce pod banianem.
Reszta jego zespołu rozproszona była po całej ulicy. Niesamowita ilość
śmieci walała się wszędzie dookoła, przypominało mi to sceny z filmów
Felliniego. Takie nierealne, oniryczne, gdzie rzeczywistość zatracała cały
swój sens, będąc czymś innym, czymś niewiadomo czym, może snem,
może filmem. Grali Allah Supreme Coltrane’a.
W oryginale A Love Supreme.
JOANNA BATOR/JAN BAJTLIK Spacer
Olga Stanisławska
Input. Else. Goto. Loop.




Długi stół przykryty białym obrusem. Na stole chleb, ser, oliwki. W tle
mur z czarnych i białych kamieni, fryz z liśćmi winogron. Za stołem
dwanaście osób. Wyglądają jak przy ostatniej wieczerzy, ale to nie
mężczyźni, lecz kobiety. Jedzą śniadanie.
– To stary zwyczaj w Damaszku – mówi Rania. – Kiedyś kobiety, które
nie pracowały, spotykały się co rano na śniadaniu. Nie wiedziałam,
że jeszcze ktoś to robi. Rzadko bywam o tej porze w restauracji.
Rania jest reżyserką i dramaturgiem. Kończy studia, pisze pracę
o sztukach Heinera Müllera. Ma krótko obcięte włosy i spodnie
bojówki. Musi mówić głośno, bo nad nami z telewizora leci libański
pop. Gwiazda na ekranie, kołysząc się kusząco na sofie, odsłania głęboki
dekolt.
To ostatnie lato przed wojną.
Kobieta pośrodku sąsiedniego stołu łamie chleb i podaje innym.
Dołącza do nich jeszcze jedna spóźniona krewna, może przyjaciółka.
Całuje dwie najstarsze najpierw w policzki, a potem w rękę, by w końcu
dotknąć ich dłońmi swego czoła. Rozmawiają teraz, nabierając hummus
na chleb, w hidżabach lub z rozpuszczonymi włosami, z makijażem lub
bez. Restauracja mieści się w jednym ze starych pałaców otomańskich
i przez przeszklony dach dawnego dziedzińca do środka wlewa się
poranne słońce. Dzień będzie gorący, trwa fala upałów.
Ciekawe, co teraz robią Suheir, Sejzar i Rusz.
* * *
Mieszkają na drugim piętrze kamienicy w Aleppo. W tym samym
miejscu, powiada Sejzar, od zawsze. Telewizor w salonie też,
wydawałoby się, pokazuje od zawsze ten sam stary czarno-biały egipski
film, historię miłosną pełną łez i rozpaczy. Na ścianie nad telewizorem
wisi zegar z kukułką, ale jego wskazówki ani drgną.
To wszystko dzieje się dawno. Suheir, Sejzar i Rusz stają dopiero
na skraju dorosłego życia. Ja też nie jestem wiele starsza niż one.
U dziewcząt zegar z Myszką Miki tyka regularnie. Ich pokój jest
niewielki, niemal w całości wypełniają go ogromne białe meble,
kupione jeszcze na ślub rodziców – dwa łóżka i toaletka w rokokowe
pozłacane zawijasy. Z zawijasów zdążyła tu i tam odprysnąć farba,
bo przecież ile to lat? Samir, najstarszy syn, za dwa miesiące sam będzie
się żenił. Pokazał mi nawet zdjęcia ze swoich zaręczyn, choć na żadnym
z nich nie było widać narzeczonej.
Łóżka są zatem dwa. Na jednym śpię ja, na drugim Suheir i Sejzar.
Rusz, najmłodsza, przeniosła się na podłogę.
– To nic. – Macha ręką. – Latem, gdy są upały, wszyscy wynosimy
materace na taras.
Przez całą noc nad drzwiami świeci się mała lampka, wątła jak
światełka w sleepingach. Może po to, żeby dziewczęta nie rozbiły się
w nocy o rafy snów, które się jeżą w ciemnościach.

Jeszcze wczoraj spałam w tanim hotelu w śródmieściu Aleppo, sama.
Przyjechałam do miasta późno, zbyt późno, żeby kogokolwiek niepokoić.
Noc była ciepła, choć ledwo zaczynał się kwiecień. Okiennicę
przymknęłam tylko na wpół, żeby nad ranem weszło do pokoju trochę
chłodu. Przyjemnie było leżeć w ciemnościach, słuchając głosów zza
okna. Gdzieś blisko, tuż, toczyła się rozmowa. Melodia słów była jednak
dziwna. Nie dawała spokoju, nie pozwalała zasnąć. W końcu ukradkiem
wyjrzałam na podwórze.
W otwartym oknie naprzeciw siedziała dziewczyna w czarnej
sukience. Gawędziła z dziewczyną z okna po drugiej stronie podwórka,
ubraną w samą halkę. Wewnątrz ciasnego pokoju za plecami tamtej
kręciła się jeszcze inna dziewczyna. Był też mężczyzna.
Teraz wyraźniej słyszałam ich głosy. Nie mówiły po arabsku, tylko
po rosyjsku. Czekały na klientów i rozmawiały o ulubionych płytach.
– Ja codziennie wychodzę – powiedziała po chwili milczenia
dziewczyna w halce. – A ty? Pozwalają ci wychodzić na ulicę?

Nie zdążyłam rano zadzwonić do Sahera. Zanim podeszłam do budki
telefonicznej, zobaczyłam, że idzie chodnikiem w moją stronę.
Saher był w Aleppo asystentem na wydziale matematyki.
– Dlaczego nie zamieszkasz u nas? – zapytał.
Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu uniwersytetu. Na ławce czekała
na nas pulchna, uśmiechnięta dziewczyna, jego siostra. Bardzo zdolna,
mówił Saher, świetnie jej idzie na informatyce.
Lepiej, żeby sąsiedzi nie wiedzieli, że w domu jest cudzoziemka, uznał
Saher. Dzielnica była konserwatywna i w ogóle, wolał nie wchodzić
w szczegóły. Dlatego teraz właśnie Sejzar czekała na nas z torbą pełną
ubrań.
– Masz wszystko? – spytał Saher sucho.
Sejzar wydęła wargi, ale wstała z ławki. Poszłyśmy razem do damskiej
toalety i tam, krztusząc się ze śmiechu i oglądając niespokojnie na drzwi,
dokonałyśmy wspólnie mojej metamorfozy. Chustka na włosy, szeroka
czarna abaja, choć żadna z nas nie miała pewności, dlaczego właściwie
miałam włożyć to wszystko.
Potem Sejzar wróciła na zajęcia. Ja poszłam za Saherem w stronę
domu.
Szłam przez puste zaułki dziesięć metrów za nim. Rozumiesz,
powiedział Saher, tak, żeby nie było widać, że się znamy. Ktoś wyglądał
z okna, ktoś siedział przed domem na krześle. Patrzyłam tylko w ziemię,
jedynie od czasu do czasu podnosząc oczy na plecy Sahera.

Teraz, kiedy wychodzę na dwór, wkładam płaszcz którejś z jego trzech
sióstr – Suheir, Sejzar czy Rusz – i przykrywam włosy.
W kieszeni płaszcza czuję drewniane koraliki różańca.
– Koleżanki pytają czasem, jak latem mogę w tym wytrzymać, w ten
gorąc – mówi Sejzar. – Ale to jest przewiewne.
Lato jeszcze nie przyszło. Póki co rzeczywiście wygodnie mi w tym
płaszczu, szerokim, zamaszystym. Wszystko wydaje się teraz inne, kiedy
idę z Sejzar ulicami Aleppo.
Świat wykonał obrót. Patrzę na niego z innego miejsca.
Nieczęsto jednak wychodzę. Samej mi teraz niezręcznie – co powiem,
jeśli ktoś mnie zgadnie? Lepiej wyjść z którąś z sióstr, Suheir albo Sejzar.
Ale Suheir pracuje, a Sejzar się uczy. Tylko czasem mnie zabiera na targ,
żeby kupić migdały albo niedojrzałe zielone czereśnie. Wiele rzeczy
ludzie w tym kraju jedzą, gdy są jeszcze zielone, jakby przez całe życie
nie opuszczała ich niecierpliwość młodości.
Stary targ ma sklepienie z kamienia. Przez dziury wdziera się słońce,
rozcina gęste powietrze. Zaczyna się od stoisk rzeźników – klawisze żeber,
sine języki baranie, jelita nadmuchane jak balony. Trzeba przebyć
chmurę mdłego baraniego zapachu, żeby móc iść dalej. Przez tłum
przeciskają się chude wiejskie kobiety z tatuażami na podbródku
i złotym kolczykiem w nosie. Na dziedzińcach zabytkowych zajazdów
dla podróżnych piętrzą się kłęby surowej wełny. A potem zaraz zaczyna
się bazar złotników, gdzie w sklepach jest klimatyzacja, a sprzedawcy są
ubrani w garnitury.
W czasie studiów Saher dorabiał, wymieniając pieniądze na targu.
Przestał, gdy zaczął uczyć na uniwersytecie. Co by jego studenci
powiedzieli, gdyby zobaczyli, jak zagaduje turystów?
Nie ma jednak lepszej szkoły życia niż bazar, mówi. Do dziś liczyć
umie nawet po polsku.
Aleppo ma zatem ten targ, dwanaście kilometrów ulic splątanych
niczym baranie jelita. Ma ormiańską dzielnicę handlową Al-Dżadida,
gdzie szyldy są w czterech językach i czterech alfabetach – arabskim,
ormiańskim, rosyjskim i angielskim. Dżadida jest poliglotką. Underwear
– widziałam pierwszego wieczora napis nad wielką witryną, bo Aleppo,
uduchowione i wyrachowane, konserwatywne i wyuzdane, to
bliskowschodnia stolica nylonowej bielizny. Jeszcze o jedenastej w nocy
w Dżadidzie ktoś przybija nad drzwiami sklepu nowy szyld, ktoś
reperuje drzwi, ktoś zaprasza ruchem ręki do środka. Ale dom rodziców
Sahera stoi daleko od zamieszania Dżadidy.
Spać chodzimy wcześnie.

