Jądro Chciwości - Pismo. Magazyn Opinii

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 12

R E P O R TA Ż

Jądro chciwości
autor B A RT E K S A B E L A
27.12.2017

zdjęcie BARTEK SABELA

Przy stole nazwy diament się nie używa. Słowa w ogóle się oszczędza, podobnie gesty. Niektórzy myślą, że tu się
przyjeżdża i złoto oraz kamienie zgarnia szufelką z ulicy.

Bukavu do Shabundy prowadzą dwie drogi. Pierwsza naokoło przez Walungu, Kamitugę i z powrotem na północ przez Kamę; w sumie
około czterystu sześćdziesięciu kilometrów. Druga wiedzie niemal prosto na zachód, omijając rzekę Ulindi od północy; jedyne trzysta
kilometrów. Pierwsza na wszystkich mapach oznaczona jest symbolem N2, dumnie sugerującym wysoki standard trasy. Drugiej nie
znajdziemy nigdzie. Pierwszą można przejechać samochodem. Drugą, prowadzącą przez tropikalny las, da się przebyć co najwyżej
motorem, a najpewniej pieszo. Ale lokalni kierowcy odmawiają jazdy nawet tą lepszą. Mnożą dni, kwoty, niebezpieczeństwa. Wyliczają
siedem posterunków FARDC, wojska Demokratycznej Republiki Konga (DRK), na każdym miejscowy musi zostawić po trzy tysiące
franków (około dwóch dolarów – w kraju, w którym niemal dziewięćdziesiąt procent mieszkańców żyje za nieco ponad dolara
dziennie). Ostrzegają przed niedobitkami milicji Mai Mai (grup zbrojnych działających w południowowschodnich prowincjach DRK w
opozycji do rebeliantów Tutsi wspieranych przez Rwandę) i mówią o zawalonym moście w pobliżu Kamy.

Pozostaje samolot, środek transportu w zasadzie niedostępny dla zwykłego Kongijczyka. Lotnisko znajduje się w Kavumu, czterdzieści
kilometrów od Bukavu, obok bazy wojsk ONZ ze stacjonującej tu misji pokojowej MONUSCO. W hali odlotów problem rewizji i
trudnych pytań rozwiązują kilkudolarowe łapówki wręczane w zaciszu lotniskowej toalety. Każdy domyśla się, że grupa zagranicznych
gości nie leci do Shabundy na wakacje czy żeby budować szkołę. Jest nas trzech: ja – reporter; mój znajomy, który umie poruszać się w
afrykańskich realiach i robić tu interesy (choć znamy się od kilku lat, wiem o nim bardzo niewiele: Legia Cudzoziemska, Rwanda,
Kongo, przemyt surowców, diamenty); mojego drugiego towarzysza poznałem dopiero tu, na wschodniej granicy Konga.

Na lotnisku nieustanna gra, podchody, nerwy maskowane udawanym spokojem, oszczędne rozmowy. Widzę czujne spojrzenia zza
biurek i uchylonych drzwi. Dopóki nie wsiądziemy do samolotu, zdarzyć się może wszystko. Najważniejsze, by nie znaleźli wagi
miligramowej, która dobitnie świadczy o celu podróży; wtedy nie pomoże nawet potwierdzone notarialnie zaproszenie od lokalnej
wspólnoty wyznaniowej. Na pasie startowym stoi kilka antonowów, z których żaden nie wzniesie się już w przestworza, helikopter
Czerwonego Krzyża i jeden czechosłowacki turbolet z lat 70.. To nasz. Grupa Kongijczyków waży i pakuje do niego ładunki. Jest jeszcze
dwóch Ukraińców, pilot i mechanik. Do Shabundy oprócz nas lecą worki mąki, ryżu, ryby, piwo, woda.

– Wracać będziemy w towarzystwie koltanu i złota. – Mój znajomy się śmieje.

Samolot leci nisko nad wilgotną dżunglą, która paruje od porannego deszczu. Ryk silników uniemożliwia rozmowę, trzęsą się kawałki
dykty łatające wnętrze kabiny, przez małe brudne okienko patrzę z niepokojem na obracające się śmigło. Gdy maszyna się przechyla,
worki towaru przesuwają się z jednej strony na drugą. Wadliwie ułożony ładunek lub przeciążenie to najczęstsza przyczyna katastrof w
Kongu. Stare maszyny gęsto zaścielają dżunglę, zwłaszcza w pobliżu takich prowizorycznych lądowisk jak Shabunda.

Wraków się nie sprząta. Ten ostatni jest ze stycznia. Pilot stracił kontrolę przy lądowaniu, pękła opona, samolot zatrzymał się kilka
metrów od kościoła, w którym trwała msza. Dzisiaj w środku maszyny bawią się dzieci. Drugi, po drugiej stronie pasa startowego, ma
sześć lat i zdążył zarosnąć, z traw i krzaków wystają stateczniki ogona polskiego antonowa z PZL Mielec. Zawiódł silnik, pilot chciał
zawrócić, ale nie zdążył. Dwa kilometry dalej, między domami, leży kolejny, z 2014 roku. Widać go dobrze, gdy nasza maszyna bierze
ostatni zakręt i z warkotem opada na pas startowy.
– Bo biały musi mieć swojego czarnego – tłumaczy mój znajomy – inaczej nic nie zrobisz.

Oślepia nas jasność zmieszana z duszącym żarem. Rozgrzana płyta lotniska, wiatr, hałas silników i gromada ludzi wpatrzonych w
oszołomionych przybyszy. Podbiega człowiek wystrojony w paradny, za duży garnitur. Mój znajomy wita go serdecznie. Marcellin
będzie naszym pomocnikiem podczas dwóch tygodni, które spędzimy w Shabundzie.

– Bo biały musi mieć swojego czarnego – tłumaczy mój znajomy – inaczej nic nie zrobisz.

Marcellin chwyta bagaże i prowadzi do biura urzędu imigracyjnego. Urzędnik przygląda się zza biurka, jak tłoczymy się w pokoiku
wypełnionym fetorem potu i bzyczącymi muchami. Krople z jego twarzy rozpryskują się na rozrzuconych dokumentach, a uśmiech
spod czapki z daszkiem nie wieszczy sympatii. Opłaty, na razie te obcjalne, papiery, stempelki, rewizja. I ostrzeżenie. Że będzie miał
nas na oku.

