Download as odt, pdf, or txt
Download as odt, pdf, or txt
You are on page 1of 10

ZIEMIA SIĘ PORUSZA

Niedługo przed swą śmiercią w 1955 roku Albert Einstein napisał krótką, acz
entuzjastyczną przedmowę do książki Earth ‘s Shifting Crust: A Key to Some Basic Problems of
Earth Science. Jej autorem był geolog Charles Hapgood, który stanowczo i zdecydowanie rozprawił
się z ideą ruchu kontynentów. Pisząc z pozycji pobłażliwej drwiny, Hapgood stwierdza, że kilka
naiwnych dusz zauważyło „pozorne podobieństwo kształtów między pewnymi kontynentami”.
Wydaje im się, że „Ameryka Południowa mogłaby pasować do Afryki i tak dalej [...]. Twierdzi się
nawet, że formacje skał po obu stronach Atlantyku pasują do siebie”.
Hapgood kategorycznie odrzucił wszelkie tego rodzaju pomysły, zwracając uwagę, że
geolodzy K.E. Caster i J.C. Mendes wykonali zakrojone na szeroką skalę prace polowe po obu
stronach Atlantyku i stwierdzili bez jakichkolwiek wątpliwości, że nie ma żadnych podobieństw.
Bóg jeden wie, jakie odkrywki badali panowie Caster i Mendes, ponieważ w rzeczywistości liczne
formacje po obu stronach Atlantyku nie tylko są podobne, lecz są to te same formacje.
Idee i wnioski wyciągane na podstawie podobieństw między kontynentami nie były jednak
zbyt popularne wśród geologów w czasach Hapgooda. Teorię, którą Hapgood zdezawuował w
swojej książce, po raz pierwszy wysunął w 1908 roku amerykański geolog amator Frank Bursley
Taylor. Taylor pochodził z bogatej rodziny i był niezależny od wszelkich akademickich
uwarunkowań, więc mógł prowadzić niekonwencjonalne badania. Był jednym z wielu ludzi, którzy
sądzili, że podobieństwo linii brzegowej Afryki i Ameryki Południowej nie jest dziełem przypadku.
Taylor sformułował ideę, zgodnie z którą kontynenty niegdyś stykały się ze sobą, i zasugerował -
jak się okazało, słusznie - że łańcuchy górskie na Ziemi to skutek zderzania kontynentów. Nie
znalazł jednak wielu dowodów, a jego teoria została uznana za zbyt ekstrawagancką, aby traktować
ją poważnie.
Teorię Taylora potraktował poważnie niemiecki meteorolog z uniwersytetu w Marburgu,
Alfred Wegener. Zbadał on liczne przypadki anomalii występujących wśród współczesnych roślin
oraz zwierząt kopalnych, które trudno było wytłumaczyć na gruncie standardowego modelu historii
Ziemi, i zdał sobie sprawę, że bardzo niewiele z tych zjawisk ma sens w ramach konwencjonalnej
interpretacji. Szczątki kopalnych gatunków zwierząt często występowały po dwóch stronach
oceanów, ewidentnie za szerokich do przepłynięcia. Wegener zastanawiał się, w jaki sposób
torbacze przedostały się z Ameryki Południowej do Australii. Dlaczego identyczne ślimaki
występowały w Skandynawii i w Nowej Anglii? I wreszcie, w jaki sposób można wytłumaczyć
pokłady węgla oraz inne pozostałości semi tropikalnego klimatu w tak zimnych miejscach jak
Spitsbergen, ponad 600 kilometrów na północ od Norwegii, jeżeli w jakiś sposób nie migrowały
one z cieplejszych obszarów?
Wegener sformułował teorię, zgodnie z którą ziemskie kontynenty istniały niegdyś jako
jeden ląd (nazwał go Pangeą), na którym flora i fauna mogły się swobodnie przemieszczać, zanim
zostały rozdzielone i zaczęły dryfować w kierunku swojego obecnego położenia. Wegener
opublikował swoją ideę w książce zatytułowanej Die Entstehung der Kontinente und Ozeane.
Niemieckie wydanie ukazało się w 1912 roku, a angielskie tłumaczenie, The Origin of Continents
and Oceans, trzy lata później, mimo że w tym czasie wybuchła pierwsza wojna światowa.