Po śniadaniu Samir, najstarszy brat, wychodzi. Dziś rano była kłótnia,
Samir trzasnął drzwiami. Saher od rana łazi po mieszkaniu w kalesonach
i podkoszulce. Powtarza angielskie zdania – przygotowuje się
do egzaminu TOEFL. Rusz, która studiuje pedagogikę, też nerwowo
spaceruje z zeszytem, mamrocząc pod nosem. Uczy się do egzaminu
z wychowania fizycznego. Egzamin będzie pisemny.
Sejzar skończyła mycie podłogi i siadła przy telefonie, sprawdza
z koleżanką rozwiązania zadań. Nie chce zostać nauczycielką, jak siostry.
Chciałaby, mówi, założyć własną firmę, w której sama będzie
o wszystkim decydować. Mogłaby na przykład prowadzić kursy obsługi
komputera, czemu nie?
Teraz umyła głowę. Rusz drąży właśnie cukinie do nadziania, Suheir
nie wróciła jeszcze z pracy, to mnie przyjdzie zatem przycinać włosy
Sejzar przed lustrem w salonie, ciężkie, gęste, ciemnokasztanowe. Nożyce
zanurzają się w nie głęboko i posuwają naprzód głośnymi ciachnięciami.
Potem Sejzar przycina moje.
Chciałaby wyjść za mąż, mówi. Ale z kolegami na roku za dużo nie
rozmawia, nie wypada.
– To Saher powinien pomóc mi znaleźć męża. Za kogo mam się wydać,
jeżeli on nie przedstawia mi swoich kolegów? Na uniwersytecie, jak jest
w towarzystwie, mija mnie, jakby mnie nie znał. Ledwie mi rzuci „cześć”.
Saher, który słucha naszej rozmowy z kanapy, wzrusza ramionami
i odwraca głowę.
Coraz rzadziej odzywa się do mnie. Nie proponuje mi już, że pokaże
mi miasto, jak pierwszego dnia.
Przeszłam niepostrzeżenie na drugą stronę, stronę sióstr.

Matka Sahera robi dziś konfitury z róży. Rozsiadła się z robotą
na podłodze w salonie, żeby od czasu do czasu zerkać w telewizor.
Podnosi różę do twarzy.
– Ja też jestem Róża – mówi do mnie. – Tak mam na imię. Warda to
właśnie róża.
W Aleppo kwiecień to sezon na róże i na targu wszędzie stoją
ogromne kosze kwiatów, szeroko otwartych, lekko pomarszczonych,
jakby nie zdążyły jeszcze rozprostować płatków. Matka Sahera już mi
pokazała, jak spośród ich różowości wyrywać żółte słupki i pręciki, które
dałyby konfiturze gorycz. We dwie obdzieramy teraz róże z płatków
w potoku słońca, które wpada przez okno w salonie. Okno wychodzi
na ślepy mur z pustaków. Zbudowano go po to, żeby niedyskretni
sąsiedzi z naprzeciwka nie zaglądali z tarasu do ich mieszkania.
Dzwonek. Sąsiadka przysłała synka z jakąś prośbą. Matka Sahera
zarzuca na głowę skraj fartucha, który wisi w sieni, i otwiera drzwi, żeby
zamienić z chłopcem kilka słów.
Wraca, siada na podłodze i wzdycha, trochę do mnie, trochę do siebie
i trochę do Boga: Ya Rabbi. O, Panie.

Suheir wróciła z pracy. Kładzie na łóżku zeszyty do sprawdzenia. Uczy
wszystkiego, oprócz wuefu, w szkole, do której chodzą tylko
dziewczynki. W Damaszku czy w Latakii szkoły mogą być koedukacyjne,
mówi. W Aleppo to by nie przeszło.
– U nas, jak dzieci skończą dziesięć lat, są rozdzielane. Niedobrze, gdy
za wcześnie dowiedzą się pewnych rzeczy.
Prawda, w jej klasie jest także dwóch chłopców, synów nauczycielek.
Gdyby ona też miała syna, pewnie sama chciałaby go mieć pod ręką.
Jednak nie będzie mieć syna. Ma dwadzieścia sześć lat i postanowiła
nie wychodzić za mąż. Małżeństwo? To nie dla niej. Całe życie sam
na sam z jakimś człowiekiem...?
Matka, mówi, przestała się już z nią spierać, pogodziła się z jej
wyborem.
A ojciec? Nigdy jeszcze nie rozmawiałam z jej ojcem. Włosy ma tak
siwe, że aż całkiem białe, i przesuwa się po domu w milczeniu, szurając
papuciami. Widać, że w zasadzie wolałby być gdzie indziej. Kiedy
wzbierają rodzinne kłótnie, rzuca czasem jedno ciche zdanie, na które
nikt nie zwraca uwagi.
No pewnie, mówi Suheir, nie obyło się bez awantur, ale dziś ojciec też
ją rozumie.
Usiadła na łóżku. Zsuwa z rąk jedną po drugiej czarne rękawiczki,
odpina guziki płaszcza. Zdejmuje z głowy czarną zasłonę, którą na ulicy
opuszcza na twarz. Pod zasłoną przechodnie nie widzą nawet jej oczu.
Mało kto posuwa się do tego, by zasłonić się tak ostatecznie.
– Przymierz – mówi Suheir.
Staję przed rokokową toaletką. Chustka ma metr na dwa metry. Trzeba
ją złożyć na pół, tak, żeby powstały dwie warstwy. Zakłada się ją tak
samo jak inne chusty. Potem wystarczy górną warstwę zsunąć na przód,
żeby zasłonić twarz.
Ogarnia mnie nagle dziwne poczucie mocy. Zza cienkiego muślinu
widać wszystko. Widzę Suheir, która mi się przygląda. Widzę siebie
w lustrze z rokokową ramą, z której obłazi farba. Widzę igły i szpilki
w pudełku po jordańskim mydle z dodatkiem błota z Morza Martwego.
Widzę zeszyt Sejzar, otwarty na stronie z notatkami o programowaniu
średniej. Mogę przeczytać, co jest napisane.
Input. Else. Goto. Loop.

Po obiedzie przyszły dwie kobiety. Jedna z nich szuka żony dla syna,
druga dotrzymuje tamtej towarzystwa. Sąsiadka im powiedziała, że tu
mają trzy córki na wydaniu, więc zadzwoniły do drzwi.
Trzeba było je przyjąć.
Suheir, Sejzar i Rusz schowały się w kuchni, skręcając się ze śmiechu.
Przez uchylone drzwi odważyłam się zerknąć do salonu. Matka,
przybrawszy najbardziej solenny wyraz twarzy, na jaki potrafiła się
zdobyć, próbowała jakoś podtrzymać rozmowę. Kobiety siedziały
sztywno na sofie. Nie było wyjścia – któraś z córek musiała podać kawę,
żeby nie wyszło, że dziewczyny są niewychowane. Nie wiem, dlaczego
padło na Rusz. Rusz ściągnęła szlafrok i legginsy, w których chodziła
po domu, włożyła sukienkę, spięła włosy i poszła.
Teraz wraca z pustą tacą do kuchni i ledwie zamkną się za nią drzwi,
wybucha stłumionym śmiechem. Siostry szturchają ją, żeby była cicho,
ale same nie mogą powstrzymać chichotu.
– Ale wstyd – mówi w końcu Suheir. – Co to za facet, że sam nie
potrafi znaleźć sobie żony.
– Może nic o tym nie wie – kręci głową Sejzar. – A ty nie chcesz męża?
– śmieje się do mnie. – Jakby co, zaraz ci załatwimy.
– Ażnabi, ażnabi! – woła nagle Rusz, która poszła się przebrać w głębi
domu. – Cudzoziemiec!
Pędzimy szybko narzucić chustki i wychylamy się razem ponad mur
tarasu.
Młody chłopak z jasnymi włosami fotografuje starą kamienicę
na naszej ulicy. Opuszcza aparat i poprawia torbę na ramieniu.
Przyglądamy mu się wszystkie cztery oniemiałe.
Pstryk. Jeszcze jedno zdjęcie. Robi parę kroków i odwraca się znów
w naszą stronę. Gdyby podniósł głowę, na pewno by nas zobaczył, ale
on nie podnosi głowy.
Potem odchodzi powoli pustą wyludnioną ulicą.

Pukanie do drzwi. Suheir ostrożnie wygląda zza drzwi pokoju
do salonu. Nagle zasuwa się czerwona kotara, która dzieli salon na pół
i słychać przesadnie głośne Tfaddal! Sahera. „Proszę!”.
Nie słyszymy nawet głosu mężczyzny, który rozmawia z Saherem.
Może Saher zabrał go do swojego pokoju – pokoju, w którym nigdy nie
byłam, choć pierwszego dnia powiedział mi przecież, że mogę wchodzić,
gdzie chcę, i mogę nawet używać jego komputera.
Jest jednak 1999 rok i w Syrii i tak nie ma nigdzie dostępu
do internetu.

* * *
Byłam w Aleppo znów parę lat później. Był lipiec i trawy na stoku
cytadeli przybrały żółty kolor, jak wszystko dookoła. Warowne mury
stapiały się teraz w jedno ze wzgórzem, na którym stały. Cytadela
zdawała się tym bardziej imponująca.
Miasto wyglądało, jakby gorąc przywiódł je na krawędź szaleństwa.
Jakby wystarczyło tylko pchnąć je lekko, żeby stoczyło się na drugą
stronę. Upał przekroczył czterdzieści stopni i nie umiała sobie z nim
poradzić nawet nowa klimatyzacja zainstalowana niedawno w hotelu
Baron – jednym z tych legendarnych hoteli fantazmatycznego Orientu,
czerpiących swą sławę z faktu, że zatrzymał się w nich niegdyś Lawrence
z Arabii, Agatha Christie albo Winston Churchill i że wciąż wyglądały,
jakby od tamtej chwili nikt nie odkurzył butelek w barze i nie odnowił
skórzanych foteli.
Telefon w domu Sahera nie odpowiadał.

