Małgorzata Musierowicz - Brulion Bebe B

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 119

MAàGORZATA MUSIEROWICZ

BRULION BEBE B.
Wyd.2
Instytut Wydawniczy „Nasza KsiĊgarnia”
Warszawa 1991
SOBOTA,27 SIERPNIA 1988

1
CzĊsto mnie zdumiewa, jak zawiáe są linie kreĞlone palcem
Przypadku i jak bardzo losy nasze zaleĪą od tych poplątanych bazgroáów.
Gdyby na przykáad ulica Armii Czerwonej nie byáa w sierpniu rozkopana do imentu, Bebe
i Dambo nie spotkaliby siĊ koáo fontanny. Zapewne spotkaliby siĊ nieco póĨniej, w innym
punkcie miasta, ale kto wie, czy wtedy zwróciliby na siebie uwagĊ?
Gdyby ulica Armii Czerwonej, ta smrodliwa arteria w centrum Poznania, nie byáa
rozkopana, samochód nysa, który zabraá zakurzonego autostopowicza pod Kluczborkiem, nie
byáby zmuszony zatrzymaü siĊ w Poznaniu akurat na Placu Máodej Gwardii. Natomiast
ciĊĪarówka, wioząca Bebe Bitner wraz z grupą máodzieĪy wprost z Mazur, dotaráaby z
pewnoĞcią dalej niĪ do Placu Wiosny Ludów.
Ale Armii Czerwonej byáa rozkopana na caáej dáugoĞci. Przed samym Domem Partii (róg
KoĞciuszki) dziwaczny silnik dygotaá z rykiem w swej brudnoĪóátej obudowie, a kopczyki
gliniastej (na oko nieurodzajnej) ziemi znaczyáy liniĊ zagadkowego rowu. Wobec
oczywistego faktu, Īe Īaden pojazd nie potrafi siĊ poruszaü po torach zasypanych gliną i
brukowcami, kursowanie tramwajów ulicą Armii Czerwonej zostaáo - po dyskusjach i
naradach - okresowo wstrzymane. Po obu stronach rozrytej jezdni chodniki wypeánione byáy
drepczącą ciĪbą, ale zarówno zakurzony autostopowicz, jak dziewczyna znaleĨli siĊ akurat po
tej samej stronie.
On szedá jakieĞ piĊüdziesiąt metrów przed nią. Oboje byli w dĪinsach, oboje z plecakami,
oboje przybrudzeni i mocno zgrzani, z tym Īe ona nieco bardziej niĪ on. Bebe miaáa za sobą
dáuĪszą trasĊ. Po wielogodzinnej podróĪy musiaáa teraz, z peánym obciąĪeniem, przebyü caáą
dáugoĞü piekielnej ulicy - w skwarze, w zaduchu beztlenowym, w posĊpnej rzece ludzkich
istot, z których kaĪda byáa spocona, a niemal kaĪda taszczyáa jakiĞ tobóá (zjawisko
charakterystyczne dla czasów kryzysu, przeáomu, rozpadu i rozkáadu, jak teĪ wciąĪ nowych
wstrząsów spoáecznych). Bebe dĨwigaáa plecak na aluminiowym stelaĪu z doczepioną
menaĪką i wciĞniĊtym pod klapĊ zawiniątkiem zawierającym Ğpiwór, z rulonem „karimatki” i
z dyndającymi po obu stronach pionierkami. Damazy - tak miaá na imiĊ autostopowicz - który
o spory kawaáek drogi przed nią przeciskaá siĊ przez wspóáciĪbĊ wspóáobywateli, miaá bagaĪ
podobny, tyle Īe spod klapy plecaka wystawaáy mu wĊdki w brezentowym pokrowcu.
W chwili gdy on skrĊcaá pod starą wierzbĊ páaczącą, minąwszy pomnik Czerwca 56 oraz
statuĊ Mickiewicza, Bebe osiągaáa dopiero początek najgorszego odcinka trasy, wkraczając w
zgĊszczony zaduch przed Paáacem Kultury. Mniej wiĊcej w tym samym miejscu, co
uprzednio Damazemu, przyszáo jej do gáowy, Īe z placu mogáaby sobie skrĊciü w oazĊ
zieleni, w skupisko starych drzew, które, o ile nic siĊ nie zmieniáo w tych nerwowych
czasach, zapewne siĊ parają fotosyntezą. Tam bĊdzie mogáa usiąĞü na trawie i zdjąü wreszcie
z biednych pleców ten przeklĊty stelaĪ.
PrzeciĊáa plac, pokryty gorącą áuską granitu, spojrzaáa z uczuciem na Mickiewicza
(patrzaá spod ciĊĪkich powiek kamiennym posĊpnym wzrokiem, jakby to, co widziaá,
powaĪnie go niepokoiáo) - i daáa nura pod przeĞwietloną kopuáĊ wielkiej wierzby páaczącej,
której gaáązki zwisaáy aĪ do ziemi. Jeszcze kawaáek - i juĪ aleja starych platanów pospieszyáa
ku niej ze swym oĪywionym szumem peánym ruchliwych cieni. Bebe poczuáa, Īe z wolna
odĪywa.
O niczym bardziej nie marzyáa w tym momencie niĪ o kąpieli. Trzeba jednak zaznaczyü,
Īe ani kurz, który ją powlekaá, ani pot rzĊsisty, ani pielgrzymie, wyszarzaáe dĪinsy, ani
wysáuĪony podkoszulek - nic nie zdoáaáo caákowicie ukryü jej niewątpliwej, promiennej
urody.
Na prawo, ujĊty z trzech stron podwójną ramą platanów, wielki trawnik pochylaá siĊ ku
Operze. JuĪ na nim leĪaáo parĊ osób - a koce, termosy, torby plaĪowe i piáki báyszczaáy wĞród
zieleni jaskrawymi plamami kolorów. Bebe stanĊáa poĞrodku trawnika, zdjĊáa plecak i padáa.
Trawnik, uformowany w rozlegáą podkowĊ, otaczaá páytką, regularnego ksztaátu sadzawkĊ
o betonowym dnie i obrzeĪeniu z kamienia. PoĞrodku sadzawki biáa fontanna, ze Ğwistem i
pluskiem wznosząc swe zimne pióropusze na tle kolumn, schodów i kamiennych rzeĨb
Opery. Bebe pomyĞlaáa, Īe ma na pewno bąble na plecach, a juĪ z pewnoĞcią - na piĊtach;
zdrowy rozsądek nakazywaáby teraz zdjąü trampki, wyrzuciü skarpetki i wleĨü do sadzawki
przynajmniej po kolana.
Ale szaleĔstwa, choüby nawet i nakazywane przez zdrowy rozsądek, byáy dla Bebe Bitner
czymĞ niewykonalnym. Mogáa tylko z zazdroĞcią przyglądaü siĊ nieskrĊpowanym
poczynaniom tych, co zwykli ulegaü swym zachciankom. W ten oto sposób jej wzrok
odszukaá Damazego, który od pewnego juĪ czasu staá w wodzie po kolana, nie zdjąwszy
nawet plecaka, i wystawiaá szeroki uĞmiech pod oĪywczą mgáĊ kropelek.
Damazy wyglądaá na miáego wáóczykija i wzrok Bebe przylgnąá do niego na dobre. Ten
cháopak byá jakiĞ niezwykáy, choü nie z powierzchownoĞci bynajmniej. Dáugi, koĞcisty i
muskularny, byá - jak to blondyn - spalony na kolor czerwonomiedziany. Jego nos
przypominaá zdeformowaną gruszkĊ, a uszy byáy wyjątkowo dorodne.
WtrącĊ tu przy okazji, Īe w szkole podstawowej nazwano go Dambo i od tej pory nikt juĪ
nigdy nie zwracaá siĊ do niego inaczej, gdyĪ nawet w tych ciĊĪkich czasach wszyscy jakimĞ
cudem zdoáaliĞmy siĊ zapoznaü z wiĊkszoĞcią nieĞmiertelnych arcydzieá Walta Disneya. A
Damazy czymĞ sáonika Dumbo przypominaá, czymĞ jeszcze oprócz uszu.
Miaá z niego coĞ w oczach: otwartą, czuáą ufnoĞü.
No, dobrze. Dambo staá pod fontanną, Bebe siedziaáa zgrabnie na trawniku tuĪ przed
kamiennym parapetem sadzawki. On trzymaá tenisówki w rozpostartych rĊkach, a ona
przyglądaáa siĊ temu ze zdumieniem, poniewaĪ, choü je zdjąá, tenisówki byáy mokre. I tak
przedstawiaáy siĊ sprawy o godzinie czternastej dwadzieĞcia, jeĞli mielibyĞmy Ğlepo wierzyü
zegarowi o pozáacanych rzymskich cyfrach, który spokojnie robiá swoje na wieĪy Paáacu
Kultury.
I mogáyby tak siĊ nadal przedstawiaü, gdyby nie trzyletni osobnik w czerwonych
majtkach, któremu, nawiasem mówiąc na imiĊ byáo Sebastian, a którego mama, ta co wáaĞnie
opalaáa siĊ na trawie, nazywaáa Mucykiem.
- Mucyku! - wrzasnĊáa teraz przeraĨliwie, a wszyscy wokóá wzdrygnĊli siĊ nerwowo.
Zamiast wrzeszczeü poniewczasie, lepiej by pilnowaáa swego potomka. Sebastian,
pozbawiony jej uwagi, opieki i troski pomaszerowaá ku fontannie krokiem zdobywcy, wlazá
na kamienny parapet i zacząá na nim wesoáo podskakiwaü, robiąc do Damba
porozumiewawcze miny.
- Jezus, Maria, ratunku! - zaapelowaáa jego mama o pomoc do niebios. - Ludzie,
trzymajcie go! - dodaáa nastĊpnie rzucając siĊ biegiem w stronĊ sadzawki. Widząc to
Sebastian, w obawie, Īe przygoda za chwilĊ zostanie przerwana, nim osiągnie punkt
kulminacyjny, nie zwlekaá z rzuceniem siĊ w wodne odmĊty, co wyglądaáo niezwykle
dramatycznie, zwáaszcza ze wzglĊdu na plusk i potĊĪne rozbryzgi.
Bebe, którą przeraĪenie poderwaáo na równe nogi, bez sekundy namysáu rzuciáa siĊ przed
siebie, przesadziáa kamienny parapet i skoczyáa do wody, ku kwiczącemu dziecku. PoniewaĪ
jednak Dambo teĪ siĊ ku niemu rzuciá, spotkanie ich obojga staáo siĊ nieuniknione: kaĪde z
nich záapaáo po jednej rĊce Mucyka. Zaraz potem, w ratowniczej euforii wznosząc gáowy,
zderzyli siĊ czoáami z taką siáą, Īe omal nawzajem nie zbili siĊ z nóg.
Byáo to bardzo bolesne.
Zanim Bebe minĊáo dzwonienie w uszach i zanim gwiazdy oraz póáksiĊĪyce zniknĊáy jej
sprzed oczu, zrozpaczona matka dopadáa swego mokrego maleĔstwa i najpierw porwaáa je w
objĊcia, a nastĊpnie, widząc, Īe nic siĊ nie staáo, naáoĪyáa mu porządnie po zadku, dając w ten
sposób, oczywiĞcie, upust przede wszystkim wáasnemu poczuciu winy.
Bebe, pod którą ugiĊáy siĊ kolana, usiadáa na szerokim, kamiennym parapecie. Potaráa
obolaáe czoáo, przerzuciáa nogi z sadzawki na parapet i zaczĊáa rozsupáywaü mokre
sznurowadáa.
- Przepraszam - powiedziaá Dambo, siadając obok.
Bebe uĞmiechnĊáa siĊ blado, nawet nie patrząc. Za to on nie odwracaá wzroku ani na
chwilĊ. Musiaáa w koĔcu - po zdjĊciu tenisówek i skarpet - spojrzeü na niego.
Miaá bardzo áadne oczy. Ich tĊczówki byáy jasnoszare, usiane jeszcze jaĞniejszymi
punkcikami, które wyglądaáy jak magiczne Ğwiateáka. Z nosa záaziáa mu skóra. Miaá szczupáą,
dáugą twarz o mocnym podbródku i zaleczoną juĪ febrĊ na dolnej wardze. Siedziaá, patrzaá i
nic nie mówiá. Kiedy siĊ odezwaá, Bebe omal nie podskoczyáa.
- To nie mógá byü przypadek - powiedziaá.
Bebe milczaáa. Milczenie byáo najbardziej zgodne z jej usposobieniem i upodobaniami.
Lubiáa milczeü. To jej dawaáo poczucie bezpieczeĔstwa.
- Jak ci na imiĊ? - spytaá on i zaraz dodaá szybko: Zresztą, niewaĪne. Czy imiĊ mówi
cokolwiek o czáowieku? Jest tylko kwestią przypadku. A czy przypadek moĪe decydowaü o
tym, kim jesteĞmy?
„Pewnie, Īe moĪe, i to jak jeszcze” - pomyĞlaáa Bebe.
- Nie, nie moĪe - rzeká on, jakby sáyszaá to, co pomyĞlaáa.
Spojrzaáa na niego ze zdumieniem.
- Ja mam na imiĊ Damazy, ale mówią na mnie Dambo. To przez te uszy. Ty powinnaĞ siĊ
nazywaü Krynica.
Bebe spojrzaáa zaskoczona. Czy on kpi?
Nie, raczej nie kpiá.
- Krynica-Zdrój - powiedziaá. - Albo: ħródeáko. ħródeáko-Zdrój.
Na krótko zapadáo milczenie, a Dambo poĞwiĊciá te chwile na przenikanie wzrokiem
duszy Bebe Bitner.
Nagle wyciągnąá rĊkĊ i palcem obrysowaá w powietrzu jej oczy i czoáo.
- Tu siĊ to mieĞci - powiedziaá. - Ta zagadka. PiĊkna twarz, a w oczach labirynt. O, ale siĊ
czerwienisz. Dlaczego? Ja tylko bezinteresownie patrzĊ sobie. No, zaraz, no siadaj - bo Bebe,
w dziwnym popáochu, zaczĊáa siĊ juĪ podnosiü. - Dlaczego ludzie tak reagują na otwartoĞü?
Ja lubiĊ mówiü to, co myĞlĊ.
„BĊdziesz miaá chyba káopoty” - pomyĞlaáa Bebe, ale nie powiedziaáa nic, tylko
uĞmiechnĊáa siĊ wymijająco.
- BĊdĊ miaá káopoty? - powtórzyá on i tym razem Bebe zatkaáo z wraĪenia. Co, czy on
naprawdĊ czyta w myĞlach? Nie szkodzi - dorzuciá. - Káopoty są fajne. LubiĊ mieü káopoty. -
Umilká na chwilĊ i znów ze skupieniem przypatrzyá siĊ Bebe. - A ty nie lubisz káopotów, bo
sama doĞü ich sobie stwarzasz - powiedziaá tonem odkrycia. - Chciaá ją záapaü za rĊkĊ, ale nie
zdąĪyá. Bebe podniosáa siĊ szybko i w stanie paniki zeskoczyáa na trawnik.
Chwyciáa plecak za szelkĊ i wlokąc go po trawie, oddaliáa siĊ na bosaka ku platanowej
alei.
Dambo zacząá nierozsądnie woáaü za nią, Īeby poczekaáa, potem jąá szukaü skarpetek,
wdziewaü mokre tenisówki - ale zanim to zrobiá, ona juĪ odeszáa. ZniknĊáa w cienistej gáĊbi
alei, a potem caákiem siĊ zgubiáa w rozpraĪonym blasku, wypeániającym przestrzeĔ za
platanami. Damazy, który dokuĞtykaá tam z pewnym opóĨnieniem, w jednej tylko tenisówce,
stwierdziá, Īe dziewczyny juĪ nie widaü.
Usiadá wiĊc na krawĊĪniku jezdni i spokojnie wdziaá oraz zasznurowaá drugą tenisówkĊ.
2
Mniej wiĊcej w poáowie ulicy KrasiĔskiego - tej miáej, romantycznej uliczki na tyáach
Roosevelta - staroĞwieckie wille i domy w maáych ogródkach rozstĊpują siĊ nagle, tworząc
podjazd. Na rogu stoi nieduĪy róĪowawy dom o spadzistym dachu i wąskich oknach. TĊ
przybrudzoną i dziwaczną chatkĊ wynajmuje dla swoich pracowników teatr miejski. Józefina
Bitner, aktorka, gwiazda, samotna matka dwojga dzieci, od początku byáa na liĞcie
przydziaáów. Bez trudu otrzymaáa póátora pokoju z kuchnią i áazienką, na wysokim parterze. I
na tym wáaĞnie wysokim parterze upáynĊáy ostatnie trzy z szesnastu lat Īycia Bebe.
Teraz te wąskie okna byáy szczelnie zamkniĊte, a zaciągniĊte story z szafirowego páótna
Ğwiadczyáy o wakacyjnej przerwie w Īyciu rodziny.
W rzeczy samej, Bebe pierwsza wróciáa z wakacji. Jej matka miaáa bilet powrotny z
Nowego Jorku na drugiego wrzeĞnia, a Konrada naleĪaáo odebraü po poáudniu wprost z
pociągu kolonijnego.
3
W ciemnym przedsionku znów nawaliáa Īarówka. Miáo pachniaáo stare drewno i pasta do
podáóg. Bebe po omacku wyjĊáa klucze i otworzyáa drzwi. Byáy one zaopatrzone w trzy
wymyĞlne zamki, lecz zamkniĊte wyáącznie na zatrzask. Caáa Józefina.
Osáabiony, lecz wciąĪ Īywy zapach jej perfum „Vivre” przemknąá na fali powietrza,
wywoáanej róĪnicą temperatur. W mieszkaniu byáo cháodno, choü zarazem duszno. Byáo teĪ
nieporządnie. JakimĞ cudem Józefina potrafiáa zabaáaganiü nawet tak ascetycznie
umeblowane wnĊtrze. Rozproszone Ğwiatáo zza szafirowych zasáon zacieraáo kontury
nielicznych mebli - poprzestawianych i poprzewracanych; krzesáa i stolik przycupnĊáy, jak
przyáapane na gorącym uczynku; wielkie krysztaáowe lustro mĪyáo tajemniczą poĞwiatą. W
rogu przytaiáa siĊ szafa, jej rozwarte drzwi polĞniewaáy starą politurą, a wnĊtrze ukazywaáo
zastygáą, pastelową falĊ bluzek, sukienek i szali - widocznie Józefina, jak zwykle, pakowaáa
siĊ na ostatnią chwilĊ, páacząc ze zdenerwowania, wciąĪ zmieniając zdanie oraz zawartoĞü
walizki - po czym wybiegáa, zostawiając wszystko nie domkniĊte, nie dopiĊte i nie dokrĊcone
(z kuchni rzeczywiĞcie dobiegaáo jednostajne ciurkanie). Dobrze, Īe przy najmniej wyáączyáa
gaz i prąd.
Bebe zrzuciáa z ulgą plecak i podniosáa zasáony. Uchyliáa okno, z którego chuchnąá Īar. I
natychmiast je przy mknĊáa, poniewaĪ ujrzaáa - z uczuciem irracjonalnego lĊku jaki kaĪdy z
nas odczuwa w obliczu Fatum - tego niesamowitego Damba. Nadchodziá od strony
przeciwnej, niĪ nadeszáa ona, i wlóká siĊ ku ulicy Roosevelta.
Woda sikaáa mu z tenisówek przy kaĪdym kroku, wáosy byáy jeszcze mokre, lecz uszy juĪ
mu wyscháy, pewnie dlatego, Īe miaá duĪą powierzchniĊ parowania.
Przeszedá, uwaĪnie patrząc na dom, który mijaá. Bebe odniosáa wraĪenie, Īe jego wzrok
przenika zasáony, wiĊc odruchowo cofnĊáa siĊ w gáąb pokoju.
„Co za dziwny czáowiek” - pomyĞlaáa i przeszyá ją dreszcz.
WáaĞciwie miaáa ochotĊ wychyliü siĊ z okna, zawoáaü go i na przykáad zaprosiü na
herbatĊ. Ale, oczywiĞcie, nie zrobiáa tego.
Baáa siĊ jak ognia postĊpków impulsywnych i nie przemyĞlanych. Od postĊpków
impulsywnych i nie przemyĞlanych byáa w tym domu Józefina. A to naprawdĊ doĞü.
Bebe poszáa wáączyü gaz i prąd.
W zlewie spoczywaáy od miesiąca trzy filiĪanki po herbacie, kieliszek po koniaku i maáa
filiĪaneczka po kawie wszystkie ze Ğladami tej samej ciemnej szminki. Bebe dokrĊciáa kran w
kuchni, a odkrĊciáa w áazience nad wanną uprzednio z niej wyjmując przejrzystą fioletową
bluzeczkĊ i powykrĊcany od wilgoci maszynopis scenariusza filmowego.
Wykąpaáa siĊ w oceanie cháodnej wody i dopiero wtedy poczuáa, Īe Īyje i Īe wróciáa do
domu.
4
Dziwny, ascetyczny i wyrafinowany zarazem, nigdy do koĔca nie urządzony - ale byá to
przecieĪ dom, czyli miejsce, gdzie moĪna siĊ schowaü przed Ğwiatem, rzecz dla Bebe bardzo
waĪna. Józefina, Bebe i Konrad mieszkali tu zaledwie od lat trzech. Przedtem wynajmowali
pokój na Osiedlu ZMP, jeszcze przedtem - w Kaliszu albo w GnieĨnie. Ale gdziekolwiek by
to byáo, dom pozostawaá zawsze taki sam, gdyĪ stanowiá wierne odbicie usposobienia
Józefiny Bitner, kobiety fascynującej, jednej z tych niezwykáych istot, które przy pomocy
starego lustra, ciemnego portretu na Ğcianie, draperii z tiulu i popiersia Beli Bartoka potrafią
wyczarowaü wnĊtrze peáne finezji, oscháej elegancji i malowniczego nieáadu zarazem.
KwestiĊ porządków, napraw i remontów Józefina pomijaáa z czysto kobiecym wdziĊkiem.
Wszystkie piĊkne stare meble w tym domu miaáy kulawe nóĪki albo obluzowane zawiasy,
wszystkie drzwi skrzypiaáy, wszystkie krany ciekáy, a Bela Bartok zazwyczaj miaá kurz w
oczach i wáosach.
Liczni przyjaciele i znajomi Józefiny ograniczali siĊ do zachwytów nad tym tajemniczym,
peánym czaru wnĊtrzem, natomiast pana domu, który by zapĊdziá dzieci do systematycznego
odkurzania i ponaprawiaá wreszcie te krany, po prostu nie byáo tu od lat. Kiedy Konrad miaá
siĊ urodziü, ich ojciec wyjechaá do Brazylii i tam juĪ pozostaá. Przeprowadziá rozwód per
procura, zaáoĪyá nową rodzinĊ i po prostu nie dawaá znaku Īycia. Od tej pory Józefina miaáa
trwaáy uraz do stanu maáĪeĔskiego, co dla Bebe i Kozia oznaczaáo brak mĊskiej rĊki w domu,
gdzie zawsze królowaáa Józefina (wolaáa ona, by nie nazywaü jej mamą, zwáaszcza przy
goĞciach). KaĪde mieszkanie, jakie mieli, byáo wypeánione po brzegi jej kapryĞną, zmienną
osobowoĞcią, matowym gáosem, znaczącym Ğmiechem, jej szalami, kapeluszami, kostiumami
i perukami, jej przyjacióámi i przyjacióákami, jej szaleĔczą euforią i napadami depresji na
przemian, a wszystko to byáo tak intensywne, Īe Bebe i Kozio mogli tylko przycupnąü na
boczku i przyglądaü siĊ swej matce z uwielbieniem i odrobiną lĊku. ĩywili teĪ wobec niej
uczucia opiekuĔcze - byáa taka niezaradna i roztargniona! Czasem Bebe miaáa wraĪenie, Īe to
ona jest matką Józefiny, tej drobnej, dziecinnej, egotycznej istoty, która tak áatwo siĊ mĊczy i
páacze o byle co. ĩe to ona, Bebe, musi siĊ nią opiekowaü i dbaü, by
Józefina zjadáa Ğniadanie i nie zapomniaáa o ciepáym szaliku.
ProszĊ, znów to samo.
Bebe zakrĊciáa kran i z pobáaĪliwym uĞmiechem wyjĊáa naszyjnik z pereáek,
spoczywający na dnie jej szklanki do mycia zĊbów.
5
Smukáa, spokojna blondynka o ciemnych oczach w ksztaácie migdaáów i dumnym nosie -
oto jak wyglądaáa Bebe Bitner, zwáaszcza po kąpieli. Kiedy ostrą szczotką zszorowaáa z siebie
mazurski osad, jej opalona skóra zalĞniáa jak miedziany rondel, a gáowa, schnąc szybko w
upalnym powietrzu, zajaĞniaáa srebrzystą grzywką. Nawet rysy jej twarzy staáy siĊ pod
wpáywem mydáa i wody bardziej wyraziste. Krótko mówiąc, po zastosowaniu Ğrodków
czystoĞci wyszáo na jaw, Īe Bebe dysponuje autentyczną, szlachetną, bijącą w oczy urodą.
ĩadna z was, moje czytelniczki, które patrząc w lustro doznajecie zwykáego w máodoĞci
napadu rozpaczy, Īadna, powtarzam, nie uwierzyáaby, Īe taka piĊkna dziewczyna, jak Bebe,
teĪ go doznaje, takĪe, nawiasem mówiąc, przed lustrem. KtóĪ daáby wiarĊ, Īe osoba
posiadająca wszystkie atuty moĪe siĊ zadrĊczaü niewiarą w siebie, Īe Īyje jak skrĊpowana
ciasnym gorsetem, w który w dodatku sama siĊ wcisnĊáa i osobiĞcie zasznurowaáa tak, Īe juĪ
bardziej nie moĪna.
Pewien Piotrek na mazurskim spáywie powiedziaá Bebe, Īe spokój jej i opanowanie są
nienormalne i nawet z lekka straszne. Powiedziaá, Īe specjalnie obserwowaá, ile razy w ciągu
dnia zmieni siĊ wyraz jej twarzy. Powiedziaá, Īe przysiĊga, iĪ nie zmieniá siĊ on ani razu.
Co za gáupstwa. Po pierwsze, rzecz siĊ miaáa tak, Īe on byá uraĪony, poniewaĪ nie
zmieniaáa wyrazu twarzy na jego widok, choü Piotrek robiá wszystko w tym celu, do
najgáupszych dowcipów wáącznie. Po drugie, nie wiedziaá, Īe Bebe to wáaĞnie staraáa siĊ
osiągnąü: idealne opanowanie. ĩyjąc u boku swej wspaniaáej, piĊknej, ekscentrycznej i
egotycznej matki, która w dodatku miaáa tyleĪ osobowoĞci, co ról - Bebe musiaáa
wypracowaü sobie jakiĞ system obronny, Īeby jej nie staráo na miazgĊ.
Zdecydowaáa siĊ na sposób bycia caákowicie róĪny od matczynego.
Wystarczyáo juĪ, Īe byáa do niej podobna zewnĊtrznie - po cóĪ jeszcze przez
upodobnienie wewnĊtrzne produkowaü gorszą kopiĊ Józefiny? Bebe nie byáa specjalnie
szczĊĞliwa ze swym wypracowanym sposobem bycia: zauwaĪyáa teĪ, Īe nie podoba siĊ on
nikomu. Ale cóĪ robiü. Józefina miaáa wszystkie moĪliwe cechy charakteru i usposobienia,
oprócz cháodu, spokoju i opanowania. JeĞli czáowiek chciaá siĊ od niej róĪniü, nie miaá zbyt
duĪego wyboru Ğrodków.
6
Konrad byá inny niĪ siostra, a jednak jakoĞ do niej podobny. On teĪ miaá swój system
obronny, ale nie polegaáo to na üwiczeniu spokoju i opanowania. Kozio chyba niczego nie
braá na serio.
Jak dotąd, oczywiĞcie.
Kiedy pociąg kolonijny, czarny od brudu, wtoczyá siĊ na zatáoczony peron stacji PoznaĔ
Gáówny, Bebe zlĊkáa siĊ, czy w tym Ğcisku dostrzeĪe swego maáego brata. Lecz zaraz ujrzaáa
go w oknie wagonu, jak Īywą reklamĊ czegoĞ, co na pewno nie zginie w táumie.
UĞmiechniĊty, piĊknie upozowany, Kozio tkwiá w bezruchu jedną rĊkĊ wspierając na
obramowaniu okna, drugą trzymając po napoleoĔsku na wąskiej piersi, obciągniĊtej
ĞnieĪnobiaáym podkoszulkiem. Gdy nagle oszalaáy táum rodziców i babü rzuciá siĊ do okien i
drzwi wagonów, Kozio jeden nie daá siĊ porwaü emocjom. Podczas gdy za nim i przed nim
wzmagaáa siĊ histeria, gdy zza jego ramion wyrywaáy siĊ drobne postacie, wymachując
rączkami i wrzeszcząc:
Mamo, tato, ratunku! Tutaj jestem! - Kozio, nieporuszony, tkwiá w miejscu, nie dawaá siĊ
wypchnąü ni przestawiü, tylko z uprzejmym, lekko ironicznym rozbawieniem obserwowaá
sceny na peronie.
Gdy dostrzegá zbliĪającą siĊ siostrĊ, porozumiaá siĊ z nią spojrzeniem, naprĊĪyá wątáe
muskuáki i bez poĞpiechu począá zbieraü swe bagaĪe. Z pociągu wysiadá ostatni - a Bebe omal
siĊ nie rozeĞmiaáa, widząc spory plecak schodzący na zwinnych nóĪkach ze stopni wagonu.
- CzeĞü, siostro - powiedziaá Kozio, stawiając plecak na jednym z sandaáków, by nie
zbrukaü go peronowym paskudztwem. Byá lekko opalony, jego ciemne wáosy urosáy i
jedwabnym skrzydáem spadaáy z wypukáoĞci czoáa wprost w ciemne oko. Maáy jak na swój
wiek i wyjątkowo wątáy, Kozio miaá oczy podkrąĪone, ostry nosek i trójkątną twarz o nieco
zapadniĊtych policzkach. Ale te podkrąĪone oczy lĞniáy dowcipem i Īywą inteligencją, a
drobne, wypukáe usta umiaáy siĊ uĞmiechaü na tysiąc sposobów - najczĊĞciej jednym
kącikiem, kpiarsko i przemądrzale.
- A wiĊc jestem - dorzuciá teatralnie; nie opanowaá siĊ i rozejrzaá krótko po bokach,
oceniając, czy ma publicznoĞü. Nie miaá. Wszyscy obecni na peronie woleli wpatrywaü siĊ w
swoich wáasnych, cudem odzyskanych cháopców czy dziewczynki. Wobec tego Kozio
leciutko siĊ odprĊĪyá, po czym uchylając siĊ od pocaáunku, w zamian obdarzyá siostrĊ
krótkim, mĊskim uĞciskiem dáoni.
- Odmelduj mnie u wychowawczyni, z áaski swojej - powiedziaá - i moĪemy iĞü do domu.
Nie kąpaáem siĊ przez caáy miesiąc, bo jeden idiota zatkaá odpáyw parówką.
- Co? - spytaáa Bebe, zdumiona. - Czym?
- Tak, wyobraĨ sobie, nie mam pojĊcia, z jakiego powodu, ale on wrzuciá parówkĊ do
wanny, to znaczy do dziury w wannie, i potem tam staáa taka zielona woda.
- Popatrz, to znaczy, Īe karmili was parówkami? - mile zdziwiáa siĊ Bebe.
- Skąd, on dostaá parówki w paczce. Starzy mu przysáali paczkĊ ze Szwecji, bo oni tam
pracują - to on je potem rozdawaá albo rozrzucaá, zwáaszcza jak juĪ byáy nieĞwieĪe.
W tej chwili dopadáa go wychowawczyni - tĊga pani o oszalaáym, biegającym na
wszystkie strony spojrzeniu.
- Bebe, pozwól - zachowaá siĊ jak lord Kozio. - PrzedstawiĊ ciĊ naszej pani Sznytek.
- Ty jesteĞ jego siostrą? - upewniáa siĊ pani Sznytek, chwiejąc siĊ na absurdalnie wysokich
obcasach. - Czy ktoĞ z rodziców teĪ przyszedá?
Na wieĞü, Īe nie, wychowawczyni bezradnie machnĊáa rĊką, chwilkĊ pomyĞlaáa, po czym
wydobyáa z torby zardzewiaáy bagnet, noszący Ğlady ofiarnego czyszczenia.
- To - powiedziaáa, trzymając go w dwóch palcach – skonfiskowaáam Konradkowi juĪ na
trzeci dzieĔ.
- Tak, niestety - przyĞwiadczyá Kozio, kiwając wspóáczująco gáową i Ğląc
wychowawczyni spojrzenia peáne Ğlepego oddania.
- Gonili siĊ z tym po pokoju, skakali po áóĪkach - wspomniaáa wychowawczyni, a wzrok
jej zaszkliá siĊ grozą. - Mogli siĊ pozabijaü jak nic. A Gustawek...
- Konradek - poprawiá Kozio z ujmującą grzecznoĞcią.
- Konradek rzuciá tym w Jareczka i Bogu dziĊki trafiá go tylko w kolanko. Mogli siĊ
pozabijaü jak nic albo powykáuwaü sobie oczka, albo...
- popodrzynaü tĊtniczki - usáuĪnie podrzuciá Kozio.
- Popo... O, matko!
- PrzecieĪ to byáa tylko zabawa - wyjaĞniá Kozio pobáaĪliwie, zwracając siĊ do siostry. -
ZnaleĨliĞmy bagnet na plaĪy, tam obok są tereny wojskowe. No i graliĞmy sobie w naszej sali
sceny z „Makbeta”. Czy wiesz, Īe niektórzy cháopcy nigdy w Īyciu nie sáyszeli o Makbecie?
- Powiedz to, moja droga, makbu... mamusi - wychowawczyni spojrzaáa rozbieganym
spojrzeniem na Bebe, po czym nagáym ruchem wrĊczyáa jej bagnet i odruchowo wytaráa palce
w spódnicĊ.
- Nie wiem, czy w ogóle nie powinnam tego oddaü na milicjĊ, ale co ja bĊdĊ donosiü, i to
jeszcze na dziecko. W kaĪdym razie, powiedz to rodzicom. Ten cháopiec nie jest normalny -
pogáaskaáa Kozia po gáowie takim ruchem, jakby siĊ zmuszaáa do dotkniĊcia myszy.
Powstrzymawszy siĊ od wytarcia palców w spódnicĊ, odfajkowaáa Konrada na liĞcie
uczestników kolonii. Potem obdarzyáa oboje ostatnim spojrzeniem peánym popáochu i ruszyáa
w inną stronĊ, grzebiąc w wypchanej torbie.
- Wariatka - burknĊáa Bebe, ale Kozio zachowaá siĊ nad podziw lojalnie.
- Pani Sznytek jest OK - powiedziaá obronnym tonem. - UwaĪam, Īe to naprawdĊ miáo,
kiedy wychowawczyni troszczy siĊ o dzieci. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Do
widzenia, Izabello. Do widzenia.
Spotkamy siĊ jeszcze, na pewno - ostatnie zdania skierowane byáy do objuczonej
plecakiem grubaski o Īabich oczkach.
- He? Do widzenia? Do widzenia? A kto miaá daü adres? - rozĪaliáa siĊ grubaska, páonąc
ceglastym rumieĔcem i szarpiąc szelki plecaka.
- Ach, adres... - rzuciá Kozio nerwowo, z roztargnionym uĞmiechem ruszając przed siebie.
- Hm, rzeczywiĞcie...
- Ja chcem do ciebie wpaĞü... - wystĊkaáa grubaska z miną wielce nieszczĊĞliwą.
Zastrzygáa oczami w stronĊ Bebe i dodaáa znacząco:
- PrzecieĪ mówiáeĞ!
Kozio szedá dalej.
- No, no, Izabello, bądĨĪe rozsądna - rzuciá wymijająco przez ramiĊ.
- Dasz adres? - ryknĊáa Izabella zaciskając piĊĞci.
- MuszĊ juĪ iĞü - rzeká Kozio prĊdko, przyspieszając kroku. A wiĊc pa, Izabello. Pa. Pa. -
Zacząá wyciągaü nogi. Bebe, z koniecznoĞci, teĪ.
Za ich plecami Izabella rozdaráa siĊ skrzekliwym páaczem.
- ChodĨmy szybciej - syknąá Kozio przez ramiĊ, z niesmakiem. Ona siĊ strasznie afiszuje.
ĝcigani bekiem Izabelli, która dreptaáa za nimi jeszcze jakiĞ czas, opuĞcili wreszcie peron.
W tunelu natknĊli siĊ na drobną blondyneczkĊ z plecakiem, która, gdy tylko ich ujrzaáa,
runĊáa ku nim, woáając:
- A adres? A adres?
Kozio sapnąá, ruszyá szybciej i zawoáaá:
- NapiszĊ do ciebie, Kamilko, czekaj na list! Pa. Pa. - I juĪ sunąá naprzód, szybkim
truchtem, a Bebe, coraz bardziej zaintrygowana, podąĪaáa za nim. W poáowie tunelu braciszek
siĊ zatrzymaá i rzuciá propozycjĊ, by nie wychodziü do hali gáównej, lecz przedostaü siĊ do
wyjĞcia na dworcu zachodnim. Bebe spojrzaáa tam, gdzie on. Przy schodach wiodących do
hali gáównej staáa dziewczynka z plecakiem i dorodnym tatusiem.
- Kozio, o co chodzi? - spytaáa Bebe spokojnie, krocząc za nim ku zachodniemu wyjĞciu. -
CoĞ ty narozrabiaá?
- Co ja narozrabiaáem? - powtórzyá Kozio tonem peánym urazy. - Co ja mogáem
narozrabiaü? Czy ja w ogóle kiedykolwiek rozrabiam?
- Popatrz na mnie - zaĪądaáa Bebe, ale Kozio tylko áypnąá czekoladowym okiem i
natychmiast odwróciá wzrok.
- To te dziewczyny - rzeká z miną peáną nieufnoĞci. - Znasz dziewczyny. Uwielbiają mnie,
poczciwe.
- Zawsze lubiáeĞ byü uwielbiany - zauwaĪyáa Bebe.
- Ale bez przesady! - syknąá Kozio, popychając szklane drzwi i wydostając siĊ na upalną
ulicĊ Gáogowską. TuĪ obok niego jakiĞ malec, któremu powiedzieli, Īe nie dostanie loda z
automatu, wybuchnąá páaczem. Kozio podskoczyá z przestrachu i wyraziá chĊü szybkiego
powrotu do domu, najlepiej taksówką.
7
W domu byáo juĪ przyjemnie, bo Bebe posprzątaáa. Poukáadaáa w szafie pachnące suknie
Józefiny, podomykaáa szuflady, zamiotáa i odkurzyáa co siĊ daáo, nakryáa serwetką kulawy
stoliczek i postawiáa na nim czarną misĊ peáną zielonych jabáek (300 zá za kilo na
dworcowym straganie!) oraz bukiecik bladoróĪowych dalii.
Te drobne zabiegi sprawiáy, Īe pokój Józefiny wyglądaá juĪ jak zwykle - elegancko i
tajemniczo, ze swą lĞniącą podáogą, ciemnym dywanem, Ğcianami w szerokie czarne i
szafirowe pasy i biegnącą przez caáy pokój wstĊgą czarnego tiulu, zaczepionego u starej
lampy z meluzyną, a opadającego na wezgáowie áoĪa. àoĪe to, godne Cruelii Demon,
miĊkkie, obszerne, nakryte czarnym aksamitem, zajmowaáo wiĊkszą czĊĞü pokoju. Obok
widmowe zwierciadáo mnoĪyáo w swej krysztaáowej gáĊbi alchemiczny táumek flakonów i
buteleczek oraz kosmetyków w sáoiczkach. ĩeby Koziowi byáo bardziej przytulnie, Bebe
ustawiáa w okolicy fotela Józefiny parĊ jej domowych pantofli. Wytworne te cacka ze
záotawego jedwabiu staáy sobie na tle czarnego aksamitu fotela i zdawaáy siĊ oczekiwaü
chwili, gdy znów bĊdą stukaü lekkimi obcasami po deskach podáogi.
Za drzwiami znajdowaá siĊ pokój Bebe i Kozia. To nieduĪe pomieszczenie byáo zapchane
do szczĊtu ksiąĪkami, szafą i áóĪkiem piĊtrowym oraz kolekcją lalek, kukieáek, pacynek i
masek, które osobiĞcie wykonaá Konrad. Kozio miaá dokáadnie sprecyzowane plany na
przyszáoĞü: zamierzaá zaáoĪyü wáasny teatr, oĪeniü siĊ z najpiĊkniejszą aktorką, graü u jej
boku gáówne role mĊskie, a takĪe wykonywaü kukieáki i prowadziü scenĊ dla dzieci -
wáasnych i cudzych. Na drodze do realizacji tych planów Kozio wykonywaá maniakalnie
dziesiątki bardzo udanych obiektów. Patrząc na tĊ jego pasjĊ Bebe doznawaáa smutnego
uczucia zazdroĞci. Ona nie miaáa Īadnej pasji. Byáa zbyt zmĊczona szkoáą. Nie miaáa teĪ
Īadnych planów, a przyszáoĞü rysowaáa siĊ przed nią beznadziejnie i ponuro.
Rok spĊdzony w liceum przekonaá ją, Īe jest niezdolna, tĊpa i nieporadna, poniewaĪ,
mimo wysiáków, z najwyĪszym trudem zdoáaáa przejĞü do klasy drugiej. Przez ten rok
spotkaáy ją dziesiątki upokorzeĔ i przykroĞci, nic siĊ jej nie udawaáo, Īaden z wykáadanych
przedmiotów nie miaá szans staü siĊ jej Īyciowym powoáaniem.
Ale lubiáa ksiąĪki. To do niej naleĪaáa pokaĨna biblioteka, wciąĪ uzupeániana, zawalająca
póá pokoju oraz biurko. Na biurku Kozia panowaá zorganizowany nieáad innego rodzaju:
wióry, glina, miseczki z klejem, farby i dzbanki z pĊdzlami. Pod Ğcianą, na specjalnej
póáeczce, wyeksponowano najlepsze dzieáo Konrada: gáówkĊ Pinokia, wystruganą oczywiĞcie
z lipowego klocka i pomalowaną w sposób nadzwyczaj udatny.
Ledwie weszli, juĪ Kozio zapomniaá o kąpieli. OdáoĪyá plecak i rzuciá siĊ oglądaü i witaü
swoje dzieáa, przekáadaü i przymierzaü liczne maski z papier-mache. Wreszcie, wáoĪywszy
sztuczny nos z doczepionymi wąsami, zmĊczyá siĊ i padá na áóĪko, poziewując i szklanym
wzrokiem patrząc w okno.
- Mam nadziejĊ - powiedziaá znuĪonym gáosem - Īe ta Izabella mnie nie Ğledziáa.
- Straciáa dla ciebie gáowĊ - zaĪartowaáa Bebe.
Kozio oblaá siĊ rumieĔcem.
- MoĪliwe - rzuciá pospiesznie i bez przekonania. Zerknąá boczkiem na siostrĊ. - W
kaĪdym razie, gdyby kiedyĞ przyszáa lub dzwoniáa... któraĞ z nich... to mnie nie ma. PamiĊtaj!
Bo dojdzie do tragedii.
Z tymi sáowy udaá siĊ do áazienki. Zabawiá tam okoáo kwadransa - chlapiąc, pluskając i
wyĞpiewując domniemaną angielszczyzną domniemane utwory grupy Depeche Mode.
8
Podczas gdy Kozio miauczy pod prysznicem, a Bebe przygotowuje bratu prowizoryczny
posiáek, záoĪony z radzieckiej konserwy rybnej w tomacie oraz pierniczków lukrowanych
„Katarzynki lubuskie” (niczego innego nie udaáo siĊ jej zdobyü przy sobocie, nawet w
restauracji dworcowej) - my skorzystajmy z przysáugującego nam prawa do swobodnych
wĊdrówek w czasie i przestrzeni. Przyjrzyjmy siĊ zatem przez chwilĊ ulicy KrasiĔskiego z jej
wąską jezdnią, pustymi chodnikami i zeszáowiecznymi domami, którym pewne zaniedbanie
przydaje tylko szyku, nic tak bowiem nie sprzyja modernistycznym witraĪykom i
eklektycznym balustradkom jak upáyw lat. PrzestrzeĔ tej ulicy, jakĪe zmyĞlnie przed laty
zagospodarowana, ma wdziĊk i charakter. I oto w tej przestrzeni pojawiá siĊ ktoĞ, o kim
moĪna by powiedzieü to samo. WdziĊk i charakter - oto, co cechuje tĊ szczupáą
ekstrawagancką osobĊ o bosych nogach i rozwianej grzywie czarnych loków. Máoda kobieta,
odziana miĊdzy innymi w sutą czerwoną i powiewną spódnicĊ oraz bardzo oryginalne i
bardzo liczne naszyjniki, paciorki, áaĔcuszki i bransoletki, przyciska do brzucha plastykową
torbĊ, mocno wypchaną. Zadzierzysty nos tej osoby oraz jej ogólny wygląd istoty
postrzelonej mogą siĊ komuĞ skojarzyü z Anielą Kowalik, zwaną ongiĞ Káamczuchą. I
sáusznie. Ona to jest, ona - we wáasnej, dwudziestopiĊcioletniej osobie.
Maáa dygresja na temat Káamczuchy, podczas gdy mokry Kozio obcina paznokcie u nóg,
wrzeszcząc: Przez caáy miesiąc nie obcinaáem paznokci u nóg!!! - a Bebe otwiera butelkĊ
soku pomidorowego i przypomina sobie, Īe w kredensie powinno byü jeszcze trochĊ
czekolady. OtóĪ Aniela Kowalik skoĔczyáa rok temu wydziaá grafiki w PaĔstwowej WyĪszej
Szkole Sztuk Plastycznych, gdzie studiowaáa dlatego, Īe nie przyjĊto jej na wymarzony
wydziaá aktorski PaĔstwowej WyĪszej Szkoáy Teatralnej. Rok temu zrobiáa dyplom z grafiki
warsztatowej - i nic jej z tego nie przyszáo. Kiedy stwierdziáa, Īe czeka ją bezrobocie (komu
potrzebne są máode graficzki w rok po dyplomie, kiedy kraj grzĊĨnie w kryzysie
gospodarczym, politycznym i spoáecznym?), Káamczucha udaáa siĊ po radĊ do dalekiej
kuzynki swej matki - którą to kuzynką byá nie kto inny, jak sáawna Józefina Bitner, od
niedawna osiadáa w Poznaniu.
Józefina zaáatwiáa Anieli etat suflera w teatrze. Nie byáo to jeszcze to, o czym mogáa
marzyü máoda graficzka w rok po dyplomie - ale w koĔcu kaĪda praca w teatrze jest miáa i
ciekawa, toteĪ Aniela byáa uszczĊĞliwiona. Nie ustawaáa teĪ w obsypywaniu swej
dobrodziejki i jej dzieci dowodami swej wdziĊcznoĞci w postaci przedmiotów poszukiwanych
i trudnych do zdobycia, a to jest naprawdĊ coĞ w tych ciĊĪkich czasach, kiedy wáaĞciwie
wiĊkszoĞü przedmiotów jest poszukiwana i trudna do zdobycia. Nic dziwnego, Īe Józefina teĪ
byáa uszczĊĞliwiona.
Jej dzieci doprowadzaáo to do mdáoĞci. Kiedy do pokoiku wpadaá Kozio z wywalonym
jĊzykiem i wyrazem obrzydzenia na twarzy, stĊkając ohydnie: Y-y-yyyh! - Bebe mogáa byü
pewna, Īe za Ğcianą znajduje siĊ wáaĞnie Aniela z jakimĞ prezentem, na przykáad rajstopami
dzieciĊco-máodzieĪowymi lub patelnią, a Józefina rozwiązuje kokardki i odwija bibuáki,
przejawiając po trochu miáego zaskoczenia, podziwu i przygany (wszystko w jednym
kunsztownym okrzyku) i Īe zaraz siĊ bĊdą caáowaü w policzki, z daleka, Īeby nie
wysmarowaü siĊ wzajemnie szminkami.
Józefina, ta sama, która twierdziáa, Īe dzieci nie naleĪy rozpuszczaü, i potrafiáa ofiarowaü
Bebe na imieniny podrĊcznik geografii i nic wiĊcej - co jakiĞ czas rewanĪowaáa siĊ swej
wielbicielce hojnymi w zamyĞle prezentami (jedwabna bluzka w nielubianym kolorze i z
plamką, nieco wystrzĊpiony szal indyjski, klipsy zbyt ciĊĪkie dla wytwornego ucha). Bebe
byáa tym okropnie skrĊpowana i wciąĪ siĊ obawiaáa, Īe te áaskawe dary uraĪą Anieliną
godnoĞü. Nic takiego jednak nie nastĊpowaáo. Aniela wciąĪ byáa w stanie euforii, Józefina
wciąĪ demonstrowaáa peáne szczĊĞcie, natomiast niechĊü do tej pierwszej wzrastaáa z wolna,
lecz systematycznie, w duszach zgodnego rodzeĔstwa.
Aniela byáa cienka, gibka, Ğniada, peána niesamowitej energii i werwy. Miaáa oĞlepiający
uĞmiech i Īywe, czarne oczy o nieco roztargnionym wejrzeniu (powód: byáa krótkowidzem,
lecz próĪnoĞü nie pozwalaáa jej nosiü okularów, chyba Īe juĪ koniecznie byáo trzeba).
Zachowywaáa siĊ nieodpowiedzialnie i impulsywnie, wcale nie jak dorosáa osoba. Teraz teĪ,
pĊdząc na bosaka, z rozwianymi lokami, wpadáa do pokoju Józefiny, przewróciáa jakieĞ
krzesáo i znalazáa siĊ tuĪ przy Bebe, wydając zdyszane okrzyki:
- Ha! Jaka opalona! Ha! Co za czekolada! Sáuchaj, Beata, jest taka sprawa, Īe Józefina
przysáaáa dla was paczkĊ i list.
Bebe wcale jeszcze nie poczuáa niepokoju.
- PaczkĊ i list? - powtórzyáa cháodno, zgodnie ze swymi zasadami nie okazując
zdziwienia. - Po co? PrzecieĪ przyjeĪdĪa za piĊü dni!
- I tu siĊ mylisz! - zakrzyknĊáa Aniela pogodnie. - Nie przyjeĪdĪa wcale!
Bebe nagle wyscháo w gardle. Zaczerwieniáa siĊ w sposób niekontrolowany, ale za to nie
powiedziaáa ani sáowa.
Z áazienki wypadá Kozio w slipkach, z wáosami mokrymi jeszcze i spiĊtrzonymi na
czubku gáowy w ksztaát dziwacznej kupki.
- Co: nie przyjeĪdĪa? - zdenerwowaá siĊ. - Bilet powrotny ma, koleĪanki poodwiedzane, a
za chwilĊ początek roku! Powinna byü tu!
A nie w Ameryce!
- Zaraz wam wszyĞciuteĔko opowiem - obiecaáa Aniela takim tonem, jakby rozmawiaáa z
grupką przedszkolaków. - Siadajcie, raz-dwa! - dorzuciáa tonem dobrej cioteczki, obejmując
Kozia wpóá, ku jego widocznej irytacji. - Beatko, ty teĪ siadaj, kochanie, i sáuchaj.
Bebe usiadáa, milcząc jak gáaz. Kozio pokasáywaá teatralnie, udając chore biedactwo.
Aniela wáoĪyáa rĊce do kieszeni sutej spódnicy, która wyglądaáa, jakby ją uszyto z páatków
maku. Kiwając siĊ na piĊtach, dodaáa z oĪywieniem i sáodyczą, jakby chciaáa podtrzymaü na
duchu caáe stado sierotek:
- PrzecieĪ juĪ nie raz zostawaliĞcie sami. Co prawda, nigdy na tak dáugo. Józefina
zaangaĪowaáa siĊ tam na trzy miesiące. BĊdzie Ğpiewaü w jakiejĞ kawiarni.
Kozio zacząá porywczo wycieraü sobie wáosy rĊcznikiem. Bebe milczaáa.
- Pisze, Īe jest pewna, iĪ moĪe mnie poprosiü o pewną przysáugĊ - oznajmiáa Aniela. - Ma
caákowitą racjĊ. Uwielbiam ją i do Ğmierci bĊdĊ jej wdziĊczna za pomoc. CóĪ ja, bez dachu
nad gáową, bez pracy, bez staáego zameldowania, bez...
- Przepraszam - przerwaáa jej Bebe. - A co jeszcze pisze?
Kozio cisnąá rĊcznik w kąt, wáoĪyá koszulkĊ i zacząá sobie nerwowo obmacywaü wĊzáy
cháonne pod brodą i za uszami.
- Na pewno bĊdĊ chory - oznajmiá. - W ogóle, jestem dziwnie zdenerwowany. Dlaczego ja
jestem taki dziwnie zdenerwowany?
- Nie wiem - rzuciáa krótko Aniela. - Jednym sáowem: Józefina prosi, Īebym zamieszkaáa
z wami. Tutaj.
Zapanowaáa záowieszcza cisza.
- JuĪ wiem, dlaczego jestem taki dziwnie zdenerwowany - przerwaá ciszĊ Kozio.
- No, no? - zainteresowaáa siĊ Aniela.
Kozio nie odpowiedziaá. Usiadá, westchnąá wymownie, zrobiá maápią wargĊ i opuĞciá biaáe
powieki do poáowy gaáek ocznych. Byáa to, podpatrzona i naĞladowana z duĪą wiernoĞcią,
jedna z najbardziej charakterystycznych min Józefiny, mająca wyraĪaü wymijającą zadumĊ.
- Józefina jest moim anioáem opiekuĔczym! - wrzasnĊáa nagle Aniela i przycisnĊáa dáoĔ
do piersi. Musieli po raz kolejny wysáuchaü opowieĞci o tym, jak to po Ğmierci ciotki Lili i po
wyjeĨdzie stryja Mamerta wraz z rodziną (kontrakt w Tunezji) Aniela, pozbawiona przez
okrutny los pokoiku u Mamertów, musiaáa sypiaü na waleta w akademiku. - Ach! Gdyby nie
Józefina! - zakoĔczyáa Aniela ze zwykáym wzruszeniem.
Kozio zajrzaá do amerykaĔskiej torby i wyáowiá czekoladĊ z rodzynkami.
- A teraz teĪ mieszkasz w akademiku?
Aniela westchnĊáa i odrzuciáa loki z czoáa.
- To babsko, co mi wynajmowaáo pokój, byáo strasznie konfliktowe.
Wymówiáo mi. Teraz, przez wakacje, mieszkam u Borejków, to tacy starzy znajomi.
- Znam NataliĊ Borejko - powiedziaáa Bebe. - Jest w mojej klasie.
Mieszka na Roosevelta, tak?
- No wáaĞnie, caákiem blisko teatru, ale co z tego. Oni wyjechali tylko do Czaplinka, pod
namiot. I zostawili mi klucze. Ale juĪ zaraz wracają i nie wiem, co bym zrobiáa, gdyby nie
propozycja Józefiny. Jak z nieba! Mam tu zamieszkaü i dbaü o was jak matka.
Kozio parsknąá nagle Ğmiechem i równie nagle umilká.
- MyĞlĊ, Īe to bĊdzie dáuĪej niĪ trzy miesiące - dorzuciáa Aniela z taką miną, jakby siĊ z
trudem powstrzymywaáa od zatarcia rąk. - Mogą jej przedáuĪyü kontrakt, jak siĊ im spodoba.
A czy Józefina mogáaby siĊ nie spodobaü? Zobaczycie, zarobi mnóstwo pieniĊdzy.
Czy to wszystko nie jest cudowne?
Nie wyglądaáo na to, by ktokolwiek poza nią uwaĪaá, Īe to wszystko jest cudowne. Bebe
siedziaáa cicho i nie mówiáa nic, a jej twarz byáa jak zwykle obojĊtna i pozbawiona wyrazu.
Kozio natomiast miaá mokre rzĊsy. Ale z nim nigdy nie byáo wiadomo, czy gra, czy przeĪywa
naprawdĊ, czy teĪ jedno i drugie naraz.
9
Drodzy B. i K. Tylko kilka sáów, bo ta okazja czeka. ĩyjĊ tu jak we Ğnie i nie chce mi siĊ
wierzyü, Īe tam, gdzieĞ, na jawie, istnieje PoznaĔ i zatruta rzeka Warta. Tu rzeki nie są zatrute
i zdumiewające jest, Īe moĪna wyprodukowaü tyle jedzenia, odzieĪy i butów, nie mówiąc juĪ
o papierze toaletowym. Przyjacióáki prowadzają mnie po teatrach i zdaje siĊ, Īe mam juĪ
wyáupiaste oczy, tak bardzo wciąĪ mi wychodzą na wierzch z podziwu. Wracam za trzy
miesiące, ale moĪe to bĊdzie troszkĊ dáuĪej, w kaĪdym razie - nie przejmujcie siĊ. Przez trzy
miesiące nic záego zdarzyü siĊ nie moĪe, w koĔcu to tylko dwanaĞcie tygodni, prawda? Albo
troszkĊ wiĊcej. BądĨcie grzeczni i uczcie siĊ. Aniela zajmie siĊ wami, niech siĊ urządzi w
moim pokoju, pieniądze na Īycie znajdziecie w portfeliku, pod tą jedwabną suknią w jaskóáki
na dnie mojej szafy.
JeĞli nie, to zajrzyjcie do kredensu w kuchni i wtedy nie w portfeliku, tylko w puszce po
kawie, tej najwiĊkszej. A jak nie w puszce, to w szufladzie nocnego stolika, w takiej
plastykowej kopercie pod tą szarą bluzką z wąskimi rĊkawami, co to je chciaáam poszerzyü.
Posyáam wam trochĊ drobiazgów, tu jest tyle Ğlicznych rzeczy, Īe wprost nie wiadomo, co
kupiü. ZarobiĊ pieniądze, wiecie? wtedy wam kupiĊ Ğwietne dĪinsy. Zawsze chcieliĞcie mieü
Ğwietne dĪinsy, prawda? No, to bĊdziecie mieli. Tylko siĊ uczcie i bądĨcie grzeczni.
MuszĊ koĔczyü, okazja juĪ jedzie. Aha, sprawy urlopu itd. zaáatwi w teatrze Aniela, wy
siĊ tym nie przejmujcie. Uczcie siĊ tylko i bądĨcie grzeczni. Pa. J.
10
Aniela poszáa po swoje rzeczy, a tymczasem Bebe i Kozio zasiedli przy biurkach. Ale
jakoĞ Ĩle im siĊ czytaáo, wiĊc najpierw Bebe poszáa zobaczyü, co w telewizji, a zaraz po niej
przywlóká siĊ Kozio, z rĊkami w kieszeniach, z wáosami na oczach, z nosem na kwintĊ.
Usiedli na dywanie w pokoju Józefiny i zagapili siĊ na kolorowe wizerunki dwóch
aroganckich waĪniaków o obrzĊkáych twarzach i workach pod oczami. WaĪniacy ubrani byli,
mimo upaáu, w garnitury i siedzieli w fotelach, a blady, cwany blondynek o Īóátej brodzie
zadawaá im grzeczne pytania. Mimo to Bebe nie wyáączyáa aparatu, tylko siedziaáa, patrząc w
dywan, a Kozio, maáy i biedny, podpieraá piĊĞcią podbródek i wlepiaá niewidzące oczy w
okno.
WaĪniacy snuli drĊtwą gadaninĊ o kryzysie, obraz áyskaá rozrzutnie róĪami i fioletami,
pokój zaĞ powoli pogrąĪaá siĊ w zmierzchu. Za oknem, które nareszcie moĪna byáo otworzyü,
powietrze coraz bardziej stygáo, zapach spalin rozwiewaá siĊ z wolna, cichá ruch uliczny,
coraz rzadziej stukaáy czyjeĞ kroki po páytach chodnika.
Bebe miaáa wraĪenie, Īe caáy Ğwiat odpáywa powoli i niepostrzeĪenie, a oni w tym pokoju
maleją i nikną - tacy niewaĪni, nikomu niepotrzebni i tacy samotni, mimo Īe we dwoje.
Józefina nigdy nie zajmowaáa siĊ nimi przesadnie, ale wystarczyáo, Īe byáa w domu, by
Īadne z nich nie czuáo siĊ samotnie. Nawet nie musieli rozmawiaü ze sobą; ona i Kozio -
Józefina wypeániaáa takĪe przestrzeĔ miĊdzy nimi dwojgiem. Teraz kiedy jej zabrakáo w
sposób tak nagáy i nieoczekiwany, kiedy zapadáa klamka, kiedy siĊ wiedziaáo, Īe jeszcze
przez wiele tygodni dom bĊdzie pusty i cichy
- Bebe i Kozio, kaĪde na swoją rĊkĊ, stwierdzili, Īe nie bardzo mają o czym rozmawiaü.
WiĊc siedzieli cicho przed ekranem, a smutek wpeázaá pomiĊdzy nich jak podstĊpnie
wznoszące siĊ warstwy trującego dymu.
- PrzecieĪ ja nie potrzebujĊ Īadnych dĪinsów - przemówiá nagle Kozio pĊkniĊtym
gáosikiem.
Bebe milczaáa.
- Trzy razy napisaáa „uczcie siĊ i bądĨcie grzeczni” – ciągnąá Kozio. - Jakby nie wiedziaáa,
Īe ja mam okropne káopoty z matmą i Īe siĊ bojĊ magister Stachowiak, bo ona mnie nie
cierpi. WiĊc jak ja siĊ mogĊ uczyü tej matmy, skoro magister Stachowiak mnie nie cierpi? Jak
ja mogĊ byü grzeczny, skoro ona na mnie wrzeszczy?
Józefina... mama... nie powinna tego robiü, powinna szybko wróciü.
Obiecaáa, Īe mnie przeniesie do innej klasy, tam gdzie nie ma magister Stachowiak. A
teraz wcale nie spieszy siĊ z powrotem.
Dobrze jej tam. Bez nas.
- Kozio!
- Co?
- Nie páacz.
- Ja nie páaczĊ. BojĊ siĊ tylko, Īe ona juĪ nie wróci. Wszyscy stąd uciekają. Najpierw jadą
na trochĊ, popracowaü, a potem zostają. Tam jest chyba bardzo wspaniale. Nikt nie chce
mieszkaü w Polsce. MówiĊ ci, ona juĪ nie wróci.
- Wróci!
- Nie wróci. A ja nie bĊdĊ mógá robiü swoich lalek - ciągnąá Kozio.
- Maski... moĪe. Ale lalek i kukieáek na pewno nie.
- Dlaczego? - spytaáa Bebe i przysunĊáa siĊ bliĪej, chcąc zajrzeü bratu w twarz. Ale Kozio
odwróciá gáowĊ do okna, za którym niebieski zmierzch coraz bardziej siĊ zlewaá z kolorem
zasáon.
- Zawsze kaĪdą oglądaáa - szepnąá. - I nadawaáa im imiona.
Bebe chciaáa zawoáaü, Īeby siĊ nie martwiá, Īe teraz ona to bĊdzie robiü, Īe nic siĊ nie
zmieni - ale milczaáa. Po pierwsze, wiedziaáa, Īe dla Kozia na pewno nie bĊdzie to to samo. A
po drugie, nie umiaáa przeáamaü swojej rezerwy.
Milczeli chwilĊ oboje, wreszcie Kozio wstaá.
- Chyba napijĊ siĊ soku - powiedziaá záamanym gáosem.
I poszedá do kuchni. W chwilĊ potem daáo siĊ stamtąd sáyszeü cichutkie pochlipywanie.
Bebe wstaáa, zrobiáa krok w kierunku kuchni, ale zaraz siĊ rozmyĞliáa. Podeszáa do
telewizora i nastawiáa go gáoĞniej.
Teraz juĪ nic nie byáo sáychaü, poza gadaniem waĪniaków.
11
Kilka sáów o Poznaniu lat osiemdziesiątych, podczas gdy Bebe, strapiona, siedzi znów
przed telewizorem, w którym Adam Hanuszkiewicz czyta „Dzienniki” Gombrowicza. OtóĪ
PoznaĔ zanurza siĊ powoli w letni wieczór, rozlewając w jego miĊkkim powietrzu Īóáte i
biaáe Ğwiatáa. Widaü to doĞü dobrze przez okno do poáowy tylko przesáoniĊte páótnem. Na
fragmencie nieba, wysoko, gaĞnie zielonkawy blask, aĪ po pasmo rozrzedzonego mroku,
gdzie juĪ popiskuje cieniutko pierwsza gwiazda. Od Dworca Gáównego niesie siĊ wyraĨne
dudnienie dalekich megafonów i co jakiĞ czas elektroniczny akord poprzedzający kolejną
zapowiedĨ nawiedza wszystkie okoliczne mieszkania, w których uchylono okna. Z okien
wydobywają siĊ w zamian „Dzienniki” Gombrowicza. Pod oknami szczekają psy,
wyprowadzane wáaĞnie na trawniczki i trotuary. W wąwozach ulic trywialni máodzieĔcy
eksplodują radoĞcią Īycia, a ich towarzyszki, podzwaniając klipsami i potykając siĊ o
nierównoĞci terenu w lakierkach z butiku, jazgotliwym chichotem wyraĪają swe uczucia i
myĞli. Niektóre pojazdy zapalają juĪ reflektory, choü jest jeszcze w miarĊ jasno. Ruch na
ulicach nieduĪy. PoznaĔ lat osiemdziesiątych to miasto spokojne, werwa wzbiera w nim na
krótko, by niebawem rozpáynąü siĊ w narastającej ciszy i pustce, chyba Īe akurat jakiĞ
autobus zatrzyma siĊ na przystanku, bolesnym jĊkiem obwieszczając niewesoáe nowiny o
stanie swych hamulców. Wkrótce noc ogarnie zarówno parki, jak dzielnice centralne i
przedmieĞcia, i tylko tynki bĊdą równomiernie kruszaáy, rdza bĊdzie nieprzerwanie poĪeraü
wszystko, co nie zabezpieczone, a wszechobecny pyá z radioaktywnymi pierwiastkami
pokrywaü bĊdzie kaĪdy centymetr odsáoniĊtej powierzchni, wciskając siĊ do mieszkaĔ i
osiadając na nylonowych firankach. Wkrótce teĪ ksiĊĪyc, który niezaleĪnie od kryzysu pojawi
siĊ na niebie ze zwykáą punktualnoĞcią, wydobĊdzie z mroku niejeden szczegóá, za dnia
niewidoczny, gdyĪ są rzeczy, których w peánym sáoĔcu siĊ nie dostrzega, a które potrzebują
po prostu póámroku i specjalnego oĞwietlenia. Podobnie jak są ludzie, rzeczy i zjawiska,
których nie zauwaĪa siĊ w czasach pogodnych, dostatnich i szczĊĞliwych. Jakie to, swoją
drogą, ciekawe.
12
Aniela zjawiáa siĊ okoáo dziesiątej wieczór, taszcząc swe bagaĪe: dwie walizki, plecak,
kilka tekturowych tubusów na kalki i papiery oraz swą ulubioną ksiąĪkĊ, z którą siĊ nie
rozstawaáa nigdy:
„Krótką historiĊ teatru polskiego” Zbigniewa Raszewskiego. Aniela miaáa zwyczaj
wracaü do niej przynajmniej raz dziennie, nurzaü siĊ w ukochanej dziedzinie i uczyü wciąĪ
nowych rzeczy. Nigdy bowiem nie zrezygnowaáa ostatecznie z marzeĔ o teatrze.
BagaĪe byáy ciĊĪkie, ksiąĪka teĪ. Kiedy Aniela wpakowaáa siĊ z tym wszystkim do pokoju
Józefiny i bezceremonialnie zwaliáa to na jej áoĪe - Bebe i Kozio aĪ zaniemówili ze
zgorszenia. Ta uniĪona dotąd istota, wielbiąca niemal na klĊczkach JózefinĊ, miaáa czelnoĞü
rozkáadaü siĊ teraz na jej poduszkach i falbanach, podtykaü sobie pod kark jej ulubiony
jasieczek, i wyznawaü wĞród zdyszanych chichotów, Īe ledwo Īyje! Ale najgorsze miaáo
dopiero nastąpiü, kiedy Aniela wyszáa z áazienki po czterdziestu minutach moczenia siĊ w
wannie (przez caáy czas deklamowaáa na gáos fragmenty ostatniej roli Józefiny, to jest -
Racheli z „Wesela”) i bosa, owiniĊta tylko w przeĞcieradáo kąpielowe, przebiegáa figlarnie
przez pokój, by wskoczyü wprost w záociste, jedwabne pantofle Józefiny. Potem stanĊáa przed
zwierciadáem i zaczĊáa siĊ oglądaü to z jednego boku, to z drugiego, jedną rĊką przytrzymując
przeĞcieradáo, a drugą unosząc wáosy wysoko nad kark.
