Witlin Sã L Ziemi

You might also like

Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 55

Wittlin Sól ziemi

Józef WITTLIN SÓL ZIEMI


SPIS RZECZY
POWIEŚĆ O CIERPLIWYM PIECHURZE Rozdział VII 143
Prolog 7 Rozdział VIII 165
Rozdział IX 204
SÓL ZIEMI Rozdział X 226
Rozdział I 29
Rozdział II 47 ZDROWA ŚMIERĆ
Rozdział III 59 Od autora 259
Rozdział IV 89 [Zdrowa śmierć] 260
Rozdział V 106 Postscriptum do Soli ziemi po trzydziestu pięciu latach .284
Rozdział VI 121 Od wydawcy 290

Część I
SÓL ZIEMI
„Wy jesteście sól ziemi. Jeśli tedy sól zwietrzeje, czymże solić będą? Do niczego się już nie przyda, tylko aby była precz wyrzucona i od ludzi
podeptana."
Ewangelia św. Mateusza V, 13
PROLOG
Czarny ptak o dwu głowach, orzeł o trzech koronach, w szponach kurczowo zaciska złote jabłko i miecz obnażony. Czemu się zjawił nagle nad
naszymi głowami? Czemu swą czarną i pierzastą masą przesłonił niebo? Z poszumem skrzydeł, z brzękiem złotych łańcuchów, obwieszonych
herbami, uciekł z czarno-żółtego szyldu nad tytoniowym sklepem, w którym mój brat kupował papierosy. Jak spłoszony kogut zerwał się nagle z
blaszanej tarczy nad bramą urzędu pocztowego w chwili, gdy nadawałem depeszę na wieś, do matki, o tym, że syn mi się urodził. Rzucił swoje
ciepłe i wygodne gniazda, usłane od wielu lat nad bramą szkoły, sądu i kryminału. Uleciał z czerwonych, okrągłych pieczęci na metrykach
chrztu, ślubu i na aktach zejścia. Zniknął znienacka z podartego świadectwa mojej przynależności państwowej, zwiał z wyroku skazującego
mnie na 10 koron grzywny za samowolne przekroczenie toru kolejowego. Zdezerterował z mosiężnych guzików listonosza, z czapki
skarbowego strażnika, z hełmu żandarma. Oto jak olbrzymi, czarny i żółty aeroplan kołysze się z mieczem w garści nad naszymi głowami. Mój
brat to czytelnik brukowego pisemka. Mój brat to woźny w kantorze pewnego domu handlowego. Mój brat, moi bracia widzą orła, jak w
powietrzu szybuje i kurzą łapę z heraldycznym mieczem groźnie wyciąga. Jak piorun boży błyszczy się ostry miecz w jego ostrych pazurach, aż
nagle spada z wysokości, a ostrze przeszywa dalekie serce mojej matki, naszej matki, starej wieśniaczki, kiedy pochylona nad ziemią wyrywa jej
motyką ostatni plon tegoroczny: kartofle. Mój brat jest prostym człowiekiem. Moi bracia to ludzie prości: fryzjerzy, szewcy, kolejarze,
konduktorzy tramwajowi, giserzy w olbrzymich odlewniach żelaza, manipulanci biurowi, kelnerzy, chłopi. Chłopi. Moja siostra jest prostą
kobietą. One wszystkie takie: proste i gadatliwe. Przekupki, prasowaczki, modniarki, szwaczki, „dziewczęta do wszystkiego", mamki do dzieci,
lepszych niż moje.Widzieli, słyszeli, czytali w swoich gazetkach, oglądali na kolorowych pocztówkach. Może ja sam widziałem, słyszałem,
czytałem.

II
Wszyscy powstali z miejsc. Stare rokokowe fotele odsapnęły z ulgą, raptownie zwolnione spod przygniotu dostojnych korpusów. Na dole, przed
portalem, stuknęły okute buciska pałacowej warty. Żołnierze 99 pułku piechoty morawskiej mieli odwieczny przywilej pilnowania tych świętych
miejsc.
Gewehr heraaaaaus! zajęczał posterunek niby syrena lokomotywy, oddająca żałobne honory ofiarom katastrofy. Warta sprezentowała broń.
Łysy, długi elegant, z zimnym uśmiechem pod czarnym wąsikiem odchrząknął. To jemu dziś przypada naj-ważniejsza rola. Już w dzieciństwie
bardzo lubił historię. Bardzo. Wyzywającym spojrzeniem raz jeszcze obrzucił zastygłych w oczekiwaniu ministrów. Ich galowe twarze, na co
dzień przeważnie kwaśne i markotliwe, świadczyły o du-żych postępach sklerozy. Zużyte tłoki z trudem już pompowały do serc tych panów
błękitną krew. Ogólnie było wiadomo, dla kogo te serca biją. Historia sama złoży świadectwo, komu ślubowali oddać „ostatnią kroplę" swojej
krwi. Zwłaszcza gdy nikt jej nie żądał. Tymczasem ona mocowała się ze swoim własnym zwyrodnieniem. Wzrok uprzejmego eleganta
zatrzymał się z kolei na srebrnej peruce Marii Teresy, która z olbrzymiego portretu dużymi, bezwstydnie męskimi oczami mierzyła zebrane
dokoła stołu łysiny i brody. Powyżej peruki, nad złoconą ramą, paliły się czerwonym, zielonym, fioletowym ogniem duże kamienie, tkwiące w
koronie świętego Szczepana, na której szczycie chylił się krzyż. Gorzała ta korona w blasku zachodzącego słońca, kapała łzami barw, ale
bardziej jarzyły się oczy władczyni. Ona nigdy nie miała sklerozy. Powóz z turkotem zajechał przed bramę. Suchy trzask kolb stawianych do
nogi. Suchy kaszel tam w dole. I pękły wspaniałe odrzwia. Dwaj smukli oficerowie gwardii ustawili się nieruchomo po obu stronach wejścia jak
dwa posągi z westybulu nadwornego teatru. Tajemniczy obrządek, jak w puste wnęki z zimnego marmuru, wmurował nagle dwa żywe ciała w
głuchą ciszę. W tej ciszy zagubił się stłuczony, szklany brzęk ostróg. Oblicza panów szybko przywdziały galę. Niski, krępy szef sztabu
generalnego ściągnął krzaczaste brwi. Jego szpakowata głowa, zaczesana na jeża, przechyliła się lekko w bok ku lewej piersi, na której miały
niebawem zakwitnąć najwyższe krzyże i gwiazdy. Łysy elegant, minister spraw zagranicznych, niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Miał
odciski od przyciasnych lakierów, którymi tak często musiał obuwać się urzędowo. Trzeba umieć fascynować ambasady! On jeden w tym
towarzystwie perfumował się. Zresztą bardzo dyskretnie. Perfumy zwykł był sprowadzać prosto z Paryża. Nie ufał krajowym. Nagle dwaj starcy
w generalskich mundurach, z przewie-szonymi w poprzek piersi szarfami koloru jajecznicy, wpro-wadzili trzeciego starca w jasnoniebieskiej
bluzie. Był po-chylony i opierał się na lasce ze srebrną rączką. Wszyscy trzej mieli siwe bokobrody i byli podobni do siebie jak trzy znaczki
pocztowe. Życie, wspólne od wielu lat, wspólna nuda i wspólne przyjemności nadały im ten sam wygląd. I gdyby nie Złote Runo pod trzecim
guzikiem na piersi przygarbionej postaci, nie poznałby obcy w tym domu człowiek, który z trzech starców jest z Bożej łaski cesarzem Austrii,
apostolskim królem Węgier, królem Czech, Dalmacji, Kroacji i Sławonii, królem Galicji i Lodomerii, królem Ilirii, arcyksięciem Górnej i Dolnej
Austrii, wielkim księciem Siedmiogrodu, księciem lotaryńskim, karyntyj- skim, kraińskim, bukowińskim, górnośląskim i dolnośląskim,
uksiążęconym hrabią na Habsburgu i Tyrolu, margrabią morawskim, królem Jerozolimy itd., itd. ..., a którzy są jego adiutanci: hrabia Paar i
baron Bolfras. Ministrowie i generałowie pochylili głowy. Jeden tylko, tym razem trzeci bokobrodaty sobowtór majestatu, stał wyprostowany.
Miał do tego prawo. Na piersi co prawda znacznie młodszej od cesarskiej też nosił Złote Runo. Był przecież wnukiem zwycięzcy spod Aspern,
arcyksięcia Karola. Fotel, na którym usiadł cesarz, był czerwony, pluszowy i stał tuż pod portretem Marii Teresy. Przez chwilę się zdawało, że
oczy cesarki szukają poprzez głowę Franciszka Józefa krzaczastych brwi małego barona Conrada, szefa sztabu, aby mu przypomnieć, że
najwyższą nagrodą dla oficera cesarskiej i królewskiej armii jest, był i będzie jej order, order Marii Teresy. Conrad wie, za co go się otrzymuje.
Prinza von Homburg Henryka Kleista umiał prawie na pamięć.

1
Wittlin Sól ziemi
W tej chwili zmierzch zaczął obsypywać puchem i wyol-brzymiać kontury starych portretów. Portrety rosły, rosły, rosły, aż zlały się w jedną
szarą masę z tapetami i boazeriami pysznej sali. Książę Eugeniusz Sabaudzki ostatnim połyskiem czarnego, śliskiego, lustrzanego pancerza
zapadł się w mroku, z którego jeszcze przez chwilę sterczała złota buława i sygnet na palcu. Krynolina Marii Teresy puchła jak olbrzymia,
baniasta, wydęta wodą poduszka. Rzekłbyś: za chwilę wyjdzie ze złoconych ram stara mać Habsburgów, tęgimi łokciami porozpycha tych
sklerotyków i usiądzie poufale przy zwiędłej latorośli swej bujnej krwi. Opasze staruszka nagim, pulchnym ramieniem, tchnie wigor w uschniętą
bezkrwistość i parsknie jurnym śmiechem.
Ale pogasły już światła korony świętego Szczepana, po-gasły ognie jej oczu.
Wszedł kamerdyner. Zapalił elektryczność w kryształo-wych pająkach. Jednak nie wszystkie żarówki, albowiem Jego Cesarska Mość nie znosi
silnego światła. Drżącą ręką nakłada okulary. Po chwili zdejmuje je i długo czyści chusteczką. Wtedy wyczerpała się cierpliwość łysego grafa
Berchtolda, ministra spraw zagranicznych. Wyciąga z teki jakieś papiery i ostro, choć usłużnie, patrzy w stronę monarchy. Jego paryskie
perfumy mile drażnią nozdrza najbliższego sąsiada, Ekscelencji Krobatina, wspólnego ministra wojny. Ta woń o zmierzchu budzi wspomnienia
z czasów młodości. Cudnie całują Madziarki!
Cesarz przestał czyścić okulary. Nakrochmalone twarze najwyższych dostojników państwa ożywiają się. Ani śladu sklerozy.
Cesarz przemawia. Głosem matowym za coś dziękuje. To, o czym wczoraj mówił kochany hrabia Berchtold, bardzo go zasmuciło. O ile się nie
myli, to znaczy o ile pamięć go nie myli Belgrad? Z radością przyjmuje do wiadomości ogromne rozgoryczenie kochanych ludów, które
żądają... żądają...
Cesarz nie może sobie przypomnieć, czego żądają kochane ludy.
Więc jęli mu tłumaczyć. Coś, czego cesarz widocznie, mimo wszystko, za żadną cenę nie chciał zrozumieć. Zrazu wykładali mu spokojnie jak
matka dziecku, aż stracili nad sobą panowanie i poczęli gestykulować. Kiedy nareszcie zrozumiał, już się z nim targowali. Cesarz długo
wzbraniał się, opierał, wahał, kaszlał, wspominał zamordowaną cesarzową Elżbietę. Raz nawet wstał, o własnej sile wstał, i trzasnął laską ze
srebrną rączką w stół, aż się zatrzęsły żywe posągi gwardzistów, aż się zaiskrzyły oczy Marii Teresy.
Zerwał się arcyksiążę Fryderyk, wnuk tego spod Aspern. Podszedł do Majestatu, nachylił się do różowego ucha, w którym pasożytowały kępki
siwej waty, i długo wkładał do tego ucha jakieś ciężkie słowa. W tym nachyleniu spotkały się oba Złote Runa na piersiach Habsburgów i przez
kilka chwil kiwały się zgodnie. Wówczas cesarz ustąpił. Poddał się woli kochanych ludów.
Miał tylko jedno życzenie: Niechaj, wedle tradycji, powtykają dębowe liście na czaka. I niech śpiewają. W tym miejscu znów przerywa
monarsze arcyksiążę Fryderyk i zauważa na głos, że w dwudziestym wieku wojsko w polu nie nosi czak, tylko zwyczajne, lekkie furażerki.
Cesarz przeprasza: dawno już nie był na manewrach. Migają mu się przed oczami stare łby wiarusów spod Novarry, Mortary, Solferina,
pandurzy, Radetzky... Zawstydzony zwraca się do ministra wojny jak uczeń do profesora:
Może Jego Ekscelencja raczy mi przypomnieć, ile mam wojska?
Trzydzieści osiem dywizji na stopie pokojowej, nie licząc landwery i honwedów!
Dziękuję! Mam trzydzieści osiem dywizji!
Trzydzieści osiem dywizji! Franciszek Józef smakuje
w wyobraźni każdą dywizję z osobna, rozkoszuje się mno-gością i wieloraką barwą tej, zaprzysiężonej mu na śmierć i życie, cyfry. Odtwarza
sobie w duchu ostatnie rewie, którym był przytomny, ostatnie boje fikcyjne, kiedy to nieprzyjaciela poznawało się po czerwonej przepasce na
czapce. Wówczas on sam, na koniu, przewodził jednej z walczących armii, a przeciwnikiem jego był nie kto inny, tylko zamordowany przed
czterema tygodniami Franc Ferdynand, następca tronu. Tu pamięć go nie myli, tego się nie zapomina! Stara pasja odżyła w starcu na to
wspomnienie. Przez jedną chwilę uczuł na nowo dawną niechęć do fikcyjnego przeciwnika z manewrów, którego rzeczywistą śmierć pomścić
ma teraz on i całe cesarsko i królewskie wojsko. Krew starcowi uderzyła do głowy na myśl, że nawet po śmierci nie daje mu spokoju ten
współzawodnik uparty, który przez tyle lat czekał daremnie na jego naturalną śmierć. Coś w starcu zatryumfowało: A jednak go przeżyłem!
Ale i ten cichy, jedyny tryumf po chwili zamroczył się żalem za niezapomnianym jedynakiem Rudolfem, któremu też nie było dano: Mir bleibt
nichts erspart!
Nieprzyjemna cisza padła na salę. Jak kadzidło nad zwłokami zamordowanych unosił się słodkawy zapach perfum Berchtolda. Adieu
perfumerie paryskie! Zamknięta droga: trójprzymierze trójporozumienie! Dobrze znał się na tym hrabia Berchtold. Wiedział, czym pachnie
nowy kurs historii. Pachnie ograniczeniem się do wyrobów krajowych. Ale w tej upiornej ciszy nawet jowialny Krobatin nie wąchał już jego
perfum. Prochu też nigdy nie wąchał, ale zawsze był ministrem wojny.
Cesarz dumał. Niebieska woda jego źrenic spochmur- niała pod szkłami. Wygolony podbródek zapadł się za złoty kołnierz, z którego na
wierzchu sterczała tylko wata bokobrodów. Migotliwy krzyż na koronie świętego Szczepana pochylił się jeszcze bardziej i groził runięciem na
głowę starca. On ciągle milczał, pogrążony w posępnych katakumbach trupich wspomnień.
Atmosfera coraz bardziej zgęszczała się nad okrągłym stołem. Stare fotele trzeszczały. Skleroza w żyłach paladynów znów posunęła się o krok.
Aż zniecierpliwienie rady koronnej przekroczyło granice etykiety. Generałowie zaczęli szeptać:
Najwyższy czas! On musi podpisać! Krobatin nie mógł dłużej wysiedzieć bez papierosa. Wówczas hrabia Berchtold trącił hrabiego Paara. Ten
położył przed cesarzem jakiś duży arkusz. Drugi ze sobowtórów trzymał pióro z nową, nie używaną jak nakazuje dworski ceremoniał stalówką.
Oczy wszystkich skierowały się ku wysuszonej, delikatnej dłoni cesarza. Nareszcie ocknął się i poprawił okulary. Wszyscy odetchnęli.
Przez kilka minut monarcha obchodził zimnym spojrzeniem czarne, sztywne szeregi liter. Czynił surowy przegląd każdego wyrazu, każdego
przecinka. Ale po przeczytaniu pierwszych zdań zaczerwieniły się jego powieki, w oczach zaczęło coś piec. Okulary zapotniały. W ostatnich
czasach bardzo już starca męczyło czytanie, zwłaszcza przy sztucznym oświetleniu. Więc oderwał wzrok od arkusza i widząc zniecierpliwienie
rady koronnej, drżącą ręką poprowadził pióro do otwartej, czarnej paszczy kałamarza. Ręka wróciła z piórem unurzanym w jadowitym płynie i
drgając opadła na ląd papieru jak lotnik, który poczuł w powietrzu grunt pod nogami. Wnet lewa ręka przyszła jej z pomocą, przytrzymała
papier.
Cesarz kładł swój podpis, na który tak długo czekali ministrowie. Atoli po napisaniu wyrazu „Franciszek" nie stało już pióru płynnego tchu,
atrament się wyczerpał. Po raz wtóry cesarz sięgnął do kałamarza i drżącym piórem zadrasnął się leciutko w duży palec lewej ręki. Z palca
trysnęła malutka kropla krwi. Była czerwona. Nikt nie zauważył tego zadraśnięcia, cesarz szybko obtarł palec i jednym mocnym pociągnięciem
dopisał: „Józef'. Atrament był niebieski.
Hrabia Berchtold przejął pismo. Nazajutrz przetłumaczono je na wszystkie języki monarchii. Wisiało wydrukowane na wszystkich rogach miast,
miasteczek i wsi i zaczynało się od słów: „Do moich ludów..." Analfabetom odczytali manifest gminni dobosze.
Cesarz podniósł się z pomocą adiutantów. Nikomu w służbie ręki nie podawał. Tym razem jednak uścisnął dłoń prezesa ministrów. Na progu
odwrócił się raz jeszcze i rzekł nie wiadomo do kogo:
O ile się nie mylę... będzie się lała krew.
Potem wyszedł. Arcyksiążę Fryderyk częstował ministra skarbu Bilińskiego hawaną. Na dole stuknęły okute buciska piechurów 99 pułku.
Suchy trzask kolb stawianych do nogi. W pobliskich koszarach otrąbiono retraitę. Dziewiąta.
Żołnierze całej monarchii kładą się spać o dziewiątej.
III

2
Wittlin Sól ziemi
Stróże, jak zwykle, zamykali bramy o dziesiątej, otwierając je spóźnionym lokatorom za opłatą przepisowej „szperki": 20 halerzy. Mechanicznie
pakowali do kieszeni stare, wysłużone orły, wybite na niklowym bilonie. Nikt jednak nie kwapił się do domu. Nawet najsolidniejsze łóżka
Wiednia długo po północy były jeszcze puste. Spały tylko dzieci. Chrapali tylko robotnicy z fabryk, zharowani, na wszystko obojętni i na
wszystko przygotowani. Już bowiem o godzinie ósmej zluzowała ich nocna zmiana. Spali przekupnie, którzy codziennie o szarym świcie
wyruszają na targ, spali listonosze po całodziennej wędrówce ze schodów na schody, schodami, ze schodów, na schody. Spali aresztanci w
celach kryminałów lub udawali, że śpią. W szpitalach, w klinikach, w wytwornych sanatoriach leżały w uśpieniu ciała, popsute cywilnymi
chorobami. Ciałom tym podano nasenne środki. Na cmentarzach spali umarli. Gdzieś daleko spał cesarz.
Miasto kipiało życiem. Leniwie podawało swe potężne cielsko nocnym rozkoszom. W tanich budach piło lemoniadę zadowolenia i jadło
kiełbaski lub trwoniło swe nadmiary w drogich przybytkach wyszukanej uciechy.
Praca jak zwykle szła swoim trybem w piekarniach i drukarniach. Chleb i gazety robi się w nocy. Piekarze, obnażeni do pasa, na długich
kociubach pchają do pieców pecyny ciasta. Wyciągają z nich niebawem dymiące bochny chleba, powleczone brunatną glazurą.
Pochyleni nad kasztami stoją zecerzy i obojętnie wypiekają poranny chleb dla duszy motłochu. Dymiące, cuchnące słowa. Oni pierwsi tej nocy
zadrżeli. Z nieprzebranych zapasów ołowianych mikrobów-czcionek, w których historia świata leży rozbita na atomy, nagle zecerzy wydobyli
pięć liter. Każda z tych pięciu liter z osobna nic nie znaczy, razem tworzą chemiczny znak nieszczęścia. Podczas składania jednemu z zecerów
zatrzęsła się ręka. Potem na moment zachwiał mu się rozum. A gdy po chwili odzyskał zmąconą świadomość przetarł oczy i zrozumiał, że
złożył słowo bez sensu: wofna. Z żalem wydłubał literę f i cisnął z powrotem do szuflady, w której spoczywały setki bratnich liter: f. Z
uczuciem winy, obłąkanymi palcami wydobył właściwą czcionkę i dał świadectwo prawdzie, w którą nie wierzył. Potem umył ręce.
Skład wypadł krzywo i tak poszedł na maszynę. Straszne słowo wyszło spod prasy w świat, wlokąc za sobą czarny, żałobny tren rozpaćkanej na
czcionkach mazi.
Nagle czeladnicy w piekarniach, ugniatający ciasto na długich stolnicach przestali pracować. Przerywają robotę. Nożami zgarniają z palców
ciągli we resztki ciasta i wybiegają na ulicę.
Nagle stanęły tramwaje w najruchliwszych punktach miasta. Iskry zielonego ognia syknęły w górnych przewodach jak przy krótkim spięciu.
Prąd przeszedł nerwami pasażerów, konduktorów i motorowych. Nie wytrzymali nawet do najbliższego przystanku. Wysiedli w środku drogi
i rzucili się na gazety. Pierwszy raz zauważyli, że litery są czarne.
Nagle pan M. Rosenzweig z Drohobycza, główny akc-jonariusz towarzystwa Anglo-Rosenzweig Oil Company, który w przejeździe do Wenecji,
w jednym z luksusowych hoteli, zaczynał właśnie spędzać pierwszą noc swej poślubnej podróży wstał z łóżka, ubrał się jak bądź i bez
kołnierzyka zbiegł czym prędzej do hallu po nadzwyczajne wydanie „Neues Wiener Journal".
Nawet pary kochanków, przytulone na ławkach miejskich ogrodów lub odurzone sobą w zaroślach Prateru, nagle oderwały się od siebie. Miłość,
spłoszona mroźnym powiewem śmierci, opuściła swe naperfumowane i cuchnące zacisza i wyszła na rojne bulwary. Stary dziad-Dunaj szumiał
za Praterem jak zwykle i zanosił do morza, do Czarnego swój wieczny spokój na przechowanie. Ostatnia fala dunajowa zabrała ze sobą na
wieki uroczą melodię tego miasta, melodię, która już nie wróci, jak nie powróci nigdy do serca dobra krew, wytoczona z ludzi.
Usta ustom podawały nowinę. Gryzły ją, żuły, mełły, międliły, aż nagle milion ust wypluło na bruk jedno słowo jak gorzki migdał. Wojna
napełniła już wszystkie kawiarnie, bary, restauracje. Orkiestry wszędzie grały już hymn cesarski starego mistrza Haydna. Korony,
dwukoronówki, pię- ciokoronówki: orły z wytłoczoną na odwrotnej stronie głową cesarza, inaczej niż zwykle, jakoś bardziej metalicznie
zadzwoniły na płytach marmurowych, żyłkowanych stolików, kiedy zaalarmowani oficerowie wołali: Płacić!
17
Wojna opanowała wszystkie lokale. Przeskakiwała przez sztachety will, uśpionych w świetle księżyca na winniczych stokach Gersthofu,
przeciskała się szczelinami starych murów śródmieścia, drapieżna jak kocica w marcu harcowała po zielonym, miedzianym dachu Opery. Czaiła
się w garderobach kabaretów i skakała do gardła rozbawionym, nic nie przeczuwającym gościom, którzy przychodzili z numer-
2 Sól ziemi
kami po swoje rzeczy... Jak nagła zaraza poczęła toczyć wypoczętą wyobraźnię mieszczucha. Tajemnicza jej mara zamroczyła świadomość
spokojnych miłośników pilznera. Błogim i śmiertelnym dreszczem wtargnęła do zagrożonych apopleksją serc. Jakieś mgliste i jaskrawe obrazy
wystawały ze starych, zapomnianych podręczników szkolnych; oderwane wizje dawnych batalii, znanych jedynie z lichych oleodruków, co
wisiały w fryzjerskich salonach, popstrzone od much, zaczęły przenikać do sanktuariów mieszczańskiej duszy i szturmem brać jej długoletni
spokój. Przed oczami stanął naraz na baczność ideał mamek: ów marsowy huzar- -pucybut z czarnym, podkręconym na sztorc wąsem, znany z
pudełka od pasty do butów. Coś odkruszyło się we wszystkich mózgach.
Z okien koszar sączy się światło. Od wielu lat rzecz nie widziana: po północy w koszarach jasno! Żołnierze zwijają płaszcze, sznurują tornistry,
pakują naboje, czyszczą menażki, tłuszczem smarują noże zwane bagnetami. Kawa- lerzyści w stajniach gładzą szmatami połyskliwe zady
wierzchowców, czeszą zgrzebłami grzywy; koniska rżą i głośno żują obrok. Kaprale badają popręgi, siodła, klną dragonów za brakujące guziki.
Wachmistrze gnają jak opętani z kancelarii do kancelarii. W kwaterach oficerskich rozbudzone żony poruczników cerują nieprzemakalne
skarpetki, przygotowują termosy z ciepłą herbatą.
Tak we wszystkich miastach.
Śpi tylko wieś, wieczysty zbiornik wszelkiego żołnierstwa, niewyczerpane źródlisko fizycznej siły. Śpi wieś nad łęgami Dunaju, śpi wieś nad
Wisłą, nad Dniestrem, nad Innem. Śpi wieś w opłotkach Alp, Siedmiogrodu, Sudetów. Wszędzie czerwoni parobcy leżą przy swoich koniach na
słomie, z brzuchem wydętym od kartofli i razowca. Śpią i parują. Bydło w oborach oddycha ciężko, biblijnie, spokojnie.
Zdziwiony dróżnik w dalekiej Huculszczyźnie co jakiś czas przeciera oczy, budzi się, poprawia nogawki, naciąga
na kłapczaste uszy czapkę, czerwoną chorągiewkę bierze do ręki. Ciągle zamyka szlaban. Tyle pociągów tej nocy, a wszystkie na Węgry.
Co to jest? pyta maszynisty sapiącej ciężarówki.
Wojna!
Wojna? powtarza dróżnik i szeroko rozdziawia usta. Nie dosłyszał czy nie dowierza. Sztywno wyprostowany oddaje chorągiewką
honory przeciągającym ślepym wagonom z amunicją i świniami.
O świcie na wszystkie miasta padła szarańcza. Z mroków tej ostatniej nocy wylęgło się błękitne robactwo: stonogi kłujące bagnetami, osy
uzbrojone w żądła śmiertelne. Czy to ci sami żołnierze, którzy ubiegłej niedzieli piękną paradą bawili oczy nasze?
Ulicami z szumem pędzą auta naładowane generałami. Czerwone lampasy migają przed tłumem gapiów jak czer-wone płachty toreadorów.
IV
2*
Prędzej, bez zbytnich czułości! Szwaczki, kończcie całować swych kawalerów, wpakujcie im do kieszeni pomięte fotografie i do widzenia!
Kucharki, otrzyjcie zatłu- szczonym fartuchem oczy i palcami przesiąkniętymi zapa-chem zaprażki pogładźcie niezdarnie osmyczone do skóry
łby swoich frajtrów! Każdy człowiek musi posiadać coś, z czym mógłby się rozstać. Żony posiadają mężów, matki synów. Dzieci rozstają się z
ojcami, ogromnie rozbawione ich nowym wyglądem, a osobliwie gwizdkiem i kompasem na niebieskim sznurku. Nareszcie pojęły ostatecznie,
że rodzice to też są dzieci, zwłaszcza gdy płaczą. (Pewno od kogoś dostali lub dopiero mają dostać w skórę.) Są takie dzieci, które się cieszą, że
ojciec idzie w „pole". Już ich teraz nie będzie miał kto bić. Gdzie też jest to „pole"?
19 

3
Wittlin Sól ziemi
Wdowa po radcy sądowym śpieszy do magistratu oddać państwu jedyną pamiątkę: złotą obrączkę ślubną, i otrzymać w zamian żelazną. Każdy
wszak musi posiadać coś, z czym mógłby się rozstać.
Pachnąca hrabianka Liii obcina włosy i przybiera głowę w biały czepek. W białym płaszczyku idzie do Akademii Sztuk Pięknych, na której
powiewa chorągiew z czerwonym krzyżem. Tam pragnie dziewiczymi rękami wynosić rannym nocniki. Jeszcze dziewictwo tej wojny nie
naruszone, jeszcze szpitale puste.
Zadudniły mosty na rzekach. Już z dworców rukuje do koszar pospolite ruszenie. Czarne drewniane kuferki na plecach, kwiaty na kapeluszach.
Zadymiły kociołki kuchni polowej na podwórzach szkolnych. Młody jednoroczniak, słuchacz filozofii, pierwszy raz w życiu łyżką je mięso.
Stary pospolitak, agent towarzystwa ubezpieczeń na życie „Providentia", pierwszy raz w życiu leży na gołej ziemi. Jeszcze nie rozdano im
mundurów, jeszcze tkwią we własnej skórze. Monter zakładów Siemensa jest niezadowolony. Wprawdzie wie, że dostanie się do oddziałów
technicznych, ale to też jest wojsko. Na razie smakują mu papierosy, które dostał na dworcu od jakiejś ładnej panienki.
Zawrzało. Rozstają się nowozaciężni ze samym sobą. To najtrudniejsze rozstanie. Z pogardą i smutkiem wraz z cywilnym ubraniem zrzucają z
siebie w kąt dawnego człowieka, aby móc w godnym przyodziewku cesarskim rozstać się ze zdrowiem i życiem.
Już się przebrali w błękitne mundury poganiacze wołów znad Cisy, świniopasy z Puszty, juhasy z Karpat. Przede wszystkim do kantyny! Już się
przemienili na jeden kolor rolnicy z Galicji, Moraw i Styrii. Bośniacy kładą fezy na głowy ostrzyżone maszynką. Kurtuazja katolickiego rządu
wobec islamu. Jednoroczniak, słuchacz filozofii, pierwszy raz w życiu widzi onuczki. Pociesza się tym, że podobno Napoleon też je nosił.
Dragoni wdziewają hełmy z błyszczącymi orłami, ale muszą je zakryć szaroniebieskim pokrowcem lub zalakierować, żeby z daleka nie lśniły
się w słońcu i nie drażniły karabinów wroga. Z tego samego powodu szarże zakrywają chustką dystynkcje na kołnierzu. Tylko huzarzy nie
wyrzekają się swych kitek, chociaż i oni muszą nakryć czaka szarą ceratą. Darmo byś szukał dumnych, kogucich piór na kapeluszach jegrów.
Jak zwyczajna infantería pójdą jegry w czapkach z matowym bączkiem! Ksiądz proboszcz przebrał się również. Rewerendę ma, ale został
kapitanem i w oficerskiej czapce pokropi święconą wodą pułk odchodzący w pole. Odda Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie. Będzie
grzebał zabitych i rozgrzeszał ciężko rannych z śmiertelnego grzechu zabójstwa. Będzie rozdawał w lazaretach książki o treści pocieszającej.
Już się sformowały korpusy, dywizje, brygady i pułki. W pierwszej kompanii każdego pułku chorążowie niosą sztandary. Na komendę swoich
wodzirejów czekają po-słusznie olbrzymie orszaki maszkar w dziwacznych kostiu-mach. Tylko na twarzach brak im masek. Ale twarze i tak nie
mają już żadnego znaczenia. Dzisiaj wartość mają tylko tułowie, kończyny oraz rodzaj naszytych na człowieku gwiazd i guzików. Guziki!
Guziki przede wszystkim muszą być w porządku. A zresztą przyjdzie jeszcze czas na maski. Gazowe.
Żołnierze cesarskiej i królewskiej armii, wedle starej tradycji, powtykali w czapki gałązki dębowych liści. W pan- talonach każdego żołnierza,
jak sklepowa kartka z numerem i ceną, gnieździ się dyskretnie blaszka rozpoznawcza, „kapsla śmiertelna", którą po bitwie sanitariusze od
trupów odetną. Wówczas transakcja ze zdobytą ziemią dokona się definitywnie.
Baczność! Już porucznicy, z polowymi lornetami i mapami na piersi, prowadzą kompanie. Kapitanowie konno jadą na czele batalionów. Za nimi
adiutanci i trębacze. Dowódcy pułków na koniach salutują szablami publicz szczącymi orłami, ale muszą je zakryć szaroniebieskim pokrowcem
lub zalakierować, żeby z daleka nie lśniły się w słońcu i nie drażniły karabinów wroga. Z tego samego powodu szarże zakrywają chustką
dystynkcje na kołnierzu. Tylko huzarzy nie wyrzekają się swych kitek, chociaż i oni muszą nakryć czaka szarą ceratą. Darmo byś szukał
dumnych, kogucich piór na kapeluszach jegrów. Jak zwyczajna mfanteria pójdą jegry w czapkach z matowym bączkiem! Ksiądz proboszcz
przebrał się również. Rewerendę ma, ale został kapitanem i w oficerskiej czapce pokropi święconą wodą pułk odchodzący w pole. Odda Bogu,
co boskie, cesarzowi co cesarskie. Będzie grzebał zabitych i roz-grzeszał ciężko rannych z śmiertelnego grzechu zabójstwa. Będzie rozdawał w
lazaretach książki o treści pocieszającej.
Już się sformowały korpusy, dywizje, brygady i pułki. W pierwszej kompanii każdego pułku chorążowie niosą sztandary. Na komendę swoich
wodzirejów czekają po- słusznie olbrzymie orszaki maszkar w dziwacznych kostiu- mach. Tylko na twarzach brak im masek. Ale twarze i tak
nie mają już żadnego znaczenia. Dzisiaj wartość mają tylko rułowie, kończyny oraz rodzaj naszytych na człowieku gwiazd i guzików. Guziki!
Guziki przede wszystkim muszą być w porządku. A zresztą przyjdzie jeszcze czas na maski. Gazowe.
Żołnierze cesarskiej i królewskiej armii, wedle starej tradycji, powtykali w czapki gałązki dębowych liści. W pantalonach każdego żołnierza, jak
sklepowa kartka z numerem i ceną, gnieździ się dyskretnie blaszka rozpoznawcza, "kapsla śmiertelna", którą po bitwie sanitariusze od trupów
odetną. Wówczas transakcja ze zdobytą ziemią dokona się definitywnie.
Baczność! Już porucznicy, z polowymi lornetami i mapamu na piersi, prowadzą kompanie. Kapitanowie konno jadą czele batalionów. Za nimi
adiutanci i trębacze. Dowódcy pułków na koniach salutują szablami publiczność, która wznosi patriotyczne okrzyki i rzuca kwiaty, deptane
podkowami wierzchowców. Orkiestra pułkowa gra marsza Radetzkiego. Pyski Czechów, dmuchających w potężne mosiężne helikony i
bombardony, ociekają potem. Mały dobosik, żołnierz-dziecko, wali z całej siły w skórę bębna cielęcą. Duży bęben ciągnie mały osiołek.
Ruszyło. Śmignęły szable oficerów i chorążych. Ej, szable, już niedługo będziecie grały w blaskach słońca! Zniesie was wkrótce rozkaz
Ekscelencji, pana ministra wojny, żeby nieprzyjaciel nie mógł odróżnić oficera od prostego żołnierza. Bagnet was zastąpi, zwykły gemajny
bagnet!
Ruszyło. Zagrali kompanijni trębacze, zabębnili pałeczkami dobosze. Ej, bębny już niedługo będziecie werblem takt podawały piechurom!
Zniesie was wkrótce rozkaz Ekscelencji, pana ministra wojny!
Ruszyło. Ruszyli ludzie, ruszyły konie, osły, muły, bydło rzeźne. Ruszyło żelazo, mosiądz, drzewo i stal. Zaturkotały treny, zgrzytnęły
ciężarowe samochody, z głuchym szczękiem zadudniły jaszczyki, pełne granatów, szrapneli i bomb poukładanych w skrzynie, jak flaszki
mineralnej wody. Ciężkim stępem podały się naprzód lewaty moździerzy, armat i haubic. Szły, jechały, sapały żywe i nieżywe cyfry, cyfry
wykombinowane w głowach sztabowców. Pod sznur, szeregami zrównany, maszerował łan głów w czapkach, w hełmach, kołysało się zboże
ciał w bluzach niebieskich, szarych, zielonych. Armie guzików, gwizdków, rzemieni płynęły na armiach ludzi, obutych żółtymi, nowymi, nie-
szwarcowanymi butami. Kolebały się rytmicznie tornistry ze śniadymi menażkami na plecach polskich, niemieckich, czeskich, włoskich,
madziarskich. Suną chlebaki, ładownice, bagnety, dźwigane pieszo, konno, przez ludzi, przez konie, podwody i auta. Wypełniają się wagony
towarowe (40 Mann 8 Pferde) masą człowieka, zwierząt, żelaza, drzewa, sukna, gurtów i cierpliwości. Groza nagromadzona w takich ilościach
sama nie wie, co ma ze sobą począć. Na razie wyładowuje się w tupocie, w szczęku, w dudnieniu.
Zbratał się człowiek w tym pochodzie ze zwierzęciem, żelazem i drzewem. Już zamiast żony karabin mu żoną, zamiast brata chlebak mu
przyjacielem, a manierka z wodą najmilszym dzieckiem. O dziecko, ucałuj spieczone usta piechura w godzinie pragnienia!
Kiwają się poczciwe łbiska siwków, kasztanów, buła- nych. Osły objuczone składowymi częściami karabinów maszynowych po raz ostatni na
pomoście wagonu spojrzały za siebie łagodnym, cichym spojrzeniem.
Ruszyło. Zapłakały dworce Wiednia, Pesztu, Pragi, za-płakały hale Lwowa, Krakowa. Płaczem odpowiedziały im dworce Belgradu,
Petersburga, Moskwy. I Warszawy.
Spocone, zziajane, pijane cyfry głów, rąk, nóg i tułowiów ciągną ławą na wschód i na południe, ze wschodu na zachód, z południa na północ, na
dogodzenie czyjejś ambicji, na pomnożenie czyjejś chwały. Zdrowe, mocne płuca, serca, żołądki tysiącami, dziesiątkami tysięcy, setkami
tysięcy wyprawiają się we wszystkie strony świata na turniej własnego cierpienia, głodu, gorączki.
Z wszystkich lotnisk, z wszystkich hangarów, jak z poczwarczych kokonów, wyfrunęły z bzykaniem śmigieł jednopłatowe i dwupłatowe
motyle, ważki, tarantule.

4
Wittlin Sól ziemi
Ruszyło na lądzie, na morzu, w powietrzu. Kanonierzy torpedowców i krążowników szykują lonty. Łodzie podwodne gotowe dać nura,
peryskopy szybują po otchłani i tropią łup. Aparaty śpiewają hosannę na cześć swoich wynalazców. Chwała człowiekowi na wysokości, na
ziemi i pod wodą!
Błękitnemu pogłowiu spod czarno-żółtych chorągwi idzie naprzeciw mrowie smagłych, wąsatych Serbów znad Driny, Sawy, Timoku. Fajkę
kurzy i śpiewa w marszu do taktu. Przekrada się przez oczerety, pełza przez mokradła własnej ziemi i czeka.
Cesarskiemu pogłowiu naprzeciw toczy się wał Rosjan, błogosławionych na drogę ikonami. Jadą Kozacy amurscy, kazańscy, dońscy na
zwinnych bachmatach. Hopkają skoś- nookie Mongoły na kucych konikach. Urodziwi Czerkiesi, jak panny zgrabnie wcięte w talii, pędzą z
kindżałem za pasem nad Wisłę, nad Bug, nad Niemen. Długie, nieprzebrane kolumny piechoty sybirskiej w futrzanych papachach, liniowe
regimenty kaukaskie w piaskowych kitlach pośpiesznym marszem zdążają do Polski. Na Germanca, na GermancaL.
Brzęczą bałałajki, fujarki i drumle. Na długich postojach harmonijki grają sztajera.
Od Warszawy aż do Petersburga, Za Moskalami marsz, marsz, marsz!
Śpiewa lwowski pułk 30, żelazna brygada. „Na zdar!" odpowiadają czikosi, zamienieni w honwedów. Okrzykami: „Żivio!'\ „Hoch!'\ „Niech
żyje!", „Evviva!'\ „Harazd!" witają się w przelocie i żegnają bataliony wielojęzycznej monarchii. Pędzą pociągi jak olbrzymie, żelazne puszki
konserw, nabite ludzkim mięsem, z którego krew jeszcze nie wyciekła.
W dalekiej Huculszczyźnie stoją ogłupieni mołojcy, wyrostki z gębami od ucha do ucha, z koszulami na wierzchu i machają kapeluchami do
przelatujących pociągów z wojskiem.
Człowiek prowizorycznie pełniący funkcje dróżnika przy budce numer 86, na linii LwówCzerniowceIckany, nie może spać. Dróżnik dostał
wczoraj kartę powołania i pojechał do swojej kadry. Teraz on, prosty tragarz, musi całymi dniami i nocami pilnować szlabanu i czuwać, żeby
przesuwanie wojsk mogło się odbywać regularnie, a zwłaszcza żeby „elementy moskalofilskie" nie kładły belek na szyny. Bawią go szopne
napisy na ścianach wagonów, patriotyczne rysunki kredą, przedstawiające cara Mikołaja i króla Piotra na szubienicy. Raz tak się zagapił, że nie
usłyszał zbliżającej się lokomotywy i nie zamknął szlabanu. Omal o śmierć nie przyprawił pewnego pachciarza, który z bańkami mleka wjechał
na szyny, gdy już pociąg w pełnym pędzie przekraczał wajchy. Przerażona szkapa za nic w świecie nie chciała się cofnąć i połamała dyszel. W
ostatniej prawie chwili „dróżnik" wbiegł na tor i chorągiewką zatrzymał w porę rozśpiewany, huczący pociąg rumuńskich wyjców. Wrzask
żołnierstwa napełnił całą dolinę pokucką. Zapach słomy, ludzkiego potu i końskiego moczu zmieszał się z ostrą wonią siana skoszonego za
szkarpem. Z osobowego wagonu wyskoczył major, komendant transportu, i w nieznanej mowie zapytał o powód przeszkody. Człowiek z
chorągiewką bełkotał coś po ukraińsku, po polsku, wykrztusił nawet kilka słów żydowskich, wreszcie pokazał kałużę mleka na torze i Żyda,
któremu już się udało uciec wraz z koniem i wózkiem na drugą stronę.
Schweinerei! krzyczał major. Ja czi bende anzeigen, ti oferma!
Potem pogroził szpicrutą w stronę Żyda, dał znak maszyniście i wrócił do wagonu. Pociąg powlókł się dalej, a człowiek z chorągiewką został
sam ze swoim wstydem.
Oferma! powtórzył.
Teraz wiedział, że narukuje do landszturmu. Zresztą było mu wszystko jedno. Jak wojna, to wojna! A wojna już się zaczęła.
Dnia 1 sierpnia 1914 roku kanonier z c.k. pancernika dunajowego „Temesz" wyrychtował działo i wypalił na Belgrad. Monitory dunajowe
rozpoczęły bombardowanie tego miasta. Dnia 2 sierpnia na wybrzeżu kurlandzkim pod Libawą zagrzmiały okrętowe działa niemieckie. Dnia 3
sierpnia francuscy szaserzy alpejscy stanęli na szczycie Wogezów i rozwinęli łańcuch tyralierski. Lotnicy francuscy usiłowali tego samego dnia
wysadzić mosty na Renie.
Kawaleria niemiecka przekroczyła wrota Burgundii i zapu-ściła się na rekonesans w lasy Delie. Pod Nowosielicą, na pograniczu Besarabii i
Bukowiny, nastąpiło pierwsze starcie Austrii z Rosją.
Nie znany jest człowiek, który w tej wojnie pierwszy dał życie.
Nie znany jest człowiek, który go zabił.
Nie znany jest ostatni człowiek, który poległ w tej wojnie.
Moje słowo dobywa go z ziemi, w której leży: on mi przebaczy tę ekshumację.
Nie znany jest Żołnierz Nieznany.
SÓL ZIEMI
ROZDZIAŁ I
W głuche zakątki huculskiej ziemi, pachnące miętą w letnie wieczory, w senne wioski, przylepione do cichych połonin, gdzie pasterze grają na
długich trombitach wdziera się kolej żelazna. Ona jedna łączy ze światem te ustronia zabite od niego deskami. Ona rzuca w ciemną noc barwne
światła semaforów i gwałci ciszę, i gwałci dziewiczość wielkiego nocnego spokoju. Wrzaskiem oświetlonych wagonów rozdziera błonę mroku,
przeciągłym gwizdem budzi ze snu zające i uśpioną ludzką ciekawość. Jak olbrzymia żelazna drabina, przybita gwoździami do kamienistej
ziemi z nieskończoności w nieskończoność ciągną się na drewnianych progach czarne, połyskliwe szyny. Białe domki stacyjne, ujęte w
żywopłoty, ogródki, altany i klomby z kolorowymi, szklanymi kulami na ubielonych drążkach, liczne mostki żelazne nad strumykami i gęsto
rozsiane budki dróżników zadają kłam pozorom, jakoby na tej ziemi diabeł mówił: dobranoc!
Na małej stacji Topory - Czernielica od lat dwudziestu ładuje zboże, drzewo, kartofle oraz beczki ze spirytusem, pędzonym w okolicznych
gorzelniach człowiek, który wyszedł z ciemności. Ciemność była jego ojczyzną i żywiołem, jak żywiołem ryby jest woda, a żywiołem kreta
ziemia. Jak kret przebijał się Piotr przez ciemność i żłobił w niej podziemne korytarze, niezbędne do życia. Jak ryba wyrzucona na ląd
rozpaczliwie łapał ustami łaskawe powietrze.
Czyścił lampy stacyjne, nalewał naftę i zamiatał tak zwaną poczekalnię. Gdy trzeba było, pomagał przy naprawianiu toru, usuwał spod szyn
przegniłe podkłady, sypał żwir, niekiedy jeździł nawet z inżynierem drezyną. Pośpieszne pociągi nie raczyły zaszczycić stacji Topory -
Czernielica nawet zwolnieniem biegu. Omijały ją z lekceważeniem, ciskając jej w twarz wzgardliwą chmurę dymu. Letnią porą jednak zdarzało
się, że wysiadali tutaj jacyś państwo z miasta. Jacyś gimnazjaliści przyjeżdżali z kuferkami, których sami nie mogli udźwignąć. Pociąg stał w
Toporach zaledwie trzy minuty, a nieporadni panicze, chcąc ukryć strach, wołali rozkazującym tonem jak doświadczeni podróżni: Pakier!
Wówczas Piotr, chociaż nie był żadnym pakierem i nie miał czapki kolejowej, i nie nosił nawet mosiężnej pakierskiej blachy na piersi, rzucał się
do wagonu, chwytał kuferki i zanosił je do czekających za budynkiem stacyjnym „koni". Czasem ruski paroch jeździł do miasta i trzeba mu było
pomóc przy wsiadaniu, czasem w dużych lasach odbywało się polowanie i niektórzy hrabiowie, żeby nie trudzić własnych koni, woleli jechać
koleją. Zarobiło się wówczas coś niecoś i kilka hrabskich papierosów można było schować pod czapkę. To były czasy!
Albo po żniwach: a to worki z owsem, a to z kukurydzą. W takich wypadkach można było niekiedy wyciąć dziurę w worku, a w razie czego
powiedzieć, że worki „same" były dziurawe. Zresztą worki nie były plombowane.
Naczelnik ludzki był człowiek: po mordzie ma się rozumieć bił, ale ze służby nie wydalał. Gdy pan naczelnik dał w mordę, trzeba go było
zaraz pocałować w rękę, stuknąć się w pierś i powiedzieć: Bih me! Słowo czestne daju, to ostatnij raz! ale kradzionego oddawać nie musiało
się. To było życie!
Całe życie Piotra wypełnione było noszeniem. Już jako dziecko nosił w sobie skutki owej sławnej huculskiej choroby, którą ludzkość
zawdzięcza pono Francji. Skutki te można było poznać po typowym nosie oraz po pewnych mankamentach zmysłu wzrokowego, które jednak w
późniejszym wieku nie rozwinęły się. Niezależnie od wpływów francuskich działały w dziecięcym organizmie Piotra również i wpływy

5
Wittlin Sól ziemi
angielskie. I tak: Francja i Anglia, te dwa wrogie elementy, zwalczające się na arenie dziejowej w ciągu tylu stuleci, podały sobie ręce w ciele
huculskiego dziecka. Do końca życia zachował Piotr krzywe nogi.
Nosił ponadto barani kożuch po ojcu oraz nazwisko. Ojca swego nie znał. Matka była Hucułką i do późnej starości kurzyła fajkę. Trzymała się
prosto, miała drobne stopy, kilka pięknych wyszywanych koszul i serdaków oraz mnóstwo dzieci, które umierały prawie natychmiast po
urodzeniu. Uchował się tylko Piotr i ta Paraszka, co, zdaniem wielu poważnych ludzi, lepiej by zrobiła, gdyby się nie uchowała.
Legendarny ojciec był pono Polakiem i nazywał się Nie-wiadomski. Nazwisko to bez urazy panów szlachty nadawano dzieciom, których pater
incertus est. Ale Piotr był dzieckiem prawego łoża. Łoże to mieściło się w chałupie, dziś już na pół rozwalonej, na samym końcu gminy Topory.
Dla tej to chałupy, pokrytej słomą, siedział Piotr w Toporach przez całe życie i ani razu nie skusiły go saksy, chociaż go nieraz kusiły. Do
chałupy należało pół morgi sadu. Z dwóch jabłoni jedna od dawna już nie rodziła.
Naturalnie, była ona własnością Paraszki, co pojechała do miasta i „gniła", jak mówił ksiądz proboszcz, w pewnym publicznym zakładzie.
Za to śliwkami Piotra z sześciu śliw co jesień obżerały się dzieci sąsiadów. Gruntu własnego Piotr nie posiadał. Otrzymał wszakże w lenno od
kolei działkę tuż przy torze. Sadził na niej kartofle, bób, kukurydzę, kapustę oraz kilka słoneczników. Właściwie nie on je sadził, tylko pewna
sierota, Magda. Miała ona słabość do słoneczników. Po śmierci starej Niewiadomskiej w roku Pańskim 1910 zaczęła się kręcić koło chałupy
Piotra. Złe baby we wsi gadały, że nieraz, jak mu wieczorem zanosiła mleko, to wracała od niego dopiero o świcie, akurat do rannego udoju. Bo
krowy własnej Piotr też nie posiadał. W młodości pasał wprawdzie maminą krowę i mamine gęsi, ale ledwo mamę pochowali, sprzedał krowę na
jarmarku, połowę pieniędzy posłał Pa- raszce, bo tak się należało, a swoją przepił. Gęsi zaniósł na stację dla pani naczelnikowej, tyle tylko, że
sobie przedtem trochę pierza naskubał.
Zamiast całej chudoby miał psa. I jakiego psa! Taki pies to już nie pies, to anioł. Mleka co prawda nie dawał, ale za to był dobry pies, to znaczy
zły. Kundel po matce, po ojcu wilk. (Piotr nie dbał o rasę, zresztą sam był mieszańcem.) Pies nazywał się Bas, niby że głos miał potężny. Gdy
się nieco zestarzał, nie tyle złagodniał, ile zobojętniał i w całej wsi nikt się już tego Basa nie bał. Był on jedyną i prawdziwą miłością tragarza
Piotra Niewiadomskiego.
Czemu Piotr nie żenił się z Magdą? To pytanie nieraz zadawali sobie ludzie sprzyjający sakramentowi małżeństwa, a raz zadał je nawet samemu
Piotrowi ruski ksiądz, z konfesjonału, podczas wielkanocnej spowiedzi.
Dzieci ja z nią nie miał tłumaczył się Piotr tak i nie będę miał.
I nie bacząc na straszne konsekwencje w życiu zagrobo- wym, jakimi groził paroch, skłonny wyjątkowo, gdy szło o ocalenie duszy
zatwardziałego grzesznika, obniżyć nawet taksę za ślub, oświadczył Piotr kategorycznie:
Ja się z nią żenić nie będę, bo ona nie jest prawiczka.
Były jednakże jeszcze inne powody, dla których Piotr.
przynajmniej na razie, w ogóle nie chciał ozdabiać swej głowy koroną ze złoconej blachy, jaką greckokatolicki rytuał zwykł wkładać podczas
ceremonii ślubnej na głowy oblubieńców. Piotr Niewiadomski był fantastą. Marzył o całkiem innym nakryciu głowy. Było ono może nie takie
błyszczące jak godowa korona, ale za to mógłby je nosić do
końca życia, a nie tylko podczas ślubu. A jeśli szło już o to, aby zewnętrznie upodobnić się do możnych tego świata, był Piotr znacznie bliższy
prawdy, gdy życzył sobie pewnej, ściśle określonej czapki z sukna zamiast wątpliwej wartości symbolu z blachy, który w godzinie ślubu miał go
królom równym uczynić. Zresztą był zdania, że w złotych koronach chodzą tylko królowie z kart, a na kartach znał się dobrze.
33
W zamierzchłych czasach, może w Metternichowskich jeszcze, jakiś mądry hofrat we Wiedniu wymyślił austriacko-węgierskie kepi.
Skomponował kształt, ustalił wymiary, wymyślił krój i ozdoby i uzyskawszy najwyższą aprobatę, narzucił je wszystkim głowom, co służyć
chciały cesarzowi. Nosił kepi dla przykładu sam cesarz, który samemu sobie służył, nosili je krewni cesarza, jego ministrowie, marszałkowie i
generałowie, nosiły je hofraty i komisarze, nosili oficerowie i kanceliści, żandarmi (poza służbą) i muzykanci wojskowi, paradowali w nim
woźni, listonosze, pedele gimnazjów, dozorcy więźniów i kolejarze od ministra do ostatniego dróżnika. Była to czapka cesarska. W niej
Najjaśniejszy Pan pokazywał się z balkonu lub w powozie, do jej czarnego, błyszczącego daszka przykładał drżącą dłoń w białej rękawiczce,
ilekroć go witali poddani, których tylu posiadał przez sześćdziesiąt sześć lat najmiłościwszego panowania. Naturalnie, że krój i ornament czapki
w ciągu tak wielu lat najrozmaitsze przechodził koleje. Na cesarskiej czapce ślad swój wycisnęła niejedna klęska i niejedno zwycięstwo
habsburskie. Również ze względu na rodzaj służby oraz na stopień w hierarchii przewidzieli mądrzy wynalazcy i odnowiciele kepi różne
subtelne odcienie, nie zawsze dostrzegalne oku laika. I tak na przykład czapka oficerska uszyta była z czarnego sukna i obwiedziona u spodu
złotym sznurem, w którym delikatnym zygzakiem wiła się czarna nitka. Niżsi funkcjonariusze natomiast mieli nie złoty, lecz żółty sznurek.
Jedna tylko rzecz wspólna była dla wszystkich: monogram cesarza. Musiał być wyhaftowany
3 Sól ziemi
lub wytłoczony na honorowym miejscu. Cesarscy ludzie byli nim znaczeni jak cesarskie chusteczki do nosa, jak cesarskie widelce i łyżki. Żeby
ich nikt nie ukradł, nie sprzedał lub nie zastawił.
Piotr też był cesarski. Nigdy nie opuszczała go świadomość, komu służył. Pozornie tylko dźwigał ciężary dziedzicom, pozornie usługiwał
Żydom, którzy handlowali w tych stronach zbożem i kartoflami. W rzeczywistości dźwigał to wszystko dla cesarza. Za to cesarz mu płacił i
chronił wyjątkowymi prawami. Niechby tylko jakiś kupiec odważył się uderzyć Piotra podczas służby! Byłaby to obraza cesarsko-królewskiej
osoby, a wtedy nie ma żartu: za taką obrazę idzie się do kryminału.
A jednak nieraz Piotra ogarniało zwątpienie, ba, nawet czarna gorycz wpełzała mu do serca. Bo właściwie:, czemu nie miał nosić cesarskiej
czapki jak inni kolejarze! Czemu nie miał budzić respektu? Dlaczego mimo tylu lat wiernej służby wyglądał jak pierwszy lepszy cywil?
Dlaczego nie awansował? Byłżeby tylko nadliczbowym luzakiem, którego w każdej chwili można zastąpić? Byłżeby tylko ordynarną łyżką
kuchenną, której nie zaliczono do wielkiego, skarbowego serwisu?
W takich chwilach Piotr Niewiadomski rozczulał się nad sobą i dochodził do przekonania, że lepiej cisnąć wszystko, całą tę służbę na kolei, z
której ma się tylko zgarbione plecy, lecz niewiele pociechy. Może jednak lepiej będzie sprzedać dom (naturalnie, za zgodą Paraszki, która i tak
już nie wróci), sprzedać sad i pojechać na saksy?
Niedługo wszakże nurtowały go te gorzkie myśli. Rychło na miejsce zwątpienia wracała wiara, że jeszcze nie wszystko stracone, że cesarz jest
dobry, Pan Bóg sprawiedliwy, i krzywdy swoim ludziom nie zrobią. Należy tylko cierpliwie czekać, cierpliwie harować, cierpliwie dźwigać
ciężary i cierpliwie znosić obelgi konduktorów i starszych dróżników. Należy nawet znosić gniew naczelnika. Cesarski
człowiek cesarskiego człowieka miał prawo bić po mordzie, bo bił w imieniu Jego Cesarskiej Mości. Tylko cywilom wara!
I tak przez wiele lat spodziewał się Piotr, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym doczeka się, dosłuży, dodźwiga i awansu, i podwyżki, i czapki.
Może na dnie tego snu o cesarskiej czapce zachowały się resztki smutnego dzieciństwa, kiedy to stary, na śmietnik wyrzucony garnek służył za
wojskowe czako. I zapewne ta dziecięca pozostałość w czterdziestoletniej duszy Piotra usprawiedliwi nam fakt, którego nie należy taić, fakt, iż
Piotr Niewiadomski bardzo by się cieszył, gdyby zamiast kłaniać się po cywilnemu mógł salutować.
Najchętniej zostałby dróżnikiem lub pomocnikiem na towarowce. Służba na kolei, już choćby przez sam kontakt z wagonami, które odchodzą w
dalekie miejsca przeznaczeń, nie była dla Piotra pozbawiona uroku. Wraz z wagonami przejeżdżał przez stację Topory - Czernielica cały ów
wielki świat, znany z opowiadań ludzi, którzy wędrowali. Piotr widział już takie wagony, gdzie można spać pod kołdrą, wygodnie i miękko jak
w łóżku, i widział takie wagony, w których panowie siedzieli przy stołach zasłanych białym obrusem i jedli, i pili, i byli bardzo zadowoleni.

6
Wittlin Sól ziemi
Nieraz jak błyskawica przelatywał przed osłupiałym Piotrem pociąg-salon z firankami w oknach i kwiatami w doniczkach. Oparty o błyszczące
okucia stał w oknie duży, biały kucharz w białej czapie i coś wylewał z mosiężnej patelni.
3'
I widział Piotr takie wagony, co przychodziły aż z Turcji, gdzie jest morze i gdzie są poganie, którym wolno mieć po kilka żon naraz, i widział
wagony wracające z Wiednia, gdzie jest sam cesarz. Prawda, że z takimi wagonami osobiście mało się stykał (nie zatrzymywały się przecież na
stacji Topory - Czernielica), ale nieraz przyszło mu opukiwać młotkiem koła, które toczyły się po zagranicznych
35 
szynach. Gdy dotykał rękami kół pociągów towarowych, co szły w dalekie a nieznane kraje, było to tak, jakby dotykał samej tajemnicy świata,
której nigdy nie poznał.
Czemu nie miał zostać dróżnikiem lub jeździć na towarowce do rumuńskiej granicy? Przecież umiał czytać kolory, odróżniał czerwone od
zielonego, chociaż był analfabetą. Zwrotnicę też umiałby obsłużyć. Mówili ludzie, że durny? Niechby i durny, no to co? Święci garnków nie
lepią, a król Salomon też nie był konduktorem.
Gdyby Piotr został dróżnikiem, o wtedy wszystko by się zmieniło. Nie stroniłby już od ślubnego kobierca, choć Magda tym bardziej nie
wchodziłaby w rachubę. Piotr- -dróżnik byłby doskonałą partią dla niejednej przyzwoitej wdowy, a nawet starszej panny, lecz ma się rozumieć,
posażnej, gospodarskiej córki. Wtedy dopiero założyłby dom, prawdziwy dom z prawdziwą babą. Odnowiłby chałupę, naprawiłby dach, przez
który teraz przecieka deszcz, pokryłby go świeżą słomą, wyrychtowałby gnijące belkowanie okapu, wyszorowałby łóżko grubą szczotką. Nad
łóżkiem wisiałyby rzędem święte obrazy Matki Boskiej Przeczystej, Matki Boskiej Poczajowskiej, Pana Jezusa z Milaty na i różne inne. Nad
obrazami byłyby róże z czerwonej bibułki na drutach. Kupiłby na jarmarku zegar z kukułką, pułapkę na myszy, rondle, na oknie stałyby fuksje
w doniczkach, czerwone jak te rzodkiewki. Całą izbę wybieliłby na niebiesko. Żona zapewne dostanie z domu malowane skrzynie, w których
schowane będą koszule, kożuch, pieniądze i książki do nabożeństwa. Magda, jeśli zechce, będzie mogła dalej służyć, tylko, że teraz doić będzie
już jego własną krowę, którą żona musiałaby wnieść w posagu. Nie, nie wyrzuci Magdy na złamanie karku, broń Boże! Inna rzecz, że spać by
już z nim nie mogła. Znajdzie sobie innego chłopa.
Takie myśli, których księdzu przy spowiedzi nie wyjawił, trzymały Piotra w Toporach i hamowały od decydującego kroku z Magdą. Te myśli
łączyły oba ideały życia: czapkę i dom, w jedną radosną wizję. Oczyma wyobraźni zawsze widział Piotr swój walący się dom w kwitnącym
stanie, odbudowany i w braku dzieci zaludniony kurami, kaczkami, ba, nawet prosiakami, z którymi Bas żył w rajskiej zgodzie. Swój dom
wyobrażał sobie zawsze jako siedlisko szczęścia. Miałby na Wielkanoc kiełbasę z własnego wieprza, miałby słoniny na cały rok i pierze z
własnych, a nie z kradzionych, gęsi w małżeńskich piernatach.
Pewnego dnia, o godzinie 5 minut 20 z rana, naczelnik stacji Topory - Czernielica zawołał Piotra do siebie. Zwyczajnie naczelnik spał jeszcze o
tej porze, dziś jednak, aczkolwiek nie ogolony, był już kompletnie ubrany i nawet po śniadaniu. Świadczyły o tym: pusta filiżanka i nie
dojedzona bułka na blaszanej tacy. Dlaczego naczelnik nie dokończył śniadania? To była pierwsza myśl Piotra, gdy znalazł się w kancelarii.
Druga myśl: po co go „stary" wzywał o tak wczesnej porze, zjawiła się w głowie Piotra ze znacznym opóźnieniem. Naczelnik siedział przy
stukającym aparacie telegraficznym w czapce służbowej, której czerwień odcinała się szczególnie jaskrawo od bladej twarzy pokrytej ciemną
szczeciną. Nie zwrócił uwagi na wchodzącego. Był pochłonięty przepuszczaniem przez palce długiej, papierowej taśmy. W skupieniu
odczytywał z niej jakieś tajemnice. Aparat stukał bez przerwy. W nieruchomym milczeniu, zalegającym biuro i cały przestwór dokoła samotnej
stacji w polu, tępe i uporczywe stukanie metalowego aparatu przeraziło Piotra. Przestał patrzeć na naczelnika i bezwolnie przeniósł oczy ku
oknu, przez które widać było tylko jasne niebo i kilka cichych drzew. Niebo i drzewa go uspokoiły. Nagle aparat przestał stukać. Było to jeszcze
groźniejsze. Naczelnik podniósł głowę. Wydawał się bardzo zmieniony. Z jego wyschniętej, zimnej, lecz zawsze zadowolonej twarzy zniknął,
rzekłbyś wyprowadził się przez noc, ów drwiący i surowy wyraz, który onieśmielał
Piotra przez tyle lat. Ileż to ciężkich chwil w życiu zawdzięczał tym oczom! Kłuły nawet wówczas, gdy były łaskawie przymknięte! Oczy te
umiały powstrzymywać bicie serca i zaglądać w najdalsze zakątki Piotrowego sumienia. Przed tymi oczyma Piotr płaszczył się i zwijał tak
długo, aż nauczył się owego fałszywego uśmiechu, którym biedni ludzie usiłują strącić z siebie ciężar pogardy. Z wszystkich ciężarów, jakie
nosił w życiu, najbardziej mu ciężyły oczy naczelnika, gdy czuł je na swych plecach. Dzisiaj te oczy były zgaszone, były jak puste otwory luf
dubeltówki, w której już nie ma nabojów.
Co się stało z naczelnikiem? myślał Piotr. Nie patrzy na mnie jak zawsze, patrzy, jakby już przestał być naczelnikiem. Może odchodzi na inne
miejsce i skończyło się tutaj jego panowanie?
Piotr zaczął myśleć o swym przełożonym jak o równym sobie. W istocie, naczelnik, sądząc po fizjonomii, zrównał się dziś z Piotrem
Niewiadomskim. W oczach jego było to samo osłupienie i ta sama tępa niemoc, jaka znamionuje ludzi pragnących na próżno przeniknąć okrutne
prawa istnienia. Dzisiaj z naczelnika wylazło na wierzch to, co było w nim najbardziej ludzkie: słabość. I wylazło z niego chłopskie
pochodzenie, szczelnie ukrywane pod urzędniczą bluzą. W życiu człowieka zdarzają się chwile, które niweczą długoletni trud okłamywania
siebie i drugich, trud ustawicznej imitacji podpatrzonych gestów. W takich chwilach nagle, rzekłbyś, wywabiona chemicznym jakimś sposobem
wyłazi z nas rasa. Zdradza nas jednym nieskontrolowanym ruchem ręki, jednym skrzywieniem ust lub kadencją głosu. Coś niezwykłego stać się
musiało tej nocy, skoro naczelnik tak się zmienił. Może w jego rodzinie wydarzyło się nieszczęście, może wytoczono mu o coś dyscyplinarkę?
Czy też dano mu do zrozumienia w sferach, ku którym wspinał się po urzędniczej drabinie, że jest prostakiem!
Nie! Ani w rodzinie nic złego się nie przytrafiło, ani nikt nie zrobił nań doniesienia o nadużycia służbowe, nikt mu też nie wypominał ojca
stelmacha w rohatyńskim powiecie. Zgoła inne sprawy zaszły tej nocy... Tej nocy runął rozkład jazdy, który od niepamiętnych lat był
dziesięciorgiem przykazań na drodze żelaznej LwówCzer- niowceIckany. Zawalił się z trzaskiem w ciągu jednej chwili i nie podźwignął się już
ze sromoty. Z tą chwilą wchodziły w życie owe tajemnicze instrukcje „na wypadek wojny", które naczelnik, zaprzysiężony przy wstąpieniu do
służby państwowej, przechowywał zapieczętowane w żelaznej szkatułce w najbezpieczniejszym miejscu kasy. Pochodziły one nie od cywilnych
pracodawców, którzy otrzymują rozkazy na szczycie kolejowego Synaju w Ministerstwie Komunikacji, lecz ze Sztabu Generalnego. Tak runął
surowy Zakon, któremu kolej w ślepym posłuchu wierna była przez tyle lat. Ruch osobowy został wstrzymany.
Naczelnik spojrzał na Piotra bezbronnym, nieomal bła-galnym wejrzeniem. Podał mu dwa duże, białe arkusze, gęsto zadrukowane i zwinięte w
rulon.
Niewiadomski rzekł dziwnie łagodnym głosem jest wojna.
Długo trwało, zanim znaczenie zasłyszanych słów dotarło do Piotra. Słowo: wojna jak ciężka gruda trzasnęło go w głowę. Przebiło czaszkę,
przebiło opony i wdarło się do mózgu. Mózg Piotra natychmiast jęły zalewać obrazy. W jednej chwili zobaczył Piotr manewry, których
świadkiem był w tych stronach przed dwoma laty. Żołnierze w wielkich masach udawali, że strzelają. Strzelali po jednej i po drugiej stronie,
leżeli wzdłuż toru kolejowego po obu stronach nasypu, bili się o te szyny, ale żaden z nich nie był zabity. Albowiem wszyscy podnieśli się, gdy
usłyszeli trąby, zapalili papierosy, śmieli się i pomaszerowali z muzyką do wielkich lasów. Piotr wiedział, że na prawdziwej wojnie ludzie się
zabijają. Widział trupy Serbów i Bułgarów z bitwy pod Czataldżą na kolorowej rycinie jakiegoś pisemka, które mu pokazał trafikant w
Śniatynie. Pamiętał również ilustracje z wojny rosyjsko-japońskiej. I nagle słowo: wojna wywinęło w jego mózgu koziołka i wpadło do aorty.
Byłoby ją rozsadziło, gdyby krew nie zaniosła go do serca. Stamtąd przedarło się do brzucha i tu skończyło się ostrym bólem, jakby ukłuciem
żelaza. Przez moment ogarnął Piotra lęk śmierci. Atoli z wolna zaczęła wracać do mózgu ciężka krew, wyczerpana tym nagłym i

7
Wittlin Sól ziemi
niespodziewanym spienieniem, unosząc na swych falach zwłoki topielca, zwłoki martwego słowa: wojna. Piotr odzyskał równowagę.
Przypomniał sobie, że na wojnie umierają jedynie żołnierze, a on do wojska nie należy. Spokojnie słuchał już dalszych słów naczelnika:
Weźmiecie te plakaty, rozlepicie je w poczekalni pod zegarem. Ani za nisko, ani za wysoko! Rozumiecie, Niewiadomski?
W miarę dawania rozkazu uświadomił sobie naczelnik, do kogo mówi, starał się tedy nadać rozbrojonemu głosowi pozory dawnej surowości:
Uważać, żeby się nie podarły i kleić równo!
Piotr wyszedł. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi, na których widniał napis: „Wstęp obcym surowo wzbroniony." Stał w ciemnym korytarzu i
trzymał w rękach wojnę. Była jeszcze nierozwinięta, stulona jak płatki wiosennych pąków.
Rozwinął ją dopiero w poczekalni.
Po wyjściu Piotra naczelnik spojrzał na wielki zegar ścienny. W podnieceniu, w jakim się znajdował, co pięć minut patrzył na zegar. Pod
zegarem wisiał uroczyście duży kalendarz kartkowy. Pierwszą czynnością naczelnika każdego rana było zrywanie kartki z kalendarza. Dzisiaj
naczelnik już od godziny siedział w kancelarii, a na kalendarzu wciąż jeszcze wisiał 27 lipca. W tej kancelarii na miejscu „dzisiaj" wciąż jeszcze
trwało „wczoraj". Było nietknięte. Dlaczego naczelnik stacji Topory - Czernielica nie skasował wczorajszego dnia? Czyżby chciał w ten sposób
zatrzymać czas, kiedy panował jeszcze jego, kolejowy, a nie „ich" rozkład jazdy? Czyżby chciał zatrzymać czas, w którym ważny był
wczorajszy porządek świata? Czy też po prostu w nawale pracy, jaka nań tej nocy spadła, zapomniał o swym codziennym przyzwyczajeniu?
Była już godzina 5.30, minęła 6, a naczelnik nie ruszył wczorajszej kartki z kalendarza.
O godzinie 6.25 ktoś zapukał do drzwi. Naczelnik zerwał się. Wokół jego nóg wiły się jak węże białe taśmy, zapisane alfabetem Morse'a. Niby
śmieszny tancerz na balu, ulubieniec dam, zarzucony pasmami koriandoli, uwalniał się naczelnik z oplotu papierów, których treść przepisana już
była ołówkiem. Strząsnął wojnę z nóg i był wolny.
Proszę! zawołał.
Zjawił się praktykant, który o godzinie 7 miał objąć dyżur. Na widok swego zastępcy naczelnik pogodził się z rzeczywistością. Szybko podszedł
do kalendarza i zerwał dzień 27 lipca. Zgniótł go w rękach i wrzucił do pełnego kosza jak do wspólnego grobu pomordowanych żołnierzy. Tak
na stacji Topory - Czernielica rozstano się z ostatnim dniem pokoju.
Poczekalnia była jeszcze pusta. Okienko, przez które na-czelnik wydawał publiczności bilety, było jeszcze zamknięte. Dwa razy dziennie mieli
ludzie prawo spieszyć się do tego okienka, żeby zdążyć na pociąg. Dziś mogą się już nie spieszyć. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle się
otworzy. Było zamknięte jak usta umarłego: nie przyjmie już żadnych pieniędzy i nie wyda żadnego biletu. Otworzy je chyba kiedyś ta sama
siła, która dzisiejszej nocy obaliła Zakon.
Na lewo od okienka, nad drewnianymi ławkami, wisiała olbrzymia żółta, majestatyczna płachta papieru, pokratkowana, rozparcelowana
czarnymi liniami na magistrale i bocznice. To ścienny rozkład pociągów cesarsko-królewskiej kolei państwowej na terenie wschodniej Galicji.
Ci, co umieli czytać, z ufnością odczytywali z niego sakramentalne godziny i minuty odjazdów i przyjazdów. Dzisiaj odczytują już tylko martwe
wspomnienia. Oficjalny rozkład jazdy wisiał niepotrzebny, nieważny jak stara klepsydra żałobna na bramie domu, z którego już dawno
wyniesiono nieboszczyka.
Były tam rozklejone jeszcze inne plakaty i ogłoszenia. Od dawna żółkł barwny afisz Kongresu Eucharystycznego we Wiedniu i zapraszał na
odbyte już i zapomniane uroczystości. Dorodne indyki i kury zapraszały na III Krajową Wystawę Drobiu. Gruby, uśmiechnięty kelner we fraku,
z przelewającymi się kuflami piwa w obu rękach, zalecał ten napój w imieniu Lwowskich Browarów Akcyjnych. Smagła kobieta-Sfinks o
pięknej twarzy, z dużymi kolczykami w uszach, paliła papierosa „jedynie z bibułką «Abadie»". Wszystkie te ozdoby ubogich ścian poczekalni
na stacji Topory -Czernielica wisiały tu latami dzięki Piotrowi Niewiadomskiemu, który je własnoręcznie rozlepił.
Od godziny na drzwiach przysychały dwa nowe afisze. Białe, duże, poważne, bez żadnych obrazków, bez uśmiechniętych kelnerów i bez
sfinksowych kobiet. Wisiały identyczne i nieodłączne jak bracia syjamscy, a rozlepienie ich było również dziełem Piotra. Wyzywały swą
świeżością.
Koło godziny 7 zaczęli się zbierać pasażerowie. Przyszedł gajowy w zielonym kapeluszu, przyszło parę bab z kobiałkami, kilku Hucułów w
czerwonych spodniach i nieco Żydów w czarnych kapotach. Wszyscy tłoczą się przed nowymi plakatami, głośno gadają, niecierpliwią się i nic
nie mogą zrozumieć. Wkrótce zjawił się naczelnik. Chciał osobiście oznajmić, że pociąg osobowy nie przyjdzie. Linia jest zajęta do dyspozycji
wojska. Nagle spojrzał na plakaty, które dziś rano polecił Piotrowi rozlepić, i stracił nad sobą panowanie.
Gdzie jest Niewiadomski? wołał. Nic, tylko po mordzie tłuc!
Niewiadomski nie wiedział za co.
Oferma, taka oferma! Cesarską odezwę, cesarską odezwę powiesił do góry nogami!
Długo nie mógł się uspokoić; w końcu pobiegł do biura po nowe plakaty i sam je rozlepił. Wówczas ludzie, zebrani w poczekalni, zaczęli głośno
sylabizować słowa manifestu do kochanych ludów. Najpierw pojedynczo w miarę umiejętności czytania, później chóralnie wespół z
analfabetami. Powtarzali każde słowo jak litanię w kościele. Wiara w cesarza Franciszka Józefa jednoczyła na tych dalekich ziemiach
rzymskich katolików i greckich katolików, Ormian i Żydów w jeden wspólny i powszechny Kościół. Piotr bezwiednie zdjął czapkę i z
otwartymi ustami słuchał uroczystej skargi cesarza. Posłał ją cesarz aż tutaj, na sam koniec swego państwa, żeby się nad nim użalili dobrzy
ludzie, prości ludzie i żeby się ujęli jego najmiłościwszej krzywdy. I nie zawiódł się cesarz na swych wiernych poddanych. W tym ogólnym
rozczuleniu, co ogarnęło poczekalnię stacji Topory - Czernielica, zapomniał Piotr Niewiadomski o własnej hańbie, miał bowiem grubą skórę, ale
tkliwe serce. Stylem biblijnym, hieratycznym i rzewnym skarżył się cesarz w swym piśmie na złych i przewrotnych Serbów, iż nie dają mu w
spokoju doczekać śmierci, jeno zmuszają do wyciągnięcia oręża.
Co to jest oręż? myślał Piotr. Musi to być duży składany nóż ze srebra. Najjaśniejszy Pan nosi go w kieszeni i wyciąga na wypadek
wojny.
W dwa dni później naczelnik po raz drugi wezwał Piotra do siebie. Piotr myślał, że zostanie ukarany za obrazę majestatu, jakiej się dopuścił
przez powieszenie manifestu do góry nogami. Na swoje usprawiedliwienie mógł podać tylko to, że nie umie czytać, a na plakatach cesarskich
nie było żadnych obrazków, podług których można się zorientować, gdzie głowa, a gdzie nogi. Jednakże naczelnik przyjął go spokojnie i nad
wyraz łaskawie. Widocznie już zapomniał. Mobilizacja przygłuszyła wszystko. Dla wielu przestępców była ona miłą i niespodziewaną amnestią.
Niewiadomski mówił naczelnik. Jesteście osioł, ale ja nie mam pod ręką innego człowieka. Jednego po drugim zabierają mi do wojska.
Musicie iść na 86, Banasik dostał kartę powołania i rukuje do ersatzrezerwy. Dziś jeszcze pójdziecie na sztrekę, weźmiecie od niego czapkę i
chorągiewkę i będziecie pilnować szlabanu. Banasik wam wszystko pokaże. Wojna długo nie potrwa, trzy, najwyżej cztery tygodnie. Za tydzień
wkroczymy do Belgradu, za dwa tygodnie weźmiemy Warszawę, a za trzy tygodnie z Boską pomocą będziemy w Moskwie. Potem wszyscy
wrócą do domu, wróci Banasik, chyba że go zabiją. Do tego czasu macie siedzieć na 86 i robić jego służbę. Tylko żeby mi żadnej skargi nie
było, bo na wojnie nie ma żartów! Wyleję na zbity łeb i nawet pies po was nie zaszczeka!
Mówiąc „wkroczymy do Belgradu" i „weźmiemy War-szawę", nie miał naczelnik na myśli swego fizycznego udziału w wyprawie, od której
przynajmniej na razie zwalniał go urząd i wiek. Użył on tylko popularnej w czasie wojen formy czasownika, przy pomocy której ci, co zostają w
domu, manifestują swą solidarność z tymi, co idą na wojnę.
Piotr nie znał się na wyrafinowanych przenośniach, jakimi ludzie cywilizowani posługują się od czasów starożytnych. Każde słowo brał
dosłownie. Pomyślał tedy, że naczelnik razem z dróżnikiem wyrusza na wojnę. Ta myśl odsunęła na dalszy plan jego własny interes. Gdyby
Piotr umiał myśleć jak ludzie cywilizowani, życzyłby sobie, żeby wojna trwała jak najdłużej lub żeby dróżnik Banasik w ogóle z niej nie wrócił.

8
Wittlin Sól ziemi
W obu wypadkach bowiem miałby szanse zostania w budce 86 na zawsze. Aliści, Piotr nie był zdolny do tak daleko sięgającej spekulacji. Z
wielkim spokojem, graniczącym niemal z rezygnacją, przyjął wiadomość o tak bardzo upragnionej odmianie losu. Po tym, co usłyszał od
naczelnika, odczuwał swój niespodziewany, warunkowy awans raczej jako zdegradowanie. Został bowiem dróżnikiem tylko „od biedy", a nie w
uznaniu osobistych zasług i zdolności.
I przywdział Piotr Niewiadomski wyśnioną czapkę kole-jową, cesarską czapkę. Była wprawdzie nie z czarnego, lecz z granatowego sukna i nie
miała bączka z monogramem cesarza, ale zdobiło ją piękne blaszane koło wagonowe, toczące się w nieskończoność, a z obu boków koła
wytryskały rozpostarte skrzydła jak z ramion anioła. Niestety! Czapka ta, otrzymana w takich okolicznościach, nie była już żadnym
wywyższeniem i nie sprawiała Piotrowi radości. Minął jej urok, czar jej prysnął z chwilą, gdy stała się ciałem. Piotr był ofiarą własnej
imaginacji.
Świat przyjął obojętnie nowinę, iż Piotr Niewiadomski nosi czapkę kolejową. Tak naiwny zaś Piotr nie był, żeby uważać zmiany dokonane na
świecie po 28 lipca za skutki swego awansu. Mimo to dziwił się, że najbliższe otoczenie, niewtajemniczone w szczegóły jego nominacji, nie
zwraca nań żadnej uwagi. Nawet Magda zachowała zupełne désintéressement. Podobnych uczuć doświadcza chyba młody autor, kiedy pierwszy
raz widzi swe nazwisko w druku i dziwi się, że ludzie na ulicy nie pokazują go sobie palcami. Właściwie Piotr nie miał żadnej pretensji do
świata. Bolało go jedynie to, że szczytowy moment jego życia minął bez wrażenia, a raczej kojarzył się z niemiłym, wprost poniżającym
wspomnieniem, rozpłynął się bez śladu w ogólnym chaosie i patosie tych pamiętnych dni. Wkrótce głowa jego tak bardzo pełna była myśli o
zmianach na świecie, że już niewiele w niej miejsca zostało na myśli ojej własnej na tym świecie roli. Nie cieszyło go nawet salutowanie, do
którego miał teraz prawo odkąd widział tylu ludzi w mundurach, co musieli salutować.
Zamknął chałupę, zabrał ze sobą Basa i poszedł na sztrekę. Żona dróżnika przez parę dni mieszkała jeszcze w budce, ale niebawem pojechała z
dziećmi do miasta, do rodziny. Niewiadomski był odtąd sam, raz dziennie tylko, w południe, przynosiła Magda jedzenie. Budka stała w
szczerym polu, wysoko na szkarpie. Wchodziło się do niej po schodach jak po drabinie. Przed oczyma Piotra zaczęły teraz bez końca przemykać
pociągi, pociągi, pociągi naładowane frachtem wojennym. Dziesięć nocy nie spał: tyle miał roboty ze szlabanem. Raz nawet zdarzyła się niemiła
historia: z jego winy omal Żyda z koniem nie przejechało. Piotr stracił do reszty głowę, odkąd na niej nosił cesarską czapkę. Była nieco za duża i
spadała na uszy. Zahukała go ta wojna hukiem wagonów, szczękiem przeciągających na lorach dział, wielojęzycznym tumultem żołnierzy.
Po dziesięciu dniach i dziesięciu nocach coraz mniej pociągów wojskowych kierowano na tę linię, coraz rzadziej słychać było śpiew żołnierzy.
Wreszcie w tych stronach transporty ustały zupełnie. Wszystko ucichło. Z wolna wznowiono ruch pasażerski, jakkolwiek raz dziennie tylko na
stacji Topory - Czernielica otwierało się okienko w tak zwanej poczekalni, a za punktualność nie ręczył już żaden rozkład jazdy. Najczęściej
budziły Piotra nocą pociągi towarowe. Czasem taka cisza leżała na sztrece i tak czyste powietrze, że słyszał, jak śpiewają słupy telegrafu i jak
zawodzą maszyny z dalekiego tartaku. ROZDZIAŁ II
Cisza była na niebie, cisza była na ziemi, psy nie szczekały, koguty nie piały, kiedy cesarz Franciszek Józef zwołał swe pospolite ruszenie. Głos
cesarza nie sięgał na Hucul- szczyznę, ale cesarska poczta sięgała. Gdzie zaś i ona dotrzeć nie mogła, tam docierali pisarze gminni oraz
żandarmi.
Siedzieli w kancelariach feldfeble, siedzieli zupacy i z pożółkłych, zakurzonych foliałów wyciągali najstarsze roczniki. Wyłowili wszystkie
nazwiska mężczyzn, o których jedno tylko wiedzieli: że ludzie ci mają nazwiska. Każdemu nazwisku wystawili osobną kartę powołania i
przesłali gminie. Z powołanych niejeden dawno już leżał na parafialnym cmentarzu lub gnił w obcej ziemi. Jednak nazwiska nie umierają tak
szybko jak ludzie, a śmierć prowadzi swe rejestry dokładniej od feldfebli. Tak więc cesarz wołał żywych i umarłych.
Piotr Niewiadomski należał do rocznika 1873. Sam o tym nie wiedział, gdyż nie bardzo znał się na liczbach, ale gmina wiedziała. Gmina wie
wszystko. Gmina również prowadzi księgi i liniuje rubryki, w których po wieczne czasy zapisano atramentem, kiedy kto przyszedł na ten świat
lub odszedł na tamten. W czasie pokoju wyliczy gmina każdemu, że skończył dwadzieścia jeden lat, i każdy musi meldować się w wojsku.
Ślepy, kulawy, głuchy, garbaty wszystko jedno: raz w życiu stawić się musi. W wojsku bowiem jak
w Piśmie Świętym: każdy jest powołany, choć nie każdy wybrany. ,
W czasie pokoju puścili Piotra we wszystkich trzech klasach. Jedyny żywiciel rodziny, złożonej wówczas z mat- ki-staruszki oraz nieślubnego
dziecka Paraszki. Niedługo po tych komisjach umarli oboje, najpierw bękart, potem stara, a Piotr co wygrał, to wygrał: do wojska nie poszedł.
Myślał już, że go zapomnieli, ale mylił się. Cesarz, bowiem ma dobrą pamięć: kogo trzeba, przypomni sobie i po dwudziestu latach. Nie
zapomniał cesarz Piotra, tylko schował go sobie na czarną godzinę.
I przyszła taka godzina, nie czarna, lecz jasna, godzina przedwieczorna, kiedy ziemia się ucisza, jakby pogłaskana ręką anioła, któremu właśnie
dzwonią dzwony we wszystkich cerkwiach. Czyste niebo jak błękitna szata Panny Marii obejmuje ziemię łagodnym kloszem i milkną pod nim
wszystkie swary i zgiełki. Roje owadów, zmęczone ustawicznym kołowaniem w rozpalonym powietrzu, kładą sur- dynę na brzękliwe
skrzydełka. Stonowany, gasnący upał otwiera niewidzialne wentyle. W takiej chwili nawet powaśnione serca ludzkie biją spokojniej i najwięksi
gwałtownicy tego świata doznają łaski uciszenia.
Piotra ogarnęła wielka spokojność. Zapomniał o wojnie, srożącej się gdzieś daleko za gasnącym widnokręgiem i poza granicami znużonych jego
zmysłów. Już przebrzmiały w stygnącym powietrzu ostatnie zawodzenia piły z dalekiego tartaku, a ponad zieloność krzewów zakrywających
wieś z wszystkich chałup snuć się poczęły sine dymy. Wszędzie już warzono wieczerzę. Z chat, które miały kominy, strzelał dym prostym
słupem w górę i rozpływał się w lazurze, zaś z kurnych lepianek ścielił się nisko szerokim, leniwym obłokiem. Piotr zabierał się do obierania
kartofli. Ostatni pociąg dzienny minął już budkę 86. Dopiero za dwie godziny miała iść ciężarówka. Piotr usiadł na progu budki, zdjął czapkę.
Bas leżał przy nim z łbem opuszczonym
siedził na ziemi gęsto uwijające się mrówki. W tej ciszy nie czynił im nic złego. Słychać było jego spokojne, miarowe oddychanie.
Nagle pies podniósł łeb i nastawił uszy. Usłyszał jakiś podejrzany szelest poniżej nasypu. Po chwili zerwał się raptownie i stanął w
wyczekującej postawie. Ktoś musiał potrącić druty, łączące korbę Piotra z szlabanem, gdyż odezwały się delikatnym brzękiem. Umieszczone
nisko, pranie tuż przy samej ziemi, przez dłuższy czas wibrowały w ciszy. Coś szło poprzez ciszę, coś zbliżało się do budki. Piotr nie zwracał
uwagi na psi niepokój. W dalszym ciągu zbierał kartofle i wrzucał je do glinianego garnka z wodą. Eas jednak zwąchał coś złego i jął warczeć.
A kiedy szelest stawał się coraz bliższy, nie wytrzymał i zaszczekał. Zachłystywał się szczekaniem, w którym był strach i gniew, i protest. A złe
cicho jak żmija pełzało przez zarośla, złotymi plamkami
skało pośród zieleni, gubiło się, to znów mignęło.
Cicho, Bas! krzyknął Niewiadomski i odstawił kartofle. Bas skulił łeb, przestał ujadać, lecz powarkiwał z cicha. Wśród zarośli błysnął bagnet,
skupiając na sobie jk lustro ukośne promienie zapadającego słońca. Potem ukazał się złoty szpic żółtego hełmu i naraz spoza szkarpy wyłoniła
się wojna. Maszerowała w czarnych podkutych butach z cholewami, wspinała się po schodach, z karabinem, z pałaszem, aż stanęła przed
Piotrem Niewiadomskim w postaci kaprala żandarmerii, Jana Durka.
49
Na widok żandarmerii zawsze Piotrowi robiło się nieswojo. Nie żeby miał coś na sumieniu, ale żandarma czuć kryminałem i kajdankami, które
nosi schowane na wszelki wypadek w skórzanej torbie. Kaprala Durka znał Piotr doskonale. Nieraz z nim rozmawiał na stacji, a znajomość ta
napełniała go dumą. W oczach Piotra uchodził ów żandarm za szczyt inteligencji i dobrego smaku. Pewien rodzaj mydła używany przez kaprala
do golenia nie omieszkał odbić się swym zapachem na wrażliwości Niewia-
4 Sól ziemi

9
Wittlin Sól ziemi
domskiego. Najbardziej jednak imponował mu złoty ząb. który świecił w ustach żandarma, ilekroć je otwierał bądź służbowo, bądź prywatnie.
Ten ząb dystansował Piotra od osoby Jana Durka bardziej niż cały komplet złoconej blachy na hełmie i na mundurze, bardziej nawet niż groźnie
czerniejący szturmband na szyi, niż karabin i pałasz. Budził respekt ad personam i gdyby kapral Durek rozebrał się do naga, nawet wówczas
złoty ząb chroniłby go od wszelkiej poufałości.
Tym razem Durek otworzył usta służbowo, jakkolwiek raczył je okrasić prywatnym uśmiechem.
Mam dla was zaproszenie, Niewiadomski!
Niby do wojska?
Nie, na bal!
Ironia była obca w tych stronach. Toteż Piotr w pierwszej chwili nie wyczuł jej ostrza w słowach żandarma. Po głowie Piotra przewiały przez
moment ułomki jakiejś melodii tanecznej, jakiejś kołomyjki, granej na harmonii i na skrzypcach, a w oczach zafurkotały grube kolorowe
spódnice. Prawie w twarz uderzyło go lube ciepło tych spódnic. Żandarm rychło oddał go jawie. Wyciągnął z torby, w której leżały kajdanki,
nieduży, orłem zapieczętowany papier.
Gutenberg, Johann Gutenberg nazywał się ów człowiek, którego diabeł spił w Moguncji reńskim winem i kazał mu w roku 1450 wynaleźć nową
torturę ludzi niepiśmiennych i ubogich duchem. Opętany przez diabła, założył Gutenberg wspólnie z niejakim Fustem pierwszą drukarnię. Od
tego czasu diabelskie ziarno, jak zarazki cholery, rozmnożyło się po całej kuli ziemskiej, aby dniem i nocą niepokoić, czarować, zatruwać
łakome dusze, owładnięte pychą umienia. A chociaż tyle niewinnych płacht białego papieru zapaskudzono czarnymi znakami diabła, iż całą kulę
ziemską można by w ten papier owinąć, mimo to jeszcze w roku 1914 wielu było łudzi sprawiedliwych na tej kuli, osobliwie w śniatyńskim
powiecie, którzy nie ulegli pokusie. Nie
ulękli się nawet ustawy o powszechnym obowiązku szkolnym ani grzywien, ani więzienia, woleli zapłacić, woleli odsiedzieć aniżeli plugawić
dusze swych potomków łacińskim abecadłem lub cyrylicą. Co prawda, mieli oni w tej zwycięskiej walce cichego, lecz możnego sprzymierzeńca.
Był nim budżet cesarsko-królewskiego Ministerstwa Wyznań i Oświaty. Tym sposobem sam rząd pośrednio zwalczał diabła, który siedzi w
każdym piśmie, nawet w Piśmie Świętym. Dlatego to człowiek prawy nie podpisuje się na żadnych papierach, tylko kreśli trzy + + + . Te trzy
święte znaki wypędzają diabła z wszystkich kontraktów, kwitów i weksli.
Ale diabeł jest mściwy. Na wszystkich drogach ludzkiego żywota, na prostych i na rozstajnych, poustawiał niby straszydła na ptaki tablice i
ostrzeżenia.
Tu pluć nie wolno! Tam palić nie wolno! A nieznajomość prawa nie chroni od kary.
Używanie tej wody do picia wzbronione! woła diabeł przy wielkiej beczce na stacji Topory - Czernielica.
Strzeż się pociągu!
Sterehty sia pojizdu!
Achtung auf den Zug!
Sama la trenu!
4*
krzyczy diabeł w polu z drewnianej tablicy na słupie niedaleko budki 86. Udaje życzliwego przyjaciela, co troszczy się o ludzkie życie, tak
jakby ono było mu drogie, a nie ludzka śmierć. A śmierć jest wszędzie i wszędzie trzeba przed nią uciekać. Nie tylko na wojnie. Wszędzie, gdzie
są szyny, jest śmierć i w każdej chwili może z nich wyskoczyć. Śmierć czyha w słonecznym powietrzu i nagle spada piorunem na głowy
żeńców. Śmierć jest w wodzie. Wielu topielców wyławiają letnią porą z Prutu i z Czeremoszu. Śmierć siedzi nawet w grzybie i razem ze
śliwkami włazi do brzucha, niosąc na dnie słodyczy krwawą dyzenterię. Diabeł śmieje się z ludzkiej śmierci, fałszywy przyjaciel.
51 
Do głuchych przemawia słowami, a ślepych ostrzega na migi.
Zapewne, bywają niekiedy sposoby i na to, żeby diabła oszukać. Na przykład: szlaban. Koń, krowa i Hucuł nie umieją czytać, atoli Pan Bóg
zesłał im anioła, też analfabetę, który ich chroni od śmierci na szynach. Niejedną krowę, niejednego Hucuła diabli by wzięli, szczególnie w tych
wojennych czasach, gdyby nie Piotr Niewiadomski.
Kapral Durek wiedział o tym, że Niewiadomski jest analfabetą. Mimo to doręczył mu wezwanie z taką miną, jakby o tym nie wiedział.
Próżności kaprala bardzo to dogadzało, że Niewiadomski będzie go musiał prosić
0 przeczytanie. Dla ludzi, którzy umieli czytać, był Durek jedynie wykonawcą rozkazów wyższej władzy, wobec analfabetów jednak
czuł się nie tylko jej wspólnikiem, wtajemniczonym w jej intencje, lecz zarazem przedstawicielem oświecenia. Był dla nich delegatem winy
1 kary, który posiada klucze zarówno od cel kryminału, jak i od wszystkich sekretów, zamkniętych w słowie pisanym. I tym razem nie
mógł sobie Durek odmówić przyjemności stwierdzenia swej przewagi nad Niewiadomskim, daleki był wszakże od znęcania się nad maluczkimi.
Wprost przeciwnie. Dopiero godzinę temu ubolewał w sieni jednego z pobliskich dworów, dokąd udał się, aby zapowiedzieć rekwizycję siana, i
gdzie go poczęstowano kieliszkiem wódki, kawałkiem placka oraz papierosami:
U nas lud jeszcze bardzo ciemny, proszę pani hrabiny minimalnie osiemdziesiąt procent analfabetów.
Słowem: minimalnie pragnął dać do zrozumienia, że sam należy do sfer wykształconych.
Nadzieja jego nie była płonna. Niewiadomski obrzucił papier wzrokiem bezbronnym i rzekł:
Ja by was prosił, panie kapral
Kapralowi to wystarczało. Miał już swoją satysfakcję. Skwapliwie rozerwał arkusik w miejscu, gdzie była pieczęć, spojrzał na termin i oznajmił
ostro:
Za pięć dni, punktualnie o dziewiątej rano przed komisją w Śniatynie.
Słowo: punktualnie podkreślił głosem, po którym znać było, że kapral Durek w zupełności solidaryzuje się z autorami pisma. Jednakże Piotr
chciał wiedzieć dokładnie, co stało w niebieskim papierze, i poprosił żandarma, żeby wszystko przeczytał, od początku do końca. Durek
promieniał. Mimo to rysy jego stały się jeszcze surowsze niż zazwyczaj, a głos przypominał głos aktora odczytującego wyrok śmierci.
Szczególny nacisk kładł Durek na wyrazy pochodzenia łacińskiego.
Pan Piotr Niewiadomski recytował ma się stawić do przeglądu
Tak źle nie jest, kiedy piszą do mnie: „pan" myślał Piotr i odetchnął z ulgą. Łykał uszyma każde słowo i strącał je z trudem w czeluść
wyobraźni. Niektóre słowa jednak były nie do przełknięcia. Były kolczaste i złe jak bagnety. Powołany do przeglądu winien stawić
się w stanie trzeźwym, umyty Trzeba będzie
wykąpać się w Prucie i kazać Magdzie wyprać sorocz- kę Niestawienie się w oznaczonym terminie pociąga za sobą przymusowe
doprowadzenie na komisję oraz karane będzie aresztem i grzywną w myśl paragrafu 324 artykuł 12 i paragrafu 162 artykuł 3 ustawy o
pospolitym ruszeniu z roku 1861
Co to wszystko znaczy? Najpierw piszą: pan, wołają po dobremu, mają zaufanie, a jak człowiek nie posłucha, to „Bajonett auf!" i kryminał? Już
widział Piotr kaprala Durka, jak wyciąga łańcuszki z torby i podstawia bagnet pod szyję. Kiedyś sam był przy tym, jak kapral Durek eskortował
koleją skutego bandytę Matwija, zwanego Bykiem...

10
Wittlin Sól ziemi
Żandarm skończył czytanie, starannie złożył papier, oddał pozwanemu i obserwował wrażenie wywołane recytacją. Piotr milczał i zdawał się
być obojętny. Żandarm nie był z tego zadowolony. Cały efekt przepadł. Więc żeby spotęgować grozę sytuacji i równocześnie uczynić aluzję do
swojej władzy, rzekł:
A wiecie, co teraz robimy z dezerterami? Sąd doraźny i kula w łeb!
Tak powinno być! odparł Niewiadomski.
Durek był upokorzony. Żeby zataić porażkę, uśmiechnął
się, obnażył złoty ząb i z hałasem ściągnął karabin. Spojrzał na zamek, przekonał się, że zabezpieczony, i oparł karabin o ścianę. Zdjął hełm,
chustką osuszył z czoła pot i usiadł na progu. Potem wyciągnął z kieszeni błyszczącą papierośnicę z fałszywego srebra, pełną papierosów
podarowanych we dworze. I rękami, które każdej chwili mogły się zamienić w ręce sprawiedliwości, podsunął Piotrowi. Piotr wyjął
„damskiego" i zauważył na emaliowym grzbiecie papierośnicy różowe ciało kobiety, figlarnie wychylone z koronkowych majtek. Uczuł ciepło
w plecach i przypomniał sobie Magdę, która miała przyjść z mlekiem po zachodzie słońca. Palili w milczeniu.
Nagle cesarz Franciszek Józef spojrzał na Piotra Niewia-domskiego. Patrzył nań z krzyża, co był przypięty na biało-czerwonej wstążeczce do
bluzy żandarma z okazji sześćdziesięciu lat wstąpienia na tron. Tam, gdzie przecinały się ramiona krzyża, złocił się biust cesarza, otoczony
wieńcem. Bóg bowiem i cesarz zawsze trzymają się razem. Blaszane, zimne oczy Franciszka Józefa kłuły Piotra przez bluzę, przez zapoconą
koszulę i wdzierały się aż do sumienia. Kto w takiej godzinie dobrowolnie nie posłucha cesarza, który z krzyża woła, temu sam Jezus Chrystus
nie przebaczy na Ostatecznym Sądzie.
Dwa razy w życiu stawał Piotr przed sądem. W obu razach jako świadek. Chodziło o kradzież na kolei. Przysięgał na krucyfiks, stojący między
dwiema płonącymi świecami na zielonym stole. Sędzia w długiej i czarnej sutannie i w czapce podobnej do biretu księdza ogłaszał wyrok: „W
imieniu Jego Cesarskiej Mości..." Wtedy wszyscy musieli wstać jak w cerkwi podczas Mszy świętej. Wstał sam sąd, wstali żandarmi, wstali
oskarżeni i świadkowie, winni i niewinni. Ale klękać nie musieli. Nad zielonym stołem, akurat nad krucyfiksem, wisiał olbrzymi portret cesarza.
Piotr wypalił papierosa i ujrzał, że razem z niedopałkiem rzucił na ziemię cesarskiego orła. Orzeł był wydrukowany na bibułce ustnika,
albowiem papierosy są cesarskie.
Wszystko na tym świecie jest cesarskie. Albo boskie myślał Piotr. Ziemia i niebo, Prut i Czeremosz, Karpaty i krowy, psy i ludzie należą do
Boga. Cała zaś kolej, wszystkie wagony i lokomotywy, budki i szlabany, nawet kawałek zardzewiałego drutu, nawet zgniła belka spod szyn jest
własnością cesarza. Kto kradnie belkę, wyrządza szkodę cesarzowi i za to cesarski żandarm zabiera do cesarskiego aresztu. Ma recht!
Najgłówniejszą rzeczą na świecie są, ma się rozumieć, pieniądze. A czyje są pieniądze? Tego, czyja głowa na nich wyryta. Cesarz człowiekowi
daje pieniądze, tak jak Pan Bóg daje życie. Jedno i drugie to tylko pożyczka. Cesarz robi z Panem Bogiem różne interesy i dlatego ma prawo
zabrać człowiekowi życie, które mu Pan Bóg pożyczył.
Nu, tak ja pójdę do wojska rzekł Niewiadomski głośno.
Ale żandarm z powrotem zarzucił na ramię karabin, wdział hełm, opasując szyję czarnym służbowym rzemieniem.
Nie macie się czego bać! Wziąć, to was wezmą wszystkich biorą, ale moim zdaniem do Bożego Narodzenia będzie szlus z całą
paradą!
Powiedział: do Bożego Narodzenia, mimo iż był przekonany, że wojna skończy się za cztery tygodnie.
Potem zasalutował i poszedł. Piotr zapomniał, że nos cesarską czapkę, i ukłonił się nią po cywilnemu. Bas znów skoczył i zaczął szczekać. Piotr
go uciszył kopnięciem Zadzwoniły druty, żandarm był już po drugiej stronie toru Wnet cisza pochłonęła jego kroki.
W nieruchomych palcach Piotra tkwił niebieski papier jak święty obrazek w sztywnych palcach nieboszczyka Ogarnął go lęk przed pismem,
którego nie rozumiał. Jak długo stał tutaj żandarm, litery były ludzkie, a teraz siedział w nich diabeł i straszył. Ten papier, te martwe litery miały
w swej mocy żywego człowieka. Od czarnych brzuchatych kółek, od smukłych i sztywnych pałeczek zależał teraz jego los. Tak bezbronnym
być wobec liter i nie wiedzieć nawet, jakim słowom one odpowiadają! Patrzył na słowo: „punktualnie", i zdawało mu się, że widzi słowo:
„areszt". Ciemną celę, żelazne kraty w małym okienku. Czuł, jak łańcuch liter, niby ogniwa żelaznych kajdanków, pętają mu ręce. Widział już
na swych rękach czerwone pręgi. Wtedy obudziło się w nim coś w rodzaju poczucia wolności, której należy bronić. Nie rozumiał, jak można ją
stracić przez kawałek niebieskiego papieru. Rozpaczą przejmowała go bezsilność wobec wroga, którego mógłby zgnieść w palcach i potargać na
strzępy, a on by nawet nie drgnął.
A może to wszystko nieprawda? A nuż żandarm go okłamał? Jakąż władzę mieć może martwy papier nad żywym człowiekiem? Dlaczego ludzie
są tacy głupi i dają wiarę papierom? Nagle odkrył z przerażeniem, że i bilet kolejowy jest tylko papierem, a przecież płaci się zań pieniędzmi. I
pieniądze też są papierem, zwłaszcza te najważniejsze: 10 koron i 20 koron, i biada człowiekowi, który je zgubi! On sam męczył się przez całe
życie po to, żeby co pierwszy każdego miesiąca dostawać 10 papierowych koron i 5 srebrnych. Tak to wszystko diabeł wymyślił! I cóż, jeśli
człowiek podrze wezwanie? Siebie najwyżej oszuka, samego siebie, a nie diabła. Do tej pory zdawało się Piotrowi, że człowiek tylko wtedy jest
pojmany, gdy mu ktoś żywy i silniejszy skrępuje ręce, schwyci za kark i obali na ziemię. Ale papier? Od dziś wiedział, że istnieją siły
niewidzialne, które też mogą obezwładnić człowieka i pozbawić wolności. Przebywają one gdzieś daleko, a wszystko o nas wiedzą i wszystko
mogą o nas postanowić, nawet posłać na śmierć. Tu już na nic nie przyda się ludzki rozum ani wola. Albowiem w tych czarnych, malutkich,
nieżywych literach kończą się niewidzialne nici, które idą jak druty telegrafu aż z Wiednia, od samego cesarza. Te słowa pisał sam cesarz. To
jasne, inaczej nie miałyby takiej mocy! Więc tak? Więc cesarz o mnie wie? Wie, że w gminie Topory - Czernielica, w śniatyńskim powiecie, na
linii LwówCzerniowceIckany, żyje i od wielu lat wiernie Mu służy tragarz Piotr Niewiadomski, syn Wasyliny? Więc cesarz mnie zna?
Potrzebuje mnie i dlatego pisze do mnie: pan? Pan Piotr Niewiadomski! Ładne słowo!
I widział Piotr cesarza, jak siedzi we Wiedniu, w swojej kancelarii za dużym stołem o złoconych rogach i pisze listy do wszystkich Hucułów. Do
panów Hucułów.
Już noc zaczęła zaciągać nad huculską ziemią swe zasłony i przesuwać swe światła na niebie. Z obu rzek podniosły się mgły i opary. Piotr wstał,
westchnął ciężko, zabrał garnek z surowymi kartoflami i odwrócił się od nieba, od ziemi i od nadciągającej nocy. Basa zostawił na dworze.
Wszedł do izby, kartofle postawił na wygasłej kuchni. Nie chciało mu się jeść. Położył się na łóżku w butach. Naraz zerwał się. Podszedł do
drzwi i zamknął je na klucz. Nigdy tego nie czynił. Znów położył się na łóżku na wznak i starał się nic nie widzieć i o niczym nie myśleć.
Widział jednak wiele. Więc przymknął oczy. Ale i to nie pomogło. I przez zamknięte powieki wpełzła do mózgu rzeczywistość i dręczyła
obrazami. Piotr widział i czuł na sobie ręce kaprala żandarmerii Jana Durka, groźne ręce spra-wiedliwości.
O tej porze krowy, najedzone zieloną trawą i kwiatami, wracały z pastwisk. Poważne orszaki stawały w drodze, nieruchomiały, sięgały rogami
własnych karków i pragnąc pozbyć się nadmiernego ciężaru, co uciskał wymiona, ryczały do nieba, jak syreny parowców. W krowich chorałach
odzywały się pradawne siły życia i wegetacji, mleka i macierzyństwa. Bydłu załamywał się głos, jakby w przeczuciu szlachtuzów. W tym
żałosnym wołaniu o ulgę, o odpocznienie, o sen rozpoznał Piotr Niewiadomski głos własnej duszy. Ona też była ciężka i obarczona i też żywiła
się trawą. Z trudem przeżuwała teraz swój los, niestrawny jak surowe mięso.
Żaby już zaczęły swe nocne spory, świerszcze nakłuwały ciszę szpilkami. Także Bas przypomniał sobie stare, może z poprzedniego bytu jeszcze
przyniesione zmartwienia, ale nie szczekał już na wojnę, tylko smutno wył do wschodzącego księżyca. Być może, iż bolał go ząb.
Piotr leżał z otwartymi oczyma, tępo wlepionymi w ciemność.
Na całym świecie żandarmi psuli ludziom apetyt.
ROZDZIAŁ III

11
Wittlin Sól ziemi
W owych dniach ciała mężczyzn ważono i mierzono. Sortowano je podług gatunków, przebierano jak kartofle, jak owoce strząśnięte z drzewa
żywota. Brano je masowo: kopami, cetnarami, wagonami, odrzucając wszystko, co nieudane, nadpsute, chore. Wielki, bowiem urodzaj był na
ludzkie ciała od ostatniej wojny. Żadną z klęsk żywiołowych nie tknięte, żadną nie dziesiątkowane zarazą, już dwa pokolenia ciał zmarnowały
się i zgniły, nie doczekawszy się wojny. Lecz ufność, pokładana w automatycznej hodowli rodzaju, nie zawiodła. Nieświadoma zasługa
rodziców odbierała dziś należne hołdy.
Pierwszy to raz od wielu lat nie sądzono nas po ubraniu. Przeciwnie: dziś tylko rozebrani byliśmy jeszcze coś warci, tylko nago mogliśmy
okazać najwyższe nasze zalety. Nic już o nas nie chciano wiedzieć ponad to, czyśmy zdrowi. Zaglądano nam w zęby jak koniom na targu,
oglądano z przodu, oglądano z tyłu, pukano do naszych wnętrz, by się przekonać, czyśmy nie robaczywi.
Do tej pory byliśmy tylko nazwiskami. Wszystkie kalkulacje Ministerstwa Wojny i Sztabu Generalnego opierały się na ilości nazwisk. Chodziły
po świecie nazwiska, tuczyły się, rozmnażały, aby w dzień mobilizacji przemienić się w ciała.
Sąd nad ciałami odbywał się w przestronnych piwiarniach, tancbudach, restauracjach ludowych. W większych miastach bowiem ciała napływały
w takich ilościach, iż lokale powiatowych komend uzupełnień nie mogły ich pomieścić. Więc tłoczyły się na oszklonych werandach, bezkarnie
tłukąc szyby, godzinami czekały w ogródkach, gdzie jeszcze unosiły się pomieszane esencje melodii z Wesołej wdówki, Czaru walca i
Manewrów jesiennych. Tu i ówdzie, na drutach rozpiętych między konarami kasztanów wisiały jeszcze kolorowe lampiony chińskie, niby
odcięte głowy ostatnich świadków ostatniej zabawy niedzielnej. A w głębi zaśmieconego ogrodu, pośród zatłuszczonych papierów i skórek od
kiełbasy królował wyniośle pawilon dla orkiestry, zamieniony na skład mebli. Zielone krzesła i zielone stoliki ordynarnie właziły na siebie,
szczelnie wypełniając muszlę pawilonu, na którego szczycie błyszczała złota, czterostrunna lira.
Tak było we wielkich miastach, a Śniatyn wielkim miastem nie jest. Sławne miasto Śniatyn jest małym miastem i komisje poborowe urzędowały
tam we własnym gmachu. Tylko krzesła zarekwirowano z pobliskich szynków.
Od wczesnego rana czekał Piotr Niewiadomski na swoją kolej. Dzień był upalny. Piotr miał ochotę na piwo, które tryskało o dwa kroki stąd w
szynku Sz. Ch. Schamesa, ale oparł się pokusie, pomny zakazu, wymienionego w karcie powołania. Napije się po komisji. Czekał w tłumie
chłopów, Żydów i różnych paniczów. Dziwiło go to pomieszanie wszystkich stanów i ubiorów. Co pewien czas zjawiał się w bramie komendy
gruby, niski feldfebel, bez czapki i bez szabli. Tłum się uciszał. Z dużych arkuszy odczytywał feldfebel nazwiska. Każde nazwisko musiało
odkrzyknąć:
Hier!
Chłopskie: „hyr" brzmiało jak czkawka. Wszyscy uważnie wpatrywali się w usta feldfebla, z których wyfruwały nazwiska jak brzęczące owady.
Piotr czekał i czekał. Nawet do rozmowy nie był skłonny tak bardzo zaschło mu w gardle.
Długie czekanie pod bramami urzędów ma też i dobre strony: jeszcze tam nic o nas nie wiedzą, jeszcze jesteśmy dla nich tylko nazwiskami,
jeszcze czas i można się cofnąć, jeszcze wszystko w ostatniej chwili może się odmienić. Pośród czekających przed Powiatową Komendą
Uzupełnień w Śniatynie nie brakło optymistów, którzy wbrew rozumowi przeczącemu nadziei wierzyli w cuda i w głębi dusz ufali, że zanim
feldfebel wywoła ich nazwiska będzie już po wojnie. Piotr Niewiadomski do nich nie należał. Było mu wszystko jedno.
Po przeciwnej stronie ulicy stała szkoła. Prostokątny, piętrowy budynek, kryty czerwoną dachówką. Nad bramą szkoły zauważył Piotr
sygnaturkę, podobną do tych, jakie widywał na kapliczkach cmentarnych oraz w niektórych folwarkach na dachach obór. W folwarkach
dzwoniły na południe, a na cmentarzach...
Piotr nie bał się śmierci, lecz jej przyborów wolał nie widzieć. Potem uwagę jego przykuły ławki szkolne, wyniesione na dwór. Przeważnie były
poplamione atramentem. Przypominały mu one naocznie, że nie umiał czytać ani pisać. Na uboczu stała duża czarna tablica, niby czarny szyld
diabła. Z otwartych okien wychylały się liczne głowy w czapkach i kapeluszach. Nie były to główki dziecięce. Niektóre były nawet siwe.
Około południa spod ciemnych wąsów feldfebla wyfrunęło nazwisko: Niewiadomski. Było czwarte na liście. Niewiadomski krzyknął: „hyr!" i
słowo, słowo pisane, wędrujące po księgach i rejestrach stało się ciałem. Z czterdziestu wywołanych nazwisk trzy nie odpowiedziały. Przepadły
gdzieś na szerokim świecie. Wszyscy obecni odwrócili głowy i oczyma szukali między sobą pogubionych nazwisk. Lecz ich nie odnaleźli.
Po kamiennych schodach, które czuć było karbolem, zaprowadził feldfebel całą partię do sali na pierwszym piętrze. Kazał szybko się rozbierać i
zabronił palić. Tu już nie było czuć karbolu. Gęsta, złowonna duszność biła od nagich i półnagich ciał, co kłębiły się w tej sali niczym na fresku
przedstawiającym piekło. Złe powietrze potęgowała odzież, porozrzucana bezładnie na wszystkich ławkach pod ścianami i walająca się na
podłodze w kurzu. Z gwoździ i kołków upiornie zwisały zabłocone portki, zmęczone, wytarte rękawy, przepocone koszule i kabaty, brudne
kalesony, serdaki, kapoty, rzekłbyś: rozkładające się zwłoki wisielców. Pod ławkami wstydliwie gnieździło się różnorakie obuwie, od
eleganckich półbucików modnego amerykańskiego fasonu do grubych sandałów huculskich. Nieliczne pańskie marynarki i kamizelki, koszule
ze sztucznego jedwabiu z wykładanymi kołnierzami, barwne fularowe krawaty i słomkowe kapelusze typu panama tonęły w przeważającej
masie chłopskiej odzieży. Johann Maria Farina gegenüber dem Jülichplatz, prastary pogromca smrodów, stchórzył i ulotnił się. Tak chyba
wyglądać będzie poczekalnia Sądu Ostatecznego, gdzie zatrą się wszystkie różnice, dzielące ongi ludzi. Tu wszyscy byli nadzy, a smród, ten
reprezentacyjny zapach doczesności, był władczym żywiołem. Każde ciało przyniosło ze sobą odory swego domu, woń swego codziennego
trudu tudzież zapach kurnych, nigdy nie wietrzonych lepianek, rolników czuć było ziemią i zbożem, pasterzy gnojówką, a Żydów karczmą,
młynem i szabasem. A chociaż nikt nie zabierał tu ze sobą jedzenia, po wyziewach ciał łatwo można było poznać, czym każde z nich się żywiło.
Nie pomogły karbole, nie pomogły dezynfekcje: już w pierwszym dniu przeglądu zapachniało w sali stajnią i oborą. W tej walce na zapachy,
jaką cywilizacja i higiena staczały tu z przyrodą, zwyciężyła przyroda. Przynajmniej w tej sali, co służyła za szatnię. Od czasu do czasu wkraczał
groźnie milczący żołnierz z butlą wody. Na żadne pytania cywilów nie odpowiadał. Palił papierosy i skrapiał podłogę w celu pognębienia kurzu,
czyli sproszkowanej matki ziemi. Mimo to kurz nie ustępował. Dumny żołnierz po spełnieniu obowiązku wracał, skąd przychodził, nie
troszcząc się o skutek swych zabiegów.
Nikt nie pilnował opuszczonej odzieży. Kto chciał, mógł kraść. Jednakże cudza własność tutaj nikogo nie nęciła. (Tak zwane przedmioty
wartościowe: pieniądze, zegarki, zabierano ze sobą na komisję.) Jakiś czar, jakieś uroki przylgnęły snadź do opuszczonej przez właścicieli
odzieży, była nietykalna, była tabu, rzekłbyś: w tych koszulach, w tych spodniach i trzewikach została się dusza człowieka, którego ciało w tej
chwili sądziła komisja.
Zanim atoli ciała dotarły przed oblicze komisji, musiały przejść torturę krzeseł. W drzwiach, wiodących ku domniemanej komisji, pojawiał się
ten sam feldfebel, który na dole, przed bramą, wywoływał nazwiska. Odczytywał je teraz po raz wtóry, lecz tylko po dwa. I nagle Piotr
Niewiadomski, porwany głosem feldfebla, znalazł się w kwadratowej izbie, gdzie pod każdą z czterech ścian stały rzędem krzesła, jedno przy
drugim, a na każdym krześle siedziało ogołocone z wszystkich ziemskich obsłon, ozdób i pozorów ciało. Razem z Piotrem wszedł pewien Żyd z
długą, ciemną brodą. Naprzeciw drzwi, którymi weszli, ujrzał Piotr ciężką, ciemnoczerwoną kotarę. Każdy z świeżo przybywających musiał
według rozkazu feldfebla zająć najbliższe wolne krzesło po prawej stronie od drzwi. W równych mniej więcej odstępach czasu niewidzialna
jakaś dłoń odchylała kotarę, a wówczas wyłaniały się: jedno lub dwa ciała, kierując się z powrotem do szatni. Jednocześnie spoza kotary
rozlegał się władczy głos: „Następny!" I znów zasłona pochłaniała dwa ciała, siedzące na najbliższych krzesłach. W ten sposób wszystkie ciała
automatycznie przebywały drogę od drzwi prowadzących do szatni do drzwi zakrytych kotarą. Niby w jakimś upiornym cyrku posuwały się
milczące i nagie z krzesła na krzesło, z krzesła na krzesło. W czasie pokoju obywatele sławnego miasta Śniatyna spędzali na tych krzesłach
błogie godziny duchowej drzemki pijąc piwo, kurząc fajki, grając w karty. A teraz krzesła te były stacjami pasyjnymi potępionych. Jak gdyby
tylko jeden wyrok był możliwy na Ostatecznym Sądzie: piekło

12
Wittlin Sól ziemi
Z krzesła na krzesło posuwał się Piotr Niewiadomski w kierunku zagadkowej kotary. Pierwszy raz w życiu widział z bliska tyle nagich ciał.
Widział wyschnięte, zwiotczałe ramiona obok bujnych i muskularnych, zapadnięte, suchotnicze piersi obok heroicznych toraksów. Puste,
wklęsłe brzuchy niby wypompowane balony siedziały obok wzdętych, spasionych, ciężkich od tłuszczu kałdunów, krzywe kręgosłupy,
wystające łopatki w sąsiedztwie klasycznych proporcji. Owłosione małpie tułowie, bezkształtne mas] mięsa kołysały się obok gładko
utoczonych, smukłych gibkich, niekiedy wprost dziewczęcych kibici. U jednego mężczyzny uderzał bawoli kark, potężny grzbiet i olbrzymi*
brzuszysko, wsparte na cieniutkich nogach. Piotr dziwił się że te piszczele mogły taki ciężar udźwignąć. Przed oczyma jego roiły się zapocone,
krzywe, proste, śniade, czerwone blade, włochate, pańskie i chamskie nogi, nogi, nogi.. Wszystkie prawie palce nóg były bezbronne, niewinn i
wstydliwe jak małe dziewczątka nawet u tych ludzi, których ręce wyglądały jak narzędzia zbrodni.
Niewątpliwie wszystkie te ciała miały swoją duszę, miał swoją mowę, niektóre były gadatliwe, a inne milcząc i skryte, mimo iż w tej nagości już
nic nie mogły ukryć Z krzesła na krzesło. Ciała chytre i ciała szczere, ciał tchórzliwe i odważne. Jedne były spoufalone ze słońcem, ziemią i
wiatrem, tak, iż nagość ich wydawała się zupełni naturalna, raczej ubrane wyglądałyby sztucznie. Inne znów były blade i obce swej nagości,
ponieważ nigdy nie styka! się bezpośrednio z ziemią i powietrzem, komunikując się 2 światem jedynie przez skórę zwierzęcą, przez wełnę,
bawełnę i płótno. Szczególnie blade i niezwyczajne ziemi byly ciała Żydów. Ich czarne brody niesamowicie odbijały o bladości skóry. Pierwszy
raz widział Piotr Niewiadomski nagich Żydów. Dotąd widywał ich zawsze w czarnych chałatach, sięgających ziemi, i zdawało mu się, że ci
ludzie w ogóle nie mają białego ciała z wyjątkiem niezarośniętych miejsc na twarzy i rąk. Zawsze był ciekaw, jak wygląda Żyd bez chałata. Oto
miał przed sobą nagiego Żyda i raz po raz zajmował po nim miejsce. Dziwnie temu Żydowi grała owłosiona, mocno wysunięta grdyka, jabłko
Adama. Na głowie zatrzymał małą, okrągłą, aksamitną jarmułkę.
Na widok tylu ciał, tylu ułomności, kalectw i oczywistych znamion siły doznał Piotr uczucia, że siedzi pośród owych dzikich ludzi, którzy nago
chodzą po świecie i zamieszkują jaskinie. Słyszał o tym, że gdzieś, za Ameryką, żyją tacy ludzie. Niczym nie różnią się od zwierząt, jak małpy
skaczą po drzewach, w Boga nie wierzą, i żywią się (ale to chyba nie jest prawda) ludzkim mięsem. I Piotr Niewiadomski jął rozmyślać o
nagości i odzieniu. Przypomniał sobie z Pisma Świętego pierwszego człowieka, który był sadownikiem w rajskim ogrodzie. Spokojnie
przechadzał się wśród dzikich zwierząt, pośród lwów i tygrysów, nagich tak samo jak on. Dzikie bestie nic złego mu nie czyniły, nie gryzły go,
nie napadały, on też ich nie dręczył i nie zabijał. Szanowali się wzajemnie i było im dobrze. Zawsze mieli ciepło, mieli co jeść, człowiek nie
musiał pracować ani orać, ani siać, nie trzeba było pieniędzy i to nazywało się szczęściem. Nagle Piotr pomyślał o Ewie i odżyły w nim
wspomnienia nocy spędzonych z Magdą. To był grzech odziedziczony po pierwszych rodzicach. Za to właśnie anioł z ognistym mieczem
wygnał ich z raju i odtąd ludzie muszą pracować na kawałek chleba w pocie czoła.
65
I zawstydził się Piotr Niewiadomski swej nagości jak Adam po spożyciu owocu z drzewa poznania dobrego i złego. Wstydził się za siebie i za
wszystkich, którzy tu przed nim i za nim skakali nago z krzesła na krzesło. Tylko sakrament małżeństwa rozgrzesza z pierworodnego grzechu
5 Sól ziemi 
i uświęca rozkosze ciała, zaś ludzie mają chodzić po świecie ubrani, żeby nie szerzyć zgorszenia. To była jedyna chwila w życiu Piotra
Niewiadomskiego, w której ze szczerą skruchą pomyślał o tym, iż żył z Magdą bez sakramentu. I papierami, które trzymał w ręku: metryką
chrztu i kartą powołania (pismem stwierdzającym przynależność jego duszy do Boga i pismem, w którym cesarz upomniał się o jego ciało)
zasłonił Piotr Niewiadomski swe przyrodzenie.
Zażenowanie jego rosło w miarę, jak zbliżał się do tajemniczej zasłony. Bezwiednie skierował wzrok w stronę towarzyszy, by się przekonać, czy
oni też wstydzą się swej nagości. I rzeczywiście, niektórzy, tak jak on, dyskretnie zakrywali swe podbrzusza papierami, portfelami, woreczkami,
na ogół jednak nie krępowali się wzajemnie, byli to wszak mężczyźni wśród samych mężczyzn. Z wielką troskliwością pieczołowali w dłoniach
precjoza, wydobyte dla bezpieczeństwa z ubrań pozostawionych w szatni własnemu losowi. Jakiś barczysty, wąsaty chłop przesadnie tulił
oburącz szczelnie wypchaną juchtową sakiewkę. Sporo rąk dzierżyło zegarki, przeważnie grube jak cebula Rosskopfy, w podwójnej kopercie z
żółtawą miką zamiast szkiełka. Na grubych i żółkniejących łańcuchach kiwały się emaliowe twarzyczki dzieci lub sztywnie ufryzowane głowy
poważnych niewiast. Na wielu szyjach wisiały poświęcone blaszki, krzyżyki i medaliki, pamiątki z odpustów i pielgrzymek, oraz sukienne
szkaplerze. Jeden smagły, gładko ogolony mężczyzna, lat może czterdziestu, miał na piersi wytatuowane jakieś dziwaczne znaki: serce przeszyte
strzałą, chorągiewkę, mysz czy też szczura, litery F. H. i cyfrę 1903. Zapewne siedział kiedyś w więzieniu lub służył w marynarce.
Nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Każdy był pochłonięty sobą, każdy starał się odgadnąć, jaki los czai się nań za kotarą. 
W owych dniach zapalczywy i bezmyślny Mars, który czasu pokoju nie ukrywał swej pogardy dla Eskulapa, nagle zaczął traktować go serio.
Przymilnie mu się łasząc, otwarcie już zabiegał o jego względy. Albowiem bez zgody Eskulapa nie mógł rozporządzać ciałem żadnego
mężczyzny. Jakoż o losach wojny decydowali przede wszystkim lekarze. Ta gwałtowna zmiana kursu wśród bóstw sprowadziła równie
gwałtowne zmiany w umysłach zwykłych śmiertelników, śmiertelników w groźnie dosłownym znaczeniu. Wykazała mianowicie, jak bardzo
względne są pojęcia dobrego i złego, zakorzenione w ludzkich głowach od czasu, gdy Adamowi w raju otworzyły się oczy. Do tej pory zdrowie
uważano powszechnie za skarb, którym należy się cieszyć i o który należy dbać. Instynkt zdrowia był człowiekowi przyrodzony, choroba
natomiast powszechnie uchodziła za zło. Dziś z winy sojuszu Marsa z Eskulapem nastąpiło całkowite odwrócenie wartości. To, co przed 28
lipca było złe, na przykład obustronny katar szczytów płucnych, wada serca, chroniczny katar kiszek, przepuklina, stało się po 28 lipca nie tylko
źródłem radości, ale czymś w rodzaju żelaznego kapitału zabezpieczającego od śmierci. Okazało się, że istnieją dwa rodzaje zejścia ze świata:
śmierć cywilna, jako skutek cierpień i dolegliwości, że się tak wyrazimy domowych, oraz śmierć wojskowa, gwałtowna, nawiedzająca
organizmy obdarzone doskonałym zdrowiem. Taka śmierć panicznie oddziaływa na wyobraźnię ludzką przez swą natychmiastowość, a także
przez to, że zarówno po „naszej", jak i po „nieprzyjacielskiej" stronie czyni się wszystko, żeby ją człowiekowi ułatwić.
51
Nie trzeba się, przeto dziwić, że pośród ludzi skaczących z krzesła na krzesło w poczekalniach cesarsko i królewskich komisji przeglądowych
wielu martwiło się kwitnącym stanem swego zdrowia i na gwałt szukało w swych doczesnych powłokach choćby cienia jakiejś skazy, jakiejś
ułomności,
67 
który by wpłynął na złagodzenie przypuszczalnego wyroku śmierci. Byli tacy, którzy zbiedzonym wyrazem twarzy, wynędzniałą postawą
usiłowali obudzić litość Eskulapa. Przygotowywali się sumiennie do wywołania złego wrażenia, od wielu dni nie sypiając i nie jedząc. Bez
miary natomiast pili czarną kawę, żeby osłabić serce. Ludzie, którzy przed 28 lipca nawet w wagonach „dla palących" krzywili się na widok
dymu tytoniowego i z oburzeniem wychodzili na korytarz, teraz zaciągali się najmocniejszym gatunkiem tej „trucizny", błogosławiąc pamięć
Imć Pana Jana Nicot. (Dyplomata francuski, urodzony w Nimes. Wprowadził tytoń do Francji 1530-1600.) Aby zaś wzmocnić szkodliwe
działanie nikotyny, owijali tytoń nie w delikatną bibułkę papierosową, lecz w ordynarny papier od gazety. W celu wywołania pozorów astmy
odbywano w szybkim tempie niezliczone tury z parteru na piąte i szóste piętro, wspinano się na szczyty górskie, na wieże katedr, synagog i na
minarety. Czynności te nosiły zbiorową nazwę „plagowania", a całość wysiłków zmierzających do wykręcenia się z wojska nazywano
„markieracją". Już tu, w poczekalni, przybierano pozy nieuleczalnych cierpiętników, jakby z obawy, że w ostatniej chwili będzie za późno i poza
się nie uda.
Piotr Niewiadomski do tych ludzi nie należał. Miał wprawdzie krzywe nogi, tradycyjną huculską kiłę (nieszkodliwą zresztą) tudzież lekką
rozedmę płuc jako skutek wieloletniego dźwigania ciężarów; w okolicy serca też niekiedy odczuwał kłucie uważał się jednak za zdrowego i

13
Wittlin Sól ziemi
cesarza oszukiwać nie myślał. Nie tylko sam nie był markierantem, lecz nawet nie przypuszczał, że tacy ludzie istnieją. Już tylko kilka krzeseł
dzieliło go od kotary. Im bliżej do ostatniego krzesła, tym mocniej biło mu serce, lecz nie ze strachu, tylko z samej świadomości, że ma stanąć
nagi przed cesarską komisją. Żydowi na krześle przed nim coraz szybciej skakało Adamowe jabłko. Zapewne przełykał dużo śliny. Piotr był
obojętny na to, co go spotka. Czuł się już oddany cesarzowi i już go przytłaczał nowy obowiązek, którego nawet w przybliżeniu nie znał. Walka
z myślą
0 tym, co należy zrobić, żeby się wykręcić z wojska, przechodziła jego siły. To było dobre dla odważnych, którzy nie stracili nadziei, że
w ostatniej chwili wpadnie im do głowy jakiś niespodziany pomysł i wpłynie na decyzję komisji, lub też ufali przypadkowi, który sam, bez ich
wiedzy, pozwoli lekarzom odkryć jakiś wartościowy defekt w ich ciele. Z krzesła na krzesło.
Tam za kotarą wiele ciał wstydziło się swych braków, lecz większość demonstrowała je z dumą, jak niezawodne oznaki zwycięstwa. Zwłaszcza
Żydzi wyzywająco pokazywali żylaki, krzywe kręgosłupy, hemoroidy, przepuklinę, płaskie stopy. Mieli oni wielki respekt dla medycyny. Byli
obeznani z nazwami chorób i z wszystkim, co dotyczy patologii ludzkiego ciała, wiedzieli więc, jak się nazywa ich sojusznik, prawdziwy lub
urojony, podczas gdy chłopi nie umieli nawet nazwać tego, co rzeczywiście sprawiało im cierpienie. Palcami opisywali na swych ciałach
miejsce, gdzie ogniskował się ból. Niektórzy Żydzi z ufnością patrzyli na lekarza, nie bez nadziei, że odnajdą w nim współwyznawcę, który,
powodowany podskórnym głosem wspólnej krwi
1 posłuszny prawom instynktu, co przez tyle wieków pomagał tej rasie przedzierać się przez wszystkie kolczaste druty historii uwolni
ich całkowicie lub częściowo. Tym większe było ich rozgoryczenie, gdy lekarz który rzeczywiście okazał się Żydem uznał ich za zdatnych do
służby na froncie.
W Śniatynie los ciał posuwających się z krzesła na krzesło w kierunku ciemnoczerwonej kotary leżał w rękach lekarza sztabowego (w rezerwie),
doktora Oskara Emanuela Jellinka. Te delikatne ręce, z lekka owłosione i zdobne w grubą obrączkę ślubną, nie brzydziły się jak niosła fama
łapówek. I o tym wiedzieli Żydzi. W owych czasach pierwsze litery łacińskiego alfabetu zawierały dla nich stokroć więcej losu, grozy i łaski niż
wszystkie święte litery hebrajskie, z których składa się Tora i Talmud. I głowili się po nocach nad tym, jak by to zrobić, żeby okrutna, śmiertelna
litera A zamieniła się pod ręką doktora Jellinka przynajmniej w B, jeśli nie w C. O literze D w tych czasach nawet marzyć nie śmieli ludzie z
chronicznym katarem żołądka, jednostronnie zajętymi płucami, nerwicą serca lub reumatyzmem. Najłaskawsza z wszystkich, błogosławiona
litera D przysługiwała jedynie zdecydowanym suchotnikom, epileptykom, nieuleczalnie chorym na nerki, wariatom, ślepym, głuchym i
chromym. Zdrowym i słabowitym jawiła się w snach jako olbrzymi czekoladowy herbatnik. Cherubini nieśli ją na swych skrzydłach i
rozpływała się w ustach, pozostawiając w duszy posmak niebiańskiej słodyczy. Za tę literę, o ile się na nią nie zasłużyło, trzeba było grubo
zapłacić doktorowi Jellinkowi, oznaczała wszak całkowite zwolnienie z wojska, podczas gdy C (służba bez broni, w kancelarii lub w magazynie)
kosztowała o połowę mniej, a literę B (służba wartownicza z bronią, lecz poza frontem) zdobyć można było już za sto koron. Nawet tych
marnych stu koron nie posiadał Żyd na krześle przed Piotrem i dlatego tak zadrżał w chwili, gdy rozwarła się kotara i pochłonęła ich obu.
W obłokach błękitnego dymu, za długim stołem pokrytym zielonym suknem, siedziało kilkunastu mężczyzn różnego wieku, w mundurach i w
cywilu. Jedni coś zawzięcie pisali, inni czytali gazety, jakiś podoficer na końcu stołu najspokojniej jadł chleb z masłem i kiełbasą. Prawie
wszyscy palili. Na lewo od kotary stała waga. Taka sama znajduje się na stacji Topory - Czernielica. Tuż obok wagi spostrzegł Piotr jakiś
dziwny drewniany słupek z ruchomą poprzeczną deszczułką. Słupek ten przypominał szubienicę Czyżby już tutaj stosowano karę śmierci na
dezerterów? Na ścianach wisiały zabawne obrazy: czerwone, zielone, żółte koła, większe i mniejsze, kolorowe kwadraty, kwadraciki i punkty.
Były też cyfry i litery rozmaitej wielkości. Lecz główną ścianę naprzeciw kotary zdobił portret cesarza. Wszyscy w tej sali byli szczelnie zapięci,
krzyże i medale migotały na zasznurowanych piersiach.
Vor allem Kappe ab! zawołał na widok Żyda w jarmułce tęgi pan w białym płaszczu, sięgającym prawie do samych stóp. Stał koło
wagi. Spod jego żółtych sztylp delikatnie, srebrzyście pobrzękiwały ostrogi. Spod kołnierza białego płaszcza wyzierały brzegi złotych wyłogów
oficera sztabowego. Z lewej kieszeni wystawała czarna trąbka słuchawki. Był to sztabsarct dr Jellinek.
Żyd nie chciał zdjąć jarmułki. Tego się nie robi. Nawet goj powinien wiedzieć, że prawdziwie pobożny Żyd w jednym, jedynym wypadku staje z
odkrytą głową: po śmierci, przed Wiekuistym. Ale za życia i przed ludźmi, choćby to byli zastępcy cesarza, ba i sam cesarz nawet, nie wolno
obnażać głowy. Od tego właśnie jest jarmułka, którą się nosi pod kapeluszem. W sądach i kancelariach, we dworach i starostwach zdejmuje się
tylko kapelusz, lecz jarmułki się nie rusza.
Kiedy tak trwał w milczącym uporze i nie chciał zdjąć jarmułki, przystąpił do niego podoficer sanitarny Kuryluk i strącił mu ją brutalnie. Żyd
milczał, tylko czarnymi płomieniami oczu podpalał biały płaszcz doktora Jellinka.
Znowu kandydat na rabina! zawołał lekarz sztabowy. Z udanym szyderstwem uśmiechnął się w stronę komisji, której przewodniczył
siwy, zasuszony pułkownik w stanie spoczynku, reaktywowany na czas wojny. Uśmiech ten podchwycili zaledwie dwaj pisarze. Komisja go nie
przyjęła. Komisja pomimo sojuszu Marsa z Eskulapem gardziła doktorem Jellinkiem. Nikt jednak z obecnych nie gardził Jellinkiem tak, jak on
sam sobą gardził. Odczuł wielki niesmak po tym, co powiedział. Z głębokiego dna tego niesmaku odezwały się bólem owe gorzkie grudy,
które potykało się całe jego życie. Bolało go to, że bez skutku musiał udawać przed komisją, przed całym światem,
w którym pragnął coś znaczyć, a w pewnych chwilach nawet przed samym sobą, że nie jest Żydem. Wszyscy o tym wiedzieli. Co się zaś tyczy
szyderstwa, którym chciał przypodobać się pułkownikowi, to okrzyk: „Znowu kandydat na rabina!" był o tyle uzasadniony, iż wielu młodych
Żydów podawało się za kandydatów rabinackich, ponieważ adepci stanu duchownego wszelkich wyznań byli zwalniani z wojska bez badania.
Onieśmielony porażką postanowił Jellinek zrehabilitować się zarówno w oczach komisji, jak w oczach ofiary, lecz przede wszystkim zależało
mu na rehabilitacji we własnych oczach. Jellinek nigdy nie miał o sobie dobrego mniemania. Ani o swych walorach wojskowych, ani o
lekarskich. Wojsko lekceważyło go za to, że był lekarzem, i w dodatku żydowskim lekarzem, świat lekarski za to, że służył w wojsku. Nawet
najbliższa rodzina korzystała z jego wiedzy tylko w bardzo szczupłym zakresie, w niewinnych wypadkach anginy lub niedyspozycji żołądka. W
poważniejszych momentach wzywała „prawdziwych" doktorów. Tak życie nie szczędziło mu upokorzeń, a on mścił się na życiu, upokarzając
słabszych od siebie. Nieraz, przed wojną, musiał siedzieć w menaży z młodszymi oficerami, mimo iż jako lekarzowi pułkowemu należało mu się
miejsce obok kapitanów. Na mieście zdarzało się niekiedy, iż porucznicy, zwłaszcza kawalerzyści, salutowali go niedbale, bez przekonania.
Bywały sytuacje, w których dr Jellinek chętnie wyrzekłby się dyplomu, aby tylko podnieść znaczenie swej osoby w opinii korpusu oficerskiego.
Stale nosił ostrogi. Miał prawo do konia, ale od wielu lat nie jeździł konno. Tymi ostrogami spinał nie boki wierzchowca, lecz samemu sobie
dodawał bodźca. Na dźwięk własnych ostróg prostowała się w nim godność, tylekroć deptana. I łudził się, że jego ostrogi czynią wrażenie nie
tylko na nim, lecz i na otoczeniu. Nie rozstawał się z nimi przez cały dzień. Nosił je od rana do wieczora i nawet w chwilach, gdy był sam, nie
chciał ich zdejmować. Najchętniej przytwierdziłby je sobie do nocnych pantofli, by usnąć przy ich brzęku. Lub do nagich stóp, żeby rano nie
budzić się ze zwykłym uczuciem niesmaku. Już pierwszy krok w nowym dniu życia pragnął postawić w pełnym rynsztunku moralnym i
fizycznym. Na brzęk ostróg miewał niekiedy wizje sławnych jeźdźców, dumnych rycerzy, o których uczył się w historii powszechnej,
bohaterów, a nie doktorów medycyny. Utożsamiał się z idealną sylwetą tych jeźdźców. Na imaginacyjnym rumaku, wywijając szablą,
przeskakiwał wszystkie przeszkody, jakie piętrzyło przed nim życie z tej racji, iż był Żydem. Galopował po trupach swych licznych wrogów,
którym w rzeczywistości przyjaźnie się kłaniał. Masakrował ich szablą, miażdżył kopytami. I tego nauczyciela języka niemieckiego z
gimnazjum w Ołomuńcu, co dokuczał mu za gardłowe wymawianie litery r. (Iluż to Żydom w środkowej i wschodniej Europie zatruła ta litera
życie!) I tych kolegów z uniwersytetu praskiego, którzy odmówili mu satysfakcji „na drodze honorowej", i te wszystkie damy, które na balach
garnizonowych nie chciały z nim tańczyć. Rąbał, siekł i tratował wszystkie afronty i klęski swego życia, rozwalał wszystkie drzwi, za które nie

14
Wittlin Sól ziemi
chciano go wpuścić, w puch rozbijał wszystkie piedestały, na które nie mógł się wdrapać. Taką potęgę miały ostrogi. W tej chwili jednak, w
obecności milczącego pułkownika, straciły swą magiczną moc. Pułkownik też miał ostrogi. Jeden już tylko pozostawał ratunek: prostota.
„Ludzkim" obejściem wobec Żyda pragnął teraz Jellinek naprawić swą reputację u komisji i jednocześnie zjednać sobie własną życzliwość.
Łagodnie spojrzał na blade, wylęknione ciało, na wychudłe oblicze, okolone ciemną, nieregularną brodą, której nigdy nie wolno strzyc. Głęboko
osadzone oczy pod ciężkimi powiekami bez rzęs miały przekrwione białka. Pod rozdętym i nieproporcjonalnie do wąskiej piersi dużym
brzuchem zwisało żałośnie w gęstym omszeniu włosów znamię jego męskości. Oczom doktora Jellinka, oczom całej komisji, oczom całego
świata i nawet oczom cesarza na portrecie odsłonił się dumny symbol przymierza Efroima Chaskiela Blumenkrantza z jego Stwórcą. „I rzekł
zasię Bóg do Abrahama: I ty tedy będziesz strzegł przymierza mego i nasienie twoje po tobie w narodziech swoich. To jest przymierze między
mną a wami i nasieniem twem po tobie: obrzezany będzie z was każdy mężczyzna" (ks. I Mojż. Gexve^s,XNW, 9, W).
Ten oto symbol jednoczył Efroima Chaskiela Blumenkrantza ze sztabsarctem Jellinkiem. Ale jednoczył tylko przed obliczem Pana. Próżno
byłoby teraz odwoływać się do wspólnoty w Izraelu, kiedy wojna z carem Mikołajem czyniła wszystkich w Śniatynie i w całej monarchii
braćmi w cesarzu Franciszku Józefie. Nie na Sodomity, nie na Amalekity i nawet nie na Egipcjany chciał dr Jellinek rzucić bezbronne ciało
Blumenkrantza, lecz na Rosjan lub Serbów, o których nie ma nawet wzmianki w świętych księgach Mojżesza. Jakże biedne były teraz te
lędźwia, w które Bóg włożył obietnicę wieczności nasienia. Najbardziej atoli godne miłosierdzia były ramiona. Jeszcze na nich znać pręgi od
rzemyków do modlitwy porannej. Zwisały nieruchomo jak uschnięte gałęzie drzew na żydowskim cmentarzu. Tak musiał wyglądać biblijny
Józef w chwili, gdy bracia zdarli z niego szaty i wrzucili go do lochu, aby potem sprzedać Ismaelitom. Litość zdjęła Jellinka na ten widok.
Spokojnie, bez cienia ironii, zapytał:
Was sind Sie im Zivil? Czym jesteście w cywilu?
A Kestkind! Odpowiedział Blumenkrantz bezbarwnym głosem, w którym nie było ani lęku, ani pogardy. Ta odpowiedź dobiła
Jellinka. Więc ten Żyd nawet nie wątpił o tym, że sztabsarct dr Jellinek mógł nie rozumieć po żydowsku? Dr Jellinek rozumiał po żydowsku.
Wiedział, że „Kestkind" to zięć, któremu rodzice żony umożliwiają swobodne studiowanie świętych ksiąg, biorąc go do siebie i żywiąc go za
darmo. I przypomniał sobie własnego ojca i własną młodość. Ojciec jego był magazynierem browaru w Ołomuńcu. Od trzydziestu lat spoczywa
już na cmentarzu starozakonnych w Pradze. Dwa razy w roku: na Sądny Dzień i w rocznicę śmierci (według żydowskiego kalendarza),
odmawiał dr Jellinek za spokój duszy swego ojca Hersza modlitwę Jiskor oraz Kaddisz w synagodze postępowej, dokąd udawał się w cywilnym
ubraniu i w cylindrze. Często jednak wyręczali go w tych praktykach specjalnie wynajęci Żydzi, tacy właśnie jak ten, który stał teraz przed nim
nagi, wydany na jego łaskę. Dawał im pieniądze na świece, powierzał im opiekę nad duszą ojca, tak jak niegdyś w dzień śmierci powierzył im
ciało do obmycia i ułożenia w trumnie. Był już wtedy studentem medycyny. Lekcjami musiał zarabiać na utrzymanie matki, nie mógł jednak bez
pomocy pieniężnej kontynuować kosztownego studium. Pomocy tej udzieliło mu wojsko. Został „kestkin- dem" cesarza. W zamian za to
zobowiązał się po skończeniu studiów zostać lekarzem wojskowym. Rozpoczął służbę w Ołomuńcu jako Assistenzarzt w szpitalu
garnizonowym. Po kilku latach awansował. Jednocześnie przeniesiono go do Galicji. Z Jarosławia wygryźli go koledzy, lekarze wojskowi, za to,
że nie brał łapówek jak oni. Na własne żądanie przeniesiono go do Wadowic w charakterze lekarza pułkowego przy jednym ze stacjonowanych
tam regimentów obrony krajowej. Tam ożenił się z ubogą panną, pochodzącą również z Czech. W Wadowicach przyszła na świat starsza córka
Klara. Wychowywał ją starannie w Pradze, posyłał do konserwatorium na lekcje fortepianu. Klara nie była ładna. Mimo to pewien adwokat z
Morawskiej Ostrawy skłonny był z nią się ożenić. Ale adwokaci w tych stronach nie żenią się bez posagu. Dr Jellinek był dobrym synem,
dobrym mężem, jakże nie miał być dobrym ojcem? I chociaż niczego nie można mu było dowieść, wzrastające jego dochody, zwłaszcza w tak
małym mieście jak Wadowice, wydały się podejrzane. Więc z Galicji, gdzie jak wiadomo, granice między cnotą a występkiem są bardzo płynne,
przeniesiono go, tym razem nie na własne żądanie do Innsbrucka. Tyrol słynie z cnót, z pobożności i z niechęci do Żydów. Dr Jellinek nie czuł
się dobrze w alpejskim klimacie, pełnym ozonu i aryjskości. Nie czuł się dobrze pośród szarotek, jodlerów i tradycji Andrzeja Hofera. A gdy w
końcu Klara wyszła za mąż, podał się do dymisji i przeszedł do rezerwy jako lekarz sztabowy. Wojna zastała go w Karlsbadzie, gdzie z trudem
walczył o bogatych pacjentów z Rosji i z Rumunii. Przywdział z powrotem mundur, przymocował do obcasów ostrogi, ucałował żonę, ucałował
młodszą córkę Herminę, dla której musiał teraz zbierać posag ( „Mein Kind, mein innig geliebtes Kind” pisał do niej później w listach z „pola”)
i wyruszył na wojnę. Rozpoczął ją we Lwowie w szpitalu rezerwowym nr 1, na politechnice. Po kilku dniach przydzielono go do komisji
przeglądowej w Śniatynie. W ten sposób sprawa posagu panny Herminy Jellinek zdawałoby się pogrzebana w karlsbadzkich niepowodzeniach
ojca, niespodziewanie znów wypłynęła. Nad czystością źródła dochodów doktora Jellinka czuwał wprawdzie siwy zasuszony pułkownik, który
głównie w tym celu przewodniczył komisji, jednakże przewodniczył jej raczej nominalnie, gdyż w rzeczywistości dr Jellinek był tutaj
wszechwładny i mógł sądzić według swego sumienia oraz swoich potrzeb. Jellinek był zawsze w porządku wobec pułkownika.
Niesprawiedliwość, popełnianą na korzyść tych, co odróżniali A od B i C od D, i w brzęczącej monecie potrafili te różnice ocenić, wyrównywał
w ten sposób, iż asenterował bez wyboru ciała analfabetów oraz tych, którzy nie mogli płacić. Nie zawsze jednak powodował się rozumem i
chłodnym rachunkiem. Niekiedy decydowało również serce. I czy to żal mu się zrobiło nagiego Żyda Blumenkrantza, czy też przez pamięć
własnego ojca postanowił go zupełnie zwolnić. Na razie pragnął o nim zapomnieć. Badanie odłożył na potem. Ostatnim wysiłkiem potarganej
dumy zebrał się w sobie, wyprostował i stuknął obcasami. Ostrogi zadzwoniły. Dr Jellinek odwrócił się od Żyda. Podszedł do wagi, na której w
owej chwili stało ciało: Niewiadomski. Już plutonowy Kuryluk namoczoną gąbką zwilżył mu pierś. Potem chemicznym, fioletowym ołówkiem
napisał na piersi cyfrę: 67. Sześćdziesiąt siedem kilogramów żywej wagi. Piotr nie rozumiał, po co go ważą. Zdawało mu się, że jest ubitym
bydlęciem w rzeźni. W istocie te cyfry, pisane na ludzkich piersiach, przypominały fioletowe stemple weterynarzy. Było to urzędowe
stwierdzenie, że w mięsie naszym nie ma trucizny i można je spokojnie spożyć. Następnie plutonowy Kuryluk kazał Piotrowi stanąć pod
słupkiem, wyglądającym jak szubienica. Opuścił deszczułkę na głowę. Był to przyrząd do ścisłego mierzenia wzrostu. Deszczułka przypominała
strychulec, którym w szynkach strącają pianę z kufla. Tu usuwano nią z głów ludzkich złudzenia wyższego wzrostu, wywołane włosami. Włosy
się nie liczyły. Wykonawszy tę czynność, plutonowy Kuryluk przeciągnął ukośną kreskę pod cyfrą 67 i dopisał miarę wzrostu: 169. Teraz
zbliżył się do Piotra inny podoficer, z krawieckim metrem.
Ruki do hory! Wrzasnął, widząc, że Piotr zakrywa podbrzusze dokumentami. Odebrał mu papiery i położył na stole, za którym siedziała
komisja. Po czym zmierzył mu objętość klatki piersiowej. Piotr zaczął się trząść nie z zimna i nie ze strachu, lecz ze wstydu. Dopiero teraz, w tej
sali, gdzie siedzieli sami ubrani, szczelnie pozapinani mężczyźni, wojskowi i cywile wstyd jego dosięgną! zenitu. Tam w szatni, pośród samych
nagich ciał, wstyd Piotra był raczej religijną reakcją nagości, smutnym przypomnieniem pierworodnego grzechu, odkryciem tajemnicy miłości i
śmierci. Tutaj nie tylko palił ciało i dręczył duszę, tutaj zamienił się w gniew. Nie, tego jeszcze nie było! Nikt dotąd w biały dzień nie oglądał
jego sromu. Baby brał zawsze w ciemnościach i w koszuli. Gasił światło, gdy kładł się z Magdą. W kąpieli też nikt nie patrzył umyślnie na jego
srom.
Tak oto stał przed ludźmi zawstydzony człowiek ze swym ciałem. Nawet nagość tego ciała, ostatnia własność nędzarza, nie była już jego
własnością. Czuł się zwierzęciem, psem, Basem. Nie zdziwiłby się, gdyby mu teraz kazali chodzić na czworakach. Niech go kopią, niech go
biją, byleby mu się tak nie przyglądali. Prawda, że nagi wyszedł z łona matki Wasyliny i nagi wyjdzie kiedyś z łona matki ziemi, by stanąć przed
ostateczną komisją w dolinie Jozafata. Ale tutaj nie słychać trąby archanioła. Od czasu do czasu odzywały się z ulicy trąbki samochodów.
Ciałem Piotra przechodził bunt. Szedł w górę od nóg ciężkich, jakby wrośniętych w ziemię, od której tak trudno temu człowiekowi było się
oderwać. Podnosił się od stwardniałych, rogowym naskórkiem pokrytych stóp, wydobywał się ze szczelin paznokci i płynął w górę potężny i
dziki. Już, już miał wybuchnąć w ustach jakimś nieartykułowanym dźwiękiem, praludzkim czy prazwierzęcym rykiem, gdy nagle załamał się w