– Gdzie chcecie iść? – zagadnął nas ktoś na rogu. Rozglądałam się
właśnie, niepewna, którą z ulic szło się do domu Sahera, trochę pod
górę, i jakby w prawo...? Starszy pan poszedł z nami. Odnaleźliśmy
tamtą kamienicę. Gruba kobieta wyjrzała z kuchennego okna.
– Wyprowadzili się – powiedziała.
– Samir się ożenił. – Otworzyło się okno piętro wyżej, pojawił się
w nim mężczyzna. – Saher jest na stypendium gdzieś w Niemczech.
– A siostry...?
– Nie wiem – pokręcił głową mężczyzna.
Zanotowałam nowy numer Samira, ale i on milczał.

* * *
Przyjechałam do Syrii jeszcze raz, na pół roku przed wojną. Młody
Asad, który zastąpił przy władzy starego Asada, zdążył poluźnić
pseudosocjalistyczną gospodarkę i Damaszek kwitł, obwieszony
podświetlanymi billboardami. Zbliżał się ramadan i trwała
przedświąteczna wyprzedaż.
Rania, która pisała pracę o Heinerze Müllerze, miała siostrę w szkole
muzycznej. Kończył się właśnie rok szkolny i tamtego dnia, wstawszy
od śniadania w restauracji, przejechałyśmy na drugi koniec miasta, żeby
zasiąść w tłumie przejętych rodziców obok mamy i taty Ranii. Na scenie
zmieniali się poważni chłopcy w białych koszulach i dziewczyny
z końskimi ogonami. Na widowni rodzice wokół nas wznosili telefony –
na każdym ekranie połyskiwała niebieskawo ta sama scena, za każdym
razem pod nieco innym kątem, jakby odbijała się dziesiątkami miniatur
w złożonym owadzim oku. Słuchaliśmy piosenek Fajruz, Let It Be
i Careless Whispers. Potem zapowiedziano wreszcie siostrę Ranii z gitarą,
a na finał cała szkoła zagrała melodię z najpopularniejszej w tamtym
roku tureckiej telenoweli Stracone lata – choć siostra Ranii powiedziała
mi później, że osobiście najczęściej słucha hard rocka.
Wieczorem zajrzałyśmy na promocję jakiejś książki na ostatnim
piętrze eleganckiego hotelu. Wyszłyśmy na taras.
– Damaszek jest najpiękniejszym miastem na świecie – powiedziała
moja przyjaciółka Amahl, która mieszkała w Bejrucie.
– To twoje oczy są najpiękniejsze – odpowiedział jej kobiecy głos
z wnętrza sali.
– No właśnie! – uśmiechnęła się Amahl. – To jest miód damasceński.
Słyszysz, jak ludzie się tu do siebie zwracają?
Zapadał powoli zmrok i poszliśmy wszyscy do parku przy ulicy
Prostej, jedynej ulicy wymienionej w Biblii. Byliśmy w najstarszym
mieście zamieszkanym do dziś. Ulica Prosta leżała w chrześcijańskiej
dzielnicy i można tam było kupić w sklepie piwo i wypić je na ławce
wśród sosen i drzew oliwnych. Khaled pracował w niezależnej gazecie
w sieci i wrócił właśnie z jakiegoś zjazdu w San Francisco.
– Widzicie? – powiedział. – W Stanach nie wolno pić na ulicy, a u nas
można, choć oni mają wolność, a my dyktaturę.
Nikt się nie odezwał.
Bo to było także i to, mieszkać w Damaszku albo w Aleppo. Może
nawet to było przede wszystkim to. Nie wiedzieć nigdy do końca, kto
jest kto. Kto cię śledzi, kto sam jest śledzony, a kto jedno i drugie.
Wszystko zapisywali, mówiła potem Rania, a przynajmniej tak
należało założyć.
Saher próbował mi chyba powiedzieć kiedyś coś o strachu. Jego
rodzice nic o tym nie wiedzieli, mówił, tymczasem jego pożerał ten
strach. Ktoś za nim chodził, mówił. A może tylko mu się zdawało.
Co druga osoba zatrudniona na państwowej posadzie pracowała
podobno dla którejś z tajnych służb. Było ich kilka i miały one – mówili
ludzie, jakkolwiek to należało rozumieć – strukturę muszli ślimaka.

Dostałam od znajomych adres mailowy Sahera. Matka i ojciec zmarli –
odpisał mi, nie wchodząc w szczegóły. Siostry wyszły za mąż. Mieszkają
w Aleppo i mają się dobrze, ale lepiej będzie, jeśli nie będę ich szukać.

* * *
Od początku wojny w Syrii zginęło ponad dwieście tysięcy ludzi.
Linia frontu biegnie przez środek Aleppo. Stary bazar i jego
średniowieczne zajazdy leżą w ruinie, podobnie jak duża część miasta.
Rania nie pracuje już w teatrze. Mieszka w Budapeszcie i wszystkie
pieniądze, które zarabia tam w agencji podróży, przesyła rodzicom
w Damaszku. Czasem udaje jej się zrealizować jakiś performans lub
projekt teatralny. We wrześniu 2012 roku wystąpiła na scenie i-
camp/Neues Theater w Monachium. Opowiadała o śmierci swojego
przyjaciela Bassela Shehadeh, filmowca i aktywisty zabitego kilka
miesięcy wcześniej przez wojska rządowe w Homsie.
Khaled mieszka podobno w Bejrucie. Saher uczy gdzieś w krajach
Zatoki Perskiej.
Co robią Suheir, Sejzar i Rusz – nie wiem.
Ziemowit Szczerek
Droga przez Rurytanię




W Tovarniku wszyscy mówili tylko o jednym: idą! Uchodźcy idą, prosto
na nas! Orbán ich nie wpuścił, to go obchodzą.
Tovarnik to była mała pograniczna mieścina i ci biedni prowincjonalni
gliniarze nie mieli pojęcia, jak reagować. Nie wiedzieli, co robić, i byli
totalnie zestresowani. Tym bardziej że media jeszcze przyjechały. I to
od razu te, które wcześniej uważali za przynależne do innego, większego
świata. Jakieś BBC, jakieś CNN, no ludzie, litości. Dajcie spokój.
Porozstawiali kamery, jupitery powłączali, samochody poparkowały
wzdłuż krawędzi drogi. Kręcili się pięknisie z mikrofonami i powtarzali
kwestie, które zaraz trzeba będzie powiedzieć do kamery: – Here, in
Croatian border town of Tovarnik, the inhabitants, as well the police and
the humanitarian activists, expect the big wave of the immigrants, who
are heading...
Szli przez pola, przez kukurydzę i przez zboże. Serbowie podwozili ich
pod granicę, pokazywali polną drogę:
– Chorwacja tam – mówili. – Idźcie.
No więc szli. Wyglądało to surrealistycznie. Wokół pustka krainy
przejściowej, gdzieś pomiędzy Europą Środkową a Bałkanami, żółte
zagony zboża, polne ścieżki i równina po horyzont, a po tych ścieżkach
szli ludzie, którzy dostali się tutaj z innej, było nie było, rzeczywistości.
Ludzie, którzy wyszli tutaj z ekranów telewizorów, z newsów o wojnie
na Bliskim Wschodzie, o wojnie w Syrii, o ISIS, o obozach w Turcji,
o bombach w Libanie, o talibach w Afganistanie i Pakistanie,
o zamachach na targowiska w Iraku – z tych wszystkich newsów, które
ludzi już nudzą i które się po prostu przełącza, bo ileż można. Lokalsi
patrzyli na nich z niedowierzaniem. Jeszcze przed chwilą widzieli ich
w tych wszystkich newsach o syryjskiej wojnie, o Asadzie,
o rebeliantach, o ISIS, o Kurdach i obozach dla uchodźców na tureckiej
granicy, potem o topiących się w morzu imigrantach, o trupach
wyrzuconych na plażę – a teraz są za oknem. Za oknem! Tutaj, u nas!
Na swojskim, na odwiecznym, w naszej rzeczywistości trywialnej,
codziennej, zwykłej! Są, ci przybysze z innego świata, ci kosmici!
Przyszli! Jesteśmy w ich zasięgu!

