Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 121

Tytuł oryginału Voksne mennesker

Przekład Karolina Drozdowska


Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki Egil Haraldsen & Ellen Lindeberg, Exil Design
Adaptacja okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski
VOKSNE MENNESKER
Copyright © Marie Aubert
First published by Forlaget Oktober AS, Oslo 2019
Published in agreement with Oslo Literary Agency and Book/Lab Literary Agency
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2020
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Agnete Brun

This translation has been published


with the financial support of NORLA.

Skład i łamanie Dariusz Ziach


ISBN 978-83-957030-5-8 (EPUB); 978-83-957030-5-8 (MOBI)

Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2020
Wydanie pierwsze

Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151,
03-948 Warszawa

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej


Spis treści

Dorośli
C udze dzieci, zawsze, wszędzie. Najgorzej jest w autobusach, bo tam nie
ma dokąd uciec. Jestem spocona i wściekła. Słońce świeci prosto
w brudne szyby, autobus jest wypełniony już od Drammen, a teraz kolejni
pasażerowie dosiadają się na przystanku Kopstad, później jeszcze
w okolicach Tønsbergu i Fokserød, muszą stać w przejściu, kolebiąc się
i przytrzymując czego popadnie, mimo że przewoźnik niby gwarantuje
miejsce dla każdego. Tuż za mną siedzi ojciec z dzieckiem, może trzyletnim
chłopcem, maluch ogląda O czym szumi las na iPadzie, bez słuchawek.
Dźwięk jest zniekształcony i przenikliwy, ojciec próbuje co jakiś czas go
ściszyć, ale wtedy dziecko wydaje z siebie wściekły wrzask i znów
pogłaśnia.
Mdli mnie od czytania książki i za chwilę rozładuje mi się telefon,
podcastów też więc nie mogę słuchać, w uszach mam tylko brzdąkanie
i wyśpiewywane metalicznym głosem piosenki Myszodrapa: W czystym
ciele zdrowy duch, woda, mydło, szczotka w ruch. Przed wjazdem do tunelu
Telemarksporten nie mogę się już powstrzymać, odwracam się do ojca – to
młody hipster z brodą i włosami związanymi w idiotyczny koczek –
uśmiecham się szeroko i pytam, czy mogliby być tak dobrzy i trochę
ściszyć. Sama słyszę, jak ostro brzmi mój głos, facet dostrzega moją
satysfakcję, ale nie mogą przecież tak siedzieć z włączonym dźwiękiem
w przepełnionym autobusie linii ekspresowej, do tego w lipcu, no
po prostu nie mogą.
– Taa... – odzywa się hipster, pocierając kark. – A co, przeszkadza to pani?
Mówi dialektem ze Stavanger.
– Jest trochę za głośno – odpowiadam i nadal się uśmiecham.
Mój rozmówca się kwasi i wyrywa iPada z rąk dzieciaka, który zaczyna
się drzeć, zaskoczony i wściekły, siedzące przede mną starsze małżeństwo
odwraca się i patrzy na mnie z irytacją, nie na bachora i jego ojca, ale
właśnie na mnie.
– Tak to się kończy, gdy nie chcesz ściszyć – karci malucha hipster. –
Przeszkadzałeś pani i teraz już nie możesz oglądać.
Autobus skręca na stację benzynową, gdzie robimy przystanek na siku
i kawę, trzylatek za mną leży w poprzek obu siedzeń i wrzeszczy, a ja
chwytam swoją torebkę i ruszam pospiesznie do wyjścia, słysząc za sobą
jego wrzask.

Kristoffer i Olea czekają na mnie na przystanku Vinterkjær. Nie ma z nimi


Marthe. Kristoffer jest taki wysoki, Olea taka drobna. Na jesieni ma pójść
do szkoły, ale, moim zdaniem, wydaje się na to za mała, zbyt chudziutka
i krucha.
– Dobrze cię widzieć – wita mnie Kristoffer. Długo mnie obejmuje,
otacza ramionami i przyciska do siebie.
– Ciebie też – odpowiadam. – Ale ci urosły włosy – dodaję, pociągając
Oleę za kucyk.
– Olea nauczyła się wczoraj pływać – mówi Kristoffer.
Mała uśmiecha się szeroko, brakuje jej czterech górnych zębów.
– Pływałam i tata mnie wcale nie trzymał – oświadcza.
– Ojej – wyrażam swój podziw. – Naprawdę? Ale z ciebie zdolniacha.
– Marthe zrobiła mi zdjęcie – dodaje Olea. – Możesz zobaczyć, jak
dojedziemy na miejsce.
– Pewnie leżała na brzegu i się leniła – żartuję, ładując torbę
do bagażnika.
– No – potwierdza zadowolona Olea z tylnego siedzenia. – Strasznie się
leniła.
– Nie powinniśmy tak mówić o innych – upomina ją Kristoffer i odpala
silnik. – Przecież wiesz.
Odwracam się do Olei, mrugam i szepczę do niej teatralnie:
– Marthe rzeczywiście j e s t trochę leniwa.
Kristoffer chrząka.
– No, ale j a chyba mogę tak mówić – zwracam się do niego. – Mnie
wolno z tego żartować.
To takie kuszące, Marthe od czasu do czasu przyda się mały kopniak
w tyłek, a tak cudownie jest móc mrugać do Olei, sprawiać, że mała
chichocze i patrzy na mnie wielkimi oczami, zachwycona, że jestem taka
zabawna. Jedziemy drogą biegnącą wzdłuż wybrzeża, a ja opowiadam
Kristofferowi o hipsterskim ojcu i dzieciaku oglądającym O czym szumi las
z włączonym dźwiękiem.
– Ludzie się wkurzyli na mnie – wyjaśniam. – A przecież to nie ja
hałasowałam. A ten cały tatusiek był naprawdę poirytowany.
Kristoffer pachnie czymś dobrze mi znanym, czuję wonie domku, farby,
morskiej wody, ciała.
– Wiesz, dzieciaki nie zawsze jest łatwo uspokoić – mówi.
– Ale gdy Olea miała trzy lata, to nie pozwalałeś jej chyba siedzieć
w zatłoczonym autobusie z rozkręconym na pełen regulator iPadem –
odpowiadam.
– No nie – przyznaje Kristoffer. – Tylko że ludzie się denerwują
na smarkaczy, bo nie wiedzą, jak to jest. Dzieciom trzeba pozwolić być
dziećmi.
Kristoffer powtarza czasem takie banały, że dzieciom trzeba pozwolić
być dziećmi albo że trzeba słuchać swojego ciała.
– Dzieci czasem płaczą, ale jest różnica między tym a włączaniem głośno
dźwięku – stwierdzam.
Widzę, że za bardzo się staram, demaskuję się jako ktoś, kto tego
wszystkiego nie rozumie, a Kristoffer tylko wzrusza ramionami
i nieznacznie się uśmiecha.
– Włączaniem dźwięku w zatłoczonym autobusie – powtarzam.
– Trzeba głęboko oddychać, Ido – odpowiada Kristoffer i klepie mnie
w udo.
Otwieram usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale się reflektuję, on i tak tego
nie pojmie. Mogę o tym pogadać z Marthe, ona mnie zazwyczaj popiera
w takich sprawach, sama się złości, gdy Olea zaczyna hałasować.
Chciałabym powiedzieć jej o czymś jeszcze, lecz nie teraz, dopiero
wieczorem, kiedy będziemy już po kilku kieliszkach wina, a Kristoffer
pójdzie położyć Oleę spać. Wtedy z nią o tym porozmawiam.
D wa tygodnie temu byłam w Göteborgu, pojechałam tam sama
pociągiem, przenocowałam w hotelu, a następnego ranka
przespacerowałam się kilka przecznic do kliniki leczenia niepłodności.
Klinika wyglądała jak wszystkie inne prywatne przychodnie, było tam
tylko trochę widniej i ładniej, w recepcji stały juki w wielkich donicach,
na ścianach porozwieszano zdjęcia w pastelowych barwach,
przedstawiające noworodki z matkami albo ptaki składające jaja. Lekarz
nazywał się Ljungstedt i przyjął mnie w gabinecie z widokiem na klub
fitness w budynku po drugiej stronie ulicy – przez okna widać było ludzi
truchtających po bieżni czy podnoszących ciężary. Doktor Ljungstedt
wymawiał moje imię na szwedzką modłę, w jego ustach nie brzmiało jak
Ida, bardziej jak Eida czy Yjda, z długim, dobywającym się z tyłu gardła „i”.
Cały czas pisał coś na klawiaturze komputera i wcale na mnie nie patrzył.
Omówił ze mną szybko cały proces, wyjaśnił, w której fazie cyklu mam
zacząć brać hormony i jak przebiega pobranie komórek. Tamtego dnia miał
tylko skierować mnie na badania krwi i przeprowadzić badanie
ginekologiczne.
– No tak, zamrażanie jajeczek jest ostatnio s u p e r p o p u l a r n e –
oświadczył, zupełnie jakby próbował mi coś sprzedać, mimo że przecież
sama do niego przyszłam.
– Rzeczywiście, na to wygląda – odparłam ze śmiechem.
Czułam, że wszystkie drzwi stoją przede mną otworem, zbliżały się
wakacje, w Göteborgu było ciepło i pogodnie, a ja zarezerwowałam stolik
w kawiarni, w której planowałam zjeść lunch i napić się jakiegoś drogiego
białego wina, wznieść toast za to, że postanowiłam przeznaczyć środki
z konta oszczędnościowego na pobranie komórek jajowych i umieszczenie
ich w specjalnym banku, na koncie jajeczkowym.
– To teraz taka s u p e r f a j n a możliwość – powiedział lekarz. –
W sytuacji gdy się nie ma partnera albo chce się poczekać z decyzją
o dziecku.
– No właśnie – zgodziłam się. – Planuję wszystko załatwić po wakacjach.
– I może przyjedziesz tu ze swoim nowym chłopakiem za jakiś czas,
będziesz mogła skorzystać z jajeczek w wieku czterdziestu dwóch czy
czterdziestu trzech lat – ciągnął Ljungstedt, stukając w swoją klawiaturę. –
Będzie s u p e r m i ł o.
Spróbowałam ujrzeć oczyma duszy tego chłopaka i zobaczyłam
wysokiego faceta z brodą, w tym samym gabinecie za parę lat razem
ze mną. Rysów jego twarzy nie widziałam zbyt wyraźnie, ale wyobraziłam
sobie, jak mnie obejmuje w windzie, gdy już wychodzimy, i mówi:
„Zostaniemy rodzicami, Ido”. Za którymś razem – myślałam sobie, siedząc
w fotelu ginekologicznym – za którymś razem musi się udać, w końcu
po tych wszystkich żonatych lub na stałe związanych z kimś innym,
niezainteresowanych lub nieinteresujących mężczyznach, wreszcie
na kogoś trafię, samo to, że tam siedziałam, sprawiało, że zaczynałam w to
wierzyć, zarówno w faceta, jak i w dziecko, sam fakt mojego tam przyjazdu
i mojej decyzji był obietnicą, że kiedyś, w przyszłości, spotka mnie coś
więcej.
Lekarz obejrzał moją macicę na obrazie USG i spytał, gdzie pracuję, a ja
wyjaśniłam, że jestem architektką.
– Czyli rysujesz pewnie różne ładne domy – stwierdził.
– Tak jakby – odrzekłam. – To dość duża firma, zajmujemy się głównie
budynkami użyteczności publicznej i tak dalej, planowaniem przestrzeni
miejskiej... – Tu zamilkłam, bo o mały włos nie zaczęłam mu objaśniać, kto
co dokładnie rysuje, ale poczułam, że nie ma sensu tego robić
z rozłożonymi nogami i głowicą ultrasonografu w pochwie. Gdy szłam
na pobranie krwi, wciąż czując między nogami zimny, śliski żel, lekarz
powiedział, że porozmawiamy za dwa tygodnie, jak już przyjdą wyniki,
wtedy opracujemy plan i uzgodnimy, kiedy zaczynamy, kiedy zacznie się
wszystko.
Z erkam na komórkę, nie mam żadnych nieodebranych połączeń
od międzynarodowego numeru z kierunkowym +46. Kristoffer nie
zwalnia na zakrętach, trochę mi niedobrze i staram się nie patrzeć
na opróżnioną do połowy butelkę fanty i pustą paczkę po czipsach
na podłodze auta, tuż przy moich stopach. Kristoffer przytył, zaokrągliły
mu się policzki, zastanawiam się, czy razem z Oleą podjadają ukradkiem
słodycze i piją napoje gazowane, gdy w pobliżu nie ma Marthe. Zerkam
na jego opalone przedramiona. Marthe mi pisała, że mieli kilka ładnych
pierwszych dni urlopu, parę razy wypłynęli na przybrzeżne wysepki,
by się tam kąpać, ale teraz podobno pogoda jest raczej w kratkę,
spakowałam więc zarówno strój plażowy, jak i wełniany sweter.
– Kiedy przyjadą mama i Stein? – pytam.
– Jutro – odpowiada Kristoffer. – Dobrze, że dziś spędzimy jeszcze
wieczór tylko we trójkę. Marthe nie jest w najlepszej formie.
– Bomba – rzucam.
– Wiesz, jak to jest – stwierdza Kristoffer, drapiąc się po brodzie. –
Hormony.
Mówi to tak, jakby to było dla mnie oczywiste: „W i e s z, jak to jest”,
choć doskonale wie, że ja nie wiem, jak to jest. Mimo to wzdycham
i odpowiadam: „Oj, tak”.
– Biedna Marthe – dodaję, krzyżuję ramiona i wsuwam dłonie pod
spocone pachy, próbując sprawdzić, czy przypadkiem nie śmierdzę.
Starają się z Kristofferem nieustannie od trzech lat, zaczęli, gdy tylko
zostali parą. Marthe dwukrotnie poroniła. Nie potrafi milczeć na ten
temat, znam całą tę historię równie dobrze, jak ona sama, wiem, kiedy ma
miesiączkę, a kiedy jajeczkuje. Za każdym razem, gdy się spotykamy,
rozmawiamy tylko o tym, a kiedy jest z nami mama, Marthe zwierza się
jej i płacze, twierdzi, że już tego dłużej nie zniesie, że nie chce być tylko
macochą. „Ależ nikt już nie używa słowa «macocha», Marthe – tłumaczy
jej nasza rodzicielka, głaszcząc ją po plecach. – Teraz mówi się «bonusowa
mama»”. „Bonusowa? – pyta Marthe. – Co to, kurwa, za bonus, że on ma
dziecko, a ja nie?”. „Wszystko się jakoś ułoży” – pocieszam ją i głaszczę
po plecach. Obie z mamą za każdym razem powtarzamy, że wszystko się
jakoś ułoży. „Ale kiedy to w końcu będzie?!” – krzyczy Marthe. Czasem
opowiadam na lunchu w pracy o mojej młodszej siostrze, która tak
koniecznie chce mieć dziecko, mówię, że nie pojmuję, po co jej to
wszystko, że są w życiu inne rzeczy, na które warto poświęcać czas, zamiast
tracić go na ciągłe próby i starania.
Gdy zajeżdżamy pod domek, unoszę się nieco na siedzeniu.
– Pomalowaliście ściany? – pytam.
– Taa – odpowiada Kristoffer. – To znaczy głównie ja to zrobiłem, jeśli
mam być szczery. Ładnie wyszło, co?
– Owszem – rzucam. – Bardzo ładnie.
Pomalowali domek na biało. Zawsze był żółty, „nasz żółty domek” – tak
tłumaczyłam to ludziom – to my byliśmy właścicielami żółtego domku.
Teraz wygląda jak wszystkie inne w okolicy, całkiem zwyczajnie.
Kristoffer bierze moją torbę. Mówię, że poradzę sobie sama, nie jestem
jak Marthe, która żąda, by on jej we wszystkim pomagał, ale Kristoffer
odpowiada tylko, że nie ma problemu, i rusza przed siebie z moją torbą.
Olea biegnie przed nami przez wysypany żwirem podjazd i ścieżkę
w ogrodzie, z kamiennymi płytkami ułożonymi wzdłuż żywopłotu. Olea
w ogóle wszędzie biega, jakby gdzieś miało czekać na nią coś ciekawego.
Kiedy byłam mała, dom otaczał żywopłot z gęstych i ciężkich tui, ale
mama wymieniła je kilka lat temu na krzewy jaśminowca, twierdząc, że
chce teraz czegoś subtelniejszego.
Marthe wychodzi na schody, wygląda na zaspaną i przeciera oczy. Czuję,
że za chwilę wybuchnę śmiechem.
– Przywieźliście ciocię Idę? – pyta Marthe, mierzwiąc Olei włosy.
Dziewczynka się odsuwa, strząsa z głowy jej dłoń i biegnie dalej. Moja
siostra wie, że nie lubię, jak się na mnie mówi c i o c i a Ida, ale nic sobie
z tego nie robi. Wyobrażam sobie stare ilustracje Elsy Beskow – ciotki
w sukniach zielonej, brązowej i lila, wszystkie zasuszone i szeleszczące przy
każdym ruchu.
Przytulamy się na powitanie.
– Cześć – wita się Marthe.
– Cześć, kochana – odpowiadam. – Dobrze cię widzieć.
Marthe pachnie przyjemnie, znajomo, czuję się trochę tak, jakbym
wdychała swoją własną woń. Rozjaśniła nieco włosy, co nie wygląda do
końca naturalnie, nosi fryzurę, która była chyba modna parę lat temu.
– Jak ślicznie – mówię, biorąc między palce kilka pasm.
– Tak sądzisz? – pyta Marthe. – Moim zdaniem wyszły trochę za jasne.
– Nie, bardzo ci do twarzy – zapewniam.
Ludzie uważają, że jestem od niej ładniejsza, zawsze tak było, a Marthe
ma okropne kompleksy na punkcie swojego nosa czy cycków i strasznie się
cieszy, gdy jej mówię, że pięknie wygląda. Niezwykle łatwo zrobić jej
przyjemność, wystarczy powiedzieć kilka takich zdań.
Kristoffer idzie za Oleą i okrąża domek, a ja i Marthe wchodzimy do
środka. Drzwi trochę skrzypią, w środku pachnie naszym domkiem,
wakacjami sprzed lat i starym drewnem.
– Gotowa na wielki dzień? – pyta moja siostra, gdy taszczę torbę do
malutkiej sypialni, w której zawsze nocuję.
– Tak nie do końca – odpowiadam. – Ale za to jestem bardzo gotowa na
picie wina.
– Myślisz, że powinnyśmy coś powiedzieć? – Marthe siada na moim
łóżku. – Wygłosić jakąś mowę?
– Raczej nie – stwierdzam. – Ale na wszelki wypadek coś tam sobie
przygotowałam.
– Supercórka – rzuca Marthe i się uśmiecha, choć kąciki jej ust wędrują
nieznacznie w dół. – Ja nie miałam siły.
Zdejmuję buty, mam spocone stopy. Ta „supercórka” trochę mnie
dotknęła, a przecież nie powinna, Marthe jest po prostu zazdrosna.
– Nie wiem, czy powinnam uwzględnić w tej mowie Steina –
zastanawiam się. – Ona chyba tego nie oczekuje? Mam mówić też
w twoim imieniu?
– Kochana mamo i FrankenSteinie – zaczyna Marthe, unosząc dłoń jak
do toastu.
– Ale on jest przecież zupełnie w porządku – przerywam jej ze śmiechem.
– Kochana mamo i EinSteinie – ciągnie dalej Marthe.
– Najdroższa mamo i Edyto Stein – proponuję.
Pojutrze wieczorem mamy wszyscy świętować sześćdziesiąte piąte
urodziny mamy: Marthe, Kristoffer, Olea, ja, mama i Stein będziemy jeść
krewetki i pić wino. Mama powiedziała, że możemy jednocześnie uczcić
moją czterdziestkę, ale ja stwierdziłam, że nie ma takiej potrzeby, poza tym
i tak byłyby to obchody spóźnione o trzy miesiące. Samego dnia urodzin
jakoś szczególnie nie świętowałam, wyszłam do restauracji z kilkoma
koleżankami, zjadłyśmy trzydaniowy obiad, wypiłyśmy trochę wina,
i tyle, bo większość z nas spieszyła się do dzieci. Gdy moja mama
obchodziła czterdzieste urodziny, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych,
dostała kartkę z hasłem: „Życie zaczyna się po czterdziestce!”. Dobrze
pamiętam tę kartkę, zdobiły ją rysunkowe rakiety i skrzące się sztuczne
ognie. Mama uznała, że to zabawne i przekorne, wzięła sobie też do serca
powiedzenie, że „życie zaczyna się po czterdziestce”, powtarzała je przez
cały rok, a jej przyjaciółki unosiły kieliszki w kolejnych toastach.
Pamiętam je jako dojrzałe kobiety, miały zaschniętą na wargach szminkę
i dzieci chodzące do szkoły, a kiedy się spotykały, nazywały to
b a b s k i m w i e c z o r k i e m. Tymczasem ja w wieku czterdziestu lat
byłam zupełnie taka jak wcześniej, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to
w tym momencie powinno zacząć się życie. Jedna z moich koleżanek
powiedziała w moje urodziny, chcąc mnie zapewne pocieszyć, że świetnie
wyglądam, i chwilę później dodała: „Jak to dobrze być singielką, bo
można dzięki temu dobrze poznać samą siebie”. Ja zaś pomyślałam, że
w sumie wolałabym chyba poznać kogoś innego.
Stein jest z naszą mamą od sześciu lat. Za każdym razem, gdy ma się
z nami gdzieś wybrać, nadal mam nadzieję, że jednak zostanie w domu, że
spędzimy ten czas same. Stein nie ma dzieci, nie wyobrażam też sobie, by
kiedykolwiek w przeszłości ich pragnął. I przez to chyba tak jakby nie do
końca rozumie, w jakim jesteśmy z Marthe wieku, rozmawia z nami
czasem jak z nastolatkami. Mama mawia, że są ze Steinem s p ó ź n
i o n y m i k o c h a n k a m i. Marthe i ja kulimy się z zażenowania,
słysząc te słowa w jej ustach. Mają one zresztą niewiele wspólnego
z prawdą, mama wyszła za tatę jako dwudziestolatka – i proszę, jak to się
skończyło. Często mam ją ochotę spytać, czy nie wolałaby zamiast tego
skończyć jak ja. S k o ń c z y ć – myślę. – Nie powinnam tak tego nazywać,
nic się przecież nie skończyło, trzeba sobie powtarzać, że najlepsze ma się
jeszcze przed sobą. Ale czasami podejrzewam, że mama, Stein, Marthe
i Kristoffer myślą o mnie w takich właśnie kategoriach. Oni nic nie wiedzą
– myślę – przecież mam plan, mam swoją tajemnicę. Postanawiam
opowiedzieć o wszystkim Marthe już teraz, nie czekać do wieczoru, mogę
ją wtajemniczyć, wyznać, że zamrożę jajeczka w Szwecji, jestem pewna, że
wybałuszy oczy i powie: „Wow!”.
– Ale wiesz co... – zaczyna Marthe. – Powiedzieć ci coś?
Na jej twarzy pojawia się jakiś nowy wyraz, jakaś skrywająca się pod
uśmiechem powaga, nieznaczne wzruszenie. Przyglądam się jej przez kilka
sekund, w pierwszej chwili nie rozumiem, a potem to do mnie dociera.
– Naprawdę? – pytam.
– Tak – odpowiada Marthe z uśmiechem, jej oczy rozszerzają się i są
wyraźnie wilgotne.
– Wow! – wyrywa mi się i siadam na łóżku obok niej. – Naprawdę?
Próbuję sobie przypomnieć wszystko, co powiedziałam, gdy Marthe
siedziała tak, czekając na wyjawienie mi swojej tajemnicy, wszystkie te
głupoty, które z siebie wyrzuciłam, jakieś bzdury o piciu, Steinie i mamie.
Szybko ją do siebie przytulam, Marthe pociąga nosem, z jej piersi dobywa
się cichy świst.
– Piętnasty tydzień – oświadcza, choć wcale nie pytałam. Prostuje plecy
i wyciera oczy. – Nie miałam odwagi nic mówić, dopóki nie mieliśmy
pewności.
– Cholera – rzucam.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Przywykłam do pocieszania
jej, tulenia, głaskania po plecach i powtarzania, że wszystko będzie dobrze,
zabierania jej do baru raz na jakiś czas i stawiania jej wina, by choć przez
chwilę skupiła się na czymś innym. „Musimy korzystać z tego, że wolno
nam pić wino, Marthe” – zarówno Kristoffer, jak i mama twierdzą, że
umiem poprawić jej humor, potrafię się nią zająć. No, ale teraz to.
– Wciąż może się jeszcze coś stać.
Marthe patrzy na mnie i prycha zaskoczona.
– Piętnaście tygodni to nadal dość wcześnie – dodaję. – Jeśli już
rozumować w takich kategoriach.
– No tak, ale teraz nie musimy się już tak bardzo martwić – odpowiada
Marthe, ton jej głosu jest ostry.
– Tak tylko mówię – rzucam. – Żebyś nie była rozczarowana.
– Ja to wszystko wiem – oświadcza Marthe.
– Ale w ogóle, rany boskie, jak fajnie – stwierdzam w końcu
i uśmiecham się szeroko, na wszelki wypadek jeszcze raz ją przytulam. –
Pomyśleć, że się udało.
– Tak, pomyśleć, że się udało – rozpromienia się Marthe i wybucha
śmiechem, chce się teraz cieszyć, nie ma ochoty na kłótnie. – Mieliśmy
znów próbować in vitro, ale nagle wyszło nam samo z siebie.
– Samo z siebie? – pytam. – Czyli udało się metodą tradycyjną?
– Tak jest – odpowiada Marthe. – Rządzisz, metodo tradycyjna! – dodaje,
unosząc zaciśniętą pięść w geście zwycięstwa.
Wybucham śmiechem.
– Rany boskie – mówię raz jeszcze.
– Dobrze, że przemalowaliśmy domek na biało, nie uważasz? – pyta
Marthe, wychodząc z pokoju. – Moim zdaniem, wygląda teraz dużo lepiej
niż wcześniej. Jest taki naprawdę południowonorweski.
Udaję, że jej nie usłyszałam, i zamykam drzwi prowadzące na korytarz.
Z dejmuję przepocony T-shirt, kładę się na zaścielonym łóżku, wbijam
wzrok w sufit i nasłuchuję dochodzących z zewnątrz dźwięków: okno
jest otwarte, w oddali skrzeczą mewy, a Olea krzyczy, że Kristoffer ma na
nią patrzeć, bo robi akurat coś ważnego, wrzeszczy, aż w jej głosie pojawia
się nutka irytacji: „Tatooo!”, a on odpowiada: „Przecież na ciebie patrzę”,
choć jego ton jasno sugeruje, że tak naprawdę gapi się w swoją komórkę.
Słyszę łódź płynącą po wodzie, czyjeś pospieszne kroki, zachmurzyło się,
marznę, leżąc tak w samym staniku. Nie płaczę. W tej sypialni zawsze
panuje lekki zaduch, pościel jest miękka, wysłużona i pachnie sznurem do
suszenia, leżę na starym materacu z pianki i tak to ma właśnie wyglądać,
spałam w tym łóżku każdego lata od najwcześniejszego dzieciństwa.
A teraz znów tutaj jestem. Razem z Marthe. Z jej mężem i ich rosnącym
w brzuchu mojej siostry dzieckiem, a także z Oleą.
Nie sądziłam, że tak to się potoczy, nigdy w to do końca nie wierzyłam.
Wyprzedziły mnie wszystkie koleżanki, ale że zrobi to także Marthe?
W głębi duszy byłam przekonana, że nic z tego nie wyjdzie, że to się nie
zmieni, że ona zawsze będzie kimś, kogo pocieszam, nie kimś, kto mnie
wyprzedzi.
Ona nie może mnie wyprzedzić.
Obejmuję się ramionami, moja skóra wydaje mi się zwiotczała i sucha,
moje ciało jest niczym i nikt już niczego ode mnie nie chce, zupełnie
jakbym przestała istnieć. Nigdy nikogo z sobą nie przywiozłam do tego
domku, żadna moja znajomość nie przetrwała wystarczająco długo. Marthe
sprowadzała tu swoich chłopaków, odkąd skończyła piętnaście lat,
i zawsze nocowała w największym pokoju, sypiała tam z tępawymi,
nieporadnymi typami, na których widok wywracałyśmy z mamą oczy, aż
w końcu związała się z Kristofferem i dostała w gratisie Oleę. A ja? –
myślę. – Co ja dostałam?
Minęło sporo czasu, odkąd ktokolwiek mnie dotykał. Próbuję sobie
przypomnieć, jak to jest: dłonie, skóra, oddech na szyi. W momencie, gdy
myślę właśnie o tym oddechu na szyi, wszystko sobie przypominam: jak
to jest, gdy ktoś trzyma mnie od tyłu i czuję na karku jego wargi,
wspomnienie jest żywe, realistyczne. Ktoś stoi blisko mnie, przytula twarz
do mojej szyi, przesuwa dłoń w górę, od talii ku piersiom. Nie chcę o tym
myśleć. To nie ma sensu. Wstaję i wkładam czystą bluzę, siadam na
wąskim łóżku w maleńkim pokoiku. Czy już nigdy się stąd nie
wydostanę? „Będzie lepiej – mówię sama do siebie – wszystko zmieni się
na lepsze, zamrożę jajeczka w Szwecji, stanę się kimś innym, czeka mnie
coś innego, najlepsze jeszcze przede mną, przecież nie jestem kimś, kto się
poddaje”. Staję przed lustrem i stwierdzam, że trzymam wagę, jutro
pobiegam albo powiosłuję, albo może jedno i drugie.
Marthe wtyka głowę do pokoju i pyta, czy chcę pójść się kąpać, nie
puka, a ja podskakuję wystraszona, zasłaniam się, mimo że jestem ubrana,
jakbym została przyłapana na czymś niedozwolonym. Moja siostra nie
mówi „przepraszam”, chyba nawykła do takiego zachowania, przecież to
jej domek. Zamysł jest taki, żebyśmy z czasem zostały
współwłaścicielkami, ale to ona i Kristoffer spędzają tu najwięcej czasu. To
oni malują ściany i koszą trawnik, jeżdżą do miasteczka na wybrzeżu po
świeże krewetki, które jedzą wieczorami w ogrodzie, oni wyrywają
chwasty rosnące wzdłuż ścieżki prowadzącej na przystań, to znaczy chyba
robi to Kristoffer, Marthe pomaga mu może z pół godziny, a następnie
oświadcza, że jest zmęczona, i idzie położyć się na sofie. Ale tak czy inaczej,
to ona tu wszystkim zarządza, zmywa tutejsze naczynia z taką
oczywistością, jakby już do niej należały, kupuje poduszki, które, jej
zdaniem, dobrze się będą prezentowały w salonie, a ja tymczasem jakoś
nie umiem się tutaj zadomowić. Parę razy myślałam, że może ja też
pomieszkam tu trochę sama, położę bejcę na tarasie i wypielę ogród tak,
jak robią to oni, wezmę to miejsce w swoje posiadanie. Decydowałam, że
spędzę tu kilka dni bez Marthe i Kristoffera, bez mamy i Steina. Tylko że
zawsze jest z tym tyle kłopotu, muszę wypożyczyć samochód, choć przecież
już prawie zapomniałam, jak się prowadzi, poza tym przeraża mnie myśl,
że mam spędzać całe dnie bez kontaktu z ludźmi, a łodzią pływam tak
rzadko, że muszę sobie przypominać, jak zdejmować plandekę i tankować
benzynę, na cumie zaś wiążę dziwaczny podwójny węzeł, za który zawsze
ochrzania mnie mama, bo to jedyny, jaki opanowałam. Kończy się to tak,
że czytam stare komiksy z Donaldem czy Asteriksem i piję piwo w środku
dnia, zamiast malować ściany, jestem sama jak palec i nie umiem sobie
znaleźć miejsca, wieczorem muszę łykać imovane, bo ciemność mnie
przeraża, a jedyne, na co mam ochotę rano, to wracać do miasta, i w ogóle
czuję, że próbuję czegoś, co mi nie wychodzi.
Wyciągam z torby kostium kąpielowy i ręcznik, po czym wychodzę do
ogrodu. Trawa jest krótko ścięta i sucha, miejscami pożółkła, tu i ówdzie
ktoś powtykał w ziemię bramki do gry w krokieta, o jedną prawie się
potykam. Wiśnie zwisają z gałęzi w gęstych, niedojrzałych jeszcze kiściach,
jasne i żółtoczerwone. Zrywam dwie z nich i wsadzam je do ust, mają
kwaśny, gorzkawy smak, pluję pestkami tak daleko, jak tylko potrafię.
Kristoffer wiesza właśnie hamak między dwiema sosnami. Wygląda teraz
zupełnie inaczej, w aucie był Kristofferem, a teraz stał się ojcem dziecka
Marthe, dorosłym mężczyzną.
– Gratulacje – mówię.
– Dzięki – odpowiada. – Stwierdziłem, że nie mogę ci po prostu
powiedzieć w samochodzie.
– Tak się cieszę – rzucam.
– Dlaczego mówisz: „Gratulacje”? – pyta Olea, odchylając się gwałtownie
w przód i w tył na huśtawce, by zyskać zadowalającą ją prędkość.
– Bo Marthe i Kristoffer będą mieli dziecko – odpowiadam.
– A, dlatego – odzywa się Olea, niemal rozczarowana.
Staję za jej plecami, unoszę siedzenie huśtawki tak wysoko, jak potrafię,
po czym je puszczam.
– Popchnij mnie mocniej – prosi mała kilka razy – mocniej, mocniej!
W końcu jest zadowolona z osiągniętej prędkości i śmieje się, szybując
pod niebo.
– Patrz teraz, tato! – krzyczy, odwracając się do Kristoffera. – Zobacz, jak
jestem wysoko.
– Tak, tak – odpowiada jej ojciec, zawiązując drugą linę hamaka wokół
pnia drzewa. W końcu siada w hamaku, sprawdzając, czy utrzyma jego
wagę, ale zamocował go za słabo – tyłek Kristoffera szoruje o ziemię
i wybuchamy z Oleą śmiechem. Mała ma wiatr we włosach i macha
rytmicznie nogami, jej usta są na wpół otwarte, a ja przypominam sobie,
jakie to uczucie, kiedy się wzlatuje wysoko na huśtawce, a potem
zeskakuje się z niej i spada, szybuje przez chwilę w powietrzu, aż człowiek
prawie zaczyna wierzyć, że potrafi latać. I jakie to uczucie, gdy w chwili
lądowania uderza się w ziemię, zawsze zaskakująco mocno.
Kristoffer owija oba końce hamaka wokół swojego ciała, tkanina otula
go niczym kokon.
– Myślisz, że Marthe go zobaczy, gdy wyjdzie do ogrodu? – zwracam się
do Olei.
– Nie – odpowiada dziewczynka.
– Kristoffer! – woła Marthe jak na komendę, po czym wychodzi na taras
i powtarza: – Kristoffer? Gdzie ty się podziewasz?
– Nic nie mówcie – szepczę, a Kristoffer chichocze we wnętrzu
hamakowej rolady.
– Widziałaś go? – zwraca się do mnie Marthe, wyginając plecy i masując
brzuch.
– Nie, nie mam pojęcia, gdzie on jest – odpowiadam przesadnie głośno,
a Kristoffer zaczyna się trząść ze śmiechu w swoim kokonie. Olea chichocze
na huśtawce.
– Dajcie spokój – złości się Marthe, zwieszając ramiona wzdłuż ciała. –
Nie mam teraz siły na wygłupy.
– Ale ja nic nie wiem – stwierdzam. – Naprawdę go nie widziałam. A ty,
Oleo?
– Możesz już przestać? – pyta Marthe, nagle naprawdę rozzłoszczona. –
To nie jest śmieszne. Powiedz, gdzie on jest.
Nic nie mówię. Olea zeskakuje ostrożnie na ziemię, widzę, że jest trochę
wystraszona, a Kristoffer wyplątuje się z hamaka i wytacza na trawę.
– Ach, to takie cudowne, że go nie widziałaś – rzucam. – Jak to w ogóle
możliwe?
– Nie złość się, Marthe – prosi Kristoffer. – Tylko żartowaliśmy.
– No tak – odpowiada moja siostra, zmuszając się do uśmiechu. – Przecież
wiem.
Ś cieżka prowadząca do kąpieliska jest zapisana w pamięci mojego ciała,
nie zapomnę jej, nieważne, jak długo by mnie tu nie było. Wiem, gdzie
rosną kolczaste zarośla, na które trzeba uważać, w którym miejscu należy
ześlizgnąć się ze skały na pupie albo zeskoczyć, pamiętam, że pod sosnami,
na które pada najwięcej słońca, można nadepnąć na kłujące szpilki i że
w tych miejscach trzeba też mocno tupnąć w ziemię, bo mogą tam być
żmije. W powietrzu czuć ciepłą, suchą i kwaśnawą woń lasu, na plecach
Marthe migocą słoneczne plamy. Moje stopy stają się stopami małej
dziewczynki, znów mam krótkie dziecięce nóżki, którymi trzeba się zaprzeć
w najwyższym punkcie niewielkiej skalnej półki – pamiętam, jak zawsze
się bałam, że stamtąd spadnę – myślę o ostach w sandałach i skale, o którą
szoruję pupą w krótkich spodenkach. Mam już dwanaście lat, noszę aparat
ortodontyczny, który rani mi wnętrze ust, i mam na sobie nową sukienkę
na ramiączkach krzyżujących się z tyłu. Mamie się nie podoba, że w niej
chodzę, bo za bardzo odsłania plecy, choć nigdy wcześniej się takimi
sprawami nie przejmowała. Kawałek dalej na ścieżce, na wysokości
jednego z krzewów jałowca, spotykam Vegarda, który jest ode mnie
starszy i mieszka w domku kawałek dalej przy drodze. Właśnie wraca
z kąpieliska ze swoim ojcem, tamtego dnia dostrzega mnie po raz pierwszy,
a przynajmniej ja tak o tym myślę, bo nagle uśmiecha się w zupełnie inny
sposób, choć może tylko to sobie wmawiam, mówi „cześć” do sukienki na
ramiączkach, a ja pokonuję ostatni odcinek ścieżki nad brzeg truchtem,
głośno odpowiadam mu „cześć”, podskakuję i obejmuję się ramionami, bo
Vegard z sąsiedniego domku myśli, że jestem w tej sukience dorosła,
i wtedy właśnie przybiega za mną Marthe, chichocze i zauważa: „Ale
dziwnie wyglądasz”, chociaż to ona jest niska, grubiutka i zawsze z jakiegoś
powodu beczy.
Wieje wiatr i Marthe dostaje gęsiej skórki, gdy się rozbieramy w naszym
stałym miejscu. Jej brzuch jest blady i wydęty. Kiedy jest ubrana, można
by pomyśleć, że tylko trochę przytyła, ale teraz wyraźnie widać, że to nie
jest zwykła oponka z tłuszczu. Ześlizguję się ze skały i odpycham nogami,
zimna woda zamyka mnie w swoich objęciach, a ja szczękam zębami
i łapię gwałtownie powietrze, mam w ustach słony smak. Marthe jeszcze
się nie zanurzyła, stoi po kolana w pełnej glonów przybrzeżnej wodzie
i kołysze się z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
– Musisz się po prostu zamoczyć – mówię.
– Nie jestem taka odważna jak ty – odpowiada Marthe, jej słowa brzmią
nieco kąśliwie.
Tak to wygląda każdego lata, ja rzucam się szybko do wody, ona się
ociąga i musimy z sobą dyskutować na temat wyższości jednej metody
nad drugą.

