Professional Documents
Culture Documents
Aubert Marie - Dorośli
Aubert Marie - Dorośli
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2020
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151,
03-948 Warszawa
Dorośli
C udze dzieci, zawsze, wszędzie. Najgorzej jest w autobusach, bo tam nie
ma dokąd uciec. Jestem spocona i wściekła. Słońce świeci prosto
w brudne szyby, autobus jest wypełniony już od Drammen, a teraz kolejni
pasażerowie dosiadają się na przystanku Kopstad, później jeszcze
w okolicach Tønsbergu i Fokserød, muszą stać w przejściu, kolebiąc się
i przytrzymując czego popadnie, mimo że przewoźnik niby gwarantuje
miejsce dla każdego. Tuż za mną siedzi ojciec z dzieckiem, może trzyletnim
chłopcem, maluch ogląda O czym szumi las na iPadzie, bez słuchawek.
Dźwięk jest zniekształcony i przenikliwy, ojciec próbuje co jakiś czas go
ściszyć, ale wtedy dziecko wydaje z siebie wściekły wrzask i znów
pogłaśnia.
Mdli mnie od czytania książki i za chwilę rozładuje mi się telefon,
podcastów też więc nie mogę słuchać, w uszach mam tylko brzdąkanie
i wyśpiewywane metalicznym głosem piosenki Myszodrapa: W czystym
ciele zdrowy duch, woda, mydło, szczotka w ruch. Przed wjazdem do tunelu
Telemarksporten nie mogę się już powstrzymać, odwracam się do ojca – to
młody hipster z brodą i włosami związanymi w idiotyczny koczek –
uśmiecham się szeroko i pytam, czy mogliby być tak dobrzy i trochę
ściszyć. Sama słyszę, jak ostro brzmi mój głos, facet dostrzega moją
satysfakcję, ale nie mogą przecież tak siedzieć z włączonym dźwiękiem
w przepełnionym autobusie linii ekspresowej, do tego w lipcu, no
po prostu nie mogą.
– Taa... – odzywa się hipster, pocierając kark. – A co, przeszkadza to pani?
Mówi dialektem ze Stavanger.
– Jest trochę za głośno – odpowiadam i nadal się uśmiecham.
Mój rozmówca się kwasi i wyrywa iPada z rąk dzieciaka, który zaczyna
się drzeć, zaskoczony i wściekły, siedzące przede mną starsze małżeństwo
odwraca się i patrzy na mnie z irytacją, nie na bachora i jego ojca, ale
właśnie na mnie.
– Tak to się kończy, gdy nie chcesz ściszyć – karci malucha hipster. –
Przeszkadzałeś pani i teraz już nie możesz oglądać.
Autobus skręca na stację benzynową, gdzie robimy przystanek na siku
i kawę, trzylatek za mną leży w poprzek obu siedzeń i wrzeszczy, a ja
chwytam swoją torebkę i ruszam pospiesznie do wyjścia, słysząc za sobą
jego wrzask.
Gdy siedzimy już obok siebie na skale owinięte ręcznikami, czując, jak
krew szybciej krąży nam w żyłach i jak grzeje nas słońce, Marthe klepie się
po brzuchu i oświadcza, że to wszystko nie przelewki.
– Na pewno nie – odpowiadam.
Nie chcę o tym słuchać. Chcę, żeby milczała, pragnę cofnąć czas i wcale
tu nie przyjeżdżać, nigdy się o tym nie dowiedzieć. Nie mogę jej teraz
opowiedzieć o Szwecji, brzmiałoby to żałośnie.
– No właśnie – mówi Marthe. – Zawsze myślałam, że jak już nam się
uda, to będę zajebiście szczęśliwa.
Wykręca włosy i wzdryga się, gdy woda morska kapie jej na ramiona.
Niedaleko lądu na falach unosi się mewa, patrzy na nas swoimi tępymi,
wściekłymi oczami. Mewy są brzydkie.
– A ja się tak boję, że znów coś pójdzie nie tak – odzywa się wreszcie
Marthe. – Cały czas chodzę i tak jakby na to czekam.
Uśmiecha się nieznacznie, jej wargi drżą. Powinnam ją teraz przytulić,
wygląda na to, że tego ode mnie oczekuje, bym ją głaskała i poklepywała,
powtarzając, że wszystko się ułoży, przecież to zazwyczaj robię, ale teraz
nie mam na to ochoty.
– A poza tym ostatnio prawie nie chodzimy z sobą do łóżka – dodaje. –
Z początku nie miałam siły, a teraz on nie chce.
– Ach tak – rzucam.
Marthe zerka na mnie z ukosa, ja zaś obejmuję kolana ramionami i nie
mówię nic więcej. Moja siostra skubie paznokieć u stopy, szarpie odstającą
skórkę i w końcu ją obrywa, a następnie pstryka nią daleko, mamrocząc
„fuj”.
– Rozumiem go, że nie chce, jak robisz przy nim takie rzeczy –
stwierdzam, próbując ją rozbawić, ale mi się nie udaje.
– A Olea jest ostatnio naprawdę nieznośna – skarży się Marthe, w jej
głosie słychać teraz zniecierpliwienie, już nie jest w stanie ukryć, że chce
mojego współczucia i nie rozumie, czemu go jej nie okazuję.
– Jej też pewnie nie jest łatwo – odpowiadam.
– Może i tak, ale musi zaakceptować, że powiększy się nam rodzina –
stwierdza Marthe. – Wiesz, co mi powiedziała, gdy wychodziłyśmy się
kąpać?
– Nie – mówię, wstając. – Wracamy do domu?
– Zapytała: „Marthe, prawda, że jesteś leniwa”? Tak nagle, zupełnie bez
powodu.
Idę za nią ścieżką, marzną mi stopy i czuję, że moje majtki od bikini pod
szortami są mokre i zimne, od stanika robią mi się na T-shircie wielkie
wilgotne plamy, patrzę na plecy Marthe i stwierdzam, że jej top też się
przylepia do góry od kostiumu. Moja siostra ma Kristoffera, niedługo
będzie miała dziecko, a mimo to narzeka. Ona już taka jest, czeka, aż inni
wszystko za nią załatwią. Marthe może sobie po prostu być, pracować na
swoim urzędniczym stanowisku, które umiarkowanie lubi i na którym nie
sprawdza się, moim zdaniem, najlepiej, może wygadywać głupoty i śmiać
się w niewłaściwych chwilach, nawet się nad tym nie zastanawiając, może
jeść chrupki serowe i orzeszki w czekoladzie, kiedy jest jej smutno,
wymigiwać się od uprawiania sportu i wmawiać innym, że nie ma siły, bo
zawsze znajdzie się ktoś chętny, by ją pocieszać.
Kawałek od domku, w miejscu, gdzie ścieżka robi się stroma, Marthe
przystaje przede mną i przymyka oczy.
– Muszę tylko chwilę odpocząć – mówi.
– Brzuch cię zabolał? – pytam, a ona potwierdza kiwnięciem głowy.
Stoję za nią bez słowa i czekam. Nie mogę się zmusić, żeby ją zapytać,
czy już lepiej, zaciskam pięść tak mocno, jak tylko potrafię. Ostatnio
zaczęłam to robić od czasu do czasu, kiedy rozmawiam z mamą przez
telefon, a ona mówi, że Marthe jest taka biedna, bo tak bardzo się stara
zajść w ciążę. Wtedy zdarza się, że czuję ucisk w piersi, w głowie, tak silny
i nieznośny, że muszę zacisnąć dłonie, czasami sięgam po poduszkę albo
inny miękki przedmiot i rzucam nim o ścianę, nadal rozmawiając z mamą
i mrucząc: „mhm, oj, uff”, ale to nie wystarcza i dopiero wtedy, gdy się
rozłączę, mogę sobie rzucić czymś twardszym, czymś, co wydaje odgłos, na
przykład butem albo samym telefonem, jeśli nie zdołam się powstrzymać.
Zawsze Marthe. Zawsze. Zawsze Marthe.
