Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 364

1

2
HOVARD PHILIPS
LOVECRAFT

TOM I
3
4
Przedmowa 7

1. ALCHEMIK 13
2. ARTHUR JERMYN 23
3. AZATHOTH FRAGMENT 35
4. BESTIA W JASKINI 37
5. DAGON 45
6. DUCH CIEMNOŚCI 53
7. DZIWNY WYSOKI DOM WŚRÓD MGIEŁ 79
8. FESTYN 91
9. HYPNOS 103
10.KOLOR Z PRZESTWORZY 111
11.KOSZMAR W DUNWICH 143
12.KOSZMAR W RED HOOK... 189
13.KSIĘŻYCOWE MOCZARY 215
14.MUZYKA ERICHA ZANNA 225
15.NECRONOMICON 235
16.NIENAZWANE 265
17.PAMIĘĆ 275
18.PEŁZAJĄCY CHAOS 277
19.POTOMEK FRAGMENT 287
20.PRZEMIANA JUANA ROMERO 293
21.PRZERAŻAJĄCY STARUCH 303
22.REANIMATOR 307
23.RZECZ W ŚWIETLE KSIĘŻYCA 343
24.SNY 347

5
6
Przedmowa

Strach! Na ogół ludzie woleliby w ogóle się z nim nie stykać,


podobnie jak z bólem czy rozpaczą. Jednakże czasem okoliczności,
warunki w jakich człowiek żyje, nawarstwiające się problemy, czy
wreszcie stres, wymagają niejakiego odreagowania, w pewnym sensie
przeżycia namiastki tych uczuć. Nazywa się to katharsis -
rozładowanie napięcia pod wpływem... sztuki. Bywa, że pewnym
kryterium oceny takiej sztuki jest to w jakim stopniu potrafi ona
wzruszyć czy przerazić. Może to znamienne, ale obecnie, w zalewie
informacji o najróżniejszych okrucieństwach - o to drugie -jest, jak się
wydaje, trudniej.
Strach! Są jednak twórcy, którzy wywołują go do dziś, a jednym
z nich jest pisarz sprzed pół wieku: Howard Phillips Lovecraft. Nie
sądzę, żeby jego twórczość była ponadczasowa, ale na pewno
długowieczna. Potrafi on stykać czytelników z niezwykłymi,
mrocznymi mocami czy też potworami; robi to stopniowo, w sposób
subtelny. Napięcie narasta w miarę odkrywania określonych aspektów
jestestwa owych mrocznych potęg... Ważne, że tłem dla jego utworów
jest pewna mitologia. Mitologia CthuIhu. Nie nadał jej może
wyraźnych kształtów, nie przeprowadził genezy, nie opisał powstania
wszechświata ani walki o niego, nie uczynił tego co w wielu
mitologiach jest podstawą, fundamentem. Prawdą jest, że owa
mitologia nie zawsze trzyma się kupy, ale przecież nie tworzył jej
setki lat, nie miał możliwości korygowania jej pod wpływem całych
pokoleń innych ludzi. Tak, na przykład, było z mitologią grecką,
tworzoną wieki, notabene przez bardzo wiele osób, niemalże z
różnych epok. Mimo tego świat, który wykreował jest, na swój
sposób, fascynujący. Jest to świat mroczny, tajemniczy i w zasadzie
nieskończony. Świat między innymi, a może przede wszystkim
Bogów.
W mitologii Cthulhu nie ma wyraźnie zarysowanej hierarchii,

7
choć wiadomo, że najważniejsi są Bogowie Zewnętrzni, w
szczególności Azathoth - ich władca, zwany Bestią Nuklearnego
Chaosu. Istnieje on od początku wszechświata, żyje poza normalną
czasoprzestrzenią w samym Centrum Nieskończoności. Tam jego
amorficzne ciało wije się bezustannie, w otoczeniu innych Bogów, w
rytm dźwięku wydobywającego się z niesamowitego fletu. Azathoth
jest potężny, aczkolwiek ślepy i głupi, przez to nieobliczalny.
Człowiek o zdrowych zmysłach nie będzie się starał nawet
wymówić jego imienia, a co dopiero przywołać. Zdarza się jednak
niektórym zrobić to przez przypadek, w rezultacie, nieświadomie,
powodują nieszczęście i grozę.
Innym, prawie równie potężnym Bogiem Zewnętrznym jest
Yog-Sothoth. Jego potęga nie polega na sile, w dosłownym tego słowa
znaczeniu, ale na wiedzy i co za tym idzie - władzy.
Yog-Sothoth czyli Jedność we Wszechrzeczy i Wszechrzecz w
Jedności właściwie egzystuje na wszystkich płaszczyznach, jest
zawsze i wszędzie, przebywa pomiędzy wymiarami, dysponuje
wiedzą o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, wie co było, co jest
i co będzie.
Przede wszystkim zaś jest Bramą i Kluczem. Zdarza się, że do
nas dociera poprzez rytuały i zaklęcia.
Trzecim ważnym Bogiem jest kapryśny Nyarlathotep, w
pewnym sensie prawa ręka Azathotha. Jest on Wielkim Posłańcem i
duszą wszystkich Bogów, a zarazem jedynym z tych trzech, którego
można spotkać w ludzkiej postaci. Nyarlathotep, jak gdyby, lubuje się
w szpiegowaniu.Jest straszny i groźny; w sumie kontakt z nim kończy
się na ogół dla człowieka śmiercią bądź czymś jeszcze gorszym...
Oczywiście nie wszyscy Bogowie Zewnętrzni żyją ze sobą w
zgodzie. Dla przykładu Nodens ― Pan Wielkiej Otchłani,
występujący często pod postacią starca, pomaga ludziom ściganym
przez Nyarlathotepa czy też przedstawicieli Wielkich
Przedwiecznych. Nodens, widywany na rydwanie utworzonym z
ogromnej, morskiej muszli, znany jest z tego że nie atakuje nigdy
fizycznie swoich wrogów i dla ludzi jest niemal „przyjacielski".
Również w miarę neutralnymi Bogami Zewnętrznymi są: Bast ―
Bogini Kotów, uosobienie sympatii, zamiłowania Lovecrafta do tych
zwierzaczków, które, swoją drogą, było niemal tak wielkie jak

8
Thomasa Eliota (ten to na pewno miał, w tym względzie, bzika), oraz
Hypnos - Pan Snów.
Mypnos ukazuje się jako młody, przystojny mężczyzna o
kręconych włosach i uśmiechniętym obliczu. W rzeczywistości jednak
jego wygląd jest przerażający, jak „najgorsza ze zmór nocnych". Jego
natura związana jest ze snem; z granicą pomiędzy Światem
Przebudzenia, a Krainą Snów. Ci, którzy śnią, podróżują właśnie
przez jego dominium.
U Lovecrafta Bogowie są podzieleni właściwie na dwie grupy:
Bogów Zewnętrznych, o których wspomniałem wyżej i Wielkich
Przedwiecznych, takich jak Cthulhu, od którego imienia nazwę wzięła
mitologia. Wielcy Przed-wieczni żyli na Ziemi przed wiekami, zanim
jeszcze pojawili się ludzie. Zdążyli zetknąć się z tajemniczą Starą
Rasą i stoczyć z nimi wojnę o władzę nad planetą. Teraz w większości
są martwi i spoczywają głęboko pod dnem oceanu, w R'lyeh - wielkim
mieście Cyklopów. Można ich jednak ożywić i według legendy
nadejdzie czas, kiedy gwiazdy osiągną „właściwą pozycję w cyklu
wieczności". Wtedy R'lyeh wynurzy się, a Bogowie przebudzą.
„Człowiek rządzi teraz tam, gdzie niegdyś rządziły One; wkrótce One
będą rządzić tam, gdzie rządzi teraz człowiek".
Wielcy Przedwieczni nie mają ciała ani krwi, chociaż posiadają
kształt. Są zbudowani z czegoś innego niż materia. Lovecraft uparcie
nadawał im wygląd ośmiornicopodobnych, jaszczuropodobnych,
rybiopodobnych, ropuchopodobnych istot albo też wszystkich na raz.
Nie inaczej jest z najsłynniejszym i najpotężniejszym z nich, z
Cthulhu. Ma on, co prawda, pewne antropoidalne kształty, ale one
raczej tylko podkreślają obcość całej reszty. Cthulhu ma głowę
ośmiornicy, skrzydła nietoperza, ciało pokryte łuskami i niesamowite
szpony, wszędzie gdzie dało się je wcisnąć. Poza tym jest ogromnych
rozmiarów. Bóg ten ma moc porozumiewania się z ludźmi za pomocą
snu, a raczej koszmaru. Posiada wiele sług wśród Służebnych Ras i
ludzi. Tak jak i pozostali, jest martwy tylko w pewnym sensie. Raczej
należałoby powiedzieć, że jest uśpiony. Jego kult na Ziemi jest dość
nieźle zorganizowany i rozsiany po całym świecie. Główne
uroczystości przypadają w przeddzień l maja i Wszystkich Świętych,
czyli 30 IV i 31 X. Wtedy to wyznawcy podtrzymują kult ohydnymi
obrzędami, które na ogół kończą się złożeniem ofiary z ludzi.

9
Innym znanym Wielkim Przedwiecznym jest Tsathog-gua.
Przybył z czarnego, pozbawionego światła N’kal i wygląda jak
skrzyżowanie ropuchy z niedźwiedziem. Wbrew posturze należy do
łagodniejszych, leniwszych Bogów. Jednak w przeciwieństwie do
takiego autentycznie groźnego Ghatanothoi ma bardzo wielu
wyznawców. Z tej grupy wypadałoby jeszcze wymienić Hastura,
jednego z potężniejszych Wielkich i Yiga - Ojca Węży. Większość z
nich ma sługi w postaci przedstawicieli Służebnych Ras. Na przykład
Cthulhu służy, między innymi, rzadko spotykana para: Dagon i Hydra,
która należy do Istot z Głębin, z tym że i Dagon, i Hydra są nieco
przerośnięci i obecnie mają już jakieś miliony lat. Zwykłe Stwory
Głębinowe wyglądają podobnie, ale są, rzecz jasna, mniejsze.
Gromadzą się na ceremoniach ku czci Cthulhu i co bardzo ważne,
mogą w jakiś sposób krzyżować się z ludźmi. Takie hybrydy
zamieszkują, na ogół, przybrzeżne wioski i na początku wyglądają jak
istoty ludzkie.
Z biegiem czasu dokonuje się jednak przemiana, która
uwieńczona jest wyprawą takiego delikwenta w głębiny... do domu.
Istota z Głębin, jeżeli się jej nie zabije, jest nieśmiertelna.
Ostatnią grupą występującą w mitologii Cthulhu są tak zwane
Rasy Niezależne i tutaj bodaj największą rolę odgrywają bądź
odgrywały niejakie Mi-Go. Pojawili się najpierw na Shaggai,
następnie na Yuggoth - dziewiątej planecie naszego układu
słonecznego (czyli wypada na Pluton). Zbudowali tam potężne miasta
z czerwonego kamienia. Był to świat tarasowato wzniesionych wież,
czarnych, smolistych rzek i grzybiastych ogrodów. W skrócie Mi-Go
wygląda jak wielki krab ze sterczącymi, mięsistymi mackami. Na
grzbiecie posiada ogromne skrzydła, a w kolorze jest różowawy. Rasa
ta jest całkiem nieźle zaawansowana technicznie, jeżeli można to tak
nazwać. W przestrzeni kosmicznej, wprawdzie, poruszają się za
pomocą swych mocnych skrzydeł, a nie wahadłowców, ale dobrym
przykładem na to, że jakąś tam technikę posiadają, jest tzw.
Błyszczący Trapezohedron, czyli Okno Wszystkich Czasów i
Przestrzeni, dzięki któremu można oglądać wszystkie światy. Prawda,
że jak gdyby wchodzi nieco w kompetencje Yog-Sothotha? Mi-Go to
straszliwe stwory zamieszkujące obecnie również ośnieżone szczyty
Himalajów, przez co często identyfikowane są z Yeti.

10
Do Ras Niezależnych zaliczają się także Shoggothy, pozostałość
Starej Rasy w tym sensie, że przez nią Shoggothy zostały stworzone.
Prawdopodobnie Starych Istot ma coś wspólnego również z
pojawieniem się ludzi. W każdym razie Shoggothy nie mogą nie
wyglądać strasznie. Mają ogromne cielska, wyglądające jak oblepiona
śluzem czarna kiełbasa z wielkim, szczodrze uzębionym pyskiem.
Ciekawostką jest to, że niektóre gatunki charakteryzują się sprytem i
inteligencją. W mitologii Cthulhu istnieją pewne niedopowiedziane
wątki, jak ten dotyczący Starych Istot. Sam Cthulhu jest podobno ich
kuzynem i to od nich w przyszłości może oczekiwać pomocy.
Dawne Istoty istnieją pomiędzy znanymi nam przestrzeniami i
są bezwymiarowe i niewidzialne. Nie mogą przybrać ciała bez
ludzkiej krwi...
Jest jeszcze kwestia Araba Abdula Alhazreda. Poznał on
wszystkie tajemnice Bogów i pewnie od tego oszalał. Zdołał je jednak
spisać w księdze zatytułowanej „Necronomicon".
Choć Lovecraft w swojej mitologii jest niekonsekwentny, nie
przeszkodziło mu to zostać jednym z najbardziej popularnych pisarzy
powieści grozy. W Stanach Zjednoczonych do dziś istnieją całe kluby
zrzeszające miłośników jego twórczości; jakiś czas temu pojawiła się
gra fabularna „Zew Cthulhu" z realiami zaczerpniętymi prosto z owej
mitologii. Lovercraftowski świat rozbudowuje się również do dziś,
czego przykładem są powieści Lumleya i Mastertona, ale
najważniejszy w tym względzie okres nastąpił jeszcze za życia
Lovecrafta. Wtedy to korespondencyjnie zainicjował on kontakty z
wieloma innymi pisarzami. Z biegiem czasu zaprzyjaźnił się z takimi
autorami jak Robert Bloch, Henry Kuttner, C.L. Moore czy Clark
Ashton Smith. Zaowocowało to napisaniem przez nich paru utworów
osadzonych twardo w świecie Lovecrafta. Najważniejszym jednak z
owych pisarzy był niejaki August Derleth. Tak bardzo zafascynował
się mitologią Cthulhu, że niemal cała jego późniejsza działalność była
z nią związana. Wraz z Donaldem Wandreidem założył wydawnictwo
Arkham Mouse, które, można tak powiedzieć, specjalizowało się w
Lovecrafcie i mitologii Cthulhu, o której coraz częściej pisali inni. W
każdym razie przyczynił się Derleth do jej spopularyzowania. Do
najważniejszych utworów samego Derletha zalicza się dziś: „The
Dweller in Darkness", „The Lurker at the Threshold", napisany

11
wespół z Markiem Schorerem „The Lair of the Star-Spawn" czy
wreszcie napisany z Lovecraftem „The Gable Window". Wypadałoby
też wspomnieć tytuły innych twórców, takie jak „The Render of the
Yeils" - Cambella, „Out of the Eons" - Healda, „Ubbo-Sathla" - Smi-
tha, „The Salem horror" - Kuttnera czy też opisującą Yiga -Ojca Węży
„The Curse of Yig" - Bishopa. Lovecraft zostawił więc po sobie nie
tylko swój dorobek, niedługo będzie czas, aby się z nim zapoznać, a
ocena tej twórczości należeć będzie już do państwa. Jednak nie ulega
dla mnie wątpliwości, że Howard Phillips Lovecraft pozostanie
zawsze niepowtarzalny. Czym jest strach? Może właśnie jego o to
zapytacie...

Piotr Jaskanis

12
ALCHEMIK
( The Alchemist )

Wysoko, na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego


zbocza i podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi,
posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich przodków.
Od stuleci jego blanki i krenele spoglądały ponuro na dziką i
surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje siedziby i warowni dumnego
rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż porośnięte mchem
zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce
składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jedną z
najbardziej przerażających i strasznych fortec w całej Francji. Z jego
machikułowych gzymsów i podwyższonych blanków odpierano ataki
baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że jego
przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków
najeźdźców. Jednak w miarę upływu czasu wszystko się zmieniło.
Lata chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą
w połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na złagodzenie
tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się
przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w
stanie dawnej chluby i chwały, zaś odpadające od gzymsów kawałki
kamieni, chwasty pieniące się w parkach, wyschła fosa, źle
wybrukowane dziedzińce i chylące się ku upadkowi zewnętrzne
wieże, podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez korniki
boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać
posępna historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu
wieków najpierw jedna, potem zaś druga z czterech wieź została
opuszczona i pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Ma koniec
nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców majątku
zagnieździli się w ostatniej wieży.
To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży
przyszedłem na świat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych
hrabiów de C..., 90 długich lat temu. W tych murach i pośród
mrocznych, cienistych ostępów leśnych, dzikich wąwozów i grot na

13
zboczu wzgórza poniżej, spędziłem pierwsze lata mego burzliwego
życia.
Nie znałem moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat 52
zabity przez kamień, który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej
z opuszczonych wież, na miesiąc przed moim przyjściem na świat.
Matka umarła w połogu, a opiekę nade mną i moją edukacją, przejął
ostatni z zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji,
którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i
doskwierał mi brak towarzystwa, który był wynikiem osobliwego
stylu wychowania, narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna, nie
pozwalającego na spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi
się zwykle na równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że
zakaz ten obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu
nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz
wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał
pogłoski o przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie; o
której plotki krążyły dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez
wieśniaków opowiadających je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze
zgrozą, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich
chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem
długie godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg,
których bez liku było w nawiedzanej przez cienie bibliotece
zamczyska, lub też krążyłem bez celu po widmowym lesie, którego
rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł
bardzo wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga zaś
skupiła się na nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk.
O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie
mniej nawet tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie
przygnębienie. Być może to wahanie z jakim mój stary opiekun
rozmawiał ze mną o moich przodkach spowodowało pojawienie się w
mym sercu dojmującej zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o
moim wielkim domu. Kiedy przestałem być dzieckiem zdołałem
zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i
zapomnienia, które staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz
częściej, i połączyłem je z pewną okolicznością, która zawsze

14
wydawała mi się dziwna, teraz zaś uważałem ją za jawnie
przerażającą. Okoliczność o której wspomniałem to młody wiek w
jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym światem. Z
początku uważałem to za rzecz zwyczajną, sądząc, iż być może
należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z natury", w końcu jednak
zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych
zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o
klątwie jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego
tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a
rodzinny dokument, który, jak mi powiedział, przechodził od wielu
pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców
tytułu. Jego treść była doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem
go z uwagą, potwierdziły się moje najmroczniejszc przypuszczenia.
Moja wiara w rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie
zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym
sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze starości dokument.
Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare
zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażającą, straszliwą,
niezdobytą fortecą.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu,
który mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym,
choć był on jedynie prostym wieśniakiem, o imieniu Michel, do
którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły.
Cieszył się on. skądinąd zasłużoną, paskudną reputacją. Studiował
nauki nieznane jego ziomkom, poszukując rzeczy takich jak Kamień
Filozoficzny, czy Eliksir Wiecznego Życia i, jak głosiła fama,
posiadał ogromną wiedzę z zakresu Czarnej Magii i Alchemii.
Michael Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles;
młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach,
zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta, unikana przez
wieśniaków - podejrzewana była o najbardziej odrażające praktyki.
Mówiono, że Michel spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w
ofierze Diabłu; tym dwóm przerażającym indywiduom przypisywano
również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci tutejszych
wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca jak
i przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk

15
człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna,
podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim
afektem.
Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie,
spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henri.
Grupa poszukiwawcza z odchodzącym od zmysłów ojcem na czele,
przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela
Mauvais gotującego coś w ogromnym, buchającym parą kotle. Bez
konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wściekłości i rozpaczy,
hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczął go dusić.
Nie rozluźnił uścisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia.
Tymczasem, rozradowani służący oznajmili o odnalezieniu panicza
Godfreya w odległej i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego
zamczyska, stwierdzając tym samym, choć po niewczasie, że Michel
Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili
się od stygnącego z wolna ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się
posępna sylwetka Charlesa le Sorcier.
Zdenerwowani służący wyjaśnili mu co się stało, jednak
mężczyzna przez chwilę wydawał się nie poruszony śmiercią ojca.
Nagle, podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział
przerażające słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek
kolejnym dziedzicom rodu de C...: "niechaj nigdy szlachcic z twego
rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!"
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy
fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy ją w twarz
mordercy swego ojca rozpłynął się w mroku nocy.
Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w
kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach, nie
odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych
wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.
Czas i brak kogoś kto mógłby przypominać o niej, zatarł
wspomnienia klątwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż
kiedy Godfrey, mimowolny sprawca całej tragedii zginął, przeszyty
strzałą, na polowaniu, w wieku lat 32, jedyną reakcją był smutek i żal
wywołany jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak, wiele lat
później następny hrabia, imieniem Robert został znaleziony bez życia
na pobliskim polu, i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu,

16
wieśniacy poczęli szeptać, że ich senior, na krótko przed spotkaniem
ze śmiercią skończył 32 lata. Louis, syn Roberta w tym samym wieku
co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory, upiorna kronika
przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia -
Henri, Robertowie, Antoineowe i Armandowie - wszyscy oni
zostali skoszeni przez bezlitosną kostuchę, gdy liczyli sobie prawie
dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego
Michela Mauvais.
To co przeczytałem upewniło mnie, że zostało mi jeszcze
najwyżej jedenaście lat. Życie które dotąd sobie lekceważyłem, stało
się mi cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy zagłębiałem się
coraz dalej i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ
żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie
najmniejszego wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary
Michel i Charles, usiłując zgłębić sekrety demonologicznych i
alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem
wytłumaczyć dziwnej klątwy spoczywającej na moim rodzie. W
chwilach niezwykłej wręcz racjonalności, byłem nawet gotów szukać
naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe
spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby
znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażającego
brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem
się ożenić, bo jeśli nie powstanie następna gałąź naszej rodziny, być
może klątwa zakończy się na mojej osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w
ostatnią podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go
własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił
przechadzać się za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach
fortecy, a dławiące uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał
buntować się przed nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc
pogodziłem się z tym, że podzielę los moich przodków.
Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin,
opuszczonych sal i wieź starego zamczyska, do których w młodości
nie pozwalał mi zaglądać strach, i w których - jak mawiał stary Pierre
- od czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele
osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy spoglądały na meble
pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez

17
wilgoć i grzyby. Wszędzie rozciągały się grube, lepkie, odrażające
pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnościach rozlegał się łopot
ogromnych, skórzastych, nietoperzych skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie dni,
a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w
bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W
końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi
przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem 32
roku życia, osiągnąwszy ów złowieszczy wiek zacząłem spodziewać
się, że śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili, nic
wiedziałem w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak,
iż nie będę jej potulną pasywną ofiarą. Z żywszym wigorem
wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujących
się w nim osobliwości.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w
opuszczonej części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną,
która, jak się obawiałem, będzie ostateczną granicą mego ziemskiego
żywota, i której przeżycia nie łudziłem się w najśmielszych
marzeniach. Przez większą część ranka kręciłem się w górę i w dół po
na wpół zniszczonych schodach w jednej z najbardziej
zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem
odwiedzić niższe poziomy schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na
średniowieczne lochy lub, być może, prochownię. Kiedy wędrowałem
wolno wzdłuż pokrytego warstewką saletry przejścia u podnóża
ostatnich schodów stwierdziłem, że podłoże jest wyjątkowo wilgotne i
niebawem w migotliwym świetle pochodni spostrzegłem, iż dalszą
drogę zagradza mi gruba, ślepa, pokryta wodnymi zaciekami ściana.
Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielką
uchylną klapę z żelaznym kółkiem pośrodku, znajdującą się dokładnie
pod moimi stopami. Odstąpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem ją
z trudnością odsłaniając mroczną czeluść, z której buchnął podmuch
cuchnącego powietrza o mało nie gasząc mojej pochodni; w jej
złotawym blasku dostrzegłem szczyt wąskich kamiennych schodów.
Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodnią w głąb otworu, stwierdziłem, iż
łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję.
Stopni było sporo i prowadziły one do wąskiego kamiennego
korytarza, który, o czym byłem przekonany, musiał znajdować się

18
głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak się okazało bardzo długi
i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami, ociekającymi wilgocią
i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich
otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków, i
zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewający,
mrożący krew w żyłach szok, jaki jest w stanie ogarnąć ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za moimi
plecami otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych
zawiasów. Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać.
Spotkanie, w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z
ewidentnym dowodem obecności człowieka, czy ducha wywołało w
moim mózgu uczucie dojmującej, przenikającej do szpiku kości
zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku
źródła dźwięku, skamieniałem z przerażenia. W prastarych gotyckich
drzwiach stał jakiś człowiek. Był to mężczyzna noszący długą ciemną,
średniowieczną tunikę i myckę.
Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraźliwy, ciemny
odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu,
policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi
zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i przypominające
szpony ręce, były niemal marmurowo białe; tak białych rąk nie
widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u
kościotrupa była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wśród fałd
luźnej, osobliwej szaty.
Najbardziej zdumiewające były jednak jego oczy - bliźniacze
jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzą,
nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały
się teraz we mnie, przeszywając mą duszę jadem nienawiści i
sprawiały, że stałem w bezruchu, jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie
postać przemówiła tubalnym głosem, który zmroził mnie do szpiku
kości swą pustką i nieskrywaną wrogością. Język, jakim posługiwał
się ów mężczyzna był pewną formą łaciny używanej przez
średniowiecznych uczonych i którą znałem dzięki zgłębieniu
rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo
powiedziało mi o klątwie, która wisiała nad mym rodem, o moim
zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym
przez mego przodka i o upojnej zemście Charlesa Le Sorcier.

19
nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles
zniknąwszy w mroku nocy, powrócił, wiele lat później, by zabić
hrabiego Godfreya, na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony
wiek, zbliżony do wieku w jakim ojciec jego dokonał okrutnego
zabójstwa; oraz o tym jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie,
nie zauważony przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie, w
drzwiach której stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł
Roberta, syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą - trucizną,
pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich
męczarniach, wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów
kwestia rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób
mianowicie klątwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie
musiał nadejść taki dzień, iż Charles Le Sorcier rozstał się z życiem:
mężczyzna bowiem zmienił temat i zajął się opowieścią o
alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna, mówiąc
przede wszystkim o badaniach Charlesa Le Sorcier dotyczących
eliksiru, który dałby pijącej go osobie wieczne życie i młodość. Jego
entuzjazm na krótką chwilę przygasił płonący w jego oczach płomień
nienawiści, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale
nieoczekiwanie wrogość powróciła i, z głośnym wężowym
syknięciem, obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną fiolkę, zamierzając,
jak się domyśliłem zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób,
jak Charles Le Sorcier przed sześciuset laty uśmiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wiążące
mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię
w upiorną postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie.
Usłyszałem trzask pękającej i niegroźnej już Fiolki, rozstrzaskującej
się o kamienną posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się
oświetlając całe pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym
blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez
niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych
nerwów i zemdlony runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażającej
ciemności, a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że
mógłbym ujrzeć coś więcej, nie mniej jednak ciekawość okazała się
silniejsza.

20
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki
sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał
zemsty za śmierć Michela Mauvais i w jaki sposób klątwa przetrwała
stulecia po śmierci Charlesa le Sorcier?
Strach opuścił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego
pokonałem był głównym źródłem mego zagrożenia i to on miał zadać
mi śmierć, by klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i
przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o
złowieszczej istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i
zmieniła mą młodość w pasmo nie kończącego się koszmaru.
Ogarnięty żądzą zacząłem grzebać w kieszeniach w
poszukiwaniu krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugą, nie używaną
pochodnię, jaką miałem przy sobie. Blask łuczywa oświetlił przede
wszystkim leżącą na ziemi, skręconą i poczerniałą postać
tajemniczego mężczyzny. Upiorne oczy były teraz zamknięte.
Ponieważ był to odrażający widok odwróciłem się i wszedłem do
komnaty za gotyckimi drzwiami. Znalazłem za nimi coś, co
przypominało laboratorium alchemika. W jednym rogu znajdowała się
sterta lśniącego, żółtego metalu, który lśnił i migotał w blasku mojej
pochodni. Mogło to być złoto, ale nie przystanąłem by to sprawdzić,
bowiem ostatnie przeżycia wpłynęły na mnie w nader osobliwy
sposób. W drugim końcu komnaty znajdował się otwór prowadzący
do jednego z dzikich wąwozów w mrocznych ostępach lasu
porastającego zbocze wzgórza. Dopiero teraz, przepełniony
zdumieniem, uświadomiłem sobie w jaki sposób człowiek ów dostał
się do zamku.
Wyszedłem z pomieszczenia. Zamierzałem minąć szczątki
nieznajomego, nawet na niego nie spoglądając, ale gdy się doń
zbliżyłem wydało mi się, że usłyszałem słaby dźwięk, jak gdyby w
poczerniałym ciele tliła się jeszcze iskierka plugawego życia. Z odrazą
pochyliłem się, by przyjrzeć się zdeformowanemu, nadpalonemu ciału
spoczywającemu na ziemi, nagle te przerażające oczy, czarniejsze
nawet niż osmalona twarz, w której były osadzone, otworzyły się
szeroko w wyrazie, którego nie potrafię określić. Spękane wargi
szeptały niezrozumiałe dla mnie słowa. Raz wychwyciłem nazwisko
Charlesa Le Sorcier, w pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę
niewyraźne: "lata" i "klątwa". Było to jednak zbyt mało, by zrozumieć

21
sens tej bezładnej wypowiedzi. Widząc, że nie pojmuję znaczenia jego
słów, mężczyzna drgnął, a w jego oczach raz jeszcze rozbłysł płomień
wrogości. Wzdrygnąłem się mimowolnie, i naraz ów ludzki wrak,
resztką sit uniósł upiorną, osmaloną głowę z wilgotnej, zapadniętej,
śliskiej posadzki. Sparaliżował mnie strach, a ten nieszczęśnik, leżący
przede mną strzęp człowieka, wykrzyczał poprzez spękane usta słowa,
które od tej pory będą nękać mnie dniami i nocami:
"Głupcze!" - zakrzyknął - "Nie domyślasz się mojej tajemnicy?
Czy brak ci mózgu, że nie potrafisz rozpoznać czyja wola przez sześć
stuleci czuwała, by spełniona była potworna klątwa ciążąca na twym
rodzie? Czyż nie mówiłem ci o wielkim eliksirze wiecznego życia?
Nie wiesz, że sekret Alchemii został rozwiązany? To Ja! Ja! Ja!
Przeżyłem całe sześćset lat, by dopełnić mej zemsty. Jam jest bowiem
Charles Le Sorcier!"

22
ARTHUR JERMYN

1.

Życie jest okropne i tajemnicze. Nadzwyczaj rzadko mamy


okazję ujrzeć cienie prawdy skrywane za zasłoną różnorodnych
złudzeń i iluzji - a kiedy to już nastąpi, życie wydaje się nam po
tysiąckroć straszniejsze. Nauka, która i tak już srodze daje się
wszystkim we znaki kolejnymi, coraz bardziej szokującymi
rewelacjami, może się stać ostatecznym eksterminatorem
poszczególnych ludzkich gatunków - naturalnie jeżeli rzeczywiście
stanowimy odrębne gatunki. Umysły śmiertelników nie są w stanie
wytrzymać brzemienia niewyobrażalnej zgrozy, jaka może się czaić w
prawdzie, i która kiedyś może wychynąć na beztroski, nie
spodziewający się niczego świat. Gdybyśmy wiedzieli czym jesteśmy,
postąpilibyśmy tak samo jak Arthur Jermyn.
Arthur Jermyn zaś, pewnej nocy, oblał się od stóp do głów naftą
i podpalił. Nikt nie złożył jego zwęglonych szczątków do urny ani nie
wystawił mu pomnika.
Znaleziono bowiem pewne dokumenty oraz obiekt zamknięty w
skrzyni, które sprawiły, iż ludzie za wszelką cenę pragnęli o nim
zapomnieć. Niektórzy nawet, ci co go znali, jakoby kiedykolwiek
istniał.
Arthur Jermyn wyszedł na moczary i spalił się żywcem po tym
jak ujrzał ów obiekt, który w wielkiej skrzyni przysłano mu z Afryki.
Zapewne wielu nie chciałoby żyć, gdyby miało rysy twarzy
podobne do oblicza młodego Jermyna, był on jednak poetą, uczonym i
nie zwracał na ten fakt większej uwagi. Naukę miał we krwi, bowiem
jego praprapradziad, sir Wade Jermyn był jednym z pierwszych
badaczy regionu Konga i autorem wielu cenionych prac na temat
tamtejszych plemion, fauny, flory i reliktów przeszłości. Niewątpliwie
stary sir Wade był zapaleńcem, przy czym jego zapał graniczył
nieomal z obłędem; jego dziwaczne dywagacje na temat

23
prehistorycznej białej cywilizacji kongijskiej wzbudziły wiele
kontrowersji i kpin, kiedy opublikował je w książce zatytułowanej:
"Obserwacje na temat niektórych części Afryki". W 1765 roku ów
nieustraszony odkrywca został umieszczony w zakładzie dla
obłąkanych w Huntington.
Szaleństwo tkwiło we wszystkich Jermynach, Ludzie zaś
cieszyli się, bowiem nie było ich wielu. Ród wymierał - Arthur był
ostatnim jego przedstawicielem. Gdyby było inaczej, nie wiadomo, co
mógłby uczynić Arthur, kiedy otrzymał PRZESYŁKĘ. Jermynowie
nigdy nie wyglądali najlepiej, czegoś im brakowało, ale Arthur bez
wątpienia prezentował się najgorzej.
Oglądając stare portrety rodu Jermynów widać wyraźnie, iż
przed narodzeniem sir Wade'a jego przodkowie mieli dostojne,
szlachetne i całkiem przystojne oblicza.
Najwyraźniej szaleństwo zaczęło się od sir Wade'a, którego
przerażające, dzikie opowieści o Afryce były ongiś dla jego przyjaciół
powodem do radości i zgrozy. Widać to było na jego zbiorze trofeów i
okazów, innych od tych, którymi mógłby się poszczycić normalny
miłośnik afrykańskiej kultury; przechowywanych w duchu
orientalnym, w jakim - co należy dodać - Wade wychowywał również
swoją żonę.
Była ona, jak twierdził, córką portugalskiego handlarza, którego
spotkał w Afryce, i nie lubiła angielskiego stylu życia. Zarówno ona i
ich syn, który przyszedł na świat w Afryce, wrócili z nim z drugiej i
najdłuższej z jego podróży, po czym wyjechali wspólnie, ale bez syna,
na trzecią i ostatnią. Nikt nigdy nie widział jej z bliska, nawet służący,
zachowanie jej bowiem było nader gwałtowne i osobliwe.
Podczas swego krótkiego pobytu w Jermyn House zajmowała
odległe skrzydło, gdzie przebywała jedynie w towarzystwie swego
męża. Sir Wade przejawiał dziwną troskę względem swojej rodziny -
kiedy bowiem powrócił do Afryki nie pozwalał opiekować się swym
synem nikomu, prócz odrażającej murzynki z Gwinei. Po śmierci lady
Jermyn, osobiście zajął się wychowaniem chłopca.
Jednak to opowieści sir Wade'a, zwłaszcza te snute "po
kielichu", były głównym powodem uznania go przez przyjaciół za
niespełna rozumu.
W wieku racjonalności, jakim było osiemnaste stulecie, nie było

24
rzeczą roztropną dla uczonego mówić o szalonych obrazach i
dziwnych scenach zaobserwowanych w księżycowe noce w
kongijskim buszu; o gigantycznych murach i kolumnach
zapomnianego miasta, obróconych w gruzy i porośniętych winoroślą
budowlach oraz o wilgotnych, milczących, kamiennych stopniach
wiodących w bezkresną, mroczną czeluść grobowych skarbców i
niezmierzonych katakumb. Przede wszystkim zaś, nierozsądnym było
bredzić o żywych istotach, które nawiedzały ponoć owe miejsca, o
stworzeniach na poły z dżungli, na poły zaś z plugawych, bezbożnych,
pradawnych miast - bajecznych istotach, które nawet Plutarch
opisywałby z wyraźnym sceptycyzmem; o stworach, które miały
pojawić się, kiedy wielkie małpy zaludniły wymierające miasta z ich
murami, kolumnami, grobowcami i dziwnymi płaskorzeźbami. Mimo
to, po powrocie do domu sir Wade opowiadał o tym wszystkim ze
wstrząsającym, mrożącym krew w żyłach zapałem. Snuł swoje
historie przeważnie po wypiciu trzeciego "głębszego" w Knights
Head; chełpił się opowieściami o tym, co odnalazł w dżungli i o tym,
jak mieszkał wśród przerażających, jemu tylko znanych ruin.
Koniec końców jego historie o żyjących istotach sprawiły, iż
trafił do zakładu dla obłąkanych w Huntingdon. Mię odczuwał jednak
głębszego żalu z powodu zamknięcia, gdyż jego umysł pracował w
nader osobliwy sposób. Odkąd jego syn przestał być dzieckiem, sir
Wadę coraz mniej lubił przebywać w domu, a w końcu mogło się
wydawać, iż się obawiał własnego syna. Jego główną siedzibą stała
się Knights Head, a kiedy zamknięto go w zakładzie, przyjął ten fakt z
wdzięcznością, jakby oferowano mu tu schronienie. W trzy lata
później umarł. Syn Wade'a Jermyna, Philip, był nader niezwykłą
osobą. Pomimo silnego fizycznego podobieństwa do swego ojca
różnił się od niego zachowaniem, tak że powszechnie starano się go
unikać. Pomimo że nie odziedziczył po ojcu szaleństwa, jak obawiali
się niektórzy, był to najkrócej mówiąc skończony kretyn,
przejawiający skłonności do krótkotrwałych ataków niekontrolowanej
wściekłości.
Z wyglądu niepozorny, był niewiarygodnie silny i zręczny. W
dwanaście lat po odziedziczeniu tytułu ożenił się z córką swego
gajowego - jak powiadano Cyganką - ale jeszcze nim przyszedł na
świat jego syn. zaokrętował się jako marynarz na pokład statku,

25
przypieczętowując tym czynem ogólne rozgoryczenie i odrazę
wywołaną zarówno jego fatalnymi nawykami jak i mezaliansem. Po
zakończeniu wojny amerykańskiej podjął pracę na okręcie marynarki
handlowej pływającym na szlakach afrykańskich, zyskując sobie
popularność dzięki niezwykłej sile i umiejętnościom wspinaczki, ale
koniec końców, którejś nocy, nie wiedzieć czemu, zniknął. Statek
kotwiczył wówczas u wybrzeży Konga.
Powszechnie przyjmowane dziwactwa rodu Jermynów
powróciły wraz z osobą syna sir Philipa, którego losy podążyły
jeszcze dziwniejszym i fatalnym torem. Wysoki i dość przystojny, z
odrobiną tajemniczego wschodniego wdzięku, pomimo pewnych
drobnych anomalii w proporcjach, Robert Jermyn był urodzonym
naukowcem i badaczem. To on jako pierwszy poddał badaniom
naukowym ogromny zbiór reliktów, które jego szalony dziadek
przywiózł z Afryki i swymi odkryciami rozsławił szeroko w
dziedzinie etnologii nazwisko rodu.
W 1815 roku sir Robert poślubił córkę siódmego wicehrabiego
Brighthoime, Bóg zaś obdarzył ową parę trójką dzieci, z których
najstarszego i najmłodszego nigdy nie widziano publicznie, ze
względu na ich okropne deformacje tak na ciele jak i umyśle.
Zasmucony rodzinnymi nieszczęściami naukowiec szukał pociechy w
pracy i urządził dwie długie ekspedycje w głąb afrykańskiego buszu.
W roku 1849 jego syn Nevil, osobnik wyjątkowo odrażający, który
zdawał się łączyć w sobie gburowatość Philipa Jermyna i wyniosłość
Brightholmeów, uciekł z podrzędną tancerką, gdy wszakże w rok
później powrócił, jego czyn został wybaczony.
Powrócił do Jermyn House jako wdowiec, z małym dzieckiem,
Alfredem, który pewnego dnia spłodzi Arthura Jermyna. Przyjaciele
twierdzili, że to seria dramatów była przyczyną utraty zmysłów sir
Roberta Jermyna, najprawdopodobniej jednak, głównym powodem
nieszczęścia był, najzwyczajniej w świecie, afrykański folklor. Stary
uczony zbierał legendy o plemionach Onga, zamieszkujących w
pobliżu ziem, które badali on, a wcześniej jego dziadek, w nadziei że
odnajdzie jakiś dowód potwierdzający prawdziwość szalonych
opowieści sir Wade'a o zaginionym mieście, zamieszkiwanym przez
dziwne hybrydyczne kreatury, niezwykła logika w równie
niezwykłych zapiskach jego przodka zdawała się sugerować, iż

26
wyobraźnia szaleńca mogła być stymulowana przez ludowe mity. 19
października 1852 roku, odkrywca Samuel Seaton przybył do Jermyn
House przywożąc ze sobą plik notatek sporządzonych wśród
Ongasów, stwierdził bowiem, iż niektóre spośród legend dotyczących
szarego miasta białych małp, władanego przez białego boga, mogą
okazać się przydatne dla etnologa.
W swojej rozmowie niewątpliwie podał Jermynowi pewne
szczegóły; nie wiadomo niestety jakie, gdyż właśnie wówczas
rozpętała się cała seria okropnych tragedii. Kiedy sir Robert Jermyn
opuścił bibliotekę pozostawił w niej zwłoki uduszonego badacza, i
nim zdołano go powstrzymać uśmiercił całą trojkę swoich dzieci.
Nigel Jermyn zginął broniąc skutecznie swego jedynego, dwuletniego
syna, który najprawdopodobniej miał być kolejną ofiarą pałającego
rządzą mordu szaleńca. Sam sir Robert zaś. po wielokrotnych próbach
targnięcia się na życie, uparcie odmawiając wydania z siebie
jakiegokolwiek artykułowanego dźwięku, umarł na atak apopleksji w
drugim roku swego pobytu w zakładzie zamkniętym.
Sir Alfred Jermyn został baronetem, zanim skończył cztery lata,
ale jego gusta nie korelowały z jego szlacheckim tytułem. W wieku lat
56 opuścił swoją żonę i dziecko, by wyruszyć w trasę z wędrownym
cyrkiem. Jego koniec był wyjątkowo odrażający. Wśród zwierząt w
menażerii, z którą podróżował, znajdował się olbrzymi goryl, o nieco
jaśniejszej sierści niż inne osobniki z jego gatunku. Owo nad wyraz
spokojne i posłuszne zwierzę cieszyło się wielką popularnością wśród
cyrkowców. Alfred Jermyn był zafascynowany potężną małpą i
wielokrotnie, bardzo długo, człowiek i zwierzę przyglądali się sobie
nawzajem, oddzieleni barierą krat. W końcu Jermyn poprosił - i
uzyskał pozwolenie na trenowanie zwierzęcia, zaskakując swoim
sukcesem zarówno publiczność jak i cyrkowych wykonawców.
Któregoś ranka w Chicago, kiedy goryl i Alfred Jermyn robili
próbę do przemyślenia zaplanowanego pojedynku bokserskiego, ten
pierwszy zadał silniejszy niż zwykle cios raniąc ciało i godność
trenera - amatora. O tym co stało się później, członkowie
"Największego Spektaklu Pod Słońcem" nie lubią opowiadać. Nie
spodziewali się usłyszeć, jak sir Alfred Jermyn wydaje piskliwy,
nieludzki wrzask ani ujrzeć jak chwyta swego przeciwnika oburącz,
przewraca go na podłogę klatki i wgryza się zaciekle w jego

27
owłosione gardło. Zaskoczył goryla, ale zwierzę błyskawicznie doszło
do siebie, i zanim prawdziwy trener zdążył wkroczyć do akcji, ciało
nieszczęsnego baroneta przypominało krwawą miazgę.

Arthur Jermyn był synem sir Alfreda Jermyna i nieznanej z


pochodzenia piosenkarki rewiowej. Kiedy mąż i ojciec opuścił swoją
rodzinę, matka zabrała dziecko do Jermyn House, gdzie nie było już
nikogo kto mógłby sprzeciwić się jej obecności. Nie była pozbawiona
cechy zwanej powszechnie "szlachecką godnością" i dopilnowała, aby
jej syn otrzymał możliwie najlepsze wykształcenie jakie mogła mu
zapewnić, choć nie dysponowała dużą ilością gotówki. Majątek
rodziny szczuplał w błyskawicznym tempie i Jermyn House zaczął
popadać w ruinę, ale młody Arthur kochał stary budynek ze
wszystkim co znajdowało się wewnątrz.
Nie przypominał innych Jermynów, którzy żyli przed nim, był
bowiem poetą i marzycielem.
Okoliczne rodziny, które pamiętały opowieści starego sir
Wade'a Jermyna o jego nie widzianej przez nikogo portugalskiej żonie
mówili, że w żyłach chłopca musiała ujawnić się domieszka jej krwi;
większość jednak kpiła z jego wrażliwości na piękno, twierdząc, iż
była to cecha odziedziczona po jego matce.
Poetycka delikatność Arthura Jermyna zwracała większą uwagę
w porównaniu z jego plugawym wyglądem fizycznym. Większość
Jermynów nie grzeszyła urodą, ale w przypadku Arthura brzydota
była wręcz uderzająca. Trudno powiedzieć, co konkretnie
przypominał, ale wyraz jego twarzy, fizjonomia i długość ramion
budziła odrazę w każdym, kto miał okazję go spotkać.
Należy stwierdzić, iż braki w urodzie Arthur Jermyn nadrabiał
umiejętnościami umysłu i charakteru. Utalentowany i wykształcony,
dostąpił najwyższych zaszczytów w Oxfordzie, i wszystko
wskazywało na to, iż zdoła przywrócić intelektualną sławę swemu
rodowi. Pomimo iż obdarzony był raczej poetyckim niż naukowym
temperamentem, zamierzał kontynuować dzieło swych przodków i

28
zająć się afrykańską etnologią, robiąc jednocześnie właściwy użytek
ze wspaniałej, acz osobliwej kolekcji sir Wade'a.
Fantasta ów snuł często długie rozważania o prehistorycznej
cywilizacji, w którą tak gorąco wierzył jego szalony pradziadek, i snuł
opowieści o milczącym mieście w dżungli, o którym wzmianki
znajdowały się w licznych dziwnych i chaotycznych zapiskach.
Największe wrażenie, wywołujące zarówno zgrozę jak i ciekawość,
budziły w nim fragmenty dotyczące bezimiennej, bliżej nie określonej
rasy hybryd zamieszkujących dżunglę; niejednokrotnie zastanawiał się
nad potencjalnymi podstawami tego typu legend i szukał wskazówek
w nieco świeższych danych zgromadzonych wśród Ongasów, przez
rodzinę i Samuela Seatona.
W 1911 roku, po śmierci swojej matki, Arthur Jermyn
postanowił uczynić ostateczny krok w swoich poszukiwaniach.
Sprzedawszy część majątku, w celu uzyskania koniecznej gotówki,
zorganizował wyprawę badawczą i wyruszył do Konga. Załatwiwszy
z władzami belgijskimi przewodników dla swojej ekspedycji, spędził
rok w Krainie Onga i Kaliri, natrafiając na dowody, które przerosły
jego najśmielsze oczekiwania. Kaliri mieli starego wodza, niejakiego
Mwanu, który nie tylko odznaczał się doskonałą pamięcią, ale był
również inteligentny i interesował się starymi legendami. Starzec ów
potwierdził wszystkie opowieści zasłyszane przez Arthura, dodając
przy tym własną wersję historii o kamiennym mieście i białych
małpach, tak jak mu ją przekazano.
Według Mwanu, szarego miasta i hybrydycznych stworzeń już
nie było, gdyż przed wieloma laty padli oni ofiarą wojowniczych
Mbangu. Plemię to, zniszczywszy większość budowli i wyrżnąwszy w
pień wszystko co żywe, zabrało wypchaną boginię będącą obiektem
ich poszukiwań; białą małpę, którą czciły dziwne istoty, i która wedle
tamtejszych wierzeń rządziła ongiś wśród tych stworzeń, jako ich
księżniczka. Mwanu nie wiedział czym mogły być te małpiopodobne
stworzenia, sądził jednak, że to one zbudowały szare kamienne
miasto.
Jermyn nie wdawał się w dywagacje na ten temat, ale skupił
swoją uwagę na wyjątkowo obrazowej legendzie o wypchanej bogini.
Mówiono, iż księżniczka małp została połowicą wielkiego
białego boga, który przybył z zachodu. Przez długi czas wspólnie

29
rządzili miastem, ale kiedy urodził im się syn, wyjechali we troje.
Później bóg i księżniczka powrócili; po jej śmierci zaś, boski
małżonek zmumifikował zwłoki i umieścił w świątyni ogromnym
kamiennym budynku, gdzie składano jej hołd, następnie samotnie
wyjechał.
Dalszy ciąg legendy przedstawia się trojako. Zgodnie z jedną
wersją nic więcej się nie wydarzyło za wyjątkiem tego, iż wypchana
bogini stała się symbolem wyższości plemienia, w którego posiadaniu
się znajdowała. Właśnie z tego powodu została uprowadzona przez
Mbangi. Druga opowieść mówi o powrocie boga i jego śmierci u stóp
zmarłej żony, spoczywającej w świątyni.
Trzecia wersja mówi o powrocie syna - tym razem już po
osiągnięciu przez niego pełnej dojrzałości, nieważne ludzkiej, małpiej
czy boskiej - niemniej jednak nieświadomego swej prawdziwej
tożsamości.
Z całą pewnością większość wydarzeń, o których opowiadały
legendy, była jedynie wymysłem odznaczających się wybujałą
wyobraźnią tubylców.
Arthur Jermyn nie wątpił już w istnienie prastarej cywilizacji w
dżungli, o której pisał stary sir Wadę, i bynajmniej nie zdziwił się
kiedy w 1912 roku natknął się na jej pozostałości. Co do wielkości, w
legendach było sporo przesady, niemniej sądząc po kamiennym
rumowisku nie mogła to być zwyczajna murzyńska osada. Nie
odnaleziono niestety żadnych rzeźb, a niewielka liczba uczestników
ekspedycji nie pozwalała na przeprowadzenie działań w celu
oczyszczenia jedynego widocznego przejścia zdającego się prowadzić
w głąb labiryntu korytarzy grobowców, o których wspominał sir
Wadę. O białych małpach i wypchanej bogini rozmawiano ze
wszystkimi wodzami plemion w tym regionie, jednak to Europejczyk
przyczynił się do wzbogacenia zakresu informacji otrzymanych od
starego Mwanu.
M. Verhaeren, Belg, agent z placówki handlowej w Kongu był
przekonany, iż nie tylko jest w stanie odnaleźć, ale i odzyskać
wypchaną boginię, o której miał okazję kiedyś usłyszeć.
Jako że potężni niegdyś Mbangi byli obecnie pokornymi
poddanymi rządu króla Alberta, przy odrobinie perswazji mogli zostać
zmuszeni do rozstania się z porwanym przez nich truchłem

30
przerażającej bogini. Jermyn odpłynął zatem do Anglii, radując się w
duszy nadzieją, iż w przeciągu kilku miesięcy otrzyma bezcenny
etnologiczny relikt potwierdzający najdziksze, najbardziej szalone
historie jego pra pra pradziadka, a ściślej mówiąc najdziksze i
najbardziej szalone o jakich słyszał. Było nader możliwe, iż
mieszkańcy okolic majątku Jermynów znali jeszcze bardziej
nieprawdopodobne, mrożące krew w żyłach historie, przekazane im
przez przodków, którzy mieli okazję siedzieć z sir Wade'em przy
jednym stoliku w knajpce o nazwie Knights Head.
Arthur Jermyn czekał cierpliwie na spodziewaną przesyłkę od
M. Verhaerena, studiując tymczasem z narastającą pilnością
manuskrypty pozostawione przez swego szalonego przodka. Zaczął
odczuwać bliską więź z sir Wade'em i poszukiwać śladów osobistego
życia tego ostatniego na terenie Anglii oraz informacji o jego
badaniach w Afryce. Niejednokrotnie słyszał opowieści o jego
tajemniczej, nie widywanej przez nikogo żonie, nie zachował się
jednak żaden ślad jej pobytu w Jermyn House. Jermyn zastanawiał się
jakie przyczyny zmusiły bądź skłoniły ją do takiego trybu życia i
koniec końców uznał, iż podstawowym powodem musiał być obłęd jej
męża.
Jego pra pra prababka była - o ile sobie przypominał - córką
portugalskiego handlarza z Afryki, niewątpliwie jej praktyczne
dziedzictwo i pobieżna znajomość Czarnego Lądu spowodowała, iż
poczęła szydzić z opowieści sir Wade'a o interiorze, czego człowiek
taki jak on raczej nie mógł jej wybaczyć. Umarła w Afryce - być może
zmuszona do udziału w wyprawie przez męża, zdecydowanego za
wszelką cenę udowodnić jej prawdziwość swych słów. Pogrążony w
rozmyślaniach Jermyn mógł jedynie snuć akademickie domysły,
wszak para jego dziwnych przodków nie żyła już od z górą półtora
wieku.
W czerwcu 1915 roku przyszedł list od M. Verhaerena, w
którym Belg pisał o odnalezieniu wypchanej bogini. Był to, wedle
jego zapewnień, wielce niezwykły obiekt, tak niesamowity, iż laik nie
byłby w stanie określić jego prawdziwej wartości. Jedynie naukowiec
mógłby stwierdzić, czy było to truchło ludzkie, czy małpie,
aczkolwiek wszelkie badania były utrudnione ze względu na jego
niezbyt dobrze zachowany stan.

31
Czas i klimat Konga nie są sprzyjające dla mumii, zwłaszcza
kiedy preparacja jest - tak jak wydaje się w tym przypadku - dziełem
amatora. Ma szyi stworzenia znaleziono złoty łańcuszek z pustym
medalionikiem noszącym znaki herbowe; bez wątpienia pamiątka po
jakimś nieszczęsnym podróżniku, który wpadł w ręce Mbangi, i którą
zawieszono na szyi bogini w charakterze amuletu. Jeżeli chodzi o
komentarz dotyczący oblicza mumii M.
Verhaeren sugerował dość dziwaczne porównanie, lub raczej
wyrażał humorystyczne zdumienie, iż w uderzający sposób
przypominało ono jego korespondenta, ale cała sprawa zbyt go
interesowała w sensie naukowym, aby miał marnować słowa na mało
ważne kwestie.
Wypchana bogini, napisał, zostanie przysłana w mniej więcej
miesiąc po otrzymaniu przez pana tego listu.
Przesyłka została dostarczona do Jermyn House po południu 5
sierpnia 1915 roku i wniesiono ją niezwłocznie do ogromnej komnaty,
gdzie znajdowała się cała kolekcja afrykańskich okazów zgromadzona
przez sir Roberta i Arthura. Tego co wydarzyło się później można się
jedynie domyślać na podstawie zebranych opowieści służących oraz
odnalezionych w pomieszczeniu przedmiotów i dokumentów. Spośród
różnych wersji najbardziej prawdopodobna i spójna wydaje się
historia przedstawiona przez starego Soamesa, głównego lokaja.
Według niego, a człowiek ów zasługuje na miano wiarygodnego,
Arthur Jermyn przed otwarciem przesyłki nakazał wszystkim, aby
opuścili pokój, po czym, sądząc po odgłosach pracy młotka i dłuta,
niezwłocznie zabrał się do otwierania skrzyń.
Przez pewien czas nic nie było słychać; Soames nie potrafił
określić jak długo to trwało, z całą pewnością jednak w nie więcej niż
kwadrans, później rozległ się przeraźliwy krzyk - wydobywający się
bez wątpienia z ust Arthura Jermyna. Zaraz po tym Jermyn wyłonił się
z pokoju, i co sił w nogach - jakby ścigany przez jakiegoś
niewidzialnego wroga - pobiegł w stronę frontu budynku. Wyrazu
jego twarzy, owej upiornej maski zastygłej w przeraźliwym grymasie,
po prostu nie da się opisać. Znalazłszy się przy frontowych drzwiach,
zdawało się, że o czymś sobie przypomniał i zawróciwszy zbiegł
pośpiesznie po schodach do piwnicy.
Służący byli kompletnie zaskoczeni, i zbici z tropu wpatrywali

32
się w podest schodów, ale ich pan się nie pojawił. W pewnej chwili z
dołu doszła ich ostra woń nafty.
Po zmierzchu usłyszano metaliczny szczęk przy drzwiach
prowadzących z piwnicy na dziedziniec; później zaś chłopiec stajenny
ujrzał Arthura Jermyna, skąpanego od stóp do głów w nafcie i
ociekającego tym płynem, jak wymknął się cichaczem z piwnicy i
znalazł na, otaczających budynek, moczarach, niedługo potem, z
zapierającą dech w piersiach zgrozą, wszyscy zobaczyli ostatni akt.
Ma moczarach rozbłysła iskra, a potem słup "ludzkiego ognia"
wystrzelił ku niebiosom. Ród Jermynów przestał istnieć.
Powodem dla którego nie zebrano zwęglonych szczątków
Arthura Jermyna i nie wyprawiono mu pogrzebu było to, co
znaleziono w jego pokoju, a ściślej mówiąc, OBIEKT w skrzyni.
Wypchana bogini przedstawiała sobą odrażający widok - była chuda
jak szczapa i nadżarta zgnilizną, niemniej jednak nie ulegało
wątpliwości, iż zmumifikowane zwłoki należały do jakiegoś
nieznanego gatunku białych małp, mniej owłosionych niż inne i - co
mogło wydawać się szokujące - zdecydowanie bliższych człowiekowi.
Dokładniejszy opis nie należałby do przyjemności, można jednak
wspomnieć o dwóch uderzających szczegółach - potwierdzają one
bowiem w zadziwiający sposób niektóre zapiski sporządzone podczas
afrykańskich ekspedycji sir Wade'a Jermyna oraz kongijską legendę o
białym bogu i księżniczce małp. Chodzi tu mianowicie o znaki
herbowe widniejące na medalionie, na szyi stwora - były to znaki rodu
Jermynów oraz o żartobliwą aluzję M. Verhaerena na temat pewnego
podobieństwa, jakie zdawało się łączyć owo pomarszczone oblicze
przepełnione żywą, niemal namacalną, nienaturalną zgrozą z ni mniej,
ni więcej tylko wrażliwym Arthurem Jermynem, pra pra prawnukiem
sir Wade'a Jermyna i jego nieznanej żony.
Członkowie Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego
niezwłocznie spalili truchło stwora, medalion wrzucili do studni, a
niektórzy z nich w ogóle zaprzeczają jakoby Arthur Jermyn
kiedykolwiek istniał.

33
34
AZATHOTH FRAGMENT
(Azathoth)

Gdy świat się zestarzał, a cuda zniknęły z umysłów ludzi; gdy


szare miasta podniosły w zadymione niebo swe ponure i brzydkie
wieże, w których cieniu nikt już nie mógł śnić o słońcu czy
wiosennych, ukwieconych łąkach; gdy wiedza odarła ziemię z jej
płaszcza piękności, a poeci nie potrafili już śpiewać o niczym więcej,
jak tylko o oglądanych pijanym okiem wypaczonych zjawach swych
jestestw; gdy rzeczy prawdziwie wartościowe zaczęły przemijać, a
dziecięce nadzieje zniknęły na zawsze, był człowiek, który
wywędrował z życia w poszukiwaniu krain, dokąd uciekły sny świata.
Niewiele napisano o imieniu i miejscu zamieszkania tego
człowieka, gdyż zajmowano się wtedy tylko rzeczywistością; stąd
obie te rzeczy są bardzo tajemnicze. Wystarczy wiedzieć, że mieszkał
w mieście z wysokimi murami, w którym panowały sterylne
zmierzchy i że harował całymi dniami wśród cieni i hałasów.
Wieczorami wracał do pokoju, którego jedyne okno nie patrzyło na
pola i lasy, lecz na brudny dziedziniec, na który spoglądały w tępej
rozpaczy też inne okna. Można z nich było dostrzec tylko mury, może
z wyjątkiem czegoś, co dawało się zobaczyć, gdy człowiek mocno się
wychylił i spojrzał na wędrujące gwiazdy.
Ponieważ jednak same ściany i okna musiały w krótkim czasie
doprowadzić do szaleństwa kogoś, kto wiele śnił i czytał, mieszkaniec
tego pokoju spędzał noc za nocą na wychylaniu się przez okno i
przyglądaniu się fragmentom rzeczy znajdujących się poza realnym
światem i szarością wysokich miast. Po latach począł nadawać imiona
wolno żeglującym gwiazdom i wędrować za nimi w wyobraźni, gdy
ześlizgiwały się poza zasięg wzroku.
Aż w końcu jego zmysły otworzyły się na wiele tajemnych
perspektyw, których istnienia nigdy nawet nie podejrzewano. Pewnej
nocy, nad ogromną zatoką został położony most i ścigane w snach
nieba zstąpiły do okna samotnego obserwatora, zmieszały się z
zatęchłym powietrzem w jego pokoju i uczyniły go częścią swego

35
słynnego cudu.
Weszły do jego pokoju rozszalałe strumienie fioletowego
lśnienia zorzy; wiry złotego pyłu i ognia, wirujące do najdalszych
przestrzeni i ciężkie od zapachu spoza światów. Wlały się tam
opiumowe oceany, oświetlone słońcami, których zwykłe oko nie
mogło nigdy zobaczyć, mające w swych wirach dziwne delfiny i
nimfy morskie niepamiętnych głębin. Bezgłośna nieskończoność
wirowała wokół marzyciela i unosiła go ze sobą w dal nie dotykając
nawet jego ciała, które nadal sztywno wychylało się z samotnego
okna. Przez niezliczone dni pływy dalekich sfer kołysały go
delikatnie, łącząc go z uwielbianymi marzeniami, które inni ludzie już
utracili. W czasie wielu cykli, z czułością pozostawiały go śpiącego na
zielonym brzegu oświetlanym przez wschodzące słońce; na zielonym
brzegu pachnącym kwiatami lotosu, znaczonym czerwonymi
trzcinami...

36
BESTIA W JASKINI
(The Beast in the Cave)

Straszliwe przypuszczenie, kołaczące się nieśmiało w moim


niechętnym temu i oszołomionym umyśle, stało się upiorną
rzeczywistością. Zgubiłem się i to na dobre w ogromnych,
przypominających labirynt, korytarzach Jaskini Mamutów. Obracając
się w obie strony i wytężając wzrok nie byłem w stanie dostrzec
żadnego znaku, który pomógłby mi dotrzeć do drogi prowadzącej na
zewnątrz, nie mogę już dłużej oszukiwać samego siebie, muszę
pogodzić się z faktem, że być może już nigdy nie zobaczę światła
dziennego, ani rozległych równin czy uroczych wzgórz zewnętrznego
świata. Utraciłem nadzieję. Niemniej jednak, ponieważ życie moje
indoktrynowały studia filozoficzne, obojętność jaką nieodmiennie
zachowywałem nie przysporzyła mi nawet odrobiny satysfakcji -
często bowiem czytałem, że ofiary podobnych zachowań popadały w
dziki szał; ja jednak nie doświadczyłem niczego podobnego i od
chwili, kiedy uświadomiłem sobie rozpaczliwość swej sytuacji, stałem
spokojnie, pogrążony niemal w kompletnym bezruchu.
Myśl, że najprawdopodobniej dotarłem zbyt daleko, by mogła
mnie odnaleźć grupa poszukiwawcza, również nie była w stanie
wytrącić mnie z równowagi. Jeżeli już muszę tu umrzeć, stwierdziłem,
miast na cmentarzu, kości moje spoczną w owej przerażające,
majestatycznej jaskini i bardziej niż rozpaczą myśl ta natchnęła mnie
spokojem i obojętnością.
Najpierw poczuję pragnienie, pomyślałem. Wiedziałem, iż
niektórzy w podobnej sytuacji potraciliby zmysły - ja jednak czułem,
że taki koniec nie jest mi pisany. Nieszczęście jakie mi się przytrafiło
było jedynie moją winą, jako że nie mówiąc ani słowa przewodnikowi
oddaliłem się od grupy wycieczkowiczów i po ponad godzinnej
wędrówce zakazanymi korytarzami jaskini stwierdziłem, że nie jestem
w stanie odnaleźć powrotnej drogi wśród mrocznych zakamarków
kamiennego labiryntu.
Moja latarka zaczęła już przygasać, niebawem otoczą mnie

37
nieprzeniknione i niemal namacalne ciemności panujące w trzewiach
ziemi. Stojąc tak, w słabym migoczącym świetle, zastanawiałem się
leniwie nad konkretnymi okolicznościami mego zbliżającego się
końca.
Przypomniałem sobie zasłyszane opowieści o kolonii gruźlików,
którzy zamieszkali w tej gigantycznej grocie Licząc na odzyskanie
zdrowia w orzeźwiającym klimacie podziemnego świata z jego
jednolitą temperaturą, czystym powietrzem, ciszą i spokojem, a miast
tego znaleźli jedynie śmierć w osobliwej i upiornej postaci.
Widziałem smętne szczątki ich źle skleconych chatynek, mijając je
wraz z wycieczką, i zastanawiałem się, jaki naturalny wpływ mógł
wywrzeć długi pobyt w tej ogromnej i milczącej jaskini na kogoś tak
zdrowego i krzepkiego jak ja. Teraz, mówiłem sobie posępnie w
duchu, miałem okazję się o tym przekonać, zakładając rzecz jasna, że
brak wody nie skłoni mnie do szybszego rozstania się z życiem.
W końcu moja latarka zgasła zupełnie; w tej sytuacji
postanowiłem wykorzystać każdą szansę, każdą nawet nąjwątpliwszą
możliwość wydostania się z jaskini z życiem i nie szczędząc płuc,
wydałem serię głośnych okrzyków, licząc, że tym hałasem zwrócę
uwagę przewodnika mojej grupy.
Niemniej jednak, kiedy to uczyniłem, poczułem w głębi serca,
że moje wysiłki poszły na marne, a mój głos, zwielokrotniony i odbity
gromkim echem od niezliczonych wałów mrocznego labiryntu
wokoło, dotarł jedynie do moich uszu.
Nagle, zgoła nieoczekiwanie, coś przykuło moją uwagę i
momentalnie spiąłem się w sobie.
Wydawało mi się bowiem, że słyszę łagodny odgłos
zbliżających się stóp, kroczących po kamiennym podłożu jaskini.
Czyżby ratunek miał przybyć tak szybko? Czy wszystkie moje
mrożące krew w żyłach lęki były próżne, gdyż przewodnik,
zauważywszy, iż samowolnie oddaliłem się od grupy, podążył moim
śladem i odnalazł mnie w korytarzu tego gigantycznego wapiennego
labiryntu?
Podczas gdy w moim umyśle kłębiły się owe radosne
rozmyślania, moje usta otwarły się do kolejnego krzyku, aby pomoc
mogła dotrzeć do mnie szybciej, lecz zaraz uczucie radości zmieniło
się w czystą zgrozę. Nasłuchiwałem bowiem, a słuch miałem czujny i

38
bardziej wyostrzony przez panującą w jaskini grobową ciszę, i z
przerażeniem uświadomiłem sobie, że kroki, które się do mnie
zbliżały, nie przypominały odgłosu kroków CZŁOWIEKA! W
nieziemskiej ciszy dźwięk obutych stóp przewodnika powinien
brzmieć niczym serie ostrych, donośnych uderzeń. Te zaś były cichsze
i bardziej ukradkowe, jak stąpanie kocich łap. Poza tym, kiedy
wytężyłem słuch, miałem wrażenie, że wychwytuję odgłos stąpania
nie dwóch, a CZTERECH stóp.
Byłem teraz przekonany, że moje wołanie zaniepokoiło i
przyciągnęło tu jakieś dzikie zwierzę, być może górskiego lwa, który
przez przypadek zabłądził do jaskini. Kto wie, zastanawiałem się,
może Wszechmocny przypisał mi szybszą i bardziej litościwą śmierć,
niż długie konanie, niemniej jednak instynkt przetrwania, który w
moim przypadku nigdy nie zasypiał, wyraźnie się teraz ożywił, i choć
ucieczka przed nadciągającym zagrożeniem mogła w tej sytuacji
jedynie równać się dłuższej i bardziej ponurej śmierci, postanowiłem
bronić swego życia ze wszystkich sił, tak długo jak to tylko możliwe.
Może się to wydawać dziwne, ale mój umysł ze strony tajemniczego
gościa odczuwał jedynie wrogość. Znieruchomiałem zupełnie, usiłując
zachowywać się możliwie bezszelestnie w nadziei, że nieznane
zwierzę, z braku naprowadzających je dźwięków, straci orientację w
ciemnościach, minie mnie i pójdzie dalej. Były to jednak płonne
nadzieje, gdyż skradające się kroki nadal się zbliżały; najwyraźniej
zwierzę zwietrzyło mój zapach, który wewnątrz jaskini, gdzie
powietrze było czyste i nie skażone przez inne wonie, musiało bez
wątpienia wyczuwać ze sporej odległości.
Nie pozostało mi zatem nic innego, jak uzbroić się i
przygotować do obrony przed atakiem nieznanego, niewidocznego w
ciemności przeciwnika, toteż zacząłem po omacku szukać możliwie
największych odłamków skalnych, zaściełających podłoże jaskini.
Ująłem po jednym w każdą rękę, aby mocje niezwłocznie
wykorzystać i czekałem z rezygnacją na to, co było nieuniknione.
Tymczasem przeraźliwy szelest stóp zbliżał się coraz bardziej. Bez
wątpienia zachowanie zwierzęcia było skrajnie osobliwe. Przez
większość czasu zdawało się iść na czworakach, przy czym słychać
było wyraźny brak unisono pomiędzy przednimi a tylnymi łapami,
niemniej w krótkich niezbyt częstych interwałach odnosiłem wrażenie

39
jakby stworzenie poruszało się jedynie na dwóch nogach.
Zastanawiałem się, z jakim gatunkiem przyszło mi się spotkać;
musiało ono, jak sądziłem, zapłacić za swoją ciekawość i pragnienie
zbadania jednego z wejść do groty dożywotnim uwięzieniem w jego
bezkresnych czeluściach. Żywiło się niewątpliwie bezokimi rybami,
nietoperzami i szczurami żyjącymi w jaskini, jak również
zwyczajnymi rybami przypływającymi z odmętów Green River, której
odnogi w jakiś przedziwny sposób łączyły się z podziemnymi
wodami.
Mrożące krew w żyłach wyczekiwanie skracałem sobie
wymyślaniem groteskowych deformacji, jakie życie w jaskini musiało
spowodować w fizycznej budowie zwierzęcia, przypominając sobie
jednocześnie przerażający wygląd gruźlików, którzy według legendy
zmarli po długim pobycie w jaskini, l nagle, z przerażeniem
uświadomiłem sobie, że nawet gdyby udało mi się pokonać
przeciwnika, NIE ZDOŁAM GO ZOBACZYĆ. Napięcie ogarniające
mój umysł było przerażające. Wyobraźnia, w której panował ogromny
chaos, tworzyła upiorne i przerażające kształty, tkając je ze złowrogiej
materii otaczającej mnie ciemności, która niemal namacalnie napierała
na moje ciało. Kroki były coraz bliżej. Miałem wrażenie, że
bezwarunkowo muszę wydać z siebie długi, przenikliwy krzyk, ale
głos uwiązł mi w gardle, i nie byłem w stanie tego dokonać. Stałem
jak skamieniały, miałem wrażenie, że stopy wrosły mi w ziemię.
Wątpiłem, czy moja prawa ręka będzie w stanie w krytycznym
momencie cisnąć pocisk w zbliżającą się ku mnie istotę.
Jednostajne tup, tup, tup kroków było bardzo blisko,
przeraźliwie blisko.
Słyszałem dyszenie zwierzęcia i, pomimo iż zdjęty zgrozą,
uświadomiłem sobie, że musiało ono przebyć znaczną odległość i było
wyraźnie zmęczone. Magle czar prysnął. Moja prawa ręka, kierowana
nieomylnym zmysłem słuchu, cisnęła dzierżony kawał wapienia,
zaostrzony na jednym końcu, ku temu miejscu w ciemnościach, skąd
dobiegał szelest stóp i głośne dyszenie i, co stwierdziłem z
nieskrywanym zadowoleniem, trafiłem niemal w dziesiątkę,
usłyszałem bowiem, jak istota odskoczyła w tył i przywarowała pod
ścianą.
Skorygowałem namiary celu i cisnąłem drugi pocisk. Tym

40
razem miałem więcej szczęścia. Z przepełniającą me serce radością
usłyszałem, jak stwór bezwładnie upadł na ziemię i - jak wszystko na
to wskazywało - zupełnie znieruchomiał. Nadal było słychać ciężkie
sapanie, co pozwoliło mi przypuszczać, że jedynie zraniłem stwora.
Teraz jednak do reszty straciłem ochotę na przyjrzenie się tej istocie.
Mój mózg zaatakował bezpodstawny, prymitywny lęk, pozostałość po
pradawnych przesądach i wierzeniach – nie podszedłem zatem do
ciała ani nie cisnąłem kolejnych kamieni, aby do reszty pozbawić
życia niewidoczne w mroku zwierzę.
Miast tego, wykrzesawszy z siebie resztkę sił, pognałem w -jak
to oszacował mój ogarnięty chaosem umysł - stronę, z której
przyszedłem. Nagle znów usłyszałem dźwięk, a raczej całą ich serię:
rytmicznych i jednostajnych. W chwilę potem zmieniły się one w
kakofonię ostrych, metalicznych szczęknięć. Tym razem nie miałem
żadnych wątpliwości. TO BYŁ PRZEWODNIK. Zacząłem wołać,
krzyczeć, wrzeszczeć i zawodzić z radości, kiedy słaba migocząca
poświata będąca, jak wiedziałem, światłem latarki, ukazała moim
oczom wilgotne ściany i łukowato sklepiony sufit jaskini. Pobiegłem
w kierunku światła, i zanim zdołałem się zorientować co robię,
padłem memu przewodnikowi do nóg, obejmując jego buty. Na
przemian, dziękując za ocalenie bełkotałem jak oszalały, bez ładu i
składu, próbując opowiedzieć mu swą przeżytą historię.
W końcu doszedłem do siebie. Przewodnik, jak się okazało,
zauważył moją nieobecność, gdy grupa dotarła do wylotu jaskini, i
kierowany intuicyjnym zmysłem kierunku podążył przez labirynt
korytarzy do miejsca, w którym rozmawialiśmy po raz ostatni, aż w
końcu, po czterech godzinach zdołał mnie odnaleźć. Zanim skończył
mi o tym opowiadać, ja, któremu światło latarki i obecność drugiej
osoby wyraźnie dodała odwagi, napomknąłem o dziwnym zwierzęciu,
które zraniłem i które znajdowało się w pewnej odległości od nas, w
spowitym w ciemnościach korytarzu, sugerując jednocześnie abyśmy
tam poszli i w świetle latarki wspólnie mu się przyjrzeli. Byłem
niezmiernie ciekaw jakiego gatunku stworzenie padło moją ofiarą.
Zawróciliśmy wspólnie ku miejscu mej przerażającej przygody, tym
razem jednak obecność przewodnika dodawała mi otuchy.
Niebawem dostrzegliśmy biały obiekt leżący na kamiennym
podłożu, bielszy nawet od połyskujących wapiennych ścian. Zbliżając

41
się ku niemu ostrożnie, nie próbowaliśmy powstrzymywać swego
zdumienia, gdyż spośród rozmaitych osobliwych stworów, jakie
mieliśmy okazję oglądać w swoim życiu, ten był bez wątpienia
najdziwniejszy. Przypominał ogromną, antropoidalną małpę, która
być może uciekła z jakiejś menażerii. Włosy miała śnieżnobiałe -
niewątpliwie wyblakły one wskutek długiego przebywania w
mrocznych, atramentowo - czarnych czeluściach jaskini. Były jednak
zdumiewająco wątłe i rzadkie - porastały jedynie głowę zwierzęcia
długimi, sięgającymi ramion kosmykami. Stworzenie było
odwrócone, nie widzieliśmy jego twarzy, gdyż niemal na niej leżało.
Osobliwy był również wygląd kończyn, ich nachylenie wyjaśniało
jednakże zmiany w ich używaniu, gdyż już wcześniej zwróciłem
uwagę, że zwierzę to poruszało się na przemian na dwóch albo na
czterech łapach. Z końców palców, zarówno rąk jak i stóp, wyrastały
długie, jakby szczurze szpony. Kończyny nie były chwytne, który to
fakt składałem na karb długiego pobytu istoty w jaskini - o czym, jak
wcześniej zauważyłem, świadczyła przenikliwa, nieziemska wręcz
biel, tak charakterystyczna dla każdego z elementów jej anatomii.
Nie było widać ogona.
Oddech stwora był teraz bardzo słaby i przewodnik wyjął
pistolet z wyraźnym zamiarem dobicia zwierzęcia, gdy wtem
DŹWIĘK, jaki dobył się z jego ust sprawił, że towarzysz mój opuścił
broń rezygnując z jej użycia. Trudno byłoby opisać ów dźwięk. Nie
przypominał żadnego z odgłosów wydawanych przez małpy i
zastanawiałem się, czy nienaturalność ta nie była wynikiem
długotrwałego, ciągłego milczenia, ciszy przerwanej dopiero
wrażeniami wywołanymi ujrzeniem światła oglądanego po raz
pierwszy, odkąd stworzenie zapuściło się w mroczne czeluście groty.
Dźwięk, który z pewnym wahaniem mógłbym określić jako swego
rodzaju głęboki chichot, rozlegał się przez dłuższą chwilę.
Nagle całe ciało zwierzęcia przeszył ostry, gwałtowny spazm.
Kończyny stwora zadrgały konwulsyjnie, po czym zesztywniały.
Zwierzę raz jeszcze targnęło całym ciałem, po czym odwróciło się w
naszą stronę i po raz pierwszy ujrzeliśmy jego twarz. Widok jego oczu
przeraził mnie do tego stopnia, że przez chwilę nie byłem w stanie
dostrzec niczego innego.
Oczy te były czarne, atramentowo - czarne, i stanowiły upiorny

42
kontrast w porównaniu ze śnieżną bielą włosów i reszty ciała.
Podobnie jak u innych mieszkańców jaskiń, gałki oczne zwierzęcia
znajdowały się głęboko w orbitach i pozbawione były tęczówek.
Kiedy przyjrzałem się uważniej stwierdziłem, że szczęki i czoło
stwora były mniej wysunięte niż u przeciętnych małp i dużo słabiej
owłosione, nos zaś dużo bardziej wydatny. Kiedy w milczeniu
przyglądaliśmy się tajemniczemu stworzeniu, jego grube mięsiste
wargi rozchyliły się i spomiędzy nich wydobyło się kilka dźwięków,
po czym istota pogrążyła się w spokoju śmierci.
Przewodnik schwycił mnie za rękaw i dygotał tak bardzo, że
promień jego latarki przesuwał się nieustannie w górę i w dół rzucając
dziwne, poruszające się cienie na bladych, wapiennych ścianach
groty.
Nie poruszyłem się i stałem jak wrośnięty w ziemię, wpatrując
się rozszerzonymi z przerażenia oczyma w kamieniste podłoże.
Groza minęła, a jej miejsce zajęły: zdumienie, niepokój,
współczucie i szacunek, bowiem dźwięki jakie wydała konająca
postać spoczywająca na ziemi, tuż przed nami, nieomylnie zdradziły
nam okrutną prawdę.
Istota, którą zabiłem, owa dziwna bestia z mrocznych czeluści
bezdennych jaskiń, dawno bo dawno, ale musiała być kiedyś
CZŁOWIEKIEM.

43
44
DAGON
(Dagon)

Piszę te słowa pod bardzo silnym naciskiem psychicznym, jako


że przed północą już nie będę istniał. Bez grosza przy duszy i z
kończącym się zapasem narkotyków, które czyniły moje życie
lżejszym, nie jestem w stanie znosić dłużej tych cierpień; rzucę się z
okna mego staroświeckiego domu na wąską, ciągnącą się w dole ulicę.
Nie sądźcie, iż poprzez swe uzależnienie od morfiny stałem się
słabeuszem czy degeneratem. Być może czytając te pospiesznie
skreślone słowa, domyślicie się, choć nie będziecie mieli pełnego
obrazu, dlaczego pragnę zapomnienia bądź śmierci.
Zdarzyło się to w jednym z najbardziej otwartych i najmniej
uczęszczanych obszarów Pacyfiku, kiedy okręt, na którym byłem
nadzorcą ładunku, padł ofiarą niemieckiego rąjdera.
Był to zaledwie początek wielkiej wojny, a siły morskie Hunów
dopiero w późniejszym okresie osiągnęły poziom bezlitosnej,
brutalnej degradacji, tak że okręt handlowy był dla nich słusznym
celem, nas zaś, czyli jego załogę, traktowano zgodnie z prawami
należnymi jeńcom wojennym. Prawdę powiedziawszy, mieliśmy taką
swobodę, iż w pięć dni po schwytaniu zdołałem uciec samotnie łodzią,
z zapasem wody i prowiantu na dość długi okres czasu.
Kiedy znalazłem się wreszcie wolny na szerokim oceanie,
stwierdziłem iż nie wiem gdzie się właściwie znajduję. Jako że nigdy
nie byłem wprawnym nawigatorem, mogłem jedynie dzięki położeniu
słońca i gwiazd ustalić, że znalazłem się gdzieś na południe od
równika. Nie znałem długości geograficznej, a w zasięgu wzroku nie
było żadnej wyspy czy linii brzegowej.
Pogoda dopisywała i przez niezliczone dni dryfowałem bez celu
w prażących promieniach słońca, czekając bądź na przepływający
okręt, bądź na zbliżenie się do jakichkolwiek, byle tylko
zamieszkałych brzegów.
Na mej drodze nie pojawił się jednak ani statek, ani brzeg i,
samotnemu, pod bezkresnym błękitnym niebem, zaczęła mi

45
doskwierać dojmująca rozpacz.
Zmiana nastąpiła podczas snu. Szczegółów nigdy się nie
dowiem - gdyż spałem twardo, chociaż dręczyły mnie koszmary.
Kiedy w końcu się obudziłem, byłem na wpół zagrzebany w
grząskim, czarnym, piekielnym błocku, którego połacie, jak okiem
sięgnąć, rozciągały się wokół mnie -w oddali zaś dostrzegłem moją
łódź, którą fale również wyrzuciły na brzeg.
Choć można by się spodziewać, iż pierwszym moim odczuciem
powinno być zdumienie spowodowane tak dziwną i nieoczekiwaną
zmianą krajobrazu; w rzeczywistości jednak, byłem bardziej
przerażony, aniżeli zdumiony - albowiem w powietrzu i martwej
ziemi było coś złowieszczego, co - niczym lodowaty dreszcz -
przeszywało mnie do szpiku kości. Okolicę zaścielały gnijące truchła
rozkładających się ryb i innych, mniej rozpoznawalnych istot,
wystających z ohydnego błocka pokrywającego bezbrzeżną równinę.
Być może nie powinienem się łudzić, iż uda mi się słowami wyrazić
niewiarygodną wręcz zgrozę czającą się pośród absolutnej ciszy i
rozległej pustki, jaka mnie otaczała.
Słońce prażyło niemiłosiernie, a bezlitosne niebo nad moją
głową wydawało się niemal czarne, jakby odbijały się w nim
atramentowe moczary pod mymi stopami. Kiedy wczołgałem się do
wyrzuconej na brzeg łodzi, uświadomiłem sobie, że tylko jedna teoria
mogła wyjaśnić moje obecne położenie. Wskutek jakiejś
niewiarygodnej aktywności wulkanu część oceanicznego dna musiała
zostać wypchnięta na powierzchnię, odsłaniając obszary, które przez
niezliczone miliony lat spoczywały ukryte w niezgłębionej morskiej
otchłani. Połać nowego lądu pode mną była tak rozległa, że pomimo
iż wytężałem słuch, nie zdołałem wychwycić najsłabszego nawet
odgłosu fal bijących o brzeg. Nie zauważyłem też morskiego ptactwa,
żerującego wśród szczątków martwych istot.
Siedziałem przez kilka godzin pogrążony w rozmyślaniach w
mojej łodzi, która, przewrócona na bok, oferowała nieco cienia, w
miarę jak słońce przesuwało się po nieboskłonie. Pod wieczór gleba
utraciła nieco swej lepkości i zaczęła obsychać; stwierdziłem, iż
niebawem można będzie po niej chodzić.
Przespałem jeszcze całą noc, a następnego dnia przygotowałem
sobie plecak zawierający zapas wody i prowiantu, aby wybrać się na

46
poszukiwanie zaginionego brzegu morza i możliwości ratunku. Gleba
była już dostatecznie sucha, abym z łatwością mógł po niej stąpać.
Odór ryb przyprawiał o mdłości, ale moje myśli zaprzątały
posępniejsze i bardziej niepokojące rzeczy, toteż szybko wyruszyłem
ku nieznanemu celowi. Podążałem dziarsko przez cały dzień
zmierzając ku zachodowi, wiedziony przez odległy pagórek,
stanowiący najwyższy punkt na tym odrażającym pustkowiu. Noc
spędziłem pod gołym niebem, a następnego dnia ruszyłem w dalszą
drogę ku pagórkowi, choć miałem wrażenie, że mimo tak długiego
marszu, nie zbliżyłem się do niego zanadto.
Pod koniec czwartego dnia dotarłem do podnóża pagórka, który
okazał się wyższy niż przypuszczałem, gdy widziałem go z oddali.
Poniżej rozciągała się głęboka kotlina. Zbyt zmęczony, aby wspiąć się
na szczyt, usnąłem w jego cieniu.
Nie wiem dlaczego tej nocy miałem tak szalone i dzikie sny,
kiedy jednak blady sierp księżyca wzeszedł nad równiną na
wschodzie, obudziłem się zlany zimnym potem i przepełniony pełnym
determinacji postanowieniem, iż nie zmrużę już więcej oka. nie
zniósłbym po raz wtóry wizji, których dane mi było doświadczyć, i w
blasku księżyca zrozumiałem, jak nieroztropną rzeczą było
wędrowanie za dnia. Marsz w prażących promieniach słońca
kosztował mnie zdecydowanie zbyt wiele energii. Teraz poczułem w
sobie dość sił, by podjąć wspinaczkę, którą przerwałem o zachodzie
słońca. Wziąwszy plecak ruszyłem ku skrajowi wzgórza.
Stwierdziłem, że nieprzerwana monotonia płaskiej równiny była dla
mnie źródłem nieokreślonej grozy; sądzę jednak, iż przerażenie me
wzrosło znacznie, kiedy znalazłem się na szczycie wzniesienia i
spojrzałem w dół na drugą stronę, w głąb niezmierzonej czeluści
wąwozu, której nie zdołał jeszcze rozświetlić słaby blask wiszącego
nisko na niebie księżyca. Miałem wrażenie jakbym znajdował się na
krawędzi świata i zaglądał ponad nią w bezdenny chaos wiecznej
nocy. To niezwykłe, ale z ogarniającym me serce uczuciem
przerażenia mieszały się osobliwe reminiscencje Raju Utraconego i
upiornej wspinaczki Szatana poprzez nieodgadnione Krainy Mroku.
Kiedy księżyc wspiął się wyżej, zacząłem dostrzegać, iż zbocza
doliny nie były wcale tak strome, jak to sobie wyobrażałem. Skalne
występy i półki zapewniały przy schodzeniu wygodne oparcia dla stóp

47
i rąk, a kilkaset stóp niżej zbocze traciło ostrą spadzistość i stawało się
łagodniejsze.
Pchany impulsem, którego nie potrafię sprecyzować,
zgramoliłem się po skalnej ścianie w dół i stanąłem na rozległym
spłachciu kamienistego zbocza, wpatrując się w stygijskie ciemności,
których nie przenikał, najdrobniejszy nawet promień światła.
Natychmiast uwagę mą przykuł ogromny, osobliwy obiekt
widniejący na przeciwległym zboczu, które pięło się stromo mniej
więcej o sto jardów przede mną; obiekt ów połyskiwał białawo w
przybierającym na sile blasku niedawno wzeszłego księżyca.
Niebawem upewniłem się, że był to ogromny kamienny blok,
aczkolwiek dręczyło mnie dziwne i niewytłumaczalne wrażenie, iż ani
jego kształt, ani miejsce nie były dziełem Natury.
Po bliższym zbadaniu ogarnęły mnie odczucia, których nie
jestem w stanie opisać; pomimo jego ogromu i umiejscowienia w
otchłani ziejącej na dnie morza powstałej w czasach kiedy świat był
młody, dziwny ów obiekt był doskonale wyprofilowanym Monolitem,
którego masywny kształt zdawał się być dziełem i
najprawdopodobniej również obiektem kultu żyjących i myślących
istot.
Oszołomiony, przerażony, ale i nie pozbawiony typowego dla
naukowca podniecenia, przyjrzałem się uważniej memu znalezisku.
Księżyc, obecnie stojący niemal w zenicie, rzucał silny i dziwny blask
na otaczające wąwóz skalne ściany, zaś w jego srebrnym świetle
dostrzegłem, iż dno czeluści zalane było wodą, a napływające z
dwóch stron fale nieomal obmywa me stopy, kiedy tak stałem na
łagodnej skalnej pochyłości. Po drugiej stronie wąwozu mroczne fale
rozbijały się o podstawę cyklopowego Monolitu, na którego
powierzchni mogłem teraz dostrzec zarówno inskrypcje, jak i toporne,
prymitywne płaskorzeźby.
Pismo należało do rodzaju hieroglificznego, którego kompletnie
nie znałem, ale w przeciwieństwie do innych jakie widywałem w
książkach, składało się w ogromnym stopniu z konwencjonalnych
symboli przedstawiających zwierzęta morskie, takie jak: ryby,
węgorze, ośmiornice, skorupiaki, mięczaki, wieloryby itp. Kilka
symboli bez wątpienia ukazywać miało istoty morskie nieznane
nowoczesnemu światu, a których szczątki zauważyłem na

48
wypiętrzonej z dna oceanu równinie.
Najbardziej zafascynowały mnie płaskorzeźby zdobiące
ogromny Monolit. Były doskonale uwidocznione w blasku księżyca, a
ich tematyka mogłaby wzbudzić zazdrość samego Gustawa Dore'a.
Sądzę, iż miały obrazować ludzi, choć przedstawione były jako istoty
bądź baraszkujące, niczym ryby w wodzie, wewnątrz jakiejś
ogromnej, morskiej groty bądź składające cześć jakiejś monolitycznej
świątyni, która również zdawała się znajdować w morskiej głębinie. O
ich twarzach i kształtach nie odważę się opowiedzieć szczegółowo -
samo bowiem wspomnienie sprawia, iż tracę świadomość.
Wykraczające poza możliwości wyobraźni Poe'go czy Bulwera, miały
one, ogólnie rzecz biorąc, ludzki kształt, pomimo błon rozciągających
się między palcami rąk i stóp, szokująco szerokich i obwisłych warg,
szklistych wyłupiastych oczu i innych jeszcze mniej przyjemnych
szczegółów, o których można by wspomnieć. Co zatrważające, istoty
te zdawały się być wyrzeźbione nieproporcjonalnie w stosunku do
otaczającego je tła.
Jeden ze stworów uwieczniony został w trakcie zabijania
wieloryba, waleń jednak był nieco tylko większy od niego. Moją
uwagę szczególnie zwracała ich groteskowość i dziwne rozmiary;
dopiero po dłuższej chwili namysłu stwierdziłem, iż musieli to być
wyimaginowani bogowie jakiegoś prymitywnego rybackiego, bądź
żeglarskiego plemienia, szczepu, którego ostatni potomek dokonał
żywota na całe ery przed przyjściem na świat Człowieka z Pilt-down
czy Neandertalczyka. Oszołomiony, mogąc w tak nieoczekiwany,
bądź co bądź, sposób spojrzeć w przeszłość, wykraczającą poza
wyobrażenia najśmielszego antropologa, stałem rozmyślając, a
księżyc rzucał dziwne refleksy na roztaczający się przede mną
krajobraz.
I nagle To zobaczyłem. Jej pojawienie się oznajmiło jedynie
kilka łagodnych kręgów na powierzchni wody, po czym Istota
wyłoniła się majestatycznie z mrocznych odmętów.
Ogromne, niczym Polifem i odrażające istne monstrum z
najgorszego nocnego koszmaru podpłynęło żwawo do Monolitu,
objęło go gigantycznymi, pokrytymi łuską ramionami, pochyliło
ohydny łeb, po czym wydało kilka miarowych dźwięków.
Wydaje mi się, że właśnie wtedy straciłem zmysły.

49
Z mej szaleńczej wspinaczki po zboczu i ścianie klifu, a potem
delirycznego powrotu do uwięzionej w mule łodzi pamiętam raczej
niewiele. Wydaje mi się, że sporo śpiewałem, a gdy już nie mogłem,
zanosiłem się dziwnym śmiechem. Jak przez mgłę przypominam
sobie, że kiedy dotarłem do łodzi, rozpętała się wielka burza.
Słyszałem dochodzące odgłosy gromów i inne dźwięki rozlegające się
jedynie wówczas, gdy natura ma naprawdę paskudny nastrój.
Kiedy wyłoniłem się z mroków niepamięci okazało się, iż
znajduję się w szpitalu w Santa Fe; sprowadził mnie tam kapitan
amerykańskiego okrętu, który napotkał moją łódkę na środku oceanu.
Pogrążony w delirium sporo majaczyłem, choć nikt praktycznie nie
zwracał uwagi na to, co mówiłem. Moi wybawcy nie wiedzieli nic o
wypiętrzeniu wielkiej połaci dna morskiego na Pacyfiku, ja zaś nie
uważałem za stosowne, by opowiadać im o Istocie, w którą
najprawdopodobniej by nie uwierzyli.

***

Po wyjściu ze szpitala złożyłem wizytę pewnemu nader znanemu


etnologowi i zaskoczyłem go zadając dziwne pytania związane z
prastarą filistyńską legendą o Dago-nie - Bogu-Rybie. Kiedy jednak
okazało się, iż poglądy jego są beznadziejnie konwencjonalne i że
reprezentuje on większość - zaprzestałem moich dociekań.
Teraz zaś, zwłaszcza kiedy na niebie świeci blady sierp
księżyca, zdarza mi się widzieć ową upiorną Istotę. Próbowałem
morfiny - narkotyk dawał mi jednak tylko krótkotrwałe zapomnienie i
uczynił swym bezwolnym niewolnikiem. Zamierzam to wreszcie
skończyć, uczynię to teraz, kiedy spisałem wszystko, gwoli
wiadomości lub pogardliwego rozbawienia moich rodaków. Często
zapytuję sam siebie, czy to wszystko nie było li tylko czystą iluzją,
fatamorganą, majakiem wywołanym gorączką, kiedy trawiony
porażeniem słonecznym i delirium leżałem na dnie małej łódeczki po
mojej ucieczce z pokładu niemieckiego okrętu wojennego. Zadaję
sobie raz po raz te pytania, a w odpowiedzi widzę przed oczyma ów
upiorny, odrażający kształt. Nie potrafię myśleć o otwartym morzu,
nie czując na plecach lodowatych ciarek wywołanych świadomością,
że właśnie w tej chwili bezimienne, nienazwane istoty mogą wpełzać i

50
wczołgiwać się na pokryty szlamem podest oddając cześć prastarym,
kamiennym bożkom i rzeźbiąc swe ohydne podobizny na
podwodnych obeliskach z nadżartego przez wodę granitu.
Śnię o dniu, kiedy mogą wynurzyć się z otchłani spienionych
fal, aby zatopić swe cuchnące szpony w niedobitkach
zdziesiątkowanej przez wojnę ludzkości - o dniu, kiedy lądy pogrążą
się w głębinach a mroczne dno oceanów wzniesie się pośród
uniwersalnego pandemonium.
Koniec jest bliski. Słyszę hałas u drzwi, jakby napierało na nie
jakieś ogromne, śliskie cielsko.
Ale TO mnie nie znajdzie. Boże, TA RĘKA ! Okno ! Okno !

51
52
DUCH CIEMNOŚCI

Dedykowane Robertowi Blochowi


Widziałem ziejącą pustkę mrocznego świata,
Gdzie czarne planety krążą bez celu,
Gdzie krążą w przerażeniu niezauważalne,
Bez wiedzy, pożądania, imienia.
Nemezis

Ostrożni badacze zawahają się przed podważeniem


powszechnego przekonania, że Robert Blake zginął od pioruna albo z
powodu silnego nerwowego szoku, spowodowanego elektrycznym
wyładowaniem. To fakt, że okno, do którego był zwrócony twarzą, nie
zostało stłuczone, ale natura nie raz już dowiodła, że stać ją na
najdziwniejsze czyny. Wyraz jego twarzy mógł po prostu wynikać z
dość specyficznego układu mięśni, nie mającego żadnego związku z
tym, co zobaczył, natomiast notatki w jego pamiętniku mają
niewątpliwy związek z bujną wyobraźnią rozbudzoną przez
powszechnie panujące przesądy i jakieś dawne sprawy przez niego
odkryte. Jeżeli zaś chodzi o niezwykłe wydarzenia, jakie miały
miejsce w opustoszałym kościele na Federalnym Wzgórzu - wnikliwy
analityk ochoczo skojarzy je z szarlatanerią, świadomą czy też
nieświadomą, z jaką w pewnym stopniu Blake był potajemnie
związany.
Bo przecież ofiara była pisarzem i malarzem całkowicie
oddanym dziedzinie mitów, snu, terroru i zabobonów, skwapliwie
poszukującym scen i efektów niezwykłych w Milwaukee.
Znał zdaje się różne stare opowieści, choć w pamiętniku temu
zaprzecza, a jego śmierć stłumiła zapewne w zarodku jakiś potworny
żart, który miał potem znaleźć odzew w literaturze.
Wśród tych jednakże, którzy badali i korelowali cały ten
przypadek, kilku obstaje przy mniej racjonalnych i powszechnych
teoriach. Skłonni są traktować Blake'a dosłownie i w szczególny
sposób uwypuklają pewne fakty, takie jak niewątpliwy autentyzm

53
starego kościelnego zapisu, potwierdzone istnienie jeszcze przed 1877
rokiem znienawidzonej i nieortodoksyjnej sekty "Gwiezdna Mądrość",
odnotowane zniknięcie w 1893 wścibskiego reportera Edwina M.
Lillibridge'a, a ponad wszystko - wyraz niesamowitego lęku na
wykrzywionej twarzy zmarłego młodego pisarza. Jeden spośród
owych badaczy w stanie krańcowego fanatyzmu wrzucił do zatoki
przedziwnych kształtów kamień i równie zadziwiająco ozdobioną
metalową skrzynię, znalezioną w starej kościelnej iglicy - ciemnej,
bez okien, nie zaś w tej wieży, w której wymienione przedmioty
znajdowały się pierwotnie, jak wspomniane jest w pamiętniku Blake'a.
Choć tak szeroko zostało to potępione zarówno przez czynniki
oficjalne, jak i nieoficjalne, człowiek ów - powszechnie szanowany
lekarz, przejawiający zamiłowanie do dziwacznego folkloru -
oświadczył, że uwolnił ziemię od czegoś, co groziło zbyt wielkim
niebezpieczeństwem, aby można było żyć spokojnie.
Czytelnik sam musiał dokonać wyboru między tymi dwoma
szkołami opinii. Dokumenty podają istotne szczegóły z pewnym
sceptycyzmem, pozostawiając innym naszkicowanie obrazu, jaki
widział Blake - albo udawał, że widzi. Teraz, po dokładniejszym
zapoznaniu się z pamiętnikiem, w spokoju i bez pośpiechu postarajmy
się podsumować ten tajemniczy łańcuch wydarzeń z punktu widzenia
ich głównego aktora.
Młody Blake powrócił do Providence zimą z 1934 na 1935 rok i
zajął piętro sędziwego domu przy porosłym trawą dziedzińcu opodal
College Street - na szczycie ogromnego wzgórza od strony
wschodniej, w pobliżu kampusu Brown University i tuż za zbudowaną
z marmuru biblioteką Johna Haya. Było to przytulne i fascynujące
miejsce, pośród niewielkiej ogrodowej oazy przypominającej wieś,
gdzie ogromne, przyjacielskie koty wygrzewały się w słońcu na dachu
pobliskiej szopy. Kwadratowy dom w stylu georgiańskim kryty
niskim dachem ze świetlikami, klasyczne drzwi wejściowe z
amatorską rzeźbą, okna z małymi szybkami i różne ozdoby
wczesnodziewiętnastowiecznego rzemiosła. Wewnątrz były
sześciodziałowe drzwi, podłoga z szerokich desek, kręte schody w
stylu kolonialnym, białe kominki z okresu Arama, a w tylnej części
domu kilka pokoi położonych trzy stopnie poniżej normalnego
poziomu.

54
Z gabinetu Blake'a, dużego pokoju od południowego zachodu, z
jednej strony widać było frontową część ogrodu, podczas gdy z okien
od zachodu - przed jednym z nich stało biurko - rozciągał się widok
na wzgórze i wspaniałą panoramę rozpościerających się poniżej
dachów w mieście, spoza których jarzyły się tajemnicze zachody
słońca. Na dalekim horyzoncie rysowały się rozległe purpurowe
zbocza, a na ich tle, w odległości około dwóch mili, wznosiło się
widmowe Federalne Wzgórze, najeżone dachami, niezbyt strome,
którego odległe zarysy falowały tajemniczo, przybierając fantastyczne
kształty, kiedy dym z kominów w mieście kłębił się ponad nimi i
spowijał je swymi oparami. Blake doznawał dziwnego uczucia, że
patrzy na jakiś nie znany mu wieczysty świat, który mógłby zniknąć
we śnie, choć może by nie zniknął, gdyby kiedykolwiek spróbował go
odnaleźć i wkroczyć doń osobiście.
Kazał sobie przysłać z domu większość potrzebnych mu książek
i kupił parę antycznych mebli pasujących do tego mieszkania, po
czym zabrał się do pióra i pędzla, żyjąc samotnie i wykonując
samodzielnie wszystkie najprostsze prace domowe. Pracownię miał od
północnej strony na poddaszu, wypełnioną wspaniałym światłem
wpadającym przez świetliki. Tej zimy napisał pięć najlepszych
opowiadań - "Zwierzę ryjące pod ziemią", "Schody w krypcie",
"Shaggai", "W dolinie Prath" oraz "Biesiadnik z gwiazd". Namalował
też sześć obrazów, będących studium niesamowitych krajobrazów.
O zachodzie słońca często siadywał przy biurku i rozmarzony
wpatrywał się sennie w rozległy teren - w ciemne wieże Memorial
Hall widoczne poniżej, dzwonnicę sądu w stylu georgiańskim,
wyniosłe wieżyczki w dolnej części miasta i rozmigotany, spiczasto
zakończony kopiec w oddali, którego nieznane uliczki i szczyty
dachów, rozstawione jak w labiryncie, żywo pobudzały jego
wyobraźnie. Od kilku okolicznych znajomych dowiedział się, że to
rozległe zbocze jest zamieszkiwane przez Włochów, choć większość
ze znajdujących się tam domów pochodzi z czasów jankeskich, a
także irlandzkich. Często wpatrywał się przez lornetkę w ten
nieosiągalny świat, widoczny tylko spoza kłębiącego się dymu, i
wybierał sobie poszczególne dachy, kominy oraz wieżyczki
rozmyślając nad kryjącymi się w nich dziwami pełnymi przeróżnych
tajemnic. Nawet oglądane przez lornetkę Federalne Wzgórze

55
wydawało się obce, prawie baśniowe i jakby związane z nierealnymi,
a tak niepojętymi cudami znajdującymi wyraz w opowiadaniach i
obrazach Blake'a. Wrażenie trwało jeszcze długo potem, jak wzgórze
spowił fioletowy mrok usiany błyskiem latarń niby gwiazdy, a zalew
światła z gmachu sądowego i czerwony napis na budynku Industrial
Trust rozsnuwały łunę tak jaskrawej poświaty, że noc zdawała się być
groteską.
Spośród wszystkich budowli na Federalnym Wzgórzu
najbardziej fascynował Blake'a ogromny, ciemny kościół. Podczas
dnia stał pełen niezwykłej godności, natomiast o zachodzie słońca
ogromna wieża i spiczasta iglica majaczyły czernią na tle
rozpłomienionego nieba. Wydawało się, że wznosi się na jakimś
specjalnie podwyższonym terenie, albowiem ponura fasada i
zaokrąglona część od północy, z opadającym dachem i ostro
zakończonymi oknami od góry wznosiła się wyniośle nad skupiskiem
kalenic i kominów otaczających kościół. Zbudowany z kamienia,
wyglądał niezwykle ponuro i surowo, znać na nim było ślady dymu i
sztormów, szalejących przez całe stulecia a może i dłużej. Styl, jak
zdołał to stwierdzić patrząc przez lornetkę, należał do wczesnego
neogotyku poprzedzającego majestatyczny okres Upjohna, zawierał
też linie i proporcje z okresu georgiańskiego. Zbudowany był zapewne
w 1810 albo 1815 roku.
W miarę jak mijały miesiące, Blake obserwował tę odległą,
zdumiewającą budowlę z coraz większym zainteresowaniem.
Ponieważ w olbrzymich oknach nigdy nie pojawiało się światło,
przekonany był, że kościół jest opustoszały. Im dłużej się przyglądał,
tym usilniej pracowała jego wyobraźnia, aż w końcu obudziło to w
nim najdziwniejsze myśli. Był przekonany, że owa szczególna aura
opustoszenia włada nad całym otoczeniem, nawet gołębie i jaskółki
stroniły od zadymionych okapów kościoła. Wokół innych wież i
dzwonnic dostrzegał liczne stada ptaków, tutaj jednak nigdy się nie
zatrzymywały. Blake pokazywał ten kościół różnym znajomym, ale
nikt nie był na Federalnym Wzgórzu i nie miał pojęcia, co się teraz
dzieje w tym kościele, nikt też nie znał jego przeszłości.
Wiosną Blake'a ogarnął niepokój. Zaczął pisać z dawna
zaplanowaną powieść - głównie o przetrwaniu kultu czarownic w
Maine - ale zupełnie mu nie szło. Coraz więcej przesiadywał przy

56
oknie wychodzącym na zachód i wpatrywał się w dalekie wzgórze i
czarną, krzywą wieżę, od której stroniły ptaki. Kiedy na drzewach w
ogrodzie pojawiły się delikatne listki, świat okryło nowe piękno, a
mimo to Blake był coraz bardziej niespokojny. Wtedy to właśnie po
raz pierwszy przyszło mu na myśl, żeby się wybrać do miasta, potem
wejść śmiało na tajemnicze zbocze i znaleźć się w tym spowitym
dymem świecie urojeń.
Pod koniec kwietnia, tuż przed okrytą tajemnicą wieków nocą
Walpurgii, Blake wybrał się w nieznane. Brnąc przez niezliczoną ilość
uliczek na krańcu miasta i odrażające zapuszczone podwórka, natknął
się w końcu na aleję prowadzącą w górę do zniszczonych wiekami
schodów, pochylonych doryckich portyków i do kopuł z zamglonymi
szybkami. Czuł, że droga ta prowadzi do znanego od dawna, a
nieosiągalnego świata za mgłą. Znajdowały się tam obdrapane biało-
niebieskie tabliczki z nazwami ulic, które nic dla niego nie znaczyły, a
po chwili zauważył dziwne, ciemne twarze przechodzących ludzi i
napisy w obcym języku nad jakimiś dziwnymi sklepami, w budynkach
koloru wyblakłego brązu. Nigdzie nie dostrzegał tych przedmiotów,
które widział z oddali; tak więc raz jeszcze pojął, że Federalne
Wzgórze widziane z daleka było światem urojonym, którego nigdy nie
dosięgnie stopa ludzka.
Co pewien czas zniszczona fasada kościoła albo rozpadająca się
iglica wieży wyłaniały się przed jego oczami, ani razu jednak nie
dojrzał poczerniałej, masywnej budowli, której poszukiwał. Kiedy
zapytał sprzedawcę w sklepie o wielki kamienny kościół, ten tylko
uśmiechnął się i potrząsnął głową, choć mówił swobodnie po
angielsku. Blake wspiął się wyżej, ale tutaj cały teren wydał mu się
jeszcze bardziej obcy, oszałamiający labirynt cichych uliczek
bezkreśnie wiodących gdzieś na południe. Przeszedł przez dwie albo
trzy szerokie aleje i wtedy wydało mu się, że mignęła mu znajoma
wieża. Znowu spytał jakiegoś kupca o masywny kościół zbudowany z
kamienia i tym razem mógłby przysiąc, że zdziwienie, jakie ów
okazał, było sztuczne. Na jego ciemnej twarzy pojawił się lęk, który
chciał ukryć, ale prawą ręką zrobił jakiś dziwny znak.
Nagle po lewej stronie wyłoniła się czarna wieża na tle
przesłoniętego chmurami nieba, ponad rzędami brązowych dachów
osłaniających pokrętne uliczki prowadzące na południe.

