Antologia - Strasznie Mi Się Podobasz

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 236

Strasznie mi się

podobasz

Antologia
S&C

EXLIBRIS
Andrzej Pilipiuk

Rocznik 1974, zawód wyuczony – archeolog, wykonywany –


literat.
Z Fabryką Słów opublikował jak dotąd (nie licząc wznowień i
reedycji) 25 książek. Pierwszą były „Kroniki Jakuba Wędrowycza”,
otwierające megabestsellerowy cykl opowieści o wiejskim egzorcyście
i bimbrowniku, kontynuowany w tomach: „Czarownik Iwanow”,
„Weźmisz czarno kure...”, „Zagadka Kuby Rozpruwacza”, „Wieszać
każdy może” oraz „Homo bimbrownikus”. Autor trzytomowego
„Norweskiego dziennika”, trylogii: „Kuzynki”, „Księżniczka”,
„Dziedziczki”, powieści „Operacja Dzień Wskrzeszenia” i antologii
znakomitych opowiadań „1586 kroków”, „Czerwona gorączka”,
„Rzeźnik drzew” i „Aparatus”. W 2011 r. zachwycił fanów
krwiopijczym i socjalistycznym „Wampirem z M-3” oraz współtworzył
pierwszy w historii wydawnictwa Fabryka Słów komiks „Dobić
dziada”. W tym samym roku zakończył pracę nad ostatnim z sześciu
tomów cyklu „Oko Jelenia”.
Wydany w 2009 r. „Rzeźnik drzew” został nagrodzony przez
Polską Izbę Książki oraz Holmen Paper Polska wyróżnieniem w
konkursie „Najpiękniejsza książka wydana na papierze Ecco-Book”.
Również w 2009 roku Andrzej Pilipiuk otrzymał nagrodę Bestseller
Empiku za „Homo bimbrownikusa”. W plebiscycie Nautilus 2009 w
kategorii powieść zajął II i III miejsce, a w kategorii opowiadanie – III
miejsce. Jest jednym z najbardziej aktywnych współczesnych polskich
pisarzy. Słynie z doskonałego kontaktu z fanami swoich książek.
ANDRZEJ PILIPIUK

WUNDERWAFFE
Ponury ryk silników rozbrzmiewał nad Berlinem. Gdzieś z daleka
dobiegł głuchy huk eksplodującej bomby, a po chwili kolejny Nalot...
– Szybciej! – Adiutant wodza przynaglił Heinza do szybszego
biegu. Wpadli między budynki Kancelarii.
Ryk narastał, bomby padały to bliżej, to dalej. Niebo przecięły
smugi reflektorów, w kilku miejscach rozszczekały się zenitówki.
Gdzieś na wschodzie pojawił się klucz nisko lecących samolotów.
– Ruskie czy Anglicy? – wysapał pytanie młody esesman.
– Kto ich tam wie, poza tym jakie to ma znaczenie? – wzruszył
ramionami przewodnik. – Ostatni wysiłek!
Przebiegli otwartą przestrzeń dziedzińca i po wąskich betonowych
schodkach zbiegli w bezpieczny półmrok głębokich schronów. Otwarły
się grube stalowe wrota, potem kolejne. Betonowe schody i korytarze
noszące ślady szalunków ciągnęły się w nieskończoność. Zstępowali
coraz niżej i niżej, w głąb ziemi. Wreszcie stanęli przed zwykłymi
dębowymi drzwiami. Przewodnik zapukał.
– Wejść – dobiegło ze środka.
Adiutant nacisnął klamkę i przepuścił Heinza przodem, sam
jednak pozostał na zewnątrz. Młody esesman wszedł do gabinetu.
Koło biurka stał Adolf Hitler. Towarzyszył mu starszy mężczyzna w
białym fartuchu laboratoryjnym.
– Heil Hitler! – Przybysz wyrzucił dłoń w salucie.
– Cieszę się, że was widzę, Heinz – powiedział wódz. – To
profesor... Może lepiej bez nazwisk – zreflektował się. – Nie
domyślacie się zapewne, w jakim celu was wezwałem...
– Melduję, że nie!
– Znacie, Heinz, sytuację na froncie?
– Nasza waleczna armia odpiera...
– Gówno tam odpiera – przerwał mu wódz. – Tu możemy
pomówić szczerze. Prawda jest taka, że wojnę już przegraliśmy.
Oficer poczuł zimny pot na karku.
– Nasza armia... – wyjąkał.
– Ta banda nieudaczników od niemal roku znajduje się stale w
odwrocie. Jedziemy już na resztkach rezerw. Na całym okupowanym
przez nas terenie ludzie wykręcają klamki z drzwi, by zapewnić
przemysłowi mosiądz i brąz na zapalniki. To jednak ciągle za mało.
Produkcja stali nie pokrywa podstawowych potrzeb. Sytuacja z
paliwem jest tragiczna. Zasoby ludzkie... – urwał, a po twarzy
przebiegł mu nerwowy tik. – Możemy prowadzić wojnę może jeszcze
rok, a i to pod warunkiem, że alianci nie otworzą drugiego frontu.
– A nasza wunderwaffe? – Heinz z trudem pokonał skurcz gardła.
– Zdalnie sterowane rakiety? Pociski V3? Bomba atomowa, nad którą
pracuje Oppenheimer?
Spojrzał z nadzieją na naukowca, ale ten tylko bezradnie rozłożył
ręce.
– Bomba ciągle jeszcze na deskach kreślarskich – westchnął
Führer. – Mamy mało pierwiastków... tych... no...
– Rozszczepialnych – podpowiedział profesor.
– Prawdopodobnie w ciągu najbliższych trzech lat nie zbudujemy
broni atomowej. A to oznacza, że nie zbudujemy jej nigdy, bo za dwa
lata będzie już po nas. Reszta cudownych broni na razie w fazie
modeli lub co najwyżej prototypów.
– Wodzu, jeśli mogę oddać życie za Rzeszę...
– Po to was wezwałem. Możecie. – Hitler uśmiechnął się
przyjaźnie. – I nawet niekoniecznie trzeba będzie oddawać życie.
Nakreśliłem wam sytuację, byście właściwie zrozumieli wagę swojej
misji.
– Jeśli tylko da się odwrócić tę...
– ... klęskę – dokończył za niego wódz. – Szanse nie są duże, ale
jeśli twoja, chłopcze, misja się powiedzie, tę wojnę jeszcze wygramy.
Nasz pomysł sprowadza się... Zresztą niech pan to zreferuje,
profesorze.
– Nie jesteśmy tak zupełnie na lodzie, a i w dziedzinie cudownych
broni mamy pewne wyniki. Dotąd nie miały zastosowania
militarnego, ale geniusz naszego wodza...
– Do rzeczy! – uciął Hitler.
– Od dawna przeczuwano, że obok naszego świata istnieją także
rzeczywistości równoległe. Alternatywne – kontynuował uczony. –
Światy podobne są jednak niedostępne, gdyż oddzielone fałdami
wielowymiarowej czasoprzestrzeni.
Heinz nic z tego nie zrozumiał, ale karnie słuchał.
– To jakby sąsiedni pokój w tym samym budynku – wtrącił się
Hitler. – Nasz świat to jakby komórka w pszczelim plastrze, a obok
znajduje się wiele podobnych. I w nich też żyją ludzie, istnieje Berlin...
– To zdumiewające – szepnął Heinz, choć nadal nie do końca
pojmował o czym mowa.
– W tej chwili zdołaliśmy potwierdzić doświadczalnie istnienie
około ośmiuset światów sąsiednich. Opracowaliśmy też metodę
przedostania się do nich.
– Użył pan słowa „alternatywne”. Nasza historia – czy w nich
potoczyła się inaczej?
– Przynajmniej w niektórych. Wyszukaliśmy bratni świat
nazistowski, w którym rozwój techniki wydaje się wyprzedzać nasz o
jakieś dwie dekady – odezwał się Hitler. – Udacie się tam, Heinz, i
poprosicie o pomoc. Sami wiecie, jak szybko rozwijają się systemy
uzbrojenia. Mamy szansę zaskoczyć Ruskich bronią, którą może
wymyślilibyśmy za dwadzieścia lat.
Sens słów wodza dotarł do niego po chwili.
– To niesamowite – wykrztusił.
– Wydaje mi się, że moje badania są absolutnie pionierskie –
odezwał się uczony. – Nasi bracia najwyraźniej nie wpadli na te
koncepcje, bo już by nas odwiedzili...
– Zatem nie ma tam aparatury umożliwiającej powrót. Jak
sprowadzę posiłki? – zapytał Heinz konkretnie.
– Tu jest niezbędna dokumentacja techniczna naszego odkrycia –
wyjaśnił profesor, wręczając mu rolkę mikrofilmu. – Przekażecie ją
uczonym z tamtej rzeczywistości. Centralne laboratorium
Wehrmachtu lub inna podobna instytucja będzie w stanie w ciągu
najdalej trzech miesięcy zbudować odpowiedni teleport. Dzięki temu
wrócicie do domu, a oni będą mogli nam przesłać broń atomową,
czołgi, samoloty i co tam jeszcze ciekawego wymyślili.
– Tak jest! Jak wygląda świat, do którego mam się udać?
Na twarzach wodza i konsultanta naukowego nieoczekiwanie
odmalowała się głęboka troska.
– Tak dokładnie nie wiemy – przyznał wreszcie profesor. – Bardzo
trudno uzyskać obrazy ze światów-cieni. Wiemy tylko jedno, to z
pewnością bratnie państwo nazistowskie.
Wyjął odbitkę niezbyt wyraźnej fotografii... Przedstawiała wielką
swastykę na postumencie. W tle majaczyły jakieś budynki.
– To Brama Brandenburska, ale widziana od strony parku –
zidentyfikował młody agent. – A te pojazdy to chyba samochody.
Faktycznie wyglądają o wiele nowocześniej niż nasze!
– Brawo – pochwalił Hitler. – A zatem udacie się, żołnierzu, do
innego świata, dotrzecie do mnie lub – głos trochę mu się załamał –
do tego, kto pełni tam funkcję führera. Przekażecie mu naszą prośbę o
pomoc i w ciągu trzech miesięcy wrócicie na czele posiłków.
– Tak jest.
– Od powodzenia waszej misji zależy los naszego kraju. Jeśli się
wam powiedzie... Zostaniecie odznaczeni nowym orderem,
najwyższym odznaczeniem Rzeszy, które zostanie zaprojektowane
specjalnie na tę okazję.
– Nie zawiodę! – Heinz wyrzucił dłoń w salucie.
– Przygotujcie się, start za godzinę – głos wodza stwardniał, gdy
wydawał rozkazy.
– A to weźcie na wszelki wypadek... – Konsultant wskazał stolik.
Na blacie leżał luger, stosik złotych amerykańskich
dwudziestodolarówek i podrobiony brazylijski paszport
dyplomatyczny.

***

Wiosna w Berlinie była zaskakująco ciepła. Przez rozeschniętą


framugę okna wpadały powiewy pachnącego bzem wiatru. Dolfio
otworzył oczy. Zielone cienie długo nie chciały ustąpić. Ból głowy
oszałamiał. Tanie francuskie wino wypite wieczorem sponiewierało go
straszliwie... Wzrok malarza spoczął na spękanym suficie. Powoli
wygrzebał się z barłogu. Wypił z czajnika parę łyków zatęchłej wody.
Sąsiednie łóżko było puste. Hermann wyruszył już w swoją
codzienną trasę. Malarz odetchnął z ulgą. Współlokator przez kilka
ostatnich dni nie zdołał użebrać na kolejną działkę morfiny. Na
głodzie stawał się agresywny i nieobliczalny...
Naciągnął spodnie. W kieszeni brzęczały nieliczne drobniaki.
Wysypał je na dłoń. Pół marki drobnymi i srebrna rosyjska
ćwierćrublówka. Na obiad w garkuchni starczy. Założył pocerowane
skarpetki. Wzuł sandały. Przez dłuższą chwilę walczył z pokusą, by
odpuścić sobie ten dzień, by poleżeć jeszcze w łóżku. Przemógł się
tytanicznym wysiłkiem woli.
– Trzeba – powiedział twardo.
Zza szafy wyciągnął stare sztalugi o nóżkach pogryzionych przez
szczury. Zabrał kasetkę z resztkami rozeschniętych farb i pędzlami.
Miał zagruntowane dwa podobrazia i jedną zaczętą pracę. Wziął też
kilka gotowych akwarelek. Może ktoś się skusi? Obwiązał wszystko
sznurkiem. Wymknął się na korytarz i najciszej jak potrafił ruszył do
wyjścia. Nie udało się przemknąć. Administrator tkwiący w swojej
kanciapie oczywiście go usłyszał. Uniósł głowę znad łady. Okulary w
drucianej oprawce błysnęły złowrogo.
– Schickelgruber? – warknął, nawijając pejs na palec wskazujący.
– Co z czynszem? Zalegacie za zeszły tydzień.
„Oby cię pokręciło, parszywy, spasiony wyzyskiwaczu” – pomyślał
artysta.
– Ureguluję niebawem wszystko – bąknął.
– Niebawem to ja pieprznę te twoje graty oknem i tak się to
skończy. I powiedz swojemu ciotowatemu kumplowi, że może i jest
bohaterem wojennym, ale skoro tę wojnę przegraliśmy, to ma płacić
jak każdy. Jak do piątku nie ureguluje zaległości, to zrobimy się
bardzo niemili!
„Też jestem bohaterem” – pomyślał ponuro malarz, szarpiąc się ze
zdezelowanymi drzwiami. „Gdy ja zdychałem na dnie okopu zatruty
chlorem, ten Żydek dekował się na tyłach...”
Wreszcie pokonał opór zawiasów i wytoczył się ze swoim
majdanem na ulicę.

***

Heinz zmaterializował się w jakiejś komórce. Po przeskoku między


światami czuł przez chwilę mocne zawroty głowy, ale zaraz wszystko
wróciło do normy.
– Ale jazda – mruknął.
Pchnął ostrożnie rozklekotane drzwi i wyjrzał przez szparę. Na
podwórku pejsaty Żyd w ciemnym chałacie pucował maskę wielkiego
czarnego samochodu.
– Fiuu... ale bryka. – Młody esesman wręcz nie mógł oderwać oczu
od pojazdu. Tylko czemu właściciel powierzył mycie tak cennego auta
jakiemuś parszywemu untermenschowi? Poza tym wszyscy oni dawno
już powinni zostać zlikwidowani... Jakim cudem ten się uchował?
Żyd odstawił wiaderko i szczotkę, po czym z zadowoloną miną
rozsiadł się wygodnie za kierownicą. Przez chwilę bawił się
kluczykami, a potem odpalił silnik.
Na ten widok Heinza ogarnęła zimna wściekłość. Kopnął drzwi
szopy i wyskoczył z ukrycia jak z procy. Jednym szarpnięciem
otworzył drzwiczki i złapawszy profanatora za kark, wyciągnął go z
wnętrza limuzyny.
– Ty parszywy niewolniku! – ryknął. – Za dużo sobie pozwalasz!
Gdzie twoja opaska!? Zaraz wezwę gestapo, oni cię nauczą...
W tym momencie umilkł, bo Żyd dał mu w zęby.
– Jak śmiałeś podnieść rękę na oficera SS! – wykrztusił przybysz i
zaraz ponownie dostał w japę, tym razem znacznie mocniej.
Zobaczył wszystkie gwiazdy. Zatoczył się, potknął i klapnął w
błoto. Trzasnęły drzwi i z wnętrza kamienicy wyszli kolejni dwaj
Żydzi, młodsi i lepiej zbudowani.
– Panie Grossman, co się stało? – zapytał ten wyższy.
– Aj waj, ażeby to ja wiedział? Jakiś cudak się do mnie przyczepił,
za kołnierz szarpał i coś bełkotał...
Wszyscy trzej stanęli nad powalonym Heinzem.
– No popatrz pan tylko na jego uniform. – Niższy kontemplował
mundur Niemca. – Co też to takiego? Czy to portier z knajpy zakładu
pogrzebowego?
– Aj waj mir! A może to jest jakiś kominiarz? Oni się tak na czarno
ubierają.
– No gdzieżby tam kominiarz, co ty gadasz, Mojsze, toż oni
cylindry noszą, a ten ma furażerkę z jakimś ptaszydłem. – Wdeptał
czapkę Heinza w kałużę.
Ten, widząc godło Rzeszy tonące w błocie, chciał rzucić się na
ratunek, ale gdy tylko spróbował się poderwać, jeden z Żydów
boleśnie kopnął go w żebra.
– To i na portiera nie wygląda. Wariat pewnie, co chce wojaka
udawać – zawyrokował. – Panie Grossman, to może policję
wezwiemy?
– Aj waj, mój drogi Icek, a na co zaraz policję fatygować? Toż
widać, że to jakiś nienormalny. Nakopcie mu w dupę i niech się
wynosi z mojego podwórza.
Heinz próbował sięgnąć po lugera, ale kolejny celny kopniak w
łokieć pozbawił go czucia w ręce.
– No, to do roboty – mruknął Icek.
Dwaj młodzi zabrali się do rzeczy szybko i z wprawą. Skakali po
Niemcu podkutymi buciorami. Pracowali równo, mocno i z zapałem.
Esesman najpierw próbował się bronić, a potem już tylko osłaniał
twarz. Sam nie wiedział, jak znalazł się na ulicy. Tu wreszcie dali mu
spokój.
– Miałeś szczęście, frajerze, że pan Grossman był w dobrym
humorze – warknął Mojsze. – Ale pokaż się tu raz jeszcze, to
połamiemy ręce i nogi! To porządna kamienica!
– I nie zapomnij, twoja czapka. – Icek naciągnął Heinzowi
ubłoconą furażerkę na oczy i kopnął raz jeszcze, jakby na pożegnanie.
Heinz nie odpowiedział, kuśtykając, ukrył się za rogiem. Na
skwerku ujrzał niewielką fontannę. Dowlókł się do niej. Przemył twarz
zimną wodą. Obmacał żebra.
– Coś jest nie tak – wymamrotał. – Ale... Po kolei. Najwyraźniej
państwo jest tu tak silne, że poskromiło i twórczo wykorzystało
Semitów bez konieczności ich likwidacji. Nie, to bzdura, przecież
Żydzi zawsze spiskują i tutejsze władze nazistowskie z pewnością
dawno przejrzały ich brudną grę. Może zatem udają tylko, pozwalają,
by Żydki żyli w poczuciu bezpieczeństwa, a tymczasem kręci się już na
nich powróz. No nic, dotrę do tutejszego führera, to złożę raport i ci
trzej pojadą do Auschwitz, zanim zdążą pierdnąć... Swoją drogą
zachowałem się idiotycznie. Wypełniam tak ważną misję na zlecenie
samego Adolfa, a mogłem głupio zginąć z rąk takich trzech... – Tu
miotnął kilka wulgarnych określeń i od razu poczuł się lepiej.
Otrzepał mundur i ostrożnie sczyścił wodą co większe plamy.
Przepłukał nakrycie głowy. Przejrzał się w lustrze wody.
– Najważniejsze to ustalić, gdzie jestem – wymamrotał skołowany.
Wydobył z kieszeni plan Berlina i rozejrzał się wokoło.
Kamieniczki, mała cerkiewka, za nią dziwny nowoczesny budynek,
wysoki na co najmniej dziesięć pięter, o elewacji wykonanej ze
szklanych tafli. Nie rozpoznawał kompletnie nic.
– Grigorij Rasputin Strasse – odczytał tabliczkę na najbliższym
budynku.
To nazwisko coś mu mówiło, ale nie mógł sobie przypomnieć, w
jakich okolicznościach je poznał.
– Dobra, muszę odszukać centrum miasta. Tam zorientuję się w
sytuacji i zaplanuję dalsze działania. – Wziął się w garść.

***

Śmietnik w zaułku przy Brusiłow Strasse wyglądał bardzo


zachęcająco. Hermann Göring podchodził do niego ostrożnie, jak do
nieprzyjacielskiego wartownika. Starając się nie narobić hałasu,
podniósł pokrywę. Hakiem z pręta zbrojeniowego zaczął przewracać
zawartość. Wśród obierek z kartofli błysnęła zielenią butelka. Wyłowił
ją i rutynowym ruchem opuszki palca sprawdził, czy szyjka lub denko
nie są wyszczerbione. Była cała. Odłożył ją do wózka.
– Butelki zazwyczaj występują stadnie – powtórzył menelskie
przysłowie.
Pochylił się głębiej i faktycznie dostrzegł drugą. Ta nie miała
denka, ale trzecia zakopana tuż obok była znowu cała.
– Browar Haberbusch i Schiele, Warszawa – zidentyfikował i
uśmiechnął się z zadowoleniem.
Za te płacono na skupie dwa razy lepiej. Zanurzył się jeszcze
głębiej i złapał jednocześnie szyjki trzech kolejnych.
– No i proszę – mruknął. – Wiedziałem, że warto tu pogrzebać.
Niby żydowski dom, a takie niekoszerne trunki pijają...
Zapakował łupy na wózek.
– Piąty dzień – wymamrotał, ocierając czoło z potu. – Piąty dzień
bez morfiny. Twardy jestem... Ale nie będę ćpał. Jeszcze cztery dni do
terminu. Zbiorę pieniądze na czynsz.
Wyciągnął z kieszeni portfel i trzęsącymi się palcami przeliczył
monety Brakowało już tylko dwu rubli. Gdyby udało się wygrzebać i
zataskać do skupu dwieście butelek po piwie... Od rana zebrał
piętnaście, w tym pięć polskich.
– To razem jak dwadzieścia. Uda się – postanowił twardo.
Kolejny śmietnik wyglądał jeszcze bardziej zachęcająco, ale
Hermann się zawahał. Cieć tego domu bardzo nie lubił kloszardów.
Atletycznie zbudowany Żyd, podobno były bokser, miał pięści jak
bochny... Göring już dwa razy dostał od niego solidny łomot.
– Trzeba zrobić szybki skok i chodu – podjął męską decyzję.
Uchylił klapę kontenera i ujrzał prawdziwy skarb. Na stosie
odpadków leżało co najmniej siedem butelek po koszernej śliwowicy.
Gdy sięgnął po nie, nieoczekiwanie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
Zamarł. Cieć!? Podniósł przerażony wzrok i odetchnął z ulgą.
– Pan doktor Mengele? – zdziwił się.
Lekarz, ubrany jak zwykle w nienagannie skrojony garnitur,
uśmiechnął się przyjaźnie.
– Jak leci, przyjacielu? – Wąskie wargi odsłoniły szparę między
zębami, gdy taksował wzrokiem zawartość wózka. – Jakoś strasznie
dawno cię nie widziałem. Zaniepokoiłem się o najwierniejszego
klienta, myślałem, że może stało się coś złego. A tu widzę, że tylko
pieniędzy zabrakło...
– Skończyłem z narkotykami. – Były lotnik uniósł dumnie głowę. –
Życie jest zbyt piękne, by marnować je na kilka chwil chemicznego
oszołomienia...
– A co tu niby pięknego? – Mengele rozejrzał się wokół. – Popatrz
tylko na ten chlew.
Göring powiódł wzrokiem. Zaułek istotnie był szary i brzydki.
Wiatr przetaczał po bruku zgniecione papierowe torby. Kubły i
kontenery na śmieci były zardzewiałe i poobijane. Niebo zaciągnęły
chmury.
– Szanuję twoje wybory, ale ta trzeźwość... To przecież bez sensu.
Przegraliśmy wojnę, okupują nas. Mamy kryzys, jakiego Niemcy nie
widzieli od czasów wojen napoleońskich.
– To prawda...
– Zatem, jakbyś zapragnął nadać życiu trochę kolorów, wiesz,
gdzie mnie szukać, przyjacielu – uśmiechnął się lekarz i ruszył przed
siebie.
„Niedoczekanie twoje” – pomyślał Hermann.
Zgarnął flaszki po koszernej i podniósł pokrywę kolejnego
kontenera. Aż gwizdnął z radości. Na samiutkim wierzchu zobaczył
następne cztery butelki po wódce, a z piramidy odpadków wystawały
kolejne obiecujące kształty.
– A doktorek chrzanił, że świat nie jest piękny! – warknął i
wskoczył do wnętrza, by rozkopać pryzmę.
Jakiś samochód zahamował opodal z piskiem opon. Trzasnęły
drzwiczki. Były lotnik wyjrzał ostrożnie z kontenera. Mengele nie
zdążył odejść daleko. Z wnętrza auta wyskoczyło dwu młodych Żydów.
Diler na ich widok rozejrzał się w panice na boki. Ale nie było jak
uciekać.
– Chwila, moment, panie doktorze! – warknął w jidysz ten wyższy.
– Pan Urke prosił przypomnieć, że w zeszłym tygodniu nie uiścił pan
opłaty targowej za handel morfiną w tej dzielnicy.
– Powiedzcie temu pejsatemu przybłędzie, że nie będę nikomu
płacił w moim mieście! Niech sobie robi interesy w Warszawie, tu jest
Berlin. – Mengele nadrabiał miną, ale przyczajony w śmietniku
Hermann wyraźnie słyszał w jego głosie strach.
– Jak pan sobie życzysz, ale to niestety oznacza rozwiązanie
umowy w trybie natychmiastowym. – W dłoni niższego gangstera
błysnął sprężynowiec. – Pozdrowienia od Urkego Nachalnika.
Doktor dźgnięty precyzyjnie między żebra westchnął tylko ciężko i
osunął się na ziemię. Obaj bandyci wskoczyli do auta i opel ruszył z
piskiem opon.
„Druga taka okazja może się nie trafić” – pomyślał Göring. ” Jakby
co, powiem, że tylko niosłem pomoc...”
Wygramolił się z kontenera. Podbiegł do ciała i pospiesznie wsunął
dłoń pod marynarkę lekarza. Tak! Palce namacały pierońsko gruby,
wypchany skórzany portfel.
– Przepraszam, ale panu, doktorze, to już niepotrzebne, a mi się
przyda – mruknął tonem usprawiedliwienia. – No i wie pan,
sentymentalnym człowiekiem jestem... Po przyjacielu warto mieć coś
na pamiątkę – usprawiedliwiał się dalej, ściągając nieboszczykowi
zegarek z przegubu. – Będę pana ciepło wspominał – obiecał.
Ukrył spiesznie łup. Następnie złapał za dyszel swojego wózka i
czym prędzej czmychnął. Minął dwie przecznice i wtoczył pojazd do
kolejnego śmietnika. Dopiero tu, częściowo ukryty za dużym kubłem,
postanowił zbadać zdobycz.
W lewej części portfela znalazł dwadzieścia rubli. Prawa... Długą
chwilę patrzył na etui kryjące we wnętrzu dwadzieścia ampułek z
morfiną.
– Tylko jedna... – obiecał sobie. – Terapeutycznie. Muszę...
Długo szukał usprawiedliwienia dla swojej słabości. Ach tak,
Mengele nie żyje.
– Muszę stłumić ból po śmierci przyjaciela – wymamrotał,
odłamując z wprawą szklaną szyjkę.

***

Heinz doczłapał wreszcie do szerszej arterii, a nią wyszedł wprost


na Unter den Linden.
– No nareszcie – westchnął z ulgą.
W następnej chwili mina mocno mu zrzedła. Zza rogu wypadł w
pełnym galopie kozacki patrol. Esesman zdążył w ostatniej chwili
odskoczyć na chodnik. Podkute kopyta załomotały na bruku, śniade
mongolskie gęby mignęły mu przed oczyma i po chwili po jeźdźcach
została tylko ostra końska woń w powietrzu.
– Samsonow Strasse – odczytał tabliczkę na pobliskim budynku.
Usiadł ciężko na ławce.
– To najwyraźniej nie jest bratnie państwo nazistowskie. – Zagryzł
wargi. – Aparatura jest eksperymentalna, musieli mnie omyłkowo
przerzucić do innego świata, niż chcieli. Tu najwyraźniej przegraliśmy
bitwę pod Tannenbergiem. Czy to oznacza, że Rzesza jest okupowana
przez Ruskich? Stąd te cerkwie, Kozacy na ulicach...
Spojrzał na zachód. Z daleka widział potężne kolumny Bramy
Brandenburskiej. Tyle tylko, że zza niej wystawały majestatyczne,
złocone kolumny prawosławnego soboru.
– Co oni, do cholery, postawili w naszym parku? – mamrotał,
zbliżając się.
Minął pomnik. W pierwszej chwili wydawało mu się, że monument
się nie zmienił, ale zaraz spostrzegł, że zamiast króla Fryderyka ii na
koniu siedzi car Mikołaj.
Wreszcie stanął przed bramą. Poniżej kwadrygi na frontonie
budowli biegł napis cyrylicą.
– U-ni-wer-sy-tet Sło-wiań-ski i-mie-nia księ-cia Jak-sy z Ko-pa-
ni-cy – przesylabizował.
– Swastyka... – jęknął. Przecież była tu... Nie! Po drugiej stronie...
Przekroczył bramę i wreszcie odetchnął z ulgą. Pomnik widziany
na fotografii nadal tu stał. Na granitowym postumencie oparto
konstrukcję pospawaną z żelaznej blachy. Na cokole umieszczono
jakąś tabliczkę. Heinz podszedł bliżej.
Pamiątka wizyty Dalajlamy w ramach trzecich Dni Kultury
Tybetańskiej. Berlin 1943 – odczytał.

***

Dolfio Schickelgruber rozstawił sztalugi. Oparł na nich


niewykończoną akwarelę. Obok położył paletę z solidnie już
zaschniętymi farbami i kilka pędzli. Cała dekoracja wyglądała, jakby
dopiero co przerwał pracę. Przy murze ustawił kilka innych swoich
„dzieł”.
Bogaci polscy i rosyjscy turyści snuli się po placu. Malarz oparł się
o mur muzeum.
– Parszywe Żydy – burknął pod nosem. – Nie rozumieją
prawdziwej sztuki. Gapcie się, ścierwa, jak geniusz w rynsztoku
ginie...
Zsunął spłowiały francuski beret na oczy i oddał się
wspomnieniom. Pięć lat temu prawie co zdołał złapać Boga za nogi.
Wystawa, potem druga. Pierwszy wydany album, kilka pochlebnych
artykułów w prasie branżowej. Jeszcze trochę i marszandzi zaczęliby
jeść mu z ręki... I przez jedną głupią znajomość to wszystko
pieprznęło! Dobrze chociaż, że nie udowodniono mu udziału w
spaleniu tej synagogi...
– Goebbels, ty zasrany kurduplu! To miała być legalna organizacja
krytyczna wobec syjonizmu, a nie klub podpalaczy-nieudaczników! –
syknął. – Gdybym wiedział, w co mnie wpakujesz, to gówno byś
dostał, a nie kanister terpentyny!
Jakiś cień padł na rozłożone akwarelki. Dolfio podniósł głowę.
Hermann. W swoim złachanym mundurze lotnika z wypłowiałymi
baretkami na piersi i w znoszonych oficerkach wyglądał niemal
szykownie. Sublokator musiał zdobyć jakoś morfinę, wzrok miał
bowiem maślany, a na wargach błąkał się lekki uśmiech.
– Jak interesy? – zakpił.
– Nijak – odgryzł się malarz. – Ale przynajmniej sprzedałem jeden
obrazek. Jeszcze jeden i wyjdę na czysto wobec Apfelbauma. A swoją
drogą pytał, kiedy uregulujesz czynsz. Planuje wyrzucić cię z
przytułku.
– Zum Teufel! – Informacja pokonała nawet zaćmienie umysłu
wywołane przez narkotyk.
Na twarzy byłego asa przestworzy odmalowała się troska. Zaraz
jednak znikła pod szerokim uśmiechem.
– Dolfio, co ty się tak Żydkiem przejmujesz? Chcesz, to go dziś
wieczorem zajdziemy w kantorku i zarżniemy jak wieprzka. Mam
jeszcze mój kordzik...
– Dawno go sprzedałeś! Poza tym czyś ty zgłupiał?! – syknął
malarz. – Przestań ćpać, bo już ci w mózgu dziury wyżarło. Przecież
Apfelbaum pracuje dla tych z Warszawy! Wiesz, co znaczy zadrzeć z
prawdziwą żydowską mafią? Wiesz, co robią z takimi jak my? W
dodatku... Gadają, że Urke Nachalnik znów jest w mieście – ściszył
głos. – Przyjechał uporządkować interesy.
– Przyjechał to przyjechał. Każdy może przyjechać do Berlina. A co
nas to niby obchodzi? Nasza chata z kraja – dorzucił po rosyjsku.
– Ocknij się, matole! Jaka chata z kraja!? Mamy długi u Żydów!!!
Wiesz, co to znaczy? Pamiętasz tego Austriaka Ottona? Tego młodego.
Też kupował morfinę u Mengelego.
– Stangla? No pewnie, że pamiętam. Gdzie się podziewa? Dawno
go już nie widziałem...
– I nie zobaczysz. Do piachu poszedł.
– Złoty strzał zaliczył czy co? Co z nim?
– Pożyczał pieniądze od lichwiarzy. Dwa razy spóźnił się ze spłatą.
Trzeci raz nie czekali. Wczoraj wyciągnięto go ze Sprewy.
– Skąd wiadomo, że to oni? – zirytował się Hermann.
– Bo miał nogi wbetonowane w wiadro!
– Ta moda przyszła z Ameryki!
– Gadaj zdrów! Może i pochodzi z Ameryki, ale do nas trafiła wraz
z Żydkami znad Wisły!
– Dobra, dobra – burknął Hermann. – Nie było tematu.
Rozchmurz się, przecież dzień jest tak piękny...
– Co w nim pięknego?
Hermann zmarszczył brwi, usiłując zebrać myśli. Co pięknego?
Dziewiętnaście ampułek! Choć nie, o tym lepiej kumplowi nie
mówić... Co jeszcze?
– Mam pieniądze na czynsz! – przypomniał sobie.
– To masz pieniądze czy nie masz? Bo przed chwilą mówiłeś, że
chcesz mordować administratora? – parsknął Dolfio. Miał dość
urojeń naćpanego kumpla.
– Mam... O, zobacz... – Hermann podał mu banknot. – Starczy i za
ciebie, i za mnie, i na następny tydzień...
– Ty, skąd masz zegarek!?
Na widok złotej omegi zdobiącej przegub lotnika malarz
wytrzeszczył oczy.
– Od doktora Mengele.
– Ten parszywy handlarz prochów zwariował od własnego
towaru!? Złotego sikora ci dał!?
– Tak jakby. – Hermann opuścił brudny mankiet koszuli, by ukryć
cacko. – W końcu urodziny miałem. A może będę miał?
Hitler nieufnie obejrzał dwudziestorublówkę pod światło.
– Jest prawdziwa – bąknął. – Co ty, Hermann, obrobiłeś dziś
bank?
– Portfel znalazłem!
– Leżał na ulicy razem z zegarkiem? – zakpił. – Gadaj prawdę!
– A coś ty taki dociekliwy?
– Bo jak Żydzi z mafii przyjdą wypruć ci flaki z brzucha, to i ja
mogę przy okazji oberwać!
Lotnik, gubiąc co chwila wątek, pokrótce streścił poranne wypadki.
Hitler otarł czoło, które nagle pokryło się zimnym potem.
– Na pewno cię nie widzieli?
– No niby jak? Jakby mnie widzieli, to przecież by zarżnęli jak
doktora... – Naćpany uśmiechał się głupkowato, ale w tym, co mówił,
był jednak pewien sens.
– On na pewno nie żyje?
– A co to, ja trupa nie widziałem? – obraził się Hermann. – Co to,
ja pierwszy raz sztywniaka obrabiam? Uliczka była pusta, nie ma
żadnego ryzyka.
– Może i nie ma, ale zadekuj się gdzieś na kilka dni, aż sprawa
przyschnie. Ja to schowam i przekażę administratorowi. – Adolf
troskliwie umieścił bezcenny papierek w kieszeni. – Ciebie gotówka
wyjątkowo się nie trzyma!
– A jak ma się trzymać, jeśli mi wszystko zabierasz? – Były lotnik
omal się nie rozpłakał.
– To dla twojego dobra!
– Popatrz na te swoje bohomazy – Hermann zmienił temat. – Ileż
można w kółko malować sarenki w lesie, gołe baby rozwalone w
pościeli i rabinów czytających księgi przy świecach? Namaluj coś
optymistycznego. Szlachecki dworek albo białego orła zrywającego
kajdany, jakiś bogaty Polak pewnie chętnie kupi. I o Ruskich pomyśl,
namaluj patrol kozacki na stepie albo portret cara. Przecież ci turyści
znad Wołgi wręcz rzygają złotem.
– Chciałbym dziś stworzyć coś germańskiego – wyznał Dolfio. –
Walkirię z mieczem albo ja wiem...
– I kto to kupi? Tylko drogie farby wypaprzesz. To znaczy
chętnych może by i znalazł, ale w dzisiejszych czasach Niemcy nie
śmierdzą groszem. A bogaci przemysłowcy, którzy się uchowali,
wynajmują sobie Kossaków.
Jego przyjaciel splunął ponuro. Trudno nie przyznać racji...
– A te twoje obrazki, te na kartonach? Wiesz, te blond dziewuchy
grabiące siano i takie tam... To przecież dobre było.
– Posłałem do Moskwy na konkurs „Śladami Riepina”.
– Ech, ty fantasto, uważaj, bo wygrasz... Czekaj, a co to takiego? –
Lotnik, kartkując szkicownik, natrafił na rysunek.
Majestatyczna kopuła opierała się na cylindrycznej budowli
ozdobionej monumentalnymi portykami kolumnowymi. Na
tympanonach czerniały wielkie gwiazdy Dawida.
– Fucha – bąknął Dolfio, czerwieniąc się. – Na konkurs
architektoniczny. Hala Zjazdów Europejskiej Organizacji
Syjonistycznej. Wymyśliłem, jak przebić innych.
– Rozmiarami?
– Tak. Gdyby to zbudować, pomieści sto czterdzieści tysięcy
delegatów. Pierwsza nagroda sto rubli... – rozmarzył się. – A za
wyróżnienie dają piętnaście. Muszę tylko uzbierać na tekturową
kopertę i znaczek.
– A, to nie problem. – Przyjaciel sięgnął do kieszeni i szczodrym
gestem nasypał kumplowi w dłonie garść wytartych drobniaków. –
Ale jeśli jakimś cudem wygrasz, rubel dla mnie. – Od razu
zabezpieczył swoje interesy.

***

– Dobra. – Heinz tytanicznym wysiłkiem woli wziął się w garść. –


Nie wszystko da się w życiu przewidzieć. Wysłali mnie nie tam gdzie
trzeba. To się zdarza. Czekają na mój powrót i na to, że sprowadzę
posiłki. Jestem oficerem elitarnej jednostki SS! Nie mogę zawieść
naszego Führera! Wypełnię misję! Tylko trzeba podejść
pragmatycznie. Żołnierzy stąd nie przyprowadzę. Ale mogę kupić
broń atomową. Albo wykraść z arsenałów coś jeszcze lepszego...
Potrzebuję jednak pomocy, bo sam nie połapię się w tym szalonym
świecie. A kogo mógłbym poprosić o pomoc? Muszę odnaleźć
największego geniusza wszech czasów, Adolfa Hitlera!
Zamyślił się głęboko.
„Tak wybitny umysł nawet w tym zwariowanym świecie musiał
wspiąć się na szczyty...” – dumał. „Możliwości jest kilka. Jeśli zajął się
nauką, jest już zapewne rektorem uniwersytetu... Oczywiście jeśli
poza tym czymś jest tu jeszcze jakaś prawdziwa aryjska uczelnia!”
Pogroził pięścią budynkom stojącym obok soboru. „A może został
genialnym malarzem? Albo w konspiracji prowadzi prawdziwych
Niemców do buntu przeciw tym ruskim okupantom... Zatem
realizujemy plan B. Trzeba do niego dotrzeć. Nawet jeśli nie jest
Führerem, to jako rektor uczelni może wynieść w walizce
dokumentację albo parę kilogramów pierwiastków rozszczepialnych!
Ale najpierw sprawdzę to, co najprostsze...”
Heinz podszedł do budki telefonicznej. Na półce poniżej aparatu
leżała książka teleadresowa. Przekartkował ją pospiesznie.
– Mordechaj Hitler, usługi deratyzacyjne, Aaron Hitler, handel
starzyzną, Salomea Hitler-Tennebaum, wróżka – odczytał z
obrzydzeniem. – Paula Hitler? A niech mnie! Siostra wodza!
Kancelaria – usługi księgowe przy Leo Belmondt Platz. Trzeba znaleźć
plan miasta albo zapytać kogoś o drogę!

***

Hitler zapadł w półdrzemkę. Spod wpółprzymkniętych powiek


obserwował włoską wycieczkę. Ech, Włochy. Ojczyzna artystów.
Podobno Mussolini daje stypendia malarzom...
„Wyemigruję z tego dzikiego kraju” – pomyślał. „Będę malował
rzymskie orły i rózgi liktorskie dla parszywych faszystów, ale lepsze to
niż dalsza egzystencja w tym zaścianku...”
Ktoś stanął przed sztalugami.
– Jak widzę, nadal żyjemy marzeniami?
Malarz uchylił powieki. Pracownik departamentu
przeciwżebraczego miejskiego centrum opieki społecznej. Stał i
patrząc na obraz, uśmiechał się kpiąco.
– Guten Tag – wymamrotał artysta.
– Panie Schickelgruber. – Pracownik socjalny uśmiechnął się
jeszcze szerzej. – Powiedzmy sobie szczerze. Ozdabia pan nasze
miasto jak grzyb ścianę. Szczególnie zaś fatalnie wygląda ten pański
kramik w tym akurat miejscu. Wyspę Muzeów odwiedzają przecież
zagraniczni turyści...
– To mi załatwcie możliwość wystawiania prac w galerii.
– Ech, panie Adolfie. Pan myśli, że żydowscy marszandzi
zapomnieli już o pańskich wybrykach? Ta demolka... Jak pan to
nazwał? Happening artystyczny Kryształowa Noc? Zanim policja was
zwinęła, wybiliście szyby wystawowe w ośmiu żydowskich sklepach.
Malarz skrzywił się, ale nic nie odpowiedział.
– Ale ja przychodzę w zupełnie innej sprawie. Widzi pan, koszta
kontrybucji wojennych, które ponosi nasz naród, są bardzo znaczne.
W tej sytuacji musimy zaprzestać radosnego rozdawania zasiłków
ludziom zdolnym do pracy.
– Jestem bohaterem wojennym. – Wodniste oczy błysnęły
wściekle. – Talony do garkuchni trzy razy w tygodniu należą mi się jak
psu buda na mocy ustawy...
– Ta ustawa została właśnie uchylona.
– Odznaczono mnie Żelaznym Krzyżem!
– Nikt tego nie kwestionuje, ale sam pan musi zrozumieć, wojnę
przegraliśmy.
– I dlatego mam umrzeć z głodu?
– Widzi pan sytuację w zbyt ciemnych barwach. Wprawdzie
ustawę uchylono, ale Moskwa pozwoliła nam dokonać konwersji
części kontrybucji na program aktywizacji zawodowej dla ludzi takich
jak pan. I mogę panu zaoferować coś naprawdę ekstra.
– To znaczy? – nastroszył się Dolfio.
– Tylko nie wiem, czy jest pan wart naszej pomocy. Poprzednio
załatwiłem panu zamiatanie hali drukarni niemieckiej organizacji
syjonistycznej...
– Wyrzucili mnie po tygodniu – rozżalił się malarz. – Sądzili, że
ten antysemicki napis w kiblu to moja robota. Ale przysięgam, to nie
ja... Przemyślałem błędy młodości i...
– Dobra, dobra – uśmiechnął się pracownik. – Co byście
powiedzieli na stałe zajęcie?
– Jako kto?
– Malowanie elewacji dworca. Trzy godziny dziennie w zamian za
bony do stołówki i dziesięć marek kieszonkowego tygodniowo.
– Malowanie elewacji...
– W papierach ma pan informację – zawód: malarz.
– Ale sztalugowy, a nie ścienny!
– Mnie tam rybka. Ale jeśli chce pan tę robotę, to jutro o piątej
rano na szóstej portierni. Może pan zabrać ze sobą swego kumpla. I
pamiętajcie, macie być trzeźwi. Chętnych jest więcej niż miejsc.
– Biorę. – Dolfio westchnął ciężko.

***

Paula Hitler przyjęła nieoczekiwanego gościa w małym,


przytulnym biurze. Przedstawił się grzecznie, wyciągnął swój
podrobiony paszport...
– Czym mogę służyć, panie Heinz? – zapytała kobieta.
– Chodzi o pani brata. Przybyłem specjalnie z Brazylii...
– A na cóż panu ten żałosny pacykarz? – Wydęła wargi.
Umysł esesmana wykonał błyskawiczną pracę. Powiedziała
„pacykarz”? Widocznie w tym świecie geniusz wodza popchnął go ku
szczytom artystycznego wyrafinowania!
– Widzi pani, dotarły do nas słuchy na temat jego wspaniałych
obrazów. Zostałem wydelegowany, by na miejscu, w Berlinie... Pani
brat Adolf Hitler...
– To ja jestem Hitler – warknęła. – Może sobie podpisywać tak
obrazy, ale nasz ojciec go wydziedziczył. Podejrzewał zresztą, że to
kukułcze jajo. Bękart od takiego jednego bogatego Żydka... Zakała
rodziny ten mój braciszek. Wyrzuciłam go z domu po tym, jak
próbował się przystawiać do gimnazjalistki, chyba Ewa miała na imię.
Jej ojciec, pan Braun, wybił mu wtedy cztery zęby... Używa teraz
nazwiska Schickelgruber, po babce. Staruszka się w grobie przewraca!
– Gdzie mógłbym go znaleźć?
Kobieta zmrużyła chytrze oczy.
– Czy w tym waszym Rio de Janeiro są przypadkiem galerie
obrazów i marszandzi?
– Są – zełgał bez mrugnięcia okiem.
– To mów pan od razu, żeś przyjechał do Europy z kasą kupić
wagon tych bohomazów. Powiedzmy, że znam adres przytułku dla
mężczyzn, w którym mieszka z podobnymi sobie niedojdami
życiowymi. Co z tego będę miała?
Bez słowa położył na blacie złotą dwudziestodolarówkę.
– Trza było tak od razu! Zapiszę adres. To niedaleko stąd, przy
Nowgorod Strasse. Trzeba iść prosto, potem w drugą przecznicę w
lewo...
Kwadrans później Heinz wszedł do walącej się rudery. Woń
stęchlizny, zjełczałego oleju, czosnku i gotowanej kapusty dźgnęła go
prosto w nos. Za kontuarem siedział spasiony pejsaty Żyd.
– Czego? – warknął groźnie.
– Szukam Adolfa Schickelgrubera, pseudonim artystyczny Hitler –
wykrztusił skołowany esesman.
Świdrujący wzrok przewiercał go na wylot.
– Po co?
– Jestem dziennikarzem. Z Brazylii... Podobno tu mieszka.
Świadomość, że on, dumny oficer SS, musi się tłumaczyć przed
jakimś untermenschem była kompletnie dobijająca.
– Teraz go nie ma. Na razie jeszcze mieszka – skrzywił się Żyd. –
Wywalimy go w poniedziałek. Twój koleś zalega z czynszem. –
Okulary w drucianej oprawce błysnęły złowrogo. – Jak go spotkasz, to
przypomnij mu, że dziś miała być zaliczka! – Nawinął pejs na palec.
W Heinzie coś pękło. Cała frustracja, wszystkie koszmarne
przeżycia tego ranka wykipiały jak gejzer czystej nienawiści.
– Jak śmiesz, brudny Żydzie, żądać czynszu od największego
Niemca w historii! – Oficer wściekły i zrozpaczony wyrwał z kabury
lugera.
– Gdzie mi tu, gnoju, z tą pukawką! – syknął administrator i
magicznym ruchem wyciągnął spod kontuaru pistolet maszynowy
Thompsona. – Won, łajzo, bo jak lunę kolbą przez ryj, to kapcie w
locie pogubisz... – Boleśnie dźgnął esesmana lufą w żołądek.
Heinz nie czekał na serię w bebechy, uciekł, aż się kurzyło.
Piętrowe wiązanki wulgaryzmów w jidysz goniły go jeszcze długą
chwilę.
– To niezgodne z przepisami, żeby Żyd mógł mieć broń –
mamrotał przez łzy.
Zatrzymał się dopiero na Unter den Linden... to znaczy Samsonow
Strasse. Zrezygnowany powlókł się naprzód. Usiadł na ławeczce koło
swastyki. Milcząc, patrzył w zaśniedziały brąz, czerpiąc otuchę i
nadzieję promieniujące z symbolu zwycięstwa rasy aryjskiej.

***

Dolfio, uginając się pod ciężarem sztalug i płócien, doczłapał na


kwaterę. Administrator oczywiście czatował w swym kantorku jak
pająk w sieci.
– O, Schickelgruber. – Na jego twarzy odmalował się krzywy
uśmieszek. – I jak tam idzie handelek bohomazami?
– Jako tako – zełgał.
– No co też pan powiesz? – głos wręcz ociekał nieszczerością. –
Jako tako oznacza, że masz pan z tego na piwo, czy może coś jeszcze?
– Tu jest czynsz. – Malarz położył na blacie banknot. – Zaległy za
zeszły tydzień wraz z procentami, bieżący i akonto za następny. Za
mnie i za Hermanna.
– No, aż nie mogę uwierzyć. – Okulary błysnęły niemal przyjaźnie.
– Znaczy sprzedaliście coś ze swoich dzieł? Tu macie resztę. – Pchnął
w stronę lokatora wytartą miedzianą dwumarkówkę. – Oby tak dalej.
A, byłbym zapomniał, list do was przyszedł. – Wskazał przegródki na
korespondencję.
Schickelgruber wydobył grubą kopertę ozdobioną czarnym orłem i
pompatycznym nadrukiem wydziału sztuki Uniwersytetu
Słowiańskiego w Berlinie. Idąc po schodach, rozpruł kopertę i
wydobył ze środka zaproszenie.
– Jak to dzisiaj!? – jęknął, zbiegł na dół i spojrzał na zegar wiszący
nad kontuarem recepcji.
Odetchnął z ulgą.
– Jeszcze dwie godziny – uspokoił się. – Zdążę się umyć, ogolić i
kłusem do wypożyczalni... – Spojrzał na monetę. – Fraka mi za to nie
dadzą, ale na jakiś niezbyt złachany polski garnitur mnie stać!

***

Heinz ocknął się na ławce. Wokół zapadał ciepły wiosenny wieczór.


Latarnie już się paliły. Alejki kampusu wypełniał tłum młodych ludzi.
Gdzieś daleko brzdąkała gitara. W powietrzu niósł się gwar rozmów
po polsku, rosyjsku, serbołużycku, w jidysz, czasem słychać było też
niemiecki.
– Uwaga, uwaga – wychrypiał głośnik zawieszony na latarni. –
Dziekanat Wydziału Stosunków Międzynarodowych zaprasza dziś
wieczór na odczyt Adolfa Schickelgrubera, znanego pod artystycznym
pseudonimem Hitler. Zdobywca wyróżnienia w konkursie imienia liii
Riepina opowie nam o swoich fascynacjach artystycznych. Spotykamy
się w auli już za kwadrans...
– Wodzu – wyszeptał Heinz. – Choć w tym szalonym świecie
zepchnięto cię do rynsztoka, ja zawsze będę stać przy tobie i własną
piersią osłonię przed pogardą i nienawiścią ze strony
untermenschów... Zaraz, zaraz – zreflektował się. – Co ja chrzanię.
Nagrodę mu przecież dali, więc może nie jest tak źle?
Ruszył w kierunku tablicy z planem uczelni. Głośnik radiowęzła
jeszcze parę razy w różnych językach przypominał o spotkaniu. Heinz
stracił jednak dłuższą chwilę na znalezienie auli, opisy na planie były
cyrylicą...
Gdy wpadł do zatłoczonego wnętrza, wykład już trwał. Z podium
dobiegał znajomy głos. Głos ukochanego wodza!
– Nareszcie – wzruszenie dosłownie dławiło go w gardle.
Na podium stał on. Wyglądał trochę starzej, ale zawadiacka
grzywka i wąsik były identyczne nawet w tym szalonym świecie. Tylko
ten francuski beret...
– Sztuka, którą zaprezentowali nam rosyjscy twórcy z grupy
pieriedwiżników, jednoznacznie wykazuje absolutną wyższość kultury
słowiańskiej nad degenerującą się od stuleci, schyłkową kulturą
germańską... – grzmiał wzmocniony przez głośniki baryton. –
Neorealizm germański, który mam zaszczyt uprawiać, ma swoje
praźródło właśnie tam, w galeriach i pracowniach Moskwy,
Piotrogrodu, Nowogrodu, Irkucka, Archangielska, Kazania, ale także
Lwowa, Wilna, Warszawy, Krakowa i Poznania!
Studenci wydziału milczeli zafascynowani. Głos mówcy zdawał się
docierać w głąb ich duszy. Nawet najwięksi sceptycy musieli przyznać,
że przemawiający ma po prostu rację... A ten, łyknąwszy soku
marchewkowego, zabierał się właśnie do kontynuowania przemowy.
– Nasi bracia z Gdańska, na co dzień obcujący ze sztuką ludów
słowiańskich, wyznaczają właściwy kierunek naszych poszukiwań
artystycznych. Ja jednak nie chcę iść ich śladami. Serce moje leży na
bruku przed Galerią Tretiakowską w Moskwie! Czuję oto, że
zaczerpnąłem z najczystszych krynic. Wydaje mi się, iż jedynie
całkowita rusyfikacja i polonizacja podstawowego stylu naszego
malarstwa pozwolą...
Głuchy huk przerwał orację. To Heinz strzelił sobie z lugera w
skroń.
Dariusz Domagalski

Wiking. Nie może żyć bez morza i wiatru. Urodzony w Gdyni,


zamieszkały w Gdańsku. Nad stan berserka przedkłada jednak
buddyjski spokój. Typowa zodiakalna Waga, dążąca do taoistycznej
równowagi. Pasjonat historii, szczególnie okresu średniowiecza i
starożytności.
Z wykształcenia tokarz, elektryk, elektronik, automatyk, specjalista
do spraw marketingu i systemów zarządzania jakością. Rocznik 1972.
Pisał od dzieciństwa, jednak nie przypuszczał, że zadebiutuje jako
scenarzysta komiksów o przygodach jarla i jego hirdu nieokrzesanych
wikingów.
Z pasji do historii zrodził się krzyżacki cykl powieściowy
obejmujący trzy pozycje: „Delikatne uderzenie pioruna”, „Aksamitny
dotyk nocy” oraz „Gniewny pomruk burzy”, wydane przez
wydawnictwo Fabryka Słów. Uzupełnieniem i rozszerzeniem serii jest
antologia opowiadań „I niechaj cisza wznieci wojnę”. Wydarzenia
opisane w wymienionych książkach obejmują okres wielkiej wojny z
zakonem krzyżackim (1409-1411), gdzie historia przyprawiona została
elementami mistycyzmu.
W 2011 r. zaskoczył fanów powieścią „Cherem”, której pulsującą
od adrenaliny akcję osadził w Trójmieście i szpikując wątkami ze
Starego Testamentu stworzył prawdziwie obrazoburczą mieszankę. To
nie jest jego ostatnie słowo.
DARIUSZ DOMAGALSKI

WĘDROWIEC

I widział Bóg, że światłość była dobra


Oddzielił tedy Bóg światłość od ciemności.

Biblia, Genesis 1, 4
Wszechświat umierał.
Niegdyś wypełniony mnogością atomów, kwantami
promieniowania, gorącymi oddechami supernowych oraz dźwiękami
rozśpiewanych pulsarów, teraz wydawał się milczący, mroczny i
pusty. Przypominał zakurzoną świątynię, dawno porzuconą przez
ludzi i Boga. Wędrujące stada czarnych dziur niczym drapieżne rekiny
pożerały słońca, galaktyki, mgławice. Żarłocznymi szczękami
rozszarpywały czasoprzestrzeń, żeby wewnątrz swoich przepastnych
żołądków, w tajemniczej osobliwości, na zawsze pochłonąć wszelką
informację. Po wszechświecie nie pozostanie nawet wspomnienie.
Istota rozciągnęła eteryczne macki na cały kosmos, zmysłami
ogarniając najdalsze skrawki przestrzeni. Rozkoszowała się własną
niszczycielską mocą. Nie spieszyła się. Czas już nie miał żadnego
znaczenia.
Samotny biały karzeł tlił się jeszcze, kaszląc aksjonami i czekając
na swój koniec. Istota sięgnęła ku niemu, wlewając do wnętrza mrok i
na zawsze gasząc resztki energii. Jeszcze przez chwilę tuliła martwą
już gwiazdę w ramionach. Delektowała się śmiercią. Nagle spostrzegła
gromadę brązowych karłów, które zderzały się ze sobą w nadziei
połączenia i uzyskania wystarczającej masy do zainicjowania reakcji
jądrowych. Wówczas zajaśniałyby raz jeszcze...
Ustami ociekającymi nienawiścią do wszelkich przejawów życia
Istota złożyła niszczycielski pocałunek, wypełniając gwiazdy mroczną
materią. Ich nieśmiałe próby inicjacji zakończyły się fiaskiem.
Następnie zwróciła się ku jedynemu ocalałemu jeszcze obłokowi
molekularnemu, który zaczął gęstnieć pod wpływem własnego pola
grawitacyjnego. Lada chwila rozpoczną się w nim reakcje jądrowe
prowadzące do narodzin nowych gwiazd. Istota nie mogła do tego
dopuścić. Cuchnącym oddechem pchnęła chmurę w olbrzymi kolaps
rozciągający się na obszarze zajmowanym niegdyś przez mgławicę
galaktyk. Wszechświat zadrżał, wstrząśnięty przerażającym krzykiem
nienarodzonych.
W kolaps runął również czerwony olbrzym, ogrzewający swoją
energią ów żłobek. Siła grawitacji najpierw rozciągnęła potężnego
giganta do niewyobrażalnych granic, a następnie rozerwała niczym
szmacianą lalkę. Gwiazda przeszła przez horyzont zdarzeń, za którym
nie było już nic.
Wszechświat umierał.
To były jego ostatnie chwile. Chwile, które będą trwały wiecznie.
Wypełniło się. Istota dokonała dzieła zniszczenia. Teraz odnajdzie
nowy wszechświat, pełen mgławic, galaktyk, gwiazd, wypełniony
gamą kolorów, dźwięków, różnorodności. Istota odnajdzie życie i je
zdławi. To jej przeznaczenie.

***

Adam drgnął zaniepokojony. Poczuł, jak coś oślizgłego i


mrocznego wdarło się do jego jaźni. Zmroziło przedwiecznym
chłodem, sparaliżowało zmysły i położyło się głębokim cieniem na
jego myślach. Coś się zmieniło, nie tylko w nim, ale również w
strukturze całego wszechświata. Niezauważalnie dla ludzkich zmysłów
każdy kwant kosmosu został spaczony.
Mężczyzna potrząsnął głową, próbując pozbyć się nieprzyjemnego
wrażenia, jakiego przed chwilą doznał, i spojrzał przez iluminator na
żółtego do obrzydliwości Tytana. Największy księżyc Saturna miał być
światem przyszłości dla żądnej podbojów rasy ludzkiej. Glob ten, jak
żaden inny w Układzie Słonecznym, najlepiej nadawał się do
terraformingu. Posiadał atmosferę o ciśnieniu bliskiemu ziemskiej
oraz znaczną ilość azotu i lodu.
Najpierw z pasa asteroid, rozciągającego się między orbitami
Marsa i Jowisza, przetransportowano pięć olbrzymich planetoid i
rozbito je w obszarze równikowym Tytana. To spowodowało
przyspieszenie ruchu wirowego księżyca i zwiększenie jego gęstości.
Następnie nieprzyjazny glob zaczęto poddawać terraformingowi. Na
powierzchni Tytana wybudowano Bazę Alfa, gdzie dziesiątki
naukowców i techników pracowały nad dostosowaniem atmosfery
księżyca do ziemskich warunków, dostarczając do niej odpowiednie
ilości pary wodnej oraz tlenu. Ale proces ten miał trwać jeszcze długo.
Szacowano, że minie sto lat, zanim człowiek bez skafandra i zasobnika
z tlenem będzie mógł swobodnie spacerować po powierzchni Tytana.
Adam usłyszał za plecami przeraźliwy wizg i przestraszony
błyskawicznie się odwrócił. Odetchnął z ulgą. To tylko zatrzasnęły się
grodzie windy, która przywiozła go na Stację Orbitalną Huygens i
teraz po linach splecionych z włókien nanorurek wracała do Bazy Alfa.
Mężczyzna uśmiechnął się cierpko, zadowolony, że winda wraca
bez niego. Dwa lata pracował na Bazie Alfa jako programista układu
podtrzymywania życia i urządzeń generujących system osłon. Praca
była monotonna, nużąca, ale dobrze płatna. Dzisiaj wreszcie jego
kontrakt dobiegł końca, a on obiecał sobie, że nigdy więcej nie zjedzie
do tego pomarańczowego piekła.
Przymknął oczy. Pod powiekami pojawił mu się obraz wyspy
pośrodku morza metanu, zasnutej delikatną, pomarańczową mgiełką.
To tu decydenci umieścili Bazę Alfa – rozciągający się na obszarze
kilku kilometrów opancerzony barak pełniący rolę habitatu. Najdalej
wysunięta w kosmos placówka ludzka, duma i chwała. Adam skrzywił
się na tę myśl. Pamiętał niekończące się nocne godziny, gdy krople
metanowego deszczu uderzały rytmicznie o dach, wywołując
niebotyczny hałas i rozdrażnienie mieszkańców. Pamiętał pastelowe
niebo za iluminatorami, wiszące na nim ohydne atramentowe chmury
i upiornego, majestatycznego Saturna, który w sercach ludzi budził
jedynie strach. Szczerze nienawidził tego groteskowego i zarazem
strasznego widoku.
Tak bardzo pragnął poczuć promienie słońca na skórze, podmuchy
wiatru na twarzy, wciągnąć w płuca świeże powietrze, zapach
kwitnących traw, ujrzeć soczystą zieleń drzew. Zachwycić się
wszystkim tym, co żywe, a nie martwe i obce. Jeszcze trochę. Za sześć
standardowych godzin przybędzie automatyczny prom kosmiczny,
który zabierze go na Ziemię. Co prawda podróż zajmie trzy miesiące,
ale z każdą minutą, z każdą sekundą i każdym przebytym kilometrem
będzie bliżej domu.
Pocieszony tą myślą otworzył oczy. Serce błyskawicznie podeszło
mu do gardła. W iluminatorze obok swojego odbicia zobaczył jeszcze
kogoś. Za nim stał mężczyzna w mnisim habicie, z głęboko
nasuniętym kapturem, tak że jego twarz była zupełnie niewidoczna.
Ręce miał założone na piersi, dłonie ukryte w szerokich rękawach.
Było w nim coś pradawnego i przerażającego. Epatował nienawiścią,
pragnieniem niszczenia i niemal namacalną wrogością.
Adam odwrócił się błyskawicznie.
Nikogo za nim nie było.

***

W centralnym module Stacji Orbitalnej Huygens, pełniącym


zarówno funkcję sali konferencyjnej, jak i jadłodajni, zamontowano
duży, ośmioosobowy stół. Tyle bowiem osób mogło równocześnie
przebywać na stacji, swobodnie korzystając z zasobów tlenu i
żywności. Jednakże obecnie na pokładzie znajdowały się zaledwie trzy
osoby. Oprócz Adama, który czekał na prom, było jeszcze dwóch
mężczyzn stanowiących obsadę stacji. Pierwszy z nich, Forseti –
szpakowaty kapitan wojsk technicznych – był powściągliwy i
milczący. W przeciwieństwie do drugiego z mężczyzn – Greena,
młodego podporucznika lotnictwa, któremu usta się nigdy nie
zamykały.
Dla prawidłowego działania Stacji Orbitalnej Huygens ta dwójka w
zupełności wystarczała. Ich głównym zadaniem było nadzorowanie
robotów podczas przeładunku towarów z promu na windę orbitalną.
Ponadto zajmowali się odczytami z przyrządów i ich katalogowaniem.
Kiedy Adam wszedł, obaj siedzieli w module sterowniczym
przylegającym bezpośrednio do centralnego i głośno nad czymś
dyskutowali. Grodzie pomiędzy pomieszczeniami były całkowicie
rozsunięte, więc Adam dobrze ich widział i słyszał. Na początku nie
zwracał uwagi na to, co mówią. Nie interesowało go to, on przyszedł
tutaj coś zjeść.
Podszedł do dystrybutora żywności i pobrał opakowanie
liofilizatów. Usiadł przy stole i rozerwał półelastyczną folię. Żywność
poddano obróbce w wysokiej temperaturze w procesie uht, żeby
zniszczyć mikroorganizmy i enzymy. Spojrzał krytycznie na tackę
przypominającą paletę malarską. Jedzenie nie wyglądało apetycznie.
Zaczął niespiesznie jeść, dłubiąc plastikowym widelcem w brązowej
papce, od czasu do czasu mieszając ją z żółtą i czerwoną. Po kilku
minutach zupełnie zniechęcony odsunął od siebie tackę i zaczął
przysłuchiwać się rozmowie dobiegającej z sąsiedniego
pomieszczenia.
– Proszę spojrzeć na ten wykres! – entuzjazmował się Green. – To
musi być jakieś ogromne skupisko energii! Kilka standardowych
godzin temu czujniki zarejestrowały je na zewnętrznej granicy Obłoku
Öpika-Oorta.
– Gdzie dokładnie?
– Sto tysięcy jednostek astronomicznych od Słońca. Tu są
koordynaty...
Forseti zmarszczył czoło i długo przyglądał się holograficznej
tabliczce, którą Green wcisnął mu w ręce.
– Przecież tam nic nie ma – rzekł w końcu. – Może to jakaś
zabłąkana kometa? Zewnętrzne rubieże Obłoku Öpika-Oorta są słabo
związane grawitacyjnie z Układem Słonecznym i ulegają zaburzeniom.
To może skutkować wytrąceniem komet ze swoich orbit.
– Żadna kometa nie emituje tak silnej energii.
– Masz jakąś lepszą hipotezę?
– Nemezis – odparł Green teatralnym szeptem.
Kapitan uniósł w zdziwieniu brew.
– Nemezis?
– Wygasła gwiazda. Według niektórych hipotez Słońce jest
układem podwójnym i ma towarzysza. Nemezis porusza się po
wydłużonej, eliptycznej orbicie i z częstotliwością co dwadzieścia sześć
milionów lat zbliża się do Układu Słonecznego, zatrzymując się mniej
więcej w tym właśnie miejscu. – Green postukał palcem w tabliczkę z
koordynatami.
– Wygasła gwiazda – zamyślił się Forseti. – Czarna dziura?
– Raczej czerwony lub brązowy karzeł.
– I to on jest źródłem tak wielkiej energii?
Green w odpowiedzi bezradnie wzruszył ramionami.
– Prześlij wszystkie dane na Ziemię – westchnął ciężko Forseti. –
Niech oni się nad tym głowią, my nie jesteśmy astrofizykami.
– To nie wszystko, kapitanie.
– Co jeszcze?
– To coś... – wycedził Green – cały czas się przemieszcza. Nie w
sposób ciągły, jak by należało oczekiwać od obiektu fizycznego, ale
manifestuje się w różnych odstępach czasu w odległościach
kwantowych.
Oblicze kapitana Forsetiego stężało.
– Dokąd zmierza?
– W stronę Układu Słonecznego – odparł. – Tak się składa, że
Tytan znajduje się na jego trajektorii.
– Jakie to może mieć dla nas skutki?
– Nie jestem pewien. – Green się zawahał. – Ta dziwna energia
może zakłócić pracę przyrządów pomiarowych, baterii słonecznych, a
nawet w drastycznym przypadku uszkodzić generatory.
– Kurwa mać – zaklął cicho kapitan. – Ile mamy czasu?
– Według moich obliczeń, biorąc pod uwagę zwiększające się
kolejne odległości manifestacji w ciągu geometrycznym...
– Green, ile? – niecierpliwił się Forseti.
– Cztery standardowe godziny.

***

Adam wrzucił tackę z resztkami jedzenia do zgniatarki i wrócił do


mieszkalnej części stacji. W niewielkim, zajmującym zaledwie
trzydzieści metrów kwadratowych module znajdowało się osiem koi i
kilka stalowych szafek. W jednej z nich Adam upchnął własne rzeczy i
położył się na koi. Do czasu przybycia promu i tak nie miał nic do
roboty.
Z głową opartą na zagłówku spoglądał na stalową, zimną ścianę i
wsłuchując się w monotonny szum generatorów, bawił się myślą, że za
kilka godzin już go tu nie będzie. Daleko za sobą zostawi czarną
pustkę przestrzeni, która z dnia na dzień coraz bardziej wdzierała się
do jego duszy. Kosmos był wyzwaniem dla ludzkości, ale nikt nie
spodziewał się, że okaże się tak bardzo obcy dla kruchych, białkowych
istot, które chciały sięgnąć gwiazd. Naukowcy z przerażeniem
obserwowali, że życie poza macierzystą planetą jest dla ludzi zbyt
ciężkie.
Na stacje kosmiczne wysyłani byli tylko wyselekcjonowani
pracownicy, którzy pozytywnie przeszli testy psychologiczne, jednak
po wypełnieniu kontraktu i tak na Ziemię wracały ludzkie wraki.
Wielu odsyłano z placówek wcześniej, z rozpoznaną depresją lub w
czarnych foliowych workach. Ci ostatni, przytłoczeni pustką kosmosu,
tęsknotą za zieloną planetą i blaskiem promieni słonecznych,
popełnili samobójstwo. A może ludzkość jeszcze nie była gotowa
porzucić własnego gniazda?
Adam skupił się na rozmyślaniu o przyjemniejszych rzeczach. Za
zarobione na Tytanie pieniądze stać go będzie na wykupienie na Ziemi
prywatnej kwatery i już nie będzie musiał gnieździć się wraz z innymi
w publicznej mieszkalni. Kto wie, może zwiąże się kontraktem
małżeńskim z jakąś sympatyczną blondynką i postarają się o
pozwolenie na dziecko? Uśmiechnął się do swoich myśli. Jego
przyszłość jawiła się w jasnych kolorach. Zimna, stalowa ściana Stacji
Orbitalnej Huygens już nie przytłaczała go tak bardzo swoją
surowością i nawet szum generatorów tak nie drażnił.
Nawet nie wiedział, kiedy zasnął.
Śnił o wymarłej planecie. Nie, nie była wymarła, a jeszcze
nierozbudzona. Jałowa ziemia ciągnęła się aż po horyzont. Nisko nad
powierzchnią unosiła się mgła i jedynie ona zwilżała glebę. Nie widać
było żadnych drzew, roślin czy najmarniejszych nawet krzewów.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, wszechobecne pustkowie.
Adam rozejrzał się po rozległej równinie, a potem ruszył przed
siebie. Szedł wolno, niepewnie postępując krok za krokiem. Nie czuł
chłodu ani nawet wiatru na twarzy. Do jego uszu nie dochodziły żadne
dźwięki i był już pewien, że ten świat jest całkowicie wymarły. Ale
przecież oddychał, więc musiała istnieć atmosfera zawierająca tlen.
Wyglądało na to, że glob znajdował się w początkowej fazie
terraformingu. Adam, zawieszony pomiędzy jawą a snem, zaczął się
zastanawiać, co to za planeta? Jak tu się znalazł i po co?
Nagle w blasku zachodzącego słońca ujrzał klęczącą postać. W
pierwszej chwili wzdrygnął się, widząc, że to mnich, taki sam jak ten,
którego odbicie ujrzał w iluminatorze. Ale nie! Ten miał habit koloru
białego i nie emanował nienawiścią jak tamten. Z obliczem
skrywanym przez kaptur wydawał się równie pradawny i obcy, lecz
biła od niego pozytywna energia tworzenia. Zajęty czymś zdawał się
nie zauważać człowieka.
Adam podszedł bliżej i stanął za jego plecami. Zajrzał mu przez
ramię i zaraz cofnął się przestraszony. Mnich modelował w glinie
ludzką twarz. Widać już było nos, usta, brwi, powieki. Dzieło było
niemal ukończone. Serce Adama zaczęło bić jak oszalałe, gdy
rozpoznał rzeźbione oblicze – to była jego własna twarz.
Mnich kościstymi palcami delikatnie pogładził gliniane dzieło i
wyszeptał chrapliwym, nienaturalnym głosem:
– Obudź się, Adamie!

***

Obudził się spocony i wystraszony. Przetarł zaspane oczy i


westchnął z ulgą. To był tylko sen. Jednakże tak realistyczny, że Adam
pamiętał każdą jego sekwencję, każdy szczegół i uczucia, jakie mu
towarzyszyły. Spojrzał na chronometr. Do przybycia promu pozostały
dwie godziny. Poszedł do modułu centralnego sprawdzić, czy nie ma
żadnych opóźnień.
Forseti i Green ślęczeli pochyleni nad przyrządami, tak jak ich
zostawił przed dwiema godzinami. Z niepokojem spoglądali na
holograficzny wyświetlacz, gdzie z sekundy na sekundę rosła
czerwona plama otoczona żółtą poświatą.
– Co to jest? – zapytał Adam.
Teraz dopiero raczyli go zauważyć.
– Niezidentyfikowana energia – odparł Green. – Właśnie dotarła
do Układu Słonecznego, przecięła orbitę Urana i zbliża się w naszą
stronę.
– Proszę się nie obawiać – rzekł Forseti, dostrzegając strach w
oczach Adama. – Nic nam nie grozi, jesteśmy dobrze ekranowani.
Adam spojrzał przez iluminator, lecz niczego nie dojrzał. Może
liczył na to, że skupisko energii w jakiś sposób zmaterializuje się w
przestrzeni, zamanifestuje swoją obecność, będzie można je dostrzec?
Nic z tego. Kosmos pozostawał mroczny i pusty.
Po chwili ponownie przeniósł spojrzenie na wyświetlacz, gdzie
czerwona plama rosła. Adam miał przeświadczenie, że zbliża się coś
złego. Nie umiał tego racjonalnie wytłumaczyć, ale podświadomie czuł
nadchodzące niebezpieczeństwo.
– Zatrzymało się! – krzyknął Green. – Sto tysięcy kilometrów od
Tytana.
– Dziwne – rzekł Forseti, mrużąc oczy. – Możemy określić
strukturę tego... zjawiska?
Green pokręcił przecząco głową.
– Z informacji, które posiadamy, nie sposób określić formy
energii, jej gęstości ani zdefiniować stanu układu...
– To niedobrze.
Mężczyźni przez kilka minut jak zahipnotyzowani wpatrywali się w
wyświetlacz, w napięciu oczekując na dalszy rozwój wydarzeń. Nie
musieli długo czekać. Czerwona plama zupełnie nagle runęła wprost
na Tytana i wydawało się, że pochłonęła go w całości.
Kapitan Forseti natychmiast sięgnął po komunikator.
– Stacja Huygens do Bazy Alfa.
Odpowiedzią była cisza.
– Tu Stacja Huygens do Bazy Alfa. Czy mnie słyszycie?
Cisza.
– Odezwijcie się, do cholery!
Cisza.

***

– Co się tam, do diabła, stało? – zapytał Adam panicznym,


piskliwym głosem. Czuł, jak strach pełznie mu po plecach.
– Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku – odparł Green,
sprawdzając wskaźniki kontrolne. – Urządzenia na powierzchni
Tytana działają prawidłowo.
– To czemu nikt się nie odzywa?
– Nie mam pojęcia. – Młody porucznik wzruszył bezradnie
ramionami. – Odczyty wskazują, że ich stacja przekaźnikowa działa
poprawnie.
– Musimy jakimś sposobem dowiedzieć się, co tam się dzieje –
rzekł pobladły Forseti. Zdenerwowany kapitan wojsk technicznych
mocno zaciskał pięści, aż mu pobielały kłykcie. Zdawał sobie sprawę,
że na dole znajdują się setki ludzi, za których czuł się odpowiedzialny.
Stacja Orbitalna Huygens pełniła rolę wysuniętego przyczółka,
którego zadaniem było ostrzeganie Alfy przed wszelkimi
zagrożeniami. Forseti, jako najstarszy stopniem, postrzegał siebie
jako jej Anioła Stróża.
Adam nie zastanawiał się długo. Odsunął Greena od konsoli
sterowniczej i zajął jego miejsce w fotelu. Wywołał wirtualną
klawiaturę.
– Główne pomieszczenia i newralgiczne miejsca na Stacji Alfa są
cały czas monitorowane – rzekł, widząc pytające spojrzenia mężczyzn.
– W warunkach panujących na Tytanie każde nieprzemyślane
działanie człowieka może spowodować uszkodzenie kopuły stacji lub
urządzeń podtrzymujących życie, dlatego wprowadzono monitoring.
Wszystkie dane najpierw zapisywane są na ogólnym serwerze i
dopiero stamtąd rozdzielane są do odpowiednich służb
bezpieczeństwa. Spróbuję przekierować sygnał z kamer na nasze
ekrany.
– Potrafisz to zrobić? – Forseti nie był przekonany. –
Zabezpieczeń ponoć nie da się obejść.
Adam uśmiechnął się szyderczo. Podczas swojej pracy w Bazie Alfa
niejednokrotnie to robił, żeby ułatwić sobie robotę. Jego palce
błyskawicznie poruszały się po wirtualnej klawiaturze, wbijał kody,
omijał zabezpieczenia, kasował programy ochronne. Na końcu wbił
sekwencję identyfikacyjną docelowego odbiorcy i jeden z ekranów w
module sterowniczym zamigotał.
– Gotowe!

***

Obraz był niewyraźny zaśnieżony i do tego czarno-biały, ale to, co


można było dostrzec na ekranie, zmroziło obecnych w sterowni
mężczyzn. Z przerażeniem spoglądali na ludzkie szczątki
porozrzucane po głównym holu Bazy Alfa. To było prawdziwe
kłębowisko ciał. Nienaturalnie powykręcane kończyny, roztrzaskane
czerepy, rozszarpane ścięgna i wylewające się, stygnące na podłodze
trzewia. A wszystko to skąpane we wszechobecnej posoce.
Green odwrócił się i zaczął wymiotować. Młody porucznik nie
nawykł do takich widoków. Jak zresztą żaden z nich. Forseti poruszał
bezgłośnie ustami, szepcząc modlitwy, a Adam wyciągnął drżącą rękę
w kierunku konsoli i przełączył na obraz z innej kamery. Teraz ujrzeli
korytarz biegnący do pomieszczeń mieszkalnych. Tutaj było
podobnie.
W skłębionej masie ciał można było dostrzec obdartą ze skóry
twarz człowieka. Po zwisającym ochłapie spływało wyłupione oko,
zatrzymując się dopiero na zdeformowanej wardze. Obok leżała
oderwana ręka ściskająca w dłoni srebrny łańcuszek z krzyżykiem.
Należała do kobiety, której korpus wtopiony został w stalową podłogę.
Miała opuchniętą twarz i szeroko otwarte usta, zapewne w ostatnim
krzyku przerażenia. Nieco dalej leżała niemal całkowicie zwęglona
dziewczyna, wtulająca się w młodego mężczyznę z wypalonymi
oczami. Czarne oczodoły zdawały się patrzeć z wyrzutem w stronę
kamery.
Adam bezwiednie przełączał obraz, ukazując inne pomieszczenia.
Wszędzie to samo. Niektóre zwłoki były nie do poznania, potwornie
zdeformowane, scalone ze sobą w sposób niepojęty. Oszpecone
trądem twarze, rany objęte gangreną i gnijące ciała pokryte
ropiejącymi strupami. Wyglądało to tak, jakby Bazę Alfa nawiedziły
wszystkie znane ludzkości plagi, choroby, nieszczęścia.
Adam zaczął się zastanawiać, co tu się stało? Jaka siła mogła
spowodować takie zniszczenia? Jaka broń lub moc sprawcza? Ściany i
przedmioty na stacji wydawały się nienaruszone. Cokolwiek to było,
dokonało destrukcji tylko w organizmach żywych.
I wówczas go zobaczył.
W doku towarowym przy wejściu do windy orbitalnej. Wysokiego
mężczyznę okrytego mnisim habitem. W jego otoczeniu wszystko
umierało, poddawało się rozkładowi. Kwiaty ustawione w holu więdły
w oczach, ciało człowieka leżącego u stóp mnicha zaczęło
błyskawicznie gnić i wydawało się, że każdy oddech okapturzonego
mężczyzny niesie ze sobą śmierć.
Przerażony Adam zerwał się z siedziska. Właśnie tego człowieka
widział w odbiciu iluminatora. Senna mara stała się rzeczywistością, a
raczej strasznym koszmarem, z którego nie sposób było się obudzić.
– Co to ma znaczyć? – wyszeptał Forseti. – Kim on jest?
Mnich nie mógł usłyszeć tego pytania, jednak odwrócił się w
stronę kamery, jakby świadom tego, że jest obserwowany. Zdjął
kaptur i lekko się uśmiechnął.
Adam wszędzie poznałby to oblicze.

***

To była twarz człowieka najczęściej uwiecznianego na obrazach i w


rzeźbach. Za każdym razem przedstawiona nieco inaczej, zależnie od
wyobraźni i umiejętności artysty, ale zawsze wyrażała łagodność,
dobroć, nieraz cierpienie. Twarz rozpoznawalna w każdym zakątku
Układu Słonecznego, wszędzie tam, gdzie dotarł człowiek. Twarz
Jezusa Chrystusa.
Adam jak urzeczony wpatrywał się w semickie oblicze, łagodne
brązowe oczy Tego, który był Synem Bożym, oceanem miłosierdzia,
zbawcą ludzkości i... mordercą setek osób w Bazie Alfa. Mnich
przechylił głowę i długą chwilę przyglądał się kamerze, tak jakby
wiedział, kto go obserwuje. Następnie odwrócił się i dostojnym
krokiem pomaszerował w stronę windy orbitalnej. Grodzie
zatrzasnęły się, szarpnęło linami i winda ruszyła w górę.
– On tu jedzie! – krzyknął przerażony Green, który stał za plecami
Adama i ocierał usta z rzygowin.
– Spokojnie, Green, bez paniki. – Forseti próbował zachowywać
zimną krew. – Dasz radę odciąć zasilanie windy?
Pytanie skierowane było do Adama, ale ten siedział już z powrotem
na krześle i jego palce błyskawicznie sunęły po klawiaturze. Bez
problemu dostał się do serwera centralnego i programów
odpowiedzialnych za zasilanie stacji, ale tym razem nie mógł złamać
zabezpieczeń. Zdziwił się, ponieważ system monitoringu i zasilania
miał taki sam poziom kodowania. Wyglądało to tak, jakby ktoś
dopuścił ich do kamer, żeby obejrzeli sobie, co się stało, ale już nie
chciał dopuścić do wyłączenia zasilania.
Adam bezradnie pokręcił głową.
– Trudno – westchnął Forseti. – Winda jedzie do góry około
trzydziestu minut, zatem mamy sporo czasu, żeby przedsięwziąć
jakieś środki...
– Co?! – wrzasnął spanikowany Green. – Musimy stąd spieprzać, i
to szybko! Widzieliście, co stało się na dole? Kto to w ogóle jest?
– Kto lub co? – odburknął kapitan.
Adam wstał z siedziska i spojrzał uważnie w oczy Forsetiego.
– Widziałeś jego twarz – rzekł. – Wiesz dobrze, kto to jest.
– Może to zbiorowa halucynacja?
– Bzdura! – parsknął Adam. – Ludzie w Bazie Alfa zostali
wymordowani i to nie są omamy.
– Inna forma życia? – wtrącił Green. – Obcy zeskanowali nasze
umysły i postanowili zmaterializować się właśnie pod taką, a nie inną
postacią. Postacią znaczącą dla nas bardzo wiele, kulturowo i
religijnie.
– To już brzmi sensowniej. Cokolwiek by to nie było, musimy się
bronić. Jest tu jakaś broń?
– Tak – odparł Forseti. – W magazynie znajdują się dwa karabiny
energetyczne i trzy pistolety na amunicję konwencjonalną. Pójdę po
nie. A wy w tym czasie przenieście najpotrzebniejsze rzeczy do
modułu dokowego. Zaspawamy grodzie i będziemy czekali na prom.
Za półtorej godziny powinien być. Tyle wytrzymamy.
Adam w to wątpił. Tajemniczy przybysz posiadał władzę nad
materią i aż dziwne było, że wybrał drogę windą. Przecież mógł
przenieść się bezpośrednio na stację orbitalną, tak jak uczynił to
wcześniej na Alfie. Jedynym wytłumaczeniem było to, że po
materializacji nie mógł ponownie przybrać energetycznej formy. To
dawało pewną nadzieję.
– Do roboty, panowie! – poganiał kapitan. – Czas ucieka.

***

– Co to było tam, na dole? – spytał cicho porucznik Green.


Siedzieli oparci o ścianę modułu dokującego, najbardziej
zewnętrznego na Stacji Orbitalnej Huygens. Znajdowało się tu
lądowisko dla promu, wyposażone w szekle mocujące oraz
elektromagnesy mające za zadanie utrzymać jego masę. W
pomieszczeniu znaleźć można było mnóstwo narzędzi naprawczych,
części zapasowych do wahadłowców oraz wiszące na ścianie
kombinezony próżniowe.
– Przecież wiesz – odparł Adam, nie spoglądając na młodzieńca.
W module dokującym nie było iluminatorów, więc tępo wpatrywał
się w śluzę, jakby to miało przyspieszyć przybycie promu.
– To był On, prawda?
Adam milczał.
– Ktoś lub coś chce, żebyśmy tak myśleli – odezwał się Forseti,
który siedział oparty o przeciwległą ścianę. Na kolanach trzymał
karabin energetyczny. Drugi leżał na ziemi obok Adama. Każdy z
trzech mężczyzn wyposażony był w pistolet i dwa magazynki. Do
końca jednak nie wierzyli, że broń im pomoże, nie po tym, co ujrzeli w
Bazie Alfa. Ale pokładali ufność w zaspawanych grodziach. Może
tajemniczy przybysz ich nie sforsuje?
– Jestem głęboko wierzący – wyszeptał Forseti. – Jeśli naprawdę
to jest On, to nic nie ma sensu. Wiara, nadzieja, miłość okazują się być
tylko pustymi sloganami, iluzją, ułudą, jaką byliśmy karmieni.
– Może Bóg jest hipokrytą? – roześmiał się Green. Nikt mu nie
zawtórował. – A może od zawsze był żądnym naszej krwi mordercą,
tylko my tego nie dostrzegaliśmy? Biblia pełna jest przykładów jego
okrucieństw. Żądał krwawych ofiar, kazał Abrahamowi zabić swojego
syna, dokonał eksterminacji ludzi w Sodomie i Gomorze, zesłał potop
i teraz przybył, żeby nas znowu pokarać.
– Zamknij się! – wrzasnął Forseti. – Bóg wziął na siebie nasze
grzechy, pozwalając swojemu Synowi umrzeć na krzyżu.
– Temu samemu, który wymordował ludzi w Bazie Alfa?
– To nie jest Chrystus – odparł cicho kapitan i opuścił głowę, dając
do zrozumienia, że rozmowa skończona. Adam go rozumiał. Forseti
nie dopuszczał do siebie myśli, że Bóg, którego wyznaje i wielbi, mógł
okazać się okrutnym tyranem, potężną istotą żądną ludzkiej krwi.
Jeśli Green miał rację, to rozpoczęła się hekatomba ludzkości – Dzień
Sądu. A może była to inwazja obcych? Cokolwiek to było, nie miało
znaczenia. Przeciwko takiej, niemal boskiej mocy ludzkość skazana
była na zagładę.
Rozmyślania Adama przerwał hałas dobiegający z sąsiedniego
modułu. To winda orbitalna z łoskotem uderzyła o platformę. On
przybył. Nagle zgasło światło i Stacja Orbitalna Huygens pogrążyła się
w mroku.

***

Siedzieli w absolutnej ciemności i ciszy, przerywanej jedynie


spazmatycznymi oddechami Greena. Młodzieniec bał się, tak samo
zresztą jak Adam, który ze strachu drżał jak osika.
Nagle usłyszeli kroki za ścianą, dudniące, roznoszące się echem po
całej stacji, tak jakby to nie człowiek stąpał, a potężny kolos. Żaden z
trójki mężczyzn ukrytych w module dokującym nie miał wątpliwości,
że zbliża się tajemniczy mnich. W jednej chwili kroki ucichły.
Widocznie przybysz zatrzymał się przed zaspawanymi grodziami,
próbując je otworzyć. Adam wstrzymał oddech, z napięciem oczekując
dalszego rozwoju wydarzeń. Nie musiał długo czekać.
Rozległo się ogłuszające walenie w ścianę. Adam podskoczył
przestraszony, Green krzyknął przeraźliwie, z gardła Forsetiego dobył
się szloch. Istota po drugiej stronie grodzi uderzała w nie z
wściekłością i nienawiścią. Raz za razem, z bezwzględną
regularnością. Wszechobecna ciemność wzmagała strach.
Adam przypomniał sobie, że przed zgaśnięciem światła widział
dwa metry od siebie latarkę. Po omacku, z wyciągniętymi rękoma,
zaczął na klęczkach przeszukiwać podłogę. Natrafił na porzucone
narzędzia, okulary spawalnicze, ale latarki nie mógł namacać. Zaczął
wpadać w panikę, a tymczasem uderzenia w grodzi stawały się coraz
szybsze i głośniejsze. Adam usłyszał dochodzące z ciemności
niewyraźne i dławione przez szloch słowa. Dopiero po chwili
zorientował się, że dobiegają od strony Forsetiego. Kapitan modlił się,
wierząc, że to go ocali. A może pogodził się już ze śmiercią i tym
ostatnim aktem chciał pojednać się z Bogiem. Pytanie, z jakim
Bogiem?
Kolejne uderzenia były jeszcze mocniejsze. Serce Adama ze
strachu biło jak oszalałe. Zapragnął skulić się na podłodze, zatkać uszy
i poczekać na koniec. Zamiast tego w desperackim akcie wyciągnął
daleko ręce w poszukiwaniu latarki. Jest! Poczuł walcowaty kształt w
dłoni i poszukał kciukiem przycisku.
W tym momencie padł strzał.

***

Snop światła latarki zatrzymał się na przeciwległej ścianie. Forseti


siedział oparty o nią z dziwnie przechyloną głową. Dopiero po chwili
Adam ujrzał ziejącą na skroni ranę. Na podłodze, w powiększającej się
z sekundy na sekundę kałuży krwi, leżał jego pistolet. Kapitan Forseti
popełnił samobójstwo. Nie wytrzymał napięcia, nie mógł pogodzić
tego, co zobaczył, ze swoją wiarą.
Adam pobladł jeszcze bardziej i gdyby w pomieszczeniu zabłysło
światło, można byłoby zobaczyć jego nienaturalnie szarą twarz.
Tymczasem walenie w ścianę nie ustawało. Adam przeniósł światło
latarki na grodzie i ujrzał w nich potężne wybrzuszenia. Zastanawiał
się, z jak potworną siłą musiał uderzać tajemniczy mnich, że zdołał
dokonać takich wgnieceń w twardej stali? Ręce zaczęły drżeć
mężczyźnie ze strachu, snop światła zatańczył i przez chwilę omiótł
Greena. Dopiero teraz dotarło do Adama, że młody porucznik cały
czas krzyczy, a raczej drze się jak opętany. Trzymał w rękach karabin
energetyczny i właśnie go odbezpieczał.
– Nie! – krzyknął Adam, gdy zorientował się, co ten zamierza.
Było jednak za późno. Green zaczął strzelać w kierunku grodzi i po
chwili ziała w nich olbrzymia wyrwa.

***

Nagle rozbłysły światła w całej stacji. Adam i Green z obawą


spoglądali na otwór uczyniony w grodzi. Pomimo tego, że wcześniej
wiedzieli, co zobaczą, na jego widok cofnęli się z przestrachem.
Mnich, nie spiesząc się, wszedł do pomieszczenia. Wydawało się, że
spowija go mrok i trudna do uchwycenia archaiczna aura. W
powietrzu unosił się zapach zgnilizny i śmierci.
Green stał jak zahipnotyzowany, z opuszczonym karabinem,
niezdolny do wykonania jakiegokolwiek gestu. Mnich zbliżył się do
niego, dłońmi chwycił za głowę i mocno ścisnął. Czaszka pękła niczym
orzech w imadle, mózg rozprysnął na wszystkie strony. Ciało
martwego porucznika osunęło się na podłogę.
Adam krzyknął przeraźliwie, wyszarpnął zza paska pistolet i zaczął
strzelać. Po opróżnieniu całego magazynku stwierdził ze zgrozą, że
żadna z kul nawet nie drasnęła tajemniczego przybysza.
Zrezygnowany opuścił broń. To nie miało sensu.
Mnich zsunął kaptur i spojrzał na Adama.

***

I nie było to spojrzenie łagodne, pełne miłosierdzia, do jakiego


przyzwyczaił się Adam, oglądając obrazy przedstawiające Chrystusa.
Pozbawione białek, czarne niczym kosmiczna otchłań oczy
przepełniała nienawiść. Na ściśniętych w wąską linię bladych ustach
błąkał się okrutny uśmiech, nozdrza wściekle drgały, na czole
uwypukliły się zmarszczki. Cała postać mnicha emanowała gniewem
dojrzewającym przez miliardy lat.
Przybysz podszedł do sparaliżowanego strachem Adama,
wyciągnął ręce, żeby szponiastymi palcami zmiażdżyć mu gardło, i
nagle znieruchomiał. Upiornie blada twarz mnicha stężała, w oczach
pojawiło się niedowierzanie. Cofnął się przerażony.
– Zostałeś przez niego dotknięty – wychrypiał nienaturalnym
głosem.
W tym momencie świat wokół Adama zawirował, a w głowie
rozbłysły mu obrazy.
Piekące słońce stało niemal w zenicie, wokół śmierdziało ludzkim i
zwierzęcym potem. Stał na zatłoczonej ulicy, pośród ludzi ubranych w
starożytne tuniki, i obserwował widowisko. Nagi, krwawiący z
licznych ran mężczyzna upadł pod ciężarem drewnianego krzyża.
Tłum cieszył się. Niektórzy krzyczeli coś w gardłowej, niezrozumiałej
dla Adama mowie, inni śmiali się, szydzili. Krwawiący mężczyzna
upadł ponownie. Ból...
... ból przeniknął Adama, gdy przybijali go do krzyża. Spazm
wstrząsnął ciałem. Krew i pot wymieszały się ze sobą, spływając wolno
po policzkach. Poczuł, jak żelazne gwoździe przechodzą przez jego
nadgarstki, przecinają skórę, rozrywają żyły i wbijają się w drewno.
Adam zaczął krzyczeć i wić się w bólu. Dopiero teraz zrozumiał, czym
jest prawdziwe cierpienie. Zacisnął mocno powieki, głowa opadła mu
na pierś, popękane usta ułożyły się w słowa.
– Eli, Eli, lamma sabachthani – szepcze...
... szepcze przekleństwa, obserwując śmierć człowieka na krzyżu.
Jego śmierć. Własną śmierć. Sam już nie wie, kim jest i co tu robi.
Teraz ubrany w szaty rzymskiego legionisty dzierży w ręku włócznię.
Góra, na której stoi krzyż, zbudowana jest z ludzkich czaszek, biel
kości kontrastuje z czarnym jak aksamit niebem. Wokół pustka, jest
tylko Adam i człowiek umierający na krzyżu. Skazaniec podnosi głowę
i krzywi popękane usta w paskudnym uśmiechu. W przerażających,
czarnych oczach mężczyzny Adam dostrzega wszystkie grzechy
ludzkości. Skumulowane w jednym naczyniu wypełnionym po brzegi.
Wówczas zrozumiał.

***
Niegdyś Istota była częścią Stworzyciela. Jednakże ten w
niezgłębionym zamyśle postanowił oddzielić cząstkę swojej jaźni i
uczynić z niej naczynie, do którego przelał swoją mroczną naturę. Tak
zdecydował. Powstała Istota będąca przeciwieństwem światłości,
wypełniona mrokiem i złem została jego przeciwieństwem,
antagonistą, Wielkim Destruktorem.
Istota cały czas poszukiwała. Przemierzała nieskończoną ilość
wszechświatów, tropiąc Stworzyciela. Pragnęła ponownego z nim
zjednoczenia. Nienawidziła go za to, co jej uczynił, a jednocześnie
kochała jak ojca i chciała do niego należeć. Szukała we wszystkich
możliwych miejscach, jednak nie mogła go znaleźć, bo ukrył się poza
czasem i przestrzenią. Sfrustrowana Istota dokonywała dzieła
zniszczenia wszędzie tam, gdzie się pojawiała. Nie można było jej za to
winić, gdyż była tym, czym uczynił ją ojciec. Naczyniem zła.
– Pragnę – wyszeptał człowiek wiszący na krzyżu.
Adam wbił włócznię w jego bok.

***
Otworzył oczy i natychmiast wciągnął głęboko w płuca haust
powietrza. Z początku myślał, że właśnie obudził się z koszmarnego
snu, ale zaraz spostrzegł, że znajduje się w module dokującym na
Stacji Orbitalnej Huygens. Zaniepokojony rozejrzał się wokół, ale
nigdzie nie było mnicha. Za to zobaczył zwłoki Forsetiego i Greena
leżące na podłodze. „A więc to wszystko wydarzyło się naprawdę” –
pomyślał Adam i odwrócił wzrok.
Nagle zauważył, że prom kosmiczny stoi zakotwiczony w doku.
Musiał przybyć, gdy Adam pogrążony był w letargu. Ruszył w jego
stronę, nie dbając o to, że zostawia martwych towarzyszy i całą stację
bez opieki. Jedyne, czego teraz pragnął, to dotrzeć na Ziemię i
zapomnieć o wszystkim, czego doświadczył.
Wiedział, co się stało. Został dotknięty przez Stwórcę, przebudzony
i obdarzony mocą, która pozwoliła stawić czoła straszliwej Istocie.
Ujarzmił ją i powstrzymał zagładę wszechświata. Stał się narzędziem
w ręku Boga, trybikiem w Jego wielkim planie, którego nie mógł objąć
rozumem. Może Stwórca wiązał z rasą ludzką nadzieje, dlatego
uchronił ją od zniszczenia? Może wpisane to było w odwieczną walkę
dobra ze złem? A może po prostu miał taki kaprys?
Adama to nie obchodziło. Wracał na Ziemię, gdzie miliardy ludzi
nie miało pojęcia o stoczonej na Tytanie walce, która decydowała o ich
losie. Batalia została wygrana, jednak Adam nie czuł się bohaterem.
Potwornie zmęczony, niczym żołnierz wracający z bezsensownej
wojny, która nijak go nie obchodzi, pragnął jedynie zapomnienia.
Kiedy zwalniał zaczepy magnetyczne i odpalał silniki promu,
przyszła mu do głowy niepokojąca myśl, że wojna dopiero się
rozpoczęła, a ludzkość otrzymała tylko nieco więcej czasu. Co będzie,
gdy Wielki Destruktor powróci?
Adam odsunął od siebie niepokojące myśli. Wracał na Ziemię i
tylko to się liczyło.

***

Wszechświat umierał...
Magdalena Kozak

Lekarz, specjalizujący się w medycynie ratunkowej, pracuje na


szpitalnym oddziale ratunkowym w szpitalu wojskowym.
Pasjonuje się wszelkiego rodzaju militariami: skacze ze
spadochronem (ok. 300 skoków), strzela (instruktor i sędzia
strzelectwa sportowego), interesuje się systemami walki (Krav Maga,
Combat 56). Jako lekarz spędziła pół roku w Afganistanie w ramach
VII zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego, gdzie została ranna
podczas ostrzału rakietowego.
Jej debiutem literackim było opowiadanie „Nuda” opublikowane w
sieciowym magazynie „Fahrenheit”, którego obecnie jest redaktorką.
Publikowała także na łamach „Nowej Fantastyki”, „Science Fiction”
oraz „Esensji”. Jej debiutem książkowym była powieść „Nocarz” (w
2009 r. zespół Closterkeller zainspirowany tą opowieścią napisał
piosenkę o tym samym tytule), która doczekała się kontynuacji w
tomach „Renegat” i „Nikt”. Wszystkie trzy były nominowane do
Nagrody im. Janusza A. Zajdla (odpowiednio w 2006, 2007 i 2008).
MAGDALENA KOZAK

STRASZNIE MI SIĘ PODOBASZ


1

– Piąta rano na linii!


– Tajest!
Wypalony pył wiruje w porywach wiatru, poranne słońce
rozświetla szare drobiny piasku: błyskają czasem niczym dziwne,
brudne złoto. Otaczające nas sinożółte góry przypatrują się nam,
czujemy na plecach ich złowrogi wzrok.
Stoimy w szeregu przed dowódcą objaśniającym, dokąd i po co
będziemy dziś jechali. Nie chce mi się go słuchać. Wiem, że to ważne
– ale nie chce mi się i tyle. Kamizelka ciąży bardziej niż zwykle i już
zaczyna mi być gorąco. A to dopiero początek.
Nie wyspałam się. Całą noc śmigłowce latały nad naszą bichatą:
grube, wielkie chinooki, powietrzne wieloryby z brzuchami pełnymi
uzbrojonych po zęby żołnierzy. Popularny żart mówi, że latają tylko
dzięki temu, że są tak brzydkie, że Ziemia odpycha je z obrzydzeniem.
Nawet jestem skłonna w to uwierzyć.
Nasze kwatery są tuż obok helipadu, ot, wystarczy kamieniem
rzucić przez brunatne obwarowania HESCO, by trafić którąś z części
szpitala. Stąd też i łoskot śmigieł jest zazwyczaj niesamowity:
drewniane ściany zdają się latać w tę i we w tę o dobre parę
centymetrów, a kryte srebrzystą blachą dachy dudnią zawzięcie w
odpowiedzi. Tak było i dzisiejszej nocy, próbowałam zasnąć, ale była
to raczej jakaś nerwowa drzemka, która niewiele ma wspólnego z
przyzwoitym, krzepiącym snem. A już o czwartej rano trzeba się było
zerwać, wziąć szybki prysznic i w mundurze, kamizelce i hełmie, z
berylem łomoczącym po plecach, pędzić na linię, do roboty. No, nie
wyspałam się, co tu kryć.
A teraz stoję, pocę się i popatruję tęsknym wzrokiem na naszego
rosomaka, zwanego w skrócie WEM-em, co ma dumnie oznaczać Wóz
Ewakuacji Medycznej. Kapitan Marczak rozwleka się, przypomina o
zasadach bezpieczeństwa, o czyhających zagrożeniach: minach,
postrzałach i ajdikach... Och, przestań już gadać, gościu, mam cię
dość. Chcę ulokować się w bezpiecznym – no dobra,
pseudobezpiecznym – wnętrzu rośka, zjeść zaoszczędzoną z kolacji
kanapkę i wraz z pozostałymi poudawać, że ani trochę się nie boję. I
przetrwać do kolejnego patrolu; to dopiero początek mojej misji, więc
jeszcze nie ośmielam się nawet pomyśleć o dotrwaniu do powrotu do
domu.
No dobra, kapitan daje sygnał, wsiada do swojego rosomaka,
ruszamy.
Żołnierze ładują się do piaskowych EMRAP-ÓW, za nimi toczy się
z wolna nasz oliwkowy WEM. Na lewym boku nosi dumny napis
RESCUE TEAM, na prawym to samo, tylko w lustrzanym odbiciu.
Podobno kiedy to malowali, mieli tylko jeden szablon, jednostronny:
przyłożyli raz, wyszło okej, potem drugi raz, nie pomyśleli, machnęli...
no i już tak zostało.
Stoję przy metalowych schodkach z tyłu wozu, czekam, aż Renia
wdrapie się do środka, i nagle aż zapiera mi dech w piersiach. Co to za
facet tam, przy ostatnim EMRAP-ie? Rany, ale gość!
Stoi profilem, więc nie widzę naszywki jednostki na lewym
ramieniu, z prawego łypią tylko na mnie majorowskie dwie belki i
gwiazdka. Na pewno nie jest od nas, my nosimy stopnie na pagonach,
no i zamiast zwykłego pustynnego munduru gość ubrany jest w
multicam – znaczy musi być którymś ze specjalsów. Rozglądam się
ukradkiem, ale nie widzę nikogo w podobnym mundurze. Dziwne, cóż
on miałby tu robić, sam jeden, bez swoich ludzi?
Jest w nim coś imponującego. Emanuje spokojem i siłą, a kiedy
odwraca się odrobinę w moim kierunku, aż drżę. Ze spalonej
pustynnym słońcem, gładko ogolonej twarzy spoglądają niesamowicie
przenikliwe, jasnoniebieskie oczy... Patrzą na mnie, ale wiem, że mnie
nie widzą. Wcale mnie to nie dziwi, przyznaję z żalem, wspinając się
do WEM-a: taki specjals, i to w stopniu majora, nie będzie się zniżał
do zwykłej pani sierżant ratowniczki ze Zgrupowania Bojowego Alfa.
No nie uchodzi, to po prostu nie uchodzi.
Spokojnie, poczekamy parę miesięcy, wtedy stopniowo
wypiękniejemy wszystkie: my, dziewczyny z bazy Ghazni, Polish Task
Forces White Eagle, siódma zmiana Polskiego Kontyngentu
Wojskowego Afganistan. I zarówno specjalsi, jak i konwencjonale,
szeregowcy i kaprale, pułkownicy i generałowie, zaczną zabiegać o
nasze względy. Głód ma swoje prawa. Tak tu jest.
A ten facet, ech, co tu będę ściemniać: strasznie mi się podoba.
Jeszcze się spotkamy, prędzej czy później, przyrzekam sobie w
duchu. Co z tego, że wraz z kolegami mieszka w odgrodzonej części
bazy, do której zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu. Przyjdzie
przecież na DiFac, czyli Dining Facilities, po naszemu stołówkę. Albo
może i do szpitala, kiedy akurat będę na dyżurze. A potem, ośmielam
się rozmarzyć, chłopaki zrobią di-ejkę, Direct Action, na mój pokój,
tak jak ostatnio wbili się w środku nocy do naszej doktorki i porwali
do siebie na tańce. Ot, po prostu znała ich wcześniej, a ja nie jestem
gorsza, prędzej czy później zwrócę na siebie specjalną uwagę. Prędzej
czy później, na pewno.
Dobra, uspokój się, rozmaślona babo! Bierz beryla w garść i siadaj
na czwórze na niewygodnym, sztywnym foteliku, przypinaj się
pasami. Bo pan kierowca, starszy szeregowy Piotruś, już oznajmia, że
ruszamy!
Rosomak i EMRAP-y ruszają, za nimi podąża nasz WEM.
Przełykam ślinę, patrzę po towarzyszach: pielęgniarce Ance, dzisiaj
dowódcy wozu, Reni, koleżance ratowniczce, i sanitariuszu Grzesiu,
który stanowi naszą męską siłę. Uśmiechamy się do siebie,
przekomarzamy się od czasu do czasu. Wszystko to jest sztuczne, za
fasadą porannych żarcików czai się strach, a z oczu wyziera aż nadto
jawne pytanie:
– Walnie dzisiaj czy nie?
2

Kiwam się monotonnie, w miarę jak rosiek podskakuje na


kamienistej afgańskiej drodze. Podróż wlecze się niemiłosiernie,
zatrzymujemy się przed każdym przepustem, mostem, dziurą, by
saperzy mogli zrobić swoje. Przysypiam trochę, strach przyczaił się
gdzieś w okolicach żołądka, gotów wyskoczyć na każde zawołanie, ale
na razie i on śpi. Nie jest źle, na tym szwendaniu się po okolicach
Gazowni minęły już trzy godziny patrolu. Ba, nawet na postoju udało
się wyskoczyć na hadżi, kupić arbuzy, pomidory i pyszne arabskie
chlebki. Koleżeństwo w bazie będzie zachwycone. Jedno tylko mnie
martwi: wypatrywałam oczy, ale nie widziałam mojego specjalsa ani
razu. Może tylko przyszedł zagadać i wcale nie wsiadł do tego
ostatniego EMRAP-a? No nic, pożyjemy, zobaczymy. Co nagle, to po
diable.
– Buuuum!
Rosomak podskakuje, serce natychmiast puszcza się w szalony
galop.
Ajdik?!
IED, Improvised Explosive Device, te talibskie skurwysyny znów
zakopały w drodze materiały wybuchowe, poczekały na nas, odpaliły
towar, a teraz...
– Mamy rannych, załoga WEM-a naprzód! – drze się dowódca
konwoju. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie, Grześ
mocuje się ze stalowymi drzwiami, ustępują w końcu, na miękkich
nogach wyskakuję na zewnątrz, zdarzało się, że drugi ajdik tylko
czekał, aż medycy podejdą pozbierać rannych. Nic to, robię swoje,
biegnę do piątego EMRAP-a, wyleciał na bok prawie kołami do góry,
w środku pewnie będzie miazga, podlatujemy z obu stron, kurwa, jak
ci saperzy sprawdzili ten przepust, w pojeździe wyją ranni, to dobrze
rokuje: drą się, więc mają siłę żyć, wyciągamy ich ostrożnie, powoli.
Kołnierz, szyna, bandaż, nosze! Do WEM-a! Tłusty dym gryzie w oczy,
spomiędzy kłębów dopiero teraz dostrzegam, że nasz rosiek też
oberwał, koło ma przekrzywione żałośnie niczym złamaną rękę. Mimo
to pakujemy rannych do środka, unieruchomienie, wkłucie – i oto
mistrzostwo świata: znajdź żyłę pomiędzy popalonymi, poszarpanymi
tkankami, załóż dostęp. Podłącz płyn. Okej, gotowe, wypadam na
zewnątrz, patrzę na Ankę, która robi pośpieszny triage: kto następny?
Przystaję na chwilę, zdumiona: przy rozwalonym EMRAP-ie, na
poboczu, siedzi mój specjals. Omiata okolicę swoją bronią bez cienia
wzruszenia. I przygląda się zniszczeniom.
Twardziel. Albo drań.
Nagle patrzy na mnie i tym razem mnie widzi, wiem na pewno.
Świiiist...
– Na ziemię! – wyje ktoś, padamy pokotem, ten świst znają
wszyscy, wbity jest do głębin rdzenia kręgowego, tam, gdzie siedzi
pierwotne, chcące żyć zwierzę; zna ten świst i nieruchomieje przezeń,
przylepione płasko do podłoża. Bo zaraz po świście idzie...
Łup!
Wielkie walnięcie, ziemia drży i rozsypuje się dookoła.
– Moździerz! Kryć się!
Od stalowych pokryć wozów odbijają się grzechoczące serie kul.
Zasadzka, pojmuję natychmiast, zakopali ajdika, poczekali na patrol,
odpalili co swoje, a teraz dotłuką nas do końca!
Czołgam się mozolnie do WEM-a, nasz Rescue Team nie ma nawet
siatki zabezpieczającej przed granatnikiem, więc pewnie gówno mi to
da, widziałam już, jak granat przebił stalową osłonę rosomaka i
urządził w środku małą rzeźnię. Ale lepsze to niż kamizelka i hełm,
które wydają się teraz cienkie niczym papier.
– Łup, łup, łup! – zaczyna grzechotać bushmaster z wieży
pierwszego rośka, pociski kalibru 30 mm rozszarpują okoliczne skały.
– Tratatatatata! – dołączają żołnierze ze swoimi berylami. –
Tratatata!
Talibski ogień urywa się nagle. Góry spoglądają na nas, surowe,
puste i niewzruszone. Nikogo tu nie było, zdają się szeptać, to tylko
duchy. Bardzo nieprzyjazne wam duchy.
– Medyk! Medyyyk!
Podrywam się z ziemi, dźwigam torbę pierwszej pomocy. Jest
ciężka, jakby napełniona kamieniami, rzucam okiem: pełna krwi.
Kredowobiały żołnierz, który leżał obok mnie, w całkowitym
milczeniu jedyną ocalałą ręką nerwowymi ruchami przesuwa po
mundurze. Dopiero po chwili pojmuję: stara się wygrzebać
ampułkostrzykawkę z morfiną.
Rzucam torbę, w ułamku sekundy mam w dłoniach CAT-a.
Błyskawicznie zawiązuję opaskę uciskową dookoła kikuta ręki,
przekręcam plastikowy kołek, raz, dwa, pięć, trzyma! Żołnierz znalazł
morfinę, z wyraźną ulgą wbija ją w udo. Pstryk, zaraz nie będzie
bolało, już niedługo nie będzie bolało...
Rozglądam się pokrótce, nie widzę jego ręki w pobliżu, tylko jakaś
krwawa miazga dookoła; szkoda czasu, są inni. Biegamy pomiędzy
nimi z Renią, zakrwawione anioły w popalonych mundurach, niosące
chwilowe ocalenie. Anka dokonuje selekcji: ten, ten, teraz ten! A
Grześ... Gdzie jest Grześ?
Znajdujemy go pod WEM-em, bladego, z nogą sterczącą pod
jednoznacznym kątem. No, toś się, chłopaku, nawojował. Na pewno
złamana.
Grzesiek zdaje sobie z tego sprawę, ból w jego oczach miesza się z
ulgą i żalem. To już, już koniec? Wrócę do domu?
... i będę gnił w ciszy i spokoju szpitala, podczas kiedy wy tutaj...
– Nie ruszaj się, przyniosę szynę – nakazuje Renia i znika we
wnętrzu WEM-a. – Spokojnie, Grzesiu, spokojnie!
– Dustoff, this is... Requesting medevac! – dobiegają nas urywki
zdań. Dowódca wezwał już wsparcie, teraz zamawia śmigłowce
medyczne.
Rozglądam się dookoła. Sytuacja wydaje się opanowana. Ranni
zaopatrzeni, ci ciężej w WEM-ie. Na razie bez konieczności
resuscytacji.
– O kuuuurwaaa – szczerzy się głupkowato ten z urwaną ręką. –
To działa, ta cała morfina! Ale jaaaazdaa... To działa!
Kiwam głową ze sztucznym uśmiechem. Jasne, że działa,
dwadzieścia miligramów emefki to nie w kij dmuchał. Daje odlot? Od
tego właśnie jest.
Wtem przypominam sobie poranną fascynację, rozglądam się
ponownie dookoła. Gdzie mój major? Nie widzę. Na pewno go nie
opatrywałam, więc musi być w porządku. No cóż, co się odwlecze...
Osuwam się na schodki okaleczonego rośka, przysiadam na nich
na chwilę. Biorę głęboki wdech.
Potrząsam głową. Ciężko było, kurwa, ale ciężko!
Nad górami pojawiają się stalowe ważki Dustoff-u –
amerykańskiej jednostki ewakuacji medycznej. Oddycham z ulgą, ale i
drżeniem. O ile talibskie duchy nie powrócą, by chapnąć łakome kąski
zbawczych śmigieł, najgorsze powinno już być za nami. Kurwa, ależ
było ciężko!
Dopiero co przeżyte chwile przelatują mi przez mózg niczym
przyśpieszony film i nagle potajemnie, ukradkiem, gdzieś z dna
umysłu wypływa narkotyczna myśl:
– Ależ było zajebiście!
3

Na difaku na difaku
Tak siedzimy przy kurczaku
Ginę troski i zmartwienia
No bo difak wszystko zmienia

Nasz podpułkownik Jacek to bard i prześmiewca. Nic w bazie nie


ujdzie jego żwawemu spojrzeniu... A w niedzielę wieczorem, po mszy,
Ghazni Sunday Occasional Band pod jego dowództwem już gra
kolejną piosenkę:

No a nasi specjalsi
To bardzo wesoła paka
Jeden nawet raz dla draki
Zabił z emki rosomaka!

Na difaku, na difaku...

– Święta prawda – potwierdza Iwonka nad talerzem pieczonego


kurczaka z ryżem i kukurydzą. – Koleś dał plamę, i to przy
konwencjonałach. Zapomniał sprawdzić broni przed wejściem do
rośka, zrobił to więc w środku: rozładował, zerknął w zamek: pusto,
oddał strzał kontrolny... Jak łupnęło, poszło rykoszetem po podłodze,
omal się wszyscy nie posrali ze strachu. Za to teraz mają bekę: niby
specjals, proszę, a jak umoczył. Niby nic takiego nie powinno się było
wydarzyć, w zamku było pusto, nawet kolega widział i potwierdza, ale
wiadomo: nienaładowana broń sama strzela raz do roku. No i teraz
chłopak obrywa za swoje, wszak narobił wstydu jednostce! Powiesili
mu nad łóżkiem szereg papierowych sylwetek rosomaków, przekreślili
pierwszego ostentacyjną czerwienią. I nawet niech nie próbuje tego
zdjąć, cienias jeden!
Przysłuchuję się paplaniu Iwonki, potakując z uśmiechem.
Dziewczyna zakręciła się dookoła jednego medyka od Groszków i
teraz jest zapraszana do ich niedostępnych bichat. Farciara.
– Słuchaj no... – zbieram się wreszcie na odwagę. – A widziałaś
może tego ich majora?
Koleżanka dłubie plastikowym widelcem w talerzu, zastanawia się
nad odpowiedzią.
– No, na razie nie – przyznaje z westchnieniem. – Wiesz, na razie
tylko odwiedzam Michała...
Aha, rozumiem. Michał jest sierżantem, mieszka razem z
pozostałymi medykami. Major przebywa w innej bichacie. A Iwonka
jest zapraszana tylko do tej jednej.
No cóż, prędzej czy później...
– Czterdzieści cztery do sto czternaście! – wywołuje nagle
motorola. – Medevac! Dziesięć minut!
– Sto czternaście do czterdzieści cztery! – odpowiada Iwonka
pośpiesznie, cud boski, że słyszałyśmy, betonowe ściany difaku
zagłuszają zazwyczaj całą komunikację. – Już biegniemy!
Ruszamy śpiesznym krokiem do wyjścia, odprowadzane pełnymi
aprobaty spojrzeniami: oto nasze dzielne dziewczyny biegną ratować
ludzkie życie. Gwoli szczerości jednak powiedzieć trzeba, że czasem
bardziej pochlebne w tym zdaniu bywa „nasze dziewczyny” niż
„ratować ludzkie życie”.
A mojego majora jak nie było, tak nie ma.
Biegniemy do szpitala, przemykając od schronu do schronu. Tu z
nieba czasem pada metalowy deszcz.
4

Dwa black hawki Dustoff-u widnieją już nad górami, w


promieniach zachodzącego słońca są tak piękne, że zapierają dech w
piersiach. Pędzą ku nam co sił, dzisiaj dowodzą Mike i Sean, obaj
genialni piloci. Lądowanie w ich wykonaniu to majstersztyk:
śmigłowce spadają z nieba niczym pioruny, wzbijając tumany kurzu i
piasku... i siadają na ziemi mięciutko, równiutko, żeby ranni nie
doznali najmniejszego uszczerbku.
Pędzimy ku nim, przedzierając się przez siekący nas wściekle po
twarzach piach. Odbieramy nosze i – szybko, szybko! – przekładamy
do karetki. Dwóch Szuszaków, jeden jęczy: „Allach, Allach!”, drugi
zaciska posiniałe wargi. Oho, niedobrze. Wkłucie? Jest wkłucie,
amerykańscy ratownicy to fachowcy.
Karetka podskakuje na wyboistym żwirze wokół helipadu, po
chwili jesteśmy już w szpitalu. Wdzieramy się na trauma room,
kładziemy rannych. Janice, pulchna, ciemnowłosa ratowniczka,
referuje ich stan naszym doktorom. Ofiary ajdików, pierwszy: urwane
obie nogi; drugi: postrzał w lewe ramię.
Postrzał? Przy ajdiku?
Aha. Panowie właśnie ten ładunek zakładali i chyba coś im nie
wyszło. Napatoczyli się nasi dzielni wojacy. Coś mi się wydaje, że nie
przypadkiem: nasze oczy i uszy też działają.
Pracujemy jak zawsze: rutynowo, spokojnie. Staję przy pierwszym
łóżku, dostaje mi się ten z pourywanymi nogami. Starannie odwijamy
bandaże, strzępy mięsa zwisają z potrzaskanych kości, opaski
uciskowe na udach powstrzymują krew przed chluśnięciem
strumieniami. Nie bierze mnie to, nie takie rzeczy już tutaj widziałam.
Zerkam obok, ten postrzelony w ramię z minuty na minutę robi się
coraz bardziej szarobiały, zmierzwiona, zapiaszczona broda sterczy
żałośnie spod maski tlenowej. Co jest, kurde, postrzał w lewe ramię i
gość tak się przejął? Może boi się przesłuchania? Nooo, jeśli dorwą go
spece z afgańskiej bezpieki, ma się czego bać.
W progu staje mój major. Przygryzam wargi, starając się nie zacząć
piszczeć niczym nastolatka. O, to już wiemy, kto dorwał „bad guys’ów”
– a teraz zajmij się robotą, głupolu!
Do traumy wbiegają amerykańscy śledczy, dwóch podchodzi do
mojego pacjenta, przykładają mu palce do płaskiej maszyny. Tłumacz
Tom skrył się za sterylnością maseczki chirurgicznej, założył czepek
operacyjny. Nie boi się zarazić, bynajmniej; po prostu wie, że różnie
tutaj bywa. Jeżeli przekażemy taliba lokalnej policji, jak amen w
pacierzu go wypuszczą. A Tom ma tutaj rodzinę, wystarczy, że tamci
dowiedzą się, że chłopak pracuje dla wojska, marny będzie ich los.
– Co robiłeś na drodze? – pyta Amerykanin, Tom tłumaczy jego
słowa na gardłowe głoski języka dari.
Szuszak tłumaczy się gorączkowo, dostał już pięćdziesiątkę
fentanylu, ból zelżał mu, miesza się z otumanieniem.
– Pilnowałeś brzoskwiń, tak? W czerwcu?
Ranny kiwa gorliwie głową. Ano tak, ma sad, drzewka
brzoskwiniowe, trzeba dopilnować. To nic, że zalążki owoców dopiero
są wielkości orzecha. Kto mu zabroni pilnować wieczorem własnych
drzew?
Zerkam na rentgen wyświetlany na ekranie komputera. Klatka
piersiowa tego obok.
No i wszystko jasne, czemu z facetem niedobrze. Kula owszem,
trafiła go w ramię... Ale zatrzymała się w wątrobie. Koziołkując w
ciele, po drodze przemieliła płuca, może jeszcze ruszyła serce, przełyk
i aortę, przebiła przeponę. Nie ma szans; żegnamy pana ozięble z
domieszką zapiekłego gniewu. Zaraz porozmawia pan sobie ze swoimi
siedemdziesięcioma siedmioma dziewicami, czekającymi wytrwale u
Allacha za piecem. No-to pa!
Chociaż może szkoda, warto by go było dobrze przesłuchać. Major
zdaje się być tego samego zdania: wbija w umierającego swe lodowate
oczy, jakby chciał przeskanować mu duszę, nim odejdzie.
Tymczasem mojego rannego pytają:
– Pilnowałeś brzoskwiń, tak?
– Tak. Tak!
– To skąd masz na rękach materiały wybuchowe?
Pacjent milknie i tylko wbija w nas oczy bulgoczące nienawiścią.
Wie już, że przegrał, a teraz czeka go los gorszy od śmierci.
Przesłuchania, więzienie, sąd. I nawet jeżeli przekupni policjanci
zwrócą mu wolność, jako beznogi kaleka może najwyżej zacząć żebrać.
O rehabilitacji, protezach, rencie inwalidzkiej i tym podobnych
zachodnich bezeceństwach może sobie w Afganistanie zapomnieć.
Chyba że mu Allach wynagrodzi, kto wie.
– Dart? – pytam, zawijając bandaż, ma to znaczyć: „boli?”, ale nie
jestem najlepsza w językach.
Pacjent zignorował moje pytanie, milczy zawzięcie, więc albo coś
poplątałam, albo nie zamierza rozmawiać z nieczystą babą. Nieważne.
– Na’fas! – polecam więc, poprawiając mu maseczkę z tlenem.
Chcę przez to powiedzieć: „oddychaj!”, ale cholera wie czy się znowu
nie mylę.
Zaraz będzie po wszystkim. Nasi szykują już salę operacyjną,
zabiorą gościa, by amputować i pozszywać co trzeba. Uśpimy go do
zabiegu, a potem zamówimy kolejnego medevac i przekażemy do
afgańskiego szpitala w Gardez. A tam niech już się nim zajmą, jak
uważają za słuszne.
I tak pewnie go wypuszczą, sprzedajne gnoje.
A ten obok oczywiście już nie żyje. Dziewczyny krzątają się koło
niego jak trzeba: związują razem paluchy, obmywają ciało, zakrywają
białym prześcieradłem. Musimy się śpieszyć, aby przekazać trupa
lokalsom. Jeżeli nie zostanie pochowany przed najbliższym zachodem
słońca, nie trafi do swoich dziewic. I całe jego bojowo-religijne wysiłki
pójdą na marne.
Bez sensu jest taka wojna. Absolutnie bez sensu.
5

Ciepła afgańska noc pachnie kurzem. Gwiazdy migoczą,


rozpryskane po niebie w ilościach, których nigdy nie zdarzało mi się
oglądać w kraju. Siedzimy na patio przed bichatą, na gustownych
mebelkach z ikei.
Żeby nikogo nie zmyliło: ikea to śmietnik tuż za helipadem.
Wybrawszy się tam, zawsze można znaleźć coś fajnego: skrzynkę po
amunicji, drut, kawałek deski. A potem należy w ten sposób
pozyskane meble zgodnie z brakującą instrukcją samodzielnie złożyć
w domu.
Popijamy bezalkoholowe piwo, wbijając wzrok w rozgwieżdżoną
górę, tam gdzie teraz śpi Allach. Jacek z nieodłączną gitarą intonuje
ochrypłym, bluesowym głosem:

Ciągle spada,
Tym żelastwem obrzucają nas z daleka,
Na efekty jakiś talib w górach czeka,
Patrzy z dali, żeby ujrzeć dym z Gazowni.

A ja... A ja chodzę,
Hełm na głowie przekrzywiony zawadiacko,
Patrzę w niebo: gdzie to metalowe cacko
Zerka na mnie przestraszony mój koleżka.

Chłopcy w TOC-u,
Skąd to leci, ustalają już od roku,
Czy z południa, czy z północy, niech ktoś powie,
Włosy stają dęba nawet łysej głowie!

Kiwamy głowami z uznaniem. Ale przerobił, gość ma talent


kabaretowy, nie ma co!
– Siadłem z żoną do pierwszej kolacji... – wspomina nagle Krzyś,
dopiero co wrócił z urlopu w kraju i koniecznie musi się podzielić
wrażeniami. – No i wszystko ładnie, pięknie: zjedliśmy, to się
chciałem zachować. Pozbierałem naczynia... I wywaliłem wszystko do
śmietnika, jak te jednorazówki u nas na stołówce! Żona taaaakie oczy
zrobiła!
Śmiejemy się. Ech, trudno będzie się pozbyć przyzwyczajeń z misji.
Pewnie będę padała na ziemię w panice, jak tylko ktoś trzaśnie
drzwiami. Za to na pieczonego kurczaka przez co najmniej pół roku
nie spojrzę, jak wrócę. Nie ma mowy!
– Puk, puk! – stukają grzecznie żołnierze w ścianę koło wejścia na
patio. – Można?
Jacek podrywa się od razu.
– Jasne, jasne, chłopaki! Wchodźcie!
Podchodzą do niego w kilku, konferują coś przyciszonymi głosami.
Najgłośniej gardłuje Kwiatkoszczak, jeden z dowódców Alfy. Nie
rozróżniam słów, ale najwyraźniej proszą o pomoc. Może pies im
zasłabł albo co?
Nagle przecieram oczy...
JEST!
Jest mój major, przyszedł wraz z żołnierzami pogadać z Jackiem.
Dziwne, wciąż chodzi z konwencjonałami, zamiast ze swoimi – może
to łącznikowy?
Major odwraca się nagle, patrzy na mnie i... uśmiecha się! Do
mnie, nie ma co do tego cienia wątpliwości!
Odpowiadam najczystszym, najbardziej promiennym uśmiechem,
na jaki mnie stać.
– Może chcecie kawy, herbaty? – Podrywam się gościnnie.
Niestety, nie mają czasu, kręcą głowami i zaraz wychodzą,
porywając pułkownika ze sobą. Coś się szykuje, jak nic. Wychodzi i
mój major, bez słowa, tylko mrugnąwszy do mnie porozumiewawczo.
Dobre chociaż to!
– Ty, Iwoncia, wiesz, jak się ten gość nazywa? Ten major?
Marszczy w namyśle brwi, głupia lalka, aż mnie denerwuje. To
takie trudne spamiętać, jak jeden major ma na imię? Pewnie Vis,
żartuję w duchu, pokrywając złość. Żeby wyszło Vis Major, będzie jak
ulał.
– Który major? Kwiatkoszczak z Alfy?
– Nieee, ten specjals w multicamie.
– Hmmm... – Iwonka mruży zielonkawe oczy. – Nie zauważyłam.
– No jak to, nie zauważyłaś! Taki przystojniak!
– No nie zauważyłam. Wiesz, mam teraz oczy tylko dla Michasia.
Uduś mnie za to, jak chcesz.
Wzruszam ramionami, wstaję i wchodzę do bichaty, trzaskając ze
złością drzwiami. Akurat, nie zauważyła. Chce mieć monopol na
specjalsów, ot co!
6

Kładę się na materacu na podłodze. Jeszcze miesiąc temu spałam


na łóżku, ale miałam dosyć ciągłego rzucania się na podłogę przy
każdym ostrzale. Nieraz sobie przy tym powbijałam drzazgi w ręce.
No to się przeprowadziłam na ziemię, jest łatwiej. A łóżko postawiłam
bokiem przy ścianie, dzięki temu z tyłu za nóżkami mam dodatkowe
miejsce na lockera i różne mniej przydatne bzdety Proszę państwa:
nowoczesność w domu i zagrodzie!
Przymykam oczy, nieśmiało marząc o uśmiechu majora...
Buuum!
Nagły huk rozrywa uszy, zaciska bezdechem krtań. Ściany ze
sklejki walą się na mnie, sypiąc dookoła fontannami drzazg. Kilka
pokojów dalej rozlega się przeraźliwy krzyk:
– Ratujcie nas! Palimy się! Palimy się!
Płomienie pełzają już po podłodze mojego pokoju, wygrzebuję się
spomiędzy kawałków drewna, oparły się częściowo o łóżko, pewnie
tylko dzięki temu żyję. Nie czuję nic, płomienie smagają mi stopy,
musi być tam już wbitych milion drzazg, nie czuję nic, muszę wyjść,
po prostu muszę wyjść, czemu te cholerne bichaty nie mają okien,
droga do drzwi zablokowana, odgarniam szaleńczo płonące drewno i
poskręcany metal, widzę paralitycznie powyginany korpus lodówki,
wreszcie wydostaję się na korytarz, leży tu Anka, nie ma stopy,
przyklękam przy niej, sprawdzam najważniejsze: oddech, tętno,
klatkę piersiową, nic poza tym nie zrobię, nie zatamuję krwawienia z
kończyny, jestem w samej popalonej koszulce, trzeba się zbierać, jak
błędna kieruję się do wyjścia, płomienie już huczą nad głowami, do
bichaty wdzierają się żołnierze, któryś bierze mnie za rękę, prowadzi
niczym małe dziecko; do schronu, ja chcę do schronu!
Wsadzają mnie do hummera, przewożą błyskawicznie do szpitala.
Szybki przegląd ze strony Maćka, naszego doktora: nic ci nie jest,
spokojnie, to tylko drobne otarcia i poparzenia. Błysk igły zakładają
mi dostęp dożylny, morfina płynie kojąco niczym fale Dunaju. Kładę
się na kozetce... Łup: Dobiega mnie kolejny wybuch. Wyją syreny.
– UWAGA! OSTRZAŁ! DO SCHRONU! DO SCHRONU: DO
SCHRONU! – powtarzają głośniki.
Podrywam się natychmiast, Renia pomaga mi przejść do
przyszpitalnego odwróconego U z betonu, postawionego na gołej
ziemi. Tak wygląda schron, zapomnijcie o schodach, windach,
chromoniklowych drzwiach i laserowych światłach rodem ze „Star
Treka”, to tylko zwykły beton obłożony workami z piaskiem, ale daje
szansę na przeżycie, zwykłą, malutką szansę, która urasta do
niebotycznych rozmiarów, jest kosmosem i wszechświatem: mieć tę
szansę lub nie mieć... Koleżanka zaraz wraca do szpitala, tam przecież
opatrują naszych rannych, to normalka, nie wyjdzie się przecież z sali
operacyjnej w samym środku zabiegu: przepraszamy, panie pacjencie,
ale jest ostrzał, sam pan rozumie, więc spierdalamy teraz do
schronów, a pan sobie tutaj grzecznie poleży, bardzo prosimy, aha,
jakby się pan budził, to tu jest takie białe coś w strzykawce, proszę
sobie dostrzyknąć i czekać cierpliwie.
Świiiist...
Łup!
Ziemia trzęsie się niczym u wrót piekła. Talibowie chyba się
wściekli: walą w nas jednego za drugim. Ten ostatni prawie wszedł w
mój schron.
Ale jazda, uśmiecham się pod nosem – dziwne, powinnam
wrzeszczeć ze strachu, a ja jestem śmiertelnie wręcz spokojna.
Adrenalina czy morfina, wszystko jedno, ale działa. Całkiem dobrze
działa.
Do schronu wchodzi major, mój major! Patrzy na mnie... i
uśmiecha się: kojąco, łagodnie.
Chryste, jak on mi się podoba! Ale nie jestem w stanie wyjąkać ani
słowa. Czuję się niczym mała, skrępowana dziewczynka w jego
obecności.
Ten jednak nie krępuje się, nic a nic. Podchodzi, siada tuż obok,
opasuje mnie silnym ramieniem... I nagle szepcze mi do ucha:
– Strasznie mi się podobasz. Wiesz?
Podnoszę ku niemu zaskoczoną twarz. A on, nie tracąc czasu, po
prostu zaczyna mnie całować.
Drżę z rozkoszy, mogłabym tak zostać na wieczność, nagle wiem:
to jest on, ten jeden jedyny, zawsze do niego należałam i chcę należeć
na wieki, wreszcie się odnaleźliśmy, po prostu przyszedł i powiedział:
– Strasznie mi się podobasz!
Syreny milkną, przytulam się do mojego majora, szczęście
napełnia mnie fałami po samo niebo, może to te same fale Dunaju, co
kołysały mnie przed chwilą, jest dobrze, tak dobrze, jak nigdy dotąd...
Nagle patrzę: jakieś ciało leży u wejścia do schronu. Nie rusza się!
Zrywam się na równe nogi. Ranna nie ranna, wciąż jestem
medykiem!
– Zostaw – mówi major. – Już nie potrzeba. Zostaw.
– Zwariowałeś?! – Odtrącam go, rzucam się do ciała, na pewno
ktoś potrzebuje pomocy...
Patrzę w szeroko otwarte oczy i nieruchomą twarz.
I osuwam się na ziemię, powoli.
To przecież moja twarz...
– Mówiłem ci, zostaw – napomina major łagodnie. – Już nie
potrzeba.
Patrzę w przeraźliwie jasnoniebieskie oczy. Uśmiechają się.
– Wstań, chodź ze mną – ciągnie Śmierć. – Strasznie mi się
podobasz! – Podaje mi ramię zachęcającym gestem.
Kiwam głową, podnosząc się z kamienistej ziemi.
– Ty też – odpowiadam z wolna, patrząc w płonący blask za
schronem. Przyjmuję silne ramię ukochanego, ruszamy do wyjścia.
– Strasznie mi się podobasz – powtarzam znów.

Z miłością i szacunkiem dla żołnierzy VII zmiany PKW Afganistan,


jak również innych zmian, wszystkich członków Grupy
Zabezpieczenia Medycznego oraz ze szczególnymi podziękowaniami
dla ppłk. Jacka Dybasia za zgodę na cytowanie fragmentów jego
piosenek.
Magda Kozak
Marcin Mortka

Rocznik 1976. Urodzony w Poznaniu. Już podczas studiów parał


się pisaniem artykułów o tematyce erpegowo-historycznej do
czasopism „Magia i Miecz” oraz „Portal”. Za niedościgniony wzór
uważa Patricka O’Briana, którego powieści pracowicie przekłada na
język polski. Profesję tłumacza łączy z pracą nauczyciela i lektora
języka angielskiego.
Autor powieści „Ostatnia saga”, jej kontynuacji „Wojna runów”
oraz „Świt po bitwie”, a także dylogii „Karaibska krucjata”, na którą
składają się „Płonący Union Jack” i „La Tumba de los Piratas”.
W lipcu 1007 r. zadebiutował w Fabryce Słów dwutomową
powieścią „Ragnarok 1940”. Nakładem wydawnictwa ukazały się też
kolejne tomy cenionego przez czytelników doskonałego cyklu „Miecz i
kwiaty” (1008, 1009 i 2010), osadzonego w czasach krucjat i
Królestwa Jerozolimy. „Martwe Jezioro” (2011), najnowsza powieść
Marcina Mortki, to zwrot w stronę heroic fantasy. Bestsellerowy
zresztą.
MARCIN MORTKA

IMPOSTORZY
Lotar przeklinał wszystko od chwili, gdy nauczył się przeklinać, co
zważywszy na fakt, że pochodził z najbardziej nobliwej rodziny w całej
wioseczce, nastąpiło dość późno. Jeszcze później przyszło mu ów
osobliwy talent uruchomić, a to, jak się wydaje, nastąpiło jakieś trzy
miesiące po wysłuchaniu pierwszej, całkowicie nielegalnej opowieści o
bohaterach. Od tego jednakże momentu klął wszystko równo z mocą,
werwą i skrupulatnością drwala. Klął swego nobliwego ojca i równie
nobliwą matkę, klął wieś, w której przyszło mu mieszkać, wraz z
wszystkimi jej mieszkańcami, klął wioskowego kapłana Magnusa,
szkółkę świątynną, klął jakże liczne święta i tradycje, klął swe
obowiązki, a nawet przywileje.
Nade wszystko jednak klął swe włochate stopy, pękaty brzuch,
rumiane policzki, piegi na czole i jasne, całkowicie niewinne włosy.
Lotar bowiem nienawidził być hobbitem.
– A wiecie dlaczego? – objaśnił swym przyjaciołom tego feralnego
dnia, kiedy przewrócili wózek z kapustą wiezioną dla pana Bargluma.
– Dlatego, że jako hobbit nie mam w tym świecie żadnych szans.
Wnioskując po rozwartych szeroko gębach, nikt go nie zrozumiał,
czemu się zresztą nie dziwił. Postanowił więc uczyć przez działanie i
zademonstrował całej bandzie, na czym polegają szarże rydwanów.
Wózek pełen kapusty nie udźwignął jednakże swej bohaterskiej roli,
co skończyło się serią rytmicznych, niosących się echem klapsów w
kilku zagrodach w Rozbeble i następującym po nich wyciu w różnych
tonacjach.
Ojciec Lotara, nie bez racji uważając, że rodzina kandydata na
urząd sołtysa powinna świecić przykładem, sprał go bardzo
sumiennie, skutkiem czego minęły długie dni, nim ten mógł wreszcie
prześlizgnąć się do sypialni rodziców na małą sesję prężenia
muskułów przed lustrem. Pomimo iście męskiego podbitego oka sesja
wypadła raczej niekorzystnie. Lotar ujrzał wyraźniej niż dotychczas,
że bohaterem raczej nie zostanie.
Zdecydował jednakże, że nie będzie się poddawał.

***

Jednym z powodów, dla których Lotar nadal trzymał sztamę z


Friggim, było to, że ten pracował w wioskowej karczmie, przez co
miewał od czasu do czasu dostęp do fajkowego ziela, które podbierał z
kapciuchów co bardziej zamroczonych klientów. Poza tym nie było w
nim zupełnie zadatków na bohatera ani nawet zastępcę bohatera.
Podczas każdej większej bijatyki uciekał jako pierwszy i jako pierwszy
pojawiał się też, by pozbierać to, co powypadało walczącym z kieszeni,
gadał bez przerwy, opowiadał niestworzone wprost bujdy, a przy tym
zajmował się rzeczami tak niemęskimi i niebohaterskimi, jak mycie
garów, obieranie warzyw czy gotowanie zupy. Ratowało go w sumie
tylko to, że był sierotą, którego ktoś pewnej mroźnej nocy porzucił na
stopniach gospody – każdy porządny bohater powinien być przecież
sierotą o tajemniczym rodowodzie – ale Lotar, jako wybitny znawca
tematu, nie żywił wielkich nadziei.
Niemniej skwapliwie ujął kapciuch i nabił sobie fajkę.
– Dobre, nie? – podskakiwał ożywiony Friggi. – Dobre?
Podwędziłem samemu Burglastowi, kiedy wypił za dużo i odjechał. Na
taczce odjechał, mówię ci! Sam go wiozłem! Ciężki, myślę sobie, to
chyba się nie obrazi...
– Ciszej bądź. – Lotar pyknął z namaszczeniem, a potem zmrużył
oczy.
– Bo co? – zacietrzewił się Friggi. – Co, dorośli? – Wystraszył się
nagle i rozejrzał bacznie dookoła.
Lotar aż podskoczył, niemalże upuszczając fajkę. Nabrzmiały
słońcem las dookoła nich był jednak cichy i spokojny, jak zwykle o tej
porze, gdy mieszkańcy Rozbebła pracowali coraz mniej wydajnie,
tęsknie myśląc już tylko o oczekującym ich w domach obiedzie. Ich
ulubiona kryjówka, którą zwali po prostu Wykrotem – a była to
zwykła jama pod korzeniami przewróconej wiatrem wierzby,
wychodząca prosto na leniwy nurt rzeczki Leciny – była miejscem
bezpiecznym i odosobnionym. Lotar w myślach zganił się za
całkowicie niemęski odruch i chcąc go zrekompensować, pociągnął
mocniej z fajki, jak na bohatera przystało.
Ziele, które Friggi podwędził tłustemu Burglastowi, zapewne
wzbogacone było o składniki obce organizmowi młodego hobbita,
gdyż świat najpierw zniknął za zasłoną dymu, a potem w ogóle. Kiedy
wrócił, dookoła siedziała już reszta ich bandy.
Grubas Brego właściwie nadawał się na bohatera. W wiosce
szeptano, że matkę Brega pod nieobecność ojca przydybał jakiś Duży
Człowiek, gdyż syn wyrósł na osobliwie wysokiego i barczystego
hobbita, miał również większe szanse niż reszta na w miarę rychłe
doczekanie się zarostu. Ojciec Brega, Balgo, ogłosił w całej wsi, iż
przyczyną chwalebnego rozwoju jego syna jest odpowiednio dobrana
dieta z warzyw i jajek, a ponadto duża ilość pracy na świeżym
powietrzu. Następnie jął swe stanowisko podkreślać pięścią, ze
szczególnym uwzględnieniem wioskowych dowcipnisiów i stróżów
moralności. Cała wieś skwapliwie teorii Balga przytaknęła, również i z
tego względu, że był jedynym kowalem w okolicy, stąd ceny mógł
kształtować dowolnie.
Uwaga dowcipnisiów wioskowych początkowo skupiła się więc na
samym Bregu, ale tylko do czasu, gdy ten odkrył swe walory cielesne.
Zaś pięścią walił po gębach równie skutecznie, jak młotem po
kowadle, co gasiło wszelkie kpiny. Niestety, w ślad za jego rozwojem
fizycznym bynajmniej nie szedł intelektualny i Lotar już dawno
doszedł do wniosku, że w większości przypadków Brego nie ma
bladego pojęcia, z jakiej właściwie okazji urządza komuś mordobicie.
Tillo był równie wielkim rozczarowaniem. Zdaniem Lotara mógł
osiągnąć wiele, zważywszy, że był akolitą i głównym pomocnikiem
wioskowego kapłana, a zatem miał dostęp: a) do tajnych, zakazanych
przez radę starszych opowieści, b) wszelakiej wiedzy tajemnej. Obie
rzeczy niezwykle Lotara pociągały i był nawet skłonny uczynić Tilla
zastępcą bohatera, gdyby ten nie wyzwalał w sobie niewyobrażalnych
wprost pokładów lenistwa. Pomimo kilku lat służby u staruszka
Magnusa Tillo nadal z trudem rozróżniał litery i robił błędy w
najprostszych modlitwach. Zniechęcony Magnus zamknął przed nim
szanse na rozwój w hierarchii świątynnej i przekierował do pomocy
domowej, co okazało się jeszcze gorszym rozwiązaniem. Tillo umykał
z chaty „starego grzyba” pod wszelkimi pozorami, a następnie
zaszywał się w jakiejkolwiek norze lub w krzakach, gdzie zapadał w
błogi sen.
Lotar spojrzał podejrzliwie na fajkę i na wszelki wypadek odłożył ją
daleko od siebie. Potem obrzucił swoich przyjaciół długim,
wyczekującym spojrzeniem i westchnął ciężko.
– Przyjaciele, spotykamy... – zagaił, lecz przerwał mu osobliwy jęk,
dobiegający gdzieś z głębi lasu:
– Chłopaaaki! Chłopaaaki!
No tak. Zapomniał o Sobbym, synu miejscowego piwowara, o
identycznym nomen omen imieniu, tak dalece predestynowanym do
przejęcia funkcji po ojcu, że nawet urodził się z czerwonym nochalem.
Sobby senior przygotowywał syna do zawodu piwowara z wielką pasją
i werwą, dzięki czemu kontakt młodzieńca z rzeczywistością malał w
stopniu wprost proporcjonalnym do umiejętności zawodowych.
Dobrym przykładem tej tendencji było choćby to, że pomimo iż
spotykali się w Wykrocie od dobrych paru lat, Sobby zawsze chwilę
błądził, nim trafił na miejsce.
Tym razem dotarł do kryjówki wyjątkowo szybko. Sapiąc i
parskając, przedarł się przez okalające Wykrot krzaki i z chwiejnym
rozmachem postawił przed Lotarem baryłkę.
– Tatulo zrobił... – wybełkotał. – Upiłem trochę, żeby się le... lepiej
niosło. Żeby żl... żl... lżej było.
To właśnie był powód, dla którego Sobby nadal cieszył się
sympatią reszty bandy i poważaniem jej przywódcy, który
rozpromienił się nieco na widok baryłki i sam wypił pierwszy kubek.
Atmosfera w Wykrocie zmieniła się w jednej chwili. Raczący się
tatulowym specjałem hobbici chichotali, klepali się po plecach,
wymieniali sprośnymi uwagami i przechwalali, od ilu robót udało im
się wymigać. Z każdym wychylonym kubkiem chichoty nabierały
głośności, a rozmowa niebezpiecznie zbliżała się do tematu dekoltu
Marianny. Widząc, że Friggi już zrobił się czerwony i zaczął nerwowo
oblizywać usta, szykując do podzielenia kolejnym spostrzeżeniem,
Lotar uznał, że czas położyć tym krotochwilom kres. Tym bardziej że
kwestia owego dekoltu była dlań tematem cokolwiek bolesnym.
– Przyjaciele – zagaił.
Rozmowy urwały się jak nożem uciął. Friggi oklapł jak balonik, z
którego spuszczono powietrze. Sobby rozejrzał się nerwowo w
poszukiwaniu źródła głosu, Brego wyłamał z trzaskiem palce. W
oczach Tilla błysnęła podejrzliwość.
– Przyjaciele, spotykamy się tu od wielu lat – ciągnął Lotar. –
Tylko tu, w naszym własnym gronie, odżywamy i stajemy się tym, kim
stać się powinniśmy. Hobbitami wolnymi, niezależnymi,
przedsiębiorczymi! Tylko tu wyzwalamy się od natłoku bezsensownej
wiejskiej pracy, tylko tu możemy śnić o przygodach godnych
bohaterów...
– Daj sobie spokój – rzucił Tillo i poprawił okulary na pękatym
nosie.
– Co?
– Daj sobie spokój, powiedziałem. Słyszycie, co on gada? – Tillo
odwrócił się do reszty. – Znowu chce nas namawiać do jakichś
bohaterskich czynów.
Brego i Friggi bezwiednie podrapali się po tyłkach. Na ich
twarzach pojawił się strach.
– Czy wy nie rozumiecie... – zaczął Lotar, ale Tillo był nieubłagany.
– Czas wydorośleć – syknął. – Dosyć mam już tych twoich głupot.
Pamiętasz, jak uznałeś, że w panu Hutlinsie zamieszkał zły duch, i jak
kazałeś Bregowi, by pizgnął go kijem? Do tej pory nie przyniósł ani
skopka do świątyni!
– A jaki wpierdal był... – jęknął Brego.
– Większy był wtedy, gdy szukałeś wilkołaka wśród klientów
karczmy – wywrócił oczami Friggi. – Żeby uczciwych hobbitów
zatrzasnąć w sali, okadzić dymem i obrzucić zdechłymi ropuchami...
– Nooo... – przytaknął z poważną miną Sobby, który na ogół sam
lania nigdy nie dostawał, ojciec miał trudności z celowaniem, a poza
tym zawsze dowiadywał się o przewinach synalka za późno, ale wtedy
oberwało mu się od rozzłoszczonych klientów.
– A jak ubrdało ci się, że widzisz goblina, i pobłądziliśmy w lasach?
– burknął Brego. – Trzy dni nas szukali. A Święto Marchwi szło...
– No właśnie, Lotar – ciągnął Tillo. – Co za dużo, to niezdrowo.
Jesteś hobbitem i pogódź się z tym. My nie miewamy przygód i nie
wyrastamy na bohaterów. Brego będzie kowalem, Sobby piwowarem,
Friggi wykwalifikowaną pomocą do wszystkiego, a ja... No, to już nie
wasza sprawa. W każdym razie prędzej wyłysieję na stopach, Lotar,
niźli ty zostaniesz bohaterem.
– A dlaczego? – zacietrzewił się Lotar.
– Bo jesteś hobbitem – burknął Tillo. – A hobbici nie miewają
przygód! Poza tym w tej dziurze nic się nie dzieje! Tu nie ma, kurwa
mać, smoków, goblinów i wilkołaków! Tu są buraki, marchew i
chmiel, a jedynym stworzeniem, którego istnienia nie da się logicznie
wyjaśnić, jest Sobby!
Piwowar junior pokraśniał, mile połechtany wyróżnieniem.
– Co więcej, starsi nie pozwolą ci tego stanu zmienić – Tillo
dorzucił swój miażdżący, ostateczny argument. – Dla nich te
marchwie i ziemniaki to sens istnienia. Podstawa pax hobbitum. Ze
swoimi wymysłami jesteś tym tam... Jak to było... niewyprasowany –
wykrztusił, zdradzając, że nie z wszystkimi wielosylabowymi słowami
radzi sobie dobrze.
Zapadła cisza tak głęboka, że słychać było brzęczenie ważek nad
leniwym nurtem Leciny i burczenie w brzuchu Brega.
– To może pobawimy się we Władcę Pierś... Pierśsssieni? –
wybełkotał Sobby. – Brego, ty będziesz Balrrrrrrrogiem, a ja...
– Ile ty masz lat, Sobby? – skrzywił się Tillo. – Na trzydziestkę ci
idzie, chłopie. Czas się zacząć upijać na poważnie. Ja tam idę spać.
Zaraz stary grzyb zacznie mnie szukać.
Lotar wstał, nim Tillo umościł sobie posłanie, a Sobby w pełni
zrozumiał uwagę. Bez słowa, z hardą miną i nieobecnym spojrzeniem,
jak przystało na kogoś niezrozumianego przez społeczeństwo, wstał i
odszedł w las, nie oglądając się za siebie.

***

Nie miał pojęcia, jak długo szedł, kipiąca w nim furia


przyćmiewała spojrzenie i zakłócała kontakt z rzeczywistością.
Maszerował, klnąc tak straszliwie, że kukułki gubiły rytm, a trzmiele
roztrzaskiwały się o pnie drzew.
– Banda przepitych brzuchatych nierobów! – syczał. – Ślepe
dranie, które nie są w stanie unieść wzroku i spojrzeć na świat
dookoła nich! Ptasie móżdżki, synowie marchwi i buraków!
Korniszony-kurwiszony! Ja pierdolę, jak ja nienawidzę tego wszystko!
Furia osiągnęła punkt kulminacyjny. Lotar rozpędził się i z całej
siły kopnął w oblepiony mrówkami kamień. Swój błąd zrozumiał w
czerwonym rozbłysku bólu, jakiego nigdy jeszcze nie doznał.
***

Obudziły go głosy.
– Jesteś pewien, że to tędy?
– Tak. Prawie. Starczy się rozejrzeć.
– Las jak las.
– Gówno tam las jak las. Zawsze ci mówiłem, że las wokół wiosek
hobbickich wygląda inaczej niż wokół ludzkich. Zobacz, nie ma tu
zwalonych pni czy konarów, nie ma trzęsawisk czy gniazd szerszeni.
Znajomy druid, gdy się nawalił, opowiedział mi raz, że Matka Natura
szczególnie się tak przykłada, by hobbici nie mieli zbyt wielu
dramatycznych przygód typu zwichnięta kostka czy siniak pod okiem.
– A ten głaz?
– Wyjątek potwierdzający regułę. Dobra, Ludwik, załatw co trzeba
i jedziemy.
Głaz? Słowo przebiło się przez mrok spowijający jaźń Lotara i ból
pulsujący w jego głowie. Z trudem otworzył oczy i ujrzał kamień, który
w przypływie złości usiłował zmiażdżyć kopnięciem. Skojarzenie
uruchomiło falę boleści w poszkodowanej stopie, ale kolejne
spostrzeżenia natychmiast ból unieważniły.
Głosy, męskie, chrapliwe. Rżenie konia. Plusk moczu. Szczęk
oręża.
Szczęk oręża?
Powoli, najostrożniej jak umiał, Lotar wyjrzał zza głazu, który
okazał taką obojętność wobec jego emocji. I natychmiast się za nim
skrył z mocno bijącym sercem.
– Długo tam zostaniemy? – zapytał jeden z Dużych Ludzi,
zapinając spodnie.
– Nie wiem. Dopóki nie przerobimy tej ichniej rady. To tępe pały,
mówię ci. Czasami to trwa całe wieki, zanim przejrzą na oczy i
zrozumieją, co dla nich dobre.
– No ładnie. A jest tam chociaż co robić?
– Cholera wie. Kumpel mi mówił, że w karczmie pracuje jakaś
cycata. Marianna czy jak jej tam.
Lotar otworzył szeroko oczy i wbił się jeszcze mocniej w runo
leśne. Marianna? Czyżby ci uzbrojeni po zęby, potężni Duzi Ludzie
zmierzali do Rozbebła? A jeśli tak, to po co?
– Nie przejmuj się zresztą – dodał drugi z Dużych Ludzi. – Zdaje
się, że niebawem przypada jakieś ich święto. Jak się pochleją, nie
będzie już tak trudno ich przerobić. Coś czuję, że za parę dni ta
pieprzona wiocha będzie nasza.
I zaśmiał się. Świat przed oczami Lotara pociemniał.

***

W odczuciu młodych hobbitów Święto Buraka różniło się od


Święta Marchwi czy Dyni tylko tym, że jego głównym motywem był
burak, a nie marchew czy dynia. Pozostałe elementy owego wielkiego
dnia, takie jak otwierający całość rytuał dziękczynny wraz z
przemówieniem sołtysa, ciągnące się przez cały dzień targi połączone
z konsumpcją i tańcami oraz wielka popijawa pod koniec, pozostawały
mniej więcej takie same. Trudno wszak, by przy takim nagromadzeniu
świąt w ciągu roku sołtys czy kapłan nastarczali z przygotowaniem
osobnych przemówień czy rytuałów, na które zresztą przełykający
ślinkę goście i tak mało zwracali uwagę. Elementem losowym była
jedynie finalna popijawa, albowiem nigdy nie było wiadomo, między
którymi z szacownych gości dojdzie do rękoczynów, a których trzeba
będzie odtransportować na taczce. O innych ekscesach w miłującym
pokój i dyscyplinę narodzie mowy raczej nie było.
Spieszący do domu Lotar miał jednak przeczucie, że tym razem
będzie inaczej.
Poszkodowana stopa spuchła do rozmiarów, z których sam sołtys
byłby dumny, ale młodzieńcowi utrudniło to pospieszny powrót do
wsi. Posykując i utykając, dotarł wreszcie do pierwszych zabudowań, a
wtedy przekonał się, że dotarł za późno. Dosiadający koni Duzi Ludzie
przybyli tu przed nim.
Wychylił się zza chaty bednarza Torlafa i ujrzał niższego z nich,
rudego, którego w myślach ochrzcił Lisem, jak poufale rozmawia z
samym sołtysem, mości panem Ragstafem, słuchającym go z uwagą i
pobłażliwie potakującym jego słowom, jednocześnie strofującym
chłopców pchających beczki z burakami. Drugi z Dużych Ludzi,
wysoki i długonogi, a zatem nazwany Bocianem, zasiadał wygodnie na
ławce przed gospodą i popijał piwko z kufla, gawędząc z karczmarzem
Forglumem. Nikt – ani dziewczęta wieszające girlandy, ani
gospodynie w pośpiechu sprzątające obejścia, ani też mężczyźni
rozstawiający stoły i stragany na nadchodzące targi – nie wyczuwał
nadchodzącego niebezpieczeństwa. W nieśmiałych spojrzeniach,
którymi co rusz obrzucano przybyszów, kryło się raczej zaciekawienie
niż lęk.
„Na bóstwa pór roku!” – pomyślał Lotar. Jestem jedynym, który
zdaje sobie sprawę z zagrożenia!”
Na zalanej purpurą zachodzącego słońca głównej uliczce wioski
zamajaczył dostojny Gotar, ojciec Lotara, hobbit, który za cel swego
życia obrał objęcie godności sołtysa i zdeklasowanie tym samym
swego odwiecznego rywala Ragstafa. Usiłował go pokonać w każdej
możliwej kategorii, w efekcie czego był od niego grubszy, wcierał we
włosy więcej pomady, zwoził z pola więcej plonów, więcej gadał, pił i
palił. Wszystkie te wysiłki obracały się jednak wniwecz wobec tego, że
Ragstaf miał już sześciu synów, córek nie licząc, i nigdy nie przestawał
chwalić się swą jurnością, zwłaszcza w przytomności Gotara. Co
ciekawe, wydawało się to procentować, gdyż hobbici od lat nie mieli
najmniejszych wątpliwości, kogo wolą na swego sołtysa.
Gotar wyhamował, a potem odsapnął i wciągnął kilkakrotnie
brzuszysko, by nikt przypadkiem nie pomyślał, że się spieszy, po czym
podszedł do rozprawiających. Serce Lotara zamarło.
„Ojciec od zawsze wadzi się z panem Ragstafem” – pomyślał
gorączkowo. „Może wreszcie wyjdzie z tej waśni coś pożytecznego?
Może zrobi mu na złość i wyrzuci tych Dużych Ludzi ze wsi?”
Okazało się jednak, że Gotar postanowił rozegrać konflikt na nieco
innej płaszczyźnie. Uścisnął wylewnie dłoń Lisa i wsłuchał się w jego
słowa, stojąc bliżej i potakując energiczniej niż sołtys. Lotar zacisnął
powieki.
„No tak. Stało się. Niech Tillo gada sobie, co chce. Pojawiło się
niebezpieczeństwo i wieś mnie potrzebuje. Muszę zwołać tajne
spotkanie. Zostawię wszystkim znak”.

***
Nawet jeśli ktoś zauważył nakreślony na cembrowinie studni znak
– wielki runiczny symbol, który Lotar kiedyś sam stworzył, głównie po
to, by w przyszłości rozwinąć go w kompletny supertajny alfabet – na
nocnym spotkaniu w Wykrocie nie pojawił się nikt. Brego wyjaśnił
ponuro, że ojciec przymusił go do pracy w kuźni, Friggi również
wytłumaczył się obowiązkami, a dla Tilla w nocy nie istniało nic poza
snem. Sobby’ego Lotar nawet nie pytał.
Na dalsze indagacje nie miał zresztą czasu, bo z samego rana ojciec
zapędził go do zbijania straganu, który jak zwykle musiał być
najokazalszy na targowisku. Przez cały dzień wściekle walił młotkiem,
wyobrażając sobie, że gwoździe i deski są łbami potworów bądź
członków rady wioskowej, i klął w myślach tak straszliwie, że inni
hobbici, pracujący przy sąsiednich straganach, spoglądali na niego z
podejrzliwością. Oliwy do ognia dolewał fakt, że obaj Duzi Ludzie
panoszyli się w wiosce bez najmniejszych zahamowań i kłaniali w pas
sołtysowi, wioskowemu kapłanowi, właścicielowi karczmy oraz kilku
innym szacownym hobbitom, w których rozpoznali co bardziej
prominentnych obywateli Rozbebła. Paru z nich obnosiło się już
dumnie z rozdawanymi przez gości prezentami – pozłacanymi
tabakierkami, stylowymi monoklami czy pasami ze srebrnymi
klamerkami – a zapracowany, spocony Lotar usłyszał już
wystarczająco dużo głośnych kobiecych pisków, by wiedzieć, że co
szacowniejszym żonom i córkom również się co nieco dostało. Mrok w
jego duszy gęstniał, a w chwili gdy ujrzał Mariannę, wydekoltowaną
szczodrzej niż zwykle, z przepięknym złotym pierścionkiem i jeszcze
piękniejszym uśmiechem, nabrał konsystencji antymaterii.
Nie czekając na fajrant, cisnął z całej siły młotkiem i wpakował całą
swą wściekłość w serię syknięć, przeznaczonych dla uszu
odnajdowanych kolejno kamratów:
– Do Wykrotu. Natychmiast.

***

Kiedy skończył swą relację, w Wykrocie zapanowała cisza tak


głęboka, że słychać było nawet odległe wołanie Sobby’ego seniora, od
paru godzin ponawiającego próby zlokalizowania syna. Onże,
całkowicie skupiony na słowach Lotara, spoglądał właśnie ukradkiem
na pozostałych kamratów, wahając się, czy poprosić o powtórzenie.
Wściekły mars na czole Tilla zdradził mu jednak, że zaraz usłyszy
streszczenie. I to wywrzeszczane odpowiednio głośno.
– Chyba jesteś nienormalny, Lotar, jeśli myślisz, że ktokolwiek z
nas weźmie to na poważnie! – warknął pomocnik kapłana, gasząc tym
samym entuzjastyczny uśmiech Friggiego. – I co z tego, że przyjechało
tu dwóch Dużych Ludzi? Co z tego, że obdarowują naszych
prezentami? To handlarze, zwykli handlarze! To takie dziwne, że
usłyszeli w dalekim świecie o Święcie Buraka? Nasze warzywa słyną...
– Na bogów urodzaju! – przerwał mu Lotar. – Posłuchaj sam
siebie! Nasze warzywa! Święto Buraka! Słynne, zacne Rozbebło!
Gadasz jak jeden z nich!
– Jak kto?
– Jak mój stary! Jak sołtys! Jak te wszystkie tłuste, zachwycone
sobą wieprze, kultyści pieprzonego buraka, którzy nigdy nie
wyściubili nosa poza okoliczne wsie!
– A co w tym złego? – naburmuszył się Tillo.
– Bo nadchodzi niebezpieczeństwo i nikt sobie sprawy z tego nie
zdaje! Nikt, bo, kurwa, nie potrafi się przestać zachwycać sobą!
Przekleństwo, mocne jak rzadko, poszło nad falami Leciny i odbiło
się echem od ściany drzew po drugiej stronie rzeki. Sobby zachichotał
z zachwytem, Friggi przewrócił oczami, a Brego aż sapnął z podziwem.
Nie uszło to uwadze rozwścieczonego Lotara.
– A wy nie jesteście lepsi! – warknął. – Jesteście takie same wsiury
jak reszta! A wiecie dlaczego? A choćby dlatego, że chichoczecie za
każdym razem, gdy ktoś powie „kurwa”, a nikt z was nie wie, co to
właściwie jest!
Stwierdzenie to zaskoczyło Tilla, który już otwierał usta, by
zripostować. Lotar zaś bezbłędnie wykorzystał chwilę ciszy i
wymierzył w niego groźny palec.
– A ty nie gadaj głupot o handlarzach z dalekiego świata!
Widziałeś kiedyś handlarzy bez wozów, a za to obwieszonych bronią?
Widziałeś kiedyś Dużych Ludzi, którzy drałują przez lasy, puszcze i
bagna po nasze jebane buraki?
Sobby zarechotał z uciechą, ale reszta nie okazała już ani cienia
wesołości. Wszyscy słuchali uważnie.
„Słuchają!” – uświadomił sobie zdumiony Lotar. I wtedy
postanowił wykorzystać argument ostateczny.
– No i szwendają się wokół Marianny – wykrztusił.
Friggi wybałuszył oczy, Tillo westchnął z niedowierzaniem, Brego
aż walnął pięścią w pień drzewa.
– Co? – wycharczał.
– Co? – Sobby przetrawił informację zaskakująco szybko jak na
siebie. – Przecież Marianna jest dla Lotara, no nie? On jest
najdzielniejszy z nas i...
Cios pięścią Brega urwał potok argumentów Sobbyego, kolejny
uniemożliwił mu zabranie głosu przez następne kilkanaście minut.
Lotar spojrzał z żalem na wyłączonego klakiera i już miał smagnąć
Brega złowrogim spojrzeniem, gdy zreflektował się w myślach:
„Misja! Misja przede wszystkim!”
– Marianna jest w niebezpieczeństwie – wykrztusił z trudem. –
Musimy... Musimy...
– No pewno, że musimy! – ryknął Brego, zakochany w Mariannie
do tego stopnia, że wygrzmocił z tego tytułu kilkanaście gęb w całej
wiosce i po kilka w okolicznych.
– No pewno! – rozochocił się Friggi, który kręcił się wokół
dziewczyny całymi dniami i z wolna wykształcał w sobie przekonanie,
że ta odwzajemnia uczucie.
– No pewno – ze spokojem przytaknął Tillo i zmierzył resztę
pobłażliwym spojrzeniem, przekonany, że jego kariera naukowa już
dawno zapewniła mu przewagę nad resztą bandy w staraniach o
względy pięknej barmanki. Zaczął nawet przetrząsać pamięć w
poszukiwaniu jakiegoś odpowiedniego cztero lub- nawet
pięciosylabowego słowa na tę okazję, ale przerwał mu wycelowany w
jego pierś palec Lotara.
– Nie wolno nam ulec emocjom! – oznajmił męskim głosem
hobbit. Wiatr znad Leciny rozwiewał jego jasne loki, a zachodzące
słońce nadało spojrzeniu blask, jakiego nigdy dotąd nie widzieli. – Nie
wolno nam myśleć i działać pochopnie! Wiadomo, że nasza mała
wioska stanęła w obliczu zagrożenia, tym większego, że nieznanego i
dobrze ukrytego! Zaczniemy od rozeznania, którego podejmiesz się ty,
Tillo!
– Ja? – zdumiał się pomocnik kapłana. – A jak niby mam to
zrobić?
– Dziś wieczorem odbędzie się narada starszyzny wioskowej, na
którą zaproszono również obu Dużych Ludzi – ciągnął z tryumfem
Lotar. – To, co tam zostanie powiedziane, przyjaciele, pozwoli nam
ocenić skalę zagrożenia. Idź do starego grzyba, poproś go, by ci
pozwolił notować czy coś tam. Masz być na tej radzie!
– Będę! – głos Tilla zadrżał.

***

Lotar poprzysiągł sobie, że nie zaśnie dopóty, dopóki nie wysłucha


sprawozdania Tilla. Tymczasem, zważywszy na odgłosy coraz
huczniejszej zabawy, dobiegające od strony norki sołtysa, na rychły
powrót kapłańskiego ucznia się nie zanosiło, a sen, zdradziecki i
niepohamowany, wróg każdego prawdziwego bohatera, oplątywał
Lotara coraz mocniejszymi mackami. Hobbit wiercił się w łóżku, w
końcu wstał i zaczął spacerować po swoim pokoiku, co rusz
wyglądając przez malutkie okienko. Usiłował odpędzić sen, budząc w
sobie gniew, ale i to się nie udało. Zapadła ciemność, głębsza niż ta w
pokoju.
Z otchłani snu wyrwał go ogłuszający, przerażający wprost łomot.
Zerwał się na równe nogi z bijącym mocno sercem i rozejrzał w panice
dookoła.
– Lotar! – po wnętrzu norki poniosło się skrzekliwe wołanie matki.
– Loootar! Bywajże tu, niecnoto! Ojciec do domu wrócił, tylko ten
tego... Zaniemógł na progu!
Bełkot czcigodnego Gotara przybliżył synowi naturę ojcowej
niemocy. Odetchnął ciężko i już ruszył ku wyjściu na korytarz, gdy w
szybę uderzył kamień. Zaintrygowany przypadł do okna i odchylił je
na zewnątrz. W półmroku zamajaczyła chuderlawa, rozchwiana nieco
sylwetka Tilla.
– Tttu jestem! – wybełkotał akolita.
– Dopiero teraz? – syknął wściekle Lotar. – Nawet mój stary zdołał
się dotelepać, a waży pięć razy tyle co ty!
– Wiem – czknął z dumą Tillo. – Osssobiście go na taczse
pszywiosłem. Wyffaliłem go przed dszwiami, chyba się trochę
omssssknął, bo...
– Mów, czegoś się dowiedział!
Świerszcze podjęły głośniej swą pieśń, jakby chciały zagłuszyć
rozmowę dwóch konspiratorów. Tillo pochylił się, stracił równowagę,
padł na kolana i podpełzł do okienka, z którego głowę wysunął Lotar.
– Lotar, jessst bieda! – chuchnął, aż noc pociemniała. – Oni mają
ssałą radę wiossski, ci... Ci impossstorzy.
– Kto?
– Impostorzy... Papiery jakieś podpisssywali, dziwne sssłowa
mófffili, kadzili, raili, pressentami sypali... Mnie dali taki bre...
breloczek... Ech, kurwa, chyba go gdzieś posssiałem. Mosze w tej
taszce, cholera...
– Loootar! Bywajże tu, niecnoto! W tej chwili! Przecież sama ojca
nie udźwignę!
– Mów z sensem! – Lotar zerkał na drzwi, bojąc się, że matka lada
chwila wpadnie do jego pokoju. – Jacy impostorzy?
– Z początku nisss nie kapowałem, nisss... Pan sołtys gadał tylko:
pan impossstor to, pan impostor tamto, sssramto, owamto, fffszyssscy
tylko łbami kiwali. To i ja kiwałem, szeby na głupa nie wyjść. Dopiero
potem szem sprawsił. W takiej wielkiej księdssse, cięszkiej jak
cholera. Sssmok był na okładce.
– Loootar! – głos matki się przybliżał.
– En... Ensykopia się nasywała! – wykrztusił z siebie Tillo. – No
właśnie. No i patszę pod „i”, szukam tego impossstora. No i wiesz co?
– Spochmurniał nagle. – Ty wiesz, że imbecyl to nie jest ssstopień
wtajemniszszenia, jak zawsze myślałem? Wiesz, że to osssnasza...
– Co to jest „impostor”?
– Co? Aha. No, taki, co postać sssmienia. Hyp! Udaje coś. Sze niby
jest kimś, a potem kimś innym. Kapujesz?
– Na bogów urodzaju – jęknął Lotar i zatrzasnął okno.

***

Następnego dnia okazało się, że przygotowania do Święta Buraka


mogą jednak upłynąć w miłej atmosferze. Z uwagi na fakt, iż
większość rady wioski wraz z co bardziej prominentnymi obywatelami
dręczyło ogromne pragnienie oraz awersja do wszelkich głośniejszych
dźwięków, mało kto okazał tego poranka tyle motywacji i odwagi, by
pochwycić za młotek. Lotar, choć utrudzony po trwających całą noc
próbach zawleczenia ojca do łóżka, wykorzystał moment i skrzyknął
kamratów do Wykrotu.
Z niezrozumiałych powodów, wiedzieni dziwnym, nieznanym
sobie przeczuciem, Brego, Sobby, Friggi, a nawet Tillo ustawili się w
równym szeregu. Nie wiedzieć czemu Sobby nie wypadł z niego w
ciągu pierwszych trzech minut. Nie wiedzieć czemu oczy Lotara
płonęły osobliwym, niewidzianym przez nich dotąd blaskiem.
– Tym razem to nie żarty ani wybryki – mówił niskim, chrapliwym
głosem, gorzko żałując w duchu, że nie ma ogryzionej zapałki w
kąciku ust. – Nasza wieś stanęła w obliczu prawdziwego
niebezpieczeństwa! Dwóch Dużych Ludzi, Impostorów, przybyło, by
przejąć nad nami władzę drogą intryg i knowań! Już podporządkowali
sobie starszych wioski, tylko patrzeć, a sięgną i po nas! Staniemy się
niewolnikami! Karmą dla smoków! Popychadłami dla obcych!
Szczęście, Tillo, że jesteś z nami!
Dłoń Lotara opadła ciężko na mięsisty bark niedoszłego akolity,
któremu oczy zaszkliły się ze wzruszenia.
– Wyjeżdżają jutro! – powiedział twardym głosem Tillo, pokonując
opór nieznośnej, włochatej kuli w przełyku. – Ale wracają na Święto
Cukinii. To za trzy tygodnie.
– Za trzy tygodnie... – powtórzył Lotar. – A zatem, przyjaciele,
mamy trzy tygodnie, by przygotować się do obrony wsi. Pamiętajcie,
że plan, jaki tu układamy, musi pozostać naszą największą tajemnicą.
Nie wiemy, ilu z naszych rodaków już zostało zmamionych przez
Impostorów, stąd też nie wolno nam ufać nikomu. Ja – uśmiechnął
się cynicznie – zajmę się zdobywaniem informacji wywiadowczych na
temat rozmiarów spisku. Ty, Brego...
Przy tych słowach wbił palec w pierś osiłka, bardziej ponurego niż
kiedykolwiek.
– Wykujesz dla nas oręż! Ty, Tillo, będziesz naszą wtyczką w
szeregach wroga. Zdobywaj ich zaufanie, szukaj słabych punktów i
donoś mi o wszystkim. Ty, Friggi, słuchaj bacznie tego, co mówią w
karczmie. A ty, Sobby...
Przy tych słowach spojrzał baczniej na czerwononosego hobbita i
jego zawsze załzawione, zdumione oczka.
– Zrozumiałeś cokolwiek z tego, co właśnie powiedzieliśmy? –
zapytał kontrolnie.
– Tak! – potwierdził Sobby zbyt szybko, by mogła być to prawda.
– A zatem zajmiesz się naszymi morale. Następne spotkanie jutro
o tej samej porze.

***

Przez resztę dnia Lotar uwijał się przy straganie, a czynił to tak
sumiennie i z taką energią, że w końcu zarejestrował to nawet Gotar,
nadal zamroczony nie tyle kacem, co kilkoma zderzeniami z framugą.
Sapnął kilkakrotnie dostojnie, po czym po ojcowsku wziął się pod boki
i nadal przyglądał pracującemu synowi, jakby chciał mieć pewność,
czy nie pada ofiarą halucynacji. W końcu wydobył z siebie
westchnięcie inicjujące rozmowę i oznajmił:
– Dzielnie sobie radzisz, synu. Wygląda mi na to, że nasz stragan
będzie najokazalszy w całej wsi, jak zresztą przystało.
– Bo doszło do mnie – Lotar otarł pot z czoła i odłożył młotek – że
zasługujecie, ojciec, na stołek sołtysa jak mało kto. I dotarło też do
mnie, że trzeba dać reszcie nauczkę. I wreszcie żem zrozumiał, że
powinienem iść w twoje ślady. I zainteresować się polityką. Najpierw
na szczeblu lokalnym, a potem... Kto wie?
– No, no... No... – Wzruszony ojciec sapał przez dłuższą chwilę i
widać było, że tylko brak wprawy powstrzymywał go od uściskania
syna.
– Ojciec, nauczycie mnie wszystkiego o polityce? – zapytał
nieśmiało Lotar, spuszczając przy tym spojrzenie sposobem, który
opracował tego ranka przed lustrem.
– No... no... Pewnie! Khm, khm... No... Polityka to nic trudnego. –
Czcigodny Gotar zasiadł na stołku. – Trzeba tylko znać kilka
kluczowych pojęć. Czy wiesz, co oznacza przygłup?
– Wiem.
– A khm... pojeb?
– Też wiem.
– O... A kutas?
– Też.
– Ooo... Ciekawych rzeczy uczą was teraz w tej szkółce świątynnej.
No, nieważne. Skoro znasz te trzy słowa, to klasyfikowanie twoich
przeciwników politycznych przyjdzie ci bez trudu. A zatem taki
Ragstaf, na ten przykład, to idealny...

***

Sobbyemu cały dzień upłynął na pracowitych, wytężonych


rozmyślaniach, tak więc dotarł do swojej norki późnym wieczorem,
tradycyjnie kierując się węchem. Sobby senior przetaczał beczki po
podwórku, kiwając głową do melodii wygrywanej przez świerszcze, a
każdy głośniejszy chlupot wywoływał na jego twarzy uśmiech
bezgranicznego wprost szczęścia.
– Tatulu! – wrzasnął Sobby od furtki.
– Synulu! – ryknął Sobby senior z radością, trudno powiedzieć, czy
wywołaną widokiem ukochanego syna, czy ulgą z powodu tego, że
latorośl zdołała odnaleźć drogę do domu.
– Tatulu! – zawył Sobby junior i padli sobie w objęcia. Przez
dłuższą chwilę poklepywali się po plecach i zapewniali o własnym
oddaniu.
– Zamknijcie mordy, wy piwożłopy! – dobiegło z sąsiedniej norki.
– My tu spać próbujemy!
– Ciii! – Sobby junior przytknął paluch do czerwoniutkiego nosa.
– Tatulu, będę bohaterem!
– Co? Bohaterem! Bohaterem! – ryknął tryumfalnie Sobby senior.
– Mój syn! Wypijmy za to krzynkę!
– Wypijmy! – podjął z entuzjazmem Sobby junior. Szczera radość
ojca i zapach, który buchnął z odkorkowanej baryłki, sprawiły, że
słowa Lotara, które pracowicie rekonstruował i analizował przez cały
dzień, momentalnie rozsypały się i uleciały w niepamięć. Ignorując
coraz głośniejsze napomnienia dobiegające z sąsiednich norek,
wioskowy cech piwowarów zabrał się do celebrowania nowej szansy
życiowej najmłodszego członka. Pół baryłki później wzruszony do łez
Sobby stał na progu swej norki z kosturem w ręku i z plecakiem na
plecach, do którego nie mniej wzruszony ojciec próbował właśnie
wepchnąć baryłkę podróżną.
– A zatem ruszaj! – wyszlochał. – Ruszaj w świat, mój bohaterze!
Matka byłaby z ciebie dumna!
– Kto? – Sobby otworzył szeroko oczy.
– No, nieważne. Kiedyś ci opowiem. Ruszaj!
Trzy strzemienne później Sobby odkrył, że wędruje, podpierając
się kosturem, przez uśpioną wieś, odprowadzany muzyką świerszczy,
szczekaniem psów i mamrotaniem rozbudzonych gospodarzy Szedł
przed siebie, aż minął ostatnie zabudowania, aż w jego głowie
obudziło się wahanie, które przerodziło się w wątpliwość, następnie w
niepewność, a potem w całkowite niezrozumienie.
– Dokąd ja właściwie idę? – zapytał księżyca w pełni. Ten jednakże
nawet nie zareagował.
Sobby zastanawiał się przez chwilę i doszedł do wniosku, że skoro
już gdzieś idzie, to tak właśnie powinno być. Postanowił więc
kontynuować marsz do skutku i nie był właściwie zdziwiony, gdy
wrodzony, właściwy wszystkim piwoszom instynkt, uruchamiający się
w chwili nadmiernego pofolgowania, zawiódł go do Wykrotu.
– No, no, jestem pewien, że gdzieś tu... Że gdzieś tu... –
powiedziała ciemność znanym mu głosem.
Wstrząśnięty Sobby zwalił się na ziemię, przygnieciony podróżną
baryłą. Nagle trzeźwy, wysunął głowę zza krzaków i ku swej
bezgranicznej grozie ujrzał Magnusa, wioskowego kapłana, który
przeszukiwał Wykrot, przyświecając sobie pochodnią.
– Nie... – jęknął, instynktownie sięgając dłonią w kierunku kurka.
– Nasza kryjówka spalona. Lotar musi się o tym dowiedzieć.

***

Ponure wieści przyniesione przez Sobby’ego bez reszty zepsuły


nastrój Brega, który z bliżej nieznanych sobie powodów uważał Święto
Buraka za własne. Wściekły na cały świat, spędził pół nocy w kuźni,
czym zasłużył sobie na całkiem niezasłużoną pochwałę od ojca. To, że
do północy walił młotem w kowadło, nie miało bowiem nic wspólnego
z kontynuowaniem rodowej tradycji. Z jednej strony była to
odpowiedź na zadanie wyznaczone mu przez Lotara, a z drugiej
sposób na wyładowanie własnego gniewu.
Brego postanowił bowiem dobrze się przygotować do rozprawy z
Impostorami.
Święto Buraka jak zwykle rozpoczęło uroczyste powitanie gości z
okolicznych wsi Grzdylec, Chorchło, Rozprudnik i paru innych,
których osobiście przyjmował sołtys z wielkim dzbanem piwa w ręku.
Potem nastąpiło krótkie, wręcz zdawkowe nabożeństwo (po co
zawracać bóstwom głowę, skoro i tak plony są obfite?), po czym
hobbici przystąpili do targów, a wielce szacowna komisja głowiła się
nad przyznaniem nagród w rozlicznych kategoriach. Im bliżej było do
wieczora, tym mniej mówiło się o interesach, a więcej o uroczystej
uczcie. Z każdą mijającą godziną uśmiech Brega stawał się coraz
mroczniejszy.
Jego plan był bardzo prosty. Wodził wzrokiem za Marianną – co
nie było trudne, bo dekolt pięknej barmanki był tego wieczoru tak
okazały, że wręcz nie można było spuścić z niego wzroku – i
wyszukiwał tych, którzy gapią się na nią zbyt długo. Gdy zapadły
ciemności, a główny plac we wsi rozświetliły pochodnie i lampiony,
wybrał kilkunastu kandydatów. Po osuszeniu pierwszych kilku beczek
preparatu Sobby’ego liczba zawęziła się do sześciu, a wszyscy byli to
młodzi, hałaśliwi hobbici z nieodległego Grzdylca. Brego uśmiechnął
się jeszcze szerzej. Gdy całą szóstką wstali i ruszyli ku nieodległym
krzakom służącym jako toaleta, również się podniósł i popędził
chyłkiem za nimi.
Wyczekał, aż skończą.
– Hej, krowie placki – rzucił, zagradzając im drogę do ucztujących.
– Rany, patrzcie, kto to? – zaśmiał się jeden z przybyszów z
Grzdylca, ujmując się pod boki. – Kurdupel Brego!
– Masz do nas jakąś sprawę, Brego? – zapytał drugi z drwiną. –
Chciałbyś, żebyśmy cię może przygarnęli, co? Jak poprosisz świnki w
chlewiku, żeby się ścisnęły, to może jakoś się zmieścisz.
– Tak, mam sprawę – odparł Brego. – Jak na mój gust, coś za dużo
się za naszymi dziewuchami oglądacie. To dziwne, bo nigdy nie
słyszałem, żeby ktoś z was wolał babski zadek od męskiego.
– Słuchaj no, ty kurwipołciu! – Pierwszy z hobbitów poczerwieniał
i zacisnął pięści. – Jak ci zaraz przypierdolę w imieniu swoim i
kolegów...
Brego uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Ależ proszę – powiedział i wsunął na dłoń kastet, pracowicie
wykuty wczoraj w nocy.

***

Ławę dla co bardziej czcigodnych gości jak zwykle ustawiono pod


konarami wiązu, rosnącego w samym środku Rozbebła. Oficjalnie
dlatego, by odgłosy dzikiej hulanki nie przeszkadzały prominentom w
dysputach, ale faktycznie chodziło o utrudnienie potencjalnym
petentom (którzy pod wpływem napitku poczuliby więcej odwagi)
podjęcia prób załatwiania spraw w kuluarach. Między ławą VIP-ów a
resztą biesiadujących ciągnął się bowiem potoczek o dość stromych
brzegach oraz kilka klombów z kwiatami, a wiadomo, że żaden hobbit
nigdy dobrowolnie nie wdepnie w nic, co posadził inny.
Tillo uwijał się między rozprawiającymi głośno grubasami jak
fryga, a w myślach przeklinał swój przydział obowiązków ze swadą, od
której kwaśniało piwo. Wbrew oczekiwaniom prominenci z kilku
okolicznych wiosek bynajmniej nie rozprawiali o rzeczach ważnych i
strategicznych, a skupiali się głównie na wspominaniu minionych
imprez i stanów, w jakie popadli ci co bardziej ubawieni. W miarę jak
nadciągał zmierzch, a rumieńce na obliczach szacownych hobbitów
robiły się coraz mocniejsze, ciężar rozmów stopniowo i dyskretnie
przesuwał się ku urokom płci przeciwnej, przy czym, jak Tillo wnet
zauważył, mało który z prominentów koncentrował się na wdziękach
własnej połowicy. Wyjątkiem był pan Gwidon, właściciel miejscowej
pieczarkarni, który zawzięcie klął własną małżonkę, nie zyskując
jednakże wielu słuchaczy. W miarę jak rozmowy nabierały
pieprzności, kapłan Magnus nie wytrzymał napięcia, wychylił
pospiesznie jakiś cuchnący wywar i pognał ku weselącym się stołom
młodzieży.
„By was wszystkich cholera jasna wzięła!” – przeklinał Tillo,
zbierając puste kufle, podsuwając talerze z baraniną z czosnkiem i
smażonymi burakami i wymieniając serwety. „Tyle lat spędzonych na
zgłębianiu wiedzy, a teraz jestem pieprzonym kelnerem w bandzie...”
Tok myśli przerwał mu któryś z prominentów, popisując się przed
resztą umiejętnością puszczania bąków na zawołanie. Kilku innych
natychmiast postanowiło rzucić mu wyzwanie. Równie czcigodne
żony, siedzące przy sąsiedniej ławie, równocześnie wychłostały swoich
mężów serią miażdżących spojrzeń i zaczęły mówić głośniej, chcąc
zagłuszyć ich nową rozrywkę. Najdonośniejsza była pani Gwidonowa,
a jej wściekłym komentarzom na temat własnego męża towarzyszyły
ciskane kości od kurczaka.
– Jasne. Jeszcze tylko fajerwerków brakowało – mruknął Tillo,
nachylając się nad grubym ramieniem Ragstafa, by zabrać jego pustą
miskę. Ten nawet nie zauważył obecności akolity, szepcząc coś do
przypominającego kalafior ucha sołtysa Chorchła, opasłego Tornuma.
Ten spojrzał na rozmówcę ze zdumieniem i zamrugał oczami.
– Z Dużymi Ludźmi? – zapytał z niedowierzaniem.
Tillo zamarł.
– W życiu nie słyszałem lepszej oferty, chłopie – ciągnął
pospiesznie Ragstaf. – Chętnie byśmy was w to wciągnęli, wierz mi.
Pytanie, ile możecie na tę chwilę ofiarować.
Młody akolita przetarł nagle zaparowane szkiełka okularów i
odszukał wzrokiem Lotara, który siedział u boku swego ojca i z
poważną miną przytakiwał każdemu jego zdaniu. To, że kiwał głową w
niewłaściwych momentach, świadczyło, że od dawna nie nadążał za
przebiegiem rozmowy. Nie przestawał natomiast śledzić wzrokiem
otoczenia, stąd niemalże natychmiast przechwycił spojrzenie Tilla. I
przedziwnym instynktem, właściwym tylko bohaterom, od razu
zrozumiał przyczyny jego niepokoju.
Uśmiech Lotara powiedział wystraszonemu akolicie dokładnie to,
co ten chciał usłyszeć.
„Nie martw się. Mam plan”.

***

– Pędź, Mule! Pędź! – wrzeszczał Friggi, podskakując na koźle i


smagając osła lejcami. – Pędź jak wiatr, szybciej od wiatru! Czujesz tę
prędkość, Sobby? Czujesz, jak zapieprzamy?
Osioł, którego zapatrzony w osiągi Friggi nazywał Mułem, człapał
niemrawo wzdłuż drogi, całkowicie i absolutnie obojętny na symulację
woźnicy. Tu i ówdzie zatrzymywał się, by skubnąć trawę bądź kwiatek
wystający spomiędzy sztachet, raz czy dwa uniósł nawet łeb, by
tęsknie wsłuchać się w odgłosy nieodległej zabawy, niemniej
rozpłaszczony na dnie wozu Sobby trzymał się kurczowo.
– Ooooo... – jęczał. – Friggi, nie zapieprzaj tak... Oooo... Wolniej...
– Nie ma chwili do stracenia! – darł się Friggi. – Pędź! Gnaj!
Prrrrr! – Szarpnął za wodze na widok ciemnej, zamaskowanej postaci,
która niespodziewanie wyrosła na drodze. Osioł zwany Mułem, który
już zdążył się zatrzymać, targnął niecierpliwie łbem. – Aleś mi, Lotar,
stracha napędził! Ledwie wyhamowałem!
– Macie, o co was prosiłem? – szepnął Lotar, tryumfalnym gestem
odrzucając pelerynę na plecy.
– Mamy! – wybełkotał pozieleniały na twarzy Sobby. – Najlepszy
tatulowy spirytusik, w trzech baryłeczkach... Nie obrazi się tatulo, jak
sobie troszkę upijemy, ale trzeba mu go będzie...
– Nie ma mowy! – uciął Lotar dramatycznym szeptem. – Tej nocy
wszyscy poniesiemy ofiarę w imię naszego ludu i naszych ziomków!
Zanieście baryłki w umówione miejsce! I czekajcie na znak!

***

Gnał między zabudowaniami, przeklinając ze swadą za każdym


razem, gdy czarna peleryna o coś zahaczała. Serce biło mu jak szalone,
a w głowie kłębiły się gorączkowe myśli.
„Na bogów urodzaju, mam nadzieję, że Friggi pamięta, gdzie ma
zostawić baryłkę...” – myślał. „Nie, na pewno pamięta! A jeśli nie on,
to...”
Przebiegał między kurnikiem pani Tomfastowej i ogródkiem
warzywnym dziadka Dilda setki razy i znał tę drogę na pamięć. Kiedy
więc zawadził stopą o całkowicie nieoczekiwaną przeszkodę, jego
zaskoczenie nie miało granic i nie przebił go nawet ból, jaki wywołało
zderzenie z ziemią. Potrząsnął głową, rozpędzając gwiazdki wirujące
dookoła niego, i wtedy zrozumiał, że przeszkoda mówi. A raczej
bełkocze.
– Temu kutasowi z kastetem rady nie dałem – mamrotała
przeszkoda. – Ale tobie pizgnę, i to tak, że...
Lotar potrząsnął głową raz jeszcze, sięgnął po luźną sztachetę i
pojedynczym ciosem wybił nieznajomemu z głowy ochotę do rewanżu.
A potem podniósł się i spojrzał ku stodole pana Forgluma, gdzie
kotłowało się kilka sylwetek.
– Ja wam wszystkim, obdartusom, własne imię na mordach wyryję
– sapała centralna postać zamieszania, sprawiedliwie rozdając ciosy
naokoło. – Jakem Brego, popamiętacie mnie w Grzdylcu, wy mysie
chujki...
– Brego! – wrzasnął z zachwytem Lotar, a w jego głowie
błyskawicznie pojawiła się druga, brakująca część planu. – Trzymaj
się, Brego! Nadciąga odsiecz!

***
Na drodze ku polanie, gdzie odbywała się uczta, ciągnęło się pole
rzepaku i Lotar musiał nieco nadłożyć drogi, co zresztą nie
przeszkadzało mu wcale, bo mógł chwilę dłużej napawać się łopotem
rozwianej peleryny. Był jednak na tyle przytomny, by zwinąć ją przed
wbiegnięciem w krąg światła rzucanego przez pochodnie.
„Nikt się nie domyśli” – przemknęło mu przez głowę, gdy hamował
przy ławie obsadzonej przez wioskowych rzemieślników, w ich liczbie
Balga. „Nikt nigdy się nie dowie, że właśnie ocaliłem tę wieś!”
I nabrał tchu w płuca, by wrzasnąć:
– Biją naszych! Ci z Grzdylca biją Brega!
Kufle zatrzymały się w połowie drogi do roześmianych ust, pieśni
urwały się, opowiadane dowcipy uleciały, hobbickie dziewczęta
nieświadomie podciągnęły dekolty. Głowy wszystkich zwróciły się ku
Lotarowi.
– Biją Brega! – powtórzył ten nieco cieniej, przytłoczony
dziesiątkami spojrzeń.
– Co? – ryknął niespodziewanie Balgo, przewracając z łoskotem
ławę. – Mojego synaczka leją, te psie pipki?
Słowom Balga zawtórował chór oburzonych, bełkotliwych głosów,
gdzieś rozległ się trzask odłamywanej nogi od stołka.
– Za stodołą pana Forgluma! – wrzasnął Lotar.
– Naprzód! – zagrzmiał Balgo.
Pierwsza baryłka ze spirytusem eksplodowała jakieś pięć minut
później, gdy część stronników Balga uświadomiła sobie, że nie trzeba
fatygować się aż pod Forglumową stodołę, bo kilku hobbitów z
Grzdylca siedzi wśród nich. Druga wyleciała w powietrze w chwili, gdy
miejscowi doszli do wniosku, że między tymi z Grzdylca a tymi z
Chorchła, Moczynogi i Rozprudnika nie ma żadnej różnicy. Potem
niewidoczny, skradający się w ciemnościach Tillo podpalił trzecią, a
wraz z nią szopę, w której mieli spać przybysze.
Ukryty w rzepaku Lotar oglądał scenę batalistyczną z wypiekami
na twarzy. Duma, która go rozpierała, nie miała sobie równych.
– A to dopiero początek – szeptał.

***

Co ciekawe, dramatyczna noc i będący jej następstwem równie


dramatyczny poranek – sołtysi Grzdylca, Chorchła, Moczynogi i
Rozprudnika wyjechali oburzeni, oskarżając Ragstafa i wszystkich
mieszkańców Rozbebła o pieniactwo i terroryzm – nie obudziły
zgorszenia nawet wśród najbardziej statecznych mieszkańców wsi.
Wściekły był jedynie sam Ragstaf, na którym koledzy po fachu,
korzystając z tego, że zapał bojowy wśród pospólstwa wyczerpał się z
nadejściem świtu, poużywali sobie bez litości. Bluzgał przez cały
dzień, nadymał się, odgrażał i złorzeczył, ale na niewiele się to zdało.
W wylewaniu żółci wsparł go jedynie kapłan Magnus, któremu
wybuch bijatyki przeszkodził w awansach do pięknej Marianny, a
reszta mieszkańców wsi kiwała głowami z udawanym zrozumieniem,
w duchu ciesząc się z utarcia nosa sąsiadom. Przecież nie stanowiło
żadnej tajemnicy, że ci z Chorchła to kutwy i podają najcieńsze piwo
podczas swoich festynów, ci z Moczynogi sprzedawali towary do
Rozbebła po zawyżonej cenie, ci z Grzdylca olali budowę swej części
mostu nad Wilją i wszystko musieli kończyć hobbici z Rozbebła, a tym
z Rozprudnika po prostu źle z oczu patrzyło. I z gąb śmierdziało.
Cieszył się Balgo, który rozkwasił rekordową ilość nosów, cieszył się
Gotar, który wreszcie ujrzał porażkę polityczną swego przeciwnika,
cieszył się wreszcie Lotar.
Ten jednakże skrył swą radość za maską troski i powagi. Długo
milczał, wpatrując się w leniwy nurt Leciny, po czym wreszcie
odwrócił się ku swoim towarzyszom, czekającym w ciszy na słowa
przywódcy. Rozglądali się niespokojnie, podświadomie tęskniąc za
nieosiągalnym już dla nich, wykrytym przez wroga Wykrotem.
– To dopiero początek – powiedział cicho. – Dzięki waszym
wysiłkom nie doszło do porozumienia sołtysów, a mieszkańcy
nieszczęsnego Grzdylca nie zostali wciągnięci w straszliwy spisek, na
czele którego stoi nasz Ragstaf. Minie sporo czasu, nim ktokolwiek z
Moczynogi, Grzdylca, Rozprudnika i Chorchła zawita do Rozbebła.
Zagrożenie zostało wyizolowane. Wyizolowane – powtórzył, chcąc się
upewnić, czy został dobrze zrozumiany. Pobieżna lustracja oblicz
kompanów zakończyła się jednak rozczarowaniem. Rozległe sińce na
twarzy Brega skutecznie uniemożliwiały odczytanie jakichkolwiek
emocji, podobnie było w przypadku Tilla, który w końcowej fazie
bitwy też postanowił komuś przywalić i szybko przekonał się, że nie
powinien tego robić. Friggi natomiast w punkcie kulminacyjnym
starcia zajmował się głównie odtraczaniem kapciuchów ofiar konfliktu
i sądząc po jego głupkowatym uśmiechu, natrafił na taki, w którym
było coś więcej niż tylko zwykłe ziele fajkowe. Sobby natomiast był
sobą.
– Nie musimy troskać się o przyszłość narodu hobbickiego, bo ten
już ocaliliśmy – ciągnął Lotar. – Pora zająć się tym, co naszemu sercu
najbliższe. Pora podjąć walkę o nasze własne jutro. Pora stawić czoło
Dużym Ludziom. Pora zmierzyć się z Impostorami.
– A jak to zrobimy? – zapytał Friggi w chwili nawrotu kontaktu z
rzeczywistością.
– O nic się nie martw – odparł Lotar z przebiegłym uśmiechem. –
Już wszystko opracowałem.

***

Choć uważani przez Dużych Ludzi za ludek beztroski i


krotochwilny, hobbici przede wszystkim cenili sobie bezpieczeństwo i
nie lubili być zaskakiwani. Z tego to właśnie względu kilku spośród
obywateli Rozbebła, których fach przymuszał do mieszkania w głębi
lasu, zostało zobowiązanych przez sołtysa do informowania go za
każdym razem, gdy działo się coś niecodziennego. A że na drugim
miejscu po bezpieczeństwie hobbici stawiali wygodę, mało komu
chciało się biec z wieściami do wsi. Z reguły udawali więc, że o
wszystkim dowiedzieli się za późno, lub imali się innych metod
przekazywania informacji. W przypadku smolarza Haliego było to
wysyłanie gołębi pocztowych.
Gołąbek, który przyniósł do wsi wieść o przybyciu konwoju Dużych
Ludzi, powinien wylądować na szerokim parapecie jedynego okna
norki sołtysa Ragstafa i zastukać dziobkiem w ramę okienną. I byłby
tak zrobił, gdyby nie to, że już dawno rozniosło się wśród gołębiego
narodu, że najlepsze ziarno wysypują na zapleczu jedynej gospody
Rozbebła. Ptak więc nie zawahał się ani chwili – całkiem zapominając
o swojej misji, wylądował za gospodą i zabrał się do pałaszowania
ziarna wespół z bandą srok i wron. Pochłonięty obżarstwem, ani się
spostrzegł, gdy porwały go i uniosły w powietrze czyjeś szybkie dłonie.
– Mam! – wyszeptał rozgorączkowany Friggi, wysupłując kartkę z
tulejki przytroczonej do nóżki. – Mam! o rany, czyżby się zaczęło?
W jednej chwili zapomniał o tym, że miał zamieść całe podwórze, a
pan Pillin, właściciel gospody, zaczął z uwagą rejestrować fakt
znikania coraz większych ilości swego najlepszego ziarna i w związku
z tym podejrzliwie przyglądać się swemu parobkowi. Zgodnie z
instrukcjami Lotara wepchnął gołębia do sakwy i popędził do
wioskowej świątyni. Tam załomotał do drzwi komórki.
Dopiero co nastał świt, a we wsi unosiły się mgły. Jako wieloletni
przyjaciel Tilla wiedział, że nic nie wywołuje u akolity większej
senności od mgieł, nie licząc oczywiście upalnego słońca, deszczu,
wiatru, śniegu i zachmurzenia. Tymczasem młody akolita wysunął
rozczochraną głowę już po piątym czy szóstym uderzeniu w drzwi i
pospiesznie wepchnął okulary na wielki nos.
– Nie wal tak! – syknął ze złością. – Co tam masz?
– List! – sapnął Friggi. – Od brudasa Haliego! Ważne?
– Poczekaj.
Friggi spędził w szkółce świątynnej wszystkiego sześć miesięcy,
kończąc każdy z nich poznaniem nowej litery. Z pewnym niepokojem
śledził więc zmarszczkę na czole Tilla, mając nadzieję, że ten nie
poprosi go o pomoc w lekturze. Aż odetchnął z ulgą, gdy akolita
przedukał treść, uniósł głowę i spojrzał nań poważnie.
– Naprawdę się zaczęło – szepnął. – Duzi Ludzie tu zmierzają.
Ruszaj do swoich zadań. Tylko byle nie konno, Friggi, pieszo!

***
Plan przygotowany przez Lotara miał wiele słabych punktów.
Mogło się zdarzyć tak, że Duzi Ludzie nadjechaliby z innego kierunku,
niż odjechali, mogło być i tak, że Hali przeoczyłby przybyszów czy
wysłał gołębia, który nie wie o ziarnie wysypywanym za gospodą,
istniała wreszcie możliwość, że zajęty obowiązkami Friggi gołębia nie
zauważy. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że bogowie
urodzaju spojrzeli na młodego konspiratora życzliwszym okiem. Nie
dość bowiem, że Friggi przechwycił wiadomość, to jeszcze uczynił to
chwilę przed tym, jak w wiosce obudziło się życie. To zaś pozwoliło
piątce obrońców Rozbebła zainicjować plan dodatkowy.
Tillo najpierw grzmotnął kopyścią śpiącego jeszcze Magnusa,
przedłużając tym samym jego sen o dobre parę godzin, a potem
bezszelestnie ściągnął z wieżyczki świątynnej dzwon, który budził całą
wieś. Lotar, zakluczywszy swego pochrapującego ojca w sypialni,
wymknął się tylnymi drzwiami z rodzinnej norki, otworzył
podrobionym zawczasu kluczem drzwi do norki sołtysa Ragstafa i
wydłużył jego sen łopatą. Na to, że któryś z synów sołtysa zbudzi się
wcześniej i poderwie całą rodzinę, szans wielkich nie było, bo hobbit
tylko w wyjątkowych okolicznościach obudzi się sam z siebie. Brego
już wychynął z norki młynarza Hermana, w biegu wyrzucając łopatę
do pieczenia chleba w krzaki, i spotkał się z Friggim, który tymczasem
potraktował pana Pillina jego ulubionym kuflem. Biegnąc w stronę
lasu z furkotem czarnych peleryn, zajrzeli jeszcze do kilku domostw,
skutecznie i bezwzględnie nokautując śpiących gospodarzy.
Zatrzymali się dopiero na skraju wsi. Lotar wyciągnął ze swej
kieszeni pomiętą listę, sporządzoną po rozmowie z ojcem w
przededniu Święta Buraka, i przemknął wzrokiem po imionach trzech
kutasów, dwóch przygłupów i sześciu pojebów. Uśmiech satysfakcji
na jego twarzy nagle uciął niepokój.
– Sobby! – szepnął. – Wypełniłeś swoją część zadania?
– Co? – zapytał młody piwowar, wpychając pelerynę w portki.
Zdumienie w jego głosie było przerażające.
– Przywaliłeś panu Gwidonowi?
– Tak – bąknął niepewnie Sobby, czując podświadomie, że takiej
odpowiedzi się po nim spodziewano.
– Jesteś pewien?
– Tttak... Tak! – Rozpromienił się, jakby w jego pamięci otwarła
się nowa klapka. – Tak! Żem mu walnął! Leżał se obok pani
Gwidonowej, na plecach leżał! Pochrapywał, że hej! Żem mu walnął
tym, no... cepem!
– Ożeż... – zmełł przekleństwo Lotar, ale zaraz się rozpromienił. –
Trudno. To była konieczna ofiara. Przyjaciele, droga wolna. Wszyscy
ci, którzy spiskowali z Impostorami, są nieprzytomni i zamknięci w
swoich domach. Pora na drugą, o wiele trudniejszą część zadania... Za
mną.
I pobiegli, po drodze wyrzucając podrobione klucze. Za ich plecami
Rozbebło tonęło we mgle i w ciszy.

***

Przyczajony w krzakach leszczyny Lotar oddychał szybko,


nerwowo. Wiedział, że druga część zadania okaże się o wiele
trudniejsza od pierwszej, ale nie sądził, że wyzwanie będzie aż tak
trudne. Spodziewał się kilku Dużych Ludzi, więcej niż za pierwszym
razem i oczywiście konno, jakżeby inaczej, ale konwój, który wyłonił
się spomiędzy drzew, przerastał jego oczekiwania. Dwa ciężkie wozy
kryte plandekami. Sześciu osiłków konno, drugie tyle pieszo,
woźniców nie licząc. Kręcił z niedowierzaniem głową i co chwila
zaciskał powieki, jakby usilnie chciał się przekonać, że to tylko iluzja.
– Inwazja – szepnął. – To, kurna, pieprzona inwazja.
Siedzący obok Brego zmarszczył z niepokojem brwi, usiłując dociec
przyczyn niepokoju przywódcy. Lotar dostrzegł jego spojrzenie,
wyprostował się, zmusił do hardego uśmiechu. W myślach przejrzał
raz jeszcze stan instalacji zaczepno-obronnych, które pospiesznie
przygotowywali przez ostatnie dwa tygodnie, a wtedy jego uśmiech
stał się mroczny i złowieszczy. Mieli nadal szanse. O, do licha, pewnie,
że mieli!
– Faza pierwsza – szepnął i ujął broń.

***

Matt Tovnin nie miał bladego pojęcia, że w systemie obronnym


hobbitów nosił kryptonim Bocian. Nie miał zresztą tego ranka pojęcia
o wielu rzeczach, łącznie z tym, że przybliżali się już do Rozbebła.
Matt słynął bowiem z umiejętności wykorzystywania każdej wolnej
chwili na sen, z którego – jeśli sobie tego nie życzył – trudno było go
wybudzić. Z tego właśnie względu zgłosił się na ochotnika do
pełnienia funkcji woźnicy, od paru dni udowadniając zazdrosnym
kompanom, że jego talent jest odporny nawet na dziury i wyboje.
Sprawiedliwością dziejową było więc to, że oberwał z procy właśnie
od Tilla.
Równie sprawiedliwe było to, że w ułamek sekundy później
obrywać zaczęli jego towarzysze.
Bocian otworzył szeroko oczy i rozejrzał się po zamglonym,
wilgotnym lesie, który nagle bluzgnął w ich stronę gradem doskonale
wycelowanych kamieni. Nim zdążył choćby kilka razy mrugnąć, las
przywalił mu jeszcze dwukrotnie, tym razem w brzuch i ramię.
Padając do tyłu, zdążył dostrzec czyjąś czarną pelerynę.
– Gobliny! – ryknął.
W ostatniej chwili złapał się pałąka rozpiętego nad kozłem. Na swe
nieszczęście, bo wtedy idealnie trafił go czwarty pocisk, zapowiadając
długotrwałe problemy z oddawaniem moczu. Bocian jęknął i poddał
się sile grawitacji, w ostatnim odruchu smagając konie wodzami.

***

– Ja ci dam gobliny, cholerny przybłędo! – warknął Lotar po tym,


jak jego kamlot znokautował Bociana. Ułamek sekundy później
otworzył szeroko oczy, gdy zaprzężone do pierwszego wozu konie
wystrzeliły do przodu jak szalone, jakby nagle zapomniały o ciężkim
wozie, który jeszcze przed chwilą z trudem wlekły po leśnym dukcie.
Zacisnął zęby, odwrócił się i ryknął:
– Brego!
Ogromny niziołek, który z sobie tylko znanych powodów
wymalował na policzkach i pod oczami grube, podłużne pasy, skinął
głową i skoczył do tyłu, aż brudne pięty mignęły.
– Ogień osłonowy! – wrzasnął Lotar.
Tillo wychynął z paproci, chichoczący nerwowo Friggi wyskoczył z
dziupli, Sobby potrząsnął łbem, nabierając na moment ostrości
widzenia. Zafurkotały proce, wizgnęły kamienie. Lis, który ujął
włócznię i już ruszał, by poprowadzić tyralierę jeźdźców na spotkanie
niewidzialnych napastników, zwisł w siodle. Jego jęk utonął w
łomocie czynionym przez rozpędzony wóz, nad który z kolei wzniósł
się przeciągły trzask pękającej sosny.
Lotar odwrócił się i patrzył z zafascynowaniem, jak podcięte
uprzednio drzewo wali się precyzyjnie na drogę tuż przed kopyta koni.
Te, pomimo paniki, zdołały nad pniem przeskoczyć, ale wozu nie
przeciągnęły. Trzask pękających piast i rżenie przerażonych, walących
się na ziemię zwierząt były jednymi z najpiękniejszych dźwięków,
jakie Lotar kiedykolwiek usłyszał.
– Kurwa mać! – zawył oszołomiony Lis, na którego czole
błyskawicznie rósł guz wielkości borowika. – To są chyba jakieś jaja!
Maks, Theo, Storre!
Uzbrojeni mężowie stanowiący eskortę konwoju doskonale
wiedzieli, co robić. Nasunęli hełmy na oczy, unieśli wysoko tarcze i
trzymając w pogotowiu włócznie, ruszyli prosto w las. Prosto na
przyczajonych hobbitów.
Lotar uznał, że pora przejść do fazy drugiej, jeszcze nim bełt z
kuszy rozłupał konar nad jego głową.

***

– Ja pierdolę, to są chyba jakieś jaja! – wrzeszczał Stan Vinner


alias Lis, równie nieświadomy swego kryptonimu, jak stojący obok
niego Matt Tovnin. Bynajmniej nie przeszkadzało mu, że powtarzał po
raz dziesiąty to samo, starczyła sama ekspresja, by gromadka
rozcierających guzy towarzyszy wzięła go na poważnie. – Ten grubas
Ragstaf odpowie mi za to wszystko!
– Po mojemu to jednak były gobliny, szefie – mruknął jeden z
ochroniarzy, którego oko niemal całkowicie zakryła czarna
opuchlizna. Drugi, od dłuższej chwili obmacujący brudnymi
paluchami swe uzębienie, przytaknął skinieniem głowy.
– Gobliny! – warknął Stan, szczęśliwy, że wreszcie może
wyładować swą furię na kimś konkretnym. – Widziałeś kiedyś
goblina, który strzelałby z procy i do tego trafiał? Widziałeś, ty
przechlany tumanie?
Ochroniarz nie chciał przyznawać, że jego doświadczenia z
goblinami jak dotąd były dość ograniczone, tak więc zawarł całą
odpowiedź w wieloznacznym mruknięciu.
– To na pewno były te pokurcze – stwierdził Stan i powiódł
dookoła groźnym spojrzeniem, poszukując chętnych do wymiany
poglądów. Nie znalazł. Ochroniarze dobrze wiedzieli, kiedy się
wycofać z dyskusji. – A to – zmrużył oczy, jakby niespodziewanie
tknęła go jakaś nowa, ważna myśl – a to oznacza kłopoty. Bo jak
przywalimy któremuś z tych gnojów zbyt mocno, to Ragstaf może
zerwać układ. A wiecie, co to z kolei oznacza?
Ochroniarze nie wiedzieli, ale na wszelki wypadek z góry się
zgodzili.
– To oznacza, że trzeba będzie przeprowadzić dyskretny zwiad –
odetchnął Stan. – I spuścić tym spaślakom dyskretny wpierdal.
***

Kolejnym słabym punktem planu Lotara było założenie, że


agresorzy będą poruszać się konno. Z jego obserwacji wynikało, że
Duzi Ludzie są do przesady wygodni i na tym zamyśle oparł drugą
linię obrony, ciesząc się w duchu z tego, że jego współspiskowcom nie
przyszła do głowy żadna krytyka. Kiedy więc ujrzał koński łeb
wynurzający się z krzaków jałowca, a potem czujną twarz
przytulonego do karku jeźdźca, zalała go bezbrzeżna ulga.
– No, to teraz zatańczymy – mruknął mściwie.
Zaczekał do chwili, gdy trzech jeźdźców – najwyraźniej
przepatrywaczy – podjechało niemalże pod drzewo, na którym
siedział, a potem dał tajny znak wpatrzonemu w niego Tillowi, który
siedział na sąsiednim. Ten nabrał tchu, ujął kozik i wbił go w piętę
Friggiego.
Hobbici nie zwykli rozpieszczać swych stóp obuwiem, stąd pięty
nawet kilkuletnich dzieci były twarde niczym dobrze wyprawiona
skóra i byle ostry kamień czy tępy nóż krzywdy im nie czynił. Zadany
znienacka cios mógł jednak wywołać ukłucie bólu, który po chwili
przechodził w potężne łaskotanie, a oba te doznania – w połączeniu z
zaskoczeniem – mogły uwolnić falę nieziemskich wprost wrzasków.
A nikt w całym Rozbeble nie wrzeszczał głośniej od Friggiego.
Dziabnięty Friggi najpierw zawył przeciągle, potem wydał z siebie
serię urywanych, konwulsyjnych szczęknięć, które płynnie zamieniły
się w chichot tak upiorny, że wystraszony Tillo już chciał cofnąć tubę,
którą podstawił przed rozwarte szeroko usta kompana. Friggi rżał,
chichotał, rechotał i wył, a konie zespołu ochroniarzy tańczyły z
przerażenia, zupełnie nie zważając na próbujących je opanować
równie przerażonych jeźdźców. W końcu pierwszy z nich czmychnął w
knieje, po nim drugi i trzeci. Ostatni jednakże uczynił to na tyle
pechowo, że jeździec zawadził czołem o wiszącą nisko gałąź i zwalił się
z łoskotem na mech.
Tillo wbił przygotowany zawczasu pęk szmat w rozwarte szeroko
usta Friggiego i zapadła kłująca w uszy cisza. Lotar zsunął się z
drzewa, grzmotnął pałą jeźdźca i spojrzał na przyjaciół roziskrzonym
spojrzeniem.
– Hobbici kontra Impostorzy, dwa do zera! – zawołał. – Pora
przenieść wojnę na terytorium wroga!

***

– Jakie duchy? – wrzeszczał Stan, waląc zwiadowcę po gębie w


celu poprawienia jakości przekazu. – Jakie, kurwa, duchy?
– Straszniste! – jęknął tamten. – Tanny został... Chyba... Chyba go
zabrały...
– Nie, kurwa, to mnie przerasta... – stęknął Stan i usiadł na pniu
drzewa, który wspólnym wysiłkiem zdołali niemalże odciągnąć z
traktu. Reszta otoczyła go ciasnym wianuszkiem, posapując i ocierając
pot z czoła. – Najpierw gobliny, a teraz duchy? Co jeszcze? Włochate
małpy z lasu Gorthon? Potwory spod łóżek?
– O rany! – Matt Tovnin rozejrzał się, blednąc. – Szefie, bez
takich, bo jeszcze szef wykracze...
I wykrakał.
***

Manewr bezszelestnego rozpięcia megaprocy między drzewami


mieli doskonale opracowany, a Lotar, który ujął linki służące do
celowania, na treningach trafiał bez pudła. Elementem losowym była
jedynie amunicja.
Nikt nie umiał wytłumaczyć, dlaczego pszczoły nie gryzły
Sobbyego. On sam wytłumaczył to uznaniem pszczelego narodu za
doskonałe dwójniaki i trójniaki, które wyrabiał razem z tatulem,
zdaniem reszty pszczoły za bardzo ceniły swe życie, by wchodzić w
bliższy kontakt z krwią piwowara pasjonata. Faktem było, że komary,
pracowicie żrące całą czwórkę w Wykrocie, Sobby’ego omijały
szerokim łukiem. W każdym razie ów niezwykły efekt uboczny
wykonywania jakże szlachetnego zawodu przyniósł teraz
nieoczekiwaną korzyść. Sobby z niecodzienną dla siebie ostrożnością
umieścił brzęczący, podskakujący ul w napiętej megaprocy, przeprosił
półgłosem pszczółki za wstrząsy i odskoczył, a Lotar wycelował i
zwolnił pocisk.
Trafił idealnie, w sam środek kręgu naradzających się Dużych
Ludzi.
– W celu! – ryknął z radością.
Ta okazała się jednak przedwczesna. Bo w tej chwili szczęście
Lotara raptownie się wyczerpało.

***

– Ja pierdolę! – wrzasnął Stan.


Na bardziej szczegółową analizę sytuacji bądź przekazanie eskorcie
rozkazów nie starczyło ani czasu, ani inwencji. Rozwścieczone
pszczoły buchnęły z roztrzaskanego ula i z furią rzuciły się na ludzi.
Na szczęście dla Stana większość ochroniarzy zareagowała o
uderzenie serca wolniej od niego samego – stali się tym samym
łatwiejszymi celami i na nich to skupiła się uwaga rozdrażnionych
pszczół. Stan, użądlony zaledwie kilka razy, wymknął się z zasięgu i
gigantycznym wprost susem znalazł się na koźle drugiego z wozów.
Ujął wodze, chlasnął z całej siły, a potem poprawił batem.
Oba konie były podstarzałymi weteranami polnych duktów i
leśnych traktów i dawno już nie opłacało się ich chłostać. Tak mocno
nie zacięto ich od wielu, wielu lat. Przerażone, przeszyte spazmem
bólu uczyniły jedyną rzecz, którą uczynić w tej sytuacji mogły – z
szaleństwem wyrwały do przodu, gnane przeraźliwymi okrzykami
woźnicy.
A Stan, który stał pochylony na koźle i smagał konie bez
opamiętania, nagłe zmienił się w demona prędkości. Drzewa zlały się
w jeden ciąg, a rumor rozpędzonego wozu pochłonął krzyki żądlonych
ochroniarzy. Pędził jak oszalały, nie dbając o przeszkody. Kątem oka
dojrzał opadającą sieć, przeciął ją jednym chlaśnięciem kordelasa,
gwałtownym rzutem w bok zachował równowagę, gdy pod prawymi
kołami wozu niespodziewanie otworzył się wilczy dół, bez wahania
roztrącił krzaki, którymi ktoś zastawił trakt. Pędził, a w jego głowie
dojrzewała żądza zemsty na sołtysie Ragstafie.

***
A pobladły Lotar śledził przebieg wydarzeń z szeroko otwartymi
ustami.
– Przebył trzecią linię, czwartą, piątą... – wyszeptał z
przerażeniem. – Przecież on... Przecież ten Impostor zaraz dotrze do
wioski!
– Jest jeszcze szósta linia! – przypomniał mu przytomniejszy Tillo.
– Tak! I w niej cała nasza nadzieja! – wykrzyknął Lotar.
– Pojedziemy konno! – wrzasnął Friggi. – Wiem, gdzie pasie się
osioł zwany Mułem! Pognamy jak wiatr, Lotar! Hej, pognamy!
Będziemy...
– Gdzie się pasie?
– Na łące pana Holmana, przy... Hej, poczekaj, ty nie umiesz...
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyli, były pięty Lotara.

***

Mówią, że hobbici są pociesznymi grubasami i zamiast biegać,


dyrdają śmiesznie. Ci, którzy rozpowszechniają ów pogląd,
najwyraźniej jednak nie zastanowili się nad tym, dlaczego hobbitów
nigdy nie pokazuje się w zwierzyńcach. Tego właśnie poranka Lotar
uświadomił zadziwionej puszczy, że nigdy do tego nie dojdzie. Gnał
przez mgłę, uskrzydlony paniką i łopoczącą peleryną, z trudem
zachowując świadomość tego, że jest przecież bohaterem i powinien
przynajmniej stworzyć pozory. Ostatni płot przesadził jednak z miną,
która, jak sądził, bohaterowi przystoi.
Najwidoczniej nie pomylił się, bo osioł zwany Mułem od razu się
zorientował, że jego spokojna egzystencja stanęła w obliczu wielkiego
zagrożenia. Zaniepokojony rzucił się do biegu, ale nie docenił
rozpędzonego hobbita. Lotar odbił się i zgrabnym łukiem wylądował
na grzbiecie truchtającego zwierzęcia.
– No, to jak to było? – mruknął, łapiąc go za grzywę. – Popędzisz
jak wiatr, nie?
I z rozmachem wpakował garść zerwanych pod drodze rzepów
prosto pod ogon osła zwanego Mułem.

***

Rozpędzony jak żaden hobbit przed nim, Lotar szybko pojął, że


najtrudniejszym zadaniem okaże się hamowanie. Osioł zwany Mułem
gnał bowiem w stronę rzeki jak dziki ogień po stepie i choć stymulator
z pewnością wytrząsnął się już spod ogona, nic nie wskazywało na to,
by błahostka w postaci nurtu Leciny była w stanie zatrzymać rumaka.
Lotar zadecydował więc, że on też nie będzie próbował.
Odbił się od grzbietu w chwili, gdy między drzewami mignęła mu
szara toń rzeki. Fiknął w powietrzu koziołka, grzmotnął o ziemię z
bynajmniej nie bohaterskim kwikiem, ale zaraz zerwał się i popędził
na brzeg. W ręku już ściskał nóż, cudem ocalony z szaleńczej jazdy.
Chlastał nim wściekle po krzakach, przedzierając się w kierunku
traktu i niewielkiego pomostu. Na nim to bowiem znajdował się
kołowrót napędzający wioskowy prom, czyli ostatnia, szósta linia
obrony.
Miał wrażenie, że słyszy rżenie konia dobiegające znad wody.
Zdyszany i obolały, całkiem nie pamiętał już o pozie bohaterskiej. W
głowie jednakże pobrzmiewały mu słowa, które dramatycznym tonem
wypowiedział na jednej z narad:
„Gdyby doszło co do czego i nieprzyjaciel sforsowałby wszystkie
linie obrony, pozostaje nam zaufać Lecinie, naszej wiernej rzece
strażniczce. Ktoś z was musi się dostać w pobliże promu, wyczekać
chwili, gdy Impostorzy znajdą się pośrodku nurtu, i wtedy przeciąć
linę. Siekierę ukryjemy w tej oto dziupli”.
Była! Wyczerpany Lotar wyciągnął siekierę i ledwie trzymając się
na nogach, obrócił ku rzece.
Prom z wozem, koniem i Impostorem zwanym Lisem znajdował
się dokładnie pośrodku rzeki. Lotar zmówił w myślach krótką
modlitwę do bogów urodzaju, popluł w dłonie, zamachnął się i rąbnął.
A potem rąbnął raz jeszcze.
Lina puściła.
– Lotar? – zapytał ktoś za jego plecami. W jego głosie –
nieprzyjemnie znajomym – zdziwienie mieszało się z przestrachem. –
Lotar, drogi chłopcze, co ty tu wyczyniasz? Czy tato wie, że bawisz się
siekierą?
Lotar przełknął ślinę i odwrócił się powoli, powolutku. Za nim stał
zdumiony do granic pan Gwidon z kobiałką pełną grzybów.
– Ale... – wyjąkał Lotar. – Ale Sobby... Przecież pan był o świcie w
domu...
– Coś podobnego! – Starszy hobbit uniósł brwi. – Wracam właśnie
z dwudniowej wyprawy do Siwego Boru, gdzie rosną najlepsze kurki w
całej puszczy!
W głowie Lotara odezwał się echem głos Sobby’ego: „Leżał se obok
pani Gwidonowej, na plecach leżał! Pochrapywał, że hej! Żem mu
walnął tym, no... cepem!”.
„Na bogów urodzaju” – pomyślał z narastającą paniką. „Przecież
Gwidon z Gwidonową nigdy nie przestają się kłócić! Sobby gacha
Gwidonowej ogłuszył, nie samego Gwidona! Czemu ja wcześniej na to
nie wpadłem...”
– A tak w ogóle to co cię interesuje, czy jestem w domu, czy mnie
nie ma? – Oczy dorosłego nagle zwęziły się. – Chyba będę musiał
porozmawiać z twoim ojcem, młody człowieku. I ta siekiera... Hej, a
co to?
Dostrzegł prom dokładnie w chwili, gdy wóz zaczął się zsuwać w
nurt rzeki. Lotar zamknął oczy.

***

Lanie, jakie zebrali w południe tego samego dnia, nie miało sobie
równych w historii Rozbebła. Czcigodny Gotar, po tym, jak przestał
się trząść z oburzenia, wywlókł Lotara na środek wsi i sprał go
pokazowo na oczach opuchniętych ochroniarzy, którym nie sprawiło
to żadnej ulgi. Kowal Balgo i karczmarz Forglum z góry przewidzieli
niewdzięczność Dużych Ludzi, stąd Brego i Friggi zebrali za swoje z
tyłu, za zabudowaniami. Cała trójka wyła popisowo, ale żaden nie
zagłuszył Tilla, którego ryk utwierdził sędziwego kapłana Magnusa w
przekonaniu, że po wypiciu ziółek zebranych w Wykrocie naprawdę
nabrał męskości. Zarzucił wymierzanie kary po ledwie kilkunastu
klapsach i nieco zdyszany, rumiany popędził na poszukiwanie
Marianny. Sobby'emu, jak zwykle, wszystko uszło na sucho, bo tatulo
o niczym się nie dowiedział.
Dowiedział się o wszystkim dnia następnego, ale na szczęście dla
Sobby’ego juniora do południa znów zapomniał. O tej właśnie porze
sołtys Ragstaf zakończył wreszcie drugą turę negocjacji z Dużymi
Ludźmi, polegającą głównie na niekończących się przeprosinach.
Wyszedł ze swej norki z miną bardzo kwaśną i zarządził powtórkę
lania, przy czym sam na tę okoliczność odpiął pas. Między jednym a
drugim praniem Tillo zrozumiał, że popełnił błąd w identyfikacji
przeciwnika. Duzi ludzie nie byli Impostorami.
Byli Inwestorami.
Tym razem zniósł lanie z godnością.
W każdym razie od wyprawy na Święto Marchwi w Grzdylcu na
wszelki wypadek wymówili się wszyscy czterej. Pojechał tylko Sobby.
Rafał Dębski

Rocznik 1969. Redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction,


Fantasy i Horror”. Debiutował w 1998 roku w „Nowej Fantastyce”
opowiadaniem „Siódmy liść”. Autor kilkudziesięciu opowiadań i
dziesięciu powieści, w tym czterech z nurtu literatury fantastycznej.
Pisarz wszechstronny, dobrze czuje się zarówno w czasach, kiedy
Słońce było Bogiem, jak i kiedy człowiek stał się zdobywcą tysięcy
słońc.
Z wykształcenia i wykonywanego zawodu psycholog, pracuje w
gimnazjum, zmagając się ze skutkami lekkomyślnej reformy oświaty.
Obok pisania książek jego wielką pasją jest historia, przez którą,
niczym w krzywym zwierciadle, postrzega ludzi – ich postawy,
emocje, motywacje.
Ma wielki apetyt na życie. Chciałby osiągnąć wiele i żyć tak, aby nie
żałować... Najlepiej nie żałować niczego. Niestety, natura wpisała mu
w geny dawkę lenistwa. To przesądza o tym, że nie boi się wyzwań i
dużo pracuje. Bo dzięki temu może jak najszybciej uporać się z tym,
co tak czy inaczej musi być wykonane. Niestety, jak już się zdążył
przekonać, to działa w obie strony. Praca, niczym owa Ciemność,
dostrzegła go, pokochała i zawsze wie, gdzie Rafała znaleźć, dopaść i
usidlić.
Z Fabryką Słów opublikował powieści „Czarny pergamin” (2006),
„Kiedy Bóg zasypia” (2007), „Łzy Nemezis” (2009), „Zoroaster.
Gwiazdy umierają w milczeniu” (2010), „Wilkozacy. Wilcze prawo”
(2010), „Wilki i orły” (2011) oraz antologię opowiadań „Serce
teściowej” (2008)
RAFAŁ DĘBSKI

KONSTELACJA ANANKE
Kamienne ściany lochu ociekały wilgocią. Wyłożono je wapieniem,
kiedyś na pewno białym, jednak czas i woda zrobiły swoje... Czas,
woda, kopcące pochodnie oraz dym z paleniska. Cuchnęło ludzkimi
wyziewami, zatęchłe powietrze wydawało się gęste, jakby stało tutaj
od wieków, zawsze to samo, nigdy nieporuszone najmniejszym
podmuchem.
Sala tortur.
Wypełniona znanymi mi doskonale machinami i urządzeniami, z
których większość budziła we mnie politowanie pomieszane z
rozbawieniem. Prawdziwy kat nie potrzebuje uciekać się do
hiszpańskich butów, diabelskich kołowrotów czy madejowego łoża.
Jemu wystarczą najprostsze narzędzia, bo prawdziwy ból to coś więcej
niż rozrywanie stawów czy brutalne, bezmyślne masakrowanie mięśni
i kości. Ale zwyczajni wyrobnicy katowskiej profesji potrzebują
wspomagać się różnorodnymi wynalazkami, aby w ten sposób
podziałać przede wszystkim na imaginację ofiary. Widok własnych
członków rozciąganych trzeszczącymi linami, wydłużających się
nienaturalnie budzi przerażenie, a przecież to ono jest najważniejsze,
nie samo doznanie cierpienia. Wykształcony małodobry więcej potrafi
zdziałać samym dotykiem i słowem. Okrutnym dotykiem,
porażającym wszystkie włókna ciała, wszelkie jego zakamarki, i
bezlitosnym słowem, w którym nie ma złości, ale brzmi za to
niesamowita, chłodna bezwzględność, potrafiąca zamienić serce w
przerażoną bryłkę lodu.
Leżałem na twardej ławie, ściśle skrępowany, pozbawiony
możliwości ruchu.
Schwytali mnie we śnie. Gdybym był przytomny, żaden ze
zbrojnych nie ośmieliłby się podejść bliżej. Obawialiby się, że podczas
szamotaniny popłynie krew. Moja krew – czarna i gęsta jak zroszona
wodą sadza. Kiedy mijałem gospodarza zajazdu, ten odwrócił wzrok.
Otrzymał przecież za milczenie sowitą zapłatę, dwa, a może i trzy razy
tyle, ile zwykł zarabiać przez cały dzień. A jednak doniósł tej samej
nocy, że w pobliżu Lublina pojawił się człek obcy i podejrzany.
– Chciwość to straszliwy grzech i często trzeba zań płacić
najwyższą cenę – powiedziałem, mijając go.
W pierwszej chwili zachwiał się, zatoczył, bo nogi mu zmiękły ze
strachu. Ale zaraz potem zaczął się śmiać.
– Ty już nikogo nie zabijesz, na nikim nie weźmiesz pomsty! Spalą
cię na stosie, przeklęty czarowniku!
Nie odpowiedziałem. Niech mnie spalą... Jeśli im się uda. Niech
spróbują mnie zabić w jakikolwiek sposób, byle skutecznie. Będę tylko
wdzięczny. Zmęczenie, to potworne zmęczenie i poczucie pustki, które
towarzyszą mi od lat, może wtedy nareszcie znikną. Zabijcie mnie,
zróbcie to, czego sam nie jestem w stanie uczynić. Poczułem się jak
wówczas, kiedy stałem nad krawędzią przepaści, a przez głowę
przelatywały setki, tysiące myśli... Za dużo przechowywałem w sobie
obrazów, zbyt wielką mnogość wspomnień. Kiedyś Blanka przerzucała
je, poszukiwała tych, które mogły przynieść radość lub smutek, a
nawet cierpienie. Cokolwiek. Zależało to tylko od jej nastroju,
decydował najczęściej przebieg naszych rozmów. Ale potem większość
z tych obudzonych wspomnień utonęła w morzu niepamięci. Nad tą
przepaścią znów przypomniałem sobie dawne słowa, uczucia kobiety,
z którą byłem bliżej niż z sobą samym. Nie, stanowczo nie mogę sam
sobie zadać śmierci. Blanka byłaby zawiedziona, mogłaby mi tego nie
wybaczyć nawet na tamtym – ponoć lepszym – świecie. Nie wolno mi,
bo to by obrażało jej pamięć, czyniło nic niewartym wszelkie
poświęcenie. Cofnąłem się wówczas ze skalnej półki, zszedłem z
powrotem między ludzi. Nie potrafiłem jednak żyć już ani z nimi, ani
obok nich, ani nawet przeciwko nim.
– Pan sędzia już z tobą pogada – zarechotał strażnik. – A kat ci
zaświeci.
Prychnąłem pogardliwie. W pierwszej chwili chciał uczynić to, co
zawsze robił, kiedy więzień mu się nie podobał – wzniósł pięść do
góry, ale zaraz ją opuścił, pomny na ostrzeżenia, których musieli mu
udzielić mocodawcy.
– Oddaj flet – burknął.
– Nie mam żadnego fletu.
– Kłamiesz! Za jego pomocą przyzywasz szczury, on pomaga ci w
roznoszeniu zarazy!
Uśmiechnąłem się w duchu. Lata temu straciłem ukochany
instrument podczas przeprawy przez wzburzoną rzekę. Wystarczyła
chwila nieuwagi, a łaknący ofiary nurt wyrwał mi sakwę, w której go
schowałem. To był cudowny kawałek drewna, wyłożony od wewnątrz
złotą blachą. Otrzymałem go od świętej pamięci króla Stefana.
– Chcesz mnie może sam przeszukać? – spytałem uszczypliwie,
unosząc ręce na tyle, na ile pozwalała gęsta, cuchnąca sieć.
Nieświadomie cofnął się pół kroku.
– Nie bój się, człowieku – rzekłem łagodnie. – Od dawna nie
roznoszę zarazy.
Oczywiście nie uwierzył. Splunął z obrzydzeniem, zaklął pod
nosem, a potem przeżegnał się i złożył palce od uroku. Zabawne są
ludzkie przesądy. Niby uważają Boga za istotę wszechmocną,
twierdzą, iż nie ma nic potężniejszego nad niego, a jednocześnie,
nawet wzywając go, uciekają się do guseł, gestów, które nic nie znaczą
i mają mniej mocy, niż drzemie jej w nieprzytomnych prośbach
kalekiego, na wpół umarłego proszalnego dziada.
– Oddaj flet – powtórzył z uporem.
Patrzyłem na niego nieruchomym wzrokiem. Czułem jego strach,
rosnący z każdą chwilą. Strach, który obezwładniał zmysły,
przyćmiewał rozum, odbierał rozsądek. Był gotów popełnić
szaleństwo, byle tylko uniknąć tego spojrzenia. W przypływie
desperacji wydobył kord, skoczył ku mnie, wziął zamach. Zmrużyłem
oczy, czekając na cios. Widziałem już zbliżający się mętny błysk i
plamy na źle wyczyszczonej stali, wyszczerzone zęby strażnika. W tej
chwili kompan odepchnął go z całej siły.
– Oszalałeś?! – wychrypiał. – Wszystkich nas zabijesz. Nie
pamiętasz, co mówił sędzia? Jeśli popłynie jego krew, umrzemy
wszyscy w jednej chwili.

***

Kat szczękał żelazami. Patrzyłem z pewnym zainteresowaniem na


jego nieporadne ruchy Komuś, kto nie znał się na tej robocie, mogłoby
się wydawać, że ma do czynienia z prawdziwym, biegłym mistrzem,
umiał stwarzać pozory. Ale w moich oczach wyglądał niczym
chłopskie dziecko, któremu pierwszy raz w życiu wręczono pióro z
inkaustem i od razu kazano przepisywać łacińską księgę. Czy ktoś
zamierzał zrobić na mnie wrażenie za jego przyczyną? Być może, ale
na pewno nie osiągnął celu. Kat, zanim zabrał się do pracy, zmówił
krótką modlitwę, co było dla mnie kolejnym dowodem, iż mam do
czynienia z profanem. Owszem, w Akademii Katowskiej odbywały się
msze i gromadziliśmy się na wspólnych modłach, ale wszystko to było
tylko ułudą i blichtrem, mydleniem oczu mieszkańcom Biecza oraz
zwierzchnim władzom. W istocie rzeczy nie znałem wykształconego
kata, który by wierzył w Boga. W każdym razie w takiego, jakim go
sobie przedstawia pospólstwo. Zresztą jedynym małodobrym, który
miał w sobie prawdziwą wiarę, był mój pierwszy nauczyciel i opiekun,
Eustachiusz. Był on jednak też kimś więcej niż okrutnym oprawcą,
miał w sobie to coś, co czyni z człowieka istotę prawdziwie rozumną.
Zaś moi mistrzowie z akademii dążyli tylko i wyłącznie do osiągnięcia
doskonałości w kunszcie zadawania bólu i widowiskowego
pozbawiania życia.
– Jesteś pustą skorupą – powiedziałem głośno.
Małodobry drgnął, spojrzał w moją stronę z wyraźnym
przestrachem. Tak... Prawdziwy kat nie powinien okazywać lęku ani
zaskoczenia. Nie powinien ich nawet odczuwać, szczególnie w obliczu
czekającej go pracy. Podwójnej pracy na dobitkę, bo w sali tortur nie
byłem sam. Do sąsiedniego stołu przywiązano jakiegoś nieszczęśnika.
Człowiek ów, którego katowski ignorant miał jako pierwszego poddać
mękom, mdlał prawie z przerażenia. Niektórym wystarczy spojrzeć na
narzędzia, aby stracić zmysły. Tak jakby najgorsze było to, że za
chwilę ciało zostanie zamienione w ruinę. Są znacznie gorsze rzeczy,
które kat może uczynić... Jeśli wie, co i jak chce zrobić. Spojrzałem na
spoconego, zalęknionego skazańca. Czy to za twoją sprawą, braciszku,
zamierzają mnie zmiękczyć? Czy twoja męka ma stanowić pierwszy
akt urabiania mojej duszy?
Kat wziął kleszcze, zbliżył się do nóg mężczyzny. Ten szarpnął się,
napiął wszystkie mięśnie. Nadaremnie – nadgarstki i kostki zostały
ujęte żelaznymi obręczami, przez brzuch, pierś i uda przeciągnięto
grube rzemienne pasy. Przynajmniej tyle wiedział oprawca – że należy
skazańca unieruchomić, by podczas tortur sam nie wyrządził sobie
większej krzywdy, niż to zamierzono. Ale poza tym naprawdę niewiele
umiał...
Ujął w kleszcze duży palec stopy nieszczęsnego człowieka, zacisnął
mocno i przekręcił. Trysnęła krew, a kat zamarł. Zaraz rzucił się do
stosu brudnych szmat zalegających w kącie, zaczął tamować
krwawienie.
– Przewiąż mocno rzemień pod kolanem – rzuciłem obojętnie. –
Posoka nie będzie lecieć tak mocno, a ty zdążysz rozgrzać pręt, żeby
przypiec ranę.
Rzucił mi chmurne spojrzenie, ale z rady skorzystał. Skazaniec wył
wniebogłosy, krzyczał o wiele głośniej, niż należało, niż nakazywałby
płynący ze zmasakrowanego palca ból. Zerknąłem w bok, tam gdzie
siedziało trzech mężczyzn. Pośrodku zapewne sędzia, obok starosta
jurydyczny, z drugiej strony skryba. Patrzyli na mnie z wielkim
zaciekawieniem. Pokręciłem w duchu głową. Naprawdę powinni
postarać się o lepszego kata. Miasto Lublin stać chyba na wynajęcie
prawdziwego mistrza.
– Nie zamierzałeś odcinać ani urywać tego palca, prawda? –
zwróciłem się znowu do oprawcy. – Twoim zamiarem było go tylko
połamać.
– Nie bądź taki pewny siebie – wychrypiał. – Zaraz zabiorę się za
ciebie. Niech tylko skończę z tym tutaj. Zrobiłem, co chciałem, nie
twoja rzecz.
– Nie, nie zrobiłeś. – Uśmiechnąłem się. – Dlatego nie
przygotowałeś gorącego żelaza do zasklepienia rany. Następnym
razem weź po prostu bardziej tępe szczypce albo zgoła dwa kawałki
drewna. Nic tak nie rozwiązuje języka przesłuchiwanemu jak
ściskanie palców między kołeczkami.
– Powiadam, zamilcz, bo za chwilę zaczniesz cieniutko śpiewać!
– Może i zacznę, ale nie prędzej niż wtedy, kiedy będę ci dokładnie
mówił, co masz robić. Zadawanie prawdziwych mąk nie jest
zwyczajnym, brutalnym okaleczaniem. Jeśli już pozbawiasz ofiarę
któregoś z członków, powinieneś wiedzieć, dlaczego to robisz, starać
się uczynić jak największe wrażenie. Zaś ty, profanie, po prostu
niszczysz ciało, a niewiele z tego wynika. To przesłuchanie, a nie kaźń
na rynku. Nie masz się popisywać sprawnością przed tymi tutaj –
wskazałem ruchem brody mężczyzn – ale wydobyć zeznanie. A może
się mylę? Może torturujesz tego biedaka w zupełnie innym celu?
Tego pytania nie skierowałem do oprawcy. Zadałem je bardzo
głośno, patrząc prosto w oczy sędziego. Mój głos odbił się od
kamiennych ścian, wysokiego sklepienia i wilgotnej podłogi, wtargnął
w uszy zebranych, sprawił, że wszyscy, za moim przykładem, spojrzeli
na szpakowatego mężczyznę.
– Spotkaliśmy się już – powiedział.
– Pamiętam – odparłem. – Wiele lat temu wynająłeś mnie, abym
dokonał kaźni na człowieku, który mordował młode dziewczęta.
– Nie inaczej. – Skinął głową z zadowoleniem. – A potem
wezwałeś szczury, by rozniosły zarazę wśród ludzi. Miasto uległo
zagładzie, jednak mnie udało się uratować.
Przed egzekucją tamtego człowieka pokazano mi szczątki jego
ostatniej ofiary. Sędzia, któremu wówczas jeszcze szron nie
przyprószył skroni, zażądał najgorszych z możliwych tortur. Dopiero
potem, wiele lat po wykonaniu wyroku, dotarło do mnie z całą
ostrością, że prawda o tej sprawie wyglądała zupełnie inaczej, niż mi
się zdawało.
– Nienawidziłem wtedy świata – odpowiedziałem. – Zemsta...
Zdawała się słodka i bliska niczym gorąca kochanka. Chciałem zabijać
jak najwięcej ludzi, wszystko jedno, w jaki sposób, żyłem w amoku.
Dlatego udało ci się mnie oszukać... Ale żeś się uratował...
– Strażnicy strzegący patrycjuszy uciekli w samą porę, a ja wraz z
nimi. Zaraza nie zdołała mnie dopaść.
– Tak. Zaraza jest ślepa. Często z jej szponów uchodzą właśnie ci,
którzy powinni paść jej ofiarą.
– Chciałeś mnie wtedy koniecznie zabić?
– Było mi wszystko jedno. Powiedziałem przecież, że
nienawidziłem ludzi. Wszystkich, więc ciebie też.
– A teraz? Nienawiść minęła? – w jego głosie brzmiało
niedowierzanie.
– Teraz jednymi po prostu gardzę, a innych staram się tolerować.
Zapanowało milczenie. Torturowany, któremu kat przypalił
wreszcie ranę żelazem, wrzasnął i stracił przytomność. Następny
dowód na to, jakim niezgułą był ten, który się nim zajmował. W ciszy
śmiech sędziego zabrzmiał niczym dziki okrzyk z innego świata, z dna
samego piekła.
– Wtedy podobała mi się twoja czelność, gdyś targował się o
zapłatę – rzekł, przybierając surowy wyraz twarzy – ale dzisiaj może
mnie ona jedynie rozdrażnić. – Nagle skrzywił się lekko, bezwiednie
pogładził prawą dłonią lewy nadgarstek. – Lepiej uważaj, kacie
Jakubie.
– Dlaczego mam uważać? Czy dlatego, że każesz mnie torturować i
zabić? Zrozum, człowieku, ja już od dawna nie żyję. Poruszam się,
przyjmuję pokarmy i napoje, czasem nawet podejmuję się wykonania
katowskiej roboty, ale w istocie rzeczy jestem martwy.
Nie uwierzył mi. Nic w tym dziwnego. Przecież to nie on stracił
ukochaną istotę, to nie jego umysł opustoszał, w jednej chwili stając
się jałowy niczym łono starej wiedźmy. Ogromnej próżni, jaka
pozostała po Blance, nie potrafiłem wypełnić żadnym uczuciem. I nie
istniało na tym świecie nic, co byłoby w stanie to zmienić.

***

Miłość.
Ocknąłem się z głębokiego snu. Dręczył mnie doskonale znany,
powtarzający się co jakiś czas koszmar. W zasadzie po tym, co
przeżyłem, nie było snu, który mógłby mnie naprawdę przerazić. Poza
tym jednym. Kareta, czarna, bogato zdobiona, która kojarzyła się na
poły z powozem pogrzebowym, a na poły z wykwintnym pojazdem,
mogącym należeć do bajecznie bogatego magnata. Wewnątrz tej
karety czaiło się czyste zło, wypełniało całą jadowicie czarną
przestrzeń. Poczucie obcowania z takim właśnie złem było nie do
zniesienia. Nie wiązało się ze strachem, z owym obezwładniającym
uczuciem, które towarzyszy człowiekowi, kiedy śni mu się, że jest
ścigany, stara się uciec, ale nogi więzną, odmawiają posłuszeństwa, a
zagrożenie przybliża się z każdą chwilą, z każdym uderzeniem
rozdygotanego serca. Karoca była czymś o wiele więcej. Tkwiła w niej
prastara niegodziwość, pamiętająca najdawniejsze czasy wojny Boga z
aniołami. Podobne uczucie przeżyłem na jawie dwukrotnie. Raz, kiedy
rozmawiałem w ciemnicy z Samuelem Zborowskim, dzień przed tym,
zanim na szafocie odciąłem mu głowę. Ten człowiek był kwintesencją
sił mroku, wcale się nie dziwiłem, iż nie było chętnego, aby wykonać
egzekucję. Bowiem poza zemstą jego przyjaciół kat musiał się liczyć z
rewanżem groźniejszej strony, która moc czerpie nie z tego świata. A
ja... mnie było wszystko jedno. To znaczy wtedy tak mi się zdawało.
Dopiero kiedy utraciłem Blankę, zrozumiałem, że wówczas miałem
jeszcze po co żyć.
Drugi zaś raz...
Miłość.
Znów to słowo, które jest tak proste i pospolite, a zarazem zawiera
w sobie niesłychaną, magiczną wręcz potęgę. Skąd się jednak wzięło w
moim umyśle? Przecież nie ma we mnie miejsca... Dlaczego...
– Miłość.
Teraz usłyszałem to bardzo wyraźnie. Ktoś mówił głośno, dobitnie.
Spojrzałem w bok. W nędznym świetle kaganka ujrzałem wysoką,
zakapturzoną postać stojącą przy wejściu. Wiedziałem od razu, kim
jest.
– Witaj, panie sędzio – powiedziałem.
– Witaj, panie kacie – odparł, a w jego głosie usłyszałem uśmiech.
– Niewiele się postarzałeś od naszego ostatniego spotkania. Zbyt
mało, rzekłbym. Ta wasza magia...
– Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie.
Zszedł nieśpiesznie z wysokich schodów, trzymając przed sobą
kaganek.
– Jesteś zatem w mojej mocy – rzekł, zatrzymując się tuż przy
ławie, do której zostałem przykuty.
– Możesz myśleć, jak chcesz – odpowiedziałem, wzruszając
ramionami. Łańcuchy zabrzęczały lekko. – Jeśli tak cię to raduje...
– Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Zdjął kaptur. Spojrzałem prosto w jego gorejące oczy. Tak, wczoraj
podczas przesłuchania nieszczęsnego rzezimieszka to właśnie był ten
drugi raz, kiedy nie śniąc, miałem poczucie obcowania z czystym
złem. Źrenice sędziego były straszne – przepastne, głębokie, oszalałe,
sprawiały, że nachodziło pragnienie, aby uciec, znaleźć bezpieczne
schronienie. Ale teraz nie miałem w sobie Blanki, która –
przestraszona – zagrzebałaby się w mojej jaźni, ukryła przed palącym
wzrokiem wroga, wydobywając przy okazji z pamięci jakieś dawno
zatarte wspomnienie, które pomogłoby oderwać się choć na chwilę od
okrutnej rzeczywistości także mnie.
– Jesteś sam – powiedział sędzia. – Nigdy jeszcze nie byłeś tak
bardzo osamotniony w tak wielkim niebezpieczeństwie.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co mu idzie. A może po
prostu nie chciałem zrozumieć. Ale zaraz potem umysł zaczął
pracować.
– Utraciłeś miłość. – Sędzia uśmiechnął się.
W tym uśmiechu było coś, co przypominało drwiący wyraz twarzy
okrutnego porucznika Winiewskiego, w pogoni za którym udałem się
niegdyś aż pod twierdzę pskowską. Tamten też był taki pewny siebie.
Dopiero w godzinie śmierci, kiedy zrozumiał, że dopadła go przeszłość
i przyjdzie zapłacić za krzywdy, zaś kaźń odbędzie się naprawdę, gdy
ujrzał swoje ręce i nogi przywiązane do łańcuchów, które napinały
wielkie konie, uwierzył, że sprawiedliwości stanie się zadość mimo
jego licznych koneksji i wsparcia możnych protektorów. Stałem w
swoim czarnym odzieniu, z ostrym toporem w dłoni, przed frontem
wojska. Nie wiedziałem wówczas, do kogo żołnierze żywią większą
niechęć i pogardę – do owego zbrodniarza i potwora w ludzkiej skórze
czy do mnie, kata, który miał zadośćuczynić krzywdom...
– O jakiej miłości mówisz? – spytałem, unosząc nieco głowę. – Nie
pojąłem nigdy niewiasty, nie mam potomstwa... Zawsze byłem na
świecie sam.
– Niepotrzebnie silisz się na kłamstwa – odparł, marszcząc brwi,
nie gasząc jednak uśmiechu. – Wiem o tobie sporo, a na pewno
więcej, niżbyś chciał. Tyś jest kat Jakub, zwany szczurzym ojcem. Ten,
który roznosi zarazę...
– Od dawna już tego nie robię – przerwałem mu. – Nie mógłbym
nawet, gdyż moja krew przestała być źródłem śmierci. Porzuciłem
towarzystwo małych przyjaciół, nie przywołuję ich, nie zmuszam do
pracy.
– Czyżby? – Uśmiechnął się szerzej. – Przysiągłbym, że kiedy tu
wchodziłem, na twojej piersi siedział szczur.
Miał na myśli przewodnika stada z opalonymi wąsami, który
rzeczywiście przyszedł do mnie, kiedy tylko zapadły ciemności. Z
pewnością chciał się przekonać, czy przykuty do ławy człowiek stanie
się łatwym łupem, czy drapieżna wataha będzie mogła pożywić się
jego krwią. Poczułem skrobanie małych łapek najpierw w okolicach
stóp, potem ruchliwy nos pojawił się tuż obok policzka, owiał mnie
łaskoczący, szybki oddech. Wtedy do niego przemówiłem. Nie
potrzebowałem fletu, aby zaczarować szczury. Tony instrumentu
nieco mi to tylko ułatwiały, a poza tym muzyką sprawiałem
przyjemność małym braciom. Ludzie zawsze nadają różnym
przedmiotom magiczne znaczenie, bo zapewne łatwiej wówczas
pogodzić się z nieznanym. Każdy adept Akademii Katowskiej w Bieczu
potrafił rozmawiać z tymi zwierzętami. Musiał. Jeśli nie był w stanie
obłaskawić szczurów, uczelnię mogły opuścić tylko jego nagie,
ogryzione dokładnie kości. Nikt nie litował się nad nieudacznikiem,
który na samym początku pobierania nauk nie potrafił okiełznać
ruchliwych drapieżników.
– Był tutaj szczur, nie mylę się – ciągnął sędzia. – Nie widzę
jednak na twoim ciele ran czy śladów ugryzień. A to oznacza, że nadal
jesteś szczurzym ojcem.
– A może zwierzę wyczuło po prostu, że moja krew przyniesie mu
śmierć i cierpienie?
– Nie zarażasz już. W tym względzie powiedziałeś prawdę. –
Pokręcił głową. – Wiem to doskonale. Ale jeśli rozniesie się, że
szczurzy ojciec jest tutaj, ludzie będą przekonani, że oto koszmar z
dawnych czasów powrócił. Trzeba było siedzieć u Niemców,
Francuzów czy innych Italczyków. Źle ci tam było?
– Jeśli ktoś jest samotny, wszędzie go będzie świat uwierał.
– Tak ci niedobrze z samotnością? – zapytał i nagle skrzywił się,
chwycił za lewą rękę.
– Reumatyzm? – spytałem zjadliwie. – Za dużo może przebywasz
w wilgotnych pomieszczeniach.
– To coś więcej niż zwyczajna choroba – odparł poważnie. –
Wolałbym cierpieć na podagrę czy inną taką ziemską przypadłość.
W tej chwili zniknął z jego warg krzywy uśmieszek, na czoło
wystąpił perlisty pot. Po chwili odetchnął głęboko, rozprostował
ramiona. Najwyraźniej dolegliwość ustąpiła.
– Dlaczego wróciłeś, powiedz prawdę?
Zapatrzyłem się w płomyk kaganka. Dlaczego? Coś mnie ciągnęło,
a może raczej pchało, nie pozwalało się skupić na studiowaniu ksiąg
starożytnych filozofów, którymi zająłem się, goszcząc w Bolonii.
Miałem niespokojne sny, męczyłem się, a wreszcie musiałem
wyruszyć w kolejną podróż. Gdziekolwiek. Co za różnica, w którą
stronę miałem się udać? Czemu nie do rodzinnego kraju? Tak
myślałem z początku, ale potem zapragnąłem... Czy to było jednak
moje pragnienie?... Tego nie byłem do końca pewien. W każdym razie
poddałem się temu, co czułem w głębi kalekiej duszy.
– Straciłeś ją – przerwał ciszę sędzia. – Tę, która mieszkała tutaj. –
Dotknął mojego czoła smukłym palcem. – Wiem, że tam ją
przechowywałeś. Wiem nawet, kiedy odeszła.
– Dlaczego uważasz, że mieszkała w mojej głowie, a nie w sercu na
przykład? – spytałem z lekką drwiną.
Nie odpowiedział. Pytanie zbiło go nieco z pantałyku. Nic
dziwnego. Nosząc w sobie duszę Blanki, sam miałem wrażenie, że
umiejscowiła się właśnie w głowie. Dopiero kiedy odeszła, poczułem,
że nie została wyrwana z umysłu, ale całego mojego jestestwa, a
szczególnie... Właśnie – szczególną pustkę odczułem w piersi.
Zupełnie jakbym posiadał dwa serca i jedno z nich nagle utracił...
– Podjąłeś podróż do Polski, przypłynąłeś do Gdańska i
skierowałeś się na południe. Czyżbyś liczył na to, że będziesz bliżej
niej, jeśli udasz się do Biecza, tam gdzie was zespolono w jednym
ciele?
Tym razem to ja nie udzieliłem odpowiedzi. Czego on właściwie
chce? Rzeczywiście zmierzałem w kierunku dawnej siedziby Akademii
Katowskiej. Chciałem zobaczyć zgliszcza uczelni. A może raczej samo
miejsce, gdzie niegdyś stała, gdyż ponoć zapobiegliwi mieszczanie
zaorali pozostałości po niej, postawili na jej miejscu jakieś budynki,
składy i niewielką kaplicę. Niewiele już rzeczy było mnie w stanie
poruszyć. Miałem chyba mglistą nadzieję, że widok tego miejsca ożywi
wspomnienia. Sędzia, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, mówił
dalej:
– Czy nie zaskakuje cię, że w ogóle wiem takie rzeczy o
tajemniczym kacie Jakubie? Tym, który zabił ojca i syna, panów
Winiewskich, który potrafił wkraść się w łaski pana Żółkiewskiego, a
nawet samego kanclerza Zamoyskiego. Tym Jakubie, który narobił
wielkiego zamieszania na cesarskim dworze w Pradze, gdzie zakpił z
uczonych okultystów i doradców cesarza Rudolfa. Tym samym
oprawcy, który najpierw roznosił zarazę wśród ludzi, żeby potem ulec
tajemniczej przemianie. Możesz mi wierzyć, że ludzie nie pamiętają
wyrządzonego im dobra, ale wspomnienie zła pielęgnują w sercach
przez długie lata, nieraz przez wieki całe. A często nawet dobry
uczynek biorą za podstęp. Stąd powiedzenie, wzięte bodaj od Żydów:
„Cóż dobrego ci uczyniłem, że tak mnie prześladujesz?”. Tak,
przyjacielu, zawiodłeś się na ludziach, bo zdawało ci się, że wielkie zło
może zostać zmazane przez jeszcze większe dobro. Nic z tego.
Pokręciłem głową. Czułem mrowienie w karku, kłujące szpilki w
łokciach i kolanach. Zaczynały się odzywać skutki kilkudniowego
unieruchomienia. Byłem w stanie wytrzymać w podobnym położeniu
dłużej niż zwyczajny człowiek, ale dolegliwości musiały nadejść
prędzej czy później. Ciało adepta nauk katowskich jest znacznie
odporniejsze niż zwykłego człowieka, ale – mimo wszystko – zawsze
pozostaje tylko ludzkim ciałem.
– Doprawdy niewiele jest w stanie mnie zadziwić –
odpowiedziałem cicho. – Może jedynie ludzka dobroć.
– Nie boisz się mnie. – To było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– To nie tak. Odczuwam strach, bo widzę w tobie więcej, niż
potrafią dostrzec inni. Zauważyłem w tobie mrok.
Wzdrygnął się, spojrzał bystro, a ja ciągnąłem dalej:
– Jesteś przyzwyczajony, że ten, kto znajdzie się w twojej mocy,
omdlewa z przerażenia. Ja nie obawiam się tego, co zrobisz z moim
ciałem. Profan, którego nazywacie tutaj katem, nie jest w stanie zadać
mi takiego bólu, którego bym nie potrafił znieść. W Akademii
Katowskiej musiałem przechodzić różne rodzaje mąk, aby zapoznać
się z tym, co odczuwa torturowany. A poza tym nie zależy mi na
niczym, a to najlepsza driakiew znieczulająca.
– Bardziej obawiasz się, co mogę zrobić z twoją duszą?
Nie wiedziałem, po co w ogóle zadał to pytanie. A może właśnie
wiedziałem, a w każdym razie zaczynałem się domyślać... Mój
prześladowca nie był chyba zadowolony z odpowiedzi, której sobie
zaraz udzieliłem.
– Nie mogę nawet rzec z czystym sumieniem, że posiadam duszę –
odparłem. – Mam wspomnienia, myślę, czuję, ale czy jest we mnie coś
więcej? Czasem zdaje mi się, a nawet mam pewność, że to, co mi
zostało z człowieka, jest po prostu tą częścią Blanki, która nie odeszła
zupełnie, odcisnęła w mym wnętrzu piętno nieziemskiego ciepła i
dobra.
– Miłość – wypowiedział to słowo po raz czwarty. Boże, jeśli gdzieś
w ogóle jesteś, widzisz, że ten człowiek niczego nie zrozumiał.
– To coś znacznie więcej niż miłość, coś, co dzieje się między
bliskimi sobie istotami. Nigdy nie widziałeś, jak z czasem kochający
małżonkowie robią się do siebie podobni? Jakby jedno nakładało na
oblicze drugiego swój własny wizerunek. Szczere uczucie jest
najlepszym rzeźbiarzem, posługuje się najcudowniejszym, nieziemsko
delikatnym dłutem. To najpiękniejsze, co może spotkać człowieka.
Całe złoto świata nie jest warte jednego spojrzenia pełnego
przywiązania, mówiącego „żyć bez ciebie nie mogę”. Albo, bardziej
uczenie: ubi enim est thesaurus tuus ibi est et cor tuum.
– „Bo gdzie jest skarb twój, tam będzie i serce twoje”, mówisz?
Masz sporo do powiedzenia w tej materii – zauważył. – Zaskakująco
dużo jak na kogoś, kto twierdzi, że nie ma duszy, a nawet utrzymuje,
iż jest od dawna umarły.
– Bo pozostały mi wspomnienia z czasów, kiedy jeszcze
odczuwałem mniej więcej to samo, co zwyczajny człowiek. Ale nie
zamierzam się nad tym dłużej rozwodzić. Powiedz lepiej, czego
chcesz.
– Nie tak szybko, nie teraz, nie dzisiaj. Musisz być lepiej
przygotowany.
– Zmiękczony?
– Tak to możesz nazwać, jeśli chcesz.
***

Następnego dnia kat poddawał badaniu nieszczęsną kobietę,


oskarżoną o kontakty z nieczystym. Miała podobno rzucać bardzo
skuteczne uroki, dzięki którym zaczarowała sołtysa, sprowadzając nań
męską niemoc, przez co stał się pośmiewiskiem wsi. Widać było na
pierwszy rzut oka, że jest niewinna. Całkiem ładna niewiasta lat może
dwudziestu pięciu. Nie chciała zostać kochanicą wioskowego
magnata, zapewne kopnęła go po prostu w krocze, kiedy próbował ją
zgwałcić, może nawet coś mu tam przy tym uszkodziła, a ten
skorzystał z pierwszej okazji, aby wydać ją w ręce tak zwanej
sprawiedliwości.
Oczywiście przyznała się do wszystkiego, potwierdziła oskarżenia
dotyczące konszachtów z demonami. Na złamanie tej biedaczki
wystarczyłby nawet najmarniejszy oprawca. Kobiety są niesłychanie
przywiązane do swojej powierzchowności. Bardzo źle znoszą
świadomość, że ich uroda może zostać zniszczona. Wystarczyło, że kat
wbił szpilki pod paznokcie, a potem przypalił pierś rozpalonym
prętem. Widok poparzonej skóry był gorszy od cierpienia, od
doznania przejmującego bólu, który przeszywał całe ciało. Przyznała
się w chwili, gdy zbliżał czerwone od żaru żelazo do drugiej piersi...
Ale dzięki temu skróciła sobie przynajmniej cierpienia. Przecież i tak
zostałaby skazana – wszystkie dowody i wszyscy świadkowie byli
przeciwko niej.
– Po co? – Spojrzałem na sędziego.
Machnął niecierpliwie ręką. Z zafascynowaniem przyglądał się
kaźni. Nie przeszkadzała mu toporność oprawcy, on po prostu lubił
widok krwi i cierpienia. A może nawet nie tyle fascynowała go sama
męka, co poczucie władzy nad drugim człowiekiem. Tacy jak on
zostają tyranami budującymi państwa na zwałach trupów,
stawiającymi je na fundamentach z ludzkiej krzywdy, dodającymi do
zaprawy prochy ofiar. Zamiast wodą gaszą wapno łzami matek
płaczących nad ciałami synów, żon rozpaczających po mężach, ojców
składających do grobów zwłoki pohańbionych córek. Widziałem w
jego oczach to, co można dostrzec w źrenicach każdego, kto choć raz
zachłysnął się splendorem władzy. Nieważne, czy taki człowiek jest
tylko małym paniczykiem na marnych włościach, czy potężnym
monarchą. Upojenie władzą jest takie samo u skryby, do którego
przychodzi uniżony petent, u dziedzica, który każe siec batem
leniwego koniucha, u króla wreszcie, wysyłającego na śmierć całe
armie. O ile jednak ludzie niższego stanu popełniają zbrodnie z całą
świadomością, a wyrządzona krzywda zależy bezpośrednio od nich i
dotyka pojedynczych ludzi z ich otoczenia, przez co jest doskonale
widoczna, to monarcha może jednym nieopatrznym słowem złamać
nie tylko jedno czy drugie życie, ale sprowadzić nieszczęście na cały
naród. Bo król, choć w głębi serca może być przekonany o własnej
dobroci, nie pozostaje przy władzy całkiem sam. Jego decyzje
wykonują właśnie ci niżsi, z reguły mali duchem człowieczkowie. Jeśli
władca nie potrafi ich dopilnować, ująć w żelazne karby, czynią, co
tylko chcą, a niezmiernie rzadko chcą dobrze. Ale też i mało znajdzie
się na świecie monarchów, którzy o to dbają. Z wysokości tronu nie
widać człowieka. Ludzie stają się maleńcy i znaczący nie więcej niż
mrówki. A któż by się przejmował tym, że jakiś tam owad zostanie
zmiażdżony, spłonie, spotka go los, na który wcale nie zasłużył? W
wielkim mrowisku nikt tego nie zauważy. Skupisko istnień nie
zatrzyma się nawet na chwilę nad nieszczęściem.
Jest jeszcze jedna kategoria sprawujących władzę. To sędziowie –
ludzie powołani, żeby pilnować sprawiedliwości, którym dano do ręki
możność ferowania wyroków. Sędzia to ktoś, kogo zawsze można
zobaczyć w kościele, kiedy z odkrytą głową bije się w piersi,
mamrocząc „mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa”, z kamienną
twarzą słucha słów Chrystusa „nie sądźcie, abyście i wy nie byli
sądzeni”, po czym idzie sądzić właśnie, karać innych za przewinienia.
Jakiż trzeba mieć mocny instynkt moralny, aby zostać sędzią! Dobrym
sędzią... Takich spotkałem na swojej drodze niewielu. Żadnego,
uczciwie mówiąc. Cieszą się powszechnym szacunkiem, odwrotnie niż
kaci, którzy przecież wykonują wyroki wydane przez jurystów właśnie.
Nikt nie cofa się na ulicy na widok sędziego, nie boi się cielesnego z
nim kontaktu, nie spluwa przez ramię, gdy omiecie go wzrok
mocodawcy stróżów prawa. Dlatego zawsze uważałem, że ludzie są
niesłychanie żałośni w swojej obłudzie, nienawidząc katów, a
otaczając szacunkiem sędziów. Gdzież bowiem chowaliby się oprawcy
i w jaki żywy sposób byliby w ogóle potrzebni, gdyby sędziowie nie
wydawali srogich wyroków, gdyby nie kazali stosować tortur podczas
przesłuchań?
Patrzyłem na udręczoną kobietę. Nie współczułem jej. Współczucie
nie miało tutaj najmniejszego sensu. Jej koniec był bliski, niebawem
powinno nadejść wyzwolenie.
Zazdrościłem jej. Tak właśnie – zazdrościłem. Ona bała się
cierpienia i śmierci, ale zarazem wierzyła, że odejdzie później do
lepszego świata. Przyznała się do grzechu, wyparła domniemanego zła
w obliczu wezwanego niezwłocznie kapłana, umrze więc w
przekonaniu, iż Najwyższy przyjmie ją na swoje łono. Zaraz po
egzekucji dusza skazanej uleci... Gdzie? Ku górze? Tak się człowiekowi
zdaje – że dusze ulatują w niebo. A jak jest w istocie? Co za różnica?
Ja, być może, nigdy się o tym nie przekonam. Bo to, co we mnie
zostało najpierw po mękach wtajemniczeń w Akademii Katowskiej, a
potem po odejściu Blanki, wahałbym się nazwać z czystym sumieniem
duszą. Gdzie podążają po zgonie takie ułomne byty, nikt chyba nie
potrafi powiedzieć.
– Po co? – powtórzyłem pytanie, kiedy zostaliśmy sami.
– Czyż to nie wspaniałe? – odparł z uśmiechem. – Wszyscy wiedzą,
że dziewka jest niewinna, ale oczekują wyroku skazującego. Ludzie są
przedziwni, nieprawdaż?
– Ludzie bardziej boją się tego, co mogłoby się zdarzyć, niźli tego,
co dzieje się w rzeczywistości. Dlatego tak łatwo przyjmują
niesprawiedliwe wyroki. I dlatego też tak łatwo je wydają.
Pochylił się nade mną. Poczułem nieświeży, palący oddech, jaki
miewają chorzy przez długi czas pogrążeni w gorączce.
– Nie tobie mnie oceniać, rzeźniku! – warknął groźnie.
Oczekiwał najwyraźniej, że okażę strach lub złość, pragnął dostrzec
w moich oczach chociaż cień gwałtownych uczuć. Na próżno. Trudno
przerazić kogoś, kto widział tyle ludzkiej krzywdy. Trudno rozgniewać
tego, kto przelał morze krwi, komu nigdy nie zależało na życiu. Nigdy?
To nie do końca prawda. Gdy podróżowałem z Mistrzem
Eustachiuszem, bardziej mym przybranym ojcem i przyjacielem niż
tylko mentorem, nie myślałem o wartości życia. Patrzyłem, jak
arcymistrz wśród oprawców dokonuje egzekucji, pomagałem mu w
krwawym rzemiośle... Nie, źle – nie można tego nazwać rzemiosłem.
Eustachiusz uczynił z kaźni prawdziwą sztukę. Ludzie przypatrywali
się jego pracy tak, jak podziwiają obrazy, słuchają porywających
tonów muzyki. Odczuwali zarazem przerażenie i niesamowitą rozkosz.
Pamiętam wykrzywione mieszaniną niesmaku i fascynacji twarze
mężczyzn, przestraszone, a jednocześnie pogrążone w ekstazie oblicza
kobiet. Tak, wtedy nie zastanawiałem się nad życiem. Po prostu
brałem je takim, jakim było. Potem, w bieckiej akademii, nauczyłem
się, że jest coś, co ma większą wartość niż katowska biegłość. I nie tyle
w samej uczelni doznałem olśnienia, ale w burdelu, do którego
prowadzano nas, gdyśmy na to zasłużyli należytą pilnością. Blanka...
Moja jedyna kobieta, a przy tym także jedyna istota, którą obdarzyłem
miłością. Musiała za to zapłacić najwyższą cenę. W dodatku zapłaciła
za nią nie tylko ten jeden raz... Myślę, że tylko w czasie, kiedy byliśmy
razem, naprawdę ceniłem życie, oczywiście na swój sposób i na tyle,
ile umiałem.
– Hardy jesteś, szczurzy ojcze – prychnął pogardliwie sędzia. – Na
niczym ci nie zależy, prawda?
– Dlatego nie rozumiem w ogóle, po co mnie uwięziłeś. Co chcesz
osiągnąć, jaki cel ci przyświeca? Zemsta za zagładę tamtego
miasteczka? Czyżby w najmniejszym choćby stopniu zależało ci na
ludziach?
– Ludzie to mierzwa pod stopami wielkich – odparł obojętnie. –
Zemsta nie wchodzi w grę, ona jest dobra dla pospólstwa, stanowi
igraszkę dobrą dla umysłów zupełnie nieoświeconych albo całkiem
oczadziałych od zbędnych uczuć. Widzisz, rzeźniku, sprawa jest inna.
Może mam do zaoferowania coś, co jest dla ciebie niezwykle cenne.
– Tego nie potrafię sobie jakoś wyobrazić – mruknąłem bardziej
do siebie niż do niego.
– A jednak. – Trzeba przyznać, że kiedy chciał, potrafił ułożyć
wargi w ujmujący uśmiech. Nawet jego oczy nabierały wówczas
cieplejszego wyrazu. – Jest rzecz, którą możesz mi ofiarować, a ja
mam coś, co powinno zainteresować ciebie.
– To znaczy? Co masz na myśli? Złoto? Urząd? Może wolność? Nic
nie jest w stanie mnie poruszyć. Powinieneś już o tym wiedzieć.
– Nie bądź tego taki pewien.
– Mów zatem.
– Czyżby udało mi się wzbudzić w tobie ciekawość? – Jego
uśmiech stał się nieco szerszy, ale zarazem chłodniejszy.
– Raczej pewne zainteresowanie. Ciekaw jestem nie tego, co
możesz mi dać, ale dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, żeby mnie tutaj
sprowadzić. Przyczyna bywa czasem ciekawsza od skutku.
Zmrużył oczy, przyjrzał mi się uważnie.
– Słusznie powiedział, że więcej w tobie z filozofa niż adepta
krwawego fachu.
– Kto o mnie tak mówił?
– Nieważne. Wystarczy na dzisiaj. Przemyśl, co powiedziałem.
Każdy ma swoją cenę. Każdy ma coś, za co można go kupić... Nie,
kupić to w tym przypadku złe słowo. Każdy ma coś, dzięki czemu
można go przekonać, pozyskać.

***

Przyszedł następnego dnia rano, ledwie otworzyłem oczy. Zupełnie


jakby czekał za drzwiami i wiedział, kiedy się przebudzę. Stanął u
szczytu schodów, patrzył na mnie długo. Ruchem ręki odprawił
pachołka, który chciał wlać mi w usta parę łyków wody i wepchnąć
glon nadpleśniałego chleba. To jest właśnie największy błąd tych,
których zwykło nazywać się strażnikami prawa. Trzymają więźniów w
nieludzkich warunkach, sprawiają, iż ciała ich są osłabione, a potem
poddają torturom i dziwią się, że przesłuchiwany traci przytomność
od byle katowskiej pieszczoty albo nawet umiera w chwili, kiedy nie
dzieje się nic, co mogłoby śmierć spowodować. Jeśli chce się wydobyć
porządne, pełne zeznanie, trzeba brać na męki człowieka silnego i
zdrowego. Wszak kat ma złamać w nim nie mdłe ciało, lecz hardego
ducha. Najlepiej byłoby zaś trzymać takich więźniów w wielkim
dobrobycie, w pałacowym wręcz przepychu, by jeszcze silniej
odczuwali różnicę między zwyczajnym bytowaniem a ponurym
lochem – królestwem oprawcy. A w każdym razie należy utrzymywać
ich w jak najlepszym zdrowiu. Dlatego i Mistrz Eustachiusz, i
nauczyciele w akademii wielką wagę przykładali do umiejętności
leczenia. Nie jest bowiem wielką sztuką doprowadzić ciało do ruiny.
Sztuką jest to uczynić tak, aby zadać jak największy ból kosztem ran,
które nie zabiją ani – tym bardziej – nie pozbawią czucia. Czasem
warto poświęcić kilka dni, tydzień, a nawet dłuższy czas, aby
podleczyć ofiarę. A jeśli już trzeba wydobyć wiadomości za wszelką
cenę, wykształcony kat zna o wiele lepsze sposoby niż branie na męki.
Sposoby, które kosztują sporo sił, zagrażają życiu małodobrego, ale
zawsze są skuteczne. Sposoby, o których nie ma pojęcia nikt poza
gronem wtajemniczonych.
– Sporo wiecie o duszy, nieprawdaż? – odezwał się sędzia, wciąż
stojąc przy wejściu. Mówił głośno, słowa rozbrzmiewały głuchym
echem. – To jedna z głównych zagadek katowskiego fachu: wieczne
życie i tajemnica duszy.
Zaskoczył mnie. Po raz pierwszy naprawdę nie wiedziałem, co
odpowiedzieć. Milczałem więc, przypatrując się obojętnie
zagrzybionemu sklepieniu lochu.
– Nie jesteś zdziwiony, że mówi o tym ktoś spoza waszego cechu?
To przecież najpilniej strzeżona tajemnica.
– Dziwi... – przeciągałem słowa, starając się jak najprędzej
pozbierać myśli. – Dziwiłoby jednak bardziej, gdyby nie fakt, iż
Akademia Katowska przestała istnieć, a adepci bądź zostali zabici
przez rozgniewanych mieszkańców Biecza, bądź uciekli. Kiedy nie ma
kto chronić tajemnic...
– Nie próbuj mnie zwieść! – syknął. Zaczął powoli zstępować na
dół. – Czy wasza przeklęta uczelnia spłonęła, czy nie, nie powinno to
mieć znaczenia dla zachowania sekretów. Wiem doskonale, że tego,
kto je wyjawi, ścigać będą wyzwoleni uczniowie wszystkich waszych
akademii, a każdy kat ma obowiązek takiego przestępcę wydać w ręce
czegoś, co nazywacie Radą, jeśli zaś okoliczności na to nie pozwalają,
powinien go zgładzić bez zwłoki.
Naprawdę sporo wiedział, musiałem to przyznać. Spotkałem do tej
pory tylko jednego człowieka spoza ścisłego kręgu oprawców, który
miał pewne pojęcie o zasadach obowiązujących wśród mistrzów
katowskich. Ale to był monarcha, świętej pamięci król Polski Stefan
Batory. Z tym że uzyskał te wiadomości niejako przypadkiem, nie
poszukując ich, a zresztą nigdy do niczego ich nie wykorzystywał.
Wiedział i tyle, a ten, kto go oświecił, był bezpieczny, gdyż sekret
pozostał tak czy inaczej sekretem.
– Powiem ci coś o waszym fachu – ciągnął sędzia. – Powiem tyle,
byś nie miał wątpliwości, czy ma jakikolwiek sens próbować mydlić
mi oczy.
Zamilkł na chwilę, podszedł blisko, przysunął sobie wysoki,
trójnożny zydel, przysiadł na nim.
– Akademia Katowska nie kształci zwyczajnych oprawców –
zaczął. – To znaczy, owszem, tacy też z niej wychodzą, ale nas nie
interesują zwykli rzemieślnicy. Powiedzmy sobie o artystach waszej
profesji, tych, co osiągnęli wszystkie wtajemniczenia. Nie ciekawią
mnie wasze różne sztuczki ze sporządzaniem mikstur, umiejętność
zadawania bólu samym dotykiem, bez użycia narzędzi, cała wasza
wiedza o ludzkim ciele. Dla mnie fascynująca jest za to nauka o duszy,
o tym, co dzieje się, kiedy kat zostaje zabity, a potem wskrzeszony w
akcie niesamowitych obrzędów. Posiedliście umiejętności
przypisywane tylko samemu Bogu.
Zaniepokoiłem się. Tego nikt absolutnie nie powinien wiedzieć. To
tajemnica tajemnic... Słowa o wskrzeszeniu przywołały niechciane
wspomnienie chwili tuż po przebudzeniu, a w zasadzie powrocie z
zaświatów, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam w
swoim ciele, gdy wyczułem obecność drugiej istoty.
– Widzisz, Jakubie, wiem wszystko – powiedział z zadowoleniem.
– Zdaję sobie sprawę, że potraficie dokonać niemożliwego, a raczej
tego, co zwykli ludzie uważają za niemożliwe. Umiecie uwięzić duszę
skazańca, aby ją potem wypić, wykorzystać do przedłużenia sobie
życia!
Patrzył na mnie triumfalnie, a ja w tym momencie znów
dostrzegłem mroczny błysk w głębi jego źrenic. Błysk, z którego on
sam być może nie zdawał sobie sprawy.
– Rzeczywiście coś wiesz – rzekłem, wydymając wargi w
pogardliwym grymasie. – Ale jeśli to wszystko, muszę cię oświecić, iż
twoja wiedza jest bardzo powierzchowna. To prawda, że
wtajemniczony kat potrafi uwięzić duszę zabitego, aby później ją... jak
to nazwałeś... wypić. Ale czyni tak tylko dlatego, że jego własny duch
jest okaleczony tym obrzędem, który wzbudza w tobie tak wielki
podziw. Ten, kto zostanie mu poddany, traci część własnej duszy, w
dodatku tę najważniejszą część, która sprawia, że w ogóle został
powołany do istnienia jako ludzka istota. Uwięziona dusza wypełnia
pustkę, zapobiega stoczeniu się mistrza w stan obłędu, na samo dno
koszmarnej przemiany ducha i ciała, ale nie pozostaje bierna, stara się
za wszelką cenę uwolnić od męki bytowania z nijakim, pustym i
okrutnym jestestwem. Trwa to jakiś czas, często nawet kilka lub
kilkanaście lat, zanim nieszczęśnik zrozumie, jak znaleźć drogę
ucieczki. Tak czy inaczej, zawsze wreszcie dociera do więźnia, co
trzeba uczynić, by odzyskać wolność, ulecieć na tamtą stronę świata.
A kiedy to się stanie, kat powinien jak najszybciej znaleźć nową ofiarę,
musi także uzyskać pomoc drugiego wtajemniczonego, by
przeprowadził go przez rytuał przelania duszy. Wiedziałeś o tym?
Nie wyglądał na zaskoczonego, a ja zachodziłem w głowę, gdzie i
od kogo mógł uzyskać całą tę wiedzę. Musiał znaleźć jakiegoś
wykształconego kata, który mu wyjawił największe sekrety zawodu.
Tylko dlaczego ten szaleniec to uczynił i co ma to wspólnego ze mną?
– Tak czy inaczej, zyskuje się dzięki temu nieśmiertelność –
podsumował sędzia.
Zaśmiałem się szczerze. Naprawdę mnie rozbawił.
– Skoro rozmawiamy już tak otwarcie, musisz wiedzieć, że z tą
nieśmiertelnością sprawa jest bardzo niejasna. Na pewno
przyjmowanie duszy przedłuża życie. Znacznie je przedłuża. Na
pewno zwiększa też siły życiowe, czyni człowieka odporniejszym na
ciosy, bardzo przyśpiesza gojenie ran. Ale czy daje prawdziwą
nieśmiertelność? Tego nie wiadomo na pewno. Są zagadki, których
umysł ludzki nie jest w stanie rozwiązać. Spójrz na mnie. W moich
żyłach płynie czarna krew, posoka, która niegdyś niosła ludziom
zagładę. Choroba powinna zabić mnie jako pierwszego, a jednak
działo się inaczej. Dlaczego? Bo wtajemniczenie Czarnej Śmierci z
jakiegoś powodu zamieniło zwyczajną krew w nieczuły, płynny popiół.
Nie wszystko, co się dzieje, jesteśmy w stanie zrozumieć. Ale jeśli
czegoś nie pojmujemy należycie, nie powinniśmy z tego korzystać.
Powinniśmy badać zjawisko, czekać, aż zdołamy rozpoznać jego
przyczynę, a dopiero potem spożywać w spokoju owoce
doświadczenia.
– Tak może mówić tylko ktoś, kto sam jest nieśmiertelny –
wycedził sędzia. – Bo tylko ten ma dość czasu na czekanie.
Mędrkujesz, Jakubie, ale nie bardzo umiesz te swoje mądrości
rzetelnie i zrozumiale wyłożyć, a tym bardziej uzasadnić. Chyba lepiej
wychodzi ci gra na flecie, gdy zwołujesz watahy szczurów.
– Ile razy mam powtarzać, że od dawna tego nie robię, tak samo
jak nie roznoszę już Czarnej Śmierci?
– Wiem, wiem, znam historię o tym, jak znalazłeś się w ogniu, w
samym środku gorącego płomienia, a ten nie uczynił ci nic więcej,
tylko opalił włosy, uczynił skórę smaglejszą. Wtedy straciłeś ów
morderczy dar, prawda?
Jego słowa przywołały wspomnienie płonącej kamienicy, ostatni
obraz, chwilę, kiedy ogarnął mnie ogień, przekonanego, iż właśnie
zbliża się koniec. Ale przeżyłem. Tak jak wtajemniczenie Czarnej
Śmierci wymagało spalenia krwi na popiół, tak też oczyszczenie z
zarazy prowadziło przez ogień. I o tym też wiedział... A ja już mogłem
się domyślić, kim był człowiek, który mu wyjawił tajemnice. Człowiek?
Może i tak... Skoro określamy w ten sposób siepaczy, którzy bez
mrugnięcia okiem palą domy wraz z wyjącymi wniebogłosy
mieszkańcami, rzucają pod lód matki z dziećmi, prowadzą krwawe,
niepotrzebne wojny, każdego można nazwać człowiekiem. Tyle że w
tym rozumieniu staje się to obelgą.
– Roznosisz zarazę czy nie, dla mnie to koniec końców bez
znaczenia. – Sędzia wzruszył ramionami. – Oczekuję od ciebie
zupełnie czego innego. Wiem, że po wtajemniczeniu spotkało cię co
innego niż pozostałych katów. Otrzymałeś duszę, która cię nie
opuszczała, nie musiałeś podejmować wysiłków, żeby co jakiś czas
uwięzić nową.
Och, Blanko, przypomnienie sprawiło, że poczułem ostre
szarpnięcie w trzewiach. Nie ma dnia ani godziny, bym o tobie nie
myślał, bym nie tęsknił za twoim głosem rozlegającym się w mojej
głowie. Ale czym innym jest wspominać cię samemu, a co innego,
kiedy ktoś głośno o tobie mówi.
– Jako jedyny nie musiałeś wypijać co jakiś czas nowych duchów –
mówił dalej mój prześladowca. – A to znaczy, że można...
– Zrządzeniem losu – przerwałem mu – oraz z woli złych i głupich
ludzi wlano we mnie duszę kobiety, którą kochałem i która pokochała
mnie. To dlatego nie próbowała odejść. Ale i tak ją w końcu
straciłem... – dodałem ciszej.
Odwróciłem głowę, nie chciałem na niego patrzeć, nie miałem
zamiaru więcej go słuchać.
– Przyjdę jutro – rzekł. – Masz przed sobą kolejną noc na
przemyślenia. Zastanów się jeszcze raz, czy nie warto by było zacząć
ze mną rozmawiać naprawdę poważnie.
Ledwie wyszedł, poczułem skrobanie drobnych łapek. Szczur
wspiął się po moim udzie, potem usiadł na piersi. Paciorki mądrych
oczu połyskiwały w świetle kaganka.
– Witaj, przyjacielu – mruknąłem.
Zwinął się w kłębek, po chwili zaczął oddychać głęboko,
równomiernie.

***

Jakubie, mój ukochany. Wyczuwam w tobie ogromny smutek.


Dlaczego twoje serce jest pogrążone w czarnej rozpaczy?
To nie rozpacz jest czarna, Blanko, ale właśnie moje serce. Rozpacz
jest jedynie dodatkiem do niego. Ale ty zawsze potrafisz rozwiać złe
myśli... W dowolny sposób.
W dowolny sposób. Tak, masz rację. Mogę cię ukoić albo wręcz
przeciwnie – wyprowadzić z równowagi. W każdym razie sprawić, że
zapomnisz, skupisz się na czymś innym niż ponure myśli.
Śmiejesz się, najmilsza. To także sprawia, że jest już inaczej niż
przed sekundą.
Ale troski nie odeszły, Jakubie. To nie jest takie proste.
Przy tobie wszystko było prostsze. Nawet w najciemniejszym
lochu, w najbardziej beznadziejnym położeniu, mogłaś sprawić, że
umiałem spojrzeć na sprawy z boku, jakby nie do końca mnie
dotyczyły. Dzisiaj już tak nie potrafię.
A jeśli wszystko, co dzieje się dookoła, tak naprawdę dotyczy tylko
i wyłącznie nas dwojga, zaś cały ten świat jest tylko iluzją daną nam,
byśmy cieszyli się sobą nawzajem? Może wtedy, na szafocie, gdy
ujrzałeś moje ciało zadzierzgnięte na sznurze, tak naprawdę
umarliśmy razem w jednej sekundzie? Zaś to, co zdarzyło się później,
nasze wędrówki, wszelkie radości i troski to tylko chwile ofiarowane
nam przez Stwórcę, aby osłodzić gorycz rozstania?
Sądzisz, że to możliwe? Że życie trwa w istocie rzeczy tylko
mgnienie oka, a nasze ciała w tej chwili wciąż znajdują się w miejscu
kaźni? Leżę obok tego człowieka, któremu ściąłem przed momentem
głowę, a ty właśnie oddałaś duszę Bogu? Cała reszta to tylko miałkie
wrażenia, zaś ludzie, których spotkałem, są jedynie widmami?
A czy tak nie byłoby lepiej, moje serce? Nie wolałbyś ocknąć się z
odrętwienia, będąc obok mnie ulotnym duchem, swoją duszą
dotykając mojej?
Blanko... sama myśl o tym sprawia, że czuję ciepło rozlewające się
po całym ciele. Gdybyśmy tylko...
– Pora się przebudzić, Jakubie!
Stał nade mną ze zmarszczonym czołem, oczy miał podkrążone,
twarz poszarzałą. Najwyraźniej nie zasnął tej nocy nawet na chwilę. A
we mnie wezbrał wielki żal. Dlaczego przerwał mi sen... wizję... czy
cokolwiek to było? Po raz pierwszy, odkąd Blanka opuściła mój umysł
i serce, znów z nią rozmawiałem. Dziwna to była rozmowa, nasycona
poczuciem nierzeczywistości, rozmyta i tocząca się we mnie, a
zarazem gdzieś poza mną, ale zawsze stanowiła chociaż namiastkę
spełnienia pragnień. Nieraz marzyłem o tym, żeby Blanka przyszła we
śnie, ale nigdy dotąd...
– Wiesz, co to jest prawdziwa bliskość? – spytałem.
I natychmiast odpowiedziałem sam sobie: – Nie wiesz. Używasz
tego słowa, znasz jego brzmienie, jednak w twoich uszach dzwoni
pustym echem, bo miłujesz tylko siebie. A jeśli nawet kiedyś
obdarzyłeś jakimś ciepłym uczuciem innego człowieka, zdążyłeś
zapomnieć, na czym to polega.
– Za to ty jesteś katem, który wie, czym jest bliskość i miłość.
W pierwszej chwili byłem przekonany, że szydzi, ale jego twarz
pozostała szara i smutna.
– Jesteś katem, który nosił w sobie ukochaną istotę. Czy to ona aż
tak cię odmieniła, że nie przypominasz swoich braci w zawodzie?
Tak... Kto jak kto, ale on miał porównanie, mógł coś powiedzieć o
mistrzach małodobrych. Nie chciałem jeszcze zadawać ostatecznego,
wyjaśniającego pytania, czekałem, aż jego dusza podsmaży się w
ogniu niepewności, ale byłem już pewien wszystkiego. Prawie
wszystkiego. Bo wciąż odrobinę niejasny był główny cel mojego
pojmania. Jeśli chodziło o dawne zbrodnie, o roznoszenie zarazy,
wyludnienie wielu miast i osiedli, powinienem przecież zostać już
osądzony i stracony. Zapewne dawniej wykonanie wyroku
stanowiłoby pewien kłopot, gdyż każde zetknięcie ze mną, przelanie
mojej krwi pociągało za sobą nieuchronną zagładę wszystkich w
bliższym i dalszym otoczeniu. Ale dzisiaj...
– Jestem katem, który musi żyć z okaleczoną duszą, jak wszyscy
wyzwoleni adepci akademii – odparłem. – Zostałem tak samo
odczłowieczony, jak każdy z nich.
– Nie tak samo, nie próbuj ze mną podobnych sztuczek. Wiem
przecież z wiarygodnego źródła, żeś inny. Każdy z wtajemniczonych
bez przyswojenia kolejnej duszy po ucieczce poprzedniej po upływie
pewnego czasu zamienia się w coś gorszego niż najstraszniejszy
potwór, jakiego można sobie wyobrazić. A ty, mimo że duch twojej
Blanki uleciał bardzo dawno, wciąż wyglądasz jak kiedyś.
Blanka... Blanka! Pierwszy raz od tylu lat jej imię wypowiedział
ktoś inny niż ja. W dodatku wypowiedział je głośno, a nie w myślach.
Poczułem, jakbym został nagle wrzucony do lodowatej wody, jakbym
obudził się po raz drugi tego poranka, na dobitkę w zupełnie innym,
nieznanym mi świecie.
– Mów wreszcie, czego chcesz – warknąłem. Szarpnąłem
łańcuchem z całej siły. Deska zatrzeszczała w miejscu, gdzie okucie
zostało przytwierdzone solidnymi śrubami. – Mów i przestań mnie
dręczyć!
Zacisnął wargi. Nie był przyzwyczajony, by ktoś podnosił na niego
głos. Opanował się zaraz. Zrozumiał już, że groźbą niczego ze mną nie
zwojuje.
– Nie chcę umierać – oświadczył.
Parsknąłem pogardliwym śmiechem. A to niespodzianka!
Odwieczne marzenie o nieśmiertelności jest wśród rodzaju ludzkiego
zadziwiająco żywotne.
– Jesteś szalony, jeśli pragniesz posiąść sekret długowieczności
mistrzów katowskich!
– Powiedzmy, że chciałbym z niego skorzystać.
Patrzyłem mu prosto w oczy. Znów ujrzałem ten mroczny blask,
kojarzący się z ciemną mgłą spowijającą wrota piekielne, burym
tumanem, w który bezkarnie wejść może tylko świetlisty anioł lub
człowiek i tak potępiony na wieki.
– Aby osiągnąć wtajemniczenie umożliwiające wypicie duszy,
trzeba najpierw dostąpić niższych stopni wiedzy.
– Wiem.
– Nie jestem w stanie zapewnić ci należytej edukacji w tym
względzie, nawet gdybym chciał.
– To także wiem.
– O co ci zatem chodzi?
– Wszystko w swoim czasie. – Zmusił się do uśmiechu, tym razem
pozbawionego piętna okrucieństwa i niewymuszonego cynizmu. –
Widzisz, Jakubie, ja zawarłem pakt z diabłem.
Spojrzałem z niedowierzaniem.
– Tak, kacie – powtórzył – zawarłem pakt z diabłem. Nie wierzysz
mi?
Przypomniałem sobie Pragę, uczonego okultystę Johna Dee i
szalbierza Edwarda Kelleya. Przed oczami stanęły mi ich
eksperymenty, zapisy w diariuszach, rozmowy z istotami z zaświatów.
Uśmiechnąłem się w duchu na wspomnienie złorzeczeń Kelleya, gdy
leżał na podłodze ze złamaną nogą. Chwalił się wszem i wobec swoimi
wielkimi zdolnościami prekognicji, a nie potrafił przewidzieć, że
spotka go krzywda z ręki znienawidzonego człowieka.
– Nie wierzysz mi? – znów spytał sędzia.
– W każdym razie przypuszczam, że ty w to wierzysz. Widywałem
już takich, co im się zdawało, iż obcują z duchami czy demonami, a w
rzeczywistości ulegali po prostu urokowi własnych rojeń.
Sędzia skinął głową.
– Spodziewałem się podobnych wątpliwości z twojej strony. Człek,
który sam miał w głowie obcego ducha, widział najbardziej
przerażające rzeczy, jakie można sobie przedstawić, okazuje się
niedowiarkiem. Czy to w ogóle możliwe?
– Jestem niedowiarkiem właśnie dlatego, że tyle widziałem. Szatan
to nie kupczyk żydowski, żeby przychodził na zawołanie do każdego,
kto go wezwie. Sam znajduje ofiarę, sam ją sobie wybiera. Och, wiem,
że musi mu ona dać przystęp do siebie, ale nie każdy jest dla niego na
tyle łakomym kąskiem, by się z nim ugadywać. Oczywiście, jeśli
założymy, iż ktoś taki jak książę ciemności w ogóle istnieje.
– Dobrze. – Sędzia wszedł po schodach, otworzył drzwi. – Widzę,
że musisz się przekonać na własne oczy.

***

W porównaniu z ponurym lochem to pomieszczenie wydawało się


pałacową komnatą. A tak naprawdę było po prostu dość wystawną
salą sądową. Wysokie okna za okazałymi krzesłami trybunału lśniły
blaskiem pełnego słonecznego dnia. Wyobrażałem sobie, jak
sprowadzeni z podziemi oskarżeni stają przed trybunałem, oślepieni
tym światłem, jak olśniewa ono i onieśmiela świadków niskiego stanu.
Teraz było tutaj pusto. Strażnicy zostali za drzwiami, a sędzia oparł się
o rzeźbiony, piękny stół.
Stół...
Taki mebel to rzecz wielce uniwersalna. Może służyć zarówno
podczas wystawnej uczty, jak i wzmacniać powagę sądu. Ciekawe, jak
różnie można oceniać ten sam przedmiot. W kompanii przyjaciół, w
blasku świec i poświacie ognia z kominka może stać się przyjaznym
kawałkiem drewna, na który miękko spływają przesycone winem,
piwem i gorzałką słowa, którego deski spijają strofy pieśni, nasączając
się wewnętrznym, ciepłym światłem. Ale w takim miejscu jak sąd
tenże sam stół zdaje się niesłychanie kanciasty i twardy, stanowi
bowiem ważne narzędzie pracy surowego prawnika. Wysłuchuje
tysięcy złorzeczeń i kłamstw, bywa milczącym świadkiem
niesprawiedliwości i krzywoprzysięstwa.
– Byłem młody i pełen zapału – mówił sędzia cichym,
monotonnym głosem, jakby odczytywał akta nużącej sprawy, a nie
opowiadał historię swego życia. – Wierzyłem w prawo i
sprawiedliwość. Chciałem, jak to młody, naprawić świat. Sam wiesz,
Jakubie, jak wygląda sprawiedliwość w naszej Rzeczypospolitej. Inna
jest dla tych, co mają władzę i pieniądze, inna dla biedaków. Tak,
wiem, w każdym zakątku świata dzieje się podobnie, ale wrażliwy
młody człowiek nie umie się z tym godzić. Powierzono mi urząd
sędziowski, ledwiem zdążył się co nieco wykształcić. I tak też bywa.
Nieważne, co potrafisz, ważne, kto cię popiera, jak wysoko sięgają
koneksje, a ja szczęśliwie miałem potężnych protektorów.
Postanowiłem jednak plunąć na wszelkie pokrewieństwa i
powinowactwa, na przekór wszystkiemu i wszystkim wydawać tylko
sprawiedliwe wyroki.
Zaśmiałem się, nieco wbrew własnej woli. Jak wygląda
sprawiedliwość, miałem okazję nieraz zobaczyć. Chłopa skazywano na
baty, wieżę albo i śmierć za byle przewinienie, bez litości. Za to
zatwardziałego zbrodniarza, szlachcica Winiewskiego, mogłem
rozerwać końmi tylko dlatego, że pan rotmistrz Żółkiewski przekonał
hetmana Zamoyskiego, by zdjął zeń ochronę, ryzykując przy tym
wielkie nieprzyjemności ze strony możnych przyjaciół okrutnego
porucznika. Widziałem różnych szlachetków drwiących sobie z prawa.
Śmiech zamierał im na ustach tylko w obliczu siły, gdy zbliżała się
śmierć.
– Śmiej się z głupiego Mikołaja, co zamierzał czynić dobrze – rzekł
z goryczą sędzia. Mikołaj... zatem takie nosił imię. – Inni też ze mnie
drwili. Ale zaciąłem się w sobie, nie zmieniłem postanowienia.
– Twoje zacięcie to stanowczo zbyt mało – wtrąciłem. – Jedna
jaskółka wiosny nie uczyni.
– Zapewne, ale też trudno spodziewać się nadejścia cieplejszej
pory, jeśli ta pierwsza ptaszyna nie przyleci. Bardzo chciałem nią
być... Zmuszano mnie do zmiany wyroków, próbowano dopiąć swego
przekupstwem i groźbami. Wiesz doskonale, że niektórzy panowie
potrafią wybatożyć krnąbrnego sędziego za wydanie niepomyślnego
dla nich wyroku.
– Nawet więcej, niż wybatożyć – zgodziłem się.
– Właśnie. I ja znalazłem się w takim położeniu. Jeden z licznych
krewniaków hetmana wielkiego litewskiego przegrał sprawę.
Nieważne, o co szło. Stracił fortunę na prawników i pisarczyków,
przekupił świadków, niepokornych uwięził bądź zgoła zgładził, a ja i
tak uczyniłem, co nakazywało sumienie. Tej nocy w swojej izbie
czekałem na jego siepaczy. Wiedziałem, że przyjdą, bo taki dumny
pan nigdy nie daruje zniewagi. A kiedy mnie już zabiją, następny
trybunał uzna racje krzywdziciela.
I wtedy, klęknąwszy przed krucyfiksem, zakląłem się, że z samym
diabłem pójdę w paradzie, byłe postawić na swoim, byle móc uczynić
sprawiedliwość.
Zamilkł, a ja nie przerywałem jego zamyślenia. Sprawiedliwość...
Ludzie mówią o niej bezustannie, powołują się na nią, traktują, jakby
była samym Bogiem. Czym zaś jest w istocie? Ta, którą poznałem, ma
wiele twarzy. Jedną jest zakrwawiony zewłok skazańca rozpiętego na
kole tortur, wisielec z granatową twarzą i wywalonym językiem,
odrąbana głowa mordercy, odcięta dłoń złodzieja. Drugą zadowolona,
syta twarz magnata, który powiada, iż prawo ma nos gliniany, a on
żelazne palce. Trzecią zbroczona posoką szabla szlachcica, który zabił
chłopa, bo ten śmiał się oburzyć na pańskie porządki. Kolejną wygięte
w nadludzkim wysiłku plecy wyrostka ciągnącego pług, bo rodziny po
zapłaceniu podatków nie stać na wołu. Prawdziwa sprawiedliwość
może być tylko boska, gdyż ludzka przypomina raczej wszeteczną
niewiastę, która temu jedynie będzie się oddawać, kto jest jej w stanie
należycie zapłacić. A kto zechce podporządkować się jej wyrokom,
jeśli jest potężny i nie musi tego robić? Kto z dobrej woli wystawi się
na sądowe postępowanie, gdy ma możność uniknąć przykrości?
A jeśli z kolei chodzi o sprawiedliwość boską... Czy Najwyższy jest
jej ostoją w pojęciu zrozumiałym dla człowieka? Czy feruje wyroki
zgodnie z zasadami znanymi z surowych i srogich nakazów świętych
ksiąg, czy też każdego podsądnego traktuje inaczej, patrzy na jego
pobudki, a nie tylko skutki działań? Czym innym jest wszak kradzież
bochenka chleba ze straganu bogatego kupca, jeśli dokona jej
zrozpaczona matka, aby nakarmić głodne dzieci, a czym innym
kradzież tego samego bochenka ubogiej matce. W trybunale ludzkim
kradzież jest kradzieżą, a im mniej znaczący podsądny, tym surowszy
wyrok. Czy sąd boski może kierować się takimi samymi kodeksami?
Jeśli tak, lepiej, aby po drugiej stronie nie było niczego prócz
błąkających się bez celu duchów.
Tymczasem Mikołaj mówił dalej.
– Jeśli powiem, że wezwany diabeł zjawił się przede mną, zapewne
nie uwierzysz – stwierdził.
– Wierzę, że go ujrzałeś.
– To nie odpowiedź, ale sparowanie ciosu. – Uśmiechnął się blado.
– Pojawił się, zapewniam. Zaofiarował mi pomoc.
– A ty ją przyjąłeś.
– Zrozum, czło... – zawahał się, ale dokończył – człowieku! On nie
żądał, bym był złym sędzią, wydającym niesprawiedliwe wyroki! To
właśnie on uczynił mnie tym, kim się stałem, potężnym, wpływowym
urzędnikiem. Siepacze magnata padli pod drzwiami rażeni niemocą, a
ich pan spędził noc, leżąc krzyżem przed ołtarzem w pałacowej
kaplicy, zdjęty panicznym a niezrozumiałym lękiem, zaś potem
przysłał do mnie pismo z przeprosinami i niezmiernie ciekawą ofertą
zadośćuczynienia. Stało się tak, że zaczęli się ze mną liczyć nie tylko
mali, ale i wielcy. Dzięki temu mogłem wreszcie swobodnie czynić, co
uważałem za stosowne.
– A znak? – spytałem. – W opowieściach o układach z diabłem
zawsze pojawia się jakiś znak, stygmat. Uważam, że to bzdury, ale...
– Bzdury – zgodził się. – Nie było nijakich cyrografów, wypalenia
piętna na ciele, symboli ukrytych we włosach albo w innych miejscach
niewidocznych dla ludzkiego oka. Po prostu spełnił moje żądanie... w
zamian za obietnicę oddania duszy... Młodzieńcowi zdaje się, że
będzie żył na tyle długo, by zdołać w ciągu długich lat przedsięwziąć
coś, co uczyni pakt nieważnym. Młodość jest bardzo nierozważna.
Słuchałem uważnie, wyczuwając w jego słowach szczerość. To było
dość nieoczekiwane. Ten wyrachowany prawnik i zwyrodniały
urzędnik potrafił być bardzo przekonujący.
– Poprosiłem go o jeszcze jedną przysługę. – Przerwał na chwilę. –
O coś, co będzie mi mówiło, kiedy dopuszczam się niesprawiedliwości,
co będzie mi przypominać, iż osąd człowieka jest nieodmiennie
ułomny.
Podszedł do okna, potem odwrócił się, znów oparł rękami o stół.
– Nie jesteś ciekaw, co otrzymałem?
Nie odpowiedziałem. Zresztą nie oczekiwał odpowiedzi. Uderzył
pięścią w blat.
– Właśnie to!
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o czym mówi. Dopiero kiedy
powtórnie rozległ się huk uderzenia, spojrzałem na stół, w to miejsce,
któremu Mikołaj przypatrywał się z niechęcią. Podszedłem bliżej,
szczękając łańcuchami.
– Zobacz – powiedział zduszonym głosem.

***

Tym razem pozostawiono mi światło. Pochodnie paliły się całą


noc, strażnik dbał, by loch nie pogrążył się w ciemnościach. To był
okropny człowieczek o złym, wiecznie wykrzywionym obliczu. Rzucał
w moim kierunku chmurne spojrzenia. Gdyby nie obawa, że mógłbym
go zarazić dżumą, z radością obiłby mnie batogiem, może nawet
próbował torturować w nieporadny sposób. Takim ludziom zdaje się,
że zadawanie bólu to rzecz prosta, wystarczy mieć narzędzia i
sposobność. Właśnie podobni mu domorośli oprawcy są najczęstszą
przyczyną przedwczesnego zgonu przesłuchiwanego. Mój podły
opiekun miał chorą duszę i takiż umysł. Gdy poddawano mękom
nieszczęsną niewiastę oskarżoną o stosowanie czarów, stał pod ścianą
i łykał ślinę, przypatrując się robocie kata. Widziałem wyraźnie jego
wzwód i spazm rozkoszy, kiedy kat przypalał pierś kobiety. Byłem
pewien, że tej samej nocy wlazł do celi biedaczki i próbował ją
zgwałcić. Próbował tylko, bo tacy jak on są w stanie szczytować
jedynie w akcie samogwałtu albo niekontrolowanej ejakulacji,
wywołanej nienaturalną podnietą. W zetknięciu z kobietą stają się
zwyczajnymi eunuchami, niezdolnymi do najprostszych sposobów
uprawiania miłości.
Może w innych okolicznościach sprowokowałbym go do działania,
licząc, iż gdy się do mnie zbliży, znajdę sposób, by go zabić,
wykorzystać śliskość jego krwi do uwolnienia się z kajdanów. Sędzia
doskonale wiedział, co robi, każąc mnie zakuć tak, bym sam nie mógł
się okaleczyć. Zdawał sobie sprawę, że moje stawy są wyjątkowo
giętkie, gdyż w trakcie długich lat nauki ciało małodobrego
poddawane jest nieludzkiej dyscyplinie. Dlatego wnętrze okowów
wyłożono ciasno pakułami i miękką skórą, wypuszczono je tak, aby
otulały żelaza również z wierzchu. Zakuwali mnie ludzie w rękawicach
z grubej skóry, aby przypadkiem nie dotknąć nagiej dłoni szczurzego
ojca. Potem rzucili osłony w ogień. Mikołaj uśmiechał się, patrząc na
ich poczynania. Wiara strażników w to, że wciąż roznoszę zarazę,
miała zabezpieczyć i jego, i mnie. Mnie przed zemstą przestraszonych
łudzi, jego przed tym, by który przypadkiem nie zechciał ze mną
porozmawiać.
Gdyby strażnik pochylił się nade mną, gdyby znalazł się dość
blisko... Wystarczyłoby wyrzucić do przodu głowę, chwycić zębami
małżowinę uszną, pociągnąć ku sobie twarz, przejąć nos, zgryźć go,
bólem paraliżując na chwilę ofiarę, znów szarpnąć, tym razem ku
górze, rozerwać gardło, wgryźć się głęboko, zatrzymać oddech, aby nie
zachłysnąć się strugą krwi, nabrać jej w usta jak najwięcej. Tyle
powinno wystarczyć, by splunąć na dłoń, unurzać ją w posoce, a
potem wyjąć z żelaza, łamiąc jedną, a najwyżej dwie kości. Z drugą
ręką poszłoby już łatwiej, skoro można znaleźć dodatkowy punkt
podparcia...
Ale nie zamierzałem tego zrobić. Byłem zbyt ciekaw następnego
dnia. Pierwszy raz, odkąd opuściłem płonące mury akademii, czułem
tak wielką ciekawość.
Po tym, co pokazał i powiedział Mikołaj...
Kazał mi spojrzeć na blat stołu nie na wprost z góry, ale z boku,
pod światło. Zobaczyłem coś dziwnego: zarys wielkiej, zakończonej
pazurami dłoni – zupełnie jakby została wypalona w twardym
drewnie. Ale i nie to mnie zdumiało. Obcując z praskimi okultystami,
więźniami cesarza Rudolfa, miałem okazję napatrzeć się na podobnie
zaskakujące zjawiska. Widziałem nawet, jak Edward Kelley
transmutował ołów w złoto na oczach licznych świadków.
Obserwowałem kryształową kulę, z której czarownicy odczytywali
przyszłość, a w której można było dostrzec kłębiące się duchy.
Wszystko to miało zawsze bardzo proste wytłumaczenie. Kelley był
zręcznym prestidigitatorem, bez trudu więc zamieniał bezwartościowy
metal na grudki złota, a w takiej kuli można zobaczyć wszystko, jeśli
się w nią dość długo wpatrywać. Zaś jeśli w dodatku podczas seansu
odsłoni się i zasłoni okno, wzbudzając refleksy, zapali kilka świec...
Tacy ludzie jak okultyści bardzo sprytnie wykorzystują niewiedzę i
naiwność bliźnich.
– Wiem, że to jeszcze nie dowód – powiedział sędzia. – Ale ten stół
to właśnie spełnienie mojego drugiego życzenia. Zaraz przekonasz się,
że to nie żadna sztuczka, aby cię omamić.
W tej chwili zaczął bić dzwon. Zza zamkniętych okien doleciały
podniesione głosy, po chwili oddaliły się.
– Zaraz przywiozą czarownicę na egzekucję – oznajmił Mikołaj. –
Zostanie powieszona.
– A nie spalona?
– Okazaliśmy łaskę, gdyż przyznała się i ukorzyła.
Spojrzał mi prosto w oczy, po raz pierwszy odkąd@
weszliśmy do sali sądowej. Dostrzegłem w nich drwinę.
Usłyszałem dochodzący z oddali głos miejskiego herolda. Zapewne
odczytywał wyrok.
– Patrz na stół – szepnął sykliwie sędzia. – Zaraz sam zobaczysz...
niech tylko kat ją zadzierzgnie...
Posłusznie skierowałem wzrok na blat. Przez dłuższą chwilę nic się
nie działo. Zerknąłem na Mikołaja. Stał z zamkniętymi oczami.
– Teraz – rzekł zduszonym głosem. – Widzisz?
Już miałem odpowiedzieć, że niczego szczególnego nie potrafię
dostrzec, kiedy nagle zarys łapy pociemniał, jakby drewno w tym
miejscu miało zamienić się w węgiel. Pazurzaste palce stały się
wyraźniejsze, widoczne już nie tylko pod kątem, potem
poczerwieniały, uczyniły się jasnopurpurowe, przypominając żelazo
zanurzone w kowalskim piecu. Poczułem swąd palonych włosów i
przysmażanej skóry. Sędzia chwycił się za lewą rękę, zacisnął zęby,
tłumiąc jęk bólu. Trwało to kilka uderzeń serca, po czym zarys ręki na
stole zbladł, powrócił do poprzedniego stanu, a na twarzy Mikołaja
zagościła ulga.
– Ile razy wydam niesprawiedliwy wyrok i ilekroć zostaje on
wdrożony w życie, tyle razy dzieje się to, co właśnie ujrzałeś. Czy teraz
mi wierzysz?
– Nawet jeżeli wierzę, nadal nie rozumiem...
– Nie udawaj! – z jego gardła wydobyło się warczenie. – Na pewno
już odgadłeś, po co mi nieśmiertelność!
Zaśmiałem się drwiąco, na całe gardło. Zaniepokojony strażnik
otworzył drzwi, ale natychmiast zniknął, odprawiony niecierpliwym
gestem sędziego.
– Ta przeklęta łapa pojawiła się, kiedy wydałem pierwszy
niesprawiedliwy wyrok – rzekł cicho. – A potem widziałem ją coraz
częściej, aż wreszcie upiorny zarys na dobre odbił się na tym stole.
Dziwisz się? Ja, który miałem pilnować przestrzegania prawa,
zacząłem być taki sam, jak wszyscy inni prawnicy. Co znaczy zresztą
taki sam! Stałem się gorszy od marnych kauzyperdów, którzy niewiele
mogli uczynić. Jestem wielkim, szanowanym sędzią. Sam zresztą
przekonałeś się, że już przed laty bez trudu mogłem wydać katu Bogu
ducha winnego człowieka, potrafiłem mamić, nadawać pozór prawdy
miałkim dowodom.
Tak, przekonałem się. Przywołałem obraz kaźni, której dokonałem
na rynku pewnego miasteczka. Ciało skazańca drgało jeszcze w
przedśmiertnych spazmach, a ja grałem już na flecie, przyzywając
moich małych przyjaciół. Drobne, ruchliwe ciała szczurów zamieniły
bruk pod nogami gapiów w żywy kobierzec. To była kara za ich
okrucieństwo i za mój ból, za odrzucenie i zabicie ukochanej kobiety.
Mściłem się na wszystkich, bez wyboru, a każdy tłum nieodmiennie
przypominał mi godzinę, w której ujrzałem Blankę wiszącą na
szubienicy. Dopiero po dłuższym czasie zaczęło do mnie docierać, że
nie da się taką zemstą ukoić zbolałej duszy... Duszy mojej i Blanki. Czy
już wtedy, skazując miasto na Czarną Śmierć, czułem, iż sędzia wydał
na męki nie tego człowieka, co trzeba? Wątpię. Zastanowienie
przyszło później, o wiele później, chyba dopiero po odejściu Blanki.
Przywykłem przedtem, że to ona wydobywała na światło świadomości
wybrane przez siebie wspomnienia. Tego zaś nie poruszyła nigdy.
Może czuła, a nawet wiedziała, iż zaszlachtowałem niewinnego? Że
pomordowane dziewczęta były oprawiane przez zupełnie kogoś
innego? Jak miał na imię tamten skazaniec... Malachiasz... Tak
właśnie – Malachiasz. Zaprzeczał wszystkiemu, nie chciał się
przyznać. Ale przecież znaleziono przy nim trofea w postaci
zasuszonych sromów i oberżniętych piersi...
– Kogo wówczas osłaniałeś? – spytałem, wbijając wzrok w
Mikołaja. – Czyje zbrodnie zrzuciłeś na barki nieszczęsnego,
półobłąkanego samotnika? Syna jakiegoś kasztelana albo innego
wpływowego szlachcica, jedynego dziedzica możnego pana?
– Coś w tym guście. – Wzruszył obojętnie ramionami. – Ale to
jedna z moich pomniejszych przewin. Pytałem, czy nie dziwisz się, że
zawarłem pakt z diabłem, by strzec sprawiedliwości, a zszedłem z
obranej ścieżki, w dodatku bardzo szybko...
– Nie, nie dziwię się – odpowiedziałem, kręcąc lekko głową. – Kto
staje po stronie ciemności, kto chce korzystać z usług złej mocy, musi
prędzej czy później znaleźć się w jej cieniu.
– Ale ja chciałem czynić dobro!
– Zaprzedając duszę diabłu? Przecież od samego początku
zamierzałeś jakoś go oszukać, unieważnić układ. Naprawdę sądzisz, że
to najlepsza metoda i najdoskonalszy wstęp do tego, aby czynić dobro
i żyć sprawiedliwie? Na tym także polega przewrotność ciemności:
twój cicerone wiedział doskonale, co lęgnie się w umyśle kuszonego,
zacierał ręce, śledząc pierwszy jego krok na drodze ku otchłani.
Wreszcie, jak mniemam, dość prędko doszedłeś do wniosku, że skoro
już zaprzepaściłeś własne zbawienie, wszystko jedno, co uczynisz w
życiu. Tak to już jest. Mrok wdarł się do twojej duszy w chwili, gdy w
ogóle pomyślałeś o czarnym przymierzu.
– Chcesz powiedzieć, że droga dobra jest kamienista i najeżona
cierniami, a zło samo cię niesie ku swojej dziedzinie?
– Ładnie powiedziane. Biblijnie.
– Ale czy trafnie?
– Sam powinieneś to wiedzieć najlepiej. Pamiętaj, że jestem tylko
katem. Przez całe życie z drogą dobra nie miałem zbyt wiele
wspólnego, ale nie mogę też powiedzieć, żeby w związku z tym było mi
jakoś szczególnie łatwiej wędrować po tym świecie.
Spojrzałem na stół z wypaloną diabelską dłonią. Zastanawiające,
że człowiek potrafi tak usilnie dążyć ku samozagładzie. Memento mori
– brzmi podstawa benedyktyńskiej reguły. Ale śmierć, która zawsze
majaczy gdzieś na horyzoncie ludzkiego życia, zazwyczaj zdaje się
czymś nieodmiennie odległym, wydarzeniem, które dotyka tylko
innych. Trudno się oswoić z myślą, że może nawet już jutro istota
ludzka opuści ten padół. Nierzadko umierającemu zdaje się, że świat
przestanie istnieć wraz z jego ostatnim tchnieniem.
– Zatem rozumiesz, dlaczego nie skorzystałem z okazji, jeśli już nie
do naprawienia, to chociaż poprawienia świata?
– A czy oczekujesz ode mnie zrozumienia? – spytałem opryskliwie.
– Chcesz przecież zupełnie czego innego.
Patrzył na mnie długo, przenikliwie. Potem skrzywił się, pogładził
lewą rękę. Gdzieś tam, na świecie, jego niesprawiedliwy wyrok miał
jakieś kolejne skutki. Może matka powieszonej niewiasty zapamiętała
się w bólu, przeklinając sprawców śmierci ukochanej córki. A może u
sołtysa obudziły się wyrzuty sumienia, które nie dręczyłyby prostaka,
gdyby Mikołaj należycie poprowadził sprawę. A może chodziło o
jeszcze dawniejsze sprawy? O jakąś krzywdę, którą wyrządził lata
temu i dawno o niej zapomniał, a ona mści się dolegliwością?
– Najbardziej mnie pali, kiedy skazańca zaprowadzą na szafot –
powiedział, podchwyciwszy moje spojrzenie. – Ale i później
doskwiera. Za władzę trzeba płacić.
Zaśmiałem się z pogardą.
– A jakąż to niby masz władzę, marny prawniku? Potrafisz nakazać
rzece, by zmieniła bieg? Umiesz rozpędzić gradowe chmury, by plaga
nie zniszczyła zasiewów?
– Ludzie mnie słuchają.
– A słuchaliby, gdybyś nie posiadał diabelskiego wsparcia?
– Wierzysz zatem w moje przymierze z szatanem?
– Wierzę. Ale nie dlatego, żeś mi pokazał stół. Tak przy
sposobności, mam pytanie, czy trzymasz go zawsze w sali sądowej? To
byłoby chyba niezbyt wygodne.
Pokręcił przecząco głową. Zapewne kazał przynieść go tam właśnie
tylko po to, żeby zrobić na mnie większe wrażenie. Niepotrzebnie. To
samo uzyskałby, gdyby nawet zaprezentował przeklęty mebel w
ciemnej graciarni. Niektórzy przywiązują zbyt wielką wagę do
pozorów.
– Kiedyś zawsze rozpatrywałem sprawy właśnie przy nim – rzekł.
– Na samym początku. Ale potem... sam rozumiesz.
Rozumiem? A co tutaj było do rozumienia? Człowiek ma wolną
wolę, może działać tak, jak mu podpowiada sumienie, poczucie
obowiązku albo grzeszne pragnienie lub zgoła okrutna żądza. Może
gdyby za każdym razem podczas rozpraw widział odcisk czarciej łapy,
byłby ostrożniejszy. Ale on nie chciał jej widzieć. Pragnął ukryć
niewygodny przedmiot jak najgłębiej. Zapewne mógł go zniszczyć, ale
bał się następstw takiej decyzji.
– Nie zapytałeś jeszcze, kim jest ten, kto tak dokładnie opowiedział
mi o tobie oraz o waszych tajemnicach – powiedział, patrząc na mnie
badawczo.
Mrok w oczach. Kiedyś, nieszczęsny człecze, to, co w tej chwili
wygląda jedynie od czasu do czasu z twojej duszy, zawładnie tobą
całkowicie. Wtedy nie będziesz już wiedział, czy duszę sprzedałeś
diabłu, czy stałeś się samym nieczystym. Człowiekowi, wychowanemu
na kazaniach księży, zdaje się, że diabeł to jakaś osoba, duch
pojawiający się w błysku gromu i chmurze dymu. A to tylko siła
płynąca z prastarych otchłani. To tylko możność czynienia zła.
Rzeczywista, kolosalna potencja, która potrafi przemienić człowieka
w... właśnie. Ta moc działa naprawdę, jest rzeczywista, ale ujawnia się
wyłącznie przez człowieka i w człowieku, zupełnie jakby eony lat temu
została stworzona tylko i wyłącznie dla niego.
– Nie jesteś ciekaw? – naciskał Mikołaj.
– Jest tylko jedna osoba, która mogła ci o mnie opowiedzieć. Nie
muszę zadawać zbędnych pytań.

***

Wyglądał okropnie. Twarz miał zmiętą, trupiobladą, regularne


rysy zaczynały już ulegać zniekształceniom. Wyglądał trochę jak ci, na
których Rusini mówią „oborotień” – wilkołak. Ale nie zwyczajny
wilkołak – bezmyślne zwierzę. W nim było jeszcze zbyt dużo
człowieka, a raczej tego, co w ogóle z człowieka pozostało. W
komnacie cuchnęło wymiocinami, uryną i kałem. Spojrzałem mu
prosto w oczy. Źrenice były jeszcze okrągłe, ale wiedziałem, że
niebawem zaczną się przemieniać, aby wreszcie przeciąć tęczówki
poziomo, na żabi sposób, zamienić się w ślepia obrzydliwego
monstrum.
– Schwytano go nad trupem pewnego kupca – powiedział sędzia. –
Próbował odczyniać nad nim jakieś dziwne obrzędy, pił jego krew. W
usta wetknął trupowi to.
Rzucił mi niewielki okrągły przedmiot. Drewniana, wydrążona w
środku kula, z rzemieniami przymocowanymi po bokach.
– Wiesz, co to jest?
Zajrzałem do środka. Niewielka przestrzeń została wyłożona złotą
blachą, na dnie wygrawerowano skomplikowany znak, prastarą runę,
pochodzącą ponoć z czasów starszych niż sławny cud świata –
egipskie piramidy.
– Katowska kula – odparłem lekko. – Każdy szanujący się oprawca
posiada coś podobnego, by włożyć to między zęby skazańca. To
przydatne szczególnie w przypadku czarownic. Uniemożliwia rzucanie
klątw.
– Nie próbuj mnie zwodzić! – warknął groźnie. Wyrwał mi
przedmiot tak gwałtownie, że łańcuchy, którymi byłem skuty,
zadźwięczały głośno. – Obaj wiemy, do czego to służy! Niby zwyczajna
katowska kula, ale mistrz małodobry może w niej uwięzić duszę
ofiary!
To nie była cała prawda. Kula służyła jedynie do schwytania ducha
opuszczającego ciało. Potem należało jak najszybciej przenieść łup do
innego, również wyłożonego złotą blachą i zabezpieczonego o wiele
potężniejszymi symbolami pojemnika, z którego dusza nie potrafiła
się już w żaden sposób uwolnić. Tak, kula działała, ale jedynie przez
chwilę. Umierający człowiek po przejściu na drugą stronę przez jakiś
czas czuje się zagubiony, nie do końca zdaje sobie sprawę ze swego
stanu. Wydrążony kawałek drewna może wystarczyć jedynie na ten
pierwszy czas. Nie zamierzałem jednak oświecać sędziego w tym
względzie. Zresztą być może zrobił to już ten, kto zdradził wszystkie
pozostałe tajemnice.
– Witaj, Mistrzu Rektorze – powiedziałem do odmieńca. – Czyżby
dusza pana szlachcica Winiewskiego odeszła już od ciebie?
Wydał zdławiony, dziwny odgłos, przypominający ni to groźne
warknięcie, ni żałosny jęk.
– Mam imię i znasz je przecież – powiedział skrzypiącym głosem,
przywodzącym na myśl młyńskie kamienie, pomiędzy które nasypano
żwiru. – Nie nazywaj mnie...
– Dla mnie jesteś Mistrzem Rektorem – przerwałem mu. – Żałuję
teraz, że uratowałem cię wtedy, gdyś zamienił się w krwawe bydlę,
mordujące każdego, kto mu wszedł w drogę. Myślałem, że tamte
doświadczenia czegoś cię nauczyły, ale widzę, żeś pozostał tym samym
człowiekiem, który wpierw przyczynił się do skazania na śmierć mojej
ukochanej, a następnie kazał dodać jej ducha do mej okaleczonej
duszy. Utraciłem ją także za twoją przyczyną, pamiętasz?
To było straszliwe doznanie. Ocknąłem się wówczas słaby niczym
przedwcześnie powite niemowlę. Poczułem pustkę tak niesamowitą,
taką rozpacz, że miałem ochotę podnieść na siebie rękę. Gdybym tylko
miał siłę...
– Może i straciłeś – odparł niecierpliwie. – Ale przynajmniej tyle ci
po niej zostało, że nie jesteś zmuszony wlewać w siebie wciąż nowych
dusz.
– A może to dlatego, że nie chcę tego robić? – spytałem. – Może
nie zależy mi, jak tobie, na egzystowaniu przez wieczność, dzięki
czemu nie odczuwam strachu czyniącego ze mnie potwora? Ile jeszcze
uwięzisz dusz, ile ich skażesz na piekło przebywania w twoim ciele,
obcowania z twym kalekim duchem, zanim zrozumiesz, jak pusta jest
twoja egzystencja? Patrz – zwróciłem się do sędziego – co dzieje się z
wtajemniczonym katem, który zostaje sam na sam ze swoim
wykastrowanym duchem. Widzisz, jak wygląda? Czy to jest warte
bycia nieśmiertelnym?
Patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Kiedy w grę
wchodzi spełnienie mrzonek o życiu wiecznym, człowiek zwykł tracić
cały zdrowy rozsądek. A tym bardziej ktoś, kto niegdyś nie miał na
tyle rozwagi, by cofnąć się przed konszachtami z siłami ciemności.
– Napiłbym się piwa – powiedziałem. To oświadczenie musiało
być dla nich większym zaskoczeniem, niż gdybym nagle zamienił się w
posłańca niebios... albo piekieł. Prawie słyszałem ich myśli, mogłem
wręcz namacać zdumienie. Wietrzyli podstęp, a ja po prostu
naprawdę byłem spragniony i marzyłem o aromatycznym, złocistym
nektarze, który potrafi dać ukojenie i odrobinę zapomnienia. Z
tęsknotą pomyślałem o chłodnym dzbanie stojącym na stole pod
szumiącym drzewem w gorące letnie południe. O ile w przypadku
innych trunków najbardziej bodaj smakuje pierwszy łyk, o tyle piwo
można smakować bez końca, aż do chwili, gdy zaszumi w głowie tak
mocno, by całkowicie omamić zmysły. – Czy mógłbyś posłać któregoś
ze swoich ludzi do karczmy?
Mikołaj pokręcił z niedowierzaniem głową. Stał oto przed
największą tajemnicą, z jaką zdarzyło mu się kiedykolwiek zetknąć,
słuchał rozmowy ludzi, którzy – w jego mniemaniu – mogli mu dać to,
czego pragnął najbardziej, a niespodziewanie jeden z nich zażądał
zwykłego napitku. Nie zapytał o nagrodę, nie zaczął targować się o
złoto, ale zapragnął piwa...
– Nie teraz – rzekł rozdrażniony. – W tej chwili musimy dojść do
porozumienia.
Zerknąłem na Mistrza Rektora. Patrzył na mnie błagalnie. Jeśli nie
otrzyma duszy w ciągu najbliższych dni, przemiana stanie się pełna. A
jeżeli nikt nie wieje weń upragnionego ducha przez dłuższy czas, może
się okazać nieodwracalna. Sam próbował sobie poradzić, ale zyskał
tylko tyle, że został uwięziony za morderstwo. Żaden kat nie jest w
stanie przyjąć duszy bez pomocy drugiego wtajemniczonego, nawet
uczony Mistrz Rektor. Trafił się sędziemu jak ślepej kurze ziarno. I
nawzajem, jak widać. Obaj potrzebowali swoich usług, żeby osiągnąć
cel. Ale, co gorsza, potrzebowali też mnie.
– To przez ciebie miałem niespokojne sny, nieprawdaż? –
powiedziałem z wyrzutem do odmieńca. – Uczyniłeś wszystko, by
mnie tutaj ściągnąć. Wykorzystałeś tę więź, która zrodziła się między
nami, gdyś poddał mnie ostatecznym obrzędom, kiedy prawie
umarłem, a ty ożywiłeś mnie duszą Blanki.
Milczał. Nie musiał odpowiadać. Zwróciłem wzrok na sędziego.
– Omamił cię, nieszczęsny człowieku – rzekłem z pogardą. –
Obiecał ci, że wprowadzi cię do grona nieśmiertelnych. W istocie
rzeczy liczył na to, że mnie uwięzisz i zmusisz, bym pomógł mu wrócić
do zwyczajnego stanu. Zwyczajnego! – Roześmiałem się gorzko. – Tak
nazywa to, że nosi w sobie uwięzioną nieszczęsną duszę! Ale musisz
wiedzieć jedno, Mikołaju. Nie ma takiej siły, która sprawi, że tego
dostąpisz. Jesteś zbyt stary, zresztą chyba nie posiadasz nawet cienia
zdolności potrzebnych do wtajemniczeń cechu małodobrych. Ponadto
i tak nie ma na to wszystko czasu. Do najwyższego wtajemniczenia
prowadzi bardzo trudna i długa droga. Jeśli liczyłeś, że ten tutaj może
ci dopomóc, bardzo się pomyliłeś.
Słuchał mnie spokojnie, nawet nazbyt spokojnie. Nie spojrzał ani
razu w kierunku odmieńca. Zupełnie jakby o tym wszystkim
doskonale wiedział...
– Widzisz, Jakubie – powiedział łagodnie po chwili milczenia –
słusznie mniemałeś, że potrzebuję wiecznego życia, aby uwolnić się od
widma szatana. Słusznie mniemałeś, że ten, którego nazywasz
Mistrzem Rektorem, ma mi to umożliwić. Nie zdołałeś odgadnąć tylko
jednego...

***

Sędzia leżał na stole. Tym samym, który stał się jego nemezis, jego
straszliwą udręką. W ustach miał drewnianą, wydrążoną kulę, której
rzemienie zawiązałem mocno na potylicy i karku. Patrzył z uwagą, ale
i pewnym przerażeniem na moje poczynania. Do drugiego stołu
przywiązałem Mistrza Rektora. Ten wydawał się niecierpliwić, jakby
każda chwila zwłoki stanowiła dlań niesłychaną mękę. Może zresztą
naprawdę tak było. W końcu z każdym uderzeniem serca czuł się
coraz mniej istotą ludzką, krew w nim dziczała i ze strachem
przywoływał mętne wspomnienia z czasu, gdy raz już stał się
potworem.
To, co usłyszałem od nich dzień wcześniej, było niesłychane, ale
zupełnie możliwe do przeprowadzenia.
– Widzisz, kacie – rzekł sędzia spokojnie, przeciągając słowa – ja
nie oczekuję wcale wprowadzenia mnie w wasze wtajemniczenia. To
by było zupełne szaleństwo i, jak sam słusznie skonstatowałeś, rzecz
najzwyczajniej nie do wykonania. Nie doceniłeś jednakowoż
rozmiarów mojej desperacji...
W tej chwili pojąłem, do czego zmierza. On postanowił oddać
Mistrzowi Rektorowi własną duszę! To dopiero było szalone
przedsięwzięcie. Ale obaj zdawali się być z tego zadowoleni.
– To będzie wielka ulga – zaskrzypiał odmieniec. – Nareszcie
otrzymam ducha, który nie będzie chciał ode mnie odejść, dla którego
wyzwolenie oznacza oddanie się we władzę szatana i wieczną karę.
Ducha, którego nie będę musiał pilnie strzec, mamić i tłamsić.
Tak, to było całkiem zrozumiałe. Mikołaj tak lękał się chwili, kiedy
złoży daninę swemu demonowi, że wolał porzucić swoje ciało już w tej
chwili, byle tylko tego uniknąć. Ciekaw byłem jedynie, jak zamierzają
mnie przekonać, bym im pomógł. Mistrza Rektora nienawidziłem od
czasów akademii. Potem wprawdzie, gdy uratowałem go od katuszy
egzystencji w potwornej postaci, kiedy przebywaliśmy pewien czas
razem, uczucie to zbladło, ale teraz znów wróciło z pełną mocą. Nic się
nie zmienił! Nadal gotów jest poświęcić wszystko, byle przedłużyć
swoje nędzne istnienie. Co do sędziego, wciąż pamiętałem jego
chłodne spojrzenie, gdy torturowałem Malachiasza, jego obojętność
podczas badania niewiasty oskarżonej o czary. To ktoś, dla kogo nie
warto nawet kiwnąć palcem. Ale, jak się okazało, Mistrz Rektor
chował w rękawie bardzo mocną kartę. Niesłychanie mocną...
– Potrafię ci zwrócić Blankę – wypalił. W tym momencie jego głos
stracił przykre skrzypiące brzmienie, po dawnemu stał się mocny i
dźwięczny.
Oczywiście nie uwierzyłem, ale nadstawiłem pilniej uszu. Jej imię,
wypowiedziane tak plugawymi wargami, sprawiło, że poczułem
zawrót głowy. Tymczasem Mistrz Rektor ciągnął, nie pozwalając mi
się opamiętać:
– Sam wiesz, że po jej odejściu nie popadłeś w szaleństwo, nie
zacząłeś się zmieniać. Wiesz, co to oznacza?
– Jak sam powiedziałeś, zostawiła coś po sobie. Nie wiem, czy
odmieniła ten marny strzępek pozostały po wtajemniczeniu, czy
nauczyła mnie, jak wygląda prawdziwe życie, przez co sprawiła, że nie
potrzebuję stosować twoich brudnych sposobów. A może...
Przerwał mi drwiący śmiech.
– Wierzysz w takie mrzonki, Jakubie? Odmieniła cię? Czym?
Miłością? A czymże ona jest, żeby zmienić odwieczny bieg spraw? Na
dobitkę, jaką niby moc może posiadać kalekie uczucie, łączące
małodobrego ze zwyczajną prostytutką? Co wy dwoje mogliście
wiedzieć o miłości?
– A co ty możesz o niej wiedzieć, Armandzie?
Drgnął, spojrzał na mnie uważnie. To, że wypowiedziałem wreszcie
jego imię, podziałało niczym kubeł zimnej wody. Otrzeźwiał na chwilę,
zdołał zrzucić z umysłu trujący opar nadchodzącego obłędu. Kat, od
którego ucieka zniewolona dusza, nie pozbywa się wszystkich władz
umysłowych. Nawet już przemieniony w bestię z początku potrafi
jeszcze dość trzeźwo myśleć. Dopiero potem prymitywna natura
bierze górę nad intelektem. Taki kat zupełnie traci rozeznanie,
wreszcie popada w zupełny obłęd i łaknie już tylko krwi, choć tak
naprawdę pragnie przez upiorną ucztę pozyskać nowego duchowego
towarzysza. Im bardziej czuje się samotny, z tym większą furią atakuje
ludzi.
– Między tobą a Blanką nie było miłości, tylko przywiązanie –
powiedział z rozmyślnym okrucieństwem. – My, oprawcy, nie mamy
uczuć, nie potrafimy kochać, umiemy się tylko przywiązać do kogoś
lub czegoś. Jak chociażby do szczurów. Kat ma serce podobne do
pustego bukłaka, wypełnionego zgniłym powietrzem. Mamiłeś swoją
dziwkę, opowiadając jej o uczuciu.
Nie wiem, dlaczego to powiedział. Nie zważał na ostrzegawcze
chrząknięcia sędziego. Przypuszczam, że po prostu bał się tak mocno
jak nigdy dotąd i arogancją pokrywał strach. Znalazł się przecież w
rękach wroga, bezradny, wydany na pastwę kogoś, kto miał powody,
aby wyrządzić mu krzywdę.
– Nie bój się – powiedział do Mikołaja. – Jeśli Jakub obiecał, że
dokona obrzędu, uczyni to. On naprawdę uwierzył w swoją miłość. To,
co mu obiecałem, jest dlań w tej chwili najistotniejsze.
Tak, Mistrzu Rektorze, powiedziałem w myślach. Uwierzyłem w
moją miłość do Blanki. Możesz mieć rację, że było to tylko
przywiązanie. Ale czy i zwyczajny człowiek nie darzy przede
wszystkim takim właśnie uczuciem swojej małżonki i potomstwa? A
co do twojej propozycji, twojej obietnicy... Miałeś wilgotne oczy, kiedy
mówiłeś, że znasz sposób, aby zwrócić mi Blankę. Szeptałeś gorliwie,
rozgorączkowany, przejęty. Nie przypominałeś chłodnego ojca-
opiekuna Akademii Katowskiej, opanowanego do granic... ba, wręcz
poza granice ludzkich możliwości. Nie przypominałeś też owego
wdzięcznego za ratunek Armanda, który potrafił powiedzieć dobre
słowo. Była w tobie tylko ta niesamowita gorliwość i chęć przekonania
mnie, że mówisz prawdę.
– Jakubie – wionąłeś w tamtej chwili palącym oddechem – twoja
najmilsza wcale nie odeszła, kiedy leżałeś bez zmysłów, na wpół
umarły. Ona jest gdzieś w tobie, ukryta, trzeba ją tylko odnaleźć. Jeśli
teraz mi pomożesz, sprawisz, że odzyskam siły, stanę się tym samym
mistrzem co dawniej, wydobędę ją z tego ciemnego zaułka twej duszy
i umysłu, w którym została uwięziona albo ukryta. Razem tego
dokonamy. Rozumiesz? – mówił szybko, nie pozwalając mi wtrącić
nawet słowa. – Rozumiesz, o czym mówię? Jesteśmy w stanie tego
dokonać: ja, uczony o największej w naszym kręgu wiedzy, oraz ty,
najzdolniejszy adept bieckiej akademii... Blanka jest gdzieś w tobie,
musi być, inaczej musiałbyś po prostu ulec przemianie...
Widziałem w jego zmętniałych oczach szczerość i wiarę. Gdy
wyraziłem zgodę, odetchnął z ulgą.
– Nie pożałujesz, Jakubie. Przysięgam, że nie pożałujesz!
A teraz patrzyłem w jego na wpół oszalałe źrenice, widziałem w
nich zbliżający się krwawy amok. To było coś podobnego do
nieubłaganej, niechcianej pełni księżyca na tle rozgwieżdżonego
nieba. Świecący okrąg sprawia, że gwiazdy stają się niewyraźne, a
wokół niego nawet niewidoczne. Kto pragnie napawać się widokiem
rojów wiecznych iskier, diamentów nocy, przeklina wówczas księżyc.
Zaś skutkiem szaleństwa jest takie właśnie zaślepienie, spływające na
umysł. Zerknąłem na stół sędziego. Czarcia łapa stała się
wyraźniejsza, majaczyła w świetle pochodni, zdawała się poruszać,
pełznąć w stronę Mikołaja. Jeszcze chwila, a środkowy paznokieć
dotrze do biodra przywiązanego człowieka.
– Nie bój się, dotrzymam słowa – potwierdziłem słowa Rektora,
patrząc z pewnym rozbawieniem, jak sędzia z całej siły zagryza kulę.
Pewnie chciał coś odpowiedzieć, ale w końcu po to umieszcza się
drewno w ustach skazańca, aby pozbawić go możliwości mówienia.
Przynajmniej na ogół czyni się to właśnie dlatego... – Niebawem twoja
dusza znajdzie się w nim, osiągniecie, co zamierzyliście. A on –
wskazałem Armanda – zaczął mnie kąsać, bo czuje, że nachodzi na
niego cień. Wie, że jeślibym go teraz poniechał, nic i nikt nie zdoła
powstrzymać przemiany. Dlatego jest wściekły. A może chce stać się
potworem? Spodobało ci się życie bestii? – Spojrzałem na odmieńca.
Zatrząsł się, ręce drgnęły mu spazmatycznie, napięły więzy. – Nie? W
takim razie nie bluzgaj jadem, kiedy nie trzeba, Mistrzu Rektorze.
Podszedłem do sędziego.
– Już czas. – Pochyliłem się nad nim. Chwyciłem go za gardło
dłonią okrytą skórzaną rękawicą. Łańcuch skuwający moje ręce
zadźwięczał cicho. – Mógłbym cię zabić bezboleśnie, uderzyć w skroń,
ucisnąć tętnice na szyi, sprawić, byś odszedł w spokoju. Ale musisz
czuć, że umierasz. Musisz mieć świadomość, że oto wydajesz ostatnie
tchnienie. Chcesz wiedzieć dlaczego? Nie, nie chcę pomścić tych
wszystkich, których skrzywdziłeś. To nie moja rzecz rozliczać twoje
sumienie. Zemsta, jak sam słusznie zauważyłeś, jest jałowa. Mówią, że
słodka, ale tak naprawdę nie ma smaku. Napawając się nią, czujesz się
tak, jakbyś gryzł mokrą glinę. Uduszę cię powoli, tak, byś zachłystywał
się każdym oddechem, każdym tchnieniem, abyś poczuł swędzenie w
lędźwiach, chcąc zaczerpnąć chociaż jeszcze jeden łyk powietrza.
Wiesz za co? Za to, że taki sam bezwzględny obrzydliwiec jak ty skazał
Blankę na powieszenie za wydumaną zbrodnię. To będzie taka
niewielka pokuta. Maleńka łaska odkupienia, której dostąpisz jeszcze
na tym świecie. A na tamtym... – Pochyliłem się jeszcze niżej. – Na
tamtym otoczą cię zewsząd postacie ofiar. Będą patrzeć na ciebie
pustymi oczami, będą wyciągać ku tobie ręce, obserwować każdy twój
krok. Co jest dalej, nie wiem, bo tego nie wie nikt, ale ty wrócisz.
Wrócisz po to, żeby prowadzić życie tak nędzne, że w porównaniu z
tobą kuchenny karaluch będzie się zdawał królem bytu.
Łypał na mnie przerażonymi oczami, a ja powoli zaciskałem dłonie
na jego tchawicy. Czyniłem to bardzo powoli, z wyczuciem. Dusiłem i
lekko zwalniałem uścisk, za każdym razem dociskając niezauważalnie
mocniej. Zaczął tracić przytomność. Wtedy pozwoliłem mu
zaczerpnąć odrobinę powietrza, ale nie za dużo, tyle tylko, by otworzył
oczy. Ledwie nieco otrzeźwiał, znów zwarłem palce. Jest taka chwila,
kiedy pozbawiony powietrza człowiek przeżywa rozkosz. To coś w
rodzaju zadośćuczynienia za wyjątkowo przykrą śmierć.
Obserwowałem uważnie ciało sędziego. Nie chciałem, aby chwila owej
ulgi, tej namiastki zatracenia, stała się jego udziałem. W tej chwili
poczułem się, jakbym stał na szafocie, a każdy mój ruch chłonął
wzrokiem złakniony wrażeń tłum. Wprawdzie jedynym moim widzem
był Mistrz Rektor, ale za to jakim! Któż lepiej od niego mógł docenić
mój kunszt? Czyje oczy były w stanie dokładniej dostrzec każdy
drobiazg, wyłowić wszelkie smaki? Ale tak naprawdę nie robiłem tego,
by zyskać jego uznanie. Chciałem jedynie, aby zrozumiał, iż nie
straciłem biegłości, nie zapomniałem, kim się stałem dzięki naukom
jego i pozostałych mistrzów. To musiało być przykre doznanie. Miał
świadomość, że oto za kilka uderzeń serca albo spełni się jego
marzenie o wiernej, jednej na wieki duszy, albo zostanie wrzucony w
otchłań rozpaczy, jeśli zmienię zdanie. Nadchodziło rozstrzygnięcie.
Dzięki śmierci sędziego słyszałem w tej chwili myśli Rektora. To był
ten dziwny moment, kiedy dusza umierającego przechodzi przez
mglistą zasłonę. Dzieje się wtedy coś takiego, jakby przerywały się
granice światów, a szczelny, niewidzialny pęcherz oddzielający je od
siebie pękał na chwilę, ujawniając obu stronom największe tajemnice.
Zarys pazurzastej dłoni na stole zajaśniał, jednak nie czerwonym,
gorącym światłem, lecz sinym, lodowatym poblaskiem. Zdawał się
wybrzuszać, jakby tajemnicza ręka chciała oderwać się od blatu,
pulsowała i usiłowała zacisnąć palce w pięść. Wściekłość! Czułem
bijącą od niej niesamowitą, nieziemską złość oraz potworną
nienawiść. Zerwałem z martwej głowy sędziego kulę. Dawniej, kiedy
więziłem dusze, nieświadomie zakrywałem wydrążony otwór dłonią.
Niedoświadczonemu oprawcy wydaje się, że w ten sposób utrudnia
duchowi odejście. Zapomina, a raczej nie potrafi objąć rozumem tego,
że dla ulotnej zjawy jego ciało w zasadzie w ogóle nie istnieje, a dusza
nie ucieka tylko dlatego, iż jest oszołomiona przejściem, wytrącona z
równowagi znakiem wyrytym na dnie złotej tulejki. Zbliżyłem się do
Mistrza Rektora.
– Już czas – mruknąłem. – Rozchyl wargi.
Wlałem mu do ust wywar z szałwii, pokrzyku i cykuty,
jednocześnie trzymając kulę w pogotowiu. Zwyczajnego śmiertelnika
taka substancja przyprawiłaby o niechybną śmierć, na
wtajemniczonego sprowadzała jedynie ciężki sen. Zgon był o krok, o
uderzenie serca, ale nie następował. Tymczasem uwięziona dusza
przechodziła doń, łączyła się z okaleczonym duchem... Uczyniło się
niesamowicie zimno, wszystko dookoła pokrył najpierw szron, a
potem warstwa lodu. Wydawała mi się tym razem o wiele grubsza niż
zazwyczaj...

***

Mistrz Rektor, zupełnie nagi, siedział oparty bezwładnie o ścianę.


Oddychał ciężko, był blady, a między jego rozrzuconymi nogami
widniała plama krwawych wymiocin. Ale o wiele bardziej niż wczoraj
przypominał teraz człowieka, dawnego Armanda, jednego z
najbieglejszych katów świata, luminarza nauk. Stanąłem nad nim.
Jeśli mieliśmy się wydostać z kamienicy, w której dokonałem
obrzędu, a potem spokojnie opuścić miasto, musieliśmy działać
szybko. Rano ktoś w więzieniu zauważy, że zamiast mnie na ławie leży
nieprzytomny nieszczęśnik, skazaniec wydobyty z najgłębszego lochu.
Jakiś czas potem rzuci się w oczy brak sędziego, straże i pachołkowie
miejscy zaczną przeszukiwać cały Lublin. Wreszcie znajdą trupa
Mikołaja, a wówczas bramy zatrzasną się, warty zostaną podwojone.
– Trzeba się śpieszyć – powiedziałem.
– Dziękuję ci. – Rektor podniósł na mnie wzrok.
– Nie ma za co, Armandzie – odparłem, wzruszając ramionami. –
Zawarliśmy układ. Ja swoją część wykonałem.
– A ja wypełnię zobowiązanie, kiedy tylko się stąd wydostaniemy.
Blanka...
– Nie waż się wymawiać jej imienia – warknąłem wściekle. – Może
była za życia zwyczajną kurwą, ale uwierz mi, nie spotkałem na swojej
drodze zbyt wielu ludzi, którzy mogliby się z nią równać dobrocią.
Aż podskoczył ze zdziwienia, wsparł się mocniej plecami o
kamienie, zaczął wstawać. Podciąłem mu nogi. Zwalił się bezwładnie
na drewnianą podłogę.
– Co robisz, Jakubie?
Zadał to samo pytanie, które usłyszałem, kiedy leżałem bezwładnie
wśród zamarzniętych sprzętów, czując pod policzkiem kłujące drobiny
skruszonego upadkiem lodu. Ale wtedy wypowiedział je głos, który
sprawił, że poczułem niespodziewany podmuch ciepła.
Co czynisz, Jakubie? Co robisz, mój drogi? Czyżby ogarniało cię
szaleństwo?
Mówiła tak samo, jak dawniej, kiedy się o coś złościła... Był taki
czas, że często odczuwałem skutki jej gniewu. Poruszała się wtedy
gwałtownie w mojej głowie, przyprawiając mnie o ból i jeszcze
bardziej nieprzyjemne doznania, gdy poruszała jakąś przykrą myśl,
nieprzyjemne, dawno zapomniane wspomnienie.
Witaj, Blanko. Śniłaś mi się niedawno, wiesz o tym?
Tak, najmilszy. Bardzo mi ciebie brakuje.
A mnie ciebie... Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Wiem, Jakubie. Oto dziś znów robisz coś tylko ze względu na mnie.
Tak, ze względu na ciebie, ale przecież mój czyn jest czym innym,
niż zdaje się Armandowi. On wierzy, że zdołał mnie omamić.
Zawsze był głupcem. Wykształconym, ale tylko głupcem, mój miły.
Tacy nigdy nie są w stanie pojąć, że druga istota może się posługiwać
rozumem równie sprawnie jak oni.
Tak bardzo bym chciał, żebyś znów była ze mną.
Przecież jestem... Masz to, co najistotniejsze.
Nie mam przecież twojej duszy.
A czy ona jest tutaj najważniejsza? Sam przecież niedawno
powiedziałeś, że obcowanie ze mną odmieniło tę cząstkę, która...
Mogłem się mylić.
Mogłeś...
A teraz patrzyłem w zmęczone, zaniepokojone oczy Mistrza
Rektora, rozpamiętując rozmowę, na nowo przeżywając każde słowo.
– Nie spełnisz swojej obietnicy – powiedziałem spokojnie. –
Wiedziałem o tym od samego początku. Nie wiesz, jak zwrócić mi
Blankę.
– Ona jest...
– Nie powtarzaj tego samego kłamstwa kolejny raz. Po co?
Przecież masz, czego chciałeś. Dostałeś duszę, która cię nie opuści.
Więcej, nie odejdzie, nawet gdybyś tego pragnął.
Spojrzałem na stół, na którym leżał trup Mikołaja. Wciąż jeszcze
miał szron na włosach, a wystygłe ciało pokrywały płaty lodu. Czarcia
łapa zdawała się ciemniejsza niż przedtem. A w tej chwili, jakby pod
wpływem mojego spojrzenia, stała się jeszcze bardziej czarna.
Usłyszałem za plecami syknięcie. Odwróciłem się. Mistrz Rektor
trzymał się za rękę. Zmrużyłem oczy.
– Boli?
Kiwnął głową. Widziałem, że bardzo cierpi. To było dziwne.
Doświadczony kat, który wychował pokolenia małodobrych, nie
potrafił pogodzić się z bólem. To znaczyło, że musiał on tkwić głęboko,
dotyczyć czegoś więcej niż tylko ciała. Twarz Armanda wydłużyła się,
kiedy zobaczył mój uśmiech. W tej samej chwili zaczęło do niego
docierać, co właściwie uczynił, decydując się przyjąć duszę sędziego. I
co ja uczyniłem, godząc się w tym uczestniczyć.
– Wiedziałeś – wychrypiał.
– Tylko podejrzewałem.
Podszedłem do stołu, przeciąłem więzy krępujące ciało Mikołaja,
zrzuciłem je bezceremonialnie na podłogę. Diabelska dłoń była
wyraźna jak nigdy dotąd. Znów uśmiechnąłem się, zaciąłem nożem
przedramię. Patrzyłem, jak z żyły wycieka krew czarniejsza od smoły.
Moja krew. Krew szczurzego ojca, adepta Akademii Katowskiej,
wychowanka Mistrza Czarnej Śmierci. Kapała na blat grubymi,
gęstymi kroplami. Zwróciłem twarz ku Rektorowi. Odczuwał coraz
większy ból. Nasmarowałem nadgarstek i dłoń czarną posoką, bez
większego trudu zsunąłem kajdany. Znów spojrzałem na Armanda.
– Czujesz go w sobie? – spytałem. – Nie jest zalęknionym,
nieszczęsnym duchem, do jakich przywykłeś. Zaczął się już panoszyć,
grzebać w twoich myślach i wspomnieniach czy też jeszcze się
rozgląda?
– Co mi zrobiłeś? – jęknął.
Dziwne było zobaczyć prawdziwy, ludzki strach na twarzy kata,
który nigdy nie bał się nikogo i niczego.
– Sam sobie wyrządziłeś krzywdę – odparłem twardo. –
Otrzymałeś oto ducha, który ze wszystkich sił chciał się z tobą
połączyć. Do tej pory musiałeś utrzymywać dusze siłą. Od dziś będzie
odwrotnie. Za jakiś czas zaczniesz przemyśliwać, jak się go pozbyć, bo
wreszcie obrzydnie ci do imentu. Z jednej strony nie da się spędzić
wieczności z kimś, kogo nie darzy się miłością, z drugiej jeśli ten ktoś
tak bardzo boi się odejścia na tamtą stronę, że zdecydował się na
równie desperacki krok, będzie się ciebie kurczowo trzymał. Chyba że
nauczycie się nawzajem szanować. Ale w to jakoś nie mogę uwierzyć.
Szubrawcy mogą się dogadać tylko na chwilę.
Oddychał szybko, chrapliwie.
– Nienawidzę cię, Jakubie – wysyczał.
W pierwszej chwili chciałem mu odpowiedzieć tym samym, ale
powstrzymało mnie niespodziewane uczucie.
– A mnie jest ciebie żal, Armandzie. – Podszedłem do niego,
pochyliłem się i położyłem mu dłoń na ramieniu. Drgnął. – Nie lękaj
się, przecież wiesz, że nie roznoszę zarazy.
– Od samego początku doskonale wiedziałeś, że nie mam pojęcia,
jak odnaleźć Blankę. – To nie było pytanie. Stwierdzał fakt.
– Nie od początku, ale szybko doszedłem do przekonania, że
usiłujesz mnie zwieść. Gdyby naprawdę była we mnie, musiałbym to
wyczuć. Jednakowoż... zawsze pozostawał cień nadziei. A nuż
wiedziałeś coś więcej, może przez czas od naszego ostatniego
spotkania dokonałeś jakiegoś odkrycia? Lecz dzisiejszej nocy
pozbyłem się resztek złudzeń. Spójrz na ten stół, na znak, który
odcisnęła w nim zła wola.
– Widziałem. – Odwrócił oczy. – To pieczęć szatana.
Ze zdziwieniem patrzył, jak odchyliłem głowę, zanosząc się
śmiechem. Znów poczułem jego strach. Bał się, że ogarnia mnie
amok, a on jeszcze nie odzyskał dość siły, żeby stawić mi czoła.
– Tak – spoważniałem – pieczęć szatana. Nałożył sobie to piętno
na duszę sam Mikołaj. Bo człowiek sam tylko może się sprzedać złu,
potrzeba do tego jego własnej woli. A potem taka nieszczęsna istota
boi się umierać. Może zresztą słusznie odczuwa lęk, bo tutaj ważne są
nie tylko czyny, ale też zamiary. Taka jest prawda o nim i o tobie,
Armandzie. Obaj najbardziej ze wszystkiego boicie się śmierci. To
dlatego w razie braku pomocy wolałbyś skazać się na los bytowania w
ciele bestii, niż odebrać sobie życie, by uniknąć koszmaru.
Twarz Armanda wykrzywił grymas bólu, znów chwycił się za rękę.
Spojrzałem na stół. Odcisk pociemniał, aby po chwili zamienić się w
jarzącą się czerwono, wyraźną łapę o ostrych pazurach.
– Obawiam się, że to dopiero zapowiedź prawdziwych cierpień.
Jesteście teraz zjednoczeni. Skutki waszych zbrodni mogą się na
siebie nakładać.
– Skąd wiesz? – wykrztusił z wysiłkiem. Zaraz odpowiedział sam
sobie: – Tak, przecież miałeś w sobie duszę, która nie zamierzała
odejść.
– Ale ona była czysta i niewinna.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Wciąż popełniasz błąd, oceniając ją według tego, kim była. –
Wyprostowałem się, spojrzałem na niego z góry. – Zrozum wreszcie,
że prostytutka może zostać świętą. Kat nigdy.
– Tęsknisz za nią.
Wypowiedział te słowa tylko po to, żeby mnie dotknąć, nie był
jednak w stanie. Obojętność to wszystko, co odczuwałem w tej chwili,
patrząc na niego. Nawet litość odeszła gdzieś daleko. Czułem się
dziwnie lekki, oczyszczony z osadu nienawiści. Ostatnie słowa
Blanki...
Żegnaj, Jakubie. Zostawiłam cię samego, a jednak pozostałeś
człowiekiem.
Kiedy te słowa doleciały mnie pośród lodowatego chłodu,
zaśmiałem się w duchu... Blanko, jestem katem, takich jak ja ludzie
nazywają małodobrymi. Określić mnie mianem człowieka to wielka
odwaga.
Jak zawsze chcesz się ze mną sprzeczać.
A ty, jak zawsze, upierasz się przy swoim.
To była moja prawdziwa Blanka, nie wspomnienie, nie wytwór
snu, ale właśnie ona.
Lepiej ci po tamtej stronie, najmilsza?
Inaczej. Nie potrafię powiedzieć, jak to jest. Musiałbyś umrzeć,
żeby zrozumieć. Ale tak, dobrze mi. Jestem całkiem szczęśliwa.
Chyba powinienem poczuć urazę. Mogłem spodziewać się, że
zaprzeczy, wyzna, iż była najszczęśliwsza ze mną, obcując z moimi
myślami, tkwiąc w sercu i umyśle... Ale zamiast rozczarowania
poczułem w piersi ciepło. Jest szczęśliwa. Czy nie tego chciałem od
chwili, gdy ją pokochałem? Czy nie marzyłem o szczęściu dla niej,
kiedy leżeliśmy obok siebie, zmęczeni miłosnymi zapasami, gdy
szeptaliśmy czułe słowa, snuliśmy marzenia o wspólnej przyszłości? A
także potem, gdy prowadziłem z nią niekończące się rozmowy, kiedy
zamieszkała we mnie, wypełniając pustkę w okaleczonej duszy?
Blanka właściwie odczytała moje uczucia.
Dziękuję, Jakubie.
Nie ma za co, ukochana. To chyba po prostu jest miłość, prawda?
Może mała, może inna, niż zazwyczaj bywa, ale chyba ją przypomina.
To na pewno jest miłość. Możesz mi wierzyć.
Jej głos cichł, oddalał się, w miarę jak powoli odzyskiwałem
świadomość. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy po przebudzeniu,
była sina poświata, unosząca się nad stołem, na którym spoczywał
sędzia. Podniosłem się z trudem na kolana, potem stanąłem chwiejnie
na nogach. Zobaczyłem, że upiorna dłoń wydłużyła się, sięgnęła trupa,
końce pazurów spoczywały na jego prawej piersi.
– Nie zdążyłeś, demonie – mruknąłem. – Spóźniłeś się tylko
trochę, ale jednak.
Od chwili kiedy wlałem duszę Mikołaja w usta Mistrza Rektora,
upłynęło niewiele czasu, najwyżej kwadrans.
– Zbyt mało masz mocy, aby dosięgnąć ofiary? Jesteś żałosny,
diable, szatanie, czy jak cię tam chcą nazywać strachliwi. Każdy, kto
pożąda czyjejś duszy, kto pragnie ją ukraść i posiąść, godzien jest
takiej samej pogardy, jak mistrzowie katowscy, poddający się takiemu
rytuałowi, jaki miał tutaj miejsce przed chwilą.
Łapa zbladła, stała się znowu cieniem na stole. Pozostawiła jednak
na skórze sędziego wypalone mrozem piętno.
Otrząsnąłem się z tego wspomnienia, spojrzałem na Armanda.
Przychodził powoli do siebie. Policzki nieco mu poróżowiały, oczy
nabrały blasku.
– To co wreszcie z twoją Blanką? – spytał z obawą.
– Nie udawaj – odparłem ostrym tonem. – Po co podejmujesz w
ogóle tę grę? Przecież słyszałeś naszą rozmowę, chociaż w części.
Byłeś przez ten czas zaplątany w mglistą zasłonę między światami,
stałeś w pobliżu.
– Słyszałem – odparł cicho. – Będę cię przeklinał, Jakubie. Będę
przeklinał twoje szczęście, którego mnie nigdy nie było dane zaznać.
Sprawowałem wysoki urząd, miałem głos w Radzie, zyskałem wpływy
i władzę, ale tobie udało się osiągnąć to, czego los mi poskąpił.
– Udało mi się osiągnąć? – rzekłem z goryczą. – Pozbawiliście
mnie i duszy, i kobiety, którą miłowałem. Nikt nie zapytał, czy tego
chcę.
– Ale byłeś szczęśliwy... Nawet jeśli tylko przez chwilę.
– Tak, Armandzie, byłem szczęśliwy, i to dłużej niż tylko przez
chwilę. Ale to nie twoja rzecz, kacie. – Ostatnie słowo
wypowiedziałem z taką pogardą, jaką słyszałem u ludzi rzucających za
mną złe spojrzenia, kiedy wchodziłem na szafot spełnić powinność.
Chciał coś odpowiedzieć, ale powstrzymałem go niecierpliwym
gestem. Za oknami szarość poranka rozjaśniały pierwsze promienie
słońca.
– Naprawdę już pora. Chyba że chcesz zostać z nim. – Wskazałem
trupa sędziego.
Armand spojrzał uważnie na moją pierś. Coś się tam poruszyło
pod ubraniem. Uśmiechnąłem się samymi kącikami warg. Skórzana
kurta rozchyliła się, a na świat wyjrzał ciekawy, ruchliwy pyszczek o
krótkich, nadpalonych wąsach. Przeżył straszliwy mróz. Szczury mają
twarde życie.
Obejrzałem się. Wieże Lublina majaczyły w oddali. Piękne miasto.
Gdybym miał się kiedyś osiedlić wśród ludzi, wybrałbym właśnie takie
jak to. Ale dla małodobrego nie ma miejsca na świecie, w którym
mógłby spokojnie zamieszkać. Zawsze dopadnie go przeszłość, a
drogę życia wytyczy mu zły los oprawcy.
– Idź w swoją stronę – powiedziałem do Armanda. – Zabierz
swojego Mikołaja i nie szukaj mnie nigdy więcej. Następnym razem
po prostu cię zabiję.
Patrzył na mnie ponuro, masował nadgarstek. Dusza sędziego
musiała już nieźle dawać mu się we znaki, bo kilka razy powiedział coś
głośno, pozornie bez związku. Powinien się szybko nauczyć
rozmawiać z nim w myślach. Nawet wtedy, kiedy będą się gorąco
kłócić, gdy dusza nie tylko nie zechce od niego odejść, ale zacznie się
dopominać o swoje prawa.
– Trzeba było mnie zabić już tej nocy – burknął ze złością. –
Skazałeś mnie...
– Sam się skazałeś, Mistrzu Rektorze. Pilnuj tylko, żeby ta istota,
którą w sobie nosisz, nie opanowała cię całkowicie. A teraz odejdź.
Zaczynam nabierać nieodpartej ochoty, by zrobić teraz to, czego
zaniechałem kilka godzin temu.
– Dałeś mi zatrutą duszę! – krzyknął, nie panując nad sobą.
Zatrutą... Pokręciłem głową. Ileż brudu musiało się zgromadzić w
Mikołaju, jeśli tak mówi o nim ktoś, kto przez całe życie korzystał z
dusz zbrodniarzy skazanych na śmierć, najczęściej za naprawdę
straszne przewiny.
– Będziecie zatem do siebie pasowali – odpowiedziałem
bezlitośnie.
Odwrócił się do mnie plecami, zszedł z drogi i poszedł na przełaj
przez dojrzewającą pszenicę, wprost na południe. Stałem i patrzyłem
za nim, aż wreszcie zniknął w kępie drzew po drugiej stronie pola.
Jego pierś przecinał ten sam ślad pazurów, który czarcia łapa
pozostawiła na ciele sędziego. Zauważyłem go w chwili, gdy Armand
wreszcie wstał i uczynił kilka głębszych oddechów. Demon próbował
dosięgnąć Mikołaja jeszcze w chwili, kiedy ten połączył się z cząstką
duszy Armanda. Teraz nieczysty, zamiast jednej ofiary, zyskał dwie.
Będzie cierpliwie czekał, kiedy wpadną w jego ręce. A może właśnie
sięgając po swoje, ujrzał i zrozumiał, jak mało wart jest duch
małodobrego? Może w ogóle zrezygnuje z takiego nabytku?
Przyszedł mi na myśl stół, pozostawiony w sali sądowej. Miałem
ochotę zniszczyć go, porąbać, a potem spalić razem z całą kamienicą,
lecz nie było na to dość czasu. Może i dobrze. Niech sobie istnieje,
niech trwa przez cały czas, kiedy Mistrz Rektor chodzi po ziemi,
połączony z duszą sędziego.
Pogładziłem wybrzuszenie na piersi. Zwierzątko poruszyło się,
ułożyło wygodniej. Słońce, wznoszące się coraz wyżej, zaczęło mocno
przygrzewać. Zatęskniłem nagle za ogniem, za bezlitosnym gorącym
płomieniem, który zechciałby mnie ogarnąć i przynieść ulgę.
Tym razem ulgę ostateczną.
Adam Przechrzta

Historyk, doktor nauk humanistycznych, pedagog, autor


artykułów na temat historii, sztuk walki nożem i okinawańskiego
karate. Interesuje się działaniami służb specjalnych. Żonaty, ma
dwójkę dzieci.
Literacko zadebiutował w roku 2006 w „Nowej Fantastyce”
opowiadaniem „Pierwszy krok”. W ciągu dwóch lat opowiadanie
rozrosło się do rozmiarów powieści, wydanej pod tym samym tytułem
na początku 1008 r. Podobnie stało się z „Alchemikiem”, który
pierwotnie ukazał się w „Science Fiction Fantasy i Horror” (wrzesień
2007), a docelowo wszedł w skład fabuły powieści „Chorągiew
Michała Archanioła” (2009). Także „Wilczy Legion” (2009), opisujący
alternatywną rzeczywistość II Rzeczpospolitej, wyrósł z opowiadania.
Zajęło ono drugie miejsce w plebiscycie czytelników NF na najlepszy
polski tekst roku 2008. W 2010 roku Przechrzta zaprezentował
czytelnikom „Białe noce”, bezpośrednią kontynuację brawurowej
„Chorągwi Michała Archanioła”. Najnowsze „Demony Leningradu”
(2011) zawierają w sobie nawiązania do fabuły obydwu poprzednich
książek i są uzupełnieniem pasjonującej opowieści o kulisach
działania rosyjskiego wywiadu wojskowego – gru.
ADAM PRZECHRZTA

MIASTO I LUSTER
Mimo że doppler niczego nie wykazał, kiedy Dracu wysłał
nietoperze, odetchnął, gdy powróciły, meldując, że droga jest
bezpieczna – najwyraźniej nie nadeszła jeszcze kolejna fala
postimplotycznych zaburzeń. Ruszył, zdecydowany wykorzystać
szczęście do maksimum, oszczędzić czas i energię. Wyprawa, której
celem była dzielnica Maarit, zapowiadała się na długą i ryzykowną. Za
osiągnięcie punktu docelowego Konsorcjum oferowało status Dżinna
mg. Minor Gradus to zaledwie stabilność jaźni, gdzież jej tam do
fizycznej nieśmiertelności prawdziwego Dżinna! Jednak normalnie
coś takiego proponowano po roku, dwóch przykładnej służby. A i to
jedynie najlepszym. Zakotwiczenie świadomości pozwalało
przechodzić przez najbardziej zwichrowane cienie, unikając
konkurencji i zagrożeń, no, niektórych zagrożeń... Gra była warta
świeczki, choć nagroda wyraźnie sugerowała, że nie będzie lekko. Po
ostatnim implozjum wszystkie ścieżki były poplątane, ulice
poprzerastały mroczyzny, nawet najstarsze, nieaktywne cieniowyrwy
groziły Bóg wie czym.
Stanąwszy na skrzyżowaniu, Dracu przygryzł wargi – w lewo czy
prawo? Ulica Mariaplein była dość oczywistą drogą transferu, nie
ulegało wątpliwości, że pościg pogoni tamtędy, z drugiej strony
stanowiła jedną z głównych arterii miasta i jako taka pozbawiona była
wszelkich cieni – dbały o to wysyłane z ratusza, a więc niezawodne i
niebiorące udziału w wojnie automatony. Właśnie teraz jeden z nich
powolnym, kołyszącym się krokiem podchodził do latarni gazowej, by
na pół godziny przed zmrokiem zapalić kolejne światełko. Tu nawet w
nocy cienie nie miały szans. Wiodąca na prawo Hugo de Grootsingel
była ulicą tylko z nazwy – brukowana na odcinku co najwyżej dwustu
metrów od skrzyżowania, zamieniała się dalej w wyboistą, tonącą w
głogach ścieżkę. Między krzewami widział wyraźnie plamę
cieniopaszczy. W zasadzie niegroźnej, wręcz oswojonej – Dracu
wielokrotnie przechodził przez nią jako dziecko, jednak teraz, po
implozjum... Z pamięci wypłynęły słowa Wadima: „Wybieraj taką
trasę, jakbyś był pewien, że wszyscy, absolutnie wszyscy chcą cię
zabić”. Trudno było odmówić mądrości tej maksymie, przecież sam
Wadim... Chłopak odruchowo dotknął wijących się wokół żeber blizn
po kłach i pazurach bloodhounderów. Te ostatnie przywołano z
kanałów, nie z podpiekła, ale i to wystarczyłoby do zabicia dwójki
dzieciaków – jego i Aste. Gdyby nie łut szczęścia.
Wydobył z zanadrza termograf – tu w mieście magia była zawsze
funkcją czasu, żaden z kurierów nie ruszał się z domu bez kompletu
chronometrów i chronografów. Deformacyjny czujnik z bimetalu nie
wykazał żadnych zmian, nie uruchomił poruszającego się ruchem
jednostajnym bębna, nie odchylił wskazówki. Jednak pomimo
pokrywających wszystkie elementy mechaniczne run, dostrajających
przyrząd do wszechobecnej po implozjum mocy, nie był to najczulszy
rodzaj wskaźnika. Zdecydowanie nie... Dracu nie było stać na droższe,
aktywowane przez miniaturowe shem – ra chronografy, sprzedawane
osobiście przez capomaestra gildii zegarmistrzów, messer Adriana.
Mimo strachu przed pościgiem chłopak odczekał przepisowe
piętnaście minut, zanim ruszył naprzód, w głąb Hugo de Grootsingel.
Wskazówka termografu nie drgnęła, zagrożenie wydawało się nie
przekraczać normy – poważne zmiany w cieniach powiązane były z
wyższą temperaturą. Teoretycznie.
Wchodząc w cieniopaszczę, przymknął oczy, aby nie zwracać uwagi
na złudę świata „wewnątrz”. Każdy, najmniejszy nawet cień był
mikrokosmosem, w którym można się było zagubić, pobłądzić bez
możliwości powrotu. Ogarnęło go wrażenie chłodu – jak zwykle,
niepokojące było odczucie śliskości, kiedy odmierzał
kontrapunktowane tyknięciami trzymanego przy uchu chronometru
kroki. Mógł być to efekt implozjum, mogło i oddziaływanie
mieszkającej opodal starej Wery Malenkoff, niegdyś stregi w służbie
Konsorcjum. Sny wiedźm zawsze zmieniały okoliczne cienie,
współkształtowały się z nimi wzajemnie, splatając niczym palce
kochanków na schadzce.
Siedem średnich kroków naprzód to dwadzieścia dwa tyknięcia,
jedenaście sekund. Teraz zwrot w lewo, pierwszym krokom
towarzyszy zakodowane w pamięci wrażenie sypiącego się w twarz
piasku – dobrze, dobrze! – jeszcze czternaście stąpnięć, czterdzieści
trzy tyknięcia...
Opuścił cieniopaszczę zlany zimnym potem, ściskając kurczowo
połyskujący stalą chronometr. Udało się. Następna ulica migotała.
Dracu przetarł oczy atakowane serią tęczowych rozbłysków, zaklął
paskudnie – trafił wprost na zmianę. Zgodnie z twierdzeniami
naukowców Konsorcjum miasto było odbiciem – zniekształconym
odbiciem – wszystkich innych miast. Samo istniało gdzieś „obok”.
Wczoraj jeszcze była tu okazała czteropasmowa aleja, będąca
prawdopodobnie konwersją jakiejś osiemnastowiecznej, licząc według
czasu Konsorcjum, promenady. Teraz powstawała nowa droga.
Jeszcze niezbadana, nieodgadniona, dzika.
Chłopak ponownie spojrzał na powstającą ulicę – barwy stały się
bardziej stonowane, błyski – coraz bardziej regularne – tworzyły
symetryczne figury jak w kalejdoskopie. Wyglądało, że proces się
kończy, tylko patrzeć, jak zmiana ostatecznie zafiksuje. Usiadł wprost
na ziemi, objąwszy się rękoma, zacisnął zęby – nie było już możliwości
odwrotu, stracił zbyt wiele czasu. Jeśli nowa droga będzie zbyt
poprzerastana cieniem – zginie; jeżeli uda mu się ją przejść... Szansa
była niewielka, jednak świeżo powstała ulica z pewnością
spowolniłaby pościg.
Po pół godzinie podszedł bliżej, stąpając ostrożnie w butach o
cienkiej, miękkiej podeszwie. Bruk sprawiał wrażenie zestalonego.
Dawno temu, kiedy jeszcze mieszkali w domu razem z Aste, ojciec
opowiedział im historię kuriera zwanego Sępidziobem. Przekraczając
w pośpiechu niezafiksowany do końca trakt – pościg deptał mu po
piętach – Sępidziób wrył się głęboko w podłoże, utknął uwięziony do
kolan. Zdołał co prawda wydobyć jedną nogę – na szczęście trafił na
sprasowany żwir, a nie beton czy kamienie brukowe – jednak druga
częściowo utkwiła w cieniopaszczy. Kurier miał ją własnoręcznie
amputować nożem na wysokości kostki. Umknął w ostatniej chwili
przed grupą wrogich łowców, ale dwie przecznice dalej dorwały go
idące śladem posoki bloodhoundery. Morał? Zapłacisz za każdą
pomyłkę, a pośpiech jest jedną z najgorszych...
Dracu nawet nie próbował badać trasy dopplerem czy wysyłać
nietoperzy – trwające obecnie w warstwie energetycznej zawirowania
uniemożliwiały tego typu próby, po prostu pomaszerował naprzód. Z
chaosu pól i sił towarzyszących powstaniu nowej ulicy wychynęła jej
nazwa – pojawiła się w umyśle chłopaka, tak jakby tkwiła tam od
zawsze: Kreszczatik. Początek dwudziestego wieku według czasu
Konsorcjum, ocenił, popatrując na widoczną jedynie kątem oka aurę
brukowców. Bez rewelacji, choć i nie tragicznie – odbicia starych ulic
były bardziej ustabilizowane, mniej chimeryczne, a towarzyszące im
cienie nie stanowiły takiego ryzyka jak w nowszych. Pozostawało tylko
przedostać się przez mroczyzny. Na oko nie było ich wiele: dwie
cieniopaszcze, jeden czarnowir, parę podejrzanych plam... Jednak
każdy, nawet początkujący kurier wiedział, że przez kilka dni po
fiksacji wzrok bywa zawodny, łudzą go wszechobecne po ujawnieniu
się nowego odbicia odpryski energii. Problemem był zresztą nie tyle
rodzaj mroczyzn, co ich jakość, a ściślej mówiąc, jakość obrazu ulicy
matki, wszelkie aberracje. Każda droga – według uczonych
Konsorcjum istniejąca realnie w jakiejś tajemniczej, wyższej
rzeczywistości – była zniekształcana niczym odbicie w lustrze. Inny
obraz dawało zwierciadło sferyczne, inny paraboliczne. Najgorsze były
odwzorowania mieszane, obraz odbity w lustrze o nieregularnej tafli
zawierającej zarówno płaskie czy wypukłe, jak i wklęsłe obszary, przy
czym wszystkie one oddziaływały nie tyle na kształt samej ulicy, co na
charakter towarzyszących drodze cieni. Zagęszczały je, rozrzedzały,
nadawały przestrzeni wewnątrz nich zdradliwie niejednolitą
strukturę.
Zamykając oczy, Dracu wszedł w pierwszą cieniopaszczę. Przez
dłuższą chwilę badał wszelkimi – poza wzrokiem – zmysłami
przestrzeń cienia. Nie było źle – wejściu w mroczyznę towarzyszył
ostry chłód, rzecz naturalna po świeżej fiksacji, żadnych podejrzanych
wrażeń: śliskości, zwiększonego ciężaru, nadnaturalnej lekkości.
Chłopak wyjął z pochwy niewielki rytualny athame i zaciął się w
przedramię. Wyciągając przed siebie krwawiącą rękę, odmierzył dwie
minuty, wsłuchując się w tykanie chronometru. Tyle powinno
wystarczyć – ocenił. Ofiara z własnej krwi. Jedna z zasad magii
głosiła, że nie można poświęcić niczego, co nie należy do adepta. Nie
dotyczyło to ściśle własnego ciała – były przecież zwierzęta, byli też
serwetorzy, hodowani dla krwawych ofiar niewolnicy. Ci ostatni
jednak byli drodzy, no i nie zawsze znajdowali się pod ręką.
Utworzywszy w myślach obraz przecinającej cieniopaszczę ścieżki,
chłopak postąpił naprzód. Siedem kroków i zakręt w lewo, siedem
naprzód i znowu skręt – tym razem w prawo. Sposób poruszania się
wewnątrz cieni przypominał wojskową musztrę, choreografię, gdzie
każdy ruch miał swoje lustrzane odbicie, wszak byli w mieście luster...
Mimo szalonej pokusy Dracu nie otworzył oczu w miejscu, gdzie
powinno znajdować się wyjście z cienia. Wyciągnął z przytroczonego
do paska pokrowca służący do pomiaru przebytej drogi mechaniczny
tachograf i po omacku, przesuwając opuszkami palców po tarczy
przyrządu, wyczuł wskazówkę – tkwiła tuż przy końcu skali,
sygnalizując, że znajduje się na granicy mroczyzny. Jednym skokiem
wydostał się z cienia, wypuścił ze świstem długo wstrzymywany
oddech – to było rozwidlenie St Lazare i de Londres. O włos przed
strefą neutralną, cieniopaszcza musiała go przenieść dalej, niż myślał.
Wyglądało, że ma za sobą najgorszą część drogi, trasa między
neutralną enklawą a dzielnicą Maarit była mało podatna na zmiany,
trwałość istniejących niemal w tym samym od stuleci kształcie ulic
zapewniało bliskie sąsiedztwo shem – ra dzielnicy, identycznego jak
ten, który Dracu niósł w skórzanym woreczku na szyi. Shem – ra...
Klucz-serce zapewniał dzielnicy wszystko co niezbędne: gwarantował
jej stabilność, chronił przed nadmiernym przyrostem cieni, wyznaczał
granice. Tyle że się zużywał. Szczególnie w czasie wojny. Niewielki
sześcienny shem – ra był dosłownie sercem dzielnicy. Wystarczyło go
umieścić w ratuszu i aktywować mechanizm, tu, w mieście, każda
mechaniczna maszyneria raz puszczona w ruch stawała się perpetuum
mobile, no – niemalże perpetuum mobile. Istniały czynniki, które
zużywały moc takiego układu: wroga magia, nowo fiksowane zmiany,
w niewielkim tylko zakresie – czas.
Zignorował beztrosko eksplozję jadowitej żółci – zaledwie dwieście
metrów od granicy neutralnej strefy – nawet nie przyspieszył,
otumaniony podróżą umysł zareagował z opóźnieniem, jakby chciał
odrzucić alarmujący komunikat. Ktoś wzywał bloodhoundery. Kilka
uderzeń serca później Dracu gnał już przed siebie, rozcinając
powietrze jak wystrzelony z karabinu pocisk. Nie oglądał się, nie
nasłuchiwał – bloodhoundery atakowały w milczeniu, mimo
zewnętrznego podobieństwa do zwykłych, znanych także w mieście
psów w żaden sposób nie oznajmiały swojej obecności.
Przeszkadzałoby to w realizacji podstawowego celu, w jakim je
wzywano – w zabijaniu.
Zahaczony pazurzastą łapą, zawirował jak bąk parę kroków od
obiecującego bezpieczeństwo, wybrukowanego rzecznymi otoczakami
placu. Przeraźliwie ostre szpony rozorały mu brzuch, zmieniając
kierunek ruchu. Jeden z bloodhounderów skoczył w miejsce, gdzie
przed momentem znajdował się Dracu, inny – również chybiwszy –
odtrącił go niczym kukiełkę, zdezorientowany sztywnymi,
niezbornymi ruchami chłopaka. Jeszcze tylko jakieś kły rozdarły mu
przedramię i Dracu znalazł się w strefie bezpieczeństwa. Dotarł do
placu. Tyle że między palcami dłoni, którą trzymał na brzuchu,
pojawiało się coraz więcej krwi, nozdrza zaatakował smród
rozerwanych jelit.
– Serwetor! – zawołał, wtaczając się chwiejnym krokiem na
podwórze średniowiecznej na oko kamienicy. – Serwetor! – powtórzył
załamującym się głosem. W prowadzących do wnętrza budynku
drzwiach stanęła niechlujnie wyglądająca kobieta pod pięćdziesiątkę.
– Zapraszamy pana kuriera. – Wyszczerzyła w nieprzyjemnym
uśmiechu zepsute zęby.
Ująwszy go pod ramię, wprowadziła do mieszkania, usadziła na
kulawym, brudnym krześle.
– To będzie kosztować – zaznaczyła.
Dracu sztywnymi, nieczułymi palcami wydobył kilka sztuk złota,
rzucił na ceglaną podłogę.
– Lezare! – wrzasnęła. – Lezaaare!
Wyzbierała starannie monety, nie przejmując się plamiącą złoto
krwią.
– Lezare!
Serwetor miał co najwyżej sześć – siedem lat. Zamglony z bólu
wzrok Dracu prześlizgnął się po odzianym w podartą koszulkę,
wątłym, naznaczonym bliznami torsie dziecka, zatrzymał na
podtrzymującej opadające, najwyraźniej zbyt szerokie spodnie dłoni.
Maluch usiłował osłonić nagie ciało, zachować resztki godności. Jego
oczy przypominały wzrok Vivian – ulubionej świnki morskiej Aste, na
której ojciec uczył ich składania ofiar. Przywiązana do pokrytego
runami stołu, z rozkrzyżowanymi kończynami, Vivian nie próbowała
się wyrywać. Jedynie pokryta śladami po starych nakłuciach pierś
zwierzątka unosiła się w pospiesznym, trzepotliwym oddechu, gdy
widziało dzierżącą strzykawkę dłoń, wiedziało, że jeśli igła za
pierwszym razem nie trafi, by pobrać krew z serca, nastąpi powtórka,
w razie czego kolejna, do skutku...
– Podejdź! – rozkazał Dracu.
Kobieta popchnęła dzieciaka, zrywając mu jednocześnie łachman z
ramion. Kim dla niej był? Mało wartym synem spłodzonym z
przygodnym wędrowcem? Podrzutkiem, którego wzięła z ulicy?
Nieważne, liczyła się tylko krew, krew, do której właśnie nabył prawo.
Dracu przyłożył ostrze do barku chłopca i nacisnął, żłobiąc głęboką
koleinę w miękkim, dziecięcym ciałku. Błuznęło szkarłatem. Odczekał
trzy minuty z chronometrem przy uchu, wypowiedział słowo
uzdrowienia. Chwilowe odrętwienie brzucha przeszło w bolesne
pulsowanie, poszarpane ramię zaswędziało, potwierdzając
skuteczność zabiegu. Niepełną skuteczność – z nieco mniejszej niż
przed chwilą rany na brzuchu dalej sączył się różowy płyn. Nadal
można było wyczuć nieprzyjemny zapach.
– Potrzebuję ofiary ciała, krew nie wystarczy – wychrypiał Dracu.
– Nie stać cię na to – zarechotała kobieta. – Złoto to za mało.
Chłopak bez słowa położył na stole termograf – jeżeli przeżyje,
przyrząd na nic mu się nie przyda, stąd aż do dzielnicy Maarit nie
powinno być nowych zmian. Problemem, głównym problemem,
będzie pościg. A jeśli dostarczy shem – ra, stać go będzie na komplet
najlepszych instrumentów, tych sprzedawanych osobiście przez
capomaestra.
– Ja... nie wiem... – wymamrotała z wahaniem w głosie
nieznajoma.
Dracu czekał bez słowa – życie w neutralnych enklawach było
bezpieczne: bez cieni, bez wojen, bez kształtowanego na nowo co i
rusz układu ulic. Niemal jak w normalnych dzielnicach, tyle że bez
shem – ra. Mieszkańcy enklaw nie byli w stanie zdobyć niezbędnych
do uprawiania magii przyrządów, wegetowali. Kobieta musiała
wiedzieć, że drugiej takiej szansy nie dostanie nigdy w życiu. Nawet
gdyby umarł z ran, cały jego majątek otrzyma Aste – prędzej czy
później zawita tu patrol Konsorcjum, zresztą nie można było
samowolnie użyć cudzej własności; by służyć nowemu właścicielowi,
musiała zostać oficjalnie przekazana, ofiarowana z własnej woli.
– No... dobrze – powiedziała po chwili. – Zgadzam się.
Dracu widział zaciśnięte, pobielałe wargi kobiety. Nie sięgnęła po
termograf, wpatrywała się w drobnego, kulącego wątłe ramiona
serwetora, w jej wzroku zamigotało na moment coś dziwnego, coś, co
przebiło się przez skorupę codziennego, nonszalanckiego
okrucieństwa, tak charakterystycznego dla mieszkańców enklaw,
jakby przypomniała sobie jakieś dawno wypalone uczucia. Mały
niezgrabnym, sztywnym ruchem wdrapał się na stół, położył na
wznak, kierując wzrok ku obdrapanemu sufitowi. Pokryta krwią i
łzami bólu twarz chłopca nie wyrażała żadnych uczuć. Tylko pierś
podnosiła się w przyspieszonym oddechu. Jak u Vivian.
Dracu zacisnął zęby – nigdy jeszcze nie odebrał nikomu życia –
wymacał pulsującą gwałtownie pod obojczykiem malca tętnicę.
Przygryzł boleśnie język, to nie był czas na rozmyślania czy
współczucie. Jeśli miał dotrzeć do Maarit, kiedykolwiek jeszcze
zobaczyć Aste... Pchnął gwałtownie, przekręcając po chwili sztylet w
ranie, gorączkowo powtarzał słowo uzdrowienia. Raz za razem,
pospiesznie, póki tryska ciepła, tętnicza krew. Osunął się na podłogę,
czując niezwalczoną słabość, zapadł w mrok.
***

Ocknął się, czując zapach krwi i smród zastarzałego potu. Co


prawda codzienna kąpiel była nie tylko przyjemnością, ale i
niezbędnym, celebrowanym z żelazną konsekwencją rytuałem –
bloodhoundery tropiły po zapachu – jednak struktura czasu w
cieniach była niejednolita. Bywało, że liczony na sekundy według
subiektywnego odczucia czas pobytu w jakiejś cieniopaszczy w
rzeczywistości przeciągał się na wiele godzin. Dracu usiadł ze
stęknięciem na zimnej ceglanej posadzce – wyglądało, że leżał tam,
gdzie padł, nieprzytomny nie wiadomo jak długo. Ciało małego
serwetora zniknęło, nie widział też nigdzie ofiarowanego kobiecie
termografu. Głowa bolała go, jakby darły ją od wewnątrz pazury
dzikiej bestii, ale obmacany pospiesznie brzuch wydawał się cały pod
skorupą zestalonej krwi. Wstał z wysiłkiem, opierając się na solidnym,
choć zniszczonym i brudnym jak wszystko wokół stole, i
skontrolowawszy przytroczone do pasa przyrządy, wyszedł z
pomieszczenia. W sąsiedniej izbie zastał gospodynię: siedziała
wpatrzona martwym wzrokiem w ścianę, w ręku ściskała połyskujący
matowo termograf. U jej stóp leżały zwinięte w kłębek zakrwawione
łachy – zapewne ubranie zabitego chłopca. Dracu wyszedł na
podwórze i sycząc z bólu, wyciągnął ze studni wiadro wody. Zakręciło
mu się w głowie, musiał wesprzeć się o wysokie na szczęście
ocembrowanie. Zanurzył głowę w lodowato zimnej wodzie, obmył
twarz z krwi. Po chwili rozebrał się do naga i opłukał kilkakrotnie, nie
bacząc na chłód. Kąpiel zdawała się przywracać mu siły i pamięć.
Dopiero teraz przypomniał sobie dręczące go w czasie nieświadomości
sny. Nie wiedzieć czemu wszystkie dotyczyły ostatniego transferu
shem – ra, a ściślej mówiąc, wyniesienia kuriera, który go przyniósł,
do statusu Dżinna, prawdziwego Dżinna. Obserwowali ceremonię
razem z Aste, spodziewając się ujrzeć twarz dumnego zwycięzcy.
Zawiedli się. Nowo mianowany Dżinn był mocno zbudowanym
mężczyzną pod trzydziestkę o pociągłej, smagłej twarzy. Byłby
przystojny, gdyby nie paskudna różowa blizna, ciągnąca się od
lewego, pustego oczodołu poprzez policzek do prawego kącika brody.
Jednak to nie jego rana przyciągała uwagę, a raczej wyraz twarzy,
będący dziwną w tym miejscu i czasie mieszaniną rozpaczy,
rozgoryczenia i pozbawionego nadziei fatalizmu. Z posępną postacią
przyszłego Dżinna kontrastowało jaskrawo rozradowane oblicze
przedstawiciela Konsorcjum, capomaestra Silviana. Ten promieniał
zadowoleniem za dwóch. Pamiętał, jak długo w nocy zastanawiali się z
Aste – skąd ten ponury nastrój kuriera? Przecież dostarczył jako
pierwszy shem – ra, zwyciężył?
Obmywszy się, włożył brudne, przesiąknięte potem i krwią
ubranie, zapiął starannie pas z przytroczonymi instrumentami;
nadchodził decydujący moment. Liczba wyruszających w misji
kurierów była tajemnicą, ale Dracu przypuszczał, że nie mogło być ich
mniej niż dwudziestu – wskazywała na to ranga akcji, sugerowała
nagroda. Shem – ra dzielnicy Maarit musiało wyraźnie słabnąć,
inaczej Konsorcjum nigdy nie zaproponowałoby zwycięzcy statusu
Dżinna mg, nie po jednym transferze. Standardową nagrodą było
około czterech kiło złota – odpowiednik kompletu instrumentów
przeciętnej klasy lub dwóch – trzech wiecznotrwałych o najwyższej
możliwej do uzyskania precyzji, sprzedawanych jedynie przez
capomaestra gildii zegarmistrzów. No i zgoda Konsorcjum na ich
zakup. Ilu kurierów przeżyło obławę, ilu zginęło do tej pory? Tego nikt
nie wiedział, ale nastroje w mieście były niemal zawsze mniej lub
bardziej dokładnym odzwierciedleniem sytuacji. Trzeba było
skontaktować się z Aste. Dziewczyna przebywała na terenie dzielnicy
Maarit.
Dracu przywołał do siebie najsilniejszego nietoperza i pozwoliwszy
mu usiąść na barku, wyszeptał wiadomość, mówiąc do zawieszonego
na szyi stworzenia kryształu fonograficznego.
– Leć do Aste, leć, leć! – rozkazał.
Niewielki ssak poderwał się natychmiast i zniknął, przechodząc do
przestrzeni czterowymiarowej. Pojawił się w chwilę później – nic
dziwnego, jego lot był w zasadzie przebiciem trójwymiarowego świata,
z którego wyruszał, przejściem do przestrzeni czterowymiarowej i
natychmiastowym powrotem do uniwersum trzech wymiarów. W
dowolnie wybranym miejscu. Dracu nie bardzo pojmował samą ideę,
choć jeden z jego nauczycieli usiłował mu to wytłumaczyć na bazie
różnicy pomiędzy dwoma i trzema wymiarami. Narysowawszy na
kawałku papieru butelkę o wąskiej, wydłużonej szyjce, położył
wewnątrz szkicu wyjętą z kieszeni sztukę złota. Przesuwając ją palcem
od dna do szyjki naczynia, wydobył wreszcie z obrysu. Ponownie
położył monetę w tym samym miejscu i dźwignąwszy tym razem w
górę – wszak w świecie trzech wymiarów płaska linia nie była żadną
przeszkodą – umieścił obok rysunku. W czasie wielokrotnie krótszym
niż poprzednia powolna czynność, kiedy musiał się liczyć z
istniejącym jedynie w dwóch wymiarach kształtem.
Dracu złapał nietoperza i dmuchnąwszy delikatnie na kryształ,
wysłuchał relacji Aste.
– Uważaj – rozległ się cienki, podenerwowany głos, Aste miała
ledwo jedenaście lat. – W gmachu Konsorcjum co rusz przyjmują
gońców. Zwiększyli nagrodę, dodając dwa kilo złota. Boję się o ciebie
– zakończyła cichutko.
Chłopak gwizdnął odruchowo – podbicie stawki świadczyło, że
dotąd nie dotarł do Maarit żaden z kurierów... Konsorcjum płaciło
solidnie, ale bynajmniej nie słynęło z rozrzutności. Czy dzielnicę
czekał los zamienionych niedawno w terytoria neutralne Taboken i
Horrivale? W aktualnym starciu Konsorcjum było jednym z
najsilniejszych graczy, ale przecież podobnie mówiono kiedyś o Gildii
Ash czy Zaibatsu Muneshige, będących obecnie jedynie cieniami
dawnej świetności. Maarit było jedną z największych dzielnic, jej
utrata mogła przesądzić o losach wojny. Z drugiej strony, gdyby
sytuacja była tragiczna, podniesiono by stawkę, oferując nie złoto, a
status pełnego Dżinna. Chyba żeby obawiano się paniki... Dracu nie
znał aktualnego stanu shem – ra dzielnicy, być może w przypadku
niepowodzenia obecnego, Konsorcjum mogło ogłosić kolejny transfer,
zwerbować następnych kurierów? Kto wie? Jednak jakimś szóstym
zmysłem chłopak wyczuwał, że sytuacja nie jest normalna.
Zaciągnąwszy jeszcze raz pas na biodrach, Dracu ruszył ostrożnie
w stronę przecinającej neutralną zonę promenady. Nie wątpił, że pas
wokół Maarit będzie obsadzony przez łowców. Na kogo trafi? Pająki,
Karioches, ludzi Niezmiennika? Średniej wielkości cieniowyrwa
przeniosła go do wąskiej, obsadzonej bukszpanem alejki. Przysiągłby,
że w zaroślach mignęła mu ludzka twarz. Rzecz była w zasadzie
niemożliwa, a z pewnością nielegalna. Trasy kurierów wyłączone były
spod normalnego ruchu, dzięki temu cała reszta uchodziła za strefę
zdemilitaryzowaną. Wszelkie starcia odbywały się na trasach. A tam
mieli prawo przebywać jedynie kurierzy i łowcy. Dracu zagryzł wargi
– jeśli faktycznie zauważył obserwatora, ten zapewne wezwie pomoc.
Choćby po to, aby do Konsorcjum nie doszła plotka, że ktoś łamie
zasady...
Mimo ogarniającego go strachu zatrzymał się i rozesłał nietoperze.
Poleciały w parach patrolowych, gotowe w każdej chwili uciec w
czwarty wymiar. Nawet gdyby trafiły na zasadzkę, powinny być
bezpieczne – tylko Niezmiennik wysyłał pościg za chowańcami.
Dysponował potężnymi, choć mniej zwrotnymi bruzdonosami, które
bez problemu były w stanie zabijać współbraci. No i tak jak wszystkie
karmione krwią nietoperze potrafiły przeskoczyć do
czterowymiarowego świata. Inne grupy łowców nie zawracały sobie
głowy ściganiem magicznych pomocników, koncentrowały się na
właściwym celu – kurierze.
Wróciła pierwsza dwójka, sygnalizując brak zagrożenia. A więc
sektor południowo-wschodni jest czysty. Dracu cichym, specjalnie
modulowanym gwizdnięciem przywołał je na wyciągnięte w bok
ramię, pozwolił odpocząć. Przez moment patrzył na uczepione
pazurkami rękawa, zawieszone głową w dół sylwetki. Nietoperze
wzmacniał fizyczny kontakt z karmiącym je własną krwią
człowiekiem. Kilka chwil i będą gotowe do następnego lotu. Po paru
minutach powrócił kolejny patrol z jarzącym się czerwono kryształem
fonograficznym. Chłopak aktywował go dmuchnięciem, wsłuchał się
w odgłosy trących o siebie gałęzi – wydawało się, że ktoś przeciska się
przez zarośla. Nagranie pochodziło znad samej granicy wyznaczonego
nietoperzom obszaru, stworzonka były zdezorientowane.
Znienacka poczuł szarpnięcie – to zginęła posłana na zachód para.
Niezmiennik! Cholerny Niezmiennik! Dracu podbiegł do najbliższego
cienia, gotów w każdej chwili schować się w mroczyźnie. Krótkim,
wydanym w myśli poleceniem skierował w stronę ekipy Niezmiennika
ostatnio przysposobionego chowańca – srebrnego mroczka, wydając
mu rozkaz odciągnięcia bruzdonosów jak najdalej stąd. Mroczek był
dwa razy szybszy od nietoperzy Niezmiennika. Być może nawet
przeżyje, jeśli dopisze mu szczęście... Ostatni patrol zobaczył już z
daleka – przymocowane do drobnych ciałek kryształy płonęły
czerwienią. Nagranie ujawniło charakterystyczny szczęk ryglowanych
zamków – broni palnej używały tylko Pająki. Łowcy musieli
zablokować cały teren. Było niemożliwe, żeby nie wiedzieli o sobie, a
więc musieli współpracować... Nigdy nie słyszał o czymś takim, czyżby
był ostatnim żywym kurierem? Zerwał kryształ z szyi nietoperza i
trzymając przy uchu, przesłuchał kilkakrotnie. Bez wątpienia odgłos
ryglowanego zamka, zapewne kilkustrzałowe karabiny.
Wezwał nietoperza i nagrał krótką wiadomość do Aste, jeśli mała
mu nie pomoże... Cofnął się kilkaset metrów, skulił na poboczu drogi,
tuż pod ścianą domu widma. W mieście, na trasach kurierskich realne
były tylko drogi, drogi w sensie dosłownym – od chodnika do
chodnika, bywało, że łącznie z porośniętym krzakami poboczem –
widoczne po obu stronach ulic domy stanowiły już miraż. Czasem,
jeśli nie były zbyt... nierealne, nadmiernie przejrzyste, mogły służyć za
tło kamuflażu. W zabezpieczonych shem – ra dzielnicach wzorowano
się na nich, wznosząc budowle użytkowe – taka moda. Dracu
przypuszczał, że było to echo jednej z mniej popularnych teorii,
głoszących, że nie tylko wygląd miasta jest odbiciem „ponadświata”,
ale też ludzkie emocje i zachowania. Sam nie wiedział, czy naśladowcy
widmowej architektury chcieli wyrazić poparcie dla owej dość
kontrowersyjnej tezy, czy też ich działalność stanowiła ironiczny do
niej komentarz. Chłopak nie bardzo wierzył w samą ideę, ale wiedział,
że miała ona swoich zagorzałych zwolenników, nawet wśród
nauczycieli Konsorcjum. Jeden z nich, maestro Tiziano, przekonywał
go do niej swego czasu z uporem godnym lepszej sprawy.
– Wyobraź sobie ogromny, niewyobrażalny tłum obcych sobie
osób. Nie znasz ich języka, nie rozumiesz zasad, jakimi kierują się w
życiu, ich kultury, religii. A jednak w jakiś sposób udzielają ci się ich
przekonania, pewne idee, przenikają pojęcia – tłumaczył.
Widząc niedowierzającą minę Dracu, sapnął gniewnie, jednak nie
przerwał wykładu.
– Nie możesz zrozumieć tego, co mówią, ale jesteś w stanie
odczytać, zinterpretować ich zachowanie.
– Niby w jaki sposób?!
– Odróżnisz chyba ogarnięty paniką tłum od rozjuszonej,
dokonującej masowych mordów tłuszczy?
– Przecież ich nie widzę!
– Widzisz ich domy, widzisz ich ulice, to wystarczy – stwierdził
Tiziano.
– Więc ten „nadświat” miałby prowadzić wojny jak my?
– Nie – odparł smutno nauczyciel. – To my prowadzimy wojny jak
oni. I nie możemy inaczej, bo przenikają do nas idee rzezi, jakim oni
hołdują.
Widok nadlatującego nietoperza wyrwał go z zamyślenia.
Dmuchnąwszy pospiesznie na kryształ, odsłuchał wiadomość Aste.
– Boję się! Nie mogę wyjść poza dzielnicę! Podobno łowcy
zablokowali wszystkie drogi do Maarit. Ludzie mówią, że nikt z
kurierów się nie przedarł. Temu, kto przyniesie shem – ra,
Konsorcjum oferuje status pełnego Dżinna. Boję się – powtórzyła.
– Status pełnego Dżinna – powtórzył na głos z nabożnym
zachwytem Dracu. – Aste, ty głupia dziewucho! – powiedział do
kryształu. – Potrzebuję tylko małej luki w kordonie łowców, inaczej
zginę, chcesz tego? Ciekawe, jak długo poradzisz sobie sama?! –
warknął. – Wiesz, że aby mieszkać w dzielnicy, trzeba mieć w rodzinie
kuriera! Wyjdź natychmiast z Maarit tą drogą koło starej fabryki,
niedaleko, paręset metrów. Nie zapuszczaj się poza fabryczny plac!
Kiedy poczujesz, że zwróciłaś na siebie uwagę, uciekaj. Zrób to, już!
Skończywszy mówić, wyrysował w powietrzu sigil tajemnicy,
uniemożliwiając odsłuchanie przekazu komukolwiek poza adresatem,
zmrużył oczy porażony krótkim jak mgnienie błękitnym rozbłyskiem.
Za użycie znaku będzie musiał zapłacić złotem i krwią – symbol
czerpał energię z shem – ra najbliższej dzielnicy – jednak nie było
sensu ryzykować. Stawką był tytuł pełnego Dżinna. Gdzieś tam – w
siedzibie gildii zegarmistrzów, a więc na terenie absolutnie
neutralnym – znajdowały się sięgające podziemnego morza studnie.
Czort wie czy naturalnego pochodzenia, może wykuli je niewolnicy
gildii? Cała magia – ba! – samo istnienie miasta opierało się na
buzującej głęboko pod powierzchnią ziemi protoenergii. Podobno ta
ostatnia odpowiedzialna była też za wszelkiego typu implozje i zmiany
w cieniach, choć Dracu nie przywiązywał wielkiej wagi do tego typu
hipotez i dociekań. Starał się poznać wszelkie nowe teorie –
ignorancja mogła okazać się śmiertelna w skutkach – jednak odnośnie
kwestii, których nie potrafili rozwiązać najwybitniejsi nawet uczeni,
pozostawał obojętny. Był pragmatykiem, chciał tylko przeżyć. Razem z
Aste... Tak czy inaczej, owe tajemnicze studnie służyły intronizacji
Dżinnów, zarówno Dżinnów mg, jak i pełnego stopnia. Były kanałami,
za pomocą których można było dotrzeć do niezmierzonych zasobów
mocy podziemnego morza. Plotka głosiła, że magia zegarmistrzów
pozwala sporządzić matrycę nie tylko umysłu, ale i ciała Dżinna,
zamknąć ją w pokrytej setkami run magicznej butli i wrzucić w
otchłań, zabezpieczając nowo wyniesionego nieśmiertelnego na wieki.
Na wieczność...
Ocknąwszy się z zamyślenia, chłopak gwałtownym ruchem
wyrzucił chowańca w powietrze, przywarował tuż przy ziemi,
obserwując niespokojnie teren przed sobą. Po lewej stronie miał
spory, błyszczący oleiście czarnowir. Tego typu mroczyzny należały do
najbardziej niebezpiecznych, jednak przenosiły dalej niż inne. Jak
wszystkie cienie, stanowiły coś w rodzaju przejścia do
niedoskonałego, czwartego wymiaru, tyle że ludzie – inaczej niż
nietoperze – nie mogli wybierać punktu powrotu do trójwymiarowego
świata, ten był narzucany przez konkretny cieniotwór.
Jeden z krążących nad głową Dracu chowańców zapikował w dół,
sygnalizując niebezpieczeństwo: w głębi alejki ukazała się grupa
uzbrojonych w karabiny mężczyzn, prowadzona przez odzianego w
łachmany mieszkańca jakiejś neutralnej zony. A więc jednak nie mylił
się, ktoś – wbrew wszelkim zasadom – pomagał pościgowi,
informował łowców... Chłopak wykrzyczał meldunek o złamaniu
prawa w kryształ niedużego, zwinnego molosa i wysławszy nietoperza
do Konsorcjum, skoczył w czarnowir. Ścigany bezładną palbą postąpił
o krok za daleko, wypadł z rytmu. Od razu poczuł krępującą ruchy,
sięgającą kolan masę, stopy i łydki ogarnęło odrętwienie. Bagno.
Dracu wiedział, że sama rzecz jest złudzeniem, jednak skutecznie
utrudniała odmierzanie odpowiedniej wielkości kroków. Stwarzała
wrażenie oporu, nadmiernej gęstości pokonywanej materii, a przez to
fałszowała poczucie odległości. Nie otwierając oczu, zzuł niezgrabnie
buty – bagno pozostawiało odrobinę czucia jedynie na samym
podbiciu – i począł wyliczać stąpnięcia długością własnej stopy.
Półtorej długości stopy to normalny krok. Lekko wystającym
paznokciem dużego palca dźgał do bólu śródstopie drugiej nogi, aby
odliczyć właściwą długość kroku. Sama czynność trwała sporo dłużej
niż normalnie, więc został zmuszony do zmiany dokonywanych przy
pomocy czasomierza rachunków. Siedem stąpnięć w lewo, siedem w
prawo, trzy na wprost – by minąć podstawę wiru... I znowu to samo,
w odwrotną stronę. Drżącymi rękoma zbadał położenie wskazówki
tachografu – wskazywała koniec trasy, jednak tuż przed ograniczającą
skalę wypukłością wymacał wycięty w metalu rowek. Jeden ze stu
wpisanych w pełny obwód tarczy. Tyle że najmniejszą, przeliczalną na
kroki jednostką było dziesięć podobnych, wyżłobionych w metalu rys.
Dziesięć, nie jedna... Trzęsąc się ze strachu, Dracu postąpił naprzód.
Zamiast wydostać się z cienia, poczuł, jak potężna siła targnęła go za
ręce i wyrzuciła – niemal wyrywając ramiona ze stawów – gdzieś w
przestrzeń, w niewiadome. Zwalił się na bruk, boleśnie waląc głową o
kamień, poczołgał naprzód, nie czując kompletnie nóg. Otworzył oczy
– naprzeciwko rozciągał się mur odgradzający dzielnicę Maarit od
reszty miasta, z tyłu dochodziły odgłosy biegu. Łowcy. Uderzył z
wściekłością pięścią w udo, po którymś z kolei ciosie poczuł ból – na
szczęście nie był sparaliżowany. Podążył w stronę muru, początkowo
na czworakach, później zataczając się ze zmęczenia – biegiem. Za jego
plecami rozległ się dziki bojowy okrzyk, o bruk zabębniły karabinowe
pociski. Dracu biegł. Nie patrząc na boki, nie czując bólu poranionych
stóp i draśniętej kulą jakiegoś łowcy łydki. Tuż przed bramą wpadł na
stłoczonych ciasno ludzi, kilka ramion zatrzymało go w miejscu.
Załkał z rozpaczy – złapali go kilkanaście metrów od celu! Ciężko
dysząc, podniósł zalaną krwią twarz, ogłupiały, nierozumiejący,
dlaczego nie skończyli z nim jednym ciosem noża.
Pod ramię podtrzymywał go capomaestro Silviano, wokół cisnęli
się urzędnicy Konsorcjum, prowadzącą do Maarit ulicą maszerowały,
szczękając metalicznie, automatony.
– Zgłosiliśmy naruszenie zasad – poinformował Silviano. – Rada
Miejska wysłała pościg, każdy z łowców, którzy korzystali z usług
obserwatora, zostanie unicestwiony Łącznie z dwoma Dżinnami mg z
oddziału Niezmiennika – dodał po chwili, zaciskając usta w wąską,
wyglądającą jak ślad po cięciu brzytwą linię. – Wygrałeś, jako jedyny
dostarczyłeś shem – ra.

***

Ubrany w uroczystą szatę Dracu stał przed wielkim ściennym


zwierciadłem, studiując w lustrzanej tafli swój profil. Posiniaczona,
zastygła w wyrazie śmiertelnego znużenia twarz zdecydowanie nie
była obliczem zwycięzcy. Nie mogąc się powstrzymać, odsłuchał – po
raz nie wiadomo który – kryształ od Aste.
– Nie chcę, żebyś zginął, braciszku! Boję się zostać sama! Idę.
Wyjdę poza fabrykę, pobiegnę dalej, żeby ich od ciebie odciągnąć.
Tylko wróć do mnie prędko!
Dzień wcześniej capomaestro Silviano spytał grzecznie, czy
dostarczyć mu ciało siostry. I dostarczył. Znaleziono ją w okolicach
Wielkiej Alei, pół kilometra od starej fabryki. Nie wracała do Maarit,
biegła w głąb strefy walk, ściągając na siebie Karioches i ich bestie.
Dlatego przeżył – w zasadzce pod murami dzielnicy zabrakło
bloodhounderów.
– Panie... – W drzwiach stanął służący. – Za chwilę rozpocznie się
intronizacja – przypomniał z niskim ukłonem.
Dracu wygładził jeszcze raz płonącą purpurą dalmatykę,
bezwiednie dotykając wypukłych, wyraźnie wyczuwalnych przez
ubranie blizn. Pamiątek po spotkaniu z pościgiem, jaki nasłał na niego
kiedyś Wadim, chcąc odwrócić uwagę łowców od swojej misji.
Wadim, ojciec jego i Aste... Wreszcie ruszył do wyjścia, by otrzymać
najwyższą nagrodę – wieczność. Trwanie bez kresu i pamięć, pamięć
odporną na kruszący wszystko czas. Pamięć, która niczym granitowa
ściana przechowa to, czego kiedykolwiek doświadczył: słowa,
doznania, uczucia. I nie pozwoli niczego zapomnieć. Nigdy.
Należała mu się.

You might also like