Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 249

WŁADYSŁAW PASIKOWSKI

JA, GELERTH
Sekwencja pierwsza

NĘDZA

Ja, Rah V. Gelerth, obchodziłem tego dnia urodziny. Udało mi się zastrzelić psa w sile
wieku i średniej wielkości. Obdarłem go z gęstej sierści, wypatroszyłem, odciąłem łeb i
nadziałem na prowizoryczny rożen, pod którym rozpaliłem niewielkie ognisko. Piekł się zupełnie
dobrze. Obiecywałem sobie prawdziwie urodzinową kolację.
Miałem trzydzieści osiem albo trzydzieści dziewięć lat, raczej trzydzieści dziewięć i
czułem się już bardzo stary. Miałem za sobą szczęśliwe dzieciństwo, interesujące studia nad
historią teatru, a nawet udział w wydarzeniach politycznych, które w mojej najwcześniejszej
dorosłości przetoczyły się przez Europę. Najlepiej pamiętam moje osiemnaste urodziny...
Dostałem wtedy od rodziców małolitrażowego fiata, nie nowego, ale w idealnym stanie.
Pamiętam piękną dziewczynę, która miała zostać moją żoną i były pewne szansę, że jeszcze w
trakcie zimy zostanie moją kobietą. Kilku wypróbowanych przyjaciół, którzy pochodzili z równie
dobrych i chlubiących się tradycjami domów, jak mój. Moi rodzice. Ojciec, wzięty adwokat, był
doradcą opozycji politycznej, cieszącej się zdecydowanym poparciem większości społeczeństwa,
zaś moja matka była cenionym pediatrą. Szanowało ją całe miasto, a wyleczone przez nią dzieci
po prostu za nią szalały. Moi starzy chyba się kochali. Kochali na pewno mnie i moje trzy starsze
siostry. Nie cierpieliśmy biedy, która w owych czasach nękała wielu ludzi — właściwie
większość. Ojciec i matka zarabiali, jak to się wtedy mówiło, godziwie, a wkrótce doszły do tego
zarobki najstarszej z sióstr, która została spikerką i redaktorem programów kulturalnych w
telewizji. Byłem szczęśliwy. Czasami tylko brakowało mi jednego na świecie — Agnieszki.
Rok później miałem już licencję kierowcy rajdowego i trzy zwycięstwa w klasie 600 cm
w mniej prestiżowych rajdach. Dostałem też od siostry małoobrazkowy aparat fotograficzny
renomowanej firmy japońskiej, a od Agnieszki psa. Pies został mi wprawdzie tylko powierzony
na czas jej nieobecności w kraju, ale zachowywał się bardzo po przyjacielsku, a ja czułem się
jego panem. Lubię psy. Małżeństwo z Agnieszką zostało odłożone z powodu uzyskania przez nią
rocznego stypendium w szkole baletowej w Nicei. Cieszyłem się z tego, ale nie wiedziałem, jak
wytrzymam bez dziewczyny przez cały rok. Przez jakiś czas pisywała do mnie zakochane listy,

2
aż w którymś poinformowała mnie sucho, że zostaje na stałe we Francji i że poznała kogoś, kto
na pewno by mi się spodobał. Nie zdążyłem się nawet zmartwić.
Położyłem się obok ogniska opierając się plecami o granitową płytę przykrytą śpiworem,
co dość skutecznie chroniło mnie przed chłodem. Noc właśnie się kończyła i czekało mnie
dwanaście godzin ukrywania się przed światłem dnia, bowiem na niebie lśniły wszystkie gwiazdy
i dzień zapowiadał się równie bezchmurnie. Bóg mógł więc oglądać z niebiesiech całą ziemię, a
ja specjalnie nie starałem się wpaść mu w oko. Już od dawna nikt nie nazywał go bogiem, tylko
Okiem właśnie, ale ja pozostałem przy starej nazwie, jak większość starców. Tak czy owak,
wolałem nie stawać oko w oko z Okiem. Do świtu pozostało nie więcej niż trzydzieści pięć
minut. Pies skwierczał przyjemnie, obracałem go właśnie, gdy usłyszałem stukot końskich
podków o płyty placu. Były to powolne uderzenia zbliżające się do mnie z jakąś nieodgadnioną
nieodwołalnością, jak Śmierć pukająca do drzwi. Jeśli to była Śmierć, człapała najwidoczniej
dotychczasową harówką i pewna, że tym razem ujdę, co udawało mi się przez ostatnie
dwadzieścia lat.
No dobrze, może rzeczywiście byłem głodny po trzech dniach i przymusowego postu i
nieco mąciło mi się w głowie. Nie traktujcie tego zbyt poważnie. Ale stukot słyszałem naprawdę.
Wyciągnąłem ze zrolowanego koca M16 — ciągle używałem M16, mimo, że coraz trudniej było
o amunicję i wbiegłem na najwyższą stertę gruzów. Położyłem się cegłami i wysunąłem lufę
giwery. W rowku celownika miałem teraz czterdzieści procent placu, a to znaczyło, że nam
czterdzieści procent szans, aby przeżyć. Liczyłem, że nieznajomy jeździec przeczłapie się na
swojej chabecie w ciągu najbliższej pół godziny i nie będę musiał tu leżeć, aż słońce wzejdzie i
odsłoni mnie przed Okiem. Zupełnie jak kurtyna scenę w teatrze przed widzami. Oko był raczej
niecierpliwy i rzadko któremu aktorowi udało się przeżyć odsłonę do końca.
Nie musiałem czekać pół godziny i nie doczekałem się własnej śmierci. Jeździec był
bliżej niż sądziłem z odgłosów kopyt, bo koń wlókł się gdzieś o kilometr, a on lawirował
pomiędzy gruzami na czymś, co kiedyś może było rowerem, a teraz przypominało nieco
zwichrowaną ramę od łóżka. Poza tym rowerzysta (jeździec?) zawadiacko gwizdał. Zataczał
sobie ósemki na zósemkowanych kołach i gwizdał. Ta błazenada ocaliła mu życie. Nie potrafiłem
go zastrzelić, jak mojej dzisiejszej urodzinowej kolacji — psa średniej wielkości i w średnim
wieku. Prowadziłem faceta w środku celownika, palec trzymałem na spuście, a policzek
przyciskałem do metalowej kolby, ale nie strzelałem. Jeszcze nie. Cyklista zobaczył blask ognia,

3
stracił równowagę, przewrócił się i jak wąż wczołgał się pomiędzy sterty gruzu. Zniknął mi z
oczu. Gdy go ponownie zobaczyłem, ściskał w dłoni colta 45 automatic i rozglądał się dookoła w
sposób świadczący, że potrafi z pukawki zrobić użytek. I że nie waha się przy tym długo — na
tyle długo, aby nie mieć następnej okazji. Zniecierpliwiony wypatrywał swojego konia, przy
którym pewnie miał coś więcej niż tylko rewolwer coś, co dawało mu wystarczającą siłę ognia,
aby przeżyć ostatnie dwadzieścia lat.
Koń wreszcie przyczłapał niespiesznie, ale stanął dość daleko. Czuł dym o wiele
wcześniej, niż jego właściciel zdołał zobaczyć ogień. Obcy klął bezgłośnie przywołując go
gestami do siebie, ale koń nie miał ochoty zapoznawać się z nieznajomymi. Wyjąłem z kieszeni
bluzy lornetkę z noktowizorem. Słabo było widać, bo mimo oszczędnego użytkowania mój
noktowizor już ledwo działał. Przyjrzałem najpierw koniowi. Rozpoznałem przytroczone do
siodła kolby: od kałacha z jednej strony i najprawdopodobniej od winchestera — z drugiej. Z
tego, co widziałem, nie był winchester myśliwski, raczej taki, jakich w starych dobrych czasach
używali amerykańscy gliniarze do rozwalania wszystkiego, co im stanęło na drodze podczas
przywracania prawa i porządku. Po prostu armata. Zaintrygowany przyjrzałem się
nieznajomemu, a raczej próbowałem to zrobić bowiem gdzieś znikł. Nie było go już w okolicy
roweru, ani za najbliższymi kupami kamieni. Rower obracał jeszcze przez chwilę żałośnie
zósemkowanymi kołami. Na placu był tylko koń i gdzieś daleko (blisko?) — Śmierć.
Zniknięcie faceta zaniepokoiło mnie nie na żarty. Już dawno minęły czasy, gdy
pojawienie się kogoś na horyzoncie zwiastowało przyjemne towarzystwo. Teraz był to
najczęściej doręczyciel biletu na ostatnią podróż. Jeśli mi pecha i spotkałeś Teutona, to
wyruszałeś w nią zanim poznałeś, że to Teuton. Ten gość jednak nie był, chwała bogu — nie
temu, ale dawnemu dobremu Bogu, Teutonem. Był normalnym człowiekiem i choć mało
prawdopodobne, aby był tylko uzbrojonym cywilem, to jednak — do pokonania. Zastanawiałem
się, czy był niebezpieczny. Jazda na rowerze i wygwizdywanie na pół miasta jakiegoś durnego
przeboju świadczyły, że nie za bardzo, ale koń i broń wskazywały na coś zupełnie przeciwnego.
Właściwie nie miałem wątpliwości, że był żołnierzem, a wnosząc z tego, jak zniknął —
żołnierzem niebezpiecznym.
Wycofałem się z dotychczasowej pozycji i wczołgałem pod leżące nieco poniżej,
obrośnięte zielskiem blachy. Kiedyś pewnie były to maski samochodów. Cuchnęło pod nimi
zgnilizną. Ulokowałem się w tej śmierdzącej dziurze i czekałem. Właśnie myślałem o tym, że

4
jeszcze chwila i pies będzie do wyrzucenia, gdy obcy wyskoczył spoza przeciwległej kupy gruzu
i stanął nad miejscem, gdzie przed chwilą leżałem i gdzie jeszcze był odciśnięty ślad mojego
ciała. Trzymał oburącz colta, młotek iglicy odwiedziony, palec na spuście, a wylotem lufy
mierzył w miejsce, gdzie przedtem znajdowała się moja głowa. Colt nie wystrzelił tylko dlatego,
że jego właściciel miał jeszcze lepszy refleks, niż myślałem.
Nie mogłem dłużej czekać. Mięśnie ścierpły mi od nieruchomego leżenia na tyle, że za
minutę byłbym zdolny do odegrania raczej zreumatyzowanego starucha, niż wojownika.
Wojownika, którego miałem zamiar odegrać z maestrią przed sobą, ale przede wszystkim przed
obcym.
Moje M16 to była lżejsza, luksusowa wersja — przeznaczona dla sierżantów armii
amerykańskiej, gdy jeszcze istniały armie i ich sierżanci. Zamiast masywnej kolby z ciężkiego
winylu miało składane metalowe ramię. Takie ramię nie jest, niestety, najlepszym narzędziem do
walenia w łeb, a nieznajomy nie był aż tak zaskoczony moim niespodziewanym pojawieniem się,
jak bym chciał. Mimo to całkiem solidnie rąbnąłem go w skroń. Wystarczająco solidnie: poleciał
na zbity pysk dwanaście metrów w dół, kosząc chwasty i ciągnąc za sobą lawinę kamieni. Na
dole leżał nieruchomo i najwidoczniej nie przejmował się kawałkami gruzu i połówkami cegieł,
które się na niego posypały.
Zbiegłem za nim natychmiast, już po drodze odpinając od pasa kajdanki. Skułem mu łapy
za plecami, zabrałem leżącego obok colta i pobiegłem zająć się psem. Ku mojemu żalowi trochę
się przypalił. Na szczęście nie na tyle, żeby całkiem zepsuć urodzinowe przyjęcie. Odrobinę
polałem go wytopionym tłuszczem. Zapachniało smakowicie. Obcy ocknął się po pięciu
minutach i spróbował się poruszyć, ale nie bardzo mu się to udało. Zanim zabrałem się do mojej
psiny na dziko, przekułem faceta tak, że obejmował wpół Władysława IV. To znaczy jego posąg.
Nieznajomy, krzywiąc się z bólu, wyjrzał zza głowy króla i popatrzył na mnie: bez strachu czy
wściekłości, raczej z odrobiną zblazowaną ciekawością. Był młodszy ode mnie, ale nie na tyle,
aby nie pamiętać Starego Świata. Uśmiechnąłem się do niego łagodnie i dalej jadłem tylną psią
szynkę. Może nie była to wieprzowina, ale i tak przewyższała smakowo mojego własnego konia,
którego zjadłem przed tygodniem.
— Jakim mówisz językiem? — spytałem.
— Możemy mówić twoim.
Powiedział to płynnie, ale z komicznym akcentem.

5
— Jesteś Czechem czy Słowakiem?
— Jestem z Macedonii — burknął. — Gdzie mój koń?
— Schowałem go do bramy. Wiesz, co to jest brama? — obrzucił mnie niezbyt
życzliwym spojrzeniem. — No właśnie. Dzień będzie bezchmurny, lepiej niech się nie rzuca w
oczy.
— Dzięki...
— Nie dziękuj. Potrzebny mi koń.
— A gdzie masz swojego? Nie wyglądasz na człowieka, który chodzi piechotą.
Wstałem i podszedłem do wygaszonego ogniska, nad którym wisiał napoczęty pies.
Wyciągnąłem zza pasa nóż i odkroiłem spory kawał mięsa.
— Jeśli myślisz, że jestem żołnierzem, to się mylisz.
Starałem się wypaść przekonująco, wypadło to chyba nieźle, bo kiwnął głową.
— To po co ci mój koń?
— A tobie po co? Z tym granitowym kolesiem i tak nie mógłbyś na niego wsiąść.
Pokazałem na posąg Władysława IV, który kiedyś podarował miastu na wieczną pamiątkę
i chwałę jego syn. Teraz pomnik miał się stać niebanalną odmianą cementowych butów, w jakie
chicagowscy gangsterzy w Starym Dobrym Świecie wyposażali swoich przeciwników — przed
wysłaniem ich na penetrację głębin jeziora Michigan.
— Dlaczego mnie po prostu nie zastrzelisz?
— Nie chcę hałasować. Moim zdaniem Oko, to nie tylko Oko, ale i Ucho.
Spojrzał na nóż, który wbiłem obok ogniska. Zrozumiałem tę delikatną aluzję.
— Zarżnąć cię nie potrafię — nie spodobał mi się jego wątpliwy uśmiech. — No dobra,
niedawno prałem te łachy z krwi, zajęło mi to prawie tydzień. Nie mam ochoty tego powtarzać.
Tym razem mi uwierzył. Jego ubranko, battledress w maskujące cętki i panterka na białej
podszewce, którą na śniegu można było wywrócić na lewą stronę, było w idealnym stanie. To
znaczy, chyba było, zanim facet stoczył się z piramidy gruzu. Choć teraz wyglądało nieco gorzej,
to i tak widać było, że jego właściciel dba o aparycję. Było więc nas na świecie dwóch.
Właściwie była to pierwsza umyta twarz, jaką widziałem od trzydziestu miesięcy, choć z drugiej
strony muszę przyznać, że nie widziałem ich zbyt wiele.
— Zawsze możesz rozebrać się do naga... a potem wykąpać — kontynuował naszą
pogawędkę.

6
Rada nie była pozbawiona sensu. Robiliśmy tak nieraz, gdy zapowiadało się, że krew
będzie bryzgać. No, może nie do naga, bo trudno jest walczyć z penisem obijającym się o uda
przy każdym ruchu. Takie efekty prowokują przeciwnika, aby niekoniecznie mierzył tylko w
twoją głowę.
— O co ci chodzi? Chcesz koniecznie, abym cię zabił?
— Nie mam ochoty zdechnąć tu z głodu przykuty do tego gościa — spojrzał z wyrzutem
na Władysława IV.
— A nie sądzę, aby w promieniu tysiąca kilometrów był ktoś bardziej żywy niż on.
— Wiesz jak mało znaczy to, na co mamy ochotę — przy tej odrobinie marnej filozofii
pozwoliłem sobie na westchnięcie. — Zastanówmy się: masz konia, masz cztery sztuki broni
automatycznej, masz mundur i przemierzyłeś okolicę w promieniu jakiś paru tysięcy kilometrów.
Zachodzi umotywowane podejrzenie, że to ty jesteś żołnierzem.
Macedończyk, obecnie czuły adorator posągu królewskiego, roześmiał się w sposób,
jakiego nie słyszałem od dwudziestu lat. Był to śmiech gorzki, ale bardzo, bardzo ludzki.
— Co ze mnie za żołnierz! Widziałeś kiedyś żołnierza, który daje się zaskoczyć, pokonać
i spętać cywilowi? Nie ma takiego żołnierza na świecie, którego mógłby pokonać samotny cywil.
W pięciu, albo jeszcze lepiej w sześciu, to tak, ale jeden na jednego? Nigdy. Jestem cywilem.
Przyglądałem mu się uważnie, aby dokładnie zrozumieć, co chce powiedzieć. Dla niego było
oczywiste, że albo obaj jesteśmy cywilami, albo — żołnierzami. A skoro z niego był taki cywil,
jak z mojego psa śledź anchois, to...
— Jak się nazywasz?
— Co to ma za znaczenie? — wzruszył ramionami i odwrócił się ku wejściu do jaskini.
Wstawał biały dzień.
Podniosłem się i poszedłem do wyjścia. Wyjrzałem pilnując, aby nie wychylić się poza
okap gruzu ocieniający mnie od góry. Nie miałem ochoty wyparować, miałem ochotę żyć, nawet
jeśli było to życie nocą i z M16 w ręku. Patrzyłem na panoramę miasta bez szczególnego
wzruszenia. Od moich dziewiętnastych urodzin byłem tu trzykrotnie. Trzykrotnie w ciągu ponad
dwudziestu lat. Ostatni raz przed trzydziestoma miesiącami, gdy wyruszałem w podróż, z której
teraz wracałem pokonany i zniechęcony. Wracałem stary. Wracałem sam.
Zdążyłem się przyzwyczaić do gruzów ciągnących się aż po horyzont. Powiedzieć, że
było to morze gruzów, to było tylko pół prawdy. To było morze zamarznięte w czasie

7
największego sztormu. Miasto nie było zrównane z ziemią. Ono było z niej wystrzępione. Na
ruinach, wyglądających jak monstrualne zęby piły tarczowej, kładło się wstające ponad
widnokrąg słońce. Nadeszła pora, aby schować się przed jego blaskiem.
Więzień patrzył na mnie z oczekiwaniem, ale to było spokojne oczekiwanie. Nie wyglądał
przy tym na zrezygnowanego i pogodzonego ze swoim losem. Ten spokój w obliczu śmierci
głodowej, poprzedzonej ciągnącymi się w nieskończoność męczarniami, to była odwaga.
Odwaga nieludzka.
— Ani jednej chmury — powiedziałem.
— Wygląda na to, że spędzimy ze sobą urocze dwanaście godzin.
— Jadłeś?
— Nie, ale chyba jeść w mojej sytuacji to bez sensu?
Zignorowałem jego sarkazm, bo jakoś żadna zgrabna odpowiedź nie przychodziła mi do
głowy.
Gdy się nad tym zastanowiłem, doszedłem do wniosku, że wcale nie mam ochoty go tu
pozostawiać. Robił na mnie wyjątkowo dobre wrażenie. Jego uśmiech. Było w nim coś, czego się
już od dawna nie spotykało. Od trzydziestu a miesięcy powtarzałem tylko dwa zdania: „Rzućcie
broń!" i „Mówiłem wam, skurwysyny, żebyście rzucili!". To drugie zawsze mówiłem do siebie.
Teraz mogłem porozmawiać i to z kimś, kto się potrafił tak uśmiechać. Tylko, że już od dawna
nie robiliśmy tego, na co mieliśmy ochotę. Zdjąłem rożen z kozłów i wetknąłem figurze pod
krzyż. Kamienny król uprzejmie go przytrzymał i obcy mógł obgryzać mięso, jeśli chciał. Nie
mógł przez to wprawdzie mnie widzieć, ale tego nie chciał na pewno.
— Co to jest?
— Pies, chyba duży pudel, ale mocno skundlony.
Wróciłem na swoje miejsce. Nieznajomy zaczął jeść.
— Ile masz lat?
— Dwadzieścia siedem — bardzo uważał, aby nie mówić z pełnymi ustami.
Był najwidoczniej dobrze wychowany.
— Pamiętasz coś... z t e g o ?
Tym razem przestał rzuć i odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
— Wszystko, ale myślałem, że jest zasada: nie mów o tym.
— Czyja zasada?

8
— Ogólna. Nieraz widziałem ludzi, jak rozszarpywali gościa, który o t y m wspomniał.
Tylko wspomniał... A potem wszyscy siedzieli w milczeniu i bali się cokolwiek powiedzieć, żeby
to nie było czymś, co się kojarzy.
— Widzisz tu jakichś ludzi?
— No... Nie myślę, abym ci mógł zaufać. Nie myślę też, abyś mógł w sprawie tego zaufać
mnie.
— Możesz mi ufać we wszystkim za wyjątkiem twojego konia. Koń jest mi potrzebny.
— Mnie też.
— Tobie już nic nie jest potrzebne.
Nie był to dobry tekst na podtrzymanie dalszej rozmowy i dlatego nie zdziwiło mnie, gdy
się urwała. Obcy dokończył jeść — a zjadł solidny kawałek boku i przedniej łopatki — i zamyślił
się. Patrzył na jaśniejący otwór, przez który weszliśmy do naszego schronienia. Słońce stało już
na tyle wysoko, że był on zupełnie biały i wyglądał jak kinowy ekran. Być może Macedończyk
wyświetlał na nim film pt „Moje życie". Podobno to się zdarza przed śmiercią.
Zaskoczył mnie. Tym, że się odezwał.
— Pamiętam, jak przyszli Albańczycy do naszej wioski. Już byli szaleni. Wiesz, u nas na
Bałkanach używano potwornych ilości różnych gazów. Wymordowali wszystkich, normalka.
Podpalili co się dało, wysadzili resztę... Moja matka była kustoszem muzeum w Skopje, byłem
tam, gdy Albańczycy szli środkiem sal i strzelali do obrazów. Seriami z chińskich automatów.
Strzelali do obrazów jak do ludzi, do każdej kolorowej plamy wiszącej na ścianach po sto
pocisków. Zmieniali magazynki i strzelali bez przerwy. Nie wiem po co, bo w końcu i tak
wszystko wysadzili... Strzelali do Rauchenberga i Picassa, do Braque'a i do Hockneya, do
wszystkich moich ulubionych obrazów. Miałem wtedy niecałe siedem lat. Tyle z tego pamiętam
— przerwał, a ja milczałem. Po drwili zaczął mówić dalej.
— Wiesz, płótna spadały podziurawione kulami na podłogę. Przez całą tę cholerną wojnę,
a nie była w końcu taka krótka, nic nie wryło mi się w pamięć tak, jak oni. Kufajki, łomot
podkutych butów na wypucowanych posadzkach, nienawiść niszcząca piękno. Potem
zrozumiałem, że tym razem nie chodzi tylko o wymordowanie jednych ludzi rękoma innych.
Tylko o zabicie wszystkiego. Rozumiesz, wszystkiego. I udało im się.
— Im?

9
— Miałem wtedy siedem lat — popatrzył na mnie i powiedział coś, co mogło być dla
niego wyrokiem śmierci, a co powiedział bez najmniejszego lęku, tak zwyczajnie.
— Wam.
Słońce skryło się za koronką ruin przyszytą do widnokręgu. Wyszliśmy z jaskini.
Rozejrzeliśmy się dookoła i odetchnęliśmy świeżym powietrzem, które mimo smrodu gruzu, w
porównaniu ze stęchlizną jaskini było niczym poranna bryza. Macedończyk stał zapatrzony w
zdruzgotaną wieżę dawnego zamku królewskiego, która wyglądała dokładnie tak, jak na
kronikach z czterdziestego czwartego roku. Historia widać lubi się powtarzać. Po tylu latach
rzecz jasna już nic się nie dymiło. Spod bramy, obok złamanej wieży, rżał koń Macedończyka.
Facet był tak zapatrzony w swojego rżącego wierzchowca, że musiałem go puknąć kolbą
rewolweru w bok. Popatrzył na mnie i na colta, którego mu podawałem.
— Jeśli mi to oddasz, ja nie oddam ci konia. Któryś z nas będzie musiał zginąć.
— Zatrzymaj swego konia. Jak mnie nie zabijesz, to po prostu się rozejdziemy. Wziął
broń, sprawdził magazynek i schował pukawkę do kabury, którą cały czas miał przypiętą do pasa.
Zapiął ją na zatrzask.
— Chyba nie warto nic mówić?
Postanowiłem być jeszcze bardziej lakoniczny. Wzruszyłem ramionami, a potem
odwróciłem się i odszedłem do jaskini.
Idąc, rozpiąłem nieznacznie kurtkę. Dwadzieścia lat temu należała ona do majora
amerykańskiego lotnictwa, a teraz była moja. Rozpiąłem ją, bowiem za paskiem od spodni
miałem mały i poręczny smith and wesson, kaliber 38 — wyjątkowo udany egzemplarz, z
którego w swoim czasie potrafiłem trafić we wszystko w promieniu trzydziestu metrów. Teraz
też potrafiłem. Nie to, żebym nie ufał uczciwym oczom Macedończyka, ale gdybym się pomylił,
to mogłem z tej zabawki wystrzelić je z głowy faceta w ciągu czterech dziesiątych sekundy. Ale
słyszałem za sobą tylko oddalające się kroki, jak cykanie zegara.
Wszedłem do jaskini i szybko pozbierałem swoje rzeczy. Mauser z celownikiem
optycznym Zeissa wymienialnym na noktowizor nosiłem w skórzanej kaburze, którą zwykle
uwiązywałem do siodła. Teraz i karabin, i siodło musiałem wrzucić na plecy. Miałem jeszcze
wojskowy plecak w kształcie tornistra, który odznaczał się tym, że gdy nim rzucałem o ziemię,
zawartość nie ulegała zgnieceniu na marmoladę. To była poważna zaleta. M16 wsunąłem, jak
zwykle, w zrolowany śpiwór. Wprost na moją skórzaną kurtkę nałożyłem coś w rodzaju uprzęży

10
spadochronowej, którą to coś kiedyś było, do niej zaś parcianymi paskami przytroczyłem
pozostałe drobiazgi: nóż, ładownice, granaty F1, saperkę, bumerang. Hełm przyczepiłem do
tornistra, a głowę obwiązałem czerwoną chustką. Teraz już tylko zarzuciłem trzydzieści kilo
bagażu na plecy, siodło na ramię i byłem gotów.
Wyszedłem przed norę w gruzach, którą z czułością nauczyłem się nazywać „moją
jaskinią". Przystanąłem na chwilę, aby jeszcze raz spojrzeć na moje rodzinne miasto pogrążone w
mroku. Mroku nocy i znacznie mniej namacalnym, ale o wiele bardziej nieprzeniknionym: w
mroku dawnej Śmierci. Rozejrzałem się też, czy Macedończyk nie czai się gdzieś za najbliższą
skałą. Nie myślcie, że jestem aż tak nieufny, po prostu zrobiłem to przy okazji.
Ruszyłem drogą na południe. Celem mojej podróży była mała miejscowość w Alpach
Bawarskich — lub raczej to, co z niej zostało, pomiędzy niegdysiejszym Innsbruckiem i
niegdysiejszym Landeck. Słynęła ona ze wznoszącego się ponad nią, uczepionego skały w
sposób niemożliwy, bajkowego zamku Ludwika Bawarskiego. To znaczy, niegdyś był to jeden z
kilku jego zamków. Teraz był to z pewnością najsłynniejszy zamek na świecie, tyle, że jego
sławy nie było dla kogo głosić. Zamek Szalonego Ludwika a był prawdopodobnie jedyną nie
obróconą w perzynę budowlą na Ziemi. Być może stało też na miejscu inkaskie Machu Picchu,
ale i ono było ruiną, i to od wieków. Fenomen tego zamku nie został nigdy wyjaśniony.
Wszystkie inne budowle, stare lub nowo wznoszone, w ciągu dnia znikały z powierzchni ziemi
pod boskim spojrzeniem Oka. Wystarczyło w nocy ustawić dwie cegły w jakim takim porządku,
aby w dzień ta okolica zamieniła się w jałową pustynię. Nikt o tym nie mówił, ale klątwa wisiała
nad każdym skrawkiem ziemi — raczej pod każdym skrawkiem nieba. Nikt już nie próbował
wznosić budowli do góry, ludzie raczej ryli w dół albo zadowalali się ruinami. W końcu nie było
dużej różnicy, gdzie się umrze.
Rasa, byłbym zapomniał, rasa ludzka była na wymarciu. Homo sapiens właściwie
przeszedł już do Historii.
Od Innsbrucku oddzielało mnie w linii prostej dziewięćset kilometrów. Przez ostatnie
miesiące każdej nocy, niemal każdej, pokonywałem konno około czterdziestu kilometrów. Na
piechotę mogłem zrobić połowę tego dystansu. O ile droga wypadła poboczami przeoranych
rowami szos, miałem szansę wykonać moją dzienną (raczej nocną) normę. Ale kiedy przyjdzie
iść bezdrożami, dam radę zrobić jedną trzecią, no, połowę normy. Mimo to miałem nadzieję

11
znaleźć się na Zamku za dwa miesiące. Potrzebny był mi koń: następnego, który się nadarzy, nie
zamierzałem wypuścić z rąk tak głupio.
Wszystko to rozważyłem idąc w dobrym tempie poboczem niegdysiejszej autostrady
północ—południe. Ludzie przed laty, w dobie szaleństwa, przeorali ją w poprzek rowami
przeciwczołgowymi, mniej więcej co pięćset metrów. Złażenie do ciemnych, głębokich rowów
nie należało do przyjemności, ale radziłem sobie z tym nieźle, natomiast wydrapywanie się z nich
było wyjątkowo ciężką mordęgą. Kiedyś, gdy byłem młody i niedoświadczony, próbowałem je
obchodzić i nieraz zbaczałem z drogi o całe kilometry. Nigdy z góry nie było wiadomo, gdzie
taki rów się kończy. Poza tym czasami trafiałem na pola minowe, z których odwrót zabierał mi
czas do rana, a zdarzyło się parę razy, że musiałem przeleżeć nieruchomo na polu cały dzień —
zagrzebując się w ziemi. Nauczony takim doświadczeniem waliłem teraz na wprost przez rowy.
Mój koń był specjalistą od pokonywania tego cholerstwa, niestety go zjadłem. Nieraz
zastanawiałem się nad tym, jak wykopano te wszystkie dziury: musiała to być praca o wiele
bardziej żmudna i uciążliwa, niż niegdyś wzniesienie muru chińskiego. Okolica nie była ciekawa.
Puste pola i gdzieniegdzie nie przewrócony, samotny słup trakcji elektrycznej, stojący jak krzyż
nad pokotem swoich towarzyszy. Na porzucony wszędzie sprzęt wojenny już dawno przestałem
zwracać uwagę. Przez dwadzieścia lat, o ile nie skruszyła go rdza, to obrosły zielska: znajdowały
pod pancerzami osłonę przed szalejącymi w pierwszych latach wiatrami.
Od kilku lat noce już były spokojne, choć nadal często w czerwcu lub sierpniu sypał
śnieg, zupełnie jak przed t y m na Boże Narodzenie. Teraz też trochę prószyło, ale śnieg roztapiał
się po zetknięciu z ziemią. Właściwie to był śnieg z deszczem. Z następnego rowu nie wylazłem
wspinając się po stromych ścianach, tylko poszedłem jego dnem, brodząc w jakimś strumieniu na
zachód. Nie to, żeby był to jakiś wyjątkowo miły rów. Prawdę mówiąc był ohydnie wilgotny i
grząski. Poszedłem nim, bo zachodni wiatr przyniósł mi zapach człowieka.
Od jakiegoś czasu przy sprzyjającym wietrze potrafiłem wyczuć ludzi z odległości
kilometra, a moje oczy widziały dalej w mroku, niż kiedykolwiek przypuszczałbym, że to
możliwe. Dostawałem źrenic wielkości spodków, ale widziałem daleko i dokładnie. Właściwie
było tak, że w miarę słabnięcia mojego noktowizora, wzmacniały się moje oczy. Nie chwaliłem
się tym nikomu i pewnie dlatego jeszcze żyłem. Doszedłem do zachodniego końca rowu i
przystanąłem.
Chcieli ją zjeść.

12
Nie miałem co do tego wątpliwości, gdy wyjrzałem ostrożnie ponad krawędź. Rów się tu
kończył, a za rowem był lej po dużej bombie, wystarczająco dużej, aby wyrwać z ziemi dziurę o
średnicy kilometra i głębokości trzystu metrów. Strome ściany leja już dawno porosły zielskiem,
ale próba zejścia groziła skręceniem karku. Na dnie grupa facetów urządziła sobie mały piknik,
osłonięty dość dobrze siatką maskującą obsypaną zielskiem. Byli nawet na tyle głupi, że rozpalili
ognisko, ale ostatecznie nie mogli przecież zjeść jej na surowo. A może mogli, tylko nie mieli
ochoty. To rzeczywiście musiała być wyjątkowo głodna okolica. Obejrzałem ich sobie patrząc w
dół przez noktowizor, który z trudem przebijał się przez siatkę, ale dzięki odblaskowi ognia coś
niecoś widziałem. Niestety, z tej odległości niewiele. Wiedziałem jedynie, że to ona, bowiem w
ramach przygotowań kulinarnych obdarli ją z ubrania — nagą i skrępowaną rzucając obok
ogniska. To, co przezierało przez skorupę brudu na jej ciele, było bez wątpienia kobiece.
Jeden z kanibali ostrzył nad nią noże i zdaje się od tego miejsca chciał rozpocząć
filetowanie dziewczyny. Wzdrygnąłem się.
W tej samej chwili pojąłem, że w żaden sposób nie mogłem poczuć ludzi na dnie, skoro
nawet nie poczułem dymu z ogniska. W takim razie czyj zapach poczułem? Wytłumaczenie
mogło być tylko jedno. Człowiek (lub ludzie) musiał (musieli?) znajdować się tu, gdzie ja: na
górze, na krawędzi leju.
Usłyszałem doskonale mi znany trzask odwodzonego młoteczka pistoletu. Tuż za uchem.

13
Sekwencja druga

SAMOTNOŚĆ

Straszne te były czasy, gdy byle pędrak cywil latał z pistoletem. Kiedyś tego nie było. Na
wszystkich drogach kręciło się tylu żołnierzy, że cywile bali się tknąć broni i omijali ją z daleka.
Później ktoś zauważył prosty fakt, że jak walnąć serią dwudziestosiedmiomilimetrowych
pocisków w plecy żołnierza, to jest on podziurawiony jak zwykły cywil i całkiem martwy.
Nosiłem wprawdzie na kurtce pod plecakiem poizraelską kamizelkę przeciwodłamkową, ale
sięgała ona ledwo do szyi, a lufę pistoletu czułem wysoko na potylicy.
Jeden nierozważny ruch mógł spowodować, że wyplułbym swój własny mózg wprost do
leja po bombie. Leżałem więc i nie ruszałem się z musu ciągle patrząc przez noktowizor.
Widziałem w nim czterech lub pięciu cywili, którzy kręcili się wokół ogniska. Z tego, co
zrozumiałem z ich gestykulacji, dwóch starało się przekonać rzeźnika, że zanim rozetnie łono
dziewczyny, może je wykorzystać w sposób bardziej tradycyjny.
— Co o tym sądzisz? — głos należał do Macedończyka.
— Nadal starałem się nie poruszyć, bo jeszcze nie wiedziałem, czy to dla mnie dobrze,
czy źle. Postanowiłem być ostrożnym.
— Sądzę, że masz tak podpiłowany spust, że jak kichniesz, to ja nie zdążę tego usłyszeć!
— Nigdy nie kicham.
Wolno i ostrożnie opuścił młoteczek z iglicą ale najpierw odsunął lufę od mojej głowy i
na wypadek, gdyby ta operacja nie wypadła wystarczająco wolno i wystarczająco ostrożnie. I
muszę powiedzieć, że mi się to spodobało.
Bezszelestnie położył się obok mnie i też wystawił twarz ponad krawędź leja. Podsunąłem
mu pod nos mój wysłużony noktowizor. Macedończyk popatrzył na ten antyk z nijakim
rozbawieniem i wyciągnął z kieszeni bluzy okulary, a potem z futerału przy pasie lornetkę z
noktowizorem, dalekomierzem, transfokatorem, zmienną przesłoną, maszynką do kawy i

14
przenośnym prysznicem. Nie miała ani maszynki, ani prysznica, ale i tak było to cudo. Podał mi
to cudo i przyznaję, że skorzystałem. Teraz widziałem wszystko jak na dłoni.
Ci faceci to byli cywile, choć od dłuższego czasu musieli się stroić i zbroić jak żołnierze.
Zachowywali się też z przerysowaną nonszalancją typową, jak pewnie sądzili, dla weteranów
wojen. Było ich siedmiu. Mieli cztery springfieldy z jednej serii, co wskazywało, że albo
pokonali jakiś przynajmniej czteroosobowy oddział, albo dysponowali dostępem do magazynu
broni. Raczej to pierwsze, bo reszta była uzbrojona w wysłużone strzelby myśliwskie i obrzyny.
Poza tym mieli noże i maczety porobione z gilotyn introligatorskich. Byli wyposażeni
wystarczająco dobrze.
Teraz już cała siódemka dyskutowała nad tym, czy najpierw zgwałcić dziewczynę, a
potem ją zjeść — za czym optowała większość, czy najpierw ją zjeść, a potem ewentualnie
zgwałcić — do czego przekonywał kucharz. Kucharz był w tym towarzystwie niewątpliwie
najsilniejszy, może był przywódcą. Swoje racje starał się uwiarygodnić ostrząc bez przerwy dwa
rzeźnickie noże, w których używaniu wydawał się mieć wprawę.
— Cywile, ale z pewnym doświadczeniem — rzuciłem — półgłosem.
— Nie oni. Popatrz na dziewczynę.
Popatrzyłem, ale najpierw popatrzyłem na niego — czy na pewno nie jest pod wpływem
jakiegoś narkotyku. Może ma schyzia. Przedtem wprawdzie tego nie zauważyłem, ale mógł
oszaleć niedawno, nie wiedziałem przecież, co takiego zdarzyło mu się zobaczyć od chwili
naszego rozstania.
— Wiesz... — chyba chrząknąłem. — Ostatni raz podglądałem gołe panienki jak
chodziłem do przedszkola.
— No dobra — zniecierpliwił się już. — Powiedz mi lepiej, ile ona ma lat?
— A ile może mieć? Jak wszyscy. Dwadzieścia lub więcej.
Macedończyk był jednak chory, ale mimo to przyjrzałem się dziewczynie przez jego
wspaniałą lornetkę — dla samej przyjemności posługiwania się tym szczytem optoelektroniki.
Dziewczyna leżała na ziemi śmiertelnie przerażona. Jej nagość nawet nie docierała do
mnie, bo była dokładnie okryta nie zmywanym od lat brudem i błotem. Jej ciało było krańcowo
wychudzone — przy wzroście dużo ponad metr siedemdziesiąt mogła ważyć coś koło
pięćdziesięciu kilogramów, może nawet mniej. Nie miała piersi, a sutki przykrywał bród. Spod
błota nie było też widać, czy łono ma owłosione, ale nie wyglądało na to. Skołtunione włosy

15
nieokreślonej barwy opadały na przerażoną dziecinną twarz o ogromnych oczach i skrzywionych
ustach, które trudno mi było nazwać inaczej, jak dziecinnymi. Wyglądała na szesnaście lat.
— To niemożliwe. Nie może mieć tyle.
Powiedziałem to wbrew temu, co widziałem, ale zgodnie z tym, co widziałem.
— To się zdarza, że ktoś wygląda zupełnie młodziej. Popatrz na mnie... — przerwałem na
chwilę, aby miał czas na przestudiowanie tego argumentu. Obejrzał mnie sobie dokładnie, ale nie
wydawał się być przekonany, czym sprawił mi niejaką przykrość.
— No dobrze, może ja nie jestem najlepszym przykładem. Ale ona nie może mieć mniej
niż dwadzieścia lat.
Nikt nie może. W ostateczności niech ma dziewiętnaście i trzy miesiące. Na to mogę się
zgodzić. Wyglądała prostu o trzy lata młodziej, wolniej się rozwija, ma zaburzenia hormonalne,
nie wiem. Ona ma dwadzieścia lat. Inaczej, co to jest, sen?
— Ma ledwo piętnaście lat. I dlatego nie wiem, co jest. Dopóki tu nie przyszedłem też
myślałem, że coś takiego jest niemożliwe, ale spójrz tam w dół. To dziecko zostało poczęte i
urodzone w pięć lat po t y m.
— Absurd.
— Sam widzisz.
— Widzę wysoką, chudą kobietę, o płaskim jak deska biuście i nic więcej.
— Widzisz wyrośnięte dziecko, piętnastoletnią dziewczynę.
Zaczynało mnie to denerwować.
— Chcesz się spierać. Może obaj widzimy co innego?
— Zejdźmy na dół i sprawdźmy.
Tym razem już nie miałem wątpliwości, że Macedończyk ma kota. Musiał zdawać sobie
sprawę z wniosków jakich doszedłem, bo uśmiechnął się w swój czarujący sposób i wskazał
przeciwległy stok leja, po którym biegła trudno dostrzegalna ścieżka. Wiła się w dół jak oglądana
z boku sprężyna. Prowadziła niemal pionowo po stromej i nader nieprzyjemnej ścianie.
Macedończyk wyjaśnił mi swój plan. Był prosty jak drut.
— Jeśli ją najpierw zabiją, to odejdziemy, ale zaczną gwałcić, to będziemy mieli dość
czasu, aby obejść kotlinę i zleźć tą ścieżką. Potem...
— Potem staniemy we dwóch naprzeciw siedmiu uzbrojonych po zęby drabów, z których
przy dużym szczęściu dwóch zastrzelimy, a reszta zrobi z nas marmoladę. Nie

16
— Znowu się mylisz.
Wyglądało na to, że Macedończyk ma niewyczerpane pokłady cierpliwości, jeśli chodzi o
zbijanie moich poglądów.
— Jest ich ośmiu — uśmiechnął się pełen otuchy.
— Ósmy pilnuje koni.
Omiotłem lornetką resztę kotliny. Za zrębem skały o sześćdziesiąt metrów od ogniska
wydrążono w ziemi obszerną jamę i nawet podstemplowano słupami wejście do niej. Z tego
wejścia wyraźnie wystawały dwa końskie zady. Jeden z nich machał beztrosko ogonem.
— Konie. Idziemy. To tylko po czterech na jednego. — powiedziałem. Macedończyk
uśmiechnął się.
Dużo później zrozumiałem, że każdy z nas szukał tam w dole czego innego. Nie
wierzyłem, że dziewczyna może mieć mniej niż dwadzieścia lat i nie zaprzątałem sobie nią
głowy. Macedończyk w to wierzył i gdy czołgaliśmy się w dół, planował już jej przyszłość. Robił
to w milczeniu. Jego twarz była doskonale obojętna, nawet jeden muskuł na niej nie drgnął. Był
wystarczająco cwany, żeby wiedzieć, że jeśli odkryję jego plany, to zawrócę i jego także
odciągnę jak najdalej od tego miejsca i od tej dziewczyny.
Ale być może to nie on był tak sprytny, tylko ja byłem tak głupi, że nie zrozumiałem jego
śmiechu. Śmiał się już bowiem do niej tam w dole, nie do mnie.
Lej był niemal idealnie okrągły, a jego krawędzie urywały się tak równo w dół, że już o kilka
metrów od nich mogliśmy bez obaw biec dookoła tej tysiącmetrowej dziury
— na drugą stronę. Nie zajęło nam to więcej niż trzy minuty. Teraz zaczęliśmy szukać wejścia na
ścieżkę. To znaczy ja patrzyłem na dół, a Macedończyk szukał.
— No i co? — dopytywał się rozgarniając gałęzie krzewów.
— Zaczęli ją gwałcić. Jest siedmiu facetów: każdy po dwie minuty. Mamy mniej więcej
kwadrans.
— Może któryś zechce sobie powtórzyć? Gdzie jest to wejście?
Nie mogę powiedzieć, aby się denerwował, ale coraz bardziej spieszył się odgarniając
krzaki na urwisku i z niepokojem wpatrując się w dół: ciemny i przepastny niczym
astronomiczna czarna dziura. Jeśli Macedończyk cokolwiek mógł w tych egipskich ciemnościach
dostrzec, to znaczyło, że potrafi otworzyć źrenice równie szeroko jak ja. Nawet nieco szerzej.
— Może powtórzą kolejkę.

17
Biegając obok siebie przeczesywaliśmy stumetrowy odcinek krawędzi leja, gdzie
powinien się znajdować początek drogi na dół.
— Nie mamy na to co liczyć. I tak cud, że siedmiu na ośmiu może to robić. Ale wątpię,
czy którykolwiek z nich może to zrobić dwukrotnie w ciągu jednej nocy.
— Jest!
To nie był okrzyk. Raczej zduszony szept i już po chwili Macedończyk zbiegł w dół.
Ruszyłem za nim. Trzeba było uważać przynajmniej na dwie rzeczy. Raz, aby sobie nie skręcić
karku spadając. Dwa, aby nie strącić lawiny kamieni, która tam na dole uprzedziłaby o naszym
nadejściu. Program powitalny zostałby wtedy wzbogacony czymś znacznie mniej strawnym niż
chleb i sól.
Zbiegliśmy po stromej ścieżce około połowy dystansu. Na wysokości stu pięćdziesięciu
metrów nad dnem Macedończyk bez słowa opadł na czworaki, a po przejściu jeszcze
pięćdziesięciu metrów zaczęliśmy się czołgać. Naśladowałem go zastanawiając się, dlaczego to
robię. Dlaczego pozwalam się wyprzedzić i prowadzić obcemu facetowi, który być może jest
wspólnikiem tych ośmiu na dole i zobowiązał się przyprowadzić im nietknięte drugie danie.
Wprawdzie nie wierzyłem, że jest kanibalem, gdyby jednak okazało się inaczej, postanowiłem,
że mój fałszywy towarzysz nie zdąży mnie zjeść. Myślałem też o tym, że jeśli chodzi o konie, to
nie ma powodu tak się wysilać. Nikt nie mógł już sprzątnąć mi ich sprzed nosa. Gdybym to robił
dla koni, zszedłbym sobie spokojnie, powoli i nie ryzykując lotu wzdłuż urwiska. Tylko, że nie
robiliśmy tego dla koni, przynajmniej Macedończyk. Ledwo mogłem za nim nadążyć. W
momencie, gdy już całkiem miałem dość i sądziłem, że nie potrafię się przeczołgać ani metra
dalej, mój towarzysz zatrzymał się i sięgnął po lornetkę.
Też popatrzyłem w dół przez mojego wysłużonego grata, który z tej odległości dawał
całkiem przyzwoity obraz. Po siedmiu gwałtach dziewczyna leżała zupełnie nieruchomo, nawet
oczy jej nie błyszczały i wyglądało, że jest martwa. Z tej odległości mogłem się przyjrzeć jej łonu
— było rzeczywiście nagie. Leżałem obok Macedończyka dotykając go ramieniem i poczułem,
jak wstrząsnął nim dreszcz. Zdziwiło mnie to. Zerknąłem na niego: patrzył w tym samym
kierunku, co ja. Może to ten widok. Czyżby strumyki spermy żłobiące sobie kanaliki w brudzie
na udach dziewczyny wywołały u niego obrzydzenie?

18
Zacząłem się obawiać, że Macedończyk jest zbyt wrażliwy jak na te czasy, ale już po
chwili uświadomiłem sobie, że to głupie. Miał przecież dwadzieścia siedem lat i żył, a to
znaczyło, że nie jest bardziej wrażliwy od mojego lewego buta.
Już mieliśmy czołgać się dalej, gdy zobaczyliśmy biegnącego przez kotlinę strażnika
koni. Biegł ku ognisku cały czas wrzeszcząc. Wrzeszczał po ukraińsku i wyglądało na to, że obaj
z Macedończykiem rozumiemy go doskonale. Był autentycznie wściekły i oburzony.
— Sami sobie ulżyliście skurwysyny, a ja mam się pieprzyć z koniem?
— Byle nie z moim — mruknąłem. Macedończyk uśmiechnął się grzecznościowo.
Rozumiał.
— Gdy strażnik dobiegł do kręgu mężczyzn skupionego wokół bezwładnej dziewczyny,
natknął się na ramię rzeźnika i znalazł się o kilka metrów z tyłu — w kałuży brudnej wody.
Rzeźnik też coś krzyczał, ale dużo ciszej, więc zrozumieliśmy tylko fragmenty dotyczące
współżycia seksualnego matki strażnika. Może szkoda, że nic nie słyszeliśmy. Po tym popisie
oracyjnym rzeźnik wyciągnął swoje noże i ukląkł nad dziewczyną. Mieliśmy do dna kotliny
osiemdziesiąt metrów i żadnych szans, aby się tam doczołgać zanim ją poćwiartuje.
Macedończyk najwidoczniej podobnie oceniał sytuację, bo właśnie odpinał z pleców
kałacha. Powstrzymałem go ruchem ręki i sięgnąłem po mój bumerang. Osiemdziesiąt metrów to
było daleko, ale warto było zaryzykować. Rzucałem już kiedyś na sto metrów i dalej.
Uklęknąłem, aby mieć lepszą pozycję do rzutu i zdjąłem z ostrza ręcznie szyty pokrowiec.
Ostrze zalśniło w księżycowym świetle jak kryształowe zwierciadło, aż musieliśmy zmrużyć
oczy. Mój bumerang był wykonany z najwyższej jakości trzymilimetrowej stali. Wypolerowałem
go tak, że mogłem się w nim przeglądać przy goleniu. Leciał wolno, śpiewał w czasie lotu cicho i
uderzał z potworną siłą starofrancuskiej gilotyny. Jeśli nie trafił na nic grubszej niż ludzka dłoń,
to wracał do mnie z nieomal centymetrową precyzją. Tym razem na nic grubszego nie trafił.
Ośmiu mężczyzn patrzyło na odciętą dłoń i słuchało oddalającej się bumerangu. Nikt nic nie
powiedział.
Jeszcze zanim podchwyciłem moją fruwającą brzytwę uważając, abym i ja nie stracił przy
tym dłoni, Macedończyk dumnie wyprostowany schodził w dół sypiąc spod nóg tyle kamieni, ile
się dało. Schowałem bumerang i ruszyłem za nim. Prawda, przedtem wytarłem stal o trawę, aby
lśni jak zawsze. Ci w dole nadsłuchiwali naszych kroków zupełnie skamieniali ze strachu.
Rzeźnik patrzył na odciętą dłoń i na siatkę ponad sobą, przez którą wleciał i wyleciał bumerang.

19
Być może on jeden byłby w stanie się nam przeciwstawić, ale szok i krew waląca z odciętej
tętnicy osłabiły jego wolę walki. Osuwał się na kolana, gdy jeszcze byliśmy powyżej poziomu
zawieszonej siatki i zanim w ogóle mógł nas zobaczyć. Weszliśmy w krąg blasku dopalając go
się ogniska.
— Żołdacy... — powitał nas szept, mimowolny, nieświadomy wyraz ogarniającej ludzkie
dusze grozy.
Ani ja, ani Macedończyk, me mieliśmy w rekach broni. Chrzęściła i dzwoniła przy
każdym naszym ruchu, ostawała od naszych ciał we wszystkich kierunkach, ale nie była
wymierzona w nich bezpośrednio. Nie było to potrzebne. Po raz kolejny przekonałem się, że to,
co zrobili niegdyś żołnierze, budziło znacznie większy respekt niż odbezpieczony automat.
Automat to była tylko zrozumiała, szybka natychmiastowa śmierć. Natomiast nasza Historia, a
może już Legenda, niosła ze sobą miliony tak okrutnych i przerażających czynów, że pojawienie
się któregokolwiek z żołnierzy było przyjmowane jak zaraza w średniowieczu. Strach i
rezygnacja dominowały nad wszystkim innym.
Staliśmy z Macedończykiem obok siebie wystarczająco długo, aby mogli się nam
dokładnie przyjrzeć. Nie wiem na co on liczył, bo chyba nie na nasze zabawne gęby, ale o dziwo
nie przeliczył się — cywile wcale nie byli rozbawieni. Macedończyk postanowił ich utwierdzić w
przekonaniu, że to nie są żarty. Ruszył ku nim wolnym krokiem. Jeden z cywili podpierał się na
czymś w rodzaju krótkiego harpunu, który mu służył za kostur, a może za broń. Macedończyk
podszedł do niego i wyszarpnął mu ten harpun z ręki, czym tak go przeraził, że cywil upadł na
ziemię. Zupełnie, jakby Macedończyk zabrał mu nogę a nie laskę. Potem obrzucając ich
wszystkich ponurym spojrzeniem, które mnie wydało się grubo przerysowane, mój towarzysz
dobrnął do rzeźnika i stanął nad nim, niczym kat nad dobrą duszą. Rzeźnik miał już całkiem dość
i pewnie żałował, że nie odrąbał mu głowy tylko rękę. Podniósł jednak wzrok ku
Macedończykowi, może bojąc się, że jeśli tego nie uczyni, poczytane to zostanie za obrazę.
— Chciałeś jeść?
Rzeźnik ledwo dostrzegalnie pokiwał głową, na nic więcej nie było go już stać.
Macedończyk gwałtownym ruchem wzniósł harpun do góry i opuścił go tak szybko, że ostrze
zobaczyłem dopiero, gdy tkwiło w ziemi przyszpilając do niej odciętą dłoń rzeźnika. Wyciągał
harpun przerażająco wolno. Dłoń tkwiła na końcu ostrza, jak śmierć na lasce dozorcy parkowego

20
zbierającego papierki po cukierkach. Zatoczył ostrzem półkole i wylądowało ono tuż przed
pochyloną twarzą rzeźnika.
— To jedz.
Po raz pierwszy od pięciu czy sześciu lat poczułem płynący mi od potylicy aż do lędźwi
strach. Prawdziwy mrowiący się na plecach strach. Macedończyk był żołnierzem i to nie
tuzinkowym. Może jeden z Żołnierzy Okrągłego Stołu. Jeśli tak było, to nic na Ziemi nie mogło
nas powstrzymać. Co prawda było jeszcze niebo, a na nim Oko.
Zrobiliśmy porządek w ciągu pół godziny. Mój towarzysz zadrutował siedmiu naszych
więźniów przy pomocy kombinerek, wydobytych z czeluści swojego olbrzymiego plecaka.
Uważał przy tym, aby nie oddzielić ciała więźniów od kości, ale niezbyt dokładnie, więc musiał
także zakleić im usta plastrem. Wszystkiego miał w nadmiarze. Potem obejrzeliśmy sobie konie.
Były cztery: trzy całkiem znośne i nieprzydatna do niczego szkapa. To znaczy, prawie do
niczego.
— Dlaczego nie zjedli jej, do cholery, tylko posunęli się do czegoś takiego?
— Może kochają konie? — podsunąłem, ale nie zadowoliłem tym wyjaśnieniem
Macedończyka. Zaczął się przyglądać chabecie dokładniej. Obejrzał jej oczy, nozdrza, pysk
pęciny, zad. Poklepał konia po drżącej ze strachu szyi. Koi miał więcej intuicji, niż ja.
— Jest zarobaczona. Chcieli ją najpierw wyleczyć, a pozostałych koni było im żal, więc
zabrali się do dziewczyn — popatrzył na mnie. — Co zrobimy z tą szkapą?
Spojrzałem koniowi w ogromne ślepia i wyczytałem z nich to, co mój partner już
postanowił. Mimo to podpowiedział mi.
— Nie powinniśmy jej zostawiać tym cywilom, a wlec jej nie ma po co.
Stanąłem mocno na nogach i uderzyłem konia pięścią w czoło, w małą białą plamkę nieco
poniżej linii łączącej uszy. Poczułem potworny ból w kostkach i trzask pękającej kości. Szkapa
zwaliła się na ziemię, niemal w miejscu, raz wierzgnęła kopytami i znieruchomiała.
Macedończyk stał nieruchomo i zdumiony patrzył w powietrze, gdzie przed chwilą był jeszcze
koń, który teraz leżał martwy u jego stóp.
— Masz rację — przytaknąłem chuchając na bolące kostki pięści. — Nie ma jej po co
wlec. Ale łeb miała wyjątkowo twardy.
Podszedłem do ogniska, a on przyglądał mi się, pewnie z satysfakcją, jak macham dłonią
niczym oparzony dzieciak.

21
Dziewczyna siedziała skulona przy ognisku i chudymi ramionami obejmowała jeszcze
chudsze kolana. Drżała — z zimna lub szoku. Wyciągnąłem z plecaka zapasowy batteldress z
wełnianą podszewką i kapturem na futrze jenota. Rzuciłem go pod stopy dziewczyny.
— Jak się nazywasz?
Milczała nie zwracając na mnie uwagi, patrzyła nieruchomo w jeden punkt. Nie miałem
czasu roztkliwiać się nad nią: nic nie trwa wiecznie, a ja chciałem jeszcze przejechać dziś
kilkanaście kilometrów. Macedończyk skończył siodłać konie i podszedł do siedzących rzędem
pod skalną ścianą skrępowanych więźniów.
— Jak wydostaniemy się na górę, to zrzucę wam kombinerki. Będziecie mogli przeciąć
drut, jeśli dolecą i jeśli je znajdziecie...
Więźniowie patrzyli w ziemię nie śmiejąc podnieść oczu do góry. Pewnie słyszeli o
Żołnierzu Okrągłego Stołu, który je wykłuwał wszystkim cywilom ośmielającym się popatrzeć
mu w twarz. Miał przydomek Oczy Marylin Monroe. Na
czole wytatuował sobie hostię w czasie podniesienia, aby nikt nie miał wątpliwości, że popełnia
błąd patrząc w to oblicze. Po raz pierwszy spotkałem Oczy MM, gdy przyprowadził go do mnie
Stary i przedstawił jako nieustraszonego wojownika. Nie zdziwiłem się. Przy takim system
postępowania z ludźmi, tylko Cyklop mógłby nie uznać Oczu MM za odważnego. Mnie jednak
przerażało co innego. On nie miał dolnej szczęki. Jadł w ten sposób, że rozgniatał jedzenie na
misce, pluł, czekał aż enzymy zaczną działać, po czym odchylał głowę do tyłu i wlewał sobie
papkę w jamę między nosem i stalowym kołnierzem, który nosił na szyi. Słowem, Oczy MM to
był miły, choć trudny we współżyciu gość. Uratował mi kiedyś życie, a ja o wdzięczyłem się w
ten sposób, że rozstałem się z nim przy pierwszej okazji — rezygnując z następnej kolacji.
Zawsze miałem nadzieję, że nie chował urazy w sercu.
Jakkolwiek było, więźniowie nie odpowiedzieli Macedończykowi. Widać nie byliśmy
dziś szczególnie rozchwytywani w tym towarzystwie.
Najlepszego z koni Macedończyk zarezerwował dla siebie. Na nieco gorszego
posadziliśmy zszokowaną dziewczynę. Była zupełnie bierna i nawet nie zacisnęła nóg na
końskich bokach: żałośnie majtały brudne i bose. Obawialiśmy się nawet, że spadnie przy
pierwszym kroku końskim. Nie spadła. Na najlichsze zwierzę wrzuciliśmy nasze manele.
Macedończyk podniósł przy tym mój plecak do góry przesadnie krzywiąc się z wysiłku.
— Wozisz ze sobą Monolit?

22
Popatrzyłem na niego ponad końskim grzbietem. Uśmiechnął się uroczo. Wskazałem
głową na więźniów, od których śmierdziało strachem i czymś o wiele bardziej materialnym.
— Słuchaj, jakie oni mają szansę znaleźć kombinerki zrzucone z trzystu metrów w
przepaść, w dodatku pięknie zdrutowani razem?
— Żadnych.
— Może choć 20%?
— Może... — zastanawiał się chwilę — Gdybym miał kombinerki do wyrzucenia.
Przymocowałem już nasze juki, ale słysząc odpowiedź Macedończyka, otworzyłem
ponownie jedną z kieszeni mojego plecaka. Wyjąłem z niej najmniejszy z kompletu pilnik do
metalu. Przy pomocy imadła i mając wolne ręce można było nim przepiłować drut, którym
więźniowie byli skrępowani, w ciągu piętnastu minut. Ale w ich sytuacji musiało to zająć jakieś
dwie godziny. Odwróciłem się i pokazałem im pilnik. Nie podnieśli głów, ale widziałem, że
zerkają. Cieszyli się już, ale dwie godziny to było dla mnie za mało. Też się uśmiechnąłem i
rzuciłem pilnik w ciemność, dobre dwadzieścia metrów od ogniska. Wstrząsnęli się, jakby
drutem przebiegł prąd.
Wskoczyłem na oklep na konia i pognałem go ku ścieżce do góry. Mijając Ona, zobaczyłem, coś,
co mnie zdumiało. Po raz pierwszy oderwała oczy od tego punktu, w który gapiła się przez cały
czas i popatrzyła na mnie. Była śmiertelnie wystraszona, ale nie tylko to. To była drwina.
Jakkolwiek mógłbym to sobie tłumaczyć, był to pierwszy kontakt, jaki udało się nam z nią
nawiązać.
Ruszyliśmy pod górę.
Aha, zapomniałem wam powiedzieć, że tym punktem, w który wpatrywała się
dziewczyna, był tył głowy rzeźnika. Rzeźnik bowiem nie chciał zjeść własnej dłoni. Wyrzygał po
pierwszym kęsie, a potem rzucił się na wbity w ziemię harpun. Wrzeszczał przy tym i niemal
udało mu się połknąć całe ostrze. Nie do końca jednak. Większa jego część wystawała mu z
karku. Stal jest bardzo niestrawna, bardziej niż ludzka kończyna — nawet własna.
W milczeniu, skoncentrowani na pokonywaniu stromej ścieżki, doszliśmy na górę — do
miejsca, gdzie porzuciłem siodło. Teraz mogłem okulbaczyć dokładnie mojego nowego konia.
Nie zdjąłem bagażu z luzaka wychodząc z założenia, że skoro mój towarzysz zabiera Oną i jej
konia, to mnie należy się drugie zwierzę. Ostatecznie ryzykowałem tyle, co i on, a plecak miałem
dwukrotnie cięższy.

23
Macedończyk siedział w siodle oparty o koński kark i przyglądał mi się. Raz, czy dwa
zerknął na dziewczynę, która znów pogrążyła się we własnym, wewnętrznym strachu i ucieczce
od rzeczywistości. To było dobrze, bo żadna paranoja i żaden koszmar nie mógł się równać z
okrucieństwem świata na zewnątrz.
— Pora się rozstać — przerwałem milczenie. — Dziękuję za pomoc w zdobywaniu konia.
Znowu się czarująco uśmiechnął.
— Dziękuję za pomoc w zdobyciu dziewczyny. Nie interesuje cię jej pochodzenie?
— Nie.
— Ona ma piętnaście lat.
— Dobrze, i tak mnie to nie interesuje.
— Nie chcesz mojego towarzystwa, bo myślisz, że jestem żołnierzem?
— Myślę, że jesteś Żołnierzem Okrągłego Stołu.
To go całkiem rozbawiło, śmiał się teraz głośno, jakby nie podsłuchiwało boskie Ucho,
gotowe spalić nas ognistym mieczem za taką bezczelność.
— Nazywam się Bebek — wykrztusił wreszcie. — Słyszałeś kiedyś o takim Żołnierzu
Okrągłego Stołu?
— Nie — musiałem to przyznać. Nie słyszałem o takim, ale dałbym głowę, że i on ni
słyszał o Gelerthcie.
— Ja nazywam się Gelerth.
Macedończyk wolno wyciągnął ku mnie rękę z wysokości swojego siodła. Była to
pierwsza dłoń, jaką podań mi od dwu i pół roku, ale była to też pierwsza dłoń od dwudziestu lat,
jaką miałem ochotę uścisnąć. I zrobiłem to.
Tak więc się stało, że ruszyliśmy dalej razem. W pewnym sensie były to moje rodzinne
strony, więc mnie przypadła rola przewodnika przez mrok nocy i wśród bezdroży pól i lasów. Do
siodła miałem uwiązanego luzaka, dalej jechała Ona, naszą małą karawanę zamykał Bebek. Tej
nocy zrobiliśmy jeszcze z piętnaście kilometrów na południe, bo udało nam się trafić na jakąś
boczną szosę biegnącą wzdłuż lasu i porytą rowami znacznie mniej niż autostrada. Bliskość lasu
pozwalała nam na jazdę niemal do białego rana, bo w każdej chwili mogliśmy się schronić przed
światłem dnia w leśnej gęstwinie.
Zatrzymałem konia, a moi współpodróżnicy posłusznie przystanęli za mną. Od jakiegoś
czasu słyszałem zbliżający się z lasu po prawej stronie drogi łopot skrzydeł. Bebek na wszelki

24
wypadek odpiął kaburę od wałacha, ale uspokoiłem go gestem dłoni. Wyjąłem bumerang i
czekałem. Sekundę później z lasu wyleciała nasza kolacja: duży myszołów z zającem w
szponach. Starał się przelecieć nisko nad drogą, ale nie było to dość nisko, aby nie oświetlił go
blask księżyca. To mi wystarczało. Bumerang pofrunął śpiewając sobie cicho po drodze, a gdy
wrócił, myszołów leżał dwadzieścia pięć metrów od nas. Trzepotał jeszcze skrzydłami, szpony
miał ciągle wczepione w zająca, ale był bez głowy — zgubił ją gdzieś po przeciwnej stronie
drogi. Bebek zacmokał z podziwu.
Trzeba było przyrządzić kolację zanim nastanie świt, bo mimo leśnej gęstwiny dym byłby
doskonale widoczny w pogodny dzień, jakiego się spodziewaliśmy. We dwóch z Bebe
przygotowaliśmy obóz szybko i wygodnie. W ciągu godziny pod gęstym okapem z liści
zbudowaliśmy zadaszenie z gałęzi, rozpaliliśmy pod nim ognisko i oporządziwszy upolowane
zwierzęta (ptaka i zająca), zawiesiliśmy je nad ogniskiem. Potem zrobiliśmy posłania z gałęzi i
nasze lokum było gotowe.
Ona siedziała przy ognisku i grzała przy nim swoje długie nogi. Wydawało się nam, że
musi być na skraju śmierci głodowej — tak była chuda, ale wcale nie rzucała się na
wpółupieczone mięso, a gdy było już gotowe do jedzenia, po prostu zasnęła. Battledress zsunął
się jej z bioder i spała z wypiętą nagą pupą jak dziecko. Bebek przykrył ją swoim śpiworem.
Podzieliliśmy mięso na trzy części, swoje dwie zjedliśmy, a porcję dziewczyny owinąłem
w kawałek srebrnej folii śniadaniowej, który służył mi do podobnych celów już od dwudziestu
lat. Teraz wygasiliśmy ognisko i czekaliśmy na pierwsze błyski dnia, które lada moment powinny
zacząć przedzierać się przez gałęzie nad naszymi głowami.
— Skoro jest nas dwóch, to może wystawimy warty, czy coś takiego? —
zaproponowałem ziewając.
— Do świtu pół godziny. Już nic się nie wydarzy, a poza tym ja czuwam nawet przez sen.
— Jak chcesz. Pod czym będziesz spał? — spytałem owijając się jak najdokładniej
śpiworem.
— Dam sobie radę.
Mówiąc to Bebek odpiął uprząż, a potem zdjął panterkę, battledress, koszulę i
podkoszulek. Zacząłem się zastanawiać, czy nie ma czasem piżamy. Zamknąłem oczy, żeby nic
wzbudzać w nim niepotrzebnego samozadowolenia. Bebek był zbudowany jak zaciśnięta pięść.
Pod skórą drgały tylko ścięgna i mięśnie. A skórę miał gładką, bez żadnych włosów i tatuaży,

25
tylko z blizną na lewym boku i to od biodra aż po pachę. Była to typowa blizna po ciężkim
mieczu. Na pewno nie myliłem się co do tego. Bebek był jedynym znanym mi cywilem
posługującym się mieczem.
— Goliłeś pachy? — spytałem przewracając się na drugi bok, aby wiedział, że nie
oczekuję odpowiedzi. Roześmiał się
— Jak ja cię poproszę, żebyś się rozebrał, to nie pomyślisz, że jestem pedałem?
— A jesteś? — mruknąłem.
Nie chciałem wdawać się w tę dyskusję. Na obu nogach i na lewym ramieniu miałem
pięknie zarośnięte dziury po kulach, przez tors dwie blizny od cięć szablą, które raczej nie mogły
udawać śladów po operacji wyrostka robaczkowego, a na przegubach pamiątki po spotkaniu z
drutem kolczastym. Szczerze mówiąc nie wyglądałem na cywila i nikt nigdy nie chciał uwierzyć,
że nim jestem. Zasnąłem. Bebek nie był pedałem. Z noclegiem poradził sobie w ten sposób, że
wsunął się pod śpiwór obok dziewczyny. Słyszałem, jak przez sen Ona przewraca się na posłaniu
i rzuca niespokojnie, a potem, gdy jej ramiona trafiły na ciało Bebeka i gdy się do niego
przytuliła, jak się uspokaja. Zaczęła oddychać równo, pozbawiona dziennych koszmarów. To
było jej szczęście. Wszystkim nam wystarczał koszmar, który toczył się każdej nocy. W dzień
człowiek miał prawo do odrobiny spokoju, przynajmniej w czasie snu. Ale nie każdemu to było
dane.
Leżałem sam obok, śpiąc płytko jak zwykle. Tym razem jednak nie tak płytko, jakbym
sobie tego życzył. Słyszałem, jak dziewczyna podniosła się, ściągnęła battledress i objęła Bebeka
udami. Nie byłem pewien czy to sen, czy rzeczywistość. Nie miałem się też tego dowiedzieć
następnego wieczora, bo gdy się obudziłem, spała tak samo skulona i tak samo ubrana, jak się
położyła.
— Nadal sądzisz, że ma piętnaście lat?
— Dziś piętnaście to tyle, co przedtem pięćdziesiąt.
— Więc my jesteśmy starcami.
— My to już nie żyjemy.
Ale do wieczora było jeszcze daleko. Póki co, spałem.

26
Sekwencja trzecia

STRACH

Część następnej nocy poświęciliśmy z Bebek na wymycie Onej. Nie było to proste, bo
znaleźliśmy strumień niewiele tylko głębszy, niż grubość warstwy brudu na jej ciele. Daliśmy
sobie jednak radę, bo okazało się, że i ja, i Bebek, mamy w naszych plecakach całkiem dobrze
zaopatrzoną drogerię. Dziewczyna siedziała jak małe wypłoszone zwierzątko na brzegu
strumienia, a ja wyciągnąłem zapakowane w folię mydło. Bebek przestał grzebać w swoich
jukach i podszedł do mnie.
— Mydło. Najprawdziwsze amerykańskie mydło sprzed wojny.
Podniosłem dłoń do góry tak, że srebrna folia zalśniła w blasku księżyca.
— Co? Mydła nie widziałeś?
Bebek uśmiechnął się i podsunął mi pod nos to, co sam wyjął ze swoich juków, a co do tej
chwili chował za plecami. Było to mydło. Najprawdziwsze amerykańskie mydło sprzed wojny.
Jeszcze pachniało świeżymi jabłkami.
— Widziałem, ale nie sądziłem, że ktoś je jeszcze ma oprócz mnie.
Wziąłem mydło Bebek do ręki i obejrzałem je sobie dokładniej. Było takie samo, jak
moje. Zaniepokojony, przeczytałem datę produkcji na opakowaniu. Oczywiście była identyczna,
jak na moim.
— Skąd to masz?
Bebek uśmiechnął się niewinnie.
— Od matki z bieliźniarki. Trzymała tam, aby pościel przyjemnie pachniała.
— Nie, Bebek. Powiem ci skąd to masz: z natowskiego schronu przeciwatomowego,
czterdzieści kilometrów na południe od Monachium. W czasie wojny był tam sztab połączonych
armii 114 i 6.
— Jest jakieś logiczne wyjaśnienie tych twoich możliwości mediumicznych? Mówiłem o
tym przez sen?
Zaprzeczyłem kręcąc głową, ale nie spuszczałem z niego oczu.

27
— Więc ty masz swoje też stamtąd.
— Korzystam z tamtych zapasów od siedemnastu lat, właściwie od końca wojny. A ty jak
tam trafiłeś?
— Teraz, zimą, przejeżdżałem w pobliżu. Wydawało mi się, że w okolicy są Teutonowie,
więc zacząłem się rozglądać za jakąś kryjówką i znalazłem tę piękną dziurę w ziemi. Właściwie
przez przypadek. Czy ktoś jeszcze korzysta z tego magazynu?!
— Tylko my dwaj.
Bebek przyjrzał mi się zdziwiony.
— Czego się złościsz? Mamy tam zapasów na dwieście lat. Masz zamiar żyć tyle? Żebyś
się codziennie mydlił i zżerał dziesięć kilo puszek, to nie wymydlisz góry tego
mydła i nie zjesz tych konserw.
— Wziąłeś moje konserwy! — chyba jęknąłem.
— Tylko kilka. Człowieku, co z tobą jest? Dlaczego nie chcesz się podzielić? Jesteś może
jakimś pierdolonym chomikiem?
Roześmiałem się. Bebek naprawdę się zdenerwował moim skąpstwem i za chwilę byłby
gotów rzucić mi mydłem w twarz. Poza tym miał jeszcze puszki. Przypomniałem sobie, że
konserwowa szynka była przeważnie w opakowaniach półtorakilogramowych i dlatego
wolałbym, aby tym we mnie nie ciskał.
— Nie spotkałem jeszcze nikogo, kogo chciałbym umyć i nakarmić. Do wczoraj.
Bebek też się zaczął śmiać i tak się śmialiśmy, a Oni marzła nad strumieniem. Zabraliśmy
się do niej ostro. Gdy próbowaliśmy jej zdjąć kurtkę, rzuciła się na nas z paznokciami, nie obyło
się bez walki i zadrapań. Całe szczęście, że głównie drapała Bebeka. Może myślała, że
wykorzystał ją w dzień podczas snu. Nagą wrzuciliśmy do strumienia, klapnęła w nim na tyłku z
bolesnym jękiem. Sami też wskoczyliśmy do wody, bo i tak nas pochlapała jak jakiś wodospad.
Wyszorowaliśmy całe jej chude ciało bez większych problemów, bo osłabła i zobojętniała. Była
obojętna do tego stopnia, że nie robiło jej większej różnicy, czy ja jej szorowałem plecy, czy
Bebek miejsca bardziej intymne.
Wyszła z wody i Bebek ją uczesał. Wyglądała teraz jak grzeczna, nieco za bardzo
rozwinięta pannica ze szkoły podstawowej. Potem Bebek przyklęknął przy niej ze zrolowanymi
spodniami: w nogawki wystarczyło tylko włożyć nogi, ale dziewczyna najwidoczniej zupełnie
nie rozumiała, co ma zrobić, więc Bebek sam ją ubrał. To były jego spodnie z szorstkiego

28
zielonego materiału, o wiele na nią za obszerne. Teraz jej nagie piersi i ramiona wyglądały
jeszcze bardziej krucho, o ile to było w ogóle wyobrażalne.
Ona była rozczulająca.
Podałem jej battledress, włożyła go i Bebek podwinął jej rękawy.
— Jakieś buty trzeba będzie zdobyć. Nie wiem skąd — zauważyłem.
Bebek pochłonięty był oglądaniem lewego przedramienia dziewczyny. Po chwili
popatrzył na mnie z tryumfem i podsunął mi rękę Onej pod oczy.
— Zobacz. Nie ma śladu po Anielskim Pyle. Nie ma śladu po szczepieniu, a przecież
zaszczepili wszystkich do czterdziestego piątego roku życia. Tylko starców i inwalidów nie
szczepili. Ona nie ma śladu. Nie szczepili jej. Urodziła się po wojnie.
Bebek promieniał. Nadal nie mógł mi udowodnić, że Ona ma piętnaście lat, ale wydawało
mu się, że może udowodnić, iż ma siedemnaście. O dwa lata mniej niż ktokolwiek na Ziemi.
Zdjąłem koszulę, aby wykręcić z mej wodę i tylko przy okazji podsunąłem Bebek swoje
przedramię, żeby sobie je mógł pokontemplować przez chwilę. Nie miałem blizny po Anielskim
Pyle: blizny, którą rzeczywiście swego czasu miał każdy.
— Ja nie byłem szczepiony.
— Wszyscy byli — powiedział niepewnie.
— Oddałem moją szczepionkę matce. Miała czterdzieści siedem lat, ale nie zgodziłem się
z politykami, że to jest dostateczny powód, aby umarła od Niebieskiego Deszczu.
Bebek cofnął się i popatrzył na mnie znacznie bardziej zdziwionymi oczami, niż wtedy,
gdy pięścią zabiłem konia.
— Gelerth, dlaczego ty żyjesz? Uśmiechnąłem się.
— Powinieneś wyrzygać wnętrzności dwadzieścia lat temu, gdy spadła pierwsza kropla
Deszczu.
— Nie spadł żaden Deszcz. Nie wiedziałeś? Wszyscy ci staruszkowie, którym rządy
rozdawały cyjanek w pigułkach, otruli się na darmo. Moja matka przeżyła, bo oddałem jej
szczepionkę, ale mój dziadek też przeżył, chociaż się nie szczepił. Zgubił gdzieś cyjanek, a
strzelić sobie w łeb nie miał odwagi, więc przepłakał cały ten Deszcz stojąc pośrodku podwórka
w największy potop. Potem po prostu zmył z siebie niebieski barwnik i żył jeszcze trzy miesiące,
dopóki nie wpadł na żandarmów i nie wrzucili go do kwasu. Bali się, że roznosi zarazę
Niebieskiego Deszczu. Tylko, że nie było żadnej zarazy. Deszcz był niebieski, ale nie trzeba było

29
żadnego Anielskiego Pyłu, aby go przeżyć. Zniosłem go z dwieście razy i nigdy niczego nie
czułem poza suchością skóry. To po tym cholernym barwniku.
— Gelerth, widziałem ten pierwszy Niebieski Deszcz — Bebek nie wierzył w ani jedno
moje słowo. — Widziałem starców, którzy nie połknęli cyjanku i w ciągu dziesięciu minut
wypluli swoje jelita na bruk. Co to było?
— Kamuflaż.
— Po co, do jasnej cholery? Miliard ludzi otruło samych siebie cyjankiem! Na co to
komu? Amerykanom, Ruskim, Chińczykom?
— To proste. Chcieli się pozbyć staruchów. Bez sensu jest prowadzić wojnę
konwencjonalną, jeśli jej główną przyczyną jest przeludnienie. Na takiej wojnie giną wszyscy
bez wyboru: starzy i młodzi, kobiety i dzieci, potrzebni i niepotrzebni, nasi i tamci. To absurd.
Jeśli jest za dużo ludzi, to wszyscy po równo powinni pozbyć się właśnie tych niepotrzebnych:
starców, kryminalistów, inwalidów, przeciwników politycznych. I wtedy będzie korzyść dla
wszystkich. Problemem jest, jak to zrobić. Nie można po prostu ich wymordować, choć jasne
jest, że o to chodzi. Więc niech popełnią samobójstwo. Jednego człowieka dość łatwo
doprowadzić do samobójstwa, ale jak to zrobić z miliardem rozpaczliwie trzymających się życia
starych ludzi? Pogodnych staruszków i pełnych wigoru pięćdziesięciolatków? A tym bardziej
chytrych, skąpych i egoistycznych sklerotyków, którzy prędzej wpędzą do grobu wszystkich
dokoła, niż sami zechcą do niego zejść?
Przerwałem na chwilę. Bebek milczał. Mówiłem więc dalej.
— Tym ludziom trzeba wmówić, że śmierć jest lepsza i od tego, co ich czeka. Ale taki
spektakl musi mieć oprawę: to może być na przykład Wojna Światowa z użyciem wszystkich
dostępnych środków, z bronią chemiczną i biologiczną włącznie. To jest to coś, czego ludzie
obawiają się najbardziej, bo jest czymś nieznanym. Bomba wodorowa, proszę bardzo: błysk, huk
i do piachu. Ale pomarańczowy deszcz, czerwony deszcz, niebieski deszcz. I mówisz ludziom, że
oszaleją i będą mordować siekierami swoich bliskich, albo że ciało im zgnije w ciągu pół
godziny i będzie odpadać od kości przy każdym kroku, albo że oślepną w ciągu jednej nocy. Jeśli
to, co przyniesie ze sobą jakiś kolorowy deszcz, będzie wystarczająco straszne, to może uda się
namówić staruchów zużywających tlen młodym, aby walnęli sobie w żyłę cyjanek. Co ty na to?
— Paranoja. Jesteś pisarzem. To znaczy, czy byłeś pisarzem?

30
— Nie. Byłem studentem kulturoznawstwa. To nie jest paranoja. To prawda. Słyszałeś o
Streserze?
— O tym pieprzniętym Savonaroli z Bostonu?
— Tak. Streser był sekretarzem Houlaya. A Houlay, Li Pau, Woronow i Kiszkin
wymyślili tę wojnę. Byli głównymi ideologami trzech mocarstw. To oni nas tak urządzili, że
żremy dwudziestoletnie konserwy, a ja zeżarłem konia, który wiernie mi służył przez dwa lata.
Rozejrzałem się dookoła, aby dać Bebek do zrozumienia, że przed tą pieprzoną wojną był
to wyjątkowo gówniany świat, ale dawało się na nim żyć, o ile nie było się przez przypadek
Pakistańczykiem albo Etiopczykiem. Natomiast to, co było teraz, to był świat poniżej wszelkiej
krytyki, nawet tej z terminologią zaczerpniętą z opisu przemiany materii. Teraz dawało się może
żyć, jeśli się było Teutonem. Chociaż nie śpieszyłem się, aby spotkać jakiegoś i zapytać: „Hej,
kolego! Jak ci się żyje?".
Bebek zaczął się posłusznie rozglądać.
Teutonowie. Nie byli towarzyscy. Prawdę mówiąc zabijali wszystko, co się ruszało, bez
różnicy i bez zwłoki. Z równym przejęciem, czy też jego autentycznym brakiem, słonia ze
słoniątkiem, co dwunastoosobową rodzinę cywili, w tym ośmioro dzieci wliczając niemowlaki.
Zabijali też żołnierzy. Cywile zabijali się między sobą o wodę lub kawałek opony nadający się na
zelówkę, a żołnierze — o chwałę. Żołnierze mordowali cywili, bo wykorzystując ich mogli
przeżyć, a watahy cywili mordowały żołnierzy, bo w ten sposób mogły raz na pięć lat zdobyć
lekarstwa, narzędzia lub broń. Między cywilami formowały się też zbrojne bandy, które myślały
o sobie, że są już żołnierzami i ich członkowie też chcieli żyć z cywili. Cywile nienawidzili ich
jeszcze bardziej, niż prawdziwych żołnierzy. Żołnierz, jeśli nie był głodny, nie zabijał. Bandy
mordowały dla samej przyjemności mordowania. Słowem, wszyscy mordowali wszystkich. I
tylko nikt nigdy nie widział nieżywego Teutona. Historia o tym nie wspomina.
Ludzie zabijali się ze strachu i ze strachu kiedyś popełnili zbiorowe samobójstwo. Nawet
ci, którzy ich do tego popchnęli, też się bali. Bali się, że nie starczy dla nich powietrza, wody,
władzy i bogactwa.
Bebek skończył się rozglądać. Zobaczył mniej więcej to samo, co ja: ciemny las skąpany
w świetle księżyca. Oną skąpaną w źródle, konie przywiązane do drzewa, małe dogasające
ognisko i nasze rozgrzebane posłania.
— No i co z tym Savonarolą, z tym Streserem?

31
— Znałem go. Opowiedział mi jak było.
— Więc to on miał paranoję.
— Bebek, a twoim zdaniem, to jak było?
— Normalnie. Ruscy zaczęli tracić pozycję supermocarstwa i postanowili podreperować
swoją sytuację dzieląc się Europą z Niemcami, tak jak w poprzedniej wojnie. W Chinach, po
stłumieniu przemian demokratycznych, sprawy wyglądały na tyle niepewnie, że powrót
komunizmu wojennego był dla nich idealnym wyjściem. Brakowało im tylko wojny, a Ruscy
doskonale nadawali się na przeciwnika.
Machnąłem zniecierpliwiony ręką. Słyszałem tę paplaninę tysiąc razy, dopóki ludzie nie
umówili się, że nie będą już o tym gadać. Była to mniej więcej oficjalna wersja wydarzeń,
których tak do końca nie znał nikt.
Wojny nic nie zapowiadało. Kreml z Białym Domem kochali się już tak bardzo, że
oczekiwano w niedługim czasie wspólnego sex-party z udziałem telewizji. Tymczasem zamiast
tego był błysk, huk i do piachu. Łączność została przerwana na długie tygodnie, a kiedy ją
przywrócono, podawano tylko rutynowe komunikaty wojenne. Najczęściej radośnie
informowano w nich, że część ludności uda się uratować dzięki rewelacyjnej szczepionce
Anielski Pył. Już nieco mniej radośnie dodawano, że niestety dla wszystkich jej nie starczy,
dlatego osoby po czterdziestym piątym roku życia dostaną cyjanek. Wszystko to razem
entuzjazmu raczej nie wywoływało.
Oficjalną wersję początku konfliktu każde z mocarstw podało taką, że wina za wybuch
wojny spadała na dwa pozostałe. Wszystkie trzy wersje były jednakowo prawdopodobne, to
znaczy jednakowo nie trzymały się kupy. Jedno wiedziałem na pewno:
— Ruscy nie zaczęli tej wojny.
— Skąd wiesz?
— Moskwa wybuchła na czternaście minut przed jej rozpoczęciem. Jak dym opadł po
sześciu dniach, to nawet gruzu nie było.
— Byłeś tam?
Byłem tam. Pojechaliśmy większą delegacją na Festiwal Teatru Otwartego. Nikogo z
delegacji specjalnie nie interesował teatr, a już na pewno nie Otwarty, ale wszyscy, byli ciekawi,
co się dzieje w Sowietach: w chwili odchodzenia od komunizmu, rewizji historii, miny
gospodarczej, zamieszania etnicznego i ekspansji na skalę dotąd nieznaną zorganizowanego

32
świata przestępczego. Sowiety nadal musiały mieć wszystko największe na całej Ziemi. Nawet
mafię.
Organizatorzy przyjęli nas tak wystawnie, jakby nie szalał kryzys żywnościowy, prawie
głód. Bankiet otwierający Festiwal wydano na statku płynącym po Wołdze. Właśnie dzięki
uczestnictwu w tej kolacji — główne dania stanowiły wódka, i kawior, żyłem nadal. Zakąszałem
po siódmej kolejce, a statek robił nawrót, gdy o godzinie trzeciej jedenaście w nocy Moskwa
przestała istnieć — a wraz z nią kryzys, mafia, szowinizm i wszystko, co było tam złe i co było
dobre.
Zgryzałem kanapkę z kawiorem, mocno skropioną cytryną, a osiemdziesiąt kilometrów
od naszego statku miasta uniosło się do góry i opadło jako płonący gruz. Żelbetonowe
konstrukcje stalinowskich pałaców wylatywały w powietrze niczym trzcinowe chatki w czasie
tajfunu. Żelazobeton o wadze tysięcy ton wirował jak płatki śniegu. Siła eksplozji tak zakołysała
statkiem, że większość z gości Festiwalu Teatru Otwartego znalazła się za burtą. Ja także.
Oszołomiony, wyczołgałem się na brzeg. Spotkałem tam jednego z moich nowych,
festiwalowych znajomych: Saszę. Sasza popijał wódkę z butelki.
— Co to jest? — zapytałem niezbyt rozsądnie.
— Trzecia Wojna Światowa, stary. Przez naszych pewnie będzie zwana Drugą
Ojczyźnianą. Masz, brat Polak, pij, bo kto wie, czy i tym razem będziemy walczyć po tej samej
stronie.
Wypiłem o jednego za dużo i Trzecią Wojnę Światową rozpocząłem od totalnego kaca.
Dwadzieścia lat później na świecie żył milion ludzi, może trochę więcej, może trochę
mniej. Prawie pięć miliardów, całą resztę, unicestwiono. Ci, którzy przeżyli, byli bezpłodni. Już
w czasie trzeciego roku wojny ludzkość podzieliła się na cztery kategorie. Najniższą stanowili
cywile. Obecnie szacowałem ich liczbę na całym świecie na jakieś dziewięćset pięćdziesiąt
tysięcy. Bezradni i apatyczni, dogorywali całymi tysiącami z chłodu, głodu i wyczerpania. Albo
byli zabijani. Najczęściej padali ofiarą uzbrojonych band cywilów, którzy myśleli, że mordując
bezbronnych staną się w końcu żołnierzami. Liczebność takich band szacowałem na około
czterdzieści pięć tysięcy. To była grupa druga. Trzecią byli żołnierze i było ich cztery tysiące, z
czego stu — to Żołnierze Okrągłego Stołu. Ci ostatni mieli przywilej mieszkać na Zamku.
Dwunastu z nich było Wyróżnionymi.

33
Czwartą grupą byli Teutonowie. Teutonów było może pięćdziesięciu, a może stu. Przez
jakąś przedziwną kombinację genów stali się mutantami w trzecim roku wojny i teraz
przemierzali świat pojedynczo lub parami i nieśli ze sobą śmierć wszystkiemu, co żyło: ludziom,
zwierzętom, roślinom, wodzie, ziemi i powietrzu. Zdawało się, że jako szafarze śmierci, sami są
nieśmiertelni. Ponieważ żyłem, to jasnym jest, że nigdy nie widziałem Teutona. Stary podobno
go raz widział. Według jego opisu Teutonowie mieli po dwa metry wzrostu, nosili się na czarno,
a twarze zasłaniali wymyślnymi maskami, przypominającymi nieco maski japońskie, a nieco
przeciwgazowe. Mieli jeszcze jedną przedziwną cechę. W przypadku śmierci, powiedzmy w
wyniku trzęsienia ziemi albo tajfunu, wybuchali z potworną siłą — nie można było odnaleźć
nawet ich szczątków. W ogromnych tornistrach, z którymi się nie rozstawali, musieli nosić ze
dwadzieścia kilo samtexu. Osobiście nie wierzyłem w istnienie Teutonów tak do końca, ale nigdy
nie wychyliłem się w dzień z kryjówki, aby się przekonać, jak to jest z nimi naprawdę.
Nigdy też nie próbowałem wznosić w nocy jakichkolwiek budowli ponad powierzchnią
ziemi — po to, aby i w dzień poobserwować, jak Teutonowie zbiegają się do niej ze wszystkich
zakamarków świata, żeby złośliwie zniszczyć moje dzieło wraz ze mną. Jakoś całkowicie
wystarczało mi ogólne przeświadczenie, że ściągnę na siebie niechybną śmierć, gdy tylko
ustawię dwie cegły jedna na drugiej. I tylko Zamek stał uczepiony bawarskiej skały tak samo, jak
przed wiekami. Sypał się z braku konserwacji, ale nie został ani spalony gromem z nieba, ani
zburzony przez Teutonów. Stał.
Stał i był celem mojej wędrówki. Był moim domem. Od piętnastu lat, od początku, od
powołania naszego stowarzyszenia, byłem Żołnierzem Okrągłego Stołu.
Ja, Rah V. Gelerth.

Zwinęliśmy nasze obozowisko i wyruszyliśmy w drogę. Postanowiłem po prostu podjąć


rozmowę tam, gdzie ją przedtem przerwaliśmy. Nie myślałem, żeby Bebek miał cokolwiek
przeciwko temu. Każdy z nas przez te dwadzieścia lat oduczył się prowadzenia subtelnych
rozmów w kulturalnym towarzystwie.
— Najłatwiej jest zwalić na Ruskich. Wszyscy ich nienawidzili za osiemdziesiąt lat
eksperymentowania z komunizmem. Ale ja wiem, że to nie oni zaczęli. Raczej Chińczycy, też

34
byli komunistami, albo Amerykanie. A może jakieś małe pierdolnięte państewko, które dorobiło
się lub wykradło bombę atomową? Dajmy na to Irak lub RPA?
— Jakoś bardzo kochasz Ruskich, co? — Bebek skrzywił się ironicznie.
Popatrzyłem na niego zdziwiony.
Teraz to już bez znaczenia. I tak wszyscy raczej szczekamy, niż mówimy jakimś
konkretnym językiem. Albo nie mówimy wcale.
Odwróciłem się do tyłu, aby przyjrzeć się jadącej za nami Onej. Patrzyła, jak
zahipnotyzowana, w plecy Bebek. Coś się musiało dziać między nimi.
— Ty natomiast jakoś nienawidzisz Ruskich — to było do Bebek.
Uśmiechnął się najpierw niewinnie, a potem popatrzył na mnie z odgrywanym napięciem.
— Myślę, że Teutonowie to Ruscy. Jakaś wyhodowana przez nich mutacja komandosów,
kosmonautów, czy bóg jeden wie czego. Specjalnie wyszkoleni w Gwiezdnym Miasteczku, mieli
przeżyć i rozmnożyć rasę po wojnie.
— Myślisz, że są hermafrodytami? — zakpiłem.
— Myślę, że Ona została spłodzona przez Teutona.
— Nie!
Odwróciliśmy się gwałtownie, zaskoczeni tym krzykiem pełnym przerażenia. Nie jestem
pewien, co mnie bardziej zdumiało: czy to, że Ona z taką gwałtownością nie zgadza na tatusia
Teutona, czy raczej to, że Ona w ogóle mówi.
Tylko, że Ona krzyczała z zupełnie innego powodu. Krzyczała, bo pędził ku niej skulony
cień uczepiony liny zwieszającej się z konaru, lśniąc przed sobą ostrzem czegoś, co mogło być
włócznią. Nie przyglądałem się temu czemuś, tylko odciąłem to coś mieczem wyciągniętym spod
siodła. Niczym dawni ułani nosiłem bowiem przytroczony do siodła japoński wygięty miecz:
dostałem go od Starego, gdy zginął jego syn i miecz został bez pana.
To nie była włócznia; tylko zwykły sportowy oszczep wyostrzony na brzytwie. Ściąłem
go bez większego wysiłku. Cień, który okazał się olbrzymim mężczyzną w skórach jakichś
zwierząt, zwalił się na Bebeka niczym taran i wymiótł go z siodła. Nie wiedziałem, czy Bebek
poradzi sobie z facetem o gabarytach nosorożca, ale nie mogłem mu pomóc. Już słyszałem za
plecami świst powietrza przecinanego przez linę. Skręciłem konia gwałtownie w bok i następny
człowiek w skórach przeleciał obok mnie, bezradnie wymachując naostrzonym strażackim

35
bosakiem. Rąbnąłem mieczem odcinając linę i gość poleciał o wiele dalej, niż to sobie planował.
Na koniec walnął w pień jakiegoś drzewa.
Ci faceci musieli obrobić niedawno jakiś cholerny klub sportowy, bo natychmiast
posypały się zewsząd aluminiowe strzały. Musiały być wypuszczane z mocnych, zapewne
olimpijskich łuków, zaopatrzonych w przeciwwagi, celowniki i, wykonane z najbardziej
sprężystych materiałów jakie znano przed wojną, specjalne cięciwy i ramiona.
W zupełnie boskim natchnieniu odbiłem mieczem lecącą w moim kierunku chmarę strzał.
Musiałem wyglądać, jak w czasie tańca św. Wita. Przeskoczyłem ponad moim wijącym się
koniem i podbiegłem do Onej. Zepchnąłem ją brutalnie z kobyły na ziemię. Upadła głucho, a ja
poczułem jak strzała przeszywa mi ramię. Kolejny ich tuzin załomotał bezskutecznie o moją
kamizelkę przeciwodłamkową: odbijały się od niej na wszystkie strony. Poczułem to na plecach,
jakby ktoś walił we mnie tuzinem młotków.
Rzuciłem się obok Onej na ziemię — byliśmy zasłonięci jej zabitym koniem — i wyciągnąłem z
futerału przy pasie nożyce do cięcia drutu. Odciąłem pióra strzały i przewlokłem ją przez ramię,
krwawiąc przy tym jak kurczak zarzynany na rosół.
Ona na widok krwi skuliła się. Była przerażona.
Wychyliłem się, aby ocenić sytuację. Bebek leżał pod olbrzymem i wywalał na niego
zdumione oczy, gdy tamten dusił go umiejętnie olbrzymimi łapskami — tuż ponad kołnierzem
kamizelki przeciwodłamkowej. Bebek wił się straszliwie i miał przed sobą jakąś minutę życia. To
było dużo czasu.
Rozejrzałem się. Wszystkie nasze konie leżały martwe i wyglądały jak poduszki do
szpilek — przy czym szpilki były prawie metrowymi strzałami o plastikowych lotkach w
kolorach tęczy. Ściany lasu zaczynały się po obu stronach o pięć metrów od drogi, na której
leżeliśmy. Z ciemności tych ścian cały czas sypały się w naszym kierunku strzały. Tylko do
Bebek nie strzelali, widać nie chcieli trafić w olbrzyma. Z ilości tych cholernych strzał
wywnioskowałem, że łuczników musi być około dwunastu, z czego dziewięciu po wschodniej
stronie drogi, a tylko trzech po zachodniej. Nikt nie strzelał z broni palnej. Może jej po prostu nie
mieli, a może byli członkami jakiejś zwariowanej sekty religijno-ekologicznej. Ja członkiem
takiej sekty nie byłem. Miałem przy sobie magnum 357, ale w ciemnym lesie nie mogłem
dostrzec żadnego z łuczników. Domyślałem się, że muszą być za pierwszą lub drugą linią drzew,
bo las był zbyt gęsty, aby strzelać z jego głębi. Całe szczęście ci faceci strzelali gdzieś od tyłu, z

36
miejsca, które przejeżdżając zostawiliśmy za sobą o jakieś trzydzieści metrów. Gdyby byli na
wprost nas, już byśmy nie żyli. Łucznicy nie próbowali podbiec bliżej, najwidoczniej bali się, że
ich ustrzelimy, gdy będą biec od drzewa do drzewa. Wyjąłem moje magnum i odstrzeliłem łeb
Tarzanowi, temu samemu, który próbował zaatakować mnie skacząc na linie z drzewa, a potem
wyrżnął w pień i stracił refleks. Właśnie podnosił się z ziemi.
Teraz mogłem zająć się olbrzymem, który cały czas dusił Bebeka. Naprowadziłem
muszkę. To musiał być precyzyjny strzał, bo Macedończyk próbował urwać łeb tej górze mięsa, a
ja nie chciałem amputować mu palców. Właśnie chwycił faceta za uszy, gdy nacisnąłem spust i
czaszka olbrzyma wzbogaciła się o efektowną dziurę, a jej zawartość bluznęła na twarz Bebeka.
Szarpnięcie kuli było tak silne, że zwlokło ciało zabitego na bok i Bebek został wystawiony na
cel. Ale zanim łucznicy się w tym zorientowali, wypadki potoczyły się inaczej.
Bebek nie musiał widzieć, aby reagować. I wierzył w siłę ognia. Poderwał się na nogi tak
żywo, jakby wylegiwał się w trawie, a duszący go olbrzym był tylko moim przywidzeniem.
Jeszcze wstając, z kabury na udzie wyjął brzydkiego, tęponosego uzisa. Trzema długimi seriami
w ciągu trzech sekund naobcinał z okolicznych drzew kilka tuzinów gałęzi. Korzystając z tej
kanonady pobiegłem do mojego konia i wyciągnąłem M16. W tym czasie Bebek zdążył
przeładować magazynek i strzelał dalej. Potem jego uzis umilkł, ale za to odezwał się mój M16.
Dalej strzelaliśmy już na przemian, zmieniając tylko magazynki, bez przerwy. Podbiegłem do
Bebek i walnąłem się na ziemię koło niego. Zerknąłem na jego twarz. Zalana mózgiem i krwią
wyglądała strasznie.
— Jak Zombie.
— Pieprzeni apacze. Krew ci idzie z ręki.
— To nic. Tylko mięsień. Arterie są w porządku.
— Leż tam.
To było do Onej, która właśnie podnosiła głowę, aby ponad moimi plecami przyjrzeć się
Bebek. Odwróciłem się i wepchnąłem ją z powrotem za konia. Strzała świsnęła i wbiła się tuż
obok nóg Onej, zahaczając po drodze o rękaw mojej skórzanej kurtki.
Zapanowała cisza. Bebek wytężał wzrok. Przez lornetki z noktowizorem naturalnie.
— Nie widzę ich, ale są tam. Czuję to.
— Trochę późno zrobiłeś się taki wrażliwy.

37
— Tak to jest, jak się gada zamiast uważać. Teraz w czasie podróży będziemy milczeć,
jakbyśmy jechali osobno.
— O ile w ogóle się stąd ruszymy. Żywi.
Sytuacja wyglądała dziwacznie.
— Dlaczego nie strzelają?
— Nie mają broni.
— Ten dusiciel z Bostonu miał.
— Może tylko on jeden.
— Nie. Chyba po prostu chcieli nas załatwić po cichu.
— To im nie wyszło.
— Stoją teraz za drzewami i boją się wychylić.
— To tak jak my, tylko że my leżymy.
— Bali się, że ich usłyszą Teutonowie.
— Nie ma żadnych cholernych Teutonów.
Bebek popatrzył na niebo, zanim mi odpowiedział.
— Za półtorej godziny będzie świt. Będziesz się mógł przekonać.
Nie miałem najmniejszej ochoty przekonywać się. Liczyłem, że ci z hakami wycofają się
jakoś po cichu, a my ociekniemy w drugą stronę. Tylko, że oni najwyraźniej nie mieli takiego
zamiaru. Uważali nas za mściwych, zatwardziałych wojowników, którzy gotowi są dać się zabić,
byle tylko zrobić z nich serek homogenizowany. Wszystko przez ten nasz cholerny wygląd.
Obiecywałem sobie, że od jutra będę podróżował pieszo i ubrany w koszulkę polo, a broń
poukrywam w tekturowych kartonach.
— Zawierałeś kiedyś rozejm? — spytał Bebek, który najwyraźniej myślał o tym samym.
— Wiele razy.
— I jak to się kończyło?
— Jedna strona wyrzynała drugą.
Zza drzew dobiegło nas chrapliwe wołanie po niemiecku. Jak się wydawało, znaliśmy ten
język.
— Wy tam żołnierze. Zabierzcie swoje rzeczy i wycofajcie się wzdłuż drogi na południe.
Nie chcemy więcej walki i pozwolimy wam odejść.
Bebek podniósł się nieco na łokciach, aby jego głos był lepiej słyszalny.

38
— Wy tam za drzewami. Jesteście nam winni cztery konie. Bez nich nie odejdziemy.
— Zabiliście skurwysyny dwóch naszych, jesteśmy kwita.
Bebek spojrzał na mnie, a ja pokiwałem głową uprzedzając jego pytanie, czy wszystko
rozumiem.
Tak tylko strugam ważniaka — wyjaśnił Bebek. — Ale może lepiej odejść pieszo i
pozostać żywym.
— Nie zostaniesz żywy, gdy tylko wysuniesz łeb zza tego ścierwa...
Wciąż leżeliśmy schowani za ciałami naszych zabitych koni.
— Nie ufasz im?
— Nikomu nie ufam.
— Dziękuję. To co zrobimy?
— Poczekamy.
Chrapliwy głos odzywał się do nas mniej więcej co pięć minut, ale już nie
odpowiadaliśmy. Na pół godziny przed brzaskiem umilkł i tylko dobiegały nas jakieś stłumione
szepty. Ktoś przebiegał między drzewami wzdłuż drogi. Naradzali się pewnie, też najwyraźniej
nie mieli ochoty czekać na świt. Las nad nimi był wprawdzie wystarczająco gęsty, aby schować
ich przed Okiem, ale za to my znajdowaliśmy się na środku drogi, wyłożeni jak na patelni. Nic
mieli szans na zachowanie życia w naszym towarzystwie.
A my nie pozwalaliśmy im wysunąć się zza drzew nawę o milimetr.
Do brzasku brakowało dwadzieścia minut, gdy wystrzelili w naszym kierunku pojemnik z
gazem. Eksplodował pokrywając nas żółtą chmurą, jak kołdrą. Rozwiała się
dosyć szybko, abyśmy widzieli, co się dzieje, ale nie na tyle szybko, aby gaz nie był skuteczny.
Był to bardzo dobry tajwański gaz, który na kwadrans zamieniał wszystkie twoje mięśnie w watę
z cukru. Nie mogłeś wykonać jakiegokolwiek ruchu, nawet serce i płuca pracowały wolniej. Był
to znakomity gaz, który nie odbierał świadomości, a jedynie czynił człowieka równie
niebezpiecznym, jak pluszowy miś nasiąknięty wodą.
Z trudem przewróciłem gałkami ocznymi w stronę drogi, żeby zobaczyć, co będzie dalej i
nie zawiodłem się. Z lasu wysypało się ze czterdziestu cywili uzbrojonych w broń palną i łuki.
To znaczy każdy z nich miał karabin, z dziesięciu miało pistolety maszynowe, a tylko piętnastu
łuki. Najbliższy z nich był oddalony od nas o trzydzieści metrów. Rozciągali się na drodze luźną
grupą i szli w naszym kierunku. Przeniosłem wzrok na Bebeka, myśląc, że przetaczam pod

39
powiekami wagony. Bebek z beznadziejną determinacją próbował sięgnąć po uzisa i zdumiony
patrzył na rękę odmawiającą mu posłuszeństwa. I tak dokonał cudu: poruszył palcami, ale to było
za mało, aby podnieść broń. Nie mógł też nic powiedzieć i tylko patrzył na mnie zdumiony.
Widocznie pierwszy raz w życiu pokosztował tego tajwańskiego specjału. Zastanawiałem się,
dlaczego użyli gazu tak późno. Najprawdopodobniej był to ich ostatni pojemnik i chowali go na
czarną godzinę.
Wyglądało na to, że moje życie dobiegło końca. Zrobiłem się sentymentalny. Zacząłem
uśmiechać się do Bebeka z otuchą. I tylko nie wiedziałem, że rozluźnione mięśnie
mojej twarzy bardziej wyrażają debilizm, niż otuchę. Chciałem się też uśmiechnąć do Onej i
zapytać ją, jak ma na imię. Bardzo mi na tym zależało, bo nie miałem już niczego i innego, na
czym mogłoby mi jeszcze zależeć. Ale nie miałem siły odwrócić głowy. Znów z wysiłkiem
przetoczyłem wzrok na drugą stronę, po to, aby spojrzeć Śmierci w oczy.
I ujrzałem ją.
Jechali na koniach wielkich jak smoki, a prowadził ich Oczy Marylin Monroe. Po prawicy
miał THX-a i Duncana, a po lewicy braci Millerów: Bonza i Gulta. Wszystko, co teraz
zobaczyłem, trwało zaledwie moment, ale pod wpływem gazu wydawało mi się, że dzieje się to
nienaturalnie wolno. Tak wolno, że postrzegałem obraz w dowolnie wybranych fragmentach i
zawsze jeszcze mogłem wrócić do całości. Sunęli jak latający dywan, falując na wietrze końskimi
grzywami. Las drżał głucho pod ciężarem koni i jeźdźców. Zbliżali się z hukiem i chrzęstem,
jakby podjeżdżali czołgiem. Sto metrów od nas wyciągnęli broń: uzisy, matty, RM-y. Pociski, jak
garść piachu, sieknęły po plecach cywili. Nie spudłowali. Nigdy nie pudłowali i dlatego żyli.
Właściwie to pojawili się jak pieprzona kawaleria Stanów Zjednoczonych z pieprzonych
amerykańskich westernów. W pędzie wymieniali magazynki. Nie zajmowało to im wiele czasu,
bo pokleili je po trzy lassotaśmą. Przyczepienie całej tej konstrukcji do broni zakłócało jej
wyważenie, ale nie chodziło o precyzyjne strzelanie. Chodziło o siłę ognia i to było zapewnione.
Cywile rozpierzchli się w lesie, a żołnierze ścigali ich na koniach, jakby nie istniały drzewa i
gałęzie. Łamali je przed sobą i strzelali do znikających w gęstwinie.
Na drodze przed nami pozostał Gult Miller i dwóch cywili, którzy woleli się poddać.
Liczyli na miłosierdzie. Trzęśli się ze strachu z rękoma wysoko uniesionymi do góry. Gult
wyhamował konia, zwiesił matta na lince, wyciągnął stare, poczciwe parabellum i zaczął
objeżdżać cywili dookoła. Gdy znalazł się za ich plecami, podniósł broń i wpakował w ich głowy

40
po dwa dziewięciomilimetrowe pociski. Potem schował parabellum i zeskoczył z konia. Podszedł
do nas i pochylił się nad naszymi niezbyt mądrymi minami. Był wyraźnie rozbawiony.
— Rah Gelerth... i Żejlko Bebek. Jesteście nam winni dwa życia.

41
Sekwencja czwarta

FURIA

Życie było najcenniejszą i jedyną wymienialną walutą. Dzieliło się jak jedna cała nuta: na
dwie połówki, cztery ćwiartki, osiem ósemek, etc., etc. za życie można było kupić wszystko — z
życiem włącznie. Gdyby ktoś wzbraniał się od uiszczenia opłat, żołnierze wyegzekwowaliby ją:
precyzyjnie i bezlitośnie. W tym świecie nie było miejsca na litość.
Najbogatsi z żołnierzy, tacy jak Stary, czy Donald Dac, posiadali na swoich kontach już ponad
trzydzieści żyć. W każdej chwili mogli nakazać całym oddziałom żołnierzy, aby popełnili
samobójstwo i ci, którzy byli ich dłużnikami, musieliby to zrobić. Gdyby się wzbraniali, to
wierzyciel za sześćdziesiątą czwartą część życia mógł wynająć kompanię żołnierzy, która
opornych wdeptałaby w ziemię.
Na życie nie było żadnych asygnat. Wszystkie zobowiązania opierały się na
wypowiedzianych słowach. Każdy każdemu ufał i nikt nie oszukiwał. Gdyby ktoś próbował i to
by się wydało, natychmiast zostałby ukarany bez litości. Bo w naszym świecie nie było
wybaczenia, odpuszczenia win, jeszcze jednej szansy. Gdy ktoś zmarnował pierwszą — już nie
żył. Ja byłem dość zamożnym człowiekiem. Grisza Bezdymny był mi winien dwa i pół życia,
Mały Goethe też dwa życia i jeszcze paru innych po ułamkach, z których uzbierałoby się jedno
całe. Moje konto było na tyle zadowalające, że natychmiast wykupiłem od chłopców swoje życie
ofiarując im w zamian życie Griszy. Zgodzili się, a Grisza miał się o tym dowiedzieć przy
najbliższej okazji. Pewnie nie będzie tym zachwycony i specjalnie mu się nie
dziwiłem, bo kto by chciał oddać choćby jedną piątą swego życia w obłędne ręce Oczu Marylin
Monroe. Żejlko Bebek tonął w długach i łącznie z dzisiejszym wypadkiem był winien cztery i pół
życia. Wyglądało na to, że nigdy tego nie spłaci, bo dług był automatycznie anulowany wraz ze
śmiercią dłużnika. Dlatego życie życiu nie było równe. Moje było dosyć cenne, ale życie Małego
Goethe starczało co najwyżej na zakup karabinu maszynowego. To dlatego, gdy chciałem
wykupić życie Bebeka w zamian za dwa życia Małego, chłopcy się nie zgodzili.

42
— Mały jest spisany na straty — bezlitośnie oświadczył THX. — Nawet nie wiadomo,
czy zdążymy mu powiedzieć, że jego dług zmienił właściciela. Mały jest źle wyszkolony i
lekkomyślny. Zginie, zanim cokolwiek uda się kupić.
— Gelerth nigdy nie handluje życiem — zauważył słusznie Bonzo Miller, ale mówił o
tym z pewnym lekceważeniem. — Gelerth był humanistą i ma skrupuły.
— Odwal się — odpowiedziałem uprzejmie i wskazałem na Bebeka. — Jego życie też
jest gówno warte. Czy ktoś rozważny tak by się zadłużył?
Bonzo popatrzył uważnie na wiercącego się niespokojnie Bebeka.
— Bebek jest jeszcze młody, ale już dobry. Wyciągnie się z długów. A z Małego nic nie
będzie.
— Dobra — mruknąłem. Widziałem, że są nieustępliwi i wiedzą, że nie lubię być niczyim
dłużnikiem. Sam chciałem być panem swojego życia i wykorzystywali to bez specjalnego
skrępowania.
— Wykupię Bebeka za życie Griszy, a za ćwiartkę Małego Goethe sprzedajcie nam trzy
konie. Pasuje?
— To brzmi rozsądnie. — Bonzo popatrzył na Oczy MM, a ten skinął pozbawioną
szczęki głową tak głęboko, że nosem niemal dotknął lornety na piersi.
— Załatwione — podsumował Bonzo. Teraz, gdy wszyscy to usłyszeli, życia już zmieniły
właścicieli.
Bebek przykucnął przy małym ognisku i z czerwonego, uroczego dzbanka z pokrywką na
zawiasie, nalał sobie do kubka prawdziwej kawy. Millerowie byli doskonale wyposażeni w
żarcie. Mieli gdzieś jakiś magazyn żywności i byli najlepiej odżywionymi żołnierzami na
świecie. Nieraz próbowałem odkupić trochę ich zapasów za mydło z mojego składu, ale nie
używali go zbyt często. Udawało mi się natomiast zamieniać trochę konserw. Bebek przysiadł
blisko mnie, ale powiedział głośno:
— Jestem ci winien życie. Z tym, co mi darowałeś pod figurą, to będą dwa.
— Nic mi nie jesteś winien — anulowałem dług wyzbywając się mojej władzy nad nim.
— Dziękuję — powiedział po prostu. Tego słowa nie słyszałem od lat.
Millerowie, THX, Duncan i Oczy MM popatrzyli po sobie, jakby zobaczyli kangura w
kraciastym szaliku. Byli tak zdumieni, jak wtedy, gdy wybuchła wojna i całe ich życie legło w
gruzach.

43
— Odbiło ci, Gelerth? — spytał mnie po chwili Gult. — Za bogaty jesteś? Jeszcze
będziesz skomlał o życie.
— Być może, ale nie u was.
Oczy MM pokazał na migi, że jestem solidnym płatnikiem i zawsze dotrzymuję słowa,
więc żeby się ode mnie odpieprzyli. Umilkli i zanurzyli nosy w kawie.
Mógł to być miły dzień, gdyby nie to, że Oczy MM po śniadaniu wstał i podszedł do
Onej, a nam pokazał, że ma zamiar ją przelecieć w usta — co lubił najbardziej, być może z
powodu braku własnej dolnej żuchwy. Do tej pory Ona siedziała schowana za Bebekiem i jadła,
co jej podawał za siebie z kolacji. Teraz, gdy Oczy MM stanął nad nią, zadrżała. Bebek od
dłuższego czasu przyglądał się Oczom MM, ale myślałem, że po prostu po raz pierwszy widzi,
jak on je. Teraz zrozumiałem, że przyglądał się mu, bowiem ten przyglądał się Onej i Bebek czuł,
że nadchodzą kłopoty.
Miałem nadzieję, że wymyślił w czasie kolacji, jakie przedsięwziąć środki. Nie myliłem
się. Bebek wymyślił taki środek: złapał przerażoną Ona za drugą rękę, wstał i patrząc Oczom
MM w oczy powiedział cicho, ale z naciskiem:
— Nie. Jest moja.
Bebek już był trupem. Jeśli stanąłbym po jego stronie, to Oczy MM uziemiłby nas obu.
Był najgroźniejszym ze znanych mi żołnierzy, a znałem raczej wszystkich. Bardziej obawiałem
się tylko Starego, Lanceta, Murdera, no, i może jeszcze Kapitana Blooda. Ale i tak Oczy MM
należał do najściślejszej czołówki, przynajmniej jeśli chodzi o zdolność do okrucieństwa i
umiejętność zabijania.
— Ona ma piętnaście lat.
Powiedziałem to chlustając kawą w ognisko i wstając, aby ewentualnie umrzeć stojąc, a
nie w kucki.
— Nie pozwalamy jej nikomu dotykać, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy. Potem, Oczy
Marylin Monroe, osobiście ci ją przyprowadzę.
Oczy MM puścił rękę dziewczyny i pokazał na migi, że oczekuje bliższych wyjaśnień.
Bebek wypchnął Oną do przodu i zdarł z niej spodnie, robiąc to wszystko brutalnie, aby zatrzeć
jakiekolwiek podejrzenia, że nie pozwalamy Oczom MM spuścić się w jej gardło z przyczyn
sentymentalnych. Dziewczyna stała przed nami obnażona, a Bebek wyłamywał jej ramiona do

44
tyłu, aby nie mogła zasłoni swojego małego, różowego łona, tylko gdzieniegdzie po krytego
delikatnym blond puchem.
— To niczego nie dowodzi — oświadczył rzeczowi Bonzo. — Później się rozwija
seksualnie. Jakaś niedorozwinięta albo napromieniowana.
Bebek odepchnął Ona. Upadła i natychmiast wstydliwie podciągnęła spodnie do góry.
Bonzo patrzył na nią z zainteresowaniem.
— Niby jak to ma być, że wszyscy mają powyżej dwudziestu, a ona ma piętnaście? Skąd
to wiecie?
— Bo mamy oczy i widzimy. Na ile lat wygląda twoim zdaniem?
— Wygląda na czternaście, ale wszyscy wiemy, że nie może mieć tyle. Musi mieć
dwadzieścia. Dziewiętnaście i pół w najlepszym przypadku. Jeśli ma coś z hormonami, to łatwo
można się pomylić.
— Cipa to nie dowód — oznajmił THX. — Pamiętam sprzed wojny trzynastki, co miały
cipę jak pysk sznaucera i widziałem dwudziestoletnie Szwedki z gołą cipą.
— THX, jesteś przedziwnym skrzyżowaniem chama z kynologiem.
— Co to ma do rzeczy! — zapytał wcale nie zrażony.
— Ma — upierałem się enigmatycznie. — Czy ona ma piętnaście lat, czy dwadzieścia, to
trzeba wyjaśnić. Bo jeśli na piętnaście, to znaczy, że jej matka i ojciec byli płodni, więc i ona
może być płodna. To może uratować rasę.
— A po chuj? — zadał filozoficzne pytanie THX.
Nie znalazłem odpowiedzi. I nikt inny też jej nie znalazł. Zapadło milczenie, ale Oczy
MM już nie nastawał na Oną. Wrócił na swoje miejsce i zamyślony siedział gapiąc się w ogień.
Gdy sytuacja się normowała, Bebek przesłał mi milczące podziękowanie. Ja zaś
spojrzałem przelotnie na Oczy Marylin Monroe i uczucie ulgi zniknęło z mojej duszy. On nie
zrezygnował z dziewczyny dlatego, że go przekonałem. Zrezygnował, bo zmienił zdanie z sobie
tylko wiadomych powodów. Byłem pewien, że ani mnie, ani Bebekowi, ani Onej nie wróży to
nic dobrego.
Ruszyliśmy w drogę. Było nas siedmiu żołnierzy i stanowiliśmy prawdopodobnie
najsilniejszy oddział w Europie Środkowej. Przestało nam zagrażać jakiekolwiek
niebezpieczeństwo. Co kilka dni widzieliśmy daleko na horyzoncie w panice uciekające przed

45
nami ludzkie cienie. Nie dziwiłem się, kimkolwiek byli. Będąc na ich miejscu nie miałbym
najmniejszej ochoty wpaść na taką bandę, jak nasza.

Jechaliśmy razem, bowiem moi towarzysze także wracali do Zamku i także bez Monolitu.
Wracaliśmy w ponurych nastrojach, bowiem nie było żadnych podstaw ku temu, aby sądzić, że
innym powiodło się bardziej niż nam.
Trudno jest znaleźć coś, o czym się nawet nie wie, czym to jest. Z grubsza wiedzieliśmy,
że jest czarne i przypomina rozmiarami płytę nagrobną, a wklęsłymi literami wyryty jest napis.
Co ten napis głosił i czego dotyczył, tego też nikt nie wiedział. Art Uhrowi udało się jednak nas
skłonić, abyśmy marnowali czas i narażali życie w poszukiwaniu tej płyty. I prawie trzy tysiące
żołnierzy raz na pięć la rozpraszało się po świecie. Właśnie dobiegła kresu Czwarta Wyprawa,
równie bezskuteczna, jak poprzednie. Jeszcze nie wiedzieliśmy ilu z nas nie powróci, ale
czuliśmy, że ci, którym udało się przeżyć, będą równie zniechęceni jak my. Starzeliśmy się.
Najstarsi z nas już myśleli o śmierci a najmłodsi, tacy jak Bebek, mogli podjąć jeszcze dwie
wyprawy, najwyżej trzy. A potem wszystkich nas, całą rasę czekał koniec. Zresztą sami sobie
byliśmy winni. Gdy mówili o tym w telewizji za Starych, Dobrych Czasów, wszyscy znudzeni
tym bełkotem przełączali swoje pudełka na futbolowe mecze i programy rozrywkowe. Teraz,
zagłada stała się faktem, mogliśmy już tylko przeklinać własną głupotę.
Art Uhr, który swoją politykę prowadził pod przemożnym wpływem starego Marvina,
sądził, że Monolit to coś, co pozwoli nam uniknąć niewesołego losu i rozstrzygnie nurtującą nas
od dwudziestu lat zagadkę. Ta zagadka brzmiała: „Jak nie zestarzeć się i nie umrzeć”. Było coś, o
czym pewnie wszyscy wiedzieli, ale nikt tego nie powiedział głośno: Monolit
najprawdopodobniej nie istniał i był tylko ideą, której realizacja miała nadać sens naszemu
istnieniu. Kawał granitowej płyty był teraz takim samy dobrym powodem do życia, jak wszystko
inne. THX, gdy był naćpany, twierdził z cynicznym tragizmem, że jak znajdziemy wreszcie
Monolit i zdołamy odczytać wyryty na nim i zaszyfrowany napis, to będzie on głosił:
„A TERAZ POCAŁUJTA W DUPĘ WUJTA” albo:
„AS ROMA ŻYDY” albo:
„LASCIATE OMNI SPERANZA”

46
Wersja zależała od tego, jaki rodzaj narkotyku udało się THX-owi zdobyć. Marvin, gdy
sobie popił, opowiadał natomiast, że Monolit umieszczony jest na szczycie niedostępnej skały i
gdzieś wśród mgieł i wiecznych śniegów widać strzelający w niebo szczyt, a na nim jaśniejący
czarnym blaskiem Monolit. Byli tacy, którzy rzeczywiście wspinali się na wysokie góry. Wiem,
że Młody Goethe zaliczył prawie wszystkie szczyty w Alpach i za każdym razem przywoził
jedynie przeziębienie i zapas czystej, lodowcowej wody. Dobre i to.
Innym wiodło się gorzej. Co pięć lat ginęło w wyprawach pięćdziesiąt procent stanu naszego
stowarzyszenia. Była to wysoka cena za to, aby nie gnuśnieć w bezczynności. Grisza Bezdymny,
który zawsze był i pozostał bolszewikiem, twierdził, że Marvin organizuje te wyprawy, żebyśmy
nie kręcili się wokół Zamku, bo to wreszcie może ściągnąć czyjąś uwagę („czyjąś”, a to dobre!).
Poza tym, gdy wyruszamy na wyprawę, każdy musi się troszczyć sam o siebie, podczas gdy
normalnie żywi nas Zamek, a zapasy zamkowe, choć solidne, nie są przecież nieskończone.
Osobiście sądziłem, że Grisza ma trochę racji.
W całej tej historii jeszcze jedna rzecz była podejrzana. Otóż zawsze próbowałem się
dowiedzieć, skąd ten, czy inny żołnierz wie o Monolicie. Podawano mi nazwisko innego
żołnierza, ten mówił mi o trzecim, a ten trzeci twierdził, że wie od Marona lub od Art Uhra. Ja
sam pierwszy raz usłyszałem o Monolicie od Starego. Stary wiedział bezpośrednio od Marvina.
Ani zaś Marvin, ani Art Uhr nigdy nie zdradzili, skąd sami mają informację o tym kamieniu.

Od kilku nocy jechaliśmy przez góry. Zbliżaliśmy się do Zamku i okolice zaczynały być
znajome. Oczy MM właściwie czuł się tu już jak u siebie w domu. Nasza ostrożność
spadła więc do zera. I mieliśmy za to zapłacić.
Po zmierzchu spotkaliśmy młodego żołnierza. Jechał w przeciwną stronę na solidnym
koniu i był uzbrojony w ciężki rkm Mauser. Taśmy z pociskami miał skrzyżowane na piersiach, a
na włosach czerwoną przepaskę. Wygląda szalenie malowniczo i aż mnie zastanowiło, że nikt go
nie zna. Ale, jak mówiłem, z powodu bliskości domu nasz ostrożność spadła do zera. Chłopak
zaczął się uśmiechać do nas już z odległości jakiś stu metrów. Nie spłoszył się, podniósł rękę w
powitalnym geście i podjechaliśmy do siebie zatrzymując konie pysk w pysk.
— Witajcie. To zaszczyt spotkać tak znamienitych wojowników. Witaj Oczy Marylin
Monroe, witaj Duncan, witajcie bracia Millerowie, Gult i Bonzo, witaj THX, witaj Rah Gelerth.

47
Wybacz Panie, że nie znam twego imienia, ale, nie śmiejąc się porównywać, jestem jeszcze
młodym żołnierzem i nie znam wszystkich moich mistrzów.
— Żejlko Bebek — uśmiechnął się Bebek.
— Witaj Żejlko Bebek. Moje imię: Czarny Grom. Zostałem żołnierzem w zeszłym roku, a
ten cenny karabin otrzymałem z rąk samego Wielkiego Art Uhra.
— Jakiś pierdolnięty — zauważył THX sensownie, nie starając się przy tym o zbytnie
ściszenie głosu.
Bonzo Miller postanowił to THX-owi wyjaśnić.
— Ci dwudziestolatkowie myślą, że występują w jakimś pieprzonym filmie. Ale się
zmieniają, gdy ktoś odrąbie rękę albo nogę, a nawet wykole oko. Wtedy dociera nich, że nie
tylko się zabija, ale samemu można też oberwać w dupę.
— Czasami obrywają w dupę tak mocno, że już nic nich nie dociera i zdychają w
nieświadomości — dopowiedział Gult, w zasadzie zgadzając się z bratem.
Oczy MM pokazał Bonzowi, aby prowadził rozmowę w jego imieniu.
— Co na Zamku?
— Opuściłem Zamek miesiąc temu. Jeżdżę po okolicy poszukiwaniu prowiantu...
— Nikt cię, kurwa, nie pyta: po co jeździsz, tylko: co na Zamku?
— Wielki Art Uhr, jak i jego małżonka, Geen Eve, cieszą się dobrym zdrowiem.
Natomiast nieoceniony, mądry Marvin niedomaga nieco na pęcherz.
— Schlał się znów, stary opoj. Człowiek lata z dupą za nagrobkiem, a ten spija całą
wódkę w Zamku — gdy THX wypowiadał swój pogląd na stan zdrowia Marvina, Czarny Grom
aż się zrobił purpurowy.
Bonzo stracił już cierpliwość.
— Mów po prostu, ilu już wróciło na Zamek i czy ktoś przypadkiem nie znalazł
Monolitu.
Czarny Grom najpierw przybrał odpowiednio zasępioną minę.
— Nikt nie znalazł Magicznego Kamienia, a wróciło dopiero niewielu ponad stu
żołnierzy. Przynieśli ze sobą wieści o potwierdzonej śmierci dziewięćdziesięciu czterech naszych
kamratów.
To by się zgadzało. Jak zwykle wyprawa uszczuplała nas o pięćdziesiąt procent.

48
— Stary żyje? — wyrwałem młodego żołnierza z zamyślenia i smutku po śmierci
„naszych kamratów”.
— Żadnych wieści. Nie wrócił i nikt niczego o nim nie wie.
Bonzo odwrócił się do mnie z zaskakującym nieco uśmiechem pocieszenia.
— Nie martw się. Stara Śmierć przeżyje nas wszystkich. Przeżyje nawet koniec świata.
Po czym udzielił odpowiedniego w tych warunkach pouczenia Czarnemu Gromowi:
— Ruszaj w swoją stronę i szukaj prowiantu. Jak znajdziesz, oznacz dobrze miejsce i
zamaskuj. Zrób dokładny spis, ile czego jest, i wracaj na Zamek. Weź ze sobą próbki, ale nie jedz
niczego po drodze. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, Panie. Gavin, który jest moim mentorem, powiedział mi to samo przed
wyruszeniem na wyprawę. Wszystko pamiętam i mam baczenie.
— I jak kogoś spotkasz — poradził życzliwie THX — to nie pieprz tak, bo rzygać się
chce od słuchania i koledzy będą cię mieli za wała.
Pognaliśmy konie i wyminęliśmy się z Czarnym Gromem, który zniknął za naszymi
plecami.
Żejlko, rozbawiony, kiwał z niedowierzaniem głową.
— To niemożliwe, żeby ktoś taki został żołnierzem. Co się tam dzieje na Zamku?
— Jeszcze pięć lat temu nie uwierzyłbym, że z ciebie można zrobić żołnierza. Zielony
jest, ale się wyrobi — Bonzo nie zastanowił się nad słowami Bebeka. Ja niestety tego nie
zrobiłem.
— Widzieliście, jaką miał giwerę? — Gult aż cmoknął z zachwytu. — Taką broń w takie
ręce. Art Uhrowi szajba odbija.
— Maltanes Falcon ma taką — przypomniałem sobie.
— Dał mi kiedyś z niej postrzelać. Ma skuteczny ogień na trzysta metrów. To śmierć.
Pojechaliśmy dalej, rozwodząc się nad zaletami różnych typów rkmów. Wszyscy byli
zgodni, że to pewna broń, jednocześnie zbyt leniwi, aby ją cały czas dźwigać sobie.
— Maltanes Falcon nie narzeka na ciężar i żyje niedraśnięty — zakończyłem tę fachową
dyskusję.
Nikt jej nie podjął na nowo, bowiem wyjechali z gąszczu na polanę, którą przecinał dość
szeroki, choć płytki strumień. Trzeba się było skoncentrować, bo nikt nie miał ochoty spaść i
rozwalić sobie głupio łba na mokrym kamieniu. Pierwszy jechał Oczy MM i my za nim gęsiego.

49
Przeprowadził nas bezpiecznie przez strumień, ale przed ponownym wjazdem do lasu zatrzymał
się. Podniósł rękę, aby i nas zatrzymać i splunął.
Zeskoczyłem z konia i już po chwili wszyscy zrobili to samo. Podeszliśmy do Oczu MM
ściskając w dłoniach automaty. I zobaczyliśmy to.
Drapieżnymi zwierzętami zrobiło nas bezustanne przesuwanie granicy odporności i
wytrzymałości. Jeszcze dwadzieścia lat temu każdy z nas dostałby obłędu po jakimkolwiek z
tysiąca zdarzeń, nad którymi teraz przechodziliśmy obojętnie. Za każdym razem jednak, po
trochu, przesuwaliśmy granicę obojętności. Ja po raz pierwszy dokonałem tego przesunięcia już
w drugim dniu wojny, gdy pozostawiłem na pastwę losu dzieci siedzące nad zwłokami matki i
odganiające z jej twarzy końskie muchy. Dzieci płakały, z jakąś taką złością i niecierpliwością,
jakby ich matka tylko się z nimi droczyła, tylko udawała martwą. To wtedy zumiałem, że całe
moje dotychczasowe pojmowanie świata i hierarchia wartości już mi się nigdy na nic nie
przydadzą. I profilaktycznie już wtedy, drugiego dnia wojny, przesunąłem swoją granicę
człowieczeństwa tam, gdzie zaczyna się ludzka hiena. Dlatego żyłem i zniosłem te dwadzieścia
lat lepiej niż inni.
Teraz okazało się, że na początku wojny nie byłem dostatecznie przewidujący: oglądałem
coś, na co nie starczyło mi zobojętnienia. Wszyscy, z wyjątkiem Duncana i Oczu MM, reagowali
podobnie. Krew się w nas burzyła, umysły zaczynały szaleć; Duncan oglądał wszystko obojętnie,
jak oko kamery. To musiał być ktoś, ten Duncan. Nie wiem, jakim sposobem, prawdopodobnie
pod wysokim ciśnieniem, w człowieka wiszącego przed nami wtłoczono prawie sto litrów wody.
Wisiał zaczepiony hakiem o oczodół. Wyglądał, jakby był z gumy, jak ciężki bukłak. Był
straszliwie zdeformowany. Wszystkie otwory, którymi woda mogłaby wyciekać, miał
zacementowane. Za wyjątkiem nosa, przez który oddychał. Ten człowiek żył jeszcze.
Patrzyliśmy na niego w milczeniu, a ja wyjąłem magnum 357. Żołnierze spojrzeli na mnie, gdy
usłyszeli, że odwodzę kurek.
— Dlaczego? — spytał THX.
— Nie poznajesz? To Maltanes Falcon.
Człowiek zamieniony w wodny balon, to był nasz stary, wypróbowany towarzysz,
żołnierz od piętnastu lat, jeden z członków-założycieli Okrągłego Stołu. Bebek schwycił mnie za
rękę, gdy podnosiłem rewolwer.
— Zmasakrujesz mu głowę — powiedział jakoś miękko i z żałością.

50
Maltanes Falcon otworzył zamknięte do tej pory jedyne zdrowe oko i dałbym głowę, że
poznał nas i uśmiechnął się A Bebek pochylił się i wyjął ukrytego powyżej cholewy but małego
browninga 22. Miał go tam cały czas. Wtedy, gdy ja przykułem go do figury, mógł bez trudu
skończyć ze mną w każdej chwili. „Nigdy dość ostrożności" — pomyślałem sobie, przestraszony
skromnym faktem, że mogłem już nie żyć. Bebek zbliżył się do wiszącego Maltanes Falcona i
wpakował mu kulę w ucho. Mały pocisk został w mózgu, zbawiennie niszcząc go całkowicie i od
razu. Zdanie: „nigdy dość ostrożności”, kołatało mi się w głowie i sam bardzo wiedziałem
dlaczego, bo ciągle gapiłem się rozdęte ciało naszego towarzysza. Gdy wreszcie zrozumiałem
dlaczego, było już za późno.
Seria z rkmu Mausera odcięła Gultowi Millerowi rękę tuż przy obojczyku. Ręka spadła na
piasek brocząc krwią a Gult wyciągnął uzisa drugą i lekko zataczając się zaczął strzelać w
gęstwinę po drugiej stronie polany, za nasz plecami. Gult ocalił nam życie, bo nie upadł po
odrąbaniu ręki i nie zemdlał brocząc krwią, tylko przykrył ogniem tych, co urządzili na nas
zasadzkę. Gult dosyć lubił Maltanes Falcona i chyba już miał dość. Jego granica była zbyt blisko
człowieczeństwa i ogarnęła go ludzka furia, do której żadne zwierzę nie jest zdolne. Kiedy
rzuciliśmy się w pobliskie krzaki po obu stronach ścieżki, on ciągle stał i strzelał, a jego brat
wrzeszczał:
— Guult! Kryj się! Padnij! Guult!!!
A potem Gult najpierw wolno, a potem coraz szybciej, ruszył przed siebie.
Popatrzyliśmy na siebie pewni, że Gult stracił rozum. Bonzo — chociaż z jego oczu też
można było wyczytać przekonanie o szaleństwie brata, poderwał się z krzaków i z uzisem w
jednej dłoni, a RM-em w drugiej, pobiegł za bratem zmieniając las po drugiej stronie polany w
tartak. Patrzyłem na to, jak na wszechogarniający świat obłęd, gdy za Millerami pobiegli THX,
Oczy MM i Bebek. Strzelając i wrzeszcząc przeraźliwie uderzyli frontalnym atakiem na rkm i
kilkanaście automatów ukrytych w krzakach o sto metrów od nas. Nie był to najrozsądniejszy
sposób atakowania gniazd broni maszynowej.
Obok mnie rozległ się huk. To Duncan przyklęknąwszy wystrzeliwał granaty z małego
ręcznego miotacza. Były to dobre, 24-milimetrowe pociski odłamkowe o sile uderzenia granatu
F1, które miotacz potrafił wystrzelić na trzysta metrów. Ładowało się je jak do myśliwskiej
odtylcówki, zatrzaskiwało lufę i strzelało. Odrzut był niewielki i można było broń opierać nawet
o ramię. Duncan opierał ją o biodro i miotał granaty wysokim hakiem wprost w pierwszą linię

51
zarośli, gdzie musieli znajdować się napastnicy. Robił miazgę z drzew, a sądząc po jękach, także
z ukrytych w nich strzelców.
Żołnierze dopadli strumienia, to jest połowy drogi, gdy Gult oberwał serię w twarz i upadł
na ziemię zaciskając kurczowo palce na spuście uzisa. Dwa pociski ze strzelającego nadal
automatu trafiły w uda nadbiegającego właśnie Bonza, który wylądował w strumieniu. Pozostali
także rzucili się do strumienia, którego kamieniste brzegi stanowiły jaką taką osłonę od ognia
wprost.
Ale ja tego już nie oglądałem. Biegłem tuż za pierwszą linią drzew dookoła polany.
Musiałem obiec ją, zanim napastnicy wstrzelą się w pozycję moich towarzyszy w strumieniu
czymś cięższym niż rkm. Miałem do przebiegnięcia około kilometra. Na razie dobiegał mnie
typowy odgłos pozycyjnej wymiany ognia. Sytuacja była patowa, bo choć, tamtych było dużo
więcej, to moi strzelali celniej, szybciej i jak do tej pory ogień był wyrównany.
Bieg przez gęsty las nie należał do przyjemności. Gałęzie uderzały mnie po twarzy raz po
raz, ale nie mogłem biec bliżej skraju polany, bo mogłem stać się widoczny z drugiej jej strony.
Kanonada ze strumienia słabła, a ze skraju las natężała się, co oznaczało, że żołnierze są
przykryci ta gęstym ogniem, że nie mają szans wychylać się i ostrzeliwać. Ich życie liczyło się
teraz na sekundy. Umilkł też granatnik Duncana za moimi plecami i zastanawiałem się, czy
przypadkiem nie dlatego, że już nie miał go kto obsługiwać. Zda się, że wypełnialiśmy dużo
więcej, niż nasze przepisowe pięćdziesiąt procent strat.
Miałem już dość uciążliwego biegu i obdzierania sobie twarzy o gałęzie, gdy dobiegłem
do strumienia i przeskoczyłem go jednym susem. Znalazłem się teraz w ich połowie lasu i od
razu się o tym przekonałem. W chwili, gdy chciałem zwolnić, zza najbliższych krzaków wypadło
do mnie czterech. Też biegli, byli podrapani na twarzach i bardzo się spieszyli. Robili to samo, co
ja i to z takim zapamiętaniem, że niemal wpadli na mnie. Pierwszego walnąłem kolbą M16 w
twarz, a na drugiego rzuciłem się z nożem, którym jak maczetą odciąłem mu wierzch tchawicy.
Świszcząc groteskowo odbiegł gdzieś w krzaki trzymaj się za gardło.
Dwaj pozostali stali przede mną z kałachami w dłonią i zastanawiali się, czy złamać
rozkaz i strzelać do mnie, czy też próbować szczęścia w walce wręcz. Ja nie mogłem strzelać, bo
zaskoczenie było moją jedyną szansą. Ostatecznie, nie wiedziałem ilu przeciwników znajdę przed
sobą, o ile dotrę na miejsce. Ci dwaj, na swoje nieszczęście, nie zdekonspirowali mnie.
Wyciągnęli bagnety od kałachów, które przy moim nożu wyglądały zgoła niewinnie i zaczęli

52
mnie obchodzić dookoła. Rzuciłem nożem, ale nie w tego przede mną, lecz w tego zachodzącego
mnie od tyłu. Trafiłem. Tak jak się tego spodziewałem ostatni z nich, zachęcony moim
rzekomym odwrotem i brakiem noża, rzucił mi się na plecy. Wykonałem niemal instruktażowy
cios stopą z obrotu prosto w skroń. Uderzyłem mocno i mimo, że rozłupałem mu czaszkę, to
jeszcze poleciałem za własnym ciosem, jakbym spudłował. Przewróciłem się i podniosłem
natychmiast, ale ci czterej leżeli między drzewami niezdolni nawet do modlitwy, a cóż dopiero
do walki.
Zabrałem M16, nóż i pobiegłem dalej zostawiając ich niedobitych. Napastnicy robili tak
wielki hałas siekąc w strumień z broni maszynowej, że nawet nie musiałem się skradać. Gdy
słyszałem przez gęstwinę, że strzelają nie dalej niż o dwadzieścia metrów, wyszukałem sobie
odpowiednie drzewo i wspiąłem się. Stamtąd ich zobaczyłem.
Leżeli w niezbyt głębokim, dobrze zamaskowanym okopie. Stanowiska strzeleckie były
co cztery metry. Tych, których widziałem, było co najmniej dziesięciu. To znaczy, widziałem
dziewięciu, ale nie widziałem rkmu. Nie było czasu na wielkie przygotowania. Wyciągnąłem z
ładownicy trzy magazynki, szybko skleiłem je lassotaśmą, podłączyłem do M16, a pasek
oplotłem na przedramieniu. Potem obejrzałem teren tuż pod drzewem, gdzie zamierzałem skakać,
zapamiętując położenie leżącego tam pnia i wyciągnąłem granaty. Trzy Fl o dużej sile rażenia i
dwa fosforowe, które spalały się w jakiejś niewyobrażalnej temperaturze puszczając z dymem
wszystko dookoła.
Kolejno odbezpieczyłem granaty. Śpieszyłem się przy tym, bo eksplozja od chwili
wyrwania zawleczki następowała po upływie od 2,8 do 3,2 sęk., a zawsze mógł się trafić jakiś
wybrakowany. Rzucałem je w tej samej kolejności, co odbezpieczałem: pierwszy stosunkowo
blisko, a następne coraz dalej. Było już tak późno, że wybuchały z ryczącym hukiem niemal
natychmiast po zetknięciu z ziemią. Wzdłuż okopu wytrysnęły fontanny piachu i rozlały się
niebieskawe płomienie fosforu. Nie czekając na opadnięcie piachu i darni, wystrzelałem cały
jeden magazynek i zeskoczyłem z drzewa. Zwaliłem się ciężko na drugi pień, niewidoczny z
góry. Spodziewałem się wylądować na ściółce, a rąbnąłem o twarde jak beton drzewo, więc
niemal wszystko się we mnie oberwało. Przeturlałem się w bok, przeładowałem magazynek i
pobiegłem w głąb lasu. Ci zaś, którzy został żywi w okopie, strzelali teraz bez ładu i składu po
koronach najbliższych drzew.

53
Gdy odbiegłem z pięćdziesiąt metrów, okopem wstrząsnęły nowe eksplozje granatów.
Wydawało mi się, że oprócz mnie nie ma tu nikogo, kto mógłby w ten sposób za atakować
naszych przeciwników. Zatrzymałem się wie i robiąc niewielki łuk w stronę przeciwległego
krańca rowu skradałem się z palcem na spuście. Już po kilkunastu krokach dostrzegłem Duncana,
który ze spokojem szedł po nasypie wzdłuż okopu i strzelał metodycznie do wijących się w nim
rannych. Gdy ja obiegałem polanę od zachodu, Duncan zrobił to samo od wschodu, a teraz
kończył nasze wspólne dzieło. Doszedłem do rowu, gotów dostrzelić każdego rannego
sięgającego w przypływie śmiertelnej odwagi po broń.
Ale nie było to potrzebne. Duncan oczyścił dokładnie teren, zanim tam się pojawiłem.
Strzelanina w lesie umilkła. Do okopu doszli także nasi pozostali towarzysze. Bebek draśnięty w
ramię, Bonzo natomiast — poważnie ranny. Dostał serią z rkmu w lewy bok. Mimo to, wraz z
nami przeszukiwał okop i okolice w poszukiwaniu rkmu, ale nie znaleźliśmy go: ani w pobliżu
kałuży łusek po wystrzelonych pociskach, ani gdziekolwiek indziej. Przynajmniej
jeden z nich musiał przeżyć i wyniósł broń w głąb lasu. Gult Miller nie żył.
Ponieważ wiedziałem, co się będzie teraz działo, poradziłem Bebekowi, aby zrezygnował
z łupu i odjechał wraz ze mną. Bebek popatrzył na mnie w milczeniu i posłuchał. O dziwo,
Duncan przyłączył się do nas. Natomiast Bonzo Miller i Oczy Marylin Monroe zostali:
poobcinali grube gałęzie na drzewach, tak na wysokości trzech metrów, zaostrzyli je jak
wykałaczki i ponadziewali na nie przez szyję zwłoki wszystkich zabitych przez nas ludzi.
— Niech wiedzą, że tu byliśmy! — krzyczał Bonzo.
Krzyczał tak donośnie, że jego głos niósł się za nami jeszcze, gdy minęliśmy polanę i
zanurzyliśmy się w ścieżkę obok wiszących zwłok Maltanes Falcona. Obaj dołączyli do nas nad
ranem. Wieźli przerzucone przez koński grzbiet zwłoki Gulta. Bebek spytał, co zrobili z
Maltanes Falconem, a Oczy MM pokazał mu na migi, że spalił ciało miotaczem płomieni, z
którym nigdy się nie rozstawał.
Maltanes Falcon i Gult Miller odeszli od nas na zawsze. Byli już wolni. Onej po bitwie
nie znaleźliśmy. Był jej koń, ale jej samej nie było. Bebek rozglądał się za Oną przez całą drogę,
ale nie powiedział ani słowa, aby nas zatrzymać na poszukiwania. Nie było to specjalnie mądre
po tym, co opowiadaliśmy na temat jej wieku i doniosłości tego faktu. Ale zniknięcie Onej
przynajmniej chroniło ją przed odbywaniem stosunków oralno-genitalnych z Oczami MM, co

54
zdaje się Bebek przedkładał nawet nad względne bezpieczeństwo, jakie zapewniało jej nasze
towarzystwo. Bebek, jeśli chodziło o Oną, okazywał się sentymentalnym głupcem.

55
Sekwencja piąta

GNIEW

Góra, do której zachodniego stoku przyczepiony był Zamek, była oddzielona urwiskami i
przełęczą od reszty grzbietu. Można się było na nią dostać albo przez przełęcz i była to droga
stosunkowo bezpieczna, ale nudna i uciążliwa, albo stromymi ścieżkami górskimi do urwiska
zwanego przez nas Uskokiem Nieboszczyka, nad którym przewieszony był most, a potem wąską,
krętą ścieżką wprost do bramy Zamku. Sam Zamek wyglądał jak ilustracja z bajki dla dzieci o
złych i dobrych książętach. Architektura naszego Zamku skazywała go na księcia najgorszego z
możliwych. Budowla wyglądała upiornie, podwieszona do stoku tuż pod szczytem, który wznosił
się nad nią stromą, stumetrową skalną ścianą.
W środku zaś był nasz Zamek prawdziwym labiryntem dziedzińców, krużganków,
komnat, schodów, korytarzy i tajemnych przejść. W czasach swojej świetności, za Ludwika
Bawarskiego, mógł pomieścić pięciuset gości. Teraz mieszkało na nim najwyżej stu żołnierzy i
trzydziestu, czy czterdziestu cywili wykonujących wszystkie prace, w tym kilkanaście kobiet. W
zamian za swe usługi dostawali jedzenie i schronienie. Byli najszczęśliwszymi cywilami na
świecie. Osobistym służącym Art Uhra był dawny minister spraw zagranicznych, bodajże
Francji, lub Belgii - nie pamiętam. Często mówił, że nigdy w życiu nie czuł się tak bezpieczny i
szczęśliwy. Sam Art Uhr był przed wojną majorem kontrwywiadu Bundeswehry. Natomiast
Marvin - bioenergoterapeutą sławnym w całej Europie Wschódniej. Oczy MM miał własny
warsztat hydrauliczny, gdzieś w małym miasteczku w Holandii. Stary zaś, mój mentor, służył
jako instruktor w bazie Zielonych Beretów w Tuscon, Arizona. Był instruktorem od przetrwania
w terenie i od walki wręcz. Była też Geen Eve: przed wojną najlepiej opłacana modelka
nowojorskiej agencji Elite i jeszcze dziś, mając dużo ponad czterdziestkę, była wyjątkowo piękną
kobietą. Bracia Millerowie mieli odziedziczyć po ojcu warsztat zegarmistrzowski w
Wittenberdze, a do wojny studiowali w hamburskiej szkole handlowej. Ja przed wojną
zajmowałem się kulturoznawstwem, a Bebek był dzieckiem. Nikt nie wiedział, kim był Duncan.
THX, jako że był austriackim instruktorem narciarskim, prowadził nas przez ostatnie godziny

56
krętymi szlakami w stronę Uskoku Nieboszczyka. Właśnie wjechaliśmy na ścieżkę równie
bajkową, co sam Zamek. Nasze konie lewymi bokami ocierały się o skalną ścianę, a prawymi
wisiały nad niknącą w mroku przepaścią. Każdy za szeroko postawiony ich krok urywał z
krawędzi ścieżki kamienic i strącał je w noc. Nie przejmowaliśmy się tym, ostatecznie każdy z
nas pokonał już tę drogę tysiące razy, choć z dnia, na dzień, trzeba przyznać, stawała się coraz
węższa.
— No dobra — rozległ się przed nami głos z ciemności, — kim jesteście chłopcy i dokąd
was los prowadzi?
Właśnie wyjechaliśmy zza zakrętu ścieżki: przed nami odcinała się od granatu nieba
czarna sylwetka mostu nad Uskokiem Nieboszczyka. Przed mostem leżały spiętrzone worki z
piachem i stały hiszpańskie kozły, a za tymi barierami w gnieździe ckmów siedziało dwóch
znudzonych żołnierzy. To oni do nas wołali. Ściślej, jeden z nich i tego THX najwidoczniej
poznał, bo odpowiedział bez chwili wahania. Drugim był miły facet o przydomku Doktor No.
— Dawno cię nie słyszałem Robin, będzie ze dwa lata.
— Głos jakby znajomy. Czekaj bracie, czy ty nie jesteś THX?
— Jestem, jestem. A za mną jadą: Oczy Marylin Monroe, Duncan, Żejlko Bebek, Rah
Gelerth, Bonzo Miller i wieziemy Gulta, nieżywego.
— Strasznie mi przykro. Podjedźcie do rozpoznania.
Podjechaliśmy, a Doktor No i Robin oświetlili nas latarkami. Zamek ciągle był dobrze
zaopatrzony.
— Witajcie — Robin chodził od konia do konia i przyglądał się nam dokładnie.
— Mamy podwyższony stan gotowości, bo strasznie dużo naszych ginie w pobliżu
Zamku — poświecił na Gulta i brutalnie odwrócił twarz trupa, aby móc ją oświetlić latarką. —
Też oberwaliście, jak widzę. Za cholerę nie możemy wyjaśnić, co to za sukinsyny dobierają się
nam do dupy. Art Uhr wysłał prawie stu ludzi z tych, co dopiero powrócili z wyprawy. Nic nie
znaleźli, a i sami nielicho oberwali. Ciągłe patrole. Was pewnie wyśle za jakieś dwa dni, jak
odpoczniecie. Teraz na Zamku nie ma więcej jak dwudziestu żołnierzy i tak jest ciągle od trzech
miesięcy. A nasi giną.
— Kto to jest Czarny Grom? — spytałem i ze zdziwienia spostrzegłem, że Robin
najpierw patrzy na Doktora i, potem nam się przygląda podejrzliwie, a wreszcie odpowiada
pytaniem na pytanie.

57
— No, jest taki nowy, a bo co?
— To zdrajca. Trzyma gdzieś tu w okolicy całą bandę cywili i znając wasze zamierzenia
wciąga każdy patrol pułapkę. Sami się z nim spotkaliśmy.
Doktor No poświecił mi latarką prosto w twarz, tak go, że musiał chyba obejrzeć
wszystkie zadrapania, i miałem ich sporo.
— No, a masz na to jakiś dowód? — spytał wreszcie.
— Leży tam na koniu. Czy Gult Miller to dobry dowód? Co z wami jest chłopcy, chyba
jak mówię o zdrajcy, to wiem, co mówię? Nie rzuca się takich oskarżeń tak sobie, jak
przysłowiowego „kurwa mać”, nie?
Bebek przecisnął się tuż przy skale na swoim koniu i stanął obok mnie.
— Może jesteście coś winni Czarnemu Gromowi? Może oni są jego ludźmi?
Bebek to pytanie zadał mnie, ale najbardziej przejął nim Bonzo. Zeskoczył z konia tuż za
plecami Robina odwrócił go do siebie i oparł o filar mostu. „Oparł” — to nie jest właściwe
słowo, bo most zakołysał się, a Robi jęknął.
— Co jest z tym sukinsynem? Czemu jesteście ostrożni, co?
Doktor No chciał chyba interweniować, ale zobaczył skierowane na siebie spojrzenie
Oczu MM i znieruchomiał.
Przy drugim uderzeniu o Filar, most zakołysał się już i na żarty, a Robinowi niemal
odebrało oddech.
— Przestań Bonzo — wykrztusił. — Czarny Grom to od roku zaufany Art Uhra. Jego
pierwszy faworyt i doradca wojskowy. On ma pozycję mocniejszą niż Marvin. Zachowuje się jak
generał, a Art Uhr popiera go we wszystkim. Każdy spór rozstrzyga na jego korzyść, a opornych
zsyła z patrolem na Kamczatkę. Czarny Grom jest nie do ruszenia.
— Już jest ścierwem — ton Bonza był zimny, reklama Czarnego Groma w wykonaniu
Robina nie wywarła na i żadnego wrażenia.
Doktor No przysunął się uczynnie, pełen dobrych intencji na twarzy.
— No, nawet o tym nie myśl. Czarny Grom najmocniejszy ze wszystkich. Ostatnio
Donald Dac ustępuje mu z drogi. No, wszyscy się go boją. Nawet sam Art Uhr — Doktor No
ściszył głos do tego stopnia, że Bonzo musiał się pochylić, aby go usłyszeć.
Swoją odpowiedź wyryczał tak, że echo poniosło ją na Zamek, odbiło ją od murów i
rozniosło po całych górach.

58
— Pierdolę ich? Każdy, kto jest winien śmierci Gulta odda głowę. Już są ścierwem,
Guult!
Robin i Doktor No zadrżeli. Od kilku już lat podejrzewałem, że Zamek zamienia się w
dwór ze skomplikowaną hierarchią, siecią intryg i zależności. Bonzo tego nie dostrzegał. Dla
niego wszyscy nadal byli równi, tak jak w pierwszym roku zawiązania stowarzyszenia, kiedy Art
Uhr został przez nas wyniesiony — i przez nas mógł być wdeptany w ziemię. Tak myślał Bonzo,
ale tak już nie było. Sam Art Uhr zmienił się najbardziej. Dla mnie, dla Oczu MM, Duncana,
Bonza, Starego, Lanceta, Murdera, Kapitana Booda, Kiling Joke'a, Ivana Groźnego i Maltanes
Falcona (póki ten żył), ciągle był takim samym: starym, dobrym kumplem, jednym z nas. Ale dla
pozostałych stu pięćdziesięciu Żołnierzy Okrągłego Stołu, nie mówiąc już zwykłych żołnierzach,
był oschły, wyniosły i apodyktyczny. Początkowo myślałem, że jest dla nas taki dobry powodu
sentymentów, aż Stary wyjaśnił mi, że się nas po prostu boi. Innych się już nie bał. Stary, jak
zwykle, miał rację. A Bonzo nie miał racji: Bonzo miał w sobie tylko gniew po stracie brata.
— Niech zdychają sukinsyny — skandował tłukąc Robinem o filar tak mocno, że
musiałem zeskoczyć z konia i wyrwać nieszczęśnika z jego rąk, zanim rozwali chłopakowi łeb, a
może nawet i most.
Bonzo próbował mi się wyrwać, ale ścisnąłem jego przedramię i ręka Bonza zrobiła się
kredowo biała, a twarz czerwona. Przestał się szarpać i wreszcie powiedział zduszonym głosem:
— Już się uspokoiłem. Puść, bo zmiażdżysz mi ramię.
Puściłem. Robin, odzyskujący właśnie z trudem oddech, patrzył na mnie ze zdumieniem.
Nie mógł zrozumieć, jak jednym chwytem udało mi się uspokoić tego szaleńca, za jakiego miał
Bonza Millera.
— Ten Czarny Grom jest mój. Czy są jakieś zastrzeżenia? — Miller nie czekał na
odpowiedź. Był to wyrok śmierci.
Oczy MM szerokimi gestami pokazywał, abyśmy pośpieszyli na Zamek i załatwili
sprawę, bo zaraz będzie świt. Pośpieszyliśmy się. Robin i Doktor No pozostali naszymi plecami:
nie przekonani i niepewni jutra. Za mostem musieliśmy przejechać jeszcze kilkaset metrów krętej
kamienistej ścieżki. Było tu tak stromo, że trzeba było mocno przechylać się w siodłach do
przodu, aby nie spaść. Wreszcie wjechaliśmy na niewielką halę, na której stał Zamek, witając nas
otwartą bramą. Przy bramie kręcili jak zwykle jacyś cywile, najczęściej znoszący drewno opał.
Kilka osób próbowało wyjść nie bacząc na zbliżając się świt i strażnicy musieli ich przepędzać.

59
Właśnie strażnicy dostrzegli nas pierwsi i pobiegli na Zamek roznosząc nowinę, że nadchodzimy.
Powroty odbywały się zawsze samo. Ludzie, którzy cię znali, pozdrawiali cię, a ci, którzy znali
twoich towarzyszy, pytali o nich, czy jeszcze wrócą. Najczęściej trzeba było odpowiadać: nie.
Jechaliśmy przez niewielki, przypatrujący się nam tłum, środkiem dziedzińca w stronę stajni. Z
tego tłumu wyrwała się młoda kobieta, jedna z najmłodszych. Miała dwadzieścia lat i była
najczęściej używaną przez wszystkich żołnierzy niewiastą. Nazywała się, o ile pamiętam, Martha
i była ulubienicą Geen Eve.
Martha dobiegła do jadącego na końcu Bebeka i niemal uwiesiła mu się u strzemienia.
— Bebek, tak bardzo się bałam. Bebek, wróciłeś. Tęskniłam do ciebie.
Bebek pochylił się i ramieniem ujął Marthę w pół, a potem bez wysiłku uniósł ją i
posadził na siodle przed sobą. Z tłumu zaczęły nas dobiegać zniecierpliwione pytania i spokojne
odpowiedzi.
— Gdzie Pavoni?
— Nie żyje - odparł THX.
— A bracia Pazurowie? — to pytanie było skierowane najwidoczniej do mnie, bo obaj
Pazurowie dwa lata temu opuścili Zamek w moim towarzystwie.
— Nie żyją.
Ktoś w mroku jęknął, a ktoś inny zapłakał.
— Bebek, gdzie jest Kolba i Druga Młodość?
— Nie żyją.
— Bonzo, a gdzie masz Gulta?
Bonzo odwrócił się ku pytającemu i ten zamilkł, przenosząc wzrok na luzaka, do którego
był przytroczony trup.
Dojechaliśmy do stajni. Stajenni już wybiegali: śpieszyli się, bo byli ciekawi nowin, a
także dlatego, że dniało. Mój stajenny, stary Serb, ucałował mnie w rękę. Tak, jak wszyscy,
przesiąkał dworskimi obyczajami. Całe szczęście, że rezerwował tę ceremonię tylko na
niezwykłe wydarzenia, np. powrót z Wyprawy Po Monolit.
— Dobrze, że jesteście, Panie.
— Cieszę się, że jeszcze żyjesz. Żarcia dość na Zamku?
— Dla żołnierzy dość, a i my okruchami się nasycimy.
— Tego, którego Martha tak powitała, znasz?

60
— A jakże, Panie. To Żejlko Bebek. Przyjęli go do stowarzyszenia ze dwa miesiące po
tym, jak wyjechaliście. Pan Lancet go wprowadził i tak go chwalił, że nikt nie protestował. To
miły pan, wesoły. Martha zupełnie dla niego rozum straciła. Gwałcić ją muszą, bo nie chce z
innymi chodzić.
— A on?
— Co on, Panie?
— Też stracił głowę?
— Dla suki? Przecież to żołnierz, Panie.
Stary przyglądał mi się, jakbym to ja stracił rozum na wyprawie. Zdjąłem z konia cały
osprzęt i zarzuciłem go sobie na ramię. Gdy wyszedłem z boksu, moi towarzysze stali pośrodku
stajni równie objuczeni, przy czym Bebek miał na sobie jeszcze uwieszoną Marthę. Przed nami
stał Marvin w kostiumie, który musiał zdobyć w jakiejś spalonej operze i uśmiechał się
dobrotliwie. Był łaskaw mnie dostrzec i na chwilę wysunął dłoń z rękawów swojej podbitej
gronostajami szuby, aby mnie powitać.
— Witaj nam, Rah Gelerth. Widzę, że przybywasz bez braci Pazurów i bez Świętego
Monolitu.
— Nie wiedziałem, że został świętym w czasie naszej nieobecności. Ty go
beatyfikowałeś. I po co żeś się tak wystroił? Karnawał macie, czy jak?
Marvin popatrzył na mnie oburzony. Przez chwilę rozważał myśl, czy nie kazać mnie
wysmagać nachajką swoim dworzanom, ale potem zrezygnował z tego pomysłu, bo o dobrych
pedałów było ciężko.
— Schamiałeś coś na tej Wyprawie — zauważył cierpko.
Starał się przy tym okazać, jak to jest dla niego bolesne, ale wypadło to przekonująco
dopiero wtedy, gdy schwyciłem go za klapy szuby i okręciłem ją sobie na ramieniu tak, że
zaczęła nieco cisnąć go pod szyją. Dwaj stojący za nim osiłkowie, ufryzowani i ubrani w
pończochy opinające ich uda i genitalia, rzucili się Marvinowi na pomoc. Głupio zrobili, więc nie
puszczając ich pryncypała, kopnąłem jednego w twarz łamiąc mu nos, zaś drugi odskoczył sam
— jakby się oparzył. Przerażony patrzył na krew buchającą z resztek nosa swojego przyjaciela na
jego piękny niebieski kaftan.
— Marvin. Nie wkurwiaj mnie.
— Przepraszam, Gelerth. Przepraszam, żartowałem. To był głupi żart. Przepraszam,

61
wybacz mi. Przepraszani cię przy świadkach. Nie wiedziałem, że jesteś taki wrażliwy. Język i
obyczaje tu mamy surowe.
Odepchnąłem go i wyszedłem ze stajni. Moi towarzysze ruszyli za mną, a Marvin
wygładzając swoją szubę wołał za nami:
— Art Uhr chce was widzieć zaraz po świcie w Sali Stołu!
Właśnie mijał go Oczy MM i cofnął się o krok, aby spojrzeć Marvinowi w oczy. Marvin
robił wszystko, aby nie patrzeć w hostię wytatuowaną na czole Oczu MM, ale jednocześnie nie
śmiał odwrócić wzroku, aby go nie urazić, więc wił się jak piskorz.
— To znaczy chce się z wami widzieć. Co też ja dzisiaj gadam. Głowa mnie boli. To
przez to ciśnienie.
Ale Oczy MM już odszedł i nie słuchał.
Bonzo poszedł do krypty zamkowej pochować brata. Miał to zrobić sam i nasza pomoc
nie była mu potrzebna, dlatego udaliśmy się wprost na Zamek do naszych komnat, które
opuściliśmy przed dwoma laty. Bebek i THX, zwykli żołnierze, mieszkali w bocznym,
wschodnim skrzydle Zamku. Ja, Bonzo, Duncan i Oczy MM, jako członkowie-założyciele
stowarzyszenia, mieszkaliśmy w budynku głównym i to na tym samym piętrze, co Art Uhr —
Pierwszy wśród równych. Każdy z nas miał dwie komnaty i stylową łazienkę. Łazienka działała
dzięki źródlanej wodzie spływającej ze szczytu góry. Z tym, że woda nie zawsze spływała, więc
czasami cywile donosili nam ją w kubłach. Tym razem krany działały. Wszedłem do komnaty i
rozejrzałem się po starych kątach — jakbym wrócił do domu.
Stałem pośrodku komnaty ubłocony i pokryty skrzepłą krwią. Z niedowierzaniem
patrzyłem na piękne stare meble, dywany, zasłony i pościel ze złotogłowiu, na obrazy i krysz-
tałowe świeczniki. Gdy opuszczałem Zamek dwa i pół roku temu, miałem tu jedynie stół, dwa
zydle i prostą pryczę do spania. Teraz Zamek zmieniał się w dworski pałac, pełen absurdalnego
zbytku i luksusu. Pod oknem stał stół z misterną mozaiką o tematyce sielankowej, złożoną z setek
kawałków różnokolorowego drewna. Rzuciłem tam mój bagaż, wraz z bronią i końską uprzężą,
aż z blatu poleciały wióry. Potem rozpaliłem ogień na kominku i rozbierałem się do kąpieli
spacerując wolno po komnacie i podziwiając niepotrzebne nikomu piękno starych sprzętów i
bibelotów. Stertę brudnych ubrań wyrzuciłem na środek dywanu, po czym z rozkoszą
zanurzyłem się w ozdobnej mosiężnej wannie. Chwilę leżałem pod wodą, a gdy zabrakło mi tchu,
wynurzyłem się i przyczesawszy włosy spocząłem nieruchomo z zamkniętymi oczami. Po

62
kwadransie zjawił się mój Serb. Pozbierał porozrzucane rzeczy, aby zabrać je do prania i
czyszczenia i zniknął bez słowa, delikatnie pogładziwszy przedtem rysy w stołowej mozaice.
Pewnie uznał mnie za barbarzyńcę. Byłem nim.
Po pół godzinie wszedł do łazienki Bebek: umyty, jeszcze z mokrymi włosami i ubrany w
nowy, lśniący mundur amerykańskich spadochroniarzy. Na wszelki wypadek miał przy biodrze
doczepionego uzisa, a przy pasie colta 456 automatic. Mój magnum 357, też na wszelki
wypadek, leżał w marmurowej mydelniczce, tuż obok mydła. Gdy Bebek przysiadł na brzegu
wanny, właśnie kończyłem bandażować świeży opatrunek na ramieniu. Pomógł mi zawiązać
supeł.
— I co? — zapytałem.
— Bonzo zemdlał przy kopaniu grobu. No cóż, robił to mając trzy dziury w ciele i sto
trzydzieści stopni gorączki. Z trudem go położyliśmy do łóżka. Ma piękną komnatę, ale nie tak
piękną, jak twoja. Co to jest?
— Chcą nas kupić.
— Tym?!
Zdumiony Bebek rozejrzał się po kapiącej złoceniami łazience. Dla niego też to było
gówno warte, ale ci, którzy chcieli nas pozyskać, nie wiedzieli o tym.
— Nie tylko. Pewnie dostaniemy jeszcze broń i najpiękniejsze kobiety.
— Po co to? I tak nas mają.
— Owszem, jeśli idzie o przetrwanie i poszukiwanie Monolitu, ale jeśli zechcą nas
wykorzystać do innych celów...
— Nadajemy się tylko do walki.
— No właśnie...
— A z kim będziemy walczyć?
— Ze sobą.
Bebek popatrzył na mnie z zainteresowaniem. Przez chwilę układał sobie w głowie to, co
chciał powiedzieć.
— W polu jestem równie dobry jak wy, ale przyznaję, że tutaj w Zamku między ludźmi
jesteście lepsi. Duncan mówił to samo, co ty.
— Co mówił?
— Jego zdaniem drużyna się rozpadła i ktoś chce przejąć władzę, a ktoś inny chce się

63
pozbyć tych, co zagrażają jego władzy.
Pokiwałem z uznaniem głową. Duncan to musiał być nie byle kto. Znałem go słabo, nigdy
nie byłem z nim na żadnej Wyprawie i nigdy nie słyszałem, aby dokonał czegoś wartego
opowiadania przy Stole. Z drugiej strony, prawie każdy taki czyn był jakoś związany z
Duncanem: a to przez dostarczenie informacji, a to przez pomysł strategiczny, a to przez celny
decydujący strzał, a to przez znakomicie przygotowane zaopatrzenie... Duncan jakoś zawsze
działał w drugiej linii. Miał najmniej stoczonych pojedynków, być może nawet żadnego, i nie
zabiegał o chwałę. Nigdy nie rzucał się w oczy, ale był członkiem-założycielem stowarzyszenia,
czyli — jednym z dwunastu najlepszych. To znaczy, po śmierci Maltanes Falcona, jednym z
jedenastu.
— Taaa... — westchnąłem sobie zastanawiająco.
— Duncan to musi być ktoś.
— Zgadzasz się z nim?
— Czwarta Wyprawa raczej zakończyła się fiaskiem. Nikt już nie zechce jechać na piątą.
Sam Art Uhr pewnie nie ma ochoty jej ogłaszać. A jeśli zaniechamy Wypraw, to Marvin, główny
ich ideolog, jest niepotrzebny. Straci swoją pozycję.
— Co to za pozycja? Trochę wódki do obiadu, sześć metrów kwadratowych komnaty
więcej ode mnie...
— Ta pozycja to władza.
— Przecież jesteśmy niezależni — zdziwił się naiwnie.
— Bebek...
— Sprzeciwiacie się im, kiedy chcecie... Wy, Wybrani.
— Dobra, a wy? Zresztą wy możecie jeszcze podyskutować nad zasadnością rozkazów,
jesteście Żołnierzami Okrągłego Stołu, ale tych półtora tysiąca zwykłych żołnierzy, on spełniają
je bez gadania. I może mają już tego dość. Może ktoś chce odebrać Art Uhrowi władzę i na nich
opiera swoją siłę. W takim razie na jednego z nas przypada dziesięciu tamtych.
— Kto?
— Marvin i Czarny Grom.
— Z tego, co mówili Robin i Doktor No przy moście należałoby sądzić, że Marvin chce
upadku Czarnego Groma?
— Jaki jest najlepszy sposób maskowania wrogości?

64
— Przyjaźń — odpowiedział Bebek bez wahania.
— A najlepszy sposób maskowania przyjaźni?
Tym razem mi nie odpowiedział, tylko pokiwał głową.
— Czarny Grom jest ramieniem, ale to Marvin jest mózgiem. To nie jest głupiec, mimo
że zachowuje się ja bufon. Nie lekceważ go tylko dlatego, że ma odmienne zainteresowania
seksualne. Fakt, że jest pedałem nie oznacza, że jest zniewieściały. Dobrze, że w ogóle interesuje
się seksem, gdy co drugi z nas jest impotentem obojętnym wszystko z wyjątkiem krwi.
Po tym zbyt długim wykładzie na temat seksu, ostentacyjnie wyszedłem z wanny, aby
dowieść, że mnie seks interesuje — i to zarówno z kobietami, jak i z mężczyznami.
Bebek popatrzył na mnie tak obojętnie, że aż mi zrobiło przykro. Wytarłem się i
przeszedłem z łazienki do komnaty. W ogromnej, przepastnej szafie miałem tu komplety nowych
mundurów. Założyłem mundur strzelca pokładowego Kawalerii Powietrznej US Army, a na
wierzch lotniczą kurtkę, ostatni nabytek w mojej kolekcji. W kieszonce kurtki tkwiły przepisowe
okulary jet pilots, więc też je założyłem i usiedliśmy z Bebekiem przy porysowanym stole
naprzeciw siebie. Patrzyłem mu badawczo w oczy, a on mnie w ciemne szkła okularów.
— Czuję i jest to tylko intuicja, bo danych mamy zastanawiające mało, że na Zamku ktoś
spiskuje. Zamach stanu w przygotowaniu, jeśli wolisz.
— I co? Trzeba będzie poprzeć którąś stronę.
— Nie „którąś", chłopcze. Tę, która wygra.
— A która wygra?
— Ta, którą my poprzemy.
— My, to znaczy kto?
— Wyróżnieni. Stara Śmierć, Lancet, Murder, Bonzo Miller, Oczy Marylin Monroe,
Kiling Joke, Kapitan Blood, Duncan, Ivan Groźny i jedenasty, który wejdzie na miejsce Maltanes
Falcona. Art Uhra nie liczę, bo na pewno poprze siebie.
— Wymieniłeś dziesięciu. Zapomniałeś o sobie. Kogo poprze Rah Gelerth?
— Czemu tak cię to interesuje?
— Bo sam się nad tym zastanawiam... Te wyprawy po Monolit to zupełna bania. Tracimy
za każdym razem pięćdziesiąt procent stanu i tyle z tego mamy, że mniej gąb do wyżywienia.
— Ale coś trzeba robić, nie? Chcesz czekać na starość?
— A czemu nie? Chcę mieć dom z ogródkiem i własną kobietę. Chcę mieć dzieci, a

65
potem wnuki.
— Przecież jesteś bezpłodny...
— A Ona? Jeśli miałbym ją, to połowa sukcesu...
— I gdzie byście żyli? Na Zamku, gdzie co wieczór spuszczałoby się w nią dwudziestu
zdeprawowanych morderców, w tym urocze Oczki MM?
— Nie. — Bebek był spokojny i spokojnie postanowił bronić swojej bzdury. — Gdzieś na
wsi. Na południu Francji.
— A Teutonowie?
— Przecież ty nie wierzysz w Teutonów.
— Mnie oni nie przeszkadzają: ja żyję nocą na Zamku. Ale ty chciałbyś się grzać w
słońcu na południu Francji. Przepraszam za słowo „grzać". Nie miałem nic złego na myśli.
— Proszę bardzo. Teutonowie to jest problem. Trzeba go usunąć.
— Jak?
— Odszukać ich i pozabijać, zamiast uganiać się bez sensu za jakąś nagrobną płytą. Jeśli
Czarny Grom chce poprowadzić wyprawę przeciwko Teutonom, to poprę go. Niech zdychają.
Gwałtownym ruchem podniosłem okulary na czół i popatrzyłem zdumiony na Bebeka.
Siedział spokojnie, złość na Teutonów mu minęła i uśmiechał się niewinnie.
— Oszalałeś?
Nadal się uśmiechał, ale jakoś tak smutniej.
— Od dawna o tym myślisz? — spytałem.
— Od dziecka. Odkąd mi powiedzieli, że mam unika światła dnia, kryć się przed
brzaskiem pod ziemią i wypełzać tylko w nocy, jak szczur.
— Kłamiesz. Myślisz o tym, odkąd ją znaleźliśmy. Bebek, ty głupcze! Zakochałeś się!
Nie wierzę własnym oczom. W dwadzieścia lat po zejściu ludzkości do poziom glist znalazłem
faceta, który się zakochał od pierwszego wejrzenia. Ty wiesz, ilu gości zerżnęło ją do tej pory?
— Mniej więcej pół miliona to mężczyźni, połowa z nich jest impotentami, trzecia
ćwiartka kalekami, 80% z pozostałych jest zbyt oddalona od tego rejonu świata, wychodzi, że nie
więcej jak dwadzieścia pięć tysięcy.
— I co? .
— To bez znaczenia. Ja będę ostatnim, już nikt nigdy jej nie dotknie.
— Prawdopodobnie. Musi sobie jakoś radzić. Nie jest mordercą, tak jak my. Ale kiedy

66
będzie moja, już nikt jej nie tknie. Nawet Oczy MM. Nawet Lancet.
— Lancet żyje w czystości, nie zadaje się z sukami... to znaczy z kobietami...
— Nawet ty...
Bebek powiedział to cicho i popatrzył mi prosto w oczy. Jego spojrzenie zdumiało mnie.
— Ja? A co ja mam do tego?
— Przecież ją przeleciałeś pierwszego dnia. Spałem, ale ja nawet przez sen czuwam. Nie
mówiłem ci?
Roześmiałem się. Naprawdę roześmiałem się — tak beztrosko, jak nigdy od czasu
pierwszego pocałunku z Agnieszką. Roześmiałem się jak normalny człowiek w dawnych,
normalnych czasach i tak mi się to spodobało, że roześmiałem się po raz drugi.
— Bebek, to niesamowite. Mieliśmy ten sam sen. Rozumiesz, nie taki, że kochamy się z
tą dziewczyną, ale, że to ten drugi z nią śpi. To były sny niezwykle intensywne, skoro obaj przez
cały czas byliśmy przekonani, że to się zdarzyło naprawdę.
Teraz przestałem się śmiać.
— Bebek, nie tknąłem jej i jakoś mnie cieszy, że ty też jej nie tknąłeś po tym... z tymi
cywilami... Może ona ma naprawdę piętnaście lat i jest przyszłością rasy. Nawet, jeśli
mielibyśmy ją rozmnażać z jej ojcem... przepraszam...
Twarz Bebeka, gdy to mówiłem, była jak telewizyjna mapa pogody: obraz z satelity
skrócony do pół minuty - raz chmury i burze, a raz słońce i czyste niebo. Bebek miotał się od
radości do oburzenia, od nienawiści do szczęścia. Tak, Bebek potrafił odczuwać jeszcze
wszystkie te stany. Był człowiekiem. Na koniec zasmucił się.
— Najpierw będziemy musieli ją odnaleźć.
Podniosłem wysoko brwi, co w dawnych czasach oznaczało zdumienie.
— Ja będę musiał ją odnaleźć — poprawił się.
— O.K. Zajmuj się czym chcesz, ale zapomnij o krucjacie przeciwko Teutonom.
Wystarczy już samobójstw na tym świecie.
— Myślisz, że oni są nie do pokonania?
— Hm, trochę się nad tym zastanawiałem. Najbardziej zdumiewające jest to, że podobno
tak szybko wykrywają najdrobniejsze ślady cywilizacji, czy życia, nazwijmy to jak chcesz, i tak
szybko potrafią je zniszczyć. Jak myślisz, jak to jest możliwe?
Oczekiwałem, że Bebek poda mi obiegowe rozwiązać tej zagadki: Teutonów jest

67
mnóstwo na całym świecie i doskonale zamaskowani, w związku z tym mogą działa
błyskawicznie i skutecznie. Ale pomyliłem się. Bebek podał rozwiązanie, które mnie samemu
przychodziło do głowy, ale bałem się rozpowszechniać ten pomysł, aby nie siać paniki.
— To proste — powiedział Bebek. — Jakaś armia lub dywizja pod koniec wojny objęła
bazy zwiadu satelitarnego jednego z mocarstw, albo nawet wszystkich trzech i posługuje się nimi
nadal. To wyjaśnia, dlaczego nie działają w nocy i dlaczego w mitach opowiadanych przez cywili
najbardziej niebezpieczne są całkowicie bezchmurne dni. Otwarte pozostaje pytanie, jak
przenoszą się tak szybko z miejsca na miejsce. Nie przychodzi mi nic innego głowy, jak świetnie
zachowana eskadra myśliwców pionowego startu i lądowania. Tylko, że nigdy ich nie słychać,
ani nie widać. Nieraz spędziłem cały dzień pod gołym niebem, ukryty w jakiś niewysokich
krzakach, albo nawet w kapuście i nigdy nie widziałem niczego.
— Brawo Bebek. Też myślę, że posługują się zwiadem satelitarnym i myśliwcami
Tornado albo Su-33. Powiedz i jeszcze, kim według ciebie są ci ludzie?
Tutaj Bebek zastanawiał się dłuższą chwilę.
— Takim samym stworzeniem jak nasze, tylko dysponującym większością środków,
którymi posługiwały armie. Prawdopodobnie działają pod dowództwem sztabu któregoś
mocarstwa, albo może utworzyli zjednoczony sztab. Jestem pewien, że to ci, którzy rozpętali
wojnę.
Mówił to ostrożnie, szukając w moich oczach potwierdzenia, ale nie znalazł go. Nie
sądziłem, że to banda dawnych polityków i generałów niszczy rasę. Nie widziałem w tym celu.
Zrobić z nas niewolników mogli, ale po prostu zniszczyć? Nie było w tym sensu, a sens w
działania polityków zawsze istniał. Nawet kiedy uparli się eksterminować Żydów, Słowian i
Cyganów — co było pozornie bez sensu, robili to, aby uzyskać Lebensraum dla „wielkiego
narodu niemieckiego". Teraz już nie było narodu niemieckiego, ani żadnego innego, ale sens
musiał istnieć.
— Po co mieliby wszystkich wyrzynać? Po co mieliby wszystko niszczyć?
— Boją się ... — podsunął mi niepewnie.
— Nas... Żyjemy jak zwierzęta: tylko w nocy, a szczytem naszych osiągnięć technicznych
jest karabin maszynowy. Mieliby się nas bać ludzie, którzy dysponują prawdopodobnie
satelitami, środkami łączności, bronią masowego rażenia, schronami atomowymi, reaktorami,
energią, zapasami i którzy są tak świetnie wyszkoleni, że nigdy przez dwadzieścia lat nie

68
popełnili błędu? A jeśli nawet przyjmiemy ten absurd i założymy, że się nas boją, albo że po
prostu nas nie lubią, to dlaczego nie wytępią nas tu, w Zamku? Jedna niewielka bomba atomowa,
parę puszek dobrego gazu i po sprawie. A jednak Zamek stoi. Ile czasu potrzeba eskadrze
Tornado, aby zmienić go w gruzy? Dlaczego więc stoi?
Bebek komicznie zmarszczył brwi, jakby intensywnie myślał, po czym udzielił mi jedynej
możliwej odpowiedzi:
— Kupy się to nie trzyma. Czy znasz jakieś inne rozwiązanie tej zagadki?
— Znam, ale jest jeszcze bardziej nieprawdopodobne.
Wystarczająco go zaintrygowałem. Przechylił się przez stolik i wlepił we mnie
wyczekujące spojrzenie. Na szczęście do drzwi ktoś zapukał, a potem wsadził głowę mój Serb i
zaanonsował nam pazia Marvina. Paź Marvina był młodym mężczyzną o urodzie amanta
filmowego, ubranym w jakiś całkiem dobrze zachowany garnitur Cardina. Oznajmił nam, że Art
Uhr i inni zebrani oczekują nas w Sali Stołowej. Powiedzieliśmy, że już idziemy. I poszliśmy.

Sala Stołowa była owalna. Strop podpierały dookoła bogato rzeźbione słupy, za którymi
wzdłuż ścian rozstawiono sto pięćdziesiąt identycznych czarnych krzeseł. Przy samym Stole, też
owalnym, stało krzeseł dwanaście, nie bardziej gotyckich niż pozostałe i niestety znacznie mniej
wygodnych. Były przeznaczone dla Wyróżnionych.
Bebek, który wszedł wraz ze mną, usiadł skromnie pod ścianą na jednym z wielu wolnych
krzeseł. Oprócz nie siedziało tam ze dwudziestu żołnierzy. Gdy wchodziłem, spośród
Wyróżnionych na swoich miejscach byli już: Art Uhr, Oczy MM, Duncan i Murder. Skinąłem im
głową i usiadłem jako piąty. Wśród tych, którzy siedzieli pod ścianami, dostrzegłem Gavina i
Donald Daca. Szykowali się do tego, aby zająć puste miejsce przy Stole. To, które na zawsze
opuścił Maltanes Falcon. Gavin i Donald Dac, na co dzień dość zaprzyjaźnieni, teraz trzymali się
od siebie z daleka i ukradkiem mierzyli się wzrokiem, jakby chcieli ze swoich marsowych min
wywnioskować, któremu przypadnie zaszczyt.
Art Uhr siedział przy północnym krańcu Stołu. Ubrany był w jakąś przedziwną szatę
uszytą jak tunika, ale za z materiału bardziej zdatnego na zimowe palta. Pod szyją miał wysoki
złoty kołnierz z cienkiej wytłaczanej blach a na przegubach takie same, misternie inkrustowane
kamieniami mankiety. Brakowało mu tylko korony. Coraz mniej lubiłem tego faceta i

69
zastanawiałem się, czy wystarczy sympatii, aby w przypadku puczu Marvina rzeczywiście
opowiedzieć się po jego stronie. Miałem cichą nadzieję, to nie zdarzy się jeszcze teraz i nie będę
musiał wybierać zanim nie dowiem się, po której stronie jest reszta Wyróżnionych. Nie bałem się
ich, ale też nie chciałem stawać przeciwko nim.
Duncan był zadziwiająco młodym mężczyzną — jak swój piętnastoletni staż w
stowarzyszeniu. Miał wyjątkowo delikatną, smutną twarz. Długie białe włosy nosił zawsze
zaczesane do tyłu. Często zakładał też małe okrągłe okularki o czarnych szkłach w cienkich
oprawkach. Dzięki nim jego oczy, w których czaiło się szaleństwo, zamieniały się w niepokojące,
czarne dziury na jasnej, młodzieńczo-kobiecej twarzy. Duncan jak zwykle wydawał się wyniosły
i nieobecny. W swoim skórzanym, czarnym kombinezonie i ufarbowanej też na czarno kamizelce
przeciwodłamkowej wyglądał trochę jak Hamlet.
W przeciwieństwie do jasnego oblicza Duncana, Murder miał ciemną gębę szaleńca
psychopaty, ledwo widoczną spod opadających skołtunionych i czarnych jak ogon diabła wło-
sów. Murder dobiegał czterdziestki i był w szczytowej formie, jeśli chodzi o bezwzględność w
zabijaniu. Gorzej było ze sprawnością. Nadal był potwornie silny, tylko że masywność i
zwalistość zdecydowanie już zdominowały wyćwiczoną sprężystość i szybkość, które nadal
cechowały Duncana.
Oczy MM, poza upiorną twarzą bez dolnej żuchwy i hostią wytatuowaną na czole,
wyróżniał się i tym, że był wielki i grubokościsty, jakby nieudolnie ulepiony ze zbyt twardej,
zastygającej gliny. Przy całej swojej toporności miał niezwykle zwinne ręce, którymi potrafił
pokazywać znaki i litery szybciej, niż ktokolwiek zdążyłby to powiedzieć.
Obejrzawszy sobie wszystkich przy Stole, powróciłem do Art Uhra i zastanawiałem się,
w czym jeszcze się zmienił poza tym, że zaczął nosić idiotyczne stroje. Dopiero po chwili
uświadomiłem sobie, że zapuścił sobie wzdłuż owalu twarzy jasnoblond krótką bródkę, która tak
idealnie pasowała do jego obecnego image'u, że początkowo nie zwróciłem na nią w ogóle
uwagi. Art Uhr z dnia na dzień stawał się królem.
— Panowie — zaczął — Maltanes Falcon nie żyje. Oczy Marylin Monroe był świadkiem
jego konania i osobiście spalił jego zwłoki. Miejsce Maltanes Falcona przy naszym Stole jest
wolne.
Wszyscy już o tym wiedzieli, więc nikt się specjalnie nie zdziwił. Zastanowiło mnie
tylko, że Art Uhr pominął udział Żejlka Bebeka w skróceniu mąk Maltanes Falcona.

70
— Czasy są trudne. Ktoś tuż pod naszym Zamkiem, jacyś wyjątkowo bezczelni cywile,
wypowiedzieli nam bezpardonową wojnę. Ponosimy w niej dotkliwe straty i w tej sytuacji trzeba
obsadzić wolne miejsce w trybie nagłym, nie czekając aż powrócą z Wyprawy wszyscy
Wyróżnieni. Czy ktoś się sprzeciwia? — Art Uhr przetoczył po nas wzrokiem.
Murder poruszył się niecierpliwie w krześle. Był pijany.
— Nie ma co dmuchać w bambus. Głosujmy: Czy Gavin, czy Donald Dac.
Na galerii za filarami nastąpiło małe poruszenie. Żołnierze uwielbiali uczestniczyć w
obradach Stołu, bowiem nic im nie sprawiało takiej radości, jak słuchanie bezceremonialnych
wystąpień Wybranych. Sami już zapomnieli, że nie ma stopni, że Art Uhr jest tylko Pierwszym z
równych. Myśleli, że zdobywamy się na wielką śmiałość. I ja, patrząc teraz na Art Uhra,
zaczynałem się obawiać, że mają rację.
Art Uhr ostrożnie odwrócił się w stronę Murdera, nie normalnie — tylko głową, ale
majestatycznie — całym ciałem i powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem:
— Skoro się już oderwałeś od wódki, to postaraj się pozostać z nami przez kwadrans i
poświęć nam tę odrobinę, swojego cennego czasu.
Ale Murder nie był specjalnie wrażliwy na słowa groźby.
— Jak, kurwa, sobie chcesz. Możemy tu pieprzyć bez sensu wychwalając ich, a potem i
tak głosować, ale możemy, też głosować od razu. Wszyscy ich znamy, nie?
Po sali przetoczył się potakujący pomruk. Art Uhr poczekał aż ucichnie.
— Tak, wszyscy ich znamy. Gavin ma prawie sześćdziesiąt lat...
— Pięćdziesiąt — ryknął oburzony Gavin podrywając się ze swojego miejsca na galerii.
— Siadaj na dupie — wrzasnął Donald Dac.
— Siad płaski na ogonie — krzyknął któryś z popleczników Donalda, siedzący w
ostatnim rzędzie krzeseł.
Gavin odwrócił się i potoczył po sali wściekłym wzrokiem, który rozśmieszył wielu, bo
Gavin rzeczywiście był już stary. Art Uhr kontynuował:
— A Donald Dac nie opuszczał Zamku od pięciu lat...
Donald Dac, który do tej pory patrzył rozbawiony na wściekłego Gavina, teraz sam poderwał się
z krzesła i niedowierzająco przyglądał się Art Uhrowi.
— Uszom swoim nie wierzę — oznajmił.
— I niesłusznie — ściął go Gavin. — Powinieneś, bo od pięciu lat faktycznie nie byłeś w

71
polu, zajęty tylko bogaceniem się i handlem.
— Ty stary, weź ty się odpierdol ode mnie!
Gavin ruszył szurając ciężkim krzesłem, ale wtedy Arth Uhr poderwał się jako trzeci i
ryknął tak, że głos jego wzniósł się aż pod wysokie sklepienie sali, odbił się od niego i wrócił do
nas zwielokrotniony.
— Spokój! Obaj!
Patrzyłem na Art Uhra coraz bardziej zaskoczony. Mógł mieć własnych faworytów na
Wyróżnionych i nawet mnie to nie zdziwiło, ale nie mógł publicznie strofować Żołnierzy
Okrągłego Stołu jak uczniaków w klasie. Ale naprawdę zdziwili mnie dopiero dwaj oponenci:
potulnie usiedli na swoich krzesłach. Oczy MM potrząsnął swoją upiorną głową i pokazał
szybko: „Nie drzyj się i powiedz, kogo proponujesz”. Wszyscy to zauważyli, ale nie wszyscy ze
swoich miejsc mogli odczytać.
— Co on mówi — rozległy się gdzieniegdzie zirytowane głosy.
— Trzeba było bliżej usiąść — odpowiadali jedni, a drudzy dodawali: — Pyta o
kandydata Art Uhra.
Art Uhr spojrzał z wyrzutem na Oczy MM. Nie był to jednak zbyt silny wyrzut, bo mało
kto miał tyle ikry, aby coś wyrzucać wprost temu żołnierzowi.
— Tak — potwierdził Art Uhr dobitnie. — Mam swojego kandydata i zgodnie z
przysługującym mi przywilejem rekomenduję go na wolne miejsce przy Stole. Wszelkie
sprzeciwy z waszej strony będę miał za osobistą zniewagę. Oto mój kandydat...
Art Uhr wskazał w stronę jednego z filarów, zza którego wyłonił się młodzieniec w
dobrze dopasowanym mundurze polowym oddziałów SAS. Nie bez zaskoczenia rozpoznaliśmy
Czarnego Groma.
— Czarny Grom! — przedstawił Art Uhr, a tamten patrzył nam bezczelnie w oczy.
— Cieszę się panowie... — chodziło chyba o to, że nas widzi przy życiu, ale nie zdążył
tego oznajmić, bo Oczy MM wstał od stołu i powoli ruszył ku kandydatowi.
Przyznać trzeba, że Czarny Grom się nie spierał, tylko zza paska z tyłu spodni wyciągnął
smith and wessona. Coś takiego nie zdarzyło się na Sali Stołowej odkąd istniało stowarzyszenie
— od piętnastu lat. Marvin, jako ideolog zareagował pierwszy:
— Czarny Grom. Odłóż broń. Nikt nigdy nie ośmielił się wnieść broni na tę Salę.
Zaprzepaszczasz swoje szanse. Ryzykujesz głową.

72
A Oczy MM szedł w stronę Czarnego, stukając przy tym głucho obcasami.
— Zatrzymaj się, ty mordo świńska, bo ci odstrzelę resztę twarzy — Czarny Grom był tak
wściekły, że w jego odczuciach zabrakło miejsca na strach.
Zaimponował wszystkim. Położył kciuk na młotku iglicy i odciągnął go do tyłu, mierząc
lufą prosto w czoło Oczu MM. Właściwie nie odrywałem wzroku od Czarnego Groma, ale mimo
to dostrzegłem, jak Duncan rozsuwa zamek kombinezonu i wyciąga spod, niego lśniącą, niklową
barretę 9 mm i wstaje. Potem kątem oka zobaczyłem, że Murder, który gdzieś spośród
gmatwaniny swoich łachów wyciągnął colta 44, także celuje w Czarnego. A Żejlko Bebek tuż za
jego uchem odrepetował nawet uzisa — przysiągłbym, że zostawił go przed chwilą strażnikowi
przed wejściem. Marvin był tym arsenałem zdumiony i zaskoczony. Jak napalm płonął
oburzeniem, ale nie próbował nas powstrzymać. Ja też byłem bardzo zaskoczony, choć zapo-
mniałem dodać, że wstałem ze swego miejsca jako drugi z przemyconym magnum 357 i od
dłuższego czasu obserwowałem zdziwioną twarz Czarnego Groma na końcu linii celowniczej
mojego gnata.
Oczy MM stanął przed Czarnym uważając, aby nie wejść żadnemu z nas na linię strzału.
Wyrwał smith and wessona z ręki, która nie stawiała oporu. Czarny Grom chciał się tylko cofnąć
przed sunącą ku niemu twarzą, którą nazwał przed chwilą „świńskim ryjem”, ale nie uczynił
tego, bo zaraz natrafił na lufę bebekowego uzisa.
Oczy MM oparł wylot zdobytego rewolweru na czole Czarnego Groma i nacisnął spust do
pierwszego oporu. W chwili, gdy miał paść strzał i Bebek już odsuwał twarz, aby nie została
zbryzgana mózgiem, salą wstrząsnął wściekły okrzyk Bonza Millera.
— Nie! Jest mój. Jest Gulta i mój. Obiecaliście mi!
Art Uhr postanowił go przekrzyczeć.
— O czym wy mówicie? Czarny Grom ponoć wam nie pomógł. Wykonywał mój osobisty
rozkaz. Wysłałem go z misją i zabroniłem mieszania się w jakiekolwiek walki.
— O czym ty mówisz, skurwysynu!
Bonzo niemal wtoczył się do sali, blady i rozgorączkowany. Krew przesiąkała przez
bandaże. Nie był w dobrym stanie. Na ramionach miał narzucony skórzany płaszcz, w dłoniach
trzymał kawaleryjskie szable o długich, ciężkich klingach. Jedną szablę rzucił na posadzkę pod
nogi Czarnemu Gromowi i odrzucił płaszcz z ramion. Półnagi, spowity w zakrwawiony bandaż,
słaniając się podszedł do środka sali.

73
— Chcę mu uciąć łeb. Niech zdycha.
— Nie tutaj! — oburzony Marvin podniósł ramiona, jakby ta stylizacja na biblijnego
proroka mogła uśmierzyć gniew Bonza.
— Nie w Stołowym...
— Mam to gdzieś! — wyryczał Bonzo podnosząc szablę na wysokość oczu. — Albo
będzie ze mną walczył, albo Oczy Marylin Monroe pociągnie za spust.
Oczy MM tymczasem eksperymentował ze spustem: jaki nacisk wytrzyma nie zwalniając
iglicy. Dużo oporu w mechanizmie smith and wessona nie pozostało.
— Będę walczył — powiedział Czarny Grom.
— O co wam chodzi? — pytał Art Uhr i po raz pierwszy oderwałem wzrok od mojego
celu, to jest głowy Czarnego Groma.
Mogłem to zrobić, bo pozostali ciągle go mieli na muszkach, a musiałem to zrobić, bo nie
wiedziałem, czy, Art Uhr był aż tak naiwny, czy aż tak głupi. Jeśli nie podejrzewał, że Czarny
Grom jest zdrajcą, to był naiwny. Jeżeli było inaczej, to był głupcem sądząc, że się nie
zorientujemy. Ale jeśli wiedział o działalności Czarnego Groma, to znaczyło, że rozkład sił był
kompletnie inny niż to podejrzewaliśmy i że Art Uhr przy pomocy nowych ludzi chce się pozbyć
starego komanda. A starym komandem byliśmy my.
Art Uhr wyglądał jak przerażone dziecko, które nic nie rozumie z otaczającego go świata
dorosłych. Doszedłem do wniosku, że jest za bardzo zaskoczony, aby był szczery. Bonzo miał
więcej cierpliwości:
— Ten skurwiel Czarny Grom, czy jak mu tam, wciągnął w zasadzkę najpierw Maltanes
Falcona, a gdy się nawinęliśmy niechcący, także nas. Przez niego zginął Gult. Ten twój pupil jest
pieprzonym zdrajcą, który wyrzyna wszystkie wysłane przez ciebie patrole. Jak nie pojmujesz
tego gnoju, to powinieneś być w stajni, a nie przy Stole.
Art Uhr odwrócił twarz ku Czarnemu Gromowi.
— Kłamstwo. Słyszałem jak wpadli w zasadzkę, ale nie wróciłem się, bo sam mi
zabroniłeś. O śmierci Maltanes Falcona dowiedziałem się od nich.
— Łżesz, padlino. Miałeś jego maszynowego mausera.
Czarny Grom na chwilę stracił pewność siebie.
— Będę walczył. Z Bonzem i z nimi wszystkimi po kolei. Jeśli chcą, że wszystkimi naraz.
Nie miałem żadnych wątpliwości, ale lepiej było, aby nikt ich nie miał. Spytałem więc

74
Art Uhra:
— Powiedział nam, że dostał z twoich rąk maszynowego mausera, takiego samego, jak
miał Maltanes Falcon. Dałeś mu taką broń?
Tym razem wszyscy, z wyjątkiem Oczu MM i Duncana, spojrzeli na Art Uhra. Miał
wydać wyrok na swojego protegowanego, którego nienawidzili wszyscy i którego wzlot w
ostatnim czasie wydawał się niezagrożony. Teraz, ku uciesze żołnierzy, miał runąć.
— Nie dałem mu takiej broni.
Oczy MM jednym szarpnięciem wypchnął Czarnego Groma na środek sali. Czarny
potknął się na śliskiej posadzce i upadł na leżącą szablę.
— Już jesteś ścierwem... — syknął Bonzo.
— Nie tutaj! — próbował ich jeszcze powstrzymywać Marvin.
Jego krzyk utonął we wrzasku Bonza Millera, który natarł na klęczącego Czarnego
Groma.
Bonzo chwycił szablę oburącz, wzniósł ją do góry i miał zamiar odciąć głowę Czarnemu
jak kat, ale nie udało mu się to. Czarny Grom, szybciej i zwinniej niż się tego spodziewałem,
poderwał z posadzki broń i bez większego wysiłku odbił cios Bonza. Salę wypełnił przeraźliwy,
świdrujący zgrzyt metalu o metal. Czarny, ciągle na kolanach, sam zadał teraz pchnięcie, które
jak skalpel otworzyło klatkę piersiową Bonza. Bonzo przebiegł jeszcze z rozpędu kilka kroków,
zanim zatrzymał się zaskoczony i popatrzył z niedowierzaniem na otwierającą się ranę. Czarny
poderwał się z klęczek i natarł na niego tnąc szybko i precyzyjnie, mocnymi sztychami. Bonzo
zaczął się cofać. Wolno, ale bez ustanku. Uderzenia szabel dzwoniły nieprawdopodobnie
wysoko, a ze stali krzesały się iskry. Bonzo już tylko się zasłaniał. Słabł w oczach, jego coraz
bledsza twarz i włosy pokryły się krwią i potem.
Czarny Grom zadawał teraz po trzy ciosy na sekund a gdy Bonzo odpierał je coraz słabiej
i szabla zaczęła uginać się w jego dłoniach, zwiększył jeszcze tempo. Czarny był mistrzem
szabli, o czym Bonzo wybierając broń najwidoczniej nie wiedział. Do tego Bonzo miał wysoką
temperaturę i trzy świeże rany postrzałowe, które nie tylko odebrały mu siły, ale także zdolność
logicznego myślenia. Bonzo umierał.
Po serii zadanych mu czterech szybkich i mocnych ciosów, Bonzo cofnął się aż do Stołu i
oparł plecami o jego krawędź. I my się cofnęliśmy, aby nie oberwać błyszczącą szablą Groma,
która raz po raz jak grom rozcinała świstem powietrze. Gdy raz Czarny spudłował, ostrze spadło

75
na szerokie oparcie dębowego krzesła i rozcięło je bez trudu. To było krzesło Bonza. Omen.
Bonzo już nie krzesła i nie miało być mu więcej potrzebne. Potężny cios z bekhendu ominął
gardę Bonza i szabla spadła na jego ramię tuż za łokciem, odcinając rękę jak suchą gałąź. Bonzo
złapał się za kikut.
— Nie! — krzyknąłem
Czarny Grom już ciął z forhendu. Ale Bonzo uchylił się i ledwo koniuszek szabli rozorał
mu czoło. Uderzenie było jednak silne i Bonzo padł na wznak na Stół. Czarny Grom zrobił krok
do przodu, stanął pomiędzy bezradnie rozrzuconymi nogami Bonza i wzniósł szablę, trzymając ją
jak drwal siekierę.
— Nie! — krzyknąłem raz jeszcze i ruszyłem, ale Murder osadził mnie w miejscu.
Czarny Grom opuścił ciężko szablę, która rozcinając głowę Bonza, od czoła po szczękę
wzdłuż linii nosa, z jękiem wbiła się w Stół. Krew i mózg spłynęły po blacie jak
niebieskopurpurowa fala. Bonzo zadrgał konwulsyjnie i znieruchomiał.
Zwycięzca stał nad pokonanym dysząc ze zmęczenia. Potem z najwyższym trudem
wyrwał głęboko zarytą w Stole szablę i odwrócił się mierząc w nas jej stalowym ostrzem.
— Kto jeszcze zarzuci mi, że jestem zdrajcą? Kto?
Patrzyliśmy na Bonza. Murder nawet się wzruszył i puścił moją szyję z morderczego
uścisku. Staliśmy nieruchomi i patrzyliśmy. Po chwili ruszyłem w stronę wyjścia z Sali, i idąc ku
ogromnym dwuskrzydłowym drzwiom, gdzie leżała odcięta ręka Bonza — ciągle zaciśnięta na
głowni szabli. Pochyliłem się, rozszczepiłem martwe palce, podniosłem okrwawioną szablę i
odwróciłem się w stronę Czarnego Groma.
— Ja. Jesteś pierdolonym zdrajcą. Umiesz walczyć, ale to niczego nie zmienia. To było
morderstwo, a nie sąd boży. Żebyś to zrozumiał, zamorduję cię tą szablą, tak jak ty to zrobiłeś z
Bonzem. Jestem lepszy. Wygrałem na szable dwadzieścia dwa pojedynki. Zabiłem
Robespierre’a, jeśli o nim słyszałeś, i Muszkę Muszkietera, i Kły Olbrzyma, i Mao Tse, i Kosę
Ogiera... Sam stanąłem przeciwko Dwóm Mieczom, starszemu i młodszemu. I wygrałem w ciągu
czterech uderzeń. Stoczyłem też nie rozstrzygnięty pojedynek z Lancetem. Jestem jedynym
człowiekiem na świecie, który skrzyżował z nim szable i żyje. A teraz zabiję ciebie, bo jesteś
zdrajcą i w ogóle straszny z ciebie wał.
— On cię zabije — potwierdził Art Uhr.
— Jesteś stary — odpowiedział Czarny lakonicznie. — I do piachu z tobą.

76
Wzniósł szablę i rzucił się do ataku. Chciał w pierwszym starciu rozłupać mnie na pół.
Spokojnie nadstawiłem klingę. Wytrzymałem uderzenie, potem drugie. Wreszcie wziąłem
rozmach i trzymając oburącz szablę ciąłem w nadlatujące ostrze. Stal jęknęła i pękła ze
śmiertelnym trzaskiem. Klinga Czarnego rozsypała się na trzy części, a siła uderzenia szarpnęła
Czarnym Gromem do tyłu, przewracając go na posadzkę cztery metry ode mnie. Podbiegłem
szybko. Usiłował się podnieść patrząc z bezbrzeżnym zdumieniem na utrącony kikut szabli. A
potem przeniósł wzrok na mnie i zobaczył śmierć. Był za młody, żeby umierać.
— Nieee! — wrzasnął rozpaczliwie: prosił o litość.
Skończył się jako żołnierz. Ale nie miało to już dla niego znaczenia, bo właśnie kończył
się jako człowiek.
— Dobij! — ryknął Murder.
— Zdychaj! — powtórzyłem po Bonzo Millerze, aby zemsta choć częściowo spłynęła na
niego.
— Nie! — ryknął Czarny Grom raz jeszcze, a potem rzucił zduszonym szeptem: Mam
małą. Zdechnie, gdy zginę.
Tylko ja go usłyszałem, więc gdy odrzuciłem szablę, nikt nie zrozumiał, dlaczego to
zrobiłem. Czarny Grom odetchnął.
— Jest mój — oznajmiłem ponuro. Patrzyłem na ich zdumione i zaskoczone twarze.
W oczach Oczu MM odczytałem kpinę z mojej litości.
— Jego życie należy do mnie — powiedziałem po prostu.
— Gelerth — krzyknął Bebek ostrzegawczo, bo Czarny Grom usiłował mi właśnie
odrzuconą przeze mnie szablą zadać zdradziecki sztych w plecy.
Bebek krzyknął niepotrzebnie. Liczyłem się z tym, bo po Czarnym można się było
spodziewać podobnie czystego zagrania. Przyznaję, miałem ochotę mu dołożyć. Uchyliłem się od
pchnięcia i kopnąłem go zdrowo w twarz, raz zawsze zmieniając jego przystojne oblicze w
odpychają maskę kontuzjowanego przez czołg żołnierza. Czarny Grom opadł na posadzkę, jak
mokra od krwi szmata.

77
Sekwencja szósta

REPRESJA

Wtrąciliśmy Czarnego do lochu. Zamek miał lochy, a Czarny już nie miał swojego
imienia, bowiem błagał o litość po walce. Na to zaś kodeks żołnierski nie pozwalał. Należało
walczyć do końca i zginąć. Można było przyjąć darowane życie, ale nie można było o nie prosić.
Czarny stał się obecnie kimś w rodzaju cywila gorszego gatunku. I był mój.

Po mojej walce z Czarnym nikt już nie pamiętał, że zebraliśmy się przy Stole, aby wybrać
następcę Maltanes Falcona. Wszyscy rzucili się na Czarnego, któremu udowodniono zdradę, aby
go przesłuchać. Ponieważ Czarny w całości należał do mnie, nie pozwoliłem na to i Art Uhr wraz
Marvinem i Gavinem w gniewie opuścili Salę. Wyróżnionym obiecałem, że za dzień lub dwa
oddam im Czarnego do dyspozycji. Zgodzili się niechętnie i tylko Bebeka miałem od początku
po swojej stronie. Domyślili się też od razu, że Czarny zaoferował mi coś wyjątkowo cennego w
zamian za życie. Dziwili się tylko, że wdałem się w handel ze zdrajcą.
Do tej pory nie zajmowałem się takimi interesami. Mieli rację. Poczułem się okropnie pod
ich pogardliwymi spojrzeniami, w których było nieme pytanie: „Ile ci zapłacił?”
Musiałem jakoś przełknąć to upokorzenie. Czarny zaoferował mi wyjątkowo wiele. Być
może przyszłość gatunku ludzkiego. A jeśli nawet tylko nadzieję, tylko szansę, to przecież i tak
było warto.
Wrzuciliśmy z Bebekiem Czarnego do lochu. Kilka ostatnich kamiennych schodów pokonał
staczając się po nich na łeb na szyję. Loch, jak to loch, był ciemny i wilgotny, w wysokim
stopniu niezdrowy. Kamienna posadzka wyłożona była cienką warstwą słomy, a jedyne
wyposażenie stanowiły wpuszczone w mur obejmy do pochodni. Bebek wsunął w jeden z takich
pierścieni przyniesione łuczywo i w jego migotliwym świetle zeszliśmy na dół. Czarny podnosił
się właśnie ze słomy sprawdzając, czy ma wszystkie kości na swoim miejscu.
— Gdzie ona jest? — spytałem bez żadnych wstępów.

78
Nie siliłem się nawet na jakiekolwiek wyjaśnienia na użytek Bebeka. Zresztą Bebek
spojrzał na mnie szybko i w jego oczach zapaliła się radość, a może tylko odbił i migotliwy blask
pochodni. Czarny podniósł głowę i najpierw starannie poodklejał z twarzy źdźbła słomy. Nie
wyglądał dobrze. Nos miał złamany i to, co z niego zostało, niemal nie wystawało sponad
zapuchniętych policzków. Wargi miał rozcięte i wybite chyba wszystkie przednie zęby.
— Jeśli wam powiem — wybełkotał niewyraźnie — natychmiast wydacie mnie tamtym
rzeźnikom. Zawiozę was do niej jutro. Jest w jaskini, w jednej z pobliskich dolin.
— Kto jej pilnuje? — spytał Bebek.
— Kilku moich ludzi. Nie więcej jak dziesięciu, ale są mi posłuszni.
— To żołnierze? — teraz ja zapytałem.
Czarny najwyraźniej się zdziwił.
— Nie — zaprzeczył rzeczy według niego oczywistej. — To cywile, ale doświadczeni,
pretendenci. Każdy z nich jest tyle samo wart, co ta tam reszta — wskazał głową gdzieś na sufit,
mając najwidoczniej na myśli swoich niedawny kamratów.
— Od jak dawna im przewodzisz?
— Zawsze im przewodziłem. Po prostu nie zaprzestałem z nimi kontaktów po tym, jak
Gavin wprowadził mnie na Zamek.
— Czemu nas atakujecie? — zadał pytanie Bebek, kucając przy tym i biorąc do ręki
źdźbło słomy. Nie patrzył na Czarnego, jakby czuł się zażenowany faktem, że musi kogoś
przesłuchiwać.
— Chcemy zająć Zamek i żyć jak ludzie, a nie kryć się po norach jak glisty.
Bebek spojrzał na mnie, a ja wzruszyłem ramionami.
— To brzmi rozsądnie.
Bebek skrzywił się jednak i zaczął słomką grzebać wśród innych słomek. Zdawał się
poświęcać temu całą swą uwagę.
— Przecież ty już jesteś w Zamku, a nawet osiągasz coraz wyższą pozycję...
— Osiągał... — mruknąłem.
— To po co ci ta cała partyzantka?
— Nie mamy takiej siły, aby zaatakować Zamek otwarcie. Muszę mieć tu wewnątrz
sprzymierzeńców...

79
— Nie pytam cię o taktykę. Rozumiem, że wyrzynasz żołnierzy małymi grupami w polu,
bo to łatwiej niż wszystkich na Zamku. Nie musisz mi tego tłumaczyć. Nie jestem głupi. Pytam
po co chcesz swoją bandę cywili wprowadzić do Zamku, skoro ty już w nim jesteś? Pytam cię o
motywy, Czarny...
— To prawda, jestem w Zamku, ale jestem jednym ze pięćdziesięciu. Jeślibym
wprowadził tu moich ludzi, to dla nich byłbym pierwszy...
— On to robi dla władzy, Bebek — wyjaśniłem. — Zżera go żądza władzy. Było kiedyś
takie zjawisko psychologiczne i zdaje się, że się odradza.
— Po co zabrałeś Oną? — spytał nagle Bebek, a ponieważ nie otrzymywał odpowiedzi,
to podniósł wzrok i napotkał baranie spojrzenie Czarnego.
— Tę małą, która była z nami — wyjaśnił cierpliwie Bebek.
Czarny poruszył się niespokojnie, wypluł krew, odkleił słomę z szyi, obejrzał loch i
wykonał cały tuzin innych znaczących gestów. Bebek nie był zadowolony.
— Uprawiałeś kiedyś sodomię? — spytał niespodziewanie.
Czarny był tak zaintrygowany, że przestał się wiercić. Ja zdaje się też nie wyglądałem
najmądrzej, bo Bebek zrobił minę typu „zaraz ci to wyjaśnię”. I wyjaśnił.
— Jeśli za chwilę mi nie odpowiesz, dlaczego zabrałeś nam małą, to wsunę ci tę
pochodnię w odbyt, tak więcej do jednej trzeciej. Głowę dam, że nie zgaśnie.
Natychmiast przybrałem marsową minę, aby Czarny wiedział, że Bebek jest gotów to
zrobić. Czarny musiał uwierzyć, tak jak ja wierzyłem Bebekowi. Odkąd zmusił tamtego cywila
do zjedzenia własnej ręki, wierzyłem w realność wszystkich jego gróźb, jeśli sprawa dotyczyła
Onej.
— Szkoda, że nie jesteśmy po tej samej stronie — rozmarzył się Czarny niespodziewanie
i chyba był szczery. Nie sądziłem, aby chciał nas kupić pochlebstwem.
— Kiedy zobaczyłem tam nad strumieniem, że przegrywamy, zacząłem uciekać na oślep i
chodziło mi tylko o uratowanie głowy. Wpadłem na nią przypadkiem i przypomniało mi się, jak
na ciebie patrzyła, gdy mijałem was po raz pierwszy.
Czarny zamilkł. Przyglądał się wymownie zażenowanemu Bebekowi. Wymownie, to
znaczy dawał do zrozumienia, że wie, iż Bebek jest gotów na wszystko dla Onej i że on, Czarny
Grom, tego nie potępia.

80
— Pomyślałem więc sobie, że jeśli się wywinę, to będę miał cię w ręku i może uda mi się
pozyskać Żejlka Bebeka dla swoich celów...
— A kogo ci się już udało pozyskać? — spytałem, zanosiło się na to, że Czarny i Bebek
będą gadać o kobietach w nieskończoność.
— Nikogo.
Kopnięciem przewróciłem go na plecy, stanąłem butem na jego grdyce i wyciągnąłem z
pochwy mój nóż wielkości maczety, ale o czubku ostrym jak igła. Ten czubek oparłem na
zaciśniętej kurczowo powiece lewego oka Czarnego, wystarczająco mocno, aby przekłuć
naskórek i wytoczyć kroplę krwi. Czarny jęknął.
— Nie rób tego. Wybijesz mi oko.
— Kogo?
— Naprawdę nikogo. Mam skłamać, aby ocalić oko?
— Masz skłamać, aby ocalić drugie. Pierwsze już straciłeś.
— Donalda Daca. Nie wybijaj mi oka. Donald Dac daje nam broń i żywność. Od roku
utrzymuje moje bandy. Donald Dac chce zostać królem. Zaopatruje moich cywili we wszystko.
Nie wykłuwaj mi oka. Wiem też, że pozyskał kogoś, kto ma mnie zlikwidować, gdy dokonamy
przewrotu. Nie zwerbowałem nikogo więcej, przysięgam. To przez tę cholerną Wyprawę.
Nikogo, z kim można by się dogadać. Od miesiąca się dopiero zjeżdżają. Nie wybijaj mi oka. Ja
miałem pozyskiwać Wyróżnionych. Pozostałych kupuje Donald Dac. Jego spytajcie. Nie mówił
mi nigdy, kogo już kupił. Nie wiem, czy kupił dwóch, czy stu czterdziestu ośmiu. Naprawdę nie
wiem. Nie wykłuwaj mi oka...
Czarny powiedział to wszystko tak szybko, że naprawdę nie zdążyłem wykłuć mu oka.
Nawet pierwszego.
— Próbowałeś nakłonić do spisku Maltanes Falcona?
— Tak. Chciał mnie zabić, ale był sam. Nawymyślał mi od gnoi, więc... więc się go
pozbyłem.
— Dlaczego tak?
— Większość moich ludzi to Azjaci, przeważnie Wietnamczycy. Tylko ten oddział, z
którym was napadłem, miał przewagę Węgrów... Ale Falcona oddałem Wietnamczykom...
Wszystko wam powiem. Ilu nas jest i gdzie mamy kryjówki, magazyny. Nie oślepiaj mnie. Beze
mnie nie wydadzą wam Onej, pamiętasz? Musisz o tym pamiętać, bo gdy mówimy o Maltanes

81
Falconie, to tracisz rozum... Musisz pamiętać o tej małej... Zależy ci na niej, prawda? Jeśli mi
wyklujesz oczy, to nie będzie mi już zależało życiu i nie dostaniecie jej. Nigdy.
— Co jej zrobiliście? — spytał Bebek, który od dłuższego czasu wpatrywał się bojaźliwie
w koniec mojego noża.
— Nic, przysięgam. Wietcong próbował ją przelecieć ale dostała takiego skurczu, że nic
jej nie można wetknąć. Naturalną oliwą ją smarowali i nic. A jednego ugryzła, więc w usta też...
Bebek gwałtownym ruchem chwycił mnie za rękę. w której trzymałem nóż. Ostrze
drgnęło naciśnięte i tylko dzięki Staremu Dobremu Bogu udało mi się uratować oko Czarnego.
Nóż wbił się natomiast w jego ucho, wcześniej rozcinając policzek. Czarny wrzasnął myśląc
pewnie, że nie ma już oka, ale było nietknięte. Co do ucha, to zwisało żałośnie, rozcięte równo na
pół.
Popatrzyłem na Bebeka, a Bebek na mnie. Wstał i słowa wyszedł z lochu. Ja wstałem
także, otrzepałem kolana i schowałem nóż do kabury.
— Otwórz oczy, jeszcze widzisz.
Czarny nie od razu mnie posłuchał, bo być może teraz gorzej mnie słyszał.
— Co mu się stało? — spytał rozchylając ostrożnie powieki i najwyraźniej ciesząc się
widokiem lochu.
— I tak nie zrozumiesz...
Wyszedłem i zamknąłem dobrze drzwi, a klucz zabrałem ze sobą. Na wszelki wypadek
poprosiłem Doktora No, i przez resztę dnia trzymał przed lochem straż. Zgodził mimo, że miał za
sobą całą noc warty na moście. Mój prestiż po pojedynku z Czarnym znowu wzrósł, a poza tym
zwróciłem Doktorowi No jedną ósmą jego życia, kiedyś był mi winien. To zawsze lepiej działało
niż prestiż.
Razem z milczącym Bebekiem poszliśmy do głównego budynku Zamku i wspięliśmy się
na pierwsze piętro. Kolejno zapukaliśmy do komnat Oczu MM, Murdera i Duncana. Dwaj
pierwsi spali, a Duncan zajęty był czyszczeniem broni rozłożonej na wielkim dębowym stole.
Duncan miał najlepszą broń, jaką w życiu widziałem. Zasiedliśmy w jego pokoju, aby mógł z
nami konferować nie przerywając roboty. Murder popatrzył na Bebeka bez cienia zaufania.
— A ten co tu robi?
Bebek uśmiechnął się do niego pięknie, co miało oznaczać, że w każdej chwili jest gotowy dać
mu w mordę i wyjaśnić tym samym sens swojej obecności. Nie uważałem, aby był to dobry

82
sposób na Murdera. Zastanawiałem się, co powiedzieć, bo sytuacja wyglądała... niezręcznie.
Zwłaszcza, ze Murder był bezgranicznie mściwy i okrutny. Na nieszczęście nic rozsądnego nie
przychodziło mi do głowy. Z kłopotu wybawił mnie Duncan.
— Bebek jest O.K. Może zostać.
Murder wzruszył ramionami.
— To mów, z czym przyszedłeś — to było do mnie.
— Czarny działa w porozumieniu z Donaldem Dacem. Donald Dac kupuje żołnierzy i
niestety trzyma w tajemnicy, ilu już kupił. Robi to od roku i istnieje prawdopodobieństwo, że
wszyscy obecni teraz na Zamku są przez niego kupieni. Wszyscy, którzy byli tu przez ostatni rok.
Co do Bebeka, to od dwóch lat był na Wyprawie i jest pewny. Tak samo wy...
Popatrzyłem na Murdera, a on roześmiał się potrząsając skundloną grzywą czarnych,
tłustych włosów.
— Ja tu już jestem od pół roku. Może też się dałem przekupić, co? — powiedział, gdy
przestał się śmiać i popatrzył na mnie co najmniej wyzywająco.
— Tak do niczego nie dojdziemy. Zakładam, że Wyróżnieni są pewni, czego najlepiej
dowodzi przykład Maltanes Falcona. Czarny próbował go skaptować, a gdy się już zdradził, to
nie pozostało mu nic innego tylko zabić. Zabić jednego z Wyróżnionych. Dużo ryzykował. To
nie jest tuzinkowy facet. Jest cwany.
Murder lubił się miotać w uczuciach i przechodzić z jednej skrajności w drugą. Teraz
wpadł w gniew.
— Maltanes Falcon to był idealistyczny głupek. Uganiał się za tym nagrobkiem
najgorliwiej ze wszystkich przez cztery Wyprawy. Pierwszy wyjeżdżał i ostatni wracał. W ogóle
nie wiedział, co jest grane na Zamku. Nic dziwnego, że spotkał go taki koniec.
Duncan cierpliwie wysłuchał wrzeszczącego Murdera, a potem powiedział spokojnie:
— Był dobrym żołnierzem.
— Był złym, bo nie żyje — warknął Murder.
— Wzięto go zdradą — próbowałem coś wtrącić, z ręką na sercu muszę przyznać, że to
Murder miał rację. Ci, co żyli byli lepsi od martwych.
— Nie powinien był nikomu ufać. Weźcie Bonza, zaufał sobie, swoim siłom i
umiejętnościom i leży teraz w kostnicy obok brata, którego miał mścić. Nikomu nie wolno ufać.
Nawet sobie.

83
Co tu dużo było gadać. Murder nie mylił się. Nasze dobre wspomnienia o Maltanes
Falconie były ckliwym sentymentalizmem. Jakby był dobry, to na ścieżce zaleźlibyśmy ciało
Czarnego Groma, a nie jego.
— Zostawmy to — zakończyłem dyskusję. — Trzeba się zastanowić, co zrobić z
Donaldem Dacem. Do zmierzchu zostało niewiele minut i w każdej chwili może się wymknąć z
Zamku.
Murder popatrzył na mnie zdziwiony:
— Dlaczego miałby uciekać? Od lat się stąd nie rusza. Nie potrafi żyć w terenie. Umie
tylko wynajdywać magazyny i bogacić się. Nie ucieknie z Zamku. Raczej pozbędzie się
niewygodnego świadka.
— Co zrobiliście z Czarnym? — zapytał na migi MM.
— Zamknęliśmy go do lochu i postawiliśmy na straży Doktora No.
— Doktor No to dobry żołnierz, ale jeśli Donald Dac ma tu chociaż ze dwóch swoich
ludzi, to dadzą mu radę.
— Co mu z tego przyjdzie? — zastanawiałem się głośno. — Przecież wie, że jeśli się
dowiem o jego zdradzie, to nie będę prowadził żadnego śledztwa, tylko rozwalę mu łeb. Moim
zdaniem, jedyne co mu pozostaje, to zwiać natychmiast jak się tylko ściemni. Jeśli tego nie zrobi,
to znaczy, że co najmniej dwie trzecie żołnierzy na Zamku to jego ludzie, a wtedy jesteśmy w
niebezpieczeństwie.
— Kogo możemy być pewni? — spytał Duncan.
— A ten swoje — wściekał się Murder. — Toż mówię ci człowieku, że pewny to możesz
być tylko swojej śmierci.
— Bebeka — powiedziałem bez wahania.
— THX-a — pokazał Oczy MM, po czym dodał:
— Choć być może teraz właśnie Donald Dac go kupuje, bo w zasadzie Murder ma rację.
— Policzmy. Nas pięciu, THX, Art Uhr, Doktor No i Robin, to dziewięciu. No i raczej
Gavin, bo nie sądzę, aby tam na Sali odgrywali komedię. To dziesięciu. Ilu żołnierzy jest w
Zamku?
Murder zastanowił się chwilę.
— Poza tymi, których wymieniłeś, pozostaje dwudziestu jeden plus Donald Dac.
— Nie jest dobrze. Co robimy?

84
Popatrzyłem na Oczy MM. Ten odwrócił się do Duncana. Duncan właśnie kończył
składać uzisa zaopatrzonego w bardzo długi, czterdziestonabojowy magazynek.
— Zabijemy Donalda Daca, wtedy nikt nie ujawni się jako jego stronnik. Lojalność tych
ludzi nic nie jest warta, skoro dali się kupić przeciwko Art Uhrowi. Działają z chęci zysku. Są tak
chciwi, że Donald Dac na pewno nie ujawnił im miejsc swoich magazynów, bo dawno zabiliby
go i okradli. Jest dla nich tyle wart, co jego wiedza o ukrytych zapasach. Gdy go zabijemy,
zabierze swoją tajemnicę do grobu.
— Zabijemy go — przytaknąłem.
— Zabijemy — powiedział Bebek.
Oczy MM skinął głową, tylko Murder wzdychał ciężko, sapiąc przy tym jak zepsuta
klimatyzacja.
— Szkoda. Donald Dac ma nieprzebrane zapasy broni i żarcia. Ma nawet wódkę i
narkotyki. Właściwie od lat finansuje ten Zamek. Szkoda tego wszystkiego...
— Jeśli tylko go aresztujemy, to jego ludzie odbiją go. Musimy go zabić natychmiast.
— Łatwo wam gadać. Jesteście nieprzywoicie bogaci, ale ja mam tylko moją żołnierską
sławę. Skąd maciej pewność, że Donald Dac w ogóle kupił jakichś żołnierzy?
— Nie mamy pewności, ale nie mamy też ochoty ryzykować walki wewnątrz Zamku z
dwukrotnie silniejszym przeciwnikiem...
— Dwukrotnie liczebniejszym — sprostował nieprzekonany Murder.
Miałem zamiar odwołać Bebeka na stronę, ale myślał widać o tym samym, bo tylko
kiwnął głową i powiedział:
— Mamy z Gelerthem własny magazyn obok Monachium. Weźmiemy cię do niego na
trzeciego.
Murder popatrzył na Bebeka oczyma, w których płonęła niehamowana chciwość.
— Co tam jest?
— Konserwy, mundury, amunicja, broń, wszystko — recytował gładko Bebek.
Zapomniał tylko uściślić, że z broni były tam dwa mausery, z amunicji zaś paczka
pocisków sygnalizacyjnych pasujących do rosyjskiej rakietnicy, że główną zawartość magazynu
stanowią tony mydła, szamponu i pasty do zębów.
Murder uśmiechnął się błogo. Wolałbym, aby tego nie robił, bo przypominał złego
krokodyla z rysunkowych bajek dla dzieci.

85
— Zabijemy go — powiedział wreszcie, zamykając paszczę.
Już w drodze, gdy szedłem wraz z chłopcami przez korytarz, zaczął mnie ogarniać
niepokój, rodzaj przeczucia, że coś jest nie tak. Choć mieszkańcy Zamku byli przyzwyczajeni do
widoku żołnierzy lub sami byli żołnierzami, to jednak nasza piątka wywoływała panikę i
popłoch. Cywile uciekali przed nami, a napotkani żołnierze najpierw ustępowali nam z drogi, a
potem dołączali do nas, trzymając się jednak rozsądnie z tyłu, aby w razie niepowodzenia akcji
zaprzeć się, jakoby brali w niej udział.
Szliśmy klinem. Oczy MM z przodu, ja i Bebek w środku, a Duncan i Murder z tyłu.
Pomijając fakt, że rzadko widziało się czterech Wyróżnionych razem — z wyjątkiem narad przy
Stole oczywiście, to dodatkowe zaciekawienie budziliśmy uzbrojeniem, którego w tej ilości po
Zamku na ogół nikt nie nosił. Każdy z nas miał karabin maszynowy, rewolwer lub pistolet
automatyczny, nóż i granaty. Bebek i Oczy MM mieli breakany, czyli winchestery, kaliber 12, z
oberżniętą kolbą. Była to broń, która skuteczniej wywalała drzwi, niż strażackie topory i
dokładniej robiła z człowieka mielonkę, niż maszynka specjalnie skonstruowana do tego celu.
Zabraliśmy też kamizelki przeciwodłamkowe. Nikt natomiast nie miał hełmu.
Donald Dac, jako zwykły żołnierz, choć niewątpliwie najbogatszy, mieszkał w zachodnim
skrzydle. Zajmował tam niejedną komnatę, ale dwie, połączone ze sobą. Były to jedyne
mieszkalne pomieszczenia w korytarzu o oknach wychodzących na zewnątrz, a nie na
dziedziniec, więc gdy tam skręciliśmy, to wszyscy już zorientowali się, że idziemy po Donalda
Daca. Za naszymi plecami rozległ się pełen przerażenia pomruk. Ktoś nawet pobiegł zawiadomić
Art Uhra. Przed drzwiami nie było nikogo. Oczy MM i Bebek oparli się plecami o mur i
zarepetowali breakany jednym szarpnięciem ciężkiego suwadła umieszczonego pod lufą o
średnicy rury wydechowej. Dźwięk repetowania był tak charakterystyczny i donośny, że nie
mieli już czasu na zwłokę. Pociągnęli za spusty. Rozległ się potworny huk, a drzwi do komnaty
zostały upstrzone dobrą setką otworów wielkości piłek pingpongowych i dodatkowo zaopatrzone
w wielką dziurę w okolicy zamka. Uderzyły o futrynę bezradnie jak złamane skrzydło ptaka.
Duncan, Murder i ja wpadliśmy do pokoju z odbezpieczonymi automatami. Dym z breakanow
rozwiewał się powoli, odsłaniając pusty pokój. Więcej, opuszczony.
— Uciekł — stwierdził Murder po prostu.
— Musi być na Zamku — głos Duncana nie zdradzał podniecenia. — Na dworze jest
jeszcze dzień.

86
— Obstawmy bramę — zaproponowałem, a chłopcy popatrzyli na mnie, jak na wariata.
Nie przejmowałem się tym, bo nadal coś nie dawało spokoju.
— Nie patrzcie się tak. Przemkniemy się krużgankami i zajmiemy pozycję pod balkonem.
— Cholerne ryzyko — skrzywił się Murder. — Jeszcze jest całkiem widno.
Żołnierze na korytarzu rozstąpili się, przepuszczają nadchodzącego Art Uhra. Był w
towarzystwie Marvina i Gavina. Przestał się wreszcie wygłupiać i zamiast operowej szaty miał na
sobie mundur polowy Bundeswehry, co prawda pułkownikowski i odprasowany na kant. Art był
nawet uzbrojony w automatycznego colta 45 o rękojeści wykładanej macicą perłową i niklowanej
lufie.
— Co się tu dzieje? — spytał władczo, stając pośrodku komnaty i patrząc na nas, jak na
zbuntowanych marynarzy z Kronsztadtu.
— Spisek? — zmarszczył groźnie brwi i wysunął wojowniczo dolną szczękę. Wyglądał
jak pies, który chce się zerwać z łańcucha.
Murder, patroszący akurat szafy, odwrócił się ku niemu zniechęcony.
— Przestań pierdolić. Chcieliśmy zabić Donalda Daca ale nam się nie udało. Ukrył się
gdzieś na Zamku i grozi nam zamach stanu. Tobie grozi, pajacu — wskazał na Art Uhra grubym,
brudnym paluchem, o paznokciu zrogowaciałym jak u sępa.
Zgromadzeni na korytarzu żołnierze popatrzyli na siebie niepewnie i zaczęli rozglądać się
za bronią. Niektórzy byli już wprawdzie uzbrojeni, ale nie tak, jak my. Było ich sześciu, znaliśmy
wszystkich, ale nie było wśród nich nikogo, za czyją lojalność moglibyśmy ręczyć. Duncan
przysunął się do mnie.
— Trzeba ich wyeliminować, póki stoją jak barany. — szepnął mi niemal wprost do ucha.
— Nie wiemy, czy są winni...
— Nie wierny też, czy są niewinni. Zawsze to sześciu mniej.
— Gdyby byli ludźmi Donalda Daca, ostrzegliby go, że nadchodzimy.
— Może wiedzieli, że go nie ma w komnacie.
— Chcesz zabić w ciemno sześciu naszych?
— Nie chcę, ale tak będzie bezpieczniej.
— Nie.
— O.K. — zgodził się Duncan. Naprawdę nie chciał ich zabijać. — Popełniamy błąd.

87
Ponieważ przez całą tę rozmowę, prowadzoną szeptem, gapiliśmy się na nich, od razu
zorientowali się, że o nich mówimy. A intuicja — byli przecież Żołnierzami Okrągłego Stołu,
najlepszymi z najlepszych — podpowiedziała im, co rozważamy. Powinni byli nas zabić za sam
pomysł Duncana, ale nie dysponowali wystarczającą siłą ognia. Mieli jakieś rewolwery i noże,
ale żadnych śmiercionośnych, szybkotnących maszynek. Toteż krok po kroku zaczęli się
wycofywać wzdłuż korytarza, ale szybko zorientowali się, że drogę odwrotu zamykają im Bebek
i Oczy MM — którzy wcześniej przepuścili ich łaskawie, aby wszyscy mogli zajrzeć do środka
komnaty. Teraz patrzyli na Oczy MM, który oceniał ich wzrokiem, zupełnie jak lis tłustego
kurczaka. Najwyraźniej miał ten sam pomysł, co Duncan. Bebek zaś nic nie rozumiał i po prostu
czekał.
— Oczy Marylin Monroe! — zawołał Duncan. — Jesteś tam?
Oczy MM stuknął Bebeka, aby odpowiedział za niego.
— Jest tu — ochoczo zawołał Bebek.
— Zaufamy im.
Duncan z uśmiechem patrzył na swoje niedoszłe ofiary. Żołnierze odetchnęli, jak po
awaryjnym lądowaniu odrzutowca pozbawionego skrzydeł.
Byli to: Kocis, Kid, Johny Kovac, William Blake, Gombo i Yale — sami mili chłopcy.
Cieszyłem się, że żyli. To znaczy, na razie żyli. Dopóki się nie okaże, że to zdrajcy... Dopóki ktoś
lub coś nie zdecyduje inaczej. Wysunąłem się o krok, żeby zwrócić na siebie uwagę, o co w
diabelsko-anielskim towarzystwie Duncana nie było łatwo.
— Biegnijcie do siebie po broń. Pełne wyposażenie.
Rozbiegli się natychmiast jak strażacy po alarmie.
Art Uhr patrzył na Marvina i Gavina, bezskutecznie szukając u nich odpowiedzi na
dręczące go pytania. Wreszcie zadał jedno z nich i to w sposób świadczący, zapomniał na chwilę
o swoim pieczołowicie tworzonym dworskim image'u:
— Co się tu dzieje, do kurwy nędzy?
— Bronimy twojej dupy — odpowiedział wściekły Murder. A był wściekły, ponieważ
dawno nikogo nie zabił, a tylko to obniżało poziom adrenaliny w jego krwi. — Oto, co się dzieje.
Bronimy twojego tyłka, do którego chciał siej dobrać twój faworyt Czarny Grom do spółki z
Donaldem Dacem i bóg wie, kim jeszcze.
— Przecież Gelerth mówił, że przesłuchanie będzie dopiero za dwa dni?

88
Murder machnął zrezygnowany ręką, ale mimo to odpowiedział:
— Jakby Gelerth robił to, co mówi, to już by dawno nie żył, albo by zidiociał jak ty.
— Posuwasz się za daleko Murder...
Kres narastającej kłótni położył dopiero powrót sześciu wysłanych przeze mnie po
ekwipunek żołnierzy. Dobrzy byli: szybcy i porządnie przygotowani. Mieli karabiny maszynowe,
poklejone lassotaśmą magazynki, kamizelki. Byli gotowi do boju z ludźmi równie sprawnymi i
równie dobrze wyposażonymi, jak oni sami. Nie bali się i naprawdę serce we mnie rosło, gdy na
nich patrzyłem. Z drugiej strony wiedziałem, że za chwilę serce zacznie mi maleć, bo ci, których
zamierzaliśmy pokonać, też się niestety nie bali. Duncan zlustrował wszystkich szybkim
spojrzeniem.
— O.K., do roboty. Gelerth, chciałeś się popisywać, to i weź Bebeka, Gombo i obstawcie
bramę spod balkonu, tak jak to wymyśliłeś. Murder, Gavin, Yale i Blake zabezpieczą Art Uhra w
Sali Stołowej. Marvin, idź z nimi i nie pałętaj się. Ja z Kocisem przeszukam główny budynek, a
Oczy Marylin Monroe z Kovacem zachodnie skrzydło, dobrze? — Duncan nie wydawał tym
razem polecenia, tylko proponował podział pracy i pytał o zgodę. Oczy MM przytaknął, kiwając
głową nieznacznie.
— O.K. Kid, skocz i poszukaj THX-a, niech dołączy do mnie, a potem poszukaj Robina,
niech dołączy do Oczu Marylin Monroe. To wszystko. Ruszajmy.
Wszyscy rozbiegli się po Zamku i po czterech sekundach staliśmy z Bebekiem i Gombo
sami. Gombo patrzył na mnie pytająco i białka jego oczu lśniły w czarnej twarzy jak gwiazdy
nocą. Jeszcze nie było nocy i stąd brało się jego niedowierzanie.
— Odbiło ci, Gelerth? Najpierw chcesz mnie prewencyjnie wykosić, a gdy ci się to nie
udaje, chcesz, abym biegał w dzień po dziedzińcu. Jak nie kijem go, to pałką. Murzyn
zawsze dobry do bicia.
— Przebiegniemy pod krużgankami.
— I co z tego? Z murów każdego widać pod tymi cholernymi krużgankami, a co dopiero
z nieba.
— Z nieba jest dalej — Bebek starał się dostarczyć argumentów.
— Pieprzyć to, człowieku. Nikt mnie nie zmusi do biegania w dzień po dziedzińcu.
— Przecież to pięćdziesiąt metrów, Bambo — uspokajałem go. — Pięć sekund strachu i
dobry charakter w nogach.

89
— Sześć sekund, człowieku i to o sześć sekund za długo. Za kwadrans będzie ciemno,
dlaczego nie poczekamy?
— Dlatego, że na zmierzch czeka także Donald Dac i jego rewolwerowcy. Chcesz się
ustawić z nimi w linii i ścigać do bramy zaraz po zmierzchu? Musimy tam być wcześniej, aby im
odciąć drogę. Jak nie, to Czarny Grom ma za murami pieprzoną kompanię Wietnamczyków,
którzy teraz nie mają nic do stracenia i w każdej chwili mogą z nas zrobić kompot. O ile
pozwolimy Donaldowi Dacowi wydostać się z Zamku. Chcesz, aby zrobili z ciebie kompot,
czarnuchu?
— Ty pieprzony rasisto! Ja biegnę drugi. Nie mam zamiaru oberwać gromem z nieba, jak
tylko wystawię łeb. Pobiegnę, jak zobaczę, że tobie się udało.
Mimo tych narzekań Gombo ruszył wreszcie do wyjścia. Bebek uśmiechnął się
tryumfalnie, ale zaraz zgasił uśmiech i pognał za Gombo.
— Gombo, to może chcesz biec trzeci, co? Pobiegniesz wtedy, kiedy i mnie się uda.
— Nie, parszywy faszysto. Taki głupi to ja już nie jestem. Jednego Oko może nie
zauważyć, dwóch też ma jakieś szanse, ale trzeci na pewno oberwie w dupę.
— To biegnij pierwszy.
— Taki głupi też nie jestem. Być może Oko widzi wszystko. Jak zobaczy Gelertha, to już
nic mnie nie wyciąg nie na dziedziniec. A jak Oko go zobaczy, to Gombo woli mieć wtedy dach
nad głową.
Ktoś jednak musiał być na tyle głupi, aby biec jaki pierwszy — w ostatnich blaskach gasnącego
dnia. Pięćdziesiąt metrów kamiennego placu otoczonego z dwóch stron budynkami, a z trzeciej
murem. Tym kimś miałem być ja.

Stanęliśmy przed dużymi, podwójnymi drzwiami, wiodącymi wprost na dziedziniec.


Chłopcy popatrzyli na mnie. Uśmiechnąłem się do nich, jakby próbowali mnie nastraszyć
krzycząc zza węgła: „uuh!”. Uchyliłem drzwi na centymetr i wyjrzałem na dziedziniec. Był
śmiertelnie pusty. Jak po zarazie. Na placu nie było nic, co mogłoby świadczyć o pobycie ludzi
na Zamku. To był punkt regulaminu, którego wszyscy musieli przestrzegać i robili to nader
chętnie. Patrzyłem na wymieciony plac, pokryty kamiennymi kostkami i na oddaloną ode mnie o
równe pięćdziesiąt metrów w linii prostej bramę. Nie miałem najmniejszej ochoty biec środkiem,
mimo że zajęłoby mi to tylko sześć sekund. Miałem zamiar trzymać się muru, ile się da

90
korzystając z cienia zawieszonych nad placem krużganków. Gdy już dopadnie się bramy, to
przed widokiem z nieba chroni znajdujący się nad nią balkon. Niebo zmierzchało z każdą
sekundą, ale ciągle był dzień. Gombo przysunął się do mnie, wyjrzał na plac i szepnął:
— Zaraz będzie ciemno. Zaczekajmy. Stąd też możemy przykryć bramę ogniem.
— Odwróć się za siebie i powiedz mi, co widzisz.
— Hall i schody na pierwsze piętro.
— A jak na nich pojawią się ludzie Donalda Daca, to co wtedy zrobisz?
— Wtedy ucieknę na dziedziniec — powiedział Gambo niepewnie, bo już zrozumiał.
— I odwrócony do nich plecami będziesz biegł przez pięćdziesiąt metrów placu aż do
tych worków pod bramą. Tak?
Pod bramą były dwa stanowiska ogniowe rkmów, umocnione workami z piachem. Także
korzystały z azylu, jaki dawał balkon.
— Bardzo zabawne. Masz rację. Biegnij w imię Boże...
— A niech cię szlag... — zakląłem, otworzyłem bramę i wybiegłem na zewnątrz.
Ruszyłem ostro, szorując rękawem o mur. Tuż przed bramą rzuciłem się szczupakiem pod
balkon, między zbawienne worki z piachem. Zmierzchające niebo świeciło nade mną ostatnimi
blaskami, nieporuszone i spokojne. Słaby wiatr przesuwał po nim leniwe obłoki z zachodu na
wschód. Oddychałem ciężko, przez chwilę jeszcze nie wierząc, że udało mi się spędzić w świetle
dziennym dwanaście sekund i ciągle żyję. Gdy to do mnie dotarło, wychyliłem się zza worków i
pomachałem w kierunku uchylonych drzwi Zamku. Odbywała się tam jakaś szamotanina. To
Bebek szarpał się z Gombem, który miał wiele oporów przed wystawieniem głowy na
dziedziniec. Wreszcie Bebekowi udało się go wypchnąć i Gombo pruł przetartą przeze mnie
drogą niczym samochód w wyścigach na przyśpieszenie. Gombo po dziesięciu sekundach miałby
prawdopodobnie około setki na liczniku, gdyby na wysokości wejścia do zachodniego skrzydła
nie potknął się i nie wyłożył jak długi, odbijając się przy tym od muru jak piłka i wtaczając na
dziedziniec daleko poza osłonę krużganku.
Zaraz za Gombem pobiegł Bebek i teraz, niewiele się namyślając, wybiegł na plac i z
całych sił zaczął szarpać sparaliżowanego ze strachu Murzyna.
— Rusz dupę, ty skurwysynu! Opalać się chcesz?! — wrzeszczał targając za wyciągnięte
bezwładnie ramiona i poprawiając co chwila spadającego kałacha. — I tak nic nie będzie po tobie
widać, ty czarna małpo! Ruszże się!

91
Gombo leżał na ziemi jak zepsuta zabawka i bezradnie przebierał kończynami.
Bezsensownie wyrywał się Bebekowi i chował twarz w dłoniach. Bebek stracił już cierpliwość.
— Przecież nic się nie dzieje, ośle dardanelski! Spójrz w niebo!
— Nieee — wrzasnął Gombo przeraźliwie i z całych i zacisnął powieki.
— Żołnierzu, kurwa twoja w dupę pieprzona mać... Powstań! — ryknął nagle jak na
musztrze Bebek.
Gambo przestał się miotać. Zdumiony otworzył oczy. Zobaczył niebo nad sobą, a na nim
obłoczki w kształcie szarawych owieczek. Przeturlał się z grzbietu na kończyny i najpierw na
czterech, a potem na dwóch, pobiegł w moim kierunku, ścinając zakręt. Bebek pognał za nim.
Zwalili się za worki z takim impetem, że musiałem się szybko cofnąć, aby mnie nie zmiażdżyli.
Oddychali dwakroć ciężej i szybciej niż ja.
— Co za baran — odzyskiwał głos Bebek. — O mało nie zginąłem przez tego balona.
— Dzięki Bebek — wysapał Gombo. — Nigdy ci tego nie zapomnę.
Ale jakoś nie zadeklarował, że jest Bebekowi winien życie. Bebek się nie upominał.
— Gombo, skocz za tamten rkm — poleciłem.
— Nie, nie... Ja lepiej zostanę przy tym. Znam dobrze ten typ...
— Każdy go dobrze zna...
— Ja pójdę — zgłosił się Bebek i natychmiast wyczołgał się zza worków, przebiegł
wzdłuż bramy i zniknął w gnieździe sąsiedniego rkmu.
Budynek główny był w polu ostrzału obu maszynek. Poza tym Gombo trzymał w szachu
stajnie, a Bebek zachodnie skrzydło. Odbezpieczyłem mój M16 i omiatałem nim wszystko
dookoła. Kilkanaście minut później było już całkiem ciemno. Czekaliśmy. Obserwowałem
Gomba i Bebeka, jak spokojnie trwali za swoimi rkmami gotowi do otwarcia ognia. Nie
denerwowali się przed walką. To byli żołnierze, nawet Gombo. Musiał być zresztą dobry, skoro
był jedynym Murzynem wśród Żołnierzy Okrągłego Stołu. Mógł sobie pozwolić na chwilę
słabości w obliczu nieba, ale walki z ludźmi się nie bał. Nawet tej z równie dobrymi żołnierzami,
jak on sam.
Plac był ciągle pusty. Cywile, którzy o tej porze chętnie wychodzili z budynków po
całodziennym, przymusowym w nich pobycie, tym razem nie pokazywali się. Najwidoczniej
wiedzieli już, co się święci. Głupio było tak siedzieć w zasadzce przygotowanej na Donalda
Daca. Właściwie go lubiłem. Był życzliwy ludziom i nigdy nie był skąpy. Często pożyczał lub

92
wprost dawał mi prowiant i broń ze swoich zapasów. Nie był okrutnikiem, jak większość z nas.
Nigdy nie zabijał z tego tylko powodu, że od dwudziestu lat nie miało żadnego znaczenia czy się
zabija, czy nie. Jego zdrada była dla mnie zaskoczeniem. Pewnie jak każda zdrada, bo zdradzić
mogą tylko ci, którym się ufa. Był na tyle bogaty, że nikt mu praktycznie nie wydawał żadnych
poleceń. Nie musiał też brać udziału w Wyprawach. Tym, co miał, chętnie obdarzał Zamek.
Widocznie miał tyle zapasów, że stu pięćdziesięciu ludzi nie było w stanie ich wyczerpać przez
te dwadzieścia lat, jakie miał szansę jeszcze przeżyć. A jednak zdradził. Zeznania Czarnego
Groma były zupełnie jednoznaczne, a ja wiedziałem, że były prawdziwe. Nie myliłem się. Nie
mogłem się mylić.
Donald Dac miał prawie wszystko, co można było mieć na tym skundlonym,
dogorywającym świecie i zaczął pewnie odczuwać bezczynność, a może nawet nudę. Zapragnął
czegoś, czego jeszcze nie miał. Tej jedynej rzeczy, którą posiadał tylko jeden z nas. Donald Dac
zapragnął władzy. I aby ją mieć, musiał ją odebrać Art Uhrowi. Zagrał o to i na razie przegrał.
Teraz musiał uciekać, zniknąć. Czekałem na niego przy jedynym możliwym wyjściu z Zamku,
przyl jego drodze do wolności, aby go zabić. Nikt nie myślał, że można by mu wybaczyć. W tym
świecie nie było wybaczenia.
Nikogo z nas nie nużyło przedłużające się oczekiwanie. Nie można było sobie pozwolić
na znużenie, bo znużeni ludzie umierali. Zobaczyłem, że obaj moi żołnierze pochylają się nad
celownikami i spięci mierzą w lekko uchylone drzwi Zamku. Musieli coś usłyszeć — coś, czego
ja nie słyszałem, ale uwierzyłem im. Mocniej oparłem M16 o ramię i skuliłem się za workiem.
Ktoś kopnął w drzwi i jedno ze skrzydeł otwarło się na całą szerokość, aż uderzyło o futrynę.
— Gelerth — usłyszeliśmy głos Duncana — to ja, Duncan. Wychodzę.
Najpierw rozległy się kroki, rozbrzmiewające na kamiennych schodach, a potem pojawił
się Duncan z opuszczonym automatem, a za nim Oczy MM, Murder, Art Uhr i cała reszta. Szli
luźną gromadą w naszym kierunku i bez zachowania najmniejszej ostrożności. Za nimi ciągnęli
zaciekawieni cywile. Przestaliśmy do nich mierzyć i zabezpieczyliśmy broń. Wyszedłem zza
worków, a za mną Bebek i Gombo. Spotkaliśmy się z nadchodzącymi mniej więcej na środku
dziedzińca.
— Nie ma ich — powiedział Duncan krótko.
— Niemożliwe — wyrwało mi się.
Murder się rozłościł.

93
— Co niemożliwe? Przeszukaliśmy wszystko. Poza nami i cywilami nie ma na Zamku
nikogo. Jest Doktor No, pilnujący Czarnego i my. Donald Dac zwiał.
— Obstawiliśmy bramę, gdy jeszcze było widno — Bebec uprzedził ewentualne zarzuty.
Widziałem, jak na twarzach żołnierzy rozwiewa się resztka nadziei i gwałtownie wzrasta
w nich zdumienie.
— Skurwysyn - warknął Murder. — Skurwysyn, rozumiecie co on zrobił?
— Wyszedł z Zamku w ciągu dnia — powiedziałem to, czego wszyscy już się domyślili.
— Więcej skurwiela nie zobaczymy — ucieszył się Gavin.
— Wyparował — Gombo był pełen żalu: dawał do zrozumienia, że ma ochotę na walkę i
jest niepocieszony, że okazja nieodwracalnie wymknęła się z rąk.
— Jak kogoś bóg chce pokarać, to mu najpierw rozum odbiera — Marvin jak zwykle był
omdlewająco oryginalny.
Ja, Bebek, Oczy MM i Duncan patrzyliśmy jeden na drugiego. Każdy starał się odgadnąć,
co myślą pozostali. Było to tak ostentacyjne, że zwróciło uwagę Art Uhra, który zbliżył się do
nas i zapytał głośno, aby wszyscy go słyszeli i poczuli jego władzę:
— A co trapi moich wybranych żołnierzy? Czyżbyście rozpaczali nad utraconymi
skarbami Donalda Daca? Damy sobie radę i bez bogactw tego zdrajcy.
Murder, który też coś komentował do tej pory na boku, teraz najpierw zamilkł na chwilę,
a potem ryknął:
— Art Uhr, przestań pleść bzdury jak zakochana suka. Nie widzisz, że coś kombinują?
Wybuchła kłótnia, bowiem Art Uhr poczuł się obrażony publicznym zelżeniem jego
przywódczego autorytetu.
— Kim ty jesteś, kurna — krzyczał wściekły Murder — pieprzonym królem! A żeby
cię...
Nie zawracaliśmy sobie głowy tymi wrzaskami. Oczy MM zaczął pokazywać znaki i to
przykuło naszą uwagę.
— Czy to możliwe, aby ciągle ukrywał się na Zamku?
— Absolutnie nie — zaprzeczył Duncan. — Znam ten budynek doskonale. Znam
wszystkie jego pomieszczenia. Sam Donald Dac mógłby wleźć gdzieś do pieca albo w figurę
rycerza w hallu, ale dwudziestu ludzi nie mogło się przed nami ukryć. Musieli opuścić Zamek.

94
— Może ukrywali się do ostatniej chwili, a po zmierzchu opuścili Zamek inną drogą niż
przez bramę?
— Raczej nie. Donald Dac zabrał ze sobą dokładnie szesnastu ludzi. Nie mogli się w takiej
grupie bawić z nami w chowanego. My do kuchni, a oni do spiżarni, my spiżarni, a oni do
kredensu. Nie było ich w Zamku, gdy go przeszukiwaliśmy. Mogli być w stajni, ale wtedy
musieliby wyjść z niej prosto na dziedziniec, a tu zobaczyłby ich Gelerth. Gdyby nawet
wymknęli się, to mogli opuścić Zamek tylko ponad murem. To znaczy, albo musieliby: wspiąć
po tej ścianie na szczyt, albo opuścić w przepaść i na dno Uskoku Nieboszczyka. Obie rzeczy są
niemożliwe w dzień, a co dopiero w nocy. Poza tym takie wyczyny zajęłyby im kilka godzin.
Teraz tkwiliby jeszcze w ścianie i zobaczylibyśmy ich. Zresztą Art Uhr cały czas obserwował z
okna mury. Nikt nimi nie chodził.
Zgadzałem się z Duncanem.
— Sprawa jest jasna. Wymknęli się z Zamku w dzień, najprawdopodobniej zaraz po
moim pojedynku z Czarnym. Donald nie miał już na co czekać. Gdy my komentowaliśmy układ
sił na Zamku, to on wyprowadzał swoich ludzi — w pełnym blasku słońca.
— Jak mu się udało szesnastu Żołnierzy Okrągłego Stołu namówić do takiego
samobójstwa? — zadał pytanie Oczy MM.
— Może to nie było samobójstwo — powiedziałem ostrożnie. — Może strefa ochronna,
jaka obejmuje Zamek, ciągnie się poza nim i działa także w dzień. Może Donald Dac o tym
wiedział, a może tylko miał poszlaki i zaryzykował.
— Oszalałeś — ocenił Marvin.
Popatrzyłem na niego. Dlaczego nie dopuszcza myśli o żadnych zmianach? Czy
rzeczywiście tylko z powodu konserwatyzmu? Konserwatyzmu będącego wyrazem jego
uwielbienia dla świata, w którym stał się kimś wielkim: z małego hochsztaplera — ideologiem
potężnej siły? Art Uhr wreszcie zrozumiał, o czym mówimy:
— Chcecie powiedzieć, że ten zdrajca być może jeszcze żyje?
— Raczej nie — odpowiedziałem.
— Ale być może — dokończył za mnie Duncan.
Oczy MM pokazał, że póki jest noc, trzeba się przekonać.

95
— Duncan i Gelerth pojadą przez most i dalej Uskokiem Nieboszczyka. Ja z Murderem
zejdziemy w dolinę po południowym stoku. THX, Yale i Kocis jadą z nami. Duncan, weźmiesz
jeszcze Bebeka, Gomba i Johny Kovaca. Reszta zostaje z Gavinem do ochrony Zamku.
— Jaka reszta? — oburzył się nietaktownie Art Uhr. — Chcesz mnie zostawić bez
żadnego z Wyróżnionych?
— Sam jesteś Wyróżniony — pokazał Oczy MM i rozeszliśmy się.
Bebek dopadł mnie w drodze do stajni.
— Gelerth, nie mogę z wami jechać. Muszę z Czarnym jechać po Oną.
— Skąd wiesz, ilu ludzi jej pilnuje? A jeżeli nawet tylko kilku, to skąd pewność, że
posłuchają upokorzonego Czarnego? To Wietnamczycy. To są cholerni Azjaci, nie możesz
wiedzieć, jak zareagują. Chcesz skończyć jak Maltanes Falcon?
— Chcę zabrać Ona. Nie mogę jej zostawić w ich łapach przez jeszcze jedną dobę.
Naprawdę nie mógł. Zaczynały się kłopoty, bo Bebek gotów był popełnić dla tej dziewczyny
niejedną nierozwagę a może nawet szaleństwo.
— Wszyscy po nią pojedziemy. Namówię Duncana.
— Zrobisz to?
— Tak.
— Dlaczego?
— Z zemsty.
— Nie, Gelerth. To nie z zemsty. Nie jesteś mściwy. Wszedłeś w układy z Czarnym
kładąc przez to cień na swojej chwale, a teraz chcesz zawalić sprawę ważną całego Zamku. I to
wszystko dla tej suki?
— Tak.
— Dlaczego?
— ...
— Nie robisz tego dla niej.
— A dla kogo?
Weszliśmy do stajni.
— Trzeba siodłać konie — powiedział Bebek.
— Przyprowadzę Czarnego.

96
Poszedłem do Zamku. Czułem, że Donald Dac i szesnastu żołnierzy jeszcze żyje, a to
oznaczało jedno: można przeżyć w świetle dnia.

97
Sekwencja siódma

SZALEŃSTWO

Jechaliśmy w sześciu. Duncan, Bebek, Johny Kovac, Gombo, Czarny i — ja, Rah V.
Gelerth. Gombo prowadził za sobą Czarnego, który sam nie mógł kierować koniem, bo
związaliśmy mu ręce na plecach. Kovac zaś opiekował się luzakiem, na którym wieźliśmy trochę
sprzętu, nie tyle jednak, aby nie zmieściła się Ona, o ile udałoby się nam ją odzyskać.
Mimo, że Czarny wskazywał kierunek, to jechał z tyłu. Na samym przedzie odnajdywał
dla nas drogę w ciemności Duncan. Nie było to łatwe zadanie. Dolina, w którą nas prowadził
Czarny, była wąska i momentami przypominała parów. Na jej dnie płynął strumień, którego
brzegi były zawalone wielkimi głazami, często blokującymi przejazd. Po obu stronach zwieszały
się nad nami strome, dwustumetrowe ściany, pełne jam, grot, półek i uskoków, obrośnięte
niskopienną roślinnością. Było to idealne miejsce do ukrycia się, choć oddalone od Zamku
jedynie o cztery godziny, i opowieść Czarnego nabierała z każdym kilometrem y godności. Nie
tylko tuzin Wietcongu, ale i cała kompania mogła się tu ukrywać latami.
— Lepiej, żeby te twoje żółte sukinkoty cię poznały, — narzekał i groził jednocześnie
Gombo. — Jeśli de się strzelanina, to drugi strzał padnie z mojej śrutówki i oderwie ci ten
wredny łeb, pieprzony zdrajco.
Gombo narzekał, ale Czarny nie reagował. Pewnie nie miał w tych warunkach wiele do
powiedzenia. Gombo rzeczywiście nie rozstawał się ze starą, oberżniętą strzelbą śrutową, która
nie tylko mogła Czarnemu oberwać łeb, ale nawet przeciąć go na pół w pasie.
Droga na każdym kolejnym zakręcie doliny przecinał strumień i gdzieniegdzie można
jeszcze było zobaczyć resztki starych mostków. Mijaliśmy je, zmuszając konie do wchodzenia w
lodowatą wodę. W miejscach, gdzie dno doliny biegło niemal płasko, strumień nabierał
głębokości i wtedy musieliśmy podciągać nogi w strzemionach, zostawiając zwierzętom
wątpliwą przyjemność nocnej, zimnej kąpieli. Na jednym z takich rozlewisk Duncan zatrzymał
konia — pastwiąc się nad nim, bo woda sięgała tu powyżej kolan zwierzęcia — i odwrócił się w
siodle w naszą stronę.

98
Zbliżyliśmy się do niego i zatrzymaliśmy przed wodą. Byliśmy dobrzy dla swoich
zwierząt.
— Czarny — odezwał się Duncan — to ostatni zakręt tej doliny. Dalej jest tylko hala, za
nią las i wysokie góry. Gdzie są ci twoi Wietnamczycy?
— Na hali stało przedtem schronisko. Miało głębokie piwnice. Schronisko się zawaliło i
przerosło zielskiem, piwnice ocalały. To tam siedzą w dzień.
— Wystawiacie nocą warty? — indagował dalej Duncan, ale Czarny tylko wzruszył
ramionami.
— Kto ich tam wie. Zawsze tego uczyłem, ale gdy tylko spuścić ich z oczu, to zapominają
o wszystkim.
— Jest z nimi jakiś żołnierz?
— Nie, na pewno nie.
— Donald Dac zna to miejsce?
Czarny podniósł głowę i ułamek sekundy przyglądał i Duncanowi.
— Nie, na pewno nie.
Duncan popatrzył na mnie. Pognałem konia i wjechałem w strumień, gdzie zatrzymałem
się obok Duncana. i koń przytulił się do konia Duncana i rżąc cicho wymyślając nam pewnie od
ostatnich sukinsynów.
— Kłamie? — spytał Duncan.
— Kłamie — odpowiedziałem cicho bez wahania. — Jestem pewien, że spodziewa się tu
Donalda Daca i jego szesnastu ludzi. I jeśli przedtem nie skłamał, to jest jeszcze tuzin
Wietnamczyków.
— Zrobimy tak... — zapowiedział cicho Duncan, a potem już kończył tonem komendy:
— Johny i Gombo. Cofniecie się do tej jaskini za poprzednim zakrętem i tam na nas
zaczekacie. Weźmiecie nasze konie. My wejdziemy na tę skałę. Przyjrzymy się hali i schronisku
z góry.
Czarny był za cwany, aby okazać zaskoczenie i niezadowolenie. Poddał się biernie
kierującemu nim Gombo. Kovac zebrał i powiązał nasze konie długą nylonową linką. Nie
czekając, aż nam znikną za zakrętem, podeszliśmy do skalnej ściany, czerniejącej nad nami na tle
granatowego nieba i przyjrzeliśmy się jej z nadzieją, że nie jest zbyt stroma ani zbyt wysoka.
Miała dwieście metrów i siedemdziesiąt stopni nachylenia do dna doliny. Nasze nadzieje okazały

99
się płonne. Wejście było niemożliwe. Duncan bez słowa zaczął się wspinać. Tylko pierwsze
kroki po stromym zboczu przeszedł normalnie. Potem zaczął wyszukiwać chwyty dla rąk,
podparć dla stóp i podciągać się w górę. Po kilku minutach wisiał już pięć metrów nad dnem
doliny.
Popatrzyliśmy z Bebekiem na siebie. Postanowiliśmy okazać się równie twardzi i
milcząco jak Duncan ruszyliśmy jego śladem. Ja najpierw, bo Bebek przepuścił mnie dworskim
gestem szwajcara otwierającego drzwi hotelu.
Z obrzydzeniem złapałem się zimnej, wilgotnej skały. Zadarłem głowę do góry i
podciągnąłem ciało czując od razu że kaleczę sobie dłoń, na której wisiałem, o ostre jak krzem
skalne krawędzie. Chwilę pocierałem noskiem buta gładką skałę, aż po kilku próbach znalazłem
dla niego oparcie — szerokości dwu centymetrów. Dźwignąłem się do góry. Pierwszy krok,
który wyniósł mnie o siedemdziesiąt centymetrów, został poczyniony. Przede mną było jeszcze
sto dziewięćdziesiąt dziewięć metrów i trzydzieści centymetrów wspinaczki. Już po tym
pierwszym kroku zacząłem kląłem Bebeka i jego idiotyczne uczucia do tej nastoletniej suki.
Duncan wspinał się w takim tempie, jakby był dzień i w skale były wydrążone schody.
Ale nie było ani jednego ani drugiego. Ściana była stroma, mnie wydawała się gładka, a do tego
była zimna i wilgotna. Miejscami płynęły po niej istne potoki deszczu, które już po dwudziestu
metrach zamieniły przód mojego munduru w mokrą szmatę i wilgoć ziębiła mi skórę. Omijając
początkowo wodę liczyłem naiwnie, że uda mi się uniknąć kompletu przemoczenia, ale
przestałem o to dbać, gdy kilkakrotnie robiąc uniki uderzyłem się boleśnie łokciem lub kolanem
o występ skalny. Dwa razy w ciągu tych dwudziestu metrów walnąłem się tak mocno, że byłem
pewny, iż już odpadnę od ściany prosto na głowę wspinającego się tuż za mną Bebeka. Jedno z
tych uderzeń skończyło się bolesnym i głębokim skaleczeniem kolana pod rzepką i przy każdym
kroku przeszywał mnie teraz piekący ból, który co prawda zaczynał się w nodze, ale za to
kończył gdzieś w czaszce za oczyma.
Po pokonaniu mniej więcej pięćdziesięciu metrów, już byłem pewien, że nie dam rady
podciągnąć się o centymetr dalej, postanowiłem zafundować sobie odpoczynek ryzykując, że
Duncan oddali się ode mnie na tyle, że nie będę pamiętał jego drogi. Wtedy Duncan zatrzymał
się sam, wykorzystując do tego półkę skalną wystającą ze ściany tyle, co szuflada z biurka.
Zaczepił się dobrze rękoma o jakieś występy i spojrzał na nas z góry. Wychylił się przy tym tak,
że zasłoniłem sobie głowę ramieniem i przywarłem do ściany sądząc, że już na mnie leci.

100
— O.K. Nie męczcie się dalej. Schodzimy — powiedział.
— A co? — wydyszałem i dotarło do mnie, że Duncan nie dyszy. — Dalej nie da rady?
— Może ja spróbuję? — zawołał z dołu Bebek, ale raczej przez grzeczność i bez
zbytniego entuzjazmu.
— Nie. Nie trzeba. Nie będziemy dalej wchodzić.
— I chwała Bogu — odetchnąłem, spojrzałem w dół, szykując się do odwrotu i
wypatrując miejsca, gdzie nie stanąłbym Bebekowi na głowie albo, co gorsza, na palcach.
— A skąd przyjrzymy się hali?
— Z tamtej skały — powiedział Duncan wesoło, wskazując głową na przeciwległą stronę
doliny, gdzie piętrzyła się dwustupięćdziesięciometrowa ściana o nachyleniu, które stąd
wyglądało na dziewięćdziesiąt stopni.
Popatrzyłem na tę ścianę, potem na Bebeka, który nic nie rozumiał i na Duncana, który
być może żartował. Ale nie żartował. Ruszyłem ostro do góry.
— Pieprzyć to, człowieku. Tam się nie da wejść, a tutaj mamy przed sobą jeszcze sto
pięćdziesiąt metrów. Damy radę. Dawaj do góry, Duncan.
Sam nie wierzyłem w to, co mówiłem i niestety miałem rację. Duncan uśmiechnął się —
ten uśmiech usłyszałem w jego głosie.
— Nie wejdziemy dalej, bo nigdy nie mieliśmy takiego zamiaru.
— To co my tu robimy? — chyba jęknąłem, ale na pewno z bólu kolana, a nie z poczucia
bezsensu istnienia na skale.
— Kamuflaż.
— Ty, Bebek, o co mu chodzi?
— Chyba o to, że mylimy wroga.
— Widzisz tu jakiegoś wroga, cholerny Jugolu? Duncan, po co nas tu zagnałeś, skoro od
początku miałeś zamiar włazić gdzie indziej, co? Odpowiadaj.
— Aby Gombo, Kovac i Czarny myśleli, że jesteśmy na szczycie. A my tymczasem
będziemy po drugiej stronie.
— A po cholerę mają tak myśleć?
— Przestań się wygłupiać, Gelerth. Dobrze wiesz. Złaź.
— Niech cię szlag trafi, Duncan. Teraz wiem, dlaczego nikt nigdy nie był z tobą na
Wyprawie. Bo ten, co by pojechał, to już by nie wrócił.

101
Zszedłem cztery metry i niespodziewanie zrównałem się z Bebekiem, który odpoczywał
przed drogą na dół.
— Co ty wiesz, o czym mówił Duncan? — wydyszał Bebek jeszcze nie odzyskawszy
regularnego oddechu.
— O tym, że jakby się nie powiodło Gombo i Kovacowi, to ci, którzy ich znajdą,
dowiedzą się od nich, gdzie jesteśmy. Ale nas tam nie będzie.
— Ty, ten Duncan to nie jest głupi facet.
— Tylko męczący.
Nie uważałem za stosowne tłumaczyć Bebekowi, że jak Gombo i Kovac kupią sobie życie
zdradą— to gdy okaże, że nie ma nas we wskazanym miejscu, to ci, którzy ich nakłonili do tej
transakcji, uznają ją za niebyłą.
Bebek żył już wystarczająco długo, aby samemu do tego dojść. I doszedł. Gdy
poczuliśmy pod stopami twardy grunt dna doliny i gdy dołączył do nas Duncan, lekko zeskakując
ze stoku, to Bebek zapytał go dysząc jeszcze:
— A jak myślisz, Duncan? Czy Gombi i Kovac ukryli się w tej jaskini, którą im
wskazałeś?
Duncan jednak przeliczył się. Co prawda, idąc wytyczoną przez niego drogą, mogliśmy
zdobyć przeciwległą ścianę doliny, ale już w połowie wspinaczki zorientowaliśmy nie jest do
końca pewne, czy na sam szczyt zdążymy wdrapać przed świtem. Była to bardzo nie interesująca
perspektywa, bowiem w dzień, przyklejeni do białej skały, stawaliśmy się celem aż nadto
widocznym, jak na wymogi Oka. Ze strachu nie dostaliśmy wprawdzie skrzydeł, uzyskaliśmy
wysoką odporność na ból, dzięki czemu bacząc nie na rany, stłuczenia i zmęczenie mięśni udało
się nam dopaść szczytu tuż przed brzaskiem. Ponieważ w trakcie wspinaczki dotrzymywaliśmy
kroku Duncanowi, to na grani stanęliśmy niemal jednocześnie.
Wszyscy trzej zaczęliśmy zrzucać sprzęt i przeciągać obolałe mięśnie i wszyscy trzej
przestaliśmy to robić niemal tym samym momencie. Był to ten moment, gdy rozejrzeliśmy się
dookoła.
— Nie wierzę — jęknął Bebek. — Po co tak zasuwałem, że ustanowiłem cholerny rekord
we wspinaczce, żeby teraz zdechnąć na tej patelni? Nie wierzę — powtórzył Bebek i popatrzył
dookoła ponownie. Ciągle nie mógł uwierzyć to, co widział.
To, co widział Bebek i to, co myśmy oglądali w tej chwili, to było absolutnie nic.

102
Na całej długości górskiego grzbietu nie było absolutnie nic. Twarda naga skała, grań
niewiele szersza niż miejska ulica, czasem zwężająca się na grubość ludzkiej dłoni, była
całkowicie pusta. Nie było tu krzewów, rozpadlin, kamieni, trawy, piachu. Nie było tu niczego,
pod czym moglibyśmy się schować przed widokiem z góry. Nic nie dawało nam cienia przed
wstającym wolno słońcem.
Duncan patrzył na to pustkowie i na ciągnącą się podnóża grzbietu halę, która miała być
celem naszej obserwacji, ale jakoś nic go nie natchnęło, więc na koniec popatrzył na mnie.
— Myśl, Gelerth, myśl. Nie mamy już dużo czasu.
Słońce wydymało już szarą chmurę mgły ponad widnokręgiem. Za chwilę miało ją
przebić i zalać nas pierwszymi promieniami. Duncan nie musiał mnie zachęcać. Myślałem
intensywnie i jedyne co mi się przypominało, to górskie wycieczki z młodości. Jęcząca
Agnieszka, która narzekała i twierdziła, że już ani kroku dalej nie pójdzie, bo nie ma siły.
Wrzuciłem jej wtedy śnieg za koszulę i ruszyła wściekła mścić się na mnie. To było w lipcu
dwadzieścia dwa lata temu. Było to w lipcu, a jednak w północnym stoku leżały wysoko w
górach płaty śniegu. To było to.
Hala rozciągająca się u podnóża naszej grani była na północy. Pobiegłem w jej kierunku
ryzykując, że spadnę na łeb w trzystumetrową przepaść, ale to było niczym w porównaniu ze
wschodzącym słońcem. Biegłem wzdłuż grani i oglądałem północny stok od strony hali. Za
kilkoma wystrzępionymi skałami, po przebiegnięciu siedemdziesięciu metrów, znalazłem w
niewielkiej niecce to, czego szukałem. Łatę śniegu w kształcie owalu, trzy na trzy metry, tak
przybrudzonego z wierzchu, że musiał tu leżeć co najmniej od kilku lat.
— Tutaj — zawołałem.
Bebek i Duncan podbiegli natychmiast, sypiąc spod nóg okruchami kamieni wprost w
przepaść. Przystanęli przy mnie.
— Pod śnieg. Tylko ostrożnie, nie zmarnujcie go.
Wyciągnęliśmy noże, a ja nawet saperkę, i zeszliśmy do niecki pieczołowicie omijając
łatę śniegu. Wbiłem nóż badając głębokość zmarzliny, było tego prawie pół metra, choć na
brzegu niecki na pewno dużo mniej. Było to wystarczająco dużo, aby przykryć nas leżących obok
siebie ciasno jak sardynki w puszce. Pocięliśmy śnieg na bryły i odłożyliśmy je ostrożnie na bok
uważając, aby żadna nie obsunęła się w dół. Dno niecki wyłożyliśmy pianką, pałatkami i folią, co
tam kto miał ze sobą. W najgłębsze miejsce zwaliliśmy sprzęt i plecaki, a broń i lornetkę każdy z

103
nas wsunął pod kurtkę munduru. Duncan i Bebek położyli się w niecce na brzuchach, tuż obok
siebie, a ja przykryłem ich bryłami zmarzniętego śniegu. Ponieważ mundury mieli przemoczone,
natychmiast zaczęli dygotać z zimna.
Bebek zaklął szpetnie po macedońsku. W tym przekleństwie nie obyło się bez boga i
waginy jego matki.
Resztę brył poukładałem wkoło pustego miejsca obok Duncana i ułożyłem się pomiędzy
nimi, najpierw na wznak. Przykryłem nogi śniegiem, zostawiając trochę miejsca na obrót, a
potem z reszty brył zbudowałem nad głową coś na kształt sklepienia prymitywnego igloo.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Teraz odwróciłem się ostrożnie na brzuch, uważając, abym nie
rozwalił naszej osłony, co groziło w każdej chwili, bo śnieg jeszcze nie zmarzł w jedną całość.
Udało mi się wykonać pełen obrót podpierając się ręką i korzystając z pomocy Duncana. Gdy już
leżałem na piersiach z zadartą twarzą szorującą niemal o chropowaty i ostry śnieg, najdelikatniej
jak można wyrżnąłem w nim nożem podłużną szczelinę na wysokości oczu. Zrobiłem to akurat w
odpowiedniej chwili, aby zobaczyć jak wstające słońce rzuca pierwszy blask na ciągnącą się w
dole halę i niemal zupełnie płasko kładzie się złotym cieniem na pokrywającej ją mgle. To było
piękne.
— Mam nadzieję, że z góry nie wyglądamy jak trzech facetów przyprószonych na plecach
śniegiem — wyraził Bebek ostrożnie swoją opinię.
— Obawiam się, że mimo całej partaniny, to może wyglądać jak nowo oddane eskimoskie
igloo. Nieco inspirowane przez Bauhaus, co Gelerth?
Nie miałem czasu zastanawiać się, jak wygląda nasza osłona z nieba, bowiem całą uwagę
skupiłem na rodzącym ponad górskimi szczytami dniu. Już od dawna nie miałem okazji oglądać
świtu. Prawie zapomniałem, jak wygląda dzienne światło. A teraz widziałem je w pełni
intensywności i barw. Było pełne przestrzeni i zapachu. Rozlewało się na wierzchołkach gór, a z
nich spływało po zboczach, aż sięgnęło dna hali. Wraz ze światłem ustępowała mgła i powietrze
stawało się jasne i przejrzyste, odkrywając przede mną orgię barw i szczegółów, których już nie
pamiętałem, a których dotykalność była tak bolesna, że czułem się jakbym ślepł i miał pożegnać
się z tym wszystkim raz na zawsze.
Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem sobie, że marzenie Bebeka o życiu na wsi w
południowej Francji i korzystaniu z dnia, jest czymś, dla czego warto żyć, walczyć, a nawet
umrzeć.

104
Bebek domyślił się, z jakiego powodu nie odpowiadam Duncanowi i po chwili, gdy dał
mi się już nasycić wyglądem świata, zapytał cicho:
— I jak jest?
— Po prostu pięknie — odpowiedziałem.
— Wytnę sobie też okienko — Bebek miał czasem pomysły jak dziecko.
— Nie — powstrzymał go Duncan. — Już jest dzień, a to wszystko w każdej chwili może
się zawalić — dobrze, że Duncan to powiedział, bo ja nie miałbym serca zabronić Bebekowi
oglądania świata.
— Gelerth opowie nam, co widzi.
Skupiłem się, aby jakoś to im przekazać.
— Niebo widać, na dwieście kilometrów. Jest różowe i nieco niebieskie. Suną po nim
białe obłoki, które jak ciekły tlen przelewają się przez zachodnie pasmo gór. Szczyty dookoła
odbijają światło słońca, a w dolinie przed nami leży tuman mgły, który faluje ciężko, tak jak
morze pokryte ropą naftową. Tylko, że to tutaj jest czyste i lekkie...
Duncan przerwał mi ten bez wątpienia oryginalny i fascynujący opis górskiej przyrody w
świetle poranka:
— To rzeczywiście piękne, Gelerth, ale czy widzisz na hali ruiny schroniska i jakieś ślady
obecności Wietcongu?
— Na hali nic nie widać. Pięćdziesiąt metrów nad nią wisi mgła. Musimy poczekać, aż się
rozwieje.
Bebek stęknął niezadowolony.
— Temperatura spadła mi do dwudziestu stopni, długo jeszcze do zmierzchu?
— Niedługo. Trzynaście godzin. Nigdy nie leżałeś pod śniegiem?
— Leżałem, ale nie cały dzień.
— Gdy zaczniemy parować, to zaraz zrobi się cieplej. To jest dokładnie jak igloo.
Mieszkałeś w igloo?
— Nie, kurwa. Mieszkałem w sześciopokojowej willi z tarasem i ogrodem.
— Śnieg nas izoluje, a nasze ciała rozgrzeją przestrzeń wewnątrz. Myślę, że wyciągniemy
tu jakieś dziesięć stopni.
— Kopyta wyciągniemy. Na zewnątrz jest piętnaście.
— Na zewnątrz jest słońce — wtrącił się Duncan. — Chcesz wyjść na słońce, Bebek?

105
Gdybyśmy mogli się ruszać, wstawać, chodzić, to pewnie teraz Bebek podszedłby do
Duncana i popatrzył mu w oczy. Ale my mogliśmy tylko leżeć obok siebie upakowani ciasno pod
przywalającym nas śniegiem.
— Powiedz mi, Duncan. Ty wierzysz w te historie o wszechobecnych Teutonach?
Duncan widocznie dał jakiś znak Bebekowi, bo Bebek chwili ciągnął dalej.
— To według ciebie, kim oni są, co? I jak to robią, że potrafią wypatrzyć oznaki życia i
skończyć z nimi w ciągu sekundy?
— Stary mi mówił, że kiedyś z daleka widział Teutona. — rozpoczął Duncan, ale
ponieważ słyszałem tę historię od niego, to teraz już jej nie słuchałem, tym bardziej, że na hali
zaczęła się rozwiewać i odsłaniać zarysy ruin schroniska.
— Na Syberii Stary szukał schronów przeciwjądrowych, to było ze dwa, trzy lata po
zakończeniu wojny i jeszcze mogli żyć jacyś ludzie. Nie znalazł schronu, ale kopalnię złota.
Zszedł do niej z ciekawości i rzeczywiście, było tam pełno czystego złota, a rudy przygotowanej
do przerobienia to było ponad sto ton, bardziej wysokiej jakości. Ale w zasadzie to nie było tam
nic cennego. Stary znalazł wreszcie skrzynkę dynamitu, którą zabrał ze sobą. Gdy opuszczał
kopalnię i był już prawie na powierzchni, to szyb zawalił się i Starego przygniotło. Nie mógł się
wydostać spod jakiejś belki i cały czas leżał w gruzach. Miał tyle szczęścia, że mógł poruszać
jedną ręką i zdołał się przykryć od góry kawałkiem blachy falistej. Przeleżał tak dwie doby, a
trzeciej wydawało mu się, że coś widzi na horyzoncie. Mógł sięgnąć po lornetkę, ale przy upadku
zepsuł mu się autofokus, a nie mógł tego naprawić. Mimo to spojrzał przez nią. Obraz był
oczywiście nieostry. To, co zobaczył, to był jeden człowiek, pieszo. Teuton.
— I to ma być całe świadectwo. Ranny facet widział z odległości pięciu kilometrów
nieostrą sylwetkę i to po dwóch dniach stresu, postu i pragnienia? — Bebek był rozczarowany i
nic dziwnego.
— Tak. Stary, to jedyny człowiek, który widział Teutona i żyje. Opisał go dosyć
dokładnie. Mają po trzy metry wzrostu...
— Dwa i pół maksymalnie, w większości po dwa — sprostowałem.
— Są wyjątkowo szczupli...
— Nie. Po prostu przy tym wzroście tacy się wydają. Są normalnie zbudowani. Mają
długie nogi i ręce, ale nie więcej niż każdy z nas. Może oprócz Iwana Groźnego.
— Noszą czarne kombinezony...

106
— Grafitowe szare, z czarnymi aplikacjami.
— Na twarzach mają hełmy, coś jak kaski motocyklowe...
— Nie. Te hełmy są podobne do hełmów pilot helikopterowych, a na twarzach mają
maski przeciwgazowe jakiejś nowej generacji. One przypominają maski bramkarzy hokejowych.
— Zarówno kombinezony, jak i maski oraz kaski są kuloodporne...
— Po prostu mają na sobie pancerze, naramienniki, nakolanniki, kamizelki odłamkowe...
Wszystko z jakichś niezwykle lekkich stopów, zapewne odpornych na dowolnie dużą siłę
uderzenia i na każdy rodzaj energii.
— Są przez to nietykalni.
— Nie wydaje mi się. Na łączeniach między pancerzem jest całkiem sporo miejsca i
można im odstrzelić stawy łokciowe, kolana i pachwiny. A między kołnierzami na szyi można im
wstrzelić pocisk w grdykę. Maski są podłączone są do noszonych na plecach aparatów
respiracyjnych przy pomocy giętkiego przewodu, biegnącego nad lewym ramieniem. Wydaje się
łatwy do odstrzelenia. Na przedramieniu lewej ręki mają pod klapą pulpit sterowniczy i ta klapa
też chyba nie wytrzyma pocisku karabinowego. Po prostu nie należy walić do nich bezmyślnie w
korpus, tylko dobrze mierzyć.
Zapadło milczenie. Duncan, leżący bliżej mnie, przyglądał mi się badawczo, a ściśnięty
za nim Bebek wbijał wzrok w tył duncanowej głowy, jakby miał nadzieję prześwietlić ją na
wylot, aby też przyjrzeć mi się uważnie.
— A ty skąd tyle wiesz? — zapytał Duncan ostrożnie.
Starałem się o zachowanie normalnego głosu.
— Bo przyglądam się im od kwadransa. Dobijają ludzi i Donalda Daca.
Ryzykując życie — swoje, ale także i moje, co było w zasadzie niedopuszczalne —
Duncan i Bebek wyciągnęli noże i zaczęli wycinać nimi otwory w ścianach naszego igloo. Na
wysokości swoich twarzy wycięli błyskawicznie podłużne szczeliny, a nasze igloo nie zawaliło
się głównie dzięki temu, że śnieg już zmarzł na nowo w jedną bryłę. Na pewno nie dzięki ich
ostrożności, bo żadnej ostrożności nie zachowali. Gdy tylko światło dzienne uderzyło w ich
twarze, tnąc je jasną smugą, przysunęli oczy do śnieżnej ściany i łapczywie wyjrzeli na zewnątrz.
I tak oto byliśmy jedynymi na całej kuli ziemskiej ludźmi, którzy oglądali Teutonów i
żyli. Na razie.

107
Próba uniesienia lornetek wydobytych spod kurtek skończyła się zawaleniem śnieżnego
dachu nad nami i powstaniem całkiem sporej szczeliny, przez którą z góry pięknie było widać
mundury mój i Duncana. Najszybciej jak mogłem, ale jednocześnie tak, aby nie spowodować
obsunięcia się śniegu do reszty, wygrzebałem spod siebie trochę zmarzliny i załatałem nią jako
tako tę dziurę.
Bebek i Duncan odetchnęli i pouczeni przykładem poruszali się już ostrożniej. Minutę
jeszcze trwało, zanim wszyscy trzej przylgnęliśmy do naszych lornetek.
Teutonowie poruszali się w resztkach mgły jak tandetny balet nowoczesny w modnej
niegdyś scenografii telewizyjnej: białe tło i suchy lód. Snuli się do tego z iście taneczną gracją.
Wyglądali mniej więcej tak, jak ich opisałem: rośli, znakomicie umięśnieni i smukli.
Kombinezony i pancerze maskowały szczegóły ich anatomii, ale nie mogły przesłonić
nadnaturalnego wzrostu i idealnych proporcji. Obwieszeni byli mnóstwem plastykowych
pojemników, przynajmniej wyglądających na plastykowe, ale broni siadali tylko po jednej sztuce
na osobę. Były to jednolicie czarne, rozbudowane wzwyż i na boki licznymi perwersyjnymi
urządzeniami karabiny maszynowe nieznanej mi konstrukcji. Ich system ładowania był bardziej
skomplikowany niż obrabiarka cyfrowa, a system celowniczy sprawiał wrażenie przesadnie
zabudowanej ławy optycznej. Do uprzęży mundurów mieli doczepione różne przedmioty, w
których, jak mi się wydawało, rozpoznaję: ładownicę, manierkę, licznik Geigera, suszarkę do
włosów, latarkę, lunetę, noktowizor, hawańskie cygara, kawałek odkurzacza i kawałek
wielozadaniowego miksera kuchennego.
— Co to jest, do kurwy nędzy? — szepnął Bebek.
— Nie wiem, ale miałeś rację. To jacyś pieprzeni mutanci.
— O czym wy mówicie. Po prostu solidnie wybrani żołnierze. Chłop w chłopa po dwa
metry — Duncan zachował trzeźwy sceptycyzm w stosunku do wszystkich niestandardowych
rozwiązań.
— Człowieku, o czym ty mówisz. Są sztucznie hodowani i specjalnie zbrojeni. Nie wiem,
kto ich zaopatruje, mają giwery, o których przez te dwadzieścia lat nie słyszałem nawet plotek.
To jakaś specjalna banda przygotowana na przeżycie takiego kataklizmu, jaki się nam przytrafił.
Nie zebrali się przypadkiem. Są z jednej paczki.
Teutonów było siedmiu. Czterech dużych, ponad dwu-i-półnetrowych, a trzech
mniejszych, tak mniej więcej po dwa metry. Kręcili się między siedzącymi na ziemi żołnierzami i

108
Wietnamczykami. Ci mieli ręce w górze i dłonie płasko złożone na czubkach głów. Wszyscy byli
rozbrojeni i patrzyli z przerażeniem na pilnujących ich Teutonów. Poznałem Donalda Daca i
Robina, i jeszcze paru innych, z którymi nieraz się zetknąłem i których nawet lubiłem. Byli to
wszystko nieustraszeni Żołnierze Okrągłego Stołu, wsławieni licznymi krwawymi walkami i
okrucieństwami w ciągu ostatnich lat. Teraz siedzieli przerażeni: bladzi, z mokrymi ze strachu
spodniami. Z trudem utrzymywali na głowach dygoczące ręce. Każdy z nich wyglądał tak, jakby
chciał się rzucić do nóg przechodzącego Teutona i błagać go szlochając o litość.
Teutonowie nawet nie odwracali w ich kierunku masek. Zamiast oczu lśniły w nich
ciemnopurpurowe, niemal czarne, okulary. Wietnamczycy, których twarze na ogół nie wyrażały
nic, teraz wyglądali żałośnie, jak śmiertelnie przerażone dzieci. W porównaniu z Teutonami,
których maski nie wyrażały nic, byli nimi.
— Kim oni są, do diabła? — spytałem, ale nie oczekiwałem, że Duncan albo Bebek
odpowiedzą mi coś mądrego. Nie mieli nawet na to czasu. Na hali w dole nastąpiło poruszenie i
wszyscy odwrócili się, aby zobaczyć wyłażącą z ruin schroniska czwórkę ludzi. Dwóch było
Teutonami z tych niższych po dwa metry, trzeci był wietnamskim jeńcem, a czwartą była Ona.
— Chyba nic jej nie jest — powiedział Bebek.
Przyjrzał się Onej. Ciągle miała na sobie nasz mundur, zdobyła nawet jakieś za duże
wojskowe buty. Była przerażona i kompletnie zagubiona. Zbyt wiele się z nią działo od narodzin
i już nie potrafiła doznawać emocji odpowiednich do danej sytuacji. Usiadła wraz z
wietnamskimi jeńcami i położyła grzecznie ręce na głowę, ale prowadzący ją dwaj niżsi
Teutonowie podnieśli ją lekko za ramiona i odciągnęli na bok. Reszta ich ustawiła się po prawej
stronie siedzącej gromady jeńców i odwróciła się do niej twarzami, to jest maskami.
Mimo znacznej odległości zauważyłem, jak Teutonowie odbezpieczyli swoje giwery,
wykonując przy pistoletowym uchwycie jeden mały ruch kciukiem. Był to gest taki, jakby
krzesali ognia z gazowej zapalniczki. W tym samym czasie ich wskazujące palce, osłonięte tak
jak i cała dłoń wymyślnymi skórzanymi rękawicami, pełnymi zawiasów, przegubów, wiązań i
pętli, spoczęły na spustach w kształcie pierścieni. Wszyscy odwrócili giwery w stronę siedzących
— ciągle trzymając broń na pasach na wysokości bioder. Stali o pięć metrów przed jeńcami i nie
mogli spudłować.
Donald Dac, Robin, wszyscy żołnierze i Wietnamczycy prawie trzydzieści osób, patrzyli
w twarze swoich oprawców, ale w odlanych z jakiegoś zimnego stopu maskach zobaczyli tylko

109
wpatrzone w siebie ciemnopurpurowe szkła. Wszyscy jeńcy byli tak przerażeni, że nawet nie
próbowali zareagować w jakikolwiek sposób. Po prostu patrzyli śmierci w oblicze, tak jakby
robili to spadając w przepaść. Nie było odwrotu i nie było ratunku. Siła naprzeciw nich wydawała
im się tak wielka, jak wola Nieba i poddali jej i tak, jak wyrokowi Boskiemu. Znałem ich: byli
twardzi i bez wątpienia walczyliby z kohortą Wietnamczyków, nawet gdyby mieli jedynie kije i
kamienie, ale o pokonaniu Teutonów, nawet o wymknięciu się im, nie pomyśleli. Nie było takiej
możliwości. Czasami po prostu wiadomo, że czegoś się nie da zrobić — podnieść góry, przewróć
drapacz chmur albo wzbudzić miłość w kochanej dziwce. Zrozumieli, że z Teutonami nie można
się mierzyć i zgodzili się zapłacić rachunek. Rachunek ten był wysoki. Życie wszystkich.
Napięcie między katami a ofiarami było tak wielkie, że byliśmy przygotowani na wszystko, z
wyjątkiem tego, co się stało.
Teutonowie nacisnęli spusty i ich karabiny eksplodowały suchym elektrycznym
trzaskiem, dziesięć razy cichszym od wystrzału małokalibrowego pistoletu. Z grubych luf,
upstrzonych mnóstwem pierścieni i najprawdopodobniej powietrznych chłodnic, wybłysnęły
oślepiająco białe, świetlne linie — tak mniej więcej na metr długie i idealnie prosto walnęły w
piersi jeńców, skracając się gwałtownie aż do zniknięcia. Wszystko to trwało mniej niż jedna
szesnasta sekundy i niektórych strzałów w ogóle nie dostrzegłem, bo musiałem zmrużyć powieki.
Człowiek trafiony piorunem najpierw wyginał się w kompletnie nieprzewidzianych kierunkach
tak, że pękały kości, a potem eksplodował na miliony maluteńkich kawałeczków, które jakaś
niewidzialna trąba powietrzna porywała po linii strzału i rozpraszała o dobre trzydzieści metrów
od strzelającego — więc nawet krew i tkanka nie pobrudziły oprawcom mundurków.
Przerażona Ona odwróciła oczy.
I ja odwróciłem oczy.
Patrzyłem w śnieg, dopóki rozległy się suche elektryczne wyładowania. Potem zapadła
cisza. W tej ciszy usłyszałem szept Duncana:
— Został tylko Donald Dac.
Znów wyjrzałem na zewnątrz przez lornetkę. Czerwona mgła wolno opadała na łąkę, a
hala pod tą mgłą, na obszarze równym boisku baseballowemu, wyglądała jak po czerwonym
deszczu.
Samotny Donald Dac łkał, klęcząc z głową opartą o ziemię przed niewzruszonym
plutonem egzekucyjnym.

110
Ona leżała z tyłu, pomiędzy dwoma mniejszymi Teutonami. Najwidoczniej straciła
przytomność.
Donald Dac łkał, a nam wydawało się, że nawet tu słyszymy jego łkanie. Najwyższy z
Teutonów podszedł do klęczącego i stanął nad nim, jak nad wijącym się u stóp robakiem.
Najprawdopodobniej zapytał o coś Donalda Daca raz i drugi, a nie otrzymawszy zadowalającej
odpowiedzi, przytknął mu karabin do pochylonego karku i nacisnął spust. Obłok tkanki, który
kiedyś był Donaldem Dacem, odbił się od ziemi i obryzgał całego Teutona od stóp po głowę.
Oprawca ruchem ręki starł miazgę z okularów w masce i odszedł, podczas gdy drobinki Donalda
Daca wolno opadały na ziemię.
Ośmiu pozostałych Teutonów odeszło także, przy czym dwóch ostatnich wlokło między
sobą nieprzytomną Onę. Nie ciążyła im zbytnio, bo nieśli ją z taką swobodą, jakby była pusta.
Tymczasem, to my byliśmy puści. Ja czułem się tak na pewno.
Teutonowie przeszli przez halę gęsiego i zniknęli w ciemnym lesie, którego drugi kraniec
niknął gdzieś wysoko w górach. Na hali pozostała tylko czerwona, ogromna plama.
— Szaleństwo — powiedział Duncan.
— Szaleństwo — zgodził się z nim Bebek.
Milczałem. Długo musiałem myśleć, zanim odnalazłem w sobie coś, o co mógłbym się
zahaczyć.
— Co to było?
— Laser. Bo co innego? Jedyne, z czym mi się kojarzy, to laser. Tak, jakby potworną
ilość energii wstrzykiwali jednocześnie we wszystkie komórki ciała. Tak, jakby pękały wszystkie
wiązania na poziomie tkanki. Szaleństwo.
— Nigdy o tym nie słyszałem przed wojną. Myślisz, że Teutonowie, czy kim oni tam są,
gdzieś na świecie rozwijają ciągle cywilizację? Dokonują postępu technicznego, rozmnażają się i
normalnie żyją?
— Musi tak być. Nic z ich technologii nie istniało przed wojną. Wiedzielibyśmy. Ktoś z
nas. Choćby Puk Puk. Przed wojną był optoelektronikiem w instytucie doświadczalnym NASA.
On by wiedział. Budował lasery, ale wielkości działa, a nie takiej giwery. Musieli to wymyślić
ostatnio. Gdzieś na Antarktydzie albo w Pirenejach. Nie wiem. Gdzieś mają swoje miasto i
dobrze się tam rozwijają. Żyją normalnie.
Bebek milcząco przysłuchiwał się naszej rozmowie. Teraz się włączył.

111
— Po co to robią? Po co z nami walczą?
— Nie wiem — szczerze przyznał Duncan.
— Warto się dowiedzieć, nie? — zaproponowałem.
— Jak? — spytał Duncan.
— Pójdziemy za nimi.
— W dzień?
— Nie. Poczekamy do zmroku i pójdziemy za nimi. Nasze zadanie już wykonaliśmy.
Donald Dac i wszyscy renegaci nie żyją. Teraz pójdziemy podziękować tym, którzy nas
wyręczyli.
Chyba nie zabrzmiało to dobrze, bo Duncan zadrwił:
— Chcesz się mścić.
— Nie. Chcę ich pokonać lub zawrzeć z nimi rozejm. Chcę żyć w świetle dnia. Tak, jak
oni.
— Gelerth, to szaleństwo. Skąd wiesz, czym dysponują oprócz tych cholernych laserów?
Widziałeś te wszystkie gadżety na ich uprzęży? Myślisz, że to zabawki? Oni są jak maszyny do
wyszukiwania i niszczenia. Być może mają detektory dźwięku albo widzą w podczerwieni przez
te kurewskie okulary. Zdmuchną cię, zanim się do nich zbliżysz.
— Widzieliśmy ich, a oni nas nie. Każdemu z nich mogłem z tej odległości wpakować
kulę z mausera w grdykę. Trzeba sprawdzić, czy to przeżyją.
— To samobójstwo, Gelerth. Rozejm jest już zawarty, pozwalają nam żyć w Zamku i w
nocy. Do nich należy reszta świata i dzień. Dzięki temu rozejmowi żyjemy. Jak myślisz, ile czasu
by potrzebowali, aby rozpirzyć Zamek?
—To trzeba zmienić warunki rozejmu.
— A jak chcesz ich do tego zmusić?
— Znajdę ich słaby punkt i dostawię do niego lufę magnum, a potem się zobaczy.
Duncan nie miał wątpliwości, że zwariowałem. Może tak rzeczywiście było. Po tym, co
zobaczyłem, przekroczyłem już granicę, którą wiele lat temu sobie wytyczyłem i — kierując się
rozwagą, cynizmem, bezwzględnością, egoizmem i wolą przetrwania.
Przyszedł czas, aby tę granicę zburzyć i jeśli to było szaleństwo, to byłem szalony.
— Na mnie nie licz — powiedział Duncan. — Wracam do Zamku.

112
Odwróciłem się do niego i popatrzyłem w jego zimne oczy, przecięte zimną smugą
światła wdzierającego się przez lodową szczelinę.
— Dobrze.
— Ja pójdę z tobą — dobiegł mnie zza Duncana głos Bebeka. — Muszę ją odzyskać.
— Nie mamy szans jej odzyskać.
— Tym bardziej mam powód, aby pozabijać tych skurwysynów.
— O.K., Bebek. Pójdziemy razem.
— Szaleństwo — powtórzył tylko Duncan i wyjrzał przez swój otwór na piękny, ogromny
świat.

113
Sekwencja ósma

GWAŁT

Gdy tylko zapadł zmierzch, wydostaliśmy się spod śniegu. Byłem mokry i zziębnięty. Nie
wydaje mi się, aby ciało można było jeszcze bardziej wystudzić.
Bez niezbędnych słów, ustalając jedynie szczegóły, rozstaliśmy się z Duncanem. Duncan
rozpoczął mozolne spuszczanie się po stromej ścianie, a ja i Bebek niemal zbiegliśmy w dół
pomocnego stoku, na halę. Po zmroku, dzięki zniknięciu kolorów, nie musieliśmy rozróżniać czy
idziemy po trawie zielonej, czy krwistoczerwonej. Nie wiem dlaczego, ale jakoś wzdragałem się
na myśl, że mógłbym stąpać po szczątkach towarzyszy, nawet jeśli te szczątki były wielkości
płatków śniegu, a towarzysze w końcu okazali się zdrajcami. Teutonowie wyruszyli tuż po świcie
i mieliśmy do nich pół dnia straty. Próbowaliśmy to nadrobić niemal biegnąc przez gładką, coraz
bardziej stromo wznoszącą się halę.
— Jak ich odnajdziemy? — zapytał mnie Bebek, gdy już zbliżaliśmy się do lasu i trzeba
było zwolnić.
— Znam tę okolicę. Albo poszli do przełęczy i stamtąd do sąsiedniej doliny na zachód,
albo poszli granią co raz bardziej na wschód w wysokie partie. Na przełęczy postaramy się
zgadnąć, który kierunek wybrali. A jak nie, to się rozdzielimy.
Droga przez las pięła się ciągle pod górę w kierunku przełęczy. Była to wąska ścieżka
wyłożona przed laty płaskimi kamieniami, po których teraz w większości spływały niewielkie
strumienie wody. Kamienie były ułożone jak stopnie i cały czas forsowaliśmy niekończące się
schody.
Las po obu stronach zarastał ścieżkę z biegiem lat coraz bardziej i nieraz musieliśmy
przedzierać się pod gałęziami niemal na kolanach. Wczorajsza całonocna wspinaczka,
konieczność leżenia pod śniegiem przez cały dzień, a pewnie i wrażenia, jakie przyniósł poranek,
dawały o sobie znać powodując ogromne zmęczenie. Mimo to szliśmy uparcie z Bebekiem pod
górę wiele godzin, aż las się skończył i wyszliśmy na odsłonięte nagie skały, powyżej których o
czterysta metrów była przełęcz. Ścieżka jeszcze przez chwilę biegła przez gęste krzewy
kosodrzewiny, które zszarpywały nam broń i sprzęt z ramion, a potem były już kamienie
piętrzące się wysoko w niebo.

114
Przystanęliśmy na chwilę, aby coś zjeść. Zimne mięso popijaliśmy wodą, którą
czerpaliśmy ze strumienia skapującego ze skały jak z kranu — podstawiając złączone dłonie i
chłepcząc łapczywie.
— Gelerth, po co oni ją zabrali?
— Widocznie miałeś rację. Ona ma piętnaście lat. Jeżeli celem Teutonów jest
eksterminacja nas wszystkich, przypadek wymaga wyjaśnienia. Stanowi niebezpieczeństwo, że
ludzie znów się rozmnożą, jak przed tym. Tak myślę.
— Może zabrali ją, aby sami mogli się rozmnażać?
— Może, ale nie sądzę. Gdy na nich patrzyłem, nosiłem wrażenie, że mają po
dwadzieścia lat. Myślę, że oni mogą się rozmnażać... Chyba, że jest akurat odwrotnie, są ostatnią
partią przedwojennego chowu i po nich nie już nikogo. Wtedy bardzo możliwe, że porwali ją dla
reprodukcji.
Bebek popatrzył na mnie z wyrzutem.
— No, bardzo ci dziękuję. Dodajesz mi otuchy, jak tylko potrafisz.
— Wolisz, żeby przeżyła, czy żeby nie tknął ją więcej żaden facet tylko dlatego, że się w
niej zakochałeś?
— O czym ty mówisz, do jasnej cholery?
— Zakochałeś się w niej — tryumfowałem.
— Oszalałeś? W tym oskubanym kurczaku? I co to w ogóle za pomysł? Co ty masz za
słownictwo? — Bebek znakomicie odgrywał oburzonego. Od oburzenia przeszedł do kpin: —
„Zakochałeś się.” Dobre sobie. Ty myślisz, że gdzie my żyjemy? Widziałeś kiedyś coś takiego,
jak miłość? Nie mówię, że teraz, ale nawet przed wojną. Jeśli myślisz, że coś takiego istniało, to
popatrz sobie na świat dookoła. Myślisz, że to byłoby możliwe, gdyby choć trochę, o, tyle —
pokazał na palcu, jak mało — było miłości na świecie? Duncan ma rację, ty musisz być szalony.
Jesteś pieprzniętym romantykiem. Czy nic cię nie nauczyło jeszcze rozumu? Władza, bogactwo i
seks rządzą, rządziły i już całe szczęście nie będą rządzić, bo wszyscy zdechniemy. Zawsze tak
było. Humanista mi się znalazł. „Zakochałeś się”, mówi. Ona jest szansą na przedłużenie
gatunku, a jakiś pieprzony animalny instynkt każe mi ten gatunek zachować mimo, że naprawdę
nie widzę żadnej logicznej i praktycznej przyczyny, dla której miałbym to zrobić. Niech
zdychają. Jeśli kierowałbym się tylko rozumem, to niech zdychają. My i oni. Teutonowie, cywile,
wszyscy. Nikt nie zasługuje to, żeby przeżyć. Ale... — Bebek rozpędził się już tak rdzo, że

115
hamowanie zajęło mu dłuższą chwilę. Popatrzył mnie baranim wzrokiem: — O czym to ja
mówiłem?
Nie odpowiedziałem. Może sam nie wiedziałem do końca, o czym on mówił. Ale
wiedziałem, o czym chciał powiedzieć. Nareszcie zbliżyliśmy się do tej kwestii tak, że można
było tego dotknąć.
— Wiesz, dlaczego tak z nami jest? — spytałem. — Wiesz, dlaczego wołamy, żeby
wszyscy zdychali i godzimy się sami zdychać?
Bebek wiedział, ale pewnie chciał, żebym to powiedział głośno. Jeśli nawet tego nie
chciał, to ja czułem, że wreszcie muszę to powiedzieć. I powiedziałem.
— Bo nie ma dzieci, Bebek. Od piętnastu lat nie widziałem małego dziecka. Od piętnastu
lat nie słyszałem dziecinnego głosu i płaczu. A i przez pierwsze pięć lat też nie było zbyt wiele
dzieciaków. Jesteśmy jak skorupy, Bebek. Twardzi i puści. Nic nas nie wypełnia. Nie ma miłości,
troski, opieki, czułości. Jest tylko złość, że tego nie ma. I gwałt. Za dwadzieścia lat najmłodszy
człowiek na Ziemi będzie miał około pięćdziesiątki. Wyobrażasz to sobie? Wyobrażasz sobie ten
pieprzony dom sklerotycznych starców i psychopatycznych morderców?
Bebek wyobrażał sobie. Nie znaczyło to, że chcielibyśmy w tej chwili zostać
szczęśliwymi ojcami i zająć się chowaniem synów. Znaczyło to tylko tyle, że dzieci gdzieś koło
nas były częścią naszej ludzkiej natury. Albo duszy, jak kto woli. I tę część nam zrabowano.
— Na całe szczęście nie mamy szans tego dożyć — ucieszył się Bebek.
— I całe szczęście — powtórzyłem.
Zebraliśmy resztki śniadania, napiliśmy się po łyku wody i ruszyliśmy w stronę przełęczy.
Droga stawała się coraz bardziej stroma. Każdy kolejny stopień był wyższy od poprzedniego i za
każdym razem musieliśmy dźwigać nasze ciała i sprzęt na coraz większą wysokość. Zaczęliśmy
sobie pomagać rękoma i wkrótce prawie się wspinaliśmy. Nie była to tak mordercza wspinaczka
jak poprzedniej nocy, ale wystarczająco męcząca, aby wyciągnąć z nas resztki i odporności.
Na szczęście kilkadziesiąt metrów przed przełęczą ściana opadała i do samej przełęczy
podeszliśmy już względnie łatwym terenem.
Na przełęczy smagnął nas wiatr, dmący tutaj między dolinami. Był tak silny, że
osłabionych niemal zwalił nas z nóg, a w uszach brzmiał z siłą startującego odrzutowca.
Pochyleni pod niemożliwym kątem przeszliśmy przełęcz i przypadliśmy za jakąś skałą dającą
nam dobrą osłonę. Wiatr ucichł nagle, jakby ktoś go wyłączył. Ulga była tak wielka, że na chwilę

116
jeszcze wystawiłem głowę, aby poczuć i usłyszeć pęd powietrza, a potem powtórnie się ukryć i ta
moja dziecinna zachcianka uratowała nam życie.
Od strony zachodniej doliny na przełęcz wspinali się dwaj Teutonowie. Jeden duży, a
drugi niniejszy — dwumetrowy. Na ramionach mieli zwieszone swoje śmiercionośne lasery i
sunęli prosto w naszym kierunku. Schowałem się szybko z nadzieją, że mnie nie zauważyli. Z
powodu huczącego wiatru nie sądziłem też, aby mogli mnie usłyszeć. Oparłem się płasko o skałę
obok odzyskującego oddech i siły Bebeka.
— Zdycham — powiedział Bebek, najwidoczniej mając ochotę na jakąś dowcipną
rozmowę. Przykro mi było, że będę musiał go wyrwać z tego beztroskiego nastroju. — Nie
wiem, jak dam sobie radę z zejściem — popatrzył na mnie obawiając się, że posądzę go o coś
złego. — Wcale nie rozdzielam zadań. Tak jakoś palnąłem. Mogę iść na grań. Wszystko mi
jedno.
— Nie pójdziesz ani na grań, ani w dolinę. Nie ma sensu po omacku szukać Teutonów.
Trzeba złapać języka j i wyciągnąć z niego, gdzie jest ich baza i dokąd zabrali Oną.
— A skąd weźmiesz tego języka, hę?
— Może sami nas znajdą — uśmiechnąłem się zdejmując z pleców mausera 7,6 mm z
optycznym celownikiem i magazynkiem mieszczącym pięć naboi. Miałem pociski o
zwiększonym ładunku i stalowym płaszczu. Bebek powoli, najostrożniej jak potrafił, wyjrzał
ponad skałą i schował się natychmiast — jak na przyspieszonym filmie.
— O kurwa. Załatwią nas. Co chcesz zrobić?
— Między ochraniaczem na szczęce a kołnierzem na szyi w czasie wspinaczki powstaje
szczelina przy każdym kroku. Temu większemu wpakuję tam kulę i zobaczymy, co się wydarzy.
Może to go zabije, a wtedy tego młodszego weźmiemy żywcem.
— A jak nie trafisz?
— Zawsze trafiam.
— A jak go to nie zabije?
— To też nie musimy się martwić, bo nas rozpylą po tej przełęczy w ciągu sekundy.
— Mogą cię zauważyć, jak będziesz mierzył.
— Nie sądzę. Nie będę tego robił aż tak długo.
Bebek patrzył na mnie z niedowierzaniem. Oplotłem taśmę mausera na lewym
przedramieniu i chwyciłem mocno broń za osłonę łożyska lufy. Drugą dłonią chwyciłem

117
wymodelowaną w tym miejscu kolbę i oparłem palec na spuście. Ciągle oparty plecami o skałę
odetchnąłem kilka razy głęboko, a potem uśmiechnąłem się do Bebeka i wstałem gwałtownie,
jednocześnie obracając się o sto osiemdziesiąt stop i podnosząc broń do oka. W lupie
noktowizora zobaczyłem maskę większego Teutona. Opuściłem broń o milimetr, aby przerywane
nitki celownika wypadły na ciemnej szczelinie tuż pod szczęką maski i ponad górną krawędzią
owalnego kołnierza, którym wykończony był napierśnik. Pociągną za spust. Huknął strzał, a
zaraz po nim, jeszcze zanim zdążyłem odjąć oko od celownika, polaną wstrząsnął wybuch. To
Teuton zamienił się w słup ognia i dymu. Siła wybuchu była tak wielka, że jego partner został
odrzucony o dobre pięć metrów, gdzie runął łbem na skałę, osunął się po niej i znieruchomiał z
szeroko rozrzuconymi ramionami — z dala od upuszczonego lasera. Mechanicznie, niczym ramię
dźwigu, przeniosłem karabin na zemdlonego i z braku lepszego celu wymierzyłem broń w pulpit
sterowniczy Teutona. Była to płaska, wymodelowana do przedramienia i wszyta w rękaw
skrzyneczka, z tego samego grafitowego stopu co pancerz. Mrugała do mnie mnóstwem
kolorowych diod w czterech kolorach: czerwonym, zielonym, niebieskim i żółtym. Były ułożone
w wielu rzędach i kombinacjach, a każdy rząd zapalał się i przygasał w innym, obcym mi rytmie.
Ty w jednym rzędzie czerwone światełka najpierw rozjarzały się wszystkie, a potem stopniowo
gasły w rytmie uderzeń serca. Oparłem na nich nitki celownika.
Bebek wyjrzał zza skały z kałasznikowem gotowym do otwarcia ognia ciągłego. Patrzył,
jak szczątki większego Teutona dopalają się z trzaskiem niczym magnezja.
— Z czego go załatwiłeś? Z pancerfausta?
— Strzelałem normalną kulą ze stalowym płaszczem. Zazwyczaj robiła okrągły otworek
wielkości ołówka.
— Ten ołówek trzeba by wystrugać z sekwoi. Czy ten gość niósł ze sobą drzewko
noworoczne?
To dopalające się, to na nowo wybuchające szczątki rzeczywiście przypominały
przedwojenne sztuczne ognie choinkowe.
— Nic nie rozumiem. Strzeliłem mu w szyję. Musiał mieć na karku jakiś cholerny
materiał wybuchowy. Ale kto nosi samter na karku?
— Mówiłeś, że według Starego oni wybuchają jak ich trafić. Widocznie to prawda. Co z
tym drugim?
— Rzuciło nim o skałę i chyba zemdlał. Co robimy?

118
— Trzymaj go na muszce. Podejdziemy bliżej i rozbroimy jak bombę.
— Rozbrajałeś kiedyś bomby?
— Od dziecka — uśmiechnął się Bebek i wyszliśmy zza skały.
Wiatr ciągle był bardzo silny, ale musieliśmy go pokonać, przy czym ja musiałem to
zrobić z bronią dostawioną do oka. Po drodze o mało się cztery razy nie wywróciłem, ale cel
wypuściłem tylko na ułamek sekundy.
Poczułem na ramieniu dłoń Bebeka.
— Zostań tu. Nie ma sensu, żebyś był w pobliżu, gdybym coś pomylił.
— O.K. Jak się ten bydlak poruszy, to rzucaj się w dół tu, a ja strzelam. Przy pierwszym
jego ruchu. Nie czekaj na nic, tylko dawaj długą — wrzeszczałem Bebekowi do ucha, aby
przekrzyczeć wiatr.
— Co dawać? — Bebek czasami był beznadziejny.
— Idź już.
— Zdawało mi się, że masz dla mnie jakąś cenną radę?
— Idź do cholery — czasami natomiast po prostu nie mogłem go znieść.
Bebek podszedł do Teutona leżącego pod skałą i po pierwsze obejrzał nie dotykając jego
laser, a po drugi odpiął taśmę z jednej strony, wyciągnął ją spod ciała Teutona i odrzucił broń
daleko za siebie, mniej więcej w moim kierunku.
Następnie Bebek zapalił latarkę i wetknął ją za siatką hełmu tuż nad czołem tak, że
wyglądał teraz jak cholerny chirurg. Obejrzał sobie dokładnie całego Teutona z przodu, a potem
odwrócił go na brzuch i obejrzał tornister, jaki miał na plecach.
— O.K. Wszystko musi być w tym cholernym pledaku — wrzasnął do mnie.
Opuściłem mausera, bo i tak nie miałem w co mierzyć. Zawiesiłem giwerę z powrotem na
plecach i podszedłem do Bebeka zabierając po drodze laser. Był niespodziewanie ciężki i
masywny. Kruche, wydawałoby się, części ławy celowniczej były mocno osadzone i ani drgnęły.
Laser i dziwny spust w kształcie pierścienia przy pistoletowym uchwycie, magazynek niewiele
większy od tego uchwytu i metalową kolbę wsuwaną w specjalne rowki po stronach lufy — i to
było wszystko, co poznałem z normalnej, znanej mi broni. Poza tym, osmolony wylot lufy
zasłonięty był drobną siatką jak mikrofon i pewne było, że nic materialnego nie mogło z niej
wylatywać. Nie znałem się na laserach, ale to nie przypominało lasera. Na magazynku świecił się
elektroniczny licznik na ciekłych kryształach, który pokazywał jakiś skomplikowany znak: albo

119
pochodzący z innego alfabetu, albo licznik był zepsuty i wyświetlał tylko część cyfry 96.
Chwyciłem broń, jakby była moja i wsunąłem palec w oczko spustu. Kciukiem przesunąłem
bezpiecznik przy pistoletowym uchwycie i podniosłem broń do oka. Zajrzałem w lupę celownika,
ale była ciemna. Mniej więcej na oko wymierzyłem w pobliską skałę, stojącą o sto metrów w
dole zbocza i pociągnąłem za spust. Chodził miękko, jakby był hydraulicznie wspomagany. Za to
broń kopnęła mocniej niż cekaem, w związku z czym sfuszerowałem strzał i wpakowałem
świetlistą strzałę w skałę obok mojego celu, dużo większą. Karabin trzasnął sucho, tak jak to
słyszałem na polanie. Natomiast skała ugodzona świetlnym odcinkiem, który pomknął jak
przesuwana z prędkością światła jarzeniówka, rozpękła się z hukiem bliskim trzęsieniu ziemi na
milion większych i mniejszych kawałków, które posypały się w dół zbocza zmiatane jakąś
niewidzialną trąbą powietrzną przesuwającą się błyskawicznie wzdłuż linii strzału w dal.
Skała przestała istnieć. W grzebieniastej grani pojawiła się szczerba wielkości bramy.
— Dobry Boże — powiedziałem przerażony, zabezpieczyłem broń kciukiem i
popatrzyłem na nią z nabożnym lękiem. — Co to jest?
— Wygląda na Superfortecę B52 — powiedział Bebek i też nie był specjalnie pewny
tego, co mówi.
Obejrzałem licznik na magazynku. Ciekłe kryształy pokazywały niemal identyczny
znaczek jak poprzednio, ale zdawało mi się, że jednak nieco różny.
— Bebek, nic nie rozumiem. Ale wdepnęliśmy w głębokie gówno.
— Zajmijmy się tym tutaj. Może on nam coś wyjaśni.
Ponieważ nie miałem nic lepszego do zaproponowania, Bebek wrócił do swojej roboty, a
ja mu się przyglądałem. Tylko od czasu do czasu zerkałem na teutońską giwerę, aby upewnić się,
czy aby za chwilę nie wybuchnie mi w ręku zmieniając mnie w drobniuteńki, czerwony deszcz.
Bebek po półgodzinnych oględzinach ciągle nieprzytomnego wstał zrezygnowany.
Teuton nadal leżał nietknięty.
— Cały jest opleciony instalacją, która wygląda na elektryczną. Nie dam rady tego
rozbroić na poczekaniu.
Trzeba go przenieść gdzieś w bezpieczne miejsce. Rozbrajanie tej bomby może mi zająć
kilka godzin.

120
— Za chwilę powinien odzyskać przytomność — wyraziłem swoje wątpliwości,
zastanawiając się przy okazji, co Bebek miał na myśli mówiąc o instalacji, „która wygląda na
elektryczną”.
Wtedy przyłożymy mu ponownie w łeb. Albo to wytrzyma, albo wybuchnie ze złości jak
jego kumpel.
— Nie jestem tylko pewny, czy my ten wybuch złości przetrzymamy.
Nie musieliśmy na nowo ogłuszać Teutona. Nie odzyskał przytomności. Całkowicie zdani
na siebie, musieliśmy przenieść go do najbliższej groty lub jaskini. Udało nam się znaleźć taką o
godzinę drogi od przełęczy, po „naszej stronie” stoku. Wydawało mi się, że wcześniej, gdy
szliśmy pod górę, coś takiego widziałem o sto metrów od skalnych stopni, po których się
wspinaliśmy i nie omyliłem się. Właściwie nie była to ani grota, ani jaskinia, tylko niskie
wgłębienie w skale, wielkości mniej więcej garażu, ale na bardzo niski kabriolet. Było wilgotne i
zimne, ale doskonale chroniło nas przed widokiem z góry.
Na nieco spadzistym dnie groty ułożyliśmy Teutona i Bebek skuł go swoimi kajdankami,
a ja po chwili wahania, czując na sobie kpiące spojrzenie Bebeka, dopiąłem swoje. Z wielką ulgą
zrzuciliśmy z obolałych ramion nasz sprzęt i broń, przy czym tę ostatnią złożyliśmy w
odleglejszym kącie groty, aby Teuton, gdy się ocknie, miał żadnych szans dotarcia do niej, chyba
że po naszych trupach. Rozpaliłem małe ognisko i zaraz usiadłem przy Bebeku, który na nowo
zabrał się do oględzin Teutona.
Najpierw zmierzył go zwijaną metalową miarką i okazało się, że po odjęciu czterech
centymetrów na wysokie bieżnikowane podeszwy butów, Teuton ma równo 190 centymetrów
wzrostu.
— Lekki, jak na taki wzrost.
— Daj spokój — skrzywiłem się rozcierając zdrętwiałe ramiona. — Ledwo go tu
donieśliśmy.
— Jego ekwipunek waży ze trzydzieści kilo, a to by znaczyło, że on około
sześćdziesięciu.
Obawiałem się, że Bebek ma rację.
— Może ten mutant im się nie udał. Może to jakiś wybrakowany egzemplarz.
— Komu: „im"?

121
Nie odpowiedziałem. Obejrzeliśmy najpierw ubranie Teutona. Nic z elementów jego
pancerzy, obuwia, hełmu, rękawic i całego majdanu, jaki nosił na plecach, nie było wykonane ze
znanych nam materiałów. Pancerze były z ciemnych, lekkich, nieco chropowatych stopów
jakichś wyjątkowo lekkich metali, które powinny rozkruszyć się pod uderzeniem ptasiego
dzioba, a wytrzymywały uderzenie karabinowej kuli. Majdan na plecach połączony był
przewodami z hełmem, maską i deską rozdzielczą na lewym przegubie. Większość przewodów,
niczym zewnętrzny system nerwowy, biegła wokół całego ciała tuż pod kombinezonem. Bebek
nie ruszając ich na razie zabrał się do rozpinania klamer na butach, które konstrukcją przypomi-
nały wiązania narciarskie, ale mimo wysiłków buty ani drgnęły, a klamry pozostały napięte.
Próbowaliśmy rozciąć je najpierw nożem, a potem pilnikiem do metalu, ale nóż nawet nie
pozostawił na nich śladu, a pilnik z ostrego wypolerował się na gładzik, pokrywając tylko buty
metalowym pyłem i nie czyniąc im nic złego.
Ten sam zawód spotkał nas, gdy próbowaliśmy rozpiąć rękawice zatrzaśnięte w
przegubach dłoni czymś na kształt zegarowych bransolet. Zapięcia rękawic, mimo że znacznie
delikatniejsze niż klamry przy butach, nawet nie drgnęły, a mój znakomity nóż ze stali
wolframowej trzasnął jak suchy patyk i złamał się.
— Trzy centymetry najwyższej jakości stali — pokazałem Bebekowi kikut noża. —
Bebek, to nie jest normalne.
Bebek właśnie oglądał dokładnie rękawice.
— Z tego też wychodzą przewody. Lecą pod rękawem aż do tornistra.
— Zdejmijmy mu ten plecak i odetnijmy przewody. Są giętkie. Nie mogą być
niezniszczalne. — Pokazałem na pęk przewodów biegnących z prawego ramienia kombinezonu
do wierzchu tornistra. Były osłonięte giętką rurką o średnicy zaledwie piętnastu milimetrów.
— Wybuchnie, jeśli nawet uda ci się to przeciąć. Trzeba otworzyć plecak i wyjąć z niego
plastik.
Przewróciliśmy Teutona na brzuch i Bebek zajął otwieraniem plecaka, który miał to do
siebie, że był jednolity jak akwalung i nie wyglądał na coś, co można otworzyć. Ja próbowałem
odpiąć od uprzęży Teutona różne elementy wyposażenia, ale ani coś, co wyglądało na imbryk ani
coś przypominającego noktowizor, nie dało się zwolnić z mocujących zaczepów przy pasie. Sam
pas miał klamrę, której nawet nie próbowałem naruszyć. Była dwa razy mocniejsza niż te przy
butach.

122
— Przecież nie jesteśmy głupi — narzekał Bebek — Człowiek to zrobił i człowiek może
to rozebrać.
— Nie jestem pewien — odpowiedziałem, oglądając migające światełkami przyciski na
przedramieniu Teutona. Były to całe rzędy prostokątnych, przezroczystych klawiszy pod którymi
płonęły światełka i całe linie sygnalizacyjne diod, które pulsowały nieregularnie lub z
matematyczną częstotliwością. Na światełkach i obok rzędów diod widniały podobne znaki jak
na magazynku lasera, które bardziej przypominały mi pismo klinowe. Byłem jakoś pewny, że nie
jest to szyfr i że nie ma na Ziemi takiego alfabetu. To znaczy, nie było. Przykucnąłem nad
ramieniem ciągle nieprzytomnego Teutona i na chybił trafił nacisnąłem jeden guzik, na wszelki
wypadek uważając, aby nie kolorem zbliżony do czerwonego. Jeśli byłem przygotowany na
wybuch, to się rozczarowałem. Nie wydarzyło się absolutnie nic. Ośmielony, nacisnąłem kolejno
wszystkie możliwe przyciski i nadal nic się nie wydarzyło. Przyjrzałem się temu wszystkiemu
jeszcze raz. Identyczne znaki, jak na tej miniaturowej tablicy sterowniczej, widniały na czoło-
wym płacie hełmu Teutona, na karku jego pancerza i na nasadzie rękawic. Sprawdziłem także
laser. Na kolbie były wytrawione podobne, ale nie takie same, jak te z hełmu i tablicy
sterowniczej.
— Co to jest? Jak myślisz? — spytałem.
— Numer służbowy. Coś w tym rodzaju...
— Na broni jest inny.
— Może zgubił swoją i wydali mu zastępczą.
— Być może dlatego, że nie należy do niego, udało mi się ją uruchomić.
— I co?
Rozpiąłem kajdanki na przegubach Teutona i manewrując jego bezwładnymi ramionami
nacisnąłem — jego dłonią, jeden ze świecących przycisków na przedramieniu. Z metalicznym
trzaskiem natychmiast odskoczyły zamki na hełmie nieprzytomnego wojownika.
Bebek posłał mi pełne uznania spojrzenie. Pochylił się ad Teutonem i dwoma wprawnymi
ruchami zdjął hełm z jego głowy i maskę z twarzy. Upuścił je natychmiast, a hełm zawisł w
plątaninie przewodów. Patrzyliśmy w twarz Teutona z największym zdumieniem — od dawna
nie podejrzewaliśmy, że można nas tak zaskoczyć. Mieliśmy wtedy prawdopodobnie najbardziej
debilne miny, jakie może przybrać twarz ludzka. W gardłach nam pozasychało z wrażenia i dało
się nawet usłyszeć, gdy Bebek odezwał się po długiej chwili, skrzypiąc jak stara furtka.

123
— To nie jest mutant — popatrzył na mnie i nie przyjmując ani odpowiedniego wyrazu
twarzy, ani odpowiedniego tonu, wypowiedział najdonioślejsze słowa w swoim życiu: — To
Obcy.
— Obca — poprawiłem go, bo nie chciałem, żeby to stworzenie okazało się męskiego
rodzaju, jeśli tam, skąd pochodziło, były jakiekolwiek rodzaje.
— Gelerth, to głupie... — Bebek zawahał się, jak zwykle przed popełnieniem głupoty —
ale czy ja nie śnię, czy to nie jest jakiś koszmar albo halucynacja? Czy możemy mieć pewność,
że to jest? Na jawie?
— Oto samo pytałem siebie, gdy wybuchła wojna dwadzieścia lat temu i jakoś do tej
pory się nie obudziłem.
— A co być mi odpowiedział, gdyby jednak to wszystko mi się śniło?
— To samo bym ci odpowiedział.
— Nie można tego jakoś sprawdzić? Wpakuj sobie kulę w łeb. Jak się obudzisz, to jest to
a jak wszystko zniknie, to znaczy, że to nie był sen.
— Przepraszam. Co robimy?
— A skąd mam wiedzieć? Mój ojciec jeszcze nie dowierzał, że Armstrong stanął na
Księżycu, a ja spotykam Obcą. W dodatku rozwaliliśmy jej towarzysza i nie wiadomo, czy
ona sama żyje.
— Od dobrych osiemnastu lat mordują wszystko, co się rusza i żyje, więc nie miej
specjalnych wyrzutów sumienia.
— Myślisz, że to dziecko mogło kogoś zamordować?!
— Nie tak wielu, jakieś sto, dwieście tysięcy...
— Przecież nie ma nawet dwudziestu lat?
— Skąd, kurwa, możesz wiedzieć ile ma lat? Może tam u nich należy do starców.
— Boże drogi, ale wdepnęliśmy. O co tu chodzi, Bebek?
Pod zamkniętymi powiekami Obcej gwałtownie drgnęły gałki oczne. Bebek sięgnął po,
kałasznikowa i dostawił jej lufę do czoła, więc gdy otworzyła oczy, to ujrzała przed sobą
najpierw karabin maszynowy, a dopiero potem nas.
Nie poruszyła się nawet, tylko patrzyła na nas, a patrzyliśmy na nią. Było to pierwsze
spotkanie między nimi a nami i było prawdopodobieństwo bliskie pewności, że pozostanie

124
jedyne i nieujawnione. Byłem przekonany, że nie wydostaniemy się z tego bagna, w które
wpadliśmy i nikt na Ziemi nie dowie się, że oni tu są.
Obca, kimkolwiek była, wyglądała jak najpiękniejsza na Ziemi kobieta. Takie kobiety
oglądaliśmy dawniej, przed wojną, przez ułamki sekund w migotliwych reklamach, klipach i
fragmentach pokazów mody. I była od tych wszystkich kobiet o wiele doskonalsza, była ideałem.
Fascynowała, a z jej oczu biła tajemnicza, przyciągająca siła bliska hipnozie. Obca miała skórę
koloru mlecznej czekolady. Białe włosy o długości i miękkości gęsiego puchu zajmowały mniej
miejsca na głowie niż u naszych kobiet, ale nie była to jakaś drastyczna różnica. Różnica
największa tkwiła w kolorze jej krwi — płynącej z delikatnych nozdrzy na wspaniałe, ogromne
usta o wargach tak niepokojących, że w zakamarkach mojego umysłu zaczęło się obijać dawno
zapomniane słowo: „podniecenie”. Krew płynąca z nosa Obcej była błękitna. Może była
niebieska, ale ponieważ nigdy nie słyszałem o niebieskiej krwi, więc pomyślałem o niej jak o
błękitnej.
Sięgnąłem po przegub Obcej i spróbowałem jej palcem nacisnąć kolejny przycisk w
tablicy. Wyrwała mi rękę schowała za siebie, a na jej cudownej twarzy zagościło coś, co pewnie
tam u nich było gniewem, a mnie przypominało nadąsanie małej dziewczynki.
Bebek bez chwili wahania popchnął ją w czoło kałachem, od razu rozcinając czekoladową
skórę, spod której wypłynął jakiś szmaragdowy płyn ustrojowy. Na Bebeku nie wywarło to
żadnego wrażenia, a na Obcej — i owszem. Wysunęła ramiona przed siebie i naciskając
samodzielnie kolejne przyciski rozpięła klamry butów, rękawic, uprzęży i plecaka. Pokazałem na
kolejny rząd przycisków, ale ona gwałtownie przytaknęła głową, co w jej pojęciu pewnie
oznaczało zaprzeczenie, bo na jej twarzy znów zawitał wyraz obrażonego nadąsania.
— Jakoś bardzo nie chce tego uruchomić.
— Mogę ją zmusić — Bebek przygotowywał się nowego ciosu karabinem w czoło, ale go
powstrzymałem
— Wyciągnijmy ją najpierw z tego.
— Dobra. Ja trzymam ją na celowniku, a ty ją rozbierz.
Wyraz pięknej twarzy Obcej stał się najprawdopodobniej gniewny, choć mnie
przypominało to niesmak, i pozostał taki przez cały czas, gdy zdejmowałem z niej kolejne
elementy pancerza, uprzęży, a wreszcie kombinezon.

125
Naga Obca nie rozczarowałaby nas, nawet gdybyśmy byli Panami Stworzenia, bo nic
bardziej doskonałego, pociągającego i podniecającego, nic bardziej wzruszającego nie udałoby
się nam stworzyć. Jej ciało było tak smukłe i delikatne, że nie wydawało się możliwe, aby
zniosło wszystkie trudy i wysiłek, jakiemu było poddane.
Przysiadając na piętach i zasłaniając się chudymi ramionami, Obca wcisnęła się w
najdalszy kąt jaskini kuląc się jak małe, przestraszone zwierzątko. Pozbawiona kombinezonu,
pancerzy i całego tego żelastwa, była bezbronną, delikatną, zrozpaczoną kobietą. Jeśli udawało
się zapomnieć o tysiącach ofiar, które być może miała na swoim sumieniu. Mimo, że przy
wzroście metr dziewięćdziesiąt ważyła niecałe sześćdziesiąt kilo, to nie brakowało jej ciała tam,
gdzie ono powinno być. Była bardziej dziewczęca niż kobieca, ale biodra, łono i piersi miała
takie, o jakich zawsze marzyłem, gdy marnowałem jeszcze czas na podobne głupoty. Teraz
mogliśmy oglądać jedynie jej szczupłe pośladki i plecy — miała je najpiękniejsze we
Wszechświecie.
Gdy ja oglądałem Obcą, która odwracała ode zawstydzoną twarz, to Bebek oglądał
instalację, jaką opleciony był kombinezon.
Wnioski z mojego przeglądu były takie, że gdybym nie był impotentem, to nasza
niewolnica oprócz wolności straciłaby także cnotę, o ile tam, skąd pochodziła, w ogóle
dziewczyny ją miały. Z drugiej strony nawet jeśli ją miały, to nie sądziłem, żeby Obca przy
takich warunkach mogła ją zachować dłużej niż do trzynastego roku życia. Wnioski, jakie po
swoich oględzinach wyciągnął Bebek, były nieco bardziej budujące.
— Wygląda na to, że żaden z nich nie ma prawa wpaść w ręce wroga. Ich ubranie jest
skonstruowane prawdopodobnie tak, że każdy z nich ulega zniszczeniu w momencie otrzymania
postrzału lub jakiejś innej rany naruszającej system alarmowy. Do tego jest tu jeszcze coś w
hełmie, co chyba bada stan ich funkcji życiowych i gdy ten stan nie jest zadowalający, to być
może też to wszystko eksploduje.
— Jakoś dużo tych „chyba" i „być może".
— Pierwszy raz widzę coś takiego. To nawet nie jest elektryczność. Wszystko, co ci
mówię, to fantazja. Tak naprawdę, to może być system chłodzenia albo ogrzewania, te wybuchy
to przypadek, bo na przykład kula trafiła rykoszetując w plecak, gdzie noszą bomby — Bebek
popatrzył na mnie z rozbrajającym uśmiechem. — Moim zdaniem, to jest system dobijania
rannych. I działa znakomicie.

126
— Jej nie dobił.
— Raz na dwadzieścia lat zawsze się coś psuje, nawet na tym poziomie technologii —
wskazał głową na dygoczącą Obcą. — Miała szczęście. Ciekawe, czy o tym wiedzą, że nie mają
szans przeżyć, jeśli noga im się powinie. Popatrzyliśmy na skuloną w kącie jaskini kobietę, która
drżała z zimna i być może ze strachu.
— Daj jej swój zapasowy mundur, bo się przeziębi i umrze.
— Dopiero co chciałeś jej wpakować lufę między oczy.
— Mój będzie na nią za mały. Człowieku, przeleciałbym ją, ale będę wyglądał jak idiota.
Jest ode mnie wyższa o głowę.
— O głowę z szyją — wyciągnąłem z mojego plecaka spodnie i kurtkę.
Rzuciliśmy jej to wraz z jej własnymi butami, od których Bebek w czasie oględzin
poodczepiał przewody.
Obca ubrała się pośpiesznie, wciągając nogawki i rękawy, ale przy guzikach i
suwakach była bezradna. Podczołgałem się do niej i najpierw uderzyłem ją w dłonie, którymi
się zasłaniała, a potem dopiąłem jej guziki przy rozporku i ekspres kurtki. Z żalem patrzyłem,
jak jej czekoladowe ciało znika pod zielenią drelichu.
Usiadła z powrotem w najdalszym kącie i dygocząc nieco mniej, obserwowała nas
wzrokiem zgwałconej nastolatki. Pewnie potrafiła czytać w myślach albo dostrzegła w naszych
oczach seksualne pożądanie. O ile tam u nich był seks i nie rozmnażali się przez pączkowanie.
Odsunęliśmy się od wejścia do groty i niemal przysiedliśmy pod tuż obok Obcej. Na dworze
wstawał dzień. Patrzyliśmy przez otwór, jak z szarości poranka wyłaniają się góry.
Obca zdradzała coraz większy niepokój. Wreszcie szarpnęła mnie za rękaw i pokazała
dłonią na wstający dzień. Jej ruchy były natarczywe i pełne niepokoju. Przenosiła wzrok z
jaśniejącego dziennym światłem otworu na swoją leżącą w kącie demoniczną maskę i kiwała ku
sobie palcami dłoni.
— Chyba boi się światła — domyślił się Bebek inteligentnie.
— Nic jej nie będzie. Jak coś się zacznie dziać, damy tę cholerną maskę. Warto
spróbować. Może im się wydaje, że światło dzienne zabija.
Obca zaczęła się miotać, aż wreszcie poderwała się i chciała poczołgać w kierunku
maski. Przytrzymałem ją bez większego wysiłku. Cała ich siła tkwiła tajemniczym sposobem w

127
plecaku i łączącej go, z kombinezonem instalacji. Wyglądało na to, że dłonią w rękawiczce
mogą kruszyć skały. Nagą ręką nawet nie potrafiła mnie zadrapać.
Nie wydała z siebie ani jednego dźwięku podczas walki ze mną, a potem, gdy osłabła,
zawisła bezradnie w ramionach i tylko oddychała głęboko w sposób straszliwie seksualny - od
czego aż mnie rozbolała głowa. Obca oczy miała kurczowo zaciśnięte. Oparłem ją o ścianę
jaskini, a ona zrobiła coś, czym zaskoczyła nas prawie równie mocno, jak swoim pojawieniem
się.
Chwyciła mnie za rękaw kurtki i wtuliła twarz w moje ramię. Być może dlatego, że do
jaskini wpadł pierwszy promień słońca. Oderwałem ją brutalnie od siebie, odwróciłem jej piękną
twarz do słońca i kciukiem podciągnąłem powiekę. Obca krzyknęła i szarpnęła się tak mocno, że
wyrwała mi się i znów skuliła za moim ramieniem. Zaczęła płakać.
— Oślepiłeś ją? — zapytał zaciekawiony Bebek tonem, którym dawał mi do zrozumienia,
że stara się opuścić na mój poziom intelektualny i moralny.
— Nie wiem. Zaraz zobaczymy. Trwało to trochę dłużej niż kwadrans, zanim Obca
uspokoiła się. I ciągle wtulona w rękaw mojej szorstkiej kurtki otworzyła na chwilę najpierw
jedno oko, a potem drugie. Na sekundę spojrzała w kierunku słońca, szybko schowała się za
mnie, a wreszcie ostrożnie i z bezgranicznym zdziwieniem wychyliła się i spojrzała na blask
dnia. Wyraz dziecinnego zdumienia i zapamiętania pojawił się na jej pięknej twarzy. W tym
zapamiętaniu zaczęła nawet iść kierunku słońca, ale brutalnie i bezwzględnie pociągnąłem ją do
tyłu za chudą kostkę i wrzuciłem w kąt groty, pod samą ścianę.
Siedziała tam, podziwiając jaśniejący nad górami dzień. Patrzyliśmy na nią i byliśmy
pewni, że widok dziennego światła zafascynował ją do tego stopnia, że zapomniała o swoim nie
najweselszym położeniu. Była tak zajęta odkrywaniem nowego świata, że nie mogliśmy zając się
z Bebekiem swoimi sprawami. Przysiedliśmy przy sobie, gdzieś w pół drogi pomiędzy Obcą, a
bronią złożoną w kącie jaskini i szeptaliśmy patrząc raczej na nią, niż na siebie. Własne gęby już
nam zdążyły nawzajem obrzydnąć, a będąca w naszej niewoli kobieta, czy kim ona tam była,
fascynowała nas z każdą chwilą coraz bardziej.
— Może to jednak jakaś mutacja, inżynieria genetyczna, czy coś takiego? - w głosie
Bebeka dogasał płomyk nadziei.
— Nie. I to nie chodzi nawet o proporcje, czy kolor płynów ustrojowych. Z tym mógłbym
się pogodzić. Ona jest Obca. To widać. Nie wiem w czym, ale to widać. Może w doskonałości jej

128
rysów, coś takiego jest tu niemożliwe. A może w jej oczach. Ona nie jest z tego świata. Bebek,
nie wiem jak ci to powiedzieć, nie myśl, że zwariowałem, sam też widzisz: ta istota jest spoza
Ziemi.
— Tyle głupot się naczytałem w dzieciństwie o małych zielonych ludzikach, że nie mogę
w to uwierzyć. Nie wiem, co z tym zrobić. Tak nie powinno być. Czegoś takiego ma. Nigdy w to
nie wierzyłem. Nawet się nad tym poważnie nie zastanawiałem. Zostawiłem te rozważania
niedzielny popołudniówkom, a potem była wojna i to przestało mieć znaczenie. A teraz okazuje
się...
Przed tym, co miałem zamiar powiedzieć, popatrzyliśmy sobie w oczy, aby móc ocenić,
czy nie oszaleliśmy i czy jest w nich choć ślad zdrowych zmysłów.
— Teraz okazuje się — dokończyłem za Bebeka — że to inwazja.
— Inwazja — powtórzył to jak sentencję wyroku i nie pozostawało nam nic innego, jak ją
przyjąć— — Zaatakowali nas. Rozważaliśmy na Ziemi wszystkie możliwe warianty, kto zaczął,
po co i kto ma z tego korzyść… Wszystkie rozwiązania były niezadowalające, bo nikt
przypuszczał w najśmielszych spekulacjach, że prawda jest tak nieprawdopodobna. Ci pieprzeni
Teutonowie zaatakowali Ziemię. Podzielili nas, być może atakowali z ukrycia, prawdopodobnie
część cholernych rakiet sami wystrzelili. Wygrali, a teraz z jakąś obłędną pedanterią i
paranoiczną logiką prowadzą akcję oczyszczania terenu. Trzy lata wojny i siedemnaście lat
oczyszczania. Nie śpieszą się.
— Dlaczego?
— Co: „dlaczego”?
— Dlaczego to robią z ukrycia, po partyzancku? Wiesz, jaką technologią muszą
dysponować, skoro udało im się przenieść z innego systemu, nawet najbliższego? Alfa Centauri,
czy jak on się tam nazywa. Muszą dysponować energią, która powinna rozpieprzyć wszystkich w
ciągu nanosekundy. Dlaczego więc nie rozpieprzyli, tylko wyręczyli się nami, a teraz marnują
lata na oczyszczanie Ziemi z tych żałosnych niedobitków? Oni się ukrywają, Bebek.
— Przed kim?
— Też chciałbym wiedzieć. Przecież nie przed nami. Nie stanowimy żadnej siły. Bebek,
jestem pewien, że jest to tajna akcja.
— Odbiło ci? Jaka znów tajna akcja?

129
— Cokolwiek każdy z nas powie, to może wyglądać na szaleństwo, ale zaatakowała nas i
zniszczyła obca rasa. Istoty spoza Układu Słonecznego. Jeśli tak, to co, do kurwy nie jest
szaleństwem? Jeśli się okaże, że Święty Mikołaj nimi rządzi, to czy to będzie większą paranoją?
Popatrz na nią, ona tam jest. I my nie oszaleliśmy.
Bebek milczał i wpatrywał się w Obcą jak w zjawę, ale Obca nie znikała, choć pewnie
chciała zniknąć. Ciągle siedziała skulona w kącie, ubrana w zbyt obszerny mundur i obejmowała
chudymi ramionami chude kolana. Dygotała z zimna i strachu. Bała się o swoją przyszłość, ale
na pewno nie mniej, niż my.
— Dlaczego załatwili nas po cichu i nadal się nie afiszują? — powtórzyłem pytanie.
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to przykładanie do
tej sytuacji ziemskich wzorców, ale jak mogę postępować inaczej, skoro jestem człowiekiem... —
zawahał się chwilę — ostatecznie nim jestem.
— A jak przykładasz nasze wzorce, to co ci wychodzi?
— Robią to po cichu albo w obawie przed opinią publiczną, albo przed innym
mocarstwem... — Bebek mówił ciągle tak, jakby brnął w bagnie i grzązł przy każdym kroku
nieodwracalnie.
— Mocarstwa międzygalaktyczne? — zapomniałem się i zakpiłem, a Bebek się wściekł.
— Czego ode mnie wymagasz? Przed wojną byłem dzieckiem, a od siódmego roku życia
tylko strzelam i ukrywam się przed tymi sukinsynami. Wiem, że ci opowiadam pieprzony
komiks, ale nic innego mi do głowy nie przychodzi. Czytałem tylko komiksy.
— O.K. Przepraszam, to dlatego, że zupełnie zgłupiałem i nie wiem, co robić.
— A powinieneś. To ty byłeś cholernym studentem kulturoznawstwa.
Popatrzyłem na niego z nienawiścią, od której odciął się zadowolonym uśmiechem.
Bebek był zadowolony z faktu, że udało mu się być uszczypliwym. W takiej chwili. Bebek był
nienormalny.
— Ty jesteś dopiero pojeb.
— No — uśmiechnął się.
Zamilkliśmy, ponownie wpatrzeni w Obcą. Ciągle z dziecinną ciekawością chłonęła
barwny świat w dziennym świetle, na które otworzyłem jej oczy.
— Otworzyłeś jej oczy na świat — powiedział i uśmiechnęliśmy się.

130
— O.K. Załóżmy, że masz rację. Prowadzą tajną akcję, bo ukrywają ją przed jakąś siłą,
której się obawiają. Wiesz, co to znaczy?
— Gelerth? Chyba nie chcesz szukać sojuszników przeciw Teutonom na Alfie Centauri?
To może poproś o sojusz od razu Pana Boga?
— Okazało się, że bóg-Oko to oni, więc dlaczego nie? Skoro boją się tamtej Siły, to
znaczy, że ona może im dokopać. Skoro się przed nią ukrywają, to znaczy, że Siła nie będzie
zadowolona, gdy się dowie, co się tutaj dzieje. A niezadowolenie może okazać wysyłając na
przykład siły szybkiego reagowania, które zrobią z gnojami porządek.
— Jeśli cały Wszechświat wygląda tak, jak Ziemia. Jeśli to, co się dzieje, nie jest niczym
innym, jak kosmiczną wersją kryzysu kubańskiego, to jest to największa kupa gówna i nawet
Albert Einstein nie jest w stanie wyobrazić sobie tej masy nawozu, i to mnożąc nie tylko
prędkość światła do kwadratu, ale nawet do sześcianu.
— Zaczynam rozumieć, dlaczego nigdy nie znaleziono piekła. To my jesteśmy w piekle.
— Dlaczego Teutonowie dokonali inwazji?
— Chcą nas kolonizować. Dla Lebensraumu. To proste.
— Nie sądzę, że aż tak proste. Od dobrych piętnastu lat Ziemia nadaje się do kolonizacji.
Jeśli już posługujemy się ziemskim modelem, to róbmy to konsekwentnie, bo i tak nic innego
nam nie pozostaje. Koloniści załatwiliby nas dużo szybciej i skuteczniej, niż ci partyzanci.
— Może im się nie śpieszy? Może piętnaście lat to dla nich nie jest dużo? Może żyją po
tysiąc lat, a ta tam ma już pięćset?
Mimowolnie wzdrygnąłem się, co dowodziło, że ciągle myśliałem o Obcej jak o obiekcie
pożądania seksualnego. Było to raczej zaskakujące i nieprzyjemne spostrzeżenie. Postanowiłem
się z tego jak najszybciej otrząsnąć. Przed laty poradziłem sobie z Agnieszką, to i teraz
powinienem dać sobie radę. Wystarczyło myśleć o kobiecie jak o dziwce, co znowu nie było aż
tak przesadnie trudne.
— O czym myślisz?
— Takie tam — wyłgałem się idiotycznie. — Bebek, przyjęliśmy ziemski model, więc
trzymajmy się go. Od piętnastu lat nie robią nic, aby z nami definitywnie skończyć. Marnują
czas. Gdyby tu osiedlili swoich, albo gdyby wysłali tych partyzantów dziesięć razy więcej, to już
by dawno z nami skończyli.

131
— Może oni... — Bebek zawahał się, a ja czułem, że jest blisko czegoś ważnego. —
Może oni nie chcą z nami kończyć? Bo skoro tego nie robią, a mogą, to znaczy, że im jesteśmy
do czegoś potrzebni.
— Ale zabijają wszystkich w dzień. Niszczą każdy zalążek odradzającego się życia.
Bebek zaprzeczył wolno głową i już wiedziałem, że coś wie i że stara się tylko, aby mi to
dostatecznie jasno wyłożyć.
— Nie zrozumiałeś mnie. Ludzie nie są im potrzebni. Wymordowali pięć miliardów i
dobijają resztki. To nie zwykli ludzie są im potrzebni, lecz my, Żołnierze Okrągłego Stołu. Bo
Zamek przecież stoi także w dzień, choć nie ma to żadnego logicznego wyjaśnienia. Stoi, bo jest
naszą siedzibą. To jest jedyny powód. Gelerth, jesteśmy ich ziemską agendą. Pracujemy dla
Teutonów. Stowarzyszenie zostało zawiązane dla kolaboracji. A zawiązali je: Art Uhr, Stara
Śmierć, Lancet, Murder, Duncan, Bonzo Miller, Oczy Marylin Monroe, Kolling Joke. Kapitan
Blood, Ivan Groźny, Maltanes Falcon i... ty, Rah Gelerth.
W dłoni Bebeka pojawił się colt 45 automatic, a pojawił się on tuż przed moimi oczyma.
Młoteczek iglicy odwiedziony.
Byłem tym tak samo zaskoczony, jak Obca. Żadne z nas nie rozumiało już, o co
Bebekowi chodzi, a Bebek wiedział to dobrze i w jego oczach była tylko nieustępliwość.
— O co wam chodzi, Gelerth? Po co ta cała jatka? Odpowiedz.
— Schowaj broń. Masz tak mocno podpiłowany spust, że lada chwila wystrzeli.
Wystarczy, żebyś kichnął.
— Nigdy nie kicham, ale teraz czuję, jakby kręciło mi w nosie.
Bebek trzymał colta mocno w imadle, tuż przed moimi oczyma. Zaglądałem w tunel lufy,
jak w czarną poziomą studnię, na dnie której wynurzała się śmierć. Wreszcie nadchodziła do
mnie. Po tylu latach była to już pora najwyższa. Żal mi było jedynie, że to Bebek. Polubiłem go
ostatnimi czasy i życie na Ziemi zaczynało być znośne. Po dwudziestu latach nieustającej
podejrzliwości i wrogości, Bebek był chwilą wytchnienia dla mojego umysłu. Teraz okazywało
się, że jedynie go uśpił.
— Schowaj broń, bo ci ją zabiorę...
— A teraz, Gelerth, zagrasz główną rolę w filmie, o czym nawet nigdy nie marzyłeś.
Scena wygląda tak: ty masz informację, jaki jest cel inwazji Teutonów na Ziemię i jakie
wykonujecie dla nich zadanie, a ja mam broń i muszę tę informację od ciebie wydobyć. Nie mam

132
dużo czasu, a ty jesteś oporny. W tej sytuacji stawiam ci ultimatum: albo mi powiesz w ciągu
ośmiu sekund to, co chcę wiedzieć, albo ci odstrzelę wierzch głowy. Zaczynam.
— Raz.
— Nie zrobisz tego.
— Dobrze znasz role, wal dalej. Dwa.
— Przestań się wygłupiać.
— Teraz coś o niewinności. Trzy.
— Nic nie wiem, Bebek. Nie mogę ci powiedzieć czegoś, czego nie wiem.
— Powinieneś mnie przekonywać, że jesteś po mojej stronie. Cztery.
— Kurwa mać, sam chciałbym wiedzieć, po co tu są i czemu nas tolerują.
— Nie tolerują, a wynajmują. Pięć.
— Popełniasz cholerny błąd.
— Ile wam zapłacili? Sześć.
— Czy zabiłbym tego na polanie, gdybym był przez nich opłacany?
— Jesteś gotów na wszystko, aby ocalić głowę. Siedem.
— Zawsze dają czas do dziesięciu, dlaczego liczysz tylko do ośmiu?
— Żegnaj, Gelerth. Osiem.
— Gdzie ci cholerni Komańcze? Teraz powinni zacząć atakować.
Jaskinia, w której siedzieliśmy, na dźwięk moich słów zatrzęsła się, a sklepione nad nimi
skały pękły na całej długości jak styropian. Bebek zbaraniał, ale ja nie. Po pierwsze uchyliłem się
z linii strzału, więc gdy ułamek sekundy później Bebek nacisnął spust, to kula jedynie oddarła mi
czubek lewego ucha i rąbnęła w ścianę. Niemal równocześnie skała znów się zatrzęsła i
sklepienie tym razem pękło w poprzek, a na nas posypały się odłamki gruzu. Chwyciłem Bebeka
za przegub, gdy wstrzeliwał drugi pocisk w glebę tuż obok mojej stopy i walnąłem go głową w
twarz. Poleciał do tyłu, ale jego pistolet został w mojej dłoni. Przerzuciłem go do drugiej ręki i
zacisnąłem palec na spuście. Była to już ostatnia chwila, bowiem Obca korzystając z zamieszania
właśnie włączyła przyrządy celownicze przy swoim laserze i próbowała go obrócić w moją
stronę.
Najprostszy byłby strzał w głowę. Była o trzy metry ode mnie na klęczkach i nie miała
żadnej możliwości manewru, ani osłony. Daleko trudniejszy był strzał w jedno z ramion, które
poruszały się bardzo szybko i co chwila ginęły za obszerną wojskową kurtką. Taki strzał mógł

133
wytrącić broń z ręki, ale też mógł jedynie przestrzelić rękaw i nie wyrządzić żadnej krzywdy. Z
drugiej strony, colt Bebeka z odległości trzech metrów mógł urwać rękę, gdyby kula trafiła w
kość ramienia.
Najtrudniejszy i najgłupszy jednocześnie był strzał w laser. Obca manewrowała bronią
jeszcze szybciej niż ramionami, nie wiedziałem, w co mierzyć i nie wiedziałem, jak laser się
zachowa trafiony pociskiem. Istniała szansa, że wybuchnie i zamieni jaskinię w nasz zbiorowy
grób. Mimo to wybrałem właśnie ten wariant: posłałem kulę w środek zamka lasera, czy
cokolwiek to było.
Kula rąbnęła rykoszetem wytrącając broń z rąk Obcej i wystrzeliwując snopem iskier.
Obca jednak nie wahała się ani chwili. Ponownie sięgnęła po broń. Widocznie był to dzień, gdy
głupota tryumfowała, bo ja ponownie strzeliłem w leżący na ziemi laser, tym razem pakując w
niego sześć pocisków. Rykoszety leciały na wszystkie strony, laser podskakiwał, a jego do
niedawna zapalone przyrządy celownicze kolejno gasły. Na końcu zgasł także licznik na
magazynku. Broń była martwa. Domyśliłem się tego obserwując reakcje Obcej, która
zrozpaczona i zrezygnowana padła na kolana.
W tym czasie grotą cały czas wstrząsały wybuchy i z niskiego sufitu sypał się na nas grad
skalnych odłamków. Pęknięcia na sklepieniu ułożyły się już w gęstą pajęczynę i grota w każdej
sekundzie groziła zawaleniem.
Złapałem swój ekwipunek i wrzasnąłem do Bebeka:
— Rusz tyłek i wypieprzajmy stąd!
Bebek właśnie podnosił się z ziemi, z nosem zamienionym w miazgę i z twarzą czerwoną
od krwi. W oczach miał kompletne oszołomienie, ale mimo tej słabości zwyciężyła w nim
wojskowa natura. Posłuchał rozkazu, sięgnął po ekwipunek, kałasznikowa i wyczołgał się z
jaskini. Ja chwyciłem opierającą się Obcą za ramię i wyciągnąłem ją siłą na zewnątrz.
We trójkę, z półprzytomnym Bebekiem i opierającą się Obcą — którą musiałem ciągnąć,
podczas gdy Bebeka wystarczyło pchać — znaleźliśmy się na skalnej ścieżce przyklejonej do
ściany i wznoszącej się stromo nad kamiennym zboczem.
Ze wszystkich stron dookoła sypały się głazy różnej wielkości. Najmniejsze były ledwo
okruchami, ale największe, o rozmiarach balonu aeronautycznego, zlatywały w dół gniotąc przed
sobą wszystko na miazgę. Ścieżka uderzona takim głazem zmieniała się natychmiast w urwisko,

134
które musieliśmy obchodzić niemal ścianą lub przeskakiwać. Huk dookoła był taki, jak przy
trzęsieniu ziemi, bo też było to coś w rodzaju trzęsienia ziemi.
Jego centrum znajdowało się ledwo trzydzieści metrów nad wierzchołkami gór, o jakieś
piętnaście kilometrów od nas. Przelatywały tam z szybkością pięciu, sześciu machów dwa
pterodaktyliczne nibysamoloty i z tego pułapu dokonywały bombardowania, zmieniając wysokie
alpejskie szczyty w rumowisko łagodnych pagórków.
Ziemia dookoła drżała konwulsyjnie. Na widok latających machin przystanąłem
zdumiony. Nie przypominały mi niczego znanego. Były ogromne, czarne, długością nie
przekraczały jednej dziesiątej rozpiętości skrzydeł. Najbardziej przypominały równoramienne,
niemal rozprostowane bumerangi. Leciały rzecz jasna bez wirowania, ale za zwrotów
dokonywały w miejscu. Było to tak niezwykłe, na ten widok zadrżałem o załogę poddaną
przeciążeniom.
Huk, który się za nimi toczył i nigdy ich nie doganiał był równy trzęsieniu ziemi.
Wyglądało na to, że Teutonowie już wiedzieli, że Obca wpadła w nasze ręce i postanowili
zmienić całe Alpy w największy na świecie grobowiec, jaki kiedykolwiek mieli dwaj nic nie
znaczący, prości i nieznani żołnierze.
Góry waliły się pod ciosami bomb. Rozpadały i eksplodowały na wszystkie strony, a
ogromne głazy dolatywały aż do nas i kończąc kilkudziesięciokilometrowy lot, z ogromną siłą
waliły w zbocze ponad naszymi głowami, powodując pęknięcia skał i kamienne lawiny.
Dwa statki powietrzne Teutonów leciały nad górami ruchem oracza. Niszczyły skibę po
skibie, znikały i zawracały, żeby zaraz zniknąć w drugim krańcu nieba. Zbliżały się do nas za
każdym nawrotem. Obca, gdy zobaczyła skutki działania swoich kumpli, przestała się opierać i
umykała z nami bez żadnych oporów. Widok bombardowania też jakby otrzeźwił Bebeka, który
zaczął poruszać w miarę prosto.
— Biegnijmy w dół! — wrzeszczałem, aby przekrzyczeć ryk silników, bombardowania i
pękającej ziemi.
— Z równym powodzeniem możemy tu zostać — odwrzeszczał Bebek. — Nie
wymkniemy się im. Możemy sobie oszczędzić biegania.
— Biegnij, kurwa mać! — popchnąłem go.
— O.K. Ty tu rządzisz, zdrajco.
— Przestań wreszcie pieprzyć głupoty, Jugolu cholerny. Biegnij!

135
— A co, może nie jesteś zdrajcą?
— Idiota.
— Masz coś do powiedzenia poza inwektywami?
— Macedoński osioł.
— Przekonałeś mnie. Jesteś niewinny. Może wiesz, jak uratować głowy? Ostatecznie
przybyli na twoje wezwanie.
Bebek, ślepo wierząc swojej logice, był zupełnie nieprzemakalny na jakiekolwiek
argumenty, dlatego bez dalszych ceregieli popchnąłem go i sam pobiegłem za nim. Ścieżka, którą
wybraliśmy, była daleko bardziej stroma i niebezpieczna od głównego szlaku. Właściwie była to
kamienna półka i aby biec, trzeba wciąż było ocierać się ramieniem o skałę. Mimo to biegliśmy
jak szaleni ustanawiając rekord świata, a może zważywszy na udział Obcej, rekord Wszechświata
w zbieganiu po skalnych ścieżkach. Głazy sypały się z grzbietu, niczym kostki domina wielkości
domów i odtrącały ścieżkę od skały tuż za naszymi plecami. Nie było już drogi powrotnej, nie
było też czasu, aby się zatrzymać — pozostawał tylko szaleńczy bieg w dół. Biegliśmy tak
szybko, że po kilku minutach udało nam się wyprzedzić goniącą nas lawinę o kilkadziesiąt
metrów i wtedy jeden z głazów oderwał się wbrew logice tuż nad naszymi głowami.
Przebiegliśmy pod nim, ja i Bebek, niemal czując jak dotyka naszych włosów, a głaz walnął w
półkę tuż za moimi plecami, spychając ją w przepaść stromego urwiska i wyszarpując
trzymetrową szczerbę.
Odwróciliśmy się, aby zobaczyć, co z Obcą. Głaz uderzył tuż przed nią, a ona bez chwili
wahania wzięła mocne odbicie i przeskoczyła ponad wyrwą. Czubkami palców prawie sięgnęła
końca krawędzi, ale tylko czubkami palców. To było za mało, aby się utrzymać i zwaliła się w
dół. Zanim zdążyliśmy się przerazić, Obca wprawiła nas w zdumienie, bowiem choć uderzyła się
boleśnie o skałę, to nie straciła przytomności umysłu i chwyciła się dłońmi wystającego zrębu.
Zawisła nad przepaścią przez chwilę na obu rękach, ale natychmiast puściła się jedną, którą
chwytając się skały niemal przebiła na wylot o ostry kamienny ząb. Wisiała tak na jednej ręce i
gwałtownie szukała oparcia dla stóp, ale nie znajdowała go. Ściana w tym miejscu by gładka jak
szkło, a pod Obcą było trzydziestometrowe urwisko.
Wszystko to trwało dwie, może trzy sekundy, ale wystarczająco długo, aby goniąca nas
lawina zbliżyła się powrót tak, że pierwsze, mniejsze okruchy już uderzały po naszych skulonych
ramionach i pochylonych głowach.

136
Obca krzyknęła. Był to jakiś nieartykułowany dźwięk, który mógł być jednak
wołaniem. Nie zastanawialiśmy : nad tym w tej chwili.
— Spieprzamy? — spytałem Bebeka.
— Spieprzamy - przytaknął Bebek, po czym obaj ruszyliśmy z powrotem na spotkanie
zbliżającej się lawiny. Bebek roześmiał się.
— Ty cholerny głupcze.
Podbiegliśmy do urwiska. Zaparłem się mocno nóg o kruchy grunt i jedną rękę podałem
ubezpieczając mnie Bebekowi, a drugą złapałem Obcą za przegub ramienia właśnie w chwili,
gdy puściła się skały utraciwszy resztę sił. Myślę, że przez moment spadała w dół, a potem moje
palce zacisnęły się na jej chudej ręce i wyszarpnąłem ją do góry, jak rybę ze strumienia.
Wyniosłem ją bez większego trudu.
Na ułamek sekundy uklękła na twardym gruncie i popatrzyła na nas oczyma, w których
biło całkiem ludzkie i ziemskie zdumienie, ale i na kontemplację tego faktu nie mieliśmy czasu.
Głazy zaczęły walić w ścieżkę tuż za wyrwą. Pociągnąłem Obcą i pobiegliśmy w dół,
zdecydowanie bijąc dopiero co ustalony rekord.
Ścigani przez toczące się kamienie i odłamki dobiegliśmy do pola kosodrzewiny, które
falowało — co uświadomiło nam, że cała ziemia drży. I rzeczywiście, gdy tylko przystanęliśmy
na chwilę, trudno było utrzymać się na nogach. Niemal tak, jak na rozkołysanym okręcie.
— Skurwysyny — zaklął Bebek. — Gdzie? — patrzył na mnie, stojąc na środku
rozwidlającej się w tym miejscu ścieżki.
— W lewo — zdecydowałem, byle tylko nie przeciągać momentu wyboru i Bebek
natychmiast skoczył w lewy tunel kosodrzewiny.
Ruszyłem za nim, ale niezbyt daleko, bo natychmiast poczułem szarpnięcie za rękaw.
Obca trzymała mnie kurczowo, zapierała się nogami w ziemię i wskazywała na prawą ścieżkę.
Znów mruczała coś w swoim dziwnym, nieartykułowanym języku, tylko że teraz robiła to dużo
szybciej.
W pierwszym odruchu pociągnąłem ją za sobą, ale oparła mi się jeszcze bardziej
stanowczo, tak jakby w kosodrzewinie zamierzano ją zgwałcić. Popatrzyła na mnie chyba
błagalnie i natarczywie wydawała z siebie mruczenia świsty, dziwnie przypominające mi ekstazę
ziemskich kobiet, o ile jeszcze pamiętam jak wygląda ekstaza. Bebek zorientował się, że nie
biegniemy za nim i zatrzymał się. Odwrócił się zdumiony.

137
— Co wy tam, do cholery, robicie?
Zdaje się, że nie mógł nas zobaczyć ze swego miejsca, bo i chwilę usłyszeliśmy ponownie
jego głos:
— Wybraliście sobie moment.
Ziemia zadrżała i z miejsca, skąd dobiegał nas głos Bebeka, wytrysnęła do góry jak
wzburzona fala. Rozległ się huk większy, niż pękanie skał i bombardowanie.
Bebek wyskoczył z kosodrzewiny i minął nas jak smuga światła, biegnąc tym razem w
prawo.
— Ziema się rozstępuje! — wrzasnął za siebie, ale na to już nie czekaliśmy. Domyśliłem
się, że byle co go nie wystraszyło i pobiegliśmy za nim — tam, gdzie chciała Obca.
Pole kosodrzewiny za naszymi plecami nadęło się jak balon, popękało i wywaliło na
drugą stronę. Ziemia rozpadła się jak piaszczysty lód i z siłą Wielkiego Wybuchu wytrysnęły z
niej snopy lawy i ognia.
— Skurwysyny — powtórzyłem za Bebekiem, ale nie dodałem nic więcej.
W jednej chwili w środku Alp znaleźliśmy się na stoku czynnego wulkanu, który za
naszymi plecami tryskał w niebo ogniem z taką siłą, że na razie nic jeszcze nie spadało na
ziemię.
Zrobiło się potwornie gorąco. Wszystko dookoła trzęsło się, pękało i płonęło, dym i
różnokolorowe opary wypełniły powietrze. W płucach nie czułem nic oprócz żaru, a moje włosy
przez chwilę zaczęły płonąć, zanim je zdusiłem, zakładając gorący jak piekarska blacha hełm.
Kasłaliśmy obaj z Bebekiem, zionąc dymem jak smoki. Niemal przestaliśmy biec.
Właściwie to przestalibyśmy, gdyby Obca nie ciągnęła nas przez dym i ogień w sobie tylko
wiadomym kierunku i celu. Biegliśmy za nią bez sprzeciwu. Nawet, jeśli wlokła nas do niewoli,
to wszystko było lepsze od usmażenia się w płynnej skale, która zaczęła ściekać po zboczu, już
całkiem niedaleko od nas.
Teren pod naszymi stopami nieco się wyrównał, natomiast drżeć zaczął znacznie bardziej,
niż do tej pory. Przewracaliśmy się i często toczyliśmy po łące, czy cokolwiek to było, jak bile po
przechylonym gwałtownie stole bilardowym. Raz kawał ziemi zapadł się pode mną, odcięty od
skały równo jak nożem, ale zdążyłem wskoczyć na ten fragment łąki, który pozostał w górze.
Padłem na plecy czując, że nie mam czym oddychać i że moja krew zaczyna się gotować, a pot
na skórze paruje, niczym krople wody spadające z nieprzyjemnym sykiem na żelazko.

138
Umierałem dusząc się i łzawiąc, nie widząc nic i nie słysząc nic — w kakofonii dźwięków i orgii
barw, jaka rozpętała się w moim zduszonym dymem i związkami siarki umyśle.
Bebek podniósł mnie z największym wysiłkiem, bo sam nie był w szczytowej formie.
Zdaje się, że reagował na dym i ogień wymiotami. Mimo, że słaniał się na nogach, to postawił
mnie obok siebie i uniósł nawet moją twarz w górę, abym zobaczył coś, co natchnie mnie
nadzieją i siłami. Z trudem wytarłem na chwilę łzy z oczu i zogniskowałem ostrość wzroku na
tym czymś, co rzeczywiście majaczyło przede mną w gęstym jak kawa dymie.
To coś było wielkości helikoptera i nawet podobnego kształtu — tyle, że kabinę miało
pancerną, a nie przeszkloną, a zamiast wirnika talerz, jaki kiedyś na grzbietach nosiły Boeingi w
systemie AWACS. Całe to było czarne i lśniło jak oksydowana stal, nieco błękitnym odcieniem.
Właz po prawej stronie był otwarty i stała w nim Obca, machając do nas ponaglająco rękoma.
Wspierając się na sobie podeszli do nibyhelikoptera. Drżał cały, tak jak wszystko
dookoła, a ziemia pod jego płozami pękła w wąską szczelinę i w każdej chwili groziła
rozstąpieniem i pochłonięciem maszyny razem z nami. Obca jednak nie wsiadała. Jeden z dwóch
foteli w zadziwiająco małej kabinie był podniesiony i Obca grzebała w plątaninie lśniących
światłowodów. Odpinała jedne końcówki i dopinała w pośpiechu inne, tak jakby chciała
uruchomić samochód nie mając kluczyka do stacyjki.
Kolejny grzmot rozdarł powietrze, wyssał je i zamienił w lotny żar, a w chwilę później
ziemia o niecałe sto metrów od nas rozstąpiła się i wytrysnęła w górę kaskadą płynnego ognia,
która wznosiła się ku czarnemu niebu popychana ciągle z dołu niewidzialną siłą. Wznosiła się tak
do góry na kilometr, a może więcej, aby osiągnąć punkt szczytowy, gdzie rozpostarła się niczym
chińskie ognie na wszystkie strony i zaczęła spadać w dół. A w dole byliśmy my. Obca opuściła
gwałtownie fotel i wskoczyła do kabiny. Szybko wystukała coś na desce przypominającej
klawiaturę komputera — tyle, że wszystkie przyciski były podświetlone i w czasie operacji
zmieniały zabarwienie. Koniec tych manipulacji zwieńczył elektronicznie generowany sygnał,
który, choć dla nas niezrozumiały, zabrzmiał jak wybawienie. Obca nacisnęła jeszcze kilka
przycisków i po drugiej stronie helikoptera otworzył się właz, a z talerza umieszczonego na
dachu uderzył w ziemię snop światła. Obiegłem helikopter i wskoczyłem do kabiny w chwili,
gdy płozy odrywały się od ziemi, a rozpalone skały wielkości ludzkich głów zaczęły odbijać się
od pancerza maszyny, wgniatając go nieznacznie.

139
Helikopter, czy też może raczej poduszkowiec, był o metr nad ziemią, gdy odwróciłem się
za siebie, aby pomóc wciągnąć się Bebekowi. Nie natrafiłem jednak na jego ramiona, bo chociaż
helikopter się nie wznosił, uciekły mi w dół - wraz z Bebekiem. Uciekły w sensie dosłownym,
bowiem ziemia, czy raczej skała pod Bebekiem zapadała jakby stał na dachu zerwanej windy
spadającej bezwładnie w dół.
Bebek osuwał się po stromej, nagle powstałej ścianie i próbował zaczepić się o nią
końcem wyciągniętego w jakiś cudowny sposób noża. Krzesał nim tylko iskry, bowiem skała nie
ustępowała pod ostrzem. Wyciągnąłem linę z mojego plecaka, co jednak zajęło mi ułamek
sekundy, wychyliłem się z helikoptera już z rozplataną liną, maszyna manewrowała dokładnie
nad rozpadliną, w którą osunął się Bebek. Obca trzymała ją idealnie nad Bebekiem.
Cisnąłem w niego liną z taką siłą, że gdy walnęła w twarz, to niemal odpadł od ściany w
głąb czerniejącej pod nim szczeliny, skąd tryskały gejzery pary wodnej i związków siarki. Złapał
się jednak liny oburącz i kilkoma rzutami oplótł ją sobie na ramionach. Zrobił to w odpowiedniej
chwili, bowiem Obca właśnie pociągnęła za wolant i helikopter wystrzelił do góry, niczym
rakieta po odrzuceniu drugiego członu nośnego. Przyspieszenie wbiło mnie w fotel, ciężar
Bebeka urywał mi ramiona, a z nosa poszła mi krew. Obcej też przyśpieszenie dało się we znaki.
Widocznie prowadziła ten pojazd po raz pierwszy bez kombinezonu, bo bluznęła z nozdrzy
błękitną posoką. Zwolniła natychmiast i wyrównała lot. Pod nami piekło opuszczało podziemia i
wynurzało się na ziemię. Bebek wisiał ponad nimi na linie i podkurczał nogi, jakby nie wierzył,
że jest o kilka kilometrów ponad najwyższym ze słupów ognia.
W pewnym momencie przestał podkurczać nogi i zwisł bezwładnie na zadzierzgniętym
węźle ratowniczym. Bebek był przezornym żołnierzem. Poza tym musiał mieć do mnie wiele
zaufania, mimo że zaledwie przed kwadransem próbował mnie zabić. Nie chciałem go zawieść i
samemu niemal tracąc przytomność z wysiłku, wciągnąłem go do góry na pokład. Jakoś
przewlokłem Bebeka przez próg, o mało nie wypadając z helikoptera, i rzuciłem jak wór
mokrego piachu między nasze plecaki, broń, nogi moje i Obcej. Oparłem się z westchnieniem o
fotel, bowiem chwilowo nie miałem nic więcej do zrobienia. Obca nacisnęła dwa przyciski i właz
po mojej prawej stronie zamknął się hermetycznie, odcinając nas od piekła na zewnątrz. Zapadła
idealna niemal cisza, bowiem hałas silników miał częstotliwość bliską 16Hz i nie był
odczuwalny.

140
Cały nasz kontakt ze światem utrzymywały teraz kamery. Ekrany były umieszczone tam,
gdzie normalnie bywają szyby. Świat rozpadał się na nich wszystkich i nie miałem ochoty tego
oglądać. Choć na sekundy zapragnąłem przymknąć oczy i zrobiłem to. Zapadłem w głuchą
ciemność.

141
Sekwencja dziewiąta

ZDRADA

Żyliśmy. Z pagórkowatego terenu porośniętego lasami obserwowaliśmy chmury kurzu i


dymu nad odległymi o mniej więcej o sto kilometrów górami. Bombardowanie się zakończyło.
Okolice Zamku zostały polane dokładnie napalmem i podpalone. Płonęło ogromne pasmo gór i
czarny, skłębiony dym unosił się aż do czarnego nieba, przesłaniając świecące słońce. Od czasu
zakończenia wojny, mniej więcej od siedemnastu lat, nie widzieliśmy pożaru na taką skalę.
Trwał, a piekło pod nim zamykało się bardzo powoli.
Zmusiliśmy Obcą do ukrycia helikoptera w gęstwinie i pomogliśmy jej zamaskować go
siatką i gałęziami. Sami ukryliśmy się obok, korzystając z leśnego gąszczu, w którym
wyrąbaliśmy nożami coś na podobieństwo jamy. Usiedliśmy w niej, gdy znudziło się nam
oglądanie kataklizmu, i wyciągnęliśmy nasz prowiant. Podałem Obcej kawałek suszu
owocowego i mięsa, ale tylko popatrzyła na to ze zdumieniem, a potem wszystko wypluła po
pierwszym kęsie. Obca nie miała nic z osobistego wyposażenia: ani sprzętu, ani broni, ani
umundurowania. Być może miała coś w helikopterze, ale nie pozwalaliśmy jej nawet zbliżyć się
do niego.
Zjedliśmy nasze porcje dość szybko, umyliśmy zęby — ciekawie obserwowani w czasie
tej niewinnej czynności i sami zaczęliśmy obserwować siedzącą na wprost nas Obcą.
Gdy już się sobie napatrzyliśmy i nikt nie spuścił wzroku, odezwałem się pierwszy:
— Na hali widzieliśmy jak jeden z was rozmawiał z Donaldem Dacem. Donald Dac
najwyraźniej go rozumiał, choć nie umiał odpowiedzieć. To znaczy, że potraficie mówić naszym
językiem, przynajmniej niektórzy z was. Czy ty potrafisz?
Milczała. Na jej absolutnie pięknej twarzy nie było nic, jak na kryształowej szybie. Nie
mogłem poznać, czy zrozumiała choć jedno słowo. Postanowiłem skonsultować się z Bebekiem.
— Rozumie?
— Na pewno. Tylko, że niekoniecznie macedoński. Donald Dac był Angolem, może
spróbuj po angielsku.
— Dobrze, że nie był Chińczykiem - zażartowałem.

142
— Nic by nie szkodziło. Znam chiński.
Nie wiedziałem, czy Bebek się ze mnie nabija, poważny, ale to nic nie znaczyło.
Zostawiłem tę sprawę później.
Odezwałem się ponownie, tym razem po angielsku.
— Rozumiesz mnie teraz? To, co mówię? W największym skupieniu, bezgłośnie
powtarzając me słowa, Obca skinęła głową.
— Znasz ten język?
— Mało — odpowiedziała, a słowo to zabrzmią jakby właśnie jęknęła, zaczynając
stosunek płciowy.
— Uczyli nas... moja Ziemia, zanim po.... wojna. Szkoła — jęczała Obca, powodując w
nas wzrost napięcia seksualnego do granicy przepalenia bezpieczników.
— Znasz jakiś inny język? Hiszpański, rosyjski, chiński?
— Ziemia, tylko... Ja zna dobrze.
— Dobra. Możemy porozmawiać?
— Nie wiem — wyszeptała niemal się przeciągając, domyśliliśmy się, że „nie wiem" ma
znaczyć „nie rozumiem”.
— Skąd jesteś?
— Nie wiem.
— Gdzie twój dom? Twoja Ziemia?
— Betelgeuse. Bardzo daleko. Daleko.
Zatkało nas zdumienie. Do końca wierzyliśmy, że być może się mylimy, że Teutonowie
są stąd, że tylko udają lub się maskują, ale że są czymś swojskim naszemu pojmowaniu świata:
mutantami, zboczeńcami, wojownikami z komiksów. Nie chcieliśmy, ja w każdym razie nie
chciałem, aby byli z Betelgeuse.
A jednak. Popatrzyłem na Bebeka, który też przyjął to jak klęskę. Musieliśmy pogodzić
się z czymś, czego nie rozumieliśmy, czego nie obejmowała nasza wyobraźnia i wiedza o
świecie. Stanęliśmy przed Obcym. Przed Obcą.
— Jak się nazywasz? — spytał Bebek i Obca wyjęczała i wydyszała coś, co zabrzmiało
jak zbliżanie się do orgazmu.
— Aha — Bebek udał, że zrozumiał i że potrafi powtórzyć. Uśmiechnął się szeroko.
— Dlaczego nam pomogłaś?

143
— Nie wiem.
— Dlaczego ty z nami? Dlaczego nie z Betelgeuse?
— Oni zabić. Ty pomóc.
Wtrąciłem się szybko:
— To ja ci pomogłem.
— Wy pomóc... — Obca poprawiła się uprzejmie.
— Dlaczego oni zabić?
— Wy widzieć. Wy wiedzieć. Interwencja. Wy wiedzieć interwencja.
Zaczęliśmy oboje rozmawiać broken pigent pakistan tnglish i jakoś zbliżaliśmy się do
prawdy tak niejasnej, jak nasz język.
— Dlaczego zabić?
— Pierwsza tajemnica.
— Interwencja tajemnica?
— Tak. Interwencja tajemnica. Największe. Pierwsze. Zabić wszystko dla tajemnica.
Rozłożyłem ręce, a Bebek tryumfował uśmiechając się do mnie oczyma.
— O.K. miałeś rację. Oni się ukrywają przed kimś. O.K. miałeś rację i przestań się śmiać.
Raczej pomów z nią, bo mnie już język boli.
Bebek tym razem uśmiechnął się jak włoski filmowy do Obcej i o mało nie zemdlałem,
bo Ona uśmiechnęła się do niego, nie gorzej niż Mimsy Farmer — moja ulubiona gwiazdka
filmowa ze starych, dobrych lat sześćdziesiątych.
— Obca. Ty jesteś Obca. Ja jestem Bebek. On jest Gelerth.
— Gelerth, Bebek. — To, co powiedziała, a co było naszymi imionami, zabrzmiało jak
zaproszenie do łóżka. Chyba aż pokręciłem głową z niedowierzaniem.
— Obca, przed kim tajemnica? Dlaczego tajemnica? Kto nie wie? Kto nie będzie
wiedział?
— Tajemnica.
— Tak, tajemnica. Dlaczego?
— Wy wiedzą i nie żyją.
— I tak nie przeżyjemy, ale chcemy wiedzieć.
— Nie. Tajemnica.
— Wiemy interwencja. Powiemy. Wszyscy wiedzą interwencja.

144
— Wszyscy nic. Wszyscy śmierć. Wszyscy zabici. Wszyscy ludzie, nawet... — tutaj Obca
nie znając angielskiego słowa wyświszczała coś w języku Betelgeuse.
— Co?
Pokazała na dymiące na południu góry, a potem pomachała rękami, jak się domyśliłem,
kreśląc nimi w powietrzu kształt Zamku.
— Donald Dac?
— Nie wiem.
— Dlaczego uczyli was ziemski język przed interwencja?
— Znaleźć Hawking. Rozkaz znaleźć Hawking.
— Co to jest Hawking?
— Tajemnica.
Bebek przez chwilę wyglądał jak moje lustrzane odbicie. Nie muszę dodawać, że obaj nie
wyglądaliśmy mądrzej od baranów.
— Oni się tu uganiają za jakimś pierdolonym Monolitem. Może w tym ich cholernym
języku Hawking to Monolit? — Bebek był przerażony.
— „Hawking”, to brzmi po anglosasku. Nie sądzę, żeby to było słowo z ich języka. Oni
się uganiają za Monolitem albo czymkolwiek innym, co było warte zniszczenia całej rasy.
Pięciu miliardów ludzi. Cywilizacji rozwijającej się przez czterdzieści tysięcy lat. Bebek, nie
wiem, co to jest Hawking, ale to musi być coś nieprawdopodobnie cennego, nawet dla nich tam
w górze.
— Jakiś pieprzony pierwiastek? Paliwo albo kruszec? i Może coś, co tu jest jak piach, tam
u nich jest bezcenne?
— Może Hawking to nie jest nic materialnego. Wymordowali całą moją rodzinę i jeszcze
wszystkich innych. Gelerth, wyobrażasz sobie coś, co jest warte życia wszystkich ludzi?
— Tylko jedno.
— Co?
— Życie ich wszystkich ludzi. Tu na Ziemi jest coś, od czego zależy przetrwanie
Betelgeuse. Gdziekolwiek to Betelgeuse się znajduje i cokolwiek to jest, to tu na Ziemi jest mały
czerwony guzik, podpisany „Hawking”, którym to kurestwo można wysadzić w powietrze i będą
wyglądać tak, jak my teraz. Będą biegać po ciemku i żreć sowy. Będą zdychać jak my, jeśli tego
Hawkingu nie znajdą wcześniej...

145
Bebek popatrzył na mnie, jak na cykającą bombę zegarową.
— Wcześniej niż kto? — zapytał wstrzymując oddech, aby bomba nie wybuchła.
— Niż ty i ja, oczywiście. A któż inny mógłby to zrobić, do cholery! — eksplodowałem.
Zamilkliśmy na chwilę rozważając szansę na przyszłość. Obca nam nie przerywała.
Między sobą mówiliśmy po macedońsku i być może myślała, że tylko głośno oddychamy.
— O.K. — powiedział Bebek. — Przedstaw swoją wersję.
— Proszę bardzo. Komiks zaczyna się przed wojną. Byliśmy inwigilowani. Jeśli są
pośród nich choć o kilka centymetrów niżsi, trochę mniej proporcjonalni w budowie i regularni
na twarzach, to śmiało mogli się wtopić w nasze społeczeństwo i pozostać niewykrytymi.
Widocznie im się to udało. Muszą dysponować nieograniczonymi środkami, za które zmontowali
gigantyczną siatkę kolaborantów, jak piątą kolumnę wśród ludzi na najwyższych stanowiskach
państwowych. Zrobili tak, ponieważ odkryli, że Ziemi jest coś dla nich najcenniejszego.
Nazwijmy to Hawking. Musieli to zdobyć, zachowując tajemnicę. Nie wiem, przed kim. Być
może przed własną opinią publiczną, Zamiast otwartej inwazji spowodowali więc globalny
konflikt między mocarstwami, w którym potajemnie brali udział, prawdopodobnie po obu
stronach. Użyli jakiejś tajemniczej broni biologicznej, bądź chemicznej, która spowodowała
totalną bezpłodność u nas wszystkich. Wymordowali ludzkość i przysłali na Ziemię korpus
ekspedycyjny, który ma oczyścić Ziemię z pozostałych przy życiu niedobitków Dla większej
skuteczności zapewnili sobie współpracę najsilniejszych z tych, którzy przeżyli. Żołnierzy
Okrągłego Stołu. Przekupili Marvina, Art Uhra i prawdopodobnie kogoś jeszcze. Podarowali
przekupionym Zamek, aby ci mogli skupić wokół siebie innych, tych, którzy szukali
bezpiecznego schronienia. Dla utrzymania ludzi na Zamku posłużyli się własnym modelem.
Postawili przed nami cel: Poszukiwanie Monolitu. Gdy my uganialiśmy się za mitycznym
Monolitem, oni szukali Hawkingu. Ich pobyt tutaj ciągle jest tajemnicą i dlatego eliminują
każdego ze swoich, który może wpaść w obce ręce i zdradzić ich obecność. Dlatego zniszczyli
wszystko w promieniu stu kilometrów, bo Obca jest w naszych rękach i wiedzą o tym. Praw-
dopodobnie cały czas mają nas na radarze, w każdej chwili mogą się tu zjawić i zrobić z nami
porządek. Wniosek jest jeden: musimy stąd spieprzać i pozostawić tu helikopter.
— W dzień? — przeraził się nie na żarty Bebek.
— Mimo wszystko zaczekamy do nocy. Ale jeśli moje podejrzenia są słuszne, a raczej
tak, i jeśli Betelgeuse mają rozciągniętą nad całą Ziemią siatkę radarową, radiolokacyjną,

146
sonarową, czy jakąkolwiek, to możemy za kilka minut, właściwie w każdej chwili, spodziewać
się ich wizyty.
Bebek chyba nie bardzo przejął się tym, co powiedziałem, albo też myślami penetrował
jakieś wyjątkowo odległe okolice. Okazało się, że to pierwsze po prostu wynikało z drugiego.
Bebek stanął przed problemem, który był wyzwaniem dla jego umysłu, dla jego inteligencji, dla
jego obrazu świata. Dla wszystkiego, dzięki czemu żył — w najbardziej niesprzyjających
warunkach.
— Gelerth, czego oni od nas chcą? Dla jakiego, kurwa, powodu byłbyś gotów polecieć na
Betelgeuse i wymordować ich tam wszystkich, ilu ich jest? Z jakiego powodu można zrobić coś
takiego?
— Teraz. Teraz jestem gotów tam lecieć i urządzić im apokalipsę, jeden ogromny
betelgeusański Auschwitz. Jeśli dzieki temu uda się uratować nas... Nas, ludzi. Wtedy mogę tam
jechać. To jest jedyny powód.
— Co takiego mieliśmy, że musieli nas wymordować? Chciałbym to wiedzieć. Nie
dlatego, żeby coś zdradzić, bo już jest za późno, ale żeby po prostu wiedzieć, co jest warte pięciu
miliardów istnień.
— Lepiej, żebyś nie wiedział. Hawking to może być cokolwiek. Słona woda, która może
im być niezbędna. Może cała ich energia albo żywność bierze się ze słonej wody? To może być
coś dla nas absurdalnego, ale dla nich fundamentalnego, aby przeżyć. Oni są obcą rasą, Bebek, i
nie myślę, abyśmy mogli ich sądzić.
Zastanawiałem się chwilę nad odpowiednim porównaniem, aby lepiej to wyjaśnić
Bebekowi. Zresztą i tak czekaliśmy na zmierzch, a gawędy były najlepszym sposobem
spędzania wolnego czasu.
— To jak z dzikim zwierzęciem. Nie sądzisz tygrysa, że chce cię zabić. Zabijasz go, ale
go nie sądzisz. Albo jeszcze lepiej: to jak z trądem. Nikt się nie obraża na chorobę. Zarazę trzeba
zwalczyć, ale ona sama nie jest niczemu winna. To jest po prostu zło do pokonania. Nie do
sądzenia.
Bebek odwrócił się do przestraszonej Obcej, która najwidoczniej domyśliła się z naszych
ukradkowych i wrogich spojrzeń, że mówimy o jej kumplach.
— Jak długo ty na Ziemi?

147
Chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, a potem pokazała na słońce prześwitujące
gdzieniegdzie nad naszymi głowami przez gęstwinę gałęzi i zakreśliła ręką w powietrzu koło.
Najpierw jedno, potem drugie, trzecie i następne. Doliczyliśmy się sześciu.
— Sześć dni — podsumował Bebek.
— Boże drogi. Ona jeszcze nie wie, w co wdepnęła.
Chyba mieliśmy wystraszone i współczujące miny, Obca popatrzyła na nas przerażona.
Już chcieliśmy uspokajać, gdy nagle wydało mi się, że ona nie zwraca nas wcale uwagi, a raczej
robi to tak ostentacyjnie, aby pokryć tym swoje prawdziwe zainteresowanie czymś innym.
Powstrzymałem Bebeka przed jego samarytańskimi ruchami i zacząłem nasłuchiwać.
Panowała idealna cisza.
Poderwałem się z miejsca, zabrałem plecak i automat.
— Bierz ją — poleciłem i pobiegłem w gęstwinę na tyle zwartą, że osłaniała mnie przed
niebem i na tyle rzadką, że pozwalała przedrzeć się na wskroś, nie powodując trzęsienia ziemi.
Torowałem sobie drogę nożem, gdy było to potrzebne, ale głównie biegłem wyginając się
na wszystkie strony, aby ominąć gałęzie. Kucałem, chodziłem na czworakach, czołgałem się,
biegłem pochylony i znów się czołgałem. Gdy usłyszałem za sobą Bebeka, wlokącego za rękę
Obcą, przyśpieszyłem kroku. Bebek korzystając z wyszukanej przeze mnie drogi poruszał się
znacznie szybciej, więc wkrótce dogonili mnie i, gdy padłem w krzaki na skraju leśnej drogi,
Bebek padł tuż obok mnie. Bez słowa zakrył ogromne, stworzone do całowania usta Obcej
swoją szorstką dłonią, a do grdyki przytknął jej ostrze noża. Wyjrzeliśmy na drogę, skąd dobiegł
nas cichy odgłos kroków. Teutonowie szli w trójkę. Jeden na przedzie, a dwóch ubezpieczało
skraj lasu. Każdy z nich miał przewieszonego przez ramię lasergnata, a ten, który szedł na
przedzie, kierował się jakimś podejrzanym pikającym detektorem, który regularnie wydawał z
siebie cichy puk, podobny do sygnału elektronicznego zegarka. Nie miałem ani przez chwilę
wątpliwości, że namierzają nasz helikopter.
Zbliżali się jak typowy przeczesujący patrol, obrzucając podejrzliwymi spojrzeniami
wszystko dookoła.
Odbezpieczyłem cichutko M16, a Bebek jeszcze mocniej i przytulił ostre jak brzytwa
żelazo do delikatnej szyi Obcej. Ze strachu, przerażenia i oburzenia dygotała tak bardzo, że i aż
szeleściły pod nią liście. Drugą rękę Bebek oparł na jej i boku, nakazując tym samym, aby się nie
poruszała. Zamarliśmy w zupełnej ciszy i bezruchu. Tylko ja w rowku celownika prowadziłem

148
szyję Teutona ubezpieczającego naszą stronę lasu. Patrol podszedł już na pięćdziesiąt metrów,
gdy detektor zawył przeraźliwie, a niosący go przed sobą Teuton-saper odwrócił się odruchowo,
celując w nas niczym obiektywem kamery. Pociągnąłem za spust i natychmiast przeniosłem broń
na drugiego z ubezpieczających, podczas gdy pierwszy eksplodował — zamieniając się błękitną
chmurę krwi i tkanki.
Bebek przyjął natychmiast wzorową pozycję klęczącą i pruł jedną, długą serią z kałacha
w Teutona z detektorem. Starał się trafić w grdykę przez centymetrową szczelinę między maską i
kołnierzem napierśnika, ale nie potrafił tego zrobić. Teuton miał opuszczoną głowę, bowiem
gapił się w ekran detektora i krawędź maski zachodziła niemal na pancerz. Kule łomotały jak
grad, spychały Teutona do tyłu, wywracały go i podcinały mu nogi, ale nie czyniły mu poza
siniakami żadnej krzywdy. Rykoszetowały o pancerz i ścinały gałęzie dookoła. Teuton wypuścił
detektor i sięgnął po laser, ale pod gradem kuł nie czynił tego jakoś rewelacyjnie szybko.
Widziałem to tylko kątem oka. Strzelałem właśnie do drugiego Teutona i oczywiście
spudłowałem. Nie powinienem gapić się na to, co robi Bebek. Teuton nie popełnił i błędu.
Odwrócił wylot lasera w moim kierunku i pociągnął za spust. Świat przede mną stał się na
ułamek sekundy oślepiająco biały i pomyślałem, że tak wygląda śmierć. Zdziwiło mnie, że to nie
ciemność, tylko oślepiająca biel, jak na wielokrotnie przeeksponowanym filmie. Potem
powróciły kolory i zacząłem dostrzegać cienie. Zorientowałem się, że świetlista strzała ominęła
moją głowę o centymetry i walnęła gdzieś za mną. Gdybym zachował się normalnie i próbował
strzelać po raz drugi, to już bym nie żył, bowiem Teuton skorygował położenie lasera i pociągnął
ponownie za spust. Ale ja zachowałem się głupio, jak człowiek. Zamiast stać i strzelać,
obróciłem się na pięcie, aby zobaczyć kogo trafił pierwszy strzał — Teuton za pierwszym razem
wcale nie strzelał do mnie. Strzelał do Obcej, bo po to przyszli do tego lasu. Mieli ją zlikwidować
w pierwszej kolejności. Gdy się odwróciłem, to doskonałe ciało Obcej było już tylko obłokiem
tkanki rozsiewanym tajemniczą siłą lasera na pobliskie drzewa. Nic nie zostało z niej, poza
kolorem.
Naprawdę nie wiem, co mnie rozwścieczyło. Nie zwróciłem uwagi na drugą świetlną
strzałę, która niemal obcięła mi włosy i zamieniła stojące za mną drzewo w tuman próchna i
drzazg. Nie zwróciłem uwagi na potworny ryk, z jakim drzewo pękło. Nawet Bebek mnie nie
zainteresował, mimo że kończył magazynek — ciągle bezskutecznie starał się zabić Teutona-
sapera. Odwróciłem się w stronę mojego przeciwnika i poderwałem M16 do góry jedną ręką.

149
Teuton po spudłowanym strzale przestał mnie lekceważyć i podniósł laser do oczu. Przyjął
zasadniczą postawę strzelecką i włączył najwidoczniej przyrządy celownicze, bo nad wylotem
lufy jego lasera zapłonęło małe, czerwone i niezwykle intensywne światełko. Poczułem jego
ciepło na czole. Staliśmy naprzeciw siebie: on jak ołowiany żołnierz, a ja w półobrocie,
nonszalancko zakreślając M16 kręgi w powietrzu. Strzał w grdykę odpadał, bowiem Teuton
składając się do strzału zasłonił szyję krawędzią maski i kołnierzem pancerza. Zrozumiał to i
poczuł, że wygrał, a potem był już tego pewny. W tym momencie ręka mi znieruchomiała i w
rowku celownika znalazłem ze zdziwieniem wylot jego lasera, z tej odległości wielkości łebka od
stalowej szpilki. Pociągnęliśmy za spusty. Mój był krótszy. Zanim Teuton dociągnął swój do
końca, kula z mojego M16 wleciała w tunel lufy lasera, niszcząc zasłaniające sitko i walnęła w
komorę nabojową, czy cokolwiek to było, właśnie w momencie, gdy opuszczał ją świetlisty
promień.
To, co się wydarzyło w następnej chwili, wyglądało jakby Teuton stanął pod dyszami
startującej rakiety w chwili osiągania siły ciągu. Spłonął w słupie ognia, który wystrzelił wysoko
ponad wierzchołki drzew i wypalił lej ziemi wielkości odwróconego do góry dnem sporego
namiotu cyrkowego.
Teuton-saper, właśnie powalony końcówką serii Bebeka ziemię, podniósł osłupiały
głowę, aby zobaczyć, co się stało z jego kolegą. Pewnie i on nigdy nie widział takiego
przypadku, choć może o nim słyszał. I w tym momencie Bebek ostatnim nabojem przedarł się
przez szczelinę między pancerzami i drasnął szyję Teutona, a ich samobójczy system
bezpieczeństwa dokonał dzieła — zamieniając rannego w rozprzestrzeniającą się błękitną
mgławicę, co choć efektowne i przerażające, nie zrobiło już na nas wrażenia.
Bebek oberwał w twarz jakimś niezbyt dobrze rozerwanym odłamkiem uzbrojenia
Teutona i stracił całkiem solidny kawałek policzka. Otarł krew bez zbytniego sentymentu i
podszedł do mnie wyczerpany strachem. Strachem człowieka, co usiłuje zabić i przekonuje się,
że to nie jest tak łatwe, jak w kinie.
— Co mu zrobiłeś? — zapytał mnie Bebek, jeszcze dygocząc.
— Posłałem mu taką wiąchę, że spłonął ze wstydu.
Musieliśmy to robić. Musieliśmy kpić, aby przeżyć. Nie było innej rady, aby nie
oszaleć.

150
Bebek rozejrzał się po polu bitwy: najwidoczniej nie widział wszystkiego i szukał
Obcej.
— A gdzie... — zamilkł, bo dostrzegł rozłupane drzewo za moimi plecami i błękitną
zawiesinę ociekającą wszędzie dokoła.
— Skurwysyny.
— Tylko dzięki niej żyjemy. Gdyby najpierw zabrali się do nas, to nawet odkurzaczem
nie dałoby się nas pozbierać. Mieli rozkaz wykończyć ją. Utrzymali tajemnicę. Za cenę życia jej i
tych trzech. To niezbyt wysoka cena.
— Jak to utrzymali, przecież my żyjemy i my wiemy, nie?
— No — potwierdziłem, korzystając z całego stylu oratorskiego, na jaki mnie było stać w
tej chwili — to wyślą następnych trzech, a potem sześciu. Coś mi się wydaje, Bebek, że
zajmujemy dwie pierwsze pozycje na liście najbardziej poszukiwanych przestępców na całej
Betelgeuse.
— I co zrobimy?
— Nie damy się, dopóki żyjemy. A potem... Potem zmienią nas w gaz i rozpłyniemy
się w powietrzu.
— Nie chcę być gazem.
— Jeszcze żyjemy, Bebek.
— Jak długo, Gelerth?
— Coś mi mówi, że my dwaj przeżyjemy wszystkich. Takiego już mamy pecha.
Umrzemy ze starości nienawidząc się nawzajem. Dwaj ostatni, stetryczeli staruszkowie, za-
truwający sobie wzajemnie ostatnie chwile życia.
— O.K. No to starzejmy się.
Przez tydzień postarzeliśmy się o dziesięć lat. Las, w którego sercu wylądowaliśmy,
tydzień temu był ogromny, ale teraz, gdziekolwiek próbowaliśmy wydostać się z niego,
napotykaliśmy Teutonów. Wyglądało na to, że są rozstawieni wzdłuż całego obwodu lasu na
przestrzeni setek kilometrów. Podczas gdy jedni pilnowali, abyśmy nie wydostali się z potrzasku,
inni przeczesywali gęstwinę metr po piętrze, mijając nas często o włos i niemal depcząc nam po
plecach, gdy zamaskowani tkwiliśmy w poszyciu. Ciuciubabka ta trwała dzień i noc. Teutonowie
wiedzieli, że jesteśmy obrębie lasu, a my nie wiedzieliśmy, dlaczego nie użyją jakiejś broni
chemicznej, aby nas wytruć. Trzeciej nocy przelecieli się raz nad południowym obszarem

151
puszczy i zrzucili z niby helikopterów trochę napalmu, ale my wtedy byliśmy już dobrze okopani
w ziemi i choć nad nami płonęło morze ognia, to przetrwaliśmy nalot bez żadnych strat. Potem
wszystkie działania na dużą skalę zostały ostatecznie zawieszone i Teutonowie uprawiali jedynie
partyzantkę. Ale w tej dziedzinie nie mieli z nami szans.
Czwartego dnia Bebek był zmuszony zastrzelić jednego z naszych prześladowców z
bardzo małej odległości i siła samobójczego wybuchu Teutona omal nie pozbawiła Bebeka życia.
Ogłuszonego odwlokłem do wykopanej głębokiej jamy i przesiedzieliśmy tam dwadzieścia
cztery godziny, podczas gdy Teutonowie przeczesywali teren ponad naszymi głowami.
Poza tym rozpadało się i padało teraz niemal bez przerwy. Las kwitł dokoła bajecznie
zielony i coraz bardziej przypominał mi tajlandzką dżunglę. Nie powiem, żeby to były dobre
wspomnienia.
Podejrzewaliśmy, że Teutonowie posługują się czymś na kształt echosond, dlatego
siedząc w jamach i poruszając się j wykopanymi korytarzami rozmawialiśmy niewiele i zawsze
szepcząc sobie wprost do uszu. Czasami musiało wyglądać to przezabawnie, gdy dwaj uzbrojeni
po zęby faceci, umorusani ziemią, gliną i krwią, z pozatykanymi wszędzie liśćmi i paprociami,
obejmowali dłońmi muszle uszu i przytykając do nich wargi szeptali w taki sposób, że oddechy
zaglądały im do środka mózgów.
— W życiu się stąd nie wydostaniemy — szeptał Bebek. — Oni będą przeczesywać ten
teren przez następne siedemnaście lat. Zdaje się, że im to nie robi różnicy.
— Nam też nie. Przesiedzimy tu siedemnaście lat. Tak samo dobre miejsce, jak każde
inne.
— Zapomniałeś o Onej. Muszę ją znaleźć.
Zdziwił mnie swoim uporem. Popukałem się w czoło.
— Czy ty wiesz, gdzie się znajdujemy?
— Nie mam pojęcia. Chyba gdzieś w południowych Niemczech.
— Straciliśmy kontakt z Oną dziesięć dni temu i dwieście kilometrów stąd. Jak chcesz
ją znaleźć?
— To bez znaczenia. Wszystkimi dostępnymi sposobami, ale znajdę ją. Musimy się
wydostać z tego pieprzonego Schwarzwaldu.
— Chętnie pójdę z tobą, gdy tylko mi powiesz, którędy stąd wyjść.

152
Bebek zasępił się: nie tylko naszym położeniem, także tym, że znów czekał nas zimny
posiłek i surowa woda do popicia. Właśnie kończyliśmy resztki suszonego mięsa i ostatnie
okruszki suszu owocowego z zapasów. Od pory, aby jeść, musieliśmy zacząć polować, a to
groziło i wykryciem przez Teutonów. Poza tym i tak nie było jak usmażyć i wysuszyć upolowaną
zwierzynę.
— Mam tego dość. Zdechniemy tutaj z głodu. O czym myślisz, do cholery? —
narzekał Bebek.
— Zastanawiam się, co oni zrobili z tą okolicą, że tak bezczelnie kręcą się dookoła bez
obawy, że ktoś ich zobaczy.
— Też problem sobie znalazłeś. Spacyfikowali tak samo, jak całą Ziemię. Nas też to
czeka. Wtedy dowiesz się dokładnie, co zrobili.
Umilkłem obrażony, a Bebek przeżuł mięso do końca i popił surową, zimną wodą.
Wytrząsnął manierkę i wrzucił do plecaka. Siedzieliśmy w jamie, którą wyryliśmy saperkami na
trzy metry w głąb ziemi i podstemplowaliśmy gałęziami. Wejście do niej znajdowało się w
największej gęstwinie kolczastych krzaków, jaką udało nam się w nocy znaleźć, a wyjście
zapasowe wyryliśmy o całe osiem metrów dalej pod zwalonym pniem. Osiem metrów to nie było
dużo, ale więcej nie potrafiliśmy wykopać w ciągu jednej nocy. I tak trzeba było być szczurem,
aby się przecisnąć przez przygotowany w ten sposób tunel.
— Kiedyś to wszystko zawali się nam na łeb i zdechniemy pogrzebani żywcem, jak jacyś
cholerni górnicy.
Uwięziony w puszczy Bebek robił się marudny, ale mimo to kopał i wynosił ziemię
równie dobrze jak ja. Nie wiedziałem, gdzie tak się nauczył ryć, bo sądząc z tego, co o sobie
opowiadał, nie walczył nigdy w Indochinach.
Mokrzy, głodni, zziębnięci i tonący niemal zupełnie w glinie, nad ranem zaczęliśmy
prawie płakać — gdy okazało się, że to już ostatnie suche racje i ostatni łyk wody.
— I co teraz — spytałem Bebeka jak najszybciej, zanim on spyta mnie o to samo.
— Trzeba się wydostać z tej puszczy, to raz. Trzeba wrócić do Zamku i zobaczyć, co się
tam dzieje, to dwa. A potem schwytamy jakiegoś gościa albo facetkę z Betelgeuse i dowiemy się,
gdzie trzymają Oną. Odbijemy ją i jak będziemy bezpieczni, to zastanowimy się, co dalej.
— Bardzo dobry plan — ucieszyłem się. — Ty, Bebek, chcesz, to potrafisz natchnąć
człowieka prawdziwą wiarą.

153
— Może byś wreszcie wyciągnął z cholewy, czy z podwójnego paska zaświadczenie, że
pracujesz dla nich, co? Mam właściwie dość gnicia w tej dziurze.
— Jak masz dość, to wyjdź na górę i zacznij strzelać. Czego chcesz ode mnie?
— Chcę, abyś się posłużył swoimi kontaktami z Betelgeuse.
Mimo, że był to dzień, w dziurze było ciemniej niż zewnątrz w nocy, dlatego niewiele
mogłem powiedzieć o uczuciach malujących się teraz na twarzy Bebeka. Natomiast w jego głosie
czułem wyraźną wściekłość i wrogość. Trochę mnie to zdziwiło. Jednak od razu sobie
pomyślałem, że Bebek nie jest wściekły, a tylko chce mnie sprowokować. Nie potrafiłem
natomiast rozstrzygnąć czy chce mnie zabić, czy nie. Czy jest moim wrogiem, czy tym, no...
przyjacielem.
— Ostatnio, gdy o tym mówiłeś, o mało mnie nie zabiłeś.
— Żałuję...
— Dlaczego więc nie zrobisz tego teraz?
— A co mi to da? Teraz jesteś mi potrzebny żywy i w dobrej komitywie z
Teutonami.
— Bebek, zobaczyłem ich po raz pierwszy dziesięć dni temu i do tej pory jeszcze nie
wierzę, że istnieją.
— Przecież sam mówiłeś, że powołali nasze stowarzyszenie jako swoją agenturę. Oddali
nam Zamek i zapewnili coś w rodzaju immunitetu. To ty zakładałeś stowarzyszenie Żołnierzy
Okrągłego Stołu. Jesteś w nim od początku.
— Nie. Stowarzyszenie założyli: Marvin, Art Uhr i… Stara Śmierć. To Stary mnie do
niego przyciągnął i wprowadził. Każdy z założycieli przyprowadził trzech ludzi i w ten sposób
zebrało się nas dwunastu.
— Nie opowiadasz tego jakimś szczególnie pewnym głosem.
— Widzisz Bebek... — przerwałem na chwilę, znaleźć odpowiednie słowa dla tego, co
miałem powiedzieć. Nie było to łatwe nawet przed wojną, bo już wtedy jedyne dostępne słowa
wydawały się nadęte, a teraz, w tych czasach, ich nadętość urosła do monstrualnych rozmiarów.
Mimo to spróbowałem. — Stary jest dla mnie wszystkim, co najlepsze. Jeśli w ogóle jest jeszcze
coś dobrego. To dzięki niemu żyję, to on nauczył mnie wszystkiego. Ocalił mi życie
wielokrotnie. Był dla mnie jak ojciec, a ja czuję się jak jego syn... Jestem... byłem gotów
wskoczyć do piekła na jedno jego skinienie. Mnie ze Starym łączy coś jak więzy krwi. To tak,

154
jakby mnie wychował od dziecka, jakbym go potrzebował dla równowagi ducha. Tak...
potrzebowałem kogoś bliskiego i miałem jego. Był zawsze dla mnie dobry. Nigdy mnie nie
zawiódł. Nigdy. Nigdy nie oszukał i nigdy nie zdradził. Gdy zrobiłem coś dobrze, był ze mnie
dumny i cieszył się, a w oczach prawie miał łzy — przestałem mówić na chwilę i aby się czymś
zająć, wytarłem palcami nos. — Odsuwałem od siebie to rozwiązanie tak długo, jak tylko
mogłem, ale muszę je zaakceptować. Stary, wraz z Marvinem i Art Uhrem, zawiązał
stowarzyszenie za zgodą Teutonów. Zawarł z nimi jakiś pakt i pracował dla nich. I nas także w to
wciągnął. Nie wiem, w jakim celu, ale to jest zdrada.
— Nie masz na to dowodów. Wszystko, co mówimy, to tylko spekulacje — Bebek,
chociaż mój wróg, starał się być mnie miły i pomagał mi znaleźć luki w oskarżeniu Starego,
jedynego człowieka, którego od niedawna kochałem i którego prawdopodobnie będę musiał
zabić.
— Posłużył się mną... i tobą... nami wszystkimi. Będzie musiał za to zapłacić.
— Nie martw się tym, że będziesz go musiał sprzątnąć. Nie dasz mu rady, to raczej Stary
wykończy ciebie. I mnie.
— I ciebie? A ty, co ty tu robisz?
Bebek chrząknął kilka razy, abym nie miał wątpliwości, że jest zdziwiony. Gdy już był
pewien, że to zrozumiałem, to dopiero odpowiedział:
— No, jestem po twojej stronie. Odnajdziemy Art Uhra, Marvina i Starego. Spytamy ich,
o co w tym wszystkim chodzi. A gdyby się opierali, to spytamy ich jeszcze raz... po swojemu.
— Niedawno chciałeś mnie zabić. Bebek parsknął lekceważąco.
— Niedawno myślałem, że to ty zakładałeś stowarzyszenie. Teraz mnie przekonałeś, że
tylko zostałeś do niego wciągnięty. Tak, jak i ja. Nie ma w tym twojej winy, jest tylko
lekkomyślność, ale o to można oskarżyć wszystkich żołnierzy. Zresztą i tak nie miałem szans
cię zabić. Jesteś nietykalny.
W tym momencie spłynęło na nas światło.
Właściwie, to najpierw posypała się darń, którą zamaskowaliśmy otwór, potem grudy
ziemi, a potem niebo nad nami otworzyło się i światło zachodzącego słońca zalało nas snopem z
góry. Przez chwilę siedzieliśmy w dole oślepieni, ale nie na tyle, aby w ciemnych sylwetkach
pochylających się krawędzią jamy nie rozpoznać Teutonów. W rękach trzymali lasery i mierzyli
z nich w czubki naszych głów. Na tle purpurowego nieba byli tylko sylwetkami. Pomiędzy te

155
czarne cienie wcisnął się jeszcze jeden, nieuzbrojony, ubrany w zwykłą wojskową panterkę i
czapkę Strzelców Alpejskich. Palił cygaro i z nonszalancją oparł się łokciami na zgiętym kolanie,
tuż nad naszymi głowami. Odezwał się głosem, który znałem doskonale i który, ochrypły od
wydawania komend, kiedyś wydawał mi się najsłodszym głosem na świecie.
— Dobrze to zrobiliście. Beze mnie nie mieli szans was znaleźć — powiedział Stary. —
Wyłaź spokojnie Gelerth i nie próbuj niczego, to może uda mi się was utrzymać was życiu do
rana.
— Kim jest ten wał? — spytał Bebek, mrużąc oczy i starając się rozpoznać pochyloną nad
nami sylwetkę.
— To mój przybrany ojciec, to mój mentor, to najsłynniejszy i najbogatszy z
żołnierzy. To Stary, Stara Śmierć Johnson.
Wyciągnięto nas za ramiona jak wiadra ze studni i natychmiast obdarto ze wszystkiego.
Staliśmy obok dziury nadzy i z podniesionymi rękoma, podczas gdy przetrząsano nasze mundury
i bagaże. Teutonów było dwunastu, mieli ze sobą nibyhelikopter w wersji transportowej. Byli z
tych najwyższych, po dwa i pół metra i zewnętrznie niczym się nie różnili. Stary jednak
rozmawiał tylko z niektórymi spośród nich, najprawdopodobniej z oficerami, a może po prostu z
tymi, co znali angielski. Zajęty omawianiem poczynań na najbliższe godziny, a może ustalaniem
naszej przyszłości, zerkał tylko kątem oka, jak Teutonowie sortują nasze rzeczy. Oddali nam
spodnie i kurtki, a resztę, to jest broń, zapasy, buty, paski, hełmy, noże, mój bumerang, słowem
— wszystko, wrzucili do naszej jamy i jeden z nich strzelił do środka, rozrywając wszystko na
strzępy i grzebiąc dokumentnie. Bosych, z rozchełstanymi na piersiach kurtkami i dłońmi
ułożonymi płasko na czaszkach, popędzili nas do helikoptera i sami się też do niego zapakowali.
Ewakuowali się w ciągu minuty. Helikopter dmuchając potężnie powietrzem wzniósł się jak
winda ponad czubki drzew, a potem z przyspieszeniem Mirage'a, które wcisnęło nas w fotele i
puściło krew z nosów, pomknął na południe. Helikopter miał kabinę i luk pasażerski. W kabinie
na trzech znajdujących się tam fotelach usiedli: pilot, Stary i najczęściej z nim rozmawiający
Teuton. Jedenastu pozostałych zajęło miejsca w luku. Tam, gdzie my. Teutonowie zaraz po
starcie obrócili fotele i teraz, zwróceni do siebie maskami, rozmawiali w swoim dziwacznym,
świszczącym języku. Głosy tych większych Teutonów były znacznie niższe od głosu naszej
Obcej i nie przypominały jęków czasie stosunku. Raczej stękanie przy rąbaniu drzewa.

156
Helikopter był skromnie wyposażony, ale miał nad przejściem do kabiny pilotów zawieszony
panoramiczny telewizor, który pokazywał nam przestrzeń przed dziobem pojazdu.
Daleko na horyzoncie lśniły ośnieżone szczyty Alp. Wracaliśmy do punktu wyjścia. Lot
był dużym przeżyciem, bo cięliśmy powietrze na wysokości niewiele większej niż dwadzieścia
metrów i co chwila wydawało się, że rąbniemy w górę lub choćby w większe drzewo. Helikopter
miał jednak zakodowaną w pamięci mapę terenu i omijał zgrabnie przeszkody, jakby to była gra
komputerowa.
Zaraz po starcie Teutonowie porozpinali uprząż i pancerz, a także odstawili broń do nogi
lub na kozły — z wyjątkiem dwóch siedzących po obu naszych bokach. Gdy pierwszy Teuton
zdjął maskę i okulary, a nawet zsunął z głowy hełm, jego męska uroda omal nas powaliła. Był
blondynem o niebieskich oczach, czekoladowej cerze, białych zębach i tak regularnych rysach,
że prawdopodobnie robił majątek jako model w reklamówkach płynu do golenia. Potem inni
zdjęli z twarzy maski i okazało się, że ten pierwszy był najmniej przystojny, właściwie brzydki.
Siedziało z nami jedenastu amantów filmowych, w kwiecie wieku i u szczytu sił witalnych.
Jeden z nich uśmiechnął się nawet do nas, wyciągnął coś z pojemnika przy pasie i zaczął to żuć,
poruszając regularną szczęką. Zważywszy na kontrast między ich szczupłymi głowami, a
potężnymi ochraniaczami i pancerzami na piersiach i ramionach, to wszyscy oni wyglądali jak
drużyna hokejowa z najlepszego amerykańskiego college'u na ławce rezerwowych.
Poczuliśmy się z Bebekiem jak ostanie łachudry.
— Niech ich szlag — powiedziałem, podziwiając gęby. — Wyobrażasz sobie, co
pomyślała o nas Obca, jak nas zobaczyła?
— Pieprzeni mordercy. Jak który wyciągnie organki i zacznie na nich grać, to mu je
wepchnę do gęby.
— Dokąd nas wiozą?
— Do jakiejś ich cholernej bazy. Rozwalić mogli nas na miejscu. Będą nas
przesłuchiwać.
— Od razu wiedziałem, że to pieprzone Einstazkommando.
— Żeby nas tylko nie zawieźli na tę cholerną Betelgeuse. Wiesz, jakbyśmy tam wyglądali
z naszymi gębami i z naszym wzrostem? Jak ostatni wiejscy przygłupi.
— Chętnie bym zrobił trochę zamieszania na tej ich Betelgeuse.

157
— Jako wiejski głupek mógłbyś co najwyżej stresować ich betelgeusańskie krowy.
Możesz załatwić tego, co siedzi obok ciebie?
— Nie sądzę. Ciągle ma maskę na twarzy, a w bok wbija mi laser. A ty możesz?
— Mojego tak. Twojego raczej nie.
— To co robimy?
— Czekamy.
— Nie bardzo mi się to podoba. Nie zawiązali nam oczu, a to znaczy, że jesteśmy
przeznaczeni na rozwałkę.
— Byliśmy już na nią przeznaczeni, odkąd się spotkaliśmy, Bebek. Od razu jak cię
zobaczyłem na tym rowerze, wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
— Szkoda, że mnie wtedy nie zostawiłeś przykutego do tego pomnika. Nie kręciłbym się
po świecie jak gówno w przerębli.
Tak gadając i nadrabiając miną skracaliśmy sobie czas lotu. Nibyhelikopter od dawna już
zanurzał się między ośnieżone wierzchołki Alp i lawirował między nimi, niczym narciarz między
tyczkami slalomu.
— Poznajesz okolicę? — spytał mnie Bebek nie odrywając wzroku od monitora.
— Tak. To jest jakieś pięćdziesiąt kilometrów na południe od Zamku. Robiłem tę trasę
wielokrotnie. Trzeba pokonać jedną naprawdę stromą grań, jeśli chcesz tu dojść z Zamku w linii
prostej.
Nibyhelikopter wleciał w wąwóz o stromych ścianach, które przesuwały się po bokach
ekranu z zawrotną szybkością, aż nagle zahamowały. Obraz odwrócił się o dziewięćdziesiąt
stopni i nibyhelikopter pomknął na skalną ścianę — najwidoczniej mieliśmy zakończyć podróż
tym samobójczym manewrem. Pojazd kierował się wprost na ogromny skalny zwis, a potem
nagle zniżył lot i okazało się, że pod tym zwisem wydrążono idealnie prostokątny tunel, który z
daleka przypominał ogromną szufladę. Wykuta w skale jama musiała mieć co najmniej
sześćdziesiąt na dwadzieścia metrów i nieczytelną dla nas głębokość. Gdy już mieliśmy zniknąć
w czeluściach jamy, zapaliły się w niej ciągnące się w nieskończoność orientacyjne światła,
ułożone w pasy startowe fosforyzujące dziwnym seledynowym blaskiem. Helikopter pomknął
wzdłuż nich.

158
Popatrzyliśmy na siebie z Bebekiem, pełni podziwu dla ich technologii. W ogromnej
górze wydrążono niemal wszystko poza zewnętrzną skorupą. Wewnątrz skupiał nieodgadniony,
wielopoziomowy świat.
Byliśmy w bazie Betelgeuse na planecie Ziemia, skąd najeźdźcy od kilkunastu lat
prowadzili krucjatę przeciwko nam, Ziemianom. Bebek aż gwizdnął z podziwu.
— Dom, słodki dom.
— Witaj w domu, żołnierzu — powiedziałem niemal to samo.
Bazę zbudowano na kształt mrowiska. Od szczytu do jej podstawy ciągnął się główny
szyb, od którego rozchodziły się promieniście poszczególne poziomy. Od tego, na który
wlecieliśmy i który był zerowy, ciągnęło się w górę czternaście i dziesięć w dół. Każdy poziom
podzielony był na cztery sektory, niczym płaszczyzna osiami rzędnych i odciętych, a w każdym
sektorze był labirynt korytarzy, pomieszczeń, schodów, słupów, wind i tajnych połączeń.
Wszystko to wykonane było z nieznanych nam, idealnie gładkich i czystych materiałów, z
których te na suficie świeciły własnym światłem. Całość była wykuta w litej, granitowej i
bazaltowej skale. Poza sterylną czystością z każdego miejsca zionęło przygnębiającą pustką.
Mrowisko było w stanie ewakuacji.
Poza bandą, która nas przywiozła, zobaczyliśmy na wszystkich korytarzach raptem z
dziesięciu Teutonów, zarówno tych większych, jak i mniejszych. Nikt z nich nie był uzbrojony,
żaden nie nosił hełmu czy pancerza, natomiast wszyscy byli zachwycająco piękni, smukli i
regularnie uformowani.
Bebek, gdy prowadzono nas korytarzami, przyglądał się im z zainteresowaniem.
— I co ty na to? — spytał, gdy minęliśmy trzy Teutonki o figurach i twarzach
pretendujących je do najlepszej z dawnych nowojorskich agencji fotomodelek.
— Kombinują z genetyką.
Nasz skromny pochód też wzbudzał zainteresowanie. Prowadził nas ten gadatliwy Teuton
wraz ze Starym, potem szło dwóch strażników, którzy znów przywdziali maski, a za nami szło
tych dwóch, którzy nigdy się z nimi nie rozstawali. Wyglądaliśmy między nimi jak skarlałe, wy-
głodzone i zapuszczone do granic rozpoznawalności gnomy. Aż nastąpił koniec drogi, a przed
nami zostały już tylko dwie pary drzwi. Nasi strażnicy otworzyli je jednocześnie i popchnęli nas
naprzód. Mnie do lewych, a Bebeka do prawych. Zatrzymaliśmy się w progu i wystawiliśmy
głowy zza futryn. Bebek uśmiechnął się.

159
— Żegnaj, przyjacielu. Tak naprawdę, to nie chciałem cię zabić.
— Wiem. Jakbyś chciał, to już bym nie żył. Żegnaj, przyjacielu.
— Może coś krzykniemy.
Przez chwilę milczeliśmy, a gdy strażnicy nas popchnęli, to zaczęliśmy — jednocześnie i
jakby czytając wzajemnie w swoich myślach:
— ... więc... i... też.... oraz....i.... — kończyliśmy prawie ze śmiechem, ale to, co
wykrzyknęliśmy Teutonom i ich całemu światu, w żadnym przypadku nie nadaje się do
przytoczenia.
Stary, który przepuścił nas tu przed drzwiami, popatrzył na stojącego obok Teutona, który
tym razem przyglądał mi się z niedowierzaniem.
— Moja szkoła — powiedział mój dawny mentor. Naprawdę był ze mnie dumny.
No cóż. Udało nam się zaszokować ludobójców z innej galaktyki. A to już jest naprawdę
coś.

160
Sekwencja dziesiąta

PRZYJAŹŃ

Jeśli chodzi o urządzenie pokoju przesłuchań — zwano je kiedyś katowniami — to


Teutonowie nie popisali się oryginalnością. Brak było jedynie lampy kreślarskiej na biurku, z
czego wywnioskowałem, że w repertuarze ich środków nie ma oślepiania trzystuwatową
żarówką.
Brudnego i niemal całkiem zaklejonego gliną posadzili mnie z pewnym obrzydzeniem na
krześle, które bardzo przypominało mi takie same urządzenia, tylko że elektryczne, służące
kiedyś do eliminacji skazanych na śmierć. Krzesło było o dziwo zdecydowanie wygodne, ale nie
pozwolili mi się w nim odprężyć, tylko przykuli moje przeguby do wysokich poręczy, a kostki do
osadzonych w posadzce nóg krzesła. Przed sobą miałem biurko z wmontowanymi na stałe
prawdopodobnie mikrofonem i magnetofonem, a także generatorem prądu czy innej energii, od
którego przewody prowadziły, dałbym głowę, do klamer skuwających moje członki. Za biurkiem
zasiadł przepiękny Teuton, opalony tak, jakby przez ostatnie trzy miesiące pacyfikował Hawaje,
a nie północne Alpy. Obok mnie natomiast stanęło jeszcze dwóch, w hełmach i maskach, przy
czym jeden był z tych niższych, czyli, jak się już przekonałem, ich rodzaj żeński.
Przesłuchujący skinął zza biurka i dwaj stojący obok mnie wyciągnęli schowane za
plecami kije do baseballu, przyjęli zupełnie prawidłowe postawy i wykonali po jednym
uderzeniu. Pierwsze, zadane przez kobietę, złamało mi dwa żebra, a drugie, wymierzone w dołek,
odebrało mi przytomność.
Bardzo szybko ocucił mnie kubeł zimnej wody wylanej wprost na twarz. Niedowierzanie
pozwoliło zapomnieć o bólu.
— A gdzie wyrafinowane techniki, psychotropy, prąd, szantaż psychiczny, próby
przekupstwa?
Przesłuchujący albo nie rozumiał angielskiego, albo nie znał się na żartach, bo cała jego
reakcja ograniczyła się ponownego skinienia na strażników, którzy tym razem uderzyli lżej, ale
za to wyżej — zmieniając moją twarz w honorowego dawcę krwi. Tym razem nie zemdlałem i
miałem wątpliwą satysfakcję, patrząc jak moja krew bryzga na biurko i nieskazitelny mundurek

161
przesłuchującego. Ponieważ zacząłem mieć trudności z oddychaniem, zastanawiałem się, czy
mam jeszcze nos. Jedno oko zalała mi krew z pękniętego łuku brwiowego i od tej pory patrzyłem
tylko drugim. Potoczyłem nim w kierunku obryzganego moją krwią przesłuchującego.
— Może byś, kurwa, dał mi szansę i zadał jak pytanie?
Cepy spadły na moje przedramiona, które niemal dosłownie znalazły się teraz między
młotami i kowadłami. Kości nie pękły, ale byłem pewny, że pękną przy następnych ciosach.
Myliłem się. Następne razy oberwałem w dłonie zaciśnięte na końcach oparć i od palców aż do
mózgu przeleciały mnie strumienie bólu, jak dwie rzeki eksplodujące gdzieś pod czaszką
wodospadem.
— Lepiej mnie zabij, ty gównojadzie, bo jak tego nie zrobisz, to ja zabiję ciebie. — To
zdanie było powodem, dla którego strażnicy, już bez skinienia przesłuchującego, uruchomili w
moim ciele całe dorzecze bólu od palców po skronie.
— O.K. — Nie wiedziałem, czy mam zmiażdżone palce, przynajmniej nie mogłem nimi
poruszać, ale za to ból napełnił mój mózg niezwykłą jasnością i nagle wszystko, co kiedyś
wydawało mi się mroczne, tajemnicze i pełne mylących cieni, teraz było jasno oświetlonym,
porządnie wysprzątanym, choć odpychającym wnętrzem. — Mam Monolit — powiedziałem,
sam jeszcze nie wiedząc dlaczego. Może z bólu, który odebrał mi zdolność racjonalnego
myślenia. — Mam Hawking i teraz możemy sprawdzić, kto z nas dłużej wytrzyma, Wy,
pieprzeni Betelgeuse, czy ja, kurwa mać... Ziemianin.
Tym razem, gdy powiedziałem „Hawking”, przesłuchujący drgnął, co pewnie w skali jego
reakcji emocjonalnych oznaczało Dziesiątkę. Natomiast strażnicy nie tylko drgnęli, ale wzięli
solidne zamachy i łupnęli mnie swoimi kijami — tym razem z bekhendu — prosto w uszy, które
momentalnie urosły mi jak królikowi i okryły się nausznikami parzącego bólu. Zagryzłem
szczęki rozcinając sobie wargi, ale i tym razem udało mi się nie krzyknąć. Nie wiem, po co się w
to bawiłem. To był honor, albo wpływ całej tej literatury okupacyjnej, jaką karmiono mnie w
młodości, albo inne nieracjonalne bzdury. Dość, że na razie wygrywałem z przesłuchującym na
punkty, choć z jego strażnikami miałem prawdopodobnie przegrać przez knock-out.
— Pies cię jebał synu i twoją matkę albo cholerną probówkę, z której cię wyhodowali. I
to nie byle jaki pies, który zasadniczo jest miłym stworzeniem, tylko parszywy, zdychający
kundel, któremu już żadna suka nie daje i gotowy jest pieprzyć każde ścierwo. Nawet takie, jak
wy...

162
Teutonowie byli zadziwiająco nieodporni psychicznie. Zauważyłem to już, gdy
pozbawiłem Obcą broni i pancerza: nagle stała się bezbronną kobietą. Lepiej by było, gdybym
uznał to spostrzeżenie za wystarczające i nie prowadził dalszych obserwacji na strażnikach i
przesłuchującym. Lepiej by było dla mojego ciała, do którego byłem już bardzo przywiązany od
niemal czterdziestu lat, a które teraz postanowiono odtłuc pałkami od mojej skołatanej ze strachu
duszy. Tym razem ciosy posypały się z taką częstotliwością, jakby strażnicy dorabiali efekty
dźwiękowe do finałowej bójki w filmie karate.
Tłukli, gdzie popadnie. Prawdopodobnie tak długo, aż się zmęczyli, ale nie mogę
gwarantować, bo po kilkunastu ciosach zemdlałem. Tłukli mnie nieprzytomnego, choć coś jak
trzęsienie ziemi jednak odczuwałem. Zakończyło się powodzią czerwonej wody wylanej na moją
głowę. To przywróciło mi przytomność.
Nie, woda nie była czerwona. Była jasnoniebieska, a czerwona stała się dopiero po
zetknięciu z moim ciałem. Dłuższą chwilę nie widziałem nic, a kiedy wreszcie udało mi się
odkleić jedną z powiek, to zobaczyłem, jak strażnicy myją w kuble kije z lepkiej, tłustej krwi.
Cały pokój dookoła przypominał zwierzęcą jatkę obsługiwaną przez pijanych rzeźników. Krew
kapała nawet z jaśniejącego pięknym, i niespokojnym światłem sufitu.
Wydawało mi się, że za chwilę powiem coś normalnym, pełnym szyderstwa głosem, ale
tylko wyszeptałem z największym trudem dwa słowa, niezbyt zresztą wyszukane:
— Pierdol się...
Przesłuchujący nie zrobił tego, ale jednak zareagował i moje oświadczenie. Wstał zza
biurka, podszedł do ściany za sobą i przy pomocy jakiegoś ukrytego silniczka odsłonił jej
fragment o rozmiarach dużego poziomego okna, wypełniony czarną szybą.
Strażnicy odczepili jakieś zabezpieczenia przy moim krześle i okazało się, że daje się ono
swobodnie przesuwać, niczym na rolkach. Przysunęli mnie mięciutko do tego okna, jakbym był
honorowym widzem. I byłem. Oni zapewne widzieli ten spektakl już nieraz. W salce za szybą
zapłonęło światło i wtedy szyba okazała się całkiem przezroczysta. Pomieszczenie za nią było
niewielkie i przypominało szyb od windy, tyle że miało całkiem gładkie, jasne ściany. Podłoga
była tam niżej niż u nas, więc nasze normalnie umieszczone okno, dla nich było niedostępne pod
wysokim sufitem. Dla nich, to znaczy dla Czarnego, Gombo i Kovaca. Rzuceni niemal jeden na
drugiego, leżeli na dnie szybu jak masa przemielonego i rozkładającego się mięsa — a jednak
żyli. Mieli połamane kończyny, skórę zdartą pasami, zdeformowane głowy, powybijane oczy,

163
zęby, języki i palce — a jednak żyli. Poruszali się i pewnie jęczeli, ale okno było
dźwiękochłonne.
— Zabiję was wszystkich... — wysepleniłem, szybko sprawdzając czy mam język i
gwałtownie starając się zobaczyć coś na drugie oko, ale to ostatnie mi się nie udawało.
— Wszyscy się dowiedzą o Inwazji, a potem jak już to rozgłoszę, zabiję was. Już jesteście
ścierwem. To nie oni nim są, choć tak się wam wydaje. To wy jesteście ścierwem, Betelgeuse.
Nie powiem, żebym jakoś poruszył moimi czczymi pogróżkami przesłuchującego.
Natomiast strażnicy wyraźnie drgnęli niespokojnie. Nie sądzę, żeby treść moich gróźb ich
przestraszyła. Raczej mój głos. Teraz brzmiałem co najmniej jak Nosferatu o północy.
Przesłuchujący prawie przerwał mi pokazując na szybę — abym przestał gadać i obserwował.
Posłuchałem go, bo bałem się, że któryś ze strażników da mi pstryczka w nos.
A za szybą, przed moimi oczami, zaczął się pandemoniczny ruch. Skatowane ciała
zaczęły drgać i podskakiwać, bez widocznej przyczyny, a nieme twarze powykrzywiały się w
najprzeraźliwsze maski bólu i wrzasku. Najgorsze było to, że nic nie słyszałem. Nawet śladu
krzyku, który dałby mi pojęcie o jego brzmieniu. Jak na niemym filmie obserwowałem tylko
twarze w niewymownym i nieopisywalnym cierpieniu. Po kilku minutach zorientowałem się, że
ból przychodzi do nich z podłogi szybu, a kiedy przyjrzałem się dokładniej, spostrzegłem jakąś
lepkożółtawą ciecz, która wypełniała salkę od spodu i już pokryła jej podłogę centymetrową
warstewką. Był to skroplony ból — wrzący kwas albo to, co warzy się w piekielnych kotłach.
Jakkolwiek było, żołnierze nie mogli w tym czymś ustać: podskakiwali, próbowali wdrapać się
bez skutku na gładkie ściany — a kiedy obsuwali się po nich i znów wpadali do brei, to
wyskakiwali jeszcze szybciej, niż upadali.
Brei przybywało i było jej już niemal po kolana, gdy Gombo wyciągnął z niej jedną nogę
w naiwnej wierze, że zmniejszy ból o połowę. Ale Gombo już nie miał nogi. Ociekała z kikuta
zamieniona w gęstniejącą maź.
Teutonowie po trochu rozpuszczali naszych żołnierzy czymś, co jednocześnie skutecznie
podtrzymywało w nich życie.
Gdy Czarny zorientował się, że także nie ma stóp, zawył najpierw bezgłośnie, a potem
zanurkował głową w dół, pod breję i już nie wypłynął. Gombo i Kovac walczyli do końca, ale
tego już nie oglądałem. Otworzyłem oczy dopiero po godzinie, gdy pompy odessały breję, która

164
zniknęła gdzieś w kanałach pod szybem, i wtłoczyły do salki hektolitry bieżącej wody z
dodatkiem jakiegoś środka czyszczącego — przywróciło to szybowi stan idealnej czystości.
Po kaźni i po ofiarach nie było już śladu.
Światło w szybie zgasło i już chciałem się odwrócić, gdy przesłuchujący ponownie
wskazał mi okno — zapowiadał dalszy ciąg seansu. Ciekawy byłem, co jeszcze mogli wymyślić.
Gdy światło za szybą znów się zapaliło, w dole na białej podłodze ujrzałem nagą i
przerażoną Ona, bardziej niż kiedykolwiek przypominającą zaszczute zwierzątko.
— Czterdzieści osiem godzin. Będziemy ją tu trzymać dwa dni, a potem znikniemy ją, jak
tamtych — powiedział nagle jeden ze strażników świszczącym, szkolnym angielskim. — A
potem wsadzimy tam ciebie i tego drugiego. Wybieraj. Musisz powiedzieć nam wszystko, co
wiesz. Wszystko. Nic tego nie zmieni.
— No, to mam cztery dni, aby was pozabijać. Cholernie dużo czasu.
Strażnik dał mi jednak pstryczka w nos i zemdlałem.
Byłem nieprzytomny, ale nie na tyle, żeby nie kontrolować tego, co ze mną robią.
Wytoczyli mnie na wózku i długim korytarzem przewieźli do głównego szybu, łączącego szczyt
góry z jej podstawą. Wokoło tego szybu, będącego czymś na kształt przewodu wentylacyjnego,
biegły galerie wszystkich poziomów tak, że tworzyły gigantyczną klatkę schodową.
Z poziomu na poziom można się było przedostać albo windami kursującymi w czterech
rogach klatki, albo schodami, umieszczonymi na północnej i południowej stronie szybu i
przypominającymi nieco schodki przeciwpożarowe. Poszczególne poziomy oddzielone były od
siebie tajemniczymi, nigdy przeze mnie nie widzianymi wcześniej świetlistymi płaszczyznami,
które przecinały klatkę schodową dokładnie w połowie wysokości między piętrami. Płaszczyzny
sączyły się spoza przypominających jarzeniówki, podłużnych lamp umieszczonych na skalnych
ścianach, na szybie wentylacyjnym i na szybach wind. Schodki łączące poziomy były
każdorazowo podciągnięte do góry lub opuszczone w dół. Taka płaszczyzna wyglądała, jak
światło fotokomórki zawieszone w gęstym dymie, tylko że wokoło nie było żadnego dymu.
Oglądałem to, niczym tęczę, aż zjechaliśmy z tej niby klatki schodowej w boczny korytarz. Moi
strażnicy postawili fotel przed drzwiami celi. Otworzyli je i po prostu wrzucili mnie do środka na
twardą podłogę, przechylając fotel do przodu. Podciągnąłem nogi, aby nie odcięły ich zamykane
ze świstem drzwi.

165
Cały czas byłem na tym samym poziomie. Z tego, co się zorientowałem, był to pierwszy
lub drugi poziom ponad poziomem zero, czyli tym mieszczącym lotnisko i wlot do bazy.
Najprawdopodobniej był to poziom więzienny.
Gdy drzwi się za mną zatrzasnęły, znalazłem się w idealnym mroku. Najostrożniej jak
potrafiłem, przekręciłem się na plecy. Oddychałem głęboko, starając się odnaleźć w sobie resztki
życia, ale znajdowałem tylko ból.
— Widziałeś Oną? — dobiegł mnie z ciemności szept Bebeka, który był właściwie
bełkotem zniekształconych ust.
Mogłem sobie wyobrazić, jak Bebek wygląda, tym bardziej, że miałem w tym względzie
pewne doświadczenie.
Jego głos dochodził mnie z poziomu podłogi, z odległości jakiegoś metra od mojej głowy.
Nie odbijał się od ścian, więc to pomieszczenie nie mogło być dużo większe od towarowej
windy.
— Aha...
— Nie wyglądała źle. Chyba nic jej nie zrobili — łudził się Bebek.
— Chyba nie.
— Nie jesteś rozmowny?
— To z przyzwyczajenia. Ale jak pogadamy o pogodzie i spytasz o moje zdrowie, to
może się rozkręcę.
— Przepraszam. Strasznie się ucieszyłem, że Ona żyje i ma się dobrze, a do ciebie już się
przyzwyczaiłem. Bili cię?
— Nie. Dali mi kawę i kieliszek koniaku.
— Chamy. Myślałem, że mają jakieś międzygalaktyczne środki przesłuchań, a oni za pały
i lu...
— Co im powiedziałeś?
— Żeby się odpierdolili.
— I co jeszcze? — chyba próbowałem się uśmiechnąć, ale ponieważ nie czułem twarzy,
nie byłem pewny na sto procent, co wyszło.
— I jeszcze... żeby się odpierdolili raz jeszcze.
— Ile ci dali czasu?
— Czterdzieści osiem godzin, a potem rozpuszczą Oną.

166
— To tyle, co mnie.
— To ty też im nic nie powiedziałeś? — zdziwił się Bebek, czym mnie najwyraźniej
obraził.
— Odwal się. Muszę zasnąć.
— Też bym chciał, ale nawet sen mi złamali.
— Złamali ci coś?
— Nie wiem, bo nic nie czuję poza bólem. Chyba mógłbym poruszać się trochę i
sprawdzić, jakbym bardzo chciał, tylko że mi się nie chce.
— Co zrobimy?
— Zdechniemy, a co innego możemy zrobić?
— Myślisz, że jest podsłuch w tej dziurze?
— A po co podsłuch, jak nic nie widać. Być może leżymy na scenie wielkiego
audytorium pełnego Teutonów, którzy przysłuchują się nam wstrzymując oddech.
— Nie przeszukałeś tego miejsca?
— No, bardzo cię przepraszam, ale wrzucili mnie tu minutę przed tobą.
— O.K. Skup się, musimy się dobrze zrozumieć.
Musiałem porozumieć się z Bebekiem nie tylko mówiąc oględnie, ale nawet nie sugerując
tego, co chciałem mu przekazać.
— Widziałeś tych naszych? Wszystkich, którzy zniknęli? — zacząłem.
Bebek zastanowił się chwilę, o co pytam. Pytałem o Duncana. Duncan, który powinien
być z nimi po rozstaniu się z nami, zniknął gdzieś i teraz nie wiedziałem, czy jest kolaborantem,
jak Stary, czy trupem, bo nie dał się wziąć żywcem.
— Widziałem — Bebek mnie zrozumiał, ale nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. —
No i co z tego? — dla niego to nie miało znaczenia, co dzieje się z Duncanem: czy jest
kolaborantem, trupem, czy też ukrywa się.
— Nic. Po prostu się martwię. — Miało to znaczyć, że rozważam te trzy możliwości i nie
potrafię się zdecydować.
— Jak przestaniesz się martwić, to co ci z tego przyjdzie?
— Być może jesteśmy teraz ostatnimi żołnierzami, poza Starym. — Sam specjalnie nie
wiedziałem, co może pomóc nam Duncan. Nic nie mógł, ale mógł kontynuować naszą misję tam,
na świecie, gdy my tu zdychaliśmy. Duncan to był ostatecznie nie byle kto.

167
— Myślisz, że podjęli ostateczne rozwiązanie? — Bebek posłużył się terminem z czasów
drugiej wojny światowej, oznaczającym masową eksterminację. Też się tego obawiałem. Całe to
podziemne mrowisko robiło wrażenie przygotowanego do ewakuacji, jakby misja była
zakończona.
Bebek zastanawiał się jeszcze chwilę, a potem powiedział:
— Może się przenoszą w inne miejsce, a może się poddali.
— A może wygrali.
— Znaleźli Hawking?
— Nie wiem. Może wiedzą, gdzie jest i teraz to tylko kwestia czasu, więc już się gotują
do ewakuacji. Może ma go ktoś, kto im obiecał go dostarczyć. Za niewygórowaną, opłatą
przeżycia po ich odjeździe.
— Naprawdę myślisz, że odjadą? Jeśli to jest jakiś; kruszec, to zamienią Ziemię w
największą we Wszechświecie kopalnię.
— Nie ruszymy dalej, jeśli się nie dowiemy, co to jest.
— Niby gdzie „ruszymy dalej”, jak się dowiemy?
— W swoich rozważaniach, nie? Przecież o to chodzi, żeby wiedzieć.
— Kurwa mać, a ja myślałem, że chodzi o to, żeby żyć.
— Zawsze byłeś naiwnym Jugolem. Nie ma w tobie: z intelektualnej ciekawości?
— Teraz to jest we mnie najwięcej z mielonego kotleta.
— Zaśnijmy, Bebek. Może obudzimy się u siebie w domach i wszystko to okaże się
jakimś potwornym koszmarem z ulicy wiązów.
— Nie muszę się budzić u siebie w domu. Wystarczyłoby mi, gdybym się obudził zanim
znalazłem ten cholerny rower, wsiadłem na niego i spotkałem ciebie.
— Wtedy nie spotkałbyś Onej.
— Taaa... — w głosie Bebeka, jeśli dawało się rozróżniać w charkocie, jakim się
posługiwaliśmy, to różniłem smutek. — W takim razie zaśnijmy i obudźmy się w celi.
— Bardzo ci dziękuję za życzliwość. Dlaczego ja mam płacić życiem za twoją miłość?
— Choćby dlatego, że to wyjątkowo niska cena za coś tak rzadkiego jak miłość.
Już więcej nie mówiliśmy i zasnąłem, przenosząc się z otchłani bólu w płyciznę snu.

— Przestań. Przestań, już wszystko dobrze. To tylko sen.

168
Obudził mnie głos Bebeka i jego dłoń szarpiąca mnie za obolałe ramię. Nigdy do końca
nie straciłem nadziei, że to wszystko jest tylko nocnym koszmarem. Nie miałem jedynie
pewności, w którym momencie zasnąłem. Pełen nadziei, że nic nie wydarzyło się naprawdę,
otworzyłem wolno oczy, aby rozeznać, w jakim punkcie życia się znajduję. To, co zobaczyłem,
zwaliłoby mnie z nóg, gdybym stał i pozbawiło przytomności umysłu, gdybym jeszcze posiadał
umysł.
Zobaczyłem ciemność. Dookoła był nieprzenikniony, czarny mrok. Głos Bebeka dobiegał
mnie z podłogi tuż obok, bowiem obaj znajdowaliśmy się w celi, na więziennym poziomie
kwatery głównej Teutonów we wnętrzu wydrążonej góry. Na całym ciele czułem, że
przesłuchanie odbyło się przy pomocy dwóch kijów baseballowych i wiedziałem, że raczej
znikąd nie należy się spodziewać wybawienia.
— Już dobrze — pocieszał mnie Bebek. — To tylko sen.
— O kurcze...
— Przepraszam. Wolałbyś, żeby było odwrotnie, żeby tamto było jawą, a to tu
koszmarem, z którego można się obudzić?
Bebek był domyślnym kolegą z dobrymi intencjami, ale tym razem trafił mnie niczym
kulą z nagana w potylicę.
— Nie! — zaprzeczyłem o wiele za gwałtownie jak na mój stan i natychmiast rozbolało
mnie całe ciało. — Wszystko, tylko nie to.
— Wojna ci się śniła?
— Śniło mi się całe życie. Mówiłem ci, że wojna zaskoczyła mnie nieopodal Moskwy.
Ruszyliśmy stamtąd pieszo we czterech: ja, Sasza, Igor i jeden Masaj z delegacji kenijskiej, syn
ich szamana, czy czarownika, w randze ministra. Strasznie miły i wesoły człowiek. Skończył już
w Moskwie medycynę i zabrał się za teatr, aby nie wracać do ojca. Nazywał się M'Nkomo i
utrzymywał, że nie zna się na wywoływaniu deszczu mimo dwóch fakultetów. Najpierw
dotarliśmy do Moskwy, ale nie było już żadnej cholernej Moskwy, tylko sterta gruzu, więc
ruszyliśmy na zachód. Ja chciałem dojść do Warszawy. Sasza i Igor nie mieli co ze sobą zrobić,
więc poszli ze mną, a M'Nkomo nie miał żadnych szans na dotarcie do domu, więc też do nas
dołączył. Pod Orłem wpadliśmy na ruchomą komisję rekrutacyjną i wszyscy znaleźliśmy się w
szeregach armii radzieckiej. Nie mieliśmy wielkiego wyboru: albo mundur, albo płot i kula w łeb.
Trafiliśmy do obozu na przeszkolenie i Igor zginął dosyć szybko w wypadku, ale nam trzem się

169
poszczęściło i jakoś przeżyliśmy, aby po trzech tygodniach j powierzchownego szkolenia znaleźć
się w Indochinach, w składzie trzeciej dywizji powietrzno-desantowej. Podczas zajmowania
Sajgonu Sasza oberwał postrzał w kręgosłup i ewakuowali go. Zniknął w którymś z ruchomych
lazaretów. Ja i M'Nkomo przeżyliśmy desant na Sajgon i potem przerzucono nas do Tajlandii,
ciągle jako radzieckich spadochroniarzy. Walczyliśmy w dżungli z Chińczykami i nawet
doszliśmy do stopni sierżantów. Pod koniec pierwszej roku wojny wysłali nas na długi patrol do
dżungli i wpadliśmy w ręce Amerykanów. Spędziliśmy sześć miesięcy w obozie jenieckim na
Filipinach i raczej wyglądało na to, że nie przeżyjemy więcej ani dnia, bo nie było żarcia i
lekarstw, M'Nkomo chorował na malarię, aż w końcu dla jeńców i było nawet wody. Wtedy
postanowiliśmy zaciągnąć się do powstającej właśnie Amerykańskiej Legii Cudzoziemskiej.
Myśleliśmy, że wyślą nas na powrót do Tajlandii, ale oni przerzucili nas do Europy na front
wschodni. Znalazłem się o sto kilometrów od mojego kraju, w mundurze wojsk inwazyjnych.
Zdezerterowałem, a M'Nkomo tak się do mnie przywiązał, że też porzucił Amerykanów i poszedł
wraz ze mną. Przedarliśmy się do Warszawy, co z M'Nkomo nie było bynajmniej proste.
Wyobraź sobie, że odnalazłem rodzinę. Zamieszkaliśmy razem, a M'Nkomo ukryliśmy w
piwnicy. I wtedy ruszyli Chińczycy ze swoją wielką ofensywą poprzedzoną Niebieskim
Deszczem. Znowu trafiłem do armii, właściwie to zgłosiłem się sam, aby powstrzymać
Chińczyków. To, co wyprawiali, było nie do przyjęcia nawet dla mnie, mimo kursu, jaki
przeszedłem w Syjamie. M'Nkomo też się zaciągnął, bo dość miał siedzenia w piwnicy, ale
oczywiście nie powstrzymaliśmy Chińczyków. Jak pamiętasz, przeszli po nas jak burza i
zatrzymali się dopiero w Paryżu. Zaczęliśmy uprawiać partyzantkę od Ukrainy po Bałtyk, a
potem był Wielki Wybuch i już było po wszystkim. Nigdy już nie zobaczyłem ani moich starych,
ani sióstr. A tak dzielnie przetrzymali pierwszy rok wojny. Rozbici Chińczycy też przeszli do
partyzantki. Potem różne oddziały zaczęły się łączyć jedne przeciw drugim, wszystko się
pomieszało i już nie było partyzantów, tylko bandy. Oddziały zaczęły się wybijać nawzajem, a
także po prostu znikać, wtedy dla nas w tajemniczych okolicznościach. Nasz oddział rozbiła
jakaś banda mongolsko-ukraińska i zostaliśmy z M'Nkomo sami we dwóch...
Umilkłem na chwilę, a Bebek, któremu starczyło cierpliwości na cały ten niepotrzebny
wstęp, milczał teraz tym bardziej.
— Zeszliśmy z M'Nkomo na złą drogę. Robiliśmy wszystko, żeby przeżyć... Wszystko.
Wtedy, to było ze cztery lata po wybuchu wojny, miałem swoją ostatnią kobietę. „Miałem" to nie

170
jest dobre słowo. Byłem z nią, ale ona nie była ze mną... Zgwałciliśmy ją z M'Nkomo...
wielokrotnie.
Zamilkłem na chwilę. Teraz chyba kochałem tę kobietę i potrzebowałem minuty, aby to w
sobie zwalczyć. Potem już ciągnąłem gładko.
— Zatrzymaliśmy się u niej wycieńczeni ucieczką przed jakąś bandą, która prześladowała
nas od tygodni. Zawzięli się na nas, bo mieliśmy tonę najlepszego amerykańskiego prowiantu. Z
całym tym bogactwem trafiliśmy do domu tej kobiety... To było gdzieś na granicy Niemiec i
Danii... nad morzem. Dom był jeszcze nieźle zachowany i żyli jakoś tak normalnie... Może to nas
tak rozwścieczyło. Była piękna. Mieszkała z młodszymi braćmi, starą ciotką i inwalidą, debilem
przykutym do wózka, którym opiekowała się tak, jakby od lat nie szalała wojna i co roku nie
ginął miliard ludzi. Przyszliśmy do nich w chwili, gdy napadli na ich dom jacyś bandyci z
dawnego Grenzschutzu. Bandytów było sześciu, czy siedmiu i nie mieliśmy z M'Nkomo żadnych
kłopotów: pozabijaliśmy ich jak wściekłe psy. Nakarmiliśmy domowników naszymi zapasami.
Bali się nas, a ona nawet nami pogardzała, ale przyjęli od nas żarcie, bo u nich krucho było ze
wszystkim. Gdy mieliśmy już odchodzić, po tygodniu pobytu, ona w nocy poprosiła mnie,
abyśmy wszystkich zabili... Wszystkich, co do jednego, aby już nigdy więcej nie spotkało ich nic
złego. Wyglądała pięknie i była jak natchniona, gdy to mówiła... Spróbowałem ją pocałować.
Najpierw oddała mi pocałunek, prowokowała, a potem nagle chciała się wykręcić... zmusiłem ją.
Płacząc poszła do M'Nkomo i oddała mu się niemal moich oczach. Potem wróciła do mnie i
powiedziała, że będzie to robić tylko z nim i tak, żebym mógł ich widzieć za każdym razem, więc
zgwałciłem ją ponownie. Trwało przez jakiś czas: dwa albo trzy dni. Zachowywała się, jakby
była zadowolona, ale zawsze jej opór musieliśmy łamać siłą. Potem przez minutę wyglądała na
szczęśliwą, by znów się na nas wściekać i nienawidzić nas. Drugiego dnia rzuciłem się na nią
gdzieś na schodach, na których doprowadzała się do ekstazy ocierając o poręcz i zgwałciłem ją...
zanim zorientowałem się, że przygląda się temu ze swojego wózka ten biedny debil, kaleka.
Pamiętam, jak siedział i gapił się na nas ogromnymi oczyma, niesymetrycznie umieszczonymi
gdzieś po bokach zdeformowanej głowy. Nie wydawał z siebie żadnych jęków, był niemową i
nie mógł się poruszać. Miał powykręcane kończyny i tułów tak zgnieciony, jak puszka po piwie.
Poruszał tylko wiecznie zaślinioną głową i patrzył na nas tymi swoimi wielkimi,
nieszczęśliwymi, mądrymi oczyma... Następnego dnia wszyscy zniknęli. Nie szukaliśmy ich.
M'Nkomo zginął wkrótce na minie, a ja spotkałem Starego i zostałem żołnierzem...

171
Umilkłem ponownie, tym razem na dobre, ale wyczułem, że nie powiedziałem
najważniejszego. Nie wiedziałem, co to było, ale na pewno tego nie powiedziałem. Pomyślałem,
że Bebek mi pomoże.
— Nie wiem, dlaczego mi się to przyśniło, ani dlaczego ci to opowiadam...
— Nic więcej nam nie pozostało do zrobienia, jak opowiadać o swoim życiu, które
właśnie dobiega końca. Nawet nie wiem, ile czasu nam zostało. Jak długo spaliśmy i kiedy
zacznie się egzekucja Onej...
Bebek zamyślił się, jak zwykle ostatnio, kiedy wspominał Oną.
— Dlaczego akurat teraz mi się to przyśniło? Nie męczyło mnie to od lat. Dziwne...
— Co było tak szczególnego w tej kobiecie, że zwróciła twoją uwagę?
Nie wiedziałem, o co Bebek pyta. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Teraz mogłem to
zrobić, gdyż nic innego nie pozostało mi do zrobienia.
— Włosy... gdy rozwiewał je morski wiatr w sztormową pogodę... — zawahałem się —
nie, to nie to. Nie była specjalnie piękna, była już stara: miała trzydzieści, może więcej lat... Już
wiem. Ona oddała swoją szczepionkę Anielskiego Pyłu temu kalece na wózku, bo jemu
oczywiście nie przyznali. Martwiła się bardzo, że lada chwila umrze i zostawi ich wszystkich
bezradnych. Pamiętam, jak się ucieszyła, gdy jej powiedziałem, że to wszystko lipa, że można
żyć bez szczepionki, że to nic nie znaczy. Ten uśmiech. Pamiętam, jak się wtedy uśmiechnęła:
jakby się narodziła. To było właśnie to, co mnie poraziło. Jej uśmiech...
Zamyśliłem się, przypominając sobie ostatnią kobietę mojego życia. Nie wyjaśniałem
Bebekowi, że była też moją pierwszą i jedyną kobietą, to nie miało nic do rzeczy. Uśmiech jej
był naprawdę boski.
— Jak się nazywała? — spytał mnie Bebek nieć ziewając, bo nie był w tej chwili
przesadnie sentymentalny i przygotowany do wysłuchiwania romansów.
— Agnes — odburknąłem mu, bo uśmiech Agnes odpływał ode mnie w nieskończoną
dal mroku. — nazywała się Agnes...
Zwolniłem tu jakoś nienaturalnie, o tyle nienaturalnie, że było to zastanawiające dla mnie
samego, a nawet Bebeka, którego głos dobiegł mnie z ciemności, jak z drugiej strony
konfesjonału. Ten głos miał w sobie obietnicę jasności i zbawienia.
A jasność zapaliła się pod moją czaszką maleńkim punkcikiem i żarzyła się najpierw
dymiąc opornie jak mokra zapałka, aby wreszcie, niczym pod wpływem mieszanki tlenu i

172
benzyny, wybuchnąć jak bomba benzynowa — zmieniając wszystkie wymiary mroku we
wszechogarniającą, nieskończoną, eksplodującą we wszystkich kierunkach światłość.
— Ja wiem. Bebek, już wiem!
Mimo bólu rzuciłem się po podłodze w stronę Bebeka i objąłem jego skrwawioną głowę
dłońmi, a usta niemal schowałem w jego uchu i wydałem z siebie ledwo wibrujące tchnienie
prawdy:
— Ten debil, ten inwalida na wózku. On. On nazywał się Hawking.
Bebek szarpnął głową, próbując się wyrwać, aby wbrew logice zobaczyć coś na mojej
twarzy i może byłoby mu się to udało, bo czułem się, jakby głowa świeciła mi nagle niczym
dwustuwatowa żarówka, ale przytrzymałem go i zdusiłem w sobie szept:
— To jego szukają przez te dwadzieścia lat. To z jego powodu wymordowali rasę. To on
jest Hawking. To on jest przyczyną wszystkiego. Niemowa, głuchy, sparaliżowany,
skarłowaciały, niezdolny do żadnych życiowych funkcji. Poza myśleniem. Bebek, nie mogłeś o
nim słyszeć, ale do mnie coś niecoś dotarło przed wojną, tylko nigdy nie pomyślałem, że to może
być on. Hawking. To najbardziej genialny mózg w dziejach ludzkości. Astrofizyk nie mogący
kontaktować się ze światem inaczej, jak za pomocą komputera, ale wyprzedzający swoim
myśleniem ludzkość o tysiące lat. Bebek. Hawking odkrył... wymyślił coś, co zagraża im
wszystkim. Przybyli tu, aby go zabić. Jego i wszystkich świadków. To nie jest wojna, Bebek. To
morderstwo.
Dałbym głowę, że mimo braku jakiegokolwiek źródła światła, zobaczyłem oczy Bebeka i
byłem pewien, że Bebek widział moje oczy.
— Hawking — wyszeptał. — Astrofizyk?
— Geniusz. Z powodu swej ułomności był najpopularniejszym uczonym, bohaterem
brukowych popołudniówek: że niby debil, a proszę, doktorat z fizyki zrobił. Dwa arszyny
wzrostu, ciało wykręcone tak, że nie przypominał człowieka, brak jakiegokolwiek kontaktu z
otoczeniem poza klawiaturą komputera i tylko mózg, nieprawdopodobnie rozwinięty, pracujący
cały czas bez ustanku nad jakąś jedną, jedyną dziedziną. Astrofizyką. Nie spał, niemal się nie
odżywiał i tylko myślał: godzinę za godziną, dzień za dniem, latami. Bebek, on doszedł do
czegoś, co dla tych z Betelgeuse było warte życia nas wszystkich. Musimy to mieć.
— My?

173
— Musimy odnaleźć Hawkinga. Wiem, gdzie był szesnaście lat temu. Trzeba odnaleźć
dom Agnes i ruszyć ich śladem. A kiedy znajdziemy to, w imię czego nasz świat został
zniszczony, to będziemy mogli żądać od Teutonow wszystkiego. Absolutnie wszystkiego. Całego
złota świata, całego świata i jeszcze kawałeczka spoza świata.
— Albo nas ukatrupią.
— A co za różnica — roześmiałem się. — I tak ukatrupią, za dwa lub trzy dni.
Bebek bez żadnej litości w sercu sprowadził mnie Ziemię, czyli do nory, w której się
znajdowaliśmy.
— Najpierw by się trzeba stąd wydostać, nie? Czy liczysz na współpracę z Teutonami?
— Nie pójdą na żadną współpracę z nami. Gdyby tylko dowiedzieli się tego, co wiem,
natychmiast by nas rozpuścili w tym żółtym kwasie.
Jasność zalała mnie po raz drugi, ale ponieważ Bebek też zacisnął kurczowo oczy, to
domyślałem, się, że nie jest moja wewnętrzna jasność, tylko zwykłe światło, które zapalili w celi
nasi strażnicy — rozjaśniając do białości sufit. Zajęło nam dłuższą chwilę, zanim
przyzwyczailiśmy do niego oczy i mogliśmy uchylić powiek, aby obejrzeć się i otaczającą nas
celę.
Popatrzyłem na Bebeka, ale nie było przede mną Bebeka, tylko jakieś monstrualne
Zombie, całe pokryte zeschłą krwią i opuchnięte. W krwawej masce lśniły jednak pogodne
bebekowe oczy, najwidoczniej cieszące się, że są i że widzą.
— Cieszę się, że cię widzę — powiedział Bebek. — wyglądam tak, jak ty?
— Gorzej. Zawsze wyglądałeś gorzej.
Podnieśliśmy się z jasnobiałej podłogi, zostawiając na niej brudne, przyschnięte krwawe
plamy. Usiedliśmy na tyłkach, a potem opierając się o gładkie ściany próbowaliśmy wstać. Nasza
cela była czymś na kształt szybu windy, o wymiarach trzy na trzy i wysokości pięciu metrów.
Wszystko w niej było idealnie białe i gładkie, a drzwi przez które nas wrzucono, tak dopasowane
do ścian, że przerwa między nimi a futryną tworzyła szczelinę nawet nie grubości włosa.
Identyczne szczeliny były tuż przy ziemi. O trzy i pół metra w górze było panoramiczne okno, za
którym znajdowało się jakieś ciemne pomieszczenie. Sufit był rozjaśnioną bielą, a do tego
zabrzmiał dziwnym szumem, który to dźwięk znałem, ale nie słyszałem go dawna i nie mogłem
sobie przypomnieć, co to jest.
— Wiesz, gdzie jesteśmy? — spytał mnie Bebek łudząc się, że się myli.

174
— W śluzie, w której rozpuszczono Gombo i Johny'ego.
— That’s right. Nawet nie będą nas musieli stąd wywlekać.
— Wiem, co to jest! — krzyknąłem nagle, mając na myśli dźwięk, który sączył się z
sufitu.
— Dziś jesteś po prostu geniuszem.
— Bebek, to są głośniki na dużym wzmocnieniu, bez źródła dźwięku.
— Co?
Zanim Bebek zdążył się zdziwić, a ja mu zdążyłem to wyjaśnić, źródło dźwięku znalazło
się i z głośników zaczęło łomotać do nas serce, stokrotnie wzmocnione. Potem przez głośniki
przetoczyło się trzęsienie ziemi, które było tysiąckrotnie wzmocnionym szelestem ubrania.
Następnie na liście żywiołów pojawił się huragan, który był niczym innym, jak oddechem, a
potem rozległ się mój nagrany głos:
„Musimy odnaleźć Hawkinga. Wiem, gdzie był szesnaście lat temu. Trzeba odnaleźć dom
Agnes i ruszyć ich śladem.”
Bebek odwrócił się do mnie z prawdziwą nienawiścią w oczach.
— Bardzo mądrze, ty cholerny durniu. A taki był mądry. Wszystko wiedział najlepiej.
Niech cię szlag trafi, idioto pieprzony. Zabiłeś nas.
Drzwi śluzy otworzyły się z pneumatycznym świstem i ułamek sekundy i do
pomieszczenia wrzucono Oną. Nie przyglądałem się jej, bo patrzyłem na drzwi. Miały piętnaście
centymetrów grubości, wykonane były z jakiegoś nieznanego mi stopu i zaopatrzone w bolce, jak
drzwi skarbca.
Ona upadła na podłogę i Bebek natychmiast znalazł się przy niej. Kucnął i ostrożnie
pomógł jej wstać, badają jednocześnie, czy dziewczyna ma nienaruszone kości, a może po prostu
obmacując ją bezczelnie. Ona uniosła głowę, odrzuciła z twarzy opadające włosy i krzyknęła,
przerażona widokiem rozkwaszonej gęby Bebeka.
Dobrze mu tak. Nareszcie dostał za swoje, amant cholerny. Co do drzwi, to gdy się już
zamknęły, by pewny, że żadna siła ich nie ruszy.
— Dlaczego mi nigdy nie opowiedziałeś o tym domu, Gelerth? — Rozległ się z sufitu
głos Starego. Podnieśliśmy wzrok i zobaczyliśmy go za szybą, zza której niedawno sami
obserwowaliśmy śmierć naszych towarzyszy. Stary był dobrze widoczny, bo zapalił światło w
pokoju przesłuchań — Nie ufałeś mi.

175
— To nie to, Stary. Wstydziłem się.
— Szkoda. Tyle lat zmarnowanych.
— Stary, co on wynalazł? Co Hawking wymyślił?
Zerknąłem na Bebeka, który wreszcie mógł przytulić Oną i nie interesował się losami
Wszechświata. Ona, drżąc, uspokajała się wolno w jego mocnych, pokrwawionych ramionach.
Tulił ją szepcząc:
— Uhuuu... Uhuuu... Spokój, już jest dobrze. Jest mną. Ona. Uhuuu...
Podszedłem do przeciwległej ściany, aby móc pat w górę na Starego, który opierał się o
szybę.
— Na co czekasz? — spytałem.
— Teutonowie włączyli pompy. Zaraz wtłoczą tam kwas i znikną was. To ich odwieczny
sposób wykonywania kary śmierci.
— A ciebie nie znikną, Stary?
— Na razie nie. Jestem im potrzebny, bo chcą odszukać to, co zostało z tego domu na
pograniczu Danii i Niemiec. Musimy znaleźć Hawkinga. O ile żyje.
— Co on wymyślił? Powiedz mi.
— Muszę iść. Nie chcę patrzeć, jak się rozpuszczacie. To cholernie boli, ale nic dla ciebie
nie mogę zrobić, synu. Stamtąd nie ma wyjścia.
U moich stóp z pneumatycznym szumem zaczęły się otwierać śluzy, przez które za chwilę
miał zostać wtłoczony kwas. Popatrzyłem na nie i odszedłem od otworów, jakby to miało jakieś
znaczenie.
— Idę, Nie chcę na to patrzeć.
— Powiedz mi. Muszę wiedzieć.
Stary zniknął z mojego pola widzenia, ale światło za jeszcze nie zgasło. Ze śluz, tuż obok
moich nóg, zaczęło dochodzić dudnienie włączanych pomp.
— Stary. Kochałem cię. Powiedz mi, ja muszę wiedzieć!
Wciąż patrzyłem w puste okno i nie zawiodłem się. Stary stanął w nim ponownie i na
zniszczonej, pobrużdżonej twarzy naprawdę pojawiły się ledwo dostrzegalne oznaki cierpienia.
Chyba było mu przykro, że zdychamy.
— Muszę...

176
— Wzór. Kombinacja kilku zmiennych i kilku stałych fizycznych, ujęta w formę ilorazu.
Opisuje Wszechświat. Podobno jest jeszcze prostszy niż E=mc2. Wzór, który zna tylko kilkuset
Teutonów i na podstawie którego zbudowano całą potęgę. Betelgeuse. Wzór, dzięki któremu
Ziemia mogła stać się takim samym międzygalaktycznym mocarstwem. On pozwala ujarzmić
wszystko. Opisuje podstawowe siły kosmosu i pozwala nimi sterować. Można spowodować
zniknięcie gwiazd i powstanie nowych, podróżować w czasie i zmieniać rozmiary przedmiotów.
Można wszystko. Tylko wzór, Gelerth. Matematyczne uzależnienie wartości, które daje władzę
nad wszystkim. To według którego Bóg stworzył świat. Hawking go odkrył i wydał na nas
wyrok, bo Betelgeuse nie chce mieć jeszcze jednego konkurenta.
— Stary, zaczekaj! — krzyknąłem, ale Stary zniknął i za oknem zapadła ciemność. —
Stary! Staaary!
Mój wrzask odbił się tylko od ścian, a gdy umilkł, usłyszeliśmy jak pracujące pompy
tłoczą kwas — sunął gdzieś rurami do naszej klatki.
Popatrzyłem na siedzącego na podłodze Bebeka, który przytulał do piersi płaczącą Oną.
— Wzór — powiedziałem. — Co za paranoja. Nie złoto, nie paliwo, nie Lebensraum,
tylko wzór. Wzór Boga. Żegnaj, Bebek.
Bebek odsunął od siebie Oną i popatrzył na ciemne okno w górze. Stary odchodząc nie
zasunął zabezpieczającej je pokrywy. Bebek stanął przy ścianie pod oknem i oparł się o nią
ramionami.
Ze śluz wypłynęły pierwsze krople kwasu.
— Stań mi na ramionach — krzyknął Bebek.
— Po co? — chciałem się popukać w czoło, ale bolało. — Wpompują ten kwas aż pod
okno. Sięgnie i także... Zresztą, długo ustoisz bez nóg? Po prostu się napijmy.
— Właź mi na ramiona i wybij okno, głupcze! — wrzasnął na mnie Bebek.
Popatrzyłem najpierw na Bebeka, a potem na okno.
— Czym?
— Pięścią. Potrafisz nią zabić konia.
— Ale nie rozbiję hartowanego szkła.
— Wybij.
— Rozwalę sobie rękę.

177
W rurach coś się zagotowało, a potem ze śluz zaczął się sączyć kwas, po kilku sekundach
tworząc dużą kałużę na podłodze. Ona odskoczyła w kąt i wtuliła się weń wrzeszcząc
przeraźliwie.
— Wybij. Potrafisz.
Wskoczyłem Bebekowi na ramiona, aż się zachwiał, szybko jednak odzyskując
równowagę. Wyprostowałem się ściskając łydkami głowę Bebeka. Dolną krawędź okna miałem
teraz na wysokości piersi. Obmacałem szkło i spojrzałem w dół. Pół podłogi było już zalane
kwasem.
— Uderz.
— Pierdolić to! — wrzasnąłem i walnąłem z całej siły pięścią w szklaną powierzchnię,
która zadrżała i pozostała nietknięta.
Zanim zdążyłem poczuć jakikolwiek ból w ramieniu i dłoni, Bebek już wrzeszczał:
— Uderz. Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz.
Waliłem za każdym jego krzykiem w okno z siłą pneumatycznego młota, zmieniając
szybę w krwawą ścianę, która drżała, ale stała nienaruszona.
— Nie mogę!
— Wybij. Potrafisz, Gelerth.
— Złamię sobie rękę!
— Pierdol to. Potrafisz ją wybić nawet złamaną. Gelerth. Jesteś żołnierzem, jesteś
najlepszym, pieprzonym żołnierzem na świecie. To tylko szyba Teutonów, wybij ją, Gelerth.
Jesteś człowiekiem.
Wrzeszczeliśmy, aż ja zacząłem wrzeszczeć sam do siebie — nie słysząc już nawet
Bebeka. Uderzyłem raz lewą, raz prawą, bryzgając krwią. Raz po razie, jak seriami z karabinu
maszynowego, waliłem pięściami w mokrą od krwi, ale nieporuszoną szybę. Łomot był taki, że
nie słyszałem ani siebie, ani Onej, ani Bebeka.
— Chcesz, żebym tu zdechł, Bebek, chcesz, żebym sobie tu rozwalił łeb. Tego chcesz,
mam się tu sam zatłuc, tego chcesz. Stać mnie na to. Mogę się zatłuc na śmierć — krzyczałem
waląc pięściami. Nawet nie czułem bólu. Nic nie czułem, poza ogarniającą mnie furią z powodu
śmierci wszystkiego dookoła. Śmierci całego mojego życia. Śmierci wszystkich ludzi, których
zabiłem, aby przeżyć i aby przeżyli moi bliscy. — Chcesz mojej krwi. Masz. Pierdolę moją krew.
Masz ją.

178
— Zabij się, Gelerth. Zasłużyłeś na to, Zabij się!
Nie wiem, jak to się stało, ale pofrunąłem w powietrze. Musiałem odbić się od ramion
Bebeka, bo prawie wgniotłem go w podłogę. Poderwał się z niej, poparzony wzbierającym
wszędzie kwasem.
A ja poleciałem pod sufit i wyrżnąłem stopą w środek szyby z siłą, z jaką nigdy niczego w
życiu zrobiłem i nigdy niczego już nie miałem zrobić. Uderzyłem z taką silą, jakbym się rodził.
Moja stopa przeszła przez hartowaną taflę jak przez papierową obręcz, a szkło milionem
kawałków rozsypało się po całej celi, zasypując Oną i Bebeka — jak zbawienny deszcz po latach
suszy.
Pchnięty siłą uderzenia, wpadłem na krawędź okna tnąc sobie krocze i brzuch, ale nie
spadłem z powrotem do szybu. Chwyciłem się utkanej odłamkami szkła framugi i przechyliłem
na drugą stronę. Wyciągnąłem rękę w dół.
— Dawaj ją, Bebek.
— Bebek porwał Oną i niemal rzucił mi ją do góry. Wciągnąłem ją lekko i przerzuciłem
przez okno do pokoju przesłuchań uważając, aby jej nie pokaleczyć. Pochyliłem się ponownie i
podałem dłoń podskakującemu Bebekowi. Podskakiwał, ponieważ kwas wypełnił już podłogę i
zżerał mu skórę na bosych stopach.
Wciągnąłem go do góry w momencie, gdy pompy ruszyły pełną parą i ze śluz bryznęły
setki litrów kwasu.
Znaleźliśmy się w pustym pokoju przesłuchań.
Ostrożnie uchyliłem drzwi i wyjrzałem na korytarz. Też był pusty, a gdzieś z oddali
dobiegały dalekie odgłosy rozmów prowadzonych w świszczącym języku Teutonów.
Rozejrzałem się, czy są tu na korytarzu umieszczone kamery albo fotokomórki, ale nic
takiego nie rzuciło mi się w oczy. Bebek niecierpliwie wyjrzał ponad moją głową.
— Co dalej? — spytałem o naszą przyszłość, bo jakoś nie mogłem jej sobie wyobrazić.
Wszystkie moje siły, szczególnie te wspomagające wyobraźnię, szły na wmówienie sobie, że ręce
mnie nie bolą, a przynajmniej nie tak bardzo.
— Wychodzimy przez główny szyb wentylacyjny, czy cokolwiek to jest. — Bebek
udzielił mi odpowiedzi z taką pewnością siebie, jakby wydostawanie się z kwater Teutonów było
jego główną specjalnością od wczesnego dzieciństwa.
— Dlaczego akurat tamtędy?

179
— Widzisz te świecące płaszczyzny między poziomami? Nic żywego nie przedostanie się
przez nie.
— Mnie to nie dotyczy. Ja jestem nieżywy.
— Zabieraj Oną. Sprawdzę drogę.
Nie wdając się więcej ze mną w dowcipne rozmowy, Bebek wybiegł na korytarz i
przemknął się nim aż do głównego szybu, gdzie w samym centrum gigantycznej klatki
schodowej tkwiła rura centralnego systemu wentylacyjnego.
Cofnąłem się po Oną i musiałem szarpnąć ją za ramię, aby wyrwać ją z chwilowej apatii.
Popatrzyła na mnie przestraszona i natychmiast zaczęła się rozglądać za Bebekiem. Doprawdy
nie wiedziałem, kiedy oni zdążyli się tak polubić. Ale bardziej, niż meandry dziewczęcych uczuć,
zastanawiało mnie, ile mamy czasu, zanim Teutonowie zorientują się, że umknęliśmy kaźni.
Gdyby nie to cholerne wybite okno, być może w ogóle by się nie zorientowali, bo proces
rozpuszczania delikwentów i czyszczenia komór z ich resztek odbywał się całkowicie
automatycznie i bez dozoru. Dozór nie był potrzebny, bo ucieczka z komory nie
była przewidziana nawet teoretycznie. Na wybite okno jednak nic nie mogłem poradzić. Mogłem
je wybić, kiedy było całe, ale nie odwrotnie. Zabrałem więc Oną, ciągnąc ją za rękę i wybiegłem
na korytarz w ślad za Bebekiem. Uznałem, że w ogóle nie mamy czasu i nie należy go marnować
na kontemplowanie zniszczonych okien i tajemnic dziewczęcego serca.
Przebiegłem z Ona korytarz, potem następny, identyczny i dobiegłem do narożnika, gdzie
czaił się Bebek — częściowo czekając na nas, a częściowo zbierając siły przed wyjściem na
centralną klatkę schodową.
Przystanąłem obok niego i na wszelki wypadek swoimi plecami przysunąłem Oną do
ściany, aby nie wpadło jej do głowy spacerować po raczej zdecydowanie wrogiej nam okolicy.
Jak już wspomniałem, schody biegły dookoła szybu, tworząc rodzaj niezbyt szerokiej
galerii zakończonej niską balustradą. Dalej były trzy metry przepaści i w jej centrum, niczym
gigantyczna oś góry, tkwił szyb — rura o kilkumetrowej szerokości, ciągnąca się w dół i w górę,
niemal w nieskończoność. Co drugi poziom od rury do biegły trzy wsporniki podtrzymujące szyb
w pionie.
Mieliśmy szczęście. Polegało ono na tym, że nasz poziom był właśnie tym, na którym
umieszczono te wsporniki. Toteż bez większego trudu mogliśmy się po nich dostać do ścian rury.
Jak przeniknąć do jej środka, pozostawało dla mnie tajemnicą.

180
— Długo się będziesz gapił? — ponagliłem — Ze statystyki wynika, że zaraz ktoś
powinien nadejść.
— To by było nawet lepiej. Zabijesz go i zdobędziesz laser, którym rozprujemy tę rurę.
— I narobimy tyle hałasu, że zbiegnie się cholerne mrowisko. Jeśli w tej rurze jest coś
poza powietrzem, jakiekolwiek przewody, to muszą być do niej jakieś wejścia co poziom lub
dwa, choćby w celu konserwacji czy doraźnych napraw.
— Gdzie? — niemal warknął zirytowany Bebek.
— Z drugiej strony.
Ostatecznie, z naszego miejsca widzieliśmy tylko połowę rury. Bebek posłał mi wątpiące
spojrzenie, a wątpliwości dotyczyły najoczywiściej mojej inteligencji. Potem wbiegł na galerię i
sunąc wzdłuż ścian, przemykając się przy wylotach korytarzy, pobiegł na drugą stronę szybu, a
my oczywiście za nim.
Zatrzymaliśmy się, bo Bebek stanął jak wryty na wysokości trzeciego wspornika.
Był on bowiem zamieniony w kładkę, a w miejscu, gdzie stykał się z rurą przewodu
wentylacyjnego, znajdowały się niewielkie, owalne drzwiczki. Były uchylone, przed nimi stała
torba z narzędziami, a ze środka rury dochodziło nas pogwizdywanie. Nie znaczyło to
bynajmniej, że Teuton śpiewa. W ich języku był to raczej fragment fachowej, technologicznej
rozmowy.
Nie myliliśmy się, bo po chwili pierwszemu odgwizdał drugi głos.
Bebek popatrzył na mnie i też gwizdnął cicho.
Zrobił to tak idiotycznie, że aby nie wybuchnąć śmiechem odsunąłem go i wszedłem na
kładkę. Balustradę pokonałem bez trudu i niepotrzebnie spojrzałem w dół. Od razu zawirowało
mi w głowie i nie spadłem tylko dlatego, że ciemność ginąca w dole nie miała dna, a co za tym
idzie odległości. Teutonowie najwidoczniej nie cierpieli na zawroty głowy, bo kładka nie była
zaopatrzona w poręcze. Całe szczęście, że nie była długa. Pokonałem ją dwoma rozchwianymi
krokami i natychmiast przytuliłem się do rury obok drzwi.
Przez chwilę stałem, odzyskując równowagę ducha i ciała, a potem zajrzałem ostrożnie do
środka, milimetr po milimetrze.
Od wewnątrz rura była wypełniona pękami rur i przewodów, tak że po środku nie
zostawało nawet specjalnie dużo wolnego miejsca. Tuż pod wejściem znajdowały się małe
niebieskie lampki i, co ważniejsze, wpuszczone w ścianę szybu co pół metra klamry, biegnące

181
bez końca w górę i w dół. W górze, jak daleko sięgałem wzrokiem, panował mrok, ale w dole o
poziom niżej, to jest o jakieś pięć metrów ode mnie, na klamrach stało dwóch Teutonów w
maskach. W wolnych rękach trzymali jeden latarkę, a drugi coś kształt kolby spawalniczej
średniej wielkości, z wyjątkowo precyzyjnym sztyftem. Obaj, całkowicie zaabsorbowani,
pochylali się nad wydłubanym ze ściany skomplikowanym układem elektrycznym,
elektronicznym, czy jakimś innym, ciągle połączonym ze ścianą pękiem drucików
wyglądających na światłowody. Pogwizdywali nad tym układem w zdenerwowaniu. Byli
najwidoczniej maniakami swe dyscypliny i świat poza tym dla nich nie istniał, ale nie aż tak
nierozgarnięci, aby nie usłyszeć nas, gdy będziemy się wspinać po metalowych klamrach.
Wniosek z rozpozna sytuacji był jeden. Świat musiał przestać istnieć dla Teutonów, a ja
musiałem ich zabić.
Nie miałem na co czekać. Nie potrzebna mi była nawet konsultacja z Bebekiem. Bebek
nie mógł mi pomóc, nie było dla niego miejsca. Mogłem zostawić mu zabicie Teutonów, ale
byłem pewien, że ja to zrobię lepiej. Gdy to rozstrzygnąłem, przełożyłem nogi przez drzwi i
znalazłem się drugiej stronie. Skorzystałem tylko z jednej klamry i runąłem w dół. To był jedyny
sposób. Gdybym zaczął schodzić, mogli mnie spostrzec i — zanim bym ich uciszył — narobić
hałasu na całą bazę.
Pięciometrowy lot nad stumetrową przepaścią nie należał do przyjemnych. Z ulgą
wylądowałem nogami na ramionach jednego z Teutonów, ale było to oparcie czasowe, ponieważ
Teuton natychmiast wypuścił latarkę i runął w dół, niknąc w mroku rury i śmierci. Schwyciłem
się klamry, która oczywiście wysunęła mi się z dłoni. Przeleciałem jeszcze pół metra i chwyciłem
się drugiej, tym razem mocno i pewnie, lewą ręką. Zawisłem tuż obok Teutona z kolbą, który
zdezorientowany próbował odzyskać zachwianą równowagę. Próbował w ten sposób, że
wepchnął mi sztyft kolby w biceps przeszywając go na wylot bez najmniejszego oporu.
Poczułem jedynie swąd palonego mięsa, a potem potworny ból i zrozumiałem, że to smaży się
moja ręka. Cale szczęście nie była to ta, na której wisiałem. Uderzyłem Teutona kolanem, mniej
więcej w splot słoneczny, a potem poprawiłem w opadającą głowę. Ten drugi cios zadałem na
wyrost, bo po pierwszym Teuton spadał już nieprzytomny w dół. Przylgnąłem do klamer.
Uderzenia ciała i tym razem nie słyszałem, mimo że nasłuchiwałem kilka sekund.
W otworze drzwiczek nade mną pojawiła się głowa Bebeka.
— Wszystko w porządku, Gelerth? Co masz w ramieniu?

182
— Lutownicę — odpowiedziałem, wyjmując narzędzie z wypalonego na wylot otworu.
Starałem się zrobić to szybko, bo przez ten czas tylko stałem na klamrach, nie trzymając się ich
rękoma. — Chcesz?
Pokazałem Bebekowi lutownicę, ale ponieważ nie reflektował, wyrzuciłem ją w ślad za
właścicielem, choć i jemu nie mogła się już przydać. Otwór w moim mięśniu był cudownie
zasklepiony i mógłbym przełożyć przez niego ołówek, gdybym miał ołówek. Ramię zdrętwiało
mi całkowicie i wspinałem się do góry chwytając się klamer tylko jedną ręką. Za każdym razem
pozbawiałem się przez to oparcia i na każdym kolejnym stopniu przez chwilę wisiałem nad
śmiercią.
Prowadził Bebek, za nim szła Ona, a na końcu podrygiwałem ja. Wspinaliśmy się przez
setki, a może tysiące klamer w drodze do wolności. Wolność wisiała nad nami cały czas, tylko
nie widzieliśmy jej, bo zasłonięta była nocą i światło nie wdzierało się do wnętrza góry. Ale już
na kilkanaście stopni przed końcem drogi poczułem świeże, nocne powietrze i zrozumiałem, że
jesteśmy żywi i wolni. Było to najwspanialsze uczucie, jakiego doznałem od dawna.
Bebek wypełznął pierwszy ponad krawędź szybu. Pomógł wyczołgać się Onej, a potem
mnie. Ponad nami był ścięty wierzchołek góry, który niczym parasol wetknięty w rurę, maskował
ją przed ciekawskimi z zewnątrz.
Wolność miała temperaturę minus dwudziestu stopni, siłę porywistego, przenikliwego
wiatru i kryształową szorstkość śniegu.
Wycieńczeni, ranni, obdarci i głodni, a nade wszystko bosi, znaleźliśmy się w mroźną,
wietrzną noc na szczycie lodowca w środku Alp, trzy tysiące sześćset metrów ponad poziomem
morza.
Bebek rozejrzał się dookoła z niedowierzaniem. Krzyczał, abym mógł go usłyszeć mimo
wyjącego z siłą huragan wiatru:
— Gelerth, nie wiem jak ci to powiedzieć... ale ja by wrócił.
— Tak?
— W życiu stąd nie zejdziemy. Bez lin, raków, butów, z Oną na plecach.
— I co im powiemy, jak nam każą płacić za okno?
Bebek pewnie pomyślał, że zwariowałem. Było tak. czułem pięści, lewego ramienia, a
teraz już nie czułem stóp, które przymarzły mi do śniegu, ostrego jak posypa diamentem papier.
— Gelerth — wrzeszczał Bebek. — A co proponujesz?

183
— Ruszajmy w dół.
— Chcesz schodzić nocą z tego pieprzonego Mont Blanc?
— To nie jest Mont Blanc. To jakaś niewysoka góra. Tysiąc metrów niżej kończy się
lodowiec, daję ci głowę.
— A te tysiąc metrów jak przejdziemy, bo właśnie odmroziłem sobie stopy?
— Na odmrożonych, bracie.
— Co powiedziałeś?
— Na odmrożonych...
— Nie to. Na końcu.
— Powiedziałem... bracie. Nie chciałem cię urazić.
— Nie. Nie uraziłeś mnie.
— To co jest?
— Zauważyłeś może — wywrzeszczał Bebek tonem wykładu — że odkąd ciebie
spotkałem, to nie ma chwili, którą dałoby się bezpiecznie przeżyć? Gelerth, kurwa, czy byłeś
kiedyś w takim położeniu, jak my teraz? Od dwóch dni nie jadłem i nie piłem, mam posiniaczone
całe ciało, jestem niemal nagi i zupełnie bosy. Jest noc, wieje huragan, pada śnieg, temperatura
wynosi minus trzydzieści stopni, dookoła krążą pieprzeni mordercy z innej galaktyki. I muszę się
opiekować dziewczyną, która nie ma nawet siły postawić jednego kroku. Do tego wszystkiego
znajduję się na szczycie lodowca, Bóg jeden wie, jak niedostępnego, Gelerth, czy ja mam chorą
wyobraźnię, czy to wszystko się dzieje naprawdę? I po tym wszystkim nazywasz mnie „bratem”?
— To tylko takie potoczne polskie wyrażenie — wykrzyknąłem lekceważąco, o ile w
ogóle można wyć lekceważąco w warunkach akustycznych zbliżonych do ryku startującego
odrzutowca.
— A, jeśli tak, to w porządku — Bebek patrząc na mnie objął ramieniem Ona, która
szukała w nim ochrony przed wiatrem i mrozem.
Patrzył na mnie, ledwo otwierając oczy, bo inaczej zimny, ostry śnieg niesiony wiatrem
wybiłby mu źrenice. Włosy łomotały na czaszce Bebeka tak, jakby za chwilę miały zostać
wyrwane, a zamarznięta skorupa krwi na jego twarzy tworzyła coś w rodzaju śmiertelnej maski.
Ja najprawdopodobniej wyglądałem tak samo, tylko gorzej i starzej.
— Gelerth, wiesz, że nie przeżyjemy tej nocy.
— Nie. Nie wiem.

184
— Dobra... posłuchaj. Gelerth. Były takie słowa... już ich nie ma. Jestem twoim
przyjacielem, pamiętaj.
— Bebek druhe moi — powiedziałem po macedońsku i podaliśmy sobie ręce.
Ścisnął mocno moją dłoń, a ja znów przez chwilę myślałem, że, wybijam szyby, tak
bardzo ból był namacalny. Dałbym wiele, żeby nikt nie próbował mnie dotykać, i wszyscy jakoś
ostatnio uparli się, żeby mnie ranić. Myślę, i to dlatego, że byłem za delikatny jak na te czasy.
Teraz, aby przeżyć, musiałem się wzmocnić i uodpornić. To by zadanie na najbliższą noc.
Przeżyć.

185
Sekwencja jedenasta

MIŁOŚĆ

Znaleźli nas nad ranem ludzie prości, surowi i zabobonni. Prawie spełniła się
przepowiednia Bebeka, bo właściwie nie żyliśmy. Górale, którzy nas odkopali ze śnieżnej zaspy,
uznali, że zostaliśmy potarmoszeni przez szatana, a to, że przeżyliśmy, uważali za cud. Żadnemu
z nas nigdy nie udało się wyjść ocalonym ze szponów diabła. Żyli w pobliżu głównej bazy
Teutonów, jak pod jaskinią złego smoka. Nigdy nie widzieli żadnego z nich, ani żadnego z ich
statków powietrznych. Wszystkie zniknięcia ludzi, dla nich tajemnicze i nie wyjaśnione,
tłumaczyli sobie atakiem Złego. Nawet, gdy mogliśmy już mówić, nie wyjaśniliśmy im w sposób
naukowy ich mitów. Nie pragnęli tego. Ze smokami i diabłami jakoś sobie radzili przez te
wszystkie lata — co zresztą samo w sobie zakrawało na cud. Z Teutonami by przegrali.
Walkowerem porzuciliby swoją jaskinię. Jaskinię, w której mieszkało ich mniej więcej
sześćdziesięcioro, w której mieli ogniska, koła garncarskie, tkackie warsztaty i miejsca
przygotowane do wyprawiania skór dzikich zwierząt. Żyli z myślistwa, zbieractwa i hodowli kóz.
Najstarsi z nich mieli ledwo czterdzieści lat i doprawdy nie wiem do dziś, jak udało im się cofnąć
z dwudziestego wieku do wczesnego średniowiecza. W ich mózgach musiały zajść jakieś
obronne procesy, które kazały im zepchnąć w niepamięć elektryczność, medycynę, organizację
społeczną, sztukę i wszystko, czego doświadczyli przed wojną. Nawet nie odwoływali się do
dawnej cywilizacji. Prawdopodobnie trudzili się ponownie nad wynalezieniem koła.
Nas przyjęli życzliwie i opiekowali się ledwo żywymi troskliwie, z dziecięcą ciekawością
przyglądając się tym, którzy wymknęli się z rąk Złego.
Opatrzyli nam rany i odmrożenia, nakarmili mięsem i mlekiem, a przez dwa tygodnie,
gdy majaczyliśmy w gorączce, służyli nam we wszystkim: obsługując położone w najdalszej
części jaskini nasze legowiska. Nie zrobili Onej najmniejszej krzywdy, mimo że jako pierwsza z
nas doszła do siebie i już po tygodniu opiekowała się mną i Bebekiem, najtroskliwsza z sióstr
miłosierdzia. Cały czas, gdy miotaliśmy się w malignie, wycierała nam mokre od potu czoła i
ciała, i trzymała nas nieledwie za ręce. Bebeka nawet na pewno.

186
Pielęgnowany, odżywiany i opatrywany, grzejąc się przy nie gasnącym nigdy ognisku, w
stercie wilczych i niedźwiedzich skór po dwóch tygodniach byłem jak nowo narodzony —
równie słaby i bezbronny.
Gdy doszedłem do siebie i uznałem, że już nie mam gorączki i myślę normalnie,
odróżniając rzeczywistość od fantasmagorii, wstałem z posłania, przebrałem się w zgrzebną
tunikę i sandały, które znalazłem u wezgłowia i po czysto zamiecionych kamieniach jaskini
poszedłem do leżącego z drugiej strony ogniska Bebeka.
Ona siedziała na jego posłaniu, głaskała go dłonią po czarnych włosach, jakoś dziwnie
zapatrzona w zamknięte oczy i spokojną twarz Bebeka. Ona była ubrana tak samo jak ja.
Wkrótce się przekonałem, że wszyscy tu się tak noszą, za wyjątkiem myśliwych, to jest tych,
którzy uganiali się za mięsem kozic po górach i którzy odkopali nas tygodnie temu. Ona
wyglądała pięknie. Zastanawiałem się, skąd się to wzięło i zaraz uprzytomniłem sobie, że na jej
twarzy zawitał spokój — czyli coś, czego dotąd nie zaznała, przez całe swoje krótkie życie.
Popatrzyła na mnie, gdy się zbliżyłem i uśmiechnęła się.
— Cześć, Gelerth — powiedziała po angielsku. — Bebek jeszcze śpi.
Usiadłem obok i wyciągnąłem dłoń, aby pogłaskać ją po lśniących, umytych i uczesanych
włosach. Nie uciekła przestraszona i uśmiechnęła się jeszcze jaśniej.
— Cześć, mała. Jak masz na imię?
— Nie wiem. Nie mam imienia.
— Bebek mówi na ciebie: „Ona”.
— Powtarzał to imię wielokrotnie w gorączce. Więc to ja?
— To ty.
Rozejrzałem się po jaskini. Była mała i bardzo wysoka. Miała dwa wyjścia, a zza jednego
z nich dochodził blask ognia i dźwięk rozmów, wydawało mi się, że toczonych po niemiecku.
— Pójdę pogadać z naszymi gospodarzami — powiedziałem.
— Herman jest naszym gospodarzem. Porozmawiaj z Hermanem.
Zostawiłem ich i poszedłem do jaskini obok. Było tu około dwudziestu mężczyzn i
kobiet, ubranych jak i ja teraz. Część z nich zajęta była codziennymi, niezbędnymi czynnościami:
przygotowywali jedzenie i naprawiali narzędzia. Część z nich siedziała przy dużym ognisku i
słuchała ogromnego, kudłatego mężczyzny o włosach spiętych w kok i przyodzianego w wilcze
skóry. Wyglądał na największego z myśliwych, jakiego w życiu spotkałem, choć był znacznie

187
mniejszy niż większość z żołnierzy. Jak na cywila był wystarczająco silny, aby przywodzić
gromadzie.
Mijani przeze mnie Górale przerywali robotę i patrzyli ciekawie, niektórzy nawet szli za
mną do ogniska, gdzie zmierzałem. Tam Herman przerwał swoją opowieść i wstał na mój widok.
Był ode mnie o głowę niższy i to jakoś strapiło siedzących wieśniaków. Dla nich do tej pory
musiał być herosem.
— Jestem Gelerth. Dziękuję tobie i twoim ludziom za ocalenie nam życia. Jesteśmy
twoimi dłużnikami.
Przemówiłem tak, dość pompatycznie, stając tuż przy ogniu. Rodzajowy obrazek, który
właśnie zobaczyłem, skłonił mnie, abym nie robił sobie jaj. Ci ludzie próbowali stworzyć na
nowo coś w rodzaju pierwszej kultury, a to znaczyło, że byli bohaterami.
— Jestem Herman. Ja pomogłem wam, może kiedyś wy pomożecie innym ludziom.
Siadaj i napij się z nami mleka.
Usiadłem więc na skórze przy ognisku, blisko Hermana, a jakaś kobieta natychmiast
podała mi michę z mięsem i kubek z mlekiem. Przy ognisku, oprócz Hermana, siedziało jeszcze
czterech myśliwych, a reszta to byli zwykli wieśniacy — raczej jaskiniowcy. Wszyscy milczeli i
przyglądali mi się z dziecinną ciekawością.
Przemówił Herman:
— Dobre siły kierowały naszymi krokami, gdy zgubiliśmy owej nocy drogę wśród
zamieci i trafiliśmy na Diabelską Górę. Nikt nigdy tam nie chodzi, nawet w pogoni największą
kozicą, bo to miejsce nieczyste. Ale zgubiliśmy się tej nocy i znaleźliśmy was. To dobre
zakończenie, nawet jeśli łowy nie były udane i straciliśmy dwóch towarzyszy.
— Przykro mi...
— To nie wasza wina. Zginęli wcześniej.
— Jak daleko stąd jest Diabelska Góra?
— Siedem godzin marszu po najwyższych graniach. Ale jej już nie ma. Dziesięć dni temu
zapadła się i piekło pochłonęło ją na powrót.
Przestałem jeść. Teutonowie ewakuowali się i zniszczyli bazę. Teraz byli gdzieś na
północy i przeczesywali dawne północne Niemcy i Danię w poszukiwaniu śladów Hawkinga.
Chętnie bym o tym z kimś porozmawiał, ale Górale kompletnie się do tego nie nadawali. Nie
mieli pamięci sięgającej dalej niż piętnaście lat. Być może nie było to skutkiem psychologicznej

188
reakcji na sytuację ogólną, tylko wynikiem jakichś zbrodniczych eksperymentów w wojny. To
było możliwe. Nie takie rzeczy się działy. Być może taki los gotowano nam wszystkim — to
znaczy tym, którzy ocaleli. Totalne wykasowanie pamięci.
— Co robiliście w tym przeklętym miejscu? — zapytał mnie Herman, a wszyscy dookoła
wstrzymali oddech.
— Wraz z moimi towarzyszami opuściliśmy północne ziemie, aby udać się w cieplejsze
kraje. Lawina porwała cały nasz dobytek, a my sami zagubiliśmy się po ciemku w górach.
— To nierozsądne wychodzić w góry bez przewodnika. Nie radzę wam też szukać
swojego miejsca w ciepłych krajach. Tam Złe pleni się najbardziej. Zostańcie z nami. Będziemy
wam radzi.
Miałem ochotę wytarzać się ze śmiechu w popiele ogniska, ale już polubiłem tych Górali
i nie chciałem urazić ich ludowej mądrości.
— Kto wie, Hermanie. Może tak zrobimy.
— To nie jest złe miejsce. Prześladują nas ci z doliny i trapi nas Złe, ale rozsądny i
odważny człowiek może się tu utrzymać.
— Gdy mój towarzysz wydobrzeje, zastanowimy się nad twoją propozycją, Hermanie. A
teraz widzę, że przerwałem wam jakąś ważną naradę. Proszę, wróćcie do niej, a ja opuszczę was i
porozmawiamy w swobodniejszej chwili.
Haftowałem jak umiałem najlepiej, obawiając się w każdej chwili, że rzucą się na mnie,
aby dać mi po mordzie — za nabijanie się z nich w żywe oczy. Ale oni zdaje się byli ujęci moją
dwornością i galanterią.
— Zostań, przybyszu — zdecydował Herman. — Jeśli macie tu zamieszkać, to musicie
sobie zdawać sprawę, jakie niebezpieczeństwa wam grożą. Ci z doliny zajęli przełęcz Nad
Potokiem i odcięli nas praktycznie od świata. Stąd można się wydostać albo przełęczą, albo
przechodząc zachodnią stroną grani, ale zachód należy do Diabelskiej Góry. Zastanawiamy się
właśnie, jak odzyskać przełęcz.
— Prowadzicie wojnę z tymi z doliny?
— Od lat. Ale to nierówna wojna. Oni nie dbają o nic. Nie mają żon i warsztatów, ani
kóz. Nie są przywiązani do swego ogniska, zajmują się jedynie grabieżą. Porywają nam
zwierzęta i kobiety, mordują naszych myśliwych. Są uzbrojeni w strzelby, a my teraz mamy ich
tylko dwie sztuki i do tego kilkanaście ładunków. Ostatnio nasi trzej towarzysze stracili w

189
przepaści dwie strzelby i znaczną część amunicji, a inna znów wpadła w ręce tych z doliny w
czasie ostatniej wyprawy wojennej. Dzidami i strzałami nie poradzimy nic przeciwko broni
prochowej.
— Tak. To trudna sytuacja.
— Dlatego niektórzy z nas chcą zapłacić żądaną daninę — abyśmy mogli przechodzić
przez przełęcz. To nie byłoby złe rozwiązanie, bo czasem trzeba się ugiąć, aby nie zostać
złamanym. Ale cena haraczu jest, moi zdaniem, zbyt wysoka. Żądają pięciu najmłodszych kobiet,
a wszyscy wiedzą, że wykorzystają je, zmaltretuj i zabiją. To nie ludzie, to bestie. Moją żonę, kto
porwali kilka lat temu, znalazłem później poćwiartowaną...
Herman umilkł i zamknął oczy, a wszyscy, nawet spuścili głowy. Jego ból był ciągle
żywy i respektowany.
— Jak wielu jest tych z doliny? — przerwałem milczenie po chwili, która wydała mi się
stosowną.
— Na przełęczy dwunastu. Każdy z nich ma wielostrzałową strzelbę i bomby do miotania
ręką, o strasznej sile wybuchu.
— Szlachetny Hermanie, czy mogę zobaczyć wasze strzelby?
Szlachetny Herman, który miał łzy w oczach — ślad wspomnienia o swojej małżonce
pohańbionej i poćwiartowanej przez ludzi z doliny, popatrzył na mnie w niemym zdumieniu.
Potem skinął na jednego z myśliwych i ten wstał od ogniska znikając w ciemnościach jaskini.
— Czy jesteś także myśliwym?
— Trochę. — Uśmiechnąłem się do Hermana uspokajająco, bo chyba bał się, że jak da mi
strzelbę do ręki, to zrobię sobie krzywdę. — Jestem głównie rusznikarzem. Naprawiam broń
prochową.
No, to im dopiero zaimponowało. Tak, że gdy przyniesiono dwa odtylcowe baskerville,
kaliber 12, to bez wahania złożyli je w moje ręce. Złamałem strzelby i obejrzałem tunele ich luf,
patrząc przez nie w ognisko. Brudu w środku było tyle, że niemal zmniejszał kaliber broni do 5,6
mm. Wspaniałe, niegdyś lśniące lufy, były zardzewiałe i zaśniedziałe, a zamek chodził tak
opornie, że najprostszym sposobem zwolnienia iglicy było walnięcie w kurek z góry kamieniem.
— Szlachetny Hermanie. Gdy mój towarzysz stanie na własnych nogach, to we dwóch
oczyścimy przełęcz z tych barbarzyńców z doliny.

190
— Ty cholerny idioto! — wrzasnął Bebek, patrząc na mnie oczyma tak zdumionymi, jak
jeszcze nigdy. Ale też sytuacja była niecodzienna.
— Zawarłeś kontrakt nie pytając mnie o zdanie?!
Ona siedziała na głazie przy strumieniu, do którego zwykliśmy chadzać we trójkę na
spacery w księżycowe noce. Była przerażona nie tyle wybuchem Bebeka — wtedy już wszystko
w nim tolerowała, ile moją propozycją.
— A masz, stuknięty Jugolu, jakiś inny pomysł na zdobycie broni? I jakiego takiego
sprzętu, żebyśmy chociaż nie wyglądali jak aktorzy ze spalonego teatru?
— Co to jest teatr? — spytała Ona.
— A co za różnica, jak wyglądamy, kurwa mać, i po co nam broń?
— Żeby odnaleźć Hawkinga i odebrać mu wzór. Żeby odnaleźć Monolit.
— A może ja pieprzę Monolit i Hawkinga?
— Hawkinga na pewno nie. To facet.
— O czym ty w ogóle mówisz?
— Dobrze wiesz, o czym mówię i o czym chcę jeszcze powiedzieć.
— Nie, nie wiem, ale widzę, że nie możesz wytrzymać. To mów.
— Znalazłeś swoje południe Francji.
Bebeka zamurowało po raz drugi i było to o dwa razy za dużo, przynajmniej jak na jedną
noc. Ponieważ też musiałem mieć z tego trochę zabawy, wytrzymałem baranie spojrzenie
Macedończyka na tyle długo, aby wiedział, że nie strefiłem, po czym odszedłem nad brzeg
strumienia, kucnąłem tuż nad wodą, wziąłem do ręki garść kamyków i zacząłem je metodycznie
ciskać do wody. Bebek, tak jak przypuszczałem, stał za moimi plecami i obserwował kamienie
wpadające w rwącą się powierzchnię potoku.
— Spodobali ci się ludzie tutaj. Chciałbyś z nimi zostać. Ty i Ona. Obserwuję cię, odkąd
wstałeś. — Rzeczywiście to robiłem, ale nie cały czas, bo nie miałem już czasu szczeniackie
miłości. — Widzę, jak łazicie po górach mając się za ręce, jak się świetnie bawicie ucząc się
garncarstwa i jak już jesteście ze wszystkimi Góralami na ty. Myślisz, że to jest najlepszy dom z
możliwych. Nic lepszego cię już nie czeka. Myślisz tak, bo widzisz po raz pierwszy jako tako
zorganizowaną społeczność ludzką. I ci ludzie nie skaczą sobie do gardła o każdy kęs żarcia.
Chciałbyś w tych cholernych jaskiniach przeżyć te swoje dwadzieścia lat i skonać tu przy jej
boku, co? Chciałbyś teraz tego?

191
— A co w tym złego?
— Nic — naprawdę tak myślałem. — Ale kto rozpieprzy Teutonów? Za to wszystko, co
zrobili? Kto im wypłaci należność?
— A kim ja jestem, żeby się mścić na Teutonach, cholernym krzyżowcem?
— Człowiekiem, Bebek. Tylko człowiekiem.
— I co?
— A twoja rasa umiera i oni temu są winni. Mamy tak po prostu odejść?
— Gelerth, już nic nie można zrobić.
— A Ona? Ma piętnaście lat. Może jest płodna i może jest jakiś płodny mężczyzna na
Ziemi.
— Ja nim, kurwa, nie jestem.
— Ktoś inny. Ktokolwiek...Bebe...ktokolwiek.
Odwróciłem się do niego, aby mógł popatrzeć mi w oczy — gdy mnie będzie pytał o to, o
co chciał mnie zapytać. I gdy będę mu odpowiadał. Miał do tego prawo, poza tym kłamałem już
tak dobrze, że im głębiej można było mi zajrzeć w duszę, tym mniej było widać w niej kłamstwa.
— Gelerth. Miałem siedem lat, jak skończył się mój świat. Przeszedłem obozy na
Sachalinie i w Kazachstanie. Od piętnastego roku życia biegam z giwerą w ręku i strzelam do
wszystkiego, co się rusza, zanim to coś strzeli do mnie. Nie miałem nigdy nikogo... bliskiego.
Nigdy nikomu nie mogłem zaufać, nigdy nie mogłem zasnąć naprawdę głęboko. Nigdy...
Gelerth, czego ty chcesz ode mnie?
— Żebym nie zdechł... sam, walcząc do końca. Żebyś umarł razem ze mną.
Bebek przez chwilę mi nie wierzył, a potem popatrzył głęboko przez moje oczy w zakryty
mrok duszy i wyczytał tam, że to prawda. Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak siedząca ciągle na
kamieniu Ona kręci wolno głową, a oczy ma pełne łez. I w tych oczach odczytał, że jest
przepełniona miłością i nadzieją, tak jak jej oczy łzami. Tylko, że łzy spłynęły wkrótce po
policzkach dziewczyny.
— Dobra, Gelerth, kiedy chcesz ruszyć? — zapytał |Bebek.

Ci z doliny byli najgorszą bandą cywili, jaką kiedykolwiek spotkałem. Nie wiem, jak
doszli do takiego sprzętu i uzbrojenia. Prawie na pewno nie mieli silnej konkurencji w tej części
Alp, a głupkowaci Górale nie byli dla nich żadnym przeciwnikiem.

192
Rozbiliśmy tych jedenastu, bo tylu w końcu było ich na przełęczy, w ciągu sześciu minut.
Trzech strażników zarżnęliśmy nożami, które Herman dał nam oprócz baskervillów, jednego
zastrzeliłem z powierzonej mi odtylcówki, a czterech Bebek wykosił seriami ze zdobytego na
strażniku kałasznikowa. Trzech pozostałych poddało się przerażonych i Herman ze swoimi
ludźmi utopił ich w wezbranym potoku.
Zebraliśmy ze zwłok niepokrwawione mundury i udało nam się ubrać jako tako, choć ja
na wierzch musiałem założyć barani półkożuszek i wyglądałem trochę jak pasterze, a Bebek
zamiast kurtki miał skórzany płaszcz, służący pewnie kiedyś w Gestapo.
Najważniejsze jednak, że zdobyliśmy dwa kałasznikowy Akma, po sześć magazynków
nich, dziesięć granatów F1, dwa bagnety, śrutowego obrzyna dla mnie i barettę dla Bebeka.
Wszystko to zatrzymaliśmy sobie, a resztę broni oddaliśmy Hermanowi i jego ludziom.
Zdobyliśmy też pasujące na nas spadochroniarskie buty, w niezłym stanie, a także siodła i dwa
dobre konie. Właściwie nie potrzebowaliśmy niczego więcej. Ostatecznie naszym przeciwnikiem
była armia międzygalaktycznego mocarstwa, więc i tak nie mieliśmy żadnych szans.
Zanim opuściliśmy przełęcz obsadzoną teraz przez Hermana, Bebek pocałował Oną
głęboko w usta, a gdy ruszyliśmy na północ, dziewczyna biegła jeszcze długo przy jego siodle,
nie chcąc się z nim rozstać. Wreszcie pognaliśmy konie i Ona została za nami, razem ze
wszystkim, co dobre zostało się na tym świecie: sześćdziesięcioosobową bandą przygłupich
Górali, przez cały dzień tkwiących w jaskini nad garncarskimi kołami, a nocami uganiających się
za górskimi kozicami.
Widocznie ludzie sobie na to zasłużyli, bo nie mogło być aż tak jawnej
niesprawiedliwości na tym jedynym ze Wszechświatów.

193
Sekwencja dwunasta

WZÓR

Jedenastej nocy, po dziesięciu przedzierania się przez przełęcze i rumowiska skalne,


stanęliśmy z Bebekiem na wąskiej ścieżce Uskoku Nieboszczyka i nie pojechaliśmy dalej. Most
do Zamku był zwalony, a sam Zamek tonął pod ogromną górą głazów, która niegdyś była
wznoszącą się nad nim skalną ścianą. Teraz niemal nie mogliśmy rozpoznać okolicy. Gdyby nie
jako tako zachowana ścieżka na Uskoku, to pewnie bylibyśmy przekonani, że zabłądziliśmy.
— Nie ma nic — powiedziałem.
— Nie ma nikogo — powiedział Bebek i zawrócił konia.
Pojechałem w milczeniu za nim, aż opuściliśmy ścieżkę i wydostaliśmy się na łagodną
halę, przeciętą w poprzek górskim strumieniem. Potem przejechaliśmy przez las i wydostaliśmy
się na drugą, mniej więcej stumetrową polanę. Przekonałem się wtedy o dwóch rzeczach. Po
pierwsze, że jest to ta sama hala, na której Czarny Grom wciągnął nas kiedyś w zasadzkę, a po
drugie, że Bebek się mylił. Był tu ktoś. Kiedy zmusiliśmy nasze konie do wejścia w płytki, ale
zimny i wartki strumień, z lasu, którego pierwszą linię onegdaj zdemolowaliśmy z Duncanem
granatami, wysunęła się nagle cała wataha Wietnamczyków i tyralierą z kałasznikowami
gotowymi do strzału, zaczęła posuwać się prosto na nas.
— Vietcong — powiedziałem.
— Co za cholerne miejsce — powiedział Bebek. — Najpierw Gult Miller, teraz my.
Wietnamczyków było co najmniej pięćdziesięciu, szli teraz w trzech rzędach i
najwidoczniej mieli względem nas złe zamiary. Nie zastrzelili nas z ukrycia, teraz też nie
strzelali, choć zbliżyli się do nas na dwadzieścia pięć metrów. Chcieli nas pojmać żywych, a
potem...
— Najpierw Chrystus, teraz my — mruknąłem.
— Ukrzyżują nas?
— Na to wygląda, popatrz na ich wredne gęby.
— Za co?
Nie znaleźli swoich kumpli ze schroniska, więc myślą, że to my ich załatwiliśmy, bo nie
sądzę, żeby nam uwierzyli w bajkę o Teutonach, laserach i latających machinach.

194
— Nie widzieli bombardowania?
— Widzieli erupcje i trzęsienie ziemi.. I to pewnie też nam mają za złe.
Wietnamczycy zatrzymali się o piętnaście metrów przed nami, ustawiając się tak, że
każdy z nich mógł strzelać — jak w plutonie egzekucyjnym. Wyglądali niemal identycznie: mieli
nie tylko bardzo podobne do siebie twarze, jednakowo wrogie i nieprzeniknione, ale też
zunifikowane uzbrojenie i umundurowanie. Musieli niegdyś być w tym samym oddziale,
przerzuconym przez Rosjan do Europy z Indochin. Jeśli tak było w istocie, to na pewno byli
nieźle ze sobą zgrani i raczej nie mieliśmy żadnych szans, gdyby wybuchła walka. Należało się
poddać.
— Myślę, Gelerth, że powinniśmy rzucić broń i zejść z koni z podniesionymi rękami. Jak
nas zawiozą do swojego obozu, to się coś wymyśli.
— A jak nas przybiją do drzew tu, na skraju polany?
— To też nie ma zmartwienia, bo już się nic nie wymyśli.
Wietnamczycy stali jednak ciągle nieruchomo i nie podbiegali do nas, ani nie wrzeszczeli
jeden przez drugiego, jak to mieli w zwyczaju. Zaczęli nawet jakby tracić pewność siebie i
spoglądać poza nasze plecy. Dostrzegłszy to, odwróciłem się dyskretnie, aby zobaczyć, co ich tak
zdumiało i zaniepokoiło. Poznałem od razu.
Czasami jest tak, że żyjemy w cieniu zagrożenia. I choć nikt nigdy nie zetknął się z nim
bezpośrednio, bo gdyby tak się stało, to już by nie żył, wszyscy o niebezpieczeństwie doskonale
wiedzą i wszyscy się go boją. Potem, w miarę upływu czasu, gdy zagrożenie się nie spełnia, gdy
kryzys w śmiertelnej chorobie nie nadchodzi, zaczynamy wątpić w realność tego
niebezpieczeństwa i nawet pokpiwać z naszych uprzednich obaw, a wtedy groza dopada nas, a za
nią idzie śmierć.
Drogą, którą przybyliśmy, na wprost Wietnamczyków — znaleźliśmy się więc nagle po
środku, jak w grze w dwa ognie — nadchodzili ławą: Art Uhr, Murder, Oczy Marylin Monroe,
Killing Joke, Kapitan Blood, Lancet, Ivan Groźny i Duncan. Konie, na których jechali, były jak
smoki, a nad siodłami powiewały pióropusze. Broń szczękała przy każdym ruchu końskich kopyt
i jeźdźcy zbliżali się z lekkością czołgu Leopard. Kurz, który się za nimi unosił, wzbijał się aż
pod las i w świetle księżyca tworzył nieprzeniknioną mgłę, jakby szły za nimi tysiące żołnierzy,
ale nie szedł nikt. Wiedzieliśmy o tym i wiedzieli o tym Wietnamczycy. Mimo to, patrzyli na

195
siebie niepewnie i strach zmieniał ich twarze z twarzy wojowników w rozdygotane maski
niewolników.
— Tylko nie strzelajcie do tych samych — warknął Lancet i ruszyli galopem.
Wietnamczycy, mimo że przynajmniej nas mogli położyć trupem, odwrócili się i ruszyli
pędem w stronę lasu, starając się w szalonym biegu wywalczyć sobie życie.
Gdy ława żołnierzy zrównała się z nami, ruszyliśmy także. Trzymaliśmy linię, chociaż
nasze chabety sterowały się znacznie trudniej, niż konie współtowarzyszy.
Wszyscy zewsząd sięgnęli po broń i przez łąkę przetoczył się wielokrotny szczęk
repetowanych maszynek, jakby ktoś otwierał zamek do piekła.
— Witaj, Gelerth! — wrzasnął galopujący po mojej prawej stronie Killing Joke. — Szmat
czasu cię nie widziałem. Znalazłeś Monolit?
— Wiem, gdzie jest.
— Ognia! — krzyknął Art Uhr i Killing Joke nawet nie zdążył się zdziwić, bo salwa z
karabinów przerwała wszystko, w tym historię największego ocalałego wietnamskiego oddziału.
Zanim zakręciliśmy pod lasem, jechaliśmy już po trupach.
Żołnierze z trudem osadzali w miejscu podnieconej konie. Tylko mój i Bebeka z ulgą
przyjęły postój.
Kapitan Blood wyjął z M16 pusty magazynek, władował nowy i rozejrzał się dookoła
spod okapu swego hełmu, ozdobionego długopisowym napisem: „Deth from Above". Trzydzieści
lat temu, wraz z Ivanem Groźnym, walczył w oddziałach helikopterowych przeciw
mudżahedinom w Afganistanie, gdzie wszyscy stroili się w amerykańskie hełmy.
— Jak na kręgielni — powiedział Kapitan Blood do siebie i splunął w dół.
Żołnierze zjechali się wokoło mnie i Bebeka. Patrzyli na nas ciekawie i życzliwie, choć
bez wątpienia kpiąco.
— Gdzieście byli, do cholery? — spytał Art Uhr, najmniej nam życzliwy.
— Znaleźli Monolit — odpowiedział za nas Killing Joke.
Popatrzyłem na Duncana, a Duncan pokręcił lekko głową.
— Nic im nie mówiłem. I tak by mi nie uwierzyli.
— O czym nam nie mówiłeś, do cholery? — Art Uhr był, nie wiadomo dlaczego, jakiś
zirytowany. Może rozstroiła go pierwsza walka po wieloletniej przerwie: od dawna nie czuł
przecież w nozdrzach prochu, a na twarzy bryzgów krwi.

196
Duncan popatrzył dookoła, skupiając na sobie od razu uwagę wszystkich. Zawsze to mu
się udawało, nie tylko dzięki hamletowskiemu wyglądowi, ale i jakiejś tajemniczej energii,
emanującej z jego wiecznie smutnej twarzy — pop gwiazdora, a może szatana.
— Gelerth, Bebek i ja obserwowaliśmy oddział Teutonów, który wykończył Donalda
Daca. Potem Gelerth i Bebek poszli za nimi.
Słowa Duncana wywołały takie wrażenie, jakiego należało się raczej spodziewać po
cywilach, a nie po najtwardszych z twardych żołnierzy: zewsząd posypały się na nas pytania i
niemal wyciągnęły ręce po autografy. Lancet, który nie uważał za stosowne podniecać się jak
inni, a może po prostu nic już nie było go w stanie podniecić — nawet krew, przywołał
wszystkich do porządku.
— Zróbmy te kilka kilometrów, póki jest noc, a potem sobie pogadamy. Gelerth i Bebek
jeszcze żyją, więc nie wisi nad nami nagłe niebezpieczeństwo.
— Ruszajmy — pokazał Oczy MM, choć przedtem najbardziej się rozpychał, abyśmy na
niego zwrócili uwagę. Wywnioskowałem stąd, że jego rywalizacja z Lancetem o miano
pierwszego ciągle trwała, i Oczy MM poczuł, że stracił jakąś piłkę, którą natychmiast postanowił
odegrać.
Ruszyliśmy, bo rzadko kto nie przyjmował propozycji Lanceta i Oczu MM.
— Na północ — powiedziałem.
— Czemu?
— Żeby się potem nie wracać.
— Zatem na północ.
Ruszyliśmy na północ, mając przed sobą kawał dawnej Austrii i całe Niemcy, aż po
północną granicę gdzie, miałem nadzieję, znajdował się ostateczny cel naszej wieloletniej
krucjaty.

Na dzień stanęliśmy przed trzema zwalonymi na krzyż ogromnymi drzewami, które


utworzyły w lesie coś na kształt namiotu cyrkowego. Było tam miejsce na konie i ognisko.
Musieliśmy tylko uszczelnić gałęziami zielony dach nad naszymi głowami. Gdy to zrobiliśmy i
chłopcy wyciągnęli jedzenie, od razu rozłożyli się jak najbliżej mnie, Duncana i Bebeka. Czekali,
co powiemy. A my, to znaczy ja i Bebek, zaczęliśmy mówić na przemian, wzajemnie się sobie
wtrącając i przerywając. Czasem nawet Duncan coś dorzucał.

197
— Wszystko, co powiemy, to prawda, a prawdę tę musicie przyjąć na wiarę.
— Najpierw powiedzcie nam, gdzie jest reszta; Gavin, Marvin, Doktor No... inni.
— Nie żyją. Zginęli w tym cholernym trzęsieniu ziemi.
— Boimy się, Gelerth, że Stary też zginął...
— O to ja się nie boję. Stary ma się dobrze, spotkałem go.
— Gdzie?
— Po kolei...
— Wierzycie w pozaziemską cywilizację?
— Odbiło ci, Bebek? Może to z upływu krwi?
— Oni nam nie uwierzą. Duncan?
— Teutoni, czy ich macie na myśli?
— O czym wy mówicie, do cholery?
— Wiesz, Art Uhr, od razu można się domyśleć, że to ty mówisz, nawet jeśli tylko by się
przeczytało stenogram. Twoja stylistyka pozostawia niewybaczalnie wiele do życzenia w
dziedzinie operowania przekleństwami.
— Pieprzony krytyk teatralny...
— Kurwa wasza mać, czy ja mogę wreszcie dowiedzieć się, o co tu chodzi?
— Nikt tego nie wie, Murder, nie tylko ty.
— Ale ciebie to gówno obchodzi, a ja chciałbym wiedzieć.
— Jako pieprzony krytyk teatralny, interesowałem się przed wojną...
— Czy nie da rady bez tego wstępu? Wszyscy wiemy, jak było przed wojną.
— Więc, jak mówiłem, przed wojną interesowałem się naukami humanistycznymi. Jeśli
chodzi o nauki techniczne i ścisłe, to moje pojęcie o nich jest nader mgliste. Czy ktoś z was miał
do czynienia z fizyką?
— Ja.
— Ty, Lancet? Przecież ty byłeś jezuitą?
— Ale zajmowałem się fizyką i komputerami. Takie hobby.
— Słyszałeś o Stephenie Hawkingu?
— Jasne. Facet o mało co nie stworzył teorii łączącej mechanikę kwantową z teorią
względności. To znaczy, istnieją dwie teorie opisujące Wszechświat: na poziomie mikro i makro
i obie czynią to doskonale, tylko że absolutnie się ze sobą nie zgadzają, a nawet się wykluczają.

198
Hawking chwalił się, że stworzy kwantową teorię grawitacji opisującą cały Wszechświat, na
każdym poziomie wielkości. Może, gdyby nie wojna, udałoby mu się.
— Zrobił to.
— Słucham?
— Zrobił to. Opisał Wszechświat, ale nie ujawnił wyników, najprawdopodobniej dlatego,
bo rezultaty dla niego samego były zaskakujące. W efekcie tej, jak to nazwałeś, kwantowej teorii
grawitacji powstał wzór.
— Co?
— Murder, kurwa, nie przerywaj. Wzór! Nie słyszałeś?
— Nie znam się na wzorach.
— Ten wzór... ten wzór pozwala ujarzmić Wszechświat i rządzące nim siły. To wzór,
którym Bóg posłużył się przy Stworzeniu. Teraz człowiek Mu go wydarł. Hawking.
Zapadło milczenie. Murder przyglądał się nam wszystkim podjerzliwie. Może myślał, że
umówiliśmy się, by zrobić z niego balona.
— Ocipiałeś, Gelerth?
— Wzór. Nie wiem, na co pozwala jego teoretycznie wykorzystanie, ale na przykład na
pokonywanie setek lat świetlnych skrótem przez inne wymiary, na czerpanie nieskończonej ilości
energii z ruchu słońc, na podróże w czasie... nie wiem, na co. Nie jestem fizykiem i nie znam
wzoru. Przed Hawkingiem już go ktoś odkrył. Nie tu, na Ziemi, ale na Betelgeuse, odległym
układzie słonecznym w odległej galaktyce. Cywilizacja z Betelgeuse prześcignęła wszystko i
wszystkich. Są najmocniejsi, najwspanialsi, długowieczni... Nie wiem, czy najszczęśliwsi, ale nas
kładą na łopatki. Wszystko to dzięki wzorowi Hawkinga.
— Idiota. Czy wy poważnie traktujecie te brednie?
— Popatrz dookoła, idioto. Spodziewałeś się wulkanu w środku Alp? Nie? To o czym ty
mówisz?
— Nie wyzywaj mnie, Bebek, od idiotów, bo ci łeb ukręcę jak kurczakowi.
— Zanim drgniesz, odstrzelę ci jaja.
— Przestańcie. Niech Gelerth mówi.
— Ci z Betelgeuse od tysięcy lat stosują ten wzór w praktyce. Wyhodowali wspaniałą
rasę. Opanowali energię atomową tak, że nawet zapalniczki działają u nich na rozpad jądra.
Podróżują bez ograniczeń w przestrzeni, a może nawet w czasie. Od lat odwiedzali Ziemię i

199
nakryli Hawkinga, że on też odkrył wzór. Przestraszyli się, że stracą dominację we
Wszechświecie. Nie chcieli się Wszechświatem dzielić, bo jest dla dwóch za mały i postanowili
nas rozpieprzyć. Sprowokowali wojnę domową, działali z ukrycia po obu stronach, a potem sami
dokończyli resztę. Tu nastąpił cud. Nie wiem jak, ale Hawking gdzieś im się zawieruszył, wraz
że wzorem. Zdemolowali Ziemię, ale nie zażegnali niebezpieczeństwa. Postanowili więc
przeczesać planetę i odnaleźć wzór albo Hawkinga. Tak się jednak złożyło, z nieznanej mi
przyczyny, że wszystko co oni robią ci z Betelgeuse, robią skrycie. Nie mogli więc wysadzić
desantu i przetrząsnąć metr po metrze całej Ziemi. Ujawniliby się wtedy, a tego im nie wolno.
Potrzebowali kogoś, kto zająłby się tym zamiast nich. Tym kimś byliśmy my.
Bebek w tym momencie wyciągnął nóż i podsunął go pod zadbaną, dobrze ostrzyżoną
brodę Art Uhra.
Art Uhr zbaraniał. Inni, poza mną, Lancetem i Duncanem, poderwali się z bronią gotową
do strzału, ale nie wiedzieli w kogo mierzyć.
— Odłóżcie to. Bebek nic mu nie zrobi, o ile Art Uhr odpowie na moje pytania.
— Każę was zabić...
— Chętnie stanę z tobą do pojedynku, ale jeśli mi nie odpowiesz, to Bebek bez wahania
oderżnie ci łeb i wsadzi go na koniec noża.
Spojrzałem niezbyt przychylnie na Art Uhra, a on, mimo niewygodnej pozycji, popatrzył
na mnie. Chyba przekonał się, że nie żartuję.
— I nie patrz na Bebeka — poradziłem — bo się skaleczysz. Bebek nie zabierze noża,
dopóki nie powiem mu, aby to zrobił. A wy siadajcie.
— Zabijcie ich, tchórze... — Arth Uhr przerwał, bo z jego szyi popłynęła niewielka
strużynka krwi, jakby się głęboko zaciął przy pielęgnacji brody.
— O, krew — zauważył Bebek.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz, Gelerth, bo inaczej to ja cię skrócę o głowę, a szkoda
by było, bo cię lubię — uśmiechnął się śmiertelnie smutno Killing Joke i od tej pory ja też
miałem nadzieję, że się nie mylę.
Odwzajemniłem uśmiech i Oczy MM, Murder, Ivan Groźny i Killing Joke usiedli, ale
razem, blisko siebie i broni nie odłożyli. Odwróciłem się do Art Uhra.
— Jak do ciebie dotarli Teutoni i kiedy to było?
— Gelerth, już jesteś ścierwem...

200
— Tnij...
Bebek, zanim jeszcze dokończyłem, pociągnął nożem i krew popłynęła wzdłuż ostrza. Art
Uhr wrzasnął, ale nie próbował się wyrwać. Po prostu nie mógł.
— Zabijcie ich. Natychmiast!
— Wy! — krzyknąłem do Duncana i Lanceta, a oni bez wahania stanęli za mną, z bronią
równie gotową jak pozostałych.
Teraz staliśmy na przeciwko siebie, jak jeszcze przed paroma godzinami razem staliśmy
przeciwko Wietnamczykom.
— Chcę tylko prawdy.
Patrzyliśmy na siebie, oceniając wzajemnie swoje szanse i motywacje. Duncan i Lancet
nie byli zwolennikami mojej koncepcji, bo jeszcze jej nie znali i ich gotowość do poparcia mnie
niepokoiła bardziej, niż naturalny sprzeciw pozostałych. Co prawda, Duncan wraz ze mną
widział Teutonów w akcji, więc mógł zacząć mi ufać, ale Lancet nie widział niczego, a mimo to
ściskał odbezpieczonego uzisa i mierzył nim wprost w pierś Oczu MM. Obawiałem się, że gotów
jest wykorzystać ten spór, w gruncie rzeczy teologiczny, do swoich ambicjonalnych
porachunków.
— Pozwólcie mi go wypytać — niemal prosiłem.
— Mów — Oczy MM pokazał mi na migi jedną ręką ale drugą trzymał moją głowę w
celowniku RM-a.
— Tnij — powtórzyłem zatem, a Bebek pociągnął po ranie w drugą stronę swoim nożem
i Art Uhr zatrzepotał ramionami, jak ptak schwytany w drucianą pętlę skrzydłami. Nadal jednak
nie próbował wyrwać głowy, bo mógł zrobić jedynie oddzielając ją od reszty ciała.
— Kiedy i jak?
— Przed wojną... — wycharczał Art Uhr. — Zjawili u mnie przed wojną. Obiecali mi, że
ją przeżyję, a i po niej będzie mi najlepiej ze wszystkich...
Bebek z obrzydzenia, które zmąciło mu rozsądek, wypuścił Art Uhra z ramion. My zaś, z
tego samego obrzydzenia opuściliśmy broń i przyglądaliśmy się wijącemu się na czworakach Art
Uhrowi, który jedną ręką ocierał krew z szyi, a drugą śluz z nosa i oczu.
— Nie wiedziałem — wył — do czego są zdolni. Nie wiedziałem, a później bałem się ich
panicznie. Oni są niepokonani, dysponują taką energią, o jakiej my nawet nie myślimy. Mogą się
przenosić w czasie, mogą naprawiać własne błędy, oni są jak Bóg. Nie można z nimi wygrać... —

201
popatrzył na nas, a że nie bardzo nas widział, to przetarł oczy, ale pomylił ręce i umazał twarz
krwią. — Nie zabijajcie mnie, proszę... chłopcy, nie zabijajcie mnie. Błagam was na wszystko. Ja
nie wiedziałem, że tak się skończy... Nie zabijajcie mnie.
Nic nie można było zrobić. Art Uhr doczołgał się całkiem bez sensu, do Oczu MM. Ten
ujął jego głowę w dłonie i ścisnął ją w skroniach, jednocześnie wypychając kciukami gałki
oczne.
Art Uhr zawył, gdy po raz ostatni widział świat. Gdy wył, Oczy MM chwycił go za
szczęki i rozerwał mu je tak szeroko, że Art Uhr przestał wyć, a potem jeszcze szerzej i jeszcze,
aż dolna zerwała się nawet z resztek skóry i została w sękatych dłoniach Oczu MM. Ten nie miał
zamiaru robić nic więcej. Pozostawił Art Uhra mniej więcej w takim stanie, w jakim sam żył i co
pewnie uważał za najwyższy wymiar kary, możliwy na naszym świecie. My też tak uważaliśmy.
Tyle, że we mnie i w Bebeku oprócz sprawiedliwości, żyła jeszcze litość. Bebek dygoczącemu na
kolanach strzępowi człowieka, który kiedyś był Pierwszym wśród równych, z gracją i
bezwzględnością matadora wbił nóż w kark. Art Uhr rozprostował się gwałtownie pod wpływem
przedśmiertelnego skurczu i padł na piasek nieżywy.
— Głupi — pokazał Oczy MM na migi i usiadł na swoim miejscu.
Murder milcząco wyciągnął ze swoich juków saperkę i zaczął kopać grób. Pomogliśmy
mu z Bebekiem i Killing Joke'em, a potem uklepaliśmy wszystko równo i po Art Uhrze na tej
ziemi nie pozostał żaden ślad.

Lancet wystąpił ze swoją propozycją natychmiast, gdy tylko skończyliśmy udeptywać


ziemię:
— Gelerth wie najwięcej. Gelerth powinien zostać Pierwszym wśród równych.
— Nie. Dzięki. Powinien nim zostać Stary, ale Stary jest najbardziej zaangażowany w
pomoc Teutonom — już nic nie dziwiło żołnierzy. — A jeśli nie Stary, to albo Oczy MM, albo
Lancet.
Musiałem to powiedzieć, mimo że było to jak atak napalmem na naszą jedność. Taki był
stan faktyczny i gdybym tego nie powiedział, zamiast jednego wroga miałbym dwóch. Lancet
uśmiechnął się tylko, doceniają moją przebiegłość.

202
— Właśnie dlatego, aby uniknąć zatargu między na zaproponowałem ciebie. Prowadź nas
przynajmniej na wyprawę, a po niej coś rozstrzygniemy. Jeśli któryś z zginie w trakcie tej wojny,
to oszczędzimy sobie bolesnych rozwiązań.
Lancet niby mówił to do mnie, ale tak naprawdę składał tę propozycję Oczom MM. Oczy
MM tylko kiwnął głową, postanawiając bez wątpienia ocaleć z wyprawy i przeżyć Lanceta.
Sprawę przywództwa mieliśmy więc rozstrzygniętą, teraz żołnierze oczekiwali ode mnie,
że przeżyją następny dzień, następną noc i że tak będzie aż do chwili, kiedy przestanę być
wodzem. Musiałem ich rozczarować.
— Szesnaście lat temu spotkałem przypadkiem Hawkinga. Tylko dlatego wiem wszystko.
Z powodu przypadkowego spotkania przed laty. Zamieszkiwał samotny dom na plaży, tuż za
duńską granicą. Pojedziemy tam i poszukamy śladów. Myślę, że coś tam musiał zostawić, jakąś
wiadomość, która doprowadzi nas do wzoru, a może i sam wzór jest tam gdzieś zakopany.
Problem polega na tym, że gdy mówiłem Bebekowi o tym miejscu, podsłuchali naszą rozmowę
Teutonowie i należy się tam spodziewać ich największego zgrupowania od początku inwazji.
Tak, jak się obawiałem, ta wiadomość nieco zepsuła nastroje w mojej
dziewięcioosobowej armii. Najsilniejszej armii świata, jeśli nie liczyć Teutonów.
— I co wtedy, mądralo? — spytał Murder już mnie nienawidząc, odkąd tylko dostałem
władzę.
— Zabiliśmy z Bebekiem czterech Teutonów. Razem możemy ich zabić znacznie więcej.
— No dobrze — powątpiewając, ale jednak zgodził się Lancet. — Załóżmy, że dotrzemy
na miejsce i wydrzemy Teutonom ten wzór, o ile tam jest. Co potem?
— No właśnie, mądralo, co potem?
— Istnieje siła, przed którą Teutonowie się ukrywają. Dlatego właśnie mistyfikują cały
ten ziemski konflikt. Z tą siłą trzeba się skontaktować.
— Może najpierw wypadałoby się dowiedzieć, kto to jest?
— Bez wątpienia to trzeba wiedzieć najpierw. Zamyślony Bebek popatrzył na skromnie
milczącego Lanceta.
— Bebek, jak myślisz, przed kim Teutonowie ukrywają swoją obecność tutaj?
— Przed Bogiem... — mruknął Bebek. Nie pomógł mi zbytnio.

203
I tylko tego potrzeba było Murderowi. Roześmiał się tak, że jego śmiech poniósł się aż
ponad wierzchołki drzew, i groziło nam wykrycie przez sonary umieszczone na satelitach, o ile te
sonary i satelity były nad Ziemią.
— A to piękne — rżał Murder. — Trzeba tyko skontaktować się z Panem Bogiem i nasze
na wierzchu. Gelerth, utwierdzasz mnie w przekonaniu, że to wszystko dookoła jest majaczeniem
paranoika.
— Bo tak jest, tylko że ja nie jestem paranoikiem. To Bóg cierpi na paranoję.
— Przestańcie mnie, do kurwy nędzy, irytować tym waszym bogiem.
Murder był o krok od wybuchu, a kiedy wybuchał, to dla otoczenia był jak granat. Tylko
że tym razem to otoczenie stanowiło ośmiu najlepszych specjalistów od przeżywania wybuchów
i niszczenia ich źródeł.
— Bóg i bóg. Gdzie był, gdy to wszystko się rozpętało, co?
— Przed ekranem — uśmiechnął się Bebek. — Trzymał w ręku joystick.
Niespodziewanie zapadło milczenie. Żołnierze widocznie oceniali mnie, moją koncepcję
historii świata i swoje szanse na przeżycie, jeśli mi uwierzą i postanowią tę historię zmienić.
— Proponujesz nam samobójstwo. Jeśli masz rację — powiedział w końcu Lancet
całkiem rozsądnie i spokojnie. — Ale nie widzę nic bardziej godnego uwagi, niż zmienić los
Wszechświata. Idę.
— Idę — pokazał Oczy MM.
— Ja też — dołączył Duncan.
— I ja — powiedział Killing Joke.
— Idę — mruknął Kapitan Blood, patrząc wyczekująco na Ivana Groźnego.
— Raz mati rodiła - oświadczył Ivan.
— A ja nie idę — ryknął Murder i potoczył dookoła wzrokiem, który miał nam odebrać
chęć przeciwstawienia mu się. — I ja widzę inne rzeczy, którymi należy się zająć. Trzeba
odbudować Zamek i znaleźć rozproszonych żołnierzy. Trzeba ich na nowo zorganizować. To jest
robota dla nas, a nie uganianie się za kosmitami i Monolitem. Nie mam racji?
— Nie masz — zaprzeczyłem. — Nie będzie już Zamku. Ochrona nad nim została
cofnięta. Teraz wszędzie jest strefa śmierci.
— Masz — przytaknął Murderowi Bebek. — Jeśli chcesz żyć nadal po norach, to masz,
ale my już tak nie chcemy.

204
— Wszystko jedno jak, ale będę żył, a wy nie. I śmierć to cała wasza nagroda.
— Nie spodziewamy się też niczego innego, ale co to jest śmierć? Oswoiliśmy ją,
Murder, tyle razy jadła nam z ręki. Wreszcie należy jej się coś od nas.
— Głupcy. Oto kim jesteście. Nie nauczyliście się przez te lata niczego. Nic na świecie i
poza nim nie jest warte waszej niewygody, a co dopiero waszego życia. To powinniście
zrozumieć. Ludzie zdychali miliardami. Toniemy po kolana w ludzkim ścierwie, a wy mi
mówicie o zmianie biegu historii. Po co?
— W górach ukryliśmy piętnastoletnią dziewczynkę. Jest płodna, prawdopodobnie. To
dla niej — wyjaśnił Bebek. Żołnierze przyjęli to jako fakt. Po tym, co im powiedzieliśmy, już nic
by ich nie zdziwiło, ani zaskoczyło.
— I z kim ją będziesz rozmnażał, z knurem?
Przez chwilę myślałem, że były to ostatnie słowa w życiu Murdera, ale Bebek nawet nie
drgnął. Uśmiechnął się tylko łagodnie. Wtrącił się natomiast Lancet, też uśmiechnięty. Wszyscy,
jak widzę, dobrze się bawili.
— Tym razem może ja was czymś zadziwię. Nie znalazłem w czasie tej wyprawy
Monolitu i nie odkryłem istnienia Teutonów, ale spotkałem kogoś, kto co prawda już umarł, ale
przed śmiercią powiedział mi prawdę o słynnym Anielskim Pyle. Ta szczepionka, mająca niby
ratować życie przed skutkami Niebieskiego Deszczu, w rzeczywistości była preparatem
powodującym natychmiastową i nieuleczalną bezpłodność. To był doskonały i najbardziej
masowy zamach na rasę. Ten ktoś był w zespole dystrybuującym ten preparat. A ponieważ nikt w
tym zespole nie wiedział, skąd się bierze Anielski Pył, to facet zaintrygowany, wraz z dwoma
kolegami, zaczął pracować potajemnie nad odkryciem jego składu. Nie udało mu się co prawda,
za to koledzy zostali zamordowani. On jeden uciekł masakrując sobie twarz kwasem, aby się
ukryć. Udało mu się, skonał w zeszłym roku na moich oczach.
Lancet teraz dopiero spojrzał na mnie, ale ja już od dłuższego czasu czułem na sobie
spojrzenie innych oczu, które paliło mnie jak palnik acetylenowy. To były oczy Bebeka. Świat
Bebeka się walił.
— Ty, Gelerth — rozpoczął wolno Lancet — jako jedyny z nas i jako jedyny ze znanych
mi ludzi nie masz znamienia po Anielskim Pyle.
— Nie. Nie byłem szczepiony. Swoją porcję oddałem matce...

205
— Jeśli tylko ci jeszcze staje, to najprawdopodobniej jesteś płodny. Nie myślałem, że to
ma jakieś znaczenie, bo nigdy nie spotkałem nikogo bez znamienia, nie mówiąc już j o płodnej
kobiecie. Ale skoro macie taką, to ty i ona jesteście w pewnym sensie bezcenną parą...dla
ludzkości.
— Pewnie powinniście się ukryć w górach... — odezwał się za moimi plecami Bebek,
przerywając uporczywe wpatrywanie się we mnie.
Odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy. Uśmiechały się smutnie i może nawet boleśnie,
ale uśmiechały się. Bebek mnie nie zdradził.
— Coś wymyślimy, Bebek.
— Nie masz nic wymyślać. Masz ją przelecieć, szczęściarzu...
Rozmowa między nami dwoma stawała się w oczywisty sposób zbyt osobista i musiałem
to przerwać, bo chłopcy już nam się przyglądali z zaciekawieniem.
— Najpierw wzór. Bez niego dzieci nie są potrzebne na takim świecie.
— Dobra, najpierw wzór — zgodził się Bebek.
— Może nie będzie potrzebne żadne drastyczne rozwiązanie — w ten oględny sposób
wyraziłem nadzieję, jeden z nas zginie.
— A jedźcie w cholerę. Ja wracam na Zamek — Murder pożegnał nas na drogę dobrym
słowem i rzeczywiście rozstał się z nami po zmierzchu. Ruszyliśmy na północ. W ośmiu.

Prowadziłem oddział samotnie, czyli jechałem na szpicy. Gdyby ktoś chciał nas zabić, to
zacząłby ode mnie. Chłopcy pozwoliliby mi na to, bo zbyt dużo dobrych rzeczy mi się naraz
przytrafiło i to zaczynało ich boleć. Dobre rzeczy to było to, że miałem wiedzę, z tego władzę, a
dodatkowo mogłem mieć dziecko — i to dzięki jedynej naprawdę młodej i płodnej kobiecie na
świecie. Szczerze mówiąc, dziwiły mnie ich niewyżyte tęsknoty do ojcostwa. A może po prostu
każdy z nich chciał być praojcem? Tylko, czy można sobie wyobrazić rasę poczętą z nasienia
takiego kogoś, jak Oczy Marylin Monroe? Ja nie potrafiłem i dopiero po długich poszukiwaniach
we wszystkich zakamarkach wyobraźni znalazłem coś, co byłoby podobne do potwornej rasy
spłodzonej przez żołnierza bez dolnej szczęki i z hostią na czole. Tym czymś, co sobie
wyobraziłem, byliśmy my.

206
Jechaliśmy przez Nizinę Niemiecką po resztkach jakiejś dawnej autostrady, lawirując cały
czas pomiędzy kupami zielska, które porastały porzucony sprzęt wojenny. Kolumny złomu
ciągnęły się kilometrami, a zza każdego wraka mogła na mnie wyskoczyć żądna mordu i łupu
dzika banda, gotowa dla dzbanka na kawę zamienić mnie w padlinę o strukturze sita.
Bebek jakoś nie przejął się tym, że na szpicy jest najniebezpieczniej i dołączył do mnie w
godzinę po rozpoczęciu jazdy. Chociaż z drugiej strony, miejsce w środku czy na końcu oddziału
nie było tak znowu dużo bezpieczniejsze.
Gdy już wyrównał ze mną szyk, to uśmiechnąłem się do niego, ale on zachowywał
powagę. Widocznie szykował się na poważną rozmowę, jak to między facetami, i starał się
sprowadzić nasze stosunki z przyjaznych do obojętnych, jeśli nie wrogich.
Mimo to nie zaczynał. Ponieważ męczył się bardzo, postanowiłem mu pomóc.
— Pierwszy raz zdarza mi się brać udział w takiej wyprawie, gdzie każdy ma interes w
tym, aby reszta zginęła, a wyprawa mimo to się udała. Ty chcesz, abym ja zginął, bo wtedy nie
będę musiał, w imię przetrwania rodzaju ludzkiego, zerżnąć twojej ukochanej kobiety. Oczy MM
chce śmierci Lanceta, a Lancet jego i obaj pragną, abym ja umarł, bo być może nie oddam tak
łatwo władzy. Ivan Groźny jak zwykle chce, żeby zmarli wszyscy, a...
— A ty, Gelerth, czyjej chcesz śmierci? — przerwał brutalnie.
— Ja? — byłem wtedy naprawdę zdziwiony. — Ja nie chcę niczyjej śmierci. Popatrz
dookoła, Bebek, czego w ogóle jeszcze można chcieć? Nie ma już niczego. Kiedyś ten świat był
nieznośny, ale był. Teraz, jeśli nawet przy Boskiej pomocy uda nam się oczyścić planetę z
Teutonów i jeśli nawet wypłacą nam reparacje wojenne w ulgach podatkowych i klauzulach
największego uprzywilejowania, to co nam zostało? Bandy morderców szalejące z bronią po
całym świecie? Sześćdziesięciu natchnionych Górali, w roku 2020 odkrywających koło
garncarskie, i jedna piętnastolatka nieznanego pochodzenia, która ma dać początek nowemu
pokoleniu ludzi — do spółki ze mną, zdegenerowanym mordercą, któremu nawet nie staje...
— Zawsze miałeś na nią ochotę i wreszcie dopiąłeś swego.
— Bebek. Zły jesteś. Wiesz, co zrobię? Przetrząśniemy całą Ziemię... potem i znajdziemy
jakiegoś gościa, który przed wojną zajmował się zapłodnieniem in vitro. Obiecuję ci, że jej nie
tknę tak jak mężczyzna. O ile nim jestem.

207
— Będzie twoja. Będzie nosić twoje dziecko. Nie zechce nawet na mnie spojrzeć. To nie
będzie miało dla niej znaczenia czy ją zerżniesz, czy nie. Robili to z nią gorsi od dzieciństwa.
Naprawdę coś, co ją może zmienić, to ciąża. A to już będzie twoja zasługa.
— Nie wiem, co ci mogę poradzić. Znajdź jakieś wyjście, przyjdź do mnie.
— Nie ma żadnego wyjścia, dopóki żyjesz. Dopóki żyjesz, wszyscy wiemy, że musisz to
z nią zrobić. Nawet jakbyś nie chciał. Będziemy robić wszystko, abyś przeżył i zapłodnił Oną. Ja
będę robił wszystko, aby cię ochronić, ale gdyby się tak zdarzyło, że nam się nie uda, to wtedy
byłoby to rozwiązanie mojego problemu.
— I o tym mówię. Masz strzec mojego życia wbrew sobie i własnym chęciom. Będziesz
zły i coraz bardziej zły: po każdej potyczce, z której wyjdę nietknięty. Ta dziewczyna skończyła
coś między nami.
— Nie jesteś przecież sentymentalnym głupcem. Nic nie było między nami, tylko Ona.
Znaleźliśmy razem tajemnicę i trzeba ją było rozwiązać, ale rozwiązanie to może zadowolić tylko
jednego z nas. Więc niech się dzieje, co ma się dziać. Jeśli ty przeżyjesz, to ja odejdę z Danii
jeszcze bardziej na północ. Nie wrócę w góry. Jeśli nie przeżyjesz, to na pewno nie z mojej winy.
Jeśli zginiemy obaj, to też bez naszej winy i woli.
— A wolisz, żebyśmy zginęli obaj, czy żebym przeżył ja?
Tym razem Bebek uśmiechnął się, więc odpowiedziałem mu równie przyjaznym
uśmiechem. Wiedziałem, że nie skłamie. Od tego, co powie, najprawdopodobniej będzie zależał
nasz los. Od tego, czego Bebek chce naprawdę i jak daleko sprawy zaszły.
— Jeśli już mam zginąć... to żyj sobie, Gelerth, z Oną. Ostatecznie, jesteś lepszy od całej
tej bandy. Bądź szczęśliwy—jeśli zginę. — I spytał po krótkiej, trudnej do wychwycenia
przerwie: — Czy ty, Gelerth, chcesz mojej śmierci?
— A żyj sobie, co mi po twojej śmierci...
— No, to nie ma dla nas wyjścia.
— My go nie znajdziemy. Niech los to zrobi za nas.
— Zgoda.
— Niech tak będzie.
W czasie podróży już więcej nie rozmawialiśmy na ten temat, ani właściwie na żaden
inny. W głównej mierze nasze milczenie wynikało z obaw, że o czym byśmy nie próbowali
rozmawiać, to zawsze skończymy na tym, że Ona według Bebeka należała się Bebekowi —

208
ponieważ połączyło ich uczucie, a tymczasem miała przypaść mnie, bo od tego zależała cała
przyszłość, w jakimkolwiek sensie. Beze mnie i bez Onej nie było po prostu przyszłości. To my
mieliśmy ją stworzyć. Bebek to rozumiał i nawet akceptował, ale w żaden sposób nie mógł się na
to zgodzić. Wszystko, co znalazłem w życiu po wojnie, to był Bebek. Był żywym dowodem na
to, że można ocalić człowieczeństwo nawet w takich warunkach. I teraz to, co nas łączyło,
zostało skazane na zniszczenie. W imię wyższych racji.
Droga mijała nam monotonnie. Stanowiliśmy tak silny oddział, że żadni cywile, czy
renegaci nie śmieli nas zaatakować, mimo że bez wątpienia byliśmy obserwowani, a nasz
ekwipunek był obiektem pożądania dla kryjących się przed nami band. Nocami, po płaskim
terenie, robiliśmy do czterdziestu kilometrów dziennie, a za dnia, jak zwykle, ukrywaliśmy się
przed satelitami Teutonów. Chociaż, jak się wydawało, ich aktywność od czasu zlokalizowania
Monolitu spadła do zera. Mógłbym się nawet założyć, że jakkolwiek satelity dzień i noc
obserwowały cały ruch na Ziemi, to nikt już nie odbierał i nie sprawdzał meldunków. Teraz
wszystkie siły Teutonów, wspomagane przez Starego, przeczesywały morski brzeg na wysokości
niemiecko-duńskiej granicy — w poszukiwaniu choćby najmniejszego śladu po domu Agnes i po
Hawkingu.
Jak się dowiedzieliśmy później, Teutonowie utworzyli trzy koncentryczne strefy wkoło
punktu zero, przy czym dwie pierwsze służyły izolacji trzeciej od reszty kontynentu, a tylko
trzecia stanowiła teren właściwych poszukiwań. Ta trzecia strefa była połówką koła o promieniu
dwudziestu kilometrów, którego średnicą był brzeg morski. Druga strefa, patrolowana dzień i noc
przez Teutonów, miała średnicę pięćdziesięciu kilometrów i nikt żywy nie miał prawa w niej
przebywać. Najbardziej zewnętrzną strefę zakreślono na odległość stu kilometrów i Teutonowie
także ją patrolowali, ale tylko w nocy, gdyż był to już zbyt wielki obszar, aby w dzień rzucać się
aż tak bardzo w oczy. Po kilkunastu dniach podróży i kilku niebezpiecznych przeprawach przez
wzburzone tego roku rzeki i zaminowane pola, dotarliśmy na skraj pierwszej, zewnętrznej strefy.
Poznaliśmy to, bowiem wyminął nas pieszy patrol trzech Teutonów, przeczesujący gęsty
las, w którym my szukaliśmy schronienia na dzień. Dla większości było to pierwsze spotkanie
oko w oko z Teutonami. Może nie aż tak bliskie, bo leżeliśmy dygocząc w gęstwinie, gdy
Teutonowie przemierzali las oddaleni od siebie o dwadzieścia kroków. Przeszli mijając nas
niemal bezgłośnie i ukazując się naszym oczom tylko na sekundę, ale na żołnierzach i tak
wywarli piorunujące wrażenie.

209
— Sukinsyny — szepnął Killing Joke. — Naprawdę istnieją...
— To tu — Lancet domyślił się od razu, gdzie jesteśmy. — To aż dotąd rozpięli
wewnętrzną strefę ochronną wkoło miejsca, o którym mówiłeś. Im dalej będziemy się posuwać,
tym częściej ich będziemy spotykać, aż sieć zaciśnie się tak bardzo, że już się nie przemkniemy
niezauważeni. Dziś po prostu mieliśmy szczęście.
Chłopcy siedzieli z pospuszczanymi głowami i patrzyli na swoje dłonie kurczowo i
bezsensownie zaciśnięte na broni. Teraz, gdy przekonali się naocznie, że Teutonowie istnieją, ich
wyobrażenia o ich mocy także nabrały konkretnych wymiarów. Skoro Teutonowie byli tacy,
jakimi ich opisaliśmy, to wszystko wskazywało na to, że ich technika jest także tak
niebezpieczna, jak to przedstawiliśmy. Musieli to sobie przemyśleć.
— Nie przedrzemy się — oświadczył nagle milczący zawsze Ivan Groźny.
— A jeśli nawet się przedrzemy, to niczego nie uda się im odebrać, nie mówiąc już o tym,
żeby potem dokądkolwiek uciec... — Killing Joke popatrzył na mówiącego te słowa Kapitana
Blooda z taką nienawiścią, że nie dałbym porcji sucharów za życie Kapitana.
— Do czego zmierzacie? — spytał ich po prostu Lancet, który bywał prostolinijnym
człowiekiem, do tego na wskroś uczciwym i prawym, choć tylko wtedy, kiedy to przynosiło
jakieś korzyści.
— Chcą odejść — warknął Killing Joke, przejąwszy po Murderze funkcję tego
wybuchowego w naszej paczce. — Strach ich obleciał.
— Czy to strach powstrzymuje cię od skoku w przepaść, czy logika? — zapytał Killing
Joke'a wyjątkowo logicznie Kapitan Blood.
— Pieprzyć to, człowieku. Musimy im dokopać, choćby po to, żeby nie przyszło im tak
łatwo.
— Widziałeś ich. Są tu w lesie. Setki, a może tysiące. A każdy z nich jest uzbrojony w ten
cholerny laser i Bóg wie, co jeszcze. Mamy się z nimi naparzać na pięści? Są o dwie głowy wyżsi
od Gelertha, a Gelerth jest najwyższy z nas.
— No to co, człowieku? W czym im to pomoże? Zdejmiemy dwóch i zabierzemy im te
maszynki. A wtedy będziemy im równi.
— To nic nie da — przerwałem. — Laser może obsługiwany tylko przez kogoś
oznaczonego specjalny numerem kodowym. Mnie udało się raz wystrzelić, ale tylko dlatego, że

210
nasza Teutonka posługiwała się bronią, z której usunięto to zabezpieczenie. Nie sądzę, żebyśmy
jeszcze trafili na taki egzemplarz.
Killing Joke patrzył na mnie z niedowierzaniem. pewien, że mi pomaga, a tymczasem ja
odrzucałem jego pomoc.
— No, bardzo ci dziękuję... — zakpił. — Może chcesz im pozwolić na odejście w czasie
rozpoczętej wyprawy?
— Niech odejdą. Lepiej teraz, niż potem. Ivan Groźny i Kapitan Blood. Macie jeszcze
godzinę do świtu. Zawróćcie na południe i odejdźcie od nas na zawsze. Prawdopodobnie nie
przeżyjemy, więc nikt nie dowie się o waszym postępku. Żyjcie dalej w norach...
— Nie nadajesz się na króla...
— Nie jestem nim — patrzyłem na kręcących się niepewnie żołnierzy, których pozbawiło
odwagi spotkanie z Teutonami. Nie mieli ochoty odchodzić sami i nie chcieli zostać, gdybyśmy
się upierali iść dalej. Z nami było bezpiecznie, dopóki nie wejdziemy w strefę. Natomiast w
strefie czekała ich pewna śmierć. Tak myśleli i mieli rację.
— Odejdziemy po zmierzchu... — zaproponował cicho Kapitan Blood.
— Nie. Nie chcę z wami dzielić obozu. Wynoście się teraz.
W Ivanie Groźnym zagotowała się krew, ale krew gotowała się także w Oczach MM. Ivan
nie pozwolił sobie na okazanie urażonej ambicji. Wraz z Kapitanem Bloodem pozbierali swoje
rzeczy, przerzucili je przez konie i odeszli w ciemność.
— Lepszego miejsca na nocleg niż to, gdzie już raz spotkaliśmy Teutonów i nie
spostrzegli nas, nie znajdziemy. Zostajemy tutaj — zdecydowałem.
Wszyscy po tym moim wyraźnym poleceniu zajęli się przygotowaniem obozu. Rozkładali
juki, uzupełniali prześwity w kłębowisku liści nad naszymi głowami, układali broń i szykowali
prowiant.
Wszyscy, ale nie Duncan. Duncan stał bezczynnie obok swojego nierozkulbaczonego
konia i przyglądał mi się tak bezczelnie, że musiałem to wreszcie zauważyć. Przestałem rozpinać
moje torby.
— Co jest Duncan? Co się stało?
— Szybko się uczysz.
Po takiej odżywce pozostali natychmiast przerwali swoje zajęcia, czekając co będzie
dalej.

211
— Muszę, bo inaczej bym już nie żył.
— Co się stało? — spytał Rilling Joke, wyrażając w ten sposób ciekawość wszystkich
żołnierzy. Chcieli wiedzieć to, co Duncan już wiedział.
— Powiedzmy... — założył Duncan — że Gelerth jesl lepszym materiałem na króla, niż
przypuszczaliśmy. Może nawet musi być taki po piętnastu latach przy Stole. Gdyby tak puszczać
z wyprawy wszystkich, co stracą ochotę, to nie byłoby z kim wojować. Dziś odejdzie ten, a jutro
ja, bo się przeziębię, a inny, bo mu się znudzi długa droga. Gelerth nie jest taki głupi, żeby tego
nie rozumieć. Znaczenia słowa, kontraktu, dyscypliny, czy jak to chcecie nazwać. I tak sobie
myślę, że skoro ich puścił, to chciał, żeby odeszli. Ale jeśli nie chciał mieć Ivana i Kapitana na
wyprawie, to dlaczego ich w ogóle zabierał? Nie. Gelerth chciał ich mieć, ale tylko do dzisiaj. A
dziś lub jutra zależnie od tego, kiedy napatoczylibyśmy się na Teutonów, mieli odejść.
— Po co? — spytał Lancet, choć już chyba wiedział.
— No właśnie. Przywlókł ich tu, tyle tysięcy kilometrów, a potem się ich pozbył. Żeby po
prostu wrócili do domu. To bez sensu. Ale Gelerth nie chce, aby oni wrócili do domu. Gelerth
chce, żeby...
— Zginęli.
— Nie. Wtedy sam by ich zabił. Czego chcesz, Gelerth?
— Ty mi powiedz, mądralo — zakpiłem sobie, bo i tak wpadłem.
— Aby ich schwytano...
Duncan dobrze to przygotował i oczywiście jego rewelacja zrobiła odpowiednie wrażenie.
Żołnierze podeszli bliżej mnie, a Bebek nawet patrzył na mnie jakoś dziwnie. Jak na hienę.
— Nie żal mi tych tchórzliwych sukinsynów — ocenił wreszcie Killing Joke. — Ale po
co to?
— Powiedz, Gelerth.
— Twoja piłka, Duncan, przecież ty wiesz wszystko. — Duncan wiedział wszystko, bo
Duncan to musiał być nie byle kto.
— On chce, aby tamci wpadli w ręce Teutonów i na torturach wyśpiewali, że dotarliśmy
do strefy, że jesteśmy prawie na miejscu i że będziemy się przedzierać do środka. Tego chciałeś,
Gelerth?
— Tak.

212
To ich zaskoczyło. Wszystkich, poza Duncanem. Nawet zaczęli wietrzyć zdradę.
Ostatecznie, to ja ich tu sprowadziłem i na moich słowach polegali. Ale także w pewnym sensie
polegali na słowach Duncana.
— Dlaczego? — rozległo się ze wszystkich stron. Co bardziej krewcy z żołnierzy sięgnęli
jakby mimowolnie do pasów, gdzie trzymali broń i lekarstwa. A teraz raczej nie zamierzali się
leczyć.
— Dlaczego chciałeś, aby Teutonowie się dowiedzieli, że tu jesteśmy i zmierzamy do
centrum strefy?
Wzrokiem przerzuciłem to pytanie na uśmiechniętego Duncana, by sprawdzić, jak mądry
i jak niebezpieczny jest to gość. Duncan nie uchylił się od podania. Przyjął je.
— Gelerth chciał, żeby Teutonowie to wiedzieli, bo wcale tam nie jedziemy. Czyż nie
tak?
— Punkt, set i mecz. A wiesz, dokąd jedziemy?
— Nie. Tego nikt nie wie, poza tobą. Wtedy w celi, gdy opowiadałeś Bebekowi o
spotkaniu z Hawkingiem, to choć nie wiedziałeś, że jest podsłuch, nie powiedziałeś mu prawdy.
Nie ufasz nikomu, co Gelerth?
Spojrzałem kątem oka na Bebeka. Był naprawdę urażony.
— Gdybym ufał, to Ivan i Kapitan Blood wiedzieliby wszystko i wtedy musiałbym ich
zabić. Chcecie wiedzieć. Ale jeśli się dowiecie, to już nie będzie odwrotu...
Oczy MM pokazał mi coś na migi, naprawdę zdenerwowany, i musiał pokazać to raz
jeszcze, bo za pierwszym razem zrobił to zbyt szybko, abym zrozumiał:
— Dla nas nigdy nie było odwrotu. My się nie cofamy. Teraz jesteśmy sami. Najlepsi z
najlepszych. Może oprócz Bebeka, bo go nie znam, ale myślę, że też jest dobry. Ostatecznie
przeciwstawił mi się w sprawie tej małej...
Zrobiło mi się zimniej, gdy się okazało, że Oczy MM ciągle pamięta ten drobny konflikt i
nosi go w sercu jak zadrę. O ile ktoś taki, jak Oczy Marylin Monroe w ogóle miał serce.
— Dokąd jedziemy, Gelerth?
— Dokąd?
— Dokąd?
— Do Hamburga. Spotkałem Hawkinga w Hamburgu. Wcale nie mieszkał w domku na
plaży, tylko w ruinach hamburskiego ZOO, w pomieszczeniu dla fok. Miał nawet własny basen.

213
— Świetny żart — uśmiechnął się Killing Joke.
— Teraz, panowie, jesteśmy w sytuacji Teutonów. Każdy, kto odpadnie w walce i nie
będzie się mógł ewakuować, zostanie dobity. Bo tej informacji nie może, poza nami, posiąść nikt.
Nikt.
Żołnierze zdali już sobie z tego sprawę i nie zrobiło to na nich takiego wrażenia, jak
przypuszczałem. Może dlatego, że już dawno oswoili śmierć i traktowali ją jak poczciwą kobyłę,
a nie jak rycerza na czarnym, ognistym rumaku. Rycerza, za którym szłoby piekło. Bo piekło, tak
właściwie, szło za nimi i w porównaniu z naszą Ziemią, to biblijne wyglądało na całkiem miłe,
spokojne i ciche miejsce, zupełnie właściwe na spoczynek wojownika.
Tak, już chcieli odpocząć. I wzór to było coś, co miało im zagwarantować odpoczynek. Ten
wzór, być może był w hamburskim ZOO, w zimowym pomieszczeniu dla fok.
— Jeśli wzór jest w ZOO, to czeka tam na nas niestrzeżony.
— Gelerth, jesteś Królem — powiedział szczerze Killing Joke, pełen podziwu. I
naiwności: wydał w ten sposób na siebie wyrok śmierci, bo słyszeli to Lancet i Oczy MM.
— Dopóki nie znajdziemy wzoru, jestem nim.

214
Sekwencja trzynasta

MONOLIT

Hamburg staczał się gruzem do morza. Morze gruzu mieszało się z brudną wodą, która w
czasie przypływu wlewała się głęboko w ruiny, a wycofując wymywała z nich piach i kurz — ich
ogromna plama, niczym po awarii tankowca, unosiła się od brzegu niemal aż po horyzont.
Najwyższe rumowisko w Hamburgu miało ze czterdzieści metrów i sterczało nad całym
płaskowyżem gruzu, gęsto porośniętym ekspansywnymi chwastami. Na silnym wietrze te
chwasty kołysały się cały czas wzburzonym morzem traw, które tylko gdzieniegdzie obmywało
nagie, wystające skały. Chwasty nawet śpiewały na wietrze.
Wjechaliśmy do pustego miasta tuż po zmierzchu, w ciemną bezksiężycową noc.
Chcieliśmy mieć jak najwięcej czasu na dotarcie na miejsce i na poszukiwania. Ale dotarcie na
miejsce nie okazało się proste. W mieście grasowały bardzo liczne i bardzo dobrze uzbrojone
bandy cywilów, którzy do tego orientowali się znakomicie w terenie, a przez dwadzieścia lat
porobili w gruzach cały system przejść, korytarzy, bram, mostów, niczym rzecz jasna nie
przypominających celowych budowli, ale jednak będących nimi. Miasto było obecnie czymś na
kształt labiryntu pełnego wrogów i zasadzek, labiryntu ciągnącego się na powierzchni dziesiątek
kilometrów kwadratowych. Proste drogi z peryferii do centrum nie istniały, bądź prowadziły w
ślepe zaułki. Trzeba było krążyć i wystawiać się na napaść, aby z którejkolwiek strony zbliżyć się
do centrum. Bandy dostrzegły nas wcześnie i nawzajem poinformowały się, że obcy naszli ich
teren i że są doskonałym łupem, bo wyglądają na doświadczonych żołnierzy i pewne jest, że mają
broń, lekarstwa i narkotyki. Kilkuset walczących ze sobą na co dzień wojowników zjednoczyło
się na jedną noc, aby nas zatrzymać i zabić, a nieżywych ograbić. My ze swej strony chcieliśmy
tylko zobaczyć ZOO. Nie mieliśmy zamiaru rościć sobie praw do ich terenu, ale ta wiadomość
posłana przez pierwszego schwytanego hamburczyka nie wywarła zamierzonego skutku.
Hamburscy wojownicy nie zgodzili się nas przepuścić, a ZOO obstawili szczególnie mocno.
Może liczyli na to, że znajdują się tam ukryte przed wojną przez nas skarby, po które przyszliśmy
na starość. Hamburczycy nie bali się nas. Byli pokoleniem rosyjskich bezprizornych i mieli od

215
dwudziestu do trzydziestu lat. Byli jak zwierzęta gotowe nas zagryźć, aby tylko powstrzymać na
krawędzi miasta. A my musieliśmy się wedrzeć do jego serca. Siłą.
Takiej jatki nie oglądałem od czasu wojny. W takiej jatce nigdy do tej pory nie brałem
udziału, choć w to może trudno uwierzyć.
Moi żołnierze byli maszynami do zabijania. To, co Teutonowie uzyskali dzięki technice:
zdolność natychmiastowej lokalizacji celu, celność i skuteczność ognia, to moi chłopcy osiągali
dzięki niebywałemu talentowi do zabijania i długoletniej praktyce. Dzięki jakiemuś animalnemu,
wojennemu instynktowi, który kierował ogniem ich broni.
Utworzyliśmy pary i zmienialiśmy się na szpicy i w ariergardzie co pięćdziesiąt metrów.
Szybkie, krótkie zmiany. Ja i Bebek uzyskiwaliśmy pięćdziesiąt metrów terenu, Lancet i Oczy
MM nas ubezpieczali. Duncan i Killing Joke zwalniali ich, ci zaś przebiegali naszym śladem, a
potem skakali do przodu, podczas gdy my ich teraz ubezpieczaliśmy. Aż do nadbiegnięcia
Duncana i Killing Joke'a, którzy z kolei wysuwali się o następne pięćdziesiąt metrów. I tak
w kółko. Jeżeli natknęliśmy się na przeszkodę: barykadę lub ogień oskrzydlający, pierwsi czekali
na pozostałych i rozwijaliśmy szyk na skrzydła, przy czym ja i Bebek na prawo, Oczy MM i
Lancet w środku, a Duncan i Killing Joke na lewo. Walcząc tak przeszliśmy kilkanaście ulic i
zdobyliśmy ponad trzydzieści punktów, jak w jakiejś cholernej grze komputerowej.
Przekonałem się, że wszyscy żołnierze są co najmniej równie dobrzy jak ja, a może nawet
lepsi. Biegali szybko i zwinnie jak dzikie koty, skakali i pokonywali wysokie przeszkody z
lekkością małp i zabijali jak jad kobry. Każdy potrafił bez bólu rzucić się w najtwardszy gruz,
przeczołgać się i strzelić na leżąco do odległego, ukrytego celu, odstrzeliwując mu wierzch
głowy — to jest tyle, ile akurat było widać. Duncan z cholernego magnum 44 pistol zastrzelił z
odległości siedemdziesięciu metrów czterech przebiegających przez jezdnię bezprizornych,
zużywając na to 1,8 sekund. Strzelał jak do sylwetek dzika na strzelnicy olimpijskiej. Oczy MM
wpadł do piwnicy przerobionej na czarcią zapadkę i nagle został otoczony przez sześciu albo
siedmiu hamburskich wojowników. Rozstrzelał ich z dwóch uzisów, kręcąc przy tym dookoła
plującymi ogniem ramionami tak, że w pewnym momencie z obu maszynek strzelał za plecami.
Duncan z remingtona 50 zastrzelił dwuosobową obsługę rkmu z odległości ponad trzystu
metrów, trafiając raz po razie, przy czym każdy pocisk zakreślił parabolę jak tęcza i pierwszy
utkwił celowniczemu rkmu dokładnie w środku czoła, a drugi w skroni tego, który podawał
taśmę i był odwrócony profilem. Lancet, nagle zaskoczony przez czterech napastników w tunelu

216
między zwaliskami ruin, pociął ich wszystkich nożem jeszcze zanim zdążyli wystrzelić z
trzymanych w dłoniach pistoletów. Bebek rzucił granatem z czterdziestu metrów w dziurę
wielkości otworu strzelniczego, a potem wrzucił tam drugi granat, fosforowy, choć pierwszy po
sekundzie powiększył dziurę do wielkości bramy.
Niemal nietknięci, jeśli nie liczyć potłuczeń i powierzchownych obcierek, stanęliśmy
przed zawaloną bramą dawnego ZOO. Jeden jej filar ciągle sterczał ponad kępą chwastów. Za
nami płonęła droga, którą tu przybyliśmy, a przed nami był zarośnięty park, w którym reszta
bezprizornych skupiła się wokół swojego przywódcy, Andriuszy.
Andriusza wysłał do nas parlamentariuszkę z białą szmatą przypominającą damskie
majtki i ona zaproponowała nam, abyśmy się wycofali i zostawili w ramach okupu całą broń i
lekarstwa, jakie mamy — to Andriusza puści nas żywych.
— Nie — odpowiedziałem.
— On wypruje z was flaki, wy gnidy... — parlamentariuszka pewnie chciała coś jeszcze
powiedzieć, ale MM wbił jej nóż nisko w brzuch, rozpruł go aż po mostek i wyciągnął
wnętrzności ze sprawnością rzeźnika fileciarka. Rzucił je jej na twarz.
Ciało natomiast schwycił za nogi, zakręcił nim dookoła kilka razy jak przy rzucie młotem
i wyrzucił na środek drogi, tuż przed bramę.
Oczy MM zarepetował karabin i pokazał na migi:
— Idziemy.
Poszliśmy do ZOO.
— Tu nasze miejsce — mruknął Bebek. Dotąd nie znał Oczu MM od tej strony i dopiero
teraz docierało do niego, czego się może spodziewać jego wątroba w przypadku konfliktu z
Oczyma MM. A konflikt ten trwał, odkąd Bebek odmówił mu Onej i teraz zbliżał się do
rozstrzygnięcia. Bebek wyglądał, jakby chciał wyjść przed końcem seansu, ale z tego kina nie
można było wyjść żywym. Przynajmniej tak myślałem.
Oczy MM jako pierwszy zanurzył się w mokrą, cuchnącą zgnilizną dżunglę, jaką obecnie
był dawny zoologiczny. Odpychając lufami karabinów chlastające nas po twarzach gałęzie
ruszyliśmy za nim, starając się patrzeć równocześnie przed siebie, ponad głowy i pod nogi, gdyż
wszędzie mogła czyhać na nas śmierć. Za każdym liściem nad ścieżką mógł stać samopał i na
każdym drzewie mogła być zawieszona maczuga. Taka maczuga, która choć spadała bezgłośnie
niczym wahadło, cięła jak gilotyna.

217
Do tego wszystkiego rozpadało się straszliwie i już po chwili tonęliśmy w błocie po
kolana. Poczułem się znów jak na wojnie w Indochinach, a nie było to uczucie przyjemne i
wspomnienia kojące. Tam, w dżungli, przeżyłem najgorsze ze swoich lat i o ile w ogóle był sens
w rozróżnianiu piekielnych kręgów, to wtedy byłem w siódmym. I teraz właśnie też do niego
schodziliśmy.
Krąg otworzył się przed nami ze wszystkich stron, tryskając piekielnym ogniem, siarką,
fosforem, napalmem i czym tam jeszcze dysponowało wtedy piekło. Rzuciliśmy się na ziemię w
ogłuszającej kanonadzie, nie będąc nawet pewnymi, gdzie jest ta ziemia, bo huragan ognia był
tak porywisty, że zakłócał niemal grawitację.
Leżąc w błocie, usłyszałem zwierzęcy wrzask przedzierający się przez strzelaninę:
— Pozdrowienia od kapitana Andriuszy. Idźcie do piekła, pieprzeni żołdacy. Zdychajcie.
Niech was szlag...
Głos nie słabł, jakby należał do szaleńca, który nie odczuwa zmęczenia i cały pochłonięty
jest furią, dopóki nie upadnie. Trzeba było mu pomóc uspokoić się. Rozległ się granatnik
Duncana, którym zaczął ostrzeliwać zarośla dookoła. Ja zacząłem grzać ze swojego
kałasznikowa, a w chwilę później dołączył do mnie Bebek i potem reszta. Dżungla zmieniła się w
tartak. Z okolicznych drzew sypały się drzazgi i gałęzie. Rozszczepiały się całe pnie. Liście
opadały tak gęsto, jak na jesień. Jesień naszego życia. Jesień świata.
Ostrzeliwując się, rozglądałem się jednocześnie dookoła. Bezprizorni byli wszędzie, za
wyjątkiem naszych tyłów.
W ruinach klatek i wybiegów urządzili dwa bunkry z niewielkimi otworami
strzelniczymi. Bunkry te kryły nas krzyżowym ogniem i zostało nam kilka minut życia, jeśli
zamierzaliśmy tu pozostać. Zaimprowizowane umocnienia były dobrze ukryte w zieleni, ale
zdradzał je nieustanny ogień karabinów maszynowych. Do bliższego bunkra mieliśmy
pięćdziesiąt metrów, do dalszego ponad siedemdziesiąt. Aby się wycofać, wystarczyło się
wyczołgać dwanaście metrów, ale my nie mieliśmy zamiaru się wycofywać.
Killing Joke, chowając głowę w ramionach, odwrócił się do mnie szukając rozwiązania.
— No, Królu — wrzasnął. — Co robimy?
— Bierzesz wiązkę granatów i biegniesz pod bunkier. My cię osłaniamy. Wrzucasz
granaty do środka i jesteśmy wolni — wykrzyczałem.
— Szalenie proste — roześmiał się Killing Joke. — Może sam to zrobisz?

218
— Po tobie, Killing Joke.
— Ani mi się śni nadstawiać za was dupy. Wolę tu zdechnąć razem z wami — jakby na
potwierdzenie jego słów, całkiem solidna drzazga przybiła mu rękę do błota i Killing Joke zwinął
się w bólu, jak przyszpilony motyl.
Szarpał się chwilę, póki Duncan nie wyrwał mu drzazgi z rany i dopiero wtedy jako tako
się uspokoił. Popatrzył na mnie z uśmiechem tryumfu.
— Teraz, Królu, chyba nie każesz mi biec?
Killing Joke, ciągle na mnie patrząc, władował sobie jednorazową strzykawką porcję
bezcennej morfiny — a skoro robił to dla tak marnej rany, to znaczyło, że ma tyle morfiny, że
może uśmierzyć nawet śmierć.
Pozostali żołnierze także patrzyli na mnie. Bebek, Oczy MM, Lancet i Duncan. Któregoś
z nich miałem wysłać na śmierć, a najmniej lubiłem oczywiście Oczy MM.
Odwróciłem się do Bebeka, który przy każdym wybuchu granatu padał twarzą w błoto.
Właśnie wyjmował twarz z mazi i ze zdumieniem spostrzegł, że patrzę na niego.
— Bebek. Ty pójdziesz.
Naprawdę go zatkało.
Najbardziej jednak zatkało Duncana, który najlepiej z nas orientował się w stosunkach
łączących i dzielących wszystkich żołnierzy.
— Ja pierdolę... — szepnął zachwycony. — Jesteś Królem.
Bebek, cały czas nie spuszczając mnie z oczu i myśląc pewnie o Onej i o tym, że właśnie
się go pozbywam, pętał odruchowo lassotaśmą wiązkę granatów. Oczy MM śledził nasze
spojrzenia, jakby to był mecz tenisowy, aż wreszcie zabulgotał straszliwie i przeczołgał się
między uderzającymi po obu stronach pociskami do Bebeka. Wyrwał mu spętaną wiązkę
granatów, zanim Bebek zorientował się w ogóle, o co chodzi i zanim zdążył zrobić cokolwiek,
aby granaty nie wybuchły.
Oczy Marylin Monroe, obrzuciwszy mnie kpiącym spojrzeniem, szybko i niewyraźnie
przeliterował mi wolną ręką sześć słów, a potem poderwał się i pobiegł na bunkier.
Osłanialiśmy biegnącego w pięciu najlepiej, jak było można, ryzykując własnymi,
wystawionymi na cel głowami. Nasze kule obtłukły dokładnie bunkier wokoło otworu
strzelniczego i pozwoliły Oczom MM przebiec prawie połowę dystansu. Teraz sprężył się jeszcze
bardziej i zaczął już szykować do rzutu, gdy otrzymał postrzał w udo. Był to strzał w kość, który

219
każdemu urwałby nogę, ale jego nawet nie przewrócił. Ból i skok adrenaliny całkowicie
pozbawiły go orientacji, bo najspokojniej w świecie rzucił wiązkę granatów w naszą stronę.
Zanim wybuchły i zmieniły naszą pozycję obronną w krater, zobaczyłem jeszcze, jak jeden z
gradu pocisków walących w Oczy MM trafił go w potylicę i wyszedł czołem, dokładnie w
miejscu, gdzie była wytatuowana bluźniercza hostia. Kula rozerwała rysunek, głowę i życie Oczu
Marylin Monroe. Padł na ziemię martwy. Naszymi kilkoma metrami kwadratowymi, na których
między zwalonymi pniami mieliśmy jaką taką ochronę od kul bezprizornych, wstrząsnął wybuch.
Przez chwilę czułem się, jakbym spadał z latającego dywanu, a gdy już coś zacząłem rozumieć,
to okazało się, że nic nie słyszę. W stanie, w jakim się znalazłem po wybuchu rzuconej przez
Oczy MM wiązki granatów, byłem tylko raz w Syjamie, gdy wraz z M'Nkomo wstrzyknęliśmy
sobie do żył podwójne dawki heroiny. Rozejrzałem się przez wolno opadający fosforowy dym i
zobaczyłem, że całą siłę wybuchu przyjął na siebie Killing Joke, płacąc za to górną połową ciała,
która w strzępach leżała na nas wszystkich.
Lancet podnosił się oszołomiony, ale oberwał lekki postrzał w ramię i natychmiast
przypadł z powrotem do ziemi. Bebek był nietknięty i tylko jak i ja ogłupiały, a Duncan płonął.
Leżał pokryty warstwą fosforu i płonął cały od stóp po głowę. Bebek i ja natychmiast
rzuciliśmy się na niego i nawet szybko udało nam się Duncana ugasić. Ogień przepalił mu
głównie mundur i ekwipunek, ale spłonęły też wszystkie śnieżnobiałe włosy i całkiem duże
kawałki skóry na głowie. Duncan już nie był jak biały anioł. Teraz byli przypalonym aniołem.
Opalonym nad świecą, jak kurczak przed pieczeniem.
— Co teraz — spytał Duncan i chyba nie pytał o swe włosy i urodę. Nie odpowiedziałem,
tylko wyciągnąłem zza pasa trzy granaty i zacząłem je owijać lassotaśmą.
Bebek milczał.
— Będziecie mnie osłaniać. Grzejcie z dwu luf każdy, jeśli potraficie w ten sposób
utrzymać skuteczny ogień.
Lancet miał sprawną tylko jedną rękę, ale Duncan i Bebek mogli wykonać moje
polecenie, a to oznaczało, a mogło mnie osłaniać pięć luf. Gdy byłem już gotowy, a śpieszyłem
się, bo ogień z bunkrów już niemal doprowadzał błoto wokoło nas do wrzenia, popatrzyłem
przelotnie na Bebeka.
— Idziesz na końcu. Jasne?
Pokiwał głową i Lancet z Duncanem też przytaknęli.

220
— Udało ci się.
— Gelerth, co Oczy MM ci pokazał?
— Teraz mam ci mówić? — zdziwiłem się.
— Później możesz nie dać rady...
— Powiedział: „Pójdziesz następny. Wtedy chciałeś mnie zabić."
Wyskoczyłem zza naszej osłony i pobiegłem na bunkier.
Gdy Oczy MM ustąpił nam Onej, wiedziałem, że kiedyś będę musiał za to zapłacić. Oczy
MM uratował nam wtedy życie i nie miał pojęcia, jak ważna jest dla nas Ona. Chciał ją
potraktować, jak traktował wszystkie samice na świecie, nie czyniąc różnicy między kobietą a
owcą. Oczy MM w swym chorym, skarlałym umyśle nie mógł zrozumieć, że Bebek zakochał się
w dziewczynie od pierwszego wejrzenia i że ja, z jakichś nadrealnych powodów, jestem gotów
bronić tego uczucia nawet przed nim — naszym wybawcą. Oczy MM pojął tylko, że nie zdąży
wstrzelić nasienia w usta Onej, bo zabiję go bez chwili wahania, gdy tylko sięgnie po nią ręką.
Nie mógł natomiast pojąć, dlaczego byłem gotów to zrobić. I musiał umrzeć bez tej wiedzy, ale
nie mógł umrzeć bez odpłacenia mi za moją nielojalność. Za moją zdradę. Kazał mi biec
następnemu, a mógł tego żądać jedynie wtedy, gdy sam pobiegł pierwszy.
Gdy wyznaczyłem Bebeka do szturmu na bunkier, a nie jego, choć był pewny, że tak
właśnie zrobię, pojął, że jest coś w moim postępowaniu, co dla niego jest bezwartościowe, a
jednak intrygujące w stopniu najwyższym.
Myślę, że gdy biegł na bunkier i dostał pierwszą kulę, to zrozumiał, co to jest, choć może
w tym momencie na niewiele mu się to przydało. Ale jestem pewien, że to coś odzyskał krótko
przed śmiercią. Tym czymś było człowieczeństwo.
Teren dzielący mnie od bunkra wcale nie był bardziej suchy niż gdzie indziej i chociaż się
wznosił lekko do góry, błoto stało tu po kostki i oklejało mi buty, przez co stały się ciężkie i
niewygodne jak narciarki. A przecież najbardziej na świecie pragnąłem biec jak najzwinniej i jak
najszybciej...
Ogień osłaniający mnie od tyłu wcale nie pochodził z pięciu luf, a tylko z trzech i było mi
żal, że chłopcy nie spełnili mojej prośby. Po ułamku sekundy pojąłem, że nie mogli jej spełnić,
bo nie mieli więcej rąk. Bebek, którego zobaczyłem kątem oka, jak biegnie w kierunku drugiego,
bardziej oddalonego bunkra, zabrał swoje ręce ze sobą — niósł w nich po dwa granaty.

221
To, co zrobił, było wyjątkowo głupie, ale nie mogłem mu pomóc, bo w tej chwili nie mogłem
pomóc nawet sobie.
Niemal widziałem wyloty luf rkmów, które zionęły dwumetrowym ogniem prosto w moją
twarz i nagle z całkowitą jasnością pojąłem, że jeśli natychmiast ich nie uciszę, to umrę w
następnej sekundzie. Miałem do bunkra jeszcze ze dwadzieścia metrów i błoto dookoła gotowało
się od tonących w nim kuł, jak na wielkiej, piekielnej brytfannie. Kule padały tak gęsto, że maź
dosłownie wrzała i na jej powierzchni raz po raz pękały bąble, a na miejscu każdego z pękniętych
pojawiały się natychmiast trzy nowe.
Miałem do bunkra jeszcze dziewiętnaście metrów i szanse na celny rzut jak jeden do stu,
ale kule przeznaczone dla mnie zostały wprowadzone już z taśm do zamków i bezustannie
stukające iglice właśnie miały spaść na spłonki, więc rzuciłem wiązką granatów, a sam padłem w
błoto, osłaniając się przed śmiercią naiwnie ramionami.
Wybuch rozerwał bunkier. Zaraz potem następne dwa wybuchy, które zlały się w jeden,
zdruzgotały pęknięte powietrze na strzępy, a załogę drugiego bunkra rozproszyły krwawą tkanką
na wiele metrów dookoła. To był Bebek.
W hamburskiej dżungli zapanowała niespodziewana cisza. Ja leżałem jeszcze otępiały,
gdy Lancet i Duncan dopadli obu bunkrów i dobili tych, co się ruszali i na wszelki wypadek tych,
co byli martwi. Podniosłem się z wolna, a szok bojowy odpływał ze mnie ku ziemi. Popatrzyłem
w stronę drugiego bunkra, gdzie w błocie leżało ciało Bebeka. Ciało to drgnęło, przewróciło się
na plecy i w czarnej skorupie gliny pojawiły się nagle jasne oczy, a potem odsłonięte w uśmiechu
białe zęby.
— Żyjemy — powiedział Bebek.
— Nie posłuchałeś rozkazu, macedoński ośle.
Bebek przestał się uśmiechać.
— Nie powinienem pozwolić, aby Oczy MM zabrał mi ładunki, ale gdy to się stało, to nie
mogłem posłuchać rozkazu. To jest nasza wojna, Gelerth i nikt na niej nie będzie walczył za nas.
Stojący na szczycie zdruzgotanego bunkra Duncan zawołał nas i ponaglił, przywołując do
siebie ręką.
Podałem wyciągnięte ramię Bebekowi i pomogłem mu wstać z błota. Spacerkiem
podeszliśmy brakujące kilka metrów i wspięliśmy się na bunkier po maskującym go zielsku.
Spojrzeliśmy tam, gdzie wskazywał Duncan.

222
W pozornie bezładnym gąszczu porastającym dokoła gruzy, znajdowało się obniżenie
terenu o stromych ścianach, wielkości dużego stawu. Był to basen dla fok w hamburskim ZOO,
gdy jeszcze istniał Hamburg i hamburskie dzieci lubiące zwierzęta.
Zapaliłem latarkę, a Duncan rozciął maczetą chwasty zasłaniające dziurę, przez którą foki
wpływały niegdyś z basenu do zimowego pomieszczenia. Dziura była wystarczająco duża dla
fok, była więc też wystarczająco duża dla ludzi.
— Duncan stoi na lipku. My wchodzimy — poleciłem i wpuściłem nogi w
nieprzeniknioną czerń. Opuściłem się dosyć nisko w dół, trzymając się rękoma krawędzi, aż
poczułem grunt pod stopami. Zeskoczyłem lekko, z trudem przeciskając plecak. Znajdowałem się
w śluzie mającej kształt litery U. Na czworakach przeszedłem dolny korytarz i snopem latarki
odnalazłem prowadzący pionowo w górę szyb. Nad nim był jakiś strop i zdaje się, że całkiem
duże pomieszczenie. Wciągnąłem się do góry, najpierw niewysoko podskakując, potem
podciągając się na rękach. Latarkę miałem za paskiem. Teraz wyciągnąłem ją i rozświetliłem
wnętrze.
Bebek i Lancet dołączyli zaraz do mnie. Też zapalili swoje latarki i zrobiło się
wystarczająco jasno.
Od lat nikt tu nie był. Bezprizorni Andriuszy widocznie nie odkryli tego miejsca, bo
wszystko było w takim stanie, jak to pamiętałem, tyle, że pokryte warstwą kurzu i pleśni. Pod
ścianami stały posłania, skrzynie i parawan oddzielający jedno łóżko od pozostałych. Na półkach
ciągle było pełno książek. Sprzęty domowe zostały porzucone w najwyższym pośpiechu. W
jednym kąciku stało biurko, a na nim przykryty namiotem pajęczyn komputer. Obok biurka był
rower treningowy przerobiony na dynamo i podłączony do niego stabilizator sieci. Obok
monitora komputera leżały jeszcze porzucone notatki i kubek. Wszystko pod warstwą kurzu i
pajęczyn. Tyłem do nas, a przodem do biurka stal inwalidzki fotel. Na stole jakieś resztki posiłku.
Był to dom. Opanowało nas wzruszenie. Nie widziałem takiego wnętrza od szesnastu lat, a
chłopcy pewnie dłużej. Bebek wolno przypominał sobie te wszystkie miejscu i sprzęty, które w
dzieciństwie były jego światem, a potem zniknęły ze wszystkim bez reszty.
— Home Sweet Home — powiedział Bebek, a mnie i Lanceta ból chwycił za gardła. Co
do Lanceta, poznałem to po wyrazie jego twarzy, chociaż on zwykle miał w sobie tyle ciepła, co
chirurgiczne ostrze.

223
— Czego szukamy? — spytał. Bez wątpienia po to, aby pokryć zmieszanie wywołane
widokiem domu, nawet jeśli był to dom martwy.
— Bebek, wsiądź na rower i zobacz, czy to działa jeszcze.
Bebek raczej nie wierzył w skuteczność urządzeń po siedemnastoletniej przerwie w
eksploatacji ale mimo to odgarnął kurz z siodełka roweru i powoli, a potem coraz szybciej,
zakręcił zgrzytającymi pedałami. Niczym cud i objawienie pod sufitem wolno rozbłysła mała
żarówka.
— Jezu Chryste... to działa.
Popatrzyłem na Lanceta, wskazując mu wzrokiem komputer.
— Potrafisz się tym posłużyć?
— Kiedyś potrafiłem...
Lancet rzucił plecak na podłogę. Zmiótł papiery z biurka, dmuchnął, a potem przetarł
łokciem komputer i monitor. Chwilę przyglądał się klawiaturze, jakby rozeznając się w systemie
i nagle jednym palcem przesunął jakiś wyłącznik. Gdy monitor rozjaśnił się bladozielonym
światełkiem, to Bebek z wrażenia o mało nie przestał kręcić kołami dynama.
— Kręć! — zgromił go Lancet. — To stabilizuje napięcie, ale przy w miarę równej mocy.
Bebek jak zauroczony gapił się w ekran monitora i kręcił bez wysiłku pedałami. Stanąłem
właśnie obok Lanceta, gdy na monitorze pojawił się napis: „Gotowe".
Lancet teraz już sprawnie niczym maszynistka wystukał coś na klawiaturze — po
angielsku, bowiem w tym języku ukazał się napis. Komputer natychmiast odpowiedział:
„Dzień dobry, dr Hawking."
— To prawda... — wyszeptał Lancet. - Nie kłamałeś... Hawking tu był... tu pracował... tu
zapisał wzór...
— Spytaj go o wzór.
Lancet postukał szybko w klawiaturę, pomylił się. Skasował polecenie i wystukał je raz
jeszcze. Oczom naszym ukazał się taki napis:
„Notatki - disc 111-119 przeniesione 211-329
Bibliog - dysc do 89
Rozprawki, inne - rękopis
Akta MTI - druki folia 5-9
Akta IBM - druki folia 1-4 przeniesione 10-13

224
Dowód - twardy dysk kod ZERO
Wzór - GŁOWA
Periodyki dyski 120-210”
Popatrzyliśmy na siebie. Nawet na pedałującego bez wytchnienia Bebeka.
— To jego rejestr...
— Wzór: głowa.
— Nigdzie go nie zapisał. Ma go w głowie...
— O ile żyje...
— Może to jakiś kod, GŁOWA. Kod ZERO zapisany jest tak samo.
— Spróbuję...
Oto staliśmy przed rozwiązaniem zagadki. Palce Lanceta poruszały się szybko po
klawiaturze, ale za każdą próbą wprowadzenia kodu GŁOWA, komputer wyświetlał niezmiennie
ten sam napis:
„Pan się pomylił, dr Hawking".
— Boże drogi... Hawking naprawdę pozostawił to w swojej głowie.
Bebek przestał pedałować i komputer zgasł natychmiast. Żarówka pod sufitem także.
Pozostaliśmy w świetle latarek, wydobywającym z mroku zawód i rozpacz na naszych twarzach.
— Myślisz, że ten cały Hawking jeszcze żyje? — Lancet pytał mnie, jakbym był jakimś
ekspertem. — Może znajdziemy tu coś, co naprowadzi nas na jego ślad? Może przez te wszystkie
lata wyrzucił z siebie ten wzór i gdzieś go zapisał?
Nikt jakoś nie zapalał się do pomysłów Lanceta. Nie wiadomo na jakiej podstawie,
wyrobiliśmy sobie pogląd, że tu, w hamburskim ZOO, w dawnym basenie dla fok, znajdziemy
ostateczne rozwiązanie. I nic nie mogło nas pocieszyć, że go tu nie ma.
— Sam mówiłeś, że odeszli. Może się dowiemy dokąd? — Bebek mówiąc to zszedł z
roweru i z latarką skierowaną na ściany i podłogę zaczął myszkować po mieszkaniu. Co chwila
podnosił coś, co wydawało mu się jakimś śladem, aby szybko to odrzucić z obrzydzeniem, zanim
to coś rozpadnie mu się w rękach.
— Dowód — powiedziałem. — Na twardym dysku zapisany jest dowód. Co to jest
twardy dysk?
Lancet popatrzył na mnie z nieukrywanym sceptycyzmem.
— To pamięć komputera. Zintegrowany układ, drobiazg...

225
— Monolit. Bebek, wsiadaj na rower i kręć. Lancet, pamiętasz, dowód był oznaczony
kodem ZERO. Spróbuj tego.
Bebek z ochotą i nową nadzieją usiadł na dynamie, a Lancet odwrócił inwalidzki wózek w
stronę klawiatury komputera. Natychmiast, gdy tylko zabłysnął monitor, i zaczął stukać po
klawiaturze. Komputer odpowiedział też natychmiast:
„Poproszę o klucz, dr Hawking”
— A co to znowu?
Lancet odepchnął się od biurka zniechęcony i zaklął j szpetnie na Hawkinga.
— To znaczy, że aby odczytać program zawierający dowód, trzeba podać komputerowi
coś w rodzaju szyfru. To może być hasło albo liczba, albo jedno słowo... To może być wszystko.
— Spytaj go. Może on wie, co to za hasło.
— Gelerth. To absurd. Czepiasz się...
— Po prostu go spytaj, co mamy do stracenia?
— Proszę bardzo, pytam. — Lancet stukał i sylabizował to, co wystukiwał na
klawiaturze: — Ja-kie-to-has-ło?
Komputer zaczął pracować i wyświetlił odpowiedź ku niekończącemu się zdziwieniu
Lanceta. Odczytaliśmy ją z niedowierzaniem:
„Kluczem jest WZÓR. Podaj wzór.”
— To logiczne — zaopiniował Bebek, macedoński geniusz logiki. — Podaj wzór, a
komputer przedstawi ci dowód na jego prawdziwość.
— Zamknij się Bebek, bo nie można cię słuchać. Czy nie można złamać tego klucza albo
go obejść?
— Można. Trzeba mieć sztab dobrych informatyków i dużo większą jednostkę
obliczeniową. To znaczy bardziej pojemny komputer...
— Więc to na nic...
W tej chwili patrzyliśmy z Bebekiem na Lanceta jak i wyrocznię, ale Lancet nie miał dla
nas dobrych wieści.
— Boję się, że jestem jednym z ostatnich żywych informatyków. Przynajmniej nikogo nie
spotkałem. O inny komputer, a także o prąd też będzie nam trudno. Już łatwiej znaleźć
Hawkinga...
— A co z tym?

226
— Ja to wezmę — dobiegł nas od drzwi głos Duncana.
Odwróciliśmy się jednocześnie, bo zaskoczenie zupełne, gdyż Duncan nigdy bez ważnej
przyczyny nie opuścił posterunku. Stał blady i słaniał się na nogach z nożem w jednej ręce, a z
uzisem w drugiej.
— Duncan, co ci jest?
— Kapitan Andriusza rzucił się na mnie znienacka i wepchnął mi to w bok — pokazał
nam nóż — wyjąłem i wsadziłem mu w serce...
Duncan utknął w opowiadaniu, bo przeszył go skurcz bólu i zabrakło mu tchu. Jakoś nikt
z nas nie rzucił mu się na pomoc. Coś nas wstrzymało. Było coś dziwnego w słaniającym się,
niemal umierającym Duncanie. Po pierwsze, był to chorobliwy, szalony błysk w oczach, a po
drugie...
— Betelgeuse — szepnął Lancet i rzucił się na biurko, gdzie odłożył maszynkę. Zanim
zacisnął na niej dłonie, to Duncan podniósł uzisa i wymiótł w Lanceta z piętnaście naboi. Wózek
inwalidzki wraz z nim został zepchnięty siłą pocisków pod ścianę i tam się przewrócił.
Lancet spadł na podłogę, podziurawiony jak karta komputerowa.
Duncan przesunął broń o centymetr i teraz w polu ognia miał mnie i Bebeka. Do broni
mieliśmy znacznie dalej, niż Lancet i nikt z nas nie próbował popełnić tego samego błędu co on.
Z poranionego boku Duncana płynęła gęsta, błękitna krew.
Otarł ją dłonią i obejrzał rękę, upuściwszy wcześniej nóż. Dobrze widzieliśmy jego
smukłe palce ubroczone błękitną krwią. Duncan polizał je na naszych oczach i skrzywił się z
bólu.
Duncan to był nie byle kto. Duncan to musiał być ktoś, Duncan był z Betelgeuse.
— Już bym nie żył, ale jak Andriusza zobaczył, że krwawię na niebiesko, to zdumienie go
sparaliżowało...
Duncan przestał oglądać krew i popatrzył na nas sponad uzisa, który jeszcze dymił.
Milczeliśmy i patrzyliśmy, jak Duncan słabnie. Pot perlił się na jego twarzy i wyglądał jak
cholerna reklama lodu. Wskazał lufą uzisa na fotel.
— Gelerth, podnieś to i postaw mi tam, przy tej dziurze — wyznaczył miejsce obok
wejścia.
Natychmiast wykonałem jego polecenie: podniosłem fotel i potoczyłem go na wskazane
miejsce. Potoczyłem trochę za daleko, jedno kółko wpadło do dziury i musiałem je wyciągać. W

227
tym momencie Bebek zerknął na maszynkę Lanceta, ale ponieważ Duncan sądził, że wpuściłem
wózek do dziury, aby odwrócić jego uwagę od Bebeka, to nie spuszczał tamtego z oczu.
— Nie rób niczego głupiego, Bebek, bo będę cię musiał zabić w pośpiechu i mogę
spartaczyć robotę. Gelerth, wróć i stań pod tą pustą ścianą, obok Bebeka.
Wróciłem i stanąłem obok Bebeka. Z dala od wszelkiej i broni. Duncan z westchnieniem
ustępującego już bólu usiadł na fotelu.
— Uważajcie. Potrzeba wam co najmniej półtorej sekundy, aby dopaść broni i wystrzelić,
a to dość czasu, był was skosić. Nie robię tego od razu, bo za chwilę będziecie mi potrzebni, ale
jeśli będę musiał, to was poharatam. Tego byście nie chcieli, nie? Wykrwawić się tu na śmierć,
konać sześćdziesiąt godzin, co?
— Nie tamujesz krwi, Duncan?
— Nie. Sama mi zakrzepnie, a potem minie mi osłabienie, ale muszę na to poczekać
osiem, dziesięć godzin. Niestety, nie mam tyle czasu. Jak tylko będę mógł normalnie myśleć,
czyli za kilka minut, pomożecie mi nadać sygnał.
Musieliśmy popatrzeć z Bebekiem na swoje twarze, aby się zorientować, czy to zrobimy.
A potem popatrzyliśmy w wylot lufy uzisa. Raczej zanosiło się na to, że będziemy się opierać.
— Do kogo, Duncan?
— Do moich wspólników... Zapomniałem wam powiedzieć, że nie jestem Teutonem.
Jestem szpiegiem wśród Teutonów.
— Kurwa żesz w dupę pieprzona mać, to ja już nic nie rozumiem — Bebek złapał się za
głowę i postąpił pół krok w tył, wpadając na stojącą popielniczkę, którą złapał odruchowo ręką,
zanim zdążyła się przewrócić.
Duncan spiął się natychmiast.
— Nie strzelaj — wrzasnąłem. A Duncan miał naprawdę dobry refleks, bo nie strzelił.
Mierzył tylko w zastygłego Bebeka, stojącego w zgoła niewiarygodnej pozycji, z rękoma na
nóżce popielniczki.
— Nie rusz tego — ostrzegł Duncan.
— Odstawiam — Bebek mówił tak wolno, jak się poruszał. — Tylko nie strzelaj. Patrz,
odstawiam. Już stoi. Podnoszę ręce i kładę je na głowie. Tak dobrze?
— O.K., Bebek.
— Czyim jesteś szpiegiem?

228
— Na Betelgeuse są dwa Mocarstwa: Wschodnie i Zachodnie. I kilkanaście małych,
południowych państewek, pozbawionych suwerenności i całkowicie podporządkowanych
jednemu lub drugiemu Mocarstwu. Nie muszę dodawać, że także przez nie wykorzystywanych i
niewolonych. Jedno z tych państw kupiło mnie, abym dostał się na Ziemię i odszukał wzór, bo
wzorem dysponują tylko Wschód i Zachód.
— A gdy będziecie mieć wzór, to rozpieprzycie ich, bo wygra ten, kto naciśnie pierwszy
guzik, a oni nie będą wiedzieli, że guzik już macie.
— Brawo, Gelerth. Jesteś wyjątkowo mądry i gdyby nie twoja krew, to bym pomyślał, że
też jesteś agentem.
— I co? Możesz nam to powiedzieć, zanim nas zabijesz?
— Mogę, ale nie liczcie na to, że mnie zagadacie. Nie uśpicie mojej czujności, bo z każdą
minutą odzyskuję siły i refleks.
— Nie, Duncan. Ja chcę wiedzieć. Po prostu chcę wiedzieć.
— O.K., Gelerth. Powiem wam.
Duncan oparł uzisa dla wygody o drugą rękę.
— Jestem za mały na Teutona, to znaczy kogoś z dwóch Mocarstw. My jeszcze nie
eksperymentujemy z genetyką. U nas żyje się przepisową ilość lat i umiera, a dzieci rodzą się
normalnie z kobiet, czasami chore, czasami słabe... ale to nie ma nic do rzeczy. Poza tym, że nie
mogłem udawać nikogo z Teutonów, to znaczy z Mocarstwa. Nota bene, was zaatakowało
Zachodnie. W waszym pojęciu chyba nieco bardziej autokratyczne i prawicowe... Ale miałem
coś, za co mogłem kupić każdego. W naszym kraju rośnie Lód 39, to najwspanialszy narkotyk
we Wszechświecie. Przenosi cię od razu do raju i natychmiast uzależnia, a nie wyniszcza
organizmu. Jest zakazany dokładnie wszędzie, także u nas, ale dla wyższych celów dostałem go
dwa kilogramy z hakiem. Kupiłem za to kilku Teutonów z Zachodniego Mocarstwa i utworzyłem
z nich siatkę. Chciałem wykraść wzór, ale jest on tak pilnowany, że już łatwiej go wymyślić. To
więc się nie udało, natomiast dowiedziałem się, że Zachodni szykują inwazję na Ziemię, bowiem
jakiś inwalida odkrył tu ten wzór. To była bezcenna informacja. Mogłem ją sprzedać, za cały Lód
39 świata, Wschodniemu Mocarstwu, które z wdzięczności rozpirzyłoby Zachodnie. Ale wtedy
mój kraj tylko przeszedłby z jednego obozu do drugiego, może na nieco lepszych warunkach. To
nie było specjalnie celowe, choć proste i opłacalne. Dużo lepiej było dostać się tu i stąd wykraść

229
wzór, a potem rozpieprzyć oba Mocarstwa jednocześnie i stworzyć jedno wielkie: ani
Wschodnie, ani Zachodnie, tylko Południowe.
Duncan zmęczył się gadaniem, ale w ogóle to nawet na oko ożywiał się rzeczywiście
coraz bardziej. Słuchałem go z zapartym tchem.
— Nie donieśliśmy Mocarstwu Wschodniemu o planach inwazji na Ziemię Zachodniego i
ci spokojnie, w tajemnicy, przygotowali akcję: niewielki kontyngent sił szybkiego reagowania.
Przylecieli tu. Za dwa kilo Lodu 39 kupiłem sobie miejsca na jednym ze statków powietrznych, i
w tę i z powrotem. Dwadzieścia lat szukałem sam wzoru. Załogi Teutonów zmieniają się co trzy
tygodnie, ciągle ktoś część z nich przekupuje na Betelgeuse, a ja tkwię tu na tej, cholernej Ziemi
już od dwudziestu lat. Hawking jakimś cudem wymknął się Zachodnim i musieli tu pozostać, aby
go odszukać i zabić. Ja musiałem ich uprzedzić i udało mi się. Przewiozę ten komputer wraz z
twardym dyskiem na Betelgeuse i to na ich własnym statku, a w domu nasi ludzie złamią albo
obejdą klucz i dostaną się do cholernej pamięci tego komputera i do wzoru Hawkinga. Wtedy
będziemy górą.
Zapadło milczenie. Spojrzeliśmy wszyscy na komputer.
— A jak Wschodni dowiedzą się, że Zachodni prowadzą tu interwencję, to co wtedy
będzie?
— Już coś przeczuwają. Wysłali tu swoich obserwatorów, ale zanim tu dotrą, to
Teutonowie wycofają się i rozwalą na kawałki całą tę waszą skorupę. Nie wiedzą, jakie to
wywoła skutki we Wszechświecie, w waszym układzie, ale zawsze dla nich to lepsze, niż gdyby
Wschód miał dowód, że tu działali.
— Chcą rozpieprzyć Układ Heliocentryczny po to, żeby zatrzeć ślady? — w to już nawet
ja nie mogłem uwierzyć.
— No. Ale nie tylko to. Im się wydaje, że będą mieli gwarancję, iż pozbyli się wzoru i
Hawkinga. Od początku opracowywali taki wariant na wypadek niepowodzenia inwazji. Tylko że
do tej pory się bali, a teraz nie mają wyboru. Misja Wschodu się zbliża...
— Bali się! — zakpił sobie Bebek, ciągle z rękoma na głowie. Bał się, aby Duncan
poruszeń wargami nie potraktował jako gwałtownego ruchu. — Bali się, skurwysyny...
— Może źle dobrałem słowa... - Duncan popatrzył na nas. — Dla mnie to lepiej.
Teutonowie opuszczą układ przekonani, że pozbyli się kłopotu, a wzór będzie ze mną.
Zapamiętany przez twardy dysk tego komputera.

230
Znów spojrzeliśmy na okrwawiony przez Lanceta komputer.
— Chcecie zostać Imperium...
Duncan w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
— Nie mamy wyboru. Albo my ich, albo oni nas. Nie powinniście ich żałować. Oni
rozwalili waszą cywilizację tylko dlatego, że bali się konkurencji. To bussines.
— Rzygać mi się chce. Jak Boga kocham, zaraz się porzygam — Bebek był autentycznie
wściekły. — Całe to kurestwo, o jakim opowiadasz, wygląda jota w jotę jak tutaj na Ziemi przed
wojną. Nic innego. Te same układy, ta sama polityka, ten sam wyzysk i złodziejstwo. Identyczne
gierki i manipulacje. Co z wami jest, ludzie? Macie wzór Wszechświata, maszynę do
przenoszenia się w przestrzeni i czasie, nieskończoną energię i bogactwo. Macie drzwi do raju, a
wy się nimi mordujecie. — Bebeka poniosły nerwy i pod koniec zaczął trochę krzyczeć, ale
Duncan był spokojny. Odzyskiwał siły i równowagę.
— My ich nie mamy. To Wschodni i Zachodni stoją jak strażnicy przy tych drzwiach.
Przepuszczają tylko swoich. Pora zmienić strażników. Tam jest klucz.
— A takiego! — Bebek wrzasnął w furii i jednym płynnym ruchem opuścił ręce do dołu,
złapał nimi za popielniczkę na ciężkiej podstawie i jak młotem walnął nią w kruchą konstrukcję
komputera. Bebek nie liczył, że dożyje tej chwili, ale skoro żył, to uderzył potwornie i raz
jeszcze, aż komputer rozpadł się na poszczególne części, które rozsypały się na biurku. Bebek
tłukł je niczym pluskwy, zmieniając elektroniczne płyty i układy scalone w krzemowy proszek,
pozbawiony pamięci i użyteczności. A także wzoru oraz dowodu na jego prawdziwość.
Bebek tłukł w strasznym zapamiętaniu, aż nie pozostało nic. Przerwał dopiero wtedy, gdy
rozbił Bogu ducha winną obudowę komputera, na której wzór na pewno nie zapisany.
Otarł twarz z potu, odgarnął włosy i spojrzał na Duncana. Chciał się dowiedzieć, dlaczego
tamten nie strzelał, a on sam jeszcze żyje. Duncan nie strzelał, bo gdy Bebek chwycił za
popielnicę, to ja rzuciłem w Duncana nożem Kapitana Andriuszy. Ten nóż zwędziłem
przestawiając fotel. Wtedy, gdy Bebek odwracał uwagę Duncana, schowałem ostrze.
Teraz to ostrze, poprzez tchawicę, przybijało sztywno głowę Duncana do oparcia fotela.
Duncan miotał się jeszcze, ale broń z ręki wypuścił od razu. Dlatego Bebek żył. Podbiegłem do
Duncana i przyklęknąłem przy nim. Światło gasło w jego szalonych, anielskich oczach.

231
— Duncan — zacząłem go szarpać. — Duncan, wyślij sygnał do Wschodu. Nie do
swoich. Wyślij do Wschodu, do tej misji, która się zbliża. Duncan, musimy im powiedzieć.
Duncan, żyłeś tu dwadzieścia lat. To twoja Ziemia...
Duncan oczyma wygasłymi jak słabnące latarki potoczył w kierunku swojego plecaka.
Bebek rzucił się po niego natychmiast i zaczął od razu wszystko z niego wyrzucać. Zapasy,
prowiant, broń, mundury, środki lecznicze, a na samym końcu wyjął urządzenie wielkości
tranzystorowego radia z lat sześćdziesiątych i nawet o podobnej konstrukcji.
— To? — Bebek pokazał radio Duncanowi i natychmiast podsunął mu je pod zwieszone
bezwładnie dłonie, umazane błękitną krwią.
Podsunął je tak, że Duncan tylko musiał poruszać palcami. Najpierw jednym z
przełączników włączył radio, a potem przesunął tarczę o kilka stopni, następnie jego palec, wciąż
ociekający błękitną krwią, zawisł nad niewielką klawiaturą, przypominającą kliny używane
niegdyś do zapisu tabliczek. Palec Duncana zamarł w powietrzu, a Duncan znów popatrzył w
moje oczy. Wahał się, czy pomóc swojemu zabójcy.
— Duncan. Jesteś nam winien życie. Ugasiliśmy na tobie fosfor. Żądam, abyś zapłacił za
to. Masz nadać sygnał do Wschodniej Misji zbliżającej się ku Ziemi. Wasze cholerne SOS.
Musisz to zrobić, bo jesteś Żołnierzem Okrągłego Stołu. Najlepszym. Duncan, nadaj ten sygnał.
Po raz pierwszy od dwudziestu lat na twarzy Duncana, na tej szatańsko-anielskiej,
żałosnej twarzy, pojawił się uśmiech. Z tym uśmiechem na bladych ustach Duncan szybko
wystukał na klawiaturze kilkanaście znaków, a potem umarł. Jego ręka opadła, a Bebek ostrożnie
odłożył na ziemię pracujące radio. Patrzyliśmy na nie z nabożnym skupieniem.
— Myślisz, że nas oszukał?
— Nie wiem. Przekonamy się. — Przestałem się gapić na radio i popatrzyłem na
Duncana. Jego szeroko otwarte oczy zgasły i nie było już w nich szaleństwa, tylko zwykłość i
powszedniość. Potem sam nie wiedząc dlaczego, przykryłem Duncanowi twarz dłonią i
zamknąłem mu powieki.
— Niech śpi w spokoju.
— To naprawdę był ktoś. Nawet jak na Teutona.
— Myślę, że od paru lat już nie wiedział, kim jest.
— Wynośmy się stąd.

232
Obejrzeliśmy się jeszcze za siebie, gdzie na stole i na podłodze leżały zgruchotane części
komputera i wyszliśmy. Duncan pozostał nad szczątkami Monolitu, na którego poszukiwanie
poświęcił całe życie.

233
Sekwencja czternasta

ONI

Następnej nocy opuściliśmy Hamubrg, uwożąc ze sobą w moim plecaku ciągle pracujące
radio. Nie było to chyba rozsądne, bo z równym powodzeniem co Wschodni Teutonowie, a za to
dużo szybciej, mogli nas namierzyć Zachodni, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Nie mogliśmy
czekać w Hamburgu pełnym rozwścieczonych bezprizornych, którzy uparli się pomścić Kapitana
Andriuszę. Nie zdawali sobie sprawy, że ich zemsta w obliczu szybkiego zniszczenia całej
planety nie ma najmniejszego sensu i żadnego kosmicznego znaczenia.
Niestety, bezprizornym nie udało się tego wytłumaczyć i musieliśmy uciekać. Uciekliśmy
na wschód, wzdłuż morskiego brzegu. Droga po plaży przebiegała bez zakłóceń i nawet
stosunkowo przyjemnie w nocnej, świeżej bryzie. Co kilkadziesiąt kilometrów musieliśmy
opuszczać brzeg, aby ominąć tarasujące drogę zgruchotane urządzenia portowe.
W jednym takim porcie, trzy dni po opuszczeniu Hamburga, zatrzymaliśmy się na dzień,
wykorzystując do tego celu zawalony suchy dok. Po raz pierwszy miałem przetrzymać dzień w
czymś tak wielkim. Ściany i dach ze splątanych ze sobą portowych dźwigów nie przygniatały
człowieka zewsząd, a gdzieniegdzie przeświecało przez nie słońce, więc przy odpowiedniej dozie
lekkomyślności można było nawet biegać w jego świetle. W doku leżał przewrócony na bok, nie
dokończony i zardzewiały kadłub jakiegoś okrętu, jak wyciągnięty z morza wieloryb. Toteż,
gdyby zbyt wiele światła wpadało do doku, i tak mieliśmy się gdzie schować. Ognisko, na
którym piekliśmy upolowane ptaki, na wszelki wypadek rozpaliliśmy właśnie w tym kadłubie.
Milczeliśmy patrząc jak ptaki, chyba mewy, ale wolę o tym nie myśleć, przypiekały się na
małym ogniu.
— Kiedy Zachodni mają zamiar wysadzić wszystko w powietrze? - spytał mnie Bebek.
— Nie wiem.
— A kiedy Wschodni tu dolecą?
— Nie wiem.
— No, to jakie mamy szansę, aby przeżyć?
— Nie wiem.
— Trzeba było spytać o to Duncana, a nie go zarzynać...

234
— Spytałbym, gdybym nie musiał ratować twojego macedońskiego łba.
— Coraz bardziej irytuje cię, że jestem z Macedonii. Skąd ten powrót nastrojów
szowinistycznych? Myślisz, że cywilizacja się w nas odradza i wrócą stare, dobre czasy z
pogromami i nazizmem na śniadanie?
Nie chciało mi się gadać. Jeśli Zachodni dowiedzieli się odpowiednio wcześnie o misji
Wschodnich, to znaczy, że mieli dość czasu, aby wszystko tak urządzić, by zniknęli i ślad po nich
nie został. A tym śladem, co tu dużo gadać, byliśmy my i nasza planeta. Jeżeli najpierw mieliśmy
zginąć my, to reszta była bez znaczenia, ale jeżeli oni chcieli zacząć od planety, to wolałbym
wtedy być gdzie indziej. Bebek skosztował ptaka, jakby to była najprzedniejsza polędwica, a nie
śmierdzący ścierwojad.
— Gelerth, daj trochę soli...
— Znowu mojej! Może byś tak kupił sobie własną, co?
Mimo oburzenia z powodu ciągłego wykorzystywania moich zapasów, sięgnąłem po sól i
rzuciłem ją Bebekowi. Jako smakosz zaczął przyprawiać naszą pieczeń.
Spędziliśmy na plaży trzydzieści dni. W nocy wylegiwaliśmy się bezpośrednio na piasku i
przyglądaliśmy się falom. W dzień kryliśmy się w kadłubie statku.
Nic się nie działo. Niebo, czy to zachmurzone, czy gwiaździste, nie zdradzało żadnych
oznak ożywienia. Ziemia spod naszych stóp nie znikała. Dzień w dzień było tak samo.
Zaczęliśmy się kąpać w nocy, zostawiając całą broń i sprzęt na brzegu, co było może
nierozsądne, ale w obliczu zbliżającej się katastrofy nie zależało nam specjalnie na rozsądku.
Tylko, że katastrofa nie nadchodziła.
Raz w nocy, chyba trzydziestej trzeciej spędzanej w tym miejscu, popłynęliśmy blisko
kilometr w głąb morza i wróciliśmy bardzo zmęczeni, bo fala była wysoka i z trudem udawało
nam się ją pokonywać. Na brzegu zagrzebaliśmy się w śpiwory i otuliliśmy się nimi szczelnie dla
ochrony przed wiejącym zimnym wiatrem. Patrzyliśmy w górę, a niebo tego dnia było
wyjątkowo upstrzone gwiazdami.
— Co czujesz, Gelerth? Czujesz, że wszystko przepadło?
— Hmm...
— Wysadzą Ziemię i znikną, a Wschodni, jeśli nawet nie uwierzą w wypadek, to nie będą
mieli żadnych dowodów przeciw Teutonom.
— Coś się bardzo wciągnąłeś w sprawy galaktycznych Mocarstw.

235
— A masz dla mnie inne zajęcie?
— Pewnie, że mam. Ile ty masz lat, małpo górska? Nie rozumiesz, że ten kataklizm, który
nam szykują, jest dla nas trzecim najkorzystniejszym rozwiązaniem? Już nie mam obowiązku
przedłużać z Oną gatunku ludzkiego, bo nie tylko gatunek, ale i cała planeta nie przetrwają
miesiąca... Albo i tygodnia... Żejlko Bebek, możesz być z Oną, dopóki będziemy żyć...
— A ty? Ty jej nie kochasz?
— Odwal się. — Wstałem i zacząłem się ubierać, bo jakby przyszedł kataklizm, to
wolałem zginąć w mundurze, jak żołnierz. — Pewnie, że jej nie kocham. Co to w ogóle znaczy
wobec napędu kosmicznego i podróży w czasoprzestrzeni. To sentymentalizm.
— A tak poważnie?
— Jakbym ją kochał, to bym ci jej nie oddał. To pewne, nie?
— Czy ja wiem. Może oddajesz mi ją, bo ona mnie kocha?
— A kto ci powiedział, że ona cię kocha, macedoński...
— Wiem. Ośle.
Bebek też wstał z plaży, otrzepując piasek z tyłka. Wciągnął kurtkę, buty i dopiął spodnie.
Rozejrzał się dookoła, ogarniając cały bezmiar nieba, morza i ziemi, a potem odwrócił się ku
mojej twarzy, w której zawarł się cały bezmiar miłości.
— Wiesz co Gelerth — zaczął Bebek — wypieprzajmy z tej plaży. Nic się nie wydarzy,
nikt nas nie odwiedzi stamtąd...
Tak też zrobiliśmy. Wsiedliśmy na dobrze osiodłane konie i ruszyliśmy na południe po
naszą kobietę, którą pozostawiliśmy pod opieką Górali.
Nic nie mogliśmy poradzić na to, co miało się stać z Ziemią, a wszystko, co się miało
zdarzyć, było daleko przed nami. To było tak samo, jak z wojną. Wybuchła, mimo że nikt jej nie
chciał poza bandą szaleńców przekonanych, że się na niej wzbogacą. Jedyne, co osiągnęli, to
tyle, że wyzdychali bez reszty i bez pamięci.
W czasie podróży na południe wydarzyło się kilka potyczek ze zdesperowanymi
cywilami, których ogarniało jakieś szaleństwo, ale nie było to nic zajmującego. Zwykłe
strzelaniny, w których nie odnieśliśmy ani żadnych strat, ani najmniejszych sukcesów.
Przeważnie rozchodziliśmy się spokojnie, przyjmując proponowany remis — ze wskazaniem na
nas jako lepszych gdyż mimo wszystko nie zawróciliśmy z obranej drogi.

236
Na kilkadziesiąt kilometrów przed przełęczą, przez którą wiodła droga do naszych Górali,
trafiliśmy na dobrze zachowaną szosę, która wiła się pomiędzy szczytami jak wstążka położona
po to, aby odbijać światło księżyca. Jadąc tą drogą, niezatrzymywani przez nikogo,
pokonywaliśmy od zmroku do świtu po pięćdziesiąt kilometrów.
Pewnej nocy, gdy szosa zanurzyła się między dwa ośnieżone szczyty, z których każdy
wyglądał jak symbol Paramountu, zdarzyło się coś, co nas zatrzymało. Najpierw Bebek wyczuł
zapach człowieka i ostrzegł mnie. Zwolniliśmy kłus, a nawet przeszliśmy do stępa i oczywiście
odbezpieczyliśmy kałachy, aby w razie czego zdezynfekować ludzki zapach na zawsze.
Przejechaliśmy tak kilometr.
Wspięliśmy się pod wzniesienie szosy, które znajdowało się tuż przed zakrętem, aby
przed pokonaniem najwyższego miejsca zachować maksymalną ostrożność. Wróg był tuż. Tak
myśleliśmy, bo na Górali było tu za daleko.
I nie omyliliśmy się. Za wzniesieniem rzeczywiście ktoś był. Siedział na przydrożnym
kamieniu. Bezbronny, odziany tylko w szorstką tunikę, z długimi, siwymi włosami w brodzie i na
skroniach. Starczymi oczyma wypatrywał naszego nadejścia. Pomyśleliśmy o nim: Starzec.
Nie wstał na nasz widok, pewnie nie miał na to siły, ale przyjaźnie pomachał nam dłonią.
Pewnie chciał przy okazji uspokoić nasze obawy. Za cwani byliśmy, aby mu uwierzyć.
Podjechaliśmy, oglądając się na wszystkie strony i nie zdejmując palców ze spustów.
Zatrzymaliśmy konie o cztery metry przed kamieniem Starca.
— Witajcie, Rah Gelerth i Żejlko Bebek. Witajcie. Jestem Kroił.
— Król? — spytał z głupia frant Bebek, aby pokryć najwidoczniejsze zmieszanie.
— Kroił, młodzieńcze. Ty jesteś Bebek?
— Znasz nasze imiona, lecz dotąd nie wiedziałeś, które należy do kogo? Skąd je znasz,
Starcze?
— Z nadajnika. Z radia... jak to nazywacie. Ten nadajnik przekazuje nam wszystko, o
czym mówiliście przez ostatnie czterdzieści dni. Znamy wszystkie miejsca, gdzie byliście...
— Bzdura...
— Czy już kupiłeś sól, Bebek? — zapytał Starzec, uśmiechając się nieznacznie, ale ja i
tak już mu wierzyłem.
— Kim jesteś?

237
— Jestem z Betelgeuse. Wezwaliście mnie przez człowieka, renegata, którego nazwaliście
Duncanem, więc jestem.
— Ty? — Bebek zupełnie bez potrzeby roześmiał się.
— A czego się spodziewaliście? Spodka latającego i świateł grających melodie? Armii
robotów? Przyleciałem z przyjaciółmi, ale nie chcemy za bardzo rzucać się w oczy, więc na
spotkanie z wami przyszedłem tylko ja. Mam dla was dobre i złe wieści. Które chcecie usłyszeć
najpierw?
Bebek popatrzył na mnie oszołomiony. Wciąż nie dowierzał.
— Nasza narkotyczna ścieżka znów się zaczyna, a już myślałem, że się obudziłem... —
mruknął.
— Musicie wreszcie zaakceptować to, co się wam wydarza... To jest prawda. To tak,
jakbyście patrzyli przez okno do innego wymiaru, którego wasz rozum nie obejmuje, ale on jest.
Tam na plaży czekaliście na wiadomości, czy już nie jesteście ciekawi?
— Czy to są dwie różne wiadomości?
Starzec popatrzył na mnie, jak mi się wydało, z uznaniem.
— Jesteś dobrym i mądrym człowiekiem, Gelerth. O wiele za mądrym, jak na ten świat.
— I tak też się czuję, ale wcale mi od tego nie jest lżej.
— Takie jest twoje przeznaczanie.
Tu już Bebek oburzył się.
— Co ty mówisz o przeznaczeniu, skoro jesteś z Betelgeuse. Macie wzór, a więc możecie
podróżować w czasie. Gdzie tu miejsce na przeznaczenie?
— Sprawa nie jest tak prosta, jak o niej sądziliście. Nasz wzór, choć weryfikowalny i
sprawdzalny w dziewięćdziesięciu procentach, nie ma zastosowania, jeśli chodzi o czas. Jeżeli
wolicie, to nasi uczeni nie do końca go dopracowali. Być może wasz Hawking zaszedł dalej, ale
tego już się nie dowiemy... Być może kiedyś nam się to uda. Ciągle nad tym pracujemy. Od
milionów lat.
— Milionów... — szepnąłem, okazując się miękkim człowiekiem.
— Tak. Jesteśmy starą cywilizacją. Bardzo starą. Ten wzór, czasami tak myślę,
dostaliśmy od Boga w nagrodę za długowieczność...
— Nie możecie podróżować w czasie?

238
— Nie, absolutnie nie. Zresztą, z tego, co wynika z dotychczasowego stanu naszej
wiedzy, to nigdy nie można trafić do własnej, przeżytej realności. Każde zdarzenie powoduje
mnożenie się bytów w przestrzeni i powstawanie innych, alternatywnych światów. Są takie, gdzie
już dawno umarliście i takie, gdzie wasi rodzice nawet się nie poznali. Jest nieskończona ilość
światów: zmienia się tylko wasz los, a wszystko dookoła jest podobne. Z naszych obliczeń
wynika, że nigdy nie można trafić do swojego czasu. To zresztą dobrze, bo wtedy można byłoby
spotkać samego siebie i jeden drugiego mógłby zabić.
Starzec uśmiechnął się nagle, co nie bardzo do niego pasowało.
— Nie mówiąc już o grach liczbowych... — i nawet zrobił do nas oko.
— Zostawmy gry liczbowe. Podaj nam tę wiadomość.
—Wasza Ziemia nie zostanie wysadzona w powietrze.
— Dlaczego?
— Nie wystarczy wam, że nic się już więcej nie stanie? Teutoni opuszczą wasz układ w
ciągu księżycowego miesiąca. Już po wszystkim.
— Dogadaliście się z nimi...
— Zapłacą nam wysoką kontrybucję.
— Wam, skurwysyny? A co z nami?
— Poza wami dwoma nikt nie wie o naszym istnieniu. Moglibyśmy was zgładzić i
problem by nie istniał.
— Spróbujcie sukinsyny. Do tej pory wam się nie udało — wycedził zimno Bebek.
Na jakiś znak Starca, dla nas niewidoczny, niebo nad nami zapłonęło. To, co braliśmy za
gwiazdy i obłoki, było kamuflażem maskującym największy obiekt latający, jaki w życiu
widziałem, a nawet jaki kiedykolwiek zrodziła moja dziecinna wyobraźnia, gdy jeszcze byłem
dzieckiem. Statek kosmiczny ciągnął się na wszystkie strony tak daleko, jak sięgaliśmy
wzrokiem. Musiał przyciągać wodę oceanów, gdy nad nimi przelatywał. Statek Betelgeuse był
wielki jak Bóg.
Objawił się nam i zgasł.
— Są większe i silniejsze - powiedział Starzec, gdy obrzeża statku wygasały, co z
naszego punktu wyglądało jak zorza.
— Więc dlaczego nas, kurwa, nie zabijecie?

239
— Nie należy się wam. Sami przeciw całej potędze Zachodu. Wygraliście z nimi i
przekazaliście nam wiadomość. Gdyby nie wy, nie dowiedzielibyśmy się o interwencji i nie
zmusili ich do zapłacenia kontrybucji...
— Nic mi nie przychodzi do głowy, co ci mógłbym odpowiedzieć. Wiesz, ilu ludzi żyło
na Ziemi przed wojną?
— Pięć milionów - odpowiedział bez wahania Starzec.
— Tak. Pięć, ale miliardów. Piątka i dziewięć zer. Nie sześć, tylko dziewięć. Wasi
kumple zabili ich wszystkich. W tym moją matkę i trzy siostry. Zresztą w tej liczbie i tak to jest
bez znaczenia.
— Nic nie mogę dla was zrobić. Dostaliście się w kosmiczny wir wydarzeń. I tak ogarnia
mnie zdumienie, gdy pomyślę, że to wy obróciliście kierunek skrętu tego wiru. Zrobimy dla was
jedno. Dopilnujemy całkowitej ewakuacji Teutonów. Pytaliśmy naszych lekarzy, czy można
odwrócić skutki działania Anielskiego Pyłu, ale nie można. Możecie po skomplikowanych
zabiegach chirurgicznych rodzić Betelgeuse, ale nie ludzi...
— I to jest zła strona wiadomości — domyślił się uczenie Bebek. — Gelerth ma
rozmnożyć rasę z Oną.
Starzec wzruszył ramionami.
— Jeśli wam na tym zależy, to nie ma innego wyjścia. Jeśli w czymś mogę wam pomóc,
to tylko powiedzcie słowo. Mogę zrobić dla was wszystko. Mogę nawet zabrać was na
Betelgeuse. Będziecie tam obywatelami honorowymi.
— Ja dziękuję — zaperzył się Bebek. — W dupie mam taki honor.
— Będziemy tu jeszcze miesiąc, gdybyście się namyślili. Gelerth?
— Zostanę z tym cholernym Jugolem...
— Pieprzyć moją narzeczoną — mruknął Bebek.
— I jeszcze jedno — powiedział Starzec wstając. — Możecie już podróżować w dzień.
Zdjęliśmy satelity Zachodu. Nikt was nie będzie tropił, a tym bardziej prześladował. Gdybyście
chcieli się ze mną skontaktować, powiedzcie o tym głośno w stronę radia. Przybędę natychmiast.
Żegnajcie, Żołnierze Okrągłego Stołu.
Starzec podniósł się z kamienia i po prostu odszedł w ciemność, a my nie mieliśmy
ochoty za nim wołać.
Popatrzyliśmy na siebie, ale i sobie wszystko już powiedzieliśmy.

240
— To co, jedziemy do niej? — spytałem Bebeka.
— Dobra. Będziemy razem. Pojadę na wasz ślub i zajmę się waszymi dziećmi. Będę je
kochał jak swoje, ale tym czasem jest noc i idę spać. Do Onej pojedziemy rano, jak biali ludzie.
Bebek zjechał na pobocze, oporządził konia, zrzucił z siodła do rowu śpiwór, wsunął się
do niego i zasnął. Po raz pierwszy w nocy od dwudziestu lat. Położyłem się obok niego i nawet
rozpaliłem małe ognisko. Ufałem słowom Starca, że od Teutonów nic nam nie grozi, a Ziemian
niespecjalnie się już bałem.
Nie mogłem zasnąć. Najpierw patrzyłem w niebo i zastanawiałem się czy widzę gwiazdy,
czy maskowanie statku z Betelgeuse. Potem przez dłuższy czas przysłuchiwałem się równemu
oddechowi Bebeka i gdy upewniłem się, że śpi, wstałem po cichu i podszedłem do jego rzuconej
obok śpiwora kurtki. Bebek od chwili naszych odwiedzin w hamburskim ZOO ukrywał coś w
kieszeni. Nie wiedziałem, co to było. Schował to coś, gdy podnosił różne rzeczy z podłogi
szukając śladów Hawkinga.
Najpierw obmacałem kurtkę, czy nie ma tam plastiku, który urwałby mi palce w karze za
ciekawość, ale nie znalazłem niczego takiego, więc ostrożnie otworzyłem kieszeń. Wyciągnąłem
z niej dwa stare, pogięte polaroidy, na których ciągle dobrze było widać kolory, choć zdjęcia były
deptane wojskowymi butami.
Obie fotografie przedstawiały Agnes. Opiekunkę Hawkinga, piękną i jedyną kobietę, jaką
miałem w życiu i którą przed laty zgwałciliśmy z moim kompanem M'Nkomo. Na jednym z
polaroidów Agnes była w ciąży, a na drugim już po porodzie: trzymała w ramionach małe
dziecko i uśmiechała się szczęśliwie. Na obu zdjęciach, pochodzących najprawdopodobniej
sprzed piętnastu laty, Agnes była łudząco podobna do Onej i wyglądała jak jej starsza siostra. Ale
nie była siostrą Onej. Była jej matką.
Bebek oczywiście nie spał i patrzył na mnie z mroku oczyma, w których było wszystko,
co razem przeżyliśmy i wszystko, co dane nam będzie jeszcze przeżyć. Była w nich mądrość.
— Chciałeś mnie wrobić w kazirodztwo... — wychrypiałem, bo odjęło mi głos ze
wzruszenia.
— Biblia mówi, że tak poczęła się ta nasza cholerna rasa.
— Bebek, nie będę się pieprzył ze swoją córką.
— To nie będzie już naszej rasy.
— Nie.

241
Zamilkliśmy i bardzo długo milczeliśmy. Tak długo, aż przestałem płakać.
— Zostanę twoim zięciem, gnojku — Bebek wybuchnął nagle nieopanowanym
śmiechem.
Roześmiałem się tak, jak kiedyś przed wojną. Tego Bebek nauczył mnie bez wątpienia. I
to było najważniejsze. Śmiałem się jak człowiek.
— Ty pieprzony macedoński zięciu.
— Pieprzona to będzie twoja córunia i to przeze mnie, teściu.
— Bebek, nie wiem, jak sobie dam z tym radę, ale jak ją skrzywdzisz, to cię zabiję...
Jak...
— Gelerth, ja ją kocham.
Uwierzyłem mu. Obaj mogliśmy ją kochać, moją córkę, choć Bebek miał to robić
znacznie przyjemniej. Nasz problem został rozwiązany, choć dla rasy nie było to rozwiązanie
szczęśliwe.
Bebek był bardzo szczęśliwym człowiekiem. Był szczęśliwy, choć niczego już dookoła
nie było i wszystko odchodziło w zapomnienie — wraz z naszą Ziemią, naszą cywilizacją, wraz z
naszą ludzkością. W tym rzadkim i ostatecznym momencie on znalazł swoje osobiste szczęście i
nic nie było go w stanie tego szczęścia pozbawić, nawet Sąd Ostateczny, który się nad nami
właśnie dokonywał. Tak nam się przynajmniej wydawało, gdy z zarepetowanymi
kałasznikowami wbiegliśmy na przełęcz i znaleźliśmy same zwłoki.
Wszędzie, na przygotowanych przez nas niegdyś stanowiskach obronnych, leżały zwłoki Górali
zastrzelonych z broni maszynowej. Po łuskach poznaliśmy, że z M16. Chodziliśmy między
workami z piachem i przewracaliśmy trupy zdejmując je z przewróconych karabinów
maszynowych. Wyglądało na to, że Górale nie zostali zaskoczeni i nawet dzielnie, do końca się
bronili, ale mimo to zginęli. Nie trafili żadnego z napastników.
Rozwiązanie zagadki nasunęło mi się samo i tak bardzo przejęło mnie grozą, że musiałem
się nim podzielić z Bebekiem. Bebek rozglądał się dookoła i dyszał nienawiścią.
— Kto, kto ich tak urządził?
— Jeden człowiek — powiedziałem.
— Kto?
— Biegnijmy.

242
Pobiegliśmy w górę w kierunku jaskini i nigdy w życiu, nawet, gdy uciekaliśmy przed
goniącą nas lawą, nie biegliśmy tak szybko. Najpierw posuwaliśmy się równym,
długodystansowym tempem, ale że na drodze znajdowaliśmy coraz więcej ciał, przeszliśmy do
sprintu.
Przed jaskinią drogę zatarasował nam niemal zwarty mur, złożony z martwych obrońców,
ale my bez chwili wahania przeskoczyliśmy ponad nim i wbiegliśmy do środka.
Ogniska były zadeptane, warsztaty połamane, a garnki rozbite. Tu również leżały ciała
pomordowanych. W każdej kolejnej komnacie coraz więcej zwłok, tak jakby Górale uciekali w tę
drogę bez wyjścia przed goniącą ich zarazą.
Poza niepokojem i strachem, pchała nas wściekłość. Wściekłość wobec bestialskiego
mordu na kompletnie niewinnych i nieszkodliwych Góralach, którzy tylko próbowali odbudować
sobie swój własny świat.
Byliśmy gotowi rozerwać napastnika na strzępy, wykłuć mu oczy, oderwać szczękę i
pogruchotać kręgosłup. Byliśmy znów gotowi zabijać. Wbiegliśmy do ostatniej pieczary, do tej,
w której dochodziliśmy do siebie po odmrożeniach na lodowcu, gdy w progu zatrzymał nas krzyk
Onej. Klęczała na posłaniu z wilczych skór przed stojącym nad nią żołnierzem. Ten żołnierz
jedną ręką trzymał jej włosy oplecione wokół swojej pięści, a drugą wznosił do góry kubańską
maczetę do trzciny cukrowej. Ona szamotała się bezradnie, ale żołnierz był jak skała. Był
nieporuszony. Stał nad nią jak wykuta z marmuru furia. To Stara Śmierć był tym żołnierzem.
— Gdzie jest wzór, Gelerth?
— Puść ją — wrzasnął Bebek i byłby się rzucił do przodu, ale powstrzymał go krzyk
Starego.
— Stój, skurwysynu i rzuć broń. Daleko, najdalej jak potrafisz. I ty też, Gelerth.
— Nie rób jej nic — poprosiłem odrzucając kałacha, nóż i obrzyna. — Nie rób jej
krzywdy. To na nic. Już nie potrzeba zabijać. Teutoni odlatują.
— Wiem, że odlatują, wy głupcy. Chcieli się mnie pozbyć. Nie ma wzoru, nie jestem im
potrzebny. Ale ja nie jestem takim idiotą, jak oni, Gelerth. Wiem, że ty jesteś za cwany, żeby cię
wykołować. Ty wiesz, gdzie jest ten pieprzony wzór. Albo wiesz, gdzie jest Hawking.
— Przysięgam ci na głowę mojej córki, a Ona jest moją córką, że nie wiem...
— Co mnie obchodzi, kim ona jest. Masz pięć sekund do zastanowienia się, a potem zetnę
jej łeb. I wam obu też. Raz.

243
Bebek był nieprzytomny, widziałem jak oczy zaszły mu szaleństwem, mógł zrobić każdą
głupotę. Myślałem rozpaczliwie, co zrobić. Broń wyrzuciliśmy, a Stary stał o dwadzieścia
metrów od nas, z ostrą jak brzytwa maczetą, i odliczał. Ona płakała i patrzyła na nas bezradnie,
błagając o litość. Czas uciekał.
— Dwa.
Bebek wpadł w drgawki i wiedziałem, że za chwilę rzuci się do przodu, ale nie miał szans
przebiec dwudziestu metrów, zanim miecz opadnie. Nikt nie miał.
— Trzy.
Nawet ja.
— Nie wiem. Stary. Naprawdę nie wiem, wysłuchaj mnie! — Było tyle bólu i prawdy w
moim głosie, że Stara Śmierć mi uwierzył.
— Jak nie wiesz, to po co mam cię słuchać. Pięć.
Maczeta rozcięła powietrze. Bebek, wyjąc jak zdychający Anioł, którego strącono do
piekła, rzucił się na Starego. Maczeta uderzyła w delikatną szyję Onej i odcięła głowę
dziewczyny od jej wychudzonego ciała, z łatwością noża tnącego jasnobiały, świeży śnieg.
Ciało Onej upadało nienaturalnie wolno na ziemię, ale jej głowa pozostała na dawnej wysokości.
Gdyby Stary nie chciał go jeszcze bardziej poniżyć, to Bebek by już nie żył, bowiem
okrwawiona maczeta gotowa była do ponownego ciosu. Ale Stary chciał zadrwić z Bebeka i jego
bólu, bo Stary już przekroczył wszelkie granice. Zamiast maczeta uderzył głową Onej. Bebek
odruchowo schwytał ją w ręce, przytulił do piersi i cały umazany krwią upadł szlochając na
kolana. Tuż pod nogami Starego, idealnie układając się jak do ścięcia mieczem...
Ale teraz już zdążyłem dobiec ja, Rah V. Gelerth.
Maczeta rozcięła mi duży kawał munduru i ścięła cały wierzch lewego bicepsa, ale w tym
momencie prawą pięścią waliłem już w twarz Starego. Ta twarz pękła pod moim uderzeniem jak
garnek i czułem, jak kości rysują mi skórę, gdy pięść wciąż wbija się w głąb, aż ugrzęzła w
czymś wyjątkowo ohydnym. Maczeta wypadła z brzękiem na kamienną podłogę jaskini, a Stary
zawisł na mojej ręce. Strząsnąłem go z pięści i jeszcze drżąc w szoku zacząłem wycierać ją o
wilcze skóry. Robiłem to tak długo, aż odzyskałem świadomość. Nie wiem, czy trwało to
sekundę, czy godzinę. Nagle poczułem się jak Mackbeth, któremu zakrwawiony sztylet zniknął
właśnie sprzed oczu. Wydostałem się z objęć obłędu. Pozostał jeszcze Bebek.

244
A Bebek siedział chlipiąc jak dziecko i tulił do piersi głowę Onej. Chyba mnie nie widział
i nie słyszał. Przemawiałem do niego dłuższą chwilę, uspokajałem go, a potem zrozumiałem, że
to nic nie da, dopóki on ściska w ramionach jej głowę.
Bojąc się tego, co zrobię i przeklinając w duchu, próbowałem wyjąć z objęć Bebeka
głowę Onej, ale on tylko ścisnął ją mocniej i odwrócił się ode mnie obrażony, chcąc ukryć za
swoimi plecami ten święty, drogocenny skarb.
Obszedłem go na czworakach, ale znów odwrócił się ode mnie. Chwyciłem go więc za
ramię i próbowałem je rozewrzeć siłą. Wtedy mnie uderzył. Nie pozostało mi nic innego:
uderzyłem go także i Bebek padł zemdlony. Ale głowę Onej ciągle trzymał w ramionach.
Palec po palcu wyplątałem jego dłonie z włosów odciętej głowy i zabrałem mu ją. Na twarzy
mojej córki już nie było piękna. Martwe oczy miała otwarte, a jej rysy także były martwe —
straciły swą wyrazistość. Trzeba było natychmiast pogrzebać szczątki. Nagle za serce chwyciła
mnie, tak po prostu, litość nad sobą i żal za nią, więc pogłaskałem okrwawioną dłonią jej włosy i
wtedy odsłoniłem tatuaż na wierzchu czaszki. Tatuaż był prawdopodobnie wykonany, gdy była
jeszcze noworodkiem, toteż w miarę, jak rosła, deformował się i rozciągał. Jednak, gdy
odgarniałem stopniowo włosy odsłaniając jego kolejne partie, był w każdym miejscu czytelny.
Ona na potylicy, pod włosami, miała wytatuowany przez matkę WZÓR. Na polecenie
Hawkinga.
W ten sposób znalazłem wzór Wszechświata, według którego stworzył go Bóg — aby był
uporządkowany, logiczny i w odpowiednich proporcjach dobry i zły.
Pogrzebałem szczątki Onej, wcześniej przepisując wzór, a potem przez radio wezwałem
Starca Kroiła. Czekałem na niego nad ciałem z wolna odzyskującego przytomność Bebeka.
Światło dnia zmierzchało, a dla nas był to ostatni dzień na tym świecie.

245
Sekwencja piętnasta

MY

Ja i Bebek obudziliśmy się na plaży niemal jednocześnie. Byliśmy nadzy, takie były
warunki podróży. Bebekowi nawet usunęli plombę z zęba, a mnie sztuczną przegrodę, którą
miałem kiedyś prostowany nos. Obaj byliśmy rozgrzani podróżą i oblepieni żółtym, gorącym
piaskiem. Zanim cokolwiek powiedzieliśmy, każdy z nas najpierw zbadał, czy ma wszystko na
miejscu, a potem przyjrzał się temu drugiemu, czy to na pewno tamten.
— Żejlko Bebek — powiedziałem, poznając go.
— Rah Gelerth — poznał mnie Bebek. — Witaj mi po tej stronie.
— Gdzie jesteśmy?
— Kiedy jesteśmy?
Wstaliśmy z piasku, jeszcze na trzęsących się nogach i rozejrzeliśmy dookoła. Plaża
ciągnęła się kilometrami, szeroka na prawie sześćset metrów, za nią rosły palmy, a za palmami
wznosiły się białe, wysokie budynki ozdobione neonami głoszącymi, że to hotele.
Morze przed nami raczej wyglądało na ocean i jakoś byłem pewien, że to Pacyfik.
— Nie wygląda mi to na południe Francji.
— Cholera, pomylili się. Jeszcze sto metrów i obudzilibyśmy się na głębokości stu
metrów pod wodą.
Żartowaliśmy sobie, ale po podróży nie czuliśmy się pewnie. Ostatecznie była to podróż
eksperymentalna.
— Dobrze, że to noc.
— Przejdźmy się. Znajdziemy jakieś śmieci i może ciuchy. Dowiemy się, co jest dookoła.
Ruszyliśmy wzdłuż brzegu, nadzy jak nas na nowo stworzyli Teutonowie, pomiędzy
pozwijanymi na noc kolorowymi, plażowymi parasolami. Bebek nagle, niczym dziecko, pognał
do przodu wzbijając spod stóp złoty piasek i podniósł spod jednego z parasoli zwiniętą gazetę.
Rozłożył ją i zaczął samolubnie czytać. Pobiegłem do niego.
— I co?
— Wygląda na świeżą.

246
— Po prostu na wczorajszą.
— „Waikiki Post” — odczytał Bebek. — Hawaje. Jesteśmy na cholernych, pieprzonych
Hawajach.
— Datę przeczytaj — ponaglałem go.
— Kiedy urwali. — Bebek rozwinął pierwszą stronę, z której spojrzał na nas ogromny
portret Johna Fitzgeralda Kennely'ego. — Zastrzelili Kennely'ego...
— Czekaj, 22 listopada 1963...
— Tak. Tylko, że tu piszą, że on się nazywa Kennely...
— Błąd drukarski...
— W nazwisku prezydenta... — Bebek słusznie uważał, że sam nie wierzę w to, co
mówię.
— Taki sam świat, ale nie ten sam. Jeden z wielu. Jeden z nieskończenie wielu... —
szepnąłem.
Bebek wyrzucił gazetę i rozejrzał się dookoła.
— Co za różnica, jaki. Jest nasz i my na nim żyjemy, a do wybuchu wojny jest przeszło
trzydzieści lat. Będziemy już starzy... poza tym, może tu mają lepiej w głowach i nie będzie
żadnej wojny...
— Żartujesz? Ludzie są ludźmi.
— Chodźmy więc sprawdzić, co to za ludzie.
— A jak nas nie polubią?
— Damy sobie radę, nie? Z gorszymi rzeczami nam się udawało, Gelerth.
Poszliśmy razem. Ukryć się w nowym świecie. Obaj.

KONIEC

10 kwietnia 1991

247
SPIS RZECZY
Sekwencja pierwsza
NĘDZA .......................................................................................................................... 2
Sekwencja druga
SAMOTNOŚĆ ............................................................................................................ 14
Sekwencja trzecia
STRACH ...................................................................................................................... 27
Sekwencja czwarta
FURIA ......................................................................................................................... 42
Sekwencja piąta
GNIEW ........................................................................................................................ 56
Sekwencja szósta
REPRESJA .................................................................................................................. 78
Sekwencja siódma
SZALEŃSTWO .......................................................................................................... 98
Sekwencja ósma
GWAŁT ..................................................................................................................... 114
Sekwencja dziewiąta
ZDRADA ................................................................................................................. 142
Sekwencja dziesiąta
PRZYJAŹŃ ............................................................................................................. 161
Sekwencja jedenasta
MIŁOŚĆ ................................................................................................................... 186
Sekwencja dwunasta
WZÓR ...................................................................................................................... 194
Sekwencja trzynasta
MONODLIT ........................................................................................................... 215
Sekwencja czternasta
ONI ........................................................................................................................... 234
Sekwencja piętnasta
MY ............................................................................................................................ 246

248
redakcja Grzegorz Galewski
redakcja techniczna Barbara Domosławska
korekta Barbara Ignatowska
projekt okładki Studio Kurczak

© Copyright by Wydawnictwo "ZEBRA", 1993


ISBN 83-85076-12-3

Wydawnictwo "ZEBRA"
Warszawa ul. Nowogrodzka 8/33

Druk: GRAFIKA - Łódź

249

You might also like