Professional Documents
Culture Documents
Trzy Kroki Od Siebie - Rachael Lippincott
Trzy Kroki Od Siebie - Rachael Lippincott
Dedykacja
Rozdział 1. Stella
Rozdział 2. Will
Rozdział 3. Stella
Rozdział 4. Will
Rozdział 5. Stella
Rozdział 6. Will
Rozdział 7. Stella
Rozdział 8. Will
Rozdział 9. Stella
Rozdział 10. Will
Rozdział 11. Stella
Rozdział 12. Will
Rozdział 13. Stella
Rozdział 14. Will
Rozdział 15. Stella
Rozdział 16. Will
Rozdział 17. Stella
Rozdział 18. Will
Rozdział 19. Stella
Rozdział 20. Will
Rozdział 21. Stella
Rozdział 22. Will
Rozdział 23. Stella
Rozdział 24. Will
Rozdział 25. Stella
Rozdział 26. Will
Rozdział 27. Stella
Rozdział 28. Will
Rozdział 29. Stella
Osiem miesięcy później
Rozdział 30. Will
Rozdział 31. Stella
Od autorki
Podziękowania
Tytuł oryginału Five Feet Apart
by Rachael Lippincott with Mikki Daughtry & Tobias Iaconis
Text copyright © 2018 by CBS Films Division
Published by arrangement with Simon & Schuster Books for Young Readers, an imprint of
Simon & Schuster Children’s Publishing Division.
Copyright © 2019 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Cover illustration copyright © 2019 CBS Films Inc. All rights reserved
Polska wersja okładki Andrzej Komendziński
Book design by Lizzy Bromley
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki –
z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie
pisemnej zgody wydawcy.
Ta książka jest dziełem fikcyjnym. Wszelkie podobieństwo do zdarzeń historycznych,
prawdziwych miejsc i osób – żyjących lub zmarłych – jest zupełnie przypadkowe
i niezamierzone.
Wydanie I
ISBN 978-83-8008-629-6
Media Rodzina Sp. z o.o.
61-657 Poznań, ul. Pasieka 24
tel. 61 827 08 60
e-mail: mediarodzina@mediarodzina.pl
www.mediarodzina.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Dla Alyson
R.L.
M.D. i T.I.
ROZDZIAŁ 1
STELLA
Wodzę palcem wzdłuż konturów rysunku wykonanego przez moją siostrę – płuc
utworzonych z morza kwiatów. Z bliźniaczych, owalnych kształtów wyrasta mnóstwo płatków
w odcieniach pastelowego różu, czystej bieli, a nawet wrzosowych błękitów, ale w jakiś
niepojęty sposób każdy z nich zdaje się wyjątkowy, wyróżnia go świeżość dająca złudzenie, że
kwiaty będą kwitły wiecznie. Niektóre jeszcze nie rozkwitły, a jednak wyraźnie daje się odczuć
obietnicę życia niecierpliwie czekającego, by wyzwolić się z drobnych pączków pod opuszkami
moich palców. Te lubię najbardziej.
Zastanawiam się – zdecydowanie zbyt często – jak by to było mieć takie zdrowe płuca.
Czuć się tak pełna życia. Wdycham powietrze, a ono mozolnie przeciska się do mojego ciała, by
po chwili z nie mniejszym trudem je opuścić.
Moja dłoń ześlizguje się z ostatniego płatka ostatniego kwiatu, palce przesuwają się po
rozgwieżdżonym tle. Każda narysowana przez Abby plamka światła jest jej próbą uwiecznienia
nieskończoności. Odkasłuję, cofam dłoń i pochylam się, żeby sięgnąć po leżącą na łóżku naszą
wspólną fotografię. Identyczne uśmiechy nad grubymi wełnianymi szalami, a nad naszymi
głowami świąteczne lampki w parku przy końcu ulicy, które migoczą niczym gwiazdy z rysunku
Abby.
Była w tym jakaś magia – w bladym świetle parkowych latarń, w białym śniegu
oblepiającym gałęzie, w trwającym dokoła cichym bezruchu. W ubiegłym roku niemal
odmroziłyśmy sobie tyłki z powodu tego zdjęcia, ale to była nasza tradycja. Znosiłyśmy
najgorszy mróz, byle tylko móc razem podziwiać gwiazdkową iluminację.