* * *
Kiedyś, dawno temu, w Wenecji spotkałem pewnego faceta. To był
jakiś 2001 rok, pojechaliśmy do Włoch szukać wakacyjnej pracy, której
zresztą nie znaleźliśmy, ale to zupełnie inna sprawa. Był w sandałach,
dżinsach, koszuli, z małym plecakiem. Mówił, że przyszedł na piechotę
z Iraku i że idzie dalej, do Niemiec. Ma tam, mówił, brata. Nie
wierzyłem mu wtedy, że taki kawał piechotą. Uważałem, że ściemnia.
Byłem gówniarzem, siedziałem z kolegą na kamiennych schodkach nad
kanałem niedaleko weneckiej ASP, piłem wino i gapiłem się na brudną
wenecką wodę. Nie bardzo mogłem się w tej Wenecji odnaleźć, to
znaczy – było, wiadomo, ładnie, ale jakoś nieludzko. Sklepów
spożywczych nie było na przykład normalnych. To mnie wtedy jednak
jakoś szokowało. Wszystko pod turystów: restauracje, stoiska
z pamiątkami, jakieś galerie, ale żeby wino kupić, to się trzeba było
nabiegać. Po tych mostach, zaułkach, rany. Albo bułki. Park tematyczny
o nazwie Wenecja. Nie, nie szukałem „prawdziwej Wenecji”, miejsc,
gdzie żyją „prawdziwi Wenecjanie”, i nie wiem, siedzą, jak to
we Włoszech, na krzesłach wystawionych przed domy, przy kawie
w lokalnych kawiarenkach czy jedzą coś tam w knajpach dla lokalsów,
w których wszyscy turyści nienawidzący innych turystów mają ambicję
się we Włoszech stołować. Nie miałoby to żadnego sensu: ta
turystyczna Wenecja to właśnie była prawdziwa Wenecja. Ta pełna
ludzi, ta niby zamieniona w skansen. Innej nie było. To właśnie ta inna,
ta niby naturalna była – w gruncie rzeczy – już nienaturalna. To ona tak
naprawdę była prawdziwym skansenem. Jak cała zresztą Europa. Więc
piłem tylko to wino, gapiłem się na studentki i na oleistą wodę,
na znudzonych gondolierów wożących po kanałach jeszcze bardziej
znudzonych Rosjan i Niemców i zastanawiałem się, kto z nich jest
bardziej zażenowany szopką, w której uczestniczy: czy gondolierzy, czy
Rosjanie, czy Niemcy. Polska nie była jeszcze w Unii, ale jakże
charakterystyczne dla Polaków eurozblazowanie już mi się widać
zaczynało włączać. Facet w sandałach, generalnie, nie był zażenowany.
Nadłożył drogi, żeby wpaść do Wenecji. Tak mówił. Chciał zobaczyć
na własne oczy, skoro już był w pobliżu. I siedział obok nas, popijał
wino, którym go poczęstowaliśmy, popalał papierosy, oglądał kanały,
mosty, gondole i opowiadał o tym, jak szedł przez Turcję i Bałkany.
Naprawdę uważałem, że ściemnia. Wydawało mi się to niemożliwe,
mimo że mój pradziadek i dziadek przeszli w czasie wojny na piechotę
pół Rosji i Europy. Ale kiedyś to było kiedyś, a teraz jest inaczej.
„Kiedyś” to są bajki i okres mityczny. „Kiedyś” to zakute w metal
chłopy na koniach jeździły i po prostu przyjmuje się to za fakt,
niezależnie od tego, czy można to sobie wyobrazić, czy nie. „Kiedyś” to
Herkules walczył z hydrą, a Zeus pod postacią byka pieprzył księżniczki.
Słuchałem więc faceta z zainteresowaniem, ale wylatywało mi to,
co mówił, drugim uchem.
Na piechotę z Iraku, jasne!

* * *
Myślałem o nim potem, gdy stałem wśród tego pola zboża na granicy
Serbii i Chorwacji. Stałem, ze swoim paszportem w kieszeni:
karminowym z wytłaczanym złotą farbą orłem i napisem
„Rzeczpospolita Polska, Unia Europejska”. Z paszportem, który zapewniał
mi taki komfort i bezpieczeństwo, jaki tylko ten kontynent mógł
zapewnić, i patrzyłem, jak idą. Ich paszporty nic tu nie znaczyły, nie
mogli na nich, ot tak, przekraczać unijnych granic, więc po prostu
zlikwidowano granicę. A raczej – przez chwilę przestano udawać,
że granica istnieje. Po prostu – po drugiej stronie tej nieistniejącej
w przyrodzie linii oddzielającej od siebie Serbię i Chorwację (jak
wszystkie inne państwa – byty teoretyczne, które jak inne państwa
robiły, co mogły, by udowodnić swe istnienie) stali chorwaccy
policjanci. Stali kilkoma sukami i radiowozami, też w polu, ustawiali
ludzi w kilkunastoosobowe grupy, ładowali do furgonetek i wywozili
do Tovarnika. Byli bardzo uprzejmi i mili. I nieco przerażeni. Wyglądali
trochę tak, jakby stawiali czoła wyzwaniu pochodzącemu z kosmosu
i nie do końca wiedzieli, jak się to wszystko je i z czym, więc na wszelki
wypadek byli przyjaźnie nastawieni. Stali w tym swoim swojskim
zbożu, na polnej dróżce, stali w samym środku istoty Europy Środkowo
– Wschodniej, w samym sercu tej całej Rurytanii, ustawiali w grupy
uchodźców z telewizji i grzecznie zawozili ich do porządnie
zorganizowanego obozu w Tovarniku.
A oni szli przez to zboże rurytańskie. Ciemnoskórzy, śniadoskórzy,
bladzi. Syryjczycy (ich łatwo poznać, bo nosili się najczęściej w typie
śródziemnomorskim), Irakijczycy, Afgańczycy, Pakistańczycy,
Sudańczycy, Erytrejczycy. Czasem ludzie z Afryki Północnej, ale rzadziej,
bo Libijczycy czy Algierczycy wybierali zupełnie inne trasy. Stałem
z tym swoim paszportem w kieszeni i patrzyłem, jak idą. Uśmiechałem
się do nich, a oni uśmiechali się do mnie, mówiliśmy sobie „hi”, „hello”
i nie wiedziałem, czy oni tak mówią i się uśmiechają, bo u nich
po prostu mówi się „hi” i „hello” ludziom na ulicy, czy jednak po prostu
potrzebują odruchów akceptacji w tych dziwnych północnych krainach,
tych zimnych wschodnioeuropejskich terrach incognitach, dzikich
i groźnych, gdzie, jak pewnie sobie wyobrażali, mordują słowiańskie
mafie i co chwila kogoś biją słowiańscy nacjonaliści, przez które trzeba
przewędrować w drodze do Europy prawdziwej. Czyli, krótko mówiąc,
do Niemiec. I może jakiejś Szwecji czy Norwegii. Szli i patrzyli na to,
co ich otacza, i postrzegali to wszystko, kierując się takimi samymi
stereotypami jak ci, którzy patrzyli na nich. A niby dlaczego miałoby być
inaczej? Przez to zboże pomiędzy Serbią a Chorwacją nie szły ani
demonizowane diabły, ani idealizowane anioły. Ludzie z krwi i kości
szli. Tacy sami jak inni.
– Przepraszam, my friend – zagadnął mnie jeden z uchodźców już kilka
dni później w chorwackim Belim Manastirze. – Jak się nazywa ten kraj?
– Chorwacja – odpowiedziałem. Powtórzył kilka razy tę nazwę,
poobracał ją w ustach, pokiwał głową, przymknął oczy, potem
wypowiedział jeszcze raz to obce słowo, „kroejszia”, i wyglądało na to,
że wypowiada i obraca bez specjalnej nadziei, że uda mu się tę
„kroejszię” zapamiętać na dłużej niż kilka sekund.
– Thank you, my friend – odpowiedział i poszedł na stację benzynową
stać w kolejce po papierosy.

* * *
Poleciałem kiedyś zimą do Tunezji, do Suzy. W Suzie codziennie rano
wychodziłem z hotelu, oglądając betonowe ulice i budynki siwego
koloru, knajpy, gdzie co prawda pito czasami piwo, ale wstydliwie,
za parawanem, i szedłem na przystanek autobusów pod mury medyny,
starego miasta. Nie potrafiłem czytać arabskich liter na tablicach
umieszczonych na przednich szybach, więc wsiadałem na chybił trafił
i na chybił trafił wysiadałem. Krajobraz kulturowy był chaotyczny
i w tym chaosie wyglądał w zasadzie wszędzie podobnie. Pewnie tak
samo musiała, myślałem, wyglądać dla kogoś z tych stron Polska. Tak
samo musiała się temu komuś wydawać jednostajnie chaotyczna.
Siedziałem na autobusowym fotelu i jeśli akurat droga była równa,
próbowałem rysować coś w notatniku. Knajpy, sklepy, targowiska,
policyjne samochody. Dosiadł się do mnie jakiś chłopak i zapytał, skąd
jestem. Z Polski, powiedziałem.
Kojarzył, że to w Europie, ale że jednak nie w tej Europie. Polska,
mówił, to jakaś inna, gorsza Europa. Jakaś taka niedoeuropa. Niby
Europa, ale jakaś Rosja. Coś w tym guście. A sama Europa, ta właściwa...
O!
W Europie jest zawsze zielono, mówił chłopak, a za oknami było
brązowawo, siwawo. Zielono, mówił, a trawa jest zawsze przystrzyżona.
W Europie są zamki i wodospady, mówił. Sarny chodzą po łąkach i piją
z tych wodospadów. Europa, mówił, tak.
Spytałem go o tę Polskę. O Europę Wschodnią. Jak sobie ją wyobraża.
Był zdziwiony tym pytaniem. Nie wyobrażał sobie. Po prostu. Ale
nalegałem, cisnąłem, w końcu się zastanowił, rozejrzał po rogatkach
jakiegoś miasta, do którego właśnie wjeżdżaliśmy.
– No... pewnie trochę jak tu... – powiedział ostrożnie i bardzo szybko
dodał: – Tylko pewnie bardziej zielono!
Po czym znów się zamyślił i dodał:
– I śnieg jest. Nie?

