Professional Documents
Culture Documents
Olszakowski Tomasz - Pan Samochodzik I ... Zaginione Poselstwo
Olszakowski Tomasz - Pan Samochodzik I ... Zaginione Poselstwo
Olszakowski Tomasz - Pan Samochodzik I ... Zaginione Poselstwo
ZAGINIONE POSELSTWO
Paweł Tarnowski wlókł się noga za nogą przez wypaloną słońcem sawannę. Słońce
stało wysoko na niebie. Góry zbliżały się nieskończenie wolno.
- Jeszcze trochę - powtarzał sobie. - Jeszcze kawałek.
Juczny wielbłąd z coraz większym trudem wyciągał kopyta z ciemnej, sypkiej ziemi.
Szlachcic obejrzał się na swoich ludzi. Byli zmęczeni, wychudzeni, ich twarze rozpalała
gorączka. Ale szli. Popękane, poczerniałe wargi, oczy na pół przymknięte powiekami, włosy
sklejone potem. Wyglądali jak pochód widm.
- Dojdziemy - powiedział z trudem.
Przymknął oczy i jedną ręką trzymając się pakunków ruszył dalej. Drugi miesiąc
przedzierali się przez dzikie pogańskie kraje wabieni mirażem wielkiego chrześcijańskiego
cesarstwa. Teraz w ich serca wkradło się zwątpienie. Od dawna nie natrafiali na żadne ślady
krzyża. Ostatni kościół, leżący od wieków w ruinie, minęli przed trzema tygodniami.
Chrześcijańskie cesarstwo na krańcu świata... Mityczny kraj, być może nie istniejący. Nie,
przecież przybywali z niego ludzie... Gdzieś tam potężny władca podejmie ich w pałacu i
pozwoli pić z fontanny... Uświadomił sobie, że bredzi. Pałace? W tej krainie lepianek
wznoszonych z suszonych na słońcu cegieł? Potężny władca? Tu, gdzie realną siłę stanowiły
trzy szable. Cesarstwo? Tu, gdzie lokalni wodzowie nieczęsto byli w stanie kontrolować
ziemie kryjące się tuż za horyzontem... Fontanny? W krainie, gdzie wodę od dawna widzieli
tylko w swoich bukłakach...
Obok niego po kamieniach prześliznął się jakiś cień. Po niebie kołował sęp. Czekał.
Tarnowski wyjął zza pasa krócicę i wycelował w ptaka. Huknął strzał i padlinożerca upadł
nieopodal. Wielbłądy zaniepokojone wystrzałem uniosły na moment głowy, a potem
apatycznie je opuściły. Minęło południe. Góry były coraz bliżej, ale wędrowcy wiedzieli już,
że ocena odległości w tym kraju może być złudna. Jedno ze zwierząt padło nieoczekiwanie na
kolana. Dowódca powłócząc nogami cofnął się. Konające stworzenie przewróciło się na bok,
gniotąc część juków. Kopyta w męce biły w powietrze. Wyciągnął szablę i krótkim mocnym
ciosem przerwał agonię.
Z juków zabrał małą butelkę święconej wody i skórzany tubus z mapami. Przejrzał je
w zadumie. Nie były potrzebne. Od dawna nie pokazywały żadnych przydatnych szczegółów.
Zaznaczono na nich miasta, które istniały tylko w wyobraźni kartografów; rzeki, które nigdy
nie płynęły przez piaski; szlaki karawanowe, prowadzące w zupełnie innych kierunkach niż w
rzeczywistości. Zakręcił rurę i obojętnie rzucił w piach. Jedwabne suknie, które planowali
sprzedać po drodze, poleciały w ślad za tubusem. Konarski podszedł z nożem i przeciął
martwemu wielbłądowi szyję. Gęsta krew splamiła podstawione dłonie. Chłeptał ciepłą
jeszcze posokę.
- Panie Konarski, miarkuj się pan - powiedział Tarnowski z naganą.
Podeszli pozostali uczestnicy. Wielbłąd był martwy, ale ciągle jeszcze zawierał wodę.
Tarnowski ciął szablą garb. Nauczyciele kiedyś mówili mu, że zwierzęta te dlatego
mogą długo przebywać na pustyni, bo w garbach mają wodę. Teraz rozczarował się srodze.
Było tam tylko trochę żółtawego tłuszczu o konsystencji słoniny.
Uderzeniem szabli rozpłatał głowę odsłaniając mózg. Był dość obrzydliwy w smaku,
ale za to prawie rozpływał się w ustach. Ugasili częściowo dręczące ich pragnienie. Na
twarzach pozostały im ślady zakrzepłej krwi.
- Jest woda - powiedział unosząc butelkę.
Popatrzyli na niego zgorszeni.
- Czy godzi się wodę święconą pić? - zapytał z naganą w głosie Utracki.
- Bóg zrozumie i wybaczy - wyszeptał.
- Niegodniśmy - zaprotestował któryś z członków poselstwa. - Góry już niedaleko,
tam znajdziemy wodę.
Pozostawiwszy za sobą truchło wielbłąda ruszyli dalej przez spalony słońcem step.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwsza tej zimy zadymka śnieżna... Po placu Piłsudskiego wiatr przeganiał tumany
śniegu. Grudzień dopiero się zaczął, ale na termometrze było minus dwanaście stopni.
Potrójne szyby oddzielały mnie od śniegu i mrozu. Lubiłem taką pogodę, oczywiście, gdy
byłem po bezpiecznej stronie okna. Szef wszedł do biura i powiesił płaszcz na wieszaku.
Odmotał z szyi długi wełniany szal i zaczął rozcierać dłonie. Na mój widok szeroko się
uśmiechnął.
- Masz coś ciekawego? - zapytał wskazując gestem ekran komputera.
- Nic nowego - powiedziałem. - Opracowuję statystykę udaremnionych prób przemytu
dzieł sztuki.
- Mam coś, co zapewne cię zaciekawi - Pan Samochodzik potrząsnął szarym workiem
z nadrukiem w kilku różnych językach, głoszącym: “Poczta dyplomatyczna”.
- Cóż to takiego? - zapisałem zbiór i wyłączyłem komputer.
- Rewelacja.
Pan Tomasz rozsznurował worek i wydobył ze środka poczerniałą i popękaną ze
starości skórzaną rurę o średnicy około dwudziestu centymetrów i długą na ponad
osiemdziesiąt. Rura, na skutek długiego leżenia, odkształciła się poważnie.
- Cóż to takiego? - zdziwiłem się.
- Tubus na mapy - wyjaśnił szef. - Zresztą sam obejrzyj.
Na jednym końcu rurę można było otworzyć. Wieko przytrzymywały parciane paski z
mosiężnymi sprzączkami. Sprzączki były zupełnie zaśniedziałe. Oglądałem znalezisko,
starając się przed otwarciem wydedukować jak najwięcej.
- I co o tym powiesz? - zagadnął szef.
- Hmm. Wydaje mi się, że to skóra wołowa, dobrze czymś zaimpregnowana. Przez
ostatnie lata tubus leżał w ziemi - na biurku wokół utworzyła się już warstewka pyłu. - W tym
miejscu był wytłoczony jakiś herb - wskazałem. - I pozłocony. Skóra wielokrotnie miała
kontakt z wodą. Wygląda, jakby przez kilka lat tubus leżał na powierzchni lub, co bardziej
prawdopodobne, przysypany cienką warstewką ziemi. Gdyby zakopano go głębiej, rura
zgniotłaby się z czasem. Być może znajdował się w grocie lub szczelinie skalnej. W każdym
razie w środowisku suchym, bowiem popękał na krawędziach. Nie ma tu śladu obecności
żadnych pasożytów, nie nadgryzły go gryzonie, z wyjątkiem tego miejsca - wskazałem. -
Mogło to nastąpić jeszcze zanim został ukryty.
- A więc środowisko suche i pozbawione w znacznej mierze życia biologicznego? -
uśmiechnął się szef. - Ukraiński step koło Czarnobyla?
- Pustynia lub step. Być może pustynne góry, gdzieś w Azji lub w Afryce. Albo na
Bliskim Wschodzie. Może Turcja?
- Otwieraj - polecił.
Odpiąłem sprzączki. Sznurki kiedyś zapewne natarto łojem, dlatego też dotąd się nie
rozpadły. Ze środka wydobyłem ostrożnie rulon jakichś papierzysk. Rozłożyłem je na stole.
- Przeżarte grzybem prawie na wylot, ale chyba da się je uratować - powiedziałem.
Były to mapy. Kilkadziesiąt różnej wielkości map. Południowe obszary
Rzeczypospolitej, Wołoszczyzna, Mołdawia, Ziemia Święta, Bliski Wschód.
- Wszystkie rysowane ręcznie przez zdolnego kartografa - powiedziałem. - Dziwne.
Przecież w XVII wieku robiono je już odbijając z akwaforty lub czasem jeszcze z drzeworytu
i potem tylko ręcznie kolorowano.
- Skąd wiesz, że są z XVII wieku? - zaciekawił się pan Tomasz.
- Tu jest data i napis - wziąłem lupę.
- Skreślono na podstawie - tu jest niestety zamazane - 1683. Szef kiwnął w zadumie
głową. Przeglądałem mapy. Przerysowano je dość starannie, ale to nie mogło zniwelować
niedostatków wiedzy ówczesnych kartografów.
- Ciężka sprawa - powiedziałem. - Są cenne, ale szczerze mówiąc wolałbym
drukowane.
Szef wzruszył ramionami. Ostatnia mapa była inna. Wyrysowano ją na pergaminie.
Rozmycia na brzegach wskazywały na to, że kilkakrotnie zamokła. Czarne zacieki od tyłu
pokazywały miejsca, gdzie poplamiły ją inne mapy, rozpuszczając się w zamoczonym
tubusie.
- Ta jakby nie pasowała do zestawu - zauważyłem.
Pan Tomasz kiwnął w zadumie głową.
Oglądałem mapę. Przedstawiała kawałek Afryki. Widziałem Morze Czerwone,
Półwysep Somalijski, zatokę, nad którą leży wolny port i maleńka kupiecka republika
Dżibuti, oraz sporą część południowego Sudanu. Nazwy miejscowości naniesiono jakimiś
dziwnymi hieroglifami.
- Cóż to za pismo? - zdziwiłem się. - Podobne trochę do hebrajskiego, ale
jednocześnie inne. Niektóre litery wyglądają jak greckie lub fenickie. A przecież mapa nie
jest dużo starsza od pozostałych.
- Cieszę się, że sam wyciągasz naukowe wnioski - powiedział przełożony. - Ja
szczerze mówiąc nie wiem, co to za pismo. Mapa tego kawałka świata powinna być opisana
po arabsku...
Na marginesie biegł mocno zatarty wężyk arabskiego alfabetu.
Obejrzałem go przez szkło powiększające.
- Napis po arabsku i tymi znaczkami wykonano, jak mi się wydaje, jedną ręką -
powiedziałem. - I jednakowym czarnym atramentem.
Policzyłem znaki dziwnego pisma.
- Hmm, 26 symboli - powiedziałem. - Mamy więc do czynienia z alfabetem. Może to
pismo samarytańskie? Różni się, z tego co pamiętam, od hebrajskiego.
- Samarytanie jeszcze istnieją? - zdziwił się szef.
- Tak. Mieszkają na terenie Izraela - wyjaśniłem. - To ostatnia pozostałość sporego
niegdyś narodu. Jest ich chyba tylko kilkanaście tysięcy.
- Jeśli ich pismo wywodzi się z hebrajskiego...
- Raczej oba te języki mają wspólne korzenie - uściśliłem.
- To powinno być mniej znaków. Zwróć uwagę, że w językach semickich nie zapisuje
się zazwyczaj samogłosek.
- Faktycznie - mruknąłem. - A więc jaki to może być język? Na pewno żaden z
indoeuropejskich...
- Czekaj, tocharski też zaliczamy do naszej grupy językowej. A Tocharowie mieszkali
gdzieś przy jedwabnym szlaku... Mogli zapuszczać się do Konstatntynopola lub Jerozolimy.
Może penetrowali też ziemie leżące dalej na południu? A sanskryt?
- Na pewno nie - pokręciłem głową. - Mieliśmy kiedyś zajęcia z kryptografii i
poznałem znaki sanskrytu. Przynajmniej na tyle, żeby je rozpoznać.
Wyciągnąłem z półki książkę Davida Dilingera “Alfabet” i zacząłem ją kartkować. Po
kilkunastu minutach natrafiłem na odpowiedni obrazek.
- Szefie, mam.
- I cóż to jest takiego? - zaciekawił się.
- To alfabet etiopski, używany do zapisu języków amharskiego i gyez.
Kiwnął głową, przetrawiając informację.
- W porządku - powiedział. - Jeśli pozwolisz, opowiem ci teraz pewną dość ciekawą
historię. Jeden z naszych dyplomatów akredytowanych w Sudanie wędrując po bazarze trafił
na maleńki antykwariacik. Na wystawie leżała jedna z tych map, najlepiej zachowana.
Właściciel zakonserwował ją doraźnie.
- Jak rozumiem, dyplomata wszedł do środka i kupił od razu cały komplet.
- Właśnie. Zaskoczyło go, że mapy opisane po polsku znajdują się w Chartumie.
Zwłaszcza tak stare mapy.
- Zapytał sprzedawcę o ich pochodzenie?
- W tym cały problem, że nie zapytał. Podekscytowany znaleziskiem zaniósł je czym
prędzej do ambasady i zaczął dokładniej oglądać. Wreszcie zapakował do worka i pocztą
dyplomatyczną wysłał do kraju. Trafiły do Biblioteki Narodowej, a tamtejsi fachowcy, nie
mogąc wyjść ze zdumienia, powiadomili mnie.
- Hmm - zamyśliłem się. - Skąd w Sudanie mogły się wziąć mapy z tego okresu. W
kraju tym przeczekiwało wojnę wielu naszych rodaków. Ukrywano tam także sześć skrzyń ze
srebrem FON-u. Ktoś uciekając z Polski przed okupacją, zabrał ze sobą tubus z kolekcją map.
Potem na obczyźnie przyciśnięty nędzą sprzedał je bogatemu Arabowi albo Anglikowi, który
rzucił je na strych. Teraz ktoś je wyciągnął i zaniósł do sklepiku.
Pan Samochodzik powoli w zadumie kiwnął głową.
- To dobra teoria - powiedział. - Prawdopodobna. A jak wyjaśnisz sprawę mapy
opisanej po etiopsku?
- Może nasz kolekcjoner emigrant na początku miał trochę pieniędzy i wzbogacił
swoją kolekcję o ten ciekawy egzemplarz.
- Dobrze. Wobec tego jeszcze jedno pytanie. Dlaczego te wszystkie mapy są z jednego
okresu?
- Bo ja wiem? Może to część kolekcji, a zbierał chronologicznie. W każdym tubusie
mapy z innej epoki.
- Dobrze. A dlaczego wszystkie wyszły spod jednej ręki? Wyłączając etiopską
rysował je prawdopodobnie jeden człowiek.
- Pamiątki po przodku kartografie - błysnąłem kolejnym pomysłem.
Pan Tomasz powoli skinął głową.
- Do tego nie pasuje mapa etiopska...
Poskrobałem się po głowie.
- Sam nie wiem, jak to wyjaśnić. A może przodek kolekcjonera nie zdążył tej mapy
przerysować i do zbiorów trafił oryginał?
- Skąd polski kartograf w tym okresie mógłby mieć etiopską mapę? - wzruszył
ramionami. - Masz jakiś pomysł?
- Chyba zrobimy ksero z tego arabskiego napisu i pojedziemy na orientalistykę. Niech
nam to przeczytają.
- No to do dzieła.
Godzinę później triumfalnie wpadłem do gabinetu szefa powiewając w powietrzu
tłumaczeniem wykonanym na poczekaniu przez doktora Muchameda.
- Szybko obróciłeś - ucieszył się pan Tomasz. - I czego się dowiedziałeś?
- No cóż - powiedziałem. - Wedle specjalisty, sądząc po kroju liter, mamy do
czynienia z inskrypcją szesnasto- lub siedemnastowieczną. Obecnie należałoby to zapisać tak
- pokazałem znaczki arabskiego pisma na papierze.
Nieznacznie różniły się od pierwotnego napisu.
- To jest język fuscha? - zagadnął Pan Samochodzik.
- Klasyczny arabski - potwierdziłem. - Doktor stwierdził, że bardzo ładna kaligrafia.
Szef obejrzał kartkę przyniesioną przeze mnie. Odwrócił ją na drugą stronę, a potem
spojrzał przez nią pod światło. Poza wężykiem arabskich literek nie plamiło jej żadne inne
słowo.
- Sądziłem, że jednak uzyskasz informacje, co tu jest napisane - mruknął.
Z portfela wyjąłem drugą kartkę.
- “Mapę skreślił Dżalalladin Jussuf Abu Alin, wedle starszej kopii na zlecenie
klasztoru Kaplicy Odnalezienia Krzyża” - przeczytałem. - Trochę dziwny ten napis. Klasztor
Kaplicy...
- A więc jesteśmy w Jerozolimie - powiedział pan Tomasz. - Kaplica ta jest częścią
Bazyliki Grobu Pańskiego. Zbudowano ją na miejscu, w którym cesarzowa Helena odnalazła
w podziemnej cysternie pozostałości Krzyża Świętego.
- A co to za klasztor? - zaciekawiłem się.
Zadumał się.
- Musiałbym to oczywiście sprawdzić, ale chyba chodzi o niewielki koptyjski
monaster, wzniesiony na sklepieniu kaplicy - powiedział. - W XII wieku, zaraz po wyparciu
krzyżowców z Jerozolimy, władca Etiopii, Lalibela, wysłał do kalifa Saladyna poselstwo z
prośbą, aby etiopscy Koptowie mogli zaopiekować się ołtarzem i kaplicą. Saladyn wyraził na
to zgodę.
- Etiopczycy w Jerozolimie? - zdumiałem się. - I to w dodatku chrześcijanie?
Pan Samochodzik wpił we mnie ołowiane spojrzenie.
- Kiedy Etiopia przyjęła chrześcijaństwo? - zapytał.
Zamyśliłem się.
- Zapewne w okresie nowożytnym - powiedziałem niepewnie. - Może w okresie
wielkich odkryć geograficznych?
Szef popatrzył przez okno i zabębnił palcami po stole.
- Etiopczycy przyjęli religię chrześcijańską w IV wieku naszej ery - wyjaśnił wreszcie.
- Od chwili, gdy najazd arabski odciął im drogę lądową przez Egipt, stracili kontakt z
cywilizacją basenu Morza Śródziemnego. Lepiej byłoby powiedzieć, że zerwali kontakt,
bowiem w Jerozolimie zawsze istniał ich klasztor. Służył im jako coś w rodzaju ambasady i
jednocześnie zbierał dane wywiadowcze. Świat o nich zapomniał, ale oni, choć z daleka,
obserwowali, co się dzieje. Gdy w XIII wieku zwołano synod powszechny, ku ogromnemu
zdumieniu hierarchów, przybyła nań kilkudziesięcioosobowa delegacja etiopskich teologów i
duchownych. Odnotowano, że posługiwali się łaciną o bardzo archaicznym metrum oraz dość
podłym aramejskim. Klasztor pracował więc prawidłowo. Mnisi poznali datę synodu i
przekazali informację gdzie trzeba. I to z wystarczającym wyprzedzeniem, żeby cesarz zdążył
przygotować misję...
- Zdumiewające - powiedziałem. - No to mam nową teorię. Jakiś Polak w XVII wieku
zaplątał się do Jerozolimy i trafił do tego klasztoru. Ponieważ było to gniazdo szpiegów,
zaproponowali mu okrągłą sumkę za jego mapy, które następnie wyekspediowali na południe.
Wśród nich znajdowała się jedna mapa wykonana w klasztorze czy też na jego zamówienie.
Tan Tomasz uśmiechnął się lekko.
- Interesująca teoria - powiedział. - Co więcej, brzmi bardzo prawdopodobnie. Tylko
coś mi w niej nie pasuje. Przyjmijmy, że Etiopczykom potrzebne są mapy naszej części
świata. Mieszkają w Jerozolimie, skąd statki kupieckie, mimo ciągłego zagrożenia ze strony
piratów, pływają jednak do Europy. Mnisi zamawiają sobie atlasy w najlepszych
holenderskich czy niemieckich wydawnictwach kartograficznych. W miesiąc od złożenia
zamówienia mają świetne mapy odbijane z akwaforty i kolorowane, opracowane przez
najlepszych kartografów.
- Może nie chcieli zwracać na siebie uwagi?
- Za dużo się naczytałeś książek o szpiegach - uśmiechnął się. - Ale zaraz coś ci
pokażę - wyciągnął z półki “Wielki atlas XVIII-wiecznego świata”.
- Popatrz na ówczesne mapy. Kartografowie zaznaczali na nich miasta wedle
własnego widzimisię. Ktoś, kto rysował mapy znalezione w tubusie, korzystał z kilku różnych
i przenosił na swoje wszystkie szczegóły. W ten sposób chciał stworzyć coś lepszego. Mapy o
niespotykanym stopniu dokładności. I oczywiście wszystko zaczęło się mieszać, bo były w
różnych skalach.
- Czyli sądzi pan, że te mapy były w pewien sposób lepsze niż takie z ówczesnych
atlasów?
- Nie. Ten, kto je wykonał sądził, że będą lepsze. Potrzebował map bardzo
dokładnych. A to może oznaczać, że wybierał się w drogę.
Milczałem, usiłując rozgryźć tok rozumowania Pana Samochodzika.
- Czyli sądzi pan - podjąłem po chwili zadumy - że jakiś Polak, odwiedziwszy
uprzednio klasztor w Jerozolimie, zapuścił się do południowego Sudanu? I to w dodatku w
XVII wieku?
Pan Samochodzik poważnie kiwnął głową.
- Na razie nie mamy żadnych przesłanek, by móc wykluczyć taką ewentualność.
Sądzę, że trop moglibyśmy podjąć w Jerozolimie.
- Pomysł ciekawy - zauważyłem. - Tylko jest jeden problem.
- Możemy tam być za trzy dni - powiedział z uśmiechem.
- Nie stać mnie na bilet - ja także się uśmiechnąłem.
- Ach, ty nic nie wiesz. Dostaliśmy trochę pieniędzy z rezerwy ministerstwa. Jest tego
kilka tysięcy złotych. Problem w tym, że musimy je wydać do końca roku. W przeciwnym
razie ministerstwo nie dostanie dotacji w roku przyszłym.
- Kupmy radar geologiczny - zaproponowałem.
- Ile kosztuje najtańszy radar? Trzydzieści tysięcy dolarów? Otrzymana suma jest
przecież znacznie mniejsza.
- Teraz nam dają - westchnąłem. - A gdy było nam potrzeba, to kasa ministerstwa była
pusta. Bo ja wiem, co można by kupić?
- Nic konkretnego. To fundusz celowy, przeznaczony na działania operacyjne, a nie na
zakup środków trwałych. To oznacza, Pawle, że możemy kupić sobie na przykład bilety do
Jerozolimy, ale nowego biurka już nie.
- Demoralizacja - powiedziałem. - Za pieniądze podatników możemy sobie zrobić
wycieczkę do ciepłych krajów?
- Tak, bo gdybyśmy to wpłacili na przykład na ratowanie jakichś zabytków, to
zostaniemy uznani za defraudantów i aferzystów.
- Czyli możemy ruszyć tropem map...
Pan Tomasz kiwnął uroczyście głową.
- Jeśli masz ochotę, możemy spędzić tydzień albo dwa w klimacie zdecydowanie
ciekawszym niż ten - gestem wskazał okno.
Zadumałem się na chwilę.
- Dokończę tylko tę statystykę przemytu - powiedziałem. - I możemy jechać.
- W takim razie idę załatwiać wizy i bilety - uśmiechnął się.
ROZDZIAŁ DRUGI
Obudził mnie szmer wody. Chciało mi się pić, wiec leniwie otworzyłem oczy. W
kącie jaskini było niewielkie źródełko. Była bardzo smaczna i lodowato zimna. Aż zęby
cierpły. Do groty wszedł Maciek.
- I co tam słychać? - zapytałem.
- Ogólnie rzecz biorąc bardzo niewesoło - powiedział. - Wojna nas osacza.
Uniosłem pytająco brwi.
- Etiopczycy wykonali głęboki rajd na terytorium Erytrei. Dostali niezłe baty, a teraz
wycofują w pośpiechu armie, żeby zająć te przełęcze.
- Musimy w takim razie stąd uciekać!
Pokręcił przecząco głową.
- Nic da rady. Jedyna możliwość to przemknąć się nocą, ale mamy problem z tym -
wskazał gestem wielbłądy.
- Porzucić - zasugerowałem.
- To cały mój majątek. Pracowałem półtora roku, żeby znaleźć się tutaj z własnym
stadem. W nocy straciłem wiele zwierząt, zysk ze sprzedaży tych ledwie pokryje stratę.
Jedyna szansa, że uda mi się je sprzedać tutaj.
- Tylko jakoś nie widać kupców - mruknąłem.
- Powinni się zjawić. Może dziś, może jutro, może za tydzień. Działania wojenne, a
szczególnie koncentracja wojsk utrudniają poruszanie się.
- I co mnisi zrobią z tymi zwierzętami?
- Do czasu aż zrobi się nieco bezpieczniej, przetrzymają je tutaj. Potem popędzą na
zachód. Wiosną pójdą na mięso... Tu bywają bardzo ciężkie przednówki. Zwłaszcza gdy nie
spadnie deszcz, a ten rok zapowiada się suchy. Pewnie nie powtórzą się susze z lat
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, ale nie da się wykluczyć...
Kiwnąłem głową.
- Pamiętam - mruknąłem. - Nawet u mnie w szkole zbierano pieniądze na pomoc dla
Etiopii. Taka susza to katastrofa...
- Susza to jedynie połowa problemu - odezwał się od strony wejścia szef. - Zauważ,
Pawle, że w XX wieku parokrotnie dochodziło do potwornych klęsk głodu. W latach
dwudziestych na Ukrainie, ponownie tam w latach trzydziestych, lata pięćdziesiąte w
Chinach, siedemdziesiąte tutaj, osiemdziesiąte w Nikaragui, a obecnie jeszcze Korea
Północna... Za każdym razem do klęski tej dochodziło w krajach o niezwykłej żyzności gleb.
Ukraińskie czarnoziemy, koreańskie pola ryżowe...
- I wszędzie kołchozy - dodał Maciek. - Tu też od tego zaczęli. Rolnictwo wytrzymało
tylko kilka lat. Potem żywności było coraz mniej. Aż wreszcie przyszła susza i okazało się, że
granica, na której balansował naród, nagle została przekroczona...
- W Nikaragui też były kołchozy? - zdumiałem się.
- Nie, ale tam komuniści urządzili rewolucję - powiedział pan Tomasz.
Maciek wyciągnął okopcony kociołek, napełnił go wodą. Pozbierał wysuszone łajno
wielbłądów i rozpalił niewielki ogienek. Spodziewałem się, że woń takiego ogniska będzie
straszna, ale ku swojemu zdumieniu stwierdziłem, że wcale tak nie jest. W jednym z
plecaków znalazło się kilka chińskich zup. Podjedliśmy zdrowo.
Szef chodził z latarką i oświetlał ściany.
- Czego pan szuka? - zaciekawił się Maciek.
- Herbu Leliwa - wyjaśnił. - Może gdzieś tu jest wyryty.
- Nie sądzę, żeby nasi znali to miejsce. Tego typu kryjówki były dobrze maskowane
przez swoich właścicieli - powiedział nasz przyjaciel. - Poza tym sądzę, że poszli lepszą
drogą, tam gdzie teraz jest strażnica i przejście graniczne.
Pan Samochodzik uśmiechnął się szeroko.
- Mimo wszystko sprawdzę. Czasem przysłowiowy łut szczęścia...
Poszedłem obejrzeć zwierzęta. Niektóre miały założone prowizoryczne opatrunki.
Widocznie poraniły je rykoszety lub odłamki. Mieliśmy dużo szczęścia, że z nocnej eskapady
udało nam się wyjść z życiem. Linia frontu to fatalne miejsce na szmugiel...
Usłyszałem kroki od strony wejścia, ale jak się okazało to tylko nasi dwaj czarni
przyjaciele. Przynieśli naręcza trawy. Jeden z nich miał na ramieniu miejscową kosę.
Obejrzałem ją ciekawie. Miała krótkie czterdziestocentymetrowe ostrze i nie posiadała
poprzeczki w połowie styliska. Maciek zaprosił ich do kociołka. Pan Tomasz podszedł do
mnie.
- Widzę, że przyglądasz się kosie - zagadnął.
- Tak. Różni się trochę od naszych...
- Nie tak znowu bardzo - powiedział. - Widzisz, Pawle, tego typu kosy używano u nas
już w późnym średniowieczu.
Zamyśliłem się.
- Nad czym tak dumasz?
- Przepatruję w pamięci wszystkie obrazy, na których widać żniwiarzy -
powiedziałem. - I jakoś nie pamiętam, żeby któryś używał kosy... Na dziewiętnastowiecznych
już są...
- Masz rację. Po prostu kosy wcześniej używano tylko do koszenia trawy. Jeszcze
niedawno, to znaczy jakieś 100-120 lat temu, były używane; w odróżnieniu od tych z długim
ostrzem, nazywano je pół-koskami. Obecnie stosują je jeszcze w Norwegii. Natomiast zboże
rżnięto sierpami. Nie wiem, szczerze mówiąc, kiedy upowszechniła się kosa z długim
ostrzem, ale przypuszczam, podobnie jak ty wnioskując z przedstawień ikonograficznych, że
dopiero w XIX wieku.
Autostopowicze zjedli i wyszli na dwór. Poszedłem za nimi. Słońce już zachodziło,
więc musiałem przespać większą część dnia. Obok jaskini w dość głębokim kanionie szeleścił
po kamieniach niewielki strumyk. Na jego brzegach na płachetkach ziemi rosło sporo trawy.
Pomogłem moim towarzyszom przy koszeniu, ale nie przyzwyczajony do tak krótkiej kosy co
chwila podcinałem za wysoko, to znów ostrze wbijałem w ziemię.
Sądziłem, że będą się ze mnie śmiać, ale oni cierpliwie pokazywali mi, jak należy
stanąć i jak trzymać kosę. Wreszcie zgromadziliśmy odpowiednią ilość zielonki, aby
nakarmić wszystkie zwierzęta. Wróciłem do groty. Właściwie nie było nic do roboty. Zapadł
już zmrok, gdy usłyszeliśmy stukot końskich kopyt na kamieniach. Autostopowicze przyczaili
się z bronią przy wejściu do jaskini, ja zająłem stanowisko w głębi groty. Zarżał koń, gdzieś
na zewnątrz. Jeszcze chwila i do środka przyświecając sobie pochodniami weszli dwaj starsi
wiekiem brodaci mężczyźni w długich czarnych szatach. Jeden z nich trzymał w dłoni długą,
rozdwojoną na końcu żerdź.
- W porządku, to przyjaciele - powiedział Maciek.
Ukląkł przed starszym mężczyzną na kolano. Ten podał mu do ucałowania krzyż, a
potem dotknął nim czoła chłopca. Po kolei wypełniliśmy rytuał. Mnisi obejrzeli zwierzęta i
dłuższą chwilę w zadumie kontemplowali ich rany. Wreszcie pokiwali głowami i zaczęli
rozmawiać z Maćkiem w jakimś dziwnym języku.
- Amharski - mruknął szef.
Najwidoczniej targowali się o cenę zwierząt, nasz młody przyjaciel co chwila zrywał
się bowiem na równe nogi, łapał za głowę dla podkreślenia zdumienia niskimi stawkami,
wywracał kieszenie, w pewnym momencie zdarł z siebie bluzę i cisnął im pod nogi.
Wprawdzie nie rozumieliśmy co mówią, ale przesłanie było dla nas jasne: “Zabierzcie,
krwiopijcy, ostatnią koszulę”. Niebawem rozmowy weszły w spokojniejszą fazę. Na podłodze
pojawiła się gazeta z kursami walut oraz japoński kalkulator na baterie.
- I co o tym sądzisz? - zagadnął pan Tomasz.
- Dedukuję, że on już wcześniej się tym zajmował. Teraz ustalają cenę zwierząt -
wyjaśniłem. - Chyba zapłacą mu w jakiejś obcej walucie, bo coś sporo przelicza.
Wreszcie targ zakończył się. Uścisnęli sobie dłonie. Młodszy z mnichów wysupłał
spomiędzy szat krótki skórzany tubus i napisał coś na kartce, którą następnie wręczył
Maćkowi. Ten ukrył ją troskliwie w kieszeni.
- No cóż, panowie - powiedział zwracając się w naszą stronę. - Pora ruszać dalej.
- Sprzedałeś? - zaciekawiłem się.
Kiwnął poważnie głową.
- Sprzedałem - powiedział. - Dostałem asygnatę do jednego z pobliskich klasztorów,
gdzie otrzymam pieniądze. Na razie czas nagli. Dziś musimy zrobić około dwudziestu
kilometrów po górach, aby opuścić strefę przyfrontową.
Podszedł do naszych autostopowiczów i dłuższą chwilę rozmawiał z nimi, po czym
wręczył każdemu trochę banknotów.
- Zostają na razie do opieki przy zwierzętach, później gdy trochę się uspokoi, pojadą
na południe i przejdą przez granicę.
- Tak bez paszportów? - zdziwiłem się.
- A nam były wczoraj w nocy potrzebne? - roześmiał się. - Jakoś sobie poradzą. Po to,
między innymi, dałem im trochę pieniędzy.
Zabraliśmy plecaki i pożegnawszy się z mnichami wyszliśmy z jaskini. Koło strumyka
pasły się dwa piękne konie.
- Nie chcieli sprzedać - westchnął Maciek. - Tak więc trzeba będzie drałować na
piechotę.
Ruszyliśmy wąską ścieżką wzdłuż strumienia. Na szczęście przyświecał księżyc, więc
było dość jasno.
- Opowiedz coś o historii Etiopii - zachęcił mnie pan Tomasz.
- Cóż - powiedziałem - Niewiele wiem. Owszem na wykładach z teorii wojskowości
omawialiśmy historię różnych krajów, ale o Etiopii wiem tylko tyle, że w latach trzydziestych
XX wieku opanowali ją Włosi. W ich rękach była wówczas część Somalii i Erytrea. Po kilku
latach wojny zostali wyparci przez Etiopczyków, zdaje się uzbrojonych w maczety.
- Ta część historii najmniej mnie akurat interesuje - westchnął.
- Historia Etiopii jest bardzo długa - odezwał się Maciek. - Poważne badania
archeologiczne na dużą skalę nie były tu prowadzone, ale na południu tego kraju znajduje się
dolina rzeki Omo, gdzie odnaleziono ślady najdawniejszych hominidów z gatunku
australopitecus afaranenzis i australopitecus africanus. Można więc powiedzieć, że Etiopia
jest najstarszym państwem na świecie. Ludzie żyją tu od co najmniej kilku milionów lat...
- Państwo to organizacja - powiedział szef. - Australopiteki nie miały zapewne
swojego władcy... To łatwo powiedzieć, człowiek pochodzi od małpy. Najnowsze badania
genetyczne podważają trochę to twierdzenie.
- To znaczy? - zainteresował się Maciek. - Słabo znam teorie o pochodzeniu
człowieka...
- Dotąd uważano, że najstarszą formą praludzką był australopitecus. W toku kilku
milionów lat ewolucji przechodził różne stadia rozwoju. Na razie odnotowano pięć różnych
gatunków tych istot. W końcowym okresie były dwa gatunki. Australopitecus robustus i
boisei. Ten drugi został wytępiony... Potem na bazie robustusa pojawił się pitecantropus, z
niego wykształcił się homo erectus - czyli człowiek wyprostowany. Ten poprzez kilka słabo
znanych stadiów rozwojowych przekształcił się stopniowo w neandertalczyka, czyli homo
sapiens neandertalenzis, a z niego powstaliśmy my, ludzie rozumni -homo sapiens sapiens.
- Były jeszcze inne gatunki przedludzkie - wtrąciłem. - Sineantropus w Chinach oraz
gigantopitecus na Jawie.
- I od tego z Chin pochodzą Chińczycy? - zaciekawił się Maciek.
- Nie. Tamte formy wymarły.
- A ten gigantopitecus?
- To bardzo ciekawy problem naukowy - powiedziałem. - Na Jawie w latach
dwudziestych XX stulecia znaleziono fragmenty szczęk i kości. Na ich podstawie
zrekonstruowano coś zdumiewającego. Wyobraź sobie giganta wysokiego na prawie trzy i pół
metra.
- Fascynujące - mruknął Maciek. - Wyglądał jak człowiek czy bardziej małpowato?
- Wygląd i proporcje miał niemal ludzkie - wyjaśniłem. - Oczywiście mógł być
pokryty futrem...
- A dlaczego wyginął? Przecież przy takiej wielkości... Używał narzędzi?
- Prawdopodobnie tak. Znaleziono tam pięściaki, które nam trudno byłoby utrzymać w
ręce.
- Skoro posiadał jakiś tam rozum i robił narzędzia, to przy takim wzroście mógł sobie
bez problemu radzić z każdym przeciwnikiem - zauważył Maciek. - Tygrysa mógł wsadzić
jak kociaka pod pachę...
- Duży wzrost to nie wszystko - powiedziałem. - Widzisz, nie da się wykluczyć, że
wyginęli z głodu. Pomyśl, ile taki musiał jeść... Zaobserwowano, że im ktoś większy, tym ma
większe problemy w razie głodu. W obozach koncentracyjnych umierali jako pierwsi
więźniowie wysocy. Drobni radzili sobie lepiej. Podobnie w dżungli. Mali australopitecy
zadowalali się jedną upolowaną jaszczurką. A taki gigant musiał codziennie napychać
solidnie kałdun.
- Gdy Scott wyruszył na biegun południowy, zabrał ze sobą grupę polarników. Wybrał
najsilniejszych, atletycznej budowy, wysokich. Podczas odwrotu okazało się, że potrzebują
zwiększonych racji żywnościowych. Po prostu ich organizmy więcej spalały. Zginęli
wszyscy...
- Mówił pan coś o badaniach genetycznych - przypomniał Maciek.
- Właśnie - kiwnął głową szef. - Człowiek i szympans różnią się zaledwie około 0,4%
genów.
- To niewiele - mruknął nasz przyjaciel. - A jaka była różnica między nami a
australopitekami?
- Około 2%. Tak więc bardziej prawdopodobne jest, że pochodzimy od szympansów
niż od tamtych małpoludów.
- Równie duże są różnice oddzielające nas od pitekantropów - dodałem.
- A neandertalczycy? - zaciekawił się.
- Różnice miedzy nami a nimi były na tyle niewielkie, że prawdopodobnie mogli się
krzyżować z homo sapiens - powiedział szef. - Nie wiadomo, czy potomstwo było płodne, ale
być może niedobitki zostały zasymilowane i wchłonięte. Swojego czasu profesor Jerzy
Gąssowski z Warszawy twierdził, że na dworcu w Ostrowcu Świętokrzyskim widział
prawdziwego, rasowego neandertalczyka. Prawdopodobnie wystąpiły u kogoś cechy
recesywne... Żałował, że nie zaprosił go na badania...
- Zagadka wyginięcia neandertalczyków od dawna spędza sen z powiek uczonym -
włączyłem się. - Byli silniejsi niż my. Mieli półtora raza większe mózgi. Lepiej znosili chłód.
A mimo to wymarli. Po osiemdziesięciu tysiącach lat władania ziemią.
- Nie da się wykluczyć, że wytępili ich przedstawiciele naszego gatunku - powiedział
pan Tomasz. - W Jugosławii znaleziono taką jaskinię... Wewnątrz były kości co najmniej
czterystu neandertalców, którzy zostali upolowani i zjedzeni. Zapewne przez ludzi.
- Skąd wiadomo, że kogoś zjedzono, skoro został po nim tylko szkielet?
- To proste - wyjaśniłem. - Kości porozrzucane, poprzypalane, połupane dla dostania
się do szpiku, czaszki z dziurami, którymi wyciągali mózg...
- Oszczędź nam szczegółów - mruknął szef.
- Mamy problem - powiedział Maciek, gestem wskazując nam rozpadlinę koło ścieżki.
Bez słowa ukryliśmy się w niej. Maciek nasłuchiwał czegoś z uwagą.
- Co się stało? - zapytałem szeptem.
- Mam taką blaszkę - musnął ręką plakietkę naszytą na tekturkę. - Gdy pada na nią
promień noktowizora, zaczyna lekko świecić.
- Czyli ktoś nas namierzył - mruknąłem. - Wojsko?
- Sądzę, że niedługo się dowiemy.
- Proponuję wyjść z rozpadliny - powiedziałem poważnie. - Jeśli już mają nas nakryć,
to lepiej, żeby nas widzieli od razu. Mając noktowizory i tak nas wyśledzą, a gdyby
pomyśleli, że szykujemy zasadzkę...
Maciek wsunął pistolet maszynowy pod kamienie i wyszliśmy na ścieżkę. Po chwili z
góry zeszło trzech mężczyzn. Blade światło księżyca połyskiwało na karabinach i epoletach
mundurów. Widząc, że nie mamy broni opuścili lufy. Najwyższy zapytał o coś gardłowym
głosem. Maciek odpowiedział mu. Żołnierze oświetlili nas latarkami, po czym ryknęli
śmiechem. Dowódca powiedział coś sądząc po intonacji przyjaznego i ruszyli dalej, a my
powędrowaliśmy ścieżką.
- Co im powiedziałeś, że tak się roześmieli? - zapytałem.
- Takie tam - mruknął zażenowany.
- No powiedz - naciskał pan Tomasz. - Dlaczego nas puścili?
- Ten wysoki oficer zapytał, co wy za jedni. Więc powiedziałem, że jesteście
amerykańskimi turystami, którzy chcieli zobaczyć, jak się przemyca wielbłądy.
- Uwierzyli?
- Jasne. Amerykańscy turyści mają tu opinię kompletnych świrów... Zresztą
zapracowali na nią w pocie czoła.
Niebo powoli stawało się jaśniejsze. Dniało. Z przełęczy zobaczyliśmy wioskę.
- Mamy do przebycia jeszcze ponad dwadzieścia kilometrów, ale na dole
zdobędziemy transport - powiedział Maciek.
Zeszliśmy do wioski. Zasiedliśmy na płaskim kamieniu przy jedynej drodze
przecinającej osadę. Rozejrzałem się ciekawie. Nieduże chaty wykonano z plecionki
oblepionej gliną. Spora ich część powstała na planie koła, ale zdarzały się też milsze oku
Europejczyka - kwadratowe. Na dachu jednej z nich wypatrzyłem plecioną z gałęzi gwiazdę
Dawida. Pokazałem ją szefowi.
- Falasze - wyjaśnił Maciek. - To chyba jedno z ostatnich miejsc, gdzie jeszcze żyją...
- Kim są? - zapytałem.
- To czarni Żydzi - wyjaśnił mi szef. - Większość wyjechała już dawno do Izraela.
- To prawda. Zaraz po zwycięstwie demokracji w Etiopii państwo żydowskie
upomniało się o współwyznawców. Najpierw stworzono im obozy dla uchodźców w Sudanie,
a zaraz potem mosty powietrzne.
- Ale skąd tu w ogóle Żydzi? - zdumiałem się. - Przecież Izrael nigdy nie prowadził
działalności misyjnej, a gdy żyli w diasporach, to zachowywali odrębność i nie starali się
nawracać innych ludów na judaizm.
- Mylisz się - powiedział szef. - Przypomnij sobie Ibrahima ibn Jakuba.
- Kim był? - zainteresował się Maciek
- Był kupcem, który przebył drogę znad rzeki Kamy do Hiszpanii. Po drodze opisał
ludy słowiańskie, przez których ziemie peregrynował. Jego relacja jest bardzo cenna.
Przypuszcza się, że celem jego wędrówki były plemiona Chazarów żyjących nad Kamą. Lud
ten wyznawał właśnie judaizm.
- Wracając do twojego pytania - Maciek zwrócił się do mnie. - “Khebra Nagast”, czyli
“Chwała Królów Etiopii”, najstarszy i najcenniejszy zabytek miejscowego piśmiennictwa,
opisuje szczegółowo, skąd wzięli się Żydzi w tym kraju. Królowa Saby udała się na dwór
Salomona, aby poznać jego wielką mądrość. Zapałali do siebie uczuciem. Z tego związku
narodził się syn, Menelik. Gdy doszedł lat młodzieńczych, udał się do Palestyny, by poznać
swojego ojca. Razem z nim podróżowała spora świta. W Izraelu nawrócili się wszyscy na
judaizm, a Menelik otrzymał od Salomona Arkę Przymierza. Oczywiście otrzymał ją w
tajemnicy, kapłani strzegący przybytku nigdy bowiem nie zgodzili się na podobny układ.
Menelik zastąpił Arkę atrapą, a prawdziwą wywiózł potajemnie. Dopiero gdy był już daleko,
kapłani wykryli podstęp. Wyruszyli za nim w pościg, ale było już za późno... Przybył z Arką
do Etiopii i umieścił ją na wyspie pośrodku jeziora Tana. Od tamtej pory jezioro to jest
święte. Gdy Etiopia przyjęła chrześcijaństwo, zwolennicy nowej religii zajęli wyspę i
zawładnęli Arką. Przewieźli ją do Aksum, gdzie znajduje się po dzień dzisiejszy.
- Sądzę raczej - powiedział Pan Samochodzik - że pochodzenie ludności żydowskiej w
Etiopii można wyjaśnić dużo łatwiej. Po drugiej stronie Morza Czerwonego, w Jemenie,
znajdowała się w początkach naszej ery duża diaspora żydowska. Stamtąd prawdopodobnie
pewne grupy ludności przybyły tutaj.
Maciek uśmiechnął się.
- To jak pan wyjaśni fakt, że Falasze praktykują odmianę judaizmu bardziej nawet
pierwotną od samarytańskiej? Uznają tylko i wyłącznie Pięcioksiąg.
Pan Samochodzik zamyślił się.
- Teorie Hancoka - mruknął. - Być może Żydzi z Elefantyny ruszyli na południe...
Przypomniałem sobie naszą rozmowę na wzgórzu świątynnym w Jerozolimie.
- Czy ta Arka jest... autentyczna? - zapytałem.
Maciek kiwnął głową.
- Tak przypuszczają miejscowi chrześcijanie. Etiopia jest jednym z niewielu miejsc na
świecie, gdzie taka relikwia miałaby szansę przetrwać.
- Dlaczego? - zdziwił się Pan Samochodzik.
- Ten kraj był okupowany tylko dwa razy w ciągu swojej historii liczącej około trzech
tysięcy lat - wyjaśnił Maciek. - No może trzy razy, jeśli doliczymy opanowanie go przez
komunistów...
- I komuniści nigdy nie próbowali dobrać się do relikwii? - zdziwiłem się.
Nasz przyjaciel uśmiechnął się.
- Jakoś nie. Ludność jest bardzo religijna. Profanacja Arki mogłaby wywołać
powszechny bunt. Zresztą władze kościelne ukryły ją na wyspie jeziora Tana.
Wokoło nas stopniowo gromadzili się ludzie objuczeni pakunkami.
- Zmieścimy się wszyscy na tej ciężarówce? - zaciekawił się szef.
- Jakiej ciężarówce? - nie zrozumiał Maciek.
- No, sądziłem, że jest tu transport samochodowy - zauważył pan Tomasz. - Na tej
drodze widzę ślady opon...
Nasz przyjaciel nie odpowiedział, ale wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zza chałup
wyjechał autobus. Był nieco zakurzony, a lakier tu i ówdzie odsądziła korozja, ale ogólnie
rzecz biorąc prezentował się nieźle. Kierowca zatrzymał się koło kamienia. Maciek pierwszy
otworzył drzwi. Krzyknął coś wesoło do kierowcy i wręczył mu zwitek banknotów. Ten
odliczył sobie odpowiednią liczbę, po czym zwrócił resztę wraz z dwoma biletami
wydrukowanymi na malej drukarce, identycznej jak w naszych pekaesach.
- O rany, tu jest cywilizacja - wyrwało mi się.
Pan Samochodzik uśmiechnął się. Zajęliśmy miejsca w końcu pojazdu. Siedzenia były
wprawdzie drewniane, ale siedziało się wygodnie. Mieszkańcy wsi wypełnili pojazd.
Kierowca uruchomił silnik i ruszyliśmy naprzód.
- W życiu nie przypuszczałem, że tu można natknąć się na autobus - powiedziałem.
- Cała Etiopia pokryta jest rozwiniętą siecią komunikacji autobusowej - powiedział
Maciek. - Choć na dłuższe odległości bardziej opłaca się korzystać z samolotów...
- Macie lokalne połączenia lotnicze? - osłupiałem.
- A co pan myśli, że sama nazwa Etiopia to synonim zacofania? Że tu dzicy Murzyni
lepią garnki ręcznie i wypalają w ogniskach? Na południu w parkach narodowych można
płacić kartami kredytowymi i wynajmować samochody. Tutejsze szpitale są najlepsze w
Afryce... No, może z wyjątkiem RPA...
Pędziliśmy po dobrej asfaltowej szosie przez zagajniki akacji. Chwilami po obu
stronach otwierały się rozległe pastwiska.
- Czy my aby na pewno jesteśmy w Etiopii? - zdziwił się szef. - W naszej telewizji
pokazują ten kraj zawsze jako wypaloną słońcem pustynię. Wtedy też na ekranie pojawiają
się konające z głodu dzieci...
- Bo klęska głodu zawsze dotyka rejonów na wschodzie. Tam jest pustynniejący step,
a tu na Wyżynie Abisyńskiej klimat jest znacznie łagodniejszy i zazwyczaj nie sprawia takich
przykrych niespodzianek. Nasze wielbłądy powędrują właśnie w rejony pustyni Danakil.
Podziwiałem piękne widoki. Ponad zieloną sawannę, miejscami przechodzącą w las,
wyrastały potężne ciemne góry. Chwilami droga biegła krawędziami rozległych dolin, w dole
drzemały spowite mgiełką oparów jeziora.
- To piękna kraina - powiedział pan Tomasz. - Aż by się chciało przyjechać tu na
wakacje...
- Można - powiedział Maciek. - Tylko teraz jest zły czas, by być w Etiopii turystą. Ta
przeklęta wojna i susza... Ale zapraszam za kilka lat. Pokażę wam cuda tego kraju. Możemy
nawet odwiedzić ludożerców na południu. Są tu ryby w rzekach. Na jeziorze Tana nawet
hipopotamy... Nad jeziorami znajdziemy piaszczyste plaże...
Powoli zapadłem w sen. Obudziło mnie delikatne potrząsanie.
- Przerwa w podróży i obiad - powiedział szef.
Wysiedliśmy z autobusu. Szosa biegła w tym miejscu krawędzią rozległego
płaskowyżu. U podnóża skarpy widać było płynącą wesoło wśród skał rzekę i położoną nad
jej brzegami rozległą osadę. Tu na górze stała tylko szopa. Ocieniały ją rozłożyste akacje. Na
zewnątrz, pod drzewami, ustawiono kilkanaście stołów i ław. Zajęliśmy miejsca. Zaraz też
pojawił się ktoś w rodzaju kelnera i zebrał zamówienia. Za nas zamawiał Maciek.
Po kilku minutach zagłębiliśmy widelce w czymś w rodzaju leczo. W każdym razie
potrawę przygotowano z dużej ilości warzyw, głównie dyni, z dodatkiem mielonego mięsa.
Szybko nasyciliśmy głód. Do popicia była woda, ale Maciek pokręcił ostrzegawczo głową.
- Wasze organizmy nie są przyzwyczajone do tutejszej flory bakteryjnej - powiedział.
Poszedł porozmawiać z kucharzem i po chwili stanęły przed nami trzy butelki coca-
coli. Nalepki pokrywały amharskie hieroglify, ale charakterystyczny kolor i kształt butelek
nie pozwoliły się pomylić.
- Kto by pomyślał - mruknął szef. - Afryka...
- Powinni panowie odwiedzić jeszcze sąsiednie kraje - powiedział Maciek. - Kenia
dorabia się na turystach, Uganda na boksytach, Nigeria na ropie i diamentach... Jeśli wszystko
dobrze pójdzie, to za 20-30 lat tu będzie raj na ziemi. Choć na razie nie wygląda to najlepiej.
Ale i tak w porównaniu z czasami komunistycznymi nastąpił ogromny postęp.
Pasażerowie zjedli i zgromadzili się koło autobusu. Ostatni od stołu wstał nasz
kierowca. Pogmerał chwilę przy silniku, najwyraźniej przeciągając chwilę zajęcia miejsca za
kierownicą, po czym wreszcie ruszyliśmy w dalszą drogę.
- Kiedy byłem mały, często wyobrażałem sobie Afrykę - powiedziałem w zadumie. -
Ale teraz, gdy już jestem tutaj...
- Popatrz wokoło. Widziałeś kiedyś podobnie urokliwy kraj? - huknął pan Tomasz.
Kiwnąłem głową w zadumie.
- Polska też wygląda nieźle - powiedziałem.
Uśmiechnął się przyznając mi rację.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Było już dość późne popołudnie, gdy Maciek wstał z miejsca i poszedł pogadać z
kierowcą. Niebawem pojazd zatrzymał się w szczerym polu. Wysiedliśmy.
- I co dalej, szary człowieku? - zażartował Pan Samochodzik.
- Tędy - Maciek wskazał wąską ścieżkę pnącą się do góry. - Mamy do przejścia jakieś
dziesięć kilometrów.
Ruszyliśmy pod górę. Ścieżka była wyłożona dobrze ubitymi kamieniami.
Przypomniała mi się kamienista Śląska Droga prowadząca na Śnieżkę. Minęliśmy pochylony
kamienny słup pokryty zatartymi przez czas znakami.
- To mogłoby być turystyczne eldoradu - powiedział szef. - Trzeba tylko zakończyć tę
idiotyczną wojnę i rozreklamować kraj.
- Ano trzeba - uśmiechnął się Maciek. - Powoli to pewnie nastąpi. Problem tylko w
odległości...
Minęliśmy monumentalne ruiny wzniesione z kamiennych bloków.
- Tu był dawniej klasztor - powiedział nasz przyjaciel. - Spalili go ludzie Grania w
XVII wieku. Ocalały tylko zabudowania położone wyżej. Najeźdźcy nie zdołali ich zdobyć
mimo półrocznego oblężenia.
Niebawem zatrzymaliśmy się pod skalną ścianą. Z góry zwisała sznurowa drabinka.
Maciek ruszył pierwszy po bambusowych stopniach do góry, pan Tomasz poszedł w jego
ślady, a ja zabezpieczyłem tyły. Znaleźliśmy się u wylotu wąskiego wąwozu o stromych
ścianach wzniesionych przez przyrodę z czerwonawego tufu wulkanicznego. Stała tu
drewniana ławka, a obok przy słupku wisiał nieduży mosiężny róg pozieleniały ze starości.
Maciek ujął go do ust i zatrąbił. Następnie zachęcił nas, abyśmy siedli na ławce.
- Trzeba będzie trochę poczekać - powiedział.
Usiedliśmy. Powietrze przed wieczorem zrobiło się nieco chłodniejsze. Niebawem
ścieżką nadszedł młody mnich. Powtórzył się rytuał z całowaniem krzyża znany nam już z
Jerozolimy. Tym razem trzykrotnie dotknął naszych czół, po czym wdał się w krótką
rozmowę z Maćkiem.
- Asygnatę zrealizują jutro - powiedział nasz przyjaciel. - Na razie zachęcają, żebyśmy
rozlokowali się w jednym z opuszczonych eremów.
Ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Jak się okazało z bliska, otwory w ścianach
były wejściami do mnisich cel. Z większości zwisały liny.
- Napowietrzna wioska - mruknął Pan Samochodzik. - Faktycznie, jeśli odcięli
drabinę, to mogli bronić wejścia do wąwozu całymi miesiącami. A nawet gdyby wrogowie
wdarli się tutaj, każda cela stanowiła osobny punkt obrony.
- Niektóre są połączone korytarzami wykutymi w skałach - wyjaśnił nasz przyjaciel. -
- To najstarsza część klasztoru. Ten poniżej zbudowano w XIV wieku. Teraz żyją tylko tutaj.
Przewodnik wskazał nam ciemny otwór w ścianie jakieś trzy metry nad dnem
wąwozu. O ścianę oparta była wysoka, ale solidna drabina. Wspięliśmy się na górę. W skale
wykuto sporą salę, w ścianie czerniało przejście do kolejnego ciasnego pomieszczenia. Na
podłodze widać było krąg przepalonych kamieni. Na ścianach pozostały smugi odwiecznego
kopciu. Pod sufitem widać było otwór prowadzący na zewnątrz.
- Chyba kuchnia - zauważył szef. - Tam prawdopodobnie zamknięty tu eremita
gotował sobie posiłki.
Znaleźliśmy kilka składanych łóżek oraz świeżo wyprane koce. Maciek odszukał
wiązkę chrustu i po chwili w palenisku płonął wesoły ogień. Chłopak zszedł na dół i ze źródła
przyniósł dzban wody. Wlał wodę do mosiężnego kociołka i zawiesił go nad paleniskiem. Po
kilku minutach raczyliśmy się mocną herbatą z glinianych kubków. Na zewnątrz powoli
zapadał zmierzch.
- No cóż, wróciliśmy do czasów eremów i “Ojców z Pustyni” - powiedział w zadumie
szef. - Tak wyglądały początki życia zakonnego w Egipcie i Kapadocji. Mnisi w miękkiej
skale drążyli dla siebie cele. W niszach ściennych trzymali swój dobytek, zwłaszcza księgi.
- Podobne pomieszczenia badają polscy archeolodzy w klasztorze pod wezwaniem
świętego Michała Archanioła w oazie Fajum - dorzuciłem.
Z zewnątrz rozległo się wołanie. Maciek wychylił się z okna i przez chwilę
konwersował z mnichem.
- Proszą nas na nabożeństwo wieczorne - powiedział.
Pan Tomasz poskrobał się z frasunkiem po głowie.
- Właściwie to nie wiem, czy powinniśmy jako katolicy?
- To też chrześcijanie - uśmiechnął się nasz towarzysz. - Pomijając drobne utarczki z
jezuitami, nigdy nie sprzeciwiali się Rzymowi, choć z racji oddalenia kontakty z papieżami
utrzymywali raczej sporadyczne.
- Nie umiemy się modlić po amharsku.
- Oni tu chyba używają w modlitwach języka gyez - droczył się. - Będzie im miło,
jeśli weźmiemy udział.
Zeszliśmy na dół i podążyliśmy za naszym przewodnikiem. Za zakrętem wąwóz
rozszerzał się. Stał tu niewielki kościół nakryty drewnianym dachem. Kamienne mury
wyglądały na bardzo stare. Podobnie jak w wielu świątyniach wschodnich musieliśmy zrzucić
obuwie. Wnętrze świątyni oświetlały świece. Wątle płomyki rozpraszały nieco mrok, ale sufit
pozostał plątaniną cieni. Powoli zbierali się mnisi. Było ich kilkudziesięciu. Za ołtarzem
widniała zasłona, która na przeciągu lekko drżała.
Nie wiem, o czym było kazanie, jednak odprawiający nabożeństwo musiał wspomnieć
o nas, zauważyliśmy bowiem wiele życzliwych uśmiechów skierowanych pod naszym
adresem. Msza trwała nieco ponad godzinę. Potem zostaliśmy zaproszeni do refektarza na
posiłek. W niedużej sali stały ciężkie drewniane stoły. Każdy dostał dwie pajdy chleba i
niewielką miskę jakiejś cieczy. Zauważyliśmy, że mnisi maczają chleb w miskach i
postąpiliśmy tak samo. Szef długo i w skupieniu smakował niecodzienny posiłek
- To olej lniany - zawyrokował wreszcie.
- Dziś piątek - powiedział Maciek. - Dzień postu.
Zjedliśmy i pożegnaliśmy zgromadzenie. W naszej celi było ciepło i przytulnie.
Zapaliliśmy sobie dwie świece.
- Czuję się lepszy - powiedział szef.
- Co znajduje się za tą zasłoną w kościele? - zagadnąłem Maćka.
- Najświętsze świętych, serce sanktuarium - wyjaśnił. - To w pewien sposób
odwzorowanie świątyni Salomona. Przybytek oddzielony kotarą.
- A w nim Arka Przymierza - mruknąłem w rozmarzeniu.
- Prawie pan zgadł - powiedział poważnie. - Przechowują tam Tabot.
- Tabot? - nie zrozumiałem.
- Kamienną płytę będącą symbolem Arki Przymierza przechowywanej w Aksum, a
może tylko jej zawartości - kamiennej płyty, którą Mojżesz zniósł z góry Synaj. Jednej z płyt.
- Widziałeś kiedyś coś takiego? - zagadnął szef.
- Nigdy. Każda świątynia ma własny Tabot. Nikomu nie wolno go oglądać.
Przechowywany jest w skrzyni albo owinięty kosztowną materią. Włosi podczas okupacji w
latach trzydziestych zrabowali kilka. Stąd wiadomo jak wyglądają...
- Czyli w Arce w Aksum znajduje się kamienna płyta albo dwie płyty - zauważył szef.
- Do tego naczynie z manną i chleb pokładny...
- Teoretycznie tak - powiedział Maciek. - Ale czy tak jest, nie wiadomo. Arki nigdy
się nie otwiera. Jej moc mogłaby porazić świętokradcę.
- To skąd wiadomo, że jest prawdziwa? - zapytałem.
- W kaplicy w Aksum następują cudowne uzdrowienia - powiedział Maciek. - Jako
chrześcijanin będący wyznawcą etiopskiego kościoła koptyjskiego wierzę, że Arka w Aksum
jest autentyczna.
Sądziłem dotąd, że jest katolikiem. Sam nie wiem dlaczego.
Szef opadł wygodnie na łóżko.
- Oddaliliśmy się nieco od celu naszych poszukiwań - zauważył sennie. - Mieliśmy
szukać śladów naszego poselstwa, a tymczasem badamy religię panującą w Etiopii. A
wszystko za pieniądze podatników.
Maciek wytrzeszczył oczy.
- Jak to oddalacie się od celu poszukiwań? - zdziwił się. - Przecież cały czas zbliżamy
się do celu.
- No, odwiedziliśmy miejsce znalezienia tubusu - przyznał pan Tomasz. - Ale
późniejsze działania są całkowicie sprzeczne z celem podstawowym.
- Przecież podróżujemy do Aksum? - nadal był zdziwiony.
- Robimy sobie miłą wycieczkę... - mruknąłem.
- Sądziłem, że panowie to wiedzą... W Aksum była stolica Etiopii. Myślałem, że chcą
panowie odwiedzić królewskie archiwa i poszukać dokumentów z czasów wizyty poselstwa.
Szef poderwał się na równe nogi.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś?
- Sądziłem, że skoro podróżujemy do Aksum, sami panowie dawno się domyślili, po
co.
Roześmiałem się.
- Przeceniłeś nas - powiedziałem. - Jeśli chodzi o ten kraj, jesteśmy straszliwymi
ignorantami...
- No cóż - powiedział - Będzie jeszcze czas liznąć trochę wiedzy.
Poszliśmy spać.
Obudziłem się o świcie. Słońce zaglądało nieśmiało do wąwozu. Powietrze w eremie
było chłodne i krystalicznie czyste. Podszedłem do wejścia i wyjrzałem. Dnem wąwozu
przechodził starszy mnich. Zauważył mnie i wykonał dziwny gest unosząc rękę. Zapewne
miało to być powitanie, zmałpowałem go naprędce, uśmiechnął się przyjaźnie i ruszył dalej.
Niebawem obudził się też Maciek.
- No cóż - powiedział - szósta rano. W klasztorze wszyscy już dawno na nogach.
Udajmy się więc do kancelarii, aby odebrać mój zarobek.
- Idźcie, ja jeszcze trochę poleżę - odezwał się Pan Samochodzik.
Powędrowaliśmy dnem wąwozu. Minęliśmy kościół i niebawem znaleźliśmy się w
sporej okrągłej dolinie. Wyglądała jak wybita w ziemi potężnym uderzeniem gigantycznej
pięści. Otaczające ją czarne skalne ściany wyglądały na wyjątkowo niedostępne. Średnicę jej
oceniłem na dwa kilometry.
- Krater wygasłego wulkanu? - zdziwiłem się.
- Tak. Raczej nie jest to dziura wybita przez meteoryt, bo klasztor wydrążono w tufach
wulkanicznych - wyjaśnił Maciek. - Gleba tu stosunkowo żyzna, mogła wykarmić mnichów
podczas oblężenia. Poza tym jest tu jeszcze coś - wskazał mi nieduży dymiący komin u stóp
ściany.
Pośrodku doliny znajdował się spory staw o błękitnej wodzie. Wokoło ciągnęły się
pola uprawne i niewielkie sady. Na polach pracowali mnisi. Nad samym stawem także coś
robili brodząc po kostki w wodzie.
- Sadzą ryż - wyjaśnił.
- Co takiego? - zdumiałem się. - Ryż?
- Tak. Jest znacznie wydajniejszy niż zboże, poza tym czasem trzeba trochę
urozmaicić dietę.
Ruszyliśmy ścieżką wzdłuż zagoników kierując się w stronę komina. Gdy
podeszliśmy bliżej, zauważyłem sagi drewna oraz kilka dymiących pagórków nakrytych
darnią.
- Mieleże do wypalania węgla drzewnego - wyjaśnił Maciek. - Technika tu trochę
średniowieczna, ale ogniwa fotoelektryczne do obsługi pieców elektrycznych trochę za dużo
kosztują... Klasztor prowadzi szeroko zakrojoną działalność misyjną i charytatywną i nie
może sobie pozwolić na takie inwestycje.
Przy pagórkach krążył jeden z mnichów. Pozdrowił nas. Za piecami było widać w
ziemi kilka głębokich szybów. Z ich czeluści dobiegały odgłosy kucia. Na drewnianych
paletach leżały kawałki żółtej skały.
- Rudy są bardzo ubogie - powiedział Maciek. - Właściwie na granicy opłacalności
wydobycia, ale jak na potrzeby klasztoru...
Weszliśmy do niskiego długiego budynku. Wewnątrz wrzała praca. Kosze z rudą
wysypywano na obite stalową blachą stoły. Kilkunastoletni chłopcy oglądali kawałki
kamienia. Jedne od razu wrzucali do rynienek, inne odrzucali na bok, jeszcze inne rozbijali
młotami. Co jakiś czas przechodził obok starszy mnich i zawartość pojemników przesypywał
do kosza. Ruszyliśmy w ślad za nim. Zatrzymał się koło sporego pieca. Właśnie go
napełniano, sypiąc na przemian warstwy węgla drzewnego i rudy. Dodawano też jakieś
kamienie.
- W wysokiej temperaturze siarczki i chlorki srebra rozpadają się - wyjaśnił Maciek. -
Wytop trwa kilka godzin.
Opodal właśnie rozbito kolejny piec. Mnisi wybierali szczypcami zastygłe grudki
metalu spomiędzy węgli.
- Technika podobna do tej, jaką u nas przed tysiącem lat wytapiano żelazo w
dymarkach - zauważyłem.
- Żelazo tu produkują huty - uśmiechnął się Maciek - ale po wsiach kowale czasami
jeszcze wytapiają z rudy.
Kawałki metalu wrzucano do dużego tygla, pod którym płonął ogień. Mnisi tłoczyli
miechami powietrze. Jeden z nich stał obok z czymś w rodzaju czerpaka na długim kiju
usuwał pływające po powierzchni metalu zanieczyszczenia. W jakiej temperaturze topi się
srebro? Nieco ponad 960°C. Cofnąłem się odruchowo. Jeden z mnichów pokręcił korbką i z
małej śluzy z boku tygla popłynął strumyk płynnego metalu.
Przeszliśmy aż na koniec, gdzie ciekły metal płynął glinianą rynienką do kamiennych
form. Młody mnich, może szesnastoletni, czekał, aż forma napełni się do określonej
wysokości, po czym podsuwał kolejną, a w stygnącym metalu odbijał pieczęć. Formy, w
których srebro już zastygło, były rozczepiane. Srebrne cegiełki trafiały teraz na stół, gdzie w
towarzystwie dwóch mnichów siedział mężczyzna w okularach wyglądający na urzędnika.
Najpierw kładł każdą sztabę na wadze elektronicznej. Odczytaną wartość od razu wycinał
szybkoobrotowym frezem na powierzchni metalu. Następnie nakrapiał każdą sztabkę cieczą z
buteleczek i oglądał powstające na powierzchni plamy, po czym ze stojaka wybierał wybijak
zakończony odpowiednią puncą i mocnym uderzeniem wybijał próbę. Ktoś inny zapisywał
każdą sztabkę do grubego kajetu. Na nasz widok uśmiechnęli się, ale nie przerwali pracy.
Sztabki składano do ciężkiej metalowej skrzyni. Maciek podszedł do stojącego obok niej
mnicha i podał mu papier z asygnatą. Ten dłuższą chwilę studiował dokument, po czym zdjął
z wieszaka ortalionową torbę, podobną do tych, jakich w Polsce używają Wietnamczycy
handlujący tekstyliami, i zaczął spokojnie przekładać do niej sztabki. Włożył ich dziesięć.
Torbę zawiesił na wadze. Maciek odczytał wynik na ekranie i kiwnął głową. Zarzucił torbę na
ramię.
- No i załatwione - powiedział. - Możemy ruszać dalej.
Powędrowaliśmy przez krater.
- No i co ciekawego widzieliście? - zagadnął szef, gdy wdrapaliśmy się do celi.
- Kopalnię i hutę srebra - wyjaśniłem. - Tu ciągle jeszcze wytapiają kruszec na węglu
drzewnym.
- Srebro? - mruknął Pan Samochodzik. - Więc masz już pieniądze za wielbłądy.
- Mam - kiwnął głową nasz przyjaciel. - Trzeba je tylko przepakować.
Wysypał połyskujący stos sztabek na stół. Zaczepił jedną sznurkiem i uderzył w nią
kluczem. Powietrze wypełnił cudowny dźwięk. Przypomniałem sobie rdzewiejące wagony
złotego pociągu i dźwięk sztabki złota odrzucanej przez Zosię.
Owinęliśmy zarobek Maćka w gazety i starannie upchnęliśmy w plecakach. Wreszcie
opuściliśmy gościnne schronienie. Niebawem staliśmy na skraju szosy w miejscu, gdzie
wysiedliśmy poprzedniego dnia z autobusu.
- No to trzeba będzie trochę poczekać - powiedział Maciek.
- Jak długo? - szef popatrzył na zegarek.
- Trudno ocenić. Część autobusów kursuje według rozkładu, ale są też autobusy-
widma, jeżdżące poza rozkładem.
- I zapewne bez tablic rejestracyjnych - dodałem.
- Zdarza się.
Niebawem nadjechał rozklekotany autobus. Wgramoliliśmy się do wnętrza. Maciek
podał kierowcy kilka banknotów, a on wydal nam resztę i trzy bilety z tektury ozdobione
pieczątką i zamaszystym gryzmołem.
- No i w drogę - powiedział Maciek. - Za cztery lub pięć godzin będziemy w Aksum.
Podziwiałem krajobraz migający za oknem. Zagajniki ustąpiły miejsca pastwiskom,
ale później znowu zagłębiliśmy się w lasach.
- Wspominałeś coś o najeździe arabskim, który doprowadził do zniszczenia tego
klasztoru położonego na stoku - odezwał się Pan Samochodzik, którego widać nudziło
bezproduktywne podziwianie widoków migających za pękniętą szybą pojazdu.
- Tak... Jak wspomniałem, kraj ten zamieszkiwała ludność praktykująca jedną z form
judaizmu. W IV wieku naszej ery dotarli tu z północy chrześcijanie. Etiopska tradycja czci
obecnie siedmiu pierwszych misjonarzy, którzy przynieśli tu naukę Chrystusa. Dość szybko,
w ciągu dwu stuleci, kraj ten był schrystianizowany. Kościół etiopski zawsze podlegał
patriarchatowi w Aleksandrii. Prawdopodobnie impuls chrystianizacyjny przyszedł właśnie
stamtąd. Po drugiej stronie Morza Czerwonego, w dzisiejszym Jemenie, także żyła pewna
grupa Żydów, którzy następnie, choć nie wszyscy, przyjęli naukę Chrystusa. Niestety w VII
wieku pojawił się Mahomet i narzucił plemionom arabskim praktykującym liczne religie
nową wiarę - islam. Muzułmanie wtargnęli do Egiptu zajmując początkowo deltę, a później
posuwali się w górę rzeki. Nawracali miejscowych Koptów w dość brutalny sposób.
Wszystkim jeńcom wziętym w bitwach proponowali islam albo śmierć. Etiopczycy wówczas
w porozumieniu z władcami Bizancjum uderzyli na południowy Jemen i opanowali go.
Po pewnym czasie jednak zostali wyparci. W X wieku Arabowie założyli swoje osady
na terenie Dżibuti i południowej Somalii. W 1529 roku władca arabski Grań najechał Etiopie.
Doszło do blisko trzydziestoletniej wojny. Cesarz uciekł przed najazdem i na wyżynach
zorganizował bohaterską obronę. Na zajętych terenach najeźdźcy palili kościoły i archiwa.
Niszczyli dzieła sztuki i wyrzynali w pień całe wioski. Mimo to niektórzy etiopscy
możnowładcy przeszli na stronę Półksiężyca... Cesarz dwukrotnie cudem uniknął schwytania,
raz na polu bitwy spotkał się z Graniem, ale muzułmanin był dobrze chroniony. Po śmierci
cesarza dalsze działania wojenne prowadziła jego żona w imieniu małoletniego następcy
tronu. Sytuację uratował oddział 400 muszkieterów przysłanych na pomoc przez króla
Portugalii. Wprawdzie wielu zginęło, ale przechylili szalę zwycięstwa na stronę chrześcijan.
Straty w sferze kultury były niepowetowane - dokończył. - Cesarz Klaudiusz wprawdzie
wydał trzy tysiące uncji złota na odbudowę zniszczonych kościołów i ponowne spisanie
zniszczonych rękopisów, jednak do tej pory odczuwa się skutki barbarzyńskiego spalenia
archiwów. Spora część historii tego ludu przepadła...
Powoli podróż znużyła mnie. Walczyłem z przypływem senności, aż wreszcie
poddałem się i zapadłem w sen z czołem opartym o drewniany nagłówek siedzenia. Obudziło
mnie delikatne potrząsanie. Otworzyłem oczy. Autobus stał. Było już chyba późne
popołudnie.
- Aksum? - zapytałem półprzytomnie.
- Tak. Wreszcie dojechaliśmy - powiedział Pan Samochodzik. - Chodź, trzeba
poszukać jakiejś kwatery.
- Chodźcie za mną - powiedział Maciek. - Mam tu takie tymczasowe lokum...
Powędrowaliśmy przez zakurzone ulice. Minęliśmy ogromny owalny zbiornik na
wodę wykuty w skale. Na dnie stała woda pokryta zielonym kożuchem rzęsy wodnej.
- Sadzawka królowej Saby - wyjaśnił nasz przyjaciel. - W święto Timket odbywają się
tu uroczystości poświęcenia wody.
Za sadzawką ciągnęły się ruiny. Skierowaliśmy się do posępnej wieży z czarnego
granitu, leżącej z boku kompleksu. Jak się z bliska okazało, wieża posiadała zupełnie
współczesne stalowe drzwi zaopatrzone w kilka zamków. Maciej wyciągnął z kieszeni klucze
i po chwili zagłębiliśmy się w ciemny korytarz. Kręcone schody zaprowadziły nas do dużej
sklepionej ściany na szczycie.
- Mój ojciec stwierdził, że powinniśmy mieć jakieś lokum w Aksum - wyjaśnił
Maciek. - Wyremontowaliśmy dach.
- Co to za budynek? - zainteresował się szef.
- Nazywają go zamkiem Kaleba - powiedział.
- A nie wiesz może, z jakiego okresu pochodzi ta baszta?
- Nie wiem. A dlaczego pan pyta?
Szef popatrzył w zadumie na łupki podtrzymujące sklepienie.
- Kamienie ułożone w gotycki łuk analogicznie jak w europejskich budowlach -
powiedział. - Sądzę, że to wznieśli biali ludzie.
- Możliwe - powiedział. - W czasach wojny z Graniem działali tu Portugalczycy.
Wysłano też kilka misji katolickich do Etiopii.
- Ale Portugalczycy grasowali tu w XVII wieku, a to mi wygląda bardziej na XII lub
XIII.
Maciek rozstawił nam łóżka polowe.
- Również kościoły wykute w Lalibela wznieśli wedle legend biali ludzie... Pochodzą
z XIII wieku.
Pan Samochodzik oświetlił latarką jeden z kątów pomieszczenia. Na tynku widać było
zatarte resztki fresków.
- Inskrypcje miejscowe - mruknął. - Ale mogły powstać dużo później niż ściana...
- Jutro niedziela - zauważyłem. - Nic nie załatwimy.
- Wręcz przeciwnie - uśmiechnął się nasz przyjaciel. - To dzień pracujący...
- Roboczy - poprawiłem go machinalnie.
- Więc w Etiopii dniem wolnym jest sobota?
Pokręcił przecząco głową.
- Piątek, jak u Arabów? - zainteresował się szef.
- Środa - wyjaśnił Maciek.
Zatkało nas. Popatrzyłem bezradnie na Pana Samochodzika.
- Dlaczego środa? - zagadnął.
- To dzień, w którym urodził się Chrystus - wyjaśnił Maciek.
- Coś podobnego - mruknął szef. - Nigdy bym się nie domyślił...
- Jeszcze jedna rzecz, której nie wiedzieliśmy - powiedziałem. - A więc jutro
odwiedzimy archiwa. Będziesz nam potrzebny jako tłumacz...
Chłopiec poważnie kiwnął głową.
- Nie znam wszystkich starych alfabetów - powiedział. - Ale wśród pracowników
archiwum z pewnością znajdziecie kogoś władającego angielskim albo rosyjskim. Na razie
zjedzmy coś.
Z plecaka wyciągnął puszkę mielonki i drugą z kompotem owocowym. W ściennej
niszy były naczynia i sztućce. Kolacja smakowała nam nadzwyczajnie. Godzinę później
siedziałem na krześle patrząc w zadumie na krwistoczerwony zachód słońca. Wokoło ruin
ciągnęły się setki niewielkich domów lepionych z gliny lub wzniesionych z wyszabrowanych
w rozwaliskach kamieni. Ludzie pędzili kozy z pastwisk. Gdzieś powiewały jakieś kawałki
tkaniny. Ktoś zrobił sobie przepierkę, a może to farbiarz suszył płótna?
- O czym myślisz? - zapytał szef.
- Czy naprawdę temu krajowi grozi głód? - zapytałem. - Wszędzie widać stada
zwierząt i pola uprawne.
- Wędrujemy przez najbardziej żyzną część Etiopii - powiedział Maciek. - Gdybyście
zobaczyli pustynię Danakil... Głębokie zapadliska tektoniczne wypełnione tężejącymi
solankami... A przecież i tam żyją ludzie. Byłem tam raz z ojcem, trzy lata temu. Chcieliśmy
zrobić pomiary głębokości depresji pośrodku pustyni. Altimetr wykazał ponad tysiąc dwieście
metrów poniżej poziomu morza.
- Co to jest altimetr? - zagadnął szef.
- Urządzenie do pomiaru wysokości nad poziomem morza. Tysiąc dwieście metrów to
nieco niżej niż Wyżyna Abisyńska...
Nagle poczułem oszołomienie.
- Altimetr pokazał depresję głęboką na ponad kilometr!?
Maciek bez mrugnięcia okiem kiwnął głową.
- Tyle nam wyszło. Ojciec nic był pewien, czy urządzenie działa prawidłowo. W
każdym razie wysłaliśmy zawiadomienie o tym do National Geographic Society, ale dotąd nie
dostałem odpowiedzi.
Byliśmy bardzo zmęczeni, więc niebawem poszliśmy spać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- A więc żył tu jeszcze przez tyle lat - powiedział w zadumie szef. - Dlaczego nie
wrócił do kraju? Możesz podnieść ten kamień?
- Nie wiem, czy wypada naruszać spokój zmarłych - zgłosiłem swoje zastrzeżenie, ale
posłusznie wbiłem palce pod płytę i dźwignąłem ją z niemałym wysiłkiem.
Naszym oczom ukazał się szyb biegnący gdzieś w głąb. Zeskoczyliśmy we trójkę na
dno. Mieliśmy latarki. Ruszyłem śmiało w mrok. Przed nami otworzyła się spora krypta
wykuta pracowicie w tufie wulkanicznym. Po ścianą stały trzy nary, a na nich spoczywały
zmumifikowane ciała. Nad jednym do ściany przytwierdzono mosiężną płytę przyciętą w
charakterystyczny kształt. Portret trumienny. Obecnie po farbie pozostał tylko zarys kształtu
twarzy. Śniedź zniszczyła wszystko. Oświetliłem zwłoki. Zmarli leżeli na wznak z dłońmi
skrzyżowanymi na piersiach. Wykonane ze złota guzy przy kontuszach zalśniły w świetle
latarki. Skórzane pochwy szabli popękały ze starości. Głownie pokryły się nalotem rdzy.
Szef minął mnie i też podziwiał majestat śmierci. Nieoczekiwanie schylił się.
Nieboszczyk spoczywający pod portretem przyciskał do piersi jakąś deskę. Szef wysunął ją
delikatnie spod zmumifikowanej dłoni. Jak się okazało, nie była to deska, lecz dyptych - coś
w rodzaju drewnianych okładek przeciągniętych na grzbiecie taśmą. Deski przewiercono, a
sznurek opatrzono etiopską pieczęcią.
- Sądzi pan...? - zapytałem.
- Tak. Wewnątrz jest list, który cesarz Iljasu wystosował do Jana III Sobieskiego.
Zasunąłem płytę na miejsce. Wyszliśmy ze zrujnowanej świątyni.
- Dokąd teraz? - zapytał nasz kierowca.
- Musimy dostać się do Polski - wyjaśnił Pan Samochodzik.
Siedzący za kierownicą uśmiechnął się prezentując komplet białych jak śnieg zębów.
- To się załatwi. Osiem tysięcy kilometrów, czyli w tydzień będziemy. Tylko że nie
mam paszportu...
- Zawieź nas po prostu w jakieś miejsce, skąd latają samoloty do Europy - szef uściślił
poprzednią propozycję.
- W El-Faszed złapiecie samolot do Chartumu - Maciek przełożył słowa kierowcy.
- Niech będzie El-Faszed - pan Tomasz uśmiechnął się promiennie.
Skrzynia biegów zazgrzytała, gdy Arab wrzucał pierwszy bieg, ale silnik zagrał. Po
chwili ruszyliśmy. W stronę cywilizacji.
ZAKOŃCZENIE