Brzuch boli ją właściwie cały czas, bo cierpi na chorobę Crohna. Dziesięć
lat temu wycięli jej kawałek jelita, na tyle mały, że nie potrzebowała
stomii. Operowano ją w dniu, w którym miałam świętować swoje
trzydzieste urodziny. Zarezerwowałam całą knajpę razem z dwiema
koleżankami, które też obchodziły trzydziestkę, a gdy wyznaczono datę
operacji Marthe, mama chciała, żebym odwołała imprezę. Przecież na
pewno da się zorganizować przyjęcie urodzinowe trochę później, bo co,
jeśli coś pójdzie nie tak podczas operacji, a ja będę pijana albo nie da się
do mnie dodzwonić. „Byłabyś w stanie to sobie wybaczyć?” – spytała
mnie mama. Jej słowa mnie poruszyły, ale nie chciałam odwoływać
przyjęcia, nie chciałam przenosić daty imprezy przez wzgląd na Marthe,
przecież ta operacja nie była ryzykowna, nie miałam zamiaru siedzieć
godzinami w poczekalni, czytać starych tygodników i pić gorącej czekolady
z automatu ani musieć pocieszać mamy, chciałam pić wino, chciałam
spędzić czas z ludźmi. Mimo to nie mogłam zapomnieć o słowach mamy
i nie byłam w stanie sobie wybaczyć. Mimo że miałam nową sukienkę
i wypiłam tyle musującego wina, że narąbałam się przed dziesiątą
wieczorem, cały wieczór zerkałam na telefon. Po wielu godzinach od
planowanego zakończenia operacji wciąż nie dostałam żadnej wiadomości.
Wiedziałam, że mama karze mnie w ten sposób, lecz mimo to miałam
spocone dłonie, próbowałam do niej dzwonić, ale ona nie odbierała,
w końcu nabrałam pewności, że coś naprawdę poszło nie tak i nie zdążyli
mnie powiadomić albo nie mieli zasięgu. Wyszłam z lokalu i spróbowałam
zadzwonić raz jeszcze, stałam na chodniku kawałek od grupki przyjaciół
palących papierosy i czułam, że ziemia osuwa mi się spod nóg, tkwiłam
tam pijana i zaczęłam szlochać, bo mama nie odbierała telefonu, aż
w końcu przestałam próbować. Wyobrażałam sobie Marthe pod maską
tlenową na stole operacyjnym, krew, pikające maszyny i stojących wokół
niej zrozpaczonych lekarzy, niedowierzających, że właśnie ta operacja
skończyła się tragicznie: „Jak to możliwe, przecież zazwyczaj przebiega bez
komplikacji”. Wyobrażałam sobie, że mama nie chciała do mnie zadzwonić,
bo zdecydowałam, że mnie tam nie będzie, postanowiłam zamiast tego pić
i robić głupoty. Podniosłam rękę, by zatrzymać taksówkę, był jasny letni
wieczór, a ja uciekłam z imprezy, ale nie pojechałam do szpitala, nie
mogłam się tam ot tak sobie pojawić, do tego pijana, dlatego wróciłam do
domu, zwymiotowałam i wpełzłam pod kołdrę, drżąca i pogrążona
w czarnej rozpaczy. Następnego dnia obudziłam się i przeczytałam
wiadomość od mamy, że Marthe ma się dobrze, a także esemesa od
koleżanki, pytającej, czemu wyszłam tak wcześnie, zostawiając na dodatek
w knajpie swoją kurtkę.
– Już ci lepiej? – pytam wreszcie.
Marthe nabiera powietrza, oczy ma przymknięte. Dobiega do nas wrzask
mewy: „Kaiaaa! Kaiaaa! Kaiaaa!”. Zaciskam mocno zęby – jak ona głupio
wygląda, jak zajebiście głupio wygląda, kiedy tak stoi, nie mogę nawet na
nią patrzeć.
K ristoffer wyjmuje z lodówki surowe mięso i sieka zioła, w których
będzie je marynował. W ostatnim roku zaczął wyrabiać własne
kiełbasy, przyrządzać skomplikowane gulasze, które godzinami dusił na
wolnym ogniu, i zakwasy, od których śmierdzi cała lodówka. W domu ma
wielkie roboty kuchenne, młynki do mięsa i garnki sous-vide zajmujące
mnóstwo miejsca na kuchennym blacie. Marthe mówi, że nie ma pojęcia,
do czego to wszystko służy. Kristoffer warzył też jakiś czas swoje własne
piwo, ale przestał, bo nikomu nie smakowało.
– Potrzebowałbym trochę pomocy.
– Ida może ci pomóc – odpowiada Marthe i się przeciąga. – Ja chyba
chwilę sobie odpocznę.
Ta wymiana zdań brzmi nieco podejrzanie, jakby została przez nich
wcześniej przećwiczona.
– Mogłabyś? – pyta Kristoffer i przenosi na mnie wzrok.
– Tak, jasne – odpowiadam.
Ja nie muszę odpoczywać, nade mną nikt się nie lituje, ale poza tym
lubię spędzać czas sam na sam z Kristofferem, robić coś razem z nim
i paplać. Dostaję do ręki nóż i kroję ziemniaki na cząstki, a on mnie chwali,
że tak szybko mi to idzie. Kuchnia w domku jest niewielka. Kiedyś
wiedziałam, gdzie czego szukać, ale Kristoffer i Marthe wszystko
poprzestawiali, na przykład przyprawy i sól trzymają w szafce, a nie na
półce nad kuchenką. Ściany też przemalowali, kiedyś były zielone, a teraz
mają intensywną niebieską barwę, zapewne bardzo modną. Wszystko tu
zmieniają, nie pytając mnie o zdanie. Tylko okna są takie jak zawsze, stare,
wypaczone szyby sprawiają, że świat za nimi wydaje się pofałdowany,
a na parapecie leży kilka martwych much.
– Jak poszło z tym typem, z którym się miałaś spotkać? – pyta Kristoffer,
gdy układam cząstki ziemniaków w naczyniu żaroodpornym.
– Którym? – dziwię się. – A, tamtym. Nie, to była tylko randka z Tindera,
nic więcej z tego nie wyszło.
– Może sprawdzisz, czy nie ma jakichś przystojniaków w sąsiednich
domkach – żartuje Kristoffer.
Uśmiecham się, choć nie mam siły, nie mam siły o tym mówić,
markować entuzjazmu i udawać, że jestem gotowa na poznawanie
nowych przystojniaków – od samego myślenia o tym ogarnia mnie
smutek i czuję ucisk w żołądku. Wieczne swipowanie: Petter 42, Thomas
36, Steven 45, piwo w osiedlowym pubie, w którym nie ma ryzyka, że się
spotka znajomych, to dziwne uczucie zażenowania w chwili, gdy dociera
do mnie, że to właśnie ten, z którym się umówiłam, bo na zdjęciach
wyglądał inaczej. Ostrożna rozmowa, w trakcie której piję szybciej, niż
powinnam, jestem zestresowana, że zaraz nie będziemy już mieli o czym
gadać, dlatego uśmiecham się więcej niż zazwyczaj, mówię szybciej,
wymachuję rękoma, przerażona, że go sobą nudzę, a gdzieś w głębi duszy
sama siebie strofuję: „Uspokój się, nie zachowuj się tak”. „Oglądasz Grę
o tron? – pytam. – Oglądałeś jakieś inne seriale? A który sezon? Dużo masz
obowiązków w pracy? Ilu was pracuje w oddziale?”. Dlaczego mi to lepiej
nie idzie, przecież normalnie nie jestem taka głupia? A on przecież widzi,
o ile za wysokie są moje oczekiwania, widzi, że nigdy tak naprawdę nie
miałam chłopaka. W końcu przychodzi ten moment, gdy go pytam, czy
zamawiamy jeszcze jedno piwo, a on zwleka z odpowiedzią i w końcu
mówi, że musi następnego dnia wcześnie wstać, ja zapadam się w sobie
i może idziemy jeszcze razem jedną przecznicę, zanim dochodzimy do
punktu, w którym mamy się rozstać. Przebieram tam w miejscu nogami,
prowadząc jeszcze jakąś nonsensowną gadkę szmatkę, czuję, że moje oczy
są zbyt szeroko otwarte, uśmiech przesadnie promienny. Mam nadzieję, że
on wyrazi chęć ponownego spotkania – mam taką nadzieję, mimo że
często jestem znudzona na śmierć – ale on odpowiada tylko, że było fajnie
i że „na razie”, „może się jeszcze zgadamy”, unoszę ręce w niezdarnym
zaproszeniu do uścisku, ale on cofa się o krok, opuszczam więc ramiona
i w końcu też mówię „na razie” i „zgadamy się”, znów unoszę rękę, tym
razem tylko jedną, w idiotycznym geście pożegnania. Później idę na
przystanek autobusowy z moimi głupimi rękoma zwisającymi wzdłuż
ciała, siedzę sama w autobusie z moimi głupimi rękoma, otoczona przez
tych wszystkich ludzi, otwieram drzwi mieszkania moimi głupimi,
bezużytecznymi dłońmi.