Najgorsze zaĞ byáo to, Īe wciąĪ siĊ kiwaáa i wykrzywiaáa obcasy.
Jej ĞwiĊtokradcze postĊpowanie wzburzyáo Kozia do tego stopnia, Īe wyszedá z pokoiku,
gdzie oboje z Bebe tkwili w swych szlafrokach i kapciach, przemierzyá caáy pokój i zatrzymaá
siĊ dopiero przed nosem Anieli.
- To są pantofle mojej matki! - wyrzeká gáosem drĪącym z oburzenia.
- PoĪyczyáam je tylko - prychnĊáa Aniela, która byáa w irytująco Ğwietnym humorze. -
Moje są w walizce.
- To je wyjmij.
- Ale one są na samym dnie.
- To siĊ przekop do dna. A te zdejmij. To są pantofle mojej matki.
- Ojej, no dobra juĪ, dobra. JuĪ je zdejmujĊ, teĪ coĞ - mitygująco zamamrotaáa Aniela. -
ProszĊ ciĊ bardzo, juĪ zdjĊáam, juĪ jestem bosa, juĪ lecĊ do walizki. Wszystko w porządku,
skarbie kochany? - Jej uĞmiech, sáodki jak miód sztuczny, pozwalaá siĊ domyĞlaü, jaka furia
nią miota.
- Bynajmniej - rzeká Kozio. - Ale nie bĊdziemy páakaü nad rozlanym mlekiem, gdy róĪe
páoną. Dobranoc. Pozwól, Īe pantofle Józefiny zabiorĊ do siebie i schowam. ĩeby siĊ nie
kurzyáy. Przez te trzy miesiące.
- Dobranoc, skarbie - wyszeptaáa Aniela machinalnie, wlepiając w Konrada zdumione
czarne oczy. - I dobranoc, Beatko, kochanie. I przepraszam za ten... tego.., - w tym momencie
oni powiedzieli razem „dobranoc” i w poáowie jej przeprosin zamknĊli za sobą drzwi
pokoiku.
13
Noc poczynaáa sobie caákiem Ğmiaáo, zagarniając wciąĪ dalsze obszary nieba. MinĊáa
jedenasta, ksiĊĪyc Ğwieciá coraz jaĞniej, nastaáa wreszcie póánoc, a Bebe nie spaáa. Przez
otwarte na oĞcieĪ okno sáychaü byáo kaĪde sáowo, wyszeptane w mikrofon przez dyĪurną
informatorkĊ stacji PoznaĔ Gáówny, a gdy Bebe zdoáaáa przymknąü oczy, zaraz podrywaá ją
na nogi dĨwiĊk elektronicznego sygnaáu, powielony przez dwadzieĞcia megafonów. Bebe juĪ
odwykáa od tych haáasów. Jeszcze poprzedniej nocy spaáa pod kĊdzierzawym dachem
wielkich sosen, w Ğpiworze, z gáową na plecaku, a pohukiwanie sowy nie tylko jej nie
budziáo, lecz - przeciwnie - koáysaáo do snu, podobnie jak szum ogromnych lasów i pluskanie
bijącej o urwisko fali. Ten sam nierealny, piĊkny aĪ do bólu ksiĊĪyc, który niczym Ğwietlisty
balon chybotaá na jeziorze i rozszczepiaá siĊ w poziome prĊgi blasku - teraz rzeczowo
zaglądaá przez okno, jak nadĊty urzĊdnik wydziaáu spraw lokalowych. Zirytowana Bebe
wstaáa i zasunĊáa mu storĊ przed nosem. Niech sobie zajrzy do Anieli.
14
Aniela teĪ jeszcze nie spaáa. Nigdy, w ciągu caáego swego Īycia, które obfitowaáo w
przeprowadzki, mieszkanie dotąd z áaski oraz wieczne komuĞ przeszkadzanie - nigdy nie
przespaáa porządnie nocy na nowym miejscu.
Teraz leĪaáa na wznak, z rĊkami splecionymi pod gáową. Na jej brzuchu spoczywaáa
ukochana ksiąĪka, otwarta na rozdziale o Modrzejewskiej. Aniela patrzaáa w sufit, pokryty
ruchomą koronką liĞciastych cieni. W gáĊbi pokoju, na toaletce Józefiny, Ğwiatáo ksiĊĪyca
gubiáo siĊ w szklanych drobiazgach i báyszczących zakrĊtkach, a potem dwoiáo siĊ i troiáo w
srebrnej otcháani lustra. Aniela myĞlaáa o tym, Īe ma dwadzieĞcia piĊü lat i wciąĪ mieszka w
cudzych pokojach, wciąĪ Ğpi nie w swoich áóĪkach, wciąĪ kąpie siĊ nie w swoich wannach i
pije poranną kawĊ z cudzych kubków lub teĪ filiĪanek. Postanowiáa, Īe jutro pójdzie sobie
kupiü wáasną filiĪankĊ. Skoro juĪ nie moĪe mieü wáasnego domu.
JakoĞ nigdy dotąd nie braáa pod uwagĊ moĪliwoĞci zamąĪpójĞcia.
MĊĪczyĨni na ogóá ją irytowali, a zarazem budzili w niej mnóstwo obaw. MoĪe po prostu
nie spotkaáa na swej drodze nikogo interesującego? Tak, to moĪliwe. W kaĪdym razie nadal
uwaĪaáa, Īe maáĪeĔstwo to wiĊzienie dla kobiety máodej, energicznej, uroczej i peánej
róĪnorakich talentów (ĞciĞle mówiąc, skromnoĞü nie byáa nigdy dominującą cechą charakteru
Anieli). Zresztą! Zakáadaü rodzinĊ w najgáĊbszym jak dotąd kryzysie! - absurd. JednakĪe
ostatnio zacząá AnielĊ odrobinĊ niepokoiü fakt, Īe jeszcze ani razu nie miaáa okazji odrzuciü
oĞwiadczyn. Czy to normalne, Īeby dwudziestopiĊcioletniej kobiecie, ponĊtnej i peánej Īycia,
twórczego impetu oraz niewątpliwego czaru (mówiąc jeszcze ĞciĞlej, skromnoĞü byáa ostatnią
z cech, jakie mógáby wymieniü ktoĞ, poproszony o scharakteryzowanie Anieli) - Īe takiej
kobiecie nikt siĊ jeszcze nie oĞwiadczyá? Czy jest rzeczą zwyczajną, Īe uczuciowa i
impulsywna máoda kobieta po przeĪytym we wczesnej máodoĞci rozczarowaniu (donĪuan
Paweáek przemknąá przed jej oczami, jak przeĞwietlony ksiĊĪycem fantom) jakĪe w gruncie
rzeczy Ğmiesznym i dziecinnym... Īe ta kobieta nie potrafi przecieĪ zaufaü Īadnemu
mĊĪczyĨnie przynajmniej na tyle, by siĊ w nim choü odrobinĊ zakochaü? CóĪ poradziü. Kiedy
tylko poznawaáa jakiegoĞ cháopaka, jasno i bezlitoĞnie widziaáa wszystkie sztampowe
zagrania i zawsze te same uwodzicielskie metody.
MoĪe naleĪaáoby spojrzeü na to inaczej? Nie z drwiną a z przymruĪeniem oka?
„Tak, tak” - myĞlaáa Aniela, podczas gdy silniejszy podmuch wprawiá cienie na suficie w
drgawki i pohuĞtywania - co fakt, to fakt: nie jest siĊ szczĊĞliwą. Inne dziewczyny spojrzaáy
kiedy trzeba byáo, z przymruĪeniem oka i teraz mają, zamiast donĪuanów, kochających
mĊĪów i nawet ojców swych dzieci.
Co do dzieci, Aniela nie lubiáa ich zbyt gorąco. Ale musiaáa przyznaü, Īe te maluchy
Paweáka i Danki byáy naprawdĊ rozkoszne... pewnie dlatego, Īe takie podobne do ojca. Cesia
i Hajduk mają juĪ troje dzieci, teĪ bardzo miáych. Mieszkają wciąĪ na Sáowackiego, z caáą
rodziną, w nieopisanym jak zwykle baáaganie. Joanna Borejko wyszáa za Francuza. Gabrysi
powiodáo siĊ gorzej: jej mąĪ Janusz powróciá do niej, co prawda, z Australii, ale po póá roku
obijania siĊ bez celu ruszyá na winobranie do Alzacji i sáuch po nim zaginąá. Gabrysia sama
wychowuje dwoje dzieci, ale wygląda na caákowicie zadowoloną z Īycia. MoĪe przez te
dzieci wáaĞnie. Jedna tylko Ida, z hukiem zerwawszy zarĊczyny z piĊknym Sáawkiem,
zachowaáa siĊ jak skoĔczona feministka. OĞwiadczyáa, Īe w Īyciu nie wyjdzie za mąĪ, bo
widzi po Sáawku, Īe mĊĪczyzna wcale nie chce mieü wyksztaáconej Īony, tylko woli, Īeby mu
ona w kóáko gotowaáa pierogi. Na medycynie, dodaáa, jest potwornie duĪo kucia, a ona w
dodatku zajĊáa siĊ komputerami w sáuĪbie zdrowia, wiĊc naprawdĊ nie ma juĪ czasu na
przekomarzanie siĊ o gáupstwa.
„Ale ja... - pomyĞlaáa Aniela i mimo woli westchnĊáa gáĊboko. - Ja mam wáaĞciwie bardzo
duĪo czasu...”
KoleĪanki z roku, graficzki i malarki, te same, co zarzekaáy siĊ wraz z nią, Īe maáĪeĔstwo
dla artystki to Ğmierü, wszystkie jakoĞ báyskawicznie powychodziáy za mąĪ. „Ciekawe, jak
one to robią, Īe im siĊ mĊĪczyĨni oĞwiadczają?” - pomyĞlaáa Aniela z goryczą.
Teraz trochĊ Īaáowaáa, Īe byáa zawsze taka bezwzglĊdna dla Robrojka. Maáy, bo maáy,
komiczny, bo komiczny, ale byá to przecieĪ wierny adorator i rycerz. Wcale nie musiaáa go
obraĪaü i odtrącaü na zapas. Zresztą, wáaĞciwie to nie chciaáa go obraziü i odtrąciü. Samo tak
wyszáo jakoĞ... na pewno z winy jej jĊdzowatego usposobienia. Robert Rojek, taki zawsze
opanowany i znający swoje miejsce, zacząá kiedyĞ w lirycznym tonie rozmowĊ o przyszáoĞci,
a ona, Aniela, od razu zareagowaáa jak pokrzywa - chlast-prast, i juĪ byáo po nastroju. Biedny
Robrojek juĪ nigdy do tej rozmowy nie powróciá, ale odsunąá siĊ jakoĞ, obraziá i wkrótce
potem zaczĊto go widywaü z maleĔką, szczuplutką flecistką z Filharmonii. A potem znikli
gdzieĞ oboje. Na pewno wyemigrowali, jak wszyscy wokóá.
CoĞ zaskowyczaáo w pokoju dzieci.
Pies?
Oni nie mają psa.
Aniela, czujna opiekunka, natychmiast siĊ podniosáa, odáoĪyáa „krótką historiĊ” i
pospieszyáa do pokoiku. Dziwny dĨwiĊk znów siĊ powtórzyá, ale kiedy uchyliáa drzwi, ujrzaáa
ogólny bezruch na piĊtrowym áóĪku. Beata leĪaáa skrĊcona na lewy bok. Spaáa twardo, z
czoáem wspartym o krawĊdĨ áóĪka, rĊka jej zwisaáa bezwáadnie w dóá. PiĊtro niĪej Kozio,
rozpáaszczony na wznak, ginąá pod biaáą páaszczyzną koádry. RĊce miaá skrzyĪowane na
piersiach, usta otwarte - wydobywaá siĊ z nich, w sporych odstĊpach czasu, niesamowity
odgáos podobny do skomlenia psa, a zakoĔczony kaĪdorazowo rzeĞkim i zdrowym
chrapniĊciem.
Uspokojona Aniela uniosáa rĊkĊ dziewczyny - ostroĪnie i z respektem, i aĪ podskoczyáa,
kiedy Bebe wyrzekáa nagle gáoĞno i ĪaáoĞnie:
- PuĞü, wstydzĊ siĊ.
Aniela odstąpiáa od niej, po czym pochyliáa siĊ nad Koziem i poáaskotaáa go w nos, Īeby
przestaá chrapaü. Poruszyá gáową, prychnąá i ucichá.
Dobrze.
W pokoju panowaáa nieznoĞna duchota. Aniela podeszáa do okna, otworzyáa je na oĞcieĪ,
rozsunĊáa zasáony.
W jednej chwili pokój wypeániá siĊ ksiĊĪycową poĞwiatą. Lekki wietrzyk, wciąĪ jeszcze
pachnący upaáem, wpáynąá w tĊ jasnoĞü, poruszyá kartki ksiąĪki leĪącej na biurku.
- Pociąg ekspresowy „Berolina” z Berlina do Moskwy, przez Konin, Kutno, WarszawĊ
Centralną, wjedzie za chwilĊ wyjątkowo na tor przy peronie drugim - zaszeptaáa intymnie
informatorka dworcowa, poprzedzając i koĔcząc swą wypowiedĨ wielogáosowym sygnaáem
elektronicznym, którego wibrujące echo niosáo siĊ swobodnie przez obszary letniej nocy.
Ulica, oĞwietlona ksiĊĪycem, pociĊta czarnymi cieniami, ziaáa pustką. W ciemnym rynsztoku
lĞniáa jak gwiazda stáuczona butelka. Okna byáy ciemne, pusto wszĊdzie, tylko nagle w gáĊbi
ulicy pojawiá siĊ jakiĞ cháopak w plaskających tenisówkach. Szedá powoli, z rĊkami
zaáoĪonymi w tyá, gáowĊ miaá zadartą, a blask ksiĊĪyca Ğlizgaá siĊ po jego wielkich uszach.
NieĞwiadom tego, Īe go ktoĞ obserwuje, wĊdrowaá sobie spokojnie i patrzaá w gwiazdy, a
kiedy mijaá okno, w którym tkwiáa Aniela, wyraĨnie daáo siĊ sáyszeü, Īe cháopak nuci sobie
cichutko.
Aniela teĪ podniosáa gáowĊ i spojrzaáa w niebo. Dawno tego nie robiáa - jakoĞ nie byáo po
co. Ujrzaáa zapierające dech w piersiach Ğwietlne rojowisko gwiazd, planet, Ğwiatów,
galaktyk, spadających meteorów i nawet sztucznych satelitów, z których jeden wáaĞnie sunąá
równiutko przez firmament. Wszystko to stanowiáo przeraĪającą, nieskoĔczoną otcháaĔ, której
ogromu umysá przeciĊtnej graficzki tuĪ po dyplomie nie byá nawet w stanie ogarnąü, a cóĪ
dopiero zrozumieü. Ogarnąá ją metafizyczny lĊk.
Poczuáa siĊ podobna nĊdznemu mikrobowi i pomyĞlaáa z wyrzutem, Īe Īyje równie
bezmyĞlnie jak on. Zmówiáa szybko pacierz, ale miaáa wraĪenie, Īe jej sáowa giną w czarnej
pustce.
Przez chwilĊ staáa w bezruchu.
- Nikomu nie jestem potrzebna - wyszeptaáa i oczy ją zapiekáy.
Mimo smutku ta prawdziwa artystka zarejestrowaáa bokiem ĞwiadomoĞci, Īe ksiĊĪyc,
oglądany przez Ğrednio obfite ázy, rozciąga siĊ w kilka Ğwietlnych, eliptycznych ksztaátów o
drĪącej fakturze, pomnoĪonych przez silne szkáa okularów. WciąĪ ázawiąc, Aniela mrugnĊáa
kilka razy to jednym okiem, to drugim, regulując wibracjĊ Ğwietlnych elips. Zabawiaáa siĊ
tym przez chwilĊ, wreszcie otaráa oczy i poszukaáa wzrokiem swego bliĨniego w plaskających
tenisówkach, tej drugiej Īywej istoty w kosmicznej pustce. Ale on juĪ zniknąá w cieniu
naroĪnej kamieniczki, a moĪe skrĊciá w furtkĊ któregoĞ z ogródków.
- Pociąg osobowy do Torunia przez Pobiedziska, Gniezno, Inowrocáaw odjedzie
wyjątkowo z peronu szóstego. PodróĪnych przepraszamy za zmianĊ - przeprosiáa za zmianĊ
panienka dworcowa tonem odrobinĊ wrogim, lecz ten zwielokrotniony odgáos toczącego siĊ
gdzieĞ Īycia nic a nic nie podniósá Anieli na duchu. Odwróciáa siĊ od okna, bo juĪ nie mogáa
znieĞü drĊczącego ją uczucia lĊku. Sprawdziáa raz jeszcze, jak Ğpi Kozio. Nawet miáo
wyglądaá, wyraĨnie widoczny w ksiĊĪycowym Ğwietle, które laáo mu siĊ strumieniami prosto
w twarz. Na piĊterku jego siostra przypominaáa uĞpioną nimfĊ leĞną, i teĪ tworzyáa sobą
uroczy obrazek. Lecz oba te obrazki przygnĊbiáy AnielĊ jeszcze bardziej, bo zdaáa sobie
sprawĊ, Īe i tych dwoje jej nie lubi i nie potrzebuje.
Druga rzecz, Īe i ona za nimi nie przepadaáa. Beata byáa okropnie sztywna i odpychająca,
a ten caáy Kozio to po prostu przemądrzaáy smarkul o paskudnym charakterku. Na
wspomnienie tego, jak im siĊ dziĞ obojgu podlizywaáa, chcąc ich korzystnie do siebie
usposobiü, Aniela poczuáa niesmak i zaĪenowanie. O, nie. Nigdy wiĊcej.
Tak. Ale... jakĪe miáo byáoby Īyü pod tym dachem, w tym wdziĊcznym mieszkanku, z
osobami Īyczliwymi i peánymi uczuü przyjaznych. MoĪe to tylko kwestia przeáamania
pierwszych lodów? - pomyĞlaáa Aniela i powziĊáa postanowienie, Īe uczyni wszystko, by
Beata i Kozio polubili ją choü trochĊ.
PowziĊcie jakiegoĞ postanowienia zawsze robi dobrze w chwilach depresji. Aniela
opuĞciáa pokoik nieco pokrzepiona na duchu. Nie domknĊáa za sobą drzwi, bo skrzypiaáy
przeraĨliwie w nocnej ciszy.
Nie obejrzaáa siĊ teĪ za siebie - i dobrze uczyniáa. Byáaby z pewnoĞcią siĊ przestraszyáa
Ğmiertelnie, bo od owego skrzypniĊcia oczy Kozia otwaráy siĊ raptownie, jakby ktoĞ
pociągnąá za odpowiedni sznurek. Szeroko otwarte, bez jednego mrugniĊcia wpatrywaáy siĊ
prosto w ksiĊĪyc, lĞniáy szkliĞcie w jego blasku.
Mimo to cháopiec nadal leĪaá jak nieĪywy, z rĊkami skrzyĪowanymi na piersiach, a z jego
uchylonych ust dobywaáo siĊ znowu to przedziwne chrapanie.
15
Aniela wlazáa do miĊkkiego áoĪa Józefiny, zdjĊáa okulary i odáoĪyáa je na stolik.
Odwróciáa siĊ plecami do okna, i kiedy tylko przestaáa widzieü rozgwieĪdĪoną przepaĞü
firmamentu, od razu zrobiáo siĊ jej jakby lepiej. ChwilĊ leĪaáa bez ruchu, a potem myĞli
zaczĊáy jej uciekaü w tyá czaszki, zakrĊciáo siĊ jej w gáowie i zasnĊáa niemal natychmiast, z
obrazem wirującej konstelacji pod powiekami; w kolejnej fazie snu obraz ten miaá siĊ
przeksztaáciü w majak o planetach, które, zboczywszy z toru, z przeraĨliwym gwizdem walą
siĊ wprost na PoznaĔ, podczas gdy ona, Aniela, siedzi pod stoáem i zamyka oczy, Īeby tego
wszystkiego nie widzieü.
- Pociąg ekspresowy ze Szczecina do Warszawy Wschodniej jest opóĨniony o okoáo sto
piĊtnaĞcie minut - przyznaáy z rozbrajającą szczeroĞcią wszystkie megafony dworcowe i
Aniela drgnĊáa przez sen, podáoĪyáa áokieü pod policzek, po czym rozeĞmiaáa siĊ
nieprzytomnie.
Bebe nie sáyszaáa niczego. ĝniáa o Mazurach. W jej Ğnie ksiĊĪyc huĞtaá siĊ na czarnych
falach, a ona zanurzaáa rĊkĊ w tych srebrnych odpryskach Ğwiatáa i áowiáa je jak maáe rybki.
Potem száa boso po cháodnej ĞcieĪce, a z przeciwnej strony, z mrocznego lasu, wyszedá ktoĞ,
kto objąá ją nagle i pocaáowaá. Wtedy przeszáa obok pani Sznytek, spojrzaáa na nich i
wybuchnĊáa szyderczym Ğmiechem. Uderzyá piorun, wszystko znikáo, a Bebe zapadáa siĊ pod
ziemiĊ.
16
Coraz cichsze i cichsze miasto páynĊáo przez coraz cháodniejsze obszary nocy, ksiĊĪyc
Ğwieciá po prostu niesamowicie, ludzie we Ğnie wiercili siĊ na swych posáaniach, odwracali
twarze, mamrotali urywane sáowa sprzeciwu. JuĪ minĊáa godzina druga, niestrudzone
megafony dworcowe ogáosiáy bez cienia Īenady kolejne spóĨnienie pociągu ekspresowego, a
na rogu ulicy KrasiĔskiego pojawiáa siĊ, jak co noc o tej porze, haáaĞliwa ciĊĪarówka
zaáadowana baĔkami mleka. Na wschodzie gwiazdy leciutko przybladáy, zwiastując nadejĞcie
nowego dnia, kolejnego dnia gáĊbokiego kryzysu, który przez noc pogáĊbiá siĊ jeszcze o
trochĊ. Korozja zĪaráa jeszcze po porcyjce rynien, karoserii, Īelaznych bram i ogrodzeĔ;
Ğrodowisko naturalne zanieczyszczono jeszcze trochĊ bardziej; upadek ducha u tych
obywateli PRL, którzy tej nocy nie spali, postąpiá o kawaáeczek dalej. Pewien dyĪurny
piekarz, ogarniĊty poczuciem beznadziejnoĞci, popadá w depresjĊ, upiá siĊ i przypaliá caáą
partiĊ chleba Īytniego; w szpitalu imienia Raszei pewien máody chirurg stwierdziá, Īe koĔczą
mu siĊ Ğrodki przeciwbólowe i w tej samej chwili postanowiá, Īe wyemigruje do RFN.
Natomiast posĊpny máodzian w bereciku, który wypeázá z szoferki samochodu ciĊĪarowego i
ujrzaá, Īe znów ma flaka zamiast opony, tylekroü juĪ wulkanizowanej, wĞcieká siĊ na miejscu
i w ramach protestu zrzuciá z áoskotem na chodnik przed szpitalem ciĊĪką baĔkĊ mleka.
Wskutek tego wáaĞnie áoskotu Kozio, który w swym áóĪku leĪaá ciągle w tej samej
pozycji, z szeroko otwartymi oczami, drgnąá nagle i wyciągnąá rĊce wzdáuĪ ciaáa.
Kiedy zaĞ máodzian w bereciku, wciąĪ wĞciekáy na los i warunki, zaprotestowaá przy
pomocy kolejnej baĔki, powodując nowy áoskot zwielokrotniony echem, Kozio usiadá
raptownie.
Potem wstaá.
Na bosaka, w piĪamie, podszedá do drzwi wolnym kroczkiem, posuwając stopy po
niewidocznej linii prostej. WyciągniĊte rĊce trafiáy na nie domkniĊte drzwi - te siĊ otwaráy -
Kozio byá w pokoju Józefiny.
17
Aniela znajdowaáa siĊ juĪ w tej fazie uĞpienia, kiedy czáowiek zaczyna siĊ wierciü. Przez
coraz páytszą warstwĊ snu, jak ksiĊĪyc przez zasáonĊ, przezieraá po trochu realny Ğwiat,
mieszając siĊ z tworami jej wyobraĨni, skądinąd bujnej. Zdawaáo siĊ Anieli, Īe leĪy w mogile,
a jakiĞ maáy, ohydny czáowieczek sypie na nią ziemiĊ, caáymi garĞciami. Byáo nieznoĞnie
duszno. Strach sprawiá, Īe serce jej zamieraáo, zwáaszcza Īe przez caáy czas ktoĞ obok niej
niespiesznie charczaá.
Zebraáa wszystkie siáy i mokra od zimnego potu poderwaáa siĊ w swej mogile do pozycji
siedzącej.
„Chyba jednak nie ĞpiĊ” - pomyĞlaáa, widząc siĊ ze zdumieniem w obcym pokoju, którego
na razie nie umiaáa rozpoznaü. Lekka, zwiewna firanka poruszaáa siĊ w mroku, a ksiĊĪyc z
ukosa rozjaĞniaá grzbiety jej faád. àadne to byáo. Aniela trochĊ ocháonĊáa. „Pokój Józefiny,
aha - zdaáa sobie sprawĊ. - Nie leĪĊ w grobie. LeĪĊ w áóĪku. Nie ĞpiĊ. ĩyjĊ”.
W tym momencie coĞ znienacka spadáo jej na gáowĊ. CoĞ ohydnego.
Byáo ciĊĪkie, Ğliskie i jakby Īywe. Anieli siĊ zrobiáo ciemno przed oczami, ryk grozy
zamará jej w gardle, palce natrafiáy na sierĞü jakiegoĞ zwierzĊcia. WrzasnĊáa z odrazy i
przeraĪenia.
ZacisnĊáa dáonie kurczowo, szarpnĊáa raz i drugi - wreszcie udaáo siĊ! Byáa ocalona! -
Trzymaáa w rĊce swą wáasną kurtkĊ z królików.
Obok tapczanu zaĞ staá maáy czáowieczek, chrapiąc rytmicznie, i pochylaá siĊ nad walizką,
leĪącą przy áóĪku.
SzczĊkając zĊbami, poczĊáa macaü po nocnym stoliku w poszukiwaniu lampy. Wreszcie
záapaáa sznur wraz z przyciskiem. Zabáysáo Ğwiatáo. Aniela zmruĪyáa oczy, potem otwaráa je,
z determinacją w swym dzielnym sercu.
Ach!
Przy áóĪku staá Kozio - groteskowy i straszny zarazem. W chudych ramionkach trzymaá
pĊk Anielinej odzieĪy, oczy miaá nieprzytomne, wejrzenie szkliste, usta póáotwarte. To z nich
wáaĞnie wydobywaáo siĊ owo chrapanie. Kozio spaá! WáaĞnie przed chwilą wrzuciá Anieli na
gáowĊ jej kurtkĊ. Teraz zaĞ, z martwym wyrazem twarzy, przyciskając do siebie káąb bielizny,
wyciągnąá biustonosz i uroczyĞcie cisnąá nim w AnielĊ. Po chwili uczyniá to samo z bluzką
flanelową. Tak postĊpując, zarzuciá osáupiaáą dziewczynĊ wszystkim, co miaá w ramionach,
po czym schyliá siĊ ruchem kukieáki i wywlóká z walizki kolejną porcjĊ szmatek.
- Konrad! - wydaráo siĊ z piersi Anieli. - Co robisz?!
- IiidĨ sooobie... - odrzeká Kozio, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Gáos miaá cienki i niesamowity. - IiidĨ sooobie... - mówiąc to, ciskaá w AnielĊ kolejnymi
sztukami z jej przyodziewku. OpróĪniwszy walizkĊ, bez trudu wrzuciá ją Anieli na gáowĊ, po
czym zabraá siĊ do torby, zawierającej przybory graficzne i malarskie.
- Zostaw to! - jĊknĊáa Aniela, gdy siĊgnąá po butelkĊ tuszu, ale on nie posáuchaá i butelka
rąbnĊáa ją w obojczyk. Zabolaáo.
Niespodziewanie nawet dla siebie, Aniela siĊ rozpáakaáa. Tego juĪ byáo za wiele. Co on?!
Co mu zrobiáa?! Dlaczego tak ją traktuje?
Nie doĞü, Īe jest taka samotna i biedna, nie doĞü, Īe wspaniaáomyĞlnie zgodziáa siĊ
zaopiekowaü cudzymi bachorami - jeszcze jej muszą okazywaü taką zajadáoĞü i niechĊü?
- Dobra! - krzyknĊáa, szlochając. - IdĊ sobie, idĊ, ĪebyĞ wiedziaá! - bo Kozio juĪ w nią
chciaá ciskaü kasetą z farbami.
Poderwaáa siĊ z áóĪka - a tu kaseta rąbnĊáa w ĞcianĊ obok, rozbijając szkáo jakiegoĞ
obrazka.
Niewiele myĞląc, Aniela záapaáa swoją kurtkĊ i uciekáa, zatrzaskując z hukiem drzwi.
Kozio wzdrygnąá siĊ od tego huku, postaá jeszcze chwilkĊ, chrapiąc przerywanie - po
czym nagle przewróciá siĊ na áóĪko i ruchem automatu naciągnąá na siebie koádrĊ.
18
Aniela znalazáa siĊ na ulicy, gdzie byáo cicho, ciepáo i ciemno. A w tej samej chwili, gdy
ona drĪąc i popáakując zatrzymaáa siĊ pod oĞwietlonym oknem, w pokoju Józefiny pojawiáa
siĊ Bebe. Zaspana i róĪowa, stanĊáa w Īóáto oĞwietlonej przestrzeni widocznej pomiĊdzy
zasáonami. Zbudziá ją haáas, przyszáa sprawdziü, co siĊ dzieje.
- Oj! - zdziwiáa siĊ na widok Kozia, uĞpionego w czarnym áoĪu, wĞród szafirowych
przeĞcieradeá. - Aniela! Gdzie jesteĞ?
- Tu, oczywiĞcie! - wrzasnĊáa Aniela z ulicy. - Na ulicy!
Bebe, zdumiona, lecz wciąĪ nienagannie opanowana, podeszáa do okna i wychyliáa siĊ na
zewnątrz.
- O - powiedziaáa - Aniela. Dlaczego stoisz na ulicy? W koszuli.
Anielą zatrzĊsáa furia. Zaszuraáa bosymi nogami i wrzasnĊáa nie panując nad gáosem:
- Bo mnie ten draĔ wyrzuciá z domu!!!
Bebe nic nie rozumiaáa.
- Który draĔ? PrzecieĪ nie Kozio? Bo Kozio leĪy i Ğpi.
- Póágáówek jeden! - krzyknĊáa Aniela w ciszy nocnej. - On jest lunatyk, on áazi, on mnie
przez sen obraziá, skrzywdziá i wyrzuciá!
- AleĪ... - Bebe zwróciáa siĊ do áóĪka i wydaáa lekki okrzyk, gdyĪ Ğpiący Kozio nagle
wstaá i z wyciągniĊtymi przed siebie rĊkami ruszyá zakosami w stronĊ okna. - On nigdy w
Īyciu nie byá lunatykiem. Co siĊ staáo?
- UwaĪaj, uwaĪaj, zaraz zacznie - zdenerwowaáa siĊ Aniela, odskakując od okna. - WeĨ,
zrób z nim coĞ. Co siĊ z takimi robi?
Sáyszaáam, Īe nie wolno lunatyka przestraszyü, bo spadnie.
- Skąd ma spaĞü?
- Z dachu.
- Mnie siĊ to wszystko chyba Ğni - powiedziaáa Bebe powoli, z namysáem. - IdĊ do áóĪka.
- A ja?! - wrzasnĊáa rozĪalona Aniela. - Mam spaü na ulicy?
Kozio, jakby na dany sygnaá, odwróciá siĊ i poszedá prosto do áoĪa Józefiny, na które siĊ
przewróciá w stanie ciĊĪkiego uĞpienia.
- On zwariowaá! - krzyknĊáa Aniela, tupiąc nogami.
Opodal, w domu pod numerem dziesiątym, zapaliáo siĊ Ğwiatáo.
Ogromny, áysy starzec w piĪamie wyszedá z laską na werandĊ i huknąá:
- Cisza! WidzĊ was tam! Co to za wrzaski po nocy!
Lumpenproletariat!!!
- Niech pan Karolek lepiej wraca do áóĪka - odezwaá siĊ gáos damski z okna sáuĪbówki,
tuĪ obok werandy. Staruszka o siwej czuprynce, odziana w barchanowy szlafrok, wychyliáa
siĊ znad parapetu. - Po co to siĊ wtrąca do wszystkiego? Jeszcze mu butelką przyáoĪą.
- A! A! - zdenerwowaáa siĊ Aniela.
- Ale niech mi Basia powie, czemu ja muszĊ Īyü w takich czasach? - wybuchnąá goryczą
pan Karolek.
- Bo tak siĊ Panu Bogu podobaáo - wyjaĞniáa mu staruszka.
- Ciszej! - wáączyá siĊ nagle histeryczny tenor z willi z wieĪyczką, poáoĪonej po
przeciwnej stronie ulicy. - Co za ludzie, co za naród, co za spoáeczeĔstwo! - Na balkonie staá
chudy piĊüdziesiĊciolatek w podkoszulku i gaciach, ze skomlącą psiną pod pachą. OĞwietlony
prostokąt drzwi za nim wypeániaáa ĞciĞle opasáa maáĪonka, spowita w atáasy.
- Z dworca haáas idzie, spaü nie moĪna, a tu ci siĊ jeszcze awanturują - wsparáa
wypowiedĨ mĊĪa.
- Sumienia, sumienia, ludzie, nie macie! Sumienia! Pieska ĪeĞcie obudzili! - krzyknąá z
bólem maáĪonek, rzucając psa jak szmatĊ i wyciągając obie rĊce ponad balustradą balkonu. -
Dlaczego, dlaczego wy, ludzie, nie macie sumienia?!
- A ten znów co?! - warknąá pan Karolek ze swojej werandy. - IdĨ pan spaü, panie
Macioáka, nie zakáócaj pan ciszy nocnej.
JuĪ od dáuĪszej chwili dwaj máodzi ludzie przyglądali siĊ z zachwytem caáej scenie.
Wyszli zza rogu Roosevelta w momencie, gdy pan Karolek wkroczyá do akcji. Obecnie
rozpromienieni, Ğledzili rozwój wypadków, jakby siĊ znajdowali na widowni teatralnej.
- PierwszorzĊdny spektakl - rzeká máodszy do starszego.
- To przez ten ksiĊĪyc - odrzeká tamten. - Jeszcze niejedno dziĞ zobaczymy.
Teraz dostrzegáa ich, stojących tuĪ obok, zdenerwowana Aniela.
Klnąc cicho, zarzuciáa na dekolt i goáe ramiona swą króliczą kurtkĊ. Bebe teĪ ich
zauwaĪyáa - wychyliáa siĊ dyskretnie z okna - i przejĊta trwogą, lecz i radoĞcią, przyjrzaáa siĊ
uwaĪnie máodszemu. Tak, to byá on! Dambo! Jego skupiony wyraz twarzy, pochylone trochĊ
plecy i wspaniaáe uszy wyrastające spoĞród popielatej czupryny. Tego drugiego Bebe nie
znaáa. Byá to mĊĪczyzna dwudziestokilkuletni, wielki i potĊĪnie zbudowany, z rozáoĪystą
brodą i wáosami ciemnymi, związanymi nad karkiem w sporą kitkĊ. Ubrany byá w kitel
roboczy koloru khaki i pasiaste skarpety do kolan. Na nogach miaá wojskowe obuwie,
związane na fosforyzujące, róĪowe sznurowadáa, na ramionach zaĞ - ostatni krzyk mody:
pluszowy, róĪowy plecak w formie rozkosznego misia pandy.
- Panie Karolku! - doleciaáo spod dziesiątego ostrzeĪenie. - Niech pan Karolek nic nie
mówi do pana Macioáki, bo znowuĪ bĊdzie na nas!
- ĩeby pani wiedziaáa! - zakrzyknĊáa piersiowo dama w atáasach. - Mój mąĪ jest
nerwowiec! Jak nic ataku zaraz dostanie!
Pan Macioáka drgnąá i zacząá siĊ biü piĊĞciami po gáowie.
- JuĪ dostaáem! - krzyknąá.
- A nie mówiáam? - triumfalnie zawoáaáa pani Macioákowa na tle záowieszczego wycia
psiny. - Znów ĪeĞcie go doprowadzili!
- Panie Karolku, niech pan Karolek lepiej Ğwiatáo gasi i spaü idzie.
- Teraz to spaü, teraz to spaü, a mnie kto mĊĪa utuli?
- dramatyzowaáa sytuacjĊ dama z pieskiem, nie mając najwidoczniej ochoty na tak rycháe
zakoĔczenie sceny. Ale pan Karolek zniká juĪ z werandy.
ĝwiatáo zgasáo i dom pod dziesiątym zamará w nieco wysilonej ciszy.
Pan Macioáka jak na komendĊ przestaá siĊ biü po gáowie. Wycie psa ucicháo, jakby kto
biedaka odáączyá od prądu.
Dama w atáasach rzuciáa jeszcze jakąĞ niepochlebną uwagĊ pod adresem Anieli, ujĊáa
pana MacioákĊ wpóá i - opornego - wciągnĊáa w gáąb lokalu.
Czáowiek o fosforyzujących sznurowadáach przeniósá wzrok na AnielĊ. Miaá oczka maáe i
poczciwe, odrobinĊ tylko szalone. Na froncie kitelka iskrzyáy mu siĊ setki guzików,
poprzyklejanych starannie w orientalne wzory.
- I cóĪ, istoto ludzka? - przemówiá do Anieli áagodnie, gáosem przepeánionym miáoĞcią
bliĨniego. - Co tu czynisz o tej porze, w tych okolicznoĞciach?
Podszedá bliĪej z miną proroka, krokiem peánym namaszczenia, wtem przystanąá.
- O - powiedziaá nagle rzeczowo i trzeĨwo. - Aniela. To ty? Czy teĪ moĪe ktoĞ podobny
do ciebie jak dwie krople wody, ale kto w takim razie? A jeĞli nie ty, to dlaczego ja mówiĊ do
ciebie per ty? JeĞli jesteĞ osobą podobną do siebie jak dwie krople wody, to, nie znając mnie,
moĪesz spokojnie daü mi w pysk za bezceremonialne tykanie w Ğrodku nocy.
- To ja - warknĊáa Aniela. - A ty oczywiĞcie nie moĪesz byü kim innym. JesteĞ Bernard
ĩeromski.
- Tak, to ja - rzeká Bernard i poprawiá misia pandĊ. - To ja, acz zmieniony. Wcale nie
musiaáaĞ mnie rozpoznawaü na pierwszy rzut oka. JeĞli mnie wszakĪe rozpoznaáaĞ na
pierwszy rzut oka, to po pierwsze znaczy, Īe jestem rozpoznawalny na pierwszy rzut oka, a
po drugie, Īe dobrze mnie zapamiĊtaáaĞ, droga Anielko.
- ĩeby ciĊ rozpoznaü, wcale nawet nie trzeba ciĊ widzieü – syknĊáa Aniela ze záoĞliwą
intencją. - Wystarczy mieü uszy. Nikt inny nie wypowiada siĊ tak ozdobnie. Ale rzeczywiĞcie,
zewnĊtrznie siĊ zmieniáeĞ. Nigdy nie miaáeĞ brody, na przykáad.
- Miaáem - oĞwiadczyá Bernard. - Lecz ogoloną. Teraz mi wyrosáa na tle mojej nowej
filozofii Īyciowej. Staram siĊ nieustannie zmieniaü filozofiĊ Īyciową. Tylko w ten sposób
moĪna dojĞü do peáni.
- Aha - powiedziaáa Aniela.
- O, wáaĞnie, poznaj mojego ucznia i przyjaciela z Wrocáawia. To jest Dambo. Dambo, to
jest Aniela. Cháopcze, spójrz i doznaj zachwytu. Przez szeĞü lat studiów podkochiwaáem siĊ w
niej z przemienną intensywnoĞcią, lecz stale. NiewdziĊczna, nigdy nie obdarzyáa mnie
wzajemnoĞcią.
Aniela cmoknĊáa ze zniecierpliwieniem i dopeániáa prezentacji wskazując kciukiem
oĞwietlone okno, gdzie tkwiáa Bebe.
- To jest Beata - oznajmiáa.
- O! - ucieszyá siĊ Dambo, spojrzawszy w górĊ. Od tej chwili juĪ nie patrzaá nigdzie
indziej.
- A ty teĪ siĊ zmieniáaĞ - zauwaĪyá Bernard z uznaniem, ogarniając ciepáym spojrzeniem
artysty i znawcy kobiet smukáą sylwetkĊ
Anieli. Byáa ona odziana w kusą koszulkĊ z báĊkitnego batystu na koronkowych
szeleczkach których kurtka z królika nie skrywaáa zbyt dokáadnie. - Co za przyjemna
sukienka - dodaá z rozmarzeniem. - Nie miaáem pojĊcia, Īe takie siĊ teraz nosi.
Bebe w oknie stáumiáa Ğmiech.
- Masz intrygujące nogi - stwierdziá Bernard.
Aniela, w której mĊskie komplementy rozbudzaáy przede wszystkim podejrzliwoĞü, a
nastĊpnie agresjĊ, nerwowo splotáa áydki i oznajmiáa zdecydowanie, Īe na nią juĪ czas.
- AleĪ mowy nie ma! - usáyszaáa w odpowiedzi. - Nie widzieliĞmy siĊ niewyobraĪalnie
dáugo!
- Rok - uĞciĞliáa zgryĨliwie.
- ZnalazáaĞ pracĊ?
- O, tak - wymijająco odparáa Aniela. - W teatrze.
- A ja nic nie znalazáem. Chciaá mnie zatrudniü jeden bogaty polonijny, ale chodziáo o
powielanie Kaczora Donalda na plastykowych nocniczkach. ToteĪ nadal jestem wolny, áapiĊ,
co siĊ da. W lipcu byliĞmy w poáudniowej Francji, Dambo i ja, gdzie zapylaliĞmy kukurydzĊ
na pewnej bardzo ogromnej farmie. A teraz pracowaáem przy Īniwach.
- W tym stroju? - spytaáa uprzejmie Aniela.
- Nie, w slipkach.
- No, to przynajmniej.
- O co ci chodzi? - zdziwiá siĊ Bernard. - Gdyby nie upaáy, pracowaábym w tym. To
bardzo przyjemny i praktyczny strój.
- I przy tym fascynujący.
- DziĊkujĊ ci. LubiĊ zwáaszcza ten kitel. Dostaáem go od pewnego magazyniera.
OczywiĞcie, nie wszyscy to doceniają. Masy w ogóle z najwyĪszym trudem pojmują
nowatorstwo, takĪe w dziedzinie ubioru.
Masy boją siĊ dziaáaĔ niekonwencjonalnych, co ma oczywiĞcie gáĊboko idące,
katastrofalne skutki dla sztuki, kultury, a nawet gospodarki narodowej, Īe juĪ nie wspomnĊ o
Īyciu prywatnym poszczególnych jednostek. Przez ten rok pojąáem, Īe powoáaniem mym jest
uprawiaü sztukĊ wszĊdzie i w kaĪdy moĪliwy sposób. Ubiór teĪ moĪe byü formą dziaáania
artystycznego.
- Bez wątpienia - przyznaáa Aniela z morderczą ironią. - A cóĪ to tak lĞni na twojej piersi?
- Ach - odpará Bernard niedbale, lecz z utajoną dumą. - To tylko kolekcja guzików.
Przyznam ci siĊ, dziewczyno z nogami, Īe mam na temat guzików nieszkodliwą maniĊ.
Odkryáem ich istnienie zupeánie przypadkowo. Ot, któregoĞ dnia stwierdziáem, Īe mój kitelek
w sposób bardzo rozlegáy otwiera siĊ na brzuchu. Krótko mówiąc, kitel byá prawie do
wyrzucenia. W rozpaczy udaáem siĊ po radĊ do mojej gospodyni. A ona, wyobraĨ sobie,
powiada, Īe trzeba po prostu przyszyü guzik, bo siĊ odpruá. UdostĊpniáa mi swoje pudeáko z
przyborami do szycia i otóĪ z najwiĊkszym zachwytem ujrzaáem w nim caáe mnóstwo
przeĞlicznych guzików, wĞród których byáy nawet sztuki dziewiĊtnastowieczne, z czego jeden
- z armii carskiej.
Widząc mój zachwyt, ta dobra kobieta sprzedaáa mi wszystkie guziki za gáupie trzysta
franków. A Īe tyle akurat miaáem - dobiliĞmy targu natychmiast. I tak zapoczątkowaáem moją
kolekcjĊ, która w tej chwili liczy juĪ dwa tysiące osiemset dziewiĊtnaĞcie sztuk. Tu - wskazaá
na swą pierĞ - przykleiáem dublety.
- Ach, ach - powiedziaáa Aniela, kiwając gáową. - A ten miĞ?
- Kupiáem sobie we Francji - rzeká Bernard z dumą. - LubiĊ jego kolor i przytulną fakturĊ.
A poza tym - on ewokuje pozytywne zachowania ludnoĞci. Wszyscy siĊ Ğmieją, do niego
zapewne.
- Zapewne - powiedziaáa Aniela. - CóĪ, muszĊ juĪ iĞü.
- A która to godzina? - zapytaá Bernard z Īalem. - Nie zaprosiáabyĞ nas na kawĊ?
- Nie mam kawy - odrzekáa Aniela odpychająco.
- Ja mam, ale w domu - przypomniaá sobie Bernard. - Wobec tego skoczĊ po nią,
mieszkam na Mickiewicza, tuĪ obok, i za moment jesteĞmy u ciebie. Zagotuj wodĊ.
- AleĪ nie ma mowy, oszalaáeĞ? Jest trzecia!
- Och... - zawiódá siĊ Bernard. - No, to wpadniemy o ósmej rano, jak tylko siĊ wyĞpisz.
Mamy mnóstwo spraw do omówienia. Pa-pa.
ChodĨmy, Dambo. Jeszcze maáy spacerek obserwacyjny i polecimy po tĊ kawĊ.
- Ale co wy wáaĞciwie obserwujecie? - zainteresowaáo na odchodnym AnielĊ.
- Och, po prostu zachowania ludzkie, tylko zachowania ludzkie - odrzeká tajemniczo
Bernard. - To nam potrzebne do naszej pracy. Pa - i odeszli obaj, wymieniając póágáosem
jakieĞ uwagi.
Aniela mogáaby siĊ zaáoĪyü, Īe mówili o niej.
19
- Jak przyjdą, to nie otwieramy - zarządziáa Aniela, wkraczając z rozmachem do pokoju
Józefiny.
- AleĪ... dlaczego? - zaprotestowaáa Bebe niepewnie.
- Bo bĊdziemy spaü - uciĊáa Aniela. - Tylko gdzie, chciaáabym wiedzieü. Czy mam
obudziü tego lunatyka?
- BroĔ BoĪe, niech sobie Ğpi.
- W takim razie muszĊ chyba poáoĪyü siĊ na podáodze.
- Albo w áóĪku Kozia - zaproponowaáa Bebe, ziewając. - Zrób to, daáam mu dziĞ czystą
poĞciel.
- A on tam nie wróci? - zaniepokoiáa siĊ Aniela. - Nie chciaáabym przeĪyü jeszcze raz
czegoĞ podobnego. Caáe Īycie baáam siĊ lunatyków.
Bebe spojrzaáa na nią pogardliwie i bez sáowa poszáa do maáego pokoju.
Aniela udaáa siĊ do áazienki, Īeby umyü nogi. Potem zebraáa swoją porozrzucaną odzieĪ,
cisnĊáa wszystko do walizki i zabezpieczyáa tusz oraz kasetĊ. Pokazaáa jĊzyk Ğpiącemu
Koziowi, zgasiáa lampkĊ w duĪym pokoju i weszáa do pokoiku.
- Sáuchaj, a czy on nie wstanie i nie wypadnie przez okno? - zapytaáa z troską, ale Bebe
nie odpowiedziaáa. JuĪ zasnĊáa.
NIEDZIELA, 28 SIERPNIA

1
Bebe obudziáa siĊ z jakimĞ niemiáym uczuciem. Kiedy siĊ rozejrzaáa, stwierdziáa, Īe byáo
ono spowodowane natrĊtnym chrapaniem z dolnego áóĪka. Poza tym kilka os lataáo po
pokoju, a jedna nawet áaziáa jej po szyi.
JuĪ teraz, o dziesiątej rano, byáo gorąco. SáoĔce, w najlepszej swej formie, panoszyáo siĊ
na niebie, którego gáĊboki báĊkit wibrowaá, nie skalany najmniejszą chmurką. Sytuacja nie
pozostawiaáa Īadnych záudzeĔ. BĊdzie upaá jak cholera.
Z dolnego áóĪka sterczaáy dáugie i szczupáe, opalone nogi o cienkich kostkach. Bebe,
schodząc po swojej drabince, spojrzaáa na nie z niesmakiem. Wariatka. Chrapiąca wariatka.
Co ona wyprawiaáa w nocy? Co sobie, na litoĞü Boską, pomyĞli pan Karolek, taki kulturalny
starzec, prawdziwy dĪentelmen.
Chrapie w dodatku ta Aniela. ĝpi w tak niewygodnej pozie, Īe wierzyü siĊ nie chce.
Wygląda na to, Īe siedziaáa na Koziowym áóĪku, patrząc sobie w okno, i niespodziewanie
zanikáa jej ĞwiadomoĞü. W kaĪdym razie teraz jej nogi spoczywaáy na podáodze, górna czĊĞü
pleców wspieraáa siĊ o ĞcianĊ, a podbródek wciskaá siĊ w mostek, w okolicy serca. W dodatku
obie rĊce miaáa Aniela za plecami, dziwacznie wykrĊcone. MoĪna siĊ byáo spodziewaü, Īe
kiedy wstanie, nie bĊdzie mogáa ruszyü ani gáową, ani koĔczynami.
Bebe weszáa do wanny i przez kilka dobrych minut spáukiwaáa z siebie sennoĞü przy
uĪyciu prysznica, patrząc surowo w oczy swojemu odbiciu w lustrze. Wycierając siĊ,
usáyszaáa radio, ryczące na caáy regulator w pokoju Józefiny, wiĊc w trosce o spokój sąsiadów
wybiegáa czym prĊdzej, by poskromiü Kozia.
Ale to nie on byá sprawcą haáasu. To Aniela, odziana w kostium aerobikowy z elastycznej
tkaniny w paseczki, üwiczyáa rytmicznie skáony w bok. Kozio znajdowaá siĊ w kuchni, gdzie
ziewając niechĊtnie, zaparzaá wáaĞnie herbatĊ zioáową „Relaksik”, gdyĪ tylko taka znajdowaáa
siĊ w domu. Bebe podeszáa do radia, Ğciszyáa je znacznie i powiedziaáa do Anieli:
- Przepraszam ciĊ, jest za gáoĞno. Czy ty musisz üwiczyü w niedzielĊ rano? Sąsiedzi na
pewno jeszcze Ğpią.
- MuszĊ üwiczyü, muszĊ! - odparáa Aniela, bezbáĊdnie wykonując skáony. - PrzeklĊte
áóĪeczko Kozia jest dla mnie za krótkie.
Musiaáam spaü w poprzek i teraz troszkĊ boli mnie áopatka.
To rzekászy, uĞmiechnĊáa siĊ, stĊknĊáa: Uch-uch-uch! miĊdzy jednym wyrzutem nogi a
drugim - i nadal intensywnie üwiczyáa.
- Ale nas Józefina urządziáa - powiedziaá starczym tonem Kozio, kiedy Bebe weszáa do
kuchni. - Co zjemy na Ğniadanie?
ZnaleĨli kaszkĊ mleczno-pszenną báyskawiczną i zrobili sobie po talerzu. Ledwie
brzĊknĊli áyĪką, Aniela juĪ byáa w kuchni, rzucając biodrami na boki i wykonując
naprzemienne skáony.
- To dla mnie? - spytaáa i nie czekając na odpowiedĨ, a takĪe nie przerywając gimnastyki,
pocháonĊáa caáą porcjĊ kaszki. - DziĊki.
Sáuchaj, Beato, czy ty nie uprawiasz aerobiku?
- Nie muszĊ - cháodno odpowiedziaáa Bebe. - Sáuchaj, Anielo, czy zechciaáabyĞ nie
nazywaü mnie Beatą?
- HĊ? - zdziwiáa siĊ Aniela.
- Po prostu, ja nie uĪywam tego imienia. Wszyscy mówią na mnie
Bebe.
- Hm - powiedziaáa Aniela, gnąc siĊ poziomo. - To ja teĪ mogĊ. Ale niezbyt mi siĊ to
podoba. Bebe. Byáa taka koza u Mickiewicza.
- Mimo to bardzo ciĊ proszĊ.
- W porządku. Zróbcie mi teĪ herbaty.
To mówiąc, Aniela wybiegáa drobnym truchcikiem, z rĊkami na biodrach, i padászy na
dywan w duĪym pokoju wykonaáa nienaganną ĞwiecĊ.
Przy herbacie spoglądaáa na Kozia doĞü podejrzliwie, wreszcie zadaáa mu pytanie:
- Ty. CoĞ ty wyrabiaá w nocy?
- Ja? - zdziwiá siĊ Kozio. - Ja coĞ wyrabiaáem? Co ja mogáem wyrabiaü? To ty wyrabiaáaĞ.
Dlaczego mnie przeniosáaĞ do swojego áóĪka, a sama spaáaĞ w moim?
- Ja? Ja ciĊ przeniosáam? - zdenerwowaáa siĊ Aniela, áypiąc czarnymi oczami jak
czarownica. - Jak ja ciĊ mogáam przenieĞü? To ty siĊ przeniosáeĞ.
- Nie pamiĊtam, Īebym siĊ przenosiá.
- Nie pamiĊtasz, co? Nic nie pamiĊtasz?
- Uspokójcie siĊ - wtrąciáa Bebe, zatykając sobie uszy. - Raczej moĪe rozplanujmy sobie
dzieĔ. Do koĞcioáa idziemy na jedenastą, jak zwykle, bo u Dominikanów Ğpiewa chór
Stuligrosza.
- Ja tam chodzĊ na piątą - oĞwiadczyáa Aniela. - Kazanie ma ojciec Krzysztof, a wszĊdzie
peáno jest dusz artystycznych, punków oraz innych dziwadeá. Mnie siĊ podoba. Nie lubiĊ
przebywaü w towarzystwie tych wszystkich sztywnych mieszczan.
- Mieszczanie to teĪ są bliĨni - rzeká trafnie Kozio.
- Ja nie wiem, co jest, ale nie wszystkich bliĨnich moĪna kochaü - mruknĊáa Aniela.
- Ale jakichĞ bliĨnich w ogóle kochasz? - chciaá wiedzieü Kozio, patrząc na nią ciekawie.
- Ja? O. Ekhm... - zakasáaáa Aniela, którą pytanie trafiáo w sáaby najwyraĨniej punkt. -
Jasne - powiedziaáa bez przekonania i szybko zmieniáa temat: - A co my dziĞ bĊdziemy jedli?
- DziĞ nic nie moĪna kupiü.
- MoĪe ciastek kupimy w jakiejĞ kawiarni.
- A na obiad moĪe by do restauracji?
- Nie! - powiedziaáa ostro Aniela. - Po co komu obiad w taki upaá.
Ja zresztą dbam o liniĊ i jadam maáo.
- A ja nie dbam i jadam duĪo - zaznaczyá Kozio i zabĊbniá paznokciami o blat stoáu.
- Nie musisz siĊ wciąĪ opychaü - uĞwiadomiáa mu Aniela. - Ja mam tylko piĊüset záotych,
to na restauracjĊ nie wystarczy.
W tym momencie Bebe przypomniaáa sobie, Īe do Īycia potrzebne są pieniądze, i dodaáa,
Īe Józefina przysáaáa jej dokáadne wskazówki, gdzie pieniĊdzy szukaü, w związku z czym
Aniela nie musi ich utrzymywaü i wytykaü im tego w dodatku. Po prostu trzeba odnaleĨü
zasoby domowe i zrobiü coĞ w rodzaju zrzutki.
- Dobra myĞl - odrzekáa na to Aniela.
2
Obiad skáadaá siĊ wyáącznie z tego, co udaáo siĊ im dostaü przy niedzieli: z tortu
wĊgierskiego, wypeánionego silnie alkoholizowanym kremem kakaowym i oblanego táustą
namiastką czekolady. Po zjedzeniu tego specjaáu rycháo wszyscy troje poczuli lekkie mdáoĞci,
a Kozio nawet poĪaliá siĊ, Īe mu siĊ dziwnie w gáowie krĊci: Po namyĞle zdecydowaá siĊ na
poobiednią drzemkĊ, tak Īe kiedy zastukano do drzwi, on tego nawet nie usáyszaá.
- To oni! - szepnĊáa Aniela, unosząc gáowĊ znad oparcia czarnego fotela. Spoczywaáa tam
bezwáadnie, z wypiĊtym brzuchem, trawiąc tort wĊgierski.
- Ci dwaj?
- No jasne. Nie otwieramy!
- Ale dlaczego? - zaszeptaáa Bebe. - Oni są bardzo mili.
- Daj mi spokój, mam doĞü tego Bernarda. PrzecieĪ to kompletny szaleniec. Jak siĊ
przyzwyczai, bĊdzie tu przychodziá w dzieĔ i w nocy, a jeszcze ci znajomych przyprowadzi.
JuĪ ja go znam.
Pukanie siĊ powtórzyáo i skrzeczący gáosik zza drzwi zawoáaá rzewnie:
- Kooondrad! Kooondrad!
- To nie oni - oĪywiáa siĊ Aniela. - Otwórz no.
Bebe przemogáa ciĊĪar Īoáądka i dĨwignĊáa siĊ z krzesáa, po czym powlokáa siĊ przez fale
upalnego powietrza ku drzwiom, za którymi gáosik dziewczĊcy ponawiaá swe Īaáosne
okrzyki.
PrzekrĊciáa zamek, otworzyáa.
- DzieĔbry - powiedziaáa przez nos, sapiąc, grubaska Izabella. - Prosz paniom, czy jest
Kondrad?
Izabella nie dĨwigaáa dziĞ plecaka. Byáa równieĪ odrobinĊ mniej czerwona na twarzy i
nieporównanie bardziej domyta. Miaáa na sobie silnie zieloną bluzkĊ o szklanych zielonych
guziczkach i piĊkną kokardĊ we wáosach. Mimo to Bebe poznaáa dziewczynkĊ z peronu
natychmiast.
- Konrad jest, ale Ğpi - odrzekáa nieco zaniepokojona, przypominając sobie, Īe to przed tą
dziewczynką Kozio wiaá, aĪ siĊ kurzyáo. - A o co chodzi?
Izabella spąsowiaáa i przewróciáa oczami.
- Nie mogem powiedzieü - stĊknĊáa.
- Chyba bĊdziesz musiaáa - surowo odezwaáa siĊ Aniela z gáĊbi pokoju wkraczając bez
trudu w atrakcyjną rolĊ pani domu i opiekunki nieletnich. - A jak nie chcesz powiedzieü, to
przyjdĨ póĨniej.
- Nie mogem póĨniej - oznajmiáa Izabella - bo idziemy do wuja na video, prosz paniom.
- A co ma wuj do tego? - indagowaáa Aniela.
- Do tego? Kasety.
- A co ma Konrad do kaset?
- He? - zagubiáa siĊ Izabella.
- Moje dziecko, jeĞli nic nam nie powiesz, to nic ci nie pomoĪemy.
- Kondrad... mi coĞ obiecaá.
- Mam nadziejĊ, Īe nie záamie swej obietnicy - rzuciáa lekko Aniela. - PrzyjdĨ, jak siĊ
obudzi.
- Tylko Īe ja to muszĊ juĪ dostaü, prosz paniom.
- Co musisz juĪ dostaü?
- Te... te... te piniąĪki.
- Jakie piniąĪki? - zakrzyknĊáy chórem Bebe i Aniela, doĞü mocno zaniepokojone.
Grubaska, widząc, Īe nadeszáa chwila szczeroĞci, oblizaáa usta i patrząc w bok, wydusiáa z
siebie zeznanie. Pojąü jego treĞü nie byáo áatwo. Izabella miaáa tendencjĊ do kasowania
niektórych gáosek, a dodawania innych tam, gdzie byü ich nie powinno, jak równieĪ do
zbijania wyrazów w interesujące sáowotwory. JednakĪe prawda, w ogólnym zarysie, wyáoniáa
siĊ wreszcie z jej wypowiedzi, a wyglądaáa, jak nastĊpuje: Konrad byá jej winien piĊüset
záotych.
PoĪyczyá on tĊ sumĊ w pierwszym tygodniu kolonii, obiecując, Īe na pewno odda. Ale
chyba zapomniaá. Izabella teĪ zresztą zapomniaáa, bo przyjechali rodzice z wujem i zostawili
jej kolejne piĊüset záotych na drobne wydatki. Ale na zakoĔczenie turnusu Izabelli znów
zabrakáo pieniĊdzy, bo w miasteczku byáy pyszne lody w prywatnej cukierni, wiĊc zwróciáa
siĊ do Konrada, lecz on zacząá jej unikaü. Potem, kiedy poruszyáa tĊ kwestiĊ w pociągu, w
drodze powrotnej, okazaáo siĊ, Īe jeszcze parĊ osób poĪyczyáo Konradowi pieniądze i Konrad
wszystkim obiecaá, Īe da im swój adres i bĊdą mogli przyjĞü, i dostaną, co im siĊ naleĪy. Ale
w koĔcu adresu nie daá, wiĊc ona, Izabella, powiedziaáa tatusiowi, a tatuĞ zadzwoniá do wuja,
który pracuje gdzie trzeba, i wáaĞnie wuj daá Izabelli adres Kozia. Powiedziaá jej, Īe jeĞli ten
maáy element bĊdzie siĊ migaü, Izabella ma tylko powiedzieü wujkowi. Ale Izabella nie jest
Ğwinią, niech nikt nawet nie myĞli, wiĊc kiedy wuj zaprosiá ich dzisiaj na video, ona szybko
przyleciaáa do Konrada, Īeby Konrad nie miaá nieprzyjemnoĞci, bo wuj na pewno dziĞ zapyta,
jak sprawa poszáa.
Bebe jĊknĊáa ze wstydu i poczuáa, jak bardzo palą ją policzki, zwáaszcza Īe juĪ od pewnej
chwili za plecami Izabelli stali Dambo i Bernard. Nadeszli oni niepostrzeĪenie z ciemnej gáĊbi
korytarza i teraz z napiĊtą uwagą przysáuchiwali siĊ monotonnej relacji Izabelli.
- Niezwykle interesująca historia, obfitująca w waĪkie szczegóáy - powiedziaá Bernard do
Damba i przesáaá mu znaczące spojrzenie.
- Kto tam jest, kto tam jest? - zdenerwowaáa siĊ Aniela, która z gáĊbi swego fotela nie
widziaáa ani kawaáka sieni poza drzwiami.
- To my - przepchnąá siĊ do przodu Bernard, ukazując swe przyjazne, promieniejące
oblicze. - SpóĨnieni, lecz niezawodni.
PrzynieĞliĞmy kawĊ i ciastka.
- Ach, jakĪe Ğwietnie trafiliĞcie - powiedziaáa jadowicie Aniela, ale oni wziĊli to za dobrą
monetĊ i odwaĪnie wkroczyli do pokoju Józefiny.
Od razu zadziaáaá na nich specyficzny nastrój tego wnĊtrza.
Zwáaszcza Bernard wydawaá siĊ urzeczony. Rozejrzaá siĊ z atencją, aprobatą i
ciekawoĞcią, záoĪyá na kulawym stoliczku paczki i zawiniątka, po czym rzeká z uznaniem:
- Bardzo kobiece, fascynujące wnĊtrze, Anielo. DuĪy áadunek poezji. Zawsze to w tobie
wyczuwaáem. Temu stolikowi trzeba przybiü klin pod nóĪkĊ.
Aniela, zadowolona z pochwaáy, przeáknĊáa krytykĊ stolika.
- Moje gratulacje - rzeká Bernard, wĊdrując wokóá pokoju i oceniając pozytywnie czarne
obicie fotela, piĊkny portret w czarnej ramie i kolekcjĊ kobaltowego szkáa na etaĪerce. -
àadnie to urządziáaĞ.
- DziĊkujĊ - powiedziaáa skromnie Aniela.
- A ja to wciąĪ nie mam wáasnego kąta - wyznaá Bernard. - Nie to, Īebym paáaá Īądzą
posiadania czegokolwiek. Znudziáo mi siĊ, po prostu, spanie pod cudzym dachem i uĪywanie
cudzej wanny. ĩeby czáowiek nie miaá nawet wáasnej wanny! To poniĪej ludzkiej godnoĞci.
- O, tak - przyznaáa Aniela z gáĊbokim przekonaniem i zaraz weszáa w rolĊ. - Mnie siĊ
naprawdĊ udaáo. Ten dom naleĪy do teatru, przyznano mi mieszkanie ze wzglĊdu na moje
dzieci.
- To są twoje dzieci? - spytaá Bernard z drwiącym niedowierzaniem.
- ûĞĞ - powiedziaáa Aniela, przykáadając palec do ust. - Nie, to sieroty. Adoptowaáam
dzieci mojej zmaráej przyjacióáki.
Bebe, która po raz pierwszy w Īyciu sáyszaáa tak gáupie, niepotrzebne i bezczelne
ágarstwo, wygáaszane w dodatku z nieporuszonym obliczem i czystym czoáem - zagapiáa siĊ
na AnielĊ z otwartymi ustami.
Wtem Izabella zatelepaáa siĊ w kącie.
- Ja muszem iĞü do wuja - przypomniaáa.
- A! - powiedziaáa Aniela. - Tak, Izabello. Widzisz, przepraszam ciĊ, ale mamy pewien
káopot... Nie, nie, poczekaj no sekundĊ, nie idĨ jeszcze do wuja. Siadaj i przejrzyj sobie tĊ oto
gazetkĊ, a my z Bebe zaraz wrócimy. Bebe, chodĨ, eee, tego, postawimy wodĊ na kawĊ.
- Postaw sama - burknĊáa Bebe, która byáa bardzo prostolinijna i wskutek tej cechy swego
charakteru bardzo czĊsto nie rozumiaáa póásáówek, nie chwytaáa wielu aluzji i nie umiaáa
posáugiwaü siĊ wykrĊtami.
- ChodĨĪe! - powiedziaáa Aniela, rzucając jej straszne spojrzenie, i dopiero wtedy do Bebe
dotaráo, Īe Aniela stoi nie przy kuchennych drzwiach bynajmniej, a klamka, na której
spoczywa jej dáoĔ, naleĪy do pokoiku, gdzie Ğpi Kozio.
3
Pokoik byá gorący i duszny, przez otwarte okno wpadaá wyáącznie Īar. Kozio spaá na
wznak, z rĊkami skrzyĪowanymi na piersi. Nawet nie chrapnąá.
Wáadcza Aniela usiadáa na krawĊdzi áóĪka i zbudziáa go energicznym klepaniem po
nodze.
Kozio podniósá rzĊsy, rzuciá jej omdlewające spojrzenie.
- Gdzie jestem? - spytaá tonem Ğpiącej królewny.
- A jak myĞlisz? - odparáa Aniela z irytacją. - PrzestaĔ no siĊ zgrywaü, moje dziecko.
Ocknij siĊ. BĊdziemy ciĊ przesáuchiwaü.
- Ja nie chcĊ! - zaprotestowaá Kozio.
- A kto by ciĊ tam pytaá, czy chcesz. Za drzwiami jest tĊga dziewoja z oczami na
sáupkach, która twierdzi, Īe jesteĞ jej winien piĊüset záotych. MoĪesz mieü káopoty. Masz w
tej chwili powiedzieü, jaka jest prawda.