Gdy siedzimy już obok siebie na skale owinięte ręcznikami, czując, jak
krew szybciej krąży nam w żyłach i jak grzeje nas słońce, Marthe klepie się
po brzuchu i oświadcza, że to wszystko nie przelewki.
– Na pewno nie – odpowiadam.
Nie chcę o tym słuchać. Chcę, żeby milczała, pragnę cofnąć czas i wcale
tu nie przyjeżdżać, nigdy się o tym nie dowiedzieć. Nie mogę jej teraz
opowiedzieć o Szwecji, brzmiałoby to żałośnie.
– No właśnie – mówi Marthe. – Zawsze myślałam, że jak już nam się
uda, to będę zajebiście szczęśliwa.
Wykręca włosy i wzdryga się, gdy woda morska kapie jej na ramiona.
Niedaleko lądu na falach unosi się mewa, patrzy na nas swoimi tępymi,
wściekłymi oczami. Mewy są brzydkie.
– A ja się tak boję, że znów coś pójdzie nie tak – odzywa się wreszcie
Marthe. – Cały czas chodzę i tak jakby na to czekam.
Uśmiecha się nieznacznie, jej wargi drżą. Powinnam ją teraz przytulić,
wygląda na to, że tego ode mnie oczekuje, bym ją głaskała i poklepywała,
powtarzając, że wszystko się ułoży, przecież to zazwyczaj robię, ale teraz
nie mam na to ochoty.
– A poza tym ostatnio prawie nie chodzimy z sobą do łóżka – dodaje. –
Z początku nie miałam siły, a teraz on nie chce.
– Ach tak – rzucam.
Marthe zerka na mnie z ukosa, ja zaś obejmuję kolana ramionami i nie
mówię nic więcej. Moja siostra skubie paznokieć u stopy, szarpie odstającą
skórkę i w końcu ją obrywa, a następnie pstryka nią daleko, mamrocząc
„fuj”.
– Rozumiem go, że nie chce, jak robisz przy nim takie rzeczy –
stwierdzam, próbując ją rozbawić, ale mi się nie udaje.
– A Olea jest ostatnio naprawdę nieznośna – skarży się Marthe, w jej
głosie słychać teraz zniecierpliwienie, już nie jest w stanie ukryć, że chce
mojego współczucia i nie rozumie, czemu go jej nie okazuję.
– Jej też pewnie nie jest łatwo – odpowiadam.
– Może i tak, ale musi zaakceptować, że powiększy się nam rodzina –
stwierdza Marthe. – Wiesz, co mi powiedziała, gdy wychodziłyśmy się
kąpać?
– Nie – mówię, wstając. – Wracamy do domu?
– Zapytała: „Marthe, prawda, że jesteś leniwa”? Tak nagle, zupełnie bez
powodu.
Idę za nią ścieżką, marzną mi stopy i czuję, że moje majtki od bikini pod
szortami są mokre i zimne, od stanika robią mi się na T-shircie wielkie
wilgotne plamy, patrzę na plecy Marthe i stwierdzam, że jej top też się
przylepia do góry od kostiumu. Moja siostra ma Kristoffera, niedługo
będzie miała dziecko, a mimo to narzeka. Ona już taka jest, czeka, aż inni
wszystko za nią załatwią. Marthe może sobie po prostu być, pracować na
swoim urzędniczym stanowisku, które umiarkowanie lubi i na którym nie
sprawdza się, moim zdaniem, najlepiej, może wygadywać głupoty i śmiać
się w niewłaściwych chwilach, nawet się nad tym nie zastanawiając, może
jeść chrupki serowe i orzeszki w czekoladzie, kiedy jest jej smutno,
wymigiwać się od uprawiania sportu i wmawiać innym, że nie ma siły, bo
zawsze znajdzie się ktoś chętny, by ją pocieszać.
Kawałek od domku, w miejscu, gdzie ścieżka robi się stroma, Marthe
przystaje przede mną i przymyka oczy.
– Muszę tylko chwilę odpocząć – mówi.
– Brzuch cię zabolał? – pytam, a ona potwierdza kiwnięciem głowy.
Stoję za nią bez słowa i czekam. Nie mogę się zmusić, żeby ją zapytać,
czy już lepiej, zaciskam pięść tak mocno, jak tylko potrafię. Ostatnio
zaczęłam to robić od czasu do czasu, kiedy rozmawiam z mamą przez
telefon, a ona mówi, że Marthe jest taka biedna, bo tak bardzo się stara
zajść w ciążę. Wtedy zdarza się, że czuję ucisk w piersi, w głowie, tak silny
i nieznośny, że muszę zacisnąć dłonie, czasami sięgam po poduszkę albo
inny miękki przedmiot i rzucam nim o ścianę, nadal rozmawiając z mamą
i mrucząc: „mhm, oj, uff”, ale to nie wystarcza i dopiero wtedy, gdy się
rozłączę, mogę sobie rzucić czymś twardszym, czymś, co wydaje odgłos, na
przykład butem albo samym telefonem, jeśli nie zdołam się powstrzymać.
Zawsze Marthe. Zawsze. Zawsze Marthe.
Brzuch boli ją właściwie cały czas, bo cierpi na chorobę Crohna. Dziesięć
lat temu wycięli jej kawałek jelita, na tyle mały, że nie potrzebowała
stomii. Operowano ją w dniu, w którym miałam świętować swoje
trzydzieste urodziny. Zarezerwowałam całą knajpę razem z dwiema
koleżankami, które też obchodziły trzydziestkę, a gdy wyznaczono datę
operacji Marthe, mama chciała, żebym odwołała imprezę. Przecież na
pewno da się zorganizować przyjęcie urodzinowe trochę później, bo co,
jeśli coś pójdzie nie tak podczas operacji, a ja będę pijana albo nie da się
do mnie dodzwonić. „Byłabyś w stanie to sobie wybaczyć?” – spytała
mnie mama. Jej słowa mnie poruszyły, ale nie chciałam odwoływać
przyjęcia, nie chciałam przenosić daty imprezy przez wzgląd na Marthe,
przecież ta operacja nie była ryzykowna, nie miałam zamiaru siedzieć
godzinami w poczekalni, czytać starych tygodników i pić gorącej czekolady
z automatu ani musieć pocieszać mamy, chciałam pić wino, chciałam
spędzić czas z ludźmi. Mimo to nie mogłam zapomnieć o słowach mamy
i nie byłam w stanie sobie wybaczyć. Mimo że miałam nową sukienkę
i wypiłam tyle musującego wina, że narąbałam się przed dziesiątą
wieczorem, cały wieczór zerkałam na telefon. Po wielu godzinach od
planowanego zakończenia operacji wciąż nie dostałam żadnej wiadomości.
Wiedziałam, że mama karze mnie w ten sposób, lecz mimo to miałam
spocone dłonie, próbowałam do niej dzwonić, ale ona nie odbierała,
w końcu nabrałam pewności, że coś naprawdę poszło nie tak i nie zdążyli
mnie powiadomić albo nie mieli zasięgu. Wyszłam z lokalu i spróbowałam
zadzwonić raz jeszcze, stałam na chodniku kawałek od grupki przyjaciół
palących papierosy i czułam, że ziemia osuwa mi się spod nóg, tkwiłam
tam pijana i zaczęłam szlochać, bo mama nie odbierała telefonu, aż
w końcu przestałam próbować. Wyobrażałam sobie Marthe pod maską
tlenową na stole operacyjnym, krew, pikające maszyny i stojących wokół
niej zrozpaczonych lekarzy, niedowierzających, że właśnie ta operacja
skończyła się tragicznie: „Jak to możliwe, przecież zazwyczaj przebiega bez
komplikacji”. Wyobrażałam sobie, że mama nie chciała do mnie zadzwonić,
bo zdecydowałam, że mnie tam nie będzie, postanowiłam zamiast tego pić
i robić głupoty. Podniosłam rękę, by zatrzymać taksówkę, był jasny letni
wieczór, a ja uciekłam z imprezy, ale nie pojechałam do szpitala, nie
mogłam się tam ot tak sobie pojawić, do tego pijana, dlatego wróciłam do
domu, zwymiotowałam i wpełzłam pod kołdrę, drżąca i pogrążona
w czarnej rozpaczy. Następnego dnia obudziłam się i przeczytałam
wiadomość od mamy, że Marthe ma się dobrze, a także esemesa od
koleżanki, pytającej, czemu wyszłam tak wcześnie, zostawiając na dodatek
w knajpie swoją kurtkę.
– Już ci lepiej? – pytam wreszcie.
Marthe nabiera powietrza, oczy ma przymknięte. Dobiega do nas wrzask
mewy: „Kaiaaa! Kaiaaa! Kaiaaa!”. Zaciskam mocno zęby – jak ona głupio
wygląda, jak zajebiście głupio wygląda, kiedy tak stoi, nie mogę nawet na
nią patrzeć.
K ristoffer wyjmuje z lodówki surowe mięso i sieka zioła, w których
będzie je marynował. W ostatnim roku zaczął wyrabiać własne
kiełbasy, przyrządzać skomplikowane gulasze, które godzinami dusił na
wolnym ogniu, i zakwasy, od których śmierdzi cała lodówka. W domu ma
wielkie roboty kuchenne, młynki do mięsa i garnki sous-vide zajmujące
mnóstwo miejsca na kuchennym blacie. Marthe mówi, że nie ma pojęcia,
do czego to wszystko służy. Kristoffer warzył też jakiś czas swoje własne
piwo, ale przestał, bo nikomu nie smakowało.
– Potrzebowałbym trochę pomocy.
– Ida może ci pomóc – odpowiada Marthe i się przeciąga. – Ja chyba
chwilę sobie odpocznę.
Ta wymiana zdań brzmi nieco podejrzanie, jakby została przez nich
wcześniej przećwiczona.
– Mogłabyś? – pyta Kristoffer i przenosi na mnie wzrok.
– Tak, jasne – odpowiadam.
Ja nie muszę odpoczywać, nade mną nikt się nie lituje, ale poza tym
lubię spędzać czas sam na sam z Kristofferem, robić coś razem z nim
i paplać. Dostaję do ręki nóż i kroję ziemniaki na cząstki, a on mnie chwali,
że tak szybko mi to idzie. Kuchnia w domku jest niewielka. Kiedyś
wiedziałam, gdzie czego szukać, ale Kristoffer i Marthe wszystko
poprzestawiali, na przykład przyprawy i sól trzymają w szafce, a nie na
półce nad kuchenką. Ściany też przemalowali, kiedyś były zielone, a teraz
mają intensywną niebieską barwę, zapewne bardzo modną. Wszystko tu
zmieniają, nie pytając mnie o zdanie. Tylko okna są takie jak zawsze, stare,
wypaczone szyby sprawiają, że świat za nimi wydaje się pofałdowany,
a na parapecie leży kilka martwych much.
– Jak poszło z tym typem, z którym się miałaś spotkać? – pyta Kristoffer,
gdy układam cząstki ziemniaków w naczyniu żaroodpornym.
– Którym? – dziwię się. – A, tamtym. Nie, to była tylko randka z Tindera,
nic więcej z tego nie wyszło.
– Może sprawdzisz, czy nie ma jakichś przystojniaków w sąsiednich
domkach – żartuje Kristoffer.
Uśmiecham się, choć nie mam siły, nie mam siły o tym mówić,
markować entuzjazmu i udawać, że jestem gotowa na poznawanie
nowych przystojniaków – od samego myślenia o tym ogarnia mnie
smutek i czuję ucisk w żołądku. Wieczne swipowanie: Petter 42, Thomas
36, Steven 45, piwo w osiedlowym pubie, w którym nie ma ryzyka, że się
spotka znajomych, to dziwne uczucie zażenowania w chwili, gdy dociera
do mnie, że to właśnie ten, z którym się umówiłam, bo na zdjęciach
wyglądał inaczej. Ostrożna rozmowa, w trakcie której piję szybciej, niż
powinnam, jestem zestresowana, że zaraz nie będziemy już mieli o czym
gadać, dlatego uśmiecham się więcej niż zazwyczaj, mówię szybciej,
wymachuję rękoma, przerażona, że go sobą nudzę, a gdzieś w głębi duszy
sama siebie strofuję: „Uspokój się, nie zachowuj się tak”. „Oglądasz Grę
o tron? – pytam. – Oglądałeś jakieś inne seriale? A który sezon? Dużo masz
obowiązków w pracy? Ilu was pracuje w oddziale?”. Dlaczego mi to lepiej
nie idzie, przecież normalnie nie jestem taka głupia? A on przecież widzi,
o ile za wysokie są moje oczekiwania, widzi, że nigdy tak naprawdę nie
miałam chłopaka. W końcu przychodzi ten moment, gdy go pytam, czy
zamawiamy jeszcze jedno piwo, a on zwleka z odpowiedzią i w końcu
mówi, że musi następnego dnia wcześnie wstać, ja zapadam się w sobie
i może idziemy jeszcze razem jedną przecznicę, zanim dochodzimy do
punktu, w którym mamy się rozstać. Przebieram tam w miejscu nogami,
prowadząc jeszcze jakąś nonsensowną gadkę szmatkę, czuję, że moje oczy
są zbyt szeroko otwarte, uśmiech przesadnie promienny. Mam nadzieję, że
on wyrazi chęć ponownego spotkania – mam taką nadzieję, mimo że
często jestem znudzona na śmierć – ale on odpowiada tylko, że było fajnie
i że „na razie”, „może się jeszcze zgadamy”, unoszę ręce w niezdarnym
zaproszeniu do uścisku, ale on cofa się o krok, opuszczam więc ramiona
i w końcu też mówię „na razie” i „zgadamy się”, znów unoszę rękę, tym
razem tylko jedną, w idiotycznym geście pożegnania. Później idę na
przystanek autobusowy z moimi głupimi rękoma zwisającymi wzdłuż
ciała, siedzę sama w autobusie z moimi głupimi rękoma, otoczona przez
tych wszystkich ludzi, otwieram drzwi mieszkania moimi głupimi,
bezużytecznymi dłońmi.
– Ciesz się tym, póki możesz – zauważa Kristoffer i ociera czoło.
Rozpuszcza w rondelku masło i dosypuje do niego mąkę. – Ani się
spostrzeżesz, a będziesz miała męża, dzieci i zaczniesz marzyć o swoim
dawnym życiu.
– A ty marzysz o swoim dawnym życiu? – pytam.
– Może trochę – odpowiada Kristoffer ze śmiechem.
– Powiem to Marthe – rzucam.
– Nie, lepiej nie. – Kristoffer śmieje się jeszcze głośniej. – Serio. Byłoby
jej przykro. Ale całe to internetowe randkowanie – dodaje, kręcąc głową. –
Ja bym na to chyba nie miał siły. Brzmi, jakby było strasznie męczące.
Nie odpowiadam. Łatwo mu mówić, ciekawe, co sam by robił, gdyby
był na moim miejscu. Kristoffer podnosi wzrok znad rondelka i spogląda
na mnie.
– Chociaż pewnie łatwo mi tak mówić – rzuca i klepie mnie po ramieniu.
– Daj spokój, nie ma sprawy – odpowiadam, śmiejąc się nerwowo.
Siekam fenkuł i marchewki. Kristoffer jest fajny – myślę sobie. – To fajny
facet. W momencie, gdy wkładam warzywa i ziemniaki do piekarnika,
słyszę dobiegający z łazienki huk, a chwilę później wrzask Olei. Mała
przybiega do kuchni i rzuca się w ramiona Kristoffera. Tuż za nią wpada do
środka Marthe z zaczerwienionymi policzkami.
– Walnęła mnie drzwiami w głowę! – krzyczy Olea.
– Siedziałam na sedesie, a ona otworzyła drzwi – tłumaczy Marthe. –
Chciałam je tylko zamknąć, Oleo, chyba rozumiesz.
– Ale mogłabyś chyba t r o c h ę uważać – mówi Kristoffer, głośno i ze
złością. – Do jasnej cholery.
Wziął Oleę na ręce, jakby była dużo mniejszym dzieckiem. Dziewczynka
wtula buzię w jego bark i płacze demonstracyjnie głośno, pozwalając mu
się głaskać po włosach. Jest mi niezręcznie, ale też trochę przyjemnie
słuchać tego płaczu. Marthe spogląda na mnie i przewraca oczami, ja
jednak nie odpowiadam jej tym samym. Sięgam po nóż i myję go pod
kranem, by się czymś zająć, moje serce zaczyna bić szybciej.
– Jesteś głupia! – złości się Olea, zamachując się ręką na Marthe.
Moja siostra otwiera usta, ale momentalnie znów je zamyka, gładzi się
po ledwie widocznym brzuchu.
– Oleo! – wkracza do akcji Kristoffer. – Daj już spokój. Nie odzywamy się
do siebie w ten sposób.
– Ja przecież nie chciałam – odzywa się Marthe. – Oleo...
– Możesz ją przeprosić – rzuca Kristoffer i w pierwszej chwili nie wiem,
czy mówi do mojej siostry, czy do małej. Olea stanowczo kręci głową.
– A jeśli Marthe też cię przeprosi? – pyta Kristoffer.
Moja siostra mierzy go spojrzeniem.
– Ale to był przecież wypadek – mówi.
– No tak, ale... – odpowiada Kristoffer i wskazuje gestem plecy Olei.
Odkładam nóż, podchodzę do małej i głaszczę ją ostrożnie.
– Może pójdziemy razem do ogrodu, Oleo? – proponuję. – Wymyślimy
jakąś fajną zabawę.
Przez chwilę ogarnia mnie radość, gdy mała kiwa głową i ześlizguje się
na podłogę, chwyta mnie za rękę, jej chuda szyja wciąż jest wykręcona
w pełnej złości, zaciętej pozie, dziewczynka nadal odmawia nawet
patrzenia na Marthe. Kristoffer zerka na mnie z wdzięcznością. Zamykam
za nami drzwi na taras i słyszę, jak po chwili ciszy dochodzą zza nich
podniesione głosy.
S iedzimy z Oleą w chatce dla lalek, tej samej, o którą walczyłyśmy
z Marthe jako małe dziewczynki, z której się nawzajem wyganiałyśmy,
wrzeszcząc do mamy, że ta druga za długo już tam siedzi. Chatka również
jest teraz pomalowana na biało, wcześniej była czerwona, wewnątrz stoją
dwie małe ławki, a środek zajmuje stary piankowy materac, jest tu też
pudło z błyszczącymi strojami do przebieranek, wszędzie leżą książki
i zabawki. Na ścianach wiszą rysunki przymocowane do nich pinezkami.
Kiedyś trzymałam tu pudełko z różnymi znalezionymi przedmiotami,
chowałam w nim puste muszle ślimaków pachnące solą i zgniłymi
wodorostami, ładne kamyki, które były takie okrągłe i gładkie, jak się je
przykładało do policzka, głaskałyśmy się nimi z Marthe nawzajem po
twarzy. W pudełku było również zdjęcie księżnej Diany, wycięte przeze
mnie z jakiegoś tygodnika, piękne serwetki, których wzór chyba jeszcze
pamiętam, fioletowo-różowy na nieskazitelnym, miękkim papierze.
Marthe znalazła to pudełko przed paroma laty, napisałam jej wtedy
esemesa, że może je wyrzucić.
– Tu się da spać – mówię. – Raz sama spróbowałam.
– Naprawdę? – pyta Olea. – A dlaczego?
– Ja też tu przychodziłam, gdy byłam mała – odpowiadam, siadając na
jednej z ławek. Olea opada na materac i zaczyna czesać tęczową grzywę
starego różowego kucyka My Little Pony, tuż obok leży ich jeszcze kilka.
Pamiętam, jak ten kucyk pachniał, kiedy go dostałam, nowym miękkim
plastikiem, a jego tęczowa grzywa była lśniąca i gładka. Nylonowe włoski
przerzedziły się od tego czasu, plastik popękał i się odbarwił, wszystkie te
kucyki należałoby właściwie wyrzucić, bo tworzywo, z których je
zrobiono, jest pewnie toksyczne. Jeden z nich stracił nogę, wygląda na to,
że odgryzła ją mysz.
– Wiesz, ta chatka należy do mnie i do Marthe – wyjaśniam.
– N a p r a w d ę? – rzuca Olea, nie przestając czesać.
A co ona sobie myślała, że przyjeżdżam tu tylko w charakterze gościa?
Przyglądam się jej, patrzę na jej różową bluzę, na jasne włosy. Mała ma
ciemne, równe brwi, nie jest podobna do nikogo z nas, do Kristoffera też
nie, pewnie odziedziczyła urodę po matce.
– Będziesz piękną kobietą, gdy dorośniesz – oświadczam.
Olea zerka na mnie przelotnie, po czym znów opuszcza wzrok na kucyka.
– Ile masz lat? – pytam.
– Sześć – odpowiada Olea.
– Cieszysz się, że pójdziesz do szkoły?
– Tak – oświadcza mała. – A ty ile masz lat? – pyta po chwili.
– Czterdzieści.
– Oj – dziwi się Olea. – To strasznie dużo.
– A cieszysz się, że zostaniesz starszą siostrą? – wypytuję.
Dziewczynka wbija we mnie wściekłe spojrzenie i nie odpowiada, dalej
czesze kucyka.
– Bo wiesz, nie ma obowiązku się cieszyć – dodaję.
Olea podaje mi dwa koniki i zaczyna o nich opowiadać, oba mają swoje
imiona, jeden lubi latać. Zaczynam się nudzić i ogarnia mnie ochota, żeby
znaleźć sobie jakieś pismo do poczytania albo żeby wypić piwo. Pachnie tu
grzybem. Mija dużo czasu, nim w końcu Kristoffer puka w otwarte drzwi
chatki i mówi, że już pora się kłaść.
– A może chciałoby ci się poczytać jej książkę do kolacji? – pyta.
– Jasne – odpowiadam. – Poczytamy sobie, prawda, Oleo?
– Zaprzyjaźniłaś się z ciocią Idą? – komentuje Kristoffer.
Dziewczynka milczy, widzę, że myśli o czymś innym, ale ogarnia mnie
duma, bo rozumiem dzieci, wiem, jak się trzeba z nimi obchodzić.
Wymyślam różne głosy dla Kacpra i Emmy. Olea siedzi na moich kolanach
w piżamie, je kanapkę ze starego talerzyka w żółte jaskry. Marthe leży
w hamaku i czyta jakiś tygodnik, nagle dochodzi do mnie jej chichot.
– Co jest? – pytam.
– Słychać, że do tego nie nawykłaś – mówi.
– Do czego? – chcę się dowiedzieć.
– Strasznie się mizdrzysz, gdy czytasz. „Lwiątko i Panna Króliczka też
z nami pojadą” – przedrzeźnia mnie, naśladując ton mojego głosu, widać,
że doskonale się bawi.
Rumienię się i milknę.
– Ej, przecież możesz czytać dalej – odzywa się Marthe.
Leży, leniwie masując sobie brzuch. Patrzę na nią, mam ochotę
powiedzieć coś paskudnego, ale tylko się uśmiecham, nie dam jej się na
niczym złapać. Wracam do normalnego tonu głosu i pilnuję się do chwili,
gdy Marthe wchodzi do domku. Olea i tak przestała uważać już po kilku
stronach, coraz bardziej się rozluźnia i ciąży mi na kolanach, a mnie
ogarniają przez to jakieś ciepło i spokój. To dziwne uczucie być z kimś tak
blisko, jej ciałko jest takie drobne, jej główka rozgrzana, a brzuszek taki
miękki, obejmuję ją ramionami i mocno ściskam.
– Au – piszczy Olea.
– Przepraszam – mówię, lecz ona nie ucieka mi z kolan, a ja odkładam
książkę i kołyszę ją, cicho podśpiewując, słońce schodzi nieco niżej
i siedzimy już w cieniu. Po drugiej stronie fiordu jest nadal słonecznie,
mama zawsze uważała, że najlepiej byłoby mieć domek właśnie tam.
Czy to teraz? Czy to teraz zajdzie we mnie ta wielka przemiana, przyjdzie
chwila, gdy pojmę, że nie mogę przegapić tego, właśnie tego! Że to zbyt
wielki cud, by dalej odwlekać decyzję? Być może nie wystarczy włożyć
kilku komórek do zamrażarki? Czy to teraz obudzi się we mnie ta
świadomość, która sprawi, że zsadzę Oleę z kolan, wejdę do domku, sięgnę
po telefon i umówię się na wizytę w duńskiej klinice z bocianem w logo,
po czym natychmiast tam pojadę, by zostać zapłodniona materiałem
z probówki, do której masturbował się jakiś nieznajomy Duńczyk,
a później będę opowiadać ludziom: „Zrozumiałam, że po prostu muszę to
zrobić”. Moja znajoma z firmy, pracująca w dziale księgowości,
zdecydowała się na coś takiego w zeszłym roku. Nigdy jakoś intensywnie
nie szukała partnera i nietrudno ją sobie było wyobrazić jako samotną
matkę. Przychodziła później do pracy z wózkiem, pokazywała wszystkim
niemowlaka i pewnymi ruchami układała go sobie na ramieniu, by mu się
odbiło. Nie wyglądała, jakby potrzebowała do szczęścia kogoś innego. Ja
natomiast nie wyobrażam sobie, że miałabym chodzić po mieście ciężarna,
dumna i samotna, w pracy i w zaciszu swojego mieszkania, że miałabym
rodzić w towarzystwie mamy, Marthe albo jakiejś koleżanki, że miałoby
mi nigdy nie brakować mężczyzny, że wystarczałoby mi zostać matką
dziecka, tylko to dziecko i ja, na zawsze, bo to coś najwspanialszego
w życiu.
Dopiero w ostatnim roku zaczęło do mnie docierać, że naprawdę robi się
późno. Niedługo przed czterdziestymi urodzinami zaczęłam się budzić
z atakami lęku, jakby ktoś potrząsał moim ciałem i mówił, że zostało mi n
i e w i e l e, już naprawdę n i e w i e l e czasu. Kobiety wokół mnie mają
po dwoje czy nawet troje dzieci, niektóre opowiadają, że nie chcą już
kolejnych, opowiadają, jak wstają w środku nocy na karmienie, jakie są
tym zmęczone. Inne mają trudności z zajściem w kolejną ciążę, ale
w końcu im się udaje, po wielu próbach i mnóstwie frustracji,
a noworodek nieustannie płacze, one zaś twierdzą, że z dwójką jest
nieporównywalnie trudniej niż z jedynakiem, nie mając pojęcia, że to
największa oczywistość na świecie. Każdego ranka odprowadzają
i odwożą, przygotowanie dziecka do nowego dnia zajmuje mnóstwo czasu,
nie mają kłopotów z wymyślaniem planów na wakacje, bo wtedy można
odwiedzać dziadków, ciotki i wujków, poza tym ich małe rodziny też
muszą pobyć trochę tylko z sobą, jeżdżą więc w góry albo pod namiot,
albo do domków za miastem, tylko znajomi i ich dzieci. Powtarzają, że to
jest właśnie najwspanialsze, znaleźć trochę „czasu tylko dla nas”. Kupują
większe mieszkania albo apartamenty w szeregowcu z ogródkiem, no tak,
co prawda się zarzekali, że nigdy nie wyjadą z miasta, a l e „pomyśl, jak to
wspaniale po prostu wypuścić dzieciaki na dwór”. Sprawiają sobie
wszystko to, z czego parę lat wcześniej jeszcze się śmiali: mają garaże, po
dwa samochody na rodzinę i grille Weber, których rozmiarów trochę się
wstydzą, ale przecież dobrze jest mieć duży grill, gdy rodzina jest liczna
i często przyjmuje wizyty innych rodzin, a poza tym jest kaszka, ulewanie
się, plamy, siusiu, kupka, smarki i mało snu, tak bardzo mało snu, są
wrzaski i ospa wietrzna, atakująca wszystkich jednocześnie, i zbiorowa
grypa żołądkowa, i zbiorowe przeziębienie, a następnie znowu grypa.
Każdego ranka jedzą razem śniadanie, we trójkę, czwórkę albo w piątkę,
każdego wieczoru obok kogoś zasypiają, mocno do niego przytuleni,
każdej nocy budzą ich dzieci pragnące spać w łóżku razem z nimi, mają
malucha, którego mogą przytulać, który jest ich własny.
U mnie zaś wszystko wygląda tak samo jak pięć albo nawet dziesięć lat
temu, mam tylko trochę większe mieszkanie, trochę wyższą pensję i kilka
nowych projektów w pracy, bardziej matową cerę i siwe włosy, na
których kamuflowanie wydaję u fryzjera co trzeci miesiąc dwa tysiące
koron. Zasypiam sama, sama się budzę, jestem sama, gdy wychodzę do
pracy, i sama, kiedy wracam do domu, nie będę się na to żalić, nie warto
być kimś, kto się na wszystko skarży. Jednak ta samotność zatacza coraz
większe i większe koła i jeśli nie pojawi się jakiś „chłopak”, ktoś, z kim
mogłabym wykorzystać zamrożone w banku jajeczka, to czeka mnie być
może pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat dokładnie takich jak te,
od teraz aż do końca.
A mimo to siedzę tak po prostu na krześle z Oleą w objęciach, nic we
mnie się nie budzi, żadna wielka świadomość. Zaczyna wiać i gałęzie
drzew falują, patrzę na chude plecy małej w różowej piżamce i odganiam
owada, który przysiadł jej na włosach.
– Jutro też mi możesz poczytać – mówi Olea.
– Dziękuję – odpowiadam, po czym zerkam na Marthe w hamaku
i szepczę małej do ucha: – Prawda, że Marthe to straszna niezdara? Jak
mogła cię tak uderzyć drzwiami w głowę?
Olea chichocze i zaczyna się wiercić.
– Przecież tak nie wolno mówić – szepcze.
– Ja ci pozwalam – rzucam cichutko i zerkamy razem na leżącą
w hamaku Marthe. Ma na nosie okulary przeciwsłoneczne, trudno więc
powiedzieć, w którym kierunku patrzy, jedna z jej rąk spoczywa na
brzuchu. Czemu tak często go dotyka, przecież jest jeszcze taki mały? Na
pewno specjalnie zaczęła stosować język ciała ciężarnych, siedziała
godzinami przed YouTube’em, studiując kolejne ruchy, ucząc się, jak
z wysiłkiem prostować plecy i jak układać dłoń na samej górze brzucha.
– Tak sobie tylko żartujemy – tłumaczę.
– Aha – szepcze Olea i przyciska rączki do ust, by nie wybuchnąć
śmiechem.
– Tak się z czasem wygląda, jak się ma w brzuchu dziecko – dodaję
szeptem, cofam głowę, żeby zrobił mi się podwójny podbródek
i nadymam policzki.
Oczy Olei rozszerzają się w wyrazie zachwytu i strachu, pomyśleć, że
robimy coś takiego, a Marthe jest zaledwie kilka metrów od nas.
– Marthe – szepcze dziewczynka – mówi tak: „Ooo, jestem strasznie
zmęczona”.
Wybucham śmiechem.
– Nie wolno powtarzać takich rzeczy – odpowiadam i mrugam do niej.
– O czym tam szepczecie? – pyta Marthe. Zdejmuje okulary
przeciwsłoneczne, jakby poczuła na sobie nasz wzrok.
– Tylko sobie rozmawiamy – rzucam.
– Olea musi już iść spać – oświadcza Marthe, stawiając stopy na ziemi.
Ma na nich całkiem ładne sandałki, ogarnia mnie ochota, by je
przymierzyć.
– Idziesz, Oleo?
– Chcę dziś posiedzieć dłużej – odpowiada dziewczynka płaczliwym
głosem.
– Nie, już koniec wygłupów – odpowiada jej Marthe. – Umówiłyśmy
się, że chwilę poczytacie, a teraz już czas do łóżka.
– Ida mnie położy – oświadcza Olea. Chwyta moją dłoń i zaczyna nią
kołysać jak wahadłem.
Marthe bierze się pod boki, przenosi wzrok z Olei na mnie.
– Ach tak – rzuca. – Zgadzasz się?
– Jasne – mówię. – Idziemy, Oleo?
– Tak! – odpowiada mała.
– Co ja z wami mam – wzdycha Marthe.
Olea zajmuje maleńką izdebkę sąsiadującą przez ścianę z moim pokojem,
tę samą, w której spała Marthe jako mała dziewczynka. Muszę teraz
obejrzeć wszystkie książeczki, przytulanki i ubrania, Olea nie pójdzie bez
tego do łóżka, co chwila wspina się na krzesło i z niego zeskakuje, wyciąga
z komody kolejne przedmioty. Kristoffer wreszcie do nas zagląda
i oświadcza, że już koniec zabawy.
Kładę się na łóżku obok Olei, mała leży pod kołdrą, a ja na kołdrze.
W oknie wiszą ciemne ciężkie zasłony, żeby dało się spać nawet wtedy,
gdy na dworze jest widno. Patrzymy sobie w półmroku w oczy
i wybuchamy śmiechem, czuję się jakbym ja też była małym dzieckiem.
– Ida – zaczyna Olea. – Mogę ci powiedzieć tajemnicę?
– Tak – odpowiadam.
– Ale nikomu nie wolno ci wygadać – zaznacza Olea.
– Możesz powiedzieć mi o wszystkim – mówię, kładąc dłoń na jej karku.
C h c i a ł a b y m, ż e b y ś b y ł a m o j ą m a t k ą. Ż e b y ś t
o b y ł a t y z a m i a s t M a r t h e.
– No bo... – zaczyna Olea. – Wydziergałam prezent dla babci.
– Naprawdę? – pytam.
– Nigdy wcześniej nie wydziergałam niczego tak dużego – dodaje
dziewczynka.
Chwilę jeszcze papla o dzierganiu i o tym, że jutro będzie pływać i że
koniecznie muszę z nią iść.
– Pójdę – obiecuję. Nie chce mi się jej dłużej słuchać, mam ochotę
wracać na dół. – Ale teraz już czas spać – dodaję, po czym śpiewam: Był
piękny, piękny dzień, ale już się kończy. To trudna piosenka, momentami
trzeba śpiewać wysoko, a momentami nisko, głos mi się łamie i trochę
piszczę, Olea wierci się w łóżku. Brnę dalej, aż w końcu do mnie dociera, że
mała nie zaśnie, dopóki przy niej leżę, mówię jej więc „dobranoc” i wstaję,
dokładnie tak, jak poinstruowali mnie Kristoffer i Marthe. Olea mnie
przytula, przez chwilę czuję na szyi jej ramionka, później mała opada
ciężko na łóżku i dochodzę do wniosku, że całkiem nieźle sobie
poradziłam.
Słyszę, jak Kristoffer uwija się w kuchni, kieliszki pobrzękują, coś
skwierczy na patelni, Marthe została pewnie w ogrodzie. Wchodzę do ich
sypialni, jestem cicho jak myszka, staję przy ich łóżku i zastygam
nieruchomo. Zajęli pokój rodziców, mama i Stein dostaną po przyjeździe
największą sypialnię dziecięcą. Pachnie tu Marthe, pachnie Kristofferem,
wyraźnie czuję ich wonie mimo otwartego okna. Łóżko nie jest zasłane, na
podłodze leżą ubrania, dziecięce książeczki i tubka kremu do opalania.
Podnoszę zieloną sukienkę, której nigdy wcześniej nie widziałam, pachnie
potem. Na łóżku wala się porzucony T-shirt w paski, który Kristoffer miał
na sobie, gdy mnie odbierał z przystanku. Zaglądam do szafy: kolejne
sukienki i bluzy Marthe, niektóre z nich rozpoznaję, a inne widzę po raz
pierwszy: tanie, kiepskiej jakości tkaniny. Koszule i T-shirty Kristoffera,
jego bluza z kapturem. Na podłodze stoi para dużych sandałów. Wsuwam
w nie stopy, wyglądają jak dziecięce nóżki w butach dorosłego. Siadam na
łóżku, z tej strony, po której musi pewnie spać Marthe, przymierzam leżące
na stoliku nocnym okulary. Mają mocniejsze szkła, niż się spodziewałam.
Wysuwam szufladkę stolika, sama nie wiem, czego szukam, ale znajduję
jakieś stare kobiece tygodniki, zaglądam do stojącej na podłodze torby.
Kładę się na łóżku, cały czas nasłuchując odgłosów z kuchni i ogrodu,
naciągam na głowę kołdrę i ją wącham. Łóżko jest szersze od tego,
w którym sama śpię. Powinni zmienić pościel, ta jest nieświeża i dawno
nieprana. Zastanawiam się, czy uprawiali seks, odkąd tu przyjechali, czy to
ten zapach teraz wyczuwam, czy może po prostu leżeli obok siebie
zmęczeni, a Marthe opowiadała, jaka to udręka być w ciąży. Może śpią na
łyżeczkę, a Kristoffer przytula ją od tyłu, może kładzie dłoń na jej brzuchu,
na samym jego dole. Odwracam się i patrzę na miejsce, gdzie śpi Kristoffer,
na jego poduszkę, próbuję sobie wyobrazić, że to ja tu z nim leżę, każdego
wieczoru przychodzimy do sypialni i się kładziemy, okno jest otwarte,
śpimy na łyżeczkę, Olea może nocować w moim pokoju, nowemu dziecku
kupimy łóżeczko, które wstawimy do naszej sypialni, a Marthe, Marthe tu
z nami nie ma. „Dobranoc, Kristofferze” – mówię. „Dobranoc, Ido” –
odpowiada Kristoffer.
Mogłabym tu zasnąć, ale mi nie wolno, bo co, jeśli Kristoffer przyjdzie,
żeby coś przynieść, jeśli Marthe wpadnie się przebrać. Dlatego wstaję,
czuję się zmarznięta, ale ogarnia mnie potrzeba, by znów się położyć.
N ie chcę siedzieć na dworze – oświadcza Marthe. – Zrobiło się tak
nieprzyjemnie chłodno.
Udaję, że jej nie słyszę, wyjmuję z szafki trzy talerze i niosę je do stołu
w ogrodzie. Prowadzimy takie dyskusje zawsze, gdy tu jesteśmy, i decyzję
zazwyczaj podejmuje Marthe, zwłaszcza gdy towarzyszy nam mama,
Marthe boli głowa lub brzuch albo co innego jej dolega, mama zaś
twierdzi, że musimy to brać pod uwagę, ależ oczywiście, że tak. Jestem
wręcz oszołomiona, postępując tym razem odwrotnie i oświadczając
zdecydowanym tonem:
– Nie, usiądziemy w ogrodzie, Kristoffer i ja chętnie zjemy na zewnątrz.
W trakcie kolacji Marthe trzykrotnie odchodzi od stołu. Najpierw idzie
po kurtkę, następnie po wełniane skarpety, a w końcu przynosi sobie koc,
którym się owija, i siedzi na krześle ogrodowym ze skrzyżowanymi
ramionami, ostentacyjnie cierpiąc.
– Aż t a k zimno chyba nie jest – zauważam.
– A skąd możesz wiedzieć, czy marznę? – pyta Marthe.
Mięso jest trochę przesuszone, Kristoffer twierdzi, że nie do końca się
udało, choć razem z Marthe piejemy nad nim z zachwytu, moja siostra
oświadcza, że i tak może jeść tylko dobrze wysmażone mięso, przecież on
o tym doskonale wie, a Kristoffer w trakcie posiłku dwukrotnie dolewa
sobie wina.
– Może trochę wyluzuj – mówi Marthe.
– Ależ jestem wyluzowany – odpowiada Kristoffer. – Ludzie tak się
właśnie wyluzowują na wakacjach.
Zdaniem Marthe nadal pije więcej, niż powinien, ale już nie tak dużo jak
kiedyś. Gdy z sobą zamieszkali, zdarzało się, że Kristoffer zasypiał gdzieś
na afterze, zapomniawszy dać wcześniej znać, gdzie jest, parę razy wtaczał
się do domu koło piątej nad ranem, tak narąbany, że przewracał się
w korytarzu. Głos Marthe był cichy i cieniutki, gdy dzwoniła do mnie, by
opowiedzieć o takich przypadkach. Zauważyłam, że pragnęła wtedy ode
mnie usłyszeć, że to tylko taka faza, która przeminie, a nie, że wybrała
sobie nieodpowiedniego faceta.
– Nie możesz tego tolerować – podburzałam ją, nie dając z siebie tego,
czego ode mnie oczekiwała, mimo że lubiłam Kristoffera bardziej od
któregokolwiek z jej wcześniejszych partnerów.
– A co, jak urodzi wam się dziecko, a on nadal będzie odstawiał takie
numery? – ciągnęłam, robiło mi się gorąco, mówiłam głośniej i szybciej
niż zazwyczaj. – To przecież nie do wytrzymania, Marthe.
– Nie musisz się aż tak nakręcać – odpowiadała moja siostra.
– Nakręcam się, bo mi na tobie zależy – tłumaczyłam. – Nie możesz mu
pozwalać na takie traktowanie. Ja bym od niego odeszła. Z miejsca.
– To nie takie proste! – zaczynała również mówić coraz głośniej Marthe.
– Wiedziałabyś o tym, gdybyś sama kiedyś była w jakimś prawdziwym
związku. Wtedy trzeba mieć wzgląd na innych poza samą sobą.
– A czy ja nie miałam w swoim życiu prawdziwych związków? –
pytałam.
– Nie, Ido, nie miałaś – odpowiadała Marthe.
Gdy opowiadam o facecie, z którym t r o c h ę k r ę c ę, bo tak to
właśnie nazywam, Marthe i moje koleżanki wydają z siebie jęk. „Znów
jakiś zajęty typ?” – pytają, po chwili dodając, że muszę przestać spotykać
się z mężczyznami, którzy mają partnerki, dziewczyny czy żony, że to nie
w porządku wobec ich rodziny. Udaję wtedy, że mam wyrzuty sumienia,
powtarzam: „Ach tak, wiem”, ale takie puste gadanie tylko mnie
denerwuje. Czemu niby miałabym się przejmować partnerkami, których
nie znam, dziećmi, których w życiu nie widziałam na oczy? Dlaczego to
mój obowiązek, żeby takie znajomości kończyć? Czy mam przestać
odpowiadać na otrzymywane w środku nocy esemesy, że jestem
seksowna, piękna albo fajna, pytania, co właśnie robię, czy mam może
ochotę na odwiedziny? To ja mam im przypominać, że są zajęci? Mówić do
nich surowym, ale zalotnym tonem: „Nie, chyba trochę za daleko się
posuwasz, pamiętaj, że masz żonę i dzieci”. I to w sytuacji, gdy sama chcę
właśnie tego, by mieli w dupie te swoje żony i dzieci. Miałabym kłaść się
spać sama z moimi wspaniałymi zasadami, sama obejmować się
ramionami w łóżku i intensywnie myśleć, ile mam do siebie szacunku?
A przecież nie ma żadnych korzyści z bycia porządną czy przyzwoitą. Nie
jest tak, że jeśli z tym skończę, naprostuję swoje ścieżki i przestanę
odpowiadać na takie esemesy, to abrakadabra: pojawi się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki ktoś dużo lepszy, mężczyzna idealny,
który nie ma dziewczyny i „doceni cię za to, że jesteś wspaniałą kobietą” –
jak przez jakiś czas perswadowały mi moje koleżanki. „To się stanie
w chwili, gdy będziesz się tego najmniej spodziewać” – utrzymywały.
Zawsze uparcie twierdziły, że będę tym zaskoczona, że facet wyskoczy spod
ziemi niczym obwiązana wstążką nagroda za to, że tak długo
wytrzymałam w samotności, złoty medal za długą i wierną służbę. „Ale to
przecież nie mój problem – mawiam teraz – to nie ja jestem niewierna. –
I mam ochotę jeszcze dodać: – Przecież się zdarza, że ludzie żyjący
w stałych związkach poznają kogoś nowego i się zakochują. Nawet gdy
ten ktoś jest zajęty, to może coś autentycznie poczuć do nowej osoby”. Ale
nie mam odwagi podzielić się z nikim tą myślą, wiem, jak zostałabym
wtedy oceniona: „Biedna Ida, łudzi się, że facet odejdzie od swojej
partnerki. Puknij się w głowę, kobieto!”.

Proponuję, że pozmywam, jeśli ktoś mi pomoże, ale Marthe rzuca


pospiesznie, że zajmie się tym sama z Kristofferem, ja mogę sobie
posiedzieć, jestem w końcu gościem. Biorę przyniesiony przez nią koc
i owijam się nim, by nie zjadły mnie komary, wystają mi tylko dłonie.
Nawet całkiem miło by się tak siedziało, mogłoby mi się to podobać.
Gdyby wszystko było inaczej, mogłabym się tym zadowolić: że jestem
lekko zawiana w letni wieczór za miastem i owinęłam się kocem, że
zjadłam obiad i napiłam się wina z siostrą i jej partnerem, że jutro
przyjeżdża mama.
Ale nie chcę. Zaciska mi się gardło, nie chcę zadowalać się takim
ochłapem, to niesprawiedliwe, że tyle musi mi wystarczać. Widzę ich przez
okno. W kuchni panuje półmrok, wokół blatu rozlewa się krąg światła
rzucanego przez lampkę na ścianie. Widzę, że Marthe zmywa, a Kristoffer
wyciera naczynia, jest wysoki i sięga do najwyższych półek. Moja siostra
patrzy na niego, mówi coś i się uśmiecha, a on odwzajemnia jej uśmiech
i gładzi ją dłonią po włosach, czuję ucisk w żołądku, ogarnia mnie coś na
kształt rozczarowania. Odwracam się i dolewam sobie wina.
Tak nie powinno być. Dlaczego to takie proste dla innych, a dla mnie
takie trudne, nie rozumiem, o co chodzi, czy to jakaś matematyczna
formuła, jakiś kod, który wszyscy znają, operują nim od najwcześniejszego
dzieciństwa, podczas gdy mnie zapomniano o nim powiedzieć?

Później pijemy z Kristofferem jeszcze więcej wina, Marthe wybiera napój


jabłkowy, odchylamy oparcia krzeseł ogrodowych i przynosimy
dodatkowe koce – jest już prawie całkiem ciemno, a my przyglądamy się
sunącym po fiordzie łodziom.
– Mama będzie pewnie jutro narzekać na tych wszystkich wieśniaków
z Bærum zatruwających ludziom życie swoimi wyścigówkami – mówi
Marthe.
– A Stein jej odpowie, że w Bærum mieszkają też zupełnie normalni
ludzie – dodaję.
– Ej, a wiesz co? – pyta moja siostra, patrzy na mnie i klaszcze w dłonie.
– Nauczyłam się prowadzić naszą wielką łódź. Pomyślałam, że zrobię jutro
mamie niespodziankę i zabiorę ją na przejażdżkę.
– Poważnie? – dziwię się.
Nasza wielka łódź nie jest w rzeczywistości aż taka wielka, ma zaledwie
sześć metrów długości, ale tak na nią mówimy, by odróżnić ją od łódki
wiosłowej, którą wypływamy na ryby. Mama, Kristoffer i ja potrafimy
nią sterować, ale Marthe nie była tym nigdy zainteresowana, zawsze
wolała opalać się na brzegu albo siedzieć w ogrodzie z jakimś
tygodnikiem.
– Marthe doskonale sobie radzi – stwierdza Kristoffer. – Ma wrodzony
talent.
– Pomyślałam, że już najwyższy czas się nauczyć – stwierdza moja siostra.
– Bo to przecież jak punkty do zaliczenia dorosłości.
Kristofferowi błyszczą się oczy, jak zawsze, gdy sobie popije, i wydaje
się taki miły, gdy na mnie patrzy, taki poważny, tak jak kilka godzin
wcześniej w kuchni. Odwzajemniam jego spojrzenie, ale nie mogę się
zdobyć na uśmiech, pociągam więc szybko łyk z kieliszka, a Kristoffer
mruga do mnie oboma oczami. Idę do toalety i ledwie trafiam do muszli,
przyglądam się sobie w lustrze, policzki mam jakby obwisłe, moja twarz
jest nalana. Wyprostowuję plecy, uśmiecham się do siebie i zasysam lekko
policzki: o, tak. Gdy przychodzi kolej Marthe, by iść do łazienki, Kristoffer
mówi mi, żebym nie była taka smutna.
– Chodź się przytulić – proponuje.
– Co? – pytam ze śmiechem, a on obejmuje mnie i przyciska do siebie.
Mój policzek muska jego twarz, nie golił się dzisiaj, jestem oszołomiona
tą nagłą bliskością i czuję ucisk w piersi, a gdy Marthe wraca i oświadcza,
że idzie się położyć, Kristoffer zaś rzuca, że jutro też jest dzień, robi mi się
strasznie smutno, choć sama nie wiem dlaczego, nie ma przecież sensu
dłużej tutaj siedzieć. Dopijam wino w samotności, przeglądając kontakty
na Messengerze, i w końcu wysyłam wiadomość do faceta, z którym
kręciłam jakieś dwa lata temu, nie pamiętam nawet, jak to się skończyło,
chyba znajomość się po prostu wypaliła. A następnie wysyłam tę samą
wiadomość do typa, z którym spotykałam się jeszcze dawniej i którego
absolutnie nie powinnam teraz zaczepiać, bo nie był nawet fajny. „Cześć!
Co słychać? – piszę do obu. – Jestem na urlopie za miastem. Myślę o Tobie”.
Nie dostaję odpowiedzi. Zawsze robię takie rzeczy, sama nie wiem
dlaczego, przecież nie myślę o żadnym z nich poważnie, ale i tak to robię,
szturcham ludzi i potrząsam nimi tylko dlatego, by ktoś miał świadomość
mojego istnienia, by cokolwiek mi odpowiedział. Leżę w łóżku i wgapiam
się w telefon. Zapach pościeli. Moja dłoń na odsłoniętej skórze. Sęki
w deskach sufitu. Miałam w tym łóżku lat trzynaście, szesnaście,
dwadzieścia i trzydzieści pięć.
Powoli odpływam, ciemność zaczyna się nade mną kotłować, słyszę
gdzieś w oddali mewę, dźwięki zataczają coraz większe kręgi, drzwi stają
otworem i coś się porusza w pokoju, ktoś unosi kołdrę, a ja przesuwam się
pod ścianę, by zrobić mu miejsce, i leżymy tak na boku, jestem naga, czyjaś
dłoń przesuwa się po moich piersiach. Gdy się budzę, łóżko jest puste,
jestem mokra, w domku panuje cisza, za oknem robi się szaro. Onanizuję
się bezmyślnie, a później nie mogę zasnąć. Nie wiem, o kim myślę,
przecież nie ma o kim myśleć.
Kiedy idę z kimś do łóżka, co zdarza się bardzo rzadko, jestem jak
wygłodniały pies, błyskawicznie zrzucam ubranie, chcę pożreć wszystko
w jednym kęsie, chcę podrapać sobie brodę ich szorstkim zarostem, poczuć
ich język na szyi, silne palce wewnątrz mojego ciała, chcę się dowiedzieć,
jak gładka jest ich skóra, gładka i gorąca, chcę się w całą tę skórę zawinąć.
A po wszystkim się do nich przysuwam i proszę, żeby mnie przytulili,
układam ich ciężkie ramiona wokół mojego ciała chwilę przed tym, gdy
zasypiają, oni nie mają ochoty mnie tulić, pragną tylko spać, ale ja się nie
mogę powstrzymać przed proszeniem o to, żebraniem o czułość. Jeden
z tych facetów w ogóle nie chce ze mną po wszystkim leżeć w łóżku,
biegnie do łazienki dwie sekundy po tym, jak skończył, a później siada
półnagi na sofie w salonie, czekając, aż się ubiorę i wyjdę, mimo że jego
dziewczyny miało nie być przez cały weekend. Próbuję sobie poprawić
samopoczucie, pytając z empatią, czy może spanikował, może to było dla
niego zbyt wiele, a on odpowiada, że tak, rzeczywiście. Nie wierzę mu, ale
jestem w stanie przystać na to wyjaśnienie, nawet go ściskam w geście
pocieszenia, po czym pozwalam się wypchnąć za drzwi, wypadam,
potykając się, na chodnik w środku nocy, i zatrzymuję taksówkę. Inny
znów typ pomrukuje dobrodusznie, gdy ze wszystkich sił próbuję się do
niego przytulić: „O Boże, daj już spokój”. Czuję, jak jego penis flaczeje na
moim pośladku, nie mogę zasnąć w postkoitalnym zaduchu i w końcu
wstaję, bo muszę zrobić kupę. Długo siedzę w łazience, tyłek mnie
szczypie, spod moich pach unosi się kwaśny odór potu, srom jest lepki,
obolały, pachnie nieprzyjemnie gumą i wygasłym pożądaniem, zaglądam
do kosza, do którego on wyrzucił dwa związane na supeł kondomy –
dostrzegam na jednym z nich nieco krwi i myślę, że to jeszcze za wcześnie
– biorę prysznic i wracam do łóżka, czysta i rozgrzana, zdejmuję z kołdry
swoje mokre majtki i folie po kondomach, moszczę się obok niego,
w cieple, znów układam na sobie jego ramiona, teraz mogę wreszcie iść
spać, ale on chrapie mi do ucha i się nie budzi, ja zaś nie zasypiam.
B udzę się przed wszystkimi. W domku panuje cisza, zegar wskazuje
szóstą, jestem strasznie zmęczona, wciąż zamroczona i obolała od
wypitego wczoraj alkoholu, ale nie mogę już zasnąć. W końcu wstaję
i wybieram się na przebieżkę wąską dróżką nad przystanią, nogi mam
ciężkie, daję jednak radę. Spotykam po drodze tylko jednego biegacza,
pozdrawiamy się skinieniem głowy, jestem zadowolona ze swojego
tempa. Biegam teraz szybciej niż jako trzydziestolatka, choć nie tak szybko
jak wtedy, gdy miałam lat dwadzieścia, tego by jeszcze brakowało, ale rok
w rok osiągam jeden z lepszych czasów na swoim odcinku, startując
z moimi współpracownikami w Sztafecie Holmenkollen. Wielu moich
kolegów i wiele koleżanek nieźle biega („Wiek to żadna wymówka dla
lenistwa – mawia mój szef. – Ćwiczyć możesz tyle, na ile się zdecydujesz”).
Marthe próbowała parę razy ze mną biegać, ale musiała się poddać po
kilku zaledwie minutach, nikt nie jest w stanie dotrzymać kroku mnie,
superszybkiej Idzie. „Dam radę, dam radę, dam radę” – powtarzam sobie,
wbiegając pod górę, jak zawsze daję z siebie wszystko, aż kłuje mnie
w bokach. Następnie biorę prysznic, znajduję kluczyki do naszej wielkiej
łodzi i schodzę na przystań. Odpinam plandekę, dłuższą chwilę walczę
z opornym silnikiem, bo nie do końca pamiętam, jak ustawić drążki i które
guziki nacisnąć, ale w końcu mi się udaje, zdejmuję cumę i odbijam od
brzegu. Niebo jest bezchmurne, promienie słoneczne padają wprost na
wodę, wszystko zdaje się jasne i przejrzyste niczym szkło, jak okiem
sięgnąć ani żywej duszy, jest tak pięknie.
Mijam Storholmen, Neset i Tangen, fale rozbijają się o dziób jedna za
drugą, jakby stały w kolejce. Nad łodzią zawisła ciekawska mewa, unosi
się w powietrzu niczym wielki bombowiec i leci za mną nawet wtedy, gdy
zwiększam prędkość i wiatr rozwiewa mi włosy. Zaczynam marznąć,
powinnam była zabrać z sobą kurtkę. Przeganiam mewę machaniem ręki,
ptak bije skrzydłami i w końcu odlatuje.
– Wrodzony talent – mówię głośno i zawstydzają mnie własne słowa.
Płynę dalej, aż zaczynam podejrzewać, że za chwilę skończy się benzyna,
mijam przystanie, białe, czerwone i żółte domki wakacyjne, zacumowane
motorówki, boje i mewy, spotykam po drodze kilkoro obcych ludzi
w łódkach, machamy do siebie z daleka, a później wrzucam bieg jałowy
i głęboko oddycham, jestem na samym środku fiordu, siedzę bez ruchu,
pozwalając, by kołysały mną fale. Mogłabym popłynąć dalej, przez
cieśninę na otwarte morze. Zrobić to teraz. Płynąć i płynąć, aż straciłabym
z oczu ląd, stała się coraz mniejsza, rozpuściła się, zmieniła w wodę,
w muszle, kamienie i wodorosty. Nie zauważyliby tego. „Gdzie jest Ida?”.
„Nie wiem”. „Była tu przed chwilą, prawda? Na pewno wróci”. Tymczasem
wołają Oleę, przyklejają jej plasterek na kolano, głaszczą po włosach, bo
nauczyła się robić gwiazdę, a Marthe klepie się po brzuchu i czyta
tygodnik. „Co się stało z Idą? Niezbyt dobrze skończyła”. „No cóż, stało się,
co się musiało stać. To smutne”. „Owszem, smutna historia. A gdzie Olea,
mógłbyś ją dziś wieczorem położyć, bo ja nie mam siły, a może wejdźmy
do środka?”. „Co jutro zrobimy na obiad, kto pojedzie po zakupy, jak twoje
zdrowie, brzuch bardzo ci urósł?”.
Czuję, jak coś się we mnie porusza, to jakiś ruch w dół, od dołu, jakby
ciągnęło mnie ku sobie morze, nie płaczę, nie ma bowiem o co. Czyżbym
myślała, że ja też jestem dzieckiem? Przecież nie jestem dzieckiem.
Zanurzam dłoń w wodzie, przebieram palcami, przeciągam nimi po
gałązkach morszczynu i jakichś innych zielonych oślizgłych wodorostach,
po czym płuczę rękę. Jestem tu – myślę – jestem tu, jestem. Jestem tutaj,
nie umrę, nie zniknę, jestem tu.
J emy lunch przed domkiem, gdy Kristoffer dostrzega na drodze samochód
Steina. Marthe jest od rana nie w sosie, narzeka, że boli ją brzuch, i ucina
wszystkie dyskusje z Oleą. „Nie, nie dostaniesz teraz lodów, nie wiem,
kiedy popływamy łódką, zapytaj tatę”.
– Mówisz na niego t a t a – rzuca rozbawiona Olea.
– Tak – stwierdza Marthe. – To przecież twój ojciec.
– Ale nie t w ó j – droczy się Olea.
– Twoja mama nie mówi na Kristoffera „tata”? – pytam, pijąc kawę.
– No tak – odpowiada mała.
– Ale Marthe tak nie wolno? – dopytuję.
Olea kręci głową i się uśmiecha, wsadziła palec do buzi i rusza
mleczakiem, który za chwilę jej wypadnie.
– A czemu nie? – chcę wiedzieć. – Wytłumacz mi.
Marthe mierzy mnie wzrokiem.
– Mogłabyś? – pyta.
– Co takiego? – Nie rozumiem.
– Po prostu daj spokój – odzywa się zniecierpliwiona Marthe.
– Dokończ kanapkę, Oleo – wtrąca się Kristoffer. – Prawie nic dzisiaj nie
zjadłaś.
Marthe omija nas spojrzeniem, przenosi wzrok na zakręt, zza którego
wyłonił się samochód. Już po chwili słyszymy trzaskanie drzwi i głos
mamy, która woła: „Cześć!”.
– Cześć! – odkrzykujemy z Marthe chórem, jak wcześniej, jak zawsze.
– Widzę, że właśnie jecie lunch – stwierdza mama, wychodząc zza
narożnika domku.
Stein ma szorty khaki i szkła okularów przeciwsłonecznych założone na
zwyczajne okulary. Gdy je unosi, przywodzi na myśl owada. Mama
pochyla się i w pierwszej kolejności przytula Oleę. Wielokrotnie
podkreślała, że chce ją traktować, jakby „była jej wnuczką”, i za każdym
razem spoglądała na nas, jakby oczekując, że jej wspaniałomyślność zrobi
na nas ogromne wrażenie.
– Fajnie, że mamy gości, co, Oleo? – mówi Marthe.
Najbardziej chyba charakterystycznym nawykiem, którego się nabiera,
przebywając z małymi dziećmi, jest wygadywanie różnych zbędnych
bzdur, zupełnie jakby się gadało do psa. Zarówno moja siostra, jak
i Kristoffer robią to właściwie bez przerwy. „Ale się ucieszyłaś, prawda?”.
„Super wreszcie włożyć piżamę”. Smutno ci się zrobiło, co?”.
– Ale mieliśmy przygody po drodze – zaczyna mama.
– Złowiłam ryby – oświadcza Olea, podnosząc na nią wzrok.
– Złowiłaś ryby? – powtarza mama i klaszcze w dłonie. – Coś takiego! Ale
co to ja mówiłam. A, tak, staliśmy w korku już prawie od Sande. Od
samego rana.
– Musieliśmy zatrzymać się na Rugtvedt i zjeść po hot dogu – uzupełnia
Stein.
– Stein je hot dogi z sałatką krewetkową – oświadcza mama. – Pomyśleć,
że się o tym dowiaduję po sześciu latach.
– W życiu bym tego o tobie nie pomyślał, Steinie – udaje zdziwienie
Kristoffer.
– A później za Risør był objazd i trzeba było czekać na zielone światło –
ciągnie Stein.
Spoglądamy po sobie z Marthe i unosimy brwi.
Facet naszej mamy kręci głową.
– To nie do pomyślenia. Czasami naprawdę się czuje, że to zupełnie inna
część kraju.
– W końcu jednak dojechaliście – mówimy z Marthe, niemal
jednocześnie.
– Pewnie napijecie się kawy – stwierdza Kristoffer i wchodzi do domku,
a Stein człapie za nim.
– I co, moje dziewczynki, odpoczywacie sobie w cieple? – pyta mama
i najpierw głaszcze mnie po policzku i mierzwi mi włosy, po czym
odwraca się do Marthe, gładzi jej zbyt jasne włosy i klepie ją po brzuchu.
Czemu ona już ją klepie po brzuchu?
– Zmęczona jesteś, kochanie? – pyta. – Trochę słabo wyglądasz.
– Tak – odpowiada Marthe, pozwalając się objąć.
Moja siostra nie ma kłopotów z długim przytulaniem się do mamy,
wpada teraz w jej ramiona i się w nich mości, ja zaś klepię ją po plecach,
nieco zażenowana – tworzymy dziwną trzyosobową rzeźbę z Marthe
pośrodku.
– Wszystko się dobrze skończy – przekonuje mama, gładząc ją po obu
policzkach. – Będziesz cudowną mamusią, zobaczysz.
Nie chcę tego słuchać. „Będziesz cudowną mamusią”. Czuję
nieprzyjemny ucisk na błony bębenkowe i gałki oczne, tak jakbym
powstrzymywała kichnięcie. One idą tymczasem powoli do stołu
ogrodowego, mama obejmuje Marthe w pasie. Kristoffer wystawił na
dwór filiżanki i nalewa do nich kawę z dzbanka termicznego.
– Ależ jest teraz miło – stwierdza mama. – Ile tych ryb złowiłaś, Oleo?
– Trzy – odpowiada mała, dłubiąc w nosie.
– Nie, ty złowiłaś tylko jedną – odzywa się Marthe. – Ty jedną, a ja
dwie.
– Pozwól jej się pochwalić, co ci szkodzi – rzucam i uśmiecham się do
siostry, trochę sztywno, Marthe nie odwzajemnia mojego uśmiechu.
Podnosząc filiżankę, rozlewam na stół trochę kawy, rozmazuję mokrą
plamę palcem, wcieram ją w drewno, maskuję. Marthe z Kristofferem
kupili nową zastawę, tego stołu właściwie też chyba jeszcze nie widziałam.
Wydaje mi się za duży, nie pasuje tutaj.
– Skąd macie ten stół? – pytam.
– To chyba Bauhaus – odpowiada Marthe. – Prawda?
– Tak – potwierdza Kristoffer. – Kupiony w zeszłym roku, trzydzieści
procent rabatu.
– Moglibyście pytać o radę przed zakupem nowych rzeczy do domku –
odzywam się z lekką pretensją. – W końcu jest nas tu więcej, nie tylko wy.
– Mamy pytać, zanim kupimy nowy stół, chociaż stary się rozpada? –
pyta Marthe.
– Albo zanim zrobicie malowanie – dodaję.
– Powiedziałaś, że ci się podoba – protestuje moja siostra.
– Wcześniej podobało mi się bardziej – odpowiadam, upijając łyk kawy.
Jest gorętsza, niż sądziłam, szybko ją przełykam, żeby nie poparzyć sobie
języka, zamiast tego czuję palenie wrzątku w gardle i piersi.
– To dość poważna decyzja, czy domek ma być biały, czy żółty – upieram
się.
– Ale ty przecież prawie w ogóle tu nie przyjeżdżasz – stwierdza Marthe.
– Nie moja wina, że nie mam z kim przyjeżdżać – oświadczam.
– Fakt, ale nie jest to również nasza wina – odcina się Marthe. –
I gdybyś chciała, mogłabyś wpadać dużo częściej. Odwiedzasz nas średnio
raz na rok, poza tym jeździsz w inne miejsca.
– Marthe – upomina ją Kristoffer.
– Co? – dziwi się moja siostra. – Przecież tylko mówię.
– A ja uwielbiałam być tu sama, zanim poznałam Steina – odzywa się
mama. – Mogłam się tu krzątać i uprawiać ogródek właściwie bez ubrania.
Coś cudownego.
– Wyobrażam sobie, że coś cudownego – wtrąca się Stein i ją całuje.
– Mamo – wzdycha Marthe.
Nie mówię nic więcej, piję kawę i użalam się nad sobą. Przypominam
sobie, jak to było jeść kanapkę z talerzyka w jaskry i czytać przy stole
Kaczora Donalda – tamtą historyjkę o kwadratowych jajach. Przypominam
sobie plastikową podstawę parasola, która wypełniała się wodą – była
z ciemnobrązowego tworzywa i parzyła mi stopy, kiedy chciałam na niej
stanąć. Pamiętam mleko w szklance, którą często zapominałam odstawić
w cień, gdy czytałam – mleko smakowało później ohydnie, a tata nazywał
to smakiem słońca. Pamiętam żółty kolor ścian, ten sam, który zamalowali.
Ta myśl sprawia, że zbiera mi się na płacz. To idiotyczne, nie mogę tu
siedzieć, rozczulając się wspomnieniami tego, jak tu kiedyś wyglądało,
takimi banałami z dzieciństwa, ach, żółte ściany, ach, mleko w szklance,
ach, przeszłość i rodzice, którzy się kochali, mam wrażenie, jakby ktoś
nałożył na moje myśli pożółkły filtr z lat sześćdziesiątych, sama jestem
sobą zmęczona, przecież ja nawet nie urodziłam się w latach
sześćdziesiątych, nie mogę się tak zachowywać.
– A co w pracy, Ido? – pyta mama, klepiąc mnie w kolano. – Do przodu,
jak zwykle?
– Tak, do przodu – odpowiadam.
– Dzieje się coś ciekawego? – dopytuje, drapiąc się w łydkę. – Chyba coś
mnie już użarło.
– Mamy w tym roku problem z komarami – potwierdza Kristoffer.
– Będę koordynować na jesieni nowy projekt – rzucam. – Szkoła średnia
w Groruddalen, wygraliśmy przetarg.
– Jak cudownie! – cieszy się mama.
Czuję połączenie dumy i irytacji, jak za każdym razem, kiedy mama
mnie chwali. Stein kiwa głową i unosi filiżankę w geście toastu, nie zdjął
jeszcze przyczepianych do okularów szkieł przeciwsłonecznych.
– Tak, jesteś bardzo zdolna, Ido – mówi.
– A ja to nie? – odzywa się Marthe. Zadaje to pytanie z uśmiechem, siląc
się na sztuczny, dziecinny ton głosu, ale we mnie i tak wzbiera wściekłość.
– Ach, nie poświęcamy ci dość uwagi, moje dziecko? – pyta mama,
otacza Marthe ramieniem i cmoka ją głośno w czoło. – Co dziś
zaplanowaliście na obiad?
– Pomyślałem, że dziś będzie konfitowana kaczka, a na jutrzejsze
przyjęcie urodzinowe podamy krewetki – odpowiada Kristoffer.
– Ida, rzecz jasna, wygłosi przemowę – dodaje Marthe, szczerząc się
w uśmiechu.
– Nie mówiłam wcale, że wygłoszę przemowę – tłumaczę się i wstaję,
zaczynam zbierać talerze. – Wspominałam tylko, że coś przygotowałam.
– Nie musisz jeszcze sprzątać, Ido – odzywa się mama.
J estem jej zdolną i pilną dziewczynką, tak dobrze sobie radzę, zgarniając
resztki jedzenia do śmieci, jestem taka pilna, gdy opłukuję filiżanki pod
kranem i parzę się gorącą wodą. Przychodziłam do domu, machając
świadectwem szkolnym – „Mamo, mamo, zobacz, zobacz!” – na samą myśl
zaczynam się pocić, napełniam więc zlew i biorę się za zmywanie. Grałam
w piłkę ręczną i tańczyłam w balecie, chodziłam biegać w dni, kiedy nie
miałam treningów, całymi godzinami dyskutowałam głośno o polityce,
Unii Europejskiej i nierównym traktowaniu kobiet, aż chłopcy jęczeli
i mówili: „Zamknij się, debilko!”, dlatego zostałam poproszona
o wygłoszenie w sali gimnastycznej przemówienia z okazji ukończenia
szkoły, przed wszystkimi rodzicami i moją klasą, a także klasami
równoległymi, gronem pedagogicznym i samą dyrektorką.
Przygotowywałam się całymi tygodniami, siedziałam po nocach i pisałam
mowę, ćwiczyłam przed lustrem i drżałam z ekscytacji, patrząc sobie
w oczy: oto dorosła Ida. Miałam powiedzieć, że mamy przed sobą całą
młodość i przyszedł już czas, żebyśmy sami podejmowali decyzje,
zdobywali własne doświadczenia, lecz że równie ważne jest popełnianie
swoich własnych błędów, bo to konieczne, ludzie w ten właśnie sposób
się uczą, wyczytałam to gdzieś i mi się spodobało, znalazłam nawet
angielski cytat: Try again. Fail again. Fail better, bo takim właśnie
pieprzonym nerdem wtedy byłam. Wyobrażałam sobie, jak pozwalam
tym ostatnim słowom – fail better – wybrzmieć w wielkiej sali,
a wszystkie matki, wszyscy ojcowie, nauczyciele, dyrektorka oraz wszyscy
uczniowie z mojej klasy i klas równoległych zastanawiają się, co to znaczy
– ponieść lepszą porażkę – zachodzą w głowę, co za mądra i niezwykła
piętnastolatka wpadła na coś takiego, wyobrażałam sobie, że ktoś z mojej
klasy wstaje i zaczyna bić brawo, w końcu wszyscy zebrani idą za jego
przykładem, ja zaś stoję na scenie i wyglądam na zawstydzoną, ale
szczęśliwą, kłaniam się kilkakrotnie z ręką na sercu, a pośród publiczności
Marthe i mama klaszczą tak, że aż się spociły, a ta druga do tego jeszcze
płacze.
Tuż przed uroczystością Marthe rozbolał brzuch. Stałam w korytarzu
naszego domu z odświętnymi butami na nogach, umalowana
i w wyprasowanej sukience bez ani jednego zagniecenia, a Marthe leżała
na łóżku, płakała i wiła się z bólu, nie chciała wstać, ja zaś myślałam: Nie
teraz, nie teraz, nie teraz, nie w tym momencie, Marthe, nie wolno ci, nie
teraz.
– Dasz radę pojechać? – spytała mama.
– Nie – odpowiedziała Marthe. Leżała zwinięta w kłębek, z twarzą
wciśniętą w poduszkę. – Nie dam rady.
Mama usiadła na łóżku i zaczęła ją głaskać, zerkając na mnie bezradnie.
Nie byłam w stanie spojrzeć jej w oczy, miałam ochotę kopnąć framugę
drzwi, wiedziałam, cały czas wiedziałam, że tak to się skończy, że niedbała,
głupia Marthe ze zgarbionymi plecami, z grzywką opadającą na twarz
i wiecznym dziecięcym tłuszczykiem na brzuchu, przyjaźniąca się
z największymi idiotami, że to ona zepsuje mi ten dzień.
– Zawiozę cię do szkoły, ale później będę musiała wracać do Marthe –
powiedziała mama. – Poradzisz sobie, prawda?
– Tak – odparłam.
Siedziałam w sali gimnastycznej obok Tine i jej rodziny, między
wszystkimi innymi rodzinami, a gdy padło moje imię, wstałam, weszłam
na scenę i wygłosiłam swoją mowę, nie byłam już zdenerwowana, lecz
mimo to się jąkałam, mikrofon trzeszczał, a gdy doszłam do angielskiego
cytatu, źle go odczytałam, powiedziałam tylko ever fail, fail better, po
czym podziękowałam – i nikt nawet nie zauważył, że się pomyliłam.
Ludzie klaskali zupełnie zwyczajnie i trochę ospale. Brawa zdążyły
ucichnąć, zanim zeszłam ze sceny i usiadłam, chociaż nauczyciele się do
mnie uśmiechali, a jeden chłopak z równoległej klasy pokazał mi
uniesiony kciuk, nigdy wcześniej nie zwróciłam na niego uwagi, ale po
wszystkim dużo o nim myślałam, myślałam o nim przez całe lato przed
rozpoczęciem liceum, mimo że miał dziewczynę. Wszystko przez ten
uniesiony kciuk, bo zawsze zakochiwałam się w tych, którzy mnie chwalili.
Mama przyjechała mnie odebrać już po wszystkim. Chciałam jeszcze