– Ciesz się tym, póki możesz – zauważa Kristoffer i ociera czoło.
Rozpuszcza w rondelku masło i dosypuje do niego mąkę. – Ani się
spostrzeżesz, a będziesz miała męża, dzieci i zaczniesz marzyć o swoim
dawnym życiu.
– A ty marzysz o swoim dawnym życiu? – pytam.
– Może trochę – odpowiada Kristoffer ze śmiechem.
– Powiem to Marthe – rzucam.
– Nie, lepiej nie. – Kristoffer śmieje się jeszcze głośniej. – Serio. Byłoby
jej przykro. Ale całe to internetowe randkowanie – dodaje, kręcąc głową. –
Ja bym na to chyba nie miał siły. Brzmi, jakby było strasznie męczące.
Nie odpowiadam. Łatwo mu mówić, ciekawe, co sam by robił, gdyby
był na moim miejscu. Kristoffer podnosi wzrok znad rondelka i spogląda
na mnie.
– Chociaż pewnie łatwo mi tak mówić – rzuca i klepie mnie po ramieniu.
– Daj spokój, nie ma sprawy – odpowiadam, śmiejąc się nerwowo.
Siekam fenkuł i marchewki. Kristoffer jest fajny – myślę sobie. – To fajny
facet. W momencie, gdy wkładam warzywa i ziemniaki do piekarnika,
słyszę dobiegający z łazienki huk, a chwilę później wrzask Olei. Mała
przybiega do kuchni i rzuca się w ramiona Kristoffera. Tuż za nią wpada do
środka Marthe z zaczerwienionymi policzkami.
– Walnęła mnie drzwiami w głowę! – krzyczy Olea.
– Siedziałam na sedesie, a ona otworzyła drzwi – tłumaczy Marthe. –
Chciałam je tylko zamknąć, Oleo, chyba rozumiesz.
– Ale mogłabyś chyba t r o c h ę uważać – mówi Kristoffer, głośno i ze
złością. – Do jasnej cholery.
Wziął Oleę na ręce, jakby była dużo mniejszym dzieckiem. Dziewczynka
wtula buzię w jego bark i płacze demonstracyjnie głośno, pozwalając mu
się głaskać po włosach. Jest mi niezręcznie, ale też trochę przyjemnie
słuchać tego płaczu. Marthe spogląda na mnie i przewraca oczami, ja
jednak nie odpowiadam jej tym samym. Sięgam po nóż i myję go pod
kranem, by się czymś zająć, moje serce zaczyna bić szybciej.
– Jesteś głupia! – złości się Olea, zamachując się ręką na Marthe.
Moja siostra otwiera usta, ale momentalnie znów je zamyka, gładzi się
po ledwie widocznym brzuchu.
– Oleo! – wkracza do akcji Kristoffer. – Daj już spokój. Nie odzywamy się
do siebie w ten sposób.
– Ja przecież nie chciałam – odzywa się Marthe. – Oleo...
– Możesz ją przeprosić – rzuca Kristoffer i w pierwszej chwili nie wiem,
czy mówi do mojej siostry, czy do małej. Olea stanowczo kręci głową.
– A jeśli Marthe też cię przeprosi? – pyta Kristoffer.
Moja siostra mierzy go spojrzeniem.
– Ale to był przecież wypadek – mówi.
– No tak, ale... – odpowiada Kristoffer i wskazuje gestem plecy Olei.
Odkładam nóż, podchodzę do małej i głaszczę ją ostrożnie.
– Może pójdziemy razem do ogrodu, Oleo? – proponuję. – Wymyślimy
jakąś fajną zabawę.
Przez chwilę ogarnia mnie radość, gdy mała kiwa głową i ześlizguje się
na podłogę, chwyta mnie za rękę, jej chuda szyja wciąż jest wykręcona
w pełnej złości, zaciętej pozie, dziewczynka nadal odmawia nawet
patrzenia na Marthe. Kristoffer zerka na mnie z wdzięcznością. Zamykam
za nami drzwi na taras i słyszę, jak po chwili ciszy dochodzą zza nich
podniesione głosy.
S iedzimy z Oleą w chatce dla lalek, tej samej, o którą walczyłyśmy
z Marthe jako małe dziewczynki, z której się nawzajem wyganiałyśmy,
wrzeszcząc do mamy, że ta druga za długo już tam siedzi. Chatka również
jest teraz pomalowana na biało, wcześniej była czerwona, wewnątrz stoją
dwie małe ławki, a środek zajmuje stary piankowy materac, jest tu też
pudło z błyszczącymi strojami do przebieranek, wszędzie leżą książki
i zabawki. Na ścianach wiszą rysunki przymocowane do nich pinezkami.
Kiedyś trzymałam tu pudełko z różnymi znalezionymi przedmiotami,
chowałam w nim puste muszle ślimaków pachnące solą i zgniłymi
wodorostami, ładne kamyki, które były takie okrągłe i gładkie, jak się je
przykładało do policzka, głaskałyśmy się nimi z Marthe nawzajem po
twarzy. W pudełku było również zdjęcie księżnej Diany, wycięte przeze
mnie z jakiegoś tygodnika, piękne serwetki, których wzór chyba jeszcze
pamiętam, fioletowo-różowy na nieskazitelnym, miękkim papierze.
Marthe znalazła to pudełko przed paroma laty, napisałam jej wtedy
esemesa, że może je wyrzucić.
– Tu się da spać – mówię. – Raz sama spróbowałam.
– Naprawdę? – pyta Olea. – A dlaczego?
– Ja też tu przychodziłam, gdy byłam mała – odpowiadam, siadając na
jednej z ławek. Olea opada na materac i zaczyna czesać tęczową grzywę
starego różowego kucyka My Little Pony, tuż obok leży ich jeszcze kilka.
Pamiętam, jak ten kucyk pachniał, kiedy go dostałam, nowym miękkim
plastikiem, a jego tęczowa grzywa była lśniąca i gładka. Nylonowe włoski
przerzedziły się od tego czasu, plastik popękał i się odbarwił, wszystkie te
kucyki należałoby właściwie wyrzucić, bo tworzywo, z których je
zrobiono, jest pewnie toksyczne. Jeden z nich stracił nogę, wygląda na to,
że odgryzła ją mysz.
– Wiesz, ta chatka należy do mnie i do Marthe – wyjaśniam.
– N a p r a w d ę? – rzuca Olea, nie przestając czesać.
A co ona sobie myślała, że przyjeżdżam tu tylko w charakterze gościa?
Przyglądam się jej, patrzę na jej różową bluzę, na jasne włosy. Mała ma
ciemne, równe brwi, nie jest podobna do nikogo z nas, do Kristoffera też
nie, pewnie odziedziczyła urodę po matce.
– Będziesz piękną kobietą, gdy dorośniesz – oświadczam.
Olea zerka na mnie przelotnie, po czym znów opuszcza wzrok na kucyka.
– Ile masz lat? – pytam.
– Sześć – odpowiada Olea.
– Cieszysz się, że pójdziesz do szkoły?
– Tak – oświadcza mała. – A ty ile masz lat? – pyta po chwili.
– Czterdzieści.
– Oj – dziwi się Olea. – To strasznie dużo.
– A cieszysz się, że zostaniesz starszą siostrą? – wypytuję.
Dziewczynka wbija we mnie wściekłe spojrzenie i nie odpowiada, dalej
czesze kucyka.
– Bo wiesz, nie ma obowiązku się cieszyć – dodaję.
Olea podaje mi dwa koniki i zaczyna o nich opowiadać, oba mają swoje
imiona, jeden lubi latać. Zaczynam się nudzić i ogarnia mnie ochota, żeby
znaleźć sobie jakieś pismo do poczytania albo żeby wypić piwo. Pachnie tu
grzybem. Mija dużo czasu, nim w końcu Kristoffer puka w otwarte drzwi
chatki i mówi, że już pora się kłaść.
– A może chciałoby ci się poczytać jej książkę do kolacji? – pyta.
– Jasne – odpowiadam. – Poczytamy sobie, prawda, Oleo?
– Zaprzyjaźniłaś się z ciocią Idą? – komentuje Kristoffer.
Dziewczynka milczy, widzę, że myśli o czymś innym, ale ogarnia mnie
duma, bo rozumiem dzieci, wiem, jak się trzeba z nimi obchodzić.
Wymyślam różne głosy dla Kacpra i Emmy. Olea siedzi na moich kolanach
w piżamie, je kanapkę ze starego talerzyka w żółte jaskry. Marthe leży
w hamaku i czyta jakiś tygodnik, nagle dochodzi do mnie jej chichot.
– Co jest? – pytam.
– Słychać, że do tego nie nawykłaś – mówi.
– Do czego? – chcę się dowiedzieć.
– Strasznie się mizdrzysz, gdy czytasz. „Lwiątko i Panna Króliczka też
z nami pojadą” – przedrzeźnia mnie, naśladując ton mojego głosu, widać,
że doskonale się bawi.
Rumienię się i milknę.
– Ej, przecież możesz czytać dalej – odzywa się Marthe.
Leży, leniwie masując sobie brzuch. Patrzę na nią, mam ochotę
powiedzieć coś paskudnego, ale tylko się uśmiecham, nie dam jej się na
niczym złapać. Wracam do normalnego tonu głosu i pilnuję się do chwili,
gdy Marthe wchodzi do domku. Olea i tak przestała uważać już po kilku
stronach, coraz bardziej się rozluźnia i ciąży mi na kolanach, a mnie
ogarniają przez to jakieś ciepło i spokój. To dziwne uczucie być z kimś tak
blisko, jej ciałko jest takie drobne, jej główka rozgrzana, a brzuszek taki
miękki, obejmuję ją ramionami i mocno ściskam.
– Au – piszczy Olea.
– Przepraszam – mówię, lecz ona nie ucieka mi z kolan, a ja odkładam
książkę i kołyszę ją, cicho podśpiewując, słońce schodzi nieco niżej
i siedzimy już w cieniu. Po drugiej stronie fiordu jest nadal słonecznie,
mama zawsze uważała, że najlepiej byłoby mieć domek właśnie tam.
Czy to teraz? Czy to teraz zajdzie we mnie ta wielka przemiana, przyjdzie
chwila, gdy pojmę, że nie mogę przegapić tego, właśnie tego! Że to zbyt
wielki cud, by dalej odwlekać decyzję? Być może nie wystarczy włożyć
kilku komórek do zamrażarki? Czy to teraz obudzi się we mnie ta
świadomość, która sprawi, że zsadzę Oleę z kolan, wejdę do domku, sięgnę
po telefon i umówię się na wizytę w duńskiej klinice z bocianem w logo,
po czym natychmiast tam pojadę, by zostać zapłodniona materiałem
z probówki, do której masturbował się jakiś nieznajomy Duńczyk,
a później będę opowiadać ludziom: „Zrozumiałam, że po prostu muszę to
zrobić”. Moja znajoma z firmy, pracująca w dziale księgowości,
zdecydowała się na coś takiego w zeszłym roku. Nigdy jakoś intensywnie
nie szukała partnera i nietrudno ją sobie było wyobrazić jako samotną
matkę. Przychodziła później do pracy z wózkiem, pokazywała wszystkim
niemowlaka i pewnymi ruchami układała go sobie na ramieniu, by mu się
odbiło. Nie wyglądała, jakby potrzebowała do szczęścia kogoś innego. Ja
natomiast nie wyobrażam sobie, że miałabym chodzić po mieście ciężarna,
dumna i samotna, w pracy i w zaciszu swojego mieszkania, że miałabym
rodzić w towarzystwie mamy, Marthe albo jakiejś koleżanki, że miałoby
mi nigdy nie brakować mężczyzny, że wystarczałoby mi zostać matką
dziecka, tylko to dziecko i ja, na zawsze, bo to coś najwspanialszego
w życiu.
Dopiero w ostatnim roku zaczęło do mnie docierać, że naprawdę robi się
późno. Niedługo przed czterdziestymi urodzinami zaczęłam się budzić
z atakami lęku, jakby ktoś potrząsał moim ciałem i mówił, że zostało mi n
i e w i e l e, już naprawdę n i e w i e l e czasu. Kobiety wokół mnie mają
po dwoje czy nawet troje dzieci, niektóre opowiadają, że nie chcą już
kolejnych, opowiadają, jak wstają w środku nocy na karmienie, jakie są
tym zmęczone. Inne mają trudności z zajściem w kolejną ciążę, ale
w końcu im się udaje, po wielu próbach i mnóstwie frustracji,
a noworodek nieustannie płacze, one zaś twierdzą, że z dwójką jest
nieporównywalnie trudniej niż z jedynakiem, nie mając pojęcia, że to
największa oczywistość na świecie. Każdego ranka odprowadzają
i odwożą, przygotowanie dziecka do nowego dnia zajmuje mnóstwo czasu,
nie mają kłopotów z wymyślaniem planów na wakacje, bo wtedy można
odwiedzać dziadków, ciotki i wujków, poza tym ich małe rodziny też
muszą pobyć trochę tylko z sobą, jeżdżą więc w góry albo pod namiot,
albo do domków za miastem, tylko znajomi i ich dzieci. Powtarzają, że to
jest właśnie najwspanialsze, znaleźć trochę „czasu tylko dla nas”. Kupują
większe mieszkania albo apartamenty w szeregowcu z ogródkiem, no tak,
co prawda się zarzekali, że nigdy nie wyjadą z miasta, a l e „pomyśl, jak to
wspaniale po prostu wypuścić dzieciaki na dwór”. Sprawiają sobie
wszystko to, z czego parę lat wcześniej jeszcze się śmiali: mają garaże, po
dwa samochody na rodzinę i grille Weber, których rozmiarów trochę się
wstydzą, ale przecież dobrze jest mieć duży grill, gdy rodzina jest liczna
i często przyjmuje wizyty innych rodzin, a poza tym jest kaszka, ulewanie
się, plamy, siusiu, kupka, smarki i mało snu, tak bardzo mało snu, są
wrzaski i ospa wietrzna, atakująca wszystkich jednocześnie, i zbiorowa
grypa żołądkowa, i zbiorowe przeziębienie, a następnie znowu grypa.
Każdego ranka jedzą razem śniadanie, we trójkę, czwórkę albo w piątkę,
każdego wieczoru obok kogoś zasypiają, mocno do niego przytuleni,
każdej nocy budzą ich dzieci pragnące spać w łóżku razem z nimi, mają
malucha, którego mogą przytulać, który jest ich własny.
U mnie zaś wszystko wygląda tak samo jak pięć albo nawet dziesięć lat
temu, mam tylko trochę większe mieszkanie, trochę wyższą pensję i kilka
nowych projektów w pracy, bardziej matową cerę i siwe włosy, na
których kamuflowanie wydaję u fryzjera co trzeci miesiąc dwa tysiące
koron. Zasypiam sama, sama się budzę, jestem sama, gdy wychodzę do
pracy, i sama, kiedy wracam do domu, nie będę się na to żalić, nie warto
być kimś, kto się na wszystko skarży. Jednak ta samotność zatacza coraz
większe i większe koła i jeśli nie pojawi się jakiś „chłopak”, ktoś, z kim
mogłabym wykorzystać zamrożone w banku jajeczka, to czeka mnie być
może pięć, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat dokładnie takich jak te,
od teraz aż do końca.
A mimo to siedzę tak po prostu na krześle z Oleą w objęciach, nic we
mnie się nie budzi, żadna wielka świadomość. Zaczyna wiać i gałęzie
drzew falują, patrzę na chude plecy małej w różowej piżamce i odganiam
owada, który przysiadł jej na włosach.
– Jutro też mi możesz poczytać – mówi Olea.
– Dziękuję – odpowiadam, po czym zerkam na Marthe w hamaku
i szepczę małej do ucha: – Prawda, że Marthe to straszna niezdara? Jak
mogła cię tak uderzyć drzwiami w głowę?
Olea chichocze i zaczyna się wiercić.
– Przecież tak nie wolno mówić – szepcze.
– Ja ci pozwalam – rzucam cichutko i zerkamy razem na leżącą
w hamaku Marthe. Ma na nosie okulary przeciwsłoneczne, trudno więc
powiedzieć, w którym kierunku patrzy, jedna z jej rąk spoczywa na
brzuchu. Czemu tak często go dotyka, przecież jest jeszcze taki mały? Na
pewno specjalnie zaczęła stosować język ciała ciężarnych, siedziała
godzinami przed YouTube’em, studiując kolejne ruchy, ucząc się, jak
z wysiłkiem prostować plecy i jak układać dłoń na samej górze brzucha.