Kozio, w miarĊ, jak sáuchaá, robiá coraz wiĊksze oczy i coraz mocniej zaciskaá usta.
- No? - groĨnie przynagliáa Aniela.
- JeĞli cokolwiek powiem - rzeká Kozio, z wyszukaną uprzejmoĞcią cedząc sáowa - to
powiem wyáącznie mojej siostrze. A nie osobie obcej, zwáaszcza duchowo.
- Po pierwsze, ty pĊdraku, nie jestem osobą obcą, tylko kuzynką twojej matki, i
odpowiadam za ciebie. Po drugie, ty pĊdraku, i tak znam twój Īaáosny sekret, bo grubaska
wszystko wyĞpiewaáa. Po trzecie, ty raczej nie zwlekaj, bo do wszystkiego wtrąci siĊ pewien
wuj.
Kozio zaáoĪyá wzgardliwie rĊce i odwróciá wzrok.
- Bebe, no powiedz mu.
- Dobrze, powiem, tylko zostaw nas samych.
Aniela zaczĊáa wznosiü okrzyki protestu, lecz wkrótce musiaáa skapitulowaü przed
spojrzeniem dwu par powaĪnych, ciemnych oczu.
- Okropne dzieci - powiedziaáa mĞciwie i furknąwszy czerwoną spódnicą opuĞciáa pokoik.
W pokoju Józefiny zastaáa oczywiĞcie Damba i Bernarda, zajĊtych obserwacją. Z uwagą,
nachyleni ku grubasce, przeszywali ją badawczymi spojrzeniami, jak szczególnej wagi
preparat, a Bernard nawet dotknąá ostroĪnie zielonych, lĞniących guziczków u jej bluzki.
4
Kozio przez chwilĊ nic nie mówiá. Rumieniec zabarwiá jego delikatne, blade policzki.
- Sáuchaj, Bebe - zacząá i umilká. Odwróciá wzrok.
- Ty naprawdĊ to zrobiáeĞ! - zrozumiaáa Bebe.
Kozio przeáknąá ĞlinĊ i skinąá gáową.
- PoĪyczaáeĞ pieniądze i nie zamierzaáeĞ ich oddaü.
- Zamierzaáem - sprzeciwiá siĊ Kozio. - Chciaáem oddaü, jak wróci Józefina.
- Nie daáeĞ im swojego adresu - przypomniaáa mu Bebe.
- Bebe - rzeká Kozio z godnoĞcią. - Ty mnie maáo znasz, prawda? Ja teĪ ciebie nie znam
za dobrze. Nie wiem, co ty mogáabyĞ zrobiü záego, a ty nie wiesz, co ja mógábym. WiĊc
sáuchaj. To ja mam ich adresy. Chciaáem poczekaü na powrót Józefiny i wszystkim
pooddawaü dáugi. A tu Józefina nie przyjechaáa. Ja siĊ wáaĞnie zastanawiaáem, co mam
zrobiü. Pewnie bym ci to w koĔcu powiedziaá.
- Ale na co ty wydawaáeĞ ich pieniądze, przecieĪ miaáeĞ swoje!
Kozio umilká i spuĞciá oczy. Westchnąá.
- To jest wáaĞnie to - powiedziaá - czego nie chciaábym mówiü.
- Dlaczego?
- Wstyd mi.
- Ale przecieĪ mnie, siostrze, mógábyĞ...
- E, tam - mruknąá Kozio cichutko.
- Co? No, przecieĪ jestem bliską osobą...
- Ja nie mam bliskich osób - powiedziaá Kozio jeszcze ciszej niĪ przedtem.
Bebe, wstrząĞniĊta, zamilkáa.
- No, jak uwaĪasz - powiedziaáa wreszcie sucho. Byáa dotkniĊta. - Jednak myĞlĊ, Īe ktoĞ
musi wiedzieü, co przeskrobaáeĞ.
Kozio obdarzyá siostrĊ dáugim, dorosáym i peánym goryczy spojrzeniem.
- Wydaje ci siĊ - spytaá - Īe musiaáem coĞ przeskrobaü, Īeby siĊ wstydziü? Czy nie mogĊ
wstydziü siĊ na przykáad tego, Īe jestem tchórz?
Spojrzaá w okno, zamrugaá, leciutko przygryzá wargĊ.
- Tam byli tacy dwaj starsi cháopcy - powiedziaá. - Od razu zauwaĪyli, Īe jestem... -
odkaszlnąá przed tym sáowem - ...najsáabszy... i...
- I co? - spytaáa Bebe z lĊkiem, widząc, Īe brat nie moĪe z siebie wykrztusiü ani sáowa.
- ...áapali mnie... i tak... popychali. Przerzucali. Jak piákĊ.
- Bili ciĊ?!
- Nawet nie. Tylko tak... popychali. Za gáowĊ, za twarz. Jak przedmiot, jak... - Kozio
umilká i po dáugim westchnieniu podjąá opowieĞü. - Ja najpierw siĊ broniáem, a potem to juĪ
tylko páakaáem. Oni... powiedzieli, Īe jak záoĪĊ okup, to bĊdĊ miaá spokój. I musiaáem im
przynosiü pieniądze i miaáem spokój. Moich mi na dáugo nie wystarczyáo. WiĊc poĪyczaáem.
NaprawdĊ chciaáem oddaü. To dlatego poĪyczaáem tylko od dzieci z Poznania.
Bebe siedziaáa cicho, zaciskając piĊĞci.
- Co to byli za cháopcy? - spytaáa spokojnie.
- Nie wiem. TeĪ z Poznania. Ale po co pytasz? Ja nie wiem, jak siĊ nazywali, ale gdybym
wiedziaá, to teĪ nie powiedziaábym ci nic.
Mam ich nie szukaü i nie skarĪyü nikomu, bo jak to zrobiĊ, to oni mnie znajdą i tym
razem zabiją. Tak powiedzieli.
5
Bebe wyszáa gwaátownie z pokoiku, zamknĊáa za sobą drzwi i nie patrząc na nikogo
podeszáa do szafy. Otwaráa ją, przekopaáa siĊ przez subtelnie pachnące pokáady jedwabiu i
weány. Suknia w jaskóáki leĪaáa rzeczywiĞcie na dnie, tak jak pisaáa Józefina.
JednakĪe portfelik, znajdujący siĊ pod suknią, byá pusty. ĩadnej koperty nie byáo teĪ w
szufladzie stolika. Pospieszyáa wiĊc do kuchni, odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami
obecnych, i tam stwierdziáa z przeraĪeniem, Īe w kredensie są wprawdzie dwie puszki po
kawie, ale w Īadnej z nich nie ma pieniĊdzy.
Nadeszáa szybkim krokiem Aniela.
- Ta wyáupiasta chce iĞü - poinformowaáa szeptem.
- A pieniĊdzy nigdzie nie ma. W Īadnym z miejsc, które wskazaáa Józefina.
- To zupeánie w jej stylu - powiedziaáa Aniela z niezbyt szczerym zachwytem. - Zawsze
Īyje na chmurce. Artystka.
- Co my teraz zrobimy?
- PKO zamkniĊte. Ostatnie piĊü stów w gotówce wydaáam na tort - mruknĊáa Aniela. - Do
licha, w dodatku jeszcze teraz go czujĊ na wątrobie.
Strapione weszáy do pokoju.
- JakieĞ káopoty? - spytaá Bernard, leĪący w fotelu. Wyglądaá, jakby absolutnie wszystko
rozumiaá.
- CóĪ, Izabello - powiedziaáa Aniela uprzejmie, lecz prosto z mostu. - Musisz siĊ
dowiedzieü: nie mamy chwilowo forsy na oddanie dáugu.
Izabella podniosáa siĊ z miną nie wróĪącą niczego dobrego.
Bernard zerwaá siĊ jak ryĞ, záapaá ją za rĊkĊ, przytrzymaá.
- Momencik, Izabello - powiedziaá i poklepaá siĊ wolną rĊką po róĪnych partiach kitla.
Wreszcie wydobyá zeĔ zwitek banknotów, caákiem spory. - Bierz, kochanie, bierz, ile dusza
zapragnie.
- PiĊüset - przypomniaáa Aniela.
- PiĊüset - odliczyá Bernard, poáoĪyá pieniądze na rĊce grubaski i zamknąá jej palce, po
czym rzeká: - Nie zgub.
Oblicze Izabelli z lekka pojaĞniaáo.
- To pĊdĨ do wuja - rzeká Bernard. - Poznaábym go z przyjemnoĞcią.
To musi byü porywająca jednostka, zwáaszcza pod tym wzglĊdem, który mnie najbardziej
interesuje.
- A który ciĊ najbardziej interesuje? - zainteresowaáa siĊ Aniela.
- ZdolnoĞü do zainteresowania siĊ mną - odpará Bernard z Īartobliwym uĞmiechem i
zatoczyá oczami, po czym Ğciągnąá usta w ciup. - Izabello - rzeká - odchodzisz stąd w peáni
usatysfakcjonowana, twarz twoja jaĞnieje, twe dziecinne serduszko przepeánione jest czystym
i niewinnym szczĊĞciem i sáusznym zadowoleniem z tak pomyĞlnie zakoĔczonej przeprawy.
Czyja w tym zasáuga? Moja. A wiĊc, czy nie daáabyĞ mi w zamian jednego z tych
przeĞlicznych guziczków?
- He? - spytaáa Izabella.
Dambo, dusząc siĊ ze Ğmiechu, wstaá i bez sáowa otworzyá przed nią drzwi.
6
Byá wczesny wieczór i w zasadzie o tej porze, w sierpniu, powinno jeszcze w najlepsze
Ğwieciü sáoĔce. Ale nie Ğwieciáo. Niebo zasnuáo siĊ peráowoszarym kolorem, nie chmurami
jeszcze, tylko czymĞ w rodzaju niepokojącego zamglenia. Ze sáoĔca pozostaá blady groszek o
rozmytych brzegach, sáabo widoczny przez warstwĊ szaroĞci. Mimo to Īar trwaá w powietrzu,
wisiaá ciĊĪko w rozpraĪonych ulicach Poznania i wypeániaá komórki mieszkaĔ w wielkich
plastrach kamienic, w betonowych blokach i równie betonowych domkach jednorodzinnych.
Gdyby byáo ciemno, ujrzeü by moĪna bezgáoĞne báyskawice, przemykające po nieboskáonie.
Ale Īe mrok jeszcze nie zapadá, nikt siĊ ich nawet nie domyĞlaá. Maáo kto w ogóle
przypuszczaá, Īe nadciąga burza, choü nie brakáo objawów, które zwiastują jej nadejĞcie.
W stosunkach miĊdzyludzkich, na przykáad, elektrycznoĞü robiáa swoje. IleĪ osób tego
dnia siĊ pokáóciáo lub straciáo panowanie nad sobą, ile sobie nawzajem wymierzono
policzków, ile rzucono obelg, inwektyw i epitetów, ile wylano niczym nie uzasadnionych áez i
tak dalej. Nie chcĊ nawet myĞleü o tym, Īe w tych trudnych warunkach atmosferycznych
podjĊto równieĪ szereg waĪnych decyzji gospodarczych, spoáecznych i politycznych,
poniewaĪ, gdy o tym myĞlĊ, to mi skóra cierpnie.
Ale wracajmy do rzeczy. Nad Poznaniem gromadziáy siĊ chmury. Na coĞ siĊ zanosiáo.
LudnoĞü oddawaáa siĊ jaáowym sporom lub teĪ dreptaáa gorączkowo po chodnikach i
jezdniach miasta, dziwiąc siĊ swemu zdenerwowaniu oraz brakowi chĊci do Īycia, a
milicjanci, wystĊpujący liczniej niĪ zwykle w okolicy pomnika Czerwca 56, legitymowali,
kogo popadáo.
Mieszkanie Józefiny Bitner stanowiáo istną oazĊ. Po pierwsze, upaá nie dokuczaá w nim
zbyt mocno, bo Bebe, znająca juĪ nieĨle indywidualne cechy tego lokalu, pootwieraáa na
przestrzaá wszystkie drzwi i zabezpieczyáa przed przeciągiem wszystkie otwarte okna.
Powietrze, które przemieszczaáo siĊ przez pokoje, byáo wiĊc niemal cháodne, czego nie moĪna
by powiedzieü o powietrzu na ulicy.
Nastrój domu cechowaá siĊ miáym luzem i wybuchami wesoáoĞci.
Okazaáo siĊ, Īe nie ma milszego gawĊdziarza niĪ Dambo i Īe nikt nie Ğmieje siĊ tak
serdecznie i zaraĨliwie jak Bernard. Aniela nastawiáa znów radio i znalazászy tam Whitney
Huston, zaczĊáa zachĊcająco drobiü w miejscu, a potem, z báyskiem w oku, puĞciáa w ruch
caáy organizm. TaĔczyáa sobie dáuĪszą chwilĊ, lecz nikt nie pospieszyá w jej Ğlady. Dambo
wdaá siĊ wáaĞnie w cichą rozmowĊ z Bebe, wywoáując na jej twarzy gorący rumieniec, zaĞ
Bernard i Kozio, rozwaleni na dywanie, byli zbyt leniwi, by siĊ ruszaü w taki upaá bardziej,
niĪ to byáo konieczne.
- OczywiĞcie, Bernardzie - powiedziaáa wiĊc Aniela po chwili, obracając siĊ zgrabnie i
wypijając duszkiem szklankĊ wody - forsĊ ci siĊ zwróci natychmiast po pierwszym, jak tylko
dostanĊ wypáatĊ.
- A do pierwszego co bĊdziesz jadáa z dzieümi? - spytaá Bernard z troską. LeĪąc na wznak,
pod gáową miaá poduszkĊ, a na brzuchu - tacĊ z ciastkami, które powoli, lecz systematycznie,
poĪeraá. - PamiĊtajcie, Īe jestem po Īniwach. MogĊ rzucaü pieniĊdzmi, nawet gdyby tu znów
przyszáa Izabella. LubiĊ imiona z dwoma „l”, tak mi przy nich jĊzyk trzepocze, jakbym
wykonywaá tremolo. Tremollo.
Aniello.
- JesteĞmy biedni, ale dumni - powiedziaáa Aniela. - Ogromnie to miáo z twojej strony i
tak dalej, ale nie chcemy popadaü w zaleĪnoĞci, zwáaszcza finansowe. Zatrzymaj swoje
Īniwo.
- Kiedy wiesz, Aniello, ja wáaĞciwie nie potrzebujĊ pieniĊdzy - rzeká Bernard, z
rozmarzeniem przypatrując siĊ napoleonce, a nastĊpnie wpuszczając ją sobie miĊdzy wąsy a
brodĊ. - Tyle tylko, Īeby jakoĞ przeĪyü. W czasach, gdy bogacenie siĊ za wszelką cenĊ jest
cnotą, ja stawiam opór. ChwalĊ czynnoĞci bezinteresowne. Nie tracĊ energii psychicznej na
pogoĔ za materią nieoĪywioną. Nie niszczą mnie moje wáasne pragnienia. Jestem
czáowiekiem wolnym, a moja pasja i energia zwrócone są nie ku przedmiotom, a ku istotom
ludzkim.
- Bardzo to piĊkny program - z niedowierzaniem powiedziaáa Aniela.
- Z tym Īe na razie widzĊ twą pasjĊ i energiĊ skierowaną ku przedmiotom. Czy wiesz, Īe
zjadáeĞ juĪ osiem ciastek?
- Pozory mylą, moje ty Ğliczne stworzonko - rzeká pobáaĪliwie Bernard. - Nie trudĨ swej
maáej gáówki wymyĞlaniem záoĞliwoĞci.
Jem ciastka, bo nie jadáem dziĞ nic innego. Wolaábym chleb, ale spróbuj go kupiü w
niedzielĊ. Powtarzam z naciskiem: jestem czáowiekiem wolnym.
- Ja teĪ - wtrąciá Dambo.
- Dambo teĪ. Ja przez ten rok, moja droga Aniello, wiele zrozumiaáem. Ty teĪ zapewne
wiele zrozumiaáaĞ, ale jeszcze nie rozumiesz, Īe zrozumiaáaĞ. Nasz zawód siĊ koĔczy. KtóĪ
dziĞ w Polsce potrzebuje naszych mezzotint i akwafort! KaĪdy kupuje telewizor, a marzy o
video. Faászywe pragnienia! Oto, w czym grzĊzną istoty ludzkie, a rzeczywistoĞü sprawia, Īe
są znuĪone, zagonione i smutne.
- I nie potrzebują Sztuki - dodaá Dambo.
- I nie potrzebują Sztuki albo tak im siĊ wydaje. - Bernard przymknąá powieki i
kontynuowaá, wznosząc rĊkĊ z wycelowanym w sufit eklerem. - Jest coraz smutniej. Istoty
ludzkie biegają jak z pieprzem w tyáku, a potem na tym samym tyáku siadają przed
telewizorem i nie mogą siĊ podĨwignąü, aĪ nastanie noc. Nikt juĪ nie chodzi do teatru. Nikt
nie odwiedza wystaw malarstwa. Kina wyĞwietlają mordobicie i zbrodnie.
- A w Dekaefie byá festiwal Carlosa Saury - powiedziaáa Aniela wykonując znów kilka
tanecznych przegiĊü tuáowia. - Táumy ludzi. W teatrze co wieczór mamy komplet. MogĊ ciĊ
zapewniü, Īe teatr wcale nie umará!
- Wyjątki, wyjątki - zbyá ją Bernard. - Ja mówiĊ o masach. O milionach. Miliony istot
ludzkich pogrąĪają siĊ w apatii i beznadziei. Nie wiedzą, jak siĊ z tego wykaáapuükaü. Nie
wiedzą, Aniello, tego, Īe Sztuka moĪe byü lekarstwem i bronią.
- Ojojoj, i bronią? - z kpiną w gáosie spytaáa Aniela, podrygując w rytm muzyki.
- I bronią. OtóĪ ja postanowiáem im to udowodniü.
- Ja teĪ - wtrąciá Dambo, który cierpiaá nieco nad tym, Īe Bernard monopolizuje uwagĊ
dziewcząt. - Zaraziáem tym caáą szkoáĊ.
UprawialiĞmy happening czynny. Na przykáad, na DzieĔ Wojska Polskiego przyszliĞmy
do szkoáy przebrani za goáąbki pokoju, niosąc w dziobkach hasáa i transparenty oraz wieĔce i
wiązanki kwiatów. I tak weszliĞmy na lekcjĊ PO.
- A hasáa? A hasáa jakie? - zaĞmiewaá siĊ Kozio.
- No, na przykáad: ĩoánierzu polski, Īyjesz w epoce rozbrojenia.
Albo. Mniej bombków, wiĊcej goáąbków. I co? I wszystkim za to obniĪono sprawowanie.
Wszyscy, nawet Bebe, wybuchnĊli Ğmiechem.
- Najlepiej byáo na pierwszego maja - rechotaá Dambo. - Ale posunąáem siĊ za daleko i
wylali mnie.
Kozio poderwaá siĊ na równe nogi, sztywny z wraĪenia. Doznaá napadu poetyckiej
fantazji.
- Mniej karabinów, wiĊcej witaminów! - wrzasnąá triumfalnie.
- Mniej zbrojeĔ, wiĊcej upojeĔ - wykrztusiáa Aniela i usiadáa na podáodze, trzymając siĊ
za brzuch.
- Mniej próbnych wybuchów, wiĊcej ludzkich odruchów! – dodaáa Bebe.
- Mniej przemocy i bicia, wiĊcej radoĞci Īycia! – zakoĔczyá Bernard z aprobatą i w tym
momencie Bebe, spojrzawszy przypadkiem na brata, przypomniaáa sobie jego wyznanie.
MinĊ miaá nagle tak smutną, Īe doprawdy trudno byáo sobie nie przypomnieü.
Ten smutek sprawiá, Īe przeszyá ją ostry wyrzut sumienia.
Nie, nie spisaáa siĊ jako starsza siostra.
- Wszystko nieprawda - wyrwaáo siĊ jej nagle gorzkie stwierdzenie.
- Ludzkie odruchy nie pomogą na próbne wybuchy, a radoĞü Īycia nie zwalczy przemocy.
Chcecie, to wam opowiem, co siĊ zdarzyáo Koziowi.
- Nie mów! - krzyknąá Kozio, splatając rĊce i blednąc.
- Tylko ogólnie, dobrze? - uspokoiáa go Bebe. - Niech wiedzą.
I opowiedziaáa.
7
Kiedy skoĔczyáa, mgieáki na niebie zgĊstniaáy ostatecznie.
Pociemniaáo. Nadciągaáy chmury. Drzewa zaczĊáy z oĪywieniem przekazywaü sobie
szemrania, brzegiem chodnika przeciągnĊáa lekka, wartka smuĪka piasku. Firanka wziĊáa
gáĊbszy oddech, poruszyáa siĊ i wydĊáa, a gdzieĞ w gáĊbi ulicy rozbiáa siĊ gáucho spadająca
doniczka.
- Mój BoĪe - rzeká Bernard. - Co za nieopisanie paskudna i przygnĊbiająca sprawa.
Kozio rzuciá siostrze ázawe spojrzenie, peáne wyrzutu.
- Widzisz? I co ci to daáo? Nic nie pomogáo, a oni mnie teraz uwaĪają za tchórza. -
Zamrugaá oczami i udaá, Īe bierze siĊ za ciastko.
- Nie bredĨ, cháopcze z áyĪeczką - rzeká spiesznie Bernard. - Ja siĊ tylko zastanawiam, jak
sam bym postąpiá w podobnej sytuacji.
KiedyĞ, po pewnym happeningu we Wrocáawiu, zatrzymano mnie na czterdzieĞci osiem
godzin. Nie masz pojĊcia, jaki byáem grzeczny wtedy i jaki miaáem wstrĊt do siebie.
- Ja teĪ mam wstrĊt do siebie - rzeká Kozio tonem odkrycia.
- No wiĊc to jest sytuacja niedopuszczalna, cháopcze ze wstrĊtem - rzeká Bernard. - Istota
ludzka powinna mieü dla siebie szacunek.
Kozio podniósá rzĊsy i spojrzaá przeciągle na Bernarda.
- Jak ja mogĊ mieü dla siebie szacunek, jeĞli oni go dla mnie nie mieli? - spytaá. -
OczywiĞcie, mogĊ sobie powiedzieü, Īe to zwykáe bydlaki i dranie. Ale jeĞli tak mówiĊ o
innych ludziach, to sam siebie szanowaü nie mogĊ.
Bernarda zatkaáo.
Spojrzaá z podziwem na Kozia, usiadá i podrapaá siĊ w brodĊ.
- Masz wiele racji, cháopcze. Jest prawdą, Īe ktoĞ, kto pogardza swoim bliĨnim, nie
zasáuguje na szacunek, nawet wáasny. Jest prawdą, Īe czáowiek wolny nigdy nie zniewala
drugiego czáowieka.
Ale jest teĪ prawdą, Īe jeĞli ktoĞ pogardza tobą czy teĪ uĪywa wobec ciebie przemocy, czy
zniewala ciĊ - to nie ty jesteĞ niegodny szacunku. Tylko on.
- Gdybym byá godny szacunku - rzeká Kozio cháodno i wyniosáym spojrzeniem przejechaá
po Bernardzie, by zaraz spojrzeü w okno - ci dwaj cháopcy nie odwaĪyliby siĊ zastosowaü
przemocy.
- PowiedziaáeĞ piramidalne, doprawdy, gáupstwo - oĞwiadczyá dwornie Bernard, a Dambo
dodaá:
- Nie odwaĪyliby siĊ, gdybyĞ byá silniejszy od nich obu naraz.
JeĞli ktoĞ jest po prostu sáabszy fizycznie, nie znaczy to, Īe nie zasáuguje na szacunek.
Zresztą, czáowiek stosuje przemoc takĪe wobec tych, których szanuje.
- O, nie! - rzeká Kozio z mocą.
Dambo przechyliá siĊ ku Koziowi, bardzo przejĊty czy moĪe - wzruszony. Na policzkach
miaá wypieki, mocno marszczyá brwi, a jego szare oczy miaáy magnetyczną siáĊ.
- A kto uĪywa przemocy? - spytaá gorąco. - Ten, kto nie jest pewien swoich racji.
- UĪywa jej wobec kogoĞ, kogo siĊ nie boi - dorzuciá Bernard.
- Albo wobec kogoĞ, kogo za bardzo siĊ boi - ciągnąá Dambo.
- Albo wobec kogoĞ, kto siĊ jego boi! - krzyknąá Kozio, cofając siĊ w kąt. - Wobec kogoĞ,
kto nie jest godny szacunku!
- A doktor Korczak? - spytaá Dambo. - CzytaáeĞ o nim prawda? UĪyli wobec niego
przemocy, prawda? Chcieli go zniszczyü i co? Czy naprawdĊ zniszczyli?
- Nie zniszczyli - przyznaá Kozio. - Ale to byá doktor Korczak.
Bohater. To byáa wojna. To byáa zupeánie inna przemoc i zupeánie inna sprawa.
- To byáa ta sama sprawa - powiedziaá Dambo z naciskiem. - Ta sama. Przemoc jest
zawsze taka sama i nienawiĞü jest zawsze nienawiĞcią - wszystko jedno, czy jest jej duĪo, czy
maáo. A pod nimi ukryta jest zawsze pogarda dla siebie, nienawiĞü dla siebie i brak miáoĞci.
- Tak! Tak! No dobrze! - krzyknąá Kozio z rozpaczą. - Ale moĪna siĊ przemocy poddaü i
moĪna siĊ jej nie poddaü! Rozumiesz? A ja siĊ poddaáem! Poddaáem! I dlatego mam wstrĊt do
siebie.
- A jak mogáeĞ postąpiü inaczej? - spytaá Dambo po krótkiej chwili, wpatrując siĊ w
cháopca Ğwietlistymi oczami.
- No wáaĞnie - rzeká Kozio. - Jak? TeĪ o tym myĞlĊ. Trzeba byáo, oczywiĞcie, pomyĞleü
wtedy, ale ja... ja... za bardzo siĊ baáem, Īeby myĞleü.
- TeĪ coĞ! - prychnĊáa Aniela. - Trzeba byáo iĞü do wychowawczyni.
- Byáem - mruknąá niechĊtnie Kozio. - Ona sama siĊ ich baáa.
Powiedziaáa, Īebym ich lepiej unikaá.
- MogáeĞ pójĞü do kierownika kolonii!
- Byáem - rzeká Kozio posĊpnie. - Czekali na mnie pod drzwiami pawilonu. Powiedzieli,
Īe jak doniosĊ, to mamusia mnie bĊdzie zbieraü na szufelkĊ.
Ostatnie zdanie ugodziáo Bernarda do gáĊbi.
- CóĪ za gáĊboko podáe istoty ludzkie! - wybuchnąá. - Mówiü coĞ podobnego do sieroty!!!
Aniela, Bebe i Kozio spojrzeli na niego ze zdumieniem. Gorączkowo zbierając myĞli
Aniela usiáowaáa sobie przypomnieü, co teĪ, u licha, nakáamaáa. Ledwie sobie przypomniaáa o
adopcji, a juĪ do niej dotaráo, Īe faktycznie Bernard od tej pory traktuje ją z podwójnym
szacunkiem i uprzedzającą grzecznoĞcią.
„Trzeba siĊ przyznaü do káamstwa, bo siĊ wyda! - pomyĞlaáa w popáochu Aniela. - I to
juĪ, zaraz, póki nie jest za póĨno!
Teraz albo nigdy.
Nie, no chyba raczej nie teraz.
MoĪe jakoĞ przyschnie”.
8
Tymczasem elektrycznoĞü z minuty na minutĊ wyrządzaáa coraz wiĊksze szkody. Gáównie
moralne. Choü wiadomo juĪ byáo, Īe zbliĪa siĊ gigantyczna burza, rozpĊtane w powietrzu
niewidzialne siáy w dalszym ciągu powodowaáy odchylenia charakterologiczne wĞród
ludnoĞci. Aniela, na przykáad, nieraz jeszcze wróci myĞlą do tego wieczoru i bĊdzie sobie
wyrzucaü idiotyczne káamstwo. WinĊ za nie záoĪy oczywiĞcie na atmosferĊ przedburzową, a
przecieĪ my wiemy, Īe od dziecka posiadaáa ten a nie inny typ osobowoĞci oraz fatalne
nawyki; káamaáa Īywioáowo, dla czystej przyjemnoĞci fantazjowania, gdyĪ bardzo lubiáa
zmieniaü dowolnie rzeczywistoĞü. Mówiąc miĊdzy nami, jej siĊ tylko wydawaáo, Īe tĊ
rzeczywistoĞü zmienia. ĩadne, choüby najbardziej przekonujące káamstwa nie są przecieĪ w
stanie zmieniü rzeczywistoĞci. Najbezczelniejsze ágarstwa, z najpewniejszą wygáaszane miną,
nie sprawią, by rzeczywistoĞü drgnĊáa choü o milimetr; zmieniü mogą co najwyĪej nasze o
niej pojĊcie. Ale na krótko.
Burza!
CzyĪ trzeba ją opisywaü?
Nie, nie trzeba. MyĞlĊ, Īe kaĪdy czytelnik przynajmniej raz w Īyciu zetknąá siĊ, jako
naoczny Ğwiadek, z tym zjawiskiem atmosferycznym. Zetknąwszy siĊ zaĞ, dostrzegá zapewne
gáĊboką symbolikĊ, jaką Stwórca zechciaá w zjawisku tym pomieĞciü.
Zupeánie, jakby pragnąá On, byĞmy przynajmniej raz w roku doznawali otuchy widząc, Īe
najnieznoĞniejsze nawet warunki i najciĊĪsza atmosfera doprowadzają przecieĪ w koĔcu do
przesilenia i do zmiany na lepsze.
Bernard i Dambo, wypĊdzeni przez AnielĊ sáowami: „idĨcie juĪ, idĨcie, bo záapie was
deszcz”, zostali záapani przez deszcz juĪ na drugiej przecznicy. A byá to deszcz wyjątkowo
obfity i gwaátowny, ĞciĞlej - byáa to ulewa o niespotykanym natĊĪeniu. Skuleni, z wáosami
spáywającymi w oczy, z zimną wodą ciurkającą zza koánierzy po plecach i z obuwiem
kompletnie nasyconym deszczówką, Bernard i Dambo kroczyli jednakĪe przed siebie z
godnoĞcią i spokojem prawdziwych filozofów, którzy cieszyü siĊ potrafią absolutnie kaĪdym
kaprysem ukochanej Natury.
- Spójrz, Dambo - rzeká wáaĞnie Bernard gáosem odrobinĊ tylko przerywanym i nosowym
- na te cholerne rynsztoki. Znowu wszystko pozapychane. O co zakáad, Īe pozalewa ludziom
piwnice.
- Chciaábym to widzieü - ucieszyá siĊ Dambo, kuląc ramiona. - Gdyby tak z piwnic
wypáynĊáy na ogromnej fali te wszystkie lokaty kapitaáu, te pralki automatyczne, lodówki,
zamraĪarki oraz baĔki i kanistry z zapasami paliwa - i gdyby tak siĊ wymieszaáy i popáynĊáy
szybko w dal, ulicą Armii Czerwonej, o! To by dopiero byá happening!
Podczas gdy tak sobie gwarzyli, posuwając siĊ z wolna w stronĊ ulicy Dąbrowskiego,
Ğledziáy ich rozbawione, drwiące lub tĊskne spojrzenia poznaniaków i poznanianek, kryjących
siĊ z rozwagą po bramach, pod pasiastymi markizami sklepów i pod kolorowymi parasolami
cukierni. Burza zaĞ osiągnĊáa wáaĞnie swą kulminacjĊ.
Nie zwaĪając na dochodzące z niebios ryki i na wzmagającą siĊ wciąĪ nawaánicĊ, Bernard
przeciąá na ukos opustoszaáą jezdniĊ, po której gnaáy smagane deszczem i wiatrem potoki, i
spokojnie spytaá drepczącego obok Damba:
- A jak ci siĊ podoba Aniela?
- Kto? Aniela? - upewniá siĊ Dambo, przechylając gáowĊ pod wiatr.
- A, Aniela. Nie podoba mi siĊ.
- Wyznam ci - wyznaá Bernard - Īe zawsze myĞlaáem o niej jako o peánej uroku egoistce.
A ja lubiĊ wszystkie kobiety z wyjątkiem egoistek, chociaĪ nie jestem zupeánie pewien tego,
co powiedziaáem. Gdybym bowiem nie lubiá egoistek, to przecieĪ nie kochaábym siĊ w Anieli.
Lecz jakaĪ to niespodzianka. Ona adoptowaáa sieroty. Nie mam sáów. W takich czasach!!!
TuĪ po dyplomie!!! Inna by siĊ rozpanoszyáa w tym przyjemnym mieszkanku, a ona!... Jak na
kobietĊ o takich Ğwietnych nogach ma wyjątkowo dobre serce.
- Ona mi na to zupeánie nie wygląda - rzeká Dambo z wáaĞciwą mu przenikliwoĞcią.
- Na co?
- Na to serce. Ona wygląda na kobietĊ, która tak bardzo lubi siebie, Īe nie zostawia juĪ
miejsca na to, Īeby ją lubiü.
- Czasem - rzeká Bernard z westchnieniem - draĪni mnie nieco ta twoja otwartoĞü, mój
Dambo. Poza tym pozory mylą. Zjesz beczkĊ soli, Dambo. BeczkĊ soli.
- Bebe teĪ ma Ğwietne nogi - odkryá Dambo, przeglądając swe wspomnienia.
- Maáoletnia. Wszystko siĊ jeszcze moĪe zmieniü.
- Ale nie nogi. Poza tym ja jeszcze nie skoĔczyáem zdania. Ma Ğwietne nogi, ale serce na
pewno jeszcze Ğwietniejsze.
- Ciekawe, jakeĞ to dostrzegá - mruknąá drwiąco Bernard.
- Ja wiele dostrzegam - rzeká spokojnie Dambo. - Bo umiem patrzeü.
- Przez gips teĪ umiesz patrzeü? Ona jest jakaĞ zagipsowana, ta
Bebe. Miáe dziecko, ale nudne. Grzeczna i spokojna, lecz w Ğrodku nieduĪo. Tak ja
uwaĪam.
- Mylisz siĊ - rzeká Dambo. - To najbardziej zagadkowa i interesująca dziewczyna, jaką w
Īyciu spotkaáem! Tylko Īe to siĊ dopiero musi okazaü.
9
Laáo i laáo.
„Jak ja lubiĊ szum deszczu - pomyĞlaáa Bebe, przymykając nieco okno. Ulewa byáa taka,
Īe strumienie wody roztrzaskując siĊ o blachĊ parapetu przedostawaáy siĊ do wnĊtrza,
zalewając podáogĊ. - Jest to moĪe najpiĊkniejszy ze wszystkich dĨwiĊków natury”.
Bebe zastanowiáa siĊ, czy aby na pewno ma racjĊ, i odtworzyáa sobie w pamiĊci powolny
szum wiatru, przeciągającego przez bór, plusk fal, rozbijających siĊ o kamieĔ przy brzegu
jeziora, szum morza, pierwszy poranny Ğpiew ptaków w zamglonym ogrodzie i pospieszny
beákot górskiego strumienia.
- Czy ten szajbus Ğpi dzisiaj w swoim áóĪku, czy w moim? - przerwaáa jej te romantyczne
myĞli Aniela, wpadając do pokoiku z impetem. JuĪ wykąpana, miaáa na sobie kusą koszulkĊ
nocną, a na ĞwieĪo umytej gáowie puszysty rĊcznik Józefiny. Chciaáabym mieü pewnoĞü, Īe
mnie tej nocy nie zakáuje widelcem - dodaáa kąĞliwie.
- Kozio siĊ kąpie - odparáa Bebe spokojnie i powoli zasunĊáa story. - Spytaj go sama, co
zamierza.
- Ach, zamierza, zamierza, co lunatyk moĪe zamierzaü. Jego to we Ğnie napada. Ja myĞlĊ,
Īe jeĞli jego nawet przez sen denerwuje, Īe ĞpiĊ w áóĪku Józefiny, to trzeba z nim
porozmawiaü na jawie.
PrzecieĪ mogĊ chyba spaü w áóĪku normalnych rozmiarów, prawda?
- Z pewnoĞcią moĪesz - zgodziáa siĊ Bebe uprzejmie. - Ty juĪ, zdaje siĊ, wszystko
moĪesz, odkąd nas adoptowaáaĞ.
Aniela przygryzáa wargĊ i ukoĞnym, peánym poczucia winy spojrzeniem zdradziáa, co ją
nurtuje. Ale zaraz przyszáa do siebie i spojrzaáa Bebe prosto w oczy.
Bebe, cháodna, czysta i spokojna, staáa w peánym blasku górnej lampy, ubrana w biaáą
páócienną piĪamĊ i biaáe drewniaczki.
Wyglądaáa jak surowa pielĊgniarka. Mocne górne Ğwiatáo rozjarzaáo jej czuprynkĊ i
gubiáo w cieniu migdaáowe oczy o nieodgadnionym wyrazie.
- No, co? - zaczĊáa bojowo Aniela. Denerwowaáo ją to cnotliwe milczenie. - Co tak
patrzysz?
- Zastanawiam siĊ - odrzekáa Bebe - jak mogáaĞ tak nakáamaü i wáaĞciwie po co?
Aniela wzruszyáa Ğniadymi ramionami, zdjĊáa z gáowy rĊcznik frotte i zaczĊáa nim
energicznie wycieraü czarne loki.
- Tak mi siĊ palnĊáo - bąknĊáa, áypiąc czarnym, lĞniącym okiem spod Īóátego rĊcznika.
- To znaczy - badaáa powaĪnie Bebe - Īe nie odpowiadasz za to, co mówisz?
- A znasz kogoĞ, kto odpowiada?! - prychnĊáa ze záoĞcią Aniela, wĞciekáa na
oskarĪycielski ton Bebe. - Co, u licha, zapomniaáaĞ, gdzie Īyjesz? Popatrz sobie wokóá, ocean
káamstwa. I tak dalej.
CóĪ znaczy wobec tego wszystkiego moje niewinne káamstewko? Ot, tak sobie
palnĊáam... Tobie siĊ to nie zdarza?
- Nie.
- No pewnie - powiedziaáa Aniela ciskając rĊcznik w kąt Koziowego áóĪka. - Tobie siĊ
nigdy nic nie zdarza. I nigdy ci siĊ nie zdarzy. Bo nie masz fantazji i rozmachu.
To mówiąc, Aniela padáa w poprzek dolnego áóĪka, gdzie zastygáa w swej ulubionej
pozycji, z podbródkiem wpartym w mostek, a nogami wyciągniĊtymi na Ğrodek pokoju.
- Bebe - powiedziaáa, wywracając niebieskawe biaáka. - JesteĞ koszmarny ponurak.
Bebe starannie záoĪyáa w kostkĊ jej rĊcznik i umieĞciáa na krzeĞle.
- IdĊ siĊ kąpaü - zdecydowaáa, bo Kozio daá siĊ juĪ sáyszeü za drzwiami w swym
repertuarze.
- Co ona robi w moim áóĪku? - spytaá z oburzeniem, wkraczając do pokoiku.
- LeĪĊ sobie i czekam na twoją decyzjĊ - powiedziaáa Aniela. - Po wypadkach minionej
nocy nie mam chyba innego wyjĞcia.
- Jakich wypadkach, przepraszam? àóĪko jest moje.
- Dobrze, wobec tego zamknĊ siĊ na klucz w pokoju Józefiny, ĪebyĞ mnie przypadkiem
nie udusiá poduszką. Zresztą, Jezus, Maria, po co ja to mówiĊ - przestraszyáa siĊ Aniela. -
Jeszcze mu to zapadnie w podĞwiadomoĞü i udusi mnie naprawdĊ. Ach, jejku, w co teĪ ja siĊ
daáam wrobiü!
Z tymi sáowy Aniela zabraáa siĊ i poszáa, a Kozio zbliĪyá siĊ do áóĪka i z oburzeniem
wytrzepaá sobie koádrĊ.
W sąsiednim pokoju Aniela robiáa to samo. Przez uchylone drzwi widaü byáo, jak z furią
zrzuca i ukáada poĞciel na áoĪu Józefiny.
- Ludzie!!! - rozlegá siĊ nagle jej wrzask.
- Co tam? - odkrzyknĊáa Bebe.
- ChodĨcie no tu, a Īywo!
Dopadli áoĪa i z najwiĊkszym zaskoczeniem ujrzeli wyzierającą spod przeĞcieradáa páaską,
przewiązaną sznureczkiem paczkĊ banknotów z bilecikiem: „wydatki domowe”.
- No - powiedziaáa Aniela z jĊkiem ulgi. - MoĪe dziĞ wreszcie bĊdĊ spaü spokojnie.
10
Kozio teĪ tej nocy spaá spokojnie. Natomiast nie spaáa Bebe. Po dwóch godzinach
nerwowego wiercenia siĊ w poĞcieli, odrzucania koádry, bo za gorąco, przykrywania siĊ, bo
jednak za zimno, przewracania siĊ z boku na bok oraz wytrzepywania poduszki, Bebe skáonna
byáa uznaü swe zachwyty nad szmerem deszczu za mocno przesadzone. Teraz ten idiotycznie
jednostajny plusk dziaáaá jej na nerwy. Zdawaáo siĊ Bebe, Īe gdyby tylko deszcz ustaá, z
pewnoĞcią zasnĊáaby od razu, poniewaĪ te miliony i miliony kropel, rozbijających siĊ
drobniutkimi uderzeniami o parapety, liĞcie, kamienice, samochody, kubáy na Ğmieci, znaki
drogowe, o tramwaje, pociągi i semafory, o pomniki, gaziki, nyski i mundurowe czapki, o
páyty kamienne, wieĔce i wiązanki kwiatów, o kominy fabryczne i dachy zakáadów
produkcyjnych, szpitali, firm polonijnych i spóáek z ograniczoną odpowiedzialnoĞcią oraz
szkóá, wiĊzieĔ i urzĊdów administracji paĔstwowej, o wieĪe lotnicze i wieĪe koĞcielne, o salki
parafialne i portrety przywódców paĔstwowych - Īe te wszystkie drobniutkie pluĞniĊcia
tworzą w sumie okropny i nieznoĞny haáas. Ale przecieĪ to nie szmer deszczu byá przyczyną
bezsennoĞci Bebe Bitner. Bebe nie mogáa zasnąü, poniewaĪ jej myĞli gnaáy bez chwili
przerwy po torze kolistym, a serce pracowaáo w szybszym, niĪ normalne, tempie.
BezsennoĞü czĊsto siĊ jej przytrafiaáa, poniewaĪ wbrew pozorom Bebe przeĪywaáa
wszystko bardzo mocno i bardzo gáĊboko. Uczucia i myĞli, które w ciągu dnia tak starannie
táumiáa, skrywaáa, usypiaáa i przygáadzaáa, w nocy budziáy siĊ, rozprĊĪaáy powoli jak ktoĞ, kto
zbyt dáugo siedziaá w pozycji skurczonej i wreszcie musi wstaü, rozprostowaü koĔczyny i
ruszyü káusem w kóáeczko.
Co do burzy, nie odeszáa jeszcze na dobre i - jak siĊ okazuje - nieáatwą jest rzeczą
powstrzymaü siĊ od opisu tak dynamicznego zjawiska atmosferycznego. OtóĪ burza krąĪyáa
uparcie nad okolicami Poznania, by co jakiĞ czas dopaĞü miasta i wyáadowaü siĊ nad nim
znowu. Organowe pomruki grzmotów to cicháy, to znów wzbieraáy w imponujące crescendo.
ĝwieĪo pachnąca ciemnoĞü, rozcinana jak páomieniem acetylenowym báyskawicą, trwaáa w
nierytmicznym, dziwnym falowaniu. Fosforyczne, fioletowe i niebieskie báyski przelatywaáy
z sykiem przez mrok, odbijaáy siĊ w Ğcianie deszczu záoĪonej z miliardów miniaturowych
lusterek. Miriady deszczowych kropel - kaĪda z maleĔkim Ğwietlnym wĊĪykiem - leciaáy,
migocząc, w dóá i rozpryskiwaáy siĊ na ziemi w kropelki jeszcze mniejsze.
Powietrze peáne byáo ruchu, szelestu, lĞnieĔ, báysków i migotów - a Bebe leĪaáa, do cna
wyczerpana, i wpatrywaáa siĊ w otwarte okno, to znów zaciskaáa powieki w nadziei, Īe
nadejdzie sen. Lecz kaĪde przymkniĊcie oczu powodowaáo pojawienie siĊ w ciemnoĞci
twarzy Damba, który mówiá coĞ z przejĊciem i troską.
„Tak, z troską, z troską” - gorączkowaáa siĊ Bebe, krĊcąc gáową po poduszce, otwierając
oczy i zaraz zamykając je znowu, co natychmiast wywoáywaáo z mroku pociągáą twarz o
jasnych oczach i echo gáosu, który mówiá do Kozia tonem szorstko-czuáym, peánym - czego?
AleĪ tak. Dobroci. „Troszczy siĊ, Īeby Kozio nie czuá siĊ podle - pomyĞlaáa Bebe i
znieruchomiaáa w skotáowanej poĞcieli.
- Troszczy siĊ o to, co obce dziecko myĞli o sobie samym. Czy to nie dziwne, czy to nie
straszne - myĞlaáa Bebe, czując jak páonie jej twarz - Īe on, obcy, bardziej dba o Kozia niĪ ja?
Czy ja bym umiaáa tak siĊ troszczyü o obcego czáowieka? Czy ktokolwiek obchodzi mnie do
tego stopnia? Nie, nie i nie. A jak to siĊ dzieje, Īe Damba obchodzi? MuszĊ go o to spytaü”.
I w tym momencie myĞl okropna pozbawiáa ją tchu.
A jeĞli Dambo juĪ nie przyjdzie?
JeĞli siĊ znudziá, zbrzydziá, zniechĊciá? PrzecieĪ mógá...
„Nawet nie wiem, jak on siĊ nazywa - myĞlaáa. - Nie wiem, gdzie go szukaü. Nie mam
Īadnego punktu zaczepienia!” - zimna zgroza przejĊáa ją na myĞl, Īe Dambo mógáby tak po
prostu zniknąü z jej Īycia. JakĪe mogáa pozwoliü, by odszedá? Ta okropna Aniela wypĊdziáa
ich obu, poszli sobie, a ona, Bebe, nie zaprotestowaáa, nie zaprosiáa ich, by wpadli jutro. Staáa
jak ostatnie cielĊ i proszĊ. Staáo siĊ. Staáo siĊ coĞ okropnego. CoĞ nieodwracalnego.
JuĪ nigdy nie ujrzy Damba.
Bebe padáa na wznak i zakryáa twarz dáoĔmi, a dwie gorące struĪki spáynĊáy jej szybko po
skroniach, za uszy. Ledwie mrugnĊáa - a juĪ skupiona, szczupáa twarz wypáynĊáa z mroku i
spojrzaáa jej prosto w oczy swoimi Ğwietlistymi oczami. Bebe zerwaáa siĊ jak oparzona i
zlazáa po drabince z áóĪka. StanĊáa przy oknie, szarpnĊáa zasáony, rozwaráa obie czĊĞci okna.
Ach, nawet nie zauwaĪyáa, kiedy deszcz ustaá. Chmury siĊ przerzedziáy, zimno Ğwieciá
czysty, wzgardliwy ksiĊĪyc.
Obolaáa ze znuĪenia, zdrĊtwiaáa od wilgotnego cháodu, Bebe kuliáa siĊ w swej piĪamie,
wbijając niewidzące spojrzenie w tunel ulicy.
KtoĞ tam czáapaá pogodnie przez kaáuĪe i rozlewiska, rozpryskiwaá wodĊ i wzbijaá wielkie
fontanny. Bebe juĪ siĊ nawet nie zdziwiáa, kiedy rozpoznaáa Damba. Widziaáa go przecieĪ tej
nocy tyle razy, Īe prawie nie umiaáa sobie odpowiedzieü, czy tym razem jest to on,
rzeczywisty. Chlupot towarzyszyá kaĪdemu krokowi cháopca, który wáaziá w kaáuĪe
pogwizdując i Ğmiejąc siĊ do siebie. Na nogach miaá wielkie gumiaki, a na gáowie ceratową
czapeczkĊ, ubrany byá w rozwleczony sweter, o wiele za duĪy. Przechodząc obok domu Bebe
popatrzaá w okna i ujrzaá ją tam bielejącą wĞród zasáon jak duch.
Zatrzymaá siĊ i podszedá bliĪej. Przez chwilĊ staá bez ruchu i przyglądaá siĊ jej z
uĞmiechem satysfakcji.
- No i dlaczego nie Ğpisz, co? - spytaá wreszcie.
Bebe milczaáa, patrzyáa na niego powaĪnie. Obiema rĊkami mocno ĞcisnĊáa ramĊ okienną.
Wreszcie uwierzyáa, Īe widzi Damba naprawdĊ, i z wdziĊcznoĞci siĊ uĞmiechnĊáa.
- Czy... bardzo zmokliĞcie wtedy? - szepnĊáa.
- Nie - odpowiedziaá Dambo szybko i cicho, Ğmiejąc siĊ w ksiĊĪycowym Ğwietle. - Nie
bardzo, tylko wrĊcz okropnie. Ale ja lubiĊ tak zmoknąü. Do samej skóry. Do szpiku koĞci. -
Podszedá bliĪej, podciągnąá siĊ na rĊkach i zrĊcznie usiadá na parapecie, gubiąc jeden z
olbrzymich gumiaków. - Byáem u Bernarda. Pokazaá mi swój nowy obraz, bardzo áadny.
Potem poĪyczyá mi suche rzeczy, potem zĪarliĞmy dwa garnki makaronu z konserwą. I
wybraáem siĊ z powrotem - popatrzaá na Bebe z bliska, uradowany. - Jak to dobrze, Īe nie
Ğpisz. Bo ja tak wáaĞnie idĊ i myĞlĊ o tobie.
Bebe nagle straciáa dech. Mocniej ĞcisnĊáa ramĊ okna.
Dambo zajrzaá jej z bliska w oczy.
- Fajna byáa burza, co? - szepnąá. - LubiĊ ten zapach wszĊdzie.
- Pachnie jak zielone ogórki - powiedziaáa Bebe szeptem.
- Kozio Ğpi? - Dambo wyciągnąá szyjĊ i zerknąá na piĊtrowe áóĪko, gdzie Kozio leĪaá na
wznak, rysując siĊ pod koádrą jak páaska, wysuszona mumijka.
- Wiesz co? - szepnąá. - Trzeba mu znaleĨü tych cháopaków. Tak sobie o tym myĞlaáem.
On stchórzyá naprawdĊ, i wie o tym. I juĪ na zawsze mu zostanie, Īe stchórzyá. Nie moĪna z
tym normalnie Īyü.
On musi teraz jakoĞ siĊ zrehabilitowaü, sam przed sobą.
- Jak? - zlĊkáa siĊ Bebe. - Zbiją go. CoĞ okropnego siĊ stanie.
- MoĪe nie - mruknąá Dambo. - A moĪe tak. Ale wiesz. ĩyü, gardząc samym sobą, to teĪ
okropne. No i przecieĪ nie moĪna zawsze wszystkiego siĊ baü.
- A ja siĊ zawsze wszystkiego bojĊ - wyznaáa Bebe niespodziewanie.
- Wiem. Nie moĪna tak.
Przez chwilĊ milczeli, patrząc na siebie niemal bez mrugania.
- ZmarzáaĞ? - spytaá Dambo prawie niedosáyszalnie.
Bebe nic nie odpowiedziaáa i nawet nie drgnĊáa.
Dambo wyciągnąá rĊkĊ i palcem wskazującym narysowaá w powietrzu prostokąt, w
którym mieĞciáy siĊ jej oczy. Potem opuĞciá dáoĔ, opará gáowĊ o ramĊ okienną i dáugo patrzaá
bez sáowa.
- Chyba juĪ na mnie czas - szepnąá wreszcie. - ZmarzáaĞ. Caáa siĊ trzĊsiesz. Zimno i
póĨno. IdĨ spaü. Ja teĪ juĪ muszĊ iĞü. Nie mogĊ budziü profesora po nocy.
- Co? - nie zrozumiaáa Bebe.
- Mieszkam u dziadka jednej mojej znajomej z Wrocáawia. Ta Kreska mieszkaáa u niego,
jak jeszcze chodziáa tu do szkoáy. Teraz jest juĪ z rodziną we Wrocáawiu. Jak siĊ dowiedziaáa,
Īe mam káopoty, daáa mi adres. BĊdĊ u niego mieszkaü i pomagaü mu w zakupach. On jest
chory na serce.
- To... gdzieĞ blisko?
- Za rogiem. Na Roosevelta. Dlaczego siĊ uĞmiechasz?
- Ja? - Bebe dotknĊáa rĊką twarzy.
- MoĪe mi siĊ zdaje. ħródeáko-Zdrój. A w oczach labirynt.
Umilkli nagle oboje, ale Īadne z nich nie odwróciáo oczu. KsiĊĪyc wyskoczyá histerycznie
zza chmury, jakby siĊ baá, Īe nie zdąĪy naĞwietliü czegoĞ waĪnego. Ale zaraz inna chmura
przesáoniáa go szybkim, ciemnym ksztaátem.
- PrzecieĪ ja juĪ muszĊ iĞü - szepnąá Dambo. - Zepchnij mnie z tego parapetu czy co. -
Ująá cháodną rĊkĊ Bebe i potrząsnąá nią, Ğciskając na poĪegnanie. Jego rĊka byáa takĪe
cháodna, ale miáa w dotyku. - Dobranoc.
- Dobranoc.
- Sáyszysz? Grzmi jeszcze. Tam, daleko.
- Tak.
- JuĪ cieplejsza - Dambo ująá dáoĔ Bebe jeszcze i drugą rĊką. - Dobranoc.
- Dobranoc.
- Bebe...
- Co?
- Nie chce mi siĊ iĞü. Chyba nawet nie mogĊ siĊ ruszyü. MoĪe ty masz magnes w tej rĊce
jakiĞ. O, juĪ caákiem ciepáa. Bebe...
Bebe milczaáa.
Dambo uniósá jej dáoĔ i przyáoĪyá ją sobie do twarzy. Potem nagle ją wypuĞciá. Zeskoczyá
na chodnik i zrobiá dwa kroki po kaáuĪach, zanim spostrzegá, Īe idzie w jednym tylko
gumiaku. Parsknąá i wróciá po niego przez wodĊ i báoto. Bebe, którą znów przydybaá ksiĊĪyc,
patrzaáa na niego z uĞmiechem, jaĞniejąc w biaáoniebieskiej smudze Ğwiatáa.
- No to dobranoc.
- Dobranoc - odszepnĊáa.
- A... co robisz jutro?
- Nic! Nic! Nic absolutnie!
- To ja wpadnĊ do ciebie od rana, dobrze? I pójdziemy szukaü Koziowi tych facetów.
- Gdzie?
- Zastanowimy siĊ. No, to do jutra.
- Do jutra!
- Miáo, Īe jest jutro, naprawdĊ. No, idĨ spaü, Bebe, bo siĊ przeziĊbisz. IdĨ. IdĨ.
Bebe uĞmiechnĊáa siĊ do niego po raz ostatni i posáusznie cofnĊáa siĊ w gáąb pokoju.
PrzymknĊáa okno, zasunĊáa story. Weszáa na swoje piĊterko, otuliáa siĊ koádrą i dopiero po
dáuĪszej chwili usáyszaáa chlupoczące kroki, które oddaliáy siĊ od okna, by ucichnąü wreszcie
za rogiem ulicy.
Kiedy przestaáa nasáuchiwaü, stwierdziáa, Īe wciąĪ jeszcze siĊ uĞmiecha, leĪąc w
ciemnoĞciach. Zastanowiáa siĊ teĪ, czy w ogóle ma szanse na to, by tej nocy jeszcze zasnąü.
Chyba nie.
Ale nie minĊáy i trzy minuty, jak juĪ spaáa, z uĞmiechem na twarzy i ciszą w sercu.
PONIEDZIAàEK, 29 SIERPNIA

1
Poranek byá zimny. Niebo, rozkosznie gáadkie i bez chmur, promieniowaáo gáĊbokim,
nasyconym báĊkitem. Cháodny wiatr bezszelestnie unosiá firanki i zasáony, tak Īe w
mieszkaniu, mimo ciszy panowaá zarazem i niepokój. Wszyscy w domu jeszcze spali - oprócz
Bebe, która poderwaáa siĊ na pierwszy Ğwiergot ptaków w pobliskim ogródku i od tej zimnej,
szarej godziny to przysypiaáa, to budziáa siĊ, by ostatecznie otrzeĨwieü o godzinie siódmej
trzydzieĞci.
„Powiedziaá, Īe wpadnie od rana, wiĊc trzeba wstaü jak najwczeĞniej” - pomyĞlaáa. Od
rana - to jest, od której? Dla pewnoĞci trzeba siĊ przygotowaü natychmiast. Umyáa siĊ,
wyczyĞciáa zĊby, wyszczotkowaáa wáosy, przywdziaáa najáadniejszą, zieloną bluzĊ i biaáe
spodnie, wreszcie obudziáa Kozia. Nie byá tym zachwycony, ale, mamrocząc przekleĔstwa,
zgodziá siĊ pójĞü do Samu po zakupy. Wróciá z pieczywem, mlekiem i masáem oraz dĪemem
agrestowym i oznajmiá, Īe z rzeczy jadalnych byá jeszcze w sklepie syrop z jarzĊbiny.
Bebe, która juĪ sprzątnĊáa pokoik i nakryáa stóá w kuchni do Ğniadania, wyrwaáa bratu
torbĊ i w nerwowym poĞpiechu posmarowaáa biaáawym masáem wszystkie biaáawe buáki oraz
przypaliáa mleko.
Wreszcie zbudziáa AnielĊ, którą niestety wprawiáo to w fatalny humor.
Mijaá czas. Z radia ryczaáa gáosem giganta Maágorzata Ostrowska, a Aniela, jak ta gáucha,
uprawiaáa aerobik poranny i co Bebe przyciszaáa ten ryk, to Aniela dobiegaáa w rzeĞkich
pląsach i zwiĊkszaáa nagáoĞnienie.
Bebe poszáa do pokoiku i usiadáa na parapecie. Postanowiáa, Īe skoro tylko ujrzy
zbliĪającego siĊ Damba, natychmiast wyjdzie przed dom. Nie chciaáa, Īeby wchodziá do
mieszkania i oglądaá dziki nieáad, jaki otaczaá rozszalaáą postaü Anieli, jej poĞciel
rozwleczoną i skáĊbioną zarazem, jej szmatki, kiecki i koronkową bieliznĊ na wszelkich
moĪliwych krzesáach - i tak dalej.
Ale Dambo siĊ nie pojawiaá.
„Na pewno zaspaá - pocieszaáa siĊ Bebe, gryząc paznokcie o godzinie ósmej dwadzieĞcia
piĊü. - Przyjdzie lada moment”.
Ale o dziewiątej jeszcze go nie byáo. Bebe, blada pod opalenizną, gryzáa wargi i palce na
przemian, tkwiąc wciąĪ przy oknie. Kozio, z miną zaaferowaną, zabraá siĊ do sprzątania
biurka, gdyĪ - jak twierdziá, co roku zresztą - postanowiá mieü teraz naprawdĊ dobre stopnie i
dlatego musi go otaczaü áad i porządek; byáoby teĪ poĪądane, Īeby mu nikt nie wrzeszczaá
nad gáową caáymi godzinami.
Aniela, która dotąd przebywaáa w kuchni, gwiĪdĪąc wĞciekle „HabanerĊ” i przypiekając
sobie buáki nad gazem, by je nieco zreanimowaü, wkroczyáa wáaĞnie wraz ze smacznym ich
zapachem do pokoiku, gdzie Kozio wygáaszaá powyĪsze zdanie. Zapytaáa, czy mówiąc o
kimĞ, kto mu wrzeszczy nad gáową; miaá moĪe na myĞli jej skromną osobĊ, na co Kozio
odpará, Īe nie miaá nikogo konkretnego na myĞli, lecz gdy uderzyü w stóá, to noĪyce na
wierzch wypáyną, jak mówi ludowe przysáowie.
- Co to za obrzydliwe, gáupiutkie dziecko - powiedziaáa Aniela, patrząc na niego ze
sztuczną pobáaĪliwoĞcią, po czym zwróciáa siĊ do Bebe z pytaniem, czy przypadkiem nie
doznaáa dziĞ w nocy jakiegoĞ wstrząsu psychicznego.
Bebe zaczerwieniáa siĊ gwaátownie i odparáa drĪącym gáosem, Īe kompletnie nie rozumie,
o co Anieli chodzi.
- O to - wyjaĞniáa Aniela - Īe przez póá nocy rechotaáaĞ przez sen.
- Rechotaáam? - powtórzyáa Bebe, bliska szoku. - Jak? Rechotaáam... jak Īaba?
- Nie, mam na myĞli, Īe siĊ ĞmiaáaĞ na caáe gardáo - odparáa Aniela z irytacją. - JeĪeli
myĞlisz, Īe wraĪliwej kobiecie podobne odgáosy nie przeszkadzają w nocnym wypoczynku, to
siĊ bardzo powaĪnie mylisz. Zdaje mi siĊ, Īe mam dziĞ podkrąĪone oczy.
- RzeczywiĞcie masz - przyznaáa Bebe, ale AnielĊ wprawiáo to w gniew.
- ProszĊ, ĪebyĞ zostaáa dziĞ w domu. Pozwoli ci to posprzątaü gruntownie -
zakomenderowaáa.
- Sprzątaáam wczoraj i przedwczoraj - zaznaczyáa Bebe. - MyĞlĊ, Īe baáagan w pokoju
Józefiny jest twoim dzieáem. MogáabyĞ sama nim siĊ zająü.
- I co jeszcze? I co jeszcze, mój BoĪe?! - wykrzyknĊáa Aniela z goryczą i opuĞciáa pokoik,
mamrocząc inwektywy.
O wpóá do dziesiątej záamana Bebe odeszáa od okna i zasiadáa przy swym biurku, gdzie z
chorobliwą uwagą zaczĊáa ukáadaü ksiąĪki, zeszyty i papierzyska. MyĞlaáa przy tym o
róĪnych rzeczach - o tym, Īe Aniela w pokoju obok Ğpiewa mocno faászywie, nic dziwnego
przeto, Īe nie zdaáa do Szkoáy Teatralnej; o tym, Īe trzeba by przygotowaü sobie strój
apelowy, bo pierwszy wrzeĞnia tuĪ-tuĪ; o tym, czy liceum zdoáa w tym roku zapewniü
wszystkie podrĊczniki wszystkim uczniom, czy teĪ trzeba bĊdzie w tej sprawie uganiaü siĊ po
ksiĊgarniach na prowincji, po antykwariatach i po najróĪniejszych krewnych i znajomych; o
tym, co teraz robi Józefina i jak bardzo jej tu brak. O Dambie z uporem nie myĞlaáa wcale.
DziesiĊü po dziesiątej Bebe poczuáa, Īe przeszywa ją i stawia na nogi coĞ w rodzaju
strumienia elektrycznoĞci, poniewaĪ tym, co daáo siĊ sáyszeü za drzwiami, byá gáos Damba.
Zaraz teĪ jego gáowa ukazaáa siĊ w szparze drzwi i sam Dambo powiedziaá ze Ğmiechem, Īe
zaspaá jak niemowlĊ i Īe obudziá go dopiero Bernard, który przyniósá profesorowi buáki i
mleko. Potem we trzech jedli Ğniadanie, które trwaáo niesáychanie dáugo, poniewaĪ Bernard
wdaá siĊ w dáugą dyskusjĊ z profesorem, a jej tematem byáo malarstwo póĨnogotyckie.
Gáos Bernarda dudniá w tle, przekrzykując namolne wycie odkurzacza. Czy teĪ ta Aniela
zdąĪyáa sprzątnąü choü trochĊ, zanim przybyli Dambo i Bernard?
Nie. Nie zdąĪyáa. Tyle tylko, Īe bielizna znikáa z widoku. Teraz zbywaáa Bernarda
ironicznymi póásáówkami, popijając kawĊ z kubka i zarazem z irytacją przesuwając
odkurzaczem to tu, to tam po dywanie. Bebe i Dambo - ledwie weszli do pokoju Józefiny -
spojrzeli po sobie i instynktownie skierowali siĊ ku wyjĞciu.
2
JeĞli wydawaáo im siĊ, Īe bĊdą spacerowaü tylko we dwoje, rozmawiając, czyniąc sobie
zwierzenia i zadzierzgując ĞciĞlej powstaáą miĊdzy nimi sekretną wiĊĨ - byli w oczywistym
báĊdzie.
Najpierw Kozio krzyknąá z okna, Īeby zaczekali, bo on teĪ wychodzi. Ledwie Bebe
odmówiáa bratu swego towarzystwa, a juĪ z drugiego okna wychyliáa siĊ Aniela, wrzeszcząc,
Īe Bernard prosi, by na niego zaczekali. Wypadá teĪ on rycháo z bramy poprawiając w biegu
swój plecak i mieląc w paszczĊce buákĊ. OĞwiadczyá, Īe idzie z nimi, bo choü zamierzaá
pogadaü od serca z Anielą, jest ona dziĞ w takim humorze, Īe lepiej ją zostawiü w
towarzystwie odkurzacza.
Dodaá teĪ, Īe wie od Damba, dokąd podąĪają, i Īe chĊtnie im sáuĪy swoim
doĞwiadczeniem Īyciowym, niewątpliwie - wskutek rozlicznych przeĪyü - bogatszym nieco
niĪ ich wáasne. Jego zdaniem, trzeba zacząü od kierownika kolonii.
- Od wychowawczyni - sprzeciwiáa siĊ áagodnie Bebe. - Nazywa siĊ pani Sznytek i moĪna
ją chyba znaleĨü za poĞrednictwem szkoáy Kozia.
Dambo nic jakoĞ nie mówiá, poniewaĪ, ku swemu zaskoczeniu, odkryá wáaĞnie, Īe
towarzystwo mistrza i przyjaciela wydaje mu siĊ odrobinĊ niepoĪądane.
Bebe teĪ miaáa to wraĪenie. Bernard byá typem wymownym, barwnym i dziecinnie
radosnym. Miaá teĪ zaciĊcie proroka i wyraĨne skáonnoĞci przywódcze. Spacerek z taką osobą
byá niewątpliwie interesujący, daleki jednak od intymnoĞci. Dambo w towarzystwie swego
guru byá innym zgoáa czáowiekiem - szedá w milczeniu, zamyĞlony uĞmiech báąkaá mu siĊ po
twarzy, a wzrok wyraĪaá pewne roztargnienie.
Tak wiĊc z caáej trójki jedyną osobą zadowoloną byá Bernard. Szedá przodem, prując
powietrze swą potĊĪną piersią, okrytą kitlem khaki, i koáysaá siĊ po marynarsku na
muskularnych, pasiastych áydkach. Sztandar jego kĊdzierzawej brody powiewaá zwyciĊsko,
mocarne áapska poruszaáy siĊ po linii póákolistej a pluszowy miĞ wtulaá mu siĊ ufnie w plecy,
obejmując go áapkami za krzepką szyjĊ. Bebe i Dambo, z chwili na chwilĊ tracąc humor,
postĊpowali za Bernardem.
Tak doszli do szkoáy Kozia, której szpetny budynek przycupnąá, zdawaáo siĊ, w
milczącym i zrezygnowanym oczekiwaniu pierwszego wrzeĞnia. W drzwiach wejĞciowych
dziurĊ po wybitej szybie wciąĪ jeszcze przysáaniaáa dykta. W korytarzach szarzaáy te same
paprotki i diffenbachie w duĪych donicach i teĪ same, co przed dwoma miesiącami, hasáa z
papieroplastyki i styropianu pokrywaáy siĊ kurzem na nie odnowionych Ğcianach.
Bernard natychmiast zorientowaá siĊ, w którym kierunku naleĪy podąĪaü, i powiódá swe
stadko przez posĊpny korytarz parteru, obok gazetki Ğciennej i gablotki z trofeami
sportowymi. Kiedy dotarli przed drzwi sekretariatu, dla formalnoĞci tylko zapytaá, czy chcą
wejĞü z nim, a gdy odmówili z przygnĊbieniem, skinąá im gáową i Ğmiaáo otworzyá drzwi do
zadymionego pokoju, peánego poĪóákáych roĞlin doniczkowych.