15
Wittlin Sól ziemi
połowie drogi i zatrzymał w kolanach. Piotrowi ugięły się kolana. Zadrżały. Bunt przeraził się własnej gwałtowności i wrócił, skąd przyszedł do
ziemi. Ciało Piotra znowu było pokorne i cierpliwe. Mucha przelatująca z okna do bułki z masłem, którą zajadał właśnie jeden z pisarzy, usiadła
na ramieniu Piotra, poszukała sobie jakiegoś pożywnego pyłku i natychmiast odfrunęła. A ci panowie za stołem, jak znawcy antycznej rzeźby,
podziwiali jego muskulaturę. Chuderlawi mieszczanie znęcali się nad fizyczną siłą, skazując ją na ciężkie, śmiertelne roboty, od których sami
byli wolni. Czemu się tak gapią? Czemu tak dokładnie musztrują to ciało? Co na nim odkryli? Widzą tylko szeroką czaszkę pokrytą płowym
włosem, widzą wystającą szczękę, obwisły wąs, zezowate oczy, małe, jasne i smutne, krótki spłaszczony nos. Szczególnie zdaje się przykuwać
uwagę komisji mocna, szeroka pierś, na której blakły już fioletowe cyfry. Nie wiedział Piotr Niewiadomski, że jeśli zwracano tu uwagę na oczy,
to dlatego tylko, by przekonać się, czy dojrzą cel, do którego mają mierzyć, jeśli badano uszy to dlatego, by sprawdzić, czy usłyszą komendę i
odróżnią detonacje. Ręce były warte tylko tyle, ile mogły udźwignąć. Nogi były najważniejsze. Przeznaczeniem ich był marsz. Kto miał słabe
nogi, był nieużyteczny w piechocie, brano go do kawalerii. Oglądano również zęby ze względu na twardy chleb komiśny i suchary. A może był
to szczątkowy rytuał z czasów, gdy zębami odrywano stemple od patronów. Jakiś młody oficer po ukraińsku zadaje Piotrowi pytania i zapisuje
odpowiedzi. Wszyscy coś gadają niezrozumiałym językiem, tylko jeden: pułkownik, siwy, zasuszony staruszek, siedzi pod portretem
Najjaśniejszego Pana i milczy, jak sam Najjaśniejszy Pan. Doktor Jellinek podchodzi do Piotra tak, blisko, iż ten czuje na sobie jego ciężki
oddech, niby łagodny powiew wiatru. Najpierw doktor opukuje Piotra. Każe mu oddychać. Kładzie mu na obojczyk lewą rękę i trzy razy stuka
środkowym palcem prawej ręki w środkowy palec lewej, zdobny w złotą obrączkę ślubną. Powtarza to samo na drugim obojczyku. Potem
przykłada do obojczyków słuchawkę. Płaskim, szerszym końcem słucha. Przesuwa słuchawkę w dół, na lewo, na prawo, znów wraca w górę.
Wąskim, czarnym przewodem trąbki płyną do jego ucha, do głowy, do rozumu, do sumienia odgłosy Piotrowych płuc. Żebra Piotra przy
oddychaniu podnoszą się i opadają jak skrzela rybie. Nagle Jellinek odjął słuchawkę.
Nie oddychać!
Piotr wstrzymał oddech. Wówczas Jellinek otoczył go ramieniem i czule złożył głowę na jego lewej piersi. Przytulił się do niej, jak gdyby to
była pierś kobiety, pierś matki, na której pragnął odpocząć. Głowa doktora była chłodna, okrągła i łysa. Mimo to trochę drapała. Pachniała
pudrem do golenia. Przez moment leżała nieruchomo na piersi Piotra Niewiadomskiego. Doktor Jellinek łączył się bezpośrednio z jego sercem.
Było coś mistycznego w tym objęciu, rzekłbyś: niema komunia pary kochanków. W owej chwili zatrzymanego oddechu widział Piotr swą matkę
Wasylinę i siebie dzieckiem na jej łonie. Zrobiło mu się słodko i omal nie zapłakał. W krwi jego szumiały lasy, bory i łany nędznych zbóż,
słyszał swą krew, jak dobija się do wrót serca. Długo Jellinek wsłuchiwał się w podskórne odgłosy Piotrowego życia. Przyłożył mu ucho do
nagiego ciała, jak gdyby przekonać się pragnął, czy pod powłoką skóry rzeczywiście bije serce i płynie krew. O nią wszak chodziło w tych
dniach. Żywe zbiorniki krwi musiały być sprawdzone, zanim je odczopowano. Więc lekarze nasłuchiwali jej szmerów, kontrolowali manometry
życia, przykładali uszy do synów ziemi jak do samej ziemi. Sok tych ziemiopłodów nie był w wysokiej cenie, ale musiał być świeży. I oglądali
lekarze ciała, jeździli po nich palcami, jak gdyby z góry chcieli wybrać miejsce, przez które przejdzie kula. Tak stolarze ołówkiem wyznaczają
na deskach miejsce na gwoździe. Oczy komisji były zimne jak kule z ołowiu. Przeszywały ciała na wylot. Coś tam musiało być nie w porządku
w sercu Piotra, skoro dr Jellinek tak długo je badał. Ściągnął nawet brwi, zastanawiał się nad czymś, lecz nikt tego nie zauważył. Jellinek słuchał
wyłącznie dla siebie. Jaką wartość przedstawiało cudze życie dla człowieka, który własne życie uważał za zmarnowane? Jellinek posyłał ludzi
na śmierć bez wyrzutów sumienia. Na życiu, które go oszukało (na Życiu przez wielkie Ż), mścił się, wydając śmierci najdorodniejsze jego
okazy. Im bardziej z jakiegoś ciała tryskało życie, tym chętniej ofiarowywał je śmierci. Jakąż rolę spełniał właściwie? Czym był w tej
tragikomedii? Był dostawcą ciał, ustawowym pośrednikiem między cesarzem a śmiercią. Cesarz sam nie nabywał potrzebnego mu surowca. Od
tego miał zaufanych Żydków, zaprzysiężonych faktorów-rzeczo- znawców. I cóż w tym złego, że Jellinek oszukiwał i śmierć, i cesarza,
zwalniając za pieniądze zdrowe ciała, a dostarczając w zamian nie całkiem świeżych? Te pieniądze były jego prowizją.
Przy badaniu ludzi z wyższym wykształceniem zniżał głos protekcyjnie, a gdy mu się skarżyli na brak sił, anemię, nerwowość, mówił: Życie w
polu dobrze panu zrobi. Zobaczy pan, jak pan po miesiącu przytyje. Własna matka pana nie pozna. Gdybym miał syna, (co za szczęście, że nie
miał syna!), bez wahania posłałbym go na front. Zalecał „życie" w polu tak, jakby ono tam rozkwitało, a nie śmierć. Piotr Niewiadomski nie
należał do ludzi z wyższym wykształceniem. Dr Jellinek nie miał potrzeby zniżać głosu. W ogóle nie chciał z nim mówić.
I oderwał głowę od piersi Piotra, wyprostował się, uśmiechnął, przyjaźnie poklepał po ramieniu i w pełnej świadomości faktu, iż tego dnia
uwolnił za pieniądze dwóch zupełnie zdrowych ludzi, a owego Żyda uwolni z litości, zawołał w stronę komisji:
A! Tauglich zur Infanterie!
A zwracając się do Blumenkrantza: Der Nächste. Piotr nie wiedział, czy ma podziękować, czy ma pocałować rękę, która go przed chwilą tak
życzliwie klepała. Kaprale powiedzieli mu, że jest „wzięty", kazali wyjść i włożyć cywilne ubranie. Wyszedł. Znów pisarze piszą jego nazwisko,
znów wciągają je do ksiąg i rejestrów. Czarnym atramentem, który natychmiast wysycha, przymocowują je na wieki do białego papieru. Żadna
siła go stąd nie oderwie. Księga poda je księdze i będzie tak wędrowała od kancelarii do kancelarii i może kiedyś zawędruje z powrotem do
cesarza. Lecz było to już słowo przemienione w ciało żołnierza, opatrzone liczbą regimentu, ciało do wyżywienia i wyekwipowania przez skarb
państwa. Ciało, którego nieobecność będzie karana. I znów znalazł się Piotr Niewiadomski w poczekalni. Teraz ciała skaczące na krzesłach nie
wywierały już takiego wrażenia. Nieosądzone jeszcze, miały w oczach Piotra mniejszą wartość od jego ciała, które należało już do cesarza. Tam,
przed komisją, myślał, iż natychmiast ubiorą go w mundur. Po co w takim razie brali miarę? Teraz kazali mu z powrotem wleźć w dawną skórę.
Trochę rozczarowany kładł na siebie cywilne nogawki i starą kurtkę. Już nie czuł się swojo w tym odzieniu, tylko kolejowa czapka dawała mu
poczucie wyższości nad innymi chłopami. W szatni dowiedział się, że po złożeniu przysięgi będzie mógł wrócić do domu. Rocznik jego zostanie
wcielony dopiero za sześć tygodni. Ta wiadomość też go rozczarowała. Więc cesarz nie potrzebuje go natychmiast? Nie zabiera z miejsca? Piotr
myślał, że już nie wróci do swojej budki 86, co najwyżej dadzą mu jeszcze dzień lub dwa dni czasu na uregulowanie „osobistych" spraw. Po co
tyle zachodu, skoro za sześć tygodni wojna się skończy? Myśl o końcu wojny ucieszyła go. Może wcale nie „narukuje"? Piotr był teraz jak
mebel zajęty przez komornika i opieczętowany, lecz jeszcze na pewien czas zostawiony w domu obywatela, który nie zapłacił podatków. Gruby
feldfebel przeprowadził całą partię asenterowa- nych z gmachu komendy do budynku szkolnego naprzeciw. Gdy mijali spiętrzone ławki i
wkraczali do szkoły, Niewiadomski przeraził się. Kto wie, a nuż posadzą go teraz gwałtem na jednej z tych ławek, wpakują rysik do ręki i każą
kreślić na czarnej, łupkowej tabliczce białe znaki diabła? Niebawem uspokoił się. W rozległej sali, dokąd weszli za feldfeblem, nie było ani
jednej ławki. Za to pod ścianami stały rzędem żółte drabinki, pionowo przymocowane do muru. Na końcu sali sterczały od podłogi aż po sufit
cztery, gładko toczone, elastyczne drążki. Tuż obok, jak dwa kadłuby końskie z odrąbanymi głowami, szyjami i ogonami, rozkraczały się dwa
kozły do skakania. Dalej widać było odskocznię i zakurzone materace. Pod kozłami leżała cała masa żelaznych ciężarków, spośród których
wybijała się czarna, gruba sztaba, zakończona obustronnie kulami wielkości ludzkiej głowy. Głów ludzkich tu nie brakło. Ciągle napływały
nowe ciała. Tam, w gmachu komendy, zostały się wszystkie choroby, słabizny, wszystko charłactwo. Tutaj, gdzie na żółtych drabinkach,
drążkach i trapezach wyrabiano dzieciom siłę, miały dostęp jedynie te ciała, których zdrowie stwierdziła komisja. Lecz nie w celu
wypróbowania siły i zwinności sprowadzono tych ludzi do sali gimnastycznej. Tu chodziło wyłącznie o dusze. Albowiem cesarz Franciszek
Józef uznawał w człowieku nie tylko cielesną powłokę. Nie był wyznawcą doktryny materialistycznej ani zwolennikiem teorii Haeckla.
Hołdował dualizmowi i najnędzniejszemu ze swych poddanych, najciemniejszemu Hucułowi nawet nie odmawiał posiadania duszy. Zależało
mu wszelako na porządku. Osobno brał ciała, a osobno dusze. To są dwie różne rzeczy i nie wolno ich mieszać. W gmachu powiatowej
komendy uzupełnień nabywano dla cesarza ciała, tu, w sali ćwiczeń cielesnych siedmioklasowej szkoły ludowej dusze. Ciała pojedynczo, dusze
zbiorowo. Mimo surowego zakazu palono tytoń i pluto na podłogę. Plucie nie mogło sprzeciwiać się higienie, skoro pochodziło od samych

16
Wittlin Sól ziemi
zdrowych ludzi. Jakoż zdrowie wyładowywało się, jak mogło. Ledwo znikł feldfebel zapanował w sali rozgwar. Nerwy, napięte w tamtym
gmachu czekaniem na wyrok, tu odprężyły się. Młodsze roczniki rzuciły się na trapezy, wspinały się po drążkach i ze śmiechem zjeżdżały na
ziemię. Nawet Piotra skusiły ciężarki. Zwłaszcza to duże żelazo z kulami. Jedną ręką bez trudu dźwignął je w górę. Naraz sala zamilkła.
Młodsze roczniki, czym prędzej zeskoczyły z przyrządów gimnastycznych. Niedopalone papierosy rzucono na ziemię i zduszono butami. W
otwartych drzwiach ukazał się młody oficer w czapce, podobnej do kolejowej czapki Piotra. Miał szablę u boku i order na piersi. Zrobiono mu
przejście. Za nim w przyzwoitej odległości kroczył gruby feldfebel z pliką papierów w obu rękach. Nie nosił ani szabli, ani czapki. Młody oficer
był delegowany po odbiór dusz. Lecz podczas całej ceremonii milczał. Raz tylko szeptem odezwał się do feldfebla, na co feldfebel parsknął
śmiechem. Najpierw feldfebel podzielił obecnych na trzy grupy według języków. Niewielką grupę niemiecką złożoną przeważnie z samych
Żydów odseparował od polskiej i ukraińskiej. Każdy mógł przysięgać w takim języku, w jakim chciał, wojskowa liturgia, bowiem nie narzucała
swej łaciny, to jest języka niemieckiego, tym, którzy jej nie rozumieli. Jedynie komenda w cesarsko i królewskiej armii była dla wszystkich
niemiecka. Następnie feldfebel objaśnił duszom, podzielonym na trzy grupy, technikę i doniosłość rytuału. Wszyscy muszą zdjąć czapki. Żydzi
też. (Piotr zauważył, że w tej sali nie było Żyda, który z nim razem stawał przed komisją.) Wszyscy muszą podnieść dwa palce prawej ręki, duży
i wskazujący, i trzymać je na wysokości oka przez cały czas aż do słowa: „Amen".
Wszyscy powtarzają za mną głośno i wyraźnie każde słowo. Po przysiędze tłumaczył feldfebel każdy, chociaż cywil, jest już jak żołnierz.
Podlega karom wojskowym. Nie wolno mu tego i nie wolno tamtego wielu rzeczy nie wolno.
Młody oficer, wysłannik cesarza, stał nieruchomo i milczał jak posąg alegoryczny. Czapki jednak nie zdjął. Księża też odprawiają niekiedy
modły w birecie, podczas gdy wierni muszą obnażyć głowy.
Najpierw przysięga grupa niemiecka, potem ukraińska, na końcu polska. Piotr Niewiadomski przystał do grupy polskiej. Feldfebel czytał rotę
przysięgi, a Piotr wraz z całym chórem powtarzał słowo za słowem:
„W obliczu Boga Wszechmogącego przysięgamy uro-czyście, że Jego Apostolskiej Mości, naszemu Najjaśniejszemu Monarsze, Franciszkowi
Józefowi pierwszemu, z bożej łaski cesarzowi Austrii, królowi Czech i tak dalej..."
I tak dalej grzmiała antyfona.
„Królowi apostolskiemu Węgier wierność i posłuszeństwo zachowamy, że Najjaśniejszego Pana, generałów i wszystkich innych przełożonych
naszych i starszych słuchać, czcić i bronić będziemy, a rozkazy i nakazy ich w każdej służbie spełnimy, że przeciw każdemu nieprzyjacielowi,
ktokolwiek by nim był i gdziekolwiek by tego Najjaśniejsza wola Jego Cesarskiej Mości od nas wymagała..."
Wymagała skandował chór. W duszy Piotra dudniły niewidzialne kotły i huczały niewidzialne fanfary.
„Na wodzie i w powietrzu, w dzień i w nocy, w bitwach, szturmach, potyczkach i przedsięwzięciach wszelkiego rodzaju, słowem: na każdym
miejscu, dzielnie i mężnie walczyć będziemy..."
Piotr Niewiadomski widział już siebie walczącego na wodzie, na lądzie i w powietrzu. Ociekał strugami wody i strugami krwi. Krew i woda
właziły mu w usta, w uszy, w nozdrza, tonął, lecz ostatnim wysiłkiem słabnących ramion spychał przeciwnika na dno. Przeciwnik był raz
Moskalem z długą brodą, podobnym do tego Żyda, któremu skakała grdyka, to znów wąsatym Serbem o nadludzkiej sile. Serb tłukł Piotra kolbą
po łbie, a Piotr zakłuwał Serba bagnetem. Przypomniała mu się widocznie jakaś stara rycina z wojny bałkańskiej.
„Że naszych wojsk, chorągwi, sztandarów i dział w żadnym razie nie opuścimy i z nieprzyjacielem w żadne bynajmniej porozumienie wchodzić
nie będziemy..."
Nie, nie, nie! Piotr Niewiadomski nie opuści sztandarów i w żadne bynajmniej porozumienie z nieprzyjacielem nie wejdzie. Nawet nie umiałby
z nim rozmawiać. Ale dlaczego ten oficer tak przeraźliwie milczy? Żeby choć raz się poruszył. Niewątpliwie wszystkim sprawiłoby to ulgę.
Młody oficer, wysłannik cesarza, poruszył się. Zakołysało się podłużne lustro jego szabli. Zakołysały się złocone frędzle porte-epee. Podniósł
rękę do ust, zakrył nią usta, żeby nikt nie widział, jak ziewa. Miał już dość tego wszystkiego. Od rana do wieczora nic, tylko to ustawiczne: „W
obliczu Boga Wszechmogącego." Oszaleć można. Lepiej już iść na front. Chociaż nie, nie jest lepiej iść na front. Lepiej już do końca wojny
słuchać od rana do wieczora:
„Że zawsze tak, jak tego wymagają od nas ustawy wojenne i jak przystało na uczciwych żołnierzy zachowywać się, i tym sposobem z honorem
żyć i umierać chcemy..."
Feldfebel zrobił uroczystą, brzemienną w następstwa pauzę, po czym zaintonował finał: „Tak nam, Panie Boże, dopomóż. Amen."
Bóg wojskowy, przed którego obliczem składano tę przysięgę nie posiadał właściwie żadnego oblicza. Był międzywyznaniowy, nie tak, jak w
świecie cywilnym, gdzie jednych ludzi słuchał tylko wówczas, gdy mieli obnażone głowy i klęczeli, a innych znał tylko w kapeluszach i w
pozycji stojącej. Cesarsko-królewski wojenny Bóg nie był ani Jehową, ani Świętą Trójcą, ani Allachem, raczej mógł być bóstwem agnostyków,
deistów i Robespierre'a. Rezygnował z atrybucji poszczególnych wyznań, wyrzekał się postaci nadanych mu przez dogmaty i legendy, nie był
wrażliwy na kadzidło ani na świece z wosku. Wyobrażał tę najwyższą istotę, przed którą w wielu wypadkach korzą się nawet wolnomyśliciele i
wolnomularze. Wojsko nie uznaje wątpliwości nieprzewidzianych w regulaminie służbo-wym, toteż dusze ateistów, socjalistów i anarchistów
zobowiązywało cesarzowi również w obliczu Boga, nie troszcząc się o to, co ci ludzie naprawdę o Nim myślą. Każdy niedowiarek z chwilą, gdy
go osądzono zdatnym do służby wojskowej, tym samym już uchodził za wierzącego w Boga. Zaś taki Bóg, o którego istnieniu nie wolno wątpić,
musiał naprawdę być abstrakcją, bezbarwną jak algebraiczny symbol. W cesarsko i królewskiej wojskowej algebrze Bóg był tą nieskończoną
literą zer, dodanych do najwyższej cyfry, którą jest cesarz. Tego to Boga wzywało wojsko na świadka w chwili, gdy dusze ślubowały cesarzowi
wierność ciał. Przy tej ustnej, niedobrowolnej umowie ludów Austrii z Najjaśniejszym Monarchą pełnił Bóg funkcje rejenta. Podczas ostatnich
słów przysięgi strach padł na duszę Piotra. Własnymi wszak ustami zapewnił Boga, że chce umierać za cesarza. Czy cesarz słyszał jego
ślubowanie? Gdzie jest cesarz? W tej sali nie było nawet cesarskiego portretu, jak nie było krzyża. Cesarz jest w przestworzach, niewidzialny,
jak Bóg, którego też nikt nie ogląda własnymi oczami. Przysięgali, więc w powietrze. Przysięga szła do nieba przez sufit sali gimnastycznej i
przebiła sufit, ulatując na pierwsze piętro do klasy Il-b, gdzie w tej chwili czekał transport rekrutów, mający odejść do pułku. Ponad głowami
rekrutów poszybowała z pierwszego piętra na strych i poprzez warstwę rozgrzanego kurzu szczelinami czerwonych dachówek wydostała się na
powietrze. Buchała kominami i lufcikami. Buchała również na ulicę przez trzy szeroko rozwarte okna. Niebo było czyste i błękitne, tak, iż
przysięga w swej drodze do Boga nie napotkała na żadne przeszkody. Ale dla niektórych ludzi Bóg był obecny w tej sali. Unosił się nad
duszami, nad ciałami, nad przyrządami do gimnastyki. Piotr Niewiadomski spuścił wzrok ku ziemi, jak w cerkwi podczas Podniesienia. Nie
wątpił bowiem, że gdzieś wysoko, pod sufitem, na najwyższym szczeblu żółtej drabinki siedzi ze stulonymi skrzydłami Duch Święty. Nie w
postaci białej gołębicy, lecz jako czarny, dwugłowy orzeł. W zagiętych szponach trzyma kurczowo żelazną sztabę z czarnymi kulami. Tak Piotr
Niewiadomski przysięgał cesarzowi. Potem otrzymał dokumenty i poszedł z krajanami do szynku Sz. Ch. Schamesa, gdzie upił się
dziewięćdziesięcioprocentową okowitą.

ROZDZIAŁ IV
Ślepi lirnicy na jarmarkach i odpustach dawno już przepowiadali koniec świata. Ale że dzień ów, dzień gniewu Pańskiego, wypadnie akurat 21
sierpnia 1914 nie, tego się nie spodziewali najmądrzejsi ludzie ani w Toporach, ani w Czernielicy. Nie spodziewał się nawet Hryć Łotocki, o
którym przecie nikt nie wątpił, że jest najmądrzejszym człowiekiem w Toporach, chociaż analfabeta. Sam ksiądz paroch Makarucha nieraz go
się radził w różnych ważnych sprawach, na przykład w sprawie swej pasieki, którą uprawiał równie gorliwie jak winnicę Pańską. Ksiądz
Makarucha też nie domyślał się tak bliskiego końca świata, a kto, jak kto, ale osoba duchowna powinna chyba coś niecoś wiedzieć o boskich

17
Wittlin Sól ziemi
zamiarach. Kościół, bowiem nie tylko troszczy się o dusze ludzi, nie tylko otwiera drogę do wieczności, Kościołowi Stwórca oddał również w
pacht wszystek czas, wszystką doczesność, osobliwie zaś powierzył miarę i rachubę przemijania, czyli kalendarz. Z woli Kościoła czwartek był
czwartkiem, a niedziela niedzielą, z woli Kościoła rok bieżący był rokiem 1914. Ksiądz Makarucha wiedział tylko tyle, że koniec świata lubi
okrągłe cyfry. Pamiętał jeszcze z seminarium, jak to Pan Bóg miał już kiedyś ochotę zniszczyć świat. To było w roku 1000. Atoli w ostatniej
chwili Stwórca rozmyślił się czy ulitował, dość, że przedłużył światu grzeszny żywot na czas nieograniczony. Odłożenie egzekucji nie oznacza
wszelako amnestii. Więc gdyby Panu Bogu spodobało się wykonać Swój wyrok z pewnością poczekałby z tym co najmniej do roku 2000. Byłby
to rachunek równy, i efekt patetyczny. Ale tak nagle, ni z tego, ni z owego, w roku 1914? I nawet nie 1 stycznia ani 31 grudnia, lecz 21 sierpnia?
Podobnych dziwactw, podobnej nieznajomości efektów nie przypisywał ksiądz Makarucha niebieskiej buchalterii, która jak dotąd operowała
zawsze cyframi na wielką skalę, tysiącami, setkami... Piotr Niewiadomski też słyszał coś o tym, że świat ma się skończyć w roku 2000. Był,
więc spokojny zarówno o siebie, jak i o swoje wnuki i prawnuki. Nie miał dzieci. A skoro nie miał dzieci, jakimże cudem mógł mieć wnuki i
prawnuki? Niech się dzieje wola Boża dynastia Niewiadomskich wygaśnie na nim, a więc przed rokiem 2000. Spokojna była w owych dniach
huculska wieś mimo wojny, która coraz bliżej podchodziła ku tej ziemi. Zboża już były sprzątnięte, choć rżyska jeszcze niezaorane. Starzy
Huculi nie kwapili się do pługa, mieli pilniejsze sprawy na głowie: siano. Spokojnie wyruszali o świcie na łąki, w południe przynosiły im baby
mleko i kartofle albo nawet i kluski w glinianych dwojakach. W milczeniu spożywali strawę i do zmroku kosili. Czasem jednak przerywali
robotę, wyjmowali z ust dymiące fajki i zamyślali się o śmierci, co w dalekiej Serbii ostrzyła kosę na ich synów. Tylko w starych matkach
wiecznie przytomny był strach. Rozrastał się w uwiędłych łonach jak potworny, czarci bękart. Oblane zimnym potem, zwlekały się rano z
ciepłej słomy, na której je trapiły przeraźliwe sny. Strząsały z siebie nocny koszmar jak plugawe robactwo, żegnały się potrójnym krzyżem; za
siebie, za swych synów na wojnie i za te dzieci, co zostały w domu. Potem już spokojniej szły do krów, a mosiężne dzwoneczki u szyi bydła
pocieszały je swym równomiernym blekotem. Niekiedy jednak sam widok mleka rozdzierał matkom serca. Przypominał te odległe czasy, kiedy
z ich własnych piersi tryskało mleko. Po tylu latach znów zabolały sutki, jakby ugryzione bezzębnymi wargami, które dziś gryzą już może
ziemię. Matki-Hucułki zazdrościły matkom-krowom błogiej nieświadomości losu potomstwa mordowanego po jatkach. I wywierały zemstę na
krowach. Z dziką pasją szarpały im wymiona, jakby nie mleko z nich wydoić chciały, lecz krew. A mleko lało się białe i niewinne ciepłymi
strugami, bębniąc o blaszane skopki jak groch. Ale żadna z rozżalonych matek nie pomyślała o końcu świata. Niepokój zaczął ogarniać Pokucie
dopiero w połowie sierpnia. Wtedy to pierwszy raz od początku wojny padło w tych stronach słowo: ewakuacja. Przyfrunęło z miast, gdzie je
wygrzebano, wypakowano z zatęchłych piwnic niepamięci wraz z takimi słowami, jak: zwycięstwo, klęska, niewola, jeńcy, atak, śmierć
bohaterska. Te dawno zwietrzałe wyrazy, uśpione w mrokach jak nietoperze w zetknięciu ze świeżym powietrzem nabrały rumieńców, barw i
odżyły na ustach wszystkich. Mimo iż najmocniejszy kurs miało słowo: zwycięstwo, mimo iż cesarz zwyciężał bezustannie w Serbii, w Galicji i
w Królestwie Polskim, w duszach obywateli śniatyńskiego powiatu zagnieździł się robak zwątpienia. Głuche wieści nadciągały od Lwowa, że
Moskal się zbliża. Zrazu krążyły potajemnie, szeptane lękliwie po karczmach i przy wodopoju, aż pewnej ciepłej, rozgwieżdżonej nocy małe i
brudne szybki huculskich lepianek zaczęły cichutko dzwonić i drgać. Wtedy już wszyscy w Toporach mówili głośno, że Moskal idzie. Brodaty,
kudłaty kacap z długą piką i nahajką, zakończoną ciężką ołowianą kulą. W zdrowych jak u konia zębach wyostrzony nóż. Pędzi na zwinnym
bachmacie, tratując wszystko, co spotka na drodze. Z daleka śmierdzi dziegciem i wódką. Tłucze szyby kolbami, grabi żydowskie sklepy i
propinacje, a gdy się bardzo uboczu i widzieli, jak ten i ten prowadzi Kozaków. Tego samego dnia wkroczyły do wsi dwa pułki rosyjskie. Sama
piechota. Oficerowie naturalnie poszli zaraz do dworu i bawili się z dziedzicem do późnej nocy. Ślicznie grali na fortepianie. A sołdaci zostali
we wsi. Jedli, pili, tańczyli trepaka i z dziwkami spali. O świcie pomaszerowali dalej daleko jednak nie zaszli, bo Madziarzy zaskoczyli ich z
lasu, trochę wytłukli, trochę wyłapali, a reszta zwiała, Bóg wie którędy. I Madziarzy wrócili do wsi. Zaraz się dowiedzieli, którzy to chłopi
świadczyli Moskalom usługi i bez sądu powiesili pięciu na kasztanach, przy samej cerkwi. Trzech innych związali postronkami i powieźli do
Lwowa, do kryminału. Tam będą odpowiadać z paragrafu 327 wojskowej ustawy karnej za zbrodnię przeciw wojennej potędze państwa. 18
sierpnia, w dzień urodzin Najjaśniejszego Monarchy, przybył do Wiednia namiestnik Galicji, ekscelencja Kory- towski. Na specjalnej audiencji
złożył u stóp tronu dowody miłości, wierności, przywiązania całej ludności kraju koronnego. Dowodów tych nagromadziło się tyle, że urosła z
nich wysoka góra u stóp tronu i Najjaśniejszy Pan z wielkim trudem mógł się przekopać do swego gabinetu. Piotr Niewiadomski ciągle jeszcze
pełnił obowiązki dróżnika w budce 86. Przerażające wieści o zdrajcach, szpiegach i powieszonych popach dotarły również do niego. I
zastanawiał się nad tym, co ma robić człowiek, od którego nieprzyjaciel zażąda pomocy. Nie zechcesz zastrzeli cię jak psa. (Tu z przerażeniem i
bolesną tkliwością spojrzał na Basa. Pies leżał na podłodze i lizał sobie łapę.) Zbreszysz też cię zastrzeli, gdy się przekona, żeś oszukał. A jak ze
strachu spełnisz jego wolę czarna twoja godzina! Powiesi cię własne wojsko, niech tylko wróci. Zawsze znajdzie się ktoś, kto doniesie. Małoż
to wrogów ma człowiek? Piotr zaczął liczyć swoich wrogów. Wielu ich nie posiadał, ale zawsze dość na to, by w razie, czego znalazł się
donosiciel. Ot był na przykład taki Fedko Semeniuk. Nienawidził go od dawna za jakieś sprawy karciane połączone z mordobiciem. Ten by z
pewnością doniósł. No i co ma robić człowiek niewinny, który musi Moskalowi pokazać drogę? Alboż to Hucuł może przewidzieć posunięcia
taktyczne, strategiczne odwroty? Nie, na to głowa Hucuła za słaba! Hucułowi się zdaje, że skoro nasze wojsko opuściło wieś, a na jego miejsce
weszło rosyjskie to już tak zostanie do końca świata, a przynajmniej do końca wojny. To znaczy: do Bożego Narodzenia. Najlepiej być
głuchoniemym, jak ten Wasyl Horoch z Czernielicy. Tylko głusi i niemowy są bezpieczni w czasie wojny. Ich nieprzyjaciel o nic nie zapyta. A
jak zapyta, to usłyszy najwyżej: mu mu mu... I Piotr Niewiadomski poważnie myślał o tym, czy na wypadek, gdyby Moskale zajęli Topory, nie
powinien udawać głuchoniemego. Naraz parsknął tak głośno, aż Bas się zerwał. Co za głupie myśli przychodzą człowiekowi do głowy! Udawać
głuchoniemego! Przede wszystkim jeszcze Moskalowi do Toporów daleko! (Mimo tę pewność spojrzał w stronę okna, by się przekonać, czy nie
drży. Nie drżało.) A po drugie:, kto tu ma się wysługiwać Moskalowi? Cesarski i królewski żołnierz? Tak, jakby nie wiązała go z Najjaśniej-
szym Panem przysięga złożona w obliczu Boga Wszechmogącego w Śniatynie? Piotr był opatrzony przysięgą, jak dokument stemplem, jak
nieboszczyk świętymi olejami. Najdalej za cztery niedziele pójdzie osobiście bić cesarzowi Moskala! Za cztery niedziele... Ale gadają, że
Moskal zabrał już Czerniowce. Nasze sławne regimenty, tyrolskie kaizerjegry z piórkami na czapkach, wiedeńskie deutsch- meistry, dumne
windischgratzdragony zostały podobno rozbite. Jak bydło pędzi je kacap do niewoli. W plen. Co z przysięgą, co z wiernością, co się stanie z
całym rocznikiem 1873, jeżeli Moskal będzie w Toporach prędzej niż Piotr w kadrze? Tak wtargnął niepokój do serca Piotra Niewiadomskiego.
Rozmyślania samotnika z budki 86 na linii Lwów CzerniowceIckany przerwał dzwonek. Stacja Topory - Czernielica sygnalizowała zbliżający
się pociąg. Piotr włożył czapkę służbową, ten namacalny dowód jedności z cesarzem. Z czerwoną chorągiewką wyszedł przed budkę. W
głębokim przekonaniu, że służy przez to cesarzowi, zaczął kręcić korbą. Spełniał czynność państwową powoli, prawie uroczyście i tylko
żałował, że nikt go nie widzi. Brzękły druty, szlaban spadł. A Piotrowi spadła połowa ciężaru z serca. Tak było dobrze. Dopóki był pożyteczny,
dopóki czuł się potrzebny, złe myśli nie miały dostępu do jego duszy. Szlaban zagradzał drogę złym myślom. Przed Piotrem przemknął w
kierunku Kołomyi długi pociąg towarowy pełen wojska. Dawno już w tę stronę nie jeździło wojsko. Piotr wrócił do budki, zdjął czapkę,
ostrożnie położył na półce nad łóżkiem. Otaczał ją nimb cesarskiego majestatu. Niepokój w Toporach, a zwłaszcza w duszy Piotra
Niewiadomskiego, wzmagał się z każdym dniem. Przerodził się niemal w panikę, kiedy na sztrece zaczęły się ukazywać coraz liczniejsze
pociągi z wojskiem. Wojsko to, przed dwoma tygodniami jeszcze takie wesołe, butne i rozśpiewane, teraz milczało posępne i złe. Armia ludzi
wracających z frontu wyglądała jak armia pogaszonych latarni. I nawet wagony, które ją przenosiły ze straconych pozycji w głąb kraju,
dźwigały na sobie piętno klęski. Były zabłocone, odrapane, śmierdzące śmiercią. Pędziły ze zwariowaną szybkością, jakby w przepaść. Nie
zdobiły ich żadne rysunki ani napisy, w których tak niedawno jeszcze wyrażał się zapał żołnierzy. Pędziły teraz nagie i surowe jak sama prawda
wojny, do której wojsko straciło już serce. W dzień i noc widział Piotr pociągi, pociągi, pociągi. Ustawiczne dzwonienie sygnałów budziło go ze

18
Wittlin Sól ziemi
snu, jak w pierwszych dniach mobilizacji. W głowie mu huczało niczym w ulu księdza Makaruchy. W wagonach osobowych jechali oficerowie.
Zarośnięci, niemyci, od wielu dni nie goleni, bez bluz, bez dystynkcji, jak zwyczajni ludzie. Spełzł na nich cały szych, skończyła się parada. W
jednym z przedziałów zauważył Piotr oficerów grających w karty. Przy pomocy klabra usiłowali zapomnieć o klęsce. Potem szły liczne wagony
na bydło, nadziane żołnierstwem. Niektórzy ludzie byli bez butów, leżeli na zgniłej słomie, straszliwie poważni, pogrążeni w sobie, niczego już
nieciekawi. Ten i ów miał głowę obandażowaną brudną skrwawioną szmatą lub rękę na temblaku. Na większych stacjach przyglądali się im
ludzie, spragnieni widoku tych, co wracają od śmierci. Albowiem każdy z tych żołnierzy widział śmierć, zadawał ją i trupim jadem śmierdziało
teraz życie. Wszystkie sprawy życia zmalały w ich oczach, tylko nie tytoń. Prawie każdy palił, chciwie wchłaniając dym fasowanych
papierosów, tę ostatnią pociechę żołnierza. Innym razem ujrzał Piotr wozy znaczone olbrzymim czerwonym krzyżem. Toczyły się bardzo
powoli, a z ich wnętrza ział ostry smród chemikalii. Piotr wiedział, że w tych wagonach jedzie zmasakrowane mięso ludzkie. I nasłuchiwał, czy
aby nie doleci go stamtąd jakiś jęk. Ale krzyżowe wagony były ciche jak groby. Przesuwały się wolno, miękko, bezgłośnie, niby na gumowych
kołach. W przejściach i w oknach stały młode kobiety, całe w bieli jak anioły. Czasem któryś z aniołów palił papierosa.
Krzyże i krzyże myślał Piotr. I wahał się, czy nie należy zdjąć czapki i przeżegnać się na widok czerwonych krzyży.
Mniej niepokoju wnosiły na sztrekę wagony z bydłem przeznaczonym na rzeź. Mięso, bowiem ludzkie, mięso armatnie, musiało być przepisowo
nakarmione mięsem zwierząt. Konie też uciekały z frontu. Mijały budkę całe stajnie, pełne koni, łagodnie przytulonych do siebie smutnymi
łbami. Czasem nadciągający pociąg zwiastowało straszliwe dudnienie. To platformy z armatami. Dawno już zgniły gałęzie brzeziny, którymi w
dzień marszu umajono lawety. Ciężkie i lekkie działa wracały teraz odarte ze wspaniałości, zielona farba zlazła z nich jak parszywa skóra.
Jechała artyleria, nakryta brezentami, rzekłbyś, ze wstydu. Na każdej platformie stał przy armatach nieruchomy człowiek z karabinem.
Opryskane błotem samochody ze stłuczonymi szybami, z pękniętymi oponami, szczątki sprzętu wojennego, te inkarnacje wyciśniętych z
obywateli podatków, reflektory, zwoje kolczastego drutu, płaty kar-bowanej blachy, telefony polowe, kuchnie mknęły na lorach bezustannie w
kierunku na zachód. Trzeba ratować cesarskie mienie! Jak wędrowne cyrki ciągnęły te tabory cierpienia, pośpiesznie wycofywane z
niefortunnych linii. Aż w końcu dniem i nocą było słychać, jak ziemia dudni. Piotr już nie odróżniał, czy od hurkotu wagonów, czy od
zbliżającej się kanonady. 20 sierpnia, około 7 rano, ujrzał jakiś dziwny pociąg, zapchany cywilami. Nie mógł to być normalny osobowy: takie
już nie chodziły. W wagonach towarowych, w których ustawiono ławki, jechał Izrael. Wiózł ze sobą żywe gęsi, poduszki, kołyski, kociołki,
worki, skrzynie i mnóstwo rozkrzyczanych dzieci. Żydówki w czarnych, błyszczących perukach krzątały się jak w domu, nawet coś gotowały na
prymusach. Niektórzy mężczyźni byli od stóp do głów szczelnie zawinięci w długie, białe obrusy, lamowane na dole czarnymi pręgami, u góry
zaś ozdobione złotym i srebrnym poszyciem. Migotliwe złoto i srebro nakrywało głowy po oczy. Czół nie było widać, na czołach tkwiły czarne,
kwadratowe pudełka. Brody, brody siwe, rude i krucze, dygotały w złotej i srebrnej oprawie obrusów, w których ci Żydzi wyglądali jak
śmieszni, patetyczni królowie. Kiwali się rytmicznie w przód i w tył w takt stukotu kół, jakby chcieli temu stukotowi nadać jakiś nowy i
wznioślejszy sens. Nie pierwszy raz widział Piotr modlących się Żydów. Niegdyś w dzieciństwie chodził zaglądać w okna starej, dziś już
nieistniejącej, karczmy, gdzie, co sobota zbierali się Żydzi na modlitwę. W Toporach nie było bożnicy. W mosiężnych lichtarzach paliły się
duże świece, a rozmodleni brodacze w takich samych płaszczach kołysali się nad grubymi księgami, prawie tańczyli, głośno krzycząc i
zawodząc. Śpiew Żydów przerażał Piotra i jednocześnie bawił. Pewnej soboty, kiedy tak stał zapatrzony, zasłuchany pod oknami, zdarzyło się
coś, czego później długo nie umiał sobie wytłumaczyć. Naraz otwierają się drzwi i staje w nich wysoki Żyd z rudą brodą, w aksamitnym
chałacie przepasanym czarnym sznurem. Zamiast butów nosi miękkie pantofle, a białe pończochy sięgają kolan jak u panienki. Na głowie
dźwiga fantastyczną, rogatą czapę z lisich ogonów. Można by przysiąc, że ta czapka i broda stanowią jedną całość. Piotr przeraził się. Myślał, że
ów Żyd zobaczył go przez okno i przyszedł po to, aby go bić. Ale Żyd złapał go za rękę i głosem bardzo łagodnym zapytał: Ty, chłopak,
będziesz gasił świece, ha? Dostaniesz w niedzielę pięć centów!
Piotr nie rozumiał, o co chodzi. Podejrzewał jakąś niebezpieczną pułapkę. Jednakże nie uciekł, stal w miejscu z otwartą gębą jak urzeczony: tak
wielka była siła atrakcyjna obcego i tajemniczego świata. Jakoż wszedł za rudym do izby, gdzie modlili się Żydzi. Na progu zdjął czapkę nie
tyle z uszanowania, ile ze strachu. W mgnieniu oka rudy wcisnął mu ją z powrotem na głowę tak mocno, aż zabolało. Piotr drżał na całym ciele.
Nikt wszakże z obecnych nie raczył nań spojrzeć. Wszyscy zwlekali już z siebie te obrusy, składali je starannie, tkliwie całowali i pakowali do
aksamitnych woreczków. 1 Piotr Niewiadomski pogasił Żydom świece. W niedzielę rzeczywiście otrzymał pięć centów. To było już bardzo
dawno. Lecz wspomnienie zagadkowej czynności, którą spełnił ongi, nie domyślając się nawet swej roli, obudziło się na widok tych wagonów i
wskrzesiło stłumiony lęk przed Żydami.
Zawsze się modlą pomyślał a przecież i tak pójdą do piekła.
Piotr wierzył w piekło.
Wagon-bożnica zniknął mu z oczu. Nie było tam płonących świec. W następnym natomiast wagonie zauważył Piotr niezapaloną lampę stołową
z jasnozielonym kloszem. Piękna dziewczyna o dużych czarnych oczach, wyglądająca raczej na Cygankę niż na Żydówkę, przyciskała ją do
piersi, jakby to nie była lampa, lecz najdroższe dziecko. Nie wypuszczała z rąk tej rzekłbyś jedynej na świecie lampy, jedynego źródła
światłości, co ma rozjaśnić koczującym plemionom mroki tułactwa. Dokąd tak dążą? Czyżby na nowo podjęli przerwaną przed wiekami
wędrówkę? Oto kolej żelazna niesie Izraela przez pustynię, u której krańca czeka go ziemia obiecana. Ziemia ta z łaski cesarza Franciszka
Józefa leży na Morawach. Tam drewniane baraki przygarną uchodźców z Galicji wyznania mojżeszowego. Tak wyglądała ewakuacja Pokucia.
Uciekali jeszcze przed Moskalem urzędnicy państwowi z rodzinami, niektórzy ziemianie i kupcy. Huculi nie uciekali. Huculi nigdy i przed
nikim nie uciekają. Bo czy można ze sobą zabrać ziemię i krowy, i owce? Służba Piotra była w tych czasach wyjątkowo trudna, lecz podołał jej.
Polubił sztrekę. To znaczy: powierzony sobie odcinek. Codziennie obchodził swoje cztery kilometry aż do budki 87, gdzie kończyła się jego
odpowiedzialność. Posterunek opuszczał tylko w czasie wizyt Magdy. Za-stępowała go umiejętnie, niczym prawowite żony dróżników. Widok
młodej dziewczyny stojącej na służbie z czerwoną chorągiewką kilka już razy przywołał uśmiech na znużone twarze tych, co wracali od śmierci.
Jak gdyby samo życie postawiło ją na warcie. Na odcinku Piotra zawsze panował porządek. Żaden „element" nie ważył się kłaść belek na szyny.
Jego cztery kilometry były wierne cesarzowi i cesarskie wojsko mogło po nich jeździć bezpiecznie jak po samym Wiedniu. O, gdyby można tak
do końca życia siedzieć na sztrece! Życie miałoby wtedy jakąś wartość, jakiś sens. Piotr jako dróżnik czułby się tutaj niczym książę udzielny.
Od dawna już pragnął samodzielności. Jako dróżnik byłby odpowiedzialny przede wszystkim wobec siebie, a potem dopiero wobec naczelnika,
który siedział o trzy kilometry stąd na prawo.
Na prawo czy na lewo? Tym pytaniem dotykamy najboleśniejszej rany w duszy Piotra Niewiadomskiego. Mimo ukończonych czterdziestu lat
nie wiedział, bo nie wiedział, gdzie jest lewa, a gdzie prawa strona. Orientacja przy pomocy rąk powodowała jeszcze większy zamęt. Na
posterunku, co prawda było to obojętne: można się orientować nie podług względnych pojęć lewości i prawości, lecz wizualnie. Tam, gdzie leży
stacja Topory - Czernielica, jest prawa strona, a lewa tam, gdzie sąsiednia budka 87. No ale tak jest tylko wtedy, gdy się stoi w drzwiach budki
lub przy szlabanie. W polu natomiast, gdzie często diabeł kręci ziemią, to, co przed chwilą było lewe, staje się nagle prawe. Nieraz Piotr tracił
głowę z tego powodu, lecz, na szczęście, do tej pory... Lepiej nie kusić diabła. Co prawda, sam Pan Jezus przykazywał coś ludziom o prawicy i
lewicy, coś, co miało związek z czynieniem jałmużny Piotra ogarniał lęk, ilekroć ksiądz Makarucha czytał odnośny ustęp z Ewangelii. Czuł się
wydany diabłu, lecz nikomu, nawet księdzu nie miał odwagi zwierzyć się ze swych niedomagań. Czuł, że prędzej czy później mankament
wyjdzie na jaw i diabeł zrobi swoje. Zguba nadejdzie właśnie od tej strony, lewej prawej - któż to może wiedzieć? O tak, Piotr lubił swoją
budkę. Była mała, lecz ważna i ważny czuł się mały człowiek, który w niej rezydował. Tuż obok stał bróg, własność dróżnika. Siana już w nim
niewiele było, Banasikowa zdążyła w porę sprzedać wojsku. Przekrzywiony, słomiany daszek, podobny do czapki na głowie pijanego olbrzyma,

19
Wittlin Sól ziemi
sięgał ziemi. Tylko cztery wysokie drągi sterczały majestatycznie jak maszty odarte z flag. Bróg był ulubionym miejscem Basa. Zagrzebywał się
w resztce siana na poobiednią drzemkę, pewno też łapał myszy. Napełniony sianem, wyglądał bróg jak potężna baszta, strzegąca udzielnego
księstwa, którego herb czernił się na białej blaszanej tarczy cyframi: 86. Teraz baszta leżała w gruzach, a Piotr Niewiadomski marzył o jej
wskrzeszeniu świeżym sianem. Tegoż dnia, koło szóstej wieczorem, skończyły się wszystkie marzenia. Jak daleko ludzka pamięć sięga Topory
niczym innym nie były, tylko zwyczajną wsią. Liczyły dwieście osiemdziesiąt jeden dusz (według ostatniego spisu ludności) i siedemdziesiąt
osiem kominów. Określenie: ko-miny, nie jest ścisłe, gdyż na Pokuciu niewiele chałup szczyci się kominami. Powiedzmy zatem: siedemdziesiąt
osiem strzech. Wojna, zaraz na początku, wypatroszyła chałupy z najlepszych mężczyzn, poszło coś z czterdziestu chłopa, sama rezerwa i
nowobrańcy, nie licząc tych, co służyli w wojsku sztandowym. Jakby kto cepem wymłócił najlepsze ziarno, jak puste snopy leżały domostwa,
ogołocone z młodzieży, wzdłuż krętej drogi. Wraz z babami, starcami i dziećmi został się w nich jeno poślad męski: landszturm. Opatrzony
przysięgą, opatrzony papierami, czekał cierpliwie na dzień wcielenia. Atoli w obliczu ważnych spraw gospodarskich, na przykład wobec
koszenia siana, dzień ów, zamiast się przybliżać, zdawał się coraz bardziej oddalać. W końcu niejeden z pobranych zaczął przed samym sobą
udawać, że ów dzień w ogóle nie nadejdzie. I do czasu, nim szyby zaczęły się trząść, każdy starał się żyć tak, jakby wcale nie było wojny. Aż tu
nagle, 20 sierpnia, malutka wieś Topory urosła do godności etapu wielkiej, światowej wojny. Nawet nie zdawała sobie sprawy ze splendoru, jaki
na nią spadł z łaski naczelnej komendy armii. Znów po wsi zaczął krążyć żandarm Durek z torbą i złotym zębem. Znów doręczał analfabetom
papiery, od których zależało ich życie. Kiedy zjawił się przed budką 86 Bas już nie szczekał. Oswoił się z wojną. Piotr także nie bał się już
żandarmerii. Od czasu pobrania do wojska czuł się jakby dalekim kuzynem każdej siły zbrojnej. Na karabin, na bagnet spoglądał teraz ufniej.
Kapral Durek, burzyciel snów w rejonie ToporyCzer- nielica, nie przyszedł sam. Towarzyszył mu jakiś żołnierz w sile wieku, objuczony od stóp
do głów. Karabin przewiesił sobie wygodnie przez szyję. Ćmił fajkę na długim cybuchu. Jedna rzecz u niego była szczególnie podejrzana: na
zielonych wyłogach kołnierza błyszczało obok kościanej gwiazdki metalowe, skrzydlate koło. Najoczywiściej żołnierz ten miał coś wspólnego z
koleją. Kapral Durek był dzisiaj inaczej ubrany niż owego wieczoru, gdy przyniósł kartę powołania. Zamiast hełmu zwyczajna wojskowa
furażerka, zamiast munduru z czarnego sukna o zielonym odcieniu szaroniebieski mundur polowy. Tylko jeszcze torba i pałasz wskazywały na
to, że przed nami stoi kapral żandarmerii, a nie na przykład piechoty. Wszystkie błyszczące przedmioty: blachy, guziki, nawet medal
jubileuszowy, zostały usunięte na znak, że Topory są etapem. Zamiast medalu pierś kaprala zdobiła wąska, dyskretna, biało-czerwona
wstążeczka. Cesarz na krzyżu znikł. Zasadą etapu jest ścisłe incognito. Tylko w ustach żandarma świecił złoty ząb tak samo jak dawniej.
Oddacie służbę temu frajtrowi! oznajmił Durek.
Z dniem dzisiejszym całą kolej obejmuje wojsko. Ewakuacja!
Słowo: „ewakuacja", jak wszystkie wyrazy obcego pochodzenia, służyło kapralowi żandarmerii do podtrzymywania wiary we własną wyższość.
Ewakuacja! powtórzył. Zaciągnął się tym dźwiękiem niby dymem smakowitego papierosa. Frajter tymczasem zwlekał z siebie juki.
Rozgaszczał się w budce, nie zwracając na Piotra uwagi.
Pokażcie panu frajtrowi, co trzeba! mówił Durek. Dodał do szarży frajtra słowo: pan, żeby podkreślić dystans dzielący Piotra od żołnierza.
Piotr był oszołomiony. Ewakuacja dobrze! Ale czy on jest Żyd, żeby uciekać? I dokąd? A co będzie z wojskiem? Kapral Durek nie przybył tutaj
jedynie po to, by mu odebrać posterunek.
Pokażcie no swoje papiery! powiedział zagadkowo.
Piotr wygrzebał zza pazuchy wszystkie papiery, jakie posiadał.
To niepotrzebne!
Żandarm z lekceważeniem zwrócił metrykę. Natomiast uważnie czytał dokument wojskowy. Piotr nieufnie obserwował pana frajtra.
Jutro jazda! zawyrokował Durek, składając papier.
Jeszcze dzisiaj macie się zgłosić do pana naczelnika po marszrutę.
Do Stanisławowa? zapytał Piotr. Kadra jego bowiem była w Stanisławowie.
Do jakiego Stanisławowa? Na Węgry!
Piotr zaczynał coś niecoś pojmować. Cesarz wszystko przewidział, nawet ewakuację. Cesarz nie zostawi go dla Moskala. Cesarz w pośpiechu
zbiera teraz swoich ludzi jak mądry gospodarz, co przed burzą zwozi snopy do stodoły. Piotr poczuł wielką ulgę. Nareszcie spadła mu z serca
druga połowa ciężaru. Przykre ewentualności, których się obawiał, przestały istnieć. Teraz Moskal mógł już spokojnie wkroczyć do Toporów.
Nie znajdzie tam Piotra Niewiadomskiego. Ośmielony z ulgą zapytał: A Moskal daleko?
To pytanie rozgniewało żandarma. Takich pytań nie wolno stawiać w obrębie jego rejonu. Przybrał surową postawę, starał się nadać sobie
maksimum „polowości", tylko złoty ząb rzucał ciepły blask na jego słowa: Nie ważcie się rozsiewać paniki! Za to grozi sąd wojenny! Nie ma
powodu do paniki. Zwyciężamy na całej linii.
Jo, jo! potwierdził ironicznie frajter, który był Czechem.
Durek zgromił go spojrzeniem. Co za nietakt wątpić o zwycięstwie w obecności analfabety. Durek czytywał komunikaty wojenne w „Wieku
Nowym".
Na całej linii Rosjanie się cofają! recytował z pamięci.
Pod Rozwadowem rozbiliśmy dwie dywizje nieprzyjacielskie. Generał kawalerii von Brudermann...
Aż się zachłysnął nazwiskiem generała. Nie tylko znał nazwiska generałów, umiał je również poprawnie wymawiać. Przynajmniej niemieckie.
Niejakie trudności nastręczały jedynie nazwiska węgierskie. O ile możności starał się ich unikać. W tej chwili w ogóle nie opłacało się
cytowanie nazwisk. Nie warto uświadamiać ciemnego ludu. Kapiące wspaniałomyślnością, szumne jak pióropusze nazwiska i zawołania rodowe
należało sobie zachować do wyższych celów. Do olśniewania zwierzchników, do podnoszenia opinii o sobie tam, gdzie ta opinia mogła zaważyć
na konduicie. Piotr znów przestał rozumieć. Czego to nie wolno siać? Paniki? Co to jest panika? Może jakieś trujące ziarno lub coś w rodzaju
tytoniu? Surowe kary nakładano na tych, co potajemnie uprawiali tytoń. Piotr niczego nie siał, nie hodował, z wyjątkiem bobu, kapusty i
słoneczników. Sło-neczniki rosły właściwie dla Magdy. I co to znaczy, że Moskal się cofa, skoro nasze wojska uciekają z frontu, a nam każą
czym prędzej opuścić Topory? Licho wie, co jest prawdą. Być może, jest tak, jak żandarm mówi, tylko Piotr nie rozumie. Skoro nie wie, gdzie
lewa, a gdzie prawa strona mógł nie wiedzieć, gdzie przód, a gdzie tył. Diabeł, ojciec wszystkiej względności, jest chytry! Kiedyś, gdy Piotr był
dzieckiem, wodził go szczezun śród ciemnej nocy polami, polami, może dwie godziny. Piotr błądził i szukał swego domu i nie mógł trafić, a
dom stał tuż pod nosem, o sto kroków. To didko schował chałupę pod ziemię, żeby niewinną duszę kusić. Kto wie, może diabeł wodzi teraz całe
cesarsko i królewskie wojsko, któremu się wydaje, że idzie naprzód, podczas gdy w rzeczywistości cofa się i cofa? Znów się odezwał dzwonek
sygnałowy. Piotr wybiegł z chorągiewką i po raz ostatni w życiu zamknął szlaban na linii LwówCzerniowceIckany. Jego kariera kolejowa była
skończona.

ROZDZIAŁ V
A więc nie zatrzymywać? Hallo! Pytam się, czy nie zatrzymywać? naczelnik stacji Topory - Czernielica rozmawiał telefonicznie z
naczelnikiem stacji Śniatyn.
Powiada pan, że zacznie się o 12.29 i trwać będzie do 14.50? Ależ oczywiście. Przez tę ewakuację od kilku dni nie miałem w ręku gazety. Hallo!
No i co? W każdym razie nie zapalać? Ja też nie. Takie hallo! takie rzeczy już były. W starożytności, w czasie wojen punickich, Scypion
Afrykański...

20
Wittlin Sól ziemi
W muszli słuchawki naczelnika stacji Śniatyn szumiała historia starożytna. Między stacją Śniatyn a stacją Topory - Czernielica po metalowych
drutach, na których siadywały uznojone wróble, w historycznej chwili ewakuacji powiatu pędził tam i z powrotem Hannibal. Tymczasem
historia nowożytna dawała o sobie znać odgłosem dalekiej kanonady, dudnieniem ziemi, pobrzękiem szyb.
Tak, tak, zamelduję. Ergebenster Diener!
Odwiesił słuchawkę, pokręcił korbką, dzwonek w aparacie oznajmił, że rozmowa skończona. Hannibal przepadł. Naczelnik stacji Topory -
Czernielica szczycił się klasycznym wykształceniem. Szczególnie dobrze pamiętał wojny punickie, gdyż dzięki nim oraz innym krwawym
faktom musiał dwukrotnie zdawać maturę. Za pierwszym razem powiedział ku zgorszeniu całej komisji, że wojen punickich było pięć, a
prowadził je z Rzymem Filip Macedoński. Kiedy po sześciu miesiącach „siadał" do matury po raz drugi, dokładnie już wiedział, jak to było
naprawdę. Lecz egzaminator tym razem nie był ciekaw jego zdania o wojnach punickich. Po otrzymaniu mniej więcej trafnych odpowiedzi na
temat wypraw Juliusza Cezara, po wysłuchaniu znośnego tłumaczenia urywka z Ab urbe condita zatwierdził dojrzałość kandydata. Naczelnik do
końca życia nie zapomniał wojen punickich. Wielbił starożytnych Rzymian en bloc, nie tyle za cnoty i mądrość, ile za to, że dzięki pobieżnej
znajomości ich dziejów tudzież pism można było służyć w cesarsko i królewskiej armii tylko jeden rok, zostać oficerem rezerwy i otrzymać
rządową posadę. Ludzi bez matury uważał za stworzenia pośledniejszego gatunku. Nigdy nie podawał im ręki. Wyjątek czynił tylko dla kobiet
oraz własnej rodziny, głównie ojca, który był stelmachem w rohatyńskim powiecie. Ale ojca swego wspominał niechętnie i nie w każdym
miejscu świata chciałby się z nim pokazać. Jeszcze tylko cztery lata brakowały mu do pełnej emerytury. Jedyny syn Tadzio będzie już wtedy po
maturze. (Powinni go egzaminować z wojen punickich lub wypraw Cezara!) Z tym Tadziem był kłopot. Nienawidził starożytnych Rzymian, a
jeszcze bardziej starożytnych Greków, z tą ich przeklętą gramatyką. Pragnął zostać mechanikiem kolejowym. Do tej decyzji życiowej
przyczyniła się w dużym stopniu stacja Topory - Czernielica. Teraz Tadzio bawił na wakacjach u rodziców. Właśnie szperał w kuchni, między
śmieciami, w poszukiwaniu szkła. Koniecznie chciał mieć kawałek szkła. Nie znalazłszy go w śmietniku, podszedł do ściany, gdzie wisiała mała
kuchenna lampa. Zapalił ją, podkręcił knot tak wysoko, że szkiełko poczerniało od sadzy i pękło. Wówczas lampę zgasił. Kawałek okopconego
szkła schował do kieszeni. Rozejrzał się, czy nikt go nie widzi, i wymknął się z kuchni. W kancelarii ojca dzwonił telefon.
Hallo! Tak jest. Słucham. Przyjechali dziś rano. Tak, kadet-aspirant. Nic mi nie wiadomo. Na sztrekę, tak jest, na sztrekę. Hallo. Nie słyszę. Tak,
żandarmeria. Jeszcze nie wiem. Prawdopodobnie odeślę rodzinę do Wiednia. Co pan mówi? Nic podobnego. Kasę oddałem jeszcze wczoraj. No
i co on mówił? De gustibus non est... Naturalnie. A wie pan już w starożytności... Przepraszam, najmocniej przepraszam. Myślałem, że to pana
interesuje... Rozmowa urwała się. Starszy oficjał stacji Kołomyja nie chciał podziwiać erudycji naczelnika stacji ToporyCzer- nielica. I to
jeszcze w takiej chwili, gdy świat się wali i Rosjanie się zbliżają, i wojsko obejmuje kolej. Naczelnik w milczeniu wychylił kielich goryczy. Bez
pukania wszedł do kancelarii kadet-aspirant Hopfen- zieher. Naczelnik nie znosił wchodzenia bez pukania.
Bez pukania wchodzi się tylko do chlewu pouczał niegdyś, w normalnych czasach, źle wychowanych interesantów. (Interesanci na stacji
Topory - Czernielica przeważnie nie mieli matury.) Ale czasy już nie były normalne, a kadet- -aspirant Hopfenzieher nie tylko miał maturę: od
dzisiaj on właściwie tutaj rządził. Napis na drzwiach: „Wstęp obcym surowo wzbroniony” stał się już anachronizmem. Kto tu jest teraz obcy, a
kto swój?
Ma pan ochotę sprawdzić ze mną inwentarz? Zapytał intruz.
Doskonale!
Usiedli przy jednym biurku i zaczęli na papierze sprawdzać inwentarz. Robotę przerwało nieśmiałe pukanie. Naczelnik, wściekły, zerwał się z
krzesła i otworzył drzwi. Z czapką w ręku czekał na progu Piotr Niewiadomski.
Czego? Nie wiecie, że bez pukania nie wolno wchodzić?
Ja pukał, panie naczelniku.
Naturalnie, że pukał. Ale jaki osioł z niego: nie widzi, że tu nie chodzi wcale o niego, lecz o tych intruzów, którzy dziś rano wtargnęli na stację.
To są ci „obcy", którym po wszystkie czasy powinien być wstęp wzbroniony. I naraz w naczelniku obudziła się sympatia dla Piotra. Ten ciemny
Hucuł był przecież jego człowiekiem, a nie „ich". Bądź co bądź jedenaście lat spędzili razem. Pierwszy raz od jedenastu lat zakiełkowało w
naczelniku wątłe uczucie solidarności z najniższym funkcjonariuszem tej samej gałęzi służby. I pierwszy raz skrzydlate koło na jego czapce,
haftowane złotymi nitkami, poczuło się starszym bratem blaszanego koła na czapce Piotra. Blask metalowych kół olśnił naczelnika, a skrzydła
załopotały patetycznym szumem. Był to już nie emblemat, nie symbol, lecz sam geniusz kolei żelaznej. Wystarczyło jednak spojrzeć na kołnierz
kadeta-aspiranta, aby stwierdzić, jakim bogom służył w cywilu. Był zmilitaryzowanym kolejarzem. I pogasły blaski kół, a szumiące skrzydła
należały do anioła żalu, żalu za zwichniętą karierą. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wojna opóźni awanse, zwłaszcza urzędników zmuszonych
przez ewakuację do ucieczki. Gdyby nie wojna, poszłoby się na emeryturę w wyższej randze, może nawet w złotym kołnierzu. Naczelnik
popatrzył na Piotra jak na rodzonego syna Tadzia. Naczelnik ludzki był człowiek, chociaż po mordzie ma się rozumieć bił.
Przyjdźcie później powiedział życzliwie.
Widzicie, że teraz jestem zajęty. Macie u mnie jeszcze trochę pieniędzy. Przyjdźcie za godzinę.
Żal przenikał te słowa. Naczelnik rozstawał się ze swoją stacją, Bóg wie, na jak długo, może na zawsze. Przywiązał się do niej, choć nieraz ją
przeklinał. A czy Piotr Niewiadomski nie należał do inwentarza tak samo jak szafa z biletami (ołtarz stacji), jak aparat Morse'a, jak semafory,
zwrotnice, kasa wertheimowska, waga i trzy zegary z fabryki Siemens-Halske? Należał lecz naczelnik nie przekaże go kadetowi-aspirantowi.
Przekazywał tylko martwy inwentarz. Piotr był żywy. A żywymi rozporządza sam cesarz.
No to ja już mogę iść powiedział Piotr.
Owszem, mógł iść, nie miał tu już nic do roboty. Naczelnik pragnął go zaszczycić jeszcze jedną, ostatnią posługą.
Może zdejmiecie szyld. Tylko uważajcie na haki. Haki mogą się przydać. Przynieście je do mnie.
I zamknął mu drzwi przed nosem. Pierwszy raz od jedenastu lat polecił mu naczelnik coś wykonać, mówiąc: „może". To już miało posmak
bruderszaftu. Zdjąć szyld? Co to znaczy? Piotr, chociaż i analfabeta, rozumiał dobrze znaczenie szyldu. Szyld był dla stacji tym, czym dla
człowieka nazwisko. Czarne litery łacińskie i ruskie umiał oczyma na pamięć. Potrafiłby je przerysować. Słowo: Topory, było jak: Piotr, a
Czernielica, jak: Niewiadomski. Pozbawić stację szyldu to tak, jak odebrać człowiekowi nazwisko. Polecenie naczelnika zachwiało wiarę Piotra
w porządek świata. Cały świat kwitnął pięknymi nazwami jak łąka. Chyba sam Bóg zasiał je przed wiekami. Istniały nazwy pachnące, słodkie,
łagodne, i były nazwy ostre, groźne, zacięte. Skąd na przykład wzięła się nazwa: Topory? Zapewne były tu kiedyś same lasy i przyszli drwale z
toporami i wykarczowali. A teraz stacji ma być odjęta największa jej ozdoba, to, co odróżniało ją od innych stacji? W głowie Piotra coś zaczęło
świtać. Pewnie dlatego trzeba zdjąć szyld, żeby Moskal tak łatwo nie trafił. Niech sam sobie szuka lub niech się pyta swoich moskalofilów. My
Moskalowi nie pokażemy, gdzie są Topory - Czernielica. Taki sens nadał Piotr swej ostatniej na kolei misji. Wygląd peronu jeszcze bardziej
przyczynił się do zamętu w duszy. Pod ścianą, obok drzwi wiodących do poczekalni, stały karabiny. Piotr przeliczył: osiem. Nikt ich nie
pilnował. Wszędzie pełno śmiecia, papierów, odpadków, niedopałków i stratowanej słomy. Słoma pokrywała również podłogę poczekalni. Na
ławkach tornistry, chlebaki, menażki. Trzech żołnierzy rozwaliło się na słomie. Kurzyło fajki, gadało obcym językiem. Piotr z niechęcią
przeszedł przez poczekalnię zamienioną na żołnierską kwaterę. Ostentacyjnie splunął do zaśmieconej spluwaczki. Poszedł do magazynu po
drabinę. Wracając zauważył brak naftowej lampy w latarni stojącej na straży budki dla pań i panów. Już ją zwędzili, cholery. Piotr zabrał się do
zdejmowania szyldu. Przystawił drabinę do ściany. Podłużny, foremny szyld wisiał między poczekalnią a mieszkaniem naczelnika na piętrze.
Mieszkanie to składało się z trzech pokoi i kuchni, lecz tylko dwa okna wychodziły na peron. Piotr wlazł na drabinę, zatrzymując się na
przedostatnim szczeblu. Pod oknami naczelnika, w zielonych drewnianych skrzynkach napełnionych ziemią, kończyły żywot petunie, pelargonie