57
Blake z miejsca ją rozpoznał i ruszył w tym kierunki, przez
brudne, niewybrukowane uliczki, prowadzące w górę do głównej alei.
Dwukrotnie zbłądził, nie miał już jednak odwagi pytać o drogę
starców ani kobiet siedzących na progach domów, ani też dzieci, które
pokrzykując bawiły się w błocie na ponurych uliczkach.
Wreszcie na południowym zachodzie zobaczył wyraźnie wieżę,
a na końcu alei wznosiła się ogromna kamienna budowla. Stał przez
moment na wietrznym, niezabudowanym placu, wyłożonym brukiem i
otoczonym po przeciwległej stronie wysokim murem. A więc, koniec
jego poszukiwań, bo na wysokim, płaskim wzniesieniu, otoczonym
żelazną barierą i zarosłym chwastami, a zabezpieczonym właśnie tym
usypanym wałem - oddzielny, pomniejszy świat wznosił się całe sześć
stóp nad okolicznymi ulicami - stała ponura, ogromna budowla, której
autentyczność, mimo zupełnie nowej perspektywy, nie podlegała
żadnej wątpliwości.
Opustoszały kościół był w stanie kompletnego zniszczenia.
Niektóre kamienne przypory zupełnie się rozleciały, a kilka
delikatnych kwiatonów ledwie widniało pośród brunatnego zielska i
trawy. Okopcone gotyckie okna nie były nawet potłuczone, choć
futryny w wielu miejscach powypadały. Blake zastanawiał się, jak to
możliwe, że te pomalowane na ciemne kolory szybki tak dobrze
przetrwały, choć wokoło było tylu chłopców, a wiadomo, jakie mają
zwyczaje chłopcy na całym świecie. Masywne wrota zachowały się
nietknięte i były szczelnie zaryglowane. Na wierzchu obwałowania
otaczającego cały ten teren znajdowało się zardzewiałe żelazne
ogrodzenie, którego brama - na szczycie schodów prowadzących od
placu - była zamknięta na kłódkę. Pustka i rozkład okrywały to
miejsce niczym całun, natomiast okapy, pod którymi nie chciały się
gnieździć ptaki, i czarne ściany nie obrośnięte bluszczem były tak
ponure i złowieszcze, że Blake nie byłby w stanie tego wyrazić.
Na placu znajdowało się niewiele ludzi, lecz Blake zauważył
policjanta stojącego od strony północnej, podszedł więc do niego,
żeby dowiedzieć się czegoś o kościele. Był to wysoki, potężny
Irlandczyk, toteż Blake zdumiał się, gdy w odpowiedzi zrobił tylko
znak krzyża i szepnął, że ludzie tutaj nawet o nim nie wspominają. Na
usilne naleganie Blake'a wyjaśnił pośpiesznie, że włoscy księża
ostrzegają wszystkich przed tym kościołem i twierdzą, że

58
zamieszkiwał tu niegdyś jakiś potwór i pozostawił swoje ślady. On
sam nasłuchał się o tym potworze od ojca, który z kolei pamiętał
jeszcze z dzieciństwa różne opowieści.
Dawnymi czasy przebywała tu jakaś sekta - sekta banitów, która
przywoływała straszne rzeczy z nieznanych głębi nocy. Sprowadzono
zacnego księdza, aby wypędził to, co przybyło, choć poniektórzy
twierdzili, że tylko światło zdołałoby tego dokonać. Gdyby żył ojciec
O'Malley, potrafiłby wiele powiedzieć. Teraz jednak nic więcej zrobić
nie można, jak tylko zostawić to w spokoju. Obecnie nie wyrządza już
nikomu krzywdy; zaś ci, którzy mieli z tym do czynienia, już nie żyją
albo są gdzieś daleko. Uciekli jak szczury, kiedy zaczęły krążyć
złowieszcze pogłoski w roku 1877 i kiedy zaczęto się zastanawiać nad
tym, że w sąsiedztwie coraz to ktoś bezpowrotnie znika. Któregoś
dnia, z braku spadkobierców, wkroczy tu zarząd miasta i przejmie tę
budowlę na własność, ale nic dobrego nie spotka tego, kto się jej
dotknie.
Lepiej, aby pozostawić to w spokoju, choćby na wiele lat, aż się
samo rozleci, bo w przeciwnym razie zostaną poruszone moce, które
powinny spoczywać na zawsze w swej czarnej otchłani.
Po odejściu policjanta Blake stał w miejscu i wpatrywał się w
ponurą strzelistą budowlę.
Poruszył go do głębi fakt, że tak jak wszystkim, i jemu
wydawała się groźna, i zastanawiał się, czy w tych starych
opowieściach, o jakich wspominał policjant, tkwi choć ziarno prawdy.
Najprawdopodobniej były to tylko legendy, do których
przyczynił się złowrogi wygląd tego miejsca, ale nawet jeśli tak było
istotnie, to jedna z tych legend została już pobudzona do życia. Spoza
rozproszonych chmur wyłoniło się popołudniowe słońce, ale nie było
już w stanie rozjaśnić pokrytych plamami i sczerniałych ścian starej
wieży wyrastającej z wysokiego wzniesienia. Dziwne, że wiosenna
zieleń nie objęła brązowych, uschniętych zarośli na otoczonym
żelaznym ogrodzeniem dziedzińcu. Blake spostrzegł, że bezwiednie
zbliżył się do obwałowania i zardzewiałego płotu w nadziei, że może
znajdzie jakieś przejście. Ta poczerniała świątynia wabiła
nieprzeparcie. W pobliżu schodów nie było żadnego otworu w
ogrodzeniu, jednakże od strony północnej okazało się, że brakuje
kilku prętów. Mógł wejść po schodach i wąskim obmurowaniem na

59
zewnątrz ogrodzenia dostać się do otworu. Skoro wszyscy tak drżą
przed tym miejscem, nie napotka ze strony tutejszych mieszkańców na
żaden sprzeciw. Nim ktokolwiek zdążył zauważyć, znalazł się na
górze i wewnątrz ogrodzenia. Wtedy obejrzał się, a na placu kilka
osób najwyraźniej cofało się do tyłu wykonując taki sam znak prawą
ręką, jak właściciel sklepu, koło którego przechodził. Kilka okien
zamknęło się z hukiem, a jakaś tęga kobieta wypadła na ulicę, aby
wciągnąć grupkę dzieci do rozpadającego się, nie pomalowanego
domu. Otwór w płocie można było przejść bez trudu, toteż po chwili
Blake przedzierał się już pośród zbutwiałej, skotłowanej gęstwiny
zarośli na opustoszałym dziedzińcu. Tu i ówdzie walały się
zniszczone resztki kamieni nagrobkowych, świadczące o tym, że
niegdyś grzebano w tym miejscu zmarłych; musiały to być jednak
bardzo odległe czasy. Ten masywny kościół robił z bliska
przytłaczające wrażenie, jednakże Blake zwalczył ogarniający go
dziwny nastrój i zbliżył się chcąc wypróbować trzy ogromne wrota we
frontowej części kościoła. Wszystkie były jednak mocno
zaryglowane, wobec tego postanowił obejść dokoła tę cyklopową
budowlę w poszukiwaniu jakichś mniejszych drzwi albo jakiegoś
możliwego do pokonania otworu. Nie był pewien, czy rzeczywiście
pragnie dostać się do środka tej nawiedzonej, opustoszałej i mrocznej
świątyni, jednakże jej tajemniczość przyciągała go nieprzeparcie.
Ziejące czarną pustką i nie zabezpieczone piwniczne okno na
tyłach kościoła zapewniało dogodne przejście. Zajrzawszy do środka
Blake zobaczył podziemną czeluść wypełnioną pajęczyną i kurzem i
lekko rozjaśnioną promieniami zachodzącego słońca. Rumowisko
gruzu, stare baryłki, połamane meble i skrzynki - oto, co dojrzał, choć
wszystko pokrywał całun kurzu zacierający wyrazistość wszelkich
konturów. Pokryte rdzą resztki pieca do ogrzewania świadczyły, że
budynek ten był w użyciu jeszcze w czasach wiktoriańskich.
Jak w zamroczeniu, prawie nieświadomie, Blake wczołgał się
przez okienko i stanął na betonowej podłodze pokrytej grubą warstwą
kurzu i gruzem. Piwnica była ogromna, bez żadnego przepierzenia, a
w odległym prawym rogu, mimo gęstego mroku, zauważył czarne,
łukowate sklepienie, najwyraźniej prowadzące ku schodom.
Zawładnęło nim przytłaczające uczucie, gdy sobie uświadomił, że
znajduje się wewnątrz tego widmowego budynku, ale starał się je

60
zwalczyć próbując się zorientować w otoczeniu. Znalazł całą,
nietkniętą baryłkę w zwałach kurzu i potoczył ją pod okno, żeby
ułatwić sobie wyjście. Następnie, zebrawszy się na odwagę, ruszył
przez tę obszerną, wypełnioną pajęczyną przestrzeń w kierunku
łukowatego sklepienia. Prawie dławiąc się wszechobecnym kurzem i
cały omotany pajęczyną dotarł do zniszczonych schodów
prowadzących w zupełną ciemność. Nie miał żadnego światła,
wymacywał drogę rękami. Na ostrym zakręcie napotkał zamknięte
drzwi, u których po krótkich poszukiwaniach odnalazł starą klamkę.
Otworzyły się do wewnątrz korytarza, wyłożonego zjedzoną przez
korniki boazerią, do którego przedostawało się trochę światła.
Stanąwszy na parterze Blake zaczął błyskawicznie badać teren.
Wszystkie wewnętrzne drzwi były nie zamknięte, mógł więc
swobodnie przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia. Ogromna
nawa robiła wprost niesamowite wrażenie, tumany i zwały kurzu
pokrywały ławki, ołtarz, ambonę z klepsydrą i daszek nad nią, a grube
pajęcze liny ciągnęły się pomiędzy ostro zakończonymi łukami
sklepienia krużganku, oplatając liczne gotyckie kolumny. Nad całym
tym milczącym pustkowiem igrało odrażające ołowiane światło, bo
promienie zachodzącego słońca przedostawały się poprzez prawie że
czarne szybki w oknach absydy.
Malowidła na tych szybkach pokrywało tyle kurze, że nie
sposób było się zorientować, co przedstawiają, ale to, co zdołał
odróżnić, raczej mu się nie podobało. Wzory były w przeważającej
części konwencjonalne, a ponieważ posiadł znajomość wszelkiego
dziwnego symbolizmu, dopatrzył się wśród nich powiązania ze
starożytnymi malowidłami. Kilka postaci świętych miało wyraz nudy,
niepomnych na krytycyzm wiernych, zaś jedno z okien zdawało się
być tylko ciemną przestrzenią z rozrzuconymi spiralami dość
dziwnego blasku. Kiedy Blake odwrócił wzrok od okien, zauważył, że
okryty pajęczyną krzyż nad ołtarzem nie jest normalnym krzyżem, ale
przypomina pierwotny krzyż ankh albo ansata z mrocznych egipskich
czasów.
W zakrystii, znajdującej się za absydą, Blake znalazł
spróchniałe biurko i półki aż do sufitu pełne zbutwiałych,
rozpadających się książek. Tutaj po raz pierwszy doznał prawdziwego
wstrząsu, bo tytuły tych książek okazały się bardzo wymowne. Były

61
to czarne, zakazane księgi, o jakich większość zdrowych na umyśle
ludzi nigdy w życiu nie słyszała albo najwyżej wieść o nich docierała
w potajemnych i pełnych lęku szeptach wyjęty spod prawa i
przerażający skarbiec sekretów wątpliwej natury i starych reguł, które
wsączały się bezustannie w strumień czasu, począwszy od epoki
pierwotnego człowieka, a nawet od okresu tych mrocznych,
legendarnych dni, kiedy nie było jeszcze ludzi. Blake niektóre z tych
książek czytał - łacińską wersję odrażającej książki "Necronomicon",
złowróżbną "Liber Ivonis", niesławną "Cultes des Goules" Comte'a
d'Erlette, "Unaussprechlichet Kulten" von Junzta oraz starego Ludviga
Prinna diaboliczną księgę "De Vermis Mysteriis". Inne znał tylko ze
słyszenia albo w ogóle o nich nie wiedział, jak na przykład "Pnakotic
Manuscripts", "Book of Dzyan" oraz rozpadający się wolumin
zupełnie nieokreślonego charakteru, zawierający jednak znaki i
wykresy oszałamiające, nie obce człowiekowi studiującemu okultyzm.
A więc krążące tutaj pogłoski nie były bezpodstawne. To miejsce
stanowiło niegdyś siedzibę zła starszego niż ludzkość i o szerszym
zasięgu niż znany nam wszechświat.
W rozlatującym się biurku znajdowała się oprawna w skórę
księga zapisów, wypełniona notatkami w jakimś dziwnym
kryptograficznym piśmie. Rękopis składał się z powszechnie znanych
tradycyjnych symboli używanych dzisiaj w astronomii, a niegdyś w
alchemii, astrologii i innych wątpliwych sztukach - były więc słońce,
księżyc, planety, postacie i znaki zodiaku - zgrupowane na całych
stronicach tekstu, z odstępami i paragrafami, co świadczyło o tym, że
każdy symbol odpowiadał jakiejś literze alfabetu.
W nadziei, że potem rozszyfruje ten kryptogram, Blake wsunął
książkę do kieszeni płaszcza. Wiele ksiąg stojących na półkach tak go
zafascynowało, że postanowił je jeszcze kiedyś wypożyczyć. Dziwił
się, że tak długo stały przez nikogo nie tknięte. Czyżby był pierwszym
człowiekiem, który przezwyciężył ten paraliżujący i tak powszechny
lęk, z powodu którego to miejsce przez sześćdziesiąt lat było
opustoszałe i nikt tu nawet nie zajrzał?
Dokonawszy inspekcji parteru Blake ruszył przez całą widmową
nawę ku frontowej kruchcie, gdzie dojrzał drzwi i schody prowadzące
zapewne do sczerniałej wieży i iglicy - tak dobrze mu znanych z
odległości. Wspinanie się było doświadczeniem zaskakującym, bo

62
kurz zalegał całymi pokładami, zaś pająki tutaj, w tym zaduszonym
miejscu, zadziałały najowocniej. Schody były kręte, z wąskimi
drewnianymi stopniami, a co pewien czas mijał
Blake przesłonięte kurzem okna, z których rozciągała się
przyprawiająca o zawrót głowy panorama miasta. Choć nie widać
było żadnych lin, spodziewał się znaleźć jeden albo nawet kilka
dzwonów w tej wieży, której wąskie, osłonięte żaluzjami ostrołukowe
okna obserwował tak często przez lornetkę. Spotkało go jednak
rozczarowanie, bo kiedy wspiął się już na sam szczyt schodów, nie
dostrzegł żadnych dzwonów, a znajdujące się tam pomieszczenie
poświęcone było zupełnie innym celom.
Miało jakieś piętnaście stóp kwadratowych i cztery ostrołukowe
okna, przez które sączyło się słabe światło, były bowiem osłonięte
okiennicami z przegniłych już desek, które zostały potem umocowane
następnymi szczelnymi okiennicami, także już zbutwiałymi. Pośrodku
zakurzonej podłogi wznosił się kamienny filar o dziwnym dosyć
kształcie, około czterech stóp wysoki, średnicy zaś około dwóch stóp,
pokryty wszędzie wyrytymi niezbyt starannie i zupełnie nieczytelnymi
hieroglifami. Na filarze spoczywała metalowa skrzynia o
niesymetrycznych wymiarach; uniesiona pokrywa trzymała się na
zawiasach, a w środku znajdowało się coś, co pod kurzem,
nagromadzonym przez dziesiątki lat, wyglądało na jakiś przedmiot w
kształcie jajka albo też nieregularnej kuli wielkości około czterech
cali. Wokół filara stało kołem siedem gotyckich krzeseł z wysokim
oparciem, całkiem nieźle zachowanych, a za nimi, wzdłuż ścian
wyłożonych ciemną boazerią, widniało siedem wielkich posągów z
kruszącego się, pomalowanego czarną farbą gipsu, przypominającego
zagadkowo rzeźbione megality z tajemniczej Wyspy Wielkanocnej. W
jednym rogu tego omotanego pajęczyną pomieszczenia znajdowała się
drabina wmontowana w ścianę, po której wchodziło się do drzwi
zapadowych, a prowadzących do pozbawionej okien iglicy.
Kiedy Blake przywykł do tego słabego oświetlenia, zauważył
dziwne płaskorzeźby na otwartej skrzyni z żółtawego metalu.
Zbliżywszy się zaczął ścierać kurz rękoma i chustką do nosa, a wtedy
zobaczył monstrualne i zupełnie nieznane mu postacie, które
najprawdopodobniej żyły, ale nie przypominały żadnego istnienia,
jakie mogłoby się rozwinąć na tej planecie. Czterocalowy kulisty

63
kształt okazał się prawie czarnym, czerwono prążkowanym
wielościanem, o kilku nieregularnych płaskich powierzchniach; był to
albo bardzo cenny gatunek kryształu, albo imitacja wykonana z
jakiegoś minerału, wyrzeźbionego i oszlifowanego do połysku. Nie
dotykał dna skrzynki, był zawiedziony na metalowym krążku
podtrzymywanym siedmioma dziwnie zaprojektowanymi
wspornikami, wkładającymi się symetrycznie do kątów wewnętrznych
ścian skrzynki u góry. Kamień ten, raz odkryty, fascynował Blake'a z
coraz większą siłą. Nie mógł od niego oderwać oczu, a wpatrując się
w jego błyszczącą powierzchnię, odnosił wrażenie, że jest całkiem
przezroczysty, zaś wewnątrz znajdują się zarysy światów pełnych
dziwów. Przesuwały mu się przed oczyma nieznane planety z
wielkimi kamiennymi wieżami, inne znów z olbrzymimi górami
pozbawionymi śladów życia i jeszcze dalsze przestrzenie, w których
tylko ruch zamglonej czerni świadczył o istnieniu świadomości i woli.
Kiedy wreszcie oderwał wzrok, zauważył jakiś dziwny stos
kurzu w kącie wieży koło drabiny. Dlaczego przyciągnął jego uwagę,
nie potrafiłby powiedzieć, lecz coś w jego konturach pobudziło prawie
uśpioną świadomość Blake'a. Przedzierając się w tym kierunku
poprzez wiszące pajęczyny zaczął podejrzewać coś niezwykłego. Z
pomocą chustki do nosa odkrył wreszcie prawdę, od której dech mu
zaparło. Był to ludzki szkielet, który musiał tu tkwić już od bardzo
dawna. Ubranie było w strzępach, jednakże guziki i szczątki materiału
przemawiały za szarym garniturem. Znalazł tam jeszcze inne szczątki
- butów, metalowych klamer, spinek od mankietów, spinki do krawatu
o zupełnie zatartym wzorze, znak reportera z dawną nazwą
"Providence Telegram" i rozpadający się skórzany portfel. Blake
przejrzał go dokładnie i znalazł kilka starych rachunków, reklamowy
kalendarz na rok 1883, parę wizytówek na nazwisko "Edwin M.
Lillibridge" oraz kartkę z notatkami pisanymi ołówkiem.
Notatki te szczególnie go zainteresowały, toteż przeczytał je
dokładnie przy oknie wychodzącym na zachód. Nie powiązany ze
sobą tekst zawierał następujące sformułowania:
"Prof. Enoch Bowen wrócił z Egiptu w maju 1844 - w lipcu
kupił stary kościół Dobrej Woli - jego archeologiczne prace i studia z
zakresu okultyzmu znane powszechnie".
"Dr Drowne z 4-tego kościoła Baptysty ostrzega przed

64
Gwiezdną Mądrością podczas mszy 29 grudnia 1844".
"Kongregacja 97 pod koniec 1845".
"1846, 3 zniknięcia - po raz pierwszy wspomniano o Świecącym
Trapezoedrze".
"1848, 7 zniknięć - początek opowieści o krwawych ofiarach".
"Badania 1953 bez rezultatu - opowieść o jakichś odgłosach".
"Ojciec O'Malley mówi o otaczaniu czcią diabła na podstawie
skrzynki znalezionej w egipskich ruinach - powiada, że przywołują
coś, co nie może istnieć w świetle. Ucieka przy słabym oświetleniu,
całkowicie znika przy pełnym świetle. Wtedy trzeba to przywołać
ponownie. Prawdopodobnie dowiedział się o tym od Francisa X
Feeneya, który wyznał to na łożu śmierci, a dołączył do Gwiezdnej
Mądrości w 1849. Ci ludzie twierdzą, że Świecący Trapezoedr
pokazuje im niebo i inne światy oraz że Duch Ciemności wyjawia im
różne tajemnice".
"Opowieść o Orrinie B. Eddy, 1857. Przywołują go wpatrując
się w kryształ, mają także swój własny, sekretny język".
"200 a nawet więcej w zgrom. 1863, nie licząc mężczyzn
znajdujących się w czołówce".
"Irlandzcy chłopcy gromadzą się tłumnie w kościele w 1869 po
zniknięciu Patricka Regana".
"Tajemniczy artykuł w J., 14 marca, 1972, ale nikt o nim nie
wspomina".
"6 zniknięć, 1876 - tajny komitet wzywa mera Doyle".
"Akcja obiecana w lutym 1977 - kościół zamknięty w kwietniu".
"Gang - chłopcy z Federalnego Wzgórza - zagrożony. Dr ... i
członkowie Rady Parafialnej w maju".
"181 osób opuszcza miasto pod koniec 1977 - nazwiska nie
wymienione".
"Zaczynają krążyć upiorne opowieści, 1880 - próba sprawdzenia
wiarygodności pogłoski, że żadna ludzka istota nie wstąpiła do
kościoła od 1877".
"Poprosić Lanigana o fotografię tego miejsca zrobioną w 1851".
Blake wsunął kartkę do notesu, włożył do kieszeni płaszcza, po
czym popatrzył uważnie na zakurzony szkielet. Znaczenie notatek
było oczywiste, a człowiek ten bez wątpienia w poszukiwaniu
dziennikarskiej sensacji, której nikt nie miał odwagi stawić czoła. Kto

65
wie... może nawet nikt nie miał pojęcia o jego zamierzeniu? Ale już
nigdy więcej nie powrócił do swej redakcji. Czyżby jakiś
wszechpotężny lęk zmógł go w końcu i przyprawił o atak serca?
Blake pochylił się nad opalizującym szkieletem i stwierdził, że
znajduje się w dość niezwykłym stanie. Niektóre kości całkiem się
rozpadły, inne znów porozszczepiały się na końcach. Jedne dziwnie
pożółkły, inne wyglądały tak, jakby się zwęgliły. Zwęglenie znać też
było na niektórych szczątkach ubrania. A już w szczególnym stanie
była czaszka - miała żółte plamy, a na czubku jakby przeżarł ją jakiś
ostry kwas. Blake nie potrafił sobie wyobrazić, co się działo z tym
szkieletem w ciągu czterdziestu lat cichego przebywania w tym
grobie.
Nim zdał sobie z tego sprawę, znowu wpatrywał się w kamień,
który pobudzał jego wyobraźnię i roztaczał przed oczami spowite
mgłą widowisko. Dostrzegł całą procesję ludzki odzianych w togi z
kapturami, których zarysy nie przypominały ludzkich postaci, i patrzył
na bezkresne mile pustyni otoczonej rzeźbionymi, sięgającymi nieba
monolitami. Widział wieże i mury w mrocznej podmorskiej głębi, a
także wirującą przestrzeń, w której smugi czarnej mgły przesłaniały
nikłe, rozmigotane opary w kolorze zimnej purpury. A jeszcze dalej
dostrzegał bezkresną zatokę ciemności, gdzie bryłowate i
półbryłowate kształty były rozpoznawalne tylko dlatego, że kołysały
się chwiejnie, a niezbyt wyraźne oznaki ich mocnej konstrukcji
świadczyły jakby o porządku górującym nad chaosem i podsuwały
klucz do wszystkich paradoksów i arkanów znanych nam na świecie.
Nagle cały ten czar prysł pod wpływem przytłaczającego,
nieokreślonego lęku, który prawie zaczął dławić Blake'a. Oddalił się
od kamienia czując bezcielesną obecność czegoś, co obserwuje go z
przerażającą natarczywością. Czuł się usidlony przez coś, co nie było
umiejscowione w kamieniu, ale co poprzez ten kamień wpatrywało się
w niego i co już będzie mu nieustannie towarzyszyć, choć
niedostrzegalne fizycznie. Miejsce to zaczęło mu działać na nerwy,
wystarczyło zresztą samo to koszmarne odkrycie, jakiego dokonał.
Zapadał już zmrok, a Blake nie miał ze sobą latarki, postanowił więc
wyjść stąd natychmiast.
Wtem, w coraz bardziej gęstniejącym mroku, wydało mu się, że
widzi jakiś nikły blask dobywający się z tego niesymetrycznego

66
kamienia. Nie chciał patrzeć, ale coś go do tego zmuszało. Czyżby to
była radioaktywna fosforescencja? W notatkach zmarłego
dziennikarza wspomniane jest o Świecącym Trapezoedrze, co to być
może? Czym jest ten opuszczony matecznik kosmicznego zła? Czego
tutaj dokonano i co jeszcze się czai w tym mroku, od którego stronią
ptaki? Wydało mu się, że gdzieś z pobliża doleciał jakiś nieuchwytny
fetor, choć nie można było określić jego źródła. Blake chwycił wieko
otwartej skrzyni o zatrzasnął.
Bez oporu poruszyły się zawiasy i skrzynia została szczelnie
zamknięta, a w niej ów lśniący kamień.
Podczas odgłosu zamykania rozległy się jakieś szmery w
wieczystej ciemności wieży, wysoko pod sufitem. Na pewno szczury -
jedyne żywe stworzenia, mogące obwieszczać swą obecność w tej
przeklętej budowli, do której wtargnął Blake. A jednak odgłosy te
straszliwie go przeraziły, rzucił się jak oszalały w dół krętych
schodów, a potem przez upiorną nawę do piwnicy i wydostał się na
pusty, spowity już mrokiem dziedziniec. Minął rozliczne ścieżki i
uliczki Federalnego Wzgórza, które zaprowadziły go na normalne
ulice uniwersyteckiej dzielnicy, wyłożone swojskimi chodnikami z
cegły. Blake przez kilka następnych dni nikomu nie wspominał ani
słowem o swojej wprawie.
Rozczytywał się w rozmaitych księgach, wertował w mieście
całe stosy gazet wydawanych w ciągu wielu lat i rozpracowywał z
zapamiętaniem kryptogram napotkany w oprawnej w skórę księdze,
którą znalazł w zakrystii. Szyfr, jak się przekonał, nie był prosty, po
długim okresie wytężonej pracy stwierdził, że nie jest to zapis w
języku angielskim a ni też w łacinie, grace, francuskim, hiszpańskim,
włoskim czy niemieckim. Postanowił sięgnąć do najgłębszych źródeł
swojej edukacji.
Co wieczór jak dawniej spoglądał na zachód i wpatrywał się w
czarną wieżę pośród stromych dachów tego odległego i prawie
baśniowego świata. Teraz jednak napełniała go jakimś nowym lękiem.
Znał już bowiem kryjące się w niej dziedzictwo wiedzy powiązanej ze
złem, tym bardziej więc fantazja ponosiła go niepohamowanie w
najdziwniejszych kierunkach. Z nadchodzącą wiosną wracały ptaki, a
kiedy obserwował ich lot o zachodzie słońca, wiedział, że unikały
posępnej, samotnej wieży jeszcze bardziej niż dotychczas. Jeżeli stado

67
ptaków zbliżyło się do niej, zawracało i rozpraszało się w panikę -
wyobrażał sobie szaleńczy trzepot ich skrzydeł, którego nie mógł
usłyszeć z odległości tylu mil.
W czerwcu, wedle pamiętnika Blake'a, odniósł on zwycięstwo
nad kryptogramem. Odkrył, że to był zapis w języku Aklo, którym
posługiwali się wyznawcy szatańskiego starożytnego kultu, z czym
zetknął się przypadkowo prowadząc niegdyś badania naukowe.
Pamiętnik jest dziwnie powściągliwy odnośnie tego, co Blake
odczytał, ale niewątpliwe jest jedno, że wyniki jego dociekań
napełniły go lękiem i wprowadziły zamęt w jego życie. W pamiętniku
są wzmianki o Duchu Ciemności, który budzi się, jeżeli ktoś zajrzy w
głąb Świecącego Trapezoedru, i o obłąkańczym domniemaniu, że
zostaje przywołany z głębi chaosu. On to, zgodnie z panującym
przekonaniem, posiadł całą wiedzę i żąda najstraszliwszych ofiar. W
niektórych notatkach Blake'a wyczuwa się lęk, gdyż duch, a Blake
uważa, że został przywołany, grasuje w całej okolicy, tylko światła
uliczne są dlań wałem ochronnym, którego nie może przekroczyć.
O Świecącym Trapezoedrze wspomina często, zwąc go oknem
wszystkich czasów i przestrzeni, i tropi całą jego historię, począwszy
od dni, kiedy został uformowany na ciemnej Yuggoth, nim jeszcze
stare Bóstwa sprowadziły go na ziemię. Strzeżony pieczołowicie i
umieszczony w tej dziwnej skrzyni przez krynoidy z Antarktydy,
został ocalony od zagłady przez ludzi - węży z Volusii i przez całe
eony bacznie strzegły go w Lemurii pierwsze istoty ludzkie.
Przemierzył najdziwniejsze lądy i morza, został zatopiony wraz z
Atlantydą, a potem rybak minojski wyłowił go w sieci i sprzedał
ciemnoskórym kupcom z mrocznego Khem.
Faraon Nephren-Ka zbudował wokół tego kamienia świątynię z
kryptą bez okien, dzięki czemu jego imię zostało wyryte na
wszystkich monumentach i uwiecznione w różnych zapisach. Potem
spał w ruinach tej świątyni, którą kapłani i nowy faraon zburzyli, ale
jakiś archeolog znowu go wykopał ku zgubie ludzkości.
Na początku lipca gazety jakby uzupełniają zapiski Blake'a,
choć w sposób pobieżny i prawie że przypadkowy, tylko więc
pamiętnik zwrócił uwagę na zawarte w nich wiadomości.
Okazuje się, że nowa fala przerażenia ogarnęła Federalne
Wzgórze, ponieważ jakiś obcy przybysz wtargnął do kościoła

68
zionącego grozą. Włosi szeptali coś o jakimś niezwykłym
zamieszaniu, stukocie i drapaniu, rozlegającym się w wieży
pozbawionej okien, i prosili swoich kapłanów o wypędzenie istoty,
która nawiedza ich w snach. Twierdzili, że coś ciągle waruje przy ich
drzwiach, czekając, aż się ściemni, by wtargnąć do środka.
Wiadomości prasowe napomykały o zakorzenionych tu od dawna
przesądach, ale nie rzucały żadnego światła na źródło ich
pochodzenia. Młodzi reporterzy w obecnych czasach najwyraźniej nie
znali odległej przeszłości. Opisując to wszystko w pamiętniku Blake
objawia dość dziwny wyrzut sumienia, mówi o konieczności
zakopania Świecącego Trapezoedru i o zlikwidowaniu tego, co
spowodował, przez oświetlenie owej strasznej, wysokiej wieży. Ale
jednocześnie przejawia graniczące z niebezpieczeństwem
zafascynowanie i przyznaje, że owładnięty jest nienormalnym wprost
pragnieniem - występującym nawet w jego snach - aby raz jeszcze
wybrać się do tej przeklętej wieży i popatrzeć w głąb świecącego
kamienia, kryjącego w sobie tajemnice kosmosu.
Jednakże gazeta poranna z 17 lipca napełniła piszącego
pamiętnik jakimś szczególnym przerażeniem. Były to znowu
wiadomości o niepokoju wciąż panującym na Federalnym Wzgórzu,
w tonie półżartobliwym, ale dla Blake'a miało to wymowę tragiczną.
Nocna burza zakłóciła system oświetlenia miasta na pełną godzinę, w
przeciągu której Włosi popadli w lęk bliski szaleństwu. Ci, którzy
mieszkali w pobliżu kościoła, twierdzili, że to coś, znajdujące się w
wieży, skorzystało z wygaszonych latarń i przedostawszy się do
kościoła, miotało się tam i łomotało w odrażający, obleśny sposób.
Potem znowu przeniosło się do wieży, skąd dochodziły odgłosy
tłuczonego szkła. Może to przebywać wszędzie, gdzie zalega
ciemność, umyka zaś przed światłem.
Kiedy włączona prąd, w wieży rozległo się zdumiewające
szamotanie, bo nawet najsłabszy promyk światła przesączający się
przez osmolone, przesłonięte okiennicami okna był dla tej rzeczy nie
do niesienia. Wśród szamotaniny wślizgnęło się to do swej mrocznej
wieży w odpowiednim momencie, gdyż pod wpływem długotrwałego
oświetlenia mogłoby się znowu znaleźć w otchłani, z której wywołał
je szalony obcy przybysz. Podczas owej godziny ciemności
rozmodlony tłum zgromadził się wokół kościoła trzymając w deszczu

69
zapalone świece i lampy osłonięte papierem i parasolami - świetlna
gwardia mająca ocalić miasto od mary nocnej, grasującej w
ciemności. Ci, którzy stali najbliżej kościoła, twierdzili, że był
moment, kiedy zewnętrzne wrota załomotały złowieszczo.
Ale nawet to jeszcze nie było najgorsze. Wieczorem w
"Biuletynie" Blake przeczytał, co odkryli dwaj reporterzy. Poruszeni
dziwnymi i pełnymi lęku opowieściami, na przekór zalęknionemu
tłumowi Włochów, wczołgali się przez piwniczne okno do wnętrza
kościół, jako że drzwi nie mogli otworzyć. Stwierdzili, że kurz w
kruchcie i upiornej nawie został w dziwny sposób wymieciony, a
wszędzie dokoła leżały porozrzucane zbutwiałe poduszki i obite
satyną ławki. Zewsząd unosiła się ohydna woń, a tu i ówdzie widniały
żółte ślady i plamy, będące jakby pozostałością zwęglenia po pożarze.
Otworzywszy drzwi prowadzące do wieży i zatrzymawszy się na
chwilę, gdyż wydało im się, że słyszą odgłosy jakby drapania,
stwierdzili, że wąskie spiralne schody są zupełnie czyste.
W samej wieży zastali podobną sytuację, kurz był tam prawie
wymieciony. Wspominali o siedmiokątnym kamiennym filarze, o
powywracanych gotyckich krzesłach i dziwacznych gipsowych
posągach; zdumiewające, ale w ogóle nie napomknęli o metalowej
skrzyni i rozpadającym się szkielecie. Najbardziej jednak zaniepokoił
się Blake - poza wzmiankami o śladach zwęglenia i nieprzyjemnym
zapachu - podanymi szczegółami w końcowej partii opisu reporterów
odnośnie potłuczonego szkła. Wszystkie ostrołukowe okna w wieży
zostały wybite, a dwa w sposób zdumiewający i najwyraźniej w
pośpiechu przesłonięte wyrwanym z ław kościelnym satynowym
obiciem i włosiem z poduszek. Wszystko to zostało upchnięte
pomiędzy zewnętrzne okiennice. Resztki satyny i kępy włosia leżały
porozrzucane na świeżo wymiecionej podłodze, tak jakby komuś
przeszkodzono w całkowitym zaciemnieniu wieży, jak za dawnych
dni, kiedy wszystkie okna były szczelnie zasłonięte.
Pożółkłe plamy i ślady zwęglenia zauważono też na drabinie
prowadzącej do szczytu wieży pozbawionej okien, jednakże kiedy
reporter wszedł po niej i otworzywszy trap oświetlił latarką mroczne i
cuchnące pomieszczenie, dostrzegł tylko panujący tam mrok i stos
bezkształtnych szczątków zgromadzonych przy jakiejś szczelinie.
Werdykt oczywiście był jeden - szarlataneria. Ktoś płatał figla

70
przesądnym mieszkańcom wzgórza albo też jakiś fanatyzm
postanowił rozniecać w nich strach, najprawdopodobniej dla ich
rzekomego dobra.
Możliwe też, że jacyś młodzi i nieodpowiedzialni miejscowi
ludzie zainscenizowali tak wymyślny żart dla zewnętrznego świata.
Najbardziej zabawny był finał tego zdarzenia, gdyż policja
postanowiła wysłać swego inspektora, żeby zweryfikował
sprawozdanie reporterów.
Trzej kolejni inspektorzy znaleźli wybieg dla uniknięcia
wyznaczonej im misji, dopiero czwarty, acz niechętnie, musiał
pojechać, a powróciwszy nie wniósł nic nowego do relacji reporterów.
Od tego momentu pamiętnik Blake'a wykazuje narastające
objawy podenerwowania i grozy. Jego autor wyrzuca sobie
bezczynność i rozwodzi się szeroko nad konsekwencjami następnego
wyłączenia światła. Sprawdzono, że trzykrotnie - podczas burzy -
telefonował do zespołu energetycznego ogarnięty paniką i błagał, aby
podjęto wszelkie środki ostrożności i nie dopuszczono do awarii
prądu. Kilkakrotnie zaznacza się w pamiętniku niepokój, gdyż
reporterzy oglądając mroczną izbę w wieży nie natknęli się na
metalową skrzynię i kamień ani na rozpadający się szkielet.
Przypuszczał, że te rzeczy zostały usunięte - ale przez kogo lub co i
gdzie, nie miał pojęcia. Największe obawy jednak wykazywał w
związku ze swoją osobą i tym niesamowitym powiązaniem, jakie
wyczuwał, między własnym umysłem i owym zaczajonym
koszmarem w odległej wieży - ową straszną rzeczą zespoloną z nocą,
którą z powodu własnej brawury wyciągnął z nieprzeniknionego
mroku. Nieustannie odczuwał wyrzut sumienia, a ludzie, którzy go w
tym czasie odwiedzali, pamiętają, że przesiadywał przy biurku
oderwany od rzeczywistości i przez zachodnie okno wpatrywał się w
tę odległą strzelistą wieżę wyłaniającą się spoza dymu kłębiącego się
nad miastem. W jego notatkach bezustannie pojawiają się wzmianki o
jakichś strasznych snach i coraz bardziej zacieśniającym się,
niesamowitym powiązaniu z ową tajemniczą rzeczą podczas snów.
Wspomina na przykład, że którejś nocy zbudził się i stwierdził,
że jest ubrany, znajduje się na ulicy i bezwiednie schodzi z College
Hill, zmierzając w kierunki zachodnim. Ciągle też podkreśla, że ta
rzecz w wieży dobrze wie, gdzie go można znaleźć.

71
Przez tydzień po trzydziestym lipca Blake zdradzał załamanie
psychiczne. nie ubierał się, a jedzenie zamawiał telefonicznie.
Przyjaciele zaglądający do niego wspominają coś o sznurach, które
trzymał przy łóżku. Tłumaczył się tym, że z powody nocnych
wędrówek musi sobie co wieczór spętywać nogi w kostkach, mając
nadzieję, że go to powstrzyma albo przynajmniej zbudzi się przy ich
rozwiązywaniu.
W pamiętniku opisał swoje koszmarne doznanie, które
przyczyniło się do całkowitego załamania psychicznego.
Trzydziestego lipca położył się wieczorem do łóżka i nagle znalazł się
w nieprzeniknionym mroku, w którym z trudem torował sobie drogę.
Dostrzegł tylko krótkie, horyzontalne strumienie bladego,
niebieskawego światła, czuł jakiś straszliwy fetor i słyszał gdzieś w
górze ponad sobą dziwną kakofonię cichych, tajemniczych dźwięków.
Ilekroć się poruszył, natychmiast się o coś potykał, a każdy
odgłos wywoływał pewnego rodzaju odpowiedź w górze - odgłos
dziwnego szumu mieszającego się z ostrożnym pocieraniem drzewa o
drzewo.
Wymacując drogę rękoma natknął się na kamienną kolumnę z
pustym wierzchołkiem, innym znów razem okazało się, że po drabinie
wmontowanej w ścianę, kurczowo przytrzymując się szczebli, wspina
się niezdarnie tam, skąd rozchodzi się straszny fetor i skąd bije weń
piekący żar. Przed oczami jego przesuwały się jak w kalejdoskopie
przedziwne obrazy, co pewien czas przemieniając się w ogromną,
nieprawdopodobną otchłań nocy, w której wirowały słońca i światy
jeszcze głębszej ciemności. Przyszły mu na myśl stare legendy
Ostatecznego Chaosu, w którego wnętrzu spoczywa sobie wygodnie
niewidomy bóg - idiota Azathoth, Pan Wszystkich Rzeczy, otoczony
hordą bezmyślnych i bezkształtnych tancerek, ukołysany cichą,
monotonną melodią szatańskiego fletu trzymanego w ohydnych
szponach.
Nagle jakiś ostry sygnał z zewnętrznego świata wyrwał go z
odrętwienia i uświadomił mu cały koszmar sytuacji, w jakiej się
znalazł. Nie miał pojęcia, co to było - może jakiś spóźniony odgłos
fajerwerków rozbłyskujących przez całe lata na Federalnym Wzgórzu,
którymi mieszkańcy czcili rozmaitych swoich świętych i patronów
albo też świętych czczonych jeszcze w ich rodzinnych wioskach we

72
Włoszech. W każdym razie skutek był taki, że krzyknął na cały głos,
zeskoczył w największym przerażeniu z drabiny i na oślep torował
sobie drogę w zagraconym i spowitym gęstym mrokiem
pomieszczeniu.
Z miejsca zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje, i nie bocząc na
nic zaczął pędzić w dół po spiralnych schodach, obcierając skórę i
potykając się na każdym zakręcie. Potem uciekał przez ogarniętą
nocną zmorą nawę, pełną rozsianej pajęczyny, której widmowe
łukowate sklepienie sięgało królestwa złowieszczego cienia, przedarł
się przez zaśmieconą piwnicę na świat powietrza i oświetlonych ulic;
pędząc jak szalony po widmowym wzgórzu szemrzących kalenic
znalazł się w ponurym, cichym mieście wysokich, czarnych wieżyc i
pokonawszy stromy teren w kierunku wschodnim dotarł wreszcie do
starych drzew okalających jego dom.
Nazajutrz rano, kiedy odzyskał świadomość, leżał na podłodze
w gabinecie, kompletnie ubrany. Był zakurzony i omotany pajęczyną,
całe ciało miał obolałe i podrapane. Spojrzawszy w lustro zobaczył, że
włosy ma osmalone, a wierzchnie okrycie przesiąknięte jest jakimś
potwornym zapachem. Wtedy to właśnie nerwy odmówiły mu
posłuszeństwa. Potem już snuł się tylko po mieszkaniu w szlafroku,
zupełnie wyczerpany, i prawie nic nie robił, tylko wyglądał przez
zachodnie okno i drżał na samą myśl o nadciągającej burzy, wpisując
oszalałe lękiem uwagi w swoim pamiętniku.
8 sierpnia, tuż przed północą, rozpętała się straszna burza.
Błyskawice szalały nad całym miastem, dwukrotnie uderzył piorun.
Padał ulewny deszcz, a nieustannie rozlegające się grzmoty spędzały
sen z oczu tysiącom ludzi. Blake był półprzytomny z lęku o
oświetlenie elektryczne i około pierwszej po północy usiłował się
dodzwonić do dyspozytorni energetycznej, ale niestety łączność była
już przerwana ze względów bezpieczeństwa.
Wszystko notował w pamiętniku - dużymi, nerwowymi i
nieczytelnymi literami, wykazując coraz bardziej nasilający się strach
i rozpacz - a robił to na wyczucie, po ciemku.
Musiał u siebie u pokoju zgasić światło, żeby coś widzieć przez
okno, a jak się okazuje, większość czasu spędził przy biurku
wpatrując się z niepokojem ponad lśniącymi w deszczu milami
dachów miejskich domów w konstelację dalekich świateł znaczących

73
Federalne Wzgórze. Co pewien czas po omacku robił notatki w
pamiętniku, a oderwane zdania, takie jak: "Nie mogą wyłączyć
światła", "Ono wie, gdzie jestem", "Muszę to zniszczyć", "Przywołuje
mnie, ale może tym razem nie chce mnie skrzywdzić", są rozrzucone
na dwóch stronicach.
Światło zgasło w całym mieście. Stało się to dwanaście minut
po drugiej, wedle odnotowanych danych w elektrowni, jednak
pamiętnik Blake'a tego nie precyzuje. Jest tylko następujący zapis:
"Światło wyłączona - Boże dopomóż mi". Na Federalnym Wzgórzu
ludzie byli równie zaniepokojeni jak Blake, przemoknięci do suchej
nitki skupili się na placu i uliczkach otaczających złowrogi kościół ze
świecami osłoniętymi parasolami, z latarkami, lampami, krucyfiksami
i innymi dziwnymi symbolami zaklęć, właściwymi obszarom
południowych Włoch. Błogosławili każdy przebłysk na niebie, robiąc
tajemnicze i pełne lęku gest prawą ręką, gdy wskutek oddalającej się
burzy błyskawice pojawiały się coraz rzadziej, aż w końcu całkiem
ustały. Nasilający się wiatr pogasił prawie wszystkie świece, a całą
scenerię okrył groźny mrok. Ktoś wyrwał ze snu ojca Merluzzo z
kościoła Spirito Santo, który natychmiast pośpieszył na ponury plac i
wypowiedział kilka kojących słów. Nikt nie miał wątpliwości, że z
mrocznej wieży dochodzą jakieś pełne niepokoju i dziwne odgłosy.
Na potwierdzenie tego, co się zdarzyło o 2.35, mamy zeznanie
księdza, młodego, inteligentnego i wykształconego człowieka;
pełniącego służbę policjanta, Williama J.
Monohana z komendy głównej, człowieka najwyższej
wiarygodności, który zatrzymał się w tej części podlegającego jego
kontroli rejonu, aby mieć baczenie na zebrany tłum; i większości z
siedemdziesięciu ośmiu osób, które zebrały się przy wysokim wale
otaczającym kościół - a zwłaszcza tych stających na placu od strony
wschodniej fasady kościoła. Nie zdarzyło się oczywiście nic, co by
świadczyło o zjawisku wykraczającym poza prawa przyrody.
Przyczyn tego zjawiska może być wiele. Nikt nie może twierdzić z
pełnym przekonaniem, że nastąpił jakiś niejasny proces chemiczny,
który zaszedł w ogromnym, nie przewietrzanym i dawno
opuszczonym budynku, pełnym nagromadzonych tam rozmaitych
przedmiotów. Smrodliwe opary - nagły wybuch - ciśnienie gazów
powstałych na skutek długiego rozkładu - każde z rozlicznych zjawisk

74
mogło się do tego przyczynić. W takim przypadku, oczywiście,
świadoma szarlataneria musi być wykluczona. Zdarzenie to samo w
sobie było całkiem proste i trwało niecałe trzy minuty. Ojciec
Merluzzo, zawsze bardzo dokładny, cały czas spoglądał na zegarek.
Rozpoczęło się to wyraźnym nasileniem głuchych,
szeleszczących odgłosów wewnątrz mrocznej wieży. Z kościoła
zaczęły się wydostawać dziwne i nieprzyjemne zapachy, które w tym
momencie stały się dość intensywne. Następnie rozległ się odgłos
pękającego drzewa i ogromny, ciężki przedmiot spadł na dziedziniec
od strony posępnej wschodniej fasady kościoła. Świeci nie paliły się,
wobec czego wieża nie było widoczna, ale gdy przedmiot ten znalazł
się już na ziemi, wszyscy widzieli, że jest to okopcona okiennica
wschodniego okna.
Nagle dotarł z niewidzialnych wysokości fetor nie do zniesienia,
od którego drżących widzów ogarnęły mdłości, niemal się dławili, a
wszystkich na placu prawie ścięło z nóg.
Jednocześnie powietrze zadrżało od wibracji trzepoczących
skrzydeł, a nagły poryw wiatru ze wschodu, o wiele gwałtowniejszy
niż wszystkie poprzednie podmuchy, pozrzucał z głów kapelusze i
wyrwał z rąk ociekające parasole. Nic określonego nie dało się
zauważyć w tę ciemną noc, choć niektórzy spośród obserwatorów
patrzących w górę odnieśli wrażenie, że na tle atramentowego nieba
widzieli ogromną, czarną smugę - coś jakby bezkształtną chmurę
dymu, która wystrzeliła w kierunku wschodnim z prędkością meteoru.
I to było wszystko. Co, którzy to widzieli, osłupieli z
przerażenia, grozy i niepewności, nie wiedzieli, co mają robić i czy w
ogóle coś robić. A ponieważ nie wiedzieli, co się stało, nie potrafili się
uwolnić od czujności; toteż już po chwili, kiedy ostra błyskawica
zanikającej burzy, a potem szarpiący uszy grzmot objęły niebo,
natychmiast rozpoczęli modły. Za jakieś pół godziny deszcz przestał
padać, a po piętnastu minutach latarnie się zapaliły i dopiero wtedy
zmęczeni i przemoknięci ludzkie z ulgą wrócili do swych domów.
Następnego dnia w gazetach zamieszczono wiadomość o burzy,
przy okazji napomykając tylko o towarzyszących jej okolicznościach.
Okazało się, że burza szalejąca na Federalnym Wzgórzu miała jeszcze
większe nasilenie dalej, w kierunku wschodnim, gdzie rozniósł się
także jakiś szczególny rodzaj fetoru. Zjawisko wystąpiło najwyraźniej

75
nad College Hill, gdzie huk pękającego drzewa zbudził mieszkańców i
spowodował falę niesamowitych domysłów.
Spośród tych, którzy się zbudzili, tylko kilka osób dostrzegło
niezwykły blask na szczycie wzgórza albo też zauważyło
niewytłumaczalny wir powietrza w górę, który strącił prawie
wszystkie liście z drzew i zniszczył rośliny w ogrodach. Zgodnie
twierdzono, że piorun musiał uderzyć gdzie w bliskim sąsiedztwie, ale
nie znaleziono nigdzie żadnego śladu. Młody człowiek ze
stowarzyszenia Tou Omega opowiadał, że widział groteskowy i
odrażający kłąb dymu w powietrzu w momencie, gdy pojawiła się
pierwsza błyskawica, lecz jego spostrzeżenie nie zostało
potwierdzone. Jednakże wszyscy obserwatorzy są zgodni co do
jednego, że ostatni grzmot został poprzedzony gwałtownym
podmuchem wiatru od zachodu i strasznym, wprost nie do zniesienia
zapachem; natomiast powszechnie stwierdzano ulotną woń spalenizny
tuż po uderzeniu pioruna.
Omawiano to wszystko bardzo dokładnie ze względu na
prawdopodobieństwo związku tych wydarzeń ze śmiercią Roberta
Blake'a. Studenci z domu Psi Delta, których okna na piętrze
znajdowały się naprzeciw gabinetu Blake'a, zauważyli dziewiątego
lipca rano w oknie wychodzącym na zachód jego bladą twarz i
zastanawiali się nad jej dziwnym wyrazem. Kiedy wieczorem
stwierdzili, że twarz i pozycja Blake'a nie uległy zmianie, zaniepokoili
się i czekali na zapalenie światła w jego gabinecie. Później zadzwonili
do nie oświetlonego mieszkania, po czym z pomocą policjanta
wyważyli drzwi.
Sztywne ciało tkwił w pozycji siedzącej przy biurku, twarz o
szklistych, wytrzeszczonych oczach była wykrzywiona w
konwulsyjnym strachu. Na ten widok wszyscy rozpierzchli się, bo aż
im się mdło zrobiło od tego przerażającego widoku. Wkrótce potem
lekarz sądowy dokonał oględzin i mimo całych szyb w oknie
stwierdził szok spowodowany elektrycznym wyładowaniem albo
napięcie nerwowe z tej samej przyczyny. Natomiast zupełnie
zignorował wyraz przerażenia na twarzy Blake'a, poczytując to za
prawdopodobny skutek wielkiego szoku, typowego dla człowieka o
tak chorobliwej wyobraźni i tak niezrównoważonego.
Wyciągnął ten wniosek na podstawie książek, obrazów i

76
rękopisów znalezionych w mieszkaniu i pisanych na oślep spostrzeżeń
w pamiętniku leżącym na biurku. Blake notował szaleńcze uwagi do
samego końca a ołówek ze złamanym grafitem tkwił w jego
spazmatycznie zaciśniętej prawej dłoni.
Notatki po wyłączeniu światła były bardzo chaotyczne i niezbyt
czytelne. Na ich podstawie niektórzy badacze wyciągnęli zupełnie
inne wnioski, niż głosił oficjalny werdykt, ale tego rodzaju spekulacje
nie są nigdy uznawane za wiarygodne przez ludzi konserwatywnych.
Wnioski obdarzonych wyobraźnią teoretyków nie zostały
wsparte czynem przesądnego doktora Dextera, który wrzucił tę
dziwną skrzynię i wielokątny kamień - przedmiot niewątpliwie
iluminujący światło w mrocznej, pozbawionej okien wieży, gdzie
został odnaleziony - do najgłębszego kanału w zatoce Narragansett.
Nadmierna wyobraźnia i neurotyzm Blake'a, wzmożone poznaniem
dawno minionego szatańskiego kultu, którego szokujące ślady odkrył,
nadają szczególnego znaczenia zamieszczonym później ostatnim
notatkom pisanym w szaleństwie lęku. Oto właśnie te notatki - albo te
to wszystko, co udało się odtworzyć.
"Światło wciąż wyłączone... chyba już z pięć minut. Wszystko
zależy od błyskawic. Oby trwały jak najdłużej! Mają jakiś wpływ na
to wszystko... Deszcze, pioruny i wiatr ogłuszający...
Ta rzecz działa na mój umysł.
Kłopoty z pamięcią. Widzę rzeczy, o których dotąd nie miałem
pojęcia. Inne światy, inne galaktyki... Ciemność... Błyskawice wydają
się ciemnością, a ciemność światłem.
Nie może to być prawdziwe wzgórze i prawdziwy kościół. To z
pewnością wrażenia, jakim podlega siatkówka oka na skutek
błyskawic. Bogu dzięki, że Włosi stoją z zapalonymi świecami, w
razie gdy ustaną błyskawice.
Czego ja się boję? Nie jest to przypadkiem wcielenie
Nyarlathotepa, który w starożytnym i tajemniczym Khemie przybrał
nawet postać człowieka? Pamiętam Yuggoth i jeszcze bardziej odległa
Shaggai, a także najdalszą próżnię czarnych planet.
Długi szybujący lot poprzez pustkę... nie może przebyć świata
jasności... odtworzonymi myślami uwięzionymi w Świecącym
Trapezoedrze... wysyła je poprzez straszliwe pustynie
promieniowania...

77
Nazywam się Blake - Robert Harrison Blake z East Knapp
Street, Milwaukee, Wisconsin...
Jestem na tej planecie...
Azathoth, miej litość!... błyskawice już nie rozjaśniają nieba...
straszne... widzę wszystko jakimś niesamowitym zmysłem, który nie
jest wzrokiem... światło jest ciemnością, a ciemność jest światłem...
ludzie na wzgórzu... straż... świece i czary... ich księża...
Poczucie odległości zatracone... dalekie jest bliskie, a bliskie
dalekie. Żadnego światła... ani szkło... widzę tych ludzi... widzę tę
wieżę... okno... słyszę... Roderick Usher... oszalałem albo zaraz
oszaleję... ta rzecz porusza się i trzepoce w wieży... to ja jestem tą
rzeczą, a ona mną... chcę się wydostać... muszę się wydostać i
zjednoczyć siły... Ona wie, gdzie się znajduję.
Jestem Robert Blake, ale widzę w ciemności wieżę.
Niesamowity odór... zmysły przeistoczone... żaluzje w oknie wieży
trzeszczą i odpadają... lii... ngai... ygg...
Widzę... przybywa tutaj.. niesamowity wiatr-tytan... niewyraźne
czarne skrzydła... Yog-Sathoth, ocal mnie... trzypłatowe płonące
oko..."

78
DZIWNY WYSOKI DOM WŚRÓD MGIEŁ
(The strange, high house in the mist)

Rankiem, u brzegu strasznych klifów za Kingsport, z morza


podnosi się poranna mgła.
Biała i eteryczna wyłania się z głębi oceanu na spotkanie swych
braci -chmur, pełna marzeń o podwodnych pastwiskach i jaskiniach
Lewiatanów. A później, kiedy letni deszcz bębni o strome poddasza,
gdzie zamieszkuje poeci, chmury ronią łzy, by ludzie mogli poznać
choć plotki, na temat prastarych, osobliwych sekretów i cudów, o
których nocami, jedynie planety opowiadają sobie nawzajem. Kiedy
groty trytonów wypełnią się historiami, konchy w starych,
zarośniętych wodorostami miastach wygrywają mroczne, dzikie
melodie zasłyszane od Starszych Istot. Z głębin unosi się ku
niebiosom ciężka, nabrzmiała opowieściami mgła, lecz oczy
skierowane ku oceanowi postrzegają jedynie bezkresną, mistyczną
biel, jakby brzeg klifu był zarazem skrajem samej ziemi, zaś pośród
bezmiaru dźwięczą swobodnie posępne dzwonki boi.
Na północ, od prastarego Kingsport, strzelają wysoko, ułożone
krasowo strome skały, zaś najbardziej na północ wysunięta turnia
odcina się na tle nieba, niczym szara skuta lodem burzowa chmura.
Samotny, wyniosły szczyt rysuje się szczególnie wyraźnie pośród
bezkresnej przestrzeni, bowiem linia brzegowa wcina się ostro w
miejscu, gdzie potężna Miscatonic, przetoczywszy swe wody wzdłuż
Arkham, przynosi na spienionych lalach legendy leśnych ostępów i
drobne, mało znaczące wspomnienia wzgórz Płowej Anglii.
Mieszkańcy Kingsport spoglądają na niego, jak inni mieszkańcy
portowych miast na Gwiazdę Polarną, obserwują go nocami, kiedy
zamarły na tle nieba, przesiania bądź ukazuje ich oczom
gwiazdozbiory Wielkiej niedźwiedzicy, Kasjopeji i Smoka. Jest dla
nich jednym z elementów firmamentu i, o czym nie należy zapominać,
bywa że on również staje się niewidoczny, jak wówczas, gdy gęste
opary mgieł przesłaniają gwiazdy, bądź słońce. Kochają niektóre z
tych klifów, na przykład groteskowy profil nazywany przez nich

79
Ojcem neptunem czy krasowe schody zwane Drogą na Grobli, tych
ostatnich wszakże lękają się, ponieważ znajdują się niebezpiecznie
blisko nieba.
Portugalscy marynarze na sam ich widok żegnają się pobożnie,
zaś starzy jankesi wierzą, że wspięcie się po nich - naturalnie gdyby
było możliwe - równałoby się czemuś znacznie gorszemu od śmierci.
Mimo to, na szczycie owej strzelistej, stromej skały stoi dom, a
wieczorami ludzie widzą światła w maleńkich szybach jego okien.
Stary dom był tam od zawsze, a ludzie powiadają, że ten co tam
mieszka, rozmawia z porannymi mgłami podnoszącymi się z otchłani,
a gdy brzeg klifu staje się skrajem ziemi i dzwonki boi rozbrzmiewają
posępnie wśród eterycznego bajecznego bezmiaru, postrzega rzeczy,
których nikt inny nie widział. Są to jedynie plotki, bowiem nikt nigdy
nie odwiedzał tej zakazanej turni, a mieszkańcy Kingsport nie kierują
w jej stronę swoich teleskopów. Letnicy przyglądają się jej niekiedy
przez szkła lornetek, lecz nigdy nie dostrzegli nic więcej, prócz
szarego, prastarego dachu, spiczastego i krytego dachówką, którego
okapy sięgają niemal szarych fundamentów. Letnicy nic wierzą, że w
starym domu od stuleci żyje ten sam Gospodarz. lecz nie są w stanie
udowodnić swych herezji żadnemu prawdziwemu mieszkańcowi
Kingsport.
Nawet Przerażający Staruch, który rozmawia z wahadełkami
zawieszonymi w butelkach, za kupowane rzeczy płaci starym,
hiszpańskim złotem, a przed swoim przedpotopowym domem przy
Water Street przechowuje osobliwą kolekcję kamiennych idoli,
twierdzi że w dziwnym wysokim domu wśród mgieł nic się nie
zmieniło, odkąd jego dziad był jeszcze małym chłopcem, a musiało to
być całe wieki temu, kiedy Beldre, lub Shirley lub Powell albo
Bernard był Gubernatorem JKM Prowincji Massachusetts-Bay.
Któregoś lata do Kingsport zawitał filozof, nazywał się Thomas
Olney i podjął pracę nauczyciela w college'u przy zatoce Narrangasett.
Przybył wraz z grubą żoną i dokazującymi dziećmi, a jego oczy były
zmęczone oglądem od lal tych samych rzeczy i snuciem wciąż tych
samych, zdyscyplinowanych, rzeczowych myśli. Spojrzał na mgły
otulające Ojca Neptuna i postanowił wkroczyć do ich białego świata
tajemnic po stromych stopniach Drogi na Grobli.
Dzień po dniu, leżąc na skraju klifu spoglądał poza skraj świata

80
w głąb oceanu, wsłuchując się w brzmienie widmowych dzwonów i
dzikie wrzaski jakichś ptaków, być może mew. A potem, kiedy mgła
podnosiła się ku niebu i morze stawało się prozaiczne i nudne,
schodził do miasta, gdzie krążył w górę i w dół wąskimi alejkami na
wzgórzu i chłonął wzrokiem chwiejące się szaleńczo topole, czy
ozdobione niezwykłymi kolumnami wejścia do domów będących
schronieniem tylu pokoleń tych twardych, dzielnych ludzi morza.
Rozmawiał nawet z Przerażającym Staruchem, który nie
przepadał za obcymi i został zaproszony do jego archaicznego domu,
gdzie niskie sklepienia i przeżarta przez korniki boazeria,
rozbrzmiewają w najczarniejsze noce echem posępnych,
niepokojących monologów.
Oczywiście było nieuniknione, że Olney dostrzeże w końcu
szary, nie odwiedzany dom na granicy nieba, na szczycie tej
najbardziej wysuniętej ku północy turni stanowiącej jedność z
oparami mgieł i firmamentem. Przerażający Staruch podzielił się
opowieścią, którą usłyszał od swojego ojca, o błyskawicy która
wystrzeliła pewnej nocy z owego posępnego domu ku wyższym
warstwom atmosfery; zaś Granny Orne, której niewielki dom o
dwuspadzistym dachu stojący przy Skip Strcet, pokryty jest niemal w
całości mchem i winoroślą, wychrypiała że jej babka dowiedziała się
od kogoś o kształtne :h które wypływają ze wschodnich mgieł i
wnikają przez pojedyncze wąskie drzwi do wnętrza tego
niedostępnego miejsca - są one bowiem umieszczone przy samym
skraju klifu od strony oceanu i widać je wyłącznie z pokładów
statków znajdujących się na pełnym morzu.
Wreszcie, spragniony nowych osobliwości, pozbawiony
typowych dla mieszkańców Kingsport zahamowań i
charakteryzującego letników lenistwa, Olney podjął przerażającą
decyzję. Pomimo konserwatywnego wychowania, lub może z jego
powodu, bowiem monotonia życia rodzi pewną tęsknotę za
nieznanym - złożył solenną przysięgę, że wespnie się na zakazaną
północną ścianę klifu i odwiedzi niesamowicie stary, szary dom na
skraju niebios.
Dość wiarygodnie, jego racjonalne "ja" wnioskowało, iż
budynek musiał być zamieszkiwany przez ludzi, którzy docierali doń
z głębi lądu, wzdłuż mniej stromego pasma gór rozciągającego się nad

81
ujściem rzeki Miskatonic. Prawdopodobnie wszystkie rzeczy, których
potrzebowali, kupowali w Arkham. Musieli wiedzieć, że w Kingsport
za nimi nie przepadano, lub być może nie byli w sianie zejść do
Kingsport ze względu na stromiznę i surowość południowego zbocza.
Olney przeszedł wzdłuż niższych skał, aż do miejsca, gdzie
ogromny pionowy klif wzbijał się na spotkanie niebios i nabrał
pewności, że po spadzistym południowym stoku nie mogła wspiąć się
ani zejść żadna ludzka istota. Od wschodu i północy góra wznosiła się
pionowo na wiele tysięcy stóp ponad spienione fale, tak więc
pozostawała jedynie strona zachodnia, w głębi lądu, od strony
Arkham.
Wczesnym sierpniowym rankiem, Thomas Olney wybrał się na
poszukiwanie ścieżki, która mogła doprowadzić go na szczyt tej
niedostępnej turni. Wygodnymi, mato uczęszczanymi dróżkami
podążał na północny zachód, minął Staw Moopera i starą, ceglaną
prochownię, skąd pastwiska pięły się coraz bardziej stromo ku
łańcuchowi gór nad ujściem Miskatonic, ukazując wspaniałą
panoramę białych, georgiańskich wież Arkham w oddali i rozległej
połaci łąk po drugiej stronie rzeki. Odnalazł tu cienistą drogę do
Arkham, ale nie natrafił na ścieżkę, która prowadziłaby ku brzegowi.
Strome brzegi przy ujściu rzeki zajmowały rozległe lasy i pola,
które sprawiały wrażenie nie tkniętych ludzką ręką; nie dostrzegł
kamiennego murka ani choćby jednej zbłąkanej krowy, a jedynie
wysokie trawy, olbrzymie drzewa i gęste kępy wrzosu, które mogli już
widzieć pierwsi Indianie. Kiedy piął się wolno ku wschodowi, coraz
wyżej i wyżej, ponad ujściem rzeki i zarazem bliżej morza, w miarę
jak droga stawała się trudniejsza, począł zastanawiać się , jak
mieszkańcy owego niepokojącego domu mogli utrzymywać kontakt z
zewnętrznym światem i czy często odwiedzali targowisko w Arkham.
Naraz drzewa przerzedziły się i daleko w dole, po prawej ujrzał
wzgórza oraz prastare dachy i wieżyce Kingsport. Z tej wysokości
nawet Central Mili wydawało się maleńkie, zaś starożytny cmentarz
przy Szpitalu Kongregacji, pod którym, jak krążyły plotki znajdowały
się jakieś przerażające pieczary czy jaskinie, był prawic niewidoczny.
Teren przed nim byt z rzadka porośnięty trawą i kępami jeżyn,
za nimi zaś wznosiła się naga skała turni i cienka iglica przeraźliwego
szarego domu. Masyw stal się wyższy, a Olneyowi aż zakręciło się w

82
głowie, gdy uświadomił sobie, iż był sam, tak wysoko, że nieomal
mógł dosięgnąć nieba, na południe od niego znajdowała się stroma
skalna ściana opadająca do Kingsport, na północy zaś pionowy,
niemal milowej wysokości klif sięgający ujścia rzeki.
Nagle, tuż przed nim, otworzyła się ogromna przepaść
szerokości dziesięciu stóp i musiał opuścić się na rękach i zeskoczyć
na ukośne, nierówne podłoże a następnie wspiąć się po
niebezpiecznych i niepewnych występach w przeciwległej ścianie
rozpadliny. A więc to była droga, którą pokonywali mieszkańcy domu
na granicy pomiędzy niebem a ziemią?
Kiedy wygramolił się ze szczeliny, wokoło już poczęła
gromadzić się poranna mgła, niemniej wyraźnie widział w oddali
wysoki, bluźnierczy dom na szczycie góry; ściany szare jak skała i
wysoki spadzisty dach rysujący się wyraźnie i dumnie pośród
mlecznej bieli gęstych morskich mgieł. Zauważył, że od tej strony w
ścianie nie było drzwi, a jedynie dwoje żebrowanych małych okien o
okrągłych ołowiowych szybkach tak typowych dla
siedemnastowiecznego stylu.
Otaczały go chmury i chaos - w dole nie było nic prócz
jednolitej, bezkresnej bieli. Był sam, zagubiony pośród niebios, w
towarzystwie osobliwego, nader dziwnego domu, a kiedy obszedł
budynek od frontu i zobaczył ścianę zlewającą się z pionową ścianą
klifu, zdał sobie sprawę, że do jedynych wąskich drzwi można było
się dostać wyłącznie z powietrza. Wtedy poczuł lęk, odległe
muśnięcie zgrozy, której przyczyny nie był w stanie dokładnie
określić.
Wydało mu się również dziwne że gonty, tak mocno nadżarte
przez robactwo nie obróciły się do tej pory w proch, ani że cegły,
spękane i zmurszałe wciąż tworzyły stojący pionowo komin.
Kiedy mgły zgęstniały, Olney podkradł się do okien, po kolei od
północy, zachodu i południa i spróbował je otworzyć, lecz wszystkie
były zamknięte na głucho. W głębi serca ucieszył się, gdyż im
bardziej przyglądał się temu domowi, tym mniejszą miał ochotę by
wejść do środka. Nagle usłyszał jakiś dźwięk i mimowolnie zastygł w
bezruchu. Rozległ się grzechot zamka i szczęk zasuwy, i długie
przeciągłe skrzypnięcie jakby powoli, ostrożnie uchylały się ciężkie
drzwi. Dochodził od strony oceanu, tej której nie widział, jakby na

83
wysokości kilku tysięcy stóp nad falami, pośród tonącego w oparach
mgieł nieba, otwarło się wąskie wejście.
Potem z wnętrza domu dobiegło ciężkie, rozważne stąpanie i
Olney usłyszał odgłos otwieranych okien, najpierw od strony
północnej, naprzeciw niego, a potem od zachodu, tuż za rogiem,
następne będą okna południowe, pod ogromnym, niskim okapem
dachu gdzie się obecnie znajdował i należy stwierdzić, iż Olney
poczuł się nader niezręcznie, uświadomiwszy sobie że z jednej strony
miał obmierzły dom, z drugiej zaś bezdenną, jak się wydawało,
przepaść. Kiedy usłyszał odgłosy gmerania przy kwaterowym oknie,
ponownie podkradł się do zachodniej ściany i przywarł plecami do
muru. nie ulegało wątpliwości, że gospodarz wrócił do domu - nie
nadszedł jednak od strony lądu; nie przyleciał również balonem ani
aeroplanem. Kroki znów się rozległy, a Olney podkradł się do
północnej ściany, zanim jednak zdążył znaleźć w pionowej skale
oparcie dla stóp, usłyszał miękki głos i zrozumiał, że musiał zostać
zauważony przez Gospodarza.
Z zachodniego okna wychylała się olbrzymia, okolona czarną
brodą twarz, której oczy lśniły wspomnieniami rzeczy nie znanych
żadnemu innemu śmiertelnikowi. Głos był jednak łagodny i typowy
dla ludzi których życic przepojone jest pasją ciągłego zdobywania
wiedzy, toteż Olney nie zadrżał kiedy ogorzała dłoń wyciągnęła się ku
niemu, by pomóc mu wejść przez okno do niskiego pokoju
wyłożonego czarną dębiną i ozdobionego meblami w stylu Tudorów.
Mężczyzna miał na sobie bardzo stare odzienie i roztaczał
nieuchwytną aurę dalekich morskich podróży i snów o
wielkomasztowych galeonach.
Mały pokój wydawał się zielony w delikatnym wodnistym
świetle; Olney zauważył że okna od wschodniej strony, o matowych
grubych szybkach jak denka starych butelek, nie były otwarte lecz
zamknięte na głucho. Po drugiej stronie kłębiły się opary mlecznego
eteru.
Brodaty gospodarz wydawał się młody, niemniej jego oczy i
spojrzenie świadczyły że musiał zgłębić liczne starsze tajemnice, a z
opowieści o cudownych, prastarych rzeczach którymi się dzielił,
można było wywnioskować że mieszkańcy miasteczka mieli rację
twierdząc, iż z dawien dawna komunikował się z morskimi mgłami i

84
niebieskimi chmurami, że był tu zanim jeszcze u stóp tej góry
powstała osada, której mieszkańcy od pokoleń byli świadkami jego
milczącej, pustelniczej obecności na odludnym szczycie wyniosłej
turni.
Dzień przemijał, a Olney słuchał opowieści z odległych miejsc i
zamierzchłych czasów: dowiedział się jak ludy Atlantydy walczyły z
oślizgłymi bluźnierstwami, które wypełzły ze szczelin w dnie oceanu i
jak zabłąkane statki od czasu do czasu dostrzegają błyski porośniętej
chwastami, ozdobionej wyniosłymi kolumnadami Świątyni
Posejdona, a dzięki temu widokowi ich kapitanowie uświadamiają
sobie, że zmylili kurs. Przypomniane zostały również czasy Tytanów,
choć Gospodarz wyraźnie wahał się opowiadając o mrocznym,
pierwszym wieku chaosu przed narodzinami bogów, czy nawet
Starszych Istot, kiedy INNI BOGOWIE przybywali by tańczyć na
szczycie Matheykla, na kamienistej pustyni niedaleko Ultharu za
rzeką Skai.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi; do tych
prastarych drzwi z nabijanego ćwiekami dębu za którymi rozciągała
się jedynie otchłań białych chmur. Olney drgnął, zaniepokojony, ale
brodacz dał mu znak by się nie ruszał i na palcach podkradł się ku
drzwiom, by wyjrzeć przez maleńki judasz. To co ujrzał, najwyraźniej
nie przypadło mu do gustu, bo przyłożył palce do ust i stąpając cicho
przeszedł przez pokój, pozamykał starannie wszystkie okna i powrócił
na starą ławę. by przysiąść obok swego gościa.
Zaraz potem Olney dostrzegł za przezroczystymi szyi) karni
małych ołowianych okien przesuwający się szybko osobliwy czarny
kształt, który okrążył dom wkoło i w chwilę później zniknął. Czuł
zadowolenie, że jego gospodarz nie odpowiedział na pukanie. W
wielkiej otchłani istnieją bowiem dziwne istoty, a wędrowiec musi
bardzo uważać, by nie rozdrażnić bądź nie napotkać tych
niewłaściwych.
Niebawem cienie zaczęły uzurpować sobie coraz większą
przestrzeń - najpierw wąskie i ukradkowe kładące się pod stołem,
następnie śmielsze zajmujące kąty pod obitymi dębową boazerią
ścianami. Brodacz począł wykonywać enigmatyczne, modlitewne
gesty i zapalił wysokie świece umieszczone w osobliwie wygiętych,
mosiężnych lichtarzach. Często zerkał na drzwi, jakby oczekiwał

85
czyjejś wizyty, aż w końcu na jego spojrzenie odpowiedzią to ostre
stukanie w charakterystyczny sposób, który miał być zapewne jakimś
bardzo starym, sekretnym kodem. Tym razem nawet nie spojrzał
przez judasza, lecz uniósł wielki drewniany skobel, odciągnął zasuwę
i otworzył ciężkie drzwi na oścież ukazując kłębiące się za nimi mgły
i mrugające gwiazdy.
I wtedy, przy wtórze dziwnej melodii, do pokoju na płynęły z
głębin wszelkie sny i wspomnienia Wielkich, którzy zeszli na dno
oceanów. Pośród skłębionych wodorostów zakwitły złote płomienie, a
Olney oszołomiony i zdumiony, mimowolnie oddał im cześć. Był tam
neptun dzierżący trójząb, zwinne i chyże trytony, fantastyczne
nereidy, zaś na grzbietach delfinów balansowała ogromna, karbowana
muszla w której zasiadał pierwotny Nodeus, Pan Wielkiej Otchłani.
Konchy trytonów zagrały osobliwie, a nereidy wydały dziwne dźwięki
uderzając w groteskowe, rezonujące muszle nieznanych mieszkańców
czarnych, podmorskich jaskiń. Wówczas sędziwy Nodeus wyciągnął
pomarszczoną dłoń i pomógł Olneyowi oraz Gospodarzowi wsiąść do
olbrzymich muszli, na co konchy i gongi rozbrzmiały dzikim,
przeraźliwym łoskotem. Później zaś, ten bajeczny pociąg pomknął w
bezmiar eteru przy wtórze hałasu, który wkrótce utonął pośród huku
gromów.
Przez całą noc mieszkańcy Kingsport obserwowali strzelistą
górę, kiedy tylko było ją widać poprzez mgły i szalejącą burzę, a gdy
nad ranem światło w małych okienkach zgasło poczęli szeptać o
zgrozie i nieszczęściu. Dzieci Olneya i jego gruba żona modliły się do
łaskawego i dobrotliwego Boga Baptystów i miały nadzieję, że
wędrowiec pożyczy skądś parasol i kalosze - chyba że do rana
przestanie padać. Wreszcie nastał świt, kończąc paskudną ulewę i
wyciskając z morskich fal opary mgieł, zaś pośród białego eteru
rozległo się znajome, posępne brzmienie dzwonków boi. W południe,
gdy nad oceanem przetoczył się ryk syren, od strony góry powrócił do
Kingsport Olney - suchy i rześki, z oczyma przepełnionymi widokiem
odległych, bajecznych miejsc, nie pamiętał o czym śnił w dziwnym,
wysokim domu należącym do wciąż bezimiennego pustelnika, ani jak
udało mu się zejść po stromej ścianie klifu, której nigdy dotąd nie
pokonał żaden śmiertelnik, nie rozmawiał o tym, czego doświadczył z
nikim, za wyjątkiem Przerażającego Starucha, który później mamrotał

86
nader dziwne rzeczy w swoją długą siwą brodę; gotów był przysiąc,
że człowiek, który zszedł ze szczytu góry nie był w zupełności tym
samym mężczyzną, który się na nią wspinał i że gdzieś pod owym
szarym stromym dachem lub w bezkresnych oparach owych
złowieszczych białych mgieł, pozostała na zawsze zagubiona dusza
tego, który nazywał się Thomas Olney.
Od tej pory, jak zawsze, przez całe lata swego długiego i
nudnego, pełnego trudów i mozołu życia filozof pracuje, je, sypia i
bez jednego choćby słowa skargi wypełnia wszystkie powinności
prawego obywatela, nie tęskni już za magią odległych wzgórz ani nie
wzdycha za tajemnicami, które niczym zielone rafy wyzierają z
bezdennej morskiej otchłani, nie smuci się odtąd monotonią swoich
dni, a uporządkowane, rzeczowe myśli i logika zaspokajają stępiony
głód jego wyobraźni.
Jego gruba żona przybiera na wadze jeszcze bardziej, a dzieci
dorastają, stają się bardziej prozaiczne, znudzone i zajmują się pracą.
Na ustach mężczyzny, zawsze kiedy tylko nadarzy się taka okazja,
wykwita uśmieszek dumy. W jego spojrzeniu nie ma już jednak
niezaspokojonych pragnień i jeżeli kiedykolwiek nasłuchuje, pragnąc
wychwycić posępne brzmienie dzwonków boi albo wycie syren
mgielnych, to tylko nocami kiedy nawiedzają go sny z przeszłości.
Nigdy już nie odwiedza Kingsport, bowiem jego rodzina nie lubi
tamtych starych domów i ulewnych deszczów. Obecnie mają ładny
bungalow w Bristol Mighlands, gdzie nie ma sięgających nieba
kamiennych wieżyc a sąsiedzi są miastowi i nowocześni.
Ale w Kingsport krążą osobliwe historie i nawet Przerażający
Staruch przyznaje się do rzeczy, które jego dziadek skrzętnie
przemilczał. Teraz bowiem, kiedy z północy wieje porywisty wiatr
omiatając zuchwale wysoki, stary dom stanowiący jedność z
niebiańskim firmamentem, złamana zostaje w końcu owa złowieszcza
groźna cisza, która do tej pory była odwieczną plagą wszystkich
mieszkańców Kingsport. Starzy ludzie mówią, że słychać dobiegające
stamtąd przyjemne głosy - śpiewy i śmiech zawierające w sobie iście
nieziemską radość, i niemal szeptem dodają że światła bijące z
maleńkich okien zakazanej chaty są wieczorami znacznie jaśniejsze
niż dotychczas. Powiadają również, że ta świetlista aurora częściej
nawiedza to miejsce rozjaśniając niebo od północy silnym, błękitnym

87
blaskiem zawierającym w sobie wizje skutych lodem światów,
podczas gdy strzelista skała i wysoki dom na szczycie turni odcinają
się czarno i osobliwie na tle tych nadnaturalnych zórz.
Ponadto mgły o świcie są gęściejsze, a marynarze nie są już do
końca przekonani, czy wszystkie rozlegające się wśród skłębionych
oparów dźwięki dzwonów pochodzą z boi wznoszących się posępnie
na niewidocznych falach.
Najgorszy wszakże w tym wypadku jest zanik starych lęków w
sercach młodych mieszkańców Kingsport, którzy dorastając słyszą
nocami jak wiatr niesie ze sobą ciche odległe dźwięki. Są gotowi
przysiąc, że żadne zło ani ból nie mogą zamieszkać w domu na
szczycie wysokiej skały, bowiem w tych nowych głosach wyraźnie
słychać radość, a oprócz niej, dźwięczny, krystaliczny śmiech i
muzykę, nie wiedzą jakie historie mogą przynieść na ten zakazany
szczyt mgły podnoszące się z morskiej toni, ale pragną wydobyć choć
cień informacji o gospodarzach.
Starzy obawiają się że któregoś dnia młodzi jeden po drugim
zaczną szukać drogi na ten niedostępny szczyt na niebie i poznają
sekrety wieków ukryte pod stromym spadzistym dachem domu,
stanowiącego fragment skał, gwiazd i pradawnych lęków Kingsport.
nie mają wątpliwości, że ci odważni młodzieńcy powrócą, lecz
możliwe jest że ich oczy utracą dawny blask, a z serc znikną wszelkie
pragnienia i marzenia. Starzy nie chcą, by niezwykłe Kingsport ze
swymi stromymi alejkami i archaicznymi topolami, w miarę upływu
lat, zmieniło się w osadę monotonii i duchowego rozkładu, podczas
gdy głosy, ów tryskający śmiechem chór rozbrzmiewający wśród
nieznanego i przerażającego przestworu, gdzie mgły i sny o mgłach
odpoczywają w drodze z dna oceanu ku niebiosom, coraz bardziej
miałyby przybierać na sile.
Nie pragną, by dusze młodych opuściły domowe ogniska i
przytulne zakątki tawern starego Kingsport; nie chcą by śpiewy i
śmiech rozlegające się wewnątrz dziwnego, wysokiego domu wśród
mgieł stały się głośniejsze. Skoro bowiem jeden głos przywiódł znad
morza tak gęste opary mgieł i jaskrawe północne zorze, - perorują
starzy - kolejne ściągną ich jeszcze więcej, aż być może któregoś razu
starsi bogowie (o których istnieniu wspomina się jedynie szeptem, by
nie usłyszał tego pastor kongregacji) powrócą z głębin i z nieznanego

88
Kadath na skutym lodem pustkowiu, by zadomowić się na szczycie
owego złego zakazanego klifu, skąd tak blisko do łagodnych wzgórz i
dolin zamieszkanych przez prostych, statecznych rybaków.
Nie pragną tego, bowiem cisi, zwykli ludzie nie dążą do
spotkania z istotami nie z tego świata, a poza tym Przerażający
Staruch często przypomina fragment opowieści Olneya o stukaniu,
które tak bardzo przeraziło samotnego mieszkańca posępnego domu i
o czarnym, wścibskim i natarczywym kształcie, który dostrzegł wśród
białych oparów przez półprzeźroczyste okrągłe ołowiowe okna.
O rzeczach tych wszakże mogą decydować jedynie Starsze
Istoty; a póki co poranne mgły wciąż podnosząc się z morza opływają
samotną, stromą skałę, na szczycie której wznosi się stary dom,
mieszkańców którego nikt nigdy nie widział, lecz w którym każdego
wieczora, kiedy wiatry z północy poczynają snuć opowieści o
niezwykłych biesiadach, zapalają się ukradkowe światła. Mgła, biała i
eteryczna podnosi się z głębin zmierzając na spotkanie swych braci -
chmur, pełna marzeń o podwodnych pastwiskach i jaskiniach
Lewiatanów.
Kiedy groty trytonów wypełnią się historiami, konchy w
starych, zarośniętych wodorostami miastach wygrywają mroczne,
dzikie melodie zasłyszane od Starszych Istot, z głębin, raźno, unosi się
ku niebiosom gęsta, nabrzmiała opowieściami mgła; Kingsport zaś,
usadowione na mniejszych skałach, poniżej tego przerażającego,
strzelistego wartownika z kamienia, patrząc na ocean postrzega
jedynie mistyczną biel, jakby brzeg klifu był zarazem skrajem świata,
a pośród eterycznego, mlecznego bezmiaru raz po raz pobrzękują
posępnie dzwonki boi.

89
90
FESTYN
(The Festival)

Wezwany przez Ojców, szedłem wzdłuż brzegu Wschodniego


Morza. Wędrowałem do miejsca, którego nigdy nie widziałem, ale o
którym często śniłem - ku pradawnemu miastu moich przodków.
Był czas Yuletide, które ludzie nazywają Bożym narodzeniem.
choć jednak w głębi serc wiedzą, że jest starsze niż Betlejem i
Babilon, starsze niż Memphis i cała ludzkość. To właśnie jest
Yuletide!
Dotarłem w końcu do pradawnego nadmorskiego miasteczka,
gdzie zamieszkiwał mój lud i zachowywał tradycję festynu nawet w
tych czasach, kiedy był zakazany; Ojcowie nakazali synom, aby
urządzali podobny festyn raz na sto lat; nie chcieli bowiem, by pamięć
o starych sekretach poszła w zapomnienie. Lud mój był stary; był już
stary, kiedy przed trzystu laty do kraju tego przybyli osadnicy. Był
dumny, bowiem jego śniadolicy, skryci członkowie pochodzili z
południa, gdzie rosły gaje orchidei i opium i mówili innym językiem,
zanim nauczyli się języka błękitnookich rybaków.
Teraz zaś byli rozproszeni i łączyły ich jedynie rytuały
misteriów, których żaden żyjący nie był w stanie zrozumieć.
Ja byłem tym, który wracał tej nocy do starej rybackiej osady,
bowiem, jak każe legenda, tylko biedni i samotni pamiętają.
Za załomem wzgórza ujrzałem Kingsport rozpościerające się w
mroźnej, srebrnej poświacie; ośnieżone Kingsport ze swymi
pradawnymi chorągiewkami, wieżyczkami, kominami, kalenicami,
nabrzeżem i niewielkimi mostkami, wierzbami i cmentarzami, z
bezkresnym labiryntem wąskich, stromych, krętych uliczek i
przyprawiającym o zawrót głowy wzniesieniem centralnym, nad
którym górował, nietknięty przez czas, kościół.
Przypominająca gąszcz kombinacja kolonialnych domków,
rozstawionych pod różnorakim kątem, dużych i małych, parterowych i
piętrowych przywodziła na myśl klocki, rozsypane przez
rozkapryszone dziecko. Ponad osadą unosił się na mrocznych

91
skrzydłach cień starożytności; przemykał ponad pobielonymi przez
zimę topolami i dwuspadowymi dachami.
Latarnie i wielopanelowe okna, jedno po drugim, rozpalały się
w zimnym zmierzchu dołączając do Oriona i archaicznych gwiazd.
Fale tłukły zaciekle o przegniłe nabrzeże; tajemnicze odwieczne
morze, z którego w dawniejszych czasach przybył mój lud.
Obok drogi, w pewnej odległości od posępnego wierzchołka
wzniesienia, omiecionego do czysta podmuchami wiatru, ujrzałem
cmentarz, na którym czarne nagrobne kamienie wyzierały upiornie ze
śniegu, niczym gnijące paznokcie gigantycznego trupa. Niewidoczna
droga była bardzo odludna i czasami wydawało mi się, że słyszę
dobiegający z oddali skrzyp szubienicy na wietrze.
Leżało tu czterech moich ziomków. Powieszono ich w 1692
roku, podejrzewając o czary, choć nie wiedziałem, gdzie to dokładnie
się stało.
Schodząc ze wzgórza ku brzegowi morza nasłuchiwałem
radosnych wieczornych odgłosów dochodzących z wioski, ale - jak się
okazało - bezskutecznie. Pomyślałem o porze roku i doszedłem do
wniosku, że ci starzy Purytanie mogą mieć zupełnie inne świąteczne
zwyczaje i być może siedzą teraz przy kominkach pogrążeni w cichej,
acz żarliwej modlitwie.
Przestałem oczekiwać radosnych odgłosów ani nie
wypatrywałem wędrowców. Schodziłem dziarsko w dół mijając ciche,
oświetlone wiejskie chaty i mroczne kamienne ściany. Szyldy starych
sklepów i nadmorskich tawern skrzypiały w podmuchach słonej
bryzy, a groteskowe kołatki na drzwiach otoczonych z dwóch stron
kolumienkami, lśniły w blasku płynącym z niewielkich, zaciągniętymi
zasłonami, okien.
Widziałem mapy miasta i wiedziałem gdzie znajdę dom mego
ludu. Powiedziano, że zostanę rozpoznany i powitany z radością -
legendy w osadzie mają bowiem długi żywot.
Pospiesznie dotarłem przez Back Street do Circie Court i
poprzez świeży śnieg, pokrywający jedyną brukowaną ulicę w
mieście, przeszedłem do rozgałęzienia Green Lane, na tyłach Market
House. Stare mapy okazały się dokładne i nie miałem najmniejszych
problemów. W Arkham musieli jednak kłamać twierdząc, że docierają
tu tramwaje, gdyż nie zauważyłem przeciągniętych w górze

92
przewodów. Szyny ukryłby śnieg. Byłem zadowolony, że idę pieszo,
bowiem ze wzgórza osada prezentowała się wręcz urzekająco. Nie
mogłem się doczekać, kiedy wreszcie zastukam do drzwi mego ludu,
siódmego budynku po lewej, przy Green Lane, ze starym spiczastym
dachem i wystającym pięterkiem, zbudowanego przed 1650 rokiem.
Kiedy tam dotarłem, w domu paliło się światło, a ujrzawszy
"diamentowe" szybki okna stwierdziłem, że budynek musiał być
zachowany w niemal nienaruszonym stanie. Górna część zwieszała się
nad wąską, zarośniętą przez trawę ulicą i niemal stykała się z nawisem
piętra domu naprzeciwko. Tym samym znalazłem się w swego
rodzaju tunelu, gdzie na pojedynczym kamiennym stopniu nie było
nawet płatka śniegu. Chodnika tu nie uświadczyłeś, ale w wielu
domach do wysoko umieszczonych drzwi dochodziło się wzdłuż
podwójnej kondygnacji schodów z barierkami z kutego żelaza.
Było to nader osobliwe a ponieważ nie znałem Nowej Anglii
nigdy dotąd nie widziałem czegoś podobnego. Pomimo iż wszystko to
bardzo mi się podobało, byłbym bardziej rad gdybym ujrzał na śniegu
ślady stóp ludzi na ulicach i odciągnięte zasłony w przynajmniej kilku
mijanych oknach.
Kiedy zastukałem, posługując się przy tym starą żelazną
kołatką, byłem już na wpół przerażony. W moim wnętrzu wzbierał
jakiś nieokreślony strach, być może wywołała go osobliwość mojego
dziedzictwa, posępność wieczoru lub też dziwna cisza panująca w tym
osobliwym mieście. Kiedy zaś odpowiedziano na moje stukanie,
przeraziłem się jeszcze bardziej, bo zanim drzwi uchyliły się ze
skrzypnięciem, nie słyszałem aby ktoś do nich podchodził. Strach mój
nie trwał jednak długo, gdyż zobaczyłem przed sobą odzianego w
nocną koszulę starca w papuciach i widok ten, oraz jego dobrotliwy
wyraz twarzy, w znacznym stopniu mnie uspokoił. Staruszek dał mi
znak, że był niemową. Rysikiem na woskowej tabliczce, którą miał
przy sobie, napisał mi nader oryginalne, pradawne powitanie.
Skinął na mnie i wszedłem do niskiego, oświetlonego blaskiem
świec pokoju z masywnymi, odsłoniętymi belkami stropowymi i
ciemnymi, mocnymi - choć nielicznymi - siedemnastowiecznymi
meblami. Przeszłość nadal żyła w tym domu - nie zapomniano o
najdrobniejszych szczegółach. Był tu ogromny kominek oraz
kołowrotek, przy którym siedziała zgrzybiała staruszka odwrócona do

93
mnie plecami. Miała na sobie luźny szlafrok i czepek na głowie.
Przędła w milczeniu, co mogło wydawać się dziwne, była przecież
pora świąt. Miejsce to zdawało się być przesiąknięte do cna wilgocią i
w głębi duszy zastanawiałem się jak to możliwe, iż pali się tu ogień.
Ława z wysokim oparciem stała na wprost zasłoniętego okna i
wydawało mi się, że ktoś na niej siedział; nie byłem tego jednak zbyt
pewny. To, co zobaczyłem, bynajmniej nie przypadło mi do gustu i
ponownie ogarnął mnie dziwny lęk.
Strach ów, pomimo iż wcześniej zelżał, zaczął narastać ze
wzmożoną siłą, bo im dłużej wpatrywałem się w rozjaśnioną
dobrotliwym uśmiechem twarz staruszka, tym bardziej mnie ona
przerażała. Oczy w ogóle się nie poruszały, a skóra przypominała
bardziej wosk.
Ostatecznie doszedłem do wniosku, iż nie była to wcale twarz,
ale diabelska, sprytnie spreparowana maska. Magle stare, zwiotczałe
dłonie odziane - nie wiedzieć czemu - w czarne rękawiczki poruszyły
się przesuwając rysikiem po tabliczce i dowiedziałem się, że muszę
zaczekać zanim zostanę zaprowadzony na miejsce festynu.
Wskazawszy na krzesło, stół i stertę ksiąg starzec wyszedł z
pokoju; kiedy zaś usiadłem zamierzając pogrążyć się w lekturze,
poczułem iż księgi, bez wyjątku, cuchnęły pleśnią i wilgocią.
Natrafiłem wśród nich na niesamowite "Cuda Nauki" starego
Marrystera, przerażające "Saducismus Triumphatus" Josepha
Olanvila, opublikowane w 1681 roku, szokującą "Daemonoatreję"
Remigiusa, wydaną w 1595 roku w Lyonie i najgorszy ze wszystkich.
odrażający, plugawy "Necronomicon" szalonego Araba Abdula
Alhazreda w zakazanym tłumaczeniu łacińskim Olausa Wormiusa.
Książki tej nigdy nie widziałem, ale słyszałem krążące na jej temat
bluźniercze plotki. Nikt się do mnie nie odezwał, ciszę zakłócało
jedynie skrzypienie poruszanych wiatrem szyldów na zewnątrz i
turkot kołowrotka, gdyż staruszka w czepku przędła z nieprzerwaną
milczącą zaciętością. Zarówno pokój, jak i ludzie, i księgi wydali mi
się wyjątkowo posępni i niepokojący, ale ponieważ pradawna tradycja
mych ojców przyzwyczaiła mnie do dziwnych obrzędów, osobliwość
tego, co tu zobaczyłem nie zaskoczyła mnie aż tak bardzo.
Próbowałem więc czytać i niebawem, dygocząc z niepokoju,
pogrążyłem się w lekturze szalonego "Necronomiconu" odnalazłszy w

94
nim pewien wyjątkowo zajmujący fragment, myśli i legendę, zbyt
upiorną, aby człowiek mógł zachować zdrowe zmysły i świadomość.
Nagle wydało mi się, że usłyszałem trzask zamykanego okna, przy
którym stała ława. jakby wcześniej ktoś ukradkiem je odchylił.
Zaraz potem rozległo się brzęczenie i turkot, ale inny niż dźwięk
pracującego kołowrotka staruszki. Było jednak bardzo ciche, gdyż
kądziel staruszki wirowała przeraźliwie szybko, a niebawem do
odgłosów w pokoju dołączyło bicie starego zegara. Nie widziałem już
osób siedzących na ławie i do reszty pogrążyłem się w przerażającej
lekturze, gdy nagle do pokoju powrócił starzec w butach, ubrany w
luźny stary strój i usiadł na ławce z dala ode mnie tak, że nie mogłem
go widzieć.
Wyczekiwanie było bardzo denerwujące a wrażenie to
podwajała obecność bluźnierczej książki, którą trzymałem w dłoniach.
Kiedy wybiła jedenasta starzec wstał, prześlizgnął się do masywnej,
rzeźbionej komody stojącej w rogu i wyjął z niej dwa płaszcze z
kapturami. Jeden nałożył sam, drugim zaś owinął staruszkę, która
wreszcie przestała prząść. Następnie oboje ruszyli ku drzwiom
wyjściowym; kobieta wyraźnie utykała, starzec zaś wyjąwszy mi z rąk
książkę, którą czytałem skinął na mnie, po czym nasunął kaptur
głębiej na czoło i mroczny cień przesłonił jego nieruchome oblicze,
czy może raczej maskę.
Wyszliśmy na ulicę w bezksiężycową noc i podążyliśmy przez
labirynt wąskich, krętych, trudnych do przebycia uliczek. Gdy
szliśmy, światła w oknach z zaciągniętymi zasłonami gasły, jedno po
drugim. Psia Gwiazda łypała z niebios na potoki odzianych w
płaszcze i peleryny postaci, wypływające bezgłośnie ze wszystkich
bram, wejść i drzwi, formujących gigantyczne procesje sunące
ulicami, mijające skrzypiące na wietrze, zardzewiałe szyldy i
przedpotopowe topole, przesuwające się obok chat ze słomianymi
dachami i diamentowymi wielopanelowymi oknami, przemykające w
pośpiechu alejkami, gdzie popadające w ruinę domy osuwając się
nadgryzione zębem czasu na siebie, stykały się ścianami, aby później
wspólnie obrócić się w gruzy, przecinające otwarte place i dziedzińce
kościołów, na których kołyszące się latarnie tworzyły przeraźliwe,
wirujące w obłędnym tańcu świetlne konstelacje.
Podążałem wraz z tymi milczącymi tłumami w ślad za moimi

95
cichymi przewodnikami; czułem uderzające mnie łokcie, które
wydawały się nienaturalnie miękkie, i nacisk podejrzanie wiotkich
piersi i brzuchów; nigdzie jednak nie dostrzegłem żadnego oblicza,
ani nie usłyszałem choćby jednego słowa. Dziwne procesje pięły się
coraz wyżej i wyżej w górę: ujrzałem, że ich celem, miejscem w
którym gromadziły się tłumy, był szczyt pagórka pośrodku miasta, na
którym wznosił się ogromny biały kościół.
Widziałem go z drogi na zboczu wzgórza, gdy o zmierzchu
przyglądałem się Kingsport i zamarłem, gdy odniosłem wrażenie, że
przez krótką chwilę na końcu jego iglicy zdawał się balansować
świecący jasno Aldebaran.
Wokół kościoła znajdowała się otwarta przestrzeń, po części
dziedziniec z widmowymi kolumnami, po części zaś na wpół
wybrukowany plac omieciony wiatrem ze śniegu i otoczony
plugawymi, archaicznymi domami o spiczastych dachach i
górującymi nad nimi topolami. Ogniki śmierci tańczyły nad
grobowcami ukazując przerażające wizje, choć mogło wydawać się
osobliwe, iż nie rzucały one cieni. Po minięciu dziedzińca, gdzie nie
było już żadnych domów, ujrzałem wierzchołek wzgórza i odbicie
migoczących gwiazd w wodach zatoki, samo miasto było niewidoczne
w ciemnościach. Co pewien czas zapalona latarnia kołysząc się
przemierzała serpentynę alejek, aby omieść tłum, który obecnie w
milczeniu znikał wewnątrz kościoła. Odczekałem aż korowód zniknie
w mrocznym wejściu i zaczekałem aż do środka wejdą ostatni sunący
wolno maruderzy. Starzec pociągnął mnie za rękę, ja jednak uparłem
się, że będę ostatni.
Przekroczywszy próg zatłoczonej świątyni, w której panowały
egipskie ciemności, raz jeszcze obejrzałem się za siebie i omiotłem
spojrzeniem dziedziniec skąpany w dziwnej, przerażającej, złowrogiej
fosforescencji. Kiedy to uczyniłem - zadrżałem. Wiatr nie pozostawił
na szczycie pagórka zbyt wiele śniegu, widać było jedynie kilka
białych spłachci przy drzwiach, jednak, w tej krótkiej chwili, moje
oczy nie dostrzegły na nich żadnych śladów stóp, nawet moich
własnych.
Kościół był słabo oświetlony kilkoma latarniami, gdyż
większość ludzi, którzy tu weszli, zniknęli. Przechodzili główną nawą
ku otwartej klapie zejścia prowadzącego do krypt, ziejących upiorną

96
czernią poniżej kazalnicy, bezgłośnie schodzili w duszną czeluść.
Długość tego milczącego korowodu była zatrważająca, a jeszcze
większą grozą napawał mnie widok upiornej procesji schodzącej w
głąb sędziwego grobowca. Nagle zauważyłem, że w posadzce
grobowca znajdowała się szczelina i tam właśnie wchodzili milczący,
czarno odziani ludzie; w chwilę potem wszyscy schodziliśmy po
złowieszczych, kamiennych stopniach; wąskie, wilgotne schody
wydzielające dziwny odór wiły się, zdawałoby się bez końca, w głąb
trzewi wzgórza wzdłuż monotonnych ścian, ociekających wilgocią
kamiennych bloków i odpadającej gipsowej zaprawy.
Było to milczące, szokujące zejście i po krótkiej acz
przerażającej przerwie zauważyłem, że wygląd ścian i podłoża zmienił
się, jakby stopnie wykute zostały w litej skale. Najbardziej niepokoiło
mnie, że setki schodzących po nich stóp nie czyniło żadnego, nawet
najcichszego dźwięku czy echa. Po kolejnych eonach chodzenia,
ujrzałem kilka bocznych korytarzy czy nor prowadzących do tego
nocnego korytarza tajemnic z nieznanych, atramentowe czarnych,
czeluści. Niebawem stały się liczniejsze niczym bezbożne katakumby
bezimiennej grozy; bijący z nich odór rozkładu stawał się wręcz nie
do zniesienia. Wiedziałem, że musieliśmy minąć zbocza góry i
znajdowaliśmy się teraz gdzieś pod samym Kingsport; przeszył mnie
dreszcz, kiedy uświadomiłem sobie, że miasto mogło być tak stare i
do cna przeżarte podziemnym złem.
Niedługo potem ujrzałem blask posępnego, trupiego, bladego
światła - i usłyszałem głuchy plusk, nie oglądających słonecznego
światła, fal.
Ponownie zadrżałem, gdyż wcale nie przypadły mi do gustu
rzeczy, które przyniosła ze sobą noc i przez chwilę czułem
rozgoryczenie i żal do przodków, że wezwali mnie, abym przybył, by
wziąć udział w pradawnym rytuale, kiedy nagle stopnie i korytarz
poszerzyły się, usłyszałem kolejny dźwięk, piskliwie zawodzące,
kpiące, falujące tony fletu i tuż przede mną roztoczyła się bezkresna
panorama wewnętrznego świata; rozległy, zarośnięty i przeżarty
grzybem brzeg oświetlony buchającą kolumną plugawego
zielonkawego ognia, obmywany falami szerokiej, oleistej rzeki
napływającymi z nieznanych i przerażających otchłani, by złączyć się
z najczarniejszymi odmętami odwiecznego oceanu.

97
Osłabły i zdyszany spojrzałem na ów bluźnierczy Erebus
tytanicznych muchomorów, trędowaty ogień i oleiste wody i ujrzałem,
że odziany w peleryny tłum utworzył półokrąg wokół buchającej
ogniem kolumny. To był rytuał Yule, starszy niż człowiek, a losem
jego było go przeżyć; pierwotny rytuał przesilenia dnia z nocą i
obietnicy nadejścia wiosny po zimowych śniegach; rytuał ognia i
wiecznej zieloności, światła i muzyki.
I w tej posępnej grocie ujrzałem jak odprawiają rytuał, adorując
plugawy słup ognia i wrzucając w mroczne odmęty wyrywane
garściami lepkie fragmenty świecących pasożytniczych grzybów.
Zobaczyłem to, a później ujrzałem jeszcze coś - amorficzną
istotę kucającą w oddali i grającą hałaśliwą piskliwą melodię na
flecie; poprzez tony fletu wydawało mi się, że usłyszałem mrożące
krew w żyłach stłumione trzepotanie, dochodzące z tonących w
nieprzeniknionej ciemności czeluści jaskini.
Najbardziej przeraziła mnie jednak płonąca kolumna,
wytryskająca niczym gejzer lub wulkaniczna lawa z niezgłębionych,
posępnych miejsc, nie rzucająca cienia, jak powinno to mieć miejsce
w przypadku zdrowego ognia i pokrywająca spękane kamienie
plugawym, jadowitym grynszpanem. Szalony ten wir bowiem, nie
dawał nawet odrobiny ciepła, a jedyne co się w nim zawierało to
gliniasta wilgoć i zgnilizna śmierci i rozkładu.
Człowiek, który mnie tu przyprowadził przecisnął się, by stanął
na wprost upiornego promienia i wykonał kilka sztywnych
ceremonialnych ruchów skierowanych do stojących przed nim w
półokręgu postaci. W pewnych stadiach rytuału zebrani wykonywali
głęboki pokłon, zwłaszcza gdy prowadzący wznosił nad głową
zabrany tu ze sobą egzemplarz odrażającego "Necronomiconu" - ja
również biłem pokłony wraz z innymi. Nagle starzec dał sygnał na
wpół widocznemu w ciemności fleciście i ton dźwięków zmienił się,
stając się nieco głośniejszy i mniej chwiejny niż dotychczas; było to
swoiste preludium do niewyobrażalnego i zgoła nieoczekiwanego
koszmaru. Ujrzawszy ową zgrozę o mało nie padłem na pokrytą
porostami ziemię, gdyż moje serce stanęło z przerażenia. Zobaczyłem
coś, co nie pochodziło z tego czy innego świata, ale wprost z
szalonych przestrzeni pomiędzy gwiazdami. Z niewyobrażalnej czerni
poza gangrenicznym blaskiem zimnego ognia, z najdalszych

98
zakamarków Tartaru, przez które przetaczały się posępnie czarne,
oleiste fale rzeki, wyłoniło się trzepocząc skrzydłami stado
oswojonych, wytrenowanych, chimerycznych, skrzydlatych istot,
których ni słowem, ni okiem nie byłeś w stanie zmierzyć, i których
wyglądu twój mózg z pewnością nie zdołałby zapamiętać.
Nie były to kruki, krety, myszołowy, mrówki, nietoperze,
wampiry ani gnijące ludzkie zwłoki, lecz coś czego nie potrafię i nie
chcę sobie przytomnieć.
Unosiły się niezdarnie w powietrzu, pomagając sobie na poły
dłońmi, o palcach połączonych błoną, na poły zaś skórzastymi.
półprzeźroczystymi skrzydłami; kiedy zaś dotarły do tłumu okutanych
w czarne peleryny uczestników ceremonii, ci. jeden po drugim,
poczęli na nie wsiadać i odlatywać ponad ponurymi czarnymi falami
rzeki w głąb jaskiń i galerii mroku, gdzie trujące potoki zasilają
przerażające i nieodkryte dotąd katarakty.
Stara prządka odleciała wraz z innymi, starzec zaś pozostał
tylko dlatego, iż odmówiłem kiedy skinął na mnie. nakazując mi
wskoczyć na grzbiet jednego z odrażających stworzeń i zrobić to
samo, co pozostali. Dwie skrzydlate bestie czekały posłusznie opodal.
Kiedy zwlekałem, starzec wyjął swój rysik i tabliczkę, po czym
napisał, że był prawdziwym wysłannikiem moich przodków, którzy
założyli kult Yule w tym pradawnym miejscu, że mój powrót został z
góry przewidziany i że najbardziej sekretne tajemnice miały dopiero
zostać ujawnione. Napisał te słowa bardzo starą ręką, a kiedy nadal się
wahałem -spomiędzy fałd swej szaty wyjął pierścień z pieczęcią i
zegarek, przy czym na obu tych przedmiotach widniał znak herbowy
mojego rodu. W ten sposób starzec zamierzał potwierdzić
prawdziwość swoich słów. Był to jednak odrażający dowód, ponieważ
ze starych dokumentów wiedziałem, iż zegarek ów został pogrzebany
wraz z moim pra prapradziadkiem w 1698 roku.
Potem starzec zsunął z głowy kaptur. Jego oblicze nosiło pewne
cechy rodzinnego podobieństwa, ale tylko się wzdrygnąłem, byłem
bowiem pewny, że ta twarz była jedynie woskową maską.
Trzepoczące skrzydłami stwory, wyraźnie zniecierpliwione.
drapały szponami poszycie z mchów i, jak zauważyłem, starzec był
równie zaniepokojony jak one. Kiedy jeden ze stworów zaczął
oddalać się chwiejnym krokiem, starzec odwrócił się gwałtownie, by

99
go zatrzymać; ruch ten sprawił, że woskowa maska obsunęła się z
tego, co powinno być jego głową...
I wtedy, ponieważ upiorna postać oddzielała mnie od
kamiennych schodów, którymi tu dotarliśmy, rzuciłem się
szczupakiem w oleiste fale podziemnej rzeki docierającej gdzieś hen,
do podmorskich jaskiń. Dałem nurka w głąb gnijących soków
wewnątrz ziemskich koszmarów, zanim moje szalone wrzaski
zdołałyby sprowadzić do tej groty wszystkie piekielne legiony, jakie
mogły czaić się w tych cuchnących śmiercią, zgnilizną i morem
czeluściach.
W szpitalu powiedziano mi, że o świcie znaleziono mnie na
wpół zamarzniętego w zatoce Kingsport, ściskającego kurczowo
unoszący się na falach fragment krokwi, którą zesłał mi los, by mnie
ocalić. Powiedzieli, że poprzedniej nocy musiałem skręcić w
niewłaściwą odnogę drogi prowadzącej na wzgórze i spadłem z
krawędzi klifu w Orange Point; wszystko to wydedukowali na
podstawie odnalezionych śladów, nic nie mogłem im powiedzieć,
ponieważ teraz wszystko było zmienione. Dokładnie wszystko,
począwszy od szerokich okien, za którymi było widać morze dachów,
z których jedynie pięć było starych, poprzez odgłosy tramwajów i
automobilów, przejeżdżających ulicami, poniżej. Upierali się, że to
było Kingsport i nie mogłem temu zaprzeczyć. Kiedy doznałem ataku
histerii na wieść, iż szpital stał w pobliżu starego cmentarza na Central
Mili, wysłali mnie do szpitala St. Mary's w Arkham, gdzie
zapewniono mi lepszą opiekę. Podobało mi się tam, lekarze byli
bardziej światli i nawet wykorzystali swoje wpływy, by wypożyczyć
dla mnie skrzętnie ukrywaną kopię odrażającego "Necronomiconu"
szalonego Alhazreda, trzymanego pod kluczem w bibliotece
uniwersytetu Miskatonic. Powiedzieli coś o "psychozie" i przyznałem,
że będzie lepiej, jeśli oczyszczą mój umysł z wszelkich kalających go
potencjalnych obsesji. Dlatego też przeczytałem ów przerażający,
plugawy rozdział i wzdrygnąłem się ponownie, ponieważ wcale nie
był dla mnie niczym nowym. Widziałem go już wcześniej, a ślady
stóp niechaj mówią sobie co chcą; gdzie zaś zobaczyłem tę księgę,
niechaj zostanie jak najszybciej zapomniane. Ma jawie nie było
nikogo, kto mógłby mi o tym przypominać - niemniej jednak moje sny
przepełnione są grozą wywołaną słowami, których nie odważę się

100
przytoczyć.
Jestem w stanie zacytować tylko jeden akapit, przekładając go
dość nieudolnie na angielski, ze starej, prymitywnej łaciny:
"najniższe Jaskinie nie służą zgłębianiu przez oczy, które widzą;
cuda ich bowiem są osobliwe i przerażające. Przeklętą jest ziemia,
gdzie umarłe myśli żyją w nowych, dziwnych powłokach cielesnych, i
złym jest umysł, który nie zawiera się wewnątrz czaszki.
Mądrze rzecze Ibn Schacabao, że szczęśliwym jest grób, gdzie
nie spoczywa czarownik i szczęśliwe jest nocą miasto, gdzie wszyscy
czarownicy zostali spaleni na proch.
Stare plotki głoszą, iż dusza zaprzedanego diabłu nie pobiera sił
z cmentarnej gliny, ale z tłuszczu i rozkazuje Robakowi, który pożera;
aż z gnijących tkanek budzi się nowe, upiorne życie, a ci żyjący pod
ziemią modelują je i wypełniają jego puste wnętrze, aż napęcznieje do
monstrualnych rozmiarów...
Wielkie otwory wykopano w sekrecie w miejscach gdzie
wystarczyłyby zwyczajne, istoty zaś, które winny pełzać, nauczyły się
stąpać jak ludzie."

101
102
HYPNOS
(Hypnos)

„Co się tyczy snu, owej złowieszczej przygody wszystkich


naszych nocy, możemy powiedzieć, że ludzie kładą się na
odpoczynek ze śmiałością, która byłaby niezrozumiała,
gdybyśmy nie wiedzieli, iż jest ona rezultatem
nieświadomości niebezpieczeństwa”
Baudlaire

Niech litościwi bogowie, jeżeli takowi istnieją, strzegą mnie w


tych godzinach, kiedy ani siła woli, ani narkotyk wymyślony przez
sprytnych ludzi nie jest w stanie powstrzymać mnie przed
wpadnięciem w otchłań snu. Śmierć jest miłosierna, bowiem nie ma z
niej powrotu, ten jednak, który powraca do nas pośród mroków nocy,
wycieńczony, ale Wiedzący, nigdy nie zazna spokoju ni zapomnienia.
Jakimże byłem głupcem, że z tak niewytłumaczalnym zapałem
rzuciłem się, by zgłębiać tajemnice, których nie powinien poznać
żaden śmiertelnik - i głupcem lub bogiem był mój jedyny przyjaciel,
który wprowadził mnie w ów świat i udał się tam przede mną, a na
koniec poznał koszmar i zgrozę, której być może również i mnie dane
będzie jeszcze doświadczyć!
Spotkaliśmy się - o ile sobie przypominam - na dworcu
kolejowym, w samym sercu tłumu gapiów. Leżał nieprzytomny, a
dziwne konwulsje sprawiły, że jego smukłe, odziane w czerń ciało w
osobliwy sposób zesztywniało. Sądzę, że mógł mieć wówczas około
czterdziestu lat, gdyż twarz jego pokrywały głębokie bruzdy
zmarszczek; miał ziemistą cerę i zapadłe policzki, ale owalne oblicze
tego mężczyzny wydawało się niezwykle piękne, w jego gęstych
falujących włosach i małej, pełnej bródce - ongiś kruczoczarnej -
dostrzec można było wyraźne pasemka siwizny. Jego czoło było białe
niczym marmur i tak wysokie i szerokie, że nieomal boskie.
Z gorliwością rzeźbiarza powiedziałem sobie: człowiek ten był

103
niczym posąg fauna z antycznej Hellady, wykopany z ruin świątyni i
w jakiś niepojęty sposób ożywiony w naszym dusznym stuleciu tylko
po to, by poczuć chłód i napór niezliczonych, niszczących lat.
A kiedy otworzył swe ogromne, zapadnięte, pałające dziko
czarne oczy zrozumiałem, iż będzie odtąd moim przyjacielem;
jedynym przyjacielem tego, który nigdy ich nie posiadał - wiedziałem
bowiem, iż te oczy musiały oglądać chwałę, jak i zgrozę krain
wykraczających poza normalną świadomość i rzeczywistość; krain o
których marzyłem, lecz których poszukiwałem na próżno.
Kiedy więc odgoniłem tłum gapiów, powiedziałem
nieznajomemu, że musi pójść do mego domu, aby stać się moim
nauczycielem i przywódcą w zgłębianiu nie odkrytych dotąd tajemnic.
Uczynił to bez słowa.
Później okazało się, że jego głos był samą muzyką -muzyką
głębokich wiol i krystalicznych sfer. Rozmawialiśmy często nocami i
za dnia; rzeźbiłem jego popiersia i miniaturowe wizerunki głów z
kości słoniowej, aby uwiecznić rozmaite grymasy i nastroje.
O naszych zainteresowaniach nie sposób mówić - nie mają one
bowiem nic wspólnego ze światem innych śmiertelników. Dotyczyły
potężnego i o wiele bardziej przerażającego wszechświata
niewytłumaczalnych istnień i podświadomości; wszechświata
znajdującego się głębiej niż materia, czas i przestrzeń, a którego
obecność podejrzewamy jedynie w niektórych fragmentach naszych
snów - tych rzadkich snów poza snami, nie przydarzających się
pragmatykom, ale raz czy dwa na całe życie ludziom obdarzonym
nadzwyczajną wyobraźnią.
Naukowcy jedynie podejrzewają ich istnienie, choć w
większości je ignorują. Mędrcy interpretowali takie sny, a bogowie się
śmiali. Jeden z mężczyzn o orientalnych oczach stwierdził, że
zarówno czas i przestrzeń są względne; ludzie usłyszawszy to również
się śmiali.
Jednak nawet ten mężczyzna nie zrobił nic więcej, jak tylko snuł
przypuszczenia. Ja i przypuszczałem, i starałem się zrobić coś więcej,
mój przyjaciel zaś próbował -i nawet odniósł częściowy sukces.
Razem zaś i przy pomocy egzotycznych narkotyków doświadczyliśmy
w pracowni, umiejscowionej w starej wieży w hrabstwie Kent, wiele
przeróżnych i zakazanych snów.

104
Spośród agonii i cierpień, jakich doznawaliśmy w późniejszych
dniach, najgorszym była niemożność ich artykulacji. Tego czego się
dowiedziałem i widziałem podczas wielogodzinnych bezbożnych
badań, nie sposób opowiedzieć - z braku symboli, odniesień czy
porównań w jakimkolwiek języku. Mówię tak, ponieważ w naszych
odkryciach - od pierwszego po ostatnie - dzieliłem się jedynie naturą
odczuć; odczuć nie związanych z wrażeniami, Które zdolny jest
odbierać system nerwowy normalnych ludzi.
Nasze doświadczenia można by najkrócej przyrównać do
nurkowania albo latania - gdyż podczas każdego z kolejnych
„eksperymentów" jakaś część naszych umysłów odrywała się dziarsko
od wszystkiego co realne i teraźniejsze, śmigając w eterze pośród
szokujących, mrocznych, napawających zgrozą, nawiedzonych
przestrzeni, a od czasu do czasu również przedzierając się przez
pewne dobrze oznaczone i typowe dla nas przeszkody, które można
by opisać jedynie jako lepkie, kleiste, bluźniercze kłęby oparów.
Podczas tych czarnych, bezcielesnych lotów czasem byliśmy sami a
czasami razem - wtedy mój przyjaciel zawsze znajdował się daleko w
przedzie; wyczuwałem jego obecność, pomimo braku kształtu
fizycznego, a dzięki swoistemu malarskiemu wspomnieniu, widziałem
jego twarz skąpaną w złotym blasku, przerażającą w dziwnym
pięknie; owe nietypowo młode policzki, pałające oczy, olimpijskie
czoło i szpakowate włosy, i brodę.
Nie liczyliśmy upływu czasu, gdyż pojęcie to stało się dla nas
złudzeniem. Wiem jedynie, że musiało się z tym wiązać coś doprawdy
osobliwego, gdyż koniec końców zaczęliśmy się zastanawiać,
dlaczego się nie starzejemy.
Wasze rozmowy były bluźniercze: zawsze upiornie ambitne -
żaden bóg czy demon nie mógłby nawet marzyć o odkryciach i
podbojach, które planowaliśmy szeptem. Przeszywa mnie dreszcz,
kiedy o nich mówię i nie śmiem zagłębiać się w szczegóły - choć
muszę przyznać, iż pewnego razu mój przyjaciel napisał na kartce
życzenie, którego nie ośmielił się wypowiedzieć na głos, a po
przeczytaniu którego natychmiast spaliłem ów świstek, wpatrując się
z przerażeniem w okno i widniejące za nim rozgwieżdżone niebo.
Przypuszczam, że opracował on plany dotyczące władania widoczną
częścią wszechświata, i nie tylko; plany by Ziemia i gwiazdy

105
poruszały się na jego komendę i by w jego rękach spoczywały losy
wszystkich żyjących istot. Przyznaję, przysięgam, że nie podzielałem
jego wybujałych aspiracji, albowiem nie czuję się dość silny, by
podjąć ryzyko zapuszczenia się w głąb niewypowiedzianych sfer,
gdzie tylko ktoś dostatecznie odważny i bezwzględny mógłby
osiągnąć sukces.

***

Pewnej nocy wiatry z nieznanych przestrzeni zepchnęły nas


bezlitośnie w bezdenną otchłań, gdzie nie istniało zupełnie nic, nawet
myśli.
Atakowało nas wrażenie niemożliwe do przekazania czy
opisania, najgorsze ze wszystkich, przyprawiające niemal o obłęd:
wrażenie Nieskończoności. Przedzieraliśmy się, jak burza przez lepkie
zapory, aż w końcu poczułem, że dotarliśmy do odleglejszych krain
niż te, które przemierzaliśmy do tej pory.
Mój przyjaciel wysforował się znacznie do przodu, gdy
płynęliśmy pośród tego przerażającego oceanu dziewiczego eteru i
widziałem grymas złowieszczego uśmiechu malującego się na jego
płynnej, świecącej i zbyt młodej „twarzy ze wspomnień". Nagle ta
twarz stała się zamglona i błyskawicznie zniknęła. A zaraz potem
natrafiłem przeć sobą na przeszkodę, której nie byłem w stanie
pokonać. Była taka jak inne a jednak nieskończenie gęściejsza; lepka,
gliniasta masa, jeżeli tego typu porównania można użyć w świecie,
gdzie wszystko jest niematerialne.
Czułem, że zostałem zatrzymany przez barierę, którą mój
przyjaciel i przywódca zdołał pokonać. Ponownie podjąłem próbę
przedarcia się, ale w tej samej chwili sen narkotyczny dobiegł końca;
otworzyłem moje fizyczne oczy, by dostrzec wokół siebie ściany
starej pracowni, a w przeciwległym rogu pomieszczenia blade i wciąż
jeszcze nieprzytomne ciało mego nauczyciela. W złotawo-zielonym
księżycowym blasku jego marmurowe rysy wydawały się dziwnie
wychudzone i obłędnie wręcz piękne.
Nagle drgnął... i niech litościwe niebiosa pozbawią mnie wzroku
i słuchu, gdybym raz jeszcze miał doświadczyć podobnego przeżycia.
Nie potrafię wam wyjaśnić jak brzmiał jego wrzask ani jakie czeluście

106
najdalszych piekieł odbijały się przez sekundę w jego czarnych
przepełnionych przerażeniem oczach. Powiem tylko, że zemdlałem i
dopiero mój przyjaciel, kiedy już sam doszedł do siebie, ocucił mnie,
spragniony czyjegoś towarzystwa -kogoś, kto pomógłby mu
przezwyciężyć wspomnienia okropnych koszmarów i dojmującej
samotności.
To był koniec naszych ochotniczych poszukiwań i wędrówek po
jaskiniach snów.
Przerażony, na skraju obłędu, przyjaciel mój ostrzegł mnie, że
już nigdy nie wolno nam zawitać do tej krainy, nie odważył się
opowiedzieć mi o tym co widział; stwierdził jednak, iż musimy spać
możliwie jak najmniej, nawet gdybyśmy musieli utrzymywać się w
stanie czuwania przy pomocy narkotyków.
O tym, że miał rację przekonałem się już wkrótce, gdy
zapadając w drzemkę, za każdym razem, ogarniał mnie niesamowity,
potworny, rozdzierający strach.
Po każdym krótkim i nieuniknionym okresie snu wydawałem się
starszy, podczas gdy przyjaciel mój starzał się w niemal szokującym
tempie. To potworne, kiedy, niemal na twoich oczach, komuś robią się
zmarszczki na twarzy a włosy przyprósza siwizna. Masz styl życia
diametralnie się zmienił. Mój przyjaciel -jego prawdziwe imię czy
nazwisko nigdy nie przeszło mi przez usta - dawniej odludek zaczął
lękać się samotności. Mocą nie chciał zostawać sam, nie uspokajała
go też obecność kilku osób. Ulgę sprawiały jedynie huczne i tłumne
biesiady - z tego też powodu już wkrótce znaliśmy prawie wszystkich
birbantów i hulaków z całej okolicy.
Nasz wygląd i wiek zdawał się wzbudzać powszechną
śmieszność, co do głębi mnie wzburzało, ale mój przyjaciel wolał to
niż samotność. Bał się przede wszystkim przebywania samemu poza
domem, kiedy na niebie świeciły gwiazdy, a gdy bywało to
nieuniknione, trwożliwie popatrywał w górę, jakby lękał się jakiejś
upiornej istoty czającej się gdzieś wysoko, wśród atramentowych
niebios. Nie zawsze spoglądał w to samo miejsce na nieboskłonie -
wydawało się, iż w różnych okresach znajduje się ono gdzie indziej.
W wiosenne wieczory punkt ten znajdował się nisko na płn.
wschodzie. Latem, nieomal dokładnie pionowo nad jego głową.
Jesienią na płn. zachodzie. Zimą na wschodzie, ale tylko wczesnym

107
rankiem.
Najmniej obawiał się wieczorów w samym środku zimy.
Dopiero po dwóch latach zdołałem skojarzyć jego lęk z czymś
konkretnym - wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, iż poszukiwał
jakiegoś określonego punktu, którego pozycja o różnych porach roku
odpowiadała stronom świata. Punkt ów wyznaczony był, najściślej
rzecz biorąc, przez konstelację Corony Borealis.

***

Obecnie mieliśmy pracownię w Londynie, i choć nigdy się nie


rozstawaliśmy, nie rozmawialiśmy też o dniach, gdy obaj
usiłowaliśmy zgłębić tajemnice nierealnego świata.
Postarzeliśmy się i osłabili od narkotyków, hulaszczego trybu
życia i trwania w ciągłym stresie; rzednące włosy i broda mego
przyjaciela stały się śnieżnobiałe. Nasze uwolnienie od długiego snu
było zadziwiające - rzadko bowiem zdarzało się nam zmrużyć oczy na
dłużej niż godzinę czy dwie i przenieść się do krain, w których
czyhało na nas przerażające, choć niejasne zagrożenie.

***

Nadszedł styczeń, pełen mgieł i deszczów a wraz z nim kłopoty


pieniężne. Coraz trudniej było kupić narkotyki. Sprzedałem wszystkie
swoje rzeźby i popiersia z kości słoniowej i dalej nie miałem za co
nabyć nowych surowców. Gdyby nawet mi się to udało i tak nie
miałbym w sobie dość siły, by cokolwiek z nich wyrzeźbić.
Cierpieliśmy straszliwe katusze i pewnej nocy przyjaciel mój zapadł
w głęboki sen, z którego nie byłem w stanie go obudzić.
Pamiętam całą scenerię, jakby to stało się dzisiaj - opustoszała
pracownia na poddaszu; deszcz bijący o szyby; tykanie naszego
jedynego zegara ściennego; szalone tykanie naszych zegarków
leżących na komódce, skrzypienie jakiejś obluzowanej okiennicy w
odległej części domu; odgłosy miasta stłumione przez mgłę i
przestrzeń; i najgorsze ze wszystkiego: ciężki, regularny, złowieszczy
oddech mego przyjaciela leżącego na tapczanie - rytmiczny oddech
zdający się odmierzać chwile nadnaturalnego strachu i cierpień jego

108
ducha, który wędrował teraz w zakazanych, niewyobrażalnych i
upiornie odległych światach.
Napięcie towarzyszące memu czuwaniu stało się nie do
zniesienia, a przez mój bliski obłędu umysł przepływał rwący potok
trywialnych wrażeń i doznań. Usłyszałem, jak gdzieś zegar wybija
godzinę - nasz tego nie robił i moja posępna wyobraźnia odnalazła w
tym dźwięku punkt zwrotny do nowych rozmyślań. Zegary ― czas ―
przestrzeń - nieskończoność, po czym przemknąwszy przez dach,
deszcz i mgłę skupiał się na nieboskłonie, gdzie na płn. wschodzie
wznosiła się Corona Borealis. Nagle moje wyczulone, nasłuchujące
uszy wychwyciły nowy dźwięk, odróżniający się spośród chaosu
innych wzmocnionych narkotykami odgłosów - niskie, przeraźliwe,
natarczywe zawodzenie dochodzące z bardzo daleka - monotonne,
złowieszcze drwiące wołanie z płn. wschodu.
Nie ono jednak pozbawiło mnie zmysłów i napełniło me serce
trwogą, której nie wyzbędę się już do końca życia; nie ono
wywoływało również krzyki czy gwałtowne konwulsje, które skłoniły
ostatecznie mieszkańców i policję do wyważenia drzwi.
Nie sprawiło tego to, co usłyszałem, ale to co zobaczyłem -
nagle bowiem w tym mrocznym, zamkniętym pokoju, z oknami
przysłoniętymi zasłonami, z płn. wschodu napłynął strumień
przerażającego czerwono-złotego światła. Słup ten nie emanował
blasku, który rozproszyłby ciemności, ale spływał na głowę mego
śpiącego przyjaciela, wywołując upiorny duplikat dziwnie
fosforyzującego i młodzieńczego „oblicza ze wspomnień", jakie
pamiętam z sennych podróży w nieznanych krainach poza czas i
przestrzeń - oblicze z czasów zanim mój druh przedostał się poza
barierę do owych sekretnych i bluźnierczych nocnych koszmarów.
I kiedy tak patrzyłem, ujrzałem jak unosi głowę, w jego
czarnych, zapadniętych oczach maluje się dojmująca zgroza a cienkie,
spierzchnięte wargi rozchylają się do krzyku, zbyt przerażającego
jednak, aby mógł wydobyć go z piersi. Na tej płynnej, odmłodzonej
twarzy unoszącej się w powietrzu, roztaczającej upiorny, widmowy
blask, odzwierciedlało się więcej dławiącego, czystego, mrożącego
krew w żyłach strachu, niż kiedykolwiek z woli niebios, czy piekieł,
dane mi było ujrzeć.
Pośród jednostajnego, odległego dźwięku, który stale przybierał

109
na sile nie usłyszałem żadnego głosu, ale kiedy podążyłem wzrokiem
wzdłuż słupa światła za obłędnym spojrzeniem „twarzy ze
wspomnień", przez krótką chwilę, dostrzegłem to samo, co ona:
źródło owego światła i źródło przeraźliwego dźwięku. W tym samym
momencie rozdzwoniło mi się w uszach i runąłem jak długi, porażony
atakiem epilepsji, który właśnie sprowadził do pracowni lokatorów i
policję. Nawet gdybym się starał, nie zdołałbym opowiedzieć wam co
wówczas ujrzałem -nie zdradzi wam tego również spokojne śmiercią
oblicze mego przyjaciela, choć z całą pewnością musiało widzieć
więcej ode mnie. Zawsze jednak będę miał się na baczności przed
drwiącym i nienasyconym Hypnosem - Władcą Snów, nocnym
niebem i szalonymi ambicjami chęci posiadania wiedzy zakazanej.
Nie wiem co się dokładnie wydarzyło, gdyż dziwna i upiorna
siła sprawiła, iż umysł mój przesłoniła mglista zasłona niepamięci.
Inni również zostali dotknięci tak bliskim obłędowi darem
zapomnienia. Twierdzili, iż nigdy nie miałem przyjaciela, i że jedynie
sztuka, filozofia oraz obłęd wypełniały całe moje tragiczne życie.
Lokatorzy i policja owej nocy usiłowali mnie uspokoić, lekarz dał mi
jakieś lekarstwa, ale żaden z nich nie dostrzegł koszmaru jaki się tu
wydarzył. Nie przejęli się tragicznym losem mego towarzysza, ale to
co znaleźli na tapczanie w pracowni wywołało z ich strony wielki
podziw, choć wzbudził we mnie obrzydzenie i gorycz, i który
przysporzył mi sławy. Ogarnięty rozpaczą przesiaduję całymi
godzinami - łysy, siwobrody, podkurczony, sparaliżowany,
oszołomiony narkotykami i załamany - adorując i modląc się do
znalezionego przez nich przedmiotu.
Zaprzeczają, że sprzedałem ostatnią z moich prac i z ekstazą
wskazują skamieniałą, zimną, milczącą „rzecz", którą pozostawił po
sobie migoczący słup światła. To wszystko, co pozostało po moim
przyjacielu: boska głowa z prastarego greckiego marmuru, młoda
ponadczasową młodością, o pięknym, brodatym obliczu i pełnych,
zastygłych w uśmiechu wargach, olimpijskim czole i gęstych
falujących włosach ozdobionych makami. Mówią, że to upiorne
„oblicze" ze wspomnień jest odzwierciedleniem mego własnego,
kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, tyle tylko, że na jej marmurowej
podstawie widnieją wyryte attyckie litery układające się w jedno,
jedyne słowo - HYPNOS.

110
KOLOR Z PRZESTWORZY

Na zachód od Arkham wznoszą się dzikie wzgórza, a doliny


porastają głębokie lasy, których jeszcze nigdy nie tknęła siekiera. Są
tam też mroczne, ciasne wąwozy, a w nich fantastycznie pochylone
drzewa i sączące się wąskie strumyki, gdzie nigdy nie dociera słońce.
Na łagodnie opadających zboczach przycupnęły farmy - stare,
kamienne, omszałe chaty - i pod osłoną ogromnych występów
skalnych dumają wieczyście nad prastarymi tajemnicami Nowej
Anglii wszystkie są teraz opustoszałe, szerokie kominy się kruszą, a
wyłożone gontem ściany groźnie wypaczały się pod niskimi
dwuspadowymi dachami.
Dawni mieszkańcy wynieśli się stąd, a nowy przybysze z innych
stron nie mają ochoty się tutaj osiedlić. Próbowali już Kanadyjczycy
francuskiego pochodzenia, próbowali Włosi, pojawili się też Polacy,
ale odeszli. Dzieje się tak nie z powodu czegoś, co tu widać, słychać
czy też czego można dotknąć, ale z powodu czegoś, co mieści się
tylko w sferze wyobraźni.
Miejsce to właściwie nie pobudza wyobraźni, ale też nie
zapewnia nocą spokojnych snów.
Chyba to właśnie zraża przybyszów z obcych stron, bo stary
Ammi Pierce nigdy jeszcze słowem nie wspomniał im o tym, co
pamięta z tych dziwnych dni. Tylko Ammi, od lat już niezbyt sprawny
umysłowo, wciąż tutaj mieszka i tylko on jeden mówi czasem o
tamtych dziwnych dniach, a ma odwagę mówić, bo jego dom stoi w
pobliżu otwartych pól i uczęszczanych dróg wokół Arkham.
Niegdyś droga wiodła przez wzgórza i doliny, tam gdzie teraz
rozciąga się przeklęte wrzosowisko, jednakże ludzie przestali z niej
korzystać i zbudowano nową, skręcającą daleko na południe. Nawet
teraz można znaleźć ślady starej drogi pośród porastającego tu na
nowo gąszczu, a część z nich trwać jeszcze będzie wtedy, gdy połowę
dolin pokryje zbiornik wodny. Wtedy zostaną wycięte mroczne lasy, a
przeklęte wrzosowisko będzie drzemać głęboko pod błękitną,
rozmigotaną taflą wody, w której przeglądać się będzie niebo.

111
Tajemnice owych dziwnych dni zjednoczą się z tajemnicami
głębi wodnych i z tajemną wiedzą starego oceanu oraz wszystkimi
sekretami pierwotnego świata.
Kiedy wybierałem się pomiędzy te wzgórza i doliny, żeby
zbadać teraz przeznaczony na nowy zbiornik wodny, powiedziano mi,
że jest to wrogie miejsce. Powiedziano mi to w Arkham, a ponieważ
jest to bardzo stare miasto, w którym krążą rozliczne legendy o
czarownicach, uznałem, że owa złowrogość wiąże się z tym, co w
ciągu stuleci opowiadały dzieciom babki. Określenie "przeklęte
wrzosowisko" wydało mi się bardzo dziwne i teatralne.
Zastanawiałem się, w jaki sposób znalazło się w purytańskim
folklorze. A potem zobaczyłem to mroczne, biegnące na zachód
kłębowisko wąwozów i urwisk skalnych i przestałem się nad tym
zastanawiać, pochłonięty jedynie jego starą tajemnicą. Był ranek,
kiedy je ujrzałem, ale mrok zalegał tam zawsze. Drzewa rosły gęsto, a
ich pnie były tak ogromne, że nie sposób by spotkać im podobne w
zdrowych lasach Nowej Anglii. W mrocznych prześwitach między
drzewami panowała zbyt wielka cisza, a podłoże było zbyt grząskie
od wilgotnego mchu i nawarstwiającego się w przeciągu
niezliczonych lat rozkładu.
Na otwartych przestrzeniach, głównie wzdłuż starej drogi,
widniały drobne farmy na zboczach wzgórza; były to albo skupiska
kilku budynków, albo tylko jeden czy dwa, a bywało, że sterczał
zaledwie samotny komin czy przysypana ziemią piwnica. Królowały
tu chwasty i krzaki róży polnej, a w zaroślach rozlegał się szelest
jakichś tajemniczych stworów. Wszystko dokoła spowijały opary
niepokoju i smutku; wszystko wydawało się nierealne i groteskowe,
tak jakby jakieś istotne ogniwo perspektywy czy światłocieni zostało
skierowane na opak. Nie dziwiłem się, że przybysze z obcych stron
nie chcieli się tu zatrzymywać. bo sen tutaj był prawie wykluczony.
Aż nadto przypominało to scenerię Salvatora Rosi, groźny drzeworyt
z opowieści niesamowitej.
A jednak to wszystko nie było jeszcze tak przerażające jak
przeklęte wrzosowisko.
Przekonałem się o tym w tym momencie, kiedy znalazłem się w
głębi rozległej doliny; żadne inne określenie nie pasowałoby do tego
miejsca, tak jak żadne inne miejsce nie pasowałoby do tego

112
określenia. Mogło się wydawać, że poeta stworzył ową frazę
ujrzawszy ten właśnie region. Rozejrzawszy się dokoła pomyślałem,
że wszystko chyba tutaj strawił ogień; ale dlaczego nic nowego nie
wyrosło na owych pięciu akrach szarego pustkowia rozciągającego się
pod gołym niebem, które pośród tych lasów i pól wyglądało jak
spalone jakimś kwasem?
Sięgało ono daleko na północ wzdłuż dawnej drogi, ale
wdzierało się też i na drugą jej stronę.
Ogarnęła mnie dziwna niechęć na samą myśl, że mam tam
pójść, ale przecież musiałem, bo tego wymagała moja misja. Na całej
tej rozległej przestrzeni nie było żadnej roślinności, jedynie miałki
szary pył czy popiół, którego chyba jeszcze nigdy nie tknął wiatr.
Pobliskie drzewa były schorzałe i karłowate, a wiele uschłych pni
sterczało w górę albo leżało murszejąc na brzegu tego pustkowia.
Kiedy przechodziłem obok nich w pośpiechu, zauważyłem po prawej
stronie rumowisko cegieł i kamieni, pozostałość po starym kominie i
piwnicy, a także ziejącą czernią otchłań porzuconej studni, z której
unosiły się stęchłe opary, tworząc w promieniach słońca
najdziwniejsze kształty. Nawet długie, mroczne lesiste urwisko
wznoszące się za tym pustkowiem wydawało się przez kontrast
bardzo przyjemne; przestały mnie już teraz zdumiewać bojaźliwe
szepty mieszkańców Arkham. W pobliżu nie było żadnego domostwa
ani nawet ruin; i dawnymi czasy to miejsce chyba też musiało być
bezludne i odosobnione. O zmierzchu, drżąc przed powtórnym
przemierzaniem tego złowieszczego miejsca, wróciłem do miasta już
okrężną drogą, skręcającą na południe.
Marzyłem skrycie, aby na niebie pojawiły się chmury, gdyż
dziwny lęk wdarł się do mej duszy z powodu rozciągającej się nade
mną głębokiej próżni nieba.
Wieczorem pytałem różnych starych ludzi w Arkham o
przeklęte wrzosowisko, a także, co znaczy określenie "dziwne dni",
które tak wielu spośród nich niejasno wymieniało. Nie otrzymałem
jednak jasnej odpowiedzi poza tym, że tajemnica wcale nie jest tak
dawna, jak sobie wyobrażałem. Nie wiązało się to z jakąś starą
legendą, ale z czymś, co miało miejsce jeszcze za życia tych, z
którymi rozmawiałem. Zdarzyło się to w latach osiemdziesiątych,
kiedy to pewna rodzina zniknęła czy też została zamordowana.

113
Ludzie, z którymi rozmawiałem, nie byli co do tego zgodni, a
ponieważ wszyscy mi doradzali, abym nie zwracał uwagi na szalone
opowieści starego Ammiego Pierce'a, odnalazłem go nazajutrz rano,
dowiedziawszy się, że mieszka samotnie w wiekowej, rozpadającej się
chacie, na skraju leśnej gęstwiny. Była to bardzo stara chata, z której
zaczynała się już dobywać woń rozkładu, tak charakterystyczna dla
zaniedbanych domów. Tylko natarczywym pukaniem mogłem
wyciągnąć z łóżka tego starca, a kiedy doczłapał się zalękniony do
drzwi, najwyraźniej nie był ucieszony moją wizytą. Nie był tak słaby,
jak myślałem, ale oczy dziwnie mu się zapadły, a niedbały ubiór i
biała broda nadawały mu wygląd człowieka steranego życiem i
posępnego.
Nie wiedziałem, w jaki sposób najlepiej byłoby go nakłonić
rozmowy, stworzyłem więc pozory interesu; zwierzyłem mu się z
mojej inspekcji terenu i zadałem mu kilka mało znaczących pytań
odnośnie okolicy. Miał żywszy umysł i był o wiele bardziej
inteligentny, niż przypuszczałem, a nim się spostrzegłem, pojął
równie dużo, jak każdy człowiek, z którym zdarzyło mi się rozmawiać
w Arkham. Był całkiem inny niż ci wszyscy wieśniacy, jakich
poznałem na wydzielonych obszarach, przeznaczonych pod zbiornik
wodny. Nie protestował z powodu zniszczenia wielu mil starych
lasów i farm, choć zapewne protestowałby, gdyby jego dom
znajdował się na terenie przyszłego jeziora. Znać po nim tylko było,
że doznał ulgi; ulgi z powodu lasu, jaki miał spotkać prastare mroczne
doliny, po których wędrował przez całe życia. Wolał, żeby zalała je
woda - żeby było zalała je zaraz po tych dziwnych dniach.
Jego ochrypły głos przycichł, pochylił się cały do przodu, a
palcem prawej ręki z drżeniem zaczął wskazywać kierunek, co robiło
na jego rozmówcy wstrząsające wrażenie.
Wtedy właśnie usłyszałem tę opowieść, a kiedy snuł ją
ochrypłym, to znów ściszonym do szeptu głosem, coraz to wstrząsał
mną dreszcz, choć był to dzień w pełni lata. Często musiałem go
przywoływać z tej chaotycznej plątaniny, dobierać naukowe zwroty,
które zachował jeszcze w osłabionej już, papuziej pamięci z
zasłyszanej rozmowy profesorów, wypełniać luki, w których
przerywała się ciągłość i zatracał się sens logiczny. Kiedy skończył,
przestałem się dziwić, że jego umysł uległ zachwianiu albo że ludzie z

114
Arkham nie chcą wiele mówić o przeklętym wrzosowisku. Jeszcze
przed zachodem słońca pośpieszyłem do hotelu, żeby nie widzieć
rozbłyskujących nade mną gwiazd na pustym niebie następnego dnia
wróciłem do Bostonu aby złożyć rezygnację z mojej posady. Nie
mogłem już powrócić do tego mrocznego chaosu starego lasu i
wzgórz ani spojrzeć raz jeszcze na spopielałe przeklęte wrzosowisko,
gdzie czarna studnia obok rumowiska cegieł i kamieni zieje otchłanią.
Wkrótce powstanie tam zbiornik wodny i wszystkie stare
tajemnice zostaną ukryte na zawsze w jego głębinie. Ale nie sądzę,
abym kiedykolwiek jeszcze miał ochotę odwiedzić to miejsce nocą, a
już na pewno nie wtedy, gdy niebo będzie usiane złowieszczymi
gwiazdami, i za nic w świecie nie napiłbym się wody w Arkham.
Wszystko zaczęło się, jak powiedział stary Ammi, od
meteorytu. Dawniej, od czasu jak sądzono czarownice, nie
opowiadano tu żadnych niesamowitych legend, ale nawet wtedy owe
lasy nie budziły takiego lęku, jak maleńka wysepka w Miskatonic,
gdzie diabeł miał swój dwór koło dziwnego kamiennego ołtarza
pamiętającego dni jeszcze sprzed czasów Indian.
Nie było tu lasów, w których straszyło, a ich fantastyczny mrok
nie przerażał nikogo, aż do owych dziwnych dni, kiedy to w południe
pojawiła się na niebie biała chmura, rozległa się seria grzmotów, a z
doliny, w głębi lasu, uniósł się kłąb dymu. Jeszcze przed nastaniem
nocy całe Arkham usłyszało o wielkiej skale, która spadła z nieba i
wbiła się w ziemię przy studni Nahuma Gardnera. Dom jego położony
był w miejscu, które miało się stać przeklętym wrzosowiskiem -
schludny, biały dom Nahuma Gardnera pośród urodzajnych ogrodów i
sadów.
Nahum wybrał się do miasta, by opowiedzieć ludziom o tym
kamieniu, a po drodze wstąpił też do Ammiego Pierce'a. Ammi miał
wtedy czterdzieści lat i wszystkie te niezwykłe zdarzenia mocno mu
się wyryły w pamięci. Następnego dnia rano udał się z żoną i trzema
profesorami z Uniwersytetu w Miskatonic, aby obejrzeć tego
"nieziemskiego przybysza" z nieznanych gwiezdnych przestworzy, i
wszyscy się zdziwili, dlaczego Nahum mówił wczoraj, że jest tak
ogromny. Skurczył się, wyjaśnił Nahum, wskazując na wielki
brązowy kopiec sterczący nad rozwaloną ziemią i spaloną trawą, tuż
przy starej studni z żurawiem na frontowym podwórku Nahuma;

115
mądrzy profesorowie orzekli jednak, że kamienie się nie kurczą. Bez
przerwy wydobywał się z niego żar, a Nahum dodał, że w nocy bił z
niego blask. Profesorowie stuknęli w kamień geologicznym młotkiem
i okazało się, że jest zdumiewająco miękki, tak jakby był z plastyku.
Wydrążyli raczej niż odłupali kawałek tego okazu, aby zabrać do
college'u dla celów badawczych. Włożyli go do starego wiadra
pożyczonego od Nahuma, bo nawet ten mały kawałeczek wciąż był
gorący. W powrotnej drodze zatrzymali się na krótki odpoczynek u
Ammiego i byli niepomiernie zdziwieni, gdy pani Pierce doniosła im,
że odłamek kamienia coraz bardziej się zmniejsza i wypala dno
wiaderka. Rzeczywiście nie był duży, ale uznali, że musieli wziąć
mniejszy, niż im się wydawało.
Następnego dnia - a działo się to w czerwcu roku 1882 -
profesorowie wybrali się ponownie do Nahuma wielce zafascynowani.
Po drodze znowu wstąpili do Ammiego i opowiedzieli mu o dziwnym
zachowaniu tego okazu i o tym, że zniknął bez śladu, gdy włożyli go
do szklanej probówki. Probówka też zresztą zniknęła i uczeni
napomknęli coś o dziwnym pokrewieństwie tego kamienia z
krzemem. Zachowywał się wprost niewiarygodnie w ich dobrze
wyposażonym laboratorium; podgrzewany węglem drzewnym nie
wykazywał żadnej reakcji ani nie wydzielał gazów, dawał reakcję
ujemną z boraksem, nie ulatniał się w żadnej możliwej do osiągnięcia
temperaturze, nawet w tlenowodorowej dmuchawce. Na kowadełku
okazał się wysoce elastyczny, a w ciemności wyraźnie świecił. Nie
było sposobu, aby go ochłodzić, co wprowadziło cały college w stan
wielkiego zdumienia; natomiast przy podgrzewaniu pod
spektroskopem roztaczał błyszczące kręgi o barwach zupełnie
niespotykanych w normalnym spektrum. Wywołało to zapierające
dech dyskusje o nowych elementach, dziwacznych optycznych
właściwościach i wielu innych cechach, o których zaskoczeni ludzie
nauki mają zwyczaj rozprawiać, kiedy się zetkną z nieznanym.
Choć wciąż był gorący, postanowili go jednak wypróbować w
tyglu za pomocą różnych składników. Woda nie działała. Kwas solny
też nie działał. Kwas azotowy i nawet woda królewska tylko
rozpryskiwały się z sykiem w zetknięciu z tą rozżarzoną, odporną na
wszystko masą. Ammi miał trudności z przypomnieniem sobie
kolejnych składników, ale rozpoznawał wszystkie, w miarę jak je

116
wymieniałem w odpowiedniej kolejności. Był więc amoniak i soda
kaustyczna, alkohol i eter, przyprawiający o mdłości siarczek węgla i
dziesiątki innych składników; mimo że w miarę upływu czasu
odłamek kamienia coraz bardziej tracił na wadze, a jego żar zdawał
się jakby trochę wygasać, wciąż nie widać było, aby którykolwiek ze
stosowanych składników zadziałał choćby w najmniejszym stopniu.
Był to bez wątpienia metal. Miał cechy magnetyczne, to też nie
budziło wątpliwości; a po zanurzeniu w różnych roztworach kwasu
pojawiały się jakby ledwie widoczne ślady figury Windmänstätten,
spotykane na żelazie meteorytów. Kiedy stwierdzono już znaczne
ochłodzenie, dokonano próby w szkle; tę resztkę, jaka pozostała z
całego kawałka w toku przeprowadzanych doświadczeń, umieszczono
w szklanej probówce. Rano, następnego dnia, okazało się, że
wszystko, wraz z probówka, zniknęło bez śladu, pozostała tylko
zwęglona plama na drewnianej półce w miejscu, gdzie stała
probówka.
Opowiedzieli to Ammiemu profesorowie, kiedy zatrzymali się
przed jego drzwiami, i raz jeszcze wybrali się razem, żeby obejrzeć
dokładniej tego kamiennego wysłańca z gwiazd.
Tym razem żona Ammiego nie poszła z nimi. Meteoryt
zmniejszył się bardzo wyraźnie, tak że nawet trzeźwo myślący
profesorowie nie mogli poddać w wątpliwość tej oczywistej prawdy.
Wokół skurczonej brązowej bryły koło studni widniało teraz
puste miejsce, pozostało tylko wklęsła ziemia; poprzedniego dnia
bryła miała w przekroju dobre siedem stóp, teraz zaledwie pięć. Wciąż
była gorąca, a uczeni obserwowali jej powierzchnię z ogromnym
zaciekawieniem, starając się oddzielić jednocześnie młotkiem i dłutem
drugi, trochę większy kawałek. Tym razem zatopili dłuto głębiej, a
wtedy przekonali się, że jądro tej bryły nie jest jednolite.
Odsłonili coś, co zdawało się być boczną ścianą dużej kuli
osadzonej wewnątrz masy. Jej kolor, przypominający kręgi w
dziwnym spektrum meteorytu, był prawie nie do opisania; i tylko
przez analogię nazwali to kolorem. Zbudowana była z lśniącej materii,
a przy dotyku okazała się krucha i pusta w środku. Jeden z profesorów
mocniej uderzył młotkiem, a wtedy rozległo się jakby nerwowe,
krótkie syknięcie. Nic się z jej wnętrza nie wydobyło, ale po
rozłupaniu zniknęła bez śladu. Pozostało po niej jedynie puste okrągłe

117
wgłębienie o średnicy około trzech cali i wszyscy mieli nadzieję, że
odkryją teraz następną kulę, skoro ta zniknęła.
Przypuszczenie okazało się mylne; zaczęli wiercić w bryle w
poszukiwaniu następnych, ale bezowocnie, wobec tego odjechali z
następnym kawałkiem, który w laboratorium okazał się równie
zagadkowy, jak poprzedni. Miał także konsystencję plastyku, był
gorący, wykazywał cechy magnetyczne, lekko polśniewał, w mocnych
kwasach odrobinę się ochładzał, posiadał zupełnie nieznane widmo
spektrum, pod wpływem powietrza zmniejszał się, działał na związki
krzemu niszcząco, ale i one też niszcząco nań działały, a mimo to nie
sposób było zidentyfikować żadnych bliżej określonych cech; po
zakończeniu wszelkich badań naukowcy musieli zgodnie stwierdzić,
że nie są w stanie go nigdzie zaklasyfikować. Nie przynależał do
ziemi, był fragmentem czegoś z zewnątrz; miał cechy pozaziemskie i
podlegał jakimś obcym prawom.
Tej nocy szalała burza, a gdy nazajutrz profesorowie wybrali się
do Nahuma, spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Kamień, przy
swoich właściwościach magnetycznych, musiał mieć jeszcze
szczególne właściwości elektryczne, ponieważ, jak się wyraził
Nahum, "przyciągał pioruny" ze szczególną częstotliwością. Farmer
widział, że aż sześć razy w ciągu godziny pioruny uderzały w
rozkopaną ziemię na frontowym podwórku, a kiedy burza minęła,
pozostał tylko nierówny dół przy starej studni, do połowy zasypany
ziemią. Kopanie okazało się bezowocne, naukowcy stwierdzili, że
kamień zniknął bez śladu. Był to prawdziwy zawód; nie pozostało im
nic innego, jak wrócić do laboratorium i jeszcze raz poddać badaniom
znikający fragment zamknięty starannie w ołowianej kapsułce. Istniał
on jeszcze przez tydzień, ale nie zdołano dokonać żadnego cennego
odkrycia. Po jego zniknięciu nie pozostał nawet osad, w związku z
czym u profesorów zbudziła się wątpliwość, czy rzeczywiście widzieli
na własne oczy ten tajemniczy fragment nieogarnionych przestworzy,
tego samotnego, pozaziemskiego zesłańca z wszechświata i innych
sfer materii, siły, istnienia.
Wszystkie gazety w mieście Arkham nadały oczywiście rozgłos
temu wydarzeniu za poręczeniem kolegiaty uniwersyteckiej i wysłały
swoich reporterów celem przeprowadzenia wywiadu z Nahumem i
jego rodziną. Dziennik z Bostonu także wysłał swojego pracownika i

118
Nahum wkrótce stał się prawie że miejscową sławą. Był szczupłym,
jowialnym mężczyzną lat około pięćdziesięciu, miał żonę i trzech
synów oraz dobrze zagospodarowaną farmę w dolinie. Nahum i Ammi
często odwiedzali się nawzajem, tak samo ich żony; Ammi po latach
nie mógł się nachwalić Nahuma. Był nawet dumny, że tyle uwagi
poświęcano farmie przyjaciela, i on również w ciągu kilku następnych
tygodni często mówił o meteorycie. Lipiec i sierpień tego roku były
upalne, Nahum ciężko pracował przy zbiorze siana na
dziesięcioakrowej łące nad Chapman's Brook; jego turkocący wóz
żłobił głębokie koleiny na cienistych dróżkach. Praca ta męczyła go
jakoś bardziej niż zwykle, czuł że wiek zaczyna na nim wyciskać
swoje piętno.
Potem nadeszła pora owoców i żniw. Gruszki o jabłka
dojrzewały powoli i Nahum twierdził, że jego sady rodzą w tym roku
o wiele obficiej niż we wszystkich minionych latach. Owoce były
wprost fenomenalnych rozmiarów i o niezwykłym połysku, a
obrodziły w takich ilościach, że trzeba było zamówić dodatkowe
kosze, aby się mogły pomieścić. Ale w miarę jak dojrzewały, przyszło
rozczarowanie, bo choć były dorodne i wspaniale soczyste, zupełnie
nie nadawały się do jedzenia. Wkradła się w nie jakaś ohydna gorycz,
a po nadgryzieniu najmniejszego kawałka długo nie można się było
pozbyć nieprzyjemnego smaku. To samo stało się z melonami i
pomidorami i Nahum ze smutkiem stwierdził, że cały zbiór jest
zmarnowany. Szybko powiązał wszystkie te wydarzenia i doszedł do
wniosku, że meteoryt zatruł mu ziemię, toteż dziękował Niebiosom,
że resztę zbiorów miał na wzgórzu obok drogi.
Zima nastała wcześnie i była bardzo mroźna. Ammi rzadziej
teraz widywał Nahuma i zauważył, że sprawia on wrażenie bardzo
zmęczonego. Tak samo wyglądała cała rodzina Nahuma, wszyscy stali
się dziwnie milczący; nie chodzili już systematycznie do kościoła, o
wiele rzadziej uczestniczyli w towarzyskich imprezach wsi. Trudno
było znaleźć przyczynę ich rezerwy i melancholii, zwierzali się
jednak, że są osłabieni i odczuwają jakiś dziwny lęk. Sam Nahum
dawał temu konkretne świadectwo mówiąc, że zaniepokojony jest
pewnymi śladami na śniegu. Były to, jak zwykle zimą, ślady rudych
wiewiórek, białych królików i lisów, ale błądzący gdzieś myślami
farmer twierdził, że to, co widział, nie odpowiada prawom natury i jej

119
ustalonemu porządkowi. Nie potrafił tego dokładnie określić, ale
odnosił wrażenie, że ani pod względem anatomicznym, ani
zachowania nie przypomina wiewiórek, królików czy lisów.
Ammi słuchał tego bez większego zainteresowania, dopóki
którejś nocy, wracając z Clark's Corner, nie musiał przejeżdżać
saniami koło domu Nahuma. Na niebie świecił księżyc, aż nagle przez
drogę przemknął królik tak długimi susami, że zaskoczyło to zarówno
Ammiego, jak i jego konia, który rzucił się do ucieczki i Ammi z
trudem go powstrzymał, mocno ściągając lejce. Od tej pory Ammi
poważniej zaczął traktować opowieści Nahuma i tylko wciąż jeszcze
zastanawiał się, dlaczego psy Nahuma są tak przerażona i tak drżą
każdego ranka. Okazało się, że prawie straciły umiejętność
szczekania.
W lutym chłopcy McGregora z Meadow Hill wybrali się na
polowanie na świstaki i w pobliżu domu Gardnera zabili niezwykły
okaz świstaka. Był dziwnie nieproporcjonalny, a głowa miała kształt i
wyraz zupełnie niespotykany wśród tych zwierząt. Chłopcy tak się
przestraszyli, że natychmiast wyrzucili swoją zdobycz, tak więc tylko
ich nieprawdopodobne opowieści dotarły do ludzi we wsi. Zaś fakt, że
konie stają dęba koło domu Nahuma, stał się już powszechnie znany i
szybko zaczęto szeptać na ten temat różne opowieści.
Ludzie z uporem twierdzili, że śnieg wokół domu Nahuma
topnieje szybciej niż gdzie indziej, a na początku marca odbyła się
pełna grozy rozmowa w sklepie Pottera w Clark's Corner. Stephen
Rice przejeżdżając rano koło domu Gardnera zauważył, że w
błotnistej ziemi koło lasu po drugiej stronie drogi rośnie dzika
kapusta. Jeszcze nigdy nie widziano kapusty takich rozmiarów, a jej
koloru nie oddałyby żadne słowa. Kształt miała wprost niesamowity, a
koń aż parskał od niebywałego smrodu, jakiego jeszcze nie wydawała
żadna kapusta. Tego popołudnia parę osób przyjechało, żeby obejrzeć
nienormalnie wyrośniętą kapustę i wszyscy zgodnie orzekli, że tego
rodzaju warzywa nie mogłyby urosnąć w zdrowym świecie. Zaczęto
mówić też o nieudanych owocach z ubiegłej jesieni i przekazywano z
ust do ust wieści, że ziemia Nahuma jest zatruta. Przyczyną,
oczywiście, był meteoryt; a pamiętając, jak dziwny wydał się
uczonym z college'u, kilku farmerów powiadomiło ich o obecnym
wydarzeniu.

120
Pewnego więc dnia uczeni odwiedzili Nahuma; nie byli
zwolennikami ludowych bajań i folkloru, a w swoim orzeczeniu
wykazali raczej ostrożność. Kapusta wydała im się rzeczywiście
dziwna, ale dzika kapusta jest prawie zawsze dziwna, jeśli chodzi o
kształt i kolor. Bardzo możliwe, że jakieś mineralne składniki z
meteorytu przedostały się do ziemi, ale wkrótce wypłuczą je deszcze.
A jeśli chodzi o ślady na śniegu i przestraszone konie - to po prostu
wiejska gadanina, którą taki fenomen jak aerolit musiał rozbudzić.
Trudno, aby poważni ludzie mieli się zajmować plotkami, bo przecież
wieśniacy są przesądni, mówią i wierzą we wszystko. I tak przez cały
okres tych dziwnych dni profesorowie trzymali się z daleka, okazując
lekceważenie. Tylko jeden spośród nich, który otrzymał dwie fiolki
ziemi do analizy na zlecenie funkcjonariusza policji w jakieś półtora
roku później, przypomniał sobie, że dziwny kolor kapusty był bardzo
podobny do anomalnych błyszczących kręgów widzianych pod
spektroskopem w college'u i do kruchej kuli znajdującej się wewnątrz
meteorytu. W tym przypadku analiza próbek wykazała te same dziwne
kręgi, które jednak wkrótce zanikły.
Rosnące wokół domu Nahuma drzewa wypuściły pąki
przedwcześnie, a nocą kołysały się złowieszczo na wietrze. Młodszy
syn Nahuma, piętnastoletni Thaddeus, twierdził, że tak samo się
kołyszą, kiedy wcale nie wieje wiatr; ale nawet plotkarze nie mogli
temu dać wiary.
Jedno tylko nie budziło wątpliwości, że w powietrzu był
niepokój. W całej rodzinie Gardnera rozwinął się nawet ciągłego
nasłuchiwania, choć nie potrafiliby określić, czego nasłuchują. W
rzeczywistości to nasłuchiwanie było efektem chwilowego zatarcia
świadomości. Niestety, takie momenty narastały z tygodnia na
tydzień, aż zaczęto powszechnie mówić, że "coś jest nie w porządku z
rodziną Nahuma". Kiedy zakwitła wczesna skalnica, jej barwy też
były dziwne; może niezupełnie takie same jak u dzikiej kapusty, ale
podobne i raczej nikomu nie znane. Nahum zaniósł kilka kwiatków
redaktorowi "Gazette", ale ten dostojnik napisał tylko żartobliwy
artykuł, w którym tajemnicze strachy wieśniaków zostały w grzeczny
sposób ośmieszone. Nahum popełnił błąd opowiedziawszy temu
pozbawionemu wyobraźni mieszczuchowi, jak zachowują się w
stosunku do skalnicy ogromne, niespotykanych rozmiarów motyle.

121
W kwietniu ludzi we wsi ogarnęło jakieś szaleństwo i przestali
korzystać z drogi wiodącej obok domu Nahuma, tak że groziło jej
całkowite zapomnienie. Przyczyniła się do tego roślinność. Wszystkie
drzewa rozkwitły wcześnie w najprzeróżniejszych kolorach, a na
kamienistym podwórku i przyległym pastwisku tak bujnie puściła się
roślinność i w takiej rozmaitości, że tylko botanik mógłby rozpoznać,
czy jest to flora właściwa dla danego regionu. Jedynie trawa i listowie
drzew zachowały jeszcze zdrowy wygląd; poza tym wszystko
przybrało szaleńczy, prazmatyczny i schorzały wygląd, i to nadawało
jakiś szczególny ton barwom zupełnie nieznanym na kuli ziemskiej.
Ładniczki stały się obiektem złowieszczej grozy, a ich krwiste
korzenie rosły zuchwale w swojej chromatycznej perwersji. Ammi i
Gardner uważali, że większość spośród tych barw jest w jakiś sposób
podobna aż do znudzenia i wszystkie przypominają ową kruchą kulę
wewnątrz meteorytu. Nahum orał i zasiewał dziesięoakrowe pole oraz
ziemię na wzgórzu, nic natomiast nie robił wokół domu.
Zdawał sobie sprawę, że byłby to próżny trud, i miał cichą
nadzieję, że tak dziwnie obfite plony z tego lata wyciągną z ziemi
truciznę. Teraz był już przygotowany na wszystko i nawet przywykł
do ciągłego nasłuchiwania, w nadziei, że wkrótce coś blisko siebie
usłyszy. Sąsiedzi wciąż unikali jego domu, co także wywarło na nim
swoje piętno, ale znacznie większe na jego żonie. Chłopcy byli w
lepszej sytuacji, bo chodzili codziennie do szkoły, ale krążące plotki
ich także napełniały lękiem. Najdotkliwiej odczuwał to Thaddeus,
chłopiec o wyjątkowej wrażliwości.
W maju pojawiły się jakieś owady i cały teren wokół domu
Nahuma ogarnął koszmar bzyczących i pełzających po nocach
stworów. Większość z nich miała niezwykłe kształty i ruchu, a ich
nocne obyczaje przeczyły wszystkim dotychczasowym
doświadczeniom. Cała rodzina Gardnerów zaczęła czegoś po nocach
wypatrywać, choć nikt nie potrafiłby określić, czego wypatruje.
Wtedy właśnie pojęli, że Thaddeus miał rację mówiąc o drzewach.
Pani Gardner również to zauważyła patrząc przez okno na ciężkie
gałęzie klonu na tle księżycowego nieba. Gałęzie najwyraźniej się
kołysały się, choć wcale nie było wiatru. To na pewno z powody
podziemnych soków. Wszystko, co rosło teraz, było dziwne.
Następnego odkrycie dokonał ktoś spoza rodziny Nahuma. Oni byli

122
już tak z tym zjawiskiem oswojeni, że przestali reagować. Bardzo to
ich przygnębiało, a czego sami nie dostrzegli, zostało dostrzeżone
przez bojaźliwego komiwojażera z Bostonu, który pewnej nocy
przejeżdżał tamtędy nieświadom krążących po wsi plotek. To, co
opowiedział w Arkham, zamieszczono w krótkim artykule w
"Gazette"; wtedy właśnie wszyscy, wraz z samym Nahumem, ujrzeli
to po raz pierwszy. Noc była ciemna, lampy u wozów świeciły słabo,
ale wokoło farmy w dolinie, którą wszyscy rozpoznali jako farmę
Nahuma, ciemność nie była tak gęsta. Przyćmiony, a jednak wyraźny
blask zdawał się ogarniać roślinność, trawę, liście i kwiaty, a w
pewnym momencie jakaś fosforyzująca zjawa zaczęła się przesuwać
ukradkiem po podwórku, koło stodoły.
Trawa, jak do tej pory, wydawała się nietknięta i krowy pasły
się swobodnie na łące koło domu, ale pod koniec maja mleko stało się
niesmaczne. Nahum popędził krowy na wzgórze i wtedy mleko
odzyskało smak. Wkrótce potem trawa i liście zmieniły się w sposób
dostrzegalny dla oka. Poszarzały, zaczęły wykazywać przedziwną
kruchość. Ammi był teraz jedyną osobą, która odwiedzała tę farmę,
ale jego wizyty zdarzały się coraz rzadziej. Kiedy skończyły się lekcje
w szkole, Gardnerowie zostali praktycznie odcięci od świata i tylko od
czasu do czasu prosili Ammiego o załatwienie im czegoś w mieście.
Stan ich zdrowia został dziwnie zachwiany, tak pod względem
fizycznym, jak i umysłowym, toteż nikt się nie zdziwił, kiedy
rozniosła się wieść, że pani Gardner postradała zmysły.
Stało się to w czerwcu, w rok po spadnięciu meteorytu. Biedna
kobieta zaczęła krzyczeć, że widzi coś w powietrzu, ale nie potrafiła
określić, co to jest. W jej majakach nie było ani jednego rzeczownika,
same czasowniki i zaimki. Wszystko się ruszało, zmieniało i drżało, a
w uszach dzwoniło od jakichś impulsów, która nie były dźwiękami.
Coś jej odebrano - została czegoś pozbawiona - choć ją opasywało, a
nie powinno - ktoś powinien to zdjąć - noc już nie była spokojna -
ściany i okna gdzieś się przesuwały. Nahum nie oddał jej do zakładu
dla psychicznie chorych, pozwalał jej krążyć po domu, dopóki nie
zaczęła zagrażać otoczeniu.
Nawet kiedy zmienił się wyraz jej twarzy, toż na to nie
zareagował. Ale chłopcy zaczęli się jej bać, a kiedy Thaddeus omal
nie zemdlał na widok grymasów, jakie zaczęła do niego robić, Nahum

123
zamknął żonę na poddaszu. W lipcu przestała mówić i pełzała na
czworakach, a pod koniec miesiąca Nahum zauważył rzecz zupełnie
niesamowitą, że w mroku od jego żony emanuje blask, tak jak od całej
otaczającej go roślinności, co widział teraz już wyraźnie.
Tuż przed tym wydarzeniem rozległ się tupot koni. Coś je
rozbudziło w nocy, wierzgały kopytami w boksach i rżały
przerażająco. Nie było sposobu, aby je uspokoić, a kiedy Nahum
otworzył wrota stajni, wyrwały się jak przestraszone daniele z lasu.
Tydzień trwało, nim natrafiono na ich ślad, a gdy je odnaleziono, były
zupełnie bezużyteczne i nie do okiełznania.
Jakaś klapka zamknęła się w ich mózgu i wszystkie po kolei
trzeba było zastrzelić dla ich własnego dobra. Nahum na czas
sianokosów pożyczył kania od Ammiego, lecz koń za nic nie chciał
się zbliżyć do stodoły. Rzucał się, opierał i rżał, aż w końcu Nahum
musiał wprowadzić go n a podwórko, a mężczyźni sami przyciągnęli
wóz w pobliże szopy, gdzie było najwygodniej wrzucać siano. A
tymczasem wszystko, co rosło, szarzało i kruszyło się. Nawet kwiaty
o tak przedziwnych barwach teraz poszarzałych, tak samo jak owoce,
które jednocześnie pomarszczyły się i straciły smak. Kwiaty astrów i
złotych rózek były także szare i zniekształcone, a róże, cynie i malwy
rosnące przed domem wyglądały tak okropnie, że najstarszy syn
Nahuma, Zenas, ściął wszystkie bez wahania. Owe dziwnie zuchwałe
owady wyginęły już do tej pory, a pszczoły opuściły ule i przeniosły
się do lasu.
We wrześniu cała roślinność przemieniła się w szary pył.
Nahum lękał się, że wszystkie drzewa uschną, nim trucizna zaniknie
w ziemi. Żona miała teraz okresy, kiedy przerażająco krzyczała,
pozostali członkowie rodziny żyli w stanie ciągłego napięcia. Unikali
ludzi, chłopcy nie chodzili do szkoły, choć nauka już się rozpoczęła.
To Ammi podczas którejś ze swych coraz rzadszych wizyt u Nahuma
odkrył, że woda w studni jest niedobra. Była niesmaczna, cuchnąca i
słona, poradził więc przyjacielowi, aby wykopał drugą studnię gdzieś
wyżej i żeby stamtąd czerpał wodę do czasu, aż ziemia na niższym
terenie będzie się nadawała do użytku. Nahum jednak zlekceważył tę
radę, zatracił już wrażliwość na wszystko, co dziwne i nieprzyjemne.
Nadal czerpał wraz z chłopcami skażoną wodę, wszyscy pili ją w
ciszy i machinalnie, podobnie jak spożywali skromne, byle jak

124
przyrządzone posiłki i podobnie jak wykonywali niewdzięczne,
monotonne zajęcia dzień po dniu w poczuciu ich bezsensowności.
Wszystkich ogarnęła jakaś pełna otępienia rezygnacja, tak jakby
wędrowali w innym świecie pomiędzy dwoma szpalerami
bezimiennej straży ku nieuchwytnemu, lecz nieuniknionemu
przeznaczeniu.
U Thaddeusa wystąpił obłęd we wrześniu, kiedy wracał od
studni. Poszedł z wiaderkiem, a wrócił z pustymi rękoma,
wymachując nimi i krzycząc, to znów chichocząc lub szepcząc o
"ruszających się kolorach tam w studni". Dwoje w rodzinie ogarnął
obłęd, ale Nahum znosił to dzielnie. Pozwolił chłopcu biegać
swobodnie przez tydzień, dopóki nie zaczął się potykać i rozbijać, a
wtedy zamknął go w izbie na poddaszu naprzeciw matki. Ich krzyk
spoza zamkniętych drzwi był przerażający, zwłaszcza dla małego
Merwina, któremu wydawało się, że rozmawiają ze sobą jakimś
straszliwym językiem nie z tego świata. U Merwina rozwinęła się
chorobliwa wyobraźnia, a jego niepokój jeszcze się spotęgował po
zamknięciu brata, który był jego najbliższym kompanem.
Niemal w tym samym czasie zaczęły padać zwierzęta. Drób
pokrył się szarymi piórami i wyzdychał, a mięso okazało się zupełnie
suche i cuchnące. Świnie porosły do niespotykanych rozmiarów, po
czym nagle zaczęły w nich zachodzić jakieś zmiany, które trudno
byłoby określić. Ich mięso tak samo okazało się niejadalne i Nahum
był już u kresu sił.
Wiejski weterynarz za nic by się nie zbliżył do tego miejsca. a
weterynarz z Arkham był najwyraźniej zaskoczony. Świnie również
przybrały barwę popiołu i zaczęły się rozpadać na kawałki jeszcze
przed zakończeniem żywota, a ich oczy i ryje uległy przedziwnym
zmianom.
Było to zupełnie niewytłumaczalne, bo przecież nigdy im nie
podawano skażonego pokarmu.
Z kolei zaczęło się źle dziać z krowami. Ich skóra w niektórych
miejscach, a nawet na całej powierzchni, zaczęła się marszczyć i
kurczyć, a następnie zapadać, po czym następował jej rozkład. W
ostatnim stadium - a kończyło się to śmiercią - sierść krów popielała i
kruszyła się podobnie jak u świń. Nie mogło być mowy o zatruciu, bo
wszystkie te przypadki zdarzyły się w zamkniętej szczelnie oborze.

125
Nie wchodziła też w grę choroba wirusowa spowodowana
ukąszeniem, bo jakaż żywa istota na tej ziemi może przeniknąć przez
ścianę? Musiała więc to być po prostu choroba, ale jakaż to choroba
mogła wywołać aż takie objawy, tego niepodobieństwem było
odgadnąć. Do żniw nie przetrwało ani jedno zwierzę, bydło i drób
wyginęły, a psy uciekły. Którejś nocy wszystkie psy, a było ich trzy,
zniknęły i słuch o nich zaginął. Pięć kotów wywędrowało jeszcze
wcześniej, ale ich nieobecności prawie nie dostrzegano, bo i myszy
wyginęły, tylko pani Gardner kwiliła jak małe kocięta.
Dziewiętnastego października Nahum ledwie się słaniając na
nogach przyszedł do Ammiego ze straszną wieścią. Thaddeus zmarł
na poddaszu, a stało się to w sposób zupełnie nieprawdopodobny.
Nahum wykopał grób na ogrodzonej ziemi za farmą i tam pochował
to, co znalazł. Nic nie mogło się przedostać z zewnątrz, bo małe
okratowane okienko i zamknięte drzwi były nietknięte; a stało się z
nim to samo, co z bydłem w oborze.
Ammi i jego żona starali się jak tylko mogli pocieszyć
złamanego człowieka, ale sami byli głęboko wstrząśnięci. Całą
rodziną Gardnerów zawładnął paniczny lęk, wszystko, czego dotykali,
sama obecność choćby jednego spośród nich w domu była jakby
tchnieniem owych bezimiennych i niewysłowionych regionów.
Ammi, mimo wewnętrznych oporów, poszedł jednak z Nahumem do
jego domu i starał się uspokoić spazmatycznie szlochającego małego
Merwina. Zenosa nie trzeba było uspokajać. Ostatnio nic nie robił,
tylko patrzył gdzieś w dal i posłusznie wykonywał polecenia ojca.
Jego los wydał się Ammiemu szczególnie żałosny. Co pewien czas na
krzyki Merwina rozlegał się jakby w odpowiedzi cichy jęk z
poddasza. Nahum wyznał zaskoczonemu przyjacielowi, że jego żona
coraz bardziej słabnie. Pod wieczór Ammi postanowił wrócić do
domu, bo nawet uczucie przyjaźni nie mogło go zatrzymać w tym
miejscu, gdzie cała roślinność zaczynała fosforyzować, a drzewa
kołysać się mimo bezwietrznej nocy. Na szczęście Ammi nie miał
zbyt bujnej wyobraźni. Mimo to umysł jego trochę ucierpiał, gdyby
jednak potrafił powiązać i zgłębić te wszystkie niesamowitości,
niewątpliwie postradałby zmysły już na całe życie. O zmierzchu
pospieszył do domu, a krzyki obłąkanej kobiety i znerwicowanego
dziecka przeraźliwie i nieustannie brzmiały mu w uszach.

126
W trzy dni później wczesnym rankiem Nahum wpadł do kuchni
Ammiego i znowu, tym razem pod nieobecność gospodarza, jąkając
się opowiedział rozpaczliwą historię, której pani Pierce wysłuchała z
lękiem ściskającym jej serce. Chodziło o Merwina. Zniknął. Wyszedł
późną nocą z latarką i wiadrem do wody i już nie wrócił. Przez całe
dnie snuł się osowiały i prawie nieświadom tego, co się wokół niego
dzieje. Na wszystko reagował krzykiem. Tej nocy rozległ się
przeraźliwy krzyk na podwórku, ale nim ojciec dopadł drzwi, chłopca
już nie było.
Nahum nie dostrzegł nigdzie światła latarki ani też śladu
chłopca. Wtedy Nahum był przekonany, że latarka i wiadro zniknęły,
ale o świcie, powróciwszy z całonocnych poszukiwań po pobliskich
lasach i polach, natknął się na coś dziwnego koło studni. Leżała tam
jakaś zgnieciona i stopiona masa żelaza, zapewne pozostałość po
latarce, podczas gdy zakrzywiony pałąk i poskręcane metalowe
obręcze, lekko nadtopione, były zapewne pozostałością po wiadrze. I
to wszystko. Nahum nie pojmował, co się stało, pani Pierce miała
pustkę w głowie, a Ammi, który właśnie wrócił do domu i usłyszał
całą opowieść, także nic z tego nie rozumiał. Merwin zniknął i nie
było sensu mówić o tym okolicznym ludziom, bo wszyscy stronili
teraz od Gardnerów. Ludzi w Arkham nie należało o tym
powiadamiać, bo wszystko wyśmiewali. Thad zniknął, a teraz znów
Merwin. Coś pełzało i pełzało, i tylko czekało, aby ktoś je dojrzał i
usłyszał. Nahum obawiał się, że i jego to spotka, prosił więc
Ammiego, aby zaopiekował się jego żoną i Zenasem, gdyby go
przetrwali. Jest to zapewne kara, ale nie wiedział, za co go spotyka. bo
przecież wydawało mu się, że zawsze starał się postępować zgodnie z
wolą Bożą.
Ponad dwa tygodnie Ammi nie widział Nahuma, aż w końcu,
zaniepokojony, przemógł lęk i wybrał się do Gardnerów. Z wielkiego
komina nie unosił się dym i przez moment Ammi spodziewał się
najgorszego. Cała farma wyglądała szokująco - trawa spopielała i
uschła, zwiędłe liście leżały rozsypane po ziemi, kruche resztki
winorośli zwisały ze starych murów i szczytów, a wielkie nagie
drzewa wspinały się w listopadowe niebo z rozmyślną wrogością,
która, jakby się zdawało, brała się z pewnej drobnej zmiany w
pochyleniu gałęzi. Jednakże Nahum mimo wszystko żył. Był słaby,

127
leżał na łóżku w nisko sklepionej kuchni, lecz w pełni świadom
wszystkiego, mógł jeszcze nawet wydawać proste dyspozycje
Zenasowi. W domu było wprost lodowato; widząc, że Ammi aż się
wstrząsnął z zimna, gospodarz zawołał szybko na Zenasa, aby
przyniósł więcej drzewa. Doprawdy, drzewo było tu potrzebne, bo
przepastny piec świecił pustką, nikt w nim nie rozniecił ognia i tylko
kłęby sadzy fruwały, rozwiewane przez wiatr huczący w kominie.
Nahum spytał przyjaciela, czy zadowoli go ta dodatkowa naręcz
drzewa i wtedy dopiero Ammi zauważył, co się stało. W końcu ten
najmocniejszy pień też został złamany i nieszczęśliwy farmer był już
nieczuły na wszystkie kolejne udręki.
Ammi, zadając ostrożne pytania, nie dowiedział się jednak
dokładnie, kiedy zniknął Zenas.
- W studni... żyje w studni... - tyle tylko był w stanie powiedzieć
otępiały ojciec. Nagle Ammiemu przyszła na myśl obłąkana żona
gospodarza. - Nabby? Przecież jest tutaj! - padła pełna zdumienia
odpowiedź i Ammi zrozumiał, że sam musi ją odnaleźć.
Pozostawiwszy bezradnego, bełkocącego człowieka na łóżku, zdjął
klucze wiszące na gwoździu przy drzwiach i po skrzypiących
schodach wszedł na poddasze. Panował tam cuchnący zaduch, ale
znikąd nie dochodziły żadne odgłosy. Spośród czterech drzwi tylko
jedne były zamknięte, zaczął więc dopasowywać po kolei wszystkie
klucze wsunięte na kółko. Trzeci wydał się właściwy i po paru
nieudanych próbach wreszcie otworzył niskie białe drzwi.
Wewnątrz panował kompletny mrok, gdyż okienko było małe i
zabezpieczone kratą z żerdzi; Ammi nic nie mógł dostrzec na
podłodze z szerokich desek. Zaduch był nie do zniesienia, a żeby móc
wejść głębiej. Ammi musiał cofnąć się na chwilę do drugiej izby i
odetchnąć świeżym powietrzem. Kiedy wszedł po raz drugi, zauważył
coś ciemnego w kącie, a przyjrzawszy się dokładniej, krzyknął. W
tym momencie chmura przesłoniła okno, a po chwili poczuł, że
owionęło go jakieś lepkie opary. Przed oczami wirowały mu
najdziwniejsze kolory; gdyby nie poraził go paniczny lęk, skojarzyłby
to z kulą w meteorycie, którą rozbił geologiczny młotek, i ze
schorzałymi roślinami wybujałymi wiosną. W obecnym jednak stanie
potrafił tylko myśleć o tej bluźnierczej potworności, z jaką się zetknął
i która bez wątpienia stała się udziałem nieznanego losu Thaddeusa i

128
całego dobytku. W tym okropieństwie najstraszniejsze było to, że owa
rzecz, choć się stopniowo rozpadała, była jednak przez cały czas w
powolnym i nieustannym ruchu.
Ammi nie podał mi żadnych innych szczegółów tej sceny, ale
kształt leżący w kącie izby już się nie pojawił w jego opowieści jako
poruszający się przedmiot. Są sprawy, których nie można wspominać,
a to, co się czasem dokonuje wśród prostych ludzi, bywa nieraz
surowo osądzane przez prawo. Zrozumiałem, że nic, co by się
poruszało, nie zostało w izbie na poddaszy i że pozostawienie
czegokolwiek, zdolnego do poruszania się, byłoby czynem równie
okrutnym, jak skazanie jakiejkolwiek istoty na wieczne tortury. Tylko
twardy farmer mógł temu stawić czoło, ktoś inny albo by zemdlał,
albo postradał zmysły, Ammi jednak całkiem przytomnie wyszedł
przez niskie drzwi i zamknął za sobą przeklętą tajemnicę.
Postanowił się teraz zająć Nahumem; trzeba go odżywić,
zaopiekować się nim i przenieść w takie miejsce, żeby go można było
doglądać.
Ammi zaczął właśnie schodzić po stopniach, gdy dobiegł go z
dołu jakiś głuchy łoskot.
Wydało mu się, że usłyszał krzyk nagle stłumiony, i nerwowo
przypomniał sobie lepkie opary, które jakby go omiotły w tej strasznej
izbie na górze. Co znowu się tu dostało i skąd ten krzyk? Przystanął
dziwnie przerażony i usłyszał na dole jakiś hałas. Jakby coś ciężkiego
wleczono po ziemi; dochodził też najobrzydliwszy, jaki tylko można
sobie wyobrazić, lepki odgłos szatańskiego i plugawego ssania. W
ogromnym napięciu skojarzył to w sposób niewytłumaczalny z tym,
co widział na górze. Dobry Boże! Cóż to za okropny świat-mara?
Gdzież się zabłąkał? Nie miał odwagi zrobić kroku ani do
przodu, ani do tyłu, tylko stał drżąc na spowitym mrokiem podeście
schodów. Najmniejszy szczegół tej sceny płonął mu w mózgu.
Odgłosy, świadomość koszmarnego oczekiwania, ciemność, strome,
wąskie schody i... o Łaskawe Nieba! - słaby, ale niezaprzeczalny blask
emanujący z wszystkiego, co było drzewem w tym domu: schody,
ściany, sterczące listwy i belki.
Wtem rozległo się przeraźliwe rżenie konia Ammiego, potem
tupot kopyt i turkot kół, co świadczyło o ucieczce w panicznym lęku.
Po chwili ani konia, ani wozu nie było już słychać, a przerażony

129
Ammi stał na ciemnych schodach próbując odgadnąć, co się dzieje.
Nie miał jednak pojęcia. Dały się słyszeć jakieś inne odgłosy z
zewnątrz. Jakiś plusk wody... zapewne w studni. Pozostawił tam
swojego konia, Hero, nie uwiązanego, a koło od wozu musiało
zapewne otrzeć się o przykrycie studni i uderzyć w ocembrowanie. A
to obmierzłe stare drewno wciąż fosforyzowało w całym domu. Boże!
Jakże wiekowy był ten dom! Zbudowano go jeszcze przed 1670
rokiem, a dwuspadowy dach nie później niż w 1730.
Ciche szuranie po podłodze na dole rozbrzmiewało teraz
wyraźnie i Ammi mocniej zacisnął rękę na grubym kiju, który wziął z
poddasza nie widząc właściwie, w jakim celu.
Zebrawszy powoli odwagę zszedł po schodach i ruszył śmiało
do kuchni. Ale nie musiał wchodzić do środka, bo tego, czego szukał,
już tam nie było. Wyszło mu na spotkanie, wciąż jeszcze żywe. Czy
się przyczołgało, czy zostało wywleczone przez jakieś nieziemskie
siły, na to Ammi nie potrafiłby odpowiedzieć; ale była w tym śmierć.
Wszystko stało się w przeciągu pół godziny, ale rozpad, szarość i
zanik wykazywały już zaawansowane stadium. Było to tak straszliwie
kruche, że suche kawałki odpadały jeden po drugim. Ammi nie mógł
się przemóc, aby tego dotknąć, tylko wpatrywał się przerażony w
zniekształconą parodię czegoś, co było niegdyś twarzą. - Co się
stało... Nahum... co się stało? - szepnął, a rozpadłe, bełkoczące wargi
zdołały jeszcze wydobyć skrzeczącym głosem ostatnie słowa:
- Nic... nic... kolor... pali... zimny i mokry, pali... był w studni...
Widziałem... coś jakby dym... jak kwiaty tej wiosny... studnia świeciła
nocą... Thad i Merwin, i Zenas... wszystko, co żywe... wysysa życie z
wszystkiego... w tym kamieniu... to musiało przybyć z tym
kamieniem... zatruło całe miejsce... nie wiem, czego chce... ta okrągła
rzecz, którą ludzie z college'u wydobyli z kamienia... rozbili... to był
ten sam kolor... taki sam jak kwiaty i rośliny... musiało ich być
więcej... nasiona... nasiona... rosły... zobaczyłem pierwszy raz w tym
tygodniu... musiało mocno podziałam na Zenasa... był to duży
chłopak, pełen życia... mąci umysł, a potem chwyta wszystko...
spala... w studni... miałeś rację, że to zła woda... Zenas już nigdy nie
wróci od studni... nie może uciec... wciąga... wiadomo, że coś
nadchodzi, ale nie ma rady... widziałem to parę razy, jak zabrało
Zenasa... gdzie Nabby, Ammi?... z moją głową jest źle... nie wiem,

130
kiedy dałem jej jeść... dopadnie i ją, jak nie zadbamy... tylko kolor...
jej twarz dostaje tego koloru pod wieczór... to pali i wysysa...
pochodzi skądś, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... jeden z
profesorów tak mówił... miał rację... uważaj, Ammi, to jeszcze nie
koniec... wysysa życie...
Ale to już było wszystko. To coś nie mogło już więcej mówić,
ponieważ się rozpadło. Ammi położył obrus w czerwoną kratę na tym,
co pozostało, i wycofał się tylnymi drzwiami. Po stoku wzgórza
wszedł na dziesięcioakrowe pastwisko i potykając się dotarł do domu
drogą przez lasy. Nie potrafił przejść koło studni, od której uciekł jego
koń. Popatrzył na nią przez okno i przekonał się, że nie brakuje ani
jednego kamienie w ocembrowaniu. A więc pozostawiony bezpańsko
wóz nie naruszył studni - plusk był spowodowany czymś innym -
czymś, co najpierw zrobiło to z Nahumem, a potem wpadło do
studni...
Koń i wóz znalazły się w domu jeszcze przed powrotem
Ammiego, a żona prawie umierała z niepokoju. Uspokoił ją bez
żadnych wyjaśnień, po czym wyruszył raz jeszcze do Arkham, by
zawiadomić władze, że rodzina Gardnerów przestała istnieć. Nie
wdawał się w żadne szczegóły, ale po prostu powiadomił o śmierci
Nahuma i Nabby, bo o Thaddeusu już wszyscy wiedzieli, i wspomniał
tylko, że przyczyną wydaje się być ta sama choroba, jaka dotknęła
cały dobytek Nahuma. Powiadomił też, że Merwin i Zenas zniknęli.
Posypały się pytania ze strony policji i w rezultacie Ammi musiał
pojechać do Gardnerów z trzema funkcjonariuszami, a także z
koronerem, lekarzem i weterynarzem, który leczył u Nahum
zwierzęta. Pojechał niechętnie, bo zbliżało się już popołudnie, i lękał
się, że zastanie ich wieczór w tym przeklętym miejscu, ale z taką
liczną grupą ludzi było mu trochę raźniej.
Sześciu mężczyzn wyruszyło dwukonnym wozem za wozem
Ammiego i o czwartej przybyli do farmy dotkniętej zarazą. Choć
funkcjonariusze przywykli do najokropniejszych widoków,
wszystkich głęboko poruszyło to, co znaleźli na poddaszu i pod
obrusem w czerwoną kratę na podłodze w kuchni... Cała farma i
spopielałe pustkowie dokoła przedstawiały opłakany widok, ale te
dwa ciała w rozpadzie przekraczały wszelką wyobraźnię. Nikt nie
mógł długo na nie patrzeć, nawet lekarz orzekł, że niewiele tu jest do

131
zbadania. Wyznał, że można, oczywiście, przeprowadzić analizę
próbek, zajął się więc ich pobraniem. W laboratorium w college'u,
gdzie zawieziono próbki, dokonano nieprawdopodobnego odkrycia.
Pod spektroskopem obie próbki wykazały nieznane widmo, w którym
większość zdumiewających kręgów była dokładnie taka sama, jakie
objawił dziwny meteoryt w ubiegłym roku.
Właściwość emitowania takiego widma zaniknęła w ciągu
miesiąca, a pozostały pyłek składał się głównie z alkalicznych
fosforanów i węglanów.
Ammi nie wspomniałby nawet o studni, gdyby przewidział, że
zechcą jeszcze coś zrobić.
Słońce już zachodziło, nie mógł się doczekać powrotu do domu.
Ale jednocześnie nie mógł się też powstrzymać, aby raz jeszcze nie
zerknąć nerwowo na kamienne obramowanie studni przy wielkim
żurawiu, a gdy detektyw zapytał go, dlaczego się ogląda, wyznał, że
Nahum obawiał się czegoś w głębi studni - tak bardzo, że nawet nie
chciał myśleć o poszukiwaniu Merwina i Zenasa. Po tym wyznaniu
policjanci postanowili wypompować wodę ze studni i sprawdzić, co
się w niej kryje. Tak więc Ammi drżąc musiał jednak czekać i patrzeć,
jak wyciągają wiadro po wiadrze, a woda wsiąka w ziemię.
Rozchodził się taki fetor, że musieli zatykać nosy. Nie trwało to aż tak
długo, jak się obawiał, bo okazało się, że wody jest niezwykle mało.
Nie ma sensu rozwodzić się dokładnie nad tym, co znaleźli. I Merwin,
i Zenas tam się znajdowali, ale były to tylko szczątki szkieletów. Był
tam również młody jeleń i duży pies, też w stanie szczątkowym, a
także sporo kości różnych małych zwierząt. Muł i szlam na dnie były
niesamowicie grząskie i bulgocące, a człowiek, który spuścił się do
studni z długim kijem, podtrzymywany pod ręce przez innych,
stwierdził, że kij grzęźnie w mule głęboko i w ogóle nie ma twardego
gruntu.
Zapadł zmierzch, wyniesiono z domu latarki. Wkrótce jednak
przekonano się, że już nic więcej nie dobędą ze studni, wobec czego
wszyscy weszli do domu i w bawialni zatopili się w rozmowie,
podczas gdy blask widmowego półksiężyca igrał co pewien czas na
szarym dookolnym pustkowie. Każdy był do głębi poruszony tym
wydarzeniem, nikt nie potrafił odnaleźć jakiegoś wspólnego, a
przekonującego ogniwa, które połączyłoby dziwny stan roślinności,

132
nieznaną chorobę zwierząt i ludzi, niepojętą śmierć Merwina i Zenasa
w skażonej studni. Słyszeli pogaduszki we wsi, to prawda; ale nie
mogli uwierzyć, że zaistniało coś niezgodnego z prawami natury.
Meteoryt bez żadnej wątpliwości zatruł ziemię, ale choroba ludzi i
zwierząt, którzy nie jedli niczego, co rosło na tej ziemi, stanowiła
sprawę odrębną.
Czyżby to była woda ze studni? Bardzo możliwe. Należałoby ją
zbadać. Ale jakież to szaleństwo spowodowało, że dwaj chłopcy
rzucili się do studni? Oba przypadki były tak podobne, a szczątki
wskazywały, że obaj zmarli z powodu spopielałego rozkładu.
Dlaczego wszystko tutaj było spopielałe i kruche?
To właśnie koroner, siedzący przy oknie, pierwszy zauważył
poświatę wokół studni. Zapadł już wieczór, a cały odrażający teren
wokoło zdawał się być rozświetlony czymś więcej aniżeli blaskiem
księżyca; ta nowa poświata była wyraźna i łatwa do sprecyzowania,
dobywała się z czarnej otchłani studni, niczym słabe światło
pochodni, i odbijała się też we wszystkich małych kałużach, jakie się
potworzyły po wylaniu wody. Dziwny miała kolor, a kiedy wszyscy
skupili się przy oknie, Ammi nagle drgnął. Odblask odrażającej
miazgi był mu dobrze znany.
Już widział ten kolor i drżał na samą myśl, co może oznaczać,
Widział go w tej ohydnej kruchej kuli w aerolicie dwa lata temu,
widział go wiosną w szaleńczo wybujałej roślinności i wydało mu się,
że widział go też przez mgnienie oka owego ranka przy małym
okratowanym okienku w tej strasznej izbie na poddaszu, gdzie
zdarzyły się rzeczy zupełnie nieoczekiwana.
Rozbłysnął na sekundę, a potem owionęła Ammiego jakaś
lepka, ohydna mgła - i wtedy właśnie coś tego koloru zniszczyło
biednego Nahuma. Powiedział to na koniec - powiedział, że było to
takie same jak kula i rośliny. Potem słychać było ucieczkę konia i
plusk wody w studni - a teraz ze studni buchał w noc jasny
zdradziecki płomień o tym samym demonicznym kolorze.
Można podziwiać przytomność Ammiego, który nawet w tak
krytycznym momencie potrafił zastanawiać się nad sprawą tak ściśle
naukową. Zastanawiał się nad tym, dlaczego opary, jakie widział za
dnia na tle okna wychodzącego na poranne niebo, i nocny wyziew w
postaci fosforyzującej mgły na tle czarnego, przeklętego krajobrazu

133
budziły w nim te same skojarzenia. To nie w porządku... to wbrew
naturze... i przypomniały mu się straszne słowa przerażonego
przyjaciela: "Pochodzi skądś, gdzie wszystko jest inne niż tutaj...
jeden z profesorów tak mówił..."
Wszystkie trzy konie, uwiązane do dwóch uschniętych młodych
drzewek przy drodze, zaczęły teraz rżeć przeraźliwie i wierzgać.
Woźnica rzucił się do drzwi, żeby coś zaradzić, lecz Ammi położył
mu drżącą rękę na ramieniu.
- Nie wychodź - szepnął. - Nasza wiedza tego nie obejmuje.
Nahum mówił, że w studni coś żyje, co wysysa życie z wszystkiego.
Mówił, że musi to być coś, co wyrosło z kuli, takiej samej, jaką
widzieliśmy w meteorycie, który spadł w zeszłym roku w czerwcu.
Wysysa i spala, mówił, jest to obłok tego samego koloru, jak ten, co
teraz tam błyszczy, a który ledwie dostrzegamy i nie potrafimy
powiedzieć, co to jest. Nahum uważał, że to karmi się wszystkim, co
żyje, i ciągle rośnie w siłę. Mówił, że widział to w zeszłym tygodniu.
To musi być coś, co pochodzi z daleka, skądś z nieba, to samo mówili
ludzie z college'u w zeszłym roku o meteorycie. Tak jest zbudowany i
takie ma działanie, że nie może pochodzić z Boskiego świata. Musi
być ze sfer pozaziemskich.
Wszyscy więc stali w miejscu, zastanawiając się, co robić, a
światło dobywające się ze studni coraz bardziej się nasilało, zaś konie
wierzgały i rżały jak oszalałe. Były to naprawdę straszne chwile; sam
dom, stary i nawiedzony, był przerażający, a do tego jeszcze cztery
kupki szczątkach ludzkich - dwie w domu i dwie ze studni - w
drewnianej szopie, no i ten snop niepojętego i opalizującego światła
nie z tej ziemi dobywający się z mulistego dna studni przed domem.
Ammi zatrzymał woźnicę pod wpływem impulsu, nie pamiętał w tym
momencie, że jemu samemu przecież nic się nie stało wtedy na
poddaszu, kiedy to owionęła go lepka kolorowa mgła, ale może
właśnie dobrze, że tak się zachował. Nikt się nigdy nie dowie, co
działo się wokół domu tej nocy; bo chociaż to bluźnierstwo z innego
świata jak dotąd nie wyrządziło szkody nikomu o niezachwianym
umyśle, trudno przewidzieć, co jeszcze mogło zrobić w tej ostatniej
chwili, zwłaszcza przy pomnożonej sile i wyraźnych oznakach
jakiegoś zamierzonego celu, jaki miało wkrótce objawić pod lekko
zachmurzonym, ale rozjaśnionym poświatą księżyca niebem. Nagle

134
jeden z detektywów, stających przy oknie, stłumił okrzyk. Wszyscy
spojrzeli na niego, a następnie w stronę miejsca, które tak nagle
przykuło jego uwagę. Nie trzeba było słów. To, co rozpowiadano we
wsi, nie budziło już teraz wątpliwości, a że potem każdy z
uczestników tej wyprawy potwierdzał to cichym szeptem, przestano w
ogóle wspominać w Arkham owe dziwne dni. Trzeba zaznaczyć, że o
tej godzinie wieczornej w ogóle nie było wiatru. Potem dopiero
zerwał się lekki wietrzyk, ale nie wtedy. Nawet nie drgnęły suche
wierzchołki pozostałego jeszcze żywopłotu gorczycy, szare i
wyblakłe, a także obramowanie daszku stojącego wozu dwukonnego.
A jednak pośród pełnego napięcia, bezbożnego spokoju kołysały się
wysokie, nagie gałęzie wszystkich drzew rosnących na podwórku.
Wyginały się chorobliwie i spazmatycznie, wpinając się konwulsyjnie
i epileptycznie w rozświetlone księżycowym blaskiem chmury.
Bezsilnie drapały schorzałe powietrze, jakby szarpane jedną wspólną i
niewidzialną nicią, a jakieś podziemne makabryczne stwory wily się i
walczyły pod czarnymi korzeniami.
Przez chwilę wszyscy wstrzymali oddech. A wtedy chmura
ciemna i głęboka przesłoniła księżyc i natychmiast zatarły się zarysy
szponiastych gałęzi. wszyscy krzyknęli; wszyscy wydali z siebie
stłumiony grozą, ochrypły i prawie identyczny okrzyk. Lęk nie
opuścił nikogo, choć szponiaste, wspinające się w niebo gałęzie
przestały być widoczne, a w gęstej, pełnej grozy ciemności ujrzeli na
wysokości wierzchołków drzew tysiące wijących się maleńkich
punkcików bladej i bezbożnej poświaty, która obejmowała wszystkie
gałęzie niczym ognie św. Elma albo blask spływający na głowy
apostołów podczas Zielonych Świątek. Była to monstrualna
konstelacja nieziemskiego światła, przypominająca wilki rój
robaczków świętojańskich, tańczących piekielną sarabandę ponad
przeklętym bagniskiem; ich kolor przypominał tego niepojętego
intruza, na którego Ammi już się natknął i przed którym drżał. A
tymczasem snop fosforescencji dobywający się ze studni coraz
bardziej jaśniał i napełniał skupionych w gromadkę mężczyzn
poczuciem zagłady i potworności, przerastających wszelkie
wyobrażenie, do jakiego zdolne były ich umysły. Już nie tylko
świecił, ale wytryskał światłem; a kiedy ten bezkształtny strumień
nieprawdopodobnego koloru wydostał się ze studni, wszyscy odnieśli

135
wrażenie, że uniósł się prosto w niebo.
Weterynarz zadrżał i podszedł do frontowych drzwi, aby je
podeprzeć ciężkim drągiem.
Ammi drżał wcale nie mniej i chcąc zwrócić uwagę wszystkich
na coraz większą iluminację drzew, musiał się posługiwać gestami,
gdyż nie mógł zapanować nad głosem. Konie wierzgały i rżały
przeraźliwie, ale nikt, za żadną cenę, nie wysunąłby głowy z tego
starego domostwa. Chwilami drzewa świeciły jeszcze mocniej, a ich
niespokojne gałęzie zdawały się wyciągać coraz wyżej i wyżej. Żuraw
przy studni też świecił, a jeden z policjantów wskazał na drewniane
szopy i ule znajdujące się od zachodniej strony studni. I one zaczynały
już świecić, ale przywiązane wozy przybyłych tu mężczyzn były
jeszcze nie tknięte. Wtem rozległ się szaleńczy tumult i stukot na
drodze; Ammi przykręcił klamkę, żeby lepiej było widać, co się dzieje
na zewnątrz, i wtedy okazało się, że rozszalałe siwki złamały
drzewko, do którego były uwiązane, i wciekły wraz z wozem.
Szok rozwiązał języki, dały się słyszeć pełne zakłopotania
szepty. - Rozciąga się to na wszystko, co żyje wokoło - dobył z siebie
głos lekarz. Nikt na to nie zareagował, ale człowiek, który spuszczał
się do studni, zauważył, że jego długi kij musiał chyba poruszyć coś
zupełnie niepojętego. - To było okropne - dodał. - Zupełnie nie
wyczuwało się dna. Tylko szlam i bąbelki, a głębiej jakby coś tkwiło
przyczajone. - Koń Ammiego wciąż jeszcze wierzgał i rżał
niesamowicie na drodze, prawie zagłuszając cichy, drżący głos swego
pana, który bełkotał bezładnie wspomnienia: - To się bierze z
kamienia... urosło tam głęboko... pochłonie wszystko, co żyje...
żywiło się nimi, umysłem i ciałem... Thad i Merwin, Zenas i Nabby...
Nahum był ostatni... oni wszyscy pili wodę... to ich zmogło...
pochodzi spoza tego świata, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... a
teraz wraca do siebie...
W tym momencie, kiedy kolumna nieznanego na tym świecie
koloru rozbłysła nagle z całą siła i zaczęła przybierać najbardziej
fantastyczne kształty, przekraczające wszelką wyobraźnie, a które
później każdy opisywał inaczej, uwiązany Hero wydał taki odgłos,
jakiego nikt spośród obecnych jeszcze w życiu nie słyszał u konia, ani
przedtem, ani potem. Wszyscy siedzący w tej izbie a niskim pułapie
zakryli uszy, zaś Ammi odwrócił się od okna, panicznie przerażony.

136
Słowa nie byłyby zdolne przekazać tego widowiska - bo kiedy Ammi
wyjrzał znowu przez okno, biedne zwierzę leżało bezwładnie na
oświetlonej księżycem ziemi pomiędzy rozłożonymi dyszlami. I tak
Hero pozostał, póki nie pogrzebali go następnego dnia.
Teraz jednak nie było czasu na żale, bo detektyw zwrócił magle
uwagę, że coś potwornego zaczyna się dziać w tym domu. Z chwilą
przygaszenia lampy fosforescencja zaczęła ogarniać całą izbę.
Świeciły się szerokie deski w podłodze i leżący na niej chodnik, a
także futryny okien z małymi szybkami. Ten dziwny blask pełzał w
górę i w dół po wystających belkach w rogach izby, skrzył się na
półce i kominku, ogarniał wszystkie drzwi i meble. Z każdą minutą się
wzmagał, aż wreszcie stało się oczywiste, że zdrowe i żywe istoty
muszą opuścić ten dom.
Ammi wskazał tylko drzwi i ścieżkę prowadzącą przez pole w
kierunku dziesięcioakrowego pastwiska. Szli potykając się jak we
śnie, nikt nie miał odwagi się obejrzeć, dopóki nie znaleźli się daleko
na wzniesieniu, Ucieszyli się z tej ścieżki, bo nikt nie odważyłby się
wyjść frontowymi drzwiami i przejść koło tej studni. Wystarczająco
okropne było przejście obok stodoły i szop, obok świecących drzew
owocowych, powykrzywianych w szatańskie kształty; Bogu dzięki, że
najgorzej się wykrzywiały te rosnące wysoko gałęzie. Kiedy
przechodzili przez drewniany mostek z nieociosanych belek nad
Chapman's Brook, księżyc skrył się za czarnymi chmurami i
zapanowała taka ciemność, że po omacku musieli sobie torować drogę
na rozległą łąkę.
Tam dopiero odwrócili się, żeby spojrzeć na dolinę i posiadłość
Gardnera, w wtedy oczom ich ukazał się przerażający widok. Cała
farma lśniła jakimś zupełnie nieprawdopodobnym kolorem; drzewa,
zabudowania, nawet trawa i polne kwiaty, które jeszcze nie całkiem
spopielały i uschły. Wszystkie gałęzie wyciągały się ku niebu, a na
uch czubkach migotały języczki ohydnych płomieni; taki sam
monstrualny ogień przesączał się, lizał i pełzał po deskach kalenicy
domu, stodoły i wszystkich przybudówek. Była to scena z widzenia
Fuseliego, a wszystkim, co jeszcze tam istniało, zawładnęła orgia
świetlnego amorfizmu, obca, bezwymiarowa tęcza tajemnej trucizny
sączącej się ze studni - kipiąca, wyczuwalna, lepka, sięgająca
wszystkiego, iskrząca się, pełznąca w górę i jadowicie bulgocąca w

137
swym kosmicznym, zupełnie nieznanym chromatyzmie.
Wtem, niespodziewanie, ta ohydna rzecz wystrzeliła w górę,
prosto w niebo, niczym rakieta albo meteor, nie pozostawiając po
sobie żadnego śladu, i zniknęła w okrągłym i zadziwiająco kształtnym
otworze w chmurach, nim ktokolwiek zdążył złapać dech albo
wykrzyknąć. Kto to widział, nigdy nie zdoła tego zapomnieć. Ammi
wpatrywał się pustym wzrokiem w gwiazdy Cygnus i Deneb skrzące
się powyżej innych gwiazd, gdzie nieznany kolor rozpłynął się pośród
Drogi Mlecznej. Jednakże jego wzrok musiał wkrótce powrócić
znowu ku ziemi, gdyż w dolinie rozległ się trzask. Tak właśnie było.
Tylko łomot i trzask drzewa, żadnej eksplozji, jak twierdzili
członkowie tej wyprawy. W każdym razie rezultat był taki sam, bo w
jednej przerażającej kalejdoskopowej chwili buchnął z tej skazanej na
zagładę i przeklętej farmy roziskrzony erupcyjny kataklizm
nienaturalnych iskier i jakiejś substancji; oślepił tych, którzy akurat
patrzyli, a w górę, aż do zenitu, buchnęła taka chmara kolorowych, o
niespotykanych kształtach szczątków, do jakich nasz wszechświat nie
mógłby się przyznać.
Pośród szybko zanikających oparów pomknęły za schorzałą
zjawą, która uniosła się w przestworza, po czym i one zniknęły bez
śladu. I na wzgórzu, i w dolinie rozlewała się tylko ciemność, do
której nie mieli odwagi powrócić, wzmagał się wiatr, który zdawał się
spływać czarnym, zimnym podmuchem z międzygwiezdnych
przestworzy. Gwizdał i wył, i smagał pola i lasy z oszalałą, kosmiczną
zaciekłością, a rozdygotani uczestnicy tej wyprawy zrozumieli, że nie
ma sensu czekać na księżyc, by zobaczyć, co pozostało z domostwa
Nahuma.
Zbyt przerażonych, aby snuć jakiekolwiek przypuszczenia,
siedmiu rozdygotanych mężczyzn powlokło się w stronę Arkham
północną drogą. Ammi był w gorszym stanie niż jego
współtowarzysze, poprosił więc, aby wszyscy udali się do niego do
domu, żeby nie szli prosto do miasta. Nie miał ochoty przemierzać
samotnie nieszczęsnych, miotanych wichrem lasów przy głównej
drodze prowadzącej do jego domu. Doznał szoku, który wszystkim
pozostałym został oszczędzony i z którego nigdy nie zdołał się
otrząsnąć. Przez wszystkie następne lata opanowany lękiem nie miał
odwagi nawet wspomnieć o tym wydarzeniu.

138
Wszyscy stojący na owym kotłującym się wzgórzu wpatrywali
się otępiałym wzrokiem w rozciągającą się przed nimi drogę,
natomiast Ammi obejrzał się raz jeszcze na mroczną dolinę zagłady,
która tak niedawno była schronieniem jego nieszczęsnego przyjaciela.
Tam, w tym nawiedzonym, odległym miejscu, dostrzegł, że coś się
lekko uniosło, po czym opadło znowu w to samo miejsce, z którego
wielka, bezkształtna smuga blasku wystrzeliła wprost w niebo. Był to
tylko kolor - ale kolor niespotykany ani na tej ziemi, ani na niebie. A
ponieważ Ammi rozpoznał go i wiedział, że ta ostatnia, ledwie
widoczna resztka wciąż jeszcze czai się w studni, już nigdy nie
odzyskał pełni władz umysłowych.
I nigdy więcej nie zbliżył się do tego miejsca. Czterdzieści
cztery lata minęły od czasu, gdy nastąpiło to przerażające zdarzenie,
ale przez cały czas ani razu tam nawet nie zajrzał, i będzie rad, jeżeli
nowy zbiornik wody zaleje to miejsce. Ja też będę rad, bo nie
podobało mi się słońce, które tak zmieniło kolor nad tą opuszczoną
studnią, gdy ją mijałem. Mam nadzieję, że woda będzie zawsze
głęboka, ale mimo to, nie wezmę jej nigdy do ust. Nie sądzę, abym
jeszcze kiedykolwiek chciał odwiedzić okolice Arkham. Trzech
mężczyzn z grupy, w której uczestniczył Ammi, wróciło tam nazajutrz
rano, aby obejrzeć ruiny za dnia, ale w gruncie rzeczy nie było tam
żadnych ruin. pozostało tylko parę cegieł z komina, kamienie, z
których zbudowana była piwnica, jakiś minerał i kawałki metalu
rozrzucone gdzieniegdzie oraz ocembrowanie studni. Poza martwym
koniem Ammiego, którego odciągnęli dalej i zakopali, i wozem, który
wkrótce mu zwrócili, wszystko, co żyło tu niegdyś, zniknęło bez
śladu.
Pozostało tylko pięć akrów przerażającej spopielałej pustyni, na
której już nigdy nic nie wyrosło. Po dziś dzień leży pusta, jakby
przeżarta kwasem pośród lasów i pól, a ci nieliczny, którzy ośmielili
się spojrzeć na to miejsce, mimo krążących we wsi opowieści, nazwali
ją "przeklętym wrzosowiskiem".
Dziwne są to opowieści. Byłyby jeszcze dziwniejsze, gdyby
ludzie z miasta i chemicy z college'u przejawili należyte
zainteresowanie i przeprowadzili analizę wody z nieużywanej przez
nikogo studni albo szarego pyłu, którego wiatr nie rozwiewa.
Botanicy również powinni zbadać skarlałą roślinność otaczającą to

139
miejsce, bo wtedy może rzuciliby jakieś światło na domniemanie ludzi
we wsi, że pustynie zagłady się rozprzestrzenia - powoli, może o cal w
roku. Ludzie mówią, że okoliczna roślinność wiosną jest jakaś inna,
że zwierzyna zostawia na śniegu dziwne ślady. Śnieg w tym miejscy
nigdy nie zalega tak obficie jak na innych terenach.
Konie - te nieliczne, jakie jeszcze pozostały w zmotoryzowanej
epoce - płoszą się w cichej dolinie; a myśliwi nie mogą polegać na
swoich psach zbliżywszy się do obszaru pokrytego szarym pyłem.
Powiadają też, że to miejsce źle wpływa na umysł; wielu jakoś
zdziwaczało w ciągu paru lat po śmierci Nahuma i wszystkim
brakowało sił, żeby się stąd wynieść. Ci, co mieli mocniejszą głowę,
opuścili te teren i tylko obcy przybysze próbowali zamieszkać w
rozpadających się starych domostwach. A jednak nie mogli tu długo
pozostać; nieraz ten i ów zastanawia się, jaki wpływ, poza tym
nieznanym, wywarły na nich przekazywane szeptem niesamowite,
tajemne opowieści. Nocą ich sny, jak twierdzą, są koszmarne w owej
groteskowej krainie; nie ulega wątpliwości, że sam wygląd tej
mrocznej krainy wystarcza do pobudzenia chorobliwej wyobraźni.
Żaden podróżnik nie zdołał uciec od dziwnego uczucia w tych
głębokich wąwozach, zaś artyści drżą malując gęste lasy, których
tajemniczość jest zarówno odczuciem wzrokowym, jak i duchowym.
Ja sam jestem ciekaw, dlaczego byłem tak poruszony tą jedyną
samotną przechadzką, jeszcze nim usłyszałem opowieść Ammiego.
Gdy zapadł zmierzch, pragnąłem skrycie, aby chmury zgromadziły się
na niebie, bo jakiś dziwny lęk zakradł się do mej duszy na widok
głębokiej próżni na niebie.
Nie należy mnie pytać o opinię. Nie wiem - to wszystko. Nie
miałem kogo spytać, tylko Ammiego, bo mieszkańcy Arkham nie
mówią o tych dziwnych dniach, a trzej profesorowie, którzy widzieli
aerolit i jego kolorową kulę, już nie żyją. Były inne kule - to nie ulega
wątpliwości. Jedna zapewne się wystarczająco pożywiła i znikła, a
druga chyba nie zdążyła.
Z pewnością jest jeszcze w studni - widziałem, że coś dziwnego
działo się z blaskiem słońca ponad kruszącym się ocembrowaniem
studni. Wieśniacy twierdzą, że zniszczenie rozprzestrzenia się co roku
o cal, jest więc możliwe, że wciąż jeszcze kula rośnie albo syci się
swoim pokarmem. Jakikolwiek demon się tam czai, niewątpliwe jest

140
jedno, że musi być osaczony, bo inaczej szybko by się rozprzestrzenił.
A może jest przymocowany do korzeni tych drzew, które szarpią
powietrze? Jedna z aktualnie obiegających Arkham opowieści mówi o
potężnych dębach, które świecą i kołyszą się nocą w sposób
niespotykany wśród drzew.
Dlaczego tak się dzieje, tylko Bóg jeden wie. W terminologii
materii to, co przedstawił Ammi, można by nazwać zapewne gazem,
jednakże ten gaz podlegał prawom nie istniejącym w naszym
kosmosie. Nie był wytworem światów i słońc, które świecą w
teleskopach i na fotograficznych płytach naszych obserwatoriów. Nie
był to powiew niebios, których ruchy i wymiary nasi astronomowie
obliczają albo też uważają, że są zbyt nieograniczone, aby je można
było obliczyć. Był to po prostu kolor z przestworzy - niesamowity
zesłaniec z nieogarnionych sfer nieskończoności, spoza zasięgu naszej
Natury, ze sfer, których samo istnienie oszałamia umysł i poraża nas
czarną ponadkosmiczną otchłanią, jaka otwiera się przed naszymi
przerażonymi oczami.
Wątpię, ażeby Ammi świadomie mnie okłamywał, nie sądzę też,
aby jego opowieść była tylko fantazją szaleństwa, jak mnie uprzedzali
ludzie z miasta. Coś strasznego objawiło się w górach i dolinach wraz
z tym meteorem, coś strasznego - choć nie wiem, w jakich
proporcjach - wciąż jeszcze tam istnieje. Ucieszę się, kiedy woda
zakryje te tereny. Mam nadzieję, że do tego czasu nic złego nie
przydarzy się Ammiemu. Tyle widział z tej rzeczy - a jej wpływ był
tak zdradliwy. Dlaczego Ammi nie mógł się stąd ruszyć? Jakże jasno
pamięta ostatnie słowa umierającego Nahuma: "nie możesz się
uwolnić... wciąga cię... wiesz, że coś przybywa, ale to nie ma
znaczenia..." Ammi to poczciwy starzec... Kiedy ekipa rozpocznie
prace przy tym zbiorniku wodnym, muszę napisać do głównego
inżyniera, aby strzegł go czujnie. Nie zniósłbym myśli, że staje się
spopielałym , powykręcanym i kruszącym się monstrum, które trapi
mnie ciągle we snach.

141
142
KOSZMAR W DUNWICH

Gorgony, Hydry i Chimery - straszne opowieści o Celaeno i


Harpiach - mogą się odradzać w przesądnym umyśle - ale istniały tam
już przedtem. Są kopią, wzorcem - stare ich wzorce są w nas, i są
wieczne. Gdyby było inaczej, to czy przytoczone przykłady, które na
jawie uważamy za nieprawdziwe, mogłyby wywierać na nas
jakikolwiek wpływ? Czy to znaczy, że w sposób naturalny
przejmujemy poczucie lęku od takich właśnie obiektów, które, jak się
powszechnie uważa, są w stanie wyrządzić nam cielesną krzywdę? O,
bynajmniej! Tego rodzaju lęki mają o wiele starsze podłoże. Sięgają
poza ciało - a nawet w powiązaniu z ciałem byłyby takie same... Fakt,
że lęk, tutaj rozważany, ma charakter czysto duchowe, że jest silny w
proporcji, tak jak jest bezprzedmiotowy na ziemi, że dominuje w
okresie naszego bezgrzesznego niemowlęctwa - stwarza trudności,
których rozwiązanie może ułatwić wejrzenie w okres, gdy świat
jeszcze nie istniał, i choćby pobieżne zerknięcie w mroczną krainę
praegzystencji.
Charles Lamb:
"Czarownice i inne koszmary nocne"

Jeśli podróżnik, przebywający na północy środkowej części


Massachusetts, skręci w niewłaściwy gościniec na rozstaju dróg przy
rogatkach Aylesbury tuż za Dean's Corners, napotka samotną i dziwną
krainę. Teren się tu wznosi, a kamienne mury obrośnięte dziką różą
coraz silniej napierają na krętą, piaszczystą i pożłobioną koleinami
drogę. Drzewa w pojawiających się co pewien czas pasmach lasów
wydają się za duże, a dzikie krzewy, jeżyny i trawa rosną tak bujnie,
że nawet w zamieszkałych regionach nieczęsto się takie spotyka. Pola
uprawne, mało zresztą urodzajne, występują tu tylko gdzieniegdzie, a
z rzadka rozproszone domy noszą znamiona wieku, nędzy i ruiny. Nie

143
wiadomo, dlaczego tak się dzieje, ale nikt właściwie nie ma ochoty
pytać o drogę wychodzących, samotnych ludzi, których niekiedy
można dostrzec na rozpadających się progach domów oraz na
spadzistych łąkach usianych kamieniami. Ludzie ci są tak milczący i
tajemniczy, że każdy odnosi wrażenie, jakby natknął się na jakieś
zakazane istoty, z którymi lepiej byłoby nie mieć do czynienia. A
kiedy wznosząca się coraz wyżej droga doprowadza do miejsca, z
którego roztacza się ponad gęstymi lasami widok na wzgórza, narasta
uczucie dziwnego niepokoju.
Ich wierzchołki są nazbyt okrągłe i symetryczne, aby taki widok
mógł się wydać przyjemny i naturalny, a do tego jeszcze co jakiś czas
rysują się niezwykle wyraziście na tle nieba wysokie, ustawione w
krąg kamienne kolumny wieńczące szczyty tych wzgórz.
Drogę przecinają niezbadanej głębokości wąwozy i parowy, a
prymitywne drewniane mosty nie zapewniają poczucia
bezpieczeństwa. A kiedy droga opada w dół, pojawiają się całe
połacie bagien, na widok których człowiek instynktownie się
wzdryga, natomiast wieczorem ogarnia go lęk, gdy zaczyna się
rozlegać skrzeczenie niewidocznych lelków kozodojów, a
niespotykane chmary robaczków świętojańskich wykonują taniec w
rytm ochrypłego, uporczywego i donośnego rechotu żab. Wąska,
lśniąca wstęga górnego biegu rzeki Miskatonic przypomina
pełzającego węża, kiedy tak wije się u stóp kopulastych wzgórz,
spośród których wypływa.
Im bliżej wzgórz, podróżnik stwierdza, że bardziej przyciągają
uwagę ich zalesione stoki aniżeli kamienne, kopulaste wierzchołki.
Zieją czarnym mrokiem, są urwiste i miałoby się ochotę znaleźć od
nich jak najdalej, ale nie ma niestety innej drogi, dzięki której można
by ich uniknąć. Po drugiej stronie krytego mostu widać małą wioskę
przycupniętą między rzeką a stromym zboczem Round Mountain, w
której zadziwiają przegniłe spadziste dachy świadczące o
architekturze zacznie starszej niż pozostała zabudowa okolicy. Nie
napawa otuchą świadomość, kiedy przyjrzeć się bliżej, że większość
chat jest opustoszała i chyli się do ruiny i że w kościele ze zwaloną
wieżą mieści się teraz jedyny niechlujny sklep tej wioski.
Przerażenie ogarnia na myśl, że trzeba przejść mroczny jak tunel
most, nie da się go jednak ominąć. A po drugiej stronie, na odcinku

144
drogi prowadzącej przez wieś, bucha przykra woń zbutwienia,
nagromadzona przez całe stulecia. Z ulgą opuszcza się to miejsce
posuwając się wąską ścieżką wiodącą u podnóża wzgórz i poprzez
równinę dociera się znowu do rogatek Aylesbury. Czasem dopiero
tutaj człowiek się dowiaduje, że był w Dunwich.
Obcy rzadko odwiedzają tę miejscowość, a od pewnego czasu,
kiedy to miały tam miejsce straszne wydarzenia, wszystkie kierujące
doń drogowskazy zostały usunięte. Sceneria tamtejsza, jeśli oceniać
wedle zwykłego kanonu estetycznego, jest wyjątkowo ładna, a jednak
nie przyjeżdżają tam turyści w sezonie letnim, nie zaglądają też
artyści. Dwieście lat temu, kiedy opowieści o wiedźmach
wypijających krew, otaczaniu czcią Szatana i o dziwnych istotach
żyjących w lasach nie budziły pobłażliwego uśmiechu, mówiło się
jawnie o przyczynach, dla których należy unikać tych terenów. W
wieku, w którym włada rozum, a w którym właśnie żyjemy - koszmar
w Dunwich został wyciszony w 1928 roku przez ludzi, którym dobro
tego miasta i świata leżało na sercu - wszyscy unikają tych stron nie
wiedząc właściwie dlaczego. Być może znana jest jedna przyczyna -
ale nie ludziom przybyłym z daleka - a mianowicie odrażający wygląd
nielicznych już mieszkańców tych chylących się do upadku osiedli,
jakie dość często spotyka się w zakątkach Nowej Anglii. Stanowią
jakby swoją własną rasę z wyraźnie zaznaczających się umysłowym i
fizycznym stygmatem degeneracji, spowodowanej między innymi
zawieraniem małżeństw między krewnymi.
Przeciętna ich inteligencji jest katastrofalnie niska, natomiast ich
kroniki aż cuchną od jawnej złośliwości potajemnych zabójstw,
kazirodztwa oraz czynów wyjątkowo okrutnych i wyuzdanych. Grupa
przynależąca do starego ziemiaństwa, a reprezentowana przez dwie
albo trzy rodziny, które przybyły tu z Salem w 1692 roku, utrzymała
się na cokolwiek wyższym poziomie, choć poniektórzy jej
potomkowie tak już wrośli w pospólstwo, że tylko ich nazwiska mogą
być kluczem do tak zniesławionego pochodzenia. Niektórzy
Whateleyowie czy Bishopowie wciąż jeszcze wysyłają najstarszych
synów do Harvardy czy Miskatonic, ale rzadko powracają oni pod
butwiejące dachy, pod którymi ich przodkowie, a także oni sami
przyszli na świat.
Nawet ci, którzy znają fakty związane z koszmarem, jaki się

145
tutaj wydarzył, nie potrafią powiedzieć, co się działo w Dunwich.
Stare legendy wspominają o bezbożnych obrzędach i tajnych
zgromadzeniach Indian, podczas których przywoływano zakazane,
tajemnicze istoty spośród wielkich, kopulastych wzgórz i odprawiano
dzikie, orgiastyczne obrzędy, powodując jakieś trzaski i grzmoty w
głębi ziemi. W 1747 roku wielebny Abijah Hoadley, nowo przybyły
kapłan Kongregacjonalnego Kościoła we wsi Dunwich, wygłosił
pamiętne kazanie na temat obecności Szatana i jego diabłów, w
którym powiedział:
Zważyć musimy, że te bluźniercze siły z piekielnego Orszaku
Demonów są nazbyt powszechnie znane, aby im można było
zaprzeczać. Przeklęte głosy Azazela i Buzraela, Belzebuba i Beliala
słyszało z głębi ziemi ponad dwudziestu jeszcze żyjących
wiarygodnych świadków, a dwa tygodnie temu ja sam wyraźnie
słyszałem rozmowę nieczystych sił w górach za moim domem.
Dochodziło brzęczenie i dudnienie, jęk i pisk, i jakieś syki. Były to
dźwięki obce tej ziemi, a musiały się dobywać z jaskiń, które tylko
człowiek uprawiający czarną magię może odkryć, a otworzyć jedynie
diabeł.
Wielebny Hoadley wkrótce potem zniknął, ale tekst jego
kazania, wydrukowany w "Springfield", do dziś istnieje. Jednakże
każdego roku dochodzą wieści o dziwnych odgłosach
rozbrzmiewających wśród gór i wciąż stanowią zagadkę dla geologów
i fizjografów.
Inne podania głoszą o jakimś nieprzyjemnym zapachu
unoszącym się w pobliżu kręku kamiennych kolumn i o nagłych,
sowizdrzalskich odgłosach słyszalnych niezbyt wyraźnie w pewnych
godzinach, a dobywających się z określonych miejsc na dnie wielkich
wąwozów; a jeszcze inne podania ludowe wspominają o Diabelskim
Uskoku - jest to ponure, przeklęte zbocze góry, na którym nie rosną
ani drzewa, ani krzewy, ani nawet trawa. Ludzie tutaj panicznie się
boją głosów lelków kozodojów, które nasilają się w ciepłe noce.
Panuje przekonanie, że te ptaki oczekują na dusze umierających ludzi
i że dopasowują rytm swoich pełnych grozy krzyków do ostatnich
oddechów cierpiącego. Jeżeli pochwycą ulatującą duszę w momencie
opuszczania ciała, natychmiast odlatują trzepocząc skrzydłami pośród
demonicznego chichotu; a jeśli nie uda się im pochwycić, stopniowo

146
zapadają w pełną rozczarowania ciszę.
Wszystkie te opowieści już się oczywiście przeżyły i wydają się
śmieszne; wywodzą się z niezwykle odległych czasów. Dunwich jest
rzeczywiście bardzo stare, o wiele starsze niż wszystkie inne osady w
promieniu trzydziestu mil. Na południe od Dunwich można spotkać
fundamenty i komin starego domu Bishopa, który został zbudowany
jeszcze przed 1700 rokiem; natomiast ruiny młyna przy wodospadach,
zbudowanego w 1806 roku, stanowią najbardziej nowoczesną
architekturę, na jaką się można tu natknąć. Przemysł nigdy nie kwitł w
tych stronach, a fabryka, jaką tu zamierzano rozwinąć w
dziewiętnastym wieku, miała krótkotrwały żywot. Najstarsze ze
wszystkiego są jednak wielkie, surowe ciosane kolumny stojące
kręgiem na szczytach, ale przypisuje się je raczej Indianom aniżeli
późniejszym osadnikom. Stosy czaszek i kości w kręgu kolumn i
wokół dużej skały w kształcie stołu na Sentinel Hill stanowią, w
powszechnym przekonaniu, miejsce grzebania Pocumtucków;
natomiast wielu etnologów, odrzucając absurdalne
prawdopodobieństwo takiej teorii, twierdzili, że są to pozostałości
ludów kaukaskich.

II

Wilbur Whateley urodził się o piątej rano w niedzielę, drugiego


lutego 1913 roku, na dużej i tylko częściowo zamieszkałej farmie,
znajdującej się na stoku wzgórza cztery mile od wsi i półtorej mili od
jakiegokolwiek innego domostwa w okręgu Dunwich. Data powyższa
upamiętniła się, ponieważ było to święto Matki Boskiej Gromniczej,
które mieszkańcy Dunwich obchodzą pod inną nazwą, a także dlatego,
że w górach rozległy się jakieś huki, zaś przez całą noc poprzedzającą
jego urodzenie ujadały zaciekle wszystkie psy we wsi. Godny również
uwagi jest fakt, że matka jego pochodziła ze zdegenerowanej gałęzi
rodziny Whateleyów, że była ułomną, brzydką trzydziestopięcioletnią
kobietą, albinoską, a mieszkała ze starym ojcem, półobłąkanym, a
którym w jego młodych latach krążyły plotki, że para się czarną
magią. Lavinia Whateley nie miała męża, ale nie wyrzekła się

147
dziecka, zgodnie z panującymi w tych stronach obyczajami; nie
przejmowała się też domysłami, jakie mogą snuć - i snuli - okoliczni
wieśniacy na temat ojcostwa jej dziecka. Wręcz przeciwnie, wydawała
się dumna z czarnowłosego niemowlęcia o wyglądzie satyra, który
jaskrawo kontrastował z jej albinizmem i różowymi oczami, a
słyszano też, jak rozpowiadało rozmaite i dziwne o nim wieści, o jego
niezwykłej mocy i wielkiej przyszłości.
Lavinia mówiła różne rzeczy, żyła bowiem samotnie i
zapuszczała się daleko w góry podczas szalejących burz, a także
czytała grube książki zgromadzone w ciągu dwóch stuleci, które jej
ojciec odziedziczył po przodkach Whateleyach, a które teraz
rozpadały się już ze starości i zniszczenia przez robactwo. Do szkoły
nie chodziła nigdy, uczył ją ojciec, przekazując jej w sposób
chaotyczny strzępki starożytnej wiedzy. Ludzie zawsze stronili od ich
farmy z powodu krążących opowieści o czarnej magii Starego
Whateleya i dotychczas niewyjaśnionych okoliczności gwałtownej
śmierci pani Whateley, kiedy Lavinia miała dwanaście lat. Lavinia
zadowolona była ze swego samotnego życia, które wypełniała
różnymi zajęciami i oddawała się najfantastyczniejszym marzeniom i
snom. Domem niewiele się zajmowała, panował w nim nieład i brud,
a w nozdrza uderzały nieprzyjemne zapachy.
Tej nocy, kiedy rodził się Wilbur, rozlegał się w domu
Whateleyów krzyk, którego echo zagłuszało nawet odgłosy ze wzgórz
i szczekanie psów, ale w jego przyjściu na świat nie uczestniczył ani
żaden doktor, ani akuszerka. Sąsiedzi dowiedzieli się o wszystkim
dopiero w tydzień później, kiedy Stary Whateley wybrał się saniami
do Dunwich i chaotycznie opowiedział o tym wydarzeniu ludziom
stojącym bezczynnie przez sklepem Osborne'a.
Wydawało się, że się zupełnie odmienił - rozglądał się
ukradkiem na wszystkie strony, nie budził lęku, jak dotychczas, tylko
sam był jakiś zalękniony - a przecież nie był to człowiek, któremu
wydarzenia rodzinne mogłyby zakłócić spokój. Mimo to znać po nim
było dumę, która zresztą potem ujawniła się też i u jego córki, a to, co
powiedział o ojcu dziecka, upamiętniło się na długie lata jego
słuchaczom.
- Nie obchodzi mnie, co ludzie sobie myślą, bo jeśli chłopak
Lavinii będzie jak jego ojciec, wszystkich zadziwi. Myślicie pewnie,

148
że wy to jedyni ludzie tutaj. Levinia czytała i widziała rzeczy, o
których wam tylko opowiadano. Jej chłop jest tak samo dobry jak
każdy chłop po tej stronie Aylesbury. A jakbyście wiedzieli o górach
to, co ja wiem, to byście myśleli, że jej ślub jest lepszy niż wszystkie
śluby w kościołach. Powiem wam jeszcze, że któregoś dnia
usłyszycie, jak dziecko Lavinii zwoła imię swojego ojca ze szczytu
Sentinel Hill.
Tylko dwie osoby widziały Wilbura Whataleya w pierwszym
miesiącu życia. Byli to Zechariah Whateley, z tych jeszcze nie
zdegenerowanych, i Mamie Bishop, nieślubna żona Earla Sawyera.
Mamie wybrała się z ciekawości, a to, co potem opowiadała, okazało
się uzasadnione. Zechariah natomiast przyprowadził dwie krowy z
Alderney, które Stary Whateley kupił od jego syna, Curtisa. Od tej
chwili rodzina małego Wilbura skupowała bydło i trwało to aż do
1928 roku, kiedy to zdarzył się ten straszny koszmar w Dunwich. A
mimo to w obskurnej oborze Whateleya nigdy nie było dużo bydła.
Przez pewien czas ciekawscy liczyli z ukrycia liczbę krów pasących
się na stromym zboczu kiło starej farmy i jakoś nigdy nie doliczyli się
więcej niż dziesięć albo dwanaście, a wszystkie wyglądały
zabiedzone, jakby bez krwi. Widocznie jakaś zaraza niszczyła
zwierzęta u Whateleyów; pewnie pastwisko było niezdrowe albo
grzyb toczył drzewo w ich obskurnej oborze, co nie wychodziło
zwierzętom na dobre. Na ich skórze było pełno wrzodów albo ran, tak
jakby były czymś ponacinane. A tym, którzy byli na farmie jeszcze
we wcześniejszych miesiącach, wydało się, że takie same wrzody i
rany dostrzegli na szyi nie ogolonego, siwego Starego Whateleya i
jego niechlujnej, potarganej córki-albinoski.
Wiosną, po urodzeniu Wilbura, Lavinia wznowiła wyprawy w
góry wraz ze swoim smagłym dzieckiem, które nosiła w
niekształtnych ramionach. Z czasem, kiedy większość okolicznych
mieszkańców zobaczyła już dziecko, przestano się nim interesować,
nie komentowano też jego niezwykle szybkiego rozwoju. Wilbur rósł
fenomenalnie szybko, kiedy skończył trzy miesiące, był większy i
mocniejszy niż niejedno roczne dzieci. Jego ruchy i głos nacechowane
był rozwagą i świadomością niespotykaną w takiego niemowlaka,
toteż nikogo nie zaskoczyło, kiedy w siódmym miesiącu życia zaczął
chodzić, jeszcze trochę chwiejnie ale po miesiącu już poruszał się

149
całkiem swobodnie.
W tym mniej więcej czasie - na Wszystkich Świętych - nasz
szczycie Sentinel Hill, gdzie pośród stosu starych kości znajduje się
skała w kształcie wielkiego stołu, pojawił się o północy wielki
płomień. Rozpętała się fala plotek, bo Silas Bishop - z tych
normalnych Bishopów - na godzinę przed pojawieniem się ognia
widział, jak chłopiec biegł żwawo przed matką właśnie na to wzgórze.
Silas pędził właśnie zbłąkaną jałówkę, ale prawie zapomniał, co roki,
kiedy w słabym świetle latarki dojrzał tych dwoje. Przedzierali się
niemal bezszelestnie przez poszycie i zdumionemu Silasowi wydało
się, że byli zupełnie nadzy.
Potem miał pewne wątpliwości co do chłopca, być może miał na
sobie ciemne spodnie, krótkie albo długie, i pas z frędzlami. Zawsze
widywano Wilbura w ubraniu dokładnie zapiętym, a jakiekolwiek
zakłócenie porządku w jego stroju wywoływało u niego niepokój, a
nawet irytację. Pod tym względem ogromnie kontrastował z
niechlujną matką i dziadkiem, dopiero niezwykłe zdarzenie w 1928
roku wyjawiło przyczyny tego zjawiska.
W styczniu wykazano znowu pewne zainteresowanie "ciemnym
brzdącem Lavinii", bo zaczął mówić skończywszy jedenaście
miesięcy. Zwracał uwagę nie tylko z powodu innego akcentu, ale i
swobody, z jaką mówił. Czteroletnie dzieci nie mogłyby mu
dorównać. Nie był zbyt skory do rozmowy, lecz kiedy już zaczynał
mówić, robił to w jakiś dziwnie nieuchwytny sposób, niespotykany
wśród mieszkańców Dunwich. Nie przejawiało się to w tym, co
mówił, i nawet nie w zwrotach, jakich używał, tylko w intonacji i
jakby w wewnętrznych narządach, z których głos się dobywał. A
twarz jego też miała niespotykany wyraz dojrzałości; podobnie jak
matka i dziadek pozbawiony był brody, ale miał za to wydatny,
ukształtowany wyraźnie, mimo tak młodego wieku, nos, duże ciemne
oczy o dojrzałym spojrzeniu, co stwarzało wrażenie, że jest już
dorosły i obdarzony nadprzyrodzoną inteligencją. A mimo to był
strasznie brzydki; grube wargi, pożółkła cera z wielkimi porami,
szorstkie, twarde włosy i dziwnie wydłużone uszy nadawały mu
wygląd satyra albo jakiegoś zwierzęcia. Wkrótce zaczął budzić
jeszcze większą odrazę niż jego matka i dziadek; przypisywano to
wszystko czarnej magii, jaką się dawniej zajmował Stary Whateley;

150
wspominano, jak góry zadrżały, kiedy stanął w kręgu skał z otwartą
księgą, którą trzymał przed sobą, i wykrzyknął straszne imię Yog-
Sothoth. Nie cierpiały tego chłopca wszystkie psy, zawsze musiał być
w pogotowiu, aby się bronić przed ich atakiem i groźnym
szczekaniem.

III

Tymczasem, chociaż Stary Whateley wciąż skupował bydło,


stado na jego farmie się nie powiększało. Ścinał też drzewa i zaczął
naprawiać nie używaną dotychczas część domu - przestronną, na
piętrze pod spadzistym dachem, która od tyłu przylegała na stoku
wzgórza; dotychczas zajmował z córką trzy izby na parterze, te
najmniej zniszczone, i to mu wystarczało. Ogromne zasoby energii
musiał mieć ten stary człowiek, skoro mógł podołać tak ciężkiej
pracy. I choć co pewien czas paplał bez związku, jako cieśla robił
postępy. Zaczęło się to właściwie zaraz po urodzeniu Wilbura;
uporządkował jedną z szop do przechowywania narzędzi, oszalował ją
i założył nowy, mocny zamek. Odbudowując teraz nie używane dotąd
piętro wykazał taką samą sprawność. Jego obłęd objawił się dopiero
wtedy, kiedy pozabijał szczelnie deskami wszystkie okna w
odrestaurowanej części domu, choć byli tacy, którzy uważali, że sam
fakt przystąpienia do tej pracy był już przejawem obłędu. Trochę
mniejsze zdziwienie budziło odremontowanie pokoju dla wnuka na
parterze, kilka osób nawet go oglądało, ale nikt nie miał dostępu do
zabitego deskami piętra. Pokój chłopca obudował wysokimi,
solidnymi półkami, na których poukładał, w należytym porządku,
wszystkie stare, zbutwiałe książki i porozrywane, poszczególne
części, które dotychczas przewracały się po kątach we wszystkich
izbach.
- Ja z nich skorzystałem coś niecoś - mówił podklejając podarte
stronice, zadrukowane gotyckim pismem. W tym celu na
zardzewiałym kuchennym piecu podgrzewał zrobiony przez siebie
klej. - Ale chłopak jeszcze lepiej potrafi z nich skorzystać. Trzeba je
uporządkować, bo tylko z nich będzie się uczył.
Kiedy Wilbur miał rok i siedem miesięcy - we wrześniu 1914 -

151
jego wzrost i umiejętności budziły najwyższe zdumienie. Wyglądał na
cztery lata, mówił płynnie i wykazywał dużą inteligencję. Biegał
swobodnie po polach i górach, nieodłącznie też towarzyszył matce w
jej wyprawach. W domu ślęczał pilnie nad dziwnymi obrazkami i
mapami w książkach dziadka, a Stary Whateley wpajał mu wiedzę
przez całe długie, ciche popołudnia. Do tego czasu został zakończony
remont domu, a ci, którzy to obserwowali, nie mogli zrozumieć,
dlaczego okno na tyłach wschodniego szczytu, przylegające do
wzgórza, zostało przerobione na moce drzwi zbite z desek. A jeszcze
bardziej zagadkowa była pochylnia z desek prowadząca od drzwi do
samej ziemi. Po zakończeniu remontu ludzie zauważyli, że szopa z
narzędziami, tak starannie zamykana i oszalowana po urodzeniu
Wilbura, teraz znowu stała zaniedbana.
Otwarte drzwi stukały, zapomniane przez wszystkich, a kiedy
Earl Sawyer, który sprzedawał bydło Staremu Whateleyowi, zajrzał
kiedyś do szopy, uderzył go w nozdrza jakiś szczególnie
nieprzyjemny zapach; zapewniał, że jeszcze nie zetknął się z takim w
życiu, może tylko w pobliżu obozów indiańskich w górach. Był nie do
zniesienia. A przecież wszystkie domy i szopy w Dunwich nie
odznaczały się pod tym względem nieskazitelnością.
Następne miesiące nie obfitowały w żadne wydarzenia, ale
wszyscy twierdzili, że tajemnicze hałasy w górach stopniowo się
nasilają. W przededniu 1 maja 1915 roku wystąpiły wstrząsy, które
odczuwane były nawet w Aylesbury, natomiast w wigilię Wszystkich
Świętych rozległ się pod ziemią grzmot w momencie, gdy buchnęły
płomienie na szczycie Sentinel Hill.
"To wszystko czary Whateleyów" - mówili ludzie. Wilbur rósł
niesamowicie szybko, miał cztery lata, a wyglądał na dziesięć. Czytał
już samodzielnie, ale stal się mniej rozmowny.
Zatapiał się w swoim milczeniu, a ludzie zaczęli dostrzegać w
jego twarzy satyra złowrogi wyraz. Bywało, że coś mamrotał w nie
znanym nikomu języku i nucił w jakimś dziwacznym rytmie, co
napełniało wszystkich niewypowiedzianym lękiem. Szeroko
komentowano teraz fakt, że psy tak ujadały na jego widok, musiał
nawet brać ze sobą rewolwer, jeżeli chciał przejść przez wieś. Bywało,
że czasem strzelał, czy nie zyskiwał sobie przychylności wśród
właścicieli psów.

152
Jeżeli ktoś przyszedł do domu Whateleyów, najczęściej
znajdował Lavinię na parterze, podczas gdy na piętrze rozlegały się
jakieś dziwne okrzyki i tupot. Nigdy nie mówiła, co dziadek i chłopak
tam robią, ale pewnego razu mocno pobladła i objawiła straszny
niepokój, kiedy dowcipny domokrążca handlujący rybami chciał
otworzyć zamknięte drzwi wiodące na schody. Potem domokrążca
opowiedział ludziom zgromadzonym przed sklepem w Dunwich, że
słyszał chyba tupot końskich kopyt na górze. Zaczęto się zastanawiać
nad drzwiami z desek i prowadzącą do nich pochylnią, a także nad
bydłem, które szybko gdzieś znikało. Z czasem przypominano sobie
opowieści Starego Whateleya z młodych lat, wedle których, jeśli
złożyć w odpowiednim czasie ofiarę z wołu pogańskim bóstwom,
przywołuje się spod ziemi żyjące tam istoty. Z czasem ludzie zwrócili
też uwagę, że psy, które nie znosiły i bały się Wilbura, zaczęły
okazywać taki sam stosunek do całego domostwa Whateleyów.
W 1917 roku wybuchła wojna i Squire Sawyer Whateley, jako
przewodniczący miejscowej komisji poborowej, miał duże kłopoty ze
znalezieniem w Dunwich odpowiedniej ilości młodych mężczyzn
nadających się choćby do obozu ćwiczebnego. Rząd, zaniepokojony
takimi sygnałami panującej w całym regionie degeneracji, wysłał
kilku inspektorów i ekspertów medycznych dla zbadania sprawy;
dokonano przeglądu, a wiadomości na ten temat można jeszcze dzisiaj
przeczytać w gazetach wydawanych w Nowej Anglii.
Przeprowadzonym badaniom towarzyszył taki rozgłos, że ściągnęła tu
grupa reporterów, którzy szczególnie zainteresowali się Whateleyami.
W niedzielnym wydaniu "Boston Globe" i "Arkham Advertiser"
ukazały się kwieciste artykuły o niesłychanie szybkim rozwoju
małego Wilbura, o czarnej magii Starego Whateleya i półkach pełnych
dziwnych książek, o zabitym deskami piętrze na ich starej farmie i
niesamowitym wrażeniu, jakie robi cały ten region wraz z hałasami
dochodzącymi od strony gór. Wilbur miał wtedy cztery i pół roku, a
wyglądał na piętnastoletniego chłopca. Wargi i policzki pokrywał mu
już ciemny, szorstki zarost, a w głosie słyszało się mutację.
Do Whateleyów wybrał się Earl Sawyer z grupą reporterów i
fotografów, on to zwrócił ich uwagę na dziwny smród, jaki się
dobywał z górnej części domu. Był identyczny jak wtedy w szopie z
narzędziami, do której zajrzał po zakończeniu remontu domu, i jaki

153
czasem występował w pobliżu kręgu kamiennych kolumn na szczycie
wzgórza. Mieszkańcy Dunwich przeczytali w gazetach artykuł na ten
temat i zareagowali śmiechem na te pełne oczywistych nonsensów
wiadomości. Zastanawiali się także, dlaczego reporterzy robili tyle
szumu, stwierdziwszy, że Stary Whateley zawsze płaci za bydło w
bardzo starych, złotych monetach.
Whateleyowie przyjęli gości w swym domu ze źle skrywaną
niechęcią, ale nie śmieli się opierać ani odmówić wyjaśnień, żeby nie
spowodować jeszcze większego rozgłosu.

IV

Przez dziesięć lat Whateleyowie żyli pośród schorzałej


społeczności Dunwich niczym się specjalnie nie wyróżniając,
zwłaszcza że wszyscy już przywykli do ich dziwnych obyczajów i
orgii w przeddzień pierwszego maja oraz Wszystkich Świętych. Dwa
razy do roku rozpalali ogień na szczycie Sentinel Hill, a wtedy hałasy
w głębi gór rozbrzmiewały ze wzmożoną siłą; poza tym jednak
zawsze, o każdej porze roku, dochodziły z samotnej farmy dziwne i
złowieszcze odgłosy. Ilekroć ktoś wstąpił na farmę, opowiadał potem,
że słyszał je nawet wtedy, kiedy cała rodzina Whateleyów była na
dole, i wszyscy zastanawiali się, jak długo może trwać obrzęd
składania ofiary z krowy albo wołu. Wystosowano nawet skargę do
Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami; nic jednak z tego nie wynikło,
bo mieszkańcy Dunwich zawsze starali się nie zwracać uwagi na to,
co dzieje się w ich regionie.
Około 1923 roku, kiedy Wilbur miał dziesięć lat, ale umysł
jego, głos, postawa i zarośnięta twarz nadawały my wygląd dorosłego
człowieka, znowu w ich starym domu rozległy się ciesielskie roboty. I
znowu odbywały się na piętrze, a po rozrzuconych kawałkach drewna
ludzie zorientowali się, że chłopak i jego dziadek zburzyli działowe
ściany, zlikwidowali nawet poddasze, zostawiając jedną wielką izbę
pomiędzy parterem a spiczastym dachem. Wyburzyli też wielki,
główny komin, a od zardzewiałego pieca puścili na zewnątrz domu
blaszaną rurę.

154
Wiosną po tych zmianach Stary Whateley zauważył, że nocą
zlatują się z wąwozu Cold Spring chmary lelków kozodojów i
świergocą pod oknami. Było to dla niego wydarzenie o szczególnym
znaczeniu, a ludziom zbierającym się przed sklepem Osborne'a
powiedział, że chyba już zbliża się jego koniec.
Gwiżdżą w takt mojego oddechu - powiedział. - Chyba czekają,
żeby złapać moją duszę. Wiedzą, że mnie opuści, i nie chcą, żeby im
uciekła. Będziecie wiedzieli, chłopcy, jak już umrę, czy mnie złapały.
Jak im się uda, będą śpiewać i śmiać się do samego rana. A jak się nie
uda, zaraz się uspokoją. Wydaje mi się, że czasami dusze, na które te
ptaki czekają, walczą z nimi.
Nocą pierwszego sierpnia 1924 roku Wilbur Whateley popędził
na jedynym pozostałym na farmie koniu do sklepu Osborne'a i
telefonicznie wezwał doktora Houghtona z Aylesbury. Doktor zastał
Starego Whateleya w bardzo ciężkim stanie, oddech miał ciężki,
charczący, serce pracowało nie tak, jak trzeba, co świadczyło o rychłej
śmierci. Pokraczna córka-albinoska i brodaty wnuk stali przy łóżku, a
tymczasem na górze, z tej pustej czeluści, dochodziły niepokojące
odgłosy, tak jakby przewalały się z łoskotem fale na płaskiej plaży.
Doktor jednak najbardziej był zaniepokojony świergotem
nocnych ptaków. Chyba cały legion lelków kozodojów wykrzykiwał
swoje diaboliczne posłannictwo w rytm świszczącego oddechu
umierającego człowieka. Wydało się to doktorowi Houghtonowi
niesamowite i nienaturalne, podobnie zresztą jak cały ten region, do
którego tak niechętnie przyjechał pilnie wezwany.
Około pierwszej w nocy Stary Whateley odzyskał świadomość,
jego oddech stał się mniej charczący i wyszeptał kilka urywanych
słów do wnuka.
Więcej przestrzeni, Willy, jeszcze więcej. Ty rośniesz... a to
rośnie szybciej.
Wkrótce będzie gotowe, żeby cię ocalić. Otwórz bramy Yog-
Sothothowi, śpiewaj długą pieśń.
Znajdziesz ją na stronie 751 pełnego wydania, a potem przyłóż
zapałkę do więzienia. Ziemski ogień go nie tknie.
Był niewątpliwie obłąkany. Po przerwie, podczas której stado
lelków dostroiło swój krzyk do zmienionego oddechu, a z głębi gór
zaczęły dobiegać dziwne odgłosy, dobył z siebie jeszcze parę słów.

155
- Podawaj jedzenie regularnie i w odpowiedniej ilości, ale nie
pozwól, żeby zbyt szybko rosło, bo jeżeli rozsadzi pomieszczenie i
wydostanie się, zanim otworzysz Yog-Sothothowi, to koniec,
wszystko na próżno. Tylko oni z zewnątrz mogą to pomnożyć i
pracować... Tylko oni, dawne istoty, jeżeli chcą wrócić...
Przerwał i znowu zaczął z trudem łapać oddech, a Lavinia
krzyknęła słysząc, jak lelki dostosowały się do oddechu. Dopiero po
upływie godziny wydał z siebie ostatnie rzężące tchnienie. Doktor
Houghton opuścił pomarszczone powieki na szkliste szare oczy, a w
tym momencie prawie niepostrzeżenie, umilkł krzyk ptaków. Lavinia
zaszlochała, zaś Wilbur tylko zachichotał, przy wtórze dalekich
odgłosów z gór.
-Nie złapały go - mruknął grubym basem.
Wilbur stał się w swojej dziedzinie uczonym i wielkim erudytą,
prowadził korespondencję z licznymi bibliotekami w najbardziej
odległych miejscach, posiadającymi w swoich zbiorach rzadko
spotykane księgi z najdawniejszych czasów. W Dunwich rosła do
niego nienawiść, drżano przed nim, znikali bowiem młodzi ludzie i w
skrytości podejrzewano, że Wilbur ma w tym udział, ale jakoś zawsze
udawało mu się uniknąć śledztwa, może ludźmi kierował lęk, a może
sprawiały to stare, złote monety, za które, podobnie jak jego dziadek,
kupował systematycznie coraz więcej bydła. Teraz już był w pełni
dojrzały, osiągnął wzrost dorosłego człowieka, a wszystko
wskazywało na to, że będzie rósł nadal. W 1925 roku, kiedy pewien
uczony z Miskatonic University odwiedził go któregoś dnia, a
wyszedł pobladły i ogromnie zaskoczony, wzrost Wilbura wynosił już
sześć i trzy czwarte stopy.
W miarę upływu lat Wilbur okazywał swojej pokracznej matce-
albinosce coraz większą pogardę. W końcu nie pozwolił jej chodzić z
nim w góry w przeddzień pierwszego maja i Wszystkich Świętych, a
w 1926 roku biedaczka zwierzyła się Mamie Bishop, że się go boi.
- Jest w nim coś więcej, niż wiem i mogę powiedzieć, Mamie -
wyznała. - A ostatnio jest jeszcze więcej. Przysięgam przed Bogiem,
że nie wiem, czego on chce i czego usiłuje dokonać.
Tym razem w przeddzień Wszystkich Świętych odgłosy w głębi
gór rozbrzmiewały silniej niż zwykle i tak jak zawsze zapłonął ogień
na Sentinel Hill; ale na ludziach większe wrażenie zrobił rytmiczny

156
krzyk niezliczonych stad lelków, które już dawno powinny odlecieć, a
które gromadziły się przy nieoświetlonej farmie Whateleyów. Po
północy ich przeraźliwy krzyk przemienił się w istne piekło
szyderczego chichotu, który wypełnił całą okolicę, a umilkł dopiero o
brzasku. Potem znikły, odleciały w pośpiechu na południe, gdzie
powinny być już co najmniej od miesiąca. Wszyscy zastanawiali się
nad tym wydarzeniem. Nikt z miejscowych ludzi nie umarł... ale nie
ujrzano już nigdy więcej biednej brzyduli-albinoski, Lavinii
Whateley.
Latem 1927 roku Wilbur naprawił dwie szopy stojące na
podwórku farmy i tam zaczął przenosić książki i cały dobytek.
Wkrótce Earl Sawyer powiadomił ludzi w sklepie Osborne'a, że znów
odbywają się ciesielskie roboty na farmie Whateleyów. Wilbur
pozabijał wszystkie drzwi i okna na parterze, tak samo jak niegdyś
zrobił to jego dziadek na piętrze. Zamieszkał w jednej z szop, ale
Sawyerowi wydał się niezwykle zaniepokojony i rozdygotany.
Wszyscy podejrzewali go, że ma coś wspólnego ze zniknięciem
matki, i starali się w ogóle nie zbliżać do jego farmy. Miał już teraz
siedem stóp wzrostu i wszystko wskazywało na to, że jeszcze urośnie.

Następnej zimy Wilbur wybrał się po raz pierwszy w życiu poza


granice regionu Dunwich, co było wydarzeniem niesłychany.
Prowadził korespondencję z Widener Lubrary w Harvardzie,
Bibliotheque Nationale w Paryżu, British Museum, uniwersytetem w
Buenos Aires i biblioteką Miskatonic University w Arkham, ale
niestety, nie zdołał wypożyczyć książki, która mu była rozpaczliwie
potrzebna; w końcu więc wyruszył, obszarpany, brudny, zarośnięty i
nieokrzesany, aby przejrzeć ten egzemplarz w Miskatonic, do którego
było najbliżej. Mający prawie osiem stóp wzrostu, z tanią walizą
kupioną u Osborne'a, ten śniady, zarośnięty gargulec zjawił się
pewnego dnia w Arkham, aby odnaleźć straszną księgę trzymaną pod
kluczem w bibliotece uniwersyteckiej - ohydny "Necronomicon" -
napisaną przez szalonego Araba Abdula Alhazreda, w wersji

157
łacińskiej Olausa Wormiusa, a wydaną w siedemnastym wieku w
Hiszpanii. Nigdy jeszcze dotychczas nie widział miasta, ale na nic nie
zwracał uwagi - interesowało go tylko jedno - odnalezienie drogi do
uniwersytetu; tam przeszedł beztrosko koło wielkiego podwórzowego
psa o ostrych, białych kłach, który na jego widok zaczął ujadać z
niespotykaną furią i wrogością, szarpiąc mocny łańcuch jak oszalały.
Wilbur miał przy sobie bezcenny, choć uszkodzony egzemplarz
w przekładzie angielskim doktora Dee, który przekazał mu w spadku
dziadek, a otrzymawszy dostęp do wersji łacińskiej natychmiast
zaczął porównywać oba teksty, chciał bowiem odnaleźć pewien ustęp,
który powinien był się zachować na 751 stronie jego uszkodzonego
egzemplarza. Tyle był uprzejmy powiedzieć bibliotekarzowi, temu
samemu uczonemu (a był on magistrem nauk humanistycznych
uniwersytetu Miskatonic, doktorem filozofii uniwersytetu w
Princeton, miał też doktorat literatury uniwersytetu Johns Hopkins),
który kiedyś osobiście przyjechał na farmę, a teraz zasypywał
pytaniami. Wilbur wyznał, że szuka pewnej formuły albo zaklęcia, w
którym zawiera się straszne imię Yog-Sothoth, bo zainteresowały go
pewne różnice, powtórzenia i niejasności, które utrudniały właściwe
zrozumienie. Kiedy przepisywał tę formułę, doktor Armitage
przypadkowo spojrzał mu przez ramię na otwarte stronie; z lewej
strony, w wersji łacińskiej, wymienione były straszne groźby pod
adresem pokoju i zdrowego umysłu ludzi żyjących na tym świecie.
Nie należy sądzić (brzmiał tekst, który Armitage szybko
tłumaczył), że człowiek jest najstarszym i ostatnim władcą na ziemi
albo że zwykła masa życia i substancji to wszystko, co istnieje na tym
świecie. Dawne istoty były, są i będą zawsze. Nie w znanych nam
przestrzeniach, ale pomiędzy nimi. Spokojne, takie same jak za
pierwotnych czasów, bezwymiarowe, istnieją, choć są dla nas
niewidzialne. Yog-Sothoth zna bramę. Yog-Sothoth jest właśnie
bramą. Yog-Sothoth jest kluczem i strażnikiem tej bramy. Przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość skupiają się w Yog-Sothoth. On wie, skąd
Dawne Istoty przedostały się w przeszłość, wie też, gdzie się
przedostaną w przyszłość. Zna też miejsca na ziemi, po których
krążyły, po których wciąż krążą, i wie, dlaczego nikt ich dostrzec nie
może. Po ich zapachu ludzie mogą czasami wyczuć ich bliskość, ale
nie są w stanie nawet wyobrazić sobie ich wyglądu, choć niektóre z

158
tych istot przekazały pewnym ludziom swoje cechy. A jest ich wiele
rodzajów, są i takie istoty, które wykazują pewne podobieństwo do
zjawy, jaką jest człowiek, a są też i takie, które nie posiadają wzroku
ani substancji. Krążą niewidzialne i ohydne w bezludnych miejscach,
w których kiedyś wypowiedziane zostały słowa i odbyły się rytualne
obrzędy w odpowiednim dla nich czasie. Wiatr szemrze w rytm ich
głosów, a ziemia szepce, świadoma ich obecności. Łamią lasy, niszczą
miasta, ale niechaj lasy ani miasta nie dostrzegają ręki, która je smaga.
Kadath poznał je na mroźnych, leżących odłogiem przestrzeniach, ale
kto spośród ludzi zna Kadatha? Na lodowej pustyni Południa i
zatopionych wyspach Oceanu znajdują się kamienie, na których
wyryte są ich pieczęcie, któż jednak oglądał kiedykolwiek okryte
głębokim lodem miasta albo zamkniętą wieżę ozdobioną girlandami
wodorostów i skorupiaków? Wielki Cthulhu jest ich kuzynem, a i on
tylko niekiedy może je wypatrzyć. Ial Shub-Niggurath! Poznacie je
jako ohydę. Ich dłoń jest przy waszych gardłach, a mino to nie
widzicie ich. Domostwo Ia jest nawet na dobrze strzeżonym progu
waszego domu. Yog-Sothoth jest kluczem do bramy, tam gdzie
spotykają się ciała niebieskie.
Człowiek rządzi teraz tam, gdzie niegdyś rządziły One; wkrótce
One będą rządzić tam, gdzie rządzi teraz człowiek. Po lecie jest zima,
po zimie lato. Czekają cierpliwie, potężne, bo znowu tutaj zapanują.
Doktor Armitage połączył to, co przeczytał, ze strasznymi
opowieściami, jakie usłyszał na temat Dunwich i samego Wilbura
Whateleya, jego tajemniczych narodzi i strasznego
prawdopodobieństwa matkobójstwa, i ogarnął go lęk; czuł się tak,
jakby powiało nań wilgotnym chłodem z grobowca. Wydało mu się,
że ten pochylony , przypominający zwierzę olbrzym spłynął chyba z
jakiejś innej planety; tylko częściowo należał do rodzaju ludzkiego, a
związany był z czarną otchłanią innego świata i innych istot, która
rozciąga się niczym koszmarna zjawa poza sferą siły i materii, czasu i
przestrzeni. Wilbur tymczasem podniósł głowę i zaczął mówić
dziwnym, donośnym głosem, jaki nie mógł się dobywać z normalnych
narządów mowy człowieka.
- Panie Armitage, chyba jednak muszę wziąć tę księgę do domu.
Są tu rzeczy, które trzeba wypróbować w innych warunkach, tutaj ich
nie mam, i byłby to grzech śmiertelny, gdyby biurokratyczne przepisy

159
powstrzymały mnie od tego. Niech pan się zgodzi. Zapewniam pana,
że nikt na to nie zwróci uwagi. A ja będę się nią dobrze opiekował. To
nie ja zniszczyłem tak tę książkę Deego.
Przerwał, dostrzegł bowiem na twarzy bibliotekarza
zdecydowany sprzeciw, podczas gdy na jego własnej odrażającej
twarzy pojawił się w tym momencie wyraz przebiegłości.
Armitage już miał powiedzieć, żeby przepisał potrzebne mu
fragmenty, gdy nagle uświadomił sobie, jaki mogą być tego
konsekwencje, i powstrzymał się od udzielenia takiej rady. Zbyt
wielka to odpowiedzialność dawać takiemu stworowi klucz do
bluźnierczych dalekich światów. Whateley, widząc, jak sprawy stoją,
starał się potraktować to lekko.
- Trudno, skoro pan tak uważa. Może w Harvardzie nie będą
robić takich trudności. - I nie mówiąc już nic więcej wyszedł
pochylając się w każdych drzwiach, jakie mijał.
Z okna biblioteki Armitage przyglądał się, jak Wilbur
przemierzał dziedziniec podskakując niczym goryl, zaś pies
łańcuchowy ujadał z całych sił. Przypomniały mi się wszystkie
tajemnicze opowieści, jakie usłyszał, a także artykuły w starym
niedzielnym czasopiśmie "Advertiser" i to wszystko, czego się
dowiedział od prostych wieśniaków w Dunwich.
Pochodzące nie z tego świata niewidziane istoty - a
przynajmniej nie z trójwymiarowej ziemi - wrogie i straszne,
grasowały po wąwozach Nowej Anglii i tkwiły, te obleśne stwory, na
górskich szczytach. Był o tym przekonany już od dawna. Teraz prawie
wyczuwał bliską obecność strasznego, niepokojącego koszmaru i
niemal dostrzegał, jak nosiła się moc tej piekielnej, czarnej,
odwiecznej mary, dotychczas pozostającej w stanie bierności.
Zamknął "Necronomicon" z obrzydzeniem ale w sali wciąż unosił się
odrażający, nieokreślony zapach.
"Poznacie ich po zapachu" - zacytował. Tak, był to ten sam
zapach, jaki przyprawił go o mdłości na farmie Whateleyów przed
trzema laty. Przyszedł mu na myśl Wilbur, odrażający i złowieszczy, i
zaśmiał się szyderczo na wspomnienie krążących we wsi pogłosek o
jego pochodzeniu.
- Kazirodztwo? - Armitage wypowiedział to prawie że pełnym
głosem. - Wielki Boże, cóż za uprszczenie! Pokaż im Artura

160
Machene'a "The Great God Pan", a uznają to za powszechny w
Dunwich skandal. Ale jakaż to istota... jaki przeklęty, bezkształtny
stwór z tej trójwymiarowej ziemi albo spoza jej granic... jest ojcem
Wilbura Whateleya? Urodził się w święto Matki Boskiej Gromniczej,
w dziewięć miesięcy po wigilii pierwszego maja 1912 roku, kiedy to
wieści o podziemnych odgłosach dotarły do Arkham. Co krążyło po
górach w tę majową noc?
Jakiż to koszmarny stwór, na pół ludzki, z ciała i krwi, osiadł na
tym świecie?
Następne tygodnie dr Armitage poświęcił na zbieranie
wiadomości o Wilburze Whateleyu i bezkształtnych istotach
przebywających w okolicy Dunwich. Skontaktował się z doktorem
Houghtonem w Aylesbury, który był przy śmierci Starego Whateleya,
i zaczął się głęboko zastanawiać nad ostatnimi słowami, jakie starzec
wypowiedział przed śmiercią, a jakie mu doktor powtórzył. Pobyt w
Dunwich nie wniósł nic nowego, natomiast uważne zapoznanie się z
"Necronomicon", zwłaszcza z tymi fragmentami, których Wilbur
szukał z takim zapałem, dostarczyło mu nowych i strasznych kluczy
do natury, metod, pragnień i potwornego zła zagrażającego tej
planecie. Przeprowadził liczne rozmowy z uczonymi, zajmującymi się
okultyzmem, z innymi skontaktował się listownie, i w rezultacie
popadł w zdumienie, które powoli przerodziło się w niepokój, a nawet
paniczny lęk. Latem nie mógł już się oprzeć uczuciu, że stanowczo
należy coś zrobić z tym strasznym koszmarem, jaki się czai w
dolinach górnego biegu Miskatonic, a także z tym potworem znanym
ludzkości jako Wilbur Whateley.
Koszmar z Dunwich miał miejsce pomiędzy dożynkami, 1
sierpnia, a zrównaniem dnia z nocą, 21 września 1928 roku, i doktor
Armitage był jednym ze świadków strasznego prologu tego
wydarzenia. Słyszał o groteskowej wyprawie Whateleya do
Cambridge i o niestrudzonych wysiłkach, jakie podejmował, żeby
tylko wypożyczyć "Necronomicon" z Widener Library albo
przynajmniej przepisać odpowiednie fragmenty. Wysiłki te spełzły na
niczym, gdyż Armitage wysłał pełne powagi ostrzeżenie do
wszystkich bibliotekarzy mających w swojej pieczy tę straszną księgę.
Wilbur był w Cambridge okropnie zdenerwowany; chciał za wszelką
ceną zdobyć książkę, a jednocześnie jak najprędzej powrócić do

161
domu, tak jakby się obawiał konsekwencji swojej nieobecności.
Na początku sierpnia miały miejsca nieoczekiwane wydarzenia.
Trzeciego sierpnia, we wczesnych godzinach rannych, zbudziło
doktora Armitage'a wściekłe, zajadłe szczekanie łańcuchowego psa na
dziedzińcu college'u. Warczał, skowyczał, szczekał jak oszalały, i to
coraz bardziej zaciekle, ale co pewien czas zalegała na moment pełna
grozy, złowieszcza cisza. Nagle rozległ się zupełnie inny krzyk, który
rozbudził połowę mieszkańców Arkham, a potem nawiedzał ich
bezustanni we snach - a był to krzyk, jaki nie mógł się dobyć z gardła
istoty zrodzonej na ziemi i przynależnej do tego świata.
Amitage szybko się ubrał i popędził przez ulicę i trawnik prosto
do college'u, gdzie już zdążyli się zgromadzić inni ludzie. Z biblioteki
dochodził przenikliwy dźwięk sygnału alarmowego. W blasku
księżyca widać było otwarte okno ziejące czernią, a więc ktoś musiał
się dostać do biblioteki, bo stamtąd właśnie dochodziło szczekanie i
warczenie, ale także jakieś zduszone jęki. Instynkt podszepnął
Armitage'owi, że to, co się tam rozgrywa, nie jest przeznaczone dla
oczu przeciętnego widza, autorytatywnie więc kazał się wszystkim
odsunąć, a sam otworzył drzwi prowadzące do hallu. W
zgromadzonym tłumie dostrzegł profesora Warrena Rice'a i doktora
Francisa Morgana, którym zwierzył się ze swoich wątpliwości i złych
przeczuć. Do nich zwrócił się z prośbą, aby mu towarzyszyli. Teraz
słychać już było tylko czujny, monotonny skowyt psa; nagle jednak ze
zdumieniem stwierdził, że w gęstwinie pobliskich krzaków rozlega się
głośny, chóralny świergot lelków kozodojów, jakby zestrojony z
rytmem ostatnich oddechów umierającego człowieka.
W całym budynku unosił się straszliwy fetor, tak już dobrze
znany doktorowi Armitage'owi.
Wszyscy trzej mężczyźni pomknęli przez hall do niewielkiej
czytelni, z której dobiegał skowyt psa. Przez chwilę nikt nie miał
odwagi zapalić światła, w końcu Armitage zdobył się na odwagę i
przekręcił kontakt. Jeden spośród nich - trudno ustalić kto - krzyknął
przeraźliwie ujrzawszy to, co znajdowało się w sali pośród
poprzewracanych stołów i krzeseł. Profesor Rice twierdzi, że na
moment utracił całkowicie przytomność, mimo że się nie zachwiał ani
nie przewrócił.
Stwór, który leżał skulony na boku, w kałuży cuchnącej

162
zielonożółtej posoki i smolistej mazi, miał około trzech metrów
wysokości; pies poszarpał na nim odzienie, porozrywał mu skórę.
Jeszcze żył, jego ciałem miotały przeraźliwe, spazmatyczne drgawki,
a pierś falowała w zgodnym rytmie z szaleńczym świergotem lelków
kozodojów. Po całej sali przewracały się szczątki skórzanych butów i
strzępy ubrania, w oknie zaś leżał porzucony tam, pusty worek.
Koło biurka stojącego pośrodku czytelni leżał nierozładowany
rewolwer z wgiętym nabojem.
Stwór ten jednak tak absorbował ich uwagę, że o niczym innym
nie byli w stanie myśleć.
Byłoby to banalne i niecałkowicie oddające prawdę, gdyby
powiedzieć, że żadne pióro nie zdołałoby opisać tego widoku, z całą
jednak stanowczością można stwierdzić, że nie jest to możliwe, aby
ktokolwiek, kto myśli i widzi w kategoriach kształtów i form znanych
na tej planecie i związanych z trójwymiarowością, potrafił sobie to
wyobrazić i komukolwiek to przekazać. Stwór ten miął po części
kształt ludzki, zwłaszcza ręce i twarz, która w swojej brzydocie nosiła
jednak cechy rodu Whateleyów. Tors i dolne kończyny miał
niesamowicie wynaturzone i tylko starannie dopasowany ubiór mógł
to zamaskować i umożliwić istnienie na ziemi bez budzenia
sprzeciwu.
Powyżej pasa był na wpół antropomorficzny, choć jego klatka
piersiowa, na której wciąż jeszcze czujnie spoczywały rozcapierzone
pazury psa, pokryta była pomarszczoną skórą krokodyla albo
aligatora. Plecy miał usiane żółtymi i czarnymi plamami, odnosiło się
wrażenie, że obciągnięte są łuskowatą skórą węża. Jeszcze gorzej
wyglądał poniżej pasa; tu już trudno się było dopatrzeć podobieństwa
do człowieka, był to potwór. Porastała go czarna sierść, a z brzucha
zwisało chyba ze dwadzieścia macek ze sterczącymi, czerwonymi
otworami gębowymi. Były one dziwacznie rozmieszczone, w jakimś
układzie geometrycznym, wykraczającymi poza normy ziemskie i
systemu słonecznego. Na biodrach, w różowych, otoczonych rzęsami
oczodołach, znajdowało się głęboko osadzone, szczątkowe oko;
zamiast ogona miał coś w rodzaju trąby albo macki z fioletowymi
pierścieniami, co w gruncie rzeczy przypominało szczątkowe usta
albo gardło. Porośnięte sierścią kończyny przypominały tylne łapy
prehistorycznych jaszczurów, z pożyłkowanymi brzuśćcami, nie były

163
to jednak ani kopyta, ani pazury. Kiedy stwór ten oddychał, ogon i
macki w rytm oddechu zmieniały kolor, jakby pod wpływem krążenia
owej zielonkawej cieczy, przybierając w ogonie odcień żółtawy i
szarobiały pomiędzy fioletowymi pierścieniami. Prawdziwej krwi nie
było w nim ani śladu, tylko ta cuchnąca, zielonożółta, lepka ciecz,
która sączyła się po malowanej podłodze pozostawiając odbarwione
plamy.
Umierający stwór jakby się ożywił w obecności trzech
mężczyzn i nie odwracając ani nie poruszając głowy zaczął coś
mamrotać. Armitage nie odnotował tych słów, ale zapewnia, że nie
był to język angielski. Z początku poszczególne sylaby najwyraźniej
nie miały związku z żadną ziemską mową, ale pod koniec można było
odróżnić nie powiązane ze sobą fragmenty z "Necronomicon", która
stała się zgubną dla tego diabelskiego potwora. Armitage przypomina
sobie, że brzmiało to mniej więcej następująco: "N'gal, n'ha'ghaa,
bugg-shoggog, y'hah: Yog-Sothoth, Yog-Sothoth..." Wreszcie głos
zamilkł, a krzyk lelków nasilił się w rytmicznym crescendo
oczekiwania.
Po chwili oddech zamarł, a pies uniósł do góry głowę i zawył
posępnie. Pożółkła, ohydna twarz potwora zmieniła się, wielkie
czarne oczy zapadły się głęboko. Za oknem nagle umilkła wrzawa
lelków, a ponad głowami wzburzonego tłumu rozległ się szaleńczy
trzepot ich skrzydeł. Na tle księżyca zamajaczyła ogromna chmura
skrzydlatych stróży, wzbiła się wysoko i znikła, jakby przerażona tym,
co miało stać się jej łupem.
Wtem pies zerwał się, zaszczekał przeraźliwie i wyskoczył
przez okno, którym się dostał do środka. Tłum zawrzał, a doktor
Armitage zwrócił się z prośbą, żeby nikt się nie zbliżał, dopóki lekarz
i policja nie dokonają oględzin. Dziękował Bogu, że okna są
umieszczone wysoko i nikt nie może zajrzeć, dla pewności pozaciągał
szczelnie wszystkie zasłony.
Tymczasem przyjechali dwaj policjanci; doktor Morgan, który
spotkał się z nimi w hallu, zaczął ich nakłaniać, aby dla własnego
dobra nie wchodzili do cuchnącej czytelni, dopóki nie przyjedzie
lekarz i leżący na ziemi stwór nie zostanie przykryty.
Tymczasem na podłodze zachodziło przedziwne zjawisko. Nie
ma potrzeby opisywać procesu kurczenia się i rozkładu, jaki odbywał

164
się na oczach doktora Armitage'a i profesora Rice'a; można jednak
śmiało powiedzieć, że tylko twarz i ręce Wilbura Whateleya
wykazywały podobieństwo do człowieka, reszta ciała miała niewiele
wspólnego z rodzajem ludzkim. Kiedy przybył lekarz, na malowanych
deskach podłogi widniała tylko lepka biała masa, a przykry zapach
ulotnił się całkowicie. Stwór pozbawiony był czaszki i szkieletu, w
prawdziwym znaczeniu tych słów. Musiało to być dziedzictwo po
ojcu nieznanego pochodzenia.

VI

Wszystko to jednak było tylko prologiem do prawdziwego


koszmaru, jaki zdarzył się w Dunwich. Oszołomieni funkcjonariusze
załatwili sprawy formalne, a szokujące szczegóły ukryli przed prasą i
ludźmi. Do Dunwich i Aylesbury wysłano przedstawicieli prawa, aby
spisali wszystko, co stanowiło własność Wilbura Whateleya, i
odnaleźli jego ewentualnych spadkobierców. Wieś zastali w stanie
ogromnego podniecenia z powodu nasilonych podziemnych grzmotów
rozlegających się w głębi nawiedzonych gór, potwornego smrodu i
odgłosu plusku i jakby chłeptania, które dochodziły z zabitej deskami
górnej części domu Whateleyów. Earl Sawyer, który zaopiekował się
koniem i bydłem podczas nieobecności Wilbura, był zupełnie
rozstrojony nerwowo. Przedstawiciele prawa znaleźli jakiś pretekst,
aby nie wkraczać na hałaśliwe i zabite deskami piętro; zadowolili się
jednorazowym przeglądem części mieszkalnej domu i świeżo
naprawionych szop. Złożyli obszerny raport w sądzie w Aylesbury i
podobno wciąż jeszcze toczy się spór o spadek pomiędzy licznymi
Whateleyami, zdrowymi i zdegenerowanymi, zamieszkującymi dolinę
w górnym biegu Miskatonic.
Na biurku Wilbura ku niezmiernemu zdumieniu znaleziono
ogromny manuskrypt, pisany dziwnym charakterem pisma, różnym
atramentem i w różnych odstępach, który uznano za pamiętnik. Po
trwającej tydzień naradzie wysłano go wraz z kolekcją dziwnych
książek pozostałych po zmarłym do Miskatonic University celem ich
przestudiowania i ewentualnego przetłumaczenia. Jednakże okazały

165
się niemożliwe do rozszyfrowania dla najwybitniejszych nawet
lingwistów. Nie odkryto też śladu po starych, złotych monetach,
którymi Wilbur i Stary Whateley spłacali zawsze swoje zobowiązania
pieniężne.
To wszystko zaczęło się dziewiątego września o zmierzchu.
Wieczorem rozległy się huki w górach, a przez całą noc wszystkie psy
we wsi szczekały przeraźliwie. Ci, którzy wstali wcześnie rano
dziesiątego września, poczuli jakiś szczególny swąd w powietrzu.
Około siódmej rano Luthr Brown, chłopak najmujący się do pasania
bydła u George'a Boreya, którego farma znajdowała się na pograniczu
wsi i wąwozu Cold Spring, wpadł do kuchni oszalały ze strachu, a za
nim na podwórko wcale nie mniej przerażone stado ryczących i
wierzgających krów. Z trudem łapiąc oddech Luther Brown
opowiedział gospodyni, co następuje:
- Pani Corey, tam na drodze za wąwozem coś się dzieje!
Śmierdzi, jakby spadł piorun, i wszystkie krzaki i drzewa są odsunięte
od drogi, jakby ktoś ciągnął cały dom. Ale to jeszcze nie najgorsze. Są
jakieś ślady na drodze, pani Corey, wielkie i okrągłe jak denko beczki,
a wszystkie tak głębokie, jakby to słoń przeszedł, tylko że jest ich
więcej, niżby mogły to zrobić cztery nogi słonia. Jak pędziłem, to się
im przyjrzałem, z jednego miejsca rozchodzą się linie, jak na
palmowym liściu, ale są dwa albo trzy razy większe od liścia i mocno
wbito je w drogę.
Okropnie śmierdzą, tak samo jak stary dom Whateleyów...
Urwał i zaczął drżeć ze strachu. Pani Corey, nie mogąc już nic
więcej od niego wydobyć, zaczęła telefonować do sąsiadów
rozsiewając panikę, która była jednak tylko wstępem do prawdziwego
koszmaru. Kiedy zadzwoniła do Sally Sawyer, gospodyni Seta
Bishopa, który mieszkał najbliżej Whateleyów, zamiast sama mówić,
musiała się zamienić w słuchaczkę; sym Sally, Chauncey, nie mógł
spać i wyszedł na wzgórze, ale spojrzawszy na pastwisko, na którym
pozostały na noc krowy Bishopa, wrócił do domu w panicznym
strachu.
- O tak, pani Corey - mówiła drżącym głosem Sally - Chauncey
wpadł do domu w takim stanie, że słowa nie mógł wykrztusić. Mówił,
że dom Whateleyów cały się rozleciał, deski porozrzucane, jakby go
dynamit rozsadził od środka. Tylko podłoga została, z tym, że cała jest

166
zalana czymś podobnym do smoły, ale okropnie to cuchnie i skapuje
na ziemię, gdzie odleciały ściany. A na podwórzu są jakieś ślady...
wielkie, okrągłe jak dno beczki, i tak samo lepkie, jak ta smoła na
podłodze. Chauncey mówi, że prowadzą na łąki, a tam pas stratowanej
trawy szerszy niż stodoła i wszystkie mury z kamienia przewrócone,
tam gdzie to przeszło.
Chauncey mówi też, że chociaż tak okropnie się przestraszył, to
pomyślał jednak o krowach Setha. Znalazł je na pastwisku wysoko
koło Diabelskiego Uskoku w okropnym stanie. Połowa nie żyje, a
połowa wygląda tak, jakby krew z nich ktoś wypił, i mają takie rany
na skórze jak bydło Whateleyów, od kiedy Lavinia urodziła tego
wstrętnego odszczepieńca.
Seth teraz poszedł obejrzeć swoje krowy, ale chyba się nie
zbliży do famy tego czarownika Whateleya. Chauncey nie poszedł
zobaczyć, w którą stronę z pastwiska prowadzą te ślady, ale wydaje
mu się, że chyba drogą do wąwozu.
Pani Corey, mówię pani, jest w tym wszystkim coś
niesamowitego i pewna jestem, że to zgotował ten wstrętny Wilbur
Whateley, a spotkało go to, na co zasłużył. Zawsze mówiłam, że to nie
człowiek. To on i stary Whateley hodowali coś w swoim zabitym
deskami domu, co było jeszcze mniej ludzkie niż sam Wilbur. Koło
Dunwich zawsze działy się niesłychane rzeczy, kręciły się jakieś żywe
istoty, ale nie byli to ludzie i nie byli przychylni ludziom.
W nocy ziemia grzmiała, a Chauncey słyszał w wąwozie Cold
Spring taki krzyk lelków kozodojów, że wcale nie mógł spać. Potem
wydało mu się, że słyszy hałasy na farmie Whateleyów... jakiś trzask i
rozdzieranie drzewa, jakby otwierano wielką skrzynię albo klatkę.
Przez całą noc nie zmrużył oka i jak tylko wzeszło słońce, już
był na nogach i popędził do Whateleyów, żeby zobaczyć, co się tam
stało. Oj, napatrzył się tam, pani Corey! Nic dobrego to nie wróży,
wszyscy chyba powinni się zebrać i jakoś na to zaradzić. Wiem, że
coś się koło nas dzieje, czuję, jak zbliża się moja godzina, ale chyba
sam Bóg tylko wie, co to jest.
Czy Luther widział, dokąd prowadzą ślady? Nie? Jeśli są na
drodze do wąwozu po tej stronie i nie doszły do pani domu, to znaczy,
że to coś chyba udało się do wąwozu. Tak można przypuszczać.
Zawsze powiadam, że wąwóz Cold Spring to niezdrowe i

167
nieprzychylne miejsce dla człowieka. Lelki kozodoje i świętojańskie
robaczki zachowują się tam tak, jakby nie były to boskie stworzenia, a
niektórzy mówią, że jak stanąć w pewnym miejscu, między
wodospadem a Legowiskiem Niedźwiedzia, to słychać w wąwozie
jakieś głosy i coś się tam rusza.
W południe niemal wszyscy mężczyźni i chłopcy z Dunwich
zgromadzili się na drogach i łąkach pomiędzy zrujnowaną farmą
Whateleyów a wąwozem Cold Spring. Z przerażeniem oglądali
ogromne ślady, okaleczone krowy Bishopa, zdumiewające ruiny
pozostałe po farmie, stratowaną roślinność na polach i przy drogach.
Ta niepojęta rzecz, która napadła na świat, skryła się niewątpliwie w
tym strasznym wąwozie. Wszystkie drzewa rosnące na jego skraju
zostały połamane, a poprzez przepaścistą gęstwinę poszycia
wygnieciona została szeroka droga. Wyglądało to tak, jakby dom
zmieciony przez lawinę zsunął się ze stromego zbocza i przygniótł
całą roślinność. Nie dochodziły od strony wąwozu żadne odgłosy,
dolatywał tylko jakiś nieokreślony smród. Trudno się dziwić, że
wszyscy woleli rozprawiać na brzegu wąwozu, aniżeli schodzić na dół
i rzucać wyzwanie temu cyklopowemu potworowi w jego własnym
legowisku. Towarzyszące ludziom trzy psy z początku ujadały z
całych sił, ale z czasem umilkły, widać, że niechętnie przebywały w
pobliżu wąwozu. Ktoś telefonicznie zawiadomił o tym wydarzeniu
"Aylesbury Transcript", ale wydawca tej gazety, przywykły już do
najdziwniejszych opowieści o Dunwich, napisał tylko na ten temat
krótki, krotochwilny artykuł, przedrukowany potem przez Associated
Press.
Tego wieczoru wszyscy wrócili do domu i szczelnie pozamykali
domy i obory. Nikt też nie pozostawił na pastwisku swoich krów.
Około drugiej w nocy całą rodzinę Elmera Frye'a, którego farma
znajdowała się na wschodnim brzegu wąwozu Cold Spring, zbudziło
wściekłe szczekanie psów i okropny smród. Cała rodzina usłyszała na
dworze coś jakby świszczenie i chłeptanie. Pani Frye zaproponowała,
żeby zawiadomić sąsiadów, i Elmer już sięgał do telefonu, gdy rozległ
się trzask rozłupywanego drzewa. A dochodził bez wątpienia od
strony obory. Wkrótce Frye'owie usłyszeli ryk i wierzganie krów. Psy
ociekające śliną, skupiły się przy nogach osłupiałej i przerażonej
rodziny. Frye odruchowa zapalił latarkę, choć zdawał sobie sprawę, że

168
gdyby teraz wyszedł na podwórze, spotkałaby go niechybna śmierć.
Dzieci i kobiety jęknęły cicho, od głośnego krzyku powstrzymał je
instynkt samoobronny, czuły bowiem, że ich życie uzależnione jest od
ciszy. Krowy przestały ryczeć, muczały tylko żałośnie, ale wkrótce
rozległo się skrzypienie, trzaski i odgłosy miażdżenia. Cała rodzina
Frye'ów, skupiona w jednej izbie, nie śmiała się poruszyć, dopóki nie
umilkło echo tych odgłosów daleko w wąwozie. Po chwili, wśród
porykiwania bydła w oborze i demonicznego krzyku lelków w
wąwozie, Selina Frye dotarła do telefonu i powiadomiła sąsiadów o
tym wydarzeniu.
Nazajutrz całą wieś ogarnęła panika; grupy zalęknionych i
prawie milczących ludzi przychodziły na miejsce, na którym szalała ta
piekielna istota, i odchodziły. Od wąwozu aż po farmę Frye'ów
ciągnęły się dwa pasma stratowanej trawy, na nagich skrawkach ziemi
widniały ogromne ślady, a jedna ściana starej, czerwonej obory
całkowicie się zawaliła. Udało się znaleźć i rozpoznać tylko czwartą
część krów, przy czym z niektórych pozostały tylko szczątki, a te,
które przetrwały, i tak trzeba było dobić. Earl Sawyer zaproponował,
żeby zwrócić się z prośbą o pomoc do Aylesbury albo Arkham, ale
wszyscy uznali, że byłoby to bezcelowe. Stary Zebulon Whateley, z
odgałęzienia rodu jeszcze zdrowego, ale już ulegającego degeneracji,
wspomniał coś niezbyt wyraźnie, że może należałoby odprawić jakieś
obrzędy na szczytach wzgórz. Pochodził z tych Whateleyów, którzy
wiernie przestrzegali tradycji, pamiętał jakieś śpiewy swoich
przodków, ustawiających się w wielki krąg, które nie miały nic
wspólnego z Wilburem i jego dziadkiem.
Noc zapadła nad nawiedzoną wsią, a wszyscy byli zbyt bierni,
aby zorganizować jakąś skuteczną obronę. Kilka spokrewnionych
rodzin zgromadziło się pod jednych dachem i spędziło noc na
czuwaniu. Inni, podobnie jak poprzedniej nocy, zabarykadowali
wszystkie drzwi, ponabijali strzelby i ustawili w zasięgu ręki widły,
ale były to w gruncie rzeczy ruchy pozorne. Nic jednak tej nocy się
nie zdarzyło, dochodziły jedynie od strony gór jakieś odgłosy.
Nastał dzień, a wraz z nim wstąpiła nadzieja, że to nowe
straszne zdarzenie minęło bezpowrotnie. Znaleźli się nawet
śmiałkowie proponujący ofensywną wyprawę do wąwozu, choć nie
byli skorzy posłużyć przykładem nastawionej niechętnie większości.

169
Następnej nocy znowu zabarykadowano drzwi, ale
poszczególne rodziny nie gromadziły się już pod jednym dachem.
Rano rodziny Frye'a i Setha Bishopa powiadomiły wszystkich, że psy
w ich zagrodach były bardzo niespokojne i że skądś z daleka
dochodziły dziwne odgłosy, dolatywał smród, a poza tym zauważono
świeże, ogromne ślady na drodze otaczającej Sentinel Hill. Tak samo
jak poprzednio stratowana roślinność po obu stronach drogi
świadczyła o olbrzymich rozmiarach tego potwora; ślady te
najwyraźniej prowadziły w obydwu kierunkach, tak jakby góra wyszła
z wąwozu Cold Spring i tą samą drogą tam powróciła. U stóp wzgórza
szeroki pas przygniecionych młodych krzewów prowadził wzwyż i aż
dech ludziom zaparło, kiedy zobaczyli, że nawet w najbardziej
stromych miejscach ani trochę nie zbaczał. A więc ten stwór mógł się
dostać nawet po najbardziej pionowym skalistym urwisku; kiedy
grupa zwiadowcza dotarła na szczyt okrężną, bezpieczną drogą,
przekonała się, że tam ślad się kończył... albo też tam właśnie
zawracał.
Na tym właśnie szczycie Whateleyowie rozpalali ognisko i
odprawiali dwa razy w roku swoje diabelskie obrzędy przy skale w
kształcie stołu. Teraz tam właśnie znajdował się największy teren
stratowanej przez tego olbrzyma ziemi, a we wklęśnięciach pozostała
gęsta, cuchnące, smolista ciecz, taka sama, jaką widziano na podłodze
zburzonej farmy Whateleyów po ucieczce tego potwora. Wszyscy
popatrzyli na siebie, wymieniając słowa szeptem, po czym spojrzeli w
dół. Powrót odbył się najwyraźniej tą samą drogą. Wszelkie
rozważania byłyby próżnym wysiłkiem. Rozum, logika, zdrowa myśl
- były tu zawodne. Może tylko stary Zebulon, który nie uczestniczył w
wyprawie, potrafiłby znaleźć w tym jakiś sens i udzielić
wiarogodnego wyjaśnienia.
Czwartkowa noc rozpoczęła się podobnie jak poprzednie, ale
zakończyła się mniej szczęśliwie. W wąwozie rozlegał się taki krzyk
lelków kozodojów, że większość ludzi we wsi nie mogła zmrużyć oka,
a około trzeciej w nocy rozdzwoniły się wszystkie telefony. Ci, którzy
podnieśli słuchawki, usłyszeli oszalały z przerażenia krzyk: "Na
pomoc, o Boże!...", a niektórym wydało się, że po tym krzyku dobiegł
ich jakiś trzask, po czym zaległa kompletna cisza. Nikt nie miał
odwagi zrobić kroku, nikt nie miał pojęcia, czyj to był głos, aż do

170
świtu.
Wtedy dopiero wszyscy się rozdzwonili i stwierdzona, że tylko
Frye'owie milczą. Tajemnica wyjaśniła się po godzinie, kiedy grupa
uzbrojonych mężczyzn zebrawszy się w pośpiechu wyruszyła w
stronę farmy Frye'ów, położonej w pobliżu wąwozu. Choć nie było to
dla nikogo niespodzianką, widok jednak był straszny. Wszystko
zostało stratowane, olbrzymie ślady rzucały się w oczy z daleka,
farma zniknęła. Zastała zgnieciona jak skorupka jajka, a w ruinach nie
znaleziono ani żywego, ani martwego człowieka. Była tam tylko
cuchnąca maź, a straszny fetor unosił się zewsząd. Rodzina Frye'ów
przestała w Dunwich istnieć.

VII

Tymczasem za zamkniętymi drzwiami sali pełnej książek w


Arkham rozegrała się spokojniejsza już, ale bardzo znamienna faza tej
tragedii. Osobliwy manuskrypt albo pamiętnik Wilbura Whateleya,
przekazany do Miskatonic University do przetłumaczenia, wywołał
zamieszanie i sprawił niemało kłopotu ekspertom języków zarówno
starożytnych, jak i nowożytnych; alfabet, choć wykazywał pewne
podobieństwo do kreskowego alfabetu arabskiego używanego w
Mezopotamii, był jednak nieznany nawet najwybitniejszym
autorytetom w tej dziedzinie. W końcu lingwiści doszli do wniosku,
że jest to alfabet wymyślony, sprawia wrażenie jakiegoś szyfru;
jednakże żadna ze znanych kryptograficznych metod nie dostarczyła
klucza, choć uwzględniono wszystkie języki, jakimi mógł się
posługiwać autor tego manuskryptu. Stare książki zabrane z domu
Whateleyów, choć wielce interesujące i w wielu przypadkach
otwierające całkiem nowe perspektywy w przeprowadzonych przez
filozofów i naukowców pracach badawczych, nie okazały się
pomocne w rozszyfrowaniu manuskryptu. Jedna z książek, obszerne
tomisko z żelazną klamrą, była także napisana w nieznanym alfabecie,
ale zupełnie innym, przypominającym sanskryt. W końcu wszystko
zostało oddane pod opiekę doktora Armitage'a, który wykazywał
szczególne zainteresowanie sprawą Whateleyów, a poza tym był

171
wybitnym lingwistą i posiadał szczególną umiejętność odczytywania
mistycznych zapisów, zarówno starożytnych, jak i średniowiecznych.
Armitage uważał, że alfabet ten może mieć coś wspólnego z
pewnymi zakazanymi kultami, potajemnie praktykowanymi, a które
wywodzą się z bardzo odległych czasów i odziedziczyły wiele form i
zwyczajów po saraceńskich czarownikach. Nie przywiązywał jednak
do tego zbyt wielkiego znaczenia; uznał, że nie jest konieczna
znajomość pochodzenia tych symboli, skoro, jak podejrzewał, zostały
zastosowane jako szyfr nowoczesnego języka. Biorąc pod uwagę
wielką objętość manuskryptu, Armitage doszedł do wniosku, że jego
autor nie zadawałby sobie trudu posługiwania się obcym językiem, że
całość musi być napisana w języku, jakim mówił, oprócz może
zawartych w nim pewnych formuł i zaklęć. Wobec tego zabrał się do
odczytywania manuskryptu zgodnie z założeniem, że w większości
został napisany po angielsku.
Po tylu nieudanych przedsięwzięciach kolegów zdawał sobie
sprawę, że ma do czynienia z przypadkiem skompilowanym i
zagadkowym i że żadna prosta metoda nie wchodzi w rachubę. W
drugiej połowie sierpnia gromadził bez przerwy najrozmaitsze źródła
kryptograficzne; sięgał do wszystkich znajdujących się w bibliotece
ksiąg i noc po nocy zagłębiał się w arkana takich dzieł jak:
"Poligraphia" Trithemiusa, "De Furtivis Literarum Notis" Clambattlsta
Porty, "Traite des Chiffres" De Vigenere'a, Falconera "Cryptomenysus
Patefacta", osiemnastowieczne rozprawy Davy'ego i Thicknesse'a ,
odwołał się także do całkiem nowoczesnych autorytetów jak Blair,
von Marten i rękopisu Klubera, jednakże wkrótce przekonał się, że ma
do czynienia z jednym z najbardziej chytrych i pomysłowych
kryptogramów, w którym kilka oddzielnych wykazów odpowiednich
liter ułożonych zostało jak tabliczka mnożenia, a posłanie składa się
ze słów-kluczy znanych tylko wtajemniczonym.
Starsze autorytety okazały się bardziej pomocne niż
współczesne, Armitage wywnioskował więc, że kod tego
manuskryptu wywodzi się z zamierzchłych czasów, a przekazywany
był z pokolenia na pokolenie przez tajemniczych eksperymentatorów.
Kilkakrotnie już zdawało mu się, że jest blisko celu, ale zawsze wtedy
napotykał na jakieś nieprzewidziane przeszkody.
Na początku września chmury zaczęły się rozjaśniać. Udało mu

172
się ustalić pewne litery w poszczególnych częściach rękopisu, co
potwierdzało jego przypuszczenie, że tekst napisany jest w języku
angielskim.
Drugiego września wieczorem ostatnia poważna zapora została
pokonana i doktor Armitage przeczytał po raz pierwszy dłuższy
fragment rękopisu Wilbura Whateleya. Był to rzeczywiście, jak
wszyscy podejrzewali, pamiętnik, w którym ujawniała się
okultystyczna erudycja i jednocześnie absolutna ciemnota dziwnej
istoty, która to napisała. Już pierwszy długi fragment, który Armitage
rozszyfrował, opatrzony datą 26 listopada 1916, wzbudzał niepokój i
zdumienie. Został napisany przez trzy i półletnie dziecko, wyglądające
na dwanaście albo trzynaście lat.
Dzisiaj poznałem Aklo Sabaoth, który mi się nie podobał, bo
odpowiadał ze wzgórza, a nie z powietrza. To na górze wyprzedza
mnie bardziej, niż myślałem, ale nie wydaje mi się, żeby miała dużo
ziemskiego rozumu. Zabiłem psa Elama Hutchinsa, bo chciał mnie
ugryźć, i Elam mówi, że mnie zabije. Chyba jednak nie zabije.
Dziadek kazał mi całą noc powtarzać zaklęcie Dho i wydaje mi się, że
zobaczyłem podziemne miasto o dwóch biegunach magnetycznych.
Wybiorę się na te bieguny, jak ziemia zostanie oczyszczona,
jeśli nie dostanę się tam z pomocą zaklęcia Dho-Hna. Ci z powietrza
powiedzieli mi podczas sabatu, że lata upłyną, nim oczyszczą ziemię,
a dziadek chyba wtedy nie będzie żył, muszę wobec tego nauczyć się
wszystkich kątów płaszczyzny i wszystkich formuł pomiędzy Yr i
Nhhngr. Co z zewnątrz pomogą, ale nie mogą przybrać ciała bez
ludzkiej krwi. Chyba ci na górze będą mieć właściwy kształt. Widzę
to, kiedy robię znak Voorish albo rzucam proszek Ibn Gazi i jest
wtedy blisko jak w Majowy Wieczór na wzgórzu. Inna twarz może się
trochę zatrze. Ciekaw jestem, jak będę wyglądał, kiedy ziemia będzie
oczyszczona i nie będzie na niej ludzi. Ten, co przybył z Aklo
Sabaoth, mówił, że może zostanę przemieniony i stanę się taki jak ci z
zewnątrz.
Nastał ranek, a Armitage, zlany zimnym potem przerażenia,
wciąż jeszcze siedział zatopiony w pracy. Całą noc ślęczał nad
manuskryptem przy stole z elektryczną lampą i przewracał drżącymi
rękami stronice, w miarę jak odczytywał szyfr. Zadzwonił w
nerwowym pośpiechu do żony, że nie wróci do domu, a kiedy

173
przyniosła mu śniadanie, ledwie kęs zdołał przełknąć. Przez cały
dzień tylko czytał; robił przerwy jedynie wtedy, gdy musiał ponownie
posługiwać się odkrytym przez siebie kluczem do szyfru.
Przyniesiono mu obiad i kolację, ledwie jednak tknął jedzenie. W
połowie następnej nocy zdrzemnął się w krześle, ale wkrótce zbudziły
go zmory, równie potworne jak te wszystkie koszmary zagrażające
ludzkości, które poznał przy odczytywaniu manuskryptu.
Czwartego września rano profesor Rice i doktor Morgan
postanowili zobaczyć się z nim na chwilę, ale natychmiast wyszli,
pobladli i zaniepokojeni. Tego dnia wieczorem Armitage położył się
do łóżka, lecz nie mógł spać. Nazajutrz, we środę, znowu zasiadł do
manuskryptu i zaczął przepisywać to, co na bieżąco odczytywał, i to,
co już poprzednio odczytał. W ciągu nocy przespał się trochę w
fotelu, ale nim nastał świt, już siedział przy pracy. Około południa
odwiedził go lekarz, doktor Hartwell, i stanowczo zalecił mu
przerwanie pracy. Odmówił twierdząc, że musi czytać pamiętnik, jest
to sprawa niezwykłej wagi, a wyjaśni wszystko w odpowiednim
czasie. Wieczorem, nim zapał zmrok, skończył i opadł w fotelu
kompletnie wyczerpany. Kiedy żona przyniosła mu kolację, zastała go
prawie nieprzytomnego; miał jeszcze świadomość na tyle, że
zareagował krzykiem, gdy spojrzała na zrobione przez niego notatki.
Z trudem się podniósł, zgarnął wszystko, włożył do koperty i po
zaklejeniu schował ją do kieszeni marynarki. Starczyło mu sił, aby
dojść do domu, ale natychmiast trzeba było wezwać doktora
Hartwella. Kiedy doktor kładł go do łóżka, Armitage słabym głosem
powtarzał wciąż te same słowa: "I cóż, na Boga, możemy zrobić?"
Tej nocy spał, ale nazajutrz znowu był prawie nieprzytomne.
Doktorowi Hartwellowi niczego nie wyjaśnił, jedynie w chwilach
przebłysku świadomości domagał się spotkania z Ricem i Morganem.
Jego majaki budziły przerażenie, błagał, żeby zniszczyć coś na zabitej
deskami farmie, wspomniał o jakimś planie zagłady rasy ludzkiej,
zwierząt i roślin na całej ziemi przez jakieś okropne, straszne istoty z
innego świata. Krzyczał, że ziemia jest w niebezpieczeństwie,
ponieważ te istoty chcą ją oderwać od systemu słonecznego i kosmosu
materii i przyłączyć do jakiejś innej płaszczyzny czy też fazy
istnienia, od której się niegdyś odłączyła, przed milionami wieków.
Chwilami domagał się "Necronomicon" i "Daemonolatreia"

174
Remiglusa, bo miał nadzieję odnaleźć w nich formułę, która by
uchroniła ludzkość przed straszną zagładą.
- Powstrzymajcie je, powstrzymajcie! - wołał. - Whateleyowie
chcieli je wpuścić, a najgorsze dopiero ma nastąpić! Powiedzcie
Rice'owi i Morganowi, że musimy działać... to tajemnica, ale ja wiem,
jak się robi proszek... to nie jadło od drugiego sierpnia, kiedy Wilbur
znalazł tutaj śmierć, i w tej sytuacji...
Jednakże Armitage, mimo siedemdziesięciu trzech lat, miał
dobrą kondycję i zapadł w głęboki sen. W piątek rano obudził się bez
gorączki, całkiem przytomny, choć trapiony lękiem i poczuciem
ciążącej na nim odpowiedzialności. W sobotę po południu czuł się już
na tyle dobrze, że mógł się wybrać do biblioteki i odbyć naradę z
Rocem i Morganem. Aż do późnego wieczora łamali sobie głowę,
zatopieni w różnych spekulacjach i desperackich rozważaniach.
Wyciągneli z załadowanych półek, a także z miejsc specjalnie
strzeżonych najdziwniejsze księgi; w szaleńczym pośpiechu
przepisami mnóstwo rozmaitych diagramów i formuł. O sceptycyzmie
nie mogło być mowy. Wszyscy trzej widzieli ciało Wilbura Whateleya
leżące na podłodze w tym budynku, nie mogli więc traktować tego
pamiętnika jak bredzenia szaleńca.
Rozbieżność wyłoniła się dopiero w kwestii powiadomienia
policji stanowej w Massachusetts, ale w końcu uznali, że nie miałoby
to sensu. Jeśli ktoś nie zetknął się z tym osobiście i nie uczestniczył w
dalszych badaniach, nie był w stanie dać temu wiary. Późnym
wieczorem skończono naradę bez ustalenia konkretnego planu
działania. Armitage spędził jednak całą niedzielę nad porównywaniem
różnych formuł i mieszaniem chemikaliów zdobytych w miejscowym
laboratorium. Im dłużej zastanawiał się nad tym piekielnym
pamiętnikiem, tym bardziej zaczynał wątpić w skuteczność
zniszczenia za pomocą jakichkolwiek materialnych składników istoty
pozostawionej przez Wilbura Whateleya - istoty zagrażającej ziemi, a
nieznanej Armitage'owo, która za kilka godzin miała zaatakować
świat i stać się symbolem pamiętnego dla Dunwich koszmaru.
Poniedziałek upłynął mu w podobny sposób, gdyż zadanie,
jakiego się podjął, wymagało nieskończenie długich badań i
eksperymentów. Zaglądając do manuskryptu, co chwila wprowadzał
zmiany w swoim planie, i wreszcie doszedł do wniosku, że

175
skuteczność jego działania będzie budzić wątpliwości do samego
końca. Do wtorku ustalił jednak konkretny plan i miał nadzieję, że w
najbliższym tygodniu zdoła się wybrać do Dunwich. A we środę
nastąpiło straszne zdarzenie. "Arkham Advertiser" zamieścił w
niewidocznym miejscu w rogu żartobliwą notatkę, w której
powiadamiano, że przemyt whisky w Dunwich zbudził potwora, który
pobił wszelkie rekordy. Osłupiały Armitage natychmiast
zatelefonował do Rice'a i Morgana. Zastanawiali się do późna w nocy
nad dalszym działaniem, a następny dzień wypełniły im gorączkowe
przygotowania do podróży. Armitage zdawał sobie sprawę, że będzie
miał do czynienia ze strasznymi mocami, ale nie widział innej
możliwości zniweczenia o wiele poważniejszej i złowrogiej
działalności podjętej przez jego poprzedników.

VIII

W piątek rano Armitage, Rice i Morgan wyruszyli samochodem


do Dunwich, dokąd przybyli około pierwszej w południe. Dzień był
ładny, ale nawet w najjaśniejszym słońcu zdawał się tu wisieć ponad
kopulastymi górami i głębokimi, ciemnymi wąwozami nastrój jakby
oczekiwanej grozy. Tu i ówdzie na szczytach gór rysowały się na tle
nieba stojące w kręgu posępne kamienie. W sklepie Osborne'a
panowało milczące przerażenie, zorientowali się więc, że musiało się
stać coś strasznego. Okazało się, że rodzina Frye'ów i ich farma uległy
całkowitej zagładzie. Przez całe popołudnie jeździli po Dunwich;
wypytywali wieśniaków o wszystko, co się tutaj zdarzyło, z
niepokojem i lekiem obejrzeli ruiny farmy Frye'ów z kałużami
smolistej mazi, monstrualne ślady na podwórku, okaleczone bydło
Setha Bishopa i ogromne pasma stratowanej roślinności w różnych
miejscach. Ślad prowadzący na szczyt Sentinel Hill i z powrotem był
dla Armitage'a kataklizmem, długo wpatrywał się w złowróżbną skałę,
przypominającą ołtarz, na szczycie tej góry.
Ponieważ dowiedzieli się, że rano przybyli tutaj funkcjonariusze
policji stanowej z Aylesbury na skutek telefonicznego zawiadomienia
o tragedii Frye'ów, postanowili odszukać ich i omówić całą sprawę.

176
Przyjechało pięciu funkcjonariuszy samochodem, który stał teraz
pusty na podwórku zrujnowanej farmy Frye'ów. Wieśniacy, którzy z
nimi rozmawiali, byli równie zaskoczeni jak Armitage i jego
towarzysze. Nagle stary Sam Hutchins pobladł, trącił łokciem Freda
Farra i wskazał ręką na przesiądknięty wilgocią głęboki wąwóz w
pobliżu farmy.
- Boże! - zawołał ledwo dysząc. - Mówiłem, żeby nie schodzili
do wąwozu. Nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś może to zrobić.
Przecież widać te wielkie ślady, strasznie śmierdzi, a lelki kozodoje
wrzeszczały tam w ciemności w samo południe...
Wszystkich przeszył zimny dreszcz, instynktownie i
podświadomie zamienili się w słuch.
Armitage, który teraz niemal namacalnie zetknął się z tą
potwornością i jego zgubnymi skutkami, drżał pod ciężarem
odpowiedzialności, do jakiej się poczuwał. Wkrótce miała już zapaść
noc, a przecież właśnie wtedy ten piekielny olbrzym odbywał swoje
wyprawy.
Negotium perambulans in tenebrus... Stary bibliotekarz
powtarzał zapamiętaną formułę i zaciskał w ręku kartkę z drugą
formułą, której się nie zdążył nauczyć. Sprawdził, czy dobrze działa
jego latarka. Stojący obok Rice wyjął z walizki metalowy rozpylacz
używany zazwyczaj do niszczenia insektów, natomiast Morgan
przyszykował strzelbę myśliwską na dużą zwierzynę i w niej pokładał
nadzieję, choć pozostali byli przekonani, że żadna broń nie może być
skuteczna.
Armitage, po przeczytaniu pamiętnika, zbyt dobrze zdawał
sobie sprawę, czego można się spodziewać, ale nawet o tym nie
napomknął i tak już mocno przerażonym mieszkańcom Dunwich.
Miał nadzieję, że może zdoła pokonać potwora, nie odkrywając
światu, jakiej potworności uniknął. Kiedy zaczął zapadać zmrok,
wieśniacy zaczęli się rozpraszać.
Wszyscy pragnęli się schronić w domu, choć byli świadomi, że
żadne zamki ani zasuwy nie zabezpieczą ich przed siłą, która łamie
drzewa i tratuje domu. Z powątpiewaniem potrząsali głowami
dowiedziawszy się, że trzej przybysze zamierzają stać na straży przy
ruinach Frye'ów w pobliżu wąwozu. Co więcej, mieli wątpliwości, czy
jeszcze kiedykolwiek ich zobaczą.

177
Tej nocy ziemia pod wzgórzami grzmiała, a lelki złowieszczo
krzyczały. Co jakiś czas powiew wiatru z głębi wąwozu Cold Spring
przepełniał ciężkie powietrze nocy fetorem nie do zniesienia; takim
samym, z jakim już Armitage i jego współtowarzysze zetknęli się
stojąc nad umierającą istotą, która przez piętnaście i pół roku była
uznawana za człowieka. Jednakże oczekiwany potwór się nie pojawił,
czekał stosowniejszej chwili, zaś Armitage orzekł, że atakowanie go
w nocnej ciemności byłoby samobójstwem.
Nastał już blady świt, odgłosy nocy umilkły. Dzień był ponury,
popadywał drobny deszcz, a w kierunku północnozachodnim
gromadziły się ponad górami coraz cięższe chmury. Trzej uczeni z
Arkham byli niezdecydowani, jakie winni podjąć dalsze kroku.
Schranili się przed nasilającym się deszczem w jednej z nie
zniszczonych szop na farmie Frye'a zastanawiając się nad tym, co ma
większy sens, czy czekać tutaj, czy też zejść na dół do wąwozu i tam
zaatakować tego nieznanego, strasznego potwora. Spadła ulewa, w
dali, na horyzoncie, waliły pioruny. Niebo roziskrzyło się
błyskawicami, a po chwili uderzył piorun, jakby prosta w ten
przeklęty wąwóz. Niebo zrobiło się czarne; trzej przybysze żywili
nadzieję, że tak silna burza szybko minie i wkrótce się przejaśni.
W godzinę później, kiedy wciąż jeszcze panowały ciemności,
usłyszeli na drodze jakiś harmider. Po chwili wyłoniło się kilkanaście
osób, a wszyscy pędzili krzycząc histerycznie.
Ktoś, kto był na przedzie, wykrztusił z siebie jakieś słowa, a
kiedy ich sens dotarł do świadomości trzech mężczyzn z Arkham,
stanęli jak wrycie.
- Och, mój Boże, mój Boże! Znowu to idzie, nawet za dnia.
Wyszło... posuwa się, w każdej chwili może tu być.
Mówiący te słowa umilkł, ale już zaczął następny:
- Jeszcze nie ma godziny, jak Zeb Whateley usłyszał telefon. To
dzwoniła pani Corey, żona George'a, mieszka przy rozstaju dróg.
Powiedziała, że jej chłopak najemny, Luther, właśnie spędzał z
pastwiska krowy, po tym, jak uderzył piorun, i on to właśnie zobaczył,
że wszystkie drzewa na brzegu wąwozu się pochylają i że śmierdzi tak
samo jak w poniedziałek rano, kiedy znalazł ślady. Mówił też, że
słyszał jakiś świst i chlupot, ale to nie były odgłosy tratowanych
drzew i krzaków, a potem wszystkie drzewa przy drodze zostały

178
odepchnięte i usłyszał ciężkie stąpanie i chlupot błota. Ale Luther
niczego nie widział, tylko te stratowane drzewa i krzaki.
Potem, trochę dalej, tam gdzie Bishop's Brook płynie pod drogą,
usłyszał straszne trzeszczenie i skrzypienie mostu, tak jakby
rozszczepiało się drzewo. Ale przez cały czas nie widział tej rzeczy,
tylko tratowane drzewa. A kiedy świst się oddalił... w stronę Wizarda
Whateleya i Sentinel Hill... Luther odważył się pójść tam, gdzie na
początku usłyszał te odgłosy, i popatrzył na ziemię. Były tam tylko
błota i woda, niebo zasłoniły jeszcze ciemne chmury, a deszcze
szybko wymywał wszystkie ślady, ale na brzegu wąwozu jeszcze się
nie starły te okropne ślady, wielkie jak beczka, takie same jak w
poniedziałek.
Teraz włączył się człowiek, który mówił na początku:
- Ale to jeszcze nic strasznego, to dopiero początek. Zeb, który
jest tutaj z nami, zwołał do siebie wszystkich i wszyscy słyszeli, jak
zadzwonił Seth Bishop. Jego gospodyni, Sally, szalała z przerażenia,
bo widziała, jak przewracają się drzewa przy drodze, i mówiła, że
słyszy, jakby po błocie szedł słoń prosto na dom. Potem zawołała, że
czuje okropny smród, a jej syn Chauncey krzyczał, że śmierdzi tak
samo jak w poniedziałek na ruinach Whateleyów.
A psy szczekały i wyły przeraźliwie.
A potem Sally zaczęła okropnie krzyczeć i wołać, że szopa koło
drogi rozpadła się, jakby zdmuchnęła ją burza, tylko że nie było
silnego wiatru. Wszystkim prawie dech zaparło. Ale już po chwili
Sally krzyknęła, że zawalił się płot, choć nie widać od czego. Po
chwili wszyscy usłyszeli krzyk Chaunceya i Setha Bishopa, a Sally
zawołała, że coś ciężkiego uderzyło w dom, wcale nie piorun, i że to
choć pcha dom, ale nic przez okna nie widać.
Na twarzach wieśniaków malował się paniczny strach, zaś
Armitage, wstrząśnięty do głębi, z trudem wydobył dalsze informacje:
- A potem... Sally zaczęła wołać: "Ratunku, dom się wali!"... i
przez telefon usłyszeliśmy straszny hałas i przeraźliwy krzyk... taki
sam, jak wtedy, gdy rozpadał się dom Elmera Frye'a, a może nawet
jeszcze gorszy...
Mówiący te słowa urwał, a zaczął następny:
- I to już wszystko... a potem cisza w telefonie, nic nie było
słychać. Wsiedliśmy w samochody i wozy, zebraliśmy się u Coreya,

179
sami sprawni mężczyźni, a stamtąd przybyliśmy tutaj, żeby spytać, co
robić dalej. Ja myślę, że to kara boża za nasze grzechy i że żaden
śmiertelnik jej nie uniknie.
Armitage zrozumiał, że nadszedł czas działania, i przemówił
zdecydowanym głosem do grupy przerażonych, miotanych
wątpliwościami wieśniaków.
- Moi drodzy, musimy pójść za tym stworem - mówił starając
się im dodać odwagi. - Jestem przekonany, że teraz właśnie jest dobra
okazja, aby go unicestwić. Wiecie zapewne, że Whateleyowie byli
czarownikami, a ten stwór jest wytworem czarów, więc musimy go
takimi środkami pokonać. Przeczytałem pamiętnik Wilbura
Whateleya i jeszcze parę starych ksiąg, które on czytywał, i wydaje mi
się, że poznałem odpowiednie zaklęcie. Kiedy się je wyrecytuje,
potwór powinien zniknąć. Nie mogę, oczywiście, dać gwarancji, ale
chyba warto spróbować. Spodziewałem się tego, że jest niewidzialny,
ale w tym rozpylaczu o dalekim zasięgu jest proszek, pod wpływam
którego potwór ukaże się naszym oczom przez moment.
Wypróbujemy go za chwilę. Wiem, że to straszne, ale byłoby
jeszcze gorzej, gdyby Wilbur żył dłużej na tym świecie. Nie macie
pojęcia, jak strasznego losu uniknął świat. Teraz musimy zwalczyć
tylko tego jednego potwora, nie może się on bowiem rozmnożyć. Ale
może wyrządzić dużo krzywdy, więc się nie wahajmy, trzeba się go
koniecznie pozbyć.
Pójdziemy za nim... a zaczniemy od miejsca, które właśnie
zniszczył. Niech ktoś tam poprowadzi... nie znam waszych dróg, ale
wyobrażam sobie, że można pójść na przełaj. Co o tym myślicie?
Przez chwilę wieśniacy przestępowali z nogi na nogę, po czym
odezwał się słabym głosem Earl Sawyer wyciągając brudny palec na
deszcz, który stopniowo zaczął się zmniejszać.
- Najbliżej do Setha Bishopa przez tę łąkę, potem w bród przez
strumień i znowu przez łąkę i lasek za famą Carriero. Wychodzi się
wtedy na drogę tuż koło Setha... trochę z boku.
Armitage, Rice i Morgan ruszyli we wskazanym kierunku, a za
nimi wolniejszym krokiem, prawie wszyscy wieśniacy. Niebo się już
przejaśniało, burza przesunęła się trochę dalej.
Armitage zmylił drogę, wobec tego Joe Osborne przejął rolę
przewodnika. Odwaga i wiara wstąpiła w członków wyprawy, choć

180
zastały potem wystawiona na ciężką próbę, kiedy pod koniec drogi na
skrót musieli się wspinać jak po drabinie na strome, zalesione
wzgórze, pośród bardzo starych, o niemal fantastycznych kształtach
drzew.
W końcu wyszli na błotnistą drogę, a w tym momencie pojawiło
się słońce. Było to tuż za farmą Setha Bishopa, ale powalone drzewa i
ohydne ślady świadczyły dobitnie o tym, co się tutaj działo. Tuż za
zakrętem drogi znajdowały się ruiny, ale nie zatrzymywali się tam
długo.
Wszystko wyglądało tak samo jak u Frye'ów, nie znaleziona ani
żywych ludzi, ani martwych, ani żadnych zwierząt gospodarskich
pośród szczątków domu i obory Setha Bishopa. Nikt nie miał ochoty
dłużej przebywać w tym strasznym smrodzie i pośród smolistej,
lepkiej mazi, wszyscy jakby instynktownie odwrócili się ku długiej
linii strasznych śladów prowadzących w stronę zrujnowanej farmy
Whateleyów i zbocza uwieńczonego ołtarzem Sentinel Hill.
Kiedy mijali dawną siedzibę Wilbura Whateleya, widać było, że
wszyscy zadrżeli i zawahali się przed dalszą drogą. To nie żarty tropić
coś tak wielkiego jak dom, co jeszcze na domiar wszystkiego jest
niewidzialne, a działa ze złośliwością strasznego demona. U podnóża
Sentinel Hill ślady zbaczały z drogi, znać było świeży zakręt i
wklęsłości na szerokim pasie znaczącym wejście potwora na górę i
zejście.
Armitage wyjął silnie powiększającą lunetę i zlustrował strome,
zielone zbocze góry. Po chwili przekazał ją Morganowi, który miał
lepszy wzrok, a który przyjrzawszy się uważnie krzyknął i
natychmiast oddał lunetę Earlowi Sawyerowi, wskazując palcem
konkretne miejsce na zboczu. Sawyer, nie mający doświadczenia w
posługiwaniu się optycznym przyrządem, nie mógł sobie poradzić; z
pomocą Armitage'a dopasował soczewki, ale wtedy krzyknął o wiele
przeraźliwiej niż Morgan.
- Boże drogi, trawa i krzaki znowu się ruszają! Wchodzi...
powoli... pełza... na sam szczyt, nie wiadomo po co!
Wszystkich ogarnęła panika. Co innego szukać nieznanej istoty,
a co innego ją odnaleźć.
Zaklęcie może być skuteczne... A jeśli okaże się nieskuteczne?
Zaczęli wypytywać Armitage'a o wszystko, co jest mu wiadome, ale

181
żadne słowa zdawały się ich nie zadowalać.
Zdawali sobie sprawę, że znajdują się w obliczu zjawiska
wykraczającego poza zasięg Natury i wiedzy dostępnej normalnemu
człowiekowi.

IX

W końcu trzej mężczyźni z Arkham - stary, siwobrody doktor


Armitage, krępy, szpakowaty profesor Rice i szczupły, młodzieńczy
doktor Morgan - zaczęli się wspinać na wzgórze.
Lunetę przekazali wystraszonym ludziom, którzy pozostali na
drodze, uprzednio wyjaśniwszy im cierpliwie, jak się mają nią
posługiwać; w miarę jak wchodzili coraz wyżej, luneta przechodziła z
rąk do rąk wśród oczekujących na dole ludzi. Wspinaczka nie była
łatwa i nie raz trzeba było wspomóc doktora Armitage'a. Wysoko
ponad nimi poruszało się szerokie pasmo drogi, po którym z rozwagą
ślimaka przesuwał się ten diabelski potwór. Stało się dla wszystkich
jasne, że ścigający go uczeni zbliżają się do celu.
Curtis Whateley - z tych niezdegenerowanych Whateleyów -
trzymał w ręku lunetę, kiedy ludzie z Arkham zboczyli z trasy, którą
posuwał się potwór. Przypuszczał, że chcą się wspiąć na drugi, niższy
szczyt, stamtąd bowiem lepiej widać szlak potwora i miejsce, na
którym tratowana jest teraz cała roślinność. I tak rzeczywiście było.
Uczeni znaleźli się na niższym wzniesieniu w momencie, kiedy
niewidzialny potwór właśnie je minął.
Wtedy Wesley Corey, który ujął w swoje ręce lunetę, zawołał,
że Armitage przygotowuje rozpylacz trzymany przez Rice'a i że chyba
wkrótce coś się wydarzy. W tłumie zapanowało poruszenie, wszyscy
bowiem przypomnieli sobie, że pod działaniem rozpylacza
niewidzialny potwór stanie się na moment widoczny. Parę osób z
wrażenia przymknęło oczy, zaś Curtis Whateley wyrwał lunetę
Coreyowi i z wielką uwagą zaczął obserwować, co się dzieje na górze.
Dojrzał, że Rice, zajmujący dogodną pozycję w stosunku do potwora,
miał wspaniałą okazję rozpylenia magicznego proszku.
Ci, którzy nie mieli dostępu do lunety, ujrzeli tylko nagłe

182
pojawienie się szarej chmury - wielkości sporego budynku - przy
samym wierzchołku góry. Nagle Curtis krzyknął przeraźliwie i rzucił
lunetę w błoto głębokie do kolan, zachwiał się i byłby upadł, gdyby go
nie podtrzymali. Z wielkim trudem starał się coś z siebie wykrztusić:
- Wielki Boże... to... to...
Posypały się pytania i tylko Henry Wheeler okazał przytomność
umysłu i wyjąwszy z błota lunetę, starannie ją oczyścił. Curtis wciąż
dobywał z siebie tylko bezładne słowa.
- Większy niż obora... cały jakby z pozwijanych sznurów... ma
kształt kurzego jajka, ale ogromny jak nie wiem co... ma kilkanaście
nóg wielkich jak dno beczki, zginają się w pół, kiedy stąpa... nie ma
nic stałego... wszystko jak galareta... składa się z oddzielnych
poskręcanych lin ściągniętych razem... pełno na nim wielkich,
wyłupiastych oczu... dziesięć albo dwadzieścia ust, a może trąb...
sterczą wszędzie, wielkie jak rury od pieca, chwieją się, otwierają i
zamykają... szare, na nich niebieskie i fioletowe pierścienie... a na
górze... Boże drogi... pół twarzy!
To ostatnie wspomnienie było dla Curtisa nie do zniesienia. Już
nic więcej nie powiedział, tylko osunął się na ziemię. Fred Farr i Will
Hutchins, położyli go na mokrej trawie przy drodze.
Henry Wheeler, drżąc z przerażenia, skierował lunetę na górę.
Dostrzegł niezbyt wyraźnie trzy postacie biegnące w stronę szczytu,
tak szybko, jak tylko pozwalało na to strome zbocze.
Nic więcej nie było widać. Wtem rozległ się niespotykany o tej
porze krzyk w głębi doliny za wzgórzem, a nawet wśród krzewów na
samym wzgórzu. To odezwały się nieprzeliczone stada lelków
kozodojów, a w ich chóralnym krzyku wyczuwało się pełne napięcia
oczekiwanie.
Teraz z kolei Earl Sawyer chwycił lunetę i oznajmił wszystkim,
że trzy osoby stoją na samej krawędzi szczytu wierzchołka, dokładnie
na poziomie skały - ołtarza, tylko że w znacznej odległości. Jedna
podnosi co pewien czas ręce ponad głową. W tym momencie tłum
czekający na dole usłyszał ciche i melodyjne zawodzenie, tak jakby
gestom rąk towarzyszył jakiś śpiew. Był to widok niesamowity,
groteskowy i przejmujący do głębi, nikt jednak nie był zdolny w
owym czasie do odbierania jakichkolwiek wrażeń estetycznych. - On
chyba wypowiada zaklęcie - szepnął Wheeler chwytając lunetę. Lelki

183
krzyczały jak oszalałe, w jakimś szczególnym rytmie, nie
dopasowanym do odprawianego obrzędu.
Słońce przygasło, choć na niebie nie pojawiła się ani jedna
nowa chmura. Dziwne to zjawisko zostało zauważone przez
wszystkich. W głębi gór zaczęły się rozlegać grzmoty, którym
towarzyszyły równocześnie pioruny rozdzierające niebo. Przecięła je
też błyskawica, a oszołomiona gromada ludzi na próżno wypatrywała
nadciągającej burzy. Teraz śpiew mężczyzn z Arkham słychać było
wyraźnie, a Wheeler widział przez lunetę, jak wszyscy trzej wznoszą
do góry ręce w rytm nuconych słów. Z jakiejś farmy dobiegło zajadłe
szczekanie psów.
Światło dnia uległo dziwnej zmianie, wieśniacy ze zdumieniem
wpatrywali się w horyzont.
Fioletowa ciemność, na skutek pogłębionej szarości nieba,
spowiła huczące góry. Znowu przeszyła niebo błyskawica, jeszcze
silniejsza niż poprzednia, a wokół kamiennego ołtarza roztoczyła się
chmura. W tym momencie nikt nie patrzył przez lunetę. Lelki
kozodoje krzyczały bezustannie, a wieśniacy z Dunwich skupili się
jeden przy drugim, aby w ten sposób stawić czoło niepojętej grozie,
jaką nabrzmiało całe powietrze.
Niespodziewanie rozległ się donośny, ochrypły głos, którego
nikt spośród tych, co go słyszeli, nigdy w życiu nie zdołał zapomnieć.
Nie mógł to być głos ludzki, żaden człowiek nie dobyłby z siebie tak
odrażających dźwięków. Już prędzej można by rzec, że pochodził z
piekła, gdyby nie był umiejscowiony tak wyraźnie przy ołtarzu ze
skały na wzgórzu. Trudno to nawet nazwać dźwiękiem czy głosem, bo
jego upiorny, basowy tembr poruszał struny świadomości i strachu, o
wiele subtelniejsze niż ucho. Jednakże trzeba w końcu tak to określić,
bo w gruncie rzeczy były to artykułowane, choć niezbyt zrozumiałe
słowa. Były głośne... a nawet głośniejsze od grzmotów podziemnych i
rozdzierających niebo... ale wydawała je istota niewidzialna. A
ponieważ wyobraźnia może podsuwać najrozmaitsze przypuszczenia,
jeśli chodzi o świat istot niewidzialnych, zgromadzeni u stóp wzgórza
wieśniacy jeszcze ciaśniej się skupili, z drżeniem oczekując
wymierzonego w nich ciosu.
- Ygnaiih... ygnaiih.. thfithkh'ngha... Yog-Sothoth... - rozległ się
ochrypły głos. - Y'bthnk... h'ehye-n'grkdl'lh...

184
Głos ten zamilkł, jakby pod wpływem jakiejś walki psychicznej.
Henry Wheeler wytężył wzrok przez lunetę, ale zdołał dojrzeć tylko
trzy groteskowe sylwetki ludzkie na szczycie, wykonujące rękoma
szaleńcze gesty w kulminacyjnym momencie rzuconego zaklęcia. Z
jakich to czarnych otchłani lęku albo namiętności, z jakich przepaści
pozakosmicznej świadomości i mrocznego, z dawna skrywanego
dziedzictwa wywodziły się te niezrozumiałe gromkie odgłosy? Nagle
wystąpiła w nie siła i stały się lepiej zrozumiałe, jakby pod wpływem
nabrzmiałej wściekłości.
- Eh-ya-ya-yahaah-e'yayayayaaa... ngh'aaaaangh'aaa... h'yuh...
h'yuh,,, Na pomoc! Na pomoc!... oo-oo-oo... Ojcze! Ojcze! Yog-
Sothoth!...
Zapadła cisza. Wieśniacy stojący na drodze przy wzgórzu
pobledli, oszołomieni sylabami w języku angielskim, które dotarły do
nich jak grom z przerażającej pustki wokół kamiennego ołtarza, ale
już nigdy więcej nie mieli ich usłyszeć. Wtem podskoczyli
gwałtownie, bo jakaś straszliwa eksplozja zdawała się rozdzierać
góry; ogłuszający huk, dobywający się z ziemi albo z nieba, nie
wiadomo skąd. Błyskawica przeszyła fioletowy zenit i opadła na
kamienny ołtarz, a wielka fala niewidzialnych mocy i nieopisanego
fetoru spłynęła ze wzgórza i rozlała się po całej okolicy. Drzewa,
trawa, krzewy przechylały się, jakby z wściekłością smagano je
biczem; a przerażonych wieśniaków, którzy prawie dusili się od tego
zabójczego smrodu, zupełnie ścięło z nów. Psy wyły bez przerwy,
trawa i cała roślinność przywiędły, stały się żółtoszare, a pola i lasy
zostały usiane martwymi lelkami.
Smród ulotnił się wkrótce, ale roślinność już nigdy nie odżyła.
Po dziś dzień wszystko, co rośnie na wzgórzu i w jego pobliżu,
wygląda dziwnie i niesamowicie. Curtis Whateley właśnie odzyskał
przytomność, kiedy uczeni z Arkham, w jasnych promieniach słońca,
zeszli na dół.
Zachowywali powagę i spokój, choć wstrząśnięci byli
wspomnieniem i refleksjami jeszcze straszniejszymi niż te, które
zawładnęły wieśniakami i przeszyły ich takim lękiem. W odpowiedzi
na zalew pytań potrząsali głowami i mówili tylko o jednym istotnym
fakcie.
- Potwór zniknął na zawsze - zapewnił Armitage. - Stał się tym,

185
czym był niegdyś, i już nigdy więcej nie będzie istniał na ziemi. Był
nienormalnym zjawiskiem w normalnym świecie.
Miał w sobie tylko odrobinę materii w naszym pojęciu tego
określenia. Był podobny do swego ojca... i powrócił do ojca, do jego
królestwa albo nie znanych nam wymiarów znajdujących się poza
zasięgiem materialnego wszechświata. Do jakiejś otchłani, z której
mogły go wywołać i sprowadzić na pewien czas w góry tylko
bluźniercze obrzędy.
Zapanowała krótka chwila ciszy, podczas której rozproszone
myśli Curtisa Whateleya zaczęły się układać w jeden ciąg; objął
głowę rękoma i wydawał z siebie jęki. Wracała mu pamięć, a
koszmar, jaki pozbawił go świadomości, teraz znowu pojawił mu się
przed oczami.
- Och, mój Boże, ta połowa twarzy... ta połowa twarzy na
górze... z czerwonymi oczami albinosa i włosami jak szczecina, bez
brody, całkiem jak u Whateleyów... ośmiornica, krocionóg, coś jakby
pająk, ale na wierzchu połowa ludzkiej twarzy. Przypominała Wizarda
Whateleya, tylko że była o wiele szersza.
Urwał wyczerpany, a cała grupa wieśniaków, wsłuchująca się w
te koszmarne słowa, patrzyła na niego z osłupieniem. Tylko stary
Zebulon Whateley, który zawsze pamiętał różne wydarzenia z dalekiej
przeszłości, a który dotychczas milczał, oznajmił donośnym głosem:
- Piętnaście lat temu słyszałem, jak Stary Whateley mówił, że
któregoś dnia usłyszymy dziecko Lavinii wykrzykujące imię swego
ojca na szczycie Sentinel Hill...
Jednakże przerwał mu Joe Osborn zwracając się z pytanie do
uczonych z Arkham:
- Ale co to było i w jaki sposób Wizard Whateley to przywołał?
Armitage odparł, starannie dobierając słowa:
- Była to... no cóż, była to siła, która nie przynależy do znanej
nam przestrzeni, siła, która działa, rośnie i kształtuje się wedle
zupełnie innych praw, niż znane są w naszej przyrodzie.
Nie powinniśmy czegoś takiego przywoływać stamtąd, robią to
tylko nikczemni ludzie wyznający nikczemne kulty. Coś z tego było
właśnie w Wilburze Whateleyu... co czyniło z niego diabła i potwora
już od najmłodszych lat, a jego śmierć była strasznym widowiskiem.
Spalę jego przeklęty pamiętnik, a wam radzę rozburzyć ten

186
kamienny ołtarz i wszystkie stojące kręgiem kolumny na wzgórzach.
To dzięki nim właśnie Whateleyowie z taką lubością przywoływali te
istoty... które zamierzały zniszczyć całą rasę ludzką, a naszą ziemię
zawlec w jakieś nieznane nam miejsce i w niewiadomym celu.
A jeśli chodzi konkretnie i tego potwora, którego właśnie się
pozbyliśmy, to Whateleyowie chowali go dla jakiejś strasznej misji,
która się dopiero potem miała wypełnić. Rozrastał się on w szybkim
tempie z tej samej przyczyny, jak i Wilbur, który przecież rozwijał się
o wiele szybciej niż ludzie, ale ten potwór pokonał pod tym względem
Wilbura, bo było w nim więcej cech stamtąd. Nie ma potrzeby
zastanawiać się, w jaki sposób go tutaj Wilbur przywołał, bo nie
zrobił tego. Był to jego bliźniaczy brat, tylko że bardziej podobny był
do ojca, aniżeli Wilbur.

187
188
KOSZMAR W RED HOOK...
( The Horror at Red Hook )

Wierzę, iż istnieją w nas sakramenty tak dobra, jak i zła, gdyż


żyjemy i poruszamy się w nieznanym świecie, miejscu pełnym jaskiń,
cieni i wędrowców nocy. Jest rzeczą możliwa, iż człowiek powróci
kiedyś na drogę ewolucji i wierzę, iż owa okropna nauka jeszcze nie
umarła
Artur Machen

1.

Niedawno, zaledwie kilka tygodni temu, na rogu ulicy, w


miasteczku Pascoag, w Rhode Island, wysoki, mocno zbudowany,
krzepko wyglądający przechodzień, swym dziwacznym zachowaniem
wzbudził liczne spekulacje. Wydaje się, iż zszedł ze wzgórza, przy
drodze do Chepachet, a znalazłszy się wśród domów, skręcił w lewo,
w główną aleję, gdzie kilka skromnych budynków biurowych tworzy
złudną atmosferę miejskości. I nagle, bez widocznych powodów,
uczynił coś zdumiewającego. Wpatrując się dziwnym wzrokiem w
najwyższy z budynków znajdujący się przed nim, zaczął wydawać
przeraźliwe, histeryczne wrzaski, po czym puścił się pędem, lecz
dotarłszy do następnego skrzyżowania, potknął się i upadł. Po
podniesieniu i otrzepaniu z ziemi przez wrażliwych przechodniów,
stwierdzono, iż był przytomny, bez widocznych obrażeń, i
najwyraźniej już uleczony z dziwacznego nerwowego ataku.
Zawstydzony, wymamrotał pod nosem słowa przeprosin za swoje
zachowanie wynikające - jak powiedział - z napięcia w jakim się
znajdował, po czym nie oglądając się za siebie, zawrócił w kierunku
Chepachet Road. Był to dziwny przypadek, zwłaszcza, że jego ofiarą
padł z wyglądu zdrowy, normalny mężczyzna, a odmienność tego
zdarzenia podkreślał jeszcze fakt, iż jeden z przechodniów rozpoznał

189
w nim pensjonariusza zamieszkującego u dobrze znanego mleczarza,
na przedmieściach Chepachet.
Mężczyzną, jak dowiedziono, był nowojorski policjant Thomas
F. Malone, obecnie na dłuższym urlopie, w czasie którego leczył się
po wykonaniu niezwykle uciążliwego zadania.
Podczas typowego policyjnego nalotu zawaliło się kilka starych
ceglanych budynków; utrata życia, tak "mieszkańców", jak i kolegów,
wywołała w nim głęboki i nader rzadki uraz, polegający na tym, iż na
widok większych budynków, nawet nieznacznie przypominających te,
które runęły, popadał w psychozę strachu. Koniec końców, specjaliści
w dziedzinie chorób umysłowych zakazali mu na czas bliżej nie
określony patrzenia na tego typu budowle.
Policyjny chirurg, mający krewnych w Chepachet zasugerował,
iż oryginalny zaścianek drewnianych kolonialnych domków jest
idealnym miejscem do psychologicznej rekonwalescencji; z tej
przyczyny policjantowi, aż do czasu przezwyciężenia dolegliwości nic
wolno było zapuszczać się na otoczone ceglanymi budynkami uliczki
większych miast i musiał pozostawać w regularnym kontakcie ze
specjalistą z Woonsocket. Spacer po Pascoag był błędem, a pacjent za
swe nieposłuszeństwo zapłacił przerażeniem, siniakami i
upokorzeniem. Tyle głosiły plotki rozchodzące się w Chepachet i
Pascoag, to wiedzieli i w to wierzyli specjaliści, a w każdym razie
większość z nich. Malone początkowo chciał opowiedzieć lekarzom
dużo więcej, całą historię. Kiedy jednak stwierdził, że jedyną reakcją
z ich strony jest absolutna nieufność i niewiara, postanowił trzymać
język za zębami i nie zaprotestował, kiedy lekarze generalnie zgodzili
się, iż jego załamanie nerwowe zostało spowodowane faktem
zawalenia się kilku ceglanych domów w Red Hook w Brookłynie i
wynikłą zeń śmiercią funkcjonariuszy policji. Pracował zbyt ciężko -
stwierdzili jednomyślnie - usiłując oczyścić te gniazda chaosu i
przemocy -niejednokrotnie narażony na silne wstrząsy, a ta
nieoczekiwana tragedia była ostatnią kroplą, która przepełniła czarę.
Było to proste wytłumaczenie, zrozumiałe dla wszystkich; Malone
uznał, iż w tej sytuacji, inne nie wchodzi w rachubę. Sugerowanie
ludziom pozbawionym wyobraźni, koszmaru przekraczającego ich
zdolności pojmowania - koszmaru domów, dzielnic i miast
przeżartych trądem i rakiem zła przywleczonego ze Starszych

190
Światów, zamiast do przytulnego wiejskiego domku przywiodłyby go
do obitej gąbką celi bez klamek, a Malone, pomimo swego
zamiłowania do mistycyzmu, był człowiekiem inteligentnym i
rzeczowym. Posiadał ponadto celtycki dar postrzegania tego co
dziwne i zakryte. Przydało mu się to niejednokrotnie w jego
czterdziestodwuletnim życiu i posyłało absolwenta uniwersytetu
dublińskiego, urodzonego w georgiańskiej willi opodal Phoenix Park,
do różnych, nader osobliwych miejsc.

2.

Dla Malone'a, wrażenie ukrytej tajemnicy w istnieniu było stale


obecne. W młodości czuł sekretne piękno i ekstazę otaczającego go
świata i... był poetą, niemniej jednak nędza, smutek i wygnanie,
których doświadczał sprawiły, iż skierował swą uwagę ku
mroczniejszym rzeczom, i zaczął interesować się przejawami
obecności zła na świecie. Uważał za zbawienny fakt, że wiele osób
szczycących się wyższym poziomem inteligencji, drwiło z najbardziej
dziwnych tajemnic, bo -jak twierdził - gdyby genialne umysły zdołały
wejść w pełniejszy kontakt z mocami chronionymi przez prastare
kulty, powstałe w wyniku tego anomalie nie tylko obróciłyby w
perzynę nasz świat, ale wręcz zagroziłyby integralności całego
wszechświata.
W czasie, kiedy przydzielono go do komisariatu przy Butler
Street, w Brooklynie, jego uwagę przykuła sprawa Red Hook.
Red Hook to labirynt slumsów znajdujących się przy starym
nabrzeżu, naprzeciw Govrernor's Island, skąd brudne, zakurzone
uliczki pną się od mola na zbocza pagórka, stamtąd zaś zapuszczone
zaułki Clinton i Court Streets odchodzą w kierunku Borough Mall.
Domy są tu głównie ceglane, pochodzące z pierwszej połowy
dziewiętnastego stulecia, zaś niektóre z zaułków i bocznych uliczek
jakie się tu znajdują, emanują powabnym, prastarym zapachem,
zwanym powszechnie "dickensowskim". Mieszkańcy stanowią
przedziwną enigmatyczną mieszankę: przemieszani między sobą
Syryjczycy, Hiszpanie, Włosi i Murzyni, a do tego wąskie pasma

191
zabudowań zamieszkałych przez Skandynawów i Amerykanów.
Istna wieża Babel hałasu i brudu, śląca dziwaczne okrzyki w
odpowiedzi na szum oleistych fal rozbijających się o posępne
nabrzeże i monstrualne, organowe litanie zawodzących syren w
zatoce. Dawno temu okolica ta wyglądała dużo lepiej - zamieszkiwali
ją marynarze o przenikliwych spojrzeniach, domy na wzgórzu zaś,
prezentowały się dumnie i dostojnie.
Nawet dziś można jeszcze dostrzec ślady dawnej szczęśliwości
w smukłych kształtach budynków, dostojnych niegdyś kościołów i
drobnych, acz zauważalnych artystycznych szczegółach
architektonicznych: zniszczonych schodach, nadżartych przez korniki
drzwiach, rozsypujących się pilastrach dekoracyjnych kolumn czy
fragmencie zielonej ongi przestrzeni trawnika, z pogiętym i nadżartym
rdzą żelaznym płotkiem. Domy generalnie rzecz biorąc, stoją
solidnymi blokami, a wznoszące się tu i ówdzie wielookienne kopuły
przypominają dawne dni, kiedy to przebywający w domach szyprowie
i właściciele statków obserwowali morze.
Z tego właśnie chaosu biją ku niebu setki głosów w setkach
dialektów. Tabuny awanturników i amatorów rozmaitych rozrywek
przewijają się, krzycząc i śpiewając, wąskimi alejkami i zaułkami; od
czasu do czasu, nieśmiałe dłonie nieoczekiwanie gaszą światło i
zaciągają zasłony, a ogorzałe, naznaczone grzechem twarze znikają z
okien, kiedy goście decydują się zajrzeć do środka. Policjanci
rozpaczliwie starają się zachować tu jako taki porządek, ale miast
cokolwiek zmienić woleliby chyba otoczyć cały ten rejon zasiekami,
by uchronić zewnętrzny świat przed skażeniem. Odgłosom patrolu
towarzyszy upiorna cisza.
Aresztanci - jeśli już się zdarzają, również zwykle zachowują
grobowe milczenie. Popełnione tu przestępstwa są tak różne, jak
dialekty jakimi posługują się mieszkańcy, i oscylują od szmuglowania
rumu i nielegalnych imigrantów, poprzez rozmaite przejawy aktów
bezprawia i przemocy, aż po morderstwa i najbardziej odrażające
formy zbrodni z okaleczeniem zwłok.
Fakt, iż sprawy te dość rzadko wychodzą na jaw nie przynosi
chluby okolicy - chyba, że uznałoby się za chlubę umiejętność
zatajania różnych zdarzeń. W Red Mook więcej ludzi się zjawia, niż
je opuszcza, w każdym razie o własnych siłach, a największą szansę

192
na wyjście stąd na własnych nogach mają ci, którzy trzymają język za
zębami.
Malone wyczuł w tym chaosie słabą acz uchwytną woń
tajemnicy, bardziej przerażającej aniżeli wszelkie grzechy wyznawane
przez mieszkańców i opłakiwane przez kapłanów czy filantropów.
Jako człowiek łączący wyobraźnię z naukową wiedzą, miał
świadomość, że nowocześni ludzie, tam gdzie panowało bezprawie,
przejawiali niewiarygodną wręcz skłonność do powtarzania w
codziennym życiu i rytualnych obrzędach najmroczniejszych,
instynktownych form kultów wyznawanych przez prymitywnych, na
wpół małpich dzikusów.
Często, czemu towarzyszyło typowe dla antropologa pełne
niepokoju wyczekiwanie, przyglądał się śpiewającym, klnącym
procesjom młodych ludzi o kaprawych oczach i ospowatych twarzach,
przemierzających ulice w mrokach przedświtu. Grupki tych
młodzieńców można było dostrzec niemal nieustannie: czasami
zbierali się na rogach ulic, kiedy indziej, gromadzili się w bramach,
grając dziwną muzykę na tanich i marnych instrumentach, innymi
razy znowu, siedzieli jak otępiali, lub rozmawiali na nieprzyzwoite
tematy, przy stolikach na zewnątrz kafeterii, opodal Borough Mali,
niekiedy zaś, szeptali o czymś przy brudnych, zdezelowanych
taksówkach, stojących pod starymi, zmurszałymi budynkami, których
okiennice zamknięte były na głucho. Przyprawiali go o dreszcz i
fascynację bardziej niż ośmielał się przyznać swoim
współpracownikom w policji, gdyż zdawał się dostrzegać w nich jakąś
monstrualną nić sekretnej ciągłości; jakiegoś złowieszczego,
diabelskiego, tajemniczego i prastarego wzorca wykraczającego poza i
ponad zbitą masę posępnych faktów, pełnych grozy, okrucieństwa i
makabry, gromadzonych skrzętnie w surowych policyjnych raportach.
Czuł w głębi duszy, iż muszą oni być spadkobiercami jakiejś
szokującej i pierwotnej tradycji, wyznawcami zapomnianych
szczątkowych kultur, uprawiającymi ceremonie starsze niż cała
ludzkość. Sugerowała to ich konsekwencja i precyzja; wskazywało na
to równie, osobliwe podejrzenie ładu i porządku zakamuflowane pod
pozorami zewnętrznego chaosu.
Nie na próżno czytał traktaty takie jak "Kult wiedźm w
zachodniej Europie" panny Murray i wiedział, źc wśród chłopów i w

193
niektórych kręgach w miastach istniały po dziś dzień przerażające i
sekretne stowarzyszenia, zbierające się i uprawiające rytuały
pochodzące z mrocznych kultów wcześniejszych jeszcze niźli świat
Arian i pojawiające się w popularnych legendach pod nazwami
Czarnych Mszy i Sabatów Czarownic. Ani przez chwilę nie wątpił, że
te piekielne relikty starej, turańsko - azjatyckiej magii i kultów
płodności nie umarły i częstokroć zastanawiał się, o ileż starsze i o
ileż mrocznicjsze od najgorszych, szemranych historii, mogły być
niektóre spośród nich.

3.

To sprawa Roberta Suydama sprawiła, iż Malone znalazł się w


samym sercu wydarzeń w Red Hook. Suydam był wykształconym
odludkiem pochodzącym ze starej holenderskiej rodziny, ongiś
posiadającej śladową niezależność, i zamieszkującym przestronną acz
kiepsko utrzymaną posesję, którą jego dziad wzniósł we Flatbush.
Było to w czasach, kiedy jeszcze miasteczko stanowiło niewielką
osadę kolonialnych cottage'ów okalających strzelisty, i porośnięty
bluszczem kościół reformowany, z otoczonym żelazną siatką
cmentarzem pełnym niderlandzkich grobowców.
W swojej samotni znajdującej się z dala od Martense Street,
okolonej zieleńcem porośniętym sędziwymi drzewami, Suydam
gnuśniał i ślęczał nad księgami przez sześć dekad, za wyjątkiem
okresu, kiedy to, pokolenie temu, wyruszył w podróż do Starego
Świata i znikł tam, na całe osiem lat.
Nie stać go było na służących, i rzadko kto go odwiedzał, unikał
bliższych znajomości, a swych nielicznych gości przyjmował w
jednym z trzech, w miarę porządnie utrzymanych pokoi na parterze;
ogromnej bibliotece o wysokim sklepieniu, której ściany zastawione
były starymi, zniszczonymi książkami traktującymi o mrocznych,
archaicznych i nierzadko odrażających kultach.
Powiększenie się miasta i ostateczne wchłonięcie przez
dzielnice Brooklynu nic dla niego nie znaczyło, a i on zaczął znaczyć
dla miasta coraz mniej. Starsi ludzie wciąż jeszcze rozpoznawali go na

194
ulicy, ale dla większości mieszkańców był jedynie dziwacznym,
korpulentnym staruszkiem, którego rozwichrzone siwe włosy,
szczeciniasta broda, lśniące, czarne odzienie i laska ze złotą gałką
budziły na twarzach przechodniów uśmieszek rozrzewnienia i nic
poza tym. Malone nie widział go, dopóki nie został przydzielony do
sprawy, niemniej jednak słyszał o nim jako o absolutnym autorytecie
w dziedzinie przesądów i demonologii średniowiecznej. Miał raz
nawet okazję przejrzeć jego skrypt (nakład wyczerpany) traktujący o
kabale i legendzie Fausta, który jego przyjaciel z wydziału znał
wyrywkowo na pamięć.
Suydam stał się "sprawą", kiedy jego dalecy i jedyni krewni
wystąpili do sądu o jego ubezwłasnowolnienie. Ich poczynania, dla
zewnętrznego świata, mogły wydawać się nagłe i gwałtowne,
niemniej poprzedziły je długotrwałe obserwacje i smutne, poważne
dysputy.
Podstawę stanowiły pewne, dziwne okoliczności tego co mówił:
szalone wzmianki o zbliżających się cudach i niezliczonych
nawiedzeniach w zapuszczonej, odrażającej brooklyńskiej dzielnicy.
W miarę upływu czasu wyglądał coraz bardziej niechlujnie, obecnie
przypominał pospolitego żebraka. Jego zaniepokojeni przyjaciele
widywali go niekiedy na stacjach metra, lub przesiadującego na
ławeczkach wokół Borough Mali, pogrążonego w rozmowie z
grupkami śniadolicych, złowrogo wyglądających cudzoziemców.
Majaczył o niewyobrażalnej potędze znajdującej się nieomal w
zasięgu jego ręki i z głębokim przekonaniem powtarzał tak mistyczne
słowa czy imiona jak "Sephiroth", "Ashmodai" i
"Samael". Postępowanie ujawniło, że wykorzystał swoje zasoby
materialne, a cały kapitał zużył na nabycie osobliwych ksiąg
importowanych z Londynu i Paryża, i znajdujących się obecnie w jego
domu w Red Hook. Spędzał tam prawie każdą noc przyjmując
delegacje składające się z przedziwnej mieszanki miejscowych
awanturników i cudzoziemców i, jak wszystko na to wskazywało, za
zielonymi żaluzjami sekretnych okien swojej posesji odprawiał
tajemnicze ceremonie. Detektywi, którzy mieli go śledzić donieśli o
przerażających okrzykach, śpiewach i tupocie stóp towarzyszących
owym nocnym rytuałom, i pomimo iż w tej dzielnicy niezwykłe orgie
czy obrzędy były na porządku dziennym, wszystkich, bez wyjątku,

195
poruszyła a także zaniepokoiła towarzysząca im ekstaza.
Przesłuchanie Suydama niewiele jednak dało. Przed obliczem
sędziego jego maniery stały się racjonalne i układne; przyznał się do
dziwnego zachowania i ekstrawaganckiego języka, będących - jak
stwierdził - wynikiem nadmiernego oddania badaniom naukowym.
Oznajmił, że zajmował się studiami nad pewnymi elementami
europejskiej tradycji, wymagającymi możliwie najgłębszego kontaktu
z grupami cudzoziemców, ich pieśniami i tańcami ludowymi.
Sugerowanie - tak jak to czynili jego krewni - iż stał się ofiarą
jakiegoś okrutnego, tajemniczego stowarzyszenia było totalnym
absurdem i ukazywało jak żałośnie ograniczone było ich pojmowanie
tak jego, jak i jego pracy. Po spokojnym udzieleniu tych wyjaśnień,
został uwolniony od zarzutów i zwolniony, a detektywi wynajęci
przez Suydamów, Corlearów i Van Gruntów, odsunięci od sprawy.
W tym właśnie miejscu, wskutek przymierza między
inspektorami federalnymi a lokalną policją, do akcji włączył się
Malone. Policja z zainteresowaniem śledziła poczynania Suydama i
niejednokrotnie w różnych przypadkach udzielała pomocy prywatnym
detektywom. Podczas dochodzenia stwierdzono, że większość nowych
współpracowników Suydama wywodziła się spośród najbardziej
zatwardziałych przestępców z najciemniejszych zaułków Red Hook, a
co trzeci z nich był recydywistą, skazanym za kradzieże, chuligaństwo
bądź szmuglowanie nielegalnych imigrantów. Krótko mówiąc, krąg
ludzi, którymi otaczał się Suydam składał się niemal w zupełności z
mętów tamtejszego półświatka, najgorszych szumowin trudniących
się szmuglowaniem takich samych jak oni, bezimiennych azjatyckich
łajdaków, których roztropnie zawrócono z Wyspy Ellis.
W dzielnicy ruder - zwanej, od niedawna, Parker Place - gdzie
Suydam miał swoją posesję, rozrosła się nader osobliwa kolonia
niesklasyfikowanych skośnookich indywiduów, używających
arabskiego alfabetu, acz znacząco omijanych przez spore grupki
Syryjczyków zamieszkujących na Atlanta Avenue i w okolicy.
Wszyscy oni mogli zostać deportowani z braku odpowiednich
dokumentów, ale prawo jest ogólnie nierychliwe i nic narusza
pozornego spokoju Red Hook, jeżeli nie zostanie do tego zmuszone
przez opinię publiczną.
Indywidua te odwiedzały stary, zapuszczony kamienny

196
kościółek, który we środy pełnił funkcje tancbudy, i którego tylne
gotyckie szkarpy wychodziły na najbardziej mroczną i ohydną część
nadbrzeżnej dzielnicy.
Kościół był z założenia katolicki, niemniej księża w całym
Brooklynie odmawiali temu miejscu autentyczności i należytej
powagi, a policjanci, którzy słyszeli hałasy dobiegające nocami z
budynku, w zupełności podzielali ich opinię. Malone miał wrażenie, iż
kilkakrotnie słyszał rzępolące jazgotliwie nuty organów ukrytych
gdzieś w podziemiach gmaszyska, zaś kiedy kościół stał pusty i
nieoświetlony, wszyscy obserwatorzy ze zgrozą mówili o krzykach i
odgłosach bębnów towarzyszących obrzędom. Suydam, kiedy go
przesłuchiwano stwierdził, iż jego zdaniem rytuał był pozostałością
nestoriańskiego chrześcijaństwa z domieszką tybetańskiego
szamanizmu. Większość tutejszych -jak przypuszczał - wywodziła się
z rasy mongoloidalnej, zamieszkującej okolice Kurdystanu, zaś
Malone mimowolnie przypomniał sobie, że Kurdystan jest krainą
Yezydów, ostatnich ocalałych perskich wyznawców kultu Szatana,
niezależnie jak było, nowe aspekty w sprawie Suydama wykazały
niezbicie, iż nielegalni imigranci napływali do Red Mook coraz
liczniejszymi grupami; dostawali się na brzeg dzięki jakiemuś
morskiemu kanałowi przerzutowemu, omijając policję i straż
przybrzeżną i błyskawicznie rozpełzali się po całym Parker Place,
witani z zadziwiająca, wręcz bratnią zażyłością przez innych
mieszkańców tej dzielnicy. Ich niskie sylwetki i charakterystyczne
skośnookie oblicza, stanowiące groteskową kombinację w połączeniu
z krzykliwym amerykańskim odzieniem jakie nosili, pojawiały się
coraz częściej wśród wałkoni i zatwardziałych gangsterów z okolic
Borough Hali. Koniec końców stało się koniecznością aby oszacować
ich liczbę, określić pochodzenie, miejsce zamieszkania a także - jeżeli
to możliwe - znaleźć jakiś sposób, aby ich wszystkich zgarnąć i
przekazać odpowiednim władzom imigracyjnym. Do tego właśnie
zadania federalna oraz lokalna policja przydzieliła Malone'a.
Ten ostro zabrał się do dzieła i niebawem nabrał niepokojącego
przekonania, że balansuje na krawędzi bezimiennego, nienazwanego
koszmaru, a niechlujny, z wyglądu roztargniony uczony nazwiskiem
Robert Suydam jest jego głównym adwersarzem i prawdziwym
wcieleniem Złego.

197
4.

Metody policyjne są różnorodne i pomysłowe. Malone, dzięki


niezbyt ostentacyjnemu szwendaniu się po Parker Place,
przypadkowym rozmowom, częstowaniu napotkanych przygodnie
ludzi łykiem mocniejszego trunku z piersiówki i inteligentnym
dialogom z przerażonymi więźniami, dowiedział się wielu różnych
faktów dotyczących ruchu, którego poczynania stały się tak
niepokojące, nowo przybyli faktycznie byli Kurdami, ale posługiwali
się niezrozumiałym, trudnym do zidentyfikowania dialektem.
Aby zarobić na życie, nie pozostawało im wiele do wyboru -
pracowali jako robotnicy na nabrzeżu albo jako domokrążcy, również
czasami jako kelnerzy w greckich restauracjach lub sprzedawcy gazet,
ze stoiskami na rogach ulic. Większość z nich jednak, zdawała się w
ogóle nie pracować, i, co nie ulegało wątpliwości, miała kontakty z
półświatkiem. Ich najbardziej intratnym i chyba najłatwiejszym do
określenia zajęciem było szmuglowanie nielegalnych imigrantów czy
przemyt alkoholu.
Przypływali parowcami, zapewne trampami, i w bezksiężycowe
noce dobijali do brzegu niewielkimi łodziami, a potem, ukrytymi
kanałami dobijali do sekretnej podziemnej sadzawki w jednym z
bezpiecznych domów. Malone nie był w stanie zlokalizować owego
nabrzeża, kanału i domu, gdyż wyjaśnienia jego informatorów były
nader chaotyczne, a ich słowotokowi z trudem mógł sprostać nawet
najlepszy tłumacz; nie udało mu się również zdobyć żadnych
konkretnych informacji co do powodu ich systematycznego napływu.
Zachowywali powściągliwość jeśli chodziło o dokładne określenie
miejsca skąd przybywali i nigdy nie dali się zbić z tropu na tyle, by
zdradzić agencje, które ich wyłuskiwały i wskazywały drogę.
Prawdę mówiąc, kiedy wypytywał o powody ich obecności
tutaj, wyczuwał wyraźne zaniepokojenie.
Gangsterzy innej maści byli również małomówni i jedyne co
udało mu się od nich wyciągnąć, to to, że jakiś bóg, czy wielki kapłan
obiecał im niesłychane moce. nadnaturalną chwałę i władzę w obcym
kraju.

198
Mocne, ściśle strzeżone zebrania zarówno nowo przybyłych, jak
i starych przestępców u Suydama, byty bardzo regularne i niebawem
policja dowiedziała się, iż niedawny odludek wynajął kolejne domy
by zakwaterować w nich znających odpowiednie hasło "gości".
W sumie miał teraz trzy domy w których permanentnie
przebywały grupki jego osobliwych kompanów. Obecnie spędzał w
swoim domu, znanym jako Halbush coraz mniej czasu, zjawiał się tam
tylko by zabierać i odnosić książki; zaś jego oblicze i zachowanie
nieoczekiwanie nabrało dzikiego, wściekłego wyrazu.
Malone dwukrotnie go przesłuchiwał, ale w obu przypadkach
był dość obcesowo zbywany.
Suydam stwierdził, że nie ma pojęcia o jakichkolwiek
tajemniczych spiskach czy ruchach; nie wiedział w jaki sposób
Kurdowie dostawali się do miasta, ani czego chcieli. Jego zadaniem
było prowadzenie, bez zakłóceń, badań nad folklorem emigrantów
zamieszkujących dzielnicę; policja nie miała żadnych prawnych
podstaw aby mieszać się w tę sprawę. Malone wyraził swój podziw
wobec napisanej przez Suydama pracy na temat kabały i innych
mitów, ale zdołał zmiękczyć go tylko na krótką chwilę. Uznał on
bowiem pojawienie się Malone'a za zakłócenie spokoju i
najnormalniej w świecie spławił swego gościa. Malone nie miał
wyboru i musiał odwołać się do innych kanałów informacji.
Nigdy się nie dowiemy, co mógłby odkryć Malone, gdyby bez
przerwy pracował nad tą sprawą. Nie mniej jednak, wskutek głupiego
konfliktu pomiędzy władzami miejskimi a federalnymi, śledztwo na
kilka miesięcy zawieszono, a detektyw musiał zająć się paroma innym
zadaniami. Ani na chwilę wszakże nie przestał się interesować
Robertem Suydamem, i to co się z nim działo, napawało go
bezgranicznym wręcz zdumieniem. Z chwilą kiedy Nowy Jork
ogarnęła panika związana z falą porwań i zaginięć, niechlujny,
zaniedbany uczony przeszedł metamorfozę równie zadziwiającą, co
absurdalną. Któregoś dnia zauważono go w pobliżu Borough Mali,
ogolonego, ze starannie przyciętymi i ułożonymi włosami, ubranego
w nienaganny i nader gustowny garnitur. Od tej pory każdego dnia
zauważano w nim jakąś nową, drobną zmianę. Proces ten zachodził w
nim praktycznie nieprzerwanie, i wraz z nagłym zamiłowaniem do
schludności, pojawił się niezwykły błysk w oku, i dosadność mowy.

199
Jednocześnie, Suydam zaczął regularnie pozbywać się nadmiaru
kilogramów, które deformowały jego sylwetkę. Pomimo swego wieku
krok miał teraz raźny i sprężysty niczym nastolatek; zupełnie jakby z
nowym image powróciła doń, utracona dawno temu, pogoda i radość
ducha, zaś jego włosy dziwnie pociemniały, choć nie wyglądało aby je
farbował.
Mijały kolejne miesiące, a on ubierał się coraz mniej
konserwatywnie i koniec końców zaskoczył swych nowych przyjaciół
wyremontowaniem i odnowieniem swojej starej posesji Flatbush, na
otwarcie której wyprawił serię przyjęć, zapraszając wszystkich
znajomych, jakich tylko udało mu się spamiętać, nie zapomniał też o
dziwo, o swoich krewnych, którym najwyraźniej zupełnie przebaczył,
a którzy jeszcze tak niedawno usiłowali go ubezwłasnowolnić.
Jedni zjawili się z ciekawości, inni z obowiązku, wszystkich
jednak oczarowała rodząca się gracja, układność i wytworność
dawnego odludka. Zapewnił on, że jego praca jest już w zasadzie na
ukończeniu, a jako iż właśnie uzyskał starą posiadłość, w spadku po
swym na wpół zapomnianym przyjacielu z Europy, postanowił tam
spędzić pozostałe mu lata życia, ciesząc się drugą młodością, którą
zapewnił sobie dzięki spokojowi, właściwej opiece i diecie.
Coraz rzadziej widywano go w Red Hook, coraz częściej zaś w
towarzystwie, w jakim się obracał. Policjanci zauważyli tendencję do
coraz częstszych spotkań grup przestępczych w starym, kamiennym
kościele - tancbudzie, miast w posesji, przy Parker Place, choć to
ostatnie miejsce i najnowsze nabytki Suydama bez przerwy tętniły
odrażającym, parszywym życiem.
Nieoczekiwanie miały miejsce dwa wydarzenia - dość odległe
od siebie, ale z punktu widzenia Malone'a nader istotne dla całej
sprawy. Pierwszym było zamieszczenie w "Eagle'u" niewielkiego
zawiadomienia o zaręczynach Roberta Suydama z panną Cornelią
Gerritsen z Bayside, młodą kobietą, z bardzo dobrze sytuowanej
rodziny, spokrewnioną dalece ze swym posuniętym w lalach
narzeczonym. Drugim był nalot policji na kościół - tancbudę, po
otrzymaniu doniesienia, iż przez krótką chwilę w jednym z
piwnicznych okien budowli widać było twarzyczkę porwanego
dziecka.
Malone również brał udział w tym nalocie i znalazłszy się w

200
środku, wyjątkowo uważnie przetrząsnął całe to miejsce. Nic jednak
nie znaleziono - budynek zastano całkowicie opuszczony, niemniej
jednak sensytywnego Celta zaniepokoiło wiele rzeczy na jakie tam
natrafił. Znajdowały się tu prymitywnie malowane kasetony, które nie
przypadły mu do gustu - kasetony przedstawiające oblicza świętych,
zastygłe w zadziwiająco doczesnych i sardonicznych grymasach,
niekiedy lak libertyńskich, że nawet laik ze swym poczuciem dobrych
obyczajów, musiałby się zmieszać, nie spodobała mu się również
grecka inskrypcja na ścianie, nad kazalnicą, prastara inkantacja, na
którą natknął się jeszcze w Dublinie, będąc na studiach, i którą
przeczytawszy natychmiast sobie przełożył:
"O przyjacielu i towarzyszu nocy, ty który radujesz się
ujadaniem psów i przelaną krwią, który wędrujesz między grobami,
pośród najgłębszych cieni, który pragniesz krwi i sprowadzasz na
śmiertelników dojmującą zgrozę, Gorgo, Normo, księżycu o tysiącu
twarzy, spojrzyj przychylnie na nasze ofiary!"
Czytając te słowa, zadrżał i mimowolnie przypomniał sobie jak
wydawało mu się, że słyszał jazgoczące, atonalne dźwięki organów
dobiegające w niektóre noce z podziemi kościoła.
Ponownie się wzdrygnął widząc rdzę wokół podstawy
metalowego naczynia stojącego na ołtarzu i znieruchomiał nerwowo,
kiedy jego nozdrza wychwyciły osobliwy i upiorny fetor dochodzący
z niedaleka. Wspomnienie organów nie dawało mu spokoju i nim
opuścił kościół, ze szczególną wytrwałością przetrząsnął całą piwnicę.
Miejsce to wydawało mu się szczególnie plugawe - ale czy
bluźniercze malowidła i inskrypcje mogły być "dziełem" jakiegoś
obłąkańczego ignoranta?
Do czasu ślubu Suydama, epidemia porwań stała się
popularnym tematem brukowych czasopism. Większość ofiar
stanowiły dzieci z ubogich rodzin, ale rosnąca liczba zaginięć
spowodowała reakcję w postaci fali niepohamowanego gniewu.
Gazety domagały się zdecydowanych działań ze strony policji i raz
jeszcze komisariat przy Butler Street wysłał swoich ludzi do Red
Hook w poszukiwaniu śladów, przestępców i możliwych rozwiązań
kłopotliwej afery.
Malone cieszył się, że znów był w akcji i wziął udział w nalocie
na jeden z domów Suydama, w Parker Place. Rzecz jasna nie

201
znaleziono tam żadnego dziecka, pomimo doniesień o krzykach i
czerwonej wstążki, na którą natrafiono nieopodal posesji, niemniej
jednak malowidła i prymitywnie wykonane inskrypcje na łuszczących
ścianach w większości pokoi upewniły detektywa, iż był na tropie
czegoś naprawdę wielkiego i przerażającego, Malowidła były
zatrważające - odrażające monstra wszelakich kształtów i rozmiarów,
istne parodie ludzkich sylwetek, których nie sposób opisać. Inskrypcje
miały czerwoną barwę, litery zaś były arabskie, greckie, rzymskie i
hebrajskie. Malone nie był w stanie odczytać większości napisów, ale
to co zdołał rozszyfrować było dostatecznie złowieszcze i
kabalistyczne. najczęściej powtarzającym się mottem była inskrypcja
hebrajsko-hellenistyczno-grecka, stanowiąca jedno z najbardziej
przerażających przywołań demonów z okresu aleksandryjskiej
dekadencji:
"Bel. Belohm. Sother. Emmanuel. Sabaoth. Ugla.
Tetrragrammaton. Aghros. Dtheos.
Ishnros. Athanatos. Jehova. Ra. Adonai. Sadan. Bomodsion.
Messias. Szcherehehe"
Przy każdym z ramion napisu znajdowały się kręgi i
pentagramy, świadczące niezbicie o prastarych wierzeniach i
aspiracjach nędzników, którzy tu zamieszkiwali. Najdziwniejszą
jednak rzecz odkryto dopiero w piwnicy: stertę sztabek czystego złota
nakrytą niedbale płachtą brezentu; na ich błyszczącej powierzchni
widniały te same, hieroglify, które zdobiły ściany domu. Podczas
nalotu policja napotkała jedynie bierny opór ze strony skośnookich
orientalnych cudzoziemców, których mrowie wylewało się z każdych
drzwi, nie znalazłszy żadnych istotnych śladów, policja musiała
wycofać się z kwitkiem, ale kapitan z komisariatu przy Butler Street
zostawił dla Suydama kartkę z powiadomieniem, by zwracał nieco
baczniejszą uwagę na lokatorów i protegowanych. których gościł w
progach swojej posesji, gdyż opinia publiczna była nimi coraz
bardziej zaniepokojona i sprawa zaczynała robić się kłopotliwa.

5.

Nadszedł czerwiec, a wraz z nim ślub i wielka sensacja. Około


południa Flatbush wręcz tętniło życiem, udekorowane pojazdy

202
blokowały uliczki w pobliżu starego, holenderskiego kościoła, gdzie
markizy ciągnęły się od drzwi, aż do szosy.
Żadne lokalne wydarzenie nie było w stanie przyćmić tonem i
skalą ślubu Suydam - Gerritsen, a nowożeńców odprowadzały na
nabrzeże Cunard prawdziwe tłumy. Po pożegnaniu, o godzinie piątej,
ciężki liniowiec odbił od nabrzeża, po czym z wolna skierował
swój dziób w stronę rozległej połaci morza, wyruszając w rejs
ku brzegom i cudom Starego Świata. Wieczorem na redzie nie było
innych jednostek i pasażerowie liniowca obserwowali gwiazdy
migoczące nad nieskażoną tonią oceanu.
Nie sposób stwierdzić co - jako pierwsze - zwróciło na siebie
uwagę pasażerów - głośny wrzask, czy też pojawienie się trampa -
parowca. Prawdopodobnie jedno i drugie, nie mniej w tym przypadku
wszelkie rozważania mijają się z celem. Krzyk dobiegał z kajuty
Suydamów, a marynarz który wyważył drzwi, mógłby zapewne
opowiedzieć o przerażających rzeczach - gdyby nie fakt, iż popadł w
obłęd. Nieszczęśnik wrzeszcząc, zaczął biegać po całym statku,
dopóki go nie schwytano i nie zamknięto związanego, pod kluczem.
Lekarz okrętowy, który wszedł do kajuty i zapalił światło w chwilę
później, nie oszalał, ale nie powiedział nikomu o tym co wówczas
zobaczył; uczynił to dopiero później prowadzać korespondencję z
Malonem przebywającym w Chepachct. Miało tu miejsce morderstwo
- ściślej mówiąc uduszenie, ale nie należało rozgłaszać, iż ślady
szponów na szyi pani Suydam nie mogły być dziełem jej męża, ani
czyjejkolwiek ludzkiej dłoni, ani że na białej ścianie przez krótką
chwilę migotał, skrzący się wściekłą czerwienią napis, wykonany nie
inaczej, lecz owymi przerażającymi chaldejskimi literami
układającymi się w słowo "Lilith". nie należało wspominać o tych
rzeczach, gdyż bardzo szybko zniknęły, a co do Suydamów,
najlepszym rozwiązaniem było nie dopuszczanie do ich kajuty
postronnych osób; cała sprawa i tak była dostatecznie kłopotliwa.
Doktor wyraźnie powiedział Malone'owi, że Tego nie widział.
Otwarty bulaj, na chwilę przed tym jak włączył światło,
zasnuwała dziwna fosforescencja i mogło się wydawać, że przez
sekundę, w ciemności nocy, na zewnątrz rozbrzmiewało echo
słabnącego, diabelskiego chichotu; oko doktora nie wychwyciło
jednak żadnych realnych kształtów. Zdaniem lekarza, dowodem na to

203
jest fakt, iż wciąż jeszcze pozostaje przy zdrowych zmysłach.
I wtedy uwagę wszystkich przykuło pojawienie się parowca.
Łódź przybiła do burty liniowca i na pokład weszła grupa śmiałych,
butnych zbójów w mundurach oficerskich. Zażądali wydania
Suydama - lub jego zwłok. Wiedzieli o jego podróży i z jakichś
powodów byli przekonani, że starzec musi umrzeć, na pokładzie
kapitańskim zapanowało istne pandemonium - przez krótką chwilę,
pomiędzy raportem doktora z kajuty nowożeńców a żądaniami ludzi z
trampa, nawet najrozsądniejszy i najroztropniejszy z marynarzy był
kompletnie zbity z tropu, i nie miał pojęcia co robić. Naraz przywódca
nieoczekiwanych gości.
Arab o nienawistnych, negroidalnych ustach wyjął brudną,
zmiętą kartkę papieru i podał kapitanowi. Była podpisana przez
Roberta Suydama i widniała na niej dziwna notatka, następującej
treści:
"W przypadku gdyby spotkał mnie nagły wypadek lub śmierć
proszę bezspornie przekazać mnie, lub moje ciało doręczycielowi tej
notatki i jego współtowarzyszom. Zarówno dla mnie Jak i dla pana
wszystko zależy teraz od spełnienia mej prośby, na wyjaśnienia będzie
czas później - proszę mnie nie zawieść. Robert Suydam."
Kapitan i doktor spojrzeli po sobie nawzajem, zaś ten drugi,
wyszeptał coś cicho do pierwszego. Koniec końców pokiwali raczej
bezradnie głowami i ruszyli w kierunku kajuty Suydama. Doktor
spojrzeniem nakazał kapitanowi odwrócić wzrok, po czym otworzył
drzwi i wpuścił do środka osobliwych marynarzy. Nie odetchnął
spokojniej, dopóki, obarczeni ciężkim brzemieniem, nie opuścili
kajuty po ciągnących zdawałoby się w nieskończoność, czynnościach
przygotowawczych.
Ciało owinięte zostało w prześcieradła zdarte z koi, a doktor z
zadowoleniem stwierdził, iż jego obecny wygląd nie zdradzał zbyt
wiele. Jakimś sposobem śniadolicy marynarze zdołali przerzucić je
przez burtę i szczelnie owinięte dostarczyć na pokład trampa.
Liniowiec znów uruchomił silniki, zaś doktor i oficer
pokładowy, zajmujący się czynnościami pogrzebowymi ponownie
weszli do kajuty Suydama, by dopełnić ostatniej posługi wobec
pozostawionej na pokładzie kobiety. Lekarz raz jeszcze został
zmuszony do zachowania milczenia, a właściwie musiał posunąć do

204
kłamstwa, z powodu przerażającej rzeczy jaka miała miejsce. Kiedy
oficer odpowiedzialny za czynności pogrzebowe zapytał go dlaczego
opróżnił ciało pani Suydam z krwi, nie zaprzeczył. że tego nie uczynił,
ani też nie wskazał na puste miejsca na stojakach, gdzie znajdowały
się butelki.
Nie zwrócił również uwagi na smród bijący ze zlewu,
świadczący o pośpiechu w jakim opróżniono butelki z ich oryginalnej
zawartości. Kieszenie tych ludzi - jeżeli w ogóle byli ludźmi, kiedy
opuszczali statek - wydawały się dziwnie pękate, jakby powypychane.
Dwie godziny później, świat dowiedział się przez radio wszystkiego,
czego powinien w związku z tym przerażającym zdarzeniem.

6.

Tego samego czerwcowego wieczoru, nieświadomy wydarzeń


jakie rozegrały się na morzu. Malone niemal rozpaczliwie szalał na
uliczkach Red Hook. Wydawało się, iż cała dzielnica niesłychanie się
ożywiła, jak gdyby wszyscy mieszkańcy jakimś sposobem dowiedzieli
się o czymś osobliwym i obecnie tłumy ich zbierały się wokół
kościoła - tancbudy i domów na Parker Place. Zniknęły kolejne dzieci
- tym razem trójka niebieskookich Norwegów zamieszkałych przy
ulicach niedaleko Gowanus. Krążyły plotki, że nieustępliwi
Wikingowie z tego kwartału poczęli tworzyć organizację zbliżoną do
mafii. Malone od tygodni nakłaniał swoich kolegów do
przeprowadzenia generalnej czystki i ostatecznie, wskutek czynników
bardziej do nich przemawiających niż domysły marzyciela z Dublina,
zgodzili się na ostateczny atak. Czynnikiem owym był niepokój i
niemal namacalne uczucie zagrożenia, jakie zdawało się emanować
zewsząd owego wieczora. Około północy, grupa operacyjna złożona z
policjantów zebranych z trzech komisariatów ruszyła na Parker Place i
okoliczne uliczki. Wyważano drzwi, aresztowano tych, którzy
usiłowali stawiać opór, a z przeszukiwanych pomieszczeń
bezceremonialnie wyrzucano niewygodne tłumy cudzoziemców w
ozdobnych szatach i mitrach, zaopatrzonych w różne dziwne
przedmioty niewiadomego zastosowania. Wiele z nich zginęło w

205
ogólnym chaosie, wrzucane pośpiesznie do sekretnych schowków i
przemyślnie zakamuflowanych szybów, a podejrzany fetor niknął w
oparach zapalanych czym prędzej wonnych kadzidełek. Wszędzie
jednak widniały ślady rozbryźniętej krwi, a Malone wzdrygał się za
każdym razem, kiedy spostrzegał kosz koksowy albo ołtarz z którego
wciąż jeszcze unosiły się kłęby dymu. Chciał być w kilku miejscach
na raz, a zdecydował się, że weźmie udział w nalocie na dom
Suydama, kiedy posłaniec doniósł, że w starym kościele, pełniącym
również funkcję tancbudy, nie ma żywego ducha. Wiedział, iż w
domu Suydama znajdzie jakieś ślady kultu, którego, zafascynowyny
okultyzmem stary uczony, stał się przywódcą i duszą.
Co do tego nie miał najmniejszej wątpliwości. Z uczuciem
pełnego niepokoju wyczekiwania i nadziei przeszukiwał zżerane przez
wilgoć i grzyb pokoje, zwrócił uwagę na unoszący się w nich słaby,
acz zauważalny fetor krwi i śmierci, oglądał osobliwe kręgi, artefakty,
sztabki złota i karafki porzucone to tu, to tam. W pewnej chwili
chudy, czarnobiały kot przebiegł mu między nogami i Malone stracił
równowagę. Upadł przewracając przy tym puchar wypełniony do
połowy szkarłatnym płynem. Szok był ogromny; po dziś dzień
Malone nie był pewny co właściwie zobaczył - niemniej jednak, w
snach wciąż jeszcze widzi tego kota, umykającego z czymś
nieopisanie potwornym i zdeformowanym, w pyszczku. niedługo
potem dotarł do zamkniętych drzwi piwnicy i zaczął szukać czegoś,
czym mógłby je wyważyć. Opodal stał ciężki taboret, a jego twarde
siedzenie było aż nadto wystarczające, by uporać się ze starym
drewnem. Parę uderzeń i w drzwiach pojawiła się szczelina, po
następnych powiększyła się, aż w końcu całe drzwi runęły. Magle,
jakby pod naporem "czegoś" z drugiej strony, z wnętrza
pomieszczenia buchnął podmuch zawodzącego, lodowatego wichru,
niosącego ze sobą fetor bezkresnej, mrocznej, bezdennej otchłani, a w
chwilę póz niej nieziemska i nie niebiańska ssąca moc, oplotła
niewidzialnymi splotami sparaliżowanego detektywa i wciągnęła go
do środka, a potem jeszcze dalej, w głąb niezmierzonych przestrzeni,
wypełnionych jękami, szeptami i wybuchami drwiącego, szyderczego
śmiechu.
Oczywiście był to tylko sen. Mówili mu tak kolejni specjaliści,
do których się zgłaszał. W gruncie rzeczy pewnie by się z nimi

206
zgodził, gdyby nie to, że widok starych, ceglanych slumsów i
ciemnych, cudzoziemskich twarzy wgryzł mu się zbyt głęboko w
duszę. Wszystko co widział, i czego doświadczył było przeraźliwie
realne i nic nie mogło przyćmić wspomnienia tych mrocznych,
nocnych krypt, gigantycznych arkad i na wpół uformowanych
piekielnych kształtów, które przechadzały się wielkimi krokami,
dzierżąc w swym uścisku na wpół pożarte, ale wciąż jeszcze żywe
istoty, błagające o litość, albo zaśmiewające się obłąkańczo. Woń
zgnilizny, rozkładu i kadzidełek przyprawiała o mdłości, a czarne
powietrze tętniło życiem, wypełnione mglistymi, na wpół widzialnymi
bezcielesnymi istotami, które miały oczy. Gdzieś tam, mroczne,
oleiste fale biły w onyksowe skały nabrzeża, a raz, przyprawiające o
dreszcze dzwonienie maleńkich, ochrypłych dzwoneczków splotło się
z szaleńczym chichotem nagiej, fosforescencyjnej Istoty, która nagle
pojawiła się w polu widzenia detektywa. Podpłynęła do brzegu,
wdrapała się nań i w chwilę potem wślizgnęła na stojący nieopodal
ozdobnie rzeźbiony złoty piedestał, gdzie przycupnęła, szczerząc zęby
w dzikim, drwiącym grymasie.
Alejki bezkresnej nocy zdawały rozciągać się we wszystkich
kierunkach i można było sobie wyobrazić, że tutaj właśnie tkwiły
korzenie plagi, której celem było skażenie i pochłanianie kolejnych
miast, spowijanie całych narodów fetorem hybrydycznej zarazy.
To tu po raz pierwszy pojawił się kosmiczny grzech, i pienił się,
gnijąc w najlepsze dzięki bluźnierczym rytuałom, zapoczątkowującym
radosny marsz śmierci.
To tu Szatan miał swój babiloński dwór, a Lililh obmywała swe
fosforyzujące, trawione trądem ciało we krwi niewinnych dzieci.
Inkuby i sukuby zawodziły chwalebne pieśni na cześć Hekate, a
bezgłowe cielaki beczały do Magna Mater. Kozły baraszkowały w
rytm muzyki cienkich przeklętych fletów, a egipany uganiały się bez
końca za zdeformowanymi faunami, skacząc po kamieniach,
skręconych i wielkich niczym nabrzmiałe ropuchy, nie zabrakło też
Molocha i Asztarota - w tej bowiem kwintesencji wszelkiego
występku i potępienia zerwane zostały okowy świadomości, i
człowiek był w stanie dojrzeć każdą istniejącą krainę grozy i
wszystkie zakazane wymiary, powstałe z mocy zła. Świat i natura
były bezradne wobec tego typu ataków płynących z otwartych studni

207
nocy, podobnie jak żaden święty znak czy modlitwa nie były w stanie
powstrzymać walpurgicznej feerii koszmarów, która rozpętała się, gdy
Suydam natknął się na hordę, w zamkniętym - niczym puszka
PANDORY - pełnym po brzegi kufrem emanującym demoniczną
wiedzą.
Magle gromadę zjaw omiótł i przeciął strumień fizycznego
światła, a Malone poprzez potok bluźnierstw istot, które powinny być
martwe, usłyszał wyraźny plusk wioseł. W jego polu widzenia
pojawiła się łódź, z latarnią na dziobie; przycumowała do żelaznego
kołka w wilgotnym, oślizgłym kamiennym nabrzeżu i wyrzygała z
siebie kilku ciemnoskórych ludzi dźwigających długi przedmiot
zawinięty w prześcieradła. Dostarczyli ciężkie brzemię nagiej
fosforescencyjnej Istocie na rzeźbionym złotym piedestale, a ta głośno
zachichotała i delikatnie dotknęła dłonią zawiniątka. Tragarze zdjęli
prześcieradła i przytrzymali przed piedestałem, w pozycji stojącej,
nadżartego gangreną trupa korpulentnego staruszka o szczeciniastej
brodzie i rozwichrzonych, siwych włosach. Fosforyzująca Istota
ponownie zachichotała, a mężczyźni wyjęli z kieszeni flaszki i oblali
stopy stworzenia czerwonym płynem, po czym podali mu następne
butelki, aby mógł się napić.
W jednej sekundzie, z otoczonych po obu stronach arkadami
bezkresnych alejek, dobiegło demoniczne rzężenie i zawodzenie
bluźnierczych, rozstrojonych organów, wyrażające w sardonicznych,
jękliwych basowych nutach całą drwinę, szyderstwo i okrucieństwo
piekła.
Wszystkie poruszające się widma i demony zareagowały
natychmiast, tworząc długi, upiorny ceremonialny korowód;
przerażający pochód wyruszył w kierunku skąd dobywał się dźwięk -
satyry, egipany, inkuby, sukuby i lemury, zdeformowane ropuchy i
bezcielesne duchy, psiogłowe wyjce i milczące stworzenia kroczące w
ciemności - wszystkie one, podążały w ślad za fosforyzującą Istotą,
która zeszła ze złotego piedestału, a teraz stąpała wolno, unosząc na
rękach szklistookic zwłoki mężczyzny.
Orszak zamykali tańczący śniadolicy mężczyźni, cały zresztą
korowód tańczył, podskakiwał i szalał z iście dionizyjską zaciętością.
Malone zrobił chwiejnie kilka kroków. Był oszołomiony, otępiały i
bliski utraty zmysłów. Zżerały go wątpliwości co do jego miejsca, lak

208
w tym, jak i w każdym innym ze światów. W chwilę potem odwrócił
się, zachwiał i osunął na zimne, wilgotne kamienie, z trudem
chwytając powietrze i dygocząc na całym ciele, podczas gdy
demoniczne ograny stękały upiornie, a zawodzenia oraz dźwięk
bębnów i dzwonków szalonej procesji, cichły coraz bardziej, w oddali.
Jak przez mgłę słyszał upiorny śpiew oraz przyprawiające o
zgrozę wrzaski i skrzeczenia, rozlegające się gdzieś pośród mrocznych
arkad. Od czasu do czasu dochodził go przeciągły jęk czy pełne
ceremonialnego oddania zawodzenie, aż w końcu usłyszał ową
przeraźliwą, grecką inkantację, której tekst przeczytał ponad kazalnicą
w starym kościele – tancbudzie:

"O przyjacielu i towarzyszu nocy, ty który radujesz się ujadaniem


psów
(tu dało się słyszeć wściekłe skowytanie) z przelaną krwią,
bezimienne dźwięki przeplatające się z upiornymi krzykami),
który wędrujesz między grobami, pośród najgłębszych cieni,
(tu rozległo się syczące westchnienie)
który pragniesz krwi i sprowadzasz na śmiertelników dojmującą
zgrozę,
(krótkie, ostre okrzyki dobywające się z niezliczonych gardeł)
Gorgo,
(powtórzona odpowiedź)
Mormo,
(powtórzone z ekstazą)
księżycu o tysiącu twarzy,
(westchnienia i dźwięki fletu)
Spojrzyj przychylnie na nasze ofiary!"

Kiedy pieśń dobiegła końca, dał się słyszeć pojedynczy, gromki


okrzyk, a syczące dźwięki niemal całkowicie zagłuszyły jęk
rozstrojonych organów. Po sekundzie rozległo się głośne
westchnienie, po czym nieskończona rzesza, istna wieża bąbel
rozmaitych gardeł połączyła się wypluwając z siebie warkotliwe,
beczące, zjadliwe słowa:
"Lilith, Wielka Lilith, spojrzyj na Twego Oblubieńca!" Kolejne
okrzyki, dziwny hałas, tupot kroków biegnącej postaci. Odgłos

209
przybliżył się i Malone podniósł się na łokciu, aby się przyjrzeć.
Oświetlenie w krypcie, które ostatnio nieco osłabło, znów
przybrało na sile, i w owym upiornym, diabelskim blasku pojawiła się
sylwetka uciekającego; postaci, która nie powinna móc biec,
odczuwać ani w ogóle oddychać: szklistookiego, gangrenicznego
trupa korpulentnego starca, którego nie musiano już podtrzymywać, a
którego animowały jakieś piekielne czary zakończonego przed chwilą
rytuału. Tuż za nim biegła naga chichocząca, fosforyzująca Istota,
należąca do rzeźbionego piedestału, a jeszcze dalej, zdyszani,
śniadolicy mężczyźni i odrażająca czereda koszmarnych, bardziej lub
mniej efemerycznych postaci.
Trup wysforował się znacznie naprzód i, jak wszystko na to
wskazywało, zmierzał ku określonemu celowi, ściślej zaś mówiąc, ku
rzeźbionemu, złotemu piedestałowi, obiektowi posiadającemu
niewątpliwie ogromne znaczenie nekromantycznej natury. Gnał ku
niemu, co sił, na swych przeżartych zgnilizną kończynach. Jeszcze
chwila i dopadł celu, podczas gdy ścigająca go zgraja wyraźnie i
rozpaczliwie przyspieszyła. Spóźnili się jednak, gdyż ostatnim
wysiłkiem - zrywając przy tym jedno ścięgno po drugim i tracąc całe
płaty tkanek, które spadały na ziemię niczym trawiona rozkładem
galareta, zapatrzony w dal trup, będący ongi Robertem Suydamem,
osiągnął swój cel i triumf. Pchnięcie było potężne i pomimo ciężaru
obiektu, odniosło skutek, a gdy pchający osunął się na kamienie,
zmieniony w bezkształtną masę przegniłego ciała i kości, złoty
piedestał zachwiał się, przechylił i runął z onyksowej podstawy w
mroczne oleiste odmęty. Gdy spadał, jego rzeźbiona, złota
powierzchnia, rozbłysła po raz ostatni, a potem wielki piedestał
pogrążył się ciężko w bezdennej czeluści niższego Tartaru. W tej
samej chwili, Malone przestał widzieć cokolwiek, koszmarna scena
rozmyła się w szarawą plamę i detektyw stracił przytomność, choć w
jego uszach jeszcze przez chwilę rozbrzmiewał przeraźliwy huk, który
zdawał się towarzyszyć zagładzie całego Uniwersum Zła.

7.

Sen Malone'a, przeżyty w pełni, zanim detektyw dowiedział się


o śmierci Suydama i transferze na morzu, został osobliwie

210
uzupełniony kilkoma dziwnymi faktami, związanymi ze sprawą,
aczkolwiek nie ma najmniejszych podstaw, aby ktokolwiek miał w nie
uwierzyć. Trzy stare domy w Parker Place, bez wątpienia od dawna
już przeżarte zgnilizną i rozkładem w jego najbardziej zdradzieckiej
formie, zawaliły się, bez widocznej przyczyny, podczas gdy wewnątrz
znajdowała się połowa przeprowadzających nalot policjantów i
większość więźniów. Prawie wszyscy zginęli na miejscu.
Uratowali się jedynie ci, którzy znajdowali się w piwnicach i
suterenach - Malone zaś, miał szczęście, że przebywał wówczas
głęboko w podziemiach domu Roberta Suydama. Bo rzeczywiście tu
był - nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Znaleziono go, nieprzytomnego,
na skraju czarnej jak noc sadzawki z leżącym o kilka stóp od niego
groteskowym, acz przerażającym stosem przeżartych zgnilizną tkanek
i kości, zidentyfikowanych później, dzięki ekspertyzie dentystycznej,
jako zwłoki Roberta Suydama.
Sprawa była oczywista - to właśnie tu prowadził podziemny
kanał przemytników, ludzie zaś, którzy zabrali ciało Suydama ze
statku sprowadzili je do domu. Ludzi tych nigdy nie odnaleziono, ani
nawet nie zidentyfikowano, zaś lekarz okrętowy nie wydaje się jak na
razie zadowolony z przeświadczeń policji.
Suydam był -jak wszystko na to wskazuje - przywódcą sporej
siatki przemytników szmuglujących nielegalnych imigrantów, a kanał
wiodący do jego domu był tylko jednym korytarzem z ogromnego
kompleksu podziemnych tuneli, przecinającego całą dzielnicę. Inny
kończył się w krypcie pod starym kościołem - tancbudą, do której
prowadziło jedyne sekretne przejście, wykute w północnej ścianie,
gdzie odkryto nader osobliwe i odrażające rzeczy.
Znajdowały się tam rozstrojone organy, oraz kaplica o
kopułowym sklepieniu, z wieloma rzędami drewnianych ławek i
ołtarzem ozdobionym dziwnymi figurami. Wzdłuż ścian
umieszczonych było siedemnaście niewielkich cel, w których - cóż za
koszmar - znaleziono pojedynczych, zakutych w kajdany,
pozbawionych zmysłów więźniów; były wśród nich cztery matki z
podejrzanie dziwnie wyglądającymi dziećmi. Dzieci te zmarły zresztą,
gdy tylko wyniesiono je na światło dzienne, co lekarze uznali za
przejaw miłosierdzia bożego.
Spośród tych, którzy je badali nikt prócz Malone'a nic

211
przypomniał sobie posępnego pytania Delrio:
"Ań sint unquam deamones incubi et succubae, et an ex tali
congressu proles nasci a queat?"
Zanim kanały zostały zasypane, starannie je wybagrowano i
wydobyto szokujące ilości ludzkich kości, zarówno pogruchotanych,
jak i poprzecinanych ostrymi narzędziami. Tym samym odkryto
rozwiązanie zagadki tajemniczej epidemii porwań, choć tylko dwóm
ocalałym aresztantom można było postawić jakiekolwiek zarzuty.
Obecnie znajdują się oni w areszcie, gdyż nie zdołano im udowodnić
współudziału w zabójstwie.
Rzeźbionego, złotego piedestału czy też tronu, o którym tak
często wspominał Malone, pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań
nie udało się odnaleźć, aczkolwiek stwierdzono, iż w jednym miejscu,
pod domem Suydama, kanał był zbyt głęboki, aby można go było
wybagrować.
Koniec końców, kiedy wznoszono piwnice nowych domów,
wejścia do kanałów zostały zasypane i zamurowane; ale Malone
często zastanawiał się co znajduje się w ich głębinach.
Policja, zadowolona, że udało im się rozbić niebezpieczny gang
szaleńców i przemytników szmuglujących nielegalnych imigrantów,
przekazała uwolnionych od oskarżeń Kurdów władzom federalnym,
które przed dokonaniem ich deportacji stwierdziły, iż wszyscy oni
należeli do Yezydów, perskiego klanu czcicieli Szatana. Okrętu -
trampa i jego załogi nigdy nie odnaleziono, choć cyniczni detektywi
są ponownie gotowi stanąć do walki z tymi przemytnikami rumu i
ludzi. Malone uważa, iż wykazują oni pożałowania godne
ograniczenia w rozumowaniu, gdyż nie zastanawiają się nad całą masą
niewyjaśnionych szczegółów i rzucającymi się w oczy niejasnościami
całej sprawy; podobnie krytycznie odnosi się do gazet, które
dostrzegły w aferze jedynie posępną, krwawą sensację i napawały się
informacjami o pomniejszym, sadystycznym kulcie, podczas gdy
mogły wydrukować na swych łamach artykuły o koszmarze z samego
jądra wszechświata. Póki co jednak, detektyw przebywa na
rekonwalescencji w Chepachel, uspokajając stargane nerwy i modląc
się, by czas stopniowo przeniósł jego przerażające przeżycia ze sfery
posępnej teraźniejszości w odległą dal obrazowej i na wpół mitycznej
przeszłości.

212
Robert Suydam spoczywa obok swej małżonki na cmentarzu
Greenwood. Nad jego szczątkami, odnalezionymi w tak osobliwy
bądź co bądź sposób, nie odprawiono ceremonii pogrzebowej, zaś
krewni z wdzięcznością przyjęli fakt, iż o całej sprawie bardzo szybko
zapomniano. Nigdy zresztą nie udowodniono, że stary uczony miał
jakiś związek z koszmarnymi wydarzeniami w Red Hook.
O jego śmierci mówi się raczej niewiele, a Suydamowie mają
nadzieję, że dla potomności pozostanie on jedynie łagodnym
odludkiem, który interesował się folklorem i parał niegroźną odmianą
magii.
Jeżeli chodzi o Red Mook, nic się tu nie zmieniło. Suydam
pojawił się i odszedł - koszmar wydarzył się i przeminął, jednak zły
duch ciemności i plugastwa nadal pleni się pośród mieszkańców
starych ceglanych kamienic, a bandy opryszków w dalszym ciągu
paradują w nieznanym celu przed oknami, w których pojawiają się i
znikają niezliczone, zdeformowane twarze, a światła to zapalają się, to
znowu gasną.
Wiekowy koszmar jest niczym tysiącgłowa hydra, a kulty
ciemności zakorzeniły się pośród bluźnierstw głębiej niż wiedza
Demokryta. Dusza bestii jest wszechobecna i triumfuje, zaś
zamieszkałe w Red Mook legiony mętnookich, pryszczatych
młodzieńców, nadal śpiewają, przeklinają i zawodzą podążając od
jednej otchłani do drugiej, nie wiadomo dokąd ani skąd, gnani
prawem biologii, których być może nigdy nie będzie im dane
zrozumieć. Jak dawniej, więcej ludzi przybywa do Red Hook, niż je
opuszcza, a plotki mówią o nowych kanałach, prowadzących pod
ziemią do zakamuflowanych centrów handlu alkoholem i innymi,
mniej sprecyzowanymi towarami.
Kościół praktycznie zupełnie przestał pełnić swą zasadniczą
funkcję i do reszty zmienił się w tancbudę, i bywa, że w jego oknach
nocami pojawiają się dziwne twarze. Miejscowy policjant wyraził
ostatnio przypuszczenie, iż stara, zasypana krypta została na nowo
odkopana, choć nie sposób stwierdzić, w jakim celu miałoby to
uczynić. Kimże jesteśmy, aby zwalczać trucizny starsze niż historia i
ludzkość? W Azji, w takt tych koszmarów tańczyły małpy, a w
przeżartych grzybem, pleśnią i zgnilizną murach ceglanych kamienic,
gdzie sekrety i tajemnice są na porządku dziennym, rak może

213
spokojnie się ukrywać i pienić w najlepsze.
Malone nie wzdraga się bez powodu - któregoś dnia, jeden z
policjantów podsłuchał jak pewna skośnooka, śniadolica wiedźma,
ukryta wraz z małą dziewczynką w cieniu jednej z bram, szeptem
uczyła dziecko pewnej nader dziwacznej inkantacji.
Wytężył słuch i uznał za wielce osobliwe słowa, które zdawała
się powtarzać bez końca:
" O przyjacielu i towarzyszu nocy, ty, który radujesz się
ujadaniem psów i przelaną krwią, który wędrujesz między grobami,
pośród najgłębszych cieni, który pragniesz krwi i sprowadzasz na
śmiertelników dojmującą grozę: Gorgo, Mormo, Księżycu o tysiącu
twarzy, spojrzyj przychylnie na nasze ofiary!"

214
KSIĘŻYCOWE MOCZARY
(The Moon-Bog)

Nie wiem w jakiej części tej odległej i przerażającej krainy


zniknął Denys Barry. Byłem z nim ostatniej nocy, gdy znajdował się
wśród żywych i słyszałem wrzask, kiedy przyszła po niego ta Istota.
Żaden z wieśniaków i policjantów z hrabstwa Meath nie zdołał go
odnaleźć, mimo iż poszukiwania zakrojone były na szeroką skalę.
Teraz zaś wzdrygam się słysząc kumkanie żab na moczarach, albo
gdy widzę księżyc przebywając w samotnych, odludnych miejscach.
Doskonale znałem Denysa Barry'ego jeszcze w Ameryce, gdzie
się wzbogacił i pogratulowałem mu, kiedy wykupił stare zamczysko
nad moczarami w sennym Kilderry.
Stamtąd właśnie pochodził jego ojciec i tam też Denys pragnął
radować się swym bogactwem w rodzinnych stronach, niegdyś w
Kilderry rządzili jego przodkowie i to oni wznieśli zamczysko, w
którym później zamieszkali, niemniej były to bardzo odległe czasy i
przez wiele pokoleń opuszczony zamek popadł w ruinę. Po wyjeździe
do Irlandii Barry często do mnie pisywał opowiadając, jak pod jego
opieką szary zamek, wieża po wieży, odzyskiwał dawny splendor, jak
bluszcz piął się z wolna w górę po odrestaurowanych ścianach,
niczym przed setkami lat i jak wieśniacy dziękowali mu, że za
przywiezione zza morza złoto ożywił pamięć dawnych dni. Potem
jednak coś się wydarzyło i wieśniacy opuścili Kilderry, uciekając niby
przed zarazą. Jakiś czas później przysłał mi list i poprosił bym do
niego przyjechał, gdyż czuł się w zamku samotny nie mając nikogo, z
kim mógłby porozmawiać za wyjątkiem nowych służących i
robotników, sprowadzonych z Północy.
Powodem wszystkich jego kłopotów były moczary -o czym
Barry poinformował mnie tej samej nocy, kiedy zjawiłem się w
zamku. Dotarłem do Kilderry o zmierzchu pewnego letniego dnia, gdy
złocisty blask bijący z nieba omiatał wzgórza, gaje i błękitną połać
bagien, gdzie w oddali, na niewielkiej wysepce migotały widmowo
dziwaczne, stare ruiny. Zachód słońca był zaiste urzekający, ale

215
wieśniacy z Ballylough nie omieszkali mnie przed nim ostrzec i
stwierdzili, że Kilderry zostało przeklęte, ja zaś prawie zadrżałem na
widok pałających złocistym ogniem wież zamczyska. Automobil
Barry’ego czekał na mnie na stacji Ballylough, gdyż Kilderry znajduje
się w pewnym oddaleniu od linii kolejowej. Wieśniacy, którzy
trzymali się z dala od auta i kierowcy z Północy, pobledli na twarzach
usłyszawszy, że wybieram się do Kilderry i uraczyli mnie kilkoma
trwożliwie wyszeptanymi informacjami. Tej nocy zaś, Barry wyjaśnił
mi całą sytuację.
Wieśniacy opuścili Kilderry ponieważ Denys Barry zamierzał
osuszyć wielkie trzęsawisko.
Pomimo miłości jaką darzył Irlandię, pobyt w Stanach wycisnął
na nim swe piętno i Denys nienawidził owej wspaniałej,
bezużytecznej przestrzeni, z której można by wybrać warstwę torfu i
przystosować cały ten teren pod uprawy.
Legendy i przesądy Kilderry nie wywarły na nim najmniejszego
wrażenia i kwitował śmiechem, gdy wieśniacy najpierw odmówili mu
pomocy, a następnie przeklęli go i, przekonani iż nic nie zdoła
zmienić jego decyzji, zabrawszy swoje rzeczy, wynieśli się do
Ballylough. Zastąpił ich robotnikami z Północy, a gdy opuścili go
służący, sprowadził z Północy następnych. Czuł się jednak samotny
wśród obcych, dlatego poprosił abym go odwiedził.
Kiedy usłyszałem o lękach, które były przyczyną tego exodusu,
śmiałem się równie głośno jak mój przyjaciel, gdyż były to obawy
niejasnego, dzikiego a nawet absurdalnego wręcz charakteru. Miały
coś wspólnego z jakąś niedorzeczną legendą dotyczącą moczarów i
strzegącego ich posępnego ducha, zamieszkującego w dziwnych,
starych ruinach na odległej wysepce, którą dostrzegłem o zachodzie
słońca.
Krążyły tu historie o światłach tańczących przy blasku księżyca
i chłodnych wiatrach wiejących w ciepłe noce; o widmach w bieli,
unoszących się nad wodami i o domniemanym kamiennym mieście,
znajdującym się głęboko pod powierzchnią bagna. Wszyscy jednak
zgodnie twierdzili - i nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości -
że na tego, kto ośmieli się tknąć lub osuszyć rozległą połać
czerwonawych moczarów, spadnie okrutna klątwa.
Są tam sekrety, twierdzili wieśniacy, których nie należy

216
ujawniać, tajemnice ukryte odkąd zaraza spadła na dzieci Partholanu
w bajecznych latach, niepamiętnej już dziś, przeszłości.
W Księdze Najeźdźców powiedziane jest, że owych synów
Grecji pogrzebano w Tallaght, ale starcy z Kilderry twierdzą, że jedno
z miast zostało ocalone dzięki jego patronce - bogini Księżyca, ukryte
w samym sercu zalesionego pagórka, kiedy Nemedyjczycy przybyli
ze Scytii do brzegów tej krainy na pokładach trzydziestu okrętów.
Takie to historie skłoniły wieśniaków do opuszczenia Kilderry i
gdy je usłyszałem, nie zdziwiło mnie, iż Denys Barry nie chciał ich
wysłuchać. Interesował się on starożytnością i zamierzał dokładnie
zbadać bagnisko, kiedy zostanie należycie osuszone. Często
odwiedzał białe ruiny na wysepce, ale choć niewątpliwie bardzo
wiekowe i nie przypominające żadnych innych tego typu budowli w
całej Irlandii, były one zbyt zniszczone, aby mogły powiedzieć coś
więcej na temat czasów swojej świetności.
Niebawem miano rozpocząć proces osuszania moczarów, a
robotnicy z Północy czekali na rozkaz, by zacząć zdejmować z
zakazanych trzęsawisk warstwę mchu i czerwonych wrzosów oraz, by
zlikwidować, jeden po drugim, cienkie jak wstążki strumyki i ciche,
błękitne sadzawki porośnięte sitowiem.
Kiedy Barry zakończył swą opowieść byłem już bardzo śpiący,
gdyż całodzienna podróż nader mnie wyczerpała, a mój gospodarz
snuł swój monolog do późnej nocy. Służący wskazał mi pokój, który
znajdował się w odległej wieży, z widokiem na wioskę, równinę na
skraju trzęsawiska i na same moczary - z mego okna widziałem
błyszczące w księżycowym blasku dachy milczących chat, z których
uciekli wieśniacy i gdzie zamieszkali obecnie nowi robotnicy; jak
również kościółek parafialny z antyczną iglicą. Daleko, na niewielkiej
wysepce po drugiej stronie bagien, widniały prastare, zapuszczone
mury - zdające się emanować białym widmowym światłem.
Położyłem się i już miałem usnąć, gdy odniosłem wrażenie, że
słyszę dochodzące z oddali słabe dźwięki; odgłosy dzikie i na wpół
harmonijne, które przepełniły mnie osobliwym podnieceniem i
przydały barw mym snom. Kiedy jednak obudziłem się następnego
ranka stwierdziłem, że wszystko musiało mi się przyśnić, bowiem
wizje jakich doznałem były cudowniejsze aniżeli jakiekolwiek
szaleńcze dźwięki fletów, rozlegające się wśród nocy. Pod wpływem

217
legend przekazanych przez Barry'ego, umysł mój stworzył obraz
majestatycznego miasta położonego w zielonej dolinie, a marmurowe
ulice, posągi, wille, świątynie, płaskorzeźby oraz inskrypcje zdawały
się świadczyć, iż była to Grecja. Kiedy opowiedziałem o moim śnie
Barry'emu obaj się roześmialiśmy - ja głośniej, ponieważ on martwił
się o swoich robotników. Po raz szósty z rzędu zaspali, budzili się
wolno - oszołomieni -zachowując się jakby przez całą noc nie
zmrużyli oka.
Tego ranka i popołudnia wędrowałem samotnie przez skąpaną w
słonecznym blasku wioskę i rozmawiałem z napotkanymi przygodnie
robotnikami - Barry bowiem zajęty był ostatecznym opracowywaniem
planów przed rozpoczęciem osuszania bagien. Robotnicy nie byli tak
szczęśliwi, jak można by się tego spodziewać, a większość z nich
sprawiała wrażenie zaniepokojonych snami, które na próżno usiłowali
sobie przypomnieć. Opowiedziałem im o moim śnie, ale nie
zainteresował ich dopóki nie wspomniałem o wyimaginowanych
wrażeniach słuchowych. Spojrzeli na mnie dość dziwnie i
potwierdzili, że im również wydawało się, iż słyszą jakieś dźwięki.
Wieczorem Barry zjadł ze mną wieczerzę i oświadczył, że za
dwa dni rozpocznie osuszanie. Jego słowa podniosły mnie na duchu,
bo choć trudno mi było pogodzić się z myślą, iż pokrywające moczary
mech i wrzosy oraz błyszczące jeziorka i strumyki będą musiały
zniknąć, coraz bardziej narastało we mnie pragnienie odkrycia
prastarych sekretów, niewątpliwie skrytych pod grubą warstwą torfu.
Tej nocy moje sny o grających fletach i marmurowych perystylach
zakończyły się w nader gwałtowny i niepokojący sposób; zobaczyłem
bowiem jak na miasto w dolinie spada zaraza, potem zaś -
przerażająca wizja - trupy spoczywające na ulicach. Nie pogrzebana
pozostała jedynie świątynia Artemidy, znajdująca się na najwyższym
ze szczytów, gdzie stara kapłanka, bogini Księżyca, Cleis leżała
martwa w koronie z kości słoniowej.
Powiedziałem już, że obudziłem się gwałtownie i nagle. Przez
jakiś czas nie byłem w stanie odróżnić jawy od snu, gdyż wciąż
miałem w uszach przenikliwe dźwięki fletów; kiedy wszakże
zobaczyłem podłogę komnaty skąpaną w księżycowym blasku i zarys
gotyckiego okna, stwierdziłem, iż powróciłem do świata jawy i znów
znajduję się w Kilderry. Później usłyszałem jak zegar na dole wybija

218
drugą i upewniłem się, że to jawa. Mimo to, wciąż słyszałem
dochodzące z oddali dźwięki fletów; dzikie, osobliwe tony, które
przywodziły mi na myśl tańce faunów na zboczach odległego
Maenalus. Nie dawały mi zasnąć i wyczerpany wyskoczyłem z łóżka.
Zupełnie przypadkiem podszedłem do północnego okna i spojrzałem
w kierunku cichej wioski i równiny na skraju bagien. Nie miałem
ochoty się rozglądać - chciałem jedynie zasnąć - jednak dźwięki
fletów nie dawały mi spokoju i musiałem coś zrobić, albo coś
zobaczyć. Skąd mogłem przypuszczać jaki widok ujrzą moje oczy?
W blasku księżyca zalewającym całą rozległą równinę,
rozgrywał się spektakl. Przy dźwiękach trzcinowych piszczałek, które
roznosiły się gromkim echem ponad całym trzęsawiskiem przesuwał
się tamtędy bezgłośny i osobliwy korowód różnorodnych,
kołyszących się i pląsających raźno postaci. Pogrążone w
spontanicznym, szaleńczym uniesieniu mogły przypominać
Sycylijczyków, którzy w dawnych czasach tańczyli przy blasku
księżyca, oddając w ten sposób cześć bogini Demeter. Rozległa
równina, złocisty blask księżyca, cieniste, poruszające się postaci, a
przede wszystkim monotonny, przenikliwy dźwięk piszczałek -
wszystko to wywarło na mnie paraliżujące wręcz wrażenie. Pomimo
tego zdołałem stwierdzić, iż połowę spośród tych niestrudzonych,
mechanicznych tancerzy stanowili robotnicy, o których sądziłem, że
spali. Pozostałymi uczestnikami korowodu były dziwne, mgliste istoty
w bieli, na wpół materialne, ale sugestywnie blade, smętne najady z
nawiedzonych źródeł wytryskających na trzęsawisku. Nie wiem jak
długo obserwowałem tę scenę z okna komnaty na szczycie wieży,
zanim nie pogrążyłem się w dziwnej, mrocznej, pozbawionej snów
nieświadomości, z której wyrwały mnie dopiero ciepłe, złociste
promienie porannego słońca.
W pierwszej chwili po przebudzeniu miałem ochotę podzielić
się mymi obserwacjami i obawami z Denysem Barry'ym, lecz kiedy
zobaczyłem promienie słońca przenikające przez kratowane
wschodnie okno, nabrałem pewności, że wszystko to wydawało mi
się. Miewam różne dziwne wizje, jednakże nie jestem na tyle słaby,
aby w nie wierzyć - w tym zaś przypadku zadowoliłem się jedynie
wypytaniem kilku spośród robotników, którzy spali do bardzo późna i
z poprzedniej nocy nie pamiętali nic, prócz mglistych snów o

219
przeciągłych i piskliwych dźwiękach. Sprawa widmowej muzyki
wielce mnie niepokoiła i zastanawiałem się czy nie złożyć tego na
karb jesiennych świerszczy, które tego roku pojawiły się wcześniej i
swoim graniem zakłócały nocną ciszę oraz spokojny sen robotników.
Później - tego dnia - obserwując Barry'ego w bibliotece, jak
pochyla się nad planami wielkiego dzieła, mającego rozpocząć się już
nazajutrz, po raz pierwszy poczułem owo dziwne, nieuchwytne
tchnienie grozy, które nakazało wieśniakom, by opuścili to miejsce. Z
jakiegoś niewiadomego powodu poczęła napawać mnie lękiem myśl o
zakłóceniu spokoju prastarego trzęsawiska i jego mrocznych tajemnic;
wyobraziłem sobie jednocześnie okropny widok spoczywających
pośród czerni, ukrytych głęboko w niezgłębionej otchłani moczarów,
pod grubą warstwą prastarego torfu - szkieletów. Wydobycie owych
na światło dzienne wydawało się zgoła nieroztropne i zacząłem
szukać jakiejś wymówki, by móc opuścić zamek i wioskę. Posunąłem
się nawet do tego, by porozmawiać z Barry'ym, ale kiedy mnie
wyśmiał, nie podjąłem więcej przerwanego tematu. Milczałem więc,
kiedy nad odległymi wzgórzami leniwie zaczęło zachodzić słońce, a
całe Kilderry skąpały, zdawałoby się, złowrogie potoki złotawo -
czerwonego, ognistego blasku.
Nigdy nie będę mógł powiedzieć, czy wypadki tej nocy miały
miejsce naprawdę, czy też były jedynie ułudą. Z całą pewnością
przewyższają wszystko, co jesteśmy w stanie wyjaśnić, a co związane
jest z naturą wszechświata. W żaden bowiem normalny sposób nie
potrafię wytłumaczyć tajemniczych zaginięć, które stwierdzono, kiedy
było już po wszystkim.
Położyłem się na spoczynek wcześnie i - pełen niepokoju - nie
byłem w stanie przez długi czas zasnąć w nieziemskiej, złowrogiej
ciszy panującej w wieży. Było dziwnie ciemno, choć niebo było
czyste, jednak księżyc świecił bardzo słabo i miało tak być aż do
późnych godzin nocnych. Leżąc w łóżku rozmyślałem o Denysie
Barry'ym i o tym, co wydarzy się na trzęsawisku, kiedy nadejdzie
dzień, a jednocześnie ogarnęło mnie szaleńcze wręcz pragnienie, aby
wybiec w noc, wziąć wóz Barry’ego i jak najszybciej opuściwszy te
złowrogie ziemie, udać się do Ballylough. Zanim jednak zdołałem
wprowadzić swe zamierzenia w czyn, usnąłem i we śnie znów
ujrzałem miasto w dolinie, zimne i martwe, otulone całunem

220
upiornych cieni.
Prawdopodobnie obudziły mnie ochrypłe dźwięki fletów, ale to
nie one przykuły mą uwagę, kiedy otworzyłem oczy. Leżałem
odwrócony plecami w stronę wschodniego okna wychodzącego na
trzęsawisko, nad którym wisiał blady księżyc, toteż spodziewałem się,
że na ścianie przede mną zobaczę światło; to co ujrzały moje oczy
przeszło jednak wszelkie oczekiwania. Ściana na wprost rzeczywiście
skąpana była w blasku, ale bez wątpienia nie płynął on z księżyca.
Czerwona poświata przepływająca przez kratowane gotyckie okno i
omiatająca całą komnatę była niewiarygodnie, upiornie wręcz
intensywna.
Moje poczynania w tej sytuacji mogły wydawać się dość
osobliwe, ale jedynie w książkach bohater jest w stanie postępować w
dramatyczny i przewidywalny sposób. Zamiast spojrzeć na drugi
koniec moczarów w kierunku źródła nowego światła, ogarnięty
paniczną zgrozą odwróciłem głowę od okna i niezdarnie się ubrałem,
powodowany dojmującym pragnieniem ucieczki. Pamiętam, że
zabrałem swój rewolwer i kapelusz, ale zanim całe zdarzenie dobiegło
końca porzuciłem je, nie nałożywszy kapelusza, ani nie oddawszy
jednego choćby strzału. Po pewnym czasie uczucie fascynacji
czerwoną poświatą przemogło mój strach i podkradłszy się do
wschodniego okna wyjrzałem na zewnątrz, podczas gdy
przyprawiające o utratę zmysłów, nieprzerwane dźwięki fletów
rozchodziły się szerokim echem ponad wioską, docierając do
najdalszych nawet zakamarków starego zamczyska.
Połać trzęsawiska rozpłomieniona była feerią ognistego światła,
szkarłatnego i złowieszczego, bijącego z dziwnych, prastarych ruin na
odległej wysepce. Nie potrafię opisać aspektu owych ruin - musiałem
chyba postradać zmysły - bowiem odniosłem wrażenie, iż wznoszą się
one doskonałe, majestatyczne i nienaruszone, nietknięte zębem czasu,
okolone smukłymi kolumnami. Marmurowe belkowania, w których
odbijał się płomienisty blask strzelały w niebo, niczym iglica świątyni
stojącej na szczycie wysokiej góry. Flety zawodziły, niebawem
zawtórowały im bębny i gdy tak patrzyłem sparaliżowany, wydawało
mi się, że dostrzegam mroczne pląsające postaci odbijające się
groteskowo na tle czerwonych promieni marmurów. Efekt był
tytaniczny, aczkolwiek niewyobrażalny -i mógłbym przyglądać mu się

221
bez końca, gdyby po mojej lewej stronie nie rozległ się nagle
przybierający na sile dźwięk piszczałek. Przełamując przerażenie
mieszające się przedziwnie z ekstazą, przeszedłem przez owalny
pokój do północnego okna, z którego roztaczał się widok na wioskę i
równinę na skraju trzęsawiska. Moje oczy ponownie się rozszerzyły w
wyrazie szaleńczego zdumienia, jak gdybym zaledwie przed chwilą
nie oglądał niezwykłych i nadnaturalnych scen. Skąpaną w upiornym
krwistym blasku równiną podążał korowód istot, jakich nigdy dotąd
nie miałem okazji oglądać, z wyjątkiem najgorszych koszmarów
sennych.
Na wpół ślizgające się, na wpół unoszące się w powietrzu,
odziane w biel bagienne widma wycofywały się z wolna w kierunku
nieruchomych wód i wyspy z ruinami, ustawione w szyku zdającym
się sugerować układ jakiegoś prastarego, poważnego tańca rytualnego.
Ich na wpół przezroczyste ręce, kołyszące się w rytm nie cichnącego
dźwięku fletów, przywoływały w niesamowity sposób tłum
słaniających się robotników, którzy podążali za nimi jak psy, wolno,
sennie, bezmyślnie, powłócząc nogami, jak gdyby przyciągani jakąś
nieodpartą demoniczną mocą. Gdy najady zbliżyły się do moczarów
nie zmieniając kierunku marszu, nowy szereg sunących ociężale,
zataczających się jak pijani mężczyźni, opuścił zamczysko wyjściem,
które musiało znajdować się mniej więcej poniżej mojego okna, po
czym przemierzył na ukos dziedziniec i dołączył do wlokącej się
kolumny robotników na równinie.
Pomimo odległości, jaka ich ode mnie dzieliła w mgnieniu oka
rozpoznałem służących sprowadzonych z Północy, gdyż wzrok mój
przykuła charakterystyczna, brzydka i nieforemna sylwetka kucharza,
której absurdalność stała się teraz uderzająco tragiczna. Piszczałki
zamilkły, od strony ruin ponownie dobiegł odgłos bębnów. Potem
zgoła bezgłośnie i z gracją, najady dotarły do wody i jedna po drugiej
wtopiły się w prastare trzęsawisko; podążający ich śladem robotnicy,
nawet na chwilę nie zwalniając tempa marszu, wkroczyli w mętne fale
i jedynym śladem określającym miejsce ich zniknięcia była niewielka
chmura niezdrowych bąbelków, które z trudem mogłem dostrzec w
blasku szkarłatnego światła. Kiedy tłusty kucharz, ostatni patetyczny
uczestnik tego upiornego korowodu, znikł pośród szarawej, cuchnącej
toni bagniska, dźwięk umilkł, a oślepiające czerwone promienie

222
płynące z ruin zgasły nieoczekiwanie, pozostawiając wioskę samotną i
opuszczoną, skąpaną w słabym świetle księżyca. Mój stan wówczas
określić można jedynie jako nieopisany chaos. Nie wiedząc czy
postradałem zmysły czy też byłem normalny, śniłem czy też może
przebywałem w świecie jawy, popadłem w litościwe odrętwienie.
Wydaje mi się, że robiłem zgoła niedorzeczne rzeczy, zanosiłem
modły do Artemidy, Latony, Demeter, Persefony i Plutona.
Wszystko, co sobie przypomniałem z klasycznej edukacji,
trafiało na me usta, w miarę jak groza sytuacji pobudzała tkwiące
głęboko w moim sercu przesądy. Czułem, że byłem świadkiem
śmierci całej wioski i wiedziałem, że zostałem w zamku sam, jedynie
z Denysem Barry'ym, którego śmiałość i duma były przyczyną
tragedii. Kiedy go wspomniałem, nowa groza przyprawiła mnie o atak
konwulsji i runąłem na podłogę. Nie zemdlałem, ale fizycznie byłem
zupełnie bezradny. Potem zaś poczułem lodowaty podmuch od strony
okna, w którym świecił teraz blady księżyc i usłyszałem krzyki
dobiegające z dolnej części zamczyska.
Niebawem wrzaski przybrały na sile, a ich brzmienie i tego co w
sobie zawierały wręcz nie sposób było opisać. Kiedy o nich myślę,
ogarnia mnie fala niewypowiedzianej słabości.
Jedyne, co mogę powiedzieć to to, iż wydawał je ktoś, kogo
uważałem za swego przyjaciela.
W którymś momencie owego przerażającego, wstrząsającego
epizodu, zimny wiatr i hałas musiały mnie zmusić do działania, gdyż
następną rzeczą jaką pamiętam jest szaleńczy bieg przez atramentowo
- czarne pokoje i korytarze. Jak oszalały wybiegłem w upiorną
posępną noc i przebiegłem przez dziedziniec...
Znaleźli mnie o świcie, krążącego bez zmysłów niedaleko
Ballylough, ale z równowagi nie wytrąciły mnie bynajmniej koszmary
jakie zobaczyłem, czy usłyszałem wcześniej.
Mamrotałem pod nosem o dwóch fantastycznych zdarzeniach
jakie miały miejsce podczas mojej ucieczki - incydentach zgoła bez
znaczenia w całej sprawie, które jednak w dalszym ciągu nie dają mi
spokoju i dręczą czasami, gdy przebywam sam, na posępnych,
pustych trzęsawiskach, skąpanych w blasku księżyca.
Kiedy wybiegłem z przeklętego zamku i gnałem co sił w nogach
wzdłuż skraju moczarów dobiegł mnie nagle zupełnie nowy dźwięk:

223
pospolity, aczkolwiek nigdy dotąd, będąc w Kilderry, nie miałem
okazji go słyszeć.
Stojące wody moczarów, w których ostatnimi czasy nie było
żadnych zwierząt, były aż czarne od hord oślizłych, ogromnych
ropuch, które rechotały ochryple i, co mogło wydawać się niemożliwe
czy wręcz nieprawdopodobne, zdawałoby się - nieprzerwanie. Ich
obrzmiałe, śliskie ciała zieleniły się w blasku księżyca, a ropuchy
zdawały się spoglądać w górę, w kierunku źródła światła.
Podążyłem za spojrzeniem jednej wyjątkowo dużej i odrażająco
szpetnej ropuchy; to była druga rzecz, która odjęła mi zmysły.
Dostrzegłem mianowicie ślad promienia - słabego, falującego
światła - ciągnącego się od dziwacznych, prastarych ruin na odległej
maleńkiej wyspie do zawieszonego na atramentowo-czarnym niebie
bladego, posępnego księżyca. Co więcej, światło to nie odbijało się w
wodach trzęsawiska. W górze zaś, na tle blednącej smugi widmowego
blasku moja rozgorączkowana wyobraźnia zarejestrowała cienki,
wijący się wolno cień; mglisty, zdeformowany, skręcający się i
szamoczący, jakby ciągnęły go niewidzialne demony.
Pomimo, iż u kresu wytrzymałości i bliski utraty zmysłów,
zdołałem jeszcze wychwycić w owym upiornym cieniu monstrualne
podobieństwo. W przyprawiający o mdłości, niewiarygodny,
karykaturalny, a nawet wręcz bluźnierczy sposób przypominał on
człowieka, którego znałem pod nazwiskiem Denysa Barry'ego.

224
MUZYKA ERICHA ZANNA
(The Music Of Erich Zann)

Tłumaczenie: Ryszarda Grzybowska

Przestudiowałem mapy tego miasta z największą uwagą, ale na


żadnej nie odnalazłem Rue d'Auseil. Nie były to tylko nowoczesne
mapy, bo przecież zdaję sobie sprawę, że nazwy się zmieniają. Wręcz
przeciwnie, zagłębiałem się we wszystkie najstarsze źródła i nawet
osobiście przeszukałem każdą dzielnicę, bez względu na jej nazwę,
która mogła by ewentualnie odpowiadać ulicy znanej mi jako Rue
d'Auseil. Jest to dla mnie upokarzające, bo mimo wszystkich
podjętych starań, nie mogę znaleźć domu, ulicy ani nawet
przybliżonej lokalizacji miejsca, w którym, wiodąc ubogi żywot
studenta metafizyki na uniwersytecie, słuchałem muzyki Ericha
Zanna.
Nie dziwię się, że pamięć moja uległa zakłóceniu, bo w okresie,
kiedy mieszkałem na Rue d'Auseil, moje zdrowie, zarówno fizyczne,
jak i psychiczne, mocno podupadło. Przypominam też sobie, że nie
utrzymywałem kontaktów z tymi kilkoma osobami, z którymi się
zaznajomiłem. Ale żebym w ogóle nie mógł odnaleźć tego miejsca, to
naprawdę zdumiewające i niespotykane; z uniwersytetu szło się na tę
ulicę pół godziny, a poza tym odznaczała się tak szczególnymi
cechami, że kto raz ją widział, nie mógł zapomnieć. Ale nie spotkałem
nikogo, kto by widział Rue d'Auseil.
Znajdowała się po drugiej stronie mrocznej rzeki, na brzegach
której stromo wznosiły się zbudowane z cegły magazyny o
zamazanych oknach, biegł też ponad nią ciężki most z ciemnego
kamienia. Nad rzeką zawsze panował mrok, tak jakby dym z
okolicznych fabryk nigdy nie dopuszczał tu słońca. Wody tej rzeki
zionęły strasznym smrodem, z jakim jeszcze nigdy w życiu się nie
zetknąłem, myślę jednak, że to okaże się pomocne i któregoś dnia ją
odnajdę. Za mostem znajdowały się wąskie, brukowane uliczki z
szynami, potem teren lekko się wznosił, ale gdy dochodziło się do

225
Rue d'Auseil, wznosił się stromo.
Nie spotkałem już nigdy więcej tak wąskiej i tak stromej ulicy
jak Rue d'Auseil. Było to niemalże urwisko, niedostępne dla żadnych
pojazdów. W kilku miejscach znajdowały się schody, a na końcu ulicy
wysoki, obrośnięty bluszczem mur. Bruk był nierówny, składał się z
kamiennych płytek i z okrągłych kamieni, a gdzieniegdzie
przeświecała naga ziemia z zeschniętymi chwastami. Domy były tu
wysokie, ze spadzistymi dachami, niewiarygodnie stare, przechylone
albo do tyłu, albo do przodu, albo na boki. Zdarzało się, że stojące
naprzeciwko domy pochyliły się do przodu i prawie stykały się ze
sobą ponad ulicą tworząc łukowe sklepienie; było tu więc dość
mroczno. Znajdowało się tu także kilka pomostów nad ulicą,
łączących przeciwległe domy.
Tutejsi mieszkańcy wywierali na mnie szczególne wrażenie. Z
początku przypisywałem to ich milczeniu i powściągliwości, potem
doszedłem do wniosku, że przyczyna leży w czym innym -
mianowicie w tym, że mieszkają tu wyłącznie starzy ludzie. Sam nie
wiem, jak to się stało, że wynająłem pokój na tej ulicy, ale z chwilą,
kiedy się tutaj zjawiłem, chyba przestałem być sobą. Mieszkałem w
najrozmaitszych ubogich domach, z których mnie eksmitowano, gdyż
nie miałem na zapłacenie komornego, aż wreszcie trafiłem na
rozpadający się dom, w którym stróżował paralityk Blandot. Był to
trzeci dom od końca ulicy i najwyższy ze wszystkich.
Pokój mój znajdował się na piątym piętrze, a był to jedyny
zamieszkały pokój, cały bowiem dom prawie świecił pustkami. Jak
tylko się sprowadziłem, już pierwszej nocy usłyszałem niezwykle
dziwną muzykę dochodzącą z poddasza i nazajutrz spytałem o to
Blandota.
Wyjaśnił mi, że to gra pewien stary Niemiec, skrzypek,
niemowa, który podpisuje się Erich Zann, a gra wieczorami w
orkiestrze w jakimś tanim teatrzyku. Wynajął ten odosobniony pokój
wysoko na poddaszu, z jednym tylko oknem wychodzącym na ulicę, z
którego roztaczał się widok ponad murem obrośniętym bluszczem na
opadający w dół krajobraz - dlatego właśnie, że pragnął nocą grać na
skrzypcach.
Słyszałem jego grę każdej nocy i choć nie dawał mi spać, byłem
zafascynowany tą niezwykłą muzyką. Właściwie wcale się na muzyce

226
nie znałem, ale byłem przekonany, że dźwięki, dobywane przez niego
ze skrzypiec, nie miały nic wspólnego z muzyką, jaką dotychczas
zdarzyło mi się słyszeć. Uznałem, że jest to kompozytor o zupełnie
niezwykłym talencie. Im dłużej się wsłuchiwałem, tym większe robiła
na mnie wrażenie i po tygodniu postanowiłem zawrzeć znajomość z
tym starym człowiekiem.
Któregoś wieczoru, kiedy powracał z pracy, zatrzymałem go na
korytarzu i powiedziałem, że pragnąłbym się z nim zaznajomić i
posłuchać jego gry z bliska. Był niski, szczupły, biednie ubrany,
prawie łysy, miał niebieskie oczy oraz groteskową twarz
przypominającą satyra. Z początku zdawał się być oburzony i
przerażony taką propozycją. Widząc jednak mój szczery, przyjacielski
stosunek rozpogodził się i dał mi znak, abym poszedł za nim po
ciemnych, skrzypiących i uginających się schodach na poddasze. Jego
pokój, jeden z dwóch znajdujących się na starym poddaszu, mieścił
się od strony zachodniej, a wychodził właśnie na mur stanowiący
zakończenie tej ulicy. Był to ogromny pokój, ale wydawał się jeszcze
większy przez to, że był nie urządzony i bardzo zaniedbany.
Znajdowały się w nim tylko wąskie żelazne łóżko, obdrapana
umywalka, mały stolik, spora szafa z książkami, żelazny pulpit do nut
i trzy staroświeckie krzesła. Nuty leżały rozrzucone po całej podłodze.
Ściany były z gołych desek, nigdy zapewne nieotynkowane;
wydawało się, że nikt tu nie mieszka, wszędzie bowiem snuła się
pajęczyna, a kurz leżał grubą warstwą. Świat piękna dla Ericha Zanna
to niewątpliwie świat wyobraźni.
Gestem wskazał mi krzesło, a sam zamknął drzwi na wielką
drewnianą zasuwę, po czym zapalił świece. Następnie wyjął skrzypce
z podziurawionego przez mole pokrowca i usiadł na najmniej
wygodnym krześle. Nie skorzystał z nut i pulpitu, tylko zaczął grać z
pamięci, przez godzinę racząc mnie muzyką, jakiej w życiu nie
słyszałem; musiała to być raczej jego własna kompozycja. Niełatwo ją
opisać, jeżeli się nie jest znawcą muzyki. Było to coś w rodzaju fugi z
powtarzającymi się pasażami o brzmieniu wprost urzekającym, ale
najbardziej zadziwiło mnie to, że nie słyszę tych dziwnych melodii,
jakie dochodziły mnie w moim pokoju.
Dobrze sobie zapamiętałem i nawet często nuciłem je i
wygwizdywałem, toteż kiedy odłożył skrzypce, spytałem czyby nie

227
zechciał ich zagrać. Na pomarszczonej twarzy satyra, tak spokojnej
podczas gry, pojawił się wyraz gniewu i lęku, taki sam jak wtedy, gdy
go zagadnąłem na schodach. Potraktowałem to lekko, jako kaprys
starości, i usiłowałem go zachęcić zagwizdawszy urywki, jakie
słyszałem ubiegłej nocy. Kiedy niemy muzyk rozpoznał melodię,
twarz jego przybrała jakiś niesamowity wyraz, a długą, kościstą i
zimną dłoń położył mi na ustach, żeby wyciszyć to niezbyt udane
naśladownictwo. Potem zachował się jak zupełny dziwak, bo rzucił
przerażone spojrzenie w stronę zasłoniętego okna, jakby się bał
jakiegoś intruza - spojrzenie tym więcej absurdalne, ponieważ
poddasze znajdowało się wysoko i było niedostępne, górowało
bowiem nad wszystkimi przyległymi dachami, nie mówiąc już o tym,
że tylko z tego jednego okna, jak powiedział dozorca, roztaczał się
widok ponad murem na opadające wzgórze.
Spojrzenie tego starego człowieka przypomniało mi słowa
Blandota i może to był kaprys, ale przyszła mi ochota, aby popatrzeć
na rozległą i oszałamiającą panoramę spowitych blaskiem księżyca
dachów i oświetlonego miasta za wzgórzem, której nikt z
mieszkańców Rue d'Auseil poza tym dziwnym muzykiem nie miał
możności oglądać. Podszedłem do okna i już miałem odsunąć jakieś
bardzo dziwne zasłony, gdy podskoczył do mnie niemy lokator tego
pokoju z jeszcze większym gniewem i lękiem; tym razem głową
wskazywał na drzwi i obiema rękami ciągnął mnie nerwowo w tym
kierunku. Oburzyło mnie takie zachowanie gospodarza i stanowczo
zażądałem, aby mnie puścił, sam bowiem chętnie stąd wyjdę i to
natychmiast. Zwolnił uścisk, a widząc, że jestem oburzony i
dotknięty, wyraźnie się uspokoił.
Znowu mnie mocno uchwycił, ale tym razem przyjacielsko, i
kazał mi usiąść na krześle; z wyrazem zatroskania na twarzy podszedł
do rozchwianego stołu i ołówkiem napisał kilka słów staranną
francuszczyzną cudzoziemca.
Kartka którą mi wręczył, zawierała prośbę o tolerancję i
przebaczenie. Pisał, że jest stary, samotny, że jest rozkojarzony
nerwowo i omotany różnymi lękami, co ma związek z jego muzyką i
jeszcze innymi rzeczami. Miło, mu było, że słuchałem, jak grał, i
ucieszy się, jeżeli go jeszcze kiedyś odwiedzę i nie będę zwracał
uwagi na jego dziwactwa. Nie może on jednak grać tej tajemniczej

228
melodii nikomu i nie może też słuchać jej w niczyim wykonaniu; nie
znosi również, aby dotykać czegokolwiek w jego pokoju. Nie miał
pojęcia aż do naszej rozmowy na schodach przed chwilą, że słychać
jego grę w moim pokoju, toteż prosi, abym porozmawiał z Blandotem
i wynajął pokój na niższym piętrze, gdzie nie będę mógł słuchać jego
gry. Napisał też, że pokryje różnicę w opłacie za komorne.
Kiedy siedząc odczytywałem tę niezręczną francuszczyznę,
obudziło się we mnie współczucie dla tego starego człowieka. Był
ofiarą fizycznego i nerwowego załamania, podobnie jak ja, a moje
metafizyczne studia usposobiły mnie łagodnie do ludzi. Panującą
ciszę zakłócił jakiś hałas od strony okna - to wiatr musiał poruszyć
okiennicą, ja jednak nie wiadomo dlaczego podskoczyłem
gwałtownie, podobnie zresztą jak i Erich Zann. Toteż zaraz, gdy
skończyłem czytanie, uścisnąłem jego dłoń i wyszedłem w nastroju
przyjacielskim.
Nazajutrz Blandot wyznaczył mi kosztowniejszy pokój na
trzecim piętrze, pomiędzy mieszkaniem starego lichwiarza i pokojem
szacownego tapicera... Na czwartym piętrze nikt nie mieszkał.
Wkrótce przekonałem się, że Zann wcale tak bardzo nie pragnął
mojego towarzystwa, jak mi się zdawało tego dnia, kiedy to nakłaniał
mnie do wyprowadzenia się z piątego piętra. Już nie poprosił, abym
go odwiedził, a kiedy sam do niego przyszedłem, był skrępowany i
grał apatycznie. Grał zresztą zawsze tylko nocą, bo w dzień spał i
nikogo do siebie nie wpuszczał.
Nie darzyłem go zbytnią sympatią, choć pokój na poddaszu i
tajemnicza muzyka wciąż mnie fascynowały. Marzyłem, żeby wyjrzeć
przez to okno ponad murem i zobaczyć niewidzialne zbocze wzgórza,
a także oświetlone blaskiem księżyca dachy i wieżyce znajdującego
się poniżej miasta. Pewnego razu wspiąłem się tam po schodach,
kiedy Zann był w teatrze, ale drzwi były zamknięte.
Udało mi się jednak podsłuchiwać nocną grę tego niemego
starca. Najpierw na palcach wchodziłem na moje dawne, piąte piętro,
potem zabrawszy się na odwagę wspinałem się jak najciszej po
skrzypiących schodach na poddasze. Tam w wąskim korytarzu
wsłuchiwałem się poprzez zamknięte drzwi z zakrytą dziurką od
klucza w dźwięki, które napełniały mnie dziwna grozą... grozą
pomieszaną ze zdziwieniem i tajemniczą melancholią. Nie były to

229
jakieś straszne dźwięki, bynajmniej, ale towarzyszyła im wibracja
zupełnie niespotykana na naszym ziemskim globie, a w pewnych
momentach wydawało się, że jest to symfonia wykonywana nie przez
jednego muzyka. Doprawdy, ten Erich Zann to jakiś niespotykany
geniusz. W miarę jak mijały tygodnie, grał z coraz większym
zapamiętaniem, ale jednocześnie był wymizerowany i przemykał się
ukradkiem, budził po prostu litość. Teraz już mnie w ogóle do siebie
nie dopuszczał, a na schodach po prostu mnie nie dostrzegał.
Pewnej nocy, kiedy stałem pod drzwiami, usłyszałem, że pisk
skrzypiec przerodził się w chaotyczną kakofonię dźwięków; było to
piekło; zwątpiłbym w moją własną poczytalność, gdybym nie miał
pełnej świadomości, że odgłosy te dochodzą z zaryglowanego pokoju
i że dzieje się tam coś strasznego - rozległ się przeraźliwy,
nieartykułowany krzyk, jaki tylko niemy człowiek może z siebie
wydać, i to w chwilach największego przerażenia albo udręki.
Zastukałem do drzwi, ale nie otrzymałem odpowiedzi.
Czekałem w ciemnym korytarzu drżąc z zimna i zdenerwowania, aż
wreszcie usłyszałem, że biedny muzyk podnosi się z podłogi
przytrzymując się krzesła. Przekonany, że musiał zemdleć i właśnie
odzyskuje świadomość, znów zacząłem stukać do drzwi i zapewniać
go, że to nie kto inny, tylko ja. Poczłapał do okna, zamknął okiennicę
i opuścił szybę, po czym dotarł do drzwi, które z pewnym wahaniem
w końcu otworzył i wpuścił mnie do środka. Tym razem widać było,
że się naprawdę ucieszył na mój widok; chwycił mój płaszcz, jak
dziecko chwyta się spódnicy matki, a na jego twarzy pojawiła się
prawdziwa ulga.
Drżący z emocji starzec kazał usiąść mi na krześle, a sam opadł
na drugie, obok którego leżały na podłodze skrzypce i smyczek. Przez
moment siedział zupełnie biernie, kiwał tylko głową sprawiając
paradoksalne wrażenie, że intensywnie czegoś nasłuchuje. Po chwili
na jego twarzy odmalowało się zadowolenie; przeniósł się na krzesło
przy stole i napisawszy na kartce kilka słów podał mi, po czym znowu
wrócił do stołu, przy którym zaczął pisać szybko i nieprzerwanie. W
liście błagał mnie, abym okazał miłosierdzie i choćby dla
zaspokojenia własnej ciekawości, zaczekał, aż on opisze dokładnie w
języku niemieckim wszystkie niepojęte zjawiska i lęki, jakie go trapią.
Czekałem więc, a niemy starzec pisał.

230
Po upływie godziny, kiedy wciąż jeszcze pisał układając kartki
jedna na drugiej, a ja czekałem, Zann drgnął, jakby czymś
przestraszony. Zaczął się wpatrywać w zasłonięte okno i nasłuchiwać
w napięciu. Po chwili wydało mi się, że i ja coś słyszę; nie były to co
prawda jakieś nieprzyjemne odgłosy, ale niezwykle subtelna, cicha,
płynąca z niezmierzonej dali melodia. Można by pomyśleć, że jakiś
muzyk jest w sąsiednim domu albo w jakimś mieszkaniu za wysokim
murem, poza który nigdy jeszcze nie zdołałem spojrzeć. Na Zannie
zrobiło to straszne wrażenie, rzucił pióro, podniósł się i chwyciwszy
skrzypce wypełnił noc najbardziej szaloną muzyką, jaka kiedykolwiek
dobywała się spod jego smyczka.
Na próżno by opisywać grę Ericha Zanna tej strasznej nocy.
Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takiej muzyki, a do tego
wszystkiego widziałem wyraz jego twarzy, który świadczył dobitnie,
że powodem tej gry jest paniczny lęk. Usiłował hałasować, coś
odstraszyć albo odpędzić... ale co, nie miałem pojęcia, wyczuwałem
jednak, że musi to być coś strasznego.
Gra była pełna fantazji, nieprzytomna, histeryczna, ale do
samego końca nosiła znamiona najwyższego geniuszu, którym ten
stary człowiek był obdarzony. Rozpoznałem melodię - był to taniec
węgierski grywany często w teatrach. Nagle uświadomiłem sobie, że
po raz pierwszy słyszę, aby Zann wykonywał utwór innego
kompozytora.
Coraz głośniej i głośniej, coraz bardziej szaleńcze piski i
zawodzenia dobywały się ze zrozpaczonych skrzypiec. Muzyk ociekał
potem, wykrzywiał się jak małpa, cały czas wpatrując się w zasłonięte
okno. Pod wpływem tej gry niemalże widziałem dziwnych satyrów i
bachantki wirujące w oszalałym tańcu pośród kipiących otchłani
chmur, dymu i błyskawic.
Wtem wydało mi się, że słyszę przejmujący, jednostajny
dźwięk, który nie mógł się dobywać ze skrzypiec; spokojny,
świadomy, z określonym celem, szyderczy głos gdzieś z dali.
Wtedy to zaczęły stukać okiennice, poruszane wyjącym wiatrem
nocy, który zerwał się jakby w odpowiedzi na niesamowitą muzykę
rozlegającą się w pokoju. Nie miałem pojęcia, że skrzypce mogą
dobywać z siebie takie dźwięki. Niedomknięte okiennice waliły w
okno coraz głośniej, aż nagle szyba rozpadła się w drobne kawałki, a

231
do pokoju wtargnął lodowaty wiatr, od którego zaczęły skwierczeć
świece i zaszeleściły kartki na stole, na których Zann zaczął spisywać
swoje tajemnice. Spojrzałem na Zanna, ale był jakby nieprzytomny,
nic nie widział.
Niebieskie oczy wychodziły mu z orbit, były szklane i
niewidome, a jego zapamiętała gra przeszła w orgię niesamowitych
dźwięków dobywających się jakby mechanicznie, których żadne pióro
nie zdołałoby opisać.
Nagły podmuch, silniejszy niż wszystkie dotychczasowe,
porwał rękopis i poniósł w stronę okna. Chciałem złapać rozpędzone
kartki, ale nim dopadłem stłuczonej szyby, już uleciały na zewnątrz.
Wtedy przypomniałem sobie, że już od tak dawna pragnąłem wyjrzeć
przez to okno, jedyne na Rue d'Auseil, z którego roztacza się ponad
murem widok na zbocze wzgórza i leżące niżej miasto. Było ciemno,
ale przecież latarnie zawsze się palą nocą, miałem więc nadzieję, że
ujrzę ją mimo deszczu i wiatru. Kiedy jednak wyjrzałem z tego
najwyżej umieszczonego okna na poddaszu, mając za sobą
skwierczące świece i oszalałe dźwięki skrzypiec pomieszane z
wyciem nocnej wichury, nie zobaczyłem miasta ani przyjaznych
świateł zapamiętanych ulic, tylko czerń bezkresnej otchłani...
niewyobrażalnej, wypełnionej tylko ruchem i muzyką, nie
przypominającej niczego, co ma związek z ziemią. W tym momencie
wiatr zdmuchnął świece i znalazłem się pośród dzikiej,
nieprzeniknionej ciemności wypełnionej chaosem i piekłem, a także
demonicznym szaleństwem wyjących nocą skrzypiec.
Cofnąłem się w mrok izby nie mając żadnych możliwości
zapalenia światła, wpadłem na stół, przewróciłem krzesło, torując
sobie drogę tam, gdzie rozlegały się dźwięki wstrząsającej muzyki.
Postanowiłem za wszelką cenę uratować siebie i Ericha Zanna, bez
względu na przeciwstawiające mi się siły. Wydawało mi się, że
musnęło mnie coś lodowatego, krzyknąłem, ale straszny głos
skrzypiec wszystko zagłuszał. Nagle uderzył mnie smyczek, a więc
byłem już blisko Zanna. Dotknąłem jego włosów z tyłu głowy, a
następnie potrząsnąłem go za ramię, aby go przywołać do
świadomości.
Nie zareagował na to, grał nadal, nie zwalniając tempa.
Położyłem mu rękę na głowie, powstrzymując w ten sposób jej

232
mechaniczny odruch kiwania, i wrzasnąłem mu w same ucho, że
musimy uciekać przed nieznanymi istotami władającymi nocą. Nie
zareagował, nie przerwał swojej opętańczej gry, a wiatr w
najdziwniejszych porywach tańczył po całym poddaszu. Kiedy
dotknąłem jego ucha, przeszył mnie dreszcz, nie wiedziałem
dlaczego... dopóki nie dotknąłem jego twarzy... lodowatej, sztywnej,
nieruchomej, której szklane oczy wpatrywały się bez celu w pustkę.
Wtedy to jakimś cudem odnalazłem drzwi i wielką, drewnianą zasuwę
i wyrwałem się z tej ciemności wypełnionej upiornym wyciem
przeklętych skrzypiec, które jeszcze bardziej się nasiliło, kiedy
znalazłem się na zewnątrz.
Skacząc, zsuwając się, niemal w powietrzu zlatywałem z tych
nieskończenie długich i ciemnych schodów; wpadłem na wąską,
stromą starą ulicę, z chylącymi się do ruiny budynkami i pokonując
schody oraz bruk znalazłem się wreszcie na niżej położonych ulicach,
przy cuchnącej rzece płynącej w kanionie otoczonym wysokimi
murami; pokonałem ciemny most i znalazłem się pośród szerszych i
zdrowszych ulic oraz bulwarów; te straszne wrażenia pokutują we
mnie do dzisiaj. Pamiętam też, że wcale nie było wiatru, że świecił
księżyc i że całe miasto migotało w blasku latarń.
Mimo usilnych poszukiwań i badań nie odnalazłem Rue
d'Auseil. Ale nie jest mi z tego powodu przykro; nie żałuję też, że
zginęły niepojęte głębie gęsto zapisanych kartek, które mogły
wyjaśnić tajemnicę muzyki Ericha Zanna.

233
234
NECRONOMICON
[wersja Simona]

Oto zeznanie tego, co widziałem i czego się nauczyłem w ciągu


tych trzech lat, kiedy nauczyłem się Trzech Pieczęci MASSHU.
Widziałem Tysiąc-I-Jeden księżyców i to z pewnością wystarczy jak
na jedno ludzkie życie chociaż mówią, że Prorocy żyli o wiele dłużej.
Jestem słaby i chory, zmęczony i wyczerpany, a westchnienie
ciąży mi na piersi niczym czarna latarnia. Jestem stary. Wilki niosą
moje imię w swoich nocnych rozmowach, a ten cichy , subtelny Głos
przywołuje mnie z oddali. Głos znacznie bliższy będzie krzyczał mi
do ucha z przeklętą niecierpliwością. Ciężar mojej duszy zadecyduje o
miejscu jej ostatecznego spoczynku. Ale zanim ten czas nadejdzie,
muszę spisać tu wszystko co mogę, a co dotyczy horroru, który
zagraża z Zewnątrz, który leży w oczekiwaniu pod drzwiami każdego
człowieka. Oto są starożytne arkana, które zostały spisane przez
starych, ale które zostały zapomniane przez wszystkich prócz kilku
ludzi, czcicieli Wielkich Przedwiecznych (niech ich imiona będą
wymazane !).
A jeśli nie ukończyłbym zadania, weź to, co tu jest i odkryj
resztę, gdyż czasu jest mało a rodzaj ludzki nie wie albo nie rozumie
zła, które na nich czyha z każdej strony, z każdej Bramy, z każdej
złamanej bariery, ze strony każdego bezrozumnego wyznawcy przy
ołtarzach szaleństwa.
Oto jest Księga Martwych, Księga Czarnej Ziemi, którą
spisałem w zagrożeniu życia dokładnie co do słowa jak ją otrzymałem
na płaszczyznach IGIGI, okrutnych duchów z zewnątrz, Wędrowców
po Pustkowiach. Niech wszyscy co czytają tę księgę wiedzą, że
żywoty ludzi są obserwowane przez Starożytną Rasę bogów i
demonów z czasów sprzed czasem, i że szukają oni zemsty za
zapomniana bitwę, która miała miejsce gdzieś w Kosmosie i
rozerwała Światy w dniach przed stworzeniem Człowieka, kiedy
Starsi Bogowie przemierzali Przestrzeń; rasę MARDUKA, jak
nazywają go Chaldejczycy, i ENKI, naszego MISTRZA, Pana

235
Magów. Wiedz też, że przemierzyłem wszystkie Strefy Bogów i
miejsca Azonei, spadłem do plugawych miejsc Śmierci i Wiecznego
Pragnienia, które mogą być osiągnięte przez Bramę GANZIR,
zbudowaną w UR, w dniach istnienia Babilonu.
Wiedz też, że rozmawiałem z wszystkimi rodzajami duchów i
demonów, których imiona nie są już znane społecznościom ludzkim
albo nigdy nie będą. Pieczęcie niektórych z nich są narysowane
poniżej; inne muszę zabrać ze sobą, kiedy cię opuszczę. ANU zmiłuj
się nad moją duszą!
Widziałem Nieznane Lądy, których żadne mapy nigdy nie
zapisały.
Żyłem na pustyniach i pustkowiach, rozmawiałem z demonami,
duszami zamordowanych mężczyzn i kobiet, którzy zmarli przy
urodzeniu, ofiarami złej LAMMASHTY.
Podróżowałem przez morza w poszukiwaniu Pałacu Naszego
Mistrza, znalazłem kamienie i pomniki zniszczonych cywilizacji i
odczytałem niektóre z ich pism; tymczasem wiele z nich pozostanie
tajemnicą dla każdego żywego człowieka. A te cywilizacje zostały
zniszczone z powodu wiedzy zawartej w tej księdze.
Podróżowałem między gwiazdami i drżałem przed obliczami
Bogów.
Odnalazłem, w końcu, formułę, dzięki której przekroczyłem
Bramę ARZIR i przeszedłem do zapomnianych królestw wstrętnych
IGIGI.
Przywoływałem demony i umarłych.
Wezwałem duchy moich przodków na szczytach świątyń
zbudowanych by sięgnąć gwiazd i przerażających głębi HADESU.
Siłowałem się z Czarnym Magiem, AZAG-THOTHEM w wielkim
trudzie i uciekłem na Ziemię wzywając INANNĘ i jej brata
MARDUKA, Władcy dwugłowego TOPORA.
Stworzyłem armie do walki z Krainami Wschodu, wzywając
hordy demonów, a czyniąc to odnalazłem NGAA, pogańskiego Boga,
którego oddech jest ognisty, a ryk przypomina tysiąc grzmotów.
Znalazłem strach.
Odnalazłem Bramy, które prowadzą na Zewnątrz, przy których
Wielcy Przedwieczni, zawsze szukający wejścia do naszego świata,
pełnią wieczną straż. Wąchałem opary Wielkiej Przedwiecznej,

236
Królowej Zewnętrza , której imię jest napisane w straszliwym tekście
MAGAN, testamencie kilku umarłych cywilizacji, których kapłani,
szukając mocy, otworzyli na oścież przerażające Bramy na ponad
godzinę i zostali pożarci. Posiadłem tę wiedzę dzięki dość dziwnym
okolicznościom, będąc jeszcze niepiśmiennym synem pasterza w
kraju zwanym przez Greków Mezopotamią.
Będąc jeszcze dzieckiem, podróżując po górach Wschodu,
zwanych MASSHU przez ludzi, którzy tam żyją, natrafiłem na szarą
skałę z wyrytymi na niej trzema dziwnymi symbolami.
Skała była wysoka jak człowiek i szeroka jak byk. Osadzona
była twardo w ziemi, tak że nie mogłem jej ruszyć.
Nie myśląc więcej o tych znakach, sądząc że jest to robota
jakiegoś króla, który w ten sposób uczcił zwycięstwo nad wrogiem,
rozpaliłem ogień u podnóża skały do obrony przed wilkami
wałęsającymi się w tych okolicach i poszedłem spać gdyż była już
noc, a ja byłem daleko od mojej wioski, Bet Durrabia. Jakieś trzy
godziny przed świtem, dziewiętnastego dnia Shabatu, obudził mnie
skowyt psa, może wilka, niepokojąco głośny i bliski.
Ogień wygasł prawie do cna i tylko czerwone, żarzące się
jeszcze węgielki rzucały słabe, tańczące cienie na kamienny
monument z trzema symbolami. już miałem wstać i podsycić ogień,
kiedy nagle szara skała zaczęła powoli wznosić się w powietrze, jakby
była piórkiem.
Nie mogłem się ruszyć ani nic powiedzieć z powodu strachu,
który zmroził mój kręgosłup i ogarnął swymi lodowatymi palcami
moją czaszkę. Dik Azug-belya nie był mi bardziej obcy niż ten widok,
tylko że poprzedni wydawał się topić mi między palcami! Wkrótce
usłyszałem głos, miękki, w pewnej odległości ode mnie i bardziej
praktyczny strach przed rabusiami ogarnął mną i przeczołgałem się w
zarośla, cały drżąc. Kolejny głos dołączył do pierwszego i wkrótce
kilku mężczyzn w czarnych szatach złodziei przybyło tam, gdzie
nocowałem. Otoczyli unoszącą się skałę, nie okazując najmniejszych
oznak strachu.
Teraz mogłem wyraźnie dostrzec, że trzy symbole wyryte w
skale świeciły czerwonym płomieniem, tak jakby kamień stał w
ogniu.
Postacie wspólnie mamrotały jakąś modlitwę lub inwokację, z

237
której mogłem usłyszeć ledwie kilka słów, a i te były w nieznanym mi
języku; jednakże, ANU zmiłuj się nad moją duszą, te rytuały nie są mi
już obce. Postacie, których twarzy nie mogłem zobaczyć czy
rozpoznać, zaczęły czynić dziwne przejścia w powietrzu nożami,
które lśniły zimno i ostro tej nocy.
Spod latającego kamienia, prosto z ziemi, w której leżał, zaczął
się wznosić ogon węża.
Ten wąż był z pewnością większy niż jakikolwiek inny
widziany przeze mnie w całym moim życiu. W najcieńszym miejscu
miał grubość ramion dwóch mężczyzn was, a z ziemi zaczął
się wyłaniać następny, chociaż końca pierwszego nie można
było dojrzeć; wydawał się sięgać aż do samej Studni. Spod ziemi
wyłaziły ciągle nowe, aż grunt zaczął drżeć pod naporem tak wielu
tych olbrzymich ramion. Śpiew kapłanów ( bo wiem już teraz, że byli
sługami jakiejś ukrytej Potęgi ) stał się głośniejszy i niemal
histeryczny:
IA! IA! ZI AZAG!
IA! IA!! ZI AZKAK!
IA! IA! KUTULU ZI KUR!
IA!
Ziemia, na której się ukrywałem, stała się mokra od jakiejś
substancji, gdyż znajdowałem się nieco niżej. Dotknąłem tej wilgoci i
zrozumiałem, że to krew. Przerażony, krzyknąłem i w ten sposób
zdradziłem swoją obecność. Obrócili się w moją stronę i ujrzałem
ohydę, wyciętą na ich piersiach nożami w celu podniesienia kamienia;
z jakiejś mistycznej przyczyny wiedziałem, że nie było to święte.
Wiedziałem też, że krew jest pożywieniem tych duchów,
dlatego właśnie pole po bitwie świeci nienaturalnym światłem, które
jest znakiem, że te istoty właśnie się pożywiają.
Niech ANU ma nas wszystkich w opiece!
Mój krzyk zmienił ich rytuał w chaos i nieporządek. Zacząłem
uciekać górską ścieżką, którą tu przybyłem, a kapłani poczęli mnie
ścigać, kilku zostało z tyłu, zapewne w celu dokończenie Rytuałów. I
kiedy tak biegłem jak szaleniec przez zimną noc, a serce rosło mi w
piersi i głowa zaczęła robić się gorąca, trzask rozłupywanych skał i
huk grzmotu dobiegł mnie z tyłu me zatrząsł ziemią, po której
biegłem. Przerażony, upadłem na ziemię.

238
Podnosząc się, obróciłem się by stawić czoło atakującym, mimo
iż byłem nieuzbrojony.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy zamiast kapłanów
starożytnego horroru, nekromantów zakazanej Sztuki ujrzałem
opadające na trawę czarne szaty, bez śladu ciał ich właścicieli.
Podszedłem ostrożnie pierwszego i przy pomocy długiej gałęzi
podniosłem togę z gąszczu zarośli. Z kapłana zostało tylko trochę
mazi, niczym zielony olej, o zapachu zwłok długo gnijących na
słońcu. Ten smród nieomal mnie powalił me, ale byłem zdecydowany
odnaleźć innych, aby sprawdzić czy spotkał ich ten sam los.
Wracając tą samą ścieżką, która jeszcze przed chwilą uciekałem,
odnajdywałem innych mrocznych kapłanów, znajdowali się w takim
samym stanie co poprzedni. Szedłem dalej, mijając po drodze więcej
szat, ale nie miałem już ochoty podnosić ich z ziemi.
W końcu dotarłem do miejsca, w którym szary kamień unosił
się w powietrzu na rozkaz kapłanów. Opadł już teraz z powrotem na
ziemię, ale znaki nadal świeciły nienaturalnym światłem. Węże lub to,
co wziąłem wtedy za węże, znikły. Ale w resztkach ogniska, teraz
ciemnych i zimnych, leżała błyszcząca metalowa tabliczka.
Podniosłem ją i ujrzałem, że również jest pokryta znakami tak
jak kamień, bardzo zawiłymi, w stylu jakiego nie mogłem pojąć. Nie
była pokryta tymi samymi znakami co kamień, ale miałem uczucie
jakbym mógł nieomal odczytać litery, ale nie umiem, tak jakbym znał
ten język ale go dawno zapomniał. Głowa zaczęła mnie boleć jakby
pukał mi w nią diabeł, kiedy promień księżycowego światła uderzył w
tabliczkę (wiem teraz , co to było), a Głos wszedł mi do głowy i
opowiedział mi o sekretach zdarzeń, których byłem świadkiem,
jednym słowem: KUTULU
W tym momencie, kiedy tak drapieżnie wyszeptano mi do ucha,
zrozumiałem.
Spośród tych trzech symboli wyrytych w kamieniu, pierwszy
jest znakiem Rasy spoza Gwiazd i nazywa się ARRA w języku
Skryby, który mnie go nauczył, emisariusza Starszych.
W języku najstarszego miasta Babilonu nazywa się UR. Jest to
Sigil Zobowiązania Starszych Bogów, i kiedy go zobaczą, ci , którzy
nam go dali, nie zapomną o nas.
Przyrzekli!!! Duchu Niebios, pamiętaj!!!

239
Drugi to Znak Starszych i jest Kluczem, dzięki któremu Moce
Starszych Bogów mogą być przywołane, jeśli są używane z
odpowiednimi słowami i kształtami. Ma Nazwę, AGGA.
Trzeci Znak to Sigil Strażnika. Nazywa się BANDAR. Strażnik
jest Rasą przysłaną tu przez Starszych. On czuwa gdy inni śpią, jeśli
zapewni się mu odpowiedni rytuał i ofiarę; w przeciwnym wypadku,
jeśli zostanie wezwany, zwróci się przeciwko tobie.
Te pieczęcie, aby były skuteczne, muszą zostać wyryte w
kamieniu i włożone w ziemię.
Albo, ułożone na Ołtarzu Ofiarnym. Albo, zaniesione do
Kamienia Inwokacji. Albo, wygrawerowane na metalu swojego Boga
lub Bogini i zawieszone na szyi, ale ukryte przed wzrokiem profanów.
Spośród tych trzech, ARRA i AGGA mogą być używane osobno,
czyli pojedynczo. BANDAR, jednakże, nie może być nigdy używany
osobno, zawsze z jednym z pozostałych lub z dwoma, ponieważ
trzeba przypominać Strażnikowi o Umowie, którą przyrzekł Starszym
Bogom i naszej Rasie, inaczej zwróci się przeciwko tobie i cię zabije,
a twoje miasto zrówna z ziemią aż ujrzą to Starsi Bogowie dzięki
łzom twojego ludu i zawodzeniu twoich kobiet.
KAKAMMU!
Metalowy amulet, który wydobyłem z popiołów ogniska, który
złapał światło Księżyca, jest potężną pieczęcią przeciw wszystkiemu,
co może przejść przez Wrota z Zewnątrz. Jeśli go To ujrzy wycofa się.
CHRONI TYLKO JEŚLI ODBIJA ŚWIATŁO KSIĘŻYCA, bo
podczas nowiu lub pochmurnej nocy nie ma raczej ochrony przed
stworzeniami ze Starożytnych Lądów, które przełamią barierę albo
zostaną wpuszczone na powierzchnię Ziemi przez swoje sługi.
W takim przypadku nie należy próbować niczego, dopóki
Księżyc nie zaświeci nad Ziemią, bo jest najstarszym wśród Stref i
jest gwiaździstym symbolem naszego Paktu. NANNA, Ojcze Bogów,
Pamiętaj!
Jednakże, amulet musi być wyrzeźbiony z czystego srebra przy
świetle Księżyca, tak by jego blask padał na niego podczas pracy;
ponadto esencja księżycowych inkantacji musi być wypowiadana, tak
samo jak rytuały podane dalej w tej Księdze. Amulet nigdy nie może
być wystawiony na działanie promieni słonecznych, bo SHAMMASH
zwany UDU, w swej zazdrości, pozbawi pieczęć mocy. W takim

240
wypadku trzeba amulet wykąpać w kamforze, a rytuały i inkantacje
muszą być powtórzone. Ale lepiej było by zrobić go od nowa.
Te sekrety przekazuję tobie kiedy całe moje życie to ból; nigdy
nie możesz ich wyjawić profanom, skazanym na banicję czy
czcicielom Starożytnego Węża, ale zawsze trzymaj je głęboko w
swoim sercu, zawsze milcząc na temat tych rzeczy.
Pokój niech będzie z tobą!
Od czasu tej pamiętnej nocy w Górach MASSHU, wędrowałem
po bezdrożach w poszukiwaniu klucza do sekretnej wiedzy, która
mnie obdarzono i była to bolesna i samotna podróż, podczas której nie
miałem żony, nie założyłem rodziny ani nie zbudowałem domu,
żyłem w wielu krajach, często w jaskiniach i na pustyniach, ucząc się
kilku języków jakie powinien znać podróżnik, to żeby targować się z
handlarzami i dowiadywać się nowych informacji.
Ale targowałem z Mocami, które rezydowały w każdym z tych
krajów.
I wkrótce zacząłem rozumieć wiele rzeczy, o których wcześniej
nie miałem pojęcia, oprócz może snów. Przyjaciele z mojej młodości
opuścili mnie, ja ich też. Po siedmiu latach odkąd opuściłem rodzinę
dowiedziałem się, że wszyscy oni zginęli z własnej ręki, a nikt mi nie
mógł podać powodów; ich stada padły z powodu jakiejś dziwnej
epidemii.
Wędrowałem jako żebrak, karmiony przez ludzi z różnych
miast, często zamiast tego obrzucano mnie kamieniami i grożono
więzieniem.
Od czasu do czasu, udawało mi się przekonać jakiegoś
uczonego człowieka, że jestem prostym uczniem, dlatego pozwalał mi
to stare pisma, w których zawarte były szczegóły nekromancji,
czarnoksięstwa, magii i alchemii. Nauczyłem się zaklęć, które
powodują choroby, plagi , ślepotę, a nawet śmierć.
Nauczyłem się o wielu rodzajach demonów i złych bóstw,
poznałem legendy dotyczące Wielkich Przedwiecznych. dzięki temu
mogłem też uzbroić się przeciwko diablicy zwanej LAMMASHTA,
znanej także jako Miecz, który Przecina Czaszkę, której sam wygląd
powoduje przerażenie i obłęd, a także(jak mówią niektórzy) śmierć
wyjątkowo nienaturalną.
W swoim czasie, nauczyłem się imion i właściwości wszystkich

241
demonów, diabłów, stworów i potworów tu wymienionych, w
Księdze Czarnej Ziemi. Nauczyłem się także o mocach astralnych
Bogów i jak wzywać ich na pomoc w potrzebie. Poznałem również
przerażające istoty, które żyją poza duchami astralnymi, które strzegą
wejścia Świątyni Zaginionych, za Dawnych Dni, Dawnych z Wielkich
Przedwiecznych, których imion nie mogę tu napisać.
Podczas moich odosobnionych ceremonii na wzgórzach,
składając cześć wodą i sztyletem, ogniem i mieczem i przy pomocy
dziwnej trawy, która rośnie dziko w niektórych częściach MASSHU,
(a którą nierozważnie rozpaliłem ogień pod tamtą skałą ) otrzymałem
wielką moc umysłu, która pozwoliła mi na przebycie wielkich
odległości aż do niebios, a także do piekieł, otrzymałem formuły na
amulety i talizmany, które opisuję poniżej, które pozwalają Kapłanowi
na bezpieczne przebycie sfer, pomiędzy którymi może on podróżować
w poszukiwaniu Wiedzy.
Ale teraz, po Tysiącu-I-Jednym Księżycu mojej podróży,
MASKIM drapie mnie w stopy, RABISHU ciągnie mnie za włosy,
LAMMASHTA otwiera swe przerażające szczęki, AZAG-THOTH
chwieje się ślepo na swoim tronie, KUTULU podnosi głowę sponad
Welonu Zatopionej Varloorni, i daleko z Głębiny wbija we mnie
swoje spojrzenie; dlatego też muszę się spieszyć pisząc te słowa,
wygląda na to, że nie wypełniłem pewnych wymagań zgodnie z
rytuałem, czy to formułą, czy to z ofiarą , bo teraz cały orszak
ERESHKIGAL leży czekając, śniąc o moim odejściu.
Modlę się do Bogów abym został ocalony, a nie przepadł jak
Kapłan ABDUL BEN-MARTU
w Jeruzalem (niech Bogowie o nim pamiętają i niech się nad
nim zlitują!). Moje przeznaczenie nie jest już zapisane w gwiazdach,
bo złamałem Chaldejską Umowę szukając mocy po wszystkich
Strefach. Postawiłem stopę na Księżycu i Księżyc nie ma już nade
mną władzy. Linie mojego życia zostały zatarte przez moje podróże
po Pustkowiu, po literach zapisanych w niebiosach przez bogów.
I nawet teraz słyszę wycie wilków w górach tak jak tamtej
fatalnej nocy, i słyszę jak wołają moje imię tak jak imiona Innych.
Boję się o moje ciało, ale bardziej obawiam się o moja duszę.
Pamiętaj, zawsze, w każdej wolnej chwili, żeby wzywać Bogów
aby cię nie zapomnieli, bo krótka jest ich pamięć i są bardzo daleko

242
stąd. Rozpalaj ogień na wzgórzach, szczytach świątyń i piramid, tak
żeby mogli je ujrzeć i zapamiętać.
Pamiętaj , abyś zawsze kopiował każdą formułę , którą tu
spisałem , i nie zmieniaj ich ani o linię , ani o kropkę, ani nawet o
włos, inaczej będzie bezużyteczna albo, co gorsze: zniszczona
gwiazda to Brama GANZIR, Wrota Śmierci , Wrota Cieni i Skorup.
Recytuj inkantacje tak , jak są zapisane, taką samą manierą.
Przygotowuj rytuały bezbłędnie, o odpowiednim czasie i w
odpowiednich miejscach składaj ofiary.
Niech Bogowie będą dla ciebie zawsze litościwi !!!
Obyś uciekł szczękom MASKIM i pokonał potęgę Wielkich
Przedwiecznych !!!
I NIECH BOGOWIE OBDARZĄ CIĘ ŚMIERCIĄ ZANIM
WIELCY PRZEDWIECZNI ZNÓW
ZAPANUJĄ NAD ZIEMIĄ!
KAKAMMU! SELAH !!!
UR! NIPPUR!
ERIDU! KULLAH!
KESH! LAGASH!
SHURUPPAL SELAH!
Dniu Żyjącego, Wschodzącego Słońca Dniu Obfitości,
Łaskawego Słońca Dniu Doskonały, Wielkiej Mocy Dniu Szczęścia,
Wspaniałej Nocy O Błyszczący Dniu !
O Radosny Dniu !
O Dniu Życia, Miłości i Szczęścia !
Siedmiu Najstarszych, Najmądrzejszych !
Siedmiu Świętych, Nauczonych !
Bądźcie mymi Strażnikami, wypolerowane Miecze Bądźcie
moją Strażą, cierpliwi Władcy Chrońcie mnie przed Rabishu O
Błyszczący, Wspaniali APHKALLHU!
Którego Boga uraziłem? Którą Boginię? Której ofiary nie
złożyłem?
Jakież to Nieznane Zło uczyniłem, że każdemu mojemu wyjściu
z domu muszą towarzyszyć przerażający skowyt stu wilków?
Niech serce mojego Boga wróci na swoje miejsce !
Niech serce mojej Bogini wróci na swoje miejsce !
Niech Bóg, którego nie znam nie mówi nic do mnie !

243
Niech Bogini, której nie znam nie mówi nic do mnie !
Niech serce Nieznanego Boga wróci na swoje miejsce dla
mnie !
Niech serce Nieznanej Bogini wróci na swoje miejsce dla mnie !
Podróżowałem po Sferach i Sfery mnie nie chronią. Zszedłem w
dół do Otchłani i Otchłań mnie nie chroni. Wszedłem na szczyty gór i
góry mnie nie chronią. Przemierzyłem Morza i Morza mnie nie
chronią.
Władcy Wiatru pędzą po mnie i są rozgniewani. Władcy Ziemi
pełzną pod moimi stopami i są rozgniewani. Duchy zapomniały o
mnie.
Mój czas ucieka i muszę skończyć tak dużo jak mi się uda
zanim nie zostanę zabrany przez Głos, który wciąż wzywa. Dni
Księżyca nad ziemią są policzone, Słońca również, a ja nie znam
znaczenia tych omenów, wiem tylko ,że są. I wyrocznie wyschły, a
gwiazdy wirują na swoich miejscach.
I niebiosa wyglądają na niekontrolowane przez nikogo, żadnego
porządku, a sfery są pokrzywione i sponiewierane.
I Znak Zdaq unosi się nad stołem, przy którym piszę ale nie
potrafię już odczytać runów, bo uniemożliwia mi to ten Znak. Czy to
zawsze tak jest? I Znak ten wszystko mi uniemożliwia.
Czy to zawsze tak jest? A Znak Xastura unosi się nade mną, a ja
znam tego znaczenie ale nie mogę o tym pisać, bo otrzymałem
wiadomość z Innego Miejsca.
Ledwo mogę mówić i nie rozpoznaję swojego głosu. Otchłań
ziewa szeroko przede mną !
Brama została zniszczona !
Wiedz, że Siedem Sfer musi być odwiedzana w swoich porach i
w swoim czasie, jedna na raz i nigdy następna przed pierwszą. Wiedz,
że Cztery Bestie Przestrzeni domagają się krwi wtajemniczonego,
każda w swoim czasie i porze. Wiedz, że TIAMAT wiecznie usiłuje
wznieść się do gwiazd, a kiedy Wyższe zjednoczy się z Niższym,
wtedy na Ziemi nastanie nowa Era, a Wąż będzie cały, a Wody będą
jak Jedno, kiedy na niebiosach nie będzie nazwane.
Pamiętaj, abyś chronił żywy inwentarz wioski i swoją rodzinę.
Znak Starszych i Znak Rasy.
Ale Strażnika też, jeśli będą zbyt wolne. I żadne ofiary nie mogą

244
być składane w tym czasie, bo krew będzie rozlana dla tych co
przyszli i przywoła ich.
Pamiętaj, by trzymać się niskiego gruntu, a nie wysokiego, bo
Wielcy Przedwieczni docierają z łatwością na szczyty świątyń i gór,
skąd mogą patrzyć na to, co utracili ostatnim razem. I ofiary składane
na szczycie takich świątyń będą Ich łupem.
Pamiętaj, że twoje życie jest w wodzie płynącej, a nie stojącej,
bo ta druga jest miejscem płodzenia dla LILITU, a jej stworzenia są
Ich potomkami, i czczą Ich w Ich świątyniach, miejscach tobie
nieznanych. Ale gdzie zobaczysz stojący kamień, tam będą, bo taki
jest ich ołtarz.
Pamiętaj, aby ryć symbole dokładnie jak ci powiedziałem, nie
zmieniaj ani jednego znaku, bo inaczej amulet rzuci klątwę na ciebie,
noszącego go. Wiedz, ze sól absorbuje złe wydzieliny larw i jest
bardzo przydatna przy czyszczeniu narzędzi. Nie przemawiaj
pierwszy do demona, niech on pierwszy przemówi do ciebie. A jak
mówi, zobowiąż go do mówienia wyraźnie, miękkim i łagodnym
głosem, w twoim języku, bo inaczej z pewnością zmiesza cię i
ogłuszy swym rykiem. I zobowiąż go do powstrzymania swojego
zapachu, żebyś nie zemdlał.
Pamiętaj, aby nie składać ofiary ani zbyt skąpej, ani zbyt obfitej,
bo jeśli jest zbyt skąpa, demon nie pojawi się albo, jeśli się pojawi,
będzie rozgniewany na ciebie i nie będzie chciał z tobą rozmawiać,
nawet jeśli będzie zobowiązany, bo taka jest Umowa. A jeśli będzie
zbyt obfita, demon urośnie zbyt wielki i zbyt szybko, i stanie się
trudny do kontrolowania. I raz taki demon został przywołany przez
tego Kapłana z Jeruzalem, ABDULA BEN-MARTU, i był żywiony
obficie stadami owiec Palestyny, gdzie urósł do przerażających
rozmiarów i w końcu pożarł kapłana. Ale to było szaleństwo, bo Ben-
Martu czcił Przedwiecznych, co jest niezgodne z prawem, tak jak to
zostało zapisane.
Pamiętaj, że Esencje Wielkich Przedwiecznych są we
wszystkich rzeczach, ale Esencje Starszych Bogów Gods są we
wszystkich żywych rzeczach i to będzie dla ciebie dowodem wartości,
kiedy nadejdzie czas.
Pamiętaj o ARRA, szczególnie mając do czynienia Tymi Z
Ognia, bo Oni go szanują i nic innego.

245
Pamiętaj, aby utrzymywać Księżyc czystym.
Strzeż się Kultów Śmierci, a są to: Kult Psa, Kult Smoka i Kult
Kozy; bo są to czciciele Wielkich Przedwiecznych i wiecznie próbują
sprowadzić Ich tutaj, bo posiadają formuły, o których zakazane jest
mówić. I te kulty nie są silne, ograniczają się do pór, kiedy niebiosa
otwieraja się przed nimi i ich rasą. I zawsze będzie Wojna pomiędzy
nami i Rasą Draconis, bo Rasa Draconis była bardzo potężna w
pradawnych czasach, kiedy zostały zbudowane pierwsze świątynie w
MAGAN, i ściągali oni wiele siły z gwiazd, ale teraz są jak
Wędrowcy z Pustkowi i żyją w jaskiniach, na pustyniach i wszystkich
samotnych miejscach, gdzie postawili kamienie. I widziałem je
podczas swych podróży po tych rejonach, gdzie niegdyś kwitły
pradawne kulty i gdzie teraz jest jedynie smutek i pustka.
I widziałem ich podczas ich Rytuałów i okropne Rzeczy, które
przywoływali z Krain spoza Czasu. Widziałem Znaki wyryte na ich
kamieniach, ich ołtarze. Widziałem Znak PAZUZU, i ZALED, i ten
XASTURA i AZAG-THOTHA, i podobne im ISHNIGARRAB i
okropnych Młodych Kozy, i przerażającą muzykę ich Rasy.
Widziałem krew rozlaną na Ich Kamieniu. Widziałem jak ten
Kamień został uderzony Mieczem i widziałem jak ten kamień się
unosi, a spod niego wypełzł Wąż. I ta moc jest z pewnością przeklęta;
ale gdzie jest MARDUK? I co z SHAMMASH? Śpiący Bogowie
zaprawdę Śpią.
I jaką zbrodnię popełniłem? Jakiego Nieznanego Boga prawa
pogwałciłem? Jakąż zakazaną rzecz zjadłem? Jakąż zakazaną rzecz
wypiłem? Moje cierpienie! Jest Siedem! Jest Siedem razy Siedem! O
Bogowie! Nie odrzucajcie swego sługi!
Pamiętaj o Człowieku Skorpionie, który żyje w Górach. Został
stworzony dawno temu przez TIAMAT do walki ze Starszymi
Bogami, ale pozwolono mu pozostać pod Górami przy Nich. Ale
kiedyś już nas oszukał i może to zrobić znowu. Ale wezwij go, jeśli
będzie coś, co będziesz chciał wiedzieć o Zewnętrzu, a czego ci nie
powiedziałem.
I po prostu stań twarzą do miejsca, gdzie on jest, a on pojawi się
i przemówi do ciebie, ale nie rób tego o Świcie, bo wtedy wschodzi
Słońce i Skorpion nie ma mocy, nie w czasie od Świtu do Zmierzchu,
w tym czasie on zmuszony jest do przebywania pod ziemią, bo taka

246
obowiązuje go litera Umowy, bo jest napisane: Nie będzie wznosił
swej głowy na Słońcu.
I jeszcze raz: Jego czasem jest mrok.
I jeszcze raz: On wie o Bramach, ale nie zna Bram.
I jest jeszcze jeden z Rasy Człowieka Skorpiona, żyjący z nim
pod ziemią; kobieta ale o niej zakazane jest mówić i musi zostać
odpędzona egzorcyzmami, jeśli się pojawi przed tobą, bo jej dotyk to
Śmierć.
A Kult Smoka, cóż więcej mogę ci powiedzieć? Odprawiają swe
obrzędy, kiedy ta Gwiazda jest najwyżej na niebie, i jest w Sferze
IGIGI, tak samo jak Gwiazdy Psa i Kozy. A ich czciciele zawsze byli
z nami, ale nie są tej samej rasy, ale Rasy swojej Gwiazdy, Wielkich
Przedwiecznych. i nie trzymają się naszych praw, tylko mordują
szybko i bez namysłu. I pokryci są własna krwią.
Przywołali Duchy Wojny i Zarazy przeciwko naszej Rasie i
sprawili, ze wielu naszych ludzi i zwierząt umarło, w niezwykle
nienaturalny sposób. I są oni nieczuli na Ból i nie czują strachu przed
Płomiennym Mieczem, bo oni są autorami Bólu! Choć są oni licznymi
stworzeniami Ciemności i Smutku, sami Smutku nie czują! Pamiętaj o
zapachu! Można ich rozpoznać po ich zapachu! I są oni sprawni w
wielu nienaturalnych naukach i sztukach, które sprawiają cudowne
rzeczy, ale są one zakazane naszym ludziom.
A kto jest ich Władcą? Tego nie wiem, ale słyszałem jak
przywołują ENKI, co z pewnością jest bluźnierstwem, bo ENKI jest z
naszej Rasy, jak to zapisano w Tekście z MAGAN. Ale, być może,
wzywali Innego, którego imienia nie znam. Ale z pewnością nie był to
ENKI.
I słyszałem jak wykrzykują wszystkie Imiona Wielkich
Przedwiecznych z dumą, podczas swych rytuałów. I widziałem krew
rozlana ziemi i szalony taniec, i przerażające krzyki kiedy wzywali
swych Bogów, by pojawili się i wspomogli ich swoimi tajemnicami.
I widziałem zmieniają każdy promień Księżyca w ciecz, którą
polewali swoje kamienie z powodów, których nie mogłem dociec.
I widziałem, jak zmieniają się w wiele dziwnych rodzajów
bestii, kiedy gromadzili w wyznaczonych miejscach, Świątyniach
Offala, gdzie rogi wyrastały z głów, które nie maja rogów, a zęby z
ust, które nie mają zębów, a ręce stawały się niczym szpony orła lub

247
pazury psów, które włóczą się po opustoszałych terenach, szalone i
skowyczące, jak te, które nawet teraz wyją moje imię na zewnątrz !
Wznoszę lamenty, ale nikt mnie nie słyszy! Zawładnęło mną
przerażenie! Nic nie widzę!
Bogowie, nie opuszczajcie swojego sługi !
Pamiętaj o Mieczu Strażnika. Nie dotykaj go zanim nie będziesz
chciał, aby On odszedł, bo wtedy odejdzie wraz z dotykiem i zostawi
cię bez ochrony przez resztę Rytuału, i chociaż Okrąg jest granicą,
której nic nie może przekroczyć, będziesz nieprzygotowany na
stawienie czoła niewiarygodnym widokom, które przywitają cię na
zewnątrz. Pamiętaj także o ofierze dla Strażnika. Muszą być
regularne, bo Strażnik jest z innej Rasy i nie dba o twoje życie,
jedynie wykonuje twoje polecenia jeśli złożyłeś mu ofiarę.
A zapomnienie o Znaku Starszych z pewnością sprawi ci wiele
nieszczęść.
I widziałem rasę ludzi, którzy czczą Wielką Krowę. Pochodzą
oni gdzieś ze Wschodu, zza Gór. i są oni z pewnością czcicielami
Wielkiego Przedwiecznego, ale Jego Imienia nie jestem pewien, bo
nie spisałem go , a i tak jest ono dla ciebie bezużyteczne. I w swoich
Rytuałach stawali się jak krowy i był to obrzydliwy widok. Ale oni są
Złem, więc cię ostrzegam.
I widziałem Rytuały, które mogą zabić człowieka z wielkiej
odległości. A Rytuały mogące sprowadzić chorobę na człowieka,
gdziekolwiek żyje, wykonuje się przy użyciu prostego czaru, który
musi być wymawiany w tym języku i żadnym innym, bo tak zostało
powiedziane.
A oto ten czar:
AZAG galra sagbi mu unna te NAMTAR galra zibi mu unna te
UTUK XUL gubi mu unna te ALA XUL gabi mu unna te GIDIM
XUL ibbi mu unna te GALLA XUL kadbi mu unna te DINGIR XUL
girbi mu unna te I minabi-ene tashbi aba aba-andibbi-esh!
I to oni śpiewają nad woskową lalką, kiedy ta płonie w ich
przeklętych kociołkach. I lubują się w tych rzeczach i nadal to robią
tam, gdzie można znaleźć ich świątynie pełne wstrętu.
I widziałem kraje farmerów spustoszone przez ich złe zaklęcia,
spalone na popiół przez płomienie i płonące głownie, które spadły z
nieba.

248
A to jest Znak, że tam byli, gdzie ziemia jest czarna i martwa, i
gdzie nic nie rośnie.
A kiedy ogień spadnie z nieba, z pewnością wywołując panikę
wśród naszych ludzi, Kapłan musi ich uspokoić i wziąć tę księgę,
której musi zrobić własną kopię, i odczytać egzorcyzmy tam zawarte,
żeby jego ludziom nie stała się krzywda. Bo w tym czasie pojawi się
na niebie miecz, sygnał dla Wielkich Przedwiecznych, że jeden z Nich
uciekł i przedostał się do tego Świata. I będzie omen, że taki Duch jest
nad krajem i musi on być odnaleziony. A ty możesz wysłać swojego
Strażnika na poszukiwania, i wielkie zniszczenie będzie uczynione
miastom, a ogień będzie spadał ze sfer dopóki Starsi Bogowie nie
ujrzą twoich próśb i nie stłumią buntu Wielkich Przedwiecznych
potężnymi Czarami. Ale wielu w tym czasie zostanie zgubionych na
rzecz Zewnętrza.
Obserwuj bacznie Gwiazdy. Gdy można dostrzec komety w
sąsiedztwie
CAPRICORNUSA, Jego Kulty będą się radować i ich zaklęcia
wzmogą swą siłę. A kiedy komety można dostrzec w sąsiedztwie
DRACONISA, jest to wielkim zagrożeniem, bo Kulty Smoka
podniosą się w tym czasie i złożą wiele ofiar, nie tylko ze zwierząt,
ale i z ludzi.
A kiedy komety są widziane w sąsiedztwie Gwiazdy SIRIUS,
wielkie będą trudności w domach królów i brat powstanie przeciwko
bratu, i będzie wojna , i głód. I z tych rzeczy czciciele Psa będą się
radować i zaogniać będą te konflikty, i będą rośli w siłę.
Jeśli zdarzy ci się napotkać taki kult w środku Rytuałów,
schowaj się dobrze, tak aby nie mogli cię ujrzeć, bo inaczej schwytają
cię i złożą w ofierze swoim Bogom, a twój duch będzie w wielkim
niebezpieczeństwie, aż zostanie dla ciebie tylko wycie wilków will, a
twój duch ucieknie od ciebie. To, jeśli będziesz miał szczęście umrzeć
szybko, bo te kulty lubują się w powolnym upuszczaniu krwi, dzięki
czemu uzyskują wielką moc i siłę w swych Ceremoniach.
Obserwuj uważnie, jednakże, wszystko co mówią i czynią i
spisz to w księdze, tak żeby nikt tego nie zobaczył, tak jak ja to
zrobiłem, bo przysłuży ci się to w przyszłości, kiedy rozpoznasz ich
po ich słowach i czynach. I możesz sprokurować amulety, przeciwko
którym ich zaklęcia będą bezużyteczne i tępe, paląc Imiona ich

249
Bogów napisane na pergaminie lub jedwabiu, w kociołku własnego
pomysłu. A twój Strażnik zaniesie spalone zaklęcie na ich ołtarz i
złoży je na nim, a oni będą bardzo się bali i zaprzestaną swych działań
na pewien czas, a ich kamienie pękną i ich Bogowie strasznie
rozgniewają się na swoje sługi.
Pisz księgę, którą trzymasz dobrze i wyraźnie, a kiedy nadejdzie
dla ciebie czas wyjść na zewnątrz, tak jak teraz czas na mnie,
przekazana ona ma być tym, którym przyniesie największy pożytek i
którzy są wiernymi sługami Starszych Bogów, i przyrzec muszą
wieczną Wojnę zbuntowanym demonom, które chcą zniszczyć
cywilizację człowieka.
A jeśli będziesz znał imiona tych ,którzy cię krzywdzą, zapisz je
na figurkach z wosku zrobionych na ich podobieństwo, na które
rzucisz Klątwę i stop je w kociołku, który ustawiłeś wewnątrz
MANDALI ochrony. I Strażnik zaniesie Klątwę tym, którym jest
przeznaczona. I umrą oni.
A jeśli nie znasz ich imion, ani ich oblicza, wiesz tylko, że chcą
cię skrzywdzić, zrób z wosku figurkę człowieka z kończynami, ale
bez twarzy. I na twarzy lalki napisz słowo KASHSHAPTI. Trzymaj
lalkę nad płonącym kociołkiem, mówiąc groźnie te słowa: ATTI
MANNU KASHSHAPTU SHA TUYUB TA ENNI! i wtedy wrzuć
figurkę do ognia. W dymie, który wzniesie się znad niego, ujrzysz
imię czarnoksiężnika lub czarodziejki. I wtedy będziesz mógł wysłać
Strażnika, aby zaniósł Klątwę. i ta osoba umrze.
Albo możesz wezwać ISHTAR, by chroniła cię przed czarami
złego czarnoksiężnika. I do tego MANDALA musi być przygotowana
jak zawsze, a figurka ISHTAR musi stać na ołtarzu i odmówić należy
inkantacje potrzebne do przywołania Jej osoby, takie jak ta inkantacja,
która jest prastara, jeszcze do Kapłanów z UR:
KIM JESTEŚ TY, O CZAROWNICO, KTÓRA MNIE
SZUKASZ?
Wyruszyłaś w drogę Idziesz po mnie Szukasz mnie aby mnie
zniszczyć Ciągle knujesz złe rzeczy przeciwko mnie Nie masz nade
mną litości Wypatrzyłaś mnie Podążyłaś dalej i śledziłaś moje kroki
Ale ja, z rozkazu Królowej ISHTAR Jestem ubrany w terror Jestem
uzbrojony w krwiożerczość Jestem wyposażony w potęgę i Miecz
Sprawię, że zadrżysz Sprawię, że uciekniesz przerażona Podążę za

250
tobą Wyśledzę cię Spowoduję, że twoje imię stanie się znane pośród
ludzi Spowoduję, że twój dom będzie zauważony przez ludzi
Spowoduję, że twoje zaklęcia będą słyszalne pośród ludzi Spowoduję,
że twoje złe perfumy będą wyczuwalne pośród ludzi Obnażę twoją
przewrotność i zło I zniweczę twoje czary!
To nie ja, tylko NANAKANISURRA Pani Czarownic I królowa
nieba ISHTAR Rozkazują tobie!
A jeśli czciciele i czarnoksiężnicy nadal będą cię prześladować,
co jest możliwe, bo ich siła pochodzi z gwiazd, a któż zna sposoby
Gwiazd?, musisz przywołać Królową Tajemnic, NINDINUGGA,
która z pewnością cię ocali. I musisz odmówić inkantacje w Jej
Imieniu, które brzmi:
NINDINUGGA NIMSHIMSHARGAL ENLILLARA.
A wystarczy to Imię wykrzyczeć Siedem razy, a ona przybędzie
ci na pomoc.
I pamiętaj, abyś oczyszczał swą świątynię gałęziami cyprysu i
sosny, a żaden zły duch nawiedzający budynki nie zamieszka tam, a
żadne larwy nie będą się tam mnożyć, jak to robią w wielu
nieczystych miejscach. Te larwy są olbrzymie, dwa razy większe od
człowieka, ale mnożą się od jego odchodów, a nawet, zostało
powiedziane, od jego oddechu i rosną do przerażających rozmiarów, i
nie opuszczają go dopóki Kapłan albo jakiś Mag nie odetnie ich
miedzianym sztyletem, wymawiając imię ISHTAR siedem razy
siedem razy, na głos, ostrym głosem.
Noc teraz stała się cicha. Skowyt wilków ucichły i rzadko je
słychać. Może zobaczyły coś innego? Jednak, czy mogę powiedzieć
moim kościom, że jest inaczej? Bo Znak XASTURA nie opuścił
swojej pozycji przede mną i stał się większy, rzucając cień na strony,
które teraz piszę. Przywołałem mojego Strażnika, ale jest niepokojony
przez jakieś Rzeczy i nie odpowiada mi dobrze, jakby dotknięty był
jakąś chorobą i przygaszony.
Moje księgi straciły światło, ułożyły się na pólkach jak śpiące
zwierzęta, lub martwe.
Niedobrze mi od głosów, które słyszę teraz, jakby głosy mojej
rodziny, która została daleko za mną, ale niemożliwe jest, by
zrozumieć o co im chodzi. Czy nie zrozumiałem ich nienaturalnej
śmierci? Czy demony, które czyhają na Zewnątrz mogą tak złośliwie

251
naśladować głosy moich rodziców? Moich braci?
Moich sióstr?
ODEJDŹCIE !!!
Ta księga była moim amuletem, Pieczęcią Ochrony! Mój
inkaust był inkaustem Bogów, a nie ludzi! Ale muszę pisać w
pośpiechu, a jeśli ty nie będziesz w stanie zrozumieć mojego pisma,
być może będzie to dla ciebie wystarczający znak siły i potęgi
demonów ,które były w tym czasie i w tym miejscu, i jest to z
pewnością ostrzeżenie dla ciebie abyś uważał i nie inwokował
beztrosko, ale uważnie, i pod żadnym pozorem, w żadnych
okolicznościach, nie próbował beztrosko otwierać Bramy na
Zewnątrz, bo nigdy nie poznasz Pór Czasów Wielkich
Przedwiecznych, mimo że możesz znać ich Pory na Ziemi dzięki
zasadom, które już ci przekazałem; bo Ich Czasy i Pory na Zewnątrz
biegną nierówno i dziwnie dla naszych umysłów, bo czyż to nie Oni
są Stwórcami Wszystkich Czasów? Czy to nie Oni umieścili Czas na
swoim Miejscu? Nie wystarczyło, że Starsi Bogowie (miejcie litość
nad waszym sługą!) ustawili Wędrowców by wyznaczyli ich
przestrzenie, bo te istniejące przestrzenie były dziełem Wielkich
Przedwiecznych. Czy gdyby Słońce nie świeciło, czy gdyby
SHAMMASH nigdy się nie narodził, lata mijałyby tak szybko?
Zawsze uważaj, aby Brama na Zewnątrz była zamknięta i
zapieczętowana zgodnie z instrukcjami ,które ci przekazałem,
Pieczęciami i Imionami tam zawartymi.
Zawsze staraj się dawać odpór Siłom Kultu pradawnych
czcicieli, żeby nie stali się silni dzięki swojej krwi i ofiarom. Po ich
ranach ich poznasz, i po ich zapachu, bo nie urodzili się oni jak ludzie,
ale w inny sposób; przez jakieś zepsucie nasienia albo ducha, który
dał im inne właściwości niż te, które są nam znane. I lubią oni
najbardziej Mroczne Miejsca; bo ich Bogiem jest Robak.
IA! SHADDUYA IA! BARRA! BARRA! IA KANPA! IA
KANPA!
ISHNIGARRAB! IA! NNGI IA! IA!
Gwiazdy pogasły na swych miejscach, a Księżyc blednie przede
mną, jakby zasłony zarzucono na jego płomień. Demony o psich
twarzach a zbliżają się do obwodu mojego sanktuarium. Dziwne linie
pojawiają się wyrysowane na moich drzwiach i ścianach, a światło z

252
okien coraz bardziej gaśnie.
Zerwał się wiatr. Ciemne Wody poruszyły się. Oto jest Księga
Sługi Bogów . . .
Oto jest Księga Zaklęcia Strażnika, formuła, którą otrzymałem
od Skryby ENKI, Naszego Mistrza i Pana Wszystkiej Magii. Trzeba
bardzo uważać, żeby ten nieposkromiony Duch nie powstał przeciw
Kapłanowi i z tego powodu wstępna ofiara musi byc złożona w
nowym, czystym pucharze z wyrytymi na nim odpowiednimi sigilami,
które są trzema symbolami wyrytymi na szarej skale z mojej inicjacji.
Strażnik pochodzi z Rasy innej niż człowiek i innej niż sami
Bogowie, mówi się, że był po stronie KINGU i jego hord w czasie
Wojny pomiędzy Światami, ale nie był usatysfakcjonowany i
przyłączył się do Armii Pana MARDUK.
Dlatego też mądrze jest wyczarować Go w Imię Trzech
Wielkich Strażników, którzy istnieli przed Konfrontacją, a z której
zrodził się Strażnik i wywodzi się Jego Rasa, a ta Trójka to ANU,
ENLIL i Mistrz ENKI z Magicznych Wód. Z tego powodu czasem są
nazywani Trzema Strażnikami, MASS SSARATI i Strażnik MASS
SSARATU, lub KIA MASS SSARATU.
Strażnik ukazuje się czasem jako wielki i krwiożerczy Pies,
który krąży po Bramie lub kręgu, odstraszając iddimu, które wiecznie
kręcą się wśród barier czekając na ofiary. Strażnik dzierży Miecz
Płomienny, a wtedy nawet Starsi Bogowie czują przed nim strach.
Czasami Strażnik pojawia się jako mężczyzna w długiej szacie,
ogolony, a jego oko nigdy się nie zamyka. A Władca Strażników żyje
podobno gdzieś na Pustkowiach IGIGI i jedynie Obserwuje, nigdy nie
unosi Miecza ani nie walczy z idimmi, bo tak jest w Umowie, nie
inwokowanej przez nikogo innego jak przez Starszych Bogów na ich
Radzie, niczym Siedmiu Wspaniałych APHKHALLU.
A czasem Strażnik ukazuje się jako Wróg, gotowy pożreć
Kapłana, który pomylił się w inkantacjach albo przeoczył ofiarę, albo
działał wbrew Umowie, bo w tych przypadkach nawet Starsi Bogowie
nie mogą zabronić tej milczącej Rasie wykonania wyroku. I zostało
powiedziane, że niektórzy z tej Rasy leżą czekając aż Wielcy
Przedwieczni znów będą rządzić Kosmosem, aby stać się ich prawą
ręką; i ci spośród są samowolni. Tak zostało powiedziane.

253
WSTĘPNA INWOKACJA

Kiedy przyjdzie czas, aby przywołać Strażnika po raz pierwszy,


miejsce twojego wezwania musi być czyste, a podwójny krąg z mąki
musi być narysowany na ziemi pod tobą. I nie powinno być żadnego
ołtarza, tylko nowy puchar z wyrytymi na nim trzema znakami. I
powinno zostać uczynione Zaklęcie Ognia, a ofiara zgromadzona i
wrzucona do płonącego pucharu. I puchar nazywa się teraz AGA
MASS SSARATU i nie może być używany do żadnych innych celów,
jedynie do inwokowania Strażnika.
I puchar musi być położony pomiędzy kręgami, zwrócony w
kierunku północnego Wschodu.
I twoje ubranie musi być czarne, i czarna musi być czapka.
I Miecz musi być w twojej dłoni, ale jeszcze nie w ziemi.
I musi być to w Najczarniejszej Godzinie Nocy.
I nie może być żadnego światła, oprócz tego wydobywającego
się z AGA MASS SSARATU.
I Zaklęcie Trójki musi być uczynione, w ten sposób:
ISS MASS SSARATI SHA MUSHI
LIPSHURU RUXISHA LIMNUTI !
IZIZANIMMA ILANI RABUTI SHIMA YA DABABI !
DINA DINA ALAKTI LIMDA !
ALSI KU NUSHI ILANI MUSHITI !
IA MASS SSARATI ISS MASS
SSARATI BA IDS MASS SSARATU !
I to specjalne Zaklęcie zawsze wtedy, kiedy Kapłan poczuje, że
jest w niebezpieczeństwie, czy to jego życie czy duch, a Trzej
Strażnicy i Jeden Strażnik przybędą mu na pomoc.
Zostało powiedziane, że przy słowach IDS MASS SSARATU
Miecz musi zostać wbity w ziemię za AGA MASS SSARATU z całą
siłą. I Strażnik pojawi się po instrukcje, które poda mu Kapłan.

NORMALNA INWOKACJA STRAŻNIKA

Ta Inwokacja ma być wykonywana przy każdej Ceremonii,


kiedy niezbędne jest wezwanie Strażnika, aby przewodniczył innym

254
zewnętrznym miejscom Kręgu lub Bramy. Miecz należy wbić tak jak
przedtem, w północno wschodniej części, ale AGA MASS SSARATU
nie jest konieczny, CHYBA ŻE NIE ZŁOŻYŁEŚ OFIARY
SWOJEMU STRAŻNIKOWI NA PRZESTRZENI JEDNEGO
KSIĘŻYCA, bo w tym wypadku należy złożyć Mu ofiarę podczas tej
Ceremonii lub podczas innej, wcześniej.
Unieś Miedziany Sztylet do Wzywania INANNA i wydeklamuj
inwokację czystym głosem, głośno lub łagodnie:
IA MASS SSARATU !
Wyczarowuję Ciebie na Ogień GIRRA, Na Welony Zatopionej
Varloorni, Na Światła SHAMMASH.
Przywołuję Ciebie tu, przede mną, w widzialnym cieniu, W
poważnej Formie, abyś Strzegł i Bronił tego Świętego Kręgu, tej
Świętej Bramy ( Imię ).
Niech Ten, którego Imię Niewymawialne, Liczba
Niepoznawalna, Którego nigdy nie widział żaden z ludzi, Którego
geometria nie może zmierzyć, Którego żaden czarodziej nigdy nie
wzywał WEZWIE CIEBIE TERAZ TUTAJ !
Wzejdź, na ANU wzywam Cię !
Wzejdź, na ENLIL wzywam Cię !
Wzejdź, na ENKI wzywam Cię !
Przestań być Śpiącym z EGURRA.
Przestań leżeć nieobudzony pod Górami KUR.
Wzejdź, ze studni prastarych holocaustów !
Wzejdź, ze starej Otchłani NARR MARRATU !
Przybądź, na ANU !
Przybądź, na ENLIL !
Przybądź, na ENKI !
W Imię Umowy, Przybądź i Wzejdź przede mną !
IA MASS SSARATU! IA MASS SSARATU! IA MASS
SSARATU ZI KIA KANPA!
BARRGOLOMOLONETH KIA!
SHTAH!
W tym momencie Strażnik z pewnością przybędzie i stanie na
zewnątrz Bramy lub Kręgu aż do czasu, kiedy da się mu pozwolenie
by odszedł przez położenie lewej ręki Kapłana na rękojeści Miecza, w
tym samym czasie wymawiając formułę: BARRA MASS

255
SSARATU !
BARRA !
Nie możesz opuszczać swoich świętych miejsc, dopóki Strażnik
nie otrzyma pozwolenia, bo inaczej cię pożre. Takie są prawa.
I nie zważa on na to, czego strzeże, tylko słucha się Kapłana.

INWOKACJA BRAMY NANNA

Duchu Księżyca , Pamiętaj !


NANNA, Ojcze Bogów Astralu , Pamiętaj !
W Imię Umowy zaprzysiężonej miedzy Twoją i Ludzką Rasą ,
Przywołuję Cię ! Wysłuchaj i Pamiętaj!
Z Bram Ziemi , przywołuję Cię ! Z Czterech Bram Ludu KI ,
modlę się do Ciebie !
O Panie , Herosie Bogów , który w niebie i na ziemi jesteś
wywyższony !
Panie NANNA, z Rasy ANU , usłysz mnie !
Panie NANNA, zwany SIN, usłysz mnie!
Panie NANNA, Ojcze Bogów z UR , usłysz mnie !
Panie NANNA, Bogu Lśniącej Korony Nocy , usłysz mnie !
Twórco Królów , Stwórco Lądów , Dawco Złoconego Berła ,
Wysłuchaj mnie i Pamiętaj !
Potężny Ojcze , którego myśli nie mogą pojąć ani bogowie , ani
ludzie , Wysłuchaj mnie i Pamiętaj !
Bramo Wielkich Bram Sfer , otwórz się przede mną !
Władco IGIGI, otwórz szeroko swą Bramę !
Władco ANNUNAKI, otwórz Bramę do Gwiazd !
IA NAMRASIT! IA SIN! IA NANNA!
BASTAMAAGANASTA IA KIA KANPA!
MAGABATHI-YA NANNA KANPA!
MASHRITA NANNA ZIA KANPA!
IA MAG! IA GAMAG! IA ZAGASTHENA KIA!
ASHTAG KARELLIOSH!

256
INWOKACJA BRAMY NEBO

Duchu Szybkiej Planety , Pamiętaj !


NEBO, Kustoszu Bogów , Pamiętaj !
NEBO, Ojcze Świętego Pisma , Pamiętaj !
W Imię Umowy zaprzysiężonej miedzy Twoją i Ludzką Rasą ,
Przywołuję Cię ! Słuchaj i Pamiętaj !
Z Bramy Wielkiego Boga NANNA , wzywam Cię !
W Imię , które mi podano w Księżycowej Sferze, wzywam Cię !
Panie NEBO, któż nie zna Twojej Mądrości ?
Panie NEBO, któż nie zna Twojej Magii ?
Panie NEBO, jaki duch , na ziemi czy na niebie , nie jest
przywoływany przez Twoje mistyczne Pismo ?
Panie NEBO, jaki duch , na ziemi czy na niebie , jest w stanie
oprzeć się Magii Twoich zaklęć ?
NEBO KURIOS! Panie Subtelnych Sztuk , Otwórz Bramę do
Sfery Twojego Ducha !
NEBO KURIOS! Mistrzu Chemicznych Nauk , Otwórz Brame
do Sfery Twoich Dzieł !
Bramo Szybkiej Planety , MERKURIOS,
Otwórz się przede mną !
IA ATHZOTHTU! IA ANGAKU! IA ZI NEBO!
MARZAS ZI FORNIAS KANPA!
LAZHAKAS SHIN TALAS KANPA!
NEBOS ATHANATOS KANPA!
IA GAASH! IA SAASH! IA KAKOLOMANI-YASH!
IA MAAKALLI!

INWOKACJA BRAMY ISHTAR

Duchu Wenus , Pamiętaj !


ISHTAR, Pani Bogów , Pamiętaj!
ISHTAR, Królowo Kraju Wschodzącego Słońca , Pamiętaj !
Damo Dam , Bogini Bogiń , ISHTAR, Królowo wszystkich
Ludzi , Pamiętaj !
O Jasny Wschodzie , Pochodnio Nieba i Ziemi , Pamiętaj !

257
O Niszczycielko Wrogich Hord , Pamiętaj !
Lwico , Królowo Bitwy , Słuchaj i Pamiętaj !
Z Bramy Wielkiego Boga NEBO, wzywam Ciebie!
W Imię , które mi podano w Sferze NEBO, wzywam Ciebie!
Pani , Królowo Wojowników i Żołnierzy, wzywam Ciebie !
Pani , Nauczycielko Bitwy i Miłości , modlę się do Ciebie ,
Pamiętaj !
W Imię Umowy zaprzysiężonej miedzy Twoją i Ludzką Rasą ,
Przywołuję Cię ! Słuchaj i Pamiętaj !
Tłamsicielko Gór !
Stronniczko zbrojeń!
Bóstwo Mężczyzn ! Bogini Kobiet !
Gdzie spojrzysz , Martwi ożywają !
ISHTAR, Królowo Nocy , Otwórz mi Swoją Bramę !
ISHTAR, Pani Bitwy , Otwórz szeroko Swoją Bramę!
ISHTAR, Mieczu Ludzi , Otwórz mi Swoją Bramę !
ISHTAR, Pani Podarunku Miłości,
Otwórz szeroko Swoją Bramę !
Bramo Łagodnej Planety , LIBAT, Otwórz się przede mną !
IA GUSHE-YA! IA INANNA! IA ERNINNI-YA!
ASHTA PA MABACHA CHA KUR ENNI-YA!
RABBMI LO-YAK ZI ISHTARI KANPA!
INANNA ZI AMMA KANPA! BI ZAMMA KANPA!
IA IA IA BE-YI RAZULUKI!

INWOKACJA BRAMY SHAMMAS

Duchu Słońca , Pamiętaj!


SHAMMASH, Panie Ognistego Dysku , Pamiętaj !
W Imię Umowy zaprzysiężonej miedzy Twoją i Ludzką Rasą ,
Przywołuję Cię ! Słuchaj i Pamiętaj !
Z Bramy Ukochanej ISHTAR , Sfery LIBAT , wzywam Ciebie !
Iluminatorze Ciemności , Niszczycielu Zła , Lampo Mądrości ,
wzywam Cię ! SHAMMASH,
Nosicielu Światła , wzywam Ciebie !
KUTULU spalił się dzięki Twojej Mocy !

258
AZAG-THOTH spadł ze Swojego Tronu przed Tobą!
ISHNIGARRAB jest spalony na popiół przez Twoje Płomienie !
Duchu Płonącego Dysku , Pamiętaj !
Duchu Nie-Kończącego-Się Światła , Pamiętaj !
Duchu Rozdarcia Sekretu Nocy,
Rozpraszaczu Ciemności , Pamiętaj !
Duchu Otwarcia Dnia , Otwórz szeroko Swoją Bramę !
Duchu , który wschodzisz nad Górami w splendorze ,
Otwórz mi Swoją Bramę !
W Imię , które mi podano w Sferze ISHTAR,
proszę Twoją Bramę o otwarcie!
Bramo Słońca , Otwórz mi się !
Bramo Złotego Berła , Otwórz mi się !
Bramo Życiodajnej Mocy , Otwórz się! Otwórz się!
IA UDDU-YA! IA RUSSULUXI!
SAGGTAMARANIA! IA! IA! ATZARACHI-YA!
ATZARELECHI-YU! BARTALAKATAMANI-YA KANPA!
ZI DINGIR UDDU-YA KANPA!
ZI DINGIR USHTU-YA KANPA!
ZI SHTA! ZI DARAKU! ZI BELURDUK!
KANPA! IA SHTA KANPA! IA!

INWOKACJA BRAMY NERGAL

Duchu Czerwonej Planety , Pamiętaj !


NERGAL, Bogu Wojny , Pamiętaj !
NERGAL, Pogromco Wrogów, Dowódco Gospodarzy,
Pamiętaj !
NERGAL, Zabójco Ludzi i Lwów , Pamiętaj !
W Imię Umowy zaprzysiężonej miedzy Twoją i Ludzką Rasą ,
Przywołuję Cię ! Słuchaj i Pamiętaj !
Z Wielkiej Bramy Pana SHAMMASH,
Sfery Słońca, wzywam Ciebie!
NERGAL, Bogu Ofiary z Krwi , Pamiętaj !
NERGAL, Panie Ofiary Bitwy , Pustoszycielu Miast Wroga,
Pożeraczu ludzkiego mięsa , Pamiętaj !

259
NERGAL, Dzierżycielu Potężnego Miecza , Pamiętaj !
NERGAL, Panie Zbrojeń i Armii , Pamiętaj !
Duchu Poświaty Pola Bitwy , Otwórz szeroko Swoją Bramę !
Duchu Wejścia do Śmierci , Otwórz mi Swoją Bramę !
Duchu Opadającej Lancy, Pchającego Miecza,
Latającego Kamienia, Otwórz Bramę do Swojej Sfery Temu,
który nie zna strachu !
Bramo Czerwonej Planety , Otwórz Się !
Bramo Boga Wojny , Otwórz się szeroko !
Bramo Boga Zwycięstwa odniesionego w Bitwie,
Otwórz mi Się !
Bramo Pana Ochrony , Otwórz Się !
Bramo Pana ARRA i AGGA , Otwórz się !
W Imię , które mi podano w Sferze SHAMMASH,
Proszę Ciebie , Otwórz się !
IA NERGAL-YA! IA ZI ANNGA KANPA!
IA NNGA! IA NNGR-YA! IA!
NNGYA! IA ZI DINGIR NEENYA KANPA!
IA KANTALAMAKKYA TARRA! KANPA!

INWOKACJA BRAMY MARDUK

Duchu Wielkiej Planety , Pamiętaj !


MARDUK, Bogu Zwycięstwa nad Mrocznymi Aniołami,
Pamiętaj !
MARDUK, Panie wszystkich Ludów , Pamiętaj !
MARDUK, Synu ENKI, Mistrzu Magów , Pamiętaj !
MARDUK, Pogromco Wielkich Przedwiecznych , Pamiętaj !
MARDUK, który dajesz Gwiazdom ich Moc , Pamiętaj !
MARDUK, który przydzielasz Wedrowcom ich Miejsca,
Pamiętaj !
Panie Światów i Zewnętrza , Pamiętaj !
Pierwszy pośród Bogów Astralu , Słuchaj i Pamiętaj !
W Imię Umowy zaprzysiężonej między Twoją i Ludzką Rasą,
Przywołuję Cię ! Słuchaj i Pamiętaj !
Z Bramy Potężnego NERGAL, Sfery Czerwonej Planety,

260
Przywołuję Cię ! Słuchaj i Pamiętaj !
MARDUK, Panie Pięćdziesięciu Mocy ,
Otwórz mi Swoje Bramy !
MARDUK, Bogu o Pięćdziesięciu Imionach, Otwórz Swoje
Bramy Twojemu Słudze !
W Imię , które mi podano w Sferze NERGAL,
Przywołuję Ciebie do Otwarcia !
Bramo Wielkiego Boga , Otwórz się !
Bramo Boga Dwugłowego Topora , Otwórz się!
Bramo Pana Świata pomiędzy Światami , Otwórz się !
Bramo Zwycięzcy Potworów Morza , Otwórz się !
Bramo Złotego Miasta SAGALLA , Otwórz się !
IA DAG! IA GAT! IA MARGOLQBABBONNESH!
IA MARRUTUKKU! IA TUKU! SUHRIM SUHGURIM!
ZAHRIM ZAHGURIM!
AXXANNGABANNAXAXAGANNABABILLUKUKU!

INWOKACJA BRAMY NINIB

Duchu Wędrowca po Pustkowiu , Pamiętaj !


Duchu Planety Czasu , Pamiętaj !
Duchu Płaszczyzny Łowcy , Pamiętaj !
NINIB, Panie Mrocznych Stron , Pamiętaj !
NINIB, Panie Tajemnych Przejść , Pamiętaj!
NINIB, Znawco Sekretów Wszystkich Rzeczy , Pamiętaj !
NINIB, Znawco Dróg Wielkich Przedwiecznych , Pamiętaj !
NINIB, Rogaty Ciszy , Pamiętaj !
NINIB, Obserwatorze Dróg IGIGI, Pamiętaj !
NINIB, Znawco Ścieżek Umarłych , Pamiętaj !
W Imię Umowy zaprzysiężonej między Twoją i Ludzką Rasą ,
Przywołuję Cię ! Słuchaj i Pamiętaj !
Z Potężnej Bramy Pana Bogów , MARDUK , Sfery Wielkiej
Planety , Przywołuję Cię !
Słuchaj i Pamiętaj !
NINIB, Mroczny Wędrowcze Spustoszonych Krain ,
Słuchaj i Pamiętaj !

261
NINIB, Nadzorco Bramy Bogów Astralu,
Otwórz mi Swoją Bramę !
NINIB, Mistrzu Pościgu i Długiej Podróży,
Otwórz mi Swoją Bramę !
Bramo Starszego Boga O Dwóch Rogach , Otwórz się !
Bramo Ostatniego Miasta Przestworzy , Otwórz się !
Bramo Sekretu Wszystkich Czasów , Otwórz się !
Bramo Mistrza Magicznej Mocy , Otwórz się !
Bramo Pana Wszelkiego Czarnoksięstwa , Otwórz się !
Bramo Pogromcy wszystkich Złych Zaklęć,
Słuchaj i Otwórz się !
W Imię, które mi podano w Sferze MARDUK, Mistrza Magów,
Wzywam Cię do Otwarcia !
IA DUK! IA ANDARRA! IA ZI BATTU BA ALLU!
BALLAGU BEL DIRRIGU BAAGGA KA KANPA!
BEL ZI EXA EXA!
AZZAGBAT! BAZZAGBARRONIOSH!
ZELIG!
ZAKLĘCIE BOGA OGNIA Duchu Ognia, Pamiętaj !
GIBIL, Duchu Ognia, Pamiętaj !
GIRRA, Duchu Płomienia, Pamiętaj !
O Boże Ognia, Potężny Synu ANU,
najbardziej przerażający wśród swych braci, Wzejdź !
O Boże Pieca, o Boże Zniszczenia, Pamiętaj !
Wzejdź, o Boże Ognia, GIBIL,
w całym swym Majestacie i pożryj mych wrogów !
Wzejdź, o Boże Ognia, GIRRA i spal czarnoksiężników,
którzy mnie prześladują !
GIBIL GASHRU UMANA YANDURU TUSHTE
YESH SHIR ILLANI U MA YALKI !
GISHBAR IA ZI IA IA ZI DINGIRGIRRA KANPA !
Wzejdź, Synu Płonącego Dysku ANU !
Wzejdź, Potomku Złotej Broni MARDUK !
To nie Ja, ale ENKI, Mistrz Magów,
jest tym, który Cię wzywa !
To nie JA, ale MARDUK, Pogromca Węża jest tym,
którego słowa słyszysz teraz !

262
Spal Zło i Złoczyńców !
Spal Czarnoksiężników i Czarownice !
Pochłoń ich ! Spal ich ! Zniszcz ich !
Pochłoń ich moce !
Unieś ich ze sobą !
Wzejdź, GISHBAR BA GIBBIL BA GIRRA ZI AGA KANPA!
Duchu Boga Ognia, którego zakląłem !
KAKKAMMANUNU !

263
264
NIENAZWANE
(The Unnamable)

Pewnego jesiennego popołudnia, ja i mój przyjaciel


rozmawialiśmy o nienazwanym, siedząc, obok zdewastowanego
grobowca, na siedemnastowiecznym cmentarzu w Arkham.
Spoglądając w stronę ogromnej wierzby, której pień był niemal
wrośnięty w starą, nieczytelną płytę, rzuciłem nieco fantastyczną
uwagę o upiornych i niewyobrażalnych sokach, jakie, kolosalne jej
korzenie musiały wysysać z sędziwej, cmentarnej ziemi; przyjaciel
mój skwitował jednak moje słowa śmiechem twierdząc, że to absurd i
dodał, że skoro na cmentarzu tym, od ponad stu lat nikogo nie
pochowano, w ziemi nie mogło być niczego, czym drzewo mogłoby
odżywiać się w sposób inny niż normalnie.
Poza tym - dodał - moje nieustanne dyskusje o nienazwanym,
nota bene zgoła dziecinne, zdawały się potwierdzać mą niską pozycję,
jako autora marnych opowieści grozy. Zbyt usilnie pragnąłem
kończyć swe opowiadania obrazami lub dźwiękami paraliżującymi
wszelkie poczynania bohaterów i pozostawić ich, pozbawionych
resztek odwagi, słów czy świadków mogących opowiedzieć o tym. co
im się przydarzyło. Poznajemy rzeczy - twierdził - jedynie dzięki
naszym pięciu zmysłom albo religijnej intuicji, stąd też jest
praktycznie niemożliwe mówić o jakiejś rzeczy bądź zdarzeniu,
którego nie sposób opisać przy pomocy definicji faktu lub właściwych
doktryn teologicznych - zwłaszcza kongregacjonalistów - oraz
modyfikacji, zawdzięczanej tradycji i sir Arturowi Conan Doyle. Z
tym przyjacielem, Joelem Mantonem, często prowadziłem długie,
leniwe dysputy. Był on dyrektorem liceum East High, urodzonym i
wychowanym w Bostonie, przejawiającym typową dla Nowej Anglii
przepełnioną samozadowoleniem głuchotę wobec niektórych
delikatnych niuansów życia. Z jego punktu widzenia jedynie nasze
obiektywne postrzeganie miało jakiekolwiek znaczenie etyczne, zaś
do kompetencji artysty należało nie tyle rozbudzenie silnych wrażeń
poprzez działanie, ekstazę i zaskoczenie, ale raczej pozyskanie

265
zwykłego, spokojnego zainteresowania i szacunku, dzięki dokładnym,
szczegółowym transformacjom codziennych wydarzeń. Miał obiekcje
przede wszystkim do moich zainteresowań tym co mistyczne i
niewyjaśnione; bo choć bardziej niż ja wierzył w zjawiska
paranormalne, nie przyznałby, iż są one odpowiednim tematem do
opisywania w książkach.
Dla jego praktycznego i logicznego umysłu było wręcz nie do
pomyślenia, że umysł może znajdować wielką przyjemność w
ucieczce od codziennych obowiązków i w oryginalnych,
dramatycznych rekombinacjach obrazów wypaczonych czy
zbanalizowanych przez nudę i przyzwyczajenia. W jego mniemaniu
wszystkie rzeczy i odczucia miały dokładnie sprecyzowane rozmiary,
właściwości, przyczyny i skutki. I choć mgliście zdawał sobie sprawę,
że umysł przechowuje niekiedy obrazy i wrażenia dalece mniej
geometrycznej, uporządkowanej i realnej natury, uważał za
usprawiedliwione wyznaczenie granicy tolerancji i wyrugowanie poza
nią wszystkiego, co nie mogło być doświadczone i zrozumiane przez
przeciętnego obywatela. Poza tym był prawie pewny, że nie istnieje
coś takiego jak "nienazwane" czy niemożliwe do opisania. To
zwyczajnie do niego nie przemawiało.
Pomimo iż zdawałem sobie sprawę, że argumenty wyobrażeń i
metafizyki są niczym w porównaniu z samozadowoleniem
ortodoksyjnego pragmatyka, coś w krajobrazie, na tle którego
toczyliśmy nasz słowny pojedynek sprawiło, że stałem się bardziej
zacięty niż zazwyczaj. Rozsypujące się płyty grobowe, majestatyczne
drzewa i stuletnie dwuspadowe dachy domów otaczającego nas,
nawiedzanego przez czarownice miasteczka, wprawiły mnie w
bojowy nastrój, i z uporem zacząłem bronić swego stanowiska, a
niebawem zdołałem nawet wedrzeć się na terytorium przeciwnika.
Kontratak bynajmniej nie był trudny, wspomniałem bowiem, że Joel
Manton wierzył w wiele przesądów, których nie uznawali inni
wykształceni ludzie w jego wieku: w pojawianie się w odległych
miejscach duchów umierających ludzi i w to, że na szybach okien
powstają odbicia twarzy ludzi, którzy przy nich siadywali.
W moich dywagacjach oparłem się właśnie na ludowych
wierzeniach i przyjąłem, iż aby w nie wierzyć, należy również
uwierzyć w istoty duchowe, istniejące niezależnie, nawet po

266
oddzieleniu się od swych cielesnych powłok. Dowodziło to
możliwości wiary w fenomeny nadnaturalne, bo skoro umarły może
przekazywać swój widzialny, bądź wyczuwalny obraz na drugi koniec
świata, albo "ukazywać się" przez stulecia po swojej śmierci, byłoby
absurdem odrzucać ewentualność, że w opuszczonych domach
gnieżdżą się dawne, czujące istoty, albo że cmentarze przesycone są
przerażającą, bezcielesną inteligencją całych pokoleń. A skoro ducha,
którego obecność przejawia się w różnorodnych formach, nie
obejmują żadne prawa dotyczące materii, czemu miałoby być czymś
niezwykłym wyobrażenie sobie fizycznie żyjących, "martwych" istot
posiadających, bądź nie posiadających kształtów, ich materializacja
zaś, z całą pewnością przez obserwatorów zjawiska zostałaby
określona mianem "nienazwanego". "Zdrowy rozsądek" w odniesieniu
do tych spraw - zapewniłem ciepło mego przyjaciela - jest jedynie
dowodem braku wyobraźni i dwuznaczności moralnej. Nadszedł
zmierzch, ale żaden z nas nie miał ochoty przerwać dyskusji. Manton
sprawiał wrażenie jakby nie poruszyły go moje argumenty i usiłował
je obalać trwając niezmiennie przy swoim zdaniu, dzięki czemu
niewątpliwie osiągał sukcesy jako nauczyciel; jednak czułem się zbyt
mocny, by obawiać się porażki. W odległych oknach zaczęły pojawiać
się światła, ale my nie ruszyliśmy się z miejsca. Na starym,
rozsypującym się grobowcu siedziało się nam wyśmienicie i
wiedziałem, że mój prozaiczny przyjaciel nie przejmuje się ziejącą,
mroczną szczeliną w naruszonej przez korzenie murarce, nieomal tuż
za naszymi plecami, ani złowrogim cieniem rzucanym przez grożący
runięciem, opuszczony, zdewastowany dom znajdujący się pomiędzy
nami a najbliższą oświetloną drogą. Tak więc tkwiliśmy w
ciemnościach, na uszkodzonym grobowcu, opodal opuszczonego
domu, rozmawiając o "Nienazwanym", a gdy Joel przestał wreszcie
szydzić z moich wypowiedzi, opowiedziałem mu o przerażającym
dowodzie, potwierdzającym prawdziwość historii będącej głównym
obiektem jego drwin.
Moje opowiadanie miało tytuł "Okno na poddaszu" i pojawiło
się w styczniowym wydaniu "Szeptów" w 1922 roku, inspirowane
opowieścią Mathera. W wielu miejscach, zwłaszcza na południu i
wybrzeżu Pacyfiku, z powodu skarg tzw. "porządnych obywateli" w
ogóle zaprzestano sprzedaży magazynu, w Nowej Anglii jednak nie

267
przejęto się drukowanymi tam artykułami. Sprawa, którą
udowodniłem, była, biologicznie rzecz biorąc, nieprawdopodobna, ot,
jeszcze jedna szalona małomiasteczkowa historyjka, którą C. Mather
uznał za dostatecznie naiwną, aby włączyć do swej "Magnalia Christi
Americana", jednak dysponował tak nikłymi dowodami, że nic
ośmielił. się nawet wymienić nazwy miejscowości, w której wydarzył
się ów koszmar. Co do mnie, to sposób w jaki uwypukliłem niektóre
aspekty starej, posępnej opowieści, był raczej typowy dla pełnego
fantazji lichego pisarzyny.
Mather faktycznie opowiadał o narodzinach tej Istoty, ale nikt
prócz taniego łowcy sensacji nie myślał, że TO -istota z krwi i kości -
mogłoby dorosnąć, a nocami zaglądać ludziom do okien i ukrywać się
na poddaszu, w starym domu - aż kiedyś ktoś, dostrzegł ją w oknie i
osiwiał, nie mogąc opisać tego. co zobaczył. Cała sprawa zdawała się
trącić tanią sensacją i Manton nie omieszkał o tym wspomnieć.
Wówczas opowiedziałem mu o tym, co wyczytałem w starym
dzienniku z lat 1706 - 1725, odnalezionym wśród rodzinnych
dokumentów, niecałą milę od miejsca, w którym siedzieliśmy, i o
bliznach na piersi i plecach mego przodka, o których wspomniano na
kartach pamiętnika. Opowiedziałem mu również o innych lękach
panujących w tej okolicy, o historiach przekazywanych szeptem, z
pokolenia na pokolenie, i o tym jak zgoła nie mistyczny obłęd
dosięgnął chłopca, który w 1795 roku wszedł do opuszczonego domu
w poszukiwaniu pewnych konkretnych śladów, które spodziewał się
tam znaleźć. To musiało być okropne - nic dziwnego, źc wrażliwi
studenci wzdrygali się na samą myśl o erze purytańskiej w
Massachusetts. Tak niewiele wiadomo o tym co się wtedy działo -
niemniej nawet drobne wzmianki o wydarzeniach jakie miały
wówczas miejsce, są niczym przyprawiający o mdłości obraz
rozkładającego się trupa i gnijących tkanek przesyconych wonią
rozkładu. W erze tej nie było mowy o pięknie ani o wolności, widać to
w architekturze i budowlach z tamtego okresu, a także w ociekających
jadem kazaniach pseudoduchownych.
A wewnątrz owego zardzewiałego żelaznego kaftana
bezpieczeństwa czaiły się szokujące koszmary, ohyda, perwersja i
diabolizm. Oto prawdziwa apoteoza nienazwanego.
Cotton Mather w swojej demonicznej "Szóstej Księdze", której

268
nie należy czytać po zmierzchu, rzucając klątwę bynajmniej nie
przebierał w słowach. Posępny niczym żydowski prorok i lakonicznie
obojętny - w czym do dziś nie ma sobie równego, opowiedział historię
o bestii, którą przywołał, stworze będącym czymś więcej aniżeli
zwierzęciem, ale mniej niż człowiekiem, istocie ze skazą na oku, i o
nieszczęsnym wrzeszczącym pijaku, którego powieszono, bo miał
takie samo oko. Tyle Ma-ther - z jego dziarskich słów nie sposób
jednak domyśleć się co wydarzyło się później. Być może autor nie
wiedział, a może nie odważył się o tym napisać. Inni wiedzieli, ale nie
ośmielali się mówić; tajemnicą poliszynela była ciężka zasuwa
wisząca na drzwiach prowadzących na poddasze w domu pewnego
bezdzietnego, zubożałego, zgorzkniałego starca, który położył wielką,
pozbawioną napisu płytę nagrobną przy zapomnianym, nie
odwiedzanym przez nikogo grobie, choć, jeśli dobrze poszukać,
można by natknąć się na opowieści, które nawet największemu
śmiałkowi zmroziłyby krew w żyłach.
Wszystko to odnalazłem w pamiętniku mego przodka;
niedopowiedzenia, aluzje, insynuacje, przekazywane ukradkiem
opowieści o istocie ze skazą na oku, widywanej nocami w oknie albo
na opuszczonych łąkach, na skraju lasu. Któregoś wieczora coś
napadło mego przodka na mrocznej drodze, w dolinie, pozostawiając
mu po sobie ślady rogów na piersiach i małpich pazurów na plecach;
na ziemi zaś, obok miejsca napaści natrafiono na ślady jakby
rozszczepionych kopyt i niezbyt wyraźnych. zamazanych
antropoidalnych łap. Innego razu, tuż przed świtem, kiedy było
jeszcze ciemno, na Meadow Mili, pewien pocztmistrz ścigał i
nawoływał pędzącą przeraźliwymi susami, bezimienną istotę - i wielu
ludzi uwierzyło w jego opowieść.
Rzecz jasna, dziwne komentarze wzbudził fakt, kiedy pewnej
nocy w 1710 roku bezdzietny, zrujnowany starzec został pochowany
w krypcie za domem, opodal po zbawionej napisu płyty nagrobnej.
Drzwi na podda sze nigdy nie zostały otwarte, ale dom pozostawiono
w nietkniętym stanie, przerażający i opuszczony. Kiedy dobiegały zeń
osobliwe odgłosy, ludzie szeptali i wzdrygali się nerwowo, mając
nadzieję, że zamek na drzwiach poddasza był dostatecznie silny. Ich
nadzieje okazały się jednak płonne, kiedy na plebanii miała miejsce
upiorna tragedia - potworna zbrodnia, z której nikt nie uszedł cało, a

269
ciała były straszliwie zmasakrowane. W miarę upływu lat legendy
nabierały coraz bardziej mrocznego charakteru - przypuszczam, że to
coś, jeżeli było żywe, musiało umrzeć. Wspomnienia jednak trwały
nadal w ludzkiej pamięci i z roku na rok stawały się upiorniejsze,
ponieważ otoczone były tak głębokim nimbem tajemnicy.
Podczas mej opowieści, Manton praktycznie przez cały czas
milczał i zauważyłem, iż moje słowa wywarły na nim ogromne
wrażenie. Nie wybuchnął śmiechem kiedy przerwałem, ale, jak
najbardziej poważnie, zapytał o chłopca, który w 1795 roku postradał
zmysły i który był bohaterem mego opowiadania. Powiedziałem mu
dlaczego chłopiec udał się do tego opuszczonego, unikanego przez
wszystkich domu i stwierdziłem, że powinno go to zainteresować,
gdyż wierzył, że w oknach pozostają uwiecznione odbicia tych, którzy
przed nimi siadywali. Chłopiec chciał zobaczyć okna tego upiornego
poddasza, powodowany opowieściami o widywanych za nimi
istotach, i wrócił wrzeszcząc jak opętany.
Manton, kiedy to mówiłem, pogrążony był w zamyśleniu, ale
stopniowo odzyskiwał swój analityczny sposób rozumowania. Aby
kontynuować nasz spór przyjął możliwość rzeczywistego istnienia
jakiegoś nienaturalnego monstrum, ale upomniał mnie, że nawet
najbardziej chory wybryk natury nie musi być NIENAZWANY lub
naukowo nieopisany.
Podziwiając jego przekonanie i upór, dorzuciłem jeszcze kilka
informacji zebranych wśród starych mieszkańców tych okolic.
Późniejsze legendy - wyjaśniłem -dotyczą ogromnych, potwornych
widm, bardziej przerażających niż jakakolwiek istota z krwi i kości,
duchów przybierających kształt niewyobrażalnych bestii - niekiedy
wizualnych, kiedy indziej zaś jedynie wyczuwalnych, które pojawiają
się w bezksiężycowe noce aby nawiedzać stary dom, znajdującą się za
nim kryptę i grób, gdzie obok pozbawionej napisu płyty cmentarnej,
wyrosło młode drzewo, niezależnie od tego, czy owe widma
rzeczywiście wysysały krew. albo jak głosiły plotki, rozrywały ludzi
na strzępy, nie ulega wątpliwości, że wywierały na ludzi silny i
nieustający wpływ; starzy mieszkańcy tych okolic obawiali się ich jak
ognia, choć przez ostatnie dwa pokolenia owe posępne historie zostały
nieco zapomniane - być może umierają śmiercią naturalną, ponieważ
nikt ich nie wspomina. Poza tym, wkraczając na poletko estetyki, jeśli

270
psychiczne emanacje istot ludzkich ulegają groteskowym
deformacjom, co mogłoby lepiej wyrazić skrzywione i złowrogie
odbicie, jeżeli nie obraz złośliwego ducha, chaotycznej perwersji i
deprawacji, apoteozę mrocznego, chorego bluźnierstwa przeciwko
naturze? Czy stworzona przez "martwy" mózg hybrydycznego
koszmaru mglista zgroza nie stałaby się w efekcie odrażającą w swej
prawdziwości wizją jedynego w swoim rodzaju, odrażającego i
zatrważającego NIENAZWANEGO?
Musiało już być bardzo późno, nietoperz przeleciał tuż obok,
ocierając się lekko o mnie i wydaje mi się, że dotknął również
Mantona, bo choć go nie widziałem, poczułem, że podniósł rękę.
Odezwał się tymi słowy:
- Czy ten dom z oknem na poddaszu wciąż jeszcze stoi i jest
opuszczony?
- Tak - odparłem. - Widziałem go.
- I znalazłeś tam coś - na poddaszu albo gdzieś indziej?
- Pod okapem leżał stos kości. Być może to właśnie te kości
zobaczył ów chłopiec; jeżeli był dostatecznie wrażliwy, nie musiał
widzieć odbicia w szybie aby postradać zmysły. Jeżeli wszystkie
należały do jednej istoty, musiał to być naprawdę zatrważający,
ogromny potwór.
Byłoby bluźnierstwem pozostawienie takich szczątków nie
pogrzebanych, toteż wróciłem tam z workiem i zaniosłem je do
grobowca za domem. Była tam szczelina przez którą wsunąłem je do
środka, nie uważaj mnie za głupca - powinieneś był widzieć tę
czaszkę. Miała czterocalowe rogi, ale twarz i szczęka wyglądały jak
ludzkie.
W końcu poczułem wyraźnie, że siedzący tuż obok mnie
Manton wzdrygnął się. Mimo to jednak, jego ciekawość ani trochę nie
osłabła.
- A co z szybami?
- Wszystkie powybijane. W jednym z okien brakowało framugi,
w innych zaś nie było nawet jednego kawałka szkła. To były
żebrowane okna, starego typu, które wyszły z użycia przed końcem
siedemnastego wieku. Wygląda na to, że szyb nie było w oknach tego
domu od dobrych stu lat - może to chłopiec je powybijał -legendy o
tym nie wspominają.

271
Manton znów się zamyślił.
- Chciałbym zobaczyć ten dom. Gdzie on jest? Szyby nie szyby,
chciałbym mu się przyjrzeć. Podobnie jak grobowcowi, do którego
włożyłeś tamte kości i temu drugiemu, bez napisów... to wszystko
musi być naprawdę przerażające.
- Widziałeś to wszystko... dopóki nie zrobiło się ciemno.
Mój przyjaciel był bardziej zdenerwowany niż przypuszczałem,
bo kiedy zakończyłem moje małe przedstawienie, odsunął się ode
mnie gwałtownie i otworzywszy szeroko usta wydał najpierw
zduszone chrząknięcie, a potem przeraźliwy, przeciągły krzyk, w
którym zawarło się całe napięcie skumulowane w jego wnętrzu przez
len długi wieczór. Był to dziwny krzyk i tym bardziej przerażający, że
doczekał się odpowiedzi. Brzmiał jeszcze, kiedy w otaczającej mnie
atramentowej ciemności usłyszałem głuchy trzask - dźwięk
otwieranego żebrowanego okna, w stojącym nieopodal przeklętym
domu.
A jako że inne framugi odpadły już przed wieloma laty, nie
miałem wątpliwości, iż słyszałem skrzypnięcie framugi owego
demonicznego, pozbawionego szyb, przerażającego okna na
poddaszu.
Zaraz potem, również od strony domu, buchnął szumiący
upiornie podmuch lodowatego, cuchnącego powietrza i usłyszałem
przeszywający do szpiku kości wrzask rozlegający się tuż obok mnie,
przy samej krawędzi szczeliny owego mrocznego grobowca kryjącego
szczątki człowieka i potwora. W ułamek sekundy później zostałem
zrzucony z mego przeraźliwego siedziska potężnym uderzeniem
jakiejś diabelskiej, niewidzialnej istoty gigantycznych rozmiarów, lecz
nieokreślonej natury. Oszołomiony, wylądowałem bezwładnie na
wilgotnej ziemi, podczas gdy od strony grobowca doszły mnie
zduszone oddechy, odgłosy szamotaniny i warknięcia. Moja
wyobraźnia mimowolnie zaludniła mroczną przestrzeń wokół nas
Miltonowskimi legionami zdeformowanych, zniekształconych
potępieńców.
Znów powiał szumiący, przyprawiający o mdłości, lodowaty
wicher, a potem rozległ się przeciągły zgrzyt obluzowanych cegieł i
pękających tynków; na szczęście w tym momencie straciłem
przytomność i nie zdążyłem dowiedzieć się co on oznaczał.

272
Manton, chociaż mniejszy ode mnie, jest bardziej wytrzymały i
ma końskie zdrowie, bo pomimo iż odniósł o wiele poważniejsze
obrażenia, ocknęliśmy się niemal jednocześnie.
Nasze łóżka stały obok siebie i już po kilku sekundach
zorientowaliśmy się. że znajdujemy się w szpitalu Św. Marii. Wokół
nas tłoczyli się zaciekawieni pracownicy szpitala, pragnący dopomóc
naszej pamięci poprzez wyjaśnienie w jaki sposób się tu dostaliśmy;
niebawem dowiedzieliśmy się o farmerze, który odnalazł nas w
południe, na odludnym poletku za Meadow Hill, oddalonym o milę od
starego cmentarza, w miejscu, gdzie jak wieść głosi, stała niegdyś
stara rzeźnia. Manton miał dwie paskudne rany na piersiach i kilka
mniej groźnych ran, przypominających zadrapania, na plecach. Ja nie
odniosłem poważniejszych obrażeń, poza .tym, że byłem poobijany i
posiniaczony, choć nie ulega wątpliwości, że ślady rozszczepionego
kopyta, widniejące na moim ciele budziły ogólne zainteresowanie.
Ryło jasne, że Manton wiedział więcej niż ja, ale nie udzielił
zdumionym i zaciekawionym lekarzom żadnych wyjaśnień, dopóki
nie poinformowali go o rodzaju ran jakie odnieśliśmy. Dopiero wtedy
stwierdził, że zostaliśmy zaatakowani przez rozszalałego byka - choć
było to, rzecz jasna, nader wątpliwe i niejasne wytłumaczenie.
Kiedy lekarze i pielęgniarki wyszli, wyszeptałem, z wyraźnym
przerażeniem w głosie:
- Dobry Boże, Manton, CO TO BYŁO? Te blizny i zadrapania -
CZY RZECZYWIŚCIE BYŁO TAK JAK MÓWIŁEŚ? - Byłem
jednak zbyt oszołomiony aby zakrzyknąć z radości, kiedy, również
szeptem, powiedział mi to, czego się w głębi duszy spodziewałem.
- Nie. TO WCALE NIE BYŁO TAK. To COŚ było WSZĘDZIE
- jak galareta, błoto czy szlam, a mimo to miało kształty, tysiąc
różnych koszmarnych kształtów przekraczających wszelkie ludzkie
wyobrażenia i możliwości zapamiętywania. To COŚ miało oczy - i
skazę na jednym oku. To była otchłań, czeluść, maelstrom, apoteoza
wszelkiej ohydy. Skrajny koszmar. Carter, to było NIENAZWANE!

273
274
PAMIĘĆ
(The Memory)

Przekład: Andrzej Ledwożyw

W dolinie Nis świeci słabo przeklęty, ubywający księżyc, jego


światło przedziera się przez martwe liście wielkiego drzewa upas. W
głębi doliny, gdzie światło nie sięga, miotają się archaiczne byty nie
przeznaczone do oglądania. Roślinność na stokach wspina się
wybujale; dzikie winogrona i pnącza wiją się wśród kamieni leżących
w ruinach pałaców, oplatają połamane kolumny i dziwne monolity,
podnoszą marmurowe płyty dziedzińców ułożone przez zapomniane
ręce.
Z drzew, które wyrastają - gigantyczne - na potrzaskanych
dziedzińcach spadają małe jabłka; z głębokich piwnic pełnych
skarbów wyłażą jadowite węże i pokryte łuskami nienazwane istoty.
Ogromne kamienie śpią pod przykryciem wilgotnych mchów,
potężne są też ściany z których spadły. Budowniczowie wznosili je
przez cały czas i kiedyś służyły dobrze, choć teraz mieszkają pod nimi
tylko szare ropuchy.
Na samym dnie doliny płynie rzeka Than, o mulistych wodach
zarośniętych zielskiem.
Wypływa z ukrytych źródeł, płynie do podziemnych grot,
demon doliny nie wie więc, dlaczego jej wody są czerwone ani dokąd
płynie.
Geniusz ślizgający się po promieniach księżyca rzekł do
demona doliny:
- Jestem stary i wiele już zapomniałem. Powiedz mi o czynach,
wyglądzie i imieniu tych, którzy zbudowali to wszystko z kamienia.
Demon odparł:
- Jestem Pamięcią i znam wiedzę przeszłości. Istoty te były jak
wody rzeki Than, nie można ich było zrozumieć. Ich czynów nie
pamiętam, gdyż były tylko chwilą. Ich postać przypominam sobie
mgliście, byli jak te małe jabłka na drzewie. Ich imię przypominam

275
sobie wyraźnie, gdyż rymowało się z nazwą rzeki. Te istoty
przeszłości nazywały się Ludźmi.
Geniusz odleciał na sierp księżyca, a demon patrzył z
natężeniem na małe jabłko na drzewie rosnącym na potrzaskanym
dziedzińcu.

276
PEŁZAJĄCY CHAOS
(The Crawling Chaos)

Tłumaczenie: Robert P. Lipski

Wiele napisano o rozkoszach i bólu wywołanych przez opium.


Ekstaza i zgroza de Quinceya oraz Paradis artificiels Baudelaire'a
zostały zachowane i przedstawione w dramacie, który czyni je
nieśmiertelnymi. Świat zna doskonale piękno, grozę i tajemnice
owych mrocznych krain, do których przenosi się uniesiony inspiracją
marzyciel. Mimo, że tak wiele zostało powiedziane, nikt jak dotąd nie
odważył się jednak zgłębić natury wizji ujawnionych w ten sposób
umysłowi ani doszukać się kierunku, w jakim podążają niewiarygodne
drogi otwierające się przed człowiekiem, który zażywa narkotyki. De
Quincey przeniesiony został do Azji, owej tętniącej życiem krainy
posępnych cieni, starożytnych, upiornych i tak imponujących, że "sam
wiek i nazwa tej rasy zabija w człowieku wszelką młodość"; dalej
wszakże podążyć już się nie odważył. Z tych, którzy dotarli dalej,
mało kto powrócił, a i ci oniemieli ze zgrozy lub też stracili zmysły. Ja
wziąłem opium tylko raz, w roku plagi, kiedy lekarze poszukiwali
sposobów na ukojenie bólu tych, których nie potrafili uleczyć.
Opium przedawkowano. Mój lekarz był przerażony, a ja
dotarłem naprawdę daleko.
Ostatecznie powróciłem i zachowałem życie, lecz moje noce
przepełniają osobliwe wspomnienia, a lekarzowi zabroniłem podawać
mi jeszcze kiedykolwiek opium.
Ból i pulsowanie w mojej czaszce, kiedy wstrzyknięto mi
narkotyk, były wręcz nie do wytrzymania. Nie myślałem o
przyszłości, nie obchodziła mnie, chciałem uciec, nieważne jak, czy to
przez uzdrowienie, utratę przytomności, czy śmierć. Trochę
majaczyłem, więc trudno mi określić dokładną chwilę przejścia, ale
wydaje mi się, iż musiało ono nastąpić na krótko przed ustąpieniem
bolesnego pulsowania. Jak wspomniałem, z powodu przedawkowania
moje reakcje były prawdopodobnie dalekie od normalnych. Wrażenie

277
spadania, dziwnie oderwane od pojęcia siły ciężkości czy kierunku,
było niewiarygodne; widziałem ledwo wyraźnie niezliczone tłumy,
tłumy nieskończenie odmiennej natury, ale w większym lub
mniejszym stopniu ze mną powiązane.
Czasami miałem wrażenie, że nie tyle spadam, ile raczej cały
wszechświat albo ery przemykają obok mnie. Nagle ból minął i
począłem kojarzyć pulsowanie bardziej z zewnętrznym niż
wewnętrznym źródłem. Opadanie ustało, ustępując miejsca wrażeniu
niepewnego, chwilowego spokoju, a gdy wytężyłem słuch,
wyobraziłem sobie, że owo pulsowanie kojarzy się z przeogromnym,
niezmierzonym morzem, którego złowieszcze, kolosalne fale
rozbryzgują się o pusty, posępny brzeg po gigantycznym sztormie.
Otworzyłem oczy.
Przez chwilę wokół mnie panował chaos, nie potrafiłem
uchwycić wszystkiego wyraźnie, stopniowo jednak uświadomiłem
sobie, iż byłem sam w dziwnym, acz uroczym pokoju, do którego
przez liczne okna wpadało światło. Nie potrafiłem go określić
wyraźnie, gdyż ciągle byłem rozkojarzony, ale dostrzegłem
różnobarwne kobierce i draperie, ozdobnie rzeźbione stoliki, krzesła,
otomany i kanapy, a także delikatne wazy i ornamenty o
egzotycznym, choć niezupełnie obcym wzorze. To wszystko
zauważyłem, niemniej rzeczy te nie na długo zaprzątnęły mój umysł.
Wolno, acz nieubłaganie mą świadomość zaczął zajmować i górować
nad innymi emocjami oszałamiający strach przed nieznanym, strach
tym większy, że nie potrafiłem dociec jego przyczyn. Kojarzył mi się
z nadciągającym niechybnie zagrożeniem, nie, nie śmiercią, lecz
czymś nienazwanym, nie wyjaśnionym, a co za tym idzie, bardziej
upiornym i odrażającym niż wszystko inne.
Wreszcie zdałem sobie sprawę, że bezpośrednią przyczyną
mych lęków było upiorne dudnienie, pulsowanie, rozbrzmiewające
przyprawiającym o utratę zmysłów rytmem wewnątrz mego
wyczerpanego mózgu. Zdawało się ono dochodzić z jakiegoś miejsca
spoza pomieszczenia, gdzie się znajdowałem, a skojarzenia, jakie mi
się w związku z nim nasuwały, mroziły krew w żyłach. Czułem, że
coś przeraźliwego czaiło się za obwieszonymi jedwabiem ścianami, i
wzbraniałem się przed wyjrzeniem przez jedno z łukowatych,
żebrowanych okien, których w pokoju nie brakło. Dostrzegłszy przy

278
nich okiennice, pozamykałem je niezwłocznie, mrużąc przy tym
powieki, by nie wyjrzeć na zewnątrz. Następnie posługując się
krzemieniem i stalą, znalezionymi na jednym z niewielkich stolików,
pozapalałem świece umieszczone w arabeskowych obsadach na
ścianach. Zamknięcie okiennic przyniosło mi ulgę i poczucie
bezpieczeństwa, a sztuczne światło do pewnego stopnia uspokoiło me
nerwy, choć nie udało mi się zagłuszyć monotonnego, pulsującego
dudnienia. Teraz, gdy byłem nieco spokojniejszy, dźwięk stał się tyleż
fascynujący co przeraźliwy, i dręczyło mnie, sprzeczne z uczuciem
niepokoju, pragnienie ujrzenia źródła owego dźwięku. Otworzywszy
portierę znajdującą się w tej ścianie pokoju, zza której najgłośniej
było słychać uporczywy dźwięk, ujrzałem niewielki, bogato zdobiony
korytarz kończący się rzeźbionymi drzwiami i potężnym
wykuszowym oknem. Ku niemu coś mnie nieodparcie ciągnęło, choć
niesprecyzowane obawy równie mocno mnie przed tym
powstrzymywały. Kiedy podszedłem bliżej, ujrzałem w oddali
chaotycznie wirującą wodę. Skoro tylko stanąłem przy oknie i
rozejrzałem się wokoło, zobaczyłem coś, co zaatakowało me zmysły z
niepohamowaną, niszczycielską mocą.
Ujrzałem coś, czego nie widziałem nigdy przedtem i czego nie
ogląda nikt spośród żyjących, z wyjątkiem deliryków cierpiących w
malignie lub opiumowym piekle. Budynek stał na wąskim cyplu lub
czymś, co się nim wydawało, pełne trzysta stóp ponad rozszalałymi
falami wodnego wiru. Po obu stronach budynku opadały w dół
pionowe, obmyte wodą ściany czerwonej ziemi, a przede mną upiorne
fale przetaczały się bez końca, z przeraźliwą mocą zalewając ląd z
mroczną, demoniczną monotonią i rozwagą. Mniej więcej o milę dalej
wznosiły się i opadały groźne bałwany fal o wysokości pięćdziesięciu
stóp, a na horyzoncie majaczyły jak padlinożerne sępy niepokojące
czarne chmury o groteskowych konturach. Fale były ciemnofioletowe,
prawie czarne; chwytały miękkie czerwone błocko brzegów i
pochłaniały je niczym nieczyste, chciwe dłonie. Miałem przeczucie,
jakby jakiś złowieszczy morski umysł wypowiadał wojnę wszystkim
lądom świata i być może wspomagało go w tej walce zagniewane
niebo.
Ocknąwszy się w końcu z odrętwienia wywołanego tym
nienaturalnym widokiem, zrozumiałem, że naprawdę groziło mi

279
niebezpieczeństwo. Na moich oczach zniesiony został wielostopowej
długości fragment brzegu i wiedziałem, że już niebawem cały dom
runie w żarłoczną czeluść nienasyconych fal. Niezwłocznie
pospieszyłem w przeciwną stronę i znalazłszy drzwi, wyszedłem
przez nie natychmiast, zamykając je za sobą dziwacznym kluczem,
który tkwił w zamku. Ujrzałem teraz więcej szczegółów miejsca, w
którym się znalazłem, i zwróciłem uwagę na dziwaczny rozdział,
istniejący najwyraźniej w głębinach wrogiego oceanu i na
firmamencie. Po obu stronach cypla panowały zupełnie odmienne
warunki. Po lewej, stojąc zwrócony w stronę lądu, miałem łagodne
morze z wielkimi zielonymi falami przetaczającymi się spokojnie w
jasnych promieniach słońca. Coś w jego naturze i wyglądzie sprawiło,
że aż zadrżałem, ale ani wówczas, ani teraz nie potrafię stwierdzić, co
to było. Po prawej również miałem morze, było ono jednak błękitne,
spokojne i falowało niemal niezauważalnie, podczas gdy niebo ponad
nim wyglądało na ciemniejsze, a wymyty brzeg był biały.
Teraz zwróciłem uwagę na ląd i znowu się zdumiałem,
roślinność bowiem nie przypominała żadnej, jaką kiedykolwiek
widziałem czy o której czytałem. Była to najwyraźniej roślinność
tropikalna lub subtropikalna, wniosek taki nasunął mi panujący w
powietrzu żar.
Czasami wydawało mi się, że dostrzegam dziwne podobieństwo
z florą mego rodzinnego kraju, wyobrażając sobie, iż doskonale znane
rośliny i krzewy mogły przyjąć takie formy pod wpływem bardzo
dużych zmian klimatycznych, lecz gigantyczne i wszechobecne palmy
wyglądały zupełnie obco. Dom, który właśnie opuściłem, był bardzo
mały, prawie jak domek plażowy, tyle że zbudowany z marmuru, a
jego kształt, dziwny i zwarty, wyglądał jak niespotykany zlepek form
znanych na wschodzie i zachodzie. W rogach znajdowały się kolumny
korynckie, ale czerwone gonty dachu były całkowicie przejęte z
chińskiej pagody.
Od drzwi w głąb lądu wiodła ścieżka nienaturalnie białego
piasku, szerokości około czterech stóp i otoczona z dwóch stron
strzelistymi palmami i nieznanymi, ukwieconymi krzewami i
roślinnością. Biegła w kierunku tej strony cypla, gdzie morze było
błękitne, a brzeg pełen białego piasku. Chciałem uciekać tą właśnie
drogą, jakby z rozszalałego oceanu w pogoń za mną wyruszył jakiś

280
złowieszczy upiór. Początkowo ścieżka pięła się pod górę, aż w końcu
dotarłem do łagodnego grzbietu. Obejrzałem się za siebie, by
dokładnie przyjrzeć się miejscu, które opuściłem; cypel z małym
domkiem, czarna woda, zielone morze po jednej i błękitne z drugiej
strony, a nad wszystkim tym - cień nienazwanej i niewysłowionej
klątwy.
Nigdy więcej tego nie zobaczyłem i zastanawiam się często...
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na to miejsce, zacząłem
obserwować teren rozciągający się przede mną.
Ścieżka, jak już wspomniałem, biegła w głąb lądu, po prawej
stronie brzegu. Przede mną i po lewej ujrzałem teraz wspaniałą dolinę
o powierzchni tysięcy akrów, porośniętą tropikalną trawą sięgającą
powyżej mojej głowy. Niemal na skraju mego pola widzenia
znajdowała się gigantyczna palma, która fascynowała mnie i
przyzywała. Do tej pory zdumienie i ucieczka z zagrożonego
półwyspu w znacznym stopniu rozproszyły mój strach, kiedy jednak
przystanąłem i osunąłem się zmęczony na ścieżkę, leniwie grzebiąc
dłońmi w ciepłym, białozłotym piasku, ogarnęło mnie nowe,
wyrazistsze uczucie zagrożenia.
Coś przerażającego wśród tych kołyszących się traw dołączyło
do owego diabolicznie falującego morza i głośno, i niemal
irracjonalnie zacząłem wykrzykiwać: - Tygrys? Tygrys?
Czy to tygrys? Bestia? Bestia? Czy to Bestia, której się
obawiam?
Powróciłem w myślach do starej, klasycznej opowieści o
tygrysach, którą kiedyś czytałem - usiłowałem przypomnieć sobie
autora, lecz bez powodzenia. I nagle, przerażony, przypomniałem
sobie, że było to opowiadanie Rudyarda Kiplinga; nie przyszło mi do
głowy, że uznanie go za starożytnego autora było, delikatnie mówiąc,
groteskowe. Żałowałem, że nie mam przy sobie tomu z tym
opowiadaniem, i nieomal zawróciłem w stronę skazanego na zagładę
domku, gdzie, jak sądziłem, powinien się znajdować, kiedy przypływ
zdrowego rozsądku i cień palmy sprawiły, iż oprzytomniałem.
Nie mam pojęcia, czy nie zawróciłbym, gdyby nie fascynacja i
zew palmy. Owo przyciąganie było teraz tak silne, że zszedłem ze
ścieżki i zacząłem piąć się na czworakach w górę zbocza, pokonując
strach przed trawami i wężami, które mogły żyć pośród nich.

281
Postanowiłem walczyć o życie i zdrowe zmysły tak długo, jak
tylko będę w stanie, i stawić czoło zagrożeniom z morza i lądu, choć
czasami obawiałem się, że poniosę sromotną klęskę.
Wrażenie to nachodziło mnie pod wpływem przyprawiającego o
szaleństwo szelestu traw i wciąż słyszalnego rytmicznego łoskotu fal.
Od czasu do czasu przystawałem i przykładałem dłonie do uszu, by
choć na chwilę zagłuszyć odrażające dźwięki. Odnosiłem wrażenie, że
minęły całe wieki, zanim w końcu doczołgałem się do gigantycznej
palmy i padłem zdyszany w jej bezpiecznym cieniu.
I wtedy nastąpiła seria wypadków, które doprowadziły mnie na
skraj ekstazy i grozy - wypadki, których wspomnienie budzi we mnie
trwogę i których nie ośmielę się interpretować.
Kiedy szybko wczołgałem się pod opadające nisko liście palmy,
z góry, z gałęzi spadło nagle dziecko o wyjątkowej urodzie. Choć
obszarpane i zakurzone, miało rysy fauna lub półboga i zdawało się
promienieć blaskiem, który rozpraszał cienie panujące pod koroną
drzewa.
Dziecię uśmiechnęło się i wyciągnęło rękę, ale zanim zdążyło
wstać i przemówić, w powietrzu rozległy się dźwięki niezwykłej
melodii, dźwięki wysokie i niskie, zlewające się ze sobą i
współgrające w eterycznej harmonii. Tymczasem słońce zaszło za
horyzont i w świetle zmierzchu ujrzałem aureolę mlecznego światła
okalającą główkę dziecka. I wówczas odezwało się do mnie
dźwięcznym jak srebrzyste dzwonki głosem:
- Oto koniec. Zeszli z gwiazd pośród zmierzchu. Teraz jest już
po wszystkim i będziemy wieść odtąd błogi żywot w Teloe za
strumieniami arynuriańskimi.
Kiedy dziecko przemówiło, ujrzałem łagodną poświatę
przebijającą między liśćmi palm i powstałem, by przywitać parę,
będącą, jak wiedziałem, głównymi wykonawcami podziwianej przeze
mnie pieśni. Musiała to być boska para, takie bowiem piękno nie jest
przymiotem śmiertelników. Ujęli mnie za ręce mówiąc:
- Pójdź, dziecię, usłyszałeś głosy, aleć wszystko dobrze się
dzieje. W Teloe za Drogą Mleczną i strumieniami arynuriańskimi są
miasta z bursztynu i chalcedonu. Na ich wielofasetowych kopułach
migocą wizerunki starych i przecudnych gwiazd. Pod mostami z kości
słoniowej ciągną się rzeki płynnego złota, a po ich falach suną barki i

282
łodzie rozkoszy zmierzające ku wielkiemu Cytharionowi Siedmiu
Słońc. W Teloe i Cytharionie królują młodość, piękno i rozkosz,
słychać tylko śmiech, pieśni i dźwięki lutni. Jeno bogowie
zamieszkują w Teloe, mieście złotych rzek, ale i ty zamieszkasz
pośród nich.
Kiedy tak słuchałem, oczarowany, uświadomiłem sobie nagle,
że wokół mnie zaszła jakaś zmiana. Drzewo palmowe, które dotąd
ocieniało me zmęczone ciało, znalazło się niespodzianie po lewej
stronie i poniżej mnie. Najwyraźniej unosiłem się w powietrzu, w
towarzystwie nie tylko osobliwego dziecka i świetlistej pary, ale
również powiększającego się z każdą chwilą tłumu na wpół
jaśniejących, ozdobionych laurami młodzieńców i dziewcząt z
rozwianymi włosami i uśmiechniętymi twarzami. Powoli wznosiliśmy
się razem, jak unoszeni wonną bryzą wiejącą nie z ziemi, lecz ze
złocistej mgławicy, a dziecko wyszeptało mi do ucha, że muszę
zawsze spoglądać w górę ku ścieżce światła, a nie wstecz, w stronę
kuli, którą właśnie opuściłem. Młodzieńcy i dziewczęta zaintonowali
teraz miodopłynne choriamby przy akompaniamencie lutni, a mnie
ogarnął nagle spokój i uczucie szczęśliwości dużo głębsze, niż
kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić. Wtem pojedynczy dźwięk
jak intruz zmienił me przeznaczenie i strzaskał opokę duszy. Poprzez
porywające śpiewy i dźwięk intruzów, niczym drwiący, demoniczny
asonans przebiło się płynące z otchłani poniżej odrażające, potworne
w swojej ohydzie falowanie oceanów. I kiedy wiadomość tych
czarnych fal dotarła do mych uszu, zapomniałem o słowach dziecka i
odwróciłem się, by ujrzeć obraz zagłady, której, jak mi się zdawało,
uniknąłem. Hen, w dole zobaczyłem przeklętą ziemię, obracającą się
nieprzerwanie i gniewnie, rozszalałe morze wdzierające się w dalekie,
odludne brzegi i strumienie piany rozbryzgujące się o rozchwiane
wieże opuszczonych miast.
A w wieczornym blasku księżyca oczom mym ukazały się
obrazy, których nigdy nie zdołam opisać, ale których nigdy nie
zapomnę: pustynie trupiej gliny, dżungle ruin i ostatecznego upadku,
gdzie niegdyś rozciągały się żyzne równiny zamieszkane przez mych
ziomków, w miejscach zaś gdzie niegdyś wznosiły się strzeliste
wieżyce moich przodków, szalały spiętrzone wody wzburzonego
oceanu. Wokół bieguna północnego rozciągały się parujące, cuchnące

283
moczary, buchające miazmatycznymi wyziewami i syczące pod
wpływem ataków narastających stale fal, podnoszących się
nieubłaganie ze wzburzonej głębiny. Nagle potężny huk rozdarł noc i
w poprzek pustyni pojawiła się dymiąca szczelina. A czarny ocean
wciąż pienił się i atakował zajadle, pożerając brzegi pustyni, podczas
gdy rozpadlina w samym jej środku poszerzała się coraz bardziej.
Nie pozostało nic z wyjątkiem pustyni, a szalejący ocean
pożerał suchy ląd, ogryzając jego brzegi.
Pomyślałem nagle, że nawet falujące morze zdało się obawiać
czegoś, może tego, iż ciemni bogowie wnętrza ziemi są potężniejsi od
złego bóstwa wód, ale nawet to go nie powstrzymało - pustynia zaś
wycierpiała zbyt wiele ze strony tych koszmarnych fal, aby mogła im
teraz pomóc. I tak ocean pochłonął ostatni skrawek lądu, po czym
wpłynął w głąb dymiącej szczeliny, oddając tym samym wszystko, co
zdołał podbić. Znów pojawił się suchy ląd, ukazując mym oczom
wizje śmierci i rozkładu, a w miejscach, gdzie niegdyś królowało
morze, ujawnione zostały mroczne relikty z okresu, kiedy Czas był
jeszcze młody, a bogowie nawet się jeszcze nie narodzili. Przed falami
wznosiły się pokryte algami dobrze znane wieżyce. Księżyc złożył
blade lilie światła na wymarłym Londynie i Paryżu, podnoszących się
ze swego wodnego grobu, aby zostały uświęcone gwiezdnym pyłem.
Potem podniosły się wieżyce i monolity, które również pokrywały
wodorosty, ale tych nikt już nie pamiętał - przeraźliwe wieże i
monolity lądów nie znanych człowiekowi.
Nie było już słychać szumu fal, a jedynie nieziemski krzyk i syk
wód wlewających się w głąb szczeliny. Dym z niej bijący zastąpiła
para, która, gęstniejąc, niemal zakryła cały świat.
Okryła mi dłonie i twarz, a kiedy się rozejrzałem, aby
sprawdzić, jak wpłynęła na mych towarzyszy, okazało się, iż wszyscy
zniknęli.
Nagle wszystko się skończyło, a ja ocknąłem się na łóżku w
szpitalu.
W ostatniej chwili zdołałem jednak dostrzec, usłyszeć i poczuć,
kiedy kłęby pary z hadesowej czeluści zakryły w końcu przed mym
wzrokiem całą kulę ziemską, jak bezmiar eterycznego firmamentu
rozbrzmiał rykiem dojmującej agonii, wywołanej szaleńczym echem,
od którego zatrzęsło się całe niebo. Stało się to w jednym,

284
delirycznym rozbłysku i huku, pojedynczej oślepiającej, ogłuszającej
zagładzie dymu i grzmotu, która obróciła w perzynę blady księżyc,
rozchodząc się na zewnątrz w kosmiczną próżnię. A kiedy dym się
rozwiał, a ja oderwałem od owego widoku wzrok, by spojrzeć w
stronę Ziemi, ujrzałem na tle zimnych, zabawnych gwiazd jedynie
dogorywające słońce i blade, pogrążone w żałobie planety, na próżno
poszukujące jednej ze swych sióstr.

285
286
POTOMEK FRAGMENT
(The Descendant)

Moją najgorszą zmorą jest myśl o omylności ludzkiej. Wedle


diagnozy mego lekarza, spodziewam się, że powinienem zostać
pogrzebany w następnym tygodniu, ale...
W Londynie był człowiek, który krzyczał na dźwięk bicia
dzwonów kościelnych. Żył całkiem samotnie, ze swym prążkowanym
kotem w Gray's Inn, a ludzie uważali go za nieszkodliwego dziwaka.
Jego pokój wypełniony był książkami najbardziej nudnego i
dziecinnego rodzaju, na których lekturze spędzał niekończące się
godziny. Jedynym jego pragnieniem było to, by życie oszczędziło mu
tortury myślenia. Było ono dla niego z pewnych powodów
przerażające i od wszystkiego, co poruszało jego wyobraźnię, uciekał
jak od zarazy. Był bardzo wiotki, poszarzały i pomarszczony. Są
jednak tacy, którzy utrzymują, że nie był tak stary, na jakiego
wyglądał. Strach pochwycił go w swe szpony. Lada dźwięk sprawiał,
że wzdrygał się z rozszerzonymi oczami i czołem pokrytym potem.
Począł się wystrzegać przyjaciół i towarzystwa, gdyż żądali
odpowiedzi na swe pytania, a on nie chciał ich udzielać. Ci, którzy
kiedyś znali go jako uczonego i estetę, mówili, że zobaczenie go w
obecnym stanie jest nad wyraz smutną rzeczą. Odrzucił wszystkich
znajomych dawno temu i nikt nie miał pewności, czy opuścił swe
miejsce zamieszkania, czy po prostu odsunął się na ubocze. Przez
dziesięć lat, od chwili, gdy wprowadził się do Gray's Inn, otaczało go
milczenie.
Aż do nocy, w której młody Williams kupił "Necronomicon".
Williams był marzycielem. Miał tylko dwadzieścia trzy lata, gdy
sprowadził się do starego domostwa, w którym czuł obcość i oddech
kosmicznego wichru, wiejącego nad szarym, wysuszonym
człowiekiem w pokoju obok. Zmuszał się do przyjaźni tam, gdzie
starzy przyjaciele nie odważali się tego robić. Fascynowało go
przerażenie osiadłe na wychudzonym, wymizerowanym sąsiedzie.
Ten zresztą zawsze budził ludzkie zainteresowanie, chociaż nikt go

287
nie traktował poważnie. Wciąż czegoś wyglądał i nasłuchiwał swym
umysłem bardziej, niż oczami i uszami, które starał się zaangażować
do zatopienia się w pozbawionych wyrazu lekturach. Gdy zaś
rozbrzmiewały kościelne dzwony, zatykał uszy i krzyczał, a
mieszkający z nim szary kot miauczał przejmująco, aż ostatnie
dźwięki zginęły w oddali.
Mimo starań, Williams nie potrafił skłonić swego sąsiada do
mówienia o rzeczach głębokich i tajemniczych. Starzec nie żył w
zgodzie ze swym wyglądem i obyczajami. Udawał uśmiech i lekki
ton, rozprawiając gorączkowo i pośpiesznie o przyjemnych
błahostkach. Jego głos stale wznosił się, aż w końcu przechodził w
piszczący i załamujący się falset. Sposób w jaki formułował swe
myśli był jednak przemyślany i dokładny, a najbardziej trywialne
uwagi zawsze na miejscu, dlatego Williams nie dziwił się słysząc, że
starzec pracował kiedyś w Harrow i w Oksfordzie. Później
stwierdzono, że był on lordem Northam; wspominano o jego
niewątpliwie rzymskim pochodzeniu, choć on sam odmawiał
przyznania się do jakichkolwiek tajemnic związanych ze sobą. O jego
prastarym zamku rodowym na wybrzeżu Yorkshire mówiono bardzo
wiele dziwnych rzeczy. Uśmiechał się tylko, gdy przyniesiono do jego
domu pewien kamień, wyrąbany z solidnej skały sterczącej nad
Morzem Północnym.
Tak biegły rzeczy aż do chwili, gdy pewnej nocy Williams
przyniósł do domu niesławny "Necronomicon" szalonego Araba
Abdula Alhazreda. Wiedział o tym straszliwym woluminie od chwili,
gdy ukończył szesnaście lat. Jego budzące się zamiłowanie do
dziwactw zaprowadziło go do starego, przygarbionego księgarza na
Chandos Street. Williams zawsze dziwił się, dlaczego ludzie bledną,
gdy mówią o tym. Stary księgarz powiedział mu, że przetrwało tylko
pięć egzemplarzy, po wstrząsających edyktach kapłanów i
prawodawców skierowanych przeciwko temu dziełu i że wszystkie są
pozamykane z przerażającą dokładnością przez bibliotekarzy, którzy
odważyli się je przeczytać. Lecz teraz nie tylko znalazł dostępną
kopię, lecz nabył ją na własność po śmiesznie niskiej cenie. Było to w
żydowskim sklepie, w brudnym zaułku przy Clare Market, gdzie już
uprzednio kupował różne dziwne rzeczy i prawie poczuł sympatię do
starego lewity, gdy ten uśmiechał się przez gąszcz swej brody,

288
nieświadomy dokonanego wielkiego odkrycia. Grube, obłożone skórą
okładki z brązowymi sprzączkami były tak bardzo widoczne, a cena
tak absurdalnie niska...
Jeden rzut oka na tytuł wystarczył, aby wprawić go w zachwyt,
a niektóre diagramy w mglistym łacińskim tekście wznieciły w jego
mózgu najbardziej nieuświadomione wspomnienia. Czuł, że jest w
najwyższym stopniu zobligowany do zaniesienia tej ciężkiej księgi do
domu i rozpoczęcia jej odcyfrowywania, wyniósł ją więc ze sklepu w
takim pośpiechu, że stary Żyd aż chichotał za nim niepokojąco. W
końcu, gdy już była bezpieczna w jego pokoju stwierdził, że zbitki
liter i uciążliwe idiomy przekraczają jego możliwości lingwistyczne.
Z niechęcią zwrócił się więc do swego dziwnego, przerażającego
przyjaciela, aby pomógł mu odcyfrować pokrętną, średniowieczną
łacinę. Gdy młodzieniec wszedł do pokoju, lord Northam uśmiechał
się głupkowato do swego pręgowanego kota. Zaskoczony wizytą
wzdrygnął się. Potem zobaczył wolumin; omal nie zemdlał, gdy
Williams wymówił tytuł.
Gdy ochłonął, opowiedział swoją historię.
Pospiesznym i niespokojnym szeptem mówił o fantastycznych
wytworach swego szaleństwa. Na koniec powiedział swemu gościowi,
że byłoby najlepiej, gdyby spalił tę przeklętą księgę, a popioły
rozrzucił na cztery wiatry.
Lord Northam zawsze sądził, że w jego dziejach musiało być
cos niedobrego od samego początku, lecz nigdy nie wypowiadał
ostatecznych konkluzji, zanim nie zbadał rzeczy dogłębnie. Był
dziewiętnastowiecznym baronem z rodu, którego początki sięgały, jak
podawała dość mglista tradycja, niewiarygodnie daleko. Istniały
rodzinne opowieści o pochodzeniu rodu z czasów przedsaksońskich,
gdyż niejaki Luneus Gabinius Capito, trybun wojskowy w Trzecim
Legionie Augusta, stacjonował w Lindum w Rzymskiej Brytanii do
czasu, gdy został pozbawiony dowództwa, z powodu wzięcia udziału
w pewnych rytach nie związanych z żadną znaną religią.
Krążyły pogłoski, że Gabinius dotarł do jaskini w nadmorskim
urwisku, gdzie zbierał się obcy lud i czynił w ciemności Znaki
Wielkich Przedwiecznych. Ludu tego Brytyjczycy bardzo się
obawiali. Był ostatnim z narodów z wielkiej krainy na zachodzie,
które przetrwały. Sama kraina pogrążyła się w oceanie, pozostawiając

289
po sobie tylko wyspy z kamiennymi kręgami i świątyniami, z których
Stonehenge była największą.
Oczywiście nie było niczego pewnego w opowieści o tym, że
Gabinius zbudował niezdobytą fortecę nad przeklętą jaskinią, że
zawiązał sojusze z Piktami, Saksonami, Duńczykami i Normanami i
że z tej linii pochodził dumny towarzysz Czarnego Księcia, którego
Edward III uczynił baronem Northam. Te rzeczy nie były pewne, choć
często o nich mówiono. Po prawdzie dzieło kamieniarskie Northam
Keep bardzo przypominało mur Hadriana. Jako dziecko, lord Northam
miewał szczególne sny, śpiąc w starej części zamku.
Nabrał wówczas stałego przyzwyczajenia cofania się wstecz we
wspomnieniach, do jakichś na wpół amorficznych scen, obrazów i
wrażeń, nie będących w żadnej części jego świadomymi
doświadczeniami. Stał się marzycielem, dla którego życie było mdłe i
niesatysfakcjonujące, poszukiwaczem dziwnych królestw, kiedyś
dobrze znanych, lecz nieleżących w żadnym widzialnym rejonie
Ziemi.
Przepełniony uczuciem, że rzeczywisty świat jest jedynie
atomem w tworzywie pustki i złowróżbności i że nieznane moce
naciskają i przenikają sferę poznanego w każdym punkcie, Northam w
młodości połączył religię z okultystycznymi tajemnicami. W niczym
jednak nie mógł znaleźć zadowolenia, a gdy stał się starszy, zleżałość
i ograniczenia życia zaczęły go doprowadzać do szaleństwa. W latach
dziewięćdziesiątych począł parać się satanizmem i bezustannie
pożerał każdą doktrynę czy teorię, która wydawała się obiecywać
ucieczkę od ścisłych reguł nauki i prawie niemożliwych do
uświadomienia sobie praw Natury.
Księgi takie, jak Ignatiusa Donnelly'ego o Atlantydzie,
przyjmował z zapałem, podobnie jak dzieła dziesiątków tajemniczych
prekursorów Charlesa Forta, które oczarowywały go swymi
fantazjami. Wędrował chętnie całymi milami w pogoni za
opowiastkami o jakichś cudach; raz udał się nawet na Pustynię
Arabską szukając Bezimiennego Miasta według słabych wskazówek,
na które nikt inny nie zwracał uwagi. Wzrosła w nim zwodnicza wiara
w istnienie bramy, której znalezienie pozwoliłoby mu przejść do tych
zewnętrznych głębi, których echa odzywały się na dnie jego pamięci.
Mogła być równie dobrze w świecie widzialnym, jak tylko w jego

290
umyśle i duszy. Może w swym na wpół zbadanym umyśle
utrzymywał to tajemnicze połączenie, które uświadomiło mu istnienie
Wielkich Przedwiecznych i przyszłe życie w zapomnianych
wymiarach; które związało go z gwiazdami i z nieskończonościami i
wiecznościami za nimi...

291
292
PRZEMIANA JUANA ROMERO
(The transition of Juan Romero)

Nie mam zbytniej ochoty mówić o wypadkach, które miały


miejsce w kopalni Hortona nocą z osiemnastego na dziewiętnastego
października 1894 roku. Jedynie poczucie obowiązku wobec nauki
zmusza mnie do wskrzeszenia, w ostatnich latach mego życia,
obrazów i zdarzeń przerażających tym bardziej, że nie jestem w stanie
w żaden sposób ich wytłumaczyć. Jednak zanim umrę powinienem
chyba opowiedzieć wam to, co wiem na temat zdarzenia, które
określam mianem przemiany Juana Romero.
Moje nazwisko i pochodzenie nie muszą zostać zapamiętane
przez potomnych - prawdę mówiąc lepiej, aby poszły w zapomnienie,
bo kiedy człowiek przenosi się nagle z kolonii do Stanów, zostawia za
sobą całą przeszłość. Poza tym, to kim byłem, nie ma najmniejszego
związku z moją opowieścią, a na uwagę może jedynie zasługiwać
fakt, iż podczas mojej służby w Indiach czułem się bardziej swojsko
wśród białobrodych hinduskich nauczycieli niż wśród moich rodaków
- oficerów. Zdołałem zgłębić wiele spośród nauk Wschodu, gdy
nieszczęśliwym zrządzeniem losu znalazłem się na zachodzie Stanów,
i tam przyszło mi rozpocząć nowe życie. Wraz z nim przyjąłem
również nowe nazwisko - pospolite i nie mające głębszego znaczenia.
Latem i jesienią 1894 roku znajdowałem się u podnóża
posępnego pasma Gór Kaktusowych, gdzie jako prosty robotnik
podjąłem pracę w kopalni Nortona, która odkryta kilka lat wcześniej
przez podstarzałego poszukiwacza złota sprawiła, iż cały ten
zapomniany dotąd przez Boga i ludzi region stał się nagle przystanią
dla wszelkiego rodzaju szumowin i mętów.
Jaskinia złota, znajdująca się głęboko pod górskim jeziorem,
przyniosła staremu poszukiwaczowi niewyobrażalną fortunę a obecnie
zmieniła się w siedlisko rozległych korytarzy, gdzie prace
poszukiwawcze prowadzili robotnicy z korporacji, która koniec
końców odkupiła kopalnię od jej poprzedniego właściciela.
Odnaleziono kolejne groty, a złoża żółtego metalu były

293
niewyobrażalnie bogate; do tego stopnia, iż potężna, niejednolita
armia górników harowała dzień i noc w rozlicznych korytarzach i
tunelach. Kierownik, pan Arthur, często rozprawiał o osobliwościach
tutejszych formacji geologicznych, spekulując na temat możliwości
istnienia dłuższego ciągu jaskiń i oszacowując przyszłość
gigantycznych prac wydobywczych. Jego zdaniem istnienie
podziemnych grot było rezultatem działań wody i wierzył, że
niebawem zostanie otwarta ostatnia z nich.
Niedługo po moim przybyciu i podjęciu pracy w kopalni
Nortona zjawił się tu Juan Romero.
Był on jednym z całej rzeszy niechlujnych, obdartych
Meksykanów, którzy ściągnęli z sąsiedniego kraju, i z początku
zwracał uwagę jedynie swymi indiańskimi rysami. Twarz jego miała
jednak nieco jaśniejszy odcień i wydawała się łagodniejsza w
porównaniu z topornie ciosanymi obliczami innych przybyłych tu
Latynosów, czy miejscowych Indian. To zadziwiające, że pomimo iż
tak bardzo różnił się od rzeszy swoich rodaków, nie wydawało się by
Romero miał w swoich żyłach choć odrobinę krwi kaukaskiej. Na
jego widok wyobraźnia nie podsuwała mi obrazu hiszpańskiego
konkwistadora czy amerykańskiego pioniera, lecz pradawnego,
szlacheckiego Azteka. Zawsze wstawał wczesnym rankiem i z
fascynacją wpatrywał się w słońce, przesuwające się wolno ponad
górami na wschodzie, unosząc przy tym do góry obie ręce, jakby
wykonywał jakiś pradawny rytuał, którego natury nawet on nie
rozumiał. Jednak poza rysami twarzy Romero nie przejawiał żadnych
innych oznak, nobliwości czy azteckiej dojrzałości.
Brudny, obdarty nieuk, czuł się najlepiej w towarzystwie innych
brązowoskórych Meksykanów, i jak mi później powiedziano,
przyszedł na świat w okolicy, gdzie mieszkańcy cierpieli
najdotkliwszą nędzę.
Znaleziono go, kiedy był jeszcze niemowlęciem, w
prymitywnym górskim szałasie. Tylko on uszedł z życiem z epidemii
zarazy, jaka tamtędy przeszła.
W pobliżu chaty, opodal raczej niezwykłej szczeliny w skale,
leżały dwa szkielety obrane niedawno z mięsa przez sępy;
prawdopodobnie to było wszystko, co pozostało z jego rodziców.
Nikt nie wiedział jak się nazywali i niebawem większość

294
zupełnie o nich zapomniała. Kiedy zaś chata z adoby obróciła się w
gruzy, a niewielka lawina spowodowała zasypanie skalnej szczeliny,
w zapomnienie poszła nawet scena tragedii. Wychowywany przez
meksykańskich złodziei bydła, którzy dali mu imię, Juan nie różnił się
zbytnio od swoich towarzyszy.
Więź jaką Romero odczuwał wobec mnie była bez wątpienia
związana z dziwnym, starym hinduskim pierścieniem, który nosiłem
kiedy nie pracowałem na przodku. Nie mogę powiedzieć nic na temat
jego natury i sposobu w jaki znalazł się w moim posiadaniu. Było to
ostatnie ogniwo wiążące mnie z rozdziałem życia, który uważałem za
bezpowrotnie zamknięty. Stanowił więc dla mnie ogromną wartość.
Niebawem zauważyłem, że dziwnie wyglądający Meksykanin
wyraźnie się nim interesował - przyglądał mu się z wyrazem twarzy,
który zdawał się świadczyć o czymś więcej, aniżeli o zwykłej
chciwości czy zawiści. Widniejące na pierścieniu hieroglify zdawały
się przywoływać w jego prostym, acz bystrym umyśle dziwne, mgliste
wspomnienia, choć z całą pewnością nie mógł ich wcześniej oglądać.
W ciągu kilku tygodni od swego przybycia do kopalni, Romero stał
się nieomal moim wiernym sługą, mimo że byłem przecież jedynie
zwykłym, szarym górnikiem.
Nasze rozmowy były z konieczności ograniczone. Romero znał
jedynie kilka słów po angielsku, ja zaś stwierdziłem, że mój oxfordzki
hiszpański znacznie różnił się od patois peonów z Nowej Hiszpanii.
Wypadek o którym mam tu opowiedzieć, był na dłuższą metę
nie zapowiedziany. Pomimo iż Romero interesował mnie, a on z kolei
wydawał się być przyciągany do mnie przez tajemniczy pierścień,
sądzę, że żaden z nas nie spodziewał się tego, co nastąpiło po
kolejnym wielkim wybuchu w kopalni.
Geologiczne przewidywania zakładały rozszerzenie kopalni
przez pogłębienie głównego szybu, od najniżej położonej części
podziemnego wyrobiska. Kierownik, sądząc iż napotkają jedynie litą
skałę nakazał założenie zwiększonego ładunku dynamitu. Ani ja, ani
Romero nie byliśmy przy tym, toteż po raz pierwszy o niezwykłym
odkryciu dowiedzieliśmy się od innych robotników.
Ładunek - być może jeszcze silniejszy niż wcześniej
postanowiono - zdał się wstrząsnąć posadami całej góry. Fala
uderzeniowa wybiła wszystkie okna w barakach ustawionych na

295
górskim zboczu, a górników znajdujących się w podziemiach
dosłownie zbiła z nóg. Jezioro Klejnotów, położone powyżej miejsca
zdarzenia, zafalowało jakby przeszło nad nim tornado.
Przy bliższym zbadaniu okazało się, że pod miejscem gdzie
założono ładunek, otwarła się nowa, mroczna czeluść, tak
monstrualna, że do jej dna nie sięgały żadne ze znajdujących się w
obozowisku lin, ani światło lamp.
Zakłopotani górnicy udali się na dłuższą rozmowę z
kierownikiem, który nakazał by do szybu zniesiono cały zapas lin,
powiązano je i opuszczono w głąb czeluści w celu odkrycia i zbadania
dna otchłani.
Niedługo potem bladzi robotnicy powiadomili kierownika o
swoim niepowodzeniu.
Zdecydowanie, acz taktownie dali do zrozumienia, że nie wejdą
już więcej do szczeliny ani nie zamierzają ponownie podjąć pracy w
kopalni, dopóki otwór nie zostanie zasypany.
Musieli najwyraźniej mieć do czynienia z czymś
niewytłumaczalnym, bo jak sami stwierdzili, otchłań w głębi szybu
zdawała się nie mieć końca.
Kierownik nie ukarał ich, ani nie upomniał. Miast tego zamyślił
się głęboko, zastanawiając się nad planami na kolejny dzień.
Tego wieczora nocna zmiana nie podjęła pracy. O drugiej w
nocy na górskim zboczu zaczął posępnie wyć samotny kojot.
W odpowiedzi, gdzieś spomiędzy baraków, rozległo się
szczekanie psa; nie sposób określić, czy pies szczekał na kojota czy na
coś innego.
Zanosiło się na deszcz.
Wokół wierzchołków gór zbierały się burzowe chmury o
dziwnych kształtach, przesuwające się chyżo po atramentowym
niebie, które, spoza wielu warstw cirrostratusów, usiłował rozświetlić
swym blaskiem blady sierp księżyca.
Obudził mnie głos Romera, dochodzący z pryczy powyżej - głos
przepełniony podnieceniem, napięciem i niepojętym dla mnie
wyczekiwaniem.
― Madre de Dios! El sonido. Ese sonido. Orga Vd! Lo oyte
Vd?
― Senior, Ten dźwięk!

296
Nadstawiłem ucha, zastanawiając się o co mu chodziło. Słychać
było jedynie kojota, psa i burzę, przy czym ta ostatnia wyraźnie
przybierała na sile, a wiatr zawodził z coraz większą zaciętością. Za
oknem baraku widać było bladosrebrzyste smugi błyskawic.
Zwróciłem się do zdenerwowanego Meksykanina pytając go o
odgłosy, które słyszałem.
― El coyote? El perro? El viento? Romero nie odpowiedział.
Wyszeptał tylko, z trwogą w głosie:
― El ritmo, Senior. El ritmo de la tierra.
― To pulsowanie w ziemi!
Teraz i ja je usłyszałem; usłyszałem i nie wiedząc czemu
wzdrygnąłem się. Gdzieś z ziemi, głęboko pode mną, dobywał się
dźwięk, rytm, jak to określił peon, który choć słaby był w stanie
zdominować wycie kojota, szczekanie psa czy zawodzenie
nadciągającej burzy, nie sposób tego opisać; i bynajmniej nie
zamierzam tego czynić. Być może dałoby sieje porównać do rytmu
silników w maszynowni wielkiego okrętu, pulsowania wyczuwanego
poprzez deski pokładu, ale nie było ono tak zimne, suche i
mechaniczne - nie było pozbawione elementów życia i świadomości.
Spośród wszystkich tych cech najbardziej uderzyło mnie poczucie
niepojętej głębi.
W myślach przemknął mi fragment z Glanvila, który Poe
cytował z tak wstrząsającym efektem:
„Ogrom, głębia i niezmienność Jego dzieł, które zawierają w
sobie większą czeluść, aniżeli studnia Demokryta".
Nagle Romero poderwał się ze swojej pryczy zatrzymując się
przede mną, by łypnąć na dziwny pierścień na mojej dłoni,
połyskujący osobliwie w świetle błyskawic, po czym skierował wzrok
w stronę szybu kopalni. Ja również wstałem i przez dłuższą chwilę
trwaliśmy w bezruchu wsłuchując się w niewiarygodny rytm, który,
jak wszystko na to wskazywało, przybierał na sile.
Zgoła bezwolnie poczęliśmy przesuwać się ku drzwiom które,
łomoczące i targane podmuchami wichury, dawały nam kojące
poczucie ziemskiej rzeczywistości.
Śpiew w czeluści - bo tym właśnie zdawał się być ów dźwięk -
narastał i stawał się coraz wyraźniejszy. Nagle obu nas przepełniła
nieodparta chęć, by wybiec w szalejącą burzę i zanurzyć się w

297
posępną, mroczną otchłań szybu.
Nie napotkaliśmy nikogo - robotnicy zostali bowiem zwolnieni
z nocnej zmiany i najprawdopodobniej przesiadywali teraz w Dry
Gulch, karmiąc jakiegoś ospałego barmana garścią złowieszczych
plotek. Jedynie okno chaty stróża jarzyło się żółtym światłem, niczym
Oko Opatrzności. Przez krótką chwilę zastanawiałem się jak
rytmiczny dźwięk wpłynął na stróża; Romero jednak szedł teraz
szybciej i niezwłocznie podążyłem za nim.
Gdy weszliśmy do szybu, dźwięk dochodzący z dołu stał się
wreszcie wyraźny i rozpoznawalny. Z przerażeniem stwierdziłem, iż
kojarzy mi się on z jakąś orientalną ceremonią, której towarzyszy
bicie w bębny i chóralne śpiewy. Jak zapewne zdajecie sobie sprawę
spędziłem w Indiach sporo czasu i niejedno miałem okazję zobaczyć.
Romero i ja przemierzaliśmy kolejne korytarze i schodząc po
drabinkach, zdawałoby się bez odrobiny wahania, zbliżaliśmy się ku
przywołującemu nas nieznanemu. W głębi serca odczuwałem
dręczący strach, niepokój i niepewność.
W pewnym momencie miałem wrażenie, że popadłem w obłęd -
stało się to wtedy, gdy zastanawiałem się jakim cudem, pomimo, iż
nie mieliśmy świec ani lamp, coś oświetlało nam drogę.
Uświadomiłem sobie, iż stary pierścień na moim palcu emanował
dziwnym blaskiem, który rozrzedzał mrok panujący w wilgotnym
korytarzu rozciągającym się na wprost i wokół nas.
Nagle, bez ostrzeżenia, Romero ześlizgnąwszy się po jednej z
szerokich drabinek, puścił się biegiem pozostawiając mnie samego.
Jakaś nowa, dziwna nuta w odgłosach bębnów i śpiewie - dla
mnie praktycznie niezauważalna - wywarła nań niewiarygodny
wpływ. Mój towarzysz z dzikim okrzykiem pomknął przed siebie i
znikł w panującym w głębi korytarza półmroku.
Słyszałem jego powtarzające się krzyki, gdy biegnąc
kilkakrotnie się potknął i ześlizgiwał się jak oszalały po rozchwianych
drabinkach. Pomimo iż byłem przerażony, zdołałem zwrócić uwagę,
że jego słowa - te artykułowane - wypowiadane były w nie znanym mi
języku. Ostre, ale wyraziste wielosylabowe wyrazy zastąpiły
mieszankę kiepskiego hiszpańskiego i jeszcze gorszego angielskiego,
którym się zwykle posługiwał, a spośród nich najbardziej znajomym i
zrozumiałym wydawało się głośne: „HUITZILOFOTCHLI".

298
Później zdołałem odnaleźć to słowo w dziełach wielkiego
historyka - i wzdrygnąłem się, kiedy zrozumiałem jego znaczenie.
Kulminacja owej okropnej nocy była złożona, choć krótka i
rozpoczęła się z chwilą, kiedy dotarłem do ostatniej, w naszej
podróży, jaskini.
Z ciemności przede mną dobiegł ostatni wrzask Meksykanina,
po którym rozległ się chór tak nieczystych, bluźnierczych głosów, że
nie mógłbym usłyszeć go powtórnie i pozostać przy życiu. W tym
momencie miałem wrażenie, jakby wszystkie ukryte lęki, koszmary i
potworności ziemi ujawniły się w zjednoczonym wysiłku opanowania
całej ludzkiej rasy.
Jednocześnie blask mego pierścienia zgasł i zobaczyłem nowe
światło bijące z dołu, o kilka stóp przede mną. Dotarłem do czeluści,
która jarzyła się teraz czerwonawo, i która bez wątpienia pochłonęła
nieszczęsnego Romero.
Zbliżywszy się, zajrzałem ponad krawędzią w głąb bezdennej
otchłani, której wnętrze stanowiło teraz istne pandemonium
buchających płomieni i upiornego ryku. Z początku nie zauważyłem
nic prócz świecącego, mglistego, wirującego obłoku - jednak już po
chwili, z chaosu poczęły wyłaniać się kształty i ujrzałem... czyżby to
był Juan Romero? Boże! Nie odważę się powiedzieć wam co
zobaczyłem! Nagle, jakaś moc z niebios przyszła mi z pomocą
pozbawiając mnie zarówno wzroku jak i słuchu, w jednym
rozdzierającym huku, przeraźliwej kakofonii dźwięków, jaka mogła
towarzyszyć zderzeniu się w kosmosie dwóch wszechświatów.
Nastał chaos, a potem zaznałem spokoju zapomnienia.
Nie wiem jak mam mówić dalej, gdyż w grę wchodzą dwa
osobliwe zdarzenia, choć zrobię co w mojej mocy. Nawet nie będę się
starał oddzielać rzeczywistości od ułudy.
Kiedy się obudziłem, leżałem bezpieczny na mojej pryczy, a
okno barwiła czerwona poświata wschodzącego słońca. W pewnej
odległości, na stole, leżało martwe ciało Juana Romero, otoczone
przez grupkę ludzi, wśród których zauważyłem też obozowego
doktora.
Mężczyźni rozmawiali o dziwnej śmierci, która zaskoczyła
Meksykanina we śnie. Śmierć ta musiała być w jakiś sposób związana
z wyjątkowo silnym piorunem, który uderzył i zatrząsł całą górą. Nie

299
było żadnych widocznych śladów, a autopsja nie stwierdziła
konkretnej przyczyny zgonu Romero.
Z fragmentów rozmów jasno wynikało, że w nocy ani ja, ani
Juan nie opuszczaliśmy baraku, i że obaj smacznie spaliśmy podczas
przerażającej burzy, jaka rozszalała się nad Górami Kaktusowymi.
Burza ta - stwierdzili robotnicy, którzy weszli do szybu kopalni -
spowodowała potężny zawał i całkowite zasypanie głębokiego
otworu, którego pojawienie się poprzedniego dnia spowodowało tyle
kłopotów i niepokojów. Kiedy zapytałem stróża jakie odgłosy słyszał
przed owym potwornym hukiem gromu, odparł, że wycie kojota,
szczekanie psa i zawodzenie wiatru. Nic więcej. Nie wątpiłem, że
mówił prawdę.
Po podjęciu robót kierownik, pan Arthur, wezwał kilku
zaufanych ludzi, aby przeprowadzić parę prób wokół miejsca, w
którym otworzyła się bezdenna otchłań. Niezbyt ochoczo, ale jednak
wykonali polecenie i przeprowadzili głębokie wiercenia. Rezultaty
były nader interesujące i osobliwe. Pokrywa szczeliny, kiedy ją
otwarto była bardzo cienka, teraz jednak wszystko wskazywało na to,
iż górnicy wiercili otwory w litej skale. Nie znalazłszy nic więcej, i
ani grama złota, kierownik nakazał wstrzymanie prac. Czasami
jednak, kiedy pogrążony w zamyśleniu siedzi przy swoim biurku, na
jego obliczu pojawia się wyraz zdziwienia i zakłopotania.
Należy wspomnieć o jeszcze jednej dziwnej rzeczy, niedługo po
tym jak obudziłem się rano, po nocnej burzy, stwierdziłem iż nie mam
na palcu swego hinduskiego pierścienia. Nie potrafiłem tego wyjaśnić.
Był dla mnie bardzo cenny, ale mimo to jego zniknięcie sprawiło mi
wyraźną ulgę. Jeżeli było to sprawką któregoś z górników, musiał być
on naprawdę wyjątkowo sprytnym złodziejem, umiejącym szybko i
sprawnie pozbywać się swoich łupów, gdyż pomimo ogłoszeń i
przeszukań dokonanych przez policję, pierścień nigdy się nie
odnalazł. W gruncie rzeczy wątpię, aby skradły mi go ręce
śmiertelnika, bowiem w Indiach nauczono mnie wielu dziwnych,
sekretnych rzeczy.
Moje zdanie na temat tego zdarzenia zmienia się od czasu do
czasu. Za dnia, niemal przez cały rok, jestem skłonny przypuszczać, iż
większość tego co doświadczyłem była jedynie snem. Bywa jednak,
że jesienią, gdy o drugiej w nocy wiatr i zwierzęta zawodzą żałośnie,

300
mam wrażenie, iż odbieram dochodzące z wnętrza ziemi upiorne,
rytmiczne pulsowanie... i czuję, że przemiana Juana Romero była
naprawdę przerażająca.

301
302
PRZERAŻAJĄCY STARUCH
(The terrible old man)

Pewnego dnia Angelo Ricci, Joe Czanek i Manuel Silva wpadli


na pomysł ograbienia Przerażającego Starucha. Staruszek ów mieszka
samotnie w bardzo starym domu nad morzem, przy Water Street, i
mówi się o nim, że jest zarazem niewiarygodnie bogaty i
niewiarygodnie zgrzybiały; było to nader korzystne i atrakcyjne
połączenie dla ludzi, którzy jak panowie Ricci, Czanek i Silva trudnili
się niespecjalnie szanowaną sztuka rozboju.
Mieszkańcy Kingsport sporo mówią i myślą o Przerażającym
Staruchu i chyba właśnie to chroni go przed nieproszonymi wizytami
ludzi pokroju pana Ricciego i jego kompanów, pomimo iż jest
nieomal pewne, że gdzieś w mrocznych, cuchnących stęchlizną
zakamarkach swego starego domu skrywa nielichą fortunę.
Jest on prawdę mówiąc, nader osobliwym człowiekiem. Ponoć
był niegdyś kapitanem wschodnioindyjskiego klipra. Jest tak stary, że
nikt nie pamięta go młodego i tak małomówny, że niewielu zna jego
prawdziwe imię. Wśród poskręcanych, gruzłowatych drzew rosnących
na frontowym trawniku przed jego zaniedbanym, prastarym domem,
przechowuje przedziwną kolekcję wielkich głazów ułożonych w
tajemnicze kopce i pomalowanych tak, że przypominają wizerunki
bogów z jakiejś zapomnianej świątyni Wschodu. Owa kolekcja
wypłasza większość chłopców, którzy lubią drwić z Przerażającego
Starucha, jego długich siwych włosów i brody, albo wybijać
kamieniami niewielkie okna w jego domu. To jednak nic wszystko:
istnieją inne rzeczy budzące lęk w starszych i nieco bardziej
ostrożnych ludziach, którzy podkradają się niekiedy do odludnego
domu, by zajrzeć do środka przez zakurzone szyby. Ludzie ci
powiadają, że na stole w prawie pustym pokoju stoi kilkanaście
ozdobnych butelek, wewnątrz których znajdują się prymitywne
wahadełka sporządzone z kawałków sznurka i małych ołowianych
ciężarków. Powiadają również, że Przerażający Staruch rozmawia z
tymi butelkami używając takich imion jak Jack, Blizna, Długi Tom,

303
Joe Latynos, Peters i Matę Elis, a gdy zwraca się do konkretnej
butelki, małe ołowiane wahadełko wewnątrz kręci się i podryguje
jakby w odpowiedzi. Ci którzy widzieli wysokiego, szczupłego
Przerażającego Starucha podczas owych tajemnych rozmów nie chcą
doświadczyć tego ponownie.
Jednakże Angelo Ricci, Joe Czanek i Manuel Silva nic
pochodzili z Kingsport, były im obce uroki życia i tradycje nowej
Anglii, zaś w Przerażającym Staruchu widzieli jedynie zgrzybiałego,
prawie bezradnego siwego jak gołąbek ramola, który nie potrafił
zrobić jednego kroku bez pomocy swej sękatej laski i którego
szczupłe, słabe dłonie trzęsły się żałośnie. Ma swój sposób żałowali
samotnego, nie lubianego przez nikogo staruszka, którego wszyscy
unikali i na którego szczekały wszystkie psy. Jednak biznes to biznes,
a dla złodzieja oddanego całym sercem swojej profesji zniedołężniały
człowiek nie mający służby i płacący za towary nabyte w lokalnym
sklepie złotem i srebrem sprzed dwóch stuleci, stanowi pokusę nie do
odparcia.
Panowie Ricci, Czanek i Silva wybrali na skok noc, l l kwietnia.
Panowie Ricci i Silva mieli zająć się pechowcem, a pan Czanek
zaczekać na nich i spodziewane łupy w zakrytym automobilu
zaparkowanym przy Skip Street, opodal bramy w wysokim murze, na
tyłach posesji należącej do wybranej przez nich ofiary. Opracowali ten
plan pragnąc uniknąć udzielania niepotrzebnych wyjaśnień, w razie
gdyby niespodziewanie na scenę wkroczyła policja. Automobil miał
gwarantować, że opuszczą miejsce skoku szybko, cicho i przez nikogo
nic zauważeni.
Jak to zostało ustalone wcześniej, trójka złodziejaszków
wyruszyła oddzielnie z trzech różnych miejsc, aby nie wzbudzić
podejrzeń. Panowie Ricci i Silva spotkali się na Water Street przed
frontową bramą domu Przerażającego Starucha, i choć nie podobało
im się w jaki sposób księżyc oświetlał malowane kopce, widoczne
pomiędzy gałęziami sękatych, zdeformowanych drzew, mieli na
głowie ważniejsze sprawy aniżeli przejmowanie się byle przesądami.
Obawiali się, że ustalenie gdzie Staruch ukrył swoje skarby może
okazać się niezbyt przyjemnym zajęciem, jako że byli kapitanowie
bywają zwykle uparci i złośliwi, niemniej jednak ich było dwóch, on
tylko jeden - na dodatek stary i zniedołężniały. Panowie Ricci i Silva

304
mieli pewną wprawę w nakłanianiu opornych osób do mówienia, a
przeraźliwe wrzaski słabego, steranego życiem człowieka z łatwością
można było zagłuszyć.
Tak oto dwaj złodzieje podeszli do jednego z oświetlonych
okien i usłyszeli jak Przerażający Staruch przemawia z czułością do
swoich butelek z wahadełkami. nałożyli maski i delikatnie zapukali do
nadgryzionych zębem czasu i warunkami pogodowymi dębowych
drzwi.
Pan Czanek, siedząc za kierownicą automobilu, przy tylnej
bramie posesji Przerażającego Starucha, na Skip Street zaczął się
niepokoić. Miał wrażenie, że czeka już bardzo długo, nie miał serca z
kamienia i nie przypadły mu do gustu przeraźliwe krzyki jakie
dobiegły z wnętrza starego domu, po czasie wyznaczonym na
realizację skoku. Czy nie nakazał swoim kompanom, aby potraktowali
patetycznego starego wilka morskiego możliwie jak najłagodniej?
Popatrywał nerwowo na wąską dębową bramę osadzoną w wysokim,
porośniętym bluszczem, kamiennym murze. Raz po raz spoglądając
na czasomierz, zastanawiał się co było powodem opóźnienia.
Czyżby stary marynarz wyzionął ducha zanim zdradził miejsce
ukrycia skarbu i konieczne było drobiazgowe przeszukanie całego
domu? Panu Czankowi nie podobało się tak długie wyczekiwanie,
pośród ciemności, w tym niezbyt przyjemnym miejscu. Magle
usłyszał ciche kroki oraz stukot dobiegający od strony chodnika po
drugiej stronie muru, delikatny szelest i zgrzyt starej zardzewiałej
zasuwki, po czym wąskie ciężkie drzwi uchyliły się do wewnątrz.
Wytężył wzrok w słabym, bladym świetle pojedynczej latarni,
by dostrzec jakie to łupy wynoszą ze starego złowieszczego domu
jego kompani, że zajęło im to tak wiele czasu. Ale kiedy spojrzał w tę
stronę, ogarnęło go bezgraniczne zdumienie. Nie dostrzegł bowiem
żadnego ze swoich kompanów, lecz ni mniej ni więcej, tylko
Przerażającego Starucha opierającego się łagodnie na gałce sękatej
laski i uśmiechającego się złowieszczo. Pan Czanek nie miał dotąd
okazji, by przyjrzeć się oczom tego mężczyzny - dopiero teraz
zauważył, że były one żółte.
W małych miasteczkach dzieje się raczej niewiele, toteż
mieszkańcy Kingsport przez całą wiosnę i lato dyskutowali o trzech
niemożliwych do zidentyfikowania zwłokach wyrzuconych na brzeg

305
falą przypływu. Były rozszarpane, jakby pocięte tuzinem kordelasów i
zmasakrowane, jak gdyby zdeptały je obcasy wielu par podkutych
butów. Niektórzy, wspominali również o rzeczach tak trywialnych jak
porzucony automobil odnaleziony przy Skip Street lub osobliwych,
nieludzkich krzykach - prawdopodobnie jakiegoś zbłąkanego
zwierzęcia lub wędrownego ptaka - które słyszało w nocy kilkoro, nie
mogących zasnąć mieszkańców. Jednak Przerażający Staruch nie
przejmował się lokalnymi plotkami. Był z natury powściągliwy, a w
jego wieku i przy jego stanie zdrowia powściągliwość zalecana jest w
dwójnasób. Poza tym, tak stary wilk morski w latach swej na poły już
zapomnianej przeszłości musiał być świadkiem wielu różnych, dużo
bardziej osobliwych wydarzeń.

306
REANIMATOR
(Herbert West – Reanimator)

l. W mroku

O Herbercie Weście, który był moim przyjacielem w college'u i


"innym" życiu, mogę mówić jedynie z dojmującą zgrozą. Lęk ów nie
jest jedynie efektem jego niedawnego zniknięcia w nader złowieszczy
sposób, ale zrodził się z całej natury prac, które prowadził i w których
po raz pierwszy osiągnął jawny sukces, przed ponad siedemnastu laty,
kiedy byliśmy studentami trzeciego roku studiów medycznych na
Uniwersytecie Miskatonic w Arkham. Wtedy, fascynowała mnie
dogłębnie wspaniałość i diaboliczność jego eksperymentów i byłem
jego najbliższym przyjacielem. Teraz, kiedy go nie ma, czar prysnął, a
rzeczywisty lęk jest dużo głębszy. Wspomnienia i możliwości, wydają
się jeszcze bardziej okropne aniżeli rzeczywiste zdarzenia.
Pierwszy upiorny incydent w naszej znajomości był
największym szokiem jakiego doświadczyłem i opowiadam o nim z
ogromnym wahaniem.
Jak już wspomniałem, wydarzyło się to gdy studiowaliśmy
medycynę, zaś West był już na uczelni powszechnie znaną personą z
uwagi na swe wstrząsające teorie dotyczące natury śmierci i
możliwości sztucznego jej pokonywania. Jego poglądy, szeroko
wyśmiewane i wyszydzane przez wykładowców i kolegów ze
studiów, opierały się na całkowicie mechanistycznej naturze życia i
dotyczyły sposobów operowania organiczną maszynerią ludzkości,
poprzez zastosowanie ściśle określonych działań chemicznych, po
ustaniu procesów naturalnych. Podczas swoich eksperymentów z
rozmaitymi roztworami animacyjnymi, zabił i poddał terapii ogromną
liczbę królików, świnek morskich, kotów, psów i małp, zdobywając
przy tym opinię najbardziej znienawidzonego studenta uczelni.
Kilkakrotnie udało mu się uzyskać u zwierząt, będących
przypuszczalnie martwymi oznaki życia; w wielu przypadkach były

307
one nader brutalne, West zaś uświadomił sobie niebawem, że
doprowadzenie do perfekcji swego eksperymentu i jego wyników
-jeżeli w ogóle było to możliwe - będzie wymagało żmudnych badań i
prawdopodobnie zabierze mu resztę życia.
Jasne stało się również, że skoro ten sam roztwór nigdy nie
działa jednakowo na przedstawicieli różnych gatunków zwierząt, do
dalszych i bardziej specjalistycznych badań będzie potrzebował
okazów ludzkich. Właśnie w związku z tą kwestią po raz pierwszy
popadł w konflikt z władzami uczelni i ni mniej, ni więcej tylko
dziekan uniwersytetu - uczony i dobroduszny doktor Allan Malsey,
którego walkę o życie chorych pamiętają wszyscy starzy mieszkańcy
Arkham, osobiście zabronił Westowi kontynuowania eksperymentów.
Zawsze byłem wyjątkowo tolerancyjny, jeśli chodziło o
prowadzone przez Westa badania i często dyskutowaliśmy na temat
jego teorii, których rozgałęzienia i konsekwencje zdawały się niemal
nieograniczone. Popierając teorię Maeckla, że życie jest procesem
chemiczno - fizycznym, a tak zwana dusza nie istnieje, przyjaciel mój
wierzył, iż sztuczne reanimowanie umarłych może zależeć jedynie od
stanu tkanek, i że dopóki nie rozpoczną się procesy gnilne, zwłoki
wyposażone we wszystkie organy przy pomocy specjalnych środków
można ponownie przywrócić do szczególnego stanu zwanego życiem.
West w pełni zdawał sobie sprawę, iż psychiczne bądź intelektualne
życie może zostać bezpowrotnie zniszczone wskutek najdrobniejszej
nawet degeneracji sensytywnych komórek mózgowych
spowodowanej względnie krótkim okresem śmierci. Z początku miał
nadzieję wynaleźć reagent, który przywracałby życie przed
właściwym nadejściem śmierci, ale kolejne nieudane eksperymenty na
zwierzętach uświadomiły mu, iż naturalne i sztuczne przejawy życia
były niekompatybilne względem siebie.
Następnie zajął się eksperymentami na wyjątkowo młodych
okazach, wstrzykując im swój roztwór do krwi, tuż po ich zgonie. Ta
właśnie okoliczność sprawiła, iż profesorowie zaczęli odnosić się
nader sceptycznie do jego poczynań, uważając iż w żadnym z
przypadków, nie nastąpiła faktyczna śmierć obiektu badanego, nie
zadali sobie trudu, by przyjrzeć się całej sprawie bliżej i bardziej
racjonalnie. Dlatego, potem, jak władze uczelni zawiesiły jego
eksperymenty, West zwierzył mi się, iż postanowił w jakiś sposób

308
zdobyć świeże zwłoki i kontynuować w sekrecie badania, których nie
mógł już prowadzić otwarcie. Słuchanie go, gdy rozprawiał o
sposobach i celu swych działań było raczej makabryczne, gdyż na
uczelni nigdy sami nie przygotowywaliśmy obiektów do badań
anatomicznych. Kiedy kostnica nie mogła nam pomóc, sprawą
zajmowali się dwaj Murzyni, i raczej rzadko pytano ich o cokolwiek.
West był wówczas niskim, szczupłym młodzieńcem w
okularach, o delikatnych rysach twarzy, blond włosach i łagodnym
głosie, toteż mogło się wydawać niewiarygodne, że ktoś taki mógł
rozprawiać o nikłych korzyściach z poszukiwań obiektów do badań na
terenie cmentarza Christ Church i Potter's Fieid, ponieważ prawie
wszystkie chowane tam ciała były balsamowane, co rzecz jasna
obracało eksperymenty Westa w niwecz. Byłem wtedy jego
aktywnym i zagorzałym asystentem i pomagałem mu przy
podejmowaniu wszelkich decyzji, nie tylko dotyczących źródła ciał,
ale i znalezienia dogodnego miejsca, w którym moglibyśmy
prowadzić naszą ohydną pracę. To mnie przyszła na myśl opuszczona
farma za Meadow Hill, w której w pokojach na parterze urządziliśmy
laboratorium i salę operacyjną, a we wszystkich oknach zawiesiliśmy
czarne zasłony, by skutecznie zamaskować nasze nocne działania.
Dom stał z dala od drogi, w pobliżu zaś nie było żadnych
posesji, aczkolwiek konieczne było podjęcie wszelkich możliwych
środków ostrożności. Byle plotki o dziwnych światłach, rozpuszczone
przez nocnych marków mogły doprowadzić do fiaska całego naszego
przedsięwzięcia. Byliśmy zgodni, że w razie niespodziewanego
odkrycia przyznamy, iż jest to laboratorium chemiczne. Stopniowo
wyposażyliśmy naszą placówkę naukową w sprzęt zakupiony w
Bostonie, bądź wypożyczony cichaczem z uniwersytetu - staraliśmy
się zamaskować go tak, by laicy nie zdołali zorientować się do czego
służył - zaopatrzyliśmy się również w łopaty i oskardy, by przy ich
pomocy grzebać w piwnicy domu użyte do eksperymentów okazy.
Na uczelni mieliśmy piec krematoryjny, ale urządzenie było
zbyt drogie jak na nasze nieautoryzowane laboratorium. Ciała zawsze
stanowiły poważny problem, nawet truchła świnek morskich po
drobnych eksperymentach prowadzonych przez Westa w jego pokoju
w akademiku.
Przeglądaliśmy nekrologi, niczym ghule, gdyż poszukiwane

309
przez nas okazy musiały spełniać kilka podstawowych warunków. Po
pierwsze musiały być świeże i nie poddane zabiegom balsamującym,
nie mogły być również ofiarami żadnych powodujących deformację
chorób i musiały posiadać wszystkie organy.
Największą nadzieję pokładaliśmy w ofiarach wypadków. Przez
wiele tygodni nie słyszeliśmy o żadnym, który odpowiadałby naszym
wymaganiom, choć - z pozoru w imieniu uczelni, ale nie tak często by
zwrócić na siebie uwagę - rozmawialiśmy z władzami kostnicy i
szpitala. Dowiedzieliśmy się, że w każdym przypadku uniwersytet
miał prawo pierwszeństwa przy otrzymaniu ciał, toteż mogło okazać
się konieczne abyśmy pozostali w Arkham przez lato, kiedy zajęcia
miały nieliczne osobowo grupy semestru letniego.
Koniec końców, jednak uśmiechnęło się do nas szczęście, gdyż
któregoś dnia dowiedzieliśmy się o niemal idealnym dla nas
przypadku zgonu: poprzedniego ranka w Summer's Pond utonął
młody, silny robotnik i został niezwłocznie pochowany na koszt
miasta. Ciała nie zabalsamowano.
Tego popołudnia odnaleźliśmy nowy grób i postanowiliśmy
zabrać się do pracy krótko po północy.
Rozpoczęliśmy nasze makabryczne dzieło w czarną, mroczną
noc, choć wówczas nie znaliśmy jeszcze jedynej w swoim rodzaju
cmentarnej grozy, której przysporzyły nam późniejsze nasze
doświadczenia. Mieliśmy łopaty i zaciemnione naftowe lampy, bo,
choć wynaleziono już latarki, nie były wtedy jeszcze tak dobre jak
dzisiejsze, te tungstenowe.
Odkopywanie szło nam okropnie wolno i gdybyśmy byli
artystami moglibyśmy uznać naszą pracę za makabrycznie poetycką,
byliśmy jednak naukowcami toteż ucieszyliśmy się, gdy nasze łopaty
zgrzytnęły w drewno.
Kiedy pokrywa sosnowej skrzyni została zupełnie odkryta, West
zsunął się do dołu i zdjął wieko, po czym wyciągnął nieboszczyka z
trumny. Sięgnąłem w dół, wyciągnąłem go z dołu, po czym wraz z
Western przywróciliśmy grób do poprzedniego stanu. Cała sprawa
nieco nas zdenerwowała, zwłaszcza zaś sztywne ciało - nieruchome
oblicze naszej pierwszej zdobyczy - niemniej jednak zdołaliśmy
skutecznie zatrzeć wszelkie ślady nocnej wizyty. Kiedy
przyklepaliśmy łopatami ziemię na wierzchu grobu, włożyliśmy okaz

310
do płóciennego worka i wyruszyliśmy w powrotną drogę do starego
domu Chapmana, za Meadow Mili.
Tam, na prowizorycznym stole sekcyjnym w świetle silnej
acetylenowej lampy, okaz nie wyglądał zbyt upiornie. Był to
muskularny, i z wyglądu tępy osiłek, typ prostego plebejusza,
potężny, szarooki szatyn, jurny zwierzak, pozbawiony
psychologicznych subtelności i prawdopodobnie ograniczający
wszelkie witalne procesy do najbardziej zdrowych i prostych.
Teraz, z zamkniętymi oczyma wyglądał badziej na śpiącego niż
martwego, choć przeprowadzona przez mojego przyjaciela ekspertyza
wstępna, nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do jego
stanu.
Mieliśmy nareszcie to, czego West pragnął: prawdziwego trupa,
w idealnym stanie, gotowego do przyjęcia roztworu przygotowanego
zgodnie z nąjostrożniejszymi kalkulacjami i teoriami, do użycia na
ludzkim okazie. Napięcie z naszej strony stało się ogromne.
Wiedzieliśmy, że szansę na całkowity sukces są nikłe, i nie
mogliśmy wyzbyć się dojmującej zgrozy wynikającej z możliwości
groteskowych rezultatów częściowej animacji. Nasze największe
obawy związane były z umysłem i reakcjami "istoty", gdyż w czasie,
jaki upłynął od śmierci, bardziej delikatne komórki mózgowe mogły
ulec degradacji. Co do mnie, nadal ciekawiła mnie kwestia tak zwanej
"ludzkiej duszy" i lękałem się nieco sekretów, jakie mogły nam zostać
wyjawione przez kogoś, kto powrócił z zaświatów. Zastanawiałem się
jakie rzeczy mógł widzieć ów spokojny młodzian w niedostępnych
sferach i co mógłby nam opowiedzieć, gdyby został w pełni
przywrócony do życia. Jednak moja ekscytacja i zdumienie nie były
wszechogarniające, gdyż w dużej mierze podzielałem materializm
mojego przyjaciela. Był spokojniejszy ode mnie, gdy wpuścił pokaźną
dawkę swego roztworu do żyły trupa i błyskawicznie zabezpieczył
powstałą ranę.
Oczekiwanie było potworne, ale West nie zasypiał gruszek w
popiele. Co kilka chwil przykładał stetoskop do piersi okazu i
filozoficznie oznajmiał o negatywnych wynikach. Gdy po trzech
kwadransach okaz nie dał najmniejszych oznak życia, z wyraźnym
rozczarowaniem uznał roztwór za nieudany, ale postanowił
wykorzystać okazję i przed pozbyciem się ciała spróbować jeszcze

311
jednej, nieco zmienionej formuły. Tego wieczora wykopaliśmy w
piwnicy dół i przed świtem mieliśmy go zapełnić, bo choć
zaopatrzyliśmy dom w mocne zamki, chcieliśmy uniknąć wszelkiego,
najmniejszego nawet ryzyka, odkrycia naszych posępnych praktyk.
Poza tym następnego wieczoru ciało nie byłoby zbyt świeże. Dlatego
też, zabierając jedyną acetylenową lampę do sąsiedniego
laboratorium, pozostawiliśmy naszego milczącego gościa na stole, w
ciemności, i poświęciliśmy całą energię na sporządzenie nowego
roztworu; ważenie i odmierzanie mieszanki nadzorował West z niemal
fanatyczną troskliwością.
Upiorne zdarzenie nastąpiło nagle i zgoła nieoczekiwanie.
Przelewałem coś z jednego naczynia laboratoryjnego do drugiego, zaś
West pochylał się nad palnikiem spirytusowym, gdyż w tym
pozbawionym dopływu gazu domu nie można było podłączyć bunsena
- gdy z mrocznej czeluści pokoju, który niedawno opuściliśmy,
buchnął potok najbardziej przerażających, demonicznych wrzasków,
jakie mieliśmy kiedykolwiek okazję słyszeć.
Upiorny dźwięk nie mógłby być okropniejszy, nawet gdyby
otwarły się wszystkie bramy piekieł, i rozległo się dobiegające z
otchłani wycie potępionych, gdyż w tej jednej niesłychanej kakofonii
zawierała się cała nadnatura, groza i rozpacz animowanej natury, nie
ludzkiej, gdyż żaden człowiek nie byłby w stanie wydać z siebie
takich odgłosów. Mię myśląc wcale o naszym martwym okazie, obaj.
ja i West rzuciliśmy się jak spłoszone zwierzęta, w stronę najbliższego
okna, po czym przewracając naczynia laboratoryjne, lampę i retorty,
pognaliśmy jak szaleni w rozgwieżdżoną sielską, wiejską noc. Sądzę,
że krzyczeliśmy w czasie biegu zataczając się obłąkańczo,
aczkolwiek, gdy dotarliśmy do przedmieścia, pozwoliliśmy sobie na
odrobinę wytchnienia. Wyglądaliśmy teraz jak dwaj rewelersi,
wracający do domu z nocnej bibki.
Nie rozdzieliliśmy się, ale dotarliśmy do wynajętego pokoju
Westa, gdzie do świtu szeptaliśmy z ożywieniem, przy zapalonym
świetle. Do tej pory zdołaliśmy się już uspokoić, opracowaliśmy
racjonalne teorie i plany dalszego działania, abyśmy mogli przespać
resztę dnia; zajęcia postanowiliśmy sobie odpuścić.
Jednak wieczorem dwa artykuły w gazecie, zupełnie ze sobą nie
związane, sprawiły, iż ponownie odechciało się nam spać. Z

312
niewyjaśnionych przyczyn, stary, opuszczony dom Chapmanów
spłonął doszczętnie, do fundamentów; fakt ten byliśmy w stanie
wytłumaczyć, przewróconą podczas naszej pośpiesznej ucieczki
lampą naftową. Drugi artykuł wszakże, wspominał o próbie
zbezczeszczenia nowego grobu na Potter's Fieid, przy czym wydaje
się jakoby miast łopatą, ktoś próbował rozkopać ziemię gołymi
rękami. Tego nie byliśmy w stanie pojąć, ani wytłumaczyć, gdyż
łopatami bardzo starannie ubiliśmy ziemię na całym grobie.
Przez kolejnych siedemnaście lat, West często oglądał się przez
ramię i skarżył się, że słyszy za sobą odgłosy dziwnego stąpania. A
teraz zniknął.

2. Demon Plagi

Nigdy nie zapomnę upiornego lata, szesnaście lat temu, kiedy


Arkham, niczym anioł śmierci nawiedziła fala tyfusu. Właśnie przez
ową szatańską plagę rok ów tak dobrze wrył mi się w pamięć, przez
rzeczywisty terror przelatujący na nietoperzych skrzydłach ponad
stosami trumien w grobowcach Cmentarza Christ Church, niemniej
jednak w tamtym okresie byłem świadkiem jeszcze większego
koszmaru, koszmaru, o którym teraz, kiedy Herbert West zaginął,
wiem już tylko ja.
West i ja pracowaliśmy, po uzyskaniu dyplomów magisterskich,
jako asystenci na wydziale medycyny Uniwersytetu Miskatonic, zaś
mój przyjaciel stał się szeroko znany, z powodu swoich
eksperymentów prowadza cych do ożywiania umarłych.
Po rzezi - w imię nauki - niezliczonej ilości małych zwierzątek,
owo dziwaczne dzieło zostało ostentacyjnie przerwane nakazem
naszego sceptycznego dziekana, doktora Allana Malsey'a; mimo to
West kontynuował pewne testy potajemnie, w wynajętym pokoju w
akademiku, a w jednym przerażającym i niezapomnianym wypadku
wydobył ludzkie ciało z grobu na Potter's Fieid i przeniósł na
opuszczoną farmę za Meadow Mili.
Byłem z nim wówczas, i widziałem jak wstrzykuje do
nieruchomych żyt eliksir, mający, jak przypuszczał, pobudzić w
pewnym stopniu chemiczne i fizyczne procesy życiowe okazu.

313
Skończyło się to w potworny sposób -istnym delirium strachu,
które dawkowaliśmy stopniowo naszym starganym nerwom - zaś
West już nigdy od tej pory nie zdołał pozbyć się przyprawiającego o
obłęd wrażenia bycia prześladowanym i ściąganym.
Ciało nie było dość świeże; nie ulega wątpliwości, iż aby
odzyskać normalne zdolności mentalne, ciało musi być naprawdę
bardzo świeże; natomiast spalenie starego domu, uchroniło nas przed
koniecznością pogrzebania "istoty". Byłoby lepiej, gdybyśmy
wiedzieli, że spoczywa kilka stóp pod ziemią.
Po tym doświadczeniu, West na pewien czas zarzucił swoje
eksperymenty, niemniej jednak jego zapał urodzonego naukowca z
wolna zaczął powracać, znowu nagabywał władze uczelni o
umożliwienie mu dostępu do sali sekcyjnej i ludzkich okazów do prac,
które uważał za ogromnie ważne. Jego prośby i błagania spełzły na
niczym. Decyzja doktora Malsey'a była niepodważalna, a wszyscy
profesorowie z uczelni podzielali decyzję ich szefa. W radykalnej
teorii reanimacji dostrzegli jedynie niedojrzałe wynaturzenia młodego
entuzjasty, którego szczupła sylwetka, blond włosy, niebieskie oczy
za okularami w drucianych oprawkach i łagodny glos nie pozwalały
domyślać się nadnaturalnej diabolicznej wręcz mocy zimnego mózgu,
którym był obdarzony.
Widzę go teraz takim, jakim był wtedy - i przeszywa mnie
dreszcz. Jego twarz sposępniała, ale nigdy się nie postarzała. A teraz
w Sefton miało miejsce to okropne zdarzenie, a West zaginął...
Ostatecznie West pokłócił się z doktorem Malsey'em pod koniec
naszego ostatniego semestru, przed obroną pracy, a wymiana zdań
jaką odbyli nie była bynajmniej stonowana, przy czym mój przyjaciel,
bardziej niż dobrotliwy dziekan nie popisał się ogładą. Czuł, że stale i
zgoła irracjonalnie opóźniano jego wiekopomne dzieło; dzieło, które
rzecz jasna mógł kontynuować w latach późniejszych, ale które
pragnął rozpocząć, gdy miał jeszcze dostęp do sal i sprzętu na
uniwersytecie.
Fakt, iż starsi tradycjonaliści zignorowali rezultaty jego
eksperymentów na zwierzętach i uparcie zaprzeczali możliwościom
reanimacji, był dla młodego, pełnego temperamentu, logicznego
umysłu Westa wielce odrażający i niemal niezrozumiały. Jedynie
większa dojrzałość mogła pomóc mu w zrozumieniu chronicznych

314
ograniczeń umysłowych ludzi typu "profesorowie - doktorzy",
będących produktami pokoleń patetycznych Purytanów, łagodnych,
sumiennych, niekiedy dobrodusznych i życzliwych, aczkolwiek
zawsze nietolerancyjnych, ograniczonych, nastawionych
tradycjonalistycznie i pozbawionych perspektyw. Wiek jest bardzo
łaskawy dla tych niedoskonałych, acz wielkodusznych osobników,
których największą słabością była bojaźliwość i którzy są ostatecznie
karani powszechnym wyszydzeniem, za swe intelektualne grzechy,
grzechy takie jak: ptolemeizm, kalwiznizm, anty-darwinizm, anty-
Nietzscheanizm czy wszelkie odmiany sabbateanizmu.
Westowi - ostatecznie młodemu człowiekowi - pomimo jego
cudownych naukowych osiągnięć, brakowało cierpliwości w
stosunkach z dobrotliwym doktorem Malsey'em i jego
wykształconymi kolegami. Tłumił w sobie coraz większe oburzenie, a
w głębi serca pragnął w jakiś widowiskowy i dramatyczny sposób
udowodnić swoje teorie tym tępym jajogłowym. Jak większość
młodych, tak i on snuł skomplikowane marzenia na jawie, marzenia o
zemście, triumfie i ostatecznym, wielkodusznym przebaczeniu.
I wtedy pojawiła się zaraza, uśmiechnięta i zabójcza.
przybywająca wprost z koszmarnych jaskiń Tartaru. Zanim się
zaczęła, West i ja zdążyliśmy obronić prace, ale pozostaliśmy na
uczelni w charakterze asystentów dla semestru letniego, toteż
znajdowaliśmy się w Arkham, kiedy plaga z iście demoniczną furią
uderzyła na miasto. Choć nie byliśmy jeszcze licencjonowanymi
lekarzami, mieliśmy już tytuły magisterskie i w miarę jak rosła liczba
zagrożonych, posłano nas pospiesznie, byśmy pomagali chorym.
Sytuacja niemal całkowicie wydostała się spod kontroli, a ludzie marli
jak muchy, tak że grabarze nie mogli nadążać z pochówkiem.
Pogrzeby bez balsamowania zwłok przeprowadzano
błyskawicznie, jeden za drugim i nawet krypta grobowca na
cmentarzu Christ Church była zastawiona trumnami pełnymi nie
zabalsamowanych zmarłych. Te okoliczności nie mogły nie wywrzeć
żadnego wrażenia na Weście, który często zastanawiał się nad ironią
całej sytuacji: tyle świeżych okazów, a mimo to nie miał żadnego do
swoich zawieszonych eksperymentów!
Byliśmy przeraźliwie przepracowani, a upiorne napięcie
umysłowe i nerwowe wprawiło mojego przyjaciela w grobowy

315
nastrój.
Jednak łagodni wrogowie Westa również obarczeni byli
piętrzącymi się coraz bardziej obowiązkami. Uczelnia została
zamknięta, a każdy lekarz z wydziału medycyny niósł pomoc w walce
z plagą tyfusu. Doktor Malsey zasłużył się szczególnie w ofiarnej
służbie, poświęcając swe wyjątkowe umiejętności i nie słabnącą
energię ducha przypadkom, które inni porzucali, z uwagi na
niebezpieczeństwo, lub ich ewidentną beznadziejność. W ciągu
miesiąca nieustraszony dziekan stał się ludowym bohaterem,
aczkolwiek wydawał się absolutnie nieświadomy swojej sławy
walcząc z wyczerpaniem, gdyż o mało nie padał z nóg wskutek
Fizycznego zmęczenia i wycieńczenia psychicznego. West nie potrafił
ukryć podziwu dla męstwa swego przeciwnika, ale również i z tego
powodu pragnął, z jeszcze większą determinacją, udowodnić mu
prawdziwość swych zadziwiających doktryn.
Wykorzystując dezorganizację i chaos, zarówno w pracy
uczelni, jak i w lokalnych przepisach dotyczących ochrony zdrowia,
zdołał zdobyć świeże zwłoki, przetransportować je nocą do sali
sekcyjnej na uniwersytecie i tam, w mojej obecności, wstrzyknął
trupowi zmodyfikowaną wersję swego roztworu. Istota faktycznie
otworzyła oczy, ale tylko wpatrywała się w sufit z wyrazem
porażającej duszę zgrozy, zanim popadła w stan całkowitego
odrętwienia, z którego nic nie mogło jej wytrącić. West stwierdził, iż
nie było dostatecznie świeże -gorące, letnie powietrze nie wpływa
korzystnie na zwłoki. Tymczasem o mało nas nie przyłapano, zanim
zdążyliśmy spalić ciało, i West wątpił czy byłoby rozsądnym
powtarzanie jego śmiałego wyczynu związanego z nieco innym
wykorzystaniem uczelnianego laboratorium.
Epidemia osiągnęła swą kulminację w sierpniu. West i ja o mało
nie wyzionęliśmy ducha, zaś czternastego tego miesiąca zmarł doktor
Malsey. Piętnastego wszyscy studenci przybyli na pospiesznie
wyprawiony pogrzeb i kupili ogromny wieniec, choć ten ostatni, znikł
pośród góry kwiatów i wieńców przysłanych przez zamożnych
mieszkańców Arkham i przez radę miejską. Była to bądź co bądź,
sprawa publiczna, gdyż dziekan z całą pewnością był publicznym
beneficjentem. Po pogrzebie wszyscy byliśmy nieco przygnębieni i
spędziliśmy popołudnie w barze Izby Handlowej, gdzie West,

316
pomimo iż wstrząśnięty śmiercią swego głównego przeciwnika,
zmroził nas wszystkich wzmiankami o swych śmiałych teoriach.
Większość studentów pod wieczór udała się do domów, lub
miała jakieś obowiązki, ale West przekonał mnie abym pomógł mu
uczynić tę noc, nocą przez duże M. Właścicielka domu, w którym
West wynajmował pokój, zobaczyła nas, jak wchodziliśmy tam, około
drugiej nad ranem, w towarzystwie trzeciego mężczyzny, którego
wspólnie z Herbertem podtrzymywaliśmy i powiedziała swemu
mężowi, iż niewątpliwie musieliśmy sobie dobrze podjeść i z całą
pewnością nie wylewaliśmy przy tym za kołnierz.
Owa zgryźliwa kobieta miała najwyraźniej rację, gdyż około
trzeciej nad ranem cały dom został postawiony na nogi wrzaskami
dobiegającymi z pokoju Westa. a gdy wdarto się do środka,
wyważając drzwi, znaleziono nas obu nieprzytomnych, leżących na
zbryzganym krwią dywanie, pobitych, podrapanych i posiniaczonych,
zaś wokół nas po podłodze walały się potłuczone szczątki butelek i
instrumentów Westa. Jedynie otwarte okno powiedziało im, co się
stało z naszym napastnikiem, a wic to zastanawiało się, jak udało mu
się przeżyć przerażający skok z okna pierwszego piętra na znajdujący
się poniżej trawnik. W pokoju natrafiono na fragmenty dziwnego
odzienia, ale West odzyskawszy przytomność wyjaśnił, że nie
należały do obcego, lecz były obiektami zebrany mi w celu dokonania
analizy bakteriologicznej w związku z badaniami dotyczącymi
przenoszenia zakażeń bakteryjnych.
Nakazał spalić je tak szybko jak to możliwe, w dostatecznie
dużym kominku. Policji zeznaliśmy, że nie znaliśmy tożsamości
człowieka, który nas napadł. Był to, jak stwierdził rzeczowo West,
zwykły nieznajomy, którego spotkaliśmy w jednym z tych
anonimowych barów w śródmieściu. Zachowaliśmy się raczej
jowialnie i ani West, ani ja nie złożyliśmy wniosku o ściganie naszego
krewkiego kompana.
Tej samej nocy w Arkham rozpoczął się nowy koszmar,
koszmar który, moim zdaniem, przewyższył nawet grozę plagi tyfusu.
Cmentarz Christ Church stał się sceną potwornej zbrodni; nocny stróż
został rozdarty na śmierć w sposób, nie tylko zbyt okrutny, by można
go było tu przytoczyć, ale który wzbudził wątpliwości co do tego, czy
sprawca zabójstwa był w ogóle człowiekiem. Ofiarę po raz ostatni

317
widziano żywą już po północy, a o świcie odkryto jej rozszarpane na
strzępy szczątki. Przesłuchano kierownika cyrku z pobliskiego
miasteczka Bolton, ale mężczyzna zaklinał się, że wszystkie jego
drapieżniki znajdowały się zamknięte bezpiecznie w swoich klatkach.
Ci, którzy znaleźli ciało zauważyli ślady krwi prowadzące do
zbiorowego grobowca, na betonie zaś, za bramą, widniała niewielka
kałuża szkarłatu. nieco słabsze ślady wiodły w kierunku lasu, ale w
pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd się urywały.
Następnej nocy diabły tańczyły na dachach Arkham, a wiatr
zawodził bluźniercze, szalone pieśni. Poprzez nękane plagą miasto
przemykała klątwa, o której wielu sądziło, iż była gorsza od zarazy, a
nieliczni szeptali, że stanowiła ucieleśnienie demonicznej duszy
samego moru.
Bezimienna istota, pozostawiająca po sobie krwawe ślady,
wdarła się do ośmiu domów, a pokłosiem wizyty owego milczącego,
sadystycznego monstrum było siedemnaście zmasakrowanych,
niemożliwych do rozpoznania szczątków ciał.
Kilka osób, które zdołało ją dostrzec w ciemności stwierdziło, iż
była biała i wyglądała, jak zdeformowana małpa albo
antropomorficzny czart, nie zawsze zdarzało mu się pozostawiać
ofiarę w takim stanie, w jakim była gdy ją zaatakował, gdyż niekiedy
bywał głodny. Zabił w sumie czternaście osób - trzy, które padły
ofiarą zarazy, zastał w ich domach już martwe.
Trzeciej nocy grupka zapalonych poszukiwaczy zdołała ją
pochwycić w domu przy Crane Street, opodal miasteczka
uniwersyteckiego Miskatonic. Obława była zorganizowana nader
przemyślnie i bez rozgłosu, dzięki pomocy ochotniczych stacji
radiowych. Z powodu generalnego alarmu i podjętych środków
ostrożności, tym razem były już tylko dwie ofiary, zaś pojmanie
sprawcy odbyło się bez strat w ludziach.
W końcu istota została powstrzymana przez kulę -ale tylko
zraniona, nie zabita - po czym przewieziono ja do miejscowego
szpitala, przy powszechnej ekscytacji i odrazie ze strony ogółu.
Był to bowiem człowiek. Co do tego nie ulegało wątpliwości,
pomimo ohydnych oczu, małpiej niemoty i demonicznej dzikości.
Opatrzono mu ranę i wywieziono do zakładu dla obłąkanych w
Sefton, gdzie przez szesnaście kolejnych lat, stworzenie to zawzięcie

318
biło głową w wyłożone miękką gąbką ściany swojej celi, aż do
niedawnego incydentu, kiedy, w okolicznościach, o których mało kto
chce wspominać, zdołało uciec. Tym co przyprawiło grupę
poszukiwaczy z Arkham o największą odrazę, było oblicze bestii -
kiedy w końcu ją umyto i doprowadzono do porządku - ironiczne,
niewiarygodne wręcz podobieństwo do uczonego samarytanina,
szlachetnego męczennika, który został pochowany zaledwie przed
trzema dniami: świętej pamięci doktora Allana Malsey'a. dobroczyńcy
publicznego i dziekana wydziału medycyny Uniwersytetu Miskatonic.
Dla zaginionego Herberta Westa, jak i dla mnie, reakcją na ten
fakt było bezgraniczne obrzydzenie i zgroza. Wzdragam się, jeszcze
dzisiaj, kiedy o tym myślę, bardziej nawet niż tamtego ranka, kiedy
West mruknął przez bandaże:
- "Do diaska, nie było dość świeże!"

3. Sześć strzałów w blasku księżyca.

Jest rzeczą raczej niesłychaną, by oddawać, jeden za drugim,


sześć strzałów z rewolweru, skoro przypuszczalnie wystarczyłby tylko
jeden, ale w życiu Herberta Westa było doprawdy wiele niezwykłości.
Ma ten przykład, nie często zdarza się, że młody lekarz, opuszczający
uczelnię, ukrywa powody dotyczące, takiego a nie innego wyboru
domu czy gabinetu, jednak w przypadku Westa tak właśnie było.
Kiedy uzyskaliśmy dyplomy i wypłynęliśmy na szerokie wody, by
rozpocząć prywatną praktykę, staraliśmy się, możliwie najdyskretniej
pomijać fakt, iż wybraliśmy nasz dom, ponieważ znajdował się na
uboczu i w miarę niedaleko cmentarza.
Odosobnienie tego typu rzadko pozbawione jest przyczyn - i z
nami było podobnie - gdyż badania jakie prowadziliśmy wymagały
raczej niezbyt popularnych i niemile widzianych rozwiązań. Z pozoru
byliśmy zwykłymi lekarzami, ale w głębi serca nasze działania
skierowane były ku większemu i bardziej przerażającemu celowi.
Herbert West bowiem poświęcił swe życie prowadzeniu poszukiwań
pośród mrocznych i zakazanych "krain nieznanego", na rubieżach
których miał nadzieję odkryć tajemnicę życia i przywracania zimnej,
cmentarnej gliny do stanu niekończącej się animacji. Tego typu

319
badania wymagają dziwnych materiałów - między innymi świeżych
ludzkich ciał - i aby mieć ich stały zapas, należało prowadzić ciche i
spokojne życie nieopodal' miejsca ich spoczynku.
West i ja poznaliśmy się na studiach, i tylko ja jeden byłem
nastawiony przychylnie do jego okropnych eksperymentów, tak że w
miarę upływu czasu stałem się jego nieodłącznym asystentem. Dzięki
poparciu uniwersytetu załatwiono nam praktykę w Bolton,
przemysłowym mieście opodal Arkham, gdzie mieściła się nasza
uczelnia. Fabryka Włókiennicza Bolton, to największy tego typu
zakład w dolinie Miskatonic, a zatrudnieni tam cudzoziemcy bywają
nader częstymi gośćmi u lokalnych lekarzy. Wybraliśmy nasz dom z
największą troskliwością, decydując się na zajęcie ostatniego, raczej
zapuszczonego domku na samym końcu Pond Street, o pięć minut od
najbliższego sąsiedztwa i oddalonego od miejscowego cmentarzyka
łąką, przedzieloną w połowie wąskim pasmem, leżącego na północy,
dość gęstego lasu.
Odległość była większa, niż byśmy sobie tego życzyli, ale po tej
stronie łąki nie było innego domu, zaś te po przeciwnej nie podlegały
okręgowi fabryki. Niemniej jednak, byliśmy ogólnie zadowoleni, gdyż
pomiędzy naszym domem a złowieszczym źródłem zaopatrzenia, nie
było domów mieszkalnych. Fakt, szło się tam dosyć długo,
aczkolwiek bez najmniejszych przeszkód mogliśmy przynosić nasze
milczące obiekty badań do domu.
Od samego początku nasza praktyka ruszyła ostro z kopyta,
mieliśmy dostatecznie dużo pracy, by jako młodzi lekarze poczuć się
zadowoleni, ale i na tyle dużo, byśmy poczuli się znudzeni i
zatroskani, gdyż rzecz jasna, interesowało nas wówczas coś zupełnie
innego.
Robotnicy z fabryki byli raczej krewkiej natury, i poza wieloma
naturalnymi potrzebami, musieli wyładowywać swój temperament w
rozlicznych bójkach na pięści i noże, dzięki czemu mieliśmy obaj z
Western pełne ręce roboty. Jednak nasze umysły pochłonięte były w
głównej mierze sekretnym laboratorium, które urządziliśmy w
piwnicy: było tam światło elektryczne i długi stół, na którym późną
nocą składaliśmy wykopane z cmentarza okazy Westa, by wstrzyknąć
im do żył rozmaite roztwory. West jak szalony prowadził szeroko
zakrojone eksperymenty, usiłując wynaleźć miksturę, która na nowo

320
pobudziłaby wszelkie funkcje życiowe organizmu, zahamowane przez
proces zwany potocznie śmiercią, ale natrafiał w swych badaniach na
wiele ogromnych przeszkód. Dla poszczególnych gatunków trzeba
było preparować oddzielne specyfiki, to co nadawało się dla świnek
morskich, nie służyło ludziom, zaś inne gatunki wymagały jeszcze
większych modyfikacji.
Ciała musiały być wyjątkowo świeże, gdyż już lekki rozkład
tkanki mózgowej czynił idealną reanimację niemożliwą. nie ulega
wątpliwości, iż największym problemem było pozyskiwanie możliwie
jak najświeższych ciał;
West podczas swych sekretnych badań na uczelni miał
przerażające doświadczenia ze zwłokami wątpliwej świeżości.
Rezultaty częściowej lub niedoskonałej animacji były bardziej
przerażające, niż zupełne niepowodzenia, i obaj mieliśmy szokujące
wspomnienia kilku tego typu przypadków. Poza tym, od czasu naszej
pierwszej demonicznej sesji na opuszczonej farmie, na Meadow Mill
w Arkham, dręczyło nas dziwne, mroczne uczucie zagrożenia, zaś
West, ów spokojny, niebieskooki blondyn -okularnik, pomimo iż pod
wieloma względami przypominał robota wykazującego mechanicznie
naukowe czynności, zwierzał mi się często, że ma wrażenie, jakby
ktoś go śledził. Owo niejasne odczucie - wywołane było przez
stargane nerwy, wzmożone niezaprzeczalnie niepokojącym faktem, iż
co najmniej jeden z naszych okazów wciąż jeszcze pozostawał przy
życiu: owa przerażająca drapieżna istota, zamknięta w pokoju bez
klamek, w zakładzie w Sefton. i był jeszcze drugi fakt: nasz pierwszy
okaz, o którego losie nigdy się nie dowiedzieliśmy.
W Bolton mieliśmy szczęście; jeżeli chodzi o okazy do badań,
powiodło się nam dużo lepiej niż w Arkham. Nie minął tydzień,
odkąd się tam zadomowiliśmy, gdy trafiła się nam ofiara wypadku.
Wykopaliśmy ją w nocy, po pogrzebie, a zanim roztwór przestał
działać, otworzyła oczy, i ich wyraz wydawał się całkiem racjonalny.
Straciła rękę; być może odnieślibyśmy większy sukces, gdyby ciało
nie było uszkodzone.
Pomiędzy tym dniem, a styczniem przyszłego roku dokonaliśmy
trzech kolejnych eksperymentów: jeden zakończył się kompletnym
fiaskiem, w drugim nastąpiły zauważalne ruchy mięśni okazu, w
trzecim zaś, najbardziej wstrząsającym, obiekt wyprostował się i

321
krzyknął. Potem nastąpił raczej pechowy okres - było mniej zgonów, a
jeżeli już miały miejsce, okazy były zbyt chore, lub zbyt okaleczone,
by mogły służyć do naszych celów.
Śledziliśmy uważnie okoliczności i przyczyny każdego ze
zgonów.
Pewnej marcowej nocy, nieoczekiwanie trafił w nasze ręce okaz
nie pochodzący z Potter's Field. W Bolton, przeważający duch
purytanizmu umieścił boks w kategorii sportów zakazanych, z
typowym rzecz jasna rezultatem. nielegalne walki były wśród
robotników fabryki na porządku dziennym, zaś od czasu do czasu w
pojedynkach brał udział zawodowy talent bokserski, niższego
szczebla. Taki właśnie pojedynek odbył się owej ciemnej zimowej
nocy, i najwidoczniej zakończył się w nader brutalny sposób, skoro do
naszego domu przybyło cichaczem dwóch mocno zdenerwowanych
Polaków, prosząc nas usilnie - i szeptem - abyśmy pospieszyli do
sekretnego i nie cierpiącego zwłoki przypadku. Poszliśmy za nimi do
opuszczonej stodoły, gdzie niewielka gromadka przerażonych
cudzoziemców - jaka zdecydowała się tam pozostać - wpatrywała się
w milczącą czarną sylwetkę leżącą na podłodze.
Pojedynek odbył się pomiędzy Kidem O'Brienen, potężnie
zbudowanym - a obecnie drżącym, jak osika, młodzieńcem o
haczykowatym nosie, a Buckiem Robinsonem znanym jako "Dymek z
Harlemu". Czarny został znokautowany i nawet pobieżne badania
powiedziały nam, że człowiek ów już nigdy nie wstanie. Był
odrażającym, przypominającym goryla osiłkiem, o nienormalnie
długich ramionach, które nieodmiennie kojarzyły mi się z małpimi, a
jego oblicze przywodziło myśli o niewypowiedzianych, mrocznych
tajemnicach Konga i dźwiękach tamtamów rozbrzmiewających
podczas każdej pełni księżyca, nieszczęsnych widzów pojedynku
ogarnęła zgroza; nie wiedzieli, jak zachowałaby się policja, gdyby
cala sprawa nie została zatuszowana, i zareagowali z nieskrywaną
wdzięcznością, gdy West, pomimo moich mimowolnych oporów,
zaproponował, że po cichu pozbędzie się ciała, zamierzając - o czym
doskonale wiedziałem - wykorzystać je do swoich mrocznych celów.
Bezśnieżny krajobraz skąpany był w księżycowym blasku, my
zaś przyodziawszy trup, zanieśliśmy go do domu, przez opustoszałe
uliczki i puste łąki, podobnie jak uczyniliśmy to owej przerażającej

322
nocy w Arkham. Zbliżyliśmy się do domu przez łąkę, od tyłu,
wnieśliśmy nasz okaz do środka tylnym wejściem i znieśliśmy
schodami do piwnicy, tam zaś przygotowaliśmy go do zwyczajowego
eksperymentu. Masz lęk przed policją był tak absurdalnie wielki, że
nadłożyliśmy czasu i drogi, aby ominąć pojedynczego policjanta
patrolującego ten teren.
Rezultat był nieco bezbarwny i zgoła rozczarowujący. Pomimo
iż nasz okaz wyglądał upiornie i groźnie, okazał się absolutnie
nieczuły na wszelkie roztwory, jakie wstrzyknęliśmy w jego czarne
ramię, roztwory, które przygotowaliśmy bazując jedynie na
doświadczeniach z białymi okazami. Gdy świt był już niepokojąco
blisko, przenieśliśmy ciało przez pola, na skraj lasu opodal cmentarza
i pogrzebaliśmy tam, w najlepszym grobie jaki byliśmy w stanie
wykopać w zmarzniętej ziemi.
Po milczącym powrocie, położyłem się otępiały, nie reagując na
księżyc świecący mi prosto w oczy. I nagle rozległo się jednostajne
stukanie do tylnych drzwi. West również je usłyszał i wszedł do
mojego pokoju. Miał na sobie koszulę nocną i pantofle; w jednym
ręku trzymał rewolwer, w drugim zaś latarkę. Sądząc z rewolweru,
bardziej spodziewał się wizyty kogoś innego, niż policji.
- Lepiej chodźmy we dwóch - wyszeptał. - Tak czy inaczej,
lepiej żebyśmy otworzyli - może to jakiś pacjent, tylko tym kretynom
mogło wpaść do głowy, by dobijać się do tylnego wejścia.
Zeszliśmy cichutko, ostrożnie, po schodach, ogarnięci
częściowo tylko usprawiedliwionym lękiem, po części zaś, nasze
obawy wynikały jedynie z nietypowej pory, o jakiej ów tajemniczy
gość zawitał w nasze progi. Łomotanie nie ustawało, a wręcz
przeciwnie, wyraźnie przybrało na sile. Kiedy dotarliśmy do drzwi,
ostrożnie odsunąłem zasuwę i otworzyłem je gwałtownie, a gdy
srebrzysty księżycowy blask spłynął na znajdującą się za nimi postać,
West uczynił zdumiewającą rzecz. Pomimo oczywistego zagrożenia
jakie niosło zwracanie na siebie uwagi, które mogło doprowadzić do
fatalnej w skutkach wizyty policji i męczących przesłuchań - mój
przyjaciel, nagle gwałtownie, i zgoła niepotrzebnie, opróżnił cały
bębenek rewolweru, faszerując naszego nocnego gościa ołowiem.
Okazało się bowiem, iż nie był to policjant. W upiornym blasku
księżyca, na progu czaił się gigantyczny, zdeformowany stwór, rodem

323
z najgorszych koszmarów - szklistookie, czarne widmo, kucające na
progu, prawie na czworakach, pokryte grudami ziemi, liśćmi i pędami
winorośli, zbryzgane zaschniętą posoką i trzymające między
błyszczącymi zębami śnieżnobiały, potworny cylindryczny przedmiot
zakończony drobną rączką.

4. Krzyk umarłego

Krzyk wyjącego nieboszczyka sprawił, iż w moim sercu zrodził


się lęk przed Herbertem Western, nie tłumiona, jawna zgroza, która
dominowała w ostatnich latach naszej współpracy. To całkiem
normalne, że coś takiego, jak wrzask trupa, powinno budzić
przerażenie; niemniej jednak byłem przyzwyczajony do tego typu
rzeczy, a ten przypadek wstrząsnął mną jedynie ze względu na
niezwykłe okoliczności. I, jak już wspomniałem, to nie samego trupa
zacząłem się obawiać.
Herbert West, którego byłem współpracownikiem i asystentem,
przejawiał naukowe zainteresowania przekraczające zwyczajową
rutynę małomiasteczkowego lekarza. Z tego właśnie powodu, kiedy
uzyskał praktykę w Bolton, wybrał stojący na uboczu dom, niedaleko
cmentarza. Mówiąc krótko i dobitnie, głównym zainteresowaniem
Westa było potajemne studiowanie fenomenu życia i śmierci,
prowadzące do reanimowania zmarłych za pomocą zastrzyków z
roztworem pobudzającym. Właśnie ze względu na owe upiorne
eksperymenty, konieczny był stały dostęp do bardzo świeżych
ludzkich ciał; bardzo świeżych, ponieważ nawet najdrobniejszy
rozkład bezpowrotnie niszczył strukturę mózgu; a ludzkich, gdyż
okazało się, iż roztwór ów musiał być preparowany w różny sposób
dla różnych typów organizmów.
Zginęły setki królików i świnek morskich, które następnie
zostały poddane terapii, ale okazało się, iż brnęliśmy w ślepą uliczkę.
West nigdy nie odniósł pełnego sukcesu, ponieważ nigdy nie udało
mu się zdobyć dostatecznie świeżych zwłok.
Tym, czego pragnął były trupy, z których dopiero co uciekło
życie; ciała, ze wszystkimi komórkami nienaruszonymi, zdolnego do
ponownego przyjęcia impulsu, prowadzącego ku formie ruchu zwanej

324
życiem. Istniała nadzieja, że to drugie, sztuczne życie może być
powtarzane, dzięki seriom zastrzyków, ale dowiedzieliśmy się, że
zwyczajne, naturalne życie nie reaguje na ten typ działań. Aby
uzyskać w pełni sztuczną formę życia, prawdziwe życie musi przestać
istnieć, okazy muszą być bardzo świeże, ale przy tym faktycznie
martwe.
Przerażające eksperymenty rozpoczęły się, kiedy West i ja
byliśmy studentami na wydziale medycyny Uniwersytetu Miskatonic,
po raz pierwszy mając pełną świadomość w pełni mechanistycznej
natury życia. Było to już siedem lat temu, ale od tego czasu West ani
trochę się nie zmienił: nadal był niskim, blondwłosym, gładkolicym
okularnikiem o łagodnym głosie i tylko od czasu do czasu, lodowaty
błysk w jego oku mówił o narastającym i przybierającym na sile
fanatyzmie jego charakteru, spowodowanym przez nie słabnący
nacisk jego upiornych poszukiwań. Nasze doświadczenia byty często
wyjątkowo odrażające - zwłaszcza zaś, rezultaty nieudanych
reanimacji, kiedy to bryły cmentarnej gliny dzięki rozmaitym
modyfikacjom ożywczego roztworu stawały się przerażającą,
nienaturalną i bezmózgową formą ruchu.
Jedna z istot wydala przeraźliwy, rozdzierający dusze i nerwy
wrzask; inna ożywszy gwałtownie, pobiła nas obu do nieprzytomności
i uciekła ogarnięta morderczym szałem, nim zdołano ją pochwycić i
umieścić za kratami zakładu dla obłąkanych; jeszcze inna, odrażające,
afrykańskie monstrum, wygrzebało się z płytkiego grobu i dokonało
potwornego czynu, West musiał zastrzelić ten obiekt, nie mogliśmy
zdobyć ciał dostatecznie świeżych, aby po dokonaniu reanimacji
wykazywały chęć rozumnego myślenia; w efekcie prowadzonych
przez nas badań powstawały tylko bezimienne koszmarne upiory,
niepokój budziła myśl, że jeden, a może nawet dwa z tych potworów,
wciąż jeszcze żyły - świadomość ta spędzała nam sen z powiek.
Jednak mimo tego, jedyne czym się niepokoiliśmy to trudność
zdobycia dostatecznie świeżych okazów do naszych eksperymentów.
West był bardziej zapalony ode mnie, toteż niekiedy odnosiłem
wrażenie, że patrzył na każdą zdrową, czerstwą, żywą fizys, niczym
na potencjalny okaz do reanimacji.
Dopiero w lipcu 1910 roku pech związany ze zdobywaniem
okazów zaczął się odwracać.

325
Wyjechałem wówczas na dłuższą wizytę do moich rodziców w
Illinois, a kiedy wróciłem, zastałem Westa w stanie jednoznacznego
podniecenia. Z ekscytacją, poinformował mnie. że
najprawdopodobniej udało mu się rozwiązać problem świeżości ciał, a
dokonał tego, podchodząc do owej kwestii z zupełnie innej strony,
mianowicie dzięki sztucznej konserwacji.
Wiedziałem, że pracował nad nową i wielce niezwykłą
mieszanką balsamującą i nie zdziwiło mnie, gdy okazało się, iż jego
trud zakończył się sukcesem; jednak dopóki nie wyjaśnił mi
szczegółów, byłem raczej zdumiony, jak tego typu mieszanka
mogłaby pomóc w naszym dziele, skoro uszkodzenie zwłok,
stanowiące nasz najpoważniejszy problem, spowodowane było
procesami gnilnymi rozpoczynającymi się, zanim obiekty trafiały w
nasze ręce.
Teraz przekonałem się, że West doskonale zdawał sobie z tego
sprawę. Stworzył mianowicie substancję nadającą się raczej do
przyszłego, niż natychmiastowego użycia licząc, że los ponownie
ześle mu jakiegoś świeżego i nie pochowanego umrzyka, tak jak przed
laty, kiedy trafił się nam Murzyn, zabity w pięściarskim pojedynku, w
Bolton.
Ostatecznie los się do niego uśmiechnął, gdyż obecnie w
sekretnym piwnicznym laboratorium znajdowało się ciało, którego
proces rozkładu, z całą pewnością, nie mógł się jeszcze rozpocząć.
West nie ośmielił się prorokować, jak potoczy się reanimacja, i czy
mógł liczyć na ożywienie umysłu trupa. Eksperyment byłby
kamieniem milowym w naszych badaniach, postanowił więc
zatrzymać nowe zwłoki do mego powrotu, tak byśmy obaj mogli, w
tradycyjny sposób, być świadkami tego niezwykłego spektaklu.
West powiedział mi w jaki sposób zdobył okaz. Był to żwawy,
rześki mężczyzna, dobrze ubrany przyjezdny, który dopiero co
wyszedł z pociągu, gdyż miał załatwić jakieś interesy w fabryce
włókienniczej. Wędrówka przez miasto była długa i zanim przybysz
zatrzymał się przy naszym domu, aby spytać o drogę do fabryki, ni
stąd, ni zowąd jego serce zaczęło szwankować. Odmówił przyjęcia
kropli nasercowych, a w chwilę potem skonał. Można by
przypuszczać, iż zwłoki te zostały zesłane Westowi przez niebiosa.
Podczas swej krótkiej rozmowy z Western przybysz stwierdził,

326
że w Bolton był zupełnie nie znany, a po przeszukaniu jego kieszeni
okazało się, iż nazywał się Robert Leavitt, pochodził z St. Louis i
prawdopodobnie nie miał rodziny, która mogłaby zacząć zadawać
pytania w związku z jego zniknięciem. Gdyby mężczyzny tego nie
udało się przywrócić do życia, nikt nie dowiedziałby się o naszym
eksperymencie. Flasze okazy grzebaliśmy w gęstym paśmie leśnym,
pomiędzy domem a cmentarzem. Gdyby jednakże został on ożywiony,
zyskalibyśmy sobie sławę i poczesne miejsce w panteonie nauki.
Dlatego też. West niezwłocznie wstrzyknął do nadgarstka trupa
mieszankę, dzięki której okaz miał w stanie pełnej świeżości doczekać
do dnia mego powrotu. Kwestia przypuszczalnie słabego serca, która
w moim rozumowaniu stanowiła poważne zagrożenie naszego
eksperymentu, najwyraźniej nie trapiła Westa zanadto. Nareszcie miał
nadzieję na uzyskanie tego, czego nie zdołał dotychczas osiągnąć:
ponowne zapalenie iskierki inteligencji i być może przywrócenie
światu normalnej, żywej istoty.
Tak więc nocą osiemnastego lipca 1910 roku Herbert West i ja
staliśmy w piwnicznym laboratorium i wpatrywaliśmy się w białą,
milczącą sylwetkę skąpaną w oślepiającym blasku łukowych lamp.
Mieszanka balsamująca zadziałała zadziwiająco skutecznie, ponieważ
kiedy patrzyłem z fascynacją na silnie zbudowane zwłoki, nie
wykazujące od dwóch tygodni oznak zesztywnienia, mimowolnie
spytałem Westa czy ten człowiek na pewno nie żyje. Upewnił mnie o
tym skwapliwie, przypominając jednocześnie, iż roztworu
reanimującego nigdy nie używał bez uprzedniego przeprowadzenia
dokładnego badania okazu, jako iż specyfik był bezużyteczny jeżeli w
ciele tliła się choć iskierka życia. Podczas gdy West zajął się
czynnościami wstępnymi, ja nadal byłem pod wrażeniem
niewiarygodnej złożoności nowego eksperymentu; był on złożony do
tego stopnia, iż West nie ufał żadnym innym dłoniom, mniej
delikatnym niż jego własne. Zabraniając mi, bym dotykał czoła,
najpierw wstrzyknął narkotyk do nadgarstka, tuż obok miejsca, w
które wkłuł igłę, kiedy wstrzykiwał okazowi swoją mieszankę
balsamującą. Miało to na celu, jak stwierdził, rozluźnienie całego
systemu i neutralizację mieszanki, aby roztwór reanimacyjny mógł
swobodnie zadziałać, kiedy zostanie wstrzyknięty do krwioobiegu.
Nieco później, kiedy mogło się zdawać, ze ciało uległo drobnej

327
przemianie a jego kończyny poczęły niemal niezauważalnie drżeć.
West brutalnie przycisnął do przeszywanej dreszczami twarzy okazu
poduszkę i nie odjął jej, dopóki trup nie znieruchomiał, będąc tym
samym gotowy do naszej próby reanimacji. Blady entuzjasta wykonał
skrzętnie jeszcze jeden test, aby upewnić się, że okaz jest z całą
pewnością martwy, po czym - nareszcie - wstrzyknął w jego lewe
ramię dokładnie wymierzoną dawkę ożywczego eliksiru,
przygotowanego po południu z dużo większą starannością, niż gdy
robiliśmy to na uczelni, kiedy wszystko było dla nas nowe. nie
potrafię wyrazić dzikiego, zapierającego dech w piersiach napięcia z
jakim oczekiwaliśmy na rezultat eksperymentu z udziałem
pierwszego, naprawdę świeżego okazu - pierwszego, co do którego
mogliśmy się spodziewać, iż otworzy usta aby wypowiedzieć jakieś
składne słowa, a być może również opowiedzieć nam, co widział po
drugiej stronie najgłębszej otchłani.
West był materialistą, nie wierzył w duszę, zaś wszystkie
świadome działania człowieka składał na karb cielesnego fenomenu,
dlatego też konsekwentnie nie spodziewał się objawień upiornych
tajemnic z czeluści i mrocznych miejsc znajdujących się poza
granicami śmierci. W pewnym sensie, teoretycznie, się z nim
zgadzałem. ale pozostały we mnie szczątkowe, instynktowne ślady
prymitywnej wiary mych przodków, a co za tym idzie, nie mogłem
nie przyglądać się ciału z pewną dozą niepokoju i budzącego
dreszczyk emocji wyczekiwania. Poza tym nie byłem w stanie zatrzeć
w pamięci wspomnienia tamtego strasznego, nieludzkiego wrzasku,
który usłyszeliśmy owej nocy, kiedy przeprowadziliśmy nasz
pierwszy eksperyment, na opuszczonej farmie w Arkham.
Niewiele czasu upłynęło nim naocznie przekonałem się, że
nasza próba nie zakończyła się totalną porażką. Kredowobiałe
policzki okazu zaczęły nabiegać kolorami. Różowy odcień zaczął się
również pojawiać pod jego szczeciniastym - piaskowej barwy -
zarostem. West, który trzymał dłoń na lewym nadgarstku trupa, czując
puls, pokiwał głową znacząco i niemal równocześnie, na lusterku
trzymanym nad ustami martwego mężczyzny pojawiła się mgiełka,
nastąpiła luka w spazmatycznych skurczach mięśni, po czym rozległ
się świszczący dźwięk oddechu i klatka piersiowa zaczęła się
poruszać. Spojrzałem na zamknięte powieki i wydawało mi się, że

328
dostrzegam, ich drżenie. W chwilę potem powieki uniosły się
ukazując oczy - szare, spokojne i żywe, ale nadal pozbawione
inteligencji i choćby odrobiny zaciekawienia.
W chwili fantastycznego wzruszenia zacząłem szeptać pytania,
wprost do różowiejącego ucha okazu; pytania o inne światy, które
wciąż jeszcze mógł pamiętać. W miarę upływu czasu zostały
wyrugowane z mego umysłu przez narastającą zgrozę, ale wydaje mi
się, że ostatnie, które powtarzałem po wielokroć, brzmiało: - Gdzie
byłeś? nie wiem czy naprawdę mi odpowiedział, czy nie, ale wiem, że
w tej właśnie chwili wydało mi się, iż jego usta poruszyły się
bezgłośnie formułując sylaby, którym nadałem formę dźwiękową
brzmiącą jako: "tylko teraz", jakby te dwa krótkie słowa mogły mieć
jakiekolwiek znaczenie czy związek z moim pytaniem.
Jednak muszę przyznać, że w tej chwili byłem pochłonięty
przeświadczeniem, iż oto w końcu udało się nam osiągnąć upragniony
wielki cel i po raz pierwszy reanimowany trup zdołał wyraźnie
wypowiedzieć jakiekolwiek sensowne słowa. W następnej chwili nie
mieliśmy już najmniejszych wątpliwości co do tego, że odnieśliśmy
sukces; niewątpliwie roztwór okazał się skuteczny i przynajmniej na
pewien czas, zdołał spełnić swoje zadanie, przywracając zimnego
trupa do stanu w pełni racjonalnego i artykułowanego życia. Jednak
wraz z uczuciem triumfu ogarnęła mnie również dojmująca zgroza i
nie był to bynajmniej mrożący krew w żyłach lęk przed koszmarną
istotą, która przemówiła, lecz przed czynem, którego byłem
świadkiem i przed człowiekiem, z którym złączył mnie zawodowy
los.
W tej samej chwili bowiem, bardzo świeże ciało, które zdołało
w końcu odzyskać pełną i przerażającą świadomość, na wspomnienie
swoich ostatnich chwil życia, gwałtownym ruchem wyrzuciło w górę
obie ręce, tocząc ostatni bój na śmierć i życie z powietrzem, po czym
zaś z ostatnim przeraźliwym krzykiem, którego słowa już zawsze będą
pobrzmiewać w mym zbolałym mózgu, po raz drugi i ostatni
wyzionęło ducha, przekraczając granicę, skąd nie było już dlań
powrotu. Jego ostatnie słowa brzmiały: - Pomocy! Mię zbliżaj się do
mnie ty przeklęty mały czterooki czorcie! Zabierz ode mnie tę
cholerną igłę!

329
5. Koszmar wśród cieni.

Wielu ludzi opowiadało o rozmaitych upiornych rzeczach (wiele


z tych historii zostało opublikowanych), które miały miejsce na polach
bitewnych Wielkiej Wojny. niektóre niemal pozbawiały mnie
przytomności, inne przyprawiały o mdłości, jeszcze inne wzbudzały
zimny dreszcz i sprawiały, że mimowolnie w mroku oglądałem się za
siebie. Wydaje mi się, że jestem w stanie opowiedzieć o najbardziej
koszmarnym ze zdarzeń jakie tam zaistniało, szokującym,
niewiarygodnym koszmarze wśród cieni.
W 1915 roku byłem lekarzem w randze podporucznika, w pułku
stacjonującym we Flanders, jednym z wielu Amerykanów
wyprzedzających nasz rząd we włączeniu się w gigantyczne starcie
narodów, nie wstąpiłem do wojska z własnej inicjatywy, ale niejako
na przyczepkę, gdyż w armii znalazł się człowiek, którego byłem
nieodłącznym, niezastąpionym asystentem: słynny bostoński
specjalista w dziedzinie chirurgii, doktor Herbert West. Doktor West
niecierpliwie czekał na okazję, by móc służyć jako chirurg na frontach
Wielkiej Wojny, a gdy dano mu ją, zabrał mnie ze sobą, wbrew mojej
woli. Istniało wiele powodów, dla których cieszyłbym się, gdyby
wojna nas rozdzieliła - powody które sprawiały, iż zarówno praktyka
medyczna, jak i towarzystwo Westa stawały się dla mnie coraz
bardziej irytujące - kiedy jednak wyjechał do Ottawy i dzięki poparciu
swego kolegi, załatwił sobie najwyższy wynik na komisji wojskowej,
nie mogłem oprzeć się jego władczej perswazji, gdy uświadomił mi,
że jak zawsze muszę mu towarzyszyć.
Kiedy mówię, iż doktor West pragnął służyć na froncie, nie
mam na myśli stwierdzenia, iż był z natury miłośnikiem wojen, czy
zżerał go niepokój o bezpieczeństwo cywilizacji. Nie, West był zimną
niczym lód intelektualną maszyną; chudym, jasnowłosym,
niebieskookim okularnikiem; wydaje mi się, iż w duchu wyszydzał
moje napady wojennego entuzjazmu i cezury całkowitej neutralności.
W ogarniętym wojenną pożogą Flanders, było jednak coś, czego
pragnął, i aby to zdobyć musiał zaciągnąć się do wojska. Nie pragnął
tego samego co inni, lecz czegoś co wiązało się z dość specyficzną
ścieżką nauki, którą uparcie podążał i na której udało mu się uzyskać

330
zadziwiające i nader odrażające rezultaty. Był to, najkrócej mówiąc,
stały zapas świeżo zabitych ludzi, w rozmaitych stadiach
rozkawałkowania.
Herbert West potrzebował świeżych ciał, gdyż jego pasją
życiową była reanimacja umarłych. O jego zainteresowaniach nie
wiedzieli szacowni pacjenci, którzy w błyskawicznym tempie uczynili
Westa sławnym po jego przybyciu do Bostonu; ja wszakże
wiedziałem o tym, aż za dobrze, gdyż byłem jego najbliższym
przyjacielem i jedynym asystentem od lat, kiedy studiowaliśmy
jeszcze medycynę na uniwersytecie Miskatonic w Arkham. Właśnie
na studiach West rozpoczął swe okropne eksperymenty, początkowo
na małych zwierzątkach, później zaś na zdobytych w szokujący
sposób ludzkich okazach. Opracował roztwór, który wstrzykiwał do
żył martwych istot i jeżeli były dostatecznie świeże, reagowały w
różnorodny, dziwaczny sposób.
Sporo kłopotów przysporzyło mu opracowanie właściwej
formuły, gdyż każdy z gatunków zwierząt wymagał zmienionego
składu preparatu. Przeszywała go zgroza, gdy przypominał sobie
częściowo udane eksperymenty: bezimienne istoty powstałe z
niezupełnie świeżych ciał, przy użyciu niedoskonałych roztworów,
niektóre z tych okazów pozostały przy życiu - jeden znajdował się w
zakładzie dla obłąkanych w Sefton, podczas gdy inne zniknęły, a
kiedy powracał pamięcią do owych wyobrażalnych, acz zdawałoby się
niemożliwych przypadków, pomimo swej zwykle nieugiętej postawy i
stoickiego spokoju, przeszywał go dreszcz zgrozy.
West przekonał się niebawem, iż absolutna świeżość była
podstawowym warunkiem dla używanych do badań okazów i zgodnie
z tą regułą zajął się przerażającymi, nienormalnymi praktykami
polegającymi na wykradaniu zwłok, na uczelni i podczas naszej
wczesnej praktyki, w robotniczym miasteczku Bolton, odczuwałem
wobec Westa pełen fascynacji podziw; jednak w miarę jak stosowane
przez niego metody stały się coraz bardziej bezwzględne, poczęła
trawić mnie dojmująca zgroza, nie podobał mi się sposób w jaki
przyglądał się zdrowym, żywym ciałom; później zaś miała miejsce
owa koszmarna sesja w laboratorium, kiedy dowiedziałem się, że
jeden z okazów był jeszcze żywy, kiedy został przez Wesla
spreparowany. Wtedy to po raz pierwszy udało mu się uzyskać w

331
trupie oznaki racjonalnego myślenia i, rzecz jasna, ów sukces uczynił
go do reszty nieczułym.
Nie ośmielam się mówić o metodach stosowanych przez niego
przez ostatnie pięć lat.
Trzymała mnie przy nim jedynie czysta chorobliwa ciekawość i
widziałem rzeczy, których język ludzki nie byłby w stanie powtórzyć.
Stopniowo Herbert West stał się w moich oczach postacią
potworniejszą niż okropności, które były jego dziełem.
Uświadomiłem sobie, że jego niegdyś zwyczajny naukowy zapal
związany z przedłużeniem życia zaczął przyjmować bardziej
zdegenerowaną formę, przeradzając się w makabryczną, plugawą
ciekawość i sekretny zmysł kostnicowego wizjonerstwa. Jego
zainteresowania prócz tego, że odrażające i diabolicznie nienormalne
były od tej pory piekielne i perwersyjne; ze stoickim spokojem
podziwiał sztuczne monstra, na widok których każdy zdrowy
człowiek z miejsca padłby trupem, zdjęty bezgranicznym
przerażeniem i odrazą; za fasadą bladego intelektualnego oblicza, stał
się nieubłaganym Baudelairem fizycznych eksperymentów,
obojętnym Elagabalusem grobowców.
Bez mrugnięcia powieką stawiał czoła niebezpieczeństwom;
zabić kogoś było dlań równie łatwo jak splunąć. Wydaje mi się, że
osiągnął ów stan z chwilą, kiedy udowodnił swoją tezę, iż racjonalne
życie może zostać przywrócone, i, prowadząc eksperymenty
reanimujące, na oderwanych fragmentach ludzkich ciał, poszukiwał
nowych światów, które mógłby podbić.
Wyznając dzikie i oryginalne idee na temat niezależnych
właściwości życiowych komórek organicznych i tkanek nerwowych,
oddzielonych od ich naturalnych systemów fizjologicznych, osiągnął
pewne, dość odrażające rezultaty wstępne w postaci nigdy nie
umierającej, sztucznie odżywianej i rozrastającej się tkanki, uzyskanej
z niewyklutych jaj pewnego tropikalnego gada.
Pragnął zawzięcie ustalić dwie rzeczy: po pierwsze -czy jest
możliwe uzyskanie stanu świadomości i racjonalnego działania bez
udziału mózgu połączonego z rdzeniem Kręgowym i rozmaitymi
ośrodkami nerwowymi, po drugie zaś - czy istnieje jakikolwiek,
eteryczny, nieuchwytny, pozafizyczny związek, mogący łączyć
chirurgicznie oddzielone fragmenty, będące niegdyś jednym żyjącym

332
organizmem.
Jego badania wymagały ogromnego zapasu świeżo zabitych,
ludzkich ciał, i dlatego właśnie Herbert Wcst zdecydował się
wyruszyć na front Wielkiej Wojny.
Potworne, niewyobrażalne zdarzenie miało miejsce o północy,
pod koniec marca 1915 roku, w lazarecie za liniami frontu, w St. Eloi.
nawet dziś zastanawiam się czy stało się to naprawdę, czy też może
doświadczyłem demonicznego przypadku delirium. West miał
prywatne laboratorium we wschodnim pomieszczeniu czegoś, co
przypominało oborę, którą przydzielono mu na jego prośbę popartą
twierdzeniem, iż pracował nad nowymi, radykalnymi metodami
leczenia beznadziejnych z pozoru przypadków okaleczeń. Pracował
tam jak rzeźnik, pośród swoich okrwawionych okazów, nigdy nie
mógłbym przywyknąć do lekkości z jaką przyjmował i klasyfikował
niektóre rzeczy. Fakt, iż od czasu do czasu dokonywał dla innych
żołnierzy prawdziwych cudów, jednakże jego większe sukcesy i
powody do radości były mniej jawnej i filantropijnej natury.
Wyjaśnieniem mogły być dźwięki, które nawet w tej wieży Babel
zdawały się dziwne i podejrzane. Częstymi odgłosami był wśród nich
huk rewolwerowych wystrzałów - niewątpliwie pospolity dla pól
bitewnych, ale z całą pewnością niespotykany w wojskowym
lazarecie. Reanimowanym okazom doktora Westa nie dane było
długie życie ani podziw szerszego grona.
Poza ludzką tkanką, West zajmował się sporo tkanką
embrionalną węży, którą hodował z tak zaskakującym rezultatem.
Była lepsza od materiału ludzkiego do podtrzymywania życia w
rozczłonkowanych fragmentach, i to było obecnie głównym
przedmiotem jego badań.
W mrocznym kącie laboratorium trzymał ogromne naczynie z
pokrywą, pełne gadziej materii komórkowej, która mnożyła się i rosła,
pęczniejąc w odrażający sposób.
W nocy, o której mowa, w nasze ręce dostał się wspaniały nowy
okaz mężczyzny, ongi fizycznie silny i obdarzony tak wielkim
umysłem, że pewne było. iż musiał posiadać wyjątkowo czuły system
nerwowy. Jak na ironię. był to ten sam oficer, który dopomógł
Westowi w pomyślnym przejściu przez komisję wojskową i który
miał być naszym współpracownikiem. Co więcej, w przeszłości przez

333
pewien czas studiował u Westa teorię reanimacji.
Major sir Eric Moreland Ciapham Lee, odznaczony Distinguish
Serviced Order, był najlepszym chirurgiem w naszej dywizji i został
ponownie przydzielony do sektora St. Eloi. kiedy tylko sztab otrzymał
wieści o zaciętych walkach w tym regionie. Przyleciał aeroplanem
pilotowanym przez nieustraszonego porucznika Ronalda Milla, tylko
po to, by zostać zestrzelonym nad samym celem. Wypadek był tyleż
spektakularny, co potworny. Ciało Milla zostało zmasakrowane nie do
poznania, ale zwłoki wielkiego chirurga, pomimo iż niemal całkiem
zdekapitowane, nie odniosło praktycznie żadnych innych obrażeń.
West pospiesznie przeniósł do swego laboratorium pozbawioną życia
istotę, będącą niegdyś jego przyjacielem i kolegą po fachu; ja zaś
wzdrygnąłem się, kiedy skończył odcinanie głowy i umieścił ją w tym
piekielnym pojemniku pełnym galaretowatych gadzich jajeczek, aby
zachować ją do przyszłych eksperymentów. następnie ułożywszy
zdekapitowane ciało na stole operacyjnym, zabrał się do dzieła.
Wstrzyknął trupowi nową krew, podwiązał pewne żyły i arterie,
połączył nerwy na bezgłowym kikucie szyi, i zamknął go, przy
pomocy skrawka skóry pobranego z okazu w mundurze oficerskim.
Wiedziałem czego pragnął, sprawdzić czy wysoce zorganizowane
ciało mogło, pozbawione głowy, przejawiać jakiekolwiek oznaki
życia umysłowego, które było udziałem dostojnego sir Erica
Morelanda CIapham Lee.
Niegdysiejszy student reanimacji, obecnie zimny trup, miał
zostać w upiorny sposób wezwany, aby to zilustrować.
Wciąż jeszcze widzę Herberta Westa, skąpanego w
złowieszczym elektrycznym świetle, jak wstrzykiwał swój roztwór
reanimacyjny w ramię bezgłowego korpusu. Sceny tej nie jestem w
stanie opisać, przypuszczam, że gdybym spróbował, straciłbym
przytomność, gdyż w pomieszczeniu pełnym zwłok, nadających się
jedynie do kostnicy, panuje atmosfera obłędu: krew i pomniejsze
ludzkie szczątki zaścielają podłogę śliską, tłustą, brejowatą, sięgającą
prawie do kostek warstwą szlamu, a w odległym kącie - pośród cieni -
smażąc się na mrugającym, błękitnozielonkawym, widmowym ogniu,
bulgocząc odrażająco, mnożą się i powiększają ohydne, upiorne,
gadzie tkanki.
Okaz, jak raz po raz powtarzał West, miał wspaniały system

334
nerwowy. Wiele się po nim spodziewał, a gdy pojawiło się kilka
konwulsyjnych skurczów mięśni, zauważyłem na twarzy Westa wyraz
gorączkowego zaciekawienia. Sądzę, że był gotowy zobaczyć na
własne oczy dowód swojego przybierającego na sile przekonania, iż
świadomość, logiczne myślenie i osobowość mogą istnieć niezależnie
od mózgu, że człowiek nie ma żadnego centralnego, łączącego ducha,
ale jest jedynie maszyną, organizacją tkanki nerwowej, której każdy
fragment jest w mniejszym lub większym stopniu samoistną całością.
Jedną triumfalną demonstracją West zamierzał sprowadzić całą
tajemnicę życia do kategorii mitu. Ciało drgało teraz dużo
gwałtowniej i, dosłownie na naszych oczach, poczęły nim targać
przerażające konwulsyjne skurcze. Ręce zadygotały niepokojąco, nogi
uniosły się, zaś rozmaite mięśnie napięły się w odruchowych
spazmach. Następnie bezgłowy stwór wyciągnął obie ręce przed
siebie w geście, oznaczającym bez wątpienia bezdenną rozpacz -
inteligentną rozpacz i desperację, z całą pewnością wystarczające do
udowodnienia każdej teorii Herberta Westa.
Rzecz jasna nerwy kontynuowały ostatnią czynność
wykonywaną przez okaz, tuż przed jego śmiercią; rozpaczliwą próbę
wydostania się ze spadającego aeroplanu.
Nigdy nie będę wiedział na pewno, co wydarzyło się później.
Mogła to być jedynie upiorna halucynacja wywołana wstrząsem
spowodowanym przez niemiecki ostrzał - gdyż właśnie w tej chwili
pocisk artyleryjski trafił w budynek, obracając go w mgnieniu oka w
perzynę. Któż to wie - skoro jedynie ja i West zdołaliśmy wyjść cało z
tego piekła?
Ciało na stole podniosło się, w przerażający sposób szukając na
oślep rękoma wokół siebie, a w chwilę potem usłyszeliśmy dźwięk.
Nie nazwę tego głosem, gdyż było to zbyt straszne, nie mniej jednak
krwi w żyłach nie zmroził mi ani tembr tego dźwięku, ani treść słów -
to krzyknęło jedynie: - Skacz, Ronaldzie, na miłość boską, skacz!
Przerażające było przede wszystkim samo źródło owego dźwięku.
Dobywał się on bowiem z ogromnego, zakrytego pojemnika stojącego
w skąpanym w głębokich, upiornych cieniach, kącie laboratorium.

335
6. Legiony umarłych.

Kiedy doktor Herbert West zniknął, rok temu, bostońska policja


dokładnie mnie przesłuchała. Sądzili, że coś zatajam, być może nawet
podejrzewali coś o wiele gorszego, niemniej jednak nie mogłem
powiedzieć im prawdy, gdyż na pewno by w nią nie uwierzyli.
Wiedzieli rzecz jasna, że West prowadził działania w które nie
uwierzyłby żaden zwykły śmiertelnik; jego potworne eksperymenty
dotyczące reanimacji ciał zmarłych już od dawna nie były całkowitą
tajemnicą, aczkolwiek ostatnia, rozdzierająca duszę katastrofa miała w
sobie elementy demonicznego majaku, który sprawił, iż nawet ja
zwątpiłem w prawdziwość tego, co zobaczyłem.
Byłem najbliższym przyjacielem Westa i jeep jedynym,
zaufanym asystentem. Spotkaliśmy się wiele lat temu, na wydziale
medycyny i od samego początku uczestniczyłem w jego straszliwych
badaniach. Z wolna starał się udoskonalić roztwór, który wstrzyknięty
do żył świeżo umarłych, przywraca ich do życia. Dzieło to wymagało
stałej dostawy zwłok i wielce nietypowych działań. Mimo to, bardziej
szokujące były efekty niektórych z tych eksperymentów: posępne
masy martwych tkanek, które West przywrócił do stanu ślepej,
bezmózgiej, przyprawiającej o mdłości animacji. Takie były typowe
symptomy, gdyż, aby ożywić umysł, okazy musiały być absolutnie
świeże, proces rozkładu nic mógł w najmniejszym stopniu naruszyć
delikatnych komórek mózgowych.
Potrzeba zdobycia bardzo świeżych zwłok doprowadziła morale
Westa do ruiny. Trudno było je uzyskać i któregoś dnia zabezpieczył
dla siebie okaz, który wciąż jeszcze był żywy i zdrowy. Walka,
zastrzyk i silny alkaloid zmienił go w bardzo świeżego trupa, zaś
eksperyment zakończył się pozostającym w pamięci - choć krótkim
-triumfem. W efekcie jednak, dusza Westa stała się od tego dnia
zimna i nieczuła. Zdarzało się również, iż obrzucał ludzi, obdarzonych
bystrym mózgiem i właściwym wigorem, taksującym spojrzeniem,
jakby oglądał okazy. Ostatnimi czasy zacząłem otwarcie obawiać się
Westa, gdyż wyraźnie począł przyglądać mi się w ten szczególny
sposób.
Ludzie zdawali się nie zauważać jego spojrzeń, ale dostrzegali
mój strach; zaś po jego zniknięciu wykorzystali to, jako podstawę do

336
swych absurdalnych podejrzeń. W rzeczywistości, West bał się
bardziej niż ja; odrażające poszukiwania zmieniły jego życie w
koszmar, w którym stale czuł się niepewnie i lękał się byle cienia. Po
części obawiał się policji. Czasami jednak, jego nerwowość była
głębsza i bardziej mglista, związana z kilkoma niemożliwymi do
opisania istotami, którym zaszczepił upiorną formę życia, i których
naocznie nic widział konających. Zwykle kończył swoje
eksperymenty przy pomocy rewolweru, ale kilkakrotnie okazał się
zbyt wolny. Ma przykład w przypadku pierwszego okazu, na którego
grobie widziano później wyraźne ślady rycia pazurami. Ponadto było
jeszcze ciało profesora z Arkham, który popełnił kilka odrażających
zbrodni, z aktami kanibalizmu włącznie, zanim go schwytano i
osadzono w Zakładzie dla Obłąkanych w Sefton, gdzie przez
szesnaście lat uparcie walił głową o ścianę. O większości innych,
najprawdopodobniej ocalałych okazów, jest mi dużo łatwiej mówić -
gdyż w latach późniejszych naukowy zapał Westa uległ degeneracji,
zmieniając się w formę niezdrowej i fantastycznej manii, zgodnie z
którą poświęcał swe umiejętności reanimacji, aby ożywiać nic całe
ciała, a poszczególne jego części, lub fragmenty połączone z tkanką
organiczną inną niż ludzka. Zanim zniknął, jego działalność zmieniła
się w diabelski, odrażający koszmar, o wielu eksperymentach nigdy
nie ukaże się drukiem nawet najdrobniejsza wzmianka.
Wielka Wojna, podczas której obaj pełniliśmy funkcję
chirurgów polowych, zintensyfikowała tę stronę Westa. Mówiąc, iż
lęki Westa przed jego okazami były mgliste, mam na myśli głównie
ich złożoną naturę. Po części brały się one jedynie ze świadomości
istnienia owych bezimiennych potworów, poniekąd zaś z obawy przed
uszkodzeniami ciała, jakie w pewnych okolicznościach mogłyby mu
zadać. Ich zniknięcie nadało całej sytuacji wrażenia jeszcze głębszej
grozy - z nich wszystkich, West znał miejsce pobytu tylko jednego -
nieszczęsnego monstrum zamkniętego w zakładzie dla obłąkanych.
I był jeszcze inny, bardziej subtelny lęk: nader fantastyczna
sensacja, będąca rezultatem niezwykłego eksperymentu w armii
kanadyjskiej w 1915 roku. West, w samym sercu zaciętej bitwy
reanimował majora sir Erica Morelanda Ciapham Lee, odznaczonego
Distinguished Service Order, kolegę po fachu, który wiedział o jego
eksperymentach i mógłby zacząć je naśladować. West odjął mu

337
głowę, aby sprawdzić czy po korpusie można się spodziewać oznak
quasi inteligentnego życia. Eksperyment zakończył się sukcesem i w
tej samej chwili, w budynek uderzył pocisk artyleryjski. Kadłub
poruszał się i, co może wydawać się niewiarygodne, obaj byliśmy
dogłębnie przekonani, że usłyszeliśmy słowa płynące z leżącej w
zacienionym kącie laboratorium, odciętej głowy oficera. Pocisk,
okazał się w pewnym sensie litościwy, niemniej West nigdy nie czuł
się tak pewnie, jak by sobie tego życzył, i wątpił czy tylko my dwaj
zdołaliśmy przeżyć wybuch. Przywykł do wymyślania koszmarnych
scenariuszy dalszego możliwego działania bezgłowego lekarza,
obdarzonego mocą reanimowania umarłych.
Ostatnia siedziba Westa mieściła się w starym, nader
eleganckim domu z widokiem na jeden z najstarszych cmentarzy w
Bostonie. Wybrał to miejsce z czysto symbolicznych i fantastycznie
estetycznych powodów, bowiem większość pochowanych tam zwłok
pochodziła z okresu kolonialnego, a tym samym przedstawiałaby
niewielką wartość dla naukowca poszukującego bardzo świeżych ciał.
Laboratorium mieściło się w pomieszczeniu podpiwnicznym,
wybudowanym potajemnie przez zagranicznych robotników; mieścił
się tam wielki piec do spalania nieczystości, w którym West mógł
szybko i całkowicie pozbywać się wszystkich tych zwłok, ich
fragmentów, bądź syntetycznych namiastek ciał, jakie mogły pozostać
po jego makabrycznych eksperymentach; zarówno tych bardziej, jak i
mniej poważnych. Podczas wykuwania tej piwnicy robotnicy natrafili
na wyjątkowo stary mur - bez wątpienia połączony z dawnym
cmentarzyskiem - niemniej jednak umieszczony zbyt głęboko, by
mógł odpowiadać któremuś ze znajdujących się tam grobowców. Po
dłuższym namyśle West stwierdził, iż musiał to być fragment jakiejś
sekretnej komory pod grobem Averillów, gdzie ostatniego pochówku
dokonano w 1768 roku.
Byłem z nim, gdy przyglądał się badawczo cuchnącym,
zawilgłym ścianom, obnażonym przez łopaty i oskardy robotników i
byłem przygotowany na okropny dreszcz, który towarzyszyć miał mi
przy otwarciu ponad stuletnich grobowych tajemnic, ale, po raz
pierwszy, niepokój Westa zdołał przezwyciężyć jego naturalną
ciekawość i zdradził swą zdegenerowaną żyłkę, rożka żując by ściana
pozostała nietknięta, a na dodatek jeszcze zamurowana.

338
Taką też pozostała do owej ostatniej, piekielnej nocy, stając się
jedną ze ścian sekretnego laboratorium. Mówiąc o dekadencji Westa
muszę dodać, iż była ona rzeczą czysto mentalną i zasadniczo
nieuchwytną. Zewnętrznie do końca się nie zmienił, pozostając
spokojnym, zimnym wręcz chudym, blondwłosym, niebieskookim
okularnikiem - ot typowy, chłopak tryskający młodością, której
zdawałoby się, nigdy nie zdołają skalać lęk i strach.
Wydawał się spokojny, nawet kiedy myślał o rozkopanym
grobie i oglądał się przez ramię, nawet kiedy myślał o drapieżnej
istocie, drapiącej i bijącej głową w ściany swej celi w zakładzie dla
obłąkanych w Sefton.
Koniec Herberta Westa rozpoczął się pewnego wieczoru, w
naszej wspólnej pracowni, kiedy na przemian popatrywał z
zaciekawieniem, to na mnie, to na gazetę. Dziwaczny tytuł na jednej z
pomiętych stron przykuł jego uwagę, zupełnie jakby szpon
bezimiennego tytana, dosięgnął go poprzez przestrzeń szesnastu
długich lat. W zakładzie dla obłąkanych w Sefton, oddalonym o
pięćdziesiąt mil stąd, wydarzyło się coś strasznego i niewiarygodnego,
powodując zakłopotanie wśród okolicznych mieszkańców i
zmieszanie wśród policji.
We wczesnych godzinach rannych grupka milczących mężczyzn
weszła na teren ośrodka, a ich przywódca obudził pracowników
zakładu. Był to budzący grozę wojskowy, który mówił nie poruszając
wargami, i którego głos, jak głos brzuchomówcy, wydawał się
dobywać ze sporego pudła, trzymanego w ręku przez oficera. Jego
pozbawione wyrazu oblicze wydawało się niemal olśniewająco
piękne, ale dyrektor zakładu przeżył szok, kiedy spostrzegł je w
świetle lamp znajdujących się w głównym holu, była to bowiem
woskowa twarz z oczyma z malowanych szkiełek. Mężczyzna ów
musiał paść ofiarą jakiegoś straszliwego wypadku. Tuż za nim
podążał wyższy mężczyzna, odrażający osiłek, którego posiniałe
oblicze wydawało się na wpół wyżarte przez jakąś nie znaną chorobę.
Przywódca zażądał przekazania mu potwornego zabójcy znanego jako
kanibal z Arkham, przebywającego w Sefton od szesnastu lat, a gdy
mu odmówiono, dał znak, który spowodował, iż rozpętało się piekło.
Diabły z piekła rodem pobiły, podeptały i pogryzły wszystkich
pracowników zakładu, którzy nie zdążyli zbiec; zabiły czterech ludzi a

339
na końcu uwolniły szalone monstrum. Ofiary pamiętające szczegóły
wypadków i nie popadające przy tym w histerię, przysięgały że
stworzenia zachowywały się mniej jak ludzie, a bardziej jak
bezmyślne automaty sterowane przez wojskowego o woskowej
twarzy. Zanim zdołano wezwać pomoc, po napastnikach i ich
przywódcy zniknął wszelki ślad.
Od czasu, gdy przeczytał ów artykuł, do północy West siedział
kompletnie nieruchomo, jak sparaliżowany. O północy ktoś zadzwonił
do drzwi, a West, kompletnie zaskoczony i zaniepokojony drgnął
gwałtownie. Wszyscy służący spali na poddaszu, toteż ja poszedłem
aby otworzyć. Jak już wspomniałem o tym policji, na ulicy nie było
żadnego pojazdu, a jedynie grupka dziwnie wyglądających postaci
dźwigających sporych rozmiarów pudło, które ułożyli w holu po tym
jak jeden z nich, wysokim, zgoła nienaturalnym głosem oznajmił:
- "Przesyłka Ekspresowa, opłata uiszczona z góry".
Wyszli z domu chwiejnym, jakby niepewnym krokiem, a gdy za
nimi spoglądałem odniosłem dziwne wrażenie, iż kierowali się w
stronę cmentarza, na tyłach domu. Kiedy zamknąłem za nimi drzwi,
West zszedł na dół i spojrzał na pakę. Miała około dwóch stóp
kwadratowych i widniało na niej napisane poprawnie nazwisko Westa
oraz jego obecny adres zamieszkania. Znajdował się tam również
podpis: "Od Erica Morelanda Ciaphama Lee, St. Eloi, Flanders".
Przed sześcioma laty, we Rianders, zburzony artyleryjskim pociskiem
budynek szpitala zawalił się na bezgłowy korpus doktora Ciaphama
Lee i jego odjętą od ciała głowę, która - być może - zdołała wydać z
siebie artykułowane dźwięki.
West nie był teraz nawet poruszony. Jego stan był o wiele
bardziej mroczny. - To koniec - powiedział - ale najpierw spalmy "to".
Znieśliśmy pakę do laboratorium, nasłuchując. Nie pamiętam wielu
szczegółów, niemniej wierutnym kłamstwem jest twierdzenie, iż to
ciało Herberta Westa umieściłem wewnątrz pieca. Obaj wstawiliśmy
tam całe, nie otwierane pudło, zamknęliśmy drzwi i włączyliśmy prąd.
Z pudła nie dobył się żaden nawet najcieńszy dźwięk.
To West pierwszy zauważył odpadające tynki na tej części
ściany, gdzie został zamurowany fragment starego grobowca. W
chwilę potem dostrzegłem małą, czarną szczelinę, poczułem
demoniczny, lodowaty podmuch wiatru, a w moje nozdrza uderzył

340
odór gnijących trzewi ziemi. Nic nie było słychać, ale w tej samej
chwili zgasło światło i w blasku jakiejś dziwnej fosforescencji
płynącej z innego świata dostrzegłem sylwetki całej hordy
pracujących w milczeniu, upiornych istot, które mogła stworzyć
jedynie chora wyobraźnia, lub coś o wiele gorszego.
Ich postacie były ludzkie, pół ludzkie, częściowo ludzkie, i nie
ludzkie - horda była groteskowo heterogeniczna.
Jeden po drugim usuwały kamienie z ponad stuletniego muru.
Później zaś, kiedy wyłom był dostatecznie duży. pojedynczym
szeregiem weszły do laboratorium. Na ich czele podążał kroczący
majestatycznie stwór z cudowną głową wykonaną z wosku. Idące za
swym przywódcą maszkary zatrzymały spojrzenia pałających
obłędem ślepi na Merbercie Weście.
West nie opierał się, ani nie próbował krzyczeć. Wszystkie
monstra, w jednej chwili rzuciły się na niego i na moich oczach
rozdarły go na strzępy, zabierając fragmenty jego ciała w głąb
podziemnej krypty grobowej. Głowę Westa zabrał ze sobą
woskowogłowy oficer w kanadyjskim mundurze. Zanim zniknął
dostrzegłem, iż niebieskie oczy za szkłami okularów w drucianych
oprawkach pałały odrażającym błyskiem pierwszego, jeszcze nie
uporządkowanego wrażenia wzrokowego.
Rankiem nieprzytomnego odnaleźli mnie służący. West zniknął.
W piecu znajdowały się jedynie niezidentyfikowane popioły.
Policjanci przesłuchiwali mnie, ale cóż im mogłem powiedzieć? nie
powiążą z Western tragedii jaka wydarzyła się w Sefton - ani jej, ani
wizyty mężczyzn z pudłem, gdyż uparcie zaprzeczają ich istnieniu.
Powiedziałem im o grobowcu, a oni wskazali na nienaruszony tynk na
zamurowanej ścianie i skwitowali moje słowa śmiechem. W tej
sytuacji nie powiedziałem im już nic więcej. Sugerują, że albo jestem
szaleńcem, albo mordercą - prawdopodobnie obłąkanym. Ale nie
stałbym się nim, gdyby te przeklęte legiony umarłych nie były tak
piekielnie ciche.

341
342
RZECZ W ŚWIETLE KSIĘŻYCA
(The Thing in the Moonlight)

Przekład: Andrzej Ledwożyw

Morgan nie jest wykształconym człowiekiem. W istocie nawet


nie potrafi mówić po angielsku w spójny sposób. To właśnie sprawiło,
ze począłem zastanawiać się nad słowami, które napisał, choć inni się
z nich śmieli.
Był sam tego wieczoru, gdy to się wydarzyło. Opanowała go
nagle niezwykła potrzeba pisania i wziąwszy do ręki pióro, nakreślił
co następuje:
"Nazywam się Howard Phillips. Mieszkam przy College Street
66, w Providence, Rhode Island. Dwudziestego czwartego listopada
1927 roku - teraz nie wiem nawet jaki jest rok - zasnąłem i śniłem.
I nie byłem w stanie się obudzić.
Mój sen rozpoczął się na wilgotnym, porośniętym trzcinami
bagnie, pod szarym, jesiennym niebem. Na północy wznosiło się
urwisko z inkrustowanych porostami kamieni. Gnany jakimś
tajemniczym poszukiwaniem, wszedłem na szczyt czy też grzbiet tego
porośniętego krzakami wzniesienia, znaczonego czarnymi paszczami
jaskiń otwierających się po obu stronach w głębi kamiennego
płaskowyżu.
W niektórych miejscach, w górnej części wąskiej rozpadliny,
przejście było osłonięte przez występy. Miejsca te były krańcowo
ciemne i nieprzeniknione dla wzroku z powodu porastających je
krzaków. W jednym z nich poczułem szczególne dotknięcie strachu,
jakby jakieś subtelne i bezcielesne emanacje z otchłani ogarnęły mą
duszę, lecz ciemność była zbyt wielka, bym mógł dostrzec źródło
mego niepokoju.
W końcu wydostałem się na równinę zarzuconą omszałymi
głazami, ze skąpą glebą oświetlaną delikatnym światłem księżyca,
które zastąpiło wyczerpane już światło dnia.
Rzuciwszy wokół siebie okiem nie zauważyłem żadnej żywej

343
istoty. Czułem jednak bardzo szczególny ruch głęboko pode mną,
wśród szeleszczących trzcin nawiedzonych bagien, z których ostatnio
wyszedłem.
Po przejściu pewnej odległości, dotarłem do zardzewiałych szyn
linii tramwajowej i do zżartych przez robactwo słupów, nadal
podtrzymujących obwisłe i wypaczone druty trakcji.
Idąc za tą linią natknąłem się wkrótce na żółty pojazd o numerze
1852, z dwiema platformami, popularny w latach 1900 -1910. Nie
było w nim nikogo, jednak był w sposób oczywisty gotowy do
podróży. Odbieraki były na drutach, a powietrzny hamulec od czasu
do czasu dudnił pod podłogą. Wszedłem do niego i na próżno
rozglądałem się za wyłącznikiem.
Nie było też dźwigni prowadzącej, co mogło świadczyć o
chwilowej nieobecności motorniczego. Usiadłem na jednym z
siedzeń. Słyszałem szelest rzadko rosnącej trawy po lewej stronie i
dostrzegłem ciemne postacie dwóch mężczyzn, wynurzające się w
świetle księżyca. Mieli charakterystyczne czapeczki towarzystwa
tramwajowego i nie wątpiłem, że to konduktor i motorniczy. Nagle
jeden z nich pociągnął nosem ze szczególną ostrością i podniósł
twarz, aby zawyć do księżyca. Drugi opadł na czworaki i pobiegł w
stronę pojazdu.
Zareagowałem natychmiast i wybiegłem z tramwaju. Biegłem
aż do utraty tchu - nie dlatego, że konduktor opadł na czworaki, ale
dlatego, że twarz motorniczego była zaledwie białym stożkiem, z
którego wyrastały krwistoczerwone wyrostki...
Jestem świadom tego, że to tylko sen, lecz jawa nie jest
przyjemniejsza.
Od tej przerażającej nocy modlę się tylko o przebudzenie, które
jednak nie następuje.
Zamiast tego stwierdzam, że jestem mieszkańcem tego
przerażającego, sennego świata.
Pierwsza noc ustąpiła miejsca świtowi, a ja wędrowałem bez
celu po samotnych, bagnistych krainach. Z nastaniem kolejnej nocy,
nadal wędrowałem mając nadzieję na to, że się przebudzę. Lecz nagle,
gdy rozchyliłem chwasty, zobaczyłem przed sobą prastary tramwaj, a
obok niego to coś o stożkowatej twarzy podnoszące głowę w
dziwnych promieniach księżyca.

344
Powtarzało się to codziennie. Noc przenosiła mnie zawsze do
tego przerażającego miejsca. Próbowałem pozostawać w bezruchu,
gdy zapadał zmrok, lecz musiałem wędrować w mych snach, gdyż
zawsze budziłem się widząc tę rzecz, wyjącą przede mną w bladym
świetle księżyca. Odwracałem się wtedy i uciekałem jak szalony.
Boże! Kiedy się wreszcie obudzę?"
To napisał Morgan. Udam się na College Street numer 66 w
Providence, lecz obawiam się tego, co mógłbym tam zastać.

345
346
SNY

Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami


Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami
Noc. Czas spokoju i przemocy. Czas snu, złych ludzi oraz mocy,
które lepiej niech pozostaną nie nazwane. Lęk przychodzi o zmroku i
odchodzi wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Boi
się każdy, niezależnie od tego, co na ten temat mówi. W każdym z nas
jest zasiany strach. Strach przed nieznanym, przed przeznaczeniem,
przed śmiercią.
Czasami zapominamy o nim, a kiedy indziej lęk paraliżuje nasze
ruchy i myśli. Odbiera swobodę działania. Wtedy ogarnia nas jedno
pragnienie: uciec jak najdalej, uwolnić się od tego uczucia. A to
wszystko dlatego, aby nie odkryć, czego się boimy. Nikt nie lubi
stawać twarzą w twarz z własnymi lękami i koszmarami. Mogą to być
zwykłe rzeczy: cień poruszanej wiatrem zasłony, obudzony w
gnieździe ptak, szum wiatru. Lecz są jeszcze inne przyczyny: nocny
krzyk przeszywający mroczną ciszę, przytłumione, powolne kroki
dochodzące z dachu, dźwięki nie dające się w żaden sposób
przyporządkować ludziom bądź zwierzętom lub też myśli
przywołujące zdarzenia, o których chcielibyśmy zapomnieć.
Ja jednak nie zapomnę tego, co wydarzyło się pewnej jesieni.
Tych dni nigdy nie uda mi się wymazać z pamięci, a ich cień wciąż
będzie podążał za mną aż do śmierci, która mam nadzieję przyjdzie
niebawem i uwolni mnie od tych wspomnień - na zawsze. Zanim
jednak umrę, chciałbym pozostawić innym przestrogę przed mocami,
z którymi lepiej się nie zadawać. Dlatego właśnie spisuję to, co mi się
przydarzyło...

Z notatek....
Wszystko zaczęło się pewnej deszczowej nocy. Chcąc odprężyć
się po całodziennej pracy, postanowiłem poczytać przed snem

347
książkę. Wziąłem pierwszą z brzegu, otworzyłem na środku i
zagłębiłem się w lekturze. Była to praca jakiegoś naukowca ? czy
może raczej szarlatana - traktująca o telepatii, jasnowidzeniu i tym
podobnych bzdurach, które uznawałem za bajki i wytwory chorej
wyobraźni szaleńców. Coś, czego nie dawało się fizycznie zmierzyć,
nie istniało dla mnie. Rozdział, który zacząłem czytać, mówił o
powiązaniach snu ze światem realnym: jasnowidzenie śniących,
przekazy myśli, odwiedzanie we śnie odległych miejsc. Po kilku
minutach wywody te zaczęły mnie nudzić, lecz z jakiegoś powodu nie
odłożyłem książki.
W końcu odniosłem wrażenie, że znalazłem, to czego szukałem.
Był to ustęp o więzi, jaka podobno łączy ludzi śniących ze światem
zmarłych; o tym, że ci, którzy odeszli, mogą dzięki naszym snom
przekazywać żywym wiadomości. Są to najczęściej ostrzeżenia przed
prowadzeniem złego stylu życia, konieczności ustatkowania się i tak
dalej. Czasami, według autora, zmarli proszą nas o pomoc w
sprawach, w których sami nie mogą sobie poradzić, np.: oczyszczenie
z niesłusznie postawionych zarzutów, spłatę długu lub zmianę miejsca
pochówku.
Kiedy tylko przeczytałem ten fragment, poczułem ogarniająca
mnie senność. Zgasiłem światło i pogrążyłem się w cichej, spokojnej
ciemności.
Zazwyczaj nie miewam snów. Lub też po prostu nie pamiętam
ich. Jeśli mam sen, to jego treść stanowią najczęściej wspomnienia
różnych sytuacji, w których się kiedyś znalazłem.
Zazwyczaj jednak nie śnię. Ale nie czuję się z tego powodu
pokrzywdzony, choć podobno brak marzeń sennych cechuje osoby o
małej wyobraźni, które całą uwagę poświęcają problemom dnia
codziennego.
Tym razem było inaczej. Gdy tylko wkroczyłem do krainy
Morfeusza, zacząłem dostrzegać powoli formujące się obrazy.
Towarzyszyła temu zjawisku muzyka odgrywana na dzwonach ,
dziwna i bardzo spokojna ale jednocześnie ponura, wywołująca
przejmujące uczucie lęku. Ja sam wchodziłem po wysokich,
skrzypiących, drewnianych schodach, coraz bardziej zbliżając się do
wirujących barwnych plam, powoli formujących rozmazane kształty
ponad moją głową.

348
Kiedy dotarłem na szczyt schodów, plamy zaczęły tracić kolory,
stawały się mroczne, ciemniały, lecz wciąż mogłem rozróżnić
pojedyncze barwy. Łączenie się plam i przyjmowanie przez nie jednej
formy zaczęło przebiegać teraz szybciej. Jednak co chwilę płaty czerni
tak, wszystkie kolory przemieniły się w gęstą, aksamitna czerń -
zlewały się ze sobą tworząc najróżniejsze kształty, jak gdyby nie
mogły dojść do zgody, co mają stworzyć. Ostatecznie ułożyły się w
sylwetkę człowieka ubranego w długie, powłóczyste szaty. W czasie,
gdy ja stałem na platformie wieńczącej schody, on zdawał się unosić
w tym, co wypełniało krainę snu. Jakby płynął nad mrocznymi
chmurami sennych mar. Nie widziałem jego twarzy, gdyż nie było tu
żadnego źródła światła skierowanego na tę tajemniczą postać. Kiedy
formowanie dobiegło końca, dzwony zamilkły. Zapanowała cisza
zwiastująca oczekiwanie...
Nagle po mojej prawej stronie pojawił się snop światła, który
zaczął przybliżać się zmierzając do oświetlenia mrocznej sylwetki
stojącej naprzeciw mnie. Powoli z mroku zaczęły wyłaniać się
wyraźne kontury jej stroju. Pierwsze co przyszło mi do głowy, gdy
zobaczyłem granatową, sięgającą stóp sylwetki szatę, było nieodparte
wrażenie, iż osoba ta musi być jakimś kapłanem. Nie wiem, dlaczego
tak pomyślałem. Światło w dalszym ciągu ujawniało wygląd
nieznajomego. W końcu ujrzałem go. Wyraźnie. Zalanego światłem.
Całego, za wyjątkiem twarzy, którą skrywał cień rzucony przez
naciągnięty głęboko na oczy kaptur.
Dostrzec można było jedynie niewyraźną linię ust. Mogłem
teraz dokładnie stwierdzić, kogo spotkałem w moim śnie: był to,
sądząc z budowy ciała, mężczyzna ubrany w długą, granatową tunikę
przywodzącą na myśl stój kapłański. Byliśmy mniej więcej równego
wzrostu. Wyczuwałem płynącą od niego siłę, nie dające się opisać
uczucie własnej wyższości oraz coś co wywoływało lęk: pierwotną,
niepojętą moc, której potęgi umysł ludzki nie byłby w stanie ogarnąć i
zrozumieć. Przez jakiś czas staliśmy tak na przeciw siebie nie
wykonując żadnych ruchów. W pewnej chwili że jego usta rozwarły
się, jakby w przygotowaniu do wydania jakiegoś dźwięku. Lecz nic
takiego nie nastąpiło. Usta poruszały się powoli, najwyraźniej starając
się przekazać mi jakąś wiadomość, lecz żaden dźwięk nie naruszył
panującej ciszy. Trwało to przez jakiś czas - nie wiem dokładnie ile.

349
Mogła być to zarówno minuta, jak i godzina. Ja stałem w miejscu
niczym zahipnotyzowany i wpatrywałem się w stojącą przede mną
postać. Wreszcie - kapłan? najwyraźniej zrezygnował z chęci
porozumienia się ze mną, i zaczął zbierać się do odejścia ? po prostu
poczynając od stóp zaczął się rozmywać. W tym momencie nastąpiło
coś, czego chyba nie zapomnę do końca, mam nadzieje, że już niezbyt
długiego, życia. Snop światła oświetlający nas do tej pory z boku,
przeniknął przeze mnie i podpłynął do znikającej postaci oświetlając
jej twarz! W trupio bladej poświacie bijącej od tajemniczego
reflektora ujrzałem upiorny widok: mój niedoszły rozmówca nie
posiadał czegoś, co można by nazwać twarzą! Jej miejsce zajmowała
czaszka obciągnięta cienką, suchą i pomarszczoną skórą. Oczodoły
ziały pustką, a suche wargi odsłaniały pożółkłe ze starości zęby
zaciśnięte w wiecznym grymasie.
Zacząłem krzyczeć.
W tym właśnie momencie obudziłem się krzycząc na cały głos.
W panice zacząłem szukać wyłącznika lampki nocnej. Gdy go
znalazłem, natychmiast wcisnąłem, rozświetlając pokój jasną barwą
spokojnego, niosącego wybawienie elektrycznego światłą. Spojrzałem
na zegar.
Było dwadzieścia po czwartej rano. Tej nocy już nie zmrużyłem
oka.
Jak już wspomniałem, niezmiernie rzadko coś mi się śni. Są to ?
o ile uda mi się je zapamiętać - sny spokojne, przywołujące dawne
zdarzenia i sytuacje, w których się znalazłem. Koszmarów zaś nie
miałem nigdy. Aż do tej pory.
Obudziwszy się, przesiedziałem na łóżku cztery godziny,
starając nie myśleć o tym, co zobaczyłem we śnie. Jednak nie było to
łatwe. Ciągle w mych myślach pojawiała się straszna wizja z mego
snu: czaszka obciągnięta wiekową skórą, twarz pozbawiona oczu,
pozbawiona życia. A jednak postać, którą spotkałem we śnie była
żywa! Próbowała coś mi powiedzieć, lecz z jakichś nieznanych mi
przyczyn nie mogła zrealizować swoich zamierzeń.
Nadejście dnia powitałem z ulgą. Oświetlony przez pierwsze
promienie słońca wpadające przez okno do mojego pokoju, powoli
uspakajałem się. Wtedy mój wzrok padł na leżącą na podłodze
książkę, którą czytałem poprzedniego wieczoru. W nocy musiała

350
spaść z łóżka.
Podniosłem ją. Była otwarta na rozdziale dotyczącym
koszmarów sennych i ich związku z osobistymi lękami śniącego.
Zaczęły mi drżeć ręce. To ta książka spowodowała moje nocne
przeżycia! ? pomyślałem. Gdybym jej nie czytał, nie miałbym
najprawdopodobniej żadnego snu. Zdenerwowany poszedłem z nią do
salonu i wrzuciłem do kominka. Choć w domu było ciepło - rok temu
zainstalowano centralne ogrzewanie - rozpaliłem ogień i przez jakiś
czas patrzyłem, jak białe strony czernieją w płomieniach i zamieniają
się w popiół. Trochę mi to pomogło. Następnie zjadłem śniadanie i
postanowiłem dla odprężenia przespacerować się po mieście.
Jesień w regionie, w którym mieszkam bywa różna: może być
ciepła i sucha, łagodnie przygotowująca nas na przyjście zimy, lecz
może być również zimna i deszczowa, działająca na wszystkich
przygnębiająco i zmuszająca do rozmyślań nad sobą. Taka właśnie
była w tym roku. Zimna, mokra, atakująca wszystkich lodowatym
wiatrem, który przedzierał się przez najgrubsze nawet ubranie,
wywołując dreszcze.
Postawiłem kołnierz i nałożyłem kapelusz. Wprawdzie nie
padało, lecz wiał zimny wiatr, zawodzący w szczelinach murów i
przeciskający się przez najlepiej uszczelnione okna.
Czułem , że niesie on ze sobą jakieś uczucie nieokreślonego i
irracjonalnego niepokoju, lecz przypisałem to nocnym przeżyciom.
Wciąż bowiem byłem wstrząśnięty tym, co ujrzałem we śnie.
Wyszedłem na ulicę i skierowałem się w stronę niewielkiego placyku
znajdującego się niedaleko od mojego domu.
Lubiłem to miejsce. Tam bowiem znajdowało się kilka sklepów
z ulubionym przedmiotem moich zainteresowań - książkami. Wokół
placyku, na którego środku biła niewielka fontanna, stało sześć czy
siedem sklepów, z których cztery sprzedawały głównie książki. Była
tam księgarnia techniczna zaopatrująca przede wszystkim inżynierów,
księgarnia medyczna odwiedzana przez lekarzy i aptekarzy i
księgarnia "dla wszystkich" sprzedająca książki o najróżniejszej
tematyce - od dziecięcych, poprzez książki dla młodzieży i literaturę
przybliżającą najnowsze osiągnięcia nauki i techniki, do dzieł autorów
takich jak Homer czy Kartezjusz. Ostatnim z najbardziej
interesujących mnie sklepów był antykwariat. Lubiłem tam

351
przychodzić od czasu, jak tylko nauczyłem się w miarę poprawnie
czytać. Siedząc otoczony drobinami kurzu i zapachem skóry
przeglądałem pożółkłe ze starości woluminy, starając się jednocześnie
zrozumieć jak najwięcej z ich treści.
Mimo, iż była niedziela, zdecydowałem się zajrzeć do
antykwariatu choćby przez szybę, gdyż od ponad miesiąca nie byłem
tam. Przez jakiś czas szedłem ulicą samotnie, zmagając się z
przybierającym na sile wiatrem. Dopiero dwie przecznice od mojego
domu zobaczyłem pierwszych przechodniów. Wszyscy spieszyli się
gdzieś i nie zwracali na siebie uwagi, mając myśli zajęte swoimi
sprawami. Zauważyłem jednak, że ci, którzy mnie mijali, uważnie
przyglądali mi się, a na ich twarzach malował się bezgraniczny strach.
Nie wiedziałem, jak się zachować, więc szedłem dalej, starając się
omijać wszystkie napotkane osoby. Nagle mocniejszy powiew wiatru
strącił mi z głowy kapelusz. Chcąc założyć go w miarę prosto,
przystanąłem przy jednej z wystaw mijanych sklepów. Spojrzałem, na
swoje odbicie i ziemia w tym momencie usunęła mi się spod nóg. W
odbiciu nie zobaczyłem siebie, lecz ów potworny obraz z mojego snu:
bladą czaszkę obciągniętą przezroczystą skórą. Potem straciłem
przytomność.
Ocuciły mnie pierwsze strugi deszczu. Powoli wstałem i z
lękiem spojrzałem w szybę wystawową. Nie ujrzałem w niej jednak
nic poza swoim odbiciem. Stwierdziłem, że jestem blady i trzęsę się,
nie wiadomo czy z zimna, czy też ze strachu. Na szczęście to, co
ujrzałem wcześniej w szybie, było tylko złudzeniem - pomyślałem.
Otrzepałem płaszcz i zawróciłem w kierunku domu. Sądziłem, że jest
to jedyne bezpieczne miejsce. Nie wiedziałem wówczas, jak bardzo
się myliłem.
Na progu domu znalazłem poranne wydanie lokalnej gazety.
Wziąłem ją i wszedłem do środka. Skierowałem swoje kroki do
salonu. Rozpaliłem ponownie ogień w kominku, usiadłem w fotelu i
zacząłem czytać gazetę. Tak jak się spodziewałem, nie znalazłem w
niej nic ciekawego. Nic, za wyjątkiem artykułu na czwartej stronie, na
której od kilku miesięcy mieścił się dział przypominający historię
miasta. Wydarzenia, o których mówił artykuł, miały miejsce
kilkadziesiąt lat temu. Ponieważ przez ponad dwadzieścia lat
przebywałem za granicą, zaciekawiło mnie to. Zdziwiony byłem

352
również, że nikt mi o tym wcześniej nie mówił..
Ale przejdźmy do rzeczy. Kilkadziesiąt lat temu pewien
imigrant z Rosji, Borys Gajdar, zaczął nawoływać ludzi do stworzenia
Wspólnoty, w której jakakolwiek kontrola jednostki sprawowana
przez organy wyższe, takie jak rząd czy parlament nie istniała by.
Nawoływał do lekceważenia różnych ustaw, gdyż, jak mówił, to
wszystko ogranicza wolę człowieka, która powinna pozostać wolna,
tak jak ją uczynił Bóg. Wielu ludzi podążyło za jego wołaniem.
Początkowo lekceważąc jedynie normy obyczajowe. Następnie
jednak zaczęli lekceważyć prawo, co doprowadziło do licznych
konfliktów z policją. Jednak to nie było wszystko. Po dłuższym czasie
swojej działalności Gajdar stwierdził, że jakoby posiada moc, dzięki
której z boskiego nakazu ma wyrwać ludzi spod kontroli rządu. Moc
ta miała polegać na zdolności uzdrawiania oraz oczyszczania
umysłów ludzi z "głupich i niepotrzebnych praw narzuconych przez
władze miasta i kraju". Gajdar twierdził, że jego moc nie jest
niewyczerpana i dlatego musi ją uzupełniać. Mówił, że najlepiej
czerpie się ją z dzieci, gdyż "nie są one jeszcze skażone nakazami
ograniczającymi ich wolność". "Kapłan" urządził sobie "salę modłów"
w podziemiach, które podobno rozciągają się pod całym miastem i
prowadzą do wszystkich domów, które zbudowano w zeszłym
stuleciu. Podziemia te miały pełnić rolę schronienia na wypadek
wojny lub klęski żywiołowej. Co wieczór przyprowadzał do swej
kryjówki grupkę dzieci. Kiedy następnego dnia rodzice chcieli je
zabrać do domów, mówił, iż są wyczerpane procesem przekazywania
mocy i zapadły w głęboki sen, z którego obudzą się dopiero po kilku
dniach. Trwało to przez tydzień. Po tym czasie rodzice zaczęli
domagać się powrotu dzieci. Gajdarowi udało się ich uspokoić
obietnicą, że następnego dnia dzieci wrócą do domów. Tak się jednak
nie stało. Rosjanina złapano w czasie, gdy cichaczem opuszczał
miasto. Zmuszono go do zaprowadzenia policji do kryjówki. Do
podziemia zeszło wraz z nim trzech policjantów i dwóch ojców.
Wyszły tylko trzy osoby, w tym jedna postarzona w ciągu pięciu
minut o kilkadziesiąt lat. Według ich relacji, zaraz po zejściu
schodami na dół, Gajdar rzucił się na jednego policjanta z nożem
trafiając go prosto w serce. W tym momencie starszy wiekiem
inspektor dostał zawału. Trzeciemu z policjantów udało się

353
obezwładnić napastnika.
Podobno wtedy Gajdar rzucił się na wbite w podłogę stalowe
pręty podtrzymujące ołtarz i zginął na miejscu. Pozostała trójka
szybko opuściła pomieszczenie. Na powierzchni zauważyli, że jeden z
towarzyszących im mężczyzn posiwiał. Policjant zablokował drzwi
prowadzące na dół i, nie wyjaśniając dlaczego, kazał szybko
zamurować wejście. Jako przyczynę nagłego postarzenia się jednego z
mężczyzn lekarz uznał "nagły szok wywołany gwałtownymi
przeżyciami przekraczającymi odporność psychiczną badanego".
Żadna osoba z tej trójki nigdy już więcej nie chciała rozmawiać o tej
sprawie. Nigdy też nikt nie dowiedział się, co tak naprawdę wydarzyło
się w podziemiu. Nigdy też nie odnaleziono zaginionych dzieci.
Kiedy już przeczytałem gazetę, zaczęła ogarniać mnie ogromna
senność. Chwilę walczyłem z tym uczuciem pamiętny snów z
minionej nocy, lecz w końcu uległem. Ostatnią rzeczą, jaką
zobaczyłem przed zapadnięciem w sen, był zegar. Wskazywał
dziesiątą rano.
Przez głowę przemknęła mi myśl, że jest za wcześnie na sen...
Znów to widziałem! Ten sam obraz, co poprzednio! Wysokie,
drewniane schody prowadzące jakby do nikąd... Lecz tym razem
wiedziałem, co znajdę na górze. Opierałem się. Mimo to coś kazało
mi wchodzić po schodach, podążać na ponowne spotkanie z
Koszmarem. Jednak pewne szczegóły uległy zmianie w porównaniu z
poprzednim snem: nie było słychać upiornej muzyki wygrywanej na
dzwonach. Panowała cisza przerywana jedynie skrzypieniem
schodów, po których wchodziłem. Powoli z ciemności zaczynał
wyłaniać się szczyt wieży, lecz nie dostrzegłem nad sobą
bezkształtnych plam. To COŚ już tam na mnie czekało!
Dotarłem na górę. Jak poprzednio pojawił się snop światła,
który wydobył z ciemności mnie oraz "Kapłana". Tym razem światło
trzymało się z daleka, tak jakby nie chciało popełnić drugi raz tego
samego błędu. I znowu, tak jak poprzednio, wargi nieznajomego
zaczęły się poruszać, lecz tym razem słyszałem, co chciały mi
przekazać! Głos nieznajomego był zimny, mroczny, poruszał każdym
nerwem mojego ciała (o ile można tak nazwać uczucie, które
towarzyszyło mi we śnie). Jeszcze długo potem, gdy wydarzenia te
odeszły w przeszłość, słyszałem ten głos i pierwsze słowa mojego

354
przerażającego rozmówcy:
- Żywa istoto! Człowieku podległy Śmierci! Zostałeś tu
wezwany, aby dopomóc mi wypełnić moją świętą misję. Wiele lat
byłem uwięziony, lecz czas się dopełnił. Powrócę, aby głosić Słowo
Wolności, a ty będziesz narzędziem w mych rękach, które uwolni
mnie i poprowadzi do wiecznej chwały w imię Pana!?
W tym momencie postać zaczęła znikać, stawać się
przezroczysta. Ja sam stałem jak sparaliżowany nie mogąc się ruszyć.
Nagle usłyszałem trzask. Schody pode mną zaczęły rozpadać się! W
następnej sekundzie leciałem w dół w niezmierzoną otchłań strachu i
ciemności.
Obudził mnie mój własny krzyk. Siedziałem na fotelu w salonie.
Zegar wskazywał trzecią po południu. Moje senne przeżycia trwały
więc dłużej niż mogłem przypuszczać. Bolała mnie głowa. Powoli
wstałem i nagle usłyszałem trzask. Przerażony, mało nie straciłem
przytomności po raz drugi raz dniu. Trzask przypomniał mi
rozpadające się schody.
Myślałem, że cały dom zaraz runie mi na głowę. Nic takiego się
jednak nie stało. To na dworze złamała się gałąź starego wiązu. Na
zewnątrz szalała burza.
Poszedłem do kuchni. Wziąłem dwie aspiryny i napiłem się
kawy. Przez następną godzinę piłem filiżankę czarnego,
odpędzającego sen płynu, za filiżanką. Postanowiłem nie spać przez
najbliższe dwa, trzy dni. Miałem nadzieję, że może po tym czasie
koszmar opuści mnie...na zawsze.
Podobno przed przeznaczeniem nie ma ucieczki. Można jedynie
swoimi czynami zmienić najbliższą przyszłość. Lecz celu,
wyznaczonego każdemu człowiekowi przez siły wyższe, nie zmienić
nie można. Można starać się oddalić od niego, okrążyć go, wyminąć.
On jednak zawsze będzie przybliżał się, aż nadejdzie chwila, w której
życiowa misja każdego człowieka zostanie wypełniona. Takim
głównym celem w życiu większości z nas jest śmierć, lecz niektórzy
mają ważniejsze zadania do spełnienia: ich misją jest praca nad
poprawą losu całej ludzkości, stawanie się męczennikami lub
świętymi lub inne doniosłe cele. Ja sam kiedyś pragnąłem wybić się
ponad tych zwykłych, zmierzających ku ostatecznemu końcu,
niezauważanych ludzi. Jednak po wydarzeniach, o których piszę,

355
zmieniłem zdanie.
Poznałem misję, jaką miałem wypełnić, i zacząłem żałować, że
przeznaczenie wybrało właśnie mnie.
Po wypiciu kilkunastu filiżanek kawy i powzięciu decyzji o
zerwaniu na kilka dni ze snem, udałem się do mojego przyjaciela -
aptekarza. Chciałem pożyczyć od niego kilka paczek kawy ? uwielbiał
ten napój i zawsze miał go nieprzebrane zapasy - i poprosić go o
jakieś środki wzmacniające - a wszystko po to, aby uwolnić się od
prześladującego mnie koszmaru.
Ulice były ciche, spowite mgłą. Kiedy szedłem, przez chwilę
poczułem, jakbym był w innym miejscu, takim, którego nie znam.
Jednak uczucie to szybko mnie opuściło. Idąc, przezornie nie
oglądałem wystaw sklepowych i unikałem spoglądania w każdą
powierzchnię, która dawała w miarę wyraźne odbicie. Nie chciałem
ponownie ujrzeć twarzy upiora z mojego snu.
Po jakimś czasie dotarłem do domu mojego przyjaciela.
Ponieważ na stukanie do drzwi nikt nie odpowiadał, udałem się do
prowadzonej przez niego apteki. Miał on bowiem zwyczaj pracowania
nawet w dni wolne i święta. "To tak na wszelki wypadek" - mówił.
"Lekarza wzywa się do nagłych wypadków, tak więc może komuś
potrzebne nagle będą leki?". Sklep był otwarty. Przekraczając próg
poczułem się, jakbym wstępował do innego, oddalonego w czasie
świata. Za ladą ujrzałem - zamiast mojego znajomego - młodego
człowieka ubranego w niemodne dziś ubranie, który powitał mnie
słowami: "Witam szanownego pana. Czego szanowny pan
potrzebuje?" Skąd on wziął takiego asystenta? - pomyślałem. Zawsze
twierdził, że w swojej aptece pracować będzie tylko on i nikogo
więcej do niej nie wpuści.
Strój i sposób mówienia tego młodego człowieka wydały mi się
dziwne, gdyż wszystko wskazywało na to, iż nowy asystent mojego
przyjaciela został żywcem wyrwany z jakiejś powieści z końca
ubiegłego stulecia.
Skinąłem głową w odpowiedzi i poprosiłem o opakowanie
środka wzmacniającego. Kiedy wyjąłem kilka banknotów, chcąc
zapłacić, sprzedawca powiedział, że to za dużo i wziął tylko jeden z
nich. Następnie wydał mi sporą resztę. Opuściłem aptekę
zastanawiając się, czy to ceny lekarstw spadły, czy też ja tracę powoli

356
wzrok, gdyż nie mogę rozpoznać poszczególnych nominałów.
Wróciłem do domu. Od razu wziąłem dawkę kupionego przed
kilkunastoma minutami środka i zaparzyłem dzbanek kawy. Obok
dzbanka położyłem na stole nóż i zestaw środków opatrunkowych.
Gdyby nawet kawa nie mogła odpędzić ode mnie snu, będę nacinał
skórę na rękach, mając nadzieję, że ból pomoże mi pozostać
przytomnym.
Kiedy kofeina zawarta w jednej filiżance kawy przestawała
działać, wypijałem kolejną. I tak na okrągło przez kilkanaście godzin.
Jednak po jakimś czasie stwierdziłem, że mój organizm powoli
zaczyna uodparniać się na działanie kofeiny. Zmęczenie i senność
coraz ciaśniej zaczęły oplatać mój umysł. Spojrzałem na nóż leżący na
stole. Zacząłem myśleć, czy byłbym zdolny do dokonania tak
okropnego czynu. Uczycie senności zaczęło ogarniać mnie coraz
bardziej. Siłując się ze sobą wyciągnąłem rękę w kierunku narzędzia,
dzięki któremu miałem nadzieję pozostać przytomnym. Zacisnąłem
palce na rękojeści. W tym momencie zasnąłem.
Kątem oka zobaczyłem jeszcze przewracający się dzbanek z
resztkami kawy i rozlewający się po stole ciemny płyn.
Biegłem. Coś zmuszało mnie do szaleńczego biegu. Znałem te
ulice. To było moje miasto.
Wyglądało jednak inaczej niż zwykle. Budynki były jakby
młodsze, nie zniszczone upływem czasu. W oddali dostrzegłem
przejeżdżający samochód dość starego typu. Nie mogłem sobie
przypomnieć, czy ktoś w moim mieście posiadał podobny pojazd.
Nagle otoczenie zaczęło się zmieniać. Jakby znikąd pojawiły się
gęste, mlecznobiałe pasma mgły, które po chwili skryły wszystko
dookoła. Widziałem tylko drogę przed sobą. Próbowałem zatrzymać
się, lecz jakaś siła nie pozwalała mi na to. Musiałem biec ku
nieznanemu celowi. Trasa mojego biegu, która prawie cały czas
prowadziła prosto, nagle skręciła. Moim oczom ukazał się dom,
otoczony ogrodem, odgrodzony od ulicy czerwonym, ceglanym
płotem. Stanąłem przed bramą, która po chwili otworzyła się,
pozwalając mi wejść na teren posiadłości. Przez głowę przemknęła mi
myśl, że znam ten dom, jego otoczenie i umiejscowienie, lecz nic
konkretnego nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Czując, że nie
mam innego wyjścia, ruszyłem naprzód. Za sobą usłyszałem szczęk.

357
To brama zatrzasnęła się odcinając mi drogę wyjścia.
Ruszyłem powoli w kierunku domu. Po chwili stanąłem przed
drewnianymi, okutymi mosiądzem drzwiami. Z niewiadomych
przyczyn wiedziałem, że były otwarte, a ja muszę wejść do środka.
Nacisnąłem klamkę...
Obudziłem się zlany potem, ciężko oddychając, jakbym
rzeczywiście biegał przez dłuższy czas. Zza okna dochodził mnie
gwar rozmów. To one wyrwały mnie z tego dziwnego snu.
Kiedy ochłonąłem, uśmiechnąłem się. Chyba udało mi się w
końcu uwolnić od tego okropnego człowieka nawiedzającego mnie w
snach. Spojrzałem na zegarek. Ten jednak nie działał. Przeniosłem
wzrok na zegar stojący na półce, lecz ku mojemu zdumieniu on
również stanął. Tknięty jakimś przeczuciem zacząłem chodzić po
całym domu i sprawdzać zegary.
Żaden z nich nie działał! Wszystkie zatrzymały się na tej samej
godzinie: dwadzieścia po dziesiątej. Nie wiedziałem jednak, czy była
to dziesiąta rano czy też w nocy, tak więc nie mogłem określić, jak
długo spałem. Za oknem świeciło słońce. Postanowiłem więc wyjść z
domu i spytać się kogoś, która jest teraz godzina oraz jaki dzień
mamy.
Zamknąłem drzwi na klucz i zdecydowałem się przejść na rynek
i sprawdzić, czy działa zegar na wieży ratuszowej. Jednak kiedy tylko
wyszedłem za bramę, dostrzegłem tłum ludzi podążających w stronę
niewielkiego placu położonego przy parku. Moje próby nawiązania
rozmowy z kimkolwiek z nich spełzły na niczym. Ludzie ci
zachowywali się, jakby byli w transie. Nie reagowali na żadne
zaczepki z mojej strony. Ponadto ich ubrania były dziwne.
Prezentowały styl nieobecny w modzie już co najmniej od
trzydziestu lat. Nagle czyjeś ręce wciągnęły mnie w środek tego
pochodu. Zostałem zmuszony podążyć razem ze wszystkimi.
Tak jak się tego domyśliłem wcześniej, po kilkunastu minutach
dotarliśmy na przyparkowy plac.
Gdy doszliśmy do celu, pochód uspokoił się, ucichły głosy.
Wszyscy w skupieniu wpatrywali się na niewielkie podwyższenie
ustawione w centrum placu. Po chwili pojawił się na nim jakiś
mężczyzna. Nie miałem wtedy pod ręką lustra, aby to sprawdzić, lecz
podejrzewam, że zbladłem wówczas ze strachu. Mężczyzna ów był

358
identycznej postury i nosił takie same szaty, jak zjawa z mojego snu.
Lecz zamiast gołej czaszki, posiadał normalną ludzką twarz. Jednak
moje odczucia były takie same jak podczas pamiętnego koszmaru. Od
tego mężczyzny biła aura wyższości, a kiedy odezwał się, w jego
głosie wyczułem nutę olbrzymiej zaciętości i nieugiętości.
Prawdziwego fanatyzmu. Gdzieś w dali zaczęły bić dzwony.
Mężczyzna odezwał się do zebranych w te słowa:
- Bracia! Nasza Wspólnota, mimo wszelkich przeciwności,
nadal istnieje! Niedługo wszyscy osiągniemy nasz cel, którym jest
życie bez żadnych nakazów i praw ograniczających wolną wolę
człowieka. Wolę, którą człowiek otrzymał od Boga, i którą w jego
imieniu wykorzystywał do wybierania drogi postępowania. Godzina
prawdy wybiła! Dzisiaj wszystko się dopełni i nasze dusze zostaną
uwolnione spod jarzma tych, którzy uważają się za stojących wyżej
nad inne dzieci Boga!?
W tym momencie wszystko wokół mnie zaczęło się rozmywać.
Ponownie znalazłem się na szczycie wysokich schodów i ujrzałem
przed sobą postać ubrana w długą szatę kapłańską.
Tym razem jednak to nie był sen! Czułem powiew powietrza na
twarzy, mogłem dotknąć desek pod moimi stopami. Jednak postać
stojąca przede mną wciąż wydawała mi się równie niematerialna jak
podczas pierwszego spotkania.
"Kapłan" zdjął z głowy kaptur. Wiedziałem, co zobaczę i
myślałem, że tym razem jestem na to przygotowany. Jednak ponownie
strach zawładnął mną i ledwo powstrzymałem się od rzucenia z tej
wysokiej platformy w dół ciemnej otchłani niosącej wybawienie od
tego koszmaru.
- Śmiertelniku!? - głos, który wydobył się z suchej,
pomarszczonej krtani przeszył mnie zimnem i wywołał dreszcze na
całym ciele, lecz jakaś siła powstrzymywała mnie przed wykonaniem
jakiegokolwiek ruch - mogłem tylko słuchać. ? - Mój czas nadszedł!
Jam jest odkupieniem, a tyś moim Heroldem, Wyzwolicielem!
Wypełnisz swą misję dla chwały mojej i chwały Pana, a zasłużysz na
odkupienie!? - w tym momencie upiorna postać podeszła do mnie.
Spod habitu wyłoniła się koścista ręka obciągnięta żółtą,
pomarszczoną skórą i dotknęła mojego czoła. Gdybym nie był
sparaliżowany strachem, najprawdopodobniej zwymiotowałbym na

359
koszmar stojący przede mną. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, był
obraz jakichś drzwi...
Nie wiem, jak długo leżałem nieprzytomny. Ocknąłem się na
podłodze mojego pokoju, koło kominka. Kiedy próbowałem wstać,
poczułem ostry ból głowy, jakby ktoś raz za razem wbijał mi igłę w
mózg. Zebrałem wszystkie siły, podniosłem się i powoli podszedłem
do okna. Cały świat za szybą był spowity szarą, gęstą mgłą. Nagle
wewnątrz mnie rozległ się głos każący mi zejść do składziku i wziąć
kilof. Próbowałem się temu przeciwstawić. Bezskutecznie.
Wziąłem więc kilof i pchany wewnętrznym rozkazem
wyszedłem na ulicę. Moje nogi same poderwały się do biegu.
Ruszyłem w mgłę, która rozstępowała się przede mną tworząc
korytarz o mlecznobiałych ścianach. Nagle doznałem olśnienia! To
właśnie śniło mi się ostatnio. Te same ulice, tak samo gęsta mgła,
szybki bieg ku nieznanemu... Teraz jednak znałem cel tej "wycieczki".
Był nim dziwny dom otoczony ceglanym murem.
Droga skręciła i ujrzałem przed sobą dom. Gdyby nie to, że
obca wola sterowała wszystkimi moimi ruchami i myślami,
najprawdopodobniej popadłbym w głębokie szaleństwo.
Zatrzymałem się bowiem przed moim własnym domem! Tak jak
w moim śnie brama otworzyła się, umożliwiając mi wejście na teren
przyległego ogrodu. Ściskając kilof w rękach skierowałem się do
drzwi. Były otwarte. Wszedłem. Wnętrze domu nie przypominało
jednak wystroju, jaki znałem. Ściany były pokryte różnymi
symbolami i inskrypcjami. Nie miałem jednak czasu przyjrzeć im się
dokładniej, gdyż coś - lub ktoś - skierowało moje kroki do piwnicy.
Zszedłem po starych, skrzypiących schodach oświetlonych przez
nieziemskie światło wydobywające się ze szczelin w ścianach. Kiedy
już byłem na dole, obróciłem się twarzą w kierunku jednej ze ścian i
uderzyłem w nią kilofem. Po pierwszych uderzeniach posypał się tynk
oraz odłamki cegieł i rozkruszonej zaprawy. Po chwili jednak kolejne
uderzenie uczyniło wyłom w ścianie. Z dziury powiało zatęchłym
powietrzem. Za ścianą było pomieszczenie, o którego istnieniu nie
miałem pojęcia, i o którym wolałbym nigdy się nie dowiedzieć.
Rozbiłem ścianę do końca. Kiedy przekroczyłem próg, w
pomieszczeniu zapłonęły ustawione na podłodze świece. W ich
świetle dostrzegłem przerażający wystrój tego miejsca.

360
Ściany były zachlapane zakrzepłą krwią, którą ktoś namalował
gdzieniegdzie upiorne obrazy i wypisał niezrozumiałe dla mnie słowa.
Lecz najgorsze było to, co zobaczyłem na podłodze. U moich stóp
leżały porozrzucane fragmenty ciał, sądząc z wielkości,
najprawdopodobniej dzieci. Dostrzegłem oczy, poukładane w
niewielkie kupki, leżące pod ścianą, a także coś, co wstrząsnęło mną
najbardziej: fragmenty ciał noszące ślady ugryzień, nie do końca
objedzone kości oraz na wpół pożartą twarz dziewczynki. Mimo
kontroli sprawowanej nade mną, zwymiotowałem. Kiedy mój żołądek
pozbył się już całej swej zawartości, starałem się opanować i
spróbować zamknąć oczy, lecz wciąż byłem zmuszony patrzeć na
pozostałości po upiornej uczcie. Nagle przede mną pojawiła się postać
w mnisich szatach. Uniosła głowę i upiorny śmiech zagrzmiał w tym
małym pomieszczeniu. Ręce upiora wyciągnęły się w moim kierunku,
a pod kapturem zalśniły przygotowujące się do ugryzienia zęby. Nie
wiem, jak udało mi się przełamać barierę strachu i siłę, dzięki której
ten "Kapłan" miał nade mną władzę. Zamachnąłem się kilofem
wbijając go w klatkę piersiową mężczyzny stojącego przede mną.
Rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk, a ja sam straciłem
przytomność.
Ocknąłem się w szpitalu. Leżałem przywiązany do łóżka, a
pielęgniarka wbijała mi w żyłę igłę strzykawki. Widząc, że
otworzyłem oczy uśmiechnęła się i powiedziała, że to tylko zastrzyk
uspokajający. Ponownie straciłem przytomność.
Po tygodniu zwolniono mnie ze szpitala, nakazując zgłosić się
na ponowne badania za miesiąc. Przez ten tydzień zdołałem
dowiedzieć się, jak trafiłem do szpitala. Moje miasto zostało
nawiedzone przez trzęsienie ziemi, a mnie przygniótł zawalający się
strop piwnicy.
Miałem podobno szczęście, że mój dom zaczęto odgruzowywać
jako pierwszy, inaczej pewnie bym nie przeżył.
Zaakceptowałem tę wersję wydarzeń. Była o wiele bardziej
prawdopodobna od tego, co myślałem, wiedziałem!, że mi się
przydarzyło. Po dłuższym zastanowieniu postanowiłem napisać
uzupełnienie artykułu o "misjonarzu" z Rosji i przyczynie zaginięcia
dzieci i śmierci dwóch policjantów. Napisałem o tym, lecz nigdy nie
wysłałem go do żadnej gazety. Z przeprowadzonych przeze mnie

361
poszukiwań wynikało, że w naszym mieści nigdy nie przebywał nikt o
nazwisku Gajdar, a tym bardziej jakiś wędrowny kaznodzieja. Policja
od zawsze miała za zadanie natychmiast wyrzucać takich osobników z
miasta. Ponadto, sam zacząłem zastanawiać się nad tym, co mi się
przytrafiło. Może był to tylko bardzo długi i upiorny koszmar?
Jednak moje obawy co do prawdziwości tych wydarzeń
potwierdziły się. Trzy tygodnie po opuszczeniu szpitala dostałem list
od niejakiej Ann Smith. Przedstawiła się ona w nim jako Kapłanka
Kultu Drugiej Strony. Zamieszczam poniżej przepisany fragment jej
listu, który potwierdza, że moje przeżycia nie były jedynie koszmarem
sennym:
...tak więc został Pan wybrany na jego "łącze duchowe z
rzeczywistością". Azthot, lub też Gajdar, jak nazywał siebie w
waszym świecie, był renegatem i przestępcą. Zdradził nasz kult i na
własną rękę rozpoczął przygotowania do rytuału otwierającego
przejście na Drugą Stronę...
...w waszym świecie jest nas niewielu. Najczęściej jesteśmy
wygnańcami z naszego świata, lecz część z nas przybyła tu
dobrowolnie, chcąc poznać waszą kulturę i obyczaje.
Podobnie jak wśród was, tak i pośród nas są i uczeni i mordercy.
SSS?thot został wygnany z naszego świata za popełnione tam
zbrodnie. Został oddany pod moją opiekę. Ja jednak zawiodłam.
Udało mu się zmylić moją czujność i uciec. Zabiliście go, lecz dzięki
pewnym umiejętnościom powrócił on z zaświatów. Ponieważ
zamieszkałeś w domu, w którym Azthot niegdyś miał kryjówkę,
postanowił zrobić cię swoim łącznikiem. Dzięki tobie nawiązał
kontakt ze światem materialnym. Dzięki twojej krwi miał powrócić do
waszego świata. Jednak źle wybrał. Twoje sceptyczne nastawienie do,
jak wy to nazywacie, parapsychologii i "magii" pomogło ci przełamać
kontrolę nad twoim umysłem. Miałeś olbrzymie szczęście...
Do listu dołączony był niewielki zielony kamyk na srebrnym
łańcuszku - to za okazaną nam pomoc. Noś ten kamień zawsze przy
sobie. Dzięki temu rozpoznamy cię.
List spaliłem, a kamień wrzuciłem do szuflady. Miałem dość
wszelkich dziwnych rzeczy po tym, co przeżyłem. Nie obchodziło
mnie kim lub czym był ten mężczyzna ze snu..

362
*

Te słowa piszę dokładnie dwadzieścia lat po otrzymaniu


tamtego listu. Dziś w nocy śniła mi się gromada ludzi odzianych w
długie, granatowe tuniki. Odprawiali oni jakiś rytuał. Słychać było
płacz dzieci... Zajrzałem do szuflady. Zielony kamień świecił
delikatnie. Na jego powierzchni dojrzałem wzór - płaskorzeźbę
przedstawiającą jaszczura stojącego na dwóch nogach, ubranego w
długą, powłóczystą szatę. Mógłbym przysiąc, że nic takiego wcześniej
nie zauważyłem...
Zostało mi już tylko kilka minut. On pojawił się wczoraj we
śnie. Powiedział, że wiem o nich za dużo i że zabierają mnie na Drugą
Stronę. Nie chcę się z nimi spotykać. Przede mną leży naładowany
pistolet.
Już są. Słyszę ich kroki na schodach. Idą po mnie. Łatwo mnie
nie dostaną. Mam sześć kul. Ostatnia jest dla mnie...

363
364

You might also like