Corbett Jim - Lampart Ludojad Z Rudraprayag

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 187

I

PIELGRZYMI SZLAK

Jeśli jesteś Hindusem ze sprażonych słońcem równin Indii i zapragniesz –

jak wszyscy prawowierni hindusi – odbyć pielgrzymkę do prastarych

świątyń w Kedarnath[1] i Badrinath, powinieneś wyruszyć z Hardwaru; lecz

aby dostąpić wszystkich łask przyobiecanych ci za dopełnienie rytuału,

będziesz musiał całą wędrówkę odbyć boso.

Jeżeli już dokonałeś oczyszczenia przez zanurzenie w świętej sadzawce

Har-ki-pauri[2] i odprawiłeś darszan[3] w świątyniach i przybytkach

Hardwaru, co nieco przy tym wzbogacając ich skarbczyk, nie zapomnij

także rzucić monety ku wyciągniętym ku tobie kikutom leprotyków, którzy

obsiadają szpalerem najwęższą część pielgrzymiego szlaku, tę powyżej

świętej sadzawki, bo jeśli tego nie uczynisz, ściągniesz na siebie ich

przekleństwo. I nie ma znaczenia, że łachmany i jaskinie tych

nieszczęśników skrywają fortunę przekraczającą wyobraźnię: na ich

złorzeczenia lepiej się nie narażać, a kosztuje to tylko parę miedziaków.

Tak więc, dopełniwszy powinności nakazanych przez religię i obyczaj,

możesz wreszcie wyruszyć na długą i uciążliwą pielgrzymkę.

Pierwszą interesującą miejscowością, do której trafisz po opuszczeniu

Hardwaru, jest Rishikesh. Tam poznasz Kalakamli Wallahas – wzorem ich

założyciela często przyodzianych w czarne szaty w formie habitu lub

luźnego płaszcza przepasanego sznurem z koziego włosia. Bractwo to


słynie w całym kraju z dobroczynności. Nie wiem, czy to samo da się

powiedzieć o którymś z innych bractw religijnych, z którymi zetkniesz się

na pielgrzymce; Kalakamli Wallahas w każdym razie na swą sławę

całkowicie zasłużyli, gdyż z datków spływających do ich licznych

przybytków i świątyń pobudowali i utrzymują szpitale, apteki, schroniska

dla pielgrzymów, a ponadto stale karmią nędzarzy i potrzebujących.

Opuściwszy Rishikesh, dojdziesz do Lakshman Jhula, gdzie pielgrzymi

szlak wiedzie mostem wiszącym na lewy brzeg Gangesu. A strzeż się

rezusów[4], od których roi się na moście; są one bowiem jeszcze

natarczywsze niż trędowaci z Hardwaru i jeżeli poważysz się przejść obok

nich, nie okupiwszy się łakociami, to przeprawa przez długi i wąski most

może okazać się trudna i bolesna.

Po trzydniowym marszu w górę Gangesu jego lewym brzegiem,

dojdziesz do pradawnej stolicy Garhwalu[5], Shreenagaru[6] –

historycznego, religijnego i handlowego ośrodka o równie wielkim uroku

co znaczeniu, położonego w rozległej, otwartej po obu końcach dolinie

otoczonej wysokimi górami. To tutaj w 1805 roku przodkowie żołnierzy

Garhwalu, którzy tak dzielnie walczyli w obu wojnach światowych, dawali

ostatni, daremny odpór najeźdźczym Gurkhom[7], a w 1894 roku

Shreenagar, ku rozpaczy Garhwalczyków, został zniesiony z powierzchni

ziemi wraz z pałacami ich władców, gdy przerwana została tama na jeziorze

Gohna. Zapora ta powstała w sposób naturalny przez obsunięcie się ziemi

w dolinie rzeki Birehi Ganga, będącej dopływem Gangesu, i miała

u podstawy szerokość jedenastu tysięcy stóp, u szczytu – dwóch tysięcy

stóp, zaś jej wysokość wynosiła dziewięćset stóp. Kiedy powstała wyrwa,

w ciągu sześciu godzin wypłynęło dziesięć miliardów stóp sześciennych

wody. Mimo iż wodny taran spustoszył całą dolinę Gangesu aż do

Hardwaru, niszcząc przy tym wszystkie mosty, tylko jedna rodzina straciła
życie, ale jej członkowie samowolnie powrócili do strefy zagrożenia po

tym, jak zostali z niej wysiedleni.

Za Shreenagarem czeka cię ciężka wspinaczka do Chatikhal, której

trudy wynagrodzi ci przepiękny widok doliny Gangesu i wiecznych

śniegów powyżej Kedarnath.

O dzień marszu od Chatikhal ujrzysz przed sobą Golabrai, z rzędem

krytych trawiastą strzechą schronisk dla pielgrzymów, a także murowany

jednoizbowy dom z podłużnym zbiornikiem wody pitnej. Ten pokaźny

zbiornik zasilany jest przez wątły strumyk, którego kryształowo czysta

woda latem łagodnie spływa w dół stoku systemem swoistych akweduktów

zrobionych z wyciosanych pni młodych sosen, natomiast podczas

pozostałych pór roku nic nie kiełzna wody kaskadującej po udrapowanych

mchem i paprociami skałach oraz poprzez kobierzec jaskrawo zielonych

rukwi[8] i modrych strobilantesów[9].

Sto jardów za schroniskami dla pielgrzymów, po prawej stronie drogi,

rośnie mangowiec. Drzewo to i stojący nieopodal piętrowy dom,

zamieszkały przez pandita[10] będącego właścicielem rzeczonych

schronisk, są warte zapamiętania, gdyż odegrają ważną rolę w historii, którą

zamierzam opowiedzieć.

Po przejściu dwóch mil po równinnym terenie – to już ostatni łatwy

odcinek na twoim pielgrzymim szlaku – dotarłeś do Rudraprayag, gdzie

muszę cię opuścić, mój druhu pielgrzymie, ponieważ twoja droga wiedzie

na drugą stronę Alaknandy, a następnie – w górę Mandakini, jej lewym

brzegiem aż do Kedarnath, podczas gdy ja ruszam przez góry, aby dotrzeć

do mojego domu w Naini Tal[11].

Trakt przed tobą został udeptany stopami milionów podobnych tobie

pielgrzymów i jest nadzwyczaj stromy oraz niewiarygodnie wyboisty,

przeto ty, którego płuca nigdy nie wdychały powietrza ponad poziomem
morza, który nie wszedłeś wyżej niż dach twego domu i którego stopy nie

dotknęły niczego twardszego niźli piasek, zaiste odczujesz trudy

pielgrzymiego szlaku. Przyjdą chwile, i to nierzadko, gdy chwytając

powietrze w czasie wspinaczki po stromych zboczach na stopach

rozkrwawionych o skały, ostre piarżyska i zmarzlinę, będziesz zadawał

sobie pytanie, czy aby przyszła nagroda, o którą zabiegasz, jest warta

tegoczesnego cierpienia. Ale jako że jesteś prawowiernym hindusem,

będziesz się mozolił dalej, pociechę znajdując w przeświadczeniu, że każda

łaska musi być okupiona cierpieniem, a im większa udręka jest twoim

udziałem na tym świecie, tym większa nagroda czeka cię za grobem.

[1] Wszystkie nazwy miejscowości podano w pisowni angielskiej z racji powszechnego


jej użycia na terenie Indii. Objaśnienia w przypisach pochodzą od tłumacza, chyba że
zaznaczono inaczej.

[2] Święte miejsce nad brzegiem Gangesu w mieście Hardiwar (przyp. red.).

[3] Darszan (z hindi) – wizualne obcowanie z podobizną bóstwa.

[4] Inne nazwy: makak królewski, makak rezus; Macaca mulatta; gatunek ssaka
z rodziny koczkodanowatych; zamieszkuje południową Azję od Afganistanu przez Indie po
Chiny (przyp. red.).

[5] Podhimalajski region w północnych Indiach, na zachód od granicy z Nepalem;


ongiś samodzielne państwo.

[6] Właściwie Srinagar; pisownia w tekście za oryginałem (przyp. red.).

[7] Różnoetniczna formacja wojowników, utworzona w mieście Gurkha (stąd nazwa)


przez jednego z książąt nepalskich; w drugiej połowie XVIII w. Gurkhowie
podporządkowali sobie Nepal i rozpoczęli najazdy na Indie; na początku XIX w. zostali
ostatecznie pokonani przez Brytyjczyków i z czasem stali się ich sprzymierzeńcami.

[8] Rodzaj bylin należących do rodziny kapustowatych (przyp. red.).

[9] Strobilanthes; rodzaj ten obejmuje w przybliżeniu 180 gatunków roślin zielnych,
podkrzewów i krzewów, rosnących głównie na Półwyspie Indyjskim.
[10] Pandit (z hindi) – uczony, znawca sanskrytu i prawa hinduskiego.

[11] Obecnie Nainital (przyp.red.).


II
LUDOJAD
„Prayag" w języku hindi znaczy „zlewisko". Albowiem w Rudraprayag

następuje zbieg dwóch rzek: Mandakini, płynącej od strony Kedarnath, oraz

Alaknandy, płynącej od Badrinath – i odtąd te dwie rzeki tworzą jedną

rzekę, znaną Indusom jako Ganga Mai, zaś reszcie świata – jako Ganges.

Kiedy lampart lub tygrys staje się ludojadem, wówczas zostaje on na

trwałe skojarzony z konkretnym miejscem, co ma pomagać w identyfikacji

ludożerczego osobnika. Nie musi to znaczyć, że zwierzę dokładnie w tym

miejscu rozpoczęło ludobójczą karierę bądź że wszystkie jego ofiary

stamtąd się wywodzą. I tak na przykład lampart, który po raz pierwszy zabił

człowieka w małej wiosce leżącej na pielgrzymim szlaku wiodącym do

Kedarnath, a oddalonej o dwanaście mil od Rudraprayag, od tamtej pory

znany był jako lampart ludojad z Rudraprayag.

Lamparty nie stają się ludojadami z tych samych powodów co tygrysy.

Niechętnie to mówię, ale lamparty – pięknem i dostojeństwem

przewyższające wszystkie zwierzęta zamieszkujące indyjską dżunglę

i które, gdy zostaną osaczone lub ranne, odznaczają się bezprzykładnym

bojowym duchem – są notorycznymi padlinożercami, i to do tego stopnia,

że pożerają dosłownie wszystko, co znajdą nieżywego w dżungli –

podobnie jak lwy na afrykańskiej sawannie.


Mieszkańcy Garhwalu są wyznawcami hinduizmu i jako tacy mają

zwyczaj poddawania swoich zmarłych kremacji. Ceremonia ta odbywa się

zawsze nad brzegami rzek i strumieni, aby prochy mogły spłynąć do

Gangesu, a później – do morza. Biorąc pod uwagę, że większość wiosek

znajduje się na terenach wysoko położonych, w odległości wielu mil od

dolin, gdzie płyną rzeki i strumienie, łatwo zrozumieć, iż dla tych małych

społeczności pogrzeb stanowi niemałe przedsięwzięcie, bo oprócz tego, że

duża grupa ludzi jest zajęta dźwiganiem zwłok, zachodu wymaga również

zbieranie i noszenie opału potrzebnego do kremacji. W zwykłych

okolicznościach obrządek ten przebiega bardzo sprawnie, lecz kiedy

wybucha epidemia, której żniwo przekracza możliwości pochówku, wtedy

rytuał ulega uproszczeniu, i ciała z kawałkiem żarzącego się węgla

w ustach są po prostu zrzucane ze wzgórza na dno doliny.

I jeśli wówczas jakiś cierpiący na brak naturalnego pokarmu lampart

znajduje takie porozrzucane ciała, szybko staje się on amatorem ludzkiego

mięsa, kiedy zaś epidemia mija i nastają normalne warunki, zwierzę

pozbawione dostępu do łatwego łupu zabiera się do zabijania ludzi.

W czasie epidemii grypy, która przetoczyła się przez Indie w roku 1918

i w której wyniku zmarło ponad milion osób[12], Garhwal bardzo ucierpiał,

i to pod koniec tejże epidemii ludojad wkroczył na scenę.

Pierwsza odnotowana ludzka ofiara przypisywana lampartowi

z Rudraprayag postradała życie w wiosce Benji 9 czerwca 1918 roku,

a ostatni mord, którego ludojad był sprawcą, zdarzył się w wiosce

Bhainswara

14 kwietnia 1926 roku. Według urzędowych danych, w czasie określonym

tymi datami liczba zabitych ludzi wyniosła sto dwadzieścia pięć.

Wiem jednakże na pewno, że liczba ta nie jest dokładna, bowiem

w czasie mojego przebywania na tamtych terenach część ofiar nie trafiła do


oficjalnego rejestru.

Niezależnie wszakże od dokładnej liczby ofiar, faktem jest, że ów

lampart gościł na łamach prasy częściej niż jakiekolwiek inne zwierzę,

które stąpało po ziemi, gdyż – podług mej wiedzy – pisały o nim gazety

Zjednoczonego Królestwa, Stanów Zjednoczonych, Kanady, Afryki

Południowej, Kenii, Malajów, Hong Kongu, Australii, Nowej Zelandii, jak

również większość dzienników i tygodników w samych Indiach.

Oprócz rozgłosu nadanego mu przez prasę ustne przekazy o ludojadzie

docierały do najdalszych zakątków Indii dzięki sześćdziesięciu tysiącom

pielgrzymów, którzy co roku odwiedzali przybytki w Kedarnath

i Badrinath.

Ustanowiona przez rząd procedura postępowania w przypadkach, gdy

rodzi się podejrzenie, że ludzka śmierć została spowodowana przez

ludojada, nakazuje, żeby krewni lub przyjaciele ofiary natychmiast

powiadomili o wypadku lokalnego patwariego[13]. Ten z kolei udaje się na

miejsce zdarzenia i jeśli ciało ofiary nie zostało odnalezione przed jego

przybyciem, organizuje poszukiwania. Natomiast jeżeli ciało już zostało

odnalezione lub nastąpiło to w wyniku zabiegów patwariego, wtedy

wszczyna on dochodzenie i gdy ustali, że sprawcą jest ludojad, a w grę nie

wchodzi zwykłe morderstwo, pozwala rodzinie zabrać szczątki i poddać je

kremacji lub pochować w ziemi – zależnie od tego, do jakiej kasty należała

ofiara względnie jaką wyznawała religię. Następnie patwari niezwłocznie

wciąga ofiarę do rejestru na konto ludojada grasującego na danym obszarze,

po czym składa pełny raport wicekomisarzowi dystryktu, który także

prowadzi rejestr ofiar ludojada. Jeżeli jednak nie udaje się odnaleźć ciała

czy choćby tylko szczątków – co niekiedy się zdarza z uwagi na to, że

ludojady mają w zwyczaju unosić swoje ofiary na duże odległości – sprawa

pozostaje otwarta na dalsze dochodzenie, a ofiara nie jest zapisywana na


konto ludojada. Również wtedy gdy człowiek zostaje poturbowany przez

ludojada i później umiera od odniesionych ran, śmiercią tą nie obciąża się

ludojada.

System ten sprawia – jakkolwiek wydaje się najlepszym z możliwych –

że takie wynaturzone zwierzę może mieć na koncie więcej ofiar, niżby to

wynikało z danych oficjalnych, zwłaszcza jeżeli grasuje na przestrzeni

wielu lat.

[12] Była to pandemia grypy; na świecie zmarło 20 mln ludzi.

[13] Patwari (z hindi) – urzędnik wioskowy (skryba, rejestrator, mierniczy, skarbnik).


III
GROZA
Słowo „groza" jest tak często i szeroko używane w kontekście zwykłych

spraw dnia codziennego, iż w świadomości ogółu zatraciło się jego

prawdziwe znaczenie. Dlatego chciałbym tu dać niejakie pojęcie o tym, co

słowo „groza" – rzeczywista groza – znaczyło dla pięćdziesięciu tysięcy

mieszkańców Garhwalu, żyjących na obszarze, gdzie ludojad grasował,

i dla sześćdziesięciu tysięcy pielgrzymów, którzy corocznie przemierzali

ten obszar w latach 1918–1926. Podam też kilka przykładów dowodzących

niezbicie, iż zarówno mieszkańcy Garhwalu, jak i pielgrzymi mieli

niekłamane powody do tego, żeby odczuwać grozę.

Jeszcze nigdy i nigdzie godzina policyjna nie była tak bezwzględnie

egzekwowana i równie posłusznie przestrzegana jak godzina policyjna,

którą nałożył lampart ludojad z Rudraprayag.

Za dnia życie toczyło się względnie normalnie: mężczyźni chodzili

daleko na bazary lub do odległych wiosek w odwiedziny do krewnych

i przyjaciół; kobiety na zboczach wzgórz ścinały trawę na strzechy chat lub

na karmę dla bydła; dzieci szły do szkoły albo do dżungli, gdzie wypasały

kozy lub zbierały chrust na opał, w lecie zaś pielgrzymi, pojedynczo

i grupami, odbywali mozolną wędrówkę do świątyń Kedarnath i Badrinath

albo stamtąd wracali.


Lecz gdy słońce zbliżało się do zachodniej linii horyzontu i cienie

zaczynały się wydłużać, zachowanie ludzi ulegało nagłej i rzucającej się

w oczy zmianie: mężczyznom, dotychczas poruszającym się ospale, teraz

spieszno było do domów; matki niespokojnym głosem nawoływały swoje

dzieci, które marudnie wracały ze szkoły albo zapóźniły się przy spędzaniu

kóz czy zbieraniu chrustu, podczas gdy strudzeni pielgrzymi byli przez

napotykanych po drodze tuziemców ponaglani do schronisk.

Z zapadnięciem nocy upiorna cisza zalegała nad całą krainą – żadnego

ruchu ni dźwięku gdziekolwiek. Ludzie siedzieli w domach za

zaryglowanymi drzwiami, a bywało, że dorabiano drzwi dodatkowe. Ci

z pielgrzymów, którym nie udało się znaleźć schronienia w domach,

tłoczyli się w schroniskach. A wszyscy: i ci w domach, i ci w schroniskach

zachowywali grobową ciszę, aby nie ściągnąć uwagi strasznego ludojada.

Oto co przez osiem długich lat dla mieszkańców Garhwalu

i pielgrzymów znaczyło słowo „groza".

Podam teraz kilka przykładów pokazujących, że uczucie to miało

bardzo realne podstawy.

Pewien czternastoletni chłopiec, sierota, pracował jako pasterz stada

czterdziestu kóz. Należał do najniższej kasty – niedotykalnych – i dlatego

każdego wieczora, gdy wracał ze stadem, po otrzymaniu posiłku zamykany

był razem z kozami w małym pomieszczeniu, w którym w lewym rogu miał

odgrodzone miejsce do spania. Pomieszczenie to znajdowało się na

parterze, bezpośrednio pod izbą zajmowaną przez właściciela kóz, budynek

zaś stał w długim rzędzie piętrowych budynków.

Pomieszczenie nie miało okien, a tylko jedne drzwi, które, kiedy

chłopiec z kozami znajdował się w środku, były przez jego pracodawcę


zamykane na wrzeciądz blokowany w skoblu kawałkiem drewna, od

wewnątrz zaś chłopiec dodatkowo podkładał pod drzwi ciężki kamień.

Według zapewnień jego pana, którym nie mam powodu nie wierzyć,

owej tragicznej nocy drzwi zostały zamknięte tak jak zwykle. Nosiły one

liczne głębokie ślady zadrapań, wobec czego prawdopodobnym się wydaje,

że gdy lampart próbował pazurami otworzyć drzwi, odpadł kawałek drewna

blokujący wrzeciądz, po czym łatwo już mu było odsunąć kamień i wejść

do środka.

Jako że w tym małym pomieszczeniu, z wygrodzonym dodatkowo

miejscem w rogu, znajdowało się aż czterdzieści kóz, ludojad nie mógł

mieć dużego pola manewru, zatem można tylko snuć domysły, czy lampart

dostał się do miejsca, gdzie spał chłopiec, po grzbietach kóz, czy też

przemknął pod ich brzuchami, ponieważ w takich warunkach kozy mogły

nocować tylko w pozycji stojącej.

Z dobrawoli przyjmijmy, że chłopiec spał i nie słyszał hałasu, jaki

lampart musiał czynić, usiłując sforsować drzwi, i jaki z pewnością czyniły

kozy, kiedy już dostał się do wewnątrz, i że nie wołał daremnie o pomoc do

niechcących niczego słyszeć uszu, od których dzieliła go tylko cienka

deska.

Uśmierciwszy chłopca w wygrodzonym kącie, lampart poniósł ciało

przez puste pomieszczenie – kozy bowiem uciekły przez otwarte drzwi –

następnie w dół stromego zbocza, a wreszcie przez kilka poziomów pól

tarasowych do głębokiego, usianego głazami wąwozu. Tam też w kilka

godzin później właściciel stada znalazł szczątki swego sługi.

Choć patrzy to na niepodobieństwo, żadna z czterdziestu kóz nie została

nawet draśnięta.
Pewien człowiek wstąpił do sąsiada na pogawędkę. Pomieszczenie

miało kształt litery L, drzwi zaś były niewidoczne z miejsca, w którym obaj

mężczyźni rozsiedli się na podłodze z plecami opartymi o ścianę. Drzwi

były zamknięte, ale niezaryglowane, gdyż aż do tamtej pory nie zdarzyło

się, żeby ktoś z wioski został zabity przez ludojada.

W środku było ciemno; gospodarz właśnie wręczył nargile[14] swemu

gościowi, lecz ten upuścił je na podłogę, rozsiewając popiół i tytoń.

Gospodarz pochylił się i jął zbierać ogarki, napominając zarazem swego

towarzysza, żeby był on ostrożniejszy, bo inaczej koc, na którym siedzą,

zajmie się płomieniem. Gdy tak trwał chwilę pochylony, w jego polu

widzenia znalazły się drzwi… w których światło młodego, zachodzącego

już księżyca wyrysowało sylwetkę lamparta uchodzącego z ciałem jego

przyjaciela.

Opowiadając mi o tym zdarzeniu w parę dni później, wyrzekł takie

słowa:

– Klnę się na wszystko, sahibie! Choć mój przyjaciel siedział na

wyciągnięcie ręki ode mnie, nie usłyszałem nawet jego tchnienia i w ogóle

najcichszego nawet dźwięku, i to ani w chwili, gdy lampart go zabijał, ani

gdy go porwał i z nim uciekał. Nijak już nie mogłem pomóc memu

przyjacielowi, no to poczekałem chwilę, aż lampart trochę się oddali, potem

podczołgałem się do drzwi, szybko je zamknąłem i zaryglowałem.

Żona naczelnika pewnej wioski leżała złożona gorączką, a jej dwie

przyjaciółki ją pielęgnowały.

Dom stanowiły dwie izby. Z pierwszej wychodziło dwoje drzwi: jedne

otwierały się na mały, wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, drugie

zaś prowadziły do następnego pomieszczenia. W pierwszej izbie na

wysokości czterech stóp od podłogi znajdowało się wąziutkie okno, które


było otwarte. Na parapecie stało mosiężne naczynie zawierające wodę pitną

dla chorej kobiety.

Druga izba, poza drzwiami łączącymi ją z pierwszą, nie miała żadnego

otworu prowadzącego na zewnątrz.

Drzwi zewnętrzne były zaryglowane, a otwarte były jedynie drzwi

między oboma pomieszczeniami.

Trzy kobiety zajmowały wewnętrzne pomieszczenie: chora leżała

w środku, jej przyjaciółki spoczywały po bokach. Naczelnik spał na łóżku

ustawionym pod ścianą z otworem okiennym; obok łóżka umieścił lampę

oliwną w taki sposób, żeby oświetlała i drugie pomieszczenie – lecz ze

względów oszczędnościowych lampa świeciła nikłym płomieniem.

Około północy, gdy już wszyscy byli pogrążeni we śnie, lampart

wśliznął się przez okno – jakimś niepojętym sposobem unikając strącenia

naczynia z wodą, które zastawiało prawie cały otwór okienny – ominął

śpiącego mężczyznę, wszedł do drugiego pomieszczenia i zabił chorą

kobietę. Dopiero jak ciężkie naczynie runęło na podłogę, w momencie gdy

lampart próbował wynieść martwą kobietę przez okno, śpiący się pobudzili.

W świetle rozjarzonego płomienia lampy zobaczono ciało kobiety pod

oknem, a na jej gardle widniały cztery ślady wielkich zębów.

Człowiek mieszkający po sąsiedzku, którego żona byłą jedną z dwóch

kobiet opiekujących się chorą, relacjonując mi to zdarzenie, powiedział:

– Kobieta ta była bardzo chora, i pewnie i tak by umarła, to i dobrze się

stało, że lampart wybrał właśnie ją.

Dwaj bracia, Gudżaratczycy[15], przepędzali stado trzydziestu bawołów

z jednego pastwiska na drugie. Towarzyszyła im dwunastoletnia

dziewczynka, córka starszego z nich.


Nie byli obznajomieni z okolicą, więc albo nic o ludojadzie nie słyszeli,

albo – co prawdopodobniejsze – uważali, że bawoły stanowią dostateczną

ochronę.

Działo się to na terenie położonym na wysokości ośmiu tysięcy stóp. Na

przydrożnym wąskim skrawku równego gruntu – poniżej którego leżało

sierpowatego kształtu pole o powierzchni ćwierci akra, będące od dawna

nieużytkiem – mężczyźni postanowili spędzić noc. W otaczającej dżungli

nacięli palików, które powbijali rzędem na sierpowatym polu

i poprzywiązywali do nich bawoły.

Po kolacji przyrządzonej przez dziewczynkę cała trójka ułożyła się na

derkach i zapadła w sen, po jednej stronie mając drogę, po drugiej –

bawoły.

W nocy, na krótko przed świtem, mężczyzn obudziło prychanie

przestraszonych bawołów i odgłos dzwonków, które zwierzęta te nosiły na

szyjach. Wiedząc z doświadczenia, że takie zachowanie oznacza obecność

drapieżników, mężczyźni zaświecili lampę i zeszli do bawołów, aby je

uspokoić i sprawdzić, czy żaden nie urwał się z uwięzi.

Zajęło im to tylko kilka minut. Wróciwszy, zobaczyli, że dziewczynka,

którą zostawili śpiącą, zniknęła, zaś na jej derce widniały plamy krwi.

Z nastaniem dnia ojciec i stryj ruszyli po śladach krwi. Lampart ominął

bawoły, przeciął pole i zszedł parę jardów w dół zbocza, gdzie pożarł swoją

ofiarę.

– Mój brat, sahibie, urodził się pod nieszczęśliwą gwiazdą, bo nie dane

mu było mieć syna, a tylko tę jedną córkę, którą już szykowano do

zamążpójścia, i liczył na to, iż przyjdzie czas, że ona da mu spadkobiercę;

a tu przyszedł lampart i ją pożarł.


Długo mógłbym snuć podobne opowieści, ofiar bowiem było bez liku,

lecz sądzę, że te parę przykładów wystarczy, żeby cię przekonać,

czytelniku, iż lud Garhwalu miał wszelkie powody do odczuwania trwogi

przed ludożerczym lampartem z Rudraprayag, zwłaszcza jeśli zważyć na

fakt, iż Garhwalczycy są niezmiernie przesądni, więc prócz strachu

o charakterze naturalnym w grę wchodził jeszcze strach o charakterze

nadprzyrodzonym, co zaraz zilustruję kolejnym przykładem.

Razu pewnego wyszedłem o brzasku z jednoizbowego bungalowu

administracyjnego w Rudraprayag i zaledwie zstąpiłem z werandy, na

pylistym gruncie ujrzałem wyciski[16] ludojada.

Trop był zupełnie świeży i dowodził, że lampart opuścił werandę na

kilka minut przede mną, a kierunek, w którym prowadziły ślady, świadczył,

że po bezowocnych czatach przy bungalowie postanowił spróbować

szczęścia na pielgrzymim szlaku przebiegającym w odległości

pięćdziesięciu jardów.

Na twardym gruncie między bungalowem a drogą straciłem na chwilę

trop, lecz doszedłszy do furty, odnalazłem go na drodze i stwierdziłem, że

lampart zdąża w kierunku Golabrai. Na kurzu osiadłym po

zeszłowieczornym przemarszu stada kóz i owiec odciski lamparcich łap

rysowały się wyraźnie niczym na ponowie[17].

Byłem już wówczas dobrze obznajomiony z tropem tego ludojada, tak

że bez trudu mógłbym go wyróżnić spośród setki tropów innych lampartów.

Wiele da się wyczytać z tropów drapieżników, a to na przykład, jaka

jest płeć, wiek i wielkość zwierzęcia. Zbadawszy dokładnie wyciski

ludojada za pierwszym razem, stwierdziłem, iż jest to ponadnormalnie

wyrośnięty samiec, w wieku zbliżającym się do sędziwego.

Idąc jego śladem tamtego ranka, zorientowałem się, że wyprzedza mnie

on tylko o kilka minut i że porusza się wolnym, równym krokiem.


Droga, na której o tak wczesnej porze nie było żywej duszy, wiła się

poprzez nieduże wąwozy, a ponieważ wyglądało na to, że tym razem

lampart mógł wyłamać się z nienaruszalnej zasady, żeby nigdy nie znaleźć

się na odkrytym terenie za dnia, do każdego załomu drogi zbliżałem się

z największą ostrożnością, póki nie doszedłem do miejsca, gdzie opuścił

drogę i traktem wszedł w zwartą drzewiasto-krzewiastą dżunglę.

O sto jardów od tego punktu drogi rozciągało się małe pole, pośrodku

którego stało cierniste ogrodzenie zbudowane przez właściciela pola po to,

aby wędrujący ze stadami kupcy mieli gdzie się zatrzymać na popas, przy

okazji zostawiając trochę nawozu. Wewnątrz ogrodzenia przebywały teraz

owce i kozy, które wędrowały drogą zeszłego wieczora.

Gdy nadszedłem, właściciel stada – człowiek o szorstkiej

powierzchowności i wyglądzie sugerującym, że kupiectwem wędrownym

parał się chyba od półwiecza – właśnie usuwał cierniste krzewy chroniące

wejście do zagrody. Na moje pytanie odpowiedział, że lamparta nie widział,

ale o brzasku jego dwa owczarki dały głos, zaś po upływie kilku minut

w dżungli powyżej drogi zaszczekał kakar[18].

Wyraziłem chęć zakupu jednej kozy, na co zapytał, do czego jest mi ona

potrzebna. Usłyszawszy, że chcę jej użyć jako przynęty na ludojada, zrazu

nie udzielił mi odpowiedzi, lecz najpierw umieścił krzew w poprzednim

miejscu, po czym przyjął poczęstunek papierosem i usiadł na skale obok

drogi.

Przez chwilę paliliśmy w milczeniu, aż wreszcie kupiec się odezwał:

– Jesteś, sahibie, zapewne tym, o którym mi opowiadano, gdy

wędrowałem z mojej wioski leżącej w pobliżu Badrinath, i przykro mi

powiedzieć ci, iż odbyłeś tak daleką podróż w zupełnie beznadziejnej misji.

To zły duch tu morduje ludzi, a nie zwierzę, które można zabić kulą, śrutem

bądź jakimkolwiek innym sposobem, próbowanym już przez ciebie, jak


i przez innych przed tobą, a na dowód, że to, co mówię, jest prawdą,

opowiem ci pewną historię, którą słyszałem od mojego ojca, a ojciec mój

nigdy nie splamił się kłamstwem.

Zdarzyło się jeszcze przed moim urodzeniem, że zły duch, podobny

temu, który teraz dręczy ten kraj, jął nawiedzać naszą wioskę i wszyscy

mówili, że to lampart. Śmierć dosięgała mężczyzn, kobiety i dzieci i tak jak

tutaj imano się wszelkich sposobów, aby owo zwierzę zabić. Wiele razy

zastawiano pułapki, a sławni strzelcy zasiadali na drzewach i prażyli do

lamparta kulą i śrutem. A gdy już wszystkie próby zawiodły, wielka trwoga

ogarnęła ludzi i nikt nie odważył się wyjść z domu między zachodem

a wschodem słońca.

I wtenczas naczelnik naszej wioski oraz naczelnicy wiosek sąsiednich

zwołali mężczyzn na pańczajat[19]. Kiedy wszyscy się zgromadzili,

obwieszczono, iż celem spotkania jest obmyślenie nowych sposobów na

pozbycie się ludożerczego lamparta. Wtedy wstał pewien starzec, który

przybył wprost od ghat[20], gdzie właśnie spalił szczątki swego wnuka

zabitego ubiegłej nocy, i powiedział, że to nie lampart wtargnął mu do

domu i zabił wnuka, gdy ten spał u jego boku, ale że był to jeden z ludzi,

który mieszkał pośród nich i przybierał postać lamparta, jak odzywała się

w nim żądza ludzkiej krwi, i że takiego osobnika nie można zabić

próbowanymi już sposobami, lecz zniszczyć go może tylko ogień.

Zakończył, iż podejrzewa pewnego opasłego sadhu[21] mieszkającego

w chacie nieopodal ruin świątyni.

Wielkie wzburzenie nastąpiło, kiedy padły te słowa. Jedni mówili, iż żal

po stracie wnuka pomieszał staremu zmysły, podczas gdy inni twierdzili, że

to, co starzec mówi, jest prawdą. I ci ostatni przypomnieli, że przecież

przybycie sadhu do wioski zbiegło się mniej więcej z czasem, gdy ludzie
zaczęli ginąć; przypomniano sobie również, jak to po nocy, podczas której

chłopiec postradał życie, sadhu przez cały dzień wylegiwał się na słońcu.

Wreszcie zapanował porządek i sprawę poddano wszechstronnej

dyspucie, w wyniku której postanowiono, że chociaż na razie żadna

radykalna akcja nie zostanie podjęta, to jednak na poczynania sadhu należy

zwrócić baczniejszą uwagę. Zebranych mężczyzn podzielono na trzy grupy,

z których pierwsza miała rozpocząć obserwację najbliższej nocy, kiedy to

spodziewano się kolejnej ofiary, ponieważ mordy następowały dość

regularnie.

Wszelako zarówno w ciągu pierwszej, jak i następnej nocy, kiedy

obserwację przejęła druga grupa, sadhu nie opuścił chaty.

Mój ojciec został przydzielony do grupy trzeciej i jak tylko zapadła noc,

zajął pozycję na czatach. Niedługo musiał czekać, gdy w drzwiach chaty

ukazał się sadhu i zaraz rozpłynął się w ciemnościach. Po paru godzinach

przedśmiertny krzyk dobiegł od strony chaty węglarza położonej wysoko na

zboczu, potem zrobiło się cicho.

Grupa mojego ojca czuwała dalej, a kiedy świt pobielił wschodni

horyzont, ujrzeli spieszącego do domu sadhu, z rękami i ustami

ociekającymi krwią.

Sadhu wszedł do chaty, zamknął za sobą drzwi i wtenczas obserwujący

go ludzie przeciągnęli przymocowany do drzwi łańcuch przez skobel wbity

w ościeżynę. Potem każdy poszedł do swego stogu i wrócił z naręczem

siana i nim słońce stanęło nad horyzontem, z chaty została tylko kupa

dymiącego popiołu. Od tamtego dnia mordy ustały.

Na razie nikt nie podejrzewa żadnego sadhu spośród wielu

mieszkających w tych okolicach, lecz kiedy to nastąpi, powinno się

zastosować taką metodę, jaką zastosowano w czasach mego ojca,

a tymczasem lud Garhwalu będzie cierpiał.


Pytałeś, sahibie, czy sprzedam ci kozę. Nie, nie sprzedam ci kozy, bo

żadnej na sprzedaż nie mam. Ale jeżeli po usłyszeniu tej historii wciąż

chcesz zwierzę na przynętę, to wypożyczę ci jedną z moich owiec. Jeśli

lampart ją zabije, wtedy mi zapłacisz, a jeśli nie, owca wróci do mnie. Cały

ten dzień i noc spędzę tutaj, ale świtem muszę ruszyć w drogę.

Przed zachodem słońca powróciłem do ciernistej zagrody i mój nowy

druh, rozbawiony, pozwolił mi wybrać ze swego stada owcę na tyle

dorodną, że według mej oceny powinna wystarczyć lampartowi na posiłek

w ciągu dwóch kolejnych nocy. Owcę tę przywiązałem w zaroślach blisko

ścieżki, którą lampart przeszedł jakieś dwanaście godzin wcześniej.

Rychło byłem na nogach następnego dnia. I tym razem tropy ludojada

widniały w miejscu, gdzie zszedł z werandy, zaś z jego tropów odciśniętych

na drodze wyczytałem, że przybył od strony Golabrai, a zawitawszy pod

bungalow, skierował się ku bazarowi w Rudraprayag.

Fakt, że lampart usiłował ułowić człowieka, dowodnie świadczył, iż nie

nęciła go wystawiona przeze mnie owca, toteż nie byłem zaskoczony, gdy

okazało się, że owcy nawet nie napoczął, zabiwszy ją prawdopodobnie

krótko po tym, jak ją uwiązałem.

– Wracaj do domu, sahibie. Szkoda twego czasu i pieniędzy. – Taką

radę dał mi kupiec przy pożegnaniu, za czym gwizdnął na stado i ruszył do

Hardwaru.

Podobne zajście, które na szczęście nie skończyło się tragicznie, miało

miejsce kilka lat wcześniej w okolicach Rudraprayag.

Rozjuszony tłum, przeświadczony, iż to człowiek jest sprawcą śmierci

ich krewnych i przyjaciół, pochwycił nieszczęsnego sadhu w wiosce

Kothgi, patty[22] Dasjula, lecz nim zdążono wywrzeć na nim zemstę,

pojawił się Philip Mason, wówczas wicekomisarz Garhwalu, który

obozował w pobliżu. Widząc, jaką temperaturę osiągnęły emocje, Mason –


człowiek o wielkim doświadczeniu – oświadczył, iż nie żywi najmniejszych

wątpliwości co do faktu pojmania rzeczywistego sprawcy, lecz nim zostanie

on zlinczowany, procedura prawna wymaga udowodnienia mu winy.

Kończąc mowę, napomknął, że na razie należy umieścić sadhu w areszcie

i pilnować dzień i noc. Propozycja spotkała się z ogólną aprobatą, i tak

przez siedem dni i nocy sadhu był pilnie strzeżony, zarówno przez policję,

jak i przez tłum. Ósmego dnia rano, akurat w czasie zmieniania się

wartowników, ktoś przyniósł wiadomość, iż w odległej o kilka mil wiosce

minionej nocy porwany został człowiek.

Gawiedź wyraziła zgodę na uwolnienie sadhu jeszcze tego dnia, głośno

się pocieszając, że choć tym razem schwytano niewłaściwego człowieka, to

jednak już oni nie dopuszczą do popełnienia błędu drugi raz.

W Garhwalu wszystkie mordy dokonywane przez ludojady

przypisywane są sadhu, zaś w dystryktach Almory i Naini Tal winą obarcza

się Bokhsarów, zamieszkujących niezdrowy pas trawiasty na obszarze

Teraju, czyli u stóp przedgórza Himalajów, i żyjących głównie

z upolowanej zwierzyny.

Istnieje przekonanie, że sadhu zabijają powodowani żądzą ludzkiego

mięsa i krwi, tak jak Bokhsarowie zabijają dla zdobycia biżuterii lub innych

cennych przedmiotów, które ich ofiary mają przy sobie. Prawdą jest, że

wśród ofiar ludojadów w dystryktach Almory i Naini Tal przeważają

kobiety, ale na to znajdzie się zupełnie inne wytłumaczenie niż to

przytoczone wyżej.

Zbyt często przebywałem w miejscach odludnych, żeby ulegać złudom

wyobraźni. A przecież w ciągu miesięcy spędzonych w Rudraprayag, gdy

noc w noc – raz nocy tych było dwadzieścia osiem pod rząd – czatowałem

przy mostach, przy rozstajach dróg, na przedpolach wiosek bądź przy


zwierzęcych lub ludzkich szczątkach, niejednokrotnie zdawało mi się, że

widzę ogromne jasno ubarwione zwierzę – takim bowiem wydał mi się on,

gdy go pierwszy raz ujrzałem – z tułowiem lamparta, lecz głową szatana;

szatana, który nie spuszczając mnie z oka w ciągu długich nocnych godzin,

trząsł się od tłumionego chichotu, widząc, jak daremnie się trudzę, by go

przechytrzyć, i oblizując wargi na myśl, że przyjdzie moment, gdy na

mgnienie zluzuję czujność, a wtedy on wyzyska wytęsknioną okazję

i zatopi kły w moim gardle.

Mógłby ktoś zapytać, co rząd robił w ciągu tych wszystkich lat, kiedy

groźba wisiała nad mieszkańcami Garhwalu. Nie zamierzam odgrywać roli

adwokata rządu, ale po spędzeniu dziesięciu tygodni na terenach

zawładniętych przez ludojada, po przemaszerowaniu setek mil

i odwiedzeniu większości wiosek znajdujących się na tamtym obszarze

mogę zapewnić, iż rząd robił wszystko, co w jego mocy, aby zlikwidować

zagrożenie. Ustanowiono wielkie nagrody: tuziemcy twierdzili, że składało

się na nie dziesięć tysięcy rupii w gotówce oraz nadanie dwóch wiosek, co

zdawało się wystarczającą zachętą dla każdego z czterech tysięcy

licencjonowanych posiadaczy broni w Garhwalu. Doborowi szikariowie[23]

byli wynajmowani za bardzo hojnym wynagrodzeniem i z perspektywą

wysokiej premii w razie powodzenia misji. Prócz wzmiankowanych już

istniejących licencji przeszło trzysta wydano specjalnie w celu

zlikwidowania ludojada. Żołnierze z garhwalskich regimentów

stacjonujących w Lansdowne mogli zabierać ze sobą karabiny wojskowe na

przepustki do domu lub też oficerowie przydzielali im broń myśliwską.

W prasie apelowano do myśliwych w całych Indiach o pomoc w zgładzeniu

lamparta. Na drogach przez niego uczęszczanych i na przedpolach wiosek

rozmieszczono mnóstwo pułapek skrzyniowych z opadającymi drzwiami,

w których wnętrzu na przynętę przywiązywano kozę. Patwariom i innym


pracownikom administracji dostarczano truciznę, aby umieszczali ją

w ludzkich szczątkach, i wreszcie – sami funkcjonariusze rządowi, często

z narażeniem życia, spędzali każdą wolną chwilę na tropieniu ludojada.

Jedynym jednakże rezultatem tych rozlicznych zabiegów było

draśnięcie lamparta kulą w opuszkę lewej tylnej łapy i odstrzelenie mu

skrawka skóry z jednego palca oraz urzędowa notatka wicekomisarza

Garhwalu, że lampart nie tylko nic nie ucierpiał od trucizny, którą połykał,

pożerając ludzkie szczątki, ale wręcz zdaje mu się ona służyć i zachęcać do

dalszych mordów.

W raporcie rządowym znajduje się opis trzech interesujących wydarzeń,

które tutaj pokrótce zrelacjonuję.

1. W odpowiedzi na zamieszczone w prasie apele do myśliwych, w 1921

roku dwóch młodych brytyjskich oficerów przybyło do Rudraprayag

z zamiarem rozprawienia się z ludojadem. Na jakiej podstawie założyli,

że lampart przekracza Alaknandę mostem wiszącym w Rudraprayag,

doprawdy nie potrafię powiedzieć; w każdym razie most ów wybrali na

miejsce zasadzki, zamierzając zastrzelić lamparta, gdy ten będzie

którejś nocy tamtędy przechodził. Po obu końcach mostu stoją wieże

z zaczepami na liny, i na tychże wieżach ulokowali się młodzi myśliwi:

jeden siedział na wieży na lewym brzegu rzeki, drugi – na wieży

stojącej na brzegu prawym. Czynili tak już dwa miesiące, aż pewnej

nocy mężczyzna z lewego brzegu zobaczył, jak pod nim z łukowatego

przelotu wieżyczki wyłania się lampart i wchodzi na most. Odczekał,

póki lampart nie uszedł mostem pewnego odcinka, i dał ognia, a gdy po

strzale zwierz ruszył cwałem na drugą stronę, strzelec siedzący na

prawym brzegu opróżnił wszystkie sześć komór magazynka swego

rewolweru. Nazajutrz znaleziono ślady farby[24] na moście i na zboczu,

w górę którego lampart poszedł, a ponieważ myślano, że został on


postrzelony śmiertelnie, poszukiwania kontynuowano jeszcze przez

wiele dni. Raport stwierdza ponadto, iż w ciągu sześciu miesięcy od

tamtego zdarzenia nie pojawiały się doniesienia o ludzkich ofiarach.

O tym opowiedzieli mi także ludzie, którzy słyszeli owe siedem

strzałów i którzy pomagali w tropieniu ranionego zwierza. Zarówno oni,

jak i dwaj myśliwi sądzili, że lampart został ugodzony w tułów

pierwszą kulą i możliwe, że i w głowę którąś z kul następnych – i to

dlatego tak sumiennie i długo prowadzono poszukiwania. Ja jednakże,

opierając się na opisie śladów krwi, uważałem, że oficerowie się mylili,

gdyż sposób, w jaki lampart farbował, był charakterystyczny dla ran

postrzałowych w dolną część kończyn. Później okazało się, że moje

przypuszczenia były trafne, albowiem kula drasnęła lamparta w opuszkę

lewej tylnej łapy, urywając przy tym część palca, zaś mężczyzna

czatujący na prawym brzegu sześć razy strzelił niecelnie.

2. Wśród około dwudziestu lampartów, które zostały schwytane w pułapki

skrzyniowe, znalazł się też lampart uważany za ludojada. Okoliczni

mieszkańcy, jako hinduiści, bali się go zabić w obawie, że duchy istot

ludzkich, które ludojad pozbawił życia, będą ich dręczyć, wobec czego

posłano po pewnego hinduskiego chrześcijanina. Człowiek ten jednakże

mieszkał w wiosce oddalonej o trzydzieści mil i nim przybył, lampart

zdołał wydostać się z pułapki i uciec.

3. Razu pewnego ludojad po zabiciu człowieka zabrał ciało ofiary do

niewielkiego ustronnego spłachcia dżungli i tam zaległ. Nazajutrz

w trakcie poszukiwań spostrzeżono go wychodzącego na odkryty teren.

Wskutek pościgu lampart schronił się w jaskini, której wejście zostało

niezwłocznie zamknięte ciernistymi krzewami, przypartymi dodatkowo

wielkimi głazami. Dzień w dzień coraz większy tłum gromadził się

u wejścia do jaskini. Piątego dnia, gdy już zebrało się pięciuset ludzi,
pojawił się ktoś, kogo raport nie wymienia po nazwisku, określając go

jedynie jako „człowieka wpływowego", który „stwierdził pogardliwie,

iż w jaskini nie ma żadnego lamparta, i usunął krzewy zamykające

wejście. Zaledwie to uczynił, lampart wyskoczył z jaskini i, przedarłszy

się przez pięćsetosobowy tłum, odzyskał wolność". Wszystkie te

zdarzenia nastąpiły niedługo po tym, jak lampart stał się ludojadem,

i gdyby nie dopuszczono się takich fuszerek, przeszło stu ludzi nie

postradałoby życia i całej krainie Garhwalu oszczędzone by zostały lata

udręki.

[14] Orientalny rodzaj fajki o długim giętkim cybuchu połączonym z pojemnikiem


zawierającym wodę, przez którą przechodzi dym.

[15] Czyli pochodzący z Gudżaratu, regionu w zachodnich Indiach (obecnie stan).

[16] Wyciski (myśl.) – odciśnięte na ziemi tropy.

[17] Ponowa (myśl.) – świeżo spadły śnieg.

[18] Źródłosłów nieustalony – być może nazwa jest pochodzenia jawajskiego;


mundżak; Muntjacus muntjak, jeleń zamieszkujący południową i południowo-wschodnią
Azję; wysoki w kłębie na 60 cm, waży 35 kg; samce mają w górnej szczęce
charakterystyczne, wystające kły, których używają oprócz poroża w walkach godowych.

[19] Pańczajat (z hindi) – rada wioskowa.

[20] Ghat (z hindi) – schody prowadzące do rzeki; u ich szczytu znajduje się miejsce
przeznaczone do palenia zwłok.

[21] Sadhu (z sanskr.) – święty, mędrzec.

[22] Patty (z hindi) – skupisko wiosek.

[23] Szikari (z urdu) – myśliwy, tropiciel.

[24] Farba (myśl.) – krew.


IV
PRZYBYWAM DO RUDRAPRAYAG
Pierwsze konkretne wieści o ludojadzie z Rudraprayag dotarły do mnie

w 1925 roku i było to w antrakcie sztuki Gilberta i Sullivana Yeomen of the

Guard, wystawianej przez Chalet Theatre w Naini Tal.

Już przedtem zdarzało mi się słyszeć o ludożerczym lamparcie

grasującym w Garhwalu, czytałem nawet o nim artykuły w prasie, ale

wiedząc, że w całym Garhwalu cztery tysiące ludzi ma pozwolenia na broń,

a cała czereda zawołanych myśliwych mieszka w Landsdowne odległym od

Rudraprayag jedynie o siedemdziesiąt mil, sądziłem, że wszyscy oni nie

myślą o niczym innym, jak o zastrzeleniu ludojada, i że w takich

okolicznościach moja obecność jako intruza z zewnątrz byłaby wręcz

niepożądana.

Niemałe więc było moje zdziwienie, gdy stojąc tamtego wieczoru

w barze teatru i sącząc drinka w towarzystwie przyjaciela, usłyszałem, jak

Michael Keene – podówczas sekretarz główny rządu Zjednoczonych

Prowincji[25], a później gubernator Assamu – opowiada grupie mężczyzn

o ludojadzie, równocześnie usiłując ich namówić, żeby na niego

zapolowali. Jednakowoż, wnosząc z uwagi uczynionej przez jednego

z grupy i przyświadczonej przez pozostałych, jego apel nie spotkał się

z życzliwym przyjęciem. Uwaga ta brzmiała:


– Co, polować na ludojada, który wykończył stu ludzi?! A za nic

w świecie!

Nazajutrz rano odwiedziłem Michaela Keene'a i wypytałem go

o szczegóły. Nie potrafił mi powiedzieć, gdzie dokładnie w tej chwili

ludojad się panoszy, ale zasugerował mi, żebym wybrał się do Rudraprayag

i tam nawiązał kontakt z Ibbotsonem. Wróciwszy do domu, zastałem list od

Ibbotsona.

Ibbotson – obecnie sir William Ibbotson, później mianowany doradcą

gubernatora Zjednoczonych Prowincji – został właśnie oddelegowany do

Garhwalu jako wicekomisarz i jego najpilniejszym zadaniem było

uwolnienie dystryktu od ludojada. Właśnie w związku z tym napisał do

mnie list.

Po krótkich przygotowaniach wyruszyłem w drogę i przewędrowawszy

Ranikhet, Adbadri i Karnaprayag, popołudniem dziesiątego dnia stanąłem

przed przydrożnym bungalowem służb inspekcyjnych w pobliżu Nagrasu.

Opuszczając Naini Tal, nie wiedziałem, że na zatrzymanie się w tym

bungalowie trzeba zaopatrzyć się w zezwolenie, a jako że dozorca miał

zabronione wpuszczać do środka kogokolwiek, kto takiego zezwolenia nie

posiadał, sześciu Garhwalczyków objuczonych obozowym sprzętem, mój

służący i ja musieliśmy mozolić się jeszcze dwie mile drogą prowadzącą do

Rudraprayag, nim znaleźliśmy miejsce odpowiednie na obozowisko.

Podczas gdy Garhwalczycy zajęci byli znoszeniem wody i chrustu,

a mój służący zbierał kamienie do gotowania na nich, ja wziąłem siekierę

i poszedłem naciąć ciernistych krzewów, z których zamierzaliśmy

zbudować na noc ogrodzenie, ponieważ już na dziesięć mil przed tym

miejscem ostrzeżono nas, że wchodzimy na dziedziny ludojada.

Wkrótce w naszym obozie zapłonęły ogniska i wówczas z wioski

położonej wysoko na zboczu pobliskiej góry ktoś bardzo przejętym głosem


wykrzyczał ku nam pytanie, co też robimy na wolnej przestrzeni, i ostrzegł

nas, iż jeśli nie poszukamy sobie schronienia, ludojad przynajmniej jednego

z nas zabije. Ów dobry samarytanin ryzykował niemało, niosąc nam

ostrzeżenie, gdyż było już zupełnie ciemno. Jednakże Madho Singh, który

już gościł na napisanych przeze mnie stronicach[26], w imieniu swoim

i pozostałych skwitował to następująco:

– Zostaniemy tutaj, bo mamy dość oliwy, żeby lampa świeciła przez

całą noc, a ty masz karabin, sahibie.

Oliwy istotnie wystarczyło, bo kiedy rano się zbudziłem, lampa ciągle

się paliła, podczas gdy nabity sztucer spoczywał obok mnie na łóżku. Lecz

ogrodzenie było tak wątłe, a my byliśmy tak zmęczeni dziesięciodniowym

marszem, że gdyby lampart złożył nam wizytę tamtej nocy, mógłby

zapewnić sobie łatwą zdobycz.

Następnego dnia w Rudraprayag niezwykle ciepło powitała nas grupa

ludzi, których Ibbotson uprzedził o naszym przybyciu.

[25] Obecnie stan Uttar Pradesh.

[26] Zob. rozdział Tygrysy z Chowgarh w książce Ludojady z Kumaonu (przypis


z oryg.)
V
ZWIAD
Nie będę opowiadał szczegółowo o tym, co robiłem każdego dnia w ciągu

owych dziesięciu tygodni pobytu w Rudraprayag, ponieważ po tak długim

czasie szczegóły już mi się zatarły w pamięci, a poza tym relacja taka

byłaby dla czytelnika nużąca. Dlatego ograniczę się do

najznamienniejszych sytuacji, w których uczestniczyłem albo sam, albo

z Ibbotsonem. Lecz zanim to uczynię, chciałbym dać jakieś wyobrażenie

o topografii kraju, który ludojad gnębił przez osiem lat i gdzie ja polowałem

na niego przez dziesięć tygodni.

Gdybyś wszedł, czytelniku, na górę wznoszącą się na wschód od

Rudraprayag, mógłbyś objąć wzrokiem większą część zawładniętego przez

ludojada obszaru. Obszar ten, o powierzchni pięciuset mil kwadratowych,

dzieli na mniej więcej dwie równe części rzeka Alaknanda, która po

minięciu Karnaprayag płynie na południe do Rudraprayag, gdzie łączy się

z Mandakini płynącą z północnego zachodu. Teren wyznaczony przez widły

tych rzek jest mniej górzysty niż teren po lewej stronie Alaknandy i dlatego

znajduje się tam więcej wiosek.

Z wysoczyzny, na której stoisz, z pewnością dostrzeżesz szereg

poziomych linii przecinających spadziste zbocza gór. Linie te to pola

tarasowe, których szerokość waha się od jednego jarda do miejscami

pięćdziesięciu lub nawet więcej. Zaraz też zauważysz, że wioski znajdują


się zawsze powyżej pól; takie położenie pozwala obserwować pola

i chronić je przed dzikimi zwierzętami i zabłąkanym bydłem, albowiem,

poza nielicznymi wyjątkami, pola są nieogrodzone. Charakterystyczne

przemieszanie zielonych i brązowych plam, które tworzą tam większą część

krajobrazu, to lasy i obszary trawiaste. Na pewno zauważysz, że niektóre

wioski otaczają tylko trawy, podczas gdy w otoczeniu innych znajdują się

wyłącznie lasy. Cały zaś kraj jest surowy i poszarpany, przecinają go

niezliczone wąwozy i skalne uskoki. Krainę tę przebiegają tylko dwie

drogi: jedna prowadzi z Rudraprayag do Kedarnath, druga zaś stanowi

główny pielgrzymi szlak do Badrinath. W czasach, o których piszę, obie

drogi były wąskie, wyboiste i nie zagościł na nich żaden pojazd.

ZESTAWIENIE LUDZI ZABITYCH PRZEZ

LUDOJADA W LATACH 1918–1926

(USZEREGOWANE WIOSKAMI)
Liczba Wioska
ofiar

6 Chopra

5 Kothki, Rataura

4 Bijrakot

3 Nakot, Gandhari, Kokhandi, Dadoli, Quethi, Jhirmoli, Golabrai, Lameri

2 Bajadu, Rampur, Maikoti, Chhatoli, Koti, Madola, Rauta, Kande (Jogi),


Bawrun, Sari, Ranau, Punar, Tilani, Bauntha, Nagrasu, Gwar, Marwara

1 Ason, Pilu, Bhaunsal, Mangu, Benji, Bhatwari, Khamoli, Swanri, Phalsi,


Kanda Dharkot, Dangi, Gunaun, Bhatgaon, Bawal, Barsil, Bhainsgaon, Nari,
Sandar, Tarnend, Khatyana, Seopuri, San, Syund, Kamera, Darmari,
Dhamka Bela, Bela-Kund, Saur, Bhainsari, Bajnu, Quili, Dharkot,
Bhaingaon, Chhinka, Dhung, Kiuri, Baman Kandai, Pokhta, Thapalgaon,
Bansu, Nag, Baisani, Rudraprayag, Gwar, Kalna, Bhunka, Kamera, Sail,
Pabo, Bhainswara

ZESTAWIENIE WEDŁUG LAT


Rok Liczba ofiar

1918 1

1919 3

1920 6

1921 23

1922 24

1923 26

1924 20

1925 8

1926 14

Łącznie 125

Rozsądek nakazywałby oczekiwać, iż więcej ofiar pochodzić będzie

z wiosek znajdujących się w otoczeniu lasów aniżeli z wiosek otoczonych

polami uprawnymi. Gdyby ludojadem był tygrys, taka prawidłowość

niewątpliwie by wystąpiła, ale lampartowi polującemu wyłącznie w nocy

obecność czy brak lasu, gdzie mógłby natychmiast się skryć, nie sprawia

różnicy, toteż jedyna przyczyna, dla której w jednych wioskach było więcej

ofiar niż w innych, tkwi w tym, iż w różnych wioskach w różnym stopniu

stosowano środki ostrożności.

Jak się rzekło, lampart był ponadprzeciętnie dużym okazem,

zbliżającym się do wieku sędziwego, lecz mimo posunięcia w latach

odznaczał się nadzwyczajną krzepą. Miejsca, które drapieżniki wybierają

na dokonanie ataku, zależą w dużej mierze od odległości, na jaką muszą

później nieść swoje ofiary, żeby je móc spokojnie pożreć. Dla lamparta

z Rudraprayag wszystkie miejsca były jednakowo dobre, gdyż potrafił on

nawet najcięższe ludzkie zwłoki przenieść na odległość – jak w jednym


przypadku – czterech mil. Przytoczoną w przykładzie ofiarą był dorosły

mężczyzna, którego lampart uśmiercił w jego własnym domu, a następnie

taszczył przez dwie mile w górę stromego zalesionego stoku, a potem

jeszcze przez dwie mile w dół zbocza po drugiej stronie góry, gdzie rosła

gęsta krzaczasta dżungla. Trudno wytłumaczyć to zachowanie, ponieważ

lampart zabił owego człowieka we wczesnych godzinach nocnych,

a poszukiwania rozpoczęto dopiero o południu następnego dnia.

Lamparty – nie mam tu na myśli ludojadów – są najłatwiejszymi do

upolowania zwierzętami żyjącymi w indyjskiej dżungli, jako że właściwie

pozbawione są zmysłu węchu.

Lamparta można zabić na więcej sposobów niż jakiekolwiek inne

zwierzę. Sposoby te różnią się od siebie, zależnie od tego, czy chodzi

o polowanie z prawdziwego zdarzenia, czy po prostu o zabicie lamparta dla

zysku. Rodzajem łowów dostarczającym najwięcej emocji jest podchód;

natomiast metoda najłatwiejsza i najokrutniejsza polega na umieszczeniu

ładunku wybuchowego w tuszy zwierzęcia zabitego przez lamparta. Wielu

wieśniaków nauczyło się robić takie minibomby eksplodujące, gdy lampart

naciśnie je zębami, i rozrywające mu szczęki. Niekiedy śmierć następuje

natychmiast, ale częściej zdarza się, że nieszczęsne zwierzę długo cierpi,

albowiem ludziom, którzy stosują tę metodę, nie dostaje odwagi, aby iść po

farbie i skrócić męki zwierzęcia.

Wyszukiwanie, tropienie i podchodzenie lampartów w dżungli jest

raczej łatwe, gdyż lamparty, mając delikatne opuszki łap, jeśli tylko mogą,

trzymają się ludzkich ścieżek oraz przesmyków[27]; łatwo również je

zlokalizować, ponieważ myśliwemu pomaga w tym niemal każdy ptak

i czworonóg rezydujący w dżungli. Podchód także jest łatwy, bo choć

lamparty mają nadzwyczaj ostry wzrok i słuch, to praktycznie nie mają


zmysłu węchu, myśliwy może więc wybrać najdogodniejszą trasę

podchodu, nie zważając na kierunek wiatru.

Po otropieniu[28] i podejściu lamparta o wiele większą satysfakcję

sprawia naciśnięcie spustu kamery niźli spustu broni palnej. W pierwszym

przypadku lamparta można obserwować godzinami, a żadne inne zwierzę

w dżungli nie jest równie interesujące i pełne wdzięku. Zwolnienie spustu

kamery zostawia coś, co już nigdy nie przestanie fascynować, podczas gdy

trofeum zdobyte przez naciśnięcie spustu sztucera szybko traci swe piękno

i powszednieje.

[27] Przesmyk (myśl.) – ścieżka wydeptana przez zwierzynę.

[28] Otropienie (myśl.) – ustalenie na podstawie tropów miejsca przebywania zwierza.


VI
PIERWSZA OFIARA

Na krótko przed moim przybyciem do Rudraprayag Ibbotson zorganizował

polowanie z naganką, które gdyby się powiodło, uratowałoby życie

piętnastu ludzi. Polowanie to i okoliczności, które do niego doprowadziły,

są warte opowiedzenia.

Dwudziestu pielgrzymów wlokących się szlakiem do Badrinath

przybyło przedwieczorną porą do przydrożnego sklepiku. Zaspokoiwszy

ich potrzeby, właściciel sklepu jął ich przynaglać do kontynuowania

marszu, bo światła dziennego wystarczało jeszcze tylko na przejście

czterech mil drogą do schroniska dla pielgrzymów, gdzie mieli znaleźć

żywność i ochronę przed niebezpieczeństwem. Pielgrzymi jednakże nie

przejawiali ku temu ochoty; powiedzieli, iż odbyli tego dnia daleką

wędrówkę i są zbyt zmęczeni na to, żeby iść jeszcze cztery mile, a chcą

tylko upichcić strawę i przenocować na platformie koło sklepu. Sklepikarz

gorąco się temu sprzeciwił. Budynek ten – perswadował – jest często

nawiedzany przez ludojada, toteż spanie w jego pobliżu byłoby

przyzywaniem śmierci.

Podczas gdy spór się wzmagał, nadszedł sadhu wędrujący z Mathury do

Badrinath i wziął stronę pielgrzymów. Oświadczył, że gdyby tylko

właściciel sklepu zechciał zabrać do środka znajdujące się wśród

pielgrzymów kobiety, on gotów jest spędzić z mężczyznami noc na


platformie, a jeśliby jakiś lampart, ludojad czy nie, odważył się zbliżyć, to

on chwyci go za paszczękę i rozerwie mu ją na pół.

To usłyszawszy, sklepikarz skapitulował. Kobiety zamknięto w sklepie

na klucz, mężczyźni zaś ułożyli się rzędem na deskach, z sadhu pośrodku.

Gdy rano pielgrzymi się pobudzili, zobaczyli, że sadhu zniknął, pled, na

którym spoczywał, walał się w nieładzie, przykrycie zostało częściowo

zwleczone z platformy i widniały na nim ślady krwi. Usłyszawszy

poruszone głosy, właściciel sklepu stanął w drzwiach i od jednego

spojrzenia zrozumiał, co się stało. Ze wschodem słońca zebrał ludzi i ruszył

na poszukiwania. Ślady krwi prowadziły przez poziomy pól tarasowych do

niskiego obwałowania, na którym znaleziono przewieszone ciało sadhu,

pożarte w dolnej części.

Naonczas Ibbotson przebywał w Rudraprayag, usiłując dojść ludojada

na strzał[29]. Jako że podczas jego pobytu nie zdarzyły się ofiary wśród

ludzi, postanowił użyć naganki na znajdującej się po drugiej stronie

Alaknandy połaci gęsto zarośniętego terenu, gdzie wedle przypuszczeń

miejscowej ludności ludojad urządził sobie dzienną ostoję. I gdy pielgrzymi

zbliżali się do sklepu, patwariowie i ludzie z personelu Ibbotsona akurat

obchodzili okoliczne wioski, namawiając mężczyzn do wzięcia udziału

w planowanej na następny dzień obławie.

Następnego dnia rano Ibbotson w towarzystwie żony i przyjaciela,

którego nazwisko uleciało mi z pamięci, wraz z częścią swego personelu

oraz dwustoma naganiaczami przeszedł mostem wiszącym na drugi brzeg

Alaknandy, po czym wspiął się na milę w górę zbocza i zajął miejsce na

stanowisku.

Jeszcze w czasie trwania pędzenia pieszy posłaniec przyniósł

wiadomość o losie, jaki spotkał sadhu.


Obława zakończyła się fiaskiem; po jej zakończeniu czym prędzej

zebrano naganiaczy i w trakcie naprędce przeprowadzonej narady

postanowiono, że Ibbotsonowie wraz ze swoim przyjacielem i dwustoma

naganiaczami ruszą prawym brzegiem cztery mile w górę rzeki, przeprawią

się na drugą stronę przez most linowy, po czym idąc lewym brzegiem,

dojdą do miejsca, gdzie znajdowały się zwłoki sadhu, podczas gdy ludzie

z personelu Ibbotsona mieli rozejść się po okolicy i zebrać tylu mężczyzn,

ilu tylko zdołają, i przyprowadzić ich pod sklep.

Późnym popołudniem dwa tysiące obławników tudzież kilka

dodatkowych strzelb przeczesało wielką, poszarpaną górę od podstawy po

szczyt. Nikt, kto znał Ibbotsona, nie będzie miał wątpliwości, że wszystko

zostało dobrze obmyślane i sprawnie przeprowadzone, a skończyło się

niepowodzeniem tylko dlatego, że lamparta po prostu tam nie było.

Kiedy lampart bądź tygrys własnowolnie pozostawia swą zdobycz na

odsłoniętym terenie, w miejscu widocznym, znaczy to, że już z niej

zrezygnował. Po zaspokojeniu głodu lamparty oddalają się na dwie– trzy

mile, zaś w przypadku ludojadów może to być nawet dziesięć mil lub

więcej; toteż jest całkiem możliwe, że w czasie odbywania się obławy na

stokach góry ludojad smacznie sobie spał w miejscu odległym o dziesięć

mil.

[29] Dojść na strzał (myśl.) – usiłować doprowadzić do sytuacji umożliwiającej danie


celnego strzału.
VII
POSZUKIWANIA
Wśród lampartów ludojady zdarzają się rzadko i dlatego w sumie niewiele

wiadomo o ich zwyczajach.

Moje własne doświadczenia z takimi zwierzętami były skąpe, ponieważ

ograniczały się do krótkiej potyczki z jednym osobnikiem, i to przed

wieloma laty, więc choć podejrzewałem, że ludożercze praktyki odciskają

się na zwyczajach tych zwierząt w równie znacznym stopniu jak na

zwyczajach tygrysów, to jednak nie wiedziałem jeszcze, jaki jest charakter

tych zmian, zatem na razie postanowiłem polować na tego lamparta

sposobami stosowanymi przy polowaniach na lamparty w ogóle.

Na lamparta najczęściej poluje się z zasiadki[30], bądź to przy jego

łupie, bądź przy żywej kozie lub owcy. Lecz aby móc się uciec do tego

sposobu, trzeba wpierw albo odnaleźć zdobycz lamparta, albo samego

lamparta mniej więcej zlokalizować.

Celem mego przybycia do Rudraprayag było zapobieżenie dalszym

ofiarom wśród ludzi, toteż nie zamierzałem czekać, aż znowu jakiś

człowiek postrada życie, aby potem czatować przy jego zwłokach, lecz

postanowiłem lamparta odszukać i zastrzelić go przy żywej przynęcie.

Tutaj jednakże wyłaniała się ogromna trudność. Z map, w które mnie

zaopatrzono, wynikało, że teren działania ludojada ma powierzchnię

pięciuset mil kwadratowych. Odnalezienie jakiegokolwiek zwierzęcia na


tak wielkim obszarze przedstawia trudność niemałą, a w tej górzystej,

poznaczonej uskokami części Garhwalu zdawało się to zakrawać na

niemożliwość, zwłaszcza że w grę wchodziło zwierzę aktywne tylko

w nocy – i dopiero uwzględnienie Alaknandy dzielącej ten obszar na dwie

mniej więcej równe części sprawiało, że wyłaniał się trochę inny obraz.

Ogólnie sądzono, że Alaknanda nie stanowi dla ludojada żadnej

przeszkody i że ilekroć nie wiodło mu się w łowach po jednej stronie rzeki,

to po prostu przepływał na drugi brzeg.

Ja jednak nie podzielałem tego mniemania. Uważałem, iż żadnemu

lampartowi, w jakichkolwiek okolicznościach, nie spieszno wejść

w lodowaty wartki nurt takiej rzeki jak Alaknanda i wobec tego byłem

przekonany, że lampart przeprawia się na drugi brzeg przez któryś z dwóch

mostów wiszących.

Jeden z owych mostów był w Rudraprayag, drugi – w Chatwapipal,

dwanaście mil w górę rzeki. Między tymi mostami znajdował się

dżula[31] – ten sam, przez który Ibbotsonowie z dwustoma naganiaczami

przekroczyli rzekę. Ów most – którym nie przeszłoby żadne zwierzę, może

z wyjątkiem szczura – przedstawiał najbardziej przerażającą konstrukcję

tego rodzaju, z jaką się zetknąłem. Dwie liny ręcznie ukręcone z trawy,

sczerniałe ze starości i nadgniłe od drobin wody unoszących się nad rzeką,

łączyły oba brzegi ponad dwustoma stopami spienionego nurtu, który sto

jardów dalej, rozszalały, z odgłosem gromu wciskał się między dwie ściany

skalne – gdzie, jak powiadano, kakar ścigany przez sforę cyjonów[32] wziął

Alaknandę jednym skokiem. Między linami znajdowały się

poprzywiązywane do nich nierównej długości kołki, grube na półtora do

dwóch cali. Aby dopełnić miary przerażenia, jedna z lin trochę opadała,

w wyniku czego „most" przechylony był o czterdzieści pięć stopni w bok.

Gdy pierwszy raz zbliżyłem się do tego straszliwego tworu, byłem tak
naiwny, że zapytałem inkasenta opłat, który za cenę jednej pajsy[33]

łaskawie dozwalał mi zaryzykować życie, czy most był kiedykolwiek

sprawdzany lub naprawiany. Obrzucając mnie badawczym spojrzeniem,

odrzekł, że most nigdy sprawdzany ani naprawiany nie był, ale że kiedyś

został wymieniony po tym, jak się urwał pod ciężarem człowieka, który

usiłował po nim przejść. Odpowiedź ta sprawiła, że ciarki przeszły mi po

plecach, i doznanie to nie opuściło mnie nawet wtedy, gdy już dostałem się

na drugą stronę.

Tak więc dżula był dla ludojada niedostępny i w rachubę wchodziły

tylko dwa mosty wiszące – gdyby udało się je zamknąć, ludojad musiałby

przebywać tylko po jednej stronie rzeki, a to zmniejszyłoby obszar

poszukiwań o połowę.

Teraz przede wszystkim należało ustalić, po której stronie rzeki ludojad

się znajduje. Swoją ostatnią ofiarę (sadhu) zabił na lewym brzegu,

w odległości kilku mil od mostu w Chatwapipal, i byłem pewny, że po

porzuceniu łupu lampart przeszedł na drugą stronę, gdyż żeby nie wiedzieć

jak rygorystyczne środki ostrożności okoliczni mieszkańcy i pielgrzymi

przedsiębrali przedtem, to środki te po ostatnim wyczynie ludojada bez

wątpienia zostały zdwojone, co czyniło dla niego niemożliwym dokonanie

dwóch mordów pod rząd na tym samym terenie. Patrząc na zestawienie

ofiar, zapewne zapytasz, czytelniku, dlaczego zatem w jednej wiosce

ludojadowi udało się zabić aż sześciu ludzi. Odpowiedzieć na to mogę tylko

w ten sposób, że żadnego stanu nie da się utrzymywać permanentnie. Chaty

w wioskach są małe i pozbawione urządzeń sanitarnych, dlatego słysząc, że

ludojad dał znać o sobie w jakiejś wiosce odległej o dziesięć, piętnaście czy

dwadzieścia mil, ktoś – mężczyzna, kobieta lub dziecko – powodowany

naturalną potrzebą, wyszedł na chwilę za próg, dając tym ludojadowi

sposobność, której być może wyczekiwał przez wiele nocy.


[30] Z zasiadki (myśl.) – z zasadzki, na czatach.

[31] Dżula (z hindi) – most linowy z rejonu Himalajów.

[32] Cuon alpinus; drapieżnik z rodziny psów, o stadnym trybie życia, waży od 14 do
20 kg; zamieszkuje środkową i południowo-wschodnią Azję; cyjony napadają nawet na
tygrysy i niedźwiedzie.

[33] 1 rupia = 64 pajsy (do 1957 r.).


VIII
DRUGA OFIARA

Nie dysponując nawet fotografią tropów ludojada, postanowiłem, aż do

chwili gdy będę mógł je osobiście zidentyfikować, traktować wszystkie

lamparty w okolicach Rudraprayag jak ludojady i strzelać do nich przy

każdej nadarzającej się okazji.

W dniu przybycia do Rudraprayag nabyłem dwie kozy. Nazajutrz po

południu jedną przywiązałem w odległości jednej mili przy pielgrzymim

szlaku, a drugą zaprowadziłem na przeciwną stronę Alaknandy i uwiązałem

ją przy ścieżce przecinającej zwartą krzaczastą dżunglę, w której znalazłem

stare tropy wielkiego samca lamparta. Rankiem okazało się, że koza po

drugiej stronie rzeki została zabita. Sprawcą niewątpliwie był lampart, ale

ścierwo zostało nadjedzone przez jakieś małe zwierzę, być może kunę.

Jako że w ciągu dnia nie pojawiły się o ludojadzie żadne wieści,

postanowiłem urządzić przy kozie zasiadkę i o trzeciej po południu

usadowiłem się pośród gałęzi niewysokiego drzewa rosnącego

o pięćdziesiąt jardów od nieżywej kozy. W ciągu trzech godzin czatowania

nie zauważyłem w zachowaniu ptaków i innych mieszkańców dżungli

niczego, co by wskazywało na obecność lamparta w pobliżu.

O przedzmroku zsunąłem się z drzewa, zabrałem sznur, którym koza wciąż

była uwiązana – lampart bowiem nawet nie próbował go urwać poprzedniej

nocy – i skierowałem się do bungalowu.


Przyznałem już, że moje doświadczenie było znikome, jeśli chodzi

o lamparty ludojady, ale miałem do czynienia z paroma ludożerczymi

tygrysami, wiedziałem więc, jakie środki ostrożności winienem stosować

w drodze do bungalowu, żeby uchronić się od niespodziewanego ataku,

i szybko wyszło na jaw, iż nie była to próżna przezorność.

Nazajutrz byłem na nogach skoro świt i zaraz przy furtce bungalowu

natknąłem się na tropy rosłego samca lamparta. Idąc pod trop[34],

stwierdziłem, że wychodzi on z gęsto zalesionego wąwozu, krzyżującego

się ze ścieżką nieopodal miejsca, gdzie leżała koza – również tej nocy

nietknięta.

Lampart, który za mną szedł, mógł być tylko ludojadem. Tego dnia

przemaszerowałem tyle mil, na ile pozwoliły mi siły, starając się dotrzeć do

jak największej liczby wiosek z wiadomością, że ludojad jest po tej stronie

rzeki, i zarazem ostrzegając wszystkich ludzi napotkanych po drodze.

W tym dniu nic się nie wydarzyło, ale nazajutrz, gdy właśnie

kończyłem śniadanie po długim obchodzie dżungli rozciągającej się za

Golabrai, wpadł do bungalowu wielce poruszony człowiek z oznajmieniem,

że w nocy ludojad zabił kobietę, mieszkankę wsi położonej na górze

wznoszącej się ponad bungalowem – chodziło o tę samą górę, czytelniku,

z której obiegłeś wzrokiem pięćset mil kwadratowych królestwa ludojada.

Parę minut zajęło mi zabranie potrzebnych rzeczy: drugiego sztucera,

naboi, sznura oraz zwoju linki wędkarskiej, po czym w asyście wieśniaka

i dwóch moich ludzi ruszyłem w górę stromego stoku. Dzień był gorący,

toteż choć odległość nie była duża – trzy mile najwyżej – wspinaczka na

wysokość czterech tysięcy stóp okazała się bardzo wyczerpująca i do

wioski dotarłem zlany potem.

Szczegółów zdarzenia wkrótce dowiedziałem się od męża zabitej

kobiety. Po kolacji, którą spożyli przy ogniu, kobieta pozbierała garnki


i patelnie, aby je umyć za drzwiami, podczas gdy mężczyzna siedział

w środku i sobie palił. Zaledwie kobieta usiadła w progu, jak rozległ się

brzęk upuszczonych naczyń. Było za ciemno, żeby jej mąż mógł dojrzeć, co

było przyczyną hałasu, a nie usłyszawszy odpowiedzi na swoje zawołanie,

błyskawicznie przyskoczył do drzwi, zamknął je i zaryglował.

– No bo czyż miałem narażać swe życie, aby odzyskać zwłoki żony?

Była w tym nieodparta, acz lodowata logika. Zresztą, za chwilę się

przekonałem, że jego żal wypływał nie tyle ze straty żony, co syna

i spadkobiercy, którego narodzin oczekiwał w ciągu najbliższych dni.

Drzwi wychodziły na szeroką na cztery stopy drożynę, biegnącą przez

pięćdziesiąt jardów między dwoma rzędami chat. Kiedy rozległ się brzęk

spadających naczyń i towarzyszące temu zawołanie mężczyzny, drzwi we

wszystkich domach natychmiast się pozamykały. Ze śladów dało się

wyczytać, że lampart najpierw wlókł nieszczęsną kobietę wzdłuż całego

szpaleru domów, następnie ją zabił, a potem zataszczył sto jardów w dół

zbocza do małego wąwozu przylegającego do kilku pól tarasowych. Tam

częściowo pożarł swoją ofiarę i tam też pozostały jej szczątki.

Ciało leżało w wąwozie przy końcu wąskiego pola tarasowego, przy

którego drugim końcu, w odległości czterdziestu jardów, rósł bezlistny niski

orzechowiec. Na drzewie tym ułożono stertę siana zaczynającą się cztery

stopy nad ziemią i wysoką na sześć stóp; na owej stercie zdecydowałem się

zasadzić.

Tuż obok ciała brała początek wąska ścieżka, biegnąc później głęboko

w dół wąwozu. Na ścieżce tej widniały tropy lamparta, sprawcy śmierci

kobiety, i były one identyczne z tropami tego lamparta, który szedł za mną

od miejsca, gdzie leżała nieżywa koza, do bungalowu w Rudraprayag.

Tropy świadczyły, że lampart jest ponadprzeciętnie wielki i że kwiecie


wieku ma za sobą, a na opuszce lewej tylnej łapy odznaczał się ślad po

obcierce kuli wystrzelonej przed czterema laty.

Z wioski przyniosłem dwie tęgie ośmiostopowe tyki bambusowe

i wbiłem je mocno w ziemię nieopodal ciała, tuż przy skarpie oddzielającej

pole, na którym leżało ciało, od pola znajdującego się niżej. Do owych tyk

przymocowałem zapasowy sztucer i dubeltówkę, po czym do spustów

poprzywiązywałem końce dwóch jedwabnych linek wędkarskich, które

następnie przeciągnąłem za kabłąkami spustowymi i przywiązałem drugimi

końcami do dwóch kołków wbitych po drugiej stronie ścieżki, nieco

powyżej niej. Gdyby lampart przyszedł ścieżką, jak to uczynił zeszłej nocy,

istniała niejaka szansa, że zawadzi o linki i zostanie trafiony którymś

z ładunków. Gdyby zaś zbliżył się do szczątków z zupełnie innej strony, a ja

bym do niego strzelił i chybił, wtenczas niemal na pewno również ruszyłby

ścieżką, gdyż byłaby to dla niego najnaturalniejsza droga ucieczki.

Wiedziałem, że zarówno lampart, z racji maskującego deseniu swego futra,

jak i zupełnie odarte z odzienia zwłoki kobiety staną się w nocy

niewidoczne; aby zatem mieć punkt orientacyjny, przyniosłem z wąwozu

jasną kamienną płytę i położyłem ją na skraju pola, o stopę bliżej mnie

znajdującej się części zwłok.

Po ukończeniu tej czynności usadowiłem się wygodnie na stercie, przy

czym wybrałem trochę siana i nieco je spiętrzyłem przed sobą tudzież do

wysokości talii za sobą. Nikłe było prawdopodobieństwo, że lampart mnie

dostrzeże, z któregokolwiek by przybył kierunku. Żywiłem

przeświadczenie, że ludojad wróci tej nocy, mimo ugruntowanej opinii, że

nigdy dwa razy nie pojawia się przy swoich ofiarach. Koszulę miałem co

prawda ciągle mokrą po wytężonej wspinaczce, lecz ciepła marynarka

chroniła mnie przed zimnym wiatrem, toteż umościwszy się wygodnie,

uznałem, że jestem gotów do całonocnego czuwania. Moich ludzi


odesłałem do wioski z przykazaniem, żeby nie ruszali się z domu

naczelnika, aż sam po nich przyjdę lub, gdybym się nie zjawił, aż słońce

wzejdzie na dobre. (Ja bez trudu zstąpiłem ze skarpy na stertę, więc czemu

ludojad miałby tego nie dokonać?)

Słońce kłoniło się ku zachodowi; widok doliny Gangesu z ośnieżonymi

Himalajami w tle, którym poziomo padające promienie nadały błękitno-

różową barwę, stanowił ucztę dla oczu. Lecz zaledwie to doznanie przyszło

na mnie, światło zgasło na niebie i zapanowała noc.

Ilekroć używa się słowa „ciemność" w odniesieniu do nocnej pory,

mówi się o czymś, co jest względne, gdyż to, co jednemu wydaje się

ciemnością nieprzeniknioną, drugi uzna za ciemność umiarkowaną,

a jeszcze inny spostrzeże jako głęboki zmierzch. Dla mnie, który wiele

czasu spędziłem na nocnych wędrówkach, w nocy nigdy nie jest zupełnie

ciemno, chyba że niebo jest całkowicie zachmurzone. Nie twierdzę

bynajmniej, że widzę w nocy równie dobrze jak w dzień, ale widzę na tyle

dobrze, iż nie przedstawia dla mnie żadnej trudności nocny marsz przez

dżunglę czy przez jakikolwiek inny teren. Jasny kamień umieściłem przy

zwłokach ot tak, na wszelki wypadek, miałem bowiem nadzieję, że dzięki

światłu gwiazd i poświacie płynącej od śnieżystych Himalajów będzie na

tyle jasno, że danie strzału nie sprawi mi trudności.

Szczęście jednakowoż mnie opuściło, bo zaledwie nastały ciemności,

jak łysnęła błyskawica, rozległ się daleki grzmot i w kilka minut niebo

zaciągnęło się chmurami. W momencie gdy pierwsze krople deszczu padły

na ziemię, usłyszałem staczający się do wąwozu kamień, a po chwili

dobiegł mnie szelest powstały przez poruszenie luźnego siana

zaścielającego ziemię pod stertą. Lampart przybył – i podczas gdy na mnie

obruszały się strugi deszczu i lodowaty wiatr przeszywał moje mokre

ubranie, on, suchy i ukontentowany, leżał sobie na sianie pode mną. Burza,
która się rozpętała, była jedną z najgorszych, jakie przeżyłem. Kiedy

nawałnica osiągnęła punkt kulminacyjny, spostrzegłem światło lampy

zmierzające ku wiosce i złożyłem w duchu hołd odwadze człowieka, który

się na to poważył. W parę godzin później dowiedziałem się, że człowiek

ów, mając za nic lamparta i burzę, odbył forsowny trzydziestomilowy

marsz z Pauri po to, aby z polecenia rządu dostarczyć mi urządzenie

elektryczne do strzelania nocnego; gdyby to urządzenie dotarło do mnie

trzy godziny wcześniej, to być może czternastu ludzi pożyłoby trochę

dłużej. Mówię: „być może", bo czyż jestem władny zaręczyć, iż mając to

światło, na pewno zdołałbym zastrzelić lamparta tamtej nocy? Nie była to

jednak pora na próżne żale.

Z ulewy tej wyszedłem przemarznięty do szpiku. Firmament zaczął się

nieco przejaśniać i wtedy coś przysłoniło płytę, a za chwilę dały się słyszeć

odgłosy ucztującego lamparta. Poprzedniej nocy przyległ od strony wąwozu

i stamtąd pożerał ciało kobiety; założywszy, że następnej nocy zrobi to

samo, płytę umieściłem po bliższej stronie zwłok. Teraz jednakże na skutek

tego, że po deszczu potworzyły się kałuże, lampart przeniósł się na inną

stronę i zasłonił mi ów punkt orientacyjny. Tego nie przewidziałem,

wszelako znając lamparci temperament, wiedziałem, że nie będę musiał

długo czekać, aż mój przeciwnik zmieni pozycję. Po dziesięciu minutach

płyta się odsłoniła i niemal równocześnie usłyszałem coś dziwnego

i ujrzałem żółtawy kształt znikający pod stertą. Owo wyjątkowo jasne

ubarwienie mogło być wynikiem zaawansowanego wieku, co się zaś tyczy

odgłosu towarzyszącego ruchom lamparta, nie potrafiłem go wytłumaczyć

wtedy, tak jak nie potrafię wytłumaczyć i dzisiaj: przypominało to

delikatny, zwiewny szelest jedwabnej kobiecej sukni – i nie można tego

przypisać ściernisku, gdyż takowego nie było, ani też tu i ówdzie

rozrzuconemu na ziemi sianu.


Odczekawszy trochę, przyłożyłem sztucer do ramienia i nakierowałem

lufy na kamień, zamierzając strzelić natychmiast, gdy zostanie on znowu

przysłonięty. Jest jednakże granica, do której da się trzymać ciężki sztucer

przy ramieniu, przeto w końcu ból mięśni zmusił mnie do opuszczenia

broni. Lecz zaledwie to uczyniłem, kamień na powrót zniknął mi z oczu.

Trzy razy się to powtarzało w ciągu następnych dwóch godzin, aż wreszcie

powodowany desperacją, usłyszawszy, jak lampart zbliża się do sterty po

raz czwarty, wychyliłem się nieco i dałem ognia, celując w niewyraźny

kształt majaczący pode mną.

Wąski taras, który w toku dotychczasowej narracji nazywałem „polem",

miał tam tylko dwie stopy szerokości, gdy zaś rankiem skrawek ten

poddałem oględzinom, w jego środku znalazłem otwór po kuli, a wokół

otworu – ścinkę włosia z lamparciego karku.

Tamtej nocy lampart już się nie pojawił; o wschodzie słońca zebrałem

moich ludzi i wróciłem do bungalowu w Rudraprayag, a mąż zabitej

kobiety oraz jego przyjaciele zabrali jej szczątki w celu poddania ich

kremacji.

[34] Pod trop (myśl.) – w kierunku przeciwnym do tego, w którym prowadzi trop.
IX
ZASADZKA NA MOŚCIE

Kiedy po nocnej porażce zesztywniały z zimna schodziłem zboczem do

Rudraprayag, towarzyszące mi myśli były nad wyraz gorzkie, bowiem żeby

nie wiedzieć z której strony patrzeć na to, co się wydarzyło w nocy, nie

można było oprzeć się wrażeniu, iż to jakiś bies wyciął fintę mnie i ludowi

Garhwalu.

Lubo sam nie traktowałem tego poważnie, ludzie zamieszkujący

przedgórze Himalajów żywią przekonanie, że posiadam nadnaturalne moce

w rozprawianiu się z ludojadami. Wieść, że jestem w drodze, aby uwolnić

Garhwal od ludojada, wyprzedziła mnie znacznie i już wówczas, gdy od

Rudraprayag dzieliło mnie jeszcze wiele dni marszu, ludzie napotkani po

drodze, a także ci, którzy widzieli mnie ze swoich domów i pól, gorąco

mnie pozdrawiali, zarazem wyrażając niezachwianą wiarę w powodzenie

mojej misji, co było tyleż wzruszające, co ambarasujące, a wylewność owa

wzrastała, w miarę jak zbliżałem się do celu wędrówki. Każdy, kto by

zobaczył moje przybycie do Rudraprayag, pomyślałby, że oto tłum wita

jakowegoś wojennego herosa, a nie najzwyklejszego człowieka, całkowicie

świadomego swych możliwości i pełnego obaw, iż zadanie, którego się

podjął, przerośnie jego siły.

Pięćset mil kwadratowych terenu, którego większą część pokrywała

gęsta krzaczasta dżungla, a całość była górzysta i poszarpana, stanowiło


obszar zbyt ogromny na to, żeby znaleźć jednego jedynego lamparta

spośród zapewne pięćdziesięciu tam żyjących, i im bardziej poznawałem

rozległość i piękno tej krainy, tym mniej mi się ona podobała z punktu

widzenia zadania, które mnie czekało. Lud wszelako nie podzielał moich

obaw: byłem dla nich po prostu kimś, kto rozprawił się już z wieloma

ludojadami i kto teraz pojawił się pośród nich, aby uwolnić ich od

niebezpieczeństwa, które wisiało nad nimi od ośmiu długich lat. I oto nagle

za sprawą niebywałego szczęścia w parę godzin od przybycia do

Rudraprayag udało mi się przywabić to legendarne zwierzę do uwiązanej na

przynętę kozy, później lampart towarzyszył mi do bungalowu, a wszystko

to rozegrało się po dogodniejszej dla mnie stronie Alaknandy. I wtedy, po

tym początkowym względnym sukcesie nastąpiła śmierć kobiety. Nie udało

mi się zatem zapobiec ofiarom – lecz wyłoniła się sposobność do

zastrzelenia lamparta, sposobność, której mógłbym próżno wyczekiwać

przez wiele miesięcy.

Gdym poprzedniego dnia piął się pod górę za moim przewodnikiem,

rozważając zarazem szanse utrupienia ludojada, w końcu oceniłem je na

dwa do jednego, i to mimo pewnych niesprzyjających okoliczności – na

przykład tego, że lampart miał opinię nigdy niepowracającego do swoich

ofiar, że miałem się z nim zmierzyć w ciemnościach i że brakowało mi

urządzeń pomocniczych do strzelania nocnego. W dniu, w którym złożyłem

wizytę Michaelowi Keene'owi, aby oznajmić mu, iż wybieram się do

Garhwalu, zapytał mnie on, czy mam wszystko, czego potrzebuję.

Usłyszawszy, że brakuje mi lampy do strzelań nocnych i że zamierzam

zatelegrafować po takową do Kalkuty, powiedział, że rząd przynajmniej

tyle dla mnie zrobi, że dostarczy mi takie urządzenie, i obiecał, iż najlepszy

dostępny model będzie już na mnie czekał w Rudraprayag.


Jakkolwiek wielkie było moje rozczarowanie, gdy pokazało się, że

lampa jeszcze nie nadeszła, to pocieszeniem mi były moje umiejętności

widzenia w ciemnościach i dlatego oceniłem szanse sukcesu na dwa do

jednego. Tak wiele zależało od powodzenia tego nocnego przedsięwzięcia,

że zabrałem jeszcze jeden sztucer i dubeltówkę, a kiedy z mojej czatowni

na stercie zlustrowałem scenerię pojedynku i zobaczyłem, z jak bliska

przyjdzie mi strzelać oraz jak doskonale zamaskowane są strzelby, których

odpalenie lampart z pewnością by spowodował, jeślibym go chybił lub

tylko zranił, mój optymizm znacznie wzrósł, tak że zacząłem oceniać

szanse sukcesu na dziesięć do jednego. Ale oto nadciągnęła burza:

widoczność spadła do zera – i w efekcie, nie mając dodatkowego światła,

spudłowałem, o czym za parę godzin będzie wiedział cały udręczony przez

ludojada kraj.

Gimnastyka, gorąca kąpiel i posiłek nieco złagodziły gorycz dręczących

mnie myśli i zacząłem spokojniej patrzeć na swoją porażkę. Żałować, że

kula poszła w ziemię, było przysłowiowym użalaniem się nad rozlanym

mlekiem, a jeśli lampart nie przeszedł na drugą stronę Alaknandy,

prawdopodobieństwo, że go dostanę na strzał, mimo wszystko wzrosło, bo

teraz już miałem pomocnicze światło, które przyniósł ów dzielny posłaniec,

nie zważając na lamparta i burzę.

Przede wszystkim należało ustalić, czy lampart przekroczył Alaknandę,

więc zaraz po śniadaniu wyruszyłem, aby to sprawdzić. Z góry odrzuciłem

ewentualność przejścia lamparta na drugą stronę rzeki mostem

w Chatwapipal, albowiem żeby nie wiedzieć jak bardzo się spieszył gnany

strachem po tym, gdy wielkokalibrowy sztucer gruchnął o parę stóp od jego

łba, to i tak nie zdołałby w ciągu paru godzin, które upłynęły od momentu

dania strzału do świtu, pokonać czternastu mil dzielących go od tego


mostu – toteż zdecydowałem się ograniczyć poszukiwania do mostu

w Rudraprayag.

Do mostu tego dochodziły trzy drogi: jedna – z północy, druga –

z południa, między nimi zaś biegła dobrze udeptana ścieżka prowadząca od

bazaru w Rudraprayag. Po dokładnym zbadaniu wszystkich tych dróg

przeszedłem mostem na drugą stronę rzeki i zlustrowałem jeszcze pół mili

pielgrzymiego szlaku wiodącego do Kedarnath, a na końcu przepatrzyłem

ścieżkę, przy której trzy noce wstecz lampart zabił kozę. Przekonawszy się,

że lampart nie przeszedł na drugi brzeg, postanowiłem wprowadzić w życie

mój zamiar zamykania obu mostów na noc, aby w ten sposób zatrzymać

lamparta po „mojej" stronie rzeki. Plan był prosty, więc jeśli tylko obaj

nadzorcy mostów, z których każdy mieszkał na lewym brzegu i blisko

przyczółków mostów, zechcą w tym dziele uczestniczyć, sukces

przedsięwzięcia był zapewniony.

Zamknięcie jedynych dróg łączących oba brzegi na przestrzeni

trzydziestu mil może wydać się posunięciem bardzo arbitralnym, lecz

w rzeczywistości takim nie było, ponieważ w tamtej sytuacji i tak żadna

ludzka istota nie ważyła się używać mostów między zachodem a wschodem

słońca.

Mosty zostały zamknięte przez wklinowanie ciernistych krzewów

w szerokie na cztery stopy przejście w wieżyczkach, do których

przymocowane były stalowe liny podtrzymujące pomost zbudowany

z desek. W ciągu całego okresu, kiedy mosty były zamknięte albo strzeżone

nocą przeze mnie, żaden człowiek nie zgłosił potrzeby przejścia na drugą

stronę.

Spędziłem ze dwadzieścia nocy na wieży mostu w Rudraprayag, po

lewej stronie rzeki, i nocy tych póki życia nie zapomnę. Wieża została

zbudowana na wysuniętej skale i była wysoka na dwadzieścia stóp, jej


szczyt zaś miał formę platformy, szerokiej na cztery stopy i długiej na

osiem stóp, która została zupełnie wygładzona przez wiatr. Na platformę tę

mogłem się dostać dwoma sposobami: albo podciągając się po stalowych

linach, które przechodziły przez otwory blisko szczytu wieży i były

przytwierdzone do zbocza jakieś pięćdziesiąt stóp za nią, albo korzystając

z rozchwierutanej bambusowej drabiny. Zawsze wybierałem ten drugi

sposób, gdyż liny były posmarowane jakąś czarną cuchnącą substancją,

która przylepiała się do rąk i zostawiała nieusuwalne plamy na ubraniu.

Drabina – to znaczy dwie nierównej długości tyki bambusowe z byle

jak przywiązanymi do nich sznurkiem cienkimi patykami – sięgała do

wysokości czterech stóp od platformy. Gdy się stanęło na górnym szczeblu

drabiny, a jedyna forma uchwytu polegała na przylgnięciu wewnętrznych

części dłoni do gładkiego betonu, wejście na platformę było iście

akrobatycznym wyczynem, który tym mniej miał w sobie powabu, im

częściej był powtarzany.

W dolinach rzek, które po tej stronie Himalajów płyną z północy na

południe, wieje silny wiatr, zmieniający kierunek wraz ze wschodem

i zachodem słońca. W ciągu dnia dadu – bo tak go tutaj nazywają – wieje

z południa, natomiast z nastaniem nocy zmienia kierunek na północny.

W porze, kiedy wchodziłem na wieżyczkę, zazwyczaj panowała cisza,

ale już wkrótce czuło się zefirek, przybierający na sile w miarę jak dnia

ubywało, aby około północy rozkiełznać się w wichurę. Platforma nie

dawała oparcia dla rąk, przeto choć leżałem płasko na brzuchu, istniało

ustawiczne niebezpieczeństwo, że zostanę po prostu zdmuchnięty na skały

znajdujące się sześćdziesiąt stóp niżej, od których odbiłbym się jak piłka

i wylądował w lodowatych wodach Alaknandy; – jakie zresztą znaczenie

miałaby temperatura wody po upadku z wysokości sześćdziesięciu stóp na

ostre, poszarpane skały? Co jest jednak dość osobliwe, ilekroć sytuacja


stawała się krytyczna, przerażeniem napawała mnie woda, nie skały. Jakby

mało było tego, co wyprawiał ze mną wiatr, dodatkowo dręczyły mnie małe

mrówki, które wchodziły mi pod ubranie i żarły każdy cal skóry. W ciągu

dwudziestu nocy, które spędziłem na czatach przy otwartym moście,

pojawił się na nim tylko jeden przechodzień – szakal.


X
CZARY
Za każdym razem w drodze do mostu towarzyszyło mi dwóch ludzi

niosących drabinę, po której wspinałem się na platformę i którą oni później

zabierali.

Kiedy drugiego dnia przybyliśmy do mostu, ujrzałem człowieka

ubranego w powiewną białą szatę, z czymś połyskującym mu na głowie

i piersiach. Niósł ze sobą długi na sześć stóp srebrzysty krzyż, a zbliżał się

do mostu z kierunku Kedarnath. Wszedłszy na most, przyklęknął i, dzierżąc

krzyż przed sobą, pochylił nisko głowę. Chwilę tak trwał, za czym uniósł

krzyż wysoko, wstał z klęczek, zrobił parę kroków, znów uklęknął i skłonił

głowę. Czynił tak podczas całej drogi przez most.

Przechodząc mimo mnie, uniósł dłoń w geście pozdrowienia, ale jako

że wydawał się pogrążony w modlitwie, nie wyrzekłem ani słowa. To, co

połyskiwało mu na przykryciu głowy i piersiach, okazało się srebrnymi

krzyżami.

Moich ludzi ta dziwna postać zaintrygowała nie mniej niż mnie i gdy

tamten zaczął piąć się stromą ścieżką prowadzącą na bazar w Rudraprayag,

jęli mnie oni wypytywać, co to jest za człowiek i z jakiego przybył kraju.

Wszystko wskazywało na to, że jest to chrześcijanin, i jakkolwiek mową się

nie zdradził, to z jego długich włosów i kruczoczarnej bujnej brody tudzież

z rysów twarzy można było wnosić, że pochodzi z północnych Indii.


Kiedy następnego ranka z pomocą moich ludzi zszedłem z wieży

i zmierzałem do bungalowu – gdzie spędzałem mizerne resztki każdego

dnia, jakie mi zostawały po odbyciu wędrówki po okolicznych wioskach,

w których usiłowałem się czegoś dowiedzieć o ludojadzie – spostrzegłem

wysoką, na biało przyodzianą postać stojącą na wielkiej płycie skalnej obok

drogi i wpatrzoną w rzekę. Zobaczywszy, że się zbliżam, ów tajemniczy

przybysz zszedł ze skały i przywitał się ze mną, a na moje pytanie, co też

przywiodło go w te strony, odpowiedział, że przybywa z dalekiego kraju,

aby uwolnić lud Garhwalu od dręczącego go demona. Zapytany przeze

mnie, jak zamierza tego dokonać, odrzekł, iż zrobi podobiznę tygrysa,

później modlitwą tchnie w niego demona, a na końcu powierzy wizerunek

Gangesowi, którego nurt zaniesie go do morza, skąd demon nie zdoła już

powrócić.

Aczkolwiek w duchu powątpiewałem w skuteczność tych zabiegów, nie

mogłem powstrzymać się od podziwu dla jego niezłomnej wiary

i pomysłowości. Pojawiał się każdego ranka, jeszcze nim opuściłem wieżę,

a gdy wracałem przed wieczorem, on wciąż majstrował swego „tygrysa" ze

szczapek bambusa, sznurka, papieru i taniej kolorowej tkaniny, Kiedy

dzieło było prawie na ukończeniu, nocą rzęsista ulewa sprawiła, że

konstrukcja się rozleciała, ale nawiedzony mąż, bynajmniej tym niezrażony,

ze śpiewem na ustach rankiem rozpoczął dzieło na nowo.

Wreszcie nastał dzień, w którym stwór wielkości konia i niepodobny do

żadnego znanego zwierzęcia został, ku wielkiej satysfakcji jego twórcy,

ukończony.

Czyż wśród mieszkańców przedgórza Himalajów znalazłby się ktoś, kto

nie wpadłby w zachwyt, gdy szykuje się tamasza[35]? Toteż jak „tygrys"

został przywiązany do długiej żerdzi i stromą ścieżką rozpoczął pochód ku


małej piaszczystej łasze, towarzyszyło mu przeszło stu mężczyzn, z których

wielu waliło w gongi i dęło w długie trąby.

Na brzegu rzeki wizerunek został uwolniony z więzów. Wtedy człowiek

w białej szacie, trzymając w dłoniach swój sześciostopowy krzyż, ukląkł na

piasku i żarliwą modlitwą wpędził demona w swe dzieło, za czym „tygrys"

pośród rozdźwięku gongów i poryku trąb został powierzony Gangesowi

i rozpoczął podróż ku morzu, szczodrze żegnany słodyczami i kwiatami.

Nazajutrz znajoma postać już nie pojawiła się na skale, gdy zaś

zapytałem mężczyzn zdążających ku rzece w celu dokonania w niej

porannego zanurzenia, skądże to przybył i dokąd podążył mój przyjaciel

w powłóczystej szacie, otrzymałem odpowiedź:

– A któż może wiedzieć, skąd święty mąż przybył, i któż śmiałby pytać,

dokąd prowadzą jego kroki?

Wszyscy ci ludzie noszący na czole uczynione pastą z drzewa

sandałowego znaki przynależności kastowej, którzy określali tego

człowieka mianem „świętego", a także uczestnicy ceremonii, byli

wyznawcami hinduizmu.

W Indiach, gdzie nie istnieją dokumenty bądź znaczki poświadczające

tożsamość i gdzie religia znaczy tak wiele – nie dotyczy to przybyszów zza

„czarnej wody"[36] – człowiek odziany w szafranową tunikę czy też

dzierżący miskę żebraczą albo przyozdobiony krzyżykami na głowie

i piersi mógłby przejść od przełęczy Chajber do przylądka Komoryn, ni

razu nie zagadnięty o tożsamość bądź cel wędrówki.

[35] Tamasza (z urdu) – zabawa, spektakl, widowisko.

[36] W Indiach, zwłaszcza wśród hinduistów, „czarna woda" to określenie morza.


XI
BYŁ TUŻ, TUŻ

W okresie urządzania przeze mnie czatów na moście z Pauri przybył

Ibbotson ze swą żoną Jean, a jako że bungalow do przestronnych nie

należał, wyprowadziłem się stamtąd i rozbiłem mój czterdziestofuntowy

namiot na wzgórzu, po drugiej stronie pielgrzymiego szlaku.

Namiot dawał nikłą ochronę przed zwierzęciem, które poznaczyło

pazurami drzwi i okna wszystkich domostw w promieniu wielu mil, trzeba

więc było postawić wokół obozu cierniste ogrodzenie. Nad obozowiskiem

nawisała ogromna drzewiasta opuncja, a ponieważ jej gałęzie przeszkadzały

mi w postawieniu namiotu, poleciłem moim ludziom ją ściąć. Jednakże gdy

już posunęli się w robocie, uzmysłowiłem sobie, że tym sposobem

pozbawię się jedynego ocienionego miejsca, wobec czego kazałem im

zaprzestać ścinania pnia, a uciąć tylko najniższe gałęzie. Drzewo to

wyrastało zza ogrodzenia i nachylało się nad obozem pod kątem

czterdziestu pięciu stopni.

W tym małym obozie ulokowało się nas ośmiu. Po kolacji zastawiłem

otwór w ogrodzeniu ciernistym krzakiem i wtedy skonstatowałem, że

ludojad z łatwością mógłby wejść na pochyłe drzewo i zeskoczyć po

wewnętrznej stronie ogrodzenia. Było już jednakowoż za późno, żeby temu

zaradzić, a zaraz z rana – oby tylko ludojad zostawił nas w spokoju tej

nocy – drzewo należy ściąć.


Ponieważ nie miałem namiotów dla moich ludzi, wcześniej

namawiałem ich na nocowanie z personelem Ibbotsona w przybudówkach

bungalowu, lecz oni nie przystali na takie rozwiązanie, argumentując, iż

śpiąc pod gołym niebem, będą narażeni na takie samo niebezpieczeństwo,

jak ja w namiocie. O jard ode mnie spał mój kucharz – i to bardzo

donośnie – a dalej, poukładanych niczym sardynki, spało sześciu

Garhwalczyków, których przywiodłem ze sobą z Naini Tal.

Słabym punktem naszego zabezpieczenia było drzewo, toteż myśl o nim

nękała mnie, gdy udawałem się na spoczynek.

Noc była jasna, księżycowa. Gdzieś około północy obudziłem się,

usłyszawszy, jak lampart wspina się na drzewo. Capnąłem leżący obok

mnie na posłaniu sztucer i zaledwie wsunąłem stopy w pantofle –

dyktowała to konieczność, gdyż wszędzie wokół leżało mnóstwo cierni –

rozległ się złowieszczy trzask od strony nadciętego drzewa, a prawie

równocześnie kucharz krzyknął: „bagh! bagh!"[37]. Od razu znalazłem się

przed namiotem, ale już nie zdążyłem wycelować broni w kierunku

lamparta, gdy ten wskoczył na skarpę oddzielającą dwa poziomy pól.

Odciągnąwszy krzak zagradzający przejście, wpadłem na pole tarasowe

szerokie na czterdzieści jardów i niczym nie porośnięte, przystanąłem

i jąłem przepatrywać zbocze poznaczone tam i sam krzewami głogu oraz

dużymi skałami, po chwili zaś wysoko w górze ostrzegawczo odezwał się

szakal, co upewniło mnie, że lampart znalazł się poza moim zasięgiem.

Później kucharz opowiadał mi, iż leżąc na wznak – tego akurat byłem

przez cały czas świadomy – nagle usłyszał trzask, a gdy otworzył oczy,

wejrzał wprost w paszczę lamparta szykującego się do skoku.

Nazajutrz drzewo zostało ścięte, a ogrodzenie wzmocnione i w ciągu

paru następnych tygodni nic już nie zakłóciło nam snu.


[37] Bagh (hind.) – tygrys (przyp. red.).
XII
POTRZASK
Z doniesień napływających z okolicznych wiosek o ustawicznie

podejmowanych przez ludojada próbach wtargnięcia do któregoś z domów,

a także z tropów znajdowanych przeze mnie na drogach wynikało, że

lampart ciągle przebywa w pobliżu, zaś w kilka dni po przybyciu

Ibbotsonów powiadomiono mnie, że w wiosce położonej o dwie mile od

Rudraprayag i pół mili od wioski, nieopodal której urządziłem czaty na

drzewie orzechowym, została zabita krowa.

Na miejscu okazało się, że lampart wyłamał drzwi

jednopomieszczeniowego budynku i zabił jedną ze znajdujących się tam

krów, zaś nie zdoławszy jej przeciągnąć przez drzwi, nażarł się w progu,

a resztę ścierwa zostawił.

Budynek mieścił się w samym środku wioski. Rozpatrzywszy się

w sytuacji, stwierdziliśmy, że gdyby zrobić dziurę w ścianie jednego

z domów stojących o kilka jardów dalej, można by przez ten otwór

obserwować nieżywą krowę.

Właściciel domu, tudzież krowy zarazem, był aż nazbyt przychylny

naszym planom, zatem z wieczora zamknęliśmy się w izbie i, posiliwszy się

kanapkami i herbatą, który to prowiant przynieśliśmy ze sobą,

zaciągnęliśmy przy otworze naprzemienną całonocną wartę, lecz lampart

się nie pojawił.


Rankiem oprowadzono nas po wiosce – dość rozległej – aby pokazać

nam ślady pazurów zostawione przez ludojada w ciągu wielu lat, gdy

próbował dostać się do wnętrza domów. Jedne drzwi nosiły ślady wyraźnie

głębsze niż inne i były to te same drzwi, które ludojad sforsował, by wejść

do pomieszczenia, gdzie nocował chłopiec z czterdziestoma kozami.

Po upływie jednego czy dwóch dni pojawiło się doniesienie o śmierci

kolejnej krowy, a stało się to w małej wiosce na zboczu, kilkaset jardów

powyżej naszego bungalowu. Na miejscu stwierdziliśmy, że i tym razem

lampart zabił krowę wewnątrz pomieszczenia, dowlókł ją do progu i tam

częściowo pożarł. Naprzeciw drzwi, o dziesięć jardów od nich, stała nowo

wzniesiona sterta siana, wysoka na szesnaście stóp i umieszczona na

platformie znajdującej się dwie stopy nad ziemią.

Wieść o wyczynie lamparta dotarła do nas rankiem, przeto mając cały

dzień do dyspozycji, zdążyliśmy do wieczora zrobić czatownię i dalipan

była to czatownia wielce praktyczna i wymyślna.

Wpierw rozebraliśmy stertę i obudowaliśmy platformę żerdziami

długimi na cztery stopy. Na żerdziach tych, służących za wsporniki,

zrobiliśmy drugą, mniejszą platformę. Od pierwszej platformy wzwyż całą

konstrukcję opletliśmy siatką drucianą o dwucalowych okach, wolną

zostawiając jedynie przestrzeń między pierwszą platformą a gruntem.

Następnie w oka siatki powtykaliśmy wiechcie siana i trochę siana

rozrzuciliśmy dookoła. Jeden ze współwłaścicieli sterty, który akurat

w momencie ukończenia naszego dzieła powrócił z jedno- czy dwudniowej

podróży, nie mógł uwierzyć, że ktoś w ogóle stertę ruszał, dopóki nie

zbadał siana dotykiem i nie zobaczył drugiej sterty, którą postawiliśmy na

sąsiednim polu.

O zachodzie słońca wpełzliśmy do czatowni przez otwór w siatce, który

specjalnie w tym celu zostawiliśmy, a później dokładnie zamaskowaliśmy


wejście. Ibbotson, będąc trochę niższego wzrostu niż ja, zajął wyższą

platformę, po czym obaj zrobiliśmy sobie w skrywającym nas sianie otwory

strzelnicze. Ponieważ nie było sposobu, żeby się bezgłośnie porozumieć,

kiedy lampart się pojawi, uzgodniliśmy, że strzelał będzie ten z nas, który

pierwszy go zobaczy. W nocy miał świecić księżyc, więc nie istniała

potrzeba używania światła dodatkowego.

W wiosce z wolna zaległa cisza, a około godziny dziesiątej usłyszałem,

jak lampart schodzi ze wzgórza wznoszącego się za nami. Dotarłszy do

sterty, zatrzymał się na kilka minut, po czym wczołgał się pod platformę, na

której siedziałem. Kiedy znalazł się wprost pode mną i tylko cienka deska

oddzielała jego łeb od mego tyłka, zatrzymał się na dobrą chwilę,

a następnie zaczął pełznąć do przodu. Gdy już, już miał wyczołgać się spod

platformy, dając mi okazję do łatwego strzału z odległości trzech–czterech

stóp, rozległ się głośny trzask na platformie powyżej mnie. Lampart dał

susa w prawo i pognał w górę zbocza. Skrzypienie desek spowodował

Ibbotson, chcąc zmienić pozycję, gdyż nogi ścierpły mu zupełnie.

Najadłszy się strachu, lampart nie powrócił do łupu ani tej nocy, ani

następnej.

Po dwóch dniach kolejna krowa postradała życie, tym razem kilkaset

jardów powyżej bazaru w Rudraprayag.

Właściciel krowy mieszkał w odosobnionym domku, w którym było

tylko jedno pomieszczenie przedzielone nierównymi deskami na kuchnię

i pokój. W nocy mężczyznę znienacka obudził hałas w kuchni – do której

zapomniał zamknąć drzwi – a po chwili w słabym świetle wpadającym

przez otwarte drzwi zobaczył przez szczeliny między deskami lamparta

usiłującego oderwać jedną z desek.

Przez dłuższy czas mężczyzna leżał, pocąc się ze strachu, podczas gdy

lampart próbował szczęścia z kolejnymi deskami. W końcu, nie znalazłszy


słabego punktu w przegrodzie, lampart opuścił kuchnię i zabił krowę

uwiązaną w zrobionej z trawy przybudówce przylegającej do zewnętrznej

ściany domu; następnie urwał powróz i wywlókł krowę na niewielką

odległość na otwarty teren, gdzie ją zostawił, pierwej poucztowawszy sobie

do woli.

Na skraju zbocza pobliskiej góry, mniej więcej dwadzieścia jardów od

miejsca, gdzie leżała krowa, rosło duże drzewo, na którego wyższych

gałęziach ułożono stertę siana. Mieliśmy dzięki temu gotowy maczan[38] –

z którego, notabene, łatwo było spaść na znajdujące się kilkaset stóp

poniżej dno doliny – i zdecydowaliśmy się z Ibbotsonem tam usadowić.

Kilka dni wcześniej rząd przysłał nam potrzask w nadziei, że być może

tym sposobem zdołamy rozprawić się z ludojadem. Potrzask ten, długi na

pięć stóp i ważący osiemdziesiąt funtów, był najstraszliwszym urządzeniem

tego rodzaju, jakie zdarzyło mi się widzieć. Szczęki były uzbrojone

w trzycalowe ostre zęby i miały rozwartość dwudziestu czterech cali,

a zwierały je dwie potężne sprężyny, których naciągnięcie wymagało

udziału dwóch ludzi.

Zostawiwszy łup, lampart przeszedł najpierw ścieżką przez pole

szerokości około czterdziestu jardów, potem pokonał wysoką na trzy stopy

skarpę i w końcu przeciął jeszcze jedno pole dochodzące do pokrytego

zaroślami wzgórza. Na onejże trzystopowej skarpie, oddzielającej dwa

poziomy pól, umieściliśmy potrzask, aby zaś zmusić lamparta do

nastąpienia na niego, po obu stronach ścieżki porozrzucaliśmy cierniste

gałązki. Urządzenie to miało ponadto krótki łańcuch szerokości pół cala

zakończony pierścieniem o średnicy trzech cali; pierścień ten nasunęliśmy

na mocny kołek, przytwierdzając w ten sposób potrzask do ziemi.

Kiedy wszystko było gotowe, Jean Ibbotson wróciła do obozu

z naszymi ludźmi, podczas gdy my z Ibbotsonem weszliśmy na stertę.


Zamaskowawszy się wpierw sianem narzuconym na przywiązany w tym

celu patyk, ulokowaliśmy się możliwie wygodnie i rozpoczęliśmy czaty na

lamparta, który – byliśmy pewni – już tym razem nam się nie wywinie.

Z zapadnięciem ciemności niebo zasnuło się ciężkimi chmurami,

a ponieważ księżyc miał wzejść dopiero około godziny dziesiątej,

musieliśmy do tego czasu polegać przy strzelaniu na świetle sztucznym.

Lampa była ciężka i niezgrabna, a jako że Ibbotson nalegał, żebym to ja

strzelał, przymocowałem ją do broni, jednakże nie bez trudności.

W godzinę po zalegnięciu ciemności seria wściekłych ryków upewniła

nas, że lampart tkwi w potrzasku. Włączywszy lampę, ujrzałem lamparta,

jak wspina się na tylnych łapach, ze szczękami potrzasku zaciśniętymi na

przednich. Szybko strzeliłem, ale tak niefortunnie, że kula kalibru .450[39]

trafiła w jedno z ogniw łańcucha i przerwała je.

Uwolniony tym sposobem od przytrzymującego go kołka, lampart

ruszył przez pole wielkimi susami, taszcząc potrzask przed sobą.

Niezwłocznie posłałem za nim kulę z lewej lufy, a Ibbotson palnął dwoma

gładkolufowymi pociskami[40] ze swojej dubeltówki, lecz wszystkie strzały

chybiły celu. Podczas przeładowywania[41] sztucera poruszyłem coś

w elektrycznym urządzeniu, tak że odmówiło ono posłuszeństwa.

Gdy ludzie z bazaru w Rudraprayag i z okolicznych wiosek usłyszeli

ryki lamparta i nasze cztery strzały, hurmem wybiegli z domów, niosąc

lampy i pochodnie. Krzyczeliśmy do nich, żeby się nie zbliżali, lecz nie

odniosło to skutku, gdyż czynili tak wielki rejwach, że po prostu nas nie

słyszeli. Natychmiast zacząłem schodzić z drzewa, trzymając jednocześnie

sztucer – co w ciemnościach łączyło się z niejakim ryzykiem – a Ibbotson

tymczasem zapalił lampę naftową, którą zabraliśmy byli ze sobą na

maczan. Spuściwszy lampę na sznurku, również Ibbotson pospiesznie

zszedł z drzewa i razem zaczęliśmy się posuwać w kierunku, w którym


uciekał lampart. W połowie pola znajdowało się skaliste wybrzuszenie;

zbliżyliśmy się do owego wzgórka – Ibbotson z lampą uniesioną wysoko

nad głową, a ja obok niego ze sztucerem przyłożonym do ramienia. Za

wzgórkiem była mała kotlina i tamże przycupnął lampart, zwrócony ku nam

z groźnym charkotem. W kilka minut po tym, jak kula z mojej broni

roztrzaskała mu czaszkę, otoczył nas podniecony tłum, który zaraz puścił

się w tany wokół odwiecznego prześladowcy.

Rozciągnięty przede mną okaz był przerośniętym samcem lamparta,

który poprzedniej nocy usiłował rozerwać przegrodę z desek bezsprzecznie

po to, aby dostać się do znajdującego się za nią człowieka; zastrzelony

został w okolicy, gdzie dziesiątki ludzkich istot padły ofiarą ludojada –

wszystko więc zdawało się jednoznacznie wskazywać, że właśnie ten

lampart był ludojadem. Jednakowoż nie mogłem opędzić się wrażeniu, iż to

nie to samo zwierzę widziałem tamtej nocy, gdy czatowałem przy zwłokach

kobiety. To prawda, działo się to w ciemnościach i rysował mi się tylko

jego niewyraźny kształt – niemniej już nabrałem pewności, że lampart,

którego ochocze ręce przywiązują do żerdzi, ludojadem nie jest.

Wnet pochód ruszył przez bazar do bungalowu; na czele kroczyli

Ibbotsonowie, dalej – ludzie niosący lamparta, a za nimi – tłum kilkuset

mężczyzn.

Na samym końcu wlokłem się ja – jedyna osoba w orszaku, która nie

wierzyła, że lampart ludojad z Rudraprayag jest martwy. Moje myśli

pobiegły ku zdarzeniu, które miało miejsce niedaleko naszego zimowego

domu[42] w czasach mego dzieciństwa. W późniejszych latach opis tej

historii przeczytałem w książce Brave Deeds; a może tytuł brzmiał Bravest

Deeds? Bohaterami byli pan Smeaton z administracji i pan Braidwood

z departamentu leśnictwa. Ci dwaj dżentelmeni pewnej burzowej nocy

podróżowali w dak-gharry[43] – naonczas jeszcze nie było linii


kolejowych – z Moradabadu do Kaladhungi. W pewnym momencie na

zakręcie drogi natknęli się na słonia zabójcę, który natychmiast ich

zaatakował, uśmiercając woźnicę i dwa konie, a także przewrócił gharry.

Podczas gdy Braidwood wydobywał sztucer z futerału, składał go i nabijał,

Smeaton wszedł na gharry i wyjął z gniazda jedyną świecącą jeszcze lampę.

Następnie Smeaton, trzymając nad głową lampę dającą słaby poblask,

zbliżył się do słonia i oświetlił przód jego łba, aby Braidwood mógł dać

śmiertelny strzał. Jest zapewne różnica między słoniem zabójcą

a lampartem; pomimo to jednak niewielu ludzi odważyłoby się podejść do

rozszalałego z bólu lamparta – który, jak się później okazało, już niemal

wyzwolił się z pułapki – trzymając spokojnie lampę nad głową, całkowicie

zawierzywszy bezpieczeństwo strzeleckim umiejętnościom przyjaciela.

Po raz pierwszy od wielu lat nocą wszystkie domy wokół bazaru

w Rudraprayag były otwarte, a kobiety i dzieci stały w progach. Kawalkada

poruszała się wolno, bowiem niemal co parę jardów lamparta kładziono na

ziemi, aby tłoczące się dookoła niego dzieci mogły mu się przyjrzeć. Przy

końcu długiej ulicy rozentuzjazmowana eskorta rozproszyła się i lampart

został tromtadracko wniesiony do bungalowu przez naszych ludzi.

Dokonawszy ablucji u siebie w obozie, powróciłem do bungalowu na

kolację z Ibbotsonami. Podczas posiłku i długo potem wykładaliśmy swoje

argumenty na rzecz tego, czy zastrzelony lampart jest ludojadem, czy też

nim nie jest, zostawiając w końcu spór nierozstrzygniętym. Wobec tego, że

Ibbotsona wzywały obowiązki do Pauri, a ja byłem wyczerpany długim

pobytem w Rudraprayag, uzgodniliśmy, iż cały następny dzień poświęcimy

skórowaniu lamparta tudzież preparowaniu skóry, pojutrze zaś zwiniemy

obóz i wyruszymy do Pauri.

Od wczesnego rana do późnego wieczora z okolicznych oraz z dalszych

wiosek napływały tabuny ludzi pragnących zobaczyć lamparta, a jako że


większość rozpoznawała w nim ludojada, Ibbotsonowie coraz bardziej

utwierdzali się w swoich racjach. W dwóch sprawach jednakże Ibbotson

zgodził się mi ustąpić: po pierwsze – wsparł moje przestrogi, których nie

szczędziłem ludziom, żeby nie zarzucali środków ostrożności, i po drugie –

wstrzymał się z telegrafowaniem do rządu, że sprawa z ludojadem została

załatwiona.

Wcześnie udaliśmy się na spoczynek, ponieważ zamierzaliśmy

wymaszerować o brzasku. Wstałem, gdy było jeszcze ciemno, i właśnie

spożywałem czota hazri[44], kiedy od strony drogi dobiegły mnie ludzkie

głosy. Było to dość niecodzienne, więc zakrzyknąłem do paplających ludzi,

pytając, co też porabiają o tej porze na drodze. Ujrzawszy mnie, czterech

mężczyzn wspięło się ścieżką do obozu i oznajmiło mi, że przysyła ich

patwari, aby mi powiedzieli, że ludojad zabił kobietę po drugiej stronie

rzeki, w odległości jednej mili od mostu w Chatwapipal.

[38] Maczan (z hindi) – podwyższenie umieszczone na drzewie w celach myśliwskich.

[39] Tj. 0,450 cala – sposób oznaczania kalibrów brytyjskich; podawane wartości
liczbowe określają rzeczywistą kalibrację przeważnie w stopniu tylko przybliżonym
(dotyczy to zresztą również kalibrów europejskich i amerykańskich).

[40] Pociski przeznaczone do wystrzeliwania z broni śrutowej – o lufach


gładkościennych.

[41] Przeładowywanie (myśl.) – w tym kontekście: ponowne naładowywanie.

[42] Autor miał dwa domy: letni – w Naini Tal oraz zimowy – w Kaladhungi.

[43] Dak-gharry (z hindi) – rodzaj pojazdu konnego.

[44] Czota hazri (z urdu) – wczesne lekkie śniadanie.


XIII
TROPICIELE TROPIENI

Nadszedłem w chwili, gdy Ibbotson odryglowywał drzwi, wpuszczając

swego służącego z poranną herbatą; usłyszawszy wieść, natychmiast

odwołał wymarsz do Pauri, za czym usiedliśmy na łóżku Jean z rozłożoną

między nami wielkoskalową mapą i, popijając herbatę, zastanawialiśmy się,

co robić dalej.

Ibbotsona oczekiwały pilne obowiązki w Pauri i w najlepszym razie

mógł przedłużyć swój pobyt o dwie doby. Co do mnie, to już poprzedniego

dnia zatelegrafowałem do Naini Tal, że wracam do domu przez Pauri

i Kotdwarę; postanowiłem odwołać tę wiadomość i zamiast podróżować

koleją zdecydowałem się wracać pieszo drogą, którą przybyłem. Gdy

szczegóły zostały uzgodnione, a wioska, w której kobieta postradała życie,

zlokalizowana na mapie, wróciłem do obozu, aby powiadomić moich ludzi

o zmianie planów; poleciłem im spakować sprzęt obozowy i ruszyć za mną

w towarzystwie czterech posłańców, którzy przynieśli wiadomość.

Jean została w Rudraprayag, zaś my z Ibbotsonem dosiedliśmy jego

koni – araba i klaczy pełnej krwi – które okazały się najwspanialszymi

wierzchowcami, z jakimi miałem do czynienia.

Zabraliśmy ze sobą broń, piecyk gazowy, lampę naftową i trochę

żywności, a towarzyszył nam tylko jeden ze stajennych Ibbotsona, który

jechał na pożyczonym koniu i wiózł obrok dla naszych koni.


Konie zostawiliśmy przy moście w Chatwapipal. Most ten nie został

zamknięty tej nocy, kiedy zastrzeliliśmy lamparta, w wyniku czego ludojad

natychmiast przeszedł na drugą stronę i zabił człowieka w pierwszej

napotkanej wiosce.

Przy moście czekał na nas przewodnik i on to powiódł nas w górę

bardzo stromego grzbietu, następnie – wzdłuż trawiastego stoku,

a w końcu – w dół głębokiego i gęsto zalesionego wąwozu, przez który

przepływał wąski strumień. Tam znajdowały się zwłoki, strzeżone przez

patwariego i około dwudziestu mężczyzn.

Tym razem ofiarą ludojada padła dorodna urodziwa dziewczyna

w wieku osiemnastu–dwudziestu lat. Leżała na brzuchu z rękami

ułożonymi po bokach. Lampart zupełnie odarł ją z odzienia i dokładnie

wylizał ciało, od spodów stóp poczynając, a kończąc na szyi, gdzie

widniały ślady czterech kłów; pożarł tylko kilka funtów z górnej części

ciała i kilka funtów z części dolnej.

Bębnienie, które słyszeliśmy, idąc w górę zbocza, było dziełem ludzi

pilnujących zwłok, ale jako że dochodziła godzina druga po południu,

a o tej porze lampart na pewno nie znajdował się w pobliżu, udaliśmy się do

wioski, aby przyrządzić sobie herbatę, patwariego i stróżujących ludzi

zabierając ze sobą.

Po herbacie poszliśmy obejrzeć dom, przy którym dziewczyna została

zabita. Był to murowany budynek składający się tylko z jednego

pomieszczenia; stał pośrodku tarasowych pól o powierzchni dwóch do

czterech akrów, a mieszkali w nim: dziewczyna, jej mąż i ich

sześciomiesięczne dziecko.

Na dwa dni przed śmiercią dziewczyny jej mąż poszedł do Pauri w celu

złożenia zeznań w procesie sądowym dotyczącym spornej własności ziemi,

żonę zaś powierzył opiece ojca. Tragicznej nocy, kiedy dziewczyna


z teściem byli już po kolacji i zamierzali udać się na spoczynek, młoda

matka, dotychczas trzymająca przez cały czas dziecko na rękach, wręczyła

je na chwilę teściowi, podczas gdy sama odemknęła drzwi i wyszła na

zewnątrz, aby na chwilę przykucnąć – wspomniałem już, że w tamtejszych

domach nie ma urządzeń sanitarnych.

Dziecko, jak tylko znalazło się na rękach dziadka, zaczęło płakać,

przeto nawet gdyby powstał jakiś hałas na zewnątrz – choć jestem

przekonany, że nic takiego nie nastąpiło – dziadek na pewno niczego by nie

usłyszał. Po kilku minutach starzec zawołał synową. Nie otrzymawszy

odpowiedzi, zawołał jeszcze raz. Za czym wstał i szybko zamknął drzwi.

Wcześniej, z wieczora, padał deszcz, łatwo więc było zrekonstruować

przebieg wydarzeń. Zaraz po ustaniu deszczu lampart, który przybył od

strony wioski, przytaił się za skałą znajdującą się na polu w odległości

trzydziestu jardów i nieco na lewo od drzwi. Leżał tam czas jakiś,

przypuszczalnie wsłuchując się w głosy dobiegające z chaty. Kiedy

dziewczyna wyszła na zewnątrz i przykucnęła po prawej stronie drzwi,

częściowo zwrócona tyłem do lamparta, ten przemknął wzdłuż

niewidocznej strony skały, przeczołgał się dwadzieścia jardów dzielące go

od naroża domu, podkradł się wzdłuż ściany, chwycił dziewczynę z tyłu

i zaciągnął ją za skałę. Gdy dziewczyna była już martwa lub może wtedy,

gdy starzec zaczął ją wołać, lampart chwycił ciało i, trzymając je tak

wysoko, że ani ręce, ani nogi nie zarysowały śladu na świeżo zaoranej

ziemi, przeciął ze zdobyczą pole, zszedł z wysokiej na trzy stopy skarpy,

a następnie przeszedł przez jeszcze jedno pole kończące się

dwunastostopową skarpą przylegającą do wyraźnie wydeptanej ścieżki. Ze

skarpy tej lampart zeskoczył, trzymając w paszczy zwłoki ważące przeszło

sto funtów, o jego sile zaś może dać wyobrażenie fakt, iż przy zeskoku na

ścieżkę żadna część ciała dziewczyny nawet nie dotknęła ziemi.


Przeciąwszy ścieżkę, szedł w dół zbocza przez pół mili, aż zatrzymał się

na polanie porośniętej szmaragdową trawą, w cieniu drzewa z koroną gęsto

oplecioną pnączem. Tam odarł dziewczynę z odzienia, częściową ją pożarł,

a resztę zwłok zostawił.

Około czwartej po południu udaliśmy się na zasiadkę, zabierając ze

sobą lampę naftową i urządzenie do strzelania nocnego.

Należało założyć, że lampart słyszał hałas, który wieśniacy czynili

podczas szukania dziewczyny, a potem podczas pilnowania zwłok,

i w związku z tym można było się spodziewać, iż nawet jeśli do łupu

powróci, uczyni to niezmiernie ostrożnie; dlatego też postanowiliśmy

urządzić czaty nie w bezpośredniej bliskości zwłok, lecz na drzewie

rosnącym na zboczu w odległości sześćdziesięciu jardów.

Drzewo to, karłowaty dąb, wyrastało ze zbocza prawie pod kątem

prostym. Najpierw umieściliśmy lampę w małym zagłębieniu, maskując ją

igliwiem, potem Ibbotson ulokował się w rozwidleniu drzewa, skąd miał

czysty widok na zwłoki, ja zaś usiadłem na pniu, zwrócony do Ibbotsona

tyłem. Strzelać miał Ibbotson, do mnie należało czuwanie nad naszym

bezpieczeństwem. Okazało się, że urządzenie oświetlające nie

funkcjonuje – może z powodu wyczerpania się baterii – wobec czego

postanowiliśmy siedzieć, pokąd Ibbotson będzie mógł wyróżnić cel,

a później mieliśmy przy świetle lampy naftowej wrócić do wioski, gdzie

zgodnie z naszymi rachubami powinni już oczekiwać nas nasi ludzie

przybyli z Rudraprayag.

Brakło nam czasu na rozejrzenie się po dookolnym terenie, ale

mieszkańcy wioski powiedzieli nam, że na wschód od miejsca, w którym

leży ciało, rozciąga się gęsta dżungla; byli przekonani, że to tam schronił

się lampart, kiedy go przepędzili. Gdyby lampart istotnie nadszedł z tego

kierunku, Ibbotson zdołałby go zauważyć na długo, nim zbliżyłby się on do


zwłok, miałby więc łatwy strzał, albowiem jego sztucer zaopatrzony był

w lunetę, która nie tylko pozwalała precyzyjnie celować, ale ponadto

dawała dodatkowe pół godziny, o czym przekonaliśmy się praktycznie. Jeśli

uwzględnić fakt, że jedna minuta dłużej lub krócej może rozstrzygnąć

o sukcesie bądź porażce, aspekt ten trudno było przecenić.

Słońce chowało się za wyniosłe wzgórza na zachodzie i ledwie kilka

minut cień zalegał ziemię, gdy kakar ze szczekiem pomknął w dół zbocza

z kierunku, gdzie, jak nam powiedziano, rosła gęsta dżungla. Na występie

góry zwierzę się zatrzymało; poszczekawszy trochę, przeszło na drugą

stronę i po chwili głos jego zamarł w oddali.

Kakara niewątpliwie spłoszył lampart i jakkolwiek nie można było

wykluczyć obecności innych lampartów w tej okolicy, serce zabiło mi

mocniej, kiedy zaś odwróciłem głowę i spojrzałem na Ibbotsona,

zauważyłem, że i on znajduje się w stanie napięcia i trzyma sztucer gotowy

do strzału.

Światło stawało się coraz słabsze, ale było jeszcze na tyle jasno, że dało

się strzelać nawet bez celownika optycznego. W pewnym momencie

szyszka sosnowa, potrącona w krzakach rosnących trzydzieści jardów

wyżej, potoczyła się i trafiła w pień drzewa, blisko moich stóp. Lampart już

przyszedł, ale, przeczuwając niebezpieczeństwo, postanowił najpierw

zlustrować otoczenie z jakiegoś zamaskowanego miejsca na zboczu. Na

nasze nieszczęście wybrał taki punkt, że znaleźliśmy się na jednej linii

z jego łupem, i chociaż mnie mógł nie zauważyć, gdyż byłem wtopiony

w tło, to Ibbotsona siedzącego w rozwidleniu drzewa spostrzegł na pewno.

Kiedy ściemniło się do tego stopnia, że już od długiego czasu nie byłem

w stanie dostrzec przyrządów celowniczych mojego sztucera, a i luneta

Ibbotsona też niewielki przynosiła pożytek, usłyszeliśmy, jak lampart

skrada się z góry w kierunku drzewa. Nastał czas na przedsięwzięcie


czegokolwiek, powiedziałem więc Ibbotsonowi, żeby zszedł do miejsca,

gdzie siedziałem, a sam wydobyłem z dołka lampę. Była to lampa

niemieckiego wyrobu i nazywano ją petromax. Świeciła intensywnie, ale ze

względu na długi korpus i jeszcze dłuższy uchwyt była nieprzystosowana

do posługiwania się nią w dżungli.

Ponieważ jestem trochę wyższy od Ibbotsona, zaproponowałem mu, że

to ja poniosę lampę, na co odrzekł, iż da sobie radę, dodając, że wolałby

raczej polegać na mojej broni niż na swojej. Ruszyliśmy zatem, Ibbotson na

przedzie, a ja za nim ze sztucerem gotowym do strzału.

Pięćdziesiąt jardów od drzewa Ibbotsonowi noga omsknęła się na skale

i podstawa lampy uderzyła o skałę z taką siłą, że osłona przeciwżarowa

rozbiła się w drobny mak i opadła na dno lampy. Na razie niebieskawy

płomyk świecił na tyle jasno, że dało się dojrzeć, gdzie postawić stopę, ale

rodziło się pytanie, jak długo będziemy dysponować choćby tak mizernym

światłem. Ibbotson uważał, że lampa rozleci się za trzy minuty. Trzy

minuty, w ciągu których trzeba będzie pokonać pół mili stromizny, klucząc

bezustannie między skałami i ciernistymi krzewami i licząc się

z możliwością – która później okazała się faktem – że jest się tropionym

przez ludojada.

W życiu każdego człowieka są zdarzenia, które nigdy nie zacierają się

w pamięci, żeby nie wiedzieć jak wiele czasu od nich upłynęło, i dla mnie

wspinaczka tamtej nocy jest właśnie jednym z takich wspomnień. Kiedy

wreszcie dotarliśmy do ścieżki, nie oznaczało to bynajmniej kresu naszych

kłopotów, gdyż na ścieżce walało się zatrzęsienie bawolego łajna, a poza

tym nie całkiem wiedzieliśmy, gdzie mamy szukać naszych ludzi. To

ślizgając się na mokrym gruncie, to potykając się o niewidoczne

w ciemności głazy, w końcu natrafiliśmy na jakieś kamienne stopnie

prowadzące ze ścieżki w prawo. Po schodach tych weszliśmy na mały


dziedziniec, za którym znajdowały się drzwi wejściowe. Już na stopniach

słyszeliśmy syczenie nargili, kopnąłem przeto w drzwi i zakrzyknąłem,

żeby wpuszczono nas do środka. Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyjąłem

pudełko zapałek i, potrząsając nimi, wrzasnąłem, że jeżeli za minutę drzwi

się nie otworzą, to podpalę strzechę. Na to dictum jakiś przejęty głos jął

ubłagiwać mnie, żebym nie podpalał domu, i deklarował, że zaraz nam

otworzy; po chwili otwarły się drzwi wewnętrzne, następnie – zewnętrzne

i w mgnieniu oka znaleźliśmy się z Ibbotsonem w środku, zatrzaskując za

sobą drzwi wewnętrzne i przywierając do nich plecami.

W izbie znajdowało się dwanaście do czternastu osób – mężczyzn,

kobiet i dzieci w różnym wieku. Kiedy konsternacja trochę opadła po

naszym bezceremonialnym wtargnięciu, mężczyźni jęli się tłumaczyć,

dlaczego zwlekali z wpuszczeniem nas do środka. Tak długo oni i ich bliscy

żyli zagrożeni przez ludojada, że już prawie zupełnie wyzbyli się odwagi.

Nigdy nie byli pewni, jaką postać ludojad przybierze, więc każdy usłyszany

w nocy głos wydawał im się podejrzany. Jeśli idzie o strach, to doskonale

rozumieliśmy, co czuli, bo odkąd Ibbotson uszkodził lampę, sam byłem

przekonany, że przynajmniej jeden z nas, a może i obaj nie dotrzemy żywi

do wioski.

Dowiedzieliśmy się, iż nasi ludzie przybyli o zachodzie słońca i że

rozlokowali się w bloku budynków ciągnącym się wzdłuż zbocza. Dwóch

krzepkich mężczyzn zaoferowało się wskazać nam drogę, ale nie

przyjęliśmy ich propozycji – uczynionej zresztą z pełną świadomością

ryzyka, które za sobą pociągała – gdyż zgodzić się, żeby później wracali

bez ochrony, równałoby się zabójstwu. Poprosiliśmy jedynie o użyczenie

nam jakiegoś źródła światła. Poszperawszy w kącie izby, zaoferowali nam

starą zdezelowaną lampę z pękniętym kloszem; energiczne potrząsanie

wyjawiło w niej parę kropel oliwy i jakoś udało nam się ją zapalić, po czym
chóralnie żegnani wyszliśmy na zewnątrz, a ledwie przestąpiliśmy próg, jak

zaryglowano za nami drzwi.

I znowu łajno i zdradliwe głazy; jednak z pomocą migotającej lampy

szybko posuwaliśmy się naprzód i wreszcie natrafiliśmy na następne pasmo

schodów, na które, według otrzymanych wskazówek, powinniśmy wejść.

Za schodami znajdował się długi dziedziniec przebiegający wzdłuż rzędu

piętrowych budynków ciągnących się po naszej prawej i lewej stronie;

drzwi były wszędzie na głucho zamknięte i nawet promyk światła nie

wydostawał się na zewnątrz.

Na nasze zawołanie jedne drzwi się otworzyły, po schodach weszliśmy

na werandę piętra i odnaleźliśmy dwa przylegające do siebie

pomieszczenia, które oddano do dyspozycji nam i naszym ludziom. Kiedy

uwalniano nas od lampy i broni, nie wiadomo skąd przyplątał się pies. Był

to poczciwy wiejski kundel, który po obwąchaniu naszych nóg

i obowiązkowym merdaniu ogonem skierował się ku schodom, którymi

dopiero co weszliśmy. W następnej sekundzie, skowycząc i histerycznie

ujadając, pies pomknął z powrotem ku nam, z włosem zjeżonym na karku.

Lampa nam zgasła, jak tylko weszliśmy na dziedziniec, ale nasi ludzie

zaraz dali nam identyczną lampę. Lecz chociaż Ibbotson unosił ją pod

wszelkimi możliwymi kątami, podczas gdy ja na nowo nabijałem sztucer,

lampa nie dała światła na tyle, żebyśmy mogli dostrzec cokolwiek

z wysokości ośmiu stóp.

Mogliśmy jednakże śledzić ruchy lamparta, obserwując zachowanie

psa. Kiedy lampart przeciął dziedziniec i po schodach ruszył ku ścieżce,

pies stopniowo zaprzestawał szczekania, aż legł na brzuchu, uważnie

wpatrywał się w tamtym kierunku i tylko od czasu do czasu powarkiwał.

Użyczone nam pomieszczenie było pozbawione okien, a ponieważ nie

mieliśmy ochoty odgrodzić się masywnymi drzwiami od powietrza


i światła, postanowiliśmy spędzić noc na werandzie. Pies widocznie należał

do poprzedniego rezydenta izby i zapewne zwykł był sypiać na werandzie,

bo z ukontentowaniem ułożył się u naszych stóp, dając nam poczucie

bezpieczeństwa, gdy na przemian czuwaliśmy przez całą noc.


XIV
ODWRÓT
Nazajutrz, skoro zadniało, z jak największą ostrożnością podkradliśmy się

ku zwłokom, lecz czekał nas zawód, gdyż pokazało się, że lampart do

szczątków już nie powrócił, i to mimo niepowodzenia, którego doznał,

usiłując ubiegłego wieczora ułowić jednego z nas.

W ciągu dnia Ibbotson zajmował się nadesłanymi mu papierami, a ja

wziąłem sztucer i ruszyłem w teren, tusząc, że lampart nawinie mi się na

strzał. Wytropić go na twardym, pokrytym igliwiem gruncie było

niemożliwością, skierowałem się zatem ku występowi góry, za którym

podług tego, co powiedzieli nam wieśniacy, miała rosnąć gęsta dżungla.

Teren okazał się bardzo trudny do marszu, oprócz bowiem krzewiastej

gęstwiny nie do przeparcia znajdował się tam ciąg skalnych obrywów, na

których trudno było znaleźć oparcie dla stopy. Na obszarze tym przebywało

zaskakująco dużo zwierzyny: na przesmykach widniały tropy kakarów,

gorali[45] i jednego seraua[46]. Co się tyczy lamparta, tropów nie znalazłem,

jedynie parę starych pazurzych zadrapań.

Potrzask, który został wysłany z Rudraprayag dzień wcześniej, dotarł do

nas w porze lunchu. Wczesnym popołudniem zabraliśmy to urządzenie na

polankę, a w zwłokach umieściliśmy cyjanek. Zupełnie brakowało mi

doświadczenia w stosowaniu trucizn, to samo zresztą odnosiło się do

Ibbotsona, ale przed opuszczeniem Naini Tal wyjawiłem w rozmowie


zaprzyjaźnionemu lekarzowi, iż rząd upoważnia mnie do użycia nawet

trucizny, byle tylko zabić ludojada; zarazem jednak wyraziłem wątpliwość

w sens takich zabiegów, albowiem – jak wynikało z urzędowych

dokumentów – ludojadowi trucizna wręcz zdaje się służyć. Powiedziałem

mu, jakie trucizny dotychczas stosowano, a on poradził mi użyć cyjanku,

będącego najniezawodniejszą trucizną na przedstawicieli rodziny kotów.

Treść tej rozmowy przedstawiłem Ibbotsonowi i w rezultacie parę dni

wcześniej trucizna dotarła do nas wraz z odpowiednimi kapsułkami,

w których należało ją stosować. Kilka takich kapsułek umieściliśmy

w zwłokach dziewczyny, w miejscach naruszonych przez lamparta.

Można było śmiało oczekiwać, że lampart tej nocy powróci do łupu, ale

jako że zeszłego wieczora widział nas tkwiących na drzewie,

postanowiliśmy nie urządzać bezpośrednich czatów, a sprawę zawierzyć

potrzaskowi i truciźnie.

Blisko ścieżki, na wielkiej sośnie wybudowaliśmy maczan, który został

wymoszczony sianem i gdzie się rozsiedliśmy zaraz po kolacji upichconej

przez Ibbotsona na kuchence gazowej. Mogliśmy się tam wyciągnąć na całą

długość ciała, gadać, palić – ponieważ naszym jedynym celem było

uchwycenie odgłosów od strony zwłok. Czuwanie przeplataliśmy snem,

wiedząc, że i tak usłyszymy rozpieklenie się lamparta, gdyby przypadkiem

nastąpił na potrzask; mówię: „przypadkiem", albowiem tym razem nie było

ścieżki ani przesmyku, którym można by go nakierować na pułapkę.

W nocy zaszczekał kakar, ale z kierunku przeciwnego do tego, z którego

spodziewaliśmy się nadejścia lamparta.

O brzasku, pokrzepiwszy się herbatą, zeszliśmy z drzewa i podeszliśmy

do zwłok, które znajdowały się w takim samym położeniu, w jakim je

zostawiliśmy.
Ibbotson opuścił Rudraprayag zaraz po śniadaniu, a i ja już pakowałem

swoje rzeczy przed piętnastodniowym marszem do Naini Tal, gawędząc na

odchodnym z wieśniakami – gdy nadeszła grupa mężczyzn, aby mi

powiedzieć, iż lampart zabił krowę w wiosce odległej o cztery mile.

Przypuszczali, że sprawcą jest ludojad, ponieważ poprzedniej nocy – tej

samej, kiedy to ludojad „towarzyszył" nam w marszu – gdzieś w porze

przedświtu lampart wściekle próbował wyłamać drzwi domu naczelnika,

zaś późnym wieczorem krowa została zabita w dżungli, o trzysta jardów od

tegoż domu. Na usilne prośby tych ludzi odłożyłem wymarsz do Naini Tal

i udałem się z nimi do ich wioski, zabierając ze sobą potrzask i trochę

trucizny.

Dom naczelnika stał na wzgórku pośród pól uprawnych, a szło się do

niego ścieżką, która na pewnym odcinku przecinała grząski grunt i tam

znalazłem tropy ludojada.

Naczelnik zobaczył mnie zawczasu, jak idę doliną, toteż u celu już

oczekiwała mnie herbata z mlekiem przyprawiona cukrem palmowym.

Siedząc przed domem na trzcinowym fotelu wyłożonym skórami gorali,

popijałem ów nieco przesłodzony napój, gospodarz zaś pokazał mi drzwi,

które lampart usiłował wyłamać i czego by niewątpliwie dokonał, gdyby

szczęśliwym trafem w izbie nie znajdowało się trochę drewna

przeznaczonego do naprawy dachu i które w krytycznej chwili zostało

użyte do podparcia drzwi.

Naczelnik był człowiekiem wiekowym i dotkniętym reumatyzmem,

więc kazał zaprowadzić mnie do miejsca w dżungli, gdzie leżała nieżywa

krowa, swojemu synowi, podczas gdy sam zabrał się do przygotowywania

w swoim domu kwatery dla mnie i moich ludzi.

Młoda krowa – piękny okaz – leżała na skrawku równego gruntu

w pozycji znakomicie sprzyjającej założeniu potrzasku. Grzbiet dotykał


plątaniny krzewów dzikiej róży, a racice sięgały jednostopowej skarpy.

Pożerając zdobycz, lampart usiadł na skarpie i oparł przednie łapy między

krowimi kończynami.

Z miejsca, w którym lampart postawił był przednie łapy, odgarnąłem

warstwę ziemi i umieściłem tam potrzask, przykrywając go wielkimi

zielonymi liśćmi. Następnie na liście te rozsiałem odgarniętą ziemię, po

czym każdy liść, uschły patyk i złamek kości ułożyłem dokładnie tak, jak

leżał poprzednio. Ani jeden z setki ludzi oglądających ścierwo nie

zauważyłby, że ziemia została naruszona i skrywa śmiertelnie groźny

potrzask.

Ukończywszy tę czynność, wspiąłem się na drzewo rosnące w połowie

odległości między lamparcim łupem a domem naczelnika po to, aby być

w pobliżu, gdyby powstała potrzeba dokończenia sprawy przy potrzasku.

Krótko przed zachodem słońca obserwowana przeze mnie od dłuższego

czasu para bażantów nepalskich[47] z piątką piskląt podniosła alarm

i pociekła[48] w popłochu w dół zbocza, a po kilku sekundach w moim

kierunku pomknął kakar, który, poszczekawszy chwilę pod drzewem,

ostrożnie oddalił się w górę zbocza. Nic się jednak potem nie działo, toteż

gdy zrobiło się za ciemno, żebym mógł w cieniu rzucanym przez drzewa

dostrzec przyrządy celownicze sztucera, zsunąłem się po pniu i jak najciszej

podążyłem w kierunku wioski.

W odległości stu jardów od domu naczelnika ścieżka przecinała polankę

długą na trzydzieści jardów i szeroką na dwadzieścia jardów. Przy wyższej,

nachodzącej na stok części polanki znajdowała się duża skała. Kiedy

doszedłem do tejże polanki, nagle poczułem, że jestem śledzony.

Postanowiłem się przekonać, czy tak jest w istocie, więc, zrobiwszy dwa

długie kroki po rozmiękłym gruncie w bok od ścieżki, przyległem za skałą,

jednym okiem tylko wyzierając w kierunku nieżywej krowy.


Przez dziesięć minut leżałem na mokrej ziemi. Gdy światło dnia

zupełnie ustąpiło ciemnościom, powróciłem na ścieżkę i zachowując

wszelkie środki ostrożności, dotarłem do domu naczelnika.

W nocy naczelnik wyrwał mnie z głębokiego snu, mówiąc, że dopiero

co usłyszał, jak lampart drapie do drzwi. I w rzeczy samej: rankiem, tuż za

progiem, na pylistym gruncie zobaczyłem wyciski ludojada. Po śladach

tych cofnąłem się do polanki i tam wyszło na jaw, że lampart poprzedniego

wieczoru postępował za mną w trop: zszedł ze ścieżki w tymże punkcie co

ja, zerknął za skałę, po czym wrócił na ścieżkę i towarzyszył mi aż do

domu naczelnika, który okrążył parę razy.

Odstąpiwszy od domu, lampart cofnął się wzdłuż ścieżki, a ja,

stwierdziwszy, że zmierzał ku krowie, na chwilę oddałem się złudzeniom,

albowiem do tego momentu jeszcze sobie w pełni nie uświadomiłem, jak

przebiegły może stać się lampart po ośmioletniej ludożerczej praktyce.

W pewnym miejscu opuściłem ścieżkę i zacząłem podchodzić do

krowiego ścierwa z wyżej położonej części terenu, ale już z niejakiej

odległości dostrzegłem, że ścierwo zniknęło. Tam, gdzie znajdował się

potrzask, widniały dwa odciski łap, a poza tym grunt był nienaruszony.

Jak zeszłej nocy, lampart usiadł na jednostopowej skarpie, ale przednie

łapy rozstawił szeroko, unikając tym sposobem nastąpienia na mechanizm

wyzwalający szczęki. Zabezpieczywszy się od potrzasku, nażarł się do syta,

za czym podszedł do łupu z drugiej strony, chwycił krowę za łeb, powlókł

ją przez krzaki dzikiej róży i zepchnął pięćdziesiąt jardów w dół stoku, póki

tusza nie zatrzymała się na młodym dębie. Zadowolony ze swych nocnych

dokonań, oddalił się bydlęcym wygonem, gdzie po jednej mili straciłem

jego trop na twardym gruncie.

Prawdopodobieństwo, że lampart jeszcze raz powróci do łupu, równało

się zeru. Mimo to jednak, chcąc ułagodzić trapiące mnie wyrzuty, że nie
zrobiłem tego poprzedniej nocy, ścierwo krowy zaprawiłem słuszną dawką

trucizny; lecz, prawdę mówiąc, czyniłem to z najwyższą odrazą, a uczucie

to nie osłabło do dziś.

Następnego ranka poszedłem zbadać skutki mych poczynań i okazało

się, że lampart pożarł te części ścierwa, które zostały naszpikowane

trucizną. Byłem jednakowoż pewny, że na zatrute mięso połakomił się jakiś

inny, zupełnie przypadkowy lampart, zatem po powrocie do wioski

oznajmiłem naczelnikowi, iż nie zostanę, aby szukać lamparta, ale

wyznaczam nagrodę stu rupii dla tego, kto go znajdzie i przyniesie skórę

patwariemu. W miesiąc później nagroda została wypłacona, a patwari

zakopał skórę jakiegoś lamparta, który nie żył już od wielu dni.

Moim ludziom nie zajęło wiele czasu spakowanie obozowego sprzętu,

więc zaraz po południu wyruszyliśmy w drogę powrotną do Naini Tal. Gdy

schodziliśmy wąską ścieżką prowadzącą do mostu w Chatwapipal, drogę

przeciął nam niespiesznie sunący wąż „szczurołap"[49]. Zatrzymałem się,

aby mu się przyjrzeć, a stojący za mną Madho Singh powiedział:

– Oto jest zły duch, winny pana niepowodzeń.

Postronnemu obserwatorowi opuszczenie Garhwalu i pozostawienie

jego mieszkańców na łaskę i niełaskę ludojada może się wydać decyzją

okrutną – taką zresztą jawiła się i mnie. Posunięcie to gazety zajadle

krytykowały, jako że w owym czasie lampart codziennie gościł na łamach

indyjskiej prasy. Aby się choć częściowo usprawiedliwić, powiem, iż

przedsięwzięcie, które pociąga za sobą taką dozę wysiłku, nie może być

kontynuowane bezustannie. Moje łowy trwały właściwie dwadzieścia

cztery godziny na dobę, i to przez wiele tygodni, zaś po nocach spędzonych

na czatach za dnia odbywałem wielomilowe marsze do wiosek, z których

docierały wieści o próbach ataku podejmowanych przez ludojada. Bywało,

że tkwiąc gdzieś podczas księżycowych nocy, cały pokurczony, osiągałem


kres fizycznej wytrzymałości i nie potrafiłem już oprzeć się snowi, a działo

się to w miejscach, gdzie lampart mógł mnie bardzo łatwo dosięgnąć.

Godzinami też wędrowałem drogami, na których było nas dwóch: ja

i ludojad, i próbowałem wszelkich znanych mi sztuczek, aby przechytrzyć

przeciwnika, a mimo to ludojadowi – niekiedy dzięki niewiarygodnemu

szczęściu, niekiedy dzięki szatańskiej przebiegłości – zawsze udawało się

uniknąć kuli, którą już, już mógłbym mu posłać, albowiem badając rankiem

ślady na drogach przemierzonych podczas tych nocnych wycieczek,

niezmiennie przekonywałem się, iż nie były to wcale urojenia, gdy czułem,

że zwierzę to depcze mi po piętach. Mieć świadomość, że jest się w nocy –

choćby nie wiedzieć jak jasno rozświetlonej przez księżyc – tropionym

przez ludojada, ma doprawdy rujnujący wpływ na stan nerwów,

a powtarzanie się tych sytuacji bynajmniej na nie nie uodparnia.

Przedłużanie pobytu w Rudraprayag, gdy byłem fizycznie i psychicznie

wyczerpany, niewiele pożytku przyniosłoby ludowi Garhwalu, a mnie

samego mogłoby kosztować życie. Tak więc, nie żywiąc złudzeń co do

reakcji prasy na moją decyzję, nie mogłem postąpić inaczej i wyruszyłem

w długą drogę powrotną do domu – złożywszy wpierw mieszkańcom

Garhwalu obietnicę, że powrócę tak szybko, jak tylko to będzie możliwe.

[45] Naemorhedus goral; krótkoroga kozica wysoka w kłębie na 70 cm i ważąca do 35


kg; zamieszkuje górzyste tereny od Birmy po Syberię i północne Indie.

[46] Nazwa przypuszczalnie wywodzi się z Nepalu; Capricornis sumatrensis;


masywnej budowy kozica – waży do 140 kg – zamieszkująca górzyste, lesiste obszary od
Kaszmiru po Sumatrę i wschodnie Chiny; w Japonii i na Tajwanie żyje określany tą samą
nazwą Capricornis crispus.

[47] Inna nazwa: kalej czarny; Lophura leucomelana; ptak o długości ok. 70 cm
i wadze do 1,7 kg; występuje w północnym Pakistanie, w północnych Indiach, na części
obszaru Chin i na Półwyspie Indochińskim.

[48] Pociec (myśl.) – o kurakach: pobiec.

[49] W oryg. rat snake; nazwę tę Brytyjczycy stosowali do różnych węży polujących
na szczury, najczęściej odnosiła się ona do węża znanego wśród induskiej ludności jako
dhaman, Ptyas mucosus.
XV
WĘDKARSKIE INTERLUDIUM

Znużony i przybity, opuściłem Garhwal późną jesienią 1925 roku,

a powróciłem, pokrzepiony na ciele i duchu, wczesną wiosną 1926 roku.

Tym razem najpierw pojechałem pociągiem do Kotdwary i stamtąd

pomaszerowałem do Pauri, skracając w ten sposób podróż o osiem dni.

W Pauri dołączył do mnie Ibbotson i razem przybyliśmy do Rudraprayag.

Podczas trzech miesięcy mojej nieobecności w Rudraprayag ludojad

zabił dziesięciu ludzi i w ciągu tego czasu nikt spośród porażonych grozą

mieszkańców tamtej krainy nie podjął próby rozprawienia się z nim.

Ostatnią ofiarą był mały chłopiec; jego śmierć nastąpiła na lewym

brzegu Alaknandy na dwa dni przed naszym przybyciem. Wiadomość o tej

tragedii dotarła do nas telegraficznie już w Pauri, lecz mimo maksymalnego

pośpiechu, który sobie narzuciliśmy, dowiedzieliśmy się u celu od

oczekującego nas w bungalowie patwariego, iż poprzedniej nocy lampart

całkowicie pożarł ciało chłopca, tak że nie było już przy czym urządzać

czatów.

Chłopiec został zabity o północy w wiosce oddalonej o cztery mile od

Rudraprayag, a jako że istniało małe prawdopodobieństwo, żeby lampart po

niezakłóconym posiłku fatygował się na drugą stronę rzeki, postanowiliśmy

niezwłocznie zamknąć oba mosty wiszące.


W ciągu zimy Ibbotson zorganizował był bardzo sprawny system

zbierania informacji na całym obszarze, na którym lampart się panoszył.

Toteż teraz, jeżeli gdzieś został zabity człowiek czy choćby pies, koza lub

krowa, wiadomość o tym szybko docierała do nas przez wyznaczonych

ludzi. Setki fałszywych doniesień o mniemanych atakach ludojada

kosztowały nas marsze przez nieskończoną ilość mil, lecz trudno się temu

dziwić, bowiem na terenach, gdzie stale grasuje ludojad, ludzie rychło

zaczynają się bać własnego cienia i każdy szmer rozlegający się wśród nocy

kojarzony jest z ludojadem.

Sprawcą jednego z takich fałszywych alarmów był człowiek o imieniu

Galtu, mieszkaniec wioski Kunda położonej na prawym brzegu Alaknandy

w odległości siedmiu mil od Rudraprayag. Galtu opuścił dom wieczorem,

zamierzając spędzić noc w swej oborze znajdującej się o milę od wioski.

Kiedy nazajutrz jego syn wszedł do obory, znalazł na poły wywleczony za

próg koc, zaś na grząskim gruncie spostrzegł, jak mniemał, ślad

wleczonego ciała, a obok – odciski łap ludojada. Powróciwszy do wioski,

podniósł alarm i podczas gdy sześćdziesięciu mężczyzn wyruszyło na

poszukiwania, czterech kopnęło się do Rudraprayag, aby o zdarzeniu

powiadomić nas. Ibbotson i ja właśnie usiłowaliśmy wyczesać ludojada ze

stoku na lewym brzegu, kiedy ludzie ci się pojawili. Ponieważ byłem

przekonany, że lampart wciąż przebywa po naszej stronie rzeki i że

doniesienie o śmierci Galtu jest fałszywe, Ibbotson polecił patwariemu,

żeby towarzyszył on czterem posłańcom w drodze powrotnej do Kundy,

tam wszystko zbadał i doniósł nam, jak się rzeczy mają. Następnego

wieczora dotarł do nas raport patwariego z załączonym rysunkiem tropów,

które znaleziono na miękkim gruncie obok drzwi obory. Raport mówił, że

mimo całodniowego przetrząsania okolicy z udziałem dwustu ludzi, nie

znaleziono szczątków Galtu, ale że poszukiwania będą kontynuowane. Na


załączonym rysunku trop lamparta wyobrażało sześć okręgów zrobionych

przy pomocy cyrkla: jeden, w środku, miał wielkość talerza, a pięć

pozostałych było równo rozmieszczonych wokół niego i miało średnicę

filiżanki. W pięć dni później, akurat w chwili gdy wyruszaliśmy

z Ibbotsonem na czaty na wieży mostu, do bungalowu zbliżył się cały

orszak, na którego czele kroczył wzburzony człowiek głośno wyrażający

protest, że przecież nie uczynił nic takiego, co usprawiedliwiałoby jego

aresztowanie i sprowadzenie do Rudraprayag. Rzeczonym człowiekiem był

Galtu. Udobruchawszy go, usłyszeliśmy, co mu się przydarzyło. Otóż kiedy

Galtu wyszedł z domu i podążał do obory na noc, akurat spotkał swego

syna, który poinformował go, że zakupił parę wołów za sto rupii, a według

Galtu zwierzęta te nie były warte więcej niż siedemdziesiąt pięć rupii. Ta

karygodna rozrzutność tak rozgniewała Galtu, że przespawszy noc

z krowami, zaraz z rana wybrał się do wioski odległej o dziesięć mil, gdzie

mieszkała jego zamężna tam córka, aby przy jej boku ukoić nerwy. A jak

tego ranka powrócił do domu, został aresztowany przez patwariego i bardzo

rad by wiedzieć, jakie przestępstwo popełnił, że traktuje się go w ten

sposób. Chwilę potrwało, zanim zrozumiał komizm sytuacji, ale gdy to już

nastąpiło, śmiał się równie serdecznie jak wszyscy w tłumie – że oto osoba

tak ważna jak patwari tudzież dwustu ludzi przez pięć dni szukali jego

szczątków, podczas gdy on siedział sobie w wiosce oddalonej o dziesięć

mil.

Ibbotsonowi nie uśmiechało się leżeć przez całą noc na smaganej

wichrem wieży mostu w Rudraprayag, przeto polecił cieślom zbudować

w łuku wieży platformę i na niej przesiedzieliśmy wszystkie pięć nocy,

które Ibbotson mógł jeszcze spędzić w Rudraprayag.

Po odjeździe Ibbotsona lampart zabił jednego psa, cztery kozy i dwie

krowy. Psa i kozy pożarł zupełnie zaraz po ich uśmierceniu, zaś przy każdej
z krów zasadzałem się przez dwie noce. Lampart przyszedł podczas drugiej

nocy czatów przy pierwszej krowie, ale w momencie gdy unosiłem sztucer

i miałem zaświecić latarkę, kobieta w domu sąsiadującym z tym, w którym

się ulokowałem, zaczęła mocować się z drzwiami i lampart czmychnął.

Nie zdarzyły się w tym czasie ofiary wśród ludzi, tylko pewna kobieta

i jej dziecko zostali dotkliwie poranieni. Lampart siłą otworzył drzwi

pomieszczenia, w którym spała owa kobieta z dzieckiem, chwycił ją za rękę

i zaczął ciągnąć na zewnątrz. Kobieta na szczęście nie straciła zimnej krwi,

więc kiedy lampart, wlokąc ją po podłodze, znalazł się za progiem,

zatrzasnęła drzwi i ludojad zwolnił chwyt. Z przygody tej dzielna niewiasta

wyszła z pokiereszowanym ramieniem oraz kilkoma głębokimi ranami na

piersiach, dziecko zaś – z jedną raną na głowie. W izbie tej przesiedziałem

dwie noce z rzędu, lecz lampart już się nie pojawił.

Razu pewnego, pod koniec marca, gdy wracając z wioski położonej na

pielgrzymim szlaku wiodącym do Kedarnath, doszedłem do miejsca,

w którym droga prowadzi wzdłuż rzeki Mandakini i gdzie znajduje się

wodospad wysoki na dziesięć do dwunastu stóp, spostrzegłem grupę

mężczyzn siedzących po drugiej stronie rzeki na skale przy wodospadzie.

Mieli ze sobą trójkątny czerpak z siatki na długiej bambusowej żerdzi.

Szum wartko płynącej wody uniemożliwiał nawiązanie rozmowy, toteż

zmęczony długim marszem zszedłem z drogi, przysiadłem na przyrzecznej

skale i ograniczyłem się do obserwowania poczynań mężczyzn.

Wkrótce jeden z nich wstał i podekscytowany wskazał na spienioną

wodę u stóp wodospadu, a jego kompani, pochwyciwszy społem żerdź,

przysunęli czerpak blisko wodospadu. Duża ławica mahseerów[50], wagi od

pięciu do pięćdziesięciu funtów, próbowała przeskoczyć wodospad. Jedna

z ryb, w przybliżeniu dziesięciofuntowa, nazbyt odskoczyła od ściany

wodospadu i została schwytana w umiejętnie podstawioną siatkę. Ryba


znalazła się w koszyku, siatka znów powędrowała do wodospadu.

Przyglądałem się temu przez mniej więcej godzinę i w ciągu tego czasu

ludzie ci złapali cztery ryby, wszystkie wagi około dziesięciu funtów.

Już za mego wcześniejszego pobytu w Rudraprayag dowiedziałem się

od czaukidara[51] bungalowu, że wiosną, nim spłyną wody ze stopniałego

śniegu, obie rzeki – Alaknanda i Mandakini – roją się od ryb. Toteż za

drugiej bytności miałem ze sobą długie na czternaście stóp łososiowe

wędzisko z kołowrotkiem na dwieście pięćdziesiąt jardów linki oraz

komplet mosiężnych błystek o rozmiarach od jednego do dwóch cali.

Ponieważ nie dotarły do mnie żadne wieści o ludojadzie, następnego

ranka udałem się do wodospadu z wędką i czerpakiem.

Tym razem ryby nie wykonywały skoków i mężczyźni po drugiej

stronie rzeki siedzieli wokół małego ogniska, paląc nargile, które

wędrowały z rąk do rąk. Kiedy nadszedłem, zaczęli mi się

z zainteresowaniem przyglądać.

Pod wodospadem utworzył się zastój wodny szeroki na trzydzieści do

czterdziestu jardów i długi na jardów dwieście, oflankowany ścianami

skalnymi i widoczny na odcinku stu jardów z miejsca, w którym stałem.

Woda była tam kryształowo czysta.

U czoła zastoju na odcinku dwudziestu jardów skała wyrastała wprost

z wody na wysokość dwunastu stóp, po czym stopniowo wznosiła się do

wysokości stu stóp. Po mojej stronie rzeki nie istniała możliwość zejścia do

poziomu wody, nie dałoby się też iść za rybą wzdłuż brzegu – zakładając,

że zdołałbym jakąś zapiąć[52] – bowiem na szczycie wzniesienia rosły

drzewa i krzewy, przy końcu zaś tego spokojnego odcinka rzeka bystrym

spienionym nurtem mknęła w dół do swego zbiegu z Alaknandą.

Wiedziałem, że wylądować[53] rybę w takim łowisku nie będzie łatwo


i bezpiecznie, ale odłożyłem frasunek do czasu, kiedy jakaś weźmie, a na

razie to nawet jeszcze nie złożyłem wędki.

Po mojej stronie zastoisko było głębokie i wodę przenikały miliony

baniek powietrznych, lecz w połowie jego szerokości pod warstwą wody

o głębokości czterech do sześciu stóp dostrzegalne było łupkowate dno.

Tamże właśnie dzięki zupełnie przejrzystej wodzie widać było zatrzęsienie

ryb wagi od trzech do dziesięciu funtów, wolno płynących pod prąd.

Kiedy wgapiałem się w owe ryby, stojąc na skale dwanaście stóp nad

powierzchnią wody i trzymając w ręku dwucalową błyszczkę zakończoną

potrójną kotwiczką, z głębszej części nurtu wystrzeliła drobnica[54] i jęła

zakosami śmigać ponad łupkowatym dnem, zawzięcie ścigana przez trzy

mahseery. Posługując się łososiowym wędziskiem w sposób odmienny niż

zakładał druh Hardy[55] – co jednak od dawna praktykowano – wyrzuciłem

błystkę, lecz w zapale uczyniłem to za mocno, w wyniku czego blacha

uderzyła o skałę po drugiej stronie rzeki jakieś dwie stopy nad

powierzchnią wody. Odbiwszy się od skały, plusnęła do wody akurat

w momencie, gdy przepływała tamtędy drobnica, i natychmiast została

wzięta przez prowadzącego pościg mahseera.

Zacięcie przy długiej lince, kiedy się stoi wysoko nad wodą, powoduje

duże naprężenia, ale moja dobra wędka łatwo temu sprostała – i oto

potrójna kotwiczka mocno siedziała w pysku ryby. Mahseer chyba zrazu

sytuacji nie pojął, bo przybrawszy w wodzie pozycję pionową, z brzuchem

skierowanym w moją stronę, potrząsał łbem na boki, aż wreszcie, zapewne

przestraszony błyszczką uderzającą o jego łeb, plusnął się siarczyście

i pomknął z prądem, płosząc mniejsze ryby zalegające przy łupkowatym

gruncie.

W pierwszym zrywie ryba wybrała sto jardów linki, po czym się

zatrzymała i popłynęła dalsze pięćdziesiąt jardów. Na kołowrotku było co


prawda jeszcze dosyć linki, ale mahseer już znalazł się za kolanem rzeki

i niebezpiecznie zbliżył się do miejsca, gdzie kończył się spokojny nurt.

Delikatnie pompując[56], zdołałem go zawrócić pod prąd, a następnie

wyholować poza kolano, do stujardowego odcinka rzeki, który mogłem

kontrolować wzrokiem.

Wysięgająca tuż pode mną w nurt skała utworzyła zastój wodny i tamże

po półgodzinnym zmaganiu udało mi się rybę zaciągnąć.

Nastąpiła właśnie owa trudność, której się obawiałem ze względu na

wysokość brzegu, i z przykrością skonstatowałem, że chyba przyjdzie mi

rybę odciąć – kiedy na skałę obok mnie padł jakiś cień. Zerknąwszy poza

krawędź skały w zastoinę, przybysz zauważył, że jest to wielka ryba,

i zapytał, co zamierzam teraz zrobić. Usłyszawszy odpowiedź, że nie dam

rady wyciągnąć ryby na górę wzdłuż ściany skalnej, więc nie pozostaje mi

nic innego, jak ją odciąć, mój rozmówca zawołał: – Poczekaj, sahibie, zaraz

przyprowadzę mego brata.

Brat – wysoki, szczupły otrok[57] z rozbieganymi oczami – zdradzał

wyglądem, że odciągnięto go od sprzątania obory, zasugerowałem mu

przeto, żeby najpierw dokładnie się umył w górze rzeki, jeśli nie chce

przejechać się na gładkiej skale, i wróciłem do rozmowy ze starszym

z braci.

Od miejsca, w którym staliśmy, przez całą ścianę skalną biegła

nieregularna, szeroka na parę cali szczelina, która kończyła się na

wysokości jednej stopy nad powierzchnią wody, dochodząc do półki

szerokości około sześciu cali. Uzgodniony plan polegał na tym, że

chłopiec – który właśnie wrócił z rękami i nogami ociekającymi wodą –

stanie na półce, zaś jego brat zejdzie wzdłuż szczeliny na tyle nisko, żeby

móc uchwycić go za lewą rękę, podczas gdy ja miałem położyć się na skale

i chwycić za rękę starszego brata. Zanim zabraliśmy się do wcielania planu


w życie, zapytałem ich, czy wiedzą, jak się obchodzić z rybą w takiej

sytuacji, i czy w ogóle umieją pływać, na co odpowiedzieli ze śmiechem, że

w rzece tej zwykli pływać od dzieciństwa i to samo dotyczy obchodzenia

się z rybami.

Szkopuł tkwił w tym, że nie mogłem jednocześnie dzierżyć wędki

i stanowić ogniwa łańcucha. Bez jakiejś dozy ryzyka jednak nie dało się

obejść, odłożyłem zatem wędzisko na bok, linkę przełożyłem bezpośrednio

do ręki, a gdy bracia zajęli już swoje pozycje, położyłem się na skale

i chwyciłem starszego z nich za rękę. Potem łagodnie podholowałem rybę

ku skale, trzymając linkę na przemian to w lewej ręce, to w zębach. Nie

ulegało wątpliwości, że młokos wiedział, jak się obchodzić z rybami, bo

zanim mahseer dotknął skały, już zdołał chwycić go za skrzela. Do tej

chwili mahseer był właściwie bierny, ale gdy coś go chwyciło za gardziel,

szarpnął się i przez moment się wydawało, że wszyscy trzej nurkniemy do

rzeki.

Uwolniony od konieczności trzymania linki, mogłem teraz pomóc

moim towarzyszom obiema rękami, a oni, odwróciwszy się przodem do

skały, jęli się po niej piąć, wspierając się na palcach stóp – byli bowiem

boso – podczas gdy ja z całych sił podciągałem ich z góry.

Kiedy zdobycz już znalazła się na brzegu, zapytałem ich, czy jadają

ryby, a usłyszawszy, że owszem, jadają, jakżeby nie, powiedziałem, że ta

ryba – dorodny mahseer ważący nieco ponad trzydzieści funtów – będzie

ich, jeśli tylko pomogą mi złowić jeszcze jedną rybę dla moich ludzi.

Ochoczo na to przystali.

Potrójna kotwiczka, którą wyjąłem z dolnej wargi mahseera, wywołała

zainteresowanie obu braci. Trzy haczyki w jednym – czegoś takiego nie

widziano w ich wiosce. No ale jaka idzie na haczyki przynęta? Co, ta

blacha to przynęta?! A dlaczego ryba miałaby chcieć jeść blachę? A może


to nie jest prawdziwa blacha, a tylko tak spreparowana przynęta? Kiedy to

zmyślne urządzenie zostało już zbadane i z podziwem skomentowane,

kazałem obu braciom usiąść na skale, sam zaś zabrałem się do łowienia

następnej ryby.

Największe okazy na całym tym dwustujardowym odcinku rzeki

pływały w spienionej wodzie u stóp wodospadu, ale poza mahseerami były

tam jeszcze wielkie guncze[58] – ryby, które biorą niemal natychmiast i są

odpowiedzialne za dziewięćdziesiąt procent straconych błyszczek

w podhimalajskich rzekach, gdyż po zacięciu mają nieprzyjemny zwyczaj

nurkowania do samego dna i wsuwania łba pod skałę, skąd trudno je

wyciągnąć, a czasami jest to wręcz niemożliwe.

Dogodniejszego miejsca niźli to, z którego wykonałem pierwszy rzut,

nie udało mi się znaleźć, zatem właśnie tam zająłem pozycję z wędką

w ręce i wyczekiwałem sposobności do rzutu.

Moje zmagania z mahseerem tudzież próby wyciągnięcia go na brzeg

spłoszyły inne ryby przy skale i na łupkowatym dnie, ale ryby wkrótce

powoli zaczęły wracać. Po chwili bracia, wykrzykując i wskazując palcami,

zwrócili mi uwagę na dużą rybę pływającą na granicy łupkowatego dna

i głębiny. Zanim zdążyłem wykonać rzut, ryba zmieniła kierunek i zniknęła

w głębokiej wodzie; za chwilę wszakże znów się ukazała i kiedy wpłynęła

na płytką wodę, wyrzuciłem przynętę, lecz z powodu mokrej linki rzut

okazał się za krótki. Następny był precyzyjny i błyszczka uderzyła w wodę

dokładnie w miejscu, w które mierzyłem. Sekundę odczekałem, póki

przynęta nieco nie opadła, za czym zacząłem nawijać linkę z taką

szybkością, żeby błyszczka nabrała należytego obrotu; chwilę to

kontynuowałem, stosując krótkie szarpnięcia, aż mahseer śmignął do

przodu, a w następnym momencie, dobrze zapięty, wyskoczył ponad

powierzchnię wody, runął z wielkim pluskiem i jak szalony pomknął w dół


rzeki, wywołując wielkie emocje wśród kibiców, bowiem mężczyźni na

drugim brzegu przyglądali się temu nie mniej uważnie niż obaj bracia.

W miarę jak linki z kołowrotka ubywało, stojący po moich bokach

bracia jęli mnie zaklinać, żebym nie pozwolił rybie dopłynąć do granicy

bystrzyny. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, albowiem właściwie nie da się

zatrzymać mahseera w jego pierwszym zrywie – niezależnie od tego, jakiej

jest wielkości – nie ryzykując zerwania linki albo główki haczyka.

Szczęście jednak nas nie opuściło, bo kiedy na kołowrotku zostało jeszcze

tylko jakieś pięćdziesiąt jardów linki, mahseer zatrzymał się i choć dzielnie

walczył, zdołałem wyholować go najpierw zza kolana rzeki, a w końcu – do

podnóża skały.

Wylądowanie drugiej ryby poszło nam sprawniej niż pierwszej, bo

każdy wiedział dokładnie, co i z którego miejsca ma robić.

Obie ryby były tej samej długości, z tym że druga ważyła trochę więcej.

Gdy starszy z braci tryumfalnie ruszył do wioski z rybą przewieszoną przez

ramię – użył do tego powrósła, które na poczekaniu ukręcił z trawy –

młodszy brat gorąco mnie prosił, żebym pozwolił mu towarzyszyć sobie

w drodze do bungalowu i nieść zarówno rybę, jak i wędkę. Sam kiedyś

byłem chłopcem i miałem wędkującego brata, więc i tak bym zrozumiał,

w czym rzecz, bez uzasadnienia, które nastąpiło:

– Bo jeżeli pozwolisz mi nieść, sahibie, rybę i wędkę, i będziesz szedł

trochę za mną, to wszyscy ludzie na drodze i na bazarze pomyślą, że to ja

złapałem tę wielką rybę, i to tak wielką, że żaden z nich jeszcze takiej nie

widział.

[50] Mahseer (z sanskr.) – wielki karp; nazwa ta obejmuje różne gatunki ryb z rodziny
karpiowatych żyjące w słodkich wodach Indii; najczęściej określa się nią pewien gatunek
brzany, Barbus tor, osiągającej 2 m długości i 90 kg wagi.

[51] Czaukidar (z urdu) – stróż.

[52] Zapiąć (wędk.) – skutecznie zaciąć.

[53] Wylądować (wędk.) – wyciągnąć na brzeg.

[54] Drobnica (wędk.) – ryby małych rozmiarów.

[55] Hardy Brothers – angielska wytwórnia sprzętu wędkarskiego założona w roku


1872 i istniejąca do dzisiaj.

[56] Pompować (wędk.) – nawijać żyłkę z równoczesnym zbliżaniem wędziska


w stronę ryby i ponownie podciągać rybę wędziskiem; sposób ten stosuje się przy
holowaniu dużych ryb.

[57] Otrok (gw.) – chłopiec, niepełnoletni młodzieniec.

[58] Bagarius bagarius; gatunek suma; dochodzi do 2 m długości.


XVI
ZDARZENIE Z KOZĄ

Ibbotson przybył z Pauri ostatniego dnia marca, a już następnego ranka

otrzymaliśmy wiadomość, że jakiś lampart bezustannie przez całą noc

odzywał się blisko wioski położonej na północny zachód od Rudraprayag,

w odległości około mili od miejsca, gdzie zabiliśmy lamparta w potrzasku.

Pół mili na północ od wioski, na występie wielkiej góry był duży obszar

poszarpanego i pożlebionego terenu, gdzie najeżone skały przeplatały się

z jaskiniami i głębokimi jamami, w których podług miejscowych ustnych

przekazów przodkowie tubylczej ludności wydobywali ongiś miedź. Cały

ten teren porastała krzaczasta dżungla, ówdzie zwarta, ówdzie rzadka,

ciągnąc się przez całą długość zbocza i sięgając pół mili w głąb obszaru pól

tarasowych piętrzących się wyżej wioski.

Od dawna podejrzewałem, że to tam ludojad ma swoją kryjówkę, kiedy

przebywa w okolicach Rudraprayag, i dlatego często wspinałem się do

miejsca, które pozwalało objąć wzrokiem ten obszar, tusząc, że zdołam

wypatrzyć lamparta wygrzewającego się w porannym słońcu, albowiem

w chłodnym klimacie lamparty bardzo lubią to czynić, często zresztą wtedy

padając łupem myśliwych, ponieważ wszystko, co potrzeba przy takich

łowach, to trochę wytrwałości i pewna ręka.

Nazajutrz po wczesnym lunchu wyruszyliśmy z Ibbotsonem uzbrojeni

w sztucery kalibru .275[59], a towarzyszył nam tylko jeden z ludzi


Ibbotsona, niosąc krótki sznur. W wiosce kupiliśmy młodego capa –

lampart zwykł był zabijać wszystkie kozy, które mu od czasu do czasu

podsuwałem.

Wyboisty trakt prowadził od wioski w górę stoku, dochodząc do skraju

wspomnianego poszarpanego terenu, tam skręcał w lewo i przecinając

zbocze góry na odcinku stu jardów, zachodził dalej za występ góry.

Powyżej traktu zbocze było z rzadka usiane krzewami, zaś niższą część

porastała niska trawa.

Kozę uwiązaliśmy do kołka wbitego przy zakręcie ścieżki, dziesięć

jardów poniżej granicy krzaczastej dżungli, po czym zeszliśmy sto

pięćdziesiąt jardów w dół zbocza, do paru pokaźnych skał, za którymi się

przyczailiśmy. Cap okazał się nad wyraz uzdolniony wokalnie i bez

przerwy wyśpiewywał kozie pieśni, dzięki czemu nawet nie musieliśmy go

obserwować, zwłaszcza że był mocno przywiązany i nie istniało

niebezpieczeństwo, że lampart zdoła się z łupem oddalić.

W momencie zajmowania przez nas pozycji za skałami

czerwonoognistą kulę słońca tylko szerokość dłoni dzieliła od linii

ośnieżonych gór nad Kedarnath, a po upływie pół godziny, gdy zmrok już

się pogłębiał, koza raptownie zamilkła. Podczołgawszy się do boku skały,

wyglądnąłem przez parawan trawy i zobaczyłem, że cap z postawionymi

uszami wpatruje się w zarośla; w następnej chwili potrząsnął łbem i posunął

się w przeciwnym kierunku na całą długość sznura.

Lampart, przywabiony kozim głosem, niewątpliwie był w pobliżu, a to,

że nie zaatakował, nim koza wykryła jego obecność, dowodziło, iż coś

podejrzewał. Ibbotson mógł wycelować precyzyjniej, gdyż jego sztucer był

zaopatrzony w celownik optyczny, zrobiłem mu przeto miejsce, szepnąwszy

doń, żeby zlustrował krzewy, które koza obserwowała, założyłem bowiem,

że jeśli cap mógł dostrzec lamparta – a wszystko na to wskazywało –


Ibbotson dzięki potężnej lunecie celowniczej zdołałby wypatrzyć go także.

Przez kilka minut Ibbotson nie odrywał oka od lunety, potem potrząsnął

głową, odłożył broń i zrobił miejsce dla mnie.

Koza nie zmieniła pozycji i teraz ja, idąc za jej wzrokiem, skierowałem

lunetę na krzak, któremu bacznie się przyglądała. Za sprawą tej lunety

nawet mrugnięcie oka, poruszenie ucha czy wibrysów[60] nie uszłyby mej

uwadze, lecz w ciągu parominutowej obserwacji ja również nie zdołałem

niczego wyśledzić.

Oderwawszy wzrok od celownika, skonstatowałem, że ciemności

zalegają gwałtownie i koza wygląda już jak niewyraźna czerwono-biała

plama. Mieliśmy długą drogę do przebycia, a dalsze czekanie było zarówno

daremne, jak i niebezpieczne, podniosłem się zatem na nogi i powiedziałem

do Ibbotsona, że czas nam się zbierać.

Odwiązaliśmy kozę – która przez cały czas milczała – i ruszyliśmy wraz

z prowadzącym ją człowiekiem w drogę powrotną do wioski. Koza,

najwidoczniej nienawykła spacerować na postronku, nie chciała dać się

prowadzić, wobec czego poradziłem mężczyźnie, żeby zdjął jej sznur

z szyi, gdyż z własnego doświadczenia wiedziałem, iż koza wprzódy

uwiązana w dżungli po uwolnieniu, czy to ze strachu, czy z chęci

posiadania towarzystwa, idzie z tyłu jak pies. Ta koza jednakowoż nie

poddawała się szablonom i jak tylko zdjęto jej postronek z szyi, zrobiła

w tył zwrot i pobiegła traktem pod górę.

Nie mogliśmy dopuścić do straty tej kozy ze względu na jej pasję do

pienia – przywabiła raz lamparta, mogła to uczynić powtórnie – a poza tym

parę godzin wcześniej kosztowała nas wcale ładną sumkę. Toteż ruszyliśmy

za nią biegiem. Ale koza, skręciwszy w lewo, zniknęła nam z oczu.

Podążyliśmy dalej ścieżką, dochodząc do występu góry, skąd roztaczała się

dość szeroka panorama na zbocze porosłe niską trawą. Nie dostrzegłszy


zbiega, zrezygnowaliśmy z poszukiwań i postanowiliśmy wrócić do wioski

na skróty. Cofnęliśmy się ścieżką – ja szedłem na czele – i ledwo uszliśmy

połowę stujardowego odcinka graniczącego od góry z zaroślami, a od

dołu – z trawą, jak na ścieżce przed nami zamajaczyło mi coś białego. Było

już prawie ciemno; zbliżywszy się ostrożnie, zobaczyłem, że jest to nasza

koza leżąca wzdłuż ścieżki w jedynej pozycji uniemożliwiającej jej

stoczenie się w dół zbocza. Z gardła tryskała krew, gdy zaś położyłem na

niej dłoń, mięśnie jeszcze drgały.

Wyglądało to tak, jakby ludojad – żaden bowiem inny lampart nie

zabiłby kozy po to, aby ułożyć ją na ścieżce – chciał nam powiedzieć:

„Macie tu swoją kozę; a jako że jest ciemno, a droga daleka przed wami, to

zobaczymy, czy wszyscy zdołacie żywi powrócić".

Wątpię, czy wszyscy trzej powrócilibyśmy do wioski, gdybym

szczęśliwym trafem nie miał przy sobie całego pudełka zapałek (Ibbotson

w tym okresie nie palił). Coraz to zapalając zapałkę i rzucając wokoło

niespokojne spojrzenia, szliśmy w dół, potykając się na wyboistym trakcie,

aż zbliżyliśmy się do wioski na odległość głosu. Wówczas na nasze usilne

wołania wyszli nam na spotkanie ludzie z lampami i pochodniami.

Koza została w miejscu, w którym lampart ją położył, a kiedy wybrałem

się tam o świcie, natknąłem się na odciski lamparcich łap nieopodal wioski,

dokąd to ludojad doszedł za nami minionej nocy – kozę zaś zastałem

nienaruszoną, tam gdzie leżała.

[59] .275 Rigby Rimless jest bliźniaczym odpowiednikiem kalibru 7 mm x 57 mm.

[60] Wibrysami nazywa się wąsy czuciowe niektórych zwierząt.


XVII
TRUCIZNA
Kiedy wracałem do bungalowu po odwiedzeniu miejsca zdarzenia z kozą,

powiadomiono mnie w wiosce, że jestem niecierpliwie wyczekiwany

w Rudraprayag, albowiem właśnie rozeszła się wieść, że ludojad ubiegłej

nocy zabił człowieka. Moi rozmówcy nie potrafili mi podać żadnych

szczegółów co do miejsca tragedii, ale tropy ludojada wskazywały, że gdy

nie powiodły mu się łowy na któregoś z nas, wrócił traktem do zakrętu

i tam skręcił w prawo, z czego wysnułem przypuszczenie – trafne, jak się

później okazało – że ofiarę ułowił gdzieś w wyższych partiach góry.

W bungalowie zastałem Ibbotsona rozmawiającego z człowiekiem,

który nazywał się Nand Ram. Nand Ram pochodził z wioski położonej

o cztery mile od miejsca naszych zeszłowieczornych czatów. Pół mili

powyżej wioski, po drugiej stronie głębokiego wąwozu, człowiek

z najniższej kasty o imieniu Gawiya ongiś wykarczował był kawałek lasu

i zbudował dom, w którym mieszkał z matką, żoną i trójką dzieci.

O brzasku Nand Ram usłyszał zawodzenie kobiet, a gdy krzyknął i zapytał,

co takiego się stało, otrzymał odpowiedź, że przed pół godziną „mężczyzna

domu" został porwany przez ludojada. Z tą wieścią Nand Ram pospieszył

do bungalowu.

Oba konie Ibbotsona – arab i klacz krwi angielskiej – stały osiodłane,

toteż zaraz po sutym posiłku ruszyliśmy wierzchem, mając Nanda Rama za


przewodnika. Na zboczu nie było niczego przypominającego drogę, były

jedynie ścieżki wydeptane przez kozy i bydło; gdy się okazało, że rosła

klacz ma trudności z pokonaniem zawrotów ścieżek, odesłaliśmy konie

z powrotem i resztę wspinaczki odbyliśmy pieszo.

Kiedy przybyliśmy na niewielką odosobnioną haliznę w lesie, obie

zrozpaczone kobiety – zdające się żywić nadzieję, że „mężczyzna domu"

jeszcze żyje – wskazały nam miejsce koło drzwi, w którym Gawiya siedział

w chwili, gdy został porwany przez lamparta. Lampart chwycił

nieszczęśnika za gardło, tak że ten nie zdołał nawet krzyknąć, powlókł go

sto jardów i zabił. Następnie niósł ciało przez czterysta jardów, do małej

kotliny pośród gęstych zarośli. Zawodzenie kobiet i krzyki Nanda Rama

prawdopodobnie niepokoiły lamparta, bo pożarł tylko gardło, żuchwę oraz

małą część ramienia i uda.

W dogodnej odległości od zwłok nie rosły żadne drzewa, zatruliśmy

zatem ciało cyjankiem w trzech miejscach poszarpanych przez lamparta,

a jako że już miało się ku wieczorowi, oddaliliśmy się na kilkaset jardów

i zajęliśmy pozycje w punkcie dającym widok na kotlinę, w której leżały

zwłoki. Lampart ponad wszelką wątpliwość polegiwał w zaroślach, ale

podczas dwu godzin spędzonych na obserwacji z ukrycia nie zdołaliśmy

niczego zauważyć. O zmroku zapaliliśmy lampę, w którą tym razem się

zaopatrzyliśmy, i wróciliśmy do bungalowu.

Nazajutrz wstaliśmy bardzo wcześnie i ledwie dnieć zaczęło, a już

znowu siedzieliśmy w miejscu naszych zeszłowieczornych czatów. Nie

udało nam się niczego wypatrzyć ani wysłuchać, toteż w godzinę po

wschodzie słońca podeszliśmy do zwłok: lampart nie tknął miejsc

zaprawionych trucizną, pożarł natomiast drugie ramię i drugą nogę, resztę

zaś zwłok zaciągnął na niewielką odległość i ukrył między krzewami.


Tam również brakowało drzew nadających się na czaty. Po długich

deliberacjach zdecydowaliśmy, że Ibbotson zejdzie milę w dół zbocza do

wioski, gdzie rósł wielki mangowiec, na którym urządzi maczan i spędzi na

nim noc, podczas gdy ja miałem ulokować się na drzewie rosnącym

o czterysta jardów od zwłok, tuż obok ścieżki, na której poprzedniego dnia

widzieliśmy wyciski ludojada.

Drzewem tym był rododendron, który przed wieloma laty ucięto

piętnaście stóp nad ziemią. W miejscu ucięcia wyrastały na boki grube

gałęzie i gdy usiadłem na płasko uciętym pniu, miałem wygodne tudzież

doskonale osłonięte siedzisko.

Przede mną pięła się stroma zalesiona góra z gęstym podszytem paproci

i bambusów karłowatych. Przez całą szerokość zbocza, w kierunku

wschód–zachód, biegła dobrze udeptana ścieżka, dziesięć stóp poniżej niej

rósł rododendron.

Z drzewa miałem czysty widok na dziesięć jardów ścieżki, która po

mojej lewej stronie przecinała wąwóz i wyłaniała się na tym samym

poziomie po jego drugiej stronie, na prawo ode mnie zaś, jakieś trzydzieści

jardów dalej, mijała krzaki, gdzie leżały zwłoki. W wąwozie nie było wody

w miejscu, w którym ścieżka go przecinała, ale trzydzieści jardów niżej, tuż

pode mną i trzy–cztery jardy od podstawy drzewa, znajdowało się kilka

oczek wodnych stanowiących źródło strumienia, który w niższych partiach

zbocza zaopatrywał wieśniaków w wodę pitną i do nawadniania pól.

Do wspomnianego dziesięciojardowego odcinka ścieżki dochodziła pod

kątem prostym inna ścieżka prowadząca od znajdującego się trzysta jardów

powyżej mnie domu Gawiyi. Trzydzieści jardów w górę zbocza ścieżka

owa ostro skręcała i w miejscu tym zaczynała się mała niecka, która sięgała

do niżej biegnącej ścieżki, jednakowoż zarówno jej początek przy wyższej


ścieżce, jak i koniec przy ścieżce niższej nie znajdowały się w polu mego

widzenia.

Tym razem nie potrzebowałem latarki, ponieważ była jasna księżycowa

noc i gdyby lampart ukazał się na ścieżce wiodącej do domu Gawiyi –

którędy to przeszedł poprzedniego dnia, jak o tym świadczyły tropy –

miałbym sposobność do łatwego strzału na odległość trzydziestu do

czterdziestu stóp.

Uszedłem kawałek w dół zbocza, towarzysząc Ibbotsonowi, za czym na

krótko przed zachodem słońca zająłem pozycję na drzewie. W kilka minut

później trzy bażanty nepalskie – kogut i dwie kury – ściekły ze stoku,

zaspokoiły pragnienie w źródle i wróciły drogą, którą przyszły. Za każdym

razem przedefilowały pod drzewem, nie zauważając mnie, co dowodziło, że

kryjówkę obrałem sobie dobrą.

Z początku nic się nie działo, lecz o godzinie ósmej kakar zaczął

szczekać w kierunku zwłok. Lampart przybył, lecz nie obrał był żadnej ze

ścieżek, które miałem pod obserwacją. Po paru minutach kakar zamilkł i aż

do godziny dziesiątej panował spokój, kiedy to kakar znów się rozszczekał.

Lampart tkwił przy zwłokach dwie godziny – wystarczająco długo, żeby

zdążył sobie podjeść i tym samym wsunąć kilkakroć większą dawkę

trucizny niż potrzeba. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że tak się

stało, ponieważ zwłoki zostały zaprawione trucizną doprawdy hojnie

i głęboko.

Przez długi czas nawet na mgnienie nie spuściłem oka z góry

wznoszącej się przede mną. Księżyc świecił tak jasno, że niemal mogłem

wyróżnić źdźbła traw, i wreszcie o drugiej nad ranem usłyszałem, jak

lampart zmierza ścieżką prowadzącą od domu ofiary. Aby w porę usłyszeć

zbliżającego się lamparta, na ścieżce tej rozsypałem uschłe liście, a to, że

teraz szedł sobie przez nie tak beztrosko, dało mi asumpt do


przypuszczenia – nie mówiąc o nadziei na wpakowanie mu kuli za parę

sekund – że nie jest z nim całkiem dobrze.

Przy zakręcie lampart zatrzymał się, po czym wszedł w nieckę, którą

dotarł do niższej ścieżki i tam znów przystanął.

Założyłem, że lampart będzie przechodził tą właśnie ścieżką,

i postanowiłem, że pozwolę mu minąć drzewo, a w chwili gdy już nie

będzie mógł dostrzec mego ruchu, przyłożę sztucer do ramienia i palnę

w niego jak w kaczy kuper. Siedząc nieruchomo z rękami opartymi na

sztucerze spoczywającym mi na kolanach, z natężeniem wyczekiwałem, iż

lada moment zza skrywających mnie gałęzi wychynie łeb lamparta, gdy

nagle, kiedy już nie mogłem znieść napięcia, usłyszałem, jak zeskakuje on

ze ścieżki i na zastrzał[61] przez stok zmierza wprost ku drzewu. Zrazu

pomyślałem, że w jakiś niewytłumaczalny sposób odkrył moją obecność i,

niezbyt ukontentowany smakiem swojej ostatniej ofiary, postanowił

postarać się o następną. Tymczasem jego celem nie byłem ja, lecz źródło,

gdyż, wziąwszy skrót, minął drzewo i w następnej sekundzie usłyszałem,

jak łapczywie pije wodę.

Zachowanie lamparta na stoku tudzież sposób, w jaki gasił pragnienie,

jednoznacznie świadczyły o tym, że połknął truciznę, ale ponieważ nigdy

przedtem cyjankiem się nie posługiwałem, nie wiedziałem, jak długo

potrwa, zanim trucizna ta zacznie działać. Dziesięć minut upłynęło, odkąd

lampart przestał pić, i już budziła się we mnie nadzieja, że padł przy źródle,

gdy usłyszałem go zmierzającego w górę zbocza, po drugiej stronie

wąwozu, póki odgłosy nie zamarły, kiedy dotarł do ścieżki prowadzącej za

występ góry.

W żadnym momencie: ani wtedy gdy schodził ścieżką w dół, ani gdy

przecinał zbocze, zmierzając w kierunku drzewa, ani wówczas, kiedy

znalazł się przy źródle, ani też wreszcie, gdy szedł w górę stoku po
przeciwnej stronie wąwozu, nie udało mi się go zobaczyć, albowiem,

przypadkiem czy celowo, cały czas trzymał się miejsc, do których nie

docierał nawet promyk księżycowego światła.

Należało wyzbyć się nadziei, że jeszcze tej nocy wystawi mi się na

strzał, ale nie miało to wielkiego znaczenia, jeżeli trucizna była

rzeczywiście tak skuteczna, jak twierdził lekarz z Naini Tal.

Resztę nocy spędziłem na obserwowaniu ścieżki i nasłuchiwaniu. Kiedy

się rozwidniło, przyszedł Ibbotson i przy herbacie opowiedziałem mu

o wydarzeniach nocy.

Zbliżywszy się do zwłok, stwierdziliśmy, że lampart pożarł całą nogę,

którą napoczął był dwie noce wstecz i w której umieściliśmy pełną dawkę

trucizny; ponadto skonsumował jeszcze dwie dawki trucizny: jedną –

z lewego ramienia, drugą – z tułowia.

Teraz należało odszukać lamparta, toteż przybyły z Ibbotsonem patwari

zaraz wyruszył, aby zebrać ludzi. Około południa powrócił z dwoma

setkami mężczyzn; wkrótce utworzyliśmy ławę i przeczesaliśmy całe

zbocze góry, posuwając się w kierunku, w którym lampart się oddalił.

O pół mili od źródła i dokładnie w kierunku, w którym poszedł ludojad,

było skupisko wielkich skał. U ich podnóża znajdowała się głęboka

jaskinia, z wejściem dość dużym na to, żeby lampart mógł się nim

przecisnąć. Blisko wejścia rozorał ziemię pazurami i zwymiotował paluchy

ludzkich stóp.

Chętne ręce naznosiły kamieni ze zbocza i gdy się stamtąd oddalaliśmy,

wejście do jaskini było zablokowane tak szczelnie, że nie istniała

najmniejsza możliwość, żeby lampart zdołał się z niej wydostać.

Nazajutrz rankiem wróciłem ze zwojem jednocalowej siatki drucianej

oraz odpowiednią ilością stalowych śledzi namiotowych i po usunięciu

kamieni dokładnie zabezpieczyłem wejście siatką. Później przez dziesięć


kolejnych dni odwiedzałem jaskinię rankiem i wieczorem, a ponieważ

w tym okresie o ludojadzie było zupełnie głucho, coraz bardziej umacniała

się we mnie nadzieja, że już przy następnych odwiedzinach spotkam się

z jakąś oznaką, iż lampart spoczywa martwy w jaskini.

Rankiem dziesiątego dnia, gdy wróciłem z rutynowej wizytacji jaskini –

siatka i tym razem była nienaruszona – Ibbotson przywitał mnie

wiadomością, iż zeszłej nocy kobieta została zabita w wiosce odległej

o pięć mil i położonej o milę powyżej pielgrzymiego szlaku wiodącego

z Rudraprayag do Badrinath.

Bezspornie cyjanek również nie był odpowiednim środkiem na zwierzę

mające reputację wręcz lubującego się w arszeniku i strychninie. Fakt

połknięcia cyjanku przez lamparta nie ulegał najmniejszej wątpliwości,

pewne było także to, że wszedł do jaskini, bowiem w miejscu, gdzie otarł

się o skałę, znalazłem włosie z jego futra.

Być może przedawkowanie trucizny sprawiło, że nie odniosła ona

pożądanego skutku, a nieznane nikomu drugie wejście pozwoliło mu

wydostać się z jaskini. W każdym razie od tamtego zdarzenia już się nie

dziwiłem, iż podług wyobrażeń ludu Garhwalu, przez osiem długich lat

żyjącego w bliskości ludojada, była to bestia obdarzona mocami

ponadnaturalnymi, którą zniszczyć może tylko ogień.

[61] Na zastrzał (daw.) – ukośnie, na ukos.


XVIII
ZNÓW POKONANI

Lampart z Rudraprayag interesował wszystkich w Garhwalu, toteż szybko

rozeszła się wieść, że ludojad został otruty i zamknięty w jaskini. Niestety,

od razu zluzowano środki ostrożności i wyglądało na to, że lampart,

odzyskawszy siły po truciźnie, znalazł drugie wyjście z jaskini i zabił

pierwszą napotkaną osobę, która zarzuciła przezorność.

Mieliśmy przed sobą cały dzień, gdyż wiadomość dotarła do nas

rankiem, więc zaraz po śniadaniu zabraliśmy broń, dosiedliśmy koni

Ibbotsona i ruszyliśmy do wioski, w której podług doniesienia kobieta

postradała życie.

Po szybkiej jeździe pielgrzymim szlakiem skręciliśmy na trakt

przecinający skosem zbocze i po jednej mili, w miejscu styku traktu ze

ścieżką biegnącą od wioski, natrafiliśmy na ślady zmagań i dużą kałużę

krwi.

W wiosce już oczekiwali nas naczelnik i krewni ofiary, zaraz też

pokazali nam miejsce, w którym lampart zaatakował kobietę, gdy ta

zamykała za sobą drzwi domu. Od progu lampart wlókł ofiarę plecami po

ziemi przez sto jardów, do punktu połączenia ścieżki z traktem, tam

najpierw zluzował chwyt, a następnie zadał jej śmierć, mimo jej

rozpaczliwego oporu. Ludzie z wioski słyszeli krzyki i odgłosy walki, lecz

byli zbyt przerażeni, żeby pospieszyć kobiecie z pomocą.


Potem lampart poniósł martwe ciało przez nierozległy ugór, później –

przez wąwóz szerokości około stu jardów, a na końcu – dwieście jardów

w górę zbocza. Zwłoki nie zarysowały śladu, lecz obfitość krwi czyniła

tropienie łatwym, i szybko dotarliśmy do skrawka względnie równego

terenu szerokiego na cztery stopy i długiego na dwadzieścia stóp. Do

wyższej części czterostopowego odcinka przylegała pionowa skarpa

wysokości ośmiu stóp, z rosnącą na niej skarłowaciałą nieszpułką, zaś od

części niższej zaczynał się stromy spad i rósł tam krzak dzikiej róży,

którego gałęzie od dołu osłaniały nieszpułkę. Między skarpą a krzakiem

róży, z siwą głową opartą o skarpę, leżały zwłoki siedemdziesięcioletniej

kobiety zupełnie odarte z odzienia, a jej nagość przykrywały jedynie białe

opadłe płatki dzikiej róży.

Za ten mord i upadlający widok lampart będzie musiał zapłacić życiem.

Po krótkiej naradzie uzgodniliśmy, że Ibbotson zabierze konie i powróci do

Rudraprayag po konieczny ekwipunek, ja zaś postanowiłem przetrząsnąć

okolicę i spróbować dopaść ludojada jeszcze za dnia.

Znajdowałem się na obcym mi terenie, przeto musiałem choć pobieżnie

się w nim rozeznać. Już w wiosce zauważyłem, że zaraz za wąwozem

zbocze wznosi się stromo na pięć tysięcy stóp, obszar dwóch tysięcy stóp

od szczytu w dół pokrywa gęsty dębowo-sosnowy las, poniżej niego ciągnie

się szeroka na pół mili połać niskiej trawy, a jeszcze niżej zaczyna się

krzewiasta dżungla.

Posuwając się granicą trawy i dżungli, znalazłem się za występem góry

i teraz roztaczała się przede mną kotlina – niewątpliwie powstała dawno

temu przez obsunięcie się ziemi – sięgająca pielgrzymiego szlaku

przebiegającego o pół mili niżej. Za kotliną – szeroką na sto jardów w jej

części wyżej położonej i trzysta jardów w dochodzącej do drogi części

niższej – rozciągał się teren otwarty. Grunt w kotlinie był wilgotny i rosło
tam trochę wielkich drzew oraz zwarte zarośla. W wyższej części kotliny

szczerzył się nawisający klif o wysokości wahającej się od dwudziestu do

czterdziestu stóp i długości stu jardów. W połowie tegoż klifu znajdowała

się szeroka na kilka stóp rozpadlina, którą spływał cienki strumyk. Powyżej

skał ciągnął się wąski pas krzewiastej dżungli, a jeszcze wyżej znowu

zaczynał się otwarty teren porośnięty trawą.

Poruszałem się ostrożnie, aby lampart – który niechybnie przytaił się

w kotlinie – przedwcześnie nie wykrył mojej obecności. Teraz powinienem

ustalić, choćby w przybliżeniu, gdzie lampart zaległ, i w tym celu należało

cofnąć się do zwłok.

W wiosce powiedziano mi, iż kobieta została zabita w porze

przedświtu; zadanie ofierze śmierci, zaniesienie ciała na odległość czterystu

jardów i zaspokojenie głodu musiało zająć lampartowi trochę czasu, można

było zatem zakładać, że już rozwidniło się zupełnie, gdy oddalał się od

łupu. Wzgórze, na którym zwłoki się znajdowały, było doskonale widoczne

z wioski, gdzie o tej porze już trwało poruszenie; toteż domniemywałem, że

lampart starał się unikać miejsc odkrytych podczas powrotu do swej

dziennej ostoi. Opierając się na tym założeniu – twardy grunt bowiem nie

utrwalił śladów – zamierzałem odtworzyć obraną przez niego trasę.

Uszedłszy pół mili, zbliżałem się do kotliny – będąc już niewidocznym

z wioski – i z satysfakcją stwierdziłem, iż rzeczywiście posuwam się w trop

za lampartem, gdyż na miękkiej ziemi u skraju zarośli natknąłem się na

miejsce, w którym polegiwał był przez kilka godzin. Dalej trop wskazywał,

że do kotliny lampart wszedł pięćdziesiąt jardów poniżej klifu.

Odleżałem pół godziny w miejscu polegiwania lamparta, z natężeniem

obserwując widoczny stamtąd kawałek kotliny w nadziei, że lampart jakoś

zdradzi swoją obecność.


W parę minut od rozpoczęcia obserwacji jakiś ruch pośród zeschłych

liści przyciągnął moją uwagę. Po chwili ukazały się dwa kurtodrozdy[62],

które skrzętnie grzebały w liściach w poszukiwaniu larw. Ptaki te należą do

najspolegliwszych sojuszników w wykrywaniu obecności wielkich

drapieżników w dżungli, oczekiwałem zatem, że para ta jeszcze okaże mi

się pomocna przy poszukiwaniu lamparta.

Żadne uchwytne wzrokiem poruszenie ni słyszalny dźwięk nie

zdradzały obecności lamparta w kotlinie, lecz nie zachwiało to we mnie

przeświadczenia, że się tam znajduje; cóż, nie dostałem go na strzał jednym

sposobem, spróbuję innego.

Chcąc uniknąć odkrytego terenu, lampart mógł wyjść z kotliny dwiema

drogami: jedną – w dół zbocza, w kierunku pielgrzymiego szlaku, drugą –

pod górę, ku szczytowi. Zmusić go do zejścia w dół byłoby posunięciem

bezpożytecznym, ale gdybym go ruszył w górę stoku, wówczas z całą

pewnością przeszedłby przez rozpadlinę, aby znaleźć schronienie

w zaroślach powyżej skał – a to mogłoby mi stworzyć okazję do strzału.

Wszedłszy do kotliny trochę poniżej przypuszczalnego miejsca ukrycia

się lamparta, zacząłem ją okładać zakosami, za każdym zwrotem posuwając

się o kilka stóp pod górę. Na razie nie musiałem baczyć na rozpadlinę,

albowiem gdyby lampart się ruszył, krzątające się o kilka stóp poniżej niej

kurtodrozdy z pewnością dałyby mi w porę o tym znać. Posunąłem się na

mniej więcej czterdzieści stóp pod górę i gdy już znajdowałem się zaledwie

o dziesięć jardów poniżej rozpadliny i trochę od niej w lewo, ptaki

podniosły alarm, odleciały na niski dąb i poskakując gorączkowo po

gałęziach, jęły wydawać swój charakterystyczny, wyraźny i dźwięczny

krzyk ostrzegawczy, który w górach słychać na pół mili. Przygotowany na

konieczność strzelania z przyrzutu, stałem przez minutę zupełnie

nieruchomo, po czym wolno ruszyłem naprzód.


Grunt był mokry i śliski; zrobiwszy dwa kroki z oczami utkwionymi

w rozpadlinę, pośliznąłem się i akurat gdy próbowałem odzyskać

równowagę, lampart dał susa w rozpadlinę, a z krzewów rosnących

powyżej wystrzelił bukiet[63] bażantów nepalskich, które lotem ślizgowym

spłynęły ponad moją głową.

Tak oto druga próba spaliła na panewce i chociaż mógłbym całkiem

łatwo zapędzić lamparta z powrotem do kotliny, nie na wiele by to się

zdało, ponieważ z góry niepodobna było rozpadliny dojrzeć, póki się nie

podeszło do niej na bezpośrednią bliskość, ale wtedy lampart już dawno

zemknąłby do dolnej części kotliny.

Mieliśmy się spotkać z Ibbotsonem w wąwozie o drugiej po południu;

na krótko przed tą godziną Ibbotson był już z powrotem, w asyście kilku

ludzi, którzy przynieśli potrzebne rzeczy, to jest prowiant, naszą starą

znajomą lampę petromax – postanowiłem, że tym razem to ja ją poniosę,

jeśli nastąpi taka potrzeba – dwa dodatkowe sztucery z amunicją, linkę

wędkarską, dużą ilość cyjanku i potrzask.

Najpierw zjedliśmy lunch w wąwozie nad strumykiem, za czym

udaliśmy się do zwłok, aby przygotować pułapkę.

Dam teraz dokładny opis usytuowania zwłok, abyś mógł łatwiej

unaocznić sobie, czytelniku, nasze zabiegi i zdarzenia, które nastąpiły

później.

Równy skrawek gruntu miał cztery stopy szerokości i dwadzieścia stóp

długości, a ciało leżało o dwadzieścia stóp od krawędzi wąwozu. Wyższą

część tej małej płaskoci ograniczała skarpa, część niższa zaś kończyła się

stromym spadem i rozłożystym krzewem dzikiej róży. Nieszpułka była za

mała na to, żeby zbudować na niej maczan, zdecydowaliśmy się zatem użyć

broni w formie samopałów, a ponadto – zatruć zwłoki i ustawić potrzask;

wszystko dokładnie obmyśliwszy, zabraliśmy się do dzieła.


Zaczęliśmy od umieszczenia trucizny w zwłokach, które lampart

z braku czasu pożarł tylko w niewielkim stopniu; mieliśmy nadzieję, że tym

razem skonsumuje taką dawkę, że trucizna zadziała jak należy. Następnie ja

przybrałem pozycję, jaką lampart przypuszczalnie przyjmie nad zwłokami,

a Ibbotson nacelował i przywiązał do dwóch drzewek rosnących

w odległości piętnastu jardów dwa sztucery: swój mannlicher kalibru

.256[64] wyposażony w przyspiesznik[65], oraz po stronie, z której

nadeszliśmy, mój dwulufowy .450.

Wokół zwłok nie było dla lamparta przeszkód nie do pokonania, przeto

mógł przyjść z każdej strony, ale najdogodniej byłoby mu zbliżyć się

długim na mniej więcej piętnaście stóp odcinkiem równego gruntu – toteż

tam postanowiliśmy umieścić potrzask, wpierw wyzbierawszy wszystkie

zeschłe liście, patyki i źdźbła trawy.

Po wykopaniu zagłębienia odpowiedniej wielkości – ziemię usunęliśmy

na znaczną odległość – umieściliśmy w nim potrzask i kiedy potężne

szczęki zostały rozwarte, a pełniąca rolę spustu płytka ustawiona na

największą możliwą czułość, zamaskowaliśmy pułapkę ziemią i zielonymi

liśćmi, dbając przy tym, żeby wszystkie wcześniej usunięte liście, patyki,

a nawet źdźbła trawy znalazły się na tym samym co poprzednio miejscu.

Potrzask został zamaskowany tak dobrze, że nawet nam trudno było

określić jego dokładne położenie.

Teraz poszła w ruch moja jedwabna linka wędkarska. Jej koniec

najpierw przywiązaliśmy do spustu jednego ze sztucerów, po czym została

przeciągnięta przez stopkę[66] kolby i poprowadzona na jakieś dziesięć stóp

od zwłok; stamtąd przeciągnęliśmy linkę do tyłu, gdzie po przejściu przez

stopkę kolby drugiego sztucera została przywiązana do spustu. Linka

została teraz ucięta – ku mojemu żalowi, gdyż była to nowa i bardzo dobra

linka. Teraz obwiązaliśmy linką talię kobiety, przeciągnęliśmy linkę przez


pętlę, ściągając przy tym na tyle, żeby naprężyć linkę łączącą spusty obu

sztucerów, i zakończyliśmy węzłem mocującym; wtedy linka została ucięta

po raz drugi.

Rzuciwszy okiem ostatni raz na nasze dzieło – zdające się nam wielce

udatnym – zmiarkowaliśmy, że gdyby lampart nadszedł ze strony

przeciwnej do tej, z której się go spodziewaliśmy, mógłby uniknąć zarówno

broni, jak i potrzasku; w celu zapobieżenia temu posłaliśmy jednego

z towarzyszących nam ludzi do wioski po łom, a sami zabraliśmy się do

ścinania rosnących nieopodal krzaków głogu. Po przeciwnej stronie

potrzasku zrobiliśmy łomem pięć głębokich na stopę otworów i w owe

otwory powsadzaliśmy najeżone cierniami krzewy, które po ugnieceniu

ziemi tkwiły tak mocno, jakby tam rosły, a i z wyglądu trudno je było

odróżnić od porastających zbocze. Nabraliśmy teraz niezachwianej

pewności, iż żadne zwierzę większe od szczura nie mogłoby się zbliżyć

i poruszyć zwłok, żeby nie spotkała je śmierć pod jedną czy drugą postacią;

poodbezpieczaliśmy zatem przymocowane do drzewek sztucery

i wróciliśmy do wioski.

Pięćdziesiąt jardów od wioski, blisko miejsca, gdzie za naszym

przybyciem znaleźliśmy kałużę krwi, rosło wielkie, rozłożyste drzewo

mango. Na tymże drzewie urządziliśmy sobie maczan z desek

przyniesionych z wioski. Czatownię wymościliśmy przyjemnie pachnącą

słomą ryżową, ponieważ zamierzaliśmy tam spędzić noc, na wypadek

gdyby powstała konieczność dostrzelenia lamparta schwytanego

w potrzask.

Przed zachodem słońca weszliśmy na maczan, który był dość długi,

żeby się na nim wyciągnąć, i na tyle szeroki, że wystarczyło miejsca dla nas

obu. Na wprost przez wąwóz od zwłok dzieliło nas jakieś dwieście jardów,
jeśli zaś chodzi o różnicę poziomów, to maczan znajdował się o sto stóp

niżej.

Ibbotson dobył z futerału potężną lornetkę, a ja naładowałem swój

sztucer kalibru .275. Postanowiliśmy, że ja będę miał pod obserwacją cały

masyw góry, Ibbotson zaś skoncentruje się na tej jego części, którą zgodnie

z naszymi przewidywaniami miał przybyć lampart. Ibbotson obawiał się, iż

mimo lunety celowniczej nie zdoła precyzyjnie strzelić, przeto

uzgodniliśmy, że niezależnie od tego, który z nas pierwszy spostrzeże

lamparta, strzelał będę ja, nawet gdyby w grę wchodziła największa

odległość, na jaką mogłem nastawić szczerbinę sztucera, to jest trzysta

jardów.

Podczas gdy Ibbotson oddawał się drzemce, ja patrzyłem, jak cienie gór

z zachodniej strony z wolna napełzały na górę wznoszącą się przed nami.

Kiedy zapadające słońce oblało purpurą jej szczyt, Ibbotson się obudził i od

razu wziął do ręki lornetkę, albowiem to właśnie była prawdopodobna pora

pojawienia się lamparta. Nim zaległy ciemności, w ciągu czterdziestu

pięciu minut przepatrzyliśmy – ja tylko oczami, Ibbotson przez lornetkę –

każdą stopę znacznej części masywu góry, lecz nie dostrzegliśmy oznak

bytności jakiegokolwiek zwierzęcia.

Kiedy już zrobiło się za ciemno na strzał, odłożyłem sztucer, a po chwili

Ibbotson schował lornetkę do futerału. Pierwsza możliwość zastrzelenia

lamparta pozostała niewykorzystana, ale dysponowaliśmy jeszcze trzema,

przeto nie popadliśmy w jakieś nadmierne przygnębienie.

Zaraz po zapadnięciu ciemności zaczął padać deszcz; szeptem

podzieliłem się z Ibbotsonem obawą, że może to przyczynić się do fiaska

całego przedsięwzięcia, ponieważ nawet jeżeli dodatkowy ciężar wody

deszczowej nie wyzwoli potrzasku, to cięższa, z powodu namoknięcia,

linka wędkarska niechybnie spowoduje odpalenie mannlichera


z naciągniętym przyspiesznikiem. W chwilę później, gdy wciąż padało,

Ibbotson zapytał mnie o godzinę. Fosforyzowana tarcza mojego zegarka

pokazywała, że jest za kwadrans ósma – i wtedy seria wściekłych ryków

dobiegła nas z miejsca, w którym znajdowało się ciało kobiety: tak oto

lampart, przesławny lampart ludojad z Rudraprayag, wreszcie tkwił

w potrzasku!

Ibbotson jednym susem znalazł się na ziemi, ja błyskawicznie zsunąłem

się po gałęzi, a to, że żaden z nas nie połamał nóg, zawdzięczamy tylko

szczęściu. Natychmiast odszukaliśmy lampę petromax ukrytą na pobliskim

polu ignam[67]. Podczas gdy Ibbotson ją rozpalał, ja dałem wyraz obawom

i wątpliwościom, co spotkało się z reprymendą:

– Jesteś zgorzkniałym pesymistą. Najpierw ubrdałeś sobie, że kilka

kropel deszczu zamknie potrzask i odpali mój sztucer, a teraz sądzisz, że

skoro lampart nie czyni hałasu, to musiał wydostać się z pułapki.

To prawda, tak właśnie myślałem, ponieważ kiedy ostatnim razem

schwytaliśmy lamparta, ryczał on bezustannie, podczas gdy teraz tylko raz

dał upust furii, po czym zamilkł.

Ibbotson świetnie znał się na wszelkiego rodzaju lampach, toteż

petromax szybko zajaśniał, a my, zarzuciwszy dywagacje – chociaż teraz

również Ibbotsonowi cisza zaczęła wydawać się podejrzana – co sił

popędziliśmy przez nierówny teren. Aby ominąć linki przywiązane do

spustów i ewentualnego lamparta w potrzasku, zatoczyliśmy łuk

i zbliżyliśmy się do zwłok od wyższej strony. Dotarłszy na skarpę,

ujrzeliśmy jedynie dziurę w ziemi, bez potrzasku, lecz jak tylko rozbłysła

nam w sercach nadzieja, o dziesięć jardów w dół stoku w świetle lampy

ukazał nam się potrzask – z zaciśniętymi, ale pustymi szczękami. Zwłoki

znajdowały się w zmienionej pozycji i znaczna ich część została pożarta.


Nawet nie próbuję dać wyrazu myślom, które trapiły nas, gdy

wracaliśmy na maczan. Dalsze czuwanie nie miało sensu, więc

narzuciliśmy na siebie trochę słomy i posnęliśmy.

O brzasku rozpaliliśmy ogień pod drzewem; kilka kubków herbaty

i ciepło ognia przywróciły nam siły, przeto zaraz wyruszyliśmy na scenę

nocnych wydarzeń, a towarzyszyli nam: patwari, kilku ludzi z ekipy mojej

i ekipy Ibbotsona tudzież pewna liczba mieszkańców wioski.

Podkreślam fakt, że oprócz nas było wiele postronnych osób, bo

gdybym był sam, wahałbym się, czy opowiedzieć to, co zaraz znajdzie się

w niniejszej relacji.

Otóż, jeśliby nawet ten zbrodzień – doprawdy nie wiem: biesli to czy

tylko zwierzę – obserwował nasze wieczorne przygotowania, to i tak trudno

pojąć, jak zdołał podczas ciemnej i ulewnej nocy uniknąć tych wszystkich

pułapek. Deszcz, choć nie rzęsisty, rozmiękczył ziemię na tyle, że łatwo

mogliśmy rozczytać wszystkie jego poczynania z minionej nocy.

Lampart nadszedł z kierunku, z którego go się spodziewaliśmy, ale

zbliżywszy się do równego skrawka terenu, obszedł go poniżej i skierował

się do miejsca, które zagrodziliśmy ciernistymi krzewami. Usunął trzy

z nich, robiąc sobie na tyle szeroką furtę, że mógł bez trudu przez nią

przejść, za czym chwycił zwłoki i podciągnął je na stopę w kierunku

sztucerów, luzując w ten sposób linki. Następnie zabrał się do jedzenia,

unikając przy tym kontaktu z linką opasującą talię kobiety. Nie uważaliśmy

za konieczne zatruć głowy i szyi; właśnie głowę i szyję pożarł najpierw,

a później bardzo umiejętnie wyjadł wszystkie te części ciała, które

znajdowały się między miejscami zawierającymi truciznę.

Zaspokoiwszy głód, lampart odszedł od zwłok, aby poszukać

schronienia przed deszczem, i wtedy nastąpiło to, czego się obawiałem:

dodatkowy ciężar wody deszczowej sprawił, że sprężyny zostały


zwolnione, zanim lampart postawił stopę na płytce, w efekcie czego szczęki

zacisnęły się na stawie kolanowym. Na domiar złego, kiedy potrzask był

transportowany z Rudraprayag, niosący go ludzie w pewnej chwili upuścili

go na ziemię, skutkiem czego odłamał się jeden z trzycalowych zębów,

a łapa lamparta znalazła się dokładnie w tym punkcie szczęk, gdzie była

luka po brakującym zębie. Gdyby nie brak zęba, lampart na pewno nie

wyswobodziłby się z potrzasku, bo i tak chwyt okazał się na tyle mocny, że

zwierzę wydźwignęło czterdziestofuntowy potrzask z zagłębienia i niosło

go przez dziesięć jardów w dół zbocza. A zatem teraz zamiast lamparta

szczęki dzierżyły jedynie pęk sierści i mały kawałek skóry, który później –

znacznie później – mieliśmy satysfakcję przyłożyć we właściwe miejsce.

Jakkolwiek moja relacja o poczynaniach lamparta ma pozór

niewiarygodności, to w istocie zachowywał się on tak, jak można by tego

oczekiwać po zwierzęciu, które praktykowało ludożerstwo już od ośmiu lat.

Unikanie odkrytego terenu; usunięcie krzewów umieszczonych na szlaku

poznaczonym krwią ofiary; przyciągnięcie ciała w dogodniejsze miejsce

i wreszcie – omijanie tych części zwłok, w których znajdował się cyjanek,

trucizna o bardzo ostrym zapachu, a z którą lampart już się był zetknął –

wszystko to mieściło się w ramach całkiem naturalnych i zrozumiałych

zachowań.

Jestem przekonany, że podane przeze mnie wyjaśnienie

przedwczesnego zadziałania potrzasku jest trafne. Czysty przypadek

sprawił, że lampart znalazł się nad pułapką akurat w tym momencie, gdy

ciężar pochodzącej z opadów wody spowodował zwolnienie sprężyny.

Po rozmontowaniu potrzasku i odczekaniu, aż krewni ofiary zabiorą jej

szczątki w celu poddania ich kremacji, ruszyliśmy w drogę powrotną do

Rudraprayag, nasi ludzie zaś mieli podążyć za nami. W nocy lampart

zbliżył się mangowca, co poświadczały jego tropy widniejące blisko


drzewa w miejscu, gdzie znajdowała się kałuża krwi – teraz zmyta przez

deszcz. Trop ten zaprowadził nas do pielgrzymiego szlaku, którym

posuwaliśmy się przez cztery mile aż do naszego bungalowu, gdzie lampart

rozdrapał ziemię przy jednym ze słupków furtki, za czym poszedł

pielgrzymim szlakiem przez następną milę, do obozowiska mojego

znajomego kupca wędrownego i niecnie zamordował jedną z jego kóz.

Zbytecznym jest zapewniać moich kolegów po strzelbie,

w którejkolwiek stronie świata by się oni znajdowali, iż owa seria porażek

i rozczarowań nie tylko mnie nie zniechęciła, ale jeszcze wzmogła moją

determinację, żeby dotrwać do wyśnionego dnia czy nocy, gdy bez trucizn

i potrzasków rozstrzygnę sprawę przy pomocy sztucera – bo na tym

w końcu polegają prawdziwe łowy – i ulokuję pocisk dokładnie na

komorze[68] mojego legendarnego przeciwnika.


[62] W oryg. scimitar babblers; angielska nazwa obejmuje różne gatunki kurtodrozdów
o zakrzywionym dziobie, długim ogonie i krótkich nogach, głównie z rodzaju
Pomatorhinus.

[63] Bukiet (myśl.) – większa liczba zrywających się ptaków ozdobnie upierzonych.

[64] 6,5 x 54 mm.

[65] Inaczej: luźnik; urządzenie w broni kulowej zmniejszające opór spustu.

[66] Część kolby przykładana do ramienia.

[67] Dioscorea alata; bylina o jadalnych bulwach.

[68] Komora (myśl.) – klatka piersiowa.


XIX
NAUCZKA
Nigdy nie zgadzałem się z tymi myśliwymi, którzy swoje powtarzające się

niepowodzenia w polowaniach na grubego zwierza przypisują temu, że są

Jonaszami[69].

Wewnętrzne nastawienie myśliwego siedzącego na czatach, niezależnie

od tego, czy jest ono pesymistyczne, czy optymistyczne, nie może w żaden

wyobrażalny sposób wpłynąć na zachowanie zwierzęcia, które zamierza on

upolować przy pomocy broni palnej bądź aparatu fotograficznego.

Rzecz w tym, iż mamy skłonność zapominać, że zmysły zwierząt,

zwłaszcza tych, które muszą stale strzec się swych naturalnych wrogów, tak

znacznie przewyższają zmysły cywilizowanego człowieka, iż z gruntu

fałszywe jest założenie, że skoro my nie możemy dostrzec ani usłyszeć

ruchów naszej potencjalnej ofiary, to i ona nie może dostrzec ani usłyszeć

nas. Niedocenianie inteligencji zwierząt i niemożność wysiedzenia bez

ruchu przez wymagany czas są przyczyną nieudanych czatów. Za przykład,

jak dobrze rozwinięty zmysł słuchu mają drapieżniki i jaka ostrożność

w związku z tym jest wymagana, kiedy się usiłuje je podejść, niech posłuży

jedno z moich niedawnych przeżyć.

Pewnego marcowego dnia, a był to czas, gdy kobierzec zeschłych liści

nie pozwalał bezszelestnie poruszać się najmniejszej nawet istocie,

w bardzo zwartych zaroślach udało mi się zlokalizować tygrysa, którego już


od dawna chciałem sfilmować. W odległości siedemdziesięciu jardów od

miejsca, gdzie tygrys zaległ, znajdowała się polana długa na pięćdziesiąt

jardów i szeroka na jardów trzydzieści. Na skraju polany, po przeciwnej

stronie miejsca przebywania tygrysa, rosło wielkie drzewo rozwidlone

dwadzieścia stóp od podnóża i spowite pnączem aż po czubek korony.

Wiedziałem, że późnym popołudniem tygrys przejdzie przez polanę,

ponieważ właśnie owa polana oddzielała go od upolowanego przezeń

sambara[70], na którego natknąłem się rankiem. W pobliżu łupu tygrys nie

znalazł stosownego miejsca na dzienną kryjówkę, przeto schronił się

w gęstych zaroślach po drugiej stronie polany i tamże wypatrzyły go dla

mnie hulmany[71].

Podczas polowań na tygrysy bądź lamparty, niezależnie od tego, czy

w grę wchodzi polowanie ze sztucerem, czy z kamerą, nieodzowna jest

dokładna znajomość miejsca przebywania zwierzęcia i przy ustalaniu tego

najlepiej korzystać z pomocy innych rezydentów dżungli. Cierpliwość oraz

znajomość zwyczajów zwierząt pozwoli nam osiągnąć to, iż taki

potencjalny pomocnik zaprowadzi nas dokładnie w pożądane miejsce. Jeśli

chodzi o ptaki, to najlepszymi sprzymierzeńcami są kury bankiwa[72]

i tymale żółtodziobe[73], spośród ssaków zaś najlepiej z zadania wywiązują

się kakary i hulmany.

Tygrys, o którym mówię, nie był ranny, mógłbym zatem zapuścić się

w podszyt i bez trudu odnaleźć go samemu, ale tak postępując, niechybnie

bym go spłoszył i skazał na fiasko całe przedsięwzięcie, natomiast

z pomocą hulmanów mogłem tygrysa zlokalizować, wcale go nie

niepokojąc.

Bardzo ostrożnie podkradłem się do wspomnianego drzewa i unikając

najlżejszego poruszenia pnączy, gdyż wyższe wici i liście mogły być

widoczne z miejsca, gdzie polegiwał tygrys, wspiąłem się do rosochy,


w której dało się całkiem wygodnie siedzieć, będąc jednocześnie doskonale

zamaskowanym. W skrywającej mnie ścianie liści bezgłośnie zrobiłem

lukę, na tyle jedynie wielką, żeby można było przez nią filmować kamerą

16 mm, po czym znieruchomiałem w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.

Pole mojego widzenia ograniczało się do polany i do ściany dżungli

znajdującej się tuż za nią.

Siedziałem tak godzinę, gdy z dżungli wyleciała para gołębi

miedzianoskrzydłych[74] i poszybowała nad niskimi zaroślami, a w chwilę

później nieco bliżej mnie wzleciało stadko świergotków[75], które

polatawszy wdzięcznie wokół stojącego opodal bezlistnego drzewa,

wzniosły się ponad wierzchołki drzew i zniknęły mi z oczu. Żaden z tych

dwóch gatunków ptaków nie ma w zwyczaju wydawać głosów

ostrzegawczych, ale po ich zachowaniu poznałem, że tygrys wyruszył, i to

on był powodem, że ptaki odleciały. W ciągu następnych minut jedynie

ruchami gałek ocznych lustrowałem teren, aż wprost przed sobą, mniej

więcej dziesięć stóp od skraju polany, nagle spostrzegłem jakiś biały

przedmiot, wielkości może dwóch cali kwadratowych. Na przedmiocie tym

skupiałem uwagę przez chwilę, następnie pilnie przeczesywałem krzewy

rosnące w granicach mojego pola widzenia, po czym znów

skoncentrowałem się na białym przedmiocie.

Teraz już nabrałem pewności, że przedmiotu tego nie było tam

poprzednio i że to nie może być nic innego jak kawałek białego futra na

pysku tygrysa. Wyglądało na to, że tygrys mnie usłyszał, albo jak się

zbliżałem do drzewa, albo jak się na nie wspinałem, chociaż, nosząc buty

na cienkiej gumowej podeszwie, robiłem to, jak mniemałem, zupełnie

bezgłośnie; kiedy zatem nadszedł dla niego czas posiłku i ruszył do swojej

zdobyczy, potrafił mimo zalegającego ziemię kobierca uschłych liści

skradać się bezszelestnie przez siedemdziesiąt jardów, aby sprawdzić, co


jest źródłem niepokojących dźwięków, które zdołał był z taką precyzją

namierzyć. Tygrys leżał przez pół godziny nieruchomo niby sfinks, za czym

podniósł się, przeciągnął, ziewnął i, widocznie upewniony, że nie ma się

czego obawiać, wkroczył na polanę. Tu chwilę stał, zwracając łeb to

w prawo, to w lewo, aż ruszył ku łupowi przez polanę, przechodząc wprost

pod moim drzewem.

Gdy podczas wędrówek po dżungli zdarza mi się natknąć na maczan

mający służyć do czatowania na drapieżniki, a wokół widzę ścięte drzewka,

z których zrobiono siedzisko, gałęzie, poucinane, aby nie przesłaniały

widoku, jak również ostrużyny i wszelkie inne śmieci, a gdy wyobrażę

sobie jeszcze, jaki gwar i krzątanina musiały towarzyszyć tym zabiegom,

wtedy bynajmniej nie jestem zaskoczony, słysząc skargi od kogoś, kto pono

setki razy czatował na tygrysy i lamparty i nie zdołał zobaczyć żadnego

z tych zwierząt – z tym tylko, że to błąd w sztuce był przyczyną porażek,

a nie status Jonasza.

Naszych niepowodzeń w polowaniu na ludojada nie można było

przypisać temu, że coś zrobiliśmy źle lub że czegoś zaniedbaliśmy, lecz

porażki te wynikały jedynie z niefortunnych zbiegów okoliczności. Zbieg

okoliczności bowiem sprawił, że lampa elektryczna nie dotarła do mnie na

czas; że Ibbotson dostał skurczów w nogach; że lampart zjadł za dużo

cyjanku; i wreszcie – że ludzie upuścili potrzask, łamiąc jeden z zębów.

Kiedy zatem po naszej ostatniej porażce Ibbotson powrócił do Pauri, ja

pozostałem pełen optymizmu, gdyż byłem przekonany, że teraz szanse na

rozprawienie się z ludojadem mam nie mniejsze niż w pierwszym dniu

przybycia do Rudraprayag, a nawet uważałem, że szanse te obecnie są

większe, ponieważ już poznałem możliwości zwierzęcia, które mam za

przeciwnika.
Jedna rzecz wszelako stanowiła dla mnie źródło bezustannej rozterki:

chodziło mianowicie o to, że ludojad był przez cały czas trzymany po

jednej stronie rzeki. Jak by bowiem na to nie patrzeć, nie wydawało mi się

słusznym, iż na ataki ludojada skazałem ludzi mieszkających tylko po

jednej stronie rzeki. Jednakowoż otwarcie mostów po to, aby lampart mógł

przejść na drugą stronę, utrudniłoby mi zadanie niepomiernie, a lud

Garhwalu jako całość wcale by na tym nie skorzystał; toteż z oporami

zdecydowałem, że mosty pozostaną zamknięte. Muszę równocześnie złożyć

hołd tysiącom ludzi żyjących na lewym brzegu, przytomnych tego, iż

zamknięcie mostów równało się ograniczeniu aktywności ludojada tylko do

ich terenu, a przecież w ciągu miesięcy, kiedy mosty pozostawały

zamknięte, żaden z nich nie usunął barier samowolnie ani nie poprosił,

żebym ja to uczynił.

Podjąwszy rzeczoną decyzję, poleciłem pewnemu mężczyźnie, żeby

obchodził wioski i uczulał ich mieszkańców na niebezpieczeństwo; sam

zresztą też zawitałem do tak wielu wiosek, jak tylko czas i siły mi na to

pozwoliły. Nikt, z kim rozmawiałem, już to na drogach, już to w wioskach,

nigdy nie wyraził pretensji, że lampart pozostaje z mojej woli zatrzymany

na ich terenie, a wręcz przeciwnie, gdzie się pojawiłem, zaraz oferowano

mi gościnę, przy pożegnaniu zaś, zarówno mężczyźni, jak i kobiety –

chociaż wszyscy oni zdawali sobie sprawę, że każde z nich może być

następną ofiarą – słali mi błogosławieństwa i pocieszenia: żebym się nie

trapił, iż nie zdołałem zgładzić lamparta wczoraj, bo w takim razie lampart

zginie na pewno dzisiaj… a jeśli nie dzisiaj, to może jutro…

[69] Mowa o kompleksie Jonasza, czyli postawie objawiającej się pragnieniem


rezygnacji z własnych celów i dążeń z powodu lęku przed podejmowaniem życiowych
wyzwań; nazwa pochodzi od imienia biblijnego proroka Jonasza (przyp. red.).

[70] Nazwa pochodzi z hindi; Cervus unicolor; gatunek jelenia występujący


w południowej i południowo-wschodniej Azji; wysoki w kłębie na 140 cm, waży do 318
kg.

[71] Pełna nazwa: langur hulman; inne nazwy: smukluch, hanuman; Presbytis entellus;
stadna małpa smukłej budowy, o długim ogonie (nawet 110 cm), waży ok. 20 kg;
zamieszkuje Indie, Pakistan i Cejlon – lubi przebywać w pobliżu siedzib ludzkich;
hinduiści uważają ją za świętą.

[72] Inna nazwa: kasintu; Gallus gallus; gatunek z rodziny bażantowatych; uważany za
głównego lub nawet jedynego przodka kury domowej.

[73] Turdoides affinis; gatunek kurtodrozda.

[74] Rodzaj Phaps.

[75] Rodzaj ptaków z rodziny pliszkowatych (przyp. red.).


XX
ROZMOWA
Zeszłego dnia wieczorem do ciernistej zagrody zawitał mój znajomy

sędziwy kupiec. Dostarczał on sól i gur[76] z bazaru w Hardwarze do

wiosek położonych za Badrinath. Ostatni etap marszu był długi, a zwierzęta

ciężko objuczone, toteż do zagrody przybył za późno na to, żeby zdążyć

usunąć uszkodzenia, w wyniku czego kilka kóz wydostało się na zewnątrz

i we wczesnych godzinach rannych nieopodal drogi lampart zabił jedną

z nich. Właściciela obudziło szczekanie jego psów; z nastaniem dnia

znalazł najlepszą ze swych kóz – piękny stalowoszary okaz, prawie tak

duży jak kuc szetlandzki – leżącą blisko drogi, zabitą przez lamparta dla

sportu.

Zachowanie ludojada pokazywało dowodnie, jak bardzo zmieniają się

zwyczaje lamparta, kiedy staje się on ludojadem i latami przebywa

niedaleko siedzib ludzkich.

Można bowiem było całkiem rozsądnie zakładać, iż po przygodzie

z potrzaskiem ludojad będzie potrzebował trochę czasu na otrząśnięcie się

z szoku i przestrachu. Każde inne zwierzę po wyjściu z takiej opresji

poszukałoby jakiegoś ustronnego miejsca, możliwie najodleglejszego od

ludzkich siedzib, i tam pozostałoby, dopokąd głód by je znowu nie zmusił

do aktywności, czyli przez kilka dni. Ów rezolut jednakże, wcale nie

zdetonowany nocnymi przeżyciami, przyczaił się w pobliżu, skąd zapewne


przyglądał się, jak wchodzimy z Ibbotsonem na drzewo, i zaraz po tym, gdy

zmorzył nas sen, zbliżył się, aby sprawdzić, czy zaistniałej sytuacji nie da

się jakoś wykorzystać; na szczęście dla nas Ibbotson rozpostarł wokół

maczanu siatkę drucianą, znane są bowiem wypadki, że lamparty ludojady

zabijały polujących na nie myśliwych. Gdy to piszę, w Prowincjach

Centralnych[77] urzęduje lampart, który w różnym czasie zabił i pożarł

czterech dybiących na niego induskich myśliwych. Do chwili, kiedy

miałem o nim wieści ostatni raz, utrupił czterdziestu ludzi, a dzięki

ugruntowanej reputacji takiego, który zawsze rozprawia się ze swoimi

prześladowcami, wiedzie sobie spokojny żywot, jadłospis składający się

z ludzkiego mięsa od czasu do czasu urozmaicając jakimś zwierzęciem –

leśnym lub domowym.

Od mangowca nasz bohater doszedł wiejską ścieżką do punktu,

w którym łączy się ona z traktem; następnie przez cztery mile podążał

pielgrzymim szlakiem i tak znalazł się na najludniejszych terenach w całym

swoim rewirze. Po dotarciu do Rudraprayag przedefilował główną ulicą

przez bazar, za czym, przemaszerowawszy pół mili, zawitał w pobliże

naszego bungalowu i tam rozorał pazurami ziemię przy furcie. Dzięki temu,

że poprzedniej nocy padało, na gliniastym gruncie ślady lamparta utrwaliły

się wyraźnie; przy okazji można było stwierdzić, iż szczęki potrzasku nie

wyrządziły mu żadnej istotnej szkody.

Po śniadaniu podjąłem trop przy furcie i doszedłem nim aż do

obozowiska kupca. Lampart dostrzegł zbłąkane kozy z zakrętu drogi

w odległości stu jardów od obozu, przeszedł z zewnętrznej na wewnętrzną

krawędź zakrętu, podkradł się pod osłoną stoku, zabił najpiękniejszy okaz i,

nawet nie chłepnąwszy krwi, wrócił na drogę.

Wewnątrz ogrodzenia dwa owczarki, przywiązane krótkimi łańcuchami

do solidnych kołków, pilnowały kóz i zgrabnie ułożonej sterty pak


z towarem. Te wielkie, czarne i niezwykle silne psy, których używają kupcy

z przedgórza Himalajów, nie są owczarkami w takim sensie, w jakim to ma

miejsce w Wielkiej Brytanii i w innych krajach Europy. Podczas marszu psy

te nie odstępują właściciela, a ich właściwa rola rozpoczyna się z chwilą

rozbicia obozu. W nocy strzegą obozowiska przed dzikimi zwierzętami –

znany jest mi wypadek, że dwa takie psy zabiły lamparta – a i w dzień,

kiedy kupcy udają się ze stadem na wypas, psy również pozostają na straży

obozu. Zdarzyło się, że stróżujący owczarek zabił człowieka, który

próbował zabrać z obozu pakę z towarem.

Tropienie zacząłem kontynuować w miejscu, w którym lampart po

zabiciu kozy powrócił na drogę; dalej ślad prowadził przez Golabrai,

a później – jeszcze przez milę do punktu przecięcia drogi z głębokim

wąwozem, w górę którego lampart poszedł. Odległość przebyta przez

lamparta od mangowca do wąwozu wynosiła w przybliżeniu osiem mil.

Żaden zwykły lampart, niezależnie od okoliczności, nie podjąłby tak

długiego i jawnie bezcelowego marszu ani też nie zabiłby kozy, nie będąc

głodnym.

Ćwierć mili za wąwozem spotkałem kupca siedzącego na przydrożnej

skale, zajętego przędzeniem wełny i pilnowaniem stada, które pasło się

nieopodal na zboczu. Przyjął ode mnie papierosa, włożył patyk z wełną do

kieszeni i zapytał, czy przechodziłem koło jego obozu. Odpowiedziałem, że

owszem, przechodziłem i widziałem, co ten diabeł wcielony zrobił z jego

kozą; dorzuciłem ponadto radę, iż najrozsądniej by postąpił, gdyby podczas

najbliższej bytności w Hardwarze sprzedał swe psy wielbłądnikom, bo

udowodniły one ponad wszelką wątpliwość, że brakuje im odwagi, na co on

skinął głową, tak jakby się zgadzał z tym, co usłyszał. A potem powiedział:

– Sahibie, nawet my, stare wygi, czasami popełniamy błędy i płacimy

za nie, tak jak ja zapłaciłem tej nocy, tracąc moją najlepszą kozę. Moje psy
są odważne jak tygrysy i są najlepsze w całym Garhwalu, i obrażasz je,

mówiąc, że nadają się tylko do tego, żeby je sprzedać wielbłądnikom. Mój

obóz, jak zapewne zauważyłeś, znajduje się bardzo blisko drogi, więc

obawiałem się, że gdyby nocą ktoś drogą przechodził, moje psy mogłyby

zrobić mu krzywdę i dlatego uwiązałem je poza ogrodzeniem zamiast

puścić wolno, jak to mam w zwyczaju. Rezultat widziałeś; ale psów za to

nie wiń, sahibie, bo tak się wyrywały, aby ratować kozę, że obroże

powrzynały im się w gardła, powodując rany, które będą się goić przez

wiele dni.

Gdy tak gawędziliśmy, jakieś zwierzę pojawiło się na grzebieniu

wzgórza po drugiej stronie Gangesu. Sądząc po ubarwieniu i wielkości,

zrazu pomyślałem, że jest to niedźwiedź himalajski, ale gdy zwierzę

zaczęło schodzić w dół, zobaczyłem, że jest to dzik. Za dzikiem gnała sfora

wiejskich kundli, za którymi z kolei biegła czereda chłopców i mężczyzn

uzbrojonych w różnej długości kije. Na samym końcu biegł człowiek ze

strzelbą. W pewnej chwili człowiek ów zatrzymał się, przyłożył broń do

ramienia i najpierw ukazał się obłok dymu, a za moment dobiegł nas głuchy

huk odprzodowo ładowanej broni[78]. Jedynymi istotami znajdującymi się

w zasięgu tej strzelby byli ścigający dzika ludzie, ale jako że żaden z nich

nie upadł, myśliwiec zapewne chybił.

Dzik miał przed sobą długi upłaz, tam i sam porośnięty krzewami.

Poniżej granicy trawy zaczynał się nierówny teren, jeszcze niżej zaś

znajdowały się gęste zarośla ciągnące się aż do rzeki.

Na poszarpanym terenie dzik stracił prowadzenie, tak że do zarośli

wpadł ze sforą psów na karku. W następnej minucie wszystkie psy,

wyjąwszy jasno ubarwionego osobnika prowadzącego pogoń, wypadły

z powrotem z zarośli. Kiedy ludzie nadbiegli, wyglądało na to, że starają się

zachęcić psy, żeby te ponownie weszły w gąszcz, lecz psy, widocznie


przekonawszy się, jaki użytek potrafi zrobić dzik ze swego oręża,

bynajmniej się do tego nie kwapiły. Za chwilę do grupy dołączył człowiek

ze strzelbą i zaraz został otoczony przez pozostałych.

Dla nas, siedzących jak w amfiteatrze, było to nieme przedstawienie,

ponieważ szum płynącej wody skutecznie głuszył głosy, i jedyne, co

mogliśmy usłyszeć, to huk wystrzału.

Myśliwiec zdawał się przejawiać równie mało ochoty do zapuszczenia

się w gąszcz jak psy, bo wkrótce odszedł od grupy i usiadł na skale, jakby

chciał powiedzieć: „Ja już zrobiłem swoje, a teraz wasza kolej". Trudność

powstała podwójna, bo i psy, choć przymuszane biciem, wciąż nie chciały

stawić czoła dzikowi, wobec czego najpierw chłopcy, a następnie dorośli

jęli obrzucać chaszcze kamieniami.

Dzik tymczasem wyszedł z zarośli po stronie rzeki i znalazł się na

wąskiej łasze piasku. Zrobił parę kroków, na kilka sekund zamarł,

ponownie posunął się o parę kroków, znów się zatrzymał – i wreszcie

wtruchtał do rzeki. Wszystkie gatunki dzikich świń są wyjątkowo dobrymi

pływakami i nie zdarza się, żeby płynąc, kaleczyły sobie rapciami[79]

gardła, jak to się ogólnie uważa.

Nurt w rzece był wartki, lecz próżno by szukać zwierząt dzielniejszych

niż dziki, a choć do momentu, gdy zniknął mi z oczu, prąd zniósł naszego

bohatera na ćwierć mili, to zarazem wyraźnie zbliżył się on do brzegu po

naszej stronie i nie ma wątpliwości, że go w końcu osiągnął.

– Czy świnia ta nie była w zasięgu twojego karabinu, sahibie? – zapytał

kupiec.

– Tak – odpowiedziałem. – Miałem świnię na strzał, ale nie po to

przybyłem do Garhwalu, aby strzelać do Bogu ducha winnych świń, lecz

aby zastrzelić tego, którego ty uważasz za złego ducha, a który dla mnie jest

zwykłym lampartem.
– Rób, jak uważasz, sahibie – odparł – i przyjmij ode mnie

błogosławieństwo dla swych poczynań, a czas pokaże, który z nas miał

rację.

Szkoda, że już nigdy nie spotkałem sędziwego kupca, był to bowiem

człek niepowszedni, diablo wyniosły, a szczęście upatrywał w tym, żeby

lamparty nie zabijały mu kóz i żeby nikt nie podawał w wątpliwość odwagi

jego psów.

[76] Gur (z hindi) – nierafinowany cukier.

[77] Obecnie część stanu Madhya Pradesh.

[78] Broni ładowanej przez wylot lufy.

[79] Rapcie (myśl.) – u dzika: racice.


XXI
NA WYSOKIM POSTERUNKU

Nazajutrz Ibbotson wrócił do Pauri, ja zaś podczas wizytacji wiosek

rozrzuconych po stokach góry na wschód od Rudraprayag natrafiłem na

ślady ludojada na ścieżce wychodzącej z wioski, gdzie ubiegłej nocy

próbował włamać się do domu, w którym znajdowało się dziecko chore na

koklusz. Idąc owym tropem przez kilka mil, dotarłem do występu góry,

parę dni wcześniej będącego widownią naszych pospólnie z Ibbotsonem

urządzonych czatów przy uwiązanej kozie, później przez ludojada zabitej.

Pora była jeszcze całkiem wczesna; na owym rozległym poszarpanym

terenie mogłem spodziewać się znaleźć lamparta wygrzewającego się na

którejś ze skał. Położyłem się przeto na dającym szeroki widok występie

skalnym i rozpocząłem obserwację. Poprzedniego wieczora padał deszcz –

dzięki temu zresztą mogłem ludojada tropić – który całkowicie

wyprzejrzyścił atmosferę. Widoczność była tak wspaniała, jak tylko może

być tam, gdzie góry sięgają wysokości dwudziestu trzech tysięcy stóp.

Pode mną odsłaniała się dolina Alaknandy, z rzeką niczym wijąca się

srebrzysta wstęga. Zarzeczną górę znaczyły rozsiane domostwa; niektóre

z nich były to odosobnione strzechowe chaty, gdzie indziej znów widniały

długie pasma domów krytych dachówką. (Poszczególni właściciele łączą

swe domy bocznymi ścianami dla zmniejszenia kosztów i zaoszczędzenia


przestrzeni, albowiem lud Garhwalu jest biedny i każda piędź nadającej się

do tego ziemi jest wykorzystywana pod uprawę).

Za połogimi górami wypiętrzały się skalne urwiska, z których zimą

i wczesną wiosną suną z hukiem lawiny, zaś powyżej skał zaczynała się

strefa wiecznych śniegów rysująca się na tle nieskazitelnego błękitu nieba

tak wyraźnie, jakby została wycięta z białego kartonu. Trudno sobie

wyobrazić piękniejszą i tchnącą większym spokojem scenerię, a jednak

kiedy oświetlające mi teraz tył głowy słońce schowa się za ośnieżone

szczyty, nad krainą tą zalegnie trwoga – trwoga tak wielka, że nie obejmie

jej sama wyobraźnia niewsparta doświadczeniem – i następowało to

z nieubłaganą regularnością od ośmiu długich lat.

Warowałem na skale przez godzinę, gdy na zboczu ukazali się dwaj

mężczyźni zdążający na bazar. Mieszkali w wiosce położonej o milę w górę

zbocza, tej samej, do której zawitałem dzień wcześniej; powiedzieli mi, że

na krótko przed wschodem słońca słyszeli porykiwanie lamparta

dochodzące mniej więcej z okolicy, którą teraz obserwowałem.

Rozważyliśmy możliwość ustrzelenia lamparta na czatach przy żywej

kozie, a ponieważ własnych kóz już nie miałem, obiecali mi przyprowadzić

jedną z wioski i stanęło na tym, że spotkamy się w miejscu rozmowy na

dwie godziny przed zachodem słońca.

Po odejściu mężczyzn zacząłem się rozglądać za miejscem dogodnym

na czaty. Jedynym drzewem w tej części góry była samotna sosna. Sosna

rosła na grzędzie blisko ścieżki, którą zeszli moi rozmówcy; u jej podnóża

brała początek druga ścieżka, która trawersując zbocze, omijała górną

granicę poszarpanego terenu znajdującego się pod moją obserwacją.

Drzewo to wprawdzie zapewniłoby mi szeroki widok, lecz wspinaczka na

nie nie wyglądała na łatwą, trudność przedstawiało także ukrycie się na


nim. Było to wszelako jedyne drzewo na tym terenie, toteż, nie mając

wyboru, zdecydowałem się na nim zaczekać na lamparta.

Gdy o czwartej po południu przybyłem na umówione miejsce,

mężczyźni już na mnie czekali, przyprowadziwszy ze sobą kozę, a kiedy na

ich pytanie, gdzie zamierzam się przyczaić, wskazałem na sosnę,

wybuchnęli śmiechem. Bez drabiny, mówili, nie da się wspiąć na to

drzewo, a jeślibym nawet tego dokonał i wytrwał na nim całą noc, byłbym

bezbronny wobec ludojada, dla którego takie drzewo nie stanowi żadnej

przeszkody. W Garhwalu żyło dwóch białych – Ibbotson był jednym

z nich – którzy jako chłopcy kolekcjonowali ptasie jaja, i obaj potrafili

wspinać się na drzewa, a co się tyczy drugiej części przytoczonych

zastrzeżeń, to ograniczyłem się do wskazania na sztucer, ponieważ

w języku hindustani nie ma dokładnego odpowiednika wyrażenia

„pożyjemy, zobaczymy".

Sosna stanowiła nie lada wyzwanie, jako że do wysokości dwudziestu

stóp z pnia nie wyrastały żadne gałęzie, lecz kiedy udało mi się sięgnąć

najniższej z nich, reszta poszła łatwo. Osiągnąwszy pierwsze gałęzie,

spuściłem długi bawełniany sznur, do którego stojący na dole ludzie

przywiązali mój sztucer. Wciągnąłem broń za sobą i wspiąłem się na sam

czubek, gdzie gęstwa szpilek dawała względną kryjówkę.

Koza została uwiązana do wystającego korzenia u podnóża drzewa, zaś

dwaj mężczyźni ruszyli do swej wioski, zapewniwszy mnie, że wrócą

następnego ranka. Koza odprowadziła ludzi wzrokiem, po czym zaczęła

skubać trawę rosnącą u stóp drzewa. To, że na razie się nie odezwała – choć

zapewniano mnie, iż nie szczędzi głosu – nie trapiło mnie zbytnio, byłem

bowiem pewny, że z zapadnięciem nocy poczuje się nieswojo i da upust

swym żalom, a jeśliby nastąpiło to jeszcze za dostatecznego światła, to


znajdując się na takiej wysokości, byłbym władny trafić lamparta na długo

przed tym, zanim znalazłby się on w pobliżu kozy.

W momencie gdy sadowiłem się na drzewie, cienie dalekich

śnieżystych gór sięgały Alaknandy; niezadługo przepełzły przez moją

kryjówkę i świeciły już tylko rozpłomienione czerwienią górskie szczyty.

Kiedy i one zgasły, długie potoki światła wysmużyły się zza masywu

i spoczęły na puchu chmur. Każdy, kogo napawa zachwytem zachód słońca,

myśli, że zjawisko to jest najpiękniejsze w tej części świata, w której on

mieszka. Nie jestem tutaj wyjątkiem, ponieważ uważam, że nigdzie nie ma

tak pięknych zachodów słońca jak w Himalajach, a na drugim miejscu

plasują się zachody słońca, które można oglądać w Tanganice, gdzie za

sprawą niepowtarzalnych właściwości powietrza śniegowa czapa

Kilimandżaro oraz warstwa chmur zawsze nawisająca ponad nią

przybierają w promieniach zapadającego słońca wygląd płynnego złota.

W Himalajach zachody słońca tworzą poświatę przeważnie koloru

czerwonego, różowego lub złocistego. Ten, który oglądałem z wysokości

sosny, miał barwę czerwono-różową, a białe dziryty światła przeszywały

różowe chmury, po czym rozszerzały się i ginęły w zawieszonym nad nimi

firmamencie.

Koza, podobnie jak większość ludzkich istot, nie przejawiała

zainteresowania zachodem słońca, lecz poskubawszy trawę, wygrzebała

sobie płytkie zagłębienie, zwinęła się w kłębek i zasnęła. Tak oto wyłonił

się problem: oczekiwałem mianowicie, że to spokojnie śpiące teraz zwierzę

przywabi mi lamparta, tymczasem zaś ni razu nie otworzyło ono gęby,

chyba że w celu poskubania trawy, i wszystko wskazywało na to, że w tej

wygodnej pozycji zamierza przespać całą noc. Zejście z drzewa o tej porze

i podjęcie powrotnego marszu do bungalowu równałoby się samobójstwu,

ponadto nie mogłem ustawać w próbach zgładzenia ludojada – a jako że


przy nieobecności zwłok miejsce to było równie dobre jak każde inne,

postanowiłem pozostać i spróbować lamparta przywabić.

Gdyby zapytano mnie, co sprawiało mi największą przyjemność

podczas wszystkich lat spędzonych w dżungli, odpowiedziałbym, że

najbardziej lubiłem poznawać mowę i zwyczaje jej mieszkańców. Nie

istnieje uniwersalna mowa dżungli, ponieważ każdy gatunek ma swój

odrębny język, a chociaż niektóre z tych języków są ubogie w znaki, jak na

przykład język jeżozwierzy i sępów, to jednak każdy z tych języków jest

zrozumiały dla wszystkich pozostałych gatunków. Struny głosowe

człowieka mogą oddać szerszą gamę dźwięków niż struny głosowe

zwierząt, wyjąwszy może struny głosowe drongo rajskich[80], i dlatego

człowiek jest w stanie nauczyć się naśladować głosy pokaźnej liczby

ssaków i ptaków. Umiejętność posługiwania się językiem zwierząt, oprócz

frajdy, jaką sprawia, może, jeśli zajdzie takowa potrzeba, być spożytkowana

praktycznie. Posłużę się przykładem.

Lionel Fortescue – do niedawna kierownik internatu w Eaton – i ja

niedługo po roku 1918 wybraliśmy się na wyprawę wędkarsko-

fotograficzną do Kaszmiru. Nad wieczorem przybyliśmy do bungalowu

administracji leśnej stojącego u stóp wielkiej góry, za którą rozciągała się

dolina będąca celem naszej wyprawy. Zdecydowaliśmy zatrzymać się na

jeden dzień w bungalowie, gdyż po wielodniowym marszu przez

niedostępny teren ludzie niosący ekwipunek potrzebowali odpoczynku.

Nazajutrz Fortescue zajął się robieniem notatek, a ja wyruszyłem, aby

zbadać górę i spróbować ustrzelić jelenia kaszmirskiego[81]. Przyjaciele,

którzy mieli okazję polować w Kaszmirze, uprzedzili mnie, iż jeleń ten jest

nie do upolowania bez pomocy lokalnego szikariego, i to samo powiedział

mi zarządzający bungalowem czaukidar. Wyruszyłem sam, mając cały

dzień przed sobą, nie mając natomiast pojęcia, na jakiej wysokości ów


sławny jeleń bytuje ani też jaki rodzaj terenu obiera za ostoję. Wspomniana

góra z przełęczą prowadzącą do Kaszmiru jest wysoka na dwanaście

tysięcy stóp; gdy dotarłem na wysokość ośmiu tysięcy stóp, zaczęła

nadciągać burza.

Kolor chmur wskazywał, że będzie to burza gradowa, a ponieważ

widywałem zarówno zwierzęta, jak i ludzi zabitych przez grad i pioruny –

nieodstępnie towarzyszące burzom gradowym – przeto zacząłem rozglądać

się za drzewem, które zapewniłoby mi schronienie. Uznałem, że nie nadają

się do tego świerki z ich stożkowatymi koronami, i wybrałem małe drzewo

z rozłożystą koroną i gęstym listowiem; zaraz też, korzystając z uschłego

drewna i szyszek, rozpaliłem małe ognisko, i tak oto godzinę

przesiedziałem w spokoju i cieple, podczas gdy nad baldachimem liści

srożyła się nawałnica.

Jak tylko grad ustał i wyjrzało słońce, wyszedłem spod drzewa

i wkroczyłem wprost do baśniowej krainy, albowiem zaścielający ziemię

grad wyglądał jak miliony punktów świetlnych, a każde skrzące się źdźbło

trawy i lśniący liść jeszcze przydawały feerii wspaniałości. Idąc pod górę

dalsze dwa czy trzy tysiące stóp, dotarłem do skalnego występu, u którego

podnóża ścielił się kobierzec błękitnych maków górskich. Łodygi wielu

tych najpiękniejszych w Himalajach kwiatów były połamane, ale nawet

wtedy wyrysowujący się z nieskazitelnie białego tła błękit tworzył

niezapomniany widok.

Wchodzić na szczyt nie miało sensu, zresztą skały były za śliskie,

przeto skręciłem w lewo i po pół mili wszedłem między wysokopienne

świerki, za którymi zaczynał się spadzisty trawiasty stok, po kilku tysiącach

stóp dochodzący do ściany lasu. Jeszcze nim wychynąłem ze świerkowego

lasu, spostrzegłem po drugiej stronie trawiastego stoku jakieś zwierzę

tkwiące na niewielkim wzgórku, zwrócone do mnie tyłem. Dzięki


ilustracjom widzianym w książkach łowieckich rozpoznałem w zwierzęciu

jelenia kaszmirskiego, a kiedy uniósł łeb, okazało się, że jest to łania.

Po mojej stronie, jakieś trzydzieści jardów od skraju lasu, znajdowała

się duża samotna skała wysokości około czterech stóp; odległość między

skałą a pagórkiem wynosiła mniej więcej czterdzieści jardów. Poruszając

się tylko wtedy, gdy łania skubała trawę, a zamierając w bezruchu, gdy

unosiła łeb, zdołałem podkraść się pod skałę. Znać było, że łania pełni rolę

strażnika, a ze sposobu, w jaki podnosiła łeb, spoglądając przy tym

w prawo, poznałem, że to tam znajduje się reszta chmary[82]. Podejść bliżej

przez trawę, pozostając niezauważonym, było niemożliwością. Mogłem

wprawdzie się cofnąć i zajść od góry lasem, lecz wówczas skazałbym całe

przedsięwzięcie na niepowodzenie, gdyż wiatr wiał w dół zbocza. Mogłem

także wejść do lasu i obejść dolny kraniec zbocza, ale ten wariant byłby

zbyt czasochłonny i pociągnąłby za sobą konieczność stromej wspinaczki.

Postanowiłem zatem nie ruszać się z miejsca i sprawdzić, czy jelenie te

reagują na głos lamparta tak samo jak czytal[83] bądź sambar. Przynajmniej

jeden lampart żył w tej okolicy na pewno, wcześniej bowiem tego samego

dnia natknąłem się na ślady lamparcich pazurów. Wyglądając zza skały

tylko jednym okiem, odczekałem, aż łania zacznie skubać trawę,

i zaimitowałem głos lamparta.

Łania natychmiast zwróciła się w moją stronę i zaczęła uderzać

w ziemię przednimi racicami. Miało to być ostrzeżenie dla jej towarzyszy,

ale owi towarzysze nie ruszą się, dopóki łania nie da znaku głosem, ta zaś

tego nie uczyni, póki lamparta nie zobaczy. Miałem na sobie tweedowy

płaszcz brązowego koloru; uniosłem lewe ramię na kilka cali ponad skałę

i poruszyłem nim w górę i w dół. Ruch ten łania dostrzegła natychmiast,

zrobiła parę kroków do przodu i jęła ględzić[84] – niebezpieczeństwo, które

zasygnalizowała reszcie chmary, zostało dostrzeżone, przeto lepiej będzie,


jeżeli jej kompani do niej dołączą. Stąpając z gracją po pokrytej gradem

ziemi, pierwszy zjawił się roczniak i stanął obok łani; potem doszły trzy

byki i stara łania. Całą chmarę, liczącą sześć sztuk, miałem teraz jak na

dłoni w odległości trzydziestu pięciu jardów. Łania nie milkła, reszta zaś,

strzygąc łyżkami[85], aby ułowić jakiś dźwięk, stała nieruchomo wpatrzona

w znajdujący się za mną las. Niezbyt wygodnie siedziało mi się na

topniejącym gradzie i dłuższe przebywanie w takiej pozycji groziło

przeziębieniem. Widziałem chmarę sławnego jelenia kaszmirskiego w całej

okazałości, słyszałem też głos łani, ale to mi jeszcze nie wystarczyło:

chciałem usłyszeć także głos byka. Znowu zatem poruszyłem się w opisany

sposób i wtedy cała chmara rozśpiewała się we wszystkich możliwych

tonacjach.

Miałem zezwolenie na odstrzał byka, a o ile mogłem się zorientować

podług mojej niewielkiej wiedzy o tym gatunku, jeden z byków nosił

rekordowe poroże. Lecz chociaż wyruszyłem tego ranka w celach

myśliwskich, zdałem sobie jednocześnie sprawę, że na trofeum tak bardzo

mi nie zależy, a mięso tego byka prawdopodobnie okazałoby się łykowate,

toteż miast uczynić użytek z broni wstałem na równe nogi i sześć

najbardziej zdumionych jeleni w całym Kaszmirze momentalnie zniknęło,

w następnej chwili zaś usłyszałem, jak sadzą przez zwarty podszyt po

drugiej stronie pagórka.

Nadszedł czas na powrót do bungalowu; postanowiłem, że wpierw

zejdę w dół trawiastego zbocza, a później przetnę rzadki las porastający

podnóże góry. Nachylenie stoku było takie, iż pozwalało względnie

bezpiecznie schodzić, pod warunkiem że stawiało się stopy w sposób

przemyślany. Po przejściu około sześciuset jardów, gdym znajdował się na

środku stujardowego odcinka odkrytego terenu, o trzysta jardów poniżej

dostrzegłem coś białego na skale tkwiącej na obrzeżu lasu po lewej stronie


stoku. Jednym szybkim spojrzeniem stwierdziłem, że jest to koza, która

prawdopodobnie zgubiła się w lesie. Już od dwóch tygodni nie jedliśmy

mięsa, więc obiecałem Fortescue, że nie wrócę z pustymi rękami – i oto

teraz nadarzała się okazja. Koza zdążyła mnie zauważyć, lecz gdyby udało

mi się nie wzbudzić jej podejrzeń, prawdopodobnie zdołałbym przejść tak

blisko niej, że mógłbym złapać ją za nogi. Warunki ku temu były wyborne,

ponieważ koza stała na skraju wysterczającej ze zbocza skały, wysokiej na

pięć stóp. W susach przemknąłem na lewą stronę i gdy idąc równym

krokiem i nie patrząc na zwierzę, mijałem skałę, wyrzuciłem zgarniającym

ruchem lewą rękę, próbując chwycić kozę za przednie nogi. Z gniewnym

prychnięciem zwierzę stanęło dęba i uniknęło chwytu. Jakież było moje

zdumienie, gdy odskoczywszy od skały, zobaczyłem, iż nie jest to biała

koza, lecz albinotyczny piżmowiec[86]. Oddzielało mnie od niego jakieś

dziesięć stóp i zwierzątko bynajmniej nie spanikowało, lecz przybrało

bojową postawę i groźnie parskało. Odwróciłem się, uszedłem dziesięć

jardów w dół zbocza i rzuciłem okiem za siebie: jelonek wciąż stał na skale,

zapewne winszując sobie w duchu, że udało mu się odstraszyć intruza.

Kiedy w kilka tygodni później opowiedziałem o tym zdarzeniu głównemu

łowczemu Kaszmiru, dał on wyraz ubolewaniu, że jelonka nie zastrzeliłem,

i był przy tym bardzo dociekliwy, gdzie dokładnie to spotkanie nastąpiło.

Cóż, niestety, mam fatalną pamięć, jeśli chodzi o miejsca, i mój opis był

bardzo nieścisły, toteż nie przypuszczam, żeby ów piżmowiec albinos

zdobił jakieś muzeum.

Samce lampartów z reguły nie tolerują innych lampartów na terenie,

który uważają za swój. Wprawdzie terytorium ludojada liczyło pięćset mil

kwadratowych i zapewne żyły na nim też inne samce lampartów, to

przecież w tej okolicy ludojad rezydował już od paru tygodni

i w konsekwencji czuł się władcą niepodzielnym. Poza tym czas rui


skończył się bardzo niedawno, toteż moje zawołanie lampart mógłby

odebrać jako głos samicy poszukującej partnera; odczekawszy zatem, aż się

ściemni, dałem lamparci głos i ku memu miłemu zaskoczeniu natychmiast

otrzymałem odpowiedź od lamparta znajdującego się jakieś czterysta

jardów poniżej i nieco na prawo.

Między drzewem a lampartem teren usiany był wielkimi skałami

i zarośnięty zwartymi krzewami głogu. Wiedziałem, że lampart nie

nadejdzie wprost ku mnie, lecz prawdopodobnie ominie poszarpany teren

i zbliży się którąś z grzęd dochodzących do tej, na której rosło „moje"

drzewo; jak tylko lampart odezwał się ponownie, zorientowałem się, że tak

właśnie się dzieje. Po pięciu minutach ustaliłem, że jego głos dobiega ze

ścieżki, która biorąc początek od drzewa, przebiegała przez zbocze

w odległości dwustu jardów.

Tymczasem zapadła noc i mój kciuk spoczął na włączniku latarki

przywiązanej z boku do sztucera. Od podstawy drzewa ścieżka biegła przez

pięćdziesiąt jardów prosto, potem ostro skręcała. Nie mogłem jednak

wiedzieć, w który punkt ścieżki i w którym momencie należy skierować

snop światła, to i nie pozostawało mi nic innego, jak poczekać, aż lampart

zaatakuje kozę.

Tuż za zakrętem, w odległości zaledwie sześćdziesięciu jardów, lampart

znów się odezwał i otrzymał odpowiedź od drugiego lamparta, z wyższych

partii zboczy. Była to okoliczność tyleż nieoczekiwana, co niefortunna,

ponieważ lampart już zanadto się zbliżył, żebym miał podjąć jeszcze jedną

próbę przywabienia go, a jako że ostatni raz słyszał mnie, gdy dzieliło nas

dwieście jardów, mógł całkiem naturalnie wywnioskować, że jakaś

nieśmiała lamparcia niewiasta w międzyczasie powędrowała w górę stoku

i tam proponuje mu spotkanie. Istniała wszakże ewentualność, że dalej

podąży ścieżką do punktu, w którym łączy się ona ze ścieżką prowadzącą


w dół zbocza, a wtedy z pewnością zabiłby kozę, choćby mu to na nic się

nie zdało. Ale to koza miała tej nocy szczęście, nie ja: lampart przeciął kąt

utworzony przez obie ścieżki i gdy ponownie się odezwał, znajdował się

już sto jardów dalej ode mnie, a sto jardów bliżej zalotnej lamparcicy.

Lamparty odzywały się coraz bliżej siebie, aż w końcu zamilkły. Po długiej

ciszy pomiaukiwania tych dwóch ogromnych kotów dobiegły do mnie, jak

mi się zdawało, z miejsca, gdzie kończy się trawa i zaczyna gęsty las.

Ludojadowi fortuna wyraźnie sprzyjała, i to pod wieloma względami,

z których nie najmniej istotnym był ten, że już było ciemno, lamparty

bowiem są bardzo łatwe do ustrzelenia w trakcie zalotów. To samo można

powiedzieć o tygrysach, jednakże myśliwy, który by się wybrał podchodzić

rozamorowane tygrysy, powinien się zastanowić, czy aby na pewno jest na

takie spotkanie przygotowany, gdyż tygrysica – nie tygrys – ma wtenczas

szalenie wyostrzone zmysły, i nie dziwota, bo podczas umizgów samce

kociego plemienia są dość brutalne, tak jakby nie zdawały sobie sprawy

z ostrości swoich pazurów.

Lampart zdołał ujść cało i tej nocy jeszcze żywota nie odda, lecz może

nastąpi to jutro… a jeśli nie jutro, to może pojutrze… albowiem piasek

w jego klepsydrze nieodwołalnie się przesypywał. Raptem i moja klepsydra

stanęła mi przed oczami, gdyż znienacka wicher tak potężnie uderzył

w drzewo, że moje stopy i głowa wyraźnie zmieniły położenie względem

krainy Garhwalu. Przez parę sekund myślałem, że drzewo nie zdoła się

wyprostować, a ja – utrzymać z nim kontaktu. Gdy impet zelżał, drzewo

wraz ze mną wróciło do poprzedniej pozycji, alem obawiał się, że lada

moment będzie jeszcze gorzej, i czym prędzej przywiązałem sztucer do

gałęzi, aby w razie czego móc obiema rękami ratować się z opresji. Sosna

ta zapewne przetrwała już niejeden taki atak, niektóre mogły być nawet

gorsze, lecz nigdy natenczas nie siedział na niej człowiek, zwiększając


ciężar i powierzchnię naporu. Kiedy broń była bezpieczna, jąłem

przechodzić z gałęzi na gałąź i zrywać wszystkie pęki szyszek, które

znalazły się w moim zasięgu. Może to był tylko wytwór mojej wyobraźni,

ale zdało mi się, że jak tylko drzewo nieco odciążyłem, nie wyginało się

ono już tak bardzo. Całe szczęście, że sosna była stosunkowo młoda

i giętka, a jej korzenie mocno wrastały w ziemię, gdyż przez godzinę

wicher miotał nią niczym źdźbłem trawy – aż ustał równie nagle, jak

uderzył. Nie istniała najmniejsza szansa na to, że lampart powróci, toteż

wypaliwszy papierosa, zapuściłem się w krainę snu.

O wschodzie słońca obudziło mnie dobiegające z dołu kuuii: pod

drzewem stali moi wczorajsi kompani w towarzystwie dwóch młodzianów

z ich wioski. Zobaczywszy, że się obudziłem, jęli mnie wypytywać, czy

słyszałem lamparty w nocy, i bardzo ich to ubawiło, kiedy padła

odpowiedź, że nie tylko słyszałem, ale jeszcze wdałem się z nimi

w przyjacielską pogawędkę; a poza tym, to nie miałem nic ciekawego do

roboty i zabijałem czas strącaniem szyszek z drzewa. Następnie zapytałem

ich, czy nie zauważyli przypadkiem, że w nocy trochę wiało, na co jeden

z młodzieńców odrzekł:

– Trochę wiało, sahibie?! Mnie chatę zdmuchnęło! Nie, takiej wichury

jeszcze nie było!

Zaś jego towarzysz dodał:

– Nie ma czego żałować, sahibie. Sher Singh już od dawna odgrażał się,

że zbuduje nową chatę, a wiatr po prostu zaoszczędził mu fatygi rozbiórki

starej.

[80] Dicrurus paradiseus; czarno ubarwiony ptak wielkości kosa, lecz o niemal
półmetrowym ogonie; zamieszkuje południową Azję od Himalajów po Borneo.
[81] Inna nazwa: hanguł; Cervus elaphus affinis; podgatunek jelenia zamieszkujący
Kaszmir; żyje pojedynczo lub w małych stadach; byki osiągają ciężar 180 kg.

[82] Chmara (myśl.) – m.in. o jeleniu: stado.

[83] Nazwa pochodząca z hindi, wywodząca się od sanskryckiego citrala – plamisty;


inna nazwa: jeleń aksis; Axis axis; jeleń ten ma rudą suknię (sierść) w białe plamki;
zamieszkuje południową Azję; wysoki w kłębie na 90 cm, waży 90 kg.

[84] Ględzić (myśl.) – o łani: wydawać głos.

[85] Łyżki (myśl.) – m.in. u jelenia: uszy.

[86] Moschus moschiferus; gatunek małego jelenia pozbawiony poroża; waży do 17 kg;
zamieszkuje wschodnią i środkową Azję.
XXII
GROZY ZAZNAŁEM I JA

Po nocy spędzonej na drzewie przez kilka dni nic nie wiedziałem

o poczynaniach ludojada. Do skalistej enklawy już nie powrócił, nie udało

mi się też natrafić na jego trop – jak również na trop jego towarzyszki, która

uratowała mu życie – choć przeszukałem całe mile lasu rosnącego nad

obszarem pól uprawnych. W lesie tym czułem się pewniej, ponieważ żyły

tam zwierzęta, które w każdej chwili służyły pomocą, więc jeśliby lamparty

tam przebywały, na pewno bym je znalazł.

Samica, dla której czas rui jeszcze się nie skończył, usłyszawszy mnie

wołającego z drzewa, zapędziła się daleko od swoich terenów i teraz tam

wróciła w towarzystwie samca, którego sobie z moją pomocą przygruchała.

Rychło jednak ludojad pojawi się znowu, a jako że ludzie mieszkający na

lewym brzegu dbali o to, żeby nie przyszło mu łatwo pozyskanie kolejnej

ludzkiej ofiary, spróbuje zapewne dostać się na prawy brzeg Alaknandy;

toteż w ciągu następnych paru nocy trzymałem straż na moście

w Rudraprayag.

Na lewym brzegu trzy drożyny wiodły do mostu; jedna z nich,

południowa, prowadziła obok domu czaukidara mostu. Czwartej nocy

usłyszałem, jak lampart zabija psa czaukidara – poczciwego kundla, który

zwykł wybiegać mi na spotkanie, ilekroć tamtędy przechodziłem. Pies ten

rzadko szczekał, ale tamtej nocy ujadał zawzięcie przez pięć minut, aż
z nagła szczekanie zakończyło się skowytem, po którym rozległy się

pokrzykiwania czaukidara dochodzące z wnętrza jego domu, potem zaś

zaległa cisza. Kolczaste krzewy zostały usunięte z przelotu wieżyczki, lecz

przez resztę nocy, którą przeleżałem z palcem na spuście, lampart nie

próbował przeprawić się mostem.

Gdy rankiem zbadałem ślady, wyszło na jaw, że lampart po zabiciu psa

i zostawieniu go na drodze podszedł do wieży mostu. Jeszcze pięć kroków

i znalazłby się na moście, ale właśnie tych pięciu kroków nie uczynił.

Zamiast tego skręcił w prawo, uszedł kawałek ścieżką prowadzącą na bazar,

zawrócił i podążył pielgrzymim szlakiem na północ. Na szlaku, po jednej

mili, zgubiłem trop.

W dwa dni później doniesiono mi, że ubiegłego wieczora o siedem mil

w górę pielgrzymiego szlaku została zabita krowa. Podejrzewano, że

sprawcą jest ludojad, ponieważ poprzedniej nocy, kiedy to utrupiony został

pies, lampart próbował wyłamać drzwi domu, w którego pobliżu rzeczona

krowa postradała życie.

Na drodze już oczekiwała mnie grupa mężczyzn, którzy wiedząc, że

będę miał za sobą forsowny marsz z Rudraprayag, przygotowali mi miskę

herbaty. Rozsiedliśmy się pod mangowcem, zapaliliśmy papierosy, ja

dodatkowo popijałem herbatę, i dowiedziałem się, że krowa po prostu nie

wróciła wieczorem ze stadem, a rankiem została odnaleziona między

pielgrzymim szlakiem a rzeką. Uraczyli mnie przy tym opowieściami, jak

to wielu z nich w ciągu tych ośmiu lat ledwie o włos uniknęło paszczy

ludojada. Moje szczególne zainteresowanie wzbudził fakt, że proceder

forsowania drzwi ludojad uprawia zaledwie od trzech lat, wcześniej

natomiast ograniczał się do atakowania ludzi, którzy nocną porą znaleźli się

poza domem albo którzy drzwi domów pozostawili otwarte. Teraz –

mówili – szaitan[87] tak się rozzuchwalił, iż gdy nie udaje mu się wyłamać
drzwi, potrafi wyszarpać dziurę w glinianej ścianie i tamtędy wywlec

człowieka.

Ci, którzy nigdy nie zetknęli się z mieszkańcami przedgórza Himalajów

i nie zdają sobie sprawy, jaką rolę w ich psychice odgrywa wymiar

nadprzyrodzony, zapewne nie pojmą, dlaczego ludzie znani ze swej odwagi,

wielokrotnie honorowani najwyższymi nagrodami za męstwo wykazywane

na polach bitewnych, nie potrafili zdobyć się na jakąkolwiek reakcję, gdy

lampart wyłamywał drzwi lub robił dziurę w ścianie, choć mieli pod ręką

siekiery, noże kukri[88], a bywało, że i broń palną. Zdarzyło się, że

ludojadowi stawiono czoła, i dokonała tego kobieta. Kobieta spała sama

w chacie, nie zaryglowawszy drzwi; drzwi te odmykały się do wewnątrz,

podobnie jak w chacie zajmowanej przez kobietę, która ze spotkania

z ludojadem wyszła z pokiereszowanym ramieniem. Lampart wtargnął do

środka, złapał kobietę za lewą nogę i zaczął ją ciągnąć ku drzwiom.

Zaatakowana zagarnęła gandesę (rodzaj tasaka, używany do siekania roślin

dla bydła) i wycięła nim napastnika. Ten jednakże chwytu nie zwolnił, lecz

ciągnął dalej. W momencie gdy znalazł się za progiem, kobieta przyparła

drzwi, nie wiadomo – celowo czy przypadkiem. Jakkolwiek było,

znajdowała się ona teraz po jednej stronie progu, a lampart po drugiej;

i wtedy ludojad szarpnął tak mocno, że wyrwał kobiecie nogę. Traf sprawił,

że poseł z Garhwalu do Rady Legislacyjnej Zjednoczonych Prowincji,

Mukandi Lal, odbywając przedwyborczą podróż, następnego dnia zawitał

do wioski; spędził nawet noc w izbie, w której nastąpił atak, lecz lampart

nie przyszedł. W raporcie złożonym Radzie Mukandi Lal stwierdził, że

tylko w ciągu ostatniego roku lampart zabił siedemdziesiąt pięć osób,

i prosił, żeby rząd podjął zdecydowane kroki zaradcze.

Mając do towarzystwa Madho Singha oraz jednego z wieśniaków w roli

przewodnika, udałem się do zabitej krowy. Krowa leżała w głębokim


wąwozie, o ćwierć mili od szlaku i o sto jardów od rzeki. Jedną stronę

wąwozu zawalały duże skały poprzetykane chaszczami, zaś po drugiej

stronie rosło kilka drzew, ale za niskich na urządzenie czatów. Pod

drzewami, trzydzieści jardów od krowy, tkwiła skała z niewielkim

wydrążeniem u podstawy, w którym to zagłębieniu postanowiłem się

zaczaić.

Zarówno Madho Singh, jak i człowiek z wioski gorąco oponowali

przeciw pomysłowi czatowania na ziemi; jednakże odkąd przybyłem do

Rudraprayag, była to pierwsza zwierzęca ofiara znajdująca się w miejscu

pozwalającym oczekiwać, że lampart do niej wróci o wczesnej godzinie –

około zachodu słońca – więc odrzuciłem te zastrzeżenia i obu odesłałem do

wioski.

Siedziało mi się sucho i wygodnie; plecami opierałem się o skałę, nogi

skrywał mi mały krzak; ufałem, że lampart mnie nie dostrzeże i że zdołam

go zastrzelić, nim wykryje moją obecność. Na kolanach spoczywał mi mój

zacny sztucer, miałem też nóż i latarkę. W tym odosobnionym miejscu

szanse na rozprawienie się z ludojadem wyglądały na większe, niż były

kiedykolwiek.

Siedziałem wytrwale ze wzrokiem utkwionym w skały znajdujące się

przede mną; wiedziałem, że każda sekunda przybliża mnie do momentu,

kiedy pewny siebie i niczego niepodejrzewający ludojad powróci do łupu.

Tymczasem wyczekiwana pora nadeszła i z wolna zaczęła mijać…

Pobliskie otoczenie stawało się niewyraźne… Cóż, lampart przyjdzie

później niż zakładałem, nie kłopotało mnie to wszakże, bo miałem latarkę,

a ścierwo leżało tylko o trzydzieści jardów ode mnie i już ja zadbam o to,

żeby strzał był tak mierzony, iżby nie zaistniała konieczność dochodzenia

rannego zwierza.
W wąwozie panowała niezmącona cisza. W ciągu ostatnich paru dni

słońce mocno operowało, i opadłe liście zaścielające tę część wąwozu, po

której siedziałem, stały się niezwykle kruche. Była to okoliczność

sprzyjająca, albowiem już zrobiło się tak ciemno, że mogłem polegać

wyłącznie na słuchu; siedząc zatem z kciukiem na włączniku latarki,

mobilizowałem się na strzał w każdym kierunku, z którego doszedłby mnie

najcichszy szmer.

Stopniowo nieobecność lamparta zaczęła napawać mnie niepokojem.

Jestże to możliwe, że w ciągu tych godzin obserwował mnie z ukrycia

i teraz oblizywał się na myśl, że rychło zatopi kły w moim gardle? No bo

przecież już tak dawno nie kosztował ludzkiego mięsa. Tylko bowiem tym

sposobem tłumaczył się fakt jego nieobecności, toteż jeśli miałem wyjść

z tego wąwozu żywy, mój słuch musiał działać tak niezawodnie, jak nigdy

przedtem.

Ulegałem poczuciu, że na nasłuchiwaniu zbiegają mi całe godziny, gdy

naraz spostrzegłem, iż robi się ciemniej niż powinno: zwróciwszy oczy ku

niebu, ujrzałem, jak ciężki całun chmur sunie po firmamencie, wygaszając

jedną gwiazdę po drugiej. Wkrótce spadły pierwsze krople i jak dotychczas

zalegała cisza, tak teraz wszystko się rozszumiało, słowem – nadeszła

chwila, na którą lampart czekał. Pospiesznie zdjąłem kurtkę, owinąłem ją

sobie wokół szyi i zawiązałem rękawy. Sztucer w tych okolicznościach stał

się bezużyteczny, więc przełożyłem go do lewej ręki, a prawą chwyciłem

rękojeść noża. Był to sztyletopodobny nóż Afridiów[89] i żarliwie oddałem

się nadziei, iż posłuży on mi równie skutecznie, jak oddawał usługi swemu

poprzedniemu właścicielowi: kiedy kupowałem go w składzie rządowym

w miejscowości Hangu na Granicy Północno-Zachodniej[90], wicekomisarz

zwrócił moją uwagę na rękojeść, na której widniały trzy karby, co

oznaczało, że nożem tym pozbawiono życia trzech ludzi. Zaiste, straszna to


była pamiątka, jednakowoż wtedy, w nocy, w strugach deszczu, byłem

kontent, ściskając rękojeść tego utensylium.

Lamparty, to znaczy te zwyczajne lamparty, nie przepadają za deszczem

i na czas ulewy nieodmiennie szukają schronienia, ale ów osobnik żadną

miarą do zwyczajnych lampartów się nie zaliczał, toteż trudno było nawet

w przybliżeniu odgadnąć jego upodobania i zamiary.

Madho Singh na odchodnym zapytał mnie, jak długo zamierzam

pozostać na czatach, na co mu odpowiedziałem, iż tak długo, dopóki nie

zabiję lamparta; próżno było zatem oczekiwać od niego pomocy, a pomocy

doprawdy potrzebowałem. Iść czy zostać – ten dylemat musiałem

rozstrzygnąć, a każdy wybór niósł ponurą perspektywę. Gdybym miał

pewność, że nie zostałem przez lamparta dostrzeżony, postąpiłbym głupio,

zdradzając swoją kryjówkę i ryzykując, że w każdej chwili go spotkam na

zdradliwym terenie dzielącym mnie od pielgrzymiego szlaku; z drugiej

strony, tkwić w kryjówce przez następne sześć godzin i cały czas oczekiwać

śmiercionośnego ataku, który musiałbym odparować tak mizerną bronią,

było czymś, czemu moje nerwy nie potrafiłyby sprostać; wstałem więc na

równe nogi, oparłem sztucer na ramieniu i wyruszyłem.

Nie miałem dalekiej drogi do przejścia, tylko jakieś pięćset jardów,

z których jedną połowę stanowił grząski grunt, drugą zaś – skały

wygładzone racicami bydła i ludzkimi stopami. Bałem się zaświecić

latarkę, aby nie przywabić ludojada; w lewej ręce dzierżyłem sztucer,

w prawej – nóż, a zanim dotarłem do pielgrzymiego szlaku, moja cielesna

powłoka równie często miała kontakt z ziemią co podeszwy moich butów.

Na pielgrzymim szlaku całą mocą gardła posłałem kuuii w ciemność nocy;

po chwili wysoko na zboczu z lampą w ręce ukazał się Madho Singh ze

swoim towarzyszem.
Dołączyli oni do mnie i Madho Singh powiedział mi, iż był o mnie

spokojny, dopóki nie zaczął padać deszcz, a jak już się rozdeszczyło, zapalił

lampę, usiadł z uchem przytkniętym do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Obaj

mężczyźni wyrazili ochotę towarzyszenia mi do Rudraprayag, za czym

ruszyliśmy w siedmiomilowy marsz – Bachi Singh na czele, za nim Madho

Singh z lampą, a na końcu szedłem ja. Nazajutrz odbyłem rekonesans:

krowie ścierwo było nietknięte, na pielgrzymim szlaku widniały tropy

ludojada; w jakim wszelako czasie po nas się tam pojawił, tego nie

potrafiłem ustalić.

Gdy przywołuję w pamięci tę noc, jawi mi się ona jako niekłamana noc

grozy. Strachu zdarzyło mi się najeść niezliczoną ilość razy, ale nigdy nie

byłem tak przerażony, jak tamtej nocy, kiedy to niespodziewanie deszcz

uczynił nieprzydatną broń, na której zawsze polegałem, i rolę obrońcy

przejął nóż – scheda po zabójcy.

[87] Szaitan (hind.) – diabeł (przyp. red.).

[88] Zakrzywiony nóż Gurkhów, z brzeszczotem rozszerzającym się ku końcowi.

[89] Klan góralski z pogranicza północnego Pakistanu i Afganistanu.

[90] Najbardziej na północ wysunięta prowincja Indii Brytyjskich (obecnie w granicach


Pakistanu).
XXIII
LAMPART PRZECIW LAMPARTOWI

Odprowadziwszy nas do Rudraprayag, lampart przeciął pielgrzymim

szlakiem Golabrai, minął wąwóz, w górę którego zapuścił się kilka dni

wcześniej, i ruszył pod górę wyboistym traktem służącym mieszkańcom

wysoko położonych terenów na wschód od Rudraprayag za skrót do

Hardwaru.

Pielgrzymki do Kedarnath i Badrinath mają charakter sezonowy, a ich

początek i czas trwania zależą od pory opadu i topnienia śniegów

w wyższych partiach gór, gdzie obie świątynie się znajdują. Właśnie przed

kilkoma dniami najwyższy kapłan świątyni w Badrinath rozesłał

telegraficznie wieść, żywo wyczekiwaną przez wszystkich pobożnych

hindusów jak Indie długie i szerokie, że oto droga jest otwarta,

i w następstwie tego od paru dni niewielkie grupy pielgrzymów

przechodziły przez Rudraprayag.

W ostatnich latach ludojad zabił na szlaku kilku pielgrzymów i stało się

jego mniej lub bardziej regularną praktyką, że podczas pielgrzymiego

sezonu schodził szlakiem w dół, aż do granicy swego rewiru, następnie

zataczał łuk, przemierzając wioski rozsiane po wzgórzach na wschód od

Rudraprayag, po czym wracał na szlak, nawet piętnaście mil powyżej

Rudraprayag. Czas trwania takiej rundy był różny, lecz przeciętnie ślady

ludojada pojawiały się na szlaku między Rudraprayag a Golabrai raz na


pięć dni. Spędziłem dwie noce na stercie siana, dającej dobry widok na

szlak, nie zdołałem jednak wypatrzyć lamparta.

Przez dwa dni żadne wieści o nim do mnie nie docierały; rankiem

trzeciego dnia odbyłem sześciomilowy marsz pielgrzymim szlakiem, aby

ustalić, czy nie dał on o sobie znać w którejś z wiosek znajdujących się

w pobliżu szlaku. Z rekonesansu wróciłem w południe; gdy jadłem nieco

przypóźne śniadanie, pojawiło się dwóch mężczyzn z wiadomością, iż we

wsi Bhainswara, położonej o osiemnaście mil na południowy wschód od

Rudraprayag, został zabity chłopiec.

Stworzony przez Ibbotsona system zbierania informacji funkcjonował

wspaniale. Polegał on po prostu na tym, iż wypłacano odpowiednio

stopniowane nagrody pieniężne za doniesienia o wszystkich ofiarach

ludojada, zarówno ludzkich, jak i zwierzęcych. Nagrody te – wynoszące

dwie rupie w przypadku kozy, a dochodzące do dwudziestu rupii, jeśli rzecz

dotyczyła człowieka – były wielce upragnione, toteż o wyczynach ludojada

dowiadywaliśmy się niemal natychmiast.

Po zainkasowaniu dziesięciu rupii przez każdego z posłańców jeden

z nich zaofiarował się służyć mi za przewodnika w drodze do Bhainswary;

drugi postanowił przenocować w Rudraprayag, ponieważ ostatnio trawiła

go gorączka, i nie czuł się na siłach przejść jeszcze raz osiemnaście mil

tego samego dnia. Kończąc śniadanie, wysłuchałem ich szczegółowej

relacji, a już na krótko przed pierwszą po południu wyruszyłem w drogę,

zabierając ze sobą tylko sztucer, kilka naboi i latarkę. Przeciąwszy drogę

w pobliżu bungalowu, rozpoczęliśmy podejście stromym stokiem; zaraz na

początku mój towarzysz poczynił uwagę, że drogę mamy daleką do

przebycia, a bezpieczniej by było, gdybyśmy dotarli do celu przed

zmierzchem; puściłem go zatem przodem, aby nadawał tempo. Jeżeli to

możliwe, nigdy nie podejmuję wspinaczki bezpośrednio po posiłku; teraz


wszakże nie miałem wyboru i przez pierwsze trzy mile, podczas których

pokonaliśmy wysokość trzech tysięcy stóp, miałem trudności

z dotrzymaniem kroku memu przewodnikowi. Krótki odcinek płaskiego

terenu pozwolił mi jednakże odzyskać rytm i potem to już ja szedłem

przodem i nadawałem tempo.

We wszystkich napotkanych po drodze do Rudraprayag wioskach dwaj

posłańcy rozpowiadali zarówno o mordzie dokonanym przez ludojada, jak

też o tym, iż zamierzają mnie nakłonić, żebym poszedł z nimi do

Bhainswary. Pewnie nikt w moją zgodę nie wątpił, ponieważ wszędzie

wychodzono mi na spotkanie i podczas gdy jedni słali mi

błogosławieństwa, inni uderzali w prośbę, żebym nie opuszczał dystryktu,

póki nie zabiję ich ciemięzcy.

Według mego towarzysza mieliśmy osiemnaście mil do przebycia i gdy

tak pokonywaliśmy kolejne wzgórza poprzedzielane głębokimi dolinami,

stale ponaglani przez czas, zdałem sobie sprawę, że jest to najforsowniejszy

marsz z przedsięwziętych przeze mnie kiedykolwiek. Już niezadługo słońce

miało zajść, gdy z grzebienia któregoś z niezliczonych wzgórz ujrzałem

grupę mężczyzn w odległości kilkuset jardów przed nami. Spostrzegłszy

nas, część z nich zniknęła za linią grzbietu, część wyszła nam naprzeciw.

Między tymi drugimi był naczelnik Bhainswary, który po przywitaniu ku

mej uldze oznajmił mi, że docelowa wioska znajduje się tuż za szczytem

i on już polecił synowi przygotować mi herbatę.

Czternasty kwietnia 1926 roku długo będzie pamiętany w Garhwalu

jako dzień, w którym lampart ludojad z Rudraprayag po raz ostatni zabił

człowieka. Tego dnia wieczorem pewna wdowa i jej dwoje dzieci –

dziewczynka w wieku dziewięciu lat i chłopiec liczący lat dwanaście – oraz

towarzyszący im ośmioletni syn sąsiada udali się do źródła znajdującego się

tuż za wioską po wodę na wieczorny posiłek.


Wdowa z dziećmi mieszkała w środkowej części długiego rzędu

domów. Domy te były dwukondygnacyjne – nisko sklepiony parter pełnił

rolę magazynu na żywność i opał, piętro zaś stanowiło część mieszkalną.

Szeroka na cztery stopy weranda biegła przez całą długość budynku, do jej

obu końców prowadziły dwa krótkie rzędy schodów z murkiem po bokach.

Podwórzec, szeroki na sześćdziesiąt stóp i długi na sto stóp, wyłożony był

kamiennymi płytami i obrzeżony niskim murem.

Kiedy czteroosobowa grupa wracała od źródła, przodem szedł syn

sąsiada. Gdy chłopiec wstąpił na schody, zobaczył, że w przylegającym do

schodów otwartym pomieszczeniu na parterze leży jakieś zwierzę, które

wziął za psa; nie powiedział jednak o tym nikomu, a pozostali obecności

zwierzęcia nie zauważyli. Za chłopcem postępowała dziewczynka, wdowa

szła jako trzecia, jej syn zamykał pochód. Znalazłszy się w połowie

wysokości schodów, kobieta usłyszała, jak ciężkie mosiężne naczynie, które

niósł jej syn, upada na schody i stacza się na dół; z reprymendą na ustach

postawiła swoje naczynie na werandzie i odwróciła się, aby zobaczyć, co

też jej syn nabroił. U podnóża schodów leżało przewrócone naczynie;

kobieta zeszła na dół, podniosła je i zaczęła rozglądać się za chłopcem.

Nigdzie go nie dostrzegła, więc pomyślała, że z przestrachu uciekł,

i zaczęła go nawoływać.

Sąsiedzi z przylegających domów, usłyszawszy spadające naczynie

i następujące po tym nawoływania kobiety, stanęli w progach i jęli

wypytywać o przyczynę zamieszania. Wyrażono przypuszczenie, że

chłopiec się schował w którymś z pomieszczeń na parterze, na co jeden

z mężczyzn zapalił lampę – już bowiem robiło się ciemno – i zszedł po

schodach ku kobiecie; wtenczas na kamiennej płycie w miejscu, gdzie stała

kobieta, zauważył krople krwi. Mężczyzna wydał okrzyk przerażenia, na co

zewsząd zbiegli się ludzie, pomiędzy którymi znajdował się pewien starzec,
niegdyś towarzysz swego pana w wielu wyprawach myśliwskich. Starzec

ów wziął lampę i ruszył śladem krwi. Ślad przecinał podwórzec, potem

wiódł przez niski mur, za którym znajdował się ośmiostopowy spad

prowadzący na pole ignam i tam, na miękkiej ziemi, widniały

rozcapierzone tropy lamparta. Aż do tej chwili nikt nie brał pod uwagę

ewentualności, że chłopiec został porwany przez ludojada, bo choć wszyscy

o ludojadzie słyszeli, to jednak nigdy nie pojawił się on w odległości

mniejszej niż dziesięć mil od ich wioski. Kiedy wreszcie zrozumiano, co się

stało, kobiety podniosły krzyk, mężczyźni zaś pobiegli do domów, jedni –

po bębny, drudzy – po strzelby, których było trzy w wiosce. W kilka minut

rozpętało się istne pandemonium, bębny i strzelby grzmiały przez całą noc.

O świcie znaleziono ciało chłopca i dwóch ludzi wyruszyło do

Rudraprayag, aby o zdarzeniu powiadomić mnie.

Zbliżając się w asyście naczelnika do wioski, usłyszałem zawodzenie

kobiety. Była to matka ofiary i ona pierwsza wyszła mi na spotkanie. Nawet

moje niewprawne oko poznało, że niewiasta przeszła właśnie paroksyzm

rozpaczy, a następny już się zbliża. Ponieważ nie bardzo wiem, jak

obchodzić się z ludźmi znajdującymi się w takim stanie, wolałem

oszczędzić kobiecie przywoływania obrazu tragedii; jednakże to ona sama

pragnęła przedstawić mi swoją wersję przebiegu wydarzeń. W miarę jak

opowiadała stawało się jasne, iż jej głównym celem jest dać upust

rozgoryczeniu pod adresem mężczyzn z wioski, którzy, wedle jej słów, nie

pobiegli za lampartem i nie uratowali chłopca, „jak by to zrobił jego ojciec,

gdyby żył". Powiedziałem jej, że co się tyczy zarzutów pod adresem

mężczyzn, to jest niesprawiedliwa, zaś co do wiary, iż można było uratować

jej syna, to się myli. Albowiem kiedy lampart chwycił chłopca za gardło,

kły rozerwały kręgi szyjne, tak że chłopiec był już martwy, zanim lampart
przeniósł go przez dziedziniec, więc cokolwiek by uczynili mężczyźni

z wioski czy kto inny, nie mogło to już chłopca ocalić.

Chwilę tkwiłem na dziedzińcu, popijając herbatę, którą mnie

poczęstowano, i przyglądałem się setce, lub więcej, zgromadzonych wokoło

ludzi. Nie mogłem pojąć, jak zwierzę wielkości lamparta potrafiło za dnia

przejść przez podwórzec niezauważone przez krzątających się wszędzie

ludzi i jak to się stało, że nie zwietrzyły go znajdujące się w wiosce psy.

Potem zlazłem po ośmiostopowym pionowym oskarpowaniu, z którego

lampart zeskoczył był z chłopcem w paszczy; dalej trop wiódł polem

ignam, następnie znów schodził oskarpowaniem – tym razem wysokim na

dwanaście stóp – i przecinał drugie pole. U końca drugiego pola rósł zwarty

żywopłot dzikiej róży wysokości czterech stóp. W miejscu tym lampart

zwolnił chwyt na gardle chłopca i jął szukać przejścia w płocie; nie

znalazłszy takowego, chwycił chłopca za krzyże, przeskoczył płot i zszedł

po dziesięciostopowej skarpie. U podnóża owej trzeciej skarpy biegł trakt

wydeptany przez bydło; niedaleko wszakże lampart nim uszedł, gdyż

właśnie wtedy w wiosce wszczęto alarm. Spłoszony hałasem lampart

zostawił zwłoki na trakcie i poszedł w dół zbocza. W powrocie do łupu

przeszkodziła mu dobiegająca z wioski przez całą noc strzelanina i bicie

w bębny.

Teraz oczywistym posunięciem z mojej strony byłoby umieszczenie

ciała chłopca tam, gdzie lampart je zostawił, i urządzenie zasadzki;

pojawiła się tu wszelako istotna przeszkoda, a mianowicie brak

odpowiedniego na czaty miejsca – no i moja awersja do czatowania

w nieodpowiednich miejscach.

Najbliższe drzewo, bezlistny orzechowiec, rosło w odległości trzystu

jardów, co czyniło je całkowicie nieprzydatnym; jeśli zaś idzie

o czatowanie na ziemi, to na to, szczerze mówiąc, po prostu zabrakło mi


odwagi. Do wioski dotarłem o zachodzie słońca; trochę trwało wypicie

herbaty, wysłuchanie relacji zrozpaczonej matki oraz tropienie lamparta,

zatem nie wystarczyło mi już czasu na zbudowanie kryjówki dającej bodaj

namiastkę bezpieczeństwa. W powstałej sytuacji, gdybym jednak usiadł na

ziemi, należało właściwie siadać gdzie popadło, nie wiedząc przy tym,

z którego kierunku lampart się wyłoni, wiedząc natomiast doskonale, że

jeślibym znalazł się w zasięgu jego łap, nie mógłbym zrobić użytku

z jedynego rodzaju broni, jaką umiem się posługiwać, czyli sztucera,

albowiem przy bezpośredniej konfrontacji z zupełnie zdrowym tygrysem

czy lampartem użycie broni palnej długiej jest niemożliwością.

Dokonawszy obchodu, powróciłem na dziedziniec i poprosiłem

naczelnika o łom, solidny drewniany kołek, młot tudzież łańcuch. Łomem

podważyłem jedną z płyt znajdujących się na dziedzińcu, mocno wbiłem

w to miejsce kołek, po czym przymocowałem do niego jeden koniec

łańcucha. Później z pomocą naczelnika przyniosłem ciało chłopca

i przywiązałem je łańcuchem do kołka.

Niedocieczona to siła, którą jedni nazywają losem, inni – kismetem, bo

oto w ciągu kilku dni pozbawiła rodzinę żywiciela, zgotowała straszny

koniec leciwej kobiecie oczekującej po trudach życia kilku lat względnego

wczasu, a teraz zgasiła żywot małego chłopca, który wyglądał na

wychuchanego przez swoją owdowiałą matkę. Rozumiałem przeto uczucia

zdruzgotanej kobiety, która w przerwie między ustawicznie powtarzającymi

się atakami wykrzykiwała:

– Cóż takiego złego uczynił mój syn Parmeshwar, którego wszyscy

lubili, że u zarania życia spotkała go taka straszna śmierć.

Zanim jeszcze zabrałem się do podważania płyty, wyraziłem życzenie,

żeby matkę i córkę umieszczono w izbie znajdującej się na samym końcu

rzędu budynków. Poczyniwszy przygotowania, umyłem się w źródle


i poprosiłem o naręcze siana, które rozścieliłem na werandzie, naprzeciwko

drzwi lokum będącego własnością dotkniętej tragedią kobiety.

Wnet zaległy ciemności. Napomniawszy zebranych ludzi, żeby w nocy

zachowywali się tak cicho, jak tylko to będzie możliwe, kazałem im

pozamykać się w domach, sam zaś ułożyłem się na boku, narzuciwszy

wpierw przed sobą trochę siana, w sposób pozwalający mi dobrze widzieć

zwłoki, przy minimalnym prawdopodobieństwie, iż sam zostanę

dostrzeżony.

Mimo hałasu, który czyniono zeszłej nocy, przeczuwałem, że lampart

powróci do miejsca, gdzie zostawił łup, a nie znalazłszy go tam, pewnikiem

skieruje się do wioski po następną ofiarę. Łatwość, z jaką dokonał mordu za

pierwszym razem, niechybnie zachęci go do ponowienia próby, toteż czaty

rozpocząłem pełen dobrych myśli.

Ciężkie chmury gromadziły się przez cały wieczór i około godziny

ósmej, gdy w wiosce już zamarły wszystkie głosy – z wyjątkiem płaczu

zrozpaczonej kobiety – światło błyskawicy i następujący po niej grzmot

obwieściły burzę. Przez godzinę żywioły szalały, błyskawice były tak jasne

i częste, że nawet gdyby szczur usiłował dostać się na dziedziniec,

potrafiłbym go dostrzec i prawdopodobnie zastrzelić. Deszcz wreszcie

ustał, lecz niebo pozostało zachmurzone i widoczność skurczyła się do paru

cali. Dla lamparta nastała pora na opuszczenie kryjówki, a czas jego

pojawienia się był jedynie kwestią odległości, w jakiej kryjówka ta

znajdowała się od wioski.

Kobieta w końcu przestała płakać i wszystko spowiła całkowita cisza.

Była to upragniona przeze mnie okoliczność, gdyż tylko słuch mógł mnie

teraz ostrzec przed zbliżaniem się lamparta, zresztą to właśnie miałem na

uwadze, decydując się na użycie łańcucha zamiast sznura.


Dostarczone mi siano było suche jak trzaska i znienacka mój wytężony

słuch uchwycił dźwięk, jakby coś poruszyło się na wysokości moich stóp,

a następnie podkradało się coraz wyżej. Miałem na sobie twór garderobiany

zwany szortami, to jest spodniami, które sięgają tylko do kolan. Zaraz też

na skórze poczułem muśnięcie zwierzęcego futra. To mógł być tylko

ludojad skradający się, aby chwycić mnie za gardło. Na ramieniu poczułem

lekkie dotknięcie jego łapy – chciał zapewne uzyskać oparcie dla chwytu –

i kiedy już miałem nacisnąć spust, jakieś zwierzątko wskoczyło mi między

ręce a klatkę piersiową. Był to zupełnie przemoczony kotek, którego burza

zaskoczyła poza domem i który, znalazłszy wszystkie drzwi zamkniętymi,

postanowił u mnie poszukać schronienia.

Zaledwie kotek umościł się w moim płaszczu, a ja zacząłem dochodzić

do siebie po potężnej dawce strachu, za polami tarasowymi rozległ się

gniewny pomruk, który z każdą chwilą nabrzmiewał, aż eksplodował

odgłosem walki tak zajadłej, że jeszcze nie zdarzyło mi się takiej słyszeć.

Wyglądało na to, że ludojad, powróciwszy do miejsca, gdzie poprzedniej

nocy zostawił łup, zaczął go szukać, będąc w nie nazbyt dobrym nastroju,

i wtedy natknął się na lamparta, który uważał te tereny za swoje, i został

przez niego zaatakowany. Pojedynki tego rodzaju zdarzają się niezmiernie

rzadko, albowiem drapieżniki zawsze trzymają się swoich rewirów, a jeśli

przypadkiem dwa osobniki tej samej płci wejdą sobie w drogę, wówczas

oceniają swe siły, mierząc się wzrokiem i słabszy ustępuje placu.

Ludojad mimo sędziwego wieku był wielkim i niezwykle silnym

samcem. Zapewne na owych pięciuset milach kwadratowych, gdzie do tej

pory grasował, żaden inny osobnik nie kwestionował jego pozycji, ale tutaj,

w Bhainswarze, był intruzem, toteż spotkanie to oznaczało dla niego

konieczność stoczenia walki o życie. I bez ochyby taki bój teraz się toczył.
Szansa na strzał przepadła, gdyż nawet jeśliby ludojad zdołał pokonać

przeciwnika, to w wyniku ran, które nieuchronnie musiał odnieść podczas

tej potyczki, zapewne na jakiś czas straci zainteresowanie ludożerstwem.

Istniało nawet prawdopodobieństwo, iż walka ta skończy się dla niego

fatalnie, i byłby to zaiste nieoczekiwany koniec jego kariery: zostałby

przypadkiem zabity przez jednego ze swoich pobratymców, podczas gdy

w ciągu ośmiu lat nie sprostały temu zadaniu połączone wysiłki czynników

oficjalnych i wszelkiej maści wolnych strzelców.

Pierwsza runda, trwająca mniej więcej pięć minut, przebiegała

z niesłabnącą furią i nie doprowadziła do rozstrzygnięcia, ponieważ przy jej

końcu wciąż rozlegały się głosy obu zwierząt. Po dziesięciu czy piętnastu

minutach walka rozgorzała na nowo, tyle że w odległości dwustu–trzystu

jardów od miejsca, w którym wzięła początek: wyglądało na to, że włodarz

tego terenu radzi sobie lepiej i wypiera przeciwnika z ringu. Trzecia runda

trwała krócej niż dwie poprzednie, będąc jednak nie mniej zażartą. Potem

znów nastąpiła przerwa, a gdy pojedynek został na nowo podjęty, stało się

to już za odnogą góry i stopniowo coraz trudniej mi było ułowić jego

odgłosy.

Pozostało jeszcze sześć godzin ciemności; jednakże wiedziałem już, iż

moja misja w Bhainswarze doznała niepowodzenia, a i nadzieja, że bój

między dwoma lampartami skończy się śmiercią ludojada, także okazała się

płonna. W zmaganiach tych ludojad istotnie brał krwawe cięgi, ale było

mało prawdopodobne, żeby odniesione rany zmniejszyły jego apetyt na

ludzkie mięso lub upośledziły jego zdolność do zdobywania go.

Kotek przespał spokojnie całą noc, ja zaś z pierwszym pojaśnieniem

wschodniego nieboskłonu zszedłem na podwórzec, zabrałem zwłoki

chłopca, zaniosłem je do szopy, gdzie uprzednio zostały złożone,

i nakryłem je pledem. Naczelnik jeszcze spał, gdy zapukałem do jego


drzwi. Wymówiłem się od herbaty, wiedząc, że jej przygotowanie zajęłoby

trochę czasu, za czym zapewniłem naczelnika, że ludojad już nigdy nie

zawita do jego wioski. Usłyszawszy obietnicę, iż ciało chłopca zostanie

niezwłocznie zaniesione do ghat i poddane kremacji, ruszyłem w drogę

powrotną do Rudraprayag.

Mogłoby się zdawać, że porażki to było coś, do czego winienem zdążyć

się przyzwyczaić. W ciągu miesięcy dzień w dzień opuszczałem bungalow

pełen nadziei, że już tym razem osiągnę cel, i dzień w dzień wracałem

przybity i zawiedziony. Gdyby porażki te dotyczyły tylko mnie, rzecz

byłaby bez znaczenia, ale natura przedsięwzięcia była taka, że owe

niepowodzenia większy wywierały skutek na życie innych niż na moje.

Fatum – bo tylko takie wytłumaczenie przychodziło mi do głowy – brało

moje poczynania w coraz większe posiadanie, spiętrzenie klęsk zaczynało

mnie przytłaczać i z wolna ulegałem przeświadczeniu, że nie dane mi

będzie wywiązać się z zadania, które na siebie nałożyłem. No bo cóż, jak

nie fatum sprawiło, że ludojad zostawił ofiarę w miejscu, gdzie nie było

drzew? Fatum też spowodowało, że jakiś lampart, który do swobodnego

wędrowania miał trzydzieści mil kwadratowych, napatoczył się akurat

w momencie, kiedy ludojad, nie znalazłszy łupu, prawdopodobnie kierował

się do wioski, gdzie ja na niego czekałem.

Te osiemnaście mil dłużyło mi się już wczoraj, ale dzisiaj marsz

ślimaczył mi się jeszcze bardziej, a i góry zdawały się bardziej strome.

W wioskach, które mijałem, pilnie mnie wyglądano i choć miałem złe

wieści do zakomunikowania, nie okazywano mi niechęci. Jak głosi

niewzruszona wiara tego ludu – taka, co góry przenosi, będąc przy tym

balsamem na wszelkie udręki – żaden człowiek czy zwierzę nie może

umrzeć, póki nie nadejdzie jego czas, a ponieważ czas ludojada jeszcze nie
nadszedł, nie miało sensu domagać się wyjaśnień ni dawać upustu próżnym

żalom.

Ostatnią wioskę znajdującą się na trasie – gdzie przymusowo

ugoszczono mnie herbatą – opuściłem wyzbyty uczucia przygnębienia

i sfrustrowania, które owładnęło mną tego ranka. Przemierzając ochoczo

ostatnie mile dzielące mnie od Rudraprayag, w pewnej chwili

uświadomiłem sobie, że następuję na tropy ludojada. Oto jak stan

psychiczny może przytępić lub wyostrzyć ludzkie zmysły. Ludojad

zapewne wszedł na trakt już wiele mil wstecz, ale ja dopiero teraz,

pokrzepiony rozmową z prostymi ludźmi, je dostrzegłem. W miejscu tym

trakt przebiegał po czerwonej glinie, którą deszcz niedawno rozmiękczył,

a z odcisków łap mogłem wyczytać, iż ludojad idzie z typową dla siebie

prędkością. Jednakże pół mili dalej zaczął przyspieszać i utrzymał szybkie

tempo aż do celu swojej wędrówki, czyli wąwozu znajdującego się powyżej

Golabrai.

Kiedy lampart bądź tygrys posuwa się normalnym krokiem, na ziemi

widnieją tylko odciski tylnych łap; lecz gdy szybkość ulega z jakiegoś

powodu zwiększeniu, tylne łapy odciskają się na ziemi przed łapami

przednimi i wówczas można zobaczyć ślady wszystkich czterech łap. Po

odstępie między śladami tylnych i przednich łap można określić prędkość,

z jaką zwierzę się poruszało. Przyczyną, dla której ludojad przyspieszył

marsz, było przypuszczalnie nadejście dnia.

Już wcześniej miałem okazję się przekonać, jak dobrym ludojad jest

piechurem, ale wtedy przemierzał on swój rewir w poszukiwaniu

potencjalnej zdobyczy. Tutaj miał jeszcze ważniejszy powód do odbycia tak

dalekiego marszu, gdyż chodziło o maksymalne oddalenie się od lamparta,

który dał mu lekcję z prawa własności ziemskiej; jak dotkliwa była to

lekcja, wyjdzie na jaw w toku dalszej relacji.


XXIV
STRZAŁ W CIEMNOŚCIACH

Pory spożywania posiłków w Indiach są zróżnicowane, zależnie od pory

roku i osobistych upodobań. W większości środowisk godziny

poszczególnych posiłków przedstawiają się następująco: śniadanie –

między ósmą a dziewiątą rano; lunch – między pierwszą a drugą po

południu; obiad – między ósmą a dziewiątą wieczorem. Podczas mego

całego pobytu w Rudraprayag odżywiałem się bardzo nieregularnie i jakby

na przekór rozpowszechnionemu przekonaniu, iż na zdrowie wielce istotny

wpływ ma skład jadła i regularność jego przyjmowania, te improwizowane

i dorywcze posiłki trzymały mnie w formie. Wyglądało to tak, że czasami

owsiankę konsumowałem o ósmej wieczorem, zupę – o ósmej rano, zaś

w ciągu dnia miałem jeden konkretniejszy posiłek bądź to nie, co jednakże

w najmniejszym stopniu nie podkopało mego zdrowia, prócz tego, że trochę

schudłem.

Moim ostatnim posiłkiem było zeszłodniowe śniadanie; zamierzając

spędzić na czatach kolejną noc, po powrocie z Bhainswary przegryzłem co

nieco, wziąłem kąpiel, przespałem się godzinę i wyruszyłem do Golabrai,

aby ostrzec pandita, do którego należało schronisko dla pielgrzymów, iż

ludojad pojawił się w okolicy.

Z panditem zaprzyjaźniłem się już za mej pierwszej bytności

w Rudraprayag i nigdy nie zdarzyło się, żebym przechodząc mimo jego


domu, nie odbył z nim pogawędki, gdyż nie tylko że znał on pokaźną ilość

opowieści o ludojadzie i pielgrzymach, ale był on także jednym z dwojga

ludzi – o kobiecie z poranionym ramieniem już wspomniałem – którym

udało się przeżyć spotkanie z ludojadem.

Jedna z opowieści dotyczyła pewnej kobiety, znanej mu mieszkanki

wioski położonej przy niższej części pielgrzymiego szlaku. Kobieta ta

zapóźniła się na bazarze w Rudraprayag i obawiając się, że nie zdąży

wrócić do domu przed zapadnięciem nocy, nad wieczorem pojawiła się

w Golabrai i poprosiła pandita o nocleg w schronisku dla pielgrzymów.

Pandit wyraził zgodę i poradził jej, żeby ulokowała się przy drzwiach

magazynu (gdzie zwykł był przechowywać żywność kupowaną przez

pielgrzymów), ponieważ takim sposobem, mając po jednej stronie

zamknięte pomieszczenie, po drugiej stronie – schronisko, w którym

nocowało pięćdziesięciu, lub więcej, pielgrzymów, będzie zabezpieczona

przed ewentualnym atakiem ludojada.

Schronisko stanowiła trawiasta szopa otwarta po stronie szlaku, z tylną

ściana skierowaną ku zboczu góry. Skład żywności znajdował się

w połowie długości schroniska, ale był cofnięty w kierunku góry, tak że gdy

kobieta ułożyła się przy drzwiach składowiska, od drogi oddzielały ją rzędy

pogrążonych we śnie pielgrzymów. W pewnej chwili w ciągu nocy jedna

z pielgrzymujących kobiet wydała krzyk i jęła się skarżyć, że użądlił ją

skorpion. Pielgrzymi nie mieli lamp, ale ktoś zaświecił zapałkę i okazało

się, że na stopie kobiety widnieje małe zadrapanie, z którego wyciekała

odrobina krwi. Utyskując, że kobiecina robi wiele hałasu o nic i że

w przypadku użądlenia przez skorpiona rana nie krwawi, pielgrzymi ułożyli

się na nowo i kontynuowali sen.

Rankiem pandit przyszedł ze swego domu stojącego na zboczu,

powyżej mangowca, i ujrzał poplamione krwią sari walające się na drodze


przed schroniskiem. Pandit dał swej znajomej miejsce, które uważał za

najbezpieczniejsze w całym schronisku, pięćdziesięciu pielgrzymów spało

wokół niej, a jednak lampart przeszedł pomiędzy nimi, ową kobietę zabił

i przypadkowo zadrasnął inną kobietę w stopę, gdy wracał na drogę.

Wyjaśnienie podane przez pandita, dlaczego lampart nie tknął żadnego

z pielgrzymów, a porwał tę właśnie kobietę, brzmiało, iż tylko ona spośród

znajdujących się tam osób nosiła kolorowe szaty. Nie znajduję tego

tłumaczenia przekonującym: uważam, że lampart dlatego wybrał kobietę

zamieszkującą te okolice, ponieważ jej zapach był mu jakoś znajomy – i to

pomimo faktu, że zmysł węchu nie odgrywa u lampartów istotnej roli.

A może był to zwykły pech? A może stało się tak dlatego, że kobieta ta była

jedyną osobą w pełni zdającą sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które

pociągało za sobą nocowanie w otwartym schronisku, i ów strach w jakiś

niewytłumaczalny sposób przywabił lamparta?

W niedługi czas sam pandit przeżył przygodę z ludojadem. Stało się to

w najgorętszej porze lata 1921 roku; dokładną datę można ustalić

w archiwum szpitala w Rudraprayag. Razu pewnego późnym wieczorem

w Golabrai pojawiło się dziesięciu pielgrzymów ze stanu Madras,

wyczerpanych i z poranionymi stopami, którzy pragnęli spędzić noc

w schronisku. Obawiając się, iż kolejna ofiara odbiłaby się fatalnie na

reputacji jego schroniska, pandit usilnie perswadował przybyszom, żeby

przemaszerowali jeszcze dwie mile do Rudraprayag, gdzie łatwo mogli

znaleźć bezpieczne schronienie. Jednakowoż na zdrożonych pielgrzymach

żadne perswazje nie wywierały skutku, postanowił więc zakwaterować ich

w swoim domu stojącym pięćdziesiąt jardów powyżej mangowca, drzewa,

o którym już parokrotnie wspomniałem.

Dom pandita zbudowany był wedle takiego samego planu, co domy

w Bhainswarze: na parterze składowano materiał na opał, wyższa


kondygnacja stanowiła część mieszkalną; krótkie pasmo schodów

prowadziło na wąską werandę, przy czym drzwi do pomieszczenia

mieszkalnego znajdowały się naprzeciw podestu u szczytu schodów.

Po kolacji pandit i jego dziesięciu gości zamknęli się w izbie

pozbawionej zupełnie dostępu świeżego powietrza. Nie mogąc wytrzymać

duchoty, w pewnej chwili w nocy pandit otworzył drzwi, wyszedł na

zewnątrz i stanął koło schodów, rozpostarłszy ramiona na filarach

podpierających dach werandy. W momencie gdy napełnił płuca

powietrzem, poczuł, jak coś z potężną siłą chwyta go za gardło. Pandit nie

puścił kolumn, lecz zaparł się stopami w korpus lamparta i desperackimi

kopniakami zdołał oderwać napastnika od gardła i strącić go w dół

schodów. Bliski omdlenia, przesunął się o krok na bok, oparł się obiema

rękami o poręcz werandy, a lampart skoczył z dołu po raz drugi i wpił mu

się kłami w lewe przedramię; pandit wszakże mocno trzymał się poręczy

i lampart zsunął się w dół, rozszarpując zaatakowanemu rękę aż do

nadgarstka. Ludojad już nie zdążył ponowić ataku, gdyż pielgrzymi,

usłyszawszy straszliwe rzężenie, które pandit wydawał, usiłując oddychać

z rozerwanym gardłem, wciągnęli go błyskawicznie do izby i zaryglowali

drzwi. Resztę nocy pandit przeleżał, walcząc o oddech i obficie krwawiąc,

lampart szalał za drzwiami, próbując wtargnąć do środka, a pielgrzymi

wrzeszczeli ze strachu.

Z nastaniem dnia pielgrzymi zanieśli nieprzytomnego pandita do

szpitala, gdzie przez trzy miesiące karmiono go przez srebrną rurkę

umieszczoną w przełyku. W szpitalu przebywał ponad sześć miesięcy,

a gdy powrócił do domu, był złamany na zdrowiu i posiwiały. Po pięciu

latach blizny wciąż były wyraźne na twarzy, gardle i lewym

przedramieniu – co potwierdzają również fotografie.


W rozmowach ze mną pandit niezmiennie nazywał lamparta „złym

duchem", spostrzegłszy zaś moją rezerwę, zapytał, jakiż to dowód

mógłbym mu przedstawić, że złe duchy nie mogą przybierać form

materialnych; zatem i ja, aby go nie urazić, zacząłem w rozmowach z nim

używać wyrażenia „zły duch".

Zawitawszy przed wieczorem do Golabrai, opowiedziałem panditowi

o mojej bezowocnej wyprawie do Bhainswary i dodałem ostrzeżenie, żeby

miał się na baczności tak on, jak i jego pielgrzymi, albowiem zły duch po

odbyciu wycieczki w góry już zdążył powrócić w te okolice.

Najbliższą noc i trzy następne przesiedziałem na stercie siana przy

drodze; czwartego dnia z Pauri powrócił Ibbotson.

Ibbotson zawsze potrafił wlać we mnie otuchę, ponieważ podobnie jak

tuziemcy uważał, iż to, że tak się dzieje, nie jest niczyją winą, a lampart

i tak zginie – jeśli nie dzisiaj, to jutro, a jeżeli nie jutro, to pojutrze. Miałem

mu wiele do opowiedzenia, bowiem mimo regularnej między nami

korespondencji – wyjątki z moich listów cytował w raportach dla rządu,

a rząd z kolei udostępniał je prasie – nie byłem rzecz jasna w stanie

przekazać mu tą drogą wszystkich szczegółów, których teraz chciwie

słuchał. Ale i Ibbotson miał mi ciekawe rzeczy do zakomunikowania. Prasa

rozpisywała się o ludojadzie, zarazem starając się zachęcić myśliwych

w całych Indiach, żeby wybrali się do Garhwalu i pomogli w rozprawie

z ludojadem. W rezultacie tej kampanii Ibbotson otrzymał jedno zgłoszenie

i jedną radę. Zgłoszenie pochodziło od pewnego myśliwego, który łaskawie

informował Ibbotsona, że jeżeli zostaną spełnione takie a takie warunki

dotyczące środków lokomocji, kwatery, wyżywienia i tym podobne, to on,

być może, rozważy ewentualność podróży do Golabrai; zaś rada, której

inny nemrod udzielił, odnosiła się do najłatwiejszego i najszybszego

sposobu zgładzenia lamparta: trzeba po prostu wysmarować kozę


arszenikiem, zawiązawszy jej uprzednio pysk, aby się nie wylizała, po

czym należy ją uwiązać w miejscu, gdzie lampart mógłby ją łatwo znaleźć

i pożreć – i tak oto by się otruł.

Długo rozmawialiśmy tego dnia, roztrząsając z najmniejszymi detalami

moje rozliczne porażki. Wspomniałem Ibbotsonowi, że lampart ma

w zwyczaju przemierzać drogę łączącą Rudraprayag z Golabrai raz na pięć

dni, tudzież wyraziłem opinię, że jedynym sposobem zabicia go, jaki w tej

chwili widzę, jest urządzanie zasadzki koło drogi przez dziesięć nocy

z rzędu, gdyż wtedy na pewno chociaż raz się pojawi. Ibbotson odniósł się

do tego planu niezbyt przychylnie, bo uważał, że wobec tak wielu nocy,

które spędziłem na czatach, kolejne dziesięć to już by było nieco nadto. Nie

wycofałem się wszelako z pomysłu, oznajmiając przy tym, że jeżeli nie

zdołam zastrzelić lamparta w ciągu tego czasu, to pozostanie mi tylko

powrócić do Naini Tal i ustąpić pola innym myśliwym, którzy uznają misję

za wartą zachodu.

Tego samego dnia przed wieczorem zbudowaliśmy z Ibbotsonem

maczan na mangowcu rosnącym o sto jardów od schroniska dla

pielgrzymów i pięćdziesiąt jardów niżej domu pandita. Na środku drogi,

pod koroną drzewa, wbiliśmy palik, do którego przywiązaliśmy kozę

z małym dzwonkiem na szyi. Księżycowi niewiele brakowało do pełni, lecz

z powodu wzgórz piętrzących się na wschód od Golabrai przez kilka

pierwszych godzin światło ledwo wsączało się w głęboką dolinę Gangesu;

miałem jednakże nadzieję, że koza ostrzeże mnie swoim zachowaniem,

jeśliby lampart przyszedł w czasie panujących jeszcze ciemności.

Kiedy wszystko zostało ukończone, Ibbotson powrócił do bungalowu,

obiecawszy, że rankiem przyśle dwóch moich ludzi. Postanowiłem jeszcze

zapalić, póki bardziej się nie ściemni, i w tym celu usiadłem na skale u stóp

drzewa. Za chwilę przysiadł się pandit; był on bhaktą[91], więc nie palił.
Widział, jak budujemy maczan, i teraz starał się wyperswadować mi

pomysł siedzenia na drzewie, bo przecież mógłbym tę noc po prostu

spędzić w łóżku. Odpowiedziałem, że noc tę jednak przesiedzę na drzewie,

jak i dziewięć następnych nocy, bo nawet jeżeli nie uda mi się zabić złego

ducha, to przynajmniej będę strzegł jego domu i pielgrzymów przed

wszelkimi wrogami.

Nocną ciszę tylko raz przerwał szczekaniem kakar i stało się to na

wzgórzu powyżej mnie. O wschodzie słońca przyszło dwóch moich ludzi;

podczas powrotu do bungalowu badałem drogę w nadziei natrafienia na

ślady ludojada, moi ludzie zaś szli za mną, niosąc pled i sztucer.

W ciągu następnych dziewięciu dni wszystko odbywało się tak samo:

przedwieczorną porą opuszczałem bungalow w asyście dwóch moich ludzi,

zajmowałem pozycję na maczanie i czym prędzej ich odsyłałem, aby

zdążyli do bungalowu przed zapadnięciem zmierzchu. Surowo im

zabroniłem wychodzić z bungalowu, zanim rozwidni się na dobre, toteż

rano przychodzili, gdy słońce stało już wysoko nad górami wznoszącymi

się po drugiej stronie rzeki, i razem wracaliśmy do bungalowu.

Podczas owych dziesięciu nocy słyszałem tylko szczekanie kakara

w ciągu pierwszej nocy. Ludojad oczywiście grasował w okolicy i przez ten

czas dwukrotnie włamał się do pomieszczeń w domach, porywając za

pierwszym razem kozę, za drugim – owcę. Pewną trudność sprawiło mi

odszukanie zabitych zwierząt, albowiem za każdym razem zostały one

zaniesione na dużą odległość; na nic się to zresztą nie zdało, ponieważ

niezmiennie okazywało się, że lampart całkowicie je pożarł. Zdarzyło się

również, że lampart zdołał wyłamać drzwi domu, lecz na szczęście dla

przebywających w nim ludzi były tam dwa pomieszczenia i drzwi do

drugiej izby zdołały oprzeć się naporowi ludojada.


Kiedy powróciłem do bungalowu po dziesiątej nocy, jęliśmy

z Ibbotsonem zastanawiać się, co czynić dalej. Myśliwiec już się nie

odezwał, a i nikt inny nie zareagował na apele rządu i prasy. Ani Ibbotson,

ani ja już nie mogliśmy przedłużać pobytu w Rudraprayag: Ibbotson –

z powodu obowiązków służbowych, które oczekiwały go w Pauri, a ja –

ponieważ miałem pracę do wykonania w Afryce, pracę, którą i tak już

odkładałem od trzech miesięcy i nie mogłem odkładać dłużej. Z drugiej

strony obaj wzdragaliśmy się przed zostawieniem mieszkańców Garhwalu

na łaskę i niełaskę ludojada; sytuacja była zatem patowa, my zaś nie

potrafiliśmy zdobyć się na żadne rozstrzygnięcie. Wyglądało na to, że

jedynym wyjściem dla Ibbotsona było poprosić o urlop, a dla mnie –

machnąć ręką na Afrykę i uczynić dylemat nieistniejącym. Na razie

odłożyliśmy decyzję do następnego dnia, przy czym ja postanowiłem

jeszcze tę ostatnią noc spędzić ma mangowcu.

Na jedenastą, ostatnią zasiadkę odprowadzał mnie Ibbotson. Zbliżając

się do Golabrai, zobaczyliśmy, jak grupa mężczyzn stoi na skraju drogi

i spogląda w dół, na pole rozciągające się poniżej mangowca. Zanim

zdążyliśmy do nich dołączyć, zebrani uczynili w tył zwrot i zaczęli

rozchodzić się do schroniska. Jeden z nich wszelako, spostrzegłszy, że

skinąłem na niego ręką, zatrzymał się i podążył ku nam. Według tego, co

usłyszeliśmy, on i jego przyjaciele od godziny przyglądali się walce, którą

na polu toczyły między sobą dwa węże. Pole to było nieuprawiane

przynajmniej od roku, a węże widziano obok skały znajdującej się na

środku pola. Na skale widniały ślady krwi pochodzące wedle naszego

rozmówcy z ran, które węże zadały sobie podczas walki. Odłamawszy kij

z pobliskiego krzaka, pospieszyłem na pole sprawdzić, czy nie ma ich

w jakiejś wnęce u podnóża skały. W trakcie poszukiwań dostrzegłem je

nieopodal krzaka rosnącego tuż poniżej drogi. W następnej chwili jeden


z węży próbował dostać się na drogę i został zabity przez Ibbotsona, który

w międzyczasie również uzbroił się w pokaźny kijec. Drugi wąż schronił

się w jamie znajdującej się w skarpie, skąd nie udało się nam go wydobyć.

Zabity przez Ibbotsona wąż miał mniej więcej siedem stóp długości, był

jasnego, słomkowego koloru, a na jego szyi znaczyło się parę śladów po

ukąszeniach. Nie był to „szczurołap"; wnosząc z jego wielkich zębów

jadowych, była to jakaś odmiana kobry. Zimnokrwiste stworzenia nie są

odporne na jad, widziałem bowiem, jak żaba zdechła w kilka minut po

ukąszeniu, ale nie wiem, czy jad ma również zabójcze działanie na węże

tego samego gatunku; toteż nie wiem także, czy ten, który uciekł do dziury,

zakończył żywot po paru minutach, czy dożył sędziwego wieku.

Po odejściu Ibbotsona pandit przeszedł pod moim drzewem, niosąc

wiadro mleka do schroniska dla pielgrzymów. Dowiedziałem się od niego,

że tego dnia przybyło stu pięćdziesięciu pielgrzymów i wszyscy oni byli

zdecydowani spędzić noc w schronisku, a jego perswazje nie odniosły

najmniejszego skutku. Było za późno na podjęcie przeze mnie próby

zmiany stanu rzeczy, więc jedynie poprosiłem go, żeby w moim imieniu

ostrzegł pielgrzymów, szczególnie uczulając ich na to, iżby pod żadnym

pozorem nie opuszczali schroniska po zapadnięciu ciemności. Gdy po

upływie paru minut pandit spieszył do swego domu, krzyknął mi, że

powiedział, co kazałem.

W odległości około stu jardów od mojego drzewa, na polu

przylegającym do drogi stało kolczaste ogrodzenie, w którym tego dnia

jakiś kupiec wędrowny – nie ten, którego znałem – zamknął stado kóz

i owiec. Znajdowały się tam również dwa psy, które zawzięcie

oszczekiwały, najpierw – mnie i Ibbotsona, kiedy nadchodziliśmy, później –

samego Ibbotsona, gdy wracał do bungalowu.


Księżyc był kilka dni po pełni, i dolinę wciąż spowijały ciemności.

Krótko po godzinie dziewiątej ujrzałem jakiegoś człowieka z lampą

opuszczającego schronisko i przechodzącego na drugą stronę drogi. Po

minucie lub dwóch odbył tę samą trasę z powrotem, wygaszając lampę po

dojściu do schroniska, i wtedy oba psy zaczęły wściekle ujadać. Bez

wątpienia zwietrzyły lamparta, który prawdopodobnie spostrzegł człowieka

z lampą i teraz podchodził pod schronisko.

Z początku psy szczekały zwrócone ku drodze, lecz po chwili jęły

szczekać w moim kierunku. Lampart zapewne dostrzegł śpiącą kozę

i gdzieś się przyczaił, obmyślając następny ruch; widać było, że przyczaił

się skutecznie, bo psy nagle ujadać przestały. Minuty wlokły się

niemiłosiernie. Wiedziałem, że lampart jest w pobliżu, ale nie wiedziałem,

czy zdecyduje się zapolować na któregoś z pielgrzymów, czy postanowi

podkraść się do kozy.

Podczas nocy spędzonych na mangowcu wypracowałem sobie taką

pozycję, żebym mógł wystrzelić w jak najkrótszym czasie i jak najmniej

przy tym manewrując sztucerem. Maczan dzieliło od kozy jakieś

dwadzieścia stóp, jednakowoż pod zwartym listowiem było tak ciemno, że

choć wytężałem wzrok do granic, nie potrafiłem niczego dojrzeć;

zamknąłem zatem oczy i zdałem się wyłącznie na słuch.

Sztucer, do którego przymocowałem małą latarkę, był skierowany

wylotem lufy ku kozie; gdy już zaczynałem myśleć, że ludojad – o ile to

rzeczywiście był ludojad – jednak podszedł pod schronisko i wybiera

ofiarę, u stóp drzewa nastąpiło gwałtowne poruszenie, a dzwonek na szyi

kozy ostro zadźwięczał. Przesunąwszy włącznik latarki, zobaczyłem, że

przyrządy celownicze sztucera spoczywają doskonale zestrojone na

komorze lamparta, i nie naruszając ani na jotę linii celowania, nacisnąłem

spust – w tym momencie latarka zgasła.


Latarek nie używano powszechnie w tamtych czasach i ta była pierwszą

znajdującą się w moim posiadaniu. Nosiłem ją już od paru miesięcy, nie

mając okazji do jej użycia, a nie wiedziałem, jaki jest żywot baterii i że

trzeba to sprawdzać. W krytycznym momencie latarka dała słaby rozbłysk

i zgasła na dobre, ja zaś znów tkwiłem w ciemnościach, nie wiedząc, jaki

efekt przyniósł mój strzał.

Kiedy grzmot wystrzału wybrzmiewał nad doliną, pandit otworzył

drzwi i zakrzyknął w noc pytanie, czy nie potrzebuję pomocy. Lecz ja,

będąc skoncentrowanym na łowieniu wszelkich dźwięków mogących

wskazać na to, co się dzieje z lampartem, nie odpowiedziałem mu – więc

czym prędzej zamknął drzwi.

W momencie strzału lampart przylegiwał w poprzek drogi, z łbem

zwróconym w kierunku przeciwnym ode mnie, a po strzale, o ile mogłem

zmiarkować, przesadził kozę i pomknął w dół zbocza zaczynającego się po

drugiej stronie drogi; zaś na krótko przedtem, zanim zawołał pandit,

odniosłem wrażenie, iż dosłyszałem dźwięk przypominający bulgotanie,

wszelako głowy bym za to nie dał. Strzał obudził pielgrzymów, lecz,

pomamrotawszy trochę, znów zapadli w sen. Cap zdawał się wyjść

z przygody bez szwanku, bowiem dzwonek wskazywał, że rusza się

żwawo, zajadając trawę, w którą przed każdymi czatami był hojnie

zaopatrywany.

Strzał padł o godzinie dziesiątej. Księżyc miał się ukazać dopiero za

kilka godzin, ułożyłem się przeto wygodnie i popalając papierosy, oddałem

się nasłuchiwaniu.

Wreszcie księżyc jął muskać światłem grzebienie wzgórz po drugiej

stronie Gangesu. Poblask stopniowo wypełniał dolinę, aż jasna tarcza

ukazała się ponad wzgórzami. O godzinie trzeciej nad ranem, gdy księżyc

zawędrował wyżej i znalazł się nad moją głową, wspiąłem się na czubek
drzewa, ale okazało się, że rozłożyste gałęzie zasłaniają widok. Zszedłem

zatem niżej i zacząłem łazikować po gałęziach nawisających nad drogą, ale

i stamtąd niepodobna było czegokolwiek dostrzec. Kiedy na wschodzie jął

bielić się świt i już dało się jako tako rozpatrzyć w otoczeniu, zszedłem na

ziemię, witany przez kozę radosnym pobekiwaniem.

Na samym skraju drogi znajdowała się podłużna niska skała, na której

teraz widniała szeroka na cal strużka farby; tak farbujący lampart mógł żyć

najwyżej dwie minuty po strzale; zarzuciłem przeto zwykłe środki

ostrożności, które stosuje się przy dochodzeniu wielkich drapieżników,

i idąc za farbą przez pięćdziesiąt jardów, dotarłem do zagłębienia,

w którym, z pyskiem opartym o krawędź, leżał martwy lampart.

Nie mogłem co prawda wyróżnić żadnych charakterystycznych cech,

lecz pomimo to nie wątpiłem, że ów lampart jest ludojadem. Nie był to

jednakże szatan, „który nie spuszczając mnie z oka w ciągu długich

nocnych godzin, trząsł się od tłumionego chichotu, widząc, jak daremnie się

trudzę, aby go przechytrzyć, i oblizując wargi na myśl, że przyjdzie

moment, gdy na mgnienie zluzuję czujność, a wtedy on wyzyska

wytęsknioną okazję i zatopi kły w moim gardle". Był to zwyczajny stary

lampart, który tym się różnił od swoich pobratymców, że pysk miał siwy

i brakowało mu wibrysów. Wszelako ten najbardziej znienawidzony,

największy siewca grozy w całych Indiach przecież nie sprzeniewierzył się

prawom dżungli, albowiem nie po to przelewał ludzką krew, aby siać grozę,

ale po to, aby utrzymać się przy życiu; a teraz spoczywał z przymkniętymi

oczami w objęciach wieczystego snu.

Kiedy tak stałem i rozładowywałem broń, usłyszałem za sobą

kaszlnięcie; odwróciwszy się, zobaczyłem, że to pandit spogląda na mnie ze

skraju drogi. Skinąłem mu zapraszająco, na co on ostrożnie zszedł w dół.

Ujrzawszy lamparta, szeptem zapytał, czy to nie żyje i co to w ogóle jest.


Odpowiedziałem, że nie żyje, a jest to ów zły duch, który przed pięcioma

laty próbował rozerwać mu gardło, co usłyszawszy, pandit złożył dłonie

i usiłował czołem dotknąć moich stóp. W następnej minucie rozległ się

okrzyk z drogi:

– Sahibie, gdzie jesteś?

Był to jeden z moich ludzi; odpowiedziałem tak donośnie, że aż echo

powtórzyło nad Gangesem, i zaraz ukazały się głowy czterech mężczyzn,

którzy nas dojrzeli i pomknęli ku nam na złamanie karku; jeden z nich

wywijał zapaloną lampą, którą w podnieceniu zapomniał zgasić.

Lampart już zdążył zesztywnieć, tak że wydobycie go z dołu sprawiło

trochę trudności. W czasie przywiązywania lamparta do solidnej

bambusowej żerdzi moi ludzie opowiadali mi, że nie mogli tej nocy zasnąć

i jak tylko odczytali na zegarku Ibbotsona, że dochodzi wpół do piątej,

zapalili lampę, zabrali bambusową tykę wraz z liną i wyruszyli, czując, iż

pilnie ich potrzebuję. Ujrzawszy pusty maczan oraz widniejącą na skale

krew, podczas gdy koza była cała i zdrowa, pomyśleli, że ludojad mnie

zabił, a ponieważ nie wiedzieli, co robić, z rozpaczy zaczęli mnie wołać.

Poprosiłem pandita, żeby zdjął pled z maczanu i dał go pielgrzymom,

którzy już tłoczyli się wokół niego, chłonąc jego wersję nocnych wydarzeń,

a sam z moimi ludźmi tudzież z kozą kroczącą z boku ruszyłem w drogę

powrotną do bungalowu. Koza, która dzięki szybkiemu strzałowi wyszła

z przygody jedynie z powierzchownymi ranami, nie zdawała sobie sprawy,

że wydarzenia ubiegłej nocy uczynią z niej bohaterkę na całe życie: miała

w przyszłości nosić mosiężną obrożę i być źródłem dochodu dla człowieka,

od którego ją kupiłem i któremu ją zwróciłem, kiedy już było po

wszystkim.

Ibbotson jeszcze spał, gdy zapukałem do wewnętrznych oszklonych

drzwi bungalowu; ujrzawszy mnie, wyskoczył z łóżka, impetycznie


otworzył drzwi, objął mnie, a potem przez minutę tańczył wokół lamparta,

którego moi ludzie położyli na werandzie. Szybko zaordynował dla mnie

herbatę i gorącą kąpiel, przywołał stenografa i podyktował mu depesze: do

rządu, prasy, mojej siostry oraz swojej żony Jean. O nic mnie nie zapytał.

Poprzednim razem – na przekór, zdawało się, oczywistości –

utrzymywałem, że lampart zabity w potrzasku nie jest ludojadem; teraz

natomiast nie powiedziałem nic, lecz złożyłem na werandzie ustrzelonego

lamparta – więc po co zadawać pytania?

Od października ubiegłego roku na Ibbotsonie spoczywało wielkie

brzemię, ponieważ to on musiał odpowiadać na pytania posłów, będących

pod presją wyborców, rządowych oficjeli, codziennie alarmowanych

szybko rosnącą liczbą ofiar, no i wreszcie – prasy, domagającej się

konkretnych efektów. Jego sytuację można było przyrównać do sytuacji

komendanta policji, który znając tożsamość przestępcy, nie jest władny

zapobiec kolejnym zbrodniom, za co zewsząd zbiera cięgi. Nie dziwota

zatem, żem nigdy nie widział kogoś tak uszczęśliwionego jak Ibbotson

tamtego dnia, 2 maja 1926 roku. Mógł nareszcie obwieścić ludziom

napływającym w pobliże bungalowu z wiosek i bazarów, że zły duch, który

był im dręczycielem przez te wszystkie lata, już nie żyje.

Pokrzepiony herbatą i gorącą kąpielą, próbowałem trochę się przespać,

ale strach przed nawrotem skurczów stóp – którym dopiero co zaradziły

energiczne zabiegi Ibbotsona – wyciągnął mnie z łóżka. Wnet zabraliśmy

się do oględzin lamparta, których rezultaty zamieszczam poniżej.

WYMIARY
Długość mierzona w linii prostej: 7 stóp 6 cali. Długość mierzona po

krzywiźnie ciała: 7 stóp 10 cali.


(Uwaga: pomiarów dokonano, gdy lampart już nie żył od dwunastu

godzin).

OPIS
Futro: kolor jasnosłomkowy, włosie krótkie, łamliwe.

Wibrysy: brak.

Uzębienie: zużyte i przebarwione, jeden kieł złamany.

Język i wargi: czarne.

Rany: ubiegłonocny wstrzał[92] na prawej komorze.

Stara obcierka po kuli na stopie lewej tylnej łapy plus odstrzelona część

palca i jeden odstrzelony pazur.

Kilka głębokich, niezupełnie zagojonych cięć na łbie.

Jedno głębokie, niezupełnie zagojone cięcie na prawej tylnej łapie.

Kilka niezupełnie zagojonych cięć na ogonie.

Jedna niezupełnie zagojona rana na stawie kolanowym.

Nie wiem, czemu przypisać czarny kolor języka i warg. Wyrażono

przypuszczenie, że przyczyną może tu być cyjanek, ale czy jest to

wyjaśnienie trafne, tego nie potrafię powiedzieć. Częściowo zagojone rany

na łbie, prawej tylnej łapie i ogonie były wynikiem walki stoczonej przez

ludojada w Bhainswarze, zaś ranę znajdującą się na stawie kolanowym

lewej łapy należy przypisać potrzaskowi, ponieważ skrawek skóry, który

był w naszym posiadaniu, doskonale do rany pasował. Obcierkę po kuli na

stopie lewej tylnej łapy spowodował strzał młodego oficera w 1921 roku.

Podczas skórowania lamparta znalazłem grubą śrucinę tkwiącą w skórze na

klatce piersiowej. W kilka lat później pewien induski chrześcijanin

twierdził, że jest to rezultat strzału danego do lamparta w roku, w którym

stał on się ludojadem.


Po dokonaniu oględzin i pomiarów ułożyliśmy lamparta w cieniu

drzewa i przez cały dzień tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci przybywało, aby

go zobaczyć.

Kiedy mieszkańcy przedgórza Himalajów składają komuś wizytę

będącą wyrazem jakiejś określonej intencji, zazwyczaj nie przychodzą

z pustymi rękami. Może to być róża, nagietek bądź parę płatków

jakiegokolwiek kwiatu, a dar jest wręczany na obu złączonych dłoniach.

Obdarowany winien wtedy dotknąć daru końcami palców prawej ręki

i darczyńca wysypuje dar do stóp obdarowanego gestem wylewania – jakby

dłonie zawierały wodę.

Wyrazów wdzięczności zdarzało mi się doświadczać już przy innych

okazjach, lecz przeżycia te nie mogą iść w porównanie z tym, co

zgotowano mi w Rudraprayag, najpierw – w bungalowie, później – na

specjalnie zorganizowanej uroczystości na placu targowym.

– On zabił naszego jedynego syna, sahibie, a my pozostaliśmy sami,

starzy i opuszczeni.

– Pożarł matkę moich pięciorga dzieci i najmłodsze dziecko, co miało

kilka miesięcy, i nie ma nikogo w domu, kto by zajmował się dziećmi

i gotował strawę.

– Mój syn ciężko się rozchorował w nocy i nikt się nie odważył pójść

do szpitala, i mój syn umarł.

I tak tragedia za tragedią… a do moich stóp sypały się kwiaty.

[91] Rygorystycznym wyznawcą hinduizmu.

[92] Wstrzał (myśl.) – wlot kuli.


XXV
EPILOG
Opowiedziane wydarzenia rozegrały się w roku 1925 i 1926. W szesnaście

lat później, w roku 1942, podczas pobytu w Meerut, gdzie wykonywałem

zadanie powierzone mi przez armię, pewnego razu moja siostra i ja

zostaliśmy zaproszeni przez pułkownika Flye'a na przyjęcie

z udziałem rannych żołnierzy. Gdy się pojawiliśmy, żołnierze w liczbie

pięćdziesięciu–sześćdziesięciu pochodzący ze wszystkich stron Indii

siedzieli kręgiem wokół kortu tenisowego; właśnie kończyli herbatę

i zabierali się do palenia. Zaczęliśmy z siostrą obchodzić ów ludzki krąg,

każde z przeciwnej strony. Żołnierze ci walczyli na Bliskim Wschodzie,

a po rekonwalescencji mieli udać się do swoich domów, jedni – tylko na

urlop, inni – już jako zdemobilizowani.

Gramofon odtwarzał płyty z muzyką indyjską należące do pani Flye.

Gospodarze prosili nas o pozostanie do końca spotkania, czyli przez jakieś

dwie godziny, mieliśmy zatem mnóstwo czasu na kontakty z rannymi

żołnierzami.

Obszedłem może połowę kręgu i natrafiłem na chłopca siedzącego na

niskim krześle; odniósł on poważne rany, a na ziemi obok krzesła leżały

dwie kule. Gdy się zbliżyłem, z wielkim trudem zsunął się z krzesła

i próbował czołem dotknąć moich stóp. Był upiornie lekki po


paromiesięcznej szpitalnej kuracji, a kiedy go na powrót usadowiłem na

krześle, odezwał się do mnie:

– Rozmawiałem już z tamtą panią, pańską siostrą, i jak jej

powiedziałem, że jestem Garhwalczykiem, ona mi powiedziała, kim ty

jesteś. Byłem małym chłopcem, kiedy pan zastrzelił ludojada, a ponieważ

nasza wioska leży daleko od Rudraprayag, nie doszedłbym tam o własnych

siłach, mój ojciec zaś nie mógł mnie nieść, gdyż nie jest silnym

człowiekiem, tak że musiałem zostać w domu. Kiedy ojciec wrócił,

powiedział mi, że na własne oczy widział ludojada i sahiba, który go

zastrzelił. Opowiadał także o rozdawanych wtedy słodyczach, z których

przypadającą na siebie część przyniósł mnie, i o wielkich tłumach, które

tam się zgromadziły. A teraz, sahibie, powrócę do domu z radością w sercu,

bo będę mógł powiedzieć ojcu, że cię widziałem, a jeśli uda mi się znaleźć

kogoś, kto zechce mnie nieść, to może wezmę udział w uroczystościach,

które co roku odbywają się w Rudraprayag w rocznicę zastrzelenia

ludojada; będę mówił wszystkim ludziom, że pana widziałem i że z panem

rozmawiałem.

Ten młodzieniec, okaleczały u progu męskości, powracający

z bitewnego ognia, nie chciał opowiadać o tym, co sam przeżył na wojnie,

lecz jego pragnieniem było podzielić się wieścią, iż widział człowieka,

który wiele lat temu zastrzelił lamparta z Rudraprayag.

Prosty, niezłomny syn Garhwalu, a także wielkich Indii, których synów

tak naprawdę tylko nielicznym dane było poznać. I wiem, że to właśnie owi

synowie indyjskiej ziemi, nieważne, jakiej kaście czy religii przynależni,

pewnego dnia stopią wszystkie skłócone teraz frakcje w niepodzielną całość

i uczynią Indie wielkim narodem.


Upolowany lampart ludojad z Rudraprayag, 1926
Książkę poleca

Tytuł oryginału: The Man-Eating Leopard of Rudraprayag

Przekład: ATRA

Korekta: PRE-TEKST Paulina Kielan

Projekt okładki: Monika Troszok

Copyright © Oxford University Press 1948

Translation copyright © ATRA

2016

Wydanie II poprawione

Źródła ilustracji:

Okładka: Anek Suwannaphoom/Fotolia.

Strona tytułowa: 123rf.com.

ISBN 978-83-65443-01-4

Wydawca:

ATRA

ul. Powstańców Śląskich 19/33


47-120 Zawadzkie

biuro@atraworld.pl

www.atraworld.pl

696 610 827

Nasze książki można kupić na www.atraworld.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com

You might also like