21
Wittlin Sól ziemi
i nasturcje. Sadziła je żona naczelnika, rozmiłowana w kwiatach. Piotr pochylił głowę i przez kilka chwil trwał w kontemplacji kwiatów. Były
bezwonne. Potem wyciągnął z kieszeni obcęgi i rozluźnił haki. Zwabiona hałasem ukazała się w jednym z okien głowa chłopca. To syn
naczelnika, Tadzio. Poznał Piotra.
A Piotr co tu robi?
Zdejmuję szyld.
Czemu?
Tatko kazał.
Tadzio zarechotał zjadliwie i natychmiast zniknął. Piotr wyciągnął haki. Biały szyld z czarnymi znakami diabła przechylił się w bok. Piotr
przytrzymał go lewą ręką, ale szyld był za ciężki. Trzymając go obiema rękami, Piotr mógł utracić równowagę. Przez chwilę stał na drabinie
niezdecydowany. W końcu postanowił zrzucić szyld na ziemię. Wyglądał jak Mojżesz, roztrzaskujący tablice Zakonu. Szyld spadł z wielkim,
metalicznym hukiem, ale nie poniósł szwanku. Nawet jednej litery nie uronił. Piotr zlazł z drabiny jak kat po egzekucji. Dźwignął szyld na
ramiona jak martwe ciało ludzkie i zaniósł go do magazynu. Żołnierze na peronie obojętnie przypatrywali się degradowaniu stacji. Tak, od tej
chwili właściwie nie było już stacji Topory - Czernielica. Został się tylko samotny domek na sztrece, bez nazwy, bez głowy, bez duszy. Późnym
wieczorem pożegnał się Piotr z naczelnikiem. „Stary" wypłacił mu zaległe pobory, ponadto dołożył jeszcze dwie korony z własnej kieszeni.
Udzielił mu również jak gdyby ostatnich namaszczeń.
Sprawujcie się dobrze w wojsku, nie dajcie się zabić, bo jak was diabli wezmą, to nawet pies po was nie zaszczeka!
Ulubiony ten zwrot naczelnika pochodził jeszcze z czasów jego służby wojskowej. Pewien porucznik w szkole jednorocznych, chcąc któremuś z
wychowanków wyrazić "najwyższą pogardę oraz przekonać go o całkowitej nicości jego życia, zwykł był wołać: „Ich erschiesse Sie, und kein
Hund bellt nach Ihnen!" Oczywiście pies służył tylko za plastyczną przenośnię i jako taka przeszedł do frazeologii naczelnika.
Pożegnanie było wzruszające, jednak obeszło się bez łez. Piotr nie należał do tych, którzy tak łatwo płaczą. W twardym życiu nie tylko
stwardniała mu skóra, ale i pewne gruczoły przestały funkcjonować. Piotr pocałował naczelnika w rękę. Bardziej od rozłąki z żywymi smuciło
go rozstanie z światem rzeczy martwych. Temu światu czuł się bliższy niż ludziom. Sam był tutaj czymś w rodzaju dźwigara stacyjnego. A te
szyny, te kamienie, te progi czyż nie nosiły na sobie śladów jego rąk, nie były przesiąknięte jego potem? Mimo iż niewidzialne, ślady te istniały
i będą istnieć tak długo, aż przyjdą kiedyś nowi ludzie, aby kłaść nowe szyny, sypać świeży żwir na linii LwówCzerniowceIckany. Nieruchome,
milczące trwanie przedmiotów, którym ludzkie ręce nadały sens oto najwyższa nagroda za ciężki, ordynarny, przemijający trud. Gdyby Piotr
posiadał klasyczne wykształcenie naczelnika, mógłby w tej chwili powiedzieć: Non omnis moriar. Szedł wzdłuż toru i nawet w ciemności
poznawał każdy przedmiot, z którym kiedykolwiek łączyła go praca. Oto pompa, pod którą zatrzymują się lokomotywy dla brania wody. Jak
sztywny, dziwaczny, olbrzymi ptak czernieje w mroku z tym swoim blaszanym dziobem. Małoż to razy Piotr owijał ją na zimę słomą? A tam,
opodal, rdzewieją w trawie starzy, aż nadto dobrzy znajomi: wysłużone szyny. Piotr wracał do domu. Wieś leżała trzy kilometry za stacją.
Wzdłuż drogi ciągnęły się wilgotne łąki, pełne jaskrów na wiosnę. O tej porze roku łąki koszono i duże kopice siana stały w nieruchomej
tyralierze jak zaklęte wojsko. W pewnej chwili przywidziało się Piotrowi, że kopice posuwają się naprzód. Lecz złudzenie rychło minęło. Jak
daleko okiem sięgnąć ani żywej duszy. O ile pasikoniki, tak głośno i niestrudzenie świdrujące noc, nie mają duszy. Ziemia, hańbiona gdzieś
daleko pociskami stękała w równych odstępach czasu. Noc była chłodna. Księżyc nie wylazł jeszcze ze swej nory, którą miał za wzgórzem, za
Czernielicą, lecz opylał już Topory srebrzystą mąką. Gwiazdy ku niemu mrugały zachęcająco, ale były nikłe i mdłe, jak płomyki naftowych
lampek. Księżyc miał czas. Długo knul coś tej nocy. Wieś wysłała naprzeciw Piotra swe najtęższe zapachy: przejrzałych cebul i pietruszek. A
gdy wchodził między pierwsze chałupy, wionął ku niemu spokojem wsiowego bytowania odwieczny odór chłopskich izb: synteza dymu
drzewnego, sera, serwatki, kurzych ekskrementów i biedy. Czarne, niepolewane garnki, makutry, hładuszczyki tkwiły na palach płotów jak
szyszaki na głowach krzyżowców. W wielu chatach palono światło. Z wielu chat bowiem miał nazajutrz jechać na Węgry landszturm. Teraz
pakowano mu tobołki i skrzynki, gotowano strawę na drogę. Tylko w chałupie Hrycia Łotockiego było ciemno. Spał spokojnie, miał przeszło
sześćdziesiąt lat i na wojnę go cesarz nie wołał. Pies Łotockiego wypadł z budy na odgłos kroków Piotra i pobrzękując łańcuchem, długo
oszczekiwał przechodnia niby jakiegoś złodzieja. Obudzone ujadaniem, targnęły się inne psy, ale niedługo świadczyły swą solidarność
owczarkowi Łotockiego. Jeden po drugim wycofały się na legowiska. Za to Bas z daleka poznał kroki Piotra i rzucił się na niego z radością.
Czekał przed domem razem z Magdą, która we wsi zwiedziała się o przyśpieszonym wyjeździe Piotra. Tę noc postanowiła spędzić u niego.
Weszli do izby. Piotr zapalił lampę. Było duszno. Magda otworzyła okna. Natychmiast przyfrunęły nocne motyle, ćmy i barwiste chrząszczyki.
Sporo ich ginęło bezgłośnie w kuszącym płomieniu jak żołnierze, którzy tej nocy padali w ogniu armat nad Driną, nad Sambrą, nad Mozą. W tej
chwili bowiem rozpoczął się odwrót wojsk austriacko-węgierskich spod Kragujevca w Serbii, a od północy posuwała się właśnie 4 i 5 armia
rosyjska, od północnego wschodu zaś 3 i 8, kierując się dośrodkowo na linię PrzemyślLwów. Brzękiem dawno nie mytych szyb w domu Piotra
Niewiadomskiego oznajmiały armie walczące w Galicji swą wzmożoną działalność. Piotr usiadł na łóżku, nie zdjąwszy czapki. Był bardzo
utrudzony i głodny. Magda wybrała popiół, nagromadzony w palenisku jeszcze przed wojną, naszczepała drew i roznieciła ogień. Przezornie
przyniosła ze sobą mleko, chleb, kartofle. Długo milczeli. Żywy ogień w kuchni z wolna zaczął przenikać do ludzi. Pierwsza odezwała się
Magda: Jedziecie?
Mimo iż od czterech lat była Magda dla Piotra tym, co ludzie cywilizowani nazywają kochanką, nie poważyła się mówić mu: ty. Tylko w
chwilach największego spoufalenia pozwalała sobie na to. Gdy chwile te mijały, znów ją od Piotra dzieliła zapora, wzniesiona z szacunku oraz z
tych siedemnastu lat, o które był od niej starszy. On do niej zawsze mówił: ty, ona tylko w służbie. W służbie Wenery. Poza tą służbą istniała
tylko jako pokorna sierota, której nie wolno zapomnieć o swej niższości.
Jadę odparł.
I znów milczeli. Dopiero podczas wieczerzy, którą ostatni raz spożyli wspólnie, Piotr przemówił: Pilnuj Basa, żeby go Moskale nie zabrali. Na
psa każdy łakomy.
I pogładził Basa, oburącz ścisnął go za mordę tak mocno, że pies zaskowyczał. Magdę to zabolało. Zawsze więcej dbał o psa niźli o nią.
Milczała jednak, bo i sieroty mają swój honor. Po wieczerzy Piotr wyszedł przed dom, zapalił fajkę. Usiadł na progu i spoglądał na gwiazdy.
Jedna z gwiazd oderwała się od swej trzody, przekreśliła cały horyzont i przepadła w Prucie. Piotr się zamyślił. Słyszał o tym, że gwiazdy
spadają, gdy ktoś ma umrzeć. Roześmiał się głośno: gdyby gwiazdy spadały za każdego chłopa, co zdycha na wojnie, musiałyby padać
bezustannie i tak gęsto jak grad. I rychło nie zostałoby ani jednej na niebie. Nie wiedział, że płonących i wygasłych światów jest więcej niż
żołnierzy Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości. Wypaliwszy fajkę podniósł się ciężko i poszedł do sadu. Wszystkie drzewa czerniały
fantastycznie w mlecznym odblasku schowanego księżyca. Z obu jabłoni żadna w tym roku nie obrodziła, a śliwki były jeszcze małe i zielone.
Mimo to zerwał jedną i schował do kieszeni. Potem obszedł dookoła cały dom i po raz setny chyba stwierdził, że takiego domu szkoda. Można
by go odrestaurować. Pod strzechą wisiały obnażone kaczany kukurydzy. Suszyły się na nasienie. Wyglądały w mroku jak śpiące, uczepione
pazurami nietoperze. Piotr wrócił do Magdy i zaczęła się ich miłosna noc. Dziewczyna pomyła miski, pomyła garnki, nakarmiła Basa resztkami
wieczerzy. Syty pies wybiegł na dwór, lecz niebawem wrócił markotny: widocznie nie mógł sobie znaleźć wygodnego legowiska. Zaczął tedy
układać się do snu pod łóżkiem. Ukryty w szczelinie między paleniskiem a podłogą grał świerszcz. Magda uklękła przed obrazem Matki
Przeczystej, przymknęła oczy i długo modliła się żarliwym szeptem. Potem odwinęła krajkę, zrzuciła zapaskę, zdjęła spódnicę, rozplotła dwa
cienkie warkocze i związała w jeden gruby. Potem zgasiła lampę i ułożyła się przy Piotrze. Wtedy Bas poruszył się niespokojnie, przypominając
swą obecność. Piotr wstydził się Basa. Ten żywy świadek był krępujący. Trzeba go usunąć. Piotr zerwał się z łóżka, otworzył drzwi i usiłował

22
Wittlin Sól ziemi
Basa wyprowadzić choćby do sieni. Ale pies odmówił posłuszeństwa, zawziął się: nie chciał dobrowolnie opuszczać pana w tę ostatnią noc.
Piotr, upokorzony użył przemocy i kijem, kijem wypędził na dwór swą jedyną miłość. Wygnana miłość zawyła boleśnie. Piotr Magdy nigdy nie
kochał, on z nią tylko „żył". A czy w ogóle umiał kochać? Kto wie, czy miłość nie jest zbytkiem, na który mogą sobie pozwolić jedynie
uprzywilejowane dusze? W czym na przykład przejawiała się jego miłość do Basa? Byłoż to bezgraniczne zaufanie bitego człowieka do bitego
zwierzęcia, koleżeństwo psiej doli na tej ziemi, po której chodzili razem ze spuszczonymi łbami, czy jeszcze coś ponad to? A może miłość
ukrywa się na dnie tępej, wzajemnej uległości? Bo i Piotr często ulegał Basowi wbrew rozwadze, zaś bezrozumna uległość wobec istoty słabszej
uchodzi niekiedy za miłość. Chyba tylko w sytuacjach naprawdę ważnych, na przykład gdy psu groziło niebezpieczeństwo, narzucał mu Piotr
swoją wolę. Poza tym rzadko okazywał swą przewagę. Co Hucuł wie o psie? Piotr przypisywał Basowi wielki rozum. Zdawało mu się, że stare
psisko wszystko widzi, czuje i rozumie każdy ludzki gest. I dlatego wstydził się Basa, ilekroć Magda zostawała na noc. Często ze względu na
obecność Basa w ogóle nie dochodziło między Piotrem a Magdą do zażyłości. Pies nie znosił, kiedy jego pana ktokolwiek dotykał, zdawał się
być zazdrosny. Rzucał się na obce ciało, starając się oderwać je od Piotra. Ale nawet gdy Bas zachowywał się spokojnie, Piotr nie czuł swobody
ruchów. Tym razem jednak przeważyło podniecenie, spotęgowane wypadkami dnia oraz mglistym przeczuciem, że to jest ostatnia noc z Magdą.
Zre-zygnować z niej nie chciał, a robić tego przy Basie nie mógł. Wygnał go. Przeprawa z psem ostudziła pożądanie, zmitygowała zapędy. Jakoś
głupio powracać do zalotów przerwanych uporem zwierzęcia. W dodatku pod powieką jak przykry owad siedziała wojna, gniotąca natrętną
myślą o jutrzejszym dniu. Trzeba na nowo obudzić w sobie krew, rozniecić ognie, wyłączyć rozum, przezwyciężyć lęki. W końcu Wenus
zwyciężyła. Nie, Piotr Magdy nie kochał. Zażywał jej ciała tak jak się pije wódkę lub zażywa koniecznej dla zdrowia kąpieli. Tylko że nie był to
nałóg. Piotr nie miał nałogów. Ciało Magdy, chude, drobne, jędrne, było zawsze chłodne. Nawet w chwilach najgorętszych uniesień nie pociło
się. Darzyło Piotra łagodną, służebną biernością. Dlatego Piotr je polubił. W objęciach sieroty doznawał jednocześnie miłego każdemu
mężczyźnie poczucia ulgi, przytępienia świadomości oraz siły. Wreszcie ciało Magdy było jedynym terenem, na którym czuł się zwycięzcą. Bez
tego trudno się obejść męskiej miłości własnej. Piotr zwyciężał Magdę bez oporu, ale nie bez wysiłku, i tylko jałowość nasienia mąciła mu
krótkotrwałą uciechę. Pozbawiała głębszego sensu, odzierała z powagi to zespolenie się dwu ciał, nie powodujące żad-nych następstw. Ale
chroniła również od rozpusty. Zresztą zmysłowość Magdy trzymały na wodzy jeszcze inne hamulce: jej wiara i wiek Piotra. Młodszemu chłopu
być może udałoby się doprowadzić ciało Magdy do ekscesów, a duszę do utraty świadomości grzechu. „Żyjąc" z Piotrem nigdy nie zapominała
o tym, że grzeszy, więc starała się przynajmniej grzeszyć z umiarem. I dlatego zapewne tak żarliwie modliła się, zanim szła do jego łóżka.
Jakby z góry chciała wyjednać przebaczenie. Piotr też nie upijał się Magdą, zawsze dominował nad instynktem. Spełniał jak gdyby nieświadomą
powinność, przekazaną w spadku po nieznanym ojcu Polaku Niewiadomskim. Noce z Magdą użyczały mu chwilowej radości życia, której
gdzie indziej nie doświadczał. Ciało sieroty było dlań tedy i kawiarnią, i operą, i daleką morską podróżą, wszystkim, czym dla innych ludzi jest
muzyka, sport, szlachetne przyjemności umysłu. Nie zawierało jednak żadnych nie-spodzianek, było powszednie jak chleb. Piotr znajdował w
nim wypoczynek, miękkość i na kilka sekund przenosił się poza obręb własnego życia. Kobieta, wódka i religia oto trzy rozkosze chroniące
duszę ciemnego Hucuła od rozpaczy i piekła na ziemi. Nigdy atoli Piotr nie zabierał Magdy w sen. Sierota zatrzymała się na progu jego snu i
jawy, tak jak za dnia nie ważyła się mówić mu: „ty". Piotr był samotny we śnie, chociaż oplatały go jej ramiona. Nieraz go tam odwiedzała
matka, niekiedy nawet wyrodna siostra Paraszka, nigdy Magda. On natomiast śnił jej się często. Tej nocy wszystka była w nim zespolona. Śnił
jej się najpierw w postaci małego dziecka i ssał jej piersi, potem dziecko nagle urosło... Szyby się trzęsły, ziemia drgała rytmicznie, jakby
targana miłosnym spazmem. Głuche, ciemne, dalekie detonacje pośród nocnej ciszy nie były straszne: owszem nawet podniecały. Przez całą
noc przygrywał im świerszcz, ten Mozart chłopskich zapiecków. Tylko skowyt wygnanego Basa napełniał noc niepokojem i jątrzył jakieś nie
zabliź-nione rany. Księżyc stanowczo knuł coś tej nocy. Nie pokazywał się, chociaż od dawna powinien był stać nad Toporami. Dopiero koło
północy wytoczył się majestatycznie spoza Czer- nielicy i zimnym srebrem zalał noc i uśpionych kochanków. Srebrny Piotr i srebrna Magda
wypłynęli z mroku jak dwa srebrne widma. Piotr chrapał. Szyby dzwoniły jak srebro. W owej chwili śmierć, opuściwszy pobojowiska,
przedzierała się przez stance i komnaty Watykanu. Na próżno gwardie Szwajcarów strzegły halabardami wszystkich wejść. Śmierć zmyliła ich
czujność i wtargnęła do łoża, na którym leżał starzec Melchior Józef Sarto. Kardynałowie i prałaci odmawiali już psalmy pokutne. Jeden z
domowych prałatów Jego Świątobliwości podał umierającemu krzyż do ucałowania. Zgon papieża Piusa X nastąpił o godzinie 1 minut 20.
Kardynał kamerling delia Volpe stwierdził to osobiście. Po czym kardynałowie i prałaci zaczęli czytać officium defunctorum. Śmierć,
spełniwszy swe zadanie, wróciła na pobojowiska. Właśnie rozpoczęła się tak zwana bitwa w Lotaryngii. Piotr Niewiadomski chrapał. Gwiazdy
już blakły, noc się przesilała, kiedy Magda obudziła się z głośnym płaczem. Miała okropny sen. Śnił jej się Piotr. Leżał na podwórku Iwana
Burego. Leżał całkiem nagi, a na brzuchu miał dużą, ohydną ranę. Prośna maciora starej Maryny Prokipczuk zanurzyła w ranie swój ryj i
chłeptała krew tak głośno, tak głośno. Szloch Magdy zbudził Piotra. Poza tym na świecie było zupełnie cicho. Przed samym świtem kanonada
ustała, rzekłbyś dla nabrania tchu. Szyby się nie trzęsły. Tylko świerszcz w dalszym ciągu grał w szparze między kuchnią a podłogą. Piotra
przeraził ten nagły spokój ziemi i ten płacz Magdy.
Co ci jest? spytał. I jakby teraz dopiero ujrzał wszystką nędzę sieroty i wszystką swoją nędzę, i wszystką nędzę gatunku, do którego należał,
dodał, czule obejmując płaczącą: dytyno1?
Magda dygocząc na całym ciele, z zimna, ze strachu czy z wezbranej miłości, wybełkotała przez łzy: Jakby, jakby wy chcieli ja by was do
śmierci kochała.
I opowiedziała swój sen. Piotr śmiał się, ale między nim a Magdą było już słowo: śmierć. Płakała jeszcze, wzdychała, w końcu Piotr ją uciszył. I
po raz ostatni w życiu usnął w chudych ramionach sieroty Magdaleny Mudryk.

ROZDZIAŁ VI
Dzień 21 sierpnia wstał jak wszystkie dnie tego lata jasny, słoneczny i ciepły. Zapowiadał się bardzo pięknie. Ani jednej chmurki. Ptaki zaczęły
szczebiotać wcześnie, koguty piały przeciągle i z takim fanatyzmem, jakby znowu miał się ktoś zaprzeć swego Mistrza. Nie zaparł się swego
Mistrza ten, który do dzisiaj był następcą świętego Piotra, rybaka dusz. Przed niewielu godzinami, żegnając się ze światem, ponowił w
obecności kardynałów wyznanie wiary. Bez trwogi mógł przeto stanąć przed Królem, którego interesów na ziemi bronił wytrwale, choć nie
zawsze z powodzeniem. Pozostał do ostatniej chwili wierny swemu godłu: „Odnowić wszystko w Chrystusie." W parę dni po śmierci Piusa X
pisała rzymska „Tribuna": „Papież jest ofiarą wojny. W ostatnich dniach Ojciec Święty sam dyktował wiele depesz w celu wstrzymania
katastrofy europejskiej." Nie powstrzymał jej. Śmiercią, która przyszła w porę, odżegnał się od moralnej wspólnoty ze sprawcami rzezi. To na
śmierć papieża piały dzisiaj koguty w Toporach, w Czernielicy i w całym świecie katolickim. Gęsto rozsiane po całym świecie były garnizony
rzymskiego Boga. I nawet tak malutkie skupienie dusz jak Czernielica posiadało (co prawda na spółkę z gminą Topory, z gminą Bogatyn, z
przysiółkami: Nowopole, Wierbiąż i osadą Biłousy) własny kawałek poświęconej ziemi oraz własny szczątek relikwii któregoś z świętych
greckiego obrządku: jądro cerkwi. A gdzie jest cerkiew tam jest i dzwonnica, i pop, i diak albo pałamar. Wiadomość o śmierci papieża dotarła
na plebanię w Czernielicy o godzinie jedenastej rano za pośrednictwem kaprala żandarmerii Jana Durka. Durek był tego rana na stacji i
dowiedział się od naczelnika, który miał telefon. Ksiądz paroch Makarucha wpakował właśnie głowę, okrytą drucianym hełmem ochronnym, w
jeden ze swoich trzydziestu uli. Zrazu nie uwierzył smutnej wieści. Należał bowiem do tych, których Mistrz nazwał ludźmi małej wiary. Gazet
od dłuższego czasu nie czytał i nic nie było mu wiadomo o krótkiej chorobie papieża. Pierwszym obowiązkiem parocha na wypadek śmierci
któregoś z dostojników Kościoła jest bicie w dzwony. A co dopiero gdy sam papież umrze! Ksiądz Makarucha wszakże nie od razu spełnił swą

23
Wittlin Sól ziemi
powinność. Śmierć samego Ojca Świętego jest za wielkim wydarzeniem, żeby natychmiast w nią uwierzyć i z miejsca zareagować. A zresztą w
tych czasach rodziły się najfantastyczniejsze pogłoski i jakoś nie licowało z godnością kapłana brać wszystkie serio.
Dzwonić czy nie dzwonić?
Decyzja to zaprawdę trudna. Bo jeśli papież rzeczywiście umarł, a dzwony w parafii księdza Makaruchy milczą to nieskory proboszcz
zgrzeszył. A jeśli pogłoska jest fałszywa lub też przedwczesna, to bijąc w dzwony ryzykuje posądzenie o nadmierną gorliwość. Duszy żyjącego
papieża zaszkodzić to jednak nie może. Duszy umarłego natomiast wstrzymanie się od dzwonienia wyrządzi wielką krzywdę. A tego ksiądz
Makarucha bynajmniej nie pragnął. Ksiądz Makarucha pragnął tylko jednej rzeczy: oficjalnego potwierdzenia. Tak szybko nie mogło nadejść ze
względu na wojnę, ewakuację i powszechne zamieszanie. Co robić? Martwić się zgonem głowy Kościoła czy jeszcze poczekać? Tego dnia
ksiądz Makarucha i tak miał dosyć zmartwień. A to z przyczyny pięciokilowych wiaderek miodu (naj-czystszej patoki), które w ilości dziesięciu
stały na stacji i miały być załadowane do Lwowa. Odkąd wstrzymano prywatny ruch osobowy i towarowy, los miodu (najczystszej patoki) był
niepewny. Właściwie od dzisiaj był już całkiem pewny: towar do Lwowa nie pojedzie. Co robić: dzwonić czy nie dzwonić? A „Narodna
Torhowla" we Lwowie przysłała zadatek jeszcze przed wojną. Zadatek stanowił zaledwie jedną piątą sumy, którą ksiądz Makarucha miał
otrzymać po dostarczeniu towaru. Może w sprawie dzwonów poradzić się żony? No, ale cóż kobieta w takich razach poradzi? Lepiej samemu
postanowić. Zblamować się można tak i tak, ale wobec kogo? W razie gdyby pogłoska okazała się fałszywa, powie się ludziom, że dzwoniło się
na całkiem inną intencję. Rzeczywiście skandal z tym miodem! Warto było mozolić się przez cały rok i narażać na ukąszenie pszczół! Ksiądz
Makarucha, co prawda, nigdy nie podchodził do uli bez siatki na twarzy, bez rękawic i fartucha. Wyglądał w tym przebraniu jak arcykapłan
jakiejś heretyckiej sekty. Lubił jednak w pewnych okolicznościach podkreślać niebezpieczeństwo, na które się narażał w swej pracy bart- niczej.
Tym bardziej że jego praca duszpasterska nie nastręczała wielkich niebezpieczeństw. Ksiądz Sydir Makarucha wcale się z tym nie krył, że od
potulnych i parszywych owiec jego parafii milsze mu były pszczoły. Owce wprawdzie nie gryzą, ale i nie dają miodu. Pieniędzy też nie dają za
chrzciny, śluby i pochówki. Zwłaszcza z chrzcin nie miał ksiądz Makarucha wielkiej pociechy: co drugie małżeństwo bezdzietne. Wiadomo
wszak ogólnie, że huculstwo pokutowało za francuskie grzechy pradziadów. I tak jak paroch z Czernielicy nie miał dużych dochodów z cnót
swej parafii (największą i kto wie, czy nie jedyną jej cnotą było ubóstwo), tak nie miał i z grzechów. Ludzie nie chcieli brać ślubów, żyli na
wiarę, i w dodatku nie mieli dzieci. Grzechy, grzechy. Jak tu wyżyć z cudzych grzechów w tak chudej i niepłodnej parafii? Cóż tedy dziwnego,
że ksiądz Makarucha przylgnął do miodu, tkwiąc całym sobą jeśli wolno tak się wyrazić w ulu. Tym bardziej że i jemu, chociaż nie był
Hucułem, Pan Bóg nie raczył dać dzieci. Plastry miodu, arcydzieła owadziej architektury, więcej go interesowały od tych plastrów, którymi
winien był goić rany huculskich dusz. Z wosku ulewała popadia doskonałe świece zarówno na użytek domowy, jak i cerkwi. Świecami swego
wyrobu zaopatrywała również sąsiednie parafie, z czego ciągnęła niezłe zyski. Miód przeciekał nieraz z pasieki do właściwego zawodu parocha.
Ilekroć napomykał w swych kazaniach o ziemi mlekiem i miodem płynącej (mołokom taj medom), wierni, obdarzeni żywszą wyobraźnią,
wiedzieli, że ksiądz Makarucha ma na myśli swój miód. Był to miód w istocie przedni. Nigdy paroch nie fałszował go cukrem. Nienawidził
pijących wódkę. Interpretując sens Ziemi Obiecanej, mawiał: „I widzicie, drodzy bracia i drogie siostry, że Pan Bóg nie obiecywał Żydom ziemi
płynącej mlekiem i wódką, tylko mlekiem i miodem." Raz nawet w czasie wielkanocnych rekolekcji tak się zagalopował, że powiedział: „ Ciało
i krew Pańską spożywamy pod postacią chleba i miodu." Poprawił się na: wina, gdy było już za późno i cała cerkiew brzęczała tłumionym
chichotem niczym ul.
Bić w dzwony czy nie bić? Oto pytanie nurtujące parocha jeszcze długo po odejściu żandarma. W duszy księdza działał skrycie jeszcze jeden
hamulec: gdyby alarm okazał się fałszywy, bicie dzwonów kryło w sobie poważne niebezpieczeństwo. Ze zgrozą myślał ksiądz Makarucha o
swych powieszonych kolegach z północnych powiatów. Był lojalny, nie był moskalofllem. Ale czy mogą o tym wiedzieć wszyscy oficerowie
cesarsko i królewskiej armii?
Wszyscy ci Niemcy, Madziarzy, Kroaci i Czesi? O tym wiedzą tylko ludzie tutejsi. Wiedział również starosta w Śniatynie. Lecz starostwo
dawno już chyba przeniosło się w bezpieczniejsze strony. Dzwonić czy nie dzwonić? Diaka zabrali do wojska, pałamara nigdy nie było, więc w
razie nie daj Boże czego, nie ma na kogo zwalić winę. Od czasu gdy diak był w wojsku, ksiądz Makarucha przeważnie sam dzwonił. Miałżeby
teraz, gdy chodzi o spokój duszy nie jakiegoś tam Hrycia, ale samego papy rymskoho wyręczać się kim innym? Nawet nie wypada. Ksiądz
Sydir Makarucha nie był tchórzem. Nie chciał przeto stchórzyć nawet wobec siebie. I postanowił dzwonić. Lecz gdy ujął powróz, którym miał
rozbujać dwa ciężkie dzwony nie mógł się opędzić natrętnej obsesji, że ten powróz dławi mu szyję. Odwadze jego przybyła z pomocą
wyobraźnia. Głośny w swoim czasie długotrwały spór cesarstwa z papiestwem zmartwychwstał w duszy księdza Makaruchy. Paroch z
Czernielicy staczał teraz coś w rodzaju walki o inwestyturę, która wszelako nie skończyła się niczyją Kanossą. Buntował się przeciw supremacji
Państwa nad Kościołem i chociaż żal mu było swego życia, gotów był je poświęcić za wiarę. Dobrze, niech go posądzają, ale on i Bóg na niebie
wie, że Sydir Makarucha jest niewinny i spełnia swój święty obo-wiązek. Poczuł wielką moc ducha. Wspomniał wszystkich znanych sobie
męczenników, wspomniał wszystkich księży ruskich, niewinnie powieszonych i z palmą własnego męczeństwa przed oczyma pociągnął za
powróz. Rozkołysał oba dzwony, zwiastując parafii nie sprawdzoną śmierć Ojca Świętego, Piusa X. Niedługo potem odezwały się dzwony ze
sąsiednich parafii. A więc papież rzeczywiście nie żył. Ksiądz Makarucha poczuł niemałą ulgę, ale jednocześnie żal mu było rozstawać się ze
sobą w roli męczennika. Palma jego zwiędła, zanim zdążyła zakiełkować. Niebawem w całym śniatyńskim powiecie huczały dzwony, zakupione
ze składek kolatorów gminnych lub z hojnych dotacji pobożnych dziedziczek i bogatych uzdro- wieńców. Huczały od cerkwi do cerkwi, od wsi
do wsi, a głos ich rysował niewidzialne kręgi na czystym i jasnym niebie.
Rymskij papa umerł! Oj, rymskij, nasz rymskij, oj, rymskij, nasz rymskij, papa umerł! Wszystkie kardynały go żałowały, wszystkie biskupy i
sufragany, prałaty i kanoniki, monachy w monastyrach i sestryczki, wszyscy święci na niebie i pobożni na ziemi, którzy już o tym wiedzieli.
Sam lwowski metropołyt, graf Szeptycki, wielki pan, polski pan, co opuścił służbę cesarską przy kawalerii, żeby Bogu służyć, co wyrzekł się
łacińskiego, pańskiego obrządku, żeby w greckiej złotej tiarze ruskiemu ludowi przewodzić na drodze zbawienia pożałował rymskoho papę. I
pożałowały go wszystkie kleryki, wszystkie seminarysty, i panichi- dy mu śpiewały popy, diaki, pałamary, a ksiądz Sydir Makarucha, paroch z
Czernielicy, bił a bił w dzwony.
A w Rzymie ośmiu gwardzistów szwajcarskich przenosiło właśnie ciało papieża do kaplicy Del Sacramento. Za zwłokami postępował kondukt
złożony ze zbrojnego korpusu, z całego dworu oraz dwudziestu dwu kardynałów, którym przewodził camerlengo delia Volpe. Piotr
Niewiadomski mocno się zdziwił, gdy usłyszał dzwony. O tej porze dzwoni cerkiew tylko w niedzielę, po nabożeństwie. W takim razie
pogrzeb? Nie, w czasie pogrzebu dzwonią jedynie w parafii niebo-szczyka, a tu słychać nie tylko Czernielicę: najwyraźniej echo niesie dalekie
granie z Horbacza i z Nyrkowa za Czeremoszem. Więc jeśli nie pogrzeb, to co? Może na intencję wyjazdu ostatnich roczników pospolitego
ruszenia? Żegnają nas dzwonami, jakbyśmy już nie żyli? Wiadomość o śmierci papieża przyniosła dopiero Magda. Przyniosła również
prowianty na drogę: kilo słoniny, dwa bochny razowca i ser. Z własnych pieniędzy kupiła paczkę machorki. Smalcu gęsiego (Piotr bardzo lubił
gęsi smalec) nigdzie dostać nie mogła. Wpadła tylko na chwilę, w wielkim pośpiechu. Musiała wracać do grabienia siana. (Stąd miała
pieniądze.) Przyjdzie wieczorem na pociąg. Śmierć papieża przygnębiła Piotra. Podobnie jak rzymska „Tribuna", uważał ją za dzieło wojny.
Prostaczkom na Huculszczyźnie niełatwo było pogodzić się z faktem, że wielcy ludzie umierają tak samo jak mali: z chorób lub starości. Śmierć
możnych tego świata wiąże się zwykle z ważnymi na tym świecie wypadkami.
To pewnie dlatego wywodził sobie Piotr że księża pozwolili zabijać. Nie tylko pozwolili, lecz wyraźnie nakazywali. Wygląda już na to, że
zabicie Moskala wcale nie jest grzechem albo liczy się za pół grzechu, jak zabicie Żyda. Chociaż to nie jest to samo. Żydzi są niewierni, a
prawosławni wierzą w Pana Jezusa. Piotr znał prawosławnych. Mieszkali niedaleko, na Bukowinie. Prawda, że byli to Rumuni, ale poddani

24
Wittlin Sól ziemi
cesarza Franciszka Józefa równie dobrze jak Huculi. Nawet tak samo się noszą. Cuda opowiadano na kolei o rezydencji „ortodoksyjnego"
arcybiskupa Repty w Czerniowcach. Sam zołotyj metropołyt, sam graf Szeptycki, jeździł przecież do niego w odwiedziny, będzie cztery lata
temu. Wtedy Huculi w Śniatynie wznieśli wspaniałą bramę tryumfalną, witali swego metropolitę chlebem, solą, muzyką i konną banderią.
Przejeżdżał tędy, przez stację Topory - Czernielica, osobną salonką. Gdyby prawosławni byli niewierni, metropolita lwowski nie jeździłby do
nich z wizytą. Jakoś to wszystko w głowie się nie mieści. Nie wiadomo już, kto swój, a kto wróg, kto sprawiedliwy, a kto grzesznik. Mówią, że
Moskal się cofa, a nam każą uciekać. Mówią, że Moskala trzeba bić, bo on prawosławny i zamiast Ojca Świętego w Rzymie uznaje swego
batiuszkę cara, a Rumun też jest prawosławny, a mimo to służy naszemu cesarzowi i nic go car nie obchodzi. A dzisiaj Pan Bóg zabrał ze świata
swego na-miestnika i nie wiadomo, czy za karę, czy...
Śmierć namiestnika boskiego przywołała pewną ponurą asocjację. Przypomniał się namiestnik cesarski graf Andrzej Potocki, zamordowany we
Lwowie przed siedmiu laty. Mordercą był Rusin-Ukrainiec. Krew ofiary zamachu poli-tycznego spadła na cały ruski naród. Piotr Niewiadomski
też był Rusinem, chociaż z ojca Polaka. Decydowało wyznanie. Świadomość narodowa nigdy nie była mocną stroną Piotra. Jeśli wolno tak rzec
Piotr zatrzymał się na samym progu świadomości narodowej. Mówił po polsku i po ukraińsku, wierzył w Boga podług obrządku
greckokatolickiego, służył austriacko-węgierskiemu cesarzowi. Agitatorzy ukraińscy docierali wprawdzie do Toporów, lecz nie potrafili
przeciwstawić się wpływom księdza Makaru- chy, któremu zależało na dobrych stosunkach z dworami. (Nie tylko ze względu na transakcje
miodowe.) W czasie wyborów do sejmu galicyjskiego polecał paroch z ambony głosować na kandydata ze stronnictwa Starorusinów, nie bardzo
jednak się zmartwił, gdy głosami Hucułów przeszedł pewien polski hrabia. Podobnie było z wyborami do parlamentu, chociaż w niektórych,
bardziej uświadomionych okręgach Huculi wybrali Hucułów. Piotr Niewiadomski zjadł ukraińską kiełbasę wyborczą, zjadł i staroruską, ale swój
głos oddał hrabiemu. Hrabia pewniejszy. Wiadomo: hrabiowie, książęta, magnaci zawsze rządzili i będą rządzić światem. I stoją blisko cesarza.
Z nimi cesarz gada, ich cesarz słucha. A taki chłopski poseł co? Nawet nie wypada, żeby się pchał między pany i mieszał się do rządu. Ale
odkąd na świecie jest wojna wszystko się pokręciło, widocznie diabeł postanowił do reszty odebrać ludziom rozum. I dlatego być może umarł
papież. A co teraz będzie? Świat chrześcijański bez papieża jest jak człowiek bez głowy, jak stacja bez szyldu. Teraz dopiero diabeł zacznie
hulać! Piotra ogarnął strach przed diabłem. Infernalne wizje snuły się przed oczami. I zatrząsł się na myśl, że diabeł wykradł Panu Bogu całe
piąte przykazanie i sprzedał cesarzom. Trzy razy przeżegnał się, by odpędzić diabła. Potem wyszedł przed dom zaczerpnąć nieco powietrza.
Było południe. Słońce stało wysoko, prostopadle do Toporów. Parzyło odkrytą głowę. Dzwonienie już ustało. Z łąk dolatywał kojący brzęk kos i
poryk bydła. Barany beczały, gęsi gęgały, pasikoniki piskały. Ptaszki, rozświergotane na gałęziach drzew, napełniały przestwór miłym gwarem,
jaskółki uganiały się w powietrzu jedyne ciemne i ruchome kreski na nieruchomym błękicie. Niebo było tak modre jak Adriatyckie Morze.
Bezustannie piały koguty, i znów rozpoczęła się kanonada, do której ludzie z wolna przywykli. Piotr wrócił do chałupy, podniósł pokrywę od
garnka, chcąc się przekonać, czy kartofle już ugotowane. Do kartofli pragnął dziś dodać słoniny, którą Magda przyniosła na drogę. Postawił na
stole sól, umył łyżkę i nóż. Ukroił glon chleba i pokosztował słoniny. Była wyborna. Wkrótce z garnka buchała para. Piotr odlał gorącą wodę i
zabrał się do jedzenia. Naraz zaczęło się ściemniać, mimo iż na niebie nie było ani jednej chmurki. Z każdą chwilą słońce coraz bardziej traciło
blask i chłód powiał od sadu, chociaż na drzewach nie poruszył się ani jeden liść. Naraz wróble przestały ćwierkać i pochowały się w dziup-lach
jak przed nocą. Jaskółki z nerwowym skwirem pouciekały do gniazd. Spłoszone nadciągającym mrokiem, sfrunęły skowronki ze swych
podniebnych estrad i zapadły się pod ziemię. Panika ogarnęła nawet owady. Motyle, osy, bąki, komary i muchy wszystko, co żyło w powietrzu,
usiłowało czym prędzej osiągnąć grunt pod nogami, uczepić się gałązki, przytulić do liścia, wleźć w szczelinę kory, w słomę, w mech.
Zapanował przejmujący chłód, jaki bywa we wnętrzu starych kościołów. Piotr Niewiadomski podniósł głowę znad garnka i spojrzał w okno.
Co to jest? Przecież słońce gaśnie! Stoi na samym środku nieba, stoi na południu i gaśnie.
Zawieszone w posępnej próżni, dogasało słońce ciemno-czerwoną agonią jak olbrzymia okrągła żarówka kiedy w elektrowni nagle coś się
zepsuje. Strumień zimnego strachu przepłynął żyłami Piotra i chlusnął w serce. Z dygocącej ręki wypadła łyżka, pełna gorących kartofli.
Rozsypały się na ziemi. Bas myślał, że to dla niego, lecz sparzył sobie język. Piotr, mocując się z przerażeniem, wyszedł przed dom. A kiedy
ujrzał, jak spod strzechy z ohydnym piskiem wypadają obudzone nietoperze, jeden za drugim, i kołują obłędnie od drzewa do drzewa zaczął
wzywać pomocy Przeczystej Matki. Słońce zgasło niemal zupełnie i świat pociemniał w oczach, jakby zakryty żałobną krepą. Strach padł na
całe Pokucie, chociaż wielu Hucułów wiedziało, że to jest zaćmienie słońca. Świadomość bowiem astronomicznego faktu, iż księżyc wcisnął się
między ziemię a słońce, nie usuwa wkorzenionej w dusze trwogi przed nagłą i niespodziewaną ciemnością, podobnie jak biologiczna
interpretacja zjawiska śmierci nie umniejsza jego grozy. Na próżno tłumaczyć umierającemu, że to enzymy powodują rozpad złożonych białek
w jego organizmie, że gnicie zwłok to tylko bierny rozkład białka, a trupie jady to ptomainy. Nawet przyrodnik umierając nie czerpie otuchy z
tych tak dobrze sobie znanych pewników i w ostatnich chwilach przytomności nie pociesza swej rodziny zasadą, której bronił przez całe życie,
„że nic w przyrodzie nie ginie".
Koniec świata! wołali Huculi w Toporach i w Czer- nielicy. Z obu Testamentów, znanych dość dobrze dzięki kazaniom księdza Makaruchy,
wyroiły się potworne obrazy zagłady, osaczając huculską wyobraźnię, od tylu lat karmioną wyłącznie tą jedną księgą, której nawet czytać nie
umieli. Maleńka wieś Topory przemieniła się w truchlejących duszach w biblijne miasto Sodomę, a Czernielica w Gomorę i wielu ludziom
dolina Prutu, pachnąca miętą w letnie wieczory stała się doliną Jozafata. Wszyscy pamiętali z Pisma Świętego ciemności egipskie i pamiętali,
że w chwili gdy na Golgocie krzyżowano Zbawiciela, słońce zgasło i noc zapadła w biały dzień, tak samo jak dzisiaj. I był w śniatyńskim
powiecie płacz i zgrzytanie zębów.
Ludzie o nie całkiem czystym sumieniu padali na kolana, płaszczyli się przed świętymi obrazami i tłukli się w piersi tak, jakby kułakami mogli
wypędzić z siebie zalegające grzechy: nie wyznane lub umyślnie zatajone na spowiedzi. Niektórzy chcieli natychmiast oddać wszystko, co
kiedyś ukradli, i jeszcze ze swego dołożyć. Byli, byli w Toporach złoczyńcy: złodzieje i cudzołożnicy. Był nawet jeden morderca. Zasądzony na
piętnaście lat, przesiedział tylko siedem w lwowskich Brygidkach, resztę mu darował miłosierny cesarz, gdy wybuchła wojna. Wielu ludziom
stało się teraz jasnym, czemu tego lata umarło we wsi pięcioro niewinnych dzieci i dwie pobożne baby. To Bóg śmiercią nagrodził tych
sprawiedliwych, żeby nie patrzyli na koniec świata. W tej ciemności wyjaśnia się również śmierć Ojca Świętego. Wszystkie przypowieści o
końcu świata wspominały o śmierci papieża. Tak się rozpoczyna kara boża. Wszystko się zgadza: straszliwa wojna szaleje na całym świecie,
wszędzie leje się krew chrześcijańska, Moskale podchodzą już pod sam powiat śniatyński... a oto nadszedł dzień ostateczny: rymskij papa
zamknął oczy, a Pan Bóg zapuścił na ziemię zasłonę z ciemności. Teraz diabeł, książę ciemności, ma już wolną rękę i może czynić ze światem,
co mu się podoba. Lada chwila wysypią się z nieba plagi i ukaże się Antychryst na ognistym wozie. Dudnienie kanonady jeszcze wyraźniej
uwypukliło się w mroku, zalewając struchlałe dusze bałwanami czarnych, suchych fal. Góry zdawały się pękać i walić, a ziemia ustokrotniła swe
tętno. Za chwilę rozstąpi się i pochłonie całe to grzeszne plemię jak ongi pochłonęła Koracha. Co tchórzliwsi czuli już w powietrzu zapach
siarki i swąd, a w przeciągłym poryku własnych krów słyszeli apokaliptyczne bestie. Atoli kilku odważnych chciało biec do księdza Makaruchy
i zapytać, czy to rzeczywiście jest koniec świata. Inni radzili przeczekać, może ciemność minie. A ciemność trwała, coraz bardziej gęstniejąc.
Zaczęła się piekielna męka czekania na najgorsze. Zmęczone wyobraźnie przestały pracować i duszami Hucułów z wolna zawładnęło otępienie
skazańców. W ogólnym popłochu nikt nie patrzył na zegary. Czas kroczył pośród ciemności równie spokojnie jak wtedy, gdy jest jasno. Na
stacji Topory Czernielica, na pięterku, w otwartym oknie, pod którym więdły petunie, pelargonie i nasturcje, stał Tadzio, syn naczelnika. Przez
zakopcone szkiełko obserwował całkowite zaciemnienie słońca. Wiedział od ojca, że w czasach starożytnych zdarzyło się coś podobnego. W
roku 202 przed narodzeniem Chrystusa, w czasie bitwy pod Zamą. Wówczas Hannibal wypowiedział owe słynne słowa: „No to będziemy
walczyli w ciemności!" Teraz też walczono w ciemności. Walczono pod Turynką, około dwudziestu jeden kilometrów na zachód od Kamionki

25
Wittlin Sól ziemi
Strumiłowej, a pierwsza armia niemiecka wkraczała właśnie do Brukseli. W Rzymie zaś, w rzęsiście oświetlonej kaplicy Del Sacramento,
wystawiono w owej chwili na widok publiczny katafalk ze zwłokami Piusa X, które pokropił wiceregent, patriarcha Cepetelli. Piotr
Niewiadomski należał do ludzi, dla których najróż- norodniejsze nawet zjawiska wypływają z tej samej przyczyny i mają oczywisty związek z
ich osobą. W umyśle jego wszystkie współrzędne wypadki łączyły się w jedną całość, a raczej w jedną chaotyczną masę, którą ten umysł zwykł
był porządkować według własnej logiki. Dlatego w zaćmieniu słońca widział Piotr ścisły związek nie tylko z wojną i śmiercią papieża, jak inni
Huculi, ale z własnymi grzechami. Na pierwszy plan wysunął się grzech pierworodny, usuwając w cień wszystkie inne, pomniejsze grzechy. I
po raz drugi od czasu asenterunku w Śniatynie gorzko Piotr żałował, że nie ożenił się Magdą. Wyszedł z ciemności, ciemność była jego
ojczyzną, ale w tej chwili bał się jej strachem śmiertelnym i na klęczkach błagał zmiłowania. Stwórca łaskawie wysłuchał modlitwy biednego
Hucuła i po raz ostatni, ale to naprawdę ostatni, przebaczył grzesznemu światu. I równie nagle jak zapadła, zaczęła ciemność ustępować i z
wolna świat się rozwidnił. Znów ćwierkały wróble, śpiewały skowronki, brzęczały owady i z powrotem nastał piękny, pogodny dzień. Tylko
ziemia dudniła w dalszym ciągu i trzęsły się szyby. Piotr swymi pacierzami uzyskał dla świata tylko częściowe przebaczenie. A widząc, jak
zgaszone słońce na nowo napełnia się światłem i wszystko wraca do dawnego, był już niemal pewien, że kanonada ustanie i za chwilę zjawi się
kapral żandarmerii, Jan Durek, z radosną wieścią o końcu wojny. Dlatego nie spieszył się z pakowaniem kuferka. Zaćmienie słońca trwało
prawie dwie i pół godziny: od 12.29 do 14.50. W tych długich godzinach ciemności ziemia wzbogaciła się o kilkadziesiąt tysięcy trupów. A byli
na ziemi ludzie, którzy pragnęli, żeby ta noc trwała wiecznie i zagrzebała ich troski, udręki i strach przed wojną. Nie byli to mieszkańcy gminy
Topory. Mieszkańcy gminy Topory i gminy Czernielica oraz innych gmin śniatyńskiego powiatu cieszyli się powrotem słońca i przebaczeniem
boskim i śmieli się z siebie, że byli tacy durni. Ale jeszcze siedział w nich strach, przyczajony na dnie dusz: wraz z ciałami ostatnich roczników
landszturmu miał dziś jechać na Węgry. Piotr Niewiadomski, ochłonąwszy z przerażenia i nie doczekawszy się anioła pokoju w postaci kaprala
żandarmerii zabrał się do pakowania. Jeść już nie mógł. W chwili gdy otwierał czarny drewniany kuferek podobny do dziecinnej trumienki,
posłyszał wysoko, wysoko jakiś niezwykły warkot i szum. Wyszedł przed dom i zobaczył na wysokościach, tuż pod samym niebem
niewielkiego ptaka. Zdawało się, że ten ptak wyleciał z samego jądra nowo narodzonego słońca, rzekłbyś gołębica wypuszczona z rąk Boga.
Ptak szybował równo, czasem opadał w dół, to znów się podnosił. I rósł, i rósł, i rósł, szumiąc coraz potężniej, niczym wodospad. W końcu tak
blisko już leciał, że można było rozpoznać skrzydła, szeroko rozpięte i barwione u spodu jakimiś kolorowymi kółkami. Tylko że skrzydła te były
zupełnie nieruchome. Olbrzymi i ciemny, przepłynął nad łąkami i zaczął maleć, a szum stawał się coraz cichszy, jakby pochodził od trzmiela. W
końcu dziwny ptak, skurczywszy się do rozmiarów muszki przepadł w błękitach. Był to pierwszy wojskowy aeroplan, udający się ponad
Toporami na front. Piotr wrócił do izby i spakował kuferek. Włożył do niego dwie koszule, parę gaci, ręcznik, parę kolorowych chustek, książkę
do nabożeństwa (zabierał ją do cerkwi, mimo iż nie umiał czytać), lusterko, szczotkę, brzytwę, łyżkę, no i pro-wiant. Na samym spodzie
umieścił chustkę z pieniędzmi, związaną na potrójny węzeł. Węzły miały zapewnić bez-pieczeństwo 60 koronom w banknotach i srebrze. Suma
ta stanowiła wszystkie oszczędności. Spakowawszy kuferek, jak należy, zamknął go Piotr na kłódkę. Tak, to był jego kuferek, jego
niezaprzeczona własność. Wszystko, co do tej pory dźwigał na swych barkach, należało do kogo innego. Kartofle do Żydów, owies, żyto,
jęczmień do dziedziców, walizy do pasażerów z miasta. Piotr czuł respekt przed wszelką własnością, lecz podświadomie nienawidził jej, bo
była cudza. Przez tyle lat musiał nosić cudze kufry i nawet nie miał prawa wiedzieć, co się w nich znajduje. W ich zagadkowych, zamkniętych
na kłódki głębiach podejrzewał istnienie jakichś niesłychanych skarbów: złotych zegarków, nadzwyczajnych brzytew, najbardziej wszakże
intrygowały go buty. Może dlatego, że przeważną część roku spędzał boso. Z niewyraźnych uderzeń i szelestów rzeczy niewidzialnych,
przewracających się w kufrze na plecach, usiłował odgadnąć, podsłuchać ich treść. Plecy Piotra-tragarza miały uszy i oczy. Anonimowych
kilogramów na swoich plecach nienawidził bardziej niż ludzi, do których one należały. Szczególnie nie znosił waliz. Wolał zwyczajne, chociaż
o wiele cięższe worki, wolał węgiel, drzewo i zboże. Lubił je nawet. To były uczciwe ciężary, szczere, a nie ukryte. Walizy obrażały go swym
zamknięciem, tak jak obrażają zaklejone listy, które mamy komuś odnieść. Różne bywały walizy i kufry. Jedne ze skóry zwierząt, okryte
płóciennymi pokrowcami, inne z desek powleczonych ceratą, a inne z ostruganej, plecionej wikliny i z poprzecznym prętem przechodzącym
przez uszka. Do jednego końca pręta przytwierdzało się kłódkę: święty symbol własności, strzeżonej przez prawo. Na kłódkę kapral Durek
zakuwał też kajdany na rękach złodziei. Nieraz Piotr widział, jak właściciele kuferków sprawdzali zamki i kłódki. Sam niekiedy nalegał, żeby
przy nim je sprawdzili. Był wszak odpowiedzialny tylko za zamknięte pakunki. Upokarzała go świadomość, że głównie przed nim zamykano je
na stacji Topory - Czernielica. Ten oto czarny kuferek był jego własnością. Piotr dokładnie znał zawartość swego kuferka. Oto, jak inni ludzie,
zamykał go na kłódkę przed nieznanymi złodziejami. Byli, byli złodzieje, nie tylko w Toporach. Nie poprawią się po tych dwu i pół godzinie
próbnego końca świata. Ale poczucie własności sprawiło, że kuferek Piotra był lekki jak żaden z tych, które nosił na kolei. (Nie pasażerom, lecz
cesarzowi.) Był lekki jak sama wolność. O ile wolność jest lekka. Nie ku wolności wszakże miał iść z tym kuferkiem na stację. Zabierał w nim
na wojnę resztki swobody, sam spód swej cywilnej osobowości, sekretną część swojego wyglądu, którą pokryje mundur. Zanim opuścił swój
dom, musiał rozstrzygnąć trzy ważne sprawy: co zrobić z Basem, co zrobić z kolejową czapką i z kluczem od chałupy. O tym, że psów nie
wolno brać na wojnę, dowiedział się od innych pospolitaków, którzy mieli psy. Sprzedać Basa nie chciał. Postanowił zatem powierzyć go
wątpliwej opiece Magdy. Wątpliwej, bo nie ma pewności, czy dziewczyna psa nie zaniedba. Jeszcze raz surowo jej przykaże pilnować Basa jak
oka w głowie. Co się tyczy czapki, po dłuższym wahaniu zdecydował się zabrać ją ze sobą. Prawda, będzie to nielegalne przywłaszczenie, ale z
taką czapką na głowie korzystniej zaprezentować się w wojsku. A co do klucza porzucił pierwotny zamiar oddania go Magdzie. Nie ufał jej.
Dziewczyna dobra, lecz płocha. Nie wiadomo, czy wojna rzeczywiście skończy się do Bożego Narodzenia. A jeżeli się nie skończy i Moskale
zajmą Topory, a Magda będzie miała klucz, to Bóg jeden wie, jakie rzeczy dziać się mogą w jego domu. Stanowczo lepiej zabrać klucz ze sobą.
Tak też uczynił. Ileż to ufności pokładają ludzie w kluczach! Te zimne żelaza leżą w kieszeniach ludzkich niby zakładniki bezpieczeństwa
domów, szaf, kas i szuflad. Możemy się znajdować o sto mil od naszych mieszkań, a wędrujące z nami klucze od bram, od drzwi użyczają nam
złudzenia, że jesteśmy nadal panami naszej własności. Klucze w kieszeniach to jak gdyby dusze owych miejsc opuszczonych, które w
zamknięciu tracą sens, tracą życie. Piotr zamknął swój dom na klucz i chociaż okna sięgały prawie ziemi, wierzył, że żaden złodziej ich nie
stłucze. Ufał i Moskalowi, który z pewnością uszanuje zamknięte drzwi i nie odważy się wywalić ich kolbą. Zamknął dom, a w nim wszystkie
swoje ruchomości: łóżko, skrzynie, garnki i wszystkie nadzieje. Przez otwarte drzwi mogłyby nadzieje wywiać, a tak były bezpieczne. Po
powrocie z wojny znajdzie je Piotr nietknięte, w tym samym stanie, w jakim je zostawił. A kto wie, czy tymczasem nie rozrosną się? Piotr
Niewiadomski zamknął na klucz ideał swego życia, swoją karierę, no i tę cudną, urojoną żonę z posagiem. Niech tutaj czeka na niego przez całą
wojnę. Niech się żywi myślami o nim i o przyszłym szczęściu małżeńskim. Dwa tedy domy zamykał Piotr na rdzewiejący klucz: prawdziwy,
walący się, którego połowa należała do siostry Paraskewii Niewiadomskiej, dziewczyny lekkich obyczajów, oraz ten drugi wymarzony, odre-
staurowany, z doniczkami w oknach i z pułapką na myszy. Z trzaskiem przekręcił klucz, sprawdził, czy drzwi dobrze zamknięte, i nie
obejrzawszy się za siebie poszedł z Basem. Na plecach niósł kuferek. Była godzina czwarta. Pociąg miał przyjść dopiero o szóstej, mimo to z
wielu wsi zdążali już w kierunku stacji chłopi z kuferkami i tobołkami. Odprowadzały ich baby i dzieci. Przed budynkiem stacyjnym stało nawet
kilka fur: w pół- koszkach siedziało się wygodniej. Stacja ToporyCzer- nielica obsługiwała mnóstwo osiedli rozproszonych na wzgórzach i w
dolinach obu rzek, toteż przed podjazdem, w poczekalni i na peronie zebrał się spory, różnobarwny tłum. Niektórzy Huculi nosili jeszcze długie,
połyskliwym tłuszczem smarowane kudły, chociaż wiadomo było, że wojsko ostrzyże ich maszynką do skóry. Tak samo Żydzi do ostatniej
chwili nie chcieli się rozstać z brodami i pejsami, przepisanymi przez święte księgi. Wojsko ich ostrzyże, wojsko ich ogoli dobrze: nie oni za to
odpowiadać będą, lecz cesarz. Oni dobrowolnie ręki do czynów świętokradczych nie przyłożą. Na stacji panował wielki ruch. Wszyscy przybyli
o wiele za wcześnie, uważając, że nie wypada jechać na wojnę w pośpiechu. Tak jak nie wypada w szybkim tempie chować nieboszczyka. Na

26
Wittlin Sól ziemi
wojnę jedzie się uroczyście, a więc należy długo się żegnać i długo czekać. Wszyscy byli bardzo podnieceni, zwłaszcza po tych ciężkich
godzinach ciemności. Najśmielej dowcipkowali na temat końca świata ci, którzy w czasie zaćmienia najwięcej truchleli. Naczelnik stacji, w
czerwonej czapce, uwijał się jak komitetowy na balu, co chwila zjawiał się na peronie i natychmiast znikał. Kadet-aspirant Hopfenzieher,
rzeczywisty pan stacji, był przy szabli, a czescy żołnierze pod karabinem. Trzech żandarmów pilnowało dziś porządku: cały posterunek z
Czernielicy, obaj kaprale, w tym Durek i plutonowy komendant. A peron tego dnia zapełnił się ludźmi, którzy nigdy przedtem nie jeździli
koleją. Wyszły z chałup wszystkie stare baby, Wasyłyny, Horpyny, Warwary, najstarsze babule, przydreptały najstarsze dziady. Dzieci i psy
pętały się po peronie, tak iż żandarmi i Czesi mieli dużo roboty z utrzymywaniem ładu. Przyplątał się nawet głuchoniemy Wasyl Horoch,
podchodził od gromadki do gromadki, budząc ogólną wesołość swym niemrawym bełkotem. Odjeżdżający byli mu wdzięczni za to, że
przyszedł i osobą swoją odwodził ich od ciężkich i ponurych myśli. Przedrzeźniali go, ale nie złośliwie. Za wszelką cenę starali się mężczyźni
zachować spokój i okazać dobry humor. Niektórzy byli kompletnie pijani, zataczali się, potykali o własne tłumoki, ściskali obce baby, śpiewali
sprośne pieśni, przerywane czkawką. Jakiś kudłaty chłop zwymiotował na peronie, co obudziło gniew czeskiego kaprala.
Ti, prose! wołał Czech.
Zapach wódki, potu, wełnianych weret i zapasek przepoił całą stację. Podniecenie rosło, im bliżej było godziny szóstej, ale ze wzrastającym
podnieceniem ludzie zaczęli cichnąć. Oczy wszystkich raz po raz zwracały się w stronę, skąd miał nadejść pociąg. Czekano na księdza
Makaruchę: obiecał przyjść i pożegnać odjeżdżających na wojnę. Głuchoniemy Wasyl Horoch krążył po peronie jak wcielenie niepokoju
dopóty, aż go jeden z żołnierzy schwycił za kark i wyprowadził przemocą. Horoch szamotał się z żołnierzem, rozpaczliwie protestując: mu-mu-
mu... Koło godziny szóstej całe Topory i cała Czernielica zebrały się na peronie. Miało się wrażenie, że przyjdą jeszcze wszystkie krowy ze wsi,
wszystkie konie, wszystkie barany i świnie, że przybiegnie rzeczka płynąca środkiem wsi i opuszczą swe koryta Prut i Czeremosz, święte rzeki
huculskie, by pożegnać mężów, którzy w nich się kąpali, poili konie i bydło. Na stacji wrzało. Ostatnie rady, ostatnie upomnienia, ostatnie
zaklęcia unosiły się w zgęszczonej atmosferze niepokoju, lęku, boleści i głuszyły odgłos kanonady. Nikt już nie myślał o nadciągających
Moskalach, wszystkie myśli wybiegały daleko poza szafirowy wieczorny widnokrąg, na którym kłoniło się odrodzone słońce, pojednane z
ziemią i ludźmi. Wszystkie myśli ulatywały ku nieznanym miasteczkom węgierskim, gdzie na synów huculskiej ziemi czekali już na
dziedzińcach koszar straszliwi feldfeble z groźnymi wąsiskami. Głowy nieznanych kaprali, feldfebli, kapitanów raz po raz wynurzały się z
nicości, wyłaziły spod ziemi, wyrastały ze żwiru, z szyn, wyskakiwały ze slupów telegraficznych. Śmierć przechadzała się swobodnie, bez
peronówki, po całej stacji Topory - Czernielica i zimnym oddechem dmuchała za kołnierz to temu, to owemu. Peron, przepełniony żywymi
ludźmi zaludniły widziadła. Minęła już szósta, a pociąg nie nadchodził. Odjeżdżających ogarnęło zniecierpliwienie. Woleliby już jechać niźli
bez końca przedłużać chwilę rozstania. Słońce po wybrykach tego dnia staczało się w dół wspaniałą, idealnie okrągłą tacą i niebawem z rzek
podniosły się mgły i opary. Dopiero na kilka minut przed siódmą usłyszano ciężki hurkot, sapanie, potem szczęk pędzącego żelaza. Wszyscy
wstrzymali oddech. Cisza zaległa peron, cisza tak głęboka, że słychać było pulsowanie aparatów w kancelarii naczelnika. Krótki, histeryczny
gwizd brutalnie przeciął ciszę. Poprzedzony białymi i ciemnymi kłębami, wtoczył się na stację duży, z samych ciężarowych wagonów złożony,
pociąg. Ciągnął go żelazny wielbłąd, wypuszczony z florids- dorfskiej fabryki parowozów. Wielbłąd z potężnym garbem: zbiornikiem pary,
pocił się. Długie i kręte żyły miedzianymi rurami wystąpiły na żelaznej skórze. Wyminął budynek stacyjny, zatrzymując się daleko za pompą.
Szczęknęło wszystko żelazo. Zderzaki parowozu stuknęły zderzaki węglarki, a te podały stuknięcie dalej aż do ostatniego wagonu. Zadzwoniły
wszystkie łańcuchy i pociąg cofnął się o krok jak człowiek, który w ciemności zawadził o mur. Tłoki, ścięgna parowozu, odprężyły się.
Wielbłąd ulżył sobie wypuszczeniem pary. Piotr Niewiadomski, chociaż kolejarz, miał wrażenie, że pierwszy raz w życiu widzi pociąg. W
wagonach pełno już było pospolitaków, którzy wsiedli na poprzednich stacjach. Zaczęło się załadowywanie. Znów powstał wielki gwar. Matki i
żony, siostry i ojcowie całowali, obejmowali odjeż-dżających. Wszyscy pchali się, jeden przez drugiego, jakby im naraz bardzo śpieszno było.
Żandarmi i żołnierze musieli kolbami odpędzać baby cisnące się do wagonu. Magda pochlipywała cichutko. Nie ważyła się obejmować swego
chłopa w obecności tych wszystkich prawowitych żon matek. Nie śmiała wywlekać z siebie nielegalnej boleści. Płakała jakimś nieosobistym,
wewnętrznym szlochem, który mógł równie dobrze odnosić się do wszystkich odjeżdżających, jak do jednego człowieka. Piotr jej uścisnął rękę,
jakby to była ręka mężczyzny, i jeszcze raz nakazał pilnować Basa. W chwili gdy poprzez ciżbę przedzierał się do wagonu, wydarzył się
incydent z Basem. Pies zębami uczepił się kurtki Piotra, gwałtownie usiłując dostać się do wagonu. Zauważył to kapral żandarmerii, Jan Durek, i
mocnym kopnięciem podkutego buta oderwał psa od człowieka. Bas przeraźliwie zaskomlił i wyszarpawszy kawał sukna, odskoczył w tył.
Mocno zaciskał w zębach relikwię, przepojoną zapachem Piotra. Piotr odwrócił się w stronę żandarma i cały czerwony, pogroził mu gniewną
pięścią. Lecz żandarm tego nie widział. Nim pies zdołał przypuścić ponowny szturm do wagonu, już dzieliły go od pana buty, spodnie, grzbiety,
tłumoki i skrzynki obcych ludzi.
Wsiadać! Wsiadać! wołali żołnierze i żandarmi. Wszyscy wsiadali. A kiedy wszyscy byli już zawagonowani, naczelnik dał znak gwizdkiem,
lecz nie będąc pewny, czy w tak wielkim hałasie maszynista go usłyszy, podniósł rękę do góry. Ale pociąg się nie ruszył. Odmówił
posłuszeństwa cywilnej władzy. Stał na szynach jak zaczarowany lub jakby na kogoś jeszcze czekał. Wtedy naczelnik grzmiącym głosem
krzyknął: Fertig! Okrzyk powtórzyli żołnierze ze służby stacyjnej. To odniosło skutek. Z budki lokomotywy wychyliła się czapka wojskowa i
natychmiast dał się słyszeć syk pary. Rozległ się przeciągły gwizd i wagony drgnęły. Milczenie zaległo stację. Nawet psy ucichły. Zgęszczona w
kłobuku para wewnętrznymi rurami parła na cylindry i ożywiła tłoki. Huknęły z komina ciężkie i czarne rytmy i powoli, powoli, jak karawany
sprzed domów żałoby, ruszyły wagony, odsuwając, odpychając, odrywając, naprawdę odrywając ciała tych, co jechali na wojnę, od tych, co
zostali w Toporach.
W tej chwili dwie stare Żydówki głośno krzyknęły. W ich przekwitłych łonach zawrzały soki i obudził się ten sam ból, który je palił pustynnym
żarem w godzinach rodzenia. Zasypany latami wybuchnął teraz jak żar spod popiołów. Był to sygnał do ogólnego płaczu. Cała stacja zajęła się
od żydowskich płomieni i zatrzęsła szlochem. Żydówki darły się jak przodownice tragicznych chórów, Hucułki skamlały jak bite suki,
niemowlęta kwiliły, psy pod wodzą Basa, który wypuścił z zębów strzęp swego pana ujadały, żandarmi tłukli kolbami i odganiali baby. Tylko
starcy i staruszki mieli suchy płacz. Ani jeden dźwięk nie przeszedł im przez krtań, ani jednej kropelki wilgoci nie wydarła boleść z martwego
szkliwa zapadniętych ócz. Trzęśli się i dygotali jak wyschnięte krzaki na wietrze. Ksiądz Makaru- cha nie przyszedł. Pociąg torował sobie drogę
wśród ludzkiego bólu i roz-paczy, niczym w zimie pośród śnieżnych zasp. Naczelnik stał wyprężony na baczność i musztrował wzrokiem wagon
za wagonem, jakby je liczył. Oddawał wojskowy ukłon obsłudze pociągu i po raz ostatni ujrzał Piotr Niewiadomski złote, skrzydlate koło na
jego czerwonej czapce, jak grało w blasku ginącego słońca. Po odejściu pociągu długo jeszcze stały na peronie znieru-chomiałe, milczące baby.
Bezradne oczy utkwiły w szynach. Niegdyś te szyny ciągnęły się w świat, w życie, do Kołomyi, Stanisławowa, do Lwowa. Teraz prowadziły już
tylko na wojnę, prosto na śmierć. Obłok białego dymu, ostatni widomy ślad pociągu, szybował jeszcze jakiś czas nad szynami i powoli opadał
na zbocza, darty gałęziami świerków i jodeł jak cieniutka gaza. Aż się rozpłynął w nicości. Z grona milczących bab wychodzi jakaś staruszka.
Kusz- tyka na sam środek toru. Włosy bez barwy i blasku, jak wymiędlone konopie, wyłażą spod białej chustki. Coś bełkocze bezzębnymi
wargami. Z oczu pozbawionych rzęs kapie jakaś ciecz, ni to żywica po spróchniałej korze. Staruszka coś mówi do szyn, coś tłumaczy szynom,
czego nikt nie słyszy. Potem hieratycznym gestem podnosi wysoko drżące, kościste ręce i kreśli nad szynami olbrzymi krzyż. Potrójny, grecki.