Szacuje się, że wschodnie prowincje Demokratycznej Republiki Konga kryją złoża złota o wartości dwudziestu, może trzydziestu
miliardów dolarów. Ogromna część tych zasobów leży na terenach Kivu Północnego i Kivu Południowego, prowincji graniczących z
Ugandą i Rwandą. Co kilka lat wybucha gorączka złota, która ściąga mieszkańców Konga i ościennych krajów. W 2013 roku stało się to
w Shabundzie, niewielkim mieście leżącym w zakolu rzeki Ulindi, niecałe dwieście kilometrów w linii prostej na zachód od Bukavu. Do
Kinszasy stąd ponad dwa tysiące kilometrów, więc stolica DRK wydaje się równie odległa co Warszawa. Shabunda w narzeczu
plemienia Lega to kyabunda, czyli miejsce, w którym się odpoczywa. Spokoju tu jednak nie ma, przynajmniej od czasów osady
założonej przez arabskich handlarzy niewolników. A już na pewno od kiedy w drugiej połowie XIX wieku Belgowie odkryli tu złoża
złota, uruchomili pierwsze kopalnie, zbudowali mosty i drogi.

Dziś Shabunda leży w gruzach. Od czasu uzyskania niepodległości w 1960 roku wschodnie prowincje Konga były teatrem
nieustannych działań wojennych i rebelii. Po ludobójstwie w Rwandzie wiosną 1994 roku, w obawie przed zemstą wojsk Paula
Kagame, przyszłego prezydenta Rwandy, na tereny wschodniego Konga uciekło ponad milion Hutu, co rozpoczęło kolejną serię
krwawych konjiktów. Wśród uchodźców byli uzbrojeni bojownicy ugrupowania Interahamwe, współodpowiedzialni za wymordowanie
blisko miliona Tutsi. Wielu z nich schroniło się w Shabundzie. Wojska Paula Kagame zaatakowały Kongo dwa lata później,
doprowadzając do wybuchu I wojny kongijskiej. Okolice Shabundy zajęły wspierane przez rwandyjskich Tutsi bojówki Laurenta Kabili,
który walczył z reżimem Mobutu Sese Seko, ówczesnego prezydenta Zairu (poprzednia nazwa DRK). Świadkowie opowiadali
reporterom Associated Press o rzezi trwającej przez sześć dni, o trupach zrzucanych z belgijskiego mostu na zachód od miasta i o
wodzie Ulindi gęstej od ciał. Potem pięć lat II wojny kongijskiej, zwanej wielką wojną afrykańską, i kolejne dziesięć lat rebelii
wszczynanych przez rozmaite grupy zbrojne: M23, Mai Mai, Raia Mutomboki, niedobitki rwandyjskich Hutu z FDLR (Demokratyczne
Siły Wyzwolenia Rwandy). Szacuje się, że od 1996 roku w konjiktach na wschodzie kraju zginęło sześć milionów ludzi, a kruchy pokój
panuje od 2013 roku.

Gra toczy się o surowce naturalne. Bogactwo kraju staje się jego przekleństwem. Nie inaczej jest w Shabundzie. Miasto leży na złocie.

Wojny w Kongu nie mają jedynie podłoża etnicznego. Gra toczy się o surowce naturalne. Bogactwo kraju staje się jego przekleństwem.
Nie inaczej jest w Shabundzie. Miasto leży na złocie. Wystarczy przebić się przez kilkumetrową warstwę gliny albo pójść nad Ulindi i
zanurkować. W szczytowym okresie gorączki złota, między rokiem 2013 a 2016, nad rzeką pracowało sto pięćdziesiąt prowizorycznych
platform do płukania złota. Co roku Shabundę opuszczała tona czystego złota o rynkowej wartości trzydziestu ośmiu milionów dolarów.
A okoliczne wzgórza kryją jeszcze koltan, srebro, wolfram, platynę, bizmut, ołów, cynę, tantal, turmaliny i ametysty. Oraz diamenty.

Kongijczyk może czerpać korzyści z zasobów, jakie kryje las tropikalny, pod warunkiem że nie robi tego na skalę przemysłową lub
metodą zmechanizowaną. Takie rzemieślnicze pozyskiwanie minerałów zapewnia pracę tysiącom mieszkańców Kivu Południowego.
Cztery piąte z nich pracują przy wydobyciu złota, najczęściej chałupniczymi sposobami, za pomocą łopat, kilofów, wiader i sit. Kopacze
łączą się w spółdzielnie górnicze o dumnie brzmiących nazwach. Co trzeci napotkany człowiek przedstawia się jako „président de la
société minière” lub „chef de la coopérative minière”. Każdy twierdzi, że jest właścicielem nie tylko ziemi, ale również kopalni. W
rzeczywistości nie należy do nich ani jedno, ani drugie.
W kraju pozbawionym dróg i kontrolowanym przez grupy rebeliantów lub skorumpowane oddziały wojskowe większość „górników”,
nawet jeżeli znajdzie cenną rudę lub kamień, nie ma pieniędzy, by dowieźć zdobycz do najbliższego miasta.

– Dla nich jesteście niepowtarzalną okazją – tłumaczy Marcellin. – Wolą sprzedać białemu, bo przynajmniej zapłaci. Tutaj, jak ktoś
znajdzie coś cennego, to od razu cała wioska wie. Zabiorą. Albo przyjadą bandyci i przystawią karabin do głowy.

Na zewnątrz jest trzydzieści osiem stopni i osiemdziesiąt procent wilgotności. Dom, który wynajmujemy od lokalnego urzędnika, ma
murowane ściany i betonową podłogę, rzadkość w Shabundzie. W środku dwie stare kanapy i stolik. Nie ma bieżącej wody ani prądu.
Ale najważniejsze są zamykane okna i płot, który choć dziurawy, daje trochę prywatności. Grupka dzieci w szkolnych mundurkach
nieśmiało zagląda do środka, Marcellin przegania je i zaciąga szczelnie zasłony.

N I E C H C E S Z P R Z E G A P I Ć N A J N O W S Z Y C H T E K S T Ó W " P I S M A" ? Z A P I S Z S I Ę N A N E W S L E T T E R

pqrstuv
( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O . P L / R E J E S T R A C J A / )

Marcellin jest naszym „bxerem”, człowiekiem od załatwiania i umawiania, który jak trzeba, to i skoczy po coca-colę. Ma trzydzieści parę
lat, żonę i kilkoro małych dzieci. Mieszka nieopodal w budynku z glinianej cegły i trzciny. Jego żona gotuje dla nas codziennie to samo:
jajka w oleju palmowym na śniadanie, na kolację ryż z paroma kawałkami kurczaka. Robi też pranie i przynosi wodę w ciężkim
kanistrze. Jak większość tutejszych kobiet nie mówi po francusku, więc wymieniamy jedynie uśmiechy i drobne gesty. Marcellin jest
szczupły i dość wysoki jak na przedstawiciela plemienia Lega, z którego pochodzi. Mówi niskim, ochrypłym głosem i łatwo się obraża,
ale jest obrotny, bystry i w miarę lojalny. Wzbudza we mnie sympatię, choć wiem, że w wielu sprawach nas oszukuje. Przymykamy na
to oko. Na co dzień Marcellin pracuje w lokalnym urzędzie, w budynku mieszczącym również biura wywiadu cywilnego i wojska. Ma
znajomości, wie, do których drzwi zapukać, kogo zapytać, komu i ile zapłacić. Próbuję się z nim zaprzyjaźnić, wieczorami stawiam
piwo, kupuję lokalny gin Robot o smaku rozpuszczonych cukierków, zagaduję o rodzinę i dzieci. Czasami staję po jego stronie w
codziennych sporach. Mimo to jest między nami bariera, której nie umiem przezwyciężyć.