– Tak sobie tylko żartujemy – tłumaczę.
– Aha – szepcze Olea i przyciska rączki do ust, by nie wybuchnąć
śmiechem.
– Tak się z czasem wygląda, jak się ma w brzuchu dziecko – dodaję
szeptem, cofam głowę, żeby zrobił mi się podwójny podbródek
i nadymam policzki.
Oczy Olei rozszerzają się w wyrazie zachwytu i strachu, pomyśleć, że
robimy coś takiego, a Marthe jest zaledwie kilka metrów od nas.
– Marthe – szepcze dziewczynka – mówi tak: „Ooo, jestem strasznie
zmęczona”.
Wybucham śmiechem.
– Nie wolno powtarzać takich rzeczy – odpowiadam i mrugam do niej.
– O czym tam szepczecie? – pyta Marthe. Zdejmuje okulary
przeciwsłoneczne, jakby poczuła na sobie nasz wzrok.
– Tylko sobie rozmawiamy – rzucam.
– Olea musi już iść spać – oświadcza Marthe, stawiając stopy na ziemi.
Ma na nich całkiem ładne sandałki, ogarnia mnie ochota, by je
przymierzyć.
– Idziesz, Oleo?
– Chcę dziś posiedzieć dłużej – odpowiada dziewczynka płaczliwym
głosem.
– Nie, już koniec wygłupów – odpowiada jej Marthe. – Umówiłyśmy
się, że chwilę poczytacie, a teraz już czas do łóżka.
– Ida mnie położy – oświadcza Olea. Chwyta moją dłoń i zaczyna nią
kołysać jak wahadłem.
Marthe bierze się pod boki, przenosi wzrok z Olei na mnie.
– Ach tak – rzuca. – Zgadzasz się?
– Jasne – mówię. – Idziemy, Oleo?
– Tak! – odpowiada mała.
– Co ja z wami mam – wzdycha Marthe.
Olea zajmuje maleńką izdebkę sąsiadującą przez ścianę z moim pokojem,
tę samą, w której spała Marthe jako mała dziewczynka. Muszę teraz
obejrzeć wszystkie książeczki, przytulanki i ubrania, Olea nie pójdzie bez
tego do łóżka, co chwila wspina się na krzesło i z niego zeskakuje, wyciąga
z komody kolejne przedmioty. Kristoffer wreszcie do nas zagląda
i oświadcza, że już koniec zabawy.
Kładę się na łóżku obok Olei, mała leży pod kołdrą, a ja na kołdrze.
W oknie wiszą ciemne ciężkie zasłony, żeby dało się spać nawet wtedy,
gdy na dworze jest widno. Patrzymy sobie w półmroku w oczy
i wybuchamy śmiechem, czuję się jakbym ja też była małym dzieckiem.
– Ida – zaczyna Olea. – Mogę ci powiedzieć tajemnicę?
– Tak – odpowiadam.
– Ale nikomu nie wolno ci wygadać – zaznacza Olea.
– Możesz powiedzieć mi o wszystkim – mówię, kładąc dłoń na jej karku.
C h c i a ł a b y m, ż e b y ś b y ł a m o j ą m a t k ą. Ż e b y ś t
o b y ł a t y z a m i a s t M a r t h e.
– No bo... – zaczyna Olea. – Wydziergałam prezent dla babci.
– Naprawdę? – pytam.
– Nigdy wcześniej nie wydziergałam niczego tak dużego – dodaje
dziewczynka.
Chwilę jeszcze papla o dzierganiu i o tym, że jutro będzie pływać i że
koniecznie muszę z nią iść.
– Pójdę – obiecuję. Nie chce mi się jej dłużej słuchać, mam ochotę
wracać na dół. – Ale teraz już czas spać – dodaję, po czym śpiewam: Był
piękny, piękny dzień, ale już się kończy. To trudna piosenka, momentami
trzeba śpiewać wysoko, a momentami nisko, głos mi się łamie i trochę
piszczę, Olea wierci się w łóżku. Brnę dalej, aż w końcu do mnie dociera, że
mała nie zaśnie, dopóki przy niej leżę, mówię jej więc „dobranoc” i wstaję,
dokładnie tak, jak poinstruowali mnie Kristoffer i Marthe. Olea mnie
przytula, przez chwilę czuję na szyi jej ramionka, później mała opada
ciężko na łóżku i dochodzę do wniosku, że całkiem nieźle sobie
poradziłam.
Słyszę, jak Kristoffer uwija się w kuchni, kieliszki pobrzękują, coś
skwierczy na patelni, Marthe została pewnie w ogrodzie. Wchodzę do ich
sypialni, jestem cicho jak myszka, staję przy ich łóżku i zastygam
nieruchomo. Zajęli pokój rodziców, mama i Stein dostaną po przyjeździe
największą sypialnię dziecięcą. Pachnie tu Marthe, pachnie Kristofferem,
wyraźnie czuję ich wonie mimo otwartego okna. Łóżko nie jest zasłane, na
podłodze leżą ubrania, dziecięce książeczki i tubka kremu do opalania.
Podnoszę zieloną sukienkę, której nigdy wcześniej nie widziałam, pachnie
potem. Na łóżku wala się porzucony T-shirt w paski, który Kristoffer miał
na sobie, gdy mnie odbierał z przystanku. Zaglądam do szafy: kolejne
sukienki i bluzy Marthe, niektóre z nich rozpoznaję, a inne widzę po raz
pierwszy: tanie, kiepskiej jakości tkaniny. Koszule i T-shirty Kristoffera,
jego bluza z kapturem. Na podłodze stoi para dużych sandałów. Wsuwam
w nie stopy, wyglądają jak dziecięce nóżki w butach dorosłego. Siadam na
łóżku, z tej strony, po której musi pewnie spać Marthe, przymierzam leżące
na stoliku nocnym okulary. Mają mocniejsze szkła, niż się spodziewałam.
Wysuwam szufladkę stolika, sama nie wiem, czego szukam, ale znajduję
jakieś stare kobiece tygodniki, zaglądam do stojącej na podłodze torby.
Kładę się na łóżku, cały czas nasłuchując odgłosów z kuchni i ogrodu,
naciągam na głowę kołdrę i ją wącham. Łóżko jest szersze od tego,
w którym sama śpię. Powinni zmienić pościel, ta jest nieświeża i dawno
nieprana. Zastanawiam się, czy uprawiali seks, odkąd tu przyjechali, czy to
ten zapach teraz wyczuwam, czy może po prostu leżeli obok siebie
zmęczeni, a Marthe opowiadała, jaka to udręka być w ciąży. Może śpią na
łyżeczkę, a Kristoffer przytula ją od tyłu, może kładzie dłoń na jej brzuchu,
na samym jego dole. Odwracam się i patrzę na miejsce, gdzie śpi Kristoffer,
na jego poduszkę, próbuję sobie wyobrazić, że to ja tu z nim leżę, każdego
wieczoru przychodzimy do sypialni i się kładziemy, okno jest otwarte,
śpimy na łyżeczkę, Olea może nocować w moim pokoju, nowemu dziecku
kupimy łóżeczko, które wstawimy do naszej sypialni, a Marthe, Marthe tu
z nami nie ma. „Dobranoc, Kristofferze” – mówię. „Dobranoc, Ido” –
odpowiada Kristoffer.
Mogłabym tu zasnąć, ale mi nie wolno, bo co, jeśli Kristoffer przyjdzie,
żeby coś przynieść, jeśli Marthe wpadnie się przebrać. Dlatego wstaję,
czuję się zmarznięta, ale ogarnia mnie potrzeba, by znów się położyć.
N ie chcę siedzieć na dworze – oświadcza Marthe. – Zrobiło się tak
nieprzyjemnie chłodno.
Udaję, że jej nie słyszę, wyjmuję z szafki trzy talerze i niosę je do stołu
w ogrodzie. Prowadzimy takie dyskusje zawsze, gdy tu jesteśmy, i decyzję
zazwyczaj podejmuje Marthe, zwłaszcza gdy towarzyszy nam mama,
Marthe boli głowa lub brzuch albo co innego jej dolega, mama zaś
twierdzi, że musimy to brać pod uwagę, ależ oczywiście, że tak. Jestem
wręcz oszołomiona, postępując tym razem odwrotnie i oświadczając
zdecydowanym tonem:
– Nie, usiądziemy w ogrodzie, Kristoffer i ja chętnie zjemy na zewnątrz.
W trakcie kolacji Marthe trzykrotnie odchodzi od stołu. Najpierw idzie
po kurtkę, następnie po wełniane skarpety, a w końcu przynosi sobie koc,
którym się owija, i siedzi na krześle ogrodowym ze skrzyżowanymi
ramionami, ostentacyjnie cierpiąc.
– Aż t a k zimno chyba nie jest – zauważam.
– A skąd możesz wiedzieć, czy marznę? – pyta Marthe.
Mięso jest trochę przesuszone, Kristoffer twierdzi, że nie do końca się
udało, choć razem z Marthe piejemy nad nim z zachwytu, moja siostra
oświadcza, że i tak może jeść tylko dobrze wysmażone mięso, przecież on
o tym doskonale wie, a Kristoffer w trakcie posiłku dwukrotnie dolewa
sobie wina.
– Może trochę wyluzuj – mówi Marthe.
– Ależ jestem wyluzowany – odpowiada Kristoffer. – Ludzie tak się
właśnie wyluzowują na wakacjach.
Zdaniem Marthe nadal pije więcej, niż powinien, ale już nie tak dużo jak
kiedyś. Gdy z sobą zamieszkali, zdarzało się, że Kristoffer zasypiał gdzieś
na afterze, zapomniawszy dać wcześniej znać, gdzie jest, parę razy wtaczał
się do domu koło piątej nad ranem, tak narąbany, że przewracał się
w korytarzu. Głos Marthe był cichy i cieniutki, gdy dzwoniła do mnie, by
opowiedzieć o takich przypadkach. Zauważyłam, że pragnęła wtedy ode
mnie usłyszeć, że to tylko taka faza, która przeminie, a nie, że wybrała
sobie nieodpowiedniego faceta.
– Nie możesz tego tolerować – podburzałam ją, nie dając z siebie tego,
czego ode mnie oczekiwała, mimo że lubiłam Kristoffera bardziej od
któregokolwiek z jej wcześniejszych partnerów.
– A co, jak urodzi wam się dziecko, a on nadal będzie odstawiał takie
numery? – ciągnęłam, robiło mi się gorąco, mówiłam głośniej i szybciej
niż zazwyczaj. – To przecież nie do wytrzymania, Marthe.
– Nie musisz się aż tak nakręcać – odpowiadała moja siostra.
– Nakręcam się, bo mi na tobie zależy – tłumaczyłam. – Nie możesz mu
pozwalać na takie traktowanie. Ja bym od niego odeszła. Z miejsca.
– To nie takie proste! – zaczynała również mówić coraz głośniej Marthe.
– Wiedziałabyś o tym, gdybyś sama kiedyś była w jakimś prawdziwym
związku. Wtedy trzeba mieć wzgląd na innych poza samą sobą.
– A czy ja nie miałam w swoim życiu prawdziwych związków? –
pytałam.
– Nie, Ido, nie miałaś – odpowiadała Marthe.
Gdy opowiadam o facecie, z którym t r o c h ę k r ę c ę, bo tak to
właśnie nazywam, Marthe i moje koleżanki wydają z siebie jęk. „Znów
jakiś zajęty typ?” – pytają, po chwili dodając, że muszę przestać spotykać
się z mężczyznami, którzy mają partnerki, dziewczyny czy żony, że to nie
w porządku wobec ich rodziny. Udaję wtedy, że mam wyrzuty sumienia,
powtarzam: „Ach tak, wiem”, ale takie puste gadanie tylko mnie
denerwuje. Czemu niby miałabym się przejmować partnerkami, których
nie znam, dziećmi, których w życiu nie widziałam na oczy? Dlaczego to
mój obowiązek, żeby takie znajomości kończyć? Czy mam przestać
odpowiadać na otrzymywane w środku nocy esemesy, że jestem
seksowna, piękna albo fajna, pytania, co właśnie robię, czy mam może
ochotę na odwiedziny? To ja mam im przypominać, że są zajęci? Mówić do
nich surowym, ale zalotnym tonem: „Nie, chyba trochę za daleko się
posuwasz, pamiętaj, że masz żonę i dzieci”. I to w sytuacji, gdy sama chcę
właśnie tego, by mieli w dupie te swoje żony i dzieci. Miałabym kłaść się
spać sama z moimi wspaniałymi zasadami, sama obejmować się
ramionami w łóżku i intensywnie myśleć, ile mam do siebie szacunku?
A przecież nie ma żadnych korzyści z bycia porządną czy przyzwoitą. Nie
jest tak, że jeśli z tym skończę, naprostuję swoje ścieżki i przestanę
odpowiadać na takie esemesy, to abrakadabra: pojawi się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki ktoś dużo lepszy, mężczyzna idealny,
który nie ma dziewczyny i „doceni cię za to, że jesteś wspaniałą kobietą” –
jak przez jakiś czas perswadowały mi moje koleżanki. „To się stanie
w chwili, gdy będziesz się tego najmniej spodziewać” – utrzymywały.
Zawsze uparcie twierdziły, że będę tym zaskoczona, że facet wyskoczy spod
ziemi niczym obwiązana wstążką nagroda za to, że tak długo
wytrzymałam w samotności, złoty medal za długą i wierną służbę. „Ale to
przecież nie mój problem – mawiam teraz – to nie ja jestem niewierna. –
I mam ochotę jeszcze dodać: – Przecież się zdarza, że ludzie żyjący
w stałych związkach poznają kogoś nowego i się zakochują. Nawet gdy
ten ktoś jest zajęty, to może coś autentycznie poczuć do nowej osoby”. Ale
nie mam odwagi podzielić się z nikim tą myślą, wiem, jak zostałabym
wtedy oceniona: „Biedna Ida, łudzi się, że facet odejdzie od swojej
partnerki. Puknij się w głowę, kobieto!”.
Dochodzi do mnie z tarasu zapach dymu, tym razem palaczem jest Stein.
Biorę z sobą koc, siadam koło niego i wyjmuję papierosa z paczki na stole,
należącej najwyraźniej do Kristoffera. Ostatni raz paliłam parę lat temu.
Zasysam dym, nikotyna rozlewa się kojąco w mojej piersi, czuję mrowienie
w ramionach i dłoniach. Nowe krzesła ogrodowe są wygodne, odchylam
się do tyłu i czuję prawie tak, jakbym leżała w łóżku.
– Ech, Ido, Ido – karci mnie Stein.
– Ech, Steinie, Steinie – odpowiadam.
– Fakt, nade mną też można westchnąć – mruczy Stein rozbawiony.
– Marthe rozmawia teraz z Kristofferem? – pytam.
– Tak. – Słyszę w odpowiedzi. – Stwierdziłem, że będzie najlepiej, gdy
usunę się z pola rażenia.
Siedzimy w milczeniu, wzdrygam się, gdy tuż przy moim uchu
przelatuje bzyczący komar, odganiam go machnięciem ręki.
– Myślałem, że dym z papierosów odstrasza komary – mówi Stein.
– Dlaczego nie masz dzieci? – pytam nagle.
– No, dlaczego nie mam dzieci... – zaczyna Stein, drapiąc się po czole
między oczami. – Po prostu jakoś się nie złożyło. Moja żona nie mogła
zajść w ciążę. Możliwe, że teraz by się udało, tyle jest tej nowej
technologii i w ogóle. No, ale stało się, i już.
Na moim ramieniu ląduje komar. Podnoszę dłoń, nie spuszczając go
z oczu, insekt przygotowuje kłujkę i wbija ją w moją skórę, w następnej
chwili posyłam go gdzieś daleko w przestrzeń jednym pstryknięciem.
– Nie żałujesz? – pytam.
– Gdy tak patrzę na was? – rzuca Stein i rechocze, ja też się trochę śmieję.
– Czy żałuję... – odzywa się w końcu. – Nie wiem, czego niby miałbym
żałować. Czasami myślę, że mogłoby być fajnie. Na pewno byłoby
naprawdę fajnie. Ale to nie jest bardziej bolesne od na przykład tęsknoty
za starą babcią, która kiedyś umarła.
Nic nie mówię. Drapię się w miejsce, na którym przed chwilą siedział
komar.
– Wszystko może się jeszcze obrócić na dobre, Ido – przekonuje Stein
i mierzy mnie wzrokiem. – Uważam, że ja mam dobre życie. Na to nie ma
przecież jednego przepisu.
Dobre życie – myślę. Przez chwilę wyobrażam sobie, że z wiekiem robię
się taka jak Stein, że jestem podstarzałym, bezdzietnym podrywaczem ze
szkłami przeciwsłonecznymi przypiętymi do okularów i z fedorą, którą
upieram się nosić na łodzi, mimo że wszyscy przewracają oczami.
Na taras wychodzi moja siostra. Na nogach ma tylko skarpetki i wydaje
się zmęczona.
– Jest i nasza zguba – rzuca Stein.
Marthe siada u moich stóp.
– Proszę, weź krzesło – mówi Stein, wstając. – Kobiety i dzieci mają
pierwszeństwo. Ja tymczasem zobaczę, jak wygląda sytuacja w środku.
Marthe była w miasteczku, wynajęła pokój w hotelu nad fiordem
i chciała tam zostać do jutra. Ale dwa piętra niżej był jakiś strasznie głośny
pub, dochodziły do niej hałasy z ogródka i dudniąca muzyka. Nie mogła
zasnąć, siedziała w hotelowym łóżku, oglądała telewizję i musiała
podkręcać dźwięk, by zagłuszyć imprezowe odgłosy, bo w pubie
puszczono Postgirobygget, a ona w końcu marzyła już tylko o tym, by
położyć się we własnym łóżku.
– No i stwierdziłam, że prędzej czy później i tak będę musiała
porozmawiać z Kristofferem – dodaje Marthe, uśmiechając się nieznacznie.
I z tym uśmiechem na twarzy zaczyna płakać.
– On już się położył? – pytam.
– Tak – odpowiada moja siostra, machając rękoma. – Ach, kurwa, nie
mam już siły beczeć.
Pociąga nosem, oddycha z otwartymi ustami. Wstaję i przynoszę koc
również dla niej, wieczorne powietrze jest wilgotne i zimne.
– Najwięcej pretensji mam chyba o to, że nic mi nie powiedział –
zaczyna Marthe. – Że udawał szczęśliwego, bo nie chciał mi robić
przykrości. Mógł przecież powiedzieć.
– Ale wtedy może nic by z tego nie wyszło – odpowiadam. – A tak masz
to, czego chciałaś.
– No tak – mówi moja siostra. – Owszem. Ale nie podejrzewałam, że
będę tu siedzieć, spodziewając się dziecka z kimś, kto wcale go nie chce –
dodaje i patrzy na swój brzuch, jakby stał się dla niej nagle czymś obcym.
Wyjmuję kolejnego papierosa z paczki, widzę oczyma duszy to, co teraz,
moim zdaniem, wyobraża sobie Marthe – Kristoffera dręczonego
wyrzutami sumienia, który tak naprawdę nie chce chodzić do szkoły
rodzenia, a już po porodzie usiłuje zdusić w sobie wściekłość, ale jest tylko
coraz bardziej zmęczony, bo dziecko nie przestaje wrzeszczeć; samą Marthe,
wstającą w nocy częściej, niż ma na to siłę, żyjącą w wiecznym strachu, że
Kristoffer odejdzie, jeśli mu każe sobie pomagać, lecz on i tak pewnego
dnia jej to oświadcza: „Marthe, ja już tak dalej nie mogę”.
– Możecie odkupić moją część domku – odzywam się. – Przemyślałam to
sobie. Zgadzam się.
– Tak? – pyta Marthe, stara się robić wrażenie niewzruszonej, ale
nietrudno stwierdzić, że jest zadowolona. – To cudownie.
Kiwam głową. Moja siostra przestaje płakać, przykrywa się kocem pod
brodę i podciąga nogi pod siebie.
I wtedy opowiadam jej o Szwecji, o telefonie od lekarza i wynikach
badań.
– Oj – wzdycha Marthe. – To znaczy, że już nie ma szans?
– Nie wiem – odpowiadam. – W każdym razie na pewno byłoby to
trudne.
Marthe kiwa głową. Gdzieś w ogrodzie trzeszczy gałąź drzewa.
– Idiotyczna sprawa – zaczynam, czując, że sama się zaraz rozpłaczę. – Nie
jest przecież tak, że m u s z ę mieć dziecko. To znaczy... już sama nie wiem.
Może nie mam racji. Ale to wszystko wydaje mi się takie ostateczne. Nie
sądziłam, że nagle się zrobi za późno. Idiotyzm.
– Wcale nie idiotyzm – mówi Marthe.
– Nie – odpowiadam.
Milczymy przez chwilę.
– Może powinnaś się cieszyć – rzuca moja siostra, śmiejąc się krótko. – Ja
na przykład chyba się do tego nie nadaję. Nie radzę sobie z Oleą. Myślę, że
Kristoffer też tak uważa.
Słysząc te słowa z jej ust, czuję, że zaraz coś we mnie pęknie, widzę
smutek w jej uśmiechu, siostrzaną poufałość w jej oczach. Kręcę głową.
Coś znów się we mnie otwiera, tak samo jak wcześniej podczas uczty
krewetkowej, dociera do mnie, że wszystko zrobiłam nie tak. Czeluść
rośnie we mnie i mnie pożera, zupełnie jakbym zaglądała w jakąś wielką
czarną otchłań, która zaczyna również patrzeć na mnie.
– O co chodzi? – pyta Marthe.
Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Za to, że tak się zachowuję. Że
taka jestem. Że nie umiem i nie potrafię. Czuję, jak słowa tłoczą mi się
w ustach, próbując przecisnąć na świat – „to nie była wina Kristoffera” –
ale tak naprawdę nie wiem też, czy to prawda. Marthe wstaje i mnie
przytula, jej uścisk jest niezdarny i za mocny, bo próbuję jej się wyrywać.
– Co się dzieje? – pyta mnie łagodnym głosem.
Jasne, teraz może być dla mnie miła, dopiero co oddałam jej przecież
domek, oddałam ścieżkę na plażę, starą chatkę dla lalek i rozwieszony
między sosnami hamak – ta myśl już zaczyna mi sprawiać ból. Robię
kilkakrotny głęboki wdech nosem, biorę się w garść.
– Nic się nie dzieje – mówię.
P rawie nie spałam, udało mi się zasnąć dopiero wtedy, gdy na dworze
było już jasno. Boli mnie całe ciało, klatka piersiowa i ramiona, myśli
kłębią mi się w głowie, powoli wstaję i odciągam zasłony. Jaki piękny jest
świat, jak cudowne wydaje się poranne słońce, morze i krzyk mew,
wszystko jest jasne i czyste. Słyszę, jak pozostali hałasują za ścianą,
dochodzą do mnie ich głosy.
– Cześć – mówi Marthe, gdy wchodzę do kuchni.
Siedzi przy stole z Kristofferem i Oleą. Kristoffer odwraca wzrok.
– Cześć – odpowiadam.
Nalewam sobie kawy, w pierwszej chwili nie wiem, gdzie mam usiąść,
wreszcie zajmuję miejsce obok Marthe. Wszyscy troje jedzą gotowane
jajka, dla mnie już nic nie zostało. Przebiega mi przez myśl, że może
powinnam z tego zażartować, ale nie wiem nawet, komu taki żart
miałabym opowiedzieć, może już najprędzej Marthe.
– Zupełnie jak następny poranek w tym duńskim filmie, Festen – mówię,
a gdy nadal jest cisza i nikt nie reaguje, dodaję: – Kojarzycie tę scenę?
Kiedy ojciec pedofil zostaje zdemaskowany i próbuje znaleźć sobie miejsce
przy stole?
Nikt się nie śmieje.
– Co to jest „pedofil”? – pyta Olea.
– Nic takiego – odpowiada Marthe.
Siedzą z Kristofferem obok siebie, oboje wydają się niewyspani, moja
siostra ma opuchnięte oczy. Kristoffer zerka na nią od czasu do czasu
z przestrachem.
– Wracamy dzisiaj do domu – oznajmia Marthe. – Mamy trochę... no
wiesz, spraw do obgadania.
Patrzę na Oleę, na jej związane w kucyk włosy i półotwarte usta,
w których przeżuwa jedzenie, na jej wąskie barki pod fioletową koszulką,
oczy utkwione tępo w jakimś nieokreślonym, odległym punkcie. Wszystko
to, o czym ona myśli, i wszystko, co mówi, wszystko, co potrafi,
i wszystko, co osiągnie – nic z tego nie będzie nigdy moje. Znów zalewa
mnie fala rozpaczy, zamykam oczy i czuję, że tracę grunt pod nogami, że
znikam pod tą falą. Czas zostawił mnie w tyle, tak dyskretnie, że nawet
tego nie zauważyłam, przemierzył na palcach pokój, gdy spałam. Gdzieś
w głębi duszy czuję też coś w rodzaju ulgi: nie ma się już czym
przejmować.
Patrzę na Marthe, która robi sobie kolejną kanapkę, pije kawę i bawi się
telefonem, na Oleę gmerającą przy rozruszanym zębie – niedługo będzie
ich czworo, przynajmniej na to w tej chwili wygląda, bo tak niewiele
trzeba, by wszystko się zawaliło. Wystarczy jedno zdanie, jedna informacja,
coś, co im zasugeruje, że tak naprawdę wcale się nawzajem nie znają, coś,
co ich od siebie odrzuci.
Kristoffer zagląda do kubka, usta ma zaciśnięte. Nie przepraszam go.
Patrzę na talerzyki w jaskry i szklanki na mleko, oddałam im to wszystko
i chyba już wystarczy – czuję dotkliwe ukłucie żalu na myśl, że Marthe
będzie właścicielką tego domku, nie powinnam była się na to zgadzać.
– Przepraszam, że nie uważałam na ciebie bardziej wczoraj na łodzi –
mówię, patrząc na Oleę. – Nie zostawiłam cię umyślnie, po prostu nie
potrafiłam się zatrzymać.
Dziewczynka kiwa głową, odwraca wzrok i nadal gmera sobie w buzi.
– Pokażesz mi ten ząb? – pytam.
Olea kręci głową. Marthe spogląda na mnie, a ja czuję, jak palą mnie
policzki.
M achamy im na pożegnanie. Stoimy obok siebie z mamą i ze Steinem,
spoglądając za odjeżdżającymi. Olea odmachuje nam zza tylnej
szyby z całych sił, w końcu musi zmienić rękę. Gdy samochód jest na
zakręcie, dostrzegam dłoń Marthe, która wysuwa się przez okno
i pozdrawia nas bez widocznego entuzjazmu, a po chwili samochód znika
nam z oczu.
– I już po wszystkim – mówi mama i kręci głową. – Ach, zawsze robi się
tak cicho, jak ludzie wyjeżdżają.
– Może napijemy się kawy? – proponuje Stein, gładząc ją po ramieniu.
Kładę się na sofie i przeglądam księgę gości, cała trójka wpisała się do
niej przed wyjazdem. Olea narysowała siebie samą z dwiema wielkimi
rybami i ogromnym krzywym uśmiechem, a Marthe zapisała pod spodem
pół strony. Rozpoznaję równe, nieco dziecinne litery jeszcze z czasów, gdy
obie byłyśmy nastolatkami, rzadko teraz widuję odręczne pismo mojej
siostry. „Dziękujemy za wspaniałe dni” – napisała, dodając parę słów
o pogodzie, że najpierw była przez parę dni zmienna, trochę padało, ale
później zrobiło się ładniej. Wspomina, że urządzali wyprawy na lody do
miasteczka i odbyli kilka wędrówek na szczyt Heia. W tym roku było dużo
kleszczy, musieli więc co wieczór dokładnie sprawdzać, czy nie przyssały
się do ciała. Olea po raz pierwszy łowiła ryby, a Marthe prowadziła
wielką łódź, nigdy więc nie jest za późno na naukę! „Sześćdziesiąte piąte
urodziny mamy świętowaliśmy przy krewetkach i pysznym torcie, na kilka
dni przyjechała do nas też Ida – napisała moja siostra na koniec. –
Spędziliśmy cudowny urlop, a teraz czas wracać do codzienności”.
Spodziewałam się jakiejś wzmianki o tym, że następnym razem przyjadą
we czwórkę, to byłoby w stylu Marthe, jednak nie wspomniała o tym ani
słowem. Przeglądam dawniejsze wpisy, w większości są to niemal
identyczne raporty sporządzone przez moją siostrę albo mamę, te ostatnie
uzupełniane czasem pojedynczym, nieczytelnym zdaniem nabazgranym na
końcu przez Steina, zdarzają się też wpisy przyjaciół mamy, którzy czasem
przyjeżdżają do naszego domku i zawsze bardzo to sobie chwalą. Zapiski
pełne są informacji o burzach i słońcu, rybach i kleszczach, o tarasie, na
którym kładziona jest bejca, o stanie łodzi i tym, co zostało podane na
obiad, mama niemal co roku pisze o wspaniałym dorszu, dopiero co
wyciągniętej z wody makreli, świeżych krewetkach i gulaszach Steina
z dodatkiem czerwonego wina. Znajduję tylko dwa akapity skreślone moją
ręką. Kąpiele, hamak, łowienie ryb, „dzięki za tegoroczne wakacje!” – oba
wpisy powstały pod koniec sierpnia, poza tym umieszczałam tylko swoje
imię pod notatkami mamy. Powinnam była spędzać tu więcej czasu,
a może raczej spędzać tu czas w inny sposób, teraz nikt nie będzie nawet
wiedział, że tu przyjeżdżałam. Zamykam księgę, odstawiam ją na półkę
i wychodzę na taras, deski pod moimi stopami są rozgrzane słońcem.
Mama i Stein siedzą na krzesłach ogrodowych, Stein rozwiązuje krzyżówkę
z „Dagbladet Magasinet”, a mama czyta książkę. Wsuwa na nos okulary
przeciwsłoneczne i odgania krążącą wokół niej osę, owad wraca, a ona
znów go przepędza. Stoję i się im przyglądam, czeka na mnie wolne
krzesło, na stole leży tygodnik, ale nie jestem w stanie po niego sięgnąć
i zacząć go przeglądać, nie jestem w stanie się do nich dosiąść.
Mama zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i mierzy mnie wzrokiem.
– O co chodzi? – pyta.
– Chcę, żebyście sobie pojechali – odpowiadam.
P oradzisz sobie bez nas? – pyta mama.
– Tak – odpowiadam.
Stein niesie bagaże do samochodu. Jestem pewna, że to on ją przekonał
do wyjazdu dwa dni przed planowanym terminem, mama spakowała się
wczoraj wieczorem, wyraźnie urażona całą sytuacją. Stein klepie mnie
lekko po ramieniu, po czym wsiada do samochodu i zamyka drzwi, słyszę,
że włącza radio.
– Muszę przyznać, że nie do końca pojmuję, co ty wyprawiasz – odzywa
się mama, śmiejąc się nerwowo. – I skąd taka nagła decyzja.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odpowiadam.
Mama jest na mnie wściekła, ale się tym nie przejmuję, rejestruję ten
fakt, lecz nie budzi on we mnie żadnych emocji, czuję tylko zmęczenie
w każdym stawie swojego ciała.
– Co teraz będziesz robiła? – pyta mama.
– Zobaczę – mówię.
– No tak, tak – rzuca. – Tak, tak. Ida i Marthe zawsze chodzą własnymi
ścieżkami. Co ty takiego powiedziałaś w tej swojej mowie?
– Fail better? – podpowiadam.
– Nie, w tej mowie urodzinowej – dopytuje mama. – Że życie zaczyna się
po czterdziestce.
– To przecież ty to powtarzałaś – stwierdzam.
Przytulamy się, ale odnoszę wrażenie, że nasz uścisk jest niezręczny.
Stoję na wysypanym żwirem podjeździe i macham ręką do chwili, gdy
samochód znika za zakrętem. Później wracam do domku i zamykam za
sobą drzwi. Panuje tu teraz zupełna cisza, wszystkie pokoje są puste,
promienie słoneczne wpadają przez okno, kładąc się na deskach
podłogowych i chodniku, ujawniają warstewkę kurzu na półce
z ustawionymi w rządku starymi muszlami i oprawioną w ramę mapą
morską. Czas płynie nieubłaganie, tyka w całym domku, w ogrodzie i we
mnie, kolejne lata i urlopy są nie do odróżnienia, w którym to roku były
takie upały, w które wakacje złowiliśmy tak dużo makreli, niedługo ktoś
odejdzie, wkrótce pojawi się ktoś nowy.
Przenoszę wszystkie swoje rzeczy z najmniejszego pokoiku do dużej
sypialni. Później wychodzę na taras i spoglądam na fiord. Jestem tu tylko
ja. Stoję bez ruchu, czując, jak słońce ogrzewa mi twarz.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman