Professional Documents
Culture Documents
Antologia - Strasznie Mi Się Podobasz
Antologia - Strasznie Mi Się Podobasz
Antologia - Strasznie Mi Się Podobasz
podobasz
Antologia
S&C
EXLIBRIS
Andrzej Pilipiuk
WUNDERWAFFE
Ponury ryk silników rozbrzmiewał nad Berlinem. Gdzieś z daleka
dobiegł głuchy huk eksplodującej bomby, a po chwili kolejny Nalot...
– Szybciej! – Adiutant wodza przynaglił Heinza do szybszego
biegu. Wpadli między budynki Kancelarii.
Ryk narastał, bomby padały to bliżej, to dalej. Niebo przecięły
smugi reflektorów, w kilku miejscach rozszczekały się zenitówki.
Gdzieś na wschodzie pojawił się klucz nisko lecących samolotów.
– Ruskie czy Anglicy? – wysapał pytanie młody esesman.
– Kto ich tam wie, poza tym jakie to ma znaczenie? – wzruszył
ramionami przewodnik. – Ostatni wysiłek!
Przebiegli otwartą przestrzeń dziedzińca i po wąskich betonowych
schodkach zbiegli w bezpieczny półmrok głębokich schronów. Otwarły
się grube stalowe wrota, potem kolejne. Betonowe schody i korytarze
noszące ślady szalunków ciągnęły się w nieskończoność. Zstępowali
coraz niżej i niżej, w głąb ziemi. Wreszcie stanęli przed zwykłymi
dębowymi drzwiami. Przewodnik zapukał.
– Wejść – dobiegło ze środka.
Adiutant nacisnął klamkę i przepuścił Heinza przodem, sam
jednak pozostał na zewnątrz. Młody esesman wszedł do gabinetu.
Koło biurka stał Adolf Hitler. Towarzyszył mu starszy mężczyzna w
białym fartuchu laboratoryjnym.
– Heil Hitler! – Przybysz wyrzucił dłoń w salucie.
– Cieszę się, że was widzę, Heinz – powiedział wódz. – To
profesor... Może lepiej bez nazwisk – zreflektował się. – Nie
domyślacie się zapewne, w jakim celu was wezwałem...
– Melduję, że nie!
– Znacie, Heinz, sytuację na froncie?
– Nasza waleczna armia odpiera...
– Gówno tam odpiera – przerwał mu wódz. – Tu możemy
pomówić szczerze. Prawda jest taka, że wojnę już przegraliśmy.
Oficer poczuł zimny pot na karku.
– Nasza armia... – wyjąkał.
– Ta banda nieudaczników od niemal roku znajduje się stale w
odwrocie. Jedziemy już na resztkach rezerw. Na całym okupowanym
przez nas terenie ludzie wykręcają klamki z drzwi, by zapewnić
przemysłowi mosiądz i brąz na zapalniki. To jednak ciągle za mało.
Produkcja stali nie pokrywa podstawowych potrzeb. Sytuacja z
paliwem jest tragiczna. Zasoby ludzkie... – urwał, a po twarzy
przebiegł mu nerwowy tik. – Możemy prowadzić wojnę może jeszcze
rok, a i to pod warunkiem, że alianci nie otworzą drugiego frontu.
– A nasza wunderwaffe? – Heinz z trudem pokonał skurcz gardła.
– Zdalnie sterowane rakiety? Pociski V3? Bomba atomowa, nad którą
pracuje Oppenheimer?
Spojrzał z nadzieją na naukowca, ale ten tylko bezradnie rozłożył
ręce.
– Bomba ciągle jeszcze na deskach kreślarskich – westchnął
Führer. – Mamy mało pierwiastków... tych... no...
– Rozszczepialnych – podpowiedział profesor.
– Prawdopodobnie w ciągu najbliższych trzech lat nie zbudujemy
broni atomowej. A to oznacza, że nie zbudujemy jej nigdy, bo za dwa
lata będzie już po nas. Reszta cudownych broni na razie w fazie
modeli lub co najwyżej prototypów.
– Wodzu, jeśli mogę oddać życie za Rzeszę...
– Po to was wezwałem. Możecie. – Hitler uśmiechnął się
przyjaźnie. – I nawet niekoniecznie trzeba będzie oddawać życie.
Nakreśliłem wam sytuację, byście właściwie zrozumieli wagę swojej
misji.
– Jeśli tylko da się odwrócić tę...
– ... klęskę – dokończył za niego wódz. – Szanse nie są duże, ale
jeśli twoja, chłopcze, misja się powiedzie, tę wojnę jeszcze wygramy.
Nasz pomysł sprowadza się... Zresztą niech pan to zreferuje,
profesorze.
– Nie jesteśmy tak zupełnie na lodzie, a i w dziedzinie cudownych
broni mamy pewne wyniki. Dotąd nie miały zastosowania
militarnego, ale geniusz naszego wodza...
– Do rzeczy! – uciął Hitler.
– Od dawna przeczuwano, że obok naszego świata istnieją także
rzeczywistości równoległe. Alternatywne – kontynuował uczony. –
Światy podobne są jednak niedostępne, gdyż oddzielone fałdami
wielowymiarowej czasoprzestrzeni.
Heinz nic z tego nie zrozumiał, ale karnie słuchał.
– To jakby sąsiedni pokój w tym samym budynku – wtrącił się
Hitler. – Nasz świat to jakby komórka w pszczelim plastrze, a obok
znajduje się wiele podobnych. I w nich też żyją ludzie, istnieje Berlin...
– To zdumiewające – szepnął Heinz, choć nadal nie do końca
pojmował o czym mowa.
– W tej chwili zdołaliśmy potwierdzić doświadczalnie istnienie
około ośmiuset światów sąsiednich. Opracowaliśmy też metodę
przedostania się do nich.
– Użył pan słowa „alternatywne”. Nasza historia – czy w nich
potoczyła się inaczej?
– Przynajmniej w niektórych. Wyszukaliśmy bratni świat
nazistowski, w którym rozwój techniki wydaje się wyprzedzać nasz o
jakieś dwie dekady – odezwał się Hitler. – Udacie się tam, Heinz, i
poprosicie o pomoc. Sami wiecie, jak szybko rozwijają się systemy
uzbrojenia. Mamy szansę zaskoczyć Ruskich bronią, którą może
wymyślilibyśmy za dwadzieścia lat.
Sens słów wodza dotarł do niego po chwili.
– To niesamowite – wykrztusił.
– Wydaje mi się, że moje badania są absolutnie pionierskie –
odezwał się uczony. – Nasi bracia najwyraźniej nie wpadli na te
koncepcje, bo już by nas odwiedzili...
– Zatem nie ma tam aparatury umożliwiającej powrót. Jak
sprowadzę posiłki? – zapytał Heinz konkretnie.
– Tu jest niezbędna dokumentacja techniczna naszego odkrycia –
wyjaśnił profesor, wręczając mu rolkę mikrofilmu. – Przekażecie ją
uczonym z tamtej rzeczywistości. Centralne laboratorium
Wehrmachtu lub inna podobna instytucja będzie w stanie w ciągu
najdalej trzech miesięcy zbudować odpowiedni teleport. Dzięki temu
wrócicie do domu, a oni będą mogli nam przesłać broń atomową,
czołgi, samoloty i co tam jeszcze ciekawego wymyślili.
– Tak jest! Jak wygląda świat, do którego mam się udać?
Na twarzach wodza i konsultanta naukowego nieoczekiwanie
odmalowała się głęboka troska.
– Tak dokładnie nie wiemy – przyznał wreszcie profesor. – Bardzo
trudno uzyskać obrazy ze światów-cieni. Wiemy tylko jedno, to z
pewnością bratnie państwo nazistowskie.
Wyjął odbitkę niezbyt wyraźnej fotografii... Przedstawiała wielką
swastykę na postumencie. W tle majaczyły jakieś budynki.
– To Brama Brandenburska, ale widziana od strony parku –
zidentyfikował młody agent. – A te pojazdy to chyba samochody.
Faktycznie wyglądają o wiele nowocześniej niż nasze!
– Brawo – pochwalił Hitler. – A zatem udacie się, żołnierzu, do
innego świata, dotrzecie do mnie lub – głos trochę mu się załamał –
do tego, kto pełni tam funkcję führera. Przekażecie mu naszą prośbę o
pomoc i w ciągu trzech miesięcy wrócicie na czele posiłków.
– Tak jest.
– Od powodzenia waszej misji zależy los naszego kraju. Jeśli się
wam powiedzie... Zostaniecie odznaczeni nowym orderem,
najwyższym odznaczeniem Rzeszy, które zostanie zaprojektowane
specjalnie na tę okazję.
– Nie zawiodę! – Heinz wyrzucił dłoń w salucie.
– Przygotujcie się, start za godzinę – głos wodza stwardniał, gdy
wydawał rozkazy.
– A to weźcie na wszelki wypadek... – Konsultant wskazał stolik.
Na blacie leżał luger, stosik złotych amerykańskich
dwudziestodolarówek i podrobiony brazylijski paszport
dyplomatyczny.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
WĘDROWIEC
Biblia, Genesis 1, 4
Wszechświat umierał.
Niegdyś wypełniony mnogością atomów, kwantami
promieniowania, gorącymi oddechami supernowych oraz dźwiękami
rozśpiewanych pulsarów, teraz wydawał się milczący, mroczny i
pusty. Przypominał zakurzoną świątynię, dawno porzuconą przez
ludzi i Boga. Wędrujące stada czarnych dziur niczym drapieżne rekiny
pożerały słońca, galaktyki, mgławice. Żarłocznymi szczękami
rozszarpywały czasoprzestrzeń, żeby wewnątrz swoich przepastnych
żołądków, w tajemniczej osobliwości, na zawsze pochłonąć wszelką
informację. Po wszechświecie nie pozostanie nawet wspomnienie.
Istota rozciągnęła eteryczne macki na cały kosmos, zmysłami
ogarniając najdalsze skrawki przestrzeni. Rozkoszowała się własną
niszczycielską mocą. Nie spieszyła się. Czas już nie miał żadnego
znaczenia.
Samotny biały karzeł tlił się jeszcze, kaszląc aksjonami i czekając
na swój koniec. Istota sięgnęła ku niemu, wlewając do wnętrza mrok i
na zawsze gasząc resztki energii. Jeszcze przez chwilę tuliła martwą
już gwiazdę w ramionach. Delektowała się śmiercią. Nagle spostrzegła
gromadę brązowych karłów, które zderzały się ze sobą w nadziei
połączenia i uzyskania wystarczającej masy do zainicjowania reakcji
jądrowych. Wówczas zajaśniałyby raz jeszcze...
Ustami ociekającymi nienawiścią do wszelkich przejawów życia
Istota złożyła niszczycielski pocałunek, wypełniając gwiazdy mroczną
materią. Ich nieśmiałe próby inicjacji zakończyły się fiaskiem.
Następnie zwróciła się ku jedynemu ocalałemu jeszcze obłokowi
molekularnemu, który zaczął gęstnieć pod wpływem własnego pola
grawitacyjnego. Lada chwila rozpoczną się w nim reakcje jądrowe
prowadzące do narodzin nowych gwiazd. Istota nie mogła do tego
dopuścić. Cuchnącym oddechem pchnęła chmurę w olbrzymi kolaps
rozciągający się na obszarze zajmowanym niegdyś przez mgławicę
galaktyk. Wszechświat zadrżał, wstrząśnięty przerażającym krzykiem
nienarodzonych.
W kolaps runął również czerwony olbrzym, ogrzewający swoją
energią ów żłobek. Siła grawitacji najpierw rozciągnęła potężnego
giganta do niewyobrażalnych granic, a następnie rozerwała niczym
szmacianą lalkę. Gwiazda przeszła przez horyzont zdarzeń, za którym
nie było już nic.
Wszechświat umierał.
To były jego ostatnie chwile. Chwile, które będą trwały wiecznie.