– Ten dystans jest niezbędny. Czarny musi czuć respekt. Inaczej zginiesz tutaj – poucza mój znajomy.

Spotkania umawia Marcellin. „Klienci” czekają cierpliwie w kolejce przed domem. My siedzimy rozparci na kanapie i narzekamy na
niemiłosierny upał. Marcellin wpuszcza petentów pojedynczo i za każdym zastawia cegłówką drzwi. Po kilku dniach widzę, że
sprzedających można podzielić na trzy grupy. Pierwsi są szczerze przeświadczeni, że znaleźli skarb. W zawiniątkach znoszą to, na co
trabli w swoich „kopalniach”, w lesie lub przy domu. Do pokoju wchodzą nieśmiało, nie patrzą nam w oczy, rzadko kiedy siadają na
kanapie. Kładą na stół stare monety z królem Leopoldem, maski, bgurki, dzbanki, noże, guziki, zwykłe kamienie rzeczne, butelki,
kawałki szkła czy miedziany drut. Trabają się monety euro, Chrystus zdjęty z krzyża, żywy żółw, kły, pazury i skóry lampartów oraz
sporo kości słoniowej. Bywa, że pojawi się coś ciekawego, ale większość z tych przedmiotów nie przedstawia dla nas żadnej wartości.
Miejscowi żądają za swoje znaleziska astronomicznych kwot liczonych w setkach, czasami tysiącach dolarów.

– Ten dystans jest niezbędny. Czarny musi czuć respekt. Inaczej zginiesz tutaj – poucza mój znajomy.

– Raz taki starszy dziadek przyniósł mi kolanko rury kanalizacyjnej, stare, belgijskie. – Mój znajomy się śmieje. – Nie miał pojęcia, co
to, ale chciał za nie sto dolarów. Innym razem papugę mi przynieśli. Wielką i szarą. Na chuj mi papuga, pytam ich? Ale oni na to, że
jeśli nie kupię, to ją zaraz przy mnie zjedzą. Kupiłem.

Niektórzy opowiadają o swoich kopalniach w lesie i znalezionych tam bogactwach. Proszą, by przyjechać, przywieźć maszyny i pomóc
je wydobyć. Słyszymy: weźcie swoje pieniądze, ja dam wam ziemię, zrobimy biznes. Rozczarowani odmową wychodzą w milczeniu,
kłaniając się w drzwiach.

Druga grupa wie, z czym przychodzi, bo przynoszą kawałki platyny, złoto, turmaliny, ametysty, ze zwitków gazety i torebek foliowych
wyciągają diamenty znalezione w rzece, ale nie mają pojęcia, jaka jest tego wartość. Ile kosztuje złoto na giełdzie w Londynie? Jaki jest
kurs platyny? Ile mogliby dostać za kamień, który trzymają w ręku? Łatwo wykorzystać ich niewiedzę i za bezcen kupić towar, który w
Europie wart jest krocie. Choć biały też może popełnić błąd. Ze złotem sprawa jest prosta: niewprawny kupiec może je co najwyżej
pomylić z pirytem, a ceny kruszcu wyznaczają giełdy. Ale diamenty wymagają wiedzy i doświadczenia. Trudno rozpoznać kamienie, a
jeszcze trudniej oszacować ich końcową cenę rynkową, a co za tym idzie – kwotę, jaką należy zapłacić tu, w Kongu.
Wartość diamentu zależy od wielu czynników. Pierwszy to kształt. Najbardziej pożądane są kamienie o regularnym, dwupiramidalnym
kształcie, którym łatwo nadać klasyczny brylantowy szlif o co najmniej pięćdziesięciu ośmiu fasetach. Szlifowanie nieregularnych
kształtów związane jest z dużymi stratami materiału. Druga zmienna to masa liczona w karatach. Do sklepów sieciowych w Europie
trabają najmniejsze kamienie od jednej dziesiątej do trzech dziesiątych karata, zazwyczaj o nierównych szlifach i niewielkiej wartości.
Pierścionek za czterysta dolarów często ma diament wartości trzydzieści. Trzeci czynnik to czystość diamentu, czwarty – jego barwa.
Najcenniejsze są diamenty idealnie białe, choć najwięcej jest żółtawych. Według tych właśnie kryteriów wycenia się oszlifowane,
nieoprawione kamienie w zestawieniach publikowanych co tydzień przez Rapaport Group. Lecz nie wszystkich. Pojawiają się rzadkie
kamienie o niezwykle nasyconych barwach. Ich wartość jest uznaniowa. A diamenty powyżej jednego karata, o dużej czystości już nie
są zwykłymi kamieniami jubilerskimi. To inwestycja.

– Niektórzy myślą, że tu się przyjeżdża i zgarnia złoto i diamenty szufelką z ulicy. To nie takie proste – tłumaczy mój znajomy.

Oprócz błędnego oszacowania potencjalnej wartości diamentu można go pomylić z kwarcem, cyrkonią, moissanitem albo białym
szabrem. W warunkach polowych, przy użyciu prostych narzędzi, o pomyłkę nietrudno, a pewność można uzyskać jedynie za pomocą
elektronicznego testera diamentów.

Wieczór. W pokoju półmrok, pomieszczenie oświetla podłączona drucikami do akumulatora jarzeniówka, którą gospodarz zainstalował
specjalnie na nasz przyjazd. W drzwiach staje dwóch młodych chłopaków. Marcellin zaprasza ich do środka, siadają na kanapie i podają
nam niewielką torebkę kamieni. Jeden z nich przedstawia się jako profesjonalny górnik, poszukiwacz diamentów. Mówi, że ma swoją
kopalnię kilka kilometrów stąd. Znajomy wysypuje kamienie na wagę i oświetla je latarką.

– Drobnica, za małe. Chuja tam górnik z niego. Te dwa to kwarc raczej. Reszta to przemysłówka [diamenty nadające się jedynie do
produkcji materiałów ściernych i narzędzi tnących – przyp. red.]. – Mój towarzysz rozgarnia palcem kamyki. Sięga po lupę, wybiera
jeden. – A to ładne, zobaczcie. Ma zanieczyszczenie w środku, może trzeba będzie ciąć na pół. Ale barwa ładna, trzy i pół karata,
oszlifowany będzie się błyszczał jak psu jaja. Warto wziąć.

Oszukujemy się nawzajem każdego dnia. My ich na cenach diamentów. Oni nas na łapówkach, haraczach, „pozwoleniach” i na wszystkim, co
kupujemy.

Przy stole nazwy diament się nie używa. Słowa w ogóle się oszczędza, podobnie gesty. Gdy trzeba, rozmawiamy po polsku, Kongijczycy
swoje tajemnice omawiają w swahili lub lega. Jedynie w kluczowych sprawach spotykamy się na neutralnym polu języka francuskiego.

– Tylko nie daj po sobie poznać, że ci się podoba, bo czarnym woda sodowa do głowy uderzy – ostrzega mój znajomy, nie patrząc na
mnie. – Dobra, teraz muszę odpierdolić przedstawienie.

– To wszystko kwarce – zwraca się do Kongijczyków po francusku i oddaje im kamienie. Odchyla się nonszalancko na fotelu i macha
ręką na znak, że audiencja skończona. – Nic wartościowego, bardzo mi przykro. Mogę to wziąć za jakieś niewielkie pieniądze
ewentualnie.

Sprzedawcy są zdezorientowani i zasmuceni. Mój znajomy już na nich nie patrzy, grzebie w telefonie i udaje zajętego czymś innym.

– Pięćdziesiąt dolarów za wszystko – mówi jeden z nich po namyśle.

– Dam czterdzieści.

Wychodzą zadowoleni. Jeden z kamieni wart jest ponad trzy tysiące dolarów.

– Dlaczego mam mieć wyrzuty sumienia, jeśli ktoś nie wie, co sprzedaje? – Mój znajomy pokazuje mi diament. – Ja ich nie zamierzam
uczyć. Dotarcie tutaj kosztuje mnóstwo pieniędzy. Żaden z nich nie miałby najmniejszych skrupułów, by mnie oszukać.

Oszukujemy się nawzajem każdego dnia. My ich na cenach diamentów. Oni nas na łapówkach, haraczach, „pozwoleniach” i na
wszystkim, co kupujemy. Oszukuje również Marcellin, który za plecami umawia się ze sprzedawcami, by windowali ceny. Gdy gra idzie
o pieniądze, sympatia i lojalność to jedynie pozory. Z obu stron. To bardziej duszące niż upał.

– Łatwo powiedzieć, że ja ich wyzyskuję, że jestem takim samym skurwielem, jak żołnierze armii Leopolda. – Innego wieczoru mój
znajomy powróci do tej kwestii. – Ale to nie jest takie czarno-białe, jak się wydaje. Uwierzysz, że gdy przyjeżdżam do wioski, to wszyscy
przychodzą mnie przywitać? Wszyscy. Oni moim imieniem swoich synów nazywają.

– Wołać następnego? – pyta Marcellin.


Ostatnia grupa „klientów” to pośrednicy, mniej lub bardziej wytrawni i mniej lub bardziej nieuczciwi. Do pokoju wchodzi postawny
mężczyzna w średnim wieku, z lekkim brzuszkiem, ubrany w dres i sportowe buty. Na zewnątrz czeka jego kolega, podobny z wyglądu,
zapewne ochroniarz. Przyjechali z daleka. Gość na przywitanie błyska kolekcją złotych zębów, podaje rękę szybkim gestem, rozgląda się
dokoła, nie siada. Wyjmuje towar z kieszeni, kładzie na stół, mówi mało i konkretnie. W torebce ma trzy kamienie sporych rozmiarów.

Wzgórza wokół Shabundy usiane są niewielkimi, rzemieślniczymi kopalniami. Pracują tam także dzieci.

– Tego szukamy. – Mój znajomy po dłuższej chwili odkłada lupę. Sprawdza twardość kamienia szkłem korundowym. Diament ma
dziesięć w skali twardości minerałów Mohsa, korund dziewięć. Na szkle pojawia się rysa, kamień pozostaje nienaruszony. Kładzie go na
wadze miligramowej, której za podkładkę służy Biblia, jedyna książka w tym domu. – Pięć i osiemdziesiąt pięć dziesiątych karata,
barwa lekko stonowana, ale nadal górna tabela, brak zanieczyszczeń, VS1 (stopień czystości według tabeli Rapaporta) jak nic, kształt
idealny, kurwa, nie ma się do czego przyczepić.

Negocjacje zazwyczaj odbywają się przez pomocnika takiego jak Marcellin. Kupujący rzadko rozmawia bezpośrednio ze sprzedawcą,
chociaż siedzą przy jednym stole.

– Marcellin, pytaj o cenę.

Kongijczyk wystukuje cenę na kalkulatorze i bez słowa podsuwa go w naszą stronę.

– Wychodzi dwanaście tysięcy dolarów za karat – mówi po francusku mój znajomy. Po chwili dodaje po polsku: – Skurwiel oszalał
chyba, interesu nie zrobimy.

– Diamenty, panowie, to nie biznes dla biedaków. – Sprzedawca szczerzy złote zęby. Zabiera kamień, wkłada go do kieszeni, wstaje i
idzie w kierunku drzwi. Z ręką na klamce szepcze:

– Proszę się zastanowić, będę na zewnątrz.

– Marcellin, idź z nim pogadaj, naszą cenę znasz.

Handlarz wraca i proponuje nową kwotę, choć nadal bardzo wygórowaną. Nie zgadzamy się. Wychodzi, rozmawia przez telefon,
zagląda do nas i znów wychodzi. Za każdym razem cena się obniża.

– Wróci, jest nasz. Sprzeda, bo jak pójdzie do czarnych, to mu ukradną i jeszcze wpierdolą. Połóż pieniądze na stole, jak zobaczy stertę
dolarów, to zmięknie.

Sprzedawca podaje kolejną ostateczną cenę i dodaje, że zna świat, był w Izraelu i tam dostałby za ten kamień znacznie więcej.

– Izrael jest pięć tysięcy kilometrów stąd. A my jesteśmy tutaj i płacimy tyle. – Znajomy odsuwa kalkulator w stronę Kongijczyka. Na
wyświetlaczu liczba jest krótsza o jedną cyfrę.

Sprzedający wychodzi, dzwoni, wraca, stara się utrzymać pokerową twarz, mówi niewiele. Wreszcie wyjmuje kamień, kładzie go bez
słowa na stole, zgarnia dolary, sprawdza, czy wszystkie są z nowych serii (tu nikt nie przyjmuje starych banknotów dolarowych), liczy
każdy tysiąc, zawija wszystkie w jeden z banknotów i wychodzi. Diament kupujemy za jedną dwunastą wyjściowej ceny.

– Kurwa, wiedziałem od początku, że sprzeda! – wykrzykuje mój znajomy. – No to teraz go jeszcze do Polski trzeba dowieźć. Ja bym
połknął, nie żartuję. Jak się z tym pokażemy w szliberni, to szacun u wszystkich handlarzy.