Ta fotografia zawsze przypomina mi tamto wrażenie. Poczucie, że ruszamy z siostrą ku
przygodzie, tylko we dwie, a świat otwiera się przed nami niczym księga.
Biorę pinezkę i wieszam zdjęcie koło rysunku, a potem siadam na łóżku z zeszytem
i ołówkiem wyciągniętymi z szuflady szafki nocnej. Przebiegam wzrokiem długą listę, którą
spisałam rano: od punktu 1: Opracować listę rzeczy do zrobienia – który już z pełną satysfakcją
przekreśliłam, aż do punktu 22: Zastanowić się, co nas czeka po śmierci.
Punkt 22 może się okazać zbyt ambitny na piątkowy wieczór, ale przynajmniej mogę już
odhaczyć numer 17: Ozdobić ściany. Rozglądam się po spartańskim wnętrzu, które przez
większą część przedpołudnia znowu próbowałam urządzić po swojemu. Powiesiłam na ścianach
obrazki, które od wielu lat dostaję od Abby – plamy koloru i okruchy życia wyraźnie odcinające
się od klinicznej bieli ścian. Każdy z nich wiąże się z innym z moich pobytów w szpitalu.
Jeden przedstawia mnie z kroplówką, w której kłębią się motyle we wszystkich kolorach
i rozmiarach. Na innym jestem narysowana z wenflonem w nosie, z rurką ułożoną w kształt
symbolu nieskończoności. Na jeszcze jednym korzystam z inhalatora, a unosząca się z niego
mgiełka tworzy aureolę wokół mojej głowy. Jest też najsubtelniejszy rysunek ze wszystkich –
wyblakłe tornado z gwiazd, które Abby narysowała za pierwszym razem, kiedy tu trafiłam.
Ten nie jest tak dopracowany jak jej późniejsze dzieła, ale właśnie dlatego tym bardziej
go lubię.
Poniżej, pod tą feerią kolorów znajduje się... sterta przyrządów medycznych, piętrząca się
koło obitego okropnym zielonkawym skajem szpitalnego krzesła, jednego z mebli stanowiących
standardowe wyposażenie każdej sali w szpitalu St. Grace’s. Patrzę w milczeniu na pusty stojak
kroplówki, wiedząc, że dokładnie za godzinę i dziewięć minut czeka mnie pierwsza z wielu
dawek antybiotyków, które będę przyjmować przez następny miesiąc. Taka już ze mnie
szczęściara.
– To tutaj! – dobiega głos zza drzwi.
Drzwi uchylają się, skrzypiąc cicho, a ja unoszę głowę w samą porę, by zobaczyć
w wąskiej szczelinie dwie znajome twarze. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Camila i Mya
odwiedziły mnie tutaj z milion razy, a mimo to wciąż nie są w stanie pokonać trasy z recepcji do
mojej sali bez pytania każdej napotkanej osoby o drogę.
– Znowu pudło – mówię z uśmiechem.
Widzę, że od razu ogarnia je uczucie czystej, nieskażonej wątpliwościami ulgi. Mya
śmieje się i otwiera drzwi szerzej.
– Szczerze? Wcale bym się nie zdziwiła. Ten szpital to jakiś porąbany labirynt.
– I jak tam wasze nastroje? Pewnie już nie możecie się doczekać – mówię, podbiegając,
żeby je uściskać.
Camila cofa się o krok i patrzy na mnie z żałosną miną, a burza jej kręconych czarnych
włosów dosłownie sprawia wrażenie, jakby też nagle oklapła.
– To już druga z kolei wycieczka bez ciebie.
Święta prawda. Nie po raz pierwszy z powodu mukowiscydozy omija mnie klasowa
wycieczka, wyjazd na słoneczne wakacje albo szkolna impreza. Mniej więcej siedemdziesiąt
procent czasu moje życie wygląda zupełnie normalnie. Chodzę do szkoły, spotykam się na
mieście z Camilą i Myą, tworzę swoją apkę na telefon. Tyle tylko, że robię to wszystko pomimo
niewydolnych płuc. Pozostałe trzydzieści procent mojego życia to czas, kiedy kontrolę przejmuje
choroba.
Mam na myśli, że kiedy muszę iść do szpitala na podregulowanie zaworków, przechodzą
mi koło nosa takie atrakcje, jak Weekend Ziomalek w Teksasie czy – tak jak teraz – wycieczka
najstarszego rocznika naszej szkoły na Cabo.