Dopóki trwała wojna, teoria Wegenera nie wywołała większego zainteresowania, lecz w
1920 roku, gdy opublikował poprawione i rozszerzone wydanie, szybko stała się przedmiotem
ożywionej dyskusji. Wszyscy się zgadzali, że kontynenty się poruszały, ale pionowo, a nie
poziomo. Pionowe ruchy kontynentów, w ramach koncepcji zwanej izostazją, stanowiły kanon
geologicznej wiedzy dla całych pokoleń, chociaż nie istniała żadna dobra teoria, która tłumaczyłaby
przyczyny oraz mechanizmy tych procesów. Jedna z idei, która przetrwała w podręcznikach jeszcze
do czasów, gdy chodziłem do szkoły, opierała się na koncepcji „pieczonego jabłka”, sformułowanej
przez Austriaka Eduarda Suessa tuż przed końcem dziewiętnastego wieku. Według jego teorii, gdy
gorąca planeta się schłodziła, na jej powierzchni powstawały zmarszczki, podobnie jak na skórce
pieczonego jabłka, tworząc baseny oceanów oraz łańcuchy górskie. Hipoteza Suessa ignorowała
wcześniejsze prace Jamesa Huttona, który wykazał, że taki statyczny układ zostałby prędzej czy
później zredukowany do pozbawionej wszelkich nierówności sferoidy, ponieważ erozja zniosłaby
wszystkie wzniesienia i wypełniłaby zagłębienia. Na początku dwudziestego wieku pojawił się
także problem, ujawniony przez Rutherforda i Soddy’ego, że ziemskie pierwiastki stopniowo
uwalniają olbrzymie rezerwy energii, o wiele za duże, aby dopuścić do procesów ochładzania i
kurczenia sugerowanych przez Suessa. Tak czy inaczej, gdyby teoria Suessa była prawdziwa, góry
byłyby jednorodnie i równomiernie rozłożone na całej powierzchni Ziemi i miałyby mniej więcej
taki sam wiek; rozkład gór na Ziemi ewidentnie nie jest równomierny, a w początkach
dwudziestego wieku było już wiadomo, że niektóre łańcuchy górskie, na przykład Ural i Appalachy,
są o setki milionów lat starsze od innych, na przykład od Alp i Gór Skalistych. Stopniowo stawało
się jasne, że nadchodzi pora na nową teorię, lecz Alfred Wegener nie był niestety osobą, od której
geolodzy chcieliby się jej uczyć.
Po pierwsze, jego radykalne poglądy kwestionowały najbardziej fundamentalne elementy
ich dyscypliny, co rzadko stanowi skuteczny sposób na przychylne nastawienie audytorium. Takie
wyzwanie byłoby dostatecznie bolesne ze strony zawodowego geologa, lecz Wegener nie miał
wykształcenia geologicznego. Był meteorologiem, do diaska! Niemieckim meteorologiem,
człowiekiem od przepowiadania pogody. To nie były uleczalne niedostatki.
Geolodzy użyli wszelkich dostępnych środków, aby podważyć jego dowody i odrzucić
sugestie. Aby obejść problem podobieństw szczątków kopalnych, postulowali istnienie dawnych
„mostów lądowych” wszędzie, gdzie tylko były potrzebne. Gdy okazało się, że Hipparion, kopalny
koń, żył w tym samym czasie we Francji oraz na Florydzie, most lądowy został poprowadzony w
poprzek Atlantyku. Gdy stwierdzono, że dawne tapiry żyły równocześnie w Ameryce Południowej
oraz w południowo-wschodniej Azji, również tam został poprowadzony most lądowy. Niebawem
mapy prehistorycznych mórz były pełne hipotetycznych mostów lądowych, od Ameryki Północnej
do Europy, od Brazylii do Afryki, od południowo-wschodniej Azji do Australii, od Australii do
Antarktydy. Te wygodne połączenia nie tylko wyrastały wszędzie tam, gdzie zaistniała potrzeba
przeniesienia żywego organizmu z jednego lądu na inny, lecz także posłusznie znikały, nie
pozostawiając ani śladu swej obecności. Istnienia żadnego z tych mostów nie potwierdzał
oczywiście choćby nikły dowód - w przypadku tak ewidentnie błędnych hipotez trudno o dowody -
lecz stanowiły one geologiczną ortodoksję przez następne półwiecze.
Nawet mosty lądowe nie mogły jednak wyjaśnić wszystkiego. Pewien gatunek trylobita,
dobrze znany w Europie, został także znaleziony na Nowej Fundlandii... lecz tylko z jednej strony.
Nikt nie potrafił przekonująco wyjaśnić, w jaki sposób zdołał pokonać 3000 kilometrów oceanu, a
nie znalazł sposobu na przedostanie się na drugą stronę trzystukilometrowej wyspy. Jeszcze
bardziej niewytłumaczalne i niewygodne okazały się terytorialne upodobania innego gatunku
trylobitów, który został znaleziony w Europie i na pacyficznym skrawku północno-zachodniej
Ameryki, lecz nigdzie indziej pomiędzy tymi dwoma obszarami, co wymagałoby mostu, ale nie
lądowego, tylko powietrznego. Mimo to jeszcze w 1964 roku Encyclopaedia Britannica - w
dyskusji na temat konkurencyjnych teorii - właśnie hipotezie Wegenera zarzucała, że jest pełna
„licznych, poważnych trudności teoretycznych”. Wegener popełniał oczywiście błędy. Stwierdził na
przykład, że Grenlandia przemieszcza się na zachód w tempie około 1,6 kilometra na rok, co jest
oczywistym nonsensem (tempo także mierzy się raczej w centymetrach na rok). Przede wszystkim
jednak nie potrafił podać przekonującego wyjaśnienia, w jaki sposób masy lądowe się
przemieszczają. Akceptując jego teorię, należało równocześnie przyjąć do wiadomości, że potężne
kontynenty w jakiś sposób przepychały się przez twardą skorupę Ziemi, niczym pług przez pole, nie
zostawiając jednak żadnej bruzdy. Za pomocą ówcześnie znanych zjawisk w żaden sposób nie dało
się wyjaśnić, co napędza te potężne ruchy.
Sugestia przyszła ze strony Arthura Holmesa, angielskiego geologa, który w znacznym
stopniu przyczynił się do wyznaczenia wieku Ziemi. Holmes był pierwszym naukowcem, który zdał
sobie sprawę, że ciepło wydzielane przez radioaktywne pierwiastki może wywoływać prądy
konwekcyjne wewnątrz Ziemi, które, przynajmniej teoretycznie, powinny być dostatecznie silne,
aby popychać kontynenty po powierzchni. W 1944 roku Holmes opublikował podręcznik
Principles of Physical Geology. Sformułował w nim teorię dryfu kontynentalnego, która w
zasadniczej części pozostaje słuszna do dzisiaj, a sam podręcznik stał się bardzo popularnym i
wpływowym źródłem. W swoim czasie była to jednak bardzo radykalna sugestia i spotkała się z
powszechną krytyką, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie opozycja wobec koncepcji dryfu
utrzymywała się dłużej niż gdziekolwiek indziej. Jeden z tamtejszych krytyków martwił się
zupełnie poważnie, iż Holmes przedstawił swoje argumenty tak jasno i przekonująco, że studenci
mogą rzeczywiście dać się przekonać. Jednak poza Ameryką teoria Holmesa stopniowo zdobywała
uznanie i ostrożne poparcie. W 1950 roku głosowanie na dorocznej konferencji Britisb Association
for the Advancement of Science wykazało, że około połowy uczestników akceptuje ideę dryfu
kontynetalnego6 (wkrótce potem Hapgood cytował wynik głosowania jako dowód, że brytyjscy
geolodzy dali się uwieść niefortunnej idei). Sam Holmes nie był w pełni przekonany do słuszności
swej teorii i w 1952 roku wyznał: „Nigdy nie uwolniłem się od uporczywego uprzedzenia wobec
teorii kontynentalnego dryfu; w moich geologicznych kościach, jeżeli można tak powiedzieć,
tkwiło poczucie, że to dość fantastyczna hipoteza”.
Kontynentalny dryf nie był całkowicie pozbawiony poparcia nawet w Stanach
Zjednoczonych. Popierał go Reginald Dalby z Harvardu, lecz był to ten sam Dalby, który wysunął
hipotezę, że Księżyc powstał w wyniku kosmicznego zderzenia, więc jego idee były uważane za
interesujące, ale nieco zbyt ekscentryczne, aby traktować je w pełni poważnie. Większość
amerykańskich naukowców pozostawała przy przekonaniu, że kontynenty zawsze zajmowały swe
obecne pozycje, a ich powierzchniowe struktury powstały w wyniku innych procesów niż poziome
przemieszczenia.
Geolodzy pracujący dla firm naftowych od dawna wiedzieli, że poszukiwania ropy warto
prowadzić tam, gdzie występują dokładnie takie ruchy powierzchniowe Jakie przewiduje tektonika
płyt. Lecz geolodzy z firm petrochemicznych nie piszą artykułów naukowych, tylko szukają ropy.

Pozostał jeszcze jeden poważny problem z teoriami dotyczącymi Ziemi, którego nikt nie
rozwiązał ani nawet nie poruszył, a mianowicie kwestia, co się stało z osadami. Każdego roku
ziemskie rzeki niosą do mórz olbrzymie ilości produktów erozji, na przykład 500 milionów ton
wapnia. Jeżeli pomnoży się tempo, z jakim materiał ten jest deponowany na dnie mórz, przez
geologiczny czas, w którym proces zachodził, otrzymuje się dość niepokojący wynik: na dnie
oceanów powinno być około 20 kilometrów osadów. Inaczej mówiąc, dna oceanów powinny
obecnie znajdować się na znacznej wysokości ponad tak zwanym poziomem morza. Początkowo
naukowcy uporali się z tym paradoksem w najprostszy możliwy sposób - zignorowali go - lecz w
pewnym momencie musieli się nim zająć.
W czasie drugiej wojny światowej jednym z amerykańskich okrętów transportowych, USS
„Cape Johnson”, dowodził mineralog z Princeton University, Harry Hess. Okręt był wyposażony w
nowiutki egzemplarz najlepszego wówczas modelu echosondy, urządzenia do pomiarów
głębokości, którego głównym przeznaczeniem było ułatwienie manewrowania w trakcie lądowania
wojsk na plażach. Hess zdał sobie sprawę, że jego echosonda równie dobrze może posłużyć do
czysto naukowych celów i nigdy jej nie wyłączał, ani na pełnym morzu, ani nawet w trakcie bitew.
Odczyty, jakie uzyskał, okazały się zupełnie nieoczekiwane. Gdyby dna oceanów były bardzo stare,
jak wszyscy sądzili, powinny być przykryte grubą warstwą osadów, podobnie jak muł pokrywa dno
rzeki lub jeziora. Lecz dane Hessa wskazywały, że na dnie oceanu jest wszystko, tylko nie gładkie
połacie odwiecznych osadów - są tam kaniony, rowy, szczeliny, wulkaniczne wzgórza, które Hess
nazwał gujotami, od nazwiska geologa z Princeton, Arnolda Guyota. Wszystkie te odkrycia
stanowiły zagadkę, lecz Hess miał wojnę do wygrania, więc odłożył te myśli na później.
Po wojnie wrócił do zajęć dydaktycznych na Princeton, ale tajemnice morskiego dna nie
przestawały zaprzątać jego umysłu. Tymczasem w latach pięćdziesiątych oceanografowie zaczęli
prowadzić zakrojone na coraz szerszą skalę badania dna mórz i odkryli jeszcze większą
niespodziankę: najpotężniejszy i najbardziej rozległy łańcuch górski na Ziemi, położony w
przeważającej części pod wodą, ułożony wzdłuż linii biegnącej po dnie oceanów i przypominający
wzór na piłce tenisowej. Poczynając od Islandii, biegnie on na południe po dnie Atlantyku, wokół
południowego końca Afryki, w poprzek Oceanu Indyjskiego, po czym poniżej Australii wychodzi
na Pacyfik; tam wykonuje zygzak, początkowo kierując się wprost na Baja Califomia, aby
następnie wystrzelić wzdłuż zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych w kierunku Alaski. Od
czasu do czasu niektóre z jego szczytów wystają nad powierzchnię wody, na przykład Azory i
Wyspy Kanaryjskie na Atlantyku, Hawaje na Pacyfiku, lecz w większości pozostaje głęboko pod
tysiącami sążni słonych mórz, nieznany i nieoczekiwany. Gdy dodano długości wszystkich jego
odgałęzień, okazało się, że cała sieć rozciąga się na 75 000 kilometrów.
Niektóre, lecz bardzo nieliczne fragmenty były znane wcześniej. Ludzie układający w
dziewiętnastym wieku podmorskie kable zdawali sobie sprawę z istnienia pewnego rodzaju
wzniesienia na środku Atlantyku, lecz rozciągła natura oraz skala łańcucha podmorskich gór
stanowiła całkowite zaskoczenie. Co więcej, łańcuch obfitował w trudne do wyjaśnienia fizyczne
anomalie. Wzdłuż Grzbietu Śródatlantyckiego biegnie kanion - ryft - o szerokości sięgającej 20
kilometrów i długości 19 000 kilometrów. Jego istnienie zdawało się sugerować, że Ziemia
rozszczepia się wzdłuż szwów, jak orzech wyłaniający się ze skorupki. Było to absurdalne i
niepokojące przypuszczenie, lecz dowody były niepodważalne.
W 1960 roku wykonano badania próbek dna i okazało się, że dno oceanu jest całkiem
młode na środku Atlantyku, lecz staje się coraz starsze w miarę oddalania się od środka na wschód
lub na zachód. Harry Hess doszedł do wniosku, że może to oznaczać tylko jedną rzecz: po obu
stronach centralnego ryfłu tworzy się nowa skorupa, która jest następnie odpychana na boki, a na jej
miejsce przychodzi kolejna porcja. Dno Atlantyku składa się z dwóch pasów transmisyjnych, z
których jeden przenosi skorupę w kierunku Ameryki Północnej, a drugi w kierunku Europy. Proces
stał się znany jako rozszerzanie dna morskiego.
Gdy skorupa dociera do celu swej podróży na granicy kontynentu, zanurza się ponownie w
głąb Ziemi, w procesie zwanym subdukcją. To odkrycie wyjaśnia, co się stało z osadami - zostały
zwrócone do wnętrza Ziemi - oraz tłumaczy względnie młody wiek dna oceanów. Nigdzie nie
znaleziono dowodów, aby dno oceanu miało więcej niż około 175 milionów lat, co było o tyle
dziwne, że wiek kontynentalnych skał często liczy się w miliardach lat. Hess znalazł rozwiązanie.
Oceaniczne skały istnieją tylko tak długo, ile potrzeba czasu, aby mogły dotrzeć do brzegu. Była to
piękna teoria, która wiele wyjaśniała, więc Hess rozwinął swoje argumenty w publikacji, która
jednak została niemal powszechnie zignorowana. Niekiedy świat nie jest gotowy na przyjęcie
dobrej idei.
W tym czasie dwaj inni badacze, pracujący niezależnie od siebie, dokonali uderzającego
odkrycia opartego na pewnych dziwnych faktach z historii Ziemi opisanych kilkadziesiąt lat
wcześniej przez francuskiego fizyka, Bernarda Brunhesa. Brunhes odkrył, że ziemskie pole
magnetyczne od czasu do czasu zmienia kierunek, a zapis tych zmian jest utrwalony w pewnych
typach skał. W szczególności maleńkie kryształy rudy żelaza ustawiają się wzdłuż aktualnego
kierunku pola magnetycznego w momencie formowania się skały, po czym - gdy skała, w której są
zanurzone, ostygnie i stwardnieje - pozostają na zawsze ustawione w tym kierunku. W rezultacie
„pamiętają” kierunek pola magnetycznego z czasów, gdy powstawała ich macierzysta skała. Przez
wiele lat odkrycie to stanowiło jedynie ciekawostkę, lecz gdy w latach pięćdziesiątych Patrick
Blackett z University of London oraz S.K. Runcom z University of Newcastle zbadali układ 192 pól
magnetycznych wmrożonych w brytyjskie skały, doznali - oględnie mówiąc - wstrząsu. Wyniki
wskazywały, że w pewnym okresie w przeszłości Brytania kręciła się wokół osi oraz
przemieszczała w kierunku północnym, jakby urwała się z uwięzi. Co więcej, gdy sporządzili mapy
z układami pól magnetycznych Europy oraz Ameryki z tego samego okresu, odkryli, że pasują do
siebie jak dwie połówki przeciętej kartki papieru. To było niesamowite, lecz również te odkrycia
zostały zignorowane.
Wszystkie nici połączył w końcu geofizyk Drummond Matthews z Cambridge University
oraz jego doktorant Fred Vine. W 1963 roku, na podstawie badań pól magnetycznych dna Oceanu
Atlantyckiego, wykazali oni, że dna oceanów przemieszczają się dokładnie w taki sposób, jak
sugerował Hess, oraz że kontynenty także są w ruchu. Pechowy kanadyjski geolog, Lawrence
Morley, doszedł do takiej samej konkluzji mniej więcej w tym samym czasie, lecz nie mógł znaleźć
nikogo, kto chciałby opublikować jego artykuł. Do historii przeszedł afront, jaki spotkał go ze
strony wydawcy czasopisma „Journal of Geophysical Research”, który odrzucił rękopis z
następującym komentarzem: „Takie spekulacje stanowią interesujący temat na przyjęcie, lecz nie
powinny być rozpowszechniane pod egidą poważnego czasopisma naukowego”. Pewien geolog
określił to później jako „prawdopodobnie najważniejszy odrzucony artykuł z dziedziny nauk o
Ziemi”.
Tak czy inaczej, era ruchomej skorupy w końcu nadeszła. W 1964 roku pod auspicjami
Royal Society odbyło się w Londynie sympozjum, w którym wzięło udział wielu spośród
najważniejszych przedstawicieli nauk o Ziemi, i nagle okazało się, że wszyscy się nawrócili.
Uczestnicy sympozjum uzgodnili, że Ziemia stanowi mozaikę wzajemnie połączonych segmentów,
a ich powolne przepychanki są odpowiedzialne za większość geologicznych zjawisk na
powierzchni planety.
Określenie „dryf kontynentalny” zostało szybko zarzucone, gdy okazało się, że cała
skorupa jest w ruchu, a nie tylko kontynenty, lecz upłynęło trochę czasu, zanim została uzgodniona
nazwa dla poszczególnych segmentów. Początkowo nazywano je „blokami skorupowymi”, a
niekiedy także „kamieniami brukowymi”. Dopiero w 1968 roku, wraz z publikacją artykułu trzech
amerykańskich sejsmologów w czasopiśmie „Journal of Geophysical Research”, segmenty
otrzymały nazwę, pod którą są znane do dzisiaj: płyty. W tym samym artykule nowa dziedzina
została nazwana tektoniką płyt.
Stare idee nie umierają tak łatwo i nie wszyscy natychmiast się nawrócili na nową naukę.
Jeszcze w latach siedemdziesiątych jeden z najbardziej popularnych i wpływowych podręczników
geologii, The Earth, autorstwa czcigodnego Harolda Jeffreysa, zdecydowanie stwierdzał, podobnie
jak w pierwszym wydaniu z 1924 roku, że tektonika płyt stanowi fizyczną niemożliwość. Równie
zdecydowanie odrzucał koncepcje konwekcji oraz rozszerzania się dna morskiego. W 1980 roku, w
Basin and Rangę, John McPhee zwrócił uwagę, że co ósmy amerykański geolog nadal nie wierzy w
tektonikę płyt13 .
Dzisiaj wiemy, że powierzchnia Ziemi składa się z ośmiu do dwunastu dużych płyt
(zależnie od tego, jak zdefiniuje się dużą płytę) oraz około dwudziestu mniejszych; wszystkie one
poruszają się w różnych kierunkach i z różnymi prędkościami. Niektóre płyty są duże i dość mało
aktywne, inne mniejsze, lecz energiczne. Ich związki z lądami są niekiedy dość przypadkowe, a
niekiedy również dość burzliwe. Na przykład płyta północnoamerykańska jest znacznie większa niż
kontynent, od którego wzięła nazwę. Jej zachodnia krawędź z grubsza pokrywa się z zachodnim
wybrzeżem kontynentu (i z tego powodu obszar ten jest tak aktywny sejsmicznie - zachodzą tam
procesy zderzania i zgniatania granic płyt), lecz całkowicie ignoruje wschodni brzeg i rozciąga się
przez pół Atlantyku, aż po Grzbiet Śródatlantycki. Islandia jest podzielona na pół, co czyni ją w
połowie Amerykanką i w połowie Europejką. Nowa Zelandia stanowi część ogromnej płyty
indyjsko-australijskiej, mimo że nie leży nawet w pobliżu Oceanu Indyjskiego. Podobnie sprawy się
mają z większością płyt.
Związki między współczesnymi i dawnymi lądami okazały się nieskończenie bardziej
skomplikowane, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Kazachstan był niegdyś połączony z Norwegią
i Nową Anglią. Jeden fragment Staten Island, ale tylko fragment, jest europejski. Podobnie część
Nowej Fundlandii. Weź do ręki jakiś kamyczek z plaży Massachusetts jego najbliższy krewniak jest
w Afryce. Wyżyny Szkockie oraz większość Skandynawii są zasadniczo amerykańskie. Część
pasma Shackletona na Antarktydzie prawdopodobnie należała kiedyś do Appalachów, obecnie
położonych na wschodzie USA. Krótko mówiąc, skały lubią podróżować.
Nieustające przepychanki powstrzymują płyty przed sklejeniem w jedną, nieruchomą
płytę. Zakładając, że wszystko potoczy się dalej podobnie jak obecnie, Atlantyk będzie się
rozszerzał i w pewnym momencie przekroczy rozmiary Pacyfiku. Większość Kalifornii oderwie się
od reszty kontynentu i stanie się czymś w rodzaju lustrzanego odbicia Madagaskaru. Afryka będzie
nacierać na Europę, ściskając po drodze Morze Śródziemne, aż całkowicie je unicestwi, a następnie
wypchnie do góry łańcuch górski na miarę Himalajów, rozciągający się od Paryża do Kalkuty.
Australia skolonizuje wyspy po północnej stronie, tworząc lądowe połączenie z Azją w postaci
wąskiego przesmyku. To są przyszłe skutki zjawisk, które trwają cały czas, obecnie, także teraz,
gdy czytasz tę książkę. Kontynenty płyną jak liście na jeziorze. Dzięki pomiarom przy użyciu
systemu GPS wiemy, że Europa i Ameryka Północna oddalają się od siebie mniej więcej z taką
prędkością, z jaką rosną paznokcie1- około dwóch metrów w ciągu ludzkiego życia. Jeżeli ci się nie
spieszy, to możesz się przejechać z Los Angeles aż do San Francisco. Nie dostrzegamy zmian tylko
dlatego, że za krótko żyjemy, lecz to, co obecnie widzimy, to tylko migawka, ukazująca kształt
kontynentów w ciągu zaledwie jednej dziesiątej procenta historii Ziemi.
Wśród czterech skalnych planet jedynie na Ziemi aktywnie funkcjonuje tektonika płyt. Nie
wiemy dlaczego. Nie jest to tylko kwestia rozmiarów lub gęstości - Wenus jest niemal bliźniaczo
podobna do Ziemi zarówno pod względem rozmiarów, jak i gęstości, lecz mimo to nie ma tektoniki
płyt. Być może istotny jest skład chemiczny i tylko Ziemia posiada właściwe materiały we
właściwych ilościach. Istnieją przypuszczenia, aczkolwiek niczym nie potwierdzone, że tektonika
odgrywa istotną rolę w organicznym życiu planety. Jak ujął to fizyk i pisarz James Trefił, „trudno
byłoby uwierzyć, że nieustanny ruch płyt tektonicznych nie wywiera żadnego wpływu na rozwój
życia na Ziemi”. Sugeruje on również, że wyzwania stworzone przez tektonikę - na przykład
zmiany klimatu - stanowiły istotny czynnik w rozwoju inteligencji. Inni badacze sądzą, że
dryfowanie kontynentów mogło się przyczynić do przynajmniej niektórych przypadków
wymierania na Ziemi. W listopadzie 2002 roku Tony Dickson z Cambridge University sporządził
raport opublikowany w czasopismie „Science”, zawierający sugestię, że istnieje istotny związek
między historią skał i historią życia. Dickson stwierdził, że skład chemiczny ziemskich oceanów
kilkakrotnie ulegał silnym i raptownym zmianom w ciągu ostatniego pół miliarda lat. Zmiany te
często korelują z ważnymi zdarzeniami w biologicznej historii planety, takimi jak potężny wysyp
małych organizmów, które stworzyły kredowe klify na południowym wybrzeżu Anglii, nagła moda
na muszle wśród organizmów morskich w okresie kambryjskim i tak dalej.
Tak czy inaczej, tektonika płyt wyjaśniła nie tylko powierzchniową dynamikę Ziemi - na
przykład, w jaki sposób prehistoryczny Hipparion dostał się z Francji na Florydę - lecz także wiele
wewnętrznych zjawisk. Trzęsienia ziemi, łańcuchy wysp, cykl węglowy, położenie gór, okresy
zlodowaceń, pochodzenie życia - trudno znaleźć zjawisko, na które ta zadziwiająca teoria nie
wywarła bezpośredniego wpływu. Jak stwierdził McPhee, geolodzy nagle znaleźli się w
przyprawiającej o zawrót głowy sytuacji, w której „cała ziemia nagle zaczęła mieć sens.

Ale tylko do pewnego stopnia. Rozkład kontynentów w poprzednich epokach jest


znacznie słabiej znany, niż ludzie spoza geofizyki mogliby sądzić na podstawie budzących zaufanie
podręczników, w których przedstawione są dawne masy lądowe noszące takie nazwy jak Laurazja,
Gondwana, Rodinia i Pangea. Niekiedy są one oparte na konkluzjach, które niekoniecznie
wytrzymają próbę czasu. Jak zauważył George Gaylord Simpson w Fossils and the History ofLife,
gatunki roślin i zwierząt z dawnego świata mają nieznośny zwyczaj pojawiać się tam, gdzie nie
powinny, i nie pojawiać się tam, gdzie powinny.
Kształt Gondwany, potężnego niegdyś kontynentu łączącego Australię, Afrykę, Antarktydę
oraz Amerykę Południową, został w znacznym stopniu określony na podstawie rozkładów
drzewiastych paproci nasiennych o językowatych liściach, zwanych Glossopteris, które znaleziono
we wszystkich właściwych miejscach. Znacznie później znaleziono je jednak w innych częściach
świata, które nie miały znanych połączeń z Gondwaną. Ta kłopotliwa rozbieżność została jednak
zignorowana i nadal jest ignorowana. Podobnie sprawy się mają z lystrozaurem, triasowym gadem,
którego znaleziono w całym obszarze od Antarktydy po Azję, co podtrzymuje ideę połączeń między
tymi kontynentami, lecz nie znaleziono go ani w Ameryce Południowej, ani w Australii, które miały
przecież być częścią tego samego lądu w tym samym czasie.
Istnieje także wiele powierzchniowych zjawisk, których tektonika nie potrafi wyjaśnić.
Weźmy pod uwagę miasto Denver. Jak wszyscy wiedzą, Denver znajduje się na wysokości jednej
mili nad poziomem morza, lecz wysokość ta jest stosunkowo świeżej daty. Gdy dinozaury stąpały
po Ziemi, Denver było częścią dna oceanu, wiele tysięcy metrów niżej niż obecnie. Lecz skały, na
których leży Denver, nie są popękane ani zdeformowane w taki sposób, w jaki byłyby, gdyby
Denver zostało wyniesione do góry przez zderzające się płyty, nie mówiąc już o tym, że Denver jest
zbyt daleko od krawędzi płyt, aby podlegać ich działaniom. Równie dobrze można by popychać
krawędź dywanu w nadziei, że fałda wyrośnie w pobliżu przeciwnej krawędzi. Okazuje się, że
Denver rosło przez miliony lat jak pączek w piekarniku na skutek działania jakichś tajemniczych,
niewytłumaczalnych czynników. Podobnie rzecz się miała ze sporym kawałkiem południowej
Afryki o średnicy około 1600 kilometrów. Podniósł się on o półtora kilometra w ciągu 100
milionów lat bez żadnej widocznej aktywności tektonicznej, którą można by obciążyć
odpowiedzialnością. Mniej więcej w tym samym okresie Australia przekrzywiała się na bok i
tonęła. W ciągu ostatnich stu milionów lat Australia dryfowała w kierunku Azji, a jej północna
krawędź obniżyła się o 200 metrów. Wygląda na to, że Indonezja powoli tonie, pociągając za sobą
Australię. Teoria tektoniki płyt nie potrafi wyjaśnić żadnego z powyższych zachowań.
Alfred Wegener nie dożył dnia, w którym jego idee zostały powszechnie uznana. W 1930
roku, w trakcie ekspedycji na Grenlandię odłączył się od wyprawy w dniu swoich pięćdziesiątych
urodzin, aby przetransportować skład zapasów, i nie wrócił. Kilka dni później znaleziono go
zamarzniętego na śmierć. Został pochowany tam, gdzie zginął, i spoczywa do dzisiaj w tym samym
miejscu, aczkolwiek od tego czasu wraz z całą Grenlandią przybliżył się o metr do Ameryki.
Einstein również nie zdążył się przekonać, że postawił na niewłaściwego konia. Zmarł w
1955 w Princeton, w stanie New Jersey, zanim nawet Charles Hapgood zdążył opublikować swą
krytykę teorii kontynentalnego dryfu.
Harry Hess, jeden z głównych bohaterów batalii o tektonikę płyt, był również w Princeton
w tym czasie i pozostał tam do końca swojej kariery. Jednym z jego studentów był bystry młody
człowiek, Walter Alvarez, który z czasem stał się również jednym z czołowych burzycieli starego
porządku, aczkolwiek w nieco inny sposób.

PYTANIA
1. W jaki sposób była dyskredytowana teoria ruchu kontynentów Alfreda Wegenera i jej autor?
2. Co stało się z osadami z dna oceanów?
3. Z ilu płyt składa się Ziemia i jakie są ich właściwości?
4. Jakie będą w przyszłości skutki poruszania się płyt?
5. W jaki sposób tektonika płyt mogła wpływać na życie na Ziemi?
6. Jakich zjawisk nie potrafi wyjaśnić teoria tektoniki płyt?

You might also like