- Witajcie, istoty kobiece! - krzyknąá kordialnie, wznosząc báogosáawiącą prawicĊ w
geĞcie powitalnym - i tyle go sáyszeli. Ze Ğrodka zawrzaĞniĊto basem, by natychmiast
zamknąá za sobą drzwi, przecieĪ widzi, Īe jest przeciąg.
3
Bebe i Dambo zostali sami przy cynobrowo wyĞcieáanych krzeseákach, rzĊdem
ustawionych pod oknami. Okno, zdobne w zabiedzony bluszczyk, ukazywaáo podwórko
szkolne i jego pogryzmolone kredą Ğciany. Pusta torba plastykowa z jakimĞ drobnym
Ğmieciem wewnątrz przemieszczaáa siĊ, przykro szeleszcząc, po betonowych páytach
podwórka. W kącie piĊtrzyáa siĊ sterta koksu.
Przez chwilĊ, dziwnie zmieszani, patrzyli to na siebie nawzajem, to po bokach. JakoĞ ani
Ğladu nie zostaáo po tym cichym porozumieniu nocnym; tak jakby rzeczowe Ğwiatáo dnia
wprowadziáo pomiĊdzy nich nieprzekraczalną barierĊ.
- Ciekawe, co Bernard zaáatwi - odezwaá siĊ Dambo nerwowo, nie mogąc juĪ wytrzymaü
mĊczącej ciszy.
- Czy... obudziáeĞ profesora, wracając? - spytaáa Bebe, oblewając siĊ rumieĔcem, gdyĪ
pytanie zdaáo siĊ jej nagle zbyt bliską aluzją do nocnego spotkania.
- Nie - odpará Dambo, przyglądając siĊ jej uwaĪnie, i rozpogodziá siĊ trochĊ. - Profesor nie
spaá. Czekaá na mnie, bo chciaá mi powiedzieü, Īe juĪ jestem zapisany do szkoáy. LO imienia
ĩeromskiego. PiĊtnastka. Fajnie, bo niedaleko, no i patron w porządku.
Bebe spojrzaáa na niego, czerwona jeszcze bardziej niĪ przed chwilą.
- Ja... teĪ tam chodzĊ - powiedziaáa z trudem.
W jednej chwili coĞ siĊ staáo z nastrojem: podskoczyá jak sáupek rtĊci w termometrze
wetkniĊtym do gorącej herbaty.
- Do której klasy? - spytaá Dambo, a oczy mu siĊ Ğmiaáy.
- Do drugiej „e”. Ogólna z angielskim.
Dambo wybuchnąá Ğmiechem.
- No, to jesteĞmy razem - powiedziaá.
Teraz rozeĞmiaáa siĊ Bebe:
- Ja myĞlaáam, Īe jesteĞ w trzeciej klasie. Albo i w czwartej.
- AleĪ byábym w trzeciej, tylko Īe przecieĪ repetujĊ. Z fizyki.
- Z fizyki!
- I z chemii, mówiąc dokáadniej.
- I z chemii! No, to niezáy z ciebie goáąbek pokoju.
- Aha. Jak ja lubiĊ, kiedy siĊ Ğmiejesz.
Cisza. Bebe stropiona.
- Bebe, jesteĞ najbardziej tajemniczą osobą, jaką znam.
- Ja? Nie, skąd. Jestem zupeánie normalna.
- Nie. Nie jesteĞ zupeánie normalna.
- DziĊkujĊ!
- Bebe... mam do ciebie proĞbĊ. Powiedz mi coĞ... miáego.
Cisza. Bebe, nagle spiĊta, usztywniona i wprawiona w popáoch, skierowaáa caáą siáĊ woli
na proces samoopanowania. Powiedzieü mu coĞ miáego! Och, miaáaby mu tyle miáych rzeczy
do powiedzenia! Ale powiedzieü to wszystko - znaczyáoby siĊ odsáoniü w sposób
beznadziejny. Nie, to niemoĪliwe, niemoĪliwe.
Bebe milczaáa, stojąc z opuszczoną gáową, cisza przedáuĪaáa siĊ w sposób nieznoĞny i
Dambo aĪ przygryzá wargi z przykroĞci i zaĪenowania. Ale wáaĞnie wtedy Bebe przemówiáa:
- Powiem ci coĞ miáego: jesteĞ zupeánie nienormalny - jej gáos brzmiaá Īartobliwie i
spokojnie. Ale kiedy podniosáa gáowĊ, Dambo aĪ siĊ zacháysnąá. Ta twarz nie byáa ani
spokojna, ani Īartobliwa.
Miaáa wyraz bezbronny i peáen oddania. Dambo przez chwilĊ staá nieruchomo, aĪ nagle
wyciągnąá gwaátownie rĊkĊ, záapaá Bebe za kark i porywczo przygarnąá jej gáowĊ do swego
ramienia - nie dlatego, Īe nie chciaá patrzeü na nią. Chciaá ukryü swoją twarz i to, co - na
pewno - na niej siĊ malowaáo.
Poczuá, Īe przez mgnienie oka gáowa Bebe przywiera do niego, tylko przez maáą chwilĊ.
Zaraz potem uwolniáa siĊ gwaátownie i wyprostowaáa. SpuĞciáa powieki, zagryzáa wargi, ale
on i tak dostrzegá, Īe miaáa mokre oczy, a usta jej drĪaáy.
W samą porĊ rozwaráy siĊ drzwi sekretariatu i w káĊbach sinego dymu pojawiáa siĊ
wspaniaáa postaü Bernarda. Byá on odrobinĊ zdegustowany i bez humoru, tak Īe uszáo jego
uwadze silne wzruszenie tych dwojga.
- To z caáą pewnoĞcią nie są istoty kobiece - rzeká posĊpnie. - Potraktowaáy mnie jak
wariata, i to wyáącznie dlatego, Īe jestem nie ogolony. A same mają wąsy! O co chodzi?! -
spytaá z irytacją, gdyĪ Bebe i Dambo nagle ryknĊli niepowstrzymanym Ğmiechem. -
PrzestaĔcie mnie denerwowaü. I tak juĪ jestem kompletnie zmaltretowany psychicznie. Ale -
rozpogodziá siĊ nagle - ale zdobyáem, co chciaáem. Mam dla was adres pani Sznytek.
4
O, smutku osiedli prefabrykowanych! O, szara monotonio. O, tandeto. JesteĞcie, wbrew
logice i zdrowemu rozsądkowi, marzeniem milionów. Pani Sznytek teĪ zapewne zalicza
siebie do wybranek losu tylko dlatego, Īe udaáo siĊ jej zdobyü przydziaá na wáasny kąt w
betonie, i to w ĞródmieĞciu Poznania. Co prawda, fakt ten musiaá mieü miejsce w latach
siedemdziesiątych, kiedy o wiele rzeczy byáo áatwiej. Do tych rzeczy jednakĪe nie naleĪaáy
wartoĞci estetyczne ani komfort. Osiedle przy ulicy Norwida skáada siĊ z wielkich,
pozbawionych urody i wdziĊku szarych bryá, przebitych na wylot szybami windowymi i
zsypami na Ğmieci, których to zsypów - sądząc po zapachu - raczej siĊ nie opróĪnia.
- IdĨcie tylko za mną - powtarzaá Bernard, krocząc zamaszyĞcie przez ogromny, wylany
betonem plac poĞrodku osiedla. - I pamiĊtajcie, Īe z Bernardem wszystko wam siĊ musi udaü.
Idąc, poprawiaá doĞü czĊsto pluszowe szeleczki misia pandy, który widocznie grzaá go
nadmiernie w plecy. SáoĔce przypiekaáo bowiem wcale juĪ niezgorzej i moĪna siĊ byáo
spodziewaü kolejnego upalnego dnia.
Byáa wáaĞnie jedenasta z minutami, kiedy poobtáukiwaną windą wjechali na ósme piĊtro
pierwszego z wieĪowców. Wąska kiszka korytarza biegáa tu przez caáą dáugoĞü budynku,
przeĞwitując z obu koĔców bladym okienkiem. Nieznaczna iloĞü Ğwiatáa przedostawaáa siĊ
tymi okienkami, káadąc siĊ nieĞmiaáo na popielatej betonowej posadzce. ĝrodkowa czĊĞü
korytarza tonĊáa w gĊstym póámroku. Z grubsza tylko moĪna byáo rozeznaü, Īe po obu jego
stronach znajdują siĊ dziesiątki identycznych drzwi, wiodących do identycznych zapewne
lokali mieszkalnych.
Bernard odszukaá przycisk na olejno malowanym fartuszku Ğciennym, lecz mimo Īe uĪyá
caáej swej mĊskiej siáy - Ğwiatáo siĊ nie zapaliáo. Nie zraĪony tą przeciwnoĞcią artysta
wydobyá z kieszeni kitla potĊĪną zapalniczkĊ i skrzesaá sprawnie ognia. Z páomykiem
wysuniĊtym badawczo przed siebie, z miną Amundsena, ruszyá w gáąb korytarza. Tam
triumfalnie odnalazá wáaĞciwe drzwi i przywoáaá gestem parĊ swych asystentów.
- B. Sznytek - zawiadomiá ich gromkim szeptem. - Mam nadziejĊ, Īe to tu.
Nawet mu w gáowie nie powstaáo, Īe mógáby teraz odejĞü, zostawiając Bebe z jej
wáasnym problemem. ZaangaĪowaá siĊ tak dalece, Īe caáa sprawa byáa juĪ jego sprawą.
Musiaá ją osobiĞcie doprowadziü do koĔca. Takie są wáaĞnie te czynne i altruistyczne natury,
które wszyscy podziwiamy i od których stronimy.
Bernard nacisnąá dzwonek, aprobująco skinąá gáową, sáysząc potĊĪny gong tuĪ za cienką
pilĞniówką drzwi, i upozowaá siĊ, uwypuklając pierĞ i lewą rĊkĊ wspierając o biodro.
- JuĪ, juĪ, kochanie! - zawoáaá gáos ĪeĔski zza pilĞniówki i Bernard siĊ ucieszyá.
- Witaj, istoto ludzka! - zakrzyknąá radoĞnie, gdy tylko drzwi siĊ otwaráy, i wzniósá
prawicĊ w swym zwykáym geĞcie powitalnym. - Czy mam nieopisaną przyjemnoĞü
rozmawiaü z panią B. Sznytek?
Wychowawczyni kolonijna staáa w progu, tĊga i skonsternowana, przepasana
przejrzystym fartuchem z folii. Dwoma palcami Ğciskaáa skronie Ğledzia o rozpáatanym
brzuszku. W drugiej rĊce trzymaáa lĞniący, spiczasty nóĪ, a áokieü jej spoczywaá jeszcze na
klamce.
- MyĞlaáam, Īe to listonoszka - záoĪyáa zakáopotane oĞwiadczenie.
Bernard uĞmiechnąá siĊ zmysáowo i wyjawiá, Īe nie jest listonoszką.
- Jestem natomiast artystą - dorzuciá z prostotą dziecka. - Czy mogáaby pani poĞwiĊciü mi
jakiĞ odcinek swego czasu?
Pani Sznytek z zakáopotaniem odwróciáa wzrok.
- Tak, proszĊ pana, ale ja jestem niestety przed pierwszym.
- Nie o to mi chodzi, kobieto ze Ğledziem - powiedziaá Bernard z lekkim
zniecierpliwieniem. - Rzecz w tym, Īe na koloniach, gdzie byáa pani wychowawczynią, miaá
miejsce pewien incydent.
- Ach tak - zrozumiaáa pani Sznytek i nie wiedząc, co zrobiü z oczami, wbiáa spojrzenie w
lĞniący brzuszek Ğledzia, który teĪ odruchowo poskrobaáa czubkiem noĪa. - Pan... jest ojcem?
- Niestety, jeszcze nie - wyznaá Bernard z ubolewaniem. - Ale bardzo chciaábym jak
najwczeĞniej dostąpiü tej áaski. Tymczasem ĞwiadczĊ ojcostwo duchowe przynajmniej kilku
bliĨnim, zaĞ pozostaáym istotom ludzkim staram siĊ sáuĪyü bezinteresowną pomocą i opieką
oraz, w najgorszym przypadku, radą.
Pani Sznytek spojrzaáa na niego wzrokiem zbitego psa. Jej usta byáy uchylone, a na caáym
obliczu malowaáa siĊ bolesna wrĊcz chĊü zrozumienia.
- ĩe co? - powiedziaáa pokornie.
Bernard uznaá, Īe grunt zostaá juĪ przygotowany, a materiaá ludzki urobiony, toteĪ
báyskawicznie przeszedá do rzeczy.
- Krótko mówiąc, kobieto z noĪem, potrzebne nam są nazwiska tych dwóch cháopców,
którzy przeĞladowali Konrada Bitnera, pamiĊta pani zapewne to dziecko z bagnetem?
- Panie Bitner - powiedziaáa z zadyszką B. Sznytek. - Ja wszystko pamiĊtam. Pan pewnie
ma do mnie Īal, Īe nie potrafiáam obroniü panu synka. Ale, proszĊ pana, panie Bitner, niech
mi pan wierzy, ja sama siĊ tych Lisieckich bojĊ. Oni, proszĊ pana, mieszkają w naszym bloku
i jakbym ja ich nie zaprotegowaáa na te kolonie, to by mi dopiero pokazali. Jednej pani
powiesili kota. A sąsiadowi z parteru podpalili sáomiankĊ i oblali drzwi benzyną, proszĊ pana.
Panie Bitner, ja moĪe tak wyglądam z tym Ğledziem, ale ja jestem po Studium
Nauczycielskim. Ja kochaáam kiedyĞ dzieci, proszĊ pana.
Ale mi to przeszáo. Ja siĊ teraz niektórych dzieci bojĊ, panie Bitner, a juĪ tych dwóch
cháopców to ja siĊ bojĊ najbardziej. Oni wiedzą, Īe ja mam w piwnicy pralkĊ Luna, wiĊc
niech siĊ pan nie gniewa, ale ja panu nie podam Īadnych nazwisk, bo ja siĊ bojĊ represji -
zakoĔczyáa pani Sznytek, ze zdenerwowania upuszczając Ğledzia i nie zdając sobie sprawy, Īe
udzieliáa praktycznie wszystkich potrzebnych informacji.
5
Bernard wykonaá w tyá zwrot i skinąwszy na swą asystĊ podąĪyá raĨno przed siebie.
Rycháo teĪ wąska kiszka korytarza wyrzuciáa ich wprost w otwarte drzwi windy, gdzie
Bernard apodyktycznie przycisnąá guziczek z literą P i wyraziá swe wzburzenie we
wspaniaáym wybuchu wymowy, oĞwiadczając:
- O, jakaĪ nĊdza moralna cechowaü musi tych nikczemnych cháopców, którzy nie doĞü, Īe
okazują sierocie swą fizyczną przewagĊ, to jeszcze wyciągają z niego najdrobniejszy sierocy
grosz. O, jakĪe chĊtnie wznieciábym w nich mĊki rozbudzonej ĞwieĪo skruchy!
- Nikczemni cháopcy, kochany Bernardzie, są bardzo trudnym materiaáem, jeĞli chodzi o
rozbudzanie w nich skruchy – zwróciá Dambo uwagĊ mistrzowi tonem peánym szacunku, lecz
stanowczym; podczas gdy winda, stĊkając i telepiąc siĊ na boki jak spasiona kaczka, osuwaáa
siĊ w dóá desperackimi zrywami. - A jeĞli chodzi o poczucie mĊki moralnej, to na ogóá
odczuwają ją z powodu braku gotówki.
- WidzĊ, Īe nie masz wiary w mój instynkt pedagogiczny, przyjacielu! - rzeká Bernard
surowo. - Wiedz zatem, Īe nic nie rozbudza w nikczemnych cháopcach takiej skruchy i
uczucia moralnej udrĊki, jak ojcowskie trzepniĊcie po uchu - mówiąc te sáowa, Bernard
opuĞciá kabinĊ windy i wiódá swych asystentów.
- JesteĞ wiĊc za stosowaniem przemocy?! - wyraziá mu Dambo swe oburzenie. - A
przecieĪ sáyszĊ nieustannie, jak gorąco potĊpiasz przemoc, zwáaszcza w okreĞlonych
sytuacjach.
- A bo, widzisz, są sytuacje okreĞlone i są sytuacje nie okreĞlone - wyjaĞniá mu bez
wahania Bernard i nacisnąá przycisk dzwonka.
Gong - jeszcze donoĞniejszy niĪ ten u pani Sznytek - nie wywoáaá nikogo zza pilĞniówki,
malowanej olejno na kolor myszy. WĞród szaroĞci promieniaáa niewzruszenie tabliczka z
wyrytym wĞród rokokowych ornamentów napisem: „Lisieccy”.
Bernard, który aĪ iskrzyá wolą czynu i energią, doznaá raptownego rozczarowania, co
zawsze bywa dosyü przykre.
- Jaka szkoda - westchnąá boleĞnie. - Z drugiej jednakĪe strony, nie moĪna oczekiwaü, by
zdrowa máodzieĪ dobrowolnie zamykaáa siĊ w pojemniku z betonu, podczas gdy na zewnątrz
trwa taka pogoda.
Podli malcy leĪą sobie zapewne nad Wartą, obraĪając sáoĔce widokiem swych poĞladków,
lub drĊczą w plenerze kolejnego sierotĊ.
Tym, na co mam w tej chwili chĊü, jest przyáapanie braci Lisieckich i naáoĪenie im w
sposób ojcowski po uchu. Wrócimy tu jeszcze.
Na dworze trwaáa sáoneczna wibracja, powietrze pachniaáo upaáem, a wielki betonowy
plac pomiĊdzy potĊĪnymi blokami dyszaá gorącem i odorem benzyny. Nie uszli i dwudziestu
kroków, gdy wtem zza rogu wypadá w najwiĊkszym poĞpiechu wątáy i zasmarkany
cháopczyna lat okoáo dziesiĊciu, któremu portki opadaáy z chudych bioder, zaĞ podkolanówki
zjeĪdĪaáy z jeszcze chudszych áydek, zatrzymując siĊ w okolicy kostek. Wypadászy z wielkim
impetem zza bloku F, cháopczyk zdumiaá siĊ wielce, gdy nieoczekiwanie wylądowaá twarzą
na miĊkkim brzuchu Bernarda.
- Ha! - rzeká ten, áapiąc oddech. - CóĪ ty sobie myĞlisz, istoto ludzka? - záapaá cháopca pod
brodĊ i zagáĊbiá w jego oczach swe ostre, surowe spojrzenie. UniemoĪliwiá mu w ten sposób
oglądanie siĊ i zresztą jakiekolwiek inne ruchy gáowy, toteĪ nic dziwnego, Īe w ciągu
najbliĪszych trzech sekund caáa gromadka zostaáa zaskoczona nagáym pojawieniem siĊ dwóch
wybujaáych máodych mĊĪczyzn.
Byli oni ubrani w ozdobne podkoszulki, marmurkowe dĪinsowe spodnie oraz takieĪ
kamizelki. DĪinsy te, zwane dekatyzami, wyglądaáy tak, jakby je kto pogniótá i z uporem
moczyá w roztworze chloru, co teĪ podobno jest powszechnie stosowaną techniką w
samorodnych inicjatywach sektora prywatnego; nawiasem mówiąc, báyskawiczne
rozpowszechnienie siĊ mody na to rĊkodzieáo jest jednym z najbardziej zdumiewających i
przygnĊbiających zjawisk lat osiemdziesiątych w PRL.
Niewątpliwe rodzinne podobieĔstwo bladych i przykrych w wyrazie twarzy obu
máodzianów od razu nasunĊáo Bernardowi okreĞlone podejrzenia, jednakĪe nie kwapiá siĊ z
ich wyraĪaniem, zwáaszcza sáownym. Rozmiary przypuszczalnych Lisieckich znacznie
przekraczaáy to, co odmalowaá byá sobie w wyobraĨni. Krótko mówiąc, okreĞlenie „cháopcy”
spowodowaáo, Īe Bernard spodziewaá siĊ ujrzeü dzieci. Natknąá siĊ natomiast na máodych
drabów w typie zbirowatym. Ci, oceniwszy sytuacjĊ, spojrzeli po sobie, wymieniając
bezgáoĞne zapytania oraz drwiące opinie na temat Bernarda, jego stroju, a takĪe róĪowego
misia. NaáoĪenie Lisieckim w sposób ojcowski po uchu wydaáo siĊ nagle Bernardowi
zamysáem caákowicie fantastycznym. Dryblasy byáy rosáe, nawet táustawe, wąskie usta ich
miaáy wyraz sáaboĞci i okrucieĔstwa zarazem, a spojrzenia, przepeánione wrodzoną agresją,
kierowali na trzymanego przez Bernarda zbiega. Na ich twarzach malowaá siĊ wyraz
bezczelnoĞci i cwaniactwa, który kaĪdego inteligenta przeszyáby dreszczem trwogi.
Bernard wypuĞciá cháopca z uchwytu - jak dáugo bowiem moĪna trzymaü pod brodĊ
ruchliwego dziesiĊciolatka, wyrywającego siĊ w dal? - i zwróciá siĊ do niego z caáą powagą,
pytając:
- Czy te pierwotne istoty to Lisieccy?
Ofiara poĞcigu ani myĞlaáa odpowiadaü na pytania: czmychnĊáa, aĪ siĊ zakurzyáo.
Bernard, który pozostaá z pustymi rĊkami i obolaáym Īoáądkiem, ulegá chwilowej
konsternacji. Natomiast bracia Lisieccy stracili zainteresowanie dla zbiega, caáą uwagĊ
kierując na barwne zjawisko z misiem na plecach. ZbliĪyli siĊ bez sáowa. Starszy Lisiecki,
doĞü znacznie górujący nawet nad Bernardem, zatrzymaá siĊ tuĪ przed jego brzuchem,
wyciągnąá z namysáem palec wskazujący i dĨgnąá nim artystĊ w Īoáądek.
- A! - powiedziaá Bernard ĪaáoĞnie i z bólem.
- Przepraszam, Īe siĊ pytam - przemówiá starszy Lisiecki, który byá najwyraĨniej po
piwie. - Ale czy to pan mówiá na nas „pierwotniaki”?
Bernard zrobiá minĊ, jakby zamierzaá siĊ oddaliü z godnoĞcią, lecz jeden rzut oka na
stojącą opodal parĊ asystentów sprawiá, Īe wezbraáa w nim odwaga.
- O ile sobie przypominam, tak! - odpará dumnie, nie wdając siĊ juĪ w wyjaĞnienia.
- Pierwotniaki? - podsunąá siĊ groĨnie máodszy Lisiecki. - Kto pierwotniak, ty klucho?
ChciaáeĞ, klucho, w ucho? Ale dziĞ jestem dowcipny, o ludzie.
Obaj bracia wybuchnĊli nagáym a przeraĨliwym Ğmiechem, wĞród których to wybuchów
wesoáoĞci starszy Lisiecki dĨgnąá Bernarda w brzuch po raz drugi, tym razem znacznie
boleĞniej.
- No co? - powiedziaá Bernard odrobinĊ páaczliwie.
- No, dalej, klucho, dalej - oĞmieliá go starszy Lisiecki - powiedz no jeszcze raz, kto jest
pierwotniak. Powiedz to jeszcze raz. Tylko siĊ, klucho, nie powstrzymuj.
Mimo tych zachĊcających komentarzy Bernard milczaá, szybko trzepocząc rzĊsami.
- Trzeba iĞü - rzeká jeden Lisiecki do drugiego. - Ten pan juĪ nic do nas nie chce mówiü.
- To idziemy, Jarek?
- Idziemy, Marek.
Obrzucili Bernarda pogardliwymi spojrzeniami i ruszyli przed siebie, odsuwając go na
bok, jak kulawe, zawadzające krzeseáko.
Przechodząc mimo, máodszy Lisiecki niby niechcący kopnąá Bernarda w nogĊ.
W powietrzu zawisáo oto obezwáadniające poczucie totalnej poraĪki, niszczącej pogardy i
nieodwracalnej klĊski.
- Ach! - westchnĊáa spazmatycznie Bebe.
- ChwileczkĊ! - krzyknąá nagle Bernard.
Poprawiá szeleczki plecaka i postąpiá krok za Lisieckimi.
6
Nagle nadjechaá lĞniący volkswagen i zatrzymaá siĊ gwaátownie, wzniecając podmuch
powietrza. Brzegiem placu przesunąá siĊ zgnieciony strzĊp „Trybuny Ludu” oraz niewielka
iloĞü zescháych liĞci. Bebe drgnĊáa, wyrwana ze stanu hipnotycznego odrĊtwienia, lecz
zdoáaáa tylko podnieĞü rĊkĊ do ust. TakĪe i Dambo poruszyá siĊ nagle, lecz zdobyá siĊ na duĪo
wiĊcej niĪ Bebe: kilkoma szybkimi, cichymi krokami znalazá siĊ nagle u boku przyjaciela. Tu
stanąá na lekko rozstawionych nogach, a dáonie opará na biodrach.
Bernard rzuciá mu spojrzenie przepeánione wdziĊcznoĞcią.
- ChwileczkĊ! - zakrzyknąá ponownie, gáosem juĪ caákiem pewnym.
Bracia Lisieccy odwrócili siĊ z przebiegáymi uĞmieszkami, mającymi wyraĪaü zdziwienie.
Zaraz teĪ zwróciáa ich uwagĊ bojowa postawa Damba oraz wyraz zdecydowania na twarzy
Bernarda. Ponadto máodszego Lisieckiego zdenerwowaá sposób, w jaki artysta mu siĊ
przyglądaá.
- Co siĊ tak gapisz, klucho z pryszczami? - spytaá.
- NiewaĪne - odpará Bernard z godnoĞcią. - GapiĊ siĊ na ciebie z powodu, który dla mnie
samego jest najzupeániej oczywisty, choü niewątpliwie zbyt wielki to zaszczyt dla was obu.
- NaprawdĊ? - spytaá máodzieniec w dekatyzach, po czym splunąá w dáonie, zaĞ brat jego
wyraziá wáasnymi sáowami opiniĊ, iĪ chyba najwyraĨniej komuĞ tu zaleĪy na tym, Īeby dostaü
prosto w pysk, pomiĊdzy te swoje strupy.
- Co za brutalna sugestia - rzeká Bernard z niesmakiem, po czym, mimo lĊku, potraktowaá
Lisieckich z wáaĞciwą mu wyniosáoĞcią. - Przez caáe Īycie - oĞwiadczyá - przyĞwiecaáa mi
zasada, by przenigdy nie walczyü z póágáówkami.
- NaprawdĊ?! - powtórzyá siĊ starszy Lisiecki z podejrzanym spokojem, a máodszy
podskoczyá w miejscu i zacząá wykonywaü wprawki bokserskie.
- Jak równieĪ - dodaá Bernard tonem koniecznego uzupeánienia - z pierwotniakami.
W tym momencie Dambo nie wytrzymaá i prychnąá Ğmiechem, która to reakcja nie
spotkaáa siĊ z niczyim zrozumieniem. Zarówno bowiem Lisieccy, jak Bernard traktowali swe
starcie z najwiĊkszą powagą.
Przez krótką chwilĊ Bebe, wciąĪ stojąca z rĊką przy ustach, miaáa wraĪenie, Īe Dambo
oberwie albo od Lisieckich, albo od Bernarda, albo od obu stron zwady naraz. PrzeraĪona, juĪ
chciaáa biec po pomoc do miáego, opalonego pana w biaáym ubraniu, który wysiadá wáaĞnie z
volkswagena, gdy nagle Bernard oĞwiadczyá gáosem surowym:
- Mamy do was sprawĊ, panowie.
Pan w bieli podszedá bliĪej i stanąá opodal Bebe.
Bracia w dekatyzach zdradzili siĊ ostatecznie ze swym ubóstwem myĞlowym w zakresie
celnych ripost.
- NaprawdĊ? - spytali chórem.
- O, tak - zapewniá ich Bernard, po czym zapytaá, czy pamiĊtają moĪe cháopczyka
imieniem Konrad, od którego wyáudzili okoáo trzech tysiĊcy záotych, posáugując siĊ
szantaĪem i groĨbą uĪycia siáy, co jest z caáą pewnoĞcią postĊpowaniem, którego prawo karne
nie toleruje.
- W Īyciu - zaprzeczyli áobuzy, a ton ich riposty wskazywaá na wieloletnią wprawĊ w
wyágiwaniu siĊ i unikaniu odpowiedzialnoĞci, zwáaszcza karnej. Starszy, by rozwiaü resztki
jakichkolwiek podejrzeĔ, dodaá nawet z lekką przesadą:
- Nie pamiĊtamy w ogóle Īadnego cháopca.
Bernard, który w swej naiwnej prostodusznoĞci spodziewaá siĊ jakichĞ bardziej widomych
oznak winy czy skruchy, straciá kontenans.
- E... - powiedziaá niepewnie.
- Ale on was pamiĊta, ten cháopiec - wtrąciá siĊ Dambo pospiesznie. - Opisaá was tak
dokáadnie, Īe zaraz was rozpoznaliĞmy. I on na pewno przypomni sobie wasze twarze, jeĞli
dojdzie do konfrontacji.
- Do czego, do czego? - spytaá gáupawo starszy Lisiecki, udając, Īe nie rozumie sáowa
„konfrontacja”, zaĞ máodszy potĊpiá Konrada, nazywając go maáym káamolem i kawaákiem
zaáganego Ğmierdziela.
- Wzywamy was - zawoáaá Bernard mocnym gáosem - do natychmiastowego zwrotu
zagarniĊtej sumy. W przeciwnym razie interwencja przedstawicieli prawa i porządku
zainicjuje, jeĞli wolno mi siĊ posáuĪyü báyskiem poetyckiej metafory, waszą dáugotrwaáą
wĊdrówkĊ po wyboistych ĞcieĪkach moralnej przebudowy.
- Hy-hy, naprawdĊ? - zadrwiá starszy Lisiecki po dáuĪszej chwili bezowocnego
przetrawiania báysku poetyckiej metafory, a máodszy, który nie umiaá jeszcze zbyt dobrze
udawaü, gapiá siĊ na Bernarda, zdjĊty mimowolnym podziwem dla wyĪszej, niĪ wáasna,
inteligencji.
- Krótko mówiąc - podsumowaá Dambo - oddajcie pieniądze.
- Komu, wam? - wyrwaá siĊ máodszy opryszek. - I tak ich juĪ dawno nie mamy.
Starszy brat kopnąá go okrutnie w kostkĊ.
- Ha! - ucieszyá siĊ Bernard. - A wiĊc przyznajecie, ĪeĞcie wyáudzili od naszego dziecka
pieniądze, stosując groĨbĊ uĪycia siáy?
- W Īyciu - wyparli siĊ braciszkowie jednym gáosem, a starszy dodaá pospiesznie:
- Wasze dziecko samo nam odpaliáo parĊ groszy.
- Wasze dziecko - dodaá z uciechą drugi - odpaliáo samo. Ono ma dobre serduszko.
- àajdacy! - krzyknąá Bernard i postąpiá bliĪej, wyciągając prawicĊ, z niepowstrzymanym
pragnieniem naáoĪenia Lisieckim w sposób ojcowski po uchu. Lecz naturalnie popeániá báąd w
ocenie wielu okolicznoĞci naraz, a nadto - dopuĞciá, by jego uwaga zostaáa nagle pocháoniĊta
przez czerwone guziczki u kamizelki starszego z braci. Krótko mówiąc - zanim zdoáaá siĊ
dopuĞciü jakiegokolwiek - niezgodnego ze swymi przekonaniami - rĊkoczynu, juĪ sam zostaá
powalony na ziemiĊ, z nosem okropnie krwawiącym po brutalnym ciosie Lisieckiego.
Natomiast Dambo, zgiĊty w póá, miaá okazjĊ osobiĞcie doĞwiadczyü, jak gáupio siĊ czuje
czáowiek zaprawiony tak zwanym bykiem w splot sáoneczny.
Co do braci Lisieckich, oddalali siĊ oni, mniemając sáusznie, Īe po sekundach pierwszego
oszoáomienia poszkodowani dojdą do siebie, a wtedy naleĪy siĊ obawiaü tĊgiego odwetu.
Lecz nim uszli dwa kroki, smukáy, opalony pan w bieli dopadá ich sprĊĪystym a cichym
skokiem. Bebe ujrzaáa ze zdumieniem, jak czáowiek ten obezwáadnia obu opryszków naraz,
jak stosując sprytne chwyty wykrĊca im rĊce do tyáu i jak - zgiĊtych z bólu, meczących
rzewnie jak owieczki - doprowadza wprost przed bluzgające krwią oblicze Bernarda.
7
Okoáo pierwszej tegoĪ dnia Aniela relaksowaáa siĊ w pokoju Józefiny. Jej opalone ciaáo
okryte byáo li i jedynie kostiumem plaĪowym z báĊkitnej baweány i lĞniáo smacznie od olejku
„Bambino”. Nos Anieli osáoniĊty byá listkiem saáaty, a oczy - páatkami róĪy. Aniela leĪaáa
sobie wygodnie w aksamitnym fotelu, pod oknem, wystawiając siĊ na piekące promienie
sáoneczne. Radio zalewaáo caáy dom i nawet okolice domu wzburzoną falą synkop.
Dáugie, brązowe nogi Anieli wybijaáy rytm, podczas gdy z ust dobywaáo siĊ
poĞwistywanie. Aniela byáa sama w domu, gdyĪ Kozio udaá siĊ z wizytą do piĊciu osób,
którym byá winien pieniądze (dziĊki zawartoĞci áóĪka Józefiny moĪna byáo spokojnie je
spáaciü). Miáe chwile samotnoĞci páynĊáy Anieli leniwie, opalenizna jej pogáĊbiaáa siĊ
systematycznie, a myĞli obracaáy siĊ wokóá najróĪniejszych romantycznych gáupstewek, co -
jak uwaĪaáa - jest najlepszym sposobem na caákowity relaks.
Przez áomot muzyki nawet nie dosáyszaáa, Īe ktoĞ wszedá do mieszkania. Nie zmieniáa teĪ
pozycji, gdy usáyszaáa za sobą kroki wprawiające w dygot caáą podáogĊ, jedynie przez twarz
przemknąá jej wyraz niezadowolenia. àatwo byáo siĊ domyĞliü, Īe to Bernard powróciá, ale
nie zamierzaáa sobie z tego powodu przeszkadzaü.
LeĪaáa nadal wygodnie i dopiero gáos Bebe, dziwnie nieswój, kazaá jej unieĞü gáowĊ.
- ProszĊ bardzo... - mówiáa pospiesznie Bebe - proszĊ siadaü... ja zaraz... herbata...
- Raczej coĞ zimnego, zrób coĞ zimnego - powiedziaá Bernard gáosem dziwnie
zmienionym i nosowym. Aniela syknĊáa ze zdenerwowania, przewidując, co zaraz nastąpi. I
rzeczywiĞcie.
- Aniello, zdejmij z nosa ten pokarm i okryj czymĞ twe boskie ksztaáty - odezwaá siĊ gáos
Bernarda tuĪ nad jej uchem, po czym nastąpiáo pstrykniĊcie i radio zamilkáo.
- Och, do jasnej Anielki! - wrzasnĊáa Aniela, zrywając siĊ na równe nogi i gubiąc swoje
páatki róĪ. - Ty baáwanie, kto ciĊ prosiá... - tu nagle gáos Anieli zaáamaá siĊ i ucichá.
Zamiast Bernarda ujrzaáa bowiem tuĪ przed sobą wysokiego, smukáego pana o szerokich
ramionach i lnianej, gĊstej czuprynie. Ten pan, ubrany nienagannie w biaáą páócienną
marynarkĊ i biaáe spodnie, opalony i uĞmiechniĊty, wpatrywaá siĊ w AnielĊ ciepáym, mĊskim
spojrzeniem i byá, krótko mówiąc, wiernym ucieleĞnieniem jej romantycznych marzeĔ, o ile
oczywiĞcie nie myliá jej wzrok, jak zwykle krótki.
- ...ĪebyĞ wchooo...dziá bez puka...nia - dokoĔczyáa Aniela z rozpĊdu, po czym ją zatkaáo.
Zaraz teĪ chwyciáa z áóĪka Józefiny czarną aksamitną narzutĊ i owinĊáa siĊ nią jak togą. Po
czym, odzyskując nieco równowagi i opanowania, dodaáa tonem miáym i swobodnym: - A
gdzieĪ to moje okularki? - Wiedziaáa, Īe w okularach nie jest jej do twarzy, lecz ciekawoĞü
silniejsza byáa od próĪnoĞci. Aniela musiaáa siĊ przekonaü, czy wzrok jej nie myliá i czy
naprawdĊ stoi oto przed wymarzonym mĊĪczyzną swego Īycia.
Znalazáa okulary.
Nie. Wzrok jej nie myliá.
Pod Anielą ugiĊáy siĊ nogi, w uszach pojawiá siĊ szum, a jej serce - jeĞli wolno uĪyü
báysku poetyckiej metafory - padáo na kolana przed ideaáem, który patrzaá oto na nią wciąĪ
tym samym, przyprawiającym o bezdech spojrzeniem.
Lunatycznym ruchem Aniela zdjĊáa liĞü saáaty z nosa i padáa na krzesáo, nie mogąc juĪ
dáuĪej utrzymaü siĊ na drĪących nogach.
Chciaáo siĊ jej páakaü ze wzruszenia.
- Nie masz pojĊcia, coĞmy przeĪyli, Aniello - powiedziaá Bernard przez nos i z ciĊĪkim
sapniĊciem przekrĊciá fotel tyáem do okna.
Wypchnąá go ze strefy sáonecznej, po czym, z jĊkiem ulgi, opadá na miĊkkie poduszki. -
JakiĪ ten Ğwiat jest okrutny i bezlitosny dla Īyjących na nim stworzeĔ - zauwaĪyá. - Ilekroü
spotkam siĊ z Īyciem nos w nos, jestem boleĞnie zdziwiony i, powiedziaábym, osobiĞcie
dotkniĊty. Siadaj, proszĊ - zwróciá siĊ do piĊknego pana. - Zaraz siĊ czegoĞ napijemy. Aniello,
oto Krystian. WyobraĨ sobie, ten czáowiek jest, jeĞli wolno mi siĊ wyraziü z odrobiną jedynie
przesady, prawdziwym herosem. Aniello, nie wątp w to.
Aniela nie wątpiáa.
Heros zbliĪyá siĊ do niej i przedstawiá uprzejmie: Krystian Zioáek, a kiedy ona, drĪąc z
zimna i wraĪenia, podaáa mu rĊkĊ, mamrocząc swoje nazwisko, on uĞcisnąá lekko jej palce, po
czym dotknąá ustami jej dáoni.
AnielĊ przeszyá dreszcz, zerwaáa siĊ na równe nogi i stanĊáa na bacznoĞü, a ciemny
rumieniec wybuchnąá na jej policzkach jak zdradziecka flara. Bernard spojrzaá na nią z
niezadowoleniem.
- Co ty siĊ tak dziwnie zachowujesz? - skarciá ją gáosem wieloletniego maáĪonka. Aniela
rzuciáa mu záe spojrzenie i teraz dopiero ujrzaáa to, na co on od dáuĪszej chwili chciaá zwróciü
jej uwagĊ.
- O - rzekáa. - Krew ci leci z nosa.
- A leci - zgodziá siĊ Bernard dumnie. - Stoczyáem bowiem potyczkĊ w obronie honoru
twego syna, a ten oto Krystian doprowadziá sprawĊ do chwalebnego koĔca.
- Ja nie mam syna - burknĊáa Aniela machinalnie, przyglądając siĊ ze zdumieniem nosowi
Bernarda, który to organ byá spuchniĊty i jeszcze bardziej perkaty niĪ zwykle.
- Miaáem na myĞli twe przybrane dziecko, Kozia.
- AleĪ... - Anieli nagle zrobiáo siĊ gorąco. - Kozio nie jest... - spojrzaáa na Krystiana i
utknĊáa.
- Bernard opowiedziaá mi wszystko - pospieszyá Krystian. - Ja wszystko wiem. Adopcja.
Zmaráa przyjacióáka. PoĞwiĊcenie wáasnego szczĊĞcia dla dobra jej dzieci. JakĪe piĊkny to
przykáad nierozwagi.
Aniela gapiáa siĊ na niego z przeraĪeniem. Zaczynaáa odczuwaü mĊtny popáoch, jakby
miaáa juĪ przedsmak przyszáych komplikacji swego Īycia. Cháodny powiew przeleciaá po jej
goáych plecach i Aniela wzdrygnĊáa siĊ, jak dotkniĊta zimnym palcem Przeznaczenia.
- Ja... ja... - zająknĊáa siĊ, czując, jak drĊtwieją jej wargi i podniebienie. - Ja muszĊ siĊ
ubraü. - I wycofując siĊ tyáem do pokoiku Kozia, jedną rĊką Ğciągając swe ubranie z oparcia
krzesáa, drugą przytrzymując swą aksamitną togĊ, w myĞlach powtarzaáa w kóáko: „O rany, o
rany, o rany...”
8
Bebe i Dambo przyrządzili lemoniadĊ z kostkami lodu i wáaĞnie pito ją w najlepsze, gdy
weszáa Aniela, starannie uczesana, z ustami pomalowanymi na lĞniącą czerwieĔ ubrana w swą
szkaráatną spódniczkĊ i czarny podkoszulek. Natychmiast po wejĞciu zostaáa záapana w sieü
spojrzeĔ spod jasnej czupryny.
- MuszĊ usiąĞü - powiedziaáa sáabo.
Krystian poderwaá siĊ i podaá jej krzeseáko nalaá do szklanki lemoniady. CóĪ za kontrast z
tym ospaáym niedĨwiedziem, który rozwalony w fotelu nawet siĊ nie ruszy na widok Anieli.
- Siadaj, siadaj, dziewczyno z cynobrem, siadaj i sáuchaj - rzeká niedĨwiedĨ
apodyktycznie. Ten ton mógá nasunąü Krystianowi podejrzenia, Īe Bernard ma tu jakieĞ
prawa. Anieli nie spodobaá siĊ ten ton, ale poniewaĪ nie wiedziaáa, jaki typ reakcji byáby
najbardziej wskazany, siedziaáa cicho, opuszczając drĪące czarne póákola rzĊs na oczy
wypeánione popáochem.
Bernard zrelacjonowaá teraz utarczkĊ z Lisieckimi, a zrobiá to z wáaĞciwym mu brakiem
troski o Ğcisáą zgodnoĞü szczegóáów opowiadania z rzeczywistoĞcią. Odmalowaá swe zasáugi,
zmieniając odrobinĊ proporcje minionego lĊku wobec szalonej odwagi, która - jak by na to
nie spojrzeü - w koĔcu go przecieĪ ogarnĊáa.
- JuĪ miaáem go huknąü po ojcowsku w ucho - snuá swą opowieĞü, przykáadając do nasady
nosa chustkĊ peáną kostek lodu - gdy nagle zrobiáo mi siĊ Īal tego nieszczĊsnego dziecka
ulicy. àajdak skorzystaá z chwili mej nieuwagi i nieomal zmiaĪdĪyá mi nozdrza.
(Posáuchaj, ile wyrazu jest w brzmieniu tych gáosek: zmiaĪdĪyá nozdrza - ze zgrzytem!
Prawda, Aniello?) Drugi áobuz zaskoczyá Damba. Byliby, nikczemnicy, uciekli, gdyby nie
Krystian, który wypadá z boku i obezwáadniá Lisieckich jak najlepszy karateka.
- Którym zresztą jestem - wyznaá Krystian skromnie i zerknąá na AnielĊ.
- Ach - szepnĊáa Aniela.
- Pierwotna, zwierzĊca siáa, skojarzona z precyzją jej uĪycia, wáaĞciwą istocie myĞlącej -
rzeká Bernard tonem agenta reklamowego, poklepując Krystiana po bicepsie i dodaá, Īe
wáaĞciwie naleĪaáo siĊ spodziewaü takiej nowiny o Krystianie, widząc wykrzywione twarze
tych dwóch dryblasów, prowadzonych jak jagniątka przez samotnego zwyciĊzcĊ. - Tym
sposobem - dorzuciá triumfalnie - wyegzekwowaliĞmy od áobuzów te Koziowe trzy tysiące,
choü oczywiĞcie nie o nie nam gáównie száo, a o sprawiedliwoĞü i áad moralny. Lecz maáo
tego. Krystian, ta imponująca istota ludzka, odwiózá nas, skrwawionych i pobitych, swoim
volkswagenem, nie Īaáując resztek przydziaáowej benzyny, choü na wáasne oczy widziaáem,
Īe to czerwone Ğwiateáko migaáo mu w sposób bardzo znaczący.
- Ale... - szepnĊáa Aniela, zerkając na dáoĔ Krystiana i bojaĨliwie patrząc mu w twarz - ale
pan... teĪ jest ranny?
- Skąd - wtrąciá siĊ Bernard, spiesznie lokując swe oblicze na optycznej linii, áączącej
dwie pary oczu. - To moja krew. Moja.
Tylko ja krwawiĊ w tym towarzystwie. Nakapaáem nawet Krystianowi do samochodu.
MoĪe byĞ siĊ trochĊ zajĊáa moim nosem, Aniello.
Ostatecznie, walczyáem jak lew w obronie twego potomstwa.
Aniela nie zapanowaáa nad wĞciekáym zezem, ale natychmiast sprytnie go nakryáa
rzĊsami.
- MoĪe byĞ raczej powycieraá w tym samochodzie - syknĊáa. - Dlaczego ma to robiü pan
Krystian albo jego Īona?
- Ja nie mam Īony - wygadaá siĊ Krystian.
- Aniello - spojrzaá podejrzliwie Bernard. - Co tobie?
9
W godzinĊ potem pojawiá siĊ zgrzany i znuĪony Kozio.
Caáe towarzystwo zalegaáo salon Józefiny, popijając zupĊ budyniową na zimno.
- CzeĞü - powiedziaá Kozio do wszystkich naraz i opará siĊ ufnie o ramiĊ Bernarda, dla
którego - jak wiĊkszoĞü istot Īyjących - odczuwaá sympatiĊ zmieszaną z pobáaĪaniem. - Co ci
siĊ staáo w nos?
- Straciáem go - rzeká Bernard z dumą - w obronie twego honoru.
- W obronie swego honoru, chciaáeĞ powiedzieü? - uĞciĞliá Kozio.
- Nie - odpará Bernard. - Chciaáem powiedzieü to, co powiedziaáem.
Honor byá twój. Z energią mĊĪczyzn sáusznie rozwĞcieczonych naáoĪyliĞmy Lisieckim w
sposób ojcowski po uchu. Ja i pan Krystian, który jest karateką i znalazá siĊ na Norwida
pchniĊty zapewne palcem Przypadku. àajdacy zwrócili z miejsca twoje trzy tysiące i oddalili
siĊ, wyjąc ze skruchą.
- Mojego honoru broniü mogĊ tylko ja sam - powiedziaá Kozio, nie podchwytując
Īartobliwego tonu Bernarda. - To, Īe wy naáoĪyliĞcie Lisieckim, a nie ja, jest nową plamą na
moim honorze.
- Spójrz na to bez emocji, mój cháopcze - zacząá Bernard, zdenerwowany.
- Ja patrzĊ na to bez emocji, mój cháopcze - zapewniá go Kozio tonem impertynenckim,
marszcząc ciemne brwi.
Bernard aĪ podniósá siĊ w fotelu.
- Lisieccy są drabami, których szczerze mówiąc, nawet ja siĊ bojĊ.
ĩeby wznieciü w nich mĊki rozbudzonej skruchy, trzeba byáo aĪ karateki. Ty jesteĞ
jeszcze maáym cháopcem, nie daábyĞ rady.
- MoĪe bym i nie daá - odpará z uporem Kozio i gwaátownym ruchem zaáoĪyá rĊce na
piersi. - Ale przynajmniej mi tu nie gadajcie o moim ocalonym honorze. Nikt was nie prosiá,
ĪebyĞcie mi go ocalali.
- O! - zakrzyknąá Bernard, zakrywając oczy. - O! Na cóĪ mi to dobro posiadania czuáej i
skáonnej do bezgranicznych poĞwiĊceĔ natury, kiedy byle dzieciak, pozbawiony poczucia
wdziĊcznoĞci, potrafi je zlekcewaĪyü. Konradzie, wzywam ciĊ, zrzuü pychĊ z serca i spojrzyj
na tĊ sprawĊ w rozsądnym Ğwietle.
- A niech ciĊ kaczka kopnie - odpará Kozio z pewną gwaátownoĞcią.
Widząc, Īe nie ma moĪliwoĞci skáoniü Kozia, by spojrzaá na tĊ sprawĊ w rozsądnym
Ğwietle, Bernard wraĪliwie zmieniá temat.
Zapytaá Krystiana, czy jest on karateką zawodowym, czy teĪ wykonuje moĪe w Īyciu
jeszcze jakąĞ inną poĪyteczną pracĊ.
Krystian uĞmiechnąá siĊ biaáymi zĊbami i wyjawiá, Īe jest stomatologiem. JednakĪe, jak to
ująá, monotonia tego zawodu sprawiáa, Īe zainteresowaá siĊ sportem. RównieĪ dlatego Īywi
wielki podziw dla artystów, jako dla istot Īyjących poza konwenansem.
- CzyĪbyĞ pragnąá wáączyü siĊ w dziaáania niekonwencjonalne, Krystianie? - zapytaá z
nagáym zainteresowaniem Bernard, zawieszając w póá ruchu rĊkĊ wraz z kompresem
lodowym. - Czy doprawdy miaábyĞ czas i ochotĊ na udziaá w caákowicie bezinteresownym
przedsiĊwziĊciu, tak skutecznym, Īe moĪe nawet zaprowadziü ciĊ za kratki?
- Za kratki? - zastanowiá siĊ Krystian.
- Powiedziaáem: w caákowicie bezinteresownym przedsiĊwziĊciu, a jeĞli mówiĊ podobne
sáowa, mam na myĞli dziaáania równie dalekie od przestĊpstw kryminalnych, jak jutrzenka od
zmierzchu, Krystianie.
- Ach, tak?
- Tak, Krystianie.
- No, jeĞli tak, to...
- To co?
- To jestem gotów - zdecydowaá siĊ Krystian w nagáym przypáywie desperackiej
fanfaronady, prĊĪąc pierĞ pod gorącym spojrzeniem Anieli. - Na wszystko.
- Krystianie - rzeká Bernard uroczyĞcie. - SzczĊĞliwy los skierowaá ciĊ dzisiaj w nasze
rĊce, a ĞciĞlej mówiąc - w moje. Ja jestem czáowiekiem, którego ci wáaĞnie potrzeba. Twoja
egzystencja zionie nudą i brakiem estetycznych satysfakcji. Twoja dusza wyrywa siĊ do tego,
by uprawiaü SztukĊ. Lecz brak talentu, brak inwencji twórczej, nie pozwala ci siĊ w tej
dziedzinie zrealizowaü.
- MyĞlĊ, Īe odrobinĊ przesadziáeĞ - zauwaĪyá oschle Krystian.
- Nie, mĊĪczyzno w bieli. Ja nie przesadziáem. Ja uwydatniáem.
Postawiáem ci przed oczy nĊdzną jaáowoĞü twej egzystencji, a uczyniáem to w dobrym
celu, po to mianowicie, by ci natychmiast ukazaü drogi wyjĞcia z tej sytuacji. Za piĊü minut
udamy siĊ na ulicĊ Roosevelta, gdzie stanąwszy przed hotelem Merkury dokonamy
happeningu artystycznego. GdyĪ byü artystą, Krystianie, nie znaczy koniecznie malowaü
pejzaĪyki i ciaáa w akcie, Krystianie. Byü artystą, mĊĪczyzno z bormaszyną, znaczy: oddaü
siĊ w sáuĪbĊ Sztuce. A sztuką moĪe byü wszystko, jeĞli tak sobie postanowisz, kaĪda twa
czynnoĞü i kaĪde twe dziaáanie, Krystianie. ProszĊ wszystkich za mną. Pójdziemy siĊ
integrowaü z populacją.
10
Byáa juĪ godzina czternasta i ulicą Roosevelta páynĊáo to, co nią zawsze páynie o tej porze
dnia od czterdziestu paru lat: udrĊczony táum. Na fali táumu zaĞ unosiáy siĊ najróĪniejsze
przedmioty - torby, oczywiĞcie, toboáki, táumoki i zawiniątka, siatki niciane i plastykowe,
torebki-reklamówki, worki Īeglarskie, plecaki, walizki i teczki oraz przedmioty o róĪnym
przeznaczeniu, jak: koáo od roweru wyĞcigowego, rowerek trójkoáowy dzieciĊcy, karton z
pustymi sáoikami „twist”, listwy sosnowe boazeryjne, fikus w donicy, wiosáa, ponton
nadmuchiwany, karnisze do firan, kanistry na benzynĊ, caáe koszyki páodów sadownictwa
indywidualnego, proszki do prania na zapas - ach, zresztą! - czego to ludzie nie noszą w
kryzysie! I zawsze - rzecz zastanawiająca - jakichĞ dwu byczków musi taszczyü plastykowy
kontenerek z „Pepsi”.
Nie wiem dlaczego obrazek ten jest tak typowy dla lat osiemdziesiątych naszego stulecia,
lat przeĪywanych w PRL, oczywiĞcie. Nie ma dnia, Īeby jacyĞ dwaj faceci nie pojawiali siĊ w
polu widzenia z kontenerkiem „Pepsi” lub ewentualnie páynu „Mirinda”; wynoszą ów áadunek
ze sklepu, taszczą z trudem do maáego fiata, po czym natychmiast z poĞpiechem odjeĪdĪają,
jakby u koĔca ich trasy czekaáy konające z pragnienia táumy.
Okoáo czternastej powietrze przy Roosevelta przepeánione jest smrodem i wyziewami.
Tlenu brak. Zgrzyt, haáas, szczĊk tramwajów, pisk autobusów, páacz dzieci, krzyki matek,
tupot i plaskanie tysiĊcy par zniszczonego i niemodnego obuwia, nerwy, poĞpiech, zmĊczenie
i ogólna beznadziejnoĞü pod nieczuáym niebem oraz róĪnorodne a zmieszane biadolenie -
wszystko to razem w najmniejszym nawet stopniu nie sprzyja dziaáaniom artystycznym.
Nie po to przecieĪ czáowiek urywa siĊ z pracy o godzinkĊ wczeĞniej, Īeby oglądaü
happeningi uliczne. Czáowiek siĊ urywa z pracy o godzinkĊ wczeĞniej, bo chce kupiü coĞ do
jedzenia albo odebraü od babci swoje dziecko, albo zdąĪyü do jednego z urzĊdów, Īeby
zaáatwiü tam jakąĞ wspaniale idiotyczną sprawĊ urzĊdową.
Bernard powinien byá wybraü godzinĊ szesnastą. Albo nawet siedemnastą. Wtedy bowiem
táum uliczny z innych skáada siĊ przechodniów. Ci z brzuchami peánymi stoáówkowego
gulaszu z serc lub teĪ frytek, wysmaĪanych przez obrotnego ajenta budki na MoĞcie
Teatralnym, ci udający siĊ do kina „Baátyk” na film z Arnoldem Schwartzeneggerem, ci
polujący na jakiekolwiek buty lub rozpáaszczający nosy na szybie Peweksu, ci spieszący na
randkĊ lub idący odwiedziü kolegĊ w szpitalu Raszei, a takĪe ci, co spacerują z dzieckiem lub
psem - ci wszyscy popoáudniowi przechodnie nie są jeszcze moĪe idealnymi widzami
happeningów ulicznych - ale ci wáaĞnie mają juĪ trochĊ wiĊcej czasu i mogą przystanąü i
podjąü próbĊ wnikniĊcia w gáĊbiĊ aktu twórczego, który im artysta pcha przed umĊczone
oczy. Niestety, artysta nasz wybraá godzinĊ czternastą, i to byá jego báąd. Nie tylko bowiem
nie zyskaá oczekiwanego zrozumienia czy poklasku, ale w dodatku miaá swego pomysáu
poĪaáowaü.
11
TuĪ koáo hotelu Merkury znajduje siĊ przystanek autobusowy, a pod jego winidurowym
daszkiem niemal zawsze peáno jest oczekujących. O tej porze dnia z pobliskiego przejĞcia
podziemnego wylewa siĊ nieustannie szara fala obywateli, którzy udają siĊ na przystanki,
gdzie bĊdą w nielitoĞciwym blasku sáoĔca lub w nielitoĞciwych strugach deszczu, a w
kaĪdym razie w smrodzie spalin - oczekiwaü, nie dla wszystkich bowiem wystarczy miejsca
pod winidurowym daszkiem. Kiedy na przystankach pojawią siĊ winidurowe daszki, pod
którymi starczy miejsca dla wszystkich oczekujących, bĊdzie to znaczyáo, Īe nastąpiá koniec
pewnej epoki, a tym samym - kres naszej wspólnej niedoli. Ale tymczasem nic takiego
jeszcze nie nastaáo. SáoĔce przypiekaáo, upaá gĊstniaá, a táumek na przystanku trwaá w udrĊce.
Nikt nie zwróciá uwagi na malowniczą grupkĊ, zbliĪającą siĊ od ulicy Dąbrowskiego.
Przodem kroczyá Bernard, w peánym rynsztunku istoty Īyjącej poza konwencją, zaraz za
Bernardem postĊpowaá wierny Dambo i zaintrygowany Krystian, a obu ich áączyáa skáadana
drabinka aluminiowa. Aniela, bosa i ekscytująca jak Hiszpanka, niosáa wraz z Bebe i Koziem
wielki kosz kwiatów, z lekka omdlaáych, nabytych wáaĞnie za póá ceny na Rynku JeĪyckim.
- Zaczynamy! - zakomenderowaá Bernard. - Przypominam: ja zajmujĊ siĊ nagáoĞnieniem,
kobiety obdarowują passantów, mĊĪczyĨni to czuwają, to wznoszą okrzyki. Kozio! Ty,
dziecko, pójdĨ ze mną.
ProszĊ wszystkich o precyzjĊ i inwencjĊ zarazem. Improwizacje są poĪądane, byle w
ramach. Przypominam hasáo: „obalcie mury”. Są pytania?
Nie byáo Īadnych. Tylko Aniela wzniosáa oczy do nieba, wskazaáa Krystianowi Bernarda i
znacząco popukaáa siĊ w czoáo, przekonana, iĪ tym wáaĞnie gestem odcina siĊ od posądzeĔ o
to, Īe i ona naleĪy do wielkiej Ğwiatowej rodziny maniaków. Pech chciaá, Īe Bernard spojrzaá
na nią wáaĞnie wtedy, wiĊc zmieszana Aniela pospieszyáa z wyjaĞnieniem:
- No bo to siĊ przecieĪ nie uda. Peráy przed wieprze, mój Bernardzie. SpoáeczeĔstwo tego
miasta jest oporne, a to, co wymyĞliáeĞ, to niestety kit z musztardą.
- To są bardzo zdradzieckie poglądy - rzeká Bernard, wzburzony. - To są bardzo
niegodziwe i bezwstydne sáowa.
Ale Aniela tylko zaĞmiaáa siĊ wesolutko i nazwaáa Bernarda niepoprawnym starym
optymistą.
- Bardzo dobrze - rzeká Bernard rozwĞcieczony i pohamowaá swe piĊĞci, które same mu
siĊ wyciągaáy w kierunku opozycji. - Przekonamy siĊ.
Dambo pospieszyá na pomoc mistrzowi, mówiąc:
- My mamy swoje doĞwiadczenia. We Wrocáawiu do happeningu wáączaáy siĊ zawsze
táumy.
- Ale tu nie Wrocáaw. A wy nie jesteĞcie PomaraĔczową Alternatywą.
- Po pierwsze, skąd wiesz. A po drugie, moĪe nie pomaraĔczową, ale zawsze jakąĞ.
- Phi - wyraziáa siĊ Aniela. - Zobaczymy.
12
Bernard przystawiá drabinkĊ do wiaty przystanku. Poprawiá plecaczek, podciągnąá
skarpety i ociĊĪale wspiąá siĊ po szczeblach. Z trudem pokonując przyciąganie ziemskie wlazá
na winidurowy daszek, rzucając wokóá obiecujące póáuĞmiechy, po czym wciągnąá tam za
sobą Kozia wraz z koszem peánym kwiatów.
Nikt z oczekujących nie zwróciá najmniejszej uwagi ni na artystĊ, ni na jego dziaáania.
Taki zupeány brak zainteresowania zniechĊciá Bernarda na samym wstĊpie. Opanowaá siĊ
jednak natychmiast, zdjąá plecaczek i wydobyá tubĊ, jaką na ogóá posáugują siĊ ratownicy
plaĪowi lub teĪ inni szlachetni obroĔcy áadu i porządku spoáecznego. Na przykáad straĪacy.
Wreszcie wyjąá magnetofon oraz kilka tajemniczych zawiniątek. Poukáadaá wszystko
starannie, po czym wzniósá dáoĔ z wyprostowanym kciukiem, dając sygnaá swej asyĞcie, a
nastĊpnie tym samym kciukiem przycisnąá klawisz magnetofonu.
- Freude, schöner götterfunken, tochter aus Elisium! - ryknąá bez uprzedzenia magnetofon
gáosami Thomanechor z Lipska, z towarzyszeniem orkiestry Gewandhaus pod dyrekcją
Herberta von Karajana. - Wir betreten, feuertrunken himmlische dein heiligthum!
Táum pod daszkiem poruszyá siĊ z lekka.
Bernard Ğciszyá nieco magnetofon.
- O, bracia! - zawyá. Jego gáos, wzmocniony plaĪową tubą, poniósá siĊ chrapliwie z
wysokoĞci daszku, a przelotny wiaterek, co wáaĞnie byá dmuchnąá, dopomógá gáosowi artysty
przedostaü siĊ ku ulicy Dąbrowskiego i dalej, hen - do samego Kochanowskiego. - RadoĞü
jest iskrą Boga, jak powiedziaá Goethe. RadoĞü jest Īyciem duszy, jak powiedziaáem ja.
Freude! Freude!
- Odwetowiec - podsumowaá Bernarda rozlazáy facet z „Trybuną Ludu” zatkniĊtą bez
cienia wstydu pod klapĊ teczki.
- Ach, to raczej jakiĞ maniak religijny - pobáaĪliwie prychnąá inteligent z siwą bródką i
miną libertyna. W torbie miaá peáno gruszek bergamotek.
- Nie táumcie w sobie radoĞci, bracia! - wrzasnąá Bernard obáąkaĔczym falsetem. -
Cieszcie siĊ!
- Z czego? - westchnąá áysy piĊüdziesiĊciolatek. W plastykowej reklamówce z napisem
„Coca-Cola” piastowaá gáówkĊ kapusty i butelkĊ octu.
- Kto czáowieka raz uĞciskaá i swym przyjacielem zwaá, kto kobietĊ lubą zyskaá, niech siĊ
wáączy w wspólny szaá! - skandowaá Bernard w ekstazie znany przekáad „Ody do radoĞci”,
pióra Edwarda Hulewicza, na tle chórów i szaleĔstwa orkiestry Gewandhaus pod dyrekcją
Herberta von Karajana.
Rudowáosa pani z zieloną saáatą w dáoni zareagowaáa natychmiast, woáając ciepáym
kontraltem:
- Jeszcze w szaá mu siĊ wáączaü! Nawet na ulicy spokoju nie dają!
- Droga pani, odrobinĊ kultury - zaapelowaá libertyn, patrząc na nią z nieco obleĞnym
pobáaĪaniem. - To Dziewiąta Symfonia Beethovena. Sáowa napisaá Schiller.
- Goethe - sprostowaá z gniewną wyĪszoĞcią grubas w wiĞniowym polo, po czym zwróciá
siĊ do obroĞniĊtego áachmyty w burym podkoszulku, ciemniejącego jak mokra plama na tle
chodnika: - Panie, posuĔ siĊ pan z tym kartonem, bo jak Boga kocham.
Na wiacie Bernard w dalszym ciągu dawaá z siebie wszystko.
- Bracia! Obalcie mury! MiĊdzy czáowiekiem a czáowiekiem jest mur!
Mur obojĊtnoĞci, bracia! Mur smutku! àączmy siĊ! Cieszmy siĊ!
Obalajmy! - z tymi sáowy Bernard skinąá na Kozia, który posáusznie zanurzyá rĊce w
koszu i gorliwie, z uciechą, począá sypaü kwiatki wprost na gáowy przechodniów. Zaraz teĪ
Bernard wydobyá z zanadrza zawiniątko peáne specjalnie naciĊtych záotych papierków i z
braterską miáoĞcią posypywaá tym migotliwym drobiazgiem wszystkie gáowy, znajdujące siĊ
w promieniu metra od krawĊdzi wiaty.
- Freude! Freude! - ryczaá magnetofon, a Bernard dudniá przez tubĊ: - Pocaáunki, winne
grona, chuci peáne gadów áona...
- Panie, co pan tu ma, w tym kartonie?!
- A co mam mieü, kurczaki.
- Ale dlaczego one tak skrzeczą?
- Pan teĪ by skrzeczaá, jakby pana zamkli w kartonie.
- Obalcie mury, bracia, obalcie mury! - apelowaá Bernard resztką tchu i daá znak
dziewczynom. Z uĞmiechem na ustach wáączyáy siĊ one do akcji, wydobywając z torby Īóáte
jabáka i obdarowując nimi Ğwiadków, widzów oraz obojĊtnych uczestników happeningu.
- O, jabáka rozdają.
- Za jakie to pieniądze, jestem ciekawa.
- A co pani taka ciekawa. Dają, to trza braü.
- To bierz pan, ja nie biorĊ. Za jakie to pieniądze.
Bebe i Aniela, nie zraĪone Īadnym komentarzem, z braterskim uĞmiechem wypeániaáy
swoją czĊĞü zadania.
- ProszĊ, jabáuszko dla ciebie. ProszĊ, jabáuszko dla ciebie - powtarzaáy z uĞmiechem.
- Czy ja to muszĊ zjeĞü? - spytaá pan z bródką, po czym z nagáym zainteresowaniem
zerknąá Anieli w wyciĊcie podkoszulka.
- Nie - odrzekáa ona sucho, cofając siĊ o krok. - Nie musi pan.
Jabáka są, wedáug tego tam ideologa, symbolem braterstwa.
- Dla mnie są symbolem grzechu pierworodnego - wyznaá wyzywająco libertyn.
- To straszne. WspóáczujĊ panu - zgasiáa go Aniela.
- To co, zjeĞü symbol czy podaü dalej?
- A co pan uwaĪa.
- To ja podam dalej - zapaliá siĊ libertyn. - ProszĊ, jabáuszko dla ciebie - zachichotaá
diabolicznie, wrĊczając owoc rudej pani z saáatą.
- Obalcie mury! - odezwaá siĊ z daszku oszalaáy gáosik i rozogniony Kozio cisnąá wiązką
áubinu w gáowĊ áysego.
- Mniej záoĞci, wiĊcej radoĞci! - zaapelowaá Dambo, wyciągając w górĊ ramiona. Lecz
szlachetny ten zew nie spotkaá siĊ bynajmniej z natychmiastowym odzewem spoáeczeĔstwa.
Ci spoĞród poznaniaków, którzy gapili siĊ z dezaprobatą, a nawet obrzydzeniem na daszek
przystanku, obecnie poczĊli siĊ gapiü na Damba, przy czym wyraz ich znuĪonych twarzy nie
zmieniá siĊ ani trochĊ. Nic dziwnego, Īe kiedy przyszáa kolej na Krystiana, jego wystĊp
wypadá trochĊ blado.
- Ludzie, ludzie - powiedziaá ze wzrastającą nieĞmiaáoĞcią, pochrząkując i niepewnie
poruszając gáową. - Obalcie mury, nim siĊ wam dobiorą do skóry.
- Pan sáyszaá, Īe od Nowego Roku mają byü paszporty na caáy Ğwiat? - spytaá gruby
obroĞniĊtego. - Bierz pan te kurczaki i jazda na Lazurowe WybrzeĪe.
- O! Ja go znam! - przemówiáa nagle dama o trzech wspaniaáych podbródkach i wskazaáa
paluszkiem na Krystiana. W pulchnym gniazdku jej ramienia spoczywaá dorodny arbuz
produkcji buágarskiej, ocieniony „Ekspresem PoznaĔskim”. - To jest nasz dentysta z rejonu.
Zdemaskowany Krystian oblaá siĊ rumieĔcem. Spáoszony, cofnąá siĊ o dwa kroki i
rozejrzaá z przeraĪeniem.
- ProszĊ, jabáuszko dla ciebie - pospieszyáa mu na pomoc Aniela.
- ĝlicznotko, poproszĊ jeszcze o jabáuszko, bĊdĊ podawaá dalej - libertyn z bródką ruszyá
za Anielą jak na sznurku.
- Wie pan co - rzekáa Aniela zgryĨliwie - niech pan sobie lepiej spocznie. W paĔskim
wieku trzeba siĊ oszczĊdzaü.
Libertyn wyraĨnie zostaá uraĪony.
- Jestem w peáni siá! - rzeká godnie.
- To obal mury! - zaskowyczaá Kozio i zrzuciá z góry pusty kosz.
- Ten áobuzek sobie ale pozwala - zauwaĪyá z uznaniem obroĞniĊty áachmyta, któremu
ĞwisnĊáo koáo nosa.
- Freude! Freude! - huczaáy teutoĔskie barytony, a Bernard, wijąc siĊ jak dĪdĪownica,
krzyczaá wĞród drgawek: - Tak! Kto duszĊ choüby jedną na tej ziemi swoją zwie...
- Uwaga! - wrzasnąá Dambo.
Wolnym, peánym rozwagi krokiem nadciągnąá obroĔca prawa, porządku, rozsądku,
spokoju oraz áadu spoáecznego.
- Obywatelu - zwróciá siĊ do Bernarda gáosem peánym mocy urzĊdowej. - ProszĊ siĊ
rozejĞü.
- Aaaa! - ryknąá Bernard z uciechą. - TuĞ mi, ptaszku! - i posypaá z góry nieco kwiecia i
záotych papierków. - Cip -cip! Obalcie mury!
- Obywatelu, opuĞücie wiatĊ!
- Tej wiaty opuĞciü siĊ nie da! - zawyá Bernard w tubĊ. - Porządku stróĪe, co wam po
murze! Kocham! Kocham!
- Obywatelu, przestaĔcie wznosiü okrzyki.
- Kochany, chciaábym, lecz nie mogĊ. Freude! Freude!
- Obywatelu, pan pozwoli ze mną.
- SerdeĔko, pozwoliábym chĊtnie, ale jestem na wiacie.
- WiĊc zejdĨcie!
- CoĞ mi nie pozwala - oznajmiá Bernard ku Īywej uciesze zgromadzonych. - Freude!
Freude! Obalcie mury.
Zza rogu Sáowackiego wyjechaáa powoli niebieska nysa.
- Mniej bombków, wiĊcej goáąbków - oznajmiá Bernard, wyraĨnie siĊ delektując
oĪywieniem, jakie udaáo mu siĊ wznieciü wĞród publiki, lecz jednoczeĞnie bacząc, by nie
przeholowaü. - Mniej nerwów i bicia, wiĊcej radoĞci Īycia! - tu obejrzaá siĊ na nyskĊ raz i
drugi. - Bracia! - dorzuciá w tubĊ z nowym ogniem. - JuĪ po mnie idą. Lecz nim odejdĊ, nim
was poniecham, pozwólcie, Īe rzucĊ tu kilka przemyĞlanych haseá. - Magnetofon umilká nagle
i zapanowaáa przejmująca cisza.
- Ocknijcie siĊ - rzeká Bernard z powagą, zwracając siĊ wprost do táumu u swych stóp. -
TuĪ obok stoi wasz bliĨni. Podajcie sobie rĊce, bracia. Rzuücie sobie nawzajem kilka ciepáych
sáów. Od tego siĊ zaczyna. Najpierw obalcie, bracia, mur ponurej obojĊtnoĞci, a z kaĪdym
innym pójdzie juĪ leciutko.
- Istny KotaĔski - warknĊáa pani z arbuzem, a jej usta przybraáy wyraz wstrĊtu.
- WszĊdzie propaganda, taka jej maü, nawet na wiacie - burknąá obroĞniĊty.
- Wszystko czáowiekowi zohydzą! - powiedziaáa ruda namiĊtnie.
Facet z „Trybuną Ludu” spojrzaá na nią ironicznie, po czym áypnąá na nyskĊ.
- Tym, co was jednoczy na chwilĊ, jest ponure biadolenie - zadudniá Bernard, tracąc
cierpliwoĞü. - Po co wy w ogóle odrywacie oczy od ekranu telewizora? A po to, Īeby
biadoliü. To juĪ ich lepiej, bracia, nie odrywajcie.
- Demagog! - zirytowaá siĊ niespodziewanie libertyn z bródką. - Prymitywny agitator!
- To nie jest argument, sir! - wrzasnąá w tubĊ Bernard, podczas gdy dwaj kolejni
przedstawiciele prawa i porządku oraz rozsądku, spokoju, rozwagi i áadu spoáecznego zbliĪali
siĊ wolnym krokiem do przystanku. - To jest obelga!
- JeĞli posunąáem siĊ zbyt daleko - rzeká libertyn z obraĨliwą drwiną - to przepraszam.
Gdybym wiedziaá, Īe to pana obrazi, to nigdy bym pana nie nazwaá demagogiem i
prymitywnym agitatorem.
- Przeprosiny są tu caákowicie nieadekwatne - zapieniá siĊ Bernard, tupiąc nogami. - Tylko
i jedynie powalenie pana na ziemiĊ za pomocą áopaty mogáoby uczyniü zadoĞü tej zniewadze!
- Tutaj, tutaj, o, ten! - pokazaá rozlazáy.
- Obywatelu, zabawa skoĔczona. Obywatel pozwoli z nami.
- Ale, panie wáadzo, coĞ pan - rzeká kojąco obroĞniĊty z kurczakami. - Ten máody nic nie
zrobiá!
- Cicho tam! - rzuciá pogardliwie rozlazáy.
- Sam cicho! - wybuchnąá grubas w wiĞniowym polo. - Panie kapralu, ten pan na wiacie
troszeczkĊ sobie tylko poĪartowaá.
- WáaĞnie - rzekáa Īarliwie ruda z saáatą. - Co to, poĪartowaü juĪ sobie nie moĪna?
- Komu to przeszkadza, Īe máodzieĪ ma dobry humor? - zapytaá melancholijnie
piĊüdziesiĊciolatek z octem i kapustą. - MoĪe by ktoĞ wolaá, Īeby máodzieĪ leĪaáa pijana w
rynsztoku?
- Obywatelu, zejdĨcie albo my po was wejdziemy.
- Chciaábym to widzieü - zauwaĪyá Bernard i wybuchnąá rozdziawionym Ğmiechem
Kermita, kiwając gáową we wszystkie strony.
- Panie dowódco, pan mu daruje, widzi pan, Īe czáowiek nadwraĪliwy - wstawiáa siĊ za
ofiarą przemocy dama z arbuzem, po czym niby niechcący splunĊáa rozlazáemu pod nogi.
Do linii obrony niespodziewanie przyáączyá siĊ libertyn z bródką.
- Panie wáadzo, takich lepiej nie zaczepiaü - rzeká przewrotnie. - Ten czáowiek to
nienormalny i on siĊ boi zejĞü.
- Ja siĊ nie bojĊ niczego! - daá siĊ sprowokowaü Bernard, rzucając przeciwnikowi
oburzone spojrzenie.
I zlazá z wiaty.
Táum zasáoniá go natychmiast i wessaá w swe áono bezgáoĞnie, niemal bez poruszenia;
tylko skrzek kurczaków znaczyá trasĊ jego przejĞcia.
Po dáuĪszej chwili nieáatwych poszukiwaĔ artysta zostaá odnaleziony: kucaá za
splecionymi ciasno dwiema korpulentnymi rodaczkami, które najpierw nie chciaáy za nic ulec
wezwaniom wáadzy i rozejĞü siĊ, a potem, gdy Bernarda wywleczono za pasek kitla,
wybuchnĊáy potĊĪnym záorzeczeniem.
Wyáuskany z przyjaznego táumu, Bernard wyszedá dumnie, z podniesioną gáową i z
triumfującym okiem, oddając uĞciski dáoni i poklepywanie po ramieniu, a nawet pocaáunki.
Po czym natychmiast poniósá przewidziane prawem konsekwencje.
CZWARTEK, 1 WRZEĝNIA

1
PosĊpne poniemieckie gmaszysko o mrocznych korytarzach i salach jak pieczary tego
ranka z lekka oĪyáo. Cháopcy i dziewczyny opaleni, jeszcze weseli, jeszcze bez Ğladu stresu
szkolnego, odziani przepisowo w biel i granat, oraz ich zniechĊceni nauczyciele, pani
pedagog, pani wicedyrektor, opiekun szkolnego koáa TPPR, pani woĨna i szereg innych
niezbĊdnych osób - caáa ta chmara wypeániaáa oĪywionym brzĊkiem kolosalny ul liceum
numer piĊtnaĞcie, choü oczywiĞcie nikt siĊ nie áudziá, Īe rozpoczĊty wáaĞnie rok szkolny
przyniesie cokolwiek poza udrĊką, strachem i nudą - na przemian lub równoczeĞnie.
TuĪ przed ósmą powiew niechĊci przeszedá przez táum, zgromadzony w dolnym hallu:
dyrektor Pieróg, godny i nadĊty, przemieszczaá siĊ jak kombajn wĞród rozchylających siĊ
áanów máodzieĪy. Jego áysina paáaáa wewnĊtrznym ogniem, oáowiane kulki oczu, wciĞniĊte w
Īóátawe obrzĊki, strzelaáy uwaĪnymi spojrzeniami, a wokóá peánych ust igraá - jak zwykle -
uĞmiech wyĪszoĞci. TuĪ za tym kolosem pomykaáa wicedyrektor JedwabiĔska - áadna i
máoda, uczesana w kok tak ciasny, Īe zdawaá siĊ Ğciągaü w tyá skórĊ twarzy i napinaü
nieznoĞnie jej rysy.
Uczniowie, stojący na skraju dyrektorskiej trasy, káaniali siĊ pokornie. Ci stojący dalej
odwracali wzrok. Ci pod Ğcianami robili maápie miny, wywalali jĊzory, pozorując odruchy
wymiotne, i przewracali oczami, wzglĊdnie wiercili sobie palcem dziurkĊ w skroni.
Dyrektor Pieróg byá tego caákowicie Ğwiadom.
Oáowiany jego wzrok siĊgaá po samiutkie Ğciany i przenosiá do zwojów mózgowych
wierne podobizny maápujących i wywalających, wymiotujących i przewracających, a
zwáaszcza tych, co wiercili.
ĩaden z objawów dezaprobaty nie umknąá jego uwadze - i Īaden nie wytrąciá go z
ociĊĪaáego spokoju. Dyrektor nauczaá w liceum numer piĊtnaĞcie takiego wdziĊcznego
przedmiotu, jakim jest fizyka, dziĊki czemu jego moĪliwoĞci odwetu byáy praktycznie
nieograniczone. Idąc wĞród áanów máodzieĔczych gáówek, Pieróg odczuwaá gáĊboką
satysfakcjĊ pedagoga, który wie, Īe prĊdzej czy póĨniej dostanie w swoje rĊce kaĪdego
spoĞród tych krnąbrnych typów. Uczucie to, jak teĪ wdychana od lat tylu atmosfera szkolna,
szeregi biaáych bluzeczek, ukochane gablotki i tablice, napawaáy go poczuciem báogoĞci i
bezpieczeĔstwa, jakim zawsze napawają czáowieka rzeczy i okolicznoĞci dobrze znajome.
JednakĪe przy zakrĊcie dáugiego korytarza w tĊ symfoniĊ bodĨców pozytywnych wdará
siĊ znienacka przykry dysonans. Oto z potĊĪnej belki, áączącej konstrukcjĊ schodów ze
Ğcianą, zwisaá jakiĞ krĊpy ksztaát i zajmowaá czĊĞü przestrzeni na trasie wiodącej od tablicy z
portretem patrona szkoáy do sekretariatu. Zwisaá i dyndaá, dyndaá i przebieraá pokracznie
grubymi nogami w pasiastych skarpetach, a na domiar wszystkiego wydawaá tubalne okrzyki,
których treĞci Pieróg chwilowo nie pojąá, ale które natychmiast, w porywie intuicji
dyrektorskiej, zacząá podejrzewaü o niebezpieczne i wywrotowe treĞci.
Pieróg zatrzymaá siĊ záowieszczo tuĪ pod parą wierzgających wojskowych butów z
fosforyzującymi róĪowo sznurowadáami. Zatrzymaá siĊ - i nawet nie podniósá gáowy.
Wiedziaá, Īe ciaáo zwisające prĊdzej czy póĨniej zwisaü przestanie, bo siĊ zmĊczy albo Īe
zadziaáa tu czynnik psychologiczny i ciaáo zostanie wprawione w niepewnoĞü, przy czym
zapewne przemówi.
MądroĞü i intuicja pedagogiczna nie zawiodáy go.
- Obalcie mury, bracia! - zawyáo ciaáo zwisające. Obalcie mury!
Magister JedwabiĔska za plecami Pieroga wydaáa z siebie spazmatyczne westchnienie.
- Spokojnie, koleĪanko - uspokoiá koleĪankĊ Pieróg. I sáusznie.
Zwisający na wyciągniĊtych ramionach ksztaát oberwaá siĊ nagle i z soczystym
plaĞniĊciem gumowych podeszew wylądowaá na kamiennych páytach posadzki.
Przed dyrektorem staáa istota ludzka wolna od konwencji jak Īadna inna.
Caáa szkoáa wstrzymaáa dech.
Pieróg zlustrowaá Bernarda od stóp do gáów.
- Która klasa? - spytaá lodowato, a od pytania tego, tyle juĪ razy przezeĔ zadawanego w
murach tej uczelni, wiĊkszoĞü uczniowskich pleców pokryáa siĊ odruchowo gĊsią skórką.
Cisza.
Bernard z wesoáym zainteresowaniem popatrzaá Pierogowi prosto w twarz.
- ZawisnĊ wzrokiem na twych ustach, chcesz? - zaproponowaá przyjaĨnie.
Straszna cisza.
JĊk koleĪanki JedwabiĔskiej, który, rzecz dziwna, zabrzmiaá jak stáumiony, znerwicowany
chichot, wyrwaá dyrektora ze stanu osáupienia.
- Pytam, która klasa? - powtórzyá.
- Klasa? - zdziwiá siĊ Bernard Īyczliwie. - Która klasa?
- To ja pytam, która klasa.
- JakĪe chĊtnie bym ci, bracie, odpowiedziaá, która klasa, ale sam nie wiem, która klasa -
wyjaĞniá mu ciepáo Bernard, oglądając z bliska dygnitarskie oblicze, jak cenny relikt epoki,
która wáaĞnie odchodzi. - Spoáeczna? Inwalidzka? Zawodowa? JeĞli mam caákowicie szczerze
okreĞliü moje uczucia to muszĊ wyznaü, Īe sam nie jestem pewien, do której klasy naleĪĊ, a
nawet - czy w ogóle kiedykolwiek naleĪaáem do jakiejkolwiek, gdyĪ, jako istota wolna od
konwencji, unikam jak ognia przynaleĪnoĞci do czegokolwiek, chyba Īe masz, bracie, na
myĞli klasĊ szkolną.
- Tak - rzeká Pieróg, który juĪ na początku przemowy Bernarda poczerwieniaá jak przed
atakiem apopleksji, a obecnie wyglądaá jak w trakcie ataku. - To wáaĞnie mam na myĞli,
nieprawda. Która klasa?
Bernard zaĞmiaá siĊ i ojcowskim gestem poáoĪyá Pierogowi rĊkĊ na ramieniu.
- Posáuchaj, mĊĪczyzno z podbródkiem - powiedziaá. - PrzynaleĪnoĞci do klas szkolnych
równieĪ unikaáem, jak ognia. Byáo to jednak w swoim czasie. DziĞ, nie jestem pewien, ale
gdyby mi kto zaproponowaá powrót do liceum - cóĪ, zapewne uciekábym z krzykiem
czáowieka sáusznie rozjuszonego.
Táum máodzieĪy gĊstniaá tak szybko, cicho i przeraĪająco, Īe Pieroga naszáy
klaustrofobiczne dusznoĞci. MoĪe dlatego poczuá siĊ jak w koszmarnym Ğnie. StruĪka potu
spáynĊáa mu po karku i w zawrotnym tempie zbiegáa w dóá po plecach. Dyrektor strząsnąá z
siebie - jak szczura - rĊkĊ Bernarda i niepostrzeĪenie uszczypnąá siĊ w udo, Īeby sprawdziü,
czy rzecz rozgrywa siĊ na jawie. Próba wykazaáa, Īe to nie byá sen.
Odchrząknąá.
- Nazwisko? - spytaá rozkazująco.
- ĩeromski - padáa odpowiedĨ.
Pierogowi zmiĊkáy kolana.
- Co - co - co?!...
Táum uczniów ryknąá Ğmiechem.
- ĩeromski, jak Boga najszczerzej kocham - zapewniá go Bernard z báĊkitną uczciwoĞcią
w oczach. - Ale to nie ja napisaáem te wszystkie bestsellery.
W báysku intuicji dyrektorskiej Pieróg pojąá, Īe dalsza wymiana zdaĔ z brodatym
indywiduum uwáacza jego dyrektorskiej godnoĞci i nawet skoĔczyü siĊ moĪe jakąĞ
niebezpieczną poraĪką o historycznych wymiarach.
- Co on tu robi?! - zwróciá siĊ wiĊc gniewnie do wicedyrektor
JedwabiĔskiej.
- Ja nie wiem, panie dyrektorze - odpowiedziaáa zgodnie z prawdą wicedyrektor.
- Nic prostszego, istoto ludzka - wyjaĞniá Bernard, ponownie káadąc Pierogowi dáoĔ na
ramieniu, a dyrektor w przeraĪeniu swoim nawet jej nie strząsnąá. - Odprowadzam po prostu
mego ucznia i przyjaciela, który dziĞ wáaĞnie, niestety, rozpoczyna naukĊ w tym odraĪającym
budynku.
- Który to?! - ryknąá Pieróg, cháoszcząc wzrokiem wicedyrektor JedwabiĔską.
- Ja nie wiem, panie dyrektorze - odpowiedziaáa zgodnie z prawdą nieszczĊsna kobieta.
- A, ten tam - machnąá rĊką Bernard. - Dambo, pokaĪ siĊ.
Dambo siĊ nie pokazaá. Trzeci rząd uczniów, otaczających scenĊ dramatu, w porywie
uczniowskiej solidarnoĞci przycisnąá poszukiwanego gáową do podáogi.
- JakoĞ go nie widzĊ - rzeká Bernard z roztargnieniem. - Ach! - zauwaĪyá. - IleĪ tu miáych,
máodych twarzy. Serce roĞnie. Co pan powie na tĊ blondyneczkĊ z kokardką? - Tu Bernard,
rozochocony ogólnym podziwem, szturchnąá Pieroga áokciem, po czym przesáaá blondyneczce
czuáego caáusa. - Nawiasem mówiąc, stary - zwróciá siĊ nagle do Pieroga - ma pan zupeánie
wytworne guziki.
Dyrektor Pieróg pomyĞlaá, Īe chciaáby siĊ obudziü. Albo jakoĞ inaczej z tym skoĔczyü.
Niestety, nie miaá absolutnie Īadnego pomysáu. Jak przerwaü tĊ koszmarną scenĊ, nie
naraĪając na szwank swego autorytetu, a jednoczeĞnie zachowując godnoĞü i pryncypia?
ĩeby przynajmniej ta JedwabiĔska wyszáa z jakąĞ inicjatywą, Īeby przypomniaáa, Īe juĪ
minĊáa ósma albo coĞ w tym rodzaju...
Rzuciá jej szybkie, znaczące spojrzenie. MoĪe zrozumie.
- Och! - zrozumiaáa wicedyrektor JedwabiĔska. - O, ach. Panie dyrektorze, telefon do
pana.
Co za ryk Ğmiechu!
Oddalając siĊ pospiesznie ku sekretariatowi, Pieróg widziaá kątem oka zaczerwienione,
zapáakane ze Ğmiechu, wyjące, rechoczące twarze, widziaá, jak wylĊknieni dotąd uczniowie
poklepują siĊ po ramionach i plecach, padają sobie z kwikiem w objĊcia lub trzymają siĊ za
brzuchy.
Pieróg, obiecaá sobie, Īe ta ich radoĞü nie potrwa dáugo. JuĪ po chwili staá przy mikrofonie
radiowĊzáa, a jego gáos, rozmnoĪony w kilkanaĞcie fonicznych piorunów, grzmiaá w kaĪdym
zakątku uczelni, nie wyáączając szatni i toalet:
- Uwaga! - Wszyscy uczniowie w dwuszeregu zbiórka! O godzinie ósmej piĊtnaĞcie,
prawda, kaĪdy uczeĔ znajduje siĊ w auli. – Tu Pieróg nabraá powietrza w páuca i powiedziaá
najbardziej dobitnie, jak umiaá: - Rozpoczynamy nowy rok szkolny.
2
Trzeba przyznaü, Īe to podziaáaáo. Zepsuá wszystkim humory w jednej chwili. UĞmiechy
poznikaáy, oczy posmutniaáy, jeszcze tylko gdzieniegdzie czyjaĞ beztroska twarz jaĞniaáa
refleksem dyrektorskiej poraĪki, lecz rycháo gasáa, pod ciĞnieniem posĊpnej rzeczywistoĞci.
Dambo, którego wydobyli ze Ğcisku, otrzepali i postawili na nogi, rozejrzaá siĊ wokóá po
szybko rzednących skupiskach towarzyszy niedoli. Wszyscy potulnie wlekli siĊ ku auli.
Niewielka grupka táoczyáa siĊ jeszcze wokóá Bernarda, który rozdawaá autografy poĪyczonym
dáugopisem. „Obalcie mury! - ĩeromski” - pisaá wáaĞnie na podsuniĊtym mu egzemplarzu
„Syzyfowych prac”, które ktoĞ dowcipny przytomnie przyniósá z biblioteki szkolnej.
Nigdzie nie byáo widaü srebrzystej czuprynki, záotych policzków i dumnej gáowy,
osadzonej wynioĞle na prostych ramionach.
Dambo spojrzaá na najbliĪej stojących i potrząsnąá gáową, ujrzaá bowiem podwojony
obraz: stali obok niego dwaj identyczni, ponurzy osobnicy o oczach jak czarne porzeczki i
baniastych gáowach, pokrytych czarnym zwierzĊcym runem. BliĨniacze istoty posiadaáy
dáugie, orle nosy, a na górnych wargach identyczny czarny puch.
Czarne runo przyciĊte mieli na wysokoĞci karków, a ich strój skáadaá siĊ z identycznych
dĪinsów indygo oraz biaáych podkoszulków.
- To wy mnie wcisnĊliĞcie w podáoĪe?
- My - odrzekli bliĨniacy mrocznie. - àadnie by ciĊ ten kumpel zaáatwiá. Dyro aĪ
wibrowaá.
- DziĊkujĊ wam - rzeká Dambo od serca i zaraz siĊ przedstawiá, uzyskując w odpowiedzi
dwa mrukniĊcia:
- Marian.
- Marianna.
- O - rzeká Dambo dyskretnie. - A który z was jest Marianną?
- Ja - odrzekáo jedno z bliĨniąt i rozciągnĊáo nagle usta, ukazując dwa rzĊdy ostrych,
biaáych zĊbów. - Komplet. Po tym mnie rozpoznasz. Marian ma wybitą dwójkĊ.
Marian rozdziawiá oblicze i zademonstrowaá ubytek w górnej szczĊce.
- Rozumiem - rzeká Dambo.
- Bebe mówiáa, Īe bĊdziesz w naszej klasie - powiedziaáa Marianna i zastrzygáa oczami.
Dambo zaczerwieniá siĊ na dĨwiĊk sáowa „Bebe” i bardzo siĊ zdumiaá tą swoją
nieĞwiadomą reakcją. Odkryá ponadto, Īe tym, co go trawi od rana, jest nieuleczalna tĊsknota.
UĞmiechnąá siĊ z roztargnieniem i zaproponowaá, by jak najszybciej udaü siĊ tam gdzie
wszyscy.
Czas byá juĪ wielki - dochodziáa ósma piĊtnaĞcie. Hall i korytarz pustoszaáy coraz
bardziej, echo panoszyáo siĊ pod pseudogotyckimi sklepieniami o ceglanych Īebrach. Pod
witraĪowym oknem Bernard páawiá siĊ w dawno nie zaznanych rozkoszach popularnoĞci;
kiedy Dambo z bliĨniĊtami przechodziá mimo, on wpisywaá siĊ wáaĞnie do pamiĊtnika bujnej
blondynie z kokardką na piersi („A mury runą, runą, runą!” - ĩeromski). Wokóá táoczyáa siĊ
jeszcze paroosobowa grupka ludzi o silnych nerwach, którzy bez lĊku czekali swej kolejki, z
notesikami w dáoniach. Ujrzawszy Damba, Bernard wyszczerzyá siĊ doĔ i zawoáaá, Īe przykro
mu, lecz tego ranka nie bĊdzie mógá dáuĪej peániü funkcji opiekuĔczych, gdyĪ urywa siĊ
wáaĞnie na przechadzkĊ kontemplacyjną, a kto chce, moĪe iĞü z nim.
Dambo moĪe by i poszedá na przechadzkĊ, ale na pewno nie z tą blondyną. Ani nawet z
Bernardem. TĊsknota coraz bardziej niepokojąco osnuwaáa mu serce, wiĊc Dambo machnąá
rĊką na Bernarda i odszedá. Zaraz teĪ, ujĊty przez MariannĊ pod rĊkĊ, zostaá poprowadzony
ciemnym korytarzem w stronĊ auli.
3
PiĊkny to byá dzieĔ - niby to jeszcze letni, a przecieĪ juĪ tkniĊty subtelnym nalotem
jesieni. SáoĔce miaáo w spojrzeniu zamyĞlone znuĪenie, jakby widziaáo juĪ nieco zbyt wiele, a
przeczuwaáo jeszcze wiĊcej, zaglądając do ogródków, w których pieniáy siĊ astry. Tu i
ówdzie, na rzednącym trawniku, dawaáy siĊ dostrzec pierwsze srebrne pasemka opadáych
wierzbowych liĞci.
Nawet Ğliwki damascenki, pachnące w koszyku Anieli jak gorzko-sáodkie wyrafinowane
perfumy, pyszniáy siĊ póĨną dojrzaáoĞcią, kryjąc zmarszczki u kraĔców gáadkich i miĊkkich
policzków.
JesieĔ skorzystaáa z panującej w mieĞcie pustki i sprawnie zasnuwaáa swymi aluzjami
coraz to nowe obszary. Ulice, ogródki i skwery, ogoáocone z dzieci i máodzieĪy w wieku
szkolnym, wypeániaáy siĊ z wolna niebieskawą melancholią, w której tu i ówdzie, jak sygnaá
ostrzegawczy, báyskaá pierwszy Īóáty liĞü.
DĨwiĊki zyskaáy nieoczekiwaną ostroĞü, zwáaszcza na tle panującej powszechnie porannej
ciszy: na przykáad kroki Anieli, obutej w czerwone sandaáki o obcasach dáugich i ostrych jak
bocianie dzioby, klekotaáy tak rozgáoĞnie po páytach chodnika, Īe dwa goáąbki, czulące siĊ na
parkanie, furknĊáy i uciekáy jak przed kanonadą.
Co do Anieli, nie podzielaáa ona zrezygnowanej zadumy, panującej w przyrodzie. JuĪ
prĊdzej podzielaáaby stan ducha kaĪdego z goáąbków. Przepeániaáa ją szaleĔcza radoĞü Īycia.
Obudziáa siĊ juĪ w tym nastroju i na myĞl o Krystianie (a byáa to oczywiĞcie jej pierwsza myĞl
po otwarciu oczu) miaáa ochotĊ wrzasnąü ze szczĊĞcia i wyskoczyü przez okno, wprost na
trawniczek, by tam wytarzaü siĊ jak prosiĊ w ostatnich stokrotkach. Wczorajszy wieczór
Krystian i Aniela spĊdzili na dáugim spacerze we dwoje, poruszając w formie
nieobowiązującej pogawĊdki te wszystkie tematy, które mądra Matka-Natura podsuwa
dwojgu máodym w podobnych okazjach. Najpierw mówiáo siĊ o pogodzie (Īe och, jaki piĊkny
wieczór, o tak, w sam raz dla zakochanych), potem o zmysáach, z uwzglĊdnieniem przede
wszystkim wĊchu (czy Krystian czuje, jak pachnie nikocjana, i czy Aniela wie, Īe zmysá
wĊchu pozwala rozróĪniü czáowiekowi osobników sympatycznych i wrogich), potem o pracy
(on opowiadaá o táoku w przychodni i braku strzykawek jednorazowych oraz ligniny i gazy.
Aniela zaĞ opowiedziaáa pokrótce, z duĪą dozą fantazji, na czym polega jej praca w
teatrze i pochwaliáa siĊ, Īe zna osobiĞcie nawet profesora Raszewskiego). JakoĞ zaraz potem
rozmowa zeszáa im na strajki, beznadziejnoĞü i kryzys, a potem skrĊciáa samoczynnie na tory
bardziej osobiste: poruszono kwestiĊ samotnoĞci w tym smutnym Ğwiecie (Krystian) i
wyobcowania jednostki wybitnej w obojĊtnym táumie (Aniela), po czym zatrącono o
upodobania kulturalne (Aniela: teatr, ach, teatr, Krystian: muzyka operetkowa, a nawet
operowa, na przykáad „Straszny dwór” Moniuszki). W tym momencie Aniela zanuciáa
frywolnie: „Nie masz niewiast w naszej chacie, vivat semper wolny stan!” - i nastąpiáa
spontaniczna wymiana poglądów na temat stanu maáĪeĔskiego.
Krystian, jak siĊ okazaáo, jeszcze o tym nie myĞlaá; co do Anieli, twierdziáa ona, Īe myĞl
taka jej równieĪ nawet nie powstaáa w gáowie, co, jak wiemy, nie byáo prawdą. Twórcza
jednostka, dorzuciáa Aniela ze ĞwiĊtym zapaáem, w Īadnym razie nie powinna wybieraü sobie
Īycia peánego pieluch nad gáową, naczyĔ spiĊtrzonych w zlewie, pary w áazience i kolejek do
poradni D, gdyĪ pozbawiáaby siĊ w ten sposób czasu, tak potrzebnego artystce dla
wypeániania jej zadaĔ twórczych.
- Tak jest! Tak jest! - dorzuciá Krystian swe gorące poparcie i dodaá, Īe maáĪeĔstwo,
zwáaszcza w tych okropnych czasach, to kula u nóg lub kule u nogi, czy jak tam siĊ to
nazywa, w kaĪdym razie kobiety-artystki i mĊĪczyĨni peáni ambitnych planów Īyciowych, jak
na przykáad zaáoĪenie spóáki stomatologicznej, powinni siĊ trzymaü z dala od tego
beznadziejnego interesu.
- Taaaak? - zapytaáa Aniela, kryjąc zawód.
Akurat w tej chwili Krystian zapytaá o adoptowane dzieci Anieli, wyraĪając wspóáczucie z
powodu skomplikowania siĊ jej drogi Īyciowej. Aniela juĪ-juĪ chciaáa siĊ przyznaü do
mistyfikacji, by nie utrwalaü w Krystianie báĊdnego przekonania o skomplikowanej drodze
swego Īycia, lecz on jej to udaremniá. Wyraziá bowiem, w gorących sáowach, tyle podziwu i
entuzjazmu dla jej postawy, imponującej w czasach, gdy znieczulica i egoizm nasilają siĊ
wrĊcz epidemicznie, o czym on, jako lekarz, wie bardzo wiele - Īe Aniela natychmiast
umilkáa zasáuchana. Zastanawiaáa siĊ teĪ, czy lepiej uchodziü za osobĊ o skomplikowanej
drodze Īycia, czy za káamczuchĊ. Uznaáa, Īe to pierwsze jest zdecydowanie lepsze i zamilkáa
definitywnie pozwalając, by Krystian w coraz gorĊtszych sáowach kreĞliá obraz zalet jej
umysáu, serca i powierzchownoĞci.
Matka-Natura wie, co robi. Przeáazili tak okoáo trzech godzin, a komplementy, ciepáy
wieczór, lustrzany zielonkawy ksiĊĪyc przetaczający siĊ za czarnym tiulem liĞci, róĪane
powiewy z ogrodów i parków, biaáe ümy zaplątane w czarnych lokach Anieli oraz áaweczka,
którą jacyĞ alkoholicy zaáamali z jednego koĔca, pozostawiając potáuczone butelki, tak Īe
Krystian i Aniela musieli usiąĞü bardzo blisko siebie - wszystko to w szybkim tempie
dokonaáo dzieáa zbliĪenia. Aniela - zupeánie bez zdziwienia, a jedynie z myĞliwską
satysfakcją - ujrzaáa siĊ nagle w ramionach Krystiana. Romantyczny zaĞ pocaáunek, koĔczący
tĊ scenĊ, przyjĊáa jako logiczny finaá piĊknego wieczoru.
Co zaĞ najbardziej ją zdziwiáo, to to, Īe ani ten pocaáunek, ani nastĊpny, juĪ pod domem,
na dobranoc, nie skojarzyá siĊ jej z postacią uwodziciela Paweáka, dziĊki czemu najmniejsza
nawet nieufnoĞü do páci mĊskiej nie zakáóciáa jej emocjonalnych przeĪyü.
W tym teĪ nastroju powitaáa dzieĔ, okoáo dziesiątej rano, a ubrawszy siĊ piĊknie,
postanowiáa pójĞü po pieczywo. Nic to, Īe zarówno Bebe, jak Kozio przebywali od dawna w
szkole i chrupiące buáeczki nie byáy tym, co w danej chwili interesowaáo ich najbardziej.
Aniela postanowiáa kupiü chrupiące buáeczki i masáo, bo czuáa, Īe tylko i wyáącznie chrupiące
buáeczki z masáem oraz aromatyczna kawa na Ğniadanie mogáyby korespondowaü z jej stanem
ducha.
Stukając obcasami i páosząc jesieĔ samym tylko kolorem swej makowej spódnicy, Aniela
skrĊciáa za róg i dotaráa do domu. A tam, oparty o furtkĊ, Ğwiecąc z daleka biaáymi zĊbami,
odziany w biel jak anioá, jasnowáosy, pogodny i opalony, czekaá mĊĪczyzna jej Īycia,
wymarzony, odpowiedzialny i silny czáowiek sukcesu. Czekaá i Ğciskaá pod pachą ĞwieĪą,
chrupiącą bagietkĊ, wraz z torbą zawierającą masáo, kawĊ i ĞmietankĊ. Oraz kilogram
twarogu.
4
Dyrektor Pieróg byá wychowawcą klasy.
Nikt Damba o tym nie uprzedziá, tym silniejsze wiĊc byáo wraĪenie, jakiego doznaá, gdy
do klasopracowni fizycznej wkroczyáa zwalista postaü o oáowianych oczkach.
- O! - podzieliá siĊ Dambo swym przeraĪeniem z Marianem i Marianną, którzy usadzili siĊ
z nim przy ostatnim stoliku, pod oknem. - On?
- A co, nie wiedziaáeĞ?
Dambo westchnąá.
- Teraz juĪ wiem, bĊdą káopoty - mruknąá. I z rezygnacją odwróciwszy wzrok od Pieroga,
popatrzaá na Bebe.
Strasznie byáa daleko.
Wyprostowana, nienaturalnie sztywna, wyraĨnie caáa w strachu, siedziaáa przy stoliku
koáo drzwi. Przed chwilą weszáa do klasy, ostatnia, i usiadáa na pierwszym wolnym krzeĞle,
jakie siĊ nawinĊáo. Dambo miaá wraĪenie, Īe obrzuciáa klasĊ krótkim spojrzeniem, ale nie
daáby gáowy za to, czy go w ogóle dostrzegáa.
Pieróg zwaliá siĊ na krzesáo za wielkim stoáem, aĪ trzasnĊáo.
Zapanowaáa cisza. Zza okna daá siĊ sáyszeü wesoáy gwar tych wszystkich szczĊĞliwców,
którzy nie byli wychowankami Pieroga i dziĊki temu, w ten piĊkny poranek, mogli swobodnie
siĊ udawaü we wszystkie moĪliwe strony: do kawiarni, do kina, na lody, na spacer, czy
choüby nawet i do domu. Klasa II e natomiast byáa jedyną, którą zatrzymano po zakoĔczeniu
uroczystego apelu.
Dyrektor Pieróg bowiem miaá im wiele do powiedzenia jako wychowawca.
Nawet nie próbowaá udawaü, Īe siĊ uĞmiecha. Nawet nie próbowaá - jak niektórzy inni
nauczyciele - udawaü, Īe ich lubi. Nikt by mu zresztą nie uwierzyá.
- Zebraáem was tu - przemówiá po chwili ciĊĪkiej ciszy, tocząc ponurym wzrokiem od
twarzy do twarzy i zmuszając wszystkich po kolei do opuszczania oczu. - Zebraáem was tu w
celu przedyskutowania pewnej sprawy. - Dyskusją nazywaá Pieróg ten sposób
komunikowania siĊ z uczniami, który polegaá na posĊpnym monologu z jego strony, a na
martwej ciszy ze strony przeciwnej. - Wszyscy byliĞmy dziĞ Ğwiadkami Īenującej sceny.
Wielu spoĞród was, jestem przekonany, potĊpia z caáą surowoĞcią, prawda,
nieodpowiedzialne ekscesy, jakich dopuĞciá siĊ w hallu naszej szkoáy, szkoáy, która jest wszak
naszym wspólnym domem, pewien aspoáeczny i rozwydrzony element, nieprawda.
Nikt siĊ nawet nie uĞmiechnąá na to miáe wspomnienie.
- Zabolaáo mnie - zabolaáo Pieroga - Īe niestety parĊ osób spoĞród was, prawda,
przykáadaáo poĞrednio rĊkĊ do tej brudnej sprawy.
OczekujĊ, Īe wszyscy, jak jeden mąĪ, potĊpicie ten nieprzyjemny incydent, który naraĪa
na szwank dobre imiĊ naszej szkoáy, szkoáy, która wszak jest naszym wspólnym domem,
nieprawda. - Tu Pieróg bez specjalnego związku z tematem huknąá piĊĞcią w stóá i
zaakcentowaá w ten sposób swą moralną przewagĊ. - Wiemy, Īe ten rozwydrzony element
znalazá siĊ w gmachu naszej szkoáy, by odprowadziü swojego, jak siĊ wyraziá, ucznia i
przyjaciela! MoĪe was zainteresuje, Īe ten przyjaciel! Ten uczeĔ!!.. - Pieróg zawiesiá gáos,
oczka zamigotaáy mu záowieszczo. - Znajduje siĊ tu!! - wypaliá. - WĞród nas! Nie bĊdĊ
wymieniaá jego nazwiska, bo i tak je znacie. Kordiaáek, wstaĔ, jak do ciebie mówiĊ.
Dambo wstaá, táumiąc westchnienie. JuĪ wiedziaá, Īe podpadá.
- Kordiaáek, przedstaw siĊ klasie.
- Kordiaáek - przedstawiá siĊ klasie Dambo.
- Tak jest, Kordiaáek. A teraz powiedz klasie, dlaczego siĊ znalazáeĞ poĞród nas.
- Przeniosáem siĊ - powiedziaá Dambo. - Z Wrocáawia.
- Z Wrocáawia - powtórzyá Pieróg, akcentując znacząco nazwĊ miasta. - MoĪe powiesz
nam jeszcze, co ciĊ skáoniáo do tego czynu.
- Powiem - zgodziá siĊ Dambo. - Przeniosáem siĊ, bo wiele sáyszaáem o Poznaniu.
RzeczywiĞcie, bardzo przyjemne miasto. DuĪo w nim zieleni.
Pieróg znów walnąá piĊĞcią w stóá.
- PrzeniosáeĞ siĊ z Wrocáawia - wrzasnąá - bo w tamtej szkole nikt ciĊ juĪ nie chciaá!
- To teĪ jest czĊĞü prawdy - przyznaá mu racjĊ Dambo i grzecznie obciągnąá przecenioną
koszulkĊ z napisem „Awangarda XXI wieku”, na której Bernard wymalowaá mu rĊcznie ĪabĊ
Kermita oraz stos pomaraĔczy.
- ZostaáeĞ wyrzucony! - ryknąá Pieróg, zrywając siĊ na równe nogi i tkając paluchem w
Damba. - Za nieodpowiedzialne ekscesy w przededniu Pierwszego Maja zostaáeĞ wyrzucony
ze szkoáy, szkoáy, która jest twoim wspólnym domem! No? I co ty na to, Kordiaáek?
MoĪe zaprzeczysz?
- Nie zaprzeczĊ - nie zaprzeczyá Dambo.
- Siadaj, Kordiaáek. Albo nie. WstaĔ! - tu Pieróg zmiaĪdĪyá spojrzeniem Mariana i
MariannĊ. - Brawo, Burczykowscy. àadnie.
Kordiaáek, widzĊ, Īe od razu wiedziaáeĞ, z kim usiąĞü. Ale radzĊ ci, trzymaj siĊ od
Burczykowskich z daleka. Im teĪ to wyjdzie na dobre, prawda. Przez caáy okres roku
szkolnego bĊdziesz siedziaá zawsze z tą samą osobą. Z Bitnerówną. Bitnerówna jest spokojna.
Bitnerówna wstaĔ.
Bebe wstaáa.
- LiczĊ na ciebie - oĞwiadczyá áaskawie Pieróg, táumiąc niechĊü tak, by nie wypeázáa mu
na twarz. - LiczĊ na dobry wpáyw, jaki wywrzesz na zbáąkanego kolegĊ, który jest czarną
owcą w naszej szkole, która jest wszak naszą wspólną rodziną. Bitnerówna, siadaj.
Pawlaczyk, wstaĔ. Kordiaáek na miejsce Pawlaczyka.
Pawlaczyk na miejsce Kordiaáka. A caáa reszta siedzi spokojnie. I tak ma juĪ zostaü,
niezaleĪnie od tego, czy znajdujecie siĊ w klasopracowni fizycznej, czy w innej, prawda.
Burczykowscy, rozdzieliü siĊ. Burczykowska na miejsce Borejkówny, Borejkówna na miejsce
Burczykowskiej. I tak ma juĪ zostaü. Czy wszystko, jasne?
Nikt siĊ nie odezwaá.
- A wiĊc w porządku - rzeká Pieróg ze sáusznym zadowoleniem czáowieka, któremu udaáo
siĊ w sposób doskonaáy rozwiązaü wszelkie problemy swych podopiecznych. - W ten sposób
wkraczamy w nowy rok szkolny, który, mam nadziejĊ, cechowaü siĊ bĊdzie dalszym
umacnianiem i pogáĊbianiem oraz wzmoĪoną pilnoĞcią i frekwencją - wyĪszą, niĪ to miaáo
miejsce w roku ubiegáym, prawda. Przypominam, Īe wszelkie zwolnienia od rodziców, jak i
lekarskie, naleĪy przynosiü na osobnych kartkach. BĊdĊ je chowaá do specjalnej koperty,
osobnej dla kaĪdego ucznia, które to koperty, nieprawda, na wywiadówkach wrĊczane bĊdą
waszym rodzicom, tak by mogli osobiĞcie stwierdziü, czy zwolnienia nie zostaáy przez was
podrobione. Powiedzcie równieĪ rodzicom, Īe nie bĊdĊ tolerowaá usprawiedliwieĔ od zbyt
tolerancyjnych matek, prawda, jak przykáadowo to, które w ubiegáym roku szkolnym
przyniosáa mi jedna z uczennic, której nazwiska nie wymieniĊ, tak jest, Borejkówna, wstaĔ,
jak do ciebie mówiĊ. Usprawiedliwienie brzmiaáo, cytujĊ - tu Pieróg zajrzaá do notesu i
odczytaá z ponurą satysfakcją: - „Uprzejmie proszĊ o usprawiedliwienie nieobecnoĞci Natalii
w dniach od 25-27 kwietnia b.r. Zatrzymaáam ją w domu, poniewaĪ byáa zmĊczona i miaáa
bardzo záy nastrój”. - Pieróg zatrzasnąá notes i udaá, Īe wybucha drwiącym Ğmiechem,
jednakĪe Ğmiech byá czymĞ tak obcym jego twarzy, Īe sam zaniká. - Wszyscy jesteĞmy
zmĊczeni - rzeká. - Zwáaszcza obowiązkami szkolnymi, prawda? Bo nie da siĊ ukryü, Īe
BorejkównĊ widziano dokáadnie w tamtym czasie na koncercie w Filharmonii i w kinie. Na to
jakoĞ nie byáa zbyt zmĊczona! W tym miejscu oĞwiadczam, nieprawda, Īe nie bĊdĊ
przyjmowaá podobnych zwolnieĔ. NieobecnoĞü w szkole, szkole, która jest wszak naszym
wspólnym zbiorowym obowiązkiem, moĪe byü spowodowana jedynie powodami naprawdĊ
waĪnymi, jak choroba, nieprawda, lub tym podobne. Wasze humory, zmĊczenie i inne
wymówki nic mnie nie obchodzą. Borejkówna wie doskonale, Īe jej nieobecnoĞci, prawda,
zaniĪyáy nam frekwencjĊ tak, Īe jako klasa byliĞmy na szarym koĔcu na tle wszystkich innych
klas, w szkole, która... Borejkówna, mówiĊ do ciebie!
Natalia Borejko, chuda, wysoka i przygarbiona, staáa bez ruchu, patrząc apatycznie w
okno.
Na okrzyk Pieroga drgnĊáa i zwróciáa rudą, kĊdzierzawą gáowĊ w jego stronĊ.
- Czy wszystko jasne, Borejkówna?
- Tak, panie psorze.
- Tylko dziĊki wstawiennictwu pewnych osób spoĞród grona – ciągnąá Pieróg - udaáo ci
siĊ przedostaü do nastĊpnej klasy, gdyĪ miaáaĞ nienajgorsze oceny, zwáaszcza z polskiego i
historii. Ale uprzedzam ciĊ, Īe w tym roku nie bĊdzie to takie proste, o ile nie zmienisz
swojego sposobu postĊpowania. Siadaü.
Natalia usiadáa i beznadziejnie zwiesiáa gáowĊ.
- Po tej krótkiej dyskusji - rzeká Pieróg - rozstajemy siĊ obecnie peáni nadziei, Īe bieĪący
rok szkolny, prawda, bĊdzie dla nas wszystkich rokiem wypeánionym wytĊĪoną pracą i
wzmoĪoną wydajnoĞcią, jak teĪ i wzorową frekwencją, nieprawda. Jutro przychodzicie
wyjątkowo na ósmą czterdzieĞci piĊü, prawda, poniewaĪ tymczasowy plan lekcji nie zostaá
jeszcze uzgodniony. Z powodu trudnoĞci obiektywnych. Zostanie on wam podany w
przeciągu najbliĪszego tygodnia, nieprawda.
Beata Bitner Kl II e
LO nr 15 PoznaĔ
Brulion
Beaty Bitner
Brulion Bebe B.
Bru lion leon leo lew lowe leu leonidas bru der bru die bru das
brudas do brudnego pisania
Tymczasowy Plan Lekcji Na WrzesieĔ oto widzisz znowu idzie jesieĔ czáowiek tylko
leĪaáby i spaá
Brudny Plan TymczasowoĞci Na WrzesieĔ
Pon Wt ĝr Czw Piąt Sob a figĊ
Z powodu trudnoĞci obiektywnych tymczasowy plan lekcji nie zostaá jeszcze uzgodniony.
JednakĪe trudnoĞci obiektywne przytrafiü siĊ mogą tylko i wyáącznie Dyrekcji, Kuratorium i
Ministerstwu. Wam, máodzi Polacy - nie!
W imieniu
Dyrekcji
- Damazy Kordiaáek Esq
Dambo, nie wpisuj mi siĊ tu.
Przepraszam.
Ale wáaĞciwie to dlaczego nie. To ma byü brulion. MoĪe juĪ lepiej pisaü niĪ gadaü na
lekcji wych.
Piszmy wiĊc. Piszmy wraz.
A co na przykáad?
Na przykáad: napisz mi, gdzie byáaĞ wczoraj. Szukaáem ciĊ, nie byáo ciĊ w domu i nikt o
Tobie nic nie wiedziaá.
Byáam w kinie, nie wiedziaáam, Īe przyjdziesz.
Chyba to oczywiste byáo.
Widziaáam, Īe gdzieĞ szedáeĞ z bliĨniĊtami.
Do stoáówki, chciaáem wykupiü karnet. Burczyki fajni są.
Potem poleciaáem do ciebie, byáa tylko A. Z tym dentystą piekli sernik.
Ach, wiĊc to byá sernik, ja go widziaáam juĪ po zwĊgleniu.
Przypalili na amen.
Fajny masz ten zeszyt i Īóáciutki.
AmerykaĔski. Jest taki piĊkny i jedwabisty, Īe aĪ siĊ nadaje tylko na brulion.
Uwaga, Pier zaczyna Īywiü podejrzenia. Notuj.
PrzynieĞü:
750 zá na PZU
2000 zá na Kom. Rodz.
7500 na podrĊczniki juĪ widzĊ minĊ Anieli.
UwaĪaj.
PoniewaĪ Beata nie posiada jeszcze dzienniczka ucznia, zmuszony jestem wpisaü
niniejszą uwagĊ w niniejszym brudnopisie. Beata nie uwaĪa na lekcji wychowawczej i nie
odpowiada na wezwania, na upomnienie reaguje bezczelnie i w dodatku demoralizuje kolegĊ.
Wychowawca mgr W. Pieróg
Bezczelna! - B. ĩeromski, wuj
Przysposobienie Obronne
1988 09 08
Lekcja 1.
Temat: Lekcja organizacyjna
Lekcja 2.
Temat: Przygotowanie do strzelania.
Pewien smutny póágáówek z Poznania
Przygotowaü siĊ chciaá do strzelania.
Zajrzaá w lufĊ, wyceliá, Nie czekając wystrzeliá
I siĊ zmieniá wprost nie do poznania.
Sam to wymyĞliáeĞ?
A bo co?
Bo Ğmieszne jak nie wiem.
Sam, moja Bebe.
To jest limeryk, tak?
Brawo. Jak siĊ jeszcze dowiem, Īe lubisz limeryki to...
To co bĊdzie?
Wiesz co.
Nie, nie wiem.
No to jak siĊ chcesz dowiedzieü, to wymyĞl kilka limeryków.
Nie wiem, czy potrafiĊ.
Jest 5 wersów, metrum mieszane (jamb z anapestem), pierwszy drugi i piąty wers ma po 3
stopy i rymują siĊ, trzeci i czwarty po 2 stopy i teĪ siĊ rymują, pierwszy wers koĔczy siĊ
zazwyczaj nazwą miejscowoĞci.
Jeszcze tylko nie wiem, Dambo, co to jamb i anapest.
Dobra - anapest, trójsylabowa stopa wersyfikacyjna o dwóch sylabach krótkich (albo nie
akcentowanych) i trzeciej dáugiej (albo akcentowanej). Jamb - dwusylabowa stopa o
pierwszej syl. krótkiej (albo nie akcentowanej) i drugiej - dáugiej (albo akcentowanej) U -
sáowiczku, mój! A leü, a piej, na poĪegnanie piej.
Czekaj, czekaj, ja ci jeszcze zapiejĊ, o, zobacz:
ĩyá raz pewien neurotyk w Odessie, Co siĊ baá, Īe morze go wessie.
A gdy baá siĊ - tak dyszaá, Īe niczego nie sáyszaá, wiĊc przejechaá go traktor w Odessie.
Widzisz?
NaprawdĊ jesteĞ nadzwyczajna, ale uwaĪaj na metrum.
Raz pewien pan z Zakaukazia
Na roĪen sam siebie nadziaá.
Zrobiá to z tej przyczyny, ĩe braki baraniny
Wystąpiáy w sklepach Zakaukazia.
Brawo, ale pilnuj metrum, teraz ja:
ĩyáa raz ĞwiĊta krowa w Bombaju, Co nie miaáa Īadnego zwyczaju.
Na zarzuty w tej sprawie
Tarzaáa siĊ po trawie, Mocząc stopy w przydroĪnym ruczaju.
Na lekcji biologii
Beata nie reaguje na dzwonek! mgr W. Prątkowska
Nie jest przecieĪ psem Pawáowa
ĩeromski, wuj.
1988 09 08
Lekcja 2
Temat: Surowce energetyczne
1. Do surowców energetycznych zaliczamy te, które dają jakąĞ energiĊ, np, wĊgiel
kamienny, wĊgiel brunatny torf, áupki bitumiczne, ropa naftowa, gaz ziemny, pierwiastki
promieniotwórcze, „biaáy wĊgiel” - energia wód - energia wiatru, kaĪdy áupek bije w sáupek
kaĪdy gáupek zjada áupek, kaĪdy trupek pragnie áupek.
Pewien gáupek, obywatel Chaáupek, Amatorem bitumicznych byá áupek.
Dopadá áupek - biá w sáupek
Na terenie Chaáupek
Lub teĪ z áupek formowaá szereg kupek.
Fantastyczne, ale czy to jest ten áupek czy ta áupka? Bitumiczna,
Jeden z gáupków, obywatel Chaáupków, Amatorem bitumicznych byá áupków.
Dopadá áupków wĞród trupków
Na terenie Chaáupków
I nawkáadaá tych áupków do kubków.
Czekaj, ja mam najprostsze wyjĞcie uniwersalne:
SĊdzia Ğledczy z miejscowoĞci Poróbki
PrzyuwaĪyá bitumiczne raz áupki.
Zebraá wszystkich do kupki, Wydaá zakaz przeróbki, Po czym sam spoĪytkowaá te áupki.
Brawo, brawo, brawo, Dambo!
Cicho, nie Ğmiej siĊ tak ewidentnie.
Notuj. Notuj.
1988 09 08
Lekcja 3
Temat: Postulaty Bohra musi byü równa iloĞü áadunków - 5 - bo atom jest elektrycznie
obojĊtny ja teĪ liczba atomowa okreĞla ĞciĞle iloĞü protonów w jądrze oraz decyduje o iloĞci
elektronów w atomie...
Przygáupawą uczennicĊ z Werony
PrzeraĪają wszystkie w jądrze protony.
Cząstki elementarne
TeĪ są dla niej koszmarne, Z której by nie podeszáa je strony.
Wiesz, Dambo, mnie przed fizyką umysá siĊ zamyka.
Pewna Ğliczna blondynka z Poznania
Przed poznaniem fizyki siĊ wzbrania.
Kiedy sáyszy: fizyka, Umysá jej siĊ zamyka, Bo dochodzi do przeáadowania.
Lekcja 3/4
Temat: Przygotowanie do strzelania Trójkąt jednolitoĞci celowania zastanawiam siĊ, po co
mnie tego uczą, przecieĪ ja bym nigdy w Īyciu nie umiaáa strzeliü do czáowieka.
No to wáaĞnie dlatego ciĊ uczą.
To jest okropne.
Tak, Bebe, to jest okropne. Notuj. Notuj.
Do poáowy paĨdĨ. przynieĞü:
2 bandaĪe elastyczne 1,8-10 cm
1 gazĊ wyjaáowioną wiĊkszą
1 gazĊ wyjaáowioną mniejszą káĊbek waty chustĊ trójkątną agrafkĊ
Z tego wszystkiego kupiü moĪna wyáącznie agrafkĊ. Dambo, ta agrafka mnie rozczula.
Najpierw uczą ciĊ celnie strzelaü, a potem robiü opatrunki z agrafką.
A bo celnie strzelaü to do wroga, a agrafkĊ - swoim albo sprzymierzonym.
Aha.
1988 09 15
Lekcja 3
Temat: Przyrost naturalny i struktura ludnoĞci Ğwiata
Pewna táusta panienka z Irlandii
Miaáa sen, Īe caáowaá ją Gandhi.
WiĊc zaczĊáa siĊ gáodziü, MyĞląc, Īe o to chodzi, Gdy siĊ Gandhi Ğni pannom w Irlandii.
Teraz ja:
Raz byá facet w centrum Zawichostu, Co siĊ silnie obawiaá przyrostu.
Mawiaá: choü naturalny
Jest w istocie fatalny
Tak dla Ğwiata, jak dla Zawichostu.
Popatrz, Natalia páacze.
No bo wáaĞnie znów daá jej nd za brak mapki.
A mapek w sklepie nie ma.
No wáaĞnie.
MyĞlĊ, wiĊc jestem - Kartezjusz.
To, co myĞlĊ - jest - Malebranche.
Istnieje tylko to, co myĞlĊ - idealizm kantowski.
To, co jest - jest, a tego, czego nie ma - nie ma. - Parmenides.
Z tego wszystkiego najbardziej odkrywczy wydaje mi siĊ Parmenides.
Hehe, Dambo, hehe.
A skąd to wziĊáaĞ w ogóle?
Wypisaáam z róĪnych inteligentnych lektur.
Ho, ho, ho.
Pewien máody filozof z Kudowy
MyĞli róĪne cytowaá wciąĪ z gáowy.
Lecz z nadmiaru wariantów
Kartezjuszy i Kantów
Rycháo wpadá w istny mĊtlik myĞlowy.
Dambo, czy ty masz moĪe mój zeszyt od fizy?
Skąd, jakim cudem.
Och, och, juĪ mi tylko cud pozostaá, zgubiáam.
Beata otrzymaáa ndst za brak zeszytu i podrĊcznika fizyki.
PoniewaĪ w dalszym ciągu nie posiada dzienniczka, wpisujĊ nd i uwagĊ do niniejszego
brudnopisu. ProszĊ o dopilnowywanie, aĪeby córka nosiáa do szkoáy wszystkie potrzebne
zeszyty i podrĊczniki oraz dzienniczek ucznia. mgr W. Pieróg, wychowawca
Bardzo chĊtnie dopilnujĊ, by Beata nosiáa do szkoáy wszystkie potrzebne podrĊczniki,
skoro tylko szkoáa zechce dostarczyü je w komplecie, tak jak siĊ zobowiązaáa. Dzienniczków
ucznia natomiast dostaü niepodobna. Widziano je w Lublinie, ale aĪ tam siĊ nie wybieram.
ĩeromski, wuj.
PIĄTEK, 16 WRZEĝNIA

1
Aksamitny upaá z jedwabną podszewką cháodu páynąá od ogródka. W pokoju Józefiny
znów byá lekki, miáy przewiew. Firanki wzbieraáy cicho jak záote balony, a przez otwarte
okna napáywaáo sáoĔce, zatapiając wszystko w orzeĨwiającej, brzoskwiniowej pozáocie. Z
kąta, gdzie na dywanie siedziaá Dambo, widaü byáo przeĞwietloną na wylot kuchniĊ, a w jej
oknie - páaszczyznĊ zieleni. Na trawniku za oknem staá pan Karolek, sąsiad spod dziesiątki, i
impetycznie podlewaá kwiaty ogrodowym wĊĪem. Srebrzysty, ruchomy áuk przekreĞlaá
zielone táo, na którym, poáyskując w sáoĔcu, záociáa siĊ Bebe: nachylona nad stoáem, z
chrzĊstem krajaáa ĞwieĪe ogórki i szczypiorek. Caáa ta zieleĔ pachniaáa, pachniaáo sáoĔce i
woda. Dambo wypeániony byá po uszy báogoĞcią wzrokową, wĊchową i uczuciową. Nie
myĞlaá o niczym, a zresztą, gdyby myĞlaá, to pewnie wáaĞnie o tym, jak dobrze jest nie myĞleü
o niczym, tylko tak sobie siedzieü i widzieü tĊ Ğliczną dziewczynĊ peáną zagadek, która
najlepiej ze wszystkich znanych mu dziewczyn ukáada limeryki, patrzeü, jak ona w sposób
najbardziej oczywisty i naturalny przyrządza cháodnik z kwaĞnego mleka dla niego, dla
Damazego Kordiaáka, którego przed miesiącem w ogóle jeszcze nie znaáa.
Maáy poczĊstunek okazaá siĊ nieodzowny. Krystian siĊ spóĨniaá, a zarówno Bebe, jak
Dambo i bliĨniĊta Burczykowscy przyszli wprost ze szkoáy, gáodni jak psy. W caáej II e nikt
nie rozumiaá fizyki na jutro, wiĊc umówili siĊ jeszcze wczoraj z Krystianem, który obiecaá
wpaĞü prosto z pracy i wytáumaczyü ostatnią lekcjĊ, fizyka bowiem zawsze stanowiáa jego
hobby, jak to ująá.
- Miaá byü o trzeciej - niecierpliwiáa siĊ Aniela, która nie lubiáa czekania w ogóle, a juĪ
zwáaszcza czekania dáugotrwaáego.
Poza tym, u mĊĪczyzn ceniáa punktualnoĞü, jako przejaw szacunku i powaĪania. Nadto,
jako osoba despotyczna, lubiáa, Īeby wszystko száo dokáadnie po jej myĞli.
Brakowaáo jej Krystiana - jego spokojnego, zrównowaĪonego gáosu i szczerego uĞmiechu.
Krystian miaá w sobie pewnoĞü i zdecydowanie, które trzpiotowatą AnielĊ napawaáy
poczuciem bezpieczeĔstwa, jakiego dotychczas doznawaáa wyáącznie na widok koáa
ratunkowego.
„Jestem w nim zakochana” - zdecydowaáa Aniela i spojrzaáa na wytworny zegar z
czeczoty, postukujący obok áóĪka. Smukáa, czarna wskazówka znów przeskoczyáa o kreskĊ.
„Krystian jest sáodki, naprawdĊ sáodki. Tylko dlaczego tak siĊ spóĨnia?”
- SpóĨnia siĊ - powiedziaá wáaĞnie w tej chwili Dambo. - To Ĩle.
- Jeszcze trochĊ, a jesteĞmy zaáatwieni. Nie zdąĪymy zrobiü innych lekcji. Na jutro dwa
wypracowania z polskiego, jedno z rosyjskiego, powtórzyü turbiny na WT, z geografii
wszystkie wyspy i póáwyspy Ğwiata na pamiĊü, a na angielskim bĊdzie kartkówka z gramatyki
- wyliczyáa Marianna.
W pokoju byáo troje licealistów, a jeĞli choüby jedno takie przemówi, rozmowa musi
prĊdzej czy póĨniej zejĞü na szkoáĊ, czyli na zjawisko, które wypeánia máodzieĪy cztery piąte
dnia. „Za moich czasów tak nie byáo - przypomniaáa sobie Aniela. - Przychodziáo siĊ ze
szkoáy i robiáo siĊ z Dmuchawcem próby do przedstawienia „Hamleta” albo leciaáo siĊ do
kina na dwa seanse”.
- Jak byáam w waszym wieku, to raczej lubiáam szkoáĊ - powiedziaáa.
- To byáy inne czasy - odparáa ponuro Marianna.
- Bo ja wiem - Aniela podeszáa do radia i wáączyáa program trzeci.
Trafiáa na Leonarda Cohena, który ciemnym gáosem zamruczaá: „I'm your man”, co
AnielĊ natychmiast wprawiáo w ruch. Zrzuciáa sandaáki i na bosaka zaczĊáa pląsaü po
dywanie, ramionami czyniąc aerobikowe máyĔce.
- Od czterdziestu paru lat są te same czasy - rzuciáa w locie.
- WiĊc moĪe ludzie są inni - zasugerowaá Dambo, nie odrywając wzroku od Bebe, która
wáaĞnie myáa salaterkĊ.
- A, to tak. Inni. Mniej mają záudzeĔ. Czy ta zupa juĪ gotowa? - krzyknĊáa Aniela w stronĊ
kuchni i wdziĊcznie podskoczyáa, krzyĪując nogi. - Bo Krystian na pewno zaraz przyjdzie!
Bebe, milcząca jak zwykle, Ğliczna jak obrazek, lecz nieco nadĊta, wkroczyáa do pokoju,
niosąc salaterkĊ z cháodnikiem.
- Strasznie dáugo to trwaáo - zrobiáa jej uwagĊ Aniela.
- Szkoda, Īe nie przyszáaĞ mi pomóc - nie wytrzymaáa Bebe. - Kozio!
- Co? - odezwaá siĊ gáosik zza drzwi.
- Obiad!
Drzwi pokoiku otwaráy siĊ i wszedá Kozio w dáugiej szacie ze záotej lamy, którą Józefina
nosiáa na „duĪe” wieczory. Na twarzy miaá ohydną maskĊ o záym wyrazie.
- Fajna, co? - spytaá, zadowolony z wraĪenia, jakie uczyniá na wszystkich bez wyjątku.
Maska, wykonana ze zwykáego brystolu, pomalowanego plakatówkami i kolorowym
tuszem w koszmarny grymas, zakrywaáa mu wiĊcej niĪ poáowĊ twarzy i piĊtrzyáa siĊ wysoko
ponad czoáem, ginąc w masie nylonowych poĔczoch, pociĊtych w paski i ufarbowanych na
rudo.
- Co to ma byü? - zimno spytaáa Aniela.
- Demon - odpará krótko Kozio.
- Czasami zastanawiam siĊ - wycedziáa Aniela - czy twój brat jest normalnym dzieckiem,
Beato.
- Kozio - odrzekáa Bebe z niezmąconym spokojem - jest dzieckiem niezwykáym, po
prostu.
- Aha, tak, bo co dzieĔ robi inną maseczkĊ - zadrwiáa Aniela.
- Co dzieĔ - potwierdziá demon, odsuwając z okolicy ust rude nylonowe pasma. -
Przestaáem robiü lalki i kukieáki. Teraz robiĊ tylko maski demonów. Jak siĊ robi maskĊ
demona, to prawdziwy demon ucieka z domu.
- Z jakiego domu? - zagubiáa siĊ Aniela.
- Z naszego - rzeká Kozio i siĊgnąá po áyĪkĊ.
- Maseczka jest OK - wtrąciá siĊ Dambo, który chciaá wesprzeü swoją Bebe. - Zwáaszcza
oczy wypadáy sugestywnie.
Bebe, która dotąd ofiarowywaáa mu tylko ukradkowe zerkniĊcia, teraz spojrzaáa na
Damba z nieskrĊpowaną wdziĊcznoĞcią. Kozio zaĞ zwróciá siĊ ku niemu, ukazując ginące pod
strzĊpiastymi brwiami oczodoáy. W biaákach okropnych oczu zezowaáy czarne tĊczówki, a w
kaĪdej z nich byáa dziura wielkoĞci grochu, tak Īe Kozio mógá sobie swobodnie oglądaü
piĊkny Ğwiat na zewnątrz.
- Oczy są najwaĪniejsze - oznajmiá. - W oczach jest ten, jak siĊ to nazywa, ból istnienia.
- On siĊ okropnie zgrywa, na tym polega jego niezwykáoĞü – syknĊáa Aniela, z chwili na
chwilĊ coraz bardziej jadowita. Czas bowiem mijaá, a Krystiana wciąĪ nie byáo.
- PrzestaĔ dokuczaü Koziowi - cháodno poprosiáa Bebe.
- Bo co, bo co?! - zdenerwowaáa siĊ Aniela, rozrzucając ciemne loki i iskrząc czarnymi
oczami. - Bo mnie wyrzucisz z domu? No, no. Ciekawe, kto ci bĊdzie wtedy podpisywaá
uwagi w dzienniczku? A raczej w tym brulionie idiotycznym, bo ty wciąĪ nie masz
dzienniczka.
- Nie mam dzienniczka, bo w sklepach nie moĪna dostaü. A poza tym, to i tak nie ty mi
podpisujesz uwagi, tylko Bernard.
- O! A to dlaczego?
- Nawet nie pamiĊtasz. OdmówiáaĞ podpisywania, powiedziaáaĞ, Īe to nie wchodzi w
zakres opieki.
- A, tak. No, cóĪ, przynajmniej na coĞ ten próĪniak siĊ przydaje - mruknĊáa Aniela i
dodaáa, rozkáadając talerze na kulawym stoliku:
- Za moich czasów dwóje i uwagi do dzienniczka dostawali tylko debile oraz niepoprawni
chuligani.
- DziĞ wszyscy jesteĞmy debilami - odrzeká na to Marian, po czym uĞciĞliá: - DwanaĞcie
osób z naszej klasy z trudem dostaáo promocjĊ do klasy drugiej. Na trzydzieĞci piĊü osób
dwadzieĞcia miaáo trójĊ z polskiego.