Tym razem podkręcanie zaworków ma polegać na nafaszerowaniu mnie antybiotykami,
żeby w końcu wyleczyć infekcję gardła i gorączkę, która nie chce sama spaść.
Poza tym ostatnio pogorszył się stan moich płuc.
Mya siada na łóżku, a potem kładzie się, wzdychając dramatycznie.
– Wyjeżdżamy tylko na cztery dni, Stella. Na pewno nie możesz jechać? To już ostatnia
wycieczka w tej szkole!
– Na pewno. Nie mogę – mówię stanowczo, a one wiedzą, że nie żartuję.
Przyjaźnimy się od końca podstawówki i do tej pory już się nauczyły, że gdy chodzi
o moje plany, to mukowiscydoza ma ostateczny głos.
To nie tak, że nie chce mi się jechać. Sprawa całkiem dosłownie dotyczy życia i śmierci.
Nie mogę ot tak sobie ruszyć na Cabo – ani zresztą nigdzie indziej – i ryzykować, że już stamtąd
nie wrócę. Nie mogłabym tego zrobić rodzicom. Nie teraz.
– No ale w tym roku byłaś przewodniczącą komitetu organizacyjnego! Nie możesz im
powiedzieć, żeby przesunęli termin? Nie chcemy, żebyś tu tkwiła sama jak palec – mówi Camila,
wskazując ręką szpitalny pokój, który tak starannie urządziłam.
Potrząsam głową.
– Mamy jeszcze przed sobą przerwę wiosenną! Na pewno pamiętacie, że nie opuściłam
żadnej wiosennej wycieczki od ósmej klasy, kiedy złapałam przeziębienie! – pocieszam,
uśmiechając się z nadzieją i zerkając to na jedną z przyjaciółek, to na drugą.
Żadna z nich jednak nie odwzajemnia mojego uśmiechu. Obie patrzą na mnie tak, jakbym
zabiła ich ukochane zwierzątka.
Widzę, że mają przy sobie torby ze strojami kąpielowymi, które kazałam im przynieść,
więc podejmując desperacką próbę zmiany tematu, wyciągam rękę po pakunek Camili.
– Oho, kostiumy kąpielowe! Musimy wybrać najlepsze!
Sama nie mogę się wylegiwać w ciepłym słońcu Cabo w wybranym przez siebie stroju,
więc przynajmniej należy mi się udział w tych przyjemnościach za pośrednictwem przyjaciółek,
którym wybiorę kostiumy.
Ten pomysł je ożywia. Radośnie wysypujemy zawartość obu toreb na łóżko, tworząc na
nim miszmasz motywów kwiatowych, kropek i fluorescencyjnych barw.
Pobieżnie przeglądam stertę kostiumów Camili. Wybieram z niej czerwone figi, które
można by nazwać czymś między majtkami od bikini a pojedynczym cienkim sznurkiem. Nie
mam cienia wątpliwości, że odziedziczyła je po starszej siostrze, Megan.
Rzucam je Camili.
– O, to. Cała ty.
Camila robi oczy okrągłe ze zdziwienia. Przykłada sobie majtki do bioder i zaskoczona
poprawia okulary w drucianych oprawkach.
– No, to znaczy... wąskie paski od opalania się w stringach mogłyby całkiem dobrze
wyglądać na ciele...
– Camila! – przerywam jej, sięgając po bikini w biało-granatowe pasy. Już na pierwszy
rzut oka widzę, że będzie pasowało jak ulał. – Żartowałam. Ten jest idealny.
Kiedy Camila bierze ode mnie bikini, wygląda na to, że kamień spadł jej z serca.
Odwracam się do Myi, siedzącej w kącie na zielonym szpitalnym krześle, ale ona jest zajęta
wysyłaniem z szerokim uśmiechem SMS-ów.
Wykopuję ze sterty jednoczęściowy kostium, który Mya nosiła jeszcze w szóstej klasie
podczas lekcji pływania. Unoszę go i pytam z szelmowskim uśmiechem:
– Co powiesz na ten, Mya?
– Super! Świetny wybór! – odpowiada, wciąż zawzięcie stukając w klawiaturę telefonu.
Camila prycha rozbawiona. Wpycha swój kostium z powrotem do torby i posyła mi
porozumiewawczy uśmiech.
– Mason i Brooke się rozeszli – wyjaśnia.
– O Boże. Niemożliