1 Dawca

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 159

Lois Lowry

Dawca

tom 1 cyklu Dawca

Przełożyła Paulina Braiter

Kraków 2015
Tytuł oryginału
The Giver

Copyright @ 1993 by Lois Lowry. All rights reserved.


Copyright @ 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo
Galeria Książki

Copyright @ 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo


Galeria Książki
Jacket design by Charles Brock, Faceout Studio
Photograpf of man © Lois Lowry

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska Od A do Z (oda-doz.com.pl)

Korekta
Katarzyna Kierejsza, Katarzyna Kolowca-Chmura

Opracowanie okładki oraz DTP


Stefan Łaskawiec

ISBN 978-83-64297-30-4

Wydawnictwo Galeria Książki


www.galeriaksiazki.pl
biuro@galeriaksiazki.pl
Opracowanie wersji elektronicznej:
Karolina Kaiser
Wszystkim dzieciom, którym powierzamy przyszłość
1.

Był już prawie grudzień i Jonasz zaczynał odczuwać lęk. Nie.


To złe słowo, pomyślał.
Lęk oznacza głębokie, mdlące poczucie, że za chwilę stanie się
coś strasznego. Lęk czuł przed rokiem, kiedy nad osiedlem
dwukrotnie przeleciał niezidentyfikowany samolot. Jonasz
widział go za każdym razem. Zezując w niebo, zobaczył, jak
przemyka lśniący odrzutowiec, przy tej prędkości
przypominający niemal rozmazaną smugę, a po chwili usłyszał
uderzenie dźwięku. A po chwili znowu, z przeciwnej strony, ten
sam odrzutowiec.
Z początku Jonasz był zafascynowany. Nigdy nie widział
samolotu z tak bliska, bo przepisy zabraniały pilotom
przelatywać nad osiedlem. Od czasu do czasu, kiedy na
lądowisko po drugiej stronie rzeki przylatywały samoloty
transportowe z dostawą, dzieci podjeżdżały na rowerach nad
sam brzeg i zaintrygowane przyglądały się rozładunkowi, a
potem odlotowi samolotów w kierunku zachodnim, zawsze w
przeciwną stronę niż osiedle.
Jednak ten sprzed roku był inny. Nie był to pękaty samolot
transportowy z wielkim kadłubem, lecz ostronosy odrzutowiec
sterowany przez jednego pilota. Rozejrzawszy się z
niepokojem, Jonasz zobaczył, jak ludzie, zdziwieni, przerywają
swoje zajęcia i czekają na wyjaśnienie tego budzącego lęk
zdarzenia.
Potem wszystkim obywatelom kazano udać się do
najbliższych budynków i nie wychodzić z nich.
– NIEZWŁOCZNIE – mówił trzeszczący głos w głośnikach. –
ROWERY NALEŻY POZOSTAWIĆ NA MIEJSCU.
Jonasz natychmiast posłusznie rzucił rower na ścieżkę i
wbiegł do domu. Rodzice jeszcze nie wrócili z pracy, a jego
młodsza siostra Lilia była na zajęciach pozaszkolnych w
świetlicy.
Gdy Jonasz wyjrzał przez okno od frontu, nie zobaczył żywej
duszy – nie było krzątających się popołudniowych ekip
sprzątaczy, ogrodników ani dostawców, którzy o tej porze dnia
zaludniali osiedle. Widział tylko porzucone tu i ówdzie rowery.
Zadarte koło jednego z nich wciąż powoli obracało się w
powietrzu.
Wtedy odczuł lęk. Miał wrażenie, że jego osiedle oczekuje na
coś w milczeniu. Czuł pustkę w brzuchu i cały drżał.
Ale nic się nie stało. Po kilku minutach głośniki znowu
zatrzeszczały, a głos, teraz spokojny i kojący, wyjaśnił, że pilot
kadet błędnie odczytał instrukcje nawigacyjne i wykonał
niewłaściwy zwrot, po czym rozpaczliwie usiłował zawrócić,
zanim błąd zostanie zauważony.
NIE TRZEBA DODAWAĆ, ŻE ZOSTANIE ZWOLNIONY,
obwieścił głos i zamilkł. W ostatnim zdaniu słychać było
ironiczny ton, jakby spiker był tym ubawiony. Jonasz również
uśmiechnął się lekko, choć wiedział, jak ponure było to
stwierdzenie. Dla produktywnego obywatela zwolnienie z
osiedla było ostateczną decyzją, straszliwą karą, miażdżącym
werdyktem porażki.
Nawet dzieci ganiono za zbyt swobodne używanie tego
sformułowania w trakcie zabawy, gdy wyśmiewały się z członka
drużyny, który nie złapał piłki albo potknął się w czasie
wyścigu. Jonasz zrobił tak jeden raz – krzyknął do swojego
najlepszego przyjaciela: „Koniec, Aszer! Jesteś zwolniony!”,
kiedy przez jego niezdarny błąd cała drużyna przegrała mecz.
Trener zawołał wtedy Jonasza na stronę. Po krótkiej, poważnej
rozmowie zawstydzony Jonasz pokornie spuścił głowę i po
meczu przeprosił Aszera.
Pedałując do domu ścieżką wzdłuż rzeki i analizując swój lęk,
przypomniał sobie tamtą chwilę namacalnego, ściskającego w
żołądku przerażenia, które przeżył, kiedy niebem przemknął
samolot. Teraz, gdy zbliżał się grudzień, czuł coś innego.
Jonasz szukał odpowiedniego słowa, które oddałoby jego
uczucia.
Jonasz poważnie podchodził do spraw związanych z językiem.
Nie tak jak jego przyjaciel Aszer, który mówił zbyt szybko,
wszystko mu się mieszało, wyrzucał słowa i zwroty bez ładu i
składu, aż stawały się prawie niezrozumiałe, a przy tym nieraz
bardzo zabawne.
Jonasz uśmiechnął się na wspomnienie pewnego poranka,
kiedy zdyszany Aszer wpadł do klasy – jak zwykle spóźniony –
w połowie porannego hymnu. Po odśpiewaniu patriotycznej
pieśni, kiedy cała klasa wróciła na swoje miejsca, Aszer nie
usiadł, gdyż miał wygłosić na stojąco wymagane w takiej
sytuacji publiczne przeprosiny.
– Przepraszam za kłopot sprawiony społeczności uczniowskiej
– Aszer pośpiesznie wyrecytował standardową formułę
przeprosin, ciągle jeszcze próbując złapać oddech. Nauczyciel i
cała klasa cierpliwie czekali na wyjaśnienie. Wszyscy uczniowie
uśmiechali się szeroko, bo niejeden już raz nasłuchali się
wyjaśnień Aszera. – Wyszedłem z domu o dobrej godzinie, ale
kiedy przejeżdżałem koło wylęgarni, pracownicy akurat
sortowali łososie i chyba się zapamiętałem, kiedy tak
patrzyłem. Przepraszam całą klasę – zakończył Aszer, wygładził
pogniecioną tunikę i usiadł.
– Przyjmujemy przeprosiny, Aszer – klasa wygłosiła chórem
formułkę. Wielu uczniów zagryzało wargi, żeby nie wybuchnąć
śmiechem.
– Przyjmuję przeprosiny, Aszer – powiedział nauczyciel.
Uśmiechał się. – I dziękuję ci, bo po raz kolejny dostarczyłeś
nam okazji do lekcji języka. „Zapamiętać się” to zbyt mocne
słowo jak na oglądanie łososi. – Odwrócił się i napisał na
tablicy: „Zapomnieć się”. Obok napisał: „Zapamiętać się”.
Jonasz, który już prawie dojechał do domu, uśmiechnął się na
to wspomnienie. Wciąż zamyślony, ustawił rower w stojaku
przy drzwiach prowadzących do domu i uświadomił sobie, że
„lęk” jest niewłaściwym słowem na opisanie uczucia
towarzyszącego mu na myśl o zbliżającym się grudniu. „Lęk” to
zbyt mocne słowo.
Długo wyczekiwał tego wyjątkowego grudnia. Teraz, kiedy
zostało już niewiele czasu, nie czuję lęku, lecz... zapał, uznał
Jonasz. Na myśl o tym czuł zapał. Był też z pewnością
podniecony. Wszyscy jedenastolatkowie byli podnieceni,
myśląc o tak bliskim już wydarzeniu.
Jednak kiedy tak myślał o całej sprawie i o tym, co może się
wydarzyć, poczuł lekkie drgnienie niepokoju.
Obawa, zdecydował Jonasz. Czuję obawę.

– No, kto dzisiaj chce być pierwszy do uczuć? – zapytał ojciec


Jonasza na zakończenie wieczornego posiłku.
Był to jeden z rytuałów, wieczorne opowiadanie o własnych
uczuciach. Czasami Jonaszowi zdarzało się pokłócić z Lilią o to,
kto ma mówić pierwszy. Oczywiście rodzice też brali udział w
rytuale: oni również każdego wieczoru opowiadali o swoich
uczuciach. Ale oni, jak to rodzice – jak to dorośli – nie spierali
się ani nie przymilali, żeby ich kolejka przypadła najpierw.
Dzisiaj Jonasz też nie miał zamiaru kłócić się ani przymilać.
Tym razem jego uczucia były zbyt skomplikowane. Owszem,
chciał się nimi podzielić, jednak wcale mu się nie śpieszyło do
analizowania własnych złożonych emocji, choć zdawał sobie
sprawę, jak bardzo rodzice mogą mu w tym pomóc.
– Ty pierwsza, Lilka – powiedział, widząc, jak niecierpliwie
wierci się na krześle jego znacznie młodsza, dopiero
siedmioletnia siostra.
– Dziś po południu byłam bardzo zła – obwieściła Lilia. –
Byliśmy z naszą grupą ze świetlicy na placu zabaw i przyjechała
do nas w odwiedziny grupa siedmiolatków, którzy zupełnie, ale
to zupełnie nie przestrzegali przepisów. Jeden chłopak, nie
wiem, jak miał na imię, ciągle wpychał się na sam początek
kolejki do zjeżdżalni, chociaż my wszyscy czekaliśmy.
Byłam na niego strasznie zła. Zacisnęłam pięść, o tak! – Lilia
uniosła zaciśniętą pięść, a wszyscy członkowie rodziny
uśmiechnęli się na widok tego wyzywającego gestu dziecka.
– Jak myślisz, dlaczego wasi goście nie przestrzegali
przepisów? – spytała matka.
Lilia zastanowiła się i potrząsnęła głową.
– Nie wiem. Oni się zachowywali jak... jak...
– Zwierzęta? – podsunął Jonasz i zaśmiał się.
– Właśnie – przytaknęła ze śmiechem Lilia. – Jak zwierzęta.
Żadne z dzieci nie wiedziało do końca, co znaczy to słowo, ale
często tak się mówiło na kogoś niewykształconego albo
niezgrabnego, kogoś, kto odstawał od reszty.
– A skąd przyjechali wasi goście? – zapytał ojciec.
Lilia zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć.
– Wychowawca nam mówił, kiedy ich witał, ale nie pamiętam.
Chyba nie słuchałam. Z jakiegoś innego osiedla. Musieli bardzo
wcześnie wstać i jedli obiad w autobusie.
Matka pokiwała głową.
– Jak ci się wydaje, czy ich przepisy mogą się różnić od
waszych? Może po prostu nie wiedzieli, jak się u was trzeba
zachowywać na placu zabaw?
Lilia wzruszyła ramionami i kiwnęła głową.
– Pewnie tak.
– Wy też odwiedzaliście inne osiedla, prawda? – zapytał
Jonasz. – Moja grupa często gdzieś jeździła.
Lilia znowu pokiwała głową.
– Kiedy byłam w sześciolatkach, raz pojechaliśmy na cały
dzień i chodziliśmy na lekcje razem z grupą sześciolatków w
innym osiedlu.
– I jak się tam czułaś?
Lilia zmarszczyła czoło.
– Dziwnie się czułam. Oni mieli inne metody. Uczyli się
różnych czynności, których my jeszcze nie znaliśmy, więc się
czuliśmy głupio.
Ojciec przysłuchiwał się z zainteresowaniem.
– Wiesz, Lilio – stwierdził – tak się zastanawiam nad tym
chłopcem, który dzisiaj nie przestrzegał przepisów. Jak ci się
wydaje, czy to możliwe, że i on czuł się dziwnie i głupio, kiedy
się znalazł w nowym miejscu, gdzie nie znał przepisów?
Lilia zagłębiła się w myślach.
– Tak – zawyrokowała w końcu.
– Trochę mi go szkoda – powiedział Jonasz – chociaż go
nawet nie znam. Żal mi każdego, kto się znajdzie w położeniu,
w którym musi się czuć dziwnie i głupio.
– Jak się teraz czujesz, Lilio? – spytał ojciec. – Wciąż jesteś
zła?
– Chyba nie – namyśliła się Lilia. – Chyba trochę mi go
szkoda. I żałuję, że zacisnęłam pięść – dodała z zuchwałym
uśmiechem.
Jonasz uśmiechnął się do siostry. Uczucia Lilii były zawsze
prostolinijne i raczej nieskomplikowane, zwykle łatwo
znajdowało się dla nich rozwiązanie. Pewnie z nim było tak
samo, pomyślał, kiedy sam był jeszcze siedmiolatkiem.
Potem Jonasz słuchał grzecznie – choć niezbyt uważnie –
kiedy przyszła kolej na ojca, który opisywał uczucie
zmartwienia przeżyte tego dnia w pracy – martwił się o jedno z
nowych dzieci, które nie radziło sobie najlepiej. Ojciec Jonasza
pełnił funkcję piastuna. Razem z pozostałymi piastunami
odpowiadał za zaspokajanie fizycznych i emocjonalnych
potrzeb każdego nowego dziecka na samym początku jego
życia. Jonasz wiedział, że to bardzo ważna praca, ale nie
interesowała go ona zbytnio.
– A jakiej jest płci? – spytała Lilia.
– To chłopiec – powiedział ojciec. – Słodki, cudowny
chłopaczek. Ale nie rośnie tak szybko, jak powinien, a do tego
źle sypia. Umieściliśmy go na oddziale specjalnej opieki, tam
zajmują się nim dodatkowo, ale komisja zaczyna przebąkiwać o
zwolnieniu go.
– Och, nie! – powiedziała matka współczującym tonem. –
Wyobrażam sobie, jakie to musi być dla ciebie smutne.
Także Jonasz i Lilia pokiwali ze współczuciem głowami. To
była zawsze smutna sprawa – zwalnianie nowych dzieci, które
nawet nie zdążyły się nacieszyć życiem w społeczności, a w
dodatku nie zrobiły nic złego.
Istniały tylko dwa powody do zwolnienia, które nie stanowiły
kary: zwolnienie człowieka starego, które było okazją do
świętowania dobrze i w pełni przeżytego życia, oraz zwolnienie
nowego dziecka, któremu zawsze towarzyszyło poczucie, że
gdzieś musiało dojść do niedopatrzenia. Było to szczególnie
przykre dla piastunów, którzy czuli, że w pewien sposób
zawiedli. To się jednak zdarzało bardzo rzadko.
– Cóż – stwierdził ojciec – będę próbował. Jeśli wam to nie
przeszkadza, może poproszę komisję o zgodę na zabranie go do
nas do domu na noc. Wiadomo, jacy są ci piastuni z nocnej
zmiany. Może maluchowi trzeba czegoś specjalnego.
– No pewnie – powiedziała matka, a Jonasz i Lilia kiwnęli
głowami. Już nieraz słyszeli narzekania ojca na piastunów z
nocnej zmiany. Opieka nocna była poślednią pracą, powierzaną
osobom pozbawionym pasji, umiejętności albo talentu do
ważniejszych zajęć w ciągu dnia. Większość ludzi z nocnej
zmiany nie otrzymała nawet małżonków, bo brakowało im
podstawowej umiejętności nawiązywania kontaktu z drugim
człowiekiem, której wymagano do utworzenia komórki
rodzinnej.
– Może nawet będzie mógł u nas zostać – zasugerowała Lilia
słodkim tonem, przybierając niewinną minę. Jonasz rozumiał,
że tylko udawała. Wszyscy to rozumieli.
– Lilia – upomniała ją matka z uśmiechem – przecież znasz
przepisy. Dwoje dzieci – jedna dziewczynka, jeden chłopiec –
na każdą komórkę rodzinną.
Przepisy były jasne.
Lilia zachichotała.
– Trudno – stwierdziła. – Pomyślałam, że a nuż się uda.

Potem o swoich uczuciach opowiedziała matka, która


piastowała odpowiedzialne stanowisko w Departamencie
Sprawiedliwości. Dzisiaj postawiono przed nią recydywistę –
kogoś, komu już wcześniej zdarzyło się złamać przepisy. Za
pierwszym razem liczyła, że został dostatecznie i sprawiedliwie
ukarany, dlatego przywrócono mu jego miejsce w społeczności:
jego pracę, dom, jego komórkę rodzinną. Widząc, jak stawiają
go przed nią po raz drugi, doświadczyła przygniatającego
poczucia frustracji i gniewu. A nawet winy, bo nie zdołała
poprawić jego życia.
– W dodatku obawiam się o niego – wyznała. – Jak wiecie, to
jego ostatnia szansa. Przepis mówi, że po trzecim wykroczeniu
będzie musiał zostać bezwarunkowo zwolniony.
Jonasza przeszedł dreszcz. Wiedział, że takie rzeczy się
zdarzały. Nawet w jego grupie jedenastolatków był chłopiec,
którego ojciec został zwolniony przed laty. Nikt o tym nigdy nie
wspominał – była to tak niewypowiedziana hańba, że wprost
nie mieściła się w głowie.
Lilia wstała, podeszła do matki i pogłaskała ją po ramieniu.
Ojciec pochylił się nad stołem i wziął ją za rękę. Jonasz
chwycił jej drugą dłoń.
Pocieszali ją, każdy po kolei. Wkrótce matka uśmiechnęła się,
podziękowała i cicho stwierdziła, że czuje ulgę.
Rytuał trwał dalej.
– Jonasz? – zagadnął ojciec. – Dzisiaj twoja kolej wypadła na
samym końcu.
Jonasz westchnął. Tego wieczoru wolałby ukryć własne
uczucia. Ale to byłoby oczywiście niezgodne z przepisami.
– Czuję obawę – wyznał, zadowolony, że w końcu nasunęło
mu się dobre słowo na opisanie własnych uczuć.
– Dlaczego, synu? – spytał ojciec z zatroskaną miną.
– Wiem, że tak naprawdę nie mam się o co martwić – wyjaśnił
Jonasz – bo przeszedł przez to każdy dorosły, wy też. Ale czuję
obawę na myśl o ceremonii. Do grudnia już niedaleko.
Lilia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Ceremonia dwunastolatków – szepnęła z respektem. Nawet
najmłodsze dzieci, w wieku Lilii i jeszcze młodsze, wiedziały, że
ceremonia czeka w przyszłości każde z nich.
– Cieszę się, że powiedziałeś nam o swoich uczuciach –
stwierdził ojciec.
– Lilio – matka skinęła na dziewczynkę – idź przebrać się w
piżamę. Ojciec i ja zostaniemy tu jeszcze przez chwilę i
porozmawiamy z Jonaszem.
Lilia westchnęła, ale posłusznie zsunęła się z krzesła.
– Na osobności? – spytała.
Matka kiwnęła głową.
– Tak – powiedziała. – To będzie nasza prywatna rozmowa z
Jonaszem.
2.

Jonasz przyglądał się, jak ojciec nalewa sobie drugą filiżankę


kawy. Czekał.
– Wiesz – powiedział wreszcie ojciec – kiedy byłem młody,
każdy grudzień był dla mnie ekscytujący. Na pewno tak samo
jest z tobą i z Lilią. Każdy grudzień przynosi wielkie zmiany.
Jonasz kiwnął głową potakująco. Pamiętał wszystkie grudnie
bodaj od czasu, kiedy przeszedł do czterolatków. Z
wcześniejszych nie miał żadnych wspomnień. Ale obserwował
je co roku i przypominał sobie także wszystkie grudnie Lilii.
Pamiętał, jak ich rodzina otrzymała Lilię – było to w dniu, w
którym nadano jej imię i przeszła do roczniaków.
Na ceremonii roczniaków zawsze panowały gwar i atmosfera
zabawy. Co roku w grudniu wszystkie nowe dzieci urodzone w
poprzednim roku przechodziły do roczniaków. Na scenę
trafiały pojedynczo (co roku w grupie było pięćdziesięcioro
nowych dzieci, chyba że któreś zostało zwolnione),
przyprowadzane przez piastunów, którzy opiekowali się nimi
od urodzenia. Niektóre umiały już chodzić same, kołysząc się
na swoich chwiejnych nóżkach, inne – zaledwie kilkudniowe –
piastuni trzymali na rękach, zawinięte w beciki.
– Lubię ceremonię imion – stwierdził Jonasz.
Matka przytaknęła z uśmiechem.
– Tamtego roku, kiedy otrzymaliśmy Lilię, oczywiście
wiedziałam, że dostaniemy naszą dziewczynkę, bo złożyliśmy
wniosek i został przyjęty. Ale za to przez cały czas
zastanawiałam się, jak jej będzie na imię.
– Mogłem wtedy podejrzeć listę przed ceremonią – wyznał
ojciec. – Komisja zawsze przygotowuje listę wcześniej i trzyma
ją akurat w biurach ośrodka opieki. Tak naprawdę – ciągnął –
to czuję się trochę winny, bo dzisiaj po południu poszedłem do
biura i sprawdziłem, czy lista na tegoroczną ceremonię imion
jest już gotowa. Była, a jakże, więc podejrzałem numer
trzydzieści sześć – to ten mój chłopiec – bo pomyślałem sobie,
że może mógłbym zapewnić mu lepszą opiekę, gdybym go
nazywał jego własnym imieniem. Oczywiście tylko prywatnie,
kiedy nikogo nie ma w pobliżu.
– I dowiedziałeś się? – zapytał Jonasz. Był zafascynowany.
Ten przepis nie wyglądał na okropnie ważny, ale sam fakt, że
ojciec złamał jakikolwiek przepis, zrobił na nim ogromne
wrażenie. Zerknął na matkę, która przecież odpowiadała za
przestrzeganie przepisów, i z ulgą zauważył, że się uśmiecha.
Ojciec potakująco kiwnął głową.
– Ma się nazywać Gabriel, oczywiście jeżeli nie zostanie
zwolniony przed ceremonią. Więc mu szepczę jego imię, co
cztery godziny przy karmieniu, w czasie ćwiczeń i zabawy.
Kiedy nikt nie słyszy. Tak naprawdę to go nazywam Gabi –
dodał z uśmiechem.
– Gabi – powiedział na próbę Jonasz.
Brzmi nieźle, uznał.
Chociaż w roku, w którym dostali Lilię i poznali jej imię,
Jonasz przeszedł dopiero do pięciolatków, pamiętał tamto
podniecenie, rozmowy w domu, roztrząsanie – jak będzie
wyglądała, kim zostanie, jak się dopasuje do ich ułożonej
komórki rodzinnej. Pamiętał, jak razem z rodzicami wspinał się
po schodkach na scenę; ojciec był wtedy z nimi, a nie z innymi
piastunami, bo był to rok, w którym sam miał dostać własne,
nowe dziecko.
Pamiętał, jak matka wzięła na ręce nowe dziecko, jego siostrę,
gdy tymczasem przed zgromadzonymi rodzinami odczytano
dokument. „Nowe dziecko numer dwadzieścia trzy”, ogłosił
nominator, który zajmował się nadawaniem imion. „Lilia”.
Pamiętał zachwycony wyraz twarzy ojca i jego szept:
– Jedna z moich ulubienic. Miałem nadzieję, że to będzie
właśnie ona.
Wszyscy klaskali, a Jonasz uśmiechał się. Podobało mu się
imię siostry. Lilia, bardzo śpiąca, machnęła małą piąstką.
Potem zeszli ze sceny, żeby ustąpić miejsca następnej komórce
rodzinnej.
– Kiedy byłem w jedenastolatkach – powiedział ojciec – tak
jak ty teraz, nie mogłem doczekać się ceremonii
dwunastolatków. To były długie dwa dni. Pamiętam, że jak
zawsze podobała mi się ceremonia roczniaków, ale na inne nie
zwracałem większej uwagi, oprócz ceremonii mojej siostry.
Tamtego roku przeszła do dziewięciolatków i dostała rower.
Już wcześniej uczyłem ją jeździć na swoim, chociaż właściwie
nie powinienem.
Jonasz zaśmiał się. Był to jeden z niewielu przepisów, których
nie brano zbyt poważnie i prawie zawsze łamano. Wszystkie
dzieci dostawały rowery po przejściu do dziewięciolatków,
wcześniej nie wolno im było jeździć. Ale w większości
przypadków starsze rodzeństwo już zawczasu uczyło młodsze.
Jonasz już teraz myślał o uczeniu Lilii.
Mówiło się o zmianie tego przepisu, tak aby dzieci dostawały
rowery w młodszym wieku; pomysłem tym zajmowała się
specjalna komisja. Z komisji rozpatrujących projekty zmian w
przepisach często żartowano. Mówiono, że zanim zmiana
zostanie wprowadzona, członkowie komisji zdążą wejść do
starszyzny osiedla.
Zmiana przepisów graniczyła z cudem. Czasami, jeśli chodziło
o jakiś naprawdę ważny przepis, dużo ważniejszy od tego, kiedy
otrzymuje się rower, o rozstrzygnięcie zwracano się w końcu do
Odbiorcy. Odbiorca był najważniejszym członkiem starszyzny.
Jonasz nie potrafił sobie przypomnieć, żeby go kiedyś w ogóle
widział. Osoba zajmująca tak ważne stanowisko mieszkała i
pracowała samotnie. Komisji nie przyszłoby do głowy kłopotać
Odbiorcę pytaniami na temat rowerów. Po prostu spierała się i
kłóciła o to całymi latami, dopóki obywatele nie zapomnieli, że
podobna kwestia miała w ogóle zostać rozpatrzona.
Ojciec opowiadał dalej.
– Więc patrzyłem i wiwatowałem, kiedy moja siostra Katia
przeszła do dziewięciolatków, wyjęła wstążki z włosów i dostała
rower – ciągnął. – Potem nie uważałem za bardzo przy
dziesięciolatkach i jedenastolatkach. Aż nareszcie, pod koniec
drugiego dnia, który dla mnie trwał całe wieki, nadeszła moja
kolej – ceremonia dwunastolatków.
Jonasza przeszedł dreszcz. Wyobraził sobie ojca (który na
pewno był cichym i nieśmiałym chłopcem, tak samo jak był
cichym i nieśmiałym mężczyzną), jak siedzi ze swoją grupą i
czeka, aż zostanie wywołany na scenę. Ceremonia
dwunastolatków była ostatnią i najważniejszą z ceremonii.
– Pamiętam, jacy dumni byli moi rodzice – powiedział ojciec.
– I siostra tak samo. Chociaż chciała już być na zewnątrz i
jeździć na swoim rowerze, przestała się kręcić i kiedy przyszła
moja kolej, siedziała bardzo spokojnie i uważnie słuchała. Ale
szczerze mówiąc, Jonaszu – stwierdził ojciec – w moim
przypadku nie było tego elementu niewiadomej co w twoim.
Byłem już wtedy prawie pewny swojego przydziału.
Ojciec zaskoczył tym Jonasza. Naprawdę nie było żadnego
sposobu, żeby dowiedzieć się wcześniej. Wybór był utajniony,
dokonywali go przywódcy osiedla zasiadający w Komisji
Starszych, którzy podchodzili do swoich obowiązków z taką
powagą, że nikt nawet nie śmiał żartować na temat
przydziałów.
Matka też wyglądała na zaskoczoną.
– Skąd mogłeś wiedzieć? – spytała.
Ojciec uśmiechnął się swoim łagodnym uśmiechem.
– Cóż, dla mnie (a jak się później dowiedziałem, także dla
moich rodziców) od początku było jasne, jakie posiadam
zdolności. Zawsze najbardziej ze wszystkiego lubiłem dzieci.
Kiedy moi rówieśnicy organizowali wyścigi rowerowe,
budowali zabawkowe pojazdy albo mosty z klocków, albo...
– To samo co ja robię z przyjaciółmi – zauważył Jonasz, a
matka kiwnęła potakująco głową.
– No właśnie, to oczywiście bawiłem się z nimi, bo w
dzieciństwie musimy się z tym wszystkim zetknąć. Uczyłem się
też pilnie w szkole, tak samo jak ty, Jonaszu. Ale zawsze w
wolnych chwilach ciągnęło mnie do nowych dzieci. Prawie
wszystkie godziny prac nadobowiązkowych spędzałem,
pomagając w ośrodku opieki. Oczywiście starszyzna wiedziała o
tym ze swoich obserwacji.
Jonasz potaknął. Przez ostatni rok zdawał sobie sprawę, że
jest coraz częściej obserwowany. W szkole, w czasie rekreacji,
w czasie zajęć nadobowiązkowych widział, jak starsi obserwują
jego i innych jedenastolatków. Widział, jak robią notatki.
Wiedział też, że starsi odbywali wielogodzinne spotkania z
wszystkimi nauczycielami i instruktorami, którzy uczyli jego i
pozostałych jedenastolatków przez wszystkie lata spędzone w
szkole.
– Dlatego spodziewałem się tego i byłem raczej zadowolony
niż zaskoczony, kiedy ogłoszono, że przydzielono mi funkcję
piastuna – wyjaśnił ojciec.
– A czy wszyscy wiwatowali, skoro nikt nie był zaskoczony? –
spytał Jonasz.
– O, naturalnie. Cieszyli się, że otrzymałem taki przydział,
jakiego najbardziej pragnąłem. Czułem się wielkim
szczęściarzem – uśmiechnął się ojciec.
– Czy w twoim roku któryś z jedenastolatków był
niezadowolony ze swojego przydziału? – zapytał Jonasz.
W przeciwieństwie do ojca nie miał pojęcia, jaki mógłby
otrzymać przydział. Za to wiedział, że niektóre byłyby dla niego
rozczarowaniem. Chociaż miał szacunek dla pracy ojca, nie
chciałby zostać piastunem. Wcale też nie zazdrościł
robotnikom.
Ojciec zastanowił się.
– Nie, nie wydaje mi się. W końcu starsi bardzo uważnie
prowadzą obserwacje i dokonują starannych wyborów.
– Myślę, że wykonują jedną z najważniejszych prac w naszej
społeczności – zauważyła matka.
– Moja przyjaciółka Yoshiko była zaskoczona, kiedy
przydzielono jej funkcję lekarza – powiedział ojciec – ale była
bardzo podekscytowana. Albo kto tam był jeszcze. Andriej.
Pamiętam, że kiedy byliśmy mali, nigdy nie chciał pracować
fizycznie. Przez cały czas rekreacji zajmował się swoim
zestawem małego konstruktora, a wszystkie godziny zajęć
nadobowiązkowych spędzał na budowach. Starsi oczywiście
wiedzieli o tym. Andriej dostał w przydziale funkcję inżyniera i
był zachwycony.
– Andriej później zaprojektował most, który przecina rzekę na
zachód od osiedla – wtrąciła matka. – Kiedy byliśmy dziećmi,
jeszcze go nie było.
– Jonaszu, rozczarowania zdarzają się bardzo rzadko. Myślę,
że nie masz się czym przejmować – uspokajał go ojciec. – A
jeśli cię to martwi, wiesz przecież, że istnieje procedura
odwoławcza.
Ale na to wszyscy zaśmiali się jednym głosem – odwołania
przekazywano do rozpatrzenia komisji.
– Martwię się trochę, jaki przydział dostanie Aszer – wyznał
Jonasz. – On jest niesamowicie zabawny, ale nie ma właściwie
żadnych poważnych zainteresowań. Wszystko traktuje jak
zabawę.
Ojciec stłumił śmiech.
– Wiesz co – stwierdził – pamiętam Aszera jako nowe dziecko
w ośrodku opieki, jeszcze zanim otrzymał imię. Nigdy nie
płakał. Zawsze tylko chichotał i śmiał się. Wszyscy w ośrodku
uwielbialiśmy opiekować się Aszerem.
– Starsi znają Aszera – powiedziała matka. – Znajdą dla niego
najlepszy przydział z możliwych. Myślę, że nie musisz się o
niego martwić. Ale chciałam cię przestrzec przed czymś, co
może nie przyszło ci do głowy. Nie sądzę, żebym sama zdawała
sobie z tego sprawę, dopóki nie nadeszła moja własna
ceremonia dwunastolatków.
– To znaczy?
– To już ostatnia z ceremonii. Po skończeniu dwunastu lat
wiek nie jest już taki ważny. Z czasem większość z nas zupełnie
traci rachubę lat, chociaż wszystko jest zapisane w archiwum
akt jawnych i gdyby ktoś chciał, można to sprawdzić. Liczy się
przygotowanie do dorosłego życia i szkolenie, które odbierzesz
na potrzeby swojego przydziału.
– Wiem o tym – powiedział Jonasz. – Każdy o tym wie.
– Ale to znaczy – ciągnęła matka – że przeniesiesz się do innej
grupy. Tak samo jak każdy z twoich przyjaciół. Nie będziesz już
przebywał przez cały czas ze swoją grupą jedenastolatków. Po
ceremonii dwunastolatków będziesz ze swoją grupą
przydziałową, z innymi szkolonymi. Nie będzie już godzin
nadobowiązkowych. Nie będzie godzin rekreacyjnych, więc
twoi przyjaciele nie będą ci już tacy bliscy.
Jonasz potrząsnął głową.
– Z Aszerem zawsze pozostaniemy przyjaciółmi – stwierdził
zdecydowanie. – A zresztą nadal będziemy razem chodzić do
szkoły.
– To prawda – zgodził się ojciec. – Ale matka też ma rację.
Czekają cię zmiany.
– Dobre zmiany – podkreśliła matka. – Po ceremonii
dwunastolatków brakowało mi godzin rekreacyjnych. Jednak
kiedy zaczęłam swoje szkolenie prawnicze, znalazłam osoby o
podobnych zainteresowaniach. Zawarłam przyjaźnie na nowym
poziomie, z ludźmi w najróżniejszym wieku.
– A czy po ceremonii dwunastolatków w ogóle się jeszcze
kiedyś bawiłaś? – spytał Jonasz.
– Czasami – odpowiedziała matka. – Ale nie wydawało mi się
to już takie ważne.
– A ja się bawiłem – powiedział ojciec ze śmiechem. – Ciągle
się bawię. W ośrodku opieki mam codziennie zabawę, a to w
„bujanie na kolanie”, a to w „a–kuku”, a to znowu w „sroczka
kaszkę warzyła”. – Pochylił się i pogłaskał równo przyciętą
czuprynę Jonasza. – Przyjemności nie kończą się w wieku
dwunastu lat.
W drzwiach stanęła ubrana do snu Lilia i niecierpliwie
westchnęła.
– To była naprawdę długa rozmowa na osobności –
stwierdziła. – A tu jest jeszcze pewna osoba, która czeka na
swoją przytulankę.
– Lilio – tłumaczyła jej matka z czułością. – Już całkiem
niedługo przejdziesz do ośmiolatków, a kiedy będziesz
ośmiolatką, twoja przytulanka zostanie zabrana i oddana
młodszemu dziecku. Powinnaś już zacząć się przyzwyczajać do
zasypiania bez niej.
Ale ojciec zdążył tymczasem podejść do półki i zdjąć z niej
pluszowego słonia. Przytulanki były miękkimi, pluszowymi,
wymyślonymi stworzeniami. Przytulankę Jonasza nazywali
misiem.
– Proszę, Lileńko–mileńko – powiedział ojciec. – Chodź,
pomogę ci rozwiązać wstążki.
Jonasz i matka westchnęli znacząco, ale mimo to patrzyli z
sympatią, jak Lilia z ojcem wyruszyli w stronę sypialni razem z
pluszowym słoniem, którego mała dostała jako przytulankę
zaraz po urodzeniu. Matka podeszła do swojego wielkiego
biurka i otworzyła aktówkę – praca matki zdawała się nigdy nie
mieć końca, nawet po powrocie do domu. Jonasz poszedł do
własnego biurka i zabrał się za zadanie domowe. Jednak
myślami był nadal przy grudniu i nadchodzącej ceremonii.
Chociaż uspokoiła go rozmowa z rodzicami, ciągle nie miał
najmniejszego pojęcia, jaki przydział wyznaczą mu na
przyszłość starsi ani jak będzie się czuł, kiedy ta chwila
nadejdzie.
3.

– Popatrz, popatrz! – piszczała z zachwytu Lilia. – Prawda, że


jest śliczny? Zobacz, jaki maleńki! Też ma takie dziwne oczy jak
ty!
Jonasz spiorunował ją wzrokiem. Nie podobało mu się, że
wspomniała o jego oczach. Czekał, aż ojciec skarci Lilię, ten
jednak był zajęty odpinaniem koszyka od roweru. Jonasz
podszedł, żeby się przyjrzeć.
Była to pierwsza rzecz, którą zauważył Jonasz, kiedy zerknął
na nowe dziecko, wyglądające ciekawie z koszyka. Jasne oczy.
Prawie wszyscy obywatele w społeczności mieli ciemne oczy.
Jego rodzice, Lilia, wszyscy jego przyjaciele i znajomi z grupy.
Chociaż było kilka wyjątków: Jonasz, a także pewna
pięciolatka, u której zauważył kiedyś te rzadko spotykane,
jasne oczy. Nikt nigdy nie wspominał o podobnych sprawach –
nie był to przepis, jednak zwracanie uwagi na niepokojące albo
odmienne cechy u innych osób uznawano za niegrzeczność.
Lilia, uznał Jonasz, będzie musiała się tego szybko nauczyć,
jeśli nie chce zostać wezwana i skarcona za swoją
niedelikatność.
Ojciec ustawił rower w stojaku. Potem podniósł koszyk i
wniósł go do domu. Lilia poszła za nim, ale obejrzała się przez
ramię na Jonasza i rzuciła, drażniąc się z nim:
– Może obaj mieliście tę samą rodzicielkę.
Jonasz wzruszył ramionami i wszedł do domu za ojcem i
siostrą. Jednak jasne oczy nowego dziecka poruszyły go. W
osiedlu rzadko zdarzały się lustra – nie były one zabronione,
ale właściwie nie były potrzebne. Nawet kiedy przypadkiem
znalazł się w jakimś pomieszczeniu z lustrem, Jonaszowi wcale
nie chciało się w nie zaglądać. Teraz, widząc nowe dziecko i
wyraz jego twarzy, uświadomił sobie ponownie, że jasne oczy
nie tylko były rzadkością, ale i nadawały właścicielowi
szczególny wygląd – jak to nazwać? Głębia, zdecydował Jonasz.
Jakby się patrzyło w czysty nurt rzeki, aż po samo dno, gdzie
mogą się czaić rzeczy jeszcze nieodkryte. Poczuł się nieswojo na
myśl, że i on tak wygląda.
Podszedł do biurka, udając, że nie interesuje go nowe dziecko.
W drugim końcu pokoju matka i Lilia pochyliły się, patrząc, jak
ojciec odwija dziecko z becika.
– Jak się nazywa jego przytulanka? – zapytała Lilia,
podnosząc pluszowe stworzenie leżące w koszyku obok nowego
dziecka.
Ojciec zerknął na pluszaka.
– Hipopotam – odpowiedział.
Lilia zachichotała, słysząc dziwne słowo.
– Hipopotam – powtórzyła i odłożyła przytulankę. Zaczęła się
przyglądać machającemu rączkami dziecku.
– Nowe dzieci są takie śliczne – westchnęła Lilia. – Mam
nadzieję, że zostanę przydzielona do rodzicielek.
– Lilio! – rzuciła matka ostrym tonem. – Nie mów tak. To
bardzo mało zaszczytny przydział.
– A ja rozmawiałam z Nataszą, tą dziesięciolatką, która
mieszka za rogiem. Natasza spędza część zajęć
nadobowiązkowych w ośrodku położniczym i mówiła mi, że
rodzicielki dostają pyszne jedzenie, mają bardzo lekkie
ćwiczenia, prawie cały czas tylko grają w różne gry i dobrze się
bawią, czekając. Ja chyba też bym tak chciała – marudziła Lilia.
– Trzy lata – odpowiedziała z naciskiem matka. – Trzy porody
i koniec. Potem do końca życia są robotnicami, dopóki nie
trafią do domu starców. Czy tego chcesz, Lilio? Trzech lat
lenistwa, a potem ciężkiej, fizycznej pracy aż do nadejścia
starości?
– No nie, raczej nie – niechętnie przyznała Lilia.
Ojciec przekręcił nowe dziecko na brzuszek. Usiadł obok niego
i rytmicznymi ruchami masował mu drobne plecy.
– Zresztą, Lileńko–mileńko – stwierdził z czułością –
rodzicielki nawet nie oglądają nowych dzieci. Jeśli tak lubisz
maluchy, powinnaś liczyć, że cię przydzielą do piastunów.
– Kiedy przejdziesz do ośmiolatków i zaczną się godziny
nadobowiązkowe, będziesz mogła spróbować pracy w ośrodku
opieki – podsunęła matka.
– Chyba tak zrobię – powiedziała Lilia. Uklękła obok koszyka.
– Jak on ma na imię? Gabriel? Cześć, Gabrielku – zagadnęła
śpiewnym tonem i zachichotała. – Oj! – szepnęła. – Chyba śpi.
Powinnam siedzieć cicho.
Jonasz wrócił do prac domowych przy swoim biurku. Akurat
– pomyślał. Lilia nie potrafiła usiedzieć cicho nawet jednej
chwili. Pewnie powinna liczyć na przydział do spikerów, żeby
móc cały dzień siedzieć w biurze przy mikrofonie i podawać
obwieszczenia. Zaśmiał się cicho, wyobrażając sobie, jak jego
siostra buczy napuszonym tonem, który wydawał się
nieodłączną cechą każdego spikera: UWAGA. PRZYPOMINA
SIĘ DZIEWCZYNKOM PONIŻEJ DZIEWIĄTEGO ROKU
ŻYCIA, ŻE WSTĄŻKI ZAWSZE POWINNY BYĆ PORZĄDNIE
ZAWIĄZANE WE WŁOSACH.
Odwrócił się w stronę Lilii i z satysfakcją zauważył, że jej
wstążki – jak zwykle rozwiązane – dyndają w powietrzu. Był
przekonany, że niedługo rozlegnie się podobne obwieszczenie i
że będzie skierowane głównie do Lilii, choć oczywiście nie
zostanie wymieniona z imienia. Każdy i tak będzie wiedział, o
kogo chodzi.
Zawsze tak było. Przypomniał sobie z poczuciem upokorzenia,
że obwieszczenie: UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ
JEDENASTOLATKOM, ŻE ZABRANIA SIĘ WYNOSZENIA
PRZEDMIOTÓW ZE STREFY REKREACYJNEJ ORAZ ŻE
POSIŁKI NALEŻY ZJADAĆ, A NIE GROMADZIĆ było
skierowane bezpośrednio do niego, kiedy w zeszłym miesiącu
zabrał do domu jabłko. Nikt o tym nie wspominał, nawet
rodzice, ponieważ publiczne obwieszczenie wystarczało, żeby
wywołać stosowną skruchę. Oczywiście pozbył się jabłka, a
nazajutrz przed szkołą przeprosił kierownika do spraw
rekreacji.
Jonasz znowu pomyślał o tamtym zdarzeniu. Nadal czuł się z
tego powodu zbity z tropu. Nie chodziło o samo obwieszczenie
czy wymagane przeprosiny – były to standardowe procedury i
zasłużył na nie – ale o zdarzenie samo w sobie. Zapewne trzeba
było poruszyć tę sprawę tego samego wieczoru, kiedy cała
komórka rodzinna dzieliła się swoimi uczuciami. Nie potrafił
jednak zrozumieć ani ująć w słowa przyczyny stanu swoich
uczuć, więc nic nie powiedział.
Stało się to podczas rekreacji, kiedy bawił się z Aszerem.
Jonasz od niechcenia wziął jabłko z koszyka, w którym
trzymano drobne przekąski, i rzucił je przyjacielowi. Aszer
odrzucił mu je z powrotem, aż obaj zaczęli je łapać i rzucać do
siebie.
Nie było w tym niczego specjalnego – już wcześniej
wykonywali tę czynność niezliczoną ilość razy. Jonaszowi
przychodziła bez wysiłku, nudziła go wręcz, ale Aszer ją lubił.
Zabawa w łapanie była dla niego czynnością obowiązkową, bo
poprawiała koordynację wzrokowo–ruchową, a z tym u Aszera
było nie najlepiej.
Ale nagle Jonasz, śledząc wzrokiem lot jabłka w powietrzu,
zauważył – i tego właśnie nie potrafił zrozumieć – że jabłko
zmieniło się. Tylko na chwilkę. Pamiętał, że zmieniło się w
locie. Potem miał je w ręku i obejrzał je dokładnie, ale znowu
było to już to samo jabłko.
Niezmienione. Ten sam rozmiar i kształt – doskonała kula.
Ten sam nijaki odcień, przypominający odcień jego własnej
tuniki.
W jabłku tym nie było absolutnie nic nadzwyczajnego.
Przerzucił je kilka razy z ręki do ręki, a potem znowu odrzucił
Aszerowi. I znowu – w locie, na krótką chwilę – jabłko
zmieniło się.
Zdarzyło się to cztery razy. Jonasz zamrugał oczami, rozejrzał
się dokoła, a potem sprawdził, czy dobrze widzi, zezując na
niewielki identyfikator przypięty do własnej tuniki. Potrafił
wyraźnie odczytać swoje imię. Wyraźnie widział też Aszera
stojącego na placu służącym do ćwiczenia rzutów. Jabłko też
złapał bez problemu.
Jonasz był całkowicie zbity z tropu.
– Aszer! – zawołał. – Czy nic cię w tym jabłku nie dziwi?
– Owszem – odpowiedział ze śmiechem Aszer. – Że
wyskakuje mi z ręki na ziemię! – Chłopiec przed chwilą znowu
je upuścił.
Jonasz też się roześmiał, próbując śmiechem zagłuszyć
niepokojące przekonanie, że c o ś się jednak stało. Mimo to
zabrał jabłko ze sobą do domu, wbrew przepisom
obowiązującym w strefie rekreacyjnej. Tego wieczoru, zanim
rodzice i Lilia wrócili do domu, wziął je do rąk i przyjrzał mu
się uważnie. Było teraz lekko poobijane, bo Aszer kilka razy je
upuścił. Jednak nie było w nim absolutnie nic nadzwyczajnego.
Przyjrzał się jabłku przez lupę. Kilka razy rzucił nim przez
pokój, nie spuszczając z niego oka, a potem długo toczył nim po
biurku, czekając, aż to coś wydarzy się ponownie.
Ale nic się nie stało. Tyle tylko, że później z głośników rozległo
się obwieszczenie, niewymieniające go z imienia, które
sprawiło, że rodzice wymownie spojrzeli na biurko, gdzie nadal
leżało jabłko.
Teraz, siedząc nad swoimi szkolnymi notatkami, gdy
tymczasem cała rodzina pochylała się nad nowym dzieckiem
leżącym w swoim koszyku, Jonasz potrząsnął głową, próbując
wyrzucić z pamięci tamto dziwaczne zdarzenie. Zmusił się do
poukładania papierów, żeby pouczyć się jeszcze trochę przed
wieczornym posiłkiem. Nowe dziecko, Gabriel, kręciło się i
pojękiwało, a ojciec po cichu tłumaczył Lilii procedurę
karmienia dzieci, otwierając pojemnik zawierający pożywienie i
odpowiedni sprzęt.
Wieczór mijał tak samo jak wszystkie inne wieczory w ich
komórce rodzinnej, w ich domu, w całym osiedlu – jako
spokojny, refleksyjny czas odnowy sił i przygotowania do
nadchodzącego dnia. Od innych różnił się wyłącznie
przybyciem nowego dziecka z jasnymi, poważnymi,
świadomymi oczami.
4.

Jonasz pedałował bez pośpiechu, przyglądając się stojakom na


rowery umieszczonym przed budynkami, w nadziei że znajdzie
rower Aszera. Nie zdarzało mu się często odbywać godzin
nadobowiązkowych z Aszerem, który wygłupiał się i utrudniał
poważną pracę. Ale teraz, tuż przed ceremonią
dwunastolatków, kiedy godziny nadobowiązkowe i tak miały
się skończyć, nie wydawało się to już takie istotne.
Swoboda wyboru sposobu spędzania tych godzin zawsze
wydawała się Jonaszowi cudownym luksusem – poza tym cały
dzień był bardzo starannie uregulowany.
Przypomniał sobie, jak przeszedł do ośmiolatków, co wkrótce
zresztą czekało Lilię, i otrzymał tę wolność wyboru.
Ośmiolatkowie zawsze wyruszali na swoje pierwsze zajęcia
nadobowiązkowe zbici w gromadkę, nerwowo chichocząc.
Prawie bez wyjątku na swoje pierwsze zajęcia nadobowiązkowe
wybierali dyżury rekreacyjne, pomagając młodszym dzieciom
w dobrze znajomym miejscu. Jednak pod kierownictwem
innych, w miarę nabierania pewności siebie i dojrzałości,
przechodzili do innych prac, stopniowo ciążąc w stronę tych,
które najlepiej odpowiadały ich własnym zainteresowaniom i
umiejętnościom.
Chłopiec o imieniu Beniamin od początku do końca
przepracował swoje prawie już pełne cztery lata w ośrodku
rehabilitacji, pracując z obywatelami, którzy odnieśli różne
urazy. Krążyły plotki, że wyuczył się fachu nie gorzej od samych
kierowników do spraw rehabilitacji, a nawet opracował jakieś
maszyny i metody przyśpieszające powrót do sprawności. Nie
było wątpliwości, że Beniamin otrzyma przydział na tym
właśnie polu i zostanie zwolniony z części wymaganego
szkolenia.
Osiągnięcia Beniamina robiły wrażenie na Jonaszu. Jonasz
oczywiście znał Beniamina, byli w końcu od zawsze w tej samej
grupie, jednak nigdy nie rozmawiali o jego umiejętnościach, bo
taka rozmowa byłaby niezręczna dla Beniamina. Nie dało się
swobodnie wspominać ani opowiadać o własnych sukcesach w
taki sposób, żeby nie naruszyć – choćby nawet mimowolnie –
przepisu wzbraniającego przechwalania się. Był to jeden z
pomniejszych przepisów, coś w rodzaju nieuprzejmości,
którego naruszenie karano jedynie łagodnym skarceniem – ale
i tak lepiej unikać sytuacji regulowanych przepisem, który tak
łatwo mógł być złamany.
Minąwszy strefę domostw, Jonasz ruszył wzdłuż publicznych
budowli osiedla, z nadzieją że zauważy rower Aszera obok
jakiejś fabryczki czy biurowca. Minął świetlicę, w której Lilia
zostawała po szkole, oraz przylegające do niej tereny.
Przejechał przez plac Centralny z wielkim audytorium, w
którym odbywały się spotkania publiczne.
Jonasz zwolnił i przyjrzał się przypiętym do rowerów
tabliczkom z imionami ich właścicieli. Potem zajrzał do
oddziału dystrybucji żywności – pomaganie w dostawach
zawsze było świetną zabawą i liczył, że spotka tam przyjaciela i
będą razem objeżdżać osiedle i wnosić do domostw kartony z
przydziałami żywności. Jednak w końcu znalazł rower Aszera –
jak zwykle pochylony, a nie stojący należycie w stojaku – przed
domem starców.
Oprócz roweru Aszera przed domem stał jeszcze tylko jeden,
należący do dziewczyny z jedenastolatków o imieniu Fiona.
Jonasz lubił Fionę. Była dobrą uczennicą, cichą i uprzejmą, ale
potrafiła też się bawić, więc nie był zaskoczony, że pracuje
dzisiaj razem z Aszerem. Obok ich rowerów równo postawił w
stojaku własny i wszedł do środka.
– Cześć, Jonasz – rzuciła portierka.
Podała mu arkusz meldunkowy i przybiła pieczątkę obok jego
podpisu. Wszystkie godziny zajęć nadobowiązkowych Jonasza
były starannie opracowywane i przeliczane w archiwum akt
jawnych. Dzieci szeptem opowiadały sobie historię o tym, jak
dawno temu pewien jedenastolatek przybył na ceremonię
dwunastolatków, aż tu rozległo się publiczne obwieszczenie, że
nie wypełnił wymaganej liczby godzin zajęć nadobowiązkowych
i dlatego nie otrzyma swojego przydziału. Dano mu dodatkowy
miesiąc na nadrobienie brakujących godzin, po czym otrzymał
przydział prywatnie, bez oklasków i świętowania – był to
wstyd, który rzucił cień na całą jego przyszłość.
– Dobrze, że pojawili się ochotnicy na zajęcia
nadobowiązkowe. – Portierka westchnęła z ulgą. – Dzisiaj rano
świętowaliśmy zwolnienie, a to zawsze trochę zakłóca
harmonogram, więc praca się spiętrza. – Spojrzała na
zadrukowany arkusz. – Zaraz... Aszer i Fiona pomagają w łaźni.
Może byś do nich dołączył? Wiesz, gdzie to jest, prawda?
Jonasz kiwnął głową, podziękował i ruszył długim korytarzem.
Po drodze zaglądał do pokojów po obu stronach. Starcy
siedzieli sobie spokojnie, niektórzy szli w odwiedziny i
rozmawiali, inni uprawiali różne rzemiosła i wykonywali proste
prace ręczne. Kilkoro spało. Każdy pokój był wygodnie
umeblowany, na podłogach leżała gruba wykładzina. Było to
miejsce pełne spokoju, gdzie nie odczuwało się pośpiechu, w
przeciwieństwie do ruchliwych ośrodków produkcji i
dystrybucji, w których toczyło się codzienne życie osiedla.
Jonasz był zadowolony z tego, że przez lata spędzał swoje
godziny zajęć nadobowiązkowych w przeróżnych miejscach i
dzięki temu był świadomy różnic między nimi. Z drugiej
strony, zdawał sobie sprawę, że ponieważ nie skupiał się na
jednej dziedzinie, teraz nie ma najmniejszego pojęcia – czy
choćby cienia domysłu – gdzie też zostanie przydzielony.
Zaśmiał się cicho. Znowu myślimy o ceremonii, c o? – zapytał
samego siebie. Przypuszczał jednak, że teraz, kiedy tak niewiele
zostało czasu, o tym samym myślą pewnie wszyscy jego
znajomi.
Minął opiekuna powoli prowadzącego korytarzem jednego ze
starców.
– Cześć, Jonaszu! – rzucił młody człowiek w uniformie,
uśmiechając się przyjaźnie. Trzymał pod ramię zgarbioną
kobietę, krok za krokiem przesuwającą stopy w miękkich
kapciach. Odwróciła twarz w kierunku Jonasza i uśmiechnęła
się, ale jej ciemne oczy, okryte mgłą, miały pusty wyraz. Jonasz
uświadomił sobie, że kobieta jest niewidoma.
Wszedł do łaźni, wypełnionej ciepłym, wilgotnym powietrzem
i zapachem olejków służących do mycia. Zdjął tunikę, starannie
powiesił ją na haczyku na ścianie i założył długi kitel ochotnika,
który leżał złożony w kostkę na półce.
– Cześć, Jonaszu! – zawołał Aszer z kąta łaźni, gdzie klęczał
przy wannie. Niedaleko Fiona pochylała się nad inną wanną.
Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego, ale była zajęta –
delikatnie myła mężczyznę leżącego w ciepłej wodzie.
Jonasz przywitał się z przyjaciółmi i stałym personelem łaźni.
Potem podszedł do rzędu wyściełanych foteli, w których czekali
pozostali starcy. Jonasz pracował tu już wcześniej – wiedział,
co ma robić.
– Twoja kolej, Laryso – powiedział, odczytując plakietkę z
imieniem przypiętą do szaty kobiety. – Tylko puszczę wodę i
już pomagam ci wstać.
Nacisnął guzik najbliższej pustej wanny i spojrzał na ciepłą
wodę napływającą licznymi otworkami umieszczonymi w
ściankach wanny. Napełnianie potrwa kilka chwil, po czym
woda automatycznie przestanie płynąć.
Jonasz pomógł kobiecie podnieść się z fotela, doprowadził ją
do wanny, zdjął jej szatę i przytrzymał staruszkę pod ramię,
kiedy weszła do wanny i usiadła. Kobieta odchyliła się i
westchnęła z przyjemnością, opierając głowę na miękkim
zagłówku.
– Wygodnie? – spytał, a kobieta potaknęła ruchem głowy, nie
otwierając oczu. Jonasz wycisnął olejek na czystą gąbkę leżącą
na brzegu wanny i zaczął myć jej niedołężne ciało.
Poprzedniego wieczoru przyglądał się, jak ojciec mył nowe
dziecko. Tu było prawie to samo – delikatna skóra, kojąca
woda, łagodny ruch śliskiej od olejku ręki. Odprężony,
spokojny uśmiech na twarzy kobiety przypomniał mu minę
kąpanego Gabriela.
Podobnie jak nagość. Zarówno dzieciom, jak i dorosłym
przepisy zabraniały oglądać cudzą nagość, ale nie odnosiło się
to do nowych dzieci ani starców. Jonasz był z tego zadowolony.
Obowiązek zakrywania własnego ciała przy przebieraniu się do
gier był prawdziwym utrapieniem, a wymagane przeprosiny,
kiedy przypadkiem zauważyło się czyjeś ciało, zawsze brzmiały
niezręcznie. Jonasz lubił poczucie bezpieczeństwa panujące w
tym ciepłym, cichym pomieszczeniu – lubił wyraz zaufania na
twarzy starej kobiety, kiedy leżała w wodzie bez żadnej
ochrony, odkryta i wolna.
Kątem oka zauważył, że Fiona pomogła starcowi wyjść z
wanny i delikatnie suszy jego szczupłe, nagie ciało
dotknięciami wchłaniającego wilgoć materiału. Potem pomogła
mu włożyć szatę.
Jonasz sądził, że Larysa pogrążyła się w drzemce, co często
przydarzało się starcom, starał się więc wykonywać
harmonijne, delikatne ruchy, aby jej nie zbudzić. Drgnął
zaskoczony, kiedy odezwała się, nie otwierając oczu.
– Dzisiaj rano świętowaliśmy zwolnienie Roberta –
powiedziała. – Było wspaniale.
– Znałem Roberta! – powiedział Jonasz. – Pomagałem mu
przy karmieniu, kiedy tu byłem ostatnio, może parę tygodni
temu. Bardzo ciekawy człowiek.
Larysa otworzyła oczy z wyrazem zadowolenia na twarzy.
– Przed zwolnieniem opowiedzieli całe jego życie –
stwierdziła. – Zawsze tak robią. Chociaż szczerze mówiąc –
szepnęła z psotną miną – niektóre opowieści bywają nieco
nudne. Nieraz widziałam, jak niektórzy starcy zasypiali przy
opowieściach, na przykład kiedy niedawno zwolnili Ednę.
Znałeś Ednę?
Jonasz potrząsnął głową. Nie pamiętał nikogo o takim
imieniu.
– Cóż, starali się opowiedzieć jej życie tak, żeby czuło się w
nim jakiś sens. Oczywiście – dodała nieco na siłę – każde życie
ma sens, nie chcę powiedzieć, że jest inaczej. No, ale Edna...
Jak słowo daję! Była rodzicielką, potem latami pracowała przy
dystrybucji żywności, aż przyszła tutaj. Nigdy nawet nie miała
komórki rodzinnej.
Kobieta uniosła głowę i rozejrzała się dla pewności, że nikt nie
usłyszy. Wreszcie wyznała:
– Moim zdaniem, rozumem to Edna nie grzeszyła.
Jonasz zaśmiał się. Opłukał jej lewą rękę, ułożył ją z powrotem
w wodzie i zaczął myć jej stopy. Kobieta zamruczała z
przyjemnością, kiedy masował jej stopy gąbką.
– Za to życie Roberta było cudowne – ciągnęła po chwili
Larysa. – Był instruktorem jedenastolatków, sam wiesz, jaka to
ważna funkcja, a potem był w komisji planowania. Poza tym –
naprawdę nie wiem, jak on znajdował na to wszystko czas –
wychował dwoje bardzo udanych dzieci, a do tego jeszcze
wykonał projekt zagospodarowania przestrzennego placu
Centralnego. Oczywiście nie brał już udziału w samych
robotach.
– Teraz plecy. Pochyl się do przodu, pomogę ci usiąść. –
Jonasz objął ramieniem i przytrzymał staruszkę. Wycisnął
wodę z gąbki na jej plecy i zaczął myć kościste ramiona. –
Powiedz, jak przebiegło świętowanie.
– Zawsze na początku opowiada się życie zwalnianego. Potem
następuje toast; wszyscy podnieśliśmy kieliszki i
wiwatowaliśmy. Śpiewaliśmy hymn. Roberto wygłosił
wspaniałe przemówienie pożegnalne. Kilkoro z nas też
powiedziało parę słów, życząc mu wszystkiego dobrego. Ale ja
nic nie mówiłam. Nigdy nie przepadałam za przemawianiem.
Roberto był bardzo podniecony. Szkoda, że nie widziałeś jego
miny, kiedy go puścili.
Jonasz zamyślił się, jego ręka wolniej masowała plecy kobiety.
– Laryso – zaczął – co się dzieje, kiedy już ktoś jest
zwolniony? Dokąd właściwie poszedł Roberto?
Kobieta lekko wzruszyła nagimi, mokrymi ramionami.
– Nie wiem. Chyba nikt nie wie, tylko sama komisja. Po
prostu ukłonił się nam, a potem wyszedł, jak wszyscy,
specjalnymi drzwiami w pokoju zwolnień. Ale trzeba ci było
zobaczyć jego twarz. Czyste szczęście, nie da się tego inaczej
nazwać.
Jonasz uśmiechnął się.
– Szkoda, że tego nie widziałem.
Larysa zmarszczyła czoło.
– Nie wiem, dlaczego nie pozwalają dzieciom tego oglądać.
Chyba nie ma dosyć miejsca. Powinni powiększyć pokój
zwolnień.
– Trzeba będzie podsunąć to komisji. Może rozpatrzy sprawę
– powiedział z szelmowską miną, a Larysa zakrztusiła się od
śmiechu.
– Akurat! – zawołała, a Jonasz pomógł jej wyjść z wanny.
5.

Przy porannym rodzinnym rytuale opowiadania snów Jonasz


zwykle nie miał wiele do zrelacjonowania. Rzadko miewał sny.
Czasami budził się z odczuciem, że pamięta ulotne okruchy
snu, ale jakoś nie potrafił ich uchwycić i złożyć w całość, którą
warto byłoby opowiedzieć przy porannym rytuale.
Jednak tego ranka było inaczej. Tej nocy miał bardzo
wyrazisty sen.
Myślami był daleko, kiedy Lilia jak zwykle opowiedziała długi
sen, tym razem przerażający, jak to wbrew przepisom jeździła
na rowerze matki i została złapana przez strażników ochrony.
Wszyscy wysłuchali uważnie, po czym omówili razem z Lilią
ostrzeżenie, które niósł ze sobą jej sen.
– Dziękujemy za twój sen, Lilio. – Jonasz mechanicznie
wypowiedział standardowy zwrot i starał się lepiej skupić,
kiedy matka opowiedziała fragment własnego snu, niepokojącą
scenę, gdy została skarcona za wykroczenie, którego nie
rozumiała. Wszyscy zgodzili się, że sen zapewne wziął się z jej
uczuć wobec recydywisty, któremu musiała ponownie
wymierzyć karę.
Ojciec oznajmił, że nic mu się nie śniło.
– A ty, Gabi? – zapytał ojciec, zaglądając do koszyka, w
którym leżało nowe dziecko, gaworząc po porannym
karmieniu, przygotowane do drogi do ośrodka opieki, dokąd
miało wrócić na dzień.
Wszyscy zaśmiali się. Opowiadanie snów zaczynało się od
trzylatków. Nawet jeśli nowe dzieci o czymś śniły, nikt o tym
nie wiedział.
– Jonasz? – zapytała matka. Zawsze go pytali, choć wiedzieli,
jak rzadko Jonasz miał coś do opowiedzenia.
– Tej nocy miałem sen – oznajmił Jonasz i ze zmarszczonymi
brwiami poruszył się na krześle.
– Świetnie – powiedział ojciec. – Opowiedz nam.
– Szczegóły właściwie nie są jasne – uprzedził Jonasz,
próbując odtworzyć w myślach swój dziwaczny sen. – To było
chyba w łaźni, w domu starców.
– Byłeś tam wczoraj – zauważył ojciec.
Jonasz kiwnął głową.
– Ale nie było tak samo. Była tam wanna, we śnie, ale tylko
jedna. A w prawdziwej łaźni jest ich pełno, stoją całymi
rzędami. Ale i tak pomieszczenie w tym śnie było ciepłe i
wilgotne. Zdjąłem tunikę, ale nie założyłem kitla, więc byłem
nagi od pasa w górę. Pociłem się, bo było gorąco. Była tam też
Fiona, tak samo jak wczoraj.
– Aszer też? – zapytała matka.
Jonasz potrząsnął głową.
– Nie. Tylko ja i Fiona, sami w tym pokoju, staliśmy obok
wanny. Fiona się śmiała, ale ja nie. Prawie byłem na nią trochę
zły, w tym śnie, bo nie traktowała mnie poważnie.
– W czym cię nie traktowała poważnie? – zapytała Lilia.
Jonasz spojrzał na swój talerz. Sam nie rozumiał dlaczego, ale
czuł lekkie skrępowanie.
– Chyba ją przekonywałem, że powinna wejść do tej wanny.
Urwał. Wiedział, że powinien opowiedzieć wszystko, że
opowiedzenie snu w całości było nie tylko właściwe, ale i
konieczne. Zmusił się więc do wyjawienia także tej części snu,
która sprawiała, że czuł się nieswojo.
– Chciałem, żeby zdjęła ubranie i weszła do wanny – wyjaśnił
pośpiesznie. – Miałem w ręku gąbkę i chciałem ją wykąpać. Ale
ona nie chciała. Cały czas śmiała się i mówiła „nie”.
Jonasz spojrzał na rodziców.
– To tyle – powiedział.
– Czy mógłbyś opisać najsilniejsze wrażenie, które miałeś we
śnie? – poprosił ojciec.
Jonasz zastanowił się. Szczegóły były mętne i niejasne. Ale
uczucia były oczywiste i opanowały go znowu, kiedy wrócił do
nich myślami.
– Uczucie chcenia – powiedział. – Wiedziałem, że się nie
zgodzi. I chyba nawet wiedziałem, że nie powinna. Ale tak
okropnie tego chciałem. Czułem to chcenie całym sobą.
– Dziękujemy za twój sen, Jonaszu – powiedziała matka po
chwili i spojrzała na ojca.
– Lilio – odezwał się ojciec – pora wychodzić do szkoły. Czy
nie poszłabyś dzisiaj ze mną? Chciałbym, żebyś szła obok mnie
i miała oko na koszyk nowego dziecka, dobrze? Nie
chcielibyśmy, żeby nam się wyplątał z becika i wypadł, prawda?
Jonasz zaczął się podnosić, żeby pójść po podręczniki. Czuł się
zaskoczony, że nie rozmawiali dłużej o jego śnie. Może byli nim
tak samo zdziwieni jak on sam.
– Zaczekaj, Jonaszu – powiedziała łagodnie matka. – Napiszę
ci usprawiedliwienie z przeprosinami dla instruktora, żebyś nie
musiał sam przepraszać za spóźnienie.
Zdumiony Jonasz opadł z powrotem na krzesło. Pomachał
Lilii i ojcu, którzy wychodzili już z domu, niosąc Gabriela w
koszyku. Jonasz patrzył, jak matka sprząta po porannym
posiłku i umieszcza tacę z resztkami przed domem, skąd
później zabierze je ekipa sprzątaczy.
Wreszcie matka usiadła obok niego przy stole.
– Jonaszu – zaczęła z uśmiechem – to uczucie, które właśnie
opisałeś, to było twoje pierwsze pobudzenie. Spodziewaliśmy
się z ojcem, że cię to wkrótce spotka. To spotyka każdego.
Spotkało ojca, kiedy był w twoim wieku, spotkało mnie, kiedyś
spotka też Lilię. I bardzo często – dodała matka – zdarza się to
we śnie.
Pobudzenie. Słyszał to słowo już wcześniej. Pamiętał, że jest
jakaś wzmianka o pobudzeniu w Kodeksie Przepisów, chociaż
nie pamiętał, o co w niej chodziło. Co jakiś czas wspominał też
o nim spiker. UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ, ŻE PRZYPADKI
POBUDZENIA NALEŻY ZGŁASZAĆ W CELU ODBYCIA
LECZENIA.
Zawsze ignorował to obwieszczenie, bo go nie rozumiał i nigdy
nie wydawało mu się, żeby miało jakikolwiek związek z nim
samym. Tak jak większość obywateli ignorował wiele poleceń i
przypomnień odczytywanych przez spikera.
– Czy muszę to zgłosić? – zapytał matkę.
Matka zaśmiała się.
– Już to zrobiłeś, przy opowiadaniu snów. To wystarczy.
– A co z leczeniem? Spiker mówił, że trzeba odbyć leczenie... –
Jonasz czuł się przybity. Akurat kiedy miała się odbyć
ceremonia, jego własna ceremonia dwunastolatków, czy on
musi dokądś jechać na leczenie? Przez jeden głupi sen?
Ale matka zaśmiała się znowu, uspokajającym, czułym
głosem.
– Nie, nie – powiedziała. – Wystarczą pigułki. Po prostu
dojrzałeś już do przyjmowania pigułek. To właśnie pigułki leczą
pobudzenia.
Jonasz rozjaśnił się. Znał pigułki. Każdego ranka brali je
rodzice. Wiedział, że przyjmują je też niektórzy z jego
znajomych. Kiedyś odjeżdżał do szkoły z Aszerem, a wtedy
ojciec Aszera zawołał od drzwi ich domostwa: „Aszer,
zapomniałeś o pigułce!”. Aszer z dobrodusznym jęknięciem
zawrócił rower i po chwili dołączył do czekającego Jonasza.
Przyjaciołom nie zadawało się pytań na podobne tematy, bo
mogły one trafić do krępującej kategorii „bycia innym”. Aszer
co rano brał pigułkę, Jonasz nie – i tyle. Zawsze zręczniej
rozmawiać o tych rzeczach, które ich łączyły.
Teraz Jonasz przełknął małą pigułkę, którą podała mu matka.
– To wszystko? – spytał.
– To wszystko – odpowiedziała, wkładając fiolkę z powrotem
do szafki. – Ale nie wolno ci o tym zapominać. Przez
pierwszych kilka tygodni będę ci przypominać, ale potem
musisz to robić sam. Jeśli zapomnisz, pobudzenie wróci.
Powrócą sny o pobudzeniu. Czasami trzeba zwiększyć dawkę.
– Aszer bierze pigułki – wyznał Jonasz.
Matka pokiwała głową. Nie wyglądała na zaskoczoną.
– Pewnie bierze je wielu twoich znajomych z grupy.
Przynajmniej chłopców. A wkrótce będą je brali wszyscy, także
dziewczyny.
– Jak długo będę musiał je brać?
– Dopóki nie trafisz do domu starców – wyjaśniła matka. –
Przez całe dorosłe życie. Ale to przechodzi w rutynę – po
jakimś czasie nawet nie będziesz na to zwracał uwagi.
Spojrzała na zegarek.
– Jeśli wyjedziesz teraz, nawet nie spóźnisz się do szkoły. No,
ruszaj. I jeszcze raz dzięki, Jonaszu – dodała, kiedy szedł już w
stronę drzwi – za twój sen.
Pedałując szybko ścieżką, Jonasz czuł dziwną dumę na myśl,
że bierze już pigułki tak jak inni. Na chwilę jednak raz jeszcze
przypomniał sobie sen. Był przyjemny. Chociaż miał mieszane
uczucia, Jonasz pomyślał, że podoba mu się to, co matka
nazwała pobudzeniem. Przypomniał sobie, że kiedy się obudził,
chciał to przeżyć jeszcze raz.
Potem, tak samo jak jego domostwo znikło mu za plecami,
kiedy skręcił za róg, tak też z jego myśli zniknął tamten sen.
Przez krótką chwilę, z lekkim poczuciem winy, próbował go
pochwycić z powrotem. Ale uczucia się rozwiały. Pobudzenie
się skończyło.
6.

– Lilio, przecież prosiłam cię, żebyś stała spokojnie –


powiedziała matka po raz kolejny.
Stojąca naprzeciw matki Lilia wierciła się niecierpliwie.
– Sama potrafię sobie zawiązać wstążki – jęknęła. – Zawsze
sama sobie wiążę.
– Wiem o tym – odpowiedziała matka, wyrównując wstążki
na warkoczach dziewczynki. – Ale wiem też, że stale się
rozplątują i prawie nie ma popołudnia, żeby ci w końcu nie
dyndały na plecach. Przynajmniej dzisiaj chcemy, żeby były
ładnie zawiązane i żeby tak już zostały.
– Nie lubię wstążek. Dobrze, że został mi już tylko rok
noszenia wstążek – zrzędziła Lilia. – Za rok dostanę też rower
– dodała, rozchmurzając się nieco.
– Co roku czeka coś dobrego – przypomniał jej Jonasz. – W
tym roku zaczniesz swoje godziny nadobowiązkowe. A
pamiętasz, jak się cieszyłaś rok temu, kiedy przeszłaś do
siedmiolatków i dostałaś kurtkę z zapięciem z przodu?
Dziewczynka kiwnęła głową i spojrzała po sobie na kurtkę z
rzędem dużych guzików, które oznaczały, że należy do
siedmiolatków. Cztero–, pięcio– i sześciolatkowie nosili kurtki
zapinane z tyłu, żeby musieli pomagać sobie nawzajem przy
ubieraniu, w ten sposób ucząc się wzajemnej zależności.
Kurtka zapinana z przodu stanowiła pierwszy znak
niezależności, pierwszy widoczny znak dorastania. Dla
dziewięciolatków rower stanie się potężnym symbolem
stopniowego wychodzenia w stronę społeczności i opuszczania
opiekuńczej komórki rodzinnej.
Lilia z szerokim uśmiechem wywinęła się z rąk matki.
– A ty w tym roku dostaniesz swój przydział – odpowiedziała
Jonaszowi podekscytowanym tonem. – Mam nadzieję, że cię
przydzielą do pilotów. I zabierzesz mnie do samolotu!
– No pewnie – stwierdził Jonasz. – Załatwię ci też specjalny
spadochronik, taki w sam raz dla ciebie, a potem cię zabiorę na
jakieś, czy ja wiem, może pięć kilometrów nad ziemię, otworzę
drzwiczki i...
– Jonaszu – ostrzegawczym tonem powiedziała matka.
– Przecież żartuję – jęknął Jonasz. – Zresztą, nie chcę być
przydzielony do pilotów. Jeśli dostanę pilota, złożę odwołanie.
– Przestań – poleciła matka i po raz ostatni pociągnęła za
wstążki Lilii. – Jonasz? Jesteś gotowy? Wziąłeś pigułkę?
Chciałabym zająć dobre miejsce w audytorium. – Szturchnęła
Lilię w stronę drzwi wyjściowych, a Jonasz ruszył za nimi.
Do audytorium nie było daleko. Lilia machała przyjaciołom z
krzesełka umocowanego z tyłu na rowerze matki. Jonasz
ustawił swój rower i przecisnął się przez tłum do swojej grupy.
Co roku w ceremonii brała udział cała społeczność osiedla. Dla
rodziców oznaczała ona dwa wolne od pracy dni. Usiedli razem
w ogromnej sali. Dzieci siedziały ze swoimi grupami, po czym
kolejno wychodziły na scenę.
Ojciec nie od razu dołączył do matki. W trakcie pierwszej
ceremonii – ceremonii imion – piastuni wnosili lub
wprowadzali na scenę nowe dzieci. Jonasz szukał wzrokiem
ojca ze swojego miejsca na balkonie, gdzie siedział wśród
pozostałych jedenastolatków. Wypatrzenie sekcji piastunów na
przodzie sali nie było takie trudne – dochodziły stamtąd płacze
i zawodzenia nowych dzieci, wiercących się w ramionach
piastunów. Przy wszelkich innych publicznych ceremoniach
siedzący na widowni milczeli i uważnie słuchali. Jednak raz do
roku uśmiechali się pobłażliwie wśród rozgardiaszu, który
robiły maluchy czekające na nadanie im własnych imion i
rodzin.
Jonasz i ojciec nareszcie spotkali się wzrokiem. Jonasz
pomachał – ojciec odmachał mu z uśmiechem, po czym
podniósł rączkę trzymanego dziecka i pomachał nią również.
Nie był to Gabriel. Gabi wrócił dzisiaj do centrum opieki,
gdzie zajmowała się nim nocna zmiana piastunów. Otrzymał od
komisji specjalne, rzadko udzielane odroczenie, dzięki czemu
czekał go dodatkowy rok opieki przed własną ceremonią imion
i umieszczeniem w rodzinie. Ojciec wstawił się przed komisją
za Gabrielem, który jeszcze nie nabrał odpowiedniej dla
swojego wieku wagi ani nie spał dostatecznie spokojnie, by
można go było umieścić w komórce rodzinnej. Normalną koleją
rzeczy takie dziecko określano jako „nieodpowiednie” i
zwalniano ze społeczności.
Jednak na skutek interwencji ojca Gabriela zakwalifikowano
jako dziecko „niepewne” i dano mu dodatkowy rok. Miał nadal
otrzymywać opiekę w ośrodku, a noce spędzać razem z
komórką rodzinną Jonasza. Każdy z członków rodziny, łącznie
z Lilią, musiał zaręczyć na piśmie, że nie przywiąże się do
małego, tymczasowego gościa i że będzie on wypuszczony bez
protestu czy odwołania, gdy w trakcie przyszłorocznej
ceremonii zostanie przydzielony do własnej komórki rodzinnej.
Przynajmniej, pomyślał Jonasz, kiedy Gabriel zostanie za rok
przydzielony, i tak będą go często widywać, bo pozostanie
częścią społeczności. Gdyby został zwolniony, więcej już by go
nie zobaczyli. Nigdy. Osoby zwalniane – również nowe dzieci –
wysyłano Poza Granicę, skąd nie wracały do społeczności.
Ojciec nie musiał w tym roku zwolnić ani jednego nowego
dziecka, więc Gabriel byłby dla niego autentycznym zawodem i
powodem do wielkiego smutku. Nawet Jonasz, choć sam nie
trząsł się nad maluchem tak jak ojciec i Lilia, cieszył się, że
Gabriel nie został zwolniony.
Pierwsza ceremonia zaczęła się dokładnie o wyznaczonym
czasie. Jonasz przyglądał się, jak nowe dzieci, jedno po drugim,
otrzymują imiona i zostają przekazane przez piastunów nowym
komórkom rodzinnym. Dla niektórych było to pierwsze
dziecko. Wiele osób przychodziło jednak na scenę w
towarzystwie innego dziecka, pęczniejącego z dumy na widok
przydzielonego rodzeństwa, tak samo jak kiedyś Jonasz, gdy
miał właśnie przejść do pięciolatków.
Aszer szturchnął Jonasza w ramię.
– Pamiętasz, jak dostaliśmy Filipę? – zapytał donośnym
szeptem.
Jonasz kiwnął głową. Było to zaledwie przed rokiem. Rodzice
Aszera dosyć długo czekali ze złożeniem podania o drugie
dziecko. Być może, jak podejrzewał Jonasz, byli tak wyczerpani
żywotnością i wygłupami Aszera, że potrzebowali nieco więcej
czasu.
W ich grupie chwilowo brakowało dwóch osób – Fiony oraz
dziewczyny o imieniu Teodora. Obie czekały ze swoimi
rodzicami na nowe dzieci, które miały trafić do ich rodzin.
Podobna różnica wiekowa w obrębie jednej komórki rodzinnej
była jednak rzadkością.
Kiedy skończyła się ceremonia jej rodziny, Fiona zajęła
miejsce, które czekało na nią w rzędzie przed Aszerem i
Jonaszem. Odwróciła się do nich i zaszeptała: „Ale słodki.
Tylko imię za bardzo mi się nie podoba”. Zrobiła minę i
zachichotała. Nowy brat Fiony otrzymał właśnie imię Bruno.
Może nie jest nadzwyczajne, pomyślał Jonasz, jak... no, jak
chociażby Gabriel. Ale jest w porządku.
Głośny aplauz zebranych, który towarzyszył każdemu nadaniu
imienia, nagle wzmógł się i spotężniał jeszcze bardziej, kiedy
jedna para rodziców, promieniejąca dumą, wzięła chłopca i
usłyszała jego nowe imię – Kaleb.
Nowy Kaleb był dzieckiem zastępczym. Para ta straciła kiedyś
swojego pierwszego Kaleba, wesołego czterolatka. Utrata
dziecka była bardzo, bardzo rzadka. Osiedle było nadzwyczaj
bezpiecznym miejscem, a każdy z obywateli uważał na dzieci i
chronił je. Mimo to mały Kaleb w jakiś sposób zdołał wymknąć
się niezauważony i wpadł do rzeki. Cała społeczność odbyła
wtedy wspólnie ceremonię utraty, przez cały dzień wymawiając
imię dziecka – coraz rzadziej i ciszej, w miarę jak upływał ten
długi, posępny dzień, tak jakby czterolatek stopniowo znikał z
jej świadomości.
Teraz, w trakcie specjalnego rytuału nadania imienia,
społeczność odprawiła krótką ceremonię zastąpienia,
powtarzając imię dziecka po raz pierwszy od jego utraty – z
początku cicho i powoli, potem szybciej i głośniej, gdy
tymczasem rodzice stali na scenie z nowym dzieckiem śpiącym
w ramionach matki. Stwarzało to wrażenie, że wraca ich
pierwszy Kaleb.
Inne nowe dziecko otrzymało imię Roberto. Jonasz
przypomniał sobie, że starzec Roberto został zwolniony
zaledwie przed tygodniem. Jednak dla małego Roberta nie
odbyła się ceremonia zastąpienia. Zwolnienie nie było tym
samym, co utrata.
Jonasz przesiedział grzecznie ceremonie dwu–, trzy– i
czterolatków, choć jak co roku zdejmowała go przy tym coraz
większa nuda. Potem przerwa na posiłek – podany na zewnątrz
– i z powrotem na swoje miejsce, na ceremonie pięcio–,
sześcio–, siedmio–, aż wreszcie, na sam koniec dnia,
ośmiolatków.
Jonasz patrzył i wiwatował, kiedy Lilia z dumą maszerowała
na scenę, gdzie stała się ośmiolatką i otrzymała na ten rok
charakterystyczną kurtkę, tym razem z mniejszymi guzikami
oraz – po raz pierwszy w życiu – kieszeniami, co oznaczało, że
jest już dostatecznie dojrzała, aby pilnować własnych
drobiazgów. Lilia stała z powagą, słuchając przemówienia
zawierającego stanowcze instrukcje na temat obowiązków
ośmiolatka oraz odbywania po raz pierwszy zajęć
nadobowiązkowych. Jonasz zauważył jednak, że Lilia, choć
wydawała się słuchać uważnie, patrzyła z utęsknieniem na rząd
lśniących rowerów, które nazajutrz rano miały zostać
przekazane dziewięciolatkom.
Za rok, Lileńko–mileńko, pomyślał Jonasz.
Był to wyczerpujący dzień i nawet Gabriel, przyniesiony w
swoim koszyku z ośrodka opieki, przespał smacznie całą noc.
Nareszcie przyszedł ranek uroczystości dwunastolatków.

Tym razem ojciec siedział na widowni razem z matką. Jonasz


widział, jak oklaskują, nieco z obowiązku, dziewięciolatków,
którzy kolejno odprowadzali ze sceny połyskujące rowery z
przymocowanymi plakietkami zawierającymi imię nowego
właściciela. Jonasz wiedział, że rodzice, tak samo jak on, lekko
syknęli przez zęby, kiedy Fritz, który mieszkał w sąsiednim
domostwie, otrzymał swój rower i niemal natychmiast rąbnął
nim w podium. Fritz był wielkim niezgrabiaszem, bez końca
wzywano go do skarcenia. Jego wykroczenia były zawsze
drobne:
buty założone na niewłaściwą nogę, zagubiona praca domowa,
niedouczenie na klasówce. Jednak każdy taki błąd źle świadczył
o wychowaniu, które Fritz odbierał od rodziców, a także
naruszał poczucie ładu i sukcesu całej społeczności. Rodzina
Jonasza nie była zachwycona myślą o rowerze Fritza, miała
bowiem świadomość, że aż za często będzie on rzucany na
chodnik przed domem, a nie ustawiany równo w stojaku.
Nareszcie wszyscy dziewięciolatkowie wrócili na swoje
miejsca, odprowadziwszy rowery na zewnątrz, gdzie przez cały
dzień miały czekać na swoich właścicieli. Wszyscy zwykle
chichotali i dowcipkowali, kiedy dziewięciolatkowie po raz
pierwszy ruszali do domów na swoich rowerach. „Pokazać ci,
jak się jeździ?”, wołali starsi koledzy. „Wiem, że nigdy nie
próbowałeś!”. Ale za każdym razem szeroko uśmiechnięci
dziewięciolatkowie, którzy od tygodni, ściśle rzecz biorąc,
łamali przepisy, ukradkowo ćwicząc jazdę na rowerze, wsiadali
na rowery i odjeżdżali, utrzymując nienaganną równowagę –
dodatkowe kółka nigdy nawet nie dotykały ziemi.
Potem dziesięciolatkowie. Jonasz nigdy nie uważał ceremonii
dziesięciolatków za szczególnie interesującą – była jedynie
czasochłonna, bo włosy każdego dziecka przycinano w
charakterystyczną fryzurę: dziewczyny w dziesięciolatkach
traciły warkocze, a i chłopcom obcinano długie, dziecięce włosy
i robiono im bardziej męską, krótką fryzurę odsłaniającą uszy.
Na scenę szybko weszli robotnicy ze szczotkami i zmietli
kopczyki ściętych włosów. Jonasz widział, jak rodzice
dziesięciolatków poruszają się i mruczą coś pod nosem, i
wiedział, że wieczorem w wielu domostwach przyjdzie pora
docinania i wyrównywania pośpiesznie zrobionych fryzur, tak
aby wyglądały schludniej.
Jedenastolatkowie. Wydawało się, że Jonasz sam przechodził
ceremonię jedenastolatków zupełnie niedawno i pamiętał, że
nie należy ona bynajmniej do najciekawszych. Każdy czekał już
tylko, aż przejdzie do dwunastolatków. Ceremonia
jedenastolatków była jedynie miarą czasu, bez jakichś
znaczących zmian. Pojawiały się nowe ubrania: inna bielizna
dla dziewcząt, których ciała zaczynały się już zmieniać, oraz
dłuższe spodnie dla chłopców, wyposażone w kieszeń o
specjalnym kształcie, przeznaczoną na kalkulator, z którego
mieli tego roku korzystać w szkole. Jednak wszystkie te rzeczy
dostawało się po prostu w paczkach, bez żadnych przemówień.
Przerwa na posiłek w ciągu dnia. Jonasz uprzytomnił sobie, że
doskwiera mu głód.
Razem z innymi znajomymi z grupy zebrali się przy stołach
ustawionych z przodu audytorium i wyjęli suchy prowiant.
Wczoraj przy obiedzie panowała wesołość, nie brakowało
energii i wzajemnych docinków. Dziś jednak grupa stała
niepewnie, odosobniona od pozostałych dzieci. Jonasz widział,
jak nowych dziewięciolatków ciągnie do oczekujących ich
rowerów, jak każdy z nich podziwia plakietkę z własnym
imieniem. Widział, jak dziesięciolatkowie gładzą się po
przyciętych włosach, a dziewczyny potrząsają głowami, żeby
poczuć niecodzienną lekkość po zniknięciu ciężkich warkoczy,
które nosiły tak długo.
– Słyszałem o takim jednym, który był absolutnie przekonany,
że dostanie przydział na inżyniera – mówił pod nosem Aszer –
a dostał na robotnika kanalizacyjnego. Nazajutrz wyszedł,
skoczył do rzeki, przepłynął przez nią i dołączył do pierwszego
napotkanego osiedla. Nikt go więcej nie oglądał na oczy.
Jonasz zaśmiał się.
– Ktoś to sobie zmyślił, Aszer – powiedział. – Ojciec mówił
mi, że słyszał tę samą historię, kiedy sam był w
dwunastolatkach.
Ale nie uspokoił tym Aszera, który mierzył wzrokiem
widoczną za audytorium rzekę.
– A ja nawet nie umiem za bardzo pływać – powiedział Aszer.
– Instruktor pływania mówił, że mam słabą wodoodporność
czy coś takiego.
– Wyporność – poprawił Jonasz.
– Możliwe. W każdym razie jej nie mam. Idę na dno.
– Słuchaj, Aszer – powiedział Jonasz. – Czy słyszałeś, żeby
ktoś kiedyś, ale tak na pewno, a nie tylko w opowiadaniu,
przyłączył się do innej społeczności?
– Nie – przyznał niechętnie Aszer. – Ale można tak zrobić.
Tak mówią przepisy. Jeśli nie pasujesz, możesz złożyć podanie
o zwolnienie. Matka powiedziała mi, że kiedyś, jakieś dziesięć
lat temu, ktoś złożył podanie i następnego dnia już go nie było
– zachichotał Aszer. – Powiedziała mi o tym, bo ją
doprowadzałem do szału. Groziła, że złoży podanie o
zwolnienie Poza Granicę.
– Tylko tak żartowała.
– Wiem. Ale mówiła, że ktoś tak kiedyś naprawdę zrobił. Był i
znikł. Nikt go więcej nie widział. Nie było nawet ceremonii
zwolnienia.
Jonasz wzruszył ramionami. Nie martwił się. Jak ktokolwiek
mógłby nie pasować? Osiedle było tak drobiazgowo uładzone,
wyborów dokonywano w tak staranny sposób...
Nawet doborowi małżonków towarzyszył namysł tak solenny,
że nieraz dorośli, którzy składali odpowiednie podanie, musieli
czekać całe miesiące, a nawet lata, aż zaaprobowano i
ogłoszono nowy związek. Wszelkie czynniki – usposobienie,
energiczność, inteligencja, zainteresowania – wszystko musiało
doskonale pasować. Na przykład matka Jonasza miała wyższą
inteligencję od ojca, za to ojciec miał spokojniejsze
usposobienie. Równoważyli się nawzajem. Ich związek – jak
wszystkie inne związki monitorowany przez trzy lata przez
komisję starszych, zanim pozwolono im złożyć wniosek o dzieci
– był bardzo udany.
Podobnie jak dobór małżonków, nadawanie imion czy
umieszczanie nowych dzieci w rodzinach – przydziały
dwunastolatków były skrupulatnie obmyślane przez komisję
starszych.
Jonasz był pewny, że jego przydział – jakikolwiek by był,
podobnie jak przydział Aszera – okaże się odpowiedni dla
każdego z nich. Chciał tylko, aby skończyła się już przerwa na
posiłek w ciągu dnia, aby widzowie wrócili do audytorium i
żeby skończyło się to napięcie.
Jakby w odpowiedzi na to niewypowiedziane życzenie
odezwał się sygnał i tłum zaczął kierować się w stronę drzwi.
7.

Tym razem grupa Jonasza zajęła nowe miejsce w audytorium.


Zamieniła się ze świeżo upieczonymi jedenastolatkami i teraz
siedziała na samym przodzie, tuż przed sceną.
Ustawieni byli według numerów, które im nadano przy
urodzeniu. Po ceremonii imion numerów używało się rzadko,
ale oczywiście każde dziecko znało własny. Czasami rodzice
posługiwali się numerem, kiedy zdenerwowało ich zachowanie
dziecka, dając do zrozumienia, że taka czy inna psota czyniła je
niegodnym posiadania imienia. Jonaszowi zawsze chciało się
śmiać, kiedy słyszał, jak rozdrażniony rodzic ostro karcił
płaczącego berbecia: „Dosyć tego, dwadzieścia trzy!”.
Jonasz miał numer dziewiętnasty – był dziewiętnastym
dzieckiem urodzonym tamtego roku. To znaczyło, że podczas
ceremonii imion potrafił już stać o własnych siłach, z
błyszczącymi oczyma, niemal gotowy do nauki chodzenia i
mówienia. Dawało mu to lekką przewagę przez pierwszy rok
czy dwa, nieco większą dojrzałość od innych dzieci w grupie,
które urodziły się w późniejszych miesiącach tego samego roku.
Jednak różnice te wyrównały się – jak zawsze – w trzylatkach.
Po przejściu do trzylatków dzieci czyniły postępy w mniej
więcej równym tempie, mimo że dało się odgadnąć po
numerach, kto jest o kilka miesięcy starszy od swoich
znajomych z grupy. Ściślej rzecz biorąc, numer Jonasza
brzmiał jedenaście–dziewiętnaście, ponieważ numer
dziewiętnasty oczywiście powtarzał się w każdej grupie
wiekowej. A dzisiaj, wraz z pojawieniem się nowych
jedenastolatków, było już dwoje dzieci o numerze jedenaście–
dziewiętnaście. W czasie przerwy na posiłek uśmiechnął się do
swojej nowej odpowiedniczki, nieśmiałej dziewczyny o imieniu
Harriet.
To zdublowanie miało trwać tylko kilka godzin. Lada moment
Jonasz nie będzie już w jedenastolatkach – będzie
dwunastolatkiem i wiek przestanie odgrywać rolę. Stanie się
dorosłym, jak jego rodzice, chociaż nowym i jeszcze
niewyszkolonym.
Aszer miał numer czwarty, teraz siedział więc w rzędzie przed
Jonaszem. Miał otrzymać przydział czwarty w kolejności.
Fiona, numer osiemnaście, siedziała z prawej strony Jonasza
– z drugiej siedział numer dwudziesty, chłopak o imieniu
Pierre, za którym Jonasz nie przepadał. Pierre był bardzo
poważnym, dosyć nudnym, a w dodatku wiecznie
zamartwiającym się gadułą.
„Sprawdziłeś to w przepisach, Jonasz?”, pytał zawsze Pierre ze
zmartwioną miną. „Nie dałbym głowy, że to jest dozwolone”.
Zwykle chodziło o jakąś błahostkę, na którą nikt nie zwracał
uwagi – rozpięcie tuniki w przyjemny, wietrzny dzień albo
przejechanie się na rowerze kolegi tylko po to, żeby
posmakować różnicy.
Wstępną przemowę w trakcie ceremonii dwunastolatków
wygłosiła przewodnicząca starszyzny. Przewodniczącego
starszyzny, który był przywódcą osiedla, wybierano raz na
dziesięć lat. Przemowa nie zmieniała się zbytnio z roku na rok
– wspomnienie czasów dzieciństwa i okresu przygotowania,
zbliżające się obowiązki dorosłego życia, ogromne znaczenie
otrzymywanego przydziału, powaga przyszłego szkolenia.
Potem przewodnicząca przeszła do następnego punktu.
– Nadszedł czas – zaczęła, patrząc prosto na nich – aby
zauważyć różnice. Wy, jedenastolatkowie, przez całe
dotychczasowe życie uczyliście się dopasowywać do innych,
ujednolicać swoje zachowanie, panować nad każdym
impulsem, który mógłby was oddzielić od grupy. Ale dzisiaj
oddajemy szacunek różnicom, które istnieją między wami. To
one określiły waszą przyszłość.
Przewodnicząca przeszła do opisywania grupy i różnorodności
charakterów jej członków, choć nikogo nie wymieniła z
imienia. Wspomniała, że jedna osoba w grupie wykazuje
szczególny talent w pielęgnowaniu potrzebujących, inna
uwielbia nowe dzieci, ktoś posiada niezwykłe zdolności
naukowe, komuś innemu oczywistą przyjemność sprawia
wysiłek fizyczny. Jonasz kręcił się na krześle, próbując za
każdym razem odgadnąć, o kogo chodzi. Talent do pielęgnacji z
pewnością charakteryzował Fionę, siedzącą po jego lewej
stronie. Jonasz zapamiętał, z jaką delikatnością kąpała starców.
Osoba ze zdolnościami naukowymi to pewnie Beniamin,
chłopak, który wymyślił nowy, ważny sprzęt dla ośrodka
rehabilitacji.
Samego siebie, Jonasza, nie rozpoznawał w żadnej ze
wzmianek.
Wreszcie przewodnicząca starszyzny złożyła podziękowanie za
ciężką pracę komisji, która przez cały rok prowadziła tak
drobiazgowe obserwacje. Komisja starszych wstała z miejsc i
dostała brawa. Jonasz zauważył, że Aszer lekko ziewa,
grzecznie zasłaniając usta dłonią.
A potem przewodnicząca w końcu wezwała na scenę numer
jeden i rozpoczęły się przydziały.
Ogłoszenie przydziałów trwało dosyć długo, bo każdemu z
osobna towarzyszyła przemowa skierowana do nowego
dwunastolatka. Jonasz próbował skupić uwagę, kiedy numer
jeden ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy odebrała swój
przydział na pracownicę wylęgarni ryb, po czym przyjęła
pochwałę za liczne godziny zajęć nadobowiązkowych spędzone
w dzieciństwie w wylęgarni oraz za wyraźne zainteresowanie
tak ważnym zagadnieniem jak zapewnienie żywności dla
społeczności osiedla.
Numer jeden – na imię miała Madeline – wróciła wreszcie
wśród wiwatów na swoje miejsce, z przypiętą plakietką
identyfikującą ją jako pracownicę wylęgarni ryb. Jonasz nie
miał absolutnie nic przeciwko temu, że akurat ten przydział
jest już zajęty – sam by go nie chciał, ale pogratulował
Madeline uśmiechem.
Kiedy numer dwa, dziewczyna o imieniu Inger, została
przydzielona do rodzicielek, Jonasz przypomniał sobie
stwierdzenie matki, że jest to mało zaszczytny przydział. Mimo
to uznał, że komisja dokonała właściwego wyboru. Inger była
miłą dziewczyną, chociaż cokolwiek leniwą, a jej ciało było
mocne. Będzie jej się podobał trzyletni okres rozpieszczania po
krótkim szkoleniu – a rodzić będzie dobrze i łatwo. Zadania
robotnicy, które przyjdą potem, pozwolą zrobić użytek z jej
fizycznej siły, utrzymają ją w zdrowiu i nauczą ją
samodyscypliny. Inger uśmiechała się, wracając na swoje
miejsce. Zajęcie rodzicielki, choć niezbyt prestiżowe, było
zadaniem ważnym.
Jonasz zauważył, że Aszer wygląda na zdenerwowanego. Cały
czas odwracał głowę i spoglądał na Jonasza, aż kierownik
grupy karcącym gestem nakazał mu siedzieć spokojnie i
patrzeć przed siebie.
Numer trzy, Izaak, otrzymał przydział na instruktora
sześciolatków, co go najwyraźniej ucieszyło – zasługiwał na ten
przydział. Tak zostały zajęte trzy przydziały, z których żaden
nie odpowiadał zbytnio Jonaszowi – zresztą i tak nie bardzo
nadawałby się na rodzicielkę, uświadomił sobie z
rozbawieniem. Próbował ułożyć w myślach pozostałe możliwe
przydziały, ale było ich tak wiele, że w końcu zrezygnował –
zresztą, teraz przyszła kolej na Aszera. Jonasz patrzył ze
skupieniem, jak jego przyjaciel wszedł na scenę i nieśmiało
stanął obok przewodniczącej starszyzny.
– Każdy członek naszej społeczności zna i lubi Aszera –
zagaiła przewodnicząca. Aszer uśmiechnął się krzywo i
podrapał się w łydkę stopą drugiej nogi. Wszyscy zaśmiali się
cicho.
– Kiedy komisja przystąpiła do rozpatrywania przydziału
Aszera – ciągnęła – pewne opcje zostały odrzucone
natychmiast. Stanowczo nie pasowałyby do Aszera. Na
przykład – stwierdziła z uśmiechem – ani na moment nie
przyszło nam do głowy, aby z niego zrobić instruktora
trzylatków.
Na widowni rozległy się wybuchy gromkiego śmiechu.
Instruktor trzylatków zajmował się uczeniem poprawności
językowej. Aszer też się zaśmiał – mimo zakłopotanej miny
wyglądał na zadowolonego ze znalezienia się w centrum uwagi.
– A wręcz – kontynuowała przewodnicząca z chichotem –
zastanawialiśmy się przez chwilę nad skarceniem osoby, która
była instruktorem trzylatków za czasów Aszera. Na spotkaniu
poświęconym Aszerowi przypomnieliśmy sobie niejedną
historię z czasów, kiedy uczył się poprawnie mówić. Zwłaszcza
– znowu zachichotała – historię o różnicy pomiędzy
karmieniem a karceniem. Pamiętasz, Aszer?
Aszer ponuro skinął głową, a wszyscy zaśmiali się głośno.
Jonasz też się śmiał. Pamiętał tę historię, chociaż był wtedy
dopiero w trzylatkach.
Kary dla dzieci były oparte na uregulowanym systemie
karcenia dyscypliną – cienkim, elastycznym batem służącym
do zadawania bardzo dotkliwych smagnięć. Wyspecjalizowani
wychowawcy odbywali bardzo staranne szkolenie na temat
metod karcenia – szybkie smagnięcie po dłoniach za różne
drobne uchybienia, trzy mocniejsze, po nogach, za powtórne
przewinienie.
Biedny Aszer nawet we wczesnym dzieciństwie mówił zbyt
szybko i mieszały mu się słowa. Pewnego razu, w trzylatkach,
kiedy akurat doskwierał mu głód, zamiast spytać o
„karmienie”, zaczął się domagać „karcenia”.
Jonasz pamiętał to wyraźnie. Wciąż miał przed oczami
wiercącego się niecierpliwie małego Aszera. Przypomniał sobie
jego wesoły głos: „Kiedy wreszcie będzie karcenie?”.
Pozostali, w tym Jonasz, zaśmiali się nerwowo. „Karmienie!”,
sprostowali. „Aszer, chcesz powiedzieć karmienie”! Ale błędu
nie dało się już cofnąć, a językowa precyzja należała do
najważniejszych zadań małych dzieci. Aszer poprosił o
karcenie.
Dyscyplina świsnęła w dłoni wychowawcy, spadając na ręce
Aszera, który krzyknął, rozpłakał się i zaraz sprostował
szeptem: „Karmienie”.
Jednak nazajutrz zrobił to samo. A w następnym tygodniu
znowu. Wyglądało to, jakby nie potrafił się powstrzymać, choć
po każdym przejęzyczeniu czekała dyscyplina i coraz sroższe
smagnięcia, aż na nogach Aszera wystąpiły bolesne pręgi. W
rezultacie na pewien czas Aszer całkiem przestał mówić.
– Przez krótki czas – kończyła opowiadanie przewodnicząca –
mieliśmy milczącego Aszera! Ale się nauczył. – Zwróciła się do
niego z uśmiechem. – Kiedy zaczął znowu mówić, mówił już z
większą precyzją. A teraz przejęzyczenia zdarzają mu się
bardzo rzadko.
Natychmiast poprawia się i przeprasza, a dobry humor nie
opuszcza go nigdy. – Na widowni rozległ się potakujący szmer.
Wesołe usposobienie Aszera było znane całej społeczności
osiedla.
– Aszer – przewodnicząca podniosła głos, aby wygłosić
oficjalne obwieszczenie. – Nadaliśmy ci przydział na zastępcę
kierownika do spraw rekreacji.
Przypięła nową plakietkę rozpromienionemu Aszerowi, który
odwrócił się i zszedł ze sceny przy wtórze wiwatów
dochodzących z widowni. Kiedy wrócił na swoje miejsce,
przewodnicząca starszyzny spojrzała na niego z podium i
wypowiedziała po raz czwarty tego dnia słowa, które miała
wypowiedzieć do każdego z nowych dwunastolatków. W jakiś
sposób za każdym razem potrafiła nadać im specjalne
znaczenie.
– Aszer – rzekła – dziękujemy za twoje dzieciństwo.

Nadawanie przydziałów trwało. Jonasz patrzył i słuchał,


czując ulgę na myśl o wspaniałym przydziale, który przypadł
przyjacielowi. Jednak w miarę jak zbliżał się jego własny,
obawa Jonasza rosła. Swoje plakietki zdążyli już otrzymać
wszyscy nowi dwunastolatkowie siedzący w rzędzie przed nim.
Każdy obracał ją w palcach i Jonasz wiedział, że wszyscy myślą
o czekającym ich szkoleniu. Dla niektórych – pilnego chłopca,
który dostał przydział na lekarza, dziewczyny przydzielonej do
inżynierów, innej dziewczyny, która miała zostać sędzią –
przydział oznaczał całe lata ciężkiej pracy i nauki. Inni, jak na
przykład robotnicy albo rodzicielki, odbędą znacznie krótsze
szkolenia.
Wezwano numer osiemnasty, siedzącą z jego lewej strony
Fionę. Jonasz domyślał się, że musi być zdenerwowana, jednak
Fiona była opanowaną dziewczyną – całą ceremonię
przesiedziała cicho i spokojnie.
Nawet aplauz, choć gromki, wydawał się tchnąć spokojem,
kiedy Fiona odebrała ważny przydział na opiekunkę starców.
Był to doskonały wybór dla tej wrażliwej, łagodnej dziewczyny,
która wróciła na miejsce i usiadła obok Jonasza z uśmiechem
zadowolenia.
Kiedy wiwaty przycichły, a przewodnicząca sięgnęła po
kolejną teczkę i spojrzała w kierunku grupy, aby wywołać
następnego dwunastolatka, Jonasz był gotów do wejścia na
scenę. Teraz, kiedy nadeszła jego kolej, był spokojny. Wziął
głęboki oddech i przygładził włosy dłonią.
– Numer dwadzieścia – usłyszał wyraźnie głos
przewodniczącej. – Pierre.
Pominęła mnie, pomyślał oszołomiony Jonasz. Czyżby się
przesłyszał? Niemożliwe.
Tłum zebranych nagle ucichł i Jonasz wiedział, że oto cała
społeczność zauważyła, jak przewodnicząca przeszła od
numeru osiemnastego do dwudziestego, pozostawiając między
nimi lukę. Siedzący z prawej strony Pierre wstał ze zdumioną
miną i wszedł na scenę.
Błąd. Popełniła błąd. Jednak już w chwili, kiedy nasunęła mu
się ta myśl, Jonasz wiedział, że to nieprawda. Przewodnicząca
starszych nie popełnia błędów. Szczególnie w trakcie ceremonii
dwunastolatków.
Jonasz poczuł zawroty głowy, nie mógł się skupić. Nie słyszał,
jaki przydział otrzymał Pierre, i tylko jak przez mgłę zdał sobie
sprawę z aplauzu, kiedy chłopiec wrócił z nową plakietką.
Potem: dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa.
Trwało wyliczanie kolejnych numerów. Jonasz siedział
otępiały, gdy tymczasem wywołano numer trzydziesty, potem
czterdziesty, zbliżając się do końca. Za każdym razem, przy
każdym obwieszczeniu, jego serce przez chwilę biło mocniej i
do głowy przychodziły mu nieprawdopodobne myśli. Może
zostanie wywołany teraz. Czy to możliwe, żeby zapomniał
własnego numeru? Nie. Zawsze miał numer dziewiętnasty.
Siedzi na miejscu z numerem dziewiętnastym.
Ale przecież pominęła go. Widział, jak znajomi z grupy
spoglądają na niego z zakłopotaniem, a potem szybko
odwracają wzrok. Widział zmartwiony wyraz twarzy
kierownika grupy. Zgarbił się, próbując zająć jak najmniej
miejsca w fotelu. Chciał zniknąć, rozpłynąć się, przestać istnieć.
Nie śmiał się odwrócić i poszukać wzrokiem rodziców. Nie
zniósłby widoku ich zarumienionych ze wstydu twarzy.
Jonasz pochylił głowę, zastanawiając się: Co ja zrobiłem źle?
8.

Zgromadzeni czuli się wyraźnie nieswojo. Wiwatowano przy


ostatnim przydziale, lecz aplauz był jakiś bezładny, nie narastał
już jak przedtem równą falą entuzjazmu. Słychać było szepty,
odgłosy zamętu.
Jonasz klaskał w dłonie, był to jednak mechaniczny gest
pozbawiony treści, nie zdawał sobie nawet z niego sprawy. Jego
umysł odciął się od wszelkich emocji: oczekiwania,
podniecenia, dumy, a nawet radosnej jedności z przyjaciółmi.
Teraz Jonasz odczuwał wyłącznie upokorzenie i przerażenie.
Przewodnicząca starszych odczekała, aż ucichną podszyte
niepokojem brawa. Potem odezwała się znowu.
– Wiem – powiedziała swoim pięknym, dźwięcznym głosem –
że wszyscy jesteście zatroskani. Odnosicie wrażenie, że
popełniłam błąd.
Uśmiechnęła się. Społeczność, pocieszona nieco tym
łagodnym stwierdzeniem, jakby odetchnęła. Zapadła niczym
niezmącona cisza.
Jonasz podniósł wzrok.
– Przysporzyłam wam obawy – stwierdziła. – Przepraszam
społeczność osiedla. – Jej głos niósł się nad zgromadzonym
tłumem.
– Przyjmujemy twoje przeprosiny – odezwali się wszyscy
chórem.
– Jonaszu – zwróciła się do niego przewodnicząca – ciebie
przepraszam szczególnie. Sprawiłam ci ból.
– Przyjmuję twoje przeprosiny – odpowiedział Jonasz
drżącym głosem.
– Zapraszam cię teraz na scenę.
Rano, ubierając się we własnym domostwie, Jonasz ćwiczył
zawadiacki, tchnący pewnością siebie krok, którym – jak liczył
– wkroczy na scenę, kiedy przyjdzie jego kolej. Teraz zupełnie o
tym zapomniał. Jedynie siłą woli zmusił się, aby wstać,
poruszyć stopami, które wydawały się niezgrabne i jakby czymś
obciążone, po czym ruszył po schodach i przez podium, aż
stanął obok przewodniczącej.
Przewodnicząca objęła go ramieniem w uspokajającym geście.
– Jonasz nie otrzymał przydziału – poinformowała
zgromadzonych, a jemu serce podeszło do gardła. – Jonasz
został wybrany.
Jonasz zamrugał oczami. Co to ma znaczyć? Wyczuł pytające
poruszenie wśród tłumu. Oni również byli zbici z tropu.
Zdecydowanym, władczym głosem przewodnicząca ogłosiła:
– Jonasz został wybrany na naszego następnego Odbiorcę
Pamięci.
Jonasz usłyszał, jak wszyscy zebrani obywatele –
bezgranicznie zdumieni – wciągają powietrze w nagłym,
gwałtownym wdechu. Widział ich przejęte szacunkiem i lękiem
twarze, rozszerzone oczy.
Nadal jednak nic nie rozumiał.
– Podobny wybór jest ogromną rzadkością – wyjaśniała
przewodnicząca. – Społeczność naszego osiedla ma tylko
jednego Odbiorcę. To on szkoli sobie następcę. Nasz obecny
Odbiorca jest z nami od bardzo dawna – ciągnęła. Jonasz
widział, że patrzy na jednego ze starszych. Członkowie komisji
starszych siedzieli razem, a oczy przewodniczącej spoczywały
teraz na kimś, kto wprawdzie siedział wśród nich, ale w
osobliwy sposób wydawał się odrębny od reszty.
Jonasz nigdy wcześniej nie widział tego człowieka, brodatego
mężczyzny o jasnych oczach. Mężczyzna uważnie przyglądał się
Jonaszowi.
– Poprzedni wybór skończył się niepowodzeniem –
stwierdziła przewodnicząca poważnym tonem. – Było to przed
dziesięciu laty, kiedy Jonasz był jeszcze całkiem mały. Nie będę
się rozwodzić nad tym wydarzeniem, które dla każdego z nas
wiązało się ze straszliwą przykrością.
Jonasz nie wiedział, o czym mówi przewodnicząca, ale
wyczuwał, jak niezręcznie czują się wszyscy zebrani,
poruszający się teraz niespokojnie w swoich fotelach.
– Tym razem unikaliśmy pośpiechu – ciągnęła. – Nie stać nas
na kolejną porażkę. Bywa tak – kontynuowała weselszym
tonem, aby rozładować napięcie panujące w audytorium – że
pomimo najstaranniejszych obserwacji nie jesteśmy do końca
pewni dokonywanego przydziału. Nieraz obawiamy się, że
szkolenie nie zdoła w kimś rozwinąć wszystkich niezbędnych
cech. W końcu jedenastolatkowie to jeszcze dzieci. To, co
obserwującym wydaje się skłonnością do zabawy albo
cierpliwością, a więc niezbędnymi cechami każdego piastuna,
w dojrzałym wieku może się po prostu okazać trzpiotowatością
albo gnuśnością. Dlatego w trakcie szkolenia prowadzimy
dalsze obserwacje i w razie potrzeby nadal modyfikujemy
zachowanie. Jednak Odbiorcy Pamięci nie wolno obserwować
w czasie szkolenia i nie można go zmieniać. Przepisy mówią o
tym wyraźnie. Ma być sam, oddzielony od innych, gdy
tymczasem obecny Odbiorca przygotowuje go do zadań
uważanych w naszej społeczności za najbardziej zaszczytne.
Sam? Oddzielony? Jonasz słuchał z rosnącym niepokojem.
– Dlatego wybór musi być trafny. Komisja musi go dokonać
jednomyślnie. Jej członkowie nie mogą mieć wątpliwości,
nawet najmniejszych. Jeśli któryś ze starszych zgłosi w trakcie
selekcji sen świadczący o niepewności, sen taki wystarcza do
natychmiastowego odrzucenia danej kandydatury. Jonasz
został uznany za potencjalnego Odbiorcę wiele lat temu.
Obserwowaliśmy go bardzo starannie. Nie było żadnych snów
świadczących o niepewności. Jonasz wykazał wszelkie cechy,
które musi posiadać Odbiorca Pamięci.
Nadal trzymając mocno rękę na jego ramieniu,
przewodnicząca wymieniła te cechy.
– Inteligencja – rzekła. – Wszyscy wiemy, że Jonasz był
doskonałym uczniem przez cały okres nauki w szkole. Prawość
– stwierdziła następnie. – Jak każdy z nas Jonasz popełniał
drobne wykroczenia. – Tu uśmiechnęła się. – To żadne
zaskoczenie. Liczyliśmy, że będzie się wówczas niezwłocznie
stawiał, aby odebrać skarcenie, i zawsze tak właśnie było.
Odwaga – ciągnęła. – Tylko jedna ze zgromadzonych tu osób
odbyła niełatwe szkolenie, któremu musi się poddać Odbiorca
Pamięci. Mówię oczywiście o najważniejszym członku komisji,
naszym obecnym Odbiorcy. On to wielokrotnie przypominał
nam, że konieczna jest odwaga. Jonaszu – powiedziała,
zwracając się w jego stronę, ale mówiąc donośnie, aby usłyszała
ją cała społeczność – twoje szkolenie wiąże się z bólem.
Fizycznym bólem.
Jonasz poczuł w sobie trzepoczący lęk.
– Jest to coś, czego nigdy nie doświadczyłeś. Owszem,
obtarłeś sobie kolana, spadając z roweru. Owszem, w zeszłym
roku przyciąłeś sobie palec drzwiami.
Jonasz potaknął ruchem głowy na wspomnienie tamtego
zdarzenia i związanego z nim cierpienia.
– Teraz jednak – wyjaśniła łagodnie przewodnicząca –
doświadczysz bólu o skali dla nas niepojętej, ponieważ my
nigdy nie doświadczyliśmy niczego podobnego. Sam Odbiorca
nie potrafił go opisać. Powiedział tylko, że będziesz
potrzebował ogromnej odwagi. Nie możemy cię na to
przygotować. Czujemy jednak pewność, że jesteś dzielny.
Jonasz wcale nie czuł się dzielny. A przynajmniej nie w tej
chwili.
– Czwarta nieodzowna cecha – ciągnęła przewodnicząca – to
mądrość. Jonasz nie nabył jej jeszcze. Mądrość zostanie nabyta
w trakcie szkolenia. Jesteśmy przekonani, że Jonasz może
zdobyć mądrość. Właśnie tego przekonania potrzebowaliśmy.
Odbiorca musi wreszcie posiadać kolejną cechę, którą potrafię
wprawdzie nazwać, ale nie umiałabym jej opisać. Jest to cecha,
której nie rozumiem. Wy, członkowie naszej społeczności,
również jej nie rozumiecie. Możliwe, że rozumie ją Jonasz, bo
Odbiorca mówił nam, że już teraz posiada on tę umiejętność.
Odbiorca nazywa to „zdolnością widzenia więcej niż inni”.
Przewodnicząca spojrzała na Jonasza pytającym wzrokiem.
Wszyscy zgromadzeni również patrzyli na niego w milczeniu.
Jonasz na chwilę zamarł, trawiony rozpaczą. Na pewno tego
nie ma, jakkolwiek to nazwała. Nie wiedział, co to takiego. Oto
chwila, aby się przyznać, stwierdzić: „Nie, nie rozumiem, nic
nie widzę”, zdać się na ich łaskę, prosić o wybaczenie, wyjaśnić,
że dokonano błędnego wyboru, że on się przecież zupełnie nie
nadaje.
Kiedy jednak powiódł wzrokiem po morzu twarzy
zgromadzonego tłumu, to coś stało się znowu. To samo, co
stało się wcześniej z jabłkiem.
Zebrani zmienili się.
Mrugnął powiekami i wszystko znikło. Wyprostował lekko
ramiona. Na krótką chwilę po raz pierwszy poczuł okruch
pewności siebie.
Przewodnicząca patrzyła na niego. Tak samo jak wszyscy
pozostali.
– To chyba prawda – powiedział, zwróciwszy się do
przewodniczącej oraz całej społeczności. – Jeszcze tego nie
rozumiem. Nie wiem, co to takiego. Ale czasami coś widzę.
Możliwe, że inni tego nie widzą.
Kobieta zdjęła rękę z jego ramienia.
– Jonaszu – rzekła, nie tylko do niego, ale do całej
społeczności, której był częścią. – Odbędziesz szkolenie i
zostaniesz naszym następnym Odbiorcą Pamięci. Dziękujemy
za twoje dzieciństwo.
Potem odwróciła się i zeszła ze sceny, zostawiając go na niej
samego, stojącego naprzeciwko zebranego tłumu, który
spontanicznie zaczął wymawiać jego imię.
– Jonasz – z początku był to szept: przyciszony, niemal
niesłyszalny. – Jonasz, Jonasz.
Potem głośniej, szybciej.
– JONASZ. JONASZ. JONASZ.
Jonasz rozumiał, że tym skandowaniem społeczność
przyjmuje go w jego nowej roli, przekazuje mu życie, tak jak
tamtemu nowemu dziecku, Kalebowi. Poczuł, jak w jego sercu
wzbiera wdzięczność i duma.
Równocześnie był jednak przepełniony lękiem. Nie wiedział,
co oznacza jego wybór. Nie wiedział, kim ma się stać.
Ani co się stanie z nim.
9.

Teraz, po raz pierwszy w ciągu dwunastu lat życia, Jonasz czuł


się odrębny, inny.
Pamiętał słowa przewodniczącej starszyzny – że będzie w
swym szkoleniu sam, oddzielony od innych.
Tymczasem szkolenie nawet nie zdążyło się zacząć, a on już po
wyjściu z audytorium poczuł tę odrębność. Ściskając teczkę,
którą mu wręczyła przewodnicząca, Jonasz ruszył przez tłum,
szukając swojej komórki rodzinnej i Aszera. Ludzie usuwali mu
się z drogi. Patrzyli na niego. Zdawało mu się, że słyszy szepty.
– Aszer! – zawołał na widok przyjaciela stojącego obok rzędu
rowerów. – Jedziemy do domu?
– Dobra. – Aszer jak zwykle uśmiechnął się swoim
przyjaznym, znajomym uśmiechem. Jednak Jonasz wyczuł u
przyjaciela lekkie zawahanie, jakąś niepewność.
– Gratuluję – powiedział Aszer.
– Ja tobie też – odpowiedział Jonasz. – To było strasznie
śmieszne, kiedy opowiadała o karceniu. Dostałeś chyba
najwięcej wiwatów ze wszystkich.
Niedaleko zebrała się reszta świeżo upieczonych
dwunastolatków, którzy starannie układali swoje teczki w
bagażnikach umieszczonych z tyłu rowerów. Tego wieczoru we
wszystkich domostwach dwunastolatków zacznie się
wertowanie instrukcji przekazanych na początek ich szkolenia.
Już od lat dzieci uczyły się co wieczór zadanych lekcji na
pamięć, nieraz ziewając z nudy. Tym razem wszystkie będą
gorliwie studiować instrukcje dotyczące ich dorosłych
przydziałów.
– Gratulacje, Aszer! – ktoś zawołał. Potem znów to samo
zawahanie. – Dla ciebie też, Jonaszu!
Aszer i Jonasz również pogratulowali byłym znajomym z
grupy. Jonasz zauważył, że rodzice patrzą na niego z miejsca, w
którym zostawili swoje rowery. Lilia była już przypięta do
siodełka.
Pomachał. Rodzice odmachnęli z uśmiechem, ale zauważył, że
Lilia obserwuje go poważnym wzrokiem, ssąc kciuk.
Pojechał prosto do własnego domostwa, przerzucając się z
Aszerem żartami i błahymi uwagami.
– Do zobaczenia jutro rano, kierowniku! – zawołał,
zeskakując z roweru, gdy tymczasem Aszer ruszył dalej.
– Do jutra! – odpowiedział Aszer.
I znowu przez krótką chwilę było inaczej niż zwykle, inaczej
niż przez całą ich długą przyjaźń. Może tylko mu się tak wydaje.
Z kim jak z kim, ale z Aszerem nic nie może się zmienić.
Wieczorny posiłek był cichszy niż zwykle. Lilia trajkotała o
swoich planach związanych z zajęciami nadobowiązkowymi –
stwierdziła, że zacznie od ośrodka opieki, skoro i tak jest
właściwie ekspertem w karmieniu Gabriela.
– Wiem – dodała szybko, kiedy ojciec spojrzał na nią
ostrzegawczo – nie wspomnę, jak ma na imię. Wiem, że nie
powinnam tego wiedzieć. Nie mogę się doczekać jutra – dodała
uszczęśliwiona.
Jonasz niespokojnie westchnął.
– Ja tam mogę – mruknął.
– Spotkał cię wielki zaszczyt – powiedziała matka. – Jesteśmy
z ojcem bardzo dumni.
– W całej społeczności nie ma ważniejszej pracy – dodał
ojciec.
– Przecież tylko co mówiliście, że najważniejsze jest
dokonywanie przydziałów!
Matka kiwnęła głową.
– To coś innego. To właściwie nie jest praca. Nigdy nie
sądziłam, nie spodziewałam się... – urwała. – Odbiorca jest
tylko jeden.
– Ale przewodnicząca mówiła, że już wcześniej dokonali
wyboru, który okazał się porażką. O co jej chodziło?
Rodzice zawahali się. Wreszcie ojciec zdobył się na opowieść.
– Wszystko odbyło się bardzo podobnie, Jonaszu. To samo
napięcie, kiedy pominięto jeden z numerów przy nadawaniu
przydziałów. Potem obwieszczenie wyboru.
– Jak on miał na imię? – przerwał Jonasz.
– Ona, nie on – odpowiedziała matka. – To była dziewczyna.
Ale nie wolno nam już wymienić jej imienia ani nadać go
nowemu dziecku.
Jonasz był wstrząśnięty. Imiona, których nie wolno było
wymieniać, wiązały się z najgorszą hańbą.
– Co się z nią stało? – spytał nerwowo.
Rodzice spojrzeli pustym wzrokiem.
– Nie wiemy – stwierdził ojciec nieswoim głosem. – Nigdy
więcej jej nie widzieliśmy.
W pokoju zapadła cisza. Wszyscy patrzyli po sobie. Wreszcie
matka, wstając od stołu, powiedziała:
– Spotkał cię wielki zaszczyt, Jonaszu. Wielki zaszczyt.
Siedząc samotnie w sypialni, Jonasz otworzył wreszcie swoją
teczkę. Wcześniej zauważył, że teczki niektórych
dwunastolatków aż pęczniały od zadrukowanych stron.
Wyobraził sobie, jak Beniamin, typ naukowca, z przyjemnością
wgryza się w strony przepisów i instrukcji. W myślach widział
Fionę z jej łagodnym uśmiechem, jak pochyla się nad listą
obowiązków i metod, których będzie się uczyła w
nadchodzących dniach.
Jednak teczka Jonasza była zaskakująco cienka, niemal pusta.
W środku była tylko jedna zadrukowana kartka. Przeczytał ją
dwukrotnie.

JONASZ
ODBIORCA PAMIĘCI
Po zakończeniu zajęć szkolnych niezwłocznie udaj się do
wejścia w tylnym skrzydle domu starców. Tam zgłoś się do
portierni.
Codziennie po zakończeniu szkolenia udaj się niezwłocznie
do domu.
Od tej chwili nie obowiązują cię przepisy dotyczące
uprzejmości. Wolno ci zadawać dowolne pytania każdemu z
obywateli i zawsze otrzymasz na nie odpowiedź.
Nie rozmawiaj o szkoleniu z innymi członkami społeczności,
nawet ze swoimi rodzicami ani ze starszymi osiedla.
Od tej chwili nie wolno ci opowiadać swoich snów.
Staraj się o przyznanie lekarstw tylko na choroby i
obrażenia niewynikające z odbywanego szkolenia.
Nie wolno ci ubiegać się o zwolnienie ze społeczności.
Wolno ci kłamać.

Jonasz był oszołomiony. Co będzie z jego przyjaźniami? Z


beztroskimi godzinami gry w piłkę, z rowerowymi
przejażdżkami nad rzeką? Były to dla niego ważne, szczęśliwe
chwile. Czy teraz zostaną mu całkowicie odebrane? Proste,
logistyczne instrukcje, kiedy i dokąd ma się udać – tego
należało się spodziewać. Każdemu z dwunastolatków trzeba
było oczywiście wyjaśnić, jak, gdzie i kiedy ma się zgłosić na
szkolenie. Mimo to Jonasz był nieco przerażony, widząc, że
jego plan najwyraźniej nie zostawia ani chwili na rekreację.
Wstrząsnęło nim zwolnienie z obowiązkowej grzeczności.
Jednak czytając je ponownie, uświadomił sobie, że nie
nakazywano mu być nieuprzejmym – jedynie dopuszczano
taką możliwość. Był najzupełniej przekonany, że nigdy z niej
nie skorzysta. Był tak bardzo, tak bezgranicznie
przyzwyczajony do grzeczności obowiązującej w społeczności,
że sama myśl o zadaniu innemu obywatelowi intymnego
pytania – o zwróceniu uwagi na jakąś niezręczną kwestię –
odbierała mu całą odwagę.
Zakaz opowiadania własnych snów, pomyślał Jonasz, nie
powinien przysporzyć większego problemu. Śnił bardzo rzadko
i tak czy inaczej nie było mu łatwo uczestniczyć w rytuale
opowiadania snów, więc cieszył się, że jest z niego zwolniony.
Przez chwilę zastanawiał się tylko, jak sobie z tym poradzić w
trakcie porannego posiłku. Co będzie, jeśli coś mu się jednak
przyśni – czy powinien po prostu powiedzieć rodzinie, jak tyle
razy wcześniej, że nie miał żadnych snów? To byłoby kłamstwo.
Z drugiej strony, według ostatniej zasady... Nie, jeszcze nie był
gotowy, aby zastanawiać się nad ostatnią z umieszczonych na
kartce zasad.
Poczuł się nieswojo na myśl o ograniczeniach dotyczących
lekarstw. Obywatele zawsze mieli dostęp do lekarstw, nawet
dzieci, które dostawały leki od rodziców. Kiedy przyciął sobie
palec drzwiami, natychmiast, sycząc z bólu do głośnika,
powiadomił matkę, a ta pośpiesznie zamówiła środek
przeciwbólowy, który zaraz dostarczono do ich domostwa.
Niemal w jednej chwili z przejmującego bólu zostało tylko
uczucie pulsowania – teraz nie przypominał sobie nawet
samego bólu, tylko to pulsowanie w dłoni.
Analizując jeszcze raz zasadę numer sześć, Jonasz uświadomił
sobie, że przygnieciony palec mieści się w kategorii
„niewynikające z odbywanego szkolenia”. Gdyby więc miało się
to przydarzyć znowu (choć raczej nie miał wątpliwości, że nie
zdarzy się to nigdy – od tamtego wypadku bardzo uważał na
ciężkie drzwi!), będzie mógł przyjmować lekarstwa.
Pigułki, które przyjmował teraz każdego ranka, również nie
były związane ze szkoleniem, będzie więc przyjmował je nadal.
Przypomniał sobie jednak z niepokojem słowa
przewodniczącej starszyzny – o bólu, który będzie się wiązał z
jego szkoleniem. Mówiła, że jest on nieopisany.
Jonasz z wysiłkiem przełknął ślinę, bezskutecznie próbując
wyobrazić sobie podobny ból, i to bez żadnych lekarstw.
Jednak nie mieściło mu się to w głowie.
Nie poczuł żadnej reakcji w związku z zasadą numer siedem.
Nigdy, przenigdy, w żadnych okolicznościach nie przyszło mu
do głowy ubiegać się o zwolnienie.
Wreszcie zebrał się w sobie i ponownie przeczytał ostatnią
zasadę. Od najwcześniejszego dzieciństwa, odkąd tylko zaczął
się uczyć mówić, szkolono go, aby nie kłamał. Była to
integralna część nauczania precyzji mowy. Kiedyś, jeszcze w
czterolatkach, tuż przed posiłkiem w ciągu dnia stwierdził:
„Umieram z głodu”. Natychmiast został zabrany na stronę,
gdzie udzielono mu krótkiej, indywidualnej lekcji precyzji
językowej. Wcale nie umiera z głodu, zauważono. Jest głodny.
W społeczności nikt nie umiera z głodu, nikt tu nigdy z głodu
nie umierał ani nie umrze. Wypowiedzieć zwrot „umierać z
głodu” oznacza tyle, co skłamać. Oczywiście jest to kłamstwo
niezamierzone, jednak precyzja językowa istnieje właśnie po to,
by unikać wypowiadania niezamierzonych kłamstw. Czy to
rozumie? – zapytano Jonasza. Rozumiał.
Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek odczuwał pokusę
kłamstwa. Aszer nie kłamał. Lilia nie kłamała. Jego rodzice nie
kłamali. Nikt nie kłamał. Chyba że...
Jonaszowi przyszło do głowy coś, o czym nie pomyślał nigdy
wcześniej. Ta nowa myśl budziła lęk. A jeśli inni – dorośli – po
przejściu do dwunastolatków otrzymali we własnych
instrukcjach to samo przerażające zdanie?
A jeśli ich poinstruowano: Wolno ci kłamać? Zakręciło mu się
w głowie. Teraz, kiedy miał prawo zadawać nawet najbardziej
nieuprzejme pytania – i kiedy obiecano mu na nie odpowiadać
– ewentualnie mógłby (chociaż byłoby to niemal
niewyobrażalne) zapytać kogoś, jakiegoś dorosłego, może
własnego ojca: „Czy ty kłamiesz?”.
Ale i tak nie mógłby się w żaden sposób dowiedzieć, czy
otrzymana odpowiedź jest prawdziwa.
10.

– Jonasz, ja wchodzę tędy – stwierdziła Fiona, kiedy już


zaparkowali rowery w odpowiednim miejscu i doszli do
głównego wejścia do domu starców.
– Sama nie wiem, czym się przejmuję – wyznała. – Byłam tu
już tyle razy. – Obróciła swoją teczkę w dłoniach.
– No, teraz wszystko się zmieniło – przypomniał jej Jonasz.
– Nawet tabliczki na naszych rowerach – zaśmiała się Fiona.
W nocy ekipa konserwacyjna zdjęła z rowerów wszystkich
dwunastolatków tabliczki i wymieniła je na nowe, specjalnego
kształtu, oznaczające obywatela odbywającego szkolenie.
– Nie chcę się spóźnić – rzuciła pośpiesznie i zaczęła wchodzić
po schodach. – Jeśli skończymy o tej samej porze, pojadę z
tobą do domu.
Jonasz kiwnął głową, pomachał jej i okrążył budynek, kierując
się ku tylnemu skrzydłu. On też bynajmniej nie zamierzał się
spóźnić na swoje pierwsze szkolenie.
Tylne skrzydło miało bardzo zwyczajny wygląd, jego drzwi nie
wyróżniały się niczym szczególnym. Kiedy sięgnął dłonią do
ciężkiej klamki, na ścianie zauważył przycisk dzwonka. Puścił
więc klamkę i zadzwonił.
– Tak? – Głos dobiegał z małego głośnika nad przyciskiem
dzwonka.
– Tu, eee, tu Jonasz. Jestem nowym... to znaczy...
– Proszę. – Po suchym trzasku poznał, że drzwi zostały
odryglowane.
Portiernia była maleńka, mieściło się w niej tylko biurko, przy
którym siedziała portierka, pracująca nad jakimiś papierami.
Podniosła wzrok, kiedy Jonasz wszedł do środka – a potem, ku
jego zaskoczeniu, wstała. To była drobnostka, ale nikt dotąd nie
wstawał na widok Jonasza.
– Dzień dobry, Odbiorco Pamięci – powiedziała z szacunkiem.
– Oj, naprawdę – odpowiedział zakłopotany – mów mi
Jonasz.
Kobieta uśmiechnęła się, nacisnęła guzik i Jonasz usłyszał z
lewej strony kolejny trzask odryglowanych drzwi.
– Możesz wejść – powiedziała.
Zauważyła jego zaniepokojenie i odgadła jego źródło. W
osiedlu nigdy nie zamykano drzwi na klucz. Nigdy. A
przynajmniej żadnych drzwi, o których wiedziałby Jonasz.
– Zamki są tylko po to, żeby chronić prywatność Odbiorcy,
ponieważ potrzebna mu jest koncentracja – wyjaśniła. –
Byłoby mu ciężko, gdyby do jego pokoju wchodzili obywatele
szukający działu napraw rowerów czy czegoś w tym rodzaju.
Nieco odprężony Jonasz zaśmiał się. Kobieta była bardzo
miła, a do tego miała słuszność. Właściwie każdy w osiedlu z
tego pokpiwał – dział napraw rowerów, niewielkie biuro bez
większego znaczenia, był przenoszony z miejsca na miejsce tak
często, że w końcu nikt nie wiedział, gdzie go szukać.
– Nic ci tu nie grozi – powiedziała mu kobieta. – Ale – dodała,
zerkając na ścienny zegar – Odbiorca nie lubi długo czekać.
Jonasz pośpiesznie ruszył w stronę drzwi i znalazł się w
wygodnie urządzonym pomieszczeniu mieszkalnym. Nie
różniło się zbytnio od domostwa jego własnej komórki
rodzinnej. Całe osiedle miało standardowe umeblowanie:
praktyczne, solidne, każdy mebel spełniał własną, jasno
określoną funkcję. Łóżko do spania. Stół do jedzenia. Biurko do
nauki.
Przestronny pokój wyposażony był we wszystkie te sprzęty,
choć każdy z nich różnił się odrobinę od mebli używanych w
domostwie Jonasza. Tapicerka na wyściełanych fotelach i sofie
była nieco grubsza i bardziej luksusowa. Nogi stołu nie były
proste, jak w domu, lecz smukłe i wygięte, każda z wyrzeźbioną
dekoracją u nasady. Umieszczone w alkowie na końcu pokoju
łóżko zakrywała wspaniała materia, haftowana na całej
powierzchni w zawiłe wzory.
Jednak najbardziej rzucającą się w oczy różnicą były książki.
W domu Jonasza, tak jak w każdym innym domostwie,
znajdowały się niezbędne pozycje – słownik oraz opasły tom na
temat osiedla, zawierający opisy wszelkich biur, fabryk,
budowli czy komisji. A także, naturalnie, Kodeks Przepisów.
Jonasz nigdy nie widział innych książek. Nie sądził nawet, że
istnieją.
Tymczasem ściany tego pokoju były po sam sufit zastawione
regałami pełnymi książek. Musiały tu być setki, może nawet
tysiące książek, z tytułami wytłoczonymi lśniącymi literami na
grzbietach.
Jonasz zagapił się na książki. Nie umiał sobie wyobrazić, co
mogą zawierać te tysiące stron druku. Czy mogą istnieć
przepisy inne niż przepisy ich własnej społeczności? Czy może
istnieć więcej opisów biur, fabryk i komisji?
Miał tylko chwilę na rozglądanie się, bo zdał sobie sprawę, że
przygląda mu się mężczyzna siedzący w fotelu przy stole.
Jonasz pośpiesznie podszedł, stanął przed nim i z lekkim
ukłonem przedstawił się:
– Jestem Jonasz.
– Wiem. Witaj, Odbiorco Pamięci.
Jonasz przypomniał sobie tego mężczyznę. Był to ten członek
starszyzny, który podczas ceremonii sprawiał wrażenie
odseparowanego od reszty, choć miał na sobie te same co inni,
charakterystyczne szaty starszego.
Jonasz z zakłopotaniem spojrzał w jasne oczy mężczyzny,
podobne do jego własnych.
– Przepraszam, że nie rozumiem...
Odczekał chwilę, jednak mężczyzna nie wypowiedział
standardowej formuły przyjęcia przeprosin.
Po chwili Jonasz podjął:
– Ale pomyślałem. to znaczy myślę – poprawił się Jonasz,
czując, że tak często podkreślana precyzja językowa ma
szczególne znaczenie w tej chwili, w obecności tego człowieka –
że to ty jesteś Odbiorcą Pamięci. Ja jestem dopiero. no. ja
dopiero wczoraj zostałem przydzielony, to znaczy wybrany. Nie
jestem kimś. Jeszcze.
Mężczyzna przyglądał mu się w zamyśleniu, bez słowa. W jego
spojrzeniu zainteresowanie mieszało się z ciekawością, troską,
a może i odrobiną współczucia.
Wreszcie odezwał się.
– Od dzisiaj, od tej chwili, przynajmniej dla mnie, to ty jesteś
Odbiorcą. Ja jestem Odbiorcą od dawna. Bardzo, bardzo
dawna. Rozumiesz to, prawda?
Jonasz kiwnął głową. Mężczyzna był pomarszczony, a z jego
oczu, przenikliwych w swej niezwykłej jasności, wyglądało
znużenie. Wokół oczu miał pociemniałe kręgi.
– Widzę, że jesteś bardzo stary – odpowiedział z szacunkiem
Jonasz. Starców zawsze traktowano z najwyższym szacunkiem.
Mężczyzna uśmiechnął się. Z rozbawieniem dotknął obwisłej
skóry na własnej twarzy.
– W rzeczywistości nie jestem aż tak stary, jak się wydaje –
powiedział Jonaszowi. – Moja praca mnie postarzyła. Wiem, że
wyglądam, jakbym miał zostać lada moment zwolniony, ale tak
naprawdę zostało mi jeszcze sporo czasu. Ale i tak ucieszyłem
się, kiedy cię wybrano. Długo to trwało. Poprzedni wybór, który
skończył się porażką, został dokonany dziesięć lat temu i
zaczynają mnie już zawodzić siły. Do wyszkolenia ciebie będę
potrzebował całej energii, jaka mi jeszcze pozostała. Obaj
mamy przed sobą pełną trudu i bólu pracę. Usiądź sobie –
powiedział i wskazał na stojący obok miękki, wyściełany fotel.
Jonasz usiadł na wygodnym siedzisku. Mężczyzna zamknął
oczy i mówił dalej. – Kiedy przeszedłem do dwunastolatków,
zostałem wybrany, tak samo jak ty. Bałem się, ty na pewno też
się boisz.
Otworzył na chwilę oczy i popatrzył na Jonasza, który kiwnął
głową. Oczy znowu się zamknęły.
– Wszedłem do tego samego pokoju, żeby odebrać szkolenie.
Ależ to było dawno temu... Poprzedni Odbiorca wydawał mi się
tak samo stary, jak ja tobie. Był tak samo znużony, jak ja teraz.
Nagle wyprostował się, otworzył oczy i powiedział:
– Możesz zadawać mi pytania. Mam mało doświadczenia w
opisywaniu tego procesu. Nie wolno o nim opowiadać.
– Wiem. Przeczytałem instrukcję – powiedział Jonasz.
– Więc mogę dać spokój wyjaśnieniom – zaśmiał się
mężczyzna. – Moje zajęcie jest ważne i ogromnie zaszczytne.
Ale to nie oznacza, że jestem doskonały, a kiedy ostatnio
próbowałem wyszkolić następcę, zawiodłem. Możesz mi
zadawać wszelkie pytania, jakie będą ci pomocne.
W głowie Jonasza kłębiły się różne myśli. Tysiąc. Milion
pytań. Tyle pytań, ile książek na półkach biegnących wzdłuż
ścian. Ale na razie nie zadał żadnego.
Mężczyzna westchnął, jakby próbował zebrać myśli. Potem
znowu się odezwał.
– Mówiąc prosto – stwierdził – choć to wcale nie jest prosta
sprawa, moje zadanie polega na przekazaniu ci tych wszystkich
wspomnień, które są we mnie. Wspomnień z przeszłości.
– Myślę – wtrącił niepewnie Jonasz – że historia twojego
życia jest z pewnością ciekawa i chętnie wysłucham twoich
wspomnień. Przepraszam, że przerywam – dodał szybko.
Mężczyzna niecierpliwie machnął ręką.
– W tym pokoju nie musisz za nic przepraszać. Nie mamy na
to czasu.
– Więc… – ciągnął Jonasz z krępującym poczuciem, że być
może znowu przerywa – jestem naprawdę ciekawy, nie chcę
powiedzieć, że nie. Tylko nie do końca rozumiem, dlaczego to
takie ważne. Mógłbym przecież wykonywać jakieś zajęcie
przydatne dla społeczności, a na czas rekreacji przychodzić i
słuchać twoich opowieści z dzieciństwa. To by było ciekawe.
Nawet już tak robiłem – dodał – kiedy chodziłem do domu
starców. Starcy lubią opowiadać o swoim dzieciństwie i zawsze
jest miło ich posłuchać.
Mężczyzna potrząsnął głową.
– Nie, nie – powiedział – wyrażam się niejasno. To nie moją
przeszłość, nie własne dzieciństwo muszę ci przekazać. –
Odchylił się w fotelu, kładąc głowę na wyściełanym oparciu.
– Chodzi o wspomnienia całego świata – powiedział z
westchnieniem. – Zanim urodziłeś się ty, zanim urodziłem się
ja, nim urodził się poprzedni Odbiorca i tak dalej, i dalej
wstecz.
Jonasz zmarszczył brwi.
– Całego świata? – powtórzył. – Nie rozumiem. To znaczy nie
tylko nasze? Nie tylko naszej społeczności? Innych miejsc też?
– Jonasz z trudem usiłował objąć tę myśl. – Przykro mi, ale
niezupełnie rozumiem. Może jestem nie dość inteligentny. Nie
wiem, co to ma znaczyć: „cały świat” albo „wspomnienia z
przeszłości”. Myślałem, że jesteśmy tylko my. Myślałem, że
istnieje tylko teraz.
– Istnieje znacznie więcej. Istnieje jeszcze wszystko to, co
znajduje się dalej, wszystkie inne miejsca, a także wszystko, co
sięga wstecz, coraz dalej i dalej wstecz. Otrzymałem tę wiedzę,
kiedy zostałem wybrany, i tutaj, w tym pokoju, zupełnie sam,
znowu wiele razy tego doświadczam. Stąd bierze się mądrość.
W ten sposób możemy kształtować naszą przyszłość. – Przez
chwilę odpoczywał, oddychając głęboko. – Jak mi to wszystko
ciąży... – westchnął.
Jonasz nagle poczuł, że martwi się o niego.
– To tak jak. – Mężczyzna urwał, jakby szukając w myślach
odpowiednich słów na opisanie własnych uczuć. – Jakbyś
zjeżdżał na sankach po stoku, w głębokim śniegu – powiedział
w końcu. – Najpierw czujesz uniesienie: pęd, ostrość świeżego
powietrza, ale potem śnieg zbiera się, oblepia płozy i zwalniasz,
aż w końcu musisz mocno pchać, żeby jechać dalej, i… –
Mężczyzna nagle potrząsnął głową i popatrzył na Jonasza. – To
dla ciebie nic nie znaczy, prawda? – spytał.
Jonasz czuł się zbity z tropu.
– Nie zrozumiałem, o co chodzi.
– Oczywiście, że nie zrozumiałeś. Nie wiesz przecież, co to
takiego śnieg, prawda?
Jonasz potrząsnął głową.
– Albo sanki? Płozy?
– Nie – powiedział Jonasz.
– Stok? Czy ten termin coś dla ciebie oznacza?
– Nic.
– Cóż, możemy zacząć od tego. A zastanawiałem się, od czego
zacząć. Podejdź do łóżka i połóż się na nim na brzuchu.
Najpierw zdejmij tunikę.
Jonasz zrobił, jak mu kazano, choć nie bez pewnej obawy. Pod
obnażoną piersią wyczuwał fałdy wspaniałego, miękkiego
materiału okrywającego łóżko. Patrzył, jak mężczyzna wstaje i
podchodzi najpierw do ściany z zamontowanym głośnikiem.
Był to taki sam głośnik jak w każdym domostwie, choć z jedną
różnicą. Miał wyłącznik, który mężczyzna przesunął z wprawą
na pozycję z napisem WYŁĄCZONY.
Jonasz stłumił okrzyk zdumienia. Móc wyłączyć głośnik? Coś
najzupełniej zdumiewającego!
Potem stary człowiek zaskakująco szybko podszedł do łóżka
stojącego w rogu pomieszczenia. Usiadł na krześle obok
Jonasza, który leżał bez ruchu, czekając, co będzie dalej.
– Zamknij oczy. Odpręż się. To nie będzie bolało.
Jonasz przypomniał sobie, że wolno mu zadawać pytania i że
nawet został do tego zachęcony.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał, mając nadzieję, że nie
zdradzi tonem głosu własnego zdenerwowania.
– Zamierzam przekazać ci wspomnienie śniegu.
11.

Z początku Jonasz nie czuł niczego nadzwyczajnego, jedynie


lekki dotyk dłoni starego człowieka na plecach.
Usiłował się odprężyć, oddychać równo. W pokoju panowała
niezmącona cisza i przez chwilę Jonasz przestraszył się, że
zaśnie i naje się wstydu od razu w pierwszym dniu szkolenia.
Potem zadrżał. Zdał sobie sprawę, że dotykające go ręce nagle
zrobiły się zimne. W tej samej chwili, biorąc wdech, poczuł
zmianę w powietrzu; zimny był nawet jego własny oddech.
Oblizał wargi, dotykając językiem nagle oziębionego powietrza.
Był to spory wstrząs, teraz jednak zupełnie się nie bał. Czuł,
jak wypełnia go energia, i znowu odetchnął, wciągając do płuc
haust mroźnego powietrza. Zimne powietrze zaczęło owiewać
całe jego ciało. Czuł, jak wieje mu po plecach i trzymanych
wzdłuż ciała rękach.
Dotknięcie dłoni starego człowieka jakby znikło. Potem
przyszło całkiem nowe doznanie: ukłucia szpilek? Nie, bo były
miękkie i nie zadawały bólu. Jego ciało i twarz upstrzyły
maleńkie, zimne, pierzaste odczucia. Wysunął język i złapał
nim jedną z zimnych kropek. Natychmiast znikła z jego
świadomości, ale złapał następną, i jeszcze jedną. Nie wiedząc
czemu, uśmiechnął się.
Podświadomie wiedział, że nadal leży tutaj – na łóżku, w
pokoju w tylnym skrzydle domu starców. Jednak jakaś inna
część jego samego znajdowała się teraz w pozycji siedzącej, a
pod sobą czuł chłód niemający nic wspólnego z miękką,
zdobioną narzutą; miał raczej wrażenie, że siedzi na twardej,
płaskiej powierzchni. W dłoniach trzymał (choć jego ręce
równocześnie leżały nieruchomo wzdłuż ciała) szorstki,
wilgotny sznurek.
A do tego widział, choć miał zamknięte oczy. W powietrzu
wokół siebie widział jasny, wirujący strumień kryształów,
widział, jak zbierają się na grzbietach jego dłoni, niczym
chłodne futro.
Widział własny oddech.
Dalej, poprzez wirujący tuman – w jakiś sposób wiedział, że to
jest właśnie śnieg, o którym mówił stary człowiek – widział
przed sobą i w dole ogromną odległość. Znajdował się gdzieś
wysoko. Ziemię pokrywało gęste futro śniegu, ale on sam
siedział nieco ponad ziemią, na jakimś twardym, płaskim
przedmiocie.
Sanki, uświadomił sobie raptownie. To, na czym siedzi,
nazywa się sanki. Sanki zaś ustawione są na szczycie dużego,
wydłużonego wzniesienia, które wyrastało z miejsca, w którym
się znajdował. Dokładnie w chwili, kiedy przyszło mu do głowy
słowo „wzniesienie”, jego nowa świadomość podsunęła mu
wyraz stok.
Gdy dźwigające go sanki ruszyły, sunąc poprzez padający
śnieg, Jonasz natychmiast uświadomił sobie, że zjeżdża po
stoku. W uszach nie słyszał żadnych wyjaśnień. Doświadczenie
nie wymagało wyjaśnienia.
Jego twarz rozcinała lodowate powietrze, gdy zjeżdżał przez
substancję zwaną śniegiem na pojeździe zwanym sankami,
który poruszał się na czymś, co było – wiedział to bez cienia
wątpliwości – płozami.
Kolejno pojmował to wszystko, a zarazem pędził w dół,
swobodnie, napawając się przejmującą radością, od której
zapierało mu dech w piersi – własną szybkością, czystym,
zimnym powietrzem, całkowitą ciszą, wreszcie poczuciem
równowagi, podniecenia i spokoju. Potem, kiedy zmalał kąt
nachylenia, a stok spłaszczył się i wyrównał – sanki zwolniły.
Tutaj śnieg leżał wysoko dookoła, a Jonasz całym ciałem
popychał sanki, nie chcąc, aby skończyła się upajająca jazda.
Wreszcie opór spiętrzonego śniegu stał się zbyt duży dla
cienkich płóz sanek i Jonasz zatrzymał się. Siedział tak przez
chwilę, dysząc i trzymając sznurek w zmarzniętych dłoniach. Z
wahaniem otworzył oczy – nie te, którymi widział śnieg, sanki i
stok, tych nie zamykał przez cały ten dziwny zjazd. Otworzył
swoje prawdziwe oczy i zauważył, że wciąż leży na łóżku, że
wcale się nie poruszył.
Stary człowiek, wciąż siedzący obok łóżka, przyglądał mu się.
– Jak się czujesz? – zapytał.
Jonasz usiadł na łóżku i spróbował odpowiedzieć uczciwie.
– Zaskoczony – stwierdził po chwili. Stary człowiek otarł czoło
rękawem.
– Uff – westchnął. – Strasznie to było męczące. Ale wiesz co,
przekazanie ci choćby tego drobnego wspomnienia... Wydaje
mi się, że trochę mi to ulżyło.
– Czy to znaczy. Mogę zadawać pytania, prawda?
Mężczyzna zachęcająco kiwnął głową.
– Czy to znaczy, że ty już nie masz tego wspomnienia? Tej
jazdy na sankach?
– Nie inaczej. Staruszkowi ubyło trochę ciężaru.
– Ale to było świetne! A teraz już tego nie masz! Zabrałem ci
to!
Jednak stary człowiek zaśmiał się.
– Dałem ci tylko jeden zjazd na jednych sankach, na jednym
śniegu i po jednym stoku.
W pamięci mam cały świat podobnych. Mógłbym ci je tak
przekazywać tysiąc razy, a jeszcze by zostało.
– Czy to znaczy, że ja. to znaczy my. że to można zrobić jeszcze
raz? – zapytał Jonasz. – Strasznie bym chciał. Mam wrażenie,
że dałoby się sterować, ciągnąc za sznurek. Tym razem nie
próbowałem, bo to wszystko było takie nowe.
Stary człowiek potrząsnął głową ze śmiechem.
– Może innym razem, w nagrodę. Ale tak naprawdę nie mamy
czasu na samą zabawę. Chciałem tylko zacząć, żeby ci pokazać,
jak to działa. A teraz – stwierdził bardziej urzędowym tonem –
kładź się z powrotem. Chcę.
Jonasz położył się. Z ochotą czekał na kolejne doświadczenie,
każde doświadczenie. Ale nagle nasunęło mu się mnóstwo
pytań.
– Dlaczego u nas nie ma śniegu, sanek ani stoków? – zapytał.
– I kiedy to było, kiedy je mieliśmy? Czy moi rodzice mieli w
dzieciństwie sanki? Albo ty?
Stary człowiek wzruszył ramionami i zaśmiał się krótko.
– Nie – odpowiedział Jonaszowi. – To bardzo odległe
wspomnienie. Dlatego było tak wyczerpujące. Musiałem je
wydobyć sprzed wielu pokoleń. Dostałem je, kiedy zostałem
nowym Odbiorcą, i już wtedy poprzedni Odbiorca musiał je
zaczerpnąć z bardzo dawnych czasów.
– Ale co się z tym wszystkim stało? Ze śniegiem i z całą resztą?
– Kontrola klimatu. Śnieg utrudniał uprawę żywności, skracał
okres wegetacyjny roślin, a nieprzewidywalna pogoda czasem
uniemożliwiała transport. Śnieg był niepraktyczny i dlatego
zniknął, kiedy przeszliśmy na jednakowość. Tak samo jak
wzgórza i stoki – dodał. – Sprawiały kłopoty w przewożeniu
towarów. Ciężarówki, autobusy zwalniały pod górę. Więc. –
Poruszył dłonią, jakby ktoś gestem nakazywał wzgórzom
zniknąć. – Jednakowość – zakończył.
Jonasz zmarszczył brwi.
– Ale i tak szkoda, że już ich nie ma. Choćby od czasu do
czasu.
Stary człowiek uśmiechnął się.
– Ja też żałuję – powiedział. – Ale to nie my dokonujemy
wyboru.
– Ale przecież – podsunął Jonasz – skoro masz tak wielką
władzę...
– Zaszczyt – stary człowiek poprawił go zdecydowanym
tonem. – Wielki zaszczyt. Tak samo będzie z tobą. Ale
przekonasz się, że zaszczyt to nie to samo, co władza. Teraz leż
spokojnie. Skoro zeszliśmy na temat klimatu, dam ci może coś
innego. Tym razem nie powiem ci, jak to się nazywa, bo chcę
sprawdzić, jak przebiega odbiór. Powinieneś uchwycić nazwę,
nie słysząc jej wcześniej. Niepotrzebnie się wygadałem, kiedy
powiedziałem ci o śniegu, sankach, płozach i stoku.
Jonasz znowu zamknął oczy, bez przypominania. Znów poczuł
na plecach dotyk dłoni.
Czekał.
Tym razem odczucia pojawiły się szybciej. Ręce mu nie
zmarzły, za to poczuł na ciele ciepło. Jego dłonie zrobiły się
nieco wilgotne. Ciepło rozlewało się po jego ramionach, karku,
ogarnęło jeden z policzków. Czuł je również przez ubranie –
było to przyjemne, wszechogarniające odczucie. Kiedy oblizał
wargi, powietrze było tym razem gorące i ciężkie.
Jonasz tkwił w bezruchu. Nie było sanek. Jego pozycja nie
zmieniła się. Był po prostu sam w jakimś miejscu, leżał pod
gołym niebem, a ciepło dochodziło gdzieś z bardzo wysoka. Nie
było to aż tak ekscytujące jak jazda na sankach przez pełne
śniegu powietrze – było jednak przyjemne i kojące.
Nagle uchwycił odpowiednie słowo: słońce. Dostrzegł, że blask
słońca dociera z nieba.
Wtedy wszystko się skończyło.
– Słońce – powiedział głośno, otwierając oczy.
– Dobrze. Udało ci się odebrać właściwe słowo. Teraz będzie
mi łatwiej. Mniej wyjaśniania.
– Płynęło z nieba.
– A jakże – stwierdził stary człowiek. – Całkiem jak za
dawnych czasów.
– Przed nastaniem jednakowości. Przed kontrolą klimatu –
dodał Jonasz.
Mężczyzna zaśmiał się.
– Dobrze odbierasz, szybko się uczysz. Jestem z ciebie bardzo
zadowolony. Na dzisiaj chyba wystarczy. Zrobiliśmy dobry
początek.
Jonasza nurtowało pewne pytanie.
– Przepraszam – powiedział – przewodnicząca starszyzny
mówiła mi. wszystkim. i ty też mówiłeś, że to będzie bolesne.
Ale wcale nie bolało. Naprawdę mi się podobało. – Jonasz
zerknął pytająco na starego człowieka.
Mężczyzna westchnął.
– Na początek dałem ci wspomnienia przyjemności. Jest to
mądrość, której nauczyło mnie moje wcześniejsze
niepowodzenie. – Kilka razy głęboko odetchnął. – Jonaszu –
rzekł – kiedyś to będzie bolało. Ale na razie nie musi.
– Ja jestem dzielny. Naprawdę. – Jonasz nieco się
wyprostował.
Stary człowiek popatrzył na niego przez chwilę. Uśmiechnął
się.
– To widać – stwierdził. – Cóż, skoro pytałeś. Chyba
wystarczy mi sił na jeszcze jeden przekaz. Połóż się z
powrotem. To będzie dzisiaj ostatni raz.
Jonasz chętnie usłuchał. Zamknął oczy w oczekiwaniu i znowu
poczuł dłonie – a potem znowu ciepło, znowu słońce, płynące z
nieba w tej tak nowej dla niego świadomości. Tym razem, kiedy
tak leżał skąpany w jego cudownym cieple, poczuł upływ czasu.
Jego prawdziwe ja czuło, że to zaledwie minuta czy dwie.
Jednak jego drugie ja, odbierające tymczasem wspomnienie,
czuło, jak mijają godziny leżenia na słońcu. Zaczęła go piec
skóra. Niespokojnie poruszył jedną ręką, zgiął ją i poczuł ostry
ból na zgięciu na wysokości łokcia.
– Au! – zawołał i poruszył się na łóżku. – Au! – powtórzył,
posykując przy każdym ruchu. Ból sprawiało mu nawet
poruszanie wargami.
Wiedział, że jest na to odpowiednie słowo, jednak ból nie
pozwolił mu go uchwycić.
Potem wszystko się skończyło. Otworzył oczy, skrzywił się i
syknął.
– Bolało – powiedział mężczyźnie – i nie mogłem uchwycić
tego słowa.
– To było oparzenie słoneczne – wyjaśnił stary człowiek.
– Rzeczywiście, bolało jak nie wiem co – stwierdził Jonasz. –
Ale cieszę się, że to otrzymałem. To było ciekawe. Teraz lepiej
rozumiem, co to miało znaczyć, że przyjdzie ból.
Stary człowiek nie odpowiedział. Przez chwilę siedział w
milczeniu. Wreszcie oświadczył:
– No, wstawaj. Pora ruszać do domu.
Obaj przeszli na środek pokoju. Jonasz założył tunikę.
– Do widzenia – powiedział. – Dziękuję za pierwszy dzień.
Stary człowiek skinął mu głową. Wyglądał, jakby odpłynęła z
niego cała energia i jakby był smutny.
– Przepraszam – powiedział nieśmiało Jonasz.
– Tak? Masz jakieś pytanie?
– Chodzi mi o to, że nie wiem, jak masz na imię. Myślałem, że
jesteś Odbiorcą, ale mówisz, że to ja nim jestem. Więc nie
wiem, jak się do ciebie zwracać.
Stary człowiek zasiadł z powrotem w wygodnym, wyściełanym
fotelu. Zataczał ramionami niewielkie kręgi, jakby starając się
usunąć z nich jakiś ból. Wyglądał na strasznie znużonego.
– Mów do mnie „Dawco” – powiedział Jonaszowi.
12.

– Dobrze spałeś, Jonaszu? – zapytała matka przy porannym


posiłku. – Żadnych snów?
Jonasz tylko uśmiechnął się i kiwnął głową. Nie był gotowy,
żeby skłamać, ale też nie chciał powiedzieć prawdy.
– Bardzo dobrze mi się spało – odrzekł.
– Gdyby tak ten maluch zechciał raz dobrze pospać –
powiedział ojciec, nachylając się ze swojego krzesła, aby
dotknąć wywijającego piąstką Gabriela. Koszyk leżał na
podłodze obok ojca. W rogu koszyka, przy głowie dziecka,
pustym wzrokiem spoglądał jego wypchany hipopotam.
– O, tak – powiedziała matka, podnosząc oczy. – W nocy w
ogóle nie daje nam spokoju.
Jonasz nie słyszał w nocy nowego dziecka, bo rzeczywiście
spał twardo. Ale nie było prawdą, że nic mu się nie śniło.
W swoim śnie Jonasz bez końca zjeżdżał po zaśnieżonym
stoku. Za każdym razem wydawało mu się we śnie, że istnieje
jakiś cel, jakieś coś – nie potrafił tego uchwycić – co leżało
dalej niż miejsce, w którym gęsty śnieg zatrzymywał sanki.
Po przebudzeniu pozostało mu uczucie, że chce – a nawet
jakby powinien – dotrzeć do tego czegoś, co czekało w oddali.
Uczucie, że jest to coś dobrego. Coś życzliwego. Coś
znaczącego.
Nie wiedział jednak, jak ma tam dotrzeć.
Układając swoją pracę domową i przygotowując się do
kolejnego dnia, Jonasz usiłował wyrzucić z siebie resztki tego
snu.
Szkoła wydawała się dziś nieco inna. Lekcje były te same:
język i porozumiewanie się, handel i przemysł, nauka i
technologia, procedury cywilne i administracja. Jednak w
czasie przerw rekreacyjnych i posiłku wśród pozostałych
dwunastolatków aż huczało od opisów pierwszego dnia
szkolenia. Wszyscy mówili naraz, przerywali sobie, pośpiesznie
wyrzucali z siebie obowiązkowe przeprosiny za przerywanie i
znowu się zapominali w całym tym podnieceniu.
Jonasz słuchał. Dobrze pamiętał o przestrodze, aby nikomu
nie opowiadać o własnym szkoleniu. Zresztą i tak byłoby to
niemożliwe. Nie dało się opisać przyjaciołom jego doświadczeń
w tamtym pokoju. Jak opisać sanki, nie opisując stoku ani
śniegu, a jak opisać stok i śnieg komuś, kto nigdy nie czuł
wysokości ani wiatru, ani tego pierzastego, magicznego
chłodu?
Pomimo wieloletniego szkolenia językowej precyzji nie
wiedział, jakich mógłby użyć słów, aby oddały drugiej osobie
doznanie promieni słońca na skórze.
Jonaszowi nie było więc trudno słuchać w milczeniu.
Po szkole znowu pojechał z Fioną do domu starców.
– Szukałam cię wczoraj – powiedziała Fiona – żeby razem
wrócić do domu. Twój rower jeszcze stał, więc poczekałam
chwilę. Ale robiło się późno, więc pojechałam sama.
– Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać – powiedział
Jonasz.
– Przyjmuję przeprosiny – odpowiedziała mechanicznie.
– Nie spodziewałem się, że to tyle potrwa – wyjaśnił Jonasz.
Fiona pedałowała w milczeniu i Jonasz wiedział, że czeka na
wyjaśnienie. Spodziewała się opisu pierwszego dnia szkolenia
Jonasza. Nie mogła jednak poprosić o to wprost – mieściłoby
się to w kategorii nieuprzejmego zachowania.
– Odbyłaś u starców już tyle godzin nadobowiązkowych –
powiedział Jonasz, zmieniając temat. – Na pewno zostało ci
niewiele do nauki.
– O, nauki jest mnóstwo – odpowiedziała Fiona. – Zajęcia
administracyjne, zasady żywienia, kary za nieposłuszeństwo...
Wiesz, że wobec starców używa się dyscypliny, tak samo jak
wobec małych dzieci? Terapia zajęciowa, ćwiczenia
rekreacyjne, lekarstwa.
Dojechali do budynku i zahamowali.
– Jestem pewna, że będzie mi się podobało bardziej niż w
szkole – wyznała Fiona.
– Ja tak samo – przytaknął Jonasz, wprowadzając rower na
miejsce.
Fiona milczała chwilę, stojąc obok jego roweru, jakby znowu
oczekiwała, że powie coś więcej. Potem spojrzała na zegarek,
pomachała mu i szybkim krokiem ruszyła w stronę wejścia.
Jonasz został jeszcze przez chwilę, poruszony, przy swoim
rowerze. To coś zdarzyło się znowu – to, co teraz nazywał w
myśli „widzeniem rzeczy, których nie widzą inni”. Tym razem
to Fiona przeszła tę ulotną, wymykającą się opisowi przemianę.
Patrzył w jej stronę, kiedy przechodziła przez drzwi, i stało się.
Fiona zmieniła się. A właściwie – uznał Jonasz, usiłując
odtworzyć to w myśli – nie cała Fiona. Chyba tylko jej włosy.
Tylko na mgnienie oka.
Jonasz zastanowił się. Najwyraźniej zdarza się to coraz
częściej. Najpierw to jabłko, kilka tygodni temu. Potem twarze
ludzi zebranych w audytorium, zaledwie dwa dni temu. A teraz,
dzisiaj, włosy Fiony. Ze zmarszczonym czołem ruszył w
kierunku tylnego skrzydła. Zapytam Dawcę, postanowił.
Stary człowiek podniósł z uśmiechem wzrok, kiedy Jonasz
wszedł do pokoju. Stał już obok łóżka i wydawało się, że ma
dzisiaj więcej sił, jakby był odnowiony. Wyglądało na to, że
ucieszył się na widok Jonasza.
– Witaj – powiedział. – Musimy zaczynać. Spóźniłeś się o
minutę.
– Przepra… – zaczął Jonasz i urwał zakłopotany, kiedy sobie
przypomniał, że ma nie przepraszać.
Ściągnął tunikę i podszedł do łóżka.
– Spóźniłem się o minutę, bo coś się stało – wyjaśnił. – Jeśli
można, chciałbym ci o tym opowiedzieć, Dawco.
– Możesz mnie pytać, o co zechcesz.
Jonasz spróbował ułożyć sobie pytanie w myślach, aby
wyrazić się jasno.
– Myślę, że chodzi o widzenie rzeczy, których nie widzą inni.
Dawca kiwnął głową.
– Opisz mi to.
Jonasz opowiedział mu o doświadczeniu z jabłkiem, potem o
chwili, kiedy stał na scenie i zobaczył to samo zjawisko na
twarzach zgromadzonych.
– A dzisiaj znowu, przed chwilą, to się stało z moją
przyjaciółką Fioną. Ona sama właściwie się nie zmieniła.
Jednak przez chwilę było w niej coś innego. Jej włosy
wyglądały inaczej, ale to nie była kwestia kształtu ani długości.
Chyba nie bardzo potrafię. – Jonasz urwał, sfrustrowany
własną niemożnością uchwycenia istoty tego, co się stało.
Wreszcie stwierdził: – Jej włosy zmieniły się. Nie wiem jak ani
dlaczego. Dlatego spóźniłem się o minutę – zakończył i spojrzał
pytającym wzrokiem na Dawcę.
Ku jego zaskoczeniu stary człowiek zadał mu pytanie, które
wydawało się bez związku z tematem.
– Kiedy dałem ci wczoraj to wspomnienie, mówię o tym
pierwszym, kiedy jechałeś na sankach, czy rozejrzałeś się wtedy
wokół siebie?
– Tak – Jonasz kiwnął głową – ale to coś... To znaczy śnieg,
kiedy w powietrzu był śnieg, wszystko było słabo widoczne.
– Czy spojrzałeś na sanki?
Jonasz zastanowił się.
– Nie. Tylko je czułem pod sobą. Zresztą dzisiaj w nocy mi się
śniły. Ale we śnie też nie pamiętam, żebym je widział. Tylko je
czułem.
Dawca zastanawiał się nad czymś.
– Kiedy cię obserwowałem, zanim dokonaliśmy wyboru,
uznałem, że prawdopodobnie posiadasz tę zdolność. To, co
teraz opisujesz, potwierdza moje przypuszczenie. W moim
przypadku było nieco inaczej – powiedział Dawca. – Kiedy
byłem w twoim wieku i miałem zostać Odbiorcą, zacząłem
doświadczać tego samego, choć w innej formie. Nie będę
jednak teraz tego opisywał. Jeszcze nie zrozumiesz. Ale chyba
wiem, co się z tobą dzieje. Zrobię teraz mały test, żeby
sprawdzić, czy mam rację. Połóż się.
Jonasz znowu położył się na łóżku, układając ręce wzdłuż
ciała. Teraz czuł się tutaj swobodnie. Zamknął oczy i czekał na
znajome dotknięcie dłoni Dawcy na swoich plecach.
Ale stało się inaczej. Dawca polecił mu tylko:
– Przywołaj wspomnienie jazdy na sankach. Sam początek,
kiedy jesteś na szczycie stoku, zanim zaczyna się zjazd. Ale tym
razem popatrz na sanki.
Jonasz, zbity z tropu, otworzył oczy.
– Wybacz, Dawco – powiedział grzecznie – ale czy to nie ty
musisz mi dać to wspomnienie?
– Teraz to jest twoje wspomnienie. Ja nie mogę go już
doświadczyć. Oddałem ci je.
– Ale jak ja mam je przywołać?
– Przecież pamiętasz zeszły rok albo ten rok, kiedy byłeś w
siedmiolatkach, albo w pięciolatkach, prawda?
– No pewnie.
– Tu jest podobnie. W naszej społeczności każdy ma takie
wspomnienia z własnego życia. Ale teraz będziesz potrafił
cofnąć się pamięcią dalej. Spróbuj. Wystarczy się skupić.
Jonasz znowu zamknął oczy. Wziął głęboki wdech i zaczął
szukać we własnej świadomości sanek, stoku i śniegu.
Przywołał to wszystko bez wysiłku. Znowu siedział na szczycie
stoku, otoczony mnóstwem wirujących płatków śniegu.
Uśmiechnął się z zachwytem i odetchnął, patrząc na parę
wydobywającą się z jego ust. Potem, tak jak mu kazał Dawca,
spojrzał w dół. Zobaczył własne ręce, znów okryte futrzastym
śniegiem, trzymające sznurek. Zobaczył swoje nogi i przesunął
je trochę, żeby spojrzeć na sanki.
Jonasz wlepił w sanki zdumiony wzrok. Tym razem nie było to
przelotne wrażenie. Tym razem sanki posiadały – przez cały
czas, choć zamykał i otwierał oczy – tę samą tajemniczą cechę,
co wcześniej jabłko i włosy Fiony. Sanki nie zmieniały się. One
po prostu takie były – jakkolwiek to nazwać.
Jonasz otworzył oczy i znowu znalazł się na łóżku. Dawca
przyglądał mu się ciekawie.
– Tak – powiedział Jonasz. – Widziałem, to było w tych
sankach.
– Spróbujmy jeszcze jednej rzeczy. Spójrz na regał z
książkami. Widzisz najwyższy rząd książek, tam za stołem, na
samej górze?
Jonasz poszukał ich wzrokiem. Kiedy tak się im przyglądał,
książki przeszły przemianę.
Była ona jednak ulotna i w następnej chwili umknęła mu
znowu.
– Widziałem – powiedział Jonasz. – Na tych książkach, ale
znowu znikło.
– Nie myliłem się więc – powiedział Dawca. – Zaczynasz
dostrzegać czerwony kolor.
– Co takiego?
Dawca westchnął głęboko.
– Jak to wyjaśnić? Kiedyś, w czasach, z których pochodzą te
wspomnienia, każda rzecz miała swój kształt i rozmiar, tak
samo jak teraz. Ale do tego rzeczy miały jednak jeszcze inną
cechę, zwaną kolorem. Istniało wiele kolorów, a jeden z nich
nazywano czerwonym. Ten właśnie kolor zaczynasz dostrzegać.
Twoja przyjaciółka Fiona ma rude włosy wpadające w
czerwień, i to bardzo intensywną. Zauważyłem to już wcześniej.
Kiedy powiedziałeś o jej włosach, domyśliłem się, że pewnie
chodzi ci o czerwony kolor.
– A twarze ludzi? Te, które widziałem podczas ceremonii?
Dawca potrząsnął głową.
– Nie, ciało nie jest czerwone. Ale miewa czasem czerwony
odcień. A nawet był taki czas – zobaczysz to później we
wspomnieniach – kiedy ludzkie ciała miały różne kolory. Tak
było, zanim przeszliśmy na jednakowość. Dzisiaj ciała
wszystkich są takie same, a ty zobaczyłeś ich czerwony odcień.
Kiedy twarze ludzi zrobiły się czerwone, pewnie nie była to aż
tak głęboka i żywa czerwień jak jabłko albo włosy Fiony. –
Dawca zaśmiał się nagle. – Nigdy nie udało się stworzyć
całkowitej jednakowości. Genetycy pewnie robią, co mogą, żeby
wyplenić podobne dziwolągi. Takie włosy, jakie ma Fiona,
muszą ich doprowadzać do szału.
Jonasz słuchał, starając się zrozumieć.
– A sanki? – powiedział. – Miały tę samą cechę, czerwony
kolor, ale się nie zmieniały. Po prostu takie były.
– Bo to jest wspomnienie z czasów, kiedy kolory po prostu
były.
– Ależ to było... Och, dlaczego język jest taki niedokładny!...
Czerwony kolor jest taki piękny!
Dawca pokiwał głową.
– To prawda.
– Czy ty widzisz go przez cały czas?
– Widzę je wszystkie. Wszystkie kolory.
– Czy ja też je zobaczę?
– Oczywiście. Masz zdolność widzenia rzeczy, których nie
widzą inni. Zobaczysz je, kiedy już odbierzesz wspomnienia. A
wtedy nabierzesz mądrości. Wraz z kolorami. I nie tylko
kolorami.
W tej chwili Jonasza nie interesowała mądrość. Fascynowały
go kolory.
– Dlaczego nie wszyscy je widzą? Dlaczego kolory znikły?
Dawca wzruszył ramionami.
– Takiego dokonaliśmy wyboru, postanowiliśmy przejść na
jednakowość. Zanim ja się urodziłem, zanim urodził się mój
poprzednik i tak dalej, i dalej wstecz. Pozbyliśmy się kolorów,
kiedy pozbyliśmy się słońca i usunęliśmy wszelkie różnice.
Dawca zastanawiał się przez chwilę.
– Uzyskaliśmy kontrolę nad wieloma rzeczami. Ale niektóre
musieliśmy utracić.
– To był błąd! – zawołał Jonasz.
Dawca wydawał się poruszony pewnością siebie dźwięczącą w
odpowiedzi Jonasza. Potem uśmiechnął się kwaśno.
– Bardzo szybko doszedłeś do tego wniosku – powiedział. –
Mnie zajęło to wiele lat.
Być może prędzej niż ja nabierzesz mądrości. – Zerknął na
ścienny zegar. – A teraz kładź się.
Mamy dużo pracy.
– Dawco – zapytał Jonasz, układając się znowu na łóżku – jak
to było z tobą, kiedy zostałeś Odbiorcą? Mówiłeś, że też
zacząłeś widzieć rzeczy, których nie widzą inni, ale w inny
sposób.
Na jego plecach spoczęły dłonie.
– Innym razem – powiedział łagodnie Dawca. – Powiem ci
innym razem. Teraz musimy popracować. A ja tymczasem
wymyśliłem, w jaki sposób pomóc ci zrozumieć pojęcie koloru.
Teraz zamknij oczy i nie ruszaj się. Dam ci wspomnienie tęczy.
13.

Mijały dni i tygodnie. Jonasz nauczył się – dzięki


wspomnieniom – nazw kolorów, a teraz zaczynał je wszystkie
dostrzegać w zwyczajnym życiu (choć wiedział, że to już nie jest
zwyczajne życie i nigdy takie nie będzie). Były jednak nietrwałe.
Zdarzał się przebłysk zieleni – uładzony trawnik wokół placu
Centralnego, krzak na brzegu rzeki. Jasnopomarańczowe dynie
zwożone ciężarówką z pól uprawnych poza granicami osiedla w
okamgnieniu stawały się wybuchem żywego koloru, który
jednak zaraz znikał i na powrót przechodził w płaski,
bezbarwny odcień.
Dawca powiedział mu, że upłynie wiele czasu, zanim zobaczy
kolory na stałe.
– Ale ja chcę kolorów! – gniewnie zawołał Jonasz. – To nie w
porządku, że wszystko jest bezbarwne!
– Nie w porządku? – Dawca zerknął z ciekawością na Jonasza.
– Wyjaśnij, o co ci chodzi.
– No... – Jonasz musiał to przemyśleć. – Kiedy wszystkie
rzeczy są takie same, nie ma żadnego wyboru. Chciałbym
wstawać rano i podejmować decyzje! Niebieską tunikę czy
może czerwoną? – Jonasz spojrzał po sobie na bezbarwny
materiał, z którego uszyto jego ubranie. – A tu zawsze jest to
samo. – Po chwili lekko się zaśmiał. – Wiem, że to nieistotne,
jakie masz na sobie ubranie. To bez znaczenia. Ale.
– Liczy się sam wybór, prawda? – zapytał Dawca.
Jonasz kiwnął głową.
– Mój młodszy brat. – zaczął i poprawił się: – nie, to nie tak.
On tak naprawdę nie jest moim bratem. Ale to nowe dziecko,
którym zajmuje się moja rodzina – chodzi mi o Gabriela.
– Tak, wiem o Gabrielu.
– No więc on jest teraz w takim wieku, że bardzo dużo się
uczy. Kiedy mu pokazać zabawkę, łapie ją rękami; ojciec mówi,
że w ten sposób Gabriel uczy się kontrolować ruchy grup
mięśniowych. Jest uroczy.
Dawca pokiwał głową.
– Teraz, kiedy już potrafię dostrzegać kolory, przynajmniej
czasami, tak sobie myślę: co by było, gdyby mu pokazać dwie
zabawki, jedną jaskrawożółtą, a drugą jaskrawoczerwoną, i
gdyby tak mógł wybierać?
– Mógłby dokonać niewłaściwych wyborów.
– Hmm. – Jonasz przez chwilę nie odzywał się wcale. – Hmm,
rozumiem, o co chodzi. To nie ma wielkiego znaczenia, jeśli
chodzi o zabawkę. Ale później miałoby ogromne znaczenie,
prawda? Nie mamy odwagi, żeby pozwolić ludziom dokonywać
własnych wyborów.
– Byłoby to niebezpieczne? – podsunął Dawca.
– Z całą pewnością nie byłoby to bezpieczne – powiedział
Jonasz z przekonaniem. – A gdyby tak pozwolono im wybierać
sobie małżonka i dokonaliby złego wyboru? Albo co by było –
ciągnął, choć chciało mu się śmiać z tak absurdalnego pomysłu
– gdyby sami wybierali swoją pracę?
– Przerażające, prawda? – spytał Dawca. Jonasz zaśmiał się.
– Naprawdę przerażające. Nie potrafię sobie tego nawet
wyobrazić. Rzeczywiście, ludzi trzeba chronić przed
niewłaściwymi wyborami.
– Tak jest bezpieczniej.
– Tak – zgodził się Jonasz. – Znacznie bezpieczniej.
Ale kiedy rozmowa zeszła na inne tematy, Jonasz nadal czuł
frustrację, której sam nie rozumiał.
Zauważył, że teraz często bywał zły – czuł irracjonalną złość
na znajomych z grupy, że zadowalają się swoim życiem tak
zupełnie pozbawionym tej soczystości, której właśnie zaczynało
nabierać jego własne. Czuł też złość na samego siebie, że nie
może nic zmienić.
Próbował. Nie prosząc Dawcy o pozwolenie, bo obawiał się,
wręcz był przekonany, że go nie dostanie, próbował przekazać
swoją nową świadomość przyjaciołom.
– Aszer – zagadnął go Jonasz któregoś dnia – przyjrzyj się
uważnie tym kwiatom. – Stali przy klombie pelargonii przed
archiwum akt jawnych. Położył dłonie na ramionach Aszera i
skupił się na czerwieni płatków, usiłując utrzymać ją jak
najdłużej i równocześnie przekazać przyjacielowi wrażenie
koloru.
– O co chodzi? – zapytał zaniepokojony Aszer. – Coś nie tak?
– Wyślizgnął się spod dłoni Jonasza. Dotykanie innych
obywateli poza członkami własnej komórki społecznej
uchodziło za coś niezmiernie nieuprzejmego.
– Nie, nic. Wydawało mi się przez moment, że zaczynają
więdnąć i trzeba dać znać ekipie ogrodników, żeby je lepiej
podlali – westchnął Jonasz i odszedł.
Pewnego wieczoru wrócił do domu z ciężkim brzemieniem
nowej wiedzy. Tego dnia Dawca wybrał bardzo zaskakujące i
niepokojące wspomnienie. Pod wpływem dotyku jego dłoni
Jonasz znalazł się nagle w całkowicie obcym miejscu –
gorącym i smaganym wiatrem, nad którym wisiało ogromne,
błękitne niebo. Rosły tam kępy rzadkiej trawy i nieco krzaków,
nad którymi wznosiły się niewysokie skały, a w pobliżu widać
było skrawek gęstszej roślinności: szerokie, niskie drzewa
odcinające się na tle nieba. Słyszał odgłosy – ostre trzaski broni
palnej (pochwycił słowo strzelby), potem okrzyki, aż wreszcie
potężny łomot, kiedy coś wielkiego upadło na ziemię, łamiąc
pod sobą gałęzie.
Słyszał odgłosy nawoływania. Przyglądając się z miejsca, w
którym stał, skryty za zaroślami, przypomniał sobie słowa
Dawcy, że w dawnych czasach ludzkie ciała miewały różne
kolory. Dwóch mężczyzn miało skórę ciemnobrązową, pozostali
jasną. Zbliżył się i patrzył, jak wyrąbują ciosy słonia
nieruchomo leżącego na ziemi, po czym dźwigają je i zabierają,
całe zbryzgane krwią. Jonasz czuł, jak przytłacza go to nowe
spostrzeżenie koloru, który znał jako czerwień.
Potem mężczyźni znikli, pędząc w stronę horyzontu w
pojeździe, który wyrzucał spod kół fontanny drobnych kamieni.
Jeden kamyk trafił Jonasza w czoło i zakłuł go boleśnie.
Wspomnienie trwało i trwało, choć Jonasz nie mógł się już
doczekać końca.
Teraz ujrzał innego słonia, wynurzającego się z ukrycia wśród
drzew. Słoń bardzo powoli zbliżył się do okaleczonego ciała i
spojrzał na nie. Pogłaskał je giętką trąbą, potem sięgnął w górę
i z trzaskiem złamał kilka pokrytych liśćmi gałęzi, które zrzucił
na ogromne, okrwawione ciało.
Wreszcie odchylił swą ogromną głowę, uniósł trąbę i donośnie
zatrąbił wśród otaczającego ich pustkowia. Jonasz nigdy nie
słyszał podobnego odgłosu. Był to głos wściekłości i żalu, który
wydawał się nie mieć końca.
Nadal słyszał ten głos, kiedy już otworzył oczy i udręczony
leżał na łóżku, na którym odbierał wspomnienia. Wciąż brzmiał
on w jego świadomości, kiedy powoli pedałował w stronę
domu.
– Lilio – zapytał tego wieczoru, kiedy jego siostra zdjęła z
półki swoją przytulankę, pluszowego słonia – wiesz, że kiedyś
słonie istniały naprawdę? Żywe słonie?
Lilia spojrzała na sfatygowaną przytulankę i uśmiechnęła się
krzywo.
– Aha – rzuciła sceptycznie. – Na pewno.
Jonasz podszedł do siostry i usiadł, gdy tymczasem ojciec
rozwiązywał jej wstążki i czesał włosy. Jonasz położył każdemu
z nich dłoń na ramieniu. Z całej siły próbował przekazać im
okruch wspomnienia – nie ten udręczony krzyk słonia, ale jego
istnienie, istnienie ogromnego, wyniosłego stworzenia, oraz
jego precyzyjny dotyk, kiedy opiekował się martwym
towarzyszem.
Jednak ojciec nadal czesał długie włosy Lilii, która w końcu
zaczęła się wiercić pod dłonią brata.
– Jonasz – powiedziała. – Zabierz rękę, to mnie boli.
– Przepraszam, że sprawiłem ci ból – mruknął Jonasz, cofając
dłoń.
– Przyjmuję przeprosiny – odpowiedziała obojętnym tonem
Lilia, głaszcząc pozbawionego życia słonia.
– Dawco – zapytał pewnego razu Jonasz, kiedy
przygotowywali się do kolejnego dnia pracy – czy ty nie masz
małżonki? A może tobie nie wolno się ubiegać o małżonkę? –
Chociaż nie obowiązywały go przepisy związane z grzecznością,
Jonasz czuł, że zadał nieuprzejme pytanie. Z drugiej strony,
Dawca zachęcał go do zadawania wszelkich pytań i wydawało
się, że nie żenują go ani nie obrażają nawet najbardziej osobiste
z nich.
Dawca zaśmiał się krótko.
– Nie, nie ma przepisu, który by tego zakazywał. Kiedyś
miałem małżonkę. Zapominasz, jak bardzo jestem stary. Moja
była małżonka mieszka teraz z grupą bezdzietnych dorosłych.
– No tak. – Jonasz rzeczywiście zapomniał, jak stary jest
Dawca. Kiedy dorośli należący do społeczności starzeli się, ich
życie zmieniało się. Nie byli już potrzebni do tworzenia
komórek rodzinnych. Rodzice Jonasza, kiedy on i Lilia
dorosną, również będą mieszkali z innymi bezdzietnymi
dorosłymi.
– Jonaszu, jeżeli zechcesz, będziesz mógł ubiegać się o
małżonkę. Ale ostrzegam cię, że nie będzie to łatwe. Zasady
codziennego życia w twojej rodzinie będą musiały się różnić od
zasad panujących w większości innych komórek rodzinnych, a
to dlatego że książki nie są dozwolone dla obywateli. Tylko ty i
ja mamy do nich dostęp.
Jonasz rozejrzał się po zapierającej dech w piersi kolekcji
tomów. Teraz od czasu do czasu dostrzegał ich barwy. Przez
wszystkie te godziny spędzane wspólnie z Dawcą na
rozmowach i przekazywaniu wspomnień Jonasz nie otworzył
jeszcze ani jednej książki. Odczytywał jednak czasami
pojedyncze tytuły. Wiedział, że zawierają wiedzę dawnych
wieków i że pewnego dnia staną się jego własnością.
– Więc jeśli będę miał małżonkę, i może też dzieci, będę
musiał ukrywać przed nimi książki?
Dawca pokiwał głową.
– To prawda, nie było mi wolno pokazywać książek małżonce.
Ale są i inne trudności. Pamiętasz zasadę, która wzbrania
nowemu Odbiorcy rozmawiać o jego szkoleniu?
Jonasz kiwnął głową. No pewnie, że pamiętał. Ze wszystkich
zasad, których musiał przestrzegać, akurat ta okazała się
zdecydowanie najbardziej frustrująca.
– Kiedy zostaniesz oficjalnym Odbiorcą Pamięci, to znaczy
kiedy już skończymy naszą pracę, otrzymasz zupełnie nowe
zasady. Są to zasady, których ja muszę przestrzegać. Raczej nie
zaskoczy cię fakt, że nie wolno mi rozmawiać o swoich
zajęciach z nikim oprócz nowego Odbiorcy, to znaczy oprócz
ciebie. Zatem w twoim życiu pojawi się cały obszar, którym nie
będziesz mógł się podzielić z własną rodziną. To trudne,
Jonaszu. Dla mnie było to bardzo trudne. Bo sam chyba
rozumiesz, że tak naprawdę t o jest moje życie? Te
wspomnienia są całym moim życiem.
Jonasz znowu kiwnął głową, ale nie rozumiał do końca.
Przecież życie składa się z codziennych czynności. Tak
naprawdę nie ma nic więcej.
– Widziałem, że chodzisz na spacery – powiedział.
Dawca westchnął.
– Chodzę na spacery. Kiedy przychodzi właściwa pora, jadam
posiłki. A kiedy jestem wezwany przez komisję starszych, staję
przed nimi, aby im doradzać.
– Czy to się zdarza często? – Jonasz poczuł lekki przestrach
na myśl, że kiedyś to on będzie doradzał komisji rządzącej
osiedlem.
Ale Dawca zaprzeczył.
– Rzadko. Tylko gdy stoją w obliczu rzeczy, z którymi się
dotąd nie zetknęli. Wtedy wzywają mnie, abym skorzystał ze
wspomnień i poradził, co należy zrobić. Ale to się zdarza
bardzo rzadko. Czasami żałuję, że nie korzystają z mojej
mądrości częściej. Mógłbym im powiedzieć o tylu rzeczach,
które moim zdaniem wymagają zmiany. Ale oni nie chcą
zmian. Tutejsze życie jest bardzo uporządkowane,
przewidywalne i bezbolesne. Takiego dokonali wyboru.
– W takim razie nie wiem, po co im w ogóle Odbiorca, skoro
nigdy go nie pytają o zdanie – skomentował Jonasz.
– Oni mnie potrzebują. Ciebie też – stwierdził Odbiorca, ale
nie wyjaśnił, co ma na myśli. – Przypomnieli sobie o tym przed
dziesięciu laty.
– Co się stało dziesięć lat temu? – zapytał Jonasz. – Ach, już
wiem. Próbowałeś wyszkolić następcę i nie udało ci się.
Dlaczego? I o czym to im przypomniało?
Dawca uśmiechnął się ponuro.
– Kiedy nowy Odbiorca zawiódł, wspomnienia, które
otrzymał, zostały uwolnione. Nie wróciły do mnie. Trafiły... –
Urwał, jakby próbując uchwycić jakąś myśl. – Sam nie wiem.
Trafiły w miejsce, gdzie wspomnienia istniały, zanim
stworzono Odbiorców. Gdzieś tam... – Wykonał nieokreślony
gest ręką. – A wtedy ludzie zyskali do nich dostęp. Ponoć
kiedyś tak właśnie było: każdy miał dostęp do wspomnień.
Zapanował wówczas chaos – ciągnął Dawca. – Przez pewien
czas ludzie bardzo cierpieli. Wreszcie wspomnienia zostały
wchłonięte i wszystko ustało. Ale to im uświadomiło, jak
bardzo potrzebują Odbiorcy, który utrzyma w sobie cały ten ból
i wiedzę.
– Ale ty musisz tak cierpieć przez cały czas – zauważył Jonasz.
Dawca kiwnął głową.
– Tak samo będzie z tobą. Takie jest moje życie, a twoje będzie
podobne.
Jonasz zastanowił się, wyobrażając sobie, jak będzie się czuł w
takim życiu.
– Też będę spacerował, jadł i. – rozejrzał się po rzędach
książek – czytał? Nic więcej?
Dawca potrząsnął głową.
– To są tylko czynności, które wykonuję. Moje życie jest tutaj.
– W tym pokoju?
Dawca znowu potrząsnął głową. Dotknął dłonią własnej
twarzy, piersi.
– Nie. Tutaj, we mnie samym. Tam, gdzie są wspomnienia.
– Instruktorzy od nauki i technologii uczyli nas, jak działa
mózg – stwierdził z zapałem Jonasz. – Mózg jest pełen
impulsów elektrycznych. Jak komputer. Kiedy się podrażni
jakąś część mózgu elektrodą... – urwał. Dawca miał dziwną
minę.
– Oni nic nie rozumieją – powiedział z goryczą Dawca.
Jonasz był wstrząśnięty. Od pierwszego dnia spędzonego w
tym pokoju obaj lekceważyli zasady dotyczące uprzejmości i
Jonasz zdążył się do tego przyzwyczaić. Jednak to było coś
innego, co wykraczało daleko poza pojęcie nieuprzejmości.
Było to straszne oskarżenie. Co będzie, jeśli ktoś je usłyszy?
Szybko zerknął na głośnik w ścianie, przerażony, co na to
komisja, która mogła przecież wszystko usłyszeć. Jednak, jak
zwykle w czasie ich wspólnych sesji, przełącznik znajdował się
w pozycji: WYŁĄCZONY.
– Nie rozumieją? – szepnął nerwowo Jonasz. – Przecież
instruktorzy.
Dawca machnął ręką, jakby próbował coś zmieść sprzed oczu.
– Och, twoi instruktorzy są znakomicie wyszkoleni. Dobrze
znają fakty naukowe. Każdy jest tutaj doskonale przeszkolony
na potrzeby swojej pracy. Chodzi jednak o to, że. Bez
wspomnień wszystko to jest pozbawione znaczenia. Cały ten
ciężar przekazali mnie. I poprzedniemu Odbiorcy. I jego
poprzednikowi.
– I tak dalej, i dalej wstecz – dokończył Jonasz dobrze znaną
frazę.
Dawca uśmiechnął się, choć był to dziwnie surowy uśmiech.
– Właśnie. A następny będziesz ty. To wielki zaszczyt.
– Tak jest. To samo mówili na ceremonii. Największy ze
wszystkich.

Bywały popołudnia, kiedy Dawca odsyłał Jonasza bez żadnego


szkolenia. Jonasz wiedział, że kiedy zastanie Dawcę
zgarbionego, z pobladłą twarzą, lekko kołyszącego się w przód i
w tył, na pewno zostanie odesłany.
– Idź – mówił wtedy Dawca z wysiłkiem. – Dzisiaj dokucza mi
ból. Przyjdź jutro.
W takie dni zmartwiony i rozczarowany Jonasz spacerował
samotnie nad rzeką. Na ścieżkach nie było prawie nikogo
oprócz nielicznych ekip dostawczych i robotników pracujących
dla działu architektury przestrzeni. Wszystkie małe dzieci szły
po lekcjach do świetlicy, a starsze odbywały godziny zajęć
nadobowiązkowych albo były zajęte szkoleniem.
Jonasz w samotności sprawdzał własną rozwijającą się
pamięć. Przyglądał się pejzażowi, szukając przebłysków zieleni
– wiedział, że można ją zauważyć, patrząc na zarośla. Kiedy
migała mu w świadomości, koncentrował się na niej, starał się
jak najdłużej zatrzymać jej widok, aż zaczynała go boleć głowa.
Wtedy pozwalał, aby zblakła i znikła.
Przyglądał się jednostajnemu, bezbarwnemu niebu, starając
się wydobyć z niego błękit. Tak długo wspominał słońce, aż
zdołał w końcu na sekundę poczuć ciepło.
Stał u wylotu mostu spinającego brzegi rzeki. Obywatele mogli
przekraczać most wyłącznie w sprawach służbowych. Ze
szkolnych wycieczek do okolicznych osiedli Jonasz wiedział, że
teren położony za mostem jest tak samo płaski i
uporządkowany, z polami uprawnymi. Inne osiedla, które
oglądał na wycieczkach, zasadniczo nie różniły się od jego
własnego osiedla, może tylko domostwa budowano w nieco
odmiennym stylu, a szkoły miały trochę inne plany zajęć.
Jonasz zastanawiał się, co znajduje się daleko stąd – tam,
gdzie nigdy nie był. Przecież ziemia nie kończy się na
pobliskich osiedlach. Czy w innych miejscach mają stoki? Czy
Poza Granicą istnieją ogromne, smagane wiatrem przestrzenie,
jak ta oglądana we wspomnieniu, gdzie zginął słoń?

– Dawco? – zapytał któregoś popołudnia, nazajutrz po tym,


jak został odesłany. – Skąd bierze się twój ból? – Dawca
milczał, więc Jonasz ciągnął: – Przewodnicząca starszyzny
powiedziała na samym początku, że odbieranie wspomnień
sprawia straszny ból. Ty też mówiłeś mi, że kiedy zawiódł
poprzedni Odbiorca, do społeczności uwolniły się bolesne
wspomnienia. Tymczasem ja jeszcze wcale nie doświadczyłem
bólu. – Jonasz uśmiechnął się. – No, pamiętam oparzenie
słoneczne, które mi dałeś pierwszego dnia. Ale to nie było takie
straszne. Skąd bierze się twoje cierpienie? Jeśli przekażesz mi
część, może sam nie będziesz tak cierpiał.
Dawca kiwnął głową.
– Połóż się – powiedział. – Chyba już czas. Nie mogę cię
chronić wiecznie. W końcu i tak będziesz musiał znieść
wszystko. Zastanówmy się. – Zamyślił się, kiedy Jonasz
wyciągnął się na łóżku i nie bez lęku czekał, co będzie dalej. –
Dobrze – po chwili powiedział Dawca. – Już wiem. Zaczniemy
od czegoś znajomego. Wróćmy raz jeszcze na stok, do sanek.
Położył dłonie na plecach Jonasza.
14.

Wspomnienie nie różniło się wiele od poprzedniego, chociaż


stok był nieco inny, bardziej spadzisty, a śnieg nie padał tak
gęsto jak przedtem.
Jonasz zauważył też, że jest zimniej. Czekając na szczycie
stoku, czuł, że śnieg pod sankami nie jest już gruby i miękki,
ale twardy i pokryty niebieskawym lodem.
Sanki ruszyły i Jonasz uśmiechnął się z zachwytem na myśl o
zapierającym dech w piersi zjeździe przez ożywczo mroźne
powietrze.
Jednak tym razem płozy nie były w stanie przeciąć
zmrożonego śniegu. Ześlizgiwały się na boki, a tymczasem
sanki nabierały szybkości. Jonasz szarpał sznurkiem,
rozpaczliwie próbując opanować sytuację, ale rozpędzone sanki
na stromym stoku wymykały mu się spod kontroli. Zamiast
cieszyć się znajomą swobodą, przerażony Jonasz znalazł się na
łasce i niełasce dzikiego przyspieszenia, niosącego go po lodzie
w dół.
W którymś momencie Jonasza obróciło o dziewięćdziesiąt
stopni i sanki ostro podskoczyły na nierówności stoku. Jonasz
raptownie wyleciał w powietrze, po czym spadł całym ciężarem
ciała na podwiniętą nogę i usłyszał, jak z trzaskiem pęka kość.
Przejechał twarzą po chropowatym lodzie i kiedy nareszcie się
zatrzymał, leżał nieruchomo, w szoku, z początku czując
wyłącznie strach.
Potem poczuł pierwszą falę bólu. Głośno wciągnął powietrze.
Miał wrażenie, że w jego nodze ktoś zatopił siekierę, która teraz
przecina każdy nerw rozpalonym ostrzem. W udręce pochwycił
słowo „ogień” i poczuł płomienie liżące jego poszarpane ciało i
złamaną kość. Usiłował się poruszyć, ale nie mógł. Ból narastał.
Krzyknął. Odpowiedziała mu cisza.
Ze szlochem odwrócił głowę i zwymiotował na zamarznięty
śnieg. Z twarzy płynęła mu krew, spadając kroplami na
wymiociny.
– Nieee! – krzyknął, ale jego głos przepadł w pustkowiu,
porwany wiatrem.
Potem nagle znalazł się w znajomym pokoju, wijąc się z bólu
na łóżku. Twarz miał mokrą od łez.
Znowu mógł się poruszać. Zaczął miarowo kiwać się całym
ciałem, oddychając głęboko, aby rozładować zapamiętany ból.
Usiadł i spojrzał na swoją nogę, wyprostowaną na łóżku – całą
i zdrową. Brutalne palenie znikło. Mimo to noga nadal bolała
go straszliwie, podobnie jak twarz.
– Czy mógłbym dostać środek przeciwbólowy? – spytał
błagalnym tonem. Środki przeciwbólowe były zawsze dostępne
w codziennym życiu na różne siniaki i skaleczenia, stłuczone
palce, ból brzucha, kolano zdarte po upadku z roweru.
Dostawało się wtedy nieco znieczulającej maści albo pigułkę –
na szczególnie dotkliwe przypadki był zastrzyk, przynoszący
całkowitą i natychmiastową ulgę.
Ale Dawca odmówił i uciekł przed nim wzrokiem. Tego
wieczoru Jonasz ruszył do domu kulejącym krokiem, pchając
swój rower. W porównaniu z tym doświadczeniem ból
oparzenia słonecznego był drobny i przeszedł bez śladu. Jednak
ten ból pozostawał w jego ciele dłużej.
Nie był to ból nie do zniesienia, w przeciwieństwie do tego,
którego doświadczył na stoku. Jonasz starał się być dzielny.
Przypominał sobie, jak przewodnicząca starszyzny mówiła o
jego dzielności.
– Coś nie tak, Jonaszu? – zapytał ojciec przy wieczornym
posiłku. – Jesteś dzisiaj jakiś cichy. Nie czujesz się dobrze?
Może potrzebujesz jakiegoś lekarstwa?
Ale Jonasz pamiętał zasady, których miał przestrzegać.
Żadnych lekarstw w związku ze szkoleniem.
A także zakaz rozmawiania o szkoleniu. Kiedy przyszedł czas
dzielenia się uczuciami, powiedział po prostu, że jest zmęczony
i że miał tego dnia bardzo wyczerpujące zajęcia w szkole.
Wcześnie poszedł do sypialni i zza zamkniętych drzwi usłyszał
śmiech rodziców i siostry, którzy razem kąpali Gabriela.
Oni nigdy nie zaznali bólu, pomyślał. Ta świadomość
sprawiła, że poczuł się rozpaczliwie samotny. Potarł pulsującą
bólem nogę. W końcu zasnął. We śnie bez końca przeżywał
tamten straszliwy ból i samotność na odludnym stoku.

Jego codzienne szkolenie trwało dalej – i odtąd zawsze


obejmowało także ból. Z czasem udręka towarzysząca złamaniu
nogi wydała się Jonaszowi jedynie drobną niewygodą, gdy
Dawca – stopniowo, ale zdecydowanie – wprowadzał go w
głębokie, straszliwe cierpienia przeszłości. Dawca z dobroci
serca kończył każde popołudnie jakimś barwnym
wspomnieniem przyjemności: żeglowania przy dobrym wietrze
po niebieskozielonym jeziorze, łąki usianej żółtymi, polnymi
kwiatami, pomarańczowego zachodu słońca w górach.
Nie wystarczało to jednak, aby ugasić ból, który zaczynał
poznawać Jonasz.
– Dlaczego? – zapytał Jonasz po odebraniu pełnego udręki
wspomnienia porzucenia i niedożywienia, kiedy jego pustym,
wydętym brzuchem szarpały spazmy rozdzierającego głodu.
Leżał obolały na łóżku. – Dlaczego musimy zachowywać te
wspomnienia?
– One dają nam mądrość – odpowiedział Dawca. – Gdyby nie
mądrość, nie mógłbym pełnić swojej funkcji i doradzać komisji
starszych, kiedy mnie wzywa.
– Ale jaka mądrość może się brać z głodu? – jęknął Jonasz.
Wciąż czuł ból brzucha, choć wspomnienie dobiegło końca.
– Jakiś czas temu – odpowiedział Dawca – jeszcze przed
twoim urodzeniem, wielu obywateli zgłaszało petycje do
starszyzny. Domagali się zwiększenia liczby urodzeń. Chcieli,
żeby każda rodzicielka musiała odbyć cztery porody zamiast
trzech, aby urosła populacja i zwiększyła się liczba dostępnych
robotników.
Jonasz, słuchając go, kiwnął głową.
– Brzmi to rozsądnie.
– Chodziło o to, żeby niektóre komórki rodzinne wzięły do
siebie dodatkowe dziecko.
Jonasz znowu potaknął.
– Moja jakoś sobie z tym radzi – zauważył. – W tym roku
mamy Gabriela i z trzecim dzieckiem jest fajnie.
– Komisja starszych zwróciła się do mnie o radę – powiedział
Dawca. – Im też wydało się to rozsądne, ale pomysł był nowy i
szukali u mnie mądrości.
– A ty skorzystałeś ze wspomnień?
Dawca przytaknął.
– Najsilniejszym wspomnieniem okazał się głód. To
wspomnienie pochodziło sprzed wielu pokoleń. Wiele wieków
temu ludzkość tak się rozrosła, że wszędzie zapanował głód.
Rozdzierający, aż po przypadki śmierci głodowej. Potem
przyszła wojna.
Wojna? Dla Jonasza było to nowe pojęcie, podczas gdy głód
zdążył już poznać. Nieświadomie pogładził się po brzuchu na
wspomnienie bólu wywołanego jego niezaspokojonymi
potrzebami.
– Opisałeś im to?
– Oni nie chcą słuchać o bólu. Szukają tylko rady. Po prostu
odradziłem im zwiększenie populacji osiedla.
– Ale mówisz, że to było przed moim urodzeniem. Oni prawie
nigdy nie zwracają się do ciebie o radę. Tylko gdy... jak to
wtedy ująłeś? Gdy stoją w obliczu rzeczy, których nie
doświadczyli. Kiedy to się ostatnio zdarzyło?
– Pamiętasz ten dzień, kiedy nad osiedlem przeleciał samolot?
– Tak. Bałem się wtedy.
– Oni też się bali. Szykowali się do jego zestrzelenia. Ale
zapytali mnie o radę. A ja kazałem im czekać.
– Ale skąd wiedziałeś? Skąd wiedziałeś, że to zagubiony pilot?
– Nie wiedziałem. Skorzystałem z mądrości płynącej ze
wspomnień. Wiedziałem, że w przeszłości bywały chwile –
straszliwe chwile – kiedy ludzie pochopnie, pod wpływem
strachu, zabijali innych ludzi i ściągali na samych siebie zgubę.
W tym momencie Jonasz uświadomił sobie coś.
– To znaczy – powiedział powoli – że masz wspomnienia
śmierci i zniszczeń. I musisz mi je przekazać, żebym mógł
posiąść mądrość.
Dawca kiwnął głową.
– A to będzie bolesne – powiedział Jonasz, i nie było to
pytanie.
– To będzie straszliwie bolesne – zgodził się Dawca.
– Ale czemu nie może być tak, żeby wspomnienia miał każdy?
Czy nie byłoby trochę lżej, gdyby można było się podzielić
wspomnieniami? Gdyby każdy wziął część, nie musielibyśmy
dźwigać tego ciężaru sami.
– Masz rację – westchnął Dawca. – Tylko że wtedy byłby nimi
obarczony każdy, i każdy wtedy odczuwałby ból, a oni tego nie
chcą. Oto prawdziwy powód, dla którego tak niezbędny jest dla
nich Odbiorca, dlaczego otaczają go takim szacunkiem.
Wybrali mnie i ciebie, żebyśmy z nich zdjęli ten ciężar.
– Kiedy tak postanowili? – zapytał gniewnie Jonasz. – To
nieuczciwe. Zmieńmy to!
– A jak niby mamy to zmienić? Jakoś nigdy nie udało mi się
wymyślić na to sposobu, a przecież w końcu to ja posiadłem
całą tę mądrość.
– Ale teraz jest nas dwóch – powiedział z zapałem Jonasz. –
Razem coś wymyślimy!
Dawca przyglądał mu się z cierpkim uśmiechem.
– Może po prostu zwróćmy się o zmianę przepisów –
podsunął Jonasz.
Dawca roześmiał się. Po chwili, niechętnie, zaśmiał się i
Jonasz.
– Tę decyzję podjęto na długo przede mną czy przed tobą –
powiedział Dawca. – Jeszcze przed poprzednim Odbiorcą i... –
Zamilkł.
– I tak dalej, i dalej wstecz – powtórzył Jonasz znajomy zwrot.
Czasami te słowa wydawały mu się zabawne, czasami
niezmiernie ważkie.
Teraz jednak zabrzmiały złowieszczo. Wiedział, co to znaczy –
że niczego nie da się zmienić.

Nowe dziecko – Gabriel – rosło i pomyślnie zaliczało kolejne


testy rozwojowe, raz w miesiącu przeprowadzane przez
piastunów. Gabriel nauczył się siedzieć o własnych siłach,
wyciągać rączki i chwytać niewielkie przedmioty, a także
doczekał się sześciu zębów. Ojciec mówił, że w godzinach
przeznaczonych na zabawę Gabi jest wesoły, a jego inteligencja
mieści się w normie. Jednak w nocy był niespokojny, często
płakał i cały czas trzeba było do niego wstawać.
– Poświęciłem mu tyle czasu ponad normę – stwierdził
pewnego wieczoru ojciec, kiedy Gabriel, wykąpany, akurat
spokojnie leżał ze swoim hipopotamem w kojcu, który zdążył
zastąpić dawny koszyk – że nie chciałbym, aby go teraz
zwolnili.
– Może tak będzie najlepiej – zasugerowała matka. – Wiem,
że tobie nie przeszkadza nocne wstawanie, ale mnie jest
okropnie ciężko, kiedy jestem niewyspana.
– Jeśli Gabriel zostanie zwolniony, czy moglibyśmy dostać w
gości jakieś inne nowe dziecko? – zapytała Lilia, klęcząc obok
kojca i strojąc zabawne miny do Gabriela, który odpowiadał jej
uśmiechem.
Jonasz pochwycił pełen przerażenia wzrok matki.
– Nie – uśmiechnął się ojciec i żartobliwie potargał Lilii
włosy. – Bardzo rzadko się zdarza, żeby nowe dziecko miało tak
niepewny status jak Gabriel. Myślę, że coś takiego długo się nie
powtórzy. Zresztą – westchnął – to jeszcze trochę potrwa,
zanim podejmą decyzję. Akurat przygotowujemy się do
zwolnienia, i to pewnie już niedługo. Jedna z rodzicielek
spodziewa się w przyszłym miesiącu bliźniaków.
– Ojej – powiedziała matka, kręcąc głową. – Jeśli będą
jednojajowe, mam nadzieję, że nie ty zostaniesz przydzielony...
– Niestety. Jestem następny na liście. Będę musiał wybrać,
który ma trafić do ośrodka opieki, a który zostanie zwolniony.
Chociaż to nie jest takie trudne. Zwykle decyduje masa ciała.
Po prostu zwalniamy mniejsze z bliźniąt.
Jonaszowi, który przysłuchiwał się rozmowie, nagle przyszedł
do głowy most i jego własne rozmyślania o tym, co znajduje się
Poza Granicą. Czy tam ktoś czeka, aby przyjąć zwolnionego
noworodka bliźniaka? Czy wyrośnie on Poza Granicą i nigdy się
nawet nie dowie, że w tym osiedlu żyje inna istota, która
wygląda zupełnie tak samo jak on?
Przez chwilę poczuł niepewne drgnienie nadziei, choć
wiedział, że to nierozsądne. Miał nadzieję, że na małego
bliźniaka czekać będzie Larysa – stara kobieta, którą wtedy
kąpał. Przypomniały mu się jej błyszczące oczy, łagodny głos,
delikatny śmiech. Niedawno dowiedział się od Fiony, że Larysa
została zwolniona i miała wspaniałą ceremonię.
Wiedział jednak, że starcy nie dostają dzieci na wychowanie.
Życie Larysy Poza Granicą będzie ciche i spokojne, jak przystoi
starcom. Na pewno nie byłaby zachwycona obowiązkiem
wychowywania nowego dziecka, które wymaga karmienia i
opieki, i pewnie będzie płakało w nocy.
Jonasza nagle uderzyła nieoczekiwana myśl i zwrócił się do
rodziców:
– A może umieśćmy na noc kojec Gabriela w moim pokoju?
Umiem go karmić i uspokajać, a wy moglibyście się trochę
przespać.
Ojciec miał wątpliwości.
– Masz twardy sen, Jonaszu. Co będzie, jeśli cię nie obudzi
jego płacz?
– Kiedy nikt się nim nie zajmuje – wtrąciła się Lilia – Gabriel
potrafi być naprawdę hałaśliwy. Nawet gdyby Jonasz zaspał,
Gabi obudzi nas wszystkich.
Ojciec zaśmiał się.
– Masz rację, Lileńko. Dobrze, Jonaszu, spróbujmy, tylko na
tę jedną noc. Będę miał spokojną noc, a i mama się prześpi.
Gabriel z początku spał smacznie. Jonasz przez pewien czas
czuwał w swoim łóżku, od czasu do czasu unosząc się na łokciu
i spoglądając na kojec. Nowe dziecko leżało na brzuchu, z
rękami swobodnie ułożonymi obok głowy. Gabriel miał
zamknięte oczy i spokojnie, regularnie oddychał. Wreszcie
zasnął i Jonasz.
Potem, gdzieś w środku nocy, Jonasza zbudziły odgłosy
wydawane przez niespokojnego Gabriela. Nowe dziecko kręciło
się pod kocykiem, wywijało rączkami i zaczynało popłakiwać.
Jonasz wstał i podszedł do niego. Delikatnie poklepał Gabriela
po plecach – czasami to wystarczało, żeby zapadł z powrotem w
sen. Jednak nowe dziecko nadal wierciło się niespokojnie pod
jego dłońmi.
Wciąż poklepując dziecko rytmicznym ruchem, Jonasz zaczął
wspominać wspaniałą przejażdżkę żaglówką, którą niedawno
przekazał mu Dawca – słoneczny, wietrzny dzień na czystym,
turkusowym jeziorze, a nad nim biały żagiel napinany dmącym
wiatrem, który pchał łódź do przodu.
Jonasz nie zdawał sobie sprawy, że przekazuje to
wspomnienie – ale nagle uświadomił sobie, że staje się ono
coraz bledsze, że wyślizguje się przez jego dłoń i trafia do
nowego dziecka. Gabriel ucichł. Zaskoczony Jonasz wysiłkiem
natężonej woli wyszarpnął z powrotem pozostałą resztkę
wspomnienia. Cofnął dłoń i w milczeniu stanął obok kojca.
Na własny użytek przywołał znowu wspomnienie żeglugi.
Nadal tkwiło w jego pamięci, ale błękit nieba nieco zblakł,
łagodny ruch łodzi zwolnił, a woda w jeziorze zmętniała i stała
się ciemniejsza. Jonasz przez chwilę utrzymał wspomnienie w
myślach, by ukoić nim własne zdenerwowanie całym tym
zdarzeniem, a potem pozwolił mu zniknąć i wrócił do łóżka.
Jeszcze raz, przed samym świtem, nowe dziecko obudziło się i
zaczęło płakać. Jonasz podszedł do niego znowu. Tym razem
zupełnie celowo, zdecydowanym ruchem umieścił dłoń na
plecach Gabriela i przekazał mu resztę kojącego dnia
spędzonego na jeziorze. Tym razem Jonasz nie zasnął – leżał i
zastanawiał się. Nie pozostał mu nawet strzępek tego
wspomnienia i miał poczucie niewielkiego braku w miejscu,
gdzie było ono wcześniej. Wiedział, że może następnym razem
poprosić Dawcę o inną przejażdżkę. Na przykład o
wspomnienie żeglugi po oceanie, bo Jonasz miał już
wspomnienie oceanu i wiedział, co to takiego. Wiedział też, że
we wspomnieniach, których jeszcze nie otrzymał, pływają po
nim żaglowce.
Zastanawiał się jednak, czy powinien wyznać Dawcy, że oddał
jedno ze swoich wspomnień. On sam nie został jeszcze Dawcą
– Gabriela zaś nie wybrano na Odbiorcę.
Jonasza zdjął lęk na myśl o posiadanej zdolności. Uznał, że
zachowa to dla siebie.
15.

Jonasz wszedł do pokoju w tylnym skrzydle domu starców i


natychmiast zdał sobie sprawę, że jest to jeden z tych dni, kiedy
zostanie odesłany bez szkolenia. Dawca siedział sztywno w
fotelu, skrywając twarz w dłoniach.
– Wrócę jutro – powiedział szybko Jonasz. Potem zawahał się.
– Chyba że mógłbym jakoś pomóc.
Dawca podniósł wzrok i spojrzał na niego z twarzą
wykrzywioną cierpieniem.
– Proszę cię – powiedział z trudem – zabierz ode mnie część
tego bólu.
Jonasz pomógł mu dojść do krzesła obok łóżka. Potem szybko
ściągnął tunikę i położył się na brzuchu.
– Połóż mi dłonie na plecach – przypomniał na wszelki
wypadek udręczonemu Dawcy.
Poczuł dotyk dłoni, a jednocześnie poczuł również ból. Jonasz
zacisnął zęby i oddał się wspomnieniu, które tak udręczyło
Dawcę.
Znalazł się w jakimś pogrążonym w zamęcie miejscu, pełnym
zgiełku i smrodu. Był dzień, wczesny ranek. Powietrze było
gęste od żółtobrązowego, gęstego dymu, który unosił się nad
ziemią. Jak okiem sięgnąć, na ziemi wokoło leżeli jęczący
mężczyźni. Rozszalały koń, z pękniętym wędzidłem zwisającym
z pyska, biegł kłusem poprzez zwały ciał, podrzucając łbem i
rżąc w przerażeniu. W końcu potknął się, padł i więcej nie
wstał.
Jonasz usłyszał obok siebie świszczący, ochrypły szept:
„Wody”.
Odwrócił się w stronę głosu i spojrzał w półprzymknięte oczy
chłopca, który nie wyglądał na wiele starszego niż on sam.
Twarz i zmierzwione, jasne włosy chłopca pokrywał brud.
Chłopiec leżał na plecach z rozłożonymi ramionami, a jego
szary mundur połyskiwał od świeżej, mokrej krwi.
Widok rzezi jawił się w groteskowo jaskrawych kolorach:
karmazynowa wilgoć na szorstkim, zakurzonym materiale i
zaskakująco zielone źdźbła trawy w żółtych włosach chłopca.
Chłopiec utkwił wzrok w twarzy Jonasza. „Wody”, poprosił
jeszcze raz błagalnym tonem. Kiedy się odezwał, szorstką
tkaninę na jego piersi i rękawie zmoczył nowy strumyk krwi.
Jedno ramię Jonasza było unieruchomione przez ból, a pod
podartym rękawem widział coś jakby poszarpane ciało i drzazgi
ze strzaskanej kości. Spróbował ruszyć drugą ręką i poczuł, jak
drgnęła. Powoli sięgnął do boku, poczuł pod palcami metalową
manierkę i zaczął zdejmować korek, co pewien czas
przerywając ruchy dłoni, aby pozwolić opaść wezbranemu
bólowi. Wreszcie otworzył manierkę, powoli – cal po calu –
wyciągnął rękę ponad zakrwawionym piachem i przytknął ją do
ust chłopca. Strumyczek wody wpadł do spragnionych ust i
pociekł po brodzie.
Chłopak westchnął. Głowa osunęła mu się do tyłu, a dolna
szczęka opadła, jakby coś go zaskoczyło. Oczy zasnuła mu
powoli tępa pustka. Nie odzywał się.
Tymczasem zgiełk wokoło nie ustawał – krzyki rannych,
wołania o wodę, wołania do matki i wołania o śmierć. Leżące
konie rżały, unosiły łby i na oślep wierzgały kopytami w
powietrzu.
Gdzieś daleko Jonasz słyszał głuchy grzmot armat. Miażdżony
bólem godzinami leżał w straszliwym smrodzie, słuchając, jak
giną ludzie i zdychają zwierzęta, aż dowiedział się, co to znaczy
wojna.
Wreszcie kiedy zrozumiał, że dłużej tego nie zniesie i wolałby
już raczej śmierć, otworzył oczy i znowu znalazł się na łóżku.
Dawca nie patrzył Jonaszowi w oczy, jakby nie mogąc znieść
tego, co mu zrobił.
– Wybacz mi – powiedział.
16.

Jonasz nie chciał wracać. Nie chciał wspomnień, nie chciał


zaszczytu, nie chciał mądrości, nie chciał bólu. Chciał odzyskać
własne dzieciństwo, podrapane kolana i grę w piłkę. Siedział
samotnie w swoim domostwie, przyglądając się przez okno
zabawom dzieci albo obywatelom wracającym na rowerach po
bezbarwnym dniu spędzonym w pracy – zwykłym ludziom,
wolnym od udręk, ponieważ Jonasz został wybrany, tak jak
niegdyś inni przed nim, aby ponieść ich brzemię.
Nie miał jednak wyboru. Codziennie wracał do pokoju w
tylnym skrzydle budynku.
Po podzieleniu się z Jonaszem straszliwym wspomnieniem
wojny Dawca przez wiele dni traktował go z wielką
łagodnością.
– Jest też mnóstwo dobrych wspomnień – przypominał
Dawca. Była to prawda. Jonasz zdążył już doświadczyć
niezliczonych skrawków szczęścia, rzeczy, o których wcześniej
nawet nie słyszał.
Widział przyjęcie urodzinowe, na którym jedno z dzieci
zostało wyróżnione i uczczone w specjalny sposób, i zrozumiał
odtąd radość bycia jednostką, kimś wyjątkowym,
niepowtarzalnym i dumnym.
Odwiedzał muzea i oglądał malowidła – pełne kolorów, które
potrafił już rozpoznawać i nazywać.
W pewnym ekstatycznym wspomnieniu jechał na lśniącym,
kasztanowatym koniu po polu, które pachniało wilgotną trawą,
a potem zeskoczył z siodła przy strumyku, z którego razem z
koniem pił czystą, zimną wodę. Teraz wiedział już, co to
takiego zwierzęta – a kiedy koń podniósł głowę znad
strumienia i przyjaźnie trącił Jonasza w ramię, zrozumiał
również więzi łączące zwierzęta z ludźmi.
Wędrował po lasach i spędzał noce, siedząc przy ognisku.
Choć poprzez wspomnienia poznał ból utraty i odosobnienia,
teraz zrozumiał też, jaka radość może płynąć z przebywania w
samotności.
– Jakie wspomnienie lubisz najbardziej? – zapytał Jonasz
Dawcę. – Nie musisz go jeszcze oddawać – dodał pośpiesznie –
wystarczy, żebyś mi o nim opowiedział. Wtedy będę miał na co
czekać, bo kiedy nasza praca dobiegnie końca, oddasz mi także
i to.
Dawca uśmiechnął się.
– Połóż się – powiedział. – Oddam ci je z przyjemnością.
Jonasz poczuł się dobrze już na samym początku. Bywało tak,
że we wspomnieniu nie od razu orientował się, gdzie jest. Tym
razem jednak gładko wszedł we wspomnienie i poczuł
przenikającą je radość.
Znajdował się w pokoju pełnym ludzi. Było ciepło, z kominka
bił blask rozpalonego ognia. Przez okno widział, że jest noc i
pada śnieg. Widział kolorowe światełka, czerwone, zielone,
żółte, jak migają na drzewku, które – o dziwo – stało we
wnętrzu. Świece, postawione na stole w złoto połyskującym
świeczniku, rzucały przytłumione, migotliwe światło. Czuł
zapach jedzenia i słyszał spokojny śmiech. Na podłodze spał
pies o złotej sierści.
Pod drzewem leżały paczki owinięte w kolorowy papier i
obwiązane lśniącymi wstążkami. Jonasz przyglądał się, jak
małe dziecko zaczęło podnosić paczki i roznosić je po pokoju –
innym dzieciom, dorosłym, którzy najwyraźniej byli rodzicami,
oraz dwojgu starszych, cichych ludzi, którzy z uśmiechem
siedzieli razem na kanapie.
Jonasz patrzył, jak ludzie kolejno zaczęli rozwiązywać wstążki,
odwijać kolorowy papier i otwierać pudełka, z których
wydobywali zabawki, ubrania, książki. Słyszał okrzyki
zachwytu. Ludzie przytulali się do siebie i ściskali.
Małe dziecko podeszło do starej kobiety i usiadło jej na
kolanach, a ona przygarnęła je do siebie i zaczęła kołysać.
Jonasz otworzył oczy i rozpromieniony leżał na łóżku, wciąż
jeszcze sycąc się tym ciepłym, przytulnym wspomnieniem. Było
w nim wszystko, co nauczył się cenić.
– Co uchwyciłeś? – zapytał Dawca.
– Ciepło – odpowiedział Jonasz. – Szczęście. I... niech się
zastanowię... rodzinę. To była jakaś specjalna okazja, jakieś
święto. I coś jeszcze. Nie mogę znaleźć właściwego słowa.
– Znajdziesz je.
– Kim byli ci starzy ludzie? Dlaczego tam byli?
Jonasz był zaskoczony, widząc ich w pokoju. W społeczności
osiedla starcy nigdy nie opuszczali własnego specjalnego
miejsca, domu starców, w którym zapewniano im troskliwą
opiekę i szacunek.
– Nazywano ich dziadkami.
– To znaczy?
– Dawno temu to słowo oznaczało rodziców czyichś rodziców.
– I tak dalej, i dalej wstecz? – roześmiał się Jonasz. – Rodzice
rodziców rodziców rodziców?
Dawca również się roześmiał.
– Owszem. To tak, jakbyś oglądał samego siebie oglądającego
w lustrze samego siebie, oglądającego samego siebie w lustrze.
Jonasz zmarszczył brwi.
– Przecież moi rodzice też musieli mieć swoich rodziców!
Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Kim są rodzice
moich rodziców? Gdzie oni są?
– Możesz to sprawdzić w archiwum akt jawnych. Tam
znajdziesz ich imiona. Ale zastanów się, synu. Kiedy zwrócisz
się o przydzielenie ci dzieci, kim będą rodzice ich rodziców?
– To oczywiście będą moi rodzice.
– A gdzie oni wtedy będą?
Jonasz zastanowił się.
– Ach – powiedział powoli. – Kiedy skończę swoje szkolenie i
zostanę pełnoprawnym dorosłym, otrzymam własne
domostwo. A potem, po kilku latach, to samo będzie z Lilią:
dostanie własne domostwo, może własne dzieci, jeśli się o nie
zwróci, i wtedy moi rodzice.
– No właśnie.
– Dopóki będą nadal pracować i pozostaną produktywni dla
społeczności, będą mieszkać z innymi bezdzietnymi dorosłymi.
A wtedy przestaną być częścią mojego życia. I potem, kiedy
przyjdzie czas, pójdą do domu starców – ciągnął Jonasz,
zastanawiając się na głos. – Tam będą mieli zapewnioną
fachową opiekę i szacunek, a kiedy zostaną zwolnieni, odbędzie
się ceremonia.
– Na którą nie pójdziesz – zauważył Dawca.
– Oczywiście, że nie, przecież nawet nie będę o tym wiedział.
Wtedy będę już zajęty własnym życiem. Tak samo Lilia. Więc
nasze dzieci, jeśli je dostaniemy, też nie poznają rodziców
swoich rodziców. Świetnie wszystko działa w naszej
społeczności, prawda? – zapytał Jonasz. – Dopóki nie dostałem
tego wspomnienia, nawet nie zdawałem sobie sprawy, że
kiedyś było inaczej.
– Prawda – zgodził się Dawca.
– Ale mimo wszystko – zawahał się Jonasz – bardzo mi się
podobało w tym wspomnieniu. Chyba rozumiem, dlaczego
lubisz je najbardziej. Ale jakoś nie mogłem uchwycić słowa na
opisanie uczucia, które tam było takie silne.
– Miłość – podpowiedział mu Dawca.
– Miłość – powtórzył Jonasz. Zarówno słowo, jak samo
pojęcie były dla niego nowe.
Przez chwilę obaj milczeli. Potem odezwał się Jonasz:
– Dawco?
– Tak?
– Chciałbym coś powiedzieć, ale czuję się bardzo głupio.
Okropnie głupio.
– Niepotrzebnie. Tutaj nic nie jest głupie. Musisz zaufać
wspomnieniom i uczuciom, które z nich płyną.
– Chciałbym powiedzieć... – zaczął Jonasz ze wzrokiem
wbitym w podłogę. – Wiem, że już nie masz tego wspomnienia,
bo oddałeś je mnie, więc może mnie nie zrozumiesz.
– Zrozumiem. Pozostał mi niewyraźny okruch tego
wspomnienia. Zresztą, mam wiele innych wspomnień różnych
rodzin, świąt, szczęścia. Miłości.
Jonasz szybko wyrzucił z siebie to, co czuł.
– Pomyślałem, że. To znaczy rozumiem, że to nie jest zbyt
praktyczny sposób na życie, żeby starcy mieszkali w tym
samym miejscu co inni, i może nie mieli tak dobrej opieki jak
teraz, i że nasze sposoby są może lepsze. Ale i tak myślałem
sobie, to znaczy czułem, że wtedy właściwie było dobrze. I
żałowałem, że u nas tak nie jest, że ty nie możesz być moim
dziadkiem. Rodzina w tym wspomnieniu wydawała się jakby
bardziej. – Urwał, bezskutecznie szukając odpowiedniego
słowa.
– Jakby pełniej sza – podsunął Dawca.
Jonasz pokiwał głową.
– Podobało mi się uczucie miłości – wyznał. Nerwowo zerknął
na głośnik wiszący na ścianie, aby upewnić się, że nikt nie
słyszy. – Żałuję, że my go już nie mamy – szepnął. – Oczywiście
– dodał pośpiesznie – rozumiem, że to by się nie sprawdziło.
Że jest dużo lepiej, kiedy jesteśmy zorganizowani tak jak teraz.
Rozumiem, że to był niebezpieczny sposób na życie.
– Dlaczego?
Jonasz zawahał się. Sam nie był do końca pewien, co ma na
myśli. Wyczuwał w tym sposobie życia jakieś ryzyko, ale nie
potrafił go sobie do końca uzmysłowić.
– No... – stwierdził wreszcie, rozpaczliwie czepiając się
jakiegokolwiek wyjaśnienia – oni tam mieli ogień, w samym
środku pokoju. W kominku płonął ogień. A na stole były
świece. Wcale się nie dziwię, że takie rzeczy zostały zakazane.
Ale i tak – dodał powoli, prawie do samego siebie – podobało
mi się światło i ciepło ognia.

– Mamo? Tato? – zapytał z wahaniem Jonasz po wieczornym


posiłku. – Chciałbym wam zadać jedno pytanie.
– O co chodzi, Jonaszu? – zapytał ojciec.
Jonasz zmusił się do wypowiedzenia słów, które układał w
głowie przez całą powrotną drogę do domu, chociaż czuł, jak na
twarzy rozlewa mu się rumieniec skrępowania.
– Czy wy mnie kochacie?
Przez chwilę panowało niezręczne milczenie. Wreszcie ojciec
zaśmiał się lekko.
– Jonaszu, jak słowo daję. Odrobinę precyzji językowej!
– Jak to? – zapytał Jonasz. Rozbawienie nie było tym, czego
oczekiwał.
– Ojciec chce powiedzieć, że użyłeś szalenie ogólnikowego
słowa, tak pozbawionego treści, że już niemal całkowicie wyszło
z użycia – starannie wyjaśniła matka.
Jonasz patrzył, nie rozumiejąc. Pozbawione treści?
Nigdy dotąd nie doznał wrażenia, w którym czułoby się
głębszą treść niż w tamtym wspomnieniu.
– A nasza społeczność nie może przecież funkcjonować
gładko, jeśli nie będziemy dbali o precyzję językową. Możesz
zapytać, czy sprawia nam przyjemność przebywanie z tobą –
odpowiedź będzie twierdząca.
– Albo – podsunął ojciec – czy jesteśmy dumni z twoich
osiągnięć. Z całego serca odpowiedzielibyśmy, że tak.
– Czy rozumiesz, dlaczego używanie słowa „miłość” jest czymś
nieodpowiednim? – chciała upewnić się matka.
Jonasz kiwnął głową.
– Tak, dziękuję, rozumiem – odpowiedział powoli.
Po raz pierwszy skłamał rodzicom.
– Gabriel? – tej samej nocy Jonasz szepnął nowemu dziecku.
Kojec znowu stał w jego pokoju. Po tym, jak Gabriel smacznie
przespał cztery noce w pokoju Jonasza, rodzice uznali, że
eksperyment zakończył się sukcesem, a Jonasz jest bohaterem.
Gabriel szybko rósł, umiał już chodzić na czworakach po całym
pokoju, śmiał się i próbował stawać na własnych nogach. Teraz,
wyrokował szczęśliwy ojciec, skoro potrafi już przespać noc, na
pewno zostanie przeniesiony z ośrodka opieki. Otrzyma
oficjalne imię i w grudniu – a więc już za dwa miesiące –
zostanie przekazany własnej rodzinie.
Jednak kiedy Gabriel został zabrany z pokoju Jonasza, znowu
przestał sypiać i całą noc płakał.
Teraz znalazł się więc z powrotem w sypialni Jonasza, gdyż
uznano, że potrzeba mu jeszcze trochę czasu. A skoro Gabi
najwyraźniej czuł się u Jonasza dobrze, miał tam pozostać
nieco dłużej, dopóki nie nauczy się przesypiać nocy. Piastuni
patrzyli na przyszłość Gabriela z wielkim optymizmem.
Gabriel nie zareagował na szept Jonasza. Spał twardym snem.
– Gabi, wszystko może się zmienić – kontynuował Jonasz. –
Wszystko może być inne. Nie wiem jak, ale musi być jakiś
sposób, żeby wszystko nie było identyczne. Mogłyby na
przykład istnieć kolory. I dziadkowie – dodał, patrząc w
ciemności na sufit sypialni. – A każdy miałby własne
wspomnienia. Ty wiesz, co to takiego – szepnął, odwracając się
w stronę kojca.
Gabriel oddychał równo i głęboko. Jonasz lubił, kiedy Gabriel
był z nim, chociaż czuł się trochę winny z powodu swojego
sekretu. Co noc przekazywał Gabrielowi jakieś wspomnienia:
wspomnienia wycieczek łodzią i słonecznych majówek,
wspomnienia deszczu uderzającego miękko o szyby.
Wspomnienia tańca na bosaka po mokrej trawie.
– Gabi?
Nowe dziecko poruszyło się lekko przez sen. Jonasz spojrzał w
jego stronę.
– Mogłaby istnieć miłość – szepnął.
Następnego ranka Jonasz po raz pierwszy nie wziął swojej
pigułki. Coś, co zakiełkowało w nim dzięki wspomnieniom,
kazało mu ją wyrzucić.
17.

– W DNIU DZISIEJSZYM OGŁASZAMY POZAPLANOWY


DZIEŃ WOLNY.
Jonasz, rodzice, Lilia – wszyscy odwrócili się zaskoczeni ku
głośnikowi, z którego rozległo się obwieszczenie. Podobna rzecz
zdarzała się niezmiernie rzadko i cała społeczność uwielbiała
takie sytuacje. Dorośli nie musieli w tym dniu iść do pracy, a
dzieci – do szkoły ani na szkolenia. Wszelkie niezbędne
obowiązki – opiekę nad dziećmi, dostawy żywności, opiekę nad
starcami – przejmowali robotnicy zastępczy, którzy dostaną
swój wolny dzień później. Cała społeczność miała wolne.
Jonasz wydał radosny okrzyk i odłożył teczkę z pracą domową.
Właśnie miał wychodzić do szkoły. Teraz szkoła była dla niego
mniej ważna – a już niedługo oficjalna nauka w szkole miała
dobiec końca. Mimo to dwunastolatkowie, choć rozpoczęli
swoje szkolenia do wykonywania dorosłych obowiązków, nadal
musieli uczyć się na pamięć niekończących się list przepisów
oraz poznawać najnowsze technologie.
Jonasz życzył rodzicom, siostrze i Gabrielowi dobrego dnia,
po czym wsiadł na rower i wyruszył na poszukiwanie Aszera.
Już od czterech tygodni nie brał pigułek. Wróciło pobudzenie i
Jonasz czuł się nieco winny i skrępowany z powodu
przyjemnych snów, które przychodziły do niego nocą. Wiedział
jednak, że nie potrafiłby już wrócić do wyzbytego uczuć świata,
w którym żył tak długo.
Jego nowe, spotęgowane uczucia przenikały nie tylko sny.
Choć Jonasz wiedział, że częściowo są one wywołane
odstawieniem pigułek, uznał, że uczucia biorą się również ze
wspomnień. Widział już wszystkie kolory – nauczył się też
zatrzymywać na nich wzrok, więc w jego oczach drzewa, trawy i
krzewy były odtąd zawsze zielone. Zarumienione policzki
Gabriela utrzymywały różowy odcień nawet podczas snu. A
jabłka były już zawsze, ale to zawsze czerwone.
W swoich wspomnieniach Jonasz zdążył już obejrzeć oceany,
górskie jeziora i bulgocące leśne strumienie i teraz inaczej już
patrzył na znajomą, szeroką rzekę płynącą wzdłuż ścieżki.
Widział całe zawarte w niej światło i wszystkie barwy niesione
przez jej spokojne wody, całą związaną z nią historię. Wiedział
już, że Poza Granicą jest jakieś miejsce, z którego przybyła, a
także inne, do którego płynie.
Czuł się szczęśliwy w tym nieplanowanym dniu wolnym –
zawsze czuł się tak w wolne dni, ale tym razem jego szczęście
było głębsze niż kiedykolwiek wcześniej. Pamiętając jak zawsze
o językowej precyzji, Jonasz zdał sobie sprawę, że doświadcza
uczuć o nowej głębi. W pewnym sensie nie były to te same
uczucia, o których co wieczór rozmawiali bez końca wszyscy
obywatele w każdym domostwie.
„Czułam się zła, bo ktoś łamał przepisy na placu zabaw”,
stwierdziła kiedyś Lilia, zaciskając drobną dłoń w pięść, żeby
pokazać swój gniew. Cała rodzina – także Jonasz – rozmawiała
wtedy o możliwych powodach, dla których złamano przepisy, i
podkreślała potrzebę wyrozumiałości i cierpliwości, aż Lilia
rozluźniła zaciśniętą piąstkę i gniew przeszedł.
Jednak Lilia nie czuła wcale gniewu, uświadomił sobie teraz
Jonasz. Była to jedynie powierzchowna niecierpliwość,
rozdrażnienie – nic więcej. Jonasz był tego pewien, bo teraz
wiedział już, czym jest gniew. W swoich wspomnieniach zdążył
doświadczyć niesprawiedliwości i okrucieństwa, na myśl o
których wzbierała w nim taka wściekłość, że spokojna rozmowa
przy wieczornym posiłku na podobny temat po prostu nie
wchodziła w grę.
„Dzisiaj czuję się smutna”, mówiła jego matka, a on ją
pocieszał.
Teraz jednak Jonasz miał już doświadczenie prawdziwego
smutku. Poznał, co to żałoba. Wiedział, że takich uczuć nie da
się szybko ukoić.
Takie uczucia były głębsze i nie wymagały słów. Były dotkliwe.
Dzisiaj Jonasz czuł szczęście.
– Aszer! – Wypatrzył rower przyjaciela, oparty o drzewo na
skraju boiska. Obok na ziemi leżały bezładnie inne rowery. W
dni wolne nie obowiązywały zwykłe przepisy porządkowe.
Jonasz gwałtownie zahamował, zarzucając tylnym kołem, po
czym rzucił swój rower obok pozostałych.
– Hej, Aszer! – zawołał, rozglądając się. Boisko wydawało się
puste. – Gdzie jesteś?
– Bach! – usłyszał głos dziecka zza pobliskiego krzaka. – Ta,
ta, ta, ta, ta!
Jedenastolatka imieniem Tania chwiejnym krokiem
wynurzyła się z ukrycia.
Dramatycznym gestem chwyciła się za brzuch i ruszyła
zygzakiem po boisku, potykając się i jęcząc.
– Dostałam! – krzyknęła i z uśmiechem upadła na ziemię.
– Bang!!!
Stojący na skraju boiska Jonasz poznał głos Aszera. Widział,
jak jego przyjaciel przeskoczył od jednego drzewa za drugie,
celując z wyimaginowanej broni.
– Bang!!! Jonasz, stoisz na linii ognia! Uważaj!
Jonasz odsunął się. Podszedł do roweru Aszera i uklęknął,
żeby się skryć. Często bawił się w to z innymi dziećmi – zabawę
w dobrych i złych, nieszkodliwą rozrywkę, która pozwalała im
się wyszaleć i trwała tak długo, aż wszyscy znaleźli się na ziemi,
powykręcani w zwariowanych pozach.
Nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że jest to zabawa w
wojnę.
– Do ataku! – Okrzyk dobiegł zza małego magazynu, w
którym przechowywano sprzęt do zabaw. Runęło zza niego
troje dzieci, celując z trzymanych na niby karabinów.
Z drugiej strony boiska rozległ się drugi okrzyk:
– Do kontrataku, naprzód!
Z różnych kryjówek wyłoniła się horda dzieci – Jonasz
zauważył wśród nich Fionę – które biegły przygięte do ziemi,
strzelając poprzez całą szerokość boiska. Niektóre chwytały się
przesadnymi gestami za serca i brzuchy, udając, że zostały
trafione, po czym padały na ziemię, tłumiąc chichot.
Jonasz poczuł, jak wzbierają w nim emocje. Ani się obejrzał,
jak wszedł na boisko.
– Dostałeś, Jonasz! – wrzasnął Aszer zza drzewa. – Bang!!!
Znowu dostałeś!
Jonasz stał sam na środku boiska. Nacierające armie zwolniły,
dzieci wyprostowały się i przyglądały mu się z niepokojem.
Jonasz znowu widział w myślach twarz chłopca, który umierał
na polu bitwy, błagając go o wodę. Czuł, że coś go dławi w
gardle i nie pozwala mu oddychać.
Jedno z dzieci uniosło nieistniejący karabin i wycelowało w
Jonasza: „Ta, ta, ta!”. Potem wszyscy zamilkli. W niezręcznej
ciszy słychać było tylko przyspieszony oddech Jonasza, który
usiłował opanować łzy.
Potem, kiedy nic się nie stało, dzieci nerwowo popatrzyły po
sobie i rozeszły się powoli. Słyszał, jak podnoszą rowery i
odjeżdżają.
Zostali tylko Aszer i Fiona.
– Jonasz, co się stało? To była tylko zabawa – powiedziała
Fiona.
– Wszystko popsułeś – stwierdził poirytowanym tonem Aszer.
– Nie bawcie się tak więcej – rzekł błagalnie Jonasz.
– To ja jestem szkolony na zastępcę kierownika do spraw
rekreacji, nie ty – zauważył zdenerwowany Aszer. – Gry i
zabawy nie należą do twojej specjalności.
– Specjalizacji – poprawił go mechanicznie Jonasz.
– Nieważne. Nie będziesz nam mówił, w co się bawić, choćbyś
nawet miał zostać nowym Odbiorcą. – Aszer nagle spojrzał na
niego ostrożnie. – Przepraszam, że nie traktuję cię z należytym
szacunkiem.
– Aszer – powiedział Jonasz. Starał się mówić rozważnie i
serdecznie, żeby wyrazić dokładnie to, co miał na myśli. – Nie
mogłeś o tym wiedzieć. Ja też do niedawna o tym nie
wiedziałem. Ale ta zabawa jest okrutna. W przeszłości...
– Jonasz, powiedziałem przepraszam.
Jonasz westchnął. Sprawa była skazana na niepowodzenie.
Oczywiście, że Aszer nic nie zrozumie.
– Przyjmuję twoje przeprosiny, Aszer – powiedział
zmęczonym głosem.
– Chcesz się przejechać nad rzekę, Jonasz? – spytała Fiona,
nerwowo przygryzając wargę.
Jonasz spojrzał na nią – wyglądała przepięknie. Przez krótką
chwilę myślał, że niczego nie pragnie bardziej niż spokojnej
przejażdżki ścieżką wzdłuż rzeki i rozmowy ze swoją delikatną
przyjaciółką. Ale wiedział już, że podobne przyjemności zostały
mu odebrane. Potrząsnął głową. Po chwili przyjaciele odwrócili
się i poszli w stronę rowerów. Jonasz patrzył, jak odjeżdżają.
Ciężkim krokiem podszedł do ławki obok magazynu i usiadł,
ogarnięty poczuciem straty. Jego dzieciństwo, swoboda,
bezpieczeństwo – wszystko wydawało się wymykać mu z rąk.
Odkąd zdobył swoje nowe, spotęgowane uczucia, przytłaczały
go śmiech i krzyk rówieśników, ich zabawa w wojnę. Ale
wiedział, że bez wspomnień nikt go nie zrozumie. Czuł
ogromną miłość do Aszera i Fiony. Jednak nie mógł im
przekazać wspomnień. Miał pewność, że niczego nie zdoła
zmienić.

Tego wieczoru, kiedy wrócił do swojego domostwa, Lilia


szczebiotała wesoło, jak cudownie spędziła wolny dzień, bawiąc
się z przyjaciółmi, jedząc posiłek pod gołym niebem oraz –
przyznała się – przez chwilę próbując jeździć na rowerze ojca.
– Nie mogę się doczekać, kiedy za miesiąc dostanę własny
rower. Rower taty jest za duży. Przewróciłam się – wyjaśniła
spokojnie. – Całe szczęście, że Gabi nie siedział w swoim
foteliku!
– No myślę, że to wielkie szczęście – zgodziła się matka,
surowo marszcząc czoło na samą myśl o podobnej możliwości.
Gabriel pomachał rączkami na dźwięk własnego imienia.
Dopiero przed tygodniem nauczył się sam chodzić. W centrum
opieki pierwsze kroki nowego dziecka zawsze były okazją do
świętowania, stwierdził ojciec, ale i oznaczały wprowadzenie
dyscypliny. Teraz ojciec co wieczór przynosił ze sobą do domu
cienką trzcinkę, na wypadek gdyby Gabriel nie zachowywał się
jak należy.
Ale Gabriel był szczęśliwym, wesołym berbeciem. Teraz ruszył
niepewnym krokiem przez cały pokój, śmiejąc się.
– Ga! – zaszczebiotał. – Ga! – Zawsze tak wymawiał własne
imię.
Jonasz rozjaśnił się. Do tej pory dzień był przygnębiający,
mimo że dobrze się zaczął. W tej chwili jednak wyrzucił z siebie
ponure myśli. Pomyślał, że mógłby zacząć uczyć Lilię jeździć na
rowerze, żeby już całkiem niedługo mogła z dumą odjechać ze
swojej ceremonii dziewięciolatków. Trudno było uwierzyć, że
upłynął już prawie rok, odkąd przeszedł do dwunastolatków.
Jonasz uśmiechnął się, patrząc, jak nowe dziecko ostrożnie
stawia jedną stopę za drugą, uśmiechając się do samego siebie
z radości na tę nowo zdobytą umiejętność.
– Dzisiaj muszę wcześniej iść spać – powiedział ojciec. – Jutro
czeka mnie pracowity dzień. Urodzą się te bliźnięta, a badanie
wykazało, że są jednojajowe.
– Jedno zostaje, drugie Poza Granicę! – zawołała śpiewnie
Lilia. – Jedno zostaje, drugie Poza...
– Tato, czy to ty je zabierasz Poza Granicę? – spytał Jonasz.
– Nie, ja tylko dokonuję wyboru. Ważę obydwoje bliźniąt,
większe podaję piastunowi, który mi pomaga, a potem biorę
mniejsze, myję je i otulam w becik. Potem jeszcze mała
ceremonia zwolnienia i. – Spojrzał z uśmiechem na Gabriela. –
I pa, pa, pa! – powiedział specjalnym, słodkim tonem
zarezerwowanym dla nowych dzieci, machając do Gabriela
pożegnalnym gestem.
Gabriel zaśmiał się i odmachał.
– I wtedy ktoś po nie przychodzi? Ktoś Spoza Granicy?
– Nie inaczej, Jonaszku–kamaszku.
Jonasz z zażenowaniem przewrócił oczami, słysząc, jak ojciec
znowu używa jego głupiutkiego przydomka z dzieciństwa.
Lilia zamyśliła się głęboko.
– A co by było, gdyby Poza Granicą dali małemu bliźniakowi
jakieś imię, na przykład Jonatan, a podczas ceremonii imion
tutaj, w naszej społeczności, tego drugiego też nazwalibyśmy
Jonatan, więc dwoje dzieci miałoby takie samo imię, a do tego
wyglądałoby zupełnie tak samo, aż kiedyś, na przykład gdy
będą w sześciolatkach, jedna grupa sześciolatków pojedzie
autobusem do innego osiedla, a tam, w tym drugim osiedlu, w
innej grupie sześciolatków będzie drugi Jonatan, tylko że
będzie wyglądał zupełnie tak samo jak ten pierwszy, i może
ktoś ich pomyli i zabierze do domu nie tego Jonatana, co
trzeba, i może jego rodzice nie zauważą, a wtedy.
Lilii zabrakło tchu.
– Lilio – stwierdziła matka. – Mam wyśmienity pomysł. Może
kiedy przejdziesz do dwunastolatków, dostaniesz przydział na
gawędziarza? Już od dawna nie mieliśmy w osiedlu
gawędziarza. Ale gdybym należała do komisji, na pewno nie
wybrałabym do tej pracy nikogo innego!
Lilia uśmiechnęła się.
– Mam jeszcze lepszy pomysł na opowiadanie – ogłosiła. – A
co by było, gdybyśmy tak wszyscy byli bliźniętami, tylko nic
byśmy o tym nie wiedzieli, i wtedy Poza Granicą byłaby druga
Lilia i drugi Jonasz, i drugi tata, i drugi Aszer, i druga
przewodnicząca starszyzny, i druga...
– Lilio – jęknął ojciec. – Pora iść do łóżka.
18.

– Dawco – zapytał Jonasz następnego dnia – czy ty


kiedykolwiek zastanawiasz się nad zwolnieniem?
– Masz na myśli moje własne zwolnienie czy zagadnienie
zwalniania w ogóle?
– Chyba jedno i drugie. Przepra... To znaczy, chyba
powinienem wyrażać się precyzyjniej. Ale sam nie wiem
dokładnie, o co mi chodzi.
– Usiądź. Nie musisz leżeć, kiedy rozmawiamy.
Jonasz, który już leżał na łóżku, kiedy przyszło mu do głowy
pytanie, usiadł z powrotem.
– Myślę o tym od czasu do czasu – powiedział Dawca. – Myślę
o własnym zwolnieniu, kiedy bardzo cierpię. Czasami żałuję, że
nie wolno mi się o nie zwrócić. Ale to niemożliwe, dopóki nie
zostanie wyszkolony nowy Odbiorca.
– Czyli ja – powiedział Jonasz przygnębionym tonem. Wcale
mu się nie spieszyło do zakończenia szkolenia, kiedy to sam
miałby zostać nowym Odbiorcą. Rozumiał dobrze, jak okropnie
trudne i samotne było to życie, pomimo wszelkich zaszczytów.
– Ja też nie mogę się ubiegać o zwolnienie – powiedział. – Tak
było napisane w moich zasadach.
Dawca zaśmiał się sucho.
– Wiem o tym. Te zasady ukuli dziesięć lat temu, kiedy
poprzednia próba skończyła się porażką.
Jonasz wiele razy słyszał już o poprzednim niepowodzeniu.
Nadal jednak nie wiedział, co się stało przed dziesięcioma laty.
– Dawco – odezwał się – opowiedz mi, co się wydarzyło
dziesięć lat temu. Proszę cię.
Dawca wzruszył ramionami.
– Z pozoru to była prosta sprawa. Wybrano przyszłego
Odbiorcę, tak samo jak ciebie. Wybieranie poszło dość gładko,
odbyła się ceremonia i ogłoszono dokonany wybór. Wszyscy
wiwatowali, tak samo jak tobie. Dla Odbiorcy było to
zaskoczenie, trochę też powód do lęku, tak samo jak dla ciebie.
– Rodzice mówili mi, że to była dziewczyna.
Dawca kiwnął głową.
Jonasz pomyślał o swojej ulubionej dziewczynie, Fionie, i
zadrżał. Nie chciałby, aby jego delikatna przyjaciółka miała
przecierpieć to co on, odbierając wspomnienia.
– Jaka ona była? – zapytał Dawcę.
Dawca zamyślił się; wyglądał na zasmuconego.
– To była wyjątkowa młoda kobieta. Bardzo opanowana i
spokojna. Inteligentna, miała zapał do nauki. – Dawca
potrząsnął głową i wziął głęboki oddech. – Wiesz co, Jonaszu,
kiedy przyszła do mnie, do tego pokoju, kiedy stawiła się na
szkolenie.
Jonasz przerwał mu pytaniem.
– Powiedz, jak miała na imię? Rodzice przekazali mi, że jej
imienia nie wolno więcej wymieniać. Ale czy nie mógłbyś
powiedzieć tylko mnie samemu?
Dawca zawahał się, jakby wypowiedzenie jej imienia mogło
zadać rozdzierający ból.
– Na imię miała Rosemary – powiedział w końcu Jonaszowi.
– Rosemary. Podoba mi się to imię.
Dawca podjął opowiadanie.
– Kiedy przyszła do mnie po raz pierwszy, usiadła w tym
samym fotelu co ty pierwszego dnia. Miała wiele zapału, była
podniecona, trochę się bała. Rozmawialiśmy, próbowałem
wszystko wyjaśnić najlepiej, jak umiałem.
– Tak jak ze mną.
Dawca zaśmiał się smutno.
– Trudno jest to wyjaśnić. Wszystko tak bardzo wykracza poza
zwykłe doświadczenia. Ale starałem się, a ona słuchała
uważnie. Pamiętam, jak błyszczały jej oczy.
Nagle Dawca podniósł wzrok.
– Jonaszu, dałem ci kiedyś moje ulubione wspomnienie.
Wciąż pozostał mi jego strzępek. Pokój, rodzina, dziadkowie,
pamiętasz?
Jonasz kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał.
– Tak – odpowiedział. – Było w nim to cudowne uczucie,
które nazywasz miłością.
– Zrozumiesz więc, co czułem wobec Rosemary – wyjaśnił
Dawca. – Kochałem ją. Ciebie też kocham – dodał.
– Co się z nią stało? – spytał Jonasz.
– Zaczęło się szkolenie. Była dobrym Odbiorcą, tak samo jak
ty. Miała tyle entuzjazmu, tak ją zachwycały nowe
doświadczania. Pamiętam jej śmiech...
Głos mu się załamał i Dawca urwał.
– I co się stało? – po chwili znowu zapytał Jonasz. – Proszę
cię, powiedz mi.
Dawca zamknął oczy.
– Jonaszu, kiedy przekazywałem jej ból, myślałem, że pęknie
mi serce. Ale musiałem to zrobić, tak samo jak musiałem to
zrobić z tobą.
Zapadła cisza. Jonasz czekał. Wreszcie Dawca podjął
opowieść.
– Pięć tygodni. Tylko tyle. Dałem jej dobre wspomnienia:
przejażdżka na karuzeli, zabawa z małym kociakiem, majówka.
Czasami wybierałem jakieś wspomnienie, bo wiedziałem, że ją
rozśmieszy. W tym pokoju tak długo panowała cisza, że jej
śmiech był dla mnie jak skarb. Ale ona była taka sama jak ty,
Jonaszu. Chciała doświadczyć wszystkiego. Wiedziała, że to jej
obowiązek. Więc prosiła mnie o trudniejsze wspomnienia.
Jonasz wstrzymał na chwilę oddech.
– Nie dałeś jej chyba tamtej wojny, prawda? Zaraz na
początku?
Dawca potrząsnął głową i westchnął.
– Nie. Ani nie dałem jej fizycznego bólu. Ale dałem jej
samotność i poczucie straty. Przekazałem jej wspomnienie
dziecka odłączonego od rodziców. To było pierwsze takie
wspomnienie. Kiedy skończyłem, wydawała się oszołomiona.
Jonasz przełknął ślinę. Rosemary z jej śmiechem zaczęła mu
się wydawać realna, wyobrażał sobie, jak wstrząśnięta podnosi
się z łóżka.
Dawca opowiadał dalej.
– Wtedy wycofałem się i zacząłem jej przekazywać więcej
drobnych przyjemności. Ale kiedy poznała ból, wszystko się
zmieniło. Widziałem to w jej spojrzeniu.
– Brakowało jej odwagi? – podsunął Jonasz.
Dawca nie odpowiedział.
– Nalegała, żebym kontynuował, żebym jej nie oszczędzał.
Mówiła, że to jej obowiązek. A ja wiedziałem, że przecież ma
rację. Nie mogłem jednak zdobyć się na to, żeby jej zadać
fizyczny ból. Ale dałem jej wiele różnych rodzajów udręki.
Nędzę, głód, przerażenie. Musiałem to zrobić, Jonaszu: to był
mój obowiązek. Ona została wybrana. – Dawca spojrzał na
niego błagalnie i Jonasz pogłaskał go po dłoni. – Wreszcie
pewnego dnia skończyliśmy popołudniową sesję. To była ciężka
próba. Starałem się skończyć – tak samo jak z tobą –
przekazując jej coś wesołego, coś dobrego. Ale czasy śmiechu
już się skończyły. Wstała bardzo cicho, ze zmarszczonym
czołem, jakby podejmowała jakąś decyzję. Potem podeszła do
mnie, objęła mnie i pocałowała w policzek. – Jonasz widział,
jak Dawca pogłaskał się po policzku, przypominając sobie
dotyk ust Rosemary sprzed dziesięciu lat. – Tamtego dnia
wyszła stąd i nie wróciła do swojego domostwa. Spiker
powiadomił mnie, że poszła prosto do przewodniczącej
starszyzny i zwróciła się o zwolnienie.
– Ale to wbrew zasadom! Szkolony Odbiorca nie może
ubiegać się o zwolnienie ze społ...
– Tak mówią twoje zasady, Jonaszu. Jej były inne. Zwróciła
się o zwolnienie i musieli się zgodzić. Nigdy więcej jej nie
zobaczyłem.
A więc tak wyglądało to niepowodzenie, pomyślał Jonasz. Nie
ulegało wątpliwości, że Dawca głęboko je przeżył, ale mimo
wszystko nie przedstawiało się to zbyt strasznie. On sam,
Jonasz, nigdy by czegoś podobnego nie zrobił – nigdy nie
zażyczyłby sobie zwolnienia, choćby szkolenie było
najboleśniejsze. Dawca potrzebował następcy, a on został
wybrany.
Jonaszowi przyszła do głowy pewna myśl. Rose mary została
zwolniona prawie na samym początku szkolenia. Ale co by
było, gdyby coś się przydarzyło Jonaszowi? Teraz zdążył już
zgromadzić ładunek wspomnień z całego roku szkolenia.
– Dawco – zapytał – wiem, że nie wolno mi zwrócić się o
zwolnienie. Ale gdybym uległ jakiemuś wypadkowi? Gdybym
na przykład wpadł do rzeki jak tamten czterolatek, Kaleb? No
nie, to bez sensu, bo ja potrafię dobrze pływać. Ale gdybym nie
umiał pływać, wpadł do rzeki i zginął? Nie byłoby już nowego
Odbiorcy, ale ty zdążyłbyś oddać bardzo dużo ważnych
wspomnień, więc choćby nawet wybrali nowego Odbiorcę,
wspomnienia znikłyby, z wyjątkiem tych strzępków, które ci
zostają? A wtedy co by było, gdyby. – Nagle wybuchnął
śmiechem. – Gadam jak moja siostra Lilia.
Dawca spojrzał na niego poważnym wzrokiem.
– Po prostu trzymaj się z dala od rzeki, przyjacielu –
stwierdził. – Społeczność straciła Rosemary po pięciu
tygodniach i była to dla jej członków katastrofa. Nie potrafię
sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby stracili ciebie.
– Dlaczego to była katastrofa?
– Chyba już ci kiedyś wspominałem – przypomniał Dawca –
że kiedy Rosemary odeszła, jej wspomnienia wróciły do ludzi.
Gdyby utracili ciebie w tej rzece, Jonaszu, twoje wspomnienia
nie zginęłyby razem z tobą. Wspomnienia są wieczne. W ciągu
pięciu tygodni szkolenia nie zdążyłem jej przekazać zbyt wielu
wspomnień, a w dodatku większość z nich była dobra. Ale
posiadła również kilka strasznych wspomnień, które ją
przybiły. Na pewien czas przybiły one całą społeczność. Taki
zalew uczuć! To było dla obywateli coś zupełnie nieznanego.
Byłem tak zdruzgotany własną żałobą i stratą, własnym
poczuciem porażki, że nawet nie próbowałem im wtedy pomóc
przez to przejść. Byłem też zły. – Dawca przez chwilę milczał;
widać było, że nad czymś się zastanawia. – Wiesz co –
stwierdził wreszcie – gdyby stracili ciebie, po całym szkoleniu,
które odebrałeś, wszystkie te wspomnienia wróciłyby do nich.
Jonasz skrzywił się.
– Nie byliby zachwyceni.
– Z pewnością. W ogóle nie wiedzieliby, jak sobie z tym
radzić.
– Ja sam nie wiedziałbym, jak sobie z tym poradzić, gdyby nie
twoja pomoc – zauważył Jonasz.
Dawca kiwnął głową.
– Wydaje mi się – powiedział powoli – że mógłbym...
– Mógłbyś co?
Dawca nadal był pogrążony w myślach. Po chwili powiedział:
– Gdybyś odpłynął z prądem rzeki, pewnie mógłbym dopomóc
całej społeczności tak samo, jak pomogłem tobie. To
interesująca koncepcja. Muszę się jeszcze nad nią zastanowić.
Może jeszcze kiedyś o tym porozmawiamy. Ale nie tym razem.
Cieszę się, że jesteś dobrym pływakiem, Jonaszu. Ale trzymaj
się z dala od rzeki. – Zaśmiał się lekko, ale nie był to beztroski
śmiech. Myślami przebywał gdzie indziej, a z jego spojrzenia
wyzierało wielkie poruszenie.
Jonasz zerknął na zegar. Zawsze było mnóstwo pracy i rzadko
zdarzało się, żeby po prostu sobie siedzieli z Dawcą i
rozmawiali, tak jak przed chwilą.
– Przykro mi, że zmarnowaliśmy tyle czasu na moje pytania –
stwierdził. – Zapytałem o zwalnianie, bo mój ojciec zwalnia
dzisiaj jedno nowe dziecko, bliźniaka. Musi jednego wybrać, a
drugiego zwolnić. To się odbywa według wagi. – Jonasz znowu
zerknął na zegar. – Właściwie chyba już skończył; to musiało
się odbyć dzisiaj rano.
Dawca miał poważny wyraz twarzy.
– Nie podoba mi się, że to robią – powiedział cicho, prawie do
siebie.
– Przecież nie możemy mieć w społeczności dwóch
identycznych osób! Pomyśl, ile by to narobiło zamieszania! –
zachichotał Jonasz. – Szkoda, że nie można się temu przyjrzeć
– dodał po chwili. Zrobiło mu się przyjemnie na myśl, jak
ojciec dokonuje ceremonii, myje i otula małego bliźniaka.
Ojciec był bardzo łagodnym człowiekiem.
– Można – powiedział Dawca.
– Nie – odpowiedział Jonasz. – Dzieciom nigdy nie pozwalają
na to patrzeć. To bardzo osobista sprawa.
– Jonaszu – zaczął Dawca – wiem, że bardzo starannie
przeczytałeś swoje instrukcje szkoleniowe. Pamiętasz przecież,
że wolno ci zadać każde pytanie.
Jonasz kiwnął głową.
– No tak, ale...
– Jonaszu, kiedy już skończymy, to ty będziesz nowym
Odbiorcą. Będzie ci wolno czytać książki, będziesz miał
wspomnienia. Masz nieograniczony dostęp do wszystkiego. To
część twojego szkolenia. Jeśli chcesz zobaczyć zwolnienie,
wystarczy o to poprosić.
Jonasz wzruszył ramionami.
– No to może kiedyś się wybiorę. Ale na to akurat jest już za
późno. Jestem pewien, że miało być dzisiaj rano.
Wtedy Dawca powiedział coś, o czym Jonasz dotąd nie
wiedział.
– Wszystkie osobiste zwolnienia są nagrywane. Znajdują się w
archiwum akt niejawnych. Czy chcesz obejrzeć zwolnienie,
które odbyło się dziś rano?
Jonasz zawahał się. Obawiał się, że ojciec nie byłby
zadowolony, gdyby Jonasz miał obejrzeć coś równie
osobistego.
– Wydaje mi się, że powinieneś – stwierdził Dawca
zdecydowanym tonem.
– No dobrze – powiedział Jonasz. – Jak mam to zrobić?
Dawca wstał z fotela, podszedł do głośnika wiszącego na
ścianie i przełączył go na pozycję WŁĄCZONY.
Natychmiast odezwał się głos.
– Tak, Odbiorco? W czym mogę pomóc?
– Chciałbym obejrzeć dzisiejsze zwolnienie bliźniaka.
– Chwileczkę, Odbiorco. Dziękuję za polecenie.
Jonasz patrzył na ekran znajdujący się nad rzędem
przełączników. Jego pusta płaszczyzna zamigotała od różnych
zygzaków, potem pojawiły się jakieś liczby, a po nich data i
godzina. Jonasz był zdumiony i zachwycony podobną
możliwością, i zaskoczony, że nie wiedział o tym wcześniej.
Nagle zobaczył niewielkie pomieszczenie bez okien, całe puste
z wyjątkiem łóżka i stołu z jakimś sprzętem – Jonasz poznał
stojącą na stole wagę, widział ją już wcześniej, kiedy odbywał
zajęcia nadobowiązkowe w centrum opieki – oraz jednej szafki.
Na podłodze leżała jasna wykładzina.
– To przecież zwykły pokój – zauważył. – Myślałem, że może
to się odbywa w audytorium, żeby mogli przyjść wszyscy.
Wszyscy starcy przychodzą na ceremonię zwolnienia. Ale jeśli
to tylko nowo narodzone dziecko, pewnie nie...
– Ćśś – uciszył go Dawca, nie odrywając oczu od ekranu.
Do pokoju wszedł ojciec Jonasza w specjalnym uniformie
piastuna, niosąc w ramionach maleńkiego noworodka
owiniętego w miękki becik. Za nim weszła kobieta w podobnym
uniformie z drugim dzieckiem na ręku.
– To mój ojciec. – Jonasz zauważył, że mówi szeptem, jakby
się bał obudzić śpiące maluchy. – A ta druga piastunka to jego
asystentka. Jeszcze cały czas jest na szkoleniu, ale już niedługo
skończy.
Piastuni odwinęli dzieci z becików i położyli obu nagich,
jednakowych chłopców na łóżku. Zafascynowany Jonasz
patrzył, jak ojciec łagodnie kładzie na wadze najpierw jednego,
a potem drugiego.
– W porządku. – Ojciec uśmiechnął się do kobiety. – Przez
chwilę wydawało mi się, że ważą dokładnie tyle samo. Wtedy
dopiero mielibyśmy problem. Ale ten tutaj. – owinął jednego z
bliźniaków w becik i podał go kobiecie – waży równo sześć
funtów. Możesz go umyć, ubrać i zabrać z powrotem do
ośrodka opieki.
Kobieta wzięła nowe dziecko i wyszła tymi samymi drzwiami,
przez które weszła.
Jonasz patrzył na ojca, pochylonego nad wiercącym się na
łóżku dzieckiem.
– A ty, malutki, ważysz tylko pięć funtów i dziesięć uncji.
Mizerotka!
– Zawsze mówi takim tonem do Gabriela – zauważył z
uśmiechem Jonasz.
– Patrz – powiedział Dawca.
– Teraz go umyje i otuli becikiem – wyjaśnił mu Jonasz. – Tak
mi mówił.
– Nic nie mów, Jonaszu – nakazał dziwnym tonem Dawca. –
Patrz.
Jonasz posłusznie skupił się na ekranie, czekając, co będzie
dalej. Zwłaszcza ciekaw był samej ceremonii.
Ojciec odwrócił się i otworzył szafkę. Wyciągnął z niej
strzykawkę i małą butelkę.
Bardzo ostrożnie włożył igłę do butelki i zaczął napełniać
strzykawkę przejrzystym płynem.
Jonasz skrzywił się ze współczuciem. Wyleciało mu z głowy, że
nowe dzieci muszą dostawać zastrzyki.
Sam nie cierpiał zastrzyków, chociaż wiedział, że są
niezbędne.
Ku jego zaskoczeniu ojciec bardzo starannie przyłożył igłę do
czubka głowy nowego dziecka, nakłuwając pulsujące ciemię.
Dziecko poruszyło rękami i nogami i zaczęło płakać.
– Dlaczego on.
– Ćśś – odpowiedział ostro Dawca.
Ojciec zaczął coś mówić i Jonasz zdał sobie sprawę, że słyszy
odpowiedź na pytanie, które chciał zadać. Swoim specjalnym
tonem, przybieranym tylko wobec małych dzieci, ojciec mówił:
– Wiem, wiem. To boli, malutki. Ale musiałem znaleźć żyłę, a
w twoich łapkach żyły są jeszcze za malutkie.
Bardzo powoli nacisnął tłok, wstrzykując płyn do czaszki
dziecka, aż opróżnił całą strzykawkę.
– Gotowe. Nie było tak źle, co? – usłyszał Jonasz wesoły głos
ojca, który odwrócił się i wyrzucił strzykawkę do pustego
pojemnika.
Teraz go umyje i otuli becikiem, powiedział w duchu Jonasz,
wiedząc, że Dawca nie życzy sobie rozmów podczas ceremonii.
Kiedy tak patrzył, nowe dziecko, które przestało już płakać,
zaczęło rzucać rękami i nogami. Potem zrobiło się bezwładne –
głowa opadła mu na bok, powieki przymknęły się do połowy.
Potem znieruchomiało. Dziwnie wstrząśnięty Jonasz usiłował
rozpoznać te gesty i ten wyraz twarzy. Były znajome. Nie mógł
sobie jednak przypomnieć, skąd je zna. Patrzył na ekran,
czekając, aż coś się stanie. Ale nic się nie stało. Mały bliźniak
leżał bez ruchu. Ojciec odkładał rzeczy na miejsce. Zwinął
becik. Zamknął szafkę.
Znowu, tak jak kiedyś na boisku, Jonasz poczuł dławienie w
gardle. Znowu zobaczył twarz jasnowłosego, zakrwawionego
żołnierza i jego gasnące spojrzenie. Wspomnienie wróciło.
On je zabił! Ojciec je zabił! – uświadomił sobie wstrząśnięty
Jonasz. W odrętwieniu nie mógł oderwać wzroku od ekranu.
Ojciec posprzątał, po czym podniósł z podłogi nieduże
kartonowe pudło, położył je na łóżku i umieścił w nim
bezwładne ciałko, a potem starannie zamknął je pokrywką.
Następnie zaniósł karton na drugi koniec pokoju i otworzył w
ścianie drzwiczki, za którymi była ciemność. Przypominało to
zsyp na śmieci, który Jonasz znał ze szkoły.
Ojciec włożył pudełko z ciałem dziecka do zsypu i
zdecydowanym ruchem zamknął drzwiczki.
– Pa, pa, malutki – usłyszał Jonasz, zanim ojciec wyszedł z
pokoju. Potem ekran zgasł.
Dawca odwrócił się do Jonasza. Dosyć spokojnym tonem
dokończył opowieść:
– Kiedy spiker poinformował mnie, że Rosemary zwróciła się
o zwolnienie, włączyli taśmę, żebym mógł widzieć cały proces.
Wtedy widziałem moje piękne dziecko po raz ostatni.
Przynieśli strzykawkę i kazali jej podwinąć rękaw. Pytałeś,
Jonaszu, czy nie zabrakło jej odwagi. Nie znam się na odwadze,
nie wiem, co to takiego, co to ma właściwie oznaczać. Ale wiem,
że Rosemary siedziała tam odrętwiała z przerażenia i
bezradności, i słyszałem, jak mówi, że wolałaby zrobić sobie
zastrzyk sama. A potem zrobiła to. Ja nie patrzyłem.
Odwróciłem wzrok.
Dawca odwrócił się od Jonasza.
– To by było tyle, Jonaszu. Pytałeś, jak wygląda zwolnienie –
powiedział gorzkim tonem.
Jonasz miał wrażenie, że coś go rozszarpuje od środka, że
straszliwy ból przedziera się z głębi jego ciała i wyrywa się na
zewnątrz w przeraźliwym krzyku.
19.

– Nie pójdę! Nie wrócę do domu! Nie zmusisz mnie! – łkał


Jonasz, tłukąc łóżko pięściami.
– Jonaszu, usiądź – powiedział zdecydowanym tonem Dawca.
Jonasz usłuchał. Usiadł na brzegu łóżka, szlochając i drżąc na
całym ciele. Nie chciał spojrzeć na Dawcę.
– Możesz dziś zostać u mnie. Chcę z tobą porozmawiać. Ale
teraz musisz być przez chwilę cicho, a ja zawiadomię twoją
komórkę rodzinną. Nikt nie może usłyszeć, że płaczesz.
Jonasz poderwał się gwałtownie.
– Tak samo nikt nie słyszał, jak płacze ten mały bliźniak! Nikt
oprócz mojego ojca! – Znowu padł ze szlochem na łóżko.
Dawca czekał cierpliwie. Wreszcie Jonasz zdołał się uspokoić i
usiadł z kolanami podciągniętymi pod brodę i ramionami
drżącymi od płaczu.
Dawca podszedł do głośnika na ścianie i włączył go.
– Tak, Odbiorco? W czym mogę pomóc?
– Proszę powiadomić komórkę rodzinną nowego Odbiorcy, że
dziś zostanie tu na noc, żeby odebrać dodatkowe szkolenie.
– Zajmę się tym. Dziękuję za polecenie – powiedział głos.
– Zajmę się tym. Zajmę się tym – przedrzeźniał Jonasz
okrutnym, sarkastycznym tonem. – Zrobię wszystko. Będę
zabijał ludzi. Jakich mam zabić? Starych? Nowo narodzonych?
Zabiję ich z przyjemnością. Dziękuję za instrukcje. W czym
mogę pomóc? W czym... – Nie mógł przestać.
Dawca silnie chwycił go za ramiona. Jonasz umilkł i spojrzał
na niego.
– Posłuchaj, Jonaszu. Oni nic nie poradzą. Oni nic nie
rozumieją.
– Już mi to kiedyś mówiłeś.
– Powiedziałem tak, bo to prawda. Oni tak żyją. Takie im
stworzono życie. Takie samo życie stworzono by tobie, gdybyś
nie został wybrany na mojego następcę.
– On mnie okłamał!
– Tak mu kazali, a on zrobi wszystko, co mu każą.
– A ty? Czy i t y mnie okłamujesz? – Jonasz niemal wypluł to
pytanie.
– Wolno mi kłamać. Ale ciebie nie okłamałem nigdy.
Jonasz patrzył na Dawcę.
– Czy zwolnienie zawsze tak wygląda? Gdy się zwalnia ludzi,
którzy trzy razy złamią przepisy? I starców? Czy starców też
zabijają?
– Owszem, tak właśnie jest.
– A Fiona? Ona kocha starców! Uczy się nimi opiekować. Czy
ona już wie? Co zrobi, kiedy się dowie? Jak się poczuje? –
Jonasz grzbietem dłoni starł sobie pot z twarzy.
– Fiona już zaczęła odbierać nauki na temat subtelnej sztuki
zwalniania ludzi – powiedział mu Dawca. – Twoja rudowłosa
przyjaciółka doskonale się sprawdza w swojej pracy.
W życiu, które poznała, nie ma miejsca na uczucia.
Jonasz objął się ciasno ramionami, kołysząc się w przód i w
tył.
– Co ja mam teraz zrobić? Nie mogę wrócić! Nie mogę!
Dawca wstał.
– Najpierw zamówię dla nas wieczorny posiłek. Potem zjemy.
Jonasz znowu przybrał sarkastyczny ton.
– A potem się podzielimy naszymi uczuciami z całego dnia?
Dawca zaśmiał się z bólem.
– Jonaszu, nikt oprócz nas nie ma tutaj żadnych uczuć. A my
dzielimy się nimi od prawie roku.
– Przepraszam, Dawco – powiedział żałośnie Jonasz. – Nie
chciałem być podły. Nie wobec ciebie.
Dawca rozmasował zgarbione ramiona Jonasza.
– A kiedy już zjemy – ciągnął – ułożymy plan.
Zaskoczony Jonasz podniósł wzrok.
– Plan czego? To beznadziejne. Nic nie możemy zrobić.
Zawsze tak było. Zanim urodziłeś się ty, nim urodziłem się ja,
nim urodził się poprzedni Odbiorca i tak dalej, i dalej wstecz. –
Głos mu się załamał, kiedy wypowiedział znajomy zwrot.
– Jonaszu – odezwał się po chwili Dawca. – To prawda, tak
właśnie jest już od tak dawna, że wydaje się, jakby to było od
zawsze. Ale dzięki wspomnieniom wiemy, że nie zawsze tak
było. Kiedyś ludzie mieli uczucia. My też jesteśmy tego częścią,
więc wiemy o tym. Wiemy, że kiedyś ludzie czuli dumę,
smutek...
– Miłość – dorzucił Jonasz, przypominając sobie scenę
rodzinną, która zrobiła na nim takie wrażenie. – I ból – dodał
na wspomnienie młodego żołnierza.
– Nie ból jest najgorszy w posiadaniu wspomnień, ale
samotność. Wspomnieniami trzeba się dzielić.
– Zacząłeś się nimi dzielić ze mną – powiedział pocieszającym
tonem Jonasz.
– To prawda. Odkąd mam ciebie, zdałem sobie sprawę, że coś
się musi zmienić. Miałem takie wrażenie od lat, ale zawsze
wszystko wydawało się całkiem beznadziejne. Teraz po raz
pierwszy czuję, że może istnieje jakiś sposób – mówił powoli
Dawca. – To ty zwróciłeś mi na niego uwagę, i to zaledwie... –
Dawca zerknął na zegar – przed dwiema godzinami.
Jonasz spojrzał na niego i zamienił się w słuch.
Była już późna noc. Dawca i Jonasz bardzo długo rozmawiali.
Jonasz siedział owinięty w długą szatę Dawcy, którą mogli
nosić wyłącznie członkowie starszyzny.
Ich plan był możliwy do zrealizowania – bardzo trudny, ale
chyba możliwy. Jeśli się nie uda, Jonasz zapewne straci życie.
Ale co z tego? Nawet jeśli zostanie, i tak nie będzie miał po co
żyć.
– Dobrze – powiedział Dawcy. – Tak zrobię. Myślę, że mi się
uda. Spróbuję tak czy inaczej. Ale chcę, żebyś poszedł ze mną.
Dawca potrząsnął głową.
– Jonaszu – rzekł – przez wszystkie pokolenia, coraz dalej i
dalej wstecz, ta społeczność opierała się na Odbiorcach, którzy
mieszkali wśród niej i przechowywali wszystkie jej
wspomnienia. Przez ostatni rok przekazałem ci wiele z nich i
już ich nie odzyskam. Raz przekazane wspomnienia nie
wracają. Kiedy więc uciekniesz, sam rozumiesz, Jonaszu, że już
nigdy nie będziesz mógł wrócić...
Jonasz poważnie skinął głową. To go przerażało najbardziej.
– Tak – powiedział. – Wiem. Ale gdybyś ty poszedł ze mną.
Dawca potrząsnął głową i uciszył go ruchem ręki, po czym
mówił dalej.
– Jeśli się stąd wydostaniesz Poza Granicę, wówczas
społeczność będzie musiała sama unieść brzemię wspomnień,
które dla niej przechowywałeś. Myślę, że są do tego zdolni i że
pozwoli im to nabrać nieco mądrości. Ale będzie im
rozpaczliwie ciężko. Kiedy dziesięć lat temu straciliśmy
Rosemary, a jej wspomnienia wróciły do ludzi, ogarnęła ich
panika. A to był tylko drobny okruch w porównaniu z tymi
wspomnieniami, które teraz niesiesz w sobie. Kiedy twoje
wspomnienia wrócą, ludzie będą potrzebowali pomocy.
Pamiętasz, jak ci pomagałem na początku, kiedy odbieranie
wspomnień było dla ciebie jeszcze zupełnie nowe?
Jonasz przytaknął.
– Z początku człowieka naprawdę oblatuje strach. No i boli.
– Potrzebowałeś mnie wtedy i oni też będą mnie potrzebować.
– To na nic. Znajdą na moje miejsce kogoś innego. Wybiorą
nowego Odbiorcę.
– Nie ma osób gotowych do rozpoczęcia szkolenia,
przynajmniej nie teraz. Oczywiście, że przyspieszą procedurę
wyboru, ale nie przychodzi mi do głowy inne dziecko, które
miałoby odpowiednie cechy.
– Jest jedna dziewczynka z jasnymi oczami. Ale ona jest
dopiero w sześciolatkach.
– To prawda. Wiem, o kim mówisz. Nazywa się Katarzyna. Ale
ona jest za młoda. Będą więc zmuszeni znosić twoje
wspomnienia.
– Chciałbym, abyś poszedł ze mną, Dawco – nalegał Jonasz.
– Nie. Ja muszę zostać tutaj – powiedział zdecydowanym
tonem Dawca. – Jonaszu, ja chcę zostać. Jeśli pójdziemy obaj i
zabierzemy im wszelką ochronę przed wspomnieniami, w
społeczności nie zostanie nikt, kto mógłby im pomóc. To ich
popchnie do chaosu. Wyniszczą się nawzajem. Nie mogę stąd
odejść.
– Co nas obchodzą inni?
Dawca spojrzał na niego z pytającym uśmiechem. Jonasz
zwiesił głowę. Oczywiście, że ich obchodzili. W tym leżał cały
sens.
– Zresztą, Jonaszu – westchnął Dawca – i tak by mi się nie
udało. Czuję się już ogromnie osłabiony. Czy wiesz, że już nie
widzę kolorów?
Jonasz poczuł, że serce mu pęka. Sięgnął po dłoń Dawcy.
– Teraz ty posiadłeś kolory – powiedział Dawca – i ty masz
odwagę. Ja ci pomogę, żebyś miał siłę.
– Rok temu, kiedy przeszedłem do dwunastolatków i
zacząłem dostrzegać pierwszy kolor, powiedziałeś mi, że u
ciebie z początku było inaczej. Ale że nie zrozumiałbym tego.
Dawca rozpromienił się.
– To prawda. I wiesz co, Jonaszu? Przy całej twojej obecnej
wiedzy, pomimo tych wszystkich wspomnień, choć tyle się
nauczyłeś, nadal byś tego nie zrozumiał! A to dlatego, że byłem
trochę samolubny i nic ci z tego nie przekazałem. Chciałem to
zatrzymać dla siebie do samego końca.
– Co zatrzymać?
– To zaczęło do mnie przychodzić, kiedy byłem małym
chłopcem, jeszcze młodszym od ciebie. W moim przypadku to
nie było widzenie rzeczy, których nie widzą inni, ale coś innego.
Ja słyszałem rzeczy, których nie słyszeli inni.
Jonasz zmarszczył brwi, usiłując zrozumieć, o co może
chodzić Dawcy.
– I co słyszałeś? – zapytał.
– Muzykę – powiedział z uśmiechem Dawca. – Zacząłem
słyszeć coś naprawdę niezwykłego, co nazywa się muzyką.
Zaraz ci jej trochę przekażę, zanim pójdę spać.
Jonasz zdecydowanie potrząsnął głową.
– Nie, Dawco – powiedział. – Chcę, żebyś to zatrzymał, żebyś
to miał ze sobą, kiedy mnie już nie będzie.
20.

Jonasz poszedł do domu następnego ranka, pogodnie


przywitał rodziców i gładko skłamał, że noc upłynęła mu na
przyjemnej, interesującej pracy. Ojciec uśmiechnął się i równie
gładko skłamał, jak przyjemnie minął mu poprzedni dzień.
Przez cały dzień spędzony w szkole nad lekcjami Jonasz
obracał w myślach ułożony plan. Wszystko wydawało się
zaskakująco, niepokojąco proste. Jonasz i Dawca wiele razy
zastanawiali się nad nim od początku do końca, aż do późnej
nocy.
Przez kolejne dwa tygodnie, w miarę zbliżania się grudniowej
ceremonii, Dawca będzie codziennie przekazywać Jonaszowi
tyle wspomnień odwagi i siły, ile tylko zdoła – obaj byli pewni,
że gdzieś Poza Granicą istnieje jakieś miejsce dla Jonasza, siła
zaś i odwaga z pewnością miały się przydać do jego odszukania.
Wówczas, w środku nocy przed samą ceremonią, Jonasz
potajemnie opuści swoje domostwo. Była to zapewne
najbardziej niebezpieczna część planu, ponieważ wychodzenie
z domostwa nocą bez wyraźnego powodu było dla obywateli
osiedla poważnym naruszeniem przepisów.
– Wyjdę z domu o północy – powiedział Jonasz. – Do tej pory
sprzątacze zdążą zebrać pozostałości po wieczornym posiłku, a
ekipy konserwacji dróg nie pracują tak wcześnie, więc o ile ktoś
nie będzie miał jakiejś nagłej sprawy do załatwienia, nikt nie
powinien mnie zobaczyć.
– Nie wiem, co powinieneś zrobić, kiedy ktoś cię zobaczy,
Jonaszu – zadumał się Dawca. – Oczywiście mam
wspomnienia najróżniejszych ucieczek, ludzi uchodzących
przed najstraszniejszymi rzeczami od początku historii świata.
Ale żadna sytuacja nie jest taka sama. Nie mam takiego
wspomnienia jak to.
– Będę ostrożny – powiedział Jonasz. – Nikt mnie nie
zauważy.
– Jako szkolony Odbiorca już teraz jesteś otaczany wielkim
szacunkiem, więc chyba nie będą się dopytywać zbyt
natarczywie.
– Może po prostu powiem, że mam ważną sprawę do
załatwienia dla Odbiorcy. Powiem, że to przez ciebie
wyszedłem z domu nocą – droczył się Jonasz.
Obaj zaśmiali się, choć nieco nerwowo. Jednak Jonasz był
przekonany, że jakoś uda mu się cichaczem wymknąć z domu i
zabrać ze sobą dodatkowe ubranie na zmianę. Wtedy po cichu
zaprowadzi rower nad rzekę i ukryje go w zaroślach, obok
położy złożone w kostkę ubranie, a następnie w ciemnościach
uda się pieszo do pokoju Dawcy.
– Nocą w portierni nie ma nikogo – wyjaśnił Dawca. – Nie
zamknę drzwi na klucz. Po prostu wślizgniesz się do pokoju.
Będę na ciebie czekał.
Po przebudzeniu rodzice odkryją, że Jonasz zniknął. Przy
okazji znajdą pogodną kartkę z wyjaśnieniem, że wybrał się na
poranną przejażdżkę nad rzekę i wróci w porę na ceremonię.
Rodzice będą zirytowani, ale nie zaniepokojeni. Uznają, że
zachował się bezmyślnie, i zastanowią się nad jakąś karą dla
niego na później. Będą czekać, coraz bardziej zdenerwowani, aż
w końcu będą musieli wyjść z domu, zabierając Lilię na
ceremonię bez niego.
– Ale nic nikomu nie wspomną – powiedział Jonasz z
przekonaniem. – Nie będą chcieli zwracać niczyjej uwagi na
moją nieuprzejmość, bo to by źle świadczyło o nich jako o
rodzicach. W dodatku wszyscy będą tak zajęci ceremonią, że
nikt pewnie nawet nie zauważy, że mnie nie ma. Teraz, kiedy
przeszedłem do dwunastolatków i odbieram szkolenie, nie
muszę już siedzieć z własną grupą. Więc Aszer uzna, że jestem
z rodzicami albo z tobą...
– A twoi rodzice pomyślą, że jesteś z Aszerem albo ze mną.
Jonasz wzruszył ramionami.
– Trochę potrwa, zanim się wszyscy zorientują, że mnie tam w
ogóle nie ma.
– A wtedy my będziemy już daleko.
Wczesnym rankiem Dawca zamówi przez spikera pojazd z
kierowcą. Dawca często odwiedza inne osiedla i spotyka się z
ich starszyzną – jego obowiązki rozciągają się na całą okolicę.
Nie będzie w tym więc niczego nadzwyczajnego.
Na ogół Dawca nie przychodzi na grudniową ceremonię. W
zeszłym roku był na niej obecny ze względu na wybór Jonasza,
w którym miał swój udział, jednak zwykle jego życie jest
oddzielone od społeczności.
Nikt nie skomentuje jego nieobecności ani faktu, że
postanowił wyjechać akurat tego dnia.
Kiedy przyjedzie kierowca, Dawca odeśle go na chwilę w
jakiejś drobnej sprawie. Pod nieobecność kierowcy pomoże
Jonaszowi ukryć się w ładowni pojazdu i zaopatrzy go w zapas
jedzenia, który odłoży z własnych posiłków przez najbliższe
tygodnie.
Kiedy zacznie się ceremonia, w której weźmie udział cała
społeczność, Dawca z Jonaszem będą już tymczasem w drodze.
Do południa nieobecność Jonasza zostanie spostrzeżona i
wywoła poważne obawy. Ceremonia nie będzie przerwana –
byłoby to nie do pomyślenia. Jednak po osiedlu zostaną
rozesłani ludzie i rozpoczną się poszukiwania.
Zanim znajdą rower i zapasowe ubranie Jonasza, Dawca
wyruszy w powrotną drogę, a tymczasem Jonasz będzie już
zmierzał Poza Granicę.
Po swoim powrocie Dawca zastanie osiedle ogarnięte
zamętem i paniką. W obliczu zupełnie nowej sytuacji, bez
ukojenia i mądrości płynących ze wspomnień, społeczność nie
będzie wiedziała, co począć, i zwróci się do niego o radę.
Dawca uda się do audytorium, w którym nadal będą
zgromadzeni ludzie. Wejdzie na scenę i poprosi wszystkich o
uwagę. Ogłosi z powagą, że Jonasz utopił się w rzece, i
natychmiast rozpocznie ceremonię utraty.
„Jonasz, Jonasz”, będą powtarzali, tak jak kiedyś powtarzali
imię Kaleba. Dawca będzie przewodniczył ceremonii. Wspólnie
pozwolą, aby obecność Jonasza opuściła ich życie, chórem
wymawiając jego imię coraz ciszej i ciszej, dopóki nie zniknie,
dopóki nie stanie się jedynie cichym, z rzadka powtarzanym
szmerem, aż pod koniec dnia odejdzie na zawsze i nigdy więcej
nie zostanie wspomniany.
Wtedy ich uwaga skupi się na przygniatającym zadaniu
znoszenia wspomnień. W tym pomoże im Dawca.

– Owszem, rozumiem, że będą cię potrzebowali – stwierdził


Jonasz pod koniec długiej rozmowy, w trakcie której układali
cały plan. – Ale ja też ciebie potrzebuję. Proszę cię, chodź ze
mną. – Jonasz znał odpowiedź z góry, jeszcze zanim po raz
ostatni ponowił swoją prośbę.
– Moja praca dopiero wtedy dobiegnie końca – odpowiedział
łagodnie Dawca – kiedy cała społeczność zostanie
przemieniona i uzdrowiona. Jestem ci wdzięczny, Jonaszu, bo
bez ciebie nie wpadłbym na to, jak wywołać zmianę. Ale teraz
twoją rolą jest uciec, a moją – zostać tutaj.
– Czy ty nie chcesz być ze mną, Dawco? – zapytał smutno
Jonasz.
Dawca przytulił go.
– Kocham cię, Jonaszu – powiedział. – Ale na mnie czeka
inne miejsce. Kiedy już skończę swoją pracę tutaj, chcę być z
moją córką.
Do tej pory Jonasz siedział ze spuszczoną głową, wpatrując się
w podłogę. Teraz podniósł wzrok i zaskoczony powiedział:
– Nie wiedziałem, że masz córkę! Mówiłeś, że miałeś
małżonkę, ale o córce nic nie wiedziałem.
Dawca uśmiechnął się i kiwnął głową. Po raz pierwszy od
długich miesięcy, które spędzili razem – uznał Jonasz – Dawca
wyglądał na naprawdę szczęśliwego.
– Na imię miała Rosemary – powiedział Dawca.
21.

Uda się. Mam szansę – nieustannie powtarzał sobie Jonasz


przez cały dzień.
Ale wieczorem wszystko przybrało inny obrót. Wszystko –
cały drobiazgowo układany plan – legło w gruzach.

Jonasz musiał uciekać jeszcze tej samej nocy. Opuścił


domostwo zaraz po tym, jak ściemniało niebo i ucichło osiedle.
Narażał się strasznie, bo tu i ówdzie nadal pracowały różne
ekipy, jednak ukryty w cieniu Jonasz skradał się cicho w
kierunku rzeki, mijając ciemne okna domostw i pusty plac
Centralny. Minął plac i na tle nocnego nieba zobaczył dom
starców ze znajomym tylnym skrzydłem. Nie mógł się jednak
zatrzymać. Nie było czasu. Teraz liczyła się każda minuta, z
każdą minutą musiał się oddalać od osiedla.
Nareszcie dotarł do mostu i pedałował w równym tempie,
pochylony nad rowerem. Daleko w dole widział ciemną,
skłębioną wodę.

O dziwo, nie czuł lęku ani żalu na myśl, że opuszcza


społeczność. Czuł jednak głęboki smutek, że razem z nią
zostawił najbliższego przyjaciela. Wiedział, że w trakcie
niebezpiecznej ucieczki musi zachować całkowitą ciszę, jednak
w sercu i w myślach głośno wołał, licząc, że Dawca, który umiał
słyszeć to, czego nie słyszą inni, domyśli się jego pożegnania.
Wszystko zdarzyło się przy wieczornym posiłku. Cała komórka
rodzinna jak zwykle spożywała go wspólnie – Lilia trajkotała,
rodzice jak zwykle wymieniali uwagi – kłamliwe, rozumiał
teraz Jonasz – na temat minionego dnia. Obok zadowolony
Gabriel bawił się na podłodze, gaworząc i co chwila radośnie
spoglądając na Jonasza. Najwyraźniej był uszczęśliwiony jego
powrotem po nocy nieoczekiwanie spędzonej poza domem.
– Baw się, baw, malutki – powiedział nagle ojciec. – To twoja
ostatnia noc spędzona w gościach.
– Jak to? – spytał Jonasz.
Ojciec westchnął, rozczarowany.
– Cóż, wiesz pewnie, że kiedy cię nie było, zawiozłem go na
noc z powrotem do ośrodka opieki. Pomyślałem, że skoro ty i
tak śpisz poza domem, warto ocenić, jak się będzie sprawował.
Wcześniej tak smacznie sypiał.
– Nie poszło najlepiej? – zapytała ze współczuciem matka.
– Za mało powiedziane – zaśmiał się ponuro ojciec. – To była
katastrofa. Mówili, że płakał przez całą noc. Nocna zmiana nie
mogła sobie z nim poradzić. Kiedy zjawiłem się w pracy, byli
wściekli nie na żarty.
– Gabi, ty łobuzie – powiedziała Lilia, cmokając z dezaprobatą
na siedzącego na podłodze uśmiechniętego berbecia.
– Więc – ciągnął ojciec – musieliśmy oczywiście podjąć jakąś
decyzję. Na dzisiejszym spotkaniu po południu nawet ja
głosowałem za zwolnieniem Gabriela.
Jonasz odłożył widelec i spojrzał na ojca.
– Zwolnieniem? – powtórzył.
Ojciec kiwnął głową.
– Cóż, przecież zrobiliśmy wszystko, co się dało, prawda?
– Prawda – potwierdziła zdecydowanie matka. Lilia też
pokiwała głową.
Jonasz z całej siły starał się utrzymać normalne brzmienie
głosu.
– Kiedy? – zapytał. – Kiedy go zwalniacie?
– Jutro z samego rana. Pora zacząć przygotowania do
grudniowej ceremonii, więc uznaliśmy, że załatwimy to od ręki.
– Jutro rano będzie pa, pa, Gabi – powiedział ojciec słodkim,
śpiewnym tonem.

Jonasz przejechał przez rzekę i zatrzymał się na chwilę, żeby


spojrzeć za siebie. Za nim leżało osiedle, w którym przeżył
swoje całe życie. Z nadejściem świtu uporządkowane,
zdyscyplinowane życie, które znał od zawsze, potoczy się dalej
– bez niego. Życie, w którym nie zdarzały się rzeczy
nieprzewidziane ani niezwykłe. Życie bez barw, bez bólu, bez
przeszłości.
Zdecydowanie przycisnął pedał stopą i ruszył dalej wzdłuż
drogi. Zbyt długie oglądanie się wstecz było niebezpieczne.
Pomyślał o wszystkich złamanych właśnie przepisach. Gdyby
go złapano, wystarczyłoby ich na wydanie wyroku skazującego.
Po pierwsze, opuścił domostwo nocą. Poważne wykroczenie.
Po drugie, wykradł żywność należącą do społeczności. Bardzo
poważne przestępstwo, choć wziął tylko resztki pozostawione
do zabrania przy drzwiach.
Po trzecie, ukradł rower ojca. Przez chwilę wahał się, stojąc w
ciemnościach obok stojaka z rowerami, nie chcąc zabierać
niczego, co należałoby do ojca, niepewny, czy będzie mógł
wygodnie jechać na większym rowerze. Jednak musiał to
zrobić, bo rower ojca miał z tyłu przymocowany fotelik dla
dziecka.
A Jonasz zabrał także Gabriela.

Czuł, jak główka dziecka delikatnie poszturchuje go w plecy na


nierównościach.
Przypięty do fotelika Gabriel spał twardym snem. Przed
opuszczeniem domostwa Jonasz zdecydowanym ruchem oparł
dłonie na plecach chłopca i przekazał mu najbardziej kojące
wspomnienie, jakie miał: wieczór i spokojnie kołyszący się
hamak, rozpięty między dwiema palmami na jakiejś wyspie,
przy wtórze hipnotycznego plusku wody, leniwie i rytmicznie
bijącej o piasek pobliskiej plaży. W miarę jak wspomnienie
wsączało się do umysłu dziecka, Jonasz czuł, że sen Gabriela
uspokaja się i pogłębia. Nawet nie drgnął, kiedy Jonasz
wyciągnął go z kojca i delikatnie posadził w wyprofilowanym
foteliku.
Jonasz wiedział, że jego ucieczka nie zostanie zauważona
przed upływem godzin nocnych. Pedałował więc szybko, siłą
woli powstrzymując zmęczenie ogarniające go z biegiem
kolejnych kilometrów. Nie zdążył przyjąć wspomnień odwagi i
siły, które zamierzał mu przekazać Dawca, musiał więc polegać
na tych, które miał do dyspozycji, i liczyć, że to wystarczy.
Mijał łukiem okoliczne osiedla z ich zaciemnionymi
domostwami. Stopniowo odległości pomiędzy poszczególnymi
osiedlami rosły, wydłużały się biegnące pomiędzy nimi odcinki
pustej drogi. Z początku Jonasz czuł ból w nogach. Potem, z
upływem czasu, przestał je czuć zupełnie.
O świcie Gabriel zaczął się kręcić. Znajdowali się akurat w
odludnym miejscu, pomiędzy polami upstrzonymi kępami
drzew. Jonasz zauważył strumień i podjechał do niego poprzez
sfałdowaną, wyboistą łąkę. Gabriel, który zdążył się już całkiem
rozbudzić, śmiał się uradowany, podskakując razem z
fotelikiem na wybojach.
Jonasz odpiął Gabriela, zsadził go z roweru i przyglądał się,
jak zachwycony malec bada źdźbła trawy i drobne gałązki.
Rower ukrył starannie w gęstych krzakach.
– Czas na poranny posiłek, Gabi! – Jonasz rozpakował nieco
jedzenia, nakarmił dziecko i posilił się sam. Potem napełnił
zabrany ze sobą kubek wodą ze strumienia i przytrzymał go
przy ustach Gabriela, żeby mógł się napić. Następnie sam napił
się łapczywie i usiadł nad strumieniem, obserwując bawiące się
dziecko.
Był wyczerpany. Wiedział, że musi się przespać, żeby dać
odpocząć mięśniom i przygotować się do dalszej,
wielogodzinnej jazdy. Podróż za dnia byłaby niebezpieczna.
Wkrótce zaczną go szukać.
Znalazł miejsce ukryte między drzewami, zabrał dziecko i
położył się, trzymając Gabriela w ramionach. Gabriel wyrywał
się wesoło niczym zapaśnik, tak jak to robili nieraz w domu,
bawiąc się, łaskocząc jeden drugiego i śmiejąc się.
– Przykro mi, Gabi – stwierdził Jonasz. – Wiem, że jest rano i
że dopiero się obudziłeś, ale musimy iść spać.
Przytulił małe ciałko i masował drobne plecy Gabriela,
mrucząc mu uspokajającą kołysankę. Potem przycisnął dłonie
mocniej i przekazał mu wspomnienie snu, miłego odpoczynku
po długim, wyczerpującym wysiłku. Po chwili głowa Gabriela
kiwnęła się i opadła Jonaszowi na pierś.
Uciekinierzy przespali razem pierwszy, niebezpieczny dzień.

Najbardziej przerażały go samoloty. Jonasz zdążył już stracić


rachubę upływających dni. Podróżowanie stało się
automatyczne – za dnia sen gdzieś w zaroślach albo między
drzewami, szukanie wody, staranne racjonowanie resztek
jedzenia i tego, co udało się znaleźć na polach. A nocami
niekończące się kilometry przemierzane na rowerze.
Mięśnie nóg miał zesztywniałe, czuł ich ból, kiedy układał się
do snu. Nabrał jednak siły i teraz rzadziej zatrzymywał się na
odpoczynek. Czasami przystawał i zsadzał Gabriela na krótką
gimnastykę – biegali wtedy razem w ciemnościach po drodze
albo przydrożnym polu. Ale za każdym razem kiedy wracał i
przypinał cierpliwego dzieciaka do fotelika, jego nogi były
gotowe do dalszej jazdy.
Miał pod dostatkiem własnych sił i nie potrzebował tych,
które miał mu przekazać Dawca. Kiedy jednak pojawiły się
samoloty, Jonasz pożałował, że nie zdążył otrzymać odwagi.
Wiedział, że samoloty wysłano, aby go odszukały. Latały tak
nisko, że budził go hałas ich silników, a czasami, kiedy
wyglądał z lękiem ze swoich kryjówek, prawie mógł dostrzec
twarze pilotów.
Wiedział, że poszukujący nie widzą kolorów, że ich ciała albo
złote loki Gabriela będą dla nich zaledwie szarymi smugami na
tle bezbarwnego listowia. Za to pamiętał z lekcji nauki i
technologii, że samoloty wyposażone są w termoczułe
urządzenia, które potrafią zidentyfikować ciepło ludzkiego ciała
i wykryć dwoje ludzi skulonych w zaroślach.
Dlatego słysząc silniki samolotów, Jonasz zawsze kładł dłonie
na Gabrielu i przekazywał mu wspomnienia śniegu, część
zachowując dla siebie, aż obaj zaczynali marznąć. Kiedy
samoloty odlatywały, przytulonymi do siebie uciekinierami
nadal wstrząsały dreszcze, dopóki nie zapadli w sen.
Czasami, przekazując Gabrielowi wspomnienia, Jonasz czuł,
że stają się one płytsze i słabsze niż do tej pory. Na to właśnie
liczyli z Dawcą we wspólnych planach: że w miarę oddalania się
od społeczności wspomnienia zaczną się odrywać i wracać do
ludzi. Teraz jednak, kiedy ich potrzebował z każdym
pojawieniem się samolotów, Jonasz usilnie starał się utrzymać
resztki wspomnień zimna.
Zazwyczaj samoloty przelatywały za dnia, kiedy Jonasz i
Gabriel byli już w ukryciu. Ale Jonasz nasłuchiwał też uważnie
po drodze, nocą, nie chcąc przegapić hałasu silników.
Przysłuchiwał się nawet Gabriel, który czasami wołał: „Molot!”,
jeszcze zanim Jonasz usłyszał budzący trwogę dźwięk. Kiedy
nadlatywały nocne samoloty, jak to się czasami zdarzało,
Jonasz ruszał pędem do najbliższego drzewa czy krzewu, padał
na ziemię i sprowadzał na siebie i Gabriela wrażenie chłodu.
Nieraz jednak naprawdę bardzo niewiele brakowało, by ich
odkryto.
Pedałując nocą wśród bezludnych obszarów, pozostawiwszy
za sobą osiedla i nie widząc dokoła ani śladu ludzkich siedzib,
Jonasz nawet na chwilę nie przestawał uważać, stale
wypatrując najbliższej kryjówki na wypadek, gdyby usłyszał
dźwięk silników samolotu.
Jednak samoloty przelatywały coraz rzadziej, a kiedy już się
zjawiały, leciały ze znacznie większą szybkością, jakby
poszukiwania prowadzono bezładnie i bez większej nadziei na
powodzenie. Wreszcie nadeszła chwila, kiedy przez całą dobę
nie pojawił się ani jeden samolot.
22.

Tymczasem krajobraz zaczął się zmieniać. Z początku zmiana


była subtelna, trudna do określenia. Droga stała się węższa i
bardziej wyboista, najwyraźniej nie docierały tu już ekipy
remontowe. Teraz trudniej było utrzymywać równowagę na
rowerze, gdy przednie koło podrygiwało na kamieniach i w
koleinach.
Pewnej nocy rower zatrzymał się gwałtownie, wpadając na
duży głaz, a Jonasz przewrócił się, instynktownie wyciągając
ręce po Gabriela. Przypięte do fotelika dziecko wyszło z tego
wypadku bez szwanku, przestraszyło się tylko, kiedy rower
przewrócił się na bok. Za to Jonasz skręcił sobie kostkę i zdarł
kolana, z których teraz ciekła mu krew, plamiąc podarte
spodnie. Z trudem wstał, podniósł rower i uspokoił Gabriela.
Stopniowo i z wahaniem Jonasz zaczął podróżować za dnia.
Zapomniał już o lęku przed samolotami, które zdążyły zapaść
się w przeszłość, pojawiły się za to inne obawy – obcy krajobraz
skrywał nowe, nieznane niebezpieczeństwa.
Drzew było coraz więcej, ciągnące się wzdłuż drogi lasy
spowijał tajemniczy, gęsty półmrok. Teraz częściej widywali
strumienie i zatrzymywali się, żeby się napić. Jonasz starannie
umył pokiereszowane kolana, sycząc z bólu za każdym
dotknięciem otartego ciała.
Dokuczający mu ból spuchniętej kostki nieco ustępował, kiedy
moczył stopę w zimnej wodzie, płynącej nieraz w rowach
wzdłuż drogi.
Jonasz na nowo zdał sobie sprawę, że bezpieczeństwo
Gabriela zależy wyłącznie od tego, czy on sam zdoła zachować
siły.
Zobaczyli pierwszy w życiu wodospad, potem pierwsze
zwierzęta.
– Molot! Molot! – zawołał Gabriel, a Jonasz błyskawicznie
skręcił pomiędzy drzewa, chociaż od wielu dni nie widział
żadnego samolotu, a i teraz nie słyszał hałasu silnika. Kiedy
zatrzymał rower w zaroślach i odwrócił się, żeby wziąć Gabriela
na ręce, zobaczył pulchną rączkę wskazującą w niebo.
Przerażony spojrzał do góry, jednak nie ujrzał samolotu.
Chociaż Jonasz nigdy nie widział niczego podobnego, dzięki
blaknącym już wspomnieniom, które kiedyś często otrzymywał
od Dawcy, zdołał rozpoznać ptaka.
Wkrótce po drodze pojawiało się wiele ptaków, nawołujących
się nad głowami Jonasza i Gabriela. Zobaczyli jelenie, a raz
także niewielkie, rudobrązowe stworzenie z grubym ogonem,
które stanęło przy drodze, przyglądając im się z ciekawością i
bez lęku. Jonasz nie wiedział, jak się nazywa. Zwolnił i przez
jakiś czas przyglądali się sobie nawzajem, aż stworzenie
odwróciło się i znikło w lesie.
Wszystko to było dla Jonasza nowością. Po życiu
wypełnionym jednakowością i przewidywalnością
niespodzianki wyłaniające się zza każdego zakrętu zapierały
mu dech w piersi. Co chwila zwalniał, żeby przyglądać się w
zdumieniu dzikim kwiatom, zachwycać się dochodzącym go z
bliska gardłowym trelem ptaka albo po prostu patrzeć, jak
wiatr porusza liśćmi na drzewach. W ciągu dwunastu lat
spędzonych w dawnym osiedlu Jonasz nigdy nie doświadczył
podobnych prostych chwil niezmiernego szczęścia.
Teraz jednak wzbierały w nim również rozpaczliwe obawy.
Najbardziej uporczywa była obawa przed śmiercią głodową.
Odkąd skończyły się pola uprawne, znalezienie żywności
graniczyło z cudem. Skromny zapas kartofli i marchwi zebrany
na ostatnim polu skończył się i teraz ani na chwilę nie
opuszczał ich głód.
Jonasz ukląkł obok strumienia, bezskutecznie usiłując
schwytać gołymi rękami rybę. Zdjęty frustracją zaczął ciskać w
wodę kamieniami, choć zdawał sobie sprawę, że i to nie zda się
na nic. Wreszcie w desperacji sporządził prymitywną sieć,
zaczepiając kocyk Gabriela na zakrzywionym kiju.
Po niezliczonych próbach wyjął z sieci dwie trzepoczące się,
srebrzyste ryby. Jonasz metodycznie posiekał je ostrym
kamieniem na kawałki, którymi podzielił się z Gabrielem.
Zjedli też trochę jagód, jednak próby złapania jakiegoś ptaka
skończyły się niepowodzeniem.
W nocy, kiedy Gabriel spał przy jego boku, Jonasz budził się
dręczony głodem i przypominał sobie dawne życie w osiedlu,
gdzie codziennie dostarczano posiłki do samego domu.
Jonasz usiłował wytężyć słabnącą pamięć i odtworzyć w niej
posiłki – udawało mu się pochwycić najwyżej krótkie, złudne
przebłyski: bankiety z ogromnymi pieczeniami, urodzinowe
przyjęcia z tortami oblanymi grubą warstwą lukru, soczyste
owoce, ciepłe od słońca i ociekające sokiem, zrywane i jedzone
prosto z drzewa.
Kiedy jednak obrazy gasły, boleśnie szarpiąca pustka w
brzuchu pozostawała. Jonaszowi przyszła nagle do głowy
ponura myśl o tym, jak kiedyś został skarcony za błędne użycie
pewnego zwrotu – „umierać z głodu”. Nigdy nie umierałeś z
głodu, usłyszał wtedy. Ani nigdy nie umrzesz.
Tymczasem Jonasz umierał z głodu. To by się nie zdarzyło,
gdyby pozostał w osiedlu. Prosta prawda. Kiedyś pragnął móc
dokonywać wyborów. Teraz zaś, kiedy dokonał wyboru, jego
wybór – opuszczenie osiedla – okazał się błędny. A on umiera z
głodu.
Ale gdyby został...
Jonasz rozwinął tę myśl. Gdyby został, przymierałby głodem
innego rodzaju. Jego życie trawiłby głód uczuć, barw, miłości.
A co z Gabrielem? Dla Gabriela w ogóle nie byłoby tam życia.
Nie istniał więc żaden wybór.
Dla osłabionego głodem Jonasza dalsza jazda stała się
prawdziwym wysiłkiem, ale w tej samej chwili uprzytomnił
sobie, że natrafił na coś, co od dawna gorąco pragnął zobaczyć
– wzgórza. Skręcona kostka pulsowała bólem, kiedy naciskał
pedały z wysiłkiem, który wydawał się prawie nie do zniesienia.
Zmieniała się też pogoda. Przez dwa dni padał deszcz. Jonasz
nigdy nie widział deszczu, chociaż często spotykał się z nim we
wspomnieniach. Lubił tamte deszcze ze wspomnień, wydawały
mu się przyjemne, ten deszcz jednak okazał się inny. Byli
przemoczeni i przemarznięci, a dosuszenie ubrania było
trudne, nawet kiedy czasami wyglądało na chwilę słońce.
Wcześniej, przez całą przerażającą podróż, Gabriel nie płakał
– teraz zaczął. Płakał z głodu, z zimna, ze strasznego osłabienia.
Jonasz płakał również, z tych samych przyczyn, a także z
jeszcze innego powodu. Płakał, bo obawiał się, że nie zdoła
ocalić Gabriela. Na własnym życiu już mu nie zależało.
23.

Jonasz czuł rosnącą pewność, że cel podróży jest przed nim,


że jest już blisko, gdzieś wśród zapadającej nocy. Nie
potwierdzały tego zmysły, nie widział nic oprócz niekończącej
się wstęgi drogi, ciągnącej się wśród ciasnych, ostrych
zakrętów. Nie słyszał przed sobą żadnego dźwięku.
Ale jednak czuł to – czuł, że niedaleko jest miejsce leżące Poza
Granicą, miejsce, którego szukał. Zaczynał jednak tracić
nadzieję, że zdoła tam dotrzeć. Jego nadzieja osłabła jeszcze
bardziej, kiedy ostre, zimne powietrze zaczęło gęstnieć i
zacierać się od wirującej bieli.
Zawinięty w zbyt cienki kocyk, wstrząsany dreszczami zimna
Gabriel siedział cicho w foteliku. Jonasz ze znużeniem
zatrzymał rower, zsadził dziecko na ziemię i serce podeszło mu
do gardła, kiedy poczuł, jak zimne i słabe stało się ciałko
chłopca.
Stojąc w zamarzającym kopczyku śniegu zbierającego się
wokół jego stóp, Jonasz rozpiął tunikę, przytulił Gabriela do
własnego ciała i razem z nim owinął się podartym, brudnym
kocykiem. Przytulony Gabriel poruszał się lekko i popłakiwał
wśród otaczającej ich ciszy.
Jak przez mgłę, z niemal zatartego wspomnienia, równie
rozmazanego jak otaczająca ich biel, Jonasz przypomniał sobie
właściwe słowo.
– Gabi, to się nazywa śnieg – szepnął Jonasz. – To są płatki
śniegu. Spadają z nieba i są przepiękne.
Dziecko, kiedyś tak ożywione i ciekawe świata, nie
zareagowało. W gęstniejącym zmroku Jonasz spojrzał na
przytuloną do jego piersi główkę. Loki Gabriela były
zmierzwione i brudne, na bladej buzi ciągnęły się brudne
smugi pozostawione przez spływające łzy. Miał zamknięte oczy.
Pojedynczy płatek śniegu na chwilę osiadł i zabłysnął na
małych rzęsach.
Jonasz z wysiłkiem wsiadł z powrotem na rower. Przed nimi
wyłaniało się strome zbocze. Nawet w najlepszych warunkach
byłby to uciążliwy, trudny podjazd. Teraz jednak gęsto
padający śnieg zacierał wąską drogę i uniemożliwiał jazdę.
Przednie koło niemal nie poruszyło się, kiedy jego zdrętwiałe,
wyczerpane stopy nacisnęły na pedały. Rower zatrzymał się.
Nie dało się jechać dalej.
Jonasz zsiadł i pozwolił, żeby rower przewrócił się na bok. Na
chwilę przyszło mu do głowy, jak łatwo byłoby rzucić się na
ziemię obok niego, wślizgnąć się z Gabrielem w miękki śnieg, w
nocną ciemność i przyjemne ciepło snu.
Ale dotarł już tak daleko. Musi iść dalej. Wszystkie
wspomnienia wyrwały się spod jego pieczy i powróciły do ludzi
z osiedla. Czy cokolwiek mu jeszcze zostało? Czy uda mu się
zatrzymać ostatni okruch ciepła? Czy ma jeszcze dość siły, aby
go przekazać? Czy Gabriel zdoła go odebrać?
Przycisnął dłonie do pleców Gabriela i spróbował przywołać
wspomnienie słońca. Przez chwilę zdawało się, że jego
umiejętność znikła zupełnie. Potem wspomnienie nagle
zamigotało mu w pamięci i poczuł na zmarzniętych nogach i
stopach liźnięcie drobnych języków ciepła. Poczuł je na twarzy,
a zimna, napięta skóra na jego rękach zaczęła tajać. Przez
krótką chwilę czuł, że chce zatrzymać wspomnienie dla siebie,
że chce się skąpać w słońcu, nie troszcząc się o nikogo i o nic.
Jednak ta chwila minęła, a po niej przyszedł impuls, potrzeba,
potężne pragnienie podzielenia się ciepłem z jedyną osobą,
która mu pozostała, którą mógł jeszcze kochać. Obolały z
wysiłku Jonasz przekazał wspomnienie ciepła szczupłemu,
drżącemu ciałku, które trzymał w ramionach.
Gabriel poruszył się. Przez chwilę obaj kąpali się w cieple i
odzyskiwali siły, przytuleni do siebie wśród oślepiającego
śniegu.
Potem Jonasz ruszył w górę zbocza.
Wspomnienie było rozpaczliwie krótkie. Znikło, zanim zdążył
zrobić choćby kilka kroków, i znowu poczuli zimno.
Jednak tym razem umysł Jonasza był jasny. Chwila ciepła
pozwoliła mu otrząsnąć się z odrętwienia i rezygnacji, odnowiła
w nim wolę przetrwania. Choć nie czuł już własnych stóp,
przyspieszył kroku. Stromizna zbocza była jednak zdradliwa,
zacinał śnieg i powstrzymywało go własne osłabienie. Uszedł
ledwie kawałek, potknął się i przewrócił.
Nie mogąc się podnieść, Jonasz klęczał, próbując się zmusić
do kolejnego wysiłku. Jego świadomość pochwyciła strzępek
innego wspomnienia ciepła i teraz rozpaczliwie usiłował je
spotęgować i przekazać Gabrielowi. Moment ciepła dodał mu
sił i zdołał stanąć na nogi. Gabriel znowu poruszył się, kiedy
Jonasz ponownie zaczął się wspinać.
Jednak gdy wspomnienie znikło, poczuł zimno, jeszcze
dotkliwsze niż przedtem.
Gdyby tak zdążył otrzymać od Dawcy więcej wspomnień
ciepła przed swoją ucieczką! Może teraz miałby jeszcze siłę? Ale
gdybanie nie miało sensu. Teraz musiał skupić całą uwagę na
stawianiu kolejnych kroków, ogrzewaniu siebie i Gabriela oraz
posuwaniu się naprzód.
Wspinał się tak przez pewien czas, po czym zatrzymał się i
znowu na chwilę ogrzał ich obu maleńkim strzępkiem
wspomnienia, najwyraźniej już ostatnim.
Szczyt zbocza wydawał się bardzo odległy, a Jonasz nie
wiedział, co znajduje się za nim. Nie pozostało mu jednak nic
innego, jak posuwać się do przodu. Ciężkim krokiem ruszył pod
górę.
Kiedy nareszcie zbliżył się do szczytu, coś zaczęło się w nim
dziać. Nie zrobiło się wcale cieplej, a wręcz czuł jeszcze gorszy
chłód i odrętwienie. Nie był mniej wyczerpany niż przedtem.
Przeciwnie, stopy miał jak z ołowiu i z trudem poruszał
zmarzniętymi, utrudzonymi nogami.
Poczuł jednak, zupełnie niespodziewanie, że jest szczęśliwy.
Zaczęły mu się przypominać szczęśliwe chwile. Przypomnieli
mu się rodzice, siostra. Przypomniał sobie przyjaciół, Aszera i
Fionę. Przypomniał sobie Dawcę.
Niespodziewanie zalały go radosne wspomnienia. Dotarł do
szczytu zbocza i poczuł, że pokryty śniegiem grunt biegnie
odtąd prosto. Nie będzie już trzeba iść pod górę.
– Już niedaleko, Gabi – szepnął, czując nagłą pewność, choć
nie wiedział, skąd się ona bierze. – Pamiętam to miejsce.
I tak właśnie było. Jednak tym razem Jonasz nie musiał
chwytać się wątłego, ciążącego wspomnienia. Czuł coś innego.
Coś, co mógł zatrzymać – jego własne wspomnienie.
Przytulił Gabriela i zaczął go energicznie nacierać, żeby
rozgrzać dziecko, nie pozwolić mu zamarznąć. Kąsał ich zimny
wiatr, wirujący śnieg zacierał świat wokół nich. Jonasz wiedział
jednak, że gdzieś przed nimi, wśród oślepiającej zawiei, jest
ciepło i jest światło.
Resztkami sił, pchany nowo odnalezioną w sobie wiedzą,
Jonasz odnalazł sanki czekające na szczycie wzgórza.
Zdrętwiałymi dłońmi sięgnął po sznurki.
Usiadł na sankach i mocno przycisnął do siebie Gabriela.
Pomimo stromizny zbocza śnieg był miękki jak puch i Jonasz
wiedział, że nie będzie lodu, nie będzie spadania ani bólu. W
zziębniętym ciele jego serce wezbrało nadzieją.
Ruszyli w dół.
Jonasz czuł, że traci przytomność i z wszystkich sił starał się
utrzymać na sankach, przytrzymując Gabriela, chroniąc go.
Płozy przecinały śnieg, a wiatr chłostał ich po twarzach, kiedy
pędzili prosto przed siebie do miejsca, które wydawało się
ostatecznym celem, które – jak czuł Jonasz – czekało na nich
od zawsze, do miejsca Poza Granicą, mieszczącego w sobie ich
przeszłość i przyszłość.
Jonasz z wysiłkiem otwierał oczy, kiedy sunęli w dół, cały czas
w dół, aż naraz zobaczył światła. Teraz je poznawał. Wiedział,
że dochodzą z okien domów, że są to czerwone, niebieskie i
żółte światła migoczące na drzewkach, tam, gdzie rodziny
tworzą i przechowują wspomnienia, gdzie pielęgnuje się
miłość.
W dół, coraz szybciej i szybciej. Nagle poczuł radosną
pewność, że tam w dole czekają na niego. Że czekają na
dziecko, które jest z nim. Po raz pierwszy w życiu usłyszał
muzykę i wiedział, że to musi być muzyka. Usłyszał śpiew.
Zdawało mu się, że muzykę słyszy także za sobą, jak dobiega
go gdzieś z ogromnie odległej przeszłości. Ale może to było
tylko echo.

You might also like