Z umiejętnie schowanymi diamentami można przejść kontrole na lotniskach w Afryce i Europie. Te mniejsze szlifuje się w Indiach lub
Chinach. Duże warto zawieźć do Izraela lub Belgii, gdzie obróbka jest precyzyjniejsza, a kupcy są na miejscu. Również w Polsce
powstały pierwsze szlibernie. Wykończony kamień (zdarza się, że traci nawet połowę swej masy) oddaje się do rzeczoznawcy
diamentów, gemmologa, który dokonuje ostatecznej wyceny. By mógł znaleźć się na rynku, powinien mieć certybkat opisujący jego
masę, barwę, czystość i jakość szlifu. Wówczas traba do jubilera, by wreszcie ozdobić czyjąś dłoń czy dekolt.

W 2002 roku rezolucja ONZ wprowadziła system certybkacji


DA ROW I Z N A N A R Z E C Z F U N DA C J I P I S M O ( / DA ROW I Z N A/ ) surowych, nieoszlifowanych diamentów zwany Procesem
Kimberley. W założeniu miał on wyeliminować z rynku kamienie
pochodzące z terenów objętych działaniami militarnymi, gdzie pieniądze ze sprzedaży bnansują grupy zbrojne. Wśród sygnatariuszy
była również Demokratyczna Republika Konga.

– Kimberley to bkcja. Papiery można bez trudu kupić. Podobnie certybkat, w którym przeważnie zawyża się wyceny. Na całej drodze
kamienia z Afryki do sklepu w Polsce nikt o nic nie pyta – tłumaczy mój znajomy.
Wśród przychodzących zdarzają się również ludzie podstawieni przez lokalne służby bezpieczeństwa. Łatwo rozpoznać ich po
zachowaniu i po tym, że przychodzą z towarem marnej jakości. Wtedy odpowiadamy, że jesteśmy na wakacjach u dobrego znajomego,
chętnie doradzimy, ale kupować nie zamierzamy. Funkcjonariusze lokalnego wywiadu śledzą nasze ruchy – zwłaszcza moje, bo
wszędzie chodzę z dużym aparatem fotograbcznym. Shabunda to „zone rouge”, „zone minière”, jak tłumaczą przy każdej okazji, a
bezpieczeństwo przybysza to dla nich priorytet. Za to „bezpieczeństwo” trzeba słono zapłacić. Gromadzimy więc pozwolenia,
autoryzacje, stemple, podpisy, kwity, lecz zawsze znajdzie się ktoś ważniejszy, kto wręczone papiery skwituje pogardliwym spojrzeniem
i stanowczo zaprosi do swego biura. Nie ma wyjścia, jeśli chcemy się swobodnie poruszać po Shabundzie i okolicach, musimy kupić
całe miasto. Pięćdziesiąt dolarów przyjmuje szef Delegatury Ministerstwa Kultury i Sztuki, bym mógł robić zdjęcia. Kopertę (sto
dolarów) otrzymuje szef wywiadu cywilnego, podobną pułkownik FARDC, obie – by „zapewnić bezpieczeństwo”. Również szef biura
imigracyjnego skrupulatnie dotrzymuje obietnicy złożonej nam na lotnisku i często nas odwiedza, a czasami zaprasza do biura na
długie rozmowy. Za swoją kopertę, zdecydowanie najgrubszą (sto pięćdziesiąt dolarów), oferuje całkowity spokój w biznesach oraz
uzbrojonego żołnierza do obstawy.

Bogactwo Shabundy przyciąga nie tylko drobnych poszukiwaczy. W 2013 roku w Bukavu pojawiła się chińska brma Kun Hou Mining.
Jej siostrzana spółka działała już wtedy w Ugandzie. Obie były częścią grupy Shijiazhuang Kun Hou Trading Limited Company,
zarejestrowanej w Chinach i działającej w sektorze wydobywczym. W Kongu Kun Hou reprezentował Francuz Franck Menard i choć
nie posiadała ona wymaganych zezwoleń, dzięki błogosławieństwu gubernatora prowincji szybko zainstalowała swoją bazę na zachód
od Shabundy.

– Pojechaliśmy do Bukavu porozmawiać z nimi – opowiada Tambwe Musanga, przewodniczący jednej z większych spółdzielni
górniczych w okolicy Shabundy. – Podpisaliśmy wstępne porozumienie, ustaliliśmy cele i obowiązki stron. Byliśmy gotowi oddać im w
użytkowanie nasze kopalnie, w których mamy złoto, koltan, kasyteryty, wolfram, diamenty, ale postawiliśmy warunki. Jednym z
punktów było to, że zapewnimy ochronę personelu i wydobytego towaru, tak byśmy mieli pracę. Chcieliśmy również, by Kun Hou co
roku ufundowała studia dla trzech mężczyzn i dwóch kobiet z Shabundy. Nie w Chinach, wystarczyłoby w Bukavu czy Kinszasie, żeby
ktoś poszedł na medycynę, geologię i prawo, a potem wrócił do Shabundy. Chcieliśmy, by zainwestowali w infrastrukturę: zbudowali
boisko, rynek, wyremontowali most na Ulindi, postawili hotel. Do tego zaproponowaliśmy miesięczną opłatę w wysokości czterdziestu
tysięcy dolarów. To może wydawać się dużo, równowartość kilograma złota, ale wiedzieliśmy, że oni przywiozą potężne maszyny.

Ale Kun Hou nie zgodziła się na warunki miejscowej ludności.

Według oPcjalnych dokumentów Kun Hou eksportowała rocznie kilkanaście kilogramów złota, ale Global Witness szacuje, że wydobywała około
czterystu sześćdziesięciu kilogramów złota o wartości rynkowej przekraczającej osiemnaście milionów dolarów.

W lipcu 2016 roku Global Witness, międzynarodowa organizacja badająca powiązania między pozyskiwaniem zasobów naturalnych a
konjiktami zbrojnymi i korupcją, opublikowała obszerny raport na temat rabunkowej eksploatacji Konga przez zagraniczne brmy,
rebelianckie milicje i skorumpowanych urzędników. Jako przykład przytoczyła Kun Hou. Mimo braku zgody mieszkańców chińska
brma zainstalowała nad Ulindi cztery nowoczesne platformy. Wśród kilkudziesięciu osób pracujących w bazie nie było ani jednego
Kongijczyka. Chińczycy nawet ryżu nie kupowali w Shabundzie, wszystko sprowadzali drogą powietrzną. Zamiast wymaganych umów i
pozwoleń zjednali sobie przychylność władz w Kinszasie i gubernatora w Bukavu. Za ochronę płacili rebeliantom z ugrupowania Raia
Mutomboki. To zbrojna milicja obywatelska, która powstała, by bronić mieszkańców wiosek przed krążącymi na wschodzie Konga
bojówkami FDLR, a obecnie zajmuje się głównie kontrolowaniem kopalni nad Ulindi. Według szacunków Global Witness w 2014 roku
zyski Raia Mutomboki z haraczy sięgały dwudziestu pięciu tysięcy dolarów miesięcznie.

Według obcjalnych dokumentów Kun Hou eksportowała rocznie kilkanaście kilogramów złota – od takiej ilości płacono podatek – ale
Global Witness szacuje, że wydobywała rocznie około czterystu sześćdziesięciu kilogramów złota o wartości rynkowej przekraczającej
osiemnaście milionów dolarów.

– Chińczycy byli jak lew, chcieli mieć wszystko dla siebie – tłumaczy Marcellin.

– Złoto wywozili samolotami bezpośrednio do Bukavu. W Shabundzie nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, wszystko zostało
załatwione gdzieś poza nami.

By legalnie eksportować z Konga złoto, potrzebny jest certybkat ICGLR wydawany przez instytucję zrzeszającą jedenaście krajów
regionu Wielkich Jezior Afrykańskich. Certybkat nadaje się kopalniom, które nie są kontrolowane przez grupy zbrojne. W Kivu taki
posiadają jedynie te w Walungu, pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Bukavu. Według obcjalnych statystyk całe złoto, jakie w latach
2014−2015 wyeksportowano z Południowego Kivu (czterysta czterdzieści sześć kilogramów), pochodziło z Walungu. Nazwy Shabunda
nie znajdziemy nigdzie. Ale Global Witness podaje, że złoto wydobywane przez Kun Hou Mining, poprzez sieć zależnych spółek grupy
Alfa Gold, trabało do Dubaju oraz dalej do Londynu, gdzie końcowym odbiorcą były ekskluzywne salony jubilerskie. Według raportu
ponad dziewięćdziesiąt procent wydobytego złota wywożone jest z Konga nielegalnie, z pominięciem opłat i podatków i nie zostawia
śladu w kongijskim budżecie.

Kun Hou działała, nie zważając na wzbierające niezadowolenie lokalnej ludności. Czara goryczy przelała się w czerwcu 2015 roku, gdy
w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął jeden z mieszkańców Shabundy. Jego ciało odnaleziono po kilku dniach w worku w rzece
nieopodal platform chińskiej brmy. Kun Hou tłumaczyło, że Kongijczyk próbował ukraść złoto. Mieszkańcy miasta chwycili za kije,
łopaty i maczety. Pracownicy brmy ewakuowali się błyskawicznie, porzucając bazę i platformy.

– Zrównaliśmy wszystko z ziemią – wspomina Tambwe. – Budynki spaliliśmy, komputery, auta, sprzęt zniszczyliśmy. Jak wszystko
ucichło, z Bukavu przyleciała delegacja brmy.

Po zamieszkach Kun Hou na krótko wróciła do Shabundy i działała tam do marca 2016 roku. – Obiecali, że zajmą się dziećmi tego
człowieka, wybudują rodzinie dom. Nie zrobili tego do dziś.

– Najbliższa duża kopalnia to dwie godziny marszu przez las – wyjaśnia Marcellin.

Mijamy misję katolicką, która jest ostatnim budynkiem na południu Shabundy. Dalej już tylko gęsty las deszczowy porastający wzgórza,
odsłaniane przez przesuwające się mgły. Na wschód od Shabundy Ulindi tworzy niezliczone meandry i dlatego, choć kopalnia leży nad
rzeką, szybciej jest dojść do niej przez las, niż dopłynąć łodzią pod prąd. Idziemy trzecią godzinę. Wilgoć i temperatura duszą, ostre
liście tną ramiona, co chwilę z ciężkich chmur leje się deszcz, który miejscami zmienia ścieżkę w potok. Mijamy wychodzące z lasu
kobiety z wielkimi koszami na plecach, grupki dzieci wyprzedzają nas i biegną ścieżką, która prowadzi tylko do kopalni.

– One też tam pracują?

– Oczywiście. – Marcellin jest zdziwiony pytaniem.

Krzyki, muzyka, chaos. Z oddali widok przypomina scenę z Czasu apokalipsy, gdy łódź kapitana Willarda przybija do jednej z osad nad
Mekongiem. Brakuje jedynie rac i wystrzałów z karabinów.

Kopalnię najpierw słychać. I nie jest to odgłos maszyn. To muzyka. Wilgotną mgłę przebija rytm współczesnej taniej rumby spod
znaku Werrasona i JB Mpiany, najpopularniejszych kongijskich celebrytów. Na chwilę przestaje padać. Zza drzew u podnóża
wzniesienia, na którym stoimy, wyłania się Ulindi. Sięgam po teleobiektyw. Na drugim brzegu widzę dziesiątki namiotów krytych
niebieskim brezentem, ciężkim od ulewnego deszczu. Między nimi mnóstwo żółtych kanistrów, w których transportuje się wodę, ropę i
libongo, bimber pędzony z liści palmowych. Przed namiotami dzieci utaplane w błocie, dymiące paleniska, porozrzucane kotły i garnki.
Wzdłuż brzegu pływają długie pirogi transportowe, niektóre z silnikami spalinowymi, inne tradycyjnie z wiosłami. Krzyki, muzyka,
chaos. Z oddali widok przypomina scenę z Czasu apokalipsy, gdy łódź kapitana Willarda przybija do jednej z osad nad Mekongiem.
Brakuje jedynie rac i wystrzałów z karabinów.

Szybko zostaję zauważony. Tutejszy Charon wypływa na spotkanie pirogą z motorem. Za wstęp do kopalni żąda trzystu dolarów.
Stajemy na pięćdziesięciu. Gdy dopływamy do brzegu, znowu zrywa się rzęsisty deszcz. Ulindi, las i brzeg, z którego przypłynęliśmy,
znikają za szarą kurtyną.

Na wysokości Shabundy rzeka ma od stu do dwustu metrów szerokości i nurt, z którym człowiek nie ma żadnych szans. W zakolach
tworzy wiry, które mogą wciągnąć pirogę. Kiedyś złota szukano tylko w porze suchej, przy niskim stanie wody. Pirogi kotwiczono,
zrzucając na linach masywne kamienie, a poszukiwacze rozbierali się do naga i wskakiwali do rzeki. Złotonośne piaski wydobywali
wiaderkami z dna. Ale Ulindi swe źródła ma w górach, gdzie spotykają się granice Konga, Rwandy i Burundi, więc woda w rzece jest
stosunkowo zimna. Nadzy poszukiwacze często umierali z wyziębienia.

Wychodzimy na brzeg. Chociaż zapłaciłem za wstęp, każą mi usiąść pod jednym z namiotów i czekać na pozwolenie. Wokoło w
milczeniu gromadzą się miejscowi, zdumieni moją wizytą. Aparat wzbudza nieufność. Przychodzą następni szefowie szefów i stawiają
kolejne żądania. W moim imieniu rozmawia Marcellin, który zapewniał, że ma tu znajomych. Po godzinie dostaję zielone światło. Idę
w kierunku platform. W zakolu rzeki zacumowane są cztery tratwy wydobywcze. Sklecone z desek, połatane szmatami, ledwo trzymają
się na powierzchni wody. Nad nimi rozciągnięto dziurawe płócienne daszki, które toczą nierówną walkę z deszczem. Wszystko pokryte
grubą warstwą żółtego błota, ginie w gęstych spalinach diesla. Mam wrażenie, że wielu mężczyzn stojących na platformach ma błędny
wzrok, nie od gorączki złota, lecz od alkoholu i skrętów z kizuką (lokalna nazwa marihuany). Ich krzyki z trudem przebijają się przez
warkot silników pomp i chlupot hektolitrów wody. Nieopodal wynurza się nurek i łapczywie nabiera powietrza. Na krawędzi innej
platformy drugi zakłada piankę do nurkowania, dziurawą, ale wciąż zapewniającą trochę ciepła.

W szczytowym momencie gorączki złota nad Ulindi pracowało około 150 platform wydobywczych.

W niektórych miejscach Ulindi ma dziesięć metrów głębokości, a mętna woda przepuszcza niewiele światła. By łatwiej zejść do dna,
nurkowie przywiązują sobie ołowiane obciążniki lub worki wypełnione piaskiem. Powietrza dostarcza im cienka plastikowa rurka, którą
ściskają w ustach. W rękach trzymają szeroką rurę, którą, jak odkurzaczem, zasysają piasek z dna rzeki. Nurkowie poruszają się po
omacku, wodoszczelne latarki tutaj to towar niedostępny. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wracają na tratwę dzięki sznurowi
obwiązanemu w pasie, ale jeżeli sznur się zerwie, nie mają szans wygrać z nurtem Ulindi. Zdarza się też, że rurka dostarczająca
powietrze wypadnie nurkowi z ust lub pęknie, na nieszczęśnika osunie się fragment dna, rura zasysająca piasek pod wysokim
ciśnieniem zamiast piasku wciągnie kamienie, które trabą w nurkującego lub uderzy go szybko płynący konar drzewa. Jeśli w
międzyczasie nie dopadnie go hipotermia.

Wyssany piach wysypywany jest na specjalne koryta. Tam inni płuczą go i przebierają. Jeśli zauważą drobinki kruszcu, dają znać, że
nurek natrabł na złotonośne piaski. Piasek spłukiwany jest z powrotem do rzeki, złoto zostaje na sitach. By zebrać drobiny złota, używa
się rtęci, którą później wylewa się bezpośrednio do rzeki. Obsługa platform pracuje w kilkugodzinnych szychtach od świtu do nocy. Gdy
dno rzeki w danym miejscu zostanie już wyeksploatowane, co zazwyczaj następuje po kilku miesiącach, kopalnia przenosi się wraz z
całą osadą.

– Gdy nie mam pieniędzy, to idę do kopalni – mówi Marcellin. – Przyjść może każdy. Jedyne, co trzeba zrobić, to wykupić pozwolenie.

Marcellin na co dzień pracuje w urzędzie, który wystawia te pozwolenia. Kosztują dwadzieścia dolarów na rok. Jego biuro wydaje
również licencje – trzysta dolarów za rok – punktom skupu złota i innych minerałów, których w Shabundzie jest mnóstwo.

– Całe złoto oddajesz właścicielowi kopalni. Pod koniec tygodnia jest rozdzielane. Osiemdziesiąt procent zostaje u właściciela, resztę
dostają pracownicy. Jeśli pracujesz w kopalni w górach, to dzielą się nie tyle złotem, co urobkiem z kopalni, czyli workami piachu. W
pięćdziesięciokilogramowym worku są może dwa gramy złota. Nad Ulindi można zarobić więcej. Niby dużo pieniędzy, ale nie wiesz,
jak ludzie tu żyją. Jeśli sprzedasz złoto, to przez jeden wieczór jesteś królem życia. Rano budzisz się biedakiem.

Tratwa chyboce się, co chwilę wpadam nogą w jakąś dziurę, potykam się o kable i rury. Za plecami słyszę szept Marcellina:

– Szybciej, fotografuj szybciej.

Niektórzy z pracowników zasłaniają twarze, inni odwracają się plecami. Ich przekrwione oczy są pełne pogardy. Nagle widzę pięści
skierowane w moją stronę, ktoś podbiega, chce pieniędzy, dołączają inni. Atmosfera robi się nerwowa, w powietrzu wisi awantura,
czuję to za każdym razem, gdy naciskam spust migawki. Marcellin stara się jak może załagodzić sytuację.

– Szybciej, szybciej! – Pogania mnie.

Rozlegają się krzyki, pojawia się coraz więcej uniesionych rąk, napięcie zaraz może przerodzić się w przemoc. Widzę strach w oczach
Marcellina, słyszę, jak mówi:

– Spadamy, natychmiast!

– Jeszcze jedno – odpowiadam.

– Natychmiast! – Popycha mnie w stronę zejścia z platformy. Wskakujemy na wysoki błotnisty brzeg, za naszymi plecami kilkunastu
mężczyzn zaciska pięści. A na brzegu czeka szef kopalni i zadowolony pyta, czy zrobiłem dobre zdjęcia. Chwilę później zacznie mnie
szantażować, żądając kolejnych dwudziestu dolarów za odwiezienie na drugi brzeg.

– To już nie te czasy, co dziesięć lat temu, gdzie wszystko można było kupić za bezcen! Ludzie się obudzili, wiedzą, ile rzeczy kosztują
na świecie, mają dostęp do informacji – tłumaczy Marcellin. Siedzimy przed domem chwilę po nieudanej próbie zakupu diamentów.
Sprzedawca nie zgodził się na naszą cenę. Marcellin jest wyraźnie zdenerwowany, z pewnością dlatego, że nie zainkasuje prowizji. By
rozładować atmosferę, wracam w rozmowie do handlu złotem.

Znaleziony kruszec kopacze i poławiacze sprzedają w punktach skupu. Jest ich dużo przy głównej ulicy Shabundy. Małe, marne budy,
jak wszystkie inne sklepiki dookoła, tyle że zazwyczaj są pomalowane na biało lub niebiesko. Cena skupu we wszystkich taka sama:
pięćdziesiąt osiem tysięcy franków kongijskich, czyli czterdzieści cztery dolary za gram (według kursu z marca 2017 roku). W tym
czasie cena na giełdach światowych wynosiła około czterdziestu trzech dolarów. Zastanawiam się, gdzie zatem kryje się zarobek, skoro
to dopiero początek drogi, jaką złoto musi przebyć.

W Shabundzie trudno kupić butelkę z wodą pitną (trzy dolary), ale jedną rzecz znajdzie się wszędzie: małe ręczne wagi zrobione z kilku
drucików, dwóch sznurków i dwóch metalowych miseczek. Taką wagę ma prawie każdy mieszkaniec miasta. Teraz Marcellin wyciąga
swoją i wyjaśnia mi jej działanie. Odważnikami są stare monety: dwadzieścia zairów z 1973 roku z Mobutu Sese Seko na rewersie to
dziewięć gramów; pięć zairów z 1967 roku, również z Mobutu, to cztery i pół grama; pięć franków z Konga Belgijskiego z 1958 roku
waży półtora, a moneta jednofrankowa gram; najmniejsze dziesięć sengi z 1967 roku, z lampartem zamiast Mobutu, waży pół grama.
Każdy szanujący się poszukiwacz lub kupiec złota w pudełeczku swojej wagi ma również zapałki. Cztery sztuki to karat, czyli jedna
piąta grama.