trochę zostać w sali gimnastycznej z nauczycielami i rodzicami, posłuchać
pochwał za moją mowę, chciałam, żeby wychowawczyni opowiedziała
mamie o wszystkich moich szóstkach. Otaczał nas harmider, nogi krzeseł
szurały o podłogę, pod nogami rodziców, nauczycieli i uczniów ledwie
było widać wszystkie te wymalowane na niej koła i linie, na stołach
leżały błękitne obrusy z wielkimi plamami po kawie, upstrzone okruchami
ciasta czekoladowego.
Mama wsunęła okulary na nos, wyglądała trochę niedbale, jej włosy
nigdy nie chciały pozwolić się ułożyć, a teraz nawet się ładnie nie ubrała.
– Najlepiej chyba będzie, jak już pojedziemy – rzuciła. – Nie chcę
zostawiać Marthe za długo samej.
Spojrzałam na nią. Miałam ochotę powiedzieć, że Marthe nie czuje się
chyba aż tak źle, że tylko sobie to wymyśliła, by mi zrobić na złość, ale
wiedziałam, jak mama by zareagowała, pospiesznie więc uścisnęłam
dziewczyny z mojej klasy i się pożegnałam. Nigdzie nie dostrzegłam
chłopaka, który pokazał mi uniesiony kciuk, ruszyłam za mamą po
schodach, opuściłyśmy salę gimnastyczną i wyszłyśmy na parking,
pamiętam, że miałam wysokie obcasy, a moja sukienka była krótka, ale
nie za krótka – bardzo takich rzeczy pilnowałam – pamiętam, że usiadłam
na fotelu pasażera obok kierowcy i że trzasnęły drzwi samochodu. Był
jasny, bardzo jasny czerwcowy wieczór, właśnie skończyłam szkołę, raz na
zawsze skończyłam gimnazjum i wszystko mogło się wydarzyć, a drzwi
samochodu trzasnęły, zamykając nas razem w środku.
Myję wszystkie szklanki, jestem pilna i zdolna, płuczę je w wodzie tak
gorącej, że schną prawie natychmiast, po czym biorę się za talerze. Z tych
szklanek piłam już jako mała dziewczynka, ich miejsce jest w wysokiej
szafce kuchennej. Wycieram je i tam odstawiam, po czym wyciągam
z powrotem dwie z nich i chowam je sobie pod T-shirtem, czuję się trochę
jak niesforne dziecko, jakby ktoś na mnie patrzył, prawie zaczynam
chichotać, ale idę pospiesznie do swojego pokoju i chowam szklanki
w torbie.
M arthe pyta mamę i Steina, czy nie mieliby ochoty popłynąć na
wycieczkę łodzią. Z trudem ukrywa, że chce zrobić mamie
niespodziankę, wstydzę się za nią, widząc, jak dziecinnie się zachowuje, cóż
to bowiem właściwie za sensacja, że nauczyła się sterować. Kristoffer i ja
idziemy na przystań pierwsi, bierzemy kamizelki ratunkowe, jedną małą
i lśniącą nowością dla Olei, pozostałe – stare, w kolorze spranego oranżu –
dla dorosłych, a ponieważ kamizelki leżą całą zimę w piwnicznym
schowku, nie mogę się pozbyć wrażenia, że mam na rękach kurz i mysie
bobki.
Pociągam za cumę i podchodzę do łodzi, zaczynam odpinać pokrowiec.
Kristoffer dołącza do mnie i odpina go z drugiej strony, kończymy w tym
samym momencie. Składamy pokrowiec idealnie równo i kładziemy go na
pomoście, jesteśmy razem zgrani, niezawodni i pracowici, a następnie
siedzimy na skraju przystani, machamy nogami jak dzieciaki i czekamy na
pozostałych. Kristoffer pali. Podoba mi się zapach tytoniu, to woń innego,
przeszłego życia, kiedyś, dawno temu. Kristoffer nie zdołał jak na razie do
końca rzucić nałogu, ale mówi, że to już ostatnie lato. Marthe twierdzi, że
jest zadowolona, dopóki on za dużo nie pije.
– Myślisz, że też powinnam sobie taki zrobić? – pytam, wskazując jeden
z jego tatuaży.
– Taki wielki, paskudny tribal z lat dziewięćdziesiątych? – odpowiada
Kristoffer, lustrując swoje ramiona. – Owszem, myślę, że bardzo by ci
pasował. Ja swoich żałuję zaledwie od dwudziestu lat.
– Był taki okres, że każda dziewczyna miała tatuaż na lędźwiach –
mówię.
Kristoffer się śmieje, wyciąga pudełko ze snusem i wkłada sobie porcję
pod wargę, ja zaś dźgam bosakiem unoszący się na wodzie kawałek liny.
– Mogłabyś tu sobie wydziarać jakieś życiowe motto – oświadcza
Kristoffer, kładąc palec na dolnej części moich pleców, widocznej między
skrajem T-shirtu a spodni. Słyszę dochodzący zza szopy na łodzie głos Olei
i wstaję, po chwili dziewczynka wyłania się stamtąd z mamą, ze Steinem
i z Marthe. Dopiero gdy wszyscy wchodzimy na pokład i zdejmujemy
cumę, moja siostra siada na miejscu kapitana po prawej stronie i odpala
silnik.
– Coś takiego, kochana! – woła mama, starając się przekrzyczeć warkot. –
Nauczyłaś się sterować!
Twarz Marthe jest pogodna i zadowolona, promienieje taką dumą, że
muszę odwrócić wzrok. Moja siostra nieźle sobie zresztą radzi, pokonuje
fale tak, że czuję cichą radość, patrząc, jak woda rozbija się o kadłub,
tworzy wzory, kręgi i niewielkie fale, doskonale pamiętam to uczucie
z czasów, gdy byłam małą dziewczynką, cudownie jest móc znowu
pozwolić mu się ogarnąć – hej, to ty, znów tu jesteś. Wychylam się za
burtę i zanurzam rękę w wodzie, czuję, jak opór rośnie, w miarę jak Marthe
zwiększa prędkość. Wiatr rozwiewa mi włosy, Stein przytrzymuje swoją
głupawą fedorę, a mama prosi go, żeby zdjął kapelusz, lecz on kręci głową,
odmówił również włożenia kamizelki ratunkowej.
Olea siedzi na dziobie i mocno się trzyma. Kristoffer prosi, by stamtąd
zeszła, mała się przesiada i zajmuje miejsce obok mnie. Mrugam do niej,
ona odpowiada mi szczerbatym uśmiechem, obejmuję ramieniem jej
szczupłe plecy i ciągnę ją za jeden z mysich warkoczyków – Olea udaje, że
ją to łaskocze, zaczyna się wiercić. Ciocia Ida. Kamizelka ratunkowa małej
jest granatowo-różowa, w ogóle nie przypomina tamtych
pomarańczowych, które pamiętam ze swojego dzieciństwa. Ciekawe, czy
będę jedną z tych, które ciągle wspominają, jak to było w dawnych
czasach, kiedy to ja byłam dzieckiem? Czy Marthe i Kristoffer będą
przewracać oczami, gdy tylko się odwrócę? Może też sobie kupię okulary
przeciwsłoneczne, sprawiające, że będę wyglądać jak owad, i kapelusz,
którego nie będę chciała zdejmować na łodzi. Ale to tutaj jakoś mi się
udaje, potrafię sprawić, by Olea się uśmiechnęła, i mam nadzieję, że
Marthe to widzi, że nam się przygląda. Jednak moja mama i siostra patrzą
w stronę lądu, mama wskazuje coś palcem, chyba rozmawiają o tym, że
gospodarze w Storsund rozbudowują dom. Marthe sprawnie kręci kołem
sterowym, płyniemy tuż za większym jachtem, widzę, jak Kristoffer do
niej mruga, a ona się rozpromienia. Ja też tu jestem – myślę – ja też tak
potrafię, długo pływałam tą łodzią dziś rano, gdy wszyscy jeszcze spaliście,
to przecież nic wielkiego.
W drodze powrotnej silnik zaczyna się krztusić. W końcu wydaje z siebie
kilka suchych charknięć i gaśnie.
– Przecież to, kurwa, niemożliwe – nie dowierza Marthe.
Podniosła się i stoi teraz ze zwieszonymi ramionami, Kristoffer sprawdza
bak z benzyną. Prawie nic w nim nie zostało, zużyłam niemal wszystko
w czasie mojej porannej przejażdżki.
– Nie macie zapasowego kanistra? – pyta mama.
– Już zużyty – mówi Marthe. – Ale byłam pewna, że bak jest pełen,
wczoraj sprawdzałam.
– To wina Marthe, że łódź stanęła? – pyta Olea.
– Oleo – upomina ją mama. – To nie jest niczyja wina.
Mogłabym powiedzieć, że to ja nie zatankowałam, ale milczę, mija kilka
sekund, w ciągu których mogłabym się do tego przyznać, lecz nie
wypowiadam ani słowa – przyjemnie jest patrzeć, jak wszyscy zerkają na
Marthe, trochę zrezygnowani, a trochę rozbawieni.
Łódź kołysze się ciężko na falach. Do brzegu mamy niedaleko, ale
zaczyna coraz mocniej wiać.
– Jesteśmy w niebezpieczeństwie? – pyta Olea, robi wystraszoną minkę
i przysuwa się do Kristoffera.
Wskakuję na ławkę. Przez fiord płynie właśnie kilka innych łodzi,
możliwe, że nas usłyszą. Wymachuję rękoma i krzyczę: „Halo!”.
– Krzyczcie ze mną – mówię.
– Nie powinno się stawać w łodzi – odpowiada Marthe.
– Ja ci pozwalam – zwracam się do Olei, mała staje obok mnie i też
zaczyna wrzeszczeć „Halo!”. Marthe patrzy na nas i przewraca oczami, ale
Kristoffer również się do nas przyłącza i już po chwili zawraca
przepływająca nieopodal motorówka. Rusza w naszym kierunku, a my
wiwatujemy. Zaczyna padać, krople deszczu wybijają w powierzchni
morza maleńkie dziurki.
– Macie kłopoty? – pyta facet z motorówki, kiedy do nas podpływa.
– Ktoś zapomniał zatankować – odpowiadam.
– No tak, zdarza się – rzuca mężczyzna ze śmiechem.
– Nie za bardzo – stwierdzam i też się śmieję, a Olea mi wtóruje.
Marthe próbuje się uśmiechnąć, ale twarz ma zachmurzoną. Usiadła na
przedzie łodzi, oświadczając, że teraz Kristoffer może sterować. Dostajemy
benzynę od faceta w motorówce. Stein proponuje, że mu zapłaci, ale on
nie chce nawet o tym słyszeć. Czeka, aż Kristoffer odpali silnik, po czym
pokazuje nam uniesiony kciuk.
– Następnym razem pamiętaj o zapasowym kanistrze – krzyczy do
Marthe w chwili, gdy nasze łodzie zaczynają się od siebie oddalać, a moja
siostra przywołuje na wargi wymuszony uśmiech.
Kiedy przybijamy do przystani, ma zbolały głos i oświadcza, że jej
niedobrze, prosi więc Kristoffera i Steina, by pomogli jej zejść na ląd.
– Nie wyglądasz za dobrze – mówi mama. – Może powinnaś się na
chwilę położyć.
– Tak – odpowiada Marthe, rozmasowując sobie krzyż.
Idę przed siebie sprężystym krokiem, mimo że trochę zmarzłam. Czuję
się, jakbym coś wygrała. Ale gdy Kristoffer gładzi Marthe po włosach
i mama w tej samej chwili obejmuje ją w talii, znów ogarniają mnie
smutek i zniechęcenie, stoję z cumą w rękach i mam zabezpieczyć łódź, za
chwilę zawiążę piękny węzeł, którego nikt nie zobaczy, i mam zamiast tego
ochotę rzucić linę do Marthe, cisnąć w nią tą liną, bo to wszystko jej wina.
L eżę w pokoju i czytam tygodnik, czekam, aż zadzwoni lekarz, chcę już
kupić bilety kolejowe do Göteborga, zarezerwować pokój w hotelu,
zdecydować, kiedy wezmę pierwszą dawkę hormonów, chciałabym już się
stąd ruszyć. Przyjdzie jeszcze taki czas, że będę miała chłopaka, czas,
w którym wszystko się zacznie.
Dwa lata temu miałam wrażenie, że już niewiele brakuje. Mówiłam
koleżankom, że w grę nie wchodzą żadne uczucia, że to tylko typ, którego
poznałam na Tinderze, miał co prawda stałą partnerkę, ale to jego
problem, tak zazwyczaj to określałam. Marthe była świeżo zakochana
w Kristofferze i siedziała wtulona w niego w tym oto domku, a ja
zabawiałam ich historiami o żonatych facetach, Olei w tamtym roku z sobą
nie zabrali. Kristoffer się śmiał, a Marthe przewróciła w końcu oczami
i oświadczyła:
– To takie w twoim stylu, Ido. Powinnaś też pomyśleć o jego rodzinie,
nie pojmuję, że w ogóle masz odwagę korzystać z Tindera.
– A czy on nie może sam myśleć o swojej rodzinie? – spytałam.
Ale tak naprawdę myślałam o jego rodzinie, właściwie to nie myślałam
o niczym innym. Zastanawiałam się, czy ich zostawi, rozważałam to,
zmywając talerze w jaskry, chodząc się kąpać z Marthe, czytając stare
tygodniki i odpowiadając na maile z pracy, na które nie powinnam
odpowiadać, byłam przecież na urlopie. Myślałam o nim i o tym, czy
odejdzie od swojej partnerki – nie mogłam na to liczyć, oczywiście, że nie,
faceci prawie nigdy nie odchodzą od swoich kobiet, chociaż przecież
czasami się to zdarza, ludzie robią to mimo wszystko, zakochują się w kimś
innym. Wieczorem leżałam w łóżku, tym samym, w którym leżę teraz,
może moja skóra była rozgrzana od słońca, choć chyba tamtego lata nie
było za ciepło, i rozmyślałam o tym, jak będą wyglądać kolejne wakacje –
czy on odejdzie od swojej partnerki, czy będzie tu ze mną przyjeżdżał.
Byłam trochę zawiana po kolacji i zaczęłam z nim wymieniać esemesy,
pisząc o tym, co będziemy robić, gdy pójdziemy z sobą do łóżka. W takich
chwilach miałam czasami wrażenie, że on woli moje esemesy od samego
seksu ze mną, bo gdy siedziałam w domu w mieście, niezbyt często
znajdował czas na spotkania. Jednak nie chciałam myśleć w ten sposób,
miałam za sobą już tyle beznadziejnych doświadczeń, pragnęłam wierzyć,
że to jest coś innego, prawdziwego. Pisałam, jak wezmę go do ust, że chcę
wziąć go tak głęboko, jak tylko zdołam, i jednocześnie patrzeć mu w oczy,
a on odpowiedział mi zdjęciem swojego penisa. Musiałam się chwilę
poonanizować, zanim mu odpisałam, wysyłając słowo „zajebisty”, byłam
już na granicy orgazmu, a on długo się nie odzywał, odczekałam trochę,
powierciłam się w łóżku, wgapiając w niebieskie dymki wiadomości, nie
chciałam kończyć, dopóki on nie odpowie. „Zaraz dojdę – napisał wreszcie
– myślę o tym, jak Cię mocno rżnę”. „Ja też – odpowiedziałam – może się
zdzwonimy?”. Robiliśmy to już parę razy wcześniej, gdy on był sam,
dzwoniliśmy do siebie, słuchaliśmy swoich oddechów i jęków, a później
mówiliśmy sobie „dobranoc”, syci i rozbawieni, zupełnie jakbyśmy leżeli
obok siebie. Ale teraz on długo milczał, po czym napisał: „Już za późno”,
dodając do tego pieprzoną uśmiechniętą buźkę, i na tym się skończyło.
Pamiętam, że masturbowałam się, aż doszłam, szybko i z wściekłością, lecz
mimo to próbowałam odpisać mu później w lekkim, flirciarskim tonie,
skleciłam parę słów o tym, że musimy się wkrótce spotkać i zrobić to
naprawdę. „Musimy” – odpisał, opatrując odpowiedź emotką całusa,
i samo to wystarczyło, by znów wezbrała we mnie nadzieja. Leżałam
w łóżku rozpalona, drżąca i długo nie mogłam zasnąć. Gdy wróciłam do
miasta, nie mogłam się jakiś czas z nim skontaktować. W końcu dostałam
od niego esemesa: pisał, że sprawy zaszły za daleko, było „cudownie
i ekscytująco”, tego właśnie słowa użył, „ekscytująco”, ale on nie umie na
dłuższą metę prowadzić podwójnego życia, życzy mi więc „wszystkiego
dobrego i powodzenia”. „Dzięki – odpisałam na to wszystko – nie ma
problemu, ja też Ci życzę wszystkiego dobrego” – uśmiechnięta buźka.
W ieczorem Kristoffer podaje na przystawkę ceviche z pstrąga
i konfitowaną kaczkę jako danie główne. Mama, Stein i ja bardzo go
chwalimy, Olea oświadcza, że nie smakuje jej ceviche, i dostaje zamiast
tego kanapkę. Marthe jest obrażona, że Kristoffer podał coś, czego ona nie
może zjeść.
– Wiele ciężarnych kobiet je sushi – mówię. – To chyba wszystko zależy
od gatunku ryby.
– Ja to chyba wiem lepiej – oświadcza Marthe.
Słyszałam, jak rozmawiała z Kristofferem w kuchni, zanim on jeszcze
zabrał się za gotowanie. Twierdziła, że on robi za dużo zamieszania,
przygotowując jedzenie.
– Nie możesz przecież codziennie konfitować, spędzasz w kuchni całe
godziny, pichcąc te swoje smakołyki, a ja w tym czasie muszę zabawiać
Oleę.
– Ty akurat niespecjalnie ją zabawiasz – odpowiedział Kristoffer.
Jem tłuste kacze udko i ziemniaki z mnóstwem oliwy, masła i tymianku,
warzywa z winegretem, nakładam sobie więcej ziemniaków, piję do tego
wino i dolewam sobie dwukrotnie, wszystko mi jedno, czy sobie pomyślą,
że to za dużo albo za szybko. Jedyną osobą dotrzymującą mi kroku w piciu
wina jest Kristoffer.
– A jak tam życie miłosne, Ido? – pyta Stein po jedzeniu. Kristoffer zabrał
Oleę do domku, by ją położyć, Marthe sprząta ze stołu, a ja właśnie
wstałam, żeby jej pomóc.
Mama szturcha Steina w ramię.
– Aua! – prycha Stein, udając urażonego. – Nie wolno zapytać? To też
podpada pod paragraf „me too”?
Mama zdjęła buty i położyła mu nogi na kolanach. On masuje jej stopy,
powoli i z czułością, mama ma opalone łydki z widocznymi żylakami.
Nigdy nie maluje paznokci u stóp, twierdzi, że to tandetne. Myślę o niej
i o tacie, tak jakbym widziała przed sobą stare slajdy: moi rodzice siedzący
na krzesłach ogrodowych, które już dawno zostały wyrzucone. Tata z piłą
motorową, chwilę przed wycięciem jakiegoś krzewu, i mama, która
wzdycha i skarży się na hałas, próbując czytać tygodnik, a później odrzuca
czasopismo i maszeruje ze złością do domu. Stein i mama iskają się jak
dwa szympansy – mama pyta, czy nie jest mu za gorąco albo za zimno,
a Stein chce wiedzieć, czy jej nie potrzeba jeszcze jednej bluzy albo
kolejnej kawy; mama pyta o plecy Steina, on zaś rozpromienia się,
wzdychając, że plecy ma już nie takie jak kiedyś, „oj, już nie takie”,
a mama go głaszcze i oznajmia, że będzie musiała umówić wizytę u
kręgarza, i pyta, co on o tym sądzi. Oświadczam, że skuteczność kręgarstwa
to przesąd, ale Stein twierdzi, że jemu to niesamowicie pomaga. Parę lat
temu spytałam mamę, trochę w żartach, kto jest jej wielką miłością, Stein
czy tata. Mama odpowiedziała, że niekoniecznie musi być tak, że w życiu
ma się tylko jedną wielką miłość, bo można pasować do większej liczby
ludzi, niż się samemu sądzi. Później się chwilę zastanowiła i dodała, że
chyba nie chciałaby mieć dzieci z tatą, gdyby mogła znów wybierać, raczej
by się na to nie zdecydowała.
– Na miłość zawsze jest czas – orzeka Stein, klepiąc mamę w kolano. –
Tak jak w naszym przypadku. „Spóźnieni kochankowie” to my.
– Tak się teraz mówi o gejach, którzy za długo czekają na wyjście z szafy
– rzucam.
Mama wybucha śmiechem, choć, moim zdaniem, wcale nie uważa tego
za zabawne.
– To nieprawda – mówi Marthe, która skończyła już sprzątać i siada
obok mamy.
Kristoffer wraca do ogrodu, ma z sobą karton z winem i pyta, kto się
napije.
– Ja – oświadczam, podnosząc rękę, mama i Stein proszą, żeby nalać im
po pół kieliszka, a Marthe chce piwo bezalkoholowe. Kristoffer po nie
idzie. Gdybym była na jej miejscu, nie prosiłabym go co chwila, żeby mi
coś przynosił. Zachowywałabym się też dużo fajniej wobec Olei,
zabierałabym ją na przejażdżki łódką i nauczyła wędkować.
– Czemu się tak uśmiechasz? – pyta mama.
Kręcę głową.
– Pomyślałam sobie tylko, jak to dobrze, że mamy ten domek.
Marthe i Kristoffer patrzą po sobie, w ich spojrzeniu jest coś, co mnie
niepokoi.
– O co chodzi? – chcę wiedzieć.
– Nie, o nic – odpowiada Marthe. – To może poczekać.
– Co? – dopytuję. – Powiedz.
Słyszę, że mój głos zamienia się w głosik dziecka: p o w i e d z, p
o w i e d z. Moja siostra drapie się po nosie.
– No bo... – zaczyna. – Właściwie to nie chciałam zaczynać tego tematu
właśnie teraz. Ale tak rozmawialiśmy z Kristofferem, że moglibyśmy
odkupić od ciebie twoją część domku, z czasem, jak go odziedziczymy. Co
o tym sądzisz?
– Hę? – rzucam.
– Możesz nas przecież i tak odwiedzać – mówi Marthe, chyba już to
wcześniej ćwiczyła. – Możemy ci zapewnić prawo użytkowania, czy jak to
się nazywa. Ale chyba najwygodniej będzie, jeśli to my zostaniemy
właścicielami, zwłaszcza teraz, gdy powiększa nam się rodzina.
– Wiedziałaś o tym? – zwracam się do mamy.
– Taaak... to znaczy nie. – Mama kręci głową. – Marthe wspominała, że
o tym myśli, właściwie to nic dziwnego. Ale teraz mamy przecież spędzić
razem miło czas – dodaje, przenosząc wzrok na moją siostrę.
Kristoffer spogląda w stronę fiordu.
– Możesz się nad tym zastanowić – odzywa się Marthe, upijając łyk
swojego bezalkoholowego piwa.
– Przeszkadza wam, że tu jestem? – pytam.
– Nikomu nie przeszkadzasz, Ido – odzywa się mama. – Ale takie
uporządkowanie kwestii własności może być wygodne. Dla wszystkich.
Marthe kręci głową.
– Porozmawiamy o tym innym razem – oświadcza. – Nie chciałam, żeby
wyszło niezręcznie.
– Spędźmy teraz z sobą miło czas – dodaje mama. – A ten temat
zostawmy na inny dzień.
Piję kolejny kieliszek wina, muszę się ogarnąć, wziąć się w garść,
uśmiecham się i mówię, że tak, porozmawiamy o tym innym razem, nie
ma żadnego problemu. Mama będzie brała na ręce swojego wnuka,
dziecko Marthe, będą tu spędzać każde lato, moja siostra będzie dzwonić
do mamy z pytaniem, czy przyjedzie w te wakacje d o n a s, i będą siedzieć
tutaj beze mnie, bo dla mnie miejsca tu nie ma. Wiedziałam o tym przez
cały czas – myślę, trzęsą mi się dłonie, muszę na nich siedzieć, by nikt tego
nie zauważył, od zawsze o tym wiedziałam, byłam pewna, że tak się to
potoczy. Piję jeszcze więcej, muszę spokojnie oddychać. Zamrożę jajeczka
w Szwecji, wszystko się ułoży. Dlaczego ten lekarz nie dzwoni?
Koło wpół do jedenastej mama mówi wszystkim „dobranoc”, a Stein
rzuca, że wkrótce do niej dołączy. Marthe także nie ma już ochoty dłużej
siedzieć, stoi chwilę, kołysząc się na piętach i patrząc na mnie, po czym
sobie idzie, wcześniej jeszcze zerka na Kristoffera, widzę, że ma mu ochotę
powiedzieć, by już więcej nie pił. Ona nie lubi, gdy spędzam czas
z Kristofferem i Oleą – dociera to do mnie i wszystko we mnie na tę myśl
buzuje.
– A ty się nie kładziesz, Steinie? – pytam, gdy Kristoffer wychodzi do
toalety. – Może moja mama czuje się samotna?
Stein posyła mi uśmiech, bujając się na krześle. W ogóle nie przypomina
taty. Tata był chudym dryblasem, a Stein jest tylko trochę wyższy od
mamy, jego ciało wydaje się zasuszone i żylaste.
– Ech, Ido, Ido – odzywa się. – Wszystkim tu dyrygujesz, wszystkich
rozstawiasz po kątach.
– Dyryguję i rozstawiam? – powtarzam z uśmiechem.
Nigdy nie mam pewności, jak powinnam rozmawiać ze Steinem.
– Tak, strasznie dyrygujesz – powtarza. – Ale myślę, że nie powinnaś już
więcej pić.
Czuję, że ogarnia mnie wściekłość, mimo to nie przestaję się uśmiechać.
– Sama potrafię decydować o takich rzeczach – mówię.
– Wiem – rzuca Stein, machając rękoma. – Nie będę się wtrącał. Ale nie
możesz przecież tak tu siedzieć i flirtować z mężem swojej siostry.
– Chyba sobie żartujesz – odzywam się już na dobre zirytowana.
– Cóż, może trochę żartuję – odrzeka Stein i wstaje. Przeciąga się. –
Powiedzmy, że żartuję. A teraz zrobię, co mi kazałaś – dodaje i rusza
w stronę domku, mija Kristoffera i klepie go po ramieniu.
Kristoffer nie chce się jeszcze kłaść, Kristoffer chce pić ze mną wino.
Przynosimy sobie koce i bluzy, nie wchodzimy do środka. Siedzimy na
leżakach, upijam się i wreszcie zaczynam się szczerze śmiać. Śmiejemy się
ze scen, które pamiętamy z seriali lecących w telewizji lata temu,
z odwiecznych powiedzonek mamy i Steina, przedrzeźniamy ich,
a Kristoffer rechocze do rozpuku, widząc, jak złośliwie parodiuję faceta
naszej rodzicielki, śmieje się tak, że ma łzy w oczach – jestem taka
zabawna, pozwalam sobie na odrobinę przesady. Kristoffer też jest
zabawny, opowiada, jak Marthe zupełnie odbiło przez jakąś błahostkę,
gdy malowali chatę, naśladuje jej głos, właściwie też złośliwie, ale nie aż
tak, jak ona naśladowała mnie wczoraj. Karton z winem staje się coraz
lżejszy i lżejszy, w końcu musimy go przechylić, żeby w ogóle coś z niego
leciało, żadne z nas nie pamięta, ile właściwie na początku w nim było, ale
to nic nie szkodzi, wieczór jest jeszcze młody, nie musimy wcześnie
wstawać, damy sobie radę, a skoro już postanowiliśmy się narąbać, to nie
ma co się wycofywać. Czuję przyjemne mrowienie w żołądku, ogarnia
mnie błogość, dobrze jest tak pić, moje ciało się uspokaja i chce być
właśnie w tym miejscu, minęło tyle czasu, odkąd po prostu chciałam być
tam, gdzie byłam. Nie rozmawiamy już o odkupieniu mojej części domku,
nie chcę myśleć o tym, że Marthe o to spytała, że musieli o tym
dyskutować i że w tej dyskusji udział musiała brać mama. Fiord jest
pogrążony w ciemnościach, widzę światła łodzi mijających się na morzu,
gdzieś w oddali świeci latarnia morska.
– Ogromnie się cieszę, że się tak dobrze dogadujesz z Oleą – mówi
Kristoffer. – Muszę ci o tym powiedzieć. Zajebiście sobie z nią radzisz.
Klepie mnie w kolano, choć w pierwszej chwili pudłuje. Jest bardziej
pijany niż ja.
– To dla mnie prawdziwa przyjemność – odpowiadam.
– No tak, ale... – zaczyna Kristoffer i się przeciąga. – Kurwa, jakie mam
sztywne barki – stwierdza. – Ale to przecież nie wzięło się z niczego.
– Między Marthe a Oleą nie jest ostatnio najlepiej, co? – pytam.
– Jeśli mam być szczery, to w ogóle nie jest ostatnio najlepiej. – Słyszę
w odpowiedzi.
– Jak to? – chcę wiedzieć.
Kristoffer milknie na chwilę, po czym pociąga nosem i upija duży łyk ze
swojego kieliszka.
– Nie powinienem o tym z tobą rozmawiać.
– Ależ powinieneś – protestuję. – Przecież nikomu nic nie powiem.
– Ach – zaczyna Kristoffer i pociera twarz. – Chodzi o całą tę sprawę
z dzieckiem. Tak długo były tylko starania i starania, i starania. Pod koniec
byłem wykończony. Myślałem sobie, że tak jakby n
i e m a m j u ż n a t o s i ł y.
– Ale w końcu się udało – mówię.
– Tak – stwierdza Kristoffer. – W końcu się udało. I oto tu jesteśmy.
Obraca kieliszek w dłoni.
– No i... – zaczyna po chwili. – No i ja teraz właściwie nie wiem, co mam
zrobić.
– Jak to? – dopytuję.
– Nie chcę kolejnego dziecka – oświadcza Kristoffer i patrzy wprost na
mnie, wygląda, jakby się zaraz miał rozpłakać. – Między mną a Heleną
wszystko się posypało po narodzinach Olei. Człowiek nie ma pojęcia, jakie
to jest męczące. To zupełny koszmar. Mówię poważnie: człowiek nie ma
pojęcia, tego n i e d a się sobie wyobrazić – peroruje, wyciągając ręce. –
Gdy się rozstaliśmy, myślałem, że jeśli znajdę nową partnerkę, to nigdy
nie zdecydujemy się na dziecko i nie będziemy ryzykować rozstania, jak
maluch skończy dwa lata. Nie chcę jeszcze jednego. N i e c h c ę.
– To dlaczego tak się to potoczyło? – pytam.
– Bo przecież nie mogłem – odpowiada Kristoffer, jego dolna warga drży.
– Nie mogłem powiedzieć „nie”. Jak miałbym jej tego odmówić? Nie
można odmówić kobiecie możliwości posiadania własnego dziecka.
– Oczywiście, że mogłeś powiedzieć „nie” – oświadczam. – Gdyby cię
kochała, to byłaby z tobą tak czy inaczej.
Sama nie jestem pewna, czy w to wierzę.
– Wcale tak nie sądzę – odpowiada Kristoffer, ocierając oczy, płacze
i mówi coraz szybciej.
– A ona teraz chodzi tu dookoła i próbuje się cieszyć, a ja... jestem
kłębkiem nerwów. Nie mogę spać, nie jestem nawet w stanie jej dotykać.
Krótko przed urlopem... – zaczyna i nabiera z drżeniem powietrza – krótko
przed urlopem byliśmy na obiedzie u Kristiana i Ann, to tacy nasi
przyjaciele, chyba ich nie znasz (tu kręcę głową), no, tak czy inaczej, zrobiła
się wtedy cała afera, bo Marthe podziękowała za wino i wszyscy zaczęli
się przekrzykiwać, że „oj, oj, oj, coś się dzieje”, a my się mieliśmy tak jakby
tylko tajemniczo uśmiechać. Ale ja wtedy poczułem, że właściwie to bym
chciał, żeby tym razem też się nie udało. Nie byłem nawet, kurwa,
w stanie na nią patrzeć. Nie chcę drugiego dziecka. Nie chcę.
Kristoffer kręci głową.
– Napij się jeszcze wina – proponuję.
– Dziękuję – odpowiada, wyciągając rękę z kieliszkiem. – Tylko nic nie
powtarzaj Marthe. Musisz obiecać. W ogóle nie mogę mówić takich rzeczy.
Nie powinienem był o tym opowiadać.
– Oczywiście, że jej nie powtórzę – obiecuję.
– Nie powinienem był o tym opowiadać – powtarza Kristoffer. – Po
prostu... czasami to wszystko mnie przerasta.
Oboje przez chwilę milczymy. Kristoffer co jakiś czas pociąga nosem.
Chwytam jego dłoń, kładę ją sobie na kolanach i ściskam w obu rękach.
Nie wiem, co mam powiedzieć, „będzie dobrze, wszystko się ułoży”, coś
w tym stylu.
– Widziałem, że było ci smutno, jak Marthe zaproponowała, że
odkupimy twoją część domku – odzywa się Kristoffer po dłuższej chwili.
– A tam, od razu smutno... – odpowiadam.
– Mnie możesz powiedzieć – rzuca Kristoffer.
– Dobra – przyznaję się. – Trochę tak.
– Zastanawiałem się, jak ty sobie z tym wszystkim radzisz – zaczyna
Kristoffer. – Tak niewiele mówisz.
Zastanawiał się nad tym. Myślał o mnie.
– Czasami – zaczynam, nabierając głęboko powietrza, w piersiach coś mi
się zaciska od powstrzymywanego płaczu. – Czasami... chciałabym po
prostu, rozumiesz, żeby ktoś... tak jakby...
Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć.
Kristoffer przysuwa się ze swoim leżakiem i otacza mnie ramieniem tak,
że mogę wtulić nos w jego koszulkę. Czuję dotyk miękkiej podszewki
bluzy z kapturem – pachnie Kristofferem. Podciągam pod siebie nogi i się
w niego wtulam, jakbym była małym dzieckiem.
– Zasługujesz na to, by czuć się lepiej – mówi.
– Za chwilę jeszcze powiesz, że powinnam słuchać swojego ciała –
odpowiadam.
– Bo to n a p r a w d ę ważne, żeby słuchać swojego ciała – odzywa się
Kristoffer ze śmiechem i pociąga nosem.
– Chcesz kawałek mojego koca? – pytam.
– Tak, dzięki – rzuca w odpowiedzi i przysuwa się jeszcze bliżej, po czym
nakrywa kocem nas oboje. Siedzi odchylony w leżaku, broda opada mu na
pierś. Opieram głowę na jego ramieniu, tyle tu ciepła, czekam, aż on się
odsunie i powie, że czas już iść spać, ale tego nie robi, siedzi, nadal
wciskając się we mnie całym tym swoim ciepłym bokiem, tak mogłoby
być, a więc to takie uczucie. Siedzimy tak bardzo długo, wydaje mi się, że
Kristoffer zasnął. On również chce tu być – ta myśl rodzi się w głębokich
zakamarkach mojego pijanego, rozgrzanego mózgu – chce tu być razem ze
mną. Przesuwam twarz nieco w górę i wącham jego szyję, pachnie
przyjemnie, bezpiecznie. Ujmuję jego brodę w dłoń i całuję go. Jego usta
są zamknięte i suche.
– Hm – mruczy Kristoffer, przymyka oczy i pochyla głowę.
On tego chce – myślę – on chce, on chce.
Całuję go raz jeszcze, próbuję rozchylić jego usta swoimi wargami. Po
fiordzie sunie bardzo powoli łódź, na której toczy się impreza. Jest daleko,
widzę tylko jej światła, ale dźwięk dobrze się niesie po wodzie, słyszę
śpiewy i krzyki, jestem w stanie rozpoznać kilka pojedynczych słów. Ktoś
pogłaśnia muzykę i pasażerowie zaczynają wyśpiewywać dobrze znane
słowa: w wakacje będzie surfing, narty wodne i plaża, cudowne lato czeka
tu nas.
– Cholerne Postgirobygget – rzuca Kristoffer, rozpoznawszy kapelę,
trudno powiedzieć, czy mówi to do mnie, czy do siebie, a następnie
zasypia.
Kładę głowę na jego klatce piersiowej, on się nie rusza, tylko cmoka
przez sen, gładzę go po brzuchu, wsuwam dłoń pod jego T-shirt
i pozwalam jej tam leżeć. Nie jest mi zimno. Kręci mi się w głowie i mam
nadzieję, że nie będę rzygać, w końcu sama zasypiam, a wokół nas zaczyna
się robić widno.
K lęczę przed sedesem i wtykam palec do gardła, tak głęboko, jak tylko
sięgam, dłoń mam mokrą od śliny i żołądek mi się wywraca na drugą
stronę. Za każdym razem, gdy zamykam oczy, zaczyna mi się kręcić
w głowie, jęczę, pocę się i wstrząsa mną kilka krótkich spazmów, aż
wreszcie udaje mi się zwymiotować. Gdzieniegdzie dostrzegam jakieś
bladoczerwone elementy, zakładam, że to ceviche, jedną ręką zbieram
włosy na karku, a drugą się podpieram, spuszczam wodę i wykręcam się
w kolejnym skurczu, z oczu płyną mi łzy. Po wszystkim opieram głowę
o muszlę, z trudem łapię powietrze i jestem już oczyszczona, pusta i lekka,
prawie zasypiam, nie ma lepszego uczucia niż to, które człowieka ogarnia
tuż po rzyganiu. W mojej głowie nadal gra tamta piosenka, cholerne
Postgirobygget – w wakacje będzie surfing, narty wodne i plaża... – długo
stoję pod prysznicem ze zwieszonymi ramionami i wreszcie zaczynam
dochodzić do siebie, kilka razy odkręcam mocniej kurek z ciepłą wodą,
stoję tam, aż moja skóra robi się czerwona, po czym przyglądam się sobie
w lustrze, szorując zęby. Dziś wyglądam staro. Mam dwie głębokie
zmarszczki biegnące od kącików oczu na skos przez policzki. Mimo to
jestem piękna, pewnie, że jestem. „Nic się nie wydarzyło – mówię sama do
siebie. – Możesz spokojnie wyjść do ludzi, nic się nie wydarzyło”. Gdzieś
w środku wstrząsa mną pełne ekscytacji drżenie, nieznaczne, zabronione
mrowienie w żołądku – nic się nie wydarzyło, ale niewiele brakowało. To
niemożliwe, nie do pomyślenia, lecz brakowało niewiele.
Marthe i mama siedzą przy stole kuchennym, popijając herbatę. Olea
siedzi na podłodze i rysuje. Zrobiło się już późno, niebo za oknem jest
zachmurzone, wieje wiatr. Obudziłam się w ogrodzie wcześnie rano, bo
było mi przeraźliwie zimno, Kristoffer ocknął się przede mną i poszedł do
domku, leżałam otulona kocem. Padłam na łóżko i straciłam przytomność,
przespałam parę godzin, obudziłam się, czując bolesne uderzenia pulsu
w skroniach, miałam sucho w ustach i w gardle. Chyba o nim śniłam,
muszę z nim porozmawiać.
– Wszystkiego najlepszego – mówię i przytulam mamę, obym tylko nie
śmierdziała za bardzo alkoholem.
– Dzięki, Ido – odpowiada mama, odwzajemniając mój uścisk.
– Gdzie reszta? – pytam.
– Stein jest na przystani – wyjaśnia mama, Marthe nie podnosi wzroku
znad swojego telefonu. – A Kristoffer jeszcze śpi.
– Ojej – rzucam, siląc się na krótki śmiech, pilnuję, by odwrócić się do
Marthe plecami podczas robienia kawy.
Nie mogę na nią patrzeć, boję się, że wyczyta coś z mojej twarzy. Nic się
nie stało – powtarzam sobie – nic się nie stało, nie ma powodów, by
dręczyć się wyrzutami sumienia. Pragnę zobaczyć Kristoffera, poczuć jego
obecność w pokoju. Musimy porozmawiać o tym, co się wydarzyło –
myślę – trzeba to obgadać, przecież nic się nie stało, lecz mimo to należy
pomówić właśnie o tym, do czego nie doszło. Choć może nie będziemy
rozmawiać, tylko cały dzień patrzeć na siebie z ukosa, ze świadomością, że
coś prawie się stało, może znajdziemy jakąś wymówkę, by zejść razem na
przystań i zrobić coś przy łodzi. Dziś wieczorem znów będziemy pić,
zostaniemy na dworze, gdy inni pójdą spać, a on mi wtedy powie, że to
my dwoje powinniśmy być razem, będę mogła mu odpowiedzieć, że to
niemożliwe, nie wolno mu tak mówić, „przecież Marthe to moja siostra,
nie możemy”. „Ale jak mógłbym się powstrzymać – odrzeknie – z tobą
mogę rozmawiać o wszystkim, nie mam nikogo, przy kim czułbym się tak
jak przy tobie, łączy nas coś wyjątkowego, nie pojmuję, jak mogłem to
przez cały ten czas wypierać”. Na samą tę myśl wszystko we mnie buzuje,
z zachwytu, ze strachu, ach, przecież to niemożliwe, a może właśnie
możliwe, bo kto w końcu decyduje, co jest możliwe, a co nie?
– Co robisz, Oleo? – pytam, głównie po to, żeby coś powiedzieć.
– Rysuję – odpowiada mała.
– Robi kartkę urodzinową dla mamy – objaśnia Marthe.
– Nie powinnaś o tym głośno mówić, jeśli to ma być niespodzianka –
upominam ją.
– Ach, mamo, słyszysz ją? – Marthe wzdycha, uśmiechając się
z rezygnacją.
– Dajcie już obie spokój – niecierpliwi się mama. – Czy wam nadal
chodzi o tę historię z domkiem?
– Nie, nie – mówię i biorę Oleę za rękę, zerkam na moją siostrę, ale ona
tylko wzrusza ramionami.
– Pójdziemy obudzić tatę, Oleo? – pytam.
Mała otwiera drzwi do sypialni i krzyczy: „Tatooo!”, znów tym swoim
dziecinnym głosikiem.
– Czyżby to moje dziewczynki? – pyta Kristoffer ochrypłym, jakby
zardzewiałym głosem. Po czym widzi, że to ja, nie mówi mi „cześć” ani nic
w tym stylu, odwraca się do Olei. Jest nagi od pasa w górę i wspiera się na
łokciu, jego twarz nosi ślady wczorajszego pijaństwa. Mam wrażenie, że
nie powinnam teraz na niego patrzeć, przestępuję w progu z nogi na nogę
i robi mi się głupio.
– Dlaczego tak brzydko tu pachnie? – pyta Olea. Siada na materacu
i zaczyna się kołysać w przód i w tył.
– Bo tata był trochę chory – wyjaśnia Kristoffer.
– Naprawdę? – pyta Olea sceptycznie.
– Odrobinkę – odpowiada Kristoffer. – Ale już prawie wyzdrowiałem.
Chwyta Oleę w ramiona i przyciska ją do siebie, mała wydaje pełen
zachwytu pisk.
– Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, prawda? – mówi Kristoffer z twarzą
wtuloną w jej włosy, wygłupia się i lekko nią potrząsa. – Prawda?
– Nieee! – woła Olea i wyrywa mu się ze śmiechem. – Brzydko
pachniesz.
– To kto jest twoim najlepszym przyjacielem? – dopytuje Kristoffer i ją
łaskocze.
– Eee... – zaczyna mała i udaje, że się zastanawia, robi zamyśloną minkę
i przekrzywia ostentacyjnie głowę. – Eee... eee... No więc... Ida! –
oświadcza wreszcie, wskazując na mnie palcem.
– Ach tak – rzuca Kristoffer, śmieje się krótko i na mnie spogląda. –
Wygląda na to, że mnie pokonałaś w tej konkurencji, wielkie dzięki.
– Od dawna już o tym wiem – mówię i też się śmieję.
– Możesz na chwilę wyjść, Oleo? – prosi córkę Kristoffer, siadając na
łóżku. – Muszę o czymś pomówić z Idą.
– To tajemnica? – pyta dziewczynka.
– Nie, to zupełnie zwyczajna sprawa – wyjaśnia Kristoffer.
– Ale dlaczego muszę wyjść? – chce wiedzieć mała.
– Chodzi o urodziny babci – wyjaśnia Kristoffer.
– Ja też chcę się dowiedzieć – nalega Olea.
– Będziemy rozmawiać o tym, jak przygotować jedzenie – oświadcza
Kristoffer. – Idź lepiej do babci i zapytaj, czy dostaniesz lody.
Olea się ociąga i ostentacyjnie powłóczy nogami, po czym zatrzaskuje za
sobą drzwi. Zastanawiam się, czy usiąść na skraju łóżka, ale stoję, gdzie
stałam, jeśli mam usiąść, to on musi mnie o to poprosić.
– Sprawy chyba trochę wymknęły nam się wczoraj spod kontroli – mówi
Kristoffer.
– Aha? – odpowiadam, udając, że nie rozumiem.
– Po pierwsze, strasznie się narąbałem – ciągnie, przecierając oczy.
– Można tak to ująć – stwierdzam i wybucham śmiechem, ale on mi nie
wtóruje.
– Tak czy inaczej... – zaczyna Kristoffer, krzyżując ramiona na piersiach.
Próbuję nie przyglądać mu się zbyt intensywnie. Ma trochę włosów na
ramionach i całkiem sporo na piersi, są mocne i kręcone. Gdy pływamy
w fiordzie, nie wydaje mi się nagi w ten sam sposób, co teraz, gdy dzieli
nas od siebie tylko kołdra. Uświadamiam sobie, że leżałam wczoraj pod tą
kołdrą. – Tak czy inaczej, pamiętam, że powiedziałem coś, czego nie
powinienem był mówić – stwierdza Kristoffer. – Jak sobie popiję, to robię
się przesadnie wylewny, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
– Potrzebowałeś z kimś o tym porozmawiać – usprawiedliwiam go.
Kristoffer śmieje się krótko.
– Cóż – rzuca.
– A ja uważam, że było miło – oświadczam, po czym siadam na skraju
łóżka, kładę dłoń na kołdrze i w tej samej chwili dociera do mnie, że nie
powinnam tego robić, mimo to nie wstaję.
– Muszę mieć pewność, że to zostanie między nami – mówi Kristoffer,
trzymając przed sobą uniesione ręce, zupełnie jakby coś między nimi
odmierzał.
– Oczywiście – odpowiadam. – To jasne. Zawsze możesz ze mną
porozmawiać, jeśli coś cię gryzie.
– Powinienem raczej nauczyć się trzymać gębę na kłódkę, gdy piję –
stwierdza.
Po czym spogląda na mnie z ukosa, celuje we mnie palcem wskazującym
i uśmiecha się nieznacznie, wargi ma zaciśnięte.
– Ty zaś powinnaś się nauczyć mniej po pijaku wygłupiać. Możemy się
tak umówić?
– Co? – pytam, czując zimne poty pod pachami i na plecach.
– Wiesz, o co mi chodzi – ciągnie Kristoffer. – To się już nigdy nie
powtórzy, prawda?
Siedzę w milczeniu, czuję puls tętniący w skroniach i uszach. Gdy się nie
podnoszę, by odejść, on patrzy na mnie i mówi:
– Chyba już wstanę.
– A – rzucam. – No tak. Oczywiście.
Wychodzę i zamykam za sobą drzwi, kark mam mokry od potu.
M ama i ja idziemy na szczyt Heia. W lesie jest sucho, nasze kroki
wzbijają w powietrze pył. Połknęłam dwie tabletki paracetamolu
i znowu zwymiotowałam w łazience, tak cicho, jak tylko dałam radę, teraz
czuję się już lepiej. Także tę drogę znam na pamięć, wiem, jak ścieżka wije
się przez las, mijając biały domek położony trochę za blisko innego,
czerwonego. Wiem, skąd można dojrzeć skrawek morza, zanim trasa znów
poprowadzi nas w głąb lasu. Pamiętam, jakie to uczucie, gdy na skórę pada
cień rzucany przez wielką stromą skałę, tę, która wygląda jak troll. W tym
cieniu jest zawsze chłodno. Pamiętam płaskie żuki pełzające tuż przy mojej
głowie, gdy stałam przyciśnięta do skały, bawiąc się w chowanego czy
w podchody, liście i mech, które z niej zrywałam, nasłuchując kroków
tego, kto mnie akurat szukał, miałam później ziemię pod paznokciami,
a mama szorowała mi wieczorami palce specjalną szczotką. Teraz mama
idzie ścieżką przede mną, kroczy trochę wolniej niż ja, ale to nie jest
kwestia wieku, bo ona zawsze tak chodzi, na tyle wolno, bym zaczęła się
niecierpliwić. Niecierpliwią mnie wszyscy, którzy zbyt powolnie się
poruszają albo mówią, zarówno nasza rodzicielka, jak i Marthe mają
w sobie coś ślamazarnego. Mama włożyła teraz czapkę z daszkiem, spodnie
do kolan i stosunkowo nowe sportowe buty, włosy jej się przerzedzają,
ma wałek tłuszczu wokół talii i widoczne żylaki na jednej z łydek.
– Czasami, gdy tu jestem, myślę o tacie – mówi, odwracając się do mnie.
– Właściwie to dziwne, domek przecież zawsze należał do mnie. A ty o nim
myślisz?
Nie odpowiadam. Z pobliskich krzaków dochodzi szelest, pewnie
buszuje w nich jakiś ptak.
Widziałam tatę po raz ostatni dwa lata przed jego śmiercią. W tamtym
okresie dzwonił czasami, mówiąc, że jest w mieście, i proponował,
żebyśmy ja i Marthe spotkały się z nim w kawiarni, ale zawsze udawało
mi się znaleźć jakąś wymówkę. Tata przeprowadził się do Tromsø, gdy
miałam trzynaście lat, wcześniej przez jakiś czas po rozwodzie rodziców
spędzałyśmy u niego co drugi weekend i każdą środę. Tak to wtedy
wyglądało, rozwodnicy nie mieli w zwyczaju dzielić się po równo opieką
nad dziećmi. Gdy mama była wściekła albo płakała po rozmowie
telefonicznej z tatą, robiło mi się w środku zimno, czułam, jak sopel
szczypiącego mrozu wyrasta mi z brzucha i sięga do klatki piersiowej.
Biegłam wtedy do mamy i przytulałam ją tak mocno, jak tylko byłam
w stanie, zapewniałam, że kocham ją o wiele mocniej niż tatę. „Nie
potrzebujemy taty” – powtarzałam. Albo twierdziłam, że chciałabym, żeby
umarł, a wtedy Marthe krzyczała, że nie wolno mi tak mówić, mama też
mnie karciła, wiedziałam jednak, że wcale się aż tak bardzo nie złości, jej
reakcja była raczej czymś w rodzaju połączonej ze strachem satysfakcji,
jakbym powiedziała coś, co ona sama myślała. „Ta kobieta” – usłyszałam
kiedyś, jak mama wypowiada te słowa do słuchawki, i też zaczęłam
mówić „ta kobieta”, wspominając innym, że tata ma nową partnerkę. Ta
nowa partnerka miała dwoje dzieci. „On wybrał sobie teraz najwyraźniej
nową rodzinę” – mawiała mama, dodając, że tata zniszczył jej życie.
Płakała, przygotowując śniadanie, i powtarzała: „Teraz mamy tylko siebie,
Ido, musimy razem opiekować się Marthe”. Tata w końcu rozstał się z „tą
kobietą”, poznał kogoś nowego i przeprowadził się do Tromsø, a ja nie
chciałam go tam odwiedzać – byłam na tyle duża, by podjąć taką decyzję.
Marthe zaś latała do niego na weekend raz w miesiącu, z plakietką
„podróżuję sama” zawieszoną na szyi, ona w ogóle nie miała ochoty na
drastyczne decyzje tego rodzaju. Mama i ja co miesiąc machałyśmy jej na
pożegnanie na lotnisku Fornebu, mama zawsze musiała podczas tego
machania sobie popłakać, bo myślała, że Marthe rozchoruje się podczas
pobytu w Tromsø i że tamtejsi lekarze nie są wcale równie dobrzy, jak
lekarze w domu. Ale moja siostra wracała za każdym razem w doskonałej
formie, przywożąc historie o nowych przyjaciołach i niezachodzącym
słońcu, jadali lazanie przygotowane przez nową żonę taty, a mnie prawie
zatykało, gdy o tym wszystkim słuchałam, bo ona tego wszystkiego
doświadczała, ruszała w tę comiesięczną podróż tak lekko i beztrosko,
przecież to ja mogłabym być na jej miejscu. Ale nie chciałam robić tego
mamie, musiałam trzymać się mamy. Marthe zaś nie pojmowała, że
powinna powściągać swój entuzjazm, by nie robić jej przykrości, i czasem
nie dawało się jej uciszyć w drodze z lotniska, gdy bez ustanku paplała
o tym, jak się świetnie bawiła, z kolei ja bywałam wobec niej złośliwa,
w dość paskudny sposób przedrzeźniałam północny dialekt, którego
czasami używała – c h o l i b k a, c h ł o p i n a, a b o j a t a m w i e m –
mama mówiła, że nie wolno mi się z niej naśmiewać, ale widziałam, że
trochę jej sprawiam przyjemność, bo to znaczyło, że jesteśmy w tej samej
drużynie.
Nigdy nie odwiedziłam taty po jego przeprowadzce. Jako nastolatka
byłam z tego dumna, mogłam mówić głośno babci albo koleżankom
mamy, że ani razu do niego nie pojechałam i że nie jestem tym w ogóle
zainteresowana. Używałam pełnych dramatyzmu słów: „nigdy mu nie
wybaczę tego, co nam zrobił”, mama zaś udawała, że się tym martwi,
i nazywała to „nastoletnim buntem Idy”. Gdy tata dzwonił, odpowiadałam
niecierpliwie półsłówkami na jego nieśmiałe pytania. Z czasem zresztą
dzwonił coraz rzadziej, spotykaliśmy się od czasu do czasu w kawiarni, gdy
wpadał do miasta. Mimo że byłam już starsza, nadal zachowywałam się
jak pełna złości, wrogo nastawiona nastolatka, Marthe tymczasem
przytulała go z oczywistością, która wyraźnie bardzo go cieszyła, nadal
latała do Tromsø w odwiedziny, co przepełniało mnie bolesnym uczuciem
zazdrości, bo niby mogłam podróżować razem z nią, ale byłoby dziwnie,
gdybym zaczęła to nagle robić po takim czasie. A później tata zachorował
na raka, już wtedy nie rozmawiałam z nim od wielu miesięcy. Okazało się,
że to trzustka. Marthe poleciała do niego w odwiedziny, a po powrocie
powiedziała mi, że ja też muszę jechać, że będę żałować, jeśli nie pojadę.
Pomyślałam wtedy, że nie może być przecież aż tak źle, tata na pewno
poczuje się lepiej, musiałam się chwilę zastanowić przed podjęciem decyzji
o podróży, nie czułam się gotowa. I gdy tak się zastanawiałam, żona taty
zadzwoniła do Marthe z wiadomością, że on już nie żyje.

Na szczycie podziwiamy widok i wskazujemy palcami domy po drugiej


stronie fiordu, które chyba rozpoznajemy. Oprócz nas jest tu kilka osób.
Kobieta, chyba tylko trochę starsza ode mnie, stoi w spodenkach
treningowych i krótkim topie, próbując zrobić selfie sobie, trójce swoich
dzieci oraz psu i złapać jeszcze w tle kawałek widoku na fiord. Dwoje
starszych dzieci ustawia się za jej plecami, uśmiecha się i unosi palce,
układając je w literę „V”, kobieta zaś klęka z uniesionym telefonem, po
czym oglądają razem zdjęcia.
– Nie objęłaś Malin – zauważa chłopak.
– Może ja wam pomogę? – pytam.
– Dziękujemy – odpowiada matka, podając mi telefon.
Ustawiam aparat i patrzę na nich na ekranie, słońce świeci im prosto
w oczy, ich twarze wyjdą ciemne. Moja mama stoi kawałek dalej i się
uśmiecha.
– I jeszcze ty, Malin – mówi kobieta, wyciągając rękę do młodszej
dziewczynki. – Wszyscy razem.
– Ale przecież wieje – protestuje mała. – Mam potargane włosy, będę
brzydka na zdjęciu.
– Wszyscy tak wyglądamy – przekonuje ją matka. – To nic nie szkodzi.
– Ale ja nie chcę! – woła dziewczynka i się odsuwa.
Stoję z komórką tej kobiety w ręku i czekam.
– No, chodź! – niecierpliwi się matka. – Nie rób problemu z niczego.
– Ale ja nie chcę, kurwa mać! – krzyczy dziewczynka, już na granicy
płaczu.
Przekleństwo brzmi dziwnie w jej ustach, jest drobna, chudziutka, ma na
nogach różowe sportowe buty, oceniam ją na jakieś dziewięć albo dziesięć
lat. Nie wiem, gdzie podziać wzrok, gdy jej rodzeństwo szeroko się
uśmiecha.
– Malin! – dyscyplinuje córkę kobieta. – Daj już spokój!
– Malin, robisz siarę – upomina ją brat.
Znów się uśmiechają, ja robię zdjęcie, później jeszcze jedno. „No i już” –
mówię, pokazując im fotografie, a kobieta dziękuje mi z uśmiechem.
Spodziewam się, że ochrzani córkę za tę „kurwę”, ale ona chyba sobie
odpuszcza. Śmiejemy się z tego z mamą, schodząc ze szczytu.
– Żal mi się zrobiło tej małej – odzywa się mama. – Ale widać, że
dziewczyna ma charakter. Trochę jak Pippi.
– Tak – odpowiadam, myśląc, że wcale nie było mi jej żal, czułam tę
samą pełną satysfakcji złość, co jej brat, tak jakbym ja też należała do jej
starszego rodzeństwa, a ona nie umiała się zachować, bo pozwalała sobie
myśleć o swoich włosach, stać tam i narzekać, wszystko przeciągać, i to
w sytuacji, gdy czekała na nią nie tylko cała jej rodzina, ale także dwie
obce kobiety. Ja bym tak nigdy nie postąpiła – myślę – zrobiłabym to, co
mi każe matka, uśmiechnęła się do pani robiącej nam zdjęcie i w milczeniu
rozkoszowała się tym, że moja młodsza siostra zbiera ochrzan.
M am jedno nieodebrane połączenie z numeru zaczynającego się od
+46. Zasycha mi w ustach, zamykam drzwi do mojej sypialni
i oddzwaniam, czując w dłoniach uderzenia tętna. Łączę się z recepcją
i proszę o przekierowanie do doktora Ljungstedta, tłumaczę, że chyba
próbował się ze mną kontaktować w sprawie wyników badań. „Tak, tak” –
odpowiada mi uprzejmie recepcjonistka, za chwilę zobaczy, czy doktor jest
wolny.
– Dzień dobry – zaczynam, gdy lekarz się przedstawia, i wypowiadam
swoje imię i nazwisko, czując bicie serca w piersiach, jak również puls
tętniący w uszach.
– Cześć, Ido – odpowiada Ljungstedt.
Wypowiada moje imię w ten sam sposób co wtedy w klinice, z szerokim
szwedzkim „i”, które brzmi prawie jak „e”.
– Jak się miewasz? – pyta.
– W porządku – odpowiadam.
– Cieszysz się latem?
– Pewnie – rzucam.
– Rysujesz jakieś ładne domy? – wypytuje lekarz.
– Tak – odpowiadam, wiercąc się niecierpliwie na łóżku.
Jego głos w słuchawce jest trochę zniekształcony, ale słyszę go
wyraźnie, gdy mnie informuje, że wyniki badań już przyszły i że, niestety,
nie wyglądają najlepiej.
– Obawiam się, że... – zaczyna lekarz, po czym mówi coś, czego nie
rozumiem.
– Przepraszam, chyba nie dosłyszałam – przyznaję.
Powtarza to samo jeszcze raz, ale nadal nie wiem, o co mu chodzi.
– Bardzo przepraszam, mógłby pan jeszcze raz powtórzyć? Proszę mi
wybaczyć, po prostu chcę mieć pewność, że dobrze rozumiem.
Ljungstedt wyjaśnia, że nie mam dość jajeczek, by opłacało się je
zamrażać – nie używa dokładnie tych słów, ale mówi coś mniej więcej
w tym stylu, po szwedzku. Tym razem udaje mi się wszystko zrozumieć.
– Ach – rzucam.
Wyglądam przez okno, szyba jest umazana ptasim gównem, którego
wcześniej nie dostrzegłam. Mewy. Po fiordzie sunie łódź, żaglówka
z mnóstwem żagli. Zastanawiam się, jaką ma nazwę, kto jest na pokładzie
i dokąd płynie.
– Uważasz, że jestem przesadnie bezpośredni? – pyta lekarz.
– Nie – odpowiadam. – Nie, nie. Lepiej powiedzieć wszystko od razu.
Nie trzeba mnie oszczędzać.
– Pewnie brałaś taką możliwość pod uwagę – mówi Ljungstedt. –
W końcu masz już czterdzieści lat.
Zaczynam płakać, mimo że wcale tego nie chcę, przecież nie ma się o co
mazać, lekarz na pewno słyszy to w słuchawce, mam ściśnięte gardło,
zapchany nos, pewnie, że powinnam była to brać pod uwagę, nie pojmuję,
jak mogłam po prostu sobie wyobrażać, że wszystko będzie dobrze,
przecież mam już czterdzieści lat.
– Bardzo mi przykro – odzywa się doktor.
Dodaje, że już podczas badania USG zobaczył, że jajeczek zostało
niewiele, ale stwierdził, że powie mi o tym dopiero wtedy, gdy będzie
miał przed sobą wszystkie wyniki.
Wyjaśnia, że musiałabym przejść bardzo intensywną terapię
hormonalną, żeby w ogóle mieć nadzieję na pozyskanie odpowiedniej
liczby jajeczek nadających się do zamrożenia, a on jako lekarz nie może mi
tego zalecić ze względów zdrowotnych, poza tym byłoby to bardzo drogie.
Przerywam mu i pytam, czy już nigdy nie będę mogła zajść w ciążę.
Ljungstedt zwleka z odpowiedzią.
– Zawsze jest jakaś szansa – mówi w końcu. – Tak długo, jak się
regularnie miesiączkuje. Ale... sama wiesz. Powinno się zachodzić w ciążę
w okolicach trzydziestki, tyle że nie wszyscy wtedy chcą i mogą. A później
się nagle okazuje, że
się za długo czekało. To właściwie s u p e r s m u t n e, ale tak się to
czasem układa.
U rodzinową kolację musimy zjeść w kuchni, za mocno wieje, żeby
nakryć do stołu w ogrodzie. Krewetki leżą w miskach na blacie i się
rozmrażają, Kristoffer pojechał do miasteczka po zakupy, ale nie udało mu
się dostać świeżych. Zastanawiam się, czy w ogóle powinien dziś
prowadzić. Nie patrzy mi w oczy, siedzi na sofie z książką, co jakiś czas
mówi coś do Olei, prosi ją, by odłożyła iPada, czyta jej na głos. Krzątam
się po domku i sprzątam, nakrywam do stołu, wystawiam kieliszki z szafki.
Po rozmowie z lekarzem poleżałam chwilę w łóżku. Trochę popłakałam,
ale niezbyt wiele, ucisk w piersi był zbyt silny, żeby móc się porządnie
rozbeczeć, czułam się jakby brakowało mi powietrza. Próbowałam robić
głębokie wdechy i spokojne, powolne wydechy, ale wszystko mi się
zaciskało, cofało i bolało mnie w piersiach, jakby ktoś mocno ściskał moje
żebra. Drżałam, zastanawiając się, czy nie mam przypadkiem gorączki,
nakryłam się kołdrą, mimo że byłam w pełni ubrana. W końcu nie dałam
już rady dłużej tak leżeć, poszłam do łazienki i zaczęłam googlować
ćwiczenia oddechowe, wypróbowałam jedno z nich, tak zwane
oddychanie po kwadracie, ale nie mogłam porządnie nabrać powietrza,
było mi tak zimno, że w końcu musiałam wejść pod prysznic, gdzie długo
stałam pod gorącym strumieniem wody.
Śpiewamy dla mamy przy stole, głównie ze względu na Oleę. Mama
godzi się na Happy Birthday, nie chce tradycyjnej norweskiej piosenki
urodzinowej, twierdzi, że nie może patrzeć na całe to podskakiwanie,
kłanianie się i dyganie. Marthe, Kristoffer i Stein śpiewają głośno, ja zaś
cicho, brakuje mi powietrza. Nigdy nie będę niczyją matką, dorosłe dzieci
nie zaśpiewają mi na sześćdziesiąte piąte urodziny, nie zostanę niczyją
babcią, wnuki nie będą ze mną świętować Bożego Narodzenia. Ta
świadomość otwiera się we mnie jak otchłań, zaglądam w wielką czarną
pustkę, cały czas śpiewając Happy Birthday, droga mamo, Happy
Birthday to you, mnie samej się to nigdy nie zdarzy, bo już jest za późno.
Próbuję oddychać po kwadracie, robić wdech i patrzeć w górę, robić
wydech i patrzeć w prawo, wdech i na dół, wydech i w lewo, robię to
wszystko kilka razy bez przerwy, a pozostali po prostu sobie rozmawiają.
Wznosimy toast za zdrowie mamy białym winem, Kristoffer nalewa coli
do szklanki Olei, nie patrzy na mnie i nie patrzy na Marthe, widzę, że ona,
podobnie jak ja, próbuje uchwycić jego spojrzenie. Nigdy nie naleję coli
swojej córce. Nie będę odwiedzać swoich dzieci w domku wakacyjnym,
w ogóle nie będę miała kogo odwiedzać. Woda w miseczkach do płukania
rąk jest mętna, na powierzchni unosi się kilka ułamanych krewetkowych
wąsików. Nie panuję nad swoimi dłońmi, ktòre drżą przy obieraniu
krewetek, słyszę własny głos, mówiący, jakie są duże i ładne.
– Skorupiaki bywają właściwie najlepsze w styczniu i lutym – mówi
Stein. – Wtedy woda jest najzimniejsza.
Układam obrane krewetki schludnie jedną obok drugiej na kromce
białego pieczywa, po czym rysuję na nich majonezem literę „Z”, wyciskam
nad nimi cytrynę, którą następnie przecieram palce, żeby pozbyć się
zapachu, ale jestem w stanie odgryźć tylko kęs chleba i zostawiam resztę
na talerzu. Myślę o tych wszystkich okazjach, kiedy jadłam tutaj krewetki,
odkąd byłam mała, a tata je dla mnie obierał, zawsze kładł je w małym
stosiku na samym środku kromki pieczywa – to wspomnienie sprawia mi
teraz ból.
Stukam w kieliszek i wstaję, muszę postukać raz jeszcze, bo Olea i Stein
rozmawiają z sobą głośno o Śwince Peppie, Kristoffer ich ucisza. Mama
splata dłonie na kolanach i się uśmiecha, zadziera brodę i widać, że już się
nie może doczekać. Dziwnie jest stać mniej niż metr od stołu i musieć coś
zaraz powiedzieć, mam wrażenie, że wszyscy robią przesadnie uroczyste
miny, takie uprzejme i pełne zainteresowania, miny, które się robi, gdy
ktoś wygłasza mowę, a przecież to tylko ja i jest nas razem tylko sześcioro.
– Kochana mamo – zaczynam, szeleszcząc kartką, na której zrobiłam
sobie notatki. – Ogarnia mnie dziwne uczucie, gdy sobie uświadamiam, że
masz sześćdziesiąt pięć lat. Obie z Marthe bez przerwy słyszymy, że
musimy mieć dobre geny, skoro nasza matka tak młodo wygląda.
Brzmię prawie całkiem normalnie, krew zaczyna na powrót krążyć
w moim ciele. Kristoffer się uśmiecha, a Stein zerka z dumą na mamę.
W miarę jak mówię, Marthe obiera krewetki dla Olei i układa je na jej
talerzu, jedną, drugą, trzecią i kolejne.
– Wiek to w ogóle dziwna sprawa – ciągnę dalej. – Pamiętam, jak
dostałaś kartkę z napisem „Życie zaczyna się po czterdziestce”. Tak się mniej
więcej żartowało w latach osiemdziesiątych. Pamiętasz?
– Nie za bardzo – odpowiada mama.
– Na tej kartce były różne takie rakiety i w ogóle – dodaję. – Nie
przypominasz sobie? No cóż... Nic nie szkodzi. W każdym razie, gdy byłam
mała, wydawało mi się, właśnie przez tę kartkę, że czterdzieste urodziny to
coś wyjątkowego i ekscytującego.
Stein zaczyna rechotać. Kristoffer tylko nieznacznie się uśmiecha. Zerkam
na swoje notatki. Chciałam, żeby to była urocza historia o mnie, Marthe
i mamie, żebym mogła na koniec powiedzieć, jak bardzo nie możemy się
doczekać, by zostać takimi energicznymi sześćdziesięciopięciolatkami jak
ona, chciałam się jej przypochlebić i zakończyć cytatem z mowy, której
mama nigdy nie usłyszała – try again, fail better – tylko że teraz patrzę na
swoje odręczne pismo i dochodzę do wniosku, że nic z tego nie ma sensu.
Nic tu nie ma. Nie wiem, jak przejść dalej. Czy my się w ogóle znamy?
Pilna i zdolna Ida, urocza Marthe – przyjeżdżamy tu co roku i robimy te
same rzeczy. Dlaczego jesteśmy tym, kim jesteśmy, a nie kimś innym? Co
to znaczy: lepiej ponosić porażki, czemu mam prosić mamę, żeby lepiej je
ponosiła, przecież to nic nie znaczy, porażkę się albo ponosi, albo nie, poza
tym ona przecież żadnej porażki nie poniosła.
– No, w każdym razie: wszystkiego najlepszego – mówię, unosząc
kieliszek, i musimy wypić zdrowie mamy, robimy to, zanim ktokolwiek
zdąży zapytać, czy to już naprawdę wszystko, a ja wracam na swoje
miejsce. Mama wydaje się zaskoczona, ale posyła mi uśmiech. Marthe
marszczy czoło. Stein klaszcze.
– Ech, Ido, Ido – tak jakby mnie karcił.
Patrzę na dłonie mojej siostry układającej kolejne krewetki na talerzu
Olei, jej palce są krótsze i grubsze od moich, Marthe obgryza paznokcie,
robi to, odkąd pamiętam. Przekręca główkę, ściska grzbiet, odrywa ogon,
zdejmuje pancerzyk. Biorę kilka krewetek ze swojej kromki chleba
i przekładam je na pieczywo Olei. Marthe podnosi na mnie wzrok.
– Co robisz? – pyta.
– Pomyślałam, że Olei będzie miło – wyjaśniam. – Żeby nie czekała,
patrząc, jak wszyscy inni jedzą.
– Będziesz się teraz czepiać tego, jak szybko obieram k r e w e t k i? –
oburza się Marthe.
Biorę własną kromkę w obie dłonie, odgryzam duży kęs. Krewetki są
smaczne i jędrne. Marthe prycha rozbawiona, patrzy na mamę i Kristoffera.
– Dałam Olei dwie krewetki – mówię i odkładam kromkę, uśmiechając
się. – Czy to takie straszne?
– A moglibyśmy po prostu... – rzuca Kristoffer i macha ręką, Olea wtula
twarz w jego ramię, dokładnie tak, jak ja to zrobiłam minionej nocy –
myślę.
– Jasne – mówię. – Chyba hormony uderzają Marthe do głowy.
Stein mruczy pod nosem rozbawiony, mama posyła mu błyskawiczne,
pełne irytacji spojrzenie.
– Nie mam siły dłużej tego słuchać – oświadcza Marthe i kręci głową,
zaciska usta, odsuwa krzesło od stołu, szurając nim głośno, i wstaje.
– Marthe – prosi mama, wyciągając do niej rękę. – Daj spokój, nie
odchodź.
Moja siostra odtrąca jej ramię i wychodzi na taras, trzaskając za sobą
drzwiami. Mama mierzy mnie wzrokiem.
– Halo – odzywam się, czuję, że oddycham nieco szybciej, zalewa mnie
niespodziewana, cudowna fala wściekłości, znów czuję ciepło w dłoniach
i stopach. – Dwie krewetki. Chyba wolno mi istnieć, mimo że nie jestem
w ciąży.
– Wcale nie chodzi o to, kto jest w ciąży – przekonuje mnie mama.
Stein nakłada sobie kolejną garść krewetek, zjadł już całą jedną
napakowaną nimi kanapkę. Kristoffer wbija we mnie wzrok,
odwzajemniam jego spojrzenie, a on kręci głową.
– Chcesz jeszcze krewetek, Oleo? – pyta, gładząc małą po włosach.
– Nie mam ochoty na krewetki – szepcze do niego Olea, wciąż nie
podnosząc wzroku. Jedzenie leży nieruszone na jej talerzu, Kristoffer pyta
ją, czy wolałaby kanapkę z pasztetem, a ona kiwa głową. Siedzi między
Steinem i mamą a mną, wbija wzrok w stół, żadne z nas nie jest z nią
spokrewnione – myślę sobie i chce mi się płakać na widok jej pochylonego
karku, widać, że tu nie pasuje.
– Nie przejmuj się, Oleo – pociesza ją mama, kładąc dłoń na jej
ramieniu. – Dorośli czasem się sprzeczają, ale po chwili znów się godzą.
Mama patrzy na mnie nad stołem.
– Mogłabyś pójść porozmawiać z Marthe – mówi. – I może spróbujemy
miło spędzić wieczór?
– To były tylko dwie krewetki – odpowiadam. – Halo. To jej odbiło.

Marthe zaległa w hamaku, nie zdjąwszy butów, odpycha się nogami,


wprawiając go w ciężkie kołysanie. Trzyma się za brzuch. Gdy do niej
podchodzę, unosi głowę i ociera twarz. Widać, że płakała.
– Co z tobą? – pytam, staram się, by mój głos brzmiał przyjaźnie.
– Z e m n ą? – rzuca Marthe. – To ty na mnie naskoczyłaś.
– Ale chyba nie tylko o to chodzi – zauważam.
Marthe nabiera powietrza z drżeniem.
– Po prostu nie jest mi łatwo – mówi. – Z Kristofferem.
Siadam ostrożnie w drugim końcu hamaka i podciągam nogi pod siebie.
Właściwie nie ma tu miejsca dla dwóch osób, ale z podkurczonymi nogami
jakoś się obie mieścimy. Hamak zaczyna się lekko huśtać, musimy chwycić
jego brzegi i przytrzymać się chwilę, nim udaje nam się znaleźć wspólny
rytm. Tak właśnie siadałyśmy kiedyś, w przeszłości. To kołysanie sprawia,
że coś znów się zaciska w mojej piersi. To te same drzewa: sosny i wiśnie,
ten sam hamak, ten ogród, jest jakieś poczucie beznadziei w tym, że nic się
tu nigdy nie zmienia, tylko ja jestem coraz starsza i starsza.
– On jest mną zupełnie niezainteresowany – zaczyna Marthe. – Spędza
cały czas z Oleą i prawie wcale na mnie nie patrzy.
– Och – wyrywa mi się.
– Ale w końcu będzie lepiej, musi być – ciągnie moja siostra. – Jak
urodzę dziecko. Nie rozumiem, o co mu chodzi, może ma depresję czy coś.
– Chyba nie powinnam ci tego mówić... – zaczynam.
– Co? – pyta Marthe.
Kołyszemy się z boku na bok, powoli, powoli, konary drzew trzeszczą.
Kiedyś, w dzieciństwie, rozpędzałyśmy się tutaj tak, że Marthe zaczynała
krzyczeć, czasem próbowała zeskoczyć z rozbujanego hamaka i lądowała
twarzą na ziemi. Czuję, jak słowa układają mi się na języku, chcąc się
wydostać na świat, mają słodki, ciemny smak. Ona powinna wiedzieć.
Nie może już dłużej się oszukiwać. To właśnie takie rzeczy powinny sobie
mówić siostry, o takich rzeczach po prostu trzeba rozmawiać. Owszem,
trzeba, nawet jeśli to nieprzyjemne – myślę, prostując nieznacznie plecy.
– Chyba powinnaś o tym wiedzieć – brnę dalej. – Kiedy piliśmy razem
ostatniej nocy, Kristoffer powiedział, że wcale nie chce tego dziecka.
– O czym ty mówisz? – pyta Marthe.
– On się chyba po prostu boi – ciągnę. – Bo to przez Oleę rozpadł się
jego poprzedni związek. Jest załamany twoją ciążą.
– Mogłabyś dać spokój? – prosi Marthe i zaczyna się wiercić w hamaku.
– Przecież tak się ucieszył.
– Słuchaj – ucinam sprawę. – Rozumiem, że się na mnie złościsz. Ale
doszłam do wniosku, że jeśliby chodziło o mojego męża, to chciałabym
wiedzieć.
– I jak on, twoim zdaniem, do tego podchodzi? – chce wiedzieć Marthe.
– M o j e zdanie nie ma tu znaczenia – zaczynam. – Ale wspominał mi, że
byliście na obiedzie u jakiegoś Kristiana i Ann, a ty podziękowałaś za
wino. I ludzie zaczęli coś podejrzewać, a on siedział tam, modląc się
w duchu, żebyś poroniła.
Marthe mruga kilka razy i patrzy na swoje dłonie.
– Nie jestem pewna, ale chyba wymienił imiona Kristian i Ann – dodaję.
– Tak – odpowiada moja siostra bardzo cichym głosem. – Rzeczywiście u
nich byliśmy.
– Uważam, rzecz jasna, że nie zasługujesz na takie traktowanie –
oświadczam, skrobiąc się w łydkę. Mam tam solidny bąbel po ukąszeniu
komara, taki duży i tłusty, zaczynam go drapać z całych sił.
– Czemu on ci o tym powiedział? – zastanawia się Marthe.
Jej twarz stężała w przykrym grymasie, zupełnie jakby coś ją bolało.
– Musiał chyba z kimś o tym porozmawiać – odpowiadam. – Trochę
sobie popiliśmy. Właściwie to było dla mnie dość nieprzyjemne,
powiedziałam mu: „Hej, nie możesz mi mówić takich rzeczy”.
Zerkam w stronę domku, Kristoffer stoi w drzwiach i na nas patrzy.
Czemu pomalowali ten domek na biało, czemu nie mógł po prostu zostać
żółty?
– To było dość nieprzyjemne – powtarzam.
Marthe stawia stopy na ziemi, z jej oczu płyną łzy. Rusza przez trawnik
i mija Kristoffera, on chwyta ją za nadgarstek, a ona się na niego
zamachuje. Kristoffer rzuca spojrzenie w moją stronę, po czym wchodzi za
Marthe do środka. Moszczę się w hamaku, odpycham nogą i zaczynam
huśtać, czuję drżenie w całym ciele, piecze mnie gdzieś głęboko w brzuchu,
jakby za chwilę miało mi się zebrać na wymioty, leżę tak sobie, bujając się
na prawo i lewo, w tę i we w tę. Hamak śmierdzi grzybem, ma pewnie
tyle lat, co ja, kojarzy mi się z ciastkami, wodą z sokiem i komiksami
o przygodach Chapsa czy Wilka Bardzozłego i Małego Wilczka, z wysoką
trawą, której źdźbłami można się skaleczyć. Od strony domku dochodzą do
mnie podniesione głosy, drzwi na taras są otwarte, słyszę więc, co mówią
tam w środku, a później rozlegają się szybkie kroki na żwirowym
podjeździe i warkot odpalanego silnika, leżę cichutko i wszystko to słyszę,
czuję się otwarta na oścież, w uszach dudni mi bicie mojego serca.
M inęła godzina, a Marthe nadal nie ma. Siedzę na sofie z Oleą
i oglądam z nią dobranockę, mała jest milcząca i niespokojna.
– Nie powinna prowadzić w stanie takiego wzburzenia – powtarza mama
po raz kolejny i podnosi wzrok. – Może spowodować wypadek.
Układa razem ze Steinem duże puzzle na stole kuchennym, jedne z tych,
które z sobą przywieźli, ilustracja przedstawia wielki bajkowy zamek
gdzieś w Niemczech. Opowiadała mi, że lubią tak razem spędzać czas.
Zdaniem Steina, pomaga to na nerwy, gdy więc się okazało, że Marthe nie
odbiera od żadnego z nas połączeń, a mama nie mogła się uspokoić,
przyniósł tę właśnie układankę, która ma aż tysiąc elementów.
– Wszystko będzie dobrze – powtarzam po raz setny i wstaję. – Może po
prostu nie myślmy od razu o najgorszym. Ktoś się napije herbaty?
– Ja poproszę – odzywa się mama i uśmiecha się z wdzięcznością. Klepię
ją po ramieniu, a ona gładzi moją dłoń, po czym ją ściska. Stein też ma
ochotę na herbatę. Zjedliśmy po małym kawałku tortu urodzinowego
kupionego w cukierni na wybrzeżu – był ozdobiony masą marcepanową
i małymi różyczkami. Teraz zbieram talerzyki i zgarniam resztki marcepanu
do kosza na śmierci.
– Może zapytaj też Kristoffera? – proponuje mama.
Wyglądamy przez okno. Kristoffer siedzi na tarasie zwrócony do nas
plecami, trzyma telefon przy uchu, po chwili go opuszcza, wygląda na to,
że pisze esemesa.
– On się wciąż próbuje dodzwonić do Marthe – stwierdzam. – Ale
wygląda na to, że ona nadal nie odbiera.
– To musiało być dla ciebie bardzo nieprzyjemne – szepcze mama, tak, by
nie usłyszała jej Olea.
– Naprawdę – odpowiadam, również szeptem, nalewając wody do
czajnika. – Ale najgorzej musi się, rzecz jasna, czuć Marthe.
– Że też to się teraz okazało – mówi mama. – Biedna Marthe, mój Boże.
– Musimy jakoś ogarnąć tę sytuację, mimo że Kristoffer zrobił z siebie
idiotę – odpowiadam. – Zająć się Oleą i w ogóle.
Stein zerka na nas znad szkieł okularów i marszczy czoło, znajduje
właściwy element układanki i wciska go w odpowiednie miejsce. Nie chcę
na niego patrzeć. Pocę się pod pachami. On nic nie wie – przychodzi mi na
myśl – nie wie niczego o mnie, o Marthe ani o naszej mamie, on też tu nie
pasuje. Czuję, jak wzbiera we mnie irytacja: czemu on tutaj w ogóle jest,
dlaczego on również nie może sobie pojechać?
Podaję herbatę mamie i Steinowi, po czym sypię płatki śniadaniowe do
miseczki, dolewam mleka i stawiam to wszystko na sofie obok Olei.
Dobranocka już się skończyła, na ekran wjeżdża zapowiedź jakiegoś
wakacyjnego talk-show, który ma być nadany dziś wieczorem, prowadząca
mówi bardzo głośno i uśmiecha się trochę zbyt szeroko, jakby miała więcej
zębów niż przeciętny człowiek. Stoi obok kucharza, który też się szczerzy
i patrzy w obiektyw z jednym zmrużonym okiem, ma na głowie czapkę
budyniówkę i włożył biały fartuch. Kamera filmuje zawartość garnka,
gotuje się w nim różowawa zupa ze skorupiaków. W tle widzę Oslofjorden
i Aker Brygge, próbuję się zorientować, gdzie mieści się studio, może
gdzieś niedaleko twierdzy Akershus.
– Proszę teraz popatrzeć – zachęca prowadząca, zaglądając do garnka.
– No tak – odzywa się kucharz. – Za chwilę będzie gotowe.
– Będziemy się zaraz kłaść spać, Oleo? – pytam.
Mała kręci głową, nie odrywając wzroku od ekranu. Zaciskam dłoń
wokół jej stopy i ją głaszczę. Olea jest bosa, nogę ma trochę zimną, jej
stopa wydaje mi się drobna, krągła i miękka, jak zwierzątko przytulanka.
Przeciągam palcem po podeszwie, mała chichocze i podciąga nogę pod
siebie.
– Przykro ci, że Marthe i tata się posprzeczali? – pytam.
– Trochę – szepcze Olea, przygryzając dolną wargę.
– Może popływamy we dwie łódką, zanim pójdziesz spać? – mówię. –
I spróbujemy złowić jakieś rybki?
– Wędką? – pyta Olea i patrzy na mnie, nagle zainteresowana.
– Nie, na trolling – odpowiadam. – Ale będziesz mogła pilnować własnej
żyłki. I zobaczymy, czy uda nam się coś złapać.
– A możemy popłynąć wielką łodzią? – pyta Olea.
– Oczywiście – mówię.
– Bardzo dobry pomysł – stwierdza mama, mruga do Olei znad
układanki i posyła nam uśmiech. Postępuję właściwie, czuję to teraz
dobitnie: jestem dorosła, dobrze sobie radzę. Mam spokojny, uprzejmy ton
głosu, to znajoma sytuacja, wszystko wygląda tak, jak wyglądać powinno.
Znajduję kamizelkę ratunkową Olei wiszącą na kołku w korytarzu,
przynoszę jej parę sportowych butów i kurtkę, jestem właściwie trochę
dumna, gdy mała stoi już gotowa, z kamizelką i podekscytowaną miną.
Widzisz, Marthe, potrafię robić takie rzeczy lepiej niż ty – to ja powinnam
być na twoim miejscu.
W drodze na przystań musimy minąć siedzącego na tarasie Kristoffera.
Pali papierosa, obok niego stoi pusty kubek po kawie, palce dłoni zaciska
na telefonie, widać, że płakał. Gdy mijamy go ze sprzętem do łowienia ryb
i wiadrem, podnosi na nas wzrok.
– Ona powinna kłaść się do łóżka – rzuca.
– Pomyślałam, że będzie miło wybrać się przed snem na krótki rejs –
odpowiadam. – Olea jest tego samego zdania.
– Będę sama łowić na trolling – mówi mała trochę zawstydzonym
głosem, jakby nie była do końca pewna, co to znaczy.
– Ale to nie ty podejmujesz takie decyzje – zwraca się do mnie Kristoffer,
zaciskając szczęki.
Olea zamiera obok mnie, ojciec musi się jej teraz wydawać przerażający,
jego twarz – czerwona i obca.
– Nie wolno mi łowić ryb – szepcze mała i ciągnie mnie za rękę.
– Ależ oczywiście, że wolno – odpowiadam.
Morze ma szarawą barwę, wypływamy na fiord w matowym świetle
wieczoru. Nie widać tylu żaglówek, co zazwyczaj, pływa się trudniej niż
wczoraj, manewrowanie łodzią nie jest już takie łatwe. Olea leży na
brzuchu z jedną ręką wysuniętą za burtę, odwraca się do mnie
z uśmiechem co jakiś czas, gdy fale uderzają o łódź i woda moczy jej dłoń.
Pamiętam, jakie to uczucie tak leżeć, przykładać jedno ucho do burty,
a drugie zasłaniać ręką, słuchać plusku wody i głuchych stuków
dochodzących spod pokładu, zupełnie jak gdyby łódź skrywała jakąś
tajemnicę, której nie chce wyjawić nikomu.
– Prawda, że mogę tak leżeć? – pyta mała.
– Jasne – odpowiadam. – Pod warunkiem że będziesz się mocno trzymać.
– Tata mi nie pozwala – oświadcza Olea.
– Ale ja ci pozwalam – rzucam.
Mała wysuwa się jeszcze kawałek za burtę. Moja głowa wydaje mi się
trochę za ciasna i czuję się, jakbym patrzyła przez jakiś filtr. Po raz nie
wiem który odtwarzam w pamięci moją rozmowę z lekarzem, urwane
strzępki zdań: „cieszysz się latem”, „bardzo mi przykro”. Fale są wyższe niż
wczoraj, steruję ze wzrokiem wbitym przed siebie, na krótką chwilę stają
mi przed oczami sceny z filmów katastroficznych, które niegdyś widziałam,
wyobrażam sobie wielką falę uderzającą w łódź i wywracającą ją do góry
dnem. Nie musimy zbyt długo łowić ryb – myślę – właściwie to mam
nadzieję, że nic nam się nie uda złapać, bo nie wiem, czy dałabym radę
zabić rybę w obecności Olei. Marthe na pewno nigdy nie zabierała małej
na samotną wyprawę łodzią, przecież w ogóle nie umiała nią sterować, aż
do teraz. Zastanawiam się, dokąd pojechała moja siostra, gdzie się zaszyła
teraz i czy płacze – te myśli sprawiają, że robi mi się trochę niedobrze.
Zrelacjonowanie mojej rozmowy z Kristofferem przyszło mi tak lekko, a to
przecież nie powinno być takie łatwe.
Wyprzedza nas z prawej burty duży jacht kabinowy, zachowuje
przepisową odległość, ale płynie szybko i wzburza wysoką falę. Nasza łódź
podskakuje w górę i opada w dół, obracam mocno kołem sterowym
i otwieram usta, by krzyknąć do Olei, że ma się mocno trzymać, ale jest już
za późno. Mała leży na brzuchu częściowo wysunięta za burtę,
z wyprostowanymi nogami. Szarpnięcie łodzi wyrzuca ją za krawędź i Olea
wpada do wody. Krzyczę, ale nie słyszę swojego głosu. Widzę w wodzie
jej głowę, ramiona, ale nie potrafię zatrzymać łodzi. Nagle nie pamiętam,
co trzeba zrobić – czy gdzieś jest jakiś guzik, jakiś hamulec, gdzie on się
podział? A może powinnam zamiast tego wskoczyć do wody? Rozpaczliwie
próbuję wrzucić wsteczny bieg, lecz nagle też nie pamiętam, jak się to robi,
ręce mi się trzęsą, w głowie czuję białą, zimną pustkę, słyszę tylko warkot
silnika sunącej po fiordzie łodzi, płynę tak szybko, jestem coraz dalej
i dalej. W końcu udaje mi się zawrócić po łuku i popłynąć z powrotem.
W pierwszej chwili w ogóle jej nie widzę, bo fiord jest taki wielki,
a wszystkie fale do siebie podobne, mają tę samą barwę i ten sam kształt,
nie widzę jej, klatka piersiowa zaciska mi się od powstrzymywanego
płaczu – to się nie dzieje, to się nie dzieje – aż w końcu dostrzegam jej
głowę i gorączkowo machające w wodzie ramiona, a więc nie odpłynęłam
wcale tak daleko, jak mi się wydawało. Wrzucam jałowy bieg i kładę się
na brzuchu, chwytam kołnierz jej kamizelki ratunkowej, Olea wrzeszczy
i się wyrywa, aż ją puszczam, a wtedy ona chwyta się kurczowo mojego
ramienia obiema rączkami. Jest zaskakująco ciężka, ale wreszcie wciągam
ją na pokład. Kapie z niej woda, zgubiła jeden but, a z kolana leci jej krew
– musiała się o coś zadrapać. Klękam obok niej, jej usta są otwarte
i wykrzywione w niemym wrzasku, dźwięk rozlega się dopiero po chwili.
Olea płacze głośno, rozpaczliwie i przejmująco, przywiera do mnie, a ja ją
przytulam.
– Może zostaniemy jeszcze trochę, żeby złowić jakąś rybkę, i zobaczymy,
czy to pomoże? – pytam, lecz jest mi gorąco ze wstydu.
– Chcę do domu! – wyje Olea.
– Dobra – mówię. – Wracamy do domu.

Łudzę się nadzieją, że mała dojdzie do siebie, zanim dotrzemy na miejsce,


że będziemy mogły o tym opowiadać jak o niegroźnej, zabawnej
przygodzie, czymś, co przeżyłyśmy razem, ty i ja, Oleo, ale gdy się
zbliżamy do przystani, ona znów podkręca głośność. Wyskakuje na ląd, nie
dając mi czasu, bym ją powstrzymała, chlupocze jej w bucie, ubrania ma
przemoczone do suchej nitki – Olea biegnie w kierunku domku, rycząc na
całe gardło, a ja cumuję łódź w pośpiechu i niezdarnie. Gdy wchodzę do
ogrodu, Kristoffer trzyma już córkę na kolanach i ją kołysze.
– Zdarzył się mały wypadek – staram się tłumaczyć.
Olea drży na całym ciele.
– Miała na sobie kamizelkę – dodaję, sama słyszę, że to nie poprawia
mojej sytuacji, ale przecież rzeczywiście miała na sobie tę kamizelkę.
Mama i Stein wyszli na taras, pytają, co się stało, widzą przemoczone
ubrania i włosy Olei, jej jeden but, obtarte kolano. Mała wyrzuca z siebie
potok słów, co jakiś czas szlochając, moim zdaniem trochę za bardzo robi
z tego przedstawienie, krzyczy, że leżała na dziobie łodzi, bo ciocia Ida
powiedziała, że jej wolno, po czym wpadła do wody, a ciocia ją zostawiła.
Mam ochotę jej powiedzieć, żeby się przymknęła – „nic więcej już nie
mów, bądź cicho” – ale nie mogę, muszę tu stać i jej słuchać, jej łkania
i pretensji.
– Wcale cię nie zostawiłam, Oleo – mówię. Stoję przed nią ze
zwieszonymi ramionami i też zbiera mi się na płacz, widzę ją w wodzie
oczyma duszy, przypominam sobie tamto uczucie, gdy nie mogłam jej
znaleźć, krew na jej kolanie.
– Z o s t a w i ł a ś ją?! – pyta Kristoffer.
– Nie zrobiłam tego specjalnie – bronię się. – Nie mogłam zatrzymać
łodzi.
– Ależ, Ido, trzeba uważać, jak się ma na pokładzie dziecko – wtrąca
mama. – Sama przecież też rzadko pływasz.
– Wiem! – krzyczę, gardło mam ściśnięte od powstrzymywanego płaczu.
– Ona się mogła utopić – denerwuje się Kristoffer. – Co ty właściwie tam
wyprawiałaś, siedziałaś z nosem w komórce czy jak?!
– Miała na sobie kamizelkę – powtarzam.
– W kamizelce też się można utopić – stwierdza Stein, przecierając szkła
okularów. – Ona daje tylko takie fałszywe poczucie bezpieczeństwa.
– Piłaś wino do obiadu, prawda? – pyta mama.
– To było kilka godzin temu – odpowiadam. – Rany boskie, dajcie już
spokój!
– I zgubiłam jeden but – odzywa się Olea. – One były całkiem nowe.
– Kochana dziewczynka – odzywa się z czułością mama, w pierwszej
chwili myślę, że zwraca się do mnie, ale nie, kieruje te słowa do Olei,
głaszcze ją po mokrych włosach. Stoimy w półkolu wokół małej
i Kristoffera: mama, Stein i ja, wszyscy na mnie patrzą, mierzą mnie
wzrokiem, cała czwórka mi się przygląda, jakby oczekiwali, że coś powiem,
ale ja milczę, bo nie wiem, co mogłabym jeszcze powiedzieć. Podnoszę
wzrok, by nie zacząć płakać, patrzę na białą ścianę domu, dachówki i okap
dachu, pod którym było kiedyś przez parę lat gniazdo os. Kristoffer wstaje
i bierze Oleę na ręce, mówi, że trzeba ją przebrać w suche ubranie, mała
szczęka zębami. Ojciec obiecuje jej słodycze, a ona pyta, czy musi myć
zęby, i słyszy, że tego wieczoru może to sobie odpuścić.
– Powinnaś przeprosić, Ido – odzywa się mama.
– Przecież nie zrobiłam tego specjalnie – wyjaśniam.
Stein patrzy na mnie z uniesionymi brwiami i uśmiecha się nieznacznie.
Odwracam wzrok.

Chwilę później zaglądam do pokoju, w którym Kristoffer kładzie Oleę


spać. Panuje tam mrok, słyszę ich prowadzoną półgłosem rozmowę.
Kristoffer podnosi się na mój widok z łóżka i podchodzi do mnie,
szepczemy do siebie, stojąc w drzwiach.
– Chyba nie powinnaś tu przychodzić – odzywa się obrażony.
– Chcę tylko porozmawiać z Oleą – odpowiadam.
– Ale ona nie chce cię widzieć – stwierdza Kristoffer. – Daj już spokój.
– Chyba wolno mi zamienić z nią parę słów – upieram się.
– Wiesz co? – mówi Kristoffer, po czym wychodzi na korytarz i zamyka
za sobą drzwi. – To my tu tworzymy rodzinę. Nie ty. To znaczy nie będę
skarżyć się Marthe tak, jak ty to zrobiłaś, ale zrozum, do kurwy nędzy, że
masz się trzymać od nas z daleka. W porządku?
– Ty nie chcesz tego dziecka – odcinam się, mój głos przypomina syk.
Kristoffer nic na to nie odpowiada, kręci tylko głową i wraca do pokoju.
Widzę leżącą w łóżku Oleę, mała najpierw patrzy mi w oczy, a później
odwraca się do ściany. Kristoffer siada na skraju łóżka i wpatruje się we
mnie, aż w końcu muszę się poddać i zamykam drzwi.
W yjmuję ubrania z szafy w moim małym pokoiku, składam te, które
leżały na krześle, zbieram książki i czasopisma, pakuję wszystko do
torby. Na dworze zapada ciemność. Ogród jest taki piękny wieczorami,
krzaki przypominają mroczne sylwetki ludzi i zwierząt, na trawniku leży
kilka zapomnianych zabawek Olei. Hamak kołysze się na wietrze, tak
jakby ktoś właśnie z niego zeskoczył. Światła łodzi suną powoli po
wodach fiordu, jarząc się zielenią i czerwienią. Patrzę na nie, kładąc dłoń
na podbrzuszu, próbuję wyczuć, czy zostało tam jeszcze coś, co działa, coś,
co może dać życie. A może wszystko jest tam ciche, płaskie i martwe.
Wyczuwam tylko skórę, ciepłą pod moimi palcami. Jutro poproszę kogoś
o podwiezienie na autobus, mamę albo może Steina, wrócę do swojego
mieszkania i będę sama, poczuję, jak samotność zamyka się wokół mnie,
będę mogła oglądać telewizję i spać codziennie do późna, czekając, aż
skończy mi się urlop. Nie muszę z nikim rozmawiać, wszystko pogrąży się
w ciszy.
Mama wtyka głowę do pokoju i pyta, co robię. Ona także nie ma
w zwyczaju pukać.
– Pakuję się – odpowiadam. – Chcę jutro wyjechać.
– Wyjechać? – dziwi się mama. – Dlaczego?
– I tak trzeba niedługo wracać do domu – stwierdzam. – A ja chciałabym
pobyć trochę w mieście.
Mama stoi ze skrzyżowanymi ramionami i patrzy na mnie znad szkieł
okularów do czytania, mruży oczy i bardzo mi w tej chwili przypomina
Marthe. Ogarnia mnie wściekłość na to, że ona musi tak stać, musi tak
wyglądać, że przede mną tkwi, przestępując z nogi na nogę, a przecież
w ogóle nie musi tu być, mam wrażenie, że za chwilę od tego zwariuję.
– Chciałaś coś? – pytam.
– Czy coś się stało? – odpowiada pytaniem mama.
Teraz się zacznie, będzie prowadziła niezdarne przesłuchanie – dlaczego
to wszystko zawsze musi tyle trwać, ze zniecierpliwienia aż mi zapiera
dech.
– Nie, nic – odpowiadam, po czym ściągam bluzę i zaczynam ją składać.
– Tak dziwnie się zachowujesz – stwierdza mama.
– Wcale nie – odcinam się, jakbym miała trzynaście lat, chociaż jako
trzynastolatka nigdy nie pyskowałam, a przynajmniej sobie tego nie
przypominam.
Marthe w okresie dojrzewania trzaskała drzwiami i wrzeszczała na
mamę, robiła sceny, kiedy czegoś jej zabraniano, tymczasem ja udawałam
dorosłą i kręciłam głową, zerkając na naszą rodzicielkę, niby nie
dowierzając, jak bardzo uciążliwa jest moja siostra. Robiłam tylko tyle, ile
mi pozwalano, pocieszałam mamę, gdy Marthe była wobec niej
nieprzyjemna albo chorowała, zawsze przy niej trwałam. Teraz czuję, jak
wzbiera we mnie ogromne, gwałtowne poczucie krzywdy, ale nikt mnie
nie żałuje: biedna, biedna mała ja porzucona przez wszystkich – nie mogę
przecież tak myśleć, rozpamiętywać zdarzeń z tak odległej przeszłości.
Mama opiera się o framugę drzwi, z rękami wciąż splecionymi na piersi.
– A może byśmy po prostu spróbowali miło spędzić czas przez te
ostatnie dni? – pyta. – Mogłabyś też się postarać?
Gdy mama się na mnie gniewa, zupełnie sobie z tym nie radzę. Zawsze
tak było. Patrzę na ubrania, które spakowałam do torby, moje ręce zwisają
wzdłuż boków ciała, wydają się niezdarne i ciężkie.
– Wszystko się ułoży, gdy wróci Marthe – mówi mama. – A jutro sobie
pogrillujemy, co myślisz?
Kiwam głową, czuję, jak moje dłonie zaciskają się w pięści, oczy mam
pełne łez.
– Okay – odpowiadam.
– Świetnie – rzuca mama, w jej głosie pobrzmiewa jakaś niecierpliwa
nuta. Klepie mnie po ramieniu i wychodzi z pokoju.
L eżę pod kocem na hamaku i patrzę w górę, mam nad sobą
ciemnoniebieskie letnie niebo. Czuję ssanie w brzuchu – za mało dziś
zjadłam, kręci mi się w głowie. Jest mi przykro, ale to nie jedyne uczucie,
które mnie przepełnia, hamak kołysze się z lewej strony na prawą, nie jest
mi wyłącznie przykro. Moje dłonie i stopy zdążyły się rozgrzać, tętno
mam równe i silne. A co, jeśli nic nie ułoży się tak, jak sądziłam? Jeśli
czeka mnie coś innego niż to, co sobie wyobrażałam. Coś trochę bardziej
zwyczajnego. Trochę bardziej radosnego.
Nagle słyszę warkot silnika, unoszę się w hamaku, dochodzi do mnie
trzaśnięcie drzwiami samochodu, rozlegają się kroki Marthe na
wysypanym żwirem podjeździe, drzwi domu otwierają się i z trzaskiem
zamykają. To ona, nie ma wątpliwości, rozpoznaję rytm jej chodu. Siostry
wiedzą takie rzeczy – myślę sobie. – Doskonale wiemy, jak się nawzajem
ranić, jak brzmią nasze kroki, gdy idziemy w nocy przez dom lub
wysypany żwirem podjazd.

Dochodzi do mnie z tarasu zapach dymu, tym razem palaczem jest Stein.
Biorę z sobą koc, siadam koło niego i wyjmuję papierosa z paczki na stole,
należącej najwyraźniej do Kristoffera. Ostatni raz paliłam parę lat temu.
Zasysam dym, nikotyna rozlewa się kojąco w mojej piersi, czuję mrowienie
w ramionach i dłoniach. Nowe krzesła ogrodowe są wygodne, odchylam
się do tyłu i czuję prawie tak, jakbym leżała w łóżku.
– Ech, Ido, Ido – karci mnie Stein.
– Ech, Steinie, Steinie – odpowiadam.
– Fakt, nade mną też można westchnąć – mruczy Stein rozbawiony.
– Marthe rozmawia teraz z Kristofferem? – pytam.
– Tak. – Słyszę w odpowiedzi. – Stwierdziłem, że będzie najlepiej, gdy
usunę się z pola rażenia.
Siedzimy w milczeniu, wzdrygam się, gdy tuż przy moim uchu
przelatuje bzyczący komar, odganiam go machnięciem ręki.
– Myślałem, że dym z papierosów odstrasza komary – mówi Stein.
– Dlaczego nie masz dzieci? – pytam nagle.
– No, dlaczego nie mam dzieci... – zaczyna Stein, drapiąc się po czole
między oczami. – Po prostu jakoś się nie złożyło. Moja żona nie mogła
zajść w ciążę. Możliwe, że teraz by się udało, tyle jest tej nowej
technologii i w ogóle. No, ale stało się, i już.
Na moim ramieniu ląduje komar. Podnoszę dłoń, nie spuszczając go
z oczu, insekt przygotowuje kłujkę i wbija ją w moją skórę, w następnej
chwili posyłam go gdzieś daleko w przestrzeń jednym pstryknięciem.
– Nie żałujesz? – pytam.
– Gdy tak patrzę na was? – rzuca Stein i rechocze, ja też się trochę śmieję.
– Czy żałuję... – odzywa się w końcu. – Nie wiem, czego niby miałbym
żałować. Czasami myślę, że mogłoby być fajnie. Na pewno byłoby
naprawdę fajnie. Ale to nie jest bardziej bolesne od na przykład tęsknoty
za starą babcią, która kiedyś umarła.
Nic nie mówię. Drapię się w miejsce, na którym przed chwilą siedział
komar.
– Wszystko może się jeszcze obrócić na dobre, Ido – przekonuje Stein
i mierzy mnie wzrokiem. – Uważam, że ja mam dobre życie. Na to nie ma
przecież jednego przepisu.
Dobre życie – myślę. Przez chwilę wyobrażam sobie, że z wiekiem robię
się taka jak Stein, że jestem podstarzałym, bezdzietnym podrywaczem ze
szkłami przeciwsłonecznymi przypiętymi do okularów i z fedorą, którą
upieram się nosić na łodzi, mimo że wszyscy przewracają oczami.
Na taras wychodzi moja siostra. Na nogach ma tylko skarpetki i wydaje
się zmęczona.
– Jest i nasza zguba – rzuca Stein.
Marthe siada u moich stóp.
– Proszę, weź krzesło – mówi Stein, wstając. – Kobiety i dzieci mają
pierwszeństwo. Ja tymczasem zobaczę, jak wygląda sytuacja w środku.
Marthe była w miasteczku, wynajęła pokój w hotelu nad fiordem
i chciała tam zostać do jutra. Ale dwa piętra niżej był jakiś strasznie głośny
pub, dochodziły do niej hałasy z ogródka i dudniąca muzyka. Nie mogła
zasnąć, siedziała w hotelowym łóżku, oglądała telewizję i musiała
podkręcać dźwięk, by zagłuszyć imprezowe odgłosy, bo w pubie
puszczono Postgirobygget, a ona w końcu marzyła już tylko o tym, by
położyć się we własnym łóżku.
– No i stwierdziłam, że prędzej czy później i tak będę musiała
porozmawiać z Kristofferem – dodaje Marthe, uśmiechając się nieznacznie.
I z tym uśmiechem na twarzy zaczyna płakać.
– On już się położył? – pytam.
– Tak – odpowiada moja siostra, machając rękoma. – Ach, kurwa, nie
mam już siły beczeć.
Pociąga nosem, oddycha z otwartymi ustami. Wstaję i przynoszę koc
również dla niej, wieczorne powietrze jest wilgotne i zimne.
– Najwięcej pretensji mam chyba o to, że nic mi nie powiedział –
zaczyna Marthe. – Że udawał szczęśliwego, bo nie chciał mi robić
przykrości. Mógł przecież powiedzieć.
– Ale wtedy może nic by z tego nie wyszło – odpowiadam. – A tak masz
to, czego chciałaś.
– No tak – mówi moja siostra. – Owszem. Ale nie podejrzewałam, że
będę tu siedzieć, spodziewając się dziecka z kimś, kto wcale go nie chce –
dodaje i patrzy na swój brzuch, jakby stał się dla niej nagle czymś obcym.
Wyjmuję kolejnego papierosa z paczki, widzę oczyma duszy to, co teraz,
moim zdaniem, wyobraża sobie Marthe – Kristoffera dręczonego
wyrzutami sumienia, który tak naprawdę nie chce chodzić do szkoły
rodzenia, a już po porodzie usiłuje zdusić w sobie wściekłość, ale jest tylko
coraz bardziej zmęczony, bo dziecko nie przestaje wrzeszczeć; samą Marthe,
wstającą w nocy częściej, niż ma na to siłę, żyjącą w wiecznym strachu, że
Kristoffer odejdzie, jeśli mu każe sobie pomagać, lecz on i tak pewnego
dnia jej to oświadcza: „Marthe, ja już tak dalej nie mogę”.
– Możecie odkupić moją część domku – odzywam się. – Przemyślałam to
sobie. Zgadzam się.
– Tak? – pyta Marthe, stara się robić wrażenie niewzruszonej, ale
nietrudno stwierdzić, że jest zadowolona. – To cudownie.
Kiwam głową. Moja siostra przestaje płakać, przykrywa się kocem pod
brodę i podciąga nogi pod siebie.
I wtedy opowiadam jej o Szwecji, o telefonie od lekarza i wynikach
badań.
– Oj – wzdycha Marthe. – To znaczy, że już nie ma szans?
– Nie wiem – odpowiadam. – W każdym razie na pewno byłoby to
trudne.
Marthe kiwa głową. Gdzieś w ogrodzie trzeszczy gałąź drzewa.
– Idiotyczna sprawa – zaczynam, czując, że sama się zaraz rozpłaczę. – Nie
jest przecież tak, że m u s z ę mieć dziecko. To znaczy... już sama nie wiem.
Może nie mam racji. Ale to wszystko wydaje mi się takie ostateczne. Nie
sądziłam, że nagle się zrobi za późno. Idiotyzm.
– Wcale nie idiotyzm – mówi Marthe.
– Nie – odpowiadam.
Milczymy przez chwilę.
– Może powinnaś się cieszyć – rzuca moja siostra, śmiejąc się krótko. – Ja
na przykład chyba się do tego nie nadaję. Nie radzę sobie z Oleą. Myślę, że
Kristoffer też tak uważa.
Słysząc te słowa z jej ust, czuję, że zaraz coś we mnie pęknie, widzę
smutek w jej uśmiechu, siostrzaną poufałość w jej oczach. Kręcę głową.
Coś znów się we mnie otwiera, tak samo jak wcześniej podczas uczty
krewetkowej, dociera do mnie, że wszystko zrobiłam nie tak. Czeluść
rośnie we mnie i mnie pożera, zupełnie jakbym zaglądała w jakąś wielką
czarną otchłań, która zaczyna również patrzeć na mnie.
– O co chodzi? – pyta Marthe.
Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Za to, że tak się zachowuję. Że
taka jestem. Że nie umiem i nie potrafię. Czuję, jak słowa tłoczą mi się
w ustach, próbując przecisnąć na świat – „to nie była wina Kristoffera” –
ale tak naprawdę nie wiem też, czy to prawda. Marthe wstaje i mnie
przytula, jej uścisk jest niezdarny i za mocny, bo próbuję jej się wyrywać.
– Co się dzieje? – pyta mnie łagodnym głosem.
Jasne, teraz może być dla mnie miła, dopiero co oddałam jej przecież
domek, oddałam ścieżkę na plażę, starą chatkę dla lalek i rozwieszony
między sosnami hamak – ta myśl już zaczyna mi sprawiać ból. Robię
kilkakrotny głęboki wdech nosem, biorę się w garść.
– Nic się nie dzieje – mówię.
P rawie nie spałam, udało mi się zasnąć dopiero wtedy, gdy na dworze
było już jasno. Boli mnie całe ciało, klatka piersiowa i ramiona, myśli
kłębią mi się w głowie, powoli wstaję i odciągam zasłony. Jaki piękny jest
świat, jak cudowne wydaje się poranne słońce, morze i krzyk mew,
wszystko jest jasne i czyste. Słyszę, jak pozostali hałasują za ścianą,
dochodzą do mnie ich głosy.
– Cześć – mówi Marthe, gdy wchodzę do kuchni.
Siedzi przy stole z Kristofferem i Oleą. Kristoffer odwraca wzrok.
– Cześć – odpowiadam.
Nalewam sobie kawy, w pierwszej chwili nie wiem, gdzie mam usiąść,
wreszcie zajmuję miejsce obok Marthe. Wszyscy troje jedzą gotowane
jajka, dla mnie już nic nie zostało. Przebiega mi przez myśl, że może
powinnam z tego zażartować, ale nie wiem nawet, komu taki żart
miałabym opowiedzieć, może już najprędzej Marthe.
– Zupełnie jak następny poranek w tym duńskim filmie, Festen – mówię,
a gdy nadal jest cisza i nikt nie reaguje, dodaję: – Kojarzycie tę scenę?
Kiedy ojciec pedofil zostaje zdemaskowany i próbuje znaleźć sobie miejsce
przy stole?
Nikt się nie śmieje.
– Co to jest „pedofil”? – pyta Olea.
– Nic takiego – odpowiada Marthe.
Siedzą z Kristofferem obok siebie, oboje wydają się niewyspani, moja
siostra ma opuchnięte oczy. Kristoffer zerka na nią od czasu do czasu
z przestrachem.
– Wracamy dzisiaj do domu – oznajmia Marthe. – Mamy trochę... no
wiesz, spraw do obgadania.
Patrzę na Oleę, na jej związane w kucyk włosy i półotwarte usta,
w których przeżuwa jedzenie, na jej wąskie barki pod fioletową koszulką,
oczy utkwione tępo w jakimś nieokreślonym, odległym punkcie. Wszystko
to, o czym ona myśli, i wszystko, co mówi, wszystko, co potrafi,
i wszystko, co osiągnie – nic z tego nie będzie nigdy moje. Znów zalewa
mnie fala rozpaczy, zamykam oczy i czuję, że tracę grunt pod nogami, że
znikam pod tą falą. Czas zostawił mnie w tyle, tak dyskretnie, że nawet
tego nie zauważyłam, przemierzył na palcach pokój, gdy spałam. Gdzieś
w głębi duszy czuję też coś w rodzaju ulgi: nie ma się już czym
przejmować.
Patrzę na Marthe, która robi sobie kolejną kanapkę, pije kawę i bawi się
telefonem, na Oleę gmerającą przy rozruszanym zębie – niedługo będzie
ich czworo, przynajmniej na to w tej chwili wygląda, bo tak niewiele
trzeba, by wszystko się zawaliło. Wystarczy jedno zdanie, jedna informacja,
coś, co im zasugeruje, że tak naprawdę wcale się nawzajem nie znają, coś,
co ich od siebie odrzuci.
Kristoffer zagląda do kubka, usta ma zaciśnięte. Nie przepraszam go.
Patrzę na talerzyki w jaskry i szklanki na mleko, oddałam im to wszystko
i chyba już wystarczy – czuję dotkliwe ukłucie żalu na myśl, że Marthe
będzie właścicielką tego domku, nie powinnam była się na to zgadzać.
– Przepraszam, że nie uważałam na ciebie bardziej wczoraj na łodzi –
mówię, patrząc na Oleę. – Nie zostawiłam cię umyślnie, po prostu nie
potrafiłam się zatrzymać.
Dziewczynka kiwa głową, odwraca wzrok i nadal gmera sobie w buzi.
– Pokażesz mi ten ząb? – pytam.
Olea kręci głową. Marthe spogląda na mnie, a ja czuję, jak palą mnie
policzki.
M achamy im na pożegnanie. Stoimy obok siebie z mamą i ze Steinem,
spoglądając za odjeżdżającymi. Olea odmachuje nam zza tylnej
szyby z całych sił, w końcu musi zmienić rękę. Gdy samochód jest na
zakręcie, dostrzegam dłoń Marthe, która wysuwa się przez okno
i pozdrawia nas bez widocznego entuzjazmu, a po chwili samochód znika
nam z oczu.
– I już po wszystkim – mówi mama i kręci głową. – Ach, zawsze robi się
tak cicho, jak ludzie wyjeżdżają.
– Może napijemy się kawy? – proponuje Stein, gładząc ją po ramieniu.
Kładę się na sofie i przeglądam księgę gości, cała trójka wpisała się do
niej przed wyjazdem. Olea narysowała siebie samą z dwiema wielkimi
rybami i ogromnym krzywym uśmiechem, a Marthe zapisała pod spodem
pół strony. Rozpoznaję równe, nieco dziecinne litery jeszcze z czasów, gdy
obie byłyśmy nastolatkami, rzadko teraz widuję odręczne pismo mojej
siostry. „Dziękujemy za wspaniałe dni” – napisała, dodając parę słów
o pogodzie, że najpierw była przez parę dni zmienna, trochę padało, ale
później zrobiło się ładniej. Wspomina, że urządzali wyprawy na lody do
miasteczka i odbyli kilka wędrówek na szczyt Heia. W tym roku było dużo
kleszczy, musieli więc co wieczór dokładnie sprawdzać, czy nie przyssały
się do ciała. Olea po raz pierwszy łowiła ryby, a Marthe prowadziła
wielką łódź, nigdy więc nie jest za późno na naukę! „Sześćdziesiąte piąte
urodziny mamy świętowaliśmy przy krewetkach i pysznym torcie, na kilka
dni przyjechała do nas też Ida – napisała moja siostra na koniec. –
Spędziliśmy cudowny urlop, a teraz czas wracać do codzienności”.
Spodziewałam się jakiejś wzmianki o tym, że następnym razem przyjadą
we czwórkę, to byłoby w stylu Marthe, jednak nie wspomniała o tym ani
słowem. Przeglądam dawniejsze wpisy, w większości są to niemal
identyczne raporty sporządzone przez moją siostrę albo mamę, te ostatnie
uzupełniane czasem pojedynczym, nieczytelnym zdaniem nabazgranym na
końcu przez Steina, zdarzają się też wpisy przyjaciół mamy, którzy czasem
przyjeżdżają do naszego domku i zawsze bardzo to sobie chwalą. Zapiski
pełne są informacji o burzach i słońcu, rybach i kleszczach, o tarasie, na
którym kładziona jest bejca, o stanie łodzi i tym, co zostało podane na
obiad, mama niemal co roku pisze o wspaniałym dorszu, dopiero co
wyciągniętej z wody makreli, świeżych krewetkach i gulaszach Steina
z dodatkiem czerwonego wina. Znajduję tylko dwa akapity skreślone moją
ręką. Kąpiele, hamak, łowienie ryb, „dzięki za tegoroczne wakacje!” – oba
wpisy powstały pod koniec sierpnia, poza tym umieszczałam tylko swoje
imię pod notatkami mamy. Powinnam była spędzać tu więcej czasu,
a może raczej spędzać tu czas w inny sposób, teraz nikt nie będzie nawet
wiedział, że tu przyjeżdżałam. Zamykam księgę, odstawiam ją na półkę
i wychodzę na taras, deski pod moimi stopami są rozgrzane słońcem.
Mama i Stein siedzą na krzesłach ogrodowych, Stein rozwiązuje krzyżówkę
z „Dagbladet Magasinet”, a mama czyta książkę. Wsuwa na nos okulary
przeciwsłoneczne i odgania krążącą wokół niej osę, owad wraca, a ona
znów go przepędza. Stoję i się im przyglądam, czeka na mnie wolne
krzesło, na stole leży tygodnik, ale nie jestem w stanie po niego sięgnąć
i zacząć go przeglądać, nie jestem w stanie się do nich dosiąść.
Mama zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i mierzy mnie wzrokiem.
– O co chodzi? – pyta.
– Chcę, żebyście sobie pojechali – odpowiadam.
P oradzisz sobie bez nas? – pyta mama.
– Tak – odpowiadam.
Stein niesie bagaże do samochodu. Jestem pewna, że to on ją przekonał
do wyjazdu dwa dni przed planowanym terminem, mama spakowała się
wczoraj wieczorem, wyraźnie urażona całą sytuacją. Stein klepie mnie
lekko po ramieniu, po czym wsiada do samochodu i zamyka drzwi, słyszę,
że włącza radio.
– Muszę przyznać, że nie do końca pojmuję, co ty wyprawiasz – odzywa
się mama, śmiejąc się nerwowo. – I skąd taka nagła decyzja.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odpowiadam.
Mama jest na mnie wściekła, ale się tym nie przejmuję, rejestruję ten
fakt, lecz nie budzi on we mnie żadnych emocji, czuję tylko zmęczenie
w każdym stawie swojego ciała.
– Co teraz będziesz robiła? – pyta mama.
– Zobaczę – mówię.
– No tak, tak – rzuca. – Tak, tak. Ida i Marthe zawsze chodzą własnymi
ścieżkami. Co ty takiego powiedziałaś w tej swojej mowie?
– Fail better? – podpowiadam.
– Nie, w tej mowie urodzinowej – dopytuje mama. – Że życie zaczyna się
po czterdziestce.
– To przecież ty to powtarzałaś – stwierdzam.
Przytulamy się, ale odnoszę wrażenie, że nasz uścisk jest niezręczny.
Stoję na wysypanym żwirem podjeździe i macham ręką do chwili, gdy
samochód znika za zakrętem. Później wracam do domku i zamykam za
sobą drzwi. Panuje tu teraz zupełna cisza, wszystkie pokoje są puste,
promienie słoneczne wpadają przez okno, kładąc się na deskach
podłogowych i chodniku, ujawniają warstewkę kurzu na półce
z ustawionymi w rządku starymi muszlami i oprawioną w ramę mapą
morską. Czas płynie nieubłaganie, tyka w całym domku, w ogrodzie i we
mnie, kolejne lata i urlopy są nie do odróżnienia, w którym to roku były
takie upały, w które wakacje złowiliśmy tak dużo makreli, niedługo ktoś
odejdzie, wkrótce pojawi się ktoś nowy.
Przenoszę wszystkie swoje rzeczy z najmniejszego pokoiku do dużej
sypialni. Później wychodzę na taras i spoglądam na fiord. Jestem tu tylko
ja. Stoję bez ruchu, czując, jak słońce ogrzewa mi twarz.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.

Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,


która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Dorośli to dwudziesta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:

2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg

2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis

2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman

You might also like