ROZDZIAŁ VII
Monarchia austriacko-węgierska, jak sama nazwa wskazuje składała się z krajów reprezentowanych w parlamencie wiedeńskim, czyli Austrii,
oraz z Węgier, czyli krajów korony świętego Szczepana. Korona świętego Szczepana (A Magyar Szent Korona) jest bardzo stara i bardzo

27
Wittlin Sól ziemi
ciężka. Mimo to każdy król węgierski raz w życiu musi ją włożyć na głowę. Okryty wspaniałym płaszczem, na białym rumaku, udaje się w
koronie na najwyższe wzgórze Budy, gdzie wywija symbolicznie olbrzymim mieczem. Jest to moment kulminacyjny obrzędu koronacji. Po tym
korona całe lata śpi sobie w skarbcu na zamku w Budzie i czeka na nowego króla. Leży spokojnie, chyba że ją ktoś porwie. Zdarzało się to już
nieraz w ciągu węgierskiej historii. Dlatego w roku 1846 zakopali ją patrioci w ziemi, niedaleko miejscowości Or- sowa nad Dunajem. Dziesięć
lat przeleżała w ziemi. Ale złoto i drogocenne kamienie nie zakiełkowały. Obluźnił się tylko krzyż na szczycie diademu i po dziś dzień jest
pochylony jak wówczas, gdy Chrystus pod nim upadał. Każdy człowiek w monarchii, nawet żebrak, któremu do wyciągniętej ręki rzucają 20
halerzy, wie, jak wygląda korona świętego Szczepana. Mennica bowiem, jak cały zresztą skarb była wspólna dla obu państw i w obu państwach
puszczała w kurs zarówno austriacką monetę, jak i węgierską. Tym sposobem i Piotr Niewiadomski niejedną koronę świętego Szczepana nosił w
kieszeni i często się dziwił, czemu krzyż na niej nie jest prosty. W czasie pokoju, w śniatyńskim powiecie, mimo bliskie sąsiedztwo, mało
interesowano się Węgrami. A jednak każde huculskie dziecko wiedziało, że u Madziarów cesarz nie jest cesarzem, tylko królem. Dlaczego tak
jest, nad tym, prawdę mówiąc, nikt w śniatyńskim powiecie się nie zastanawiał. Problemat ten stał się aktualny dopiero w chwili, kiedy część, i
to najlepsza część poddanych cesarza musiała jechać na Węgry. Wagony, w których cesarz i król Franciszek Józef przewoził swych żołnierzy
(40 Mann) lub swoje zwierzęta (8 Pferde), zamykano na dwa sposoby, zależnie od tego, kim był pasażer. Jeżeli jechały konie, bydło, świnie
zasuwano drewniane, jednoskrzydłe drzwi bez okien. Ludzie cieszyli się większą swobodą: kto chciał, mógł nawet wyskoczyć z pociągu, gdyż
zamiast drzwi zagradzał drogę w śmierć, w kalectwo lub wolność prosty, żelazny drąg. Oparty na tym drągu stał razem z krajanami Piotr
Niewiadomski. Było to miejsce uprzywilejowane, jedyne w ciemnym, dusznym wagonie, przez które wchodził tlen i azot i którędy wpadał
umykający świat. Małe okienko u góry służyło tylko płucom zwierzęcym, dla ludzi nie miało nawet moralnej wartości. Było zakratowane jak w
kryminale. To dobre miejsce zawdzięczał Piotr zasadom etycznym współpasażerów. W wagonie obowiązywała cicha umowa: kto przejeżdża
przez swoje rodzinne strony, ma prawo stać na przodzie. Potem, gdy pociąg zapuści się w obce powiaty, należy ustąpić miejsca innym (niech też
się nadychają, niech też się napatrzą), a samemu położyć się na słomie w głębi zaduchu i mroku. Tak przez całą podróż mieli się luzować,
wierzyli bowiem jeszcze w sprawiedliwość na świecie. Piotr też wierzył w sprawiedliwość na świecie, lecz tylko do stacji Delatyn. Stał przy
drągu i wszystko, na co spoglądał, było jeszcze znajome, bliskie, niekiedy nawet bardzo bliskie. Najpierw pociąg minął działkę gruntu, którą
kolej oddała mu w lenno. Słoneczniki Magdy już się chyliły ku ziemi, a Piotr myślał, że one tak za nim wykręcają głowy, czarne i żółte, jak
cesarsko-królewskie chorągwie. Rozłożyste, stalowo- sine liście kapusty przeżarło robactwo. Szkoda kapusty. Drewniana cerkiew na wzgórzu w
Czernielicy długo nie chciała zniknąć z widnokręgu. Krążyła dokoła pociągu, ukazując się raz z tej, raz z tamtej strony (z prawej czy z lewej?),
bawiła się z pociągiem w chowanego, nagle przepadała i znienacka znów wynurzały się z terenu jej trzy kopułki jak trzy głowy ludzi
nurkujących w kąpieli. W tej cerkwi Piotra ochrzczono, nadano mu imię, tu raz na rok spowiadał się księdzu Makarusze, a przedtem jeszcze
staremu parochowi, co umarł, będzie szesnaście czy siedemnaście lat temu. Tutaj niewątpliwie byłby wziął ślub, gdyby mu wreszcie przytrafiła
się żona. I zapewne nie gdzie indziej, jeno w poświęconej ziemi, co opasuje czernielicką cerkiew, zakopano by kiedyś jego ciało. Tam leżała
matka. Nagłe wspomnienie rodzicielki, znajdującej się jeszcze tak blisko pociągu, przeszyło serce jak ostry bagnet, napełniając je
skondensowanym żalem za wszystkim, co tego dnia utracił. Lecz cerkiew znikła już z oczu, tym razem nieodwołalnie. Pociąg jakby podcięty
batogiem podwoił szybkość. Z lesistych wyniosłości spadł w dół. Słupy telegraficzne kładły się pokotem w regularnych odstępach jak refreny
starej, nie kończącej się pieśni. Rytmicznie falowały napięte na nich druty, nabrzmiałe wojennymi nowinami. Na skoszonych łąkach
podskakiwały spętane konie pociąg je płoszył. Trzymając się blisko matek, harcowały nie skrępowane źrebięta. Nieruchome oddziały gęsi
poruszyły się na widok huczącego pociągu i nie przełamując szyku, nie psując symetrii, złowrogo wyprężyły szyje. Najbardziej eksponowany
szereg gęsi szeroko rozpostarł skrzydła i bijąc skrzydłami jak na komendę, lekko poderwał się z ziemi. Ta gęsia szturmówka, gotowa
zaatakować pociąg, wyglądała jak zastęp białych, heraldycznych orłów. Wzdłuż całej drogi, osobliwie na mokrych łęgach nadrzecznych,
dokonywała się mobilizacja bocianów. Zbliżał się bowiem 25 sierpnia, tradycyjny, święty dzień odlotu do ciepłych krajów. Pociąg dopadł
najbliższej stacji, nabrał nowych ludzi z tobołkami i kuferkami i znów płakały baby. Powtarzało się to aż do Kołomyi. Piotr stwierdził, że
wszędzie szyldy wisiały na swoim miejscu, chociaż wszędzie rządziło już wojsko. Degradowanie stacji Topory - Czernielica było zatem
pomysłem naczelnika. Starodawne prawo podróży nakazuje jadącym wyniosłą rezerwę w stosunku do nowych pasażerów. Jakoż i w tym
wagonie ci, co już od godziny jechali na wojnę, przez pewien czas patrzyli z góry na nowo przybyłych. Atoli po upływie pół godziny wszyscy
byli już równi. Na każdej stacji jakaś niewidzialna ręka dorzucała do żelaznych pieców wojny świeże paliwo ludzkich ciał. Nigdzie jednak nie
wsiadło tylu pospolitaków co w ToporachCzernielicy. Widocznie reszta pojechała innymi pociągami. Piotr był ciekaw, ile pociągów z
ładunkiem dla cesarza biegnie w tej chwili po szynach całej monarchii? Sto, może jeszcze więcej? Nikt z tej masy podróżnych, którym pierwszy
raz w życiu wolno było jechać całkiem darmo, nie wiedział, dokąd jedzie. Wszyscy wiedzieli tylko jedno: na Węgry, gdzie ludzie żrą paprykę i
gdzie Najjaśniejszy Pan jest zaledwie królem. Ale Węgry, czyli kraje korony świętego Szczepana, są duże. Wagon był przepełniony, a pociąg
dawno już opuścił rodzinne strony Piotra. Mimo to Piotr w dalszym ciągu zajmował uprzywilejowane miejsce. Sprawiła to jego czapka oraz
kolejowy sposób wyrażania się. Ktoś z nowych pasażerów chciał koniecznie wiedzieć, kiedy pociąg będzie w Kołomyi. Zależało mu na tym, tak
jakby właśnie w Kołomyi miał pilny interes, a nie jechał na Węgry w interesach cesarza.
Dwudziesta pierwsza szesnaście powinien być! oznajmił Piotr tonem autora rozkładu jazdy. Powiedzieć: „dziewiąta szesnaście" byłoby poniżej
godności kolejarza, dla którego nie istnieją ani ranki, ani wieczory, a dzień i noc stanowią jedno ciało jak mąż i żona, ciało
dwudziestoczterogodzinne. Prawdziwy kolejarz zna tylko jedną godzinę dziewiątą: rano.
Tak tedy Piotr już na początku podróży obudził dla siebie respekt. Niektórzy w wagonie, naturalnie ci, co go znali, byli niemal pewni, że jedzie z
nimi służbowo, a nie do wojska jak wszyscy. Jemu samemu też udzieliła się magia czapki. Widząc, jakim szacunkiem otaczają go ludzie,
zaczynał żałować, że z głupoty, ze strachu, ze wstydu, Bóg wie dlaczego nie wspomniał przy asenterunku o swoim cywilnym zajęciu. Może
przydzielono by go do jakiejś kolejowej formacji. Ale przy asenterunku nie miał jeszcze pojęcia, że takie formacje w ogóle istnieją.
Wojsko to wojsko myślał a kolej to kolej. Kto by przypuszczał, że może być wojsko kolejowe? Teraz już za późno. Teraz jechał na wojnę jako
zwyczajny landszturmi- sta. Razem z nim jechała na Węgry przysięga, na krok go nie odstępując. Wiązała ręce, wiązała nogi. Lepiej już
dźwigać ciężary na plecach. Sam sobie winien. Mógł przecież powiedzieć, że jest dróżnikiem. Przysięgałby na służbę kolejową. Piotr często w
życiu przysięgał. Dwa razy nawet w sądzie. Ale ważność tych przysiąg kończyła się natychmiast po złożeniu zeznań. Wychodząc z gmachu
sądowego był wolny. A ileż to razy przysięgał na stacji, przed naczelnikiem, z własnej woli, na własną korzyść, a nie z musu? Że nie ukradł, że
nie widział, że nie słyszał, że to ostatni raz, że kto inny... Za młodych lat ślubował również w cerkwi, że przez cały rok nie weźmie wódki do ust.
To był twardy rok, prawda, ale malał z każdym dniem i można było obliczyć, kiedy znów będzie wolno pójść do karczmy. Co innego przysięga
złożona Najjaśniejszemu Panu. To już przehandlowanie własnego życia. Na kredyt. A życie ma człowiek tylko jedno. Jakby to było dobrze,
gdyby człowiek miał dwa życia: jedno dla cesarza, dla ojczyzny, a drugie dla siebie. Oddawszy życie za cesarza, na lądzie, na wodzie lub w
powietrzu zawsze jeszcze mógłby wrócić do domu z drugim życiem. A tak ani sobie dogodzić nie można, ani cesarzowi. Chcesz żyć,
dezerterujesz krzywdzisz cesarza i cesarz funduje ci za to kulę w łeb. Jego prawo, boś przysięgał. I gnijesz w ziemi. A pchasz się na front,
leziesz w najgorszy ogień krzywdzisz siebie i też leżysz w ziemi. I tak źle, i tak źle. Piotr Niewiadomski bardzo kochał cesarza, nie był wszakże
zupełnie obojętny na własny los. Mamy nawet sporo dowodów na to, iż lubił życie. Dlatego wielce- mu dolegała przysięga, zwłaszcza gdy jeden
Bóg wiedział, kiedy się skończy jej ważność. I czym się skończy. Awansem na frajtra czy śmiercią za cesarza? Może ani jednym, ani drugim.
Frajtrem, panem frajtrem, Piotr zostać nie mógł. Szarża musi umieć czytać i pisać. Trupem zaś zostać mógł, na to nie trzeba chodzić do szkoły,
ale miał nadzieję, że wojna skończy się za sześć tygodni. Akurat sześć tygodni zejdzie na wyszkolenie. Chyba, że wojna przeciągnie się do

28
Wittlin Sól ziemi
Bożego Narodzenia. Od połowy października do Bożego Narodzenia można sto razy umrzeć za cesarza... Ale czy każdy żołnierz musi umierać?
Gdyby tak było, cesarz nie wygrałby wojny. A wiadomo wygrać musi. Przecież cały pociąg Hucułów pędzi Mu na pomoc. Cały pociąg był
spętany przysięgą jak te konie na łąkach powrozami. Żołnierze z konwoju spokojnie grali ferbla w jedynym wagonie „ludzkim", czyli
osobowym, idącym za węglarką. Nie troszczyli się o transport. Sama przysięga go pilnuje. Ona w razie potrzeby uruchomi straszliwe
kriegsartikle, sądy polowe, ona już dzisiaj daje kapralom prawo bicia rekrutów po mordzie. Konwój spokojnie może grać w karty: nikt nie
zdezerteruje. Skrępowani przysięgą mocniej niż kajdanami jechali mężczyźni na spotkanie swego losu. W tej chwili nad innymi uczuciami
górowała u nich ciekawość nowego życia w nowych warunkach na Węgrzech. Ta ciekawość silniejsza była od łęku przed obczyzną i od
tęsknoty za domem. Lada dzień, lada tydzień, lada miesiąc wylezie z nich tęsknota i zaczną w wagonach, w koszarach, na biwaku wyciągać ze
spłowiałych woreczków, z zatłuszczonych notesów, z kopert wyblakłe fotografie. Będą nimi częstowali towarzyszów, będą się popisywali
zniekształconymi wdziękami swych żon, dzieci, kochanek, szukając w obojętnych oczach kamratów błysku uznania, podziwu, chociażby
zazdrości. Dziś jeszcze za wcześnie na to. Śmiertelny bakcyl tęsknoty jeszcze nie zaczął działać. A zresztą wszyscy w wagonie wierzyli w
rychły powrót do tych istot, których nieżywe odbicie dzięki niepojętym czarodziejstwom Francuzów: Niepce'a i Daguerre'a wieźli ze sobą na
wojnę. Piotr Niewiadomski posiadał jedną tylko fotografię: matki. Leżała w głębinach kuferka, w książce do nabożeństwa, pośród nigdy nie
czytanych litanii. Było jeszcze jasno na świecie, gdy stanęli w Kołomyi. Piotr omylił się: do dwudziestej pierwszej brakowało trzynastu minut.
Słońce dawno już zaszło, lecz pragnąc dać ziemi odszkodowanie za te dwie i pół godziny ciemności, przez dłuższy czas nie zabierało z niej
swych wieczornych poblasków. W Kołomyi wsiedli ostatni landszturmiści. Doczepiono też drugą lokomotywę z tyłu. Odtąd pociąg
zatrzymywał się rzadko i tylko we własnych sprawach: węgla, wody, a nie wojska. Przy pierwszych mostach za Delatynem kolejowa godność
Piotra odniosła bolesną ranę. Przestał wierzyć w sprawiedliwość na świecie. Pomimo zapadającej nocy oczom jego ukazał się widok, który u
innych wzbudził tylko wesołość. Na dole, u wylotu mostu, stały jakieś dziwaczne, uzbrojone postacie. Gdy wagon zbliżył się do mostu, tak iż
można było wyraźnie rozpoznać te postacie ujrzał Piotr dwóch brodatych Żydów w długich chałatach, przepasanych wojskową kuplą zamiast
rytualnego sznurka, który w czasie modlitwy oddziela górną, czystą połowę ciała od nieczystej. Na głowach mieli normalne wojskowe furażerki,
na ramionach karabiny z nasadzonym bagnetem. Pilnowali mostu. Pilnowali mostu na Prucie! A więc taka jest sprawiedliwość na świecie! Jak
cesarzowi nie wstyd stawiać cybuchów na straży swych mostów? Tak jakby nie posiadał prawdziwych kolejarzy. I co to za wojsko? Czemu ci
Żydzi nie noszą mundurów? Naraz kolej stała się Piotrowi obca: bezwstydnie naigrawała się z człowieka, który tyle lat wiernie jej służył i
niejeden sekret jej znał. Znów most i znów Żyd w chałacie. Co prawda, w towarzystwie Hucuła. To znaczy: nie zdążyli jeszcze umundurować
całego landszturmu. Piotr już się buntował. Najchętniej wyrzuciłby tę kolejową czapkę, gdyby miał inną. Pamiętał już tylko same złe strony
swojej służby. Słupy telegraficzne kładły się pokotem, pociąg ciężko dyszał, teren coraz bardziej się wznosił, a Prut zwężał się i zwężał, i
szumiał coraz mocniej. Piękna noc zwaliła się na sztrekę po tym dniu męki i grozy. Piotr zobojętniał na wszystko. Niczego już nie był ciekaw:
ani nocy, ani Prutu, ani wodospadów, ani wiaduktów, ani Węgier wszystko razem z całą koleją mogą diabli wziąć. Czym teraz była kolej?
Niewolnikiem wojny, mającym jedno tylko zadanie: dowozić jej ludzki materiał. I zdawało się Piotrowi, że nigdy kolej nie miała cywilnych
zadań i nigdy już do nich nie wróci. Mostów strzegą chałaciarze, a on jedzie jako zwyczajny landszturmista. Tego się doczekał od cesarza! W
owej chwili Piotr był w stanie złamać cesarzowi przysięgę. Ale jak to uczynić? Wyskoczyć z pociągu? Tylko ręce i nogi połamie skacząc z
pociągu. mWięc obraził się na kolej, pogniewał na krajobraz i opuścił uprzywilejowane miejsce przy drągu. Z uczuciem ulgi odnalazł swój
kuferek, tak jakby odszukał samego siebie. Gdyby to było możliwe cały schowałby się w tej skrzynce, gdzie leżały jego pieniądze. Nikt nie
powinien się dowiedzieć, że trzyma je w kuferku. Na tym świecie nikomu nie można ufać, nawet rodzonemu bratu. Ostrożnie otworzył kuferek,
wyciągnął chleb i słoninę i całą wściekłość wyładował w jedzeniu. Potem położył się w głębi wagonu jak skopany pies. Był zły, nieprzystępny i
samemu sobie obcy. Ta podróż z każdym kilometrem odrywała go od terenu, na którym jako tako godził się z życiem. Piotr nie rozumiał siebie
na innym gruncie niż Topory Czernielica. Zdaje się, jest to los wszystkich ludzi, którym życie upływa na jednym miejscu. Gdy jakaś siła
wyższa wyrwie ich raptownie z macierzystej ziemi, stają się sobie obcy. I dlatego Piotr przylgnął do swego kuferka, skulił się cały pod jego
twardą, lecz opiekuńczą ścianą i usnął tak, jak się usypia w cieniu rodzinnej chaty. Spał długo. Śniły mu się roje czarnych Żydów z karabinami i
bagnetami. Tymczasem pociąg dotarł do granicznej stacji Kóresmózó. Tu wielbłądowi z floridsdorfskiej fabryki parowozów odebrano
towarzysza, przyczepionego w Kołomyi, żeby pchał z tyłu. Teren zaczął się obniżać. Manewrowanie lokomotywy trwało dosyć długo. Lecz
Piotr tego nie słyszał. Pogrążony w głębokim i niemiłym śnie wjechał w kraje korony świętego Szczepana. Kilka razy budził się w nocy, kurzył,
jadł, załatwiał przy drągu swe potrzeby, rozmawiał z krajanami, przeważnie o czekającej ich służbie. Jakiś człowiek dowodził, że za parę dni
wybiorą w Rzymie nowego Ojca Świętego, a wtedy wojna na pewno się skończy. Inny się skarżył: wiozą ich jak bydło i nawet nie mówią
dokąd. Wszyscy się godzili, że to jest skandal, wszyscy się zastanawiali, jak długo jeszcze potrwa podróż. Prawie żaden z tych ludzi tak dalekiej
podróży jeszcze nie odbywał. Jednym się znudziła, lecz byli i tacy, co pragnęli, żeby jak najdłużej trwała. Przeczuwali, co ich czeka,
przewidywali najgorsze możliwości. Nie brak było i optymistów. Ci jechali naprzeciw wojny jak na prażnik. Ale większość już się bała: nie tyle
samego wojska, ile obczyzny. W wagonie nie było lampy, nie było świecy, tylko księżyc rzucał niekiedy przez otwarte drzwi strzępy
poszarpanej poświaty. Pociąg przepychał się przez obczyznę, wciskał się w gęste lasy jodłowe, zatruwał węglowym jadem nocne balsamy
pośniętych drzew, gramolił się po serpentynach, przecinał liczne przełęcze, wpadał w ciemne długie tunele, napełniając wagony gryzącym
dymem, tym żywiołem kolei żelaznej. Przeprawiał przez górską noc ludzki strach, ludzki niepokój i bardzo wiele miłości własnej. O świcie
wszyscy poczuli gwałtowne pragnienie. W pociągu nie było wody. Niechby już gdzieś się zatrzymał. Lecz maszynista skrzętnie omijał mniejsze
i większe stacje węgierskie, na których mimo wschodzącego słońca płonęły jeszcze elektryczne światła. Dopiero koło siódmej raczył wagonom
dać odpoczynek na stacji Huszt. Tam na synów huculskiej ziemi czekała woda i diabeł. Wszyscy myśleli, że to już kadra, i chcieli opuścić
wagony. W porę przeszkodził im konwój. Pierwszy raz od początku podróży zainteresował się konwój transportem. Zbrojną tyralierą ustawił się
na peronie, bacząc pilnie, żeby nikt nie wysiadł. Wśród krajanów zakotłowało. Zrazu szemrali, potem jęli głośno protestować. Ten i ów przybrał
nawet groźną postawę. Wielkie bóstwo wszystkich wojsk i wszystkich wojen: Subordynacja jeszcze nie zagarnęła tych ludzi pod swe skrzydła.
Dopóki tkwili w cywilnych portkach, dopóki nie znali regulaminu mogli jeszcze krzyczeć pomimo przysięgi. Krzyczeli. Jakim prawem bronią
im wody po nocy spędzonej w dusznym wagonie? Puścić do wody! Ale starzy landszturmiści, z których składał się konwój, byli nieubłagani.
Nikomu nie wolno wysiadać. Krajanie musieli poddać się woli konwoju: wiązała ich przysięga. Doczepiono nowe wagony. W okamgnieniu
zapełnili je słowaccy chłopi w kolorowych kabatach. Także jechali do wojska. Okropnie hałasowali w języku, którego Huculi nie rozumieli,
chociaż wiele słów przypominało im własną mowę. I na węgierskiej stacji płakały baby. Widać, że w krajach korony świętego Szczepana też
popularne były łzy. Tubylcy, osobliwie ci, co nie jechali do wojska, z dużym zaciekawieniem i dużą nieufnością musztrowali przybyszów
wzrokiem. Uważali siebie za lepszych ludzi. Upłynęło sporo czasu, zanim konwój łaskawie pozwolił opuścić wagony. Krajanie jak stado
zgłodniałych wilków wypadli hurmem na peron. Co podejrzliwsi zabrali ze sobą kuferki w obawie przed złodziejami. Konwój bardzo się tym
zaniepokoił. Skoro zabierają kuferki mogą zdezerterować. A za dezertera odpowiada najpierw konwój, a potem dopiero on sam, naturalnie, o ile
da się złapać. Wobec tego w każdym wagonie wyznaczony został człowiek do pilnowania kuferków. Pić będzie później, gdy tamci wrócą. Piotr
wraz z innymi cisnął się do wody. Drogę torowała mu czapka. Zewsząd waliła nań słowacka i madziarska mowa. Stał oszołomiony pośród
wezbranych fal obcego życia, którego wcale nie rozumiał. I gdyby nie płacz kobiet, ten międzynarodowy, pod każdą szerokością geograficzną
zrozumiały, język bólu nigdy by Piotr nie uwierzył, iż znajduje się pośród górali z tych samych co i on Karpat. W duszach chłopów ruskich i
chłopów słowackich, i chłopów węgierskich w ciągu kilku minut urodziła się na stacji Huszt bezinteresowna wrogość, podsycana wspólną
bezradnością wobec losu. Nie mogąc na losie wywrzeć zemsty za to, iż brutalnie oderwał ich od pól, od pastwisk i lasów potrącali wzajemnie

29
Wittlin Sól ziemi
swe ciała i rzucali sobie nienawistne spojrzenia. Ścigani obcymi słowami, co huczały jak obelgi pod ich adresem, docisnęli się Huculi do studni.
Tam właśnie stał diabeł. Olbrzymi. Tkwił w przebraniu węgierskiego żandarma. Na głowie zamiast hełmu czarny kapelusz, ozdobiony piórami
z kogucich ogonów. Podobne kapelusze noszą od parady „zające", czyli landwera, oraz jegry. Na piersi błyszczał taki sam medal jak u kaprala
Durka. Tylko w ustach brakowało złotego zęba. Węgierski diabeł wszystkie zęby miał zdrowe. Idealnie czarne wąsy i faworyty oraz ciemna
rzekłbyś cygańska cera jaskrawo podkreślały ich drapieżną biel. Ledwo Huculi dorwali się wody, gdy spoza tych zębów bryznęła lawa.
Wrzącym ukropem straszliwych dźwięków przywitał ich diabeł u studni. Albowiem ogień, diabelski żywioł, od wieków prowadzi wojnę z wodą.
W śniatyńskim powiecie, szczególnie odkąd była wojna, niemało obcych języków obijało się o uszy. Bębenki huculskie zaczęły już z wolna
przywykać do niesamowitych drgań chropawej mowy niemieckiej i do tak zwanego armee- slavisch, czyli bigosu z wszystkich języków
słowiańskich. Oswoiły się nieco z brzmieniem perkatej, jakby z wszystkich samogłosek ogołoconej mowy Czechów. Od dawna poufaliły się z
melodyjnym rumaneszti bukowińskich sąsiadów i nawet stały mieszkaniec tych ziem: żydowski żargon, przyprawiony, jak się wydawać mogło,
czosnkiem i cebulą, czuł się w huculskich uszach jak u siebie w domu. Obywatele powiatu śniatyńskiego niekiedy sami wplatali poszczególne
żydowskie wyrazy, ba nawet całe zwroty do swojej mowy, zazwyczaj posługując się nimi fałszywie. Nie należy ich więc posądzać o zupełną
nieznajomość i nienawiść obcych języków. Ale co innego słyszeć niezrozumiałe dźwięki u siebie w domu, gdzie bądź co bądź panem i
gospodarzem jest, był i będzie język ukraiński czy też polski, a cudza mowa mieszka tylko kątem na prawach podnajem- cy lub przebywa na
gościnnych występach, a co innego znaleźć się nagle śród samych obcych ludzi, gdzie jakby na złość nikt naszej mowy nie rozumie. U siebie
można się śmiać, można przedrzeźniać tych, co mówią inaczej, na obczyźnie nie tylko z nas się śmieją, na obczyźnie człowiek przepadł. Jest
bezsilny jak małe dziecko, jak ślepiec brnie po omacku w ciemności. Naraz Piotr uprzytomnił sobie, jak wielką zbrodnią, jak wielkim grzechem
musiało być budowanie wieży Babel, skoro Pan Bóg za to pomieszał ludziom języki. Nigdy przedtem nie zastanawiał się Piotr nad rozmiarami
tej klęski, nie dociekał tajemnicy, dlaczego jeden człowiek nie rozumie drugiego. Dopiero na węgierskiej stacji Huszt przeraził się bezdennej
głębi faktu, że ten żandarm jak każdy człowiek ma oczy, uszy, usta, a jednak z tych ust nie wychodzą ludzkie dźwięki. Nie, mowa madziarska
nie była ludzka. Była ogniem, siarką i papryką. Żandarm ma uszy, a czemu nie słyszy tego, co mu po niemiecku tłumaczy Semen Baran,
człowiek bardzo mądry? (Trzy lata spędził Baran na saksach i kawał świata zjeździł.) Słyszy, dobrze słyszy, ale między nim a Semenem
Baranem jest gruby, nieprzenikniony mur. Odłamek wieży Babel. I żeby to chociaż był wróg, Moskal, Serb, ale to jest niby człowiek swój,
cesarski... Nie, to nie był człowiek cesarski. Cesarski człowiek cesarskiego człowieka zawsze jakoś rozumie, choćby i po niemiecku. Ten
żandarm to człowiek królewski. Bo u Madziarów cesarz jest zaledwie królem. Widać Madziary nawet na cesarza nie zasługują. Z taką mordą i
z taką mową. I czego właściwie chce ten didko? Zabrania pić wody? Może się boi, żeby mu cesarscy ludzie tej ich śmierdzącej madziarskiej
wody nie zatruli? Niech gada po ludzku, kiedy chce, żeby go ludzie słuchali! Cesarscy ludzie nie słuchali żandarma. Stawili mu bierny opór,
mieli wszak bezwzględną większość oraz poczucie świętego prawa do wody. Nawet bydło ma prawo ugasić pragnienie, a oni bydłem nie są.
Królewski żandarm nie tyle w obronie wody, ile własnego autorytetu uciekł się do przemocy. Zdjął karabin i tłukąc kolbą na oślep spodziewał
się odepchnąć cesarskich od studni. Wierzył w swój mundur i w kogucie ogony, inaczej nie odważyłby się na to. Był jeden, a tamtych całe
mrowie. Lecz zawiódł się na swoich gwiazdkach i na kogucich piórach. Cesarscy ludzie uważali, że połuszeństwo winni okazać jedynie
cesarskiej władzy, a nie królewskiej. I z biernego oporu przeszli do akcji czynnej. Odepchnęli żandarma, wydzierając mu karabin. Jęli przy tym
złorzeczyć w swoim języku, miotać w diabła najgorsze przekleństwa, kalać jego matkę. Co prawda wielu z nich zdawało sobie sprawę z tego,
czym pachnie czynny opór żandarmerii, szczególnie Piotr obawiał się niemiłych następstw. Lecz wyostrzony u wszystkich szósty zmysł:
rzeczywistości, pozwolił Hucułom zorientować się w sytuacji, której panami zostali dzięki liczebnej przewadze. Dos-konale wiedzieli, iż ten
gwałt na osobie węgierskiego żandarma ujdzie im bezkarnie, ponieważ jechali na wojnę. Powstał tumult. Zagrożonemu diabłu pośpieszyli z
odsieczą inni żandarmi, zajęci do tej pory przy załadowywaniu Słowaków. Tłukli kolbami i rychło wraz z porwanym karabinem przywrócili
swemu koledze godność. Jednocześnie przybiegli jacyś żołnierze, sami Madziarzy naturalnie, i odparli Hucułów. Zaalarmowani piekielną
wrzawą, wypadli z bufetu konwojenci, odpowiedzialni za to wszystko. Nie rozumieli po węgiersku, lecz rozumieli, że ludzie mają prawo pić
wodę. Zachowali się jakoś niemrawo i niewyraźnie. I gdyby nie Żydzi, którzy jeszcze przed wieżą Babel byli na świecie i znali wszystkie języki
o mały włos doszłoby na stacji Huszt do wielkiej wojny narodów cesarza z narodami króla. Urzędnik ruchu łamaną niemczyzną wezwał Żydów
niech wytłumaczą tym dzikusom, że żandarm nie dopuszczał ich do studni w ich własnym interesie. W ich własnym interesie. Woda w studni
jest podejrzana o tyfus, o czerwonkę oraz inne cholery, które jak wiadomo towarzyszą każdej wojnie. Woda do picia, woda sterylizowana,
znajduje się na drugim końcu peronu w drewnianej kadzi. Za późno. Część Hucułów ugasiła już pragnienie i wściekłość tyfusem i czerwonką.
Kto wie, czy właśnie owego dnia na stacji Huszt nie zakiełkowało ziarno słynnej nienawiści galicyjskich żołnierzy, rozlokowanych po
węgierskich kadrach, do ludności tubylczej, nade wszystko do honwedów i huzarów. Nienawiść ta, zrazu platoniczna, wyładowywała się
później w częstych, nader zajadłych bójkach i wiele litrów wyborowej cesarsko i królewskiej krwi, zamiast na polach chwały z pożytkiem dla
monarchy, przelano w madziarskich szynkach i gospodach. W tej chwili zdołano pożar zlokalizować, i to nie tylko przy pomocy wody. W
dużym stopniu przyczyniło się i wino. Niejaki Izrael Glanz, kupiec korzenny z Kołomyi, wspomniał na pozór obojętnie, że nie warto rozbijać się
o wodę, skoro w bufecie stacyjnym można za tanie pieniądze dostać wino.
Wino? Piotr Niewiadomski podejrzewał w tym jakiś żydowski szwindel. Jeszcze nigdy w życiu nie pił wina. Wino rośnie tylko w Ziemi
Świętej, w ciepłych krajach, w Rzymie, i dlatego księża piją je podczas Mszy. Trudno przypuszczać, żeby Węgry były Ziemią Świętą. Raczej
wprost przeciwnie. W kilka minut potem stwierdził nie bez przyjemności, że wino jest również napojem laickim, dostępnym na Węgrzech i dla
zwykłych śmiertelników. Niełatwo udało się żandarmom, działającym już ręka w rękę z konwojentami, oderwać cesarskich ludzi od
węgierskiego wina. Ale udało się. Bez protestu, bez oporu z powrotem zajęli swe miejsca w wagonach. W żyłach grało im już wino i zbudziło
muzy. Polihymnię i Terpsychorę. Zwłaszcza młodsze roczniki wyśpiewywały tęskne dumy o dawnych wyprawach wojennych lub imitowały
zawzięcie bek baranów, kobzę i trombitę. Nie zapomniano o kołomyjce, ponadto krzesano siarczyste hołubce. Trzy wagony Słowaków ze
szczerym podziwem przysłuchiwało się huculskiej bakchanalii. W porywie uczciwej konkurencji wywlekli Słowacy z głębi własnych dusz swe
najpiękniejsze pieśni. Też imitowali kobzę i trombitę. Już chcieli się bratać z cesarskimi, lecz przeszkodzili temu diabli w kogucich piórach.
Najsurowiej zabronili Słowakom opuszczać wagony. Pociąg ruszył w dalszą drogę cały rozśpiewany. Tylko Piotr Niewiadomski zachował
powagę. Okazało się, że należał do typu „vin triste". Znów stał przy drągu w otoczeniu wagonowej starszyzny, której wino też nie uderzyło do
głowy. Ale pogański bóg Dionizos zrobił swoje: pojednał go z koleją. Naraz zauważył Telesfor Zwarycz z Widynowa, że nie wypada tak głośno
śpiewać i tańcować, kiedy jest żałoba po Ojcu Świętym.
Szcze papa rymskij tepłyj, win i u trumni szcze ne łeżyt...
Rzeczywiście jeszcze papież nie leżał w trumnie. Ani w pierwszej z drzewa cyprysowego, ani w drugiej z cyny, ani w trzeciej i ostatniej
trumnie z drzewa wiązowego. Jeszcze go lud rzymski oglądał na katafalku w kaplicy Przenajświętszego Sakramentu. Z wszystkich argumentów
Zwarycza najbardziej przemówił Hucułom do sumienia ten: Co sobie te kalwiny pomyślą? Greckokatolicki lud hula po śmierci papieża?
Kalwiny? Jakie kalwiny?
Oprócz Żydów nikt w wagonie nie słyszał o tym, że niektórzy Madziarzy wyznają naukę Kalwina. Telesfor Zwarycz był zdania, iż na Węgrzech
w ogóle nie ma katolików. Wszystko heretyki, gorsze od lutrów. Piotrowi jakoś nie nie chciało się w to uwierzyć. Heretyki, a mają za patrona
świętego Szczepana? Czy może być heretycki święty? Długo dysputowano na tematy religijne. W końcu i Piotr dał się przekonać, że Madziarzy
wcale nie są katolikami. W skrytości serca cieszył się nawet z tego, gdyż zrozumiał ostatecznie, dlaczego w tym przeklętym kraju cesarz
Franciszek Józef jest tylko królem. Jednocześnie wyjaśniła mu się zagadka pochyłego krzyża na koronie świętego Szczepana. Gdzie wiara

30
Wittlin Sól ziemi
chrześcijańska upada, tam chyli się i krzyż. Wszyscy krajanie byli bardzo dumni z posiadania aż dwóch argumentów własnej wyższości nad
Madziarami. Raz jako ludzie cesarscy, po wtóre jako prawowierni katolicy. Rozumie się, że wszyscy ucichli, wszyscy posmutnieli, albowiem
umarł im papież. I jeszcze raz Kościół rzymski pokonał pogańskie bóstwa: wina, pieśni i tańca. Od dłuższego czasu, bo już od Maramaros-
Sziget, przyplątał się do pociągu towarzysz, który go nie opuszczał przez wiele godzin. To rzeka Cisa. Biegła obok pociągu, jakby o zakład, kto
prędzej. Z każdą godziną stawała się szersza i coraz głośniej szumiała. Ale krajobraz niewiele się zmienił od wczoraj. Węgierskie Karpaty były
bardzo podobne do galicyjskich. Tylko na wzgórzach i w dolinach zmienił się styl budowli. Dawno już znikły drewniane chałupy i szałasy,
dawno przepadły drewniane cerkiewki o potrójnych, spiętrzonych na sobie dachach, przywodzące na myśl chińskie pagody lub trójżaglowe
okręty. Tak wyglądały świątynie, w których mieszkał prawdziwy Bóg. Świątynie fałszywego Boga były murowane, bielone i kryte jasną lub
czerwoną blachą. Przeważnie miały strzeliste wieżyczki z zegarem. W ogóle w tym kraju istniało dużo murów i przeto bardziej po miejsku
wyglądały wsie. Telesfor Zwarycz przesadził jednak grubo. Nie wszyscy Madziarzy byli kalwinami, a jeśli nawet byli, to w każdym razie nie
tutaj, na ziemi słowackiej. Do komitatów kalwińskich pociąg jeszcze nie dojechał. Lecz Huculi, pouczeni przez Zwarycza, mieli już własne
zdanie o węgierskich kościołach. Wszystkie uważali za siedliska herezji. Niemniej podobała się im ta węgierska ziemia. Piotr jak dziecko
interesował się każdym nowym widokiem. Co tu ukrywać? Była to nie tylko najdłuższa, ale i najpiękniejsza podróż w jego życiu. I gdyby nie
świadomość, że jedzie na wojnę, cieszyłby się bardzo. W czasie pokoju nigdy by tak daleko nie jeździł. Jakiż interes mógł mieć na Węgrzech?
Najbardziej w tej podróży dziwiło go to, że będąc coraz bliżej wojny, wciąż się od niej oddalał. Jak to wytłumaczyć? Ziemia węgierska była
niezmiernie cicha, etapy wojny leżały gdzieś o setki kilometrów za nią. Tutaj panował głęboki pokój. Wszystko tchnęło dobrobytem,
bezpieczeństwem, beztroska ziemia nie trzęsła się od armatnich wystrzałów, nie czekała na przyjście Moskala. Mijali normalne pociągi
osobowe, mostów nikt nie pilnował, a przy budkach stali dróżnicy w takich samych czapkach, jaką nosił Piotr. A przecież jechał na wojnę.
Skończyły się góry. Pociąg pędził wzdłuż szeroko rozlanej Cisy, a kiedy nagle przepadła w stepie zatrzymał się na stacji Beregszasz, jak gdyby
wraz z rzeką utracił siły. Nie, nie ma sprawiedliwości na świecie. Gdy ruszyli w dalszą drogę, oczarował ich rozległy step. Te kalwiny mają tak
piękną ziemię, a człowiek katolicki mało nie zdycha na swych pagórkach. Ledwo trochę żyta i marnego owsa z nich wyciągnie. No i kukurydzy
w dolinach. A jakie bydło ma to madziarskie paskudztwo! Jakie świnie! Najwięksi wrogowie Węgrów, kontemplując nieprzebrane masy bydła
na stepie, zdobyli się na obiektywną ocenę i musieli przyznać, że takiego bydła jeszcze nie widzieli. Rogi u wołów może na metr długości.
Tylko czemu pa-stuchy chodzą tu w spódnicach jak baby? Już na ostatnich stokach Karpat pojawiły się olbrzymie plantacje jakiegoś nieznanego
gatunku fasoli. Potem, gdy zaczął się step, fasola znikła. Pół dnia jechali stepem, rozgrzanym od wielkiego słońca (Czy i tu był wczoraj koniec
świata? myślał Piotr) i nagle znów fasola. Coraz więcej jej przybywało i pięła się na coraz wyższych tyczkach.
Co te Madziary tyle fasoli żrą?
To wino, nie fasola objaśnił jeden z Żydów. Pisał coś zawzięcie w swoim notesie, kreślił, dodawał, jakby obliczał roczny dochód z tych winnic.
Długo jechali śród winnic wzdłuż rzeki Bodrog. Jechali, jechali. Wszystkim, którzy przed wyjazdem na wojnę ogolili się - wyrosła już broda.
Byli bardzo utrudzeni tą nie kończącą się podróżą. Słupy kilometrowe zbliżały ich do wojny i zdawało się, że przebyte kilometry są latami. W
dalekiej drodze miarą czasu bywa niekiedy przestrzeń. Niektórzy łudzili się, że razem z podróżą skończy się wojna. Przyjeżdżają do kadry, a
feldfebel powiada: „Wracajcie do domu. Jesteście już niepotrzebni. Cesarz pięknie dziękuje. Jest pokój." Otumanionych natłokiem wrażeń już
druga noc przyjęła na węgierskiej ziemi... Czas i przestrzeń wyrwały z nich żądła. Byli cisi, poddani losowi, pokorni. Tak usnęli. Nie spali
jednak dłużej ponad dwie godziny. Nagle wśród nocy zaskoczył ich biały dzień. Jak gdyby odwrócone zaćmienie słońca. Jasność dnia wśród
ciemnej nocy. Obudziły ich potężne wstrząsy, cały pociąg słaniał się, balansował, wyginał, przerzucany z szyn na szyny, z szyn na szyny.
Sznury pociągów mijały ich w biegu, całe tabory wagonów stały w bezruchu na nieprzeliczonych ślepych torach. Ogłuszająca mieszanina
dźwięków: stukotu żelaza, gwizdów i dzwonków. Powoli, bardzo powoli wjechali do wnętrza kolosalnej szopy ze szkła i żelaza, rzekłbyś do
nawy olbrzymiego kościoła. Żelazne łuki, żelazne sklepienia podtrzymywały szklany, półkolisty strop. Wielki gwar panował w tym
przedziwnym kościele kolei żelaznej, gdzie kilkanaście loko-motyw modliło się żarliwie słupami dymu i kadzidłem pary. Rozwieszone na
rozmaitych wysokościach płonęły dziennym światłem ogromne jabłka z mlecznego szkła. Z nich biła ta jasność. Duże, oświetlone zegary
wskazywały święty kolejowy czas. Była dopiero dwudziesta trzecia minut trzynaście.
Wszyscy wysiadać! Zabierać kuferki! wołał konwój. Wszyscy rzucili się do swoich rzeczy i zeskakiwali z wagonów.
Za mną! Za mną! wołali konwojenci, w których wstąpił duch władzy.
Uważać, żeby się nie pogubić! Trzymać się kupy!
A więc nareszcie kadra. Krajanie zataczali się jak pijacy, torując sobie drogę pośród obcych żołnierzy, obcych oficerów, obcych cywilów,
obcych kobiet. Jaki ruch, jaki gwar panował tutaj mimo nocy! To nie noc, wojna skasowała noc, to jasny dzień. Ze wszystkich stron lał się na
huculskie łby wrzątek węgierskich słów. Nie była to kadra, lecz dworzec w Budapeszcie. Jak kierdel strwożonych owiec leźli za swymi
przewodnikami, nieporadni, ogłupieni, wydani na ich łaskę. Pędzili schodami w dół, poprzez podziemne, słabo oświetlone labirynty i znów po
schodach wydostawali się na jasne, gwarne perony, z peronu na peron kiedyż nareszcie wyjdą z magicznego kręgu kolei? Znów kazano im
wsiadać do wagonów, ale tym razem osobowych. Chwała Bogu są ławki, będą jechać jak ludzie. Dawno nic ciepłego w ustach nie mieli. Toteż
wielka ogarnęła ich radość, gdy przy wagonach zjawiły się dobroczynne damy, roznoszące kawę, herbatę, nawet kiełbasę i papierosy. Bardzo
uprzejme, wytworne, uśmiechały się, ale gadały po madziarsku. Ciągle: „Teszek, teszek." Gorliwość patriotycznych niewiast była w tych
czasach tak wielka, iż starczyło jej nie tylko dla umundurowanych bohaterów. Nadwyżką swego miłosierdzia częstowały damy nawet tych, co
dopiero jechali do wojska. W ten sposób antycypowały ich bohaterstwo, zobowiązując do niego kawą, herbatą, kiełbasą i papierosami.
Nakarmieni, napojeni, zachwyceni dobrocią węgierskich pań w doskonałych humorach jechali dalej. Rozpamiętywali doznane wrażenia,
prostowali przedwczesne sądy. Z wolna zaczęli ujawniać tendencje pojednawcze.
Bo wiecie tłumaczył Semen Baran oni królewscy, a my cesarscy, ale tylko w cywilu. Wojsko jest równe, wojsko jest cesarsko i królewskie,
pisze się k.u.k. Tylko honwedzi, madziarska landwera, jest królewska, a nie cesarska. Mówię wam, chłopy, z honwedami nie zaczynajcie.
Piotr już drzemał. Docierały doń zaledwie strzępy wywodów Semena Barana. K.k., k.u.k., Ka ka ka Siedział na ławce pod oknem, kiwał się i
spał. Z wolna do jego oczu zaczęły włazić gęsi ka ka , po gęsiach wtoczyły się ciężkie węgierskie woły, o długich na metr rogach i cudowne,
cudowne świnie. Ka ka. Ka u ka. Ka ka ka.
Naraz gęsi zagadały po madziarsku, po niemiecku, po słowacku. I woły gadały po madziarsku. I świnie po madziarsku. Wszystkie języki zlały
się następnie w dziobach, pyskach i ryjach, zmieszały się w jedną gęstą masę dźwięków, w tę pramowę, którą cała ludzkość posługiwała się
ongi, przed budową wieży Babel. Każde słowo, każde słowo z tego praidiomu rozumiał Piotr Nie-wiadomski. Naraz olśniewa go wielki,
elektryczny blask. Piotr wchodzi do jądra tego blasku, i co się okazuje? Wnętrze cerkwi w Czernielicy. „Mnohaje lita" śpiewają węgierskie
damy. Ksiądz paroch Makarucha w kwiecistej, złotolitej kapie prowadzi go do ołtarza. Na głowie ma kapelusz z kogucimi piórami.
Momentalnie wykwita u boku Piotra prześliczna panna młoda. Ksiądz Makarucha namaszcza skronie Piotra jakimś tłustym i kleistym płynem.
(Przypomina się chwila, kiedy ksiądz Makarucha przyszedł ze

ROZDZIAŁ VIII
Przyjechali do kadry, usiedli na swych kuferkach i czekali na koniec wojny. Ale wojna się nie kończyła. Jeszcze nawet nie rozpętała się na
dobre, choć sporo już twierdz, osobliwie w Belgii, legło w gruzach i niemało gotyckich katedr utraciło wieże, i wiele ruskich wsi pochłonął
ogień, i setki tysięcy dusz powypruwał ołów z ludzkich mięs. Gazety całej monarchii zamieszczały entuzjastyczne spra-wozdania z „teatrów

31
Wittlin Sól ziemi
wojny", które od innych teatrów różnią się tym, iż scena bywa jednocześnie widownią, a widzowie aktorami. Każdego dnia spoglądały na ciebie
z drukowanych płacht podobizny reżyserów i primadonn wojny, żądne poklasku profile umundurowanych starców, cudzą śmiercią kokietujące
własną nieśmiertelność. Co się tyczy samego widowiska, ilustrowały gazety swój entuzjazm nie tyle fotografiami, na których prawda często
wychodzi z ponurym i wykrzywionym pyskiem, ile fantazyjnymi rysunkami scen zbiorowych, gdzie pomysłowość artystów malarzy,
przystosowana do wymagań propagandy, święciła tryumfy nie mniejsze od tryumfów oręża. Na takich rycinach ginęli tylko nieprzyjaciele, a po
ich zmasakrowanych trupach galopowały w niezmąconym szyku i niezmąconym spokoju wspaniałe regimenty naszej kawalerii. Jeśli niekiedy,
dla dobrego przykładu, wypadło pokazać ugo-dzonych Austriaków lub Niemców, był to najwyżej jeden żołnierz, lekko ranny w nogę. A jeśli dla
przyzwoitości należało w kompozycji umieścić kilku poległych i po naszej stronie, nigdy te groszowe straty nie powodowały wyrwy w zwartych
szeregach zwycięzców, nigdy nie psuły harmonii, przeciwnie jeszcze jej dodawały pikanterii. Co innego wszakże głosiły listy strat, publikowane
w tych samych pismach, z każdym dniem dłuższe i dłuższe. Niewiele rodzin mogło się pochwalić brakiem swoich nazwisk pośród tych nie
kończących się litanii ludzi zabitych, ludzi ranionych, zaginionych i wziętych do niewoli. Na szczęście nie wszystkie rodziny w monarchii
umiały korzystać z dobrodziejstwa słowa pisanego i sztuki drukarskiej. Na przykład rodziny huculskie. Nie wiedzieli więc nasi ludzie, na jaką
intencję udekorowano całe miasto Andrasfalva, przez które szli ze stacji do kadry. Olbrzymie, czerwono-biało- -zielone, tudzież czarno-żółte
perkale zwisały tryumfalnie z wieżyczek, z balkonów, z okien, łopotały nad głowami przechodzących, poddając się posłusznie podmuchom
ciepłego wiatru, który figlarnie zarzucał je na dachy lub owijał dokoła drzewca. Skąd krajanie mogli wiedzieć, że ta per- kalowa feeria w
węgierskim miasteczku wiąże się z bitwą pod Kraśnikiem i sukcesami I cesarsko i królewskiej armii generała kawalerii Wiktora Dankla? Nie był
im znany nawet los pułku, którego straty mieli uzupełnić własnymi ciałami. Pułk ten należał do innej armii, równie słynnej jak I, lecz nie ze
zwycięstw. Dlatego nazwy jej wolimy nie wymieniać. Obficie nasiąkały listy strat nazwiskami poległych tej armii, która zapewne przestałaby
istnieć w ciągu najbliższych dni, gdyby wycięte pułki nie odrastały jej wciąż na nowo świeżymi rocznikami. W żadnym mieście monarchii nie
wywieszono czarnych chorągwi po zniszczonej armii generała B... A oni siedzieli na dziedzińcu kadry, w skwarze południowego słońca i
czekali na koniec wojny. Kadra mieściła się w starym, opuszczonym browarze firmy „Farkas i Gjdrmeky" oraz w barakach. Deski, z których
wzniesiono te baraki, pachniały jeszcze lasem. Jeszcze w nich nie umarło wewnętrzne życie: tu i ówdzie na heblowanej powierzchni ścian
pojawiły się lepkie gruzły żywicy. Wielki upał tych dni nie pozwalał im zakrzepnąć i ściekały na żołnierskie sienniki jak wonne łzy. Olbrzymi
kompleks zabudowań kadry oddalony był od miasta Andrasfalva o cztery kilometry pięknej, równej, brukowanej szosy. Po obu jej stronach
rozpościerały się zaorane pola. Tłuste, czarne skiby lśniły w słonecznym blasku. Gęste, więdnące już warzywniki świadczyły o dużej żyzności
tej ziemi. Potężne, bardzo słodko pachnące lipy, z listowiem posiwiałym od kurzu, towarzyszyły szosie do najbliższej wioski, przesłaniając
kadrze widnokrąg. Tylko z drugiego piętra głównego budynku, gdzie kwaterowali oficerowie i jednoroczniacy, widać było wieże i kominy
miasta. Inny porządek, inny czas panował tutaj, a inny w mieście. Tam syreny fabryczne zwiastowały południe o dwunastej, południe w kadrze
robiono o godzinę wcześniej. Noc miejska zapadała zgodnie z porami roku i trwaniem słonecznej jasności, noc wojskowa lekceważyła obroty
ciał niebieskich: zimą i latem trąbiono na odwachu retraitę o godzinie dziewiątej. Wtedy w całej kadrze (z wyjątkiem pomieszczeń dla oficerów,
podoficerów, kantyny, menaży oraz izby chorych) gaszono światło, a ciała gemajnych, wyzute z mundurów, rozciągnięte na siennikach,
posłusznie czekały na łaskę przepisowego snu. Czasem sen się ociągał, spóźniał, nie chciał przerywać opowiadań, szeptanych w mroku od
siennika do siennika, na ogół jednak stosował się do regulaminu. Przybywał ze swych dalekich mateczników niewiele minut po dziewiątej,
wyjmował z uznojonych ciał uznojone dusze i wypuszczał je na kilka godzin wolności. Kadra stroniła od miasta. Żyła własnym życiem, tworząc
osobne miasteczko, odrębny świat samych mężczyzn. Od świata kobiet i Madziarów odgradzały ją wysokie parkany, kolczasty drut i mowa...
A jednak życie miasta docierało do niej. Przekradało się na plac ćwiczeń, do baraków, do browaru, poprzez dalekie odgłosy, poprzez stłumione
turkoty, dobijało się wyciem syren fabrycznych i graniem dzwonów. Niepokoiło, wyzywało, wabiło ku sobie, chociaż tak odmienny i wrogi na
pozór był jego nurt. A może właśnie dlatego. Nie należy bowiem zapominać, że większość mieszkańców kadry stanowili wieśniacy. Zrazu
wolno im było w godzinach pozasłużbowych chodzić do miasta. Marszbatalion składał się wszak z ludzi, którzy służyli już w czasie pokoju i
znali dyscyplinę. Skoro jednak do lekarza pułkowego, doktora Badiana, zaczęły się zgłaszać coraz liczniejsze ofiary madziarskiej Wenery, tak iż
zamiast na front trzeba było tych ludzi odsyłać do specjalnych szpitali, liberalizm komendy skończył się. Odtąd do miasta chodziło się jedynie
za przepustką, a na przepustkę niełatwo zasłużyć w kadrach Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości. W tych warunkach ryzykowano wycieczki i
bez przepustek. Czasem kończyły się szczęśliwie, często jednak patrole policji wojskowej, utworzone z samych Madziarów, wyłapywały
śmiałków na mieście, w szynkowniach i domach publicznych, odbierały im godność, czyli bagnet, i sprowadzały na odwach rodzimej kadry.
Człowiek uwiedziony syrenim śpiewem miasta stawał nazajutrz przed obliczem dowódcy kompanii, a recydywista nawet przed samym
komendantem kadry. Pokuta wahała się w granicach od dziesięciu dni kasarniaka do dwudziestu dni aresztu ścisłego. W dwu wypadkach atoli
udawała się kadra do miasta gremialnie. Do kościoła garnizonowego i na ostre strzelanie. Strzelnica bowiem leżała daleko za Andrasfalvą, po
drugiej stronie kolei, na północy. Te oficjalne przemarsze środkiem jezdni nie dopuszczały żołnierzy do indywidualnego zetknięcia się z
ludnością cywilną. Człowiek w szeregu jest tylko ruchomą kreską, jednym z punktów, z jakich składa się figura geometryczna, zwana kolumną
marszową. Ale nawet najmniejszy punkcik w szeregu ma oczy i usta, którymi może przesłać uśmiech kobiecie w oknie lub na chodniku.
Niekiedy samo miasto przybliżało się do kadry. Prawie że ocierało się o nią. Przechodziło tuż, tuż pod parkanami i kolczastym drutem. Lecz nie
niosło ze sobą życia, tylko śmierć. Przed świtem, zanim dusze żołnierzy powołane do jawy pobudką trębaczy wracały ze swych nocnych
urlopów ciągnęły tędy stada wołów, cieląt, baranów i świń. Wkrótce potem, gdy cała kadra już była na nogach, rozlegały się w bliskiej
odległości potworne, śmiertelne ryki. A w godzinach poobiednich, co najmniej raz w tygodniu, sunęły po szosie żałobne orszaki, karawany,
poprzedzone katolickim lub kalwińskim duchowieństwem, nieraz nawet muzyką i sztandarami, częściej zwyczajne, czarne skrzynie na kołach,
bez ozdób, bez wieńców i bez duchownej asysty. Tylko krzyż niesiony przez chłopca z odkrytą głową świadczył o tym, iż ubogi mieszkaniec
miasta Andrasfalva też posiadał duszę, godną niebieskiej chwały. Tak oto za najbliższych sąsiadów miała kadra dwie instytucje użyteczności
publicznej: rzeźnię miejską i cmentarz. Mogło się wydawać, że ludzi mających iść na śmierć umyślnie zakwaterowano w pobliżu przybytków
śmierci, aby w porę mogli się z nią oswoić. Ale ludzie mający iść na śmierć nie mieli czasu o niej myśleć. Sąsiedztwo rzeźni, owszem było
nawet przyjemne. Bądź co bądź przypominało jedzenie, a więc życie. Nasi ludzie byli już głodni. Od wielu godzin siedzieli na obszernym placu
między browarem a barakami, otoczeni kolczastym drutem, osaczeni zagadkami i rodzącą się w nich trwogą. Zjedli już resztki chleba, jaki im
urodziła ich kamienista ziemia, a gdy ostatni kęs wkładali do ust, napadł ich wielki smutek. Wszystkim się zdawało, że dopiero teraz naprawdę
rozstają się ze swoją ziemią. Odtąd jedzenie należało się im od cesarza. Należało się od cesarza po siedemset gramów chleba i trzysta gramów
mięsa na głowę i na dobę. Jeszcze mu żadnej przysługi nie oddali, a już Najjaśniejszy Pan raczył dla nich ugotować w pułkowych kotłach
całego wołu. Nie sam, oczywiście, lecz za pośrednictwem frajtra Mayera oraz podległych frajtrowi „szmiraków". U siebie, w domu, Huculi
rzadko jadali mięso. Raz, najwyżej dwa razy w roku. Przeważnie na Wielkanoc. Chyba że któremuś z nich zdechło cielę. A teraz, u cesarza,
każdego dnia miała być Wielkanoc. Każdego dnia (z wyjątkiem piątków, bo w piątki nawet wojsko winno się umartwiać) mieli fasować świeże
mięso wołowe, czasem wieprzowe, a nie zdechlinę. Takie czasy nastały! We wszystkich koszarach świata godzina jedenasta pachnie rosołem.
Ta miła woń uderzyła o nozdrza Piotra i jego towarzyszy na długo, zanim kaprale dzienni obwieścili obiad. Powszechną radość zakłóciły jedynie
trudności natury technicznej: w co nabrać mięso, z czego jeść zupę? Była niedziela i półbogowie wojny, czyli podoficerowie, nie chcieli
wydawać menażek. Menażki wydaje się wraz z całym ekwipunkiem dopiero po prezentacji, kiedy już dokładnie wiadomo, kto będzie
„wcielony" i „wciągnięty w stan", a kto ma jechać dalej do szpitala, do innej formacji, do diabła. Dziś była niedziela. Żadna szanująca się kadra
nie urządza prezentacji w niedzielę. Sam Pan Bóg, po stworzeniu świata, siódmego dnia odpoczął. Więc i półbogom, którzy łatwiej od Stwórcy

32
Wittlin Sól ziemi
ulegają zmęczeniu, należy się wypoczynek. Pan Bóg stworzył świat w ciągu sześciu dni i miał już spokój, a podoficerowie całymi tygodniami
muszą przerabiać ludzi na żołnierzy, czyli na prawdziwych ludzi. Albo-wiem człowiek stworzony przez Boga jest co tu ukrywać? zaledwie
materiałem na człowieka, półsurowcem.
Ja zrobię z was ludzi!
A Tym okrzykiem żelazny zupak kadry, feldfebel sztabowy Bachmatiuk, witał od szesnastu lat każdy nowy rocznik.   Nie była to próżna
przechwałka. Po kilku tygodniach wychodziły spod jego rąk rzeczywiście wspaniałe przetwory ludzkie. Ale dziś Bachmatiuk był nieobecny.
Korzystał z przywileju, którego nikt inny w pułku nie miał, nawet dowódcy plutonów, i którego żaden zwierzchnik nie ważył się go pozbawić.
Wbrew regulaminowi wolno mu było bez meldowania się komukolwiek przepadać w niedzielę na cały dzień. Nikt nie wiedział, dokąd
Bachmatiuk chodzi. Niektórzy zapewniali, że posiada cywilne ubranie. Ale łatwiej wyobrazić sobie diabła w święconej wodzie niż Bachmatiu-
ka w cywilu. W każdym razie dotąd nikomu jeszcze w tej postaci się nie ukazał. Ze swoich tajemnych wypraw wracał późno po północy,
zupełnie pijany, on, którego trzeźwość w służbie stawiana była za wzór wszystkim szarżom. Wracał niesamowicie obojętny na sprawy wojska,
nikogo nie poznawał, nie odpowiadał na sprężyste honory posterunków nocnych, sam też nikogo nie salutował. Nawet komendanta kadry.
Oficerowie, których spotykał na schodach, gdy wychodzili z kasyna, udawali, że go nie widzą, odwracali głowy. Cała kadra mogła się spalić,
całe cesarsko i królewskie wojsko mogło zdezerterować nie wzruszyłoby to niedzielnej obojętności sztabsfeldfebla. Mijała ona o świcie wraz z
pierwszymi dźwiękami pobudki. Po kilku godzinach ciężkiego snu Bachmatiuk trzeźwiał. Nie zdarzyło się, żeby w poniedziałek choć o minutę
się spóźnił. I w ciągu szesnastu lat ani razu się nie zdarzyło, żeby Bachmatiuk w poniedziałek zachorował. W ogóle rzadko chorował. A jeśli na
kilka dni ciało jego musiało rozstać się z mundurem i leżeć w łóżku, nigdy duch sztabsfeldfebla nie solidaryzował się z ciałem, lecz nadal pełnił
służbę, przeraźliwie przytomny, czujny i wszechwidzący. Jeżeli kadry posiadają dusze, to sztabsfeldfebel Bachmatiuk był duszą tej kadry. I
kadra musiała pogodzić się z tym, iż każdej niedzieli opuszczała ją dusza. Po zniknięciu Bachmatiuka natychmiast słabło tętno życia
koszarowego, wszystkie szarże i nawet oficerów ogarniało senne otępienie. Służba roiła się od bezsensów, niedopatrzeń i gaf. Dzisiaj wszyscy
mieli do Bachmatiuka urazę o to, że nie zatroszczył się o nowy i tak duży transport. Nawet nie postarał się, żeby magazynier wydał menażki. I w
dodatku zabrał ze sobą klucze od magazynu „augmentacyjnego". Na próżno komendant kadry podpułkownik Leithuber i adiutant jego,
porucznik baron Hammerling, starali się ukryć bezsilną wściekłość. Nie mieli odwagi głośno szemrać przeciw Bachmatiukowi. Obaj czuli się od
niego zależni. A podoficerowie bez sztabsfeldfebla nie chcieli się fatygować. Nawet nie odczytali imiennej listy, tyle tylko, że odebrali od
konwoju ogólnikowy raport, po czym zameldowali oficerowi inspekcyjnemu: przybył transport złożony z 567 ludzi. Nikt z tych ludzi nie istniał
jeszcze dla wojska ani jako osoba, ani jako nazwisko. Dziś byli jedynie cyfrą o 567 żołądkach. Obowiązkiem służby inspekcyjnej było
przypilnować, żeby kuchnia wydała 567 porcji. Obowiązek ten został spełniony. Jaką drogą owe porcje dostaną się do wnętrzności transportu to
już inna sprawa, której rozwiązanie nie należy do służby inspekcyjnej. Niech transport sam sobie radzi. Koło godziny dwunastej wrócił z
kościoła marsz- batalion. Spóźnił się na obiad o dobre trzy kwadranse, ponieważ tej niedzieli dowodził nim porucznik Smekal. Porucznik
rezerwy Smekal, w cywilu spedytor, lubił po nabożeństwie odbierać defilady na rynku miasta. Na co dzień był tylko dowódcą kompanii, ale w
niedzielę wypadało mu niekiedy prowadzić do kościoła cały batalion. Rynek Andräsfalvy jest bardzo szeroki i znakomicie nadaje się do tego
rodzaju widowisk. Zwłaszcza w niedziele, gdy na chodnikach, ocienionych dwoma rzędami kasztanów, gromadzi się wiele ludności cywilnej
żeńskiego rodzaju. Marzeniem porucznika Smekala były wprawdzie defilady na rynku całkiem innego miasta, tego mianowicie, gdzie się
urodził, gdzie chodził do szkoły i gdzie często defilowały jego wozy meblowe, no, ale trudno: wszystkich marzeń wojna spełnić nie może. Po
zebraniu należnych sobie laurów na rynku węgierskim (w tym celu uplasował się malowniczo pod małym pomnikiem wielkiego madziarskiego
męża stanu Deaka Ferencza) i po chwilowym zaspokojeniu głodu rozkazywania poczuł Smekal ordynarny głód fizyczny. Tej okoliczności
jedynie zawdzięczał zmordowany marszbatalion, iż dane mu było nareszcie wrócić na obiad. Z grzmiącym tupotem rytmicznie wyrzucanych
nóg, w tumanie kurzu wkroczył marszbatalioń na dziedziniec kadry. Na szczęście maszerował dziś bez rynsztunku i bez karabinów. Tu
porucznik byłby go niewątpliwie rozwiązał, gdyby nie Piotr Niewiadomski i jego 566 towarzyszy. Na widok tak dużej masy cywilów nie
potrafił spedytor opanować pokusy i chociaż wśród transportu nie było ani jednej kobiety postanowił zaprodukować maleńką defiladę. Jeszcze
raz puścił w ruch tę żywą, dwieście metrów długą, taśmę szaroniebieskiego sukna, stebnowaną dwoma jasnymi szlakami ogorzałych twarzy i
rąk. Jeszcze raz podniósł się miarowy tupot podkutych butów, co tłukły, tłukły obcą ziemię, jakby na śmierć chciały zadeptać ostatnie źdźbło
trawy. Cały ten dudniący mur mundurów przesunął się w ciągu kilku minut przed osłupiałymi krajanami. Wszyscy zaczęli pojmować, że w tej
rytmicznej manifestacji podkutych butów kryje się głęboko ukryty sens, coś nieludzkiego, choć produkowały ją ludzkie nogi. Piękno marszu nie
było z tego świata. Działały tu jakieś niewidzialne siły, te same zapewne, które rodzą światło elektryczne i rozpęd gorzelnianych maszyn. Ludzie
maszerowali, a jednak nie byli to ludzie. I zdawało się, że nawet sam magik, sam porucznik Smekal na krótkich nóżkach, jest tylko narzędziem
owych niewidzialnych sił i spełnia posłusznie ich wolę. Raptem porucznik cisnął w mur naelektryzowanego sukna nowe magiczne zaklęcie i
cały mur odwrócił się w marszu, nie zmieniając rytmu ni tempa. Aż w pewnej chwili Smekal, tknięty nagłym postanowieniem, odbiegł o
dziesięć kroków w tył i zmienionym, o dwie oktawy podniesionym, głosem straszliwie zaszczekał. W odpowiedzi na to szczekanie oderwały się
z głębi sukna i odskoczyły w bok cztery giętkie postacie z obnażonymi szablami. Wszystkie cztery zaszczekały równocześnie, na co w
okamgnieniu jednolity zwarty mur rozpękł się w marszu na cztery ściany, postępujące jedna za drugą w odległości kilku kroków. Każda
kompania tworzyła teraz oddzielny dwuszereg, kryjąc się wzajemnie i maszerując frontem do dowódcy. Ciężko waliły ziemię wytresowane
kilogramy ludzkich ciał. Rękawy rytmicznie rzucały się w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, jakby kosiły jakieś niewidzialne łąki lub samo
powietrze. Wtórował im metaliczny szczęk bagnetów, przepasanych do lewego boku. Z gardła porucznika wydarł się przeciągły, chrapliwy
okrzyk. Defilada uczyniła jeszcze jeden krok zdrętwiała. Cisza zaległa plac, jakby na nim nie było żywego człowieka. Tylko z menaży
oficerskiej darł się ochrypły śpiew płyty gramofonowej: Puppchen, du bist mein Augenstern Puppchen, hab dich zum Fressen gern! Urzeczenie
trwało zaledwie kilka sekund. Nowym zaklęciem, ciśniętym w rozgrzaną ciszę południa, rozpruł porucznik całą konstrukcję czworoboku. Lecz
nie zburzył jej. Zaszczekał monosylabę i ściany lekko się zarysowały, zatrzęsły i wypuściły z siebie same lewe nogi. Nastąpiło odprężenie,
zwolnienie z ucisku. Wszystkie głowy i ręce zakołysały się indywidualnie, urągając rytmice. Lecz sukienne ściany nie ruszyły się z miejsca. W
owej chwili stały się widoczne poszczególne segmenty tej konstrukcji, tak iż można było rozróżnić twarze uwięzione w szaroniebieskim suknie,
twarze oblane potem, twarze ludzi. I okazało się, że szumna nazwa marszbatalionu odnosi się przeważnie do obywateli śniatyńskiego,
kołomyjskiego, nadwórniańskiego oraz kilku bukowińskich powiatów, którzy narukowali z początkiem wojny jako rezerwa. Naszym ludziom
dziwno było patrzeć na swych odmienionych braci, zdolnych do tak trudnych sztuk. Ulękli się tych niewidzialnych mocy, co zapewne i z nich
potrafią zrobić ruchome ściany.
Co to będzie myśleli kiedy nam każą tak samo maszerować?
Ale na szczęście nie każdy posiadał tyle wyobraźni, by przeczuwać męczarnie tresury.
Już porucznik Smekal miał wraz z oficerami i kadetami iść do kasyna, gdy z budynku komendy przybiegł oficer inspekcyjny. Stanął w
służbowej postawie, ostro zasalutował, po czym przez kilka minut naradzali się nad czymś. Naraz porucznik wrzasnął na cały plac: Doroftein!
Z prawego skrzydła pierwszej kompanii oderwał się feldfebel Doroftein. Puścił się biegiem-bieg w kierunku grupy oficerów i stanął przed nimi
wyprężony na baczność. Smekal kazał mu spocząć. Przez dłuższy czas rozmawiał z nim swobodnie jak równy z równym. Tymczasem
kompanie, korzystając z pozycji „Ruht", zdejmowały mokre czapki z ogolonych łbów, chustkami ocierały strugi potu. Pierwsze szeregi
wykręcały szyję w stronę cywilów. A gdy oficerowie poszli do kasyna, gdzie wzywał ich Escamillo arią toreadora, komendę nad batalionem

33
Wittlin Sól ziemi
objął feldfebel Doroftein. Stanąwszy przed czworobokiem w odpowiedniej odległości, krzyknął grubym głosem: Batalion, auf mein Kommando
Habt Acht! i z powrotem zamienił ludzi w mur. Lecz natychmiast kazał spocząć. Teraz wygłosił przemówienie w języku ukraińskim.
Chłopcy mówił batalion wyfasuje menaż jak zwykle. Kompaniami. Pierwsze dwie kompanie mają prędko zjeść i umyć szalki. Potem pożyczą
swoje szalki tym rekrutom. Kaprale z każdego szwadronu mają być obecni przy menaży, ale każdy człowiek sam ma pilnować, żeby nikt mu
szalki nie ukradł albo nie zamienił. Zrozumiano?
„Chłopcy", z których niejeden miał już ponad czterdziestkę, zrozumieli. A choćby i nie zrozumieli, nikomu nie wolno się odezwać. Pytanie
feldfebla było retoryczne. Wiele takich pytań zadaje się w wojsku i biada żołnierzowi, który stojąc w szeregu, ośmieliłby się odpowiedzieć. A
przecie w drugim glidzie pierwszej kompanii wyrwał się nieopatrznie jakiś żołnierz. Burknął coś słabym głosem, raczej z brzucha idącym niż z
ust. Lecz właśnie usta go zdradziły. Wykonał nimi grymas powątpiewania czy protestu, Bóg wie, co ten grymas oznaczał. Feldfebel Doroftein
cierpiał na manię prześladowczą. Choroba ta często dolega ludziom słabym, będącym u władzy. Zdawało mu się, że każdy żołnierz go
wyśmiewa. Jeżeli wyśmiewa poza służbą na to nie ma rady. Ale w czasie służby, o, na to -jest wiele sposobów! Można się bronić. Feldfebel
Doroftein miał bystry wzrok, aczkolwiek daleko było mu do oczu Bachmatiuka, co przenikały mury. Dopadłszy oczyma żołnierza, który
rzekomo zeń szydził, Doroftein ubliżał mu najpierw indywidualnie, po czym natychmiast przenosił swój gniew na całą kompanię. Taki był jego
system. Znieważać matki dwustu kilkudziesięciu ludzi to coś znaczy! To daje poczucie własnej wartości i sprawia rozkosz! Być tylko jednym
człowiekiem, a móc bezkarnie lżyć całą kompanię! Fontanny przekleństw rumuńskich, ukraińskich, niemieckich, polskich buchnęły mu teraz z
ust i splugawiły stojące w milczeniu oddziały. A kompania wolała widzieć swe matki zbrukane obelgami feldfebla niż robić karne ćwiczenia,
które też zwykł był nakładać najpierw na winowajcę, a potem na cały oddział. Ale gniew Dorofteina gasł równie szybko, jak wybuchał. Głosem,
wciąż jeszcze nabrzmiałym od wściekłości, huknął teraz:
Habt Acht!
Doppelreihen
Rechts um! a uzy-skawszy wszystko, czego tym głosem zażądał, zniżył go do familiarnej tonacji, w której zakomenderował: Erste Kompagnie
mir nach
Marrrsch! I odprowadził pierwszą kompanię do baraku. Za nią odmaszerowały następne pod wodzą swoich feldfebli. Na placu zostali tylko
cywile.
Już przedtem, gdy feldfebel Doroftein rozmawiał z oficerami, przekonał się Piotr Niewiadomski, że w wojsku dzieją się czary. Odkrywszy w
czworoboku znajome twarze, ośmielił się wraz z kilku innymi cywilami podejść do czworoboku. Chciał się przywitać, chciał przemówić do
znajomych twarzy. Na próżno. Ludzie w szeregu okazali się niemi, jak ten Wasyl Horoch z Czernielicy. Co się stało? Czemu nie odpowiadają,
czemu milczą? Tylko ich oczy zdają się mówić.
Nie zbliżajcie się do nas! Uciekajcie stąd!
A ręce, poruszające się całkiem swobodnie, rozpaczliwie odpędzają krajanów. Lecz mowę odjęło tylko szeregowcom. Szarże obdarzone były
głosem. I to bardzo przykrym. Użyły go też, by odegnać cywilów. Między oddziałem wojska a resztą świata ciągnie się bowiem niewidoczna,
lecz bardzo niebezpieczna strefa, której nie wolno przekroczyć nikomu ani z tej, ani z tamtej strony. Jak gdyby pas śmierci, lecz nie fizycznej.
I nagle zrozumieli cywile, że w tej kadrze gospodarzem jest strach. On zarządza całym tym folwarkiem wojny, do niego prowadzi przysięga,
uroczyście złożona cesarzowi. Strach, strach zamienia żywych ludzi w sztywne czworoboki, w rytmicznie maszerujące kolumny. Wszystkie te
piękne marsze, defilady, powstają z ludzkiego strachu. Strach wywiedzie kiedyś te karne oddziały z murów browaru „Farkas i Gjórmeky",
wywiedzie je z ziemi węgierskiej i zapędzi daleko, het na spotkanie z śmiercią. Strach przed czymś, co jest groźniejsze i potężniejsze od
oficerów, od fedfebli, może nawet od samego cesarza i śmierci. Jeszcze nie znali imienia tego bóstwa, ale już czuli jego ostre szpony. Jeszcze
nie znali Subordynacji, a już mroziło ich jej lodowate tchnienie. W rozległej hali maszyn dawnego browaru mieściły się kuchnie żołnierskie. I
tutaj władał strach, i tutaj była Subordynacja. Czuć ją było w oparach kuchennych i w zapachu wołowej krwi. Dzięki niej fasowanie menaży
odbywało się dość spokojnie i we względnym porządku, mimo iż Bachmatiuk, wielki arcykapłan Subordynacji, był dzisiaj nieobecny. Nasi
ludzie nieświadomie już jej ulegali. Dobrowolnie naśladując zachowanie ludzi w mundurach, sami uformowali szeregi. Ale jakie to były szeregi!
Pożal się, boże wojny! Rekruci brali jedzenie w menażkach III i IV kompanii. I i II fasowały dziś na końcu. Codziennie inna kompania szła
pierwsza do kuchni. Sprawiedliwość panowała u cesarza. W czasie obiadu wyjaśniło się, że nikt z marszbatalionu nie utracił w wojsku mowy.
Każdy władał nią nadal tak płynnie jak u siebie w domu. Tylko nie w glidzie, gdzie rozkaz: Ruht! nie upoważnia do rozmowy. Ani z kolegami,
ani tym bardziej z kimś, kto znajduje się po tamtej stronie niebezpiecznej strefy.
Rekruci nie umieli obchodzić się z menażkami. Wielu z nich wylewało całą płynną zawartość metalowych naczyń na własne i cudze spodnie.
Osobliwie gęstą, gorącą sała- machę z fasoli, którą szmiracy nakładali warząchwią na płytkie dekle. W ciągu niespełna godziny cały wół, chluba
węgierskich stepów, zniknął w huculskich brzuchach. A jakie piękne, długie rogi miał jeszcze wczoraj! Jedzenie przegnało strach z duszy
Hucułów. To wojsko nie jest takie straszne, skoro karmi i mięsem, i zupą, i fasolą. Przynajmniej człowiek wie, że nie służy za darmo. Po
skończonym fasunku zauważył naczelny kucharz, frajter Mayer, że na drewnianej desce zostało mu jeszcze trzydzieści sześć porcji, nie licząc
tych, które odłożył dla aresztantów. Co to znaczy? Czyżby kancelaria się omyliła? To niemożliwe, kancelaria nigdy się nie myli. Więc co? Może
nie wszyscy z transportu zgłosili się po menaż? Tak było w istocie. Nie wszyscy. Trzydziestu sześciu mężów wzgardziło obiadem. Sam widok
tego mięsa napełniał ich odrazą. A chociaż wiedzieli, że to nie jest mięso świni ani mięso zająca, ani sarny, ani łasicy, ani orła, ani gryfa, ani
strusia, ani sowy, ani innych zwierząt, które strawy nie przeżuwają, tudzież nie dzielą kopyta, a przeto są nieczyste jeno mięso wołu, który
strawę przeżuwa i kopyto ma rozdzielone mimo to nie chcieli go tknąć. Bo gdzie pewność, iż z mięśni tego wołu wypuszczono przed
ugotowaniem wszystką krew i wypruto wszystkie żyły? Gdzie pewność? Nie, nie ma tej pewności. Raczej wiadomo jest, że to mięso gotowało
się we własnej krwi razem z żyłami. A czy nie powiedział Pan do Mojżesza: „Krwie wszelkiego ciała jeść nie będziecie, bo dusza ciała we krwi
jest, a kto by ją jadł, zginie." Trzydziestu sześciu rekrutów pospolitego ruszenia nie chciało jeść duszy wołu, żeby nie zginąć i własnej duszy nie
postradać. A kiedyż łatwiej o śmierć, jeśli nie w tych wojennych czasach? I kto ma ją ponosić, jeśli nie żołnierze Jego Cesarskiej i Królewskiej
Mości, którzy przy asenterunku otrzymali kategorię A? A chociaż na wojnie giną nie tylko synowie Izraela i nie tylko tacy, co nie przestrzegają
przepisów rytualnej kuchni jednak wydawać się mogło, iż właśnie oni mają pierwszeństwo u śmierci. Zapewne, cała ta wojna nie jest koszerna i
śmierdzi grzechami stokroć cięższymi od spożywania potraw nieczystych. W rzekach własnej krwi kąpią się nie wyżyłowane mięsa, a ubój
ludzkiego bydła wcale nie jest rytualny, o, nie! Lecz dopóki na żydowskich ciałach leży chałat, a nie mundur, póki Subordynacja nie zmusza do
jedzenia, można, a nawet trzeba wstrzymać się od wszystkiego, co trefne. Tak czynili poprzednicy tych trzydziestu sześciu sprawiedliwych, tak i
oni uczynią. Jutro z bród opadną włosy, jutro odjęte będą pejsy, a na pokorne ciała włoży cesarz mundury, niby śmiertelne koszule. Jutro, a nie
dzisiaj. Jutro będą zaprzedani siłom wyższym i przeto wolni od obowiązku koszerności. I pójdą, jak goje, z menażkami do pułkowej kuchni po
trefną menaż. I spożyją menaż. A za skażone dusze odpowie kiedyś przed Wiekuistym sam cesarz. Jakkolwiek jedzenie należy do spraw,
którym zwykliśmy przeciwstawiać tak zwane wyższe potrzeby, to jednak zdarza się, że porcja wołowiny bywa i dla duszy pociechą. Wszelki
posiłek przedłuża nam istnienie na tej ziemi, wnosząc do organizmu obietnicę trwania. Inaczej nie do pojęcia byłyby ostatnie prośby skazańców.
Jakże często rezygnują oni z pociechy religijnej, z wiatyku dla nieśmiertelnej duszy, aby przed samą egzekucją zażądać jednej tylko rzeczy:
wieprzowej pieczeni, cielęcej potrawki lub kawałka ryby. Może bezwiednie ulegają zwodniczej nadziei, że przez to nieco dłużej pożyją, że
śmierć nie wtargnie tak łatwo do zdrowego ciała, w którym jeszcze nurtują świeżo doprowadzone substancje życia. A może jedzenie jest dla
tych, co nie wierzą w nieśmiertelność duszy, jedynym narkotykiem znieczulającym duszę na strach? Piotr Niewiadomski nie był skazańcem w

34
Wittlin Sól ziemi
pospolitym znaczeniu tego słowa. I wierzył w nieśmiertelność duszy. A jednak gorące mięso wołowe, spożyte przed zupą, dodało mu otuchy do
walki ze strachem, którym przesycone było powietrze całej kadry. Nie był to strach śmierci. Skład chemiczny kadrowego strachu nie dawał się
ściśle oznaczyć. Był to jakiś niewidzialny, bezwonny gaz. Wyziewały go obtłuczone mury browaru „Farkas i Gjórmeky", wiało nim silnie od
dziesięciu baraków, co leżały rzędem, jeden za drugim, nowe, drewniane, podłużne jak olbrzymie trumny. W cieniu tych trumien, pachnących
żywicą, siedzieli teraz, wypoczywali, jedli, palili ludzie w mundurach obok ludzi w cywilu. Na czas obiadu i trawienia panowało między nimi a
strachem zawieszenie broni. Ludzie w mundurach bardzo się ucieszyli z przybycia krajanów. Tamci zaś byli kontenci, że na Węgrzech zastali
samych nieomal swojaków. Sporo ich się zebrało z śniatyń- skiego powiatu: z Iliniec, Biełełui, Chlebiczyna. Huculi stowarzyszyli się z
Hucułami, Polacy z Polakami, Żydzi z Żydami, osadnicy niemieccy z Mariahilfu pod Kołomyją i z Baginsbergu z Niemcami. Ludzie tej samej
nacji poznają siebie przy pomocy zmysłu powonienia. Hucuł Hucuła, Żyd Żyda na dziesięć metrów wywącha, choćby i w turecki mundur
przebrany był, a nie w cesarski. Tym i tamtym lżej się zrobiło na duszy, gdy się ze sobą zmieszali. I przez chwilę obie strony poddały się
złudzeniu, że zmniejszyła się odległość dzieląca Węgry od Pokucia, że domy pozostawione na łaskę bab i losu ruszyły z miejsca i znajdują się
gdzieś tuż, tuż... Cywile przywieźli z rodzinnych stron mnóstwo ciekawych wieści. O bydle, żonach, dzieciach, kochankach, sianokosach, a
także o wojnie. Okazało się bowiem, że wojacy z marszbatalionu mniej o niej wiedzą od cywilów. Dalecy byli wojnie, choć lada dzień mieli na
nią iść. Ich wojna jeszcze się nie zaczęła. Rodziła się dopiero na dziedzińcu tych bezpiecznych koszar, na okolicznych ścierniskach, na
spokojnych słodkich łąkach, na strzelnicy. Przyjechali tutaj, by jeszcze raz powtórzyć surowe abecadło wojny, którego już zapomnieli w ciągu
lat, co minęły od czasu ich służby czynnej. Od owego czasu abecadło rozrosło się o parę nowych liter, ale i uprościło. Już umieli maszerować,
umieli na komendę padać i powstawać z ziemi, klękać czołgać się na brzuchu, umieli obchodzić się z karabinem Mannlichera i Werndla, kopać
małymi łopatkami rowy, mające ich chronić od kul. Lecz nade wszystko umieli już słuchać i milczeć. Za to cywile słyszeli już na własne uszy
huk prawdziwych armat, widzieli na własne oczy pociągi pełne prawdziwych rannych. Przybywali wszak z etapu, z ziemi płonącej pod stopami.
Taką przewagę mieli nad marszbatalionem i byli z niej dumni. Ludzie w mundurach opowiadali o wielkim zwycięstwie pod Kraśnikiem, które
komendant kadry uroczyście oznajmił w rozkazie dziennym. Jakoś nie bardzo się tym entuzjazmowali. Wielkie zwycięstwo pod Kraśnikiem
piękna rzecz, ale o wiele ważniejszą sprawą przegląd broni zapowiedziany na jutro. Tylko ktoś, kto nie znał sztabsfeld- febla Bachmatiuka,
mógł uważać zwycięstwo pod Kraśnikiem za rzecz ważniejszą od przeglądu broni. Tylko ktoś, kto nigdy nie widział Bachmatiuka, jak
zmrużywszy lewe oko przykłada prawe do wylotu lufy i sprawdza gwinty, i szuka na nich pyłków sadzy lub rdzy, mógł lekceważyć ten obrzęd!
Cywile nie znali jeszcze sztabsfeldfebla Bachmatiuka, ale zwycięstwem pod Kraśnikiem też się nie przejmowali. W ich mniemaniu wszystko, co
obecnie działo się na frontach, było zaledwie przygrywką. Prawdziwa wojna, o ile nie skończy się w najbliższym czasie, zacznie się na serio
dopiero wówczas, gdy oni wezmą w niej udział. Trudno powiedzieć, żeby się zbytnio do tego palili. Gotowi byli przeboleć największe
zwycięstwa odniesione bez nich. Zwycięstwa, klęski jedna bieda. I nawet Piotr Niewiadomski nie był tak naiwny, żeby przypuszczać, iż w
czasie zwyciężania nie traci się życia. Z wojny rosyjsko-japońskiej pamiętał, że zwycięzcy giną tak samo jak zwyciężeni, niekiedy nawet
więcej. „Jak muchy" padali Japończycy pod Mukdenem - opowiadano w 1905 roku. Piotr Japończyków nie widział, ale widział muchy
zdychające na po-dłużnych, żółtych pasmach miodowego lepu. Sam te lepy rozwieszał w kancelarii naczelnika stacji ToporyCzernie- lica. Sam
je wyrzucał na śmietnik. Tak ginęli Japończycy, a mimo to oni wygrali wojnę, a nie Rosjanie. I co japońskim trupom przyszło z tak pięknego
zwycięstwa? Pewnie tyle co zdechłym muchom.
Po skończonej wojnie klarował sobie Piotr siadają cesarze w swych pałacach, biorą papier, ołówek i liczą trupy. Zdawałoby się, że jest tak jak
w kartach: ten przegrywa, kto więcej stracił. Tymczasem co się okazuje? Jest wprost przeciwnie. Pewno i pod Kraśnikiem więcej naszych padło
niż Moskali.
Jadł zupę. Przy nim siedział żołnierz, Dmytro Tryhu- biak z Czernielicy. Stary znajomy. Pożyczył Piotrowi menażkę. Opowiadał o stosunkach w
kadrze, objaśniał tajniki musztry, kolejność wyszkolenia bojowego, narzekał na szarże. Biją po mordzie, chociaż w wojsku nie wolno bić. Bity
może się poskarżyć przy raporcie, ale biada temu, kto się skarży. Szeroko rozwodził się Tryhubiak nad karami. Opisywał różne rodzaje
aresztów. Widocznie sprawiało mu to przyjemność. Osobiście wolał nawet siedzieć niż maszerować w pełnym rynsztunku w czasie upału.
Zawsze sobie człowiek trochę odpocznie. Sprawy, o których mówił żołnierz, wydały się Piotrowi błahe w porównaniu z samą wojną, na której
ludzie się zabijali. Dziwił się, że wszyscy je tutaj wyolbrzymiają tak, jakby „pole" było na usługach kadry i wszystkich jej aresztów, a nie na
odwrót. Naraz przestał słuchać Tryhu- biaka. Ujrzał bowiem wynurzającą się z blaszanej menażki twarz kobiety. Oczy i usta od razu wydały się
znajome. Czyjaż to mogła być twarz, jeśli nie, jeśli nie ... Piotr się przeraził. Poznał. To była twarz matki. Nie ta sterana, hieratyczna, z ostatnich
lat życia (taką twarz miała Wasylina Niewiadomska na fotografii w kuferku). To było młode jeszcze i wolne od zmarszczek oblicze, jakie już
ledwo, ledwo pamiętał z dzieciństwa. W tej wyrazistości co teraz nigdy mu się jeszcze nie ukazało. I dlatego się przeraził. W innych
okolicznościach niewątpliwie bardzo by się ucieszył. Ale dlaczego po tylu latach właśnie dzisiaj mu się zjawiła ta zapomniana twarz? Jakimi
drogami zawędrowała aż tu, na Węgry, do wojska? Coraz dokładniej ją widzi, coraz wyraźniej. Rozpoznaje czerwoną chustkę na głowie.
Rozpoznaje sznury korali na szyi. Korale nachylają się nad nim... To zapach cesarskiej zupy przywabił młodą matkę z za-światów. Na
niewidzialnych falach woni z zawrotną szybkością pędziły wspomnienia. Płynęły bezładnie wielkimi zwałami jak kra na Prucie czasu roztopów.
Nagle się zatrzymały i ułożyły wokół wyraźnych zdarzeń. I przyszła do Piotra pewna, bardzo już daleka zima, ciężka jak owa choroba, na którą,
małym chłopcem będąc, słabował wiele tygodni. W śniatyńskim powiecie choroby nie mają nazw. Przychodzą do ludzi bezimienne i bezimienne
odchodzą. Długie tygodnie leżał Piotr na zapiecku, owinięty we wszystkie chusty i wszystkie szmaty, jakie tylko były w domu. Rzekłbyś: całe
ciepło chałupy skupiła matka przy umierającym dziecku. Albowiem Piotr umierał. Chorości huculskich dzieci przeważnie kończą się śmiercią.
Huculskie dzieci umierają bez pomocy lekarza. Ostatnią nadzieją matek bywa w tej części świata kąpiel. Przy bólach w piersi i febrze kąpiel w
wywarach z kadyła , szałwi i mate- rynki . Wasylina Niewiadomska wielokrotnie kąpała syna w tym prastarym zabobonie, lecz na próżno. Więc
wzięła się do podkurzania. Podkurzyła chłopca dymem ze spalonego kopyta końskiego i podkurzyła dymem z dzikiego maku, ale i to nie
pomogło. Żydowskich przykazań boskich, którymi dobrze jest odymić chore dziecko, ani żydowskiej macy, poświęconej w cerkwi razem z
wielkanocną, katolicką paschą nie miała pod ręką. Więc dała pokój czarom. Przestała w nie wierzyć. Za to posłuchała pewnej mądrej baby, co
w młodych latach służyła w mieście. Baba ta gorąco wierzyła w Boga i w gorącą zupę. Odtąd Wasylina modli się codziennie przed świętymi
obrazami i codziennie warzy tłustą, gorącą zupę na wołowych kościach. Kości kupuje u Żyda w Bogatynie. Zupę gęsto zasypuje krupami. Jakie
to były krupy: jaglane, jęczmienne czy zwykła hrecza- na kasza, tego Piotr dzisiaj już nie pamięta. A Dmytro Tryhubiak biada i biada. Podczas
nocnego ćwiczenia na łąkach zgubił trzy łuski od ślepych nabojów. Zdawałoby się głupstwo, ściągną ci z żołdu tych parę centów i zostawią w
spokoju. Ale nie znasz wojska, bracie! Wojsko najmniejszej zguby nie daruje! Za taką rzecz musisz stanąć do raportu na lewym skrzydle. Za
każdą łuskę dzień kasarniaka. Znaczy się: za trzy łuski trzy dni. Taka jest taryfa.
Piotr słuchał jednym uchem. Nie rozróżniał ślepych nabojów od widomych. A zwłaszcza nie wiedział, gdzie jest lewe skrzydło, a gdzie prawe. I
w ogóle: skąd skrzydła do raportu? Skrzydła mają ptaki. Zapach cesarskiej zupy działał jak chloroform. Niweczył teraźniejszość. Znieczulał
wrażliwość na rzeczywistą i wyimaginowaną grozę wszystkich wojskowych kar. Piotr widział tylko swoją młodą matkę i widział strzęp swojego
dzieciństwa. Żadnym jednak sposobem nie mógł sobie przypomnieć, jakie to były krupy: jaglane, jęczmienne czy zwykła hreczana kasza. Długa
podróż, srogi upał bardzo go zemdliły. Widziadła wskrzeszone zapachem zupy jęły zatracać kontury. W zupie pływają łuski od ślepych
nabojów. I byłby usnął, gdyby znienacka nie przypomniały się słowa matki: Jidz, Petro, jidz, od toho budesz żyw!
Jak ptaki z ciepłych krajów bezszelestnie przyleciały te słowa z otchłani zapomnienia i grają w uszach, i płoszą sen. Piotr wyprostował się cały,
twarz przybrała wyraz napiętej uwagi, wszystek nasłuchiwał, wszystek wchłaniał w siebie wskrzeszoną muzykę przeszłości. Może jeszcze coś

35
Wittlin Sól ziemi
usłyszy, może z ust matki padną jeszcze jakieś słowa? Nic więcej nie usłyszał. „Jidz, Petro, jidz, od toho budesz żyw!" To wszystko.
Od tego będę żył? Rzeczywiście! Wtedy zupa go uratowała. Ale jak to dzisiaj rozumieć? Może cesarska zupa też chroni od śmierci? Kto wie? I
dlatego cesarz każdego dnia karmi nią swoich żołnierzy, swoje dzieci?
Młoda twarz matki ulotniła się. Na próżno Piotr wszystkimi siłami wyobraźni przywoływał ją z powrotem. Zamknął oczy: na próżno. Bóg jeden
wie, jakim siłom posłuszne są zjawy umarłych! Taka sposobność nadarza się raz na wiele lat! Kto ją zmarnuje sam sobie winien! Piotr ją
zmarnował. Nie trzeba było myśleć o krupach! Zamiast młodej matki udało się tylko wywołać obraz starej Wasyli- ny, jaką widział po raz
ostatni. W tym wspomnieniu nie było już nic nadzwyczajnego, często go nawiedzało. Leży mama w trumnie, w śmiertelnym majestacie, na
wiórach. Oczy ma zamknięte. Sam Piotr zamykał mamie oczy, a jednak myślał, że zamknęła je śmierć. Najbardziej go przerażała duża brodawka
nad górną wargą umarłej i spory, czarny wąs. Za życia matki nie zwracał na to uwagi, lecz bardzo się zdziwił, że ta brodawka i ten wąs nie
zniknęły po śmierci. (Narośl na skórze matki oraz męskie uwłosienie uważał za skutki palenia fajki.) Coś bezwstydnego było w brodawce, którą
matka zabierała ze sobą do grobu. Nieprzyzwoicie na to patrzeć. I ujrzał Piotr fragment pogrzebu. Oto chwila, gdy razem z sąsiadem Biłykiem
wynoszą z chałupy zabitą ćwiekami trumnę. Ciężka była, jakby w niej leżał nie tylko człowiek, ale i wszystkie troski, które go za życia gnębiły.
(Nieraz Piotr na kolei, dźwigając ciężary, przypominał sobie tę trumnę.) Baby śpiewają pobożne pieśni, a on z Biłykiem trzykrotnie podnoszą na
progu skrzynię i trzykrotnie opuszczają. Tak się należało gaździnie. Na tym widzenia ustały. Teraz Piotr myśli o sobie: czy jest młody, czy
stary? Takie myśli nawiedzają go zawsze, gdy wspomina umieranie. Właściwie nie był stary. Mógł żyć jeszcze dwa razy tyle lat, ile ich miał za
sobą. No, ale młody też już nie był, chociaż dość w sobie jeszcze czuł siły i zdrowia, i co się tyczy bab... I jak zawsze w takich chwilach poczuł
Piotr gwałtowne pragnienie dziecka, jakby nie był mężczyzną, lecz kobietą starzejącą się w bezpłodności. Czemu nie mógł płodzić dzieci?
Czemu miał umierać bezpotomnie? Czemu na niego właśnie spadła część owej kary, jaką Bóg nałożył na całe huculskie plemię? Za to Paraszka,
ta wyrodna siostra, mogła mieć dziecko! Widać Bóg, czasem, jakby na złość swoim własnym sakramentom, błogosławi nierządnicom. Ładne
błogosławieństwo! Nie ma co mówić! Przecież dziecko Paraszki umarło! Nawet dziesięciu lat nie doczekało! Żadna zupa mu nie pomogła. Piotr
bardzo lubił to dziecko grzechu, którym pomiatano we wsi. Kto pomiatał? Sami bezdzietni, z zazdrości. Paraszka po urodzeniu bękarta nosiła
peremitkę4 jak zamężne kobiety, lecz niewiele jej to pomogło. Peremitka jeszcze bardziej podbechtywała baby. Dobrze zrobiła Paraszka, że
zostawiła dziecko u matki, a sama pojechała do miasta. Tylko że mogła sobie znaleźć lepszą służbę niż burdel. Mały umarlak często odwiedzał
Piotra we śnie. Zawsze czegoś żądał, zawsze czegoś się domagał. Po takich snach Piotr żałował, że bywał nieraz surowy dla chłopca. Bił go, tak
jest bił, chociaż go bardzo lubił. Niemały ból sprawia wspomnienie krzywd zadanych tym, którzy już nie żyją. Szczególnie dzieciom... Gdyby
Piotr wiedział, że dziecko Paraszki się nie uchowa, nigdy by na nie ręki nie podniósł. Ale któż to mógł wiedzieć? Natychmiast przypomniał się
pogrzeb bękarta. Chrześcijański pogrzeb, aczkolwiek bez księdza. Ksiądz dużo kosztuje, a dusza dziecka nie miała jeszcze grzechu, więc mogła
iść do nieba za darmo. Co prawda, w pierwszych tygodniach po pogrzebie Piotr lękał się, że bękart będzie nocami chodził po wsi straszyć. Nie
był pewien, czy dusze dzieci nieślubnych na równi z duszami dzieci nie chrzczonych nie zamieniają się po śmierci w majki . Zwłaszcza że
księdza nie było. Ale mały Wasylko chrzczony był w cerkwi. Czemu nie miał zostać aniołem, jak inne niewiniątka greckokatolickie? Trapiła też
Piotra niepewność, czy bękart w ogóle może być zbawiony. Po dłuższym namyśle zawsze dochodził do wniosku, że owszem, może być
zbawiony. Albowiem śmierć w wieku dziecięcym jest odkupieniem matczynego grzechu, a Boh Peredwicznyj taki znów mściwy nie jest, żeby
miał na niewiniątku dochodzić Swoich praw.
A hi! Co mi dzisiaj po głowie same choroby, same pochorony chodzą!
I przeżegnał się Piotr trzy razy krzyżem świętym, żeby umarli wrócili w zaświaty i zostawili żywych w spokoju. Trochę było mu wstyd czynić
to przy Tryhubiaku, lecz ów myślał, że Piotr żegna się tak po jedzeniu, zwyczajem ludzi pobożnych. Piotr wyjął papierosy, te z Budapesztu, od
miłosiernych dam. Poczęstował towarzysza i sam zapalił. Tym sposobem pragnął wszystek zespolić się z żywymi. Lecz nie umarli byli tutaj
straszni, jeno żywi. Prawdziwe to były upiory, zesłane z piekieł, aby w biały dzień ssać ludzką krew. Tryhubiak mówił o przełożonych. Dzielił
ich na złotych ludzi oraz na psy. Psów jakoś więcej było w tej kadrze niż złotych ludzi. Całe sfory psów. Tryhubiak sypał nazwiskami. Z
brzmienia tych nazwisk usiłował Piotr samodzielnie wyrobić sobie pogląd na osoby, które je nosiły. Usiłował odgadnąć twarze i usposobienia.
Nie dowierzał Tryhubiakowi. Znał się na ludziach: każdy, kto ma za sobą jakieś ciężkie próby lubi straszyć nowicjusza. W ten sposób starzy
więźniowie i starzy żołnierze osładzają sobie los. Niektóre nazwiska nasuwały niemiłe skojarzenia. Wybitnie odstręczające było na przykład
nazwisko: Garbacz. Ukrywał się pod nim pewien młody kadet, o którym Tryhubiak wyrażał się pochlebnie. Za to porucznik Zelen- ka, mimo iż
Tryhubiak zaliczał go do najgorszych psów, podobał się Piotrowi. Coś zielonego, leśnego, łąkowego, wydzielało nazwisko porucznika Zelenki.
A w końcu, czy nie istnieją dobre psy? Na przykład Bas? Gdy Tryhubiak po raz trzeci zaczął opowiadać o zgubionych łuskach Piotr wstał,
podszedł do studni, gdzie krajanie myli pożyczone szalki, poczekał na swoją kolej, zwrócił menażkę i skierował się w stronę wesołości. W
cieniu pierwszego baraku siedział Semen Baran. Zabawiał liczne grono wojskowych i cywilów. Znał świat i nie bał się wojska. Pokazywał
jakieś sztuki z kart. Naraz wesołość się skończyła. Frajter Zubiak z pierwszej kompanii chciał się założyć o paczkę tytoniu hercegowińskiego, że
jutro, najdalej pojutrze sprowadzą tutaj tyrolski landszturm albo italiański, albo nawet bośniacki, licho ich wie jaki jeszcze. Dosyć narodów miał
pod sobą cesarz. Z naszych ludzi chciał się założyć zostawią w kadrze najwyżej połowę. Zubiak, jako szarża, bywał w kancelarii i słyszał, jak
feldfeble o tym gadali. Teraz mają mieszać ludzi z wszystkich krajów koronnych, żeby nie było zdrady. Na złowrogi dźwięk tego słowa wszyscy
przysunęli się bliżej, zacieśnili krąg, tak jakby swymi ciałami chcieli zdradzie zagrodzić dostęp.
Na rosyjskim froncie mówił Zubiak była zdrada. Nasi przechodzili do Moskala z gwerami, z maszin- gwerami, z fanami , z muzyką nawet...
Całe kompanie, całe bataliony... A teraz jak do każdej kompanii napakują Niemców a Italianów, a Czechów zdrady więcej nie będzie. Jeden
naród pilnować będzie drugiego narodu.
Ta wiadomość przygnębiła synów huculskiej ziemi. Spo-dziewali się, że pójdą na wojnę jak jedna rodzina, sami swoi, a tu cesarz za cudze winy
chce na nich się mścić, chce ich rozproszyć po obcych regimentach i pomieszać języki, jak to niegdyś uczynił Bóg przy budowie wieży Babel.
U nas nigdy zdrady nie było i nie będzie! zawołał Piotr Niewiadomski.
Ale wszyscy myśleli już o tym, dokąd to znów każą im jechać, skoro tylko część transportu zostawią w Andrasfalvie. Zdrada! Zdrada!
Zaśmierdziało nią w całej kadrze. Po to Piotr u siebie, w domu, zmagał się zwycięsko z jej widmem, żeby aż tu, do wojska, na Węgry za nim
szła? Chciał już nawet udawać głuchoniemego... Nigdy się nie spodziewał, że zdrada może chodzić w wojskowym mundurze.
Taki mundur myślał tudzież przysięga, złożona w obliczu Boga, wystarczająco chronią od zdrady. No, ale skoro całe bataliony szlusują do
Moskala z chorągwiami i muzyką nie ma już gdzie się schronić. Chyba tylko w śmierć. To wszystko robi diabeł, co wykradł Panu Bogu piąte
przykazanie. Fałszywego marsza każe didko grać wojskowej muzyce, nuty muzykantom myli, tak że z mosiężnych trąb zamiast austriackich
wyskakują same rosyjskie melodie.
Nad kadrą wisiał ciężki żar. Rozklejał mózgi, sączył obłęd przez niewidoczne szpary w czaszkach. Atoli ludzie wydani na łup niebieskiego
ognia trzymali się mocno. Oblegali studnie, kulili się w skąpym cieniu baraków, z których słoneczny bies zlizywał resztki leśnej wilgoci. Żywica
bez przerwy roniła swe miodne łzy. Opłakiwała poległych tego pułku. Ci, którzy mieli ich zastąpić, cierpliwie siedzieli na swych kuferkach,
przylepiali się do topniejącej farby lub nakrywszy głowy mokrymi chustkami, leżeli na brzuchach i czekali na koniec wojny. W przepo- conej
odzieży obudziły się zamarłe, rodowe, organiczne wonie. Pękało wędzone obuwie. Na twarzach ludzi wystąpiły stygmaty udręki i nudy. W
oślepiającym blasku wydostały się na powierzchnię policzków wszystkie spodlenia i zakwitły na skórze jak pleśń. Tylko nieliczne fizjonomie
zdołały zachować maski. Żar przepalił maski, obnażając dziką prawdę. Jak udręczone lwy ze zgaszonymi ślepiami ciężko dyszały stare, kudłate
roczniki znad górnego Czeremoszu i Prutu. Walczyły z kadrowym strachem. Skończyło się zawieszenie broni. Misteria wojskowej

36
Wittlin Sól ziemi
Subordynacji, podobnie jak misteria eleuzyńskie, już tu, na ziemi, bratały śmiertelników ze śmiercią i dostępne były tylko dla wtajemniczonych.
Tu i tam istniały dwa stopnie wtajemniczenia: stopniowi mysty odpowiadał rekrut, stopnowi zaś epopty żołnierz, który był już na froncie. Tylko
że dobrowolny kult Demetery dawał wtajemniczonym całkowitą swobodę w ocenie smaku śmierci. Smak śmierci za cesarza, króla i ojczyznę
ustaliły regulaminy. Od wieków niezmiennie był słodki. Ludzie marszbatalionu to wtajemniczeni pierwszego stopnia. Na razie stykali się tylko
z symbolami śmierci, której realna słodycz miała im się objawić dopiero po przyjęciu tak zwanego chrztu ogniowego. Tutaj, w kadrze, stawali
się godni tego chrztu przez bałwochwalczą cześć oddawaną Subordynacji. Religia Subordynacji nie była ekskluzywna. Przeciwnie: zależało jej
na masach, i to nawróconych przymusowo. Kto nie chciał dać się nawrócić i wtajemniczyć w misteria Subordynacji, ponosił z jej rozkazu
śmierć, ale nie słodką, lecz gorzką i haniebną. Kult Subordynacji wymagał licznych praktyk tudzież rytualnych gestów. I nie dziw się, wnuku,
prawnuku, któremu opowiadam tę długą opowieść, że w owych czasach dalekich miliony mężczyzn musiały zastygać w bezruchu i kłaniać się
obcym ludziom, ponieważ błyszczały na nich gwiazdy. Musieliśmy się kłaniać wszystkim panom frajtrom i panom kapralom, i panom
plutonowym, i panom feldfeblom, a osobliwie panom oficerom od fahnricha aż po Ich Ekscelencje panów feldmarszałków. I jeszcze wyżej
musieliśmy się kłaniać, aż strach pomyśleć jak wysoko. Wszystkim tym rozgwieżdżonym mocom należał się wszelako ten sam ukłon, chociaż
rozum nakazywałby uwzględnić tak duże różnice, a więc inaczej salutować kaprala, a całkiem inaczej generała. Skoro kaprala pozdrawiało się
jedną ręką powinno się generała salutować obiema. Tak nakazywałby rozum. Tak też uczynił pewien żołnierz, którego cierpliwy czytelnik
pozna jeszcze w ciągu tej opowieści. Żołnierza owego wyrzucono potem z cesarsko i królewskiej armii jako wariata. Ludzie marszbatalionu do
tej pory swobodnie baraszkowali razem z cywilami, korzystając z zawieszenia broni między nimi a strachem. Naraz zaczęli się zrywać,
prostować, poprawiać czapki, zapinać guziki, rzucać na ziemię zapalone papierosy. Twarze zmieniały się w martwe larwy, tułowia kostniały,
oczy ścinały się w szkło. Jak kukły wyrzucali głowy w lewo, w prawo, w lewo, w prawo. Gwiazdy hipnotyzowały z daleka, a ręce żołnierzy
podrywały się ku czapkom i biły w daszki, biły w daszki, biły w daszki. Po upływie przepisanej ilości sekund opadały w dół. Członki się
rozluźniały opuszczał je śmiertelny skurcz. Hipnoza gwiazd ustawała. Ludzie zamienieni w drewno wracali do siebie, jakby z dalekiej podróży
w zaświaty. Wszystkimi porami skóry uchodził z nich strach. Strach udzielał się także i cywilom. Lecz nie ruszali się z miejsca. Jeszcze gwiazdy
nie wywierały na nich zabójczej fascynacji. Cywilny strój działał jak ochronny pancerz. Piotr Niewiadomski znał się na konstelacjach
wojskowych. Wiedział, że jedna gwiazdka kościana to frajter, dwie kapral, trzy plutonowy, czyli cugsfirer, trzy z żółtym paskiem feldfebel.
Rozróżniał gwiazdy szarż od gwiazd oficerskich i na sukiennych wyłogach, i nawet na złotych. A że sam nosił cesarską, kolejową czapkę, więc
razem z żołnierzami salutował oficerów, którzy po obiedzie wracali ze swego kasyna. Mimo liczne pozory byli to ludzie. Starsi panowie,
brzuchacze, wąsale, brodacze. Sporo też uwijało się młodzików, którzy ulegając cudzoziemskiej modzie golili całą twarz. Wyglądali jak
przebrani w mundury duchowni. Prawie wszyscy mieli takie same polowe czapki jak zwyczajni żołnierze i gdyby nie długie szable trudno
byłoby z daleka odróżnić ich jedwabne gwiazdki, ozdobione srebrnymi lub złotymi kółeczkami od kościanych. Panowie oficerowie w tych
miodowych miesiącach wojny z wyraźną satysfakcją odpowiadali na oddawane im honory. Osobliwie oficerstwo rezerwy dumne było z tego, iż
nagle stało się przedmiotem czci. Zewsząd ku tym nauczycielom ludowym, kupcom, urzędnikom i studentom płynęły teraz wojskowe ukłony
w przepisowym rytmie, w przepisowym tempie, a oni chwytali je w locie jak piłki i odsyłali z powrotem. Kult Subordynacji wypełniał się
sumiennie. Zdarzały się jednakże lekkie uchybienia. Z kasyna wyszli właśnie dwaj młodzieńcy w randze kadetów. Na tle placu zaludnionego
przeważnie chłopami wyglądali w swych zgrabnych, obcisłych bluzach, bryczesach i sztylpach jak dwaj panicze na dworskim gumnie. Jeden z
nich bawił się szpicrutą z błyszczącym okuciem. W hierarchii wojskowej stanowili kadeci coś w rodzaju centaurów. Tylko do pasa byli
oficerami, druga ich połowa należała jeszcze do stanu żołnierskiego. W czasie pokoju musieli maszerować i z karabinem, i z oficerską szablą.
Żołnierze marszbatalionu, którym odległość nakazywała pozdrowić kadetów, uczynili to nienagannie. Tylko jeden, starszy już, otyły mężczyzna,
nazbyt widać zmęczony ustawicznym salutowaniem, spiekotą czy w ogóle życiem, nie zdążył na czas obliczyć swych ruchów i zasalutował w
trakcie podnoszenia się z ziemi. Kadeci to zauważyli. Ów ze szpicrutą i rumianą, dziecinną twarzą zbliżył się do grzesznika. Jak stroskana matka
zapytał: Jak ty salutujesz, stary?
Dziwnie brzmiał w ustach młodzieńca zaimek „ty" w połączeniu ze „starym". Stary milczał wyprężony na baczność. Przesadnie wysunął brzuch.
Przez chwilę kadet patrzył nań z ubolewaniem. Naraz sam się wyprężył i zmienionym nieludzkim głosem zawołał: Setzen!
Stary człowiek usiadł.
Salutiert.
Stary człowiek podniósł się prawidłowo, przeczekał sekundę, zasalutował. Znów: Setzen!
Stary usiadł.
Salutiert eins! Zwei! Drei!
Stary tułów dźwignął się ciężko, a ręce wykonały ukłon, rozkładając go na trzy części.
Setzen!
Stare oczy jak dwaj żebracy szukały łaski w oczach Subordynacji. Lecz nie znalazły łaski. Subordynacja nie widziała ludzkich oczu. Patrzyła
tylko na ręce, na nogi, na czapki. Upojona rytmem własnej komendy skandowała: Salutiert eins! Zwei! Drei!
Stare ciało zawahało się przez moment, jakby się lekko zakołysało, lecz w porę zerwało się z ziemi. Powtórzyło to jeszcze pięć razy. W końcu
oczy spotkały się z oczami. Po ósmym Setzen! nie nastąpiło już: Salutiert! lecz zbawcze: Ruht! Weiter machen!
Stary człowiek mógł odtąd rozporządzać swoim ciałem. Najadłszy się do syta ukłonów z pozycji siedzącej, Sub- ordynacja uśmiechnęła się
życzliwie ustami młodzieńca i ukazała dwa rzędy mocnych, pięknych zębów.
Garbacz! szepnął Piotrowi jakiś żołnierz.
A więc to był kadet Garbacz! Piotr porównał go z pojęciem, jakie sobie o nim wytworzył na podstawie nazwiska. Omyłka! Tryhubiak miał
słuszność. Garbacz wcale nie wyglądał jak „pies", chociaż męczył starego człowieka. Wszyscy, którzy Garbacza znali, wiedzieli, że osobiście
nic mu na tym nie zależy, czy ludzie mu się kłaniają. Gwizdał na ludzkie ukłony. Ale złego salutowania tolerować nie mógł. Tylko ci
oficerowie, którzy złe salutowanie uważali za lekceważenie swych osób mogli na to patrzeć przez palce. Były to bowiem ich palce, a nie
Subordynacji. Kadet Garbacz nie miał prawa darować czegoś, co nie było jego własnością. Mógł ludziom darować na przykład swoje papierosy.
Właśnie zastanawiał się nad tym, czy nie powinien staremu żołnierzowi dać papierosa. Nie dał. Nie wtajemniczeni mogliby pomyśleć, że żałuje
tego, co zrobił. A nie żałował. Miał czyste sumienie. Skoro ludzie już w pierwszym miesiącu wojny tak podle salutują, co będzie później?
Wojna może potrwać do Bożego Narodzenia. I czy wolno darować niedbałe ukłony w obecności cywilów? Właśnie przez wzgląd na cywilów
musiał tak ostro zareagować. Nie da papierosa. Natomiast dobrze będzie przemówić do cywilów. Niech nie myślą, że mają do czynienia z
jakimś tępym, zakutym, komiśnym łbem.
No, krajanie, menaż dobra?
Wiedział, że była dobra, chociaż sam nie jadał „ludzkiej" menaży. Wracał z kasyna oficerskiego, gdzie posilał się strawą zbliżoną do ambrozji i
nektaru. Tym pytaniem pragnął dać do zrozumienia, iż sam połową swej istoty tkwi jeszcze w człowieczeństwie, aczkolwiek druga połowa już
nie była ludzka. Nie odczekał nawet chóralnej, oczywiście, potwierdzającej odpowiedzi. Pierwszy zasalutował i ująwszy pod ramię towarzysza,
który obojętnie przypatrywał się widowisku, poszedł z nim w kierunku miasta. Piotr Niewiadomski wiedział już na pewno, że to nie był „pies".
Ale po czym poznawano tutaj złotych ludzi? Gdyby kadet Garbacz był psem, latałby teraz z wywalonym jęzorem tak wielki upał panował. W
dusznym, węgierskim powietrzu unosiły się zarazki wścieklizny. Piotr myślał o swoim Basie, czy wytrzymałby takie piekło? Na pewno by
wytrzymał. Ludzie marzyli o chłodnych górskich rzekach, o Prucie, o Czeremoszu. Co mdlejsze dusze gotowe były zaprzedać się diabłu,

37
Wittlin Sól ziemi
zdradzić cesarza za cenę zanurzenia ciała w żywej wodzie. Dopytywali się żołnierzy, czy gdzieś w pobliżu nie ma rzeki, stawu, strumyka. Był
staw, po drugiej stronie miasta, w drodze na strzelnicę, ale wyschnięty i zapuszczony. Więc z utęsknieniem spoglądali na gęstą aleję lip na
szosie, na ogródek otaczający domek oficjalistów browarnych, lecz znikąd nie przybywała pomoc. Żołnierze, jeden po drugim, opuszczali
krajanów, szli teraz do swoich kwater, na sienniki, w chłód. Mimo niedzieli czekała ich jeszcze praca: czyszczenie broni na jutrzejszy przegląd.
W pewnej chwili z głębi czerwonych murów browaru wysunęły się dwie postacie. Przodem wlókł się leniwie olbrzym w pogniecionym
mundurze, obrośnięty na całej twarzy. Niezgrabnie człapał w buciorach, z których sznurowadła były wyciągnięte. Z trudem trzymały się na nim
spodnie. Raz po raz podciągał nogawki łokciami, gdyż ręce miał zajęte. W obu niósł blaszane wiadra. Za nim w niedużej odległości postępował
drugi żołnierz. Spodnie mu nie opadały, buty miał w porządku, na ramieniu karabin z nasadzonym bagnetem. Na brzuchu u kupli, z obu stron
mosiężnego orła, sterczały dwie pękate ładownice niby para czarnych wymion, napełnionych ołowianym mlekiem śmierci. Przestrzeń między
tymi dwoma ludźmi była naładowana jakimś porażającym prądem. Znów strefa śmierci. Tym razem fizycznej. Aż dziw, że owady beztrosko
przelatujące między dwoma żołnierzami nie padały martwe.
Dezerter pomyślał sobie Piotr na widok are- sztanta. Może i zdrajca, jeden z tych, co to z chorągwiami...
Nie był to dezerter ani zdrajca.
Serwus, Huk! Serwus, Ilko! Chodź tu, skręć sobie jednego! Ale ci broda wyrosła! wołali na olbrzyma jego koledzy z trzeciej kompanii.
Niektórzy, jakby na przynętę, wyciągali ku niemu woreczki z tytoniem. Lecz nikt na serio nie myślał go dawać. Ilko Huk miał dosyć tytoniu w
areszcie. W całej monarchii aresztanci otrzymywali tytoń po kryjomu. Żołnierz z wiadrami obrzucił kolegów przyjacielskim spojrzeniem,
mrugał do nich porozumiewawczo, dawał jakieś znaki obrośniętą gębą. Żołnierz z karabinem patrzył tylko w jego plecy. Widać było, że się bał.
Do kuchni idzie po menaż dla aresztu objaśnił któryś z żołnierzy.
Co za jeden?
Polski brat! Dziwki kochać bardzo lubi. Jak przedostatniej soboty poszedł, bez przepustki, ma się rozumieć, tak wrócił dopiero w poniedziałek
po glejsibunkach ... Ale szczęście ma chłop! Bih me! Jego kapitan lubi. Tylko dwanaście dni zafasował. U innego kapitana zafasowałby
dwadzieścia jeden jak drut i szpangi na cubus , bo drugi raz wyrywał.
Co to takiego szpangi? zapytał Piotr Niewiadomski. Tryhubiak nic nie wspominał o szpangach.
Wtajemniczeni pierwszego stopnia zaśmiali się szyderczo, a frajter Zubiak pokręcił głową: Nie wiesz, co szpangi, panie konduktor? A mamę
masz?
Nie mam!
No to żałuj! Bo jak ci skują lewą rękę do prawej nogi albo prawą rękę do lewej nogi i posiedzisz tak sobie dwie godziny, trzy, cztery, na ileś
zarobił to ci wątroba spuchnie i własną mamę przeklinać będziesz, że cię na świat wydała.
Wtajemniczeni znów ryknęli. Niektórzy cywile też. Piotr sposępniał. Jeszcze pod powiekami migotały mu skrawki obrazu matki karmiącej go
zupą, jeszcze mu w uszach pobrzmiewało echo jej słów. I taką matkę obcy człowiek każe przeklinać? Może diabeł umyślnie wywołał ten obraz
w piekielnym skwarze południa? Przeklinać! Za co przeklinać? Za tę lewą rękę, za tę prawą rękę, za tę prawą nogę... Piotr spojrzał na swoje
ręce. Na miłość boską, która prawa, a która lewa? Czy dopiero w szpangach miał się tego nauczyć? Żołnierz z wiadrami i żołnierz z karabinem
minęli już najgroźniejsze miejsce kadry, budynek komendy, skąd mogli ich widzieć oficerowie. Napięcie między jednym a drugim znacznie
zmalało. Żołnierz z karabinem szedł już swobodniej, szedł jak człowiek, a nie maszerował. Gdy mieli skręcić do hali maszyn, aresztant odwrócił
się, podniósł wiadra, nie dbając o to, co się stanie ze spodniami. Tryumfalnie uderzył w wiadra. Zagrały niby czynele. Mimo wesołości, jaką
aresztant wzbudził u kolegów Piotrowi ciągle było smutno. Żołnierze nie omieszkali objaśnić cywilów, że wartownik z karabinem
naładowanym na ostro to infanteryst Oleś Hnidej, z tej samej III kompanii, co infanteryst Ilko Huk. Tego dnia III kompania wystawiała warty. Z
winy porucznika Smekala zmiana warty opóźniła się dzisiaj przeszło o dwie godziny. Zamiast dwudziestu czterech już dwadzieścia sześć godzin
był Ilko Huk pilnowany przez kamratów. Za pół godziny służbę obejmą nowi ludzie z I kompanii. Oleś Hnidej złoży broń, złoży godność
wartownika. Ostre naboje, którymi miał obowiązek strzelać do kolegi na wypadek, gdyby ten usiłował uciec, odda do własnych rąk dowódcy
warty. Z żandarma, z profosa, z wroga na powrót przemieni się w przyjaciela. Aresztant też należał do wtajemniczonych. Znał metamorficzne
właściwości Subordynacji. Wiedział, że za parę dni, gdy opuści areszt, wszystko może się odwrócić. Dzisiejszy żandarm może zostać więźniem,
a więzień żandarmem. Piotr Niewiadomski już do samego wieczora, do słodkiej czarnej kawy, o niczym innym nie myślał. Areszty, kasar-
niaki, ciemnice, posty, szpangi. Dość tego było u cesarza, dość! A najgorsze to, że kolega kolegę „na ostro" prowadzi, niczym kapral Durek
bandytę Matwieja zwanego Bykiem. Tylko że żandarm do końca życia zostanie żandarmem, a złodziej złodziejem, a u cesarza dziś żandarmem
jesteś, jutro złodziejem... Nie mógł się pogodzić z tym nowym porządkiem. Czterdzieści jeden lat po świecie chodził, a ciągle poznawał go na
nowo i z coraz innej strony. Z coraz gorszej.
Dobrze mówił sobie jest wojna. To się wie. Ale czemu tyle strachu, tyle złości, tyle kar nagromadził cesarz na swoich własnych ludzi? Czy nie
lepiej byłoby całą złość schować na Moskala? Przecież z nim jest wojna, nie z nami. Po co psuć austriacką, dobrą, katolicką krew?
Piotr Niewiadomski był przyjacielem cesarza Franciszka Józefa. Całą cesarsko i królewską armię uważał za cesarskich przyjaciół. Z wyjątkiem
zdrajców, naturalnie. „Kochane moje ludy, kochane moje wojska" pisał Najjaśniejszy Pan w swoich manifestach. Może nie pisał? Ale co innego
pismo, diabelskie znaki, a co innego prawda. „Kochane moje ludy..." Ładne kochanie.
Po kawie się uspokoił. Wojskowa kofeina działała wprost przeciwnie niż cywilna: koiła wzburzone serca. Mimo to wiele serc na placu, pod
barakami, bilo teraz gwałtowniej, nie z upału, lecz z bojaźni. Oto nadciągała noc, a nie wiadomo, czy nie będzie trzeba spędzić jej pod gołym
niebem. Pośród cywilów znajdowali się ludzie, którzy jeszcze nigdy nie spali na gołej ziemi. Jakoś nie zanosiło się na to, żeby miano ich na noc
zakwaterować. Ludzie, którzy teraz bali się nocy, gołego nieba i gołej ziemi, wywodzili się ze starego plemienia pasterzy. Ojcowie ich przed
wiekami niejedną noc spędzili na rosie i niejedną noc przespali na pustyni, mając za posłanie spaloną trawę, gorący piach lub sierść żywego
wielbłąda. Gdy niebo miotało nawałnice, chowali się w płóciennych namiotach. W czarne noce bali się tylko Boga i szakali. O, jakże dawno
rozpadły się w proch namioty Izraela! Potomstwo dawnych pasterzy, ścigane szyderstwem opacznego losu, błądzi teraz po murowanych
pustyniach miast i miasteczek i boi się ziemi, i boi się nieba, i boi się dżdżu. Od początku wojny, a trwała już prawie cztery tygodnie, ani razu
nie spadł deszcz. Tak jakby niebo wyrzekło się przywileju zwilżania ziemi i odstąpiło go ludzkiej krwi. Ale z ludzkiej krwi, lubo tak obficie się
lała, ziemia nie miała pożytku. Koło godziny siódmej z dna widnokręgu, od strony zachodniej, jęły wypełzać chmury. Przeczysty błękit
zmarszczył się w wielu miejscach. Słońce nie dotarło jeszcze do swej końcowej stacji za miastem Andrasfalva, dopiero co opuściło granice
kadry. Płynęło w dół przeciw chmurom. A chmury pęczniały, ciemniejąc. Ludzie, którzy w innych warunkach z ulgą przyjęliby burzę teraz
niespokojnie śledzili mobilizację na wysokościach. Dokąd się skryć przed ulewą, która mogła trwać całą noc? Bez wyraźnego pozwolenia
nikomu nie wolno iść do baraków. Tylko rozkaz mógł wybawić z opresji, lecz nikt takiego rozkazu nie wydał. Koło ósmej było już wiadomo, że
deszczu nie będzie. Gdy słońce zderzyło się z fortecą chmur forteca pękła. Potem jakby spłonione ze wstydu rozstąpiły się zwały chmur,
rozdarły się na liczne, pierzchające oddziałki brudnych owiec, które ognisty pies pędził przed siebie w przepaść. Zwycięstwo słońca było
wspaniałe, niczym zwycięstwo pod Kraśnikiem. Żydzi i mieszkańcy miast odetchnęli. Noc pod węgierskim niebem nie była straszna. Na wy-
gładzonym firmamencie jedna po drugiej zabłysły gwiazdy sute, dojrzałe, brylantowe. W takie noce narodziła się ongi astronomia. Duszność,
tak bardzo za dnia trapiąca ludzi, jakby sfolgowała pod naporem ludzkiej trwogi przed burzą. Niebo puściło w ruch swe cichutkie, niewidzialne
wentylatory. Z północnej strony powiało miłym chłodem. Łagodny wietrzyk pogłaskał twarze przybyszów z północy. Księżyc jeszcze się nie
ukazał. W dalszych barakach śpiewano. Chóralne pieśni, których każda zwrotka zaczynała się od: „Oj". To były westchnienia rozwinięte w

38
Wittlin Sól ziemi
melodie, to była sama tęsknota ukraińska skroplona w dźwięki. Tęsknota za domem, za stepem, za górami, za miłością, za utraconym rajem.
Nasi ludzie pokładli się na kuferkach, na tobołkach. Czekali na senne marzenia, czekali na koniec wojny. Letnia noc spływała na nich powoli.
Uszlachetniała rysy twarzy, ścierając z nich tępotę i dzikość. Najpospolitsze oblicza obdzielała noc patyną świętości. Zamykała usta, lecz
otwierała serca. Atoli nikt nikomu nie miał tu nic do wyznania. Jeszcze na tyle nie doświadczyli wspólnej niedoli, co odziera dusze z pychy i
wstydliwości. Każdy chował dla siebie swe sekrety. Przyjdzie dzień, kiedy już nikt nie zdoła ich w sobie zatrzymać. W braku księdza będą się
spowiadali jeden przed drugim. Nikt nie mógł usnąć. Pierwsza wojskowa noc kryła w sobie jakieś tajemnice. Wszyscy na coś czekali. Niemal
jednocześnie z mocno nadszczerbionym księżycem wypłynął z głębi browaru przeciągły, klarowny głos trąbki. Cesarska kołysanka dla
grzecznych dzieci. Chóralne śpiewy w barakach umilkły. Dziewiąta. Żołnierze w całej monarchii kładą się spać o dziewiątej. Z wyjątkiem tych,
co stoją na frontach. Parę chwil później z tajemniczej głębi browaru, skąd po obiedzie wyprowadzono aresztanta, a skąd teraz płynęły
pożegnalne akordy retraity ukazał się nieduży, uzbrojony oddział. Na lufach błyszczały bagnety. Maszerowali po dwóch w szeregach. Przed
budynkiem komendy stanęli. Jakiś oficer czy feldfebel przez dłuższy czas coś żołnierzom wykładał. Światła z okien kasyna odbijały się w jego
szabli. Mówił ściszonym głosem. Potem ruszyli na plac. Przystawali, to tu, to tam zostawiając po jednym żołnierzu. Mignęły gwiazdy na
kołnierzach szarż. Kadra zaciągała na noc posterunki. Rozprowadzał je feldfebel inspekcyjny. Pod płotami okalającymi kadrę, przy każdym
baraku, przy kolczastych drutach, przy głównej bramie, ozdobionej jedliną i chorągwiami na cześć zwycięstwa pod Kraśnikiem przechadzał się
teraz zbrojny człowiek. Tam i z powrotem. Nie ufano nam. Byliśmy otoczeni z wszystkich stron jak obóz jeńców. Piotr Niewiadomski przysiąc
by nie mógł, ale przywidziało mu się, że jednym z wartowników był Dmytro Tryhubiak z Czernielicy. Więźniów ogarnęło milczenie, chociaż
nikt nie zabronił rozmawiać. Odzywali się do siebie szeptem. Sama noc wojskowa nakazywała milczenie. Nieśmiało pożyczali sobie zapałki i
palili jakby ukradkiem, chociaż nikt nie zabronił palić. Oczy błądziły po nocy, czepiały się czerwonych za dnia, a teraz kredowych murów
browaru, czepiały się baraków, zanurzały się w mrocznej masie szosowych lip. Ani mury, ani lipy nie mogły zwrócić utraconej swobody.
Tylko dotąd! mówiły kresy ziemskiego horyzontu.
Dalej nie wolno!
Więc podnieśli oczy ku niebu, gdzie coraz pełniejszym blaskiem świeciły gwiazdozbiory o nazwach znanych astronomom, ale nie obywatelom
śniatyńskiego powiatu. Piotr Niewiadomski co prawda trochę gwiazd znał. Wiedział, które były Wielką Niedźwiedzicą, Wielkim Wozem,
wiedział, że gwiezdnym szutrem wysypana droga na niebie to Droga Mleczna. Na niej to Wielki Wóz połamał dyszel. Oczy więźniów
niespokojnie biegały po Mlecznej Drodze tam i z powrotem jak zgłodniałe psy. Może niebo rzuci im kość pocieszenia? O tej porze roku niebo
zrzucało tylko gwiazdy. Widząc, jak często spadają, pomyślał sobie kupiec z Kołomyi, Izrael Glanz, że Pan Bóg degraduje niebo. Może gwiazdy
też przechodzą do Moskala. Obóz zasypiał. Rozczarowani ziemią i niebem ludzie skulili się w sobie, zapadli, odpłynęli w mroczną głąb swoich
istot. Piotr Niewiadomski patrzył na kolegów i wszystkich widział zakutych w szpangi. Lewe ręce do prawej nogi, prawe ręce do lewej nogi.
Wszyscy w milczeniu przeklinali swe matki. Była wielka cisza, przerywana chrapaniem, kaszlem, stękaniem i były gwiazdy na niebie, i gwiazdy
na kołnierzach szarż.

ROZDZIAŁ IX
Budzik na stole dzwonił przeraźliwie. Trząsł się w ostrym, lecz bezsilnym ataku posłuszeństwa wobec własnej sprężyny. Niepotrzebnie.
Człowiek, który go wczoraj nakręcił, dawno już nie spał. Leżał oto na łóżku, przykryty do połowy białym, wełnianym kocem i palił papierosa.
(Zapewne od palenia na czczo miał ochrypły głos.) Budzik wyrzucił z siebie porcję furii przepisaną mechanizmem i zamilkł. Był już tylko
zwyczajnym, tykającym zegarem. Powtarzało się to od niepamiętnych lat. Od niepamiętnych lat feldfebel sztabowy Bachmatiuk ockniewał się
ze snu na kilka, czasem i kilkanaście minut, zanim budzik dostawał swych ataków. Mimo to co wieczór go nastawiał. Latem na piątą, zimą na
szóstą. Byłoż to bezmyślne przyzwyczajenie, dziwactwo starego kawalera? Sztabsfeld- febel Bachmatiuk to stary kawaler, ale nie dziwak.
Wszystko robił celowo. Ten budzik pełnił u niego ważną służbę. Codziennie składał hałaśliwy hołd przewadze zupa- ka nad siłami nocy.
Ponadto w poniedziałki wydzwaniał mu zwycięstwo nad alkoholem. Punktualność i dyscyplina nie były Bachmatiukowi narzucone przez potęgi
obce jego naturze. W ciągu kilkudziesięciu lat służby weszły te cnoty w jego krew i jak wapno przeniknęły do tkanek. Nic innego nie żądał
Bachmatiuk od budzika, jeno głośnej afirmacji tej prawdy. Każdego rana chciał ją słyszeć. To była jego zdrowotna kąpiel. A gdy budzik dzwonił
zdawało się Bachmatiukowi, że panuje nie tylko nad sobą, nad swoją wolą i przytomnością, lecz i nad wydzielonym sobie czasem. Budzik
lojalnie spełniał swą powinność: nie budził. Do tej pory nigdy jeszcze nie zawiódł. Był posłuszny, rzekłbyś jadł z ręki, która go nakręcała.
Bachmatiuk też nigdy nie zawiódł. Zawsze budził się sam, zawsze wygrywał te wyścigi. Czyja atoli ręka nakręcała sprężyny, działające w
Bachmatiuku? Feldfebel sztabowy walczył z Chronosem nie tylko w jego drobnych, zegarowych wymiarach. Toczył boje z grubymi kalibrami
czasu, to jest z własną starością. Przekroczył już pięćdziesiątkę i nie tylko posiwiały mu skronie, miał również siwe wąsy. Mógłby je zgolić i
tym sposobem ocalić pozory młodości. Nie uczynił tego, ponieważ służył w piechocie, a Regulamin piechoty wyraźnie poleca pielęgnowanie
wąsów. W cesarsko i królewskiej armii jeden tylko pułk miał prawo, a nawet przywilej golenia całego zarostu, na pamiątkę sławnych przodków,
którzy polegli w kwiecie wieku. To pułk dragonii Windischgratza. Bachmatiuk nie był dragonem, lecz infanterzystą z powołania i fanatycznie
czcił Regulamin swojego gatunku broni. Co się zaś tyczy zewnętrznych znamion starości posiadał na ich pognębienie sposoby równie skuteczne
jak brzytwa. Wypaliwszy papierosa zamknął oczy i pogrążył się w medytacji. Po chwili podniósł się, usiadł w łóżku i gromkim głosem sam
sobie zakomenderował: Auf! 1 Posłuszny wszelkiej komendzie, choćby i z własnych wychodziła ust, zerwał się błyskawicznie, włożył ranne
pantofle i pomaszerował ku stojącej na krześle miednicy. Zanurzył głowę w zimnej wodzie, spłukał resztki snu, resztki nocy z dużych
smolistych oczu, gęsto przetkanych krwawymi nitkami. I golił się przed lusterkiem, które złośliwie zniekształcało jego piękną, ogorzałą twarz.
Potem czyścił zęby. Potem walczył z czasem. Z szuflady w stole wyciągnął wszystką broń: pudełko z czernidłem, opaskę i małą, dziecinną
szczoteczkę. Długo farbował bujne, rozłożyste wąsiska, które przez noc straciły sztuczny połysk, sztuczną czerń i symetrię. W końcu założył
różową opaskę. Umocowana na uszach, wyglądała jak opatrunek. Cofała w tył górną wargę, obnażając aż po blade dziąsła podługowate, żółte,
końskie zęby.
Znów usiadł na łóżku i medytował. Zastanawiał się, jakie spodnie włożyć. Czy krótkie szaroniebieskie, polowe, do wysokich butów z
cholewami, czy długie czarne, salonowe. Wybrał salonowe, lubo na żadne nie miał iść salony. Czekały go baraki, magazyny i kurz.
Niewątpliwie czarne spodnie były niepraktyczne w służbie, odznaczały się jednakże pewną zaletą, której nie wolno lekceważyć. Gdyby nas
zapytano: jakiego wzrostu był sztabsfeldfebel Bach- matiuk musielibyśmy odpowiedzieć: napoleońskiego. Niski wzrost, oczywiście, nikomu
ujmy nie przynosi. Ale co innego majestat cesarza Francuzów, który swoim wojskom ukazywał się przeważnie na historycznym, białym
rumaku, odziany w historyczny, szary „redingote", a co innego autorytet naczelnego instruktora w cesarsko i królewskim pułku galicyjskiej
piechoty. Otóż długie czarne spodnie bywały niekiedy dla Bachmatiuka tym, czym dla Napoleona jego rumak i płaszcz. Wywyższały go i
podnosiły autorytet u podwładnych. W owych dniach szczególnie zależało Bachmatiukowi na autorytecie. Spodnie salonowe były już stare,
zniszczone i świeciły na siedzeniu. Atoli wzdłuż zewnętrznych szwów, po obu bokach, biegły prostą linią aż do samych stóp dwie cienkie
purpurowe żyły. Skromne miniatury generalskich lampasów. Wybór spodni zadecydował o obuwiu. Wysokie buty, stojące na baczność pod
ścianą, musiały z natury rzeczy ustąpić zwyczajnym trzewikom, które przyniesie ordynans razem z kawą. Ordynans zjawił się w chwili, gdy
Bachmatiuk rozczesywał gęste i czarne włosy, czarne z własnych zasobów czerni, a nie od farby. Na środku głowy przecinała je biała, idealnie
prosta, jakby wycieniowana linia. Szła od czoła aż prawie po sam kark. Przedział na głowie i wypustki na spodniach zdawały się wyrażać tę
samą ideę. W drzwiach stał żołnierz tłuścioch o cerze hermafrodyty. Skóra, powlekająca jego bladą, obrzmiałą gębę, przypominała pergamin, a

39
Wittlin Sól ziemi
lśniła się jak masło. Natura obdarzyła go dożywotnim brakiem zarostu, czyniąc zeń idealnego dragona w pułku Windischgratza. Mimo to
wcielono go do piechoty. Od początku wojny nieoficjalnie czyścił buty sztabsfeldfebla, sprzątał jego kwaterę, przynosił jedzenie. Teraz w jednej
ręce trzymał wyglansowane trzewiki, w drugiej menażkę. Sztabsfeldfebel pił bowiem czarną kawę z kotła jak prosty żołnierz. Nie korzystał z
kuchni podoficerskiej, która wydawała białą kawę na szklanki i gar-nuszki. Nawet się nie obejrzał. Błyskiem doświadczonych oczu przejechał
się w lustrze po lśniącej powierzchni trzewików i sprawdził, że wyglądały, jak powinny wyglądać. Ani jednym słowem nie zaszczycił sprawcy
tego blasku. W ogóle rzadko z nim rozmawiał. Miał go zaledwie od wybuchu wojny i nie chciał go spoufalać. Wszystkie polecenia wydawał
tonem służbowym. Tłuścioch na ogół wykonywał je sumiennie. Nazywał się Hawryło (Gabriel) Kistoczok i pochodził z Bukowiny, z
rodzinnych stron Bachmatiuka. Tej okoliczności zapewne zawdzięczał to wielkie wyróżnienie. Zdaje się, że Bachmatiuk go lubił. Raz, w
przystępie dobrego humoru, uczynił żartobliwą aluzję do archanielskiego imienia pucybuta. W obecności kilku żołnierzy zawołał: Ty, Hawryło,
Michajło, Rafajło idy po befel do kancelarii!
Od tej chwili, gdzie tylko się ukazał infanteryst Gabriel Kistoczok, wołano za nim: „Hawryło, Michajło, Rafajło!" Żołnierze marszbatalionu
kpili z niego, lecz nieświadomie okazywali mu szacunek, fiądź co bądź, obracał się swobodnie w jaskini lwa, codziennie zamiatał tę jaskinię,
przebywał u samego źródła strachu, był przesiąknięty prywatnym aromatem władzy. Taki człowiek niejedno musi wiedzieć. Więc zasypywali go
pytaniami, na przykład: kiedy będzie przegląd broni, kiedy przyjedzie generał inspekcyjny, kiedy pójdą w pole, kiedy skończy się wojna.
Podlizywali się Hawryle, a nawet starali się podkupić wódką, kiełbasą i tytoniem. Hawryło zachowywał się tak, jakby w istocie coś wiedział.
Dawał do zrozumienia, że jest powiernikiem sztabsfeldfebla i uśmiechał się równie głupkowato jak zagadkowo. Lecz odpowiedzi jego były
przeważnie mgliste i dwuznaczne. W końcu żołnierze przekonali się, że Hawryło, Michajło, Rafajło wie tyle co oni. Mimo to w dalszym ciągu
zażywał u nich miru i z każdym dniem rósł przez to we własnych oczach. Wobec Bachmatiuka natomiast czuł się coraz mniejszy i mniejszy.
Z niemałym trudem wykrztusił teraz: Panie sztabsfeldfebel! Melduję posłusznie słomu prywezły!
Abtreten!
Hawryło stuknął obcasami, bezszelestnie postawił kawę, buciki, bezszelestnie zabrał miednicę z brudną wodą, bezszelestnie wyszedł. Wróci do
sprzątania, gdy sztabsfeldfebla już nie będzie w pokoju. Feldfebel sztabowy zajmował osobną izdebkę na drugim piętrze w budynku komendy.
Inni „zawodowi", niżsi szarżą, kwaterowali po dwóch, po trzech w jednym pomieszczeniu. Przeważnie byli to ludzie żonaci, dzietni. W
stanisławowskim garnizonie mieli swoje mieszkania, mieli kredensy, gramofony z olbrzymimi tubami, urynały, fikusy, rododendrony, pieski i
kanarki. Wojna i ewakuacja wy-płoszyła ich raptownie z ciepło usłanych gniazd. Pozbawieni wygód, z trudem przystosowywali się do nowych
warunków w węgierskiej kadrze. Bachmatiuk czuł się tu doskonale. Od lat bez mała trzydziestu mieszkał w pułku i było mu wszystko jedno,
gdzie ten pułk stacjonuje. Nigdy nie miał własnego mebla, nie miał nawet własnej pościeli, a co się tyczy rodziny rodziną jego było wojsko.
Trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek posiadał rodziców. Ojcem jego zdawał się być sam Regulamin, a matką Subordynacja. Dopóki
Bachmatiuk odbywał służbę prezencyjną spędzał niekiedy swe urlopy w cywilnym „domu". Odwiedzał ojca, wójta zamożnej gminy nad
Seretem, odwiedzał młodsze rodzeństwo. Ale odkąd przeszedł na dobrowolną służbę za „zupę", zerwał stosunki z całą rodziną i raz jeden tylko
widziano go w zamożnej gminie nad Seretem: na pogrzebie ojca. „Kto miłuje ojca albo matkę więcej niż mnie nie jest mnie godzien" rzekł Pan
do apostołów. Niby mniszka, zaślubiona Panu w niewinności, całe lata żył Bachmatiuk z dala od rodziny, miłując Bóstwo więcej niż siebie. Jego
ziemscy, przypadkowi rodzice, jakby w przeczuciu, że ich pierworodny syn zostanie kiedyś podporą militarnej potęgi Habsburgów, nadali mu na
chrzcie świętym arcy- księskie imię: Rudolf. Całym życiem dowiódł Bachmatiuk, że na to imię zasłużył. Urodził się Ukraińcem, lecz w ciągu
tylu lat wojska narodowość jego rozpuściła się bez śladu w czarno-żółtej substancji. Dziś był już tylko Austriakiem. Naiwnością byłoby też
mówić o jego wyznaniu zapisanym w metryce tudzież w księgach pułku jako greckokatolickie, skoro jedyna wiara, którą żarliwie wyznawał i
krzewił to wojsko. Szarży sztabsfeldfebla dosłużył się uczciwie, surowy dla siebie i dla podwładnych, ofiarny i czysty jest jak westalka. Śluby
czystości złożył był przed własnym sumieniem, lecz na kapłana Subordynacji wyświęcił go nieżyjący już, legendarny kapitan Knauss.
Bachmatiuk wiedział, że dalej awansować nie może. Stopień rzeczywistego feldfebla sztabowego stanowił kres jego kariery. Nie zależało mu na
awansie, nie był karierowiczem. Służył swemu Bóstwu bezinteresownie, zachowując celibat. Zadanie swoje: robić z ludzi ludzi pojmował jak
misjonarz. Tworzył nie tylko piechurów, zdatnych do defilady i boju, przede wszystkim urabiał Austriaków. Praca kapłańska, a zwłaszcza
misjonarska wymaga całego człowieka. Dlatego Bachmatiuk się nie żenił. Ludzie, niezdolni do zrozumienia prawdziwej wiary, rozmaicie
tłumaczyli sobie fakt, że Bachmatiuk stroni od kobiet. Niektórzy uważali go za impotenta od urodzenia. Głupcy! Zresztą o prywatnym życiu
sztabsfeldfebla posiadamy skąpe wiadomości. Poza służbą z nikim w koszarach się nie zadawał. W Stanisławowie miał podobno swoje
towarzystwo na mieście. Jako jedyny sztabsfeldfebel zajmował w pułku stanowisko całkowicie odosobnione. Feldfeblów traktował poniżej
siebie, na tyle zaś skromny był i taktowny, że nawet nie próbował zbliżyć się do kadetów i oficerów subalter- nów. Pokoik jego w browarze
„Farkas i Gjórmeky" przypominał celę zakonnika. Notabene zakonnika bardzo osobliwej reguły. Łóżko polowe, nad łóżkiem deska, na desce
chleb, sól, masło, tytoń i stare, paradne czako. W całej kwaterze: na oknie, na stole, na ścianach, na podłodze widziało się jedynie przedmioty
mające jakiś związek ze służbą. Patrony ćwiczebne, magazynki ze ślepymi nabojami w kolorowych kapiszonach, pojedyncze, wystrzelone łuski.
Wszędzie pełno papierów: maszynowe kopie starych, wykonanych już rozkazów dziennych, notatniki służbowe, księgi meldunkowe,
formularze, mapy, dienstzettle. Na ziemi, pod ścianami, stały zepsute przyrządy celownicze, które sam naprawiał, były i tarcze strzeleckie, i
duża drewniana skrzynka z ostrą amunicją oraz dwa ciężkie kufry, zamknięte na kłódkę. Być może, iż w jednym z tych kufrów przechowywał
cywilne ubranie, o którym krążyły fantastyczne wieści. Na jednej ze ścian wisiała mosiężna trąbka. Na stole ułożone były święte księgi:
Regulamin służby. Część I, czyli D. 1 Regulamin służby. Część II (Służba w polu), D. 2 Regulamin służby. Część III, D. 3 Regulamin musztry
dla wojsk pieszych, I Instrukcja strzelecka oraz mała podręczna encyklopedia: Handbuch für Unteroffiziere H. Schmidta, z kolorową podobizną
cesarza na okładce. Nigdzie śladu prywatnego życia. Na głównej ścianie nad łóżkiem malownicza dekoracja: szabla, pas i pistolet w brązowym,
skórzanym futerale. Tuż obok jedyny w celi obrazek: duża fotografia w czarnej ramce, pod szkłem. Wypełniała ją postać dorodnego oficera w
średnim wieku, w marszowym ekwipunku, z lornetą na piersi i wiązką kwiatów. To kapitan Knauss. Kapitan Zygfryd Knauss, wyruszając w
pole, ofiarował Bachmatiukowi tylko małą, amatorską odbitkę. Zginął w pierwszych dniach wojny na rosyjskim froncie. Bachmatiuk ubóstwiał
kapitana Knaus- sa. Zawdzięczał mu całą wiedzę o wojsku, czyli o życiu. Nikt inny, tylko kapitan Knauss zrobił z Bachmatiuka „człowieka". Na
wiadomość o śmierci kapitana żelazny zupak płakał podobno jak bóbr. Od tej chwili przestały go obchodzić losy pułku na froncie. Niechby cały
pułk wybito do ostatniego żołnierza, byłaby to mniejsza strata niż ta jedyna śmierć. Z tą śmiercią pułk przegrał już wojnę. Podobiznę
nieboszczyka zaniósł Bachmatiuk do najlepszego fotografa w Stanisławowie, kazał powiększyć, kazał oprawić w piękną, żałobną ramkę. Nikt
by się nie zdziwił, gdyby pod tą fotografią zapłonęła pewnego dnia oliwna lampka. Po wyjściu ordynansa wyjrzał przez zamknięte okno. Setki
ludzi mrowiło się tam w dole. Na głównej arterii, łączącej szosę z browarem, stała kolumna fur wysoko naładowanych słomą. Konie
niecierpliwie tłukły podkutymi kopytami. Bachmatiuk otworzył okno, wychylił się przez parapet. Gwar ludzki na placu jakby nieco przycichł.
Popiersie sztabsfeldfebla wywierało wrażenie nawet w negliżu. Pod studniami myli się cywile. Żołnierze szli po kawę. Od wschodu, od strony
rzeźni, niosły się stłumione ryki.
Reszytyło! huknął Bachmatiuk na podoficera przy furach.
Na co czekacie? Zajeżdżać pod czwarty barak! A uważajcie tam, żeby nikt nie palił! Jak wybuchnie pożar wy odpowiadacie, nie ja! Żywo!
Wozy ruszyły. Bachmatiuk jeszcze chwilę stał w oknie. To okno oraz dwa piętra dzieliły go od anonimowej masy, z której miał ulepić ludzi.
Miał tchnąć ducha w te na pozór żywe istnienia, nie znające dyscypliny. Zestarzał się przy tej robocie. Przed wojną obrobił szesnaście
roczników. Ale to, co dawniej dokonywało się spokojnie w ciągu lat, teraz musiało być zrobione na poczekaniu, w gorączce, w ciągu niewielu

40
Wittlin Sól ziemi
tygodni. I do tej pory surowiec stanowiła młodzież jednego wieku i jednego gatunku, a dziś spędzono z różnych stron świata same stare,
pogruchotane roczniki. Już się zaczęła wędrówka ludów cesarza i króla. W całej monarchii zwożono transporty pospolitego ruszenia z gór na
niziny, z Karpat w Alpy, z Dalmacji do Tyrolu, z Galicji do Bośni, do Czech, na Węgry. Część huculskiego transportu powędrowała już z
Andrasfalvy do Styrii. Na miejsce Hucułów przybyło około siedemdziesięciu Styryjczyków. Przeważnie górnicy z okolic Knittelfeldu.
Jednorocznych ochotników, tych „adwokatów", jak pogardliwie nazywał ich Bachmatiuk, odesłano do szkół jednoroczniackich, cho-rych i
symulantów do szpitali. Oto setki zdrowych, przeważnie chłopskich ciał czekało tam w dole na łaskę wcielenia, na łaskę umundurowania w
barwach pułku. Piękne to były barwy: pomarańczowe. W czasie pokoju „właścicielem", czyli szefem pułku był pewien bałkański suweren, z
którym dziś cesarsko i królewska monarchia toczyła wojnę. Mimo to pułk nie zmienił nazwy. Stać go jeszcze na zbytek kurtuazji. Pozostał nadal
x-tym pułkiem infanterii imienia króla N. Na wspomnienie króla N. Bachmatiuk się uśmiechnął. Widział go podczas wielkich manewrów
cesarskich w 1904 roku. Król N. przyjechał wówczas do „swojego" pułku razem z Najjaśniejszym Panem. Zanim powóz zatrzymał się przed
pierwszą kompanią, przy której znajdowała się chorągiew, trudno było rozpoznać, kto gość, a kto cesarz. Franciszek Józef siedział przebrany w
bałkański uniform z grubymi, srebrnymi epoletami, na głowie miał biały kołpak z czerwoną kitą, bałkański władca natomiast nosił czako i
paradny wafenrok cesarsko i królewskiego pułkownika piechoty. (Na kołnierzu i rękawach pomarańczowe wyłogi.) Przed wojną często
odbywały się takie maskarady. Należały do oficjalnego programu odwiedzin monarchów. Wiele cudzoziemskich mundurów wisiało w
garderobach Burgu i Schónbrunnu. Odurzone naftaliną śniły dzisiaj swój sen o minionej przyjaźni koronowanych głów.
- Co oni teraz zrobią z tyloma nieprzyjacielskimi mundurami?-zastanawiał się sztabsfeldfebel Bachmatiuk, gdy wybuchła wojna.
Odeślą je z powrotem czy zatrzymają w niewoli? Bo do niewoli bierze się właściwie mundury. Jakie ciała je wypełniają to obojętne. Austriak
w serbskim mundurze też jest Serbem.
Gdy wybuchła wojna, Bachmatiuk upił się, chociaż nie była to niedziela, lecz wtorek. I zdawało mu się, że widzi swego cesarza, spacerującego
w bałkańskiej gali po ulicach austriackiego garnizonu Stanisławów. I przestraszył się, i zaczął krzyczeć na cały szynk: „Majestat kehrt Euch!
Majestat decken!..." O mało nie zaaresztowała go żandarmeria. Teraz był trzeźwy. Trzeźwo patrzył na świat przez okno swej celi. Oceniał na
oko wartość materiału, z którego winien był cesarzowi wyprodukować w najkrótszym czasie nowy marszbatalion. Cesarz! Cóż go właściwie
obchodził cesarz? Wojsko może istnieć i bić się bez cesarza! Franciszek Józef, owszem, był najwyższym wodzem, najwyższym bogiem jak
Zeus na Olimpie, ale feldfebel sztabowy służył jeszcze większemu Bóstwu, niewidzialnemu jak Mojra, przed którą cały wojenny Olimp drżał.
Gorące były dni wędrówki narodów. W myśl rozkazu Ministerstwa Wojny mieszano najrozmaitsze gatunki, naj- różnolitsze odmiany człowieka,
żywioły, wypróbowane w wierności z żywiołami zdrady. Trudne to zadanie powierzyło ministerstwo poszczególnym formacjom. Dowódcy kadr
sami musieli decydować, które z tysięcy nazwisk, przechowywanych od lat w papierowej ewidencji, zasługują na zaufanie, a które należy
przeszczepić na obcy, pewniejszy grunt. Żaden dowódca kadry osobiście tym się nie zajmo-wał. Od tego miał adiutanta. Było do przewidzenia,
że nasz adiutant, porucznik baron Hammerling, nie da sobie rady. Nawet nie potrafił wymówić nazwisk, których losem miał pokierować. Jakże
więc mógł odróżnić brzmienia lojalne od brzmień podejrzanych? W takich wypadkach uczciwy adiutant nie ufa własnemu instynktowi, lecz
korzysta z pomocy doświadczonego podoficera. I tak się stało. Sztabsfeldfebel Bachmatiuk zażądał w kancelarii alfabetycznej listy. Z każdej
litery powybierał na chybił trafił parę nazwisk i naznaczył je czerwonym krzyżykiem. Naznaczeni krzyżykiem zawołali: „Hyr" i pojechali do
Styrii. Jakimi pobudkami powodował się Bachmatiuk w swym wyborze, czemu na przykład odesłał Semena Barana i Telesfora Zwarycza, a
zatrzymał Izraela Glanza i Piotra Niewiadomskiego to już jego tajemnica. Mimo iż kancelaria pracowała od rana do późnego wieczora (kilku
rekrutów z wykształceniem zaprzężono do pisaniny w „Grundbuchach") Bachmatiuk nie był zadowolony. Prezentacja wlokła się tak, jakby
wcale nie było wojny. Prawda, że z tą „ciemną dziczą" niełatwo się dogadać. Wielu przyjechało bez metryk i nie pamiętało imion rodziców.
Trzeba było uwierzyć im na słowo, że istotnie są tymi, za których się podają. Lecz zdaniem Bachmatiuka można było zakończyć prezentację i
wcielenie dwa dni wcześniej. Całe dwa dni ukradł rekrutom pan baron Hammerling. Nic dziwnego, skoro wieczorami zamiast siedzieć w
kancelarii i pracować grywa na skrzypcach. Powinien był zostać kapelmistrzem orkiestry smyczkowej, a nie adiutantem kadry. Z całego
transportu dopiero jedną kompanię zdążyli wcielić. A reszta piąty już dzień gnuśnieje nie kąpana, nie odwszona, nie umundurowana. Takie
życie demoralizuje. Już nawet zdarzyły się kradzieże. Gdyby żył kapitan Knauss, gdyby nie poszedł na front wszystko w kadrze inaczej by
wyglądało. Zasadą kapitana Knaussa było tempo. Pozostał jej wierny do samej śmierci. nawet pośpiech, z jakim poniósł śmierć za cesarza,
zdawał się być tylko potwierdzeniem tej zasady. Tempo, tempo! Ledwo pokazał się na froncie, zaraz padł. Teraz wszystkie zasady dziedziczył
po nim Bachmatiuk. Zamknął okno, zdjął opaskę z czarnych, wyprasowanych wąsów. Podkręcone do góry, ułożyły się w piękny ornament,
kształtu dużej, błyszczącej litery: W. Monogram niemieckiego cesarza. Wypił kawę, skręcił papierosa, spojrzał na budzik. Jeszcze czas, jeszcze
kilkanaście minut mógł być sam. To znaczy: mógł nikomu się nie pokazywać. Bo właściwie rzadko kiedy bywał naprawdę sam. Od wielu lat
zawsze i wszędzie towarzyszyło mu jego Bóstwo. Lazło za nim niewidzialne, prześladowało go jak uprzykrzony szpicel, szpiegując każdą myśl,
każde słowo, każdy krok. Wpełzało nawet w sny. Od niego to, od Bóstwa, uciekał co niedziela do alkoholu w nadziei, że tam go już nie
dosięgnie. Na próżno! Dopadało go w pijackich halucynacjach i dręczyło wyrzutami sumienia. Pokąsany na całej duszy niby od wściekłego psa
wracał Bachmatiuk do swojej celi. Wiele lat mocował się z Bóstwem, w końcu poddał się pokornie, rozpłynął w nim i zagubił. Dziś był już
niewolnikiem, rozkochanym w Subordynacji. Całe godziny trwał w zachwyceniu sam na sam z duchem świętym służby. Odprawiał ciche msze
przy Regulaminach i jak każdy mistyk znajdował najwyższą rozkosz w bezpośrednim obcowaniu z Tajemnicą. Nieraz po północy, gdy cała
kadra już spała i dawno opustoszało kasyno oficerskie, i nawet skrzypce barona Hammerlinga umilkły w samotnej celi sztabsfeldfebla długo
jeszcze paliło się światło. Leżał w łóżku i czytał. Nie gazety, nie pisma humorystyczne, jak inni podoficerowie, lecz D. 1 i D. 2, ów Stary i
Nowy Testament. Niby talmudysta, po raz setny i tysięczny wertował te same stronice, po raz setny i tysięczny rozważał te same sentencje i
niekiedy dane mu było sięgnąć dna. Pociągały go przede wszystkim sprawy trudne i zawiłe, dla przeciętnych umysłów niedostępne, lecz
najwięcej przyjemności doznawał w kontemplacji rzeczy elementarnych. Ileż piękna kryło się w tak na pozór prostych komendach, jak: „Habt
Acht!", „Ruht!", „Kehrt Euch!", „Marschieren Kompagnie Marsch!", „Voller Schritt!", „Kurzer Schritt!", „LaufSchritt!", „Halt!" Każde dziecko
je zrozumie, a jednak są to misteria. Z jaką pasją zanurzał się Bachmatiuk w przepastnych głębinach „Habt Achtu!"
„Habt Acht!" wezwanie do baczności przemienia człowieka, przemienia falangi ludzi w jedno martwe naczynie posłuchu. „Habt Acht!" to
natężona czujność, postawa zasadnicza, z której da się wyprowadzić wszystko, co wojskowe, czyli ludzkie. Trzymając człowieka w pozycji
„Baczność" można nim tłuc o ziemię, można mu kazać biec, klękać, rzucać się do wody, w ogień, strzelać, kłuć, tratować! „Habt Acht!" to
złoty klucz otwierający historię narodów! Od wielu lat stanowiły Regulaminy jedyną i ulubioną lekturę Bachmatiuka. Uprawiał on bowiem
czyste wojsko, tak jak niektórzy uprawiają czystą poezję. Wojsko dla wojska. A chociaż na pamięć znał te prastare księgi bytu żołnierskiego i
jak nikt inny w kadrze rozumiał ich nieomylną, niezgłębioną treść ciągle na nowo je czytał i czytał, i za każdym razem nowe w nich prawdy
odkrywał, nowe objawienia.
Znał i rozumiał?
Czy nie brzmi to jak bluźnierstwo? Któryż śmiertelnik naprawdę zna i rozumie D. 1 i D. 2? Tego nawet generałowie nie mogliby o sobie
powiedzieć, ani wyżsi oficerowie sztabu, ani oficerowie z Ministerstwa Wojny i Ministerstwa Obrony Krajowej! Ani nawet kapitan Knauss! I
kto wie, czy sami autorowie Regulaminów, ci ojcowie cesarsko i królewskiego wojującego Kościoła, godni byli pojąć wszystko, co spisały ich
pióra nawiedzone łaską? Na pewno nie byli godni. Jakże więc skromny, zawodowy podoficer?...
A choćby nawet coś niecoś zdołał ogarnąć swym słabym umysłem, czy na tym koniec? Czy zrozumieć i zgłębić Regulaminy nie znaczy ściśle
podług nich żyć, spełniać dosłownie, na ślepo każdy ich paragraf, każdy punkt? I w dzień, i w nocy, w czasie pokoju i w czasie wojny, na lądzie,

41
Wittlin Sól ziemi
na wodzie i w powietrzu? O najwyższa doskonałości, ty byłaś marzeniem Rudolfa Bachmatiuka! Na tobie zależało mu więcej niż na awansach i
odznaczeniach. Marzył o doskonałości jak ktoś, komu jeszcze do niej daleko. Nie wiedział, że już od dawna ją posiadł. Bo czymże jeśli nie
doskonałością budził taką grozę? Mroził nie tylko żołnierzy, lecz i oficerów, osobliwie oficerów rezerwy. Wystrzegali się pilnie, żeby, broń
Boże, jakiego głupstwa przy nim nie strzelić. Był niebezpieczny, chociaż niejednego już podporucznika uratował od kompromitacji, on, który
wszystko wiedział, a nigdy nie błądził. Rzadki to zaprawdę wypadek w dziejach Subordynacji, żeby podwładny nie bał się przełożonych, lecz na
odwrót. Bali się go oficerowie, tak jest, bali, ponieważ był w ich oczach uosobieniem wszystkich cnót, a nic tak ludzi nie przeraża jak cnota.
Umiał wszystko, co należy do wojska pieszego, najtrudniejsze zadania bojowe rozwiązywał jak stary sztabowiec. Jego inteligencja i
spostrzegawczość były niepokojące. Wybornie strzelał, trąbił, bębnił, potrafił w ciągu kilku minut rozebrać i złożyć karabin maszynowy.
Przysiady, kucki, rozkroki, składanie się do wystrzału, obejmowanie szyjki kolby wszystko to winno wyglądać tak jak u Bach- matiuka.
Ilustrował sobą prawidłowość, stanowił żywy model fotografowany do podręczników. A jego maniery, jego sprawiedliwość! Nikogo z żołnierzy
nie krzywdził, nie wyróżniał, nie miał żadnych uprzedzeń, nie znal kompromisów. Nie bił, nie klął, nie obrażał, nie poniżał się do używania
słów nieprzyzwoitych. Ale za to u niego trzy godziny karnych ćwiczeń to były pełne trzy godziny, a nie dwie i czterdzieści minut! Gdy
kontrolował nakładanie szpang, najłagodniejszy kapral nie śmiał w jego obecności założyć ich luźniej, niż nakazywał przepis. Rekruci woleli
brać po gębie, słuchać najgorszych wyzwisk niż znosić okrutne tortury jego szyderstwa. W pasji zwracał się do ofermy nie inaczej, tylko: „Panie
hrabio", „Jaśnie panie", „Ekscelencjo!". Przeraźliwą moc miało jego słowo. Gdy zawołał: „Ja z ciebie zrobię człowieka!" biedna istota, do
której te słowa się zwracały, czuła, że ma przed sobą prawdziwego stwórcę, czuła, że za chwilę dziać się będą rzeczy straszne, sprawy
ostateczne, genezyjskie, że za chwilę rozpocznie się kreacja, Bóg-Ojciec już się nie liczy, bo mały, smagły, owłosiony palec sztabsfeldfebla
wydziela prąd, mogący uśmiercić wszystko, co żywe, i na nowo do życia powołać. A gdy w chwili wielkiego gniewu zbliżał się do winowajcy i
blady, zduszonym głosem, szeptem prawie wiał mu w twarz: „Ja z ciebie, synu, duszę wypuszczę!" wówczas, „syn", syn ziemi, syn kobiety,
wiedział już na pewno, że posiada duszę, albowiem za chwilę ją straci.
Tak potężny wydawał się sztabsfeldfebel Bachmatiuk. Skądże czerpał tę nadprzyrodzoną siłę, jeśli nie z Regulaminów? Niczego nie robił z
własnej fantazji. Nawet wróg nie mógłby mu zarzucić samowoli. Każdy jego gest, każdy postępek ściśle przylegał do któregoś z paragrafów D.
1, D. 2, D. 3. Jak tam było wszystko mądrze pomyślane, przewidziane, wyliczone! Dzięki Regulaminom dopiero świat nabierał sensu, a życie
przestawało być splątanym łańcuchem ślepych trafów i fatalnych nieporozumień. To nie martwe formuły bez zastosowania w praktyce, lecz
dokładny, precyzyjny plan istnienia, obejmujący wszystko, absolutnie wszystko: od guzików i rzemieni aż po samą śmierć. A śmierć wojskowa,
cesarsko i królewska śmierć, w odróżnieniu od cywilnej, nawet w czasie pokoju nie zaliczała się do katastrof. Dzięki paragrafom 702, 703, 717 i
718 D. 1 mógł każdy żołnierz umierać spokojnie, czyściutko, bezpiecznie, tak samo, jak żył. Wszystką śmiertelność w wojsku ujmował:
schemat

TU W KSIĄŻCE Jest OBRAZEK SCHEMATU ŻOŁNIERSKIEGO!

Postępowanie w wypadkach 4, 5, 6, 7 ustaliło Ministerstwo Wojny specjalnym rozporządzeniem z dnia 29 października 1910. Część 14, nr
1416, załącznik 39. I jak nie wielbić Regulaminów, owej Biblii ładu, jedynego ładu na tym padole chaosu, oddanym w dzierżawę cywilom?
Sztabsfeldfebel Bachmatiuk nie mógł pojąć, czemu wciąż jeszcze chodzi po świecie tylu ślepców, tylu zamroczonych, którym trzeba oczy
otwierać gwałtem? Lecz ci, którym z oczu spadło bielmo doznawali olśnienia i sami niekiedy byli dopuszczani do źródła światłości: stawali się
kandydatami na podoficerów. Uczyli się na pamięć przykazań i dogmatów i starali się naśladować swego mistrza. Wszelako nikt mu jeszcze nie
dorównał. Jeżeli świętym nazywamy człowieka, który dosłownie spełnia wszystkie przykazania i ściśle przestrzega litery kanonu, to
sztabsfeldfebel Bachmatiuk był świętym. I jak prawdziwy święty sam siebie uważał za wielkiego grzesznika. Pamiętał bowiem, dobrze pamiętał
własne grzechy, które ludzie dawno mu już przebaczyli, zapomnieli. Pamiętał wszystkie swoje potknięcia na jedynej drodze, wiodącej ku
doskonałości: na drodze służbowej. Kilkakrotnie w ciągu tak długiej służby odsiadywał areszty, a zawsze karany był słusznie. Te areszty po dziś
dzień kalają dziewiczą biel jego konduity. I jakże mógł siebie uważać za doskonałego, skoro co niedziela nieludzko się urzynał i zachowywał się
niezgodnie z Regulaminami? Spojrzał na budzik: zbliżała się godzina szósta, za chwilę trzeba zejść do ludzi. Tam, w dole, rósł poranny gwar,
ostre gwizdki cięły jak gzy, kompanie ustawiały się pod barakami, gotowe do wymarszu na błonia. Na zapóźnionych maruderach, biegnących do
szeregu, poszczękiwało żelazo. Znów zapowiadał się piękny, upalny dzień. Coraz donośniej, coraz gwałtowniej ryczała rzeźnia miasta
Andrasfalva. Bachmatiuk śpiesznie kończył toaletę. Jak każdego rana tak i dziś udało mu się zafarbować starość. Wygnana z twarzy, usadowiła
się w kościach i w kolanach. Ale nikt jego kości ani kolan nie oglądał. Podszedł do swej ciemnogranatowej bluzy, co spędziła noc na wieszaku.
W porannym słońcu ożył cały jej przepych. Błyszczała fałszywym i prawdziwym srebrem, jarzyła się złotem naszywek, odznaczeń i gwiazd.
Bachmatiuk sięgnął ręką po tę dzienną pokrywę swego cielesnego „ja" i zadzwoniły medale, i zadzwoniły krzyże rzędem przypięte do sukiennej
piersi, odezwała się wszystka chwała Bachmatiuka, cały trud jego życia, zakrzepły w ozdobnym metalu. Przez sekundę stał wpatrzony w swoją
zasługę. Rzadko na nią patrzał, chociaż nigdy nie rozstawał się z dekoracjami. Dziś urzekły go migotliwe krzyże na trójkątnych, pstrych
wstążeczkach. Ten krzyż, medal na biało-czerwo- nym jedwabiu, z uwieńczonym biustem Jego Cesarskiej Mości bardzo piękny, lecz nieważny.
Każdy żołnierz odbywający służbę w 1908 roku otrzymał taki upominek od monarchy-jubilata. Tak samo medal za zbyteczną mobilizację
przeciw Serbii w roku 1912 nieważny. Orderem we właściwym znaczeniu nie był również krzyż na żółtej wstążeczce z czarnymi brzegami,
który rzymską cyfrą na tarczy głosił światu, że feldfebel sztabowy Bachmatiuk wiernie przesłużył cesarzowi XXIV lata. To tylko „Mi-
litardienstzeichen" 1 klasy. O tym, w jaki sposób Bachmatiuk przesłużył cesarzowi dwadzieścia cztery lata dobrze czy źle krzyż milczał.
Dopiero czwarta dekoracja, przypięta na honorowym miejscu, nad samym sercem oddawała cześć osobistej zasłudze Bachmatiuka. To srebrny
„Verdienstkreuz" z koroną. Oto cena, za którą Bachmatiuk z szesnastu roczników zrobił ludzi. Tak wyglądało in effigie dzieło jego życia. Mały
krzyż ze srebra, powleczony czerwoną emalią. Na środku srebrna tarcza z jakimś napisem łacińskim oraz inicjałami Franciszka Józefa. Całość
ukoronowana srebrną austriacką koroną Habsburgów. O, ciężka była droga, jaką Bachmatiuk musiał przebyć, zanim zdobył ten krzyż.
Prawdziwa droga krzyżowa. Nieraz na niej upadał, nieraz uginał się pod ciężarem czynów poczytywanych mu za zasługę. Ale cóż? Taki krzyż
był nadawany w czasie pokoju również i cywilnym osobom. Każdy poczmistrz, każdy poborca podatkowy, każdy „fi- nanc" czy weterynarz
mógł otrzymać srebrny krzyż zasługi z koroną. I nie tylko srebrny, ale i złoty. Niewątpliwie sztabsfeldfebel Bachmatiuk znajdował się w drodze
do złotego. Nie, nie zależało mu na odznaczeniach! A jednak gdy stał tak twarzą w twarz ze swoją zasługą coś go szarpnęło za serce. Wiele
bowiem miejsca zostawił jeszcze krawiec pułkowy na sukiennej piersi sztabs- feldfebla, a choćby ją w przyszłości pokryły oba krzyże możliwe
do zdobycia: mały złoty i duży złoty (z koroną), jakże blady, jak nikły i kłamliwy będzie ich blask w porównaniu z najskromniejszym wojennym
medalem waleczności! Byle cham, byle analfabeta, najostatniejsza z oferm Bach- matiuka może zdobyć mały srebrny, duży srebrny lub złoty
medal waleczności! Za ranę, za dzielne zachowanie się w obliczu nieprzyjaciela, za przyprowadzenie jeńca. Tylko Bachmatiuk nie! Oblicze
nieprzyjaciela nigdy nie miało ukazać się człowiekowi, który całe swoje życie poświęcił rzemiosłu wojennemu! Czemuż to musiał wyrzec się
tego zaszczytu? Byłże upośledzony na ciele? Na duszy? Może był tchórzem i dzięki sugestii, jaką wywierał na przełożonych, udało mu się
zdobyć kategorię zwalniającą od służby na froncie? Od szesnastu lat feldfebel sztabowy piastował w pułku godność katechety. Młodych i
starych, chrześcijan i żydów przygotowywał sumiennie do chrztu ogniowego. Lecz katecheci innych wyznań sami muszą być chrzczeni. Inaczej
nie zdobędą zaufania katechumenów, a żarliwość ich może wydawać się podejrzana. Bachmatiuk nie był chrzczony. Wojnę znał jedynie ze
słyszenia i z Regulaminów. Proch wąchał tylko na strzelnicy; śmierci za cesarza, do której tak umiejętnie przyuczał tysiące bliźnich sam jeszcze

42
Wittlin Sól ziemi
w oczy nie zajrzał. I nie zajrzy, chociaż był zdrów jak byk i miał kategorię A. I nie zajrzy dopóki komendantem kadry będzie podpułkownik
Alois Leithuber! I nie zajrzy... Bachmatiuk nie bał się śmierci. Niczego się nie bał, co było przewidziane w Regulaminach. Powiedzieć o nim, że
się dekował, byłoby nikczemną potwarzą. Nie poszedł na front i miał czyste sumienie. I nie tylko on sam wszyscy w kadrze od podpułkownika
do ostatniego rekruta uważali, że to jest w porządku. Bo jakże? Czy w rzeźni miasta Andrasfalva zarzynano byki rozpłodowe? Czy w końskich
szlachtuzach zabijano ogiery? Sztabsfeldfebla też chowano na rozpłód, na nasienie nowych batalionów. To była jego misja dziejowa. Co
przyszłoby cesarzowi ze śmierci najlepszego instruktora rekrutów w cesarsko i królewskim pułku piechoty imienia króla N.? Tylko szaleniec
mógł pozbywać się takiej siły! Tylko szaleniec wcieliłby Bachmatiuka do marszówki, oddając mu dowództwo plutonu! Podpułkownik Leithuber
nie był szaleńcem. Bachmatiuk to nie tylko najstarsza i najlepsza szarża w pułku, lecz jedyny zaufany człowiek, w ogóle jedyny człowiek w
kadrze, którego Leithuber od dawna znał. Panowie oficerowie, nie wyłączając adiutanta to wszystko nowi ludzie: rezerwiści lub zawodowcy,
transferowani z innych regimentów lub świeżo upieczeni w szkołach kadeckich. Na nikim nie mógł Leithuber polegać tak jak na Bachmatiuku!
I dlatego Bachmatiuk nie poszedł na front. Cała kadra to rozumiała. Lecz samego sztabsfeldfebla nawiedzały niekiedy wątpliwości, lubo zdawał
sobie sprawę, że był w kadrze niezbędny. Często duszę jego dręczyła pokusa walki, która czasu wojny jest przeznaczeniem żołnierza. Żołnierz,
co nie zaznał boju, to jak gdyby kobieta usychająca w dziewictwie. Czemuż on jeden właśnie miał usychać w koszarach, w browarze firmy
„Farkas i Gjórmeky" podczas gdy tysiące mniej godnych od niego przyjmowały chrzest ogniowy, do którego on sam ich przygotował? Kusiło
Bachmatiuka męczeństwo, aczkolwiek i w koszarach był męczennikiem, męczennikiem obowiązku, dyscypliny, doskonałości. Doskonałość!
Czy można ją osiągnąć, nie zakosztowawszy wszystkich wypadków opisanych w D. 2 (Służba w poluj! Czy można zdobyć doskonałość na
drodze służbowej, nie naraziwszy się ani razu na „śmierć nienaturalną z winy osoby obcej" (Punkt 6)? Niby delikatne upomnienie Bóstwa, niby
wołanie zaświatów, dzwoniły dziś pokojowe krzyże na piersi Bachmatiuka. I wydało mu się, że w porównaniu z dźwiękiem medali waleczności
wszystkie brzmią jak fałszywe monety. Czuł się w tej chwili bardzo stary. Całe życie zwaliło się na plecy i pochyliło je. Trwało to sekundę
zaledwie, lecz ta sekunda zawierała dziesiątki lat spędzonych na koszarowym dziedzińcu. Natychmiast Bachmatiuk przywołał siebie do
zbawiennej postawy zasadniczej: „Habt Acht!" Wyprostował plecy, zapiął bluzę, guzik po guziku, obciągnął ją, obcisnął. Westchnął jak stary
człowiek, który już nie wojuje z czasem, nie farbuje wąsów. Wykonał przy tym ręką taki gest, jakby odganiał od siebie pokusę. Włożył czapkę,
usztywnił swój wygląd, spojrzał w lustro, podkręcił wąsa i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. W długim, ciemnym korytarzu nie spotkał nikogo
oprócz dwóch pucy- butów. Oficerowie spali jeszcze, a feldfeble byli już na dole. Ciężkim, nierównym krokiem starego cywila schodził
Bachmatiuk ze schodów. Początkowo nawet opierał się na poręczy balustrady. Na pierwszym piętrze pełno już było ludzi. Spory oddział
cywilów przed izbą chorych czekał na prezentację. W towarzystwie kaprala dziennego stało kilkunastu żołnierzy bez kupli i bagnetów. To
„marody" z marszbatalionu. Na widok sztabsfeldfebla „marody" odskoczyły w bok. Bachmatiuk już odmłodził swój chód, uelastycznił kroki.
Oczy jego, na drugim piętrze przygaszone nieco, nabrały teraz zimnego blasku. Zmarszczki wygładziły się pod napięciem muskułów twarzy, z
której ustąpiło znużenie. Zjawienie się sztabsfeldfebla podziałało na „marodów" uzdrawiająco. Na cierpiętniczych licach zakwitły rumieńce. Za
to symulanci pobledli. Sam widok Bachmatiuka wypłaszał z nich symulację. A on na nikogo nie patrzył, z nikim nie rozmawiał, niedbale
odpowiadał na ukłony. Naraz przemknął zwinny chudy porucznik baron Hammer- ling, adiutant dowódcy kadry. Zasalutowali sobie
jednocześnie, przy czym baron się uśmiechnął. Bachmatiuk przepuścił go z uszanowaniem, lecz uśmiechu nie odwzajemnił. Maszerował teraz
po schodach z taką godnością i siłą, jakby za sobą prowadził całą kompanię. Lecz ani jeden żołnierz za nim nie postępował, schody były puste.
W chwili gdy wyszedł z bramy i stanął w pełnym słońcu był już niemal młodzieńcem. Może to przesada. W każdym razie kim innym był
sztabsfeldfebel Bachmatiuk u siebie na górze, a kim innym na dole.

ROZDZIAŁ X
Długo Piotr Niewiadomski nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że jego pułk, cesarsko i królewski pułk, austriacko- -węgierski pułk, co
przysięgał Najjaśniejszemu Panu Fran-ciszkowi Józefowi jest własnością bałkańskiego króla. Przecież ten król prowadzi wojnę z
Najjaśniejszym Panem? Jeżeli tak zapytywał siebie to czemu pułk nie bije się za swojego właściciela?
Piotr Niewiadomski też był właścicielem. Pół domu miał, pół sadu i psa. Ładnie by to wyglądało, gdyby Bas zamiast rzucać się na obcych, na
wrogów, jego kąsał, Piotra! Chyba żeby się wściekł... Całą tę sprawę mocno czuć diabłem. Jeszcze jeden z tylu niepojętych figlów, jakie didko
płatał ludziom w tej wojnie. Kto wie, czy nie każe im, zamiast do Serbów i Moskali, strzelać do siebie samych? Ludzie mądrzy: Hryć Łotocki
albo Semen Baran, pewno by potrafili rozwikłać tę zagadkę. Ale Hryć Łotocki siedział w Toporach, a Semen Baran pojechał do Styrii. I tak
Piotr Niewiadomski, zdany na łaskę własnego rozumu, raz po raz plątał się w sidłach zastawionych przez czarta. Wszędzie didko siał strach i
daremna ucieczka, daremny trud, jaki zadawała sobie biedna dusza, zagnana na Węgry. Szczęście, że ta wojna więcej niż o dusze troszczyła się
o ciała. Przygotowywała je do swoich potrzeb, zmieniała ich wygląd według swego upodobania. Od wczesnego rana szczękały nożyce. Kto
miał brodę musiał ją złożyć na ołtarzu ojczyzny. Dzięki pomysłowości frajtra sanitarnego Glücka ołtarz ten stał w jednej z po- browarnych
szop. Tylko najpobożniejszym Żydom pozwolił cesarz zostawić małą hiszpańską szpicbródkę. Pejsy bez miłosierdzia precz! Pierwszy raz w
życiu chasydzi oglądali siebie w lustrze. Frajter Glück (w cywilu cyrulik) kupił je za własne pieniądze. Na razie strzygł i golił z urzędu, a więc
bezpłatnie. Niektórzy ortodoksi ze zgrozą zamykali oczy, aby nie patrzeć na swe odbicie. Widzieć własną twarz to wielki grzech, albowiem Bóg
stworzył ją na Swój obraz i podobieństwo. Z wolna pod nożycami znikała ponura, pełna tajemnic Azja, ginęła patetyczna starożytność, a na
bladych licach, od tylu lat po raz pierwszy odkrytych niby z dna osuszonych mórz wyłaniały się pierwsze zarysy Europy. Aliści nie tylko
Żydom obcinano włosy. Chrześcijanom też. I leciały z głów, z bród, z twarzy na barki, na plecy, na podłogę, w kurz, mieszały się ze sobą
ciemne i jasne, gładkie i kędzierzawe, katolickie i żydowskie, lubo napisano, wyraźnie napisano, że bez woli Boga nikomu włos z głowy nie
spadnie. Piotr Niewiadomski siedział na stołku, sztywny i uroczysty jak biskup. Zębata maszynka numer 0 jeździła mu po głowie z góry na dół,
z dołu do góry niby dworska żniwiarka po łanie pszenicy. Pierwsze to żniwo wojny na jego skórze. Nie siedział przed lustrem i nie widział
spustoszenia swej głowy. Bardzo go natomiast śmieszyły głowy kolegów. Pół łba jak kolano, na drugiej połowie szopa kłaków. Przypomniało
się strzyżenie owiec w rodzinnych stronach. Ale na co cesarzowi tyle ludzkich włosów? Może do sienników? Po ostrzyżeniu kazano iść pod
baraki napełniać sienniki. Nie własnymi włosami, lecz świeżą, węgierską słomą. W baraku numer 4 miał Piotr swoje leże na pryczy. Wczoraj
wyfasowali podgłówki, czyli kapolstraki. Piotr postawił na pryczy kuferek, swoją własność. O, tu będzie teraz sypiał, od retraity do pobudki.
Tu, aż do odmarszu w pole, spędzi swoje noce między dwoma towarzyszami. Dzieli go od nich wąska przestrzeń kilku cali zaledwie. W
rzeczywistości są to kilometry, mile. Z lewej strony bowiem otrzymał za sąsiada jakiegoś Polaka, hrabskiego lokaja, z prawej Styryjczyka,
szwaba. W pocie czoła nadziewał Piotr swój siennik suchą, trze-szczącą słomą, zwłokami madziarskich zbóż. Dobrym okiem patrzył na
madziarską słomę. Utuli ona wszystką krzywdę, zadaną za dnia, wchłonie pot ciała i niepokój duszy. A może tylko krótki czas będą mieszkali w
barakach, może wojna rzeczywiście skończy się za parę dni? I nie przeciągnie się do Bożego Narodzenia? Czemu nie ma się skończyć, skoro
Austria pobiła już Rosję pod Kraśnikiem? Piotr kombinował jak karciarz. Kiedy już raz wygrałeś partię, zabieraj pieniądze i wal do domu! Nie
trzeba kusić losu! Drugim razem wszystko możesz przegrać!... A to się Magda zdziwi, Bas będzie skakał z rado-ści!... Piotr wetknął rękę do
kieszeni, namacał zimne żelazo. Jest, jest, nie przepadł. Nie zgubił klucza od swego domu, od swoich nadziei. I pchał, pchał, nie żałował słomy
swemu sztrozakowi, niech legowisko będzie twarde, później i tak się uklepie. Naraz zjawił się Bachmatiuk. Piotr już oswoił się z jego widokiem.
Postrach kadry, jak dotąd, nie wywarł na nim wielkiego wrażenia. Mocny chłop to widać, zacięty, ale znów nie taki srogi. Na cywilów nawet
nie spojrzy. W samej rzeczy coś odpychało Bachmatiuka od cywilów. Nie czuł się swojo w ich obecności. Nie patrzył na nich. Czyżby cywilny
strój aż tak go onieśmielał? Gada tylko z ludźmi w mundurach.

43
Wittlin Sól ziemi
Z czego ja jestem znany?
Kapral Reszytyło, pilnujący oddziału rekrutów, milczy.
Pytam się, z czego ja jestem znany?
Pan sztabsfeldfebel znany jest... że u niego ni ma szpasu.
Czemu, Reszytyło, pozwoliliście palić przy słomie, kiedy ja zakazał?
Ja nie widział, panie sztabsfeldfebel!
Od czego szarża ma oczy?
I nie czekając odpowiedzi, zniknął. Kapral Reszytyło wpadł w furię, znieważał matki rekrutów, z uporem powtarzał pytanie: kto palił? Nie
otrzymał odpowiedzi. Milczenie obcej masy jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Masa miała nad nim przewagę. Znów znieważał matki. Na
próżno. Ciężko dysząc, w grobowej ciszy, w rosnącym upale ładowali słomę w sienniki.
Już wy mi za to zapłacicie! Za każdy dzień, co ja za was, rekruckie ścierwo, będę w kasarniaku śmierdział! Nie bójcie się!
Oblane potem, oblepione brudem i słomą, rekruckie ścierwo się bało. Jakby w obronie przed tą zapłatą, którą kapral Reszytyło obiecywał sobie z
nich ściągnąć, zasłonili się olbrzymimi tarczami sienników. Kładli je sobie na świeżo ostrzyżone głowy, na plecy i skuleni biegli truchcikiem do
baraków. Piotr Niewiadomski zaczynał pojmować, na czym polega groza Bachmatiuka. Sam nie krzyczy, nie lży, nic złego nie robi. Lecz
wprawia w gniew niższych od siebie. Tak to krajanie, przydzieleni wraz z paroma Styryjczy- kami do baraku numer 4, pierwszego w tej wojnie
nieprzyjaciela ujrzeli w tytularnym kapralu Iwanie Reszytyle. Ciało mężczyzny, nim włoży mundur, musi wziąć oczyszczającą kąpiel jak ciało
niewiasty na przyjęcie oblubieńca. Za przewodem kaprala Reszytyły ruszyli do łaźni. Mieściła się w specjalnym baraku, przybudowanym do
kuchni. Miejsca tam niewiele było, wchodzili więc partiami, a reszta czekała na dworze. Z otwartych drzwi buchały duszne kłęby pary, jak z
kotła niewidzialnej lokomotywy. Słychać też było dzikie śmiechy, wrzaski, pohukiwania. Dziwne rzeczy działy się w tej łaźni. Od czasu do
czasu przygłuszał wszystko potężny szum wodospadu. Gdy Piotr Niewiadomski wszedł do środka, zrazu nie widział nic. Ciężka, wilgotna mgła
zakrywała i tak już dosyć ciemne pomieszczenie. Dopiero z ustaniem szumu mgła opadła i Piotr Niewiadomski ujrzał czeredę nagich ciał
oblanych wodą. Jak pomie- szańcy prychali, parskali, skakali na mokrych deskach, bijąc się po pośladkach, otrzepując wodę. Piotr nigdy jeszcze
nie był w łaźni. Kąpiel wyobrażał sobie tylko w rzece. Słyszał też coś niecoś o wannach, w których kąpią się panowie po dworach i miastach.
Tutaj żadnej wanny nie było. Pod nogami jakieś deseczki czy drabinki. Nad głową żelazne zardzewiałe rury. To wszystko. Ale gdzie woda?
Rządził się tu starszy jegomość w białym doktorskim kitlu z siwą, przyciętą bródką. Może to był lekarz? Kapral Reszytyło kazał się rozebrać i
stanąć na deskach. Piotr obnażył się bez dolegliwego wstydu. Wstyd jego z wolna gubił się w wojsku. Piotr bardzo był ciekaw tej cesarskiej
kąpieli. Nie wiedział jednak, co zrobić ze swoim ciałem. Położyć się na tych deskach czy usiąść?
Jazda, sius do wody! Nie bać się! skrzeczał zdechłym głosem pan w kitlu.
Do mykwy! Do mykwy! ze śmiechem naganiał Żydów.
Nie był to żaden lekarz ani nawet szarża, tylko szeregowiec pospolitego ruszenia bez broni, kategoria C. Od innych gemajnych izolował go
wąski, żółty pasek na rękawach, tak zwany „Inteligenzstreifen" albo „Abor- tabzeichen", gwarantujący nietykalność do pewnych robót, na
przykład czyszczenia wychodków. Odznakę tę otrzymywali w cesarsko i królewskiej armii starsi pospo- litacy bez matury, lecz z „inteligencją"
dowiedzioną w cywilnym zawodzie. Osobliwie korzystali z tego wyróżnienia właściciele większych przedsiębiorstw, przemysłowcy, kupcy,
ziemianie. Pan w kitlu nazywał się Izydor Parawan i miał w kadrze lekką służbę oraz dużą protekcję. Był właścicielem jednego z bardzo
popularnych lokali w Stanisławowie. Wielu oficerów tego pułku zaliczał do swoich stałych klientów. „Lekką służbę" pełnił nie tylko jako
łaziebnik, pomagał również na izbie chorych, w czasie cotygodniowych wizyt sanitarnych, zwanych „szwancpa- radami".
Vorwärts, vorwärts, pokonać wstręt do wody! pokrzykiwał na chłopów i Żydów, ubawiony ich onieśmieleniem.
Panienki! Zuzanny w kąpieli! Nikt was nie podpatruje, nie potrzebujecie zakrywać waszych wdzięków!... Ładne mięso, ładne mięso, zdrowe
mięso armatnie! Same befsztyki dla rosyjskiej artylerii! Zaraz ja wam zrobię Diana-bad!
I zniknął za drewnianym przepierzeniem jak kat obsługujący elektryczny fotel. Na Piotrze wywarł nader przykre wrażenie. Niewątpliwie był to
czart w białym kitlu. Ta siwa bródka, niezrozumiałe okrzyki, ten jego obrzydliwy śmiech... Żeby ich tylko nie potopił. Nagle na synów
huculskiej ziemi lunął z góry, z drewnianego sufitu, ciepły deszcz. Z niedostrzegalnych otworów w rurach wytrysły cieniutkie, lecz gęste
pasemka wody i cięły głowy, i smagały ciała jak bicze. Z przerażeniem pochylili się pod sztucznym upustem. Niektórzy nawet położyli się na
deskach w przekonaniu, że ta woda z rur napełni całe pomieszczenie i będą w niej pływać. Niebawem strach ustąpił wesołości. Ta kąpiel wcale
nie była zła, była bardzo przyjemna. Lecz naraz woda się zmieniła. Z ciepłej stała się lodowata. Brr... Tylko diabeł mógł w mgnieniu oka tak
zaczarować wodę. A diabeł w białym kitlu wylazł ze swej kryjówki, śmiał się, śmiał szczerbatymi zębami, zacierał ręce i głośno skrzeczał, chcąc
przekrzyczeć szum: A co? Fajna kąpiel? Ani jednej weszki na was nie zostawi! Daję słowo honoru! Ładne mięso! Wycierać się, ubierać!
Następna partia!
Nie wiadomo, czy żartował, czy się gniewał. Jak to diabeł. Tak dokonało się oczyszczenie ciał i nie tylko z cielesnego brudu. Pod sztucznymi
deszczami zlazła z ludzi wszystka nieczystość dawnego cywilnego żywota. Ciałom i duszom przywróciła kąpiel utraconą niewinność. Lecz
stopy mięsiły gęste błoto. Czarne ciasto diabła. Chociaż go ostrzygli, chociaż wykąpali Piotr Niewia-domski ciągle jeszcze ufał, że na wojnę nie
pójdzie, bo jakoś nie kwapią się z mundurami. Tego samego rana wypłacono im pierwszy żołd. Za dziesięć dni. Ponadto każdy otrzymał po
sześć koron na zakup niezbędnych przyborów: nici, mydła, szczotek, czernidła do butów, pakuł i tłuszczów do smarowania broni. Przy wypłacie
żołdu pod barakiem numer 1 obecny był feldfebel sztabowy Bachmatiuk. Siedział za stołem z podoficerem rachunkowym i jeszcze jakimś
plutonowym. Kontrolował listę płacy. Jeden z podoficerów wywoływał nazwiska. Drugi wprawnymi palcami grzebał w konopnych woreczkach,
rozwijał rulony, od czasu do czasu sięgał do drucianego zielonego koszyka, gdzie leżały banknoty. Trudno dociec, dlaczego jednemu dawał od
razu tyle, ile mu się należało, innemu zaś wręczał grubszy banknot do podziału na dwóch i trzech. Krajanie odchodzili na bok, głośno jak na
jarmarku liczyli pieniądze, przekładali z ręki do ręki, mylili się, spierali. Niełatwe to były rozrachunki. Tak oto cesarz rozdawał siebie w
grubszej i drobnej monecie tym, którzy za to mieli mu oddać swe życie.
To źle! pomyślał Piotr Niewiadomski, biorąc pieniądze.
Płacą, znaczy: nie puszczą.
Brzęk srebrnych i niklowych monet zagłuszył ostatnią nadzieję na rychły powrót do domu. Dziwił się Piotr cesarzowi, którego uważał za
dobrego gracza, że nie poprzestaje na wielkim zwycięstwie pod Kraśnikiem, lecz wyzywa szczęście.
Na co wy jeszcze czekacie? huknął plutonowy za stołem. Piotr bowiem nie odchodził, lecz stał w miejscu zadumany, otumaniony.
Nie wiedział ten plutonowy, że Piotr Niewiadomski czekał na koniec wojny Raptem Bachmatiuk zerwał się, przewrócił krzesło i szybkim
krokiem pomaszerował w stronę budynku komendy. Usłyszał znajomy turkot na szosie. W tumanie kurzu zajeżdżała pod główny budynek
bryczka zaprzężona w dwa zgrabne kasztanki. Z bramy wypadł adiutant baron Ham- merling. Lecz Bachmatiuk go wyprzedził. Niemal
jednocześnie salutując, stanęli przed bryczką, z której podniósł się wspaniały, rosły oficer w wysokim kepi. Mimo upału miał na sobie czarną,
długą pelerynę, malowniczo pofałdowaną. Zakrywała ręce. Szybko uwolnił spod peleryny jedną z rąk: lewą, i odpowiedział na ukłon. Adiutant
chciał mu pomóc przy wysiadaniu.
Dziękuję! Nie jestem jeszcze taki stary.
Rzeczywiście nie wyglądał staro pomimo siwych włosów. Miał żywą, foremną, całkowicie wygoloną twarz aktora, z siwymi baczkami, jedną z
owych austriackich fizjonomii, które tak szczęśliwie skupiają cechy romańskiej, germańskiej i słowiańskiej rasy. Gęste, czarne brwi. Coś z

44
Wittlin Sól ziemi
Rzymianina i coś z „Alt Wien" w całej powierzchowości podpułkownika Leithubera składało się na typ poszukiwany w późniejszych latach
przez wytwórnie filmowe. Komendant kadry mieszkał w mieście Andrasfalva, na rynku w hotelu „Hungaria". Do pułku przyjeżdżał batalionową
bryczką, czasem wcześniej, czasem później, zależnie od tego, czy zdążył w „Cafe Budapest" przeczytać wszystkie dzienniki wiedeńskie.
Wysiadłszy z bryczki, parę słów zamienił z adiutantem, potem z Bachmatiukiem, który doskonale mówił po niemiecku. I dzwoniąc ostrogami,
udał się wprost do swego gabinetu, Bachmatiuk nie wrócił już do stołu wypłaty. Zajrzał do izby chorych, przekonał się, ilu „marodów" uznał
lekarz za istotnie chorych, potem poszedł do siebie na górę. Nie zdejmując czapki, usiadł na łóżku i przeglądał papiery. Przygotowywał materiał
do codziennej rozmowy z podpułkownikiem. Rozmowy podpułkownika z Bachmatiukiem cechowałaby zupełna szczerość, gdyby Alois
Leithuber umiał być szczery z samym sobą. Rozmowy ze sztabsfeldfeblem odbywał przeważnie w cztery oczy, i już to wskazywało na potrzebę
szczerości. Właściwie nie były to rozmowy, lecz monologi rozłożone na dwa głosy. Wszystkie wątpliwości, jakie go gnębiły, wyrażał Leithuber
na głos i rozstrzygał z pomocą Bachmatiuka. Gdy miał sobie coś do wyrzucenia, gdy z siebie był niezadowolony, krzyczał na Bachmatiuka. Ten
wszystko przyjmował posłusznie, spokojnie, ale często się sprzeciwiał. Wiedział bowiem, że jest jedynym człowiekiem w kadrze, który nie
tylko ma prawo, ale i obowiązek sprzeciwiania się dowódcy. Oficerowie, ludzie nowi i obcy, zawsze musieli być tego samego zdania co ich
komendant. Ale Leithuber wcale nie uważał siebie za nieomylną wyrocznię. Żeby z czystym sumieniem wydawać rozkazy, potrzebował
człowieka, który budził jego sceptycyzm. Ilekroć Bachmatiuk przedkładał mu coś, co było sprzeczne z jego, Leithubera, wolą, podpułkownik
przestawał nań patrzeć, za to lepiej zaostrzał słuch. Siedział oto za biurkiem, wpatrzony w fotografię pięknie uczesanej damy. Krawędź biurka
przecinała jego potężny tułów, tak iż rąk nie było widać.
To niemożliwe ciągnął Bachmatiuk swym spokojnym, ochrypłym, jakby spalonym głosem.
Marszbata- lion nie będzie mógł odejść w pierwszych dniach września. Kompania karabinów maszynowych jeszcze nie gotowa... Pan porucznik
Lewicki...
Leithuber raptownie wyrzucił na stół lewą rękę i grzmotnął nią tak mocno, iż dama z piękną fryzurą wywróciła się na wznak. Podniósł ją,
ostrożnie postawił na swoim miejscu i zdawał się przepraszać oczami. Ale wściekłości opanować nie mógł. Gniewało go to, iż bardziej ufał
Bach- matiukowi niż sobie. Zawsze, gdy czuł, że musi mu ulec, wybuchał i walił w stół lewą ręką. Prawą nie władał. Od dawna była uschnięta.
Dlatego przy ludziach nie zdejmował z niej czarnej, skórzanej rękawiczki. To kalectwo upokarzało podpułkownika nie mniej od uległości wobec
sztabsfeldfebla. Żołnierzom nie pokazywał się inaczej, jak tylko w pelerynie. Unikał też sytuacji, w których musiałby wystąpić z obnażoną
szablą. Bezwład prawicy sowicie wynagradzała mu lewica. Nie tylko przejęła wszystkie funkcje prawej ręki, lecz osiągnęła jak gdyby nadwyżkę
sprawności. Lewą ręką Leithuber salutował, jadł, pisał. Pisał bardzo pięknie i wyraźnie. Codziennie na rozkazach dowództwa kadry, odbijanych
w dziesięciu kopiach na maszynie, widniał jego czysty podpis: Leithuber Obstlt. Lewą ręką doskonale strzelał z pistoletu, zapewne też umiałby
poradzić sobie z szablą, ale jakoś nie wypadało nosić jej po prawej stronie. Największe atoli wrażenie wywierały na ludziach jego lewo-
rękoczyny. Dostać w twarz prawą ręką to rzecz normalna, ludzka. Ale gdy Leithuber prał lewą, podczas gdy prawa, martwa jak trupek, zwisała
pod peleryną, w tym było coś niesamowitego, coś wbrew przyrodzie. Właściwie podpułkownik był człowiekiem dobrotliwym, tak jak
dobrotliwe bywają niektóre nowotwory. Często jednak unosił się, a wówczas nie umiał się pohamować. Prawą jego ręką był dosłownie
Bachmatiuk. Mimo iż obaj byli mniej więcej równego wieku, zachowywał się sztabsfeldfebel przy swoim dowódcy, jak stary prokurent przy
młodym szefie.
Panie pułkowniku tłumaczył pracujemy od szóstej do jedenastej i od drugiej do piątej. Ludzie upadają ze znużenia. W tym upale więcej nie
można... Nocne ćwiczenia dwa razy w tygodniu...
Można! Można! przerwał mu podpułkownik.
-I trzeba! Militärkommando awizuje przyjazd generała jeszcze z końcem tego miesiąca!
Proszę posłusznie, niech pan pułkownik wyda rozkaz, to będą pracowali od piątej do dwunastej i od drugiej do siódmej...
Obaj wiedzieli, że taki rozkaz jest niemożliwy jako niezgodny z postanowieniami o trwaniu zajęć w porze letniej. Leithuber spojrzał na
fotografię, zmienił ton i temat. Chciał teraz wybadać Bachmatiuka, co sądzi o jego decyzji wysłania na front kapitana Slaviczka. Pragnął pozbyć
się tego kapitana, ponieważ nie znosił Czechów. Niechęć do Czechów wyniósł jeszcze z domu rodzicielskiego. Dom ten stał na jednym z
robotniczych przedmieść Wiednia i łączył się z winiarnią, której właścicielem był ojciec podpułkownika, Johann, zwany popularnie „Der
Leithu- ber-Schani". Leithuber-Schani należał do stronnictwa chrześcijańsko-społecznego i wielbił burmistrza Luegera... W hałaśliwych
dysputach toczonych z gośćmi przy zielonych stolikach, nakrytych obrusami w biało-czerwone kratki, przepowiadał rychły koniec monarchii z
winy Czechów i socjalistów. Jak trafne były przepowiednie ojca, przekonał się Leithuber-syn („Der Leithuber-Loisl") wiele lat później, gdy
wybuchła słynna „afera-Zde". Czescy rezerwiści na zebraniach kontrolnych nie chcieli wołać: „Hier", lecz wołali po swojemu: „Zde!" Skandal
ten głośnym echem odbił się o klasycystyczne mury Parlamentu. Nie mógł też podpułkownik przebaczyć Czechom roku 1912. Przy częściowej
mobilizacji rezerwiści czeskich pułków piechoty: I. R. 18 i I. R. 36, oraz 8 pułku dragonów podnieśli jawny rokosz.
Pan kapitan Slaviczek posłusznie zauważył Bach- matiuk to oficer zawodowy. Od osiemnastu lat bez przerwy w pułku. Pan kapitan Castelli
przyszedł do nas prosto z emerytury. Co robił przedtem, nie wiadomo. Słyszałem na własne uszy, jak komenderował: „Stellung- -Fertig!" Takiej
komendy dawno już nie ma w Regulaminie musztry. Była jeszcze za czasów...
Powiedziałem, że pan kapitan Slaviczek pójdzie z marszbatalionem, a pan kapitan Castelli obejmie batalion rekrutów. Erledigt und kein Wort
mehr ist darüber zu verlieren!
Rozkaz, panie pułkowniku.
Bachmatiuk stuknął obcasami, wyciągnął notesy i szcze-gółowo jął zdawać sprawę z wszystkiego, co się wydarzyło w kadrze w ciągu ostatnich
dwudziestu czterech godzin. Tak każdego rana, przed oficjalnym raportem adiutanta, poufnie dostarczał dowódcy najważniejszych informacji.
Słuchając Bachmatiuka, podpułkownik od czasu do czasu notował na osobnym bloczku nazwiska i cyfry. Bachmatiuk meldował o każdym
incydencie. Wczoraj, koło jedenastej w nocy przechodził pod wartownią i przez okno zajrzał do środka. Okazało się, że komendant warty spał.
Dziś rano w kąpieli zrobiło się niedobrze pewnemu Żydowi.
Merkwürdig, was für ein Menschenmaterial wird uns jetzt geschickt! skarżył się jak ekonom dziedzicowi.
Stan zdrowotny rekrutów nie interesował podpułkownika. To sprawa lekarzy.
Pachmatiuk!
Leithuber wymawiał literę B z wiedeńska, jak P.
- Żeby mi do jutra cały transport był umundurowany! Fix und fertig! Będę obecny przy zaprzysiężeniu!
Rozkaz!
Ktoś zapukał do drzwi. To adiutant z dwiema grubymi teczkami. Też nosił baczki, ale czarne, błyszczące jak aksamit. Taki sam wąsik.
Pachmatiuk, możecie odejść!
Bachmatiuk zasalutował obu przełożonym po kolei i wyszedł. Adiutanta Leithuber nie lubił. Raził go już sam tytuł barona, jakkolwiek sporo
zadowolenia dawała mu świadomość, iż syn szynkarza ma „pod sobą" kogoś, kto urodził się wysoko, bo aż w jednym z owych romantycznych,
feudalnych zamków, zawieszonych jak gniazda na szczycie dzikich skał, które czarują podróżnika na linii żelaznej WiedeńWenecja. Raził go
wygląd barona. Pajac. Dekuje się w kadrze, jest zięciem pewnego wpływowego feldmar- szałka-porucznika z Ministerstwa Wojny, a chodzi w
mundurze polowym, jakby już dziś miał odjechać z marsz- batalionem. Zamiast orderów nosi cieniutkie wstążeczki, jedwabną chustką zakrywa
gwiazdki na kołnierzu, żeby go przypadkiem nie dojrzał nieprzyjaciel, z którym nigdy nie miał się spotkać. Leithuber nie cierpiał komedii i póz.

45
Wittlin Sól ziemi
Sam ostentacyjnie chodził w pokojowym uniformie. Nie zakrywał swojego złotego kołnierza. Nie lubił też adiutanta za jego afektowaną mowę.
Nie, nie mógł go strawić! Po co tego gogusia przysłano do galicyjskiego pułku, kiedy słowa nie rozumie ani po polsku, ani po ukraińsku? Za to
płynnie mówi po francusku! W pułku nie ma ani jednego Francuza. W całej cesarsko-królewskiej armii nie ma Francuzów. Nawet w rozmowach
z nim, z Leithuberem, używa francuskich zwrotów. En attendant!... Pewnego razu Leithuber nie mógł się już powstrzymać i wypalił mu prosto
w twarz: Am attandan, panie poruczniku, nie wydaje mi się rzeczą właściwą, żeby austriacki oficer w rozmowie z przełożonym posługiwał się
językiem narodu, z którym jesteśmy na stopie wojennej!
Podpułkownik Leithuber nie umiał po francusku.
Dziś baron znów zjawił się w stroju polowym. Głosem wibrującym od uległości referował wszystkie dzienne sprawy, przedkładał do podpisu
papier po papierze, w końcu odczytał szkic rozkazu dziennego. Leithuber słuchał go niechętnie. Przy punkcie 6 stracił cierpliwość, przerwał
adiutantowi lekturę, kazał wziąć ołówek i stenografować: „Zauważyłem, że niektórzy komendanci wart, komendanci wart śpią na wartowni w
czasie pełnienia służby. Rozkazuję, nie przypominam, że jest to ciężkie przestępstwo, karane surowo surowo karane nie w drodze
dyscyplinarnej, lecz kodeksem wojennym. Jeżeli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy, winny będzie natychmiast oddany odstawiony do
sądu dywizyjnego. Dywizyjnego. Kropka. Niech się nikomu nie zdaje, że ja dam się wprowadzić w błąd. Ja wszystko pisze pan? ja wszystko
widzę i niczego nie daruję. Kropka. Punkt 7. KARY. Z dniem dzisiejszym nakładam następujące kary na następujących podoficerów i
szeregowców to już pan sam wypełni, tylko proszę pisać wyraźnie, żeby maszyniści się nie pomylili. Już kilkakrotnie nazwiska w rozkazie
wyszły przekręcone. Gdy zwróciłem na to uwagę feldfeblowi Kandlowi, zameldował, że w kancelarii przepisują ściśle podług stenogramu z
adiutantury. Gdzie pan się uczył stenografii, panie poruczniku? W konserwatorium?" Delikatna aluzja do gry barona na skrzypcach. Leithuber
nie cierpiał tej gry. Na każdym zebraniu w kasynie zawsze te same kawałki: Tràumerei Schumanna, drugi Nokturn Chopina i Si j'étais roi. Jak
zakochany uczeń szkoły kadeckiej. „Proszę pisać: Punkt 8. PRZYDZIAŁY. Z dniem dzisiejszym kapitan Castelli Erwin zostaje przydzielony do
1 M. B. i odejdzie w pole jako dowódca drugiej kompanii. Dowództwo nad batalionem rekrutów obejmie kapitan Slaviczek Jaroslav... ma pan
już, panie poruczniku? Jaroslav..."
Czy można sobie wyobrazić wojnę prowadzoną w surdutach, serdakach, chałatach, krawatach, w melonikach i jarmułkach? Nie, takiej wojny
nawet Piotr Niewiadomski nie mógł sobie wyobrazić. Dobrze rozumiał, że tylko w mundurze wolno zabijać człowieka i tylko w banderoli, w
państwowym opakowaniu ciał ważna jest śmierć za cesarza. Cesarz bowiem miał monopol nie tylko na tabakę i sól, lecz i na ubój ludzi. A jak
Bóg stworzył człowieka na własny obraz i podobieństwo, tak i cesarz dawał człowiekowi mundur, żeby go choć trochę do siebie upodobnić.
Naturalnie wielka była różnica między mundurem samego cesarza a mundurem, który miał dzisiaj włożyć Piotr Nie-wiadomski. No, ale też
między obu tymi śmiertelnikami niemała była różnica. Ach, w jakich to już czapkach, w jakich kostiumach umierali ludzie za swych królów i
cesarzy! Umierali we wszystkich kolorach, w żelaznych zbrojach, w błyszczących pancerzach. Zdychali w hełmach, w kołpakach, w olbrzymich
jak baniaki czapach, świecących blachami, w ber- mycach i kaskach z ptasimi piórami lub końskim włosiem. A iżby szeregowiec w pułku
niczym się nie różnił od swoich kamratów, iżby do szczętu zatracił ów wygląd, w którym na świecie był synem, ojcem i mężem nakazali
cesarze wojskowym krawcom dla wszystkich w pułku uszyć takie same czapki, takie same bluzy, takie same spodnie. I tylko żałowali, że
wszystkich twarzy nie mogą przerobić na jeden fason. Lecz dawno minęły czasy, kiedy to piechur szedł na śmierć strojny, pstrokaty i lśniący jak
paw. Dziś cesarzom więcej zależało na tym, żeby piechura ukryć przed okiem wroga niż olśnić to oko pięknym uniformem. Toteż wszędzie
wprowadzili do armii szary, ziemisty, siwy lub piaskowy kolor. Łudzili się, że tym sposobem uda im się oszukać wroga i jego dalekosiężne
szkła. W trosce o życie żołnierza starali się upodobnić go do matki, której miał bronić swym ciałem. Ale matka ziemia więcej ma kolorów niż
farbiarzom sukna się śniło. Gdybyż to mogli wymyślić materiał mieniący się jak opal, stosownie do wszystkich barw terenu i pór roku! Żeby raz
był biały jak śnieg, a drugi raz żółty jak rżysko, to znowu siny jak bór lub bezbarwny jak woda. Kto wie, może wówczas ani jeden Hucuł nie
zginąłby na wojnie? Ale cóż by to była za wojna, na której nie giną Huculi? Nie od razu wszakże wygnano z cesarsko i królewskiej armii
najjaskrawszy kolor: czerwony. W pierwszych miesiącach wojny zostawiono go na spodniach ułanom i huzarom: niech się jeszcze trochę
nacieszą. Lecz gdy ta czerwień przyśpieszyła zagładę kawalerii, całkowicie usunięto ją z armii i odtąd na wojnie kolor czerwony reprezentowała
tylko krew. Skłamalibyśmy mówiąc, że wszystkich żołnierzy odziewano od razu w polowe mundury. W Andrasfalvie na przykład otrzymywali
landszturmiści na czas wyszkolenia stare pokojowe „sorty", zniszczone przez poprzedników. Umundurowanie było obrzędem i sprawowało się
pod okiem sztabsfeldfebla Bachmatiuka. Przed Piotrem Niewiadomskim otwarły się magazyny ze wszystkim, co mu się należało od cesarza.
Żołnierz składa się z bluzy, spodni, płaszcza, butów, karabinu, pasa, dwóch ładownic, bagnetu, tornistra, chlebaka, łopatki (albo bajl- piki),
menażki, manierki, dwóch koców, jednego celtblatu, czyli płótna do rozpinania namiotu, z wielkiej ilości rzemieni oraz z siebie. No i z czapki.
Bez czapki jest prawie kaleką, jest jak lampa bez abażuru, jak łodyga bez kwitnącej korony. W magazynie odzieżowym kadry aż po samo
sklepienie piętrzyły się półki, pełne szaroniebieskich i granatowych części umundurowania. Całe to sukno czuć było jęczmiennym słodem, gdyż
magazyn urządzono w dawnej słodowni browaru. Długą żerdzią, zakończoną widełkami, sięgał magazynier po uniformy i zrzucał je na ziemię.
W obłoku wonnego kurzu sfruwały na dół sukienne nogi, sukienne rękawy, sukienne ptactwo, podobne do siebie nitka w nitkę, guzik w guzik.
Stare bluzy miały na kołnierzach pomarańczowe prostokąty, nowe tylko wąskie wypustki, markujące barwę regimentu. Rekruci obojętnie
przymierzali cesarski strój, lecz byli i grymaśnicy: to im za szerokie, tamto za ciasne, zachowywali się tak, jakby te mundury dali sobie uszyć za
własne pieniądze. Pobożni Żydzi wzdrygali się kłaść na siebie stare, przepocone nogawki, prześmierdłe czapki. Kto wie, co przedtem
znajdowało się w tych kieszeniach, czyje nogi łaziły w tych spodniach? Może dają im to wszystko po poległych? Bachmatiuk stał na uboczu
zapatrzony w puste mundury. Rozmiłowanym wzrokiem wodził po najpiękniejszej kreacji, jaka na tej ziemi wyszła spod nożyc krawca: snadź
pusty mundur infanteryjski droższy mu był od człowieka, co miał go włożyć. Żal mu było każdej sztuki, która przypadnie ofermie. Żal mu było
munduru, który przymierzał Piotr Niewiadomski.
I stał tak zapatrzony w stosy bluz, płaszczy i spodni, w piramidy furażerek, jakby im błogosławił. Wyfasowali mniej więcej wszystko, co w tym
magazynie należało się im od cesarza, cały ładunek zarzucili na plecy i ruszyli za Bachmatiukiem dalej. Tysiąc karabinów, z nadzianymi
bagnetami w matowych pochwach, czekało na nich w mrocznej zbrojowni. Leżały rzędem na deskach ciche, niewinne, uśpione. Tylko śniade
lufy i zardzewiałe trzewiki kolb rzucały niepokojące błyski. Jakże bezsilne były karabiny bez ludzkich rąk! Oto już wyciągają się ręce, które z
tych niemych żelaz wygniotą huczącą śmierć. Powoli, powoli! Sztabsfeldfebel Bachmatiuk uważnie patrzył na ręce plutonowego rusznikarza,
który podawał rekrutom broń, zapisując przy każdym nazwisku numer. Jeżeli Bachmatiukowi droższy był mundur od człowieka, cóż dopiero
karabin, centralny narząd piechura, ważniejszy od serca i mózgu! Dla Bach- matiuka nie istnieli ludzie, istniały tylko roczniki, materiał tańszy
od „Mannlicherów", produkowanych w Steyer, przeszło 100 koron sztuka. I czym był człowiek w porów-naniu z „Mannlicherem", a nawet
starym „Werndlem", który żyje dłużej od człowieka? I dlatego Bachmatiuk oburzał się, gdy o pułku mówiono, że składa się z trzech tysięcy
żołnierzy. Pułk piechoty składa się z trzech tysięcy karabinów, pułk jazdy z dwóch tysięcy szabel. Piotr Niewiadomski otrzymał „Mannlichera" i
bagnet nr 46 821. Cyfry umiał czytać, ale tak duża cyfra, wyryta na obsadzie zamkowej tudzież na nakrętce rękojeści bagnetu niełatwa do
odczytania. A już mowy nie ma o tym, żeby ją zapamiętać! Piotr nie miał jeszcze do czynienia z tak wysokimi cyframi. Pensja jego na kolei
wynosiła 15 koron, budka, w której zastępował dróżnika, oznaczona była numerem 86. A tu naraz: czterdzieści sześć tysięcy osiemset
dwadzieścia jeden. Dumą napełniała Piotra tak potężna liczba przywiązana do jego osoby, poczuł się ważniejszy niż przedtem, ale jednocześnie
zdawał sobie sprawę, iż od tej chwili jest już tylko dodatkowym re-kwizytem do numeru 46 821. Ten gwer nie był nowy. Wielu przed Piotrem
musiało już służyć numerowi 46 821. Bóg wie, czy żyją jeszcze? A jeśli Bóg pozwoli wrócić z wojny ze zdrowym gwerem trzeba go będzie

46
Wittlin Sól ziemi
oddać do tego magazynu, niech odpocznie, niech się wyśpi aż do następnej wojny. Tak, sam Piotr czuł, że gwer ważniejszy od niego. Wagony
też były ważniejsze, też duże cyfry były na nich wypisane.
Ile trupów mogą narobić te wszystkie gwery? pytał siebie, patrząc na setki karabinów w rekruckich rękach.
Pięć tysięcy? Dziesięć? Przypominały mu się huculskie gadki o strzelbach samopałach i o strzelbach, w których się ukrywają duchy
zastrzelonych. I naraz duchy zaczęły krążyć pod sklepionym pułapem mrocznej piwnicy. Bezszmer nie sfruwały w dół, czepiały się rąk, łapały
za nogi. Jakieś widma wyłoniły się z mroku, jakieś ręce wyciągały z rozdartych piersi, z brzuchów, z czół podłużne, ołowiane ziarna i podawały
je błagalnie Piotrowi. Piotra ogarnął lęk i pomyślał, że madziarscy piwowarzy: Farkas i Gjórmeky, to nie piwowarzy, lecz diabły i nie piwo tutaj
magazynowali, gorzkie piwo z chmielu i jęczmienia, lecz krew. Piotr spodziewał się, że razem z karabinami dadzą im też amunicję. Widać, że
jeszcze w wojsku nie służył. Któż to rekrutom daje do ręki ostre naboje! I nie tylko rekrutom? W tym magazynie w ogóle nie było amunicji. Nie
ma takich koszar, gdzie by ciała broni palnej trzymano razem z ołowianymi duszyczkami. Tylko na froncie kończyła się ta surowa separacja.
Objuczony jak muł wracał Piotr do swego baraku.
Piotrze, Piotrze, jak ty teraz będziesz wyglądał? Własna matka ciebie nie pozna! Wasylina Niewiadomska! Pod okiem szarż zaczęli się
przebierać. Gdy zdjęli cywilne odzienie, nastała chwila podobna do tej, jaka była między nocą a brzaskiem. Dzień jeszcze nie jest dniem, a noc
już nie jest nocą. Tak też i ludzie: nie byli już cywilami, a jeszcze nie byli wojskiem. Ludzki stwór przechodził z jednego kształtu w drugi niby
gąsienica przemieniająca się w motyla. Niektórym żal było rozstawać się z cywilem, lecz wielu zrzucało go z ochotą. Wszyscy musieli
spakować swoje manatki, opatrzyć kartką z nazwiskiem, z adresem i zanieść do magazynu na przechowanie. Którzy wierzyli w Boga, gorzko
odczuli prawdę, iż On jeden tylko wie, ilu z nich odbierze swoje zawiniątka. Piotr Niewiadomski wierzył w Boga, lecz pisać nie umiał. Poprosił
o to kolegę. Przedtem z kieszeni własnych spodni wydobył klucz od chałupy i razem z pieniędzmi i z uschniętą śliwką przełożył do kieszeni
wojskowej. Nie żałował cywila. Trochę szkoda było mu kolejowej czapki, no ale furażerka też cesarska. Może nawet więcej. Wyfasowali
również skarbową bieliznę, wszelako kto chciał, mógł nosić własną jako podkładkę pod państwowe opakowanie. Kamizelek też nie odbierano.
Wojsko nie wtyka nosa w to, co znajduje się pod uniformem. Byle na wierzchu wszystko jednolicie wyglądało. Niebawem transport chłopów,
pasterzy, górników, handlarzy przedzierzgnął się w wojsko. Przepadły jaskrawe różnice, które dotychczas tak bardzo ludzi dzieliły. Huculi nie
byli już Hucułami, Żydzi nie byli Żydami. Stare chłopy odmłodniały nieco w tym cesarskim przebraniu, poruszały się jak niedźwiadki w za
szerokich pantalonach lub jak wsiowe pacholęta w ojcowskich kabatach. Także i w duszach dokonała się wielka przemiana. To byli już nie ci
sami ludzie. Naraz zdziecinnieli, zaczęli zwracać uwagę na błahostki, na guziki, rzemyki. Panowie szarża jęli im tłumaczyć przeznaczenie
każdego rzemyka, każdej klapki. Albowiem wszystko na żołnierzu, wszystko w jego uprzęży ma swój głęboki cel, żaden guzik nie jest
zbyteczny, każdy centymetr logicznie wyzyskany. Jedno łączy się z drugim: tornister pokryty włochatym futerkiem cielęcym z pa- trontaszami,
patrontasze z kuplą. Teraz dopiero dojrzał ich feldfebel sztabowy Bachma- tiuk. Dopiero na tle wspólnego uniformu rzuciły mu się w oczy ich
osobnicze cechy, godne zapamiętania. Dokładnie notował sobie w pamięci twarze i tułowie, które odtąd wolno było jawnie wyśmiewać.
Skończyła się tolerancja braków i niezawinionych śmieszności ciała bliźniego. Zobaczył i Piotra, którego przedtem nawet w kolejowej czapce
nie zauważył. Zmierzył go od głów do stóp z nietajoną pogardą. Gardził rocznikami, mimo iż były umundurowane. I nagle wszystkich owionął
strach. Do tej pory strach był poza nimi, teraz usadowił się w nich samych. Przenikał do ciała z szorstkich włókien mundurów. Wszyscy poczuli,
że ten wonny, słodem zalatujący strój poświęca ich śmierci. Stał się cud: w nietresowaną masę wstąpiła Subordyna- cja. Wlazła w kości,
zmieszała się ze szpikiem i usztywniła ruchy. Nawet głos im zmieniła. Do późnego wieczora w barakach uczyły szarże stawiać kroki, składać
płaszcze, ścielić prycze. Uczyły też nowych manier. Na pytanie: „Kto ty?" mieli rekruci odpowiadać: „Landszturminfanteryst taki a taki, z
takiej a takiej kompanii, z x-ego regimentu, imienia króla N..." Tak dokonało się wcielenie. Człowiek, który tego wieczora zasypiał na pryczy
pomiędzy hrabskim lokajem, Bryczyńskim, a styryjskim górnikiem Guglhupfem czy to jeszcze wciąż Piotr Niewiadomski? Nie, nie był to już
stary nasz znajomy ze stacji Topory - Czernielica, nie był to już Piotr Niewiadomski, syn Wasyliny, brat Paraskewii, dziewczyny lekkich
obyczajów, tylko: landszturminfanteryst Piotr Niewiadomski. A to jest duża różnica.
*
Nazajutrz wszystkich strąbiono na plac przed komendą i uformowano szeregi: trzy kompanie po cztery plutony. Piotr Niewiadomski znalazł się
w pierwszym plutonie drugiej kompanii. Czwarty na prawym skrzydle. Bardzo dobrze prezentował się w mundurze. Czekali na przyjazd
podpułkownika. Zapowiedział swą obecność przy ceremonii zaprzysiężenia. Jeszcze raz bowiem cesarz pragnął się upewnić, iż będą mu wierni
do śmierci na lądzie, na wodzie i w powietrzu. Długo czekali na podpułkownika. Jak co dzień, tak i dziś była słoneczna pogoda i zapowiadał się
upał. Zdawało się, że wojna zawarła z upałem jakąś tajną umowę i skończy się z pierwszym deszczem. Mimo spiekoty szeregi trzymały się
nieźle. Wolno było rozmawiać. Na zewnętrznych ścianach baraków dwaj żołnierze w białych, płóciennych bluzach malowali czerwoną farbą
jakieś olbrzymie litery. Coś ważnego musiało zatrzymać podpułkownika w mieście. Minęła dziewiąta, a on wciąż nie przyjeżdżał. Oficerowie
schowali się przed żarem do kasyna. Kapitan Slaviczek wszedł do bramy i palił papierosa po papierosie. Tylko Bachmatiuk nie oddalał się od
szeregów. Bezustannie śledził linie butów. Drżał, żeby te długie, proste linie nie wykrzywiły się. Z jakim trudem dziś rano doprowadził je do
tego stanu! Zależało mu również na nienagannym połysku obuwia rekrutów. Gdy wyszli na plac o godzinie ósmej, wszystkie buty błyszczały jak
szkło. Teraz, od długiego stania w suchym piasku, były zupełnie zakurzone. Kazać je na nowo pucować nie miałoby sensu. Mozolnie
zmontowane szeregi rozlazłyby się całkowicie. Martwiły Bach- matiuka buty, tym bardziej iż ludzie nie ponosili winy za ich wygląd. Minęła
dziesiąta, a podpułkownik nie zjawiał się. Szeregi zaczynały się psuć. Bachmatiuk obchodził je ze wszystkich stron i przy pomocy kaprali ciągle
poprawiał wadliwe krycie. Na próżno. Zdaniem jego, wielu z tych piechurów nadawało się raczej do kawalerii: krzywe i za krótkie nogi.
Bachmatiuk nie znosił kawalerii. Nie znosił kawalerii, nie znosił artylerii, nie znosił saperów, pionierów, trenu, sanitetów, kobiet i mężczyzn.
Nawet umundurowanych. Nienawidził oficerów i jednorocznych, ponieważ rekrutowali się z wyższych sfer, nie cierpiał gemajnych za to, że byli
ludem, z którego sam pochodził. Lecz błędne byłoby mniemanie, iż umiał tylko nienawidzić. Umiał również kochać. I jak! Jak namiętni
kochankowie w kwiecie wieku i jak starcy, pałający grzesznym afektem ku nieletnim dziewczętom. Nienawidził każdego żołnierza z osobna za
jego pysk, za jego duszę, to prawda, lecz kochał symetryczne linie, utworzone z jego ciała, munduru i butów. Wielbił glidy, dwurzędy, czwórki,
kolumny w bezruchu i w marszu. Miłował czworoboki, tyraliery. Każda nierówność, każdy wyłom w szyku, sprawiały mu fizyczny ból.
Postawę „baczność" uważał za zasadniczą postawę ludzkości, za normę. Wszystko inne to już zboczenie. Ludzkość była dlań tyle tylko warta,
ile z niej wcielono w pułki. Czy umiał kochać? Kochał kurz, wzbijany tupotem rytmicznie wyrzucanych nóg: była to muzyka sfer, i żałował, że
człowiek nie ma więcej nóg, którymi mógłby tupać do taktu. Kochał szczęk uzbrojenia, a święte wojskowe milczenie, ta najwznioślejsza z
wszystkich cisz, grało mu echem wieczności. Pożądliwymi nozdrzami wchłaniał woń żołnierskiego potu. W błyszczących butach piechoty
przeglądał się jak w zwierciadle prawdy. Prawdy jedynej i absolutnej. Coraz grubszy nalot pokrywał buty batalionu rekrutów. Słońce jęło
podgryzać i tak dosyć już kruche wiązania czworoboku, szeregi, palone żarem, wyginały się jak świece. Jeszcze chwila zaczną topnieć. Wciąż
kaprale poprawiają linie, zapinają guziki, wykręcają rekrutom głowy, podnoszą opadające pasy, pięściami wpychają w tył nadmiernie wypięte
brzuchy. Uwijają się koło tych starych chłopów jak troskliwe matki, strojące swe córeczki na pierwszy bal. Jeżeli teraz komendant nie
przyjedzie, wszystko się rozleci, cały ten z takim mozołem wzniesiony gmach runie. Przyjechał nareszcie chmurny, wzburzony czymś do głębi.
Gdy do zwartych oddziałów zbliża się najwyższy przełożony, powinno się uczcić go odpowiednim zwrotem głowy. Ani kapitan Slaviczek,
świeżo mianowany dowódca batalionu, ani Bachmatiuk tego nie uczynili. I słusznie. Naraziliby się tylko na śmieszność, produkując zbiorowy
ukłon przy pomocy ludzi, którzy nie mieli pojęcia, jak to się robi. I tak dosyć już było pośmiewiska z rekrutów. Wszystkie ciury kadrowe
wyległy na plac, pucybuty i markieranty, żądne zabawy cudzym kosztem. Hawryło, Michajło, Rafaj- ło stał opodal, pod barakiem, i szczerzył

47
Wittlin Sól ziemi
zęby. Z dala od sztabsfeldfebla czuł się bezpieczny. Podpułkownik Leithuber nie przyjął nawet raportu. Lewą ręką dał znak Bachmatiukowi, iż
rezygnuje. Otulony peleryną wyglądał nie jak szef formacji wojskowej, lecz jak wódz bandy spiskowców. Udał się na górę do swego gabinetu i
długo nie wychodził. Jeszcze raz przeżywał w samotności zatrważającą nowinę. Tłustym drukiem krakały ją wszystkie dzisiejsze gazety:
Lemberg noch in unseren Händen. Wiadomo, co to znaczy. Za dzień, za dwa, a może nawet w tej chwili piękne miasto Lwów, stolica
największego kraju koronnego, perła habsburskiej korony, siedziba dowództwa jedenastego korpusu, olbrzymi garnizon, marzenie wszystkich
oficerów stacjonowanych w pomniejszych miastach Galicji, „mały Wiedeń" zajmą Rosjanie. Z wszystkimi koszarami, z Cytadelą, z Wysokim
Zamkiem, ze strzelnicą na Kortumówce zajmą Rosjanie. Z wszystkimi kawiarniami, z „corsem" i Colosseum Hermanów! Już Leithuber widział
tarasy lwowskich kawiarń zapełnione rosyjskimi oficerami. Jeszcze w naszych rękach! Jakież to ręce mieli generałowie, iż nie potrafili utrzymać
w nich Lwowa? Może ręce generałów też były uschnięte? Szybko zeszedł na dół, gdzie czekała nań liczna świta: adiutant baron Hammerling,
kapitan Slaviczek, trzej dowódcy kompanii i chorążowie. Leithuber nie spojrzał ani na świtę, ani na czworobok rekrutów. Patrzył na baraki i na
malarzy.
Pachmatiuk! krzyknął gniewnie.
Czyj to pomysł? Jak można malować nazwiska generałów czerwoną farbą? Może jeszcze każecie rekrutom śpiewać socjalistyczne pieśni?
Tak, to były nazwiska tych, dzięki którym Lwów był jeszcze w naszych rękach. Mimo to należało wykonać rozkaz, nadesłany z
Militärkommando, należało utrwalić te nazwiska na fasadach kwater, żeby ludzie łatwiej je zapamiętali. (Chociaż Militärkommando powinno
wiedzieć, że większość w tym pułku nie umie czytać.) Bachmatiuk nie czuł się winny. Komendant żadnego rozkazu co do koloru nie wydał.
Bachmatiuk wybrał czerwony jako najbardziej rzucający się w oczy. Natychmiast pobiegł do malarzy i polecił malować białą farbą. Leithuber
się niecierpliwił.
Machen's schneller!2 huknął na wracającego Bachmatiuka. Nie lubił szopek.
Gdy oddział żołnierzy ma złożyć przysięgę, komenderuje się: „Zum Schwóren!" Nasi ludzie, aczkolwiek w mundurach, nie byli jeszcze
prawdziwym oddziałem żołnierzy. Kazano im więc jak cywilom obnażyć głowy i podnieść dwa palce prawej ręki na wysokość oka. Bachmatiuk
celebrował w trzech językach. Przed obliczem Boga Wszechmogącego zaczęły chóry ślubować wierność i posłuszeństwo Najjaśniejszemu Panu
i wszystkim jego generałom. Wszystkim, a więc i tym, których ręce nie potrafiły utrzymać Lwowa. Piotr Niewiadomski uważał, iż w tak
podniosłej chwili powinna zagrać muzyka. Nie wiedział, że orkiestra była z pułkiem na froncie. Musiał więc zadowolić się muzyką, co grała w
jego duszy. A grała bardzo pięknie. Głosem, który gubił się w zbiorowym spazmie, już drugi raz w życiu zapewniał Piotr cesarza, że „jego
wojsk, chorągwi, sztandarów w żadnym razie nie opuści". Podpułkownik Leithuber do tej chwili nie słuchał tych zapewnień. Powtarzał sobie w
duchu mowę, którą miał wygłosić do rekrutów po ukraińsku. Dość dobrze władał tym językiem, a jednak w całym ciele czuł nadciągającą tremę.
Świadomość tremy upokarzała go, tym bardziej iż miał mówić do ludzi o tyle niżej od niego stojących. Naraz uderzyło go słowo: „Chorągwi".
Zburzyło piękny okres oratorski. Wysoko, na rozgrzanym błękicie, zamajaczyła żółta płachta, obramowana w czarne i czerwone ząbki. Z
dwugłowym orłem pośrodku. Potężnym szumem łopotała w duszy Leithubera zjawa chorągwi pułkowej. Gdzie ona znajduje się w tej chwili?
Ile kul ją podziurawiło? Może wzięto ją do niewoli i niebawem będzie powiewała z petersbur-skiego arsenału? Za młodych lat czytywał
Leithuber bohaterskich chorążych, którzy umierali na polu bitwy nie wypuściwszy z rąk poszarpanej od kul chorągwi... Czy fahnrich Stiasny,
chorąży tego pułku, umiałby się zdobyć na coś podobnego? Fahnrich Stiasny uchodził za wielkiego dziwkarza. Ale jedno nie przeszkadza
drugiemu. Przeciwnie... W czasie przeprowadzki kadry ze Stanisławowa zabrał Leithuber osobiście pusty, ceratowy futerał po chorągwi. Leży u
niego w szafie, w gabinecie... „i tym sposobem z honorem żyć i umierać chcemy" psalmo- diował chór. Zanim chorągiew rozpłynęła się w
eterze, ujrzał podpułkownik na jej drzewcu kurczowo zaciśniętą dłoń fahnricha Stiasnego. Po chwili i ona znikła na niebie, jakby razem ze
sztandarem pułku doznała łaski wniebowstąpienia. Został się tylko honor, z którym ci ludzie „chcieli żyć i umierać". Trzeba im coś powiedzieć
o honorze. Leithuber skrzywił się. Trema paliła przełyk kwaskowatą śliną. Ludzie opuścili ręce, wkładali czapki. Kuchnia coraz mocniejszym
zapachem korzennej zupy zwiastowała godzinę jedenastą. Przez ułamek sekundy Piotr Niewiadomski znów widział twarz swojej matki. Ach,
jakież to były krupy, jęczmienne, jaglane?... Podpułkownik Leithuber postąpił parę kroków naprzód, szukał sobie miejsca, z którego wydawałby
się wyższy. Ale powierzchnia placu była gładka jak stół, więc cofnął się, wstąpił na schodki, odchrząknął.
Żołnierze! zaczął z ojcowską słodyczą.
Piotrowi przypomniały się kazania księdza Makaruchy. Też tak słodko zaczynał: „Bracia moi..."
Dostaliście mundury.
Głos Leithubera wzbił się sięgnął wyżyn surowego patosu.
Dostaliście mundury, w których pójdziecie walczyć...
Tu głos nagle się załamał, spadł na ziemię jak raniony ptak. Leithuber mówił nieprawdę. Wiedział dobrze, iż w tych mundurach nie pójdą
walczyć. Przed odmarszem w pole wyfasują nowe umundurowanie. Wszystko jedno. Znów podniósł głos: Walczyć za cesarza i ojczyznę...
Trema jak gruby czeski knedel zaczęła dławić krtań. Trema i coś gorszego od niej. Najlepiej byłoby zaraz skończyć. Bo kto, kto prawi tutaj
ludziom o walce? Inwalida z czasów pokojowych, który sam nigdy walki nie zobaczy! Gdy wybuchła wojna, Leithuber dobrowolnie zgłosił się
na front. Nie dlatego, że kochał wojnę (chociaż tęsknił za nią w czasie pokoju jak każdy zawodowy oficer), nie kochał wojny, lecz pragnął
wydostać się z kręgu wiecznego udawania, miał już dosyć ustawicznych jałowych przygotowań do czegoś, co nigdy nie miało się spełnić. Lata
całe sposobił sytuacje, które nigdy nie miały nastąpić: to było nie do zniesienia. A gdy wreszcie wojna wybuchła i porwała wszystkich swym
impetem, miałże nadal strzelać ślepymi nabojami do nie istniejących wrogów? Cała jego służba była ustawicznym strzelaniem w próżnię.
Dobrowolnie zgłosił się na front, gdyż chciał nareszcie zobaczyć prawdziwą wojnę. W obecności ludzi, którzy mieli na nią iść, czuł się jak
człowiek zdrowy przy łożu chorego. Uważał siebie za zdrowego pomimo ręki. Dobrowolnie zgłosił się na front. Pułkiem w polu można
dowodzić i lewą ręką. A zresztą, kto w dzisiejszych czasach dowodzi rękami? Który pułkownik pędzi do ataku z obnażoną szablą? Tak było za
czasów papy Radetzkiego. Dzisiaj dowodzi się głową. Miał zdrową głowę. O wiele zdrowszą od pułkownika Martina, który na froncie
zmarnował pułk... A skoro komisja lekarska orzekła, że nie jest zdolny do służby w linii, to czemu nie schowali go w jakimś biurze, na przykład
w Ministerstwie Wojny, gdzie bezpośrednio nie musiałby się stykać z ludźmi idącymi w ogień?... Czemu na mnie wytrzeszczacie gały, byki
śmierdzące? Ja dobrowolnie chciałem iść na front... I dwie mowy jednocześnie wygłaszał teraz podpułkownik Leithuber. Jedną na głos, ustami,
drugą bez słów.
Honor munduru krzyczał na cały plac to wielka rzecz! Uważajcie, żebyście nie splamili munduru... Tylko krew nie plami munduru... Niech
wam się nie zdaje, że ja się dekuję! Ja jestem inwalida, a mimo to zgłosiłem się na front...
Lecz nikt z tych ludzi, do których zwracał się w obu przemówieniach, nie posądzał go o dekowanie się. Nikt o nim nie myślał. Wszyscy słuchali
nabożnie, z wyjątkiem Styryjczyków, którzy nie rozumieli po ukraińsku. Wszyscy pragnęli, żeby ta podniosła ceremonia jak najprędzej się
skończyła. Byli głodni. Piotr Niewiadomski raz po raz zerkał na swoją bluzę: chwała Bogu żadnych jeszcze nie widać na niej plam. A gdy
komendant skończył mowę, odetchnął Piotr z ulgą, jak po absolucji otrzymanej za grzechy, które dopiero popełni. Podpułkownik zbliżył się do
batalionu. W towarzystwie oficerów zaczął obchodzić szeregi. Był to odwieczny obrzęd, odkąd istniały wojska. Dowódcy oceniają wartość
żołnierza z jego wyglądu, czerpią otuchę z dziarskiej postawy. Gdy ludzie mocno stoją na nogach dają rękojmię zwycięstwa. Nasi ludzie stali
źle. Wszystko teraz zależało od Bach- matiuka. Nie, pułk, którego uzupełnienie przypadło Leithuberowi, nie należał do wyborowych. Jak daleko
sięga jego historia, zawsze miał złą reputację. I nie wiadomo, dlaczego. W cesarsko i królewskiej armii istniały pułki dobre i pułki złe,
sympatyczne i nielubiane, pułki dzieci szczęścia, i pułki pechowe. Pułki są jak ludzie. Jednym wszystko się wybacza, bo mają wdzięk, bo mają

48
Wittlin Sól ziemi
szyk lub dobrą orkiestrę. Psuje się je, rozpieszcza jak kobiety. Za to innym nie daruje się najdrobniejszych błędów i choćby cudów dokazały, nie
zdobędą serc ani popularności. Takim deutschmajstrom na przykład nic nie zdoła zepsuć reputacji. I nie trzeba tak daleko szukać. W obrębie
jedenastego korpusu też istniały pułki uprzywilejowane, na przykład lwowska trzydziestka. Natomiast o naszym regimencie krążyły po całej
armii najzjadliwsze dowcipy, rzekoma głupota Hucułów stała się przysłowiowa. „Nawet durny Hucuł z dziesiątego pułku imienia króla N. to
rozumie!" mawiali oficerowie w innych formacjach, gdy ich rekrut czegoś nie rozumiał lub zrobił źle. Podpułkownik Leithuber w ponurym
usposobieniu obchodził rzeczywiście okropne szeregi. Od czasu do czasu zatrzymywał się przed którymś z rekrutów, zapytywał o rocznik, o
miejsce urodzenia. Przed Piotrem się nie zatrzymał, o nic go nie zapytał. Za komendantem postępowali oficerowie, na końcu szedł Bachmatiuk z
głową opuszczoną ku ziemi: uporczywie spoglądał na linię butów. Doszedłszy do pierwszego plutonu trzeciej kompanii, Leithuber zmęczył się i
zawrócił. Przewertował pierwsze kartki tej nie zapisanej księgi i zniechęcony, raptownie ją zamknął. Cała nadzieja w Bachmatiuku. Rzuciwszy
mu wiele mówiące spojrzenie, komendant razem ze świtą opuścił plac. Szeregi natychmiast się rozlazły.
Stać! Stać! Kto wam pozwolił rozchodzić się? krzyczały szarże. Przy pomocy gwizdków zaganiały do ordynku rozpierzchniętą trzodę.
Feldfebel sztabowy Bachmatiuk przeczekał, aż się ustawią, wyrównają, uspokoją. A gdy się ustawili, wyrównali, uspokoili, krzyknął: Ja zrobię z
was ludzi!
Na ludziach odzianych w mundury ścierpła skóra.
Co on teraz z nami zrobi? Czym byliśmy do tej pory? Jakie tortury cielesne czy moralne zawiera ta groźba? Wszyscy czuli, że ten człowiek w
długich spodniach, z medalami na piersi przekreśla, unieważnia całe ich dotychczasowe życie. To były niemowlęta o siwych i łysych łbach,
wąsate oseski, które wielka matka Subordynacja nauczy ssać z swojej piersi. Mieli dopiero jeden dzień życia, od kiedy nosili mundury.
Na początku było Słowo. Słowo wygładzające fale, słowo, na którego dźwięk nastaje śmiertelna cisza. Bachmatiuk zmrużył oczy jak dewotka w
najważniejszym miejscu Mszy świętej lub jak amator muzyki na koncercie symfonicznym. Sam się wyprężył i jak kogut zapiał przeciągle: Habt
Acht!
Przez dłuższą chwilę nie otwierał oczu w obawie zobaczenia czegoś, co byłoby płodem poronionym. W samej rzeczy nie wszyscy go rozumieli.
Kaprale stojący naprzeciw glidów pokazywali ofermom, jak trzeba się wyprężyć. Sztabsfeldfebel Bachmatiuk otworzył oczy, poprawił czapkę,
sięgnął do kieszeni. Wyciągnął cieniutką broszurkę: trzydzieści siedem artykułów wojennych, artykułów wiary. I spokojnym głosem sypał w
roczniki zbrodnie i przestępstwa, za które grozi śmierć lub długoletnie więzienie. Roczniki zbiegły czym prędzej na dno swoich dusz, aby
zbadać stan ich odporności. Bardzo niewielu wracało po tej konfrontacji z uczuciem pewności siebie. Piotr Niewiadomski najwięcej bał się
tchórzostwa. To wielka sztuka nie stchórzyć w obliczu nieprzyjaciela. Cesarz od każdego człowieka żądał odwagi, tak jakby człowiek
przychodził na świat odważny. Może sztabsfeldfebel nauczy ich odwagi? Gdy sztabsfeldfebel skończył czytanie artykułów wojennych nad
rocznikami unosiły się widma trzydziestu siedmiu grzechów śmiertelnych cesarsko i królewskiego żołnierza.
Teraz dobrze byłoby zmówić pacierz pomyślał sobie Piotr.
Albo przynajmniej przeżegnać się.
I chciał podnieść rękę, lecz nie mógł jej ruszyć. Leżała martwa na szwie cesarskich spodni, jakby sparaliżowana słowem Bachmatiuka.
Bachmatiuk w zachwyceniu patrzył na znieruchomiałe twarze, mundury i buty. W uszach grała mu idealna cisza, zrodzona z jego słowa.
Wdychał słodki odór posłuchu i lęku. I był szczęśliwy. W tym pierwszym dniu Stworzenia, gdy brał w posiadanie dusze najstarszych roczników
land- szturmu widział już swoje dzieło doprowadzone do końca. I widział, że było dobre.

ZDROWA ŚMIERĆ
Fragment powieści Zdrowa śmierć, która miała stanowić drugą część Powieści o cierpliwym piechurze (przyp. red.).

OD AUTORA
Czytelnikom, którzy nie znają lub nie pamiętają Soli ziemi, wydanej po raz pierwszy w roku 1935 jako pierwsza część trylogii pt. Powieść o
cierpliwym piechurze, pragnę przypo-mnieć, że akcja toczy się z początkiem pierwszej wojny światowej, najpierw na małej stacji Topory -
Czernielica, na granicy Galicji i Bukowiny, a później w kadrze galicyjskiego cesarsko i królewskiego pułku piechoty z powodu wojny oraz
inwazji Rosjan przeniesionej do miejscowości Andrasfalva w głębi Węgier. Zarówno Topory - Czernielica, jak owa Andrasfalva istnieją tylko w
wyobraźni autora i próżno by ich szukać na mapie. Główną postacią Soli ziemi, którą spotykamy w poniższym fragmencie Zdrowej śmierci, jest
Piotr Niewiadomski, z matki Hucuł, z ojca Polak. Pełnił on funkcje najpierw tragarza, później dróżnika na wspomnianej stacyjce Topory -
Czernielica. Wcielony do pospolitego ruszenia, jedzie wraz z innymi do kadry w Andrasfalvie na przeszkolenie. Drugą najważniejszą postacią
Soli ziemi i częściowo również Zdrowej śmierci jest feldfebel sztabowy Bachmatiuk, fanatyczny wyznawca i kapłan wojskowej Sub- ordynacji.
Za swoją misję życiową uważa on przerabianie ludzkich istot na prawdziwych ludzi, czyli na żołnierzy. Postać Lesia Nedochodiuka, z którego
Bachmatiuk „wypuszcza duszę", pojawia się w Zdrowej śmierci pierwszy i jedyny raz. „Zdrowa śmierć" to definicja Bachmatiuka odnosząca się
do żołnierzy, którzy giną na froncie.

ZDROWA ŚMIERĆ
W całej kadrze nie było wszy nawet na lekarstwo dla Lesia Nedochodiuka, co leżał na izbie chorych i umierał za cesarza. Tak je gruntownie
wytępił wielki odwszawiacz kadry Izydor Parawan, pan z siwą bródką i żółtym „paskiem inteligencji" na rękawach, landszturmista bez broni,
kategoria C. Wszystkie wszy były odtąd na froncie razem z orkiestrą i chorągwią cesarsko i królewskiego x-tego pułku infanterii imienia króla
N. A szkoda! Przydałyby się teraz w Andrasfalvie, oj przydały! Lecz co do tego, czy landszturminfanteryst Łeś Nedochodiuk rzeczywiście
umierał za cesarza, zdania w kadrze były podzielone. Jedni twierdzili, że za cesarza można umrzeć tylko na polu bitwy, na świeżym powietrzu,
tam właśnie, gdzie były wszy, a nie w łóżku na marodcymrze . Inni wprawdzie przyznawali, że za Najjaśniejszego Pana zdycha się tylko od
nieprzyjacielskiej kuli, bagnetu lub odłamków szrapnela, ale czy od razu w polu na gołej ziemi, czy trochę później w szpitalu, dalibóg to nie ma
znaczenia. Grunt, żeby na wojnie i nie od choroby, której nabawić się można również w cywilu. Atoli większość krajanów mniemała, że to
wszystko fuk : każdy żołnierz, co wyciąga kopyta w cesarskiej koszuli, choćby i nie powąchał prochu umiera za cesarza.
Zobaczymy mówił landszturminfanteryst Bryczyń- ski, hrabski lokaj w cywilu, człowiek światowy.
Zrobią mu pogrzeb z paradą, z honorami wojskowymi, znaczy się: skrepirował za cesarza.
Skrepirował! Szcze ne skrepirował! oburzył się Piotr Niewiadomski, sąsiad Bryczyńskiego z glidu i z pryczy.
Szcze nebiszczyk żywe !
Zaciekawiły go wszakże te honory wojskowe i chciał je widzieć na własne oczy.
Za cesarza czy nie za cesarza, Łeś Nedochodiuk ostatnie z siebie wysapywał tchy, choć lekarz pułkowy doktor Badian robił wszystko, co było w
jego mocy, żeby Lesia ratować. No, ale co takiego było w mocy doktora Badiana? Kropelki? Zastrzyki? Digitalis, koramina, kamfora? Śmiechu
warte takie lekarstwa! Może są dobre dla panów oficerów, dla Żydów, dla adwokatów, lecz nie dla Hucułów. A Łeś Nedochodiuk to Hucuł z
Hucułów, to gazda z Dzem- bronii nad rzeką Dzembronią, a nie mieszaniec, a nie perewidnyk , jak ten Petro Niewiadomski, jego kamrat z
trzeciej kompanii drugiego marszbatalionu. Łeś Nedochodiuk szesnaście sztuk bydła miał w swojej kołeszni , szesnaście sztuk bydła pasło mu
się latem na połoninie. A owiec! Jemu odolan by pomógł, czarowne ziele! Jemu by dawać horiłki z żabą, podkurzać go dymem ze spalonej
miotły, którą się zamiata cerkiew greckokatolicką. Albo dymem z suszonych jąder ogiera! A już nic by mu tak nie pomogło, nie wybawiło od

49
Wittlin Sól ziemi
sczeźnięcia na obcej ziemi, w madziarskim browarze, jak ten stary, od wieków wypróbowany lek: pięć albo dziesięć weszek wypitych duszkiem
razem z okowitą! Ale co o tym mogą wiedzieć panowie doktorzy? A czemuż to Łeś Nedochodiuk musiał umierać tak młodo, nie dostąpiwszy
łaski chrztu ogniowego? Co powaliło tak mocnego chłopa, że leżał oto jak kłoda, a dyszał jak miech w kuźni Kłyma Kuczirki w Żabiu-Słupejce?
Czorty go jakieś madziarskie zmogły? Madziarskie mamuny uroczyły? Mówiono, że Łeś nie jest uriczny . Modlił się regularnie do świętego
Mikołaja, bożego oblubieńca, żeby się za nim przyczynił i od nieszczęścia wszelkiego, i od przypadku ciężkiego uchronił na rosach, na wodach.
Nie pomogły, widać, ojczenasze, bo Łeś Nedochodiuk nawet Pokrowy nie doczekał. Co mu się stało? Już bydło wracało z połonin w dalekiej
ziemi huculskiej, bydło wykochane, bydło chrześcijańskie. Gaszono watry w kolibach, do których na zimę sprowadzą się mary, czyli dusze ludzi
zabitych. (Więcej tego roku było mar niźli kolib, choć to dopiero trzeci miesiąc wojny, początek października.) Ziemia w górach mizerniała,
marły zioła, czerniał żerep, czyli kosodrzewina. Dziewanny z oklapniętymi liśćmi sterczały posępne i sztywne jak pogaszone świece w cerkwi.
Schły i soki traciły wszelkie trawy, którymi po połoninach pożywia się bydło od światoho Jurija aż po druhu Bohorodyciu . Więc bydło, co nie
szło do zima- rek na siano, schodziło z połonin. Doliny, wąwozy dniem i nocą napełniała wrzawa: ryk, bek, zawodzenie pędzonych stad, głusząc
szum wzbierających o tej porze roku świętych rzek huculskich: Białego Czeremoszu, Czarnego Czeremoszu i Prutu. Cała ziemia huculska
wibrowała od tętentu ugniatających ją racic i kopyt. Tysiące dzwonków i dzwoneczków pobrzękiwały w marszu na spasionych szyjach krów,
cieląt, baranów. Ciężki fetor bydlęcych ekskrementów mieszał się z zapachem parującej sierści i wełny, z wonnościami tratowanych łąk,
skoszonego siana i nie wydojonego mleka. Tylko z rzadka odzywały się trembity. Już bydło wracało z połonin, a nasi ludzie w kadrze wciąż
jeszcze nie byli ludźmi. Od biedy mogli już iść na front, ale tylko od biedy. Komendant kadry podpułkownik Leithuber byłby ich wyprawił, ale
nie on tu rozstrzygał, czy ludzie są już ludźmi. Decyzja o tym należała wyłącznie do sztabsfeld- febla Bachmatiuka. Już na Czeremoszach ustały
spławy. Zamknięto klauzy, wcześniej niż w innych latach unieruchomiono daraby13, pewno i dlatego, że najlepsi kermanycze byli w wojsku i
spławiali cesarzowi Serbów i Moskali na tamten świat. Szła zima, a nasi ludzie w Andrasfalvie wciąż jeszcze nie byli ludźmi. Już i Moskal
zajmował Pokucie, gospodarował pośród greckokatolickiego ludu jak u siebie w domu, brodatych popów nasyłał do parafii, obrazy cara
Mikołaja zawieszał po urzędach, a nasi ludzie na Węgrzech, co mieli Moskala wypędzić z Galicji, nie byli jeszcze ludźmi. Nie byli ludźmi,
chociaż sztabsfeldfebel Bachmatiuk już piąty tydzień tłukł nimi o madziarską ziemię, rzucał na rżyska, na kartofliska, niszcząc nie wykopane
ziemniaki, moczył ich w bajorach, tytłał w błotach. Spadły już bowiem pierwsze deszcze, mimo iż wojna się nie skończyła wbrew
powszechnemu mniemaniu, że skończy się z pierwszym deszczem. Nałykali się krajanie przez cały suchy wrzesień węgierskiego kurzu i
własnego potu, skórę pozdzierali z rąk na długotrwałych ćwiczeniach dziennych i nocnych, mieli odparzone stopy od forsownych marszów w
pełnym opo-rządzeniu, poobijali boki od padania i wstawania, od padania i wstawania, od kopania głębokich rowów, od dźwigania skrzyń z
amunicją, od strzelania w postawie stojącej, leżącej, na klęczkach, od czołgania się na brzuchu z dziesiątkami kilogramów na plecach. A jednak
nie byli ludźmi. Bo czyż jest człowiekiem stwór, który jak landszturm- infanteryst Piotr Niewiadomski w najważniejszych chwilach życia, na
przykład: musztry batalionowej lub zaciągania wart, zapomina, gdzie jest jego lewa, a gdzie prawa ręka? Jestże człowiekiem ktoś, kto nie wie,
co to jest wizirlinia? Kto nie wie, że według sakramentalnych słów Instrukcji strzeleckiej dla cesarsko i królewskich wojsk pieszych jest to „linia
imaginacyjna", ciągnąca się od oka strzelca przez szczerbinę w celowniku i muszkę na lufie do samego celu? A jeśli nawet wie, co to jest
wizirlinia, jestże człowiekiem ktoś, kto nie umie mierzyć do celów ruchomych w terenie łatwym i płaskim, jak ta cała nizina węgierska? A czy
można nazwać człowiekiem istotę umundurowaną, która nie wie, co się robi w czasie bitwy z rozpaloną lufą karabinu maszynowego systemu
„Schwarzlose", gdy zabraknie wody? Nie, nie byli ludźmi, chociaż sztabsfeldfebel Rudolf Bachmatiuk niejednemu z nich wypuścił duszę. Ale
dusze wypuszczone słowem Bachmatiuka po niejakim czasie wracały do ciał, wracały do mundurów, jak ptaki do gniazd, lubo nie były to już te
same dusze co przedtem. Już je odmieniło wielkie bóstwo cesarskich i królewskich zastępów: Subordynacja. A zresztą można żyć bez duszy.
Jest się nawet lepszym żołnierzem. Często bowiem dusza przeszkadza żołnierzowi w wypełnianiu rozkazów wyższej władzy. Można żyć bez
duszy. Był w drugim marszbatalionie szeregowiec pospolitego ruszenia Basarab Stepan, rodem z Podola, znad samej granicy rosyjskiej. W
chłopięcych latach didowidem był: ślepego lirnika po jarmarkach wodził. Nasłuchał się on wtedy, oj, nasłuchał gadek, a pieśni, co starsze były
od samego cesarza Franciszka Józefa. Nic sobie te gadki nie robiły z granicy, swobodnie ją przekraczały to w jedną, to w drugą stronę, nawet
strażników się nie bały ani rosyjskich, ani austriackich. Opowiadał ten Basarab Stepan kamratom w baraku o jednym człowieku prawosławnym,
co żył bez duszy. Ciało jego było gdzie indziej i dusza gdzie indziej, a ten człowiek prawosławny nawet nie wiedział, gdzie ona jest. A bardzo
potrzebował swej duszy. Bo jak wszystkim ludziom, czy to prawosławnym, czy greckokatolickim, tak i jemu obiecywali w cerkwi, a obiecywali
nieśmiertelność.
Nu, a co ma być nieśmiertelne? pytał landszturmin- fanteryst Basarab Stepan, chytrze mrużąc oczy.
Nos ma być nieśmiertelny? Bebechy mają być nieśmiertelne? Może twój brzuch, czołowicze, albo to, co masz pod brzuchem? Lepiej żeby to
wszystko, czymeś za życia grzeszył, w ziemi zgniło, ino żeby twoja dusza wiecznie żyła. I ten człowiek prawosławny mówił Basarab Stepan do
późnej starości szukał po świecie swej duszy. Furt szukał, taj szukał i nigdzie nie mógł znaleźć. Didko wie, co się z nią stało. Raz była blisko
niego, drugim razem daleko, het koło Kijowa, a on nic o tym nie wiedział. Dopiero przed samą śmiercią wlazła mu dusza w ciało, na chwilkę
tylko, akurat po to, aby eins, zwei, drei! przepisowo z ciała wylecieć. I to na fest. Na wiki wikiw. Amin. I zaraz człowiek ten umarł.
W kadrze było inaczej niż w gadce Basaraba, w kadrze wszystkie dusze wracały do ciał. Tylko jeden raz zdarzyło się, że sztabsfeldfebel
Bachmatiuk wypuścił z żołnierza duszę, a ona już nie wróciła. To była dusza Lesia Nedocho- diuka. Jaka ona była: wielka czy mała, ładna czy
paskudna, czy ot taka sobie, nie wiemy. Albowiem ludzka dusza jest jak ta wizirlinia: wiadomo, że istnieje, ale kto ją tam widział? Co innego
ciało. Nawet najgorszy wróg Lesia nie mógł mu odmówić urody. Łeś Nedochodiuk był rosły, śmigły, miękkość zaś jego ruchów wdzięcznie
harmonizowała z siłą. Chód miał lekki, nawet w ciężkich komiśnych butach, i kołysał się w biodrach, jakby nim chwierutał łagodny wiatr. Coś
drzewnego w nim było, aż dziw, że nie szumiał na wietrze. Smagła skóra powlekająca jego ciało czyniła wrażenie delikatnej kory. Rozciąć go
lub przepiłować, a na pewno tryśnie żywica. I nie mięso się obnaży, nie kości, lecz słoje drzewne. I nie smród buchnie z brzucha Lesia, jeno
jakiś tartaczny zapachnie aromat. Żywiołem jego był las. W lesie robił, lasem nasiąkł. Do pasterstwa nie miał wielkiego nabożeństwa. Bydło
czuć gnojem. Wojsko zadało mu gwałt obcięło błyszczące kudły barwy kasztanów, lecz jasnych wąsów nie tknęło. Sam je sobie przystrzygał z
angielska. Źle na nim leżał przepocony, ćwiczebny mundur. Łeś w mundurze wyglądał jak zwierzę, którego ozdobą i dostojeństwem jest sama
nagość, w każdej zaś toalecie, niekoniecznie cyrkowej, budzi tylko litość i śmiech. Źle też na osmyczonej głowie leżała cesarska czapka. Spod
jej daszka wyzierały duże niebieskie oczy, zwierzęco niewinne. Długie rzęsy łagodziły chłód i dzikość wejrzenia. Szczególnie surowe wydawało
się lewe oko z krwawą plamą na tęczówce. Prócz urody Łeś niczym się nie odznaczał. A przecież budził respekt krajanów. Szanowali w nim
siłę, rasę, ród. Słynął tylko z jednej rzeczy: z szczęścia do kobiet. Mówiono, że ma kilka żon naraz, ale nie była to prawda. Miał jedną ślubną
żonę, równie jak on dorodną i szlachetnej krwi, no i jedną lubaskę . A że tam poniektóra ficigorna nie umiała się oprzeć pięknemu łeginiowi z
Dzembronii, ją za to trzeba winić, ją, a nie Lesia. Łeś Nedochodiuk darzył sobą Hucułki i nie tylko Hucułki, jak rozłożysty dąb darzy cieniem
każdego, kto pod nim legnie. Jemu by nawet lisna uległa. Miał troje ślubnych dzieci, a o nieślubnych głucho było nad rzeką Dzembronią i nad
Czeremoszem. W wiekowej grażdzie żyli jeszcze ojciec i matka, lecz całe gospodarstwo było już od dawna w ręku najstarszego syna, Ostapa.
Ten Ostap przywiózł był sobie z Kut śliczną żonę, Kajetan- nę. Wyglądała trochę jak Żydówka, ale Żydówką, broń Boże, nie była. Była
Ormianką. Czas dobry i zły, mirowy i wojenny przeskakiwał po Lesiu jak woda po szypotach na Czeremoszu. Z hukiem, lecz bez żadnej dlań
szkody. Łeś Nedochodiuk nie zwracał uwagi na wydarzenia dziejowe. Było mu wszystko jedno, kto rządzi światem, kto Austrią i całą ziemią
huculską. Nic go nie obchodził cesarz ani wrogowie cesarza. Czytać umiał, lecz gazet nie czytywał. Nie jeden Łeś był taki. Mnogie pokolenia
Hucułów kładły się do grobów z oczyma już za życia zamkniętymi na wszystko, co nie jest huculskie. Tylko na sprawy zaziemskie nie był Łeś

50
Wittlin Sól ziemi
obojętny. Wierzył w niebo, wierzył w piekło, w świętych Pańskich, w anioły i archanioły, ale i w Archijudę, króla czartów, wierzył, w
aridnyków , w niauki , nicznyci i lisyci , i w cały nadprzyrodzony świat swych pogańskich przodków. Drzewny ten człowiek nie pasował do
maszyny. Wytworów przemysłu metalurgicznego zdecydowanie nie lubił. A i maszyny nie bardzo mu sprzyjały. Nie tylko maszyny, w ogóle
metal. Dwa razy w życiu spłatało mu figla żelazo. Raz, w dzieciństwie, o mało nie oślepł. W kuźni Kłyma Kuczirki w Żabiu-Słupejce wpadła
mu do oka iskra z rozżarzonej podkowy. Musiał z tym okiem jeździć do znachora w Kosowie. Kosowski znachor dał mu takie zioła i maści, że
po kilku dniach Łeś odzyskał wzrok, choć potem jeszcze długo bolało go oko. To był cud, przy którym chyba sam święty Mikołaj, przyjaciel
dzieci, pomagał kosowskiemu znachorowi. Wiele lat później, gdy Łeś gazdował już na swoim, siekiera, którą obciosywał kloce na tratwę,
przecięła mu do połowy kciuk lewej ręki. W czasie pokoju drobne to kalectwo starczy do zwolnienia z wojska. Ale na wojnę można iść z połową
lewego kciuka. Byleby prawą rękę mieć w porządku. Czasy nastały raczej żelazne niż drzewne. Zanosiło się na pognębienie wszelkiej
cielesności człowieczej, zwierzęcej, roślinnej przy pomocy maszyn. Piechota nie przestawała wprawdzie być królową broni, ale królestwo jej
nie było już z tego świata, co mordował karabinem ręcznym i bagnetem. Sielankowego „Mannlichera" w cesarsko i królewskiej piechocie
wypierał samoczynny, szybkostrzelny karabin maszynowy systemu „Schwarzlose", wzór 07/12, kaliber 8. W chwili wybuchu wojny na każdy
pieszy batalion przypadały dwa kulomioty. Lecz kiedy okazało się, że car Mikołaj odnosił zwycięstwa nad cesarzem Franciszkiem Józefem
właśnie dzięki przewadze broni maszynowej, naczelne dowództwo cesarskich i królewskich sił zbrojnych jęło na gwałt powiększać nie tylko
osobne oddziały MG (Ma- schinengewehrabteilungen), ale i jak najwięcej ludzi uczyć obchodzenia się z tą bronią. Mogło wszak zdarzyć się w
polu, że nieprzyjaciel wybije całą obsługę kaemu, wówczas należało ją zastąpić ludźmi, którzy są pod ręką, a nie czekać, aż z tyłu przyślą
wykwalifikowane uzupełnienie. Toteż zdaniem sztabsfeldfebla Bachmatiuka żadna formacja marszowa nie była dojrzała do frontu, zanim cały
jej skład nie zapoznał się z kaemem, choćby powierzchownie. Oczywiście nie każda oferma mogła mieć dostęp do tak delikatnej i kapryśnej
maszyny. Piotr Niewiadomski na przykład nie wchodził tu w rachubę. Zbrodnią byłoby dopuszczać do bliższego zetknięcia się z
„Schwarzlosem" człowieka (byłże to człowiek), który nie wiedział, gdzie jest jego lewa, a gdzie prawa ręka. Nie wiedział, chociaż miał już za
sobą szpangi, nie wiedział, chociaż sam komendant kadry, podpułkownik Leithuber (ten z uschniętą prawicą), dał mu dwa razy w twarz lewą
ręką. Ostatecznie można ofermie powierzyć mniej ważne części kaemu: tarczę, trój- nożną podstawę, skrzynki z amunicją. Ale tylko do
noszenia. Piotr Niewiadomski był w cywilu tragarzem na kolei. Niech dźwiga. W czasie pokoju do transportu karabinów maszynowych
używano w cesarsko i królewskiej armii osłów, mułów i tych huculskich koników, co wywodzą się z rasy tureckiej, a żywią się wyłącznie
sianem. W naszej kadrze były wprawdzie muły, ale nie tyle, ile ich po-trzebowano wobec zwiększonej ilości kaemów. Więc roz-bierano
kulomioty i musieli je dźwigać ludzie. Łeś Nedochodiuk spodobał się Bachmatiukowi od pierw-szego wejrzenia. Gdyby feldfebel sztabowy, po
śmierci kapitana Knaussa, umiał jeszcze kochać ludzi, na pewno pokochałby Lesia. Interesował się nim jak duchowny czło-wiekiem, w którym
wyczuwa powołanie do służby bożej. Upatrzył go sobie na przyszłą szarżę. Rozważał, czy jeszcze przed odmarszem batalionu na front nie
polecić go na kurs podoficerski. Okazywał Łesiowi wiele drobnych na pozór względów, choć unikał ostentacji. A Łeś Nedochodiuk jakby
niczego nie widział. Nie widział, że Bachmatiuk nie wyznacza go do czyszczenia latryn ani do pomocy w kuchni, ani do fasunków, za to
częściej niż innym gemajnym porucza mu subtelniejsze zadania. Zaszczycał go na przykład funkcjami frajtra inspekcyjnego, a na ćwiczeniach
bojowych wysyłał z patrolem jako dowódcę czujki. Tego wszystkiego Łeś nie raczył zauważyć. Uszło też uwagi Lesia, że Bachmatiuk nigdy zeń
nie szydził, nie nazywał ekscelencją ani panem hrabią. Łeś przyjmował te wyróżnienia tak, jakby mu gibirowały się od samego cesarza. I nawet
nie były warte pokwitowania. Przez cały okres szkolenia rekrutów czekał Bachmatiuk na jakiś odzew ze strony Lesia, na drobny chociażby znak
aprobaty, jeśli nie wdzięczności. Nie doczekał się. Łeś Nedochodiuk spełniał wszystkie rozkazy nienagannie, lecz nic ponadto. Gdy
marszbatalion zaczął ćwiczyć kaemem (całym z żelaza i stali, jedynie rączki tylców były z drzewa), w zachowaniu Lesia nastąpiła zmiana.
Widać było wyraźnie, że dotykając kulomiotu, przezwycięża odrazę. Gdy przyszło do strzelania, Bachmatiuk zapytał Lesia, czy nie miałby
ochoty przejść do kompanii MG na stałe. Łeś wyprostował się na Habt Acht: Panie sztabsfeldfebel, melduję posłusznie, ja nie mogę.
Czemu nie możecie?
Zamiast odpowiedzi Łeś Nedochodiuk pokazał lewą rękę. Bachmatiuk to rozumiał: z obciętym kciukiem nie można strzelać z „Schwarzlosego".
Więc kazał mu leżeć przy strzelcu i celowniczym, zakładać parciane taśmy i zbierać łuski z wystrzelonych nabojów. Sennie, opieszale
przepuszczał Łeś przez palce nataśmowane naboje. Czynił to z taką miną, jakby to były żołędzie, którymi się karmi świnie, a nie cesarska i
królewska amunicja. A gdy Bachmatiuk uderzony tym zachowaniem rozkazał mu zdjąć lufę z trójnogu, Łeś wziął ją w ręce, jakby do rąk brał
coś nieczystego. Inni Huculi też nie ufali maszynie. Nie mieli do niej serca. Skąd Hucuł ma wiedzieć, czym żyje, czym oddycha karabin
maszynowy? Mama go uczyła? Leżeli krajanie na błoniach pod Andrasfalvą, leżeli przy cesarskich kaemach, jakby pilnowali jakiejś
drogocennej chudoby, jakby ją tam paśli. Udawali troskę o jej zdrowie, choć najchętniej by ją potopili. Łeś Nedochodiuk nie udawał. Jawnie
okazywał maszingwerowi odrazę. A Bach- matiuk wszystko widział i cierpiał; ale o nic nie mógł Lesia zaczepić, skoro Łeś pracował bez
zarzutu. Lecz kiedy Nedochodiuk za drugim i trzecim razem okazał wstręt do tej pięknej broni, rzekłbyś opluwał ją oczami, Bach- matiuk nie
wytrzymał. Z głębi tłumionej boleści zawołał głosem, jakim do tej pory nigdy nie odzywał się do Lesia: Ostrożnie tam z maszingwerem, panie
hrabio! Ma- szingwer nie dziwka!
Nie dziwka! Krwawa plama w oku Nedochodiuka zapłonęła złowrogo. Do otwartej rozgrywki przyszło dopiero po ostrym strzelaniu z kaemu.
Był piękny, jesienny poranek, gdy trzecia kompania drugiego marszbatalionu (2MB/III) przechodziła z śpiewem przez miasto. Kasztany na
rynku stały w glorii żółtych liści wyiskrzonych kroplami. Całonocny deszcz oczyścił z kurzu trotuary i bruki. Wielki madziarski mąż stanu Deak
Fe- rencz tkwił na swym pomniczku z wysuniętą stopą w kamiennym trzewiku, jakby nią przytupywał do taktu ukraińskiej pieśni. Krajanów
zmęczonych śpiewaniem luzował trębacz kompanijny Hryć Podbereżnyj. Nasi ludzie byli w dobrych humorach. Woleli ostre strzelanie od
nudnej musztry pod barakami i od słuchania, jak ryczy krwawa sąsiadka browaru „Farkas i Gjórmeky" rzeźnia miejska. Środkiem jezdni na
czele oddziału maszerował z szablą w pochwie sztabsfeldfebel Bachmatiuk. Panowie oficerowie szli trotuarem, aby nie zabrudzić sztylp. Gdy
przybyli na błonia, gdzie odbywały się ćwiczenia z ostrą amunicją, porucznik Lewicki, kierownik wyszkolenia bojowego, rozkazał zdjąć ciężary
mułom i ludziom. Użyczył krótkiego wytchnienia. Muły zaobrokowano, a ludzie rozwalili się na podmokłym wygonie, uklepanym od
nieustannych ćwiczeń wszystkich formacji garnizonu. Niebawem ostry gwizd uciął gwar: ludzie zerwali się na nogi. Zesztywnieli. I nastała
jedna z tych wojskowych cisz, kiedy padają słowa decydujące o życiu i śmierci. Gdy z ust Bachmatiuka padł rozkaz: „Vergatterung!" ludzie
rzucili się do karabinów ustawionych w piramidy, do zdemontowanych kaemów, do przepisowo złożonego oporządzenia. Cieniutkie nitki
babiego lata oplatały wilgotne kolby. Na komendę: „Umhängen!" jęli w pośpiechu zarzucać na siebie ciężary i opinać się gurtami. Gdy byli
gotowi, Bachmatiuk kazał wziąć na ramię broń i spocząć. Następnie wydzielił posterunki, aby strzegły krańców całego rejonu, zagrożonego
obstrzałem, aby odganiały wszelką żywą istotę, Madziara czy krowę, jeśliby która nazbyt zbliżyła się do strefy ognia. Po odejściu posterunków
zmontowano kulomioty i ustawiono w wykopach. Zaczęło się strzelanie. Zrazu tylko z broni ręcznej. Wkrótce i kulomioty umocowane na
trójnogach w swych błotnistych gniazdach zatrzęsły się epileptycznie. Z ich wąziutkich pyszczków trysnęły ogniste języki i wnet niiaro- wy
klekot napełnił przestwór, rzekłbyś: bociany oddają się obłędnym orgiom. Tak pozorowano obronę kompanii przed atakiem czołowym
nieprzyjaciela. Prawdziwym ogniem nasycono przedpole oczyszczone z wszelkich żywych istot dosięgalnych oczami i szkłami. Krety i myszy
zawczasu pochowały się w schronach własnej roboty. Cesarz dawał kredyt wyobraźni żołnierzy, każąc im w pustkowiu domyślać się obecności
nieprzyjaciela. Krótko trwał ten kredyt. Nagle oczom naszych ludzi ukazał się wróg, do którego strzelali. Bachmatiuk wypatrzył coś w
pustkowiu przez lornetę polową i począł wymachiwać dwiema chorągiewkami: niebieską i żółtą. Posyłał tajemnicze sygnały niewidzialnym
mocom i oto, w odległości nie większej niż tysiąc pięćset metrów, jęły wyskakiwać z terenu jakieś zamazane szarobłękitne figurki. To był

51
Wittlin Sól ziemi
Moskal. Brany na cel i trafiany, słaniał się i przepadał pod ziemią, po czym znów wyłaził na wierzch raz tu, raz tam, coraz wyraźniej rysując się
na tle jasnego nieba. Tak oto sztabsfeldfebel Bachmatiuk miał tutaj władzę, nawet nad Moskalem. Uśmiercał go i wskrzeszał. Słońce już dobrze
grzało, rozrabiając błoto, kaemy miotały się w deliriach ognia, gdy jeden z nich zaczął słabnąć, aż wszystek osłabł i zamilkł. Przybiegł
Bachmatiuk, dotknął lufy, jak matka dotyka czoła chorego dziecka, i syknął. Poczekał, aż lufa nieco ostygnie, po czym sprawdził chłodnicę.
Naturalnie: skończyła się woda. Trzy litry to nie tak wiele przy nieustannym strzelaniu. Trzeba na nowo napełnić chłodnicę. Ale czym? Woda
była daleko, tam, gdzie siedział „Moskal". Tam po ćwiczeniach miano poić muły. Lecz któż by chodził do nieprzyjaciela po wodę do
kulomiotów, które go ostrzeli- wują? Samemu trzeba sobie radzić. Ludzie mieli wodę w manierkach, ale Bachmatiuk nie chciał pozbawiać ich
wody do picia w tak gorącym i pracowitym dniu. Ponadto pragnął z nimi przećwiczyć owe „ostateczne ewentualności", przewidziane w
Regulaminach tudzież w Instrukcji strzeleckiej.
Nedochodiuk! zawołał.
Bierzcie lufę i lejcie!
Łeś Nedochodiuk nie rozumiał. Stał w postawie zasadniczej i nie ruszał się.
Nedochodiuk! Słyszycie, co ja do was mówię?
Tak jest, panie sztabsfeldfebel!
No to czemu nie lejecie?
Nedochodiuk wciąż nie rozumiał, więc niektórzy kamraci starali się pomóc mu odpowiednią gestykulacją. Na próżno.
Nedochodiuk! zawołał Bachmatiuk.
Czemu stoicie jak ta oferma?
Panie sztabsfeldfebel, ja, ja...
Ja, ja! Co za ja? Jakie ja? W wojsku nie ma żadnego ja!
Panie sztabsfełdfebeł, melduję posłusznie, ja nie mogę.
Kto melduje? Pan hrabia Potocki? Jaśnie oświecony książę Schwarzenberg?
Krwawa plama zalała nie tylko lewe oko Nedochodiuka, już zaczęła się przenosić na oba policzki. Nedochodiuk meldował:
Panie sztabsfeldfebel, landszturminfanteryst Łeś Ne-dochodiuk...
Bachmatiuk nie dał mu dokończyć.
Pan hrabia nie może? Dlaczego nie może? Trypra czepił?
Przez kilka chwil obaj patrzyli na siebie wilkiem. Naraz Bachmatiuk odwrócił się od Lesia i krzyknął: Jego Egzystencja landszturminfanteryst
Niewiadomski!
Hyr!
Odepnijcie no panu hrabiemu pantalony!
Piotr Niewiadomski podszedł do Lesia, ale stanąwszy przed nim zawahał się. Nawet spojrzeć nań nie miał odwagi. Bachmatiuk zaskrzeczał mu
nad samym uchem: To jest rozkaz!
Padł rozkaz. Jego Egzystencja Piotr Niewiadomski wyciągnął ręce przed siebie jak ślepiec albo lunatyk, posłuszny woli księżyca. Drżącymi
rękami zaczął dobierać się do Łesiowych guzików. I stała się rzecz niesłychana: ręce Lesia leżące nieruchomo na szwach spodni w postawie
Habt Acht! uniosły się i odepchnęły Piotra. A odepchnęły z taką mocą, iż Piotr zatoczył się i byłby wpadł na sztabsfeldfebla, gdyby ten nie
odtrącił go stygnącą lufą karabinu maszynowego. Nie tracąc spokoju, Bachmatiuk podał Piotrowi lufę do potrzymania, a sam powoli zbliżył się
do Lesia jak drapieżne zwierzę. Wiedział, że na niego Łeś nie ośmieli się podnieść ręki. I najspokojniej poodpinał mu guziki. Potem wyrwał lufę
z rąk Piotra i głosem rozedrganym od nieziemskich treści skandował: W imieniu przenajwyższej Służby28 ja tobie rozkazuję lej!
Łeś Nedochodiuk drgnął. Prawą ręką sięgnął spodni, lecz natychmiast ją cofnął. Bachmatiuk zbladł. Wali się świat czy nie wali? Bachmatiuk
wiedział, że musi natychmiast powziąć decyzję, jeśli świat nie ma się zawalić. Ale jaką decyzję? Jeżeli zachowanie Lesia było pogwałceniem
czy jak jest napisane w Regulaminach, „skaleczeniem Sub- ordynacji" (Subordinationsverletzung), należy go z miejsca aresztować i odstawić do
sądu dywizyjnego. O pogwałceniu Subordynacji można by jednak mówić dopiero wtedy, gdyby nie było żadnej wątpliwości, iż
landszturminfanteryst Łeś Nedochodiuk mógł oddać mocz do lufy „Schwarz- losego", mógł, tylko nie chciał. Trudno wyrokować, gdy nie ma się
dowodów w ręku ani lekarza pod ręką. A tu trzeba i Bóstwo przebłagać, i własny autorytet ocalić, bacząc, by nie ośmieszyć się ingerencją w
prawa natury, niekiedy równie bezwzględne jak cesarsko i królewska wojskowa Subordynacja. Bachmatiuk wybrał rozwiązanie korzystne i dla
Bóstwa, i dla siebie. Skoro nie wiadomo, czy zaszedł tu, czy nie zaszedł wypadek pogwałcenia Subordynacji, lepiej jest przyjąć, że nie zaszedł.
Więc Bachmatiuk nie aresztował Lesia ani mu nawet nie kazał stawać do raportu na lewym skrzydle. A jednak coś zrobić z nim musiał. Więc w
ciszy nabrzmiałej grozą Spraw Ostatecznych, w ciszy, której nie zdołał zagłuszyć trzask obu „zdrowych" karabinów maszy-nowych, podszedł
do Lesia tak blisko, iż błyszczącym daszkiem czapki stuknął go w szyję. Jakby tę szyję przecinał nożem gilotyny. O tyle wszakże był niższy od
Lesia, iż musiał wysoko podnieść oczy, aby mogły się spotkać z jego oczami. I dosięgnął krwawej źrenicy Hucuła, i dojrzał w niej gotowość
mordu. Długo patrzyli na siebie w śmiertelnym zapamiętaniu. Bachmatiuk pierwszy oderwał wzrok od czerwonej plamy, jakby z niej wyciągał
bagnet broczący krwią. Zamknął oczy, ale i w zamkniętych miał morze krwi. Nie otwierając oczu, zimnym, od alkoholu i tytoniu skwaś- niałym
oddechem wionął w szyję Lesia: Ja z ciebie, synu, duszę wypuszczę!
Potem odskoczył od Lesia jak kat od powieszonego. Przeraźliwie zagwizdał. Oficerowie i podoficerowie poszli za jego przykładem i cała
kompania przerwała ćwiczenia. W trzeciej kompanii nie było świni, która by poleciała do szarż z donosem na Lesia. Ledwo bowiem porucznik
Lewicki zarządził półgodzinną przerwę, Łeś Nedochodiuk udał się wraz z innymi tam, gdzie na pustym błoniu była jedyna oaza krzewów:
dzikich róż i ostrężyn. Tam pofolgował pełnemu pęcherzowi. A chociaż Bachmatiuk zwiastował wypuszczenie z Lesia duszy tak cicho, iż mogli
go usłyszeć tylko ci, co stali najbliżej, na przykład Piotr Niewiadomski, wszystkich owionął lęk śmierci. Wszyscy też poczuli, że mają duszę, bo
oto jest ktoś władny ją wypuścić choćby na jeden tylko dzień, na godzinę, na chwilę. I wszyscy poczuli, że zapowiedź Bachmatiuka nie jest
pogróżką, po której nastąpią znane im już szykany i plagi; dobrze wiedzieli, że dzisiaj stanie się coś, czego do tej pory jeszcze nie doświadczyli.
Dodatkowym zmysłem ludzi bezbronnych odgadli, że niebawem z ciała ich kamrata Lesia Nedocho- diuka uleci dusza, wyfrunie ustami i
nosem, dusza nieśmier- teina, o której zbawienie modlił się z książki o pozłacanych brzegach. Piotr Niewiadomski wywąchał obecność diabła.
Mógłby przysiąc, że widzi, jak didko paruje z lufy karabinu maszy-nowego systemu „Schwarzlose" i dobiera się do duszy Hucuła, co nie chciał
przed ludźmi obnażyć swej sromoty. Nikt z świadków zajścia nie miał odwagi zbliżyć się do Lesia, tym bardziej przemówić. Łeś był już tabu.
Dokoła jego ciała zostało obrysowane niewidzialną kredą niewidzialne koło. Tej granicy życia i śmierci nikt żyjący nie śmiał przekroczyć. A
Łeś Nedochodiuk szedł pośród milknących na jego widok kamratów jak król, na którego Kościół rzucił właśnie klątwę. Wierni winni odsunąć
się nawet od króla, na którym ciąży anatema. Toteż wyznawcy cesarsko i królewskiej Subordynacji omijali Lesia, darząc go jednocześnie
podziwem, albowiem ośmielił się wyzwać Bóstwo i duszę naraził w tej nierównej walce. Śmiałkowie półgębkiem komentowali zajście, lękając
się mówić o nim głośno. Starali się odgadnąć, jakie to sankcje zastosuje teraz Bachmatiuk, przy pomocy jakich kar wypuści z Lesia duszę. A on
tak samo jak Łeś stał na uboczu i palił papierosa. Zapewne obmyślał te sankcje. Nic osobliwego nie wymyślił. Sankcje, jakimi rozporządzał,
były raczej skromne. Bachmatiuk nie miał prawa stosowania kar dyscyplinarnych. Jedynie dowódca kompanii mógł skazywać na kasarniaka lub
na areszt pojedynczy, a zakuwanie w szpangi (lewa ręka do prawej nogi, prawa ręka do lewej nogi) oraz „słupek", czyli Anbinden, były
wyłącznym przywilejem komendanta kadry. Wszelako nawet w granicach swych niedużych uprawnień posiadał Bachmatiuk dosyć sposobów na

52
Wittlin Sól ziemi
to, aby z Lesia wypuścić duszę. I wypuścił. Nikt dokładnie nie umiał powiedzieć, jak to się stało. Większość krajanów przypuszczała, że kapral
Reszytyło, któremu Bachmatiuk kazał robić z Lesiem karne ćwiczenia, zamęczył go do nieprzytomności ustawicznymi przysiadami, „żabkami",
laufszritami, padaniem i wstawaniem w pełnym ekwipunku marszowym i z „Mannlicherem" w ręku. Łeś „oberwał się", mówili, chociaż taki
silny chłop. A może nagła krew go zalała. Niektórzy widzieli, jak drugiego dnia karnych ćwiczeń upadł, upuścił gwer i na wielokrotną komendę:
Auf! nie podniósł się. Symuluje powiedział Bachmatiuk, gdy kapral Re- szytyło mu o tym zameldował. Ale porucznik Lewicki zaniepokoił
się. Wyciągnął szablę z pochwy, przyłożył klingę do zaciśniętych ust zemdlonego, a przekonawszy się, że oddycha, kazał z kadry sprowadzić
sanitetów z noszami i nieprzytomnego „symulanta" odtransportować na izbę chorych. Atoli niejeden Hucuł, a wśród nich landszturminfanteryst
Piotr Niewiadomski, był przekonany, że sztabsfeldfebel Bachmatiuk miał tu wspólników nie z tego świata. Po prostu czarty-aridnyki przyszły
po duszę Lesia, o którym nie tylko w Dzembronii nad rzeką Dzembronią wiedziano, że grzeszył, a grzeszył cudzołożeniem. A teraz te same
czarty, co tam, w dalekiej ziemi huculskiej, podszczuwały Lesia do tego grzechu, i Łeś cudzołożył nie tylko z żonami obcych ludzi, ale i z
ślubną rodzonego brata Ostapa, z tą urodziwą Ormianką z Kut, Kajetanną, naraz przeistoczyły się w strażników i mścicieli podeptanego szóstego
przykazania. Skorzystały przeklęte aridnyki z tego, że była wojna, że ich pryncypał Archijuda (nawet na samo wspomnienie o nim należy
splunąć) wykradł Panu Bogu całe piąte przykazanie i sprzedał cesarzom. Bo tylko dzięki temu mógł sztabsfeldfebel Bachmatiuk wypuścić z
Lesia duszę. I przyszły po nią diabły, aby ją zabrać do piekła. Już trzeci dzień leżał Łeś Nedochodiuk na marodcymrze, za chińskim parawanem,
i walczył z śmiercią. Marodcymra miała tylko jedno pomieszczenie na dziesięć łóżek. Nie wszystkie były zajęte. Gdy okazało się, że stan Lesia
jest beznadziejny i nawet nie pomogły pijawki, które frajter sanitarny Glück, kadrowy cyrulik, kupił w aptece na mieście, regimentsarzt dr
Badian polecił sprowadzić z swojej kwatery w Andrásfalvie ów chiński parawan. Chciał oszczędzić innym, przeważnie lekko chorym
pacjentom, widoku umierającego. Co prawda, działo się to w wojsku i w czasie wojny, i może już tutaj należało oswoić żołnierzy z śmiercią. Ale
dr Max Badian, lekarz pułkowy w rezerwie, wolał moribunda odgrodzić parawanem, skoro nie można go było izolować inaczej. Żeby zaś
pocieszne figurki Chińczyków z długimi, obwisłymi wąsami i z warkoczami na ogolonych łbach, wymalowane na parawanie, w tak
patetycznych okolicznościach nie śmieszyły chorych i zdro-wych kamratów Lesia, co przychodzili dowiadywać się o jego zdrowie, kazał dr
Badian zakryć parawan prześcieradłem. Był jeszcze inny, znacznie ważniejszy powód, dla którego dr Badian zasłonił umieranie Lesia tym
parawanem. Łeś Nedochodiuk czuł, że umiera. Śmierci się nie bał, ale bał się piekła. Zażądał gromnicy i świaszczennyka, czyli księdza.
Gromnicy w kadrze nie było. Nie było również ani grecko- ani rzymskokatolickiego kapłana. Kapelani pułkowi obu tych obrządków przebywali
w polu, to znaczy: przy sztabie dywizji. Słusznie bowiem rozumowano na Stubenringu w Wiedniu, w departamencie duszpasterstwa wyznań
chrześcijańskich cesarsko i królewskiego Ministerstwa Wojny, że opieka (Seelsorge) nad duszami żołnierzy potrzebna jest przede wszystkim
tam, gdzie żołnierzom stale grozi śmierć, a więc na frontach, a nie w bezpiecznych kadrach. Zwłaszcza gdy te kadry ewakuowano z
macierzystych garnizonów, w których obecnie znajduje się Moskal. Toteż nasi ludzie, na razie przynajmniej (bo Stubenring obiecał przysłać
później greckokatolickiego księdza), byli pozbawieni własnych duszpasterzy tudzież obroku dla duszy. Niezupełnie byli pozbawieni. Każdej
niedzieli i w każde kościelne święto maszerowali katolicy do kościoła garnizonowego w And- rasfalvie, gdzie proboszcz tego kościoła i
jednocześnie feldkurat pułku honwedów celebrował Mszę świętą po łacinie, a tylko kazania wygłaszał po węgiersku. Regiment- sarzt dr Badian,
jak tylu lekarzy w owych czasach, był ateistą. Jeśli w ogóle w coś wierzył, to tylko w prawa przyrody. Rozwój nauk ścisłych miał gwarantować
ludzkości świetlaną przyszłość. Tę wiarę podkopała trochę wojna, którą dr Badian uważał za bezsensowny anachronizm. Widział w niej tylko
ostatnie drgawki dogorywającego świata irracjonalnych, a więc fałszywych idei. Jednakże jako prawdziwy liberał szanował wszystkie religie.
Rozumiał, że nawet w wojsku nie powinno się chrześcijańskich śmiertelników pozbawiać sakramentów in articulo mortis. Udał się więc do
komendanta kadry z projektem sprowa-dzenia do umierającego żołnierza kapelana honwedów. Był to pierwszy wypadek śmiertelny w tej
kadrze i podpułkownik Leithuber odniósł się przychylnie do inicjatywy doktora. Sam jednak nie miał ochoty wzywać kapelana nielubianych
honwedów. Więc podjął się tego dr Badian. Bryczką komendanta pojechał do miasta i zastał księdza nie w koszarach, lecz na plebanii kościoła
garnizonowego. Ksiądz dr Szakaly Geza, feldkurat w randze kapitana, od razu zgodził się na propozycję doktora Badiana. Ledwo jednak (po
niemiecku) wyraził zgodę na dysponowanie Lesia na śmierć uderzył głową w mur. O mur wieży Babel. Miała ona ludzi przybliżyć do nieba, a
więc do Boga, lecz skutek tego przedsięwzięcia był odwrotny i fatalny. Wieża Babel oddaliła ludzi nie tylko od Boga, lecz od nich samych.
Przestali się rozumieć. I ksiądz dr Szakaly Geza zawahał się. Mówił tylko po węgiersku i po niemiecku. A jak tu spowiadać człowieka, który nie
zna tych języków? Łeś Nedochodiuk mówił tylko po swojemu, po huculsku, no i trochę po polsku. Dr Badian, chcąc księdzu ułatwić wyjście z
tak kłopotliwej sytuacji, zaproponował spowiedź z pomocą tłumacza. Ksiądz dr Szakaly, zaskoczony raczej niż zgorszony tą niebywałą
propozycją, widząc dobrą wolę lekarza, nieświadomego rytuałów, pouczył go, że spowiedź przez tłumacza jest niemożliwa. Byłaby naruszeniem
sakramentalnej tajemnicy. Po dłuższej walce z własnym sumieniem uznał jednak, że miłosierdzie więcej jest warte od znajomości obcych
języków. A zresztą Bóg, w którego imieniu miał on, skromny kapłan, przyjąć spowiedź umierającego Hucuła w nie znanej sobie mowie, z
pewnością zna wszystkie języki. Ukraiński również. Przecież Omnipotens et Misericors tylko ludzką pychę ukarał pomieszaniem języków, a nie
Siebie samego. Przeto spowiedź, o którą prosił biedny grzesznik w kadrze x-tego pułku infanterii im. króla N., będzie ważna pomimo trudności
językowych. Postanowił więc ksiądz dr Szakaly Geza pojechać do niego. Dr Badian chciał zabrać księdza z sobą, lecz ten odmówił. Musi
wpierw przygotować się do takich ważnych funkcji, jak spowiadanie umierającego, Komunia święta i ostatnie namaszczenie. Obiecał niebawem
przyjechać. Prosił tylko o stolik przy łóżku chorego, nakryty białą serwetą, o dwie świece i kilka kulek z waty. Krucyfiks sam przywiezie.
Przyjazd księdza Szakaly'ego wywołał w kadrze sensację. Niepowszedni był widok starego księdza w białej komży, narzuconej na długi, czarny
ni to surdut, ni to mundur. Na obu rękawach złociły się trzy paski. Fioletowa stuła nie zakrywała sztywnego oficerskiego kołnierza. Głowa, na
której poza służbą nosił oficerskie kepi, teraz była obnażona. Księdzu towarzyszył wąsaty honwed, również w komży, z zapaloną latarnią. Ale
bez dzwonka. Godzina była przedwieczorna, w kadrze skończyły się zajęcia służbowe i ludzie, chociaż głodni, nie spieszyli się z szalkami po
menaż. Ciekawość była mocniejsza od głodu. Prawie wszyscy na placu przed komendą przeżegnali się i uklękli, a ci, co nie uklękli, zdjęli czapki
i stanęli na „baczność". Mimo iż w Regulaminach istniała komenda: Kniet nieder zum Gebet! (Klękajcie do modlitwy!), sztabsfeldfebel Bach-
matiuk uważał, że klękanie w wojsku ma tylko wtedy sens, gdy oddział piechoty strzela w dwuszeregu. Pierwszy szereg klęka, a drugi, z tyłu,
strzela w pozycji stojącej. Toteż zdjął wprawdzie czapkę, ale cofnął się w głąb bramy i poszedł do siebie na górę. Księdza, co niósł białą
kwadratową bursę z wiatykiem, wprowadził na izbę chorych adiutant, porucznik baron Hammerling. Dr Badian dyskretnie wycofał się do swego
gabinetu, przylegającego do marodcymry. Przedtem polecił frajtrowi sanitarnemu Gliickowi przygotować kilka kulek waty. Ksiądz dr Szakaly
usiadł na łóżku chorego za chińskim parawanem. Przeżegnał Lesia i słuchał jego spowiedzi, z której ani słowa nie rozumiał. A Łeś bezustannie
bił się w pierś i spowiadał się tak głośno, iż ksiądz Szakaly dawał mu znaki, żeby mówił ciszej, bo słyszą go inni chorzy. Rzeczywiście słyszeli,
jak Łeś wciąż wołał: „Proszczajte, proszczajte!" (Odpuście), i słyszeli, jak w tej spowiedzi gęsto padały słowa: brat żinka brata..., Łeś nie
przestawał bić się w pierś. Bił się tak mocno, aż spowiednik dziwił się, skąd w umierającym jest jeszcze tyle siły. Widocznie sam Bóg
miłosierny użyczył mu tej siły, aby dopomóc w oczyszczeniu duszy z grzechów. Musiały to być ciężkie grzechy, skoro Łeś Nedochodiuk tak
długo je wyznawał. Księdzu wydawało się, że te grzechy nie chcą wyjść na wierzch z duszy Lesia, że stawiają opór. Łeś męczył się jak ciężko
rodząca kobieta. Ksiądz dr Szakaly, widząc, z jakim mozołem umierający Hucuł „rodzi" swoje grzechy, chciał mu dopomóc. Zapomniał, że
penitent nie rozumie po węgiersku, i w tym języku szeptał mu coś do ucha. I tak przez kilka chwil trwał ten dialog, jeszcze jedna konsekwencja
niefortunnej imprezy budowlanej, opisanej w Starym Testamencie. Znużony niesamowitą spowiedzią, ksiądz dr Szakaly Geza uznał, że to
dosyć, że penitent opróżnił już duszę z gniotących ją grzechów. Mimo to nie przerwał potoku niezrozumiałych słów, aż póki głos Lesia osłabł i
przeszedł w nieartykułowany pomruk. Spowiednik jakby zobaczył ulgę na zlanej potem twarzy Lesia i dał mu znak, że to już wystarczy.

53
Wittlin Sól ziemi
Dowody jego skruchy były aż nadto widoczne. Wobec tego ksiądz dr Szakaly zapalił świece na stoliku i jął duszę Lesia przygotowywać na Sąd
Szczegółowy i Sąd Ostateczny. Najpierw odpuścił mu wszystkie grzechy w języku, którego ani Łeś nie rozumiał, ani jego krajanie, ani
honwedzi księdza Szakaly'ego. I nie rozumieli tego języka nawet niektórzy panowie oficerowie, zwłaszcza ci zawodowi, wychowani w szkołach
kadeckich. Rozumiałby tylko dr Badian, gdyby był obecny: „Misereatur tui omnipotens Deus, et dimissis peccatis tuis, perducat te ad vitam
aeternam. Amen." Następnie ksiądz dr Szakaly podał Łesiowi Komunię i kulkami waty, umaczanymi w świętym oleju, namaścił mu powieki,
nozdrza, usta, dłonie, lędźwie oraz wierzch stóp. Teraz landszturminfanteryst Łeś Nedochodiuk mógł już spokojnie umierać. Czy za cesarza, czy
tylko za siebie samego, o tym na razie historia milczy.

Postscriptum do Soli ziemi po trzydziestu pięciu latach Sól ziemi zacząłem pisać w roku 1925, kiedy jeszcze wielu ludzi w Europie chciało
wierzyć, że wojny na skalę światową, takie jak miniona, należą do przeszłości i nigdy się nie powtórzą. Licznym uczestnikom tej wojny, pośród
których było sporo tak zwanych intelektualistów, wydawała się ona tak potwornym absurdem, iż nie mogli pogodzić się z myślą, że jakikolwiek
rząd, złożony z ludzi przy zdrowych zmysłach, odważyłby się na wywołanie podobnej katastrofy. Toteż w roku 1925 wielka wojna była tak
głęboko pogrzebana w świadomości autora Soli ziemi, iż musiał on forsować swoją pamięć, aby przypomnieć sobie jej imponderabilia.
Szperałem w pamiętnikach i dziennikach kombatantów, w starych gazetach, oglądałem ryciny i fotografie z lat 1914-1918, musiałem sztucznie
podniecać wyobraźnię, żeby wywołać w niej kliszę owych, tak niedawnych stosunkowo, wydarzeń. Dzisiaj taki zabieg byłby już niepotrzebny
mimo półwiekowego dystansu, dzielącego przeżycia mojej młodości. Paradoksalny jest fakt, że wojna z lat 1914-1918 stała się nam dzisiaj
bliższa niż w roku 1925, w tym roku pokojowych złudzeń, wzmocnionych podpisaniem tak zwanego „protokołu genewskiego". Czas, zamiast
nas oddalić od wojny z lat 1914-1918, teraz automatycznie nas do niej zbliżył. Druga wojna światowa z całą jej infernalną grozą spowodowała
nie tylko gwałtowne przesunięcie perspektywy, z której oglądamy pierwszą wojnę światową, ale jak gdyby znormalizowała w naszej
wrażliwości wszystko, co w roku 1925 wydawało się nam absurdalne, niemoralne, a przeto nieludzkie. Więcej: druga wojna światowa z jej
przerażającymi skutkami oswoiła człowieka z jego hańbą i poniżeniem oraz uodporniła na wstrząsy zagrażające zdrowiu jego duszy. Wprawdzie
z dzisiejszej perspektywy można wojnę z lat 1914-1918 uważać za prymitywną pod względem techniki zagłady, doprowadzonej w latach 1939-
1945 do perfekcji, ale też trzeba w niej dojrzeć rodzicielkę tej drugiej, totalnej, wojny światowej oraz wszelkich grożących nam dzisiaj katastrof.
W naszej tak zwanej cywilizacji utrwaliło się coś, co nazwalibyśmy kadaweryzmem. Prasa, radio i telewizja karmią nas codziennie trupami,
każąc radować się z wysokiej cyfry wymordowanych nieprzyjaciół, a z niskiej naszych własnych ludzi. Autorowi Soli ziemi trudno jest
pogodzić się z cywilizacją opartą na kadaweryzmie. Sól ziemi ukończyłem w roku 1935. Niemcami od trzech lat władał Hitler, przygotowując
ich do podbojów i zwycięstw, mających im zapewnić tysiącletnie panowanie, jeśli nie nad całym światem, to przynajmniej nad całą Europą.
Kiedy zaś latem owego roku czytałem korekty polskiego wydania tej książki, Mussolini rozpoczął wojnę abisyńską. Z końcem 1935 roku
ukazało się pierwsze wydanie Soli ziemi w Warszawie, a jeden z krytyków napisał wówczas, że „na utworze tym widać, jak temat wielkiej
wojny dojrzał już do pieśni". Zapewne chciał przez to wyrazić myśl zbliżoną do tej, jaką niegdyś wypowiedział wierszem Friedrich von Schiller:
„Co ma ożyć w pieśni, musi zginąć w życiu." Pierwszą wojnę światową wywołali przeważnie ludzie, dla których wojna była abstrakcją lub też
wynikiem kalkulacji robionych beznamiętnie w ministerialnych gabinetach i w biurach sztabów generalnych. Tylko nieliczni uczestnicy
poprzednich, na ogół niedużych, wojen w Europie i poza Europą mieli decydujący wpływ na wybuch pierwszej wielkiej wojny. Gdy w jednej z
rezydencji starego cesarza Franciszka Józefa odbywała się tak zwana Rada koronna, na której Austria wypowiedziała wojnę Serbii (co starałem
się odtworzyć w Prologu do Soli ziemi, nie licząc się z autentyzmem tego happeningu), osiemdziesięciocztero- letni monarcha Austro-Węgier
podobno zapytał prących do wojny ministrów i generałów, którzy usiłowali przełamać jego opór: „Haben Sie einen Krieg mitgemacht? Ich habe
einige!" (Czy panowie brali kiedy udział w wojnie? Ja w kilku!) Nawet jeśli ten epizod należy do legend otaczających postać Franciszka Józefa,
świadczy on wymownie o poczuciu odpowiedzialności i osamotnieniu monarchy, który z własnych okrutnych doświadczeń w młodych latach
wiedział, czym jest wojna. A zatem pierwszą wielką wojnę wywołali ludzie nieświadomi jej aspektów i skutków oraz cynicy, karierowicze lub
lekkomyślni, choć uczciwi patrioci, którzy dopiero po jej wybuchu i w trakcie, jak się rozwijała, uświadomili sobie całą jej surową prawdę.
Niewątpliwie z perspektywy dzisiejszych czasów, tak pełnych nienawiści i wrogości, austriacka wojna, stanowiąca osnowę Soli ziemi, może się
wydawać łagodnym absurdem. Przynajmniej na odcinku znanym autorowi Soli ziemi. Był on w tej wojnie żołnierzem austriacko-węgierskiej
piechoty od jesieni 1916 do jesieni 1918 roku. Podobnie jak większość jego kamratów nie czuł on żadnej nienawiści do „wrogów", za jakich
kazano mu uważać Rosjan, Włochów, Serbów i Rumunów. Przeciwnie: w czasie tej wojny zaprzyjaźnił się z rosyjskimi jeńcami, którzy w
austriackich lazaretach pełnili, nieraz z poświęceniem, obowiązki pielęgniarzy. Okazywali oni wiele serca rannym lub chorym
„nieprzyjaciołom". Z wdzięcznością wspominam czułą opiekę, jaką otaczał mnie w jednym ze szpitali wojennych, w baraku chorób zakaźnych,
młody jeniec rosyjski imieniem Zacharko. Nazwiska tego człowieka nigdy nie znałem, ale wciąż widzę jego dobrą twarz, twarz prostego,
szczerego chłopa, jakby przeniesionego do rzeczywistości roku 1917 z książek Lwa Tołstoja. Do końca życia będę też pamiętał przyjaźń, jaką
mnie darzyli jeńcy włoscy, przy których przez pewien czas pełniłem funkcje tłumacza. Mimo wszystkich okropności tamtej wojny, przynajmniej
w znanych mi sytuacjach, „wróg" poza terenami walki, wróg rozbrojony i wzięty do niewoli, przestawał być wrogiem i był już tylko naszym
kolegą, pragnącym jak my, aby ta wojna skończyła się jak najprędzej. Trudno dziś zrozumieć, w imię czego żołnierze armii, w której służyłem,
zwłaszcza żołnierze narodowości sło-wiańskich, zabijali i dawali się zabijać. Działał tu ów irracjonalny mechanizm, który starałem się pokazać
w Soli ziemi. Myślę, że po trzydziestu pięciu latach mogę już obiektywnie o tym mówić. Wszystkie postacie tej książki, poza historycznymi, są
całkowicie zmyślone, jakkolwiek w niektórych skupiły się charakterystyczne cechy osób, z jakimi zetknąłem się w czasie mej wojskowej
służby. Piotr Niewiadomski jest produktem synkretyzmu. Ludzi mniej lub więcej do niego podobnych spotykałem często w formacjach
pospolitego ruszenia cesarsko i królewskiej armii. Należeli oni do najstarszych roczników i pochodzili przeważnie ze wschodniogalicyjskich
regionów, graniczących z Rosją lub Rumunią. Ale Piotr Niewiadomski jako postać powieściowa ukazał mi się dopiero w kilka lat po wojnie,
ściśle: w trzy lata po napisaniu Prologu Soli ziemi. Ujrzałem go w Paryżu w roku 1928 na lśniącym od deszczu asfalcie placu de la Concorde, po
którym na wszystkie strony pędziło mrowie błyszczących jak ten asfalt samochodów. Siłą jaskrawego kontrastu narzucił się mojej wyobraźni
obraz chłopa z dalekiego, a tak obcego Paryżowi, świata prymitywnej cywilizacji. Na placu de la Concorde Piotr Niewiadomski nie był jeszcze
tragarzem kolejowym. Był pasterzem z Karpat i z batogiem w ręku szedł boso pośród trąbiących i szumiących samochodów i trzymał lejce pary
huculskich koników, które ciągnęły furę wysoko naładowaną sianem, przyciśniętym na szczycie drągiem. Ta wizja nie opuszczała mnie przez
moje paryskie lata, aż przemieniła bosego pasterza Piotra w tragarza na imaginacyjnej stacji kolejowej Topory - Czernielica. Drugą
najważniejszą w Soli ziemi osobą jest feldfebel sztabowy Bachmatiuk. Powstał w latach trzydziestych i był dla mnie prefiguracją owych
fanatyków, którzy później w imię przeróżnych ideologii, z czystym sumieniem niszczyli ciała i dusze milionów ludzi. Wagon kolejowy z VII
rozdziału Soli ziemi może być uważany za nasienie, z którego wyrosły i rozmnożyły się w latach drugiej wojny światowej owe koszmarne,
zaplombowane wagony, gdzie dusili się wiezieni na zagładę niewinni ludzie, nie żołnierze, lecz cywile: starcy, kobiety i dzieci. Obóz rekrutów
w Andrasfalvie, ta łagodna niewola ludzi, których feldfebel sztabowy Bachmatiuk tresował na automaty do mordowania innych ludzi, okazał się
po latach zalążkiem wszystkich obozów otoczonych drutem kolczastym, gdzie ludzie uzbrojeni i syci znęcali się nad bezbronnymi głodomorami.
Łagodna krzywda, jaką w Soli ziemi wyrządza wojsko pobożnym Żydom, zmuszając ich do spożywania trefnych pokarmów czy też
przymusowo strzygąc im brody prowadzi w prostej linii do gwałtów i zbrodni popełnianych bezkarnie w obozach koncentracyjnych na
milionach Żydów i nie tylko Żydów... Lecz wróćmy do Piotra Niewiadomskiego. Podzielam jego pogląd, iż odebrać życie człowiekowi ma
prawo tylko Ten, kto mu to życie dał. Mój przyjaciel, Piotr Niewiadomski, owszem kochał swojego cesarza. W jego hierarchii cesarz zajmuje

54
Wittlin Sól ziemi
drugie miejsce po Panu Bogu. Wiedeńskie siedziby cesarza: Hofburg i pałac w Schónbrunnie to w pojęciu Piotra przedsionki nieba; w każdym
razie gmachy te posiadają bezpośrednią komunikację z niebem, coś w rodzaju dzisiejszej hot łine. Mimo to mój przyjaciel nie był tak naiwny, by
mniemać, że cesarz Franciszek Józef obdarzył go życiem. Wiedział, iż życie dał mu Stwórca za pośrednictwem matki Wasyliny, Hucułki, oraz
nie znanego mu ojca Polaka. Gdyby Piotr Niewiadomski umiał myśleć przy pomocy popularnych w czasie wojny sloganów i metafor, może też
nazwałby Austrię matką. Wiemy jednak, że Piotr nie posługiwał się w swym myśleniu przenośniami, które ludziom narzucają czytanki i gazety.
Chociażby dlatego, że nie umiał czytać. Sam stwarzał sobie metafory i mity, częściowo odziedziczone po przodkach. Był w tym podobny do
poetów.
Nowy Jork, w czerwcu 1970 r.

OD WYDAWCY
Powieść Sól ziemi, będąca pierwszą częścią zamierzonej przez autora trylogii pt. Powieść o cierpliwym piechurze, została opublikowana po raz
pierwszy w Warszawie przez wydawnictwo „Rój" w 1935 roku (z datą wydania: 1936). To samo wydawnictwo wznawiało ją kilkakrotnie (dwa
razy w 1936, w 1938 i w 1954 roku w Nowym Jorku). W Polsce po wojnie powieść ukazała się po raz pierwszy nakładem Państwowego
Instytutu Wydawniczego w roku 1979 (wznowiona w 1988) i na tym wydaniu opieramy niniejszą edycję.

55

You might also like