* * *
Do Tovarnika przyjechaliśmy z Serbii, z Horgosz. To była Wojwodina –
i po jednej, i po drugiej stronie granicy mieszkańcy mówili
po węgiersku. W ogóle krajobraz wyglądał tak samo i tu, i tam, tylko
Węgry były odpicowane na niemiecki połysk, a Serbia – nieco
przykurzona i podniszczona. Ale tak naprawdę to wszystko było to
samo: płaski i przyjemny krajobraz, płaskie i przyjemne miasteczka
i wioseczki.
Gdy przyjechałem, Węgrzy zamknęli granicę, którą wcześniej
w sposób kontrolowany uchodźcy wciurkiwali do ich kraju. Ludzie
zaczynali się zbierać przy przejściach granicznych, dwóch położonych
obok siebie: jedno było dla ruchu międzynarodowego, drugie – dla
lokalnego. Na ziemi leżały śmieci. Butelki, plastikowe opakowania,
resztki owoców. Tony śmieci. Ludzie siadali na asfalcie. Pomiędzy oboma
przejściami rozbijali namioty. Dookoła rosła kukurydza. Na pola nie
wchodzili. Być może się bali. Byli na obcym terenie, woleli nie
prowokować. Rolnicy jeździli po polach traktorami. Przyglądali się
tłumom. Pewnie też się bali. Wszyscy się bali. Pogranicznicy wyglądali
na wystraszonych. Tirowcy, którzy utknęli w tej ludzkiej ciżbie, też. I to
bardzo. Burczeli coś o talibach i o ISIS. Ale było spokojnie. Spokojnie
i nudno. Dziennikarze, którzy kręcili się po obozowisku z mikrofonami,
aparatami i kamerami – poziewywali. Kamery włączano tylko wtedy,
gdy coś się działo, a działo się rzadko. Żeby chociaż ktoś się modlił:
muzułmańska modlitwa wygląda dość efektownie, szczególnie jeśli
modli się tłum. Ale modlitw nie było. Kto wie, może ich Bóg też powoli
zaczyna umierać.

* * *
Mieszkańcy przygranicznych miejscowości podchodzili do płotów
i patrzyli na ludzi z innej rzeczywistości, którzy kręcili się po ich małym,
lokalnym, wysprzątanym świecie. Po ich Hobbitonie. Ale,
co zaskakujące, byli spokojni. Bardzo spokojni. Smutni i zmartwieni –
tak, ale spokojni. Ja też patrzyłem na tę porządną do szpiku kości
Wojwodinę. I też było mi cholernie przykro i smutno. Było mi żal.
Szczerze mówiąc, to płakać mi się chciało.
Uchodźcy nie pukali do domów, nie wchodzili na podwórza.
Wojwodińcy czasem wynosili im wodę, uchodźcy dziękowali, kładąc
dłonie na sercu i z lekkim pokłonem. Ale raczej rzadko ze sobą
rozmawiali, jedni i drudzy.

* * *
Jechaliśmy w stronę serbsko-chorwackiej granicy na moście nad
Dunajem. Była noc, absolutnie czarna, jakby ktoś wyłączył światło
w piwnicy, i reflektory wyrywały ze smolistego mroku ludzi idących
wzdłuż pobocza. Trzeba było bardzo uważać, żeby kogoś nie potrącić.
Pogranicznicy byli przerażeni, a granica zamknięta. Bardzo przepraszali,
że nie mogą nas przepuścić. Rozkładali ręce i mówili: „Sami widzicie,
co się dzieje”. Było ich niewielu, a wiedzieli, że idą na nich tłumy. Kręcili
się bezradnie po czarnym od nocy przejściu granicznym i czekali.
Pojechaliśmy przez Węgry.

* * *
Na węgierskiej granicy też trwało nerwowe oczekiwanie. Nad granicą
latał helikopter ze szperaczem. Gliniarze palili papierosy i wodzili za nim
wzrokiem. Przejechaliśmy. Było pusto. Wyglądało to tak, jakby wszyscy
Węgrzy zniknęli, zamknęli kraj i wyłączyli światło. Albo jakby udawali,
że ich nie ma w domu. Najbliższy most nad Dunajem był w Baja.
Na chorwackim przejściu sprawdzali, czy kogoś im nie wwozimy
w bagażniku. Powiedzieli: jedźcie do Białego Monastiru, to wam głowa
eksploduje.

* * *
Czegoś takiego Biały Monastir nie widział chyba nigdy w swojej
historii. Ludzie byli wszędzie. Ale nie widać było żadnego napięcia.
Tylko zmęczenie. Miejski hotel był otwarty. Ogródek knajpiany też.
Niektórzy z uchodźców siadali w nim, ale kupowali kawę i herbatę, żeby
nie nadużywać. Niektórzy brali pokoje, żeby po raz pierwszy od dawna
się porządnie wyspać i umyć. Obsługa na nikogo nie burczała. Podpici
lokalsi też nie.

* * *
Pod Zagrzebiem zatarł nam się silnik. Zjechaliśmy z autostrady,
znaleźliśmy warsztat. Matka właściciela pytała nas o uchodźców. Pytała,
czy w tę stronę nie idą. Mówiliśmy, że z Tovarnika podobno zawożą ich
autobusami do Zagrzebia. Pokazywała nam zaklajstrowaną dziurę
w murze domu. – Ślady po serbskich pociskach – powiedziała. – My też
musieliśmy uciekać. To było tak niedawno, a wydaje się, że jakby
w innym życiu.

* * *
Na granicy słoweńskiej było najbardziej nerwowo. Czekali. Trochę się
trudno było dziwić. Mogli sobie wyobrażać, że tłum, który do nich idzie,
jest większy niż liczba wszystkich Słoweńców żyjących na świecie. Który
idzie i w sumie niczego od Słowenii nie chce. Chce tylko przejść.
Słowenia mu do niczego nie jest potrzebna, podobnie jak cała ta
Rurytania. Na granicy stała policja ubrana w rynsztunek do tłumienia
zamieszek. Wyglądali jak rycerze w zbrojach z czarnego plastiku. Byli
naprawdę zestresowani i zeschizowani. Za nimi rozciągały się łagodne
pagórki ich pięknej, harmonijnej ojczyzny. Kolejny Hobbiton.
Dwumilionowy. Wyglądali bardzo poważnie, profesjonalnie i jakoś tak
bardzo zachodnio. Trudno było uwierzyć, że jeszcze stosunkowo
niedawno byli w jednym państwie z Serbami, którzy z kolei byli
bałkańsko poniedopinani, trochę wypłowiali jakby, w butach trochę
rozdeptanych, mundurach powypychanych. Ale byli sympatyczni
i uchodźcy ich lubili. Najbardziej po tym, gdy stanęli między nimi
a Węgrami w czasie zamieszek w Horgosz. Uchodźcy zinterpretowali to
tak, że Serbowie chcą ich chronić przed Węgrami, i rzucili im się
w ramiona. Śpiewali „Thank you, Serbia”, i ściskali zaskoczonych
mundurowych. Serbowie potem mieli u nich mir. Wystarczyło,
że zobaczyli serbski mundur, a już było przybijanie piątek i „Thank you,
Serbia”. Serbscy gliniarze na granicy siedzieli rozparci jak basze,
wyluzowani i bardzo cool. Co chwila ktoś podchodził i strzelał sobie
z nimi fotki. Pozowali chętnie, z palcami w V albo z kciukami
skierowanymi do góry.
Słoweńcy nie. Przynajmniej wtedy, bo później się wyluzowali i byli
wobec uchodźców bardzo w porządku. Ale wtedy jeszcze nie wiedzieli,
czego się spodziewać, i pewnie wyobrażali sobie najgorsze. A gdy
przyszło, okazało się nie takie złe.

* * *
Austriacy też byli zeschizowani. Czasem wrzeszczeli, byli stanowczy.
Na dworcu Franciszka Józefa w Wiedniu wszystko było przygotowane
na tip-top. Noclegownia, punkt pomocy, punkt informacyjny. Ale
na granicy był chaos, który nerwowo ogarniano. Ustawiano ludzi
w grupy po kilkadziesiąt osób i wsadzano w autobusy, którymi
wieziono ich do ośrodków dla uchodźców, a potem do Niemiec.
Robiono właściwie to samo co gdzie indziej, czyli przerzucano gorący
kartofel do sąsiadów, tylko że Austriacy wyglądali na bardziej
przestraszonych. Bo tacy Macedończycy na przykład byli dość
wyluzowani. Stali na greckiej granicy ubrani w porozpinane mundury
polowe i razem z dziennikarzami, którzy przyjechali tam ze Skopje,
opowiadali sobie jakieś dowcipy. Grecy też wyglądali na spokojnych
i miłych, choć chodziły słuchy wśród uchodźców, że greccy gliniarze są
ze wszystkich najgorsi. Podprowadzali uchodźców pod granicę, pod
dziurę w granicznych zasiekach, i przekazywali Macedończykom.
– Jak się nazywa ten kraj? – usłyszałem wtedy po raz pierwszy to
pytanie, które później słyszałem jeszcze kilkakrotnie. Zadawał je wysoki
chłopak o włosach ufarbowanych na rudawo.
– Macedonia – odpowiedziałem, ale równie dobrze mogłem
powiedzieć Rurytania. Pokiwał głową.
– To ile jeszcze krajów do Niemiec? – zapytał.
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Zależy, jak będziesz szedł.
Macedonia, Serbia, potem Węgry, potem Austria – i Niemcy. Ale
możliwe, że do Węgier cię nie wpuszczą, więc wtedy z Serbii
do Chorwacji, potem do Słowenii...
Powiedział coś, czego nie zrozumiałem, ale co musiało znaczyć coś
w rodzaju „więcej was, kurwa, matka nie miała?”, po czym uśmiechnął
się i powiedział:
– Wiesz co, powinniście sobie zrobić w tej Europie jeden kraj, bez
granic. Wszystkim by było łatwiej.
– Próbowaliśmy – odpowiedziałem. – I dalej próbujemy. Ale coś nie
wychodzi.
Grecki policjant klepnął go w ramię i wskazał dziurę w zasiekach.
– You go or no? – spytał. – My friend?
Magdalena Parys
Czarny koc