Marcellin i jego sznurkowa waga, na której odważnikami są stare monety.

Następnego dnia wchodzę do jednego z punktów skupu złota i proszę o zważenie kawałka ołowiu. By wzbudzić zainteresowanie,
mówię, że to platyna, którą chcę sprzedać. Właściciel chwyta wagę w dwa palce, na jednej miseczce kładzie moją grudkę metalu, na
drugą dokłada monety, coraz drobniejsze. Gdy wskazówka prawie nieruchomieje, dodaje dwie zapałki i uśmiecha się życzliwie.
Trzydzieści trzy gramy. Pytam, czy ma wagę elektroniczną. Niechętnie wyjmuje ją z szujady. Kładzie na niej mój kawałek ołowiu.
Czterdzieści osiem gramów. Niewzruszony moim zdumieniem wyciąga kalkulator, mnoży przez 0,7 i z dumą pokazuje wynik: 33,6
grama.

– Nieznaczna pomyłka, zaledwie sześć dziesiątych grama – mówi zadowolony.

Idę do następnego punktu. To samo.

– Dlaczego w punktach skupu mnożą wynik razy zero siedem? – pytam Marcellina.

– Jak to dlaczego? Trzeba przeliczyć to, co pokazuje elektronika, przez współczynnik korygujący. Elektronika się myli, zawyża wynik,
wagi ręczne są dużo bardziej precyzyjne, nie wiedziałeś?

Mój znajomy wyjaśnia tajemnicę: Punkty skupu są pod kontrolą zorganizowanych grup. Już na samym początku oszukują ludzi na
trzydzieści do czterdziestu procent.

„Bieda leży u zarania dziejów lega” – pisze Marcellin na kartce mojego notatnika. To stare przysłowie ludu Lega. Jeśli twój ojciec był
biedny, to ty też umrzesz biedakiem. Siedzimy przed domem, wsłuchując się w odgłosy lasu. On trzyma w ręku plastikową butelkę ginu
Robot, ja piwo Simba. Trawnik przed nami mieni się błyskającymi świetlikami. Wygląda jak odbicie nieba. Od kilku dni znowu zbierało
się na deszcz. Było parno, ciężkie, pionowe chmury pojawiały się w oddali, wieczorami niebo rozjaśniały błyski odległych burz,
obrysowując blaskiem pióropusze palm i dachy domostw. Ale dopiero wczoraj deszcz objawił się w Shabundzie z całą mocą, zamienił
ulice w strumienie, zmył kurz z palm, traw i twarzy.

Konsultacja merytoryczna: dr Błażej Popławski, afrykanista

Zarejestruj się, by przez miesiąc czytać Pismo bez ograniczeń.

Liczba artykułów dostępnych w całości bez logowania się w naszym


serwisie: 2 z 3

ZAREJESTRUJ SIĘ

(/REJESTRACJA)

- (ur. 1982), podróżnik, fotograf, reporter, autor książek, związany z


BARTEK SABELA
wydawnictwem Czarne. Za reportaż literacki Wszystkie ziarna piasku nominowany do Nagrody
„Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Regularnie współpracuje z „Kontynentami” oraz „Dużym
Formatem”.
POLECAMY
ROZMOWA
(https://magazynpismo.pl/kazda-
rewolucja-jest-
dzialaniem-na-
Każda rewolucja jest działaniem na języku (https://magazynpismo.pl/kazda-rewolucja-jest-
jezyku/) dzialaniem-na-jezyku/)
JULIUSZ ĆWIELUCH

ESEJ
(https://magazynpismo.pl/przyszlosc-
europy-czy-
przyszlosc-bez-
Przyszłość Europy – czy przyszłość bez Europy? (https://magazynpismo.pl/przyszlosc-europy-czy-
europy/) przyszlosc-bez-europy/)
ULRIKE GUÉROT

F O T O R E P O RTA Ż
(https://magazynpismo.pl/Fotoreportaż/orkiestra-
reprezentacyjna/)
Orkiestra reprezentacyjna (https://magazynpismo.pl/Fotoreportaż/orkiestra-reprezentacyjna/)

DANIEL FRYMARK RAMONA WIECZOREK

KOMIKS
(https://magazynpismo.pl/boog-
instrukcja-obslugi-
zycia/)
Boog, instrukcja obsługi życia (https://magazynpismo.pl/boog-instrukcja-obslugi-zycia/)

KATARZYNA KSIĘŻOPOLSKA MICHAŁ SZCZEŚNIAK

#REPORTAŻ #PIERWSZY NUMER #BARTEK SABELA #KONGO #DIAMENTY #DEMOKRATYCZNA REPUBLIKA KONGA #ŚWIAT #ZŁOTO #AFRYKA

AKTUALNY NUMER

#3
S P I S T R E Ś C I ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O . P L / E DYC J E / 3 / )

ijklmnkjmo ( / P R E N U M E R ATA )

qjrstumn (/ARCHIWUM)

vqjwutxlq (/DAROWIZNA)

(https://magazynpismo.pl/Edycje/3/)
O F E R TA S P E C J A L N A

Zaprenumeruj „Pismo. Magazyn opinii” i skorzystaj z 10-proc. upustu przy zamówieniu 6 numerów!
ZAŁÓŻ KONTO

( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O . P L / R E J E S T R A C J A / )
O P I Ś M I E ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / O - P I S M I E/ )
D A R O W I Z N A ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / D A R O W I Z N A/ )
R E G U L A M I N ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / R E G U L A M I N/ )
K O N TA K T ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / K O N TA K T/ )
M A PA S T R O N Y ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / M A PA- S T R O N Y/ )
O F U N D A C J I P I S M O ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / O - F U N D A C J I - P I S M O/ )
P R E N U M E R ATA ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / P R E N U M E R ATA/ )
A R C H I W U M ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / A R C H I W U M/ )
D L A AU T O R Ó W ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / D L A-AU T O R O W/ )
F A Q ( H T T P S : // M A G A Z Y N P I S M O. P L / F A Q/ )

Copyright © Fundacja Pismo

Fu‰Šq‹vŒ P•Ž•s •Ž‘•’“qv”:

(–——‘Ž://•••.™’“s™.‹s•/•‰Š’™/‘r‘r.–—•r) (–——‘://•••.•ŠŠ‘.‘r/)

R’qr•pq‹vq:

(–——‘Ž://rq˜s“q—s“•u•.’’/)

You might also like