Wypełniło się. Istota dokonała dzieła zniszczenia. Teraz odnajdzie
nowy wszechświat, pełen mgławic, galaktyk, gwiazd, wypełniony
gamą kolorów, dźwięków, różnorodności. Istota odnajdzie życie i je
zdławi. To jej przeznaczenie.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Niegdyś Istota była częścią Stworzyciela. Jednakże ten w
niezgłębionym zamyśle postanowił oddzielić cząstkę swojej jaźni i
uczynić z niej naczynie, do którego przelał swoją mroczną naturę. Tak
zdecydował. Powstała Istota będąca przeciwieństwem światłości,
wypełniona mrokiem i złem została jego przeciwieństwem,
antagonistą, Wielkim Destruktorem.
Istota cały czas poszukiwała. Przemierzała nieskończoną ilość
wszechświatów, tropiąc Stworzyciela. Pragnęła ponownego z nim
zjednoczenia. Nienawidziła go za to, co jej uczynił, a jednocześnie
kochała jak ojca i chciała do niego należeć. Szukała we wszystkich
możliwych miejscach, jednak nie mogła go znaleźć, bo ukrył się poza
czasem i przestrzenią. Sfrustrowana Istota dokonywała dzieła
zniszczenia wszędzie tam, gdzie się pojawiała. Nie można było jej za to
winić, gdyż była tym, czym uczynił ją ojciec. Naczyniem zła.
– Pragnę – wyszeptał człowiek wiszący na krzyżu.
Adam wbił włócznię w jego bok.
***
Otworzył oczy i natychmiast wciągnął głęboko w płuca haust
powietrza. Z początku myślał, że właśnie obudził się z koszmarnego
snu, ale zaraz spostrzegł, że znajduje się w module dokującym na
Stacji Orbitalnej Huygens. Zaniepokojony rozejrzał się wokół, ale
nigdzie nie było mnicha. Za to zobaczył zwłoki Forsetiego i Greena
leżące na podłodze. „A więc to wszystko wydarzyło się naprawdę” –
pomyślał Adam i odwrócił wzrok.
Nagle zauważył, że prom kosmiczny stoi zakotwiczony w doku.
Musiał przybyć, gdy Adam pogrążony był w letargu. Ruszył w jego
stronę, nie dbając o to, że zostawia martwych towarzyszy i całą stację
bez opieki. Jedyne, czego teraz pragnął, to dotrzeć na Ziemię i
zapomnieć o wszystkim, czego doświadczył.
Wiedział, co się stało. Został dotknięty przez Stwórcę, przebudzony
i obdarzony mocą, która pozwoliła stawić czoła straszliwej Istocie.
Ujarzmił ją i powstrzymał zagładę wszechświata. Stał się narzędziem
w ręku Boga, trybikiem w Jego wielkim planie, którego nie mógł objąć
rozumem. Może Stwórca wiązał z rasą ludzką nadzieje, dlatego
uchronił ją od zniszczenia? Może wpisane to było w odwieczną walkę
dobra ze złem? A może po prostu miał taki kaprys?
Adama to nie obchodziło. Wracał na Ziemię, gdzie miliardy ludzi
nie miało pojęcia o stoczonej na Tytanie walce, która decydowała o ich
losie. Batalia została wygrana, jednak Adam nie czuł się bohaterem.
Potwornie zmęczony, niczym żołnierz wracający z bezsensownej
wojny, która nijak go nie obchodzi, pragnął jedynie zapomnienia.
Kiedy zwalniał zaczepy magnetyczne i odpalał silniki promu,
przyszła mu do głowy niepokojąca myśl, że wojna dopiero się
rozpoczęła, a ludzkość otrzymała tylko nieco więcej czasu. Co będzie,
gdy Wielki Destruktor powróci?
Adam odsunął od siebie niepokojące myśli. Wracał na Ziemię i
tylko to się liczyło.
***
Wszechświat umierał...
Magdalena Kozak
Na difaku na difaku
Tak siedzimy przy kurczaku
Ginę troski i zmartwienia
No bo difak wszystko zmienia
No a nasi specjalsi
To bardzo wesoła paka
Jeden nawet raz dla draki
Zabił z emki rosomaka!
Na difaku, na difaku...
Ciągle spada,
Tym żelastwem obrzucają nas z daleka,
Na efekty jakiś talib w górach czeka,
Patrzy z dali, żeby ujrzeć dym z Gazowni.
A ja... A ja chodzę,
Hełm na głowie przekrzywiony zawadiacko,
Patrzę w niebo: gdzie to metalowe cacko
Zerka na mnie przestraszony mój koleżka.
Chłopcy w TOC-u,
Skąd to leci, ustalają już od roku,
Czy z południa, czy z północy, niech ktoś powie,
Włosy stają dęba nawet łysej głowie!
IMPOSTORZY
Lotar przeklinał wszystko od chwili, gdy nauczył się przeklinać, co
zważywszy na fakt, że pochodził z najbardziej nobliwej rodziny w całej
wioseczce, nastąpiło dość późno. Jeszcze później przyszło mu ów
osobliwy talent uruchomić, a to, jak się wydaje, nastąpiło jakieś trzy
miesiące po wysłuchaniu pierwszej, całkowicie nielegalnej opowieści o
bohaterach. Od tego jednakże momentu klął wszystko równo z mocą,
werwą i skrupulatnością drwala. Klął swego nobliwego ojca i równie
nobliwą matkę, klął wieś, w której przyszło mu mieszkać, wraz z
wszystkimi jej mieszkańcami, klął wioskowego kapłana Magnusa,
szkółkę świątynną, klął jakże liczne święta i tradycje, klął swe
obowiązki, a nawet przywileje.
Nade wszystko jednak klął swe włochate stopy, pękaty brzuch,
rumiane policzki, piegi na czole i jasne, całkowicie niewinne włosy.
Lotar bowiem nienawidził być hobbitem.
– A wiecie dlaczego? – objaśnił swym przyjaciołom tego feralnego
dnia, kiedy przewrócili wózek z kapustą wiezioną dla pana Bargluma.
– Dlatego, że jako hobbit nie mam w tym świecie żadnych szans.
Wnioskując po rozwartych szeroko gębach, nikt go nie zrozumiał,
czemu się zresztą nie dziwił. Postanowił więc uczyć przez działanie i
zademonstrował całej bandzie, na czym polegają szarże rydwanów.
Wózek pełen kapusty nie udźwignął jednakże swej bohaterskiej roli,
co skończyło się serią rytmicznych, niosących się echem klapsów w
kilku zagrodach w Rozbeble i następującym po nich wyciu w różnych
tonacjach.
Ojciec Lotara, nie bez racji uważając, że rodzina kandydata na
urząd sołtysa powinna świecić przykładem, sprał go bardzo
sumiennie, skutkiem czego minęły długie dni, nim ten mógł wreszcie
prześlizgnąć się do sypialni rodziców na małą sesję prężenia
muskułów przed lustrem. Pomimo iście męskiego podbitego oka sesja
wypadła raczej niekorzystnie. Lotar ujrzał wyraźniej niż dotychczas,
że bohaterem raczej nie zostanie.
Zdecydował jednakże, że nie będzie się poddawał.
***
***
Obudziły go głosy.
– Jesteś pewien, że to tędy?
– Tak. Prawie. Starczy się rozejrzeć.
– Las jak las.
– Gówno tam las jak las. Zawsze ci mówiłem, że las wokół wiosek
hobbickich wygląda inaczej niż wokół ludzkich. Zobacz, nie ma tu
zwalonych pni czy konarów, nie ma trzęsawisk czy gniazd szerszeni.
Znajomy druid, gdy się nawalił, opowiedział mi raz, że Matka Natura
szczególnie się tak przykłada, by hobbici nie mieli zbyt wielu
dramatycznych przygód typu zwichnięta kostka czy siniak pod okiem.
– A ten głaz?
– Wyjątek potwierdzający regułę. Dobra, Ludwik, załatw co trzeba
i jedziemy.
Głaz? Słowo przebiło się przez mrok spowijający jaźń Lotara i ból
pulsujący w jego głowie. Z trudem otworzył oczy i ujrzał kamień, który
w przypływie złości usiłował zmiażdżyć kopnięciem. Skojarzenie
uruchomiło falę boleści w poszkodowanej stopie, ale kolejne
spostrzeżenia natychmiast ból unieważniły.
Głosy, męskie, chrapliwe. Rżenie konia. Plusk moczu. Szczęk
oręża.
Szczęk oręża?
Powoli, najostrożniej jak umiał, Lotar wyjrzał zza głazu, który
okazał taką obojętność wobec jego emocji. I natychmiast się za nim
skrył z mocno bijącym sercem.
– Długo tam zostaniemy? – zapytał jeden z Dużych Ludzi,
zapinając spodnie.
– Nie wiem. Dopóki nie przerobimy tej ichniej rady. To tępe pały,
mówię ci. Czasami to trwa całe wieki, zanim przejrzą na oczy i
zrozumieją, co dla nich dobre.
– No ładnie. A jest tam chociaż co robić?
– Cholera wie. Kumpel mi mówił, że w karczmie pracuje jakaś
cycata. Marianna czy jak jej tam.
Lotar otworzył szeroko oczy i wbił się jeszcze mocniej w runo
leśne. Marianna? Czyżby ci uzbrojeni po zęby, potężni Duzi Ludzie
zmierzali do Rozbebła? A jeśli tak, to po co?
– Nie przejmuj się zresztą – dodał drugi z Dużych Ludzi. – Zdaje
się, że niebawem przypada jakieś ich święto. Jak się pochleją, nie
będzie już tak trudno ich przerobić. Coś czuję, że za parę dni ta
pieprzona wiocha będzie nasza.
I zaśmiał się. Świat przed oczami Lotara pociemniał.
***
***
Nawet jeśli ktoś zauważył nakreślony na cembrowinie studni znak
– wielki runiczny symbol, który Lotar kiedyś sam stworzył, głównie po
to, by w przyszłości rozwinąć go w kompletny supertajny alfabet – na
nocnym spotkaniu w Wykrocie nie pojawił się nikt. Brego wyjaśnił
ponuro, że ojciec przymusił go do pracy w kuźni, Friggi również
wytłumaczył się obowiązkami, a dla Tilla w nocy nie istniało nic poza
snem. Sobby’ego Lotar nawet nie pytał.
Na dalsze indagacje nie miał zresztą czasu, bo z samego rana ojciec
zapędził go do zbijania straganu, który jak zwykle musiał być
najokazalszy na targowisku. Przez cały dzień wściekle walił młotkiem,
wyobrażając sobie, że gwoździe i deski są łbami potworów bądź
członków rady wioskowej, i klął w myślach tak straszliwie, że inni
hobbici, pracujący przy sąsiednich straganach, spoglądali na niego z
podejrzliwością. Oliwy do ognia dolewał fakt, że obaj Duzi Ludzie
panoszyli się w wiosce bez najmniejszych zahamowań i kłaniali w pas
sołtysowi, wioskowemu kapłanowi, właścicielowi karczmy oraz kilku
innym szacownym hobbitom, w których rozpoznali co bardziej
prominentnych obywateli Rozbebła. Paru z nich obnosiło się już
dumnie z rozdawanymi przez gości prezentami – pozłacanymi
tabakierkami, stylowymi monoklami czy pasami ze srebrnymi
klamerkami – a zapracowany, spocony Lotar usłyszał już
wystarczająco dużo głośnych kobiecych pisków, by wiedzieć, że co
szacowniejszym żonom i córkom również się co nieco dostało. Mrok w
jego duszy gęstniał, a w chwili gdy ujrzał Mariannę, wydekoltowaną
szczodrzej niż zwykle, z przepięknym złotym pierścionkiem i jeszcze
piękniejszym uśmiechem, nabrał konsystencji antymaterii.
Nie czekając na fajrant, cisnął z całej siły młotkiem i wpakował całą
swą wściekłość w serię syknięć, przeznaczonych dla uszu
odnajdowanych kolejno kamratów:
– Do Wykrotu. Natychmiast.
***
***
***
***
Przez resztę dnia Lotar uwijał się przy straganie, a czynił to tak
sumiennie i z taką energią, że w końcu zarejestrował to nawet Gotar,
nadal zamroczony nie tyle kacem, co kilkoma zderzeniami z framugą.
Sapnął kilkakrotnie dostojnie, po czym po ojcowsku wziął się pod boki
i nadal przyglądał pracującemu synowi, jakby chciał mieć pewność,
czy nie pada ofiarą halucynacji. W końcu wydobył z siebie
westchnięcie inicjujące rozmowę i oznajmił:
– Dzielnie sobie radzisz, synu. Wygląda mi na to, że nasz stragan
będzie najokazalszy w całej wsi, jak zresztą przystało.
– Bo doszło do mnie – Lotar otarł pot z czoła i odłożył młotek – że
zasługujecie, ojciec, na stołek sołtysa jak mało kto. I dotarło też do
mnie, że trzeba dać reszcie nauczkę. I wreszcie żem zrozumiał, że
powinienem iść w twoje ślady. I zainteresować się polityką. Najpierw
na szczeblu lokalnym, a potem... Kto wie?
– No, no... No... – Wzruszony ojciec sapał przez dłuższą chwilę i
widać było, że tylko brak wprawy powstrzymywał go od uściskania
syna.
– Ojciec, nauczycie mnie wszystkiego o polityce? – zapytał
nieśmiało Lotar, spuszczając przy tym spojrzenie sposobem, który
opracował tego ranka przed lustrem.
– No... no... Pewnie! Khm, khm... No... Polityka to nic trudnego. –
Czcigodny Gotar zasiadł na stołku. – Trzeba tylko znać kilka
kluczowych pojęć. Czy wiesz, co oznacza przygłup?
– Wiem.
– A khm... pojeb?
– Też wiem.
– O... A kutas?
– Też.
– Ooo... Ciekawych rzeczy uczą was teraz w tej szkółce świątynnej.
No, nieważne. Skoro znasz te trzy słowa, to klasyfikowanie twoich
przeciwników politycznych przyjdzie ci bez trudu. A zatem taki
Ragstaf, na ten przykład, to idealny...
***
***
***
***
***
***
Na drodze ku polanie, gdzie odbywała się uczta, ciągnęło się pole
rzepaku i Lotar musiał nieco nadłożyć drogi, co zresztą nie
przeszkadzało mu wcale, bo mógł chwilę dłużej napawać się łopotem
rozwianej peleryny. Był jednak na tyle przytomny, by zwinąć ją przed
wbiegnięciem w krąg światła rzucanego przez pochodnie.
„Nikt się nie domyśli” – przemknęło mu przez głowę, gdy hamował
przy ławie obsadzonej przez wioskowych rzemieślników, w ich liczbie
Balga. „Nikt nigdy się nie dowie, że właśnie ocaliłem tę wieś!”
I nabrał tchu w płuca, by wrzasnąć:
– Biją naszych! Ci z Grzdylca biją Brega!
Kufle zatrzymały się w połowie drogi do roześmianych ust, pieśni
urwały się, opowiadane dowcipy uleciały, hobbickie dziewczęta
nieświadomie podciągnęły dekolty. Głowy wszystkich zwróciły się ku
Lotarowi.
– Biją Brega! – powtórzył ten nieco cieniej, przytłoczony
dziesiątkami spojrzeń.
– Co? – ryknął niespodziewanie Balgo, przewracając z łoskotem
ławę. – Mojego synaczka leją, te psie pipki?
Słowom Balga zawtórował chór oburzonych, bełkotliwych głosów,
gdzieś rozległ się trzask odłamywanej nogi od stołka.
– Za stodołą pana Forgluma! – wrzasnął Lotar.
– Naprzód! – zagrzmiał Balgo.
Pierwsza baryłka ze spirytusem eksplodowała jakieś pięć minut
później, gdy część stronników Balga uświadomiła sobie, że nie trzeba
fatygować się aż pod Forglumową stodołę, bo kilku hobbitów z
Grzdylca siedzi wśród nich. Druga wyleciała w powietrze w chwili, gdy
miejscowi doszli do wniosku, że między tymi z Grzdylca a tymi z
Chorchła, Moczynogi i Rozprudnika nie ma żadnej różnicy. Potem
niewidoczny, skradający się w ciemnościach Tillo podpalił trzecią, a
wraz z nią szopę, w której mieli spać przybysze.
Ukryty w rzepaku Lotar oglądał scenę batalistyczną z wypiekami
na twarzy. Duma, która go rozpierała, nie miała sobie równych.
– A to dopiero początek – szeptał.
***
***
***
Plan przygotowany przez Lotara miał wiele słabych punktów.
Mogło się zdarzyć tak, że Duzi Ludzie nadjechaliby z innego kierunku,
niż odjechali, mogło być i tak, że Hali przeoczyłby przybyszów czy
wysłał gołębia, który nie wie o ziarnie wysypywanym za gospodą,
istniała wreszcie możliwość, że zajęty obowiązkami Friggi gołębia nie
zauważy. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że bogowie
urodzaju spojrzeli na młodego konspiratora życzliwszym okiem. Nie
dość bowiem, że Friggi przechwycił wiadomość, to jeszcze uczynił to
chwilę przed tym, jak w wiosce obudziło się życie. To zaś pozwoliło
piątce obrońców Rozbebła zainicjować plan dodatkowy.
Tillo najpierw grzmotnął kopyścią śpiącego jeszcze Magnusa,
przedłużając tym samym jego sen o dobre parę godzin, a potem
bezszelestnie ściągnął z wieżyczki świątynnej dzwon, który budził całą
wieś. Lotar, zakluczywszy swego pochrapującego ojca w sypialni,
wymknął się tylnymi drzwiami z rodzinnej norki, otworzył
podrobionym zawczasu kluczem drzwi do norki sołtysa Ragstafa i
wydłużył jego sen łopatą. Na to, że któryś z synów sołtysa zbudzi się
wcześniej i poderwie całą rodzinę, szans wielkich nie było, bo hobbit
tylko w wyjątkowych okolicznościach obudzi się sam z siebie. Brego
już wychynął z norki młynarza Hermana, w biegu wyrzucając łopatę
do pieczenia chleba w krzaki, i spotkał się z Friggim, który tymczasem
potraktował pana Pillina jego ulubionym kuflem. Biegnąc w stronę
lasu z furkotem czarnych peleryn, zajrzeli jeszcze do kilku domostw,
skutecznie i bezwzględnie nokautując śpiących gospodarzy.
Zatrzymali się dopiero na skraju wsi. Lotar wyciągnął ze swej
kieszeni pomiętą listę, sporządzoną po rozmowie z ojcem w
przededniu Święta Buraka, i przemknął wzrokiem po imionach trzech
kutasów, dwóch przygłupów i sześciu pojebów. Uśmiech satysfakcji
na jego twarzy nagle uciął niepokój.
– Sobby! – szepnął. – Wypełniłeś swoją część zadania?
– Co? – zapytał młody piwowar, wpychając pelerynę w portki.
Zdumienie w jego głosie było przerażające.
– Przywaliłeś panu Gwidonowi?
– Tak – bąknął niepewnie Sobby, czując podświadomie, że takiej
odpowiedzi się po nim spodziewano.
– Jesteś pewien?
– Tttak... Tak! – Rozpromienił się, jakby w jego pamięci otwarła
się nowa klapka. – Tak! Żem mu walnął! Leżał se obok pani
Gwidonowej, na plecach leżał! Pochrapywał, że hej! Żem mu walnął
tym, no... cepem!
– Ożeż... – zmełł przekleństwo Lotar, ale zaraz się rozpromienił. –
Trudno. To była konieczna ofiara. Przyjaciele, droga wolna. Wszyscy
ci, którzy spiskowali z Impostorami, są nieprzytomni i zamknięci w
swoich domach. Pora na drugą, o wiele trudniejszą część zadania... Za
mną.
I pobiegli, po drodze wyrzucając podrobione klucze. Za ich plecami
Rozbebło tonęło we mgle i w ciszy.
***
***
***
***
***
***
***
A pobladły Lotar śledził przebieg wydarzeń z szeroko otwartymi
ustami.
– Przebył trzecią linię, czwartą, piątą... – wyszeptał z
przerażeniem. – Przecież on... Przecież ten Impostor zaraz dotrze do
wioski!
– Jest jeszcze szósta linia! – przypomniał mu przytomniejszy Tillo.
– Tak! I w niej cała nasza nadzieja! – wykrzyknął Lotar.
– Pojedziemy konno! – wrzasnął Friggi. – Wiem, gdzie pasie się
osioł zwany Mułem! Pognamy jak wiatr, Lotar! Hej, pognamy!
Będziemy...
– Gdzie się pasie?
– Na łące pana Holmana, przy... Hej, poczekaj, ty nie umiesz...
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyli, były pięty Lotara.
***
***
***
Lanie, jakie zebrali w południe tego samego dnia, nie miało sobie
równych w historii Rozbebła. Czcigodny Gotar, po tym, jak przestał
się trząść z oburzenia, wywlókł Lotara na środek wsi i sprał go
pokazowo na oczach opuchniętych ochroniarzy, którym nie sprawiło
to żadnej ulgi. Kowal Balgo i karczmarz Forglum z góry przewidzieli
niewdzięczność Dużych Ludzi, stąd Brego i Friggi zebrali za swoje z
tyłu, za zabudowaniami. Cała trójka wyła popisowo, ale żaden nie
zagłuszył Tilla, którego ryk utwierdził sędziwego kapłana Magnusa w
przekonaniu, że po wypiciu ziółek zebranych w Wykrocie naprawdę
nabrał męskości. Zarzucił wymierzanie kary po ledwie kilkunastu
klapsach i nieco zdyszany, rumiany popędził na poszukiwanie
Marianny. Sobby'emu, jak zwykle, wszystko uszło na sucho, bo tatulo
o niczym się nie dowiedział.
Dowiedział się o wszystkim dnia następnego, ale na szczęście dla
Sobby’ego juniora do południa znów zapomniał. O tej właśnie porze
sołtys Ragstaf zakończył wreszcie drugą turę negocjacji z Dużymi
Ludźmi, polegającą głównie na niekończących się przeprosinach.
Wyszedł ze swej norki z miną bardzo kwaśną i zarządził powtórkę
lania, przy czym sam na tę okoliczność odpiął pas. Między jednym a
drugim praniem Tillo zrozumiał, że popełnił błąd w identyfikacji
przeciwnika. Duzi ludzie nie byli Impostorami.
Byli Inwestorami.
Tym razem zniósł lanie z godnością.
W każdym razie od wyprawy na Święto Marchwi w Grzdylcu na
wszelki wypadek wymówili się wszyscy czterej. Pojechał tylko Sobby.
Rafał Dębski
KONSTELACJA ANANKE
Kamienne ściany lochu ociekały wilgocią. Wyłożono je wapieniem,
kiedyś na pewno białym, jednak czas i woda zrobiły swoje... Czas,
woda, kopcące pochodnie oraz dym z paleniska. Cuchnęło ludzkimi
wyziewami, zatęchłe powietrze wydawało się gęste, jakby stało tutaj
od wieków, zawsze to samo, nigdy nieporuszone najmniejszym
podmuchem.
Sala tortur.
Wypełniona znanymi mi doskonale machinami i urządzeniami, z
których większość budziła we mnie politowanie pomieszane z
rozbawieniem. Prawdziwy kat nie potrzebuje uciekać się do
hiszpańskich butów, diabelskich kołowrotów czy madejowego łoża.
Jemu wystarczą najprostsze narzędzia, bo prawdziwy ból to coś więcej
niż rozrywanie stawów czy brutalne, bezmyślne masakrowanie mięśni
i kości. Ale zwyczajni wyrobnicy katowskiej profesji potrzebują
wspomagać się różnorodnymi wynalazkami, aby w ten sposób
podziałać przede wszystkim na imaginację ofiary. Widok własnych
członków rozciąganych trzeszczącymi linami, wydłużających się
nienaturalnie budzi przerażenie, a przecież to ono jest najważniejsze,
nie samo doznanie cierpienia. Wykształcony małodobry więcej potrafi
zdziałać samym dotykiem i słowem. Okrutnym dotykiem,
porażającym wszystkie włókna ciała, wszelkie jego zakamarki, i
bezlitosnym słowem, w którym nie ma złości, ale brzmi za to
niesamowita, chłodna bezwzględność, potrafiąca zamienić serce w
przerażoną bryłkę lodu.
Leżałem na twardej ławie, ściśle skrępowany, pozbawiony
możliwości ruchu.
Schwytali mnie we śnie. Gdybym był przytomny, żaden ze
zbrojnych nie ośmieliłby się podejść bliżej. Obawialiby się, że podczas
szamotaniny popłynie krew. Moja krew – czarna i gęsta jak zroszona
wodą sadza. Kiedy mijałem gospodarza zajazdu, ten odwrócił wzrok.
Otrzymał przecież za milczenie sowitą zapłatę, dwa, a może i trzy razy
tyle, ile zwykł zarabiać przez cały dzień. A jednak doniósł tej samej
nocy, że w pobliżu Lublina pojawił się człek obcy i podejrzany.
– Chciwość to straszliwy grzech i często trzeba zań płacić
najwyższą cenę – powiedziałem, mijając go.
W pierwszej chwili zachwiał się, zatoczył, bo nogi mu zmiękły ze
strachu. Ale zaraz potem zaczął się śmiać.
– Ty już nikogo nie zabijesz, na nikim nie weźmiesz pomsty! Spalą
cię na stosie, przeklęty czarowniku!
Nie odpowiedziałem. Niech mnie spalą... Jeśli im się uda. Niech
spróbują mnie zabić w jakikolwiek sposób, byle skutecznie. Będę tylko
wdzięczny. Zmęczenie, to potworne zmęczenie i poczucie pustki, które
towarzyszą mi od lat, może wtedy nareszcie znikną. Zabijcie mnie,
zróbcie to, czego sam nie jestem w stanie uczynić. Poczułem się jak
wówczas, kiedy stałem nad krawędzią przepaści, a przez głowę
przelatywały setki, tysiące myśli... Za dużo przechowywałem w sobie
obrazów, zbyt wielką mnogość wspomnień. Kiedyś Blanka przerzucała
je, poszukiwała tych, które mogły przynieść radość lub smutek, a
nawet cierpienie. Cokolwiek. Zależało to tylko od jej nastroju,
decydował najczęściej przebieg naszych rozmów. Ale potem większość
z tych obudzonych wspomnień utonęła w morzu niepamięci. Nad tą
przepaścią znów przypomniałem sobie dawne słowa, uczucia kobiety,
z którą byłem bliżej niż z sobą samym. Nie, stanowczo nie mogę sam
sobie zadać śmierci. Blanka byłaby zawiedziona, mogłaby mi tego nie
wybaczyć nawet na tamtym – ponoć lepszym – świecie. Nie wolno mi,
bo to by obrażało jej pamięć, czyniło nic niewartym wszelkie
poświęcenie. Cofnąłem się wówczas ze skalnej półki, zszedłem z
powrotem między ludzi. Nie potrafiłem jednak żyć już ani z nimi, ani
obok nich, ani nawet przeciwko nim.
– Pan sędzia już z tobą pogada – zarechotał strażnik. – A kat ci
zaświeci.
Prychnąłem pogardliwie. W pierwszej chwili chciał uczynić to, co
zawsze robił, kiedy więzień mu się nie podobał – wzniósł pięść do
góry, ale zaraz ją opuścił, pomny na ostrzeżenia, których musieli mu
udzielić mocodawcy.
– Oddaj flet – burknął.
– Nie mam żadnego fletu.
– Kłamiesz! Za jego pomocą przyzywasz szczury, on pomaga ci w
roznoszeniu zarazy!
Uśmiechnąłem się w duchu. Lata temu straciłem ukochany
instrument podczas przeprawy przez wzburzoną rzekę. Wystarczyła
chwila nieuwagi, a łaknący ofiary nurt wyrwał mi sakwę, w której go
schowałem. To był cudowny kawałek drewna, wyłożony od wewnątrz
złotą blachą. Otrzymałem go od świętej pamięci króla Stefana.
– Chcesz mnie może sam przeszukać? – spytałem uszczypliwie,
unosząc ręce na tyle, na ile pozwalała gęsta, cuchnąca sieć.
Nieświadomie cofnął się pół kroku.
– Nie bój się, człowieku – rzekłem łagodnie. – Od dawna nie
roznoszę zarazy.
Oczywiście nie uwierzył. Splunął z obrzydzeniem, zaklął pod
nosem, a potem przeżegnał się i złożył palce od uroku. Zabawne są
ludzkie przesądy. Niby uważają Boga za istotę wszechmocną,
twierdzą, iż nie ma nic potężniejszego nad niego, a jednocześnie,
nawet wzywając go, uciekają się do guseł, gestów, które nic nie znaczą
i mają mniej mocy, niż drzemie jej w nieprzytomnych prośbach
kalekiego, na wpół umarłego proszalnego dziada.
– Oddaj flet – powtórzył z uporem.
Patrzyłem na niego nieruchomym wzrokiem. Czułem jego strach,
rosnący z każdą chwilą. Strach, który obezwładniał zmysły,
przyćmiewał rozum, odbierał rozsądek. Był gotów popełnić
szaleństwo, byle tylko uniknąć tego spojrzenia. W przypływie
desperacji wydobył kord, skoczył ku mnie, wziął zamach. Zmrużyłem
oczy, czekając na cios. Widziałem już zbliżający się mętny błysk i
plamy na źle wyczyszczonej stali, wyszczerzone zęby strażnika. W tej
chwili kompan odepchnął go z całej siły.
– Oszalałeś?! – wychrypiał. – Wszystkich nas zabijesz. Nie
pamiętasz, co mówił sędzia? Jeśli popłynie jego krew, umrzemy
wszyscy w jednej chwili.
***
***
Miłość.
Ocknąłem się z głębokiego snu. Dręczył mnie doskonale znany,
powtarzający się co jakiś czas koszmar. W zasadzie po tym, co
przeżyłem, nie było snu, który mógłby mnie naprawdę przerazić. Poza
tym jednym. Kareta, czarna, bogato zdobiona, która kojarzyła się na
poły z powozem pogrzebowym, a na poły z wykwintnym pojazdem,
mogącym należeć do bajecznie bogatego magnata. Wewnątrz tej
karety czaiło się czyste zło, wypełniało całą jadowicie czarną
przestrzeń. Poczucie obcowania z takim właśnie złem było nie do
zniesienia. Nie wiązało się ze strachem, z owym obezwładniającym
uczuciem, które towarzyszy człowiekowi, kiedy śni mu się, że jest
ścigany, stara się uciec, ale nogi więzną, odmawiają posłuszeństwa, a
zagrożenie przybliża się z każdą chwilą, z każdym uderzeniem
rozdygotanego serca. Karoca była czymś o wiele więcej. Tkwiła w niej
prastara niegodziwość, pamiętająca najdawniejsze czasy wojny Boga z
aniołami. Podobne uczucie przeżyłem na jawie dwukrotnie. Raz, kiedy
rozmawiałem w ciemnicy z Samuelem Zborowskim, dzień przed tym,
zanim na szafocie odciąłem mu głowę. Ten człowiek był kwintesencją
sił mroku, wcale się nie dziwiłem, iż nie było chętnego, aby wykonać
egzekucję. Bowiem poza zemstą jego przyjaciół kat musiał się liczyć z
rewanżem groźniejszej strony, która moc czerpie nie z tego świata. A
ja... mnie było wszystko jedno. To znaczy wtedy tak mi się zdawało.
Dopiero kiedy utraciłem Blankę, zrozumiałem, że wówczas miałem
jeszcze po co żyć.
Drugi zaś raz...
Miłość.
Znów to słowo, które jest tak proste i pospolite, a zarazem zawiera
w sobie niesłychaną, magiczną wręcz potęgę. Skąd się jednak wzięło w
moim umyśle? Przecież nie ma we mnie miejsca... Dlaczego...
– Miłość.
Teraz usłyszałem to bardzo wyraźnie. Ktoś mówił głośno, dobitnie.
Spojrzałem w bok. W nędznym świetle kaganka ujrzałem wysoką,
zakapturzoną postać stojącą przy wejściu. Wiedziałem od razu, kim
jest.
– Witaj, panie sędzio – powiedziałem.
– Witaj, panie kacie – odparł, a w jego głosie usłyszałem uśmiech.
– Niewiele się postarzałeś od naszego ostatniego spotkania. Zbyt
mało, rzekłbym. Ta wasza magia...
– Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie.
Zszedł nieśpiesznie z wysokich schodów, trzymając przed sobą
kaganek.
– Jesteś zatem w mojej mocy – rzekł, zatrzymując się tuż przy
ławie, do której zostałem przykuty.
– Możesz myśleć, jak chcesz – odpowiedziałem, wzruszając
ramionami. Łańcuchy zabrzęczały lekko. – Jeśli tak cię to raduje...
– Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Zdjął kaptur. Spojrzałem prosto w jego gorejące oczy. Tak, wczoraj
podczas przesłuchania nieszczęsnego rzezimieszka to właśnie był ten
drugi raz, kiedy nie śniąc, miałem poczucie obcowania z czystym
złem. Źrenice sędziego były straszne – przepastne, głębokie, oszalałe,
sprawiały, że nachodziło pragnienie, aby uciec, znaleźć bezpieczne
schronienie. Ale teraz nie miałem w sobie Blanki, która –
przestraszona – zagrzebałaby się w mojej jaźni, ukryła przed palącym
wzrokiem wroga, wydobywając przy okazji z pamięci jakieś dawno
zatarte wspomnienie, które pomogłoby oderwać się choć na chwilę od
okrutnej rzeczywistości także mnie.
– Jesteś sam – powiedział sędzia. – Nigdy jeszcze nie byłeś tak
bardzo osamotniony w tak wielkim niebezpieczeństwie.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co mu idzie. A może po
prostu nie chciałem zrozumieć. Ale zaraz potem umysł zaczął
pracować.
– Utraciłeś miłość. – Sędzia uśmiechnął się.
W tym uśmiechu było coś, co przypominało drwiący wyraz twarzy
okrutnego porucznika Winiewskiego, w pogoni za którym udałem się
niegdyś aż pod twierdzę pskowską. Tamten też był taki pewny siebie.
Dopiero w godzinie śmierci, kiedy zrozumiał, że dopadła go przeszłość
i przyjdzie zapłacić za krzywdy, zaś kaźń odbędzie się naprawdę, gdy
ujrzał swoje ręce i nogi przywiązane do łańcuchów, które napinały
wielkie konie, uwierzył, że sprawiedliwości stanie się zadość mimo
jego licznych koneksji i wsparcia możnych protektorów. Stałem w
swoim czarnym odzieniu, z ostrym toporem w dłoni, przed frontem
wojska. Nie wiedziałem wówczas, do kogo żołnierze żywią większą
niechęć i pogardę – do owego zbrodniarza i potwora w ludzkiej skórze
czy do mnie, kata, który miał zadośćuczynić krzywdom...
– O jakiej miłości mówisz? – spytałem, unosząc nieco głowę. – Nie
pojąłem nigdy niewiasty, nie mam potomstwa... Zawsze byłem na
świecie sam.
– Niepotrzebnie silisz się na kłamstwa – odparł, marszcząc brwi,
nie gasząc jednak uśmiechu. – Wiem o tobie sporo, a na pewno
więcej, niżbyś chciał. Tyś jest kat Jakub, zwany szczurzym ojcem. Ten,
który roznosi zarazę...
– Od dawna już tego nie robię – przerwałem mu. – Nie mógłbym
nawet, gdyż moja krew przestała być źródłem śmierci. Porzuciłem
towarzystwo małych przyjaciół, nie przywołuję ich, nie zmuszam do
pracy.
– Czyżby? – Uśmiechnął się szerzej. – Przysiągłbym, że kiedy tu
wchodziłem, na twojej piersi siedział szczur.
Miał na myśli przewodnika stada z opalonymi wąsami, który
rzeczywiście przyszedł do mnie, kiedy tylko zapadły ciemności. Z
pewnością chciał się przekonać, czy przykuty do ławy człowiek stanie
się łatwym łupem, czy drapieżna wataha będzie mogła pożywić się
jego krwią. Poczułem skrobanie małych łapek najpierw w okolicach
stóp, potem ruchliwy nos pojawił się tuż obok policzka, owiał mnie
łaskoczący, szybki oddech. Wtedy do niego przemówiłem. Nie
potrzebowałem fletu, aby zaczarować szczury. Tony instrumentu
nieco mi to tylko ułatwiały, a poza tym muzyką sprawiałem
przyjemność małym braciom. Ludzie zawsze nadają różnym
przedmiotom magiczne znaczenie, bo zapewne łatwiej wówczas
pogodzić się z nieznanym. Każdy adept Akademii Katowskiej w Bieczu
potrafił rozmawiać z tymi zwierzętami. Musiał. Jeśli nie był w stanie
obłaskawić szczurów, uczelnię mogły opuścić tylko jego nagie,
ogryzione dokładnie kości. Nikt nie litował się nad nieudacznikiem,
który na samym początku pobierania nauk nie potrafił okiełznać
ruchliwych drapieżników.
– Był tutaj szczur, nie mylę się – ciągnął sędzia. – Nie widzę
jednak na twoim ciele ran czy śladów ugryzień. A to oznacza, że nadal
jesteś szczurzym ojcem.
– A może zwierzę wyczuło po prostu, że moja krew przyniesie mu
śmierć i cierpienie?
– Nie zarażasz już. W tym względzie powiedziałeś prawdę. –
Pokręcił głową. – Wiem to doskonale. Ale jeśli rozniesie się, że
szczurzy ojciec jest tutaj, ludzie będą przekonani, że oto koszmar z
dawnych czasów powrócił. Trzeba było siedzieć u Niemców,
Francuzów czy innych Italczyków. Źle ci tam było?
– Jeśli ktoś jest samotny, wszędzie go będzie świat uwierał.
– Tak ci niedobrze z samotnością? – zapytał i nagle skrzywił się,
chwycił za lewą rękę.
– Reumatyzm? – spytałem zjadliwie. – Za dużo może przebywasz
w wilgotnych pomieszczeniach.
– To coś więcej niż zwyczajna choroba – odparł poważnie. –
Wolałbym cierpieć na podagrę czy inną taką ziemską przypadłość.
W tej chwili zniknął z jego warg krzywy uśmieszek, na czoło
wystąpił perlisty pot. Po chwili odetchnął głęboko, rozprostował
ramiona. Najwyraźniej dolegliwość ustąpiła.
– Dlaczego wróciłeś, powiedz prawdę?
Zapatrzyłem się w płomyk kaganka. Dlaczego? Coś mnie ciągnęło,
a może raczej pchało, nie pozwalało się skupić na studiowaniu ksiąg
starożytnych filozofów, którymi zająłem się, goszcząc w Bolonii.
Miałem niespokojne sny, męczyłem się, a wreszcie musiałem
wyruszyć w kolejną podróż. Gdziekolwiek. Co za różnica, w którą
stronę miałem się udać? Czemu nie do rodzinnego kraju? Tak
myślałem z początku, ale potem zapragnąłem... Czy to było jednak
moje pragnienie?... Tego nie byłem do końca pewien. W każdym razie
poddałem się temu, co czułem w głębi kalekiej duszy.
– Straciłeś ją – przerwał ciszę sędzia. – Tę, która mieszkała tutaj. –
Dotknął mojego czoła smukłym palcem. – Wiem, że tam ją
przechowywałeś. Wiem nawet, kiedy odeszła.
– Dlaczego uważasz, że mieszkała w mojej głowie, a nie w sercu na
przykład? – spytałem z lekką drwiną.
Nie odpowiedział. Pytanie zbiło go nieco z pantałyku. Nic
dziwnego. Nosząc w sobie duszę Blanki, sam miałem wrażenie, że
umiejscowiła się właśnie w głowie. Dopiero kiedy odeszła, poczułem,
że nie została wyrwana z umysłu, ale całego mojego jestestwa, a
szczególnie... Właśnie – szczególną pustkę odczułem w piersi.
Zupełnie jakbym posiadał dwa serca i jedno z nich nagle utracił...
– Podjąłeś podróż do Polski, przypłynąłeś do Gdańska i
skierowałeś się na południe. Czyżbyś liczył na to, że będziesz bliżej
niej, jeśli udasz się do Biecza, tam gdzie was zespolono w jednym
ciele?
Tym razem to ja nie udzieliłem odpowiedzi. Czego on właściwie
chce? Rzeczywiście zmierzałem w kierunku dawnej siedziby Akademii
Katowskiej. Chciałem zobaczyć zgliszcza uczelni. A może raczej samo
miejsce, gdzie niegdyś stała, gdyż ponoć zapobiegliwi mieszczanie
zaorali pozostałości po niej, postawili na jej miejscu jakieś budynki,
składy i niewielką kaplicę. Niewiele już rzeczy było mnie w stanie
poruszyć. Miałem chyba mglistą nadzieję, że widok tego miejsca ożywi
wspomnienia. Sędzia, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, mówił
dalej:
– Czy nie zaskakuje cię, że w ogóle wiem takie rzeczy o
tajemniczym kacie Jakubie? Tym, który zabił ojca i syna, panów
Winiewskich, który potrafił wkraść się w łaski pana Żółkiewskiego, a
nawet samego kanclerza Zamoyskiego. Tym Jakubie, który narobił
wielkiego zamieszania na cesarskim dworze w Pradze, gdzie zakpił z
uczonych okultystów i doradców cesarza Rudolfa. Tym samym
oprawcy, który najpierw roznosił zarazę wśród ludzi, żeby potem ulec
tajemniczej przemianie. Możesz mi wierzyć, że ludzie nie pamiętają
wyrządzonego im dobra, ale wspomnienie zła pielęgnują w sercach
przez długie lata, nieraz przez wieki całe. A często nawet dobry
uczynek biorą za podstęp. Stąd powiedzenie, wzięte bodaj od Żydów:
„Cóż dobrego ci uczyniłem, że tak mnie prześladujesz?”. Tak,
przyjacielu, zawiodłeś się na ludziach, bo zdawało ci się, że wielkie zło
może zostać zmazane przez jeszcze większe dobro. Nic z tego.
Pokręciłem głową. Czułem mrowienie w karku, kłujące szpilki w
łokciach i kolanach. Zaczynały się odzywać skutki kilkudniowego
unieruchomienia. Byłem w stanie wytrzymać w podobnym położeniu
dłużej niż zwyczajny człowiek, ale dolegliwości musiały nadejść
prędzej czy później. Ciało adepta nauk katowskich jest znacznie
odporniejsze niż zwykłego człowieka, ale – mimo wszystko – zawsze
pozostaje tylko ludzkim ciałem.
– Doprawdy niewiele jest w stanie mnie zadziwić –
odpowiedziałem cicho. – Może jedynie ludzka dobroć.
– Nie boisz się mnie. – To było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– To nie tak. Odczuwam strach, bo widzę w tobie więcej, niż
potrafią dostrzec inni. Zauważyłem w tobie mrok.
Wzdrygnął się, spojrzał bystro, a ja ciągnąłem dalej:
– Jesteś przyzwyczajony, że ten, kto znajdzie się w twojej mocy,
omdlewa z przerażenia. Ja nie obawiam się tego, co zrobisz z moim
ciałem. Profan, którego nazywacie tutaj katem, nie jest w stanie zadać
mi takiego bólu, którego bym nie potrafił znieść. W Akademii
Katowskiej musiałem przechodzić różne rodzaje mąk, aby zapoznać
się z tym, co odczuwa torturowany. A poza tym nie zależy mi na
niczym, a to najlepsza driakiew znieczulająca.
– Bardziej obawiasz się, co mogę zrobić z twoją duszą?
Nie wiedziałem, po co w ogóle zadał to pytanie. A może właśnie
wiedziałem, a w każdym razie zaczynałem się domyślać... Mój
prześladowca nie był chyba zadowolony z odpowiedzi, której sobie
zaraz udzieliłem.
– Nie mogę nawet rzec z czystym sumieniem, że posiadam duszę –
odparłem. – Mam wspomnienia, myślę, czuję, ale czy jest we mnie coś
więcej? Czasem zdaje mi się, a nawet mam pewność, że to, co mi
zostało z człowieka, jest po prostu tą częścią Blanki, która nie odeszła
zupełnie, odcisnęła w mym wnętrzu piętno nieziemskiego ciepła i
dobra.
– Miłość – wypowiedział to słowo po raz czwarty. Boże, jeśli gdzieś
w ogóle jesteś, widzisz, że ten człowiek niczego nie zrozumiał.
– To coś znacznie więcej niż miłość, coś, co dzieje się między
bliskimi sobie istotami. Nigdy nie widziałeś, jak z czasem kochający
małżonkowie robią się do siebie podobni? Jakby jedno nakładało na
oblicze drugiego swój własny wizerunek. Szczere uczucie jest
najlepszym rzeźbiarzem, posługuje się najcudowniejszym, nieziemsko
delikatnym dłutem. To najpiękniejsze, co może spotkać człowieka.
Całe złoto świata nie jest warte jednego spojrzenia pełnego
przywiązania, mówiącego „żyć bez ciebie nie mogę”. Albo, bardziej
uczenie: ubi enim est thesaurus tuus ibi est et cor tuum.
– „Bo gdzie jest skarb twój, tam będzie i serce twoje”, mówisz?
Masz sporo do powiedzenia w tej materii – zauważył. – Zaskakująco
dużo jak na kogoś, kto twierdzi, że nie ma duszy, a nawet utrzymuje,
iż jest od dawna umarły.
– Bo pozostały mi wspomnienia z czasów, kiedy jeszcze
odczuwałem mniej więcej to samo, co zwyczajny człowiek. Ale nie
zamierzam się nad tym dłużej rozwodzić. Powiedz lepiej, czego
chcesz.
– Nie tak szybko, nie teraz, nie dzisiaj. Musisz być lepiej
przygotowany.
– Zmiękczony?
– Tak to możesz nazwać, jeśli chcesz.
***
***
***
***
***
***
***
Sędzia leżał na stole. Tym samym, który stał się jego nemezis, jego
straszliwą udręką. W ustach miał drewnianą, wydrążoną kulę, której
rzemienie zawiązałem mocno na potylicy i karku. Patrzył z uwagą, ale
i pewnym przerażeniem na moje poczynania. Do drugiego stołu
przywiązałem Mistrza Rektora. Ten wydawał się niecierpliwić, jakby
każda chwila zwłoki stanowiła dlań niesłychaną mękę. Może zresztą
naprawdę tak było. W końcu z każdym uderzeniem serca czuł się
coraz mniej istotą ludzką, krew w nim dziczała i ze strachem
przywoływał mętne wspomnienia z czasu, gdy raz już stał się
potworem.
To, co usłyszałem od nich dzień wcześniej, było niesłychane, ale
zupełnie możliwe do przeprowadzenia.
– Widzisz, kacie – rzekł sędzia spokojnie, przeciągając słowa – ja
nie oczekuję wcale wprowadzenia mnie w wasze wtajemniczenia. To
by było zupełne szaleństwo i, jak sam słusznie skonstatowałeś, rzecz
najzwyczajniej nie do wykonania. Nie doceniłeś jednakowoż
rozmiarów mojej desperacji...
W tej chwili pojąłem, do czego zmierza. On postanowił oddać
Mistrzowi Rektorowi własną duszę! To dopiero było szalone
przedsięwzięcie. Ale obaj zdawali się być z tego zadowoleni.
– To będzie wielka ulga – zaskrzypiał odmieniec. – Nareszcie
otrzymam ducha, który nie będzie chciał ode mnie odejść, dla którego
wyzwolenie oznacza oddanie się we władzę szatana i wieczną karę.
Ducha, którego nie będę musiał pilnie strzec, mamić i tłamsić.
Tak, to było całkiem zrozumiałe. Mikołaj tak lękał się chwili, kiedy
złoży daninę swemu demonowi, że wolał porzucić swoje ciało już w tej
chwili, byle tylko tego uniknąć. Ciekaw byłem jedynie, jak zamierzają
mnie przekonać, bym im pomógł. Mistrza Rektora nienawidziłem od
czasów akademii. Potem wprawdzie, gdy uratowałem go od katuszy
egzystencji w potwornej postaci, kiedy przebywaliśmy pewien czas
razem, uczucie to zbladło, ale teraz znów wróciło z pełną mocą. Nic się
nie zmienił! Nadal gotów jest poświęcić wszystko, byle przedłużyć
swoje nędzne istnienie. Co do sędziego, wciąż pamiętałem jego
chłodne spojrzenie, gdy torturowałem Malachiasza, jego obojętność
podczas badania niewiasty oskarżonej o czary. To ktoś, dla kogo nie
warto nawet kiwnąć palcem. Ale, jak się okazało, Mistrz Rektor
chował w rękawie bardzo mocną kartę. Niesłychanie mocną...
– Potrafię ci zwrócić Blankę – wypalił. W tym momencie jego głos
stracił przykre skrzypiące brzmienie, po dawnemu stał się mocny i
dźwięczny.
Oczywiście nie uwierzyłem, ale nadstawiłem pilniej uszu. Jej imię,
wypowiedziane tak plugawymi wargami, sprawiło, że poczułem
zawrót głowy. Tymczasem Mistrz Rektor ciągnął, nie pozwalając mi
się opamiętać:
– Sam wiesz, że po jej odejściu nie popadłeś w szaleństwo, nie
zacząłeś się zmieniać. Wiesz, co to oznacza?
– Jak sam powiedziałeś, zostawiła coś po sobie. Nie wiem, czy
odmieniła ten marny strzępek pozostały po wtajemniczeniu, czy
nauczyła mnie, jak wygląda prawdziwe życie, przez co sprawiła, że nie
potrzebuję stosować twoich brudnych sposobów. A może...
Przerwał mi drwiący śmiech.
– Wierzysz w takie mrzonki, Jakubie? Odmieniła cię? Czym?
Miłością? A czymże ona jest, żeby zmienić odwieczny bieg spraw? Na
dobitkę, jaką niby moc może posiadać kalekie uczucie, łączące
małodobrego ze zwyczajną prostytutką? Co wy dwoje mogliście
wiedzieć o miłości?
– A co ty możesz o niej wiedzieć, Armandzie?
Drgnął, spojrzał na mnie uważnie. To, że wypowiedziałem wreszcie
jego imię, podziałało niczym kubeł zimnej wody. Otrzeźwiał na chwilę,
zdołał zrzucić z umysłu trujący opar nadchodzącego obłędu. Kat, od
którego ucieka zniewolona dusza, nie pozbywa się wszystkich władz
umysłowych. Nawet już przemieniony w bestię z początku potrafi
jeszcze dość trzeźwo myśleć. Dopiero potem prymitywna natura
bierze górę nad intelektem. Taki kat zupełnie traci rozeznanie,
wreszcie popada w zupełny obłęd i łaknie już tylko krwi, choć tak
naprawdę pragnie przez upiorną ucztę pozyskać nowego duchowego
towarzysza. Im bardziej czuje się samotny, z tym większą furią atakuje
ludzi.
– Między tobą a Blanką nie było miłości, tylko przywiązanie –
powiedział z rozmyślnym okrucieństwem. – My, oprawcy, nie mamy
uczuć, nie potrafimy kochać, umiemy się tylko przywiązać do kogoś
lub czegoś. Jak chociażby do szczurów. Kat ma serce podobne do
pustego bukłaka, wypełnionego zgniłym powietrzem. Mamiłeś swoją
dziwkę, opowiadając jej o uczuciu.
Nie wiem, dlaczego to powiedział. Nie zważał na ostrzegawcze
chrząknięcia sędziego. Przypuszczam, że po prostu bał się tak mocno
jak nigdy dotąd i arogancją pokrywał strach. Znalazł się przecież w
rękach wroga, bezradny, wydany na pastwę kogoś, kto miał powody,
aby wyrządzić mu krzywdę.
– Nie bój się – powiedział do Mikołaja. – Jeśli Jakub obiecał, że
dokona obrzędu, uczyni to. On naprawdę uwierzył w swoją miłość. To,
co mu obiecałem, jest dlań w tej chwili najistotniejsze.
Tak, Mistrzu Rektorze, powiedziałem w myślach. Uwierzyłem w
moją miłość do Blanki. Możesz mieć rację, że było to tylko
przywiązanie. Ale czy i zwyczajny człowiek nie darzy przede
wszystkim takim właśnie uczuciem swojej małżonki i potomstwa? A
co do twojej propozycji, twojej obietnicy... Miałeś wilgotne oczy, kiedy
mówiłeś, że znasz sposób, aby zwrócić mi Blankę. Szeptałeś gorliwie,
rozgorączkowany, przejęty. Nie przypominałeś chłodnego ojca-
opiekuna Akademii Katowskiej, opanowanego do granic... ba, wręcz
poza granice ludzkich możliwości. Nie przypominałeś też owego
wdzięcznego za ratunek Armanda, który potrafił powiedzieć dobre
słowo. Była w tobie tylko ta niesamowita gorliwość i chęć przekonania
mnie, że mówisz prawdę.
– Jakubie – wionąłeś w tamtej chwili palącym oddechem – twoja
najmilsza wcale nie odeszła, kiedy leżałeś bez zmysłów, na wpół
umarły. Ona jest gdzieś w tobie, ukryta, trzeba ją tylko odnaleźć. Jeśli
teraz mi pomożesz, sprawisz, że odzyskam siły, stanę się tym samym
mistrzem co dawniej, wydobędę ją z tego ciemnego zaułka twej duszy
i umysłu, w którym została uwięziona albo ukryta. Razem tego
dokonamy. Rozumiesz? – mówił szybko, nie pozwalając mi wtrącić
nawet słowa. – Rozumiesz, o czym mówię? Jesteśmy w stanie tego
dokonać: ja, uczony o największej w naszym kręgu wiedzy, oraz ty,
najzdolniejszy adept bieckiej akademii... Blanka jest gdzieś w tobie,
musi być, inaczej musiałbyś po prostu ulec przemianie...
Widziałem w jego zmętniałych oczach szczerość i wiarę. Gdy
wyraziłem zgodę, odetchnął z ulgą.
– Nie pożałujesz, Jakubie. Przysięgam, że nie pożałujesz!
A teraz patrzyłem w jego na wpół oszalałe źrenice, widziałem w
nich zbliżający się krwawy amok. To było coś podobnego do
nieubłaganej, niechcianej pełni księżyca na tle rozgwieżdżonego
nieba. Świecący okrąg sprawia, że gwiazdy stają się niewyraźne, a
wokół niego nawet niewidoczne. Kto pragnie napawać się widokiem
rojów wiecznych iskier, diamentów nocy, przeklina wówczas księżyc.
Zaś skutkiem szaleństwa jest takie właśnie zaślepienie, spływające na
umysł. Zerknąłem na stół sędziego. Czarcia łapa stała się
wyraźniejsza, majaczyła w świetle pochodni, zdawała się poruszać,
pełznąć w stronę Mikołaja. Jeszcze chwila, a środkowy paznokieć
dotrze do biodra przywiązanego człowieka.
– Nie bój się, dotrzymam słowa – potwierdziłem słowa Rektora,
patrząc z pewnym rozbawieniem, jak sędzia z całej siły zagryza kulę.
Pewnie chciał coś odpowiedzieć, ale w końcu po to umieszcza się
drewno w ustach skazańca, aby pozbawić go możliwości mówienia.
Przynajmniej na ogół czyni się to właśnie dlatego... – Niebawem twoja
dusza znajdzie się w nim, osiągniecie, co zamierzyliście. A on –
wskazałem Armanda – zaczął mnie kąsać, bo czuje, że nachodzi na
niego cień. Wie, że jeślibym go teraz poniechał, nic i nikt nie zdoła
powstrzymać przemiany. Dlatego jest wściekły. A może chce stać się
potworem? Spodobało ci się życie bestii? – Spojrzałem na odmieńca.
Zatrząsł się, ręce drgnęły mu spazmatycznie, napięły więzy. – Nie? W
takim razie nie bluzgaj jadem, kiedy nie trzeba, Mistrzu Rektorze.
Podszedłem do sędziego.
– Już czas. – Pochyliłem się nad nim. Chwyciłem go za gardło
dłonią okrytą skórzaną rękawicą. Łańcuch skuwający moje ręce
zadźwięczał cicho. – Mógłbym cię zabić bezboleśnie, uderzyć w skroń,
ucisnąć tętnice na szyi, sprawić, byś odszedł w spokoju. Ale musisz
czuć, że umierasz. Musisz mieć świadomość, że oto wydajesz ostatnie
tchnienie. Chcesz wiedzieć dlaczego? Nie, nie chcę pomścić tych
wszystkich, których skrzywdziłeś. To nie moja rzecz rozliczać twoje
sumienie. Zemsta, jak sam słusznie zauważyłeś, jest jałowa. Mówią, że
słodka, ale tak naprawdę nie ma smaku. Napawając się nią, czujesz się
tak, jakbyś gryzł mokrą glinę. Uduszę cię powoli, tak, byś zachłystywał
się każdym oddechem, każdym tchnieniem, abyś poczuł swędzenie w
lędźwiach, chcąc zaczerpnąć chociaż jeszcze jeden łyk powietrza.
Wiesz za co? Za to, że taki sam bezwzględny obrzydliwiec jak ty skazał
Blankę na powieszenie za wydumaną zbrodnię. To będzie taka
niewielka pokuta. Maleńka łaska odkupienia, której dostąpisz jeszcze
na tym świecie. A na tamtym... – Pochyliłem się jeszcze niżej. – Na
tamtym otoczą cię zewsząd postacie ofiar. Będą patrzeć na ciebie
pustymi oczami, będą wyciągać ku tobie ręce, obserwować każdy twój
krok. Co jest dalej, nie wiem, bo tego nie wie nikt, ale ty wrócisz.
Wrócisz po to, żeby prowadzić życie tak nędzne, że w porównaniu z
tobą kuchenny karaluch będzie się zdawał królem bytu.
Łypał na mnie przerażonymi oczami, a ja powoli zaciskałem dłonie
na jego tchawicy. Czyniłem to bardzo powoli, z wyczuciem. Dusiłem i
lekko zwalniałem uścisk, za każdym razem dociskając niezauważalnie
mocniej. Zaczął tracić przytomność. Wtedy pozwoliłem mu
zaczerpnąć odrobinę powietrza, ale nie za dużo, tyle tylko, by otworzył
oczy. Ledwie nieco otrzeźwiał, znów zwarłem palce. Jest taka chwila,
kiedy pozbawiony powietrza człowiek przeżywa rozkosz. To coś w
rodzaju zadośćuczynienia za wyjątkowo przykrą śmierć.
Obserwowałem uważnie ciało sędziego. Nie chciałem, aby chwila owej
ulgi, tej namiastki zatracenia, stała się jego udziałem. W tej chwili
poczułem się, jakbym stał na szafocie, a każdy mój ruch chłonął
wzrokiem złakniony wrażeń tłum. Wprawdzie jedynym moim widzem
był Mistrz Rektor, ale za to jakim! Któż lepiej od niego mógł docenić
mój kunszt? Czyje oczy były w stanie dokładniej dostrzec każdy
drobiazg, wyłowić wszelkie smaki? Ale tak naprawdę nie robiłem tego,
by zyskać jego uznanie. Chciałem jedynie, aby zrozumiał, iż nie
straciłem biegłości, nie zapomniałem, kim się stałem dzięki naukom
jego i pozostałych mistrzów. To musiało być przykre doznanie. Miał
świadomość, że oto za kilka uderzeń serca albo spełni się jego
marzenie o wiernej, jednej na wieki duszy, albo zostanie wrzucony w
otchłań rozpaczy, jeśli zmienię zdanie. Nadchodziło rozstrzygnięcie.
Dzięki śmierci sędziego słyszałem w tej chwili myśli Rektora. To był
ten dziwny moment, kiedy dusza umierającego przechodzi przez
mglistą zasłonę. Dzieje się wtedy coś takiego, jakby przerywały się
granice światów, a szczelny, niewidzialny pęcherz oddzielający je od
siebie pękał na chwilę, ujawniając obu stronom największe tajemnice.
Zarys pazurzastej dłoni na stole zajaśniał, jednak nie czerwonym,
gorącym światłem, lecz sinym, lodowatym poblaskiem. Zdawał się
wybrzuszać, jakby tajemnicza ręka chciała oderwać się od blatu,
pulsowała i usiłowała zacisnąć palce w pięść. Wściekłość! Czułem
bijącą od niej niesamowitą, nieziemską złość oraz potworną
nienawiść. Zerwałem z martwej głowy sędziego kulę. Dawniej, kiedy
więziłem dusze, nieświadomie zakrywałem wydrążony otwór dłonią.
Niedoświadczonemu oprawcy wydaje się, że w ten sposób utrudnia
duchowi odejście. Zapomina, a raczej nie potrafi objąć rozumem tego,
że dla ulotnej zjawy jego ciało w zasadzie w ogóle nie istnieje, a dusza
nie ucieka tylko dlatego, iż jest oszołomiona przejściem, wytrącona z
równowagi znakiem wyrytym na dnie złotej tulejki. Zbliżyłem się do
Mistrza Rektora.
– Już czas – mruknąłem. – Rozchyl wargi.
Wlałem mu do ust wywar z szałwii, pokrzyku i cykuty,
jednocześnie trzymając kulę w pogotowiu. Zwyczajnego śmiertelnika
taka substancja przyprawiłaby o niechybną śmierć, na
wtajemniczonego sprowadzała jedynie ciężki sen. Zgon był o krok, o
uderzenie serca, ale nie następował. Tymczasem uwięziona dusza
przechodziła doń, łączyła się z okaleczonym duchem... Uczyniło się
niesamowicie zimno, wszystko dookoła pokrył najpierw szron, a
potem warstwa lodu. Wydawała mi się tym razem o wiele grubsza niż
zazwyczaj...
***
MIASTO I LUSTER
Mimo że doppler niczego nie wykazał, kiedy Dracu wysłał
nietoperze, odetchnął, gdy powróciły, meldując, że droga jest
bezpieczna – najwyraźniej nie nadeszła jeszcze kolejna fala
postimplotycznych zaburzeń. Ruszył, zdecydowany wykorzystać
szczęście do maksimum, oszczędzić czas i energię. Wyprawa, której
celem była dzielnica Maarit, zapowiadała się na długą i ryzykowną. Za
osiągnięcie punktu docelowego Konsorcjum oferowało status Dżinna
mg. Minor Gradus to zaledwie stabilność jaźni, gdzież jej tam do
fizycznej nieśmiertelności prawdziwego Dżinna! Jednak normalnie
coś takiego proponowano po roku, dwóch przykładnej służby. A i to
jedynie najlepszym. Zakotwiczenie świadomości pozwalało
przechodzić przez najbardziej zwichrowane cienie, unikając
konkurencji i zagrożeń, no, niektórych zagrożeń... Gra była warta
świeczki, choć nagroda wyraźnie sugerowała, że nie będzie lekko. Po
ostatnim implozjum wszystkie ścieżki były poplątane, ulice
poprzerastały mroczyzny, nawet najstarsze, nieaktywne cieniowyrwy
groziły Bóg wie czym.
Stanąwszy na skrzyżowaniu, Dracu przygryzł wargi – w lewo czy
prawo? Ulica Mariaplein była dość oczywistą drogą transferu, nie
ulegało wątpliwości, że pościg pogoni tamtędy, z drugiej strony
stanowiła jedną z głównych arterii miasta i jako taka pozbawiona była
wszelkich cieni – dbały o to wysyłane z ratusza, a więc niezawodne i
niebiorące udziału w wojnie automatony. Właśnie teraz jeden z nich
powolnym, kołyszącym się krokiem podchodził do latarni gazowej, by
na pół godziny przed zmrokiem zapalić kolejne światełko. Tu nawet w
nocy cienie nie miały szans. Wiodąca na prawo Hugo de Grootsingel
była ulicą tylko z nazwy – brukowana na odcinku co najwyżej dwustu
metrów od skrzyżowania, zamieniała się dalej w wyboistą, tonącą w
głogach ścieżkę. Między krzewami widział wyraźnie plamę
cieniopaszczy. W zasadzie niegroźnej, wręcz oswojonej – Dracu
wielokrotnie przechodził przez nią jako dziecko, jednak teraz, po
implozjum... Z pamięci wypłynęły słowa Wadima: „Wybieraj taką
trasę, jakbyś był pewien, że wszyscy, absolutnie wszyscy chcą cię
zabić”. Trudno było odmówić mądrości tej maksymie, przecież sam
Wadim... Chłopak odruchowo dotknął wijących się wokół żeber blizn
po kłach i pazurach bloodhounderów. Te ostatnie przywołano z
kanałów, nie z podpiekła, ale i to wystarczyłoby do zabicia dwójki
dzieciaków – jego i Aste. Gdyby nie łut szczęścia.
Wydobył z zanadrza termograf – tu w mieście magia była zawsze
funkcją czasu, żaden z kurierów nie ruszał się z domu bez kompletu
chronometrów i chronografów. Deformacyjny czujnik z bimetalu nie
wykazał żadnych zmian, nie uruchomił poruszającego się ruchem
jednostajnym bębna, nie odchylił wskazówki. Jednak pomimo
pokrywających wszystkie elementy mechaniczne run, dostrajających
przyrząd do wszechobecnej po implozjum mocy, nie był to najczulszy
rodzaj wskaźnika. Zdecydowanie nie... Dracu nie było stać na droższe,
aktywowane przez miniaturowe shem – ra chronografy, sprzedawane
osobiście przez capomaestra gildii zegarmistrzów, messer Adriana.
Mimo strachu przed pościgiem chłopak odczekał przepisowe
piętnaście minut, zanim ruszył naprzód, w głąb Hugo de Grootsingel.
Wskazówka termografu nie drgnęła, zagrożenie wydawało się nie
przekraczać normy – poważne zmiany w cieniach powiązane były z
wyższą temperaturą. Teoretycznie.
Wchodząc w cieniopaszczę, przymknął oczy, aby nie zwracać uwagi
na złudę świata „wewnątrz”. Każdy, najmniejszy nawet cień był
mikrokosmosem, w którym można się było zagubić, pobłądzić bez
możliwości powrotu. Ogarnęło go wrażenie chłodu – jak zwykle,
niepokojące było odczucie śliskości, kiedy odmierzał
kontrapunktowane tyknięciami trzymanego przy uchu chronometru
kroki. Mógł być to efekt implozjum, mogło i oddziaływanie
mieszkającej opodal starej Wery Malenkoff, niegdyś stregi w służbie
Konsorcjum. Sny wiedźm zawsze zmieniały okoliczne cienie,
współkształtowały się z nimi wzajemnie, splatając niczym palce
kochanków na schadzce.
Siedem średnich kroków naprzód to dwadzieścia dwa tyknięcia,
jedenaście sekund. Teraz zwrot w lewo, pierwszym krokom
towarzyszy zakodowane w pamięci wrażenie sypiącego się w twarz
piasku – dobrze, dobrze! – jeszcze czternaście stąpnięć, czterdzieści
trzy tyknięcia...
Opuścił cieniopaszczę zlany zimnym potem, ściskając kurczowo
połyskujący stalą chronometr. Udało się. Następna ulica migotała.
Dracu przetarł oczy atakowane serią tęczowych rozbłysków, zaklął
paskudnie – trafił wprost na zmianę. Zgodnie z twierdzeniami
naukowców Konsorcjum miasto było odbiciem – zniekształconym
odbiciem – wszystkich innych miast. Samo istniało gdzieś „obok”.
Wczoraj jeszcze była tu okazała czteropasmowa aleja, będąca
prawdopodobnie konwersją jakiejś osiemnastowiecznej, licząc według
czasu Konsorcjum, promenady. Teraz powstawała nowa droga.
Jeszcze niezbadana, nieodgadniona, dzika.
Chłopak ponownie spojrzał na powstającą ulicę – barwy stały się
bardziej stonowane, błyski – coraz bardziej regularne – tworzyły
symetryczne figury jak w kalejdoskopie. Wyglądało, że proces się
kończy, tylko patrzeć, jak zmiana ostatecznie zafiksuje. Usiadł wprost
na ziemi, objąwszy się rękoma, zacisnął zęby – nie było już możliwości
odwrotu, stracił zbyt wiele czasu. Jeśli nowa droga będzie zbyt
poprzerastana cieniem – zginie; jeżeli uda mu się ją przejść... Szansa
była niewielka, jednak świeżo powstała ulica z pewnością
spowolniłaby pościg.
Po pół godzinie podszedł bliżej, stąpając ostrożnie w butach o
cienkiej, miękkiej podeszwie. Bruk sprawiał wrażenie zestalonego.
Dawno temu, kiedy jeszcze mieszkali w domu razem z Aste, ojciec
opowiedział im historię kuriera zwanego Sępidziobem. Przekraczając
w pośpiechu niezafiksowany do końca trakt – pościg deptał mu po
piętach – Sępidziób wrył się głęboko w podłoże, utknął uwięziony do
kolan. Zdołał co prawda wydobyć jedną nogę – na szczęście trafił na
sprasowany żwir, a nie beton czy kamienie brukowe – jednak druga
częściowo utkwiła w cieniopaszczy. Kurier miał ją własnoręcznie
amputować nożem na wysokości kostki. Umknął w ostatniej chwili
przed grupą wrogich łowców, ale dwie przecznice dalej dorwały go
idące śladem posoki bloodhoundery. Morał? Zapłacisz za każdą
pomyłkę, a pośpiech jest jedną z najgorszych...
Dracu nawet nie próbował badać trasy dopplerem czy wysyłać
nietoperzy – trwające obecnie w warstwie energetycznej zawirowania
uniemożliwiały tego typu próby, po prostu pomaszerował naprzód. Z
chaosu pól i sił towarzyszących powstaniu nowej ulicy wychynęła jej
nazwa – pojawiła się w umyśle chłopaka, tak jakby tkwiła tam od
zawsze: Kreszczatik. Początek dwudziestego wieku według czasu
Konsorcjum, ocenił, popatrując na widoczną jedynie kątem oka aurę
brukowców. Bez rewelacji, choć i nie tragicznie – odbicia starych ulic
były bardziej ustabilizowane, mniej chimeryczne, a towarzyszące im
cienie nie stanowiły takiego ryzyka jak w nowszych. Pozostawało tylko
przedostać się przez mroczyzny. Na oko nie było ich wiele: dwie
cieniopaszcze, jeden czarnowir, parę podejrzanych plam... Jednak
każdy, nawet początkujący kurier wiedział, że przez kilka dni po
fiksacji wzrok bywa zawodny, łudzą go wszechobecne po ujawnieniu
się nowego odbicia odpryski energii. Problemem był zresztą nie tyle
rodzaj mroczyzn, co ich jakość, a ściślej mówiąc, jakość obrazu ulicy
matki, wszelkie aberracje. Każda droga – według uczonych
Konsorcjum istniejąca realnie w jakiejś tajemniczej, wyższej
rzeczywistości – była zniekształcana niczym odbicie w lustrze. Inny
obraz dawało zwierciadło sferyczne, inny paraboliczne. Najgorsze były
odwzorowania mieszane, obraz odbity w lustrze o nieregularnej tafli
zawierającej zarówno płaskie czy wypukłe, jak i wklęsłe obszary, przy
czym wszystkie one oddziaływały nie tyle na kształt samej ulicy, co na
charakter towarzyszących drodze cieni. Zagęszczały je, rozrzedzały,
nadawały przestrzeni wewnątrz nich zdradliwie niejednolitą
strukturę.
Zamykając oczy, Dracu wszedł w pierwszą cieniopaszczę. Przez
dłuższą chwilę badał wszelkimi – poza wzrokiem – zmysłami
przestrzeń cienia. Nie było źle – wejściu w mroczyznę towarzyszył
ostry chłód, rzecz naturalna po świeżej fiksacji, żadnych podejrzanych
wrażeń: śliskości, zwiększonego ciężaru, nadnaturalnej lekkości.
Chłopak wyjął z pochwy niewielki rytualny athame i zaciął się w
przedramię. Wyciągając przed siebie krwawiącą rękę, odmierzył dwie
minuty, wsłuchując się w tykanie chronometru. Tyle powinno
wystarczyć – ocenił. Ofiara z własnej krwi. Jedna z zasad magii
głosiła, że nie można poświęcić niczego, co nie należy do adepta. Nie
dotyczyło to ściśle własnego ciała – były przecież zwierzęta, byli też
serwetorzy, hodowani dla krwawych ofiar niewolnicy. Ci ostatni
jednak byli drodzy, no i nie zawsze znajdowali się pod ręką.
Utworzywszy w myślach obraz przecinającej cieniopaszczę ścieżki,
chłopak postąpił naprzód. Siedem kroków i zakręt w lewo, siedem
naprzód i znowu skręt – tym razem w prawo. Sposób poruszania się
wewnątrz cieni przypominał wojskową musztrę, choreografię, gdzie
każdy ruch miał swoje lustrzane odbicie, wszak byli w mieście luster...
Mimo szalonej pokusy Dracu nie otworzył oczu w miejscu, gdzie
powinno znajdować się wyjście z cienia. Wyciągnął z przytroczonego
do paska pokrowca służący do pomiaru przebytej drogi mechaniczny
tachograf i po omacku, przesuwając opuszkami palców po tarczy
przyrządu, wyczuł wskazówkę – tkwiła tuż przy końcu skali,
sygnalizując, że znajduje się na granicy mroczyzny. Jednym skokiem
wydostał się z cienia, wypuścił ze świstem długo wstrzymywany
oddech – to było rozwidlenie St Lazare i de Londres. O włos przed
strefą neutralną, cieniopaszcza musiała go przenieść dalej, niż myślał.
Wyglądało, że ma za sobą najgorszą część drogi, trasa między
neutralną enklawą a dzielnicą Maarit była mało podatna na zmiany,
trwałość istniejących niemal w tym samym od stuleci kształcie ulic
zapewniało bliskie sąsiedztwo shem – ra dzielnicy, identycznego jak
ten, który Dracu niósł w skórzanym woreczku na szyi. Shem – ra...
Klucz-serce zapewniał dzielnicy wszystko co niezbędne: gwarantował
jej stabilność, chronił przed nadmiernym przyrostem cieni, wyznaczał
granice. Tyle że się zużywał. Szczególnie w czasie wojny. Niewielki
sześcienny shem – ra był dosłownie sercem dzielnicy. Wystarczyło go
umieścić w ratuszu i aktywować mechanizm, tu, w mieście, każda
mechaniczna maszyneria raz puszczona w ruch stawała się perpetuum
mobile, no – niemalże perpetuum mobile. Istniały czynniki, które
zużywały moc takiego układu: wroga magia, nowo fiksowane zmiany,
w niewielkim tylko zakresie – czas.
Zignorował beztrosko eksplozję jadowitej żółci – zaledwie dwieście
metrów od granicy neutralnej strefy – nawet nie przyspieszył,
otumaniony podróżą umysł zareagował z opóźnieniem, jakby chciał
odrzucić alarmujący komunikat. Ktoś wzywał bloodhoundery. Kilka
uderzeń serca później Dracu gnał już przed siebie, rozcinając
powietrze jak wystrzelony z karabinu pocisk. Nie oglądał się, nie
nasłuchiwał – bloodhoundery atakowały w milczeniu, mimo
zewnętrznego podobieństwa do zwykłych, znanych także w mieście
psów w żaden sposób nie oznajmiały swojej obecności.
Przeszkadzałoby to w realizacji podstawowego celu, w jakim je
wzywano – w zabijaniu.
Zahaczony pazurzastą łapą, zawirował jak bąk parę kroków od
obiecującego bezpieczeństwo, wybrukowanego rzecznymi otoczakami
placu. Przeraźliwie ostre szpony rozorały mu brzuch, zmieniając
kierunek ruchu. Jeden z bloodhounderów skoczył w miejsce, gdzie
przed momentem znajdował się Dracu, inny – również chybiwszy –
odtrącił go niczym kukiełkę, zdezorientowany sztywnymi,
niezbornymi ruchami chłopaka. Jeszcze tylko jakieś kły rozdarły mu
przedramię i Dracu znalazł się w strefie bezpieczeństwa. Dotarł do
placu. Tyle że między palcami dłoni, którą trzymał na brzuchu,
pojawiało się coraz więcej krwi, nozdrza zaatakował smród
rozerwanych jelit.
– Serwetor! – zawołał, wtaczając się chwiejnym krokiem na
podwórze średniowiecznej na oko kamienicy. – Serwetor! – powtórzył
załamującym się głosem. W prowadzących do wnętrza budynku
drzwiach stanęła niechlujnie wyglądająca kobieta pod pięćdziesiątkę.
– Zapraszamy pana kuriera. – Wyszczerzyła w nieprzyjemnym
uśmiechu zepsute zęby.
Ująwszy go pod ramię, wprowadziła do mieszkania, usadziła na
kulawym, brudnym krześle.
– To będzie kosztować – zaznaczyła.
Dracu sztywnymi, nieczułymi palcami wydobył kilka sztuk złota,
rzucił na ceglaną podłogę.
– Lezare! – wrzasnęła. – Lezaaare!
Wyzbierała starannie monety, nie przejmując się plamiącą złoto
krwią.
– Lezare!
Serwetor miał co najwyżej sześć – siedem lat. Zamglony z bólu
wzrok Dracu prześlizgnął się po odzianym w podartą koszulkę,
wątłym, naznaczonym bliznami torsie dziecka, zatrzymał na
podtrzymującej opadające, najwyraźniej zbyt szerokie spodnie dłoni.
Maluch usiłował osłonić nagie ciało, zachować resztki godności. Jego
oczy przypominały wzrok Vivian – ulubionej świnki morskiej Aste, na
której ojciec uczył ich składania ofiar. Przywiązana do pokrytego
runami stołu, z rozkrzyżowanymi kończynami, Vivian nie próbowała
się wyrywać. Jedynie pokryta śladami po starych nakłuciach pierś
zwierzątka unosiła się w pospiesznym, trzepotliwym oddechu, gdy
widziało dzierżącą strzykawkę dłoń, wiedziało, że jeśli igła za
pierwszym razem nie trafi, by pobrać krew z serca, nastąpi powtórka,
w razie czego kolejna, do skutku...
– Podejdź! – rozkazał Dracu.
Kobieta popchnęła dzieciaka, zrywając mu jednocześnie łachman z
ramion. Kim dla niej był? Mało wartym synem spłodzonym z
przygodnym wędrowcem? Podrzutkiem, którego wzięła z ulicy?
Nieważne, liczyła się tylko krew, krew, do której właśnie nabył prawo.
Dracu przyłożył ostrze do barku chłopca i nacisnął, żłobiąc głęboką
koleinę w miękkim, dziecięcym ciałku. Błuznęło szkarłatem. Odczekał
trzy minuty z chronometrem przy uchu, wypowiedział słowo
uzdrowienia. Chwilowe odrętwienie brzucha przeszło w bolesne
pulsowanie, poszarpane ramię zaswędziało, potwierdzając
skuteczność zabiegu. Niepełną skuteczność – z nieco mniejszej niż
przed chwilą rany na brzuchu dalej sączył się różowy płyn. Nadal
można było wyczuć nieprzyjemny zapach.
– Potrzebuję ofiary ciała, krew nie wystarczy – wychrypiał Dracu.
– Nie stać cię na to – zarechotała kobieta. – Złoto to za mało.
Chłopak bez słowa położył na stole termograf – jeżeli przeżyje,
przyrząd na nic mu się nie przyda, stąd aż do dzielnicy Maarit nie
powinno być nowych zmian. Problemem, głównym problemem,
będzie pościg. A jeśli dostarczy shem – ra, stać go będzie na komplet
najlepszych instrumentów, tych sprzedawanych osobiście przez
capomaestra.
– Ja... nie wiem... – wymamrotała z wahaniem w głosie
nieznajoma.
Dracu czekał bez słowa – życie w neutralnych enklawach było
bezpieczne: bez cieni, bez wojen, bez kształtowanego na nowo co i
rusz układu ulic. Niemal jak w normalnych dzielnicach, tyle że bez
shem – ra. Mieszkańcy enklaw nie byli w stanie zdobyć niezbędnych
do uprawiania magii przyrządów, wegetowali. Kobieta musiała
wiedzieć, że drugiej takiej szansy nie dostanie nigdy w życiu. Nawet
gdyby umarł z ran, cały jego majątek otrzyma Aste – prędzej czy
później zawita tu patrol Konsorcjum, zresztą nie można było
samowolnie użyć cudzej własności; by służyć nowemu właścicielowi,
musiała zostać oficjalnie przekazana, ofiarowana z własnej woli.
– No... dobrze – powiedziała po chwili. – Zgadzam się.
Dracu widział zaciśnięte, pobielałe wargi kobiety. Nie sięgnęła po
termograf, wpatrywała się w drobnego, kulącego wątłe ramiona
serwetora, w jej wzroku zamigotało na moment coś dziwnego, coś, co
przebiło się przez skorupę codziennego, nonszalanckiego
okrucieństwa, tak charakterystycznego dla mieszkańców enklaw,
jakby przypomniała sobie jakieś dawno wypalone uczucia. Mały
niezgrabnym, sztywnym ruchem wdrapał się na stół, położył na
wznak, kierując wzrok ku obdrapanemu sufitowi. Pokryta krwią i
łzami bólu twarz chłopca nie wyrażała żadnych uczuć. Tylko pierś
podnosiła się w przyspieszonym oddechu. Jak u Vivian.
Dracu zacisnął zęby – nigdy jeszcze nie odebrał nikomu życia –
wymacał pulsującą gwałtownie pod obojczykiem malca tętnicę.
Przygryzł boleśnie język, to nie był czas na rozmyślania czy
współczucie. Jeśli miał dotrzeć do Maarit, kiedykolwiek jeszcze
zobaczyć Aste... Pchnął gwałtownie, przekręcając po chwili sztylet w
ranie, gorączkowo powtarzał słowo uzdrowienia. Raz za razem,
pospiesznie, póki tryska ciepła, tętnicza krew. Osunął się na podłogę,
czując niezwalczoną słabość, zapadł w mrok.
***
***