Jestem na wywiadówce. Siedzę na małym krzesełku, na którym
na co dzień siedzi moja córka. Patrzę przez okno, ziewam. Ciemno.
Za chwilę brzoza uderzy gałęziami w okno, zapali się lampa uliczna. Ale
lampa się nie zapala. Wszystkie inne tak, ale ta jedna nie. Nie zapali się,
od lat się nie zapala. Wiem, bo wciąż chodzę do tej samej szkoły,
najpierw sama się tu uczyłam, potem chodziłam na wywiadówki brata,
potem synów, teraz córki. Kończę studia, rodzę dzieci, zmieniam zawody,
partnerów, a szkoła ta sama. Pojawiają się tylko nowe rysunki
na ścianach, starzeją twarze wychowawców i dorastają dzieci.
Naokoło podkrążone oczy, blade policzki. Pokasłują, ziewają, patrzą
na zegarki, w komórki i przed siebie. Patrzę na prochowiec. Siada zawsze
pod oknem w pierwszej ławce, przychodzi przed czasem i rzadko kiedy
się odzywa. To ojciec Miriam, dziewczynki, której nigdy nie widziałam
na oczy. Oprócz Miriam szary prochowiec ma jeszcze pięcioro dzieci. Nic
więcej o nim nie wiem – ani gdzie mieszka, ani jaki ma zawód, nie
wiem, jak wygląda jego żona, jak uczą się jego dzieci. Nie wiem nawet,
czy jest Arabem, czy Turkiem. Za to doskonale znam jego wszystkie znaki
szczególne: sztywny wytarty kołnierz, nietypowe kwadratowe guziki,
zardzewiała klamra przy pasku. Pamiętam, że przy lewym mankiecie
brakuje jednego guzika. Zerkam dyskretnie, guzika jak nie było, tak nie
ma. Żona nie przyszyła. A czemu miałaby żona przyszyć? Może to
wdowiec? Chodziłam wcześniej z tatą Miriam i jego płaszczem
na wywiadówki, to wiem. Jego syn chodził z moim synem do jednej
klasy. A skoro ojciec Miriam ma sześcioro dzieci, a wywiadówki
odbywają się dwa razy do roku, to prochowiec chodzi na wywiadówki
ze swoim właścicielem dwanaście razy w roku. Dwanaście. Wcale się nie
dziwię, że się wytarł, a jego właściciel posiwiał. Nie wzdycham tylko
dlatego, że wzdychałam już przed minutą i przed dwiema minutami,
i przed trzema. Dwanaście razy. DWANAŚCIE.
Za nami dyskusja o programie czytelniczym dla dzieci, gwałtowna
wymiana zdań na temat zadań domowych (tygodniowo, codziennie,
wcale?). Przegłosowaliśmy też decyzję co do kapci. Kapcie muszą być
przez cały rok szkolny. Jeszcze parę słów o wycieczce.
Nowa wychowawczyni jest bardzo zadowolona, że tak sprawnie idzie.
Ma trzydzieści lat, urodziła się w Lipsku, chodziła do szkoły w Lipsku,
studiowała w Lipsku, całe życia mieszkała w Lipsku. Powiadomiła nas
o tym podczas pierwszej wywiadówki. Pomyślałam, że miała pięć lat
w tym Lipsku, gdy padł mur berliński. Nie wiem, czemu tak
pomyślałam.
Na koniec wybieramy przewodniczącego komitetu rodzicielskiego.
Liczenie głosów. Tata Dżamila zostaje wybrany ponownie, jest
zadowolony. Znów głosowanie, mama Hasana ponownie zostaje
zastępcą. Też zadowolona. Wychowawczyni wstaje, gratuluje, dziękuje
i chce zamknąć zebranie, ale zgłasza się drobny szatyn, chciałby coś
powiedzieć. Czy może? Może. Za dwa dni jedzie samochodem
dostawczym do domu dla uchodźców. Czy ktoś ma coś na zbyciu,
na przykład odzież zimową dla dzieci, buty, śpiwory albo koce? Rękę
podnosi mój sąsiad w prochowcu. Ma, i to sporo ma tej odzieży
dziecięcej, odzież jak nowa. Przywiezie.
Jeśli ta odzież taka jak jego prochowiec, to ja nie wiem. W związku
z tym też się zgłaszam i postanawiam czym prędzej przetrzepać szafy
i zebrać wszystko, co mam, oraz podzwonić po znajomych, żeby mi
przynieśli, co tam mają, żeby ta odzież, którą przyniesie tata Miriam,
gdzieś przepadła wśród masy odzieżowej nieprochowcowej. Nieładnie
tak myśleć o arabskiej czy tureckiej odzieży ojca Miriam, ale myślom nie
powiem przecież, co mają myśleć. W klasie robi się głośno, prawie
każdy deklaruje, że coś ma. Tata Leona się cieszy. Za dwa dni mamy
przynieść to na parking szkolny, to on to wszystko zabierze. Może jakiś
ojciec pojedzie z nim i pomoże? Owszem, czemu nie. Tata Miriam się
zgłasza i jeszcze synów przywiezie do pomocy. Ale jeśli każdy przyniesie
po dwa worki, nie zmieści się to wszystko nawet do tego dużego
dostawczego samochodu. Trzeba będzie worki zapakować jeszcze
do kilku prywatnych bagażników i pojechać za samochodem taty Leona,
ale to dopiero za dwa dni. Bo jesteśmy jeszcze na wywiadówce, jest
poniedziałek, godzina 19.51. Szuramy krzesłami. Deszcz dzwoni w szyby.
Jesień.
Skoro to z darami dla uchodźców także omówione, to...
wychowawczyni wstaje, ale jeszcze jakaś mama chciałaby o coś zapytać.
Czy już wiadomo, ilu uchodźców przyjmie szkoła i ile dzieci przypadnie
na naszą klasę? Wychowawczyni, młoda nauczycielka, która klasę
przejęła dopiero w tym roku, siada znów za swoim biurkiem.
– Nie wiem, jakie klasy? – odpowiada w końcu.
– Integracyjne – mówię teraz ja zaskoczona, że coś mówię,
bo zazwyczaj nic nie mówię. Siadam co roku z tatą Miriam i jego
prochowcem pod oknem i siedzę. Tata Miriam, ja i prochowiec.
– W naszej szkole będzie tylko jedna klasa integracyjna, ze względu
na brak miejsc, ale w sąsiedniej szkole mają być utworzone cztery klasy.
– Tata Dżamila jest jak zwykle świetnie poinformowany. Nie bez
powodu co roku zostaje przewodniczącym.
– A kiedy?
– Na dniach.
Czy ktoś wie, jak funkcjonują takie klasy? Cisza. Może ktoś coś może
o tych integracyjnych klasach opowiedzieć? Nic. Wydawałoby się,
że w Berlinie w nie najlepszej dzielnicy, zwyczajnie przeciętnej, każdy
coś wie, sam do takiej klasy chodził bądź zna kogoś, kto chodził. Będą
teraz patrzeć po sobie, tata Larissy, który przyjechał do Niemiec
z Rumunii rok temu, mama Katji, która kilka lat temu przeprowadziła się
tutaj z Pragi. Tata Dżamila popatrzy na mamę Hasana, mama Hasana
na tatę Dżamila. No ale niepotrzebnie tak popatrzy. On sam i mama
Hasana urodzili się już w Berlinie, nie chodzili do klas integracyjnych,
ich rodzice też nie, a dziadkowie pracowali w niemieckich fabrykach
i niemiecki im nie był do pracy na akord przy taśmie aż tak potrzebny.
Nikt nic nie wie.
Tylko ja wiem.
Klasy dla uchodźców, dla przesiedleńców, dla obcokrajowców, jak ich
tam zwał. Wtedy, w 1983 roku, w tej szkole, w której teraz siedzimy,
głosujemy i pytamy o te klasy, nie było jednej, dwóch, czterech klas
integracyjnych, było ich osiem. Uczono w nich głównie niemieckiego,
ale były też lekcje plastyki i muzyki. Baum, der Baum. Haus, das Haus.
Kind, das Kind. Frau, die Frau. Co za dziwny język, po co te rodzajniki?
Nie dyskutuj, siadaj, powtarzaj. Bo nie przejdziesz do klasy niemieckiej.
Nie chcę do niemieckiej. Chcesz czy nie chcesz, i tak przejdziesz.
Integration. Baum, der Baum. Haus, das Haus. Kind, das Kind. Frau, die
Frau. Pamiętam panią Broschke, panią Kröger, pana Balzera, pana
Schulza. Pamiętam uczniów, setki uczniów. Wszyscy z Polski. Tylko jeden
z Gruzji. Wtedy nie było Gruzji na mapie, ale on uparcie powtarzał,
że pochodzi z Gruzji i że Gruzja jeszcze kiedyś będzie na tej mapie.
Dodawał, że Polski nie było kiedyś, a teraz jest, i że dlatego lubi
Polaków. Po kilku miesiącach mówił lepiej po polsku niż po niemiecku.
Wszystkich prędzej czy później lokowano w niemieckich klasach.
Po dwóch, po trzech Polaków, po czterech Polaków na niemiecką klasę,
żeby lepiej się integrować, przyzwyczajać, oswajać. Trafiłam
do niemieckiej klasy, chociaż najchętniej zostałabym na zawsze z tym
Gruzinem i Polakami u pana Balzera z widokiem na pole i mur berliński.
W tej, w której teraz siedzę, uczyliśmy się muzyki. Dużo dobrej muzyki,
mówiła pani Schröder, nauczycielka muzyki, na melancholijne dusze
trzeba dużo dobrej muzyki! I puszczała nam Rolling Stonesów.
Czy mam opowiedzieć teraz tej nauczycielce z Lipska o Rolling
Stonesach?
Wychowawczyni z Lipska notuje skrupulatnie w zeszycie, że trzeba się
dowiedzieć, co z tymi klasami integracyjnymi, i że poinformuje
rodziców listownie co i jak. No to można już iść? Można.
Pada. Wychodzimy. Idziemy. Każdy do swoich wspomnień.
Tata Dżamila, jak się wstydził swego ojca analfabety, który
na wywiadówkach podpisywał się krzyżykiem.
Mama Hasana o tym, jak się wstydziła chodzić do szkoły w spodniach
z łatkami na kolanach i z zamkiem błyskawicznym zapinanym na pupie.
Mama jej uszyła, czemu nie chce nosić?
Tata Larissy myśli o tym, że w Bukareszcie był nauczycielem, a tutaj
sprząta w szpitalu. Śni mu się po nocach, że nie potrafi ust otworzyć,
że ma zasznurowane, a jak już mówi, to nie rozumie sam siebie. Takie
sny ma.
Tata Leona ma twardy sen, ale teraz myśli o tym, jak wysyłał wujka
na wywiadówkę, jak robił wszystko, żeby matka pijaczka nie poszła.
Wsiada na rower, odjeżdża. Co z tego, że pada. Niech pada, zahartowany
jest tata Leona. Wszędzie na tym rowerze, ale jak wory uchodźcom
na dwóch kółkach zawiezie? Dlatego ten samochód pożyczy.
Tata Dżamila zadowolony, znów go wybrali na przewodniczącego
komitetu rodzicielskiego, znów docenili, nie to co w pracy. W jakiej
pracy? A na co komu to wiedzieć, zarabia, to najważniejsze, i syna
wykształci, syn będzie tureckim prawnikiem w Berlinie. To już
zaplanowane. Zamyka oczy. Widzi swojego Dżamila w todze. Nie to
co on i jego własny ojciec. A co z tym ojcem? Nic, nic takiego. Ojca
trzeba szanować.
Wychowawczyni z Lipska idzie powoli przed siebie. Wiatr wywinął
jej parasolkę na drugą stronę. Jakie klasy? Po co jeszcze dodatkowe
klasy, mało to w Niemczech niemieckich kłopotów? A mówili jej, że to
dobra szkoła będzie, a tu proszę, tyle obcokrajowców, prawie połowa.
No, może nie połowa, ale w Lipsku było inaczej. W klasie sami Niemcy,
dobre dzieci.
Zastanawiam się, jak szarpiąca się z parasolką wychowawczyni będzie
się dogadywać za rok, za pół roku z małymi uchodźcami i ich rodzicami.
Trzymam w dłoni duży stabilny parasol, mijam brzozy i pamiętam takie
klasy. Mojego wychowawcę, który próbował coś wytłumaczyć mamie,
i jak moja mama się ładnie uśmiechała, udając, że rozumie, że chce
rozumieć, dopóki nie poprosiłam, żeby już nie chodziła na te
wywiadówki i żeby przyszedł lepiej Wolfgang, jedyny znany mi wtedy
Niemiec w Berlinie. I Wolfgang przychodził, bo to był porządny
człowiek. A kogo poproszą mali Syryjczycy?
Jeszcze myślę, jak nauczycielka z Lipska, której ojciec regularnie
uczestniczy w swoim rodzinnym mieście w pochodach Pegidy, pomoże
chłopcu, który będzie się chował cały czas pod ławką? Kto jej
wytłumaczy, że chowa się, bo co innego widzi i słyszy? Co nauczycielka
z Lipska powie dziewczynce, która przez całe pół roku nie odezwie się
ani słowem, chociaż podobno już rozumie, co się do niej mówi?
W domu dla uchodźców, do którego pojedzie tata Leona i zawiezie jej
i innym dzieciom słodycze i dużo, dużo ubrań, i jeszcze więcej koców, no
więc w tym domu dla uchodźców ta dziewczynka mówi trochę
po niemiecku, nawet się śmieje. A w szkole milczy. Nic nie mówi. Kto
nauczycielce wytłumaczy, że mamusia kazała tej dziewczynce, jeszcze
w Syrii, w szkole siedzieć cicho i się nie odzywać? Kto powie to
nauczycielce i jej wytłumaczy, że to jedyne, co tej dziewczynce zostało
po matce, to właśnie to przykazanie o ciszy? Bo mama tej dziewczynki
z nią nie przyjechała i już nie przyjedzie. I siostra nie przyjedzie, i tata
nie przyjedzie, i babcia też nie. Gdzie jest mama? Dziewczynka milczy.
Wujek z nią jechał już tylko, ale wujek gdzieś został na jakiejś granicy.
Takie czarne niebo dziewczynka może namalować, czarne wszystko jak
czarny koc, pod którym może się ukryć, przykryć, zakryć. W ciszy.
Halina Bortnowska
Szpaler




