Alister MacNeill - Księżycowa Krew

You might also like

Download as rtf, pdf, or txt
Download as rtf, pdf, or txt
You are on page 1of 209

Alastair MacNeill

Księżycowa krew
Moonblood

Przełożył Andrzej Szulc


W kulturze Indian Yanomamo, zamieszkujących północną Brazylię, funkcjonuje wiele mitów
przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Jeden z nich nosi nazwę legendy o księżycowej krwi
i opowiada, że któryś z przodków plemienia Yanomamo postrzelił Księżyc w brzuch, a jego
krew, spadając na ziemię, zmieniła się w ludzi. Tam, gdzie krew była gęsta, ludzie mieli okrutne
serca i nawzajem się pozabijali, tam jednak, gdzie spadło tylko parę kropel albo gdzie krew
rozpuściła się w wodzie, ludzie byli mniej wojowniczy i nie walczyli ze sobą. Ponieważ jednak
przelana została krew Księżyca, Yanomamo uważają dziś wszystkich ludzi za porywczych
i swarliwych.
1

Uciekając przez dżunglę, Donald Brennan przestał odczuwać fizyczne zmęczenie. Napędzał
go wyłącznie przemożny strach. Pot zalewał mu oczy, a twarz i ręce miał podrapane przez nisko
wiszące gałęzie. Dawno temu stracił wszelką orientację, To, gdzie się znajdował, nie miało w tej
chwili większego znaczenia. Chodziło o to, żeby przeżyć.
Jego uwagę przyciągnął nagły ruch. Odwrócił się gwałtownie i widząc kryjącego się
w krzakach, równie jak on zaskoczonego jelenia, stracił równowagę i przewrócił się. Maczeta
wypadła mu z ręki i wylądowała w gęstym poszyciu. Słyszał podniecone ujadanie tropiących go
psów teraz były już całkiem blisko. Pościg doganiał go. Musiał ruszać dalej.
A potem usłyszał szum wody. Gdzieś niedaleko płynęła rzeka. Jeśli uda mu się do niej
dotrzeć, psy zgubią trop. Brennan dźwignął się na nogi i zaczął szukać maczety. Wiedział, że
traci przez to kilka drogocennych sekund, ale bez niej był zgubiony.
Znalazł ją w końcu i pokuśtykał w kierunku wody. Kilka chwil później dotarł na niewielką
polanę kończącą się stromym, czterdziestostopowym urwiskiem. Zerknął w dół; rzeka była
wezbrana i wiedział, jak zdradzieckie potrafią być jej wiry nawet dla doświadczonego pływaka.
Musiał jednak za ryzykować i skoczyć. Nie miał odwrotu; rzeka stanowiła jego jedyną szansę.
Cofnął się o kilka kroków i miał właśnie zamiar rozpędzić się i skoczyć, kiedy za jego
plecami rozległ się złowieszczy szelest. Zanim zdążył się ruszyć, z krzaków wypadł owczarek
alzacki. Przerażony Brennan zatoczył się do tyłu i machnął na oślep maczetą. Pies zawył z bólu
ostrze wbiło mu się prosto w szyję. Jego rozpędzone ciało rąbnęło Brennana w pierś, strącając go
ze skraju urwiska.
Nie zauważył nawet płynącej z prądem kłody. Wpadając do wody, poczuł ogłuszające
uderzenie w głowę. Potężne wiry natychmiast wciągnęły go pod powierzchnię, lecz po chwili
udało mu się wynurzyć. Próbował dotrzeć na drugi brzeg, ale prąd poniósł go w dół rzeki. Jego
głowa ponownie zniknęła pod wodą. Wiedział, że umrze. Zobaczył nagle przed oczyma twarz
syna, przypominającą celuloidową iluzję, a potem jego rysy zaczęły się powoli zacierać i zapadła
ciemność…

Ci, którzy znali Kelly McBride, zawsze podejrzewali, że przybyła do Amazonii z rodzinnej
Irlandii, aby uciec przed upiorami przeszłości. Przyjechała tutaj przed dziesięciu laty, od tego
czasu nikt jednak nie dowiedział się od niej niczego więcej. Odpowiedzią na wszystkie dotyczące
przeszłości pytania było milczenie. Wiedziała, że to denerwuje ludzi, ale trzymało ich to również
na dystans dokładnie tak, jak chciała.
Wiedziano powszechnie, że pierwsze dwa lata spędziła w misji, niedaleko granicy
z Wenezuelą, pracując w małych skupiskach Indian Yanomamo, którzy zamieszkiwali te rejony
północnej Brazylii, i wówczas odkryła porzucony czterdziestoośmiostopowy parowiec stojący
w zarośniętej zatoczce, kilka mil od misji. Przy pomocy Indian i handlujących wzdłuż rzeki
kupców wyremontowała go i zaopatrzyła w silnik na ropę, co pochłonęło resztę jej skromnych
oszczędności pozostawionych na koncie w Irlandii. Następnie nadała statkowi nową nazwę:
„Koniczynka”.
W ciągu kilku kolejnych miesięcy naprzykrzała się kupcom, żeby nauczyli ją żeglować,
potem zaś, kiedy nabrała pewności siebie, zaczęła samodzielnie zaopatrywać misję w pobliskich
portach. Po zamknięciu misji postanowiła założyć własny interes.
Było to osiem lat temu. Teraz „Koniczynkę” widywano dość często na wodach Rio Branco,
gdzie Kelly handlowała głównie z Indianami mieszkającymi wzdłuż rzeki. Ostatnio jednak
w okolicy pojawiło się wielu garimpeiros, czyli górników poszukujących złóż złota, diamentów
i rud cynku, które spoczywały pod należącą do Yanomamo ziemią. W ślad za tymi nieproszonymi
gośćmi zaczęto kłaść drogi i budować pasy startowe. Podobnie jak innym kupcom Kelly coraz
trudniej było konkurować z ciężarówkami i lekkim transportem lotniczym, prowadziła teraz
interesy tylko tam, dokąd można było dotrzeć wyłącznie drogą wodną. Wiedziała, że dalsze
wycinanie lasów oraz budowa nowych szos i pasów startowych jest tylko kwestią czasu.
Wytyczanie szybkich i sprawnych dróg zaopatrzeniowych stanowi cenę, jaką płaci się za postęp,
oznajmił jej jeden z polityków goszczących ostatnio w tych stronach. Kelly widziała w tym
wyłącznie gwałt dokonywany z żądzy zysku na świętej ziemi Yanomamo, gwałt, który pogłębiał
się w miarę napływania coraz większych sum od międzynarodowych korporacji.
Miała również własne problemy: była zadłużona po uszy u bezwzględnych hurtowników
w Boa Vista, głównym mieście położonym nad Rio Branco, i przy coraz mniejszych zyskach jej
przyszłość nie rysowała się zbyt różowo. Nigdy jednak nie dawała łatwo za wygraną i teraz też
zamierzała walczyć aż do końca.
– Rasha!
Podekscytowany głos wyrwał ją z zamyślenia. Przyłożyła rękę do czoła, osłaniając oczy
przed palącymi promieniami słońca, i zerknęła na Indianina stojącego na dziobie „Koniczynki”,
jednego z dwóch członków plemienia Yanomamo, którzy pracowali u niej lojalnie od samego
początku.
Niezbyt pochlebne imię „Rasha” Yanomamo nadali jej zaraz po przyjeździe do misji. Rasha
jest owocem przypominającym z wyglądu nie dogotowanego ziemniaka i nazywając ją tak
Indianie nawiązywali do bladego wówczas koloru jej cery. Jej skóra przybrała od tego czasu
złocisty odcień opalenizny, ale imię przylgnęło do niej, wprawiając w zakłopotanie lub śmiesząc
każdego napotkanego po raz pierwszy Yanomamo.
– O co chodzi? – zawołała Kelly ze sterówki stojącej pośrodku łodzi. Mówiła płynnie ich
językiem.
– Rzeką płynie czyjeś ciało – brzmiała odpowiedź. – To naba.
Słowem naba Yanomamo określają wszystkich nie należących do ich plemienia i Kelly
doszła w pierwszej chwili do wniosku, że to pewnie jakiś garimpeiro, który wypił za dużo taniej
whisky i wpadł do rzeki. Zdarzało się to dość często, w tym rejonie bowiem nad rzeką
przycupnęło kilka górniczych osiedli.
Skierowała „Koniczynkę” w stronę brzegu. Zwrócone twarzą w dół zwłoki kołysały się na
płyciźnie, uwięzione w labiryncie splątanych korzeni. Spod pokładu wyszedł z długim kijem
drugi Indianin i bezskutecznie próbował je uwolnić. W końcu wskoczył do wody i podpłynął do
topielca.
Kelly zawołała do drugiego członka załogi, żeby zarzucił kotwicę, zgasił silnik i podszedł do
burty. Kiedy ciało obróciło się w wodzie, zasłoniła w przerażeniu dłonią usta. Znała dobrze
Donalda Brennana z jego antropologicznych wypraw, podczas których badał Yanomamo i ich
kulturę. Chociaż nigdy nie pałała do niego zbytnią sympatią, wiedziała, że głównie dzięki jego
pracom zewnętrzny świat zaczyna coraz bardziej interesować się losem plemienia.
Przyglądała się, jak Indianin wyswobadza ciało z korzeni. Jego towarzysz zrzucił w dół
sznurową drabinkę i po chwili obaj wtaszczyli Brennana na pokład. Prócz sinej skóry jedyną
oznaką wskazującą, że śmierć nastąpiła przez utonięcie, była składająca się z wody, śluzu
i powietrza biała pianka wokół ust i nozdrzy. Kelly zauważyła również pomarszczoną skórę na
wewnętrznej stronie dłoni, co sugerowało, że ciało znajdowało się już od dłuższego czasu
w wodzie. Indianin przykrył je brezentową płachtą.
– Zabierzesz go z powrotem do Boa Vista? – zapytał.
Kelly nie odpowiedziała. Tego samego ranka załadowała na statek w większości świeże
produkty, które miała dostarczyć do kilku wiosek w górze rzeki. Zanim władze przesłuchają ją
w sprawie topielca, towar popsuje się, w związku z czym zaraz po powrocie będzie musiała
sprzedać go ze bezcen konkurentom. Nie zdoła nawet pokryć kosztów własnych, zwiększając
w ten sposób wiszący nad nią dług.
Yanomamo domyślił się, co chodzi jej po głowie.
– Możemy wyrzucić naba z powrotem do rzeki, Rasha – powiedział.
– To kuszące rozwiązanie – mruknęła przez zaciśnięte zęby, a potem westchnęła i wróciła
niechętnie do sterówki. – Podnieś kotwicę! – zawołała. Wracamy do Boa Vista.
2

Ray Brennan zawsze chciał zostać gliniarzem. Wstąpił do policji zaraz po ukończeniu szkoły
i w wieku dwudziestu sześciu lat zdobył odznakę detektywa. Było to przed dwunastu laty,
a ostatnie dziesięć przepracował w czterdziestym komisariacie obsługującym znany z wysokiej
przestępczości południowy Bronx.
Jego partnerem przez wszystkie te lata był Lou Monks. Odznaczali się zupełnie innymi
cechami charakteru: Monks to przykładny ojciec rodziny, Brennan zaprzysięgły kawaler. Monks
lubił spędzać czas z przyjaciółmi, Brennan usuwał się w cień i niechętnie udzielał się
towarzysko. Monks nie interesował się prawie swoim zdrowiem, Brennan utrzymywał się
w dobrej kondycji, ćwicząc co najmniej dwa razy w tygodniu w siłowni w Upper East Side.
Obaj preferowali również zupełnie inne metody pracy. Monks był metodyczny i posługiwał
się połączeniem logiki i zdrowego rozsądku; Brennan opierał się przede wszystkim na
przeczuciach, intuicji i luźnym rozumowaniu. Mimo to nieodmiennie dochodzili do takich
samych wniosków.
– Tam stoi ten hotel – oświadczył Brennan, wskazując obracający się w ruinę budynek na
rogu następnej przecznicy. – Mam nadzieję, że nie przyjechaliśmy za późno.
Monks zaparkował nie oznakowany policyjny samochód na jedynym wolnym miejscu, które
udało mu się znaleźć po drugiej stronie ulicy, po czym zgasił silnik i wysiadł. Brennan mający
sześć stóp wzrostu był o kilka cali wyższy od partnera.
Miał silne charyzmatyczne rysy, chłodne przenikliwe jasnobłękitne oczy i gęste czarne
włosy, przedwcześnie posiwiałe na skroniach. Monks był od niego dwanaście lat starszy;
przerzedzające się brązowe włosy czesał do góry, a w jego szorstkiej twarzy wyróżniał się
bulwiasty nos, kilkakrotnie złamany w trakcie liczącej trzydzieści jeden lat służby
w nowojorskiej policji.
Dwaj mężczyźni przyjrzeli się z niesmakiem fasadzie hotelu. Szare liszaje farby złaziły
z obskurnych ścian pokrytych zygzakami graffiti i tylko dwie żółte litery A i H z napisu
MAJESTIC HOTEL świeciły się na wiszącym nad wejściem neonie, odstręczając ewentualnych
gości.
– Nie mogę uwierzyć, że ktoś chce nocować w takiej parszywej norze – stwierdził Monks,
krzywiąc nos.
– Nikt tu nie nocuje – odparł Brennan, kiedy przechodzili ulicę, kierując się w stronę wejścia.
– Miejscowe dziwki przyprowadzają po prostu swoich klientów. Jeśli wynajmą ten sam pokój
dziesięć razy dziennie, właścicielowi wpadnie trochę grosza.
– Mając takie dochody, mógłby przynajmniej pomalować ściany – mruknął Monks.
– Czy zwracałbyś uwagę na wystrój, gdybyś przychodził tu tylko podupczyć? – zapytał
Brennan.
Monks zignorował swego partnera oraz opartego o mur pijaka mamroczącego pod nosem.
Pchnął drzwi i wszedł do środka. Ściany pokryte były liliowo – turkusową tapetą w jaskrawe
kwieciste wzory, na podłodze leżał wytarty purpurowy dywan. W widocznym miejscu nad pustą
recepcją wisiała wypchana głowa łosia z jednym rogiem. Monks nacisnął dzwonek.
– Chwileczkę, rozmawiam przez telefon – odezwał się męski głos.
Brennan zatrzymał oczy na ekranie stojącego na stole za biurkiem telewizora. Szła właśnie
powtórka nadanego poprzedniego wieczoru w Face The Nation wywiadu z wiceprezydentem.
Minęło kilka miesięcy od momentu, kiedy Partię Republikańską wyniosło do władzy
ogólnokrajowe zwycięstwo prawicy, a wiceprezydent uważany był powszechnie za jej chorążego.
Odznaczony za odwagę podczas wojny wietnamskiej, był gorącym orędownikiem
kontrowersyjnej drugiej poprawki do konstytucji dającej każdemu obywatelowi prawo do
noszenia broni dystansował się jednak bardzo zdecydowanie od fanatyzmu paramilitarnych grup
skrajnej prawicy i głoszonych przez ich członków antyfederalnych poglądów. Żarliwy
chrześcijanin o niewinnych oczach ministranta i języku przesyconym jadem, skłonił
rozczarowanych konserwatywnych wyborców, by udali się z powrotem do urn. Wiele osób miało
mu jednak za złe stanowisko w sprawie aborcji i homoseksualizmu. Ich zdaniem religia powinna
być oddzielona od polityki. Zaliczał się do nich między innymi Ray Brennan.
– Puszczają wywiad z twoim kumplem, – Lou powiedział, wskazując palcem migający
ekran.
– Głosowałem na prezydenta, nie na niego – odparł urażonym tonem Monks.
– Daj spokój! Występowali w duecie. Głosując na jednego, opowiadałeś się jednocześnie za
drugim.
– Przynajmniej poszedłem głosować – stwierdził oschle Monks i nacisnął ponownie
dzwonek. – Hej, ty! Chodź tutaj! Nie będziemy czekać przez cały dzień.
Po chwili w drzwiach pojawił się zaniedbany mężczyzna w średnim wieku. Zaciągnął się
trzymanym w ręku papierosem i zmierzył nieufnym spojrzeniem dwóch mężczyzn.
– Czego chcecie?
– Policja – poinformował go Monks, pokazując odznakę. – Jestem detektyw Lou Monks, a to
mój partner, detektyw Ray Brennan. Pan jest kierownikiem? – Kiwnięcie głową. – Szukamy
dziewczyny o imieniu Tina. Wynajęła tutaj pokój mniej więcej dziesięć minut temu.
– Nie znam jej – oznajmił mężczyzna, wzruszając ramionami.
– Nie jesteśmy z obyczajówki – uspokoił go Monks, a potem wyjął z kieszeni fotografię
i położył ją na biurku. – Mamy powody sądzić, że jest z nią mężczyzna. Nazywa się Chico
Nunez. Poznaje go pan?
– Nie pamiętam.
Brennan chwycił mężczyznę za nadgarstek w momencie, gdy ten miał zamiar strząsnąć
popiół z papierosa.
– Jeśli nie chcesz mieć wieczorem w tej swojej norze dziesięciu facetów z obyczajówki,
radzę ci szybko odświeżyć pamięć – syknął.
Facet zmierzył chłodnym spojrzeniem Brennana i zgasił papierosa w popielniczce.
– Pokój dwadzieścia osiem – mruknął. – Drugie piętro.
– Ja wejdę przez drzwi – powiedział Brennan do Monksa – a ty wejdź po schodach
przeciwpożarowych i pilnuj okna, gdyby Nunez chciał dać dyla. Jestem pewien, że pan Hilton –
dodał, wskazując gestem kierownika – chętnie pokaże ci, które to okno.
– Daj mi parę minut na zajęcie pozycji – odparł Monks, po czym wyszedł wraz z facetem na
ulicę.
Brennan ruszył do windy, ale kiedy drzwi się otworzyły i w nozdrza uderzył go silny odór
wymiotów, uznał, że lepiej będzie wejść po schodach. Idąc powoli korytarzem drugiego piętra,
wyjął rewolwer. Podobnie jak inni koledzy, którzy oparli się czarowi broni automatycznej, wolał
nierdzewną stal smitha wessona M66 kaliber.357 z czterocalową lufą. Nie było łatwo go ukryć,
ale nigdy go nie zawiódł. I to w jego oczach stanowiło potężny argument na korzyść tej broni.
Zastanawiał się, czy nie zapukać do drzwi i nie przedstawić się, ale w takim wypadku Nunez
mógł wziąć dziwkę jako zakładniczkę. Najlepiej będzie wejść bez zaproszenia. Dał krok do
przodu, uniósł kolano i kopnął drzwi tuż przy zamku. Drewno rozszczepiło się. Przy drugim
kopnięciu drzwi otworzyły się na oścież.
– Policja! – zawołał Brennan, wpadając do środka. Przeszedł kilka kroków wąskim
korytarzykiem, a potem zatrzymał się i obrócił na pięcie, trzymając w wyciągniętej ręce
rewolwer. Ubrany tylko w podarte dżinsy Nunez zaciskał rękę na szyi dziewczyny, wbijając jej
w brodę lufę dziewięciomilimetrowej samopowtarzalnej astry.
– Odłóż gnata, gliniarzu, bo zabiję tę dziwkę – zagroził, wyciągając ją nagą z łóżka
i opierając się plecami o ścianę.
– Żebyś miał jeszcze jednego zakładnika? – zadrwił Brennan. – Oglądasz chyba za dużo
filmów, Chico.
– Rób, co ci każę! – wrzasnął Nunez, wbijając mocniej lufę. Muszka zadrapała dziewczynę
i po jej szyi pociekła strużka krwi. – Myślisz, że jej nie ukatrupię? Mylisz się, człowieku. Ona nic
dla mnie nie znaczy.
– Nie jesteś taki głupi – stwierdził Brennan. – Wczoraj na Grand Concourse byłeś tylko
pasażerem samochodu, z którego padły strzały. Zabójcę już przyskrzyniliśmy. Moim zdaniem
grozi ci najwyżej od roku do trzech lat odsiadki. Jeśli złagodzą ci wyrok za dobre sprawowanie,
wyjdziesz prawdopodobnie za dwanaście miesięcy. Ale jeśli zabijesz dziewczynę, położę cię
trupem na miejscu. – Nunez zerknął w stronę okna, lecz Brennan pokręcił przecząco głową. –
Jest tam mój partner. On też nie da ci przejść. Spójrz prawdzie w oczy, Chico. Albo wyjdziesz
stąd w kajdankach, albo wyniosą cię w plastikowym worku.
– Gwarantujesz, że wyjdę po dwunastu miesiącach? – zapytał Nunez.
– Wiesz, że nie wolno mi zawierać z tobą żadnych umów. Mogę tylko wstawić się za tobą
u prokuratora okręgowego, ale zrobię to, jeśli rzucisz broń na podłogę i puścisz dziewczynę.
Nunez przełknął nerwowo ślinę, wpatrując się w lufę smitha wessona. Nie miał wątpliwości,
że Brennan zabije go, jeżeli strzeli do prostytutki. On jednak od samego początku nie miał
zamiaru jej skrzywdzić. Chciał ją tylko wziąć jako zakładniczkę, ale okazało się to daremnym
gestem.
– W porządku, odkładam broń – powiedział.
– Najpierw puść dziewczynę – polecił Brennan. Nunez zdjął rękę z jej szyi. – Odsuń się od
niego i podejdź do okna – powiedział, nie odrywając oczu od Nuneza. Dziewczyna zrobiła to, co
jej kazał, i przykucnęła przy ścianie, zakrywając rękoma nagie piersi. – Rzuć pistolet na łóżko,
a potem załóż ręce na kark i spleć palce – rozkazał Brennan.
Nunez wyciągnął do niego wolną rękę i rzucił broń na podłogę.
– Powiedziałem, żebyś założył ręce na głowę i splótł palce. W tej chwili!
Monks, który zaczaił się na schodach przeciwpożarowych przy otwartym oknie, wgramolił
się do środka i wziął Nuneza na muszkę. Brennan odpiął od pasa kajdanki i skuł zatrzymanego.
Potem pchnął go pod ścianę i przeszukał – facet był czysty.
Monks podniósł z podłogi pistolet. Kiedy podawał zanoszącej się szlochem dziewczynie
ręcznik, żeby miała się czym okryć, w drzwiach pojawiła się znajoma postać.
– Cześć, Raoul – zawołał Monks, pozdrawiając nowo przybyłego. – Co cię tutaj sprowadza?
Do pokoju wszedł detektyw Raoul Garcia, najmłodszy funkcjonariusz pracujący
w czterdziestym komisariacie.
– Przysłano mnie, żebym zastąpił Raya – odparł, spoglądając na Brennana. – Masz wrócić do
komisariatu i zameldować się u kapitana d’Arcy’ego – oznajmił.
– Czego ode mnie chce? – zapytał z irytacją w głosie Brennan.
– Nie mam pojęcia – mruknął Garcia. – Tyle tylko mi powiedział.
– Bez względu na to, czego chce, lepiej się pośpiesz – stwierdził Monks, po czym wyjął
z kieszeni kluczyki do samochodu i podał je Brennanowi. – Wiesz, że d’Arcy nie lubi długo
czekać.
Brennan odebrał kluczyki i wyszedł z pokoju.

– Wejdź, Ray, i zamknij za sobą drzwi.


Frank d’Arcy był kiedyś kulturystą, który wygrał wiele konkursów zarówno na szczeblu
stanowym, jak i ogólnokrajowym, i liczne trofea z tego okresu stały na półce za jego biurkiem.
Miał teraz czterdzieści kilka lat i co najmniej od piętnastu nie brał udziału w zawodach, ale
zachowywał dobrą formę, intensywnie ćwicząc każdego ranka. Jego muskulatura i krótko
ostrzyżone blond włosy nadawały mu wygląd bezkompromisowego twardego gliniarza. Nie
starał się zmieniać tego wrażenia, lecz ci, którzy z nim pracowali, wiedzieli, że jest porządnym
facetem i jego drzwi stoją przed nimi zawsze otworem. Pełnił funkcję komendanta czterdziestego
komisariatu od czterech lat i chociaż większość podwładnych zdążyła poznać w tym czasie na
własnej skórze, jak bardzo jest porywczy, był wobec nich zawsze lojalny nawet kiedy od czasu
do czasu nie trzymali się ściśle przepisów. Jeden z funkcjonariuszy przekraczał je częściej od
innych; jego nazwisko brzmiało Ray Brennan. Ale Brennan miał również na swoim koncie
najwięcej rozwiązanych spraw i to było najważniejsze…
– Siadaj – powiedział d’Arcy, wskazując krzesło przed swoim biurkiem.
Brennan wykonał powoli polecenie, nie odrywając oczu od twarzy szefa; jego ponura mina
najdowodniej świadczyła, że coś jest nie w porządku.
– Czy w komendzie mają zastrzeżenia do tego, jak załatwiłem…
– Nie, to nie ma nic wspólnego z twoją pracą – przerwał mu szybko d’Arcy. – Bardzo bym
sobie tego życzył. – Kapitan stuknął palcem w leżącą przed nim teczkę, a potem odchylił się do
tyłu i pomasował twarz rękoma. – Robię coś takiego nie po raz pierwszy, ale to wcale nie ułatwia
sprawy, jeżeli rzecz dotyczy któregoś z nas. Zadzwoniła do mnie twoja ciotka. Gloria Hardcastle.
Telefonowała z domu twojej matki.
– Co się stało? – zapytał ostrym tonem Brennan, prostując się na krześle.
– Chodzi o twojego brata. Wczoraj rano wyłowiono jego ciało z rzeki w północnej Brazylii.
Sekcja zwłok potwierdziła, że utonął. Tyle tylko dowiedziałem się od twojej ciotki przez telefon.
Jestem pewien, że powie ci więcej, kiedy się z nią spotkasz. Otrzymasz oczywiście natychmiast
urlop okolicznościowy. Do twojego powrotu z Monksem będzie jeździł Garcia. – D’Arcy
pochylił się do przodu i oparł swoje wielkie jak łopaty łapska o skraj biurka. – Bardzo mi
przykro, Ray.
– Dziękuję, kapitanie – odparł Brennan, wbijając wzrok w dywan. Dopiero po kilku chwilach
odezwał się ponownie: – Najbardziej żal mi dzieciaka.
– Dzieciaka? – powtórzył za nim d’Arcy, podnosząc brwi.
– Syna Donalda, Jasona – wyjaśnił Brennan. Jego matka zginęła przed kilku laty
w czołowym zderzeniu z pijanym kierowcą na Queensboro Bridge.
– Kto się nim opiekuje? – zapytał d’Arcy.
– Chyba moja matka. Zawsze zostawał z nią, kiedy Donald wyjeżdżał na jedną ze swoich
amazońskich ekspedycji.
– Był antropologiem, prawda? – powiedział d’Arcy, przypominając sobie dane z teczki
osobowej Brennana.
– Z tego, co mi wiadomo, cholernie dobrym – odparł Brennan, po czym podniósł wzrok
i spojrzał na d’Arcy’ego, – Nigdy nie mieliśmy ze sobą bliskiego kontaktu. Nawet jako dzieci.
Nasze ścieżki rozeszły się zupełnie dziesięć lat temu. Nie wiem, czy w ciągu całego tego okresu
widziałem go więcej niż kilka razy. Spotykaliśmy się wyłącznie w domu rodziców w Święto
Dziękczynienia i na Boże Narodzenie. Staliśmy się sobie prawie zupełnie obcy.
– Jaki był tego powód? – zainteresował się d’Arcy. Brennan wstał, podszedł do drzwi
i zatrzymał się z ręką na klamce.
– Kobieta, któżby inny? – odparł, po czym wyszedł z gabinetu.

Nazywała się Gillian Price i była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się
widzieć. Przynajmniej tak mu się zdawało, gdy ujrzał ją po raz pierwszy w galerii sztuki przy
Madison Avenue, dokąd on i Monks zostali wezwani w sprawie włamania. Namówił ją, żeby
wypiła z nim drinka, i bardzo się zaprzyjaźnili. Dopiero potem uświadomił sobie, że od samego
początku niezbyt do siebie pasowali. Gillian miała magisterium ze sztuki współczesnej, mówiła
płynnie kilkoma europejskimi językami i mieszkała w drogim apartamencie z widokiem na
Central Park ale seks rekompensował z nawiązką społeczne różnice. Trzy miesiące później
zaręczyli się ku wielkiemu niezadowoleniu jej rodziców. Matka Brennana wydawała się popierać
ich związek, lecz wiedział teraz, że były to tylko pozory i już wtedy miała zamiar go sabotować.
Zdawała sobie sprawę, że Gillian jest nieodpowiednią dziewczyną dla Raya, lecz doskonałą dla
Donalda.
Zaczekała, aż jej starszy syn wróci z jednej ze swoich podróży, i któregoś wieczoru, kiedy
Ray miał nocną zmianę, zaprosiła ją na kolację, a potem zostawiła oboje samych. Gillian była
oczarowana intelektem Donalda i dwa miesiące później zerwała zaręczyny z jego bratem. Wzięła
ślub z Donaldem w osiemnastowiecznym kościele Świętego Łukasza. Ray nie przyszedł na
wesele.
Brennan wciąż pamiętał straszliwą awanturę, jaką zrobił matce wkrótce po ich ślubie, kiedy
dowiedział się, jaką odegrała rolę. Od tego czasu jego stosunki z matką pozostały chłodne
i napięte, mimo że cztery lata temu, kiedy zmarł jego ojciec, opuściła ją cała wola walki. W głębi
duszy wiedział, że nigdy nie zdoła jej wybaczyć.
Skręcił w wysadzaną drzewami alejkę prowadzącą do rodzinnego domu w Southampton,
jednego z sześciu położonych na południowym wybrzeżu Long Island ekskluzywnych osiedli,
znanych pod wspólną nazwą Hamptons, gdzie miało swoje letnie rezydencje wielu zamożnych
nowojorczyków. Ze stojącego przy samej plaży piętrowego domu rozciągał się zapierający dech
widok na Atlantyk. Brennan wjechał na dziedziniec i zatrzymał się przy schodach z szarego
kamienia. Frontowe drzwi otworzyły się i po stopniach zszedł mężczyzna o posępnej twarzy.
Lokaj Haskins. Brennan nigdy nie miał z nim bliskiego kontaktu opuścił dom, kiedy Haskins
zastąpił poprzedniego służącego Jenningsa. Jennings często kłamał, żeby osłonić małego Raya
przed gniewem matki, i bardzo się obaj lubili. Zmarł wkrótce po odejściu z ich domu, a Ray był
jedynym członkiem rodziny, który wziął udział w pogrzebie.
– Dzień dobry panu – odezwał się namaszczonym tonem Haskins. – Pani Brennan oczekuje
pana. Pozwoli pan, że zaprowadzę go do oranżerii.
– Mieszkałem tutaj osiemnaście lat, Haskins – stwierdził chłodno Brennan, wchodząc do
eleganckiego hallu wejściowe go. – Myślisz, że nie potrafię sam znaleźć drogi do oranżerii?
– Jak pan sobie życzy – odparł Haskins i zamknął za nim drzwi.
Brennan zawsze nienawidził bogactwa, w jakie opływała jego rodzina. Ojciec zarobił krocie
jako jeden z najbardziej wziętych nowojorskich adwokatów, a matka, która ukończyła historię
sztuki na Harvardzie, pracowała przez dwadzieścia lat jako ekspert Metropolitan Museum of Art,
następnie zaś u Christiego przy Park Avenue. Brennan nie wiedział, ile pieniędzy zostawił im
ojciec nie był obecny przy czytaniu testamentu. W ogóle go to nie interesowało. Miał swoje
własne życie i zawsze zdecydowany był przeżyć je tak, jak to uważał za stosowne.
Dotarłszy do oranżerii, przystanął na chwilę w otwartych drzwiach. Matka siedziała w swoim
ulubionym wiklinowym fotelu przy oknie, wpatrując się w świeżo skoszony trawnik, za którym
rozciągał się romboidalny basen. Była pełną wdzięku sześćdziesięciokilkuletnią kobietą, która
zawsze szczyciła się swoją aparycją nieskazitelnym strojem, fryzurą, makijażem. Nawet teraz,
w skrajnej rozpaczy, stanowiła ucieleśnienie wyrafinowania i elegancji. Brennan wiedział, że
kieruje nią nie tylko próżność, lecz świadomość tego, czego oczekuje się od kobiety zajmującej
jej pozycję. Jego wzrok spoczął na drugiej obecnej w oranżerii osobie na Glorii Hardcastle,
starszej siostrze zmarłego ojca. Ciotka dawno skończyła siedemdziesiątkę i cierpiała na
artretyzm. Była jedyną krewną, którą regularnie odwiedzał.
Ciotka pokuśtykała ku niemu, opierając się ciężko na lasce, i serdecznie uściskała.
– Och, Raymond, tak mi przykro z powodu Donalda. Nie mogłam w to uwierzyć, kiedy mi
powiedzieli. Zaledwie miesiąc temu opowiadał mi, jak bardzo zależy mu na powrocie do
Amazonii.
– Wiesz dokładnie, co się stało? – zapytał Brennan.
– Wiem tyle, ile powiedzieli dziś rano twojej matce w ambasadzie brazylijskiej. Ciało
Donalda odnaleziono w Rio Branco w północnej Brazylii. Sekcja zwłok potwierdziła, że utonął.
Miał ranę nad uchem. Prawdopodobnie uderzył się o coś twardego. O kłodę albo o kamień. Tak
powiedział lekarz sądowy.
– Kto zidentyfikował ciało?
– Z tego, co zrozumiałam, jeden z nadrzecznych kupców, – Brennan spojrzał na swoją matkę.
– Jak ona się czuje?
– Wiesz, jaka jest Shirley – stwierdziła z rezygnacją ciotka. Po śmierci twojego ojca nie
uroniła chyba jednej łzy w obecności rodziny. Z całą pewnością nie zrobiła tego podczas
pogrzebu. Teraz jest tak samo. To jasne, że płakała, ale od mojego przyjazdu zamieniła za mną
najwyżej dwa słowa,
– Dziękuję, że przyjechałaś, Glorio. Wiem, że ona też jest ci wdzięczna, jeśli nawet nie
pokazuje tego po sobie – powiedział Brennan.
– Och, nie bądź głuptasem. Zostanę z nią dopóty, dopóki będzie chciała. Wiem, że przez
ostatnie lata nie najlepiej się między wami układało… ale dla mnie zawsze była bardzo dobra,
zwłaszcza kiedy zmarł twój wujek Malcolm. Nie sądzę, żebym dała sobie radę bez jej pomocy. –
Ciotka spojrzała na Shirley Brennan. – Zostawiam was oboje samych. Gdybyś mnie potrzebował,
będę w bawialni.
– Dziękuję – powiedział Brennan, ruszając w stronę fotela, na którym siedziała matka.
– Witaj, Ray – pozdrowiła go pozbawionym emocji głosem, wpatrując się w jego odbicie
w oknie.
Przycupnął na skraju stojącego obok niej fotela. Nie objął jej to byłby pusty gest i oboje
o tym świetnie wiedzieli.
– Przykro mi z powodu Donalda – wyszeptał, jakby był dalekim krewnym. A jednak
niejednokrotnie tak właśnie się czuł, zwłaszcza że zdawał sobie sprawę, jak bliskie stosunki łączą
Donalda z matką. Jako dziecko zazdrościł bratu, w późniejszym wieku jakoś się z tym pogodził.
– Wciąż pamiętam, jak bawiliście się na tym trawniku w Indian i kowbojów – powiedziała,
wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. – Nigdy nie kłóciliście się, kto ma być kim. Ty
zawsze byłeś kowbojem, on Indianinem. Ale Donald przyjmował na siebie niewdzięczne role,
nawet jako dziecko.
– Tyle że zawsze musiał wygrywać – przypomniał jej Brennan. – A ponieważ był starszym
bratem, przychodziło mu to bez trudu.
– Donald był najłagodniejszym dzieckiem, jakie znałam – odparła ostro matka. – Nigdy nie
tknął cię palcem. To ty byłeś agresywny. Uderzyłeś go nawet raz w twarz i złamałeś nos.
– Przynajmniej przestał się wtedy nade mną pastwić – stwierdził Brennan.
– Nigdy się nad tobą nie pastwił – zaprotestowała z goryczą. – To była po prostu kolejna
twoja próba zwrócenia na siebie uwagi.
Brennan przygryzł wargę, żeby nie powiedzieć czegoś, czego później by żałował. Kiedy
chodziło o Donalda, matka widziała zawsze tylko to, co chciała widzieć. Kiedy chodziło o niego,
widziała tylko to, czego nie chciała widzieć w Donaldzie. I nic nie mogło tego nigdy zmienić.
– Powiedziałaś już Jasonowi? – zapytał.
– Jak mam oznajmić dziewięcioletniemu chłopcu, że jego ojciec nie żyje? – odparła
i potrząsnęła powoli głową. – Nie, nie powiedziałam mu. Poszedł do kina z kolegą. Powiem mu,
kiedy wróci do domu. Bóg jeden wie, jak to zrobię.
– Chcesz, żebym to ja mu powiedział?
– Skąd ta nagła troska o Jasona? – zjeżyła się. – Nigdy się nim przedtem nie przejmowałeś.
– To nieprawda…
– Wiesz dobrze, że to prawda – przerwała mu. W oczach stanęły jej łzy, ale szybko odzyskała
nad sobą panowanie. – Prezent na urodziny albo na gwiazdkę to za mało, żeby uchodzić za
dobrego stryjka. Nigdy nie próbowałeś go lepiej poznać. Po śmierci Gillian Donald musiał go
sam wychowywać. Nie było to łatwe, a ty nie udzieliłeś mu żadnej pomocy. Jak często dzwonił
do ciebie i prosił, żebyś zaopiekował się Jasonem podczas jego nieobecności? Ale ty byłeś
zawsze strasznie zajęty, prawda?
Brennan nie odpowiedział. Matka miała rację. Nigdy nie zaprzyjaźnił się z Jasonem. Miał
zawsze taką samą wymówkę: niezbyt dobrze czuł się w obecności dzieci. Co do pewnego stopnia
było prawdą. Lecz Jason za bardzo przypominał mu Gillian. A Gillian była jedyną kobietą, którą
naprawdę w życiu kochał, i wątpił, czy kiedykolwiek o niej zapomni. Wiedział jednak, że za nic
w świecie nie da matce satysfakcji, przyznając się do tego.
– Porozmawiam z Jasonem – oznajmiła bardziej pojednawczym tonem. – A ty będziesz się
musiał spakować.
– Spakować? – zdziwił się, mierząc ją nieufnym spojrzeniem. – Dokąd się wybieram?
– Kilka lat temu Donald zostawił mi szczegółowe instrukcje na wypadek, gdyby… – jej głos
zadrżał – zginął w Amazonii. Chciał, żeby jego zwłoki zostały spalone zgodnie z tradycją
Yanomamo w wiosce, która służyła mu za bazę od czasu, gdy tam po raz pierwszy pojechał. Nie
wiem dlaczego, ale upierał się, żebyś to ty spełnił jego ostatnie życzenie.
Shirley Brennan wyjęła z torebki zapieczętowaną kopertę i podała ją synowi. Widniało na
niej jego nazwisko skreślone znajomym charakterem pisma Donalda.
– Weź ją. W środku nie ma nic ponad to, co ci powiedziałam.
Brennan wziął z wahaniem kopertę, otworzył ją i wyjął pojedynczą kartkę papieru.
– Dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? – zapytał po przeczytaniu listu.
– A kiedy był na to czas? W ciągu ostatnich dziesięciu lat spotykaliście się z Donaldem tylko
wtedy, kiedy wpadałeś na kilka godzin w Święto Dziękczynienia albo Boże Narodzenie. I nawet
wówczas prawie się do niego nie odzywałeś.
– Tym bardziej tego nie rozumiem – stwierdził Brennan.
– Tego właśnie chciał. Nie wiem dlaczego. Ale jeśli to dla ciebie taki problem…
– Nie, to żaden problem – zaprzeczył.
– To dobrze, bo zarezerwowałam już miejsce w samolocie do Miami na jutro rano. Będziesz
tam musiał kilka godzin poczekać na lot do Manaus. Oba bilety odbierzesz rano w biurze United
Airlines. Niestety Varig lata z Manaus do Boa Vista… tam właśnie znajduje się teraz ciało
Donalda… tylko dwa razy w tygodniu, załatwiłam więc dla ciebie miejsce na pokładzie małego
samolotu, który wozi zaopatrzenie dla leżących w tym rejonie górniczych wiosek. Pilot nazywa
się Salinas i zgodził się służyć ci pomocą jako tłumacz. Będzie na ciebie czekał w Manaus. –
Matka wyjęła z torebki kartkę i podała ją Brennanowi. – Tu masz godziny lotów. Będzie ci także
potrzebna wiza. Rozmawiałam z ambasadą brazylijską. Dziś po południu obsłużą cię poza
kolejnością. Będziesz musiał się zaszczepić na tężec, tyfus, żółtaczkę i dyfteryt, a także zacząć
brać tabletki przeciw malarii. Doktor Robson zgodził się przy jąć cię jeszcze dzisiaj. Zamówiłam
wizytę o trzeciej.
– W porządku – mruknął Brennan, chowając instrukcje do kieszeni koszuli. Matka wskazała
leżącą na stole kopertę.
– Masz tu dwa tysiące dolarów. Weź je na wydatki.
Brennan zabrał kopertę i zerknął na zegarek.
– Muszę już iść. Będę miał dzisiaj mnóstwo spraw do załatwienia. Czy powiedzieć Glorii,
żeby tu wróciła?
– Nie, dziękuję – odparła cicho matka. Wezwę ją, kiedy będzie mi potrzebna. Ale teraz chcę
przez chwilę być sama. Wychodząc, zamknij za sobą drzwi.
Brennan pożegnał się z ciotką i ruszył do wyjścia, ale potem zmienił zdanie i zawrócił do
oranżerii.
Shirley Brennan kryła twarz w dłoniach, a jej ciałem wstrząsał niepowstrzymany szloch. Ray
nie wszedł do środka, wiedząc, że matka może sobie pozwolić na płacz tylko, kiedy jest sama.
A musiała przecież odreagować jakoś to nieszczęście. Odwrócił wzrok, mając wrażenie, że
poprzez samą swoją obecność narusza jej smutek.
Czy go widziała? Miał nadzieję, że nie. Ale kiedy wychodził z domu, ogarnęły go wyrzuty
sumienia.
3

Brennan był jednym z ostatnich pasażerów, którzy opuścili pokład lockheeda tristara po
wylądowaniu na lotnisku Eduarda Gomeza w Manaus. Na krótko przed zejściem w dół pilot
oznajmił, że temperatura na zewnątrz wynosi trzydzieści jeden stopni Celsjusza i Brennan
oczekiwał, iż w twarz uderzy go fala lepkiej wilgoci. Z przyjemnym zaskoczeniem odkrył
jednak, że niedawny deszcz oczyścił powietrze, które było gorące, lecz nie parne.
Założywszy ciemne okulary, ruszył w ślad za innymi pasa żerami do budynku terminalu,
gdzie stanął w kolejce do kontroli paszportowej. Po ostemplowaniu paszportu wsunął go do
kieszeni na piersi, wszedł na halę przylotów i przyjrzał się uważnie niewielkiej gromadce ludzi
czekających przy wyjściu.
Trzydziestokilkuletni mężczyzna o potarganych sięgających do ramion czarnych włosach
trzymał nad głową kawałek tek tury z nabazgranym czarnymi literami napisem BRANAN.
Brennan podszedł do niego.
– Salinas? – upewnił się.
Facet wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Si… Jestem Salinas – odparł powoli. Pan Branan?
– Brennan – poprawił go.
– Ma pan bagaż?
– Tylko to – odparł Brennan, wskazując swoją torbę.
– Możemy iść. Samolot gotów.
– Ile czasu zajmie nam lot do Boa Vista? – zapytał Brennan, ruszając za nim w stronę hali
odlotów.
– Dwie, może trzy godziny. Nie więcej. Ma pan w Boa Vista znajomego?
– Znajomego? – zdziwił się Brennan. – Nie. Jadę tam po ciało brata. Wie pan o tym.
– Nic nie wiem – odparł szybko Salinas.
– – Poczekaj pan – powiedział Brennan, zatrzymując się w miejscu i łapiąc Salinasa za
ramię. – Co to znaczy „nic nie wiem”? Zapłacono panu, żeby po przylocie do Boa Vista pracował
pan dla mnie jako tłumacz.
– Tłumacz? – Salinas wzruszył bezradnie ramionami. – Co to znaczy „tłumacz”?
– Tłumacz. Ktoś, kto tłumaczy z jednego języka na drugi. – Brennan zaklął pod nosem,
widząc na twarzy Salinasa tę samą bezradną minę. – Nie mówię po portugalsku, a ludzie w Boa
Vista nie mówią po angielsku. Będzie więc pan mówił im, czego chcę, i powtarzał to, co
odpowiedzą.
– Ach, inteperator, teraz rozumiem. Ale nikt mi za to nie płacił. Zapłacono mi tylko za to,
żebym zawiózł pana do Boa Vista.
– Nie wierzę! – warknął Brennan. – Wszystko było podobno załatwione. W porządku, ile
będzie kosztowało wynajęcie pana jako tłumacza?
– Nie mogę być tłumaczem – odparł Salinas i dał krok do tyłu, widząc furię w oczach
Brennana. – Mam samolot pełen towaru. Część wyładuję w Boa Vista, a resztę zabieram gdzie
indziej. Jeśli tego nie zrobię, nie dostanę pieniędzy. Stracę zaufanie klientów i inni piloci przejmą
mój interes. Dlatego muszę dostarczyć wszystko dzisiaj. Wrócę po pana za cztery dni. – Podniósł
cztery palce, żeby upewnić się, że Brennan go dobrze rozumie. – Wtedy będę z powrotem w Boa
Vista. Później nie wiem, kiedy tam przylecę.
– Innymi słowy, jeśli nie będę mógł wyjechać z Boa Vista za cztery dni, odleci pan beze
mnie? – zapytał Brennan.
– Si, zgadza się.
Brennan wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić.
– W porządku, nie może pan zostać ze mną w Boa Vista. Zna pan kogoś, kto będzie mi tam
mógł pomóc?
Salinas zastanawiał się przez chwilę, a potem potrząsnął głową.
– Niektórzy znają trochę język Yanomamo. Ale nikt nie mówi po angielsku.
– A taksówkarze? – nie dawał za wygraną Brennan. – Któryś z nich musi znać angielski.
– Może któryś trochę mówi, ale ja nie znam taksówkarzy – odparł Salinas. – Znam pilotów.
Oni nie mówią po angielsku.
– Czy przed odlotem może mi pan pomóc znaleźć jakiegoś taksówkarza, który mówi po
angielsku? – zapytał zdesperowany Brennan.
– Nie mam czasu. Muszę lecieć gdzie indziej.
– W porządku, ile to będzie kosztowało? – Brennan wyjął portfel z kieszeni dżinsów,
otworzył go i wysunął pięć dwudziestodolarowych banknotów. – Starczy?
Salinas wlepił wzrok w pieniądze. Amerykańskie dolary były zawsze mile widziane
w Brazylii i wiedział, że może nieźle zarobić, wymieniając je na czarnym rynku. Górę wzięła
chciwość.
– Zapłaci pan dwieście dolarów – powiedział, spoglądając na portfel w dłoni Brennana. –
Porozmawiam z taksówkarzami na lotnisku.
– Za dwieście dolarów znajdziesz kogoś, kto będzie mógł dla mnie pracować jako tłumacz –
uściślił Brennan.
– Si, znajdę kogoś – zgodził się Salinas, sięgając po banknoty.
Brennan cofnął rękę i schował pieniądze z powrotem do portfela.
– Zapłacę, jak załatwisz. Nie wcześniej.
– Nie ufa pan Salinasowi? – zdziwił się Brazylijczyk, przyciskając teatralnym gestem rękę do
serca.
– Żebyś wiedział, że ci nie ufam – mruknął Brennan. Salinas wyszczerzył pożółkłe od
nikotyny zęby i poklepał go po ramieniu, jakby byli teraz starymi przyjaciółmi.
– Lubię pana. Nie da się pan nabrać. Chodźmy. Pokażę panu samolot – powiedział, biorąc
torbę Brennana.

Salinas latał sfatygowanym jednopłatowym mooneyem M.22. Kiedyś stało w nim pięć foteli,
ale poprzedni właściciel usunął trzy, żeby mieć więcej miejsca na ładunek.
Brennan przystanął w pierwszej chwili w odległości kilku jardów od maszyny, mierząc
nieufnym spojrzeniem poobijany kadłub i nie bardzo mając ochotę wejść do środka, ale Salinas
nie zwrócił nawet uwagi na wahania pasażera. Kiedy zapuścił motor, Brennan wdrapał się do
kabiny, zatrzasnął drzwiczki, sprawdził ramieniem, czy się przypadkiem same nie otworzą,
i wepchnął torbę pod siedzenie.
Salinas dał mu znak, żeby zapiął pasy, po czym połączył się z wieżą kontrolną i otrzymał
pozwolenie na start. Pokazał Brenannowi podniesione kciuki i wytoczył się na boczny pas.
Obawy Brennana co do stanu technicznego maszyny pogłębiła seria złowrogich
metalicznych trzasków i chrobotów, które towarzyszyły ich powolnemu wznoszeniu się
w przestworza. Rzucił zaniepokojone spojrzenie Salinasowi, ale nie doczekał się z jego strony
żadnej reakcji. Poprawił się w fotelu; nie było odwrotu, jego los leżał teraz w rękach pilota.
Próbując odgonić niespokojne myśli, spojrzał przez okno i po kilku minutach całkowicie
pochłonęły go wspaniałe widoki.
Na zachodzie błotniste bure wody Rio Negro wycinały szpetną bruzdę w ciągnącym się aż po
horyzont zielonym dywanie bujnego lasu. Na wschodzie widać było potężną Rio Amazonas,
której dzienny przepływ zaspokoiłby na dziesięć lat potrzeby Nowego Jorku. Dżungla upstrzona
była dziurami wyciętymi przez plemiona budujące nową wioskę bądź też, w większych
rozmiarach, przez pracujących na potrzeby tartaku drwali albo właścicieli rancz, poszukujących
pastwisk dla swojego bydła.
Brennan przypomniał sobie, jak przed paru miesiącami odwiedziła komisariat najmłodsza
córka Lou Monksa, niezbyt tym faktem zachwyconego, i rozdała broszury wydane przez jedną
z działających w Nowym Jorku grup ekologicznych. Wieczorem znalazł chwilę, żeby ją
przeczytać. Pisali tam, że co sekunda w Ameryce Południowej wycinany jest jeden akr
tropikalnej dżungli. Teren o wielkości Central Parku znika w ciągu piętnastu minut. Aż do tej
chwili nigdy się nad tym nie zastanawiał, teraz jednak widząc, jak niszczeją wielkie połacie lasu,
zawstydził się swojej bierności.
Kiedy zbliżyli się do Boa Vista, zobaczył daleko na horyzoncie poszarpane górskie szczyty
sięgające chmur. Wielu ludzi uważało to pasmo za nieoficjalną granicę między Brazylią
i sąsiednią Wenezuelą. Tam leżał kraj Indian Yanomamo i kiedy Salinas podchodził do
lądowania, Brennan zaczął rozmyślać, ile razy Donald odbywał tę podróż od czasu, gdy przybył
do regionu Rorairama, by pracować wśród tego plemienia.
Salinas siadł prawie idealnie na pasie startowym i zatrzymał się niedaleko półciężarówki
zaparkowanej przy skraju lotniska. Brennan wysiadł z samolotu i już po paru sekundach pot
spływał mu po twarzy.
Zdumiała go liczba uzbrojonych żołnierzy patrolujących budynek dworca lotniczego. Salinas
wyjaśnił mu, że przez Boa Vista wiedzie szlak przemytu kokainy, i dał do zrozumienia, że
powinien pozwolić mu mówić, gdy dotrą do kontroli paszportowej. Brennan nie spierał się;
w samolocie opowiedział Brazylijczykowi, w jakich okolicznościach zginął jego brat. Przeszli
bez problemów przez kontrolę paszportową, ale celnicy przeszukali dokładnie jego torbę.
Kiedy wyszli z budynku, dopadło ich pięciu albo sześciu taksówkarzy, ale Salinas odprawił
ich dumnym skinieniem ręki. Następnie wybrał jednego z nich i kazał mu podejść bliżej. Po
krótkiej rozmowie mężczyzna wskazał ręką kierowcę, który siedział w taksówce z otwartymi
drzwiami, czytając gazetę.
– To jedyny taksówkarz znający angielski – oznajmił Salinas, zwracając się do Brennana. –
Chodźmy, porozmawia pan z nim.
Kierowca, który zauważył, że się zbliżają, złożył gazetę, cisnął ją na tablicę rozdzielczą,
wysiadł z samochodu i sięgnął po torbę Brennana. Salinas rzucił mu kilka gniewnych słów
i odprowadził parę kroków na bok. Po krótkiej dyskusji wrócił do Brennana.
– Powiedział, że w porcie stoi statek, która nazywa się… – przerwał i posłał pytające
spojrzenie kierowcy.
– „Koniczynka” – dodał tamten. Kapitan mówić angielski. Nazywać się Kelly. – Stuknął się
w pierś i wskazał na Brennana. – Amerykanin, ja zabrać ciebie… do Kelly?
– Zgadza się, zabrać mnie do Kelly – mruknął Brennan, po czym zwrócił się do Salinasa
i wetknął mu w dłoń dwieście dolarów.
– Powiedziałeś, że będziesz tutaj za cztery dni. O której godzinie?
– Rano – odparł Salinas i zerknął na zegarek. – Spotkamy się tutaj, na lotnisku. O dziesiątej.
– Będę na ciebie czekał.
– Teraz już lecę. Mnóstwo roboty. – Salinas ruszył z powrotem w stronę dworca, a potem
obejrzał się i podniósł w górę rękę. – Ciao.
Brennan pomachał mu w odpowiedzi.
– Ile będzie kosztowała jazda do portu? – zapytał kierowcę.
– Płacić dolary?
– Mogę ci zapłacić w dolarach albo w twojej własnej walucie.
– Nie… nasze pieniądze… niedobre. Multo problema. Płacić dolary.
– Ile? – powtórzył Brennan.
– Pięć dolarów. Zawiozę cię do statek.
– Zgoda.
Brennan otworzył tylne drzwi, wrzucił do środka torbę i siadł na tylnym siedzeniu.
– Skąd przyjechać, Americano? – zainteresował się kierowca.
– Z Nowego Jorku.
– Jankes – stwierdził, szczerząc zęby, po czym zapalił silnik i ruszył do oddalonego o dwie
mile centrum Boa Vista.
Brennana zdziwiły rozmiary miasta, jego wysadzane drzewami aleje i mnogość ulic, które
rozchodziły się w każdym możliwym kierunku. Wszędzie widać było jednak oznaki upadku.
Liczne hotele i domy towarowe, które otwarto, gdy na początku lat osiemdziesiątych zaczęła się
gorączka złota, były teraz zabite deskami i rzucała się w oczy nędza, zarówno wśród ludności
napływowej, jak i Indian, których wielu musiało osiedlić się na tej betonowej pustyni, kiedy
w imię postępu zniszczono ich domy. W uliczkach koło portu kręciły się w małych grupkach
nieletnie prostytutki. Jak tylko przy krawężniku zwalniał jakiś samochód, któraś z dziewcząt
podbiegała do drzwiczek, mając nadzieję, że uda jej się napełnić pusty brzuch.
Taksówka minęła główną portową bramę i po przejechaniu kilkuset jardów skręciła w polną
drogę, prowadzącą do nabrzeża, gdzie cumowali swoje statki nadrzeczni kupcy. Kierowca
zatrzymał się przy „Koniczynce”.
Brennan przyjrzał się uważnie sfatygowanej łodzi. Biały kadłub rozpaczliwie potrzebował
świeżej warstwy farby, a wypisana zielonymi dużymi literami nazwa statku wyblakła od słońca.
Wąski komin, nieużywany od czasu kiedy w maszynowni zainstalowano silnik Diesla, w kilku
miejscach przerdzewiał na wylot. Indianin w szortach siedział na skraju pokładu, kiwając
zwisającymi nogami i dłubiąc leniwie scyzorykiem w kawałku drewna. Gdy Brennan wysiadł
z taksówki, podniósł na chwilę wzrok, a potem ziewnął i wrócił do swojej dłubaniny.
Brennan zapłacił za kurs i przez chwilę odprowadzał spojrzeniem odjeżdżającą taksówkę.
Kiedy odwrócił się z powrotem w stronę statku, zobaczył dwóch mężczyzn stojących w cieniu,
czekających na załadunek skrzyń. Nie sprawiali wrażenia miejscowych; krótko ostrzyżone włosy
i muskularne ramiona nadawały im wojskowy wygląd. Wyższy mógł mieć czterdziestkę,
mniejszy trzydzieści parę lat. Obaj mieli czarne okulary, a niższy włożył na czarną koszulę
kuloodporną kamizelkę. Podeszli do niego wolnym krokiem.
– Pan ze Stanów? – zapytał wyższy. Akcent miał amerykański, ale Brennan nie potrafił
zlokalizować stanu.
– Zgadza się odparł.
– Co pana tutaj sprowadza? – odezwał się jego towarzysz, silnie zaciągając. Brennan
domyślił się, że pochodzi z Alabamy.
– Szukam niejakiego Kelly. Czy to któryś z was?
– Ja nazywam się Kelly – rozległ się z pokładu „Koniczynki” kobiecy głos z wyraźnym
irlandzkim akcentem. Kelly McBride. Czego pan chce?
Zaskoczony Brennan zmierzył uważnym spojrzeniem kobietę. Ocenił jej wiek na jakieś
trzydzieści lat. Miała ładną, pozbawioną makijażu twarz i długie do ramion blond włosy, które
związała w kucyk wystający z otworu w czarnej czapce z daszkiem. Pod workowatymi
ogrodniczkami i obszernym białym T–shirtem kryła się całkiem zgrabna figura.
– Zdałam egzamin? – zapytała z przekąsem, unosząc brwi w znaku zapytania.
Jej głos wyrwał go z zamyślenia. Nagle zdał sobie sprawę, że gapi się na nią jak sroka
w gnat. Roześmiał się zakłopotany.
– Przepraszam, nie chciałem… to znaczy, chodzi o to… urwał.
– Nie sądził pan po prostu, że jestem kobietą? – skończyła za niego zdanie. – Ale nie
powiedział pan, czego chce.
– Nazywam się Ray Brennan. Przyjechałem odebrać zwłoki mojego brata.
– To ja go znalazłam, mniej więcej sto mil w górę rzeki – oznajmiła Kelly bardziej
pojednawczym tonem. – Przykro mi.
– Dziękuję. To pani również dokonała identyfikacji? – zapytał Brennan. Kelly pokiwała
głową. – Musiała pani dobrze znać Donalda.
– Dosyć dobrze – potwierdziła. – Dużo handluję z mieszkającymi przy rzece Indianami
Yanomamo. Spotykałam się z nim za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał.
– Wszyscy tutaj znaliśmy Donalda – odezwał się wyższy z dwóch mężczyzn, wyciągając
dłoń do Brennana. – Nazywam się Tom Caldwell. Proszę przyjąć moje kondolencje.
– Dziękuję – odparł Brennan, ściskając jego dłoń.
– A to jest Bobby Dixon – dodał Caldwell, wskazując głową swojego kolegę.
– Co sprowadza was do tej dziury? zapytał Brennan.
– Pracujemy jako konsultanci do spraw bezpieczeństwa na ranczu Eduarda Silvy –
oświadczył Caldwell. – Musiał pan o nim słyszeć.
Brennan potrząsnął głową.
– Niestety nie.
– To jeden z największych hodowców bydła w tym kraju – poinformował go Caldwell. – Ale
jest nieco ekscentryczny. Żyje w odosobnieniu gdzieś koło São Paulo. Odkąd tu przyjechaliśmy,
spotkałem go tylko kilka razy. Mieszkamy na największym z jego rancz. Leży mniej więcej
trzysta mil na zachód od Boa Vista.
– A pan? Co może nam pan powiedzieć o sobie? – zapytał Dixon.
– Jestem gliniarzem. Pracuję w nowojorskiej policji.
– Pamiętam, że Donald coś o tym mówił – stwierdziła Kelly. – Nie napomykał jednak o panu
zbyt często.
– Widocznie nie miał takiej potrzeby – odparł oschle Brennan. – Jak już powiedziałem,
przyjechałem odebrać jego zwłoki. Problem polega na tym, że nie znam miejscowego dialektu.
Taksówkarz przywiózł mnie tutaj, żebym znalazł kogoś, kto mógłby służyć mi pomocą jako
tłumacz. Załatwienie formalności nie powinno potrwać zbyt długo.
Caldwell wzruszył przepraszająco ramionami.
– Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc – oznajmił. – Bobby i ja musimy za godzinę lecieć
z powrotem na ranczo. O ósmej wieczorem mamy tam umówione spotkanie. Ale Kelly mówi
dobrze po portugalsku.
Kelly spiorunowała wzrokiem Caldwella. Kiedy Brennan spojrzał na nią, uśmiechnęła się
z przymusem.
– Czekam właśnie na jednego z moich dostawców – powiedziała. Miał tu być dwadzieścia
minut temu.
– Jestem gotów zapłacić pani godziwą cenę, pani McBride – oświadczył Brennan. – Jeśli
pani sobie życzy, w amerykańskich dolarach. Mam wrażenie, że to bardzo popularna waluta
w tych stronach.
– To dlatego, że brazylijska gospodarka schodzi na psy – mruknął Dixon.
– Musimy już iść – odezwał się Caldwell. – Jeśli chcecie, możemy was podwieźć do
kostnicy. Stoi przy drodze na lotnisko. Ale musicie się z nami zaraz zabrać.
– To zależy od pani McBride – odparł Brennan, posyłając pytające spojrzenie Kelly.
– Dobrze – zgodziła się po chwili. Jej oczy powędrowały do Caldwella. – Zanim odjedziemy,
będę musiała powiedzieć załodze, co mają robić, jeśli pojawi się mój dostawca.
Caldwell pokiwał głową na znak, że rozumie.
– Niezły z niej numer – zwrócił się do Brennana, kiedy zniknęła. – Nie domyśliłby się pan
tego po jej wyglądzie, ale ma mocniejszą głowę od większości mężczyzn. A ci kupcy znad rzeki
potrafią chlać jak mało kto. Ich ulubionym napitkiem jest cachaca, bimber pędzony z trzciny
cukrowej. Nie jestem w stanie tego dużo wypić, lecz na Kelly kilka kieliszków nie wywiera
większego wrażenia.
– Kiedy jest w mieście, często można ją znaleźć w jednym z portowych barów – dodał
Dixon, po czym zsunął okulary na czoło i przetarł oczy kciukiem i palcem wskazującym. –
Zakłada się z ludźmi, kto więcej wypije. Robi to wyłącznie dla forsy. Nigdy nie słyszałem, żeby
przegrała.
Brennan przyjrzał się „Koniczynce”.
– Po co tu w ogóle przyjechała? – zapytał. Coś musi się za tym kryć. Jak długo tutaj jest?
– Dziesięć lat – odparła Kelly ze szczytu trapu. – Z tego osiem jako szyper „Koniczynki”.
Jakieś dalsze pytania?
– Przepraszam mruknął Brennan. – To chyba odruchowe… ciekawość wynika z mojej pracy,
– Nie jesteśmy w Nowym Jorku, panie Brennan – stwierdziła chłodno, schodząc na nabrzeże.
– Nie mam zamiaru wtykać nosa w pańskie sprawy. Od pana oczekuję wyłącznie tego samego.
Caldwell uśmiechnął się, widząc zakłopotaną minę Brennana, a potem ruszył w ślad za
Dixonem, który szedł już w stronę czarnego mercedesa zaparkowanego przy opuszczonym
magazynie.
Brennan położył dłoń na ramieniu Kelly i zaraz cofnął ją, kiedy posłała mu wymowne
spojrzenie.
– Nasza znajomość zaczęła się niezbyt dobrze – odezwał się ze skruchą. – Nie miałem
zamiaru pani obrazić, ale jeśli to zrobiłem, przepraszam.
– Przeprosiny przyjęte.
– Ile jestem pani winien? – zapytał, wyjmując portfel.
– Niech pan to schowa – odparła i zaczekała, aż wsunie portfel z powrotem do kieszeni. –
Nie będę zaprzeczać, że lubię zarobić parę dolców, ale to dotyczy wyłącznie interesów.
Obraziłabym pamięć Donalda, przyjmując od pana pieniądze w takiej chwili.
– Dziękuję – powiedział Brennan, siadając obok niej na tylnym siedzeniu mercedesa.
Dixon zawiózł ich do miasta. Kostnica mieściła się w piętrowym budynku o szarej obskurnej
fasadzie. Nad sklepionym wejściem widniał wyryty w kamieniu napis NECROTERIO DO BOA
VISTA. W wychodzących na ulicę oknach wisiały dyskretnie zasunięte spłowiałe zasłony.
Caldwell wymienił uścisk dłoni z Brennanem, a potem dał znak Dixonowi, który wrzucił
pierwszy bieg i odjechał. Mercedes zniknął za rogiem.
– Wszystkie kostnice wyglądają tak samo, prawda? – rzucił Brennan, przyglądając się
budynkowi.
– Domyślam się, że musiał się pan ich w życiu dużo naoglądać.
– Zdecydowanie zbyt dużo – odparł Brennan, po czym wspiął się po schodach i pchnął
frontowe drzwi.
Ściany poczekalni wyłożone były białymi i czarnymi kafelkami. Na jednym z krzeseł
siedziała starsza kobieta, wbijając martwy wzrok w podłogę. Podobne spojrzenie Brennan
widział już w życiu wiele razy: było znakiem odrętwienia, po którym nieodmiennie przychodziła
rozpacz. Ruszył za Kelly w stronę biurka, gdzie siedziała uśmiechnięta pielęgniarka. Kiedy Kelly
wyjaśniła jej powód ich wizyty, kobieta wskazała im stojące przy przeciwległej ścianie
plastikowe krzesła i podniosła słuchawkę telefonu. Po kilku minutach pojawił się mężczyzna
w średnim wieku, ubrany w workowate spodnie i rozpięty biały fartuch, narzucony na
podkoszulek.
– To dyżurny patolog – oznajmiła Kelly, zamieniwszy z nim kilka słów po portugalsku. –
Powiedział, że wszystkie papiery są już wypełnione. Musi pan tylko podpisać protokół odbioru
zwłok Donalda.
– Niech pani mu powie, że najpierw chcę zobaczyć ciało. I zapyta, czy to on przeprowadził
sekcję.
Kelly rozmawiała przez chwilę z patologiem.
– Nie, to nie on – poinformowała Brennana.
– W takim razie chcę również zobaczyć protokół sekcji zwłok – stwierdził.
Ruszyli za patologiem słabo oświetlonym korytarzem i minąwszy wahadłowe drzwi, znaleźli
się w obskurnej sali z otynkowanymi na biało ścianami. Brennana uderzył w nozdrza zapach
unoszącego się w wilgotnym powietrzu formaldehydu. Patolog wysunął jedną z tkwiących
w ścianie metalowych szuflad, na której leżały zwłoki okryte białym prześcieradłem, po czym
ściągnął je z twarzy denata i wyszedł po protokół sekcji.
Brennan dał krok do przodu, a potem zatrzymał się. Kelly dostrzegła w jego oczach wahanie.
– Dobrze się pan czuje? – zapytała.
– Oczywiście – odparł ponuro. Jako gliniarz dobrze wiedział, jak postępować z krewnymi
ofiar. Sekret polegał na tym, żeby zachowywać dystans, nigdy nie dać się zaangażować w cudze
sprawy. Teraz zorientował się, jak trudno jest przejść tych kilka kroków, które dzieliły go od
brata. Nie łączyły go przecież z nim przesadnie bliskie stosunki. Do diabła, bliżej związany był
z kolegami zabitymi podczas akcji, a w ich wypadku nigdy nie miał problemów z opanowaniem
własnych emocji. Skąd więc te nagłe obiekcje? Czy wynikały z faktu, że Donald był jego
bratem? Czy też z poczucia winy świadomości, że zmarł skłócony z młodszym bratem, mimo że
tyle razy usiłował się z nim pogodzić po śmierci Gillian? Brennan poczuł jednocześnie gniew
i zakłopotanie. Gniew, ponieważ nie potrafił zapanować nad własnymi emocjami. Zakłopotanie,
ponieważ wiedział, że znalazł w sobie słaby punkt. Po chwili odsunął od siebie te myśli ani
miejsce, ani czas nie były odpowiednie na robienie sobie wyrzutów.
Patolog stał w drzwiach, obserwując go. Kelly trzymała w ręku protokół sekcji. Brennan
poprosił o chirurgiczne rękawice, a potem wziął głęboki oddech i podszedł do otwartej szuflady.
Na twarzy Donalda widać było wyraźnie obrażenia, które mogły powstać w ciągu kilku godzin
po śmierci, kiedy ciało zderzało się z różnymi płynącymi z prądem rzeki przedmiotami.
Przyglądając się odbarwionym policzkom brata, nie czuł już żadnych emocji, ale specjalnie go to
nie zdziwiło. Zdołał powrócić do swojej roli beznamiętnego nowojorskiego gliniarza. To nie był
jego brat; miał przed sobą kolejne zwłoki w kostnicy. Tylko tak mógł sobie z tym poradzić.
Przekręcił głowę Donalda na bok. Nad lewym uchem znajdowała się rana, wokół której
wygolono włosy.
– Co piszą w protokole o ranie na głowie? – zapytał.
– Wgniecenie czaszki, w wyniku którego powstał… Kelly urwała na chwilę. – Przepraszam,
ale nauczyłam się portugalskiego w osiedlach nad rzeką. Nie używa się tam na ogół medycznej
terminologii.
– Prawdopodobnie wewnętrzny krwotok – powiedział Brennan, zerkając na protokół. – Na
ogół powstaje w wyniku potężnego uderzenia.
– Piszą tu coś o silnym uderzeniu w czaszkę potwierdziła. – I że tego rodzaju wewnętrzne
krwawienie powoduje zwykle chwilową utratę przytomności. I jeśli uderzenie nastąpiło, kiedy
znajdował się w wodzie, mogło to być prawdopodobnym powodem utonięcia.
– To tylko jedna z teorii – mruknął Brennan, odsuwając dalej prześcieradło. – Mógł też
zostać uderzony, zanim wpadł do wody.
– Chce pan powiedzieć, że ktoś go zamordował? – zapytała z niedowierzaniem.
Brennan nie odpowiedział na jej pytanie. Przyglądał się uważnie rękom brata. Też były
posiniaczone, ale jego uwagę zwróciły liczne drobne skaleczenia na przedramionach i dłoniach.
Zapytał Kelly, co ma o nich do powiedzenia patolog.
– Że podrapał się prawdopodobnie o krzaki albo spadając ze skarpy do wody – odparła.
– Możliwe – zgodził się Brennan. – Co piszą tam na temat płuc?
– Były spuchnięte i wypełnione wodą. Zaobserwowano też purpurowe nacieki na dużej
powierzchni… przepraszam, nie znam tego słowa.
– Chodzi pewnie o opłucną – stwierdził. – To błona, która pokrywa płuca. Purpurowe plamki
na opłucnej świadczą, że śmierć nastąpiła w wyniku utonięcia.
– Piszą tutaj, że woda była również obecna w przełyku i żołądku.
– Czy przeprowadzono test okrzemkowy?
– Nie mam pojęcia, co to znaczy nie tylko po portugalsku, ale i po angielsku –
zaprotestowała.
– Okrzemki to gatunek alg, występują w wodzie wyjaśnił. – Przemieszczają się wraz z krwią
po całym ciele tonącego tak długo, jak długo bije jego serce. Jeśli okrzemki znajdujemy w takich
częściach ciała, jak wątroba czy mózg, stanowi to niezbity dowód, że dana osoba utonęła. Ale
jeśli ktoś był martwy, zanim wpadł do wody, okrzemki docierają najwyżej do płuc, nigdzie
indziej, ponieważ ustaje krążenie krwi.
– Jak na gliniarza dużo pan wie o patologii – stwierdziła.
– Uczestniczyłem w wielu sekcjach zwłok – odparł beznamiętnym tonem.
– Zapytam go – powiedziała.
Patolog wziął od niej protokół i pokazał odpowiedni fragment.
– Zrobili ten test. W próbkach pobranych z nerek, wątroby oraz mózgu stwierdzono obecność
okrzemek.
– W takim razie zgadzam się z ich wnioskami. Donald utonął – stwierdził Brennan,
zakrywając z powrotem prześcieradłem twarz brata.
Kelly zamieniła kilka słów z patologiem, który potem wyszedł z pomieszczenia.
– Protokół odbioru zwłok podpiszemy w recepcji oznajmiła.
– W takim razie chodźmy – odparł Brennan, zdejmując jednorazowe rękawiczki i wyrzucając
je do stojącego przy drzwiach kosza na śmieci.
– Uważa pan, że kryje się za tym coś więcej, prawda? – zapytała.
– Chyba nie – mruknął. – Zachowuję się po prostu jak typowy gliniarz. Jeśli nawet coś było
nie w porządku, nie mamy na to żadnych dowodów. Skaleczenia na dłoniach i przedramionach
mogły rzeczywiście powstać, kiedy łapał się gałęzi, spadając ze skarpy. Dokładnie tak, jak piszą
w protokole.
– A rana na głowie?
– Mógł uderzyć głową w kłodę, wpadając do wody. To całkiem możliwe, zwłaszcza jeśli
weźmie się pod uwagę, że utonął w wyniku wewnętrznego krwotoku. – Brennan pchnął
wahadłowe drzwi i ruszył w ślad za Kelly korytarzem. – A jeśli nawet dostał czymś w głowę,
zanim wpadł do wody, nie sądzi pani chyba, że brazylijska policja wyśle do dżungli ekipę
śledczą, żeby przesłuchać Indian Yanomamo na podstawie tak nikłych dowodów? W Nowym
Jorku na pewno uznalibyśmy to za nieszczęśliwy wypadek.
– Co pan teraz zrobi? – zapytała. – Chce pan wrócić z ciałem Donalda do Ameryki?
– Nie odpowiedział. Nie ma pani może ochoty zarobić trochę forsy? Powiedzmy, pięćset
amerykańskich dola rów. W gotówce.
– Za co mianowicie? – odparła ostrożnie.
Zanim jednak Brennan zdążył odpowiedzieć, w drzwiach pojawił się patolog z tekturową
teczką. Kelly patrzyła, jak Brennan składa podpisy w miejscach zaznaczonych ołówkiem,
a potem odbiera od niego dokumenty. Brazylijczyk poinformował ją, że termin odbioru zwłok
powinni uzgodnić z pielęgniarką.
– Co pan zamierza zrobić? – zapytała po jego wyjściu. – Na pewno ma to coś wspólnego
z tymi pięciuset dolarami, które właśnie mi pan zaproponował.
Brennan wskazał jej ręką dwa najbliższe krzesła. Kiedy usiedli, opowiedział o życzeniu
Donalda, który zgodnie z tradycją Yanomamo chciał zostać spalony w wiosce, gdzie mieszkał po
przyjeździe z Ameryki.
– Jestem gotów zapłacić pani pięćset dolarów za przewiezienie tam ciała. Mam zapisaną
nazwę wioski…
– Znam ją – przerwała mu nieco obcesowo. – Dużo z nimi handluję.
– Czy mam rozumieć, że z transportem ciała mogą być jakieś kłopoty?
– Nie – odparła. – Dopłynięcie tam zajmie „Koniczynce” od dwóch do trzech godzin.
Problemy mogą się wyłonić, kiedy się tam zjawimy.
– Jakie problemy?
– Będzie pan musiał uzyskać zgodę tuxuana na odbycie ceremonii pogrzebowej w wiosce. To
ich wódz.
– Nie wydaje się pani zbytnio przekonana, że uda mi się ją otrzymać.
– Donald mógł mieszkać wśród Yanomamo bardzo długo, ale nigdy nie był uważany za
jednego z nich. I w ciągu tych dziesięciu lat, które tu spędziłam, nigdy nie słyszałam, żeby
Yanomamo urządzili tradycyjny pogrzeb jakiemuś naba. Tuxuana może zgodzi się zrobić
wyjątek dla Donalda, ale za bardzo bym na to nie liczyła.
– To oznacza, że będziemy może musieli przywieźć zwłoki z powrotem do Boa Vista
i załatwić ich transport do Stanów – stwierdził znużonym tonem Brennan.
Kelly wstała z krzesła i zaczęła chodzić po poczekalni, zastanawiając się nad jego
propozycją. Pięćset dolarów. Mogła nimi spłacić najbardziej pilne długi. A po wizycie niezbyt
sympatycznych pistoleiros, którzy przypomnieli jej, że nie uiściła ubiegłotygodniowej spłaty,
wiedziała, że następnym razem nie skończy się na ustnym ostrzeżeniu. Pięćset dolarów było
całkiem niezłą ceną, ale…
– Siedemset pięćdziesiąt i pokrywa pan również koszty paliwa – oświadczyła. Płatne z góry.
A jeśli tuxuana nie zgodzi się na pogrzeb w wiosce, przewiezienie ciała Donalda z powrotem do
Boa Vista będzie pana kosztowało kolejne dwieście pięćdziesiąt.
– Czy w tych dwustu pięćdziesięciu mieści się również koszt paliwa? – zapytał z przekąsem
Brennan.
– Naturalnie. Nie jestem taka małostkowa – odparła, wypychając językiem policzek. – Takie
są moje warunki, panie Brennan. Może je pan przyjąć albo odrzucić.
– Obawiam się, że nie mam wyboru – powiedział Brennan. – Czy może pani załatwić
przewiezienie ciała Donalda na swój statek? – dodał po chwili.
– Jestem pewna, że coś się zorganizuje – stwierdziła. – Będzie to pana oczywiście dodatkowo
kosztowało.
– Dlaczego wcale mnie to nie dziwi?
– Te pieniądze nie są dla mnie – wyjaśniła. – Będziemy musieli przekupić jednego
z kierowców kostnicy, żeby przewiózł zwłoki do portu.
– O jakiej sumie mówimy tym razem?
Kelly wzruszyła ramionami.
– Pięćdziesiąt dolarów powinno wystarczyć.
Brennan wyjął pieniądze i wręczył jej.
– Chce pani teraz te siedemset pięćdziesiąt?
– Może mi pan zapłacić na statku odparła, po czym zamieniła parę słów z pielęgniarką. –
Mają tu dzisiaj kilku wolnych kierowców – powiedziała, zwracając się z powrotem do Brennana.
– Pielęgniarka mówi, że siedzą w pawilonie za głównym budynkiem. Możemy skorzystać
z bocznej bramy. – Podeszła do drzwi i obejrzała się przez ramię. – No, idzie pan?
– Jak pani sobie życzy – odparł Brennan, ruszając w ślad za nią.
Kelly domyśliła się, że coś jest nie w porządku, kiedy w światłach ambulansu ukazały się
leżące na nabrzeżu przed „Koniczynką” porozbijane skrzynki. Siedziała obok kierowcy,
a Brennan z tyłu, przy zwłokach swojego brata.
Kazała kierowcy otworzyć tylne drzwi i wysiadła. Idąc szybko w stronę trapu, czuła pod
stopami zmiażdżone owoce. Nagle jej uwagę zwrócił jakiś ruch. Skręcając gwałtownie w bok,
zobaczyła dwie postacie wyglądające zza skorodowanego metalowego kontenera, który
pozostawiono na nabrzeżu kilka miesięcy wcześniej. Na chwilę zamarło w niej serce, ale potem
odetchnęła z ulgą, widząc w padającym z pokładu świetle, że to członkowie jej załogi.
Dwaj Yanomamo spoglądali niespokojnym wzrokiem w stronę ambulansu.
– Jesteś chora, Rasha? – zagadnął jeden z nich.
– Nie, potem wam wszystko wyjaśnię – odparła. – Co tu się stało? – zapytała, wskazując ręką
rumowisko.
– Dostawca przyszedł zaraz po tym, jak odjechałaś z naba, ale kiedy chciał rozładować
skrzynie, pojawił się pistoleiro i je porozbijał – powiedział drugi Indianin. Próbowaliśmy go
powstrzymać, ale miał broń. Dostawca przestraszył się i odjechał. Pistoleiro tylko się z niego
śmiał. Potem wszedł na statek i oznajmił, że tam na ciebie zaczeka. Zeszliśmy na brzeg, żeby cię
ostrzec.
– Co to za facet? zapytała.
– Jeden z tych, którzy byli tu poprzednio.
– Czego on chce? Termin następnej spłaty upływa dopiero w przyszłym tygodniu. – Kelly
przyjrzała się rozbitym skrzynkom. – Zapłaciłam już za tę dostawę. I co teraz?
Indianie wymienili zakłopotane spojrzenia: nie zrozumieli jej, bo ostatnie zdania powiedziała
w swoim ojczystym języku.
– Jakieś kłopoty? – odezwał się zza jej pleców Brennan.
– Nic, z czym nie potrafiłabym sobie poradzić – odparła niechętnie.
– O co chodzi? nalegał.
Wyjaśniła mu w skrócie, co się stało, po czym odwróciła się do stojącego bliżej Indianina.
– Mówisz, że pistoleiro jest na statku?
– Tak, Rasha. Ma ze sobą butelkę cachaca.
Brennan złapał ją za ramię, kiedy wchodziła na trap.
– Co pani, do diabła, wyprawia? Ten obwieś ma najwyraźniej złe zamiary, a pani chce tak po
prostu wejść na pokład i stawić mu czoło? Dlaczego nie chce pani puścić mnie pierwszego?
– Potrafię o siebie zadbać – odparła, po czym wyrwała ramię z jego uścisku i wmaszerowała
na pokład.
Zajrzała do sterówki, zabrała stamtąd zmodyfikowaną dubeltówkę kaliber 12, którą trzymała
za sterem, następnie podeszła do otwartego włazu i zaczęła cicho schodzić po drewnianych
schodkach. Na dole przystanęła na chwilę, zastanawiając się, co robić dalej. Po lewej stronie był
składzik, po prawej jej własna kajuta, oddzielona od korytarzyka zrobioną z prześcieradła
zasłoną. Odsunęła ją na bok. Nie było go tam. Nagle zaskrzypiała za nią podłoga ktoś postawił
stopę na obluzowanej desce i zanim zdążyła się odwrócić, napastnik złapał ją brutalnie od tyłu
i przycisnął jej ręce do boków. Dubeltówka upadła. Poczuła w nozdrzach odór taniego alkoholu.
Chciała się wyrwać, ale mężczyzna był od niej silniejszy. Wepchnął ją do kabiny, rzucił na wąską
koję i wcisnął twarz w poduszkę. Udało jej się przekręcić głowę na bok i złapać oddech, lecz on
wcisnął jej kolano w plecy i krzyknęła z bólu. Jego palce wbijały się w jej ciało. Walczyła niczym
lwica, ale nie była w stanie się uwolnić. A potem poczuła, jak jego ręka wsuwa się pod nią,
szukając piersi. Wierzgnęła rozpaczliwie, lecz on zaśmiał się z pogardą, złapał za pierś przez
materiał ogrodniczek i zaczął ją miętosić.
Nagle poczuła, jak się z niej zsuwa. Chwilę później usłyszała głuche uderzenie i jęk bólu.
Obróciwszy się, spostrzegła Brennana. Stał nad mężczyzną, który klęczał na podłodze, trzymając
się za krwawiący nos. Brennan podniósł dubeltówkę, trzasnął go w głowę kolbą i facet legł
nieprzytomny u jego stóp. Brennan przeszukał go i wyjął rewolwer z kabury z tyłu spodni.
– Nic się pani nie stało? – zapytał.
– Chyba nie – odparła słabo.
Brennan obrócił w dłoniach dubeltówkę.
– Skąd pani ją ma?
– Kupiłam przed kilku laty od Yanomamo. Nie mam pojęcia, skąd ją wzięli. Prawdopodobnie
sprzedał im jakiś garimpeiro.
– To wilson, profesjonalna broń, używana przez federalne oddziały ochrony świadków.
– Wierzę panu na słowo, ale nie działa i nigdy nie działała. Służy mi jako straszak. Nie
potrzebuję jej zbyt często, lecz dobrze jest mieć coś takiego na pokładzie.
– Moim zdaniem ktoś ukradł ją w Stanach. Używa pani skradzionej broni, a to w świetle
prawa stanowi przestępstwo – oświadczył z uśmiechem, wręczając jej z powrotem dubeltówkę.
– Jest pan gliniarzem, niech mnie pan aresztuje – odpaliła, a potem zerknęła na dwóch
Indian, którzy pojawili się u szczytu schodków. – Nic mi nie jest zapewniła ich.
Ich oczy powędrowały ku leżącej na podłodze nieprzytomnej postaci, a potem ku
Brennanowi. Obaj wyszczerzyli zęby w uśmiechu aprobaty.
– Chcesz, żebyśmy go wyrzucili do wody, Rasha? – zapytał jeden z nich.
– Zostawcie go na nabrzeżu – poleciła. – A potem zabierzcie ciało z ambulansu i wnieście na
pokład.
– Jakie ciało? – zdziwił się Indianin.
– Zróbcie po prostu, co mówię, później wam wszystko wyjaśnię.
– Wypływamy jeszcze dzisiaj? – pytał dalej Yanomamo. – Powiedziałaś, że zostaniemy tu aż
do rana.
– Pamiętam, co powiedziałam. Ale nastąpiła zmiana planu. Wyjaśnię wam wszystko
w drodze. Teraz pozbądźcie się tego lixo oznajmiła, określając pistoleiro pogardliwym mianem
śmiecia.
Brennan odsunął się na bok, kiedy dwaj Indianie złapali pod pachy i wywlekli
nieprzytomnego mężczyznę na pokład.
– Ma pani bardzo interesujących przyjaciół stwierdził z przekąsem.
– Po prostu mnie zaskoczył – odparła, wzruszając ramionami. – Ale na pewno popełniłby
w końcu jakiś błąd. A wtedy bym go załatwiła. Potrafię o siebie zadbać. Udawało mi się to
całkiem nieźle przez ostatnie dziesięć lat. Niech pan o tym pamięta.
– Dobrze, zapamiętam to sobie, kiedy następnym razem będzie panią próbował zgwałcić
jakiś pijany łajdak – rzucił Brennan, kierując się w stronę schodów.
– Zaczekaj, Ray! – zawołała.
Brennan zatrzymał się zaskoczony tym, że zwróciła się do niego po imieniu. Kelly
z zakłopotaniem obracała w dłoni złotą bransoletkę.
– Handlując wzdłuż rzeki, dowiedziałam się bardzo szybko, że mogą tu przetrwać tylko
najsilniejsi. Jeśli wpadnie pan w kłopoty, nikt panu nie pomoże. Dlatego trzeba się samemu
nauczyć dbać o siebie – stwierdziła, po czym zdjęła z głowy czapkę i rzuciła ją na koję. – Nie
przywykłam liczyć na to, że ktoś uratuje mnie z opresji. Ale to wcale nie znaczy, iż nie jestem
wdzięczna za to, co pan dla mnie dziś zrobił. Dziękuję – powiedziała cicho, a potem minęła go
i wyszła na pokład.
Brennan przez dłuższy czas nie ruszał się z miejsca. Zauważył w niej jakieś ukryte głęboko,
obolałe miejsce, które przypominało mu samego siebie. Teraz nie pilnował się już tak bardzo jak
ona, ale kiedyś, w ciągu pierwszych kilku lat po odejściu Gillian, skrył się za obronnym murem.
Po dziś dzień go nie rozebrał i dopiero od niedawna wiedział, kogo może wpuścić do środka,
a kogo odtrącić. Kelly nie miała tego wyboru. Nie miała, jeśli chciała przetrwać w rządzonym
przez mężczyzn świecie. Ostatnie lata musiały być dla niej ciężkie i dlatego zapewne postanowiła
nie ufać nikomu. W ten sposób unikała wszelkich nieporozumień.
Więc dlaczego wpuściła do środka jego? To go zaintrygowało. A może chodziło o coś
więcej? Znał ją dopiero od kilku godzin, ale nie potrafił zaprzeczyć, że jest atrakcyjna. Pomyślał
o innych kobietach, z którymi spał po odejściu Gillian. Atrakcyjnych kobietach, z którymi
spędzał najwyżej kilka godzin, nie znając na ogół ich nazwisk. Tak było lepiej. Wszystkie
stanowiły idealne partnerki na jedną noc. Bez żadnych zobowiązań. Zaspokajał z nimi swoje
cielesne potrzeby. Nic więcej. Jeśli chodzi o Kelly, wyglądało to inaczej.
Skarcił się w duchu, że rozmyśla o takich sprawach w chwili, gdy powinien opłakiwać brata.
A może tłumił w ten sposób uczucia, które dały o sobie znać, kiedy zobaczył ciało Donalda
w kostnicy?
Poczuł się osamotniony i zdezorientowany. Nie chciał, żeby te luźne myśli ułożyły się
w jakąś sensowną całość. Pragnął je po prostu od siebie odsunąć. Ale wiedział, że to się nie uda.
Chroniące go niegdyś mocne mury stały się nagle bardzo słabe, gotowe rozsypać się przy
najlżejszym dotknięciu. Poczuł się naprawdę bezbronny…
4
Brennan trzymał się z boku przez całą podróż, nie wynikało to jednak wyłącznie z jego
własnego wyboru. Kelly stała bez przerwy za sterem, mimo że któryś z Indian mógł ja w każdej
chwili zastąpić.
Statek przecinał powoli miedziane wody Rio Brance, a on siedział na biegnącej wzdłuż rufy
drewnianej ławce i przyglądał się scenerii przesuwającej się przed jego oczyma. Miał wrażenie,
że z buszu wyskoczą zaraz półnadzy wojownicy i biegnąc do brzegu w maskach pomalowanych
na jaskrawe wojenne kolory, zaczną rzucać dzidami w przepływający statek tak jak to się działo
w podrzędnych filmach z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, które oglądał w dzieciństwie.
Widział jednak tylko chlapiące się w wodzie dzieci i ich matki piorące ubrania w rzece. Wołały
coś do stojącej za sterem Kelly, a ona machała im w odpowiedzi. Brennan też machał, ale dzieci
odprowadzały go nieruchomym spojrzeniem.
Raz zobaczył na brzegu kilka kajmanów wylegujących się w ostatnich promieniach słońca.
Nie poruszyły nawet jedną łapą, kiedy je mijali. Na niebie nad statkiem zawisały co jakiś czas
szkarłatne ary lub żółtopierśne tukany, żeby po chwili zniknąć nad zielonym baldachimem liści
po lewej albo prawej stronie rzeki. Dobiegające z głębi dżungli dźwięki nagradzały z nawiązką
brak bogatszych wrażeń wzrokowych; Brennan słyszał niezborne pohukiwanie wyjców, ochrypłe
skrzeczenie papug i gardłowy ryk polującego jaguara.
Dopiero czując w nozdrzach zapach przyrządzanego na dziobie dania, zdał sobie sprawę, jak
bardzo jest głodny jego ostatnim posiłkiem był lekki lunch na wysokości trzydziestu tysięcy stóp
nad Atlantykiem. Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać, kiedy jeden z Indian przyniósł mu
talerz z całą pewnością czegoś pikantnego i egzotycznego, ale nie kurczaka z ryżem i fasolą,
czyli feijoada. Uważane powszechnie za narodowy posiłek Brazylijczyków danie było łatwe do
przygotowania, lecz nie pasowało zupełnie do miejsca, w którym się znalazł. Nie zmniejszyło to
jednak w niczym jego apetytu; zmiótł w ciągu krótkiej chwili zawartość talerza i wytarł resztki
sosu cienką kromką kukurydzianego chleba. Potem dostał kubek cafezinho mocnej i słodkiej
czarnej kawy. Chociaż wypił ją tylko z kropelką mleka, okazała się ku jego zaskoczeniu całkiem
smaczna.
Zdziwiła go prędkość, z jaką w tropikach zapada zmierzch. Zaledwie przed minutą odległy
szafranowy horyzont rozświetlała płonąca zorza, a chwilę później ziemię otulił gęsty zmrok.
Nadejściu nocy towarzyszyła nowa symfonia dźwięków oraz inwazja moskitów. Brennan
rozgniótł kilka na ramieniu i zbiegł szybko pod pokład po spray przeciwko komarom.
Powróciwszy na górę, podszedł do otwartej sterówki. Kelly nie odrywała oczu od ciemnej
powierzchni rzeki.
– Komary? – mruknęła, wyczuwając zapach chemikaliów.
– Zgadza się – potwierdził. – Ale pani jest chyba na nie, uodporniona.
– Wyssały ze mnie całą krew już dawno temu – odparła. Pan też się po jakimś czasie
uodporni. Ale to wcale nie znaczy, że niepotrzebnie się narażam. Wciąż biorę leki przeciwko
malarii, zwłaszcza latem. Moskity są wtedy najgorsze.
Ciszę, która nastąpiła po jej słowach, przerwał jeden z Indian, wołając coś do swego
towarzysza.
– Jesteśmy już niedaleko shabono – oznajmiła Kelly. – Za kilka minut ją pan ujrzy.
– Shabono? – zdziwił się Brennan.
– Tak nazywa się indiańska wioska. Chociaż właściwie bardziej przypomina duży dom,
w którym każda rodzina ma swoje mieszkanie. Zobaczy pan, co mam na myśli, kiedy tam
przycumujemy.
Stojący na dziobie dwaj Indianie zaczęli głośno pokrzykiwać i wymachiwać rękami. Po
chwili w odległości kilkuset jardów w górę rzeki ukazała się polana, na której kręcili się ludzie
z pochodniami w rękach. Płomienie rzucały nierówne cienie na ich twarze.
– Możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że całe shabono wie już o naszym
przybyciu – stwierdziła Kelly.
– Czy pani załoga pochodzi z tej wioski? – zapytał.
Nie. Ich shabono leży jeszcze dalej w górę rzeki. W tej chwili między dwiema
społecznościami trwa konflikt. Parę tygodni temu grupa Indian z drugiej wioski porwała stąd
kilka dziewcząt. Od tego czasu sytuacja się zaostrzyła, ale nie doszło do żadnych starć.
Przynajmniej na razie. Słyszałam jednak, że dużo osób namawia miejscowego tuxuana, żeby
poprowadził wyprawę odwetową i odbił dziewczęta.
– Zrobi to? – zainteresował się Brennan.
– Chyba tak. Kiedy uzna, że nadeszła odpowiednia pora – odparła. – Narażony został na
szwank honor plemienia. A honor jest bardzo ważny dla Yanomamo.
– Czy nic im się tutaj nie stanie? – zaniepokoił się Brennan, kiedy jeden z Indian stanął na
rufie, szykując się do rzucenia kotwicy.
– Tych dwóch błaznów wszędzie spotyka się z gościnnym przyjęciem – stwierdziła,
uśmiechając się lekko – a poza tym ich domem jest teraz „Koniczynka”.
Statek dopłynął do brzegu i Brennan usłyszał stłumiony plusk w momencie, gdy Indianin
zarzucił kotwicę. Drugi Yanomamo opuścił trap i na pokład wbiegło natychmiast kilka osób,
które czekały na polanie. Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, gestykulując i przekazując sobie
najświeższe wiadomości.
Brennan patrzył, jak Kelly z łatwością zbiega na brzeg, On sam nie czuł się tak pewnie trap
nie miał zabezpieczającej poręczy i kołysał się łagodnie pod jego nogami. Jedynym sposobem
było pochylić głowę i szybko zbiec na dół. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy poślizgnął się
na mokrej desce i musiał zanurzyć stopę w wodzie, żeby nie runąć twarzą w błoto. Stojący za
Kelly Indianie wybuchnęli gromkim śmiechem, a Brennan zaklął pod nosem, wyciągając
przemoczoną nogę z wody i gramoląc się niezgrabnie na brzeg.
– To dobry sposób na przełamanie pierwszych lodów – stwierdziła z uśmiechem Kelly.
– I na skręcenie kostki – mruknął. Spostrzegł, że mężczyźni uważnie mu się przyglądają, ale
nie próbują się zanadto zbliżyć. Dwaj mieli na twarzach i klatkach piersiowych czerwony
pigment i trzymali w rękach dzidy. Pozostali trzej dzierżyli pochodnie. Wszyscy byli nadzy, jeśli
nie liczyć cienkiego bawełnianego sznurka, który opasywał ich w biodrach i owijał napletek.
– Niech pan się przestanie gapić – syknęła Kelly.
– Naprawdę się gapiłem? – odpowiedział zaskoczony. – Czy to jest tak niewygodne, jak
wygląda?
– Chyba tak – odparła.
– Czy zdarza się, że sznurek spada?
– Czasami, ale niezbyt często. To powód do wielkiego wstydu. Dlatego większość
Yanomamo nosi teraz opaski na biodra albo szorty, jeśli uda im się dostać je w misjach. To jedna
z niewielu shabono, gdzie przestrzega się starych plemiennych tradycji. Większość innych
ucywilizowała się w ciągu ostatnich lat. Dlatego właśnie Donald postanowił się tu osiedlić. Mógł
dzięki temu obserwować tryb życia, z którym trudno zetknąć się gdzie indziej.
Czterej Yanomamo zeszli z pokładu „Koniczynki”. Jeden z członków załogi niósł torbę
Brennana, którą po zejściu na brzeg postawił na ziemi. W tym momencie inni, którzy
zachowywali się do tej pory z należnym respektem, rzucili się na torbę niczym dzieciaki
otwierające prezenty w gwiazdkowy wieczór. W ciągu paru sekund jeden porwał dżinsy
Brennana, drugi jego walkmana, trzeci kilka podkoszulków. Raport z sekcji zwłok rozsypał się
w powstałym zamieszaniu i Brennan zaczął gorączkowo zgarniać kartki, które lądowały na
błotnistym gruncie. Kelly usiłowała protestować, ale została odsunięta na bok przez Indianina,
który wyciągnął z torby przybory toaletowe i wyrzucił na ziemię ich zawartość. Brennan
przecisnął się przez tłum, chcąc odzyskać torbę, lecz Yanomamo zamierzył się na niego dzidą.
Nie myśląc wiele, Brennan chwycił ozdobne drzewce, wykręcił je mocno, aż Indianin stracił
równowagę, po czym wyrwał mu dzidę i cisnął do wody.
Kelly złapała go za rękę i odciągnęła od Indian, którzy sformowali nagle wokół nich wrogie
półkole. Zamieniła z nimi kilka słów i w końcu się cofnęli.
– Co pan wyprawia? Chce pan dać się zabić? – skarciła Brennana. – To ich shabono. Musi
pan dostosować się do obowiązujących tu zwyczajów.
– Czy do ich zwyczajów należy również okradanie podróżnych z bagażu?
– Mają zwyczaj wymieniać towary z przybyszami – odparła Kelly. – Okazali się w tym może
zbyt gorliwi, ale taka już jest ich natura.
– Mogła mnie pani ostrzec, że wydarzy się coś takiego – mruknął Brennan. – Dobrze, że nie
włożyłem tam pistoletu, który zabrałem temu obwiesiowi w Boa Vista. A swoją drogą twierdziła
pani chyba, że w tej wiosce zachowuje się stare tradycje. Co, do diabła, mają zamiar zrobić
z walkmanem albo na przykład z dżinsami?
– Przehandlują je na inne towary.
Na brzegu pojawili się tymczasem kolejni Yanomamo, wśród nich dzieci czepiające się
kurczowo matek. Brennan uświadomił sobie nagle, że dwaj mężczyźni, którzy opróżnili jego
torbę, zniknęli, zabierając ze sobą swoje łupy. Miał już zamiar wspomnieć o tym Kelly, kiedy
zobaczył, że wracają w towarzystwie trzeciego. Podeszli do pozostałych trzech i mężczyzna
zaczął ich niemiłosiernie besztać. W którymś momencie wskazał palcem Brennana, lecz na niego
nie spojrzał. Słuchając tyrady swego towarzysza, Indianie skulili ramiona i zwiesili ze wstydem
głowy. Kiedy skończył, położyli należące do Brennana przedmioty obok torby i wycofali się
chyłkiem do wioski.
To tuxuana – oznajmiła Kelly. – Jest na nich wściekły za to, że narobili mu przed panem
wstydu. Zabrali panu rzeczy i nie zaoferowali niczego w zamian. Wymierzył im już karę: nie
będą mieli prawa handlować z panem, kiedy zostanie pan zaproszony do shabono.
Brennan oczekiwał, że tuxuana pojawi się niczym jakieś leśne bóstwo, we wspaniałym
wielobarwnym pióropuszu, wymalowanymi na całym ciele abstrakcyjnymi wzorami, ale wódz
nie różnił się na pierwszy rzut oka od swoich współplemieńców. Amerykanin czuł się
rozczarowany, prawie oszukany.
Kelly wyjaśniła wodzowi, dlaczego przywiozła Brennana do wioski o tak późnej porze. Ten
wysłuchał jej w milczeniu, co jakiś czas zerkając na przybysza. Odpowiadając, zwrócił się
bezpośrednio do Brennana, który również ani na chwilę nie odrywał od niego wzroku, mimo że
nie miał pojęcia, o czym mowa, i kusiło go, żeby poprosić Kelly o tłumaczenie.
– Wódz z żalem dowiedział się o śmierci Donalda – oznajmiła, kiedy tuxuana przestał
mówić. – Traktował go jak własnego brata i trudno sobie tutaj wyobrazić większy komplement.
Powiedział, że Donald był dobrym myśliwym, zwłaszcza gdy polował z łukiem na małpy. Był
również dobry dla dzieci, którym będzie go bardzo brakowało. Stwierdził, że Yanomamo nie palą
normalnie zwłok naba w swoim shabono, ale dla Donalda uczyni wyjątek. Osobiście dziwię się,
że to zrobił, lecz świadczy to, jak bardzo poważano tutaj Donalda. Wódz postawił jednak pewien
warunek. Podczas ceremonii będzie pan musiał przestrzegać wszystkich ich zwyczajów.
– Co to konkretnie oznacza? – zapytał nieufnie Brennan.
– Jako najbliższy krewny Donalda będzie pan musiał zapalić stos. Przewiduje pan z tym
jakieś problemy?
– Nie – odparł Brennan. – Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?
– Kiedy popioły ostygną, krewny zmarłego zabiera kości ze stosu i kruszy je na proch. To też
będzie musiał pan zrobić. Do kruszenia kości używają specjalnej żerdzi.
– Co dzieje się później z prochami?
– Zostają wykorzystane podczas bardziej skomplikowanej ceremonii, w której wezmą udział
mieszkańcy innych shabono. Można chyba powiedzieć, że to coś w rodzaju ich stypy. Ale
odbędzie się ona długo po pana wyjeździe. Zawiadomienie innych wiosek zajmie co najmniej
kilka tygodni.
– I to wszystko?
– W zasadzie tak. Z pewnością będzie pan musiał wykonać kilka dziwacznych czynności, ale
dowie się pan o nich w trakcie pogrzebu. Jeden z mieszkańców wioski będzie opłakiwał
zmarłego przez miesiąc po pogrzebie. Dużo przy tym zawsze krzyków i zawodzenia. Nie
mówimy zresztą o miesiącu kalendarzowym. Yanomamo określają czas na podstawie fazy
księżyca.
– Nie mają systemu liczbowego? – zdziwił się Brennan.
– Owszem, ale składa się tylko z trzech liczb: jedynki, dwójki i liczby większej niż dwa. Tak
to wygląda. W handlu to może być koszmar, może mi pan wierzyć.
– Wierzę – odparł Brennan.
– Wygląda na to, że tuxuana chce zamienić ze mną kilka słów. Niech pan zapakuje
z powrotem swoje rzeczy.
Brennan wepchnął garderobę do torby i zaczekał na Kelly,
– Zostaliśmy zaproszeni do shabono – oznajmiła po powrocie. – Mieszkańcy oczekują, że
pan z nimi pohandluje, Ale tuxuana chce panu najpierw coś pokazać.
Brennan, któremu wręczono pochodnię, ruszył za wodzem. Przez jakiś czas szli brzegiem
rzeki, a potem skręcili w ścieżkę wyciętą w gęstym buszu i nagle znaleźli się na polanie, po
środku której stało shabono. Z zewnątrz wyglądało niczym duży owalny dom, po wejściu do
środka zorientował się jednak, że składa się z wielu mniejszych kwater, zajmowanych przez
oddzielne rodziny.
Każde mieszkanie wyznaczały wbite w ziemię, stojące mniej więcej osiem stóp od siebie
cztery słupy dwa niższe z tyłu, dwa wyższe z przodu. Między nimi rozwieszone były hamaki.
Każda rodzina była odpowiedzialna za swój własny odcinek dachu wznoszącego się na wysokość
dwudziestu pięciu stóp. Skomplikowana konstrukcja z żerdzi i gałęzi związana była grubymi
mocnymi pnączami i pokryta grubą warstwą liści. Poszczególne kwatery oddzielone były od
siebie kilkoma stopami wolnej przestrzeni i wychodziły na otwarty centralny plac, na którym
odbywały się wszelkie uroczystości i uczty.
Tuxuana wszedł wraz z Brennanem i Kelly do shabono i zatrzymał się niedaleko wejścia.
Między dwoma słupami wisiał tu pojedynczy hamak, a w kącie obok dwóch poobijanych walizek
leżało kilka zeszytów z oślimi uszami. Brennan rozpoznał walizki należały do jego brata. Tu
właśnie musiał mieszkać Donald, kiedy przebywał w wiosce. Tuxuana szepnął coś cicho do
Kelly, tak jakby bał się, że Brennan może go usłyszeć.
– Wódz prosi, żeby pan tu przenocował – powiedziała Kelly. – Wyjeżdżając, może pan
zabrać to, co pan chce, z rzeczy Donalda. Wszystko, co pan zostawi, zostanie podzielone między
mieszkańców wioski. Tuxuana nie ma pojęcia, co jest w walizkach. Po śmierci Donalda nie
pozwolił ich nikomu dotykać.
Brennan otworzył pierwszą walizkę i w nozdrza uderzył go nieprzyjemny zapach.
– Domyślam się, że w zeszłym tygodniu nie miał czasu oddać rzeczy do prania – mruknął.
W drugiej walizce znalazł trochę czystych ubrań, przybory toaletowe, lusterko do golenia
i mały magnetofon z mikrofonem. W środku była kaseta. Cofnął ją i puścił od początku. Usłyszał
pojedynczy męski głos, śpiewający melodię o cichym hipnotycznym brzmieniu, a potem drugi
męski głos, trochę silniejszy. Pierwszy śpiewak zaczął śpiewać coraz głośniej, żeby zagłuszyć
drugiego. Wyglądało to prawie, jakby szli ze sobą w zawody.
– Waiyamou.
Brennan spojrzał na wodza, który stał w wejściu ze smutnym uśmiechem na twarzy.
– Co on powiedział? – zapytał.
– To rodzaj rytualnej pieśni, której słuchają po uczcie spożytej wspólnie z mieszkańcami
sąsiedniego shabono – odparła Kelly. – Jeden z mężczyzn recytuje monolog, a drugi musi
przewidzieć, jaka będzie jego treść i spuentować ją dowcipną ripostą. Trwa to jakieś dwadzieścia,
trzydzieści minut, a potem zamieniają się rolami i pieśń intonuje drugi mężczyzna. Później jeden
z nich zostaje na placu i wybiera spośród tłumu kolejnego partnera. Waiyamou może się ciągnąć
przez kilka godzin.
– W takim razie lepiej to zabiorę – powiedział Brennan. – Wezmę także jego zeszyty. Moja
matka będzie wiedziała, komu je oddać na uniwersytecie.
– Nie przypuszczałam, że Donald był zatrudniony na jakimś konkretnym uniwersytecie –
stwierdziła zaskoczona Kelly.
– Prowadził co jakiś czas wykłady na Columbia University. Tam właśnie zrobił dyplom.
Finansowali dużą część jego badań. On pisał dla nich w zamian sprawozdania, które publikowali
i sprzedawali innym uczelniom. Uważał się chyba za kogoś w rodzaju Indiany Jonesa. – Brennan
przerwał na chwilę, żeby sprawdzić jej reakcję. – Wie pani chyba, kto to jest Indiana Jones?
– Przebywam tutaj od dziesięciu lat, nie od urodzenia – odparła, wydymając wargi. Tuxuana
znów jej coś powiedział i Kelly wskazała ręką torbę leżącą u stóp Brennana. – Niech pan lepiej
wybierze kilka rzeczy przeznaczonych na handel. Ubrania są tutaj na ogół w cenie. Kupią je od
nich garimpeiros. Dobrze widziane są również wszelkiego rodzaju nowinki; bardzo łatwo je
potem sprzedać.
– Może zainteresuje ich walkman? – zapytał Brennan.
– Donald pokazał go im przed kilku laty. Z początku byli przekonani, że złe duchy
zmniejszyły muzyków i wsadziły ich za karę do pudełka. Kiedy jednak Donald zademonstrował,
jak to działa, nagrywając ich głosy i potem je puszczając, urok nowości szybko prysł. Od tego
czasu nagrania stały się dla nich chlebem powszednim: dlatego właśnie udało mu się zgromadzić
tyle materiału na taśmach. Ale niech pan go im zaoferuje. Za walkmana powinni dostać dobrą
cenę.
Brennan odłożył na bok ubranie na zmianę i wsunął do jednego z zeszytów raport z sekcji
zwłok, po czym podążył w ślad za Kelly na plac, pośrodku którego zasiadł już tuxuana i kilku
członków plemienia. Za ich plecami tłoczyli się inni mieszkańcy wioski. Brennana poproszono,
żeby usiadł, i zrobił to, krzyżując nogi i rozkładając przed sobą swoje rzeczy. Za dżinsy dostał
wspaniały, ręcznie malowany pięciostopowy łuk; za dwa T–shirty tępą maczetę i gliniany garnek,
a za walkmana naszyjnik z zębów aligatora. Kiedy targi dobiegły końca, wódz wskazał ręką
torbę. Brennan pozwolił mu zajrzeć do środka i wódz wyjął kosmetyczkę z przyborami
toaletowymi. Przez chwilę w niej grzebał, a potem zmarszczył brwi, wziął do ręki elektryczną
golarkę i wyciągnął ją w stronę Brennana, który wcisnął przełącznik. Tuxuana rzucił golarkę na
ziemię i wycofał się na bezpieczną odległość. Po chwili wziął od jednego ze swoich ludzi dzidę
i zaczął szturchać brzęczący cicho przyrząd.
– Nie widzieli nigdy elektrycznej maszynki do golenia? – zapytał Brennan, zwracając się do
stojącej za nim Kelly.
– Na to wygląda – odparła, a potem dała krok do przodu i wyłączyła urządzenie.
Na placu rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty. Kelly wyjaśniła wodzowi, do czego służy
maszynka, i udała, że goli własny policzek. Brennan wziął ją od niej i zgolił kilka włosków na
przedramieniu. Tuxuana otworzył usta ze zdziwienia, a potem uśmiechnął się do Brennana
i wyciągnął rękę po golarkę. Brennan wręczył mu ją. Wódz wydał jakieś polecenie stojącej za
nimi kobiecie, która szybko się oddaliła. Po chwili wróciła z niewielkim przedmiotem owiniętym
w kawałek materiału. Tuxuana położył go ostrożnie na ziemi przed Brennanem i dał mu znak
ręką. Brennan rozwinął zawiniątko. W środku była pozłacana zapalniczka z wyrytymi z boku
inicjałami DB.
– Nie mogę tego wziąć – powiedział Brennan. – To droga zapalniczka. A za maszynkę dałem
zaledwie kilka dolarów na zeszłorocznej wyprzedaży u Macy’ego.
– W przeciwieństwie do nas Yanomamo nie interesuje pieniężna wartość przedmiotu –
wyjaśniła. – Liczy się dla nich to, czy dana rzecz okaże się przydatna w życiu codziennym albo
czy uda się ją wymienić na coś, czego chcą. Golarka będzie prawdopodobnie wzbudzała ich
ciekawość przez kilka dni. Kiedy wszyscy się z nią zapoznają, odłożą ją na handel. – Kelly
wzięła od Brennana zapalniczkę i obróciła ją w dłoni. – Dziwię się, że tuxuana chce ją panu
oddać. Pamiętam, jak mówił, że kupił ją od Donalda w zeszłym roku. Od tego czasu codziennie
zapalał nią ognisko. Bardzo się do niej przywiązał. Musi pan ją wziąć – stwierdziła z naciskiem,
oddając mu zapalniczkę. – Odmawiając, tylko go pan obrazi. Wódz chce, żeby ją pan przyjął.
Brennan skinął głową, dziękując wodzowi, a potem zebrał z ziemi swój dobytek i schował go
z powrotem do torby. Tuxuana poczekał, aż mieszkańcy się rozejdą, po czym zamienił kilka słów
z Kelly i odszedł, zaciskając w dłoni elektryczną golarkę.
– Między dwoma mieszkańcami wioski doszło niedawno do konfliktu oznajmiła Kelly. Jeden
oskarża drugiego o to, że spał z jego żoną. Romanse między nieżonatymi mężczyznami oraz
żonami tych, którzy polują przez większość dnia, zdarzają się dość często, ale tym razem mąż
wyzwał rywala na pojedynek. Będą się bili maczugami. Chodzi o to, żeby zmusić przeciwnika do
poddania się. Ale Yanomamo są bardzo dumni. Wolą cierpieć fizyczny ból aniżeli upokorzenie,
które towarzyszy klęsce. Dlatego tylu z nich ma na głowach blizny po pojedynkach. Nie wiedzą
po prostu, kiedy przestać.
Dwaj przeciwnicy wyszli na plac z dwu różnych kwater, obaj otoczeni tłumem swoich
zwolenników, niczym wchodzący na ring bokserzy. Każdy miał w ręku maczugę, której długość
Brennan oceniał na mniej więcej osiem stóp i która przypominała zaostrzony w węższym końcu
kij bilardowy. Starszy mężczyzna, prawdopodobnie mąż, namaścił wygoloną głowę czerwoną
farbą, która podkreślała liczne przecinające ją głębokie blizny. Jego przeciwnik był znacznie
młodszy i miał bujną czuprynę. Z zakłopotaniem zbliżył się do wodza, który stał teraz pośrodku
placu. Brennan sądził, że tuxuana wygłosi kilka słów do przeciwników, niczym sędzia dający
ostatnie instrukcje przed walką, on jednak nie odezwał się ani słowem i wycofał się do swojej
siedziby. W przeciwieństwie do innych mieszkańców wioski w wewnętrznych sporach nie
popierał żadnej ze stron.
Mąż wyzwał głośno na pojedynek przeciwnika, po czym wbił swoją maczugę w ziemię,
oparł się o nią niczym o laskę i pochylił głowę, przygotowując się do przyjęcia pierwszego
uderzenia. Młodszy mężczyzna rąbnął z całej siły maczugą w odsłoniętą czaszkę. Jego
poplecznicy wydali okrzyk radości, kiedy pod mężem na chwilę ugięły się kolana, on jednak
szybko odzyskał równowagę, złapał swoją maczugę za cieńszy koniec i trzasnął w głowę
młodszego. Po chwili doszło do drugiej wymiany uderzeń, ale żaden z mężczyzn nie miał
najmniejszej ochoty się poddać.
Brennan uświadomił sobie nagle, że brutalna walka regulowana jest przez zasady moralne,
które rzadko widuje się gdzie indziej. Żaden z uczestników nie okazywał złości ani otwartej
wrogości do przeciwnika. Każdy czekał na swoją kolej, aby zadać uderzenie. Był to pojedynek
ludzi honoru. Trzecie uderzenie męża zraniło kochanka i krew pociekła po jego twarzy. Jej widok
sprawił radość zwolennikom męża i rozjuszył pozostałych. Między grupami widzów doszło do
szarpaniny, która rychło zmieniła się w ogólną bijatykę, kiedy w ruch poszły kolejne maczugi.
Jeden z Indian wyrwał z ziemi słup podtrzymujący dach i rzucił się do walki, wymachując nim na
wszystkie strony. Po chwili z ziemi wyrwany został kolejny słup i Brennan musiał się szybko
ewakuować, bo w dół runął fragment dachu. Walki przeniosły się do kwater mieszkalnych i nagle
zorientował się, że stoi w kącie chaty obok kilku mężczyzn walczących wściekle, nie
zwracających na niego kompletnie uwagi. Musiał się stamtąd czym prędzej wynosić. A potem
zobaczył przed chatą Kelly i patrzył z podziwem, jak biegnie do niego pomiędzy furkoczącymi
w powietrzu maczugami. Złapała go za rękę, pokazała, żeby się schylił, i wyprowadziła z pola
walki we względnie bezpieczne okolice głównego wejścia do shabono.
– Zapomniałam wspomnieć, że te pojedynki wymykają się czasami spod kontroli –
stwierdziła ze złośliwym uśmieszkiem.
– Tak to pani nazywa? – odparł Brennan, przyglądając się z niedowierzaniem mieszkańcom
wioski, walczącym z coraz większym zapałem. – W Nowym Jorku uznano by to za poważne
rozruchy. Do ich stłumienia wezwano by brygady antyterrorystyczne.
– Nic im się nie stanie, naprawdę – zapewniła. – Skończy się na bólu głowy i kilku siniakach.
Bardzo rzadko zdarza się, żeby ktoś został poważnie ranny podczas walki na maczugi. To
świetny sposób na rozładowanie emocji.
Brennan odciągnął ją na bok, kiedy grupa wymachujących maczugami Indian przebiegła
w niebezpiecznie bliskiej odległości.
– Chodźmy, niech załatwią to między sobą – powiedziała. – Mam na pokładzie „Koniczynki”
trochę cachaca.
Brennan ruszył wraz z nią przez polanę, a potem brzegiem rzeki. Pamiętał, co powiedział mu
po południu w porcie Caldwell.
– Potrafi pani podobno pić to świństwo bez żadnych widocznych efektów ubocznych –
stwierdził.
– Kto to panu powiedział? – Kelly zatrzymała się przy trapie, a potem pokiwała powoli
głową. – Tom Caldwell, prawda? Jeszcze z nim pogadam mruknęła gniewnie. Mówi o mnie tak,
jakbym była nałogową alkoholiczką. Czasami rzeczywiście idę w zawody z innymi kupcami, kto
może więcej wypić. To łatwy sposób, żeby dorobić sobie na boku. I nietrudno ich pokonać.
Połowa to patentowani pijacy. Nie wytrzymują długo, jeśli narzuci im się odpowiednie tempo.
A ja rzeczywiście mogę tego dużo wypić. Jeśli przypomni pan sobie swój najgorszy w życiu kac
i pomnoży go przez dziesięć, wtedy będzie pan miał przybliżone pojęcie o tym, co się dzieje
z człowiekiem, kiedy przesadzi z cachaca. Piję jej dużo, kiedy jestem naprawdę bez grosza.
Brennan patrzył, jak Kelly wspina się z łatwością na pokład. W końcu wziął głęboki oddech,
postawił stopę na trapie i po pięciu krokach znalazł się na górze.
– Zejdźmy do mojej kabiny – zaproponowała.
Brennan ruszył za nią i zatrzymał się niepewnie w progu. Mógł usiąść tylko w dwóch
miejscach; na pojedynczej koi lub stojącym w kącie fotelu na biegunach. Kelly wskazała mu
dłonią łóżko.
– Niech pan spocznie – powiedziała, siadając na wyściełanym siedzeniu fotela i klepiąc czule
jego poręcze. – Mam go… niech pomyślę… chyba od czterech lat. Od śmierci Reubena. Był
kupcem tak jak ja… handlował tutaj przez całe dorosłe życie. Za każdym razem, kiedy
odwiedzałam go na statku, pozwalał mi na nim siadać, a potem zapisał mi fotel w testamencie.
Był jedną z niewielu rzeczy, które po nim zostały, po tym jak wierzyciele odebrali swoje długi.
Zabrali również sam statek. Ale przekonałam się przed wielu laty, że handel tutaj nie jest zbyt
lukratywnym zajęciem.
– Więc po co pani się tym zajmuje? – zapytał.
Kelly otworzyła barek i wyjęła z niego butelkę i dwie szklanki.
– Niech pan mi wskaże zawód, który daje więcej niezależności i który można wykonywać
w bardziej egzotycznym miejscu – powiedziała, otwierając butelkę. Nalała do szklanek dwie
niewielkie miarki bezbarwnego płynu. – Pieniądze nie są tutaj takie ważne – stwierdziła, podając
mu jedną z nich. – Dopóki zarabia pan dosyć, żeby utrzymać statek na wodzie i mieć trochę dla
siebie, wszystko jest w porządku. Chodzi o jakość życia, której nie sposób znaleźć nigdzie
indziej, – Podniosła w jego stronę szklankę. – Slainte.
– Co to znaczy? – zapytał.
– To w dialekcie gaelickim. Na zdrowie.
– Na zdrowie – odparł z krzywym uśmiechem, podnosząc do ust szklankę. Uśmiech spełzł
mu z ust, gdy łyknął kilka kropel. Wciągnął w płuca powietrze i zazgrzytał zębami. Alkohol palił
go w gardle niczym kaskada płynnego ognia. Dopiero po kilku sekundach odzyskał głos
i podniósł w górę szklankę. – Co to jest, do diabła? Odpady toksyczne?
– Nie jest pan pewnie daleki od prawdy – odparła, śmiejąc się z jego zbolałej miny.
– I pani pije to dla przyjemności? – zapytał, po czym odstawił szklankę na nocny stolik. –
Jeśli nie ma pani nic przeciwko, zrezygnuję chyba dzisiaj z drinków.
– Mam trochę bourbona – pocieszyła go. – Jack Daniel’s. Donald przywiózł mi kilka butelek
w zeszłym roku, Myślałam po prostu, że chce pan spróbować miejscowego specjału.
– Powiedzmy, że spróbowałem – odparł, biorąc od niej butelkę whiskey Jack Daniel’s
i czystą szklankę.
– Chyba przywykłam do tego smaku – stwierdziła zamyślona, obracając w palcach szklankę,
a potem podniosła ją do warg i wypiła do dna.
– Wróci pani kiedyś do Irlandii? – zapytał, nalewając sobie bourbona.
– Nie – odpowiedziała twardym tonem, odstawiając szklankę na barek.
Zadał to pytanie bez zastanowienia. W momencie kiedy zaczynał już łapać z nią kontakt,
ponownie się przed nim zamknęła. Przeklinał w duchu własną głupotę. Caldwell uprzedził go, że
Kelly nigdy nie mówi o swojej przeszłości. Więc dlaczego, do cholery, nie mogłeś się opanować,
upominał sam siebie. Choć raz w życiu przestań się zachowywać jak gliniarz. Kelly nie jest
podejrzaną i to nie jest przesłuchanie. Jeśli chcesz się o niej czegoś dowiedzieć, zaczekaj, aż
sama się przed tobą otworzy.
– Zapali pan? – zapytała, przerywając niezręczne milczenie i podając mu otwartą paczkę
marlboro.
– Nie, dziękuję.
– Ja wypalam tylko dwa dziennie – stwierdziła, wyjmując papierosa. – Jednego rano przy
kawie. I drugiego wieczorem. Najczęściej na pokładzie, kiedy „Koniczynka” stoi na kotwicy. To
idealne zakończenie dnia.
– Kiedyś wypalałem sześćdziesiąt dziennie – przyznał Brennan – ale dziesięć lat temu z tym
zerwałem. Z dnia na dzień.
– Nie będzie panu przeszkadzało? – zapytała.
– Nie, skądże odparł, po czym wyjął zapalniczkę, którą dostał od wodza, i podał jej ogień.
– Co sprawiło, że tak nagle zerwał pan z nałogiem? – zapytała.
– Kobieta. Potrafi pani w to uwierzyć? – Chociaż mówiąc to, ponuro się uśmiechnął, w jego
głosie zabrzmiała niespodziewana wrogość. – Miała na imię Gillian – dodał trochę spokojniej.
– Chyba nie ta sama… – zaczęła Kelly i urwała, kiedy Brennan pokiwał smętnie głową.
– Ta sama – mruknął.
– Nie miałam pojęcia.
– To nie było coś, czym Donald mógłby się pochwalić. Poznałem to po sposobie, w jaki
próbował zawrzeć ze mną pokój po śmierci Gillian. Ale mnie to nie interesowało, nie po tym, co
zrobił do spółki z moją matką. Powie pani pewnie, że czerpałem jakąś perwersyjną satysfakcję
z patrzenia, jak cierpi. Potępiała mnie za to zgodnie cała rodzina, ale bardzo łatwo jest kogoś
oceniać, kiedy nie zna się wszystkich faktów. A oni ich nie znali. Zresztą ich opinie, z wyjątkiem
może ciotki Glorii, nigdy nie miały dla mnie większego znaczenia. W ciągu całego tego okresu
była moim jedynym sojusznikiem. Utrzymuję z nią o wiele bliższe stosunki niż z własną matką.
– Co sprawiło, że jesteś wobec niej tak wrogo nastawiony? – zapytała Kelly, nie odrywając
wzroku od jego twarzy i podając mu butelkę Jacka, żeby mógł napełnić pustą szklankę.
Brennan nalał sobie potężną porcję. Wiedział, że nie musi opowiadać Kelly o Gillian, ale
czuł się w jej obecności dziwnie swobodnie. Normalnie nie pozwoliłby kobiecie mówić sobie po
imieniu po tak krótkiej znajomości, ale teraz gotów był odsłonić przed nią swoją duszę. Nic
o niej w zasadzie nie wiedząc. Dotąd nie zwykł nikomu się zwierzać no, może oprócz swego
partnera, Lou Monksa. Nie potrafił tego wy tłumaczyć, ale miał jej ochotę o wszystkim
opowiedzieć.
– Zerwaliśmy ze sobą przez moją matkę – oświadczył. – Najgorsze było to, że planowała
wszystko od samego początku. Ja nic jej nie obchodziłem. Miała na uwadze wyłącznie dobro
Donalda. Zrobiła, co tylko mogła, żeby ich ze sobą zeswatać i pozbyć się mnie ze sceny. – Przez
chwilę przyglądał się swojej szklance. – Czy Donald pokazał ci jakieś zdjęcia Gillian? – zapytał.
Kelly pokiwała głową.
– Była olśniewająca. Wyglądała, jakby przed chwilą zeszła z wybiegu dla modelek –
mruknęła.
– Kompletnie się od siebie różniliśmy. Ale powiadają przecież, że miłość jest ślepa, prawda?
Łączyła nas bardzo silna fizyczna więź i dzięki temu chyba zapominaliśmy, jak bardzo jesteśmy
inni. Próbowałem zmniejszyć dzielącą nas intelektualną przepaść, czytając książki o sztuce, lecz
patrząc z perspektywy, chciałem chyba stać się osobą, którą widziała we mnie Gillian. Z całą
pewnością nie byłem samym sobą. Donald miał z nią o wiele więcej wspólnego ode mnie.
Studiował na dobrej uczelni. Był oczytany. Bardzo inteligentny. Prezentował na pewno
odpowiedni rodzaj umysłu, żeby zafascynować Gil lian. I tak się właśnie stało. – Brennan
opróżnił jednym haustem połowę szklanki. – Byliśmy zaręczeni tylko…
– Byliście zaręczeni? – zapytała z niedowierzaniem Kelly.
– Zaręczyliśmy się trzy miesiące po pierwszym spotkaniu. Kolejny impulsywny krok z mojej
strony. Ale byłem wtedy o wiele młodszy. Jeśli może to stanowić jakieś usprawiedliwienie. –
Brennan uśmiechnął się ze smutkiem. – Byliśmy już od sześciu tygodni zaręczeni podjął po
chwili kiedy po raz pierwszy zauważyłem, że się ode mnie oddala. Powtarzała, że wszystko jest
w porządku. A ja jak ostatni głupiec wierzyłem jej. Trzy tygodnie później przyszli do mnie oboje.
Wtedy właśnie wybuchła cała bomba. Przykro mi, Ray, ale zakochałam się w Donaldzie. Nie
chcieliśmy tego, tak się po prostu ułożyło. A tak przy okazji, masz tu z powrotem swój
zaręczynowy pierścionek. Nie będę go już potrzebowała. Po sześciu miesiącach wzięli ślub.
Donald prosił mnie nawet, żebym został jego drużbą. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie poszedłem
na wesele. Zamiast tego uderzyłem ostro w gaz i o mało nie wdałem się w bójkę z facetem, który
urządzał sobie z kumplami kawalerski wieczór. Gdyby mój partner nie zjawił się w odpowiednim
momencie i nie wyciągnął mnie z baru, nieźle bym oberwał. Zważywszy na to, jak się
zachowywałem, całkiem zasłużenie.
– To normalne, że byłeś zdenerwowany.
– To nie był tylko jeden wybryk. Kiedy mnie porzuciła, zacząłem pić na umór. Litowałem się
nad sobą. To właśnie trudno wybaczyć. Powinienem wziąć się w garść, nie pozwolić się tak
zeszmacić. Ale wtedy patrzyłem na to zupełnie inaczej. Wiem teraz, że nie chciałem po prostu
spojrzeć w oczy prawdzie. Nie byłem odpowiednim mężczyzną dla Gillian. – Brennan podniósł
rękę, nie pozwalając jej sobie przerwać. – Wiem, co chcesz powiedzieć, ale nie bój się, nie
zamierzam uprawiać samokrytyki. Nie spełniłem jej oczekiwań. Uważała, że zasługuje na coś
lepszego. Tyle że nie otrzymała tego wcale od Donalda. I na tym polega chyba największa ironia
losu. Po tym, jak ze mną zerwała, prawie się z nią nie kontaktowałem, ale wiem, że była bardzo
nieszczęśliwa w małżeństwie. Trudno się zresztą temu dziwić, biorąc pod uwagę, że Donald
spędzał tutaj co roku sześć miesięcy. Interesowała go tylko jego praca. Została z nim jedynie
z powodu dziecka.
– Wciąż jesteś w niej zakochany, prawda? – zapytała po krótkim milczeniu Kelly.
– Wciąż ją kocham, ale nie jestem w niej zakochany. To duża różnica. Nie sądzę, żeby
kiedykolwiek udało mi się to z siebie wyrzucić, gdybym nawet chciał. Jej śmierć sprawiła mi
wielki ból. Chyba większy niż Donaldowi. Nie poszedłem na pogrzeb, co dało mojej rodzinie
kolejne argumenty przeciwko mnie. Zostałem oskarżony o egoizm i nieczułość, ponieważ nie
wsparłem Donalda w momencie, kiedy mnie najbardziej potrzebował. Ale jak już powiedziałem,
łatwo jest kogoś potępiać, gdy nie zna się wszystkich faktów. Gdyby znali prawdę, może nie
byliby wobec mnie tak krytyczni. Nie wiem. I szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi.
Kelly zgasiła papierosa, odsunęła się do tyłu w fotelu i zaczęła obracać w ręku bransoletkę,
starannie unikając kontaktu wzrokowego z Brennanem.
– Coś nie daje ci spokoju, prawda? – zapytał.
– Nie, dlaczego? – zaprzeczyła szybko.
– Masz zwyczaj bawić się tą bransoletką, gdy coś cię nie pokoi. Zauważyłem, że robiłaś to
po tym, jak zaatakował cię ten drań.
– Jesteś bardzo spostrzegawczy – powiedziała z przekąsem.
– Taką już mam pracę – odparł beznamiętnie, nie chcąc wdawać się w spory.
Kelly westchnęła i sięgnęła po szklankę cachaca, którą Brennan zostawił na nocnej szafce.
Podniosła ją do ust, ale potem najwyraźniej się rozmyśliła i postawiła obok swojej pustej szklanki
na barku.
– Nie kryłeś przede mną, co myślisz o Donaldzie, i uważam, że jest coś, co powinieneś
wiedzieć. Wspomniałeś, że interesowała go tylko praca. To niezupełnie prawda.
– Co masz na myśli? – zapytał, kiedy umilkła. – Że coś was łączyło?
– Skądże znowu! – zawołała z oburzeniem. – Między nami nigdy nic nie było. Sama myśl
o Donaldzie i o mnie jest… Nie byliśmy nawet…
– Nie byliście nawet co?
Kelly ponownie zaczęła się bawić bransoletką, ale po chwili zorientowała się, że to robi,
i położyła ręce na kolanach.
– Chodzi o to, że tak naprawdę nigdy nie lubiłam Donalda. Wiem, że nie powinnam o tym
mówić teraz, kiedy nie żyje.
– Dlaczego, skoro taka jest prawda.
– Za każdym razem, kiedy wiozłam go „Koniczynką”. kręcił się koło sterówki. Czułam, jak
wlepia we mnie gały. To było denerwujące.
– Czy się do ciebie dobierał? – zapytał Brennan. Ponieważ Kelly opuściła wzrok, domyślił
się odpowiedzi. – Mam nadzieję, że kazałaś mu iść do diabła.
– Zawsze dawałam mu do zrozumienia, że mnie nie interesuje, ale wcale się tym nie
zniechęcał – odparła. – Sytuację pogarszało to, że był żonaty. Jego żona i ja jesteśmy
przyjaciółkami. Czasami aż mnie korciło, żeby powiedzieć jej, jaki z niego gagatek, lecz ona
nigdy by mi nie uwierzyła. W jej oczach Donald nie mógł zrobić nic złego. Gdybym coś
powiedziała, zniszczyłoby to tylko naszą przyjaźń.
– Chwileczkę – przerwał jej Brennan. – Ty i jego żona jesteście przyjaciółkami? Co chcesz
przez to powiedzieć? Że się ponownie ożenił?
Kelly pokiwała głową.
– To właśnie chciałam ci powiedzieć. Jego żona nazywa się Louise Carneiro. Pochodzi z São
Paulo. Jej ojciec pracuje w jednej z wielkich brazylijskich firm prowadzących wyrąb lasu. Przed
kilku laty przyjechała go odwiedzić. Wtedy właśnie po raz pierwszy ją spotkałam. Była tak
wstrząśnięta tym, co robią z dżunglą, że rzuciła pracę w São Paulo, żeby walczyć o prawa
plemienia Yanomamo i jego ziemię. Na początku mieszkała w Boa Vista, ale po kilku miesiącach
przeniosła się do jednego z shabono. Tam spotkała Donalda. Zadurzyła się w nim od pierwszego
wejrzenia. Pobrali się mniej więcej trzy lata temu w Boa Vista. Byłam świadkiem na ich ślubie.
Donald nalegał, żeby małżeństwo pozostało tajemnicą. Kazał mi nawet przysiąc, że nikomu nie
powiem. Nigdy nie rozumiałam jego motywów, ale zgodziłam się. Aż do dzisiaj nie zdradziłam
nikomu ich sekretu.
– Louise nie pochodzi chyba z bogatej rodziny? – zapytał Brennan.
– Raczej nie.
– Dlatego nie chciał, żeby małżeństwo wyszło na jaw. Bał się, że dowie się o nim nasza
mamusia. Gdyby odkryła, że jej ukochany syn ożenił się z kimś z niższej sfery, raziłaby ją chyba
apopleksja. Ale muszę przyznać, że zaczynam go teraz trochę bardziej szanować. Zrobił w końcu
coś, nie pytając jej o pozwolenie. Czy Louise wie, że on nie żyje?
– Nie mam pojęcia. Nie widziałam jej od dnia, kiedy znalazłam jego ciało. Utknęłam w Boa
Vista.
– Jeśli to możliwe, chciałbym się z nią spotkać – stwierdził Brennan. – Jest w końcu moją
bratową.
– Dotarcie do jej shabono powinno nam zająć nie więcej niż trzy godziny – odparła Kelly. –
Pogrzeb odbędzie się jutro po południu, więc aby zdążyć, musimy wypłynąć o świcie. Jeśli ją
zastaniemy, co nie jest wcale pewne, możemy ją zabrać ze sobą. Wiem, że będzie chciała wziąć
udział w ceremonii.
Brennan wypił do końca swojego bourbona i spojrzał na zegarek.
– Skoro wyruszamy o świcie, powinienem chyba wrócić do shabono i spróbować się trochę
zdrzemnąć.
– Hamaki są zaskakująco wygodne, kiedy człowiek się do nich przyzwyczai – stwierdziła
Kelly, wstając z fotela. Wzięła do ręki latarkę i wyszła w ślad za nim z kabiny. – Będziesz miał
prawdopodobnie trochę kłopotów z zaśnięciem – dodała, gdy znaleźli się na pokładzie. –
Najpierw musisz się oswoić z hałasami.
– Jakimi hałasami? – zapytał podejrzliwie.
– Takimi, jakie słychać w każdym shabono. Szczekanie psów. Płacz dzieci. Małżeńskie
kłótnie. A także oczywiście odgłosy dżungli. Bzykanie owadów. Pohukiwanie sów. Krzyk małp.
Tego rodzaju dźwięki.
– Żałuję, że cię o to spytałem – odparł z uśmiechem. – Liczę, że zbudzisz mnie jutro rano.
Chyba będę spał kamiennym snem.
– Zbudzą cię Indianie, możesz się o to nie martwić – zapewniła go. – Zawsze wstają
o pierwszym brzasku.
– Wygląda mi to jak powtórka z akademii policyjnej – mruknął Brennan, po czym zszedł na
brzeg po trapie i ruszył z powrotem do wioski.
Centralny plac był pusty; wszyscy schronili się w chatach. Wszedł do swojej kwatery,
spryskał twarz, szyję i ramiona środkiem przeciw komarom i natychmiast wlazł do hamaka.
Starał się jak najwygodniej umościć.
A później zaczął szczekać pies i wkrótce przyłączył się do niego drugi. Ich szczekanie
obudziło jakieś małe dziecko. Roz legł się czyjś gniewny głos, a po chwili jęk bólu. Psy w końcu
ucichły i zaraz potem przestało płakać niemowlę. Słychać było tylko słodkie odgłosy nocy.
Brennan stłumił ziewnięcie i za mknął oczy.

Po odejściu Brennana Kelly pozostała jakiś czas na pokładzie. Usiadła na drewnianej ławce,
zdjęła gumkę z włosów i rozpuściła je na ramiona. Po chwili zamknęła oczy i odchyliła głowę do
tyłu, pozwalając, by chłodna bryza popieściła jej szyję. Zdała sobie teraz sprawę, że Brennan jest
tym, na kogo czekała, tym, komu mogła zwierzyć się ze wszystkich dręczących ją od dziesięciu
lat emocji. Nawet Reuben, który był jej najbliższym powiernikiem, nie miał pojęcia, co się z nią
działo przed przyjazdem do Amazonii. Nigdy mu nic nie powiedziała, a on nigdy nie zapytał. Na
tym cichym porozumieniu wspierała się ich przyjaźń.
Wciąż miała wyrzuty, że tak ostro zareagowała, gdy Brennan zapytał, czy zamierza kiedyś
wrócić do Irlandii. Pytanie było niewinne, ale ona instynktownie się zjeżyła. Spodobało jej się, że
natychmiast zmienił temat. Inni kupcy traktowali jej niechęć do wspominania przeszłości jako
swego rodzaju wyzwanie i za wszelką cenę starali się dociec prawdy. Żadnemu z nich się to
nigdy nie udało. Nie mogła wrócić do kraju. Nie po tym, co się wydarzyło. Nigdy nie opowie
o tym komukolwiek, czuła jednak, że mogłaby zwierzyć się Rayowi Brennanowi. Mężczyźnie,
który za parę dni stąd wyjedzie. To nie miało sensu, lecz najwyraźniej wydawało jej się czymś
właściwym. Trochę ją to zaniepokoiło, ale szybko odsunęła od siebie obawy. Czym innym było
opowiedzenie mu o sobie, czym innym jakikolwiek związek emocjonalny. To drugie było
absolutnie wykluczone. Wiedziała, że jest dość silna, żeby do tego nie dopuścić.
Zatrzepotała powiekami czując, że słabnie w niej niezłomne niegdyś przekonanie. Nie, to się
nie zdarzy. To nie może się zdarzyć. Rozpięła złotą bransoletkę i obróciła ją w palcach. Wiązało
się z nią wiele wspomnień wszystkie należące do świata, w którym żyła przed wyjazdem
z ukochanej Irlandii.
Nałożyła z powrotem bransoletkę na przegub i usiłowała ją zapiąć. Przed kilku laty
bransoletka zepsuła się i obluzował się wtedy trochę zatrzask. Ile już razy spadła jej potem
z ręki? Lecz zawsze działo się to na pokładzie „Koniczynki”. Kryła się w tym jakaś ironia.
Odnajdując ją, za każdym razem przy sięgała sobie, że naprawi zatrzask, zanim straci ją na dobre,
nigdy jednak nie dotrzymała słowa.
Słysząc kroki na trapie, podniosła wzrok i z rozczarowaniem ujrzała, że to jeden z jej
Yanomamo.
– Myślałam, że już śpicie – rzuciła ostrym tonem, ale gniewała się na samą siebie.
– Jesteś na mnie zła, Rasha? – zapytał niepewnie Indianin.
– Nie, oczywiście, że nie – odparła z rozbrajającym uśmiechem. – Jestem tylko trochę
zmęczona. Co tutaj robisz?
– Przyszedłem po swój hamak. Ten, który mi dali, jest niedobry – wyjaśnił, po czym zszedł
pod pokład. – Idąc tutaj, zajrzałem do naba – oznajmił, wracając z przewieszonym przez ramię
starannie złożonym hamakiem. – Śpi jak dziecko. Dziś w nocy zaopiekują się nim duchy.
– To dobrze, bo wypływamy o pierwszym brzasku.
– Dokąd?
– Do twojego shabono – odparła i twarz Indianina rozjaśnił szeroki uśmiech. – Zabieram
naba, żeby zobaczył Louise. Jeśli ją tam zastaniemy.
– Widzę, że Rasha polubiła naba. Ja też go polubiłem. Jest silny. To dobry mężczyzna dla
Rashy.
– Nie sądzisz, że potrafię o siebie sama zadbać?
– Jego siła tkwi tutaj – stwierdził Yanomamo, dotykając ręką piersi. – Tak jak u Rashy.
Dlatego jest dla ciebie dobrym mężczyzną.
– Za parę dni już go tu nie będzie, więc chyba nie zdążymy się o tym przekonać – mruknęła
z przekąsem.
– Duchy wiedzą. Przemówiły już do hekura – oznajmił Indianin, wskazując ręką wioskę.
– Co ty powiesz, naprawdę? – żachnęła się. – I co takie go miały do powiedzenia?
– Powiedziały, że znajdziesz harmonię z naba.
– Myślę, że hekura zażył dzisiaj trochę za dużo ebene – stwierdziła, wymieniając nazwę
halucynogennego narkotyku, zażywanego każdego wieczoru przez mieszkańców wioski.
– Duchy nigdy nie kłamią, Rasha – oznajmił karcącym tonem Indianin.
– Istnieją na ten temat różne poglądy – mruknęła po angielsku. Nie chciała go obrazić
wiedząc, jak ważną rolę odgrywają duchy w kulturze Yanomamo.
– Hekura nie rozmawiał z duchami dziś wieczorem – zawołał za nią Indianin, kiedy szła
w stronę luku. – Dzisiaj nie ma go w wiosce.
Kelly zastygła w bezruchu.
– Więc kiedy opowiedziały mu o naba? – zapytała.
– Więcej niż dwie noce temu – brzmiała odpowiedź.
– Ale skąd hekura wiedział, że on w ogóle tu przybędzie? – zapytała z niedowierzaniem. –
Przyleciał dopiero dzisiaj.
– Duchy potrafią wszystko przewidzieć – odparł z powagą Indianin, wznosząc ręce ku niebu.
– Do zobaczenia o świcie, Rasha. Dobranoc.
Kelly zadrżała. Czuła, jak na ramiona występuje jej gęsia skórka. Wiarę w duchy traktowała
od dawna ze sceptycyzmem bądź niechęcią. Widziała, jak umierają dzieci, ponieważ duchy
oznajmiły pogrążonemu w narkotycznym transie hekura, że je uzdrowią. Nic nie pomagały jej
najgorętsze prośby. Hekura nigdy nie sprzeciwiał się woli duchów. Ale teraz nie wiedziała, co
o tym myśleć. Jakim cudem dowiedział się o przyjeździe Brennana. To nie miało żadnego sensu.
Chyba że…
Odsunęła od siebie tę myśl, zanim jeszcze sformowała się w jej umyśle. Duchy nie istnieją.
I z całą pewnością nie potrafią przepowiadać przyszłości. To po prostu przesąd przekazywany
z pokolenia na pokolenie. Dlaczego więc nagle przestała być tego pewna? Schodząc po
schodkach do kabiny wiedziała, że prędko nie zaśnie.
5
Coś wyrwało Kelly ze snu. Z wioski dobiegały głośne krzyki. Po chwili zdała sobie sprawę,
że słyszy wśród nich głos Raya Brennana. Wyskoczyła z koi, naciągnęła podkoszulek i szorty,
wsunęła stopy w szmaciaki i wybiegła z kabiny, o mało nie zderzając się w progu z członkiem
załogi, który śpieszył, żeby ją obudzić.
– Chodź szybko, Rasha! – zawołał Indianin. – Naba chyba oszalał.
– Co się stało? – zapytała, wspinając się za nim po schodach.
– Nie wiem – odparł, po czym zbiegł po trapie i pokonał jednym susem kilka stóp, które
dzieliły go od brzegu. – Nie rozumiem, co mówi, ale jest bardzo zły.
Kelly pobiegła za nim do shabono. Kilkunastu Indian osaczyło Brennana pośrodku placu.
Większość była uzbrojona w dzidy, kilku trzymało w rękach łuki i strzały. Dopiero po chwili
zobaczyła leżącego nieruchomo na ziemi mężczyznę. Klęczało wokół niego kilku mieszkańców
wioski, wśród których był tuxuana. Przez krótki moment myślała, że Indianin jest martwy i że
Brennan jest winien jego śmierci. A potem ku jej uldze mężczyzna poruszył się.
– Widziałaś, co zrobili z Donaldem? Widziałaś? – ryknął Brennan widząc, że przeciska się
w jego stronę. – Powiesili go na tamtym drzewie – powiedział, wskazując kciukiem tyły wioski.
– Jezu, jak oni go traktują? Jak ścierwo przywiezione do rzeźni?
– Taki mają… – zaczęła Kelly i przerwała, czując kłującą ja w plecy dzidę. Odwróciła się
i wrzasnęła na uzbrojonego Indianina, żeby zabierał się do diabła. Ten miał zamiar coś
odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili podszedł do nich tuxuana i grupa rozstąpiła się, żeby go
przepuścić. Wódz poinformował Kelly, co się stało.
– Powaliłeś na ziemię strażnika, kiedy próbował cię powstrzymać przed odcięciem ciała
Donalda – zwróciła się do Brennana.
– Zgadza się – stwierdził z oburzeniem, po czym wyciągnął palec w stronę wodza. – A teraz
powiedz swojemu przyjacielowi, że chcę, aby natychmiast odcięli ciało!
– Nie, to ty mnie teraz wysłuchasz odparła, piorunując go wzrokiem. Zgodziłeś się
przestrzegać ich zwyczajów. A zawieszenie ciała na drzewie stanowi ważną część rytuału
pogrzebowego.
– W ogóle o tym nie wspominałaś – zaprotestował.
– Ponieważ wiedziałam, że to cię zdenerwuje. Dlatego poprosiłam wodza, żeby powiesił
zwłoki w ustronnym miejscu.
– I to twoim zdaniem rozwiązuje sprawę? – zaperzył się Brennan.
– Tego właśnie chciał Donald. Znał dokładnie wszystkie elementy ceremonii. To była jego
decyzja, nie twoja. Musisz to respektować.
– Ale to jest takie…
– Barbarzyńskie? – dokończyła za niego zdanie. – Być może nam wydaje się to
zbezczeszczeniem, ale Yanomamo patrzą na to zupełnie inaczej. Śmierć jest dla nich święta.
Dlaczego twoim zdaniem wyznaczyli wczoraj wieczorem strażnika do pilnowania ciała? Chronił
je przed złymi duchami.
– Chyba nie wierzysz w te czary–mary? – zapytał z pogardą Brennan.
– Oni wierzą i to tylko się liczy – odparła. Po ostatniej nocy nie była pewna, czy
rzeczywiście nie wierzy w duchy.
Brennan zmierzył wzrokiem wpatrujących się w niego Indian.
– Może rzeczywiście zareagowałem zbyt gwałtownie – stwierdził. – Doznałem po prostu
szoku, widząc, że powiesili Donalda niczym ochłap mięsa. Nie lubiliśmy się zbytnio, ale był
w końcu moim bratem. To wydawało się takie niegodne. No cóż, jak już powiedziałaś, sam tego
chciał. A ja muszę to zaakceptować.
– Traktuję to jako rodzaj przeprosin – oświadczyła.
– Tak, chyba tak – zgodził się. – Pytanie tylko, czy oni je przyjmą.
– Jestem pewna, że tak, kiedy przekonają się, że to było zwykłe nieporozumienie –
oznajmiła, po czym przez chwilę rozmawiała z wodzem.
Rozległy się chóralne „ochy” i „achy” i wojownicy opuścili broń. Kilku poklepało Brennana
po plecach i coś do niego powiedziało. Jeden wskazał ręką nieszczęsnego strażnika, który leżał
na ziemi z ciemną szramą na policzku.
– Co im powiedziałaś? – zapytał Brennan, kiedy tłum się przerzedził.
– Że to była pomyłka z twojej strony – odparła.
– Nie wierzę, że to było takie proste, Kelly – stwierdził, łapiąc ją za rękę. – Co im
powiedziałaś? Przed chwilą jeszcze chcieli użyć mnie w charakterze celu na strzelnicy, a teraz
poklepują mnie po plecach, jakbym był członkiem rodziny.
– Powiedziałam, iż wydawało ci się, że w strażnika wstępuje naiki. Dlatego go uderzyłeś.
Co to jest naiki?
– To duch kanibalistyczny. Yanomamo darzą ich wielkim szacunkiem, ale jednocześnie
bardzo ich się boją. Napadając na strażnika, nie pozwoliłeś, żeby naiki posłużył się nim i wszedł
w ciało Donalda. Gdyby to się udało, naiki mógł skraść jego moano, czyli część duszy
umiejscowioną w wątrobie. Pozbawiona moano dusza byłaby narażona na ataki
nadprzyrodzonych sił po opuszczeniu ciała. A kiedy dusza im ulegnie, strącana jest do shobari,
czyli ichniego piekła.
– Nie sądzą chyba, że wierzę w te wszystkie dyrdymały? – zaprotestował zdumiony Brennan.
– Dlaczego nie? – odparła. – Uważają, że ich kosmos stanowi centrum wszelkiego bytu. Nie
widzę zresztą powodu, dla którego miałoby być inaczej. Nie znają innego świata. Wiedzą, że
istnieją ludzie niewierzący, zwłaszcza wśród rzecznych kupców. Ale teraz uważają cię za
wierzącego. I tylko to jest dla nich ważne.
– A ty jesteś wierząca? – zapytał.
– Jestem sceptykiem… ale mam otwarty umysł – odparła, po czym zerknęła na zegarek. –
Jest wpół do szóstej. Powinniśmy ruszać. Dotarcie do Louise zajmie nam trzy godziny, a musimy
być z powrotem wcześnie po południu, żeby zdążyć na ceremonię.
– Nie zaczekają, jeśli się trochę spóźnimy?
– Nie mam zamiaru się spóźniać. Potraktowaliby to jako obrazę z naszej strony. Im szybciej
wypłyniemy, tym szybciej będziemy z powrotem.

– Louise nie ma w naszej wiosce.


Siedzieli po turecku pośrodku shabono, rozmawiając ze starym wodzem. Ta wioska była
znacznie większa od poprzedniej, a mieszkańcy nie ubierali się już tak tradycyjnie. Większość
nosiła opaski na biodrach, ale Brennan zobaczył również kilku mężczyzn w szortach i dwóch
w brudnych T–shirtach. Po raz kolejny musiał dać kilka prezentów, zanim zaczęli rozmawiać.
Kelly zasugerowała, żeby podarował wodzowi pistolet zabrany napastnikowi w Boa Vista. Dar
został przyjęty z wdzięcznością, lecz Brennan zastanawiał się, ile czasu minie, nim broń znajdzie
się w rękach jakiegoś garimpeiro. I kto mógł zagwarantować, czy nie zostanie użyta przeciwko
Indianom we wciąż tlącym się konflikcie między Yanomamo i górnikami?
– Czy wódz wie, gdzie ona jest? – zapytał i kiedy Kelly powtórzyła pytanie, pilnie śledził
wymianę zdań między nią i tuxuana. Kelly posłała mu w pewnym momencie zaniepokojone
spojrzenie, ale kontynuowała rozmowę z wodzem. Umilkli dopiero po dłuższej chwili. – Co
powiedział? dociekał Brennan.
– Louise „zniknęła”. Takiego właśnie użył słowa – oznajmiła Kelly. – Opuściła ich wkrótce
po tym, kiedy wiadomość o śmierci Donalda dotarła do wioski. Ale nikt nie widział, jak
odchodzi. Od tego czasu słuch o niej zaginął. Co najdziwniejsze, niczego ze sobą nie zabrała.
Wygląda na to, że poszła po prostu do lasu.
– Może chciała popełnić samobójstwo? – zasugerował Brennan.
– Nie wierzę. Nie Louise. Mogła zadurzyć się w Donaldzie, ale miała również obsesję na
punkcie Yanomamo. Zostawiła wszystko, co miała w São Paulo, żeby walczyć tutaj o ich prawa.
To wypełniało jej całe życie. Nie porzuciłaby ich. Nigdy nie uwierzę, że wyszła z wioski, żeby
się zabić.
– Co się z nią w takim razie stało?
– Nie sądzę, żeby popełniła samobójstwo, ale to wcale nie znaczy, że jeszcze żyje.
Niewykluczone, że spotkała grupę myśliwych z innego szczepu i odeszła z nimi do ich shabono,
żeby się po prostu stąd wyrwać.
Kelly przerwała, kiedy wódz dotknął sękatą dłonią jej ramienia.
– On uważa, że podobnie jak jedenastu innych wieśniaków, którzy zaginęli w ciągu
ostatniego roku, porwały ją złe duchy – powiedziała, zamieniwszy z nim kilka słów. – Takie
zaginięcia zdarzają się dość często… między wioskami wciąż trwają plemienne walki. Jeśli
Indianie wpadną w pułapkę i zostaną zabici w jakiejś odległej części dżungli, ich ciała szybko
pożerają dzikie zwierzęta.
– Mogę sobie wyobrazić, że bez śladu zaginęło dwóch albo trzech – stwierdził Brennan. –
Ale jedenastu w ciągu jednego roku? To dużo.
– Znowu budzi się w tobie instynkt detektywa – zauważyła, potrząsając głową. – Wierz mi,
Ray, nikt nie knuje tutaj żadnego spisku. Ci Indianie zostali zabici przez członków innego
szczepu albo dzikie zwierzęta.
– Zapytaj go, czy tuż przed zaginięciem widziano ich w jakimś konkretnym miejscu.
– Słuchaj, mówiłam ci już…
– Po prostu zrób mi tę przyjemność – przerwał jej, składając ręce w błagalnym geście. Kelly
powtórzyła pytanie wodzowi.
– Twierdzi, że kilku widziano w pobliżu rancza Silvy – odparła po chwili.
– Tam, gdzie pracuje Tom Caldwell – dodał Brennan.
– To mogło wydawać się podejrzane, zanim Caldwell objął stanowisko szefa ochrony –
stwierdziła.
– A to dlaczego?
– W swoim czasie dochodziło do częstych starć między Yanomamo i vaqueiros, kowbojami,
którzy pracują na ranczu. Indian oskarżano o kradzież bydła. Poprzedni szef ochrony
zorganizował kilka karnych ekspedycji, ale nigdy nie zdobył żadnych dowodów przeciwko
mieszkańcom wiosek. Wierzył jednak, nie bez racji, że to ich sprawka, i dlatego zabronił
Yanomamo korzystać ze ścieżek, które biegły przez teren rancza. Indianie używali ich,
podróżując do sąsiednich wiosek i z początku nie zastosowali się do zakazu. Wtedy szef ochrony
rozkazał vaqueiros strzelać bez ostrzeżenia do każdego Indianina, którego spotkają na ranczu.
Kilkunastu zabito w ciągu pierwszych paru miesięcy. Mówiło się nawet, że vaqueiros zabijają ich
w głębi dżungli, a potem przenoszą na ranczo, żeby wyglądało to na naruszenie cudzego terenu.
Yanomamo nie mogli wygrać w tym sporze. Louise pojechała z kilkoma miejscowymi wodzami
do Boa Vista, ale władze nie przyjęły ich najlepiej. Eduardo Silva ma tam silne wpływy. Wrócili
więc, niczego nie osiągnąwszy i przez następne sześć miesięcy Yanomamo zmuszeni byli
trzymać się z daleka od rancza. A potem Silva sprowadził Toma Caldwella, a ten zwołał zebranie
wszystkich wodzów, żeby wypracować pokojowe rozwiązanie sporu. Podczas pertraktacji nie
tylko zaproponował ponowne otwarcie ścieżek, lecz zgodził się, żeby Indianie polowali na części
terenów należących do rancza. W zamian zażądał zaprzestania kradzieży bydła. Wodzowie
zgodzili się i od tego czasu skończyły się kłopoty. Narażając na szwank porozumienie, które sam
z nimi zawarł, nic nie zyska, a wszystko straci.
– Wygłosiłaś na pewno świetną mowę obrończą – stwierdził Brennan.
– Ale nie przekonałam cię?
– Tego nie powiedziałem.
– Nie musiałeś. Wciąż słyszę w twoim głosie wątpliwości. Tylko że tym razem nie masz
racji. – Kelly wstała z ziemi. – Nie ma sensu tu dłużej siedzieć. Możemy wracać do naszej
shabono. Będziemy mieli przynajmniej więcej czasu.
– Jak dobrze znasz Caldwella i Dixona? – zapytał Brennan, kiedy wchodzili na pokład
„Koniczynki”.
Obróciła się powoli, mierząc go udręczonym wzrokiem.
– Wciąż szukasz dowodów, że dzieje się tutaj coś złego, prawda?
– To było tylko niewinne pytanie.
– Odkąd to gliniarze zadają niewinne pytania? – odpaliła, po czym wydała podniesionym
głosem polecenia załodze. Indianie wymienili między sobą spłoszone spojrzenia, nie wiedząc, co
ją ugryzło.
– Co ci się nagle stało? – zapytał Brennan.
– Nic – odparła szybko. – Wydaje mi się po prostu, że marnujesz swój czas.
– To mój czas.
– I mój – przypomniała mu, wchodząc do sterówki.
– Za siedemset pięćdziesiąt dolarów możesz mi chyba poświęcić jego małą cząstkę! –
zawołał za nią. Kelly wzięła głęboki oddech i odwróciła się do niego twarzą.
– Nie znam dobrze żadnego z nich, ale kiedy spotkamy się czasami w Boa Vista, Tom
Caldwell jest wobec mnie zawsze bardzo miły. Z Bobbym Dixonem zamieniłam raptem parę
słów. Rzadko kiedy się w ogóle odzywa.
– Czy Caldwell opowiadał kiedyś, co robił, zanim tu przyjechał?
– Nie i nigdy go o to nie pytałam – odparła. – Nie wścibia nosa w moje sprawy i ja nie
wścibiam nosa w jego. Słyszałam, jak vaqueiros zwracają się do niego „pułkowniku”, co może
znaczyć, że służył kiedyś w wojsku.
– Tyle to i ja się domyśliłem – stwierdził Brennan. – Co Caldwell i Dixon robili w porcie,
kiedy tam przyjechałem?
– Nie mam pojęcia. Byli tylko kilka minut. Nie rozmawialiśmy długo. Słuchaj, jeśli to
wszystko… – Kelly przerwała nagle i zmarszczyła brwi.
– O co chodzi? – zapytał Brennan.
– Nic takiego – odpowiedziała ostrożnie.
– Kelly? – W głosie Brennana zabrzmiało zniecierpliwienie.
– Caldwella interesowało, czy w ostatnim czasie widziałam Louise. Oświadczyłam, że nie,
i to mu wystarczyło. – Przypomniałam to sobie dopiero teraz.
– Czy się przyjaźnili?
– Louise nie lubiła go – odparła Kelly, zapuszczając motor. Ale trudno się temu dziwić,
ponieważ Donald też go nie lubił.
– Caldwell nie dał tego po sobie poznać, kiedy spotkałem go wczoraj w porcie – stwierdził
Brennan, podchodząc do otwartych drzwi sterówki. – Był słodki jak miód.
– A czego się spodziewałeś? – odpaliła. – W takim momencie nie mógł przecież krytykować
Donalda.
– Dlaczego się nie lubili? – zapytał.
Kelly przez chwilę wpatrywała się w rzekę.
– Donald również uważał za podejrzane to, że tak wielu Indian ginie w pobliżu rancza Silvy
– przyznała w końcu. – Przypuszczał, że vaqueiros w dalszym ciągu ich zabijają i ukrywają
gdzieś ciała.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? – zapytał z wyrzutem Brennan.
– Ponieważ twój brat nie miał żadnych dowodów, lecz mimo to spotkał się z Caldwellem
i przedstawił mu swoje zarzuty. Nie na ranczu, ale publicznie, w Boa Vista. Caldwell
wszystkiemu zaprzeczył i oświadczył, że godzi się na przeprowadzenie dochodzenia. Odbiło się
to fatalnie na reputacji Donalda, gdyż kilku wodzów uznało go za awanturnika, który próbuje
sabotować porozumienie zawarte przez nich z Caldwellem. Od tego czasu był niemile widziany
w ich wioskach.
– Donald nie stawiałby bez powodu sprawy na ostrzu noża. Musiał mieć coś na poparcie
swoich zarzutów – oświadczył Brennan.
– Jeśli miał coś na Caldwella, dlaczego nie ujawnił tego w Boa Vista, kiedy mógł to zrobić?
– Nie wiem – odparł Brennan, po czym wycofał się na rufę i usiadł na drewnianej ławce.
Czuł ucisk w żołądku. Znał dobrze to doznanie. Mówiło mu, że coś się tutaj nie zgadza. To
było tylko przeczucie, ale zawsze przywiązywał dużą wagę do przeczuć. Podobnie jak Donald.
Była to jedyna cecha, którą obaj odziedziczyli po ojcu. Jeśli Donald czuł, że Caldwell był w jakiś
sposób zamieszany w zaginięcie kilkunastu Indian, coś musiało w tym być. Brennan często łapał
się na myśli, że jego brat mógł zostać znakomitym gliniarzem. Widział po prostu rzeczy, które
umykały innym.
Jego też dręczyły pewne obawy, odkąd zobaczył ciało Donalda w kostnicy. Nie było
wątpliwości, że Donald utonął. Ale skąd się wzięły te wszystkie zadrapania na dłoniach
i przedramionach? Patolog stwierdził, że Donald chwytał się krzaków, spadając ze skarpy do
wody. Lecz było ich tak wiele, zwłaszcza na przedramionach. Ile krzaków i gałęzi był w stanie
złapać, spadając w dół? Czy zostawiłyby aż tyle zadrapań? Bardzo w to wątpił. Może Donald
podrapał ręce, biegnąc przez dżunglę? Ale dlaczego biegł? Czy ktoś go ścigał? Czy stracił
w kluczowym momencie równowagę i runął do wody? Domyślał się, że Donald musiał zranić się
w głowę, kiedy znajdował się już w rzece jeśli ścigali go ludzie Caldwella, mieli przy sobie broń
i nie musieli bić go kawałkiem drewna.
Nie miał jednak na to wszystko żadnych dowodów. Wyłącznie przeczucie. Nie mógł zwrócić
się do władz, opierając się na samym przeczuciu. A gdyby nawet dysponował bardziej
przekonującymi dowodami, nie wiadomo, czy potraktowaliby go lepiej niż Louise Carneiro.
Zastanawiał się, czy nie wstrzymać kremacji, ale to nie miało sensu. Wszystkie dowody
wskazywały, że wydarzył się tragiczny wypadek, i wstrzymywanie ceremonii nic by nie dało.
Mimo to był przekonany, że Donald nie zginął przypadkiem.
– Grosika za twoje myśli – powiedziała Kelly, siadając obok niego.
Brennan zauważył, że za sterem stanął jeden z członków załogi.
– Mam tutaj niezły mętlik – stwierdził, pukając się w głowę.
– Myślisz, że Caldwell maczał palce w śmierci Donalda, prawda? – zapytała.
– To tylko przeczucie – odparł niechętnie. – A przeczucia się nie liczą. Powinienem to
wiedzieć. W ciągu ostatnich lat widziałem mnóstwo szumowin, którym udało się jakoś
wykaraskać z braku dowodów winy, chociaż wiadomo było dobrze, że zrobili to, co zrobili. Nie
można na to nic poradzić. I to właśnie jest takie frustrujące.
– Żałuję, że nie wspomniałam ci wcześniej o Donaldzie i Caldwellu – wyznała. – Nie
sądziłam, że to takie ważne. Zwłaszcza teraz.
– Chyba nie powinno, prawda?
– Chcesz zobaczyć ranczo? – zapytała. – Jeśli cię to interesuje, mogę ci pokazać. Niedaleko
jest wzgórze, z którego rozciąga się widok na całą równinę. Tak przynajmniej powiedzieli mi inni
kupcy. Nigdy tam sama nie byłam. Będziemy musieli skręcić w jeden z bocznych odpływów.
Z tego, co wiem, to jedyna droga. Nie powinno nam to zabrać więcej niż czterdzieści minut.
Obok jest podobno przystań, z której korzystała przed wielu laty katolicka misja.
– Chętnie je zobaczę. Dzięki.

Z czterdziestu minut zrobiła się godzina i kwadrans. Kelly zdecydowała już, że za pięć minut
zawróci, kiedy stojący na dziobie Yanomamo wydał głośny okrzyk, wskazując na szkielet
przystani, który sterczał w wodzie kilkaset jardów przed nimi.
– Nareszcie – mruknęła poirytowana.
Brennan usłyszał ją.
– Przecież nigdy jeszcze tu nie byłaś – stwierdził łagodnym tonem. – Nie mogłaś wiedzieć,
że zajmie nam to tyle czasu.
– A to co ma znaczyć? – ofuknęła go.
Brennan wziął głęboki oddech.
– Chyba się nie pogniewasz, jeśli powiem, że nie mogę sobie wyobrazić, czym było dla
ciebie dziesięć spędzonych tutaj lat. Zaczynając handlować wzdłuż rzeki, musiałaś jako kobieta
zetknąć się z mnóstwem uprzedzeń i podejrzewam, że czasami w dalszym ciągu się z nimi
spotykasz. Poradziłaś sobie z nimi, budując wokół siebie szczelny mur. Żeby przetrwać, musiałaś
stać się bardzo twarda. Zwłaszcza dla samej siebie. I to widać. Planujesz z góry każdy ruch, by
nie popełnić żadnej pomyłki, którą ci neandertalczycy mogliby wykorzystać przeciwko tobie. Ale
wiedz, że ja do nich nie należę, Kelly. Jestem po twojej strome. Jestem po twojej stronie od
momentu, kiedy cię zobaczyłem. Nie musisz mi nic udowadniać.
– Nie potrzebuję ciebie ani kogokolwiek innego po mojej stronie – odpaliła, kierując łajbę ku
brzegowi. – Nie potrzebuję żadnych sojuszników. I z całą pewnością nie muszę nikomu nic
udowadniać. A najmniej już innym tutejszym kupcom. Gówno mnie obchodzi, co o mnie myślą.
Nie zależy mi na ich dobrej opinii… i czyjejkolwiek innej.
Brennan słyszał niemal szczęk ryglowanych zasuw, kiedy zamykała do siebie wszelki dostęp.
Nie żałował jednak tego, co powiedział. Zdawał sobie sprawę, że dotknął czułej struny;
w przeciwnym razie nie broniłaby się tak zajadle. Sprawiło mu to pewną przewrotną satysfakcję.
– Będziesz tego potrzebował – stwierdziła, wciskając mu w rękę lornetkę.
– Zeiss? – zdziwił się, spoglądając na znak firmy. – Musiała cię nieźle kosztować.
– Dwadzieścia cztery używane T–shirty – odparła. – Na tym polega piękno handlu
wymiennego w Amazonii. Nie liczy się cena, lecz to, co możesz zaoferować w zamian.
Zawołała do jednego z Indian, żeby rzucił kotwicę, a potem pomogła drugiemu spuścić trap.
Brennan zszedł w ślad za nią na brzeg i stanął w miejscu, rozglądając się dookoła. Każdy
dobiegający z dżungli dźwięk wydawał się sygnalizować jakieś niebezpieczeństwo. Żałował, że
oddał rewolwer wodzowi wioski.
– Jeśli boisz się ataku jakiegoś drapieżnika, daj sobie spokój – oświadczyła Kelly, czytając
w jego myślach. – Jedynym dużym gatunkiem jest jaguar, który w tym rejonie prawie już nie
występuje. Nie wiem, czy znalazłbyś jednego w promieniu pięciuset mil. Ale patrz pod nogi,
żeby nie nadepnąć na węża. Najgorsze w tych stronach są mokasyny i miedzianki.
– Dochodzę do wniosku, że nie powinniśmy sprzedawać tego rewolweru – stwierdził.
– Nie mielibyśmy z niego żadnego pożytku. Węża widzi się na ogół, dopiero kiedy ugryzie.
A jeśli nie ma antidotum, człowiek umiera. – Kelly zauważyła grymas na jego twarzy. – Nie
martw się. Nigdy nie wybieram się w podróż bez surowicy. Nie wiadomo, kiedy może się okazać
potrzebna.
– Miejmy nadzieję, że nie dzisiaj – mruknął.
– Ja pójdę pierwsza – oznajmiła. – Idź moimi śladami, to nic ci się nie stanie.
Ruszyli starą ścieżką, z której korzystali kiedyś udający się na przystań misjonarze. Wzgórze
oddalone było kilkaset jardów od sypiących się w gruzy, pozarastanych bujną roślinnością
budynków misji. Kiedy znaleźli się na szczycie, Kelly wyciągnęła szeroko ręce, podziwiając
wspaniały widok.
– To niesamowite, prawda? – zapytała.
– Tak, nareszcie coś innego – odparł, podnosząc do oczu lornetkę.
Nie interesowała go jednak dżungla ciągnąca się aż po połyskujący błękitny horyzont. Całą
uwagę skupił na zielonym stepie, który należał do rancza. Lustrował go przez jakiś czas i w
końcu dostrzegł jadących konno dwóch mężczyzn. Obaj ubrani byli w przybrudzone dżinsy
i proste koszule, zauważył jednak, że przez plecy przewieszone mają pistolety maszynowe.
Rozpoznał dziewięciomilimetrowe madseny CEL w ostatnim czasie skonfiskował
w południowym Bronksie kilka egzemplarzy tej broni młodym Latynosom.
– Widzisz coś? – zapytała Kelly, opierając rękę na jego ramieniu.
– Tylko dwóch vaqueiros.
Dotknęła lekko dłonią trzymanej przez niego lornetki i prze sunęła ją w prawą stronę.
– A tam jest fazenda. Budynek rancza – powiedziała.
– Potężny – stwierdził, przyglądając się dużej dwupiętrowej rezydencji, do której przylegał
blok mieszkalny dla personelu. Stajnie, dorównujące wielkością obu budynkom, stały trochę
dalej. Po chwili w polu jego widzenia pojawiło się prywatne lotnisko. W przestronnych
hangarach naliczył pięć małych samolotów. Przesuwając dalej lornetkę, dostrzegł nagle białego
mercedesa zaparkowanego przy końcu pasa startowe go. O drzwi od strony kierowcy opierał się,
krzyżując ręce na piersi, Bobby Dixon. Po drugiej stronie stał Tom Caldwell. Obaj mieli lustrzane
ciemne okulary.
– Co tam zobaczyłeś? – zapytała Kelly.
– Caldwella i Dixona – odpowiedział, po czym podał jej lornetkę.
– Wydaje mi się, że na kogoś czekają – oświadczyła, przyglądając się zadzierającym głowy
dwóm mężczyznom.
Caldwell podniósł do ust radiotelefon i nie przestając gapić się w niebo, zaczął coś mówić.
Kelly przesunęła lornetkę w ślad za jego wzrokiem i zobaczyła w oddali błyszczący kadłub
schodzącego do lądowania samolotu.
– To może być Silva – stwierdziła, przekazując lornetkę Brennanowi. – Albo jeden z jego
wspólników.
Brennan obserwował uważnie odrzutowiec, który po wylądowaniu zatrzymał się kilka
jardów od mercedesa. Silniki ucichły. Brennan nie spuszczał oczu z drzwi, ale minęło kilka
minut, zanim się otworzyły i na ziemię spuszczono schodki. Z maszyny wyszedł mężczyzna
w popielatym garniturze, z dyplomatką w ręku.
– Nie wydaje mi się, żeby to był Silva – powiedział patrząc, jak facet schodzi po schodkach
i wymienia krótki uścisk dłoni z Caldwellem. – Jasne włosy. Niebieskie oczy. Blada cera. Nie
bardzo przypomina typowego Brazylijczyka. Zobacz, czy go poznajesz.
– Obawiam się, że nie – odparła, kiedy blondyn ruszył wraz z Caldwellem do mercedesa.
Dixon otworzył tylne drzwiczki i obaj mężczyźni wsiedli do środka. – To chyba raczej ktoś
z twoich stron.
– Całkiem prawdopodobne – zgodził się. – Ale co go tutaj sprowadza?
– Mówiłam już, to może być któryś ze wspólników Silvy – mruknęła, kiedy Dixon siadł za
kierownicą i ruszył w stronę fazendy.
– Więc dlaczego spotyka się z Caldwellem? Przecież to tylko szef ochrony. Nie ma nic
wspólnego z zarządzaniem imperium Eduarda Silvy.
– Nie wiem – zerknęła na zegarek. – Jeśli chcemy zdążyć na pogrzeb, powinniśmy już
wracać.
– Chyba tak – przytaknął. – Nie mamy tu nic więcej do roboty.
Dixon zatrzymał mercedesa przed fazendą i zgasił silnik. Pełniący straż na werandzie
uzbrojony vaqueiro podbiegł do samochodu i otworzył tylne drzwiczki. Mężczyzna w popielatym
garniturze wysiadł i omiótł wzrokiem wyludniony dziedziniec. Jego oczy zatrzymały się w końcu
na dwóch uwiązanych na smyczy owczarkach alzackich, które spały na werandzie.
Wydawało mi się, że ktoś o takim wojskowym przygotowaniu będzie przywiązywał więcej
wagi do kwestii bezpieczeństwa stwierdził, kiedy Caldwell wysiadł za nim z mercedesa. Nie
postawiliście żadnego strażnika przy głównej bramie ani przy ogrodzeniu. Ten jeden człowiek
pilnuje całego dziedzińca. Trudno to uznać za wystarczające środki.
– Może ustępujemy ci, gdy idzie o organizację ochrony, Jackson, ale jestem pewien, że
zainstalowane tutaj środki zabezpieczające w zupełności cię usatysfakcjonują.
– Żadnych nazwisk – syknął mężczyzna.
– A kto nas tu usłyszy? – odparł Caldwell, zataczając krąg ręką. – Jesteśmy w kompletnej
głuszy.
– To nie ma znaczenia. Żadnych nazwisk. – Caldwell wzruszył obojętnie ramionami.
– W podziemnym bunkrze urządziliśmy centrum kontrolne, z którego zawiadujemy całym
systemem bezpieczeństwa. Dyżur trwa w nim przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kamery
telewizyjne lustrują teren w odległości dwudziestu mil wokół farmy i są uruchamiane przez
operujące w podczerwieni sensory, które wychwytują ciepło wydzielane przez ludzkie ciało.
Każda kamera sprzężona jest z działem laserowym, które może być odpalone wyłącznie
z centrum kontrolnego przez pracownika pełniącego w tym momencie dyżur. Na szczęście na
razie użyliśmy go wyłącznie do zabicia zabłąkanego jelenia. Powiedziano mi, że przyrządzony
z niego gulasz bardzo smakował naszym vaqueiros. Otaczające dziedziniec ogrodzenie jest
ponadto pod wysokim napięciem. Każdy, kto go dotknie, zginie na miejscu. Dlatego właśnie
strażnicy pat rolują teren na zewnątrz, na wypadek gdyby trzeba było uprzątnąć jakieś ciało. –
Caldwell umilkł i wszedł po schodkach na werandę. – Mam nadzieję, że to uspokoi twoje obawy
– dodał po chwili. – Nikt nie może się tu dostać.
Jackson pokiwał głową i wszedł za Caldwellem do domu, zostawiając Dixona na werandzie.
Caldwell wprowadził gościa do gabinetu i otworzył za pomocą pilota przejście w ścianie.
Znajdowało się za nią pomieszczenie wielkości windy. Po naciśnięciu kolejnego przycisku
drewniana podłoga odsunęła się. Ukazały się kamienne schody. Kiedy zeszli nimi na dół,
Caldwell ponownie skorzystał z pilota i podłoga wróciła na miejsce.
Znajdowali się w pustej przestronnej sali o nieskazitelnie białych ścianach. Szklana tafla
dzieliła ją na dwie równe części. Caldwell wyjął z futerału przy pasie radiotelefon i powiedział
do niego cicho kilka słów. Za szklaną ścianą otworzyły się zakamuflowane drzwi i ubrana
w biały fartuch kobieta wprowadziła do pomieszczenia trzech Indian. Wszyscy trzej byli nadzy,
jeśli nie liczyć tradycyjnych osłonek na penisy. Kobieta powiedziała coś i wszyscy trzej stanęli
posłusznie przy ścianie, a ona wyszła i wróciła po chwili z czwartym Indianinem w garniturze.
Widok ubranego elegancko krajowca był dziwny, prawie surrealistyczny. Kobieta kazała mu
stanąć przed innymi, a potem dyskretnie wyszła, zostawiając czterech Indian w zamkniętym
pomieszczeniu. Żaden z nich się nie poruszył. Sprawiali wrażenie pogrążonych w transie.
Jackson zapytał, dlaczego są tacy ulegli.
– Środki psychotoniczne – odpowiedział kobiecy głos za jego plecami.
Kobieta stała w drugich drzwiach, które otworzyły się bezszelestnie. Towarzyszył jej
mężczyzna, również ubrany w biały fartuch. Oboje wymienili uścisk dłoni z Jacksonem. Chociaż
widział ich po raz pierwszy w życiu, dzięki raportom, które Caldwell przysyłał mu w ciągu
ostatnich kilku miesięcy, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że są jego starymi znajomymi. Kobieta
była psychiatrą, mężczyzna kardiologiem i jej mężem. Oboje odgrywali kluczową rolę
w prowadzonym na ranczu eksperymencie.
– Jak na nich oddziałują? – zapytał.
– Wywołują stan umysłu podobny do hipnozy – wyjaśnił Caldwell. – Uzyskuje się dzięki nim
hipnotyczną podatność na sugestię bez wchodzenia w autentyczny trans. Czy mógłbyś
opowiedzieć naszemu gościowi, co dzisiaj zobaczy? – zwrócił się do kardiologa.
Mężczyzna wyjął z kieszeni fartucha elektroniczne urządzenie i pokazał je Jacksonowi.
Tkwiło w cienkiej obudowie z tytanium i nie przekraczało wielkością paczki papierosów.
– Przypuszczam, że pan wie, co to jest? – zwrócił się do gościa.
– To stymulator serca – odparł Jackson.
– Niezupełnie. Ma takie same rozmiary i wagę jak zwyczajny stymulator. I na tym kończą się
wszelkie podobieństwa. To urządzenie zaopatrzone jest w ładunek wybuchowy dość silny, żeby
rozerwać klatkę piersiową nosiciela oraz kilka warstw odzieży. Nosiciel ginie na miejscu, ale jest
w końcu przeznaczony na straty. Najważniejsze dla całej operacji jest to, że wybuch niszczy
również kapsułkę z wodorocyjankiem, która jest umieszczona w obudowie. Gaz zabija każdego,
kto znajdzie się w promieniu dziesięciu stóp od nosiciela. A ponieważ dzieje się to bardzo
szybko, ofiara nie ma czasu podjąć środków zapobiegawczych. Na ten sam pomysł wpadło
kiedyś KGB, konstruując pistolet, który strzelał zawierającymi wodorocyjanek szklanymi
kulami. Użyto go kilkakrotnie w latach pięćdziesiątych oraz na początku sześćdziesiątych, żeby
wyeliminować dysydentów przebywających poza Związkiem Sowieckim. Po strzale gaz
rozprasza się w powietrzu, nie pozostawiając żadnych śladów. Wszystkie objawy wskazują na to,
że ofiara zmarła na zawał serca. Nasze rozwiązanie jest po prostu rozwinięciem tamtej koncepcji.
Kardiolog wskazał ręką Indianina w garniturze, który stał bez ruchu za szklaną szybą.
– Wczoraj wieczorem wszczepiłem temu człowiekowi jedno z naszych urządzeń – oznajmił.
– Jestem pewien, że podobnie jak my będzie pan pod wrażeniem osiągniętych przez zespół
wyników.
Sięgnął do kieszeni i wręczył Caldwellowi pilota nie większego od zapalniczki, z dwoma
przyciskami zielonym i czerwonym umieszczonymi pod plastikową osłoną. Caldwell odsunął ją
kciukiem i nacisnął najpierw zielony, a potem czerwony guzik. Rozległ się stłumiony odgłos
eksplozji.
Ładunek wybuchowy rozerwał klatkę piersiową nosiciela i krew ochlapała otynkowane na
biało ściany. Indianin nie runął jeszcze na ziemię, kiedy stało się jasne, że inni wchłonęli
śmiertelną dawkę gazu. Chwytali się za gardła, łapiąc kurczowo powietrze, podczas gdy gaz
powodował wstrzymanie akcji serca. Po kilku sekundach oni także byli martwi. Jackson zbliżył
się niepewnym krokiem do szyby, wpatrując się z pobladłą twarzą w leżące na betonowej
podłodze cztery ciała.
– Niewinni ludzie nadają się najlepiej na zabójców – stwierdził Caldwell, przerywając
milczenie. – Samotna kobieta, uwiedziona przez przystojnego kochanka i namówiona przez niego
do przemycenia bomby na pokład samolotu. Materiał wybuchowy umieszczony w pluszowym
misiu, którego ktoś zabiera do pełnego dzieci autobusu. Albo, jak w tym wypadku,
niewyróżniający się niczym, anonimowy John Smith, którego informuje się, że miał atak serca,
i wszczepia stymulator. Ktoś, kto może bez wzbudzania podejrzeń zbliżyć się na kilka kroków do
ofiary. Ktoś, kto zawsze stoi w pierwszym rzędzie, kiedy jakiś szef państwa czy członek rodziny
panującej pokazuje się publicznie; dziennikarz biorący udział w konferencji prasowej lub lojalny
sympatyk podczas zebrania partyjnego. Lista może być długa. Wszyscy oni mają jednak jedną
cechę wspólną. Nie wiedzą, że są potencjalnymi zabójcami.
Caldwell wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił.
– Doprowadzenie tego urządzenia do perfekcji zajęło nam dziesięć miesięcy. Były momenty,
kiedy myślałem, że nigdy nam się nie uda. Ale udało się. I musi pan przyznać, że rezultaty są
wspaniałe.
– Do eksperymentów używaliście miejscowych Indian?
– Uważają mnie za przyjaciela, ponieważ pozwoliłem im korzystać z biegnących przez teren
rancza ścieżek. Vaqueiros nie mieli dużo kłopotów z wyłapaniem podróżujących samotnie Indian
i dostarczeniem ich na farmę, gdzie podawano im środki psychotoniczne do momentu, kiedy byli
potrzebni. Po każdym eksperymencie ciała wrzucano do rzeki parę mil stąd. Piranie niszczyły
wszelkie ślady, które mogłyby skierować podejrzenia w naszą stronę. Yanomamo wierzą, że
porwały ich złe duchy. To łatwowierni dzicy, ale okazali się bardzo przydatni.
Za szklaną szybą otworzyły się drzwi i do pokoju weszli czterej vaqueiros, którzy usunęli
ciała.
– Przed wyjazdem z Waszyngtonu – oświadczył Jackson – dostałem niezbędne
pełnomocnictwa do zatwierdzenia bądź wstrzymania następnego etapu operacji w zależności od
wyników dzisiejszego pokazu. Jestem pewien, że moi mocodawcy będą równie zadowoleni jak
ja, kiedy przekażę im swoje spostrzeżenia. Nie muszę mówić, że ma pan zielone światło, jeśli
chodzi o zamach w Dniu Niepodległości za pięć dni. – Jackson wyjął z dyplomatki tekturową
teczkę i wręczył ją Caldwellowi. – Znajdzie pan tu dane osoby, którą wybraliśmy do jego
wykonania. Jak pan przed chwilą powiedział, to nie wyróżniający się niczym anonimowy John
Smith. Przed odlotem do Nowego Jorku proszę zniszczyć teczkę i jej zawartość. A teraz, jeśli pan
pozwoli, pożegnam się. Przed zmrokiem muszę być z powrotem w Caracas. Proszę, pan pierwszy
– dodał, wskazując kamienne schody.
Dixon, który czekał przy mercedesie, otworzył tylne drzwiczki.
– Po przylocie do Nowego Jorku niech pan się ze mną skontaktuje – powiedział Jackson do
Caldwella, który pozostał na werandzie.
– Oczywiście odparł krótko Caldwell, – po czym odwrócił się na pięcie i zniknął w głębi
domu.

– Rano wyjeżdżam do Nowego Jorku – oświadczył Caldwell, zwracając się do Dixona.


– Jakie zostawiasz mi zlecenia? – zapytał Dixon, nalewając sobie bourbona, którego butelkę
wyjął z barku stojącego w rogu salonu.
– Chcę, żebyś został tutaj i koordynował poszukiwania Louise Carneiro – odparł Caldwell. –
Możesz zaangażować tylu ludzi, ilu ci potrzeba. Odnalezienie jej, zanim skontaktuje się
z władzami, jest w tej chwili niezmiernie ważne.
– Zakładając, że ma przy sobie dziennik Donalda Brennana – stwierdził Dixon.
– Wiemy już, że dziennika nie było wśród jego rzeczy. To oznacza, że albo wpadł razem
z nim do rzeki, albo, co bardziej prawdopodobne, dał go jej na przechowanie. A jeśli to zrobił, to
zapewne powiedział, by przekazała go amerykańskiej ambasadzie w Rio, w razie gdyby coś mu
się stało.
– Mógł go tam wysłać jeszcze przed swoją śmiercią – zasugerował Dixon.
– To dlaczego tak nagle zniknęła? – odparł Caldwell. – Nie, ona musi go mieć przy sobie.
Daję głowę, że tak jest. Trzeba go odnaleźć.
– Zaraz się tym zajmę – oznajmił Dixon.
– Myślę, że zwróci się o pomoc do Kelly McBride – mruknął Caldwell. – Kelly jest tutaj jej
najlepszą przyjaciółką. A poza tym Carneiro nie mówi ani słowa po angielsku. Kelly może się
okazać bardzo przydatna, kiedy trzeba będzie przetłumaczyć dziennik.
– Wysłałem już ludzi, którzy bez przerwy obserwują ruch w porcie – poinformował go
Dixon. – Będą śledzić McBride, kiedy tylko zjawi się w Boa Vista. Jeśli Carneiro się do niej
zwróci, dowiedzą się na pewno.
– Powiedz im, żeby byli wyjątkowo ostrożni, gdy jest z nią brat Brennana. Ten facet to
gliniarz.
– Myślisz, że coś podejrzewa?
– Dlaczego? W śmierci jego brata nie ma nic podejrzanego. To był nieszczęśliwy wypadek.
Facet nie może podważyć wyników sekcji zwłok.
– A co będzie, jeśli Carneiro skontaktuje się z nimi obojgiem? Sam powiedziałeś, że ten facet
to glina. Jeśli zaczniemy zabijać gliniarzy, miejscowe władze będą musiały wszcząć śledztwo.
– Dałem ci chyba wyraźny rozkaz – warknął Caldwell. – Masz zabić Carneiro i zniszczyć
dziennik, zanim wpadnie w niepowołane ręce. A jeśli McBride i Brennan wejdą ci w drogę, zabij
ich także.
– Załatwione – odparł Dixon.
6

Brennan stał w milczeniu przy całopalnym stosie, który Indianie wznieśli pośrodku shabono.
Sześciopiętrową konstrukcję z krzyżujących się pniaków zwieńczono gęstą warstwą chrustu
i zeschłych liści. Obok leżały gałęzie, które, jak przy puszczał, miały przykryć ciało Donalda.
Rozejrzał się dookoła, przypatrując wieśniakom, którzy obserwowali go ze swoich kwater.
W wiosce zaległa złowroga cisza; ucichła nawet otaczająca ich dżungla. Nigdzie nie było widać
dzieci razem z chorymi opuszczały shabono na czas ceremonii pogrzebowej, ponieważ dymy
unoszące się z palonego ciała były nieczyste i mogły im zaszkodzić.
Na plac weszli dwaj mężczyźni, niosąc ciało Donalda. Mieli pomalowane na czerwono
twarze, żółte pióra w uszach i pojedyncze pióra w niewielkich dziurkach, które mężczyźni
z plemienia Yanomamo robią sobie w podbródkach. Nagie ciało Donalda owinięte było czerwoną
opaską, twarz pomazana czerwoną i czarną farbą, a pierś i brzuch pokryte malunkami. Mężczyźni
położyli ostrożnie ciało na stosie, przykryli je gałęziami, a potem skłonili głowy przed
Brennanem i wycofali się. Na plac wyszedł tuxuana w towarzystwie dwóch najbardziej
doświadczonych wojowników. Ich głowy były ogolone i pomalowane na czerwono i oni także
mieli pióra w uszach i w podbródkach. Każdy z nich trzymał w prawej ręce dzidę. Wódz nie miał
żadnych piór i malowanych ozdób i niósł w dłoni pochodnię. Trzyosobowa grupa podeszła do
stosu i dzidy zostały złożone po obu stronach ciała. Tuxuana podał pochodnię Brennanowi
i cofnął się wraz z wojownikami na skraj placu.
– Możesz teraz podpalić stos – powiedziała Kelly.
Brennan pokiwał głową, ale w ogóle się nie ruszył. To był moment, którego przez cały czas
się obawiał. Musiał tylko przytknąć pochodnię do pniaków, ale nie był w stanie tego zrobić. Miał
wrażenie, jakby ktoś założył mu kajdany na nogi i ręce. Czuł na sobie wzrok Indian. Nie potrafili
zrozumieć jego udręki. Kiedy zapali gałęzie, Donald odejdzie na zawsze, a przecież tyle mieli
sobie do powiedzenia. Teraz było już na to za późno. Żałował, że nie skorzystał z szansy
pojednania z bratem. Ale dopiero śmierć Donalda obudziła w nim wyrzuty sumienia. Aż do
końca swych dni będzie musiał żyć z poczuciem winy.
– Pozwól mu odejść, Ray – odezwała się cicho Kelly.
Brennan spojrzał na nią. Czy to, co czuł, było aż do tego stopnia widoczne? Czy też tylko
ona potrafiła czytać w jego twarzy. Chwiejąc się lekko, dał krok do przodu, wziął głęboki oddech
i przytknął pochodnię do stosu. Po kilku sekundach drewno zaczęły obejmować głodne płomienie
i odchodząc słyszał za sobą trzask płonącego chrustu.
– Idę nad rzekę – powiedział do Kelly. – Chciałbym teraz przez chwilę zostać sam.
– Rozumiem – odparła.
Wyszedł z wioski i zbliżył się do brzegu, przy którym kołysała się łagodnie na mulistych
falach „Koniczynka”. Na pokładzie stał jeden z Indian. Pomachał Brennanowi, ale ten nie
odpowiedział. Zamiast tego wsunął ręce do kieszeni dżinsów i ruszył dalej wzdłuż brzegu aż do
miejsca, w którym zatrzymały go gęste splątane zarośla. Nie mając zamiaru się przez nie
przedzierać, usiadł na kłodzie drzewa, którą, sądząc z wydrążonego środka, ktoś przerabiał na
czółno.
Zdjął ciemne okulary, przetarł oczy kciukiem i palcem wskazującym i po raz pierwszy od
wielu lat uświadomił sobie, że ma ochotę na papierosa. Wiedział jednak, że gdyby ktoś go
poczęstował, zaciągnąłby się tylko parę razy i wyrzucił niedopałek dawno już stracił do nich
wszelki smak. Gillian przekonała go, żeby rzucił palenie, zaraz po tym, kiedy zaczęli ze sobą
chodzić. Taki był jedyny pożytek z ich znajomości.
Pamiętał wyraźnie noc, kiedy umarła. Mokry i wietrzny styczniowy wieczór przed ośmiu
laty. Obchodzili wtedy urodziny jednego z kolegów, popijając piwo w Pete’s Tavern przy
Osiemnastej Ulicy. Kiedy wrócił o północy do domu, na automatycznej sekretarce czekało na
niego pięć wiadomości, wszystkie od Donalda. W pierwszej poinformował go, że Gillian zginęła
w czołowym zderzeniu z pijanym kierowcą, wracając do domu z pracy. W następnych błagał,
żeby zadzwonił do niego zaraz po powrocie. Ich rodzice podróżowali właśnie po Europie
i Donald nie miał do kogo się zwrócić w rozpaczy. Ale Ray nie zadzwonił tej nocy do brata.
Zamiast tego wyjął z gniazdka wtyczkę telefonu i zasiadł w salonie z butelką Jacka Daniel’sa.
Bourbon złagodził trochę dokuczliwy ból, nie mógł jednak go zupełnie znieczulić. Nazajutrz
zebrał w sobie dość sił, żeby przedzwonić do brata, lecz nawet wówczas rozmowa się nie kleiła.
Nie chciał, żeby Donald zakłócał jego własne cierpienie, i nie zgodził się z nim zobaczyć. Po
południu tego samego dnia wrócili do Nowego Jorku ich rodzice. Z nimi też się nie spotkał i nie
wziął udziału w pogrzebie Gillian.
Gdyby zbliżył się wówczas do Donalda, zamiast go od siebie odpychać… Zastanawiał się,
czy kiedyś w ogóle nabrałby rozumu, gdyby Donald nie umarł. Śmierć jest potężnym
katalizatorem, gdy trzeba zbadać czyjeś uczucia zarówno wobec zmarłych, jak i tych, którzy
jeszcze żyją. Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie łączyły go bliskie stosunki z matką, zawsze lgnął
do ojca. Uświadomił sobie, że jego ojciec miał dwie skrajnie różniące się od siebie osobowości:
na sali sądowej był zdeterminowany, silny i niezłomny, w domu jednak zawsze dawał się nieść
prądowi, którego kierunek wyznaczała żona. Aż do jego śmierci nikt nie uświadamiał sobie, jak
ważna była dla niej promieniująca z niego wewnętrzna siła. Bez niego Shirley kompletnie się
zagubiła, zasklepiła we własnej skorupie i czasami Brennan dochodził do wniosku, że dała za
wygraną. Wkrótce jednak znalazła sobie nową pasję: swojego wnuka. Teraz, po śmierci Donalda,
Jason zamieszka u niej. On sam nie mógł się przecież opiekować chłopcem przy swoim
nieregularnym trybie pracy. Poza tym prawie go nie znał. Ale to się zmieni. Będzie go odwiedzał,
zabierał w różne miejsca na mecz baseballu albo do kina. Niestety, to jednak wiąże się
z częstszymi kontaktami z matką. Nie wiedział, czy potrafi to znieść.
Ten problem wciąż tkwił jak cierń w jego umyśle, gdy nagle poczuł, że ktoś za nim stoi.
Obejrzał się przez ramię. Chłopak był mniej więcej w tym samym wieku co Jason, miał na
biodrach tradycyjny sznurek osłaniający penis i trzymał w ręku wędkę z włókna węglowego,
która zupełnie nie pasowała do otoczenia; Brennan spodziewał się raczej, że krajowcy będą łowić
ryby na wędkę z patyka.
Chłopak dotknął z podnieceniem wędki i coś powiedział. Brennan wzruszył bezradnie
ramionami, co chyba rozbawiło małego, ponieważ głośno się roześmiał. Jego białe zęby
kontrastowały jaskrawo z miodowobrązową skórą. Po chwili zniknął w gęstych zaroślach.
Brennan wstał i spojrzał w stronę shabono. Chociaż z miejsca, w którym się znajdował, nie
było widać wioski, nad drzewami unosił się dym z pogrzebowego stosu. Zastanawiał się, czy nie
wrócić, ale potem zmienił zdanie. Zerknął na „Koniczynkę”. Indianina nie było na pokładzie i nie
widział tam także Kelly. Po rachunku sumienia zeszłej nocy udało mu się stłumić budzące się do
niej uczucie. Za kilka dni już go tu nie będzie. Normalnie bardzo by mu to odpowiadało. Jedna
noc bez żadnych zobowiązań. Ale Kelly znaczyła dla niego coś więcej. Więcej niż kto? Na
pewno nie Gillian. Nikt nigdy nie znaczył dla niego tyle, ile znaczyła Gillian. Czy to, co czuł do
Kelly, w ogóle było ważne? Nie, ponieważ po powrocie do Stanów nigdy już jej nie zobaczy.
Nagły krzyk dochodzący znad brzegu wyrwał go z zamyślenia. Chłopak z wędką! Popędził,
przedzierając się przez krzaki, w jego kierunku i po chwili znalazł się na kolejnej polance.
Chłopiec stał dwadzieścia jardów przed nim, wbijając pięty w ziemię i zaciskając dłonie na
wygiętej prawie o sto osiemdziesiąt stopni wędce. Zerknął na niego rozszerzonymi ze strachu
oczyma i w tej samej chwili ryba szarpnęła, przyciągając go jeszcze bliżej do brzegu.
– Rzuć wędkę! – zawołał Brennan i podbiegł do chłopca.
Stał teraz zaledwie kilka stóp od mulistej wody. Widząc napinającą się żyłkę, Brennan złapał
w pasie dzieciaka, który w przeciwnym razie runąłby głową prosto do rzeki. Po chwili puścił jego
brzuch, chwycił wędzisko i natychmiast poczuł niewiarygodnie silne rwanie. Zdumiało go, że
chłopak wy trzymał tak długo. Musiał pomóc mu złowić kryjącą się w błotnistej wodzie bestię.
Spuścił trochę żyłki i nacisk zelżał. Chłopak uśmiechnął się do niego podniecony, jakby brali
udział w jakiejś zabawie. Brennan zacisnął zęby i spróbował podciągnąć żyłkę. Z początku nie
chciała drgnąć, ale potem kołowrotek obrócił się.
Ryba wynurzyła się z wody i natychmiast zanurkowała z powrotem. Brennan ocenił jej
długość na mniej więcej pięć stóp. Udzieliła mu się determinacja chłopca i uświadomił sobie, że
zapiera się mocno nogami w ziemię, żeby mieć lepsze oparcie do walki z rybą. Czuł, jak pot
spływa mu po twarzy, i zamrugał z irytacją oczyma, gdy zaczął łaskotać go w powieki.
Dopiero po kilku minutach zorientował się, że ryba stopniowo traci siły. Wynurzyła się
ponownie z wody, tym razem tylko kilka jardów od brzegu, rzucając wściekle głową na boki,
a po chwili z powrotem się zanurzyła. Ale Brennan wiedział już, że ma nad nią przewagę.
Złapanie jej było tylko kwestią czasu.
Koniec nadszedł szybciej, niż się tego spodziewał. Wyczerpaną rybę udało się w końcu
wciągnąć na płyciznę. Nigdy nie widział podobnego do niej monstrum. Miała pięć stóp długości,
brązowy grzbiet i srebrne podbrzusze, sferyczny ogon i dwie przypominające kształtem wachlarz
duże płetwy grzbietowe. Jego wiedza na temat ryb była niewielka, kończyła się na porcji
atlantyckiego łososia lub turbota, które spożywał wraz z Lou Monksem, gdy pełnili służbę
w okolicy targu rybnego przy South Street w Fulton.
Kątem oka zauważył uzbrojonego w maczugę Yanomamo, który wbiegł na płyciznę i zadał
kilka ciosów bestii, a potem, gdy znieruchomiała, złapał ją za skrzela i wciągnął na brzeg.
Dopiero w tym momencie Brennan zdał sobie sprawę, że stoi za nim kilku widzów, wśród nich
Kelly. Był zbyt zaabsorbowany zmaganiami z rybą, żeby ich wcześniej zauważyć. Chłopak
pociągnął go za rękaw, uśmiechając się triumfalnie, ale nagle na jego twarzy pojawił się strach
i rzucił się do ucieczki. Jakiś mężczyzna przeciskał się przez tłumek gapiów. Dogonił szybko
dzieciaka, uderzył go w tył głowy, przewrócił na ziemię i zaczął okładać pięściami. Brennan
podbiegł do niego, złapał mężczyznę za ramię i odsunął na bok. Yanomamo pogroził mu palcem
i próbował ponownie uderzyć chłopca, ale Brennan zagrodził mu drogę i potrząsnął głową.
– To Maowa, jego ojciec – powiedziała Kelly, Rozgniewany Maowa odwrócił się do niej
i wskazał palcem chłopaka, który krył się teraz niepewnie za plecami Brennana. – Jego syn miał
przed kremacją opuścić wioskę wraz z innymi dziećmi – wyjaśniła. – Zamiast tego wrócił, zabrał
bez pozwolenia wędkę swojego ojca i wybrał się na ryby.
– Ale to wcale nie daje ojcu prawa bić go w ten sposób – stwierdził rozdrażnionym tonem
Brennan.
– Owszem, daje – odparła. – Może bić chłopca, ile chce, podobnie jak może bić swoją żonę,
jeśli go zdenerwuje. A nie pozwalając mu skarcić własnego dziecka, upokorzyłeś go przed
współplemieńcami. – Kelly dotknęła lekko dłoni Brennana. – Gdyby to zdarzyło się w Nowym
Jorku, miałbyś prawo chronić chłopca przed brutalnym ojcem. Lecz nie jesteśmy w Nowym
Jorku i musisz szanować zwyczaje Yanomamo bez względu na to, czy ci się podobają.
Brennan spojrzał na Maowę i na wciąż kryjącego się za jego plecami chłopca, po czym
zszedł niechętnie na bok, dopuszczając ojca do syna. Maowa upomniał ostrym tonem dzieciaka,
który odbiegł do wioski. Kiedy Brennan oddał wędkę ojcu, ten powiedział coś, wskazując rybę.
– On pyta cię, co chcesz zrobić z pirarucu – przetłumaczyła Kelly. – Ty ją złapałeś, więc
należy do ciebie.
– Złapał ją dzieciak, ja pomogłem ją tylko wyciągnąć – sprostował Brennan.
– On uważa, że ty ją złowiłeś – oświadczyła. – Więc co zamierzasz z nią zrobić?
– Co proponujesz?
– Możesz ofiarować ją całej wiosce. To zostanie dobrze przyjęte.
– Z przyjemnością to zrobię – ucieszył się.
Wśród gapiów rozległ się zbiorowy pomruk aprobaty, kiedy Kelly przetłumaczyła słowa
Brennana. Maowa jednak posłał mu nieprzyjazne spojrzenie, a potem przecisnął się przez tłum
i ruszył w ślad za swoim synem. Kilka kobiet schwyciło rybę i poniosło ją do wioski.
– Jak ją nazwałaś? – zapytał Brennan, gdy zostali sami.
– Pirarucu. To podobno największa ryba słodkowodna na świecie. Przed kilku laty
w Amazonce złowiono okaz mierzący jedenaście stóp i ważący czterysta funtów.
Brennan zagwizdał cicho pod nosem.
– A mnie się wydawało, że ten sukinsyn jest wielki jak szafa.
Patrzyła, jak podnosi z ziemi płaski kamyk i puszcza kaczkę po rzece.
– Chcesz może wrócić ze mną na „Koniczynkę”? – zapytała, obserwując pozostawione przez
kamyk kręgi. – Wyglądasz, jakbyś miał ochotę się napić.
– Nie – odparł. – Chciałbym tu jeszcze chwilę zostać. Ale dziękuję za zaproszenie.
– Jasne. Gdybyś zmienił zdanie, wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedziała, zostawiając go
samego.

Kelly zeszła na dół po papierosy. Wróciwszy na pokład, zerknęła na brzeg, ale nie widziała
Brennana za gęstą ścianą zarośli. Usiadła na dziobie, zwiesiła nogi, zapaliła papierosa i rzuciła do
wody zużytą zapałkę. Obserwując rzekę, głęboko się zaciągnęła. Na drugim brzegu bawiło się
kilkoro dzieci, których pilnowała siedząca obok starsza kobieta.
Uświadomiła sobie, że rozmyśla o tym, co wcześniej powiedział jej Brennan. Miał rację;
nigdy nie zostanie zaakceptowana przez innych kupców. Wciąż ją to bolało, choć spędziła osiem
lat na rzece i wiedziała, że ich wrogość w dużej części wynika z lęku przed tym, iż okaże się
lepsza od nich. Bywały oczywiście wyjątki należał do nich Reuben. Uwielbiała siedzieć z nim
w nocy, na pokładzie „Koniczynki” albo jego statku, kiedy wspominał lata spędzone na rzece,
a było ich aż czterdzieści. Nigdy nie znudziły jej się jego opowieści, nawet gdy powtarzał je
któryś raz z rzędu, zmieniając tylko drobne detale, żeby je jeszcze bardziej ubarwić. Zastanawiała
się często, ile z nich jest prawdziwych. Nie dlatego, że przywiązywała do tego jakieś znaczenie.
Reuben wielokrotnie powtarzał jej, żeby znalazła sobie jakiegoś przyzwoitego faceta,
z którym mogłaby gdzieś osiąść i prowadzić życie, na jakie zasługiwała. W jego ustach brzmiało
to jak wyraz ojcowskiej troski. Aranżował jej randki z najbardziej wpływowymi biznesmenami
w Boa Vista, ona zaś spotykała się z nimi, żeby nie sprawić mu przykrości, pilnowała jednak,
żeby nic z tego nigdy nie wyszło.
Wiedziała, dokąd wiodą ją te myśli, i szybko je od siebie odsunęła. Polubiła Brennana, ale na
tym koniec. A może tylko chciała w to wierzyć wiedząc, że za parę dni wyjedzie? Dziwiło ją, jak
swobodnie czuje się w jego towarzystwie. Nie doznawała czegoś takiego od… no właśnie, od
śmierci Reubena. Ale stosunek, jaki łączył ją z Reubenem, był wyłącznie platoniczny. Z Rayem
jest tak samo, dodała prędko w myśli.
– Ten drink czeka jeszcze na mnie? – Podskoczyła w miejscu na dźwięk jego głosu.
– Ray… Nie spodziewałam się ciebie – wyjąkała, zrywając się na nogi.
– Dobrze się czujesz? – zapytał. – Jesteś jakaś zaczerwieniona.
– To słońce – odparła szybko, zdając sobie sprawę, jak głupio to brzmi, po czym cisnęła
papierosa za burtę. – Myślałam, że chcesz być sam.
– Chciałem, ale już mi się to znudziło.
– Gdzie chcesz się napić tego drinka? Na górze czy w kabinie?
– Dzień jest taki piękny, napijmy się tutaj – zaproponował. – Oczywiście jeśli nie
przeszkadza ci słońce. – Jego łagodny przytyk nie uszedł jej uwagi.
– Jestem pewna, że znajdę jakiś cień – stwierdziła z przelotnym uśmiechem, po czym zeszła
na dół po butelkę bourbona.
– Domyślam się, że ktoś, kto chce się tu wymyć, skacze po prostu do rzeki – powiedział,
kiedy nalała mu do szklanki solidną porcję.
– Nie polecałabym tego – stwierdziła, nalewając sobie. – Wyjdziesz prawdopodobnie
brudniejszy, niż wszedłeś.
– Więc gdzie chodzisz się kąpać?
– Niedaleko stąd jest małe jeziorko przy wodospadzie. Woda jest tam czysta i dość zimna…
ale orzeźwiająca.
– Kiedy to wypiję, chyba się tam wybiorę – oznajmił Brennan. – Musisz mi pokazać, jak tam
dojść.
– Pójdę z tobą.
– Też chcesz się wykąpać? – zapytał z wahaniem.
– Nie martw się, nie zgorszę cię – uspokoiła go. – Będę miała na sobie majtki i podkoszulek.
I tobie też nie radzę zdejmować slipów. To najlepszy sposób zabezpieczenia się przed candiru.
– A to co takiego? – zapytał podejrzliwie.
– Pasożytnicza ryba, która wciska się w skrzela większej, a potem wysuwa kolce osadzone
we własnych skrzelach, żeby nie odpaść od swego żywiciela, kiedy będzie wysysała jego krew.
Ma również brzydki zwyczaj wciskania się we wszelkie anatomiczne otwory, ludzkie i zwierzęce.
Możesz sobie chyba wyobrazić, jak bardzo boli, kiedy wysuwa kolce. Trzeba je usuwać
chirurgicznie,
Brennan poruszył się niespokojnie na ławce.
– Po namyśle może jednak zrezygnuję.
– Nic ci się nie stanie, jeśli nie zdejmiesz slipów – zapewniła go. – Przyniosę ręczniki
z kabiny – dodała, po czym wypiła łyk bourbona i ponownie zeszła na dół.
Chwilę później jeden z członków załogi wyszedł spod pokładu, zbiegł szybko po trapie
i popędził do wioski.
– Poszedł po twoją torbę – oznajmiła Kelly, widząc, jak Brennan śledzi go wzrokiem.
W ręku trzymała dwa ręczniki, świeży podkoszulek i ogrodniczki. Podała jeden z ręczników
Brennanowi, który łyknął trochę bourbona i wsunął szklankę pod ławkę, żeby dopić go po
powrocie. Kiedy Indianin przyniósł torbę, wyjął z niej jedyny podkoszulek, jaki pozostał po
handlu wymiennym z Yanomamo.
– Idziesz? – zawołała z brzegu Kelly.
Myśl o tym, że będzie musiał się przed nią rozebrać do bielizny, sprawiła, że poczuł się
trochę nieswojo, lecz mimo to zbiegł po trapie i ruszył brzegiem rzeki, w kierunku przeciwnym
do tego, gdzie przed kilkudziesięciu minutami pomógł chłopcu złowić pirarucu. Jakiś czas szli
wyrąbaną w zaroślach wąską ścieżką i w końcu stanęli na brzegu cichej sadzawki otoczonej tęczą
różnokolorowych kwiatów. Z wiszącej skały spadały z łagodnym szumem błyszczące kaskady
wody. Obserwując jej krystaliczną czystość, nie potrafił uwierzyć, że zaledwie kilkaset jardów
dalej toczy swoje mętne wody rzeka.
– Pięknie tu, prawda? – zapytała Kelly.
– Niewiarygodnie – zgodził się, kładąc podkoszulek i ręcznik na kamieniu obok siebie.
Patrzył, jak Kelly zdejmuje dżinsy i starannie je składa. Całkiem nieświadomie przyglądał się
przez chwilę jej długim brązowym nogom i musiał przyznać, że spodobało mu się to, co
zobaczył. A potem zorientował się, że ona też go obserwuje, i odwrócił wzrok niczym uczniak
złapany na podglądaniu koleżanki. Kelly skoczyła do wody i podpłynęła do wodospadu,
a Brennan rozebrał się, przykucnął przy brzegu i zanurzył palce w wodzie. Okazała się lodowato
zimna. Najlepiej było od razu się zanurzyć. Skoczył ze skały, złapał się w powietrzu za kolana
i wylądował z głośnym pluskiem w stawie. Przez pierwsze kilka sekund wątpił, czy woda byłaby
zimniejsza, gdyby skoczył z lodowca na Antarktydzie. Ale jego ciało przywykło dość szybko do
niskiej temperatury i po chwili podpłynął do Kelly, która stojąc obok wodospadu, myła włosy
szamponem. Z zamkniętymi oczyma poszukała ręką kaskady, po czym przysunęła się do niej
bliżej, odchyliła do tyłu głowę i pozwoliła, żeby spadająca woda zmyła jej włosy. Po jakimś
czasie zanurkowała i wynurzyła się z szerokim uśmiechem.
– Pokaż mi jakikolwiek pięciogwiazdkowy hotel, gdzie mają lepszy prysznic – powiedziała,
odgarniając do tyłu włosy.
– Nie znam żadnego – odparł.
Dopiero teraz dostrzegła tatuaż na jego ramieniu; białego gołębia z rozpostartymi skrzydłami
i gałązką oliwną w dziobie. Pod spodem widniały wytatuowane czerwonym tuszem słowa
Freebird Flies Forever.
– Na pewno kryje się za tym jakaś historia – stwierdziła.
– Freebird. Lynyrd Skynyrd – odparł, czekając na jakąś reakcję z jej strony. Nie doczekał się
żadnej. – Jedna z najlepszych grup rhythm and bluesa, jakie kiedykolwiek powstały w Stanach –
dodał, ale ona nie wiedziała, o czym mówi. – Kilku członków zespołu, w tym główny wokalista,
zginęło w katastrofie lotniczej w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym. Kazałem to
sobie zrobić w hołdzie dla niego.
– Z pewnością wiele dla ciebie znaczyli – odezwała się po dłuższej chwili.
Stali tak blisko siebie, że czuł zapach jej świeżo umytych włosów. Przechyliła lekko głowę
i spojrzała mu w oczy. Wiedział, co się stanie, jeśli wyciągnie rękę i jej dotknie. Nie musiał robić
nic więcej. Nie mógł jednak, coś go powstrzymywało.
– Ray! – zawołała nagle. Jej wzrok przykuło coś za jego plecami.
Odwrócił się: na polance przy stawie stało czterech Indian. Poznał tylko jednego, Maowę.
Mieli ogolone i pomalowane na czerwono głowy oraz czerwone kreski na twarzach. Wszyscy
byli uzbrojeni we włócznie. Maowa dał krok do przodu i wbił swoją włócznię w ziemię, po czym
wskazał palcem Brennana i powiedział coś gniewnym tonem. Następnie wyrwał włócznię z ziemi
i mężczyźni zniknęli w buszu tak samo szybko, jak się pojawili.
– Czego chciał? zapytał Brennan.
– Nie pozwalając mu przykładnie ukarać syna, okryłeś go hańbą w oczach mieszkańców
wioski. Jeśli nie wyrówna z tobą rachunków, inni mężczyźni będą go stale upokarzać. Dlatego
wyzwał cię na pojedynek.
– Na walkę maczugami? – zapytał, czując, jak bije mu szybciej serce.
– To możliwe, ale mało prawdopodobne – odparła z powagą. – Moim zdaniem będziecie się
bić na pięści. Każda tego rodzaju walka musi być zatwierdzona przez wodza… a on cię lubi. Sam
mi to powiedział i nie sądzę, żeby zgodził się na walkę maczugami z twoim udziałem. Donald
także wdał się w kilka sporów w ciągu tych paru lat, ale zawsze kończyło się to walką na pięści.
– Na czym to polega?
– Uczestnicy pojedynku uderzają na zmianę pięścią w klatkę piersiową przeciwnika.
Wygrywa ten, kto zdoła dłużej utrzymać się na nogach. Jesteś znacznie silniejszy od Maowy,
więc nie powinieneś mieć z nim większych problemów.
– Tyle że on ma większe doświadczenie – zaprotestował Brennan.
– Jestem pewna, iż brałeś w swoim czasie udział w kilku bójkach – stwierdziła z uśmiechem,
po czym popłynęła w stronę skały, na której zostawiła swoje ubranie, i wyszła na brzeg.
Brennan popłynął za nią.
– Czy mam przegrać?
Na jej twarzy odbiło się zdumienie.
– Nie rozumiem.
– Czy mam pozwolić mu zachować twarz i powalić mnie, czy też mam walczyć serio?
– Jeśli dasz mu wygrać, będziesz chyba wracał na piechotę do Boa Vista – odparła.
Zauważyłeś, jak traktował swego syna dziś po południu. Widziałam kiedyś, jak uderzył swoją
żonę płonącym polanem. To bydlak i czas już, żeby ktoś dał mu nauczkę.
Brennan nie odpowiedział. Nie było potrzeby. Podpłynął do miejsca, w którym leżało jego
ubranie, i schował się za drzewami, by się przebrać. Rzucił na ziemię dżinsy i T–shirt i zaczął się
wycierać. Sięgał właśnie dłonią po podkoszulek, kiedy dostrzegł kątem oka nagły ruch i cofnął
się przerażony przed włócznią, która wbiła się w ziemię kilka cali od jego ubrania. Z buszu na
wprost niego wyszedł bezszelestnie Indianin.
Dopiero w tym momencie Brennan zobaczył węża. Schował się pod jego dżinsami i włócznia
trafiła go tuż za łbem. Kręcił się teraz na wszystkie strony, próbując desperacko się uwolnić.
Kiedy Indianin wyjął ostrożnie z ziemi dzidę z wciąż wijącym się na jej grocie wężem, Brennan
dostrzegł na wewnętrznej stronie jego dłoni wyraźną bliznę. Mężczyzna odwrócił się i po chwili
zamknęła się za nim ściana buszu.
Gapiąc się w miejsce, gdzie zniknął jego zbawca, usłyszał, jak woła go Kelly. Podniósł
szybko z ziemi dżinsy, wciągnął je na siebie i włożył czysty podkoszulek. Przed włożeniem
butów obrócił każdy i solidnie nim potrząsnął.
– Mój Boże, wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha – stwierdziła z troską, kiedy się pojawił. – Co
się stało? – Opowiedział jej. – Jesteś pewien, że to nie był żaden z Indian, którzy towarzyszyli
Maowie? – zapytała, kiedy skończył.
– Ten facet miał więcej czerwonego pigmentu na twarzy. I owłosioną głowę. Nie, to nie był
jeden z nich, jestem tego pewien.
– Jakiego koloru był wąż?
– Zielonkawo–brązowy z białymi łuskami na grzbiecie.
– To mógł być grzechotnik brazylijski. Przeszkodziłeś mu pewnie w sjeście, rzucając na
ziemię ubranie. Mógł cię ukąsić.
– Ten Indianin uratował mi życie – mruknął Brennan.
– Chyba tak, zważywszy na to, że na pokładzie „Koniczynki” nie mam żadnej odtrutki na jad
grzechotnika. Podejrzewam, że jeden z moich Indian oddał ją garimpeiros za butelkę cachaca.
Domyślam się nawet który z nich. – Kelly wskazała ręką ścieżkę prowadzącą do rzeki. –
Możemy wracać?
– Tak, chyba tak – odparł i po raz ostatni przeszukał wzrokiem las. Nikogo tam nie było.
Wracając szedł po śladach Kelly, wlepiając bez przerwy oczy w ziemię.
– Tego mi tylko brakowało! – zawołała rozdrażniona, kiedy dotarli do brzegu rzeki. Co on
tutaj robi?
Brennan zobaczył przycumowany niedaleko „Koniczynki” drugi statek. Zbliżony do niej
wielkością, znajdował się jednak w daleko gorszym stanie. Niebieska farba, którą pomalowano
kadłub, spłowiała od słońca, a w wielu miejscach wręcz odpadła, odsłaniając gołe deski. Reling
był zardzewiały i brakowało kawałka dziobu. Na rufie stały poukładane jedne na drugich
drewniane skrzynki i cała łajba miała wyraźny przechył.
– Czy mam rację, sądząc, że nie jest to jeden z twoich przyjaciół? – zapytał.
– Masz rację – odparła. – Nazywa się Cesar. Handluje na tej trasie od trzydziestu lat i kiedy
zaczynałam, trochę mi pomógł… należał do tych nielicznych, którzy to zrobili.
– Więc masz wobec niego dług wdzięczności za to, że pozwolił ci pływać swoją trasą? –
zauważył Brennan.
– Zapłaciłam wszystko, co byłam mu winna – powiedziała z pasją. – Umówiliśmy się, że
przez pierwsze dwa lata będzie zabierał dwadzieścia procent mojego zysku, a potem z nami
kwita. I jesteśmy kwita. Nie jestem mu winna ani centa.
– W porządku, w porządku – odparł, przestraszony jej nagłym wybuchem.
– Przepraszam, nie chciałam się tak unosić. Nie jestem po prostu przyzwyczajona, żeby ktoś
wchodził mi tutaj w drogę.
– Kelly! – zagrzmiał tubalny głos przy wejściu do wioski.
Po chwili podszedł do nich, wyciągając ręce do Kelly, korpulentny mężczyzna koło
sześćdziesiątki, z przerzedzającą się białą bródką i w poplamionej potem panamie na głowie.
Brennan zauważył niesmak na jej twarzy, gdy ją objął. Kiedy przedstawiła go Brennanowi,
grubas przestał się uśmiechać i uścisnął mu z powagą rękę, a następnie dotknął dłonią po
strzępionego ronda kapelusza i powiedział coś po portugalsku.
– Składa ci kondolencje z powodu śmierci brata – przetłumaczyła Kelly.
Cesar znowu coś powiedział, na co Kelly uśmiechnęła się z przymusem.
– Zaprosił nas na swój statek na drinka – powtórzyła Brennanowi. – A wiedząc, ile może
w siebie wlać, niewykluczone, że spędzimy tam dobre kilka godzin.
– Nie łyknę ani kropli cachaca – stwierdził stanowczym tonem Brennan.
– Przyniosę ci Jacka Daniel’sa. Ty idź z Cesarem. Zaraz wracam – powiedziała i nim zdążył
zaprotestować, ruszyła szybkim krokiem w stronę swego statku.
Cesar zatrzymał się przy rozklekotanym trapie i kiwnął na Brennana.
– Vem comigo. Vem comigo.
Brennan posłał zdesperowane spojrzenie w stronę „Koniczynki”, ale nigdzie nie było widać
Kelly. Zrezygnowany ruszył w ślad za Cesarem.
Następne trzy godziny spędzili na statku Cesara. Z początku Kelly starała się tłumaczyć
wszystko na angielski, ale potem jej entuzjazm osłabł i po godzinie porzuciła wszelkie próby
włączenia Brennana do rozmowy. Specjalnie mu to jednak nie przeszkadzało. Mało interesowały
go plotki na temat innych kupców, co zdawało się specjalnością Cesara. Nie był nawet pewien,
czy interesują Kelly, ale ona sprawiała wrażenie uważnej słuchaczki i napełniała co chwila
szklankę grubasowi.
A potem, kiedy go już upiła, Brennan uświadomił sobie, że to ona zadaje pytania i często
pochyla się do przodu, żeby lepiej zrozumieć bełkotliwe odpowiedzi Cesara. Najwyraźniej
chciała się od niego czegoś dowiedzieć, nie miało jednak sensu dociekać czego, bo i tak nie
rozumiał ich żargonu. Zamiast tego skoncentrował się na karaluchach, rozdeptując każdego,
który znalazł się w jego zasięgu. W miarę jak spadał poziom płynu w hołubionej przez niego
butelce, malała skuteczność jego krucjaty.
Kiedy Kelly oznajmiła w końcu, że wychodzą, Cesar mamrotał coś niezrozumiale pod
nosem, leżąc na pokładzie, a Brennan od dawna już zaniechał samotnej walki.
Kołysząc się lekko, podszedł do Kelly, która czekała, żeby pomóc mu zejść po trapie.
– Kolejny facet, który nie potrafi wypić paru kieliszków stwierdziła ze złośliwym
uśmiechem, kiedy znaleźli się na suchym lądzie.
– A czego się spodziewałaś? Osuszyłem prawie całą butelkę na pusty żołądek – odparł. Ile
wytrąbiłaś dzisiaj cachaca?
– Dosyć, żeby jutro rano tego gorzko żałować – powiedziała, dotykając głowy. – Musiałam
go dzisiaj uchlać.
– Domyśliłem się, że czegoś od niego potrzebujesz.
– Zależało mi na tym, by się dowiedzieć, kiedy następnym razem odwiedzi różne wioski
w tym rejonie – odparła. Teraz muszę zmienić własne plany, tak żeby być w tych miejscach co
najmniej na dzień przed nim.
– Stosujesz niedopuszczalne praktyki – stwierdził z uśmiechem Brennan.
– Tak to się tutaj załatwia.
– Oczywiście – mruknął, po czym spojrzał w stronę wioski. – Czy nic mi tam nie grozi dziś
w nocy? Maowa nie poderżnie mi gardła we śnie?
– Możesz spać spokojnie – oznajmiła. – Maowa prawdopodobnie poprosi kogoś, żeby
pilnował cię w nocy. Jest dla niego bardzo ważne, żeby nic ci się nie stało, zanim stoczy z tobą
pojedynek.
– Może ten facet przy stawie jednak dla niego pracował – zadumał się Brennan.
– Możliwe – zgodziła się Kelly, po czym zasłoniła ręką usta, tłumiąc ziewnięcie. – Idę spać.
Nie będziesz miał trudności ze znalezieniem swego hamaka?
– Poradzę sobie.
– W takim razie dobranoc.
Przez krótką chwilę miała ochotę go pocałować. A potem zmieniła zdanie równie szybko, jak
przyszło jej to do głowy, i ruszyła w stronę swego statku, który kołysał się łagodnie na ciemnej
wodzie.
7

To był dziwny sen. Znalazł się ponownie w galerii na Manhattanie, w której spotkał po raz
pierwszy Gillian i która specjalizowała się w abstrakcyjnym ekspresjonizmie. Obrazy na ścianach
przedstawiały jednak wojowników Yanomamo z twarzami wymalowanymi czerwoną farbą.
Wszyscy trzymali w rękach włócznie. Był wśród nich mężczyzna, który uratował mu życie przy
wodospadzie. Ale Brennan nie potrafił go rozpoznać.
A potem usłyszał rytmiczne stukanie wysokich obcasów, dokładnie jak tamtego dnia, kiedy
razem z Lou Monksem prowadzili śledztwo w sprawie włamania. I również tak samo jak wtedy,
widział tylko jej nogi, kiedy schodziła powoli po drewnianych schodach, olśniewające nogi
w czarnych pończochach. Kiedy w polu widzenia pojawiła się jej szczupła sylwetka, wstrzymał
oddech, żeby zobaczyć twarz. I w końcu zobaczył ją. Tyle że to nie była wcale Gillian. To była
Kelly. Ukucnęła przy schodach i z rękawa jej żakietu wyślizgnął się grzechotnik. Ruszył w stronę
jednego z obrazów, wpełzł bez wysiłku na ścianę i sunąc po obrazie stał się jego częścią. Ale
chociaż był teraz tylko namalowanym wężem, wciąż zbliżał się do wojownika. Brennan chciał
zawołać i go ostrzec, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła. Wąż ukąsił wojownika w nogę, ale
zanim Brennan zdążył mu się przyjrzeć, Kelly dotknęła lekko jego policzka. Miał zamiar ją
pocałować, gdy nagle poczuł mocne szarpnięcie za włosy. A potem kolejne szarpnięcie, jeszcze
boleśniejsze. Gdzieś w oddali usłyszał głośny wybuch śmiechu.
Z wielką niechęcią obudził się i otwierając powieki zobaczył dwoje czarnych oczu,
wpatrujących się w niego spod złotej grzywy spadających na ramiona włosów. Było w nich coś
nieludzkiego.
Przestraszony i zdezorientowany szarpnął się, wypadł z hamaka i wylądował na ziemi.
Rozległ się kolejny wybuch śmiechu i kiedy powoli usiadł, ujrzał stojące dookoła dzieci.
A potem uświadomił sobie, że obudziwszy się, widział złotogrzywą tamarinę, którą trzymał na
łańcuchu jeden z chłopców. Mała małpka była szalenie podniecona i co kilka sekund wydawała
z siebie przenikliwy krzyk, od którego pękała mu głowa.
– Uciszcie tę cholerną małpę – wrzasnął z wściekłością, krzywiąc się z bólu.
Kobieta z sąsiedniej kwatery usłyszała go i przepędziła rozchichotaną dzieciarnię. Przez
chwilę przyglądała się Brennanowi, a potem potrząsnęła z niesmakiem głową i wróciła do
kuchni, w której przygotowywała posiłek.
Brennan wcale się jej nie dziwił. Jeśli wyglądał tak samo, jak cuchnął, miała wszelkie
powody do odrazy. Spojrzał na zegarek i jęknął widząc, że jest dopiero osiem po szóstej. Wstał
z ziemi i powlókł się w stronę rzeki.
Wychodząc z krzaków stwierdził z zaskoczeniem, że statek Cesara odpłynął. Poprzedniego
wieczoru facet był sztywny jak dętka. Jak zdołał dojść tak szybko do siebie?
– Wygląda na to, że dałeś sobie wczoraj porządnie w gaz. – Kelly stała na dziobie
„Koniczynki”, lekko się uśmiechając.
– Co tutaj robisz o tak wczesnej porze? – zapytał. – I dla czego jesteś w takim dobrym
nastroju?
– Zawsze wstaję razem z kurami – odparła – a jestem w dobrym nastroju, bo zapowiada się
kolejny piękny dzień.
– Co się stało z tym kacem, którego tak się obawiałaś?
– Widocznie wylałam za burtę więcej cachaca, niż mi się wydawało.
– Więc na tym polega twój sekret.
– Tutaj trzeba przez cały czas mieć się na baczności. Nie zamierzam upić się i odsłonić przed
tymi sukinsynami. Mam z nimi dosyć kłopotów, kiedy jestem trzeźwa.
– A gdzie twój kumpel Cesar?
– Ma kilku członków załogi, którzy potrafią zająć się statkiem i interesami za każdym razem,
kiedy zaleje pałkę i przesypia cały następny dzień. Po tym, ile w siebie wlał, nie sądzę, żeby
zwlókł się z koi przed południem.
– Czy wszyscy piją tak ostro jak on?
– Znam kilku kupców, którzy wczorajszy wieczór uznaliby za spotkanie abstynentów –
stwierdziła. – Chodź, zaraz podadzą śniadanie.
– Śniadanie? – skrzywił się. – Chyba żartujesz.
– Nie jadłeś nic od wczorajszego popołudnia – przypomniała mu. – Świetnie ci zrobi, kiedy
wrzucisz na ruszt coś konkretnego.
Znalazłszy się na pokładzie „Koniczynki”, Brennan zapomniał o swoim kacu. Czekały na
niego duszone warzywa: marchew, kapusta, czarna fasola i słodkie ziemniaki, a potem kawa
i świeże owoce. Po solidnej porcji warzyw, dwóch kubkach kawy i grubym plastrze melona
poczuł się wyraźnie lepiej.
– Muszę zdjąć ten podkoszulek – oświadczył wstając od stołu. – Śmierdzi bourbonem.
– Zauważyłam – odparła. – Wykąp się jeszcze raz w stawie. Ja już to zrobiłam. Wczesnym
rankiem jest tam wyjątkowo pięknie.
– Po tym, co zdarzyło się tam wczoraj, zdecyduję się chyba na kąpiel w rzece. Do zobaczenia
później.
Brennan wrócił do shabono, żeby zabrać drugi brudny podkoszulek. Kierując się z powrotem
nad rzekę, zerknął w stronę, gdzie wczoraj stał stos pogrzebowy. Został po nim tylko żarzący się
popiół. Zastanawiał się, czy nie podejść bliżej, ale rozmyślił się i ruszył nad rzekę, gdzie umył
się, a potem uprał oba podkoszulki. Wyżymając je, zauważył stojącą za nim w milczeniu młodą
Indiankę. Wpatrując się w tatuaż na jego ramieniu, coś powiedziała.
– Pyta, czy w twojej ręce zamieszkał duch gołębia – zawołała Kelly z „Koniczynki”.
– Ty jej najlepiej wyjaśnisz – odparł, po czym skinął wesoło głową kobiecie, wrócił do
shabono i powiesił mokre podkoszulki na skraju hamaka.
Para z sąsiedniej chaty również zobaczyła tatuaż, który wkrótce stał się przedmiotem
ożywionej dyskusji w całej wiosce. Mała grupka Indian zasiadła w kucki przed kwaterą Brennana
i wymieniała głośno uwagi. W końcu jeden z nich, starszy mężczyzna, dał krok do przodu,
poklepał się w ramię i wskazał na tatuaż.
– To gołąb. Ptak – powiedział Brennan i pomachał rękoma, naśladując lot ptaka. Gapie
wybuchnęli śmiechem. Po chwili zobaczył Kelly, która stała przy wejściu, obserwując go
z krzywym uśmieszkiem. – Czy możesz mi pomóc? – poprosił.
– I popsuć świetną zabawę? – odparła.
Tuxuana, który przyglądał mu się ze swego hamaka, poczekał, aż gapie rozejdą się, i sam
podszedł do Brennana. Jego też zaintrygował tatuaż. Chciał wiedzieć, dlaczego Brennan kazał
sobie wytatuować gołębia, a nie na przykład jaguara, który odstraszałby jego przeciwników.
– Opowiedz mu o wężu – Brennan zwrócił się do Kelly. – Może zna tego Indianina.
Chciałbym mu podziękować za uratowanie życia.
Kelly zaczęła opowiadać wodzowi, co się stało.
– Nie zapomnij o szramie, którą miał na ręce – przerwał jej Brennan, przesuwając palcem po
dłoni w miejscu, gdzie zauważył bliznę u swego wybawcy. Tuxuana wytrzeszczył oczy i po
chwili z jego ust popłynął potok słów. Kelly uważnie go słuchała. – O co mu chodziło? – zapytał
Brennan, kiedy wódz umilkł.
– Na pewno ci się to nie spodoba – odparła. – On zna człowieka, którego widziałeś wczoraj
przy sadzawce. Nie będziesz mógł mu jednak podziękować za ocalenie życia. Ten Indianin nie
żyje.
– Jak to? – zapytał przerażony Brennan.
– Wąż ugryzł go koło tego stawu. Ale zdarzyło się to przed czterema laty.
– Przed czterema laty? – powtórzył z niedowierzaniem. – Chcesz powiedzieć, że wczoraj
uratował mi życie jego duch?
– Uprzedzałam, że ci się to nie spodoba.
– Daj spokój, Kelly. Mam otwarty umysł, ale nigdy nie uwierzę w banialuki o duchu
zmarłego Indianina, który pilnuje sadzawki.
– Powtarzam ci po prostu to, co usłyszałam od wodza. Nie proszę, żebyś w to wierzył.
– I bardzo dobrze, bo ani mi to w głowie – odparł stanowczo. To był facet z krwi i kości, tak
jak ty i ja. Wiem, bo stałem od niego w takiej samej odległości jak teraz od ciebie. W porządku,
może nie jest stąd. Może pochodzi z którejś z sąsiednich wiosek. Może wracał do domu albo
szedł do innego shabono na jakąś uroczystość. Nie wiem. Powiedziałaś, że takie rzeczy często się
tutaj zdarzają.
– Ray, nie musisz mi powtarzać, że miałeś do czynienia z żywym człowiekiem. Ale może to
nie mnie starasz się przekonać. Może chcesz przekonać samego siebie.
– Wiem, co widziałem, Kelly – rzucił ostro. – I to nie był żaden cholerny duch.
– Wierzę ci. Dajmy temu spokój, dobrze?
Brennan przeczesał palcami włosy i wziął głęboki oddech.
– Przepraszam. Chyba się trochę zagalopowałem. Walcząc z kacem o tak wczesnej porze, nie
jestem chyba w najlepszej formie.
– Nigdy bym tego nie zgadła – powiedziała z wesołym uśmiechem. – Może położysz się na
kilka godzin? Na razie nie mamy dużo do roboty.
– Nie zasnę tutaj – stwierdził, wskazując kciukiem hamak. – Za dużo tu hałasu.
– Miałam na myśli „Koniczynkę”. Możesz się położyć na mojej koi. Nikt nie będzie ci tam
przeszkadzał. Obudzę cię przed popołudniową ceremonią.
– To brzmi zachęcająco – odparł. – A ty co zamierzasz robić?
– Mam do załatwienia kilka spraw. Przede wszystkim muszę pogadać z wodzem o jego
wczorajszym spotkaniu z Cesarem. Chcę wiedzieć, co sprzedaje i za jaką cenę. W ten sposób
mogę obniżyć własne ceny i wygryźć go z tego terenu.
– Nie myślałaś kiedyś, żeby przenieść się na Wall Street? – zapytał.
– Na Wall Street za bardzo bym się pewnie nudziła – odpowiedziała, po czym wskazała dwa
wiszące na skraju hamaka podkoszulki. – Na „Koniczynce” jest sznur do bielizny. Wisi za
sterówką. Przy tej pogodzie pranie wyschnie za parę godzin. Do zobaczenia – pożegnała go,
ruszając w stronę kwatery wodza.
– Kelly? – zawołał za nią. Obejrzała się przez ramię. – Dziękuję za wszystko. Bez ciebie
zupełnie bym tu sobie nie poradził. Doceniam to.
– Mam nadzieję – odparła z uśmiechem i odeszła.

– Ray?
Brennan strącił dłoń Kelly potrząsającą jego ramieniem.
– Czas wstawać, Ray.
Przekręcił się powoli na plecy i przyjrzał się jej, mrużąc oczy.
– Która jest godzina?
– Pierwsza.
– Jezu, spałem dobre pięć godzin – jęknął, pocierając powieki.
– A teraz musisz wstawać – stwierdziła, rzucając mu na twarz jeden z suchych
podkoszulków. – Czekam na ciebie na pokładzie. I nie zasypiaj z powrotem.
– Nie miałem wcale takiego zamiaru – mruknął, ale kiedy ściągnął T–shirt z twarzy, Kelly
nie było już w kajucie.
Zsunął nogi z łóżka i wstając zauważył stojące przy nocnej szafce miednicę i dzbanek
z wodą. Opryskał twarz i sięgnął po ręcznik zawieszony na oparciu bujanego fotela, a potem
włożył podkoszulek i buty, nałożył ciemne okulary i wyszedł na pokład. Kelly stała na dziobie,
opierając lekko rękę o reling i wpatrując się w rzekę. Słysząc jego kroki, obejrzała się.
– Widzę, że wróciłeś do świata żywych.
– Tak jakby – odparł, śledząc oczyma wstęgę dymu, która wznosiła się nad shabono na
czystym błękitnym niebie. – Kiedy zaczną się uroczystości?
– Mniej więcej za godzinę – powiedziała, pociągając machinalnie za bransoletkę.
– Coś cię niepokoi.
– Skąd wiesz…? – zaczęła i urwała, uświadomiwszy sobie, po czym to poznał. – Chodzi
o Maowę. Przyszedł dzisiaj do wodza z prośbą o zgodę na pojedynek. Tuxuana wezwał mnie do
siebie i oznajmił, że zgodził się. Nie miał wyboru. Ponieważ przyjąłeś wyzwanie, nie może
stawać po żadnej ze stron. Jako wódz musi pozostać bezstronny. Prosił, by ci to powiedzieć.
– Pozwolił na walkę maczugami? – zapytał Brennan, obawiając się najgorszego.
– Maowa chciał stoczyć walkę na maczugi, ale tuxuana nie pozwolił. To spowodowało dużo
złej krwi wśród stronników Maowy, którzy uznali, że został w ten sposób ponownie upokorzony,
ale decyzja wodza nie podlega dyskusji. Maowa musiał przełknąć zniewagę i zwrócić się do
wodza ponownie, tym razem o zgodę na wyzwanie cię na walkę na pięści, Tuxuana zgodził się.
– Tak jak przewidywaliśmy – stwierdził Brennan.
– Tyle że nie wiedziałam, iż Maowa nigdy nie został pokonany w walce na pięści. I mam
wrażenie, że brał udział w bardzo wielu pojedynkach. Indianie uważają, że wynik jest już
przesądzony. Od ciebie zależy, czy pokażesz im, że się pomylili.
– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – mruknął Brennan. – Kiedy odbędzie się walka?
– Za pół godziny. Obudziłabym cię wcześniej, ale wódz powiedział mi o wszystkim dopiero
przed chwilą. Normalnie tego rodzaju pojedynki odbywają się po ceremonii, ale ponieważ
dzisiejsza ma na celu uczczenie pamięci Donalda, a ty jesteś jego bratem, tuxuana chce, żeby
walka odbyła się wcześniej. Posłaniec wezwie cię do shabono tuż przed rozpoczęciem
pojedynku.
– Ty też chyba pójdziesz?
– Wszyscy pójdziemy – odparła, wskazując dwóch członków załogi, którzy stali przy
sterówce. – Wódz poprosił, żebym wyjaśniła ci podstawowe zasady – dodała, dając jednemu
z nich znak, żeby podszedł bliżej. – Kanibawa jest doświadczonym zawodnikiem. Pokaże ci, jaką
przybrać postawę, kiedy przeciwnik zadaje uderzenie, i w jaki sposób zadać własne. To naprawdę
bardzo proste.
Kelly powiedziała coś do Kanibawy, który rozstawił szeroko nogi, żeby zyskać jak najlepsze
oparcie, i zacisnął z tyłu ręce.
– Tak musisz stanąć. Odsłoniętą piersią będziesz go prowokować do zadania ciosu. Bardzo
ważna jest pozycja nóg. Jeśli nie przygotujesz się odpowiednio na uderzenie… zarówno
psychicznie, jak i fizycznie… od razu nakryjesz się nogami. Nie zapominaj, że Yanomamo są
wyszkoleni w tych pojedynkach. Wiedzą, jak uderzyć. Więc bądź do tego przygotowany.
Kelly odezwała się ponownie do Kanibawy, który dał krok do przodu i dotknął zaciśniętą
pięścią piersi Brennana.
– Teraz zademonstruje ci, jak wyprowadzić cios, ale nie uderzy cię.
Kanibawa obrócił delikatnie Brennana na lewo i ponownie dotknął pięścią jego klatki
piersiowej. Następnie odmierzył starannie dystans i zamarkował kilka ciosów, za każdym razem
zatrzymując pięść tuż przed jego piersią.
– Pozorowane ciosy nie tylko pozwolą ci wypróbować najlepszy wariant, ale mają duże
znaczenie psychologiczne. Przeciwnik nie wie, który z nich go naprawdę dosięgnie. To może
zdenerwować niedoświadczonego zawodnika.
– Niestety Maowa nie należy chyba do tej kategorii – zauważył Brennan.
– Jesteś w stanie go pokonać, Ray – oświadczyła z przekonaniem. – Więcej od niego ważysz
i dzięki temu masz nad nim przewagę.
– Możesz być pewna, że zna wszystkie sztuczki, które trzeba znać, żeby przechytrzyć
przeciwnika – odparł Brennan. – To nazywam prawdziwą przewagą. Ale masz rację. Muszę dać
z siebie wszystko. Tylko w ten sposób mogę go pokonać.
– Załapałeś chyba, o co chodzi.
W tej samej chwili do statku zbliżył się Indianin i zawołał do nich coś z brzegu rzeki. Kelly
odpowiedziała i posłaniec zawrócił do wioski.
– Jesteś gotów? – zapytała.
– Chyba tak.
– Po wejściu do shabono idź od razu do swojej kwatery. Tam będziesz czekał, aż Maowa lub
któryś z jego stronników oficjalnie wyzwie cię na pojedynek.
Kelly zeszła pierwsza po trapie i ruszyła w stronę wioski. Pochód zamykali jej Indianie.
Maszerujący przed nimi Brennan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że na tej trójce skończy się grupa
jego sekundantów. Zakładając oczywiście, że dwaj Yanomamo nie przyłączą się do grupy
Maowy. Coś jednak mówiło mu, że pozostaną w jego narożniku, żeby okazać solidarność z Kelly.
Przed wejściem do wioski puściła go przodem – gdyby pozwolił wejść kobiecie pierwszej,
byłaby to kompromitacja w oczach Indian. Jej gest ujął go, ale nic nie powiedział.
Wchodząc do shabono, poczuł zapach jedzenia i odwróciło to na moment jego uwagę od
czekającej walki. Ale tylko na moment. Chociaż w wiosce było względnie cicho, idąc do swojej
kwatery czuł utkwione w sobie oczy wszystkich mieszkańców. Znalazłszy się na miejscu, wytarł
podkoszulkiem spoconą twarz. Trudno było znieść oczekiwanie. Zrozumiał teraz, co czuje bokser
na kilka minut przed rozpoczęciem walki – walki, którą powinien wygrać. Wiedział, że nie ma
żadnego powodu, by odczuwał coś podobnego. Przegrywając, niczego nie straci. Nie musiał
przecież niczego udowadniać tym ludziom. A potem jego wzrok spoczął na Kelly. Nie sądził
chyba, że musi udowodnić coś tej dziewczynie? Nie potrafił jednak pozbyć się myśli, że dając się
pokonać, straci w jej oczach.
Z chaty po przeciwnej stronie placu wyszedł Indianin i na jego widok rozległy się głośne
wiwaty. Na twarzy miał grubą warstwę czerwonej farby, którą wysmarowana była również jego
wygolona czaszka i duża część klatki piersiowej. W podbródek wcisnął jaskrawe żółte pióro, a na
ramię nałożył opaskę z piór oraz zębów kajmana. Przeszedł dumnym krokiem przez plac
i zatrzymał się przed kwaterą dla gości. Z powodu malunków Brennan nie potrafił rozpoznać, czy
ma przed sobą Maowę, czy też kogoś innego. Indianin powiedział do niego kilka słów, po czym
odwrócił się i pomaszerował na środek placu, gdzie otoczyło go kilku najbliższych przyjaciół.
– Czy to on? – zapytał, – zwracając się do Kelly.
– Owszem – odparła. – Właśnie rzucił ci wyzwanie. Musisz na nie odpowiedzieć, wychodząc
na plac.
Brennan ponownie otarł spoconą twarz podkoszulkiem, cisnął go na hamak i podszedł do
czekającego nań Maowy.
Podnieceni Indianie krzyczeli i stukali maczetami, włóczniami oraz innymi przedmiotami,
które mieli akurat pod ręką. Tuxuana wyszedł na plac i skinął głową obu przeciwnikom. Na jego
twarzy nie malowały się żadne uczucia. Podniósł w górę ręce i po chwili na placu zapadła cisza.
Wtedy dopiero przemówił. Chociaż Brennan nie zrozumiał ani słowa z jego oświadczenia,
spostrzegł, że nie ucieszyło ono specjalnie Maowy.
– Normalnie w tego rodzaju walkach – poinformowała go Kelly – wyzywający na pojedynek
może, jeśli chce, zadać kilka kolejnych ciosów, pod warunkiem że jego przeciwnikowi wolno
będzie zrobić potem to samo. Wódz zaznaczył jednak wyraźnie, że wolno wam będzie zadawać
tylko po jednym uderzeniu. Maowa i jego stronnicy nie są z tego zadowoleni. Uważał
najwyraźniej, że będzie miał większe szanse, jeśli wymierzy od razu kilka ciosów.
– Kto pierwszy zadaje uderzenie? – zapytał Brennan.
– Normalnie wyzywający na pojedynek, ale nie ma w tej kwestii stałej i wyraźnej zasady.
Jeśli chcesz uderzyć go pierwszy, zapytam Maowę, czy ma coś przeciwko temu.
– To nie ma większego znaczenia – stwierdził Brennan, mierząc wzrokiem przeciwnika.
– Powodzenia – powiedziała, ale on już jej nie słyszał. Podszedł dwa kroki do przodu i stanął
tuż przed Maową, który pokazał mu, żeby przygotował się na przyjęcie pierwszego ciosu.
Brennan splótł ręce z tyłu i patrzył, jak Maowa starannie wymierza ramieniem dzielącą ich
odległość. Kiedy Indianin wyprowadził pierwszy cios, napiął mięśnie, ale ten w ostatniej chwili
cofnął rękę. Zrobił to jeszcze dwa razy. Dopiero czwarty cios doszedł celu. Brennan poczuł
w piersi przeszywający ból i zatoczył się do tyłu. Uderzenie było diabelnie mocne, ale wiedział,
że jeśli Maowy nie stać na nic więcej, zdoła go pokonać. Sądząc po niespokojnym spojrzeniu
Indianina, rzeczywiście dał z siebie wszystko. Brennan uświadomił sobie, że gdyby pozwolono
mu zadać trzy albo cztery takie ciosy, walka mogłaby się już skończyć. Nic dziwnego, że facet
był podenerwowany, kiedy tuxuana zmienił reguły gry.
Maowa splótł ręce za plecami i wyprężył się, a Brennan wziął potężny zamach, jakby rzucał
baseballową piłkę na stadionie Jankesów, i rąbnął go w pierś. W przeciwieństwie do swego
przeciwnika nie zawracał sobie głowy pozorowanymi ciosami. Jego pięść uderzyła Maowę z taką
siłą, że ten cofnął się i o mało nie stracił równowagi. Po chwili udało mu się ją odzyskać, ale
kiedy oparł ręce na kolanach, próbując złapać oddech, twarz miał skrzywioną z bólu.
Wiwaty umilkły. Przebieg walki nie był chyba zgodny z oczekiwaniami Indian. Jeden ze
stronników Maowy wybiegł z kręgu widzów i poklepał go po plecach, jakby chciał dodać otuchy
swojemu zawodnikowi, lecz Brennan dostrzegł, że wsuwa przy tym coś ukradkiem w dłoń
przeciwnika. Po chwili mężczyzna zniknął z powrotem w tłumie. Brennan przyjrzał się uważnie
prawej ręce Maowy, ale ten zacisnął ją w pięść. Nie widać było, co w niej trzyma.
Prawdopodobnie okrągły kamień albo nawet grot dzidy, który miał dodać impetu uderzeniu. Była
to desperacka taktyka, lecz specjalnie go to nie zdziwiło. Zastanawiał się, ile poprzednich walk
Maowa rozstrzygnął w nieuczciwy sposób. Wątpił, czy Kelly zauważyła, co się stało gdyby tak
było, na pewno narobiłaby już krzyku. Przez chwilę miał zamiar jej o tym powiedzieć, ale potem
zmienił zdanie. Rozegra to sam, na swój własny sposób. Najpierw jednak musiał przygotować się
na następne uderzenie Maowy…
Podchodząc do Indianina, zauważył igrający w kącikach jego ust ledwo dostrzegalny
uśmiech. Maowa wyciągnął rękę i dotknął czerwonego śladu na piersi, tam, gdzie zadał swój
pierwszy cios. Brennan zaczerpnął kilka razy powietrza i na piął mięśnie. Kiedy uderzenie doszło
celu i zatoczył się do tyłu, wśród mieszkańców wioski rozległ się triumfalny ryk. Przez krótki
moment Brennan myślał, że przewróci się na plecy, ale potem wystawił stopę do tyłu i odzyskał
równowagę.
Próbując złapać oddech, czuł zawrót głowy i mdłości. Po przez ryk tłumu dobiegały go
czyjeś krzyki. Podnosząc wzrok ujrzał, że Maowa daje mu znaki, aby podszedł i zadał kolejne
uderzenie. Chciał, żeby Brennan zrobił to, póki jest zdezorientowany i osłabiony.
– Dosyć tego, Ray – powiedziała, stając przy nim, Kelly. – Możesz się teraz wycofać, nie
tracąc twarzy. Kanibawa zgodził się ciebie zastąpić.
– Wasze niedoczekanie – syknął przez zaciśnięte zęby Brennan, powoli się prostując. –
Obserwuj prawą dłoń Maowy, kiedy nakryje się nogami.
– O czym ty mówisz?
– Po prostu obserwuj go.
Maowa po raz drugi ponaglił go, a potem poklepał się po piersi i powiedział coś, co
wzbudziło szyderczy śmiech wioski. Brennan wciąż nie czuł się zbyt pewnie na nogach
i potrząsnął głową, próbując zebrać myśli. Zdawał sobie sprawę, że nie wytrzyma kolejnego
ciosu Maowy. Uderzenie, które miał teraz zadać, musiało być ostatnie. Wiedział już, co chce
zrobić, nie był tylko pewien, czy mu się uda. Był jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Uderzył kilkakrotnie pięścią w drugą dłoń i posłał chłodne spojrzenie Maowie, który trzymał ręce
za plecami, wypinając pierś w niemal komicznie lekceważącej pozie. Brennan nie widział jednak
w jego zachowaniu nic śmiesznego. Przyjrzał się uważnie torsowi przeciwnika. Tym razem nie
interesował go lewy mięsień piersiowy, gdzie zadał poprzednie uderzenie. Celował w miękką
tkankę poniżej mostka. Jeśli uda mu się uderzyć w to miejsce z odpowiednią siłą, Maowa z całą
pewnością zostanie wyeliminowany z walki. Wiedział, że cios może zostać uznany za nieczysty,
ale wątpił, czy w zaistniałych okolicznościach Maowa będzie w stanie protestować. I warto było
go zadać, choćby po to, żeby zgasić ten pogardliwy uśmieszek na jego gębie. Dotknął lekko
pięścią lewego mięśnia piersiowego Maowy, ale jego oczy utkwione były już tam, gdzie celował.
Cofnął ramię i uderzył. Maowa jęknął z bólu, zatoczył się do tyłu i opadł na jedno kolano. Kiedy
przyciskał dłonie do piersi, z jednej z nich wypadł okrągły kamyk.
Indianin, który mu go wcześniej podał, próbował zabrać kamyk, ale Kanibawa stanął mu na
drodze. Kelly oskarżyła głośno Maowę o oszustwo. Oburzeni tym, że naba pokonał jednego
z nich w tradycyjnym plemiennym pojedynku, Indianie wpadli we wściekłość. W mgnieniu oka
otoczył ich nieprzyjazny tłum i nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby tuxuana nie
podniósł z ziemi kamienia i nie pokazał, że Kelly mówiła prawdę. Indianie błyskawicznie
obrócili swoją złość przeciwko Maowie, który wił się na ziemi, chroniąc ramionami głowę przed
padającymi zewsząd pięściami.
Wódz przecisnął się przez tłum, podniósł go brutalnie na nogi i wskazał ręką jego wspólnika.
Drugi Indianin został wypchnięty na środek placu tak gwałtownie, że potknął się i upadł. Jakiś
nadgorliwiec dał krok do przodu i zdzielił go płazem maczetą po plecach. Tuxuana odpędził go
gniewnym gestem dłoni i kazał obu mężczyznom natychmiast opuścić plac. Podchodząc do
Brennana i Kelly, którzy wycofali się dyskretnie z tłumu, miał zatroskaną minę.
– Wódz przeprasza cię za oszustwo Maowy, który okrył hańbą całą wioskę, i przyrzeka, że
obaj mężczyźni zostaną ukarani za to, co zrobili – przetłumaczyła Kelly. – Obawia się
jednocześnie, że uznasz, iż wszyscy Yanomamo są tak samo nieuczciwi jak oni, i nie pozwolisz,
by dusza Donalda złączyła się z nimi w przyszłym życiu nad shabono.
– Powiedz mu, że wiem, iż Yanomamo są szlachetnym ludem, co okazali, traktując mnie
z nadzwyczajną gościnnością i życzliwością, kiedy tutaj przybyłem. I dodaj, że mam zamiar
uczestniczyć w całej ceremonii.
Wódz wysłuchał z nieprzeniknioną twarzą przetłumaczonej przez Kelly odpowiedzi
Brennana i wskazał czerwony ślad na jego piersi.
– Wódz pyta, czy wiedziałeś, że Maowa ma w ręku kamień, zanim uderzył cię po raz drugi –
wyjaśniła Kelly. – Powiedziałam mu, że tak. Chce wiedzieć, dlaczego nie zażądałeś wstrzymania
walki widząc, jak wspólnik podaje mu kamień. Dlaczego ryzykowałeś, że cię zrani?
– Podjąłem to ryzyko, przyjmując walkę na jego warunkach – odparł Brennan. Mój drugi
cios mógł wydawać się niewinny, ale był tak samo nieuczciwy jak jego. I o wiele bardziej
bolesny. Tylko w ten sposób mogłem go jednocześnie wyeliminować i ukarać.
– Gdzie go uderzyłeś? – zapytała Kelly.
Kiedy Brennan wyjaśnił jej, udzieliła wyczerpującej odpowiedzi wodzowi, który pokiwał
dobrotliwie głową, jakby wybaczał mu oszustwo, a potem odszedł, żeby zająć się Maową i jego
wspólnikiem.
– Przyjął to całkiem spokojnie, zważywszy na to, że bardzo się rozgniewał na Maowę –
stwierdził Brennan. – A może cudzoziemcowi wolno łamać reguły gry?
– Nie sądzisz chyba, że powiedziałam mu, co naprawdę zrobiłeś? – odparła. – Oznajmiłam,
że podobnie jak wszyscy wielcy wojownicy zza morza, wierzysz, że przeciwnika trzeba pokonać
w walce, a nie w wyniku dyskwalifikacji.
– To niezbyt mądre rozumowanie…
– Może dla ciebie, ale nie dla Yanomamo – zaprotestowała. – Im odważniej ktoś poczyna
sobie w boju, tym bardziej jest szanowany przez Yanomamo. To dotyczy nawet ich najgorszych
wrogów.
– Chcesz powiedzieć, że gdybym ujawnił, co naprawdę zrobiłem, byłbym teraz w takich
samych opałach jak Maowa?
– Jesteś obcy. Wódz nie ma nad tobą władzy. Najgorszą rzeczą, jaka może ci się przytrafić,
jest wydalenie z wioski.
– A co się stanie z nimi? – zapytał Brennan, spoglądając na dwóch mężczyzn, którzy stali
przed wodzem z pochylonymi głowami. Z wyjątkiem kilkorga dzieci, które walczyły na niby
pośrodku placu, i paru kobiet, doglądających glinianych garnków w żarze ogniska, cała wioska
zgromadziła się wokół chaty wodza, żeby wysłuchać, co ma do powiedzenia.
– Zostaną chyba wygnani z shabono – = stwierdziła Kelly. – Albo na zawsze, albo, co
bardziej prawdopodobne, na jeden lub dwa miesiące.
Brennan wrócił powoli do swojej kwatery, włożył podkoszulek, oparł się o jeden
z podtrzymujących dach słupów i skrzyżowawszy ręce na piersi, przyglądał się rozprawie. Wódz
ostro beształ winowajców. Widzowie ożywili się w pewnym momencie, kiedy Maowa usiłował
coś powiedzieć, ale tuxuana uciszył go gestem dłoni. Jego postanowienia nie podlegały dyskusji.
Gapie zaczęli się powoli rozchodzić, a dwaj mężczyźni wrócili, powłócząc nogami, do swoich
kwater. Żaden się nie odezwał.
Kelly przecisnęła się przez tłumek stojący przed kwaterą j wodza i podeszła do Brennana.
– No i co? zapytał ją.
– Zostali wygnani na miesiąc – odparła. – Niektórzy członkowie starszyzny uważają, że im
się upiekło. Ale sprawa jest już zamknięta.
– Kiedy będą musieli odejść?
– Przed uroczystością.
– Ich rodziny opuszczają wioskę razem z nimi?
– Na to wygląda – powiedziała, kiedy Maowa wyszedł wraz ze swą żoną i dziećmi na plac.
Druga rodzina ruszyła w ślad za nimi. Żaden z mężczyzn nie spojrzał na Brennana, kiedy
mijali kwaterę dla gości, ale zrobił to synek Maowy. Gdy chłopiec odwrócił się w jego stronę,
Brennan zobaczył ciemną szramę na jego policzku. Mały powiedział do niego kilka słów, ale
Maowa złapał go za ramię i pociągnął za sobą.
– Co on mówił? – zapytał Brennan, kiedy dwie rodziny wyszły z wioski.
– Nic takiego – odparła Kelly.
– Co on powiedział, Kelly?
– Że nienawidzi cię za hańbę, jaką ściągnąłeś na jego rodzinę.
– Próbowałem go tylko uchronić przed laniem. Gdybym nie powstrzymał jego ojca, tak jak
to zrobiłem…
– Uczyniłeś to, co uważałeś w tamtym momencie za stosowne, i to tylko jest ważne –
przerwała mu.
– Ale nie miałem racji. To właśnie chcesz powiedzieć, prawda?
– Chcę powiedzieć, że według Yanomamo nie miałeś prawa interweniować. Ale ty nie
mogłeś przecież tego wiedzieć. Kierujesz się innymi wartościami. W Nowym Jorku miałbyś
rację, tutaj nie.
– A jakimi ty dokładnie kierujesz się wartościami? – zapytał patrząc jej prosto w oczy.
– Wszystko zależy od tego, gdzie się znajduję – odparła, a potem wskazała ręką Indianina,
który zbliżał się do nich. Był wymalowany czerwoną farbą i ozdobiony jaskrawymi piórami. –
Wygląda na to, że zaraz zacznie się uroczystość, Ale najpierw musisz dopełnić uświęconego
tradycją zwyczaju. Dlatego właśnie pofatygował się do nas hekura.
– Czarownik?
Kelly pokiwała głową. Hekura wygłosił dłuższe przemówienie, a potem klasnął w dłonie
i dał Brennanowi znak, żeby poszedł za nim.
– Co on powiedział? – zapytał szeptem Brennan, kiedy razem z Kelly podeszli do
wydrążonego pnia, który ustawiono na placu.
– Wyjaśniał, co powinieneś zrobić. Z popiołów wydobyto resztki kości i umieszczono je
w pniu. Yanomamo drążą po każdej kremacji pień, który jest następnie palony podczas
ceremonii. Jako najbliższy krewny Donalda musisz zetrzeć kości na proch, który zostanie
wsypany do kilku tykw i skonsumowany podczas dłuższej uroczystości za kilka tygodni. Tykwy
umieszcza się normalnie na dachu chaty zmarłego, ponieważ jednak Donald nie mieszkał tutaj na
stałe, tuxuana zgodził się, żeby stały na jego dachu. W ten sposób wyświadcza ci wielki zaszczyt.
– Czy możemy chwilę zaczekać? – Zapytał Brennan. Mówisz, że sproszkowane kości
zostaną skonsumowane podczas innej uroczystości?
– Yanomamo to endokanibale. To oznacza, że zjadają resztki własnych zmarłych.
Rozpuszczają ich prochy w zupie z plantana, którą wypijają przyjaciele i krewni zmarłego.
– Mają tutaj naprawdę dziwaczne zwyczaje. Cieszę się, że mnie przy tym nie będzie –
stwierdził z wyraźną ulgą Brennan.
– Tyle że po wsypaniu prochów do tykw, w wydrążonym pniu trochę ich zostaje…
Brennan zmierzył ją bacznym spojrzeniem.
– I co z nimi się dzieje?
– Do wydrążonego wnętrza pnia wlewa się zupę z plantana i muszą ją wypić wszyscy
mieszkańcy wioski… Pierwszy łyk musi jednak wychylić najbliższy krewny.
– Nie ma mowy!
– Zupa z plantana jest bardzo aromatyczna. Zaręczam ci, że nie poczujesz smaku popiołu.
– Ale będę wiedział, że tam jest. Nie rozumiem, dlaczego mi wcześniej o tym nie
wspomniałaś.
– Bo wiedziałam, że się na to nie zgodzisz.
– I miałaś rację. Nie zrobię tego, Kelly. Wybij to sobie z głowy.
– W porządku – odparła, podnosząc w górę ręce. – Zrobiłam, co mogłam, żeby ci to ułatwić!
Pracuję na tym odcinku rzeki od ośmiu lat i z tego, co wiem, ani jeden naba nie został spalony
w żadnej z tutejszych wiosek. I możesz mi wierzyć, że decyzja wodza spotka się z wieloma
protestami. Nie chcąc podporządkować się ich tradycji, nie tylko kalasz pamięć Donalda, ale
upokarzasz wodza przed jego własnym szczepem. Ale ciebie guzik to obchodzi. Rób, co chcesz,
Ray. Ja mam już dosyć. Wracam na statek.
Brennan zdawał sobie sprawę, że utkwione są w nich oczy całej wioski. Mogli nie rozumieć,
co mówiła do niego Kelly, z pewnością jednak nie uszedł ich uwagi jej gniewny ton. W ich kręgu
kulturowym żadna kobieta nie odzywała się w ten sposób do mężczyzny. Mógł pozwolić jej
odejść. Albo mógł zapomnieć o własnej dumie, zawołać ją i pozwolić, żeby ceremonia potoczyła
się dalej zgodnie z tutejszymi zwyczajami. Nie ze względu na nią, ale ze względu na Donalda. To
była jego ostatnia szansa zawarcia pokoju z bratem. Nigdy nie będzie mógł spojrzeć sobie
w oczy, jeśli zawiedzie również w tym momencie.
– Zaczekaj, Kelly! – zawołał. Głowy Indian obróciły się w jej stronę. Kelly zatrzymała się
i powoli odwróciła. – Może trochę… przesadziłem… wyjąkał nieśmiało.
Kelly powiedziała coś do czarownika i stanęła na skraju placu. Hekura wyrównał
koniuszkami palców leżące w wydrążonym otworze fragmenty kości, a potem złapał oburącz kij
i opuścił go z głuchym stukiem w dół. Powtórzył tę czynność kilkakrotnie, za każdym razem
wydając przez wargi stłumiony gwizd. W końcu pochylił się, pogrzebał ostrożnie palcem pośród
kości i przekazał kij Brennanowi, który zajrzał z wahaniem do środka i skrzywił się na widok
tego, co zobaczył. A potem zacisnął dłonie na kiju i zaczął opuszczać go rytmicznie w dół.
Wkrótce po twarzy spływał mu pot, ale on nie przerywał, żeby go wytrzeć. Chciał mieć to jak
najszybciej za sobą.
Hekura krążył dookoła, uderzając stopą w ziemię w rytmie uderzeń kija. Po kilku minutach
Brennan przerwał na chwilę, żeby złapać oddech. Mokry podkoszulek kleił mu się do ciała
i korzystając z tego, że czarownik zajrzał do otworu, ściągnął go przez głowę. Hekura powiedział
coś i pokazał ręką pień. Brennan zajrzał do środka. Część kości ubita już była na proch, ale miał
przed sobą jeszcze dużo pracy.
Nie wiedział, ile czasu minęło, kiedy poczuł na ramieniu dłoń hekura i otwór został
ponownie zbadany. Podniósł z ziemi podkoszulek i wytarł nim twarz. Zajrzawszy do dziury,
stwierdził, że kości zamieniły się w stos białego proszku na samym dnie. Czarownik wezwał do
siebie młodego ucznia. Proszek przesypano przy użyciu długiego płaskiego liścia do kilku tykw,
które przykryto piórami i odniesiono do domu wodza. Młoda dziewczyna ze spuszczonymi
skromnie oczyma przyniosła w glinianym garnku świeżo ugotowaną zupę z plantana, postawiła
ją przy pniu i wycofała się do chaty swoich rodziców.
Hekura wskazał palcem garnek. Brennan podniósł go i zaczął powoli wlewać zupę do
wydrążonego pnia. Kiedy to zrobił, czarownik podał mu kij i kazał zamieszać. Uczeń czarownika
wrócił po chwili z kolejnymi tykwami, które zostały napełnione wywarem i odniesione pod chatę
wodza.
Czarownik zaprowadził go tam i cofnął się. Tuxuana wyszedł z chaty, przykucnął na progu
i dał znak Brennanowi, żeby zrobił to samo, a potem wyciągnął do niego jedną z tykw. Brennan
nie odrywał od niej wzroku. Mierziło go, że będzie musiał wypić znajdujący się w niej wywar.
Oblizał wargi, odebrał od wodza tykwę, a potem wziął głęboki oddech i przystawił ją do ust.
Kilka kropel ciepłej zupy wylało mu się na język. Przełknął je. Kelly miała rację: poczuł silny
smak bananów. Ale w wywarze znajdowały się również sproszkowane kości Donalda. Zrobiło
mu się niedobrze i z trudem przełknął żółć, która podeszła mu do gardła. Wyobrażał sobie, jak
bardzo obraziłby się jego gospodarz, gdyby wyrzygał się na progu jego domu. Ta myśl pomogła
mu się opanować.
Tuxuana odebrał od niego tykwę, pociągnął duży łyk zupy, po czym wrócił do swego domu
i położył się na hamaku.
– Możesz teraz wstać – szepnęła stojąca z tyłu Kelly.
Brennan z ulgą powitał koniec ceremonii.
– Co teraz? – zapytał.
– Będziemy jedli – odparła.
Podeszli do trzech drewnianych koryt, które ustawiono tymczasem na placu; w pierwszym
była znajoma żółta zupa z plantana, w drugim gęsty i nieapetycznie wyglądający palmowy kleik,
w trzecim tanie beczkowe piwo, które dostarczył poprzedniej nocy Cesar. Brennan zanurzył palec
w piwie. Było ciepłe, wodniste i zdecydowanie nie zachęcające do picia. Potrawy, które piekły
się przy licznych ogniskach, pachniały o wiele przyjemniej.
Kelly poinformowała go, że w trakcie uroczystych uczt nigdy nie spożywa się mięsa
zwierzęcego. Dozwolone są wyłącznie ryby. Pirarucu, którą Brennan pomógł złapać, została
pocięta na kawałki i upieczona nad gorącymi węglami razem z kilkoma żółwiami, z których nie
zdjęto skorup, rozmaitymi innymi rybami i średniej wielkości kajmanem, upolowanym wcześniej
tego samego dnia przez dwóch myśliwych. Były także owoce i warzywa, z których większość
pochodziła z uprawianego wspólnie ogródka: gęste kiście bananów, kawałki papai, awokado,
pokryte mięsistą skórką słodkie owoce palmy i tropikalne orzechy zebrane w głębi lasu. Do ryb
podano grzyby, czerwoną paprykę, słodkie ziemniaki, palmową miazgę oraz bulwy manioku,
a także obecne przy każdej potrawie podpłomyki z kassawy.
Każde z nich dostało liść palmy, który miał służyć jako talerz. Brennan musiał
podtrzymywać go ostrożnie oburącz, kiedy nakładano mu różnych potraw, aż w końcu środek
ugiął się pod ciężarem jedzenia. Wraz z Kelly wrócił do swojej kwatery, gdzie oboje usiedli po
turecku i położyli liście przed sobą. Kelly zaczęła jeść palcami.
Brennan także wziął w palce kawałek ryby, ale natychmiast go upuścił.
– Tę rybę dopiero co wyjęto z ogniska – powiedziała, potrząsając głową w udawanym
przerażeniu. – Nic dziwnego, że jest gorąca.
– Jakim cudem możesz ją podnieść do ust, nie parząc sobie przy tym palców? – zdziwił się.
– Ponieważ jem w ten sposób od dziesięciu lat – wyjaśniła. – Jeśli potrzebne ci sztućce,
mogę poprosić jednego z Indian, żeby przyniósł nóż i widelec z „Koniczynki”.
– Nie trzeba – burknął. To chyba od ciebie dowiedziałem się, że muszę zaakceptować
miejscowe zwyczaje. Już zapomniałaś?
– Na to wychodzi – odparła, – zerkając na swój liść. – A teraz zamknij oczy.
– Co? – zapytał zdumiony.
– Zamknij oczy. Chcę, żebyś czegoś spróbował.
– Och nie – zaprotestował.
– To nic wstrętnego, wierz mi. Prawdę mówiąc, jest raczej smaczne.
– No dobrze – westchnął z rezygnacją, po czym zamknął oczy i otworzył z wahaniem usta.
Poczuł, jak jej palce dotykają jego warg i kładą coś na języku. Miejscowy specjał był nie większy
od niedopałka papierosa i tłusty w smaku. Rozgryzł go szybko i połknął.
– I co? – zapytała.
Brennan otworzył usta.
– Przypominało kawałek bekonu. Co to było?
– Pieczona biała gąsienica – odparła z uśmiechem.
– Co takiego?
– Uważa się ją tutaj za smakołyk.
– Podobnie jak mrówki w czekoladzie w Meksyku. Ale to wcale nie znaczy, że mam ochotę
je zjeść. Najpierw musiałem wypić prochy mojego brata, a teraz… – Skrzywił się, kiedy włożyła
sobie do ust pomarszczoną gąsienicę. – Jak możesz w ogóle jeść takie rzeczy?!
– Ponieważ tak się składa, że je lubię – oznajmiła, oblizując palce. – Mogą budzić w tobie
niesmak, ale Yanomamo tak samo potraktowaliby hot doga albo cheeseburgera.
Zrezygnowany Brennan zabrał się do jedzenia, które tym czasem ostygło w wystarczającym
stopniu, by mógł go dotknąć palcami, odmówił jednak, kiedy po skończonej uczcie
zaproponowała mu owoce. Kelly wrzuciła dwa palmowe liście do płonącego przy sąsiednim
domu ogniska.
– Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam się przez parę godzin zdrzemnąć – oświadczyła,
rozwijając zapasowy hamak, który leżał na zeszytach Donalda.
– Ja go zawieszę – zaproponował Brennan. Ty połóż się w moim.
– Poradzę sobie – odparła, nie pozwalając mu dotknąć hamaka. – Kobieta zawsze sama
wiesza swój hamak w shabono. I nigdy nie kładzie się w hamaku swego partnera i w ogóle
żadnego mężczyzny. Gdyby to zrobiła, złoiliby jej prawdopodobnie skórę. Zawiesiła swój hamak
poniżej hamaka Brennana. Kobiety Yanomamo zawsze śpią niżej od mężczyzn. – Położyła się
i przez chwilę wierciła, szukając odpowiedniej pozycji. – Co będziesz teraz robił? – zapytała.
Brennan zauważył, że większość Indian również wypoczywa w hamakach. Część jadła
w nich; część bawiła się z dziećmi, podrzucając je do góry; część najwyraźniej pogrążyła się
w drzemce.
– Chyba też się położę – stwierdził. – Chociaż po przespaniu całego ranka nie jestem
specjalnie zmęczony.
– Ja za to ledwie trzymam się na nogach – powiedziała Kelly i zasłoniła dłonią usta, żeby
stłumić ziewnięcie. – Jeśli sama nie wstanę, obudź mnie za jakieś dwie godziny poprosiła, po
czym zdjęła z głowy swoją czarną czapkę, zakryła nią twarz i po kilku minutach zasnęła.
8

Maowa stał z zakrwawioną krótką włócznią nad ciałami swojej żony i dzieci. Tylko śmierć
mogła ich wyzwolić od hańby i poniżenia, jakie stało się ich udziałem po wygnaniu z rodzinnego
shabono. Własne życie nie miało już dla niego znaczenia, najpierw jednak musiał zemścić się na
przybyszu, który stał się przyczyną całego zła.
Przystanął przy wejściu do shabono. Kilka jardów dalej bawiły się dzieci, ale nie zwrócił na
nie żadnej uwagi. Ruszając w stronę kwatery dla gości, zobaczył czarownika, który nie wiadomo
skąd wziął się na środku placu. W ręku trzymał należącą do Rashy czarną czapkę z daszkiem. Po
chwili cisnął ją na ziemię i nucąc dyszkantem, zaczął ją powoli okrążać. Maowa znał śpiewaną
przez niego pieśń członkowie plemienia Yanomamo prosili w niej duchy, by sprowadziły śmierć
i choroby na swoich przeciwników. Ta konkretna klątwa miała skłonić duchy do zaatakowania
pogrążonego we śnie przybysza. Maowa pokonał kilkadziesiąt jardów, które dzieliły go od
kwatery dla gości. Rasha i naba spali oboje w swoich hamakach. Maowa podniósł włócznię,
szykując się do zadania ciosu przybyszowi.
– Uważaj, Ray – krzyknęła przerażona Rasha.
Otworzył oczy, ale nie był w stanie się poruszyć. Klątwa hekura unieruchomiła jego członki.
Maowa posłał lodowaty uśmiech Rashy, która próbowała wyskoczyć z hamaka. Ona także była
jak sparaliżowana.
– Nieeee! – zawołała histerycznie, kiedy Maowa wbił włócznię w pierś Brennana…
– Kelly! Kelly!
Otworzyła oczy. Brennan stał nad nią i potrząsał za ramiona.
– Ty żyjesz…? – wykrztusiła zdezorientowana.
– Kiedy ostatnim razem sprawdzałem, byłem jeszcze żywy – odparł łagodnie. – Dobrze się
czujesz? Musiał ci się przyśnić jakiś koszmar.
– Koszmar? – powtórzyła z nerwowym chichotem. – Jezu, to wydawało się takie prawdziwe.
– Tak czy owak, dziękuję za troskę.
– O czym mówisz? – zapytała zaintrygowana.
– Krzyczałaś głośno przez sen, przed czymś mnie ostrzegając. Nieźle mnie nastraszyłaś.
Myślałem, że ktoś się do nas zakradł. Dopiero po chwili zorientowałem się, że śnisz. Dopiero
wtedy cię obudziłem.
– Dlaczego nie zrobiłeś tego wcześniej? – zapytała, próbując ukryć zakłopotanie. – Chciałam
się przespać tylko dwie godziny. Zrobiło się prawie ciemno.
– Przeglądałem dzienniki Donalda. Miałem nadzieję, że znajdę tam coś na temat Caldwella
albo Dixona. Straciłem chyba poczucie czasu.
– Znalazłeś coś? – zapytała.
– Nie. To tylko notatki z dziedziny antropologii. A poza tym niewiele mogłem z nich
odczytać. Z tym charakterem pisma powinien zostać lekarzem. Mam nadzieję, że jego koledzy
w Stanach coś z tego zrozumieją.
Brennan przerwał, widząc zbliżającą się do nich grupę Indian. Ciała mieli wymalowane
czerwoną i czarną farbą, a kilku nałożyło na ramiona kolorowe opaski z piór makawy i tukana.
Kelly zobaczyła na jego twarzy niepokój.
– Nie idą do nas – stwierdziła i wskazała mężczyznę w sąsiedniej chacie, który był tak samo
wystrojony. – Nasz sąsiad przyrządził dzisiaj ebene.
– To ten narkotyk, który zażywają? – zapytał i Kelly pokiwała głową.
Kiedy goście zasiedli przed sąsiednim domostwem, gospodarz wystawił na zewnątrz mały
gliniany garnek z narkotykiem oraz mokohiro, czyli rurkę, przez którą wdmuchiwało się go do
nozdrzy. Umieścił małą ilość ebene w jednym końcu rurki, następnie zaś wsunął ją ostrożnie
jednemu z gości w dziurkę od nosa i dmuchnął. To samo powtórzono z drugą dziurką.
Mężczyzna zatoczył się do tyłu, kaszląc i łapiąc kurczowo powietrze, a potem zgiął się wpół
i chwycił za brzuch. Kiedy się w końcu wyprostował, miał wyraźnie powiększone źrenice, a z
nozdrzy ciekł mu zielonkawy śluz. Raz czy dwa ugięły się pod nim nogi, ale w końcu udało mu
się utrzymać równowagę. A potem wzniósł ręce do nocnego nieba i zaczął wzywać duchy.
Z początku robił to dość cicho, ale w miarę jak ebene opanowywało jego podświadomość, śpiew
stawał się coraz silniejszy i bardziej melodyjny. Kiedy duchy wkroczyły w jego ciało,
rozprostował ramiona i odrzucił do tyłu głowę. Mógł je teraz posłać tam, gdzie uważał za
stosowne niektóre zostały wyprawione przeciwko jego wrogom w sąsiednich wioskach, inne
mogły wejść w ciała chorych wieśniaków i uleczyć ich.
Drugi mężczyzna poddał się temu samemu rytuałowi i po kilku chwilach on także śpiewał
dźwięcznym głosem.
Brennan obserwował ich z fascynacją. Czuł, że coraz bardziej wciąga go ten fantastyczny
świat, gdzie wrogowie mogą zostać porażeni przez niewidzialne moce i gdzie chory krewniak
może zostać uzdrowiony przez dobrego ducha.
Kelly dotknęła lekko ręką jego ramienia.
– On pyta, czy chcesz spróbować – powiedziała, pokazując gospodarza, który patrzył mu
prosto w oczy, wyciągając w jego stronę rurkę.
– Dlaczego nie?
– Chyba żartujesz – żachnęła się. To świństwo jest naprawdę mocne, Ray. Po jego zażyciu są
na haju przez dwie albo trzy godziny i tyle samo zajmuje im dojście do siebie.
– Wiem coś niecoś na temat narkotyków i to nie tylko od ćpunów, którzy codziennie trafiają
na komisariat. Minęło już ponad dwadzieścia lat, odkąd ostatni raz brałem, ale takich rzeczy się
nie zapomina. A ty przecież stale zwracasz mi uwagę, że powinienem lepiej poznać kulturę
Yanomamo. – Brennan uśmiechnął się pod nosem. – Kto wie, może nawet uda mi się zobaczyć
ich duchy tańczące na nieboskłonie.
– Wiesz dobrze, że ci się nie uda – odparła. – Wcale nie interesuje cię ich kultura ani ich
duchy. Chcesz spotkać się z Donaldem.
– O czym ty opowiadasz?
– Nie musisz przede mną udawać, Ray. Wiem, co teraz przeżywasz. Nie daje ci spokoju to,
że nie pojednałeś się z Donaldem. I wydaje ci się, że jeśli zdołasz się z nim w jakiś sposób
skomunikować, choćby odbyło się to w halucynogennym transie, twój brat ci wybaczy.
Po jego minie widziała, że trafiła w dziesiątkę.
– Nie wiedziałem, że tak łatwo mnie rozszyfrować – stwierdził z goryczą.
– Bynajmniej. Tylko ja wiem, co cię dręczy. Kiedyś sama przez to przeszłam – dodała,
dotykając instynktownie złotej bransoletki. Ale wiedz, że zażywając ebene, niczego nie
osiągniesz.
– Powiedz mu, żeby nabił fajkę – powiedział cicho, lecz stanowczo.
– Posłuchaj mnie, Ray – nie dawała za wygraną. – Może wydaje ci się, że pozbędziesz się
w ten sposób poczucia winy. Ale ono będzie wracało. Nie rozumiesz tego?
– Poprosisz go, żeby nabił fajkę, czy nie?
Kelly przekazała jego prośbę, po czym naciągnęła na głowę swoją czapkę.
– Myślałam, że jesteś silniejszy. Chyba się myliłam. Wracam teraz na „Koniczynkę”. Do
zobaczenia jutro. Życzę przyjemnych wrażeń – powiedziała i zniknęła w mroku.
Brennan wiedział, że miała rację. I to go najbardziej rozwścieczało. Ale tak bardzo chciał po
raz ostatni zobaczyć się z Donaldem… zamienić z nim kilka słów…
Indianin wsypał niewielką ilość narkotyku do mokohiro i przykucnął. Brennan ukląkł przed
nim i jego oczy pobiegły w stronę wyjścia z shabono. „Myślałam, że jesteś silniejszy”,
powiedziała. Chociaż nie chciał się do tego przyznać, jej opinia coś dla niego znaczyła.
Zwłaszcza opinia na jego temat.
Odepchnął od siebie mokohiro z taką siłą, że rurka wypadła z dłoni Indianina i na ziemię
wysypała się jej drogocenna zawartość. Yanomamo zerwał się rozgniewany na nogi i krzyknął
coś na Brennana, który podniósł przepraszająco rękę. Wiedział, że to, co zrobił, było
niewybaczalne, ale nie potrafił inaczej pokazać swojej skruchy.
Indianin dał krok do przodu i pchnął go w pierś. Brennan nie dał się sprowokować. W swoim
czasie odsłużył kilka miesięcy w specjalnych jednostkach do tłumienia ulicznych rozruchów.
Wyzywano go, opluwano, okładano kuksańcami i kopano, więc wiedział, że trzeba czegoś więcej
niż kilku szturchnięć w pierś, żeby ktoś wyprowadził go z równowagi. Wstał i oddalił się. Z tyłu
słyszał szydercze śmiechy Indian, ale nie obejrzał się za siebie.
Księżyc zasłoniła przepływająca chmura i „Koniczynka” skryła się w mroku. Brennan
wszedł po trapie na pokład. Na górze nie było nikogo. Zbliżywszy się do luku, zobaczył wąską
smugę światła na korytarzu.
– Jesteś tam? zawołał.
Nie doczekał się odpowiedzi, ale po chwili usłyszał kroki i na korytarzu pojawiła się Kelly.
– Nie chcę, żebyś wchodził w tym stanie na moją łódź. Wracaj do wioski – oznajmiła
stanowczym tonem.
– W ogóle nie wziąłem tego świństwa…
– Nie wziąłeś? Wydawało mi się, że nie możesz się oprzeć…
– Źle ci się wydawało – odparł. Co gorsza, wysypałem ebene na ziemię. Nie zostało to
dobrze przyjęte.
– Więc stąd się wzięły te krzyki. Zastanawiałam się, co się stało.
– Jeśli przestałaś mnie uważać za persona non grata, chętnie bym się czegoś napił.
Kelly rozchmurzyła się.
– Schodź. Na pewno mam tu gdzieś schowaną drugą butelkę bourbona.
Brennan zbiegł na dół. Kelly kucała przy drewnianej szafce za fotelem na biegunach.
– Puk, puk – powiedział odsuwając na bok zasłonę.
– Wchodź – zaprosiła go, nie podnosząc wzroku. Przysięgłabym, że miałam tu gdzieś drugą
butelkę Jacka Daniel’sa.
– To nie ma znaczenia – stwierdził, przysiadając na skraju koi.
– Wprost przeciwnie – odparła, po czym zamknęła drzwi szafki i zerknęła pod koję. – Tu też
nie ma. Założę się, że któryś z moich Indian oddał ją za butelkę cachaca.
– Podobnie jak odtrutkę?
– Właśnie – potwierdziła, wyprostowując się.
– Rozmawiałaś z nimi na ten temat?
– Owszem, ale zawsze słyszę to samo. To nie my, Rasha. Jesteś naszym przyjacielem. Nigdy
byśmy ci czegoś takiego nie zrobili. – Kelly wzruszyła ramionami. – Nie są tacy źli, naprawdę.
Zabierają tylko te rzeczy, których ich zdaniem nie będę potrzebowała. Nigdy nie ukradli niczego
z ładunku. – Ton jej głosu sygnalizował, że sprawę uważa za zamkniętą. Usiadła w fotelu
i podniosła w górę butelkę cachaca. – To wszystko, co mam. Na pewno się nie skusisz?
– Na pewno.
Kelly nalała sobie do kieliszka i wychyliła duszkiem zawartość.
– Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?
– Sama powiedziałaś, że to nie jest żadne rozwiązanie. Muszę się z tym sam uporać.
– Wiem – mruknęła tak cicho, że ledwo ją usłyszał, a potem zaczęła bujać się w fotelu,
skubiąc machinalnie złotą bransoletkę.
– Musiałaś go bardzo kochać – powiedział, nie odrywając oczu od bransoletki.
– Owszem – odparła cicho, po czym odpięła ją i obróciła powoli w palcach. Wewnątrz
wygrawerowany był napis, którego nikomu dotąd nie pokazywała. Chciała, żeby tak pozostało,
jednocześnie jednak pragnęła złamać tabu. Nigdy dotąd tego nie doświadczyła. Może dlatego, że
w ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od jej wyjazdu z Irlandii, nigdy nie spotkała nikogo, z kim
mogła porozmawiać o tym, co na zawsze zmieniło jej życie. Nigdy aż do tej chwili.
Podała bransoletkę Brennanowi. Wziął ją do ręki i przeczytał napis: „Kelly moja Koniczynko
zawsze bądź tą cudowną dziewczyną, którą tak gorąco pokochałem. Na zawsze twój Brian”.
– Zginął dwa dni po tym, jak dostałam to od niego w prezencie – powiedziała, odbierając mu
bransoletkę.
– Przykro mi.
– Zamordowano go, ponieważ był protestantem.
– Czy jego zabójcy zostali kiedykolwiek złapani?
– O tak – odparła z uśmiechem satysfakcji, po czym sięgnęła po butelkę i nalała sobie drugi
kieliszek. – Pochodzę z robotniczej rodziny. Mój ojciec pracował w stoczni. Matka była zbyt
schorowana, żeby mieć jakiś stały etat. Prawie przez całe życie cierpiała na chroniczny bronchit,
nie powstrzymywało jej to jednak przed wypalaniem czterdziestu papierosów dziennie.
A czasami sześćdziesięciu, w zależności jak bardzo się danego dnia nad sobą użalała. Specjalnie
jej nie współczułam. Uważała, że jest zbyt chora, żeby zająć się domem, i dlatego po powrocie ze
szkoły musiałam zawsze posprzątać, zrobić pranie i przygotować obiad dla całej rodziny.
Robiłam to, zanim skończyłam dziesiąty rok życia. – Kelly wypiła trochę trunku i zakołysała
kieliszkiem w dłoni. – Mam dwóch braci. Feargal, który jest ode mnie cztery lata starszy,
pracował podobnie jak ojciec w stoczni. Patrick, starszy ode mnie o siedem lat, był
taksówkarzem. Nigdy nie łączyły mnie bliskie stosunki z Feargalem. Był awanturnikiem jak
ojciec. Patrick był spokojniejszy. Nie widziałam poza nim świata… póki nie odkryłam, że on
również, podobnie jak Feargal, należy do IRA. Byłam zdruzgotana. Mniej więcej w tym samym
czasie jeden z moich kolegów zginął w zamachu bombowym zorganizowanym przez IRA.
Zastanawiałam się, czy Patrick nie maczał w tym palców. Kiedy miałam szesnaście lat, ojciec
zabrał mnie na zebranie Sinn Fein i przedstawił oficerowi werbunkowemu IRA. Było oczywiste,
jakie ma wobec mnie zamiary. Tyle że ja nie chciałam nawet o tym słyszeć… wygarnęłam
facetowi prosto w oczy, co myślę o nim i o IRA. Nigdy nie widziałam ojca tak wściekłego. Ale
nie uderzył mnie. Nawet mnie nie dotknął. Zamiast tego oznajmił, że mogę już nie uważać się za
jego córkę. Możesz sobie wyobrazić, w jak wrogiej atmosferze żyłam przez następne dwa lata,
póki nie skończyłam szkoły. Nie mogłam się doczekać, żeby się stamtąd wyrwać. Wynajęłam
mieszkanie i przez trzy lata pracowałam w księgarni. W tym czasie spotkałam Briana… Briana
Langana. Chodziliśmy ze sobą już parę miesięcy, kiedy którejś nocy w moim mieszkaniu zjawił
się Patrick i kazał mi z nim zerwać. Nie miałam najmniejszego zamiaru go słuchać…
powiedziałam mu, że wyjdę za Briana, i na tym się skończyło. Przed wyjściem uprzedził, że
gorzko pożałuję tego, że sprzeciwiłam się woli rodziny. Te słowa prześladują mnie do dzisiaj.
Nazajutrz policja znalazła zwłoki Briana. Został ciężko pobity, a potem zamordowany strzałem
w głowę. Nigdy nie zobaczyłam jego ciała, ale powiedziano mi, że trzeba go było identyfikować
na podstawie uzębienia. Policja wszczęła śledztwo. Głównymi podejrzanymi byli Patrick
i Feargal, ale trudno było znaleźć przeciwko nim konkretne dowody. Wiedziałam, że jeśli nawet
nie zamordowali sami Briana, na pewno maczali w tym palce. Wynajęłam prywatnego
detektywa, ale on nie odkrył niczego nowego i uświadomiłam sobie z rozpaczą, że mogę nigdy
nie poznać prawdy. A potem skontaktował się ze mną kapuś… tak nazywamy w Irlandii
informatora… i powiedział, że pistolet, z którego zabito Briana, został porzucony w porcie.
Pokazał nawet plan, na którym dokładnie zaznaczono, gdzie się znajduje. Zaniosłam go na
policję. Ci posłali tam swoich ludzi i po paru godzinach broń została odzyskana. Zdjęte z niej
odciski palców pasowały do linii papilarnych Feargala, które mieli już w swojej kartotece.
Znaleźli również jego odciski na dwóch pociskach znajdujących się w komorze. Aresztowano go
razem z Patrickiem i oskarżono obu o zamordowanie Briana. Krążyły plotki, że rozkaz wydał
mój ojciec bez porozumienia z Radą Wojskową IRA, nie można mu było jednak niczego
udowodnić. Dowody przeciwko Feargalowi były niezbite, ale oskarżenie przeciwko Patrickowi
wspierało się na wątłych podstawach. Zostałby na pewno uniewinniony, gdyby, próbując ratować
Feargala, nie zmontował fałszywego alibi, na którym prokurator nie zostawił suchej nitki. Jako
winnych morderstwa skazano ich obu na dożywocie w więzieniu Mare. Kiedy ogłaszano wyrok,
mój ojciec wpadł w rozpacz. Patrick i Feargal byli wszystkim, co miał. Zaczął krzyczeć na mnie
z miejsca dla publiczności i musiano wyprowadzić mnie pod eskortą z budynku sądu. Nazajutrz
policja dowiedziała się, że ja też mam zginąć. Oficjalnie nie było wiadomo, kto za tym stoi.
Nieoficjalnie wiedzieli równie dobrze jak ja, że wyrok wydał mój ojciec. Poradzono mi, żebym
ukryła się gdzieś na czas śledztwa, ale ja wolałam wyjechać za granicę. Poleciałam do Rio
i zatrzymałam się u dziewczyny, która pracowała przez krótki okres w naszej księgarni. To był
koszmar: facetka żyła z ćpunem. Mieszkanie wyglądało i śmierdziało, jakby nikt w nim nie
sprzątał od kilku miesięcy. Jakoś to wytrzymałam, ale tylko dlatego, że nie miałam gdzie się
podziać. Wtedy właśnie spotkałam ojca Donnelly’ego. Spacerowałam rano wzdłuż zatoki
Botofogo, żeby nie siedzieć w tym chlewie, i któregoś razu zajrzałam do baru, by się czegoś
napić. Donnelly siedział tam i słysząc mój belfastski akcent, nawiązał ze mną rozmowę. Od
dwudziestu lat pracował jako misjonarz wśród Yanomamo i następnego dnia miał wracać
samolotem do Boa Vista. Ogarnięta skrajną desperacją zapytałam, czy mogę lecieć razem z nim.
Powiedział, że nie może mi nic płacić, ale da mi strawę i dach nad głową. Zgodziłam się.
Wszystko było lepsze niż dalszy pobyt w tym mieszkaniu.
– Jak zdobyłaś „Koniczynkę”? – zapytał.
– Odkryłam ją w płytkiej odnodze kilka mil od misji. Tyle że wtedy nie nazywała się jeszcze
„Koniczynka”. Miała dziurę poniżej linii wodnej. Dowiedziałam się później od innych kupców,
że poprzedni właściciel został kilka lat wcześniej zabity przez Yanomamo. Za pieniądze, które mi
zostały, kupiłam z drugiej ręki używanego diesla i jeden z kupców zainstalował go na statku. Inni
nauczyli mnie na nim pływać. Uważali, że taki mam kaprys. Nie wyprowadzałam ich z błędu.
Zdawałam sobie sprawę, że gdyby wiedzieli, że mam zamiar z nimi konkurować, nie śpieszyliby
się tak bardzo z pomocą. Na początku zaopatrywałam po prostu misję, kupując towary w Boa
Vista, ale po paru miesiącach zaczęłam handlować z mieszkającymi wzdłuż rzeki Indianami.
Trochę później zmarł ojciec Donnelly i misję zamknięto. Nagle zostałam pozbawiona portu
macierzystego. Przerobiłam więc tę kajutę na mieszkanie – stwierdziła, zataczając krąg ręką. – To
jest teraz mój świat. Największa ironia tkwi w tym, że gdyby Brian nie zginął, nigdy bym go nie
odkryła. Czasami myślę, że od początku było mi sądzone tu przyjechać.
– Co z tym wyrokiem, który wydał na ciebie ojciec? – zapytał Brennan, kiedy wyjęła
z nocnej szafki paczkę marlboro.
– Nie mam pojęcia. I mało mnie to obchodzi – odparła, zapalając papierosa. – Od przyjazdu
do Brazylii nie kontaktowałam się z nikim w kraju. Nie wiem, czy policja udowodniła coś
mojemu ojcu, ale jeśli nawet im się to udało, i tak nic się nie zmieni. On nigdy nie uchyli wyroku.
Dlatego nie mogę wrócić do domu. I to mnie najbardziej boli. – Kelly zaciągnęła się głęboko
papierosem i wypuściła dym przez bulaj. – Lecz nie zrozum mnie źle. Nigdy nie żałowałam tego,
że doniosłam na swoich braci. Nie masz pojęcia, jak bardzo ich nienawidzę.
– Wciąż myślisz o Brianie?
– Nie tak często jak dawniej – stwierdziła, zaciągając się ponownie papierosem. – Ale robiąc
to, staram się wspominać dobre chwile, ten czas, kiedy byliśmy razem. Dawno temu pozbyłam
się całego żalu. Potem przyszło poczucie winy. Co by było, gdybym posłuchała Patricka, kiedy
próbował mi wybić z głowy znajomość z Brianem? Co by było, gdybym powiedziała Brianowi
o wizycie Patricka? Gdybym zrobiła jedno lub drugie, wtedy Brian być może by żył. Po pewnym
czasie zdałam sobie sprawę, że to nieprawda. Czy miałam poświęcić własne szczęście, żeby
zadowolić tych ograniczonych umysłowo bigotów? Im więcej ludzi sprzeciwi się podobnym
niegodziwościom, tym silniejsi będą w obliczu nieszczęścia. – Kelly nałożyła bransoletkę na
przegub, ale nie zdołała jej zapiąć, tak bardzo trzęsły jej się ręce. – Cholerny obluzowany zamek
– mruknęła. – Ciągle mam zamiar oddać go do naprawy, ale zawsze o tym zapominam.
– Nie wybaczyłabyś sobie, gdyby się zgubiła – powiedział Brennan.
– Wiem, ale zawsze spada mi z ręki, kiedy jestem na pokładzie. Tak jakby Brian tu był
i czuwał, żebym jej na dobre nie zgubiła. – Kelly wstała z fotela i usiadła na koi.
– Mógłbyś ją zapiąć? – poprosiła po chwili. Brennan wziął od niej bransoletkę i nałożył jej
na przegub. – Czy miałeś kiedyś wrażenie, że czuwa nad tobą Gillian? – zapytała.
– Jeśli nad kimś czuwa, to nad Jasonem. Nie widziała, jak dorasta. – Brennan zdołał w końcu
wsunąć klamerkę w zamek i pociągnął bransoletkę, żeby sprawdzić, czy jest dobrze zapięta. –
Gotowe.
– Dziękuję – odparła cicho, ale nie wróciła na swój fotel.
W przyćmionym świetle stojącej obok lampy wyglądała olśniewająco. Boże, jak bardzo
pragnął ją pocałować. Mimo to się wahał. Nie chciał, żeby to odbyło się w ten sposób. Kelly nie
należała do dziewczyn, o których można zapomnieć po jednej nocy. W grę wchodziło zaufanie.
Gdyby dał teraz upust namiętnościom, nie mógłby od niej odejść. A on przecież musiał odejść…
Kelly wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć jego policzka. Brennan odsunął gwałtownie głowę
i wstał.
– Jestem trochę zmęczony. Zobaczymy się jutro rano. Dobranoc – powiedział oschłym
tonem, po czym odsunął wiszącą w drzwiach zasłonę i wyszedł.
Kelly przez dłuższy czas nie odrywała wzroku od zasłony. Brennan odszedł i zbiło ją to
z tropu. Krótka przygoda bez żadnych zobowiązań czy nie na tym mu właśnie zależało? A może
uczucie, jakie do niej żywił, było głębsze? Podobnie jak jej uczucie do niego. Uczucie, które nie
miało przyszłości. To z tego powodu było tak trudne do zaakceptowania.
Wypiła jednym haustem cachaca i przez chwilę miała ochotę walnąć kieliszkiem w ścianę.
Ale takie uleganie emocjom nie było w jej stylu. Odstawiła spokojnie kieliszek na nocną szafkę
i zapaliła kolejnego papierosa. Brennan wyjedzie jutro, czy jej się to podoba, czy nie. I tak to się
skończy. Będzie mogła wrócić do swojego starego życia.
Tak będzie najlepiej, powtarzała w myśli. Więc dlaczego te słowa wydawały jej się takie
nieprzekonywające?

Kiedy Brennan wrócił do shabono, wszędzie dookoła płonęły ogniska. Większość Indian
leżała w hamakach. Kilka osób stało na placu, wznosząc ręce do nieba i kołysząc się w rytmie
śpiewanej przez siebie pieśni. Najwyższy hamak w sąsiedniej chacie był pusty: mężczyzna,
któremu naraził się po południu, musiał znajdować się na placu. Brennanowi bynajmniej to nie
przeszkadzało: kiedy Indianin wróci do domu, będzie myślał tylko o tym, żeby wyciągnąć się
w hamaku i trochę przespać.
Wdrapał się na własne legowisko, podłożył ręce pod głowę i przez dłuższy czas wpatrywał
się w belkę podtrzymującą dach. Rozstanie z Kelly wymagało całej jego siły woli. Jeszcze kilka
sekund i uległby jej wdziękom. Ale teraz nie żałował swojej decyzji. Gdyby posunął się dalej,
skomplikowałoby to tylko niepotrzebnie sytuację. A w tej chwili na pewno nie były mu potrzebne
nowe wyrzuty sumienia. Cieszył się, że jutro rano wyjeżdża. Będzie mógł o niej zapomnieć
w każdym razie spróbować o niej zapomnieć i wrócić do swojego życia w Nowym Jorku.
W pierwszym rzędzie zbada bliżej okoliczności śmierci Donalda. A to oznaczało, że
powinien dowiedzieć się wszystkiego, czego tylko zdoła, o Tomie Caldwellu i Bobbym
Dixonie…

Samolot Caldwella wylądował na lotnisku Johna F. Kennedy’ego krótko po godzinie ósmej


wieczorem. Po przejściu kontroli paszportowej i celnej Caldwell odebrał kopertę zostawioną dla
niego w informacji. W środku były dwa klucze jeden do samochodu, który czekał na parkingu
obok terminalu, drugi do mieszkania na East Side, które miało stać się jego bazą w ciągu kilku
następnych dni.
Dojazd do apartamentu zajął mu trochę więcej niż godzinę. Po zaparkowaniu w podziemnym
garażu wjechał windą na trzecie piętro. Apartament był skromnie umeblowany, ale odpowiadał
jego potrzebom. Caldwell rzucił walizkę na podwójne łóżko, po czym zajrzał do kuchni i znalazł
kilka zimnych piw w dobrze zaopatrzonej lodówce. Otworzył jedno i pociągnął długi łyk. Tego
właśnie brakowało mu poza krajem. Dobrego amerykańskiego piwa. Przeszedł do salonu
i otworzył sejf w ścianie. W środku leżały używane pięcio, dziesięcio– i dwudziestodolarówki,
a także zapieczętowana brązowa koperta, którą wyjął.
Usiadł w fotelu przy telefonie i otworzył palcem kopertę: znajdowały się w niej numery
telefonów, a także tygodniowy rozkład zajęć mężczyzny, który miał dokonać zamachu. Caldwell
zerknął na zegarek. Faceta nie było w pracy. Podniósł słuchawkę i wystukał jego domowy numer.
Telefon został odebrany po sześciu albo siedmiu dzwonkach.
– Czy rozmawiam z Clive’em Noonanem? – zapytał Caldwell.
– Kto mówi?
– Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale dopiero przyjechałem do Nowego Jorku.
Nazywam się Bill Moreno. Oficjalnie pełnię funkcję doradcy prezydenta. Jestem także jednym
z organizatorów uroczystego bankietu, który wydaje wice prezydent za trzy dni z okazji Dnia
Niepodległości. Bankietu, w którym, o ile mi wiadomo, będzie pan uczestniczył.
– Owszem – odparł nieco zaskoczony Noonan. – W zeszłym miesiącu otrzymałem
zaproszenie z Białego Domu. Nie spodziewałem się jednak, że zadzwoni do mnie któryś
z organizatorów. Czy przyjęcie zostało odwołane?
– Bynajmniej, chyba że ma pan lepsze ode mnie informacje – odpowiedział lekkim tonem
Caldwell. – Nie, dzwonię, ponieważ chciałbym się z panem spotkać tak szybko, jak to jest
możliwe. Najlepiej jutro. Czy to panu odpowiada?
– Tak… oczywiście – wyjąkał Noonan. – Tyle że nie bardzo rozumiem, dlaczego chce się
pan ze mną spotkać. Jestem tylko kierownikiem miejskiego wysypiska śmieci na Long Island.
– Wolałbym nie mówić o tym przez telefon – stwierdził Caldwell, próbując wyobrazić sobie
zaskoczoną twarz Noonana. – Nie ma pan powodów do niepokoju. Prawdę mówiąc, może pan
odegrać ważną rolę w trakcie bankietu. O tym właśnie chciałbym z panem porozmawiać. Kiedy
mógłbym do pana wpaść? Oczywiście jeśli nie ma pan nic przeciwko, bym odwiedził pana
w domu…
– Nie… skądże znowu – zapewnił go Noonan. – Dzisiaj mam nocny dyżur. Powinienem
wrócić do domu jutro o drugiej po południu. Czy odpowiada panu czwarta?
– Nie będzie pan zmęczony po dyżurze? – zapytał z troską w głosie Caldwell. – Może ma
pan ochotę się trochę zdrzemnąć? Nie chciałbym, żeby musiał pan zmieniać przeze mnie swoje
plany.
– Normalnie nie śpię zaraz po pracy. Wolę się najpierw trochę zrelaksować. Czwarta jak
najbardziej mi odpowiada. Pozwoli pan, że zapiszę sobie w kalendarzu. Niech tylko dowiedzą się
o tym moi koledzy. Odwiedzi mnie osobiście asystent prezydenta.
– Nie, panie Noonan – zareagował ostro Caldwell, wyprostowując się w fotelu. – Obawiam
się, że nie będzie pan mógł nikomu wspomnieć o mojej wizycie… w każdym razie nie przed
bankietem – dodał łagodniejszym tonem. – W grę wchodzą względy bezpieczeństwa. Mam
nadzieję, że mogę liczyć na pańską dyskrecję.
– Naturalnie. Nie pisnę nikomu ani słówka, panie Moreno.
– Doskonale. Cieszę się, że będę mógł się z panem spotkać, panie Noonan. Jutro o czwartej.
– Ja również. Dobranoc.
Caldwell poczekał, aż Noonan się rozłączy, po czym odłożył słuchawkę, uśmiechnął się
z satysfakcja i sięgnął po zimne piwo. Pułapka została zastawiona…
9

Brennan otworzył oczy o świcie. Wioska budziła się powoli do życia. Tylko mężczyźni,
którzy brali poprzedniej nocy udział w rytuale ebene, leżeli dalej w hamakach. Wątpił, czy
zwloką się z nich przed południem. Zerknął ukradkiem na nieruchomą postać w sąsiedniej
chacie. Kiedy facet się ocknie, jego już tu dzięki Bogu nie będzie.
Zaburczało mu w brzuchu i nagle uświadomił sobie, że jest głodny. Powinien sprawdzić, czy
na pokładzie „Koniczynki” przyrządzają już śniadanie. Najpierw jednak musiał się trochę
ogarnąć. Uzbrojony w swoją kosmetyczkę zszedł nad brzeg rzeki, zanurzył dłonie w błotnistej
wodzie i spryskał nią twarz, a potem wyjął małe lusterko i przyjrzał się swemu niezbyt
atrakcyjnemu odbiciu. Spierzchnięte wargi, czterodniowy zarost i ciemne worki pod
przekrwionymi oczyma. Czuł, że jego strudzone ciało z radością wróci do zanieczyszczonego
powietrza i ulicznego zgiełku Nowego Jorku. Miasta, które było jego domem.
Pokrzepiony tą radosną myślą, wszedł na pokład „Koniczynki” i ruszył na dziób, gdzie przy
poobijanej butli z propanem kucali dwaj Indianie, pitrasząc w glinianym garnku coś, co
przypominało gulasz. Nigdzie nie widać było Kelly. Jeden z Yanomamo wskazał ręką garnek,
potem Brennana i dotknął palcami warg. Brennan pokiwał skwapliwie głową. Indianin nałożył
mu na talerz solidną porcję gulaszu z grubą pajdą chleba z kassawy i dał do ręki kubek z kawą.
Brennan usiadł na drewnianej ławce na rufie, zjadł szybko śniadanie, a potem wstał
i podszedł do luku.
– Jesteś tam, Kelly? – zawołał.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wrócił na dziób, gdzie posilali się dwaj Indianie.
– Rasha? – zapytał.
Jeden z nich pokazał ręką w kierunku wodospadu.
Brennan wrócił do shabono, zapakował do torby dzienniki Donalda, a potem po raz ostatni
rozejrzał się dookoła. Wiedział, że na zawsze zachowa w sercu wdzięczność dla tych ludzi. Ale
słowa nie miały dużej wartości w ich świecie. Pamiętając o tym, wyjął z kieszeni zapalniczkę
Donalda i postawił ją na ziemi w miejscu, gdzie przedtem leżały jego dzienniki.
Kiedy wrócił na statek, Kelly stała na pokładzie z kubkiem kawy w ręku. Po przelotnym
spojrzeniu, które mu posłała, domyślił się, że albo się na niego gniewa, albo jest tak samo
zakłopotana jak on.
– Dzień dobry – przywitał ją wesołym tonem, mając nadzieję, że Kelly nie usłyszy drżenia
w jego głosie.
– Dzień dobry.
– Kiedy odpływamy?
– O której musisz być na lotnisku? – zapytała.
– Umówiłem się z pilotem na dziesiątą.
– W takim razie powinniśmy już ruszać – oświadczyła, wylewając resztkę kawy do rzeki. –
Nie chcemy przecież, żebyś się spóźnił, prawda?
– Zaczekaj, Kelly – powiedział, widząc, że ma zamiar odejść. – Oboje czujemy się trochę
zakłopotani po wczorajszej nocy.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparła oschle. – A teraz wybacz, ale muszę wydać polecenia
załodze.
– Uważam, że postąpiliśmy słusznie, nie posuwając się dalej – zawołał za nią.
Kelly zawahała się, jakby miała zamiar się odwrócić i coś powiedzieć, ale potem moment
słabości minął i zniknęła za sterówką.
Brennan oparł się o reling i obserwując rzekę, poczuł autentyczny smutek. Na pewno nigdy
nie zapomni ostatnich trzech dni. Odwracając się, dostrzegł nagle uzbrojonego we włócznię
Indianina z twarzą pokrytą grubą warstwą czerwonej farby.
Stał u wylotu wąskiej ścieżki, która prowadziła do stawu przy wodospadzie. Brennan nie
miał pojęcia, skąd się wziął i jak długo tam stał, ale ponownie ujrzał wyraźną bliznę na dłoni
zaciskającej włócznię. To był mężczyzna, który ocalił mu życie przy stawie.
– Kelly, chodź tutaj! Szybko! – zawołał, odwracając się w stronę sterówki.
– O co chodzi? – zapytała, podchodząc bliżej.
– Popatrz, to ten… – zaczął i urwał. U wylotu ścieżki nie było nikogo.
– Gdzie mam popatrzeć?
– Nieważne – odparł, opuszczając rękę. – Wydawało mi się, że coś zobaczyłem. Musiałem
się chyba pomylić.
– Odpływamy za dziesięć minut – oświadczyła i wróciła do sterówki.
Brennan w dalszym ciągu wpatrywał się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał
Indianin. Tuxuana powiedział, że wieśniak z podobną blizną zmarł ukąszony przez węża przy tej
sadzawce, ale on odrzucił teorię o duchu, uważając ją za przesąd. Wciąż ją odrzucał. Tyle że teraz
z trochę mniejszym przekonaniem. Musiało istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Prawda?
Wzruszył ramionami i zszedł z dziobu, żeby śledzić przygotowania do odpłynięcia.

Zbyt chłodno. Zbyt szorstko. Zbyt obcesowo. Kelly wiedziała, że mogła załatwić tę sprawę
o wiele lepiej. Była jednak w defensywie. Ray Brennan był pierwszym mężczyzną, który
spodobał jej się, odkąd straciła Briana. I to wyprowadzało ją z równowagi. Nie chciała tego.
Skoro jednak tak bardzo zależało jej na zachowaniu dystansu, dlaczego zbliżyła się do niego
wczoraj wieczorem? Próbowała już wcześniej uspokoić sumienie, wmawiając sobie, że działała
pod wpływem impulsu. Tyle że podejmowanie pochopnych działań nie było w jej naturze.
Doskonale zdawała sobie sprawę, co robi, i to zwiększało tylko dręczące ją poczucie winy. Mogła
z nim walczyć wyłącznie w jeden sposób: ponownie wznosząc wokół siebie bariery. Wiedziała,
że to rozwiązanie na krótką metę. Będzie musiała walczyć ze swymi uczuciami po jego
wyjeździe.
Kelly nie wyszła ze sterówki przez całą podróż powrotną do Boa Vista. Wielokrotnie miała
ochotę przekazać ster któremuś z Indian i porozmawiać z Brennanem, ale za każdym razem udało
jej się zwalczyć pokusę. Niczego by przez to nie osiągnęła. Skomplikowałaby jedynie sytuację
tak w każdym razie sobie wmawiała.
„Koniczynka” dotarła do Boa Vista kilka minut po dziewiątej. Kelly zaczekała, aż statek
przycumują do nabrzeża, i wyłączyła silnik. Nadszedł moment, którego najbardziej się obawiała.
Wzięła głęboki oddech, po czym wyszła ze sterówki i zbliżyła się do stojącego przy lewej burcie
Brennana.
– Pokonałaś dystans w dobrym czasie – powiedział, uśmiechając się z przymusem.
– W ładowni nie ma żadnych towarów – odparła. – Statek jest dzięki temu lżejszy.
– I szybszy – dodał Brennan.
– I szybszy – zgodziła się, kiwając głową.
– Czy będę mógł tutaj złapać gdzieś taksówkę? – zapytał, przerywając niezręczne milczenie.
Kelly wskazała drewnianą bramę przy końcu odchodzącej od nabrzeża polnej drogi.
– Po wyjściu na ulicę skręcisz w prawo i w odległości kilkuset jardów zobaczysz postój.
Będziesz na lotnisku grubo przed dziesiątą.
– W porządku. – Kolejna niezręczna pauza. – Chyba muszę już lecieć. – Brennan wyciągnął
do niej rękę. – Dziękuję za pomoc.
– Zapłaciłeś za nią – powiedziała, ściskając grzecznie jego dłoń. Mogłabyś wymyślić coś
lepszego, skarciła się w duchu.
Brennan wręczył jej kartkę, którą wydarł z jednego z zeszytów Donalda.
– Zapisałem tutaj mój adres na Brooklynie, a także numery telefonów do pracy i do domu.
Jeśli kiedykolwiek będziesz w Nowym Jorku, nie zapomnij mnie odwiedzić.
– Od przyjazdu tutaj nigdy nie byłam dalej niż w Rio, lecz to zdarzyło mi się tylko dwa razy
w ciągu dziesięciu lat. Dziękuję jednak za zaproszenie.
– No tak… cóż – – mruknął, wzruszając ramionami. Uważaj na siebie, słyszysz?
Kelly dała nagle krok do przodu i mocno go uściskała.
– Ty też – powiedziała drżącym głosem, po czym odsunęła się od niego i zbiegła pod pokład.
Brennan zeskoczył na nabrzeże i nie odwracając się ani razu doszedł do bramy. Po wyjściu
na ulicę skręcił w prawo i ruszył w stronę zaparkowanych na poboczu taksówek. Siedzący
w pierwszej z nich kierowca wyskoczył z samochodu i zawołał coś po portugalsku.
– Lotnisko – powiedział Brennan.
– Sim, aeroporto.
Facet pokiwał głową i wziął od Brennana jego torbę.
– Americano! – zawołał ktoś.
W ich stronę biegł inny mężczyzna, szczerząc żółtawe zęby w powitalnym uśmiechu. To był
kierowca, który przywiózł go tutaj przed czterema dniami. Doszło do gwałtownej sprzeczki,
w wyniku której mówiący po angielsku szofer odebrał w końcu torbę Brennana swemu koledze.
Pierwszy szofer popatrzył wilkiem na Brennana i wrócił do swojego samochodu.
– Powiedzieć mu, że on nie być dla ciebie dobry – oznajmił drugi kierowca. – Nie mówić po
angielsku. Dokąd chcieć jechać, Americano?
– Na lotnisko – poinformował Brennan, ruszając w ślad za kierowcą w stronę taksówki.
Facet włożył jego torbę do bagażnika.
– Wracać teraz do domu? – zapytał.
– Tak – odparł Brennan, zająwszy tylne siedzenie.
– Amazonas podobać się? – pytał dalej kierowca.
– Podobać się – stwierdził Brennan, uśmiechając się do swoich myśli. A potem zdjął ciemne
okulary, oparł głowę o siedzenie i zamknął oczy. – Płacę dziesięć dolarów ekstra, jeśli nie
odezwiesz się ani słowem przez całą drogę na lotnisko – oznajmił.
Żadnej odpowiedzi. Brennan otworzył jedno oko, nie będąc pewien, czy facet go zrozumiał.
W tylnym lusterku zobaczył uśmiechniętą od ucha do ucha twarz. Taksówkarz zapalił silnik
i ruszył z miejsca.

Kelly spędziła całe przedpołudnie w Boa Vista, spłacając swoje najpilniejsze długi
pieniędzmi, które dostała od Brennana, i negocjując kolejne pożyczki z bezwzględnymi
lichwiarzami, urzędującymi w bocznych uliczkach. Nikt nie chciał jej sprzedawać na kredyt.
Ostatecznie jednak udało jej się coś niecoś załatwić. I zapomnieć na jakiś czas o Rayu Brennanie.
Kiedy wróciła na „Koniczynkę”, żeby odebrać świeże dostawy, dwaj Indianie czekali na nią
na nabrzeżu. Ich oczy powędrowały ku torbie, którą trzymała w ręku.
– Dlaczego sądzicie, że wam coś przyniosłam? – zapytała z niewinną miną. – I dlaczego
sądzicie, że w ogóle zasłużyliście na jakieś prezenty?
– Jesteśmy twoimi przyjaciółmi – odparł jeden z nich. – Przyjaciele zawsze dają sobie
wzajemnie prezenty.
– Jaki prezent dostanę od was?
– Nie mamy pieniędzy, Rasha.
– Znakomity wybieg – powiedziała po angielsku. – Musiałam spłacić moje długi – dodała
w języku Yanomamo. – Wydałam wszystkie pieniądze, które dostałam od naba.
– Więc Rasha nic nam nie kupiła? – zapytał ze zbolałym wyrazem twarzy drugi Indianin.
– Jesteście żałośni – oznajmiła wesołym tonem, po czym poszperała w torbie i wyjęła z niej
dwie butelki cachaca.
– Bimber! – zakrzyknęli zgodnym chórem. Było to jedno z nielicznych angielskich słów,
których się od niej nauczyli.
Obaj wyciągnęli ręce po butelki, ale Kelly schowała je z powrotem.
– Dostaniecie wieczorem, kiedy skończymy załadunek.
– Zobacz, Rasha! – zawołał jeden z nich, pokazując coś za jej plecami. Drugi, nie czekając,
ruszył biegiem w tamtą stronę. Kelly obejrzała się i zobaczyła słaniającą się na nogach
dziewczynę, która zmierzała ku niej niepewnym krokiem.
To była żona Donalda Louise Carneiro. Miała podarte ubranie, a twarz i ręce pokrywały
liczne skaleczenia i sińce. Indianin podtrzymał ją, bo chwiała się na nogach.
Kelly podbiegła do niej.
– Co się stało, Louise? – zapytała przerażona.
– To nie ma… – znaczenia wyszeptała Louise. Wyjęła z tylnej kieszeni porozdzieranych
dżinsów zniszczony notes i wcisnęła go w ręce Kelly. – Musisz to przekazać… amerykańskiemu
ambasadorowi w Rio.
– Zabierzcie ją na pokład! – rozkazała Kelly.
– Nie, zostawcie mnie! – zaprotestowała Louise. – Ze mną grozi wam niebezpieczeństwo. –
Ale… musiałam oddać ci ten zeszyt. Teraz pozwól mi odejść.
– Nigdzie nie pójdziesz – oznajmiła Kelly. – Spójrz tylko na siebie. Ledwie się trzymasz na
nogach. Musisz iść do szpitala.
– Nie – odparła ostro Louise. – Jeśli mnie z tobą zobaczą, zabiją i ciebie.
– Rasha! – zawołał ponownie Indianin, wskazując samochód, który przejechał przez
drewnianą bramę i pędził w ich stronę.
Dwaj Yanomamo chwycili Louise i mimo jej głośnych protestów wciągnęli na pokład. Kelly
uruchomiła silnik, a jeden z członków załogi zbiegł na brzeg, żeby odcumować statek. Samochód
zatrzymał się z piskiem opon przy nabrzeżu i wyskoczyło z niego dwóch niechlujnie ubranych
pistoleiros. Jeden z nich był uzbrojony.
– Uważaj! – krzyknęła Kelly do Kanibawy, kiedy bandzior wycelował do niego z rewolweru.
Pocisk trafił w kadłub, mijając o kilka cali Indianina, który skoczył z powrotem na statek.
„Koniczynka” zaczęła wolno odpływać od brzegu. Zbyt wolno. Kelly wiedziała, że pistoleiros
dostaną się na pokład, nim statek nabierze odpowiedniej prędkości.
Jej obawy niestety spełniły się. Pierwszy z bandytów skoczył z głośnym hukiem na deski
pokładu. W ślad za nim ruszył drugi i Kelly spostrzegła z przerażeniem, że ten także ma
rewolwer i grozi nim dwóm Indianom, którzy próbowali nie dopuścić go do Louise. Wetknęła
notes za pasek dżinsów, a potem zdjęła ze ściany dubeltówkę i przycisnęła ją do brzucha. Drugi
pistoleiro zbliżył się do sterówki. Śledząc uważnie jego ruchy w odbiciu szyby, wiedziała, że nie
może się pomylić. Miała tylko jedną szansę na zadanie celnego uderzenia. Musiała ją
wykorzystać.
– Wyłącz silnik! – rozkazał pistoleiro.
Wciąż znajdował się poza jej zasięgiem. Musiała go zwabić bliżej.
– Powiedziałem, żebyś wyłączyła silnik!
Zacisnęła palce na lufie, a potem zdjęła lewą rękę ze steru i kiedy facet wszedł do środka,
chwyciła nią za zamek dubeltówki i trzasnęła go kolbą w splot słoneczny. Gdy zgiął się wpół,
wzięła powtórny zamach i rąbnęła go w głowę. Stracił przytomność, jeszcze nim runął na deski
pokładu. Kelly rozejrzała się za drugim bandziorem i spostrzegła, że Indianie zdążyli go już
rozbroić. Jeden z nich stanął za sterem, a ona podeszła do drugiego, który trzymał na muszce
najwyraźniej przestraszonego pistoleiro.
Odebrała Kanibawie rewolwer żaden z Indian nie wiedział, jak posługiwać się bronią palną
i dała w zamian zepsutą dubeltówkę.
– Czy przysłano was po to? – zapytała, pokazując napastnikowi notes. – Żadnej odpowiedzi.
– Dla kogo pracujecie? – Znowu milczenie. – Dla Toma Caldwella?
W oczach mężczyzny na krótką chwilę pojawił się błysk zdumienia i to jej wystarczyło.
Znała odpowiedź na swoje pytanie i wiedziała, że nie wyciągnie z niego nic więcej. Byli tylko
wynajętymi zbirami wysłanymi po notes.
– Co mamy z nim zrobić, Rasha? – niepokoił się Kanibawa, szturchając lufą dubeltówki
faceta, który cofnął się ze strachu aż do relingu.
– Zobaczymy, czy potrafi pływać – odparła. Indianin pokiwał głową. – Salto! – rozkazała.
Facet zawahał się, spoglądając z obawą w błotniste fale rzeki. – Przekonasz się, że o wiele
trudniej jest pływać z przestrzelonym kolanem – zagroziła, celując z rewolweru w jego nogę.
Pistoleiro wdrapał się na reling i skoczył do wody.
– Tego też możesz wyrzucić – stwierdziła, wskazując nieprzytomnego bandziora przy
sterówce. Zatknęła rewolwer za pasek i podeszła do leżącej Louise. – Nie możemy teraz wracać
do Boa Vista powiedziała. Odwiozę cię do najbliższej misji. Dotarcie tam powinno nam zabrać
jakąś godzinę. Zajmą się tobą, dopóki nie otrzymasz właściwej opieki medycznej.
– Nie przejmuj się mną. I tak mnie zabiją – stwierdziła zrezygnowanym tonem Louise. –
Teraz tylko ten notes jest ważny. Musisz go oddać władzom. Przyrzeknij, że to zrobisz.
– Przyrzekam – odparła Kelly.
Za jej plecami rozległ się głośny plusk. Domyśliła się, że Indianie wrzucili nieprzytomnego
napastnika do wody. Obejrzała się i dała Kanibawie znak, żeby do niej podszedł.
– Przynieś trochę czystej wody i apteczkę z mojej kabiny – poleciła, a sama wyjęła zza paska
notes. – Co tu jest takiego ważnego? – zapytała, zwracając się do Louise.
– Nie wiem. Jest napisany po angielsku. Dotyczy sprawy, nad którą Donald pracował na
krótko przed swoją śmiercią, Nic mi o tym nie mówił. Powiedział tylko, że jeśli coś mu się
stanie, mam przekazać ci ten zeszyt. Jesteś jedyną osobą, której mógł zaufać. – Na twarzy Louise
pojawiła się niepewność. – Zawieziesz go do ambasady amerykańskiej w Rio?
– Obiecałam ci już, że to zrobię – stwierdziła Kelly.
– Jak tylko dowiedziałam się o śmierci Donalda, wyruszyłam z shabono, żeby cię znaleźć.
Nie miałam pojęcia, gdzie jesteś, więc szłam do Boa Vista. Wiedziałam, że prędzej czy później
tam przypłyniesz.
– Kiedy zaczęli cię ścigać ci dwaj dranie?
– Krótko po tym, jak weszłam do miasta. Zatrzymali mnie na ulicy i próbowali wepchnąć do
samochodu. Zdołałam im uciec i przekradłam się do portu. Musieli trafić na mój ślad. Dzięki
Bogu, że się wtedy zjawiłaś.
– Widziałaś ich wcześniej? – zapytała Kelly, odbierając od Indianina apteczkę i butelkę wody
mineralnej.
– Nie. Muszą pracować dla tych samych ludzi, którzy zabili Donalda.
– Donald utonął – poprawiła ją Kelly.
– Wychodzi na to samo – stwierdziła Louise i złapała Kelly za przegub ręki, kiedy ta
otwierała apteczkę. – Chcę wiedzieć, co jest w tym notesie.
– Zajrzę do niego, kiedy tylko zdezynfekujemy twoje zadrapania.
– Chcę wiedzieć już teraz! – zawołała Louise, przewracając ramieniem apteczkę. – Proszę,
Kelly. Powiedz mi.
Kelly postawiła z powrotem apteczkę na podłodze, a potem wzięła do ręki notes i otworzyła
go na pierwszej stronie. Charakter pisma był zupełnie nieczytelny. Nie była nawet pewna, czy
notatki są sporządzone po angielsku.
– Co cię tak śmieszy? – zapytała podenerwowanym tonem Louise, kiedy w kącikach ust
Kelly zadrżał uśmiech.
– Nic takiego – odparła szybko. – Przypomniałam sobie tylko, co brat Donalda powiedział
o jego charakterze pisma.
– Ray był tutaj? – zapytała ze zdumieniem Louise.
Kelly pokiwała głową.
– Popłynęliśmy do twojego shabono, ale ciebie już tam nie było.
– Nie powiem, bym bardzo żałowała, że nie udało mi się z nim spotkać. Z tego, co opowiadał
o nim Donald, to nadęty samolubny bubek. Nic dziwnego, że Donalda nie łączyły z nim bliskie
stosunki.
Kelly poczuła, jak ogarnia ją złość. Ale broniąc Raya przed Louise, niczego by nie osiągnęła,
a poza tym miały obie za dużo zmartwień, żeby się ze sobą kłócić.
– Wydaje mi się, że gdybyś spotkała Raya, zmieniłabyś o nim szybko zdanie – mruknęła.
– Wątpię – odparła oschle Louise.
Może rzeczywiście nie, pomyślała Kelly. Louise zawsze przyjmowała za dobrą monetę
wszystko, co mówił jej Donald. Zajrzała z powrotem do notesu. Wszystkie kartki pokryte były
nieczytelnymi bazgrołami. Jak mogła je pokazać amerykańskie mu ambasadorowi w Rio de
Janeiro? Jeśli nawet zgodzi się na spotkanie, to wyrzuci ją za drzwi, kiedy tylko spojrzy do
środka.
Straciła już nadzieję, że cokolwiek odczyta, kiedy jej oczy padły nagle na ostatnią kartkę.
Przeczytała słowa napisane ukosem dużymi literami, mrożące krew w żyłach.

ZAMACH NA WICEPREZYDENTA – DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI

– Co to znaczy? – zapytała Louise, kiedy Kelly powiedziała jej. – Myślisz, że to może


chodzić o wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych?
– Na pewno – odparła Kelly. – Amerykanie obchodzą swój Dzień Niepodległości za trzy dni.
Dlatego tak mu zależało, żeby notes jak najszybciej trafił w ręce ambasadora.
– Gdybym potrafiła przeczytać te przeklęte bazgroły, wiedziałybyśmy lepiej, z czym
przyjdzie nam się zmierzyć. Ale możesz być pewna, że Caldwell zrobi wszystko co w jego mocy,
żeby ten notes nie wpadł w ręce władz.
– Tom Caldwell? – ożywiła się Louise. A co on ma z tym wspólnego?
– Nie mam teraz czasu ci wyjaśniać, lecz wszystko wskazuje na to, że jest zamieszany w tę
sprawę – odparła Kelly.
– Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to specjalnie zdziwiło – stwierdziła Louise. – Myślisz, że
kazał zamordować Donalda, żeby zamknąć mu usta?
– Nie wiem. Moim zdaniem zrobiłby mądrzej, zostawiając go przy życiu. Twój mąż był
jedyną osobą, która mogła zaprowadzić go do notesu. Ale i tak nie poznamy prawdy, do póki nie
przeanalizują jego notatek w ambasadzie.
– Jak masz zamiar dostać się do Rio? – zapytała Louise.
– Muszę tam polecieć. Odłożyłam przez te lata trochę pieniędzy, o których nie wiedzą moi
wierzyciele. Trzymam je w skrytce depozytowej w Boa Vista. Powinno starczyć na bilet do Rio.
Jestem pewna, że uda mi się przekonać ambasadora, by fundnął mi bilet powrotny.
– I zapłacił za lot w tamtą stronę – dodała Louise.
– Najpierw muszę się tam dostać – przypomniała jej Kelly. – Co oznacza, że powinnam
wrócić do Boa Vista po pieniądze. Na pewno podwiezie mnie ktoś z misji. Nie powinnam mieć
również problemu z dostaniem się do Manaus. Co kilka godzin latają tam samoloty
zaopatrzeniowe z Boa Vista. Martwię się tylko, czy złapię szybko jakiś lot do Rio.
– Ile czasu może nam zabrać dotarcie do misji? – zapytała Louise.
– Nie więcej niż pięćdziesiąt minut – oceniła Kelly i wstała z miejsca. – Jeśli zajmę się
sterem, możliwe, że uda nam się zarobić kilka minut. Nikt nie zna „Koniczynki” tak dobrze jak
ja. Zawsze mnie słucha.
– Nie boisz się, że pistoleiros dogonią nas, zanim dotrzemy do misji?
– Zobaczymy – odparła Kelly.

Dwóm przemoczonym pistoleiros pomógł wyjść z wody starszy mężczyzna, który łowił ryby
przy nabrzeżu. Jeden miał skaleczone czoło i krew ściekała mu po twarzy na kołnierzyk
kwiecistej koszuli. Zatroskany rybak chciał przyjrzeć się bliżej ranie, ale pistoleiro odsunął jego
rękę i kazał iść precz. Facet mruknął coś pod nosem i oddalił się.
Dwaj mężczyźni wrócili do swojego samochodu.
– Będziesz musiał zadzwonić do Dixona – powiedział ten z raną na czole, przykładając do
niej mokrą chusteczkę.
– Ty jesteś tu szefem – odparł jego kolega. – Ty powiesz mu, że skrewiliśmy.
Ranny otworzył drzwiczki samochodu i wyciągnął przenośny telefon.
– Nie wiadomo, gdzie teraz jest – zastanowił się, wbijając oczy w słuchawkę.
– Może w tym hotelu, do którego chodzi z dziwkami za każdym razem, kiedy przyjeżdża do
miasta.
– Możemy powiedzieć, że dzwoniliśmy, ale nigdzie go nie było – zaproponował ranny
pistoleiro.
– I tak dostaniemy w dupę za to, że pozwoliliśmy tej kurwie uciec – oświadczył jego kolega,
opierając ręce o dach samochodu. – Nie pogarszaj dodatkowo sytuacji, okłamując Dixona.
– Człowiek może umrzeć tylko raz – stwierdził filozoficznie pierwszy.
– Najbardziej przeraża mnie to, co może nam zrobić, zanim umrzemy – mruknął drugi,
wtulając głowę w ramiona. Jego kolega przełknął nerwowo ślinę i wybrał numer hotelu.

Dixon otworzył drzwi pokoju i puścił dziewczynę przodem. Ubrana w czarną minisukienkę
i podniszczone skórzane buty do kostek, miała najwyżej kilkanaście lat. Jej ładna twarz przykryta
była grubą warstwą makijażu, tłuste włosy spadały na odkryte ramiona. Rzuciła torebkę na
najbliższe krzesło i usiadła na łóżku, żując metodycznie gumę, którą wsadziła sobie do ust zaraz
po tym, jak Dixon zabrał ją do samochodu w portowej dzielnicy.
– Ile masz lat? – zapytał.
– Mogę mieć tyle, ile chcesz, żebym miała – odparła kokieteryjnie.
Dixon wymierzył jej siarczysty policzek wierzchem dłoni.
– Nie próbuj udawać mądrej, kochanie, bo następnym razem nie będę taki delikatny.
Rozumiesz? – Dziewczyna pokiwała głową, starając się złapać desperacko oddech. – To dobrze.
Zacznijmy od początku. Ile masz lat?
– Piętnaście, senhor – oznajmiła, trzęsąc się ze strachu.
– Znakomicie – stwierdził Dixon i starł kciukiem kropelkę krwi z jej wargi. Poklepał ją lekko
po zaczerwienionym policzku, a potem podszedł do okna i przyglądał się przez chwilę
przejeżdżającym samochodom. – Zdejmij ubranie i wskakuj do łóżka – rozkazał.
– Powiedział pan, że zapłaci mi, kiedy przyjdziemy do pokoju – zaprotestowała i skuliła
ramiona, widząc, że podniósł w górę rękę.
– Mówiłem, że zapłacę ci tyle, ile moim zdaniem jesteś warta… po tym, jak cię przelecę.
– Zawsze dostaję pieniądze przedtem – szepnęła wiedząc, że kusi los, próbując się z nim
spierać.
– Jeśli nie podobają ci się moje warunki, droga wolna – oświadczył, wskazując drzwi.
Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca. – Widzę, że nie masz ochoty. Wy, kurwy, jesteście
wszystkie takie same, więc teraz albo się rozbieraj, albo zjeżdżaj.
Zadzwonił telefon. Dixon zaklął pod nosem, podszedł do stolika i podniósł słuchawkę.
– Tak? warknął, spoglądając na rozbierającą się dziewczynę.
– Mówi Miguel, senhor.
– Czego chcesz?
– Chodzi o tę Carneiro, senhor.
– Złapaliście ją?
W słuchawce zapadła cisza.
– Śledziliśmy ją do portu. Spotkała się z McBride. Chyba dała jej notes.
– Chyba? – powtórzył z niedowierzaniem Dixon. – To znaczy, że ich nie złapaliście?
– Próbowaliśmy, senhor, ale one… uciekły.
– Pozwoliliście wykiwać się dwóm babom?
– Zaskoczyły nas.
– Nie chcę słuchać żadnych tłumaczeń! – ryknął Dixon. – Dokąd uciekły?
– Płyną „Koniczynką”, senhor. Kierują się w górę rzeki, ale nie dopłyną daleko.
Dixon przypomniał sobie o należącej do rancza prywatnej przystani. Stało w niej kilka
motorówek i luksusowy jacht, na który Caldwell zapraszał najbardziej wpływowe miejscowe
rodziny.
– Idźcie na przystań – polecił. – Weźcie jedną z motorówek i ruszajcie za „Koniczynką”, ale
nie podpływajcie do niej za blisko. Czekajcie na dalsze instrukcje. Ja wezmę drugą motorówkę.
Dacie sobie radę?
– Sim, senhor.
– Szczerze wam tego życzę. Nie chciałbym być w waszej skórze, jeśli znowu dacie dupy.
Dixon odłożył z trzaskiem słuchawkę i spojrzał na dziewczynę, która zdążyła tymczasem
wślizgnąć się pod prześcieradło.
– Ubieraj się i zjeżdżaj – rozkazał.
Widząc, że facet wkłada kuloodporną kamizelkę, wyskoczyła z łóżka.
– Zaczekam tutaj, aż pan wróci – powiedziała, dotykając ręką jego ramienia.
– Ubieraj się! – powtórzył, strącając jej dłoń.
– Zapłaci mi pan teraz? – zapytała, łasząc się do niego.
– Za co? – zdziwił się Dixon. – Mówiłem, że zapłacę ci tyle, ile jesteś warta. Nic nie zrobiłaś,
więc nic nie dostaniesz. To bardzo proste.
– Nie mam ani grosza, senhor. Jestem głodna. Nie jadłam nic od dwu dni.
Dixon złapał jej ubranie, otworzył drzwi i wyrzucił je na korytarz.
– Wynoś się! – wrzasnął.
– Proszę, senhor. Tylko kilka reais, żebym mogła kupić sobie coś do jedzenia.
Dixon uderzył ją pięścią prosto w twarz. Dziewczyna krzyknęła z bólu, straciła równowagę
i przewróciła się, a on złapał ją za włosy, wywlókł na korytarz i cisnął o ścianę, jakby była
szmacianą lalką. Osuwając się powoli na podłogę i łkając z przerażenia, zasłaniała ręką złamany
nos.
Dixon wyjął z kieszeni garść monet, obsypał ją nimi i ruszył do windy. Kiedy drzwi
otworzyły się, rzucił jej ostatnie lekceważące spojrzenie i zjechał na dół.

Kelly wiedziała, że realnie rzecz biorąc, nie ma szansy dotarcia do misji przed dwoma
pistoleiros, nie zdziwiła się więc zbytnio, słysząc za sobą warkot motorówki. Wysłała Indian pod
pokład po łuki i strzały.
Kiedy wrócili na górę, łódź pojawiła się już w polu widzenia. Obaj Yanomamo trzymali
w rękach czterostopowe łuki i pęki strzał o grotach nasyconych kurarą, owiniętych w liście
trzcinowe. Uklękli po obu stronach rufy i napięli cięciwy łuków.
– Dlaczego oni nie strzelają? – denerwowała się Louise.
– Zrobią to dopiero wtedy, kiedy wydam im rozkaz – odpowiedziała Kelly, ocierając
ramieniem pot z twarzy.
– Więc wydaj im ten rozkaz! – zawołała Louise.
– Motorówka jest na razie poza zasięgiem ich strzał.
– Jeśli ten notes wpadnie w ręce…
– Mam w tej chwili dość zmartwień na głowie i nie chcę wysłuchiwać twoich wrzasków! –
przerwała jej ostro Kelly. – Więc jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia, lepiej usiądź i się
przymknij!
Louise otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie i wyszła ze sterówki. Kelly
natychmiast poczuła wyrzuty sumienia, że tak ją potraktowała. Musiała się jednak skoncentrować
na tym, jak uratować siebie i ją z opałów. Uświadomiła sobie, że żałuje, iż nie ma tutaj Raya
Brennana. Na pewno znalazłby jakiś sposób. Ale Ray był teraz daleko stąd i musiała wymyślić
coś sama. Nie miała tylko pojęcia co…
Motorówka płynęła za nimi przez następne dziesięć minut. Kelly zastanawiała się już, czy
nie uciec do dżungli, nie wiedziała jednak, czy zdołają dopłynąć do brzegu. W miejscu, które
mijali, żerowały czarne kajmany.
– Rasha!
Odwróciła się zaskoczona. Kanibawa pokazywał jej drugą motorówkę, która wyłoniła się zza
zakola rzeki i szybko doganiała pierwszą.
– Nie możemy przed nimi uciec, Rasha! – wołał, podchodząc do sterówki. – Możemy zostać
na pokładzie i walczyć albo popłynąć wpław do brzegu i ukryć się w dżungli.
– Moim zdaniem powinniśmy uciec na brzeg – stwierdziła Louise, pojawiając się za jego
plecami.
– W takim razie uciekaj – odparła twardo Kelly. – Ja zostanę tutaj.
– Chcecie zostać na statku? – zapytała Louise, zwracając się do Kanibawy.
– Jesteśmy wojownikami. Nigdy nie uciekamy przed wrogiem – oświadczył Indianin,
przykładając rękę do piersi. – W głębi serca wiem, że Rasha ma rację, zostając i walcząc. My też
zostaniemy i będziemy walczyć razem z nią.
– Gotowi jesteście umrzeć dla naba? – zapytała z niedowierzaniem Louise.
– Rasha to nie naba. Jest jedną z nas. Jeśli będzie trzeba, umrzemy dla niej – oznajmił
Kanibawa i wrócił na rufę, żeby zająć z powrotem swoją pozycję przy relingu.
Kelly poczuła, jak wzruszenie ściska ją w gardle. Po dziesięciu latach spędzonych wśród tych
ludzi została przez nich w końcu zaakceptowana. Nawet Louise była pod wrażeniem słów
Indianina.
Chwila wzruszenia minęła i Kelly skupiła uwagę na drugiej motorówce. Kiedy podpłynęła
bliżej, rozpoznała siedzącego obok pilota Bobby’ego Dixona. Amerykanin wyciągnął zza tylnego
siedzenia megafon i przystawił go do ust.
– Nie mam nic do ciebie i do twojej załogi, Kelly – zawołał po angielsku, żeby wyłączyć
innych z negocjacji. – Chcę wyłącznie Louise Carneiro i notesu, który ma ze sobą. Jeśli mi ją
przekażesz, masz moje słowo, że ty i twoi ludzie będziecie mogli bezpiecznie płynąć dalej. Po
prostu wyłącz silnik i każ załodze odłożyć broń i cofnąć się od relingu. Jeśli stawicie opór,
będziemy musieli ostrzelać twój statek. Chcę załatwić tę sprawę bez niepotrzebnego rozlewu
krwi. Nie wątpię, że ty chcesz tego samego.
– Co on mówi? – zapytała Louise.
– Nic, co warto byłoby powtarzać – odparła Kelly. – Ale mam przeczucie, że czeka nas
wariacka jazda.
– On chce, żebyś mnie wydała – stwierdziła nagle Louise. Kelly nie odpowiedziała. –
Mogłam się tego domyślić. Proszę bardzo. Ale najpierw będzie musiał mnie złapać. Byłaś moją
dobrą przyjaciółką, Kelly. Wiem, że nie zawiedziesz Donalda.
Louise pocałowała ją lekko w policzek i podbiegła do relingu.
– Nie rób tego! – zawołała przerażona Kelly.
Rzuciła się za nią, ale nim zdążyła ją powstrzymać, Louise skoczyła do wody. Po chwili
wynurzyła się dwadzieścia jardów od statku i zaczęła płynąć do brzegu. Motorówka Dixona
natychmiast skręciła w jej stronę.
Kelly wiedziała, że Louise jest świetną pływaczką, ale po trudach ucieczki jej ruchy były
nieskoordynowane i powolne. Zaczekała, aż łódź znajdzie się tuż przed nią i dała ponownie
nurka. Kiedy wynurzyła się z powrotem, prądy porwały ją w dół rzeki, poniżej motorówek i na
chwilę straciła orientację. Znajdowała się teraz w środku nurtu. Kelly patrzyła bezradnie, jak
pozostające poza zasięgiem indiańskich strzał dwie łodzie zakręcają ostro i pędzą tam, gdzie jej
przyjaciółka walczyła ze zdradzieckimi wirami. Louise była zdana tylko na samą siebie.
W ostatnim akcie oporu dała ponownie nurka. Dixon podniósł rękę i obie łodzie zwolniły. Po
kilku sekundach wynurzyła się zaledwie kilka jardów dalej, parskając wodą i łapiąc kurczowo
oddech. Motorówka Dixona podpłynęła bliżej, a on wychylił się i złapał ją brutalnie za włosy.
Była tak wyczerpana, że nie stawiała w ogóle oporu, gdy wciągał ją do łodzi.
Kelly patrzyła z zapartym tchem, jak Dixon rewiduje dziewczynę, szukając notesu. Nie
znalazłszy go, wyciągnął z ukrytej pod kuloodporną kamizelką kabury dziewięciomilimetrowego
smitha wessona, przycisnął lufę do jej głowy i pociągnął za cyngiel. Stado czapli przestraszonych
strzałem wzbiło się w powietrze i zniknęło za zieloną kopułą drzew.
Kelly wiedziała, że nie zdoła przed nimi uciec, nie chciała jednak oddać notesu bez walki.
Wetknęła go za pasek, a potem ściągnęła z przegubu złotą bransoletkę i wsunęła ją do kieszeni.
Łódź Dixona zatoczyła szeroki łuk, oddalając się od „Koniczynki”. Najwyraźniej chciał ją
zaatakować od prawej burty. Druga łódź podpłynęła bliżej i Kelly pozwoliła załodze strzelać.
Yanomamo wypuścili dwie strzały, ale żadna nie doszła celu. Siedzący obok pilota pistoleiro
posłał im serię z beretty i Indianie padli na pokład, kiedy pociski przedziurawiły rufę. Jeden
założył szybko następną strzałę na cięciwę i wypuścił ją. Pilot skręcił gwałtownie, ale w tej samej
chwili strzała trafiła go prosto w pierś. Indianie wydali okrzyk triumfu, kiedy osunął się na
kierownicę. Drugi pistoleiro próbował odsunąć na bok swego kolegę, ale strzała zablokowała
kierownicę. Pozbawiona kontroli łódź kręciła się coraz szybciej w kółko i w końcu kadłub
uderzył w coś pod wodą. Pistoleiro stracił równowagę i przewrócił się na swego martwego
kolegę, a motorówka wpadła na gruby poskręcany korzeń, zapaliła się i wyleciała w powietrze.
Płonące szczątki wzbiły się setki stóp w górę.
Rozwścieczony Dixon ostrzelał „Koniczynkę” trzema szybkimi seriami ze swego M 16.
Kelly padła na pokład, a pociski dosięgły sterówki, tłukąc okna i obsypując ją odłamkami szkła.
Unosząc głowę, zobaczyła, że jeden Indianin leży nieruchomo na plecach, z piersią zalaną krwią.
Drugiemu nic się nie stało. Dała mu znak, żeby nie wstawał, i uniosła ostrożnie głowę. Dixon
wciąż celował w statek. Przez moment nie wiedziała, dlaczego przerwał ogień. A potem
zobaczyła granatnik podwieszony pod lufą karabinka M293.
Dixon wycelował w kadłub i pociągnął za spust. Granat rozpruł burtę „Koniczynki” i kilka
sekund później statkiem wstrząsnęła potężna eksplozja. W ładowni wybuchła beczka z benzyną
przeznaczona dla osiedla garimpeiros w górze rzeki. Siła eksplozji była tak wielka, że cały tylny
pokład i część kadłuba zniknęły w olbrzymiej ognistej kuli. Indianin, który leżał przy relingu na
rufie, nie miał najmniejszych szans.
„Koniczynka” zadrżała i zaczęła przechylać się na prawą burtę, nabierając wody przez dziurę
w kadłubie. Kelly wiedziała, że w ciągu najwyżej kilku minut łódź pójdzie na dno, lecz mimo to
nie chciała jej opuścić. To był jej statek. Spędziła na nim osiem lat. To był jej dom. Jej warsztat
pracy. Jej przyjaciel. Musiała jednak ulec głosowi rozsądku. Ładownię rozerwał wybuch drugiej
beczki z benzyną i kula ognia przetoczyła się po pogruchotanych deskach pokładu. Korzystając
z zasłony czarnego dymu, Kelly podpełzła powoli do prawej burty. Przez chwilę się wahała.
Wiedziała, że jeśli nie skoczy, zginie w płomieniach, które lizały pokład zaledwie kilka stóp od
niej. Nie widząc nic w kłębach gęstego dymu, oparła się o reling, ale nim zdążyła skoczyć,
„Koniczynka” zadygotała i rozbita rufa zniknęła pod wodą. Kelly straciła równowagę i padając
na ścianę sterówki, poczuła, jak jej głowę przeszywa ostry ból. A potem wszystko objęła czerń.

Dixon patrzył beznamiętnym wzrokiem, jak „Koniczynka” zanurza się w kipiącym kotle
mulistej wody. Dopiero po kilku minutach dym przerzedził się w wystarczającym stopniu, by
można było przeszukać rzekę. Nie zdziwił się specjalnie, stwierdziwszy, że nikt nie ocalał.
Miał już wracać do Boa Vista, kiedy jego uwagę zwrócił przedmiot pływający pośród
szczątków statku. Kazał pilotowi podpłynąć bliżej, wychylił się i wyłowił z wody nieduży zeszyt.
Mokre kartki były pozlepiane, a tusz rozpuścił się, uniemożliwiając odczytanie notatek, Dixon
nie miał jednak najmniejszych wątpliwości, że odzyskał notes Donalda Brennana.

– Jesteś pewien, że to jego notes? – zapytał Caldwell.


– Pasuje dokładnie do opisu, jaki przekazał mi w trakcie przesłuchania jego informator –
odparł Dixon. – A biorąc pod uwagę, jak bardzo wtedy cierpiał, nie powinien raczej kłamać.
– Nikt nie ocalał?
– Dwaj Indianie zginęli na statku. To pozostawia nam tylko Kelly McBride. Po zatonięciu
statku przeszukaliśmy dokładnie rzekę, ale nie odnaleźliśmy ciała. Nie żyje, jestem tego pewien.
Jeśli nawet udało jej się wyskoczyć, zanim łódź poszła na dno, na pewno wciągnęły ją wiry.
– Uwierzę w to, kiedy odnajdziecie jej ciało – stwierdził Caldwell. – Chcę, żebyście szepnęli
komu trzeba w Boa Vista, że płacimy pięć tysięcy każdemu, kto dostarczy niezbity dowód jej
śmierci. A jeśli wciąż żyje, dam dwa razy tyle temu, kto nas do niej zaprowadzi.
– Osobiście się tym zajmę.
– Nie, dla ciebie mam inne zlecenia – oznajmił Caldwell. – Chcę, żebyś przyleciał
pierwszym samolotem do Nowego Jorku. Bądź tutaj najpóźniej jutro po południu.
Caldwell odłożył słuchawkę. Nigdy nie lubił Dixona nie podobał mu się jego pociąg do
młodocianych prostytutek ale musiał przyznać, że do tej pory facet zawsze wykonywał
powierzone mu zadania. Nie on wybrał go na swego zastępcę. Stało się to, jeszcze zanim
wysłano ich, żeby nadzorowali prowadzony na ranczu eksperyment. Ich alians nie był łatwy
mimo szacunku, jaki żywili do siebie jako zawodowi wojskowi. Poza tym nie mieli ze sobą wiele
wspólnego, nigdy nie spotykali się poza pracą i rozmawiali tylko na tematy zawodowe. Taki
układ całkowicie odpowiadał Caldwellowi. Oznaczał, że Dixon nie dowie się niczego o jego
przeszłości. I tak właśnie powinno pozostać.
Zerknął na zegarek. Zbliżał się czas spotkania z Clive’em Noonanem. Na stoliku w hallu
stała elegancka pozłacana zapalniczka. Gdy zapalało się ją przy twarzy, tryskał z niej usypiający
gaz, który w ciągu kilku sekund pozbawiał człowieka przytomności. Caldwell wsunął ją do
wewnętrznej kieszonki swego granatowego garnituru marki Brioni, po czym udał się do
podziemnego garażu.
Przez jakiś czas jechał średnio zatłoczoną po południu FDR Drive, potem przy East Houston
Street skręcił w stronę Broadwayu, dotarł nim do Broome Street w Soho i przez Holland Tunnel
przedostał się na drugą stronę Hudson River. Po krótkiej jeździe na północ znalazł się
w niewielkim robotniczym miasteczku Hoboken. Odnalezienie domu Clive’a Noonana nie
okazało się trudne stał w rzędzie schludnych domków z czerwonej cegły przy ślepej uliczce,
kilka minut drogi od głównej ulicy. Caldwell zaparkował przy otynkowanej na biało bramie,
zabrał z tylnego siedzenia dyplomatkę i wysiadł. W parku po drugiej stronie ulicy grała w futbol
grupka dzieci pilnowana przez kilku znudzonych dorosłych. Jeden z nich przyjrzał mu się
uważnie. Caldwell ukłonił się. Tamten nie odpowiedział.
Caldwell ruszył wąską alejką biegnącą przez zarośnięty trawnik w stronę domu. Nacisnął
dzwonek. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast, tak jakby obserwowano go od momentu, gdy
zatrzymał się przy krawężniku. Wcale go to nie zdziwiło.
Rozpoznał Noonana z licznych fotografii, które miał w swoim dossier. Pięćdziesięcioletni
okularnik z wielkim brzuchem miał banalną, nie zapadającą w pamięć twarz. Idealny kandydat.
Był jednym ze stu pięćdziesięciu weteranów z Wietnamu, mieszkających w rejonie Nowego
Jorku, których wice prezydent miał podjąć kolacją w Dniu Niepodległości w świeżo otwartym
hotelu Richmond przy Piątej Alei. Nie przewidywano udziału żadnych oficerów bądź
podoficerów. Wszyscy mieli być prostymi piechurami, szeregowymi żołnierzami, którzy
symbolizują amerykańską walkę w Wietnamie.
– Pan Noonan? – zapytał Caldwell.
– Zgadza się – odparł facet między jednym i drugim dymkiem z papierosa.
– Jestem Bill Moreno, rozmawialiśmy wczoraj wieczorem przez telefon – oświadczył
Caldwell, podając gospodarzowi rękę, którą ten słabo uścisnął. Wyjął z kieszeni portfel i pokazał
Noonanowi sfałszowaną legitymację. – W dzisiejszych czasach nie można być dość ostrożnym –
wyjaśnił z uśmiechem.
– Chyba nie – potwierdził Noonan i zaprosił go do środka.
Caldwell wszedł do przedpokoju i rozejrzał się wokół siebie: kilka cuchnących pleśnią kurtek
na wieszaku, zakurzona serwantka z kolekcją nieciekawych bibelotów, na ścianach parę czarno–
białych zdjęć, które po bliższym przyjrzeniu okazały się obrazkami Hoboken z przełomu stuleci.
– Podobają się panu fotografie? – zapytał z tyłu Noonan.
– Są fascynujące – odparł Caldwell.
– Proszę do salonu. Będziemy mogli tam porozmawiać.
Caldwell wszedł za Noonanem do chłodnego niesympatycznego pokoju na tyłach domu.
Ściany obite były paskudnymi żółtawymi tapetami, a kwieciste fotele i kanapa przykryte
brudnymi pokrowcami. Na fotelu przy oknie drzemał zwinięty w kłębek wielki rudy kocur,
w kącie stał czarno–biały telewizor z wyłączoną fonią.
– Kawy? – zaproponował Noonan, stając w drzwiach.
Caldwell omiótł jeszcze raz wzrokiem przygnębiające wnętrze i uśmiechnął się
z przymusem.
– Nie w tej chwili, dziękuję – odpowiedział grzecznie. Zaczekał, aż Noonan klapnie w fotelu
naprzeciwko telewizora, i dopiero wtedy przysiadł na skraju kanapy. – Na pewno zastanawia się
pan, dlaczego chciałem się z panem dzisiaj zobaczyć – zagaił.
– Owszem – potwierdził Noonan, opierając dłonie na swoim wielkim brzuchu. – Nie dawało
mi to spokoju, odkąd pan wczoraj zadzwonił.
– W takim razie pozwoli pan, że przejdę od razu do rzeczy, Służył pan razem
z wiceprezydentem w Wietnamie, nieprawdaż?
– Służyłem pod nim – sprostował Noonan, gasząc papierosa w popielniczce. – Był wtedy
porucznikiem… i diabelnie dobrym żołnierzem. Zawsze szedł pierwszy do ataku i zaskarbił sobie
tym szacunek wszystkich ludzi w jednostce. Znajomość z nim to był prawdziwy zaszczyt.
– Domyślam się, że zna pan o nim kilka pieprznych opowieści.
– Jakżeby inaczej – odparł Noonan, rechocząc ze śmiechu. – Nie wszystkie nadają się do
powtórzenia… przynajmniej nie w obecności pań.
– To doskonale – stwierdził Caldwell, klaszcząc w dłonie, po czym wstał z kanapy i podszedł
do okna. – Jest pan jednym z gości, którzy służyli razem z wiceprezydentem w Wietnamie.
Chcemy sprawić mu małą niespodziankę, przypominając po obiedzie kilka z tych historyjek. Jeśli
czuje się pan oczywiście na siłach to zrobić.
– Będę zachwycony – oznajmił z promiennym uśmiechem Noonan. – Moja droga Phyllis…
niech Bóg ma w opiece jej duszę… zawsze powtarzała, że jestem nie spełnionym aktorem.
I miała rację!
– Nie muszę chyba nadmieniać, że nikt nie może się o tym dowiedzieć. Nawet inni goście.
Pana wystąpienie musi stanowić kompletną niespodziankę dla wiceprezydenta.
– Ma pan na to moje słowo – zapewnił go Noonan. – Obawiam się tylko, że żonie
wiceprezydenta nie spodobają się rzeczy, które wtedy wyprawiał… ale działo się to, zanim od
nalazł Pana.
– Przyniosłem ze sobą mały dyktafon. Zostawię go panu dzisiaj na noc i odbiorę jutro rano –
oznajmił Caldwell. – Proszę po prostu nagrać kilka swoich wspomnień, panie Noonan, a potem
zadecydujemy, które z nich nadają się do opowiedzenia podczas przyjęcia. Wiceprezydent ma
wspaniałe poczucie humoru… podobnie jak jego żona, co często zaskakuje wielu ludzi przy
pierwszym spotkaniu. Wydaje im się, że jako córka jednego z czołowych w tym kraju
telewizyjnych kaznodziejów będzie się zachowywać niczym zakonnica i używać jedynie
gładkich słówek.
Noonan sięgnął po leżącą na stoliku paczkę marlboro.
– Niech pan spróbuje mojego – powiedział Caldwell. W ręku trzymał otwartą papierośnicę.
– Nie powinienem tyle palić – stwierdził Noonan, częstując się papierosem. – W zeszłym
roku miałem atak serca. Lekarze powiedzieli, żebym rzucił palenie, ale niech mnie kule biją, jeśli
pozbawię się ostatniej przyjemności w tym życiu.
Caldwell uśmiechnął się, wyciągnął w jego stronę zapalniczkę i strzelił mu prosto w twarz
ładunkiem gazu. Kiedy Noonan pochylił się do przodu, złapał go pod ramiona i posadził
z powrotem w fotelu. A potem wyjął z dyplomatki komórkowy telefon i zadzwonił po ambulans,
stojący w zamkniętym garażu kilka mil od domu Noonana, a także do kardiologa, który czekał
w prywatnej klinice na Brooklyn Heights, żeby umieścić ładunek wybuchowy w klatce
piersiowej Noonana.

Noonan zamrugał oczyma. Z początku widział wszystko jak za mgłą, po dłuższej chwili
zorientował się jednak, że leży w łóżku i wpatruje się w obco wyglądający sufit. Rozejrzał się
uważnie dookoła. W rogu pokoju stała umywalka. W oknie wisiały brzoskwiniowe zasłony,
żaluzje były zasunięte. Nagle usłyszał czyjeś kroki w korytarzu.
W progu pojawiła się pielęgniarka przebrała się za nią lekarka, psychiatra z rancza.
Uśmiechnęła się do niego i podeszła do łóżka.
– Jak pan się czuje, panie Noonan? – zapytała.
– Jestem trochę zamroczony – przyznał, pocierając twarz. – Co się stało? Gdzie ja jestem?
Co się tutaj dzieje?
Kobieta nacisnęła guzik przy jego łóżku.
– Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli wszystko wyjaśni panu lekarz. Zaraz tu będzie. Może chce
się pan napić wody?
– Wolałbym zapalić papierosa – mruknął Noonan.
– Obawiam się, że w pana stanie to jest wykluczone – oznajmiła.
– Nie mogę zapalić papierosa? – zdziwił się Noonan, usiłując przypomnieć sobie ostatnie
chwile w swoim salonie. – No tak. Siedziałem w fotelu. Chciałem zapalić papierosa. Ten facet
poczęstował mnie swoim. Jak on się nazywał? Ten gość z Białego Domu. Marino? Nie, to ten
futbolista.
– Chodzi panu o Billa Moreno? – domyśliła się.
– Tak, zgadza się. Zna go pani?
– Bardzo dobrze – odparła. – To on pana tutaj przywiózł. Gdyby nie jego przytomność
umysłu, mógłby pan tego nie przeżyć.
– Chce pani powiedzieć, że mógłbym umrzeć? – przeraził się Noonan. Kobieta nie
odpowiedziała. – Na miłość boską, niech mi pani powie, co się dzieje. Czy ja umrę?
– Nie, nie umrze pan, panie Noonan – rozległ się głos lekarza właśnie wchodzącego do
pokoju. – Był nim kardiolog. – Przynajmniej nie dzisiaj.
– Powiedziałam panu Noonanowi, że przedstawi mu pan jego sytuację – stwierdziła kobieta,
po czym posłała mężowi krótki uśmiech i wyszła.
– Nazywam się John Edsel – przedstawił się kardiolog. – Jestem osobistym lekarzem
wiceprezydenta. Bill Moreno zadzwonił do mnie zaraz po tym, jak stracił pan przytomność
w swoim domu. Kazałem pana tutaj przewieźć, żeby móc się panem osobiście zająć.
– Tutaj, to znaczy gdzie? – zapytał Noonan.
– Jest pan w prywatnej klinice na Brooklyn Heights.
– Powiedział pan, że zemdlałem?
– Z symptomów, które opisał mi przez telefon Bill Moreno, wnoszę, że to była klasyczna
zapaść – oświadczył kardiolog. – Nazywamy tak czasową utratę przytomności, do której
dochodzi, gdy serce nie dostarcza wystarczającej ilości krwi do mózgu. Przyczyną jest
nieregularny rytm pracy serca. Powiedziano mi, że odzyskał pan przytomność w ambulansie, ale
po kilku chwilach doznał drugiego ataku. Pielęgniarze zmuszeni byli rozpocząć reanimację, aby
przywrócić dopływ krwi do mózgu. Gdy pana tu przywieziono, był pan przytomny, ale
kompletnie oszołomiony. Uznałem, że najlepiej będzie pana uśpić, i kiedy znajdował się pan pod
narkozą, wszczepiłem panu stymulator, który, jak z pewnością pan się orientuje, wysyła do serca
impulsy elektryczne. Nie tylko umiarawia rytm, lecz chroni przed kolejnymi atakami.
– Stymulator – wyjąkał Noonan, po czym rozpiął najwyższy guzik piżamy i zobaczył na
swojej piersi opatrunek. – Uważa pan, że uchroni mnie przed kolejnymi atakami? – zapytał,
spoglądając na kardiologa.
– Owszem. Dzięki temu, że ma pan wszczepiony stymulator, nie będzie pan musiał zmieniać
nagle swojego stylu życia. Proponuję, żeby w ciągu kilku następnych tygodni zbytnio pan się nie
przeciążał. Z całą pewnością niech pan unika intensywnych ćwiczeń fizycznych. Po tym czasie
wróci pan całkowicie do normy.
– Unikanie intensywnych ćwiczeń fizycznych nie jest dla mnie czymś nowym, doktorze –
stwierdził Noonan, klepiąc się po swoim przykrytym kołdrą brzuchu. – Co z papierosami?
– Na pana miejscu poważnie zastanowiłbym się nad rzuceniem palenia – odparł kardiolog. –
Zostanie tu pan do jutrzejszego ranka, na obserwacji. Nie przewiduję żadnych poważniejszych
problemów. To wyłącznie środek zapobiegawczy. Jutro po południu wróci pan do domu.
– Jestem jutro zaproszony na uroczysty obiad z wiceprezydentem. Teraz pewnie nie będę
mógł tam pójść? – zmartwił się Noonan.
– Nie widzę powodu, dla którego miałby pan rezygnować z takiej okazji – oznajmił
kardiolog, klepiąc go po ramieniu.
– Chwała Bogu – stwierdził z wyraźną ulgą Noonan. – Tak się cieszyłem na to spotkanie…
walczyłem w Wietnamie pod jego rozkazami.
– Ma pan gościa, który chce się z panem zobaczyć. To Bill Moreno. Bardzo się o pana
niepokoił. Zaraz go tu przyślę. I gdyby pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć po prostu guzik
nad łóżkiem. Zgłosi się do pana jedna z naszych pielęgniarek. Wpadnę później, żeby zobaczyć,
jak pan się czuje.
– Doktorze? – zawołał Noonan, kiedy kardiolog ruszył w stronę drzwi. – Dziękuję za to, co
pan zrobił. Uratował mi pan chyba życie.
Kardiolog uśmiechnął się i opuścił pokój. Przeszedł kilkanaście kroków korytarzem, pchnął
wahadłowe drzwi i wszedł do gabinetu, gdzie czekali na niego Caldwell i psychiatra.
– No i jak? – zapytał Caldwell.
– We wszystko uwierzył – poinformował go kardiolog. – Nie ma pojęcia, że jest jedynym
pacjentem i że poza nami nie ma tutaj żadnego personelu medycznego.
– Nie mieści mu się w głowie, że osobisty lekarz wiceprezydenta mógłby go okłamać –
stwierdziła lekarka z chytrym uśmieszkiem.
– Osobisty lekarz na pewno by tego nie zrobił – mruknął kardiolog. – Teraz pana kolej
zwrócił się do Caldwella. – Zatroskany Bill Moreno.
Caldwell złożył egzemplarz „USA Today”, rzucił go na biurko i ruszył do izolatki Noonana.
– Jak pan się czuje? – zapytał, stając w progu.
– Jestem szczęśliwy, że jeszcze żyję – odparł Noonan. – Niech pan wchodzi.
Caldwell przysunął sobie krzesło i usiadł.
– Nieźle pan mnie nastraszył tam, w domu. W jednej chwili rozmawia pan ze mną,
w następnej traci przytomność. Z początku myślałem, że pan nie żyje. Potem znalazłem puls.
Wtedy właśnie zadzwoniłem do Johna… Johna Edsela. Wszystko załatwił. Karetka przyjechała
w ciągu kilku minut.
– Doktor powiedział, że ocknąłem się w ambulansie. W ogóle tego nie pamiętam.
– Widocznie pan się ocknął, ale mnie z panem nie było – odparł Caldwell. – Jechałem za
karetką swoim samochodem.
– Mówił, że byłem w tym czasie oszołomiony. Dlatego pewnie niczego nie pamiętam –
mruknął Noonan i przez chwilę milczał. – To prywatna klinika podjął po chwili. – Moje
ubezpieczenie nie pokryje kosztów.
– O to niech pan się nie martwi – uspokoił go Caldwell. – Pozwólmy zapłacić Białemu
Domowi. Mogę to załatwić jednym telefonem. Proszę o tym w ogóle nie myśleć. Niech pan po
prostu stara się wrócić do zdrowia, żeby móc wziąć udział w tym przyjęciu.
– Wrócę, może mi pan wierzyć – zapewnił Noonan. – W dalszym ciągu pan chce, żebym
opowiedział te anegdoty?
– Jeśli czuje się pan na siłach…
– Oczywiście.
– To świetnie. Przed wyjściem zostawię panu w recepcji dyktafon. Przyniesie go panu jedna
z pielęgniarek. Ale jeśli gazety zwietrzą tę historię, wszystko znajdzie się jutro na pierwszych
stronach. Nie wolno nam pisnąć ani słówka przed przyjęciem.
– Jasna sprawa – oświadczył Noonan.
– Kiedy wszystko wyjdzie na jaw, stanie się pan na pewno sławnym człowiekiem –
stwierdził Caldwell i wstał z krzesła. – Wybaczy pan, panie Noonan, ale muszę teraz wracać do
hotelu. Wiceprezydent jest przekonany, że spędziłem dzień na rozmowach z miejscowymi
biznesmenami. Mam nadzieję, że nie zażąda raportu, w którym będę musiał napisać, o czym
dyskutowaliśmy. Mogłoby się to okazać trochę trudne. – Caldwell stanął w drzwiach i posłał
ostatnie spojrzenie Noonanowi. – Wieczorem każę sobie przywieźć dyktafon i jutro rano dam
panu znać, które anegdoty powinien pan opowiedzieć. I niech pan pamięta, że wszystko to ma
pozostać tajemnicą.
– Niech pan się nie obawia – odparł z promiennym uśmiechem Noonan. – Nie mogę się
doczekać, żeby zobaczyć minę wiceprezydenta, kiedy sprawimy mu tę niespodziankę.
– Ja też – stwierdził Caldwell i wyszedł z pokoju.

– Rasha?
Głos rozbrzmiewał echem w najgłębszych zakamarkach jej umysłu. A potem usłyszała go
ponownie. Głośniej. Coś dotknęło jej policzka. Otworzyła oczy. Stało nad nią kilku Indian,
przyglądając się jej z poważnymi minami. Zobaczyła wśród nich czarownika, ale dopiero po
kilku chwilach zdała sobie sprawę, gdzie się znajduje. W shabono, sto mil na północ od Boa
Vista.
Gdzie ją znaleźli? Co stało się z załogą? Co z „Koniczynką”? Hekura podniósł dłoń, kiedy
zarzuciła go pytaniami. Grupa myśliwych znalazła ją nieprzytomną na brzegu i przyniosła do
wioski. Usłyszeli dwa wybuchy, ale kiedy dotarli do rzeki, zobaczyli tylko unoszące się na
wodzie szczątki. Nie ocalał nikt poza nią. Specjalnie jej to nie zdziwiło. Zapytała o to, nie żywiąc
większych nadziei. Wyprostowała się w hamaku i dopiero w tym momencie odkryła, że jest
zupełnie naga pod kocem, którym ją dyskretnie okryto. Owinęła się nim, wstała z hamaka
i podeszła do swoich mokrych rzeczy, które rozłożono na ziemi, żeby wyschły. Obszukała
kieszenie ogrodniczków i znalazła bransoletkę oraz kartkę, którą dał jej Ray przed swoim
wyjazdem. Nie sposób było jej teraz odczytać, ale nie miało to większego znaczenia. Zdążyła
nauczyć się na pamięć numeru jego domowego telefonu.
Martwiła się teraz o to, jak dostać się do Boa Vista. Dopiero wtedy będzie mogła zadzwonić
do Raya i powiedzieć mu, co zobaczyła w notesie Donalda. Zanim będzie za późno…

Dochodziła północ, kiedy taksówka zatrzymała się przed blokiem w Cobble Hill na
Brooklynie. Brennan zapłacił kierowcy i otworzył osobistą kartą oszklone drzwi do jasno
oświetlonego hallu. Jego mieszkanie mieściło się na drugim piętrze i normalnie korzystał ze
schodów, tym razem był jednak tak zmęczony, że zdecydował się na małą przejażdżkę windą.
Z małego przedpokoju wchodziło się bezpośrednio do salonu. Brennan zrzucił z nóg buty
i położył torbę na sofie, a potem zaciągnął zasłony, włączył automatyczną sekretarkę i wszedł do
kuchni, żeby wziąć sobie zimne piwo z lodówki. Pierwsze trzy wiadomości nie wywarły na nim
większego wrażenia koledzy z komisariatu dzwonili, żeby złożyć mu kondolencje. Czwarty
telefon był od jego ciotki.
– Raymondzie, mówi Gloria. Proszę, zadzwoń do mnie zaraz po powrocie. To bardzo ważne.
Jestem w domu twojej matki.
Gdyby to był ktoś inny, nie przejąłby się zbytnio i zadzwonił rano. Wiedział jednak, że
artretyzm daje się Glorii tak boleśnie we znaki, iż rzadko kiedy kładzie się do łóżka przed drugą
lub trzecią w nocy. I nawet wtedy ma kłopoty z zaśnięciem. Wystukał numer telefonu i usiadł na
skraju fotela czując, jak zakrada się w jego serce niepokój.
W końcu w słuchawce odezwał się znajomy głos.
– Halo, kto mówi?
– To ja, Ray. Czy coś się stało?
– Chodzi o twoją matkę, Raymondzie. Kilka godzin po twoim wyjeździe miała łagodny
wylew. Doktor nie widzi konieczności hospitalizacji, lecz zaleca kompletny spokój przez
najbliższe tygodnie. Pozostaje tylko jeden problem. Co zrobić z Jasonem? Chętnie bym się nim
zajęła, ale z tym przeklętym artretyzmem ledwo mogę zadbać o samą siebie.
– Gillian ma przecież krewnych – odparł Brennan, domyślając się, w jakim kierunku zmierza
ich rozmowa.
– Jej rodzice, jak dobrze wiesz, nie żyją. Siostra jej matki przebywa gdzieś w Nebrasce, ale
Shirley mówi, że jej mąż pije. Ważniejsze jednak jest co innego. Nowy Jork to przecież rodzinne
miasto Jasona. Jak możesz wyrwać ze swojskiego otoczenia dziewięcioletniego chłopca, który
właśnie stracił ojca, i wysłać go do jakiejś ciotecznej babki, której nigdy nie widział na oczy?
– Uważasz więc, że powinien zamieszkać u jakiegoś wujka, którego w ogóle nie zna
podsumował Brennan.
– On ciebie zna.
– Jako rzadkiego gościa, który składał krótkie wizyty w domu jego dziadków na Boże
Narodzenie i w Święto Dziękczynienia. Gdyby dzieciak mrugnął w tym momencie okiem,
mógłby mnie w ogóle nie zauważyć.
– Pamiętam, jak ty i Jason oglądaliście mecz w telewizji i jak pomogłeś mu zbudować ten tor
wyścigowy, który kupiłeś mu kiedyś na gwiazdkę. Tobie może nie utkwiło to w pamięci, ale
z pewnością zrobiło wrażenie na chłopcu.
Brennan wstał i zaczął spacerować po pokoju.
– Nie wiem, czy jestem dla niego w tej chwili najbardziej odpowiednią osobą, Glorio –
stwierdził.
– Twoja matka otoczyła Jasona troskliwą opieką od pierwszej chwili, kiedy się tu zjawił, ale
on nie może być wiecznie trzymany pod kloszem. Wcześniej czy później będzie musiał stawić
czoło temu, że Donald odszedł. A ty bardziej niż kto inny możesz mu pomóc pogodzić się ze
śmiercią ojca.
– Nie wiem dlaczego zdaje mi się, że zapędzasz mnie do narożnika – mruknął.
– Nie zapędzam cię do narożnika! – oburzyła się Gloria. – Twierdzę tylko, że twojej matce
bardzo by pomogło, gdyby nie musiała się teraz zajmować Jasonem. I obaj mielibyście wspaniałą
sposobność, żeby lepiej się poznać. Rozumiem jednak, że perspektywa wzięcia go do siebie nie
bardzo cię zachwyca. To był tylko luźny pomysł, nic więcej. Znajdę jakieś inne rozwiązanie.
– Kiedy mam go odebrać?
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić, Raymondzie? – zapytała.
– Kiedy? – powtórzył.
– Powiedzmy… jutro koło południa? Nie musiałbyś dzięki temu podrywać się wcześnie rano.
– W porządku – odparł.
– To dobrze. Jason spakował torbę, kiedy tylko powiedziałam mu, że zamieszka z tobą po
twoim powrocie do Nowego Jorku. – Gloria przerwała na chwilę. – Do zobaczenia do jutra.
Będziesz mi mógł wtedy opowiedzieć o swojej podróży do Amazonii. Dobranoc, Raymondzie.
– Dobranoc, Glorio.
Brennan odłożył słuchawkę. Nagle zapomniał o zmęczeniu i świetnie wiedział dlaczego.
Martwienie się na zapas nie miało jednak sensu. Musiał przyjąć Jasona i postarać się, żeby
wszystko ułożyło się jak najlepiej. A tymczasem dobrze mu zrobi ciepła kąpiel.
10

Obudził go znajomy dźwięk. Wyciągnął rękę, żeby wyłączyć budzik, ale w normalnym
miejscu na nocnej szafce go nie było. Niechętnie otworzył jedno oko… i przypomniał sobie, że
przed pójściem spać postawił go specjalnie na podłodze. Zrzucił z siebie kołdrę i wyłączył alarm,
a potem walcząc z pokusą wskoczenia z powrotem do ciepłego łóżka, postawił budzik na nocnej
szafce i spryskał się zimną wodą w łazience. Wycierając się ręcznikiem, przeszedł do kuchni,
żeby zrobić sobie kawy. Bez niej nie mógł zacząć nowego dnia.
Zabrał kubek do salonu i rozsiadł się w swoim ulubionym fotelu. Nie pamiętał, kiedy
ostatnio tak dobrze mu się spało. Ale może nie należało się temu dziwić po spędzeniu w hamaku
trzech niespokojnych nocy, w trakcie których odgłosy dżungli zapładniały zjawami jego
przeczuloną wyobraźnię.
Po wypiciu kawy ogolił się i włożył dżinsy oraz biały podkoszulek. Zakładając zegarek
zobaczył, że jest dwadzieścia siedem po dziewiątej. Zadzwonił do komisariatu i poprosił, żeby
połączono go z Lou Monksem w pokoju detektywów.
– Cześć, stary. Witaj z powrotem – pozdrowił go Monks. – Kiedy przyleciałeś?
– Wczoraj wieczorem. Koło jedenastej.
– Powinieneś do mnie zadzwonić. Odebrałbym cię z lotniska.
– Dzięki, ale zaraz po powrocie chciałem walnąć się do łóżka – odparł Brennan.
– Jak ci tam poszło?
– Dobrze, opowiem ci o wszystkim, kiedy się zobaczymy. Chcę, żebyś wyświadczył mi
pewną przysługę, Lou. Chodzi o kilka nazwisk, które trzeba sprawdzić w komputerze.
Niewykluczone, że są fałszywe, ale zawsze warto spróbować.
– Jesteś na urlopie okolicznościowym, na litość boską. Przez kilka dni zapomnij o robocie.
Spędź trochę czasu z rodziną. – W słuchawce zapadło niezręczne milczenie. – Słuchaj, wiem, że
nie układa ci się najlepiej z twoją matką, ale może to dobry moment, żeby zapomnieć o tym, co
was dzieli…
– Kim ty jesteś? Jakimś pieprzonym psychoanalitykiem? – przerwał mu ze złością Brennan.
– Twoim przyjacielem.
– Po prostu sprawdź te nazwiska, dobrze? – powiedział spokojniejszym tonem Brennan. Tom
Caldwell i Bobby Dixon. Po południu wpadnę, żeby pogadać. Będę miał ze sobą dzieciaka.
– Jakiego dzieciaka? – zdziwił się Monks.
– Syna Donalda, Jasona. Mieszkał u mojej matki, ale zachorowała. To nic poważnego, jednak
przez kilka tygodni musi mieć absolutny spokój. Zajmę się małym, dopóki nie będzie gotowa
przyjąć go z powrotem.
– Domyślam się, że jesteś dla niego teraz kimś w rodzaju ojca.
– Ty martw się o to, żeby odnaleźć Caldwella i Dixona w bazie danych, a ja będę się martwił
o Jasona – odparł ostro Brennan, zdając sobie sprawę, że jego partner ma świętą rację.
– To mi się podoba. Do zobaczenia później.
Brennan odłożył słuchawkę. Bywały chwile, kiedy nienawidził Monksa za to, że niczego nie
owijał w bawełnę. On miał być ojcem? To było irytujące. Najbardziej jednak denerwowało go, że
chłopak musiał wiedzieć o niesnaskach między nim i Donaldem niesnaskach, które zaczęły się
jeszcze przed urodzeniem Jasona. Czy Donald zdradził mu, dlaczego stryjek nigdy ich nie
odwiedzał? Jeśli tak, Jason z pewnością stanie po stronie ojca. Brennan zaczął żałować, że
w ogóle zgodził się wziąć chłopca na kilka tygodni. Miał ochotę zadzwonić do ciotki
i powiedzieć, że zmienił zdanie. Mógłby się w ten sposób łatwo wycofać. Nie był jednak
człowiekiem, który cofa się przed wyzwaniem. Nadeszła pora spojrzeć prawdzie w oczy. Uczynił
pierwszy krok, uświadamiając sobie, że powinien był załagodzić spór z Donaldem, kiedy miał na
to szansę. Teraz było już za późno, ale nie mógł popełnić takiego samego błędu z Jasonem.
A jeśli oznaczało to, że stanie się dla niego kimś w rodzaju ojca, w takim razie właśnie kimś
takim się stanie. Najpierw jednak musiał lepiej poznać chłopca i zdobyć jego zaufanie.
Otworzył drzwi pokoju gościnnego lub, jak go nazywał, graciarni gdzie składał książki, stare
ubrania, sprzęt gimnastyczny i wszelkiego rodzaju rzeczy, do których się przywiązał i których nie
chciał wyrzucić. Zajrzał do środka i jęknął widząc, ile nagromadziło się tam rupieci. Łóżko
całkiem pod nimi zniknęło. Może Jason będzie mógł spać na łóżku polowym. W przeciwnym
razie będzie musiał uprzątnąć cały ten śmietnik…
Zadzwonił telefon. Kiedy podniósł słuchawkę, telefonistka zapytała, czy godzi się zapłacić za
rozmowę z Kelly McBride w Manaus.
– Niech pani łączy – powiedział. Po krótkiej chwili usłyszał głos Kelly z tym jej
niemożliwym do podrobienia irlandzkim akcentem.
– Ray? Słyszysz mnie? Ray?
– Owszem, słyszę – odparł z uśmiechem. – Nie mam nic przeciwko płaceniu za rozmowę
z tobą, ale mogłabyś wybrać tańszą porę.
– Jestem w opałach, Ray. W prawdziwych opałach. Szukają mnie. I jeśli wpadnę im w ręce,
zabiją mnie.
Ray usiadł na skraju fotela i przestał się uśmiechać.
– Kto chce cię zabić? zapytał. Cisza. – Jesteś tam, Kelly? – zawołał głośno.
– Tak – odparła drżącym głosem.
– Kto chce cię zabić? – powtórzył.
– Pistoleiros Caldwella. Rozpełzli się po całym Boa Vista. Dlatego przyleciałam do Manaus.
Jestem w budce telefonicznej na lotnisku. Mam przy sobie paszport, ale nie mam pieniędzy.
– Wydostanę cię stamtąd. Teraz powiedz, co się stało. Od początku.
Kelly zaczęła opowiadać. Zacinała się co chwila, potem jednak odzyskała pewność siebie.
Kiedy skończyła, przez kilka sekund milczał, kompletnie zbity z tropu.
– Słyszysz mnie, Ray? – zapytała.
– Tak, słyszę – odpowiedział. – Jak zdołałaś się dostać do Manaus?
– Do Boa Vista podwiózł mnie przejeżdżający kupiec. Wtedy właśnie usłyszałam, że mnie
szukają. Poszłam do banku po paszport i tych parę groszy, które miałam odłożone w skrytce
depozytowej. Starczyło akurat na kupno biletu do Manaus.
– Załatwię tę sprawę tutaj telefonicznie i będziesz miała bilet na pierwszy samolot do
Nowego Jorku – obiecał.
– Postaraj się mnie stąd wydostać, Ray. Oddam ci pieniądze za bilet, kiedy tylko będę mogła.
– W tej chwili martwmy się o to, żeby sprowadzić cię do Nowego Jorku, dobrze?
– To pożyczka, Ray – odparła i w jej głosie zabrzmiała dawna stanowczość. – Zawsze
spłacam swoje długi.
– W porządku, to pożyczka – zgodził się. – Teraz daj mi swój numer. Zadzwonię do ciebie,
kiedy będę miał w ręku bilet.
Dwadzieścia minut później wiedział już, że wszystkie miejsca z Manaus do Nowego Jorku
zarezerwowane są aż do połowy przyszłego tygodnia. Również z połączeniami przez Rio i São
Paulo.
– Nie mogę powiedzieć, że mnie to zdziwiło – stwierdziła Kelly, kiedy podzielił się z nią tą
wiadomością.
– Nie załamuj się. Wciąż mam w rękawie parę asów. To może trochę potrwać, ale nie oddalaj
się od telefonu.
– Nigdzie się nie wybieram – zapewniła go.
Brennan zadzwonił do domu matki i zakomunikował Glorii, że wypadło mu coś w pracy i na
razie nie będzie mógł odebrać Jasona. Potem pojechał do swojego komisariatu i wbiegł na
pierwsze piętro, gdzie mieścił się pokój detektywów.
Lou Monks podniósł wzrok znad papierów i podał rękę swemu wspólnikowi.
– Przykro mi z powodu Donalda – oznajmił. Marilyn prosiła mnie, żebym przekazał od niej
kondolencje. Powiedziała, że jeśli masz ochotę, możesz wpaść do nas w przyszłym tygodniu na
kolację.
– Przekaż jej, że chętnie was odwiedzę. Dziękuję. – Brennan wziął go pod ramię
i odprowadził na bok, gdzie nikt ich nie słyszał. – Masz coś na temat Caldwella albo Dixona? –
zapytał.
– Jeszcze nie. Co to za faceci?
– Łobuzy – odparł Brennan. – Muszę pogadać z d’Arcym. Jest u siebie?
– Z tego, co wiem, nigdzie nie wychodził – mruknął Monks. – Co jest grane, Ray?
– Chodź ze mną, to się dowiesz.
Brennan zapukał w matową szybę drzwi.
– Wejść! – zahuczał d’Arcy. – Miło cię z powrotem widzieć w jednym kawałku, Ray –
stwierdził, kiedy Brennan i Monks stanęli w progu gabinetu. – Ale co ty tutaj robisz? Dostałeś
przecież urlop. Korzystaj z życia.
– Czy to prawda, że jutro wieczorem wiceprezydent wydaje w hotelu Richmond bankiet dla
weteranów wojny w Wietnamie? – zapytał Brennan.
– Owszem potwierdził d’Arcy. – Ale my nie mamy z tym nic wspólnego. Ochroną zajmują
się chłopcy ze śródmieścia razem z Secret Service. To ich problem, nie nasz.
– Od tej chwili również i nasz, kapitanie – oznajmił Brennan. – Mam wszelkie powody
wierzyć, że jutro, najprawdopodobniej w hotelu, planowany jest zamach na wiceprezydenta.
– Mów dalej – powiedział d’Arcy i z rosnącym niepokojem wysłuchał relacji Brennana,
który powtórzył mu w skrócie, czego dowiedział się od Kelly. Kiedy skończył, kapitan odchylił
się do tyłu w fotelu i przez chwilę badawczo mu się przyglądał. – Czy ta… Kelly McBride to
osoba godna zaufania? – zapytał w końcu.
– Jak najbardziej – zapewnił Brennan.
– Bardzo dobrze – stwierdził po krótkim milczeniu kapitan d’Arcy. – Poinformuję
o wszystkim Secret Service i pozwolę im przejąć pałeczkę. Na pewno będą chcieli cię
przesłuchać.
– To nie mnie powinni przesłuchać, ale Kelly – oznajmił Brennan. – Ona tam była.
– Jeśli jest godna zaufania, w takim razie z pewnością ci wszystko powtórzyła?
– W tej chwili siedzi na lotnisku w Manaus, a podkomendni Caldwella depczą jej po piętach.
Po tym, co stało się wczoraj, można się spodziewać, że nie będą się z nią patyczkować, kiedy ją
dopadną.
– Co według ciebie powinniśmy zrobić? – zapytał d’Arcy.
Brennan oparł dłonie na jego biurku.
– Proponuję, żebyśmy zabrali ją stamtąd, zanim ją zlikwidują… panie kapitanie. Wie pan
równie dobrze jak ja, że Secret Service potrafi to zorganizować.
– A co każe ci sądzić, że się na to zgodzą? – rzucił pytanie d’Arcy.
– Nie wydaje mi się, że wiceprezydent zyska na popularności, gdyby wyszło na jaw, że
kobietę, dzięki której udaremniono zamach na jego życie, zostawiono na łasce zabójców, mimo
że Biały Dom miał możliwość ją ocalić.
– Bądź pewien, że nie omieszkam przekazać twojej opinii ludziom z Secret Service – odparł
d’Arcy. – Ale zanim tu się pojawią, chcę mieć na biurku fotografie Caldwella i Dixona.
– Będzie je pan miał zapewnił go Brennan.
– Czy sprawdziłeś w kartotece? – zapytał d’Arcy, zwracając się do stojącego z tyłu Monksa.
– Wciąż czekam na odpowiedź z Krajowej Bazy Danych, kapitanie.
– Więc złap za telefon i powiedz, żeby się pośpieszyli! – zagrzmiał d’Arcy. – Myślę, że
Brennan ma rację: używają prawdopodobnie fałszywych nazwisk. Ale dopóki się o tym nie
przekonamy, chcę mieć dane na temat każdego Toma Caldwella i Bobby’ego Dixona, którzy
kiedykolwiek pojawili się w kartotece.
– Zaraz się tym zajmę – oznajmił Monks, ruszając w stronę drzwi.
– I pamiętaj: nikomu ani słowa zawołał za nim d’Arcy. – Zależy ci na tej kobiecie? zapytał
Brennana, kiedy Monks wyszedł na korytarz.
– Owszem, ale nie chodzi w tej chwili o moje osobiste uczucia. Ryzykowała życie, stawiając
czoło Dixonowi i jego bandziorom. Teraz wszystko straciła i myślę, że nie zasługuje na to, żeby
zostawić ją na lodzie.
– Miejmy nadzieję, że agenci Secret Service podzielą twoje zdanie – mruknął d’Arcy, –
podnosząc słuchawkę telefonu.
– Jestem pewien, że potrafi pan ich przekonać – odparł Brennan i wyszedł z gabinetu.

– Dzień dobry – odezwał się pogodnym tonem Clive Noonan, kiedy Caldwell wszedł do jego
separatki.
– Jak pan się dzisiaj czuje? – zapytał Caldwell.
– Dobrze. Doktor powiedział, że wieczorem mogę wrócić do domu.
– To wspaniała wiadomość. – Caldwell wyjął z kieszeni kopertę i położył ją na nocnym
stoliku. – Oto lista historyjek, które może pan opowiedzieć podczas bankietu. Zabraknie czasu na
wszystkie. Trzy moim zdaniem wystarczą.
Noonan wziął do ręki kopertę, otworzył ją i przebiegł wzrokiem treść kartki.
– Przypuszczałem, że te pan skreśli – stwierdził, parskając śmiechem. – Nie mogę
powiedzieć, żeby mnie to zdziwiło, ale pomyślałem sobie, że i tak je panu opowiem.
Wsunął kartkę z powrotem do koperty i położył ją na stoliku.
– To nie jest jedyny powód, dla którego odwiedzam pana dziś rano – oznajmił Caldwell. –
Doszedłem do wniosku, że powinienem zawiadomić pana, iż nie wezmę udziału w bankiecie. Po
południu muszę wracać do Waszyngtonu i co najmniej przez kilka dni będę bardzo zajęty. Ale
w hotelu pozostaną moi koledzy i jeden z nich powie panu, kiedy sprawić niespodziankę
wiceprezydentowi.
– Bardzo żałuję, że tam pana nie będzie – stwierdził autentycznie rozczarowany Noonan.
– Podobnie jak ja, może mi pan wierzyć. Tak bardzo cieszyłem się na ten dzień. Takie jest
jednak życie polityka. – Caldwell uścisnął mu dłoń. – Życzę powodzenia. Jestem pewien, że się
panu uda. I dziękuję za owocną współpracę. Naprawdę jesteśmy panu bardzo wdzięczni.
– To ja powinienem panu dziękować – odparł Noonan. – Ale jak można wyrazić wdzięczność
człowiekowi, który uratował komuś życie?
– Odwdzięczy mi się pan odpowiednio, jeśli jutro wszystko pójdzie zgodnie ze scenariuszem
– zapewnił go Caldwell i wyszedł z pokoju.
Kardiolog czekał na niego w pomieszczeniu dla personelu.
– No i co? – zapytał.
– Dokładnie, jak się tego spodziewałem – stwierdził lekceważącym tonem Caldwell. – Facet
uważa się za urodzonego gawędziarza. Kilka anegdot dałoby się może od biedy wysłuchać, ale
jego puenty są tak samo śmieszne jak wykonywana tępym nożem wasektomia.
– Najważniejsze, że ma dobre chęci – mruknął kardiolog, po czym wyjął z kieszeni pilota
i dał go Caldwellowi. – Zrobiłem, co do mnie należało. Pan zajmie się resztą.
– Skontaktuję się z panem, kiedy będziemy mieli następnego klienta – oznajmił Caldwell,
chowając urządzenie. – Ale nie wcześniej niż za parę tygodni. Tymczasem niech pan weźmie
krótki urlop. Zasłużył pan sobie.
– Niegłupi pomysł – odparł kardiolog. – Czy ma pan kogoś konkretnego na myśli?
– Być może – stwierdził wymijająco Caldwell.
– Domyślam się, że wszystko zależy od tego, kto zgodzi się zapłacić żądaną cenę. Milion
dolarów to w końcu sporo grosza.
– W zamian mogą liczyć na naszą fachowość, dyskrecję i gwarantowany sukces. Oraz
całkowitą pewność, że nic nie wskaże na nich jako na sprawców zamachu. Moim zdaniem to
całkiem niezły interes.
– Mimo to ma pan pewien problem – powiedział kardiolog.
– Bobby Dixon to moja sprawa – odparł Caldwell.
– To samo oświadczył pan na ranczu.
– Powiedziałem również, że zostanie zastąpiony… ale dopiero po jutrzejszej nocy. Do tego
czasu stanowi część zespołu.
– Ma pan kogoś, kto mógłby go zastąpić?
– Niewykluczone.
– Jeśli chce pan, żeby jego śmierć wyglądała na nieszczęśliwy wypadek, mogę panu dać
trochę wodorocyjanku – zaproponował kardiolog. – Musi pan tylko trysnąć mu gazem w twarz
i będzie martwy w ciągu kilku sekund. Pan zażyje odpowiednio wcześniej odtrutkę. Gaz ulotni
się po kilku minutach, nie zostawiając żadnego śladu. Będzie to wyglądało na zawał serca.
Śmierć z przyczyn naturalnych. Nie wymaga żadnego śledztwa.
– Będę o tym pamiętał – mruknął Caldwell i zerknął na zegarek. – No, na mnie już czas. Za
godzinę muszę być na lotnisku.
– Spotyka się pan z kimś? – Caldwell przystanął w drzwiach.
– Dixon przylatuje czarterowym samolotem z Miami. Nie zapomnę przekazać mu pańskich
pozdrowień.

Ma pan gościa, kapitanie – oznajmił jeden z detektywów, stając w progu gabinetu


d’Arcy’ego. – Secret Service.
– Możesz go wprowadzić – odparł d’Arcy, zamykając leżącą przed nim teczkę. – I przekaż
Monksowi i Brennanowi, żeby tu przyszli.
– Tak jest – powiedział detektyw, po czym zaprosił gościa do środka i zamknął za nim drzwi.
– Agent specjalny Chip Garrett, szef ochrony wiceprezydenta – przedstawił się mężczyzna.
Rozmawialiśmy przez telefon.
– Zgadza się. D’Arcy podał mu rękę.
Oceniał Garretta na jakieś czterdzieści lat. Gładko ogolony. Krótkie czarne włosy. Nieźle
umięśniony. W młodości prawdopodobnie uprawiał jakiś sport. Miał posturę runningbacka.
– Rzeczywiście grałem w futbol, ale na innej pozycji. – stwierdził, śmiejąc się, Garrett, kiedy
d’Arcy zwierzył mu się ze swych domysłów. – Byłem odbierającym. Ale to dawno temu. Nie
rozegrałem ani jednego poważnego meczu od ukończenia studiów.
– Kawy? – zapytał d’Arcy.
– Policyjnej kawy? Pan żartuje? – parsknął Garrett. – Chyba że robicie tutaj lepszą niż wasi
koledzy z Manhattanu. Tym świństwem, które parzą, mogliby wyasfaltować Piątą Aleję.
– Nie słyszał pan, że właśnie to zrobili? – odezwał się za jego plecami Brennan. – W ramach
oszczędności, które wprowadził nasz nowy republikański gubernator. I wie pan, co panu
powiem? Mógłbym przysiąc, że jednym z jego wyborczych postulatów było zwiększenie
wydatków na sektor publiczny.
– Dosyć tego, Brennan! – przerwał mu poirytowanym tonem d’Arcy, po czym przedstawił
Garretta detektywom.
Agent specjalny podał rękę Monksowi i odwrócił się do stojącego w progu Brennana.
– O to panu zdaje się chodziło – powiedział, wyjmując kartkę papieru z kieszeni marynarki.
Brennan rozłożył ją. Był to faks potwierdzający rezerwację na lot z Manaus do Miami oraz
z Miami do Nowego Jorku. Oba miejsca były w pierwszej klasie.
– Dzwoniłem do wszystkich linii lotniczych, jakie udało mi się poszukać w książce
telefonicznej, i nie znalazłem dla niej miejsca nawet w luku bagażowym – zdziwił się Brennan. –
Pan podniósł telefon i załatwił nie tylko rezerwację, ale i miejsca w pierwszej klasie. Musicie
mieć jakąś czarodziejską różdżkę w Białym Domu.
– Stanowisko szefa ochrony ma swoje plusy – stwierdził Garrett z porozumiewawczym
uśmiechem. – Normalnie nie uciekalibyśmy się do takich środków, ale kapitan d’Arcy
przekonywał nas bardzo elokwentnie, dlaczego powinniśmy wydostać panią McBride z Manaus.
Dodał przy tym, że przytacza tylko to, co usłyszał od pana.
– No cóż mruknął – Brennan, wzruszając ramionami. – Domyślam się, że dwóch pasażerów
zostało po prostu przez was na lodzie. Muszę zadzwonić do Kelly i powiedzieć jej, co załatwiłem
dodał, pokazując faks d’Arcy’emu.
– Tylko się pośpiesz. Mamy dużo do zrobienia – ponaglił go d’Arcy, po czym wręczył
Garrettowi portrety pamięciowe Caldwella i Dixona. – To dzieło Brennana i jednego z naszych
policyjnych rysowników. Kiedy ich spotkał, mieli na oczach okulary. Caldwell ani razu ich nie
zdjął, ale Dixon zrobił to i Brennan twierdzi, że ma niebieskie oczy.
Garrett przyglądał się przez chwilę dwóm portretom.
– Rozumiem, że sprawdził ich pan już w kartotece? za pytał.
– Bez skutku odparł – Monks. – Nazwiska pojawiły się kilka razy, ale żadne ze zdjęć nie
pasowało do portretów.
– Brennan jest prawie na sto procent pewien, że nazwiska są fałszywe – powiedział d’Arcy. –
Wygląda na to, że się nie myli.
– Chyba że są czyści – stwierdził Garrett.
– Mogli służyć w armii – oświadczył Monks. – Kelly McBride powiedziała Rayowi, że
słyszała, jak ludzie Caldwella tytułują go pułkownikiem.
– Skontaktowaliście się już z wojskiem? – zapytał Garrett.
– Nie. Pomyślałem, że najlepiej będzie poczekać z tym do pańskiego przyjazdu – wyjaśnił
d’Arcy. – Oficjalnie podpada to przecież pod waszą jurysdykcję.
– To dobrze – zgodził się Garrett. – W tej chwili im mniej osób o tym wie, tym lepiej.
Chciałbym przefaksować te portrety mojemu oficerowi łącznikowemu w dowództwie
w Waszyngtonie. Jeśli któryś z nich służył kiedyś w wojsku i uda się ich zidentyfikować, wtedy
będziemy przynajmniej wiedzieli, z kim mamy do czynienia.
– Niech pan się nie krępuje – powiedział d’Arcy, wskazując stojący za jego biurkiem faks.
– Dziękuję. Lepiej będzie, jeśli najpierw do niego zadzwonię i powiem, co się dzieje –
stwierdził Garrett, podnosząc słuchawkę. – Czy mogliby panowie zostawić mnie na chwilę
samego? – dodał, wskazując drzwi.
Zaczekał, aż d’Arcy i Monks wyjdą na korytarz, po czym wystukał zastrzeżony numer
w Pentagonie. Telefon został odebrany po pierwszym dzwonku. Garrett przedstawił się
telefonistce, po czym podał swój tajny kod. Po krótkiej pauzie, w trakcie której kod został
potwierdzony przez komputer, zapytano go, z kim chce rozmawiać.
– Z Jimem Lovellem – poinformował, siadając na wyściełanym fotelu d’Arcy’ego.
Tym razem doczekał się odpowiedzi dopiero po sześciu albo siedmiu sygnałach.
– Co jest? – odezwał się męski głos.
– Mamusia nie nauczyła cię, jak odbierać telefon? – zapytał wesoło Garrett.
– Cześć, Chip. Jak się masz?
– Sądząc po twoim głosie, lepiej od ciebie – odparł Garrett.
– U mnie wszystko w porządku. Jestem po prostu zawalony robotą.
– Bardzo mi przykro, Jim, ale będę musiał ci jeszcze coś dorzucić. To sprawa absolutnie
priorytetowa.
– W takim razie odkładam na bok całą resztę. Co to takiego?
– Wysyłam ci faksem dwa portrety. Nazwiska są prawdopodobnie fałszywe, więc będziesz
musiał poradzić sobie bez nich.
– Masz jakieś odciski?
– Niestety nie – odpowiedział Garrett. – Ale obaj mogli służyć kiedyś w wojsku… jeden był
prawdopodobnie pułkownikiem. Zobacz, co da się zrobić, Jim, i jak najszybciej się ze mną
skontaktuj.
– Nie mogę niczego obiecywać, ale zrobię, co w mojej mocy, Chip. Gdzie mam cię łapać,
jeśli będę miał coś do przekazania?
– Dzwoń pod ten numer. – Garrett dał Lovellowi numer swojego telefonu komórkowego
i przefaksował dwa portrety do kwatery głównej Secret Service w Waszyngtonie.
Kiedy otworzył drzwi gabinetu, Brennan, d’Arcy i Monks rozmawiali w pokoju detektywów.
Brennan zobaczył Garretta i podszedł do niego.
– Rozmawiałem z Kelly – oznajmił. Prosiła mnie, żebym przekazał panu podziękowania.
– Nie ma sprawy – odparł Garrett.
– Chce pan przesłuchać ją dziś wieczorem? – zapytał Brennan.
– Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Na pewno ma za sobą ciężkie przejścia. Nie
spała od kilku dni i nie sądzę, żeby w tym stanie mogła nam się do czegoś przydać. Zapomni
o tym, co najważniejsze. Umówmy się jutro na dziewiątą.
– Tutaj?
– Jasne, czemu nie? – zgodził się Garrett.
– Potrzebuję twojej pomocy, Lou – szepnął Brennan do Monksa, kiedy wchodzili
z powrotem do gabinetu d’Arcy’ego.
– Chcesz, żebym odebrał ją z lotniska – rzucił Monks.
– Owszem. Jak się domyśliłeś? – zapytał zdumiony Brennan.
– Ponieważ dziś będzie nocował u ciebie Jason, a biorąc pod uwagę godzinę, o której
przylatuje samolot, nie zabierzesz go ze sobą raczej na lotnisko. I na pewno nie możesz go
zostawić samego w domu.
– Z takim analitycznym umysłem powinieneś zostać detektywem – stwierdził z uśmiechem
Brennan.
– Masz świętą rację zgodził się Monks, – wyjmując mu z dłoni faks.
– Ktoś do ciebie, Ray – powiedział d’Arcy, podając mu słuchawkę. – Twierdzi, że jest
gliniarzem. Telefonuje z Rio.
– Szybko się uwinął – mruknął Brennan, po czym wysłuchał uważnie Brazylijczyka. Na
koniec zadał mu kilka pytań i zanotował odpowiedzi na papierze leżącym na biurku d’Arcy’ego.
– O co mu chodziło? – zapytał kapitan, kiedy Brennan odłożył słuchawkę.
– Zadzwoniłem wcześniej do brazylijskiej policji federalnej – odparł Brennan. Poprosiłem
ich, żeby dowiedzieli się dyskretnie czegoś na temat tego rancza w Amazonii. Caldwell
utrzymywał, że należy do Eduarda Silvy, jednego z największych tamtejszych hodowców bydła.
Według tego gliniarza ranczo rzeczywiście należało kiedyś do Silvy, ale co najmniej dwanaście
miesięcy temu zostało sprzedane firmie mieszczącej się w São Paulo. Jej właścicielem jest
amerykański milioner naftowy, Lamar Zander.
– Chciałeś powiedzieć „był” – poprawił go d’Arcy. – Facet zmarł w tym roku. Jeśli dobrze
pamiętam, na atak serca.
– Zgadza się – potwierdził Garrett. – Cierpiał na serce przez całe życie. Miał nawet
prywatnego kardiologa, który wszędzie z nim podróżował, a także własną klinikę kardiologiczną
na Brooklyn Heights. Z tego, co wiem, nigdy nie przyjęto tam żadnego pacjenta z zewnątrz.
– Najwyraźniej dużo pan o nim wie – zauważył Brennan.
– Na Kapitelu żartowano sobie często, że Biały Dom jest garsonierą Lamara Zandera –
odparł Garrett. – Był liberałem i starał się utrzymywać dobre stosunki z obiema partiami.
Prezydent i różne osoby w Białym Domu często zabiegali o jego względy. A jeśli Zander zgadzał
się z polityką rządu, opowiadano, że wspierał go również swoją książeczką czekową. Kilka razy
się z nim spotkałem. Czarujący człowiek. Bardzo dowcipny. I bardzo inteligentny.
– Co łączyło go z Caldwellem i Dixonem? – zapytał Brennan. – Mówili, że są
„konsultantami do spraw bezpieczeństwa”. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo w to wierzę.
– Ranczo należy do założonej przez niego firmy – stwierdził Garrett. – Kto wie, może
zatrudniono ich dopiero po jego śmierci?
– Według Kelly obaj przebywali na ranczu mniej więcej od roku – wyjaśnił Brennan. Kiedy
dokładnie zmarł Zander?
– Nie dalej jak sześć miesięcy temu – oświadczył autorytatywnym tonem d’Arcy. Garrett
pokiwał głową.
– Więc co takiego robili na ranczu? – zapytał Monks. – Czy to znaczy, że pracowali dla
Zandera przed jego śmiercią?
– Myślę, że powinieneś jeszcze raz zadzwonić do brazylijskiej policji federalnej – powiedział
d’Arcy, podając słuchawkę Brennanowi.
– Muszę wracać do hotelu – oznajmił Garrett. – Zostało nam jeszcze mnóstwo roboty przed
jutrzejszym przyjazdem wiceprezydenta do Nowego Jorku. Będę w kontakcie, ale informujcie
mnie o wszystkich nowych faktach.
– A pan niech nas zawiadomi, jeśli pańscy ludzie zidentyfikują Caldwella i Dixona – odparł
d’Arcy.
– Naturalnie – zapewnił go Garrett. – Zabieram te portrety. – Rozdamy je wszystkim
członkom ochrony w hotelu. Dziś po południu prześlę je panu z powrotem.
– Mogę je odebrać, kiedy będę w hotelu – oznajmił Brennan.
– W jakim celu, jeśli wolno spytać, tam się wybierasz? – zdziwił się d’Arcy.
– Chcę wejść w skład zespołu, który będzie się zajmować ochroną bankietu – odparł
Brennan.
– Nawet o tym nie myśl! – warknął d’Arcy. – Ochronę hotelu pozostaw agentowi Garrettowi
i jego ludziom. Po to tutaj są.
– Jestem jedyną osobą, która widziała Caldwella i Dixona – stwierdził spokojnie Brennan. –
Co będzie, jeśli zmienili wygląd? Czy jego ludzie ich rozpoznają?
– A ty? – odpalił d’Arcy. – Ty ich rozpoznasz?
– Może rozpoznam, a może nie, ale mam w każdym razie większą szansę. Na pewno warto
spróbować.
– Chciałbym zaangażować go do swojego zespołu – oświadczył Garrett.
– Skoro pan chce, proszę bardzo – skapitulował d’Arcy.
– Chcę, żeby pan wziął również Monksa – powiedział Brennan. – Z całym szacunkiem dla
pana i pańskich ludzi, Lou jest jedyną osobą, do której mam całkowite zaufanie.
– A macie obaj smokingi? – zapytał Garrett.
– Do czego miałby mi być potrzebny smoking? – zdziwił się Brennan.
– Mój leży posypany naftaliną gdzieś na strychu stwierdził Monks. – Ostatnim razem miałem
go na sobie chyba w latach siedemdziesiątych. Nawet wtedy był już niemodny.
– W takim razie będziecie musieli je obaj wypożyczyć – oznajmił Garrett. – Chcę, żebyście
zgłosili się w hotelu dzisiaj o pierwszej po południu. Zapoznacie się z terenem.
– Będziemy punktualnie – zapewnił go Monks.
– Czy zamierzacie uprzedzić wiceprezydenta o niebezpieczeństwie? – zapytał Brennan.
– Traktujemy polityków w ten sam sposób, w jaki oni traktują swoich wyborców. Mówimy
im tylko to, co uważamy, że powinni wiedzieć – odparł Garrett.
Brennan zaczekał, aż agent wyjdzie, po czym sięgnął po słuchawkę telefonu leżącą na
zarzuconym papierami biurku kapitana.
– Dzwonisz do Rio? – zapytał d’Arcy.
– Najpierw muszę już po raz drugi dzisiaj zawiadomić, że nie odbiorę swojego siostrzeńca –
westchnął Brennan, posyłając zdesperowane spojrzenie Monksowi. – Sam nie wiem dlaczego, ale
mam przeczucie, że nie będzie to łatwa i rozmowa…
Bingo! – zawołał Jim Lovell, kiedy komputer znalazł twarz łudząco podobną do jednego
z przysłanych przez Garretta portretów. Na ekranie ukazały się dwa okna i pasujące do siebie
obrazki pojawiły się obok siebie. W lewym dolnym rogu migał napis:
PRAWDOPODOBIEŃSTWO BŁĘDU 6%.
– Mnie to wystarczy, kotku – powiedział Jim, klepiąc pieszczotliwie monitor. Następnie
wystukał kod i na ekranie pojawiło się całe dossier. Miałeś rację, Chip, ale w końcu rzadko jest
inaczej mruknął pod nosem, czytając dane. Nasz przyjaciel jest byłym wojskowym. I wcale nie
nazywa się Bobby Dixon.
Wydrukował dossier i przypiął je spinaczem do portretu pamięciowego, a potem załadował
drugi portret i odchylił się do tyłu w fotelu, czekając na wynik.
Jim Lovell był komputerowym maniakiem, którego całe życie kręciło się wokół najnowszych
zdobyczy technologii. Komputery zajmowały mu cały wolny czas i jeśli nie wymyślał akurat
jakiegoś nowego rewolucyjnego programu, całymi godzinami kontaktował się z podobnymi do
siebie entuzjastami w Internecie. O jego obsesji wiedziano dobrze w kwaterze głównej Secret
Service, a także w obozie szkoleniowym w Laurel w stanie Maryland, gdzie prowadził kurs
komputerowy dla nowych roczników. Chociaż w ciągu siedmiu lat, jakie przepracował
w Departamencie Skarbu któremu podlega Secret Service udało się dzięki zgromadzonym przez
niego informacjom udaremnić co najmniej kilka zamachów jego koledzy uważali go za outsidera:
faceta zza biurka, który nigdy nie sprawdził się w terenie. Mimo to było kilku agentów, których
Jim darzył wysokim szacunkiem. Należał do nich Chip Garrett.
– Kurczę blade! – zawołał, klaszcząc w dłonie, kiedy na ekranie ponownie pojawiły się dwa
okna. Po jednej stronie był portret pamięciowy, po drugiej numer akt i migający pod spodem
napis ZASTRZEŻONE B2. Tylko dwie osoby w Secret Service miały dostęp do akt opatrzonych
kryptonimem B2: dyrektor i jego zastępca. Chociaż Jim próbował to zrobić od wielu lat, nigdy
nie udało mu się stworzyć programu, który pozwoliłby zajrzeć do tych pilnie strzeżonych danych.
Nie chodziło mu o dostęp do konkretnych akt. Chciał tylko udowodnić samemu sobie, że potrafi
przechytrzyć rządowych spryciarzy, którzy instalując zabezpieczenia utrzymywali, że nikt nigdy
nie zdoła ich złamać. Był pewien, że któregoś dnia mu się uda. I wtedy poszuka nowych
wyzwań.
Zadzwonił do zastępcy dyrektora i wyjaśnił mu sytuację. Zastępca kazał mu podać numer
akt, po czym wpisał go do komputera i wystukał swój własny kod dostępu.
– Czy to jedyna osoba, której rysopis zgadza się z portretem otrzymanym od Garretta? –
zapytał.
– W tym wypadku mamy do czynienia z najwyższym stopniem prawdopodobieństwa –
odparł Lovell. – Komputer wybrał ten rysopis po przeskanowaniu wszystkich dostępnych
danych. Mogę uruchomić program ponownie i poprosić o podanie innych odpowiedzi, ale w tym
momencie obniżony zostanie automatycznie współczynnik prawdopodobieństwa. Chce pan,
żebym powtórzył przeszukanie?
– Nie. Sądząc z tego, co powiedział Garrett, to musi być nasz człowiek.
– Co mam robić dalej?
– Zostaw to mnie. Zadzwonię do Garretta. Możesz dać mi również numer Dixona.
Lovell podał zastępcy żądany numer.
– Co mam zrobić z portretami pamięciowymi? – zapytał.
Biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z zastrzeżonymi aktami, najlepiej będzie, jeśli
wyślę do ciebie kogoś, kto je osobiście odbierze. Umieść je w zapieczętowanej kopercie. Im
mniej ludzi będzie wiedziało o całej sprawie, tym lepiej.
– Ten Caldwell musi być wysoko postawiony, skoro zasłużył sobie na takie traktowanie –
stwierdził Lovell, gwiżdżąc cicho pod nosem.
– Bardzo wysoko – odparł zastępca i w słuchawce zapadła cisza.
– Proszę wejść – zawołał Lovell, słysząc pukanie do drzwi. Obejrzał się i uśmiechnął do
dwóch osób, które weszły do pokoju. Oboje, mężczyzna i kobieta, byli doświadczonymi
agentami, zatrudnionymi w sekcji ochrony prezydenta. Mężczyzna miał muskularną posturę,
ospowatą twarz i wyraźnie krzywy nos. Kobieta była olśniewająca. Tak dalece odbiegała od jego
ligi, że Lovell miał wyrzuty sumienia, iż w ogóle ośmiela się o niej marzyć. Skupił wzrok na jej
koledze.
– Co słychać na poddaszu? – zapytał, używając słowa, którym zawsze określał piętra
położone nad jego piwnicą.
– Super – odparł mężczyzna, podnosząc w górę kciuki.
– Wszystko jest dla was zawsze super – stwierdził z chichotem Lovell. – Więc po co tu do
mnie w ogóle zaglądacie?
– Przyszliśmy odebrać kopertę dla zastępcy dyrektora – oświadczyła oschłym tonem kobieta.
– Musieliście się po nią fatygować oboje? – zdziwił się Lovell, podając jej kopertę. –
Powiedzcie zastępcy dyrektora, że w środku jest wszystko. I przekażcie mu moje pozdrowienia.
– A to są pozdrowienia od nas – odparła, wyjmując z torebki na ramieniu mały gazowy
pistolet. Strzeliła mu prosto w twarz. Szklana fiolka stłukła się, uwalniając ładunek zabójczego
gazu.
Lovell zaczął natychmiast łapać kurczowo powietrze i chwycił się za gardło, ale nie miał
żadnych szans. Gaz sparaliżował w ciągu kilku sekund jego serce. Mężczyzna podtrzymał go
w chwili, gdy osuwał się bokiem ze swojego krzesła, a potem położył mu głowę na biurku.
Kobieta sprawdziła puls. Lovell był martwy.
Zmierzyła lekceważącym spojrzeniem jego zwłoki i gwiżdżąc cicho pod nosem wyszła
w ślad za swoim kolegą z pokoju.
– Dziękuję, że dałeś mi znać – powiedział do telefonu Caldwell, po czym odłożył słuchawkę
i wrócił do salonu, gdzie czekał na niego Dixon. W telewizji podawano właśnie najnowsze
informacje na temat planowanej nazajutrz wizyty wiceprezydenta w Nowym Jorku.
– Jakiś problem? – zapytał Dixon, wyłączając pilotem fonię.
– To był Jackson. Kelly McBride jest cała i zdrowa.
– Nie mogę w to uwierzyć.
Dixon wyjął papierosa z paczki leżącej na stoliku i zapalił.
– Co więcej, skontaktowała się dziś rano z Manaus z Brennanem i opowiedziała mu o notesie
– kontynuował Caldwell. – Nie mam pojęcia, jak dużo wie, ale na pewno nie zdołamy się teraz
do niej zbliżyć. Traktowali ją z najwyższymi honorami przez całą drogę do Nowego Jorku.
I jakby tego było mało, Brennan sporządził nasze rysopisy, które wysłano już do wszystkich
ważniejszych rządowych agencji bezpieczeństwa. W tym do Secret Service. Utkwiliśmy po same
uszy w gównie. Gdybyś wykonał do końca moje rozkazy i zabił Kelly McBride, w ogóle by do
tego nie doszło.
– Dałbym głowę, że utonęła, kiedy statek poszedł na dno – stwierdził Dixon, po czym
podszedł do okna i przyglądał się przez chwilę ruchowi ulicznemu. – Czy w związku z tym
wycofujemy się z całej operacji?
– Nie! – odparł twardo Caldwell. – Jutro rano zameldujesz się, tak jak planowaliśmy,
w hotelu. Ale będziesz musiał zmienić swój wygląd… i zrobisz to dzisiaj w nocy. Kiedy
skończymy, nie pozna cię rodzona matka.
– Co będzie, jeśli to nie zda egzaminu? – zapytał z wahaniem Dixon.
– Wtedy następne dwadzieścia pięć lat spędzisz w więzieniu federalnym – stwierdził
Caldwell. – To całkiem silny bodziec, żeby się postarać, nie sądzisz?
Dixon zgasił papierosa.
– Kiedy zaczynamy? – zapytał.
11

Hali wejściowy hotelu Richmond przyozdobiony był wspaniałą sztuczną kaskadą


i tropikalnymi roślinami. Strudzonych gości witały zawieszone na ścianach ręcznie tkane
gobeliny, a korytarz prowadzący do sal recepcyjnych obity był eleganckim srebrno–złotym
brokatem. Przestronna sala, w której wiceprezydent wydawał bankiet z okazji Dnia
Niepodległości, miała ściany wyłożone brazylijskim mahoniem, a ze środka złoconego sufitu
zwisał wielki kryształowy żyrandol.
Monksa wyraźnie zafascynował otaczający go splendor; na Brennanie jednak wnętrze hotelu
nie wywarło większego wrażenia. Uważał je za typową manifestację złego smaku.
– Niebrzydkie, co? – zapytał Garrett, dając znak głową agentowi, który wprowadził ich do
hotelu. Facet oddalił się.
– Niewiarygodne – stwierdził z zachwytem Monks.
– Każdemu według jego potrzeb – mruknął Brennan.
– Czasami potrafisz być prawdziwym mantyką, Ray – powiedział Monks, potrząsając
z oburzeniem głową.
– Zobaczyliśmy już wszystko? – Brennan spojrzał na Garretta.
– Owszem. Możemy wrócić do foyer – odparł Garrett. – Wasze przepustki będą gotowe
dzisiaj w nocy. Chcecie, żebym przesłał je wam do komisariatu, czy odbierzecie je tutaj?
– Mogę je odebrać jutro rano – oznajmił Monks. – Wpadnę tu w drodze do pracy.
– Kiedy wiceprezydent przybędzie do Nowego Jorku? – zapytał Brennan.
– Ma wylądować jutro o wpół do pierwszej po południu. Z lotniska pojedzie prosto do hotelu
i nie będzie go opuszczał aż do następnego ranka. To zdjęło z moich barków wielki ciężar.
Jeszcze przed kilku tygodniami wspominał, że chce wziąć udział w ulicznej paradzie w Harlemie.
Jakby nie miał dość wrogów wśród białej populacji… Ledwie zdołałem odwieść go od tego
zamiaru, Afroamerykanie uważają go za prawicowego bigota, który sympatyzuje skrycie
z białymi rasistami.
– Nie jest to opinia zbyt daleka od prawdy – zauważył Brennan.
– Nie lubi go pan, prawda? – zapytał Garrett.
– Nie.
– Być może niektóre jego poglądy można uznać za kontrowersyjne, ale rasistów darzy
wyłącznie pogardą. Więc niech go pan tak łatwo nie potępia. Przynajmniej dopóki pan się z nim
osobiście nie spotka.
W kieszeni Garretta zadzwonił przenośny telefon. Kiedy go odebrał, w słuchawce zabrzmiał
ku jego zaskoczeniu głos wicedyrektora Fraina.
– Spodziewałem się telefonu od Jima Lovella, panie dyrektorze – przyznał, oddaliwszy się
kilka kroków od Brennana i Monksa.
– Tak, wiem – odparł posępnym tonem wicedyrektor. – Jim Lovell nie żyje, Chip.
– Nie żyje? – powtórzył z niedowierzaniem Garrett.
– Jest zbyt wcześnie, żeby wiedzieć coś na pewno, ale lekarze sądzą, że miał atak serca.
Oczywiście dowiemy się więcej po sekcji zwłok. Miał tylko trzydzieści osiem lat i nie chorował
nigdy na serce. Wciąż nie mogę w to sam uwierzyć.
– Powiedział, że jest zawalony robotą, kiedy z nim rozmawiałem – przyznał Garrett. Ale on
zawsze był zapracowany. To go napędzało. Jim nie był facetem, który wybrałby się po południu
do klubu albo zagrał parę setów w tenisa. Komputery stanowiły jego całe życie.
– Może tu właśnie tkwi przyczyna. Za dużo pracy i za mało relaksu. Nie znałem go zbyt
dobrze, ale z tego, co słyszałem, cały wolny czas spędzał, surfując po Internecie. Nie był to zbyt
zdrowy tryb życia.
– Wysłałem do niego wcześniej kilka faksów – napomknął Garrett.
– Tak, zapisał to w swoim raporcie. Jeśli o to chodzi, był zawsze bardzo sumienny. Nie
znalazł nikogo, kto odpowiadał by tym rysopisom, ale pomyślałem, że lepiej będzie to jeszcze raz
sprawdzić.
– I odkrył pan coś, panie dyrektorze? – zapytał Garrett.
– Niestety nie. Skontaktuję się z Pentagonem… z biurem, a także innymi wydziałami
wojskowymi. Może oni coś znajdą. Nie wiązałbym jednak z tym nadziei. I tak mamy większość
ich danych w naszej kartotece. Informuj mnie o wszelkich nowych faktach, Chip – dodał
wicedyrektor po krótkiej przerwie. – W dzień i w nocy. Obojętnie, o której godzinie.
– Oczywiście, panie dyrektorze – odparł Garrett, po czym schował telefon do kieszeni. –
Sprawdzenie rysopisów nic nie dało – poinformował Brennana i Monksa.
– Nie jestem tym zbyt zaskoczony – mruknął Brennan.
– Wybaczcie, ale mam teraz na głowie kilka spraw. – Garrett strzelił palcami do dwóch
agentów stojących przy recepcji i cała trójka ruszyła w stronę windy. Brennan zerknął na
zegarek.
– Jezu, zobacz, która godzina. Muszę jeszcze pojechać do Hamptons po Jasona, a potem
wrócić z nim do mojego mieszkania. Do zobaczenia później, Lou.
– Jasne – rzucił Monks, ale Brennan zmierzał już w stronę drzwi hotelu.

Przyjechał do domu swojej matki kilka minut przed piątą. Lokaj wprowadził go do salonu.
Shirley Brennan siedziała w swoim ulubionym fotelu przy wygaszonym kominku, z za rzuconym
na kolana pledem.
– Witaj, Ray – powiedziała, po czym zamknęła książkę, którą czytała przed jego przyjściem,
i położyła ją na stojącym obok stoliku do kawy.
– Jak się czujesz? – zapytał Brennan.
– Jestem trochę osłabiona, ale doktor Robson zapewnił mnie, że nie będzie żadnych trwałych
efektów ubocznych. Wylew był dość łagodny.
– Najważniejsze, że dobrze się czujesz – stwierdził Brennan, siadając na sofie naprzeciwko
niej.
– Nic mi nie jest. Ale wiesz, że mam teraz dużo wypoczywać. Dlatego właśnie twoja ciotka
poprosiła cię, żebyś zaopiekował się Jasonem. Zrobiła to za moimi plecami. Uważam, że
powinien zostać u mnie. – Shirley pociągnęła energicznie za dzwonek. Po kilku chwilach drzwi
otworzyły się i do pokoju wszedł lokaj. – Przyprowadź tutaj Jasona, Haskins. I zanieś jego
walizkę do samochodu pana Brennana.
– Tak jest, proszę pani – odparł sztywno lokaj i wyszedł.
– Przypuszczam, że byłeś w stanie wykonać instrukcje, które Donald zostawił w swoim liście
– powiedziała matka.
– Zabrałem ciało do…
– Nie chcę znać szczegółów – przerwała mu ostro. – Powiedz tylko, czy zrobiłeś to, o co
prosił.
Brennan pokiwał głową.
– To dobrze – oświadczyła.
Żadnej wdzięczności. Po prostu potwierdzenie faktu. Specjalnie go to nie zdziwiło.
Drzwi otworzyły się i do salonu wszedł Jason z zaczerwienionymi i spuchniętymi od płaczu
oczyma. Zbliżył się do Brennana i podał mu z wahaniem rękę.
– Dzień dobry, stryju – powiedział.
Brennan uścisnął jego dłoń. Wiedział, że matka poinstruowała dokładnie chłopca, jak ma się
wobec niego zachować. Wszystko, co działo się wokół niej, musiało być zawsze takie cholernie
oficjalne. Wciąż pamiętał, co powiedziała do niego i Donalda przed pogrzebem ojca. „W
obecności innych niezbędne jest zachowanie wewnętrznej dyscypliny i stoicyzmu”. Nie miało dla
niej znaczenia, że ci „inni” byli członkami rodziny i najbliższymi przyjaciółmi. Najważniejsze
było zachowanie pozorów.
– Co masz powiedzieć stryjkowi Rayowi? – zapytała Jasona.
– Dziękuję, że pozwalasz mi u siebie zamieszkać – zabrzmiał posłusznie cienki głosik.
– Nie ma sprawy – odparł z uśmiechem Brennan. – Powinniśmy już chyba jechać. Dojazd do
domu zajmie nam ze dwie godziny. Jesteś gotów?
– Jest gotów od pierwszej po południu – stwierdziła poirytowanym tonem Shirley Brennan,
po czym odwróciła się do Jasona. – Podejdź i daj swojej babci całusa na pożegnanie.
Brennan zauważył niepewność w ruchach Jasona, kiedy mały podszedł do babki i poddał się
sztywno jej uściskom. Cmoknął ją w policzek i skrzywił się lekko, gdy wcisnęła mu w dżinsy
podkoszulek.
– Idź do samochodu i zaczekaj tam na stryjka – poleciła i milczała, aż za małym zamknęły
się drzwi. – Myślę, że dałam jasno do zrozumienia, iż nie pochwalam tego, co zrobiła twoja
ciotka… oznajmiła, zwracając się do syna.
– W tej kwestii absolutnie się ze sobą zgadzamy – przerwał jej w połowie zdania, nie
czekając, aż wygłosi kolejne ze swoich kazań. Wysłuchał ich w życiu dosyć. – Nie martw się, na
pewno opatulę go grubą warstwą waty i zamknę w pokoju gościnnym. W ten sposób nie stanie
mu się nic złego. Tego chyba chcesz, prawda?
– Może jestem wobec niego nadopiekuńcza, lecz tylko dlatego, że bardzo mi na nim zależy.
Jest wszystkim, co mi zostało. Ale i tak nie oczekuję, że to zrozumiesz.
– Rozumiem aż nadto dobrze – odparł chłodno Brennan. – Dokładnie to samo zrobiłaś
Donaldowi, kiedy był mały. I zrobiłabyś mnie, gdybyś tylko miała okazję.
– Może gdybym to zrobiła, dokonałbyś czegoś w swoim życiu. Spójrz, jak wiele osiągnął
twój brat: cieszący się światową sławą antropolog, kochany przez żonę i uwielbiany przez swego
syna.
– Kochany przez żonę! – parsknął szyderczo Brennan. – Ich małżeństwo rozpadło się na
długo przed śmiercią Gillian.
– To nieprawda! – zaprotestowała gniewnie. – Byli sobie głęboko oddani.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że to była tylko fasada. Trudno się zresztą dziwić, że nie
chcesz tego przyznać, szczególnie że pamiętam, co powiedziałaś mi podczas pogrzebu taty, –
Zobaczył na jej twarzy wahanie, gdy próbowała sobie przypomnieć własne słowa, i ten widok
dostarczył mu perwersyjnej przyjemności. Szach–mat, pomyślał z satysfakcją. Kiedy wrócił do
samochodu, Jason siedział już na miejscu obok kierowcy, zapięty pasem bezpieczeństwa.
Brennan siadł za kierownicą, zapalił silnik i odjechał.

Wszelkie próby nawiązania rozmowy w samochodzie chłopiec zbywał monosylabami.


Brennan włączył w końcu radio. Było nastawione na rozgłośnię nadającą bluesa, ponieważ
jednak wątpił, czy ten gatunek spodoba się Jasonowi, kręcił gałką, aż trafił na stację grającą pop.
Po półtorej godziny tego rodzaju muzyki z ulgą zaparkował samochód przed swoim blokiem.
Wysiadł i otworzył bagażnik, ale nim zdążył wyjąć z niego walizkę Jasona, chłopiec sam złapał
za jej rączkę.
– Daj, ja, ja wezmę – powiedział, lecz Jason nie puszczał. Brennan wzruszył ramionami,
zamknął bagażnik i już miał zamiar przebiec między przejeżdżającymi samochodami na drugą
stronę ulicy, kiedy tknęła go nagła myśl. Powinien dawać dobry przykład. Pamiętając o tym,
zaczekał, aż droga będzie wolna.
Wjechali windą na drugie piętro. Brennan otworzył drzwi apartamentu i zaprosił Jasona
gestem do środka.
– Mieszkanie jest niezbyt duże, ale przytulne – stwierdził, po czym zamknął za sobą drzwi
i przeszedł do salonu. Jason stanął w przedpokoju, trzymając przed sobą walizkę.
– Postaw to na podłodze i chodź do salonu – poprosił Brennan, sprzątając z sofy kilka
czasopism. Chłopiec wszedł do salonu i usiadł.
– Jadłeś coś w domu swojej babci? – Przeczący gest głowy. – Jesteś głodny? Chwila
zastanowienia i kolejne nieme zaprzeczenie. – Nie wierzę. Musisz być głodny… ja na przykład
jestem. Jakie lubisz jedzenie? Co powiesz na pizzę? Niedaleko stąd jest bardzo dobra pizzeria.
– Lubię pizzę – powiedział cicho Jason, wbijając oczy w dywan.
– Ja też – stwierdził Brennan i złożył zamówienie przez telefon. – Przywiozą za dwadzieścia
minut – oznajmił. – Teraz posprzątam pokój gościnny, bo w przeciwnym razie nie będziesz miał
gdzie spać dziś w nocy. Chcesz mi pomóc? – Kiwnięcie głową. – To wspaniale. Chodź,
zabierzemy się do dzieła.
Kartony z wymiętoszonymi książkami, powpychane do plastikowych toreb stare ubrania,
kołyszące się niebezpiecznie sterty czasopism sportowych i oparta o ścianę kolekcja płyt
analogowych. Przenieśli to wszystko do sypialni Brennana i posłali łóżko. Kiedy wtykał
prześcieradło pod materac, jego palce trafiły na leżącą pod łóżkiem piłkę futbolową.
– Tu się schowałaś – mruknął, uśmiechając się do siebie i obracając ją powoli w rękach.
Rzucił piłkę Jasonowi, który zgrabnie ją złapał. – Dał mi ją jeden z największych zawodników,
jacy kiedykolwiek grali w barwach Gigantów, legendarny Lawrence Taylor – wyjaśnił. – Zrobił
to zaraz po tym, jak zdobyli Superbowl. Nawet ją dla mnie podpisał.
– Dał ci ją sam Lawrence Taylor? – powtórzył z nabożnym zachwytem Jason, wpatrując się
w złożony czarnym flamastrem podpis.
– Nie myślałem, że coś o nim słyszałeś. Przeszedł na emeryturę już przed kilku laty.
– Każdy kibic Gigantów słyszał o L.T.
– Jesteś kibicem Gigantów? – zdziwił się Brennan.
– To dzięki tobie zainteresowałem się futbolem, stryjku – odparł Jason. – Kilka lat temu
oglądaliśmy razem w domu babci mecz Gigantów. Wyjaśniłeś mi zasady gry.
– Tak, pamiętam – stwierdził Brennan. – Ale wtedy nie wydawało mi się, żebyś zbytnio
uważał.
– Nie zrozumiałem wszystkiego, co mówiłeś, ale połknąłem haczyk. Teraz oglądam
wszystkie mecze Gigantów, które puszczają w telewizji. Zawsze chciałem pójść na mecz, ale
wiem, że naprawdę trudno jest dostać bilety na ich stadion. Może mi się uda, kiedy będę starszy.
– Mógłbym chyba załatwić dwa bilety na mecz w przyszłym sezonie – rzucił lekkim tonem
Brennan.
– Och, stryjku! – zawołał zachwycony Jason. – Jak je załatwisz?
– Mam swoje kontakty – powiedział Brennan, wydymając wargi.
– Czy to znaczy, że możemy pójść na dowolny mecz? – zapytał Jason, z trudem wierząc we
własne szczęście.
– Czemu nie, pod warunkiem że zdobędę bilety.
– To fajnie – odparł Jason i podał mu z powrotem piłkę.
– Jest twoja.
– Naprawdę?
– Tak, możesz ją zatrzymać.
– Jezu, dziękuję, stryjku.
Rozległo się pukanie. Przyjechał chłopak z pizzą. Brennan otworzył drzwi, zapłacił mu
i przeszedł do salonu razem z Jasonem, który trzymał teraz pod pachą piłkę. W telewizji nadawali
właśnie wiadomości. Brennan zainteresował się migawką na temat mającej nastąpić nazajutrz
wizyty wiceprezydenta w Nowym Jorku.
– Babcia go bardzo lubi. Mówi, że któregoś dnia będzie z niego dobry prezydent – oznajmił
Jason, pokazując wiceprezydenta, który pojawił się na ekranie. Następnie umilkł i skończywszy
ostatni kawałek pizzy, zamknął pokrywkę i odłożył starannie puste pudełko na zarzucony
czasopismami stół. – Dziękuję za obiad, stryjku – powiedział.
– Niezłe było, prawda? – Jason pokiwał głową.
– Tato i ja często tak jedliśmy. Ale babcia nigdy nie pozwalała mi oglądać telewizji przy
jedzeniu. Zawsze musieliśmy jadać przy stole. A babcia potra…
– Potrafi tam siedzieć całą wieczność – dopowiedział Brennan, kiedy Jason urwał w pół
słowa. – Możesz się uważać za szczęściarza. Ja musiałem to znosić przez siedemnaście lat. Co
więcej, kazała mi aż do dwunastego roku życia jeść obiad w garniturze pod krawatem. W tym
czasie miałem w szafie więcej garniturów niż dżinsów. Inne dzieciaki bez przerwy się ze mnie
z tego powodu nabijały. Wtedy właśnie postanowiłem z tym skończyć.
– Co zrobiłeś?
– Któregoś dnia obciąłem rękawy wszystkich marynarek, nogawki wszystkich spodni
i przeciąłem na pół wszystkie krawaty. Kiedy nadeszła pora obiadu, włożyłem jeden ze
zniszczonych garniturów, ucięty krawat bez koszuli, stare trampki i tenisowe skarpetki. Twoja
babcia dostała apopleksji i wysłała omie z powrotem do mojego pokoju. Ale osiągnąłem swój cel.
Nigdy więcej nie musiałem zasiadać do obiadu w garniturze.
– Ja nigdy nie mógłbym tego zrobić babci…
– Boisz się jej? – zapytał Brennan.
– Nie – odparł stanowczym tonem Jason, w jego oczach widać było jednak wahanie.
Wzruszył z zakłopotaniem ramionami. – No, może czasami. Kiedy się na mnie wścieka.
Strasznie wtedy krzyczy. I ma taką złą twarz. Zupełnie jakby nie była moją babcią. Zawsze się
boję, że mnie uderzy. Ale ona nie robi tego. Tylko krzyczy. To może być naprawdę przykre,
– Tak samo się zachowywała, kiedy byłem dzieckiem – przyznał Brennan. – Mnie też nigdy
nie uderzyła, ale zawsze wydawało mi się, że zaraz to zrobi, gdy się wściekała. A to zdarzało się
dość często. Twoja babcia uważała, że dzieci nie powinno się słyszeć, zwłaszcza kiedy
odwiedzały ją jej przyjaciółki. Powinny siedzieć w swoich pokojach, niewidoczne i nie
sprawiające kłopotu. W ten sposób została wychowana. Nigdy nie znałeś mojej babki… swojej
prababki. To była dopiero straszna kobieta. Gdy byliśmy dziećmi, twój ojciec i ja mogliśmy
odezwać się w jej obecności tylko, kiedy zadano nam pytanie. Jak szepnęliśmy coś do siebie,
zdejmowała pantofel i waliła nas po łopatkach. Myślisz pewnie, że to wcale tak bardzo nie boli…
ale ona była zbudowana jak zapaśnik.
Brennan wziął do ręki dwa puste pudełka i wstał od stołu.
– Chcesz się czegoś napić? – zapytał. – Kupiłem dzisiaj trochę pepsi–coli. Podobno to twój
ulubiony napój.
– Owszem, ale wolałbym teraz mleko… jeśli masz.
– Jedna szklanka mleka dla pana Jasona – zawołał Brennan, po czym zniknął w kuchni.
Wróciwszy, w jednej ręce trzymał mleko, w drugiej butelkę budweisera. Wręczył szklankę
Jasonowi, po czym usiadł w swoim ulubionym fotelu przy oknie i pociągnął duży łyk chłodnego
piwa. Opowiedział Jasonowi o Kelly i o tym, że spodziewa się jej późnym wieczorem, nie
wspomniał jednak ani słowem o zatopieniu „Koniczynki”. Przedstawił to tak, jakby przyjeżdżała
na wakacje. Jason nie musiał wiedzieć nic więcej.
– Czy ona znała tatę? – zapytał chłopiec.
– Owszem, znała. Możesz ją o to rano zapytać. Jest na prawdę miła. Na pewno ją polubisz.
– Czy jest twoją dziewczyną, stryjku?
– Nie, skądże znowu – odparł bez zastanowienia. Za szybko się tego wypierasz, skarcił się
w duchu. Spotkałem ją dopiero przed kilku dniami. Jesteśmy przyjaciółmi, to wszystko.
– Chcesz, żeby została twoją dziewczyną? Czy dlatego przyjeżdża?
Brennan zachichotał.
– Oglądasz chyba za dużo telewizji. Tak jak powiedziałem, jesteśmy tylko przyjaciółmi. I nie
chcę tego wcale zmieniać. Dobrze, że nie jesteś podłączony do wykrywacza kłamstw, pomyślał,
bo igła zjechałaby z papieru.
Co miał mu jednak powiedzieć? Że cały drży z podniecenia niczym nastolatek przed
pierwszą prawdziwą randką? Nie czuł się w ten sposób od tamtej magicznej chwili, kiedy Gillian
zgodziła się z nim pójść na drinka.
Jason wypił mleko, wytarł białe wąsy z górnej wargi i podniósł się z sofy.
– Chciałbym iść już spać, stryjku – oznajmił.
– Nie jesteś w domu swojej babci. Nie musisz pytać mnie o pozwolenie za każdym razem,
kiedy masz zamiar coś zrobić. W tym mieszkaniu obowiązuje tylko jedna zasada: nie ma żadnych
zasad. Chcesz się wykąpać albo wziąć prysznic… proszę bardzo. Chcesz oglądać telewizję…
włącz telewizor. Chcesz iść spać… śpij. Tutaj robi się to, na co ma się ochotę. Kapujesz?
– Dziękuję, stryjku – odparł z uśmiechem Jason.
– I nie musisz się do mnie bez przerwy zwracać „stryjku”. – Słysząc to, Jason trochę się
stropił. – Ale jeśli chcesz, mnie to oczywiście nie przeszkadza – dodał szybko Brennan.
– Dobranoc… stryjku.
Towarzyszący tym słowom uśmiech świadczył, że chłopak nie miał problemu z dokonaniem
wyboru.
– Do zobaczenia rano – powiedział Brennan. – Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zawołaj.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu i pociągnął kolejny łyk piwa, a potem zerknął na ulicę, którą
podążało akurat kilku hałaśliwych nastolatków. Wybierali się prawdopodobnie do klubu
większość brooklyńskich klubów ożywiała się dopiero koło północy. Parę znajdowało się przy
jego ulicy, ale dobiegająca z nich muzyka była tak przytłumiona, że nigdy mu to nie
przeszkadzało. Czasami, kiedy nie mógł zasnąć, siadywał przy otwartym oknie, słuchał
kompaktu i przyglądał się łowom, w których brały udział nierealne nocne postaci.
Obrócił się w fotelu i przejechał palcem po stojących na półce kompaktach, po czym wybrał
album Neila Younga, umieścił go ostrożnie na talerzu i przed wciśnięciem PLAY obniżył siłę
głosu. Kiedy rozległy się pierwsze takty muzyki, postawił butelkę z piwem na parapecie, odchylił
głowę do tyłu i zamknął oczy. Za parę godzin miała do niego przyjechać Kelly, a jednak zamiast
ku niej jego myśli pobiegły do Jasona. Ta futbolowa piłka przełamała między nimi pierwsze lody.
Jak wyglądałby wieczór, gdyby nie odnalazł jej pod łóżkiem? Czy to było zrządzenie losu? Nie
wiedział, ale i tak dziękował za nie opatrzności. Zakarbował sobie w pamięci, żeby załatwić
bilety u koników. Postanowił już, że zabierze Jasona do Meadowlands, aby obejrzał, jak Giganci
radzą sobie z Kowbojami i drużyną 49. Dostrzegał oczywiście własną niekonsekwencję.
Zaledwie przed paru godzinami nie chciał go przyjąć pod swój dach, a teraz planował z nim
wspólne rozrywki, ba, cieszył się na myśl o nadchodzących tygodniach. Nareszcie pozna lepiej
Jasona. Dawno powinien to zrobić. Chociaż wciąż czekało go wiele pracy, przez kilka godzin
dowiedział się o nim więcej niż w ciągu poprzednich dziewięciu lat.
Z tego, co widział, Donald dobrze go wychował. Nie uszło jego uwagi, że chociaż Jason
kilkakrotnie mówił o ojcu, ani razu nie zadrżał mu głos, ani razu nie zaszkliły się oczy. Wiedział,
że wpływ na to miała niewątpliwie Shirley Brennan. Jeśli będzie miał okazję, pozwoli Jasonowi
się wypłakać, bez względu na to, jak długo to potrwa. Nie zamierzał oczywiście sam poruszać
tego tematu, ale kiedy to się stanie, mały nie będzie musiał się krępować. Najlepiej zaczekać, aż
do tego dojrzeje…
Ziewnął od ucha do ucha i zasłonił poniewczasie dłonią usta. Dawała o sobie znać męcząca
podróż do Hamptons. Zerknął na zegarek. Kelly lądowała w Nowym Jorku dopiero za godzinę,
a to oznaczało, że przyjedzie tutaj najwcześniej za dwie. Miał dość czasu na krótką drzemkę.
Położył się na sofie i przyłożył głowę do miękkiego przedramienia. Boże, jak wy godnie.
I przyjemnie. Zwłaszcza, że z głośników płynie głos szukającego Peace of Mind Neila Younga.
Brennan zasnął, jeszcze zanim skończyło się pierwsze nagranie.

– Zbudź się!
Brennan otworzył gwałtownie oczy i zobaczył stojącego nad nim Lou Monksa.
– Jak się tu dostałeś, Lou? – zapytał, tłumiąc ziewnięcie i starając się szybko zebrać myśli.
– Nie pamiętasz? Dałeś mi zapasowy klucz, po tym jak zatrzasnąłeś drzwi i musiałeś je
wyważać.
– Prawda – wymamrotał Brennan, pocierając oczy.
– Nie chciałem walić w drzwi, żeby nie obudzić Jasona. Dlatego użyłem klucza. I co takiego
widzimy po wejściu? Pochrapujący na sofie Ray. Nieźle witasz gości, nie ma co – stwierdził
Monks, oglądając się na Kelly.
Wzrok Brennana pobiegł powoli za jego spojrzeniem. Z tego, co mówiła przez telefon,
spodziewał się zobaczyć ją w za dużych dżinsach i koszuli w kratę, pożyczonych od kupca, który
podwiózł ją do Boa Vista. Zamiast tego była ubrana w luźny dres, jasnoniebieski T–shirt i białe
płócienne buty. Jasne włosy opadały jej na ramiona.
– Cześć, Ray – powiedziała drżącym lekko głosem. Poczuł, jak porywa go potężna niczym
pustynny wiatr fala ulgi i radości, odsuwając na bok wszelkie obawy i wahania, jakie żywił od
czasu jej porannego telefonu z Manaus. Zerwał się z sofy i podbiegł do niej, nie zważając wcale
na obecność Monksa. Chciał tylko jednego: przytulić ją, obronić przed niebezpieczeństwem
i nigdy już nie wypuszczać z ramion.
Jeszcze zanim ją objął, uświadomił sobie, jak sentymentalnie to brzmi, ale w tym momencie
nic sobie z tego nie robił, Liczyło się tylko to, że jest bezpieczna.
Przez dłuższy czas stali tak w milczeniu niczym dwa złączone w wiecznym uścisku posągi.
Ciszę przerwała w końcu Kelly, pociągając nosem i starając się powstrzymać łzy, które stanęły jej
w oczach. Po chwili uwolniła się niechętnie z jego ramion i posłała mu nieśmiały uśmiech.
Monks, który trzymał się przez cały czas z boku, dał krok do przodu i poklepał Brennana po
ramieniu.
– Będę leciał – oznajmił, szczerząc zęby w uśmiechu. – Zobaczę się z wami jutro rano.
– Po co ten pośpiech? – zdziwił się Brennan. – Możesz zostać na kawę. Mam nawet trochę
bourbona. Naleję ci szklaneczkę. Co ty na to?
– Dziękuję, stary, ale obiecałem Marilyn, że wrócę przed godziną duchów. I jeśli tego nie
zrobię, będzie na mnie czekała przy drzwiach z moją własną policyjną pałką. Porozmawiam
z nią, żeby zaprosić was oboje na barbecue, kiedy tylko Kelly trochę się zadomowi.
– To bardzo miło z twojej strony – stwierdził Brennan.
– I nie zapomnij, że Garrett chce się spotkać z Kelly jutro o dziewiątej rano.
– Będziemy tam oboje – odparł Brennan, odprowadzając Monksa do drzwi.
– Jeszcze raz dziękuję, że przywiozłeś mnie z lotniska, Lou – zawołała za nimi Kelly.
– Nie ma o czym mówić – rzucił Monks. – Do zobaczenia rano.
– Ja też ci dziękuję, Lou. To wspaniałe, że mogłeś ją odebrać – powiedział Brennan,
otwierając drzwi. Monks położył dłoń na jego ramieniu.
– Wiesz, że nigdy nie lubiłem Gillian – stwierdził, celowo ściszając głos. – Nie była dla
ciebie odpowiednia.
– Ale uważasz, że Kelly jest? – mruknął Brennan, posyłając mu pytające spojrzenie.
– Ja nie uważam, ja wiem. I ty chyba też to wiesz – odparł Monks i ruszył w stronę schodów.
Brennan zamknął za nim drzwi i wrócił do salonu. Kelly siedziała na skraju sofy, czytając
pierwszą stronę leżącego na podłodze „USA Today”. Kiedy wszedł, podniosła wzrok
i uśmiechnęła się.
– Lou to bardzo fajny facet – stwierdziła.
– Ja też tak uważam – zgodził się Brennan.
– Znalazłeś coś na temat Caldwella i Dixona?
– Nie. Nie ma ich w naszej kartotece. Żaden nie był w przeszłości karany… przynajmniej nie
pod znanym nam nazwiskiem. Secret Service też ich szukała, ale bez rezultatu. – Brennan wypił
trochę piwa, które zostało w butelce, i skrzywił się z niesmakiem. Było już ciepłe. – Chcesz się
czegoś napić? – zapytał. – Niestety nie mogę ci zaproponować cachaca.
– Bardzo śmieszne – odparła z kamienną twarzą. – Po proszę kawę. Jak Jason przyjął śmierć
Donalda? – zapytała, przechodząc za nim do kuchni.
– Na pewno cierpi, ale w ogóle tego nie okazuje, W każdym razie nie w mojej obecności. Ale
to dobry chłopak. – Brennan nalał jej kawę i podał kubek. – Skąd masz te ciuchy? – zapytał.
Wyglądają na nowe.
– Bo są – przyznała Kelly, kiedy wrócili do salonu. Siadła po turecku na sofie i objęła obiema
dłońmi kubek z kawą. – Podeszłam do stanowiska Delty, żeby odebrać bilety, i zanim zdążyłam
się zorientować, znalazłam się w pomieszczeniu na tyłach biura. Na stole leżało to ubranie oraz
papierosy i przybory toaletowe. Usłyszałam, że to prezent od linii lotniczych. Przypuszczałam, że
miał z tym coś wspólnego twój znajomy, ale nic nie powiedziałam. Byłam szczęśliwa, mogąc się
pozbyć brudnych łachów, które miałam na sobie. – Urwała na chwilę, żeby napić się kawy. – To
samo czułam, kiedy się okazało, że podróżuję pierwszą klasą. Nie mogłam w to uwierzyć.
Jeszcze przed chwilą ochrona lotniska w Manaus patrzyła na mnie jak na włóczęgę, a teraz
traktowali mnie jak księżniczkę. Stewardesy w kabinie nie wiedziały, jak mi dogodzić.
– Gdybym przypuszczał, że będziesz podróżować w takim stylu, postarałbym się trochę
posprzątać mieszkanie – rzucił lekkim tonem.
– Cieszę się, że tego nie zrobiłeś. Zawsze lubiłam swojskie ciepełko – oznajmiła, rozglądając
się dookoła. – To nadaje wnętrzu… charakter.
– Tak jak na „Koniczynce”? – Brennan natychmiast pożałował tego, co powiedział. –
Przepraszam, Kelly – mruknął, łajać się w duchu za brak taktu.
– Nic się nie stało – odparła ku jego zaskoczeniu. – Oczywiście, że brakuje mi „Koniczynki”.
Przez osiem lat była częścią mojego życia. Ale to wcale nie znaczy, że musisz unikać tego
tematu. Powinieneś chyba znać mnie lepiej. Jasne, że nie było łatwo ją porzucić, gdy tonęła, lecz
nie miałam innego wyjścia. Kiedy doszłam do siebie, płakałam… częściowo z radości, że jeszcze
żyję, ale głównie z powodu Kanibawy i Matowy. Byli dla mnie kimś więcej niż tylko członkami
załogi. Byli moimi przyjaciółmi. I będzie mi ich brakować o wiele bardziej niż „Koniczynki”.
– Wrócisz tam?
– Nie – powiedziała bez wahania, – Cóż bym tam miała robić? Mieszkać w shabono? Nie po
ośmiu latach spędzonych na rzece. Ten etap mojego życia jest już skończony. Czas zacząć coś
nowego.
– Dokąd pojedziesz? – zapytał.
– Jestem tu dopiero przez godzinę, a już usiłujesz się mnie pozbyć.
– Wiesz, że możesz tu zostać, jak długo chcesz – oznajmił poważnym tonem i dopiero potem
zobaczył igrający w kącikach jej ust uśmiech. – Słuchaj, nie chciałbym psuć dobrej zabawy, ale
minęła już północ, a jutro o dziewiątej rano masz spotkanie z agentem specjalnym Garrettem.
Kelly dopiła kawę i wstała.
– Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli przed pójściem spać wezmę prysznic? Ostatni raz miałam
styczność z wodą, kiedy „Koniczynka” poszła na dno, a ja wylądowałam w rzece.
– Jak już powiedziałem wcześniej Jasonowi, jedyną zasadą, jaka obowiązuje w tym miejscu,
jest brak wszelkich zasad. Czuj się jak u siebie w domu. Kiedy będziesz się myła, przygotuję ci
spanie.
– Czy mógłbyś mi pożyczyć na dzisiejszą noc jakiś obszerny podkoszulek i parę szortów?
zapytała.
– Oczywiście. Zaraz coś znajdę.
Brennan przeszedł do sypialni, pogrzebał w szufladach i znalazł sportowe szorty
i podkoszulek Jankesów, który nawet dla niego był trochę za duży. Kiedy wrócił do salonu, Kelly
tam nie było. Z łazienki dochodził szum płynącej wody. Zapukał lekko do drzwi. Żadnej
odpowiedzi. Zapukał głośniej. W dalszym ciągu nic. Uchylił drzwi i zajrzał do środka. Jej
ubranie złożone było schludnie na stołku obok plastikowej zasuniętej zasłony prysznica. Wciąż
stał w progu, nie wiedząc, gdzie położyć szorty i T–shirt, kiedy zza zasłony wychyliła się twarz
Kelly.
– Chciałem ci to zostawić – powiedział szybko.
– Połóż na stołku – odparła.
Zachowywał się jak jakiś spłoszony uczniak, którego złapano na podglądaniu koleżanek. Co
się z nim, u licha, działo? Połóż to na stołku i zabieraj się stąd, powiedział sobie. Rzucił szorty
i podkoszulek na leżący tam dres, ale kiedy się odwracał, jej ręka wysunęła się zza zasłony
i wciągnęła go pod prysznic.
A potem zaczęła go całować, wsuwając mu język w usta i rozpinając szybko guziki jego
koszuli. W końcu rozchyliła ją i przesunęła rękoma po jego nagim brzuchu. Brennan przysunął ją
do siebie. Kelly zmagała się w tym czasie z guzikiem jego dżinsów. Brennan wyręczył ją w tym,
a kiedy Kelly zsunęła w dół nogawki, zrzucił je z nóg. Kelly odchyliła głowę pod prysznic, a on
pochylił się i zaczął całować najpierw jej wygiętą do tyłu szyję, a potem piersi. Woda zalewała
mu usta i nos. Łapiąc oddech, poczuł między nogami jej rękę. Nie musiała go specjalnie
zachęcać. Jej palce masowały go wolnymi zmysłowymi ruchami, a kiedy myślał już, że nie
wytrzyma z rozkoszy, przerwała pieszczotę i wprowadziła go w siebie. Para w kabinie była tak
gęsta, że prawie się nie widzieli, ale nie miało to w tym momencie większego znaczenia. Liczył
się tylko wilczy apetyt, który w sobie budzili. Nie myśleli o niczym innym.
Nie miał pojęcia, jak długo poruszał miarowo biodrami, gdy poczuł, że zbliża się do
orgazmu. Nagle ujrzał przed sobą urażoną twarz Gillian. Musisz o niej zapomnieć, przemknęło
mu przez głowę i wizja zniknęła tak samo szybko, jak się pojawiła.
Oddychając coraz szybciej, czuł, jak palce Kelly wbijają mu się w plecy. Wpił się mocno
ustami w jej usta, tłumiąc ekstatyczny krzyk, który wydała, gdy przez jej ciało przeszedł dreszcz
rozkoszy. A potem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, a ona przeorała paznokciami po
jego grzbiecie. Brennan przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach. Kelly oparła mu głowę
na piersi i mocno się do niego przytuliła. Żadne z nich się nie poruszyło. Żadne nie odezwało.
Dopiero kilka minut później wyzwoliła się niechętnie z jego uścisku i zakręciła wodę, po
czym wyszła z kabiny, sięgnęła po najbliższy ręcznik i zaczęła się wycierać.
– Mama nigdy ci nie mówiła, żebyś nie stał na podłodze w ociekającym wodą ubraniu? –
zapytała z figlarnym uśmiechem.
– Nie bardzo pamiętam, ale na pewno uprzedzała mnie, bym nie pozwalał pięknym kobietom
wciągać się w ubraniu pod prysznic.
Kelly zabrała ze stołka swoje rzeczy.
– W dalszym ciągu chcesz, abym sama spała?
– Nigdy tego nie chciałem.
– Wiem o tym – odparła z rezolutną miną i wyszła z łazienki.
Brennan wrzucił mokre ubranie do wiklinowego kosza na brudną bieliznę, owinął się
ręcznikiem i przeszedł do sypialni. Kelly suszyła włosy przed lustrem. Włożyła już jego T–shirt,
ale była bez szortów.
– Podoba mi się stwierdziła, – dotykając podkoszulka i wpatrując się w lustro.
– Jest twój – oznajmił, po czym ściągnął z siebie ręcznik i włożył szorty, w których zawsze
spał. – Będziemy musieli kupić ci trochę ubrań. Nie możesz paradować bez przerwy w tym
dresie.
– Brzmi to zachęcająco – oświadczyła. – Słyszałam, że w Nowym Jorku jest kilka modnych
butików.
– Jest tutaj również kilka dobrych sklepów, w których prowadzą sezonową wyprzedaż –
powiedział szybko. Daffy. Dollarbill. Loehmann. Mają całkiem porządne rzeczy. Tam właśnie się
wybierzemy.
– Wystarczą mi dwie pary dżinsów, marynarka i kilka bluzek – stwierdziła, czesząc włosy
szczotką.
– Myślę, że mój budżet jakoś to wytrzyma – mruknął, podchodząc z tyłu i obejmując ją
w pasie. Kelly oparła głowę na jego nagiej piersi.
– Tylko jeśli uznasz to za pożyczkę.
– Jak sobie życzysz. Ale uprzedzam, że niełatwo ci będzie znaleźć tutaj legalną pracę. Musisz
mieć do tego wizę H–1.
– Innymi słowy, będę się musiała obijać niczym jakaś utrzymanka – powiedziała, wysuwając
się z jego objęć.
– Mam kontakty w tej dzielnicy. Lecz to może być co najwyżej posada kelnerki albo
barmanki.
– Bardzo dobrze, jeśli zdołam dzięki temu się utrzymać. I tak już mnóstwo dla mnie zrobiłeś.
Nie chcę być dla ciebie ciężarem.
– Nie bądź głupia…
– Mówię poważnie – przerwała mu i cofnęła ręce, kiedy chciał jej dotknąć. – Jeśli ma nas
w ogóle coś łączyć, muszę być niezależna. Nie chcę być pasażerem w twoim pociągu.
– Rozumiem, o co ci chodzi. Jutro i pojutrze zasięgnę trochę języka. Zobaczę, co da się
zrobić.
Brennan usiadł po swojej stronie łóżka, nastawił budzik na siódmą i położył się. Zaczekał, aż
Kelly wejdzie do łóżka, i zgasił nocną lampkę.
Przytuliła się do niego plecami, a potem wzięła jego rękę i położyła ją sobie na biodrze.
– Dobranoc, Ray – szepnęła.
– Dobranoc – odparł, po czym uśmiechnął się zadowolony i zamknął oczy.

Obudziło go pragnienie. Suche nieprzyjemne uczucie w ustach, uczucie, którego doznawał


na ogół, gdy coś mu groziło. Ale czego się teraz obawiał? Nie przyśnił mu się żaden koszmar.
Nie był spocony. Jego serce biło normalnym rytmem. Pomyślał o bankiecie, który wieczorem
wydawał wiceprezydent. Też nie to. Więc co takiego? Jego oczy pobiegły do Kelly, która leżała
obok niego na brzuchu. Po jej miarowym oddechu domyślił się, że śpi. Może to ona jest
przyczyną jego niepokoju. Starał się odsunąć od siebie tę myśl, ale powracała. Nie czuł nic
podobnego w stosunku do żadnej kobiety poza Gillian.
Może bał się zobowiązań? Zupełnie wyschło mu w gardle. Wstał ostrożnie z łóżka, nie chcąc
zbudzić Kelly, a potem okrył ją delikatnie kołdrą, poszedł do kuchni i pociągnął duży łyk
chłodnego mleka z lodówki. Wycierając usta wierzchem dłoni, usłyszał nagle stłumiony szloch
dobiegający z pokoju Jasona. Czy miał tam zajrzeć, czy też odwrócić się tyłem w momencie, gdy
chłopiec najbardziej go potrzebował? Nie mógł jednak tak po prostu pójść do swojej sypialni.
Zapukał lekko, uchylił drzwi i zajrzał do środka.
Jason siedział w łóżku, opierając się o podsuniętą do ściany poduszkę i przyciskając do
brzucha piłkę, którą dostał w prezencie. Brennan widział jego twarz w smudze światła
padającego przez szparę w drzwiach. Chłopak miał zaczerwienione oczy, a jego piegowate
policzki lśniły od łez.
– Przepraszam, stryjku. Nie chciałem cię obudzić – powiedział, gniotąc palcami załzawione
oczy.
– Nie obudziłeś mnie – odparł uspokajającym tonem Brennan. – Usłyszałem cię, kiedy
poszedłem do kuchni napić się mleka. Chcesz się czegoś napić? – Jason potrząsnął głową. – Mam
z tobą zostać, czy chcesz być sam?
– Zostań – szepnął Jason.
Brennan wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. Usiadł na łóżku
i milczał, czekając, aż Jason sam zacznie.
Chłopiec obrócił piłkę w rękach, jakby próbował zebrać rozproszone myśli, a potem położył
ją obok siebie na łóżku.
– Tato powiedział, że nigdy do nas nie przychodziłeś, bo byłeś na niego zły za to, że ożenił
się z mamą. Mówił, że mama była kiedyś twoją dziewczyną. Czy to prawda, stryjku?
Takie właśnie są dzieci: przystawiają człowiekowi nóż do gardła, w ogóle nie zdając sobie
z tego sprawy, pomyślał Brennan. Tydzień wcześniej próbowałby zastosować jakiś unik. Ale nie
dzisiaj.
– Tak, to prawda – przyznał. – W gruncie rzeczy twoja matka i ja oddalaliśmy się od siebie,
jeszcze zanim spotkała twojego ojca. Jeśli nie on, to byłby ktoś inny. Nie byliśmy chyba dla
siebie stworzeni.
Dlaczego kłamał w ten sposób? Czy chciał ratować twarz, czy też pomniejszyć w oczach
Jasona znaczenie zdrady, jaką popełnił jego ojciec? Wolał myśleć, że kieruje się tym drugim
motywem, lecz nie był tego do końca pewien.
– Pamiętasz swoją mamę? – zapytał.
– Niespecjalnie… ale tato wszystko mi o niej opowiedział. I mam mnóstwo fotografii. Była
bardzo ładna.
– Owszem, była – odparł Brennan.
Jason trącał machinalnie palcem piłkę.
– Babcia powiedziała, że pojechałeś do Amazonii, żeby pochować tatę.
Brennan pokiwał głową. Przynajmniej raz przyznał rację matce, która użyła tego eufemizmu.
Pochowanie zwłok to jednak nie to samo co spalenie ich na stosie. Jasonowi można będzie
powiedzieć prawdę, kiedy dorośnie.
– Nie znosiłem tych jego corocznych wyjazdów do Amazonii – szepnął chłopiec i po
policzkach znowu zaczęły mu płynąć łzy. – Zawsze tak długo go nie było. W zeszłym roku
wyjechał na sześć miesięcy. A po powrocie zamknął się na kilka tygodni w swoim gabinecie
i wpisywał notatki do komputera. Chłopcy w szkole powtarzali, że kocha swoją pracę bardziej
ode mnie. – Łzy płynęły coraz obficiej. – Ale to nieprawda, stryjku. To nieprawda.
– Oczywiście, że nieprawda – stwierdził Brennan i uścisnął go lekko za ramię. – Twój ojciec
i ja mieliśmy pewne nieporozumienia, ale kiedy się spotykaliśmy, zawsze o tobie opowiadał… ja
oglądałem wtedy zwykle jakiś mecz w telewizji. Mówiąc to lekko się uśmiechnął.
Koncentrowałem się na jakimś ciekawym zagraniu, a on mówił, jakie masz stopnie w szkole.
Pamiętam, jak przyniósł raz wykonane przez ciebie rysunki. To musiało być jakieś pięć, sześć lat
temu. Chciałem oglądać mecz, lecz on nie dał mi spokoju, póki wszystkich nie obejrzałem. Był
naprawdę z ciebie bardzo dumny, dzieciaku. Nigdy o tym nie zapominaj.
Jason zachichotał przez łzy.
– Tato nienawidził futbolu – oznajmił pociągając nosem. – Nigdy nie oglądał go w telewizji.
Lubił tylko programy dokumentalne i czarno–białe filmy.
– Dokładnie jak twoja babcia. Ona też uwielbia stare filmy. Ty wdałeś się w dziadka. On i ja
byliśmy jedynymi miłośnikami sportu w całej rodzinie.
– Czy babcia pozwalała ci grać w futbol w ogrodzie?
– Nigdy – odparł Brennan. – Ten ogród to było jej oczko w głowie. Przez wiele lat dostawała
za niego nagrody w różnych konkursach. Dlatego kiedy twój dziadek i ja chcieliśmy zagrać
w futbol, co zdarzało się na ogół w weekendy, musieliśmy chodzić do parku.
– Mnie też nie pozwala. I nie mam tam żadnych przyjaciół. Wszyscy moi koledzy mieszkają
koło domu taty. Zapytałem raz babcię, czy mój najlepszy przyjaciel, Danny, może zostać na
weekend, ale ona odparła, że nie i żebym nigdy już o to nie prosił.
Brennan uświadomił sobie, że rozpacz Jasona wynika z czegoś więcej niż tylko z powodu
śmierci ojca. Chociaż nie wyraził tego dosłownie, bał się, że będzie musiał przeprowadzić się do
babci i opuścić dom, gdzie się wychował i gdzie mieszkali wszyscy jego koledzy. Brennan
zastanawiał się, jak mały znosił pobyt u niej podczas długich nieobecności ojca. Wiedział, że jego
matka robiła wyłącznie to, co uważała za dobre dla Jasona, ale chłopiec przypominał mu do
złudzenia samego siebie, gdy miał dziewięć lat. Potrzebował wolności, żeby się rozwinąć.
Shirley Brennan uważała jednak, że niezależność dzieli bardzo wąska granica od buntu i,
odczuwszy to na własnej skórze, Brennan zdawał sobie sprawę, że Jason był niemal więźniem
w ochronnym kokonie stworzonym przez swoją babkę.
– Czy babcia pozwalała nocować w domu twoim kolegom, kiedy byłeś mały? – zapytał
Jason, przerywając tok jego myśli.
– Nie. Ja i twój ojciec nie mogliśmy także nigdy nocować w domach naszych przyjaciół. Ale
ona cię kocha. Jesteś teraz wszystkim, co jej pozostało. Chce po prostu, żebyś, podobnie jak twój
ojciec, osiągnął sukces. Była z niego zawsze bardzo dumna. – Brennan wziął do ręki piłkę i wstał
z łóżka.
– Pobyt u niej nie będzie takie straszny, jak myślisz. Wkrótce ci odpuści i pozwoli robić to,
co chcesz. Tak stało się z twoim ojcem. I wyszło mu to tylko na dobre, prawda? – zapytał,
rzucając piłkę do Jasona. – Jeśli będziesz mnie potrzebował, dzwoń. Wpadnę i zabiorę cię do
siebie. Możesz także spędzać tutaj weekendy albo wakacje. A jeśli będziesz chciał, zawsze mogę
cię podrzucić do twoich kumpli w Yorkville. Co ty na to?
– Cieszę się.
– Ja też. Teraz trochę się zdrzemnij, bo rano wcześnie wstajemy. Muszę być w pracy
o dziewiątej. Byłeś już kiedyś w komisariacie?
– Nie. Widziałem je tylko w telewizji.
– W takim razie zafunduję ci pięciogwiazdkową wycieczkę – oznajmił Brennan. Spotkasz się
w jej trakcie z kapitanem i usiądziesz w jego specjalnym fotelu. Żaden z detektywów tam nigdy
nie siadał. Będą ci naprawdę zazdrościć. Ja również. – Brennan wyłączył światło. Śpij dobrze,
mały.
– Dziękuję, stryjku – zawołał w ciemności Jason.
– Drobiazg – odparł Brennan i wrócił do własnej sypialni.

Kelly leżała na swojej połowie, trzymając rękę na jego poduszce. Położył się cicho i miał
właśnie unieść jej dłoń, kiedy odwróciła się na plecy i uśmiechnęła do niego w półmroku.
– Nie chciałem cię zbudzić – powiedział przepraszającym tonem.
– Nie zrobiłeś tego – odparła. – Zbudziłam się sama kilka minut temu. Zobaczyłam, że nie
ma cię w łóżku, i poszłam cię poszukać. Usłyszałam, jak rozmawiasz z Jasonem, i wróciłam,
żeby na ciebie zaczekać.
– Ma teraz na głowie mnóstwo zmartwień. Najbardziej niepokoi go to, że będzie musiał
zamieszkać na stałe u swojej babci.
– Kiedy w końcu przyznasz, że masz do niego słabość? – zapytała Kelly i przytknęła mu
palec do ust, gdy chciał od powiedzieć. – Nie próbuj zaprzeczać. I tak ci się nie uda. Znam cię
wystarczająco, dobrze, Rayu Brennanie.
– Naprawdę?
– Więc dobrze, spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że go nie lubisz – oznajmiła, przysuwając
twarz na kilka cali do jego twarzy. – No, powiedz.
– Zbijasz mnie z tropu – poskarżył się wesołym tonem.
– Widzisz, miałam rację. Nie możesz tego powiedzieć – szepnęła, po czym pocałowała go
w usta i przesunęła rękę w dół po jego brzuchu.
Brennan złapał ją, nim dotarła do celu.
– Jesteś niepoprawna, wiesz o tym? – zapytał, wstrzymując oddech.
– To przez te długie rozpustne noce w Amazonii – odparła z figlarnym uśmieszkiem. –
Zawsze trafiał się jakiś zagraniczny naukowiec, gotów zapłacić za podwiezienie go w górę rzeki.
Większość z nich miała dość siwych włosów, żeby być moimi dziadkami, ale czasami pojawiali
się młodsi. Przystojni. Inteligentni. Jedno prowadziło do drugiego. Wiesz, jak to jest. Po
wysadzeniu na brzeg nigdy już ich nie widziałam. Jeśli o mnie chodzi, to był idealny układ.
– Przygoda na jedną noc – mruknął Brennan.
– To zależało, jak długo płynęliśmy tam, gdzie chcieli – powiedziała, wciąż się uśmiechając,
a potem odwróciła się z powrotem na plecy. – Ale nie zdarzało się dość często – dodała.
– Jestem pewien, że możemy to zmienić – stwierdził Brennan, kiedy obróciła głowę, żeby na
niego spojrzeć.
– Wiem, że możemy – westchnęła, ponownie przesuwając rękę po jego podbrzuszu. Tym
razem jej nie powstrzymał.
12

Obudził go zapach smażonego bekonu. Mrużąc oczy, zerknął na stojący na nocnej szafce
budzik. Było piętnaście po siódmej. Wyłączył alarm i przewrócił się na drugi bok. Kelly nie było
w łóżku. Wstał i zajrzał do kuchni. Smażyła na patelni bekon i dwa jajka; Jason smarował
masłem grzanki.
– Dzień dobry – zawołała wesoło, widząc stojącego w progu Brennana. – Dobrze się spało?
– Pod koniec całkiem dobrze – odparł z uśmiechem. A potem jego oczy zatrzymały się na
patelni. – Skąd to wzięłaś? W lodówce nie miałem jajek ani bekonu.
– W lodówce nie miałeś kompletnie niczego – poprawiła
– Nie zdążyłem jeszcze pójść do sklepu po powrocie – wyjaśnił ze wstydem Brennan.
– Kupiłem bekon i jajka w delikatesach na rogu, stryjku – oświadczył Jason. – Kelly dała mi
pieniądze.
– Myślałem, że jesteś zupełnie spłukana – stwierdził Brennan, mierząc Kelly podejrzliwym
spojrzeniem.
– Wyjęłam dziesięć dolarów z twojego portfela – odparła, po czym nałożyła na talerz jajko
i kilka plastrów bekonu i podała Jasonowi. – Powiedziałeś, żebym czuła się jak u siebie w domu
– dodała.
– Naprawdę tak powiedziałem? – mruknął, kręcąc głową.
– Mogę pooglądać telewizję, stryjku? – zapytał Jason.
– Proszę bardzo – zgodził się Brennan – ale najpierw zjedz śniadanie. Potem chcę, żebyś się
ubrał. Jeśli mamy być w komisariacie na dziewiątą, musimy stąd wyjść najpóźniej o ósmej.
– Jest cudowny – oświadczyła Kelly, kiedy Jason wyszedł z kuchni. – Nie mogę uwierzyć, że
Donald był jego ojcem. Tak bardzo się różnią…
– Cokolwiek mówilibyśmy o Donaldzie, na pewno nie był złym ojcem. Pod tym względem
nie można mu naprawdę nic zarzucić – stwierdził Brennan, po czym położył trzy plastry bekonu
na grzance, umieścił na nim sadzone jajko i przykrył całość jeszcze jedną grzanką.
– Tak jakby był dwiema różnymi osobami – ciągnęła Kelly. W stosunku do Jasona był
kochającym czułym ojcem. Ale ja widziałam w nim zawsze sprośnego, obleśnego faceta,
któremu sprawiało chyba perwersyjną przyjemność upokarzanie kobiet.
– Donald nigdy nie czuł się dobrze w obecności płci odmiennej. Winę za to ponosi nasza
matka. W końcu musiała mu nawet znaleźć żonę. Zanim wcisnęła mu Gillian, nie umówił się ani
razu na randkę. Zastanawiam się, czy ożenił się z nią z miłości, czy po to, by sprawić
przyjemność mamie.
– Nie mogę powiedzieć, żeby zależało mi na spotkaniu z twoją matką – stwierdziła Kelly.
– Możesz być pewna, że ona czuje to samo – odparł Brennan, po czym wziął do ręki kubek
z kawą i wrócił do sypialni, aby przygotować się do wyjścia.

Eddie Morrison został doprowadzony do czterdziestego komisariatu przez umundurowanego


policjanta i posadzony na drewnianej ławce naprzeciwko stanowiska sierżanta. Policjant rozpiął
mu kajdanki i natychmiast założył następne, przytwierdzone na stałe do siedzenia. A potem
zamienił kilka słów z sierżantem i wyszedł z komisariatu.
– Hej, jak długo mam tutaj siedzieć przykuty do ławki?! – wrzasnął po jakimś czasie
Morrison. – Nie zrobiłem nic złego. To są nieuzasadnione szykany i porozmawiam o tym z moim
adwokatem.
– W porządku, Eddie – mruknął zrezygnowanym tonem sierżant, w ogóle na niego nie
patrząc.
Morrison zaklął gniewnie pod nosem, wystarczająco głośno, żeby usłyszał go mężczyzna
siedzący po drugiej stronie ławki, gość, którego pomógł zapuszkować przed kilku laty. Facet nie
miał oczywiście pojęcia, że to informacje uzyskane od Morrisona doprowadziły do jego ujęcia
i skazania. W jego oczach Morrison był urodzonym nieudacznikiem, który spędził ponad połowę
swego dorosłego życia za kratkami. Wszyscy znali Morrisona, ale nikt nie zwracał na niego
większej uwagi. Był to idealny układ dla kapusia. Nawet jego poranne aresztowanie to
mistyfikacja. Mógł się spotkać z detektywem w zaciszu komisariatu i przekazać mu poufne
informacje. W południe zostanie zwolniony do domu ze stoma dolarami w kieszeni. Dzięki tym
pieniądzom będzie mógł spłacić kolejne tygodniowe odsetki od długów zaciągniętych na hazard.
A może spróbuje szczęścia i postawi wszystko w popołudniowych wyścigach w Belmont Park…
Otworzyły się frontowe drzwi i do środka wszedł detektyw Ray Brennan. Morrison lubił
Brennana. Współpracowali od dawna i Brennan nigdy go nie oszukał. W zamian Morrison
dostarczał mu zawsze sprawdzone informacje. Jego wzrok zatrzymał się na towarzyszących
detektywowi kobiecie i chłopcu. Zaciekawiło go to. Z tego, co wiedział, Brennan nie był żonaty.
Przyjrzał się uważnie kobiecie. Było na czym zatrzymać oko. Niektórzy faceci spijają samą
śmietankę, pomyślał. On przez całe życie zadowalał się ulicznymi dziwkami. I musiał im za to
płacić.
Kelly i Jason przystanęli kilka stóp od miejsca, w którym siedział, a Brennan wdał się
w rozmowę z dyżurnym sierżantem. Morrison uświadomił sobie, że jej twarz wydaje mu się
znajoma. Im dokładniej jej się przyglądał, tym bardziej skłaniał się do przekonania, że gdzieś ją
już kiedyś widział. Na pewno jednak nie należała do osób, które spotykał w swoich codziennych
peregrynacjach.
– O co chodzi? – zapytała go Kelly.
– Przepraszam. Wydawało mi się, że gdzieś już panią widziałem – odparł Morrison.
– Bardzo wątpię.
Frontowe drzwi otworzyły się na oścież i dwaj mundurowi wprowadzili do środka skąpo
ubranego transwestytę. Czekające na rejestrację, podobnie odziane prostytutki powitały go
głośnymi gwizdami. Transwestyta posłał im wiązankę przekleństw i zaczął wyrywać się
trzymającym go policjantom. Z pomocą swoim kolegom pośpieszył trzeci gliniarz, a sierżant
kazał im zabrać transwestytę do celi, żeby ochłonął. Zanim im się to jednak udało, facet
odepchnął od siebie jednego z policjantów, który stracił równowagę i zatoczył się na Kelly. Oboje
wylądowali na podłodze.
Złota bransoletka ześlizgnęła się z dłoni Kelly i spadła tuż obok sfatygowanego buta
Morrisona, który natychmiast zdał sobie sprawę, że dostanie za nią dobrą cenę u znanego mu
pasera, specjalizującego się w kradzionej biżuterii. Podniósł bransoletkę, ale łańcuch krępujący
jego nadgarstki był zbyt krótki, by mógł ją włożyć do kieszeni. Musiał po prostu za czekać, aż
zdejmą mu kajdanki.
– Oddaj to, Eddie.
Przestraszony Morrison podniósł szybko wzrok.
– Nie powinien pan tak zachodzić człowieka od tyłu; panie Brennan – powiedział. –
Śmiertelnie mnie pan nastraszył.
– A ty nie powinieneś brać tego, co do ciebie nie należy – odparł Brennan, wyciągając do
niego otwartą dłoń. – Oddaj bransoletkę, Eddie.
– Naturalnie – zgodził się z nerwowym chichotem Morrison, kładąc ją szybko na
wyciągniętej ręce Brennana. – Musiała chyba zsunąć się z ręki tej pani, kiedy się wywróciła –
wyjaśnił. – Pomyślałem sobie, że podniosę ją, zanim przyklei się do ręki jakiemuś wszarzowi.
Niech pan zobaczy, panie Brennan, ile ich się tu kręci.
– Właśnie widzę – stwierdził Brennan, nie spuszczając z oczu Morrisona.
– Miałem zamiar ją oddać, panie Brennan – pisnął Morrison.
– Naturalnie, Eddie – zgodził się Brennan, podając bransoletkę Kelly.
Morrison patrzył, jak kobieta nakłada ją na nadgarstek. Wciąż nie potrafił zlokalizować jej
twarzy. Ale po przeczytaniu inskrypcji wyrytej wewnątrz bransoletki znał przynajmniej jej
imię…

Brenann zaczekał, aż prostytutki zostaną zarejestrowane, i dopiero wtedy podszedł ponownie


do biurka, tym razem z Kelly i Jasonem.
– Dobrze się pani czuje? – zapytał sierżant.
– Nic mi nie jest – odparła.
Sierżant pochylił się do przodu, oparł dłonie o biurko i zmierzył wzrokiem Jasona.
– Twój stryj twierdzi, że chcesz obejrzeć komisariat.
– Stryjek Ray powiedział, że załatwi mi pięciogwiazdkową wycieczkę – pochwalił się Jason.
Pięciogwiazdkową? – zdziwił się sierżant.
– Mam spotkać się z kapitanem i usiąść w jego specjalnym fotelu – poinformował go mały.
– Czy kapitan d’Arcy wie, co go czeka? – zapytał cicho sierżant, zwracając się do Brennana.
– Jeszcze nie, ale zostaw to mnie. Postaram się go uprzedzić.
– Nie zapomnij tego zrobić – oznajmił policjant i kiwnął palcem na Jasona. – Zaczniemy
wycieczkę od tego miejsca, młody człowieku. Chodź, pokażę ci, jak rejestrujemy przestępców,
kiedy ich do nas przywożą.
Brennan przykucnął przy Jasonie.
– Sierżant zawsze trzyma w szufladzie biurka pączki z dżemem. Nie wychodź stąd, póki ci
nie da.
– Dziękuję, stryjku – szepnął Jason, po czym ruszył za sierżantem.
Brennan zaprowadził Kelly na pierwsze piętro, do pokoju detektywów. Monks pomachał im
i kiedy ruszyli w jego stronę, zamknął akta, nad którymi pracował.
– Cześć, Lou – przywitała go Kelly. – Nie wstawaj.
– Cześć – odparł Monks. – Dobrze spałaś?
– Bardzo dobrze – Kelly spojrzała na Brennana. Monks uśmiechnął się, widząc zbolałą minę
przyjaciela, po czym wstał zza biurka i włożył marynarkę. – Garrett już przyszedł. Jest
u kapitana. Mamy do nich zajrzeć.
Kiedy weszli do gabinetu d’Arcy’ego, oczy Garretta spoczęły na Kelly, która stanęła
skromnie za dwoma detektywami.
– Pani Kelly McBride, jak sądzę – odezwał się, podając jej rękę. – Jestem agent specjalny
Chip Garrett, szef ochrony wiceprezydenta.
– Przypuszczam, że to panu powinnam podziękować za wydostanie mnie wczoraj z Manaus
– odparła, wysuwając się spomiędzy Brennana i Monksa, żeby uścisnąć jego dłoń.
– To dla nas drobiazg – stwierdził Garrett.
– Czy otrzymaliście od innych agencji wywiadowczych jakieś dane o Caldwellu lub
Dixonie? – zapytał Brennan.
– Niestety nie. Nie ma ich również w kartotece sił zbrojnych. Nikt nic o nich nie wie.
Zupełnie jakby ci dwaj faceci w ogóle nie istnieli.
– Albo starali się sprawiać takie wrażenie – zasugerował Monks.
– Nie możemy wykluczyć, że jakiś wysoko postawiony funkcjonariusz jednej z agencji
wywiadowczych celowo blokuje informacje – odparł Garrett. – Dopóki nie dowiemy się czegoś
więcej, musimy brać pod uwagę wszystkie hipotezy.
– Wiemy już, że Caldwell przybył do Nowego Jorku – oznajmił d’Arcy. – Przyleciał na
lotnisko Kennedy’ego dwa dni temu. Niestety nie wiemy, dokąd się stamtąd udał.
– A co z Dixonem?
– Nie został rozpoznany na żadnym z lotnisk powiedział d’Arcy. – Z informacji
dostarczonych przez linie lotnicze wiemy także, że jeśli tu przyjechał, nie podróżuje pod
nazwiskiem Bobby’ego Dixona.
Garrett podniósł leżące na biurku kapitana portrety pamięciowe i podał je Kelly.
– Sporządziliśmy to wczoraj na podstawie spostrzeżeń detektywa Brennana. Czy jest może
coś, co pominął? Blizna? Skaza na twarzy? Cokolwiek, bez względu na to, jak mało istotne może
się pani wydawać. W tej chwili te portrety są wszystkim, czym dysponujemy.
– W rozmowie ze mną Caldwell nie zdjął ciemnych okularów. Nie wiem, jakiego koloru ma
oczy – przyznał Brennan.
– Piwne – powiedziała bez wahania.
– Wydaje się pani tego bardzo pewna – zauważył Garrett.
– Bo jestem – odparła. – W gabinecie zapadła cisza i kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że
wszyscy czterej czekają na jakieś wyjaśnienie. – Spotykałam się z nim czasem w barze. Kiedy
siedzi się naprzeciwko faceta, trudno nie zauważyć, jakiego koloru ma oczy.
– Spotykała się pani z nim czasem w barze? – powtórzył Garrett.
– Zdarzyło mi się kilka razy – przyznała. – Na ogół wtedy, kiedy nocowałam w Boa Vista.
Wypijaliśmy razem drinka, rozmawialiśmy trochę, a potem mówiliśmy sobie do widzenia. Nie
licząc starych antropologów lub botaników, którzy podróżowali po tamtym rejonie, był jedynym
mówiącym po angielsku facetem, z którym miałam okazję pogadać.
– A Dixon? Spotykała się pani z Bobbym Dixonem? – zapytał Monks.
– Bardzo rzadko. I nigdy z nim nie piłam. Nie zgodziłabym się, nawet gdyby zaproponował.
Nie czułam się dobrze w jego obecności… ale trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę plotki,
jakie krążyły o nim w Boa Vista.
– Jakie plotki? – zainteresował się Garrett.
Że zadaje się z nieletnimi prostytutkami, które polują na klientów w dzielnicy portowej –
wyjaśniła z wyraźną odrazą w głosie.
– Czy Caldwell wspominał pani kiedyś, co robił w przeszłości?
– Nie, a ja nigdy się tym nie interesowałam. Podobnie jak on nie interesował się moją
przeszłością. Właściwie wiedziałam o nim tylko tyle, że jest szefem ochrony na ranczu Silvy.
Przykro mi, że nie mogę wam więcej pomóc – stwierdziła Kelly, oddając rysunki Garrettowi. –
Portrety są bardzo wierne. Jedyną informacją, która może wam się poza tym przydać, jest to, że
Caldwell nie ma czubka palca wskazującego u lewej ręki.
– Nie zauważyłem tego – powiedział z zakłopotaniem w głosie Brennan.
– Nic dziwnego – odparła. – Kiedy z kimś rozmawia, zwykł przyciskać lewą rękę do boku.
Nie wiem, czy robi to świadomie, czy podświadomie.
– To może okazać się użyteczne – ożywił się Garrett, – zapisując informację w notesie. –
Chciałbym teraz porozmawiać bardziej szczegółowo na temat wydarzeń, które poprzedziły atak
na pani statek, pani McBride. Zdaję sobie sprawę, że być może nie odkryjemy niczego nowego,
ale mimo to pragnąłbym usłyszeć pani wersję.
– Postaram się maksymalnie pomóc.
– Będę bardzo wdzięczny – odparł Garrett. – Czy mógłbym skorzystać z pokoju
przesłuchań? zapytał, zwracając się do kapitana.
– Zobaczę, czy któryś jest wolny odparł d’Arcy i podniósł słuchawkę telefonu. Zamienił
z kimś kilka słów i odłożył ją. – Pokój numer dwa – oznajmił. Jeden z panów pokaże wam, gdzie
to jest.
– Czy mógłbyś to zrobić, Lou? – poprosił Brennan. – Chciałbym porozmawiać chwilę
z kapitanem.
Monks wyszedł wraz z Kelly i Garrettem z gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
– O co chodzi? zapytał d’Arcy.
– Przez kilka najbliższych tygodni będę musiał się zajmować swoim bratankiem powiedział
Brennan. Przyprowadziłem go dzisiaj ze sobą. Obiecałem, że załatwię mu z panem spotkanie i…
że będzie mógł usiąść w pańskim fotelu.
– Wiesz, że trzeba sobie zasłużyć na to, żeby móc w nim zasiąść. Dlatego nie pozwalam na to
żadnemu z was, darmozjady – mruknął d’Arcy, klepiąc skórzane oparcia.
– Dziś w nocy był naprawdę załamany i obiecałem mu to, by dodać dziecku otuchy. Wiem,
że strasznie mu to zaimponuje, zwłaszcza że nikomu nie wolno siedzieć w fotelu szefa.
– W tych okolicznościach uchylam zakaz – zadecydował d’Arcy i jego kamienna twarz
rozjaśniła się w jednym z rzadkich uśmiechów. – Zamknij za sobą drzwi.
Brennan wyszedł z gabinetu i ruszył szarym korytarzem w stronę pokojów, w których
odbywały się przesłuchania. Jedne z drzwi były lekko uchylone i zobaczył siedzącą samotnie
przy stole Kelly. Paliła papierosa i obracała w dłoniach stojącą przed nią plastikową popielniczkę.
Monks i Garrett rozmawiali na korytarzu. Brennan podszedł do nich.
– Mówiłem właśnie detektywowi Monksowi, że kiedy tylko pomalujemy oczy na brązowo,
prześlę portret Caldwella do hotelu wraz z informacją na temat jego palca – oznajmił Garrett. –
Będzie mu teraz o wiele trudniej przedrzeć się przez kordon wokół budynku,
– Może używać protezy – powiedział Brennan.
– Niewykluczone, ale z tego, co powiedziała pani McBride, należy wnosić, że wciąż będzie
przyciskał lewą rękę do boku. Instynktowna reakcja. Trudno jest wykorzenić stare nawyki. I w
ten sposób się zdradzi. – Garrett ruszył w stronę uchylonych drzwi. – Do zobaczenia o szóstej
w hotelu.
– Mam nadzieję, że nie okażemy się potrzebni – mruknął filozoficznie Monks.
– Ja też – odparł Garrett – ale nie możemy ryzykować. Jeśli Caldwell uzna, że ma szansę
przejść przez kordon, zrobi to. Możecie być tego pewni.

Ubrany we wspaniały cylinder i frak, odźwierny podbiegł, żeby otworzyć drzwiczki, kiedy
taksówka zatrzymała się przed hotelem Richmond. Wysiadł z niej Dixon. Bagażowy podał mu
walizkę, którą wyjął z bagażnika. Dixon wsunął dziesięciodolarowy banknot w odzianą
w rękawiczkę dłoń odźwiernego i wszedł do hallu w ślad za bagażowym przez otwierane
elektronicznie drzwi.
Wszędzie rzucała się w oczy obecność ochrony. Naliczył dwunastu ubranych w czarne
garnitury agentów Secret Service, a także kilku umundurowanych policjantów. Nikt nie usiłował
go jednak zatrzymać, gdy ruszył za bagażowym do recepcji. W ścianie za recepcją znajdowało
się specjalne dwustronne lustro; wiedział, że siedzą za nim dwaj agenci, których zadaniem jest
dokładna obserwacja każdego, kto chciał wynająć pokój. Przypomniał sobie wypowiedziane
poprzedniego wieczoru słowa Caldwella, że nie pozna go nawet rodzona matka. Wpatrując się
we własne odbicie w lustrze, musiał przyznać, że Caldwell wykonał wspaniałą robotę. Jego
błękitne oczy ukryte były teraz za brązowymi soczewkami kontaktowymi. Na głowie miał
przetykaną srebrnymi nitkami czarną perukę, pasującą do siwawych wąsów, które dodawały mu
powagi i odwracały uwagę od reszty twarzy. Szara kredka uwydatniała zmarszczki. W ustach
miał dwie plastikowe wkładki, które wypychały policzki, oraz trzecią, pod podniebieniem, która
zmieniała tembr głosu. Zupełnie nie przypominał teraz twarzy z portretu, który został przesłany
faksem do mieszkania Caldwella.
Recepcjonista poprosił go o wypełnienie karty gościa. Dixon wiedział, że Secret Service
sprawdziła tożsamość wszystkich, którzy mieli spędzić tę noc w hotelu. Rezerwując dla niego
pokój, Caldwell podał adres pewnego apartamentu w Dallas. Kolega, który zamieszkał tam,
kiedy dokonano rezerwacji, otrzymał telefon od Secret Service i potwierdził szczegóły, które
Dixon wpisywał teraz na karcie. Mieszkanie było w tej chwili puste, co jeszcze bardziej
uwiarygodniało wersję Dixona, a tymczasowy lokator przyleciał do Nowego Jorku. Dixon
spotkał się z nim krótko na lotnisku i wręczył obiecane dwadzieścia tysięcy dolarów. Facet
powrócił do własnego nazwiska i odleciał do rodzinnego Chicago, a Dixon przyjechał taksówką
do hotelu.
Otrzymał elektroniczny klucz do pokoju wraz z życzeniami przyjemnego pobytu. W drodze
do windy Dixon spostrzegł w korytarzu prowadzącym do głównej sali recepcyjnej elektroniczny
wykrywacz metalu, podobny do tych, jakie widuje się na lotnisku. Lekko się uśmiechnął. Tak
jakby to mogło go powstrzymać. Jego przeciwnicy błądzili w mroku. I mieli za to drogo zapłacić.
Wjechał na osiemnaste piętro i używając elektronicznej karty otworzył drzwi do pokoju.
Znalazłszy się w środku, wyjął z ust wkładki, położył walizkę na najbliższym z dwu podwójnych
łóżek, po czym wyciągnął z niej smoking, czarne spodnie oraz białą koszulę i powiesił je
w szafie. W wewnętrznej kieszeni smokingu tkwiło pozłacane zaproszenie na bankiet.
Wydrukowane na nim nazwisko znajdowało się na liście gości.
Wiedział, że po zamachu na wiceprezydenta zablokowane zostaną wszystkie wyjścia
z hotelu, ale miał już obmyśloną drogę ucieczki. Wyjął z walizki mundur nowojorskiego
policjanta, strzepnął wyimaginowany pyłek z rękawa i powiesił go obok smokingu. Do kieszonki
na piersi przymocowana była laminowana karta identyfikacyjna, pozwalająca legitymującej się
nią osobie wchodzić do hotelu i wychodzić z niego. Powrót do pokoju i przebranie się
w policyjny mundur nie powinno mu zabrać więcej niż kilka minut. Następnie opuści hotel
i odjedzie samochodem zaparkowanym w pobliskim podziemnym garażu.
Włączył telewizor. Kawalkada wiceprezydenta była już w drodze i Dixon oglądał przez
chwilę obraz transmitowany na żywo z helikoptera CNN. Wyjął z barku miniaturową brandy,
odkręcił nakrętkę i podniósł buteleczkę w stronę ekranu.
– Pańskie zdrowie, panie wiceprezydencie – powiedział szyderczym tonem, po czym wypił
duszkiem zawartość. Następnie wyrzucił buteleczkę do kosza na śmieci i podniósł słuchawkę,
żeby wezwać obsługę hotelową.

Jadąc metrem na St Lawrence Avenue, a potem maszerując do swojego mieszkania


w obracającej się w ruinę kamienicy w południowym Bronksie, Eddie Morrison przez cały czas
miał przed oczyma twarz Kelly.
Nie sprawiało mu to specjalnej przykrości. Była z niej niezła laska. Ale jego myśli
koncentrowały się bardziej na spodziewanym zysku niż na rozpuście. Był pewien, że gdzieś ją
widział. I to niedawno. W ciągu ostatnich paru tygodni. I wiedział dokładnie, gdzie może to
sprawdzić. Wchodząc do kamienicy, usłyszał za sobą przenikliwy kobiecy krzyk. Odwrócił się
i w wejściu do budynku po drugiej stronie ulicy zobaczył mężczyznę i kobietę. Kobieta klęczała,
zasłaniając rękoma głowę, a mężczyzna kopał ją i okładał pięściami. Morrison nie był taki głupi,
żeby interweniować. Kobieta z pewnością by mu nie podziękowała, a facet mógł go dziabnąć
nożem. Dawno temu uświadomił sobie, że w tej okolicy chodzi przede wszystkim o to, żeby
przetrwać. Wbiegł do swojego budynku, wspiął się po schodach i ruszył korytarzem do drzwi
zamkniętych na trzy ciężkie kłódki. Wiedział, że nie stanowią wystarczającej zapory dla
agresywnego intruza. Na drzwiach wciąż widać było czarny ślad podeszwy po ostatnim
włamaniu.
Otworzył kłódki i wsunął je do kieszeni płaszcza, po czym wszedł do środka i zaryglował
cztery zasuwy. Mieszkanie było zimne i nieprzytulne. Na ścianach nie było tapet, na suficie
widniały wilgotne plamy, a podłoga z desek skrzypiała przy każdym kroku. Jedyne umeblowanie
salonu stanowiły dwa wyleniałe fotele, które znalazł na śmietniku, oraz stojący w kącie rozbity
czarno–biały telewizor – ostatni intruz walnął nim w ścianę. Morrison miał szczęście, że nie było
go akurat w mieszkaniu. Zniszczenie telewizora nie wydawało mu się zbyt wysoką ceną za
uratowanie życia. Sypialnia była pusta, jeśli nie liczyć materaca i dwu koców leżących przy
przeciwległej ścianie. Kawałek listwy podłogowej przegnił na wylot i ziejąca w niej dziura stała
się szybko znakomitym przejściem dla szczurów, które zagnieździły się w porzuconych
apartamentach po obu stronach jego mieszkania.
Kiedy otworzył drzwi ściennej szafy, z półmroku wyskoczył spasiony gryzoń i pobiegł
w stronę dziury. Morrison machnął nogą i w ostatniej chwili trafił go czubkiem buta. Szczur
przeleciał przez cały pokój, odbił się od przeciwległej ściany i spadł na podłogę ze złamanym
grzbietem, poruszając konwulsyjnie drobnymi łapkami. Morrison rozdeptał mu mściwie łeb
i kopnął do dziury. O jednego mniej.
Wrócił do szafy i zdjął z najwyższej półki kartonowe pudło. Wewnątrz były setki plakatów ze
zdjęciami poszukiwanych przestępców. Zbierał je od piętnastu lat. Większość opublikowała
policja Nowego Jorku. Dysponując nieocenioną znajomością miejscowego półświatka, nigdy nie
miał kłopotu z otrzymaniem ich od swoich mocodawców na komisariatach. Wyrzucał plakat,
dopiero kiedy przestępca został ujęty, a nagroda wypłacona. Wtedy nie miał już dla niego
wartości. Ostatnią wielką selekcję przeprowadził zaledwie kilka tygodni temu i był pewien, że
oglądał wtedy jej twarz. Nie sądził, żeby poszukiwała jej policja Nowego Jorku: w pudle miał
plakaty, których nie opublikowała żadna z miejskich służb policyjnych. Wyjął cały plik i zaczął
żmudny proces sprawdzania.
W końcu znalazł to, czego szukał. Stary poplamiony plakat nadgryziony przez szczury. Ale
widniejąca na nim twarz była nienaruszona. Miał rację. Plakatu nie opublikowała policja Nowego
Jorku, nie pamiętał jednak, od kogo go dostał. Na odwrocie zawsze zapisywał datę. Odwrócił
plakat, ale róg, w którym ją zanotował, był odgryziony. Przyjrzał się uważniej twarzy. Była
młodsza. Oceniał ją na jakieś dwadzieścia lat. Miała krótsze włosy, jaśniejszą cerę i pozbawione
wyrazu oczy. Ale to była ona. Nad portretem grube czarne litery układały się w słowo
POSZUKIWANA! Poniżej taką samą tłustą czcionką wydrukowane było nazwisko: KELLY
McBRIDE. W dołączonej do plakatu broszurze oferowano piętnaście tysięcy dolarów każdemu,
kto poda informację o miejscu jej pobytu. Znajdował się tam także zagraniczny numer telefonu.
No jasne! Plakat dostał od znajomego, którego miał kiedyś w Noraid. To oznaczało, że wydano
go jeszcze w latach osiemdziesiątych. Piętnaście tysięcy dolców! Będzie mógł spłacić wszystkie
swoje karciane długi. Wyrwie się z tego mieszkania. Warto było przeznaczyć kilka dolarów na
rozmowę międzynarodową, jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie…

Kelly była za młoda, żeby pamiętać, gdzie się znajdowała, kiedy zamordowany został
prezydent Kennedy albo kiedy Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu. Ale będąc od
najmłodszych lat zagorzałą wielbicielką Beatlesów, wciąż świetnie pamiętała tę chwilę w grudniu
1980 roku, gdy dowiedziała się, że zginął John Lennon. Dzień zaczął się jak każdy inny.
Obudziło ją radio, grające Just Like Starting Over. Jak tylko piosenka się skończyła,
przygnębiony spiker oznajmił, że po przedniego wieczoru, o godzinie dwudziestej drugiej
pięćdziesiąt czasu wschodniego John Lennon został zabity pięcioma kulami z rewolweru kaliber
trzydzieści osiem, tuż przy luksusowym Dakota Building w Nowym Jorku, gdzie mieszkał ze
swoją żoną Yoko Ono. O godzinie dwudziestej trzeciej zero siedem w Manhattan Roosevelt
Hospital oficjalnie stwierdzono zgon. Kiedy trzy lata wcześniej zmarł Elvis, powszechnie uzna
no to za kres legendy. Dla niej jednak John Lennon był czymś więcej niż legendą i ślubowała, że
któregoś dnia odbędzie pielgrzymkę do Nowego Jorku, żeby złożyć mu hołd. Ten dzień nareszcie
nadszedł…
Kiedy Garrett skończył przesłuchanie, Brennan wrócił razem z nią i Jasonem do mieszkania.
Tam zostawili samochód i cała trójka pojechała metrem na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę. Stąd
mieli tylko kilka kroków do Dakota Building z jego wspaniałym widokiem na Central Park.
Kelly kupiła czerwoną różę i położyła ją obok innych kwiatów, które fani Lennona pozostawiali
codziennie przed wejściem do kamienicy.
Potem Brennan pokazał jej Strawberry Fields, cichy dwuipółakrowy ogród pokoju w Central
Parku; kalejdoskop barwnych roślin z całego świata, otwarty w roku 1984 i utrzymywany od tego
czasu przez Yoko Ono. Jason zaczął się trochę nudzić i postanowili, że przejdą się na Sheep’s
Meadow, piętnastoakrowe błonia, na których kilkunastu chłopców grało w futbol. Jednej
z drużyn zabrakło akurat zawodnika, którego niesympatyczny rodzic zabrał do domu.
– Czy mogę zagrać, stryjku?
– Oczywiście odparł Brennan i Jason pobiegł do chłopców. – Możemy tu usiąść powiedział
do Kelly. – Złapać, póki się da, trochę słońca.
– Jasne – powiedziała bez przekonania.
Wyczuł, że coś nie daje jej spokoju. Od wyjścia z komisariatu prawie się nie odzywała.
Położył się na trawie i wziął ją za rękę. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, obserwując Jasona.
– Dobrze się czujesz? – zapytał w końcu.
– Jasne – powtórzyła.
– Coś cię gryzie?
– Nigdy jeszcze nie widziałam tyle beznadziei, co dzisiaj, kiedy jechaliśmy przez
południowy Bronx. Długo tutaj pracujesz? Nie wiem, jak możesz to znieść.
– Od dziesięciu lat. Oferowano mi w tym czasie transfery do innych komisariatów,
wszystkich uważanych za lepsze od czterdziestego, ale nigdy nie kusiło mnie, żeby odejść.
– Sam poprosiłeś o przydział w to miejsce?
– Nikt nie prosi o przydział na południowy Bronx – odparł szybko. – Zsyłają cię tu, a potem
każdy usiłuje jak najszybciej zwiać. Na początku ja też miałem ochotę dać nogę. Ale kiedy
poznałem lepiej tę dzielnicę, zacząłem ją lubić. Fakt, że mam za partnera Lou, też ma swoje
znaczenie. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł pracować z kimś innym.
Widząc wracającego do nich Jasona, Brennan usiadł i uśmiechnął się.
– Mecz skończony? – Chłopiec pokiwał głową.
– Mark musiał iść do domu. To była jego piłka – odparł zdyszany. – Widziałeś moje dwie
bramki, stryjku?
– Oczywiście – zapewnił go Brennan, mimo że widział tylko pierwszą. – Zrobimy z ciebie
jeszcze świetnego skrzydłowego. Ale najpierw pójdziemy się czegoś napić,
– Może coś przekąsimy? – zapytała Kelly, kiedy Brennan pomógł jej wstać. – Nie wiem jak
wy dwaj, ale ja konam z głodu. Ten sandwicz z bekonem nie był zbyt pożywny.
– Lubisz teriyaki? – zapytał Brennan.
– Nie sądzę, żebym to kiedyś jadła – odparła.
– W takim razie najwyższy czas, byś spróbowała tego specjału – stwierdził. – Znam miejsce,
gdzie go podają.
– Przekonałeś mnie – zgodziła się.
– Czy mogę dostać hamburgera, stryjku? Z keczupem? – zapytał z wahaniem Jason.
– Naturalnie – powiedział Brennan, po czym ruszyli razem do najbliższego wyjścia z parku.

– O której musisz być w hotelu? – zapytała Kelly, kiedy wrócili do domu.


– Lou i ja spotykamy się w hallu o szóstej – odpowiedział Brennan i zerknął na zegarek.
Minęła trzecia.
– Lubię Chipa – oznajmiła. – Naprawdę robił, co mógł, żebym nie była taka spięta w trakcie
porannego przesłuchania.
– Więc teraz zakochałaś się w Chipie? – stwierdził żartobliwie.
– To nasza słodka tajemnica – odparła wesoło. – Nie byłoby dobrze, gdyby ludzie wzięli nas
na języki.
– Chyba nie – zgodził się Brennan. – Chcesz kawy? – zapytał po chwili, ruszając do kuchni.
– Bardzo proszę. Ten kurczak teriyaki był wspaniały, ale bardzo tuczący. Nie będę nic jadła
przez następny tydzień.
Brennan otworzył lodówkę.
– Pięknie – mruknął, po czym z powrotem ją zamknął. – Nie mamy mleka.
– To moja wina – przyznała. – Wypiłam całe przy śniadaniu. Wyskoczę i kupię karton.
– Może to zrobić Jason. Wie, gdzie jest sklep.
– Pójdę z nim powiedziała. Czas, żebym poznała najbliższą okolicę.
– Będziesz potrzebować pieniędzy – stwierdził, sięgając po portfel.
– Mam jeszcze resztę z tych dziesięciu dolarów, które dałam rano Jasonowi – odparła.
Chłopiec siedział w salonie, zmieniając telewizyjne kanały, żaden jednak nie zdołał przykuć
jego uwagi na dłużej niż kilka sekund. Kiedy zapytała, czy chce pójść z nią do sklepu, kiwnął
głową i rzucił pilota na kanapę.
– Zaraz wracamy – zawołała do Brennana, mijając kuchnię. Siedział odwrócony do nich
plecami, czytając „New York Post”, który kupił w drodze do domu. Kelly zamknęła frontowe
drzwi i ruszyła wraz z Jasonem korytarzem.
– Lubisz stryjka Raya, prawda? – zapytał chłopiec, nacisnąwszy guzik wzywający windę.
– Jasne, że lubię – odparła, zdziwiona jego pytaniem.
– Bardzo?
Kelly parsknęła śmiechem.
– O co ci dokładnie chodzi? – Jason wzruszył ramionami.
– On też cię lubi. Ale wczoraj powiedział mi, że nie jesteś jego dziewczyną. Uważa, że
jestem za młody, żeby rozumieć tego rodzaju sprawy. Ja wcale nie jestem za młody. Jesteś jego
dziewczyną, prawda?
– Może i jestem – odparła z zagadkowym uśmiechem.
– Więc dlaczego wracasz do Amazonii?
– Nie wracam – stwierdziła, kiedy otworzyły się przed nimi drzwi windy.
– Naprawdę? – Jason wszedł do kabiny i nacisnął przycisk parteru. – Stryjek Ray powiedział,
że przyjechałaś tu tylko na wakacje. Czy on wie, że nie wracasz?
Kelly znalazła się w pułapce. Nie wiedziała tylko, czy wmanewrował ją tam Jason, czy też
wpadła w nią sama, odpowiadając na jego pytania. Gdyby chłopiec był podobny do swego ojca,
głosowałaby za pierwszą możliwością. Ale on w niczym nie przypominał Donalda.
– Ray wie, że zostaję… ale powiedziałam mu o tym dopiero dziś rano – oznajmiła, usiłując
wybrnąć z opresji. – Wczoraj jeszcze o tym nie wiedział.
– Zamieszkasz u niego? – zapytał Jason, kiedy wyszli z windy.
– Możliwe – odpowiedziała. – Dlaczego mnie o to wszystko pytasz?
– Chodzi o to… – zaczął Jason i urwał. – Nieważne stwierdził po chwili, ale kiedy dotknął
ręką drzwi, przytrzymała je grzecznie, lecz stanowczo.
– O co chodzi? – zapytała, kucając obok niego.
– Pomyślisz, że to głupie – wykręcał się Jason.
– Może i pomyślę, ale nie będziemy tego wiedzieć, dopóki mi nie powiesz.
Jason spuścił oczy.
– Pomyślałem sobie, że mógłbym przyjechać tu i zamieszkać razem z tobą i stryjkiem
Rayem. Naprawdę mi się tu podoba.
Kelly uśmiechnęła się do niego.
– Decyzja w tej sprawie należy chyba do stryjka Raya. To w końcu jego mieszkanie. A gdyby
nawet na to przystał, coś do powiedzenia będzie miała również twoja babcia. Nigdy jej nie
spotkałam, słyszałam jednak… podejrzewam, że mogłaby się nie zgodzić.
– Nie chcę u niej mieszkać – stwierdził ponurym tonem Jason.
– Wiesz, co ci powiem? Porozmawiamy o tym ze stryjkiem Rayem za kilka dni, kiedy
wszyscy będziemy mieli sposobność się lepiej poznać. Prawdę mówiąc, na razie jesteśmy sobie
prawie obcy.
– Myślisz, że pozwoli mi zostać? – zapytał drżącym głosem chłopiec. Na jego twarzy
malowała się jednocześnie nadzieja i niepokój.
– Zobaczymy.
Postanowiła, że poruszy ten temat z Rayem w nocy. Nie wiedziała, jak zareaguje, ale nie było
sensu rozbudzać nadziei Jasona, jeśli Ray nie zechce go adoptować. Bo do tego właśnie
sprowadzała się cała kwestia. Do adopcji. Tylko w ten sposób można było zapewnić sobie
prawną opiekę nad chłopcem. Shirley Brennan na pewno nie odda go bez walki. Ale czy Ray się
na to zgodzi? A potem, czy uda mu się wygrać proces?
Kelly wyszła w ślad za Jasonem na ulicę i natychmiast zauważyła poobijaną czerwoną
furgonetkę marki Chevrolet, która stała zaparkowana przed budynkiem. Kierowca gapił się
prosto na nią. Jego twarz częściowo zasłaniały przepocona czapka z daszkiem i popękane ciemne
okulary, ale i tak go poznała. A potem zobaczyła zbliżającego się do niej biegacza w kapturze
nasuniętym na pochyloną głowę. Biegł prosto na nią i Kelly instynktownie dała krok do tyłu,
żeby uniknąć zderzenia. Dopiero kiedy się z nią zrównał, zobaczyła w jego ręku elektryczny
pistolet wysuwający się powoli w jej stronę.
Biegacz wbił pręty pistoletu w jej klatkę piersiową, porażając ją prądem o napięciu
siedemdziesięciu tysięcy woltów, a potem złapał wpół, gdy ugięły się pod nią nogi. Boczne drzwi
furgonetki odsunęły się i na trotuar wyskoczył drugi mężczyzna w nasuniętej na twarz czarnej
pończosze. Jason złapał Kelly za rękę, próbując ją ratować, ale drugi mężczyzna uderzył go
w twarz i chłopiec upadł na ziemię. W pobliżu zdążyło się zatrzymać kilku gapiów, żaden z nich
nie pośpieszył jednak z pomocą Kelly. Porywacze wrzucili ją do samochodu, Chevrolet ruszył
z piskiem opon i po chwili zniknął.
Dopiero wtedy jedna z kobiet podbiegła do Jasona. Chłopiec podniósł się z ziemi i zmierzył
pogardliwym spojrzeniem stojących wokół niego dorosłych. Kelly została porwana i nikt nie
próbował temu przeszkodzić. Z oczyma pełnymi łez wbiegł do budynku i popędził po schodach
na drugie piętro. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach mieszkania i zaczął walić w nie pięściami.
– Jezu, co się stało? – zawołał Brennan, kiedy otworzył drzwi i zobaczył spuchnięty policzek
chłopca.
– Porwali Kelly! – zaszlochał Jason. – Próbowałem ich powstrzymać, stryjku, ale nie udało
mi się.
– Kto porwał Kelly?
– Nie wiem. Biegacz… miał pistolet. Potem wrzucili ją do furgonetki i odjechali. Chciałem
jej pomóc, stryjku, ale nie mogłem!
Brennan wybiegł z mieszkania i skacząc po dwa stopnie naraz pognał po schodach.
Otwierając oszklone drzwi na zewnątrz, zobaczył stojący na chodniku tłumek.
– Czy ktoś widział, co się stało? – zawołał.
W odpowiedzi odezwało się kilka głosów. Każdy z gapiów próbował zakrzyczeć
pozostałych.
– Cisza! – ryknął Brennan, po czym wskazał palcem mężczyznę, który stał najbliżej
schodów. – Widział pan, co się wydarzyło?
– Pewnie, że widziałem. To stało się tuż koło mnie – odparł facet, potrząsając
z niedowierzaniem głową. – Zupełnie jak na filmie. Wszystko zdarzyło się tak szybko. Do diabła,
nie sposób było cokolwiek zrobić.
– Niech pan mi po prostu powie, co pan widział – warknął przez zaciśnięte zęby Brennan.
W piersi wzbierało mu tyle różnych uczuć. Ból. Rozpacz. Frustracja. W tym momencie wszystko
spychała jednak na dalszy plan wściekłość na tych ludzi, z których żaden nie próbował nawet
pomóc Kelly.
– Niech pan nie zapomni powtórzyć tego gliniarzom, kiedy tutaj przyjadą – mruknął, gdy
facet skończył swoją relację. – Czy ktoś wezwał gliniarzy?
– Ja wezwałem – rozległ się głos w tłumie. – Są w drodze.
– Powiedzcie im, że jestem w mieszkaniu numer dziewiętnaście. Na drugim piętrze! –
krzyknął i wrócił na górę. Jason siedział w salonie, trzymając się za obolały policzek. Brennan
zawinął trochę lodu w ścierkę, ukląkł przy nim i delikatnie odsunął jego ręce od twarzy.
– Przyciśnij to do policzka. Nie spuchnie ci tak bardzo. Daj, pokażę ci, jak to zrobić. – Jason
syknął głośno, kiedy lód dotknął twarzy, a potem przytrzymał go drżącą ręką. – Broniąc Kelly,
okazałeś wiele odwagi – powiedział mu Brennan. – Jestem z ciebie naprawdę dumny, synu.
I wiem, że Kelly też będzie, kiedy się o tym dowie.
– Dlaczego ją porwali, stryjku?
– Nie mam pojęcia – odparł Brennan, po czym wyprostował się i podszedł do okna. Tłum
przerzedził się trochę, lecz kilku gapiów wciąż stało przed domem. Nie było śladu policji.
– Czy przyjrzałeś się dobrze któremuś z porywaczy? – zapytał, odwracając się od okna.
– Widziałem kierowcę – odpowiedział Jason.
– Czy rozpoznałbyś go, gdybyś go ponownie zobaczył?
– Chyba tak powiedział z wahaniem Jason. – Miał ciemne okulary i czapkę z daszkiem.
– A inni?
– Ten, który mnie uderzył, miał na twarzy czarną pończochę. A biegacz miał nasunięty kaptur
i maskę na ustach.
– Powinieneś chyba przejrzeć kilka fotografii na komisariacie.
– Pojedziesz tam ze mną? – zapytał Jason.
– Owszem. Sporządzę dla nich portret pamięciowy Kelly. – Brennan wziął do ręki przenośny
telefon. – Muszę teraz zatelefonować. Będę w sypialni. Jeśli ktoś zapuka do drzwi, otwórz. To
będą gliniarze.
W komisariacie poinformowano go, że Lou Monks właśnie wyszedł. Brennan wystukał jego
domowy numer i opowiedział mu, co się stało.
– Caldwell? – zapytał Monks, – wysłuchawszy całej opowieści.
– To samo sobie w pierwszej chwili pomyślałem – odparł Brennan. – Ale teraz nie jestem
tego wcale taki pewny. Jeśli Caldwell dowiedział się, że Secret Service depcze mu po piętach, co
może zyskać, porywając Kelly? Dlaczego nie wycofać się lepiej z całej operacji? Nie, to nie ma
sensu, Lou.
– Jeśli nie Caldwell, to kto?
– Najprawdopodobniej jakiś urażony dupek, którego posłałem kiedyś do pierdla i który pała
teraz żądzą zemsty – odpowiedział Brennan.
– Kelly jest w Nowym Jorku dopiero od wczoraj. Jak, do licha, zdążyli tak szybko zastawić
na nią pułapkę?
– Nie mam pojęcia, ale będę pierwszym, który się dowie, kiedy tylko dorwę w swoje ręce
tych sukinsynów – warknął Brennan, siadając powoli na łóżku. – Niech to wszyscy diabli. Nigdy
jeszcze nie czułem się tak bardzo bezradny.
– Potrafię to zrozumieć – odparł Monks. – Co z dzisiejszym wieczorem? Czujesz się na
siłach?
– Chyba mnie znasz, Lou. Mamy do wykonania robotę. Spotykamy się o szóstej w hotelu.
I postaraj się nie spóźnić.
– A co z Jasonem? Kto się nim zaopiekuje, kiedy będziesz w hotelu?
– Cholera… W ogóle o tym nie pomyślałem.
– Poproszę Lisę, żeby posiedziała z nim w twoim mieszkaniu. Będzie się tam chyba lepiej
czuł.
– Być może będzie go musiała odebrać z komisariatu – stwierdził Brennan. – Chłopak
dostanie tam do obejrzenia całą furę zdjęć i nie sądzę, żeby skończył przed moim wyjściem.
Zabieram ze sobą smoking. Przebiorę się na miejscu.
Rozległo się głośne pukanie do frontowych drzwi.
– Muszę kończyć, Lou – powiedział Brennan. Przyszli gliniarze.
13

Pierwszą rzeczą, z jakiej zdała sobie sprawę Kelly po odzyskaniu przytomności, było
uporczywe łupanie w skroniach. Kiedy próbowała się ruszyć, silny ból przeszył jej bok.
Przypomniała sobie zakapturzonego biegacza i elektryczny pistolet. Otworzyła oczy, ale dopiero
po kilku sekundach jej wzrok przyzwyczaił się do otoczenia. Leżała na podłodze w małym
nieumeblowanym pokoju. Naprzeciwko znajdowały się drzwi. W oknie wisiały dwie brudne
jasnoniebieskie zasłony. Przez rozdarcie w jednej z nich padała smużka światła. Za oknem
słyszała stłumione niewyraźne głosy, ale nie mogła wzywać pomocy: zalepili jej usta taśmą. Ręce
miała skute kajdankami. Łączący obręcze łańcuszek obejmował biegnącą wzdłuż ściany
zardzewiałą mrę. Kelly skrzywiła się z bólu, próbując usiąść. Nie miała pojęcia, gdzie się
znajduje i dlaczego ją porwano. I to ją przerażało. Ale jeśli nauczyła się czegoś w ciągu
dziesięciu twardych lat, spędzonych w Amazonii, to tego, jak ważne jest zachowanie
wewnętrznej siły. Niech ją wszyscy diabli, jeśli pozwoli swoim porywaczom myśleć, że zmusili
ją do uległości.
Zgrzytając zębami z bólu, który rozrywał jej czaszkę, obróciła się twarzą do ściany, oparła
o nią mocno stopy i zaczęła szarpać kajdankami, próbując wyrwać skorodowaną rurę z jej
uchwytów.
Drzwi otworzyły się na oścież.
– Co ty, kurwa, wyprawiasz? – usłyszała za sobą głos. Ktoś złapał ją za ramię i odsunął od
ściany. Przewróciła się na bok, ale kiedy próbowała usiąść, stopa mężczyzny wbiła się w jej
ramię, przygważdżając ją do podłogi. – W tej chwili przestań, rozumiesz?! – wrzasnął.
Miała wrażenie, że kilkanaście nie zsynchronizowanych ze sobą świdrów pneumatycznych
wwiercało się jednocześnie w jej czaszkę. Chciała tylko jednego: żeby ustał ten potworny ból.
Stopa podniosła się z jej ramienia, a potem czyjaś ręka złapała ją za kołnierz dresu i pomogła
usiąść.
Było ich dwóch, obaj mieli na twarzach czarne pończochy. Ten, który stał bliżej, ubrany był
w podkoszulek bez rękawów i podarte dżinsy, drugi, stojący w drzwiach, w koszulę khaki
i oliwkowe wojskowe spodnie.
Ten bliższy ukucnął przy niej.
– Jesteś naprawdę ładna, wiesz? – zapytał, gładząc ją po włosach. Odsunęła się gwałtownie
i kopnęła go w udo. Facet roześmiał się.
– I ostra dodał jego kolega.
– Lubię, jak są ostre – odparł pierwszy z nieprzyjemnym uśmiechem i próbował wsadzić jej
rękę pod dres. Jej stopa śmignęła do przodu niczym rozprężająca się sprężyna, trafiając go prosto
w krocze. Facet wrzasnął z bólu i runął na podłogę, wciskając ręce między nogi.
Drugi mężczyzna wybuchnął śmiechem.
– Prawdziwa z ciebie dupa – mruknął. Miał zamiar podejść do kolegi, ale w tej samej chwili
rozległo się pukanie do frontowych drzwi. Trzy razy. Przerwa. Dwa. Kolejna przerwa. I jeszcze
dwa.
Kelly zaczekała, aż obaj wyjdą do sąsiedniego pokoju, i ignorując łupanie w głowie zaczęła
znowu szarpać kajdankami. Nagle ktoś złapał ją za włosy i pociągnął do tyłu. Zamarła
z przerażenia, czując zimne pręty elektrycznego pistoletu, dotykające jej odsłoniętej szyi.
– Szarpnij jeszcze raz tę rurę, dziwko, to dowiesz się, jak wygląda prawdziwy ból – syknął
jej groźnie do ucha mężczyzna.
– Zostaw ją w spokoju – odezwał się nowy głos. Facet odsunął pistolet od jej szyi i puścił
włosy. – Przynieś strzykawkę – rozkazał nowy.
Kelly odwróciła się i przyjrzała stojącemu w progu mężczyźnie. Miał te same popękane
ciemne okulary i czapkę z daszkiem, które włożył, kiedy widziała go za kierownicą furgonetki.
Ale to jej nie zmyliło. Wiedziała, kim jest. Nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego ją porwał. To nie
miało sensu. Drugi mężczyzna wrócił do pokoju ze strzykawką. Kelly zaczęła wierzgać wściekle
nogami, kiedy próbował złapać ją za ramię.
– To tylko środek nasenny – oznajmił mężczyzna w ciemnych okularach. – Wyłączy cię na
kilka godzin. Nic ci się nie stanie. – Kelly w dalszym ciągu nie pozwalała zbliżyć się do siebie
jego koledze, kopiąc go, kiedy tylko znalazł się w zasięgu jej nóg. – Nie zmuszaj nas, żebyśmy
ponownie użyli elektrycznego pistoletu. Na pewno tego nie chcesz.
Zamaskowany porywacz z pistoletem dał krok do przodu. Widziała po grymasie na jego
twarzy, że ma wielką ochotę go użyć. Nie mogła z nimi wygrać. Miała do wyboru albo dalej
walczyć, albo oszczędzić sobie bólu i pozwolić im zrobić zastrzyk. Zakładając, że to był
rzeczywiście środek nasenny. Nie miała jednak powodu w to wątpić. Nie wiedziała, dlaczego ją
porwali, ale było jasne, że chcą ją mieć żywą.
Wewnętrzna siła jest czymś więcej niż tylko bezustannym stawianiem oporu. Polega również
na tym, żeby zdawać sobie sprawę, kiedy trzeba pójść na kompromis. Kelly oparła się o ścianę
i patrzyła obojętnym wzrokiem na igłę, która wbijała się w jej skórę. Zamknęła oczy i odprężyła
się, zapadając powoli w odrętwienie. Przynajmniej przestanie mnie boleć ta cholerna głowa,
pomyślała i straciła przytomność.

Secret Service do spółki z nowojorską policją zablokowały wszystkie przecznice wokół


hotelu Richmond. Postawiono również blokady na wszystkich drogach dojazdowych i miano je
zlikwidować dopiero rankiem, kiedy hotel opuszczą dostojni goście. Na dachy pobliskich domów
wysłano najlepszych policyjnych snajperów, a w okolicy kręcił się przez cały czas przynajmniej
jeden helikopter. Policjantom strzegącym blokad powiedziano wyraźnie, żeby nie puszczali
nikogo, kto nie ma ważnej przepustki, potwierdzonej rezerwacji hotelowej bądź też zaproszenia
na obiad weteranów. Wszystkich zaopatrzono w listy gości, które miały służyć do dodatkowej
weryfikacji. Nie mogło być mowy o żadnym błędzie.
Sierżant z wielkim brzuchem zaczekał, aż samochód zatrzyma się przed drewnianą zaporą,
po czym podszedł leniwie do drzwiczek.
– Dobry wieczór – powiedział, wyciągając z kieszeni niebieskiej koszuli listę gości i w ogóle
nie patrząc na kierowcę.
– Widzę, że wciąż opychasz się smażoną kaszanką. – Sierżant zajrzał do środka samochodu
i kiedy zobaczył w świetle latarki twarz kierowcy, zaskoczenie na jego twarzy ustąpiło miejsca
rozbawieniu.
Niech mnie kule biją. Ray Brennan. Dawno się nie widzieliśmy.
– Od dnia, kiedy odszedłeś w zeszłym roku z czterdziestego komisariatu – odparł Brennan,
podnosząc rękę, żeby osłonić oczy przed snopem światła. Możesz to zabrać z mojej twarzy?
– Co cię tu sprowadza? – zapytał sierżant, zgasiwszy latarkę.
Brennan pokazał mu swoją kartę identyfikacyjną.
– Wchodzę w skład korpusu ochrony – powiedział. Znajdziesz moje nazwisko na jednej ze
swoich list.
Sierżant włączył ponownie latarkę, żeby sprawdzić listę.
– Zgadza się, mam cię. Ciebie i Lou. Zapuściliście się daleko od domu. Dlaczego ściągają tu
gliniarzy aż z południowego Bronxu?
– To długa historia, Morty, a i tak nie mógłbym ci jej opowiedzieć – odparł Brennan. – To
jak, puścisz mnie w końcu?
Sierżant machnął do swoich ludzi, żeby przesunęli na bok zaporę, i Brennan podjechał pod
hotel. Parkingowy wskazał mu wjazd do dwupoziomowego podziemnego garażu. Brennan
znalazł miejsce na niższym poziomie, przypiął swoją kartę identyfikacyjną do kieszonki
smokingu i ruszył do windy. Po obu stronach drzwi stało dwóch umundurowanych policjantów.
Przyjrzeli się bacznie jego karcie, ale nic nie powiedzieli.
Brennan wjechał na parter i dopiero tam został sprawdzony przez agenta Secret Service,
który poprosił go o kartę, przesunął ją przez skaner i oddał z powrotem.
– Na czym to polega? – zainteresował się Brennan, przypinając powtórnie do kieszonki
plastikowy prostokącik.
– Każda wydana członkowi ochrony karta ma wbudowany niewidoczny gołym okiem
mikroprocesor – odparł agent. – Jest na nim wydrukowany numer seryjny. Ten na pańskiej karcie
zgadza się z pańskim nazwiskiem.
– A gdyby się nie zgodził?
– Zostałby pan aresztowany i poddany przesłuchaniu – poinformował go agent i usunął się na
bok. – Życzę miłego wieczoru, detektywie Brennan.
– Miejmy nadzieję, że będzie miły – odpowiedział Brennan i ruszył na poszukiwanie
Monksa. Znalazł go przy głównym wejściu, pogrążonego w rozmowie z dwoma agentami Secret
Service.
– Masz jakieś wiadomości o Kelly? – zapytał Monks, kiedy odeszli na bok.
– Na razie nic. Próbowałem namówić Jasona do sporządzenia portretu pamięciowego
kierowcy, lecz na niewiele to się zdało. Kiedy wychodziłem, wciąż oglądał zdjęcia. Ale nie robię
sobie wielkich nadziei.
– Kto prowadzi sprawę?
– Nie znam go. Jerry Richards. Przed kilkoma miesiącami przeniesiono go do komisariatu
siedemdziesiątego dziewiątego z wydziału zabójstw w Los Angeles.
– Mnie też nic nie mówi to nazwisko – stwierdził Monks. – Co mu powiedziałeś o Kelly?
– A co mu mogłem powiedzieć? Musiałem uważać, żeby nie zająknąć się na temat Caldwella
i Dixona. Facet wziął mnie pewnie za kompletnego głąba. Za to bardzo dobrze potraktował
Jasona i postawił straż przy moim mieszkaniu. Wiem, że ci dranie nie spróbują chyba porwać
małego… mogli to przecież zrobić dziś po południu… ale mimo to czuję się trochę
spokojniejszy. Richards powiedział, że odwiezie chłopca z powrotem. Lisa nie będzie musiała
przynajmniej odbierać go z komisariatu.
– Przed wyjściem z domu dałem jej zapasowy klucz do twojego mieszkania.
– To urocze dziecko.
– Ona ma dziewiętnaście lat, Ray.
– Wciąż pamiętam ją jako dziesięcioletnią panienkę z warkoczykami – zadumał się Brennan.
– Trudno uwierzyć, że tak szybko dorosła.
– To my się zestarzeliśmy, przyjacielu – stwierdził Monks, po czym wskazał mu głową
zbliżającego się szybkim krokiem Garretta.
– Słyszałem o tym, co wydarzyło się dziś po południu – powiedział agent, zwracając się do
Brennana. – Bardzo mi przykro. Wiem, że pana i Kelly łączy więcej niż bliska znajomość. Zdaję
sobie sprawę, jak się pan w tej chwili czuje. Sądzi pan, że stoi za tym Caldwell?
– Nie.
– Wydaje się pan bardzo pewien tego,
– Jak już powiedziałem w rozmowie z Lou, jeśli nawet Caldwell wie, że depczecie mu po
piętach… a bardzo w to wątpię, chyba że ma jakiegoś wysoko postawionego informatora… co
zdołałby osiągnąć, porywając ją? Nie, ja uważam, że to jakiś drań, którego wsadziłem kiedyś za
kratki i który teraz chce się zemścić.
Garrett wziął Brennana pod ramię i odprowadził go kilka kroków na bok.
– Nie zdziwię się, jeśli zechce się pan dzisiaj zwolnić. Z pewnością ma pan co innego na
głowie.
– Powinien pan mieć o mnie lepsze zdanie – przerwał mu ostro Brennan. – Oczywiście, że
martwię się o Kelly, ale mam tutaj do wykonania zadanie i może pan być pewien, że wypełnię je
najlepiej, jak mogę. To oznacza stuprocentowe zaangażowanie. Jeśli jednak uważa pan, że będę
wam tylko przeszkadzał, proszę nie owijać tego w bawełnę.
– W porządku, w takim razie zabieramy się do roboty – powiedział Garrett.
Dał znak Monksowi, żeby się do nich przyłączył, i wszyscy trzej ruszyli korytarzem
prowadzącym do sal recepcyjnych. Przed wykrywaczem metali Garrett wręczył jednemu
z agentów specjalnych swój przydziałowy pistolet SIG–Sauer P228, parabellum 9 milimetrów,
a potem przeszedł przez bramkę i odebrał z powrotem broń. Brennan wyjął z kabury smitha
wessona.357, przekazał go najbliżej stojącemu agentowi wraz z zegarkiem oraz kluczykami od
samochodu i przeszedł przez wykrywacz, nie uruchamiając alarmu. Agenci przeszukali go,
a potem zwrócili należące do niego przedmioty. Tej samej procedurze poddany został Monks.
– Przez bramkę będą musieli przejść wszyscy goście. Zostaną także osobiście zrewidowani –
powiedział Garrett.
– Gdzie chce pan nas umieścić? – zapytał Brennan.
– Właśnie tutaj – odparł Garrett. Wciąż jest pan jedyną osobą, która widziała na własne oczy
Caldwella i Dixona. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z nich mógł
prześlizgnąć się przez kordon bezpieczeństwa, ale nie możemy ryzykować. Jeśli dotrą aż tutaj,
oznacza to, że są w przebraniu… i to dobrym. Może pan ich nie poznać, ale oni rozpoznają pana.
Będą wtedy wiedzieli, że na nich polujemy. Może ich to zbić z tropu, zmusić do przedwczesnego
działania. Jeśli to zrobią, będziemy przygotowani. Nikt nie ma prawa znaleźć się tutaj bez
oficjalnego zaproszenia. Przed ich wysłaniem przez Biały Dom każde nazwisko na liście gości
było osobiście sprawdzane przez naszego zastępcę dyrektora.
– Może spróbują przebrać się za kelnerów – zasugerował Monks.
– Niemożliwe. Wszyscy kelnerzy należą do stałego personelu, podobnie jak pracownicy
kuchni. Wszyscy zostali gruntownie sprawdzeni i dostali karty wstępu. Tylnych drzwi do kuchni
pilnuje dwóch mundurowych. Kolejnych dwóch stoi przy wyjściu przeciwpożarowym. Nie
chodzi tylko o zamknięcie dostępu z zewnątrz, ale o zatrzymanie personelu w środku, to znaczy
w kuchni i sali recepcyjnej w ciągu całego wieczoru. Jedynym wyjątkiem będą kelnerzy, którzy
obsługują pokoje na górze, ale postawiliśmy już przy służbowej windzie człowieka, który pilnuje,
żeby nikt nie upoważniony nie dostał się do kuchni z któregokolwiek piętra.
– Wygląda na to, że teren jest szczelnie obstawiony – stwierdził Brennan, kiwając
z uznaniem głową.
– To standardowa procedura – odparł rzeczowym tonem Garrett, po czym wręczył
Brennanowi i Monksowi dwa miniaturowe radiotelefony, które leżały na stoliku obok bramki
wykrywacza metalu. – Domyślam się, że wiecie, jak to działa.
– Owszem – mruknął Brennan, wpinając mikrofon w klapę smokingu.
– Wszystkie radiotelefony oprócz mojego nastawione są na tę samą częstotliwość, ale tylko
mój otrzymuje sygnał: tak więc cała łączność musi odbywać się za moim pośrednictwem. To ja
będę oceniał rozwój sytuacji i przekazywał wam instrukcje. W ten sposób unikniemy
zamieszania. – Garrett zerknął na zegarek. Było piętnaście minut po szóstej. – Wiceprezydent
wraz z małżonką powinien przybyć tutaj w ciągu pół godziny. Pierwsi goście pojawią się
o siódmej. Muszę was teraz pożegnać. Zostało mi jeszcze parę spraw do załatwienia. Odezwijcie
się, gdyby coś się działo.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby – dodał Monks.
– Nie byłbym takim optymistą – zauważył Brennan. Garrett przyglądał mu się przez kilka
sekund, a potem ruszył w stronę drzwi na końcu korytarza.

Caldwell zaparkował furgonetkę w słabo oświetlonej alejce przy Lexington Avenue,


niedaleko skrzyżowania ze Wschodnią Pięćdziesiątą Czwartą, trzy przecznice od hotelu. Zgasił
silnik i światła, po czym otworzył wewnętrzne drzwiczki za kabiną i przeszedł do tylnej części
furgonetki. Stał tam czternastocalowy telewizor Sony zaopatrzony w antenę odbiorczą ze
wzmacniaczem oraz magnetowid tej samej marki. Caldwell włączył telewizor ekran był czarny
i taki miał pozostać aż do chwili, gdy Dixon uruchomi miniaturową kamerę. Nagranie zamachu
było pomysłem Caldwella film miał stanowić najważniejszy punkt w trakcie pertraktacji
z przyszłymi klientami. Za milion dolarów będą chcieli czegoś więcej niż tylko zapewnień, że
jego plan jest niezawodny. Cóż lepiej od taśmy wideo mogło zaświadczyć o jego kwalifikacjach?
Zadzwonił przenośny telefon i Caldwell natychmiast go odebrał.
– Taksówka Noonana zbliża się do blokady drogowej przy skrzyżowaniu Piątej Alei
i Zachodniej Pięćdziesiątej Czwartej – oznajmił głos w słuchawce. – Powinien być w hotelu za
pięć minut.
Caldwell rozłączył się bez słowa. Noonan był śledzony od chwili, gdy wyjechał ze swego
domu w Hoboken. Agent, który skręcił w bok, nie dojeżdżając do samej blokady, wykonał
powierzone mu zadanie. Reszta należała do Dixona. Caldwell wyjął z kieszeni pilota i położył go
ostrożnie na telewizorze. A potem zadzwonił do Dixona znajdującego się w hotelu.
– Jeszcze pięć minut.
Caldwell nie powiedział nic więcej. Dixon odłożył słuchawkę. Odwracając się od okna,
zobaczył swoje odbicie w stojącym w kącie dużym lustrze. Był ubrany tak samo jak rano, kiedy
przybył do hotelu. Wtedy podszył się pod dyrektora firmy w Dallas, teraz był właścicielem
agencji przewozowej. Secret Service nie miała szansy go sprawdzić; cały personel agencji został
zwolniony do domu o piątej po południu. Będzie po prostu kolejną twarzą w tłumie.
Podszedł do szafy, zdjął z wieszaka swój smoking i włożył go. W podszewkę klapy wszyta
była szerokokątna miniaturowa kamera z obiektywem tak małym, że mieścił się między
włóknami materiału. Wszystkie jej części były z plastiku, dzięki czemu nie mógł jej wykryć
detektor metalu. Dixon przesunął palcami po klapie. Kamery nie sposób było wyczuć. Pociągnął
za plastikowy przewód pod klapą i włączył ją. Był gotów do wyjścia.
Wyszedł z pokoju, ruszył korytarzem do windy i nacisnął przycisk. Przyjechała pusta.
– Dobry wieczór – odezwał się nagrany na taśmie kobiecy głos. – Proszę podać piętro, na
które życzy pan się udać.
– Parter – powiedział Dixon.
– Parter. Dziękuję.
Po kilku sekundach winda dotarła do celu.
– Życzę przyjemnego wieczoru – odezwał się głos, kiedy rozsunęły się drzwi.
– Z całą pewnością będzie przyjemny – odparł Dixon, po czym przeciął foyer, usiadł
w jednym ze stojących w hallu foteli i zaczął obserwować wejście, w którym miał się pojawić
Noonan. Po chwili zjawił się przy nim kelner i zapytał, czy ma ochotę zamówić coś w barze.
Dixon potrząsnął głową i kelner odszedł. Krótko potem w oszklonych drzwiach pojawiła się
korpulentna sylwetka Clive’a Noonana. Policjant poprosił go o zaproszenie, Noonan pokazał mu
je i wpuszczono go do środka. Dixon wstał z fotela i ruszył w ślad za nim w stronę korytarza,
w którym grupka gości czekała w kolejce do kontroli. Obaj stanęli na jej końcu.
Wtedy właśnie Dixon zobaczył Brennana, który przyglądał się bacznie wszystkim gościom
przechodzącym przez bramkę detektora. Jego obecność specjalnie go nie zdziwiła. Caldwell
uprzedził go, że detektyw będzie na bankiecie. Nie spędzało mu to snu z powiek… aż do tej
chwili. Chociaż starał się zachować zimną krew, widok Brennana wyprowadził go z równowagi.
Nie miał się czego obawiać tak przynajmniej zapewniał go Caldwell. Jego charakteryzacja była
dobra. Ale czy dość dobra, żeby oszukać Brennana?
– Pan też jest sam? – odezwał się Noonan.
Dixon odwrócił się do niego.
– Niestety tak – odparł, przerzucając się bez wysiłku na teksaski akcent. Zdziwiło go, jak
łatwo potrafi udawać kogoś innego przy tak rozdygotanych nerwach.
– Może posadzą nas przy tym samym stole – powiedział Noonan, podając mu rękę. – Clive
Noonan. Dwudziesta Piąta Dywizja Piechoty.
– Dywizja wiceprezydenta – odparł Dixon. – Służył pan razem z nim?
– Pod nim – poprawił go Noonan. – Byłem tylko szeregowcem. On był oficerem.
Dixon zerknął na Brennana. Nie wiedział, czy ten gliniarz już mu się przyjrzał. Miał
nadzieję, że tak. Oznaczałoby to, że nie został rozpoznany. Facet nie stałby spokojnie w miejscu,
gdyby mnie poznał, uspokajał siebie. Nie uda mu się, na litość boską. Widział mnie tylko przez
chwilę.
– Nie usłyszałem pańskiego nazwiska, kolego – powiedział Noonan.
– Jordan. Miles Jordan – Dixon podał nazwisko, które widniało na jego zaproszeniu.
– Z jakiej jednostki? – nie dawał mu spokoju Noonan.
– Dwudziesta Dywizja Kawalerii Powietrznej. Siły Specjalne.
Noonan gwizdnął pod nosem.
– Zielone Berety? Na pewno daliście niezłego łupnia Wietnamczykom.
– Jasne.
– Ma pan akcent z Południa, prawda?
– Z Houston – odparł Dixon. – Zamieszkałem tam przed kilku laty.
– Podoba się panu u nas w Nowym Jorku?
Dixon uśmiechnął się z przymusem. Paplanina Noonana stawała się irytująca, pocieszał się
jednak, że nie będzie musiał jej długo znosić. Jego oczy ponownie spoczęły na Brennanie.
Zastanawiał się, jak długo gliniarz mógł się na niego gapić, kiedy poczuł na ramieniu rękę
Noonana.
– Dobrze się pan czuje? – zainteresował się grubas.
– Tak.
– Zna pan tego faceta? – zapytał Noonan, wskazując palcem Brennana.
Dixon miał ochotę strącić z ramienia rękę tego idioty, zanim ściągnie na nich uwagę
ochroniarzy. Na szczęście Brennana zasłaniała teraz stojąca przed nimi para.
– Przypomina po prostu trochę mojego brata – mruknął, wypowiadając pierwszą myśl, która
przyszła mu do głowy, – Zginął w Wietnamie. Byliśmy ze sobą bardzo blisko związani.
– Przykro mi – stwierdził Noonan ze współczuciem w głosie.
– To było dawno temu – odparł Dixon, wzruszając ramionami.
Obaj przez jakiś czas milczeli.
– Zaraz nasza kolej – odezwał się Noonan, kiedy stojąca przed nim para znalazła się na
początku kolejki.
Dixon miał ochotę spojrzeć na Brennana. Sprawdzić, czy na jego twarzy pojawiło się choćby
najmniejsze podejrzenie. Trzymał jednak nerwy na wodzy i unikał kontaktu wzrokowego.
Para przed nim przeszła przez punkt kontrolny. Nadeszła jego kolej. Pokazał zaproszenie
agentowi specjalnemu i jego nazwisko zostało odszukane na liście gości. Zapytano, czy ma przy
sobie jakieś metalowe przedmioty, i poproszono o zdjęcie zegarka. Dixon położył go na stole
razem z wyjętymi z kieszeni kluczykami i przeszedł przez bramkę. Serce biło mu jak młotem.
Alarm nie odezwał się. Poddano go osobistej rewizji i odetchnął z ulgą, kiedy sprawdzający go
agent nie zauważył kamery. Wkładając z powrotem na rękę zegarek, obejrzał się na innych gości
i pozwolił, żeby jego oczy spoczęły na chwilę na Brennanie. Detektyw patrzył prosto na niego.
Dixon poczuł, jak ściska go w żołądku, ale całą siłą woli powstrzymał się, żeby nie uciec w bok
wzrokiem: mogło to świadczyć o nieczystym sumieniu. Po chwili zerknął na zegarek i zapiął jego
metalowy zamek.
– Życzy pan sobie drinka? – odezwał się ktoś z boku.
Dixon odwrócił się i zobaczył kelnera trzymającego tacę z szampanem i sokiem
pomarańczowym. Wiedział, że powinien wypić sok, ale górę wzięło w nim upodobanie do
alkoholu i poczęstował się kieliszkiem szampana. Wypił łyk i zerknął ukradkiem przez krawędź
kieliszka na Brennana. Detektyw już na niego nie patrzył. Dixon przytknął ponownie skraj
kieliszka do ust i lekko się uśmiechnął. Wszystko szło zgodnie z planem.
– Nie mogę przez to przejść – oświadczył Noonan.
– Jeśli nie zgodzi się pan poddać kontroli… – agent specjalny przerwał na chwilę, żeby
sprawdzić jego nazwisko na liście gości – nie będzie pan mógł uczestniczyć w bankiecie, panie
Noonan.
– Nie chodzi o to, że nie chcę – wyjaśnił Noonan ale, że nie mogę. Zakazał mi doktor. Mam
stymulator serca. Powiedziano mi, że taki wykrywacz może zakłócić częstotliwość. Niech pan
zobaczy, mogę pokazać szwy.
– Nie tutaj – rzucił szybko agent, kiedy Noonan zaczął rozpinać koszulę. – Będzie pan musiał
poddać się dokładnej kontroli osobistej w jednej z pustych sal recepcyjnych. Przykro mi, ale to
jedyne wyjście, które zostaje panu w tych okolicznościach.
– Nie ma problemu, jeśli tylko spotkam się ponownie z wiceprezydentem – oświadczył
wesoło Noonan. – Był moim dowódcą w Wietnamie. Ciekawe, czy mnie jeszcze pamięta.
– Na pewno – uspokoił go agent.
Wiedział, że asystenci wiceprezydenta przekazali mu krótkie informacje na temat wszystkich
gości, którzy służyli razem z nim w Wietnamie. Do rewizji osobistej oddelegowano innego
członka ochrony i Noonana odprowadzono na bok.
– Uparty facet – powiedział Monks, kiedy Noonan zniknął wraz z agentem w bocznej sali.
– Owszem – odparł machinalnie Brennan, nie spuszczając z oczu gości oczekujących
w kolejce.
– W dalszym ciągu nic? – Brennan potrząsnął głową.
– To mógł być każdy z kilkunastu facetów, których tu dziś widziałem. Poza tym nie sądzę,
żeby przyszli tu obaj. To byłoby zbyt ryzykowne. Jeśli Caldwell jest choć w połowie tak sprytny,
jak myślę, do brudnej roboty wyznaczył Dixona.
– Myślisz, że spróbują coś wykręcić dziś wieczorem, prawda?
– Będą musieli najpierw… – zaczął Brennan i nagle urwał.
– Co się stało? zapytał Monks. – Żadnej odpowiedzi. – Ray?
– To on, Lou – szepnął Brennan.
– Kto? Dixon?
Brennan nie odpowiedział. Zamiast tego włączył zainstalowany w klapie mikrofon i pochylił
głowę, żeby przybliżyć usta do urządzenia.
– Garrett, tu Brennan. Niech pan tu zaraz przyjdzie! Żadnych pytań, proszę tu przyjść! –
powiedział i rozłączył się.
– Co się, do jasnej cholery, dzieje? – zapytał Monks.
Ponownie nie doczekał się odpowiedzi. A potem zobaczył Garretta maszerującego ku nim
raźnym krokiem, wymijającego innych gości.
– Co jest? – zapytał krótko agent.
– Facet stoi trzeci od końca w kolejce – powiedział Brennan, – Koło pięćdziesiątki. Siwiejące
włosy. Jego żona ma niebieską wieczorową suknię. Widzi go pan?
– Naturalnie – odparł Garrett. – To Jackson Frain, zastępca dyrektora Secret Service.
Przyleciał z wiceprezydentem i jego świtą. O co panu chodzi?
– Zastępca dyrektora Secret Service? – zapytał z niedowierzaniem Brennan.
– Chyba mówię wyraźnie – mruknął poirytowany Garrett. – Może jednak powie mi pan, do
diabła, o co chodzi.
– To ten facet, który spotkał się z Caldwellem na ranczu w Amazonii – oświadczył Brennan,
nie spuszczając z oczu Fraina.
– Jesteś pewien? – zapytał Monks.
– Oczywiście – warknął Brennan. Kilka osób zaskoczonych podniesionym tonem jego głosu
odwróciło się w ich stronę. – Oczywiście, że jestem pewien powtórzył ciszej. Widziałem, jak
wysiadł z samolotu i podał rękę Caldwellowi. Potem Dixon odwiózł ich obu na farmę. To on. Nie
mam co do tego żadnych wątpliwości.
– Zaczekajcie tutaj – rzucił Garrett, po czym ominął wykrywacz metalu i podszedł do Fraina.
– Miło cię widzieć, Chip – oświadczył przyjaznym tonem zastępca dyrektora, podając mu
rękę. – Garrett uścisnął ją i ukłonił się grzecznie żonie Fraina.
– Czy mogę zamienić z panem kilka słów, panie dyrektorze?
– Wal śmiało.
– Na osobności.
Frain wyczuł napięcie w głosie Garretta i położył lekko dłoń na ramieniu żony.
– Przepraszam, kochanie. Obowiązki służbowe. Wrócę najszybciej, jak będę mógł.
– Możemy porozmawiać w jednej z pustych sal, panie dyrektorze – powiedział Garrett.
Chciał ponownie obejść bramkę detektora, ale został zatrzymany przez jednego z własnych ludzi.
– Wie pan, że nie mogę panu pozwolić – oznajmił agent.
Garrett miał ochotę pokazać mu, kto tu rządzi, ale po chwili się zmitygował. Facet
wykonywał po prostu rozkazy, które wydał mu przed kilku godzinami. Oddał pistolet i przeszedł
przez bramkę. Frain, który nie miał przy sobie broni, przeszedł za nim, nie uruchamiając alarmu.
Garrett zaprowadził go do najbliższych drzwi, otworzył je i zaprosił gestem do środka. Kiedy
zapalił światło i odwrócił się, żeby zamknąć drzwi, zobaczył obok siebie Brennana.
– Sam się tym zajmę – powiedział oschle.
– Nie. Zajmiemy się tym obaj – odparł Brennan i zamknął za sobą drzwi.
– Kto to jest? – zapytał Frain.
– Detektyw Ray Brennan z nowojorskiej policji – poinformował Garrett.
Frain skinął wyniośle głową Brennanowi.
– W porządku, Chip, wyduś z siebie w końcu, o co chodzi. Domyślam się, że to coś
poważnego, w przeciwnym razie nie bawiłbyś się w te całe podchody. Co masz?
– Brał pan ostatnio udział w konferencji w Caracas, prawda, panie dyrektorze? – zapytał
Garrett.
– Owszem – odparł Frain, marszcząc brwi.
– Czy nie poleciał pan stamtąd przypadkiem do Brazylii?
– Nie wiem, do czego…
– Niech pan po prostu odpowie na pytanie! – przerwał mu Garrett. – Czy poleciał pan, czy
nie poleciał do Brazylii w trakcie trwania konferencji?
– Jak śmiesz się do mnie tak odzywać? – zagrzmiał Frain. – A teraz, wybaczcie panowie, ale
czeka na mnie żona.
– Będzie się musiała do tego przyzwyczaić – odezwał się Brennan i jego ręka powędrowała
pod smoking. Nie wyciągnął broni, ta interwencja powstrzymała jednak Fraina przed wyjściem.
– Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, Chip, lecz powiem ci, że będziesz miał szczęście, jeśli po
dzisiejszym dniu nie wylecisz na zbity łeb ze służby – stwierdził zastępca dyrektora, piorunując
wzrokiem Garretta.
– W zaistniałych okolicznościach gotów jestem podjąć to ryzyko – oświadczył Garrett. – Czy
będzie pan teraz łaskaw odpowiedzieć na zadane przeze mnie pytanie, panie dyrektorze? I niech
pan pamięta, że wystarczy jeden telefon, żeby sprawdzić, czy mówi pan prawdę.
– Owszem, poleciałem do Brazylii – odparł poirytowanym tonem Frain, – Mieliśmy jeden
dzień wolny. Chciałem się trochę przewietrzyć. Amerykański ambasador pożyczył mi swój
prywatny odrzutowiec. Wszystko było załatwione legalnie, mogę cię zapewnić. Na pewno nie
doszło do nadużycia własności rządowej, jeśli to właśnie insynuujesz.
– Dokąd pan poleciał? – zapytał Garrett, ignorując jego uwagę.
– Do Amazonii. Zawsze chciałem ją zobaczyć.
– Gdzie pan wylądował?
– Uzupełniałem dwukrotnie paliwo w Manaus. Pierwszy raz po przylocie, a potem zanim
odlecieliśmy z powrotem do Caracas. Wszystko można sprawdzić na lotnisku w Manaus.
– Nie lądował pan nigdzie indziej?
– Powiedziałem ci już, że lądowałem tylko dwa razy – oznajmił podenerwowanym tonem
Frain.
– Zapomniał pan o lądowaniu na ranczu Lamara Zandera, gdzie spotkał się pan z Tomem
Caldwellem – wtrącił Brennan.
W oczach Fraina pojawił się na krótki moment błysk niedowierzania.
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi? – odparł drżącym głosem.
– Widziałem, jak spotkał się pan z Caldwellem i Dixonem. Mogę nawet powiedzieć, jak był
pan wtedy ubrany. Popielaty garnitur. Jasnoniebieska koszula rozpięta pod szyją. Dixon odwiózł
pana na farmę białym mercedesem. – Brennan wiedział, że ma teraz przewagę, i postanowił
zablefować. Zdawał sobie sprawę, że może to się łatwo obrócić przeciwko niemu, ale Frain był
wyraźnie roztrzęsiony i warto było wbić ostatni gwóźdź do jego trumny. – Pamiętam również
numer umieszczony na kadłubie samolotu. Czy chce pan, żebyśmy zadzwonili do Caracas
i zapytali, jaki jest numer prywatnego odrzutowca ambasadora?
Krew odpłynęła z twarzy Fraina, zanim jeszcze Brennan skończył zdanie. Wiedział, że
detektyw nie mógł tego zmyślić.
Musiał tam być.
– W tej chwili interesuje mnie wyłącznie uchronienie wiceprezydenta przed zamachem –
powiedział Garrett. Czy Caldwell znajduje się na terenie hotelu? – Milczenie. A Dixon? –
Milczenie. – Może pan albo ułatwić, albo utrudnić życie swojej rodzinie. Pańska córka jest na
drugim roku prawa w Yale, nieprawdaż? I z tego, co mi wiadomo, całkiem dobrze sobie radzi.
A żona prowadzi jedną z najbardziej ekskluzywnych catering firms w Waszyngtonie, Z jej usług
korzystają wszyscy wybitni politycy. Niech pan sobie wyobrazi, co się z nimi stanie, kiedy
wiadomość o tym, co pan zrobił, znajdzie się na pierwszych stronach gazet w całym kraju. Ale
jeżeli ten zamach jest dla pana ważniejszy niż los własnej rodziny, proszę bardzo. Mam tylko
nadzieję, że żona i córka zdołają panu wybaczyć, zanim zostanie pan stracony. Egzekucja
z użyciem śmiertelnego zastrzyku. Taka jest teraz kara za zabójstwo pierwszego stopnia w stanie
Nowy Jork.
– Dixon już tu jest – wyjąkał Frain, przesuwając drżącą dłonią po twarzy. – Ale zmienił
powierzchowność. Nie mam pojęcia, jak wygląda. Przysięgam.
– W jaki sposób ma zamiar zabić wiceprezydenta? – zapytał Garrett.
– On go nie zabije – odparł Frain. – Zrobi to Caldwell za pomocą nadajnika radiowego. Nie
ma go w hotelu. Nie wiem, gdzie jest. Nie chciał mi tego zdradzić.
– Za pomocą nadajnika? – zdziwił się Brennan. – Co to jest? Jakaś zdalnie sterowana
bomba?
– Można tak powiedzieć – zgodził się Frain.
– Niech pan mówi dalej – ponaglił go Garrett.
– Najpierw muszę uzyskać pewne gwarancje – oznajmił Frain.
Próbował się stawiać, ale w jego głosie nie słychać było woli walki.
– Biorąc pod uwagę, że w przypadku zgonu wiceprezydenta wyląduje pan w celi śmierci, nie
wydaje mi się, aby mógł pan żądać jakichkolwiek gwarancji – zauważył lodowatym tonem
Garrett. – Proponuję, żeby powiedział nam pan wszystko, co wie, zanim będzie za późno.
Zapędzony w ślepą uliczkę, Frain wyjaśnił, w jaki sposób ma zostać przeprowadzony
zamach.
– Kto ma to urządzenie? – zapytał Garrett, kierując się do drzwi.
– Nazywa się Clive Noonan – odparł Frain.
– Wiem który to – rzucił Brennan. – Kilka minut temu widziałem go przy bramce detektora.
– W takim razie niech pan odszuka tego mężczyznę i postara się go odizolować – polecił
Garrett. – Trzeba to zrobić dyskretnie. Jeśli inni goście zorientują się, co się dzieje, może
wybuchnąć panika.
Brennan wyszedł na korytarz i ruszył prosto do sali, w której rewidowano Noonana. Była
pusta.
– Co jest grane? – zapytał, podchodząc do niego, Monks.
– Musimy znaleźć tego faceta ze stymulatorem serca. Pamiętasz go?
– Jasne – Monks zmarszczył czoło. – Nie powiesz mi chyba, że to był Dixon?
– Nie – stwierdził Brennan. – Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia. Jeśli go znajdziesz,
zabierz go do najbliższego pustego pomieszczenia i zostaw tam. Potem skontaktuj się
z Garrettem. Cokolwiek się stanie, nie przebywaj z nim razem dłużej, niż to absolutnie
konieczne.
Monks nie bardzo rozumiał, o co chodzi, ale wiedział, że wszystkiego dowie się później.
Brennan ruszył do sali jadalnej, w której wiceprezydent wraz z małżonką witali
przybywających gości. Jeśli nie znajdzie tam Noonana, to może przechwyci go, zanim ten dotrze
do wyznaczonego celu. Miał ochotę puścić się biegiem, odpychając na bok każdego, kto stanie
mu na drodze, ale opanował się, przypomniawszy sobie ostrzeżenie Garretta, żeby starać się nie
wywoływać paniki. Rozglądał się na wszystkie strony, szukając Noonana. Nigdzie go nie
widział. Gdzie on, do diabła, się podział? W korytarzu nie było zbyt wielu gości. Może poszedł
do łazienki? Łatwo byłoby go tam odizolować. Natychmiast przeklął się w duchu za to, że
wyprzedza wydarzenia. Przede wszystkim musi znaleźć Noonana.
Nagle go zobaczył. Częściowo zasłonięty przez innych gości, którzy czekali przy wejściu,
Noonan zerkał zza drzwi niczym szykujące psikusa dziecko. A potem zniknął. Brennan widział
dwóch roześmianych mężczyzn, którzy stali na końcu krótkiej kolejki do sali jadalnej, i kobietę
biorącą kieliszek szampana od kelnera. Miał wrażenie, że ogląda ich w zwolnionym tempie. Nie
było dźwięku. A potem mężczyźni przestali się śmiać. Wpatrywali się w niego rozszerzonymi
oczyma. Wpatrywali się w niego wszyscy goście. Kelner zatoczył się do tyłu, taca wypadła mu
z dłoni i kieliszki runęły na dywan. Cisza została zmącona. Ktoś krzyczał głośno do agenta
specjalnego, który dawał Noonanowi znak, że może przywitać się z wiceprezydentem. I wtedy
Brennan zorientował się, że to on… że to on krzyczał. Goście reagowali na jego zachowanie. To
on potrącił kelnera.
Dobiegł do drzwi, przy których zaalarmowany przez niego agent stanął już między
Noonanem i wiceprezydentem. Widział jednak, że wciąż stoją dość blisko, by gaz okazał się
skuteczny. Rzucił się na Noonana, zbijając go z nóg, a potem przycisnął twarzą do podłogi,
wiedząc, że w wypadku gdy Caldwell uruchomi urządzenie, gaz zostanie częściowo wchłonięty
przez ciało grubasa. Po chwili usłyszał krzyk Garretta. Agent wołał do swoich ludzi, żeby zabrali
wiceprezydenta i jego małżonkę w bezpieczne miejsce. Specjalni agenci otoczyli parę
i wyprowadzili ją do kuchni.
Brennan poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Ktoś ściągnął go z Noonana, który leżał na
podłodze. A potem usłyszał stłumioną eksplozję, kiedy zdetonowane zostało urządzenie
umieszczone w klatce piersiowej grubasa. W tym momencie zdążył już wstrzymać oddech i turlał
się po podłodze. Musiał uciec jak najdalej od ciała. Umknąć przed zabójczym gazem. Po chwili
poczuł na sobie kolejne ręce, które go zatrzymały. Próbował im się rozpaczliwie wyrwać. Musiał
uciec jak najdalej od ciała.
– Niech pan przestanie się szarpać, na litość boską! – To był głos Garretta. – Jest pan
bezpieczny.
– Czy wiceprezydentowi nic się nie stało?
– Nic.
Brennan spojrzał na leżące przy wejściu do jadalni nieruchome ciało Noonana. Wyciekająca
spod niego krew tworzyła coraz szerszą kałużę na jasnoniebieskim dywanie.
– Biedny sukinsyn. Nie miał najmniejszej szansy – mruknął.
– Przed zdetonowaniem bomby udało nam się wyprowadzić innych gości – poinformował go
Garrett. – W suficie nad drzwiami jest zainstalowany wentylator. Powinien wchłonąć większość
gazu.
Nagle rozległ się kobiecy krzyk. Goście rozpierzchli się w popłochu. Na środku sali stał
mężczyzna z smithem wessonem przy głowie Monksa. Brennan nie rozpoznał go, ale wiedział,
że to musi być Dixon. Z tyłu mierzyło do niego z pistoletów czterech agentów specjalnych.
Garrett dał znak, żeby zabrano gości w miejsce, gdzie nie mogło im się stać nic złego.
– Każ im rzucić broń na podłogę, Brennan – zawołał Dixon, przyciskając mocniej lufę
rewolweru do skroni Monksa. Wypluł już z ust wkładki i wyraźny akcent z Alabamy potwierdził
podejrzenia Brennana. Mimo to nigdy by nie zgadł, że ma do czynienia z Dixonem.
Charakteryzacja była doskonała.
– Nikt nie rzuci broni na podłogę, Dixon! Świetnie o tym wiesz! – odkrzyknął. – Gra
skończona. Odłóż broń.
– Pierdolę was! – warknął Dixon.
– Nie zdołasz stąd wyjść z zakładnikiem – oznajmił Brennan. – To niemożliwe. Masz przed
sobą dwie opcje. Albo wyjdziesz stąd w kajdankach, albo wyjedziesz w plastikowym worku.
Wybór należy do ciebie, Dixon.
– Jeśli odłożysz broń, możemy się jeszcze dogadać – dodał Garrett. – Możesz nam wydać
Caldwella i powiedzieć wszystko, co wiesz o operacji. Gwarantuję, że odbije się to korzystnie na
twoim wyroku.
– Noonan nie żyje – odparł Dixon. – To wystarczy, żebym dostał czapę.
– Powiedziałem, że możemy się jeszcze dogadać – powtórzył chłodno Garrett. – Bądź
rozsądny i odłóż broń.
– Jeśli nawet nie skażą mnie na śmierć, i tak grozi mi co najmniej dwadzieścia pięć lat.
Pierdolę to. Brennan ma rację. Mam tylko dwa wyjścia. Wybieram plastikowy worek.
Dixon pchnął silnie Monksa w plecy, kierując go w stronę Brennana, a potem wsadził sobie
lufę rewolweru do ust i strzelił.
Jeden z agentów specjalnych dopełnił formalności, sprawdzając puls. Po chwili spojrzał na
Garretta i pokręcił głową.
– Dopóki nie wydam zezwolenia, nie wpuszczajcie tutaj nikogo z prasy – polecił Garrett. –
Chcę, żeby przekazano to wszystkim mundurowym przy blokadach dróg. Zapowiedzcie, że jeśli
któryś puści parę z ust, osobiście dopilnuję, by o szóstej rano wszyscy znaleźli się na służbie.
Wykonać.
Kiedy pierwszy agent oddalił się, rozkazał drugiemu:
– Żaden z gości nie może opuścić hotelu. Postaw dodatkowych ludzi przy głównym wejściu
i dopilnuj, żeby nie likwidowano posterunku na korytarzu. Nie chcę, by kręcił się tu ktoś
nieupoważniony. Dotyczy to również personelu hotelu.
– Tak jest – odparł agent i odszedł, żeby wykonać rozkazy.
– Jak to się stało? – zapytał Garrett, zwracając się do Monksa.
– Facet wpadł w panikę – wyjaśnił Lou. Przecisnął się przez tłum i próbował wrócić do hallu.
Chciałem go zatrzymać, ale rąbnął mnie w żebra, a potem sięgnął pod mój smoking i wyjął
z kabury rewolwer.
– Frain jest teraz jedyną osobą, która łączy nas z Caldwellem – stwierdził Garrett.
– Gdzie on może być? – rzucił Brennan.
– Tam, gdzie go zostawiłem. Pilnuje go dwóch ludzi.
– Gdzie chce go pan zabrać?
– To twoje miasto, Brennan. Miałem nadzieję, że pan mi to powie. W jakieś spokojne
miejsce. Nie chcę, żeby jego aresztowanie zostało publicznie ujawnione, dopóki nie porozumiem
się z moimi zwierzchnikami i nie dowiem, jak chcą to rozegrać.
– Może zabierzemy go do komendy policji w Centrum Miejskim? – zaproponował Monks. –
Unikniemy dzięki temu reporterów, którzy kręcą się przy posterunkach.
– Potrafi pan to załatwić? – zapytał Garrett.
– Zadzwonię w parę miejsc, zobaczę, czy mi się uda – odparł Monks.
– Niech pan skorzysta z mojego przenośnego telefonu, Monks. – Garrett wyjął z kieszeni
aparat i podał policjantowi.
Brennan i Garrett wrócili do sali, w której przetrzymywany był Frain. Zastępca dyrektora
siedział w pustym pomieszczeniu, z rękoma na kolanach i spuszczoną głową. Przy drzwiach stali
dwaj agenci. Garrett kazał im wyjść.
– Chciałbym go jeszcze zapytać o Kelly – powiedział Brennan. Tak, wiem, sam stwierdziłem,
że wątpię, czy Caldwell maczał palce w tym porwaniu… i w dalszym ciągu tak sądzę, ale nie
zaszkodzi zapytać.
– Dobrze, niech pan pyta.
Brennan podszedł do Fraina.
– Czy pan albo Caldwell kazaliście porwać dziś po południu Kelly McBride?
Frain podniósł głowę po raz pierwszy, odkąd weszli do pokoju.
– Nie wiedziałem nawet, że została porwana. I na pewno nie wydałem takiego polecenia.
Wątpię także, czy zrobił to Caldwell. Rozmawiałem z nim może godzinę temu i nie wspomniał
o czymś takim. Co miałby przez to osiągnąć?
Drzwi otworzyły się i do środka zajrzał Monks.
– Dostałem zgodę na przewiezienie Fraina do komendy – poinformował ich.
– Doskonale – ucieszył się Garrett. – Czy możemy dostać w tym celu nieoznakowany
samochód policyjny?
– Jasne odparł Monks. Gdzie ma na nas czekać?
– W podziemnym garażu – rzucił Garrett, po czym wziął Fraina pod ramię i zmusił go, żeby
wstał z krzesła. – Proszę zabrać go na korytarz, Monks, i zaczekać tam na nas. Chcę zamienić
kilka słów z Brennanem. Na osobności.
Kiedy za Frainem zamknęły się drzwi, zwrócił się do detektywa.
– Pański szybki refleks ocalił dzisiaj życie wiceprezydentowi. Ponieważ jutro rano wraca do
Waszyngtonu, chcę zapytać, czy pragnie pan, byśmy go o tym poinformowali. Osobiście panu
wtedy podziękuje. Jestem pewien, że będzie chciał to zrobić.
– Zabawne, nie? – mruknął Brennan. – Poglądy tego człowieka budzą we mnie odrazę. Mimo
to ryzykowałem własne życie, żeby go ocalić. Kto wie, może uratowałem przyszłego prezydenta
Stanów Zjednoczonych. Mogę tylko mieć nadzieję, że nie popełniłem właśnie najgorszego błędu
w moim życiu. Co się tyczy spotkania z nim twarzą w twarz, myślę, że zna pan już moją
odpowiedź.
Rozległo się pukanie do drzwi i pojawiła się w nich głowa Monksa.
– Samochód czeka w garażu.
– Niech pan zabierze Fraina na dół, Brennan, i zaczeka tam na mnie. Zaraz do pana dołączę.
Pan, Monks, niech zostanie tutaj. Zaraz przyjdzie do nas Frank Lewis. Po moim wyjściu on
przejmuje dowództwo.
– Co robimy w sprawie Caldwella? – zapytał Monks, kiedy dwaj agenci specjalni i Brennan
wyprowadzili Fraina.
– Nie możemy nic zrobić, póki go nie znajdziemy. Ale sądzę, że Frain go wyda, jeśli tylko
zaproponujemy odpowiednią cenę. Garrett odwrócił się w stronę mężczyzny, który przeszedł
przez kordon Secret Service i podążał ku nim szybkim krokiem. – A oto i Frank. Chodź,
przedstawię cię…

– Dlaczego tak długo zwlekałem…?


Caldwell nie pamiętał, ile razy zadał już sobie w myśli to pytanie. I zawsze odpowiadał na
nie w ten sam sposób. Skąd mógł wiedzieć, że Brennan dopadnie Noonana? Nic na to nie
wskazywało. Winę za to ponosił Dixon. Stał w odpowiednim miejscu, naprzeciwko drzwi, przy
których wiceprezydent i jego żona witali gości. Sądząc po sposobie, w jaki Brennan zwalił z nóg
Noonana, musiał go wcześniej widzieć. Kamera jednak uchwyciła to zbyt późno. W tym
momencie Noonan leżał już na brzuchu, a wiceprezydent wraz z małżonką znaleźli się poza
zasięgiem działania gazu. Wtedy właśnie Dixon wpadł w panikę. Nie miało to zresztą większego
znaczenia. Caldwell wątpił, czy jego podwładnemu udałoby się uciec, gdyby nawet zamach
zakończył się sukcesem. Ale Dixon od początku przeznaczony był na straty. Podobnie jak
Noonan. Nie wahał się go zabić. Tylko w ten sposób można było uchronić urządzenie przed
dostaniem się w niepowołane ręce.
Zamach nie powiódł się, ale nie była to jeszcze katastrofa. Miał za granicą wpływowych
znajomych, którzy zapewnią mu schronienie. Będzie tam mógł przegrupować siły, korzystając
z pieniędzy pobieranych z konta, które Zander otworzył na ich potrzeby podczas pobytu
w Amazonii. Zarezerwował już sobie bilet do Amsterdamu, gdzie miał się z nim spotkać jeden
z jego łączników. Samolot odlatywał za dwie godziny. Całą działalność można będzie zacząć od
nowa.
Wyłączył telewizor i magnetowid i odryglował drzwi. Kiedy jednak otworzył je, żeby wejść
z powrotem do szoferki, zobaczył, że wyjazd z alejki blokuje policyjny samochód. Z drugiej
strony zamykał ją ceglany mur. Znalazł się w potrzasku. W pierwszej chwili pomyślał, że władze
wpadły na jego trop. Ale to było niemożliwe. Jedynym człowiekiem, który wiedział, że tu jest,
był Dixon. A Dixon nie żył. Gdyby nawet zdradził, w co bardzo wątpił, wtedy z pewnością
zamknęliby cały teren i zaatakowali furgonetkę. Albo przynajmniej wezwali go, żeby się poddał.
A jednak nie mógł się zdecydować. Czy lepiej nie ruszać się z miejsca, ryzykując spóźnienie na
samolot do Amsterdamu? Czy też poprosić policjantów, żeby przejechali kilka jardów dalej?
Było jeszcze trzecie wyjście, ale mógł z niego skorzystać tylko wtedy, gdyby zawiodły inne:
zabić policjantów i samemu przesunąć ich samochód. Miał rewolwer przymocowany do fotela
kierowcy, strzały zaalarmowałyby jednak kręcących się w pobliżu innych funkcjonariuszy.
Najlepiej było postępować dyplomatycznie.
Los chciał widocznie inaczej. Drzwiczki od strony pasażera otworzyły się, z samochodu
wysiadł policjant i wsunął pałkę do futerału przy pasie. Kierowca wysiadł także i obaj ruszyli
w stronę furgonetki. Caldwell usiadł na fotelu kierowcy i zaryglował drzwi. Alejka była słabo
oświetlona i dopiero kiedy policjanci znaleźli się kilka jardów od furgonetki, spostrzegł, że
kierowca jest kobietą. Atrakcyjną i zgrabną. Jej partner był wysoki i miał ospowatą twarz.
Caldwell otworzył szybę i uśmiechnął się do policjantki.
– Dobry wieczór pani. Jakiś problem?
– Już nie – odparła, wyjmując zza pleców zaopatrzony w tłumik samopowtarzalny pistolet
SIG–Sauer P228. Caldwell sięgnął rozpaczliwym gestem po przymocowany do fotela rewolwer,
ale zanim zdążył go odpiąć, został trafiony.
– Strzał w dziesiątkę, partnerko – pochwalił ją mężczyzna, po czym otworzył drzwiczki
i sprawdził puls. Stwierdziwszy zgon, przeszukał kieszenie Caldwella i znalazł kluczyki do
furgonetki. Oddał je kobiecie, po czym odsunął wewnętrzne drzwiczki, złapał Caldwella pod
pachy i wciągnął go do tylnej części samochodu. Kiedy kładł go na podłodze, tylne drzwi
otworzyły się od zewnątrz. Kobieta wskoczyła zgrabnie do środka, położyła swoją broń obok
Caldwella i wyjęła taśmę z magnetowidu.
– Porzucę samochód policyjny na Bronksie oznajmiła. – Rano zostanie z niego tylko
wypalony szkielet. Ty pozbądź się Caldwella i furgonetki. Pamiętaj, że ma zniknąć bez śladu.
– Zostaw to mnie – odparł z lodowatym uśmiechem.
– Spotkamy się w hotelu, no… o dziesiątej – powiedziała, zerknąwszy na zegarek. Myślę, że
mają dobrą kuchnię. Jestem głodna jak wilk.
– Jutro będziemy z powrotem w Waszyngtonie – stwierdził facet, wyskakując za nią
z furgonetki. – Nie mogę się już doczekać. Tęsknię za dzieciakami.
– Wyjechałeś przecież tylko na kilka dni – mruknęła, zamykając drzwi i oddając mu
kluczyki.
– Jestem domatorem. Cóż na to mogę poradzić? – oświadczył, siadając za kierownicą.
– Do zobaczenia w hotelu – rzuciła i pogwizdując cicho pod nosem zawróciła do stojącego
u wylotu alejki samochodu policyjnego.

– Caldwell nie żyje.


Frain siedział w pokoju przesłuchań na siódmym piętrze nowej komendy policji w Centrum
Miejskim. Dwa stojące naprzeciwko niego krzesła były puste. Garrett stał przy ekspresie do
kawy, szykując nowy napar, a Brennan przy oknie, z rozpiętym kołnierzykiem u koszuli.
Niewygodną muszkę schował do kieszeni spodni. Patrzył na rozciągającą się w dole betonową
płytę Police Plaża. Trochę wyżej mógł zobaczyć oświetlone dachy oddalonego o kilka przecznic
zespołu sądów przy Foley Square. Bywał tam częstym gościem zwłaszcza w „Grobowcu”, jak
nazywano budynek sądu kryminalnego. Słysząc słowa Fraina, odwrócił się od okna, ale Garrett
odezwał się pierwszy:
– Nie żyje? – powtórzył. – Nie rozumiem.
– Na samym początku uzgodniono, że operacja ograniczy się tylko do zabicia
wiceprezydenta – wyjaśnił Frain. – Ale Caldwell nie dotrzymał umowy. Chciał działać dalej na
własną rękę, a wolny strzelec pracujący dla czystego zysku był nam w tej sytuacji najmniej
potrzebny. Zdecydowano więc, że bez względu na to, co się dziś wydarzy, Caldwell zostanie
usunięty, nim zdąży zaoferować swoje usługi innym. Nie wiem, co stanie się z ciałem, ale na
pewno nie zostanie odnalezione.
– Skąd wiedzieliście, że miał zamiar się usamodzielnić? – zapytał Brennan, siadając na
swoim krześle.
– Odkrył to Dixon. Był moimi uszami i oczyma w obozie Caldwella. Ten ostatni oczywiście
nic o tym nie wiedział. Uważał Dixona za graniczny przypadek psychopatii. Dixon miał swoje
grzeszki, nikt temu nie przeczy, ale był o wiele sprytniejszy, niż wydawało się Caldwellowi.
Wątpię, czy Caldwell byłby zadowolony, gdyby wiedział, że Dixon go szpieguje.
– Kto zabił Caldwella? – ciągnął Brennan.
– Nie mogę wam tego powiedzieć. Ci ludzie wykonywali tylko rozkazy.
– Skąd pan jest taki pewien, że Caldwell już nie żyje? Nie kontaktował się pan z nimi od
momentu, kiedy pana aresztowaliśmy.
– Po przyjeździe tutaj miałem prawo do jednej rozmowy telefonicznej – odparł z uśmiechem
Frain. – Na razie nie potrzebuję adwokata.
– Sprytne – stwierdził Garrett, stawiając filiżankę kawy przed Frainem. – Przypuszczam
także, że gdybyśmy chcieli sprawdzić numer, okazałoby się, że dzwonił pan do którejś z budek
telefonicznych w śródmieściu.
– Obok stacji metra przy Wschodniej Pięćdziesiątej Trzeciej – przyznał Frain. – Ale jestem
pewien, że i tak to sprawdzicie.
Garrett podał Bromianowi kawę, po czym podsunął sobie krzesło i usiadł obok niego.
– Kim naprawdę byli Caldwell i Dixon? – zapytał.
– Ich prawdziwe nazwiska nic panu nie powiedzą. Caldwell był wyższym oficerem Sił
Specjalnych. Weteranem wojny w zatoce. Dixon służył kiedyś w piechocie morskiej.
– W którymś momencie będzie pan musiał ujawnić ich nazwiska – zauważył Brennan.
Frain wzruszył lekceważąco ramionami. Brennana zdumiewała zmiana, jaka w nim zaszła.
W hotelu był przegrany i załamany, ale teraz odzyskał pewność siebie, a wraz z nią pojawiła się
arogancja i bezczelność. Śmiał im się w twarz. Udaremnili co prawda zamach, ale Frain wodził
ich teraz za nos. Zwłaszcza Garretta, który przez cały czas informował go o rozwoju sytuacji,
pozwalając na kontrposunięcia, które osłaniały innych spiskowców. Garrett może i nie ponosił za
to winy, ale Brennan miał wrażenie, że jego zwierzchnicy w Secret Service popatrzą na to
inaczej. Jeśli biurokratom w Waszyngtonie będzie potrzebny kozioł ofiarny, przydzielą
prawdopodobnie tę rolę Garrettowi. Chyba że uda mu się wykaraskać z coraz trudniejszej
sytuacji…
– Czy za tym wszystkim stał Zander? – zapytał Garrett.
Frain roześmiał się cicho, po czym wziął do ręki polistyrenową filiżankę i wypił łyk kawy.
– Zander dostarczał pieniędzy, nic więcej. Wiadomo było, że występował przeciwko
bigoteryjnej prawicy w Partii Republikańskiej. Uznałem, że będzie idealnym kandydatem na
sfinansowanie całego projektu. Był również moim bliskim przyjacielem, wiedziałem więc, że
jeśli nawet nie zgodzi się nam pomóc, na pewno nie powie nic, żeby zapobiec operacji. Jak się
okazało, bardzo chętnie wyłożył pieniądze.
– Nam? – powtórzył podejrzliwie Brennan.
– Ja byłem tylko pośrednikiem. Spisek zawiązała grupa liberalnych senatorów na Kapitelu
już w kilka dni po wyborze prezydenta. On sam nie miał z tym nic wspólnego. Chcę to wyraźnie
podkreślić. Prezydent nie wiedział o planach zamordowania wiceprezydenta. Żeby zrozumieć,
jakie były motywy tej akcji, musicie cofnąć się do kampanii wyborczej. Jak zapewne dobrze
wiecie, prezydenta popierał przede wszystkim środek i lewe skrzydło partii. Nie miał jednak zbyt
wielu zwolenników z prawej strony. A w ciągu ostatnich dziesięciu lat republikańska prawica
znacznie się wzmocniła. Bez jej głosów nigdy nie zostałby oficjalnym kandydatem na stanowisko
prezydenta w wyścigu przeciwko demokratom. Dlatego musiał zawrzeć alians z obecnym
wiceprezydentem. Wielu analityków twierdziło w tamtym czasie, że było to sprytne posunięcie,
ale ich zdania nie podzielała partyjna większość. Najbardziej obawiano się, że w razie śmierci
prezydenta rządy obejmie automatycznie wiceprezydent i do władzy dojdzie skrajna prawica.
Podobnie jak moi koledzy zawsze uważałem, że należy od dzielić religię od polityki. Ci fanatycy
nie mają prawa narzucać całemu społeczeństwu poglądów mniejszości. A z pewnością by to
zrobili, gdyby udało im się wejść do Białego Domu. Caldwellowi, który zajmował się w Siłach
Specjalnych bronią bakteriologiczną i miał w tej dziedzinie duże doświadczenie, zlecono
opracowanie metody, która odwróciłaby wszelkie podejrzenia od działaczy partii. Stymulator
serca był jego pomysłem. W tym momencie poproszono o pomoc kardiologa, osobistego lekarza
Zandera. Współpracując ze sobą, skonstruowali prototyp, który poddany został intensywnym
testom w Amazonii.
– Testowali go na Indianach? – zapytał z oburzeniem Brennan.
– Tylko w ten sposób można było udoskonalić urządzenie – odparł spokojnie Frain. –
Miejsce, w którym dokonywano eksperymentów, zostało starannie wybrane. Indianie stale giną
w dżungli i nikt nie odnajduje ich ciał. Wiedzieliśmy, że nie wzbudzimy żadnych podejrzeń,
w każdym razie nie u miejscowych władz. I tylko to nas interesowało. Caldwell mógł całkowicie
bezkarnie prowadzić eksperymenty na Indianach. To był idealny układ.
– Ty sukinsynu – warknął Brennan, zrywając się na nogi, ale zanim zdążył coś zrobić, Garrett
chwycił go za rękę.
– Dosyć tego! – upomniał go. – Albo pan siądzie i będzie się zachowywał jak człowiek, albo
proszę wyjść z pokoju.
Brennan przeczesał palcami włosy i walnął pięścią w biurko. W końcu zajął niechętnie
z powrotem swoje miejsce.
– Przykro mi, jeśli pana uraziłem, panie Brennan – oświadczył nieporuszony specjalnie jego
wybuchem Frain. – Chodzi po prostu o to, że przyszłość kraju znaczy dla mnie o wiele więcej niż
życie kilku dzikich. Najwyraźniej nie podziela pan jednak mojego zdania.
– Którzy senatorowie planowali zabójstwo? – zapytał Garrett.
– Podam ich nazwiska wyłącznie prezydentowi. Nikomu więcej.
– Niech pan słucha…
– Nie. Tym razem załatwimy to inaczej – stwierdził Frain, przerywając Garrettowi gestem
dłoni. – Do tej pory zgodnie z wami współpracowałem. Ale nazwiska spiskowców są ostatnim
asem, jaki mam w rękawie. I zamierzam jak najlepiej go wykorzystać.
– Niech pan nie oczekuje żadnych specjalnych względów ze strony prezydenta – odparł
Garrett.
– Nie nazywałbym tego względami, raczej propozycją. Chcę mieć wolne od podsłuchu
połączenie z Białym Domem i możność prywatnej rozmowy.
Garrett wstał z krzesła.
– Jeśli pan pozwoli, chciałbym tu z nim zostać – powiedział Brennan. W oczach agenta
pojawiło się wahanie. – Czego się pan obawia? Że po pana wyjściu go znokautuję?
Garrett wyszedł bez słowa z pokoju.
Brennan wyłączył magnetofon, pochylił się do przodu i oparł dłonie o stół.
– Mam jeszcze jedno pytanie, które jest dla mnie o wiele ważniejsze niż całe to polityczne
gówno. Poza protokołem. Co przytrafiło się mojemu bratu? I w jaki sposób dał się wmieszać w to
wszystko?
– Z tego, co słyszałem, koroner uznał jego śmierć za nieszczęśliwy wypadek.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Że pan nie wie… czy nie chce mówić?
– Skontaktował się z nim podobno jeden ze współpracowników Caldwella. Ktoś, kto brał
udział w eksperymentach. Zaproponował pańskiemu bratu, że w zamian za pewną sumę
pieniędzy poinformuje go o tym, co dzieje się na ranczu. Spotkali się dwukrotnie i Donald wszedł
w posiadanie wysoce obciążających nas informacji. Wtedy właśnie Caldwell dowiedział się
o zdradzie. Informator wyruszył na trzecie spotkanie z Donaldem, ale tym razem szli za nim
Caldwell i Dixon. Pański brat wymknął się z zasadzki. Wysłano za nim pościg z psami. W końcu
wpadł w potrzask i próbował uciekać. Skacząc do rzeki, zranił się w głowę. Więc w gruncie
rzeczy koroner wcale się nie mylił. To był rzeczywiście nieszczęśliwy wypadek.
W pokoju zapadła cisza, którą przerwał dopiero Garrett.
– Rozmawiałem z Białym Domem – oznajmił, stając w drzwiach. – Prezydent zgodził się
z panem rozmawiać. Ale ostrzegam, żeby nie próbował pan żadnych sztuczek.
– Prezydent zorientuje się, że mówię prawdę, kiedy podam mu nazwiska – stwierdził Frain, –
Myślę, że już teraz wie, kim mogą być konspiratorzy.
Garrett dał znak Brennanowi, żeby podszedł do drzwi.
– Może pan już wracać do domu – powiedział półgłosem. – Nie ma powodu pana dłużej
zatrzymywać. Zadzwonię po powrocie do Waszyngtonu. Dobrze się pan dzisiaj spisał. Dziękuję –
dodał, podając mu rękę.
– Może nawet zbyt dobrze – odparł Brennan i odwzajemnił uścisk.
– Niewykluczone – mruknął Garrett, odprowadzając wzrokiem idącego do windy detektywa.

Ku zaskoczeniu Brennana w domu czekał na niego Lou Monks, siedząc na kanapie.


– Gdzie jest Lisa? – zapytał, rzucając smoking na najbliższy fotel.
– Kazałem jej wracać do domu – wyjaśnił Monks. – Jutro rano musi wcześnie wstać. Jedzie
na kilka dni na obóz z koleżankami z pracy.
– Kiedy tu przyjechałeś?
– Mniej więcej pół godziny temu. W hotelu nie miałem nic do roboty. Wszystkim zajęła się
Secret Service. Byłem zbyt podekscytowany, żeby wracać do domu. Pomyślałem sobie, że
dobrze mi zrobi, jeśli przez chwilę pobędę sam.
– I dobrze ci zrobiło? – zapytał Brennan.
– Chyba tak – odparł Monks i pochylił się do przodu, opierając ręce na kolanach. Jestem
gliniarzem od ponad trzydziestu lat. Nie pamiętam, ile razy brałem udział w odbijaniu
zakładników. Ale teraz po raz pierwszy to ja byłem zakładnikiem. Po raz pierwszy ktoś
przystawił mi broń do głowy. I powiem ci, Ray, że o mało nie zesrałem się ze strachu. Myślałem,
że umrę. Czasami zastanawiam się…
– Czy to wszystko jest tego warte? – dokończył za niego Brennan.
– A jest? – zapytał Monks, wpatrując się zadumanym wzrokiem w dywan. – Marilyn suszy
mi od pewnego czasu głowę, żebym odszedł na wcześniejszą emeryturę. Nigdy nie podobało jej
się zbytnio to, że jestem gliniarzem. Powtarzałem jej zawsze, że ludzie tacy jak ty są dla mnie
drugą rodziną i że odchodząc na emeryturę, rozstawałbym się z cząstką samego siebie. Ale po
tym, co zdarzyło się dziś wieczorem, mam wrażenie, że w mojej argumentacji tkwi błąd, że
ważniejsza jest jednak moja prawdziwa rodzina: Marilyn i dziewczęta. Ruth mówi, że chce się
zaręczyć. Za rok albo dwa wyjdzie za mąż. Chcę odprowadzić ją do ołtarza i chcę widzieć, jak
dojrzewają moje wnuki. A dzisiaj myślałem, że to mnie ominie.
– Rozumiem, co czujesz – stwierdził Brennan.
– Mam te wątpliwości od pewnego czasu. Zawsze odsuwałem je na bok, lecz dzisiejszy
wieczór je potwierdził. Teraz, kiedy się nad tym chwilę zastanowiłem, widzę, że muszę
zdecydować, co chcę robić w przyszłości.
– Może powinieneś porozmawiać z psychologiem?
– Nie chcę, żeby jakiś dupek mówił mi, co mam robić. Nie, to jest sprawa, którą muszę
rozstrzygnąć samodzielnie. To moja rodzina. I moja przyszłość. – Monks wstał z kanapy. – Będę
już leciał. Marilyn dowiedziała się pewnie, co się stało, z telewizji, a to oznacza, że usłyszę
dzisiaj normalne kazanie: o tym, jak bardzo się o mnie boi, dlaczego nie załatwię sobie spokojnej
roboty za biurkiem albo w ogóle nie odejdę ze służby i nie zatrudnię się jako konsultant od spraw
bezpieczeństwa. Słyszałem to tak często, że znam chyba cały tekst na pamięć. Więc im szybciej
będziemy to mieli za sobą, tym szybciej będę mógł pójść do łóżka.
– Mówi to tylko dlatego, że się o ciebie troszczy, Lou – przypomniał mu Brennan.
– Wiem. Wolałbym, aby znalazła inny sposób, w jaki mogłaby to okazać. Naprawdę.
Brennan odprowadził swojego partnera do drzwi.
– Dziękuję, że zaopiekowałeś się dzieciakiem, Lou.
– Nie sprawiał żadnego kłopotu. Lisa powiedziała, że poszedł spać koło ósmej. Po jej
wyjściu zajrzałem do niego raz albo dwa. Spał jak suseł, zaciskając w rękach piłkę. Nie zabrałem
mu jej, bojąc się, że go obudzę.
Brennan uśmiechnął się i otworzył drzwi.
– Przekaż moje podziękowania Lisie, dobrze? Wyślę jej jakieś kwiaty.
– Na pewno się ucieszy, zwłaszcza kiedy się dowie, że to od ciebie. Ale poczekaj z tym parę
dni. Jak już powiedziałem, wyjeżdża teraz na obóz. Do zobaczenia jutro.
Brennan zamknął drzwi za Monksem, poczęstował się zimnym piwem z lodówki i usiadł
w swoim ulubionym fotelu w salonie. Chociaż okno było zamknięte, słyszał przytłumione
dźwięki muzyki, dobiegające z jednego z położonych w pobliżu nocnych klubów. Były dziwnie
krzepiące. Muzyka miała w sobie życie. A z życiem przychodziła nadzieja…
Miał wrażenie, że otworzyły się nagle wrota jego podświadomości, uwalniając wszystkie
obawy i troski, które na kilka godzin zupełnie od siebie odsunął. Nie zrobił tego dobrowolnie,
lecz z konieczności. Tylko w ten sposób zapominając o własnych uczuciach mógł należycie
wypełniać swoje zawodowe obowiązki. Próbował sobie wmówić, że właśnie czegoś takiego
oczekiwała od niego Kelly. Ale to wcale nie złagodziło bólu. I poczucia winy. Wiedział, że
miałby do siebie o wiele większe pretensje, gdyby wiceprezydent zginął z powodu jego nieuwagi.
Gdyby zaczął rozmyślać o Kelly, nie zauważyłby i nie rozpoznał Fraina i zamach mógł dojść do
skutku. Czy zdołałby to sobie kiedykolwiek wybaczyć? Wszystkie te spekulacje zepchnęła
jednak na dalszy plan wszechogarniająca frustracja i bezradność: Kelly była gdzieś niedaleko,
przerażona i osamotniona, a on nie mógł nic zrobić, żeby jej pomóc. Chodziło o coś więcej: nie
potrafił zapomnieć, że nie było go, kiedy go najbardziej potrzebowała. Dlaczego sam nie poszedł
do sklepu? Jasne, nie mógł wiedzieć, co wydarzy się dzisiaj po południu… ale to była tylko
wymówka. A wymówki starczają za odpowiedź tylko na krótką metę. Nie ma co się oszukiwać:
zawiódł ją. I jeśli teraz stanie się jej coś złego…
Nie przyjmował tego do wiadomości. Sięgnął po swoje piwo. Zapowiadała się długa noc…
14

Kiedy obudził go dzwonek telefonu, natychmiast pomyślał o Kelly. Siedział w swoim


ulubionym fotelu przy oknie. Bolały go plecy i kark. Nie zważając na to, wyprostował się
i podniósł do ucha słuchawkę.
– Halo?
– Brennan?
– Kto mówi? – zapytał.
– Chip Garrett.
Brennan osunął się w dół w fotelu, stłumił ziewnięcie i spojrzał na ścienny zegar.
– Jest siódma rano, Garrett. Dlaczego, do diabła, dzwoni pan o takiej zakazanej godzinie?
– Musimy porozmawiać.
– O czym?
– Zaszły pewne nowe wydarzenia, nic więcej nie mogę powiedzieć przez telefon. Chcę
pogadać z panem osobiście… zanim usłyszy pan o tym w radiu albo przeczyta w gazecie. Myślę,
że jestem to panu winien, Brennan. Ale nie mam zbyt wiele czasu. Jeszcze przed południem
muszę wracać do Waszyngtonu. Czy mogę wpaść do pana do domu?
– Jasne odparł Brennan, masując kark czubkami palców. – Domyślam się, że pan wie, gdzie
mieszkam, Garrett?
– My wiemy wszystko.
– W takim razie powinien pan również wiedzieć, Garrett, że skończyło mi się mleko. Mógłby
pan kupić po drodze karton?
W słuchawce zapadła cisza. Brennan odłożył ją i poszedł się umyć. W sypialni włożył dżinsy
i świeży podkoszulek. Wychodząc z powrotem do salonu, zobaczył leżącą na nocnej szafce złotą
bransoletkę Kelly. Może obluzowała się, pomyślał, i spadła jej z ręki. Więc dlaczego nie założyła
jej z powrotem, tak jak to zawsze robiła? A może zdjęła ją celowo? Może chciała zacząć nowe
życie? Pogładził palcami jej T–shirt, który ułożyła schludnie i zostawiła na poduszce po swojej
stronie łóżka. Po swojej stronie łóżka? To brzmiało tak naturalnie. Stanowiła teraz część jego
życia. Nie wyobrażał sobie bez niej…
Odsunął od siebie tę myśl wiedząc, dokąd go ona zaprowadzi. Wrócił do salonu, rozsiadł się
na kanapie i nastawił telewizor na CNN. Zaproszeni do studia dyskutanci analizowali właśnie
reperkusje nieudanego zamachu na wiceprezydenta. Oprócz prowadzącego w debacie
uczestniczyły dwie osoby: wykładowca nauk politycznych z Princeton i szanowany powszechnie
polityk z prawicowo–chrześcijańskiej koalicji. Brennan wyłączył pilotem telewizor i w tej samej
chwili usłyszał pukanie. Podszedł do drzwi i zerknął przez wizjer. To był Garrett. Otworzył drzwi
i zaprosił go gestem do środka.
– Mleko – oznajmił agent, podając karton Brennanowi.
– Chodźmy do kuchni. Nie chcę obudzić chłopca.
Garrett ruszył w ślad za Brennanem do kuchni, ale zamiast wejść do środka stanął w progu
z rękoma w kieszeniach.
– Nie ma pan żadnych wiadomości o Kelly?
– Nie. I nie przyszedł pan chyba, żeby o niej mówić – stwierdził Brennan. – Przejdźmy do
rzeczy.
– Frain nie żyje.
– Co się stało?
– Wczoraj wieczorem zmarł na atak serca w swoim hotelowym apartamencie.
– Dlaczego zwolniono go z aresztu?
– W ogóle nie przebywał w areszcie – odparł Garrett. – Przynajmniej oficjalnie.
– Nie rozumiem… – Brennan umilkł na chwilę. – Oczywiście. Atak serca wywołany przez
cyjanowodór. Mam rację?
– Tak – potwierdził Garrett. – Przy jego zwłokach leżała mała szklana fiolka podobna do tej,
która znajdowała się w urządzeniu wszczepionym Noonanowi.
– Skąd ją wziął?
– Nosił ją przez cały czas przy sobie.
– To chyba ma coś wspólnego z jego wczorajszym telefonem do Białego Domu?
– Wygląda na to, że zaproponował prezydentowi umowę. Nazwiska konspiratorów w zamian
za wyłączenie własnego nazwiska z dochodzenia. Tylko w ten sposób mógł uratować przed
hańbą swoją rodzinę.
– Więc jego własna śmierć stanowiła element umowy?
– Była jej podstawą – odparł Garrett. – Wiedział, że jest skończony. Obchodził go wyłącznie
los rodziny.
– A prezydent zgodził się na te warunki?
– Z tego, co do mnie dotarło, nie od razu. Nie kontaktowałem się z prezydentem.
Rozmawiałem z jednym z jego asystentów, który poinformował mnie, że prezydent zgodził się
zawrzeć umowę dopiero po skonsultowaniu się z dyrektorami Secret Service i CIA.
– Jakie działania podejmie się w stosunku do innych spiskowców? – zapytał Brennan.
– W ciągu kilku następnych dni prezydent odbędzie z nimi dyskretne rozmowy. Jest ich
razem sześciu. Da im do wyboru rezygnację z fotela senatorskiego do końca roku bądź też
ujawnienie ich roli w zamachu i publiczną dyskredytację. Przekona się pan, że wybiorą to
pierwsze.
– Innymi słowy, sprawa zostanie zatuszowana – stwierdził z przekąsem Brennan.
– Nazwałbym to raczej minimalizacją szkód. Na zdrowy rozum to całkiem sensowne
rozwiązanie. Gdyby spisek wyszedł kiedykolwiek na jaw, najbardziej poszkodowaną osobą
stałby się sam prezydent. Mogłoby to go zupełnie pogrążyć i wtedy w Gabinecie Owalnym
znalazłby się jego zastępca. Nawet gdybyśmy stawili czoło burzy, jego pozycja uległaby
osłabieniu.
– Ile na ten temat dowie się wiceprezydent?
– Nic. Będzie wiedział tylko to, co przeczyta w gazetach.
– To znaczy? – drążył dalej Brennan, kiedy Garrett umilkł.
– Że Dixon i Noonan współpracowali ze sobą. Noonan przemycił mały ładunek wybuchowy
przez kordon bezpieczeństwa i chciał zdetonować go w bezpośredniej bliskości wiceprezydenta.
To miała być misja samobójcza. Kiedy spisek został odkryty, Noonan popełnił samobójstwo,
chcąc uniknąć śledztwa. Nie będzie żadnej wzmianki o cyjanowodorze ani o urządzeniu
wszczepionym w klatkę piersiową. Co do Dixona, jego samobójstwo zostanie przedstawione
dokładnie tak, jak się odbyło. W ciągu kilku następnych dni ma być ujawniona dokumentacja
wiążąca obu mężczyzn ze skrajnie prawicowymi organizacjami białych suprematystów. Dixon
był członkiem Aryan Nations w Idaho i to uwiarygodni dodatkowo całą historię. Suprematyści
zaprzeczą oczywiście, by mieli z tym coś wspólnego, ale wymowa dokumentów będzie trudna do
obalenia. To jeszcze bardziej pognębi ich w oczach opinii publicznej.
– Jakie miejsce zajmuje w tym wszystkim Caldwell?
– Nie zajmuje żadnego. Nie żyje.
– A kardiolog?
– Wczoraj wieczorem odleciał do Amsterdamu razem z żoną, która jest psychiatrą i również
brała udział w eksperymentach na ranczu. CIA jest na ich tropie.
– Co zrobią, kiedy ich złapią? Sprowadzą ich z powrotem do Ameryki, żeby mogli
produkować te urządzenia dla CIA? – zapytał zbulwersowany Brennan.
– Naprawdę nie wiem – odparł Garrett. – I nie powinno mnie to obchodzić. Pana też.
– Czy to groźba?
– Stwierdzenie faktu. Przyszedłem tutaj, żeby powiedzieć panu prawdę, zanim gazety
opublikują okrojoną wersję wydarzeń. Uważałem, że jestem panu to winien. Dyrektor Secret
Service nie był tego wcale taki pewien. Musiałem go długo przekonywać, zanim pozwolił mi
przyjść tutaj dzisiaj rano – Garrett wpatrywał się przez chwilę zamyślonym wzrokiem w podłogę.
– Nie podoba mi się to tak samo jak panu. Ale jeśli pokaże mi pan inny sposób, w jaki można
ochronić prezydenta i nie dopuścić wiceprezydenta do Gabinetu Owalnego, z radością przekażę
go ważniakom w Waszyngtonie.
– Zostawiam to wam, chłopcy. Macie do tego wrodzony talent.
– Ja nie brałem w tym udziału – mruknął Garrett. – Jestem tylko pionkiem, podobnie jak pan.
Zacząłem się czegoś domyślać, kiedy kazano mi zwolnić Fraina. „Nie zadawaj pytań. Po prostu
zrób to”. Takie otrzymałem rozkazy. Dopiero po samobójstwie Fraina zapoznano mnie ze
szczegółami. I zrobiono to, ponieważ zagroziłem, że jeśli nie dowiem się, co jest grane, podejmę
działania na własną rękę.
– Ale pan tego nie zrobi, prawda?
– Żeby doprowadzić do ustąpienia prezydenta? – Garrett potrząsnął głową. – Wiedzą, że
nigdy bym się na to nie zdecydował. Za bardzo go szanuję.
– A dlaczego ja miałbym nie ujawnić tej afery? – zapytał prowokacyjnie Brennan.
– Nie wierzę, żeby pan to zrobił. A gdyby nawet pan spróbował, nic pan nie zdziała. Niech
pan mi wierzy, Biały Dom wszechstronnie się zabezpieczył. To byłoby pańskie słowo przeciwko
ich słowu.
– A Lou Monks? Ile on wie?
– Bardzo mało. Może mu pan przekazać to, co pana zdaniem powinien wiedzieć. Zważywszy
na to, że przechodzi wkrótce na emeryturę, nie sądzę, by sprawiał jakieś kłopoty.
– Nie, chyba nie – mruknął Brennan, przypominając sobie rozmowę, jaką odbył ze swoim
partnerem poprzedniego wieczoru.
– Jest jeszcze jedna kwestia. Dyrektor Secret Service skontaktował się wczoraj wieczorem
z komisarzem policji i uzgodniono, że będziemy unikać wszelkich wzmianek na temat pana
i Monksa. Wywołałoby to tylko wiele kłopotliwych pytań. Dlaczego dwaj detektywi
z komisariatu w południowym Bronksie współpracowali tak blisko z Secret Service? I niech pan
nie myśli, że chcemy was w ten sposób pozbawić zasług. Za uratowanie wiceprezydentowi życia
nie czekają nas żadne laury. Na tym polega nasza praca. Tego się od nas oczekuje. W nagrodę
sprawią nam tylko cięgi prasa i Kapitel za to, że pozwoliliśmy Noonanowi podejść tak blisko do
wice prezydenta.
– To mi całkiem odpowiada – stwierdził Brennan. – Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebuję,
jest zainteresowanie prasy moją osobą. Będą grzebali w moim prywatnym życiu, żeby zdobyć
jakieś smakowite kąski dla brukowców, i jeśli pojawi się, nie daj Boże, nazwisko Kelly, może to
sprowokować porywaczy do jakichś nie przemyślanych kroków.
– Muszę już wracać do hotelu. Mamy jeszcze dużo do zrobienia, zanim wiceprezydent uda
się na lotnisko – oznajmił Garrett.
Brennan skrzyżował ręce na piersi.
– Secret Service i Biały Dom bardzo szybko ukręciły łeb sprawie, żeby chronić prezydenta –
mruknął. Skąd pan wie, że on sam nie zaaprobował zabójstwa i nie zaplanowano tego
wszystkiego wcześniej, aby ratować go, kiedy zamach się nie uda?
– Słyszał pan, co powiedział Frain. Prezydent nic o tym nie wiedział – odparł z oburzeniem
Garrett. – Dlaczego Frain miałby kłamać?
– No właśnie, dlaczego? – rzucił Brennan, otwierając frontowe drzwi.
– Gdyby prezydent uczestniczył w tym od samego początku, wtedy znałby chyba nazwiska
innych spiskowców? – dodał Garrett. – A on nie znał ich przed rozmową z Frainem.
– Ma pan na to tylko słowo Fraina – stwierdził Brennan. – Ale, jak pan już powiedział,
dlaczego taki porządny facet miałby kłamać?
Garrett posłał mu niepewne spojrzenie, po czym obrócił się na pięcie i zbiegł po schodach.
Brennan stał bez ruchu, dopóki kroki Garretta nie umilkły w oddali. Dopiero wtedy zamknął
drzwi i poszedł obudzić Jasona.

Godzinę później wchodzili obaj do komisariatu. Brennan skinął ręką sierżantowi dyżurnemu
i uśmiechnął się widząc, jak wielką radość sprawiło Jasonowi to, że tamten pozdrowił ich obu po
nazwisku. Kiedy weszli do sali detektywów, Monks siedział już przy biurku.
– Masz te zdjęcia, o które prosiłem? – zapytał Brennan.
– Leżą na twoim biurku.
– Dzień dobry, Lou – powiedział Jason, stając obok biurka Monksa.
– Dzień dobry – odparł Monks, po czym skarcił wzrokiem swojego partnera. – Przynajmniej
jedna osoba w rodzinie jest dobrze wychowana.
– Ktoś wstał dzisiaj z łóżka lewą nogą – rzucił oschle Brennan. – Widzę, że Marilyn prawiła
ci kazania dłużej niż normalnie.
– Kiedy wróciłem do domu, wybuchła piekielna awantura. Byłem wciąż spięty po tym, jak
Dixon… – Monks urwał, kiedy jego oczy spoczęły na Jasonie. – Oczywiście niczego jej nie
powiedziałem. Skończyło się na tym, że spędziłem noc w pokoju gościnnym. Zapomniałem już,
jak twardy jest tam materac. Obracałem się z boku na bok przez całą noc. Nie wiem, czy w ogóle
zmrużyłem oko.
– Najwyraźniej nie – stwierdził Brennan.
– Brennan! – rozległ się nagle donośny głos. – Brennan jęknął. Głos nietrudno było
rozpoznać: wzywał go kapitan d’Arcy.
– Słucham, panie kapitanie?! – odkrzyknął.
– Do mojego gabinetu! Już!
Brennan poklepał dwa leżące na jego biurku sfatygowane albumy ze zdjęciami.
– Czy mógłbyś przejrzeć te fotki razem z Jasonem, Lou? Może uda wam się zidentyfikować
kierowcę furgonetki – powiedział, po czym ruszył do gabinetu d’Arcy’ego. Zanim wszedł,
zapukał do drzwi.
– Pan mnie wzywał, kapitanie? – zapytał, stając w progu.
– Zamknij za sobą drzwi – oświadczył d’Arcy i zaczekał, aż Brennan wykona jego polecenie.
– Chcę ci pogratulować dobrze wykonanej roboty.
– Dziękuję, panie kapitanie – odparł Brennan. – Nie sądziłem, że pan wie.
– Dziś rano zadzwonił do mnie komisarz i poinformował o tym, co się wydarzyło. Szczerze
mówiąc, cała sprawa trochę mi śmierdzi. Ocaliłeś wczoraj wieczorem życie wiceprezydentowi.
Za coś takiego należy się oficjalna pochwała z Białego Domu. Znakomita okazja dla detektywa
twojego kalibru. To otworzy przed tobą wiele drzwi. Musisz tylko szepnąć słówko, a komisarz
dopilnuje, żeby doceniono twoje zasługi.
– Wiem, co ma pan na myśli, kapitanie, i jestem bardzo wdzięczny – odparł Brennan. – Ale
z całym należnym szacunkiem, nie mam wcale ochoty wylądować za biurkiem. To nie dla mnie.
Chcę pracować na ulicy razem z innymi gliniarzami. Tam jest moje miejsce.
– Cóż, decyzja należy do ciebie. Najwyraźniej już ją podjąłeś.
– Tak jest, panie kapitanie.
– To wszystko – oznajmił d’Arcy, wskazując mu drzwi.
Brennan wrócił do swojego biurka.
– Jak ci idzie, mały? – zapytał, pochylając się nad Jasonem, który pilnie studiował fotografie.
– Na razie nic, stryjku – odparł przygnębionym głosem chłopiec.
– Nie zniechęcaj się – Brennan poklepał go po ramieniu. – Wiem, że większość tych twarzy
oglądałeś już wczoraj, ale czasami warto spróbować jeszcze raz.
Jason pokiwał głową i zerknął na Brennana.
– Chce mi się trochę pić, stryjku. Czy mógłbym dostać coli?
– Oczywiście – odparł Brennan, po czym wyłowił z kieszeni kilka monet i wysypał je na
złożone razem ręce chłopca. – Automat z napojami jest na parterze.
Zaczekał, aż Jason wyjdzie, po czym przysunął sobie krzesło do biurka Monksa i usiadł.
– Dziś rano był u mnie Garrett – oznajmił przyciszonym głosem, mimo że w pobliżu nie było
nikogo, kto mógłby ich słyszeć. – Sprawa zostanie zatuszowana, żeby nie podważać
wiarygodności prezydenta. Powiem ci, czego się dowiedziałem.
– Narażałeś wczoraj swoje życie i w ten sposób ci się odwdzięczają – stwierdził
z niesmakiem Monks, wysłuchawszy do końca jego opowieści.
– Nie zaczynaj ty znowu – zniecierpliwił się Brennan. – Przed chwilą miałem o to samo
przeprawę z d’Arcym. Mnie to odpowiada i koniec dyskusji.
– Dzięki temu mógłbyś odejść ze służby patrolowej, Ray. Osobiście nie wahałbym się ani
chwili, gdyby zaproponowano mi awans, ale ja nigdy nie nadawałem się na dowódcę. Dosyć
czasu już przepracowałeś w tej dziurze. Postaw się i zażądaj nagrody za to, co zrobiłeś.
– Nie chcę awansu. Przynajmniej nie teraz. Może za pięć lat zmienię zdanie. Kto to może
wiedzieć? W tej chwili chcę zostać na ulicy.
– Może za pięć lat będzie już za późno – mruknął półgłosem Monks.
– To jest ryzyko, które muszę podjąć, Lou – odparł Brennan, po czym odwrócił się, słysząc
za plecami szybkie kroki. To był Jason.
– Stryjku! To on! – wołał zdyszany, wskazując rozdygotanym palcem drzwi. – To on! To on!
– Powoli, chłopcze – powiedział Monks, kładąc mu ojcowskim gestem dłoń na ramieniu. –
Złap oddech – poradził i przez chwilę podnosił i opuszczał rękę w rytmie oddechu Jasona. –
W porządku, teraz mów, co się stało.
– Kierowca furgonetki! – wykrztusił Jason. – Jest na dole!
– Jesteś pewien? – zapytał Monks.
– Tak, to on! – Jason zwrócił się do Brennana. – To on, stryjku! Ma te same ciemne okulary.
Z popękanymi szkłami. Rozmawiał z policjantem. Chyba z detektywem, bo miał kaburę pod
pachą.
– Chcę, żebyś mi go pokazał – oznajmił Brennan. – Ale on nie może nas zobaczyć.
Monks odsunął krzesło i zbiegł razem z nimi po schodach. Zatrzymali się na półpiętrze, skąd
widać było przez metalową kratę cały hali wejściowy.
– Widzisz go, Jason? – zapytał szeptem Monks, kucając przy chłopcu.
– Stał obok… – Jason przerwał nagle i powoli podniósł drżący palec. – To on! Tam! Widzicie
tego detektywa przy drzwiach? Tego grubego? W niebieskiej koszuli?
– Widzę go odparł Monks.
Kierowca furgonetki to ten facet, który z nim rozmawia. Ten z długimi włosami, w brudnym
ubraniu – wskazał Jason.
– Eddie Morrison? – Zdumiony Monks zagwizdał pod nosem. – To tylko nędzny kapuś.
Jesteś pewien?
– Kapuś, który miał kiedyś kontakty z Noraid – stwierdził Brennan. I który kolekcjonuje
fotografie osób poszukiwanych.
– Zgadza się – przytaknął z wahaniem Monks, nie wiedząc, dokąd zmierza jego partner.
– Ojciec Kelly wydał na nią wyrok, kiedy pomogła sądowi i jej bracia zostali ukarani za
popełnienie morderstwa. Możesz być pewien, że wiadomość o tym dotarła aż tutaj. – Brennan
zobaczył zaintrygowaną minę Monksa. – To za długa historia, żeby ją teraz opowiadać. Ale
uważam, że Jason ma rację. Kelly zderzyła się wczoraj w hallu z Morrisonem. Jeśli jej twarz była
na którymś z plakatów, niewykluczone, że ją rozpoznał. A jeśli za wskazanie jej miejsca pobytu
wyznaczono nagrodę, mogę się założyć, że porwał ją dla pieniędzy. To trzyma się kupy, Lou.
– Więc co teraz robimy? – zapytał Monks.
– Morrison wychodzi! – przerwał mu Brennan, – po czym zbiegł szybko po schodach
i pognał do wyjścia. Kiedy wyskoczył na ulicę, Morrison wsiadał właśnie do żółtej taksówki,
która po chwili odjechała. Brennan wrócił do środka i o mało nie zderzył się w progu
z Monksem.
– Załatw nie oznakowany samochód i zajedź przed główne wyjście – poprosił partnera, po
czym podszedł do detektywa, z którym rozmawiał Morrison. – Dokąd pojechał Eddie Morrison?
– zapytał.
– Skąd mam to wiedzieć? – odparł policjant. Kilka dni temu dał mi cynk. Byłem mu za to
winien stówę. Przyszedł dziś rano po pieniądze.
– Więc nie powiedział, dokąd jedzie?
– Już ci mówiłem, Ray, nie. Stwierdził, że się śpieszy. Ja zresztą też.
Detektyw odszedł, a Brennan spojrzał na Jasona, który wciąż stał na schodach.
– Dzielnie się spisałeś, mały – powiedział, podnosząc w górę kciuki. – Naprawdę dzielnie.
– Wiesz, gdzie jest Kelly? – zapytał podekscytowanym tonem Jason.
– Jeszcze nie, ale wkrótce się tego dowiemy. Chcę, żebyś tutaj zaczekał. I nie plącz się
nikomu pod nogami. Jeśli masz ochotę, usiądź przy moim biurku.
– Czy wrócisz tu razem z Kelly?
– Taki mam zamiar. Idź na górę. Spotkamy się później.
Brennan poprosił sierżanta dyżurnego, żeby zadzwonił do pokoju detektywów i powiadomił,
by mieli na oku jego bratanka. Następnie wyszedł na ulicę i czekał niecierpliwie, aż pod
komisariat zajedzie prowadzony przez Monksa nie oznakowany samochód.
– Dokąd jedziemy? – usiłował się dowiedzieć Lou, kiedy Brennan siadł na miejscu pasażera.
– Do domu Morrisona w Union Port. Niewykluczone, że przetrzymują tam Kelly.
– To szaleństwo, Ray. Pierwsza zasada, jakiej uczą rekrutów w akademii, zakazuje udziału
w akcji, jeśli policjant jest emocjonalnie związany z którymś z uczestników.
– Nie jestem jakimś pieprzonym rekrutem prosto po akademii! – odpalił Brennan.
– Nie, jesteś doświadczonym gliniarzem, który powinien wiedzieć lepiej.
– Skoro mam stracić przez to odznakę, chrzanię to, mogą ją sobie zabrać. W tej chwili
najważniejsze jest dla mnie bezpieczeństwo Kelly. Jeśli zgłosimy to d’Arcy’emu, wezwie od
dział SWAT. A oni nie znają tego terenu tak dobrze jak my. Ale jeśli nie chcesz ze mną jechać,
wal śmiało. Po tym, co wspomniałeś wczoraj o wcześniejszej emeryturze, nie będę miał do ciebie
pretensji.
– Powiedziałem tylko, że myślałem o wcześniejszej emeryturze. I miałem na to dużo czasu,
przewracając się wczoraj w łóżku. Podjęcie decyzji nie było wcale takie trudne, z dźwięczącym
mi w uszach głosem Marilyn. Więc czy to ci się podoba, czy nie, jesteś na mnie skazany. –
Monks wrzucił bieg i ruszył do przodu. – Może teraz powiesz mi wreszcie, dlaczego ojciec Kelly
wyznaczył nagrodę za jej głowę. I postaraj się o niczym nie zapomnieć.

Monks zaparkował samochód tak, żeby nie było go widać z obracającej się w ruinę
kamienicy, w której mieszkał Morrison. Obaj detektywi wysiedli, starając się dobrze ukryć
schowaną pod marynarkami broń. Nie chcieli zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Idąc,
zerkali do góry, pamiętając o snajperach, którzy czaili się często na okolicznych dachach, gotowi
strzelać do członków wrogich gangów albo zastrzelić pierwszą lepszą osobę, która pojawiła się
w wizjerze. W południowym Bronksie nie było dyskryminacji płciowej ani rasowej. Każdy miał
szansę na to, by zostać ofiarą.
Brennan z ulgą dotarł do wejścia. Pchnął frontowe drzwi i stanął twarzą w twarz z dwoma
czarnymi nastolatkami. W jednym z nich rozpoznał sprawcę niedawnego włamania. Młodzieńcy
mierzyli przez chwilę detektywów chłodnym spojrzeniem, ale uznali chyba, że nie warto
zaczynać, i wybiegli na ulicę. Monks zamknął za nimi drzwi.
– Pierwsze piętro, tak? – zapytał.
Brennan kiwnął głową, a potem wyciągnął broń i ruszył ostrożnie na górę, stąpając po
zaśmieconych schodach. Na piętrze zatrzymał się z plecami opartymi o ścianę, po czym zrobił
zwrot, omiótł lufą pusty korytarz i, asekurowany przez Monksa, ruszył w kierunku mieszkania
Morrisona. Dotarłszy tam, zajął pozycję po jednej stronie drzwi. Monks przywarł do ściany po
drugiej stronie i skinął głową, kiedy Brennan dał mu znak, że za chwilę wyważy nogą drzwi.
Brennan odsunął się od ściany, gotów do akcji, ale nagle usłyszał na schodach czyjeś kroki.
Złapał Monksa za ramię i wciągnął go do pustego pomieszczenia naprzeciwko mieszkania
Morrisona.
Kroki zbliżały się. Brennan obserwował fragment korytarza przez szparę między drzwiami
i framugą. W polu jego widzenia pojawiła się jakaś postać. To był Eddie Morrison. Brennan
wstrzymał oddech, bojąc się, że najmniejszy ruch może zdradzić ich obecność. Morrison zapukał
do drzwi najpierw trzy, a potem dwa razy po dwa razy. Po kilku chwilach rozległ się zgrzyt
odsuwanych zasuw i drzwi otworzyły się. Z miejsca, gdzie stał, Brennan nie mógł zobaczyć
osoby, która była w środku. Monks postukał go w ramię i pokazał na migi, że powinni wkroczyć.
Brennan pokręcił głową.
– Wy dwaj możecie już iść – powiedział Morrison. – Wróćcie wieczorem. Koło dziewiątej.
Będę miał wtedy pieniądze.
– Lepiej nas nie wyroluj, Morrison, bo wyrwę ci z piersi serce – warknął niewidoczny
mężczyzna.
– Dostaniecie swoje pieniądze, ale muszę załatwić to z tym facetem sam na sam. Takie były
jego ustalenia, nie moje.
– O dziewiątej. Przychodzimy po całą forsę – powtórzył mężczyzna – Chodź, idziemy.
Dwaj porywacze oddalili się w stronę schodów. Morrison zamknął drzwi i zaryglował
z powrotem zasuwy. Potem zapadła cisza.
– Mieliśmy ich wszystkich na widelcu, Ray – szepnął Monks. – Teraz ci dwaj skubańcy
odeszli.
– I co z tego? Słyszałeś, co powiedzieli? Jeszcze tu wrócą. Co by było, gdyby
zabarykadowali się w mieszkaniu, zanim udałoby nam się ich aresztować? Kelly stałaby się
wtedy ich zakładniczką. A tego chyba wcale nie chcemy. Teraz w mieszkaniu jest
prawdopodobnie tylko Morrison i ona. Dwóch na jednego. Nie uważasz, że to daje nam większe
szansę?
– Jak zamierzasz tam wejść? Słyszałeś te zasuwy. Urządził sobie tutaj niezłą fortecę.
– Zapukam do drzwi tak jak każdy.
Brennan wyszedł na korytarz i kazał Monksowi zająć pozycję z boku drzwi. A potem
zastukał umówionym szyfrem. Trzy razy. Pauza. Dwa razy. Pauza. I jeszcze dwa. Usłyszał, jak
Morrison klnie pod nosem, a potem ponownie zazgrzytały zasuwy. Kiedy drzwi były już otwarte,
Brennan kopnął je z całej siły. Morrison krzyknął z bólu jedna z metalowych zasuw przecięła mu
policzek i runął na podłogę. Brennan pozostawił Monksowi zakucie go w kajdanki i wyważył
nogą drzwi do sypialni. Kelly siedziała w kącie, z rękoma przykutymi do biegnącej za nią rury
i ustami zaklejonymi taśmą. Podbiegł do niej i zdarł jej taśmę z ust.
– Dobrze się czujesz? – zapytał zaniepokojony.
– Poczuję się lepiej, kiedy zdejmiesz mi te cholerne kajdanki – odparła.
W progu sypialni stanął Monks i rzucił mu kluczyk, który znalazł w kieszeni Morrisona.
Brennan rozpiął kajdanki i pomógł Kelly wstać.
– Złapaliście pozostałych dwu? – zapytała, masując czerwone pręgi na nadgarstkach.
– Jeszcze nie, ale wkrótce będziemy ich mieli.
– A co z Caldwellem i Dixonem? Aresztowaliście ich? I co z wiceprezydentem? Nic mu się
nie stało?
– To długa historia. Wiceprezydent jest zdrów i cały. Dixon i Caldwell nie żyją. Ale opowiem
ci wszystko później.
– Wiesz, dlaczego mnie porwano? Z początku myślałam, że stoi za tym Caldwell, ale
zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam tego tutaj – powiedziała, wskazując Morrisona. – To on
próbował wczoraj w komisariacie ukraść mi bransoletkę. Wzięłam go wtedy za drobnego
złodziejaszka.
– Bo właśnie nim jest – stwierdził Monks. – Drobnym złodziejaszkiem, który dorabia na
boku jako kapuś.
– Więc dlaczego mnie porwał?
– Może ty chcesz na to odpowiedzieć, Eddie? – zapytał Brennan.
– Proszę, panie Brennan, ja bardzo krwawię – zajęczał Morrison. – Niech pan każe odwieźć
mnie do szpitala.
– Gdzie jest plakat? – nie dawał za wygraną Brennan.
– Jaki plakat, panie Brennan? Ja nic nie wiem o żadnym plakacie.
– Im dłużej będziesz bawił się z nami w chowanego, tym dłużej zajmie nam wezwanie
ambulansu – poinformował go Brennan.
– Jest w kartonowym pudle w tej szafie.
– O czym wy mówicie? – zdziwiła się Kelly, kiedy Brennan otworzył szafę i wyciągnął
pudło.
– O tym – odparł, wyciągając plakat spomiędzy innych papierów.
– O mój Boże – szepnęła z niedowierzaniem, biorąc go do ręki.
– Przypomniałaś sobie stare czasy? – mruknął.
– Żebyś wiedział. Ale ten plakat ma dziesięć lat – stwierdziła zbulwersowana. – Skąd on go
wziął?
– Miał go przez cały czas – wyjaśnił Brennan. – Jak powiedział Lou, to kapuś. Donosząc na
innych, zarabia na życie. W tym celu zapamiętuje twarze, które widział na plakatach. Zobaczył
cię w komisariacie i zorganizował porwanie, żeby otrzymać nagrodę.
– Znasz numer telefonu, który tu wydrukowali? – zwrócił się do niej Monks.
– Nie. Mogę tylko powiedzieć, że to numer z Belfastu.
– Z kim rozmawiałeś, Eddie? – zapytał Brennan.
– Nie znam jego nazwiska. Kiedy zatelefonowałem, powiedzieli mi, że zadzwonią
z powrotem. Musiałem czekać pół godziny. Dzwonił ktoś inny. Nie chciał podać nazwiska.
Powiedział, że zapłaci mi, kiedy tu się zjawi. Podałem mu adres. Wtedy odwiesił słuchawkę.
– Przyjeżdża tutaj? – podjął Monks.
– Powiedział, że będzie w porze obiadowej – odparł Morrison.
– Więc można się go spodziewać o jakiejś szóstej, siódmej – stwierdził Brennan.
– Chyba że miał na myśli irlandzki obiad – dodała Kelly. – Jedzą go u nas w porze lunchu.
– Cholera – zaklął Brennan, spoglądając na zegarek. – To znaczy, że może się tu zjawić już
za godzinę. Wracaj do samochodu, Lou. Powiedz im, żeby przysłali ambulans po Morrisona,
a także mundurowego, który pojedzie z nim do szpitala. Potem zadzwoń do d’Arcy’ego
i wyjaśnij, co jest grane. Potrzebne nam są nazwiska wszystkich pasażerów, którzy przylecieli
z Belfastu w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
– Kogo dokładnie szukamy? – zapytał Monks.
– Mojego ojca, Seamusa McBride’a – oświadczyła Kelly. – Dziesięć lat temu przysiągł, że
zabije mnie za to, że zeznawałam przeciw moim braciom podczas ich procesu. Nie wyśle
jakiegoś podkomendnego, żeby wykonał za niego robotę. Chce osobiście pociągnąć za cyngiel.
– Zaraz się tym zajmę – powiedział Monks. – Domyślasz się chyba, że d’Arcy dostanie białej
gorączki, kiedy dowie się, co się stało.
– Potem może ze mną zrobić, co chce… ale niech dopilnuje, żeby ojciec Kelly został
zatrzymany na lotnisku – odparł Brennan.
– Mógł już wylądować i jedzie w tej chwili do miasta – zauważył Monks.
– W takim razie po przyjeździe tutaj czeka go nie lada niespodzianka – mruknął Brennan.
– Zabiorę ze sobą Morrisona i przekażę go sanitariuszom – stwierdził Monks, po czym
wyszedł z mieszkania razem z zakutym w kajdanki Eddiem.
– Nie powiedziałeś jeszcze, jak mnie znalazłeś – odezwała się Kelly, kiedy zostali sami.
– Musisz za to podziękować Jasonowi – odparł Brennan. – Zobaczył dziś rano
w komisariacie Eddiego i rozpoznał go po tych popękanych szkłach. Ale to nie wszystko.
Próbował nie dopuścić wczoraj do twojego porwania i dostał po twarzy za swoje starania. Dziś
rano wyskoczył mu na policzku potężny siniak.
– Wiedziałam, że go nie porwali. Powiedział mi o tym Morrison. Jason to wyjątkowy
chłopiec, nie sądzisz?
– Tak, masz rację – zgodził się Brennan.
Słysząc warkot silnika, wyjrzał ostrożnie przez okno, ale samochód przejechał koło budynku
i zniknął.
– Wiesz, że on nie chce mieszkać z twoją matką? – zapytała Kelly.
Brennan odwrócił się powoli od okna.
– Tak, mówił mi o tym przedwczoraj wieczorem. Muszę powiedzieć, że nie mam nic
przeciwko, żeby zamieszkał u mnie na stałe, ale za wcześnie jeszcze chyba o tym myśleć. To nie
jest łatwa decyzja. Trzeba ją dobrze rozważyć.
– Czy zgodzisz się go kiedyś adoptować?
– Tak, jeśli uznam, że to będzie w jego interesie.
– Wiesz chyba, że twoja matka nie odda go bez walki?
– Nie, ale życzliwy sędzia może raczej wziąć pod uwagę to, czego chce sam Jason, a nie to,
co według mojej matki jest dla niego najlepsze. W dzisiejszych czasach sędziowie skłonni są
wsłuchiwać się w głos dziecka bardziej niż powiedzmy dziesięć lat temu…
Brennan urwał, słysząc czyjeś kroki. Wyjął z kabury rewolwer i pokazał Kelly, żeby odsunęła
się od wejścia. Kroki zatrzymały się przed mieszkaniem i po chwili uchyliły się frontowe drzwi.
Brennan wypuścił z płuc powietrze i schował broń na widok Monksa.
– Samolot wylądował na lotnisku Kennedy’ego przed godziną. Pasażerowie przeszli już
przez odprawę celną – powiedział Lou i spojrzał na Kelly. – To nie jest twój ojciec. Zmarł przed
czterema laty. To twój brat, Feargal.
– To niemożliwe – stwierdziła stanowczym tonem. – Feargal odsiaduje dożywocie
w więzieniu Mare. Na pewno ktoś podszył się pod jego nazwisko. To nie Feargal. Nie ma mowy.
– To on – odparł cicho Monks. Kapitan d’Arcy rozmawiał z wyższym funkcjonariuszem
Królewskiej Policji Ulsterskiej, który poinformował go, że przed dwoma miesiącami twój brat
został zwolniony z więzienia. Policja była temu przeciwna, ale psychiatrzy twierdzili, że jest
wzorowym więźniem i rekomendowali go do zwolnienia warunkowego.
– Nie mam wątpliwości, że był wzorowym więźniem – mruknęła gniewnie. – Zawsze potrafił
owijać sobie ludzi wokół palca. Najwyraźniej znowu mu się to udało. Czy Patrick także wyszedł?
– Patrick zginął przed sześciu laty dźgnięty nożem w więzieniu – oznajmił Monks. – Z tego,
co dowiedział się d’Arcy, Feargal nigdy nie próbował zemścić się za jego śmierć, mimo że
wiedział, kto to zrobił.
– Założę się, że wywarło to wielkie wrażenie na psychiatrach – parsknęła Kelly.
– Mam pewien pomysł – stwierdził Brennan, po czym spojrzał na Kelly. – Ale to może być
niebezpieczne. Musisz mi kompletnie ufać.
– Wiesz, że ci ufam – odparła, ściszając głos. – Więc lepiej powiedz, co wymyśliłeś.

– Jesteś pewien, że to się uda? – zapytał d’Arcy, kiedy Brennan przedstawił mu swój plan.
Stali obaj w sypialni Morrisona, drzwi do sąsiedniego pokoju były zamknięte.
– Owszem, jestem – oświadczył Brennan. – W tej chwili nie mamy na tego drania żadnego
haka. Oczywiście możemy go zatrzymać, kiedy się tu pojawi. Jeśli będzie uzbrojony, możemy go
aresztować za nielegalne posiadanie broni. Ale to przecież żaden zarzut. Łatwo się wywinie.
W ten sposób niczego nie osiągniemy. Facet spróbuje znowu dobrać się do Kelly. Musimy go
przygwoździć. Możemy to zrobić, jeśli uda nam się złapać go podczas przekazywania pieniędzy.
Będzie mu wtedy można zarzucić współudział w porwaniu. To poważne przestępstwo. Ze swoją
przeszłością dostanie co najmniej dziesięć lat. A może nawet więcej.
– A ty będziesz udawać Morrisona?
– Facet nie wie, jak wygląda Eddie.
– Okay, godzę się, ale musicie włożyć kamizelki – powiedział po dłuższej chwili d’Arcy. –
A kiedy to się skończy, porozmawiam z tobą na temat złamania regulaminu.
– Kiedy to się skończy, może mnie pan obedrzeć ze skóry i powiesić przed komisariatem.
– Nie wódź mnie na pokuszenie – odparł d’Arcy. – A teraz sprowadź tu panią McBride.
Musimy dopracować wszystkie szczegóły, żeby zabezpieczyć się na każdą ewentualność.

– Spóźniłeś się!
– Przepraszam. Wpadłem w korek w Holland Tunnel. Miło cię znowu widzieć, Feargal.
Feargal McBride usiadł na miejscu pasażera i cisnął swoją torbę na tylne siedzenie.
– Nie gadaj, tylko jedź, Johnny. I tak jest już późno.
– Jak minął lot?
– Dobrze – odparł poirytowanym tonem Feargal. – Gdzie jest broń?
– W schowku na rękawiczki.
McBride zaczekał, aż wyjadą z lotniska na autostradę, po czym otworzył schowek i wyjął
z niego dziewięciomilimetrowy pistolet samopowtarzalny browning Hi–Power. Sprawdził
magazynek i wsunął broń do bocznej kieszeni skórzanej kurtki.
– Ciężko było zdobyć gnata w tak krótkim terminie. To podniosło cenę. Wiesz, jak to jest –
powiedział Johnny.
McBride wyjął z wewnętrznej kieszeni kopertę i cisnął ją na tablicę rozdzielczą.
– To powinno pokryć wszystkie dodatkowe koszty – stwierdził.
– Wiesz chyba, że nie chodzi o pieniądze, Feargal – mruknął Johnny, biorąc kopertę
i wsuwając ją do kieszeni na piersi. – Jesteśmy w końcu przyjaciółmi. Przebyliśmy długą drogę.
Dużo razem przeżyliśmy. Ty, ja i Patrick.
– Patrick nie żyje.
– Nie… nie miałem pojęcia. Co się stało?
– Po prostu nie żyje. Nie wchodźmy w szczegóły – oświadczył McBride. Co wiesz o tym
Eddiem Morrisonie?
– To drobny złodziejaszek.
– Ma broń?
– Nie. To nie jego branża. Wszyscy o tym wiedzą.
Feargal McBride lekko się uśmiechnął.
– Ile zajmie nam dojazd? – zapytał.
– Czterdzieści minut. Najwyżej pięćdziesiąt.
– Postaraj się, żeby to było czterdzieści.
– Jasne. – Przez chwilę trwało niezręczne milczenie. – Naprawdę chcesz zabić Kelly? –
zapytał w końcu Johnny.
– Nie po to przeleciałem pół świata, żeby sprowadzić ją z powrotem na łono rodziny –
warknął McBride.
– A co z tym Morrisonem? Myślisz, że piętnaście kawałków wystarczy, żeby trzymał gębę na
kłódkę?
– Nic dziwnego, że nigdy nie awansowałeś w IRA. Czasami jesteś taki cholernie naiwny.
Naprawdę myślisz, że mam zamiar mu zapłacić? Z tego, co słyszałem o południowym Bronksie,
dwa kolejne trupy nie powinny tu wzbudzić większych podejrzeń. A ja wrócę do Belfastu, zanim
je odnajdą. Zemsta jest rozkoszą bogów, Johnny.
Kierowca przełknął nerwowo ślinę i spojrzał niepewnie na McBride’a.
– Możesz być pewien, że ja nikomu o niczym nie powiem, Feargal – oznajmił.
– Wiem o tym – odparł McBride, po czym odchylił się do tyłu w fotelu, skrzyżował ręce na
piersi i zamknął oczy.

– Wyglądasz jak typowy lump – stwierdził Monks, mierząc wzrokiem strój Brennana, kiedy
umieścił mu już pod koszulą miniaturowy mikrofon.
– I na pewno śmierdzisz jak lump – dodała Kelly, marszcząc z niesmakiem nos.
– Żeby kupować ubranie od ulicznego włóczęgi… – mruknął d’Arcy, stając w bezpiecznej
odległości od Brennana. – Nie będzie to najlepiej wyglądało w miesięcznym zestawie wydatków.
– Masz broń? – zapytał Monks.
Brennan pokiwał głową i dotknął przypiętego do pasa smitha wessona. W tym samym
momencie zatrzeszczał radio telefon d’Arcy’ego.
– Zbliża się podejrzany pojazd – oznajmił członek grupy wspierającej, siedzący
w samochodzie niewidocznym z okien mieszkania, zaparkowany kilkadziesiąt jardów dalej. –
W środku dwaj mężczyźni. Obaj biali. Pojazd zwalnia. Powinni być teraz w zasięgu wzroku. Bez
odbioru.
Brennan przysunął się do okna i odchylił lekko zasłonę. Samochód zatrzymał się przed
domem. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i wysiadł mężczyzna.
– Krótko przycięte rude włosy. Blada cera. Wiek: trzydzieści kilka lat – powiedział Brennan.
– To musi być Feargal – odezwała się Kelly.
Przez chwilę ujrzał w jej oczach cień słabości.
– Będziemy prowadzić nasłuch w sąsiednim mieszkaniu – powiedział Monks. – Nie zamykaj
drzwi, na wypadek gdybyśmy musieli tu szybko wkroczyć.
– Dobra, dobra, Lou, przerabialiśmy to już sto razy – mruknął Brennan, po czym wypchnął
ich z mieszkania i zaryglował drzwi. – Nie pozwolę, żeby stało ci się coś złego – zwrócił się do
Kelly z uśmiechem, zgarniając kosmyk z jej twarzy. – Przysięgam.
– Wiem – odparła cicho.
Brennan nałożył jej taśmę na usta i usiadła na podłodze, chowając za sobą ręce, żeby
wyglądało, iż jest przykuta do rury.
Brennan zaczął spacerować po pokoju, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Był przekonany, że
mu się uda. Nie zawiedzie zaufania, jakie pokładała w nim Kelly. Nie wolno mu jej zawieść. Nie
potrafił jednak opanować niepokoju, który zbudził się w nim, kiedy samochód zaparkował przy
kamienicy.
Słysząc pukanie do drzwi, zamarł w pół kroku. Ten sam szyfr, którego użył, aby tu wejść.
Morrison nigdy nie grzeszył nadmiarem wyobraźni, pomyślał, wychodząc z sypialni. Podszedł do
frontowych drzwi, wziął głęboki oddech i otworzył zasuwy.
– Morrison? – zapytał Feargal McBride. Brennan nie odpowiedział. – Rozmawialiśmy przez
telefon – dodał McBride, po czym poklepał się po kieszeni kurtki. – Piętnaście tysięcy dolarów,
W używanych banknotach. Tak jak uzgodniliśmy.
Brennan odsunął się na bok, wpuszczając McBride’a do mieszkania. Ten zamknął za sobą
drzwi i zaryglował zasuwy.
– Nie chcemy, żeby ktoś nam przeszkadzał, prawda? – mruknął.
– Mała szansa, żeby ktoś chciał to zrobić – odparł Brennan.
D’Arcy i Monks nie będą mogli teraz szybko wejść do mieszkania. Ale nie mógł na to nic
poradzić, jeśli nie chciał wzbudzić podejrzeń Irlandczyka. McBride ruszył w stronę sypialni.
– Najpierw pieniądze – powiedział Brennan, podnosząc rękę.
– Dostaniesz je, kiedy zobaczę kobietę – oświadczył McBride i wskazał ręką drzwi. – Ty
pierwszy, przyjacielu.
Brennan dotknął ręką klamki. Kiedy chciał ją przekręcić, McBride przytknął mu do pleców
lufę browninga.
– To tylko środek zapobiegawczy na wypadek, gdyby ktoś za tymi drzwiami szykował się do
skoku – szepnął mu do ucha. Osobiście nic do ciebie nie mam. Jestem pewien, że to rozumiesz.
Teraz otwórz szeroko drzwi.
Brennan pchnął mocno otwartą dłonią drzwi, które zatoczyły krąg i uderzyły w ścianę.
A potem wszedł do pokoju z wciśniętą w plecy lufą. Zauważył niepokój w oczach Kelly
i spostrzegł, że się poruszyła, jakby miała zamiar wstać. Powstrzymała jednak ten odruch i kiedy
spojrzała na brata, zamiast niepokoju w jej oczach pojawiła się nienawiść.
– Witaj, siostrzyczko – pozdrowił ją McBride, po czym odepchnął od siebie Brennana
i strzelił mu w plecy. Ten runął ciężko na podłogę, a McBride wycelował z browninga w Kelly
i nim zdążyła zareagować, strzelił jej w klatkę piersiową.
Słysząc odgłos wyważanych drzwi, odwrócił się gwałtownie do tyłu. Drzwi frontowe
zadygotały, ale zasuwy nie puściły. Rozległo się kolejne uderzenie. McBride zorientował się, że
wpadł w pułapkę. Zerknął na Kelly zobaczył ku swemu zaskoczeniu, że jej dres nie jest wcale
zakrwawiony. Miała na sobie kamizelkę kuloodporną! Walenie w drzwi nie ustawało. Jeszcze
tylko kilka sekund i wpadną do środka. Ponownie wycelował w Kelly. Mierzył w głowę. Tym
razem nie sfuszeruje. Uśmiechnął się zimno, widząc przerażenie w jej oczach, i zacisnął palec na
spuście.
Pocisk trafił go w pierś, rzucając o ścianę. Krew trysnęła mu z gardła i pociekła z kącika ust.
Zachodzącymi mgłą oczyma spojrzał na leżącą na podłodze Kelly. Wiedział, że umiera. To nie
miało znaczenia. Najważniejsze, że zabierze ją ze sobą. Ostatkiem sił wycelował w nią po raz
trzeci. Drugi pocisk trafił go w samo serce. Browning wysunął mu się z palców i McBride runął
bezwładnie na podłogę.
Drzwi w końcu ustąpiły. Do mieszkania wpadli d’Arcy, Monks i dwaj mundurowi. Brennan
leżał na podłodze sypialni i wciąż celował ze swego smitha wessona tam, gdzie przed chwilą
jeszcze stał Feargal McBride. Monks wyjął mu ostrożnie broń z ręki, a jeden z funkcjonariuszy
podszedł do McBride’a i ujął go za nadgarstek. Pulsu nie było. Drugi policjant znalazł koc
i przykrył nim ciało.
Brennan usiadł.
– Nie miałem wyboru, Frank – powiedział. Facet myślał tylko o jednym: chciał zabić Kelly.
Celował w jej głowę. Musiałem go załatwić.
– Poszło niezupełnie zgodnie z planem – stwierdził d’Arcy, ale w jego głosie nie słychać było
gniewu, raczej rezygnację. Oboje wyszli z tego zdrowi i cali, a to najważniejsze. Zawsze chronił
swoich ludzi, jeśli uważał, że ich działania były usprawiedliwione i nie miał wątpliwości, że
Brennan zmuszony był zabić Feargala McBride’a. Czekało ich dochodzenie, ale sprawa powinna
zostać umorzona. Już on tego dopilnuje.
Monks ukucnął przy Kelly.
– Nic ci nie jest? – zapytał.
Dziewczyna pokiwała głową i ściągnęła dres, żeby pomógł jej rozpiąć kamizelkę i zdjąć
przez głowę. Monks pokazał jej, gdzie trafiła kula.
– Wygląda na to, że dostałaś prosto w mostek – stwierdził.
– Tutaj – powiedziała, dotykając obolałego miejsca. Monks pomógł jej wstać i podszedł do
siedzącego na podłodze Brennana, który masował się po plecach w miejscu, gdzie trafił go
pocisk.
– Nie miałem innego wyboru – zwrócił się do Kelly. – Przykro mi.
– Mnie też jest przykro – odparła z goryczą. – Przykro mi, że sama go nie załatwiłam.
– Chodźcie – ponaglił d’Arcy. – Ekipa dochodzeniowa jest już w drodze. Chcę, żeby
zapieczętowano mieszkanie przed ich przyjazdem.
Brennan podniósł się z trudem z podłogi i lekko się zatoczył. Kelly przystanęła, żeby
spojrzeć na brata leżącego pod zakrwawionym kocem. Po chwili wyszła z sypialni. Kiedy
zamykał za sobą drzwi, objęła dłonią jego kark, przyciągnęła do siebie i pocałowała.
– To za uratowanie mi życia – szepnęła.
– Przypomnij mi, żebym robił to częściej – odparł z uśmiechem.
– Masz to jak w banku.
– Brennan! – dobiegł z korytarza donośny głos d’Arcy’ego. – Idziemy! Już!
– Wrócimy do tego później – stwierdził Brennan, po czym otworzył drzwi i wyszedł na
korytarz.
– To też masz jak w banku – szepnęła i ruszyła w ślad za nim.

You might also like