- CóĪ - bąknĊáa Aniela z niezbyt pewną miną. - Widocznie jesteĞcie naprawdĊ kiepscy.
- To wáaĞnie powiedziaáem przed chwilą - przypomniaá dwornie Marian. - Sami debile.
Nasi profesorowie teĪ tak uwaĪają. Ja to juĪ w ogóle nie mam ochoty siĊ uczyü. UczĊ siĊ,
dostajĊ trójĊ. Nie uczĊ siĊ, teĪ jakoĞ wylawirujĊ na ten sam stopieĔ. A w dodatku w obu
przypadkach uwaĪany jestem za osáa.
Aniela rzuciáa mu zdziwione spojrzenie i zakrzyknĊáa, Īe przecieĪ czáowiek nie uczy siĊ
tylko dla stopni.
- Powinno was cieszyü - dodaáa - samo zdobywanie wiedzy!
- Nie cieszy - skonstatowaá Marian rzeczowo. - Tej wiedzy jest za duĪo. Turbiny.
Przylądki caáego Ğwiata. Biologia szczegóáowo. Ja to bym chciaá siĊ uczyü tylko matematyki i
tych przedmiotów, które lubiĊ.
- Fajnie by byáo - rozmarzyáa siĊ Marianna - Īeby uczyli samych ciekawych rzeczy. Nie
myĞlcie, Īe chciaáabym siĊ obijaü i uczyü tylko Ğpiewu. Niechby nawet i fizyka byáa -
przecieĪ i ona moĪe byü ciekawa, prawda?
- Fizyka jest ciekawa, idiotko - oburzyá siĊ na nią brat. - Tylko Īe jak kto ma ograniczony
umysá kobiecy, to...
- Nie bądĨ rasistą. Zresztą sam dziĞ zadania ani w ząb, geniuszu.
- Tego zadania to i Pieróg nie rozumie. Gdyby rozumiaá, toby nam wyjaĞniá.
- A nie wyjaĞniá? - zainteresowaáa siĊ Aniela.
- Nie, tylko zadaá. Jako poprawkĊ. Bo klasa ma juĪ mnóstwo dwój z fizyki. WiĊc teraz,
kto rozwiąĪe, dostanie piątkĊ.
- W tym siĊ musi kryü jakiĞ podstĊp - oĞwiadczyáa Marianna.
- W dodatku lekcja byáa niezrozumiaáa. PytaliĞmy go na przerwie o wyjaĞnienia, ale
powiedziaá, Īe mamy nie udawaü idiotów.
- No to pozostaá nam juĪ tylko Krystian.
- I wáaĞnie idzie - powiedziaáa Bebe, wyglądając przez okno na ulicĊ.
- No, czy on nie jest cudowny?! - zachwyciáa siĊ Aniela.
2
Zaraz po wejĞciu Krystiana, ubranego w biaáe spodnie i biaáą bluzĊ, wpadáa ruda jak
marchewka Natalia Borejko, ubrana w poáatane portki i górĊ od dresu. Jak wyjaĞniáa, wáaĞnie
száa w rozpaczy przed siebie planując albo utopiü siĊ w Warcie, albo iĞü do kina na film „Jak
to siĊ robi w Chicago”, gdyĪ nie rozumiejąc ani w ząb fizyki, a mając dwie dwóje na koncie,
mogáa juĪ tylko machnąü rĊką na wszystko, gdy nagle cieĔ sáabej nadziei kazaá jej zwróciü
kroki w stronĊ KrasiĔskiego, bo, jak pamiĊtaáa, Bebe miaáa zawsze dobrze prowadzone
notatki.
- Ja po prostu piszĊ wszystko do zeszytu od fizyki, jak leci - powiedziaáa Bebe. - Tylko Īe
tam na pewno są báĊdy, bo ja nic nie rozumiem.
- Caáa nadzieja w Krystianie - oznajmiáa Aniela z dumą.
Zjedzono cháodnik i póátora razowca, po czym Krystian zaĪądaá herbaty. - Bez herbaty nie
umiem myĞleü - wyznaá, zasiadając w fotelu Józefiny i ciepáym wzrokiem odprowadzając
AnielĊ, która poleciaáa speániaü jego pragnienia. - No, jazda, dawajcie tĊ fizykĊ.
Podano mu wszystkie zeszyty i notatniki naraz.
Krystian chrząknąá, zaáoĪyá jedną nogĊ na drugą, ukazując biaáe skarpetki nad biaáymi
tenisówkami, podziĊkowaá Anieli za herbatĊ i kruche ciasteczka, po czym z caáą powagą
zagáĊbiá siĊ w uczniowskich gryzmoáach.
- Mój BoĪe - westchnąá cicho. - Czy naprawdĊ nie potraficie rozgryĨü takich prostych
zagadnieĔ? - umilká nagle i przekartkowaá zeszyt Mariana, po czym zajrzaá do zeszytu Bebe,
porównaá go z notatnikiem Marianny i ostatecznie skupiá siĊ na zeszyciku Damba.
- Hm - powiedziaá - i napiá siĊ herbaty. - Interesujące.
WĞród najgáĊbszej ciszy przeczytaá wszystkie notatki ze wszystkich czterech zeszytów.
- Taak - powiedziaá - A podrĊcznik? Co na to podrĊcznik?
- Jeszcze nie wydrukowali - wyjaĞniáa mu máodzieĪ.
- Jak to nie wydrukowali? - zdumiaá siĊ Krystian. - PrzecieĪ to juĪ poáowa wrzeĞnia. To z
czego wy siĊ uczycie?
- Z zeszycików. Pan dyrektor nam dyktuje wszystko do zeszycików.
- Tak. Aha - rzeká powoli Krystian. - Tylko, ten... jak by wam to powiedzieü. - Westchnąá
i popiá herbaty. - Za moich czasów to ta fizyka wyglądaáa chyba troszkĊ inaczej...
Rozlegá siĊ cichy, powszechny jĊk zawodu.
- ...sáowem... - rzeká Krystian i zerknąá na AnielĊ - muszĊ przyznaü, Īe i ja nic z tego nie
rozumiem.
Umilká, zgnĊbiony, i wpatrzyá siĊ w swoje róĪowe paznokcie.
- Jezus, Maria - co my teraz zrobimy?
- Zróbmy chociaĪ zadanko domowe z tego zbioru.
- PokaĪcie no - rzeká Krystian sáabym gáosem i przeczytaá: - Drewniany prĊt jest
zawieszony jednym koĔcem na nici, drugi koniec natomiast páywa w wodzie. Jaka czĊĞü prĊta
o gĊstoĞci p= 0,84 G/cm3 zanurzona jest w wodzie? ZaáóĪ, Īe prĊt jest bardzo cienki.
Przez chwilĊ panowaáa cisza. Krystian najpierw dáugo patrzaá w zadanie, potem zaĞ
począá nerwowo kreĞliü i pisaü w podanym mu brudnopisie.
- Interesujące - rzeká. - Hm. A to drugie zadanie?
LicealiĞci spojrzeli po sobie.
- Tu, o, tu - Marianna pokazaáa mu odpowiednią stronicĊ.
- Obliczyü minimalną energiĊ Em fotonu wystarczającą do rozszczepienia jądra deuteru.
Na te sáowa wszedá Bernard, z okazji upaáu ubrany w kitelek na goáe ciaáo i sandaáy oraz
skarpetki granatowe ze szlaczkiem z czerwonych truskawek.
- Deuteru? - zapytaá. - Znakomicie. Podoba mi siĊ program licealny w PRL. JesteĞcie
caákowicie na bieĪąco. WáaĞnie telewizor coĞ przebąkiwaá, Īe w Ameryce dokonano
wiekopomnego i rewolucyjnego odkrycia. Sposobem domowym, uĪywając deuteru, który
podobno znajduje siĊ w zwykáej wodzie, kaĪdy moĪe sobie w domu zrobiü reakcjĊ
termojądrową.
- To pysznie! - ucieszyáa siĊ Aniela. - Czy to znaczy, Īe juĪ nie bĊdą budowaü elektrowni
atomowych?
- Tego telewizor nie powiedziaá. Ale powiedziaá, Īe deuter jest do tego wynalazku
okropnie potrzebny. I proszĊ - wchodzĊ, patrzĊ, a máodzieĪ dyskutuje o deuterze.
- Bernard, my nic nie wiemy o deuterze! - rzeká Dambo ponuro.
- Dlaczego? - spytaá Bernard surowo, z mĊską prostotą.
- Bo nikt nam nie umie wytáumaczyü.
- Brawo! - rzeká Bernard z goryczą. - Moje gratulacje, máodzieĪy polska. Oto, jak chcecie
uczestniczyü w Īyciu globu. Nikt wam nie umie wytáumaczyü o deuterze, to zaraz nie umiecie
nic. A sami siĊ potrudziü, nie áaska? A zainteresowaü siĊ ksiąĪkami, podrĊcznikami...
- Kiedy podrĊcznik jeszcze nie wydrukowany.
- ...to poĪyczcie! - wrzasnąá Bernard, czerwieniejąc apoplektycznie. - To zdobądĨcie!!!
Spod ziemi wykopcie! PrzecieĪ, do ciĊĪkiej deutery, tu chodzi o waszą przyszáoĞü! To wam
powinno zaleĪeü, Īeby umieü! Nawet, jeĞli nikomu innemu na tym nie zaleĪy.
O! A co, jak nie potraficie nawet zrobiü sobie gáupiej reakcji termojądrowej w sáoiku?!
Wy nawet Īarówki nie skáonicie do Ğwiecenia!
- Gadasz zupeáne gáupstwa - wtrąciáa siĊ wzburzona Aniela.
Inwektywy Bernarda odbieraáa ona, nie bez racji, jako skierowane gáównie pod adresem
Krystiana, który choü po medycynie, takĪe nie wiedziaá nic o deuterze. - Przede wszystkim
nie krzycz na dzieci. A po drugie, jak jesteĞ taki mądry, to sam im wytáumacz to zadanie, co?
- Ja tu nikomu nie bĊdĊ táumaczyá Īadnych zadaĔ - zdenerwowaá siĊ Bernard silnie. - Ja
nie jestem próĪnym gogusiem, który udaje nie wiadomo kogo, Īeby tylko siĊ wydaü nie
wiadomo czym.
- Co proszĊ? - podskoczyá w fotelu Krystian.
- Ja nie muszĊ ukrywaü, Īe i mnie Ĩle uczono fizyki. Nie muszĊ teĪ ukrywaü, Īe byáem
leniem i wagarowiczem. Bo ja nie pozujĊ. Ja siĊ nie zgrywam. Ja jestem naturalny, jak woda i
wiatr. Co nie znaczy, mĊĪczyzno z bormaszyną, Īe nie ĪaáujĊ swej niegdysiejszej gáupoty.
I wáaĞnie z tego powodu nie ustanĊ w docinkach pod adresem tej oto máodzieĪy. PrzeraĪa
mnie myĞl, Īe roĞnie w PRL jeszcze jedno pokolenie, które nie bĊdzie miaáo pojĊcia, o co
chodzi w fizyce.
- MoĪe masz trochĊ racji - powiedziaáa Aniela po zastanowieniu. - WiĊc chwileczkĊ.
WáaĞnie mi siĊ przypomniaáo, Īe znam czáowieka, który wie, o co chodzi w fizyce. Nazywa
siĊ Jerzy Hajduk i jest mĊĪem Cesi. Mieszkają na Sáowackiego.
- Mają telefon? - oĪywiá siĊ Bernard.
- Nie. Nie mają. Zbierajcie siĊ wszyscy. Idziemy tam zaraz.
3
ĩóáty dom z wieĪyczką przy ulicy Sáowackiego obáaziá mocno z tynku, toteĪ przykáadaá
do niego rĊkĊ, kto tylko chciaá. Na murku przy bramie ktoĞ namalowaá przez szablon,
jaskrawoczerwoną emalią olejną, smutne sáoneczko z napisem: „NienawiĞü szkodzi dzieciom
i innym Īyjątkom”. Nieco dalej kredowy napis wyraĪaá Īądanie rejestracji NZS-u. W klatce
schodowej, dawno nie odnawianej, czyjaĞ dáoĔ wypisaáa na Ğcianie (przy uĪyciu rozpylacza z
farbą cytrynowoĪóátą) hasáa sataniczne. Natomiast obok skrzynki na listy wisiaáa ulotka
reklamująca kaplicĊ adwentystów, a zaraz obok przyklejono Ğwistek z protestem przeciwko
budowie elektrowni jądrowej w Klempiczu.
Aniela doprowadziáa swoją gromadkĊ (z wyjątkiem Krystiana, który powiedziaá, Īe
poczeka na ulicy) na pierwsze piĊtro. Tu, na pomalowanych czyĞciutko drzwiach, widniaáa
zabawna wizytówka z napisem: ĩak - Hajduk - koáodziej. Przy kaĪdym nazwisku
wymalowano dáonią mistrza kolorową figurkĊ w odpowiednim przyodziewku i zachwycony
Bernard przez dáuĪszą chwilĊ kontemplowaá to maáe dzieáo sztuki, wydając ze stulonych ust
peáne podziwu cmokniĊcia.
Na dzwonek Anieli drzwi otwaráy siĊ wreszcie i w progu stanĊáa miáa, rumiana blondynka
z noworodkiem w ramionach. MaleĔki cháopczyk o zielonych oczkach wyzieraá nieĞmiaáo zza
jej nogi. Z rozwartych na przestrzaá drzwi kuchennych wyszedá na czworakach zaĞliniony
osobnik w kaftaniku i krótkich foliowych majteczkach, które ukazywaáy aĪ po nasadĊ jego
pulchne, brązowe nóĪki.
- CzeĞü, CeĞka! - powiedziaáa Aniela, uĞmiechając siĊ szeroko.
- Ojej! - zawoáaáa blondynka ze zdziwieniem. - Anielka! A to kto?
Zaczekajcie, zaraz, wejdĨcie najpierw! - uĞciskaáy siĊ obie tak serdecznie, jak tylko mogáy
bez krzywdy dla noworodka. Z pokoju na lewo wybiegáy dwie Ğliczne, czarnookie
dziewczynki w wieku przedszkolnym i Aniela przejawiáa pewną dezorientacjĊ.
- ChwilkĊ, Cesia - powiedziaáa. - Dotychczas Īyáam w przekonaniu, Īe macie troje dzieci.
Cesia siĊ rozeĞmiaáa.
- Te dwie Ğlicznotki to są Koáodziejanki, córki Julii. A Īe Julia i jej mąĪ pojechali zarabiaü
przy winobraniu we Francji...
- To ty siĊ zajmujesz dzieümi - odgadáa Aniela, kiwając gáową.
- No, wáaĞnie - ja to mam szczĊĞcie do tego - zaĞmiaáa siĊ Cesia.
- I wprawĊ.
- I wprawĊ. Ale wejdĨcie, wejdĨcie... zaraz, kim są ci máodzi ludzie?
- ĩeromski jestem - pospieszyá Bernard, z rozczuleniem garnąc ku sobie gáówki licznej
dziatwy. - Witaj, dziewczyno z oseskiem. Tu oto stoi piĊcioro zdrowych licealistów, którzy
wskutek namów pewnej Īyczliwej im osoby poczuli wreszcie coĞ w rodzaju gáodu wiedzy.
- Nie przesadzajmy z tym gáodem - przerwaáa mu Aniela. - Cesiu, oni po prostu nie mają
pojĊcia, jak rozwiązaü zadania z fizyki.
PomyĞlaáam o twoim mĊĪu.
- AleĪ Jurek jest w Kanadzie, na stypendium! Wraca dopiero za trzy miesiące!
- Mój ty Ğwiecie, toĪ to prawdziwy dramat - rzeká Bernard. - Biedne dzieci, na cóĪ zdaáa
siĊ siáa mej perswazji?! Zaczynam podejrzewaü, Īe záy los postanowiá zniweczyü wszystkie
dobre odruchy w tym spoáeczeĔstwie. Sáowem, nie bĊdziecie wiedzieli, o co chodzi w fizyce.
Spotkaáa nas prawdziwa klĊska.
- Nie, nie - pocieszyáa go Cesia i poprawiáa oseskowi Ğliniaczek, nogą zaĞ powstrzymaáa
raczkującego osobnika od wypeázniĊcia na schody. - ĩaczek jest w domu. Mój tata, znaczy.
Zrobicie mu prawdziwą przyjemnoĞü, zapytując go, o co chodzi w fizyce.
4
- Deuter! - zakrzyknąá radoĞnie inĪynier ĩak. - Czy byü moĪe? - Byá okrągáym pyknikiem
o Īyczliwym spojrzeniu i rumianych policzkach. Kiedy weszli do jego pokoju, siedziaá
wáaĞnie za stoáem i kreĞliá coĞ z wielką wprawą na arkuszu kalki. - OtóĪ - powiedziaá, kiedy
zasiedli wokóá niego, a on, porzuciwszy pracĊ, zapoznaá siĊ z zawartoĞcią ich notatników i
zeszytów, a takĪe z treĞcią zadaĔ domowych - musicie wiedzieü, Īe... - i po tych sáowach
ĩaczek, od lat kochający wiernie fizykĊ, zwáaszcza teoretyczną, czáowiek, który w roku 1975
omal nie oszalaá z radoĞci, gdy dowiedziaá siĊ o dokonaniu stabilnej reakcji jądrowej w
plazmie deuteru, on wáaĞnie wygáosiá wspaniaáy, prosty, porywający i klarowny wykáad.
Ci, spoĞród czytelników, którzy wiedzą, o co chodzi w fizyce, nie bĊdą mieli trudnoĞci z
doĞpiewaniem sobie brakujących fragmentów wypowiedzi inĪyniera ĩaka. Ci natomiast,
którzy nie wiedzą, o co chodzi w fizyce, i tak by nic nie zrozumieli. Obawiam siĊ, Īe
czytelnicy nie mają innego wyjĞcia, niĪ tylko uwierzyü mi na sáowo, Īe inĪynier ĩak w ciągu
zaledwie trzech godzin nie tylko znacznie rozjaĞniá w gáowach pozostawionym mu
licealistom, lecz takĪe znalazá báąd drukarski w tekĞcie zadania (zamiast p=.0,84 G/cm 3
powinno byü p= 0,84 g/cm 3, moi kochani), a w dodatku sprawiá, Īe máodzi ludzie
samodzielnie i z przyjemnoĞcią obliczyli zadania domowe, co dowodzi, Īe racjĊ miaá Plautus,
twierdząc, iĪ sapienti sat.
5
OczywiĞcie, ani Aniela, ani Krystian, ani Bernard nie pozostali, by sáuchaü wykáadu
inĪyniera ĩaka. ĩadne z nich nie musiaáo bowiem chodziü do liceum, toteĪ Īadne z nich nie
miaáo wystarczającej do tego sáuchania motywacji. No - moĪe Bernard miaáby motywacjĊ,
jako istota ludzka Īądna wszelkiej wiedzy o otaczającym ją Ğwiecie i o sekretach Matki-
Natury. Lecz widok Anieli, odchodzącej w dal z dáonią w dáoni Krystiana, poruszyá w nim
struny animalnej, jak ją sam w duchu okreĞliá, zazdroĞci. Pozostawiá wiĊc piĊcioro máodych
na áasce inĪyniera ĩaka i ująwszy drugą dáoĔ Anieli, poszedá obok niej cichą i sáoneczną ulicą
Sáowackiego.
- PiĊkna dzisiaj, doprawdy, pogoda - rzeká, dostosowując swe ogromne kroki do kroków
opalonych nóg w czerwonych, klekoczących sandaákach.
Nikt nie podjąá tak obiecującego tematu, wiĊc Bernard, rzuciwszy na AnielĊ krótkie
spojrzenie kątem oka, dodaá, Ğciskając ją lekko za rĊkĊ:
- Aniello, czy nie poszáabyĞ wraz ze mną nad rzekĊ, by tam, na záotym piasku
przybrzeĪnym, zawrzeü choüby krótkotrwaáy pokój z Naturą?
- Co przez to rozumiesz? - spytaáa podejrzliwie Aniela, a Krystian, Ğciskając jej drugą
dáoĔ, dorzuciá bez wahania:
- O, tak, chodĨmy nad rzekĊ! Co za doskonaáy pomysá! Zresztą, sam chciaáem to
zaproponowaü, miaáem te sáowa dosáownie na koĔcu jĊzyka!
- ĩyczĊ ci, ĪebyĞ zawsze miaá je dokáadnie tam – powiedziaá Bernard tonem záowieszczo
wyszukanej uprzejmoĞci.
- ProszĊ? - zdezorientowany Krystian zmyliá krok, wskutek czego zostaá zmuszony do
upokarzającej dreptaniny. - Wiesz, Bernard - rzeká wreszcie - muszĊ ci wyznaü, Īe bardzo
czĊsto nie rozumiem, o co ci chodzi.
- Nie musisz mi tego bynajmniej wyznawaü, cháopcze z fletcherem.
Od pewnego juĪ czasu sam doskonale sobie z tego zdajĊ sprawĊ - wyjaĞniá mu Bernard. -
GdyĪ, jeĞli wolno mi tu uĪyü báysku poetyckiej metafory, bĊdącej wszak najwiĊkszą siáą mej
wymowy, kaĪdy Īóáw jest tylko skorupiakiem i wskutek tego nie jest w stanie wzbiü siĊ do
podniebnych lotów, choüby nawet wyglądaá na kukuákĊ.
- Na kukuákĊ - powtórzyá Krystian, przeáykając ĞlinĊ.
- ...podczas gdy taki platalea leucorodia, czyli páaskonos biaáy, zwany pospolicie
warzĊchą, jest ptakiem groteskowym z powodu swego dzioba w ksztaácie áyĪki...
- àyĪki?...
- ...silnie w dodatku spáaszczonej. A przecieĪ, na przekór swej powierzchownoĞci,
budzącej Ğmiech i drwiny wĞród gawiedzi, warzĊcha wzbija siĊ wysoko, bardzo wysoko, i
potrafi lataü daleko, tak Īe fraszką jest dlaĔ podróĪ zimowa do Indii lub Afryki, Krystianie.
- Ale co ma do tego Īóáw? - gáówkowaá Krystian, podczas gdy Aniela mimo woli, poprzez
czerwoną páachtĊ wĞciekáoĞci, odczuáa rozbawienie i poczĊáa trząĞü siĊ z táumionego Ğmiechu.
- ĩóáw, Krystianie, nic nie ma do tego - odpará Bernard z aksamitną powagą. - Choüby siĊ
nawet wystroiá w biaáe majteczki.
- No widzisz - powiedziaá Krystian, udając przyjazny uĞmiech. - To wáaĞnie miaáem na
myĞli, kiedy mówiáem, Īe nie zawsze ciĊ rozumiem - rzuciá Anieli porozumiewawcze
spojrzenie, które miaáo ich dwoje zjednoczyü we wspólnej opinii, iĪ czáowiek roztropny w
zetkniĊciu z wariatem winien temperowaü wrodzoną swą popĊdliwoĞü i zachowywaü siĊ w
sposób kojący, jak najdalszy od prowokacji.
Ale Aniela, o dziwo, jakoĞ nie oddaáa mu porozumiewawczego spojrzenia, tylko zagryzáa
czerwone wargi biaáymi zĊbami i wydaáa z siebie zduszony chichot.
- Aniello - rzeká Bernard majestatycznie, zwracając siĊ prosto do niej i wnikając jej w
oczy tym surowym i prostym spojrzeniem, jakie czĊsto miewają dzieci. - Czy idziesz nad
WartĊ ze mną i tylko ze mną, czy teĪ towarzystwo istot bezlotnych jest ci nieodzowne dla
dobrego samopoczucia, mierzonego wszak u kobiet gáównie iloĞcią przedstawicieli páci
mĊskiej w najbliĪszym otoczeniu, bez szczególnej troski o ich jakoĞü?
Tu Bernard zamará z pytającym wyrazem twarzy, zaĞ Aniela najpierw prychnĊáa dáugo
powstrzymywanym Ğmiechem, a potem rzekáa lekcewaĪąco:
- Ojejku, Bernard, przestaĔ siĊ juĪ wygáupiaü.
Ale on nie spuszczaá z niej swych powaĪnych oczu dziecka, wiĊc Aniela jakoĞ siĊ
zawstydziáa tego Ğmiechu i tego lekcewaĪenia i - wytrzymując jego spojrzenie - powiedziaáa,
niespodziewanie dla samej siebie wpadając w jego styl:
- I Īóáwie lubią trzymaü siĊ parami, Bernardzie, gdyĪ kaĪdy gatunek ma swoje obyczaje.
Bernard spojrzaá na nią z bólem.
- Rozumiem - rzeká krótko i zawróciwszy na piĊcie, natychmiast odszedá w gáąb
Sáowackiego, wprost w pomaraĔczowe sáoĔce, które zatykaáo wylot ulicy jak potĊĪny jupiter.
- Pocieszny czáowieczek - rzeká Krystian z wyrozumiaáoĞcią istoty normalnej,
odprowadzając wzrokiem masywną sylwetkĊ w kitlu. - Czy ty rozumiesz, o czym on mówiá?
Aniela spojrzaáa z czuáoĞcią na jego záocistą od opalenizny, przystojną mĊską twarz o
podbródku z doákiem, na niewinne oczy - i westchnĊáa.
- Tak, Krystianie - powiedziaáa. - Ja rozumiem - a potem, przeniósászy wzrok na
oddalającą siĊ spiesznie dziwaczną i groteskową postaü, odczuáa niejasny smutek na myĞl, jak
niewiele pomoĪe to, Īe ona rozumie.
Blask sáoĔca zacząá siĊ nagle rozáamywaü w ogniste drzazgi i Ğwietliste koáa, wirując w
kroplach, które wezbraáy w jej oczach.
- Widzisz, mój záoty - powiedziaáa záamanym gáosem. - To takie dziwne. Nie kaĪdy,
zrodzony do latania, lataü potrafi.
A Krystian westchnąá i rzeká:
- Nie rozumiem, o co ci chodzi.
SOBOTA, 24 WRZEĝNIA

1
Jaka cisza tajemnicza...
Nisko, nad kasztanami, káĊbiáy siĊ akwarelowe chmury, drobny deszcz przemykaá
zwiewnie jak dym, opadaáy pierwsze liĞcie. Kiedy siĊ spojrzaáo do ogródka sąsiadów,
czáowiek miaá wraĪenie, Īe sáoĔce na chwilĊ siĊ przedaráo przez chmury, ale nie, to tylko
poĪóákáy kasztan w gáĊbi Ğwieciá takim ciepáym kolorem.
Bebe staáa w oknie i piáa z grubego kubka herbatĊ, która juĪ nieco przestygáa; miaáa teraz
smak i zapach dymu i liĞci.
Bebe czekaáa na Damba.
Wszystko na niego czekaáo - ulica, kasztany, trawnik i weranda, chodnik, chmury i
powietrze; obraz byá niekompletny bez Damba.
Jeszcze chwilkĊ - zaraz - zaraz - szczupáa przygarbiona sylwetka wpasuje siĊ w ten obraz,
jak brakujący klocek w ukáadankĊ, i wszystko nabierze wáaĞciwego wyrazu, kaĪdy szczegóá
wskoczy na swoje miejsce.
Bebe znieruchomiaáa w wyczekującym przeczuciu, baáa siĊ nawet mrugnąü, Īeby nie
przegapiü magicznego momentu.
Jest.
Idzie!...
Powietrze drgnĊáo, coĞ siĊ nieznacznie przesunĊáo w obrazie, jakby ktoĞ teraz dopiero
nastawiá ostroĞü.
„Co to oznacza, jeĞli bez ciebie Ğwiat jest niekompletny? - pomyĞlaáa Bebe. - JeĞli dwa dni
bez ciebie to są dwa poranki bez ciebie, dwa poáudnia i dwa wieczory bez ciebie, dwa tysiące
osiemset osiemdziesiąt minut bez ciebie; co to oznacza, jeĞli ktoĞ przez czas tak dáugi nie jest
w stanie wykonaü najprostszej czynnoĞci uĪytkowej ani odwróciü myĞli od jednego wyáącznie
tematu, czy to nie oznacza, Īe ten ktoĞ popadá w obsesjĊ?”
Dambo idzie powoli, jest coraz bliĪej.
Co powie, kiedy podejdzie do okna?
Nic takiego chyba. Jak zwykle.
Czy on wie, Īe ona nie moĪe bez niego Īyü? Ani dnia. Ani dnia.
Nie powinien wiedzieü.
Bo on bez niej, oczywiĞcie, Īyü moĪe. Ciągle gdzieĞ chodzi, coĞ zaáatwia, spotyka siĊ z
jakimiĞ ludĨmi, wiesza jakieĞ plakaty, dyskutuje z Bernardem u profesora albo stoją obaj
godzinami na ulicy i gadają, gadają bez przerwy, trzymając jeden drugiego za guzik. „Ze mną
tak nie gada - pomyĞlaáa Bebe ze smutkiem. - Ze mną tylko ukáada limeryki”.
Na lekcjach, kiedy moĪna byáo nie uwaĪaü, Dambo lubiá zaglądaü do jej brulionu i
dopisywaü róĪne gáupstwa. WáaĞciwie tylko te chwile, kiedy sobie pisali, byáy ich prawdziwą
rozmową. Na przerwach dopadali go Burczykowscy, po szkole czekaá juĪ na niego Bernard i
razem szli do stoáówki, skąd zabierali dla profesora obiad w potrójnym garnuszku z
nosideákiem. Po obiedzie - naturalnie - znów tkwili u profesora, i jeĞli wĞród rozlicznych
zajĊü znajdowali czas, by wpaĞü na KrasiĔskiego, to zawsze byli zaaferowani, zagadani,
pocháoniĊci bez reszty swoimi sprawami.
O. JuĪ jest tuĪ-tuĪ. GáowĊ ma spuszczoną, kopie kamyk.
Wszystko w nim jest pociągające, i ta sprana, prawie juĪ bez koloru, drelichowa bluza,
której tak siĊ chce dotknąü. I wáosy jasnopopielate, o tych samych magnetycznych
wáaĞciwoĞciach co bluza. I oczy peáne magicznych Ğwiateáek. I gáos, szorstki a zarazem
áagodny.
Wszystko.
Zadzwoniá dziĞ rano i powiedziaá, Īe wpadnie o dwunastej. Bebe stropiáa siĊ, sáysząc ten
jego gáos, odburknĊáa coĞ z grubsza do rzeczy i umilkáa. Serce jej waliáo tak, Īe zagáuszaáo
wszystko. A od rana do teraz dziaáy siĊ z nią rzeczy jeszcze dziwniejsze.
Zastanawiaáa siĊ, co on takiego chce jej powiedzieü, Īe aĪ dzwoni i zapowiada swe
przybycie. Miaáa tremĊ. Czuáa, Īe dziaáają na nią siáy o przeciwnych wektorach. Jedna siáa
pchaáa ją do Damba, druga odciągaáa i skáaniaáa do wycofywania siĊ w gáąb siebie. Bebe
miaáa ochotĊ skuliü siĊ, schowaü w najciemniejszy kąt, zakryü gáowĊ rĊkami i zatrzymaü
oddech, jakby zbliĪaáo siĊ ku niej wielkie, budzące trwogĊ niebezpieczeĔstwo. Ale
jednoczeĞnie czuáa, Īe jej najwiĊkszym pragnieniem jest wybiec naprzeciw, objąü Damba,
wtuliü twarz w jego bluzĊ i juĪ nigdy go nie puĞciü. PoniewaĪ jednak obie siáy byáy sobie
mniej wiĊcej równe, Bebe trwaáa w bezruchu, niezdolna do Īadnego dziaáania. ToteĪ kiedy
Dambo doturlaá wreszcie swój kamyk pod jej dom i, stanąwszy przed oknem, podniósá wzrok
- ujrzaá Bebe spokojną i cháodną w zielonej bluzce z biaáym koánierzem do ramion, z twarzą
gáadką, czystą i pozbawioną wyrazu i oczami peánymi jak zwykle wielopiĊtrowych zagadek.
- CzeĞü - powiedziaá, a ona uĞmiechnĊáa siĊ niewyraĨnie, spuĞciáa oczy i zaplotáa palce na
polewanym niebiesko kubku w groszki.
I ona, i wszystko wokóá niej byáo cháodne i spokojne. Nawet kolory.
Wydawaáa siĊ daleka o caáe kilometry.
Dambo miaá zamiar pogadaü z nią powaĪnie. Chciaá jej powiedzieü tyle waĪnych rzeczy -
nie wiedziaá jeszcze jakich, wiedziaá tylko, Īe są to rzeczy zasadnicze. A tu masz,
zablokowaáo go, jak zwykle w jej obecnoĞci. Ta jej rezerwa siĊ udzielaáa. Byáo coĞ
paraliĪującego w tym spokoju, opanowaniu, pod którymi - czuá - aĪ iskrzyáo napiĊcie.
Na sam jej widok Dambo poczuá zmĊczenie.
- Co robimy? - spytaá, uĞmiechając siĊ sztucznie, z zakáopotaniem.
PokrĊciáa gáową, Īe nie wie, spojrzaáa z taką udrĊką.
- JedĨmy nad jezioro! - zaproponowaá Dambo w natchnieniu. - Tu są áadne jeziora w
okolicy, prawda?
- Jest Rusaáka i Strzeszynek - powiedziaáa Bebe, oĪywiając siĊ nieco. - MoĪna dojechaü
autobusem. Zabierzmy Kozia! On tak lubi páywaü.
- E, woda juĪ pewnie zimna - Dambo nie byá zachwycony jej pomysáem. Lubiá Kozia, ale
niekoniecznie o kaĪdej porze i w kaĪdych okolicznoĞciach. Potem jednak pomyĞlaá, Īe nie jest
pewien, czy wytrzyma to skrĊpowanie podczas jazdy autobusem i póĨniej tam, przez kilka
godzin.
- A moĪe weĨmiemy Bernarda? - zaproponowaá bez namysáu.
Teraz Bebe z kolei nie byáa zachwycona.
- On nie pojedzie bez Anieli - mruknĊáa.
- To weĨmy i ją - zaĞmiaá siĊ Dambo.
- No to i Krystiana, jak juĪ - Bebe teĪ siĊ uĞmiechnĊáa.
NapiĊcie minĊáo, jak zawsze, kiedy nie zagraĪaáo im pozostawanie sam na sam.
„Nie, do licha, to jest nienormalne. To trzeba jakoĞ przeáamaü” - pomyĞlaá Dambo,
podszedá bliĪej, podciągnąá siĊ na rĊkach i usiadá bokiem na parapecie.
Bebe cofnĊáa siĊ nieznacznie.
- Posáuchaj - zacząá Dambo z desperacją, patrząc na smutny profil z ciemnymi rzĊsami i
smutnym cieniem wokóá nich. - Czy...
- Czy co? - spytaáa natychmiast, skoro tylko zawiesiá gáos.
- Nie, nic.
- A jednak - powiedziaáa Bebe udrĊczonym gáosem. - ChciaáeĞ mnie o coĞ zapytaü.
- Chciaáem - mruknąá. - Chciaáem zapytaü, o co tu chodzi.
- Jak to, o co chodzi?
- Zostaw ten kubek. ProszĊ ciĊ, przestaĔ nim krĊciü. - Dambo szybkim ruchem záowiá jej
dáoĔ. - Nie wyrywaj!
Kubek spadá na chodnik i rozbiá siĊ na dwie czĊĞci.
- Co jest - nie moĪna trzymaü ciĊ za rĊkĊ?
Bebe zaczerwieniáa siĊ okropnie, aĪ do áez, i przemówiáa z trudem, uwalniając palce z
jego uĞcisku.
- WolĊ nie.
Dambo odsunąá siĊ gwaátownie, opará plecami o mur i odwróciá gáowĊ. Prawie siĊ dusiá z
Īalu i urazy.
Milczeli tak dáugo, Īe w koĔcu Īadne z nich nie wiedziaáo, jak z tego wybrnąü.
- Mam sobie iĞü? - spytaá wreszcie Dambo gáosem ochrypáym z niechĊci.
Nie patrzaá, ale i tak wyczuá, Īe gwaátownie pokrĊciáa gáową.
- Nie lubisz mnie - wyrwaáo mu siĊ.
- LubiĊ... - szept w pobliĪu.
- Jestem nudny i gáupi, co? I te moje uszy.
- Gáupi, tak. RzeczywiĞcie. WáaĞnie te twoje uszy lubiĊ najbardziej.
Dambo uĞmiechnąá siĊ grzecznie w odpowiedzi na tĊ uprzejmoĞü i zdecydowaá siĊ
spojrzeü na Bebe. ħle zrobiá. JuĪ przecieĪ byáo nieĨle, juĪ jej nie lubiá, juĪ nawet mógá sobie
pójĞü. Teraz spojrzaá - i znów mu wszystko wróciáo. JuĪ nie bĊdzie mógá odejĞü.
„Im dalej, tym gorzej” - pomyĞlaá. Jak to moĪliwe, Īe w tym samym oknie, nocą, trzymaá
ją za rĊkĊ i omal nie pocaáowaá? Czy byü moĪe, Īe ją wáaĞnie przytuliá wtedy, w szkole
Kozia? Teraz byáoby to nie do pomyĞlenia.
Co zaszáo od tamtego czasu?
Spojrzaá na Bebe znienacka i zobaczyá, jak drgnĊáa.
- Boisz siĊ! - odgadá nagle.
Bebe báysnĊáa ciemnymi oczami i spuĞciáa wzrok.
Ach. WiĊc to tak.
- Dlaczego to tak jest? - powiedziaá Dambo gáoĞno. - Dlaczego tyle trzeba siĊ namĊczyü?
- Tak. Ja siĊ mĊczĊ.
- Ja teĪ. Wiesz co, chodĨ ze mną.
- Dokąd?
- Zobaczysz. Tylko mnie sáuchaj, a wszystko bĊdzie dobrze.
Kazaá jej wyjĞü oknem, co Bebe uczyniáa bez wahania. A poniewaĪ w tej samej chwili
drzwi pokoju otworzono i daá siĊ sáyszeü Kozio, grymaszący: Bebe, gdzie jesteĞ? Dambo
pociągnąá ją za rĊkaw i oboje prĊdko znikli za naroĪnikiem domu.
2
Kozio wszedá do pokoiku i nie znalazászy siostry, z rozczarowaniem przysiadá na áóĪku.
Przybywaá z kuchni, gdzie dáugo i starannie gotowaá sobie kisiel, studziá go, przelewaá
pedantycznie do miseczki i w koĔcu jadá, przez caáy czas myĞląc o jednym: o szkole.
Wreszcie, gdy poczuá, Īe dáuĪej juĪ nie wytrzyma, postanowiá powiedzieü Bebe o swoim
zmartwieniu, ale nie znalazá jej nigdzie.
Mieszkanie byáo puste i nieprzyjazne, odmienione, jak twarz bliskiej osoby, która siĊ
gniewa. Meble i ksiąĪki spoglądaáy na Kozia z niechĊcią, dezaprobująco skrzypiaáa poáówka
uchylonego okna. Wszystko byáo przykre i dalekie. Nawet lalki i maski. ĝwiat za oknem teĪ.
W Ğwiecie za oknem peáno byáo záa i krzyczących na siebie, Ğcigających siĊ ludzi. Wczoraj w
szkole Kozio dostaá dwie dwóje - z matematyki i z rysunków. Matematyki nie umiaá przy
tablicy i magister Stachowiak nazwaáa go tumanem. A pani od rysunków wyĞmiaáa to, co on
namalowaá. WyĞmiaáa przy caáej klasie!
Wiedziaá, oczywiĞcie, Īe Bebe nie ma na górnym áóĪku, ale na wszelki wypadek wlazá po
drabince i zajrzaá tam. Potem juĪ nie chciaáo mu siĊ schodziü, wiĊc siedziaá tak - zgarbiony,
maáy, z cienkimi nogami dyndającymi w powietrzu, z opuszczoną gáową.
Byáo mu strasznie smutno.
PomyĞlaá o mamie, jaka jest áadna i elegancka, ale tym razem nic to nie pomogáo. Zrobiáo
siĊ nawet gorzej, bo pojawiáa siĊ niedobra myĞl, Īe Józefina teĪ nie mogáaby mu pomóc, Īe
nawet gdyby byáa tu, obok, nawet gdyby mógá przytuliü siĊ do niej - ona i tak tylko
poklepaáaby go po gáowie jak kota i zaczĊáaby mówiü o czymĞ innym.
Bebe gdzieĞ sobie poszáa.
Aniela siĊ po prostu nie liczyáa.
Nikogo. Nikogo nie ma.
Kozio podciągnąá nogi i skuliá siĊ na górnym posáaniu. Okno warknĊáo na niego, firanka
fuknĊáa, trzasnĊáy ze záoĞcią drzwi.
Kozio miaá wraĪenie, Īe Ğwiat za oknem zgĊstniaá nagle i Īe zacząá napieraü na dom, na
pokój, na niego samego wreszcie - i choü kuliá siĊ coraz bardziej, ten nacisk nie ustawaá.
Zrobiá siĊ wreszcie nie do zniesienia.
Kozio zeskoczyá z áóĪka na podáogĊ.
Nie.
Tak nie wolno kryü siĊ i kuliü, cofaü siĊ i chowaü.
JuĪ raz tak stchórzyá.
Nie wolno.
Trzeba byü dzielnym. Trzeba wyjĞü naprzeciw. ĩeby nie wiem co czáowiekowi groziáo.
Zresztą, co za gáupstwa. Nic mu przecieĪ nie grozi. To pokój, to dom, to ulica, to deszcz,
to drzewo. To Ğwiat.
A to jest on sam, Kozio.
I teraz on wáaĞnie wyjdzie z domu, zatrzaĞnie za sobą drzwi i - pogwizdując, pokáapując
sandaáami po chodnikowych páytach, pójdzie w tym drobnym deszczyku, który tak miáo
cháodzi twarz. „Jest dobrze - pomyĞlaá podnosząc z chodnika báyszczący, gáadki liĞü
winobluszczu - jeszcze zielony, ale przy Ğrodkowych Īyákach juĪ trochĊ czerwieniejący. - Jest
fajnie. Nie trzeba byáo siĊ tak baü.
To jest liĞü. To jest jezdnia. Tam jest áadny biaáy domek z drewnianą werandą, na której
wisi model holenderskiej fregaty.
A tu jest róg ulicy. KtoĞ idzie z naprzeciwka”.
Kozio zamará.
Z naprzeciwka szli, zataczając siĊ, Lisieccy.
Nie byáo juĪ dokąd uciekaü.
Zresztą, nawet nie chciaáby uciekaü. Nie.
Trudno.
Co siĊ ma staü, niech siĊ stanie.
3
Bernard wstaá tego dnia bardzo póĨno, gdyĪ poprzedniego popoáudnia, owáadniĊty nagle
nieodpartym natchnieniem, zacząá malowaü w swym pokoju wielkie panneau. Malowaá
wprost na Ğcianie, zwykáymi plakatówkami, na tej páaszczyĨnie pomiĊdzy szafą a balkonem,
gdzie pustka przybrudzonej bieli w zbyt juĪ duĪym stopniu dziaáaáa mu na wyobraĨniĊ. Okoáo
czwartej nad ranem ukoĔczyá pracĊ i padá bez ducha na materac, leĪący na podáodze
pomiĊdzy sáoiczkami po farbie.
O jedenastej zbudziáo go pukanie do drzwi - byáa to zapewne wáaĞcicielka mieszkania,
poznawaá wáadczoĞü pukającej rĊki. Nie byáo mu spieszno do awantury. Nie zamierzaá
pokazywaü gospodyni swego dzieáa, przynajmniej chwilowo.
Sam teĪ nie spojrzaá na nie. Potem. ĝwieĪym okiem. Z perspektywy.
Spokojnie.
Po jakimĞ czasie stukanie ucicháo. Bernard wstaá, nucąc radoĞnie, umyá siĊ w plastykowej
misce i wyczyĞciá starannie zĊby, spluwając do doniczki z podescháą pelargonią. Potem nalaá
wody do garnuszka i wáoĪyá doĔ grzaákĊ elektryczną, a czekając na zagotowanie páynu, ze
smakiem i satysfakcją obejrzaá swoją kolekcjĊ guzików, zgromadzoną w kilku páaskich
pudáach. Potem zaparzyá sobie herbatĊ (wciąĪ unikając patrzenia na malowidáo), przygotowaá
uáomną kanapkĊ z serem, nalaá aromatycznego naparu do sáoiczka po dĪemie i zasiadá na
zydelku, by wreszcie spojrzeü na panneau.
Och.
Rzecz, niestety, zupeánie go nie zachwyciáa.
JakĪe piĊkne wydawaáo mu siĊ to panneau, kiedy je sobie wczoraj wyobraziá! Jeszcze w
trakcie malowania pewien byá, Īe powstaje coĞ niezwykáego, coĞ wspaniaáego, coĞ, na co
bĊdzie mógá sobie patrzeü miesiącami, latami, czym bĊdzie mógá siĊ pocieszaü w chwilach
zaáamaĔ i duchowej prostracji. Miaá uczucie, Īe tworzy dzieáo swego Īycia, peáne piĊkna i
wstrząsającej duchowej mocy.
To, na co patrzaá teraz, róĪniáo siĊ od wymarzonego dzieáa, jak... jak... jak realizacja od
idei po prostu.
Bernard siedziaá nad nietkniĊtą herbatą, mnąc w dáoni kanapkĊ, i patrzaá w ĞcianĊ, na
której w bocznym oĞwietleniu, wĞród spĊkaĔ i rys, widniaáy sinawe i szarawe smugi, zacieki i
kleksy.
„I to siĊ miaáo nazywaü „Lumiere”„ - pomyĞlaá z palącym wstydem.
Chciaáo mu siĊ páakaü.
Nie wiedziaá, jak dáugo tkwiá na tym zydlu, przed ohydną Ğcianą.
Nie pamiĊtaá juĪ, czy páakaá, czy teĪ zdoáaá siĊ opanowaü. Kiedy siĊ podniósá, herbata w
jego dáoni byáa caákowicie zimna, a kanapka przypominaáa kulĊ plasteliny.
Poczuá, Īe musi natychmiast iĞü do Anieli.
Potrzebowaá ludzkiego ciepáa.
Aniela byáa nieznoĞna, záoĞliwa i ironiczna. I chyba go nawet nie lubiáa. Ale w jej
zdyszanym Ğmiechu, w poáudniowym kolorycie jej twarzy, w káującym báysku jej
hiszpaĔskich oczu byáo ciepáo i Īycie. Kiedy znajdowaá siĊ obok niej, caáa jego osoba stawaáa
siĊ bardziej intensywna, tak jak skrawek kremowego papieru poáoĪony na báĊkitnym tle zdaje
siĊ nagle bardziej Īóáty.
Potrzebowaá jej Ğmiechu.
„Niechby nawet kpiáa, niechby dokuczaáa - myĞlaá wkáadając kitelek i czyste skarpety. -
Ale niech pocieszy”.
Wykradá siĊ z pokoju i zamknąá go na klucz. Potem, starając siĊ nie oddychaü, przebiegá
truchcikiem na palcach przez korytarz, zapchany szafą, rowerem i wózkiem dziecinnym z
budką. Gospodyni táukáa siĊ gdzieĞ po kuchni, wszĊdzie unosiá siĊ przygnĊbiający swąd
przypalonej margaryny.
Bernard zamknąá za sobą gáówne drzwi mieszkania, starając siĊ nie trzasnąü zamkiem.
Zbiegá po brudnych schodach, wypadá na ulicĊ.
W kiosku na parterze kupiá „Gáos Wielkopolski” - nie dlatego, Īeby go chciaá czytaü, ale
dlatego, Īe odkąd Krystian, którego wáasnorĊcznie wprowadziá w Īycie Anieli, zacząá siĊ w
nim rozpychaü, Bernard wyczuwaá, Īe potrzebuje jakiegoĞ pretekstu do záoĪenia wizyty na
KrasiĔskiego. Ot, przyjdzie do Anieli i powie:
CzeĞü! Popatrz, co wáaĞnie wyczytaáem w gazecie...
Stojąc na rogu JeĪyckiej i Mickiewicza, Bernard rozáoĪyá „Gáos” i zajrzaá na pierwszą
stronĊ.
Od razu poczuá jakby gáuche uderzenie fali nieszczĊĞcia. Zamachy, wybuchy, gáód, wojna,
trzĊsienia ziemi, wypadki drogowe, egzekucje, aresztowania, choroby, katastrofy lotnicze -
zdawaáo mu siĊ, Īe z zadrukowanej páachty papieru sáychaü zbiorowy, nieustający krzyk
cierpienia.
Nie, nie. Tego nie moĪna wytrzymaü.
ZáoĪyá gazetĊ, najpierw na czworo, potem w oĞmioro, potem skrĊciá ją, zmiąá i wrzuciá za
parkan, do czyjegoĞ ogródka.
Ale byáo za póĨno. DotkniĊcie fali ludzkich nieszczĊĞü juĪ zrobiáo swoje. Bernard poczuá
przypáyw okropnej, obezwáadniającej rozpaczy. Usiadá tam, gdzie staá - wprost na
krawĊĪniku.
Nie, to nie do zniesienia. Jak tu Īyü?
„Jestem sáabym, histerycznym zerem - pomyĞlaá z bólem. - ĩyjĊ zupeánie niepotrzebnie.
Co z tego, Īe wspóáczujĊ nieszczĊĞliwym, kiedy nie jestem w stanie im pomóc? Nigdy dla
nikogo nie bĊdĊ ratunkiem i oparciem. Jestem wiĊc nikim, bo istnieje naprawdĊ tylko ten, kto
siĊ przydaje innym. Kto ich ratuje”.
Przejechaá jakiĞ brudny samochód, owiewając Bernarda odorem spalin.
Nie byáo wcale wiatru. Duszno. Parno. Szaro.
I ta cisza...
Bernard siedziaá zgiĊty w pasie, wyciągając nogi aĪ na jezdniĊ i rĊce opierając o
krawĊĪnik. Wyglądaá jak wielka, zrozpaczona sowa.
Nagle jakiĞ papierek pomknąá po asfalcie. Zaraz potem ruszyá wiatr, z dala huknąá grom.
Szare niebo lunĊáo potokami ciepáego deszczu.
Bernard podniósá siĊ osowiale i powlóká w kierunku ulicy KrasiĔskiego. Potrzebowaá
Anieli. Bardziej niĪ kiedykolwiek w Īyciu potrzebowaá jej oĪywczych drwin, jej záoĞci peánej
energii i jej siáy.
W powietrzu byáo aĪ biaáo od ukoĞnych, wĞciekáych strumieni wody.
Kiedy brnąá pod wiatr, w tej ulewie, zdawaáo mu siĊ, Īe widzi jakąĞ gromadkĊ na rogu.
Przetará oczy, przyjrzaá siĊ - dwie wysokie postacie i jedna maáa, drobna. Jeszcze nie
rozpoznaá Kozia, kiedy juĪ wiedziaá, Īe ci dwaj to Lisieccy. Szybko podszedá bliĪej,
zgarniając dáonią deszcz z twarzy i brody.
Czy mu siĊ zdawaáo, czy naprawdĊ jeden z nich kopnąá cháopca?
Podbiegá.
WyĪszy Lisiecki trzymaá cháopca za kark. NiĪszy staá przed malcem i wáaĞnie kiedy
Bernard siĊ zbliĪyá, uderzyá dziecko w twarz, wierzchem dáoni.
- Co?! - krzyknąá Bernard, dysząc z rozpaczy, gniewu i strasznego Īalu, który rozsadzaá
mu pierĞ. - Co? Co?!
Deszcz waliá caáymi kolumnami zimnej wody, zalewaá mu oczy i usta.
- PuĞü! - krzyknąá Bernard, áapiąc z trudem oddech i wyszarpnąá cháopca z áap
Lisieckiego. Przycisnąá go do siebie i dopiero na chwilĊ przed tym, gdy potĊĪny cios w twarz
powaliá go na ziemiĊ, poznaá Kozia.
4
Zaczynaáo wáaĞnie padaü na dobre, gdy Bebe i Dambo znaleĨli siĊ przed bramą duĪej
kamienicy na Roosevelta.
- Dokąd idziemy? - chciaáa wiedzieü Bebe, wchodząc za Dambem do ciemnawej wysokiej
bramy. CiĊĪkie drzwi miĊkko áupnĊáy za nimi i odgrodziáy ich od ulicznych haáasów. Dambo
przycisnąá kontakt i sáaba Īarówka zapaliáa siĊ w zakurzonej oprawce wysoko, pod
kopulastym sklepieniem bramy.
- Do profesora, na herbatkĊ - odpowiedziaá.
- Tu mieszkasz, tak?
- Tu. ChcĊ, ĪebyĞ pogadaáa z profesorem. On jest bardzo mądry.
- Ale ja nie jestem - przestraszyáa siĊ Bebe. - O czym ja mam z nim rozmawiaü? BojĊ siĊ.
Nie chcĊ.
- ProszĊ ciĊ, Bebe.
- Nie, nie. Nie idĊ.
- Trzeba z nim rozmawiaü. On jest chory. Smutny. Prawie wcale juĪ nie wychodzi. No,
nie bądĨ taka egoistka.
- To nie to.
- To, to. Egoizm. MyĞlisz tylko o sobie. A on by siĊ ucieszyá. No, chodĨ.
Po tych sáowach, które brzmiaáy jak rozkaz, poszedá szybko po schodach w górĊ, nie
oglądając siĊ na nią. Bebe zastanawiaáa siĊ chwilĊ i pospieszyáa za nim, wyciągając nogi, bo
schody byáy ciemne i trochĊ siĊ baáa zostaü sama.
Milcząc doszli szybko na czwarte piĊtro. Tu Dambo znów wymusiá Ğwiecenie na
czterdziestowatowej Īarówce pod sufitem. Z Īóátawego póáĞwiatáa wyáoniáy siĊ wysokie
drzwi o mosiĊĪnej klamce, które Dambo po prostu pchnąá i wszedá. A Bebe za nim.
Poprowadziá ją dáugim wąskim korytarzem, który koĔczyá siĊ drzwiami pokoju. Drzwi
byáy uchylone, sáychaü byáo Ğmiech i cichą rozmowĊ - profesor nie byá sam. Bebe juĪ siĊ
spáoszyáa, chciaáa uciekaü, ale Dambo pchnąá drzwi, pukając jednoczeĞnie w futrynĊ.
- To my! - zawoáaá gáoĞno i wesoáo.
I weszli oboje do zacisznego, peánego ksiąĪek pokoju, gdzie wáaĞnie stary zegar wydaá z
siebie miáy, miĊkki, rezonujący odgáos, wybijając pierwszą. Okna zalane byáy deszczem, a
profesor siedziaá w gáĊbokim starym fotelu i trzymaá na kolanach dwoje spasionych do
niemoĪliwoĞci maáych dzieci.
- DzieĔ dobry - ukáoniá siĊ grzecznie Dambo, widząc w drugim fotelu zgrabną, wytwornie
umalowaną kobietĊ, podobną do Jane Birkin.
- Danusiu, to jest wáaĞnie Dambo - mój lokator i opiekun - odezwaá siĊ z gáĊbi fotela
profesor i Bebe zwróciáa siĊ ku niemu z mimowolną ciekawoĞcią, tak miáy i wesoáy byá gáos,
który usáyszaáa. Profesor Dmuchawiec nie wyglądaá zdrowo. Oddychaá powoli, z trudem. Ale
w jego wymĊczonej chorobą, pomarszczonej twarzy Ğwieciáy jasno máode oczy. I chociaĪ byá
juĪ zupeánie siwy, miaá uĞmiech máodego kpiarza.
- Filipiak-Nowacka - przedstawiáa siĊ matka táuĞcioszków, wyciągając do Damba rĊkĊ
zgiĊtą w przegubie. Dambo potrząsnąá nią krzepko i nie pocaáowaá, wiĊc pani uniosáa lekko
brwi i powiedziaáa oficjalnie: - Bardzo mi miáo. Profesor wáaĞnie opowiadaá mi o panu.
Cieszymy siĊ wszyscy.
Nie wyjaĞniáa, kto siĊ cieszy i dlaczego, ale nie byáo to waĪne.
Profesor mrugnąá do Damba i wyjaĞniá, Īe Danusia jest jego byáą uczennicą, oczywiĞcie.
- Ostatnio zauwaĪyáem - dodaá - Īe Ğwiat moich byáych uczniów i uczennic ulega
ciągáemu wzbogaceniu. Danka przyszáa pokazaü mi swój dorobek - spojrzaá z miną
zaambarasowaną na dwoje wspaniale przyodzianych dzieci, które grzecznie siedziaáy na obu
jego kolanach. - Nie umiem oceniü, do kogo są podobne. Szkoda, Īe Paweáek nie przyszedá z
wami, byáaby okazja do porównaĔ.
- Paweá jest w Monachium - pochwaliáa siĊ pani Nowacka. - JuĪ od miesiąca. Wykáada
tam na uniwersytecie.
- Oho-ho! Kto by pomyĞlaá! - powiedziaá profesor i poklepaá rĊkĊ Danusi uspokajająco, bo
juĪ patrzaáa podejrzliwym okiem, czy on nie kpi. - Dambo, przedstaw mnie wreszcie swojej
Ğlicznej koleĪance.
Kiedy Bebe podeszáa do jego fotela, profesor uĞcisnąá jej rĊkĊ i zajrzaá ciekawie w oczy.
- Lubisz herbatĊ i ciasteczka? - spytaá i zaraz dodaá, jakby chciaá ją poratowaü. - Nie, nie
odpowiadaj. Pozwól mi zgadnąü!
Lubisz! Prawda?
Bebe skinĊáa gáową, czując, Īe przede wszystkim lubi Dmuchawca.
- No, to Dambo zrobi teraz herbatĊ, jakiej nikt inny zaparzyü nie potrafi - powiedziaá
profesor.
Pani Filipiak-Nowacka zaczĊáa protestowaü, Īe po co ten káopot, ona musi juĪ iĞü, bo
zanim wróci na Winogrady, bĊdzie po drugiej... ale Dambo juĪ wchodziá do kuchni,
prowadząc za sobą Bebe.
Kuchnia byáa duĪa, jak to w tych ogromnych kamienicach.
Przedzielono ją na póá za pomocą starego kredensu. Ta bliĪsza wejĞcia poáowa peániáa
funkcje mieszkalne. Staáa tu stara, kryta zielonym pluszem kozetka, biurko z lampą kreĞlarską
i póáka na ksiąĪki - wszystko stáoczone na niewielkiej powierzchni, co sprawiaáo wraĪenie
niezwykáej przytulnoĞci.
- Tu mieszkam - powiedziaá Dambo, rozkáadając stojące pod Ğcianą páaskie krzeseáko. -
Siadaj. RozgoĞü siĊ.
Zniknąá za kredensem. Sáyszaáa, jak nalewa wody do czajnika, jak chrobocze zapaákami.
Zadzwoniáy filiĪanki i áyĪeczki, stuknĊáa puszka, zadzwoniá jakiĞ talerz. Bebe siedziaáa przy
biurku, nieruchomo jak posąĪek, i z onieĞmieleniem oglądaáa miejsce, gdzie Dambo spaá,
uczyá siĊ, jadá, myĞlaá i odpoczywaá.
Ach, wiĊc taki on jest naprawdĊ.
Niczego nie potrzebuje.
W pokojach cháopaków wiszą na ogóá jakieĞ plakaty, zdjĊcia samochodów, kalendarze,
mapy i pamiątki z rajdów czy obozów, stoją jakieĞ rowery, komputery, radia i modele. A u
niego pusto. Nic.
ParĊ ksiąĪek. WĊdki. Plecak. Buty. ZwiniĊty na kozetce Ğpiwór. Na póáce, obok ksiąĪek,
dwie koszule záoĪone w kostkĊ i sweter.
Trzecia koszula suszy siĊ na wieszaku obok. Zupeánie jak na biwaku. W podróĪy. Nic tu
nie byáo urządzone na staáe, zadomowione. Nic tu nie byáo dekoracją. Biwak.
WyciągnĊáa ostroĪnie rĊkĊ i dotknĊáa rĊkawa wiszącej koszuli. JuĪ wyscháa. Nie myĞląc,
co robi, Bebe pogáaskaáa rĊkaw, a potem przyáoĪyáa go na chwilĊ do policzka. Dambo.
Kochany.
Nagle otworzyáa oczy - i zobaczyáa, Īe on tu jest.
Staá przed nią, przy wejĞciu, z talerzem herbatników i - jak zatrzymany w póá ruchu -
balansowaá na jednej nodze.
Przyáapana Bebe zastygáa z rĊkawem koszuli w dáoni. Gdyby go chociaĪ wypuĞciáa! - ale
nie przyszáo jej to do gáowy. Byáa zszokowana i ogáuszona, jakby tuĪ obok niej eksplodowaá
niewypaá.
Ze wstydu bolaáo ją caáe ciaáo, nawet palce u nóg. TĊtno w uszach waliáo jak potĊĪny
gong.
Patrzyli na siebie bez ruchu i bez mrugniĊcia nawet - ona purpurowa i przeraĪona, jakby
zrobiáa coĞ niewybaczalnego, on wstrząĞniĊty, z pociemniaáymi oczami, wzruszony.
- No, to pa, moi drodzy - powiedziaá áaskawie gáos pani Filipiak-Nowackiej, która zajrzaáa
przez kuchenne drzwi, kiwając im dáonią w króciutkiej, biaáej rĊkawiczce. - Dzieci, zróbcie
„pa-pa” - wypchnĊáa je przed siebie, a one solennie pomachaáy táustymi kieábaskami áapek. -
Dambo, niech pan dba o profesora - poleciáa, uĞmiechając siĊ do nich obojga. - Ja tu zajrzĊ
jeszcze raz w przyszáym tygodniu, przyniosĊ coĞ dobrego. - Zebraáa dzieci i odmaszerowaáa,
gáoĞno Īegnając siĊ z Dmuchawcem i woáając, Īe nie, nie trzeba jej odprowadzaü, pamiĊta
przecieĪ drogĊ, dziĊkuje za wszystko i pa.
- Dambo, proszĊ ciĊ, odprowadĨ... - daá siĊ sáyszeü gáos profesora i Dambo drgnąá,
odstawiá talerz i wyszedá z pokoju, rzucając Bebe nieodgadnione spojrzenie.
5
Herbata byáa naprawdĊ niezwykle smaczna. Bebe wypiáa aĪ dwie filiĪanki, podczas gdy
Dambo gospodarowaá haáaĞliwie w kuchni.
Profesor byá w doskonaáym nastroju - Īartowaá z Bebe, dolewaá jej herbaty, pytaá o
rodzinĊ i szkoáĊ, wreszcie zgadali siĊ o Józefinie i o teatrze - i tu, okazaáo siĊ, Dmuchawiec
miaá najwiĊcej do powiedzenia.
Byáo w nim coĞ niezwykle miáego - otwartoĞü, przyjazna szczeroĞü, sympatia dla Ğwiata.
Zdawaáo siĊ Bebe, Īe Dmuchawiec bardzo ją lubi - Īe lubi wszystkich w ogóle ludzi - i Īe, on
jeden, nie jest ani trochĊ groĨny i obcy. Byáo to bardzo dziwne i nowe uczucie - mieü do
kogoĞ, nagle, aĪ tyle zaufania. Bebe sama nie wiedziaáa, kiedy siĊ odprĊĪyáa i rozbawiáa, i
rozgadaáa. Zupeánie zapomniaáa o tym, co zaszáo, aĪ do chwili, kiedy Dambo skoĔczyá z
nastawianiem zupy jarzynowej i wszedá do pokoju, wycierając rĊce w dĪinsy.
Od razu zamilkáa, pobladáa i utkwiáa nieruchome spojrzenie w splecionych dáoniach.
Dambo, zdenerwowany na widok jej reakcji, ze trzy razy podniósá i opuĞciá krzesáo, nim
je wreszcie ustawiá. Kiedy usiadá - mimo woli i on splótá rĊce i utkwiá w nich wzrok.
Profesor spojrzaá na nią, potem na niego - i, nie ruszając siĊ z fotela, nastawiá páytĊ.
Adapter staá poĞród ksiąĪek na regale w zasiĊgu rĊki. Obok leĪaá równy stos páyt w
lakierowanych kopertach.
Pokój wypeániá siĊ nagle blaskiem przejmującej muzyki skrzypcowej.
Za oknem zaczĊáy siĊ dziaü rzeczy fantastyczne - wichura i nieprawdopodobny deszcz - i
chociaĪ byáo dopiero wpóá do drugiej, zrobiáo siĊ szaro. Profesor zapaliá lampĊ na stoliku -
papierowy abaĪur z jednego boku byá przypalony, chyba go ciągle przechylano do czytania.
Teraz teĪ zresztą profesor go przechyliá, Īeby lepiej widzieü twarz Bebe.
- Ta twoja Bebe - powiedziaá - jest podobna do mojej Kreski.
- Inna jest - Dambo pokrĊciá gáową, nie patrząc na Bebe, która na dĨwiĊk sáowa „twoja”
zrobiáa siĊ czerwona.
- A, ja nie mówiĊ, Īe z twarzy podobna. MówiĊ o tym, co w Ğrodku.
- Ja teĪ o tym mówiĊ - mruknąá Dambo. - Kreska jest dzielna. A Bebe wciąĪ siĊ boi.
- Wiesz - profesor odstawiá cienką, wytartą filiĪankĊ i odchyliá siĊ w fotelu, patrząc
jasnymi oczami w okno. - A ja widywaáem KreskĊ w chwilach, gdy siĊ baáa. Kreska to moja
wnuczka - wyjaĞniá nagle, zwracając siĊ wprost do Bebe. - Teraz juĪ studiuje we Wrocáawiu,
ale kiedy uczyáa siĊ w liceum, mieszkaáa u mnie.
TĊskniĊ za nią. To ona przysáaáa mi Damba.
- Wiem - powiedziaáa Bebe.
- Kreska czĊsto siĊ boi - ciągnąá Dmuchawiec. - Ale oprócz tego, Īe jest zwyczajnie
dzielna, ma jeszcze wiele odwagi. Czy ty jesteĞ odwaĪna?
- Nie wiem...
- Nie pytam, czy zgodzisz siĊ przespacerowaü nocą po cmentarzu - uĞmiechnąá siĊ kpiąco
Dmuchawiec. - Ale o to, czy masz odwagĊ, Īeby Īyü.
- Nie bardzo rozumiem - wyznaáa Bebe.
- Och, to niby nie sztuka: Īyü, wydaje siĊ, Īe to rodzaj naturalnej umiejĊtnoĞci. Ale: Īyü
dobrze? Trzeba mieü duĪo odwagi, Īeby Īyü, bĊdąc dobrym czáowiekiem wĞród innych ludzi.
Trzeba mieü odwagĊ byü dobrym.
- Ja - powiedziaáa Bebe zagubiona - wáaĞciwie maáo wiem o sobie.
Zawsze mi siĊ zdaje, Īe jestem dopiero projektem siebie samej.
Brulionem. DuĪo róĪnych gáupstw. Baáagan. Nic jeszcze nie jest na czysto.
- Bardzo trafna uwaga - pochwaliá Dmuchawiec. - Maáo wiesz o sobie, dlatego siĊ boisz.
Nie wiesz, czego moĪesz po sobie oczekiwaü. Nie wiesz, czy sama siebie nie zawiedziesz.
Bebe nie powiedziaáa nic, ale pomyĞlaáa, Īe to prawda.
- To raczej nie jest strach - dodaá po namyĞle profesor. - Tylko trema. Prawda? Czujesz, Īe
od ciebie wszystko zaleĪy: moĪesz sama siebie zniszczyü albo sama siebie zbudowaü.
Prawda, Īe to juĪ wiesz? - popatrzaá na nią ciekawie.
Bebe skinĊáa kilka razy gáową.
- Ja wierzĊ - rzeká Dmuchawiec powaĪnie - Īe otrzymaliĞmy Īycie jako zadanie dla siebie.
ĩe Īycie jest zadaniem. Rozumiesz? To twój wysiáek zbuduje ciebie samą.
UĞmiechnąá siĊ.
- Chyba juĪ naprawdĊ jestem stary - powiedziaá i ze zdziwieniem popatrzaá na swoją
pomarszczoną, brunatną dáoĔ. - Ale wszystko doskonale pamiĊtam, bo stary jestem tylko po
wierzchu - rozeĞmiaá siĊ na caáy gáos. - Ten prawdziwy Dmuchawiec siedzi w Ğrodku,
przebrany tylko za starszego pana. Co dzieĔ rano dziwiĊ siĊ, patrząc w lustro: czy to
naprawdĊ ja? Ja? - ten wesoáy, máody nauczyciel, co musi jeĨdziü na rowerze, a marzy o
czerwonym, nowiutkim motocyklu? - Strasznie go rozbawiá obraz, jaki wywoáaá.
Otará oczy. Uspokoiá siĊ wreszcie, popiá przestudzonej herbaty.
- Nigdy nie lubiáem byü máody - wyznaá. - PamiĊtam dobrze, jakie to piekielnie trudne.
Do pewnego momentu czáowiek jest sam sobie nie znany. Nie okreĞlony. KtóregoĞ dnia
zaczyna rozumieü, Īe stoi przed jakąĞ powinnoĞcią, choü nie wie jeszcze - przed jaką. Z
przeraĪeniem odkrywa nagle, Īe istnieje gradacja wartoĞci i prawo wyboru. I Īe wybierając
sposób postĊpowania, czáowiek wpáywa na drugiego czáowieka. Co za odpowiedzialnoĞü!
MoĪe skrzywdziü tego drugiego albo mu pomóc. Odepchnąü go albo podaü mu rĊkĊ. I
cokolwiek zrobi, wpáywa nie tylko na innych, ale i na samego siebie. To samego siebie
buduje, odnosząc siĊ do drugiego czáowieka. Zapeánia tĊ swoją nieokreĞlonoĞü, jak zapeánia
siĊ pustą przestrzeĔ cegáami i zaprawą. Wypeánia siebie. I to wáaĞnie wymaga takiego trudu i
takiej odwagi.
Umilká i pokiwaá gáową.
- Moja postĊpująca staroĞü - mruknąá - objawia siĊ przede wszystkim w rozwlekáych
przemowach. Dambo, ja ją zanudziáem.
Nie sáuchając Īadnych protestów, nagle zwróciá siĊ do adaptera, czujnie unosząc rĊkĊ.
- Bebe, czy lubisz Mozarta? - spytaá. - Dambo nie lubiá, kiedy tu przyjechaá. Mówiá, Īe za
ozdobny i Īe w ogóle on woli mocną, nowoczesną muzykĊ - zachichotaá. - Zmusiáem go, Īeby
zmieniá zdanie. Biedny cháopak nie miaá wyboru. Tak, on myĞlaá, Īe to tylko stara, pozáacana
szafa - ale kiedy ją otworzyá, ujrzaá, Īe w niej nie ma tylnej Ğciany - tylko droga do
kosmicznej harmonii.
Posáuchaj no tego, to jest koncert na skrzypce i altówkĊ - przechyliá siĊ w stronĊ adaptera
i, zanim wzmocniá gáos, powiedziaá mimochodem: - Zawsze mi siĊ zdaje, Īe tu, o - tu - w tym
allegro, sáychaü kroki ĝmierci, której ktoĞ wychodzi naprzeciw. O, tu. Sáyszysz? To bardzo
piĊkne. Mozart miaá w sobie wiele wspaniaáej odwagi.
Zastanowiá siĊ, gáadząc porĊcz fotela.
- Ale i wiele smutku - dodaá.
6
WĞciekle laáo. Jakby nigdy nie miaáo przestaü.
Aniela i Krystian, których deszcz záapaá w Parku Soáackim, zdoáali dobiec w ostatniej
chwili na taras parkowej restauracji, która niestety byáa w remoncie. StanĊli wiĊc pod
drewnianym daszkiem, ciągnącym siĊ przez caáą dáugoĞü tarasu, i dziĊki temu mieli moĪnoĞü
podziwiaü niezwykáą ulewĊ, bijącą w soáacki stawek.
Powierzchnia wody byáa posiekana doákami i kóákami; kaczki i áabĊdzie rozwaĪnie daáy
nogĊ, chroniąc siĊ pod drewnianym áukiem ozdobnego mostku. Podwójny rząd starych lip i
kasztanów wokóá stawku byá juĪ prawie niewidoczny spoza walących pionowo szarych
strumieni wody.
Zimny, ĞwieĪy zapach deszczu i mokrej ziemi mieszaá siĊ z silną wonią miĊty,
wodorostów i szlamu. Daszek nad tarasem dudniá, wstrząsany gradem uderzeĔ, woda laáa siĊ
z pluskiem znad krawĊdzi gontów. AnielĊ przepeániáo uczucie szczĊĞcia. Sama nie wiedziaáa,
Īe to po prostu przypomniaáo siĊ jej dzieciĔstwo i jakieĞ wakacje pod namiotem. RozeĞmiaáa
siĊ z radoĞci, aĪ jej tchu zabrakáo.
Spojrzaáa na Krystiana wzrokiem nieco zamglonym i ujrzaáa, Īe on teĪ siĊ uĞmiecha.
- Uwielbiam byü z tobą - powiedziaá. - JesteĞ taka wesolutka.
„Kto, ja?” - pomyĞlaáa ze zdziwieniem Aniela, która sama siebie nigdy nie okreĞliáaby
tym wáaĞnie sáowem. UwaĪaáa siĊ, w nielicznych chwilach samokrytycyzmu, za kawaá jĊdzy.
Ale rozczulający uĞmiech Krystiana przegnaá jej wątpliwoĞci.
- Ach, ja teĪ uwielbiam byü z tobą - wyznaáa. - JesteĞ taki nieskomplikowany.
Krystian przejawiá pewien niepokój.
- Kto, ja? - upewniá siĊ. - Nieskomplikowany?
Aniela wyjaĞniáa mu szybko, Īe to miaá byü komplement.
- Aha - powiedziaá i umilká, patrząc z natĊĪeniem na stawek.
- Zimno! - Anieli cháód przebiegá po plecach. Byáa ubrana w czarny podkoszulek i
czerwoną spódnicĊ - strój, który najbardziej siĊ podobaá Krystianowi. OczywiĞcie, byáa boso.
On natychmiast rzuciá siĊ ją okrywaü swoją biaáą marynarką páócienną.
Okrywaá i okrywaá, dbając, by z nikąd jej nie zawiaáo - i scena skoĔczyáa siĊ po prostu
dáugim, wspaniaáym pocaáunkiem, który AnielĊ przyprawiá o zupeány zawrót gáowy.
Nagle sáoĔce wyjrzaáo zza daszku, a ulewa ustaáa z niespodziewaną nagáoĞcią. Zupeánie
jakby ktoĞ zmieniá dekoracjĊ w teatrze.
Jeszcze tylko trochĊ kropiáo.
Ta zmiana warunków zewnĊtrznych, odczuwalna nawet przez miáosne uniesienia, kazaáa
Anieli nieco oprzytomnieü. Zaniepokoiáa siĊ, czy piĊkna marynarka Krystiana nie padáa aby
w báoto.
On sam ani o tym pomyĞlaá.
- Kocham ciĊ - powiedziaá tonem odkrycia. - Musisz byü moja. Tylko moja. Na zawsze.
- Ha! Czy masz na myĞli maáĪeĔstwo?! - zakrzyknĊáa Aniela, uszczĊĞliwiona. - Bo to by
byáo bardzo po mojej myĞli. Od kiedy ciĊ poznaáam, mam coraz wiĊkszą ochotĊ wyjĞü za
mąĪ! - przytomnie podniosáa marynarkĊ i obejrzaáa ją z troską.
Krystian zagapiá siĊ na nią z osáupieniem.
- Nie - przyznaá. - Nie mam na myĞli maáĪeĔstwa. PrzecieĪ sama mówiáaĞ, Īe maáĪeĔstwo
dla artystki to Ğmierü.
- Doprawdy! - wykrzyknĊáa Aniela. - Musiaáam byü wtedy bardzo máoda i gáupia.
- Byáo to jakieĞ trzy tygodnie temu - przypomniaá jej Krystian odrobinkĊ kąĞliwie.
- CzyĪby? - zdziwiáa siĊ Aniela. - Nie przypuszczaáam, Īe tak szybko zmieniĊ zdanie.
Widzisz, mój drogi, to twoja zasáuga. ĩaden mĊĪczyzna dotychczas nie wzbudziá we mnie
chĊci na maáĪeĔstwo. - Byáa to szczera prawda. W ustach Káamczuchy miaáa wielką siáĊ
wyrazu.
- No widzisz - powiedziaá Krystian zadowolonym gáosem.
- To jak bĊdzie? - spytaáa szczerze Aniela.
- Z czym?
- No, z maáĪeĔstwem. OĞwiadczasz mi siĊ czy nie?
- Ja? - spytaá Krystian, grając na zwáokĊ. - Czy siĊ oĞwiadczam?
- Tak. OsobiĞcie nie widzĊ powodu, dla którego nie miaábyĞ mi siĊ oĞwiadczyü - zachĊciáa
go Aniela. - Jestem máoda, przystojna, dzielna i utalentowana. A ty, jak sam wspomniaáeĞ
przed chwilą, kochasz mnie i chciaábyĞ, o ile dobrze pamiĊtam, zapewniü sobie prawo
wyáącznoĞci. OtóĪ, maáĪeĔstwo jest dobrym na to sposobem. Z kolei ja nie przeczĊ, Īe
chciaáabym związaü ciĊ z sobą jakimĞ doĪywotnim kontraktem, poniewaĪ jesteĞ absolutnie
uroczy i bliski ideaáu.
- Jak bliski? - chciaá wiedzieü zaniepokojony Krystian.
- Bardzo bliski - zapewniáa go Aniela gorąco. - Bardzo. MyĞlĊ tu gáównie o walorach
zewnĊtrznych. Poza tym, jesteĞ obiecującym czáowiekiem sukcesu. Tylko idiotka mogáaby nie
przyjąü twych oĞwiadczyn. WiĊc dobrze. Zgadzam siĊ.
- Na co? - spytaá Krystian, mrugając powoli dáugimi rzĊsami.
- Na twoją propozycjĊ matrymonialną.
- Nie byáo Īadnej propozycji - rzeká Krystian obronnie, ale ona przerwaáa mu:
- Jest coĞ, co muszĊ ci koniecznie wyznaü, ĪebyĞ po Ğlubie nie zostaá przykro zaskoczony.
Ja noszĊ okulary.
- ZauwaĪyáem, okulary to nie problem - zacząá Krystian, ale ona nie daáa mu dokoĔczyü
zdania.
- Wiem, wiem, Īe nie lubisz baraniny. Ale bądĨ spokojny. Ja w ogóle nie umiem gotowaü.
MoĪe tylko jajecznicĊ. Pocaáuj mnie.
Krystian pocaáowaá ją jakoĞ refleksyjnie.
Potem odsunąá ją delikatnie, wystawiá rĊkĊ spod daszku, rozejrzaá siĊ i zaproponowaá
przechadzkĊ po okolicy. Aniela zgodziáa siĊ ochoczo. Deszcz ostatecznie juĪ odszedá w
przeszáoĞü, jak tyle innych niemiáych zjawisk, a przyszáoĞü - przynajmniej najbliĪsza -
zapowiadaáa siĊ sáonecznie.
7
Jedno byáo pewne - nie mogą wracaü razem.
To przekonanie umacniaáo siĊ w Bebe z chwili na chwilĊ, podczas gdy jadáa smaczną,
zawiesistą i pachnącą zupĊ, zagryzając ĞwieĪym chlebem, i potem - gdy sáuchaáa opowieĞci
profesora i oglądaáa stare fotografie. Nie mogą wracaü razem, ona tego nie zniesie. Z tym
rĊkawem, tam w kuchni - ach, staáo siĊ coĞ strasznego...
Koniec. JakĪe tu teraz wracaü z Dambem sam na sam, przez puste ulice, o czym mówiü z
czáowiekiem, który zaskoczyá ją akurat w momencie, gdy uczucia wymknĊáy siĊ spod jej
kontroli? Nie mogáa sobie wyobraziü, Īe potrafiáaby z nim normalnie rozmawiaü. Nigdy nie
umiaáa, a co dopiero teraz, po tym, co zaszáo.
Co zaszáo?
Niby nic. A jednak. On juĪ wie.
Co wie?
To, czego wiedzieü nie powinien. ĩe ona od niego zaleĪy.
Teraz jest bezbronna. BĊdzie mógá ją zraniü.
„Teraz juĪ wszystko bĊdzie inaczej, musi byü inaczej” – pomyĞlaáa Bebe i zabolaáo ją w
Īoáądku ze strachu, jakby staáa nad wielką przepaĞcią.
ParĊ razy juĪ zbieraáa siĊ w sobie - chciaáa wstaü, podziĊkowaü, poĪegnaü siĊ i wyjĞü - ale
za kaĪdym razem widziaáa kątem oka jakieĞ oznaki niebezpieczeĔstwa - a to Dambo podnosiá
siĊ razem z nią, a to czujnie na nią spoglądaá, teĪ, jak ona, zdenerwowany i peáen napiĊcia.
Opadaáa wiĊc bezradnie na fotel i miaáa tylko nadziejĊ, Īe profesor niczego nie zauwaĪyá.
ZerknĊáa na starszego pana, bliska paniki.
Nie, nie. Nie zauwaĪyá. Na pewno. DuĪo mówi. Wspomina. Wyciąga nowe albumy.
Za to Dambo... Baáa siĊ spojrzeü na niego. On wszystko wie. Nie darmo zdarzaáo mu siĊ
czytaü w jej myĞlach - nawet kiedy ledwie siĊ znali.
Co za gáupota i niezrĊcznoĞü! JeĞli juĪ musiaáa daü siĊ przyáapaü na tym idiotycznym
sentymentalizmie - dlaczego nie zachowaáa siĊ swobodnie, nie obróciáa wszystkiego w Īart?
Mogáaby siĊ jeszcze uratowaü, a teraz koniec, przepadáo. To ją po prostu przeraĪaáo.
Dlaczego ją przeraĪa wszelka w ogóle bliskoĞü, wszelki kontakt z drugim czáowiekiem?
CoĞ chyba jest nie w porządku. Z nią. Albo z innymi.
Nie, raczej z nią.
Ale co?
Stary zegar stojący w kącie oznajmiá przewlekle, Īe minĊáa trzecia i Bebe kurczowo
splotáa palce obu rąk, uĞwiadamiając sobie, Īe siedzi tu juĪ dwie peáne godziny.
JeĪeli nie stanie siĊ jakiĞ cud...
I nagle - staá siĊ cud. Weszáa Natalia Borejko.
8
Dáugonoga, przygarbiona i szczupáa, Natalia miaáa piegowatą buziĊ o wielkich szarych
oczach i wystających zĊbach. Pod strzechą rudych loków nosiáa roztargnione spojrzenie i
smĊtny zazwyczaj uĞmiech.
Przywitaáa siĊ, wyáadowaáa z plecaka jakieĞ wĊdliny dla profesora, potem usiadáa i
wyciągnąwszy przed siebie nogi, popadáa w zamyĞlenie. ĩuáa przy tym gumĊ balonową; od
czasu do czasu wydmuchiwaáa z ust sinawy pĊcherz i niewidzącym wzrokiem wpatrywaáa siĊ
w czubki swych przechodzonych tenisówek.
- Mama pyta - odezwaáa siĊ nagle, ciĊĪko wzdychając - czy nie trzeba przynieĞü nowych
leków, bo Dominikanie wáaĞnie dostali.
Profesor spojrzaá na nią znad okularów.
- Jeszcze mam, dziĊkujĊ - powiedziaá. - I tak ciągle zapominam zaĪywaü. A dlaczego
problem lekarstw zasmuca ciĊ tak bardzo?
- To nie ten problem mnie zasmuca - odparáa Natalia ponuro.
- Tyle to sam wiem. A jaki ciĊ zasmuca?
- E, co ja bĊdĊ panu psorowi humor psuü.
- Nie, no popsuj, co mi tam.
- Nie, nie.
- Sáuchaj, mnie nie tak áatwo zepsuü humor - oĞwiadczyá Dmuchawiec bojowo. - SiedzĊ tu
juĪ dwie godziny z ludĨmi, którzy na mnie nie zwracają najmniejszej uwagi, tylko bez
ustanku ogryzają paznokcie ze zdenerwowania. Oboje smutni jak nie wiem. A ja nic. WiĊc
proszĊ ciĊ bardzo, nie krĊpuj siĊ i opowiedz nam, co ciĊ gnĊbi.
Nawet nie spojrzaá na Bebe, która aĪ siĊ spociáa z wraĪenia i rĊkĊ o ogryzionych
paznokciach schowaáa do kieszeni.
- To, co zawsze - bąknĊáa Natalia. - Mam same dwóje.
- No, no, bez przesady, nie same - wtrąciá siĊ Dambo.
- Ech, tych parĊ trójeczek... Ale co z tego. Tata i tak mnie uwaĪa za lenia i idiotkĊ.
- O - profesor uniósá palec wskazujący. - W to nigdy nie uwierzĊ.
- OczywiĞcie, nigdy tego nie sprecyzowaá - mruknĊáa Natalia - ale juĪ ja swoje wiem.
Dlaczego ta szkoáa musi byü taka paskudna?
- A jest paskudna?
- Okropnie. Jak sáyszĊ w telewizji albo jak czytam w gazetach o szkole we Francji, o
szkole w Ameryce, to po prostu nie rozumiem, o co chodzi. Tamte szkoáy moĪna lubiü. I
uczyü siĊ jest ciekawie.
I nie denerwuje siĊ czáowiek tak strasznie. I nie czuje siĊ Ğmieciem i niewolnikiem.
- Szkoáa jest zawsze odbiciem tego, co na zewnątrz – mruknąá Dmuchawiec. - Bardziej
ludzka bĊdzie wtedy dopiero, gdy zmieni siĊ sytuacja zewnĊtrzna.
- Aha. A tymczasem ja siĊ muszĊ mĊczyü.
- MĊczymy siĊ wszyscy - rzeká Dmuchawiec z prostotą. - Ale popatrz: jakoĞ siĊ
trzymamy. Nie tracimy godnoĞci. Przynajmniej niektórzy z nas. CzyĪ nie jest rzeczą
chwalebną wyjĞü na ludzi poprzez trudnoĞci i opaáy? Uczyü siĊ dla siebie samego, po to, Īeby
byü, po prostu, czáowiekiem wyksztaáconym. O stopniach nie myĞl, maáa.
- CóĪ - powiedziaáa Natalia uprzejmie, po czym zrobiáa balona z gumy. - Postaram siĊ
przemyĞleü paĔskie sugestie. Byáoby nieĨle, gdyby pan zdoáaá przekonaü naszego tatĊ. ĩeby
nie myĞlaá o moich stopniach. Bo ja siĊ powaĪnie obawiam, Īe on o nich jednak powaĪnie
rozmyĞla.
9
Okoáo ósmej wieczorem Aniela wróciáa do domu. Byáa szczĊĞliwa i zakochana, aĪ dziwiáa
siĊ, Īe ciaáo jej nie Ğwieci fosforycznie w zapadającym zmierzchu. Jej ukochany odprowadziá
ją pod drzwi i tylko obecnoĞü pana Karolka na werandzie sąsiedniego domu powstrzymaáa ją
od padniĊcia Krystianowi w ramiona raz jeszcze.
Zresztą, równieĪ i pan Macioáka wylegiwaá siĊ na swym balkonie (w grubym swetrze i
pod pledem), korzystając z bezdeszczowej pogody i nieznacznego przejaĞnienia. Wobec tego
Aniela wspiĊáa siĊ tylko na palce i pod ostrzaáem sąsiedzkich spojrzeĔ pocaáowaáa Krystiana
w policzek.
- O, znowuĪ siĊ zachowują - dobiegáa jej uszu niegáoĞna uwaga pana Macioáki.
Spojrzeli po sobie oboje, Krystian i ona, i oparli siĊ o páotek.
- PiĊkny to byá dzieĔ - powiedziaáa Aniela.
- Uhm - zgodziá siĊ Krystian.
- Zobaczymy siĊ jutro?
- Basiu, ile razy Basi mówiáem, Īeby mi Basia nie parzyáa tych zióáek na noc! -
zdenerwowaá siĊ pan Karolek pod dziesiątym.
- Tyle razy pan Karolek mówiá, Īe aĪ mi obrzydáo. Ale co trzeba, to trzeba.
- ĩono, czy ty teĪ sáyszysz te haáasy?! - wrzasnąá pan Macioáka w dal.
- PójdĊ juĪ - rzeká Krystian. - Dobranoc.
I uĞmiechnąwszy siĊ do Anieli odszedá, bielejąc w fioákowym zmierzchu.
Aniela wpáynĊáa do domu, nucąc sáodkim gáosem. Otworzyáa drzwi, wkroczyáa do pokoju
Józefiny i zaczĊáa pląsaü po dywanie, zamiatając spódnicą i unosząc rĊce w górĊ.
Kątem oka, wirując, ujrzaáa jakieĞ poruszenie wĞród szafirowej poĞcieli w áoĪu Józefiny.
Zatrzymaáa siĊ, wyjĊáa z kieszeni okulary, zapaliáa górne Ğwiatáo i przyjrzaáa siĊ lepiej.
W áoĪu spoczywaá Bernard.
- CzyĞ ty zwariowaá! - wrzasnĊáa na niego z punktu, tracąc momentalnie romantyczny
nastrój. - Jak Ğmiesz! Wynocha mi zaraz!
Doskoczyáa w záoĞci do áoĪa. Tu dopiero ujrzaáa, Īe Bernard jest ranny. Miaá rozbity nos,
na nim káąb mokrej waty, a pod okiem siniaka. Poza tym, coĞ byáo z nim nie tak. Nie spaá, ale
leĪaá bez ruchu, patrząc w jeden punkt, którym byáa lampka nocna, zresztą nie zapalona. Na
widok Anieli zareagowaá raczej sáabo: mrugnąá powoli, spojrzaá na nią bez cienia emocji i
znów przeniósá tragiczny wzrok na lampkĊ.
Z kuchni wyszáa Bebe, blada i peána napiĊcia. Niosáa oburącz kubek kawy. AnielĊ
zauwaĪyáa, ale nie powiedziaáa ani sáowa. Usiadáa tylko na krawĊdzi áóĪka i poprosiáa
spokojnie:
- Wypij trochĊ, dobrze?
Bernard spojrzaá na nią akurat z takim samym zapaáem, jak na lampkĊ nocną. ChwilĊ
popatrzaá, po czym odwróciá wzrok.
- Wypij, proszĊ ciĊ. Zaraz siĊ lepiej poczujesz.
Bernard nie odrzeká nic, tylko przymknąá powieki. Aniela dostrzegáa z pewnym
obrzydzeniem, Īe spod tych powiek páyną dwie struĪki áez.
- Sáuchaj, Beata, co tu siĊ dzieje? - zaczĊáa, ale Bebe podniosáa gáowĊ i wykonaáa rĊką
ostrzegawczy gest. Potem wstaáa i poszáa do kuchni, przywoáując AnielĊ rĊką.
- Pobili Kozia - powiedziaáa, skoro tylko zamknĊáy siĊ za Anielą drzwi.
- Lisieccy! - odgadáa Aniela.
- Tak. Bernard siĊ wtrąciá, wiĊc doáoĪyli i jemu.
- A Kozio? - zdenerwowaáa siĊ Aniela. - Gdzie on jest, mój BoĪe?
PrzecieĪ ja jestem za niego odpowiedzialna.
- Obie jesteĞmy za niego odpowiedzialne - ostro, z goryczą powiedziaáa Bebe. - I co mu z
tego? ZostawiáyĞmy go samego i obie lataáyĞmy w swoich... gáupich sprawach.
- Moje sprawy nie byáy takie znów gáupie - zaczĊáa Aniela, ale Bebe nie daáa jej rozwinąü
tematu i zakomunikowaü wspaniaáej nowiny. Przerwaáa jej spiesznie i ze wzburzeniem:
- Opowiedziaá mi wszystko, jak baá siĊ byü sam w domu, jak wyszedá i chciaá byü
odwaĪny, i jak spotkaá Lisieckich, i jak Bernard nadbiegá, kiedy ci dwaj go bili. Rzuciá siĊ na
nich, a oni... - Bebe zacháysnĊáa siĊ. - Kozio go podniósá - powiedziaáa wreszcie - i
przyprowadziá tutaj. Mówi, Īe Bernard páakaá.
Aniela skrzywiáa siĊ mimo woli.
- A sam Kozio?... gdzie jest?
- U siebie. Siadá przy biurku i tak siedzi.
- PójdĊ do niego - zaofiarowaáa siĊ Aniela.
- Nie, to juĪ raczej ja. Ty, skoro wróciáaĞ, moĪe zajmij siĊ Bernardem.
- Ale co mu wáaĞciwie jest, u licha? - spytaáa Aniela ze zniecierpliwieniem. JakoĞ nigdy
nie mogáa uwierzyü, Īe Bernard przeĪywa cokolwiek na serio. Takie to byáo rozbudowane,
przesadne i ozdobne, Īe nie mogáa siĊ uwolniü od wraĪenia, iĪ on we wszystkim siĊ zgrywa. -
Dlaczego wybraá sobie akurat moje áóĪko na powrót do zdrowia? - spytaáa cierpko.
- Kozio go tam poáoĪyá. Jak wrócili. Kiedy ja przyszáam, siedziaá przy Bernardzie i robiá
mu zimne okáady.
- A niech mnie - powiedziaáa Aniela zgryĨliwie. - Wszystko rozumiem, staáa siĊ rzecz
straszna i tak dalej, wy siĊ jednak za bardzo z tym Bernardem cackacie. IdĨ no do Kozia,
pocieszaj dziecko. Ja siĊ zajmĊ kolegą ĩeromskim.
10
Weszáa z rozmachem do pokoju Józefiny i przede wszystkim szeroko otworzyáa okno.
NastĊpnie nastawiáa radio, gdzie udaáo siĊ jej záowiü Ğwietnego rocka.
- Ta-taruru-taruru - podĞpiewywaáa sobie pod nosem, patrząc z irytacją na Bernarda, który
leĪaá w jej áóĪku jak káoda. PoniewaĪ Īwawa muzyka nie zrobiáa na nim oczekiwanego
wraĪenia, Aniela przestaáa nuciü i z rozmachem siadáa na krzeĞle obok áóĪka.
- No, cháopcze - powiedziaáa ostro. - Ruszaj no siĊ. PoleĪaáeĞ, odpocząáeĞ i doĞü. Mam
nadziejĊ, Īe przynajmniej zdjąáeĞ buty.
Bernard spojrzaá na nią wreszcie z jakimĞ odcieniem wyrazu.
- Zdjąáem - przemówiá niespodziewanie, gáosem záamanym i sáabym.
- No to nieĨle - burknĊáa Aniela, zadowolona z postĊpów kuracji. - Jazda, jazda, wstawaj.
DoĞü tego sybaryczenia.
- Syba czego? - zdziwiá siĊ sáabo Bernard.
- Sybaryczenia, od „sybaryta” - sama to stworzyáam w tej sekundzie, na twój widok -
syknĊáa Aniela. - Co, krew jeszcze ci leci z nosa?
Bernard dotknąá ostroĪnie káĊbka waty.
- Chyba nie.
- No, to o co chodzi? Wstawaj i zaĞciel áóĪko - rozkazaáa mu Aniela, podrywając siĊ z
krzesáa i czyniąc powierzchowne porządki.
- Nie rozumiem, dlaczego w ogóle poáoĪyáeĞ siĊ w biaáy dzieĔ.
- Bo coĞ siĊ we mnie zaáamaáo - jĊknąá Bernard. - Ja juĪ nie chcĊ Īyü.
Aniela przekáuáa go na wylot Ğwidrującym, czarnym spojrzeniem.
- Co takiego?! Mam nadziejĊ, Īe siĊ zgrywasz niemiáosiernie. Nie chciaáabym
przypuszczaü, Īe jedna fanga w nos potrafi ciĊ powaĪnie zaáamaü.
- Potrafi - rzeká Bernard tonem obronnym. Powoli wygramoliá siĊ z poĞcieli, usiadá na
krawĊdzi áóĪka i zapatrzyá siĊ w swoje skarpetki. - W poáączeniu, oczywiĞcie - dodaá - ze
wszystkim, co mi siĊ dzisiaj jeszcze przytrafiáo.
- A co ci siĊ dzisiaj jeszcze przytrafiáo? - zniecierpliwiáa siĊ Aniela, skáadając na kupkĊ
rozrzucone pisma i gazety oraz energicznie wytrzepując stáamszone poduszki aksamitnego
fotela.
- WáaĞciwie nic - rzeká Bernard. - Ale...
- Od razu wiedziaáam, Īe wáaĞciwie nic - warknĊáa Aniela. - Chciaáabym wiedzieü,
dlaczego mĊĪczyĨni są ostatnio tacy rozmamáani psychicznie?
- Ja nie jestem rozaáma... rozmamáany - zaoponowaá Bernard tonem czáowieka nieomal
zdrowego.
- No to czego jeszcze siedzisz jak ta baba na miedzy? - objechaáa go Aniela ostro. - Jazda,
wáóĪ te buty, zrób áóĪko i zjedzmy jakąĞ kolacjĊ czy coĞ. MogĊ ci ewentualnie usmaĪyü
jajecznicĊ. Ze szczypiorkiem.
- Na boczku czy na kieábasie? - spytaá Bernard gáosem niby to jeszcze zbolaáym, ale oczka
báysnĊáy mu juĪ oĪywieniem.
- Na jednym i drugim. No juĪ, spiesz siĊ. Ja idĊ do kuchni. Jestem gáodna jak osioá.
- Nie jak osioá siĊ mówi, tylko jak pies - sprostowaá Bernard, który wáoĪyá juĪ buty i
wiązaá wáaĞnie fosforyzujące sznurowadáa.
- Kobiety nigdy nie potrafią spamiĊtaü najprostszych porzekadeá, przysáów, idiomów oraz
mądroĞci ludowych.
- Herbaty? - wrzasnĊáa Aniela z kuchni, zatrzaskując drzwiczki szafki, a kiedy wszedá do
ciasnego pomieszczenia peánego szafek i póáeczek, z lampą o páóciennym kloszu wiszącą
nisko nad stoáem - ujrzaá ją, opartą o zlewozmywak, zapatrzoną w dal i uĞmiechniĊtą.
- To wáaĞciwie powinien byü szampan - powiedziaáa z satysfakcją, podczas gdy woda
przelaáa siĊ z czajnika dzióbkiem i wáaĞnie zaczynaáa przelewaü siĊ górą. - Czy ty wiesz, co
siĊ dzisiaj zdarzyáo?
- Nie wiem - rzeká Bernard, patrząc na nią z uwagą. - Ale chyba z grubsza siĊ domyĞlam,
dziewczyno z imbrykiem.
- OĞwiadczyáam siĊ Krystianowi.
- O. I co?
- I zostaáam przyjĊta.
- CóĪ - powiedziaá Bernard, zaáamany na nowo. - Zapewne oczekujesz po mnie gratulacji,
okrzyków zachwytu, Ğpiewów, hoáubców oraz odtaĔczenia trojaka dolnoĞląskiego. Ale nie
áudĨ siĊ, Aniello. Nie bĊdĊ ciĊ oszukiwaá. WiadomoĞü podziaáaáa na mnie przygnĊbiająco.
Aniela energicznie zakrĊciáa kran i odlaáa z czajnika przynajmniej poáowĊ zbĊdnej
zawartoĞci.
- DlaczegóĪ to, jeĞli wolno spytaü?
- Istnieją przynajmniej dwa dobre powody - rzeká Bernard, mimo zgryzoty decydując siĊ
na przekąszenie kawaáeczkiem ogórka. - Po pierwsze, ten czáowiek to skorupiak. A ty wszak
jesteĞ czeczotką.
Albo i nawet - pliszką.
- Oho-oho. Zaszczycasz mnie - zakpiáa Aniela, podpalając gaz pod czajnikiem. - A drugi
powód, jeĞli wolno wiedzieü? Czy jest równie subiektywny?
- Bardziej - rzeká Bernard. - UwaĪam, Īe ty i ja naleĪymy do jednego gatunku. To my
powinniĞmy uwiü razem coĞ w rodzaju gniazdka, by nastĊpnie kochaü siĊ w nim i czuliü do
koĔca naszych, nie tak znów dáugich, bądĨ co bądĨ, dni.
Aniela cisnĊáa na patelniĊ kawaáek masáa oraz wiĊkszą iloĞü kieábasy i boczku.
- Z cebulką? - spytaáa.
- OczywiĞcie - rzeká Bernard, mimo przygnĊbienia delektując siĊ zapachem. - Nakrój
duĪo.
- A jajek ile?
- Ile siĊ da. Nic nie jadáem od Ğniadania.
Aniela zaczĊáa rozbijaü noĪem skorupki.
- Bernardzie, posáuchaj - zaczĊáa energicznie. - Mogáabym ci ewentualnie przyznaü racjĊ
co do tego, Īe naleĪymy do ptactwa. Ale z caáą pewnoĞcią nie powinniĞmy rozmawiaü o
wspólnym wiciu gniazdeczka. Gniazdeczko wiü naleĪy z kimĞ, kto jest czáowiekiem silnym,
zdecydowanym i nie podlegającym Īadnym sáaboĞciom, z kimĞ, kto przez Īycie idzie od
sukcesu do sukcesu i potrafi zapewniü sáabej kobiecie opiekĊ, utrzymanie, pomoc i obronĊ.
Czáowiek sukcesu to potrafi.
- Ale nie potrafi zrozumieü abstrakcyjnych dowcipów! – krzyknąá Bernard. - Nie potrafi
siĊ wzruszyü Mahalią Jackson, jak Ğpiewa „What can I give you”. Przeczytasz mu
Achmatową, to bĊdzie ziewaá.
Nigdy w Īyciu nie upoi siĊ Ğwiatáem u Rembrandta, a Max Ernst to dla niego
schizofrenik!
- Za to potrafi rozáoĪyü dwóch opryszków jednym ciosem - przyciĊáa mu rozzáoszczona
Aniela. - Podczas gdy miáoĞnik Rembrandta dostanie od nich w nos i jeszcze mi bĊdzie potem
páakaá w poduszkĊ.
Bernard wstaá majestatycznie.
- To są bardzo nieuczciwe chwyty, Aniello - rzeká wyciągając przed siebie prawicĊ i
trzĊsąc palcem wskazującym w kierunku kuchenki. - To są bardzo niegodziwe i podstĊpne
argumenty. Pomieszaj áyĪką, bo zanadto siĊ zetnie. I przytáum lekko ogieĔ.
Usiadá równie majestatycznie, jak wstaá.
- Ten páaz - dorzuciá jeszcze - nie potrafi ciĊ kochaü.
Aniela pomieszaáa w jajecznicy i odstawiáa patelniĊ.
- O tym, Bernardzie, to ty nie masz Īadnego pojĊcia - powiedziaáa.
- ZapomniaáaĞ wsypaü szczypiorku - oznajmiá Bernard ponuro.
11
Odkąd Bebe weszáa do pokoiku, Kozio nie spojrzaá na nią ani razu.
Siedziaá na krzeĞle, tyáem do biurka, gáowĊ miaá opuszczoną, szczupáe nogi jakoĞ
niezgrabnie zsuniĊte, a w rĊkach Ğciskaá drewnianego Pinokia. Smutek i rezygnacja
przejawiaáy siĊ nawet w liniach jego ciaáa.
- Nie przejmuj siĊ - powiedziaáa Bebe, stając bezradnie poĞrodku pokoju. Nie wiedziaáa,
co zrobiü z rĊkami, wiĊc wáoĪyáa je do kieszeni, ale zaraz jej siĊ wydaáo, Īe to niestosowne,
pocieszaü kogoĞ, trzymając rĊce w kieszeniach. ZaáoĪyáa rĊce za plecami, zresztą - wszystko
jedno. Kozio i tak na nią nie patrzaá.
- Hej, popatrz na mnie!
Ani drgnąá.
Bebe usiadáa na swoim krzeĞle, na wprost niego. PoáoĪyáa rĊce na oparciu, podbródek
záoĪyáa na rĊkach i zapatrzyáa siĊ na swego máodszego brata.
Tak bardzo go Īaáowaáa.
Wiedziaáa dobrze, Īe poniósá dziĞ klĊskĊ. Przeáamawszy lĊk przed Ğwiatem zdobyá siĊ na
odwagĊ - i w nastĊpnej chwili Ğwiat, do którego wyszedá, potwierdziá mu sáusznoĞü jego lĊku.
Musiaá chyba czuü, Īe caáa ta odwaga nie zdaáa siĊ na nic. ĩe caáy ten wysiáek byá daremny.
Odczuwaáa, co on czuá, caáym sercem - i nie umiaáa zrobiü nic.
Jej brat. NajbliĪsza osoba. Dlaczego są sobie tak dalecy?
Dlaczego ona nie umie okazaü, co czuje? KiedyĞ umiaáa. Potem sobie wymyĞliáa, Īe
bezpieczniej bĊdzie nie ujawniaü uczuü - i dáugo siĊ w tym doskonaliáa. Staraáa siĊ zdobyü tĊ
cenną umiejĊtnoĞü.
I kiedy juĪ myĞlaáa, Īe ją zdobyáa - okazaáo siĊ, Īe jest akurat przeciwnie: nie panuje nad
sobą do tego stopnia, Īe aĪ nie potrafi okazaü uczucia, nawet gdy bardzo tego chce.
Odzwyczaiáa siĊ.
To siĊ musi Ĩle skoĔczyü. ZamkniĊta w sobie nigdy nie potrafi wyjĞü, rozprostowaü siĊ,
wydostaü na swobodĊ.
Porozumieü siĊ z innymi.
Ale jak miaáaby porozumieü siĊ z innymi, jeĞli wciąĪ jeszcze nie porozumiaáa siĊ sama z
sobą?
Jak pojąü innych, jeĞli wciąĪ jeszcze nie pojĊáa siebie samej?
JeĞli, na przykáad, wciąĪ nie pojmuje: czego tak siĊ boi?
MoĪe boi siĊ tego wáaĞnie, co dziĞ przydarzyáo siĊ Koziowi: Īe wyjdzie Ğwiatu naprzeciw,
a Ğwiat ją odepchnie? ĩe okaĪe komuĞ, jak go kocha - a on ją wydrwi?
Przypomniaáa sobie, jak zareagowaá Dambo dziĞ rano, kiedy wyrwaáa mu rĊkĊ.
To ona jego odepchnĊáa.
To ona przecieĪ odpycha wszystkich!
A wiĊc to siĊ juĪ staáo: nie ma poáączenia miĊdzy nią a innymi. Bo áączyü siĊ - to znaczy:
dawaü i otrzymywaü.
A dzieliü siĊ z innymi, to znaczy, w gruncie rzeczy, mnoĪyü.
„Egoizm - powiedziaá dziĞ Dambo. MyĞlisz tylko o sobie”.
Miaá racjĊ. Tak wáaĞnie jest.
Tak byáo.
Chyba naprawdĊ trzeba o sobie zapomnieü, Īeby móc siebie odzyskaü.
Ale ogrom tego zadania wydawaá siĊ Bebe nie do przebycia.
„To nic - pomyĞlaáa. Trzeba powoli. Tak jak ze wszystkim, trzeba po prostu zacząü.
Odrobiü pierwsze zadanie. Zrobiü pierwszy krok.
Potem zrobiĊ drugi i trzeci. A potem bĊdĊ juĪ umiaáa przejĞü caáy ten dystans”.
Zerwaáa siĊ i uklĊkáa przy krzeĞle Kozia. Spojrzaá na nią zaskoczony, wytrącony ze swojej
apatii, przeraĪony - wiĊc w Īalu i miáoĞci objĊáa go mocno i przytuliáa.
A on, po prostu, objąá ją za szyjĊ i rozpáakaá siĊ.
- MoĪe jesteĞ gáupia i nie znasz siĊ na ludziach - rzeká Bernard káótliwie, wycierając talerz
kawaákiem chleba. - Ale jedno ci muszĊ przyznaü: jajeczniczkĊ robisz niezáą.
- A widzisz - powiedziaáa Aniela niedbale, nalewając ĞwieĪo zaparzonej herbaty do
szklanek.
I w tej wáaĞnie chwili zadzwoniá telefon.
To mógá byü Krystian.
Aniela zerwaáa siĊ z miejsca i záapaáa za sáuchawkĊ aparatu, wiszącego koáo drzwi.
I to byá Krystian, rzeczywiĞcie.
- Skarbie - powiedziaá.
CóĪ. Od Krystiana gotowa byáa Aniela przyjąü wszystko. Nawet to, Īe nazywa siĊ ją
skarbem.
- Tak, skarbie - odpowiedziaáa miáym gáosem, odwracając z irytacją wzrok od wyrazistej
twarzy Bernarda, który wáaĞnie robiá miny na temat skorupiaków, skarbów i ludzi sukcesu.
- Wróciáem do domu - rzeká Krystian w sáuchawce. - I tego... I postanowiáem jeszcze z
tobą porozmawiaü.
- Skarbie! - powiedziaáa Aniela, uszczĊĞliwiona.
- Kiedy jestem z tobą - ciągnąá Krystian, a Aniela, dotąd stojąca przy szafce kuchennej,
teraz áagodnie opadáa na zydelek i wsparáa siĊ ramieniem o zlewozmywak, czekając na
komplementy i wyznania. - Kiedy jestem z tobą - ciągnąá przepiĊkny gáos w sáuchawce - nie
umiem jakoĞ zebraü myĞli. Tak mnie dzisiaj tym wszystkim zaskoczyáaĞ, Īe... tego... teraz siĊ
namyĞliáem i...
Aniela wyprostowaáa siĊ nagle.
- I co? - spytaáa niebezpiecznym tonem.
- I dzwoniĊ - rzeká Krystian zdecydowanie. - Bo my nie poruszyliĞmy jednego tematu.
Twoich dzieci.
Aniela milczaáa, poniewaĪ ją zatkaáo.
- ZaáóĪmy nawet - ciągnąá rozsądnie gáos w sáuchawce - Īe zgodziábym siĊ z tobą oĪeniü.
Ale przecieĪ, te dzieci... Ja nie chcĊ dzieci. Nawet swoich. A te są w ogóle cudze. Dlaczego ja
mam siĊ Īeniü z kimĞ, kto ma taki problem? Dlaczego ty je w ogóle adoptowaáaĞ? PrzecieĪ to
bardzo nieracjonalne i...
- Czy mi siĊ zdaje, czy w twym gáosie brzmi wyrzut? - spytaáa Aniela tonem dziwnie
spokojnym, lecz Bernard, który wáaĞnie wsypywaá cukier do obu szklanek, wyczuá pod tym
spokojem narastającą nawaánicĊ i - podniósászy gáowĊ, rzuciá Anieli badawcze spojrzenie. -
Czy mi siĊ zdaje, czy naprawdĊ nie tak dawno temu osobiĞcie podziwiaáeĞ tĊ moją decyzjĊ?
- Decyzja jest bardzo áadna, rzecz jasna - odpará twardo Krystian - ale nie w odniesieniu
do mojego Īycia. BądĨmy doroĞli. Niech sobie adoptuje dzieci, kto chce. Ja, po prostu, nie
chcĊ. Sáowem, musisz siĊ zdecydowaü: albo one, albo ja.
- MuszĊ, co? - powtórzyáa Aniela i oczy jej siĊ zwĊziáy. - Zdecydowaü siĊ?
- Tak. Powiedzmy do jutra wieczorem - uciąá Krystian.
Aniela podniosáa siĊ, wciąĪ przyciskając sáuchawkĊ do ucha, i Bernard, wpatrzony z
przeciwnej strony stoáu w jej twarz o zwĊĪonych oczach i zaciĞniĊtych ustach, poczuá dreszcz
biegnący mu wzdáuĪ pleców.
- Nie ma potrzeby zwlekaü do jutra wieczorem - powiedziaáa dobitnie.
- ZdecydowaáaĞ siĊ tak od razu? - zdziwiá siĊ Krystian.
- Bez namysáu - wycedziáa Aniela zimno. - JeĞli wyobraĪasz sobie, Īe mogáabym
powiedzieü sierotom, które adoptowaáam, Īe to wszystko byáo na niby, Īe wziĊáam je pod
opiekĊ nie na zawsze, tylko na parĊ miesiĊcy, zanim sama sobie czegoĞ nie zorganizujĊ, jeĞli
sobie wyobraĪasz, Īe mogáabym im powiedzieü, Īe mi przeszkadzają i Īe muszą teraz wracaü
do Domu Dziecka, jeĞli myĞlisz, Īe mogĊ to wszystko zaáatwiü w jeden wieczór, na twoje
pierwsze Īyczenie, to siĊ bardzo powaĪnie pomyliáeĞ. Dajesz mi wybór: ty albo one. WiĊc ja,
wyobraĨ sobie, bez Īalu rezygnujĊ z ciebie.
Gáos jej jednak lekko drgnąá.
- Zastanów siĊ jeszcze - Krystian usáyszaá to drgnienie. - Popeániasz chyba duĪy báąd...
- Mam zdecydowanie pewnoĞü, Īe nie - rąbnĊáa na odlew Aniela. - Jakie to szczĊĞcie, Īe
daáeĞ mi to ultimatum jeszcze dziĞ, tego samego wieczoru. Unikamy w ten sposób licznych
komplikacji. Znikaj z mojego Īycia. Od zaraz. Adieu! - to rzekászy, Aniela odwiesiáa z
trzaskiem sáuchawkĊ, a poniewaĪ telefon zaraz zacząá dzwoniü - poáoĪyáa temu kres,
wyciągając wtyczkĊ z gniazdka.
ChwilĊ staáa bez drgnienia, patrząc oszalaáym wzrokiem w ĞcianĊ.
- CóĪ - powiedziaáa wĞciekle. - Czas na herbatkĊ.
- Czy mogĊ zapytaü, o co chodzi? - spytaá Bernard nieĞmiaáo.
- Nie - odparáa Aniela stanowczo. - Nie moĪesz. Gdzie cukier?
Bernard siĊgnąá w milczeniu po cukierniczkĊ, podaá jej. Aniela przysunĊáa sobie zydelek,
usiadáa. Wsypaáa do szklanki dwie áyĪeczki cukru i starannie zamieszaáa.
- Mdli mnie - powiedziaáa.
Bernard opará siĊ áokciami o sosnowy blat stoáu i popatrzaá na nią wzrokiem peánym
oddania i psiej wiernoĞci.
- I czegóĪ to chciaá od ciebie nasz czáowiek sukcesu? - zapytaá.
Aniela splunĊáa do zlewu, poniewaĪ herbata okazaáa siĊ ohydnie sáodka.
- Postawiá mi ultimatum. Albo dzieci, albo on.
- Tak - potwierdziá Bernard. - Akurat tyle usáyszaáem, dziewczyno.
Istna Ğwinia z tego dentysty.
- Prawda? - oĪywiáa siĊ na moment Aniela. Ale zaraz oklapáa.
- Nawiasem mówiąc, miaáaĞ do niego Ğwietne przemówienie - pochwaliá ją Bernard. - Nie
jesteĞ ty czeczotką ani nawet pliszką.
JesteĞ orlicą. Walczącą jak lwica. W obronie swych máodych.
Mimo smutku, Aniela musiaáa siĊ uĞmiechnąü - krzywy byá to uĞmiech, ale przecie byá.
- A najlepsze w tym wszystkim jest - mruknĊáa z gorzką ironią - Īe te máode wcale nie są
moje.
- Wiem przecieĪ. AdoptowaáaĞ je. JeĞli chcesz, ja mogĊ je teĪ adoptowaü - zaofiarowaá siĊ
Bernard.
Aniela nie zwróciáa uwagi na jego ofertĊ.
- Nie adoptowaáam ich - oznajmiáa. - One mają matkĊ. Jest nią moja kuzynka. Czasowo w
Stanach. Ja siĊ tylko nimi opiekujĊ.
- To nie zmienia faktu, Īe stoczyáaĞ o nie piĊkną walkĊ - rzeká z uznaniem Bernard i nagle
do niego dotaráo, co usáyszaá. - He? - spytaá, zdumiony. - Mają matkĊ? To dlaczego mówiáaĞ...
Dlaczego nie powiedziaáaĞ?...
Aniela przerwaáa mu machniĊciem rĊki.
- No bo jestem Káamczucha - mruknĊáa. - Nie wiem, czemu muszĊ od czasu do czasu
nakáamaü albo zmyĞliü sobie co nieco...
- Bo masz bogatą fantazjĊ - pocieszyá ją Bernard.
- Zawsze mi to, zresztą, wychodzi na niekorzyĞü... - ciągnĊáa ona.
- Tylko dzisiaj, wyjątkowo... - zaczĊáa siĊ Ğmiaü, najpierw cicho, potem gáoĞniej, wreszcie
caákiem histerycznie. - Tak mi siĊ to, tak mi siĊ to... przydaáo!... - tu jej Ğmiech wzmógá siĊ
jeszcze, po czym, w sposób zupeánie naturalny, przeobraziá siĊ w páacz.
Wyprostowana siedziaáa przy stole, z rĊkami równiutko uáoĪonymi na blacie, z hardo
wysuniĊtym podbródkiem i páakaáa rzĊsiĞcie, wykrzywiając usta w podkówkĊ, jak dziecko,
któremu odebrano prezent zaraz po wyjĞciu ĝwiĊtego Mikoáaja.
Bernard jeszcze nigdy nie widziaá jej páaczącej. Poczuá wstrząs, jakby mu siĊ zawaliáa
jakaĞ opoka. Momentalnie ázy wspóáczucia nabiegáy mu do oczu, a zacne serce, zawsze
wraĪliwe na wszelką krzywdĊ i niesprawiedliwoĞü, zwróciáo siĊ ku Anieli z caáą wáaĞciwą mu
ĪarliwoĞcią.
- Czy nie obraziáabyĞ siĊ - zapytaá, patrząc na nią czule i z oddaniem - jeĞli
zaofiarowaábym ci moją pierĞ?
Aniela nagle przestaáa páakaü i spojrzaáa na niego z zaskoczeniem.
- Co niby - spytaáa przez zatkany nos - miaáabym z nią zrobiü?
- Co zechcesz - odrzeká Bernard szczodrze. - MogáabyĞ, na przykáad, usiąĞü mi na
kolanach, dziewczyno bez chusteczki, i záoĪyü na tej piersi swą gáówkĊ. A ja bym ciĊ objąá
moimi mĊskimi ramionami i pocieszaá. MoĪe teĪ pocaáowaábym ciĊ, po ojcowsku,
oczywiĞcie, jeĞli uprzednio pozwoliáabyĞ wytrzeü sobie nos.
Aniela patrzaáa na niego przez chwilĊ, poprzez ázy.
- A chusteczkĊ masz? - spytaáa.
- Nie mam - odpará Bernard z prostotą. - Ale przypuszczam, Īe coĞ by siĊ udaáo
zorganizowaü. - Rozejrzaá siĊ wokóá i natrafiá wzrokiem na lnianą ĞciereczkĊ do naczyĔ. -
Czy to - spytaá - mogáoby siĊ okazaü przydatne?
- Pewnie - odrzekáa Aniela i pociągnĊáa nosem.
- No, to chodĨ - rzeká ciepáo Bernard i odsunąá siĊ od stoáu wraz z zydelkiem.
- No, to idĊ - zdecydowaáa siĊ Aniela, ocierając oczy. - Ale ĪebyĞ sobie zaraz nie
wyobraĪaá nie wiadomo czego.
- A, nie, nie - rzeká Bernard i posadziá ją sobie uroczyĞcie na kolanach. - To jest pierĞ
wyáącznie braterska, Aniello.
OczywiĞcie, ufam, Īe chwilowo. ZáóĪ gáówkĊ na mym sercu i uroĔ kilka áez, a ja bĊdĊ ciĊ
pocieszaá ustnie, z wáaĞciwym mi bezinteresownym taktem. ChwileczkĊ, ale dlaczego ty siĊ
Ğmiejesz?
Nie rób tego, bo wypadasz z roli.
1988 09 22
Lekcja 5
Temat: Ropa naftowa i gaz ziemny
Ropa naftowa wystĊpuje razem z gazem ziemnym.
PoniewaĪ te dwa surowce powstaáy w wyniku fermentacji szczątków zwierzĊcych na dnie
zbiorników wodnych w warunkach beztlenowych i pod ciĞnieniem.
Dambo, dlaczego nas uczą takich obrzydliwoĞci.
Nie bądĨ taka nadwraĪliwa, to jest bardzo naturalne i miáe, jak wszystko, co pochodzi z
fermentacji pod ciĞnieniem.
Pewien maniak Īyjący w PasáĊce
Fermentowaá wciąĪ szczątki zwierzĊce.
Na zbiorników dnie wodnych, W tych warunkach dogodnych
Pod ciĞnieniem on trudziá swe rĊce.
1988 09 22
Lekcja 7/8
Temat: Obronne przygotowanie máodzieĪy czynnikiem wzmacniającym potencjaá
obronny PRL
Pewien maniak z okolic Jabáonny
Ciągle wzmacniaá potencjaá obronny.
Co zobaczyá potencjaá, To go wzmacniaá, ten bĊcwaá, W gorliwoĞci swej wprost
nieprzytomny.
Temat: System áącznoĞci w obronie cywilnej i w wojsku.
Aparat telefoniczny AP-4 B
Chciaá raz wiedzieü pewien cywil z Wilna, Co to jest ta obrona cywilna.
A pytając wĞród ludzi
Jeno popáoch on wzbudziá
I w krąg cisza zapadáa mogilna.
1988 09 26
Do wiadomoĞci rodziców: lekarz szkolny informuje, Īe w dniu 29 9 br odbĊdą siĊ próby
tuberkulinowe. Osoby, które chcą mieü próbĊ wykonaną przy pomocy igáy jednorazowej,
proszone są o przyniesienie w/wym ze sobą.
Tymczasowy Plan Lekcji Na WrzesieĔ
Tymczasowy Dyrektor z Poznania
TymczasowoĞü wszystkiego odsáania
PONIEDZIAàEK, 26 WRZEĝNIA

1
W teatrze tego dnia byáy tylko próby - i to nawet nie przed poáudniem. Aniela mogáa,
dziĊki temu, pospaü sobie akurat tak dáugo, jak lubiáa. Okoáo jedenastej, zbudzona przez
Ğwiergot ptasząt za oknem, podniosáa siĊ z poduszki, przeciągnĊáa i przetaráa oczy. Czuáa siĊ
nawet wcale nieĨle, jak na osobĊ, której Īycie osobiste znów legáo w gruzach.
„Miaáam racjĊ - powiedziaáa sobie. - W gruncie rzeczy, jako artystka, powinnam unikaü
wszelkich związków, a zwáaszcza maáĪeĔskich. Po co mi te komplikacje. MĊĪczyĨni są to
istoty gruboskórne. Od dziĞ ĪyjĊ samorządnie, niezaleĪnie i w duchu wolnoĞci”.
Wstaáa i wáączyáa radio, ale poniewaĪ byáa tam tylko mĊtna gadanina, Aniela przerzuciáa
siĊ na stacje zachodnie, gdzie teĪ znalazáa rzeĞkiego rocka. Otworzyáa okno na oĞcieĪ i ujrzaáa
przepiĊkną jesieĔ, dzieĔ raczej mglisty, lecz sáoneczny, ulicĊ cichą, lecz bynajmniej nie
Ğwiąteczną - przesyconą juĪ tym dalekim, utajonym rytmem dnia roboczego, który to rytm, w
odróĪnieniu od rocka, budzi w duszach osób próĪnujących od rana silny rezonans wywoáany
poczuciem winy.
- Hm, hm - powiedziaáa Aniela, wymachując ramionami w takt muzyki, a áydkami
wykonując máyĔce. - TroszeczkĊ za dáugo pospaáam, ale cóĪ. NaleĪaáo mi siĊ po tym
okropnym stresie.
Ledwie wyrzekáa te sáowa, ujrzaáa przesuwającą siĊ pod oknem w tempie andante
maestoso róĪową figlarną czapeczkĊ, a pod nią - brodatą gáowĊ Bernarda. Szedá on wáaĞnie
chodnikiem, niosąc butelkĊ mleka i wianek z drobnych astrów.
- DzieĔ dobry, dziewczyno w piĪamce! - zakrzyknąá z entuzjazmem na jej widok. - CóĪ
tam, czy ázy twe juĪ obescháy, czy teĪ miaábym ciĊ ewentualnie znowu pocieszyü w tylko
mnie wáaĞciwy sposób?
Aniela zerknĊáa nerwowo na balkon willi naprzeciwko, gdzie pan Macioáka, strzygąc
uchem, podlewaá wáaĞnie ostatnie petunie z butelki po winie owocowym.
- Nie drzyj siĊ, Bernardzie - powiedziaáa. - ChodĨ no tu z tym mlekiem - zrobimy sobie na
Ğniadanie surówkĊ Muesli.
- A cóĪ to jest takiego ta surówka Muesli? - chciaá wiedzieü Bernard, kiedy tylko
wkroczyá do pokoju Józefiny.
- OtrĊby, jabáko tarte i miód, zalane mlekiem.
- Yyy-yy - wzdrygnąá siĊ Bernard. - Czy nie moĪna by bez otrąb? - i weszli oboje do
kuchni, gdzie z najwiĊkszym zdziwieniem ujrzeli Bebe, która siedziaáa za stoáem i miaáa minĊ
okropnie nieszczĊĞliwą.
- Co ty tu robisz, Beato? - spytaáa Aniela, podczas gdy Bernard usiadá obok Bebe i -
uĞmiechając siĊ dobrotliwie a krzepiąco, przystroiá jej skronie wianuszkiem z astrów.
- Prosiáam ciĊ, ĪebyĞ mnie nie nazywaáa Beatą - brzmiaáa odpowiedĨ.
- Och, doprawdy, pardon. A wiĊc, co tu robisz o tej porze?
- Daj dziewczĊciu spokój, Aniello - wtrąciá siĊ Bernard. - Popatrz, jak jej Ğlicznie w tym
wianeczku róĪanym.
Uwagą swoją spowodowaá jedynie zrozumiaáy przypáyw irytacji u obu dziewczyn.
- JeĞli siĊ nie mylĊ - syknĊáa Aniela - powinnaĞ byü w szkole od godziny ósmej...
- Byáam - sucho rzuciáa Bebe.
- ...do godziny drugiej - dokoĔczyáa Aniela, po czym wydobyáa z szafki paczkĊ otrąb
polonijnych.
- MyĞlĊ, Īe lepiej bĊdzie, jeĞli ci powiem od razu – oĞwiadczyáa Bebe i zdjĊáa wianuszek.
- Wyrzuciá mnie.
- Kto?
- Pieróg.
- Ha! - ryknąá znienacka Bernard. - Pieróg! To nazwisko, samym swym brzmieniem,
wzbudza we mnie skurcze trzewi.
- CzyĪbyĞ mu naubliĪaáa?
- On to tak odebraá, chociaĪ chodziáo tylko o brulion – powiedziaáa Bebe z rozpaczą.
- Brulion?
- Ten zeszyt, do którego wpisujĊ róĪne notatki i uwagi.
- I który ci sáuĪy za dzienniczek, tak? - wtrąciá pytająco Bernard.
- Tak. WiĊc Pieróg staá za mną, kiedy wpisywaáam pewien, hm, pewien wierszyk... i
przeczytaá go. Kazaá sobie daü ten brulion i tego... i przejrzaá go... i... najbardziej go
zdenerwowaáy twoje wpisy, Bernardzie. Potraktowaá je bardzo serio. Wyrzuciá mnie z klasy.
- I co? - nasroĪyáa siĊ Aniela, przeczuwając zbliĪanie siĊ finaáu.
- I bĊdziesz musiaáa z nim dzisiaj porozmawiaü, na zebraniu. A raczej, po zebraniu. Albo
przed.
- O której jest zebranie? - zapytaáa Aniela z nadzieją w gáosie.
- O wpóá do szóstej.
- A! To ja nie mogĊ.
- Aniela, no nie rób mi tego!
- Nie mogĊ, sáowo dajĊ. Mam próbĊ o piątej.
- Do kiedy?
- A kto to moĪe przewidzieü. Nie mogĊ nawaliü, to waĪna próba. W dodatku - Aniela
uĞmiechnĊáa siĊ i zaróĪowiáa - nie chciaáam wam mówiü, ale reĪyser daá mi maáą rólkĊ...
Sáowem, trzeba byáo mi powiedzieü kilka dni temu, to moĪe bym coĞ wymyĞliáa.
- Nie mówiáam tobie, bo to Bernard podpisaá notatkĊ o zebraniu.
- A! No, to niech Bernard idzie.
- Masz iĞü ty, jako opiekunka! - przeraziáa siĊ Bebe. - Jak nie przyjdziesz, Pieróg pomyĞli,
Īe go lekcewaĪysz.
- Sáusznie, ja go naprawdĊ lekcewaĪĊ - odrzekáa Aniela i wsypaáa otrĊby do miseczki.
- Albo Īe ja go lekcewaĪĊ i nie powiedziaáam tobie.
- Och, no w koĔcu mogĊ przecieĪ iĞü do niego jutro. Czy, kiedyĞ tam.
- PrzecieĪ wiesz dobrze, Īe nie pójdziesz.
- No to co z tego. Wiesz, moja Beato, ja naprawdĊ wcale nie muszĊ.
Obiecaáam Józefinie, Īe zaopiekujĊ siĊ wami, owszem, ale nie byáo wcale mowy o tym,
Īebym chodziáa na zebrania i dostawaáa po uszach za twoje wybryki.
- Aniello, pozwól, Īe siĊ wtrącĊ - wtrąciá siĊ Bernard. - Nie moĪna zostawiaü dziewczĊcia
w takiej ze wszech miar oĞlizáej sytuacji moralnej. Nie zdajesz sobie sprawy, jaki ten facet
jest pierogowaty. Jest pierogowaty od Ĩrenic po piĊty i od trzustki po wątrobĊ, jeĞli rozumiesz
moją myĞl.
- Nie rozumiem twojej myĞli - z uporem odparáa Aniela. - Nic zwykle nie rozumiem z
twoich charakterystyk. Ale jeĞli uwaĪasz, Īe nie moĪna jej zostawiaü w takiej sytuacji, to
proszĊ ciĊ bardzo, idĨ sam na to zebranie.
- Nie! - jĊknĊáa mimo woli Bebe, która przeczuwaáa najgorsze.
- Powiesz po prostu wychowawcy, Īe jesteĞ jej wujem.
- On wie, Īe nim jestem - rzeká Bernard.
- No to o co chodzi.
- Sáuchaj, Anielko, báagam ciĊ - wyszeptaáa Bebe, chora ze strachu. - Niech Bernard... nie
idzie. To siĊ Ĩle skoĔczy.
- To siĊ skoĔczy bardzo dobrze - powiedziaáa Aniela tonem definitywnym. - Bernard musi
po prostu zachowywaü siĊ z powagą i umiarem. OczywiĞcie, konieczny jest inny strój, to
rzecz pewna.
Wujowie nie przychodzą na wywiadówki w kitelkach. Ponadto, mój Bernardzie, staraj siĊ
nic nie mówiü, tylko patrz Pierogowi w oczy ze skruchą i Īalem i od czasu do czasu kiwaj
potakująco gáową. Na zakoĔczenie w krótkich i bolesnych sáowach wyraĨ obietnicĊ poprawy.
Ja go znam z dawnych lat. Ja wiem, Īe on to lubi.
2
Zgodnie z dyrektywami kobiety, którą czciá i podziwiaá, Bernard zająá siĊ
organizowaniem sobie kostiumu na popoáudniowy wystĊp.
PamiĊtaá, Īe gdzieĞ, w gáĊbi pudeá kartonowych po darach z Zachodu (w których to
solidnych opakowaniach, wyproszonych po koĞcioáach, przewoziá zazwyczaj z miejsca na
miejsce swój stan posiadania) Īe gdzieĞ tam powinny znajdowaü siĊ dĪinsy. Byáy to w ogóle
jedyne spodnie, jakie posiadaá. Uporczywe noszenie kitelka pozostawaáo w doĞü Ğcisáym
związku z faktem, Īe Bernardowi dotychczas siĊ nie chciaáo rozpakowaü swoich rzeczy.
JednakĪe, zdopingowany wymogami sytuacji, tego wáaĞnie przedpoáudnia dokonaá
porządków. ĩmudna ta praca, polegająca na gmeraniu w kartonach peánych puszek, tub, palet,
buteleczek, zwojów páótna lnianego, teczek z grafikami i licznych albumów o sztuce, z
których aĪ cztery traktowaáy o Hieronimie Boschu - zostaáa uwieĔczona powodzeniem.
DĪinsy wreszcie siĊ znalazáy.
Natomiast z trzech koszul Bernarda dwie byáy zbrukane pokostem, który wylaá siĊ przez
nieszczelną zakrĊtkĊ, ta trzecia zaĞ miaáa z przodu, w miejscu bardzo widocznym, wonną
plamĊ po smakowitych frytkach z ketchupem.
Bernard przejrzaá wiĊc swoje zasoby pieniĊĪne, porozkáadane równieĪ po kartonach, i
zdecydowaá, Īe staü go spokojnie na kupno nowej, nobliwej, biaáej jak Ğnieg koszuli, która w
korzystny sposób odĞwieĪy jego sylwetkĊ, nada jej poĪądanej powagi i nawet - jak zakáadaá -
onieĞmieli nieco Pieroga.
Udaá siĊ do miasta, gdzie przeszedászy wszystkie moĪliwe sklepy z konfekcją mĊską
stwierdziá, Īe nabycie rzeczy tak frymuĞnej, jak biaáa koszula mĊska, jest caákowicie
niemoĪliwe. Na wieszakach i stojakach widniaáy wszĊdzie jednakowe flanelowe ohydztwa w
zielono-Īóátą kratkĊ. Zarówno kolorystyka, jak i proporcje kratek, budziáy w artyĞcie
instynktowną odrazĊ. Coraz bardziej zgnĊbiony przechodziá od sklepu do sklepu, tracąc w
báyskawicznym tempie nadziejĊ. JednakĪe w okolicy Rynku JeĪyckiego, tuĪ przed kinem
„Salto”, w oknie wystawowym nieduĪego sklepiku, mieszczącego siĊ w suterenie, báysnĊáo
mu coĞ biaáego. OĪywiony nową nadzieją zstąpiá po schodkach w dóá, dotará przed oblicze
ekspedientki i w krótkich sáowach wyraziá swe pragnienia.
- Nie - odrzekáa mu ona. - Biaáych nie ma.
A poniewaĪ Bernard upieraá siĊ nadal, Īe to, co wisi w oknie, stanowi przedmiot jego
marzeĔ, sprzedawczyni wyjaĞniáa mu, Īe rzecz, którą tam dostrzegá, jest bluzką damską z
elanobaweány.
- CóĪ, proszĊ pokazaü - zaĪądaá Bernard stanowczo. I ująwszy wrĊczoną mu sztukĊ
odzieĪy, przyjrzaá siĊ jej dokáadnie.
Byáa to w istocie bluzka damska, zaprojektowana dla damy o proporcjach nosoroĪca.
PoniewaĪ jednak pozbawiona byáa zapiĊcia, a wdziewaáo siĊ ją przez gáowĊ, Bernard uznaá,
Īe nie istnieje Īaden widoczny dowód na to, iĪ wdzianko jest rodzaju ĪeĔskiego, W dodatku,
rzucający siĊ w oczy rozmiar bluzki pozwalaá mu Īywiü przekonanie, Īe przynajmniej raz w
Īyciu koszula nie bĊdzie go cisnĊáa pod pachami.
- BiorĊ - zdecydowaá siĊ. - Pakuj, istoto ludzka. Ile páacĊ?
Sprzedawczyni, która gapiáa siĊ na niego z rozdziawionymi ustami, drgnĊáa i odrzekáa:
- Bluzeczka jest przeceniona, proszĊ pana.
- Tym lepiej - rzeká Bernard z zadowoleniem.
- PiĊü szeĞüset.
- DziĊkujĊ - rzeká gorąco Bernard, po czym, odbierając paczkĊ po uregulowaniu rachunku,
ująá dáoĔ ekspedientki i ucaáowaá z wdziĊcznoĞcią.
3
Wróciá do domu, wziąá prysznic we wspólnej áazience (stojąc jak zwykle na czubkach
palców, gdyĪ brzydziá siĊ cudzej wanny), nastĊpnie wszedá do swego pokoju i zamknąá
starannie drzwi od wewnątrz.
Usiáując nie patrzeü na panneau „Lumiere” wydobyá z kąta dĪinsy, zdjąá ze sznurka
wyprane skarpetki i zacząá siĊ ubieraü.
Czas byá juĪ wielki, zebranie miaáo siĊ rozpocząü za póá godziny.
Dopiąwszy spodnie, Bernard odĞwieĪyá siĊ wodą koloĔską „Brutal” i przystąpiá do
wdziewania bluzeczki.
Niemal natychmiast, po przeáoĪeniu gáowy przez otwór koánierzyka, staáo siĊ dla niego
jasne, Īe popeániá báąd. Bluzeczka z elanobaweány, sztywna juĪ ze swej natury, usztywniona
byáa dodatkowo stebnówkami. W dodatku posiadaáa, niestety, bardzo wyraĨne dowody na to,
Īe jest rodzaju ĪeĔskiego. Byáy nimi, zaprojektowane z rozmachem, dwa poáączone
pomieszczenia na biust nosoroĪca. Bernard posiadaá, owszem, rozáoĪystą klatkĊ piersiową, ale
nie aĪ tak rozáoĪystą. Patrząc z góry na bluzeczkĊ dostrzegaá dwa wybrzuszające siĊ, sztywne
balony, które próĪno by siĊ staraá przyklepaü lub obciągnąü. Sytuacja wyglądaáa rozpaczliwie
i beznadziejnie. Czas nagliá, balony sterczaáy, a umysá Bernarda wyraĨnie zaczynaá goniü w
piĊtkĊ. JuĪ chciaá siĊ poddaü i przeprosiü swój wierny kitelek, gdy nagle myĞl zbawienna
przyszáa mu do gáowy: gumka! Wąziutka gumka koloru biaáego. Kąpiąc siĊ niedawno,
zauwaĪyá ją w pudeáku, które gospodyni, przez nieuwagĊ zapewne, zostawiáa w áazience, a
które od pamiĊtnego odkrycia guzików stanowiáo dla Bernarda istny skarbiec peáen
interesujących, cennych drobiazgów o nieodgadnionym przeznaczeniu.
Niewiele myĞląc, Bernard przycisnąá oburącz balony do klatki piersiowej, wyszedá na
palcach z pokoju i bez zbĊdnych skrupuáów poĪyczyá sobie ponad póá metra gumki: ufaá, Īe
odda ją tegoĪ wieczora, po zebraniu, gdy tylko speáni ona swe zadanie. A zadanie to byáo
proste: związana na bluzeczce w okrąg, na wysokoĞci páuc, gumka skutecznie likwidowaáa
dwa obmierzáe wybrzuszenia. Nie rzucaáa siĊ przy tym w oczy, ze wzglĊdu na podobny
odcieĔ bieli.
Szczerze mówiąc, prawie jej nie byáo widaü.
No, chyba Īeby ktoĞ bardzo siĊ juĪ przyglądaá.
Zadowolony, z uczuciem kolosalnej ulgi, Bernard przyczesaá wáosy oraz brodĊ, skropiá ją
raz jeszcze wodą „Brutal” i podąĪyá spiesznie do liceum numer piĊtnaĞcie.
4
Im bardziej siĊ zbliĪaá do posĊpnego gmaszyska, tym wiĊksze go ogarniaáo przygnĊbienie.
W dodatku pogoda siĊ popsuáa - poszarzaáo, pocháodniaáo, a wiatr, który zrywaá siĊ raz po raz,
by z szelestem pchaü po chodniku stare gazety i opakowania po chrupkach kukurydzianych -
ten wiatr wzbudziá w duszy Bernarda jakąĞ niedobrą melancholiĊ. Zdawaáo mu siĊ, Īe caáe
otoczenie z wolna nabiera gáuchego, ciemnego kolorytu, a kiedy siĊ zatrzymaá przed
záowrogim budynkiem z pruskiego muru, wezbraáa w nim gáĊboka ĪaáoĞü.
- Biedne, biedne dzieci - powiedziaá sobie. - Oto, co mają, zamiast ciepáego, jasnego
Ğrodowiska macierzyĔskiego. ToĪ to wygląda jak budynek policji.
Minąá kupĊ koksu, Ğmietnik i boisko, po czym sforsowaá imponujące schody, u szczytu
których ciemniaáy ciĊĪkie drzwi.
Nie byá sam. Ze wszystkich stron gnaáy - poniewaĪ minĊáa wáaĞnie piąta trzydzieĞci -
przygarbione i strapione postacie; to rodzice licealistów udawali siĊ na zebrania klasowe, a
strapienie ich braáo siĊ z przekonania, Īe dziĞ w tym gmachu na pewno siĊ zdenerwują i Īe
wyjdą stąd przepeánieni dojmującym poczuciem Īalu i bezsilnoĞci.
W duĪym hallu, wypeánionym sinozieloną poĞwiatą z mrugających jarzeniówek, staáa
tablica z wypisanym rozkáadem zebraĔ. Bernard odnalazá na rozkáadzie klasĊ II e i udaá siĊ do
wskazanej klasopracowni fizycznej na drugim piĊtrze. Zapach stĊcháego powietrza i pasty do
podáóg w poáączeniu z migotem jarzeniówek sprawiá, Īe nastrój artysty siadá jak opona po
przebiciu.
Wszedá do klasopracowni fizycznej i w lekkim popáochu skonstatowaá, Īe zebranie juĪ siĊ
rozpoczĊáo. Sala wypeániona byáa smĊtnymi postaciami czterdziestolatków páci obojga, a
przed nimi, na podium za katedrą zdobną w róĪne sekretne przyrządy, rurki i pomoce
naukowe, wsparty dáonią o elektroskop, rozpieraá siĊ Pieróg. Na twarzy miaá wyraz uraĪonego
obrzydzenia.
- DzieĔ dobry - rzeká Bernard Īyczliwie, acz z pewnym onieĞmieleniem, i obciągnąá swą
biaáą bluzeczkĊ, dla pewnoĞci muskając palcem gumkĊ. Tak, byáa na miejscu i peániáa swą
rolĊ.
Pieróg, który nienawidziá spóĨnialskich, spojrzaá na niego z góry, wyraĪając wzrokiem
caáą gamĊ uczuü negatywnych. DziĊki nowemu strojowi Bernarda jeszcze w nim dyrektor nie
rozpoznaá sprawcy incydentu sprzed miesiąca. Ale wiedziaá, Īe skądeĞ zna to szerokie,
brodate oblicze o báĊkitnych oczkach i wiedziaá teĪ, Īe z caáą pewnoĞcią nie lubi tego
czáowieka.
- Siadaü - powiedziaá odruchowo.
Bernard przyjrzaá mu siĊ ze zdumieniem, po czym grzecznie usiadá.
- Nie podoba mi siĊ tu - podzieliá siĊ swym wraĪeniem z sąsiadką, áadną panią w
eleganckim kostiumie z zielonego lnu. Jego donoĞny szept byá oczywiĞcie doskonale
sáyszalny w kaĪdym zakątku klasopracowni fizycznej.
Pieróg wróciá do rzeczy.
- Wracam do rzeczy - oznajmiá ponuro. - WáaĞnie frekwencja jest tym, o co powinniĞmy
siĊ biü, prawda. Ona byü winna przedmiotem naszej batalii. W ubiegáym roku szkolnym klasa
nasza byáa dosáownie na szarym koĔcu wszystkich klas... ze wszystkich klas... za wszystkimi
klasami, sáowem, na szarym koĔcu pod wzglĊdem frekwencji. A to nie uchodzi, nie uchodzi.
Tak Īe rozumiemy siĊ: trzymaü ich krótko, nie daü siĊ oszukaü, traktowaü ich nieufnie i
podejrzliwie. Bo oni na to zasáuĪyli. Oni, nie wiadomo czemu, prawda, nie chcą chodziü do
naszej szkoáy, szkoáy, która jest wszak naszym wspólnym domem, nieprawda. Oni chwytają
siĊ wszelkich sposobów, Īeby tylko przebywaü tu jak najmniej. Oni nie myĞlą o tym, ile
troski przysparzają wam, rodzicom. Oni was nie szanują.
Druga sprawa, to oceny. Pod wzglĊdem ocen miniony rok szkolny takĪe nie mógá nas
cieszyü, prawda. Klasa byáa na szarym koĔcu za... ze... spoĞród wszystkich innych klas lub
prawie na szarym, bo za nami byli jeszcze ci z trzeciej matematyczno-fizycznej. nieprawda.
W bieĪącym roku szkolnym tysiąc dziewiĊüset osiemdziesiątym ósmym, osiemdziesiątym
dziewiątym - ciągnąá Pieróg godnie a urzĊdowo, otwierając plastykową teczkĊ i wyjmując z
niej plik kartek zeszytowych, pokrytych rĊcznym zapisem - juĪ w przeciągu miesiąca
wrzeĞnia, nieprawda, prawie kaĪdy zarobiá przynajmniej jedną ocenĊ niedostateczną. Z samej
tylko fizyki klasa ma w sumie dwadzieĞcia piĊü ocen niedostatecznych.
- Dlaczego? - padáo zdumione pytanie z sali.
Pieróg, który nienawidziá, by mu przerywano, zatchnąá siĊ z wĞciekáoĞci.
- Kto pyta? - ryknąá.
- Ja - rzeká Bernard.
- To widzĊ. Nazwisko!
- ĩeromski - wyrzeká Bernard dumnie.
Pieróg wystrzeliá w górĊ, postaá dwie sekundy, zreflektowaá siĊ i usiadá, nie spuszczając z
Bernarda przeszywającego spojrzenia, peánego Īywioáowej nienawiĞci. JuĪ wiedziaá, skąd go
zna.
- Pozwoliáem sobie zadaü to pytanie - wyjaĞniá Bernard, bardzo grzecznie, pamiĊtając
przez caáy czas o lĊkach Bebe i o wskazówkach Anieli - poniewaĪ wydaje mi siĊ rzeczą
dziwną, Īe máodzieĪ, ĞwieĪutka i wypoczĊta po wakacjach zaczyna rok szkolny od dwój, i to
w takiej iloĞci. To zjawisko mnie zdumiewa. Za moich czasów byáo inaczej: od początku roku
szkolnego máodzieĪ przejawiaáa naturalny zapaá do wiedzy i pĊd do wysiáku umysáowego,
które dopiero zimą udawaáo siĊ szkole zniweczyü. Potem nastĊpowaá okres zmĊczenia
wiosennego, nader przykry dla ludzi w wieku dojrzewania. Wreszcie, okoáo maja, upadek
ducha dobiegaá swego kresu. Z chwilą zakwitniĊcia kasztanów mieliĞmy do czynienia z
potĊĪnym zrywem pilnoĞci i rok szkolny koĔczyá siĊ ku obustronnemu zadowoleniu.
- Siadaü! - wrzasnąá Pieróg.
- DziĊkujĊ, postojĊ - odpará Bernard i wstaá. Potoczyá wzrokiem po klasopracowni, a
ujrzawszy zapatrzone w siebie twarze, ulegá tej stronie swej natury, która cechowaáa siĊ
nieodpartą chĊcią zdobycia publicznego poklasku. - W gruncie rzeczy - rozpĊdzaá siĊ z wolna
- gdybym byá wykáadowcą fizyki w klasie, która z tego przedmiotu naáapaáa dwadzieĞcia piĊü
dwój w ciągu trzech tygodni, to czuábym siĊ, przynajmniej odrobinĊ, czáowiekiem
niekompetentnym.
- Aaaa! - powiedziaá Pieróg ochryple, przymknąá oczy i zacząá dyszeü jak parowóz, na
przemian rozwierając i zaciskając piĊĞci.
- Czuábym - rozrabiaá na caáego Bernard, zwracając siĊ bokiem do katedry i z luboĞcią
áowiąc potĊgujące siĊ oznaki aprobaty w gronie rodziców - czuábym chyba potĊĪny wyrzut
sumienia, poniewaĪ wyniki mej pracy Ğwiadczyáyby przeciwko mnie. ĝwiadczyáyby, Īe nie
umiem nauczyü moich pupilów zasad przedmiotu, którego uczĊ.
W klasopracowni wzbieraá szmer poparcia i uznania.
- Tak jest! - zakrzyknąá czupurnie ojciec w dĪinsowej kurtce i adidasach. - Caáy czas mi to
chodziáo po gáowie!
- Siadaü! - ryknąá Pieróg.
Czupurny zgasá w oczach i opadá na krzeseáko.
Pani o tlenionych na sztywny blond loczkach podniosáa siĊ z pierwszej áawki.
- Jako przewodnicząca trójki klasowej - powiedziaáa sáabym gáosem
- czujĊ siĊ w obowiązku zaprotestowaü.
- DziĊkujĊ pani - zrozumiaá Pieróg. - ZapamiĊtam to dobrze. – Tu Pieróg wstaá i potoczyá
wzrokiem po klasopracowni. - WyjaĞniam - wyjaĞniá - Īe oceny niedostateczne klasa
otrzymaáa u mnie za karygodny brak zainteresowania przedmiotem i za wiadomoĞci nie
wystarczające na dostateczny. SkoĔczyáem, prawda.
Ale nie skoĔczyá.
- Jakby umieli - dorzuciá - toby nie dostawali dwój, prawda. To proste.
Niby to zająá siĊ swoją plastykową teczką, ale coĞ go jednak drąĪyáo.
Podniósá gáowĊ.
- Nie wam! - krzyknąá, patrząc na Bernarda. - Nie wam krytykowaü metodykĊ nauczania!
WpáyĔcie najpierw na swoje dzieci, Īeby siĊ uczyáy! ĩeby co dzieĔ odrabiaáy wszystkie
lekcje - a potem siĊ bierzcie za jaáowe krytykanctwo!! Prawda.
Panią w zielonym kostiumie ruszyáo.
- Moja córka odrabia co dzieĔ wszystkie lekcje - powiedziaáa kulturalnym gáosem. -
Siedzi do godziny pierwszej w nocy, a w przepytywanie, wyszukiwanie wiadomoĞci
Ĩródáowych oraz robienie wycinków z prasy zaangaĪowana jest caáa rodzina, z dziadkiem
wáącznie. Mimo to Basia ma dwie dwóje, z fizyki i z geografii.
- Widocznie - rzeká Pieróg z luboĞcią - jest maáo zdolna. Nasza szkoáa, szkoáa, która jest
naszym wspólnym domem, otwiera swe podwoje tylko dla wybitnych i zdolnych uczniów.
Komu siĊ nie podoba, proszĊ bardzo, moĪe sobie odejĞü. Fora, nieprawda, ze dwora.
Pani w zielonym kostiumie uznaáa, Īe powiedziaáa juĪ za wiele.
Umilkáa.
Temat podjĊáa za to inna pani - szczupáa, siwa, z jasnymi oczami.
- Ale czy nie wydaje siĊ panu - zaczĊáa - Īe w sytuacji, kiedy nawet prasa i telewizja coraz
czĊĞciej mówią o przeáadowaniu programu szkolnego, o przeciąĪeniu nauką i o coraz
wiĊkszej iloĞci nerwic wĞród dzieci i máo...
- Ja nie oglądam telewizji - przerwaá jej obáudnie Pieróg. - I ja nie ukáadam programów
nauczania. Ja tylko muszĊ je realizowaü!
- ProszĊ pozwoliü, Īe skoĔczĊ - spokojnie poprosiáa siwa pani. - Chodzi mi o prostą rzecz:
o to, Īeby w szkole wszyscy starali siĊ stworzyü atmosferĊ ĪyczliwoĞci i pogody. To
naprawdĊ moĪe wiele pomóc.
Pieróg prychnąá, ubawiony.
- Nazwisko? - spytaá z ironią w oku.
- Borejko - odpowiedziaáa siwa pani.
- Od razu wiedziaáem - mruknąá Pieróg, notując coĞ w zeszycie. - WyjaĞniam - wyjaĞniá. -
GdybyĞmy tu w szkole zajmowali siĊ, prawda, stwarzaniem atmosfery ĪyczliwoĞci i pogody,
to juĪ nikt by siĊ w ogóle nie uczyá, prawda. A nas obowiązuje realizowanie programu i
wytycznych. MáodzieĪ z natury jest leniwa. Tylko przymus i dyscyplina mogą tu daü
rezultaty.
- Ale jakoĞ nie dają - mruknĊáa pani Borejko.
Pieróg udaá dyplomatycznie, Īe nie usáyszaá tych sáów zuchwaáych.
Miaá juĪ doĞü konfliktów.
- Zamykam dyskusjĊ - oznajmiá. - ProszĊ pobieraü kartki z dotychczasowymi wynikami
nauczania. Ja bĊdĊ wywoáywaá, a paĔstwo podchodzicie kolejno. Adamski Dariusz.
Czupurny z wąsem zerwaá siĊ z miejsca i podszedá nerwowo do katedry.
- Syn ma juĪ piĊü godzin nie usprawiedliwionych - ostro poinformowaá go Pieróg. -
Ucieka zawsze z PO.
Wąsaty zmilczaá, wziąá pokornie kartkĊ i, káaniając siĊ, wróciá na miejsce.
- Antkowiak Mariusz - wywoáaá Pieróg.
Zabiedzona kobieta w podniszczonym Īakiecie podeszáa lĊkliwie do stoáu.
- Ten teĪ ma godziny nie usprawiedliwione - rzeká Pieróg z wysoka.
- Osiem dokáadnie, prawda. TeĪ ucieká z PO i z wychowania obywatelskiego. Bartkowiak
Cezary.
Znerwicowany inteligent w metalowych okularach podbiegá ugrzecznionym truchtem.
Pieróg przyjrzaá mu siĊ z pogardliwą aprobatą.
- Bartkowiak w porządku - kiwnąá áaskawie. - ĩadnej oceny niedostatecznej.
- Bierze korepetycje - bąknąá inteligent.
- I tak trzeba. I tak trzeba. Pochwalam - pochwaliá Pieróg. - Bitner Beata.
W gáĊbokiej ciszy powstaá Bernard, chrzĊszcząc bluzeczką.
- Bitner Beata, powiedziaáem! - powiedziaá Pieróg.
- Jestem jej wujem - wyjaĞniá Bernard swobodnie, zbliĪając siĊ do katedry. - Wujem, Īe
tak to ujmĊ, honoris causa.
- Ach, wujem. No Ğwietnie, nieprawda. Po zebraniu proszĊ do mnie na rozmowĊ.
Bitnerówna ma za uszami.
- Co ma za uszami? - spytaá Bernard zdziwiony.
- WiĊc to pan powypisywaá te dowcipy w jej brulionie! - ciągnąá dyrektor.
- Przebóg, nie wiem, doprawdy, o jakich dowcipach raczy pan wspominaü - powiedziaá
Bernard, wznosząc oczy do nieba i Ğciągając usta w ciup. - Na ogóá nie wpisujĊ podlotkom
dowcipów do brulionu.
Nie wiem dlaczego, zresztą. Wpisywanie podlotkom dowcipów do brulionu mogáoby byü,
jak sądzĊ, pasją mego Īycia. A jednak nie jest. MoĪe dlatego, Īe mam sporo innych pasji -
mĊĪczyzno z pierogiem. PoproszĊ o kartkĊ Bebe Bitner.
Pieróg, któremu opadáa szczĊka w czasie przemowy Bernarda, podaá Ğwistek z wynikami
Bebe.
- Siadaü! - rozkazaá ochryple.
- Chciaábym przy okazji zabraü kartkĊ Damazego Kordiaáka - uĞmiechnąá siĊ do niego
Bernard.
- A to z jakiej racji?!
- Z racji bycia jego mistrzem i przyjacielem - rzeká Bernard z rozbrajającą szczeroĞcią. -
Jestem tu poniekąd w zastĊpstwie jego ojca, który mieszka we Wrocáawiu i nie bĊdzie
przecieĪ przyjeĪdĪaá na byle zebranie.
- Yyy - wyrwaá siĊ Pierogowi odgáos nienawiĞci.
- Nie krzyw siĊ tak, istoto ludzka - pouczyá go Bernard. - Trzeba umieü kontrolowaü
swoje emocje. Poza tym ci dwoje, Damazy i Beata, to bardzo sympatyczne, myĞlące
stworzenia.
- Tylko Īe kaĪde ma po parĊ dwój!!! Kordiaáka nie byáo w szkole dziewiĊü godzin,
prawda, i nie przyniósá Īadnego usprawiedliwienia!
- MogĊ go usprawiedliwiü choüby w tej chwili - rzeká Bernard wspaniaáomyĞlnie. - Mam
do tego cháopca bezgraniczne zaufanie.
Zresztą, te dziewiĊü godzin spĊdziá na pewno ze mną. CzujĊ to intuicyjnie.
Pieróg chciaá walnąü piĊĞcią w stóá, ale siĊ rozmyĞliá. Zaciąá usta i wydaá Bernardowi
kartki. Lecz w gáĊbi jego duszy zapadá juĪ wyrok. NaleĪy zniszczyü i zmieĞü z drogi zarówno
to brodate indywiduum o obáąkanych oczach, jak teĪ dwójkĊ jego protegowanych.
5
Zebranie zakoĔczyáo siĊ wreszcie i czĊĞü rodziców wyszáa. Spora ich grupka musiaáa
jednakĪe pozostaü w klasopracowni, by usáyszeü uwagi specjalne wychowawcy. Nastąpiáo
maáe przepychanie w kierunku katedry, wiadomo bowiem byáo, Īe im kto póĨniej stanie przed
obliczem Pieroga, tym bardziej zdawkowo i niecierpliwie zostanie potraktowany. Rodzice
wiĊc zmobilizowali siĊ, po czym wezbraną falą ruszyli ku wychowawcy. Tak siĊ jednak
záoĪyáo, Īe to Bernard, który jako debiutant nie znaá zasad gry, niespodziewanie ujrzaá siĊ
wyniesionym przez falĊ na pierwsze miejsce, tuĪ przed Pieroga.
Napór ciaá rodzicielskich wcisnąá jego brzuch w krawĊdĨ stoáu, peánego rurek, statywów i
imadeá.
Pieróg spojrzaá na niego bez sáowa.
Bernard wyszczerzyá uprzejmie zĊby.
- Taak - rzeká Pieróg, patrząc na niego z nie zamaskowaną wrogoĞcią. - I cóĪ my tu
mamy? - wyjąá z plastykowej teczki Īóáty, lĞniący zeszyt. Otworzyá go i chciaá przeczytaü na
gáos szczególnie oburzające fragmenty, ale jakoĞ nie mógá znaleĨü nic odpowiedniego.
PodĞwiadomie wyczuwaá, Īe buntowniczy duch, oĪywiający te Īóáte stronice, kryjący siĊ w
tych, jak im tam, limerykach, przyprawi rodziców o chichot, a dowcipasy, jakimi ten
ĩeromski kwitowaá kaĪdą jego, wychowawcy, uwagĊ, sprawią obecnym sporą frajdĊ.
Postanowiá pójĞü na caáoĞü: otworzyá zeszyt w miejscu zaáoĪonym i przeczytaá záowieszczo:
- Pewien maniak z okolic Jabáonny
Ciągle wzmacniaá potencjaá obronny.
Co zobaczyá potencjaá - To go wzmacniaá, ów bĊcwaá
W gorliwoĞci swej wprost nieprzytomny.
- Przebóg - rzeká Bernard z miáym zaskoczeniem. - Powiaáo poezją.
Pieróg zatrzasnąá zeszyt, jakby juĪ nie wytrzymywaá tych herezji.
- I tak dalej, i tak dalej - powiedziaá i zacisnąá usta. - Wszyscy rozumiemy - dodaá - jaką
wagĊ posiadają te zapiski.
- Ciekaw jestem - spytaá Bernard ujmując siĊ pod boki. - Jaką?
- DuĪą - rzeká Pieróg z naciskiem. - I ja z nich zrobiĊ uĪytek.
Bernard pochyliá siĊ nieco. Rodzice juĪ siĊ nie Ğmiali.
Pieroga zdenerwowaáa tak bliska obecnoĞü tego póáidioty ĩeromskiego, który na kilometr
pachniaá jakimiĞ perfumami, a w dodatku patrzaá z wysoka wprost na jego, Pieroga, áysinĊ, co
budziáo w wychowawcy nie uĞwiadomione obawy.
Pieróg wstaá.
To byá báąd.
PrzeklĊty ĩeromski górowaá nad nim doĞü znacznie i Pieroga momentalnie zbiáo to z
pantaáyku. Plasnąá zeszytem o stóá.
- JuĪ ja ich urządzĊ! - krzyknąá.
Bernard wyglądaá, jakby zostaá boleĞnie dotkniĊty.
- Co, duszko? - spytaá z wyraĨną przykroĞcią. - Co powiedziaáeĞ?
Czy ty wiesz, mĊĪczyzno z áysiną, co ja teraz o tobie myĞlĊ?
Pieróg spojrzaá mu mĊĪnie w twarz i oĞwiadczyá, Īe nic go to nie obchodzi.
Bernard przechyliá siĊ ku niemu tak, Īe niemal dotykaá czoáem jego czoáa, po czym zajrzaá
mu gáĊboko w oczy.
- A jednak ci powiem - oznajmiá.
Obecni zamarli.
Bernard nabraá tchu.
I w tym momencie gumka puĞciáa.
PĊkáa - i z charakterystyczną dla gumek elastycznoĞcią, Ğwisnąwszy strzeliáa Pieroga w
ramiĊ. Zaraz potem daá siĊ sáyszeü szorstki szmer, to uwolnione z uwiĊzi elanobaweániane
pojemniki utworzyáy momentalnie dwa sterczące balony, które ĞciĞle wypeániáy przestrzeĔ
pomiĊdzy Bernardem a Pierogiem.
WĞród rodziców gruchnąá histeryczny Ğmiech.
- Och! - zakrzyknąá skonfundowany Bernard i záapaá siĊ oburącz za pierĞ. - Wybacz mi,
nie chciaáem. Przebóg, nigdy bym siĊ nie oĞmieliá uĪyü do tego gumki! Ale daj pyska. - To
mówiąc, Bernard ująá w obie dáonie twarz Pieroga i cmoknąá go w czoáo, zapominając o
niebezpieczeĔstwie ze strony bluzeczki, która, naturalnie, znów rozwinĊáa siĊ ku przodowi w
sposób nieskrĊpowany. - Ojejej - zawstydziá siĊ znowu, uĞmiechnąá bezbronnie i odstąpiwszy
na krok od purpurowego, groĪącego wybuchem Pieroga, zerwaá z siebie kompromitującą
sztukĊ odzieĪy, po czym cisnąá ją w kąt jednym wspaniaáym ruchem.
- Aaaach! - rozlegáo siĊ zbiorowe westchnienie.
Na potĊĪnym torsie Bernarda widniaá wielki rysunek odrĊczny, wykonany niezmywalną
farbą akrylową, przedstawiający krzepkie serce z páomieniami i strzaáą. Podpis pod sercem
brzmiaá: Aniello! to jest twoje na zawsze!
6
Byá cháodny wieczór, caáy w odcieniach báĊkitu. Z lekkich chmur pokapywaáy z rzadka
wielkie, zimne krople deszczu, uderzając o parapet tak gáoĞno, jak kulki gradu. Ruch
samochodowy ustaá, z uchylonych okien dobiegaá nieszczery gáos spikera DTV. U pana
Macioáki Ğwieciáo siĊ w salonie, natomiast pan Karolek przechadzaá siĊ po werandzie,
paląc fajkĊ. GdybyĞmy wszakĪe zajrzeli do okien róĪowego domu, na parterze ujrzelibyĞmy
obraz daleki od spokoju, przepeániającego uliczkĊ i domy sąsiadów. UjrzelibyĞmy Bebe
Bitner, która gryzie paznokcie z przeraĪenia, Kozia, który ją pociesza, AnielĊ, która sama nie
wie, czy Ğmiaü siĊ, czy przeklinaü, i Bernarda - záamanego i peánego skruchy, jak siedzi na
podáodze ze zwieszoną gáową i bije siĊ w piersi, opowiadając.
- Spaskudziáem sprawĊ - oto jakie wyznanie wypeázáo mu wáaĞnie na usta. - KlnĊ siĊ na
honor, Īe miaáem najlepszą wolĊ. Ale najlepsza wola nie jest tym, co moĪe pomóc w
kontaktach z tym ryjkowatym, obwisáym przedstawicielem wszystkiego, co najgorsze w
szkolnictwie PRL. Tym, co moĪe pomóc w kontaktach z tak apodyktycznym egzemplarzem,
jest naga siáa. Tej nie uĪyáem. I oto skutki. Oboje z Dambem jesteĞcie zawieszeni w prawach
ucznia. Jest mi tak przykro, jakbym w ciemnoĞci nadepnąá na Ğpiącego kota. Powiem wiĊcej:
jest mi tak przykro, jakbym musiaá czyĞciü kurnik. Jest mi tak przykro, jakbym wáaĞnie zostaá
obsypany przez kurzajki. Jest mi tak przykro...
- Dosyü! - wybuchnĊáa Aniela. - Tylko nie kurzajki, dobrze?
PrzestaĔ mi natychmiast popadaü w to roztkliwienie na wáasny temat, Bernardzie. Faktem
jest, ĪeĞ zawaliá dzieciakom sprawĊ, i zamiast przeprosiü tyrana, zamiast przebáagaü i
zaáagodziü, ty oczywiĞcie musiaáeĞ zrobiü wielopiĊtrowy skandal poáączony z rozbieraniem
siĊ do naga.
- To nie byáo do naga - sprzeciwiá siĊ Bernard zrozpaczonym gáosem. - To byáo do pasa.
O, tak - to mówiąc, zdjąá bluzeczkĊ jeszcze raz, ukazując zebranym goáy tors, a na nim
buchające Īarem miáosnym, purpurowe serce.
- Aniello! To jest twoje na zawsze! - przeczytaá Kozio i dostaá ataku Ğmiechu.
Aniela byáa groĨna i spokojna.
- Chcesz powiedzieü, Īe to wáaĞnie ujrzaá dyrektor Pieróg, kiedy siĊ rozebraáeĞ na golasa?
- Nie na golasa - sprostowaá Bernard obronnie wypinając pierĞ, by Aniela mogáa
dokáadnie obejrzeü to nietypowe wyznanie miáosne. - I wcale nie zamierzaáem mu tego
demonstrowaü, Aniello. Ja byáem tak pocháoniĊty tą kompromitacją z gumką, Īe
zapomniaáem na Ğmierü o sercu. Chciaáem ci je pokazaü dziĞ po wywiadówce, poniewaĪ
uznaáem, Īe nadszedá juĪ czas wyznaĔ, oĞwiadczyn, wybuchów uczuü i adoracji.
- Nie, Bernardzie - warknĊáa Aniela. - On jeszcze nie nadszedá.
- Teraz sam to widzĊ - przyznaá Bernard potulnie. - Lecz dziĊkujĊ ci za to „jeszcze”. Bebe
- zwróciá siĊ w stronĊ, skąd sáychaü byáo ni to pochlipywanie, ni to westchnienia. - Nie páacz.
Wszystko jeszcze moĪe ulec zmianie. Ja w kaĪdym razie proszĊ ciĊ o wybaczenie.
- Ja nie páaczĊ - odpowiedziaáa Bebe, odejmując dáonie od twarzy.
- Ja siĊ ĞmiejĊ. Nie mogĊ siĊ, po prostu, opanowaü. Jaką minĊ musiaá mieü Pieróg, kiedy
przed nim stanąáeĞ na golasa i pokazaáeĞ to malowidáo!...
Bernard jĊknąá przeciągle.
- To nie byáo na golasa - sprostowaá. - A najgorsze, Īe teraz muszĊ iĞü z tą záą nowiną do
Damba. BĊdĊ teĪ musiaá zadzwoniü do jego ojca i powiedzieü, jak narozrabiaáem. MogáabyĞ
pójĞü ze mną, Aniello. Byáoby mi raĨniej, a ty przy okazji odwiedziáabyĞ profesora. Onegdaj
wspominaá, Īe dawno ciĊ nie widziaá.
7
Poszli.
Bebe zostaáa z Koziem i postanowiáa zrobiü kolacjĊ. Dla Kozia - bo bardzo juĪ tego
potrzebowaá, i dla siebie - bo aĪ osáabáa z gáodu i tych silnych wraĪeĔ.
Ugotowali sobie po dwa jajka na twardo i nakrajali wielkich, bursztynowych pomidorów
oraz papryki na saáatkĊ. Potem Bebe zajĊáa siĊ herbatą, a Kozio siedziaá przy stole, smarowaá
chleb masáem i patrzaá na siostrĊ ze wspóáczuciem.
Bebe teĪ na niego spoglądaáa raz po raz, a co spotkaáy siĊ ich oczy, to uĞmiechaáa siĊ do
niego dzielnie, Īe to niby nic siĊ nie staáo, i w ogóle, uszy do góry, jakoĞ to bĊdzie.
- A co bĊdzie, jak mama siĊ dowie? - spytaá nagle Kozio.
- Czekaj, nie przejmuj siĊ, moĪe jeszcze coĞ siĊ zmieni... - pocieszyáa go Bebe, sama
najdalsza od jakiejkolwiek nadziei. Nie, nic siĊ zmieniü nie moĪe. Za wiele siĊ zdarzyáo.
Brulion przesądziá sprawĊ, a Bernard tylko przyáoĪyá ostateczną pieczĊü.
Pieróg nigdy w Īyciu tego nie wybaczy. Nigdy teĪ nie cofnie swej decyzji.
- Wiesz, Bebe... bardzo mi ciĊ Īal - powiedziaá Kozio prawie ze ázami.
Bebe podeszáa i objĊáa go za gáowĊ.
Kochany, maáy, wierny brat.
Dobrze, Īe umie mu to okazaü.
- Kocham ciĊ - powiedziaáa i cmoknĊáa go w czubek gáowy, pachnący sáoĔcem i suchą
trawą.
8
U Dmuchawca mówiáo siĊ o Bernardzie.
Przybyá on wraz z Anielą caákiem niedawno, zreferowaá raz jeszcze to, co zaszáo,
ubarwiając opowieĞü nowymi szczegóáami, po czym obaj z Dambem poszli na Rondo
Kopernika (gdzie byáy automaty miĊdzymiastowe), Īeby zawiadomiü o katastrofie pana
Kordiaáka.
Anieli polecono zaczekaü i przyrządziü herbatĊ dla wszystkich.
KolacjĊ miaá zrobiü Dambo, skoro tylko wróci.
Nie wracali jednak dosyü dáugo i Aniela widząc, jak stygnie cenny, aromatyczny páyn,
cmoknĊáa ze zniecierpliwieniem i popatrzaáa na profesora, szukając w jego oczach
potwierdzenia dla swojej opinii o tym ciamajdzie ĩeromskim.
Ale profesor, zmartwiony, opará gáowĊ na dáoni i popadá w zamyĞlenie. Wcale nie zwracaá
uwagi na to, co sygnalizowaáa mu Aniela, wiĊc trzeba byáo powiedzieü to wprost.
- Ten Bernard to jest kompletny wariat - burknĊáa, z caáą sobie wáaĞciwą szorstką
bezpoĞrednioĞcią.
Profesor, ocknąwszy siĊ z zamyĞlenia, przeniósá na nią wzrok i powiedziaá
niespodziewanie:
- JakoĞ nie lubiĊ sáowa „wariat”. Jest w nim coĞ pogardliwego. A mnie raĪą wszelkie
okreĞlenia pogardliwe i razi mnie wyĞmiewanie ludzi, którzy są inni. Ja bardzo lubiĊ
Bernarda...
- Ja teĪ go lubiĊ - przerwaáa Īywo Aniela. - Ale dzisiaj to on naprawdĊ narozrabiaá, on
jest, no, niech pan przyzna, on jest nieodpowiedzialny, niedojrzaáy, szalony!
Dmuchawiec popatrzaá na nią z uĞmiechem.
- Nigdy nie bĊdzie dojrzaáy, dorosáy, przystosowany do Ğwiata, w którym Īyje, i
wewnĊtrznie skostniaáy - powiedziaá. - Natomiast zawsze bĊdzie umiaá cieszyü siĊ jak
dziecko, bĊdzie siĊ cieszyá do upadáego, bardziej niĪ zwyczajni ludzie potrafią - i to jest ta
nagroda, jaką dostaje, bo oprócz tego on zawsze bĊdzie cierpiaá bardziej niĪ inni, kiedy dozna
smutku czy upokorzenia. Niedojrzaáy jest Bernard tylko do Īycia wedáug schematów. Ale jest
dojrzaáy do Īycia w swoim wáasnym stylu. Do Ğmierci zachowa najlepsze cechy dziecka -
szczeroĞü, otwartoĞü i wdziĊk. Anielka! ĩe teĪ ty tego nie zauwaĪyáaĞ. To jest artysta caáą
gĊbą! Nie trzeba go wyĞmiewaü. Trzeba siĊ nim zaopiekowaü. Trzeba go chroniü.
PamiĊtaj!
W dáugim korytarzu rozlegáy siĊ kroki. Weszli Dambo i Bernard, nieco zgnĊbieni.
- DodzwoniliĞcie siĊ? - spytaá Dmuchawiec, podczas gdy Aniela, uwolniona szczĊĞliwie
od koniecznoĞci odpowiadania profesorowi, usiáowaáa opanowaü niejakie pomieszanie, w
czym miaáo jej dopomóc rytmiczne postukiwanie obcasem.
- Uhm - powiedziaá Dambo. - Tata siĊ wĞcieká.
- I to jak jeszcze - dorzuciá Bernard, patrząc na swego ucznia i przyjaciela z prawdziwym
wspóáczuciem, ale i miną winowajcy zarazem. - Dambo mu wcale nie powiedziaá, Īe to ja
narozrabiaáem.
Powiedziaá mu, Īe sam narozrabiaá. I tata Kordiaáek zachowaá siĊ nad wyraz stanowczo:
oznajmiá, Īe wsiada w pociąg i natychmiast przyjeĪdĪa, Īeby siĊ rozejrzeü w sytuacji i Īeby
zabraü Damba z sobą do Wrocáawia. W takim razie ja teĪ chyba wracam. Tym bardziej Īe
wáaĞnie moja gospodyni stwierdziáa, Īe nie lubi malarstwa Ğciennego i wymówiáa mi pokój od
pierwszego. Z hukiem. Byá to huk na perkusjĊ i vox humana. Caákowicie kakofoniczny.
- Ale przecieĪ ty nie moĪesz wyjechaü! - wyrwaáo siĊ Anieli.
- Czego nie mogĊ, to zostaü - rzeká Bernard z przygnĊbieniem. - Dambo jest moim
jedynym uczniem i przyjacielem.
- A ja? - spytaáa z pretensją Aniela i zatkaáo ją nagle, gdy ujrzaáa, jak twarz Bernarda
rozbáyskuje czystym szczĊĞciem.
WTOREK, 27 WRZEĝNIA

1
To wcale nie byáa pogoda zachĊcająca do wyjĞcia.
Szaro i mokro, posĊpnie. Deszcz to kapaá nudno i rozwlekle, to siąpiá, to znów siĊ
wzmagaá.
Profesor spojrzaá z niechĊcią przez okno i poszedá do kuchni, Īeby sobie zrobiü kanapkĊ.
Byáa juĪ jedenasta. JeĞli ma wyjĞü, to powinien siĊ pokrzepiü. BĊdzie mu potrzeba duĪo siá na
dzisiaj.
Kącik Damba byá wysprzątany i pusty, wszystkie jego rzeczy zapakowane do wielkiego
plecaka. Smutno.
Dmuchawiec piá herbatĊ i jadá kanapkĊ, walcząc z uczuciem przygnĊbienia. Nie chciaá,
Īeby Dambo wyjeĪdĪaá. Nie chciaá byü znowu sam. A poza tym, bardzo polubiá tego dobrego,
mądrego cháopca.
WáaĞnie dla niego wychodziá. W jego sprawie. Po raz pierwszy od dawna. Sáaby juĪ byá i
nogi nie chciaáy go nosiü. Poza tym, im bardziej siĊ starzaá, tym bardziej nie lubiá opuszczaü
mieszkania.
ĝwiat na zewnątrz staá siĊ obcy i nieprzyjazny, coraz mniej w nim byáo znajomych,
rozpoznawalnych punktów. Ale dziĞ wyjĞü musiaá.
Dambo poszedá po ojca na dworzec. Pociąg przyjeĪdĪa o jedenastej czterdzieĞci. Pójdą
prosto do Pieroga. Dmuchawiec postanowiá, Īe bĊdzie tam przed nimi. Pierwszy porozmawia
z Pierogiem.
Ostatecznie Pieróg byá kiedyĞ jego máodszym kolegą. I chociaĪ nigdy siĊ nie lubili, coĞ
chyba jednak znaczą te przepracowane wspólnie lata.
Za dwadzieĞcia dwunasta jest duĪa przerwa. Trzeba siĊ pospieszyü, bĊdzie tam jeszcze
przed Kordiaákami. MoĪe coĞ uda siĊ zrobiü.
Dáugo pokonywaá schody, kurczowo trzymając siĊ porĊczy. ZmĊczyá siĊ juĪ w poáowie
drugiego piĊtra. Musiaá przystanąü przy oknie z witraĪykiem, oprzeü siĊ o szeroki parapet i
odpocząü. Baá siĊ, co bĊdzie, jeĞli nie uda mu siĊ záapaü taksówki przed domem. Bo Īeby
dojĞü pieszo na Dąbrowskiego - nie ma mowy.
Ale szczĊĞcie mu jednak dopisaáo, z czego od razu wysnuá sobie doskonaáe prognozy na
najbliĪsze godziny. Piotr Ogorzaáka, który wáaĞnie wyszedá z bramy sąsiedniej kamienicy,
taszcząc jakieĞ paki i kartony, zatrzymaá siĊ obok swojej furgonetki. Dáugo, na szczĊĞcie,
áadowaá te pudáa, toteĪ Dmuchawiec nawet wolnym krokiem zdoáaá dotrzeü do niego przed
koĔcem tego pakowania.
Podtrzymany pod áokieü, zostaá usadzony w szoferce, na miĊkkim fotelu, i ruszyli. W
drodze miáo siĊ rozmawiaáo. - Piotr dostaá wáaĞnie list od Maüka, swego brata, który tak jak i
Kreska studiowaá architekturĊ we Wrocáawiu. A Īe i Kreska wáaĞnie niedawno pisaáa, moĪna
byáo wymieniü wraĪenia i wiadomoĞci, z której to wymiany wynikáa optymistyczna
konkluzja, Īe máodzi kochają siĊ nadal i Īe z caáą pewnoĞcią zanosi siĊ na Ğlub tuĪ po Maüka
dyplomie.
W najlepszym nastroju profesor wysiadá przed liceum i prawie siĊ wzruszyá na widok tego
brzydkiego gmachu, w którym spĊdziá tyle lat - u licha! - prawie caáe Īycie!
Dawno tu nie byá. Czy to moĪliwe? AĪ osiem lat?
„AleĪ tak - myĞlaá, czáapiąc powoli od bramy do schodów przy gáównym wejĞciu. -
Zwolnili mnie w pierwszym roku stanu wojennego.
Osiem lat”.
Krzywda byáa tak wielka, Īal tak silny, Īe nigdy potem nie mógá siĊ zdobyü na przyjĞcie
tutaj. Zresztą, nie byáo po co.
ĝcisnĊáo go w gardle, kiedy po wejĞciu na schody zatrzymaá siĊ przed wielkimi czarnymi
drzwiami i dotknąá klamki kutej w ksztaát liĞcia akantu. Jak zwykle, klamka stawiáa opór -
trzeba byáo mocno ją przycisnąü w dóá, a potem pociągnąü ku sobie.
W gáównym hallu byáo pusto, trwaáa lekcja, ale on i tak sáyszaá setki, setki máodych
gáosów, które rozbrzmiewaáy tu latami. Co roku jedni odchodzili ze szkoáy, inni przybywali, i
na kaĪdej pauzie sáychaü byáo ten gwar, zawsze w tym samym natĊĪeniu.
GdzieĪ oni teraz wszyscy są?
Czy pamiĊtają swoją starą szkoáĊ?
Czy wspominają ją dobrze?
Zawsze mu na tym najbardziej zaleĪaáo, Īeby wáaĞnie w szkole poznali zasady prawego i
godnego Īycia. ĩeby, oprócz reguá gramatycznych, wynieĞli z jego lekcji znajomoĞü reguá
postĊpowania fair. I Īeby potem, tocząc swe boje z losem, mieli na czym siĊ oprzeü we
wspomnieniach.
Minąá klasĊ, z której dochodziáo zbiorowe skandowanie:
- Exegi monumentum aere perennius... - powtarzaáy máode gáosy zawsze tym samym
zaĞpiewem, jak za jego máodoĞci i jak w wiele lat potem.
Przystanąá, posáuchaá, przyáoĪyá dáoĔ do serca, bo tak siĊ jakoĞ dziwnie zachowywaáo.
Odetchnąá gáĊboko, jak najgáĊbiej.
Na Ğcianie obok schodów zamalowano coĞ szarą farbą olejną. Niezbyt dokáadnie. Napis i
tak przeĞwitywaá spod mazaniny. Obok wisiaá plakat San-Epidu o szczepieniach BCG, dalej -
gazetka Ğcienna z wycinkami prasowymi o koniecznoĞci porozumienia narodowego. Obok, na
wielkiej planszy pokrytej czerwonym, pierwszomajowym páótnem, ten sam co zawsze portret
patrona szkoáy. Stefan ĩeromski patrzaá w gáąb korytarza spod nasĊpionych brwi, tym samym
co zawsze, przeszywającym spojrzeniem.
Dmuchawiec powoli zakrĊciá w boczny korytarz i stanąá przed gabinetem dyrekcji.
Przerwa siĊ jeszcze nie zaczĊáa. Ale - a nuĪ go tu zastanie?
Zastukaá. Usáyszaá: Proszsz!... - i wszedá.
2
Gabinet dyrektora byá zadymiony. Na wprost drzwi wysokie okno z ostrym áukiem
wpuszczaáo do wnĊtrza wąskie pasmo Ğwiatáa. Pod oknem, przy báyszczącym biurku, siedziaá
Pieróg i omawiaá coĞ z Ewą JedwabiĔską. Oboje byli tak zajĊci, Īe niemal nie zwrócili uwagi
na wchodzącego. Dopiero w chwilĊ potem Ewa obejrzaáa siĊ i nagle skoczyáa na równe nogi.
- BoĪe! Pan profesor!... - i juĪ do niego biegáa, odsuwając wiĞniowe, twarde fotele
konferencyjne.
- Kto?... - rzuciá Pieróg od biurka. Chyba go nie poznawaá.
- Profesor Dmuchawiec! - powiedziaáa Ewa i uĞcisnĊáa mu rĊkĊ.
Miáo byáo ją widzieü. àadna, jak zawsze, tylko schudáa okropnie i wyglądaáa jeszcze
bardziej nerwowo niĪ kiedyĞ.
Pieróg siedziaá bez sáowa i bez ruchu. Obie rĊce opará o blat, oczka wpiá w nadchodzącego
Dmuchawca.
Ewa podprowadziáa go do biurka i znów uĞcisnĊáa mu ramiĊ.
ZauwaĪyá, Īe ma bardzo chude dáonie, a na palcu prawej nie nosi juĪ obrączki.
Záowiáa jego spojrzenie i potrząsnĊáa gáową. Usta jej siĊ wykrzywiáy.
- ProszĊ siadaü, panie kolego - usáyszaá. Pieróg wskazywaá mu fotel naprzeciwko siebie.
Dmuchawiec spojrzaá i ze zdziwieniem stwierdziá, Īe Pieróg siĊ boi.
Usiadá.
- DziĊkujĊ, koleĪanko - odprawiá Pieróg EwĊ.
Usáuchaáa natychmiast, poszáa ku drzwiom. Przed wyjĞciem zawahaáa siĊ chwilĊ, ale nie
powiedziaáa nic, prócz: Do widzenia - i to tonem bardzo niepewnym.
CzegoĪ ona tak siĊ boi tego Pieroga?
„Ale i Pieróg ma stracha” - pomyĞlaá ze zdziwieniem, obserwując, jak jego máodszy
kolega, dyrektor, zapala nerwowo cygaro, potem wkáada je do ust, wyjmuje i natychmiast gasi
- a wszystko to lekko drĪącymi rĊkami.
I wyraĨnie unikając jego, Dmuchawca, wzroku.
- No, cóĪ tak nic nie mówimy - zacząá Pieróg wreszcie, pozbywając siĊ ostatecznie
cygara. - KopĊ lat, kolego. - Sapnąá i uĞmiechnąá siĊ krótko. Nigdy nie umiaá siĊ uĞmiechaü.
- Przyszedáem pana o coĞ poprosiü - powiedziaá Dmuchawiec, ale Pieróg przerwaá mu
zaraz, nerwowo, odsuwając swój fotel w tyá i opierając rĊce na krawĊdzi biurka.
- Tak, tak, ja wiem, oczywiĞcie, wszystko rozumiem, i z góry bardzo chĊtnie. Wiem, Īe
jest, prawda, inflacja, czáowiek goni za tym groszem, z tym Īe jeszcze nie mamy decyzji... - tu
urwaá i sapnąá znów, z zakáopotaniem. - Panie kolego - rzeká nagle. - Pan o mnie Ĩle myĞli, ale
niesáusznie, niesáusznie, prawda. Ja wtedy naprawdĊ inaczej nie mogáem. Ja musiaáem,
prawda.
- Nie mógá pan inaczej? - powtórzyá Dmuchawiec, próbując zrozumieü, o czym ten Pieróg
gada. Nie widzieli siĊ od oĞmiu lat, wiĊc czego on nie mógá? I co on musiaá?
- Musiaáem im o panu powiedzieü - wykrztusiá nagle Pieróg.
Dmuchawiec wciąĪ jeszcze nie bardzo rozumiaá, co sáyszy. Ale wreszcie zrozumiaá.
- Mój BoĪe - rzeká wstrząĞniĊty. - WiĊc to pan!... WiĊc to przez pana. WiĊc to tak. Osiem
lat!...
Pieróg oblaá siĊ purpurą i sapnąá.
- Jak to, wiĊc pan nie wiedziaá... Īe to ja?
- Nawet mi przez myĞl nie przeszáo - rzeká powoli Dmuchawiec, patrząc w bok. - Tylu nas
wtedy zwalniano.
Umilká.
I obaj dáugo milczeli.
- Ale przecieĪ ja tu przyszedáem w zupeánie innej sprawie - odezwaá siĊ nagle
Dmuchawiec nieswoim gáosem. - A pan myĞlaá, Īe - Īe co?
- W innej? - zaskoczony Pieróg brzĊknąá metalową popielniczką.
- W sprawie Damazego Kordiaáka i Beaty Bitner – powiedziaá Dmuchawiec powoli. -
Chciaábym pana prosiü o cofniĊcie tej decyzji.
Pieróg znów poczerwieniaá, przez chwilĊ zdawaáo siĊ, Īe wybuchnie.
Ale spojrzenie Dmuchawca odebraáo mu impet.
- Dobrze - wydusiá z siebie wreszcie. - Zaáatwione.
Dmuchawiec wstaá z trudem.
- Mogą wróciü? - upewniá siĊ. - Mam paĔskie sáowo?
Pieróg wstaá nagle.
- Tak. Sáowo ho... honoru, prawda - powiedziaá.
I opadá na swój fotel.
- DziĊkujĊ - powiedziaá Dmuchawiec i, czując w ustach niesmak, ruszyá ku drzwiom,
czyniąc wszystko, co mógá, by nie powáóczyü tak ĪaáoĞnie nogami.
Wyszedá na korytarz, zamknąá za sobą drzwi i powlóká siĊ do hallu gáównego. PamiĊtaá,
Īe tam zawsze staáy fotele. Musiaá gdzieĞ usiąĞü i odpocząü, czekając na Damba i jego ojca.
Strasznie mu byáo duszno. Bolaáo go serce.
3
Ale ani Dambo, ani pan Kordiaáek nie poszli juĪ do szkoáy.
- Ja nie bĊdĊ nikogo prosiá o áaskĊ dla ciebie - oĞwiadczyá ojciec Damba po dokáadnym
zapoznaniu siĊ ze sprawą. Siedzieli w barze mlecznym przy ulicy Lampego i po spoĪyciu
zupy ziemniaczanej wáaĞnie jedli pierogi z serem. - Chwaáa Bogu, dopiero miesiąc szkoáy
minąá, spróbujemy upchnąü ciĊ gdzie indziej. MoĪe teĪ wreszcie przestaniesz rozrabiaü, idioto
jeden.
- CĞĞ! - Dambo obejrzaá siĊ na sąsiedni stolik, gdzie gruba pani z synkiem podsáuchiwaáa,
jedząc naleĞniki. - Nie przesadzaj, tato, z tym rozrabianiem.
Pan Kordiaáek byá masywny i krzepki, typowy raptus ze skáonnoĞciami do tak zwanych
zrywów.
- Poza wszystkim - dodaá, marszcząc brwi - ja nie mam czasu. Co ty sobie myĞlisz,
zwolniáem siĊ z pracy. Moi koledzy są na pewno zachwyceni. Pracują nad moim projektem
beze mnie, cholera jasna.
Jazda, wracamy pierwszym pociągiem. Jest chyba jakiĞ okoáo drugiej.
- Tato, nawet nie spróbujesz pogadaü z Pierogiem? - zdenerwowaá siĊ Dambo.
- Synu - rzeká pan Kordiaáek z obrzydzeniem. - Ja juĪ nie mogĊ. Ja juĪ jestem chory od
tych dyrektorskich fizjonomii. Od tego proszenia, od tego uniĪonego zaáatwiania, od tych
znajomoĞci, bez których ani rusz, od tej pokory, której wymaga ode mnie kaĪdy, od kogo
zaleĪĊ. Chciaáem pójĞü do tego PieroĪka, bo myĞlaáem, ĪeĞ powaĪnie zawiniá. Ale widzĊ, Īe
to naprawdĊ byáo gáupstwo. I dlatego to jest sprawa nie do wygrania.
- Dlaczego?
- Bo gdybyĞ byá naprawdĊ winien, Pieróg mógáby ci wybaczyü i czuáby siĊ
wspaniaáomyĞlnie i dobrze. Ale ty nie zawiniáeĞ.
Przynajmniej nie aĪ tak, Īeby ciĊ wyrzucaü ze szkoáy. Dlatego on mnie nie wysáucha, bo
musiaáby przyznaü, Īe postąpiá niesáusznie.
KoĔcz te pieroĪki, idziemy do profesora. PoĪegnamy siĊ, podziĊkujemy, i jazda na
dworzec.
- A Bebe? - wyrwaáo siĊ Dambowi.
- Co? - spytaá ojciec.
- Tato, jedĨ sam, jeĞli musisz. Ja... jeszcze nie mogĊ. Ja powinienem... siĊ spakowaü.
- PrzecieĪ jesteĞ spakowany - przypomniaá mu ojciec. - Dalej, cháopie, bez gadania. Mama
w nocy piekáa placek ze Ğliwkami, specjalnie dla ciebie, a ja zapomniaáem go zabraü. Ty
wiesz, jaka bĊdzie radoĞü, kiedy ciĊ przywiozĊ i sam go zjesz? Bez gadania, bez gadania.
Jedziemy o drugiej.
4
Dmuchawiec dáugo czekaá w hallu, ale Dambo z ojcem jakoĞ siĊ nie pojawiali. MinĊáa
lekcja, znów zaterkotaá dzwonek. Z klas wyroiáy siĊ poszarzaáe, blade i zmĊczone dzieciaki.
Znów usáyszaá ów charakterystyczny gwar - Ğmiechy, okrzyki, nawoáywania, trajkotanie -
nawet Ğpiewy i grĊ na gitarze. Baá siĊ, czy nie przegapi Kordiaáków, wiĊc wytĊĪaá wzrok w
stronĊ gáównego wejĞcia, starając siĊ przeniknąü spojrzeniem ruchliwy táumek máodzieĪy.
Nie zauwaĪyá, jak przysiadáa siĊ do niego Natalia.
- Panie psorze! - krzyknĊáa ze zdziwieniem. - To pan? NaprawdĊ? Co pan tu robi?
- Moje záoto! - ucieszyá siĊ profesor na widok jej piegowatej, swojskiej i miáej buzi.
Dopiero teraz odczuá, jak bardzo osamotniony i obcy czuá siĊ przez ostatnią godzinĊ. - Zrób
coĞ dla mnie, szybko, ĪebyĞ zdąĪyáa przed dzwonkiem. Macie tu na pewno automat. ZadzwoĔ
do Bebe, chyba znasz jej numer.
- Znam!
- Powiedz jej, Īe wszystko zaáatwiáem. Dyrektor zgadza siĊ przyjąü ją z powrotem, i
Damba teĪ. ZadzwoĔ, maáa, proszĊ ciĊ - niech ona siĊ dáuĪej nie martwi. Aha, i powiedz jej -
dodaá, Ğmiejąc siĊ, bo Natalia rzuciáa mu siĊ na szyjĊ i zaczĊáa go Īywioáowo Ğciskaü - Īeby
jakoĞ daáa znaü Kordiaákom, niech tu nie przychodzą. JuĪ nie trzeba.
5
Natalia zadzwoniáa, ale Bebe nie byáo w domu.
- Poszáa po zakupy - oĞwiadczyáa Aniela w sáuchawce tonem záej macochy - A co, w
koĔcu nie moĪe wiecznie siedzieü w domu i popáakiwaü po kątach. Jak przytaszczy
dwadzieĞcia kilo zakupów, to zaraz siĊ jej humor zmieni. A o co chodzi? Bo jest Bernard.
Bernard ci nie jest potrzebny?
- MoĪe byü. Ucieszy siĊ - powiedziaáa Natalia i zaraz usáyszaáa w sáuchawce soczysty
gáos:
- Halloooo? Tak, sáucham, dziewczyno z piegami.
- Sáuchaj, mĊĪczyzno z brodą - powiedziaáa Natalia. - Nie masz pojĊcia, jaka afera.
DzwoniĊ ze szkoáy, profesor Dmuchawiec tu przyszedá i coĞ zrobiá Pierogowi, nie mam
pojĊcia co, ale efekty są wstrząsające. Bebe i Dambo mogą wracaü do naszej ukochanej
szkóáki. Dmuchawiec mi to wáaĞnie powiedziaá.
- Dziewczyno ze záotym jĊzykiem - jĊknąá Bernard. - Czy ty wiesz, co mówisz?... Czy to,
co sáyszĊ, to nie są drwiny, záoĞliwa zabawa z mymi uczuciami, wzglĊdnie tak zwana
podpucha?
- Ciesz siĊ spokojnie - odparáa Natalia. - To wszystko prawda.
- Ocalony! Ocalony! - zawyá Bernard.
- Posáuchaj, bo jeszcze coĞ. Dmuchawiec prosi, ĪebyĞ jak najszybciej zawiadomiá
Kordiaáków. Niech tu nie przychodzą, bo po co.
- JuĪ lecĊ!
- JuĪ lecisz?
- Tak!!!
- To miáego lotu - powiedziaáa Natalia i odwiesiáa sáuchawkĊ.
6
O godzinie pierwszej Bebe wróciáa, wlokąc ogromny kosz wyáadowany warzywami,
ziemniakami, paczkami kaszy i cukru oraz jajami.
Ostatnimi czasy jaj wychodziáo naprawdĊ duĪo w tym domu.
Postawiáa áadunek w kuchni na stole i natychmiast weszáa do áazienki, by siĊ umyü.
Zabawiáa tam jakieĞ dziesiĊü minut, chlapiąc siĊ w wodzie, czyszcząc paznokcie szczoteczką i
dáugo czesząc siĊ przed lustrem.
Kiedy wyszáa, stwierdziáa, Īe jest sama w domu, a na stole w kuchni, obok jej koszyka,
leĪy kartka, zapisana pospiesznie dáonią Anieli: Dzwoniáa Natalia, wszystko jest ok. Nastaw
rosóá. Ja lecĊ do teatru, jak wrócĊ, mogĊ usmaĪyü jajecznicĊ.
Bebe przebraáa siĊ po domowemu, nastawiáa w radiu renesansową muzykĊ hiszpaĔską i
zabraáa siĊ do obierania wáoszczyzny, podczas gdy woáowina z koĞcią staáa juĪ w garnku na
gazie.
Akurat wrzucaáa wáoszczyznĊ do woáowiny, gdy zadzwoniá telefon.
- Tu Bernard - usáyszaáa w sáuchawce. - Czy juĪ wiesz?
- Nie - odpowiedziaáa. - O czym?
- O tym, Īe Dmuchawiec byá u Pieroga i nakáadá mu w uszy.
- Hm?
- Ale czekaj, chwileczkĊ, co ja z tobą gadam jak gáupek. Jestem na dworcu. Przed chwilą
byáem u Dmuchawca. Którego nie ma.
- Aha.
- Ale oczywiĞcie drzwi byáy otwarte.
- Aha.
- I znalazáem kartkĊ od Damba i jego taty. Kartka byáa do profesora, ale sytuacja jest tak
napiĊta i obfitująca w dramatyczne zwroty akcji, Īe moje dobre obyczaje prysáy, jak zbyt
silnie napiĊta struna, chociaĪ nie jest to byü moĪe najlepsze porównanie, jakie mógábym
wymyĞliü. Ale wracajmy do rzeczy. OtóĪ, przeczytaáem kartkĊ, a tam napisane byáo, Īe
profesorowi bardzo dziĊkują, Īe chcieli siĊ poĪegnaü, ale pociąg odchodzi o drugiej, Īe zaraz
napiszą z Wrocáawia i tak dalej.
- Co? - krzyknĊáa Bebe.
- No, to co sáyszysz. UwaĪam, Īe to trochĊ niegrzecznie wobec profesora, mogliby
poczekaü do nastĊpnego pociągu, zwáaszcza Īe on przecieĪ wyszedá do szkoáy wáaĞnie w
sprawie Damba... ale oczywiĞcie oni nie wiedzą o niczym, a pociąg odjeĪdĪa druga osiem...
halo! Halo!
Ale Bebe juĪ nie sáyszaáa, bo biegáa w stronĊ drzwi.
7
Na dworcu PoznaĔ Gáówny jest zawsze okropny Ğcisk. Byáa godzina druga cztery, pociąg
Damba odchodziá dokáadnie za cztery minuty, a Bebe, jak wpadáa w sam gąszcz ciĪby,
wypeániającej hall gáówny dworca, tak utknĊáa i nie mogáa siĊ niemal ruszyü.
Mnóstwo ludzi dojeĪdĪa do pracy pociągami podmiejskimi. Zazwyczaj maáo kto z nich
czeka do godziny trzeciej, czyli koĔca pracy, bo gdyby wszyscy czekali do trzeciej, to nikt by
siĊ w koĔcu nie dostaá do domu, tak bardzo byáyby przeáadowane pociągi. ToteĪ, kierowani
instynktem, niektórzy pracownicy opuszczają swój zakáad o godzinkĊ wczeĞniej i udają siĊ na
dworzec, powiĊkszając panujący tam normalnie Ğcisk.
- Przepraszam - mówiáa Bebe co dwie sekundy. - Przepraszam! - i torując sobie drogĊ w
Ğcisku, przepychaáa siĊ do wylotu tunelu, wiodącego ku peronom.
- Pociąg osobowy z Olsztyna do Wrocáawia odjedzie wyjątkowo z peronu drugiego -
zadudniáa panienka megafoniczna gdzieĞ pod sklepieniem i doáączyáa do informacji
wielogáosowy sygnaá elektroniczny, na co Bebe wybuchnĊáa páaczem, wciąĪ przeciskając siĊ
ku tunelowi. Szlochając, pchaáa siĊ uparcie do przodu, powtarzając przez ázy swoje
„przepraszam”, a potem nie mówiąc juĪ nic, tylko ákając i pracując áokciami.
Zbiegáa wreszcie po schodach do tunelu, roztrącając po drodze wlokących siĊ podróĪnych,
skrĊciáa w lewo, rzuciáa siĊ w gáąb.
Na peronie drugim, oczywiĞcie, teĪ byá Ğcisk. Po obu stronach staáy pociągi, a Ğrodkiem
páynĊáa masa odjeĪdĪających, przyjeĪdĪających albo tych, co odprowadzali pierwszych lub
spotykali drugich. Tu i ówdzie staá obskurny wózek z ukrytym w gablotce bogactwem: górą
zwiĊdáych buáek z serem lub butelkami piwa. Z pociągu berliĔskiego wysypywali siĊ wciąĪ
pasaĪerowie obáadowani potwornymi bagaĪami. Przed pociągiem wrocáawskim natomiast staá
táum odprowadzających. WĞród nich - Bernard, który z podnieceniem rozglądaá siĊ na
wszystkie strony. Zamykano wáaĞnie drzwi i Dambo z ojcem, którzy oczywiĞcie nie dostali
miejsc nawet na korytarzu, táoczyli siĊ obok toalety, przy wejĞciu do wagonu pierwszej klasy.
Bernard wáaĞnie w tej chwili ujrzaá obu Kordiaáków. Byá bardzo zdenerwowany, bo choü
przybyá na dworzec wczeĞniej, to przecieĪ, nie umówiony, nie umiaá w tym dzikim táumie
odnaleĨü znajomych twarzy.
A kiedy je odnalazá wreszcie, pociąg wáaĞnie drgnąá i wstrząsnąá siĊ od buforu do buforu.
- Dambo!!! - ryknąá Bernard z caáej mocy swych potĊĪnych páuc. I ten ryk wáaĞnie
usáyszaáa Bebe, kiedy wydostaáa siĊ z tunelu - czerwona, zapáakana, zdyszana i bosa - bo
swoje domowe klapki zgubiáa juĪ dawno, jeszcze na ulicy Dworcowej, kiedy biegáa z góry jak
oszalaáa. Jej domowa, stara sukienka rozdaráa siĊ u doáu, przy zapiĊciu, a czerwone z páaczu
oczy prawie zezowaáy, wypatrując Damba.
Pociąg ruszyá.
Dambo odjeĪdĪa. JuĪ nigdy siĊ nie dowie, Īe... Īe ona... juĪ zawsze bĊdzie myĞlaá, Īe ona
go nie lubi.
- Dambo!!! - ryknąá znów Bernard.
- Dambo!!! - krzyknĊáa Bebe tak okropnie, jakby jej kto wáaĞnie wyrwaá ząb. Zobaczyáa
go w drzwiach mijającego wagonu.
Staá tuĪ przy szybie, widziaáa dokáadnie jego twarz.
Dopadáa wagonu, pobiegáa za nim nie myĞląc co robi.
Pociąg zacząá przyspieszaü, nie byáo juĪ nadziei, a ona jednak biegáa brzegiem peronu,
roztrącając ludzi, omijając ich toboáki, walizy, kartony i pudáa z telewizorami radzieckimi.
MinĊáa drugie wejĞcie do tunelu, táum na peronie nie byá juĪ tak gĊsty, wiĊc pobiegáa jeszcze
szybciej, wyciągając rĊce i páacząc rozpaczliwie:
- Dambo!
Za szybą wagonu widniaáa jasna gáowa, która oddalaáa siĊ wciąĪ i wciąĪ. Ludzie patrzyli
na biegnącą Bebe, ale jej byáo nagle zupeánie obojĊtne, co kto o niej pomyĞli. Wiedziaáa, Īe
wáaĞnie znika poáowa jej duszy i Īe nie wolno do tego dopuĞciü. WiĊc zawoáaáa:
- Dambo!!! ZostaĔ!!! - po czym wpadáa na wielki karton z telewizorem i przewróciáa siĊ.
„Koniec - pomyĞlaáa, páacząc okropnie, podnosząc siĊ wolno na kolana, wstając wreszcie i
oglądając podrapaną rĊkĊ, którą przejechaáa po szorstkim asfalcie. - Koniec. Nie ma juĪ
Damba. Nie ma”.
Jeszcze nawet nie podniosáa gáowy, kiedy juĪ ją ktoĞ objąá i przycisnąá do drelichowej
koszuli. Pod koszulą bardzo mocno, gáoĞno i szybko waliáo czyjeĞ serce.
- No, áadnie - wysapaá Bernard, zatrzymując siĊ jak wryty obok nich. - Ciekawostka, mój
uczniu i przyjacielu. Przed chwilą widziaáem ciĊ w pociągu. Jak to siĊ staáo, Īe znów jesteĞ z
nami?
Dambo podniósá ku niemu uĞmiechniĊtą i wzruszoną twarz, jednoczeĞnie obejmując
gáowĊ Bebe tak, by nikt nie widziaá jej twarzy.
- To ojciec - odpará. - Jak zobaczyá Bebe, to aĪ mu siĊ nos przykleiá do szyby. I powiada:
aleĪ z ciebie niedojda, ja na twoim miejscu juĪ dawno bym wyskoczyá.

PoznaĔ, maj 1989

You might also like