Dzieci szły płonącymi ulicami, taszcząc dobytek wyciągnięty
z mieszkania, które rodzina musiała opuścić. Najpierw do Dworca
Zachodniego, stąd pociągiem do Pruszkowa, tam obóz rozdzielczy. My –
prawie natychmiast zgarnięci do bydlęcych wagonów. Dokąd? Nie ma
kogo pytać.
Pociąg rusza. Opuszczamy rejon powstańczej Warszawy. Po godzinie
czy dwóch ktoś obserwujący trasę przez szparę między deskami
informuje: nie do Auschwitzu! W innym pociągu dzieci słyszą,
że właśnie tam. Po dwóch dniach dobijamy do Breslau. Tam
Durchgangslager Burgweide (dziś osiedle Sołtysowice).
Tu już jest czas, by rozpocząć manewry przed wysłaniem do obozu
pracy – tam czy gdzie indziej? Razem z bliskimi, których uda się
odnaleźć? Osobno – w tłumie, lecz samotnie? Bardzo trudno dopytać
o cokolwiek. Podobno w Burgweide funkcjonuje coś w rodzaju targu
niewolników: Niemcy wybierają, gdzie mogą się przydać ludzie
z transportu. Można gdzieś się zgłaszać, ale oczywiście zupełnie nie
wiadomo, co z tego wyniknie. Dobrze temu, kto wierzy, że przez to
wszystko prowadzi go Anioł Stróż.

To wspomnienie z minionego czasu. Byłam dzieckiem, dziś jestem
osiemdziesięciolatką. I znów słyszę, że ludzie chcą iść po torach
do Wiednia i dalej – byle nie do obozu! Tak by chcieli, ale nikt o ich
wolę nie pyta. Uchodźcy nie mają prawa wybierać! Wtedy nas też
przedstawiano niemieckiej ludności Wrocławia jako uchodźców
ze zbuntowanej, wrogiej im Warszawy. Słyszę o dyplomatycznych
deliberacjach – ilu uchodźców, a właściwie wygnańców, który kraj ma
przyjąć. Oni sami jasno mówią, dokąd chcą czy raczej „chcieliby” się
udać. Nikt ich nie słucha. Nikt ich nie pyta. Kto zdecyduje o tym, którzy
z nich trafią do Polski czy Słowacji, a którzy do Niemiec? Jeśli wybór
odbędzie się całkowicie poza nimi, nie zaakceptują go. Przydzieleni ruszą
w dalszą tułaczkę, wbrew woli dyplomatów.

Smutne i straszne szlaki ucieczki ludzi wysmaganych pogardą.
Odpychanych od zbawczego brzegu, a potem od peronu, skąd ma odejść
zbawczy pociąg w upragnionym kierunku.
Kto stanie w osłonowym szpalerze, kto w nim pójdzie?
Przecież nie są nam obce ani strach, ani skołatanie, dezorientacja,
udręka, ból, determinacja, by jednak przetrwać.
Taka świadomość wspólnego człowieczeństwa jest konieczna,
by stanąć przy nich i pójść obok, towarzyszyć na naszym odcinku ich
drogi: chociaż do drzwi pociągu czy do granicy, o której istnieniu już
skłonni byliśmy zapominać.
Uchodźcy pojawiają się na naszym horyzoncie wprost po kontakcie
z różnymi rodzajami grozy. Bliskość pomocnych ludzi ma dać im
poczucie, że wchodzą do bezpiecznej strefy. Trochę tak jak więźniarki
z Ravensbrück, gdy wchodząc do szwedzkiego szpitala, były częstowane
słodyczami na znak, że tu jest inaczej niż tam, skąd dotarły. Temu
samemu celowi powinny służyć oznaki szacunku i życzliwości. To nic,
że muszą być udzielane na kredyt, bo na wstępie nie znamy ludzi,
którym decydujemy się pomagać. W tej decyzji, by służyć jako szpaler
pomocy, być może wyprzedzamy resztę społeczeństwa. Będziemy się
cieszyć tymi, co się przyłączą, nie przejmować się ani oburzeniem, ani
obojętnością reszty.
Podobnie jak umierający z powodu terminalnej choroby, ofiary
wypadków, katastrof czy zbrodni – uchodźcy nie są wszyscy dobrzy ani
wręcz uświęceni swoim cierpieniem. Doznawanie krzywdy niszczy
człowieka, pochłania siły, kaleczy rozsądek, mąci umysł, a przede
wszystkim stanowi pokusę do nienawiści. Usprawiedliwia gorycz, chęć
zemsty. Ludzie żyjący w cieniu krzywd nie zawsze są zdolni
do odczuwania, a więc i okazywania wdzięczności za dobro. Nasz szpaler
ma chronić obolałych i gniewnych ludzi przed agresją ze strony osób
zwykle też nieszczęśliwych, zdjętych lękiem, skłonnych do zazdrości,
przekonanych, że pomoc ma się należeć przede wszystkim im samym,
a nie „obcym”.
Włączenie się w szpaler osłaniający i wspierający to wielka sprawa
w życiu. Poważne i trudne doznania, uczestniczenie w dramatach ludzi,
którzy przestają być obcy.
Jak odnaleźć ludzi, którzy zechcą i potrafią trzymać szpaler wokół
potrzebujących? Najlepszym zaproszeniem jest widok czyjejś już
rozpoczętej pracy. Szpaler, który wytrzymuje nacisk, trwa przy zadaniu,
sam przez się zaprasza, by do niego dołączyć.
Jak zachęcić do działania? Powiedz: są do zrobienia proste rzeczy,
na pewno potrafisz. To akcja, która trochę potrwa, potem przejdzie
w inną, w inne.
Co ci jeszcze powiem? Liczymy na ciebie, możesz liczyć na nas. Może
już wiesz, jak dużo to znaczy. I oni, objęci szpalerem, też liczą, że ich nie
zostawimy w gołym polu, na jakimś brzegu, na pustej stacji donikąd.
Starczy. Tych, co się nadają, nie trzeba namawiać.
Z pracy hospicyjnej pamiętam oświadczenia dość częste: „Ja bym nie
mogła tego robić, zbyt jestem wrażliwa”. Otóż i przy chorych, i przy
uchodźcach przeszkodą jest „wrażliwość” o charakterze egocentrycznym:
JA odczuwam rozpacz, wstręt, strach. Tak! Ale nie to jest ważne, co JA.
W tego typu działaniu musisz całą uwagę kierować na tego, komu
chcesz pomagać. Współczuć nie sobie na straszny widok krwi, lecz temu,
kto tę krew traci.
I jeszcze jedno, nie mów o uchodźcach „oni”. Każdy z nich jest, ma dla
ciebie być, osobną osobą. Każdy ma swoje imię, którego się nauczysz,
ma historię, którą wolno mu opowiadać. Pytanie, czy zdoła, czy
cokolwiek z niej zrozumiesz, bo przecież możecie nie mieć żadnego
wspólnego języka.
Nie obawiaj się myśleć o uchodźcach jako o „bliźnich”. To pozwala
poczuć, że jesteśmy w samym środku najważniejszej przypowieści
Jezusa. Kto jest bliźnim? Ten, kto osłania, wspiera, pomaga, dba
o drugiego, nie zgadza się pominąć go, zostawić samemu sobie.
Jeszcze w coś warto wierzyć, choćby na razie brakowało dowodów: to
ma sens. Wysiłek towarzyszenia i osłaniania uchodźców ma sens! Są
i będą niepowodzenia, ale zasada tego projektu ma być dla ciebie
niepodważalna.
Sylwetki autorów




JAN BAJTLIK
Grafik. Twórca ilustracji, książek autorskich i plakatów. Zdobywca wielu
nagród w polskich i międzynarodowych konkursach graficznych.

JOANNA BATOR
Pisarka, antropolożka. Laureatka Nagrody Nike 2013 za powieść Ciemno,
prawie noc (2012). Ostatnio wydała książkę Wyspa łza (2012).

KATARZYNA BONDA
Pisarka, autorka bestsellerowych powieści kryminalnych i książek
literatury faktu. Ostatnio opublikowała powieść Okularnik (2015).

HALINA BORTNOWSKA
Publicystka, pisarka, działaczka praw człowieka. W 2011 roku ukazała się
jej książka Co to, to nie. Myślennik Haliny Bortnowskiej. Autorka bloga:
halinabortnowska.blox.pl

SYLWIA CHUTNIK
Pisarka, szefowa fundacji MaMa. Laureatka Paszportu „Polityki”
za Kieszonkowy atlas kobiet (2008). Ostatnio ukazała się jej powieść
Jolanta (2015).

JOANNA FABICKA
Pisarka. Autorka m.in. bestsellerowego cyklu książek dla młodzieży
o dojrzewaniu nastoletniego Rudolfa Gąbczaka. Na początku 2016 roku
ukaże się jej najnowsza powieść Rutka.

PAWEŁ HUELLE
Pisarz. W 2001 za książkę Mercedes-Benz. Z listów do Hrabala (2000)
został laureatem Paszportu „Polityki”. Ostatnio wydał powieść Śpiewaj
ogrody (2015). Opowiadanie Ucieczka do Egiptu pierwotnie zostało
opublikowane w zbiorze Opowieści chłodnego morza (2008).

PIOTR IBRAHIM KALWAS
Pisarz, publicysta, scenarzysta, reporter. Ostatnio opublikował Egipt:
Haram halal (2015).

IGNACY KARPOWICZ
Pisarz. Laureat Paszportu „Polityki” za powieść Balladyny i romanse
(2010). Ostatnio wydał powieść Sońka (2014), która znalazła się w finale
Nagrody Nike 2015. Zamieszczone w zbiorze opowiadanie Tuvalu.
Opowieść wigilijna zostało pierwotnie opublikowane w białostockim
dodatku „Gazety Wyborczej”.

HANNA KRALL
Reporterka. Ostatnio ukazało się wznowienie jej reportaży Sześć odcieni
bieli i inne historie (2015), rozmowy zebrane przez Jacka Antczaka
Reporterka (2015) oraz poświęcona jej biograficzna książka Mariusza
Szczygła i Wojciecha Tochmana Krall (2015). Tekst zamieszczony
w zbiorze (Stanisław S., kombatant. O naszych Żydach) pochodzi
z książki Różowe strusie pióra (2009).

ŁUKASZ ORBITOWSKI
Pisarz. Za powieść Szczęśliwa ziemia (2013) był nominowany
do Paszportu „Polityki” oraz Literackiej Nagrody Nike. Ostatnio wydał
powieść Inna dusza (2015).

JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI
Poeta, pisarz i tłumacz. Ostatnio wydał Wielki przypływ (2015).

MAGDALENA PARYS
Poetka, pisarka, tłumaczka. Za powieść Magik (2014) w 2015 roku
otrzymała Literacką Nagrodę Unii Europejskiej. Mieszka w Berlinie.

MAŁGORZATA REJMER
Pisarka, reporterka. Autorka książek Toksymia (2009) oraz Bukareszt.
Kurz i krew (2013), za którą otrzymała Nagrodę „Newsweeka” im. Teresy
Torańskiej oraz Nagrodę Literacką dla Autorki „Gryfia”. Obecnie mieszka
w Tiranie.

PAWEŁ SMOLEŃSKI
Reporter, publicysta. Laureat Nagrody Pojednania Polsko-Ukraińskiego
za książkę Pochówek dla rezuna (2001), a także Nagrody im. Kurta
Schorka za reportaże z Iraku. Ostatnio wydał Oczy zasypane piaskiem
(2014).

OLGA STANISŁAWSKA
Reporterka, tłumaczka, autorka książki Rondo de Gaulle’a (2001).

ANDRZEJ STASIUK
Pisarz. Laureat Nagrody Nike 2005 za książkę Jadąc do Babadag (2004).
Ostatnio ukazał się zbiór jego rozmów z Dorotą Wodecką Życie to
jednak strata jest (2015) i wybór prozy Kucając (2015).

DIONISIOS STURIS
Reporter. Urodzony w Grecji, wychowany w Polsce. Autor książek
Grecja. Gorzkie pomarańcze i Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man
i Polacy. Historia splątania.

ZIEMOWIT SZCZEREK
Reporter, publicysta, tłumacz. Laureat Paszportu „Polityki” w 2013
za książkę Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian (2012).
Właśnie ukazała się jego książka Tatuaż z tryzubem.

MAŁGORZATA SZEJNERT
Reporterka. Ostatnio wydała Usypać góry. Historie z Polesia (2015).
W zamieszczonym w zbiorze tekście Uważna Ludmiła Foxlee
wykorzystała fragmenty swojej książki Wyspa klucz (2009).

KATARZYNA SZYNGIERA
Reżyserka teatralna. Laureatka nagrody głównej festiwalu Koszalińskie
Konfrontacje Młodych „m-teatr” 2015 za spektakl Świadkowie albo
nasza mała stabilizacja na podstawie dramatu Tadeusza Różewicza.
Zamieszczony w tomie reportaż Swarka Katarzyny Szyngiery
i Mirosława Wlekłego powstał w ramach projektu INTERWENCJE
zrealizowanego we współpracy z Fundacją GAP (teatr POP-UP
w Krakowie). Na jego podstawie powstał spektakl, którego premiera
odbyła się 5 września 2015 w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.

OLGA TOKARCZUK
Pisarka. Dwukrotna laureatka Nagrody Nike za książki Bieguni (2007)
i Księgi Jakubowe (2015). Opublikowane w tomie opowiadanie Rubież
powstało w 2001 roku.

MIROSŁAW WLEKŁY
Reporter „Dużego Formatu”. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu.
W 2015 roku ukazała się jego debiutancka książka All Inclusive.
Podziękowania



Serdecznie dziękujemy wszystkim Autorom antologii „NieObcy”, którzy
powierzyli nam swoje teksty. W przygotowaniu i wydaniu książki
pomogli nam także:
Janusz Banasiewicz (drukarnia Perfekt), Seweryn Blumsztajn,
Przemek Dębowski, Wojciech Fusek, Iwona Georgijew,
Lena Głowacka, Waldemar Gorlewski, Elżbieta Górnaś,
Wojciech Górnaś (redaktornia.com), Grzegorz Gruca,
Bartosz Hojka, Tomasz Jagiełło, Edward Jewdokimow,
Maciej Kałkus, Wojciech Kamiński, Iwona Kielak,
Anna Kołtunowicz, Joanna Kosmal, Grzegorz Kossakowski,
Teresa Kruszona, Katarzyna Kubicka, Jarosław Kurski,
Wojtek Kwiecień-Janikowski, Helena Łuczywo, Izabella Matys,
Adam Michnik, Robert Musiał, Karolina Oponowicz,
Małgorzata i Waldemar Paś, Barbara Piegdoń-Adamczyk,
Wanda Rapaczyńska, Danuta Sabała, Agnieszka Sadowska,
Małgorzata Skowrońska, Anna Smaga, Piotr Stasiński,
Justyna Stępień, Monika Sznajderman.

Bardzo Wam dziękujemy
Paweł Goźliński
Jerzy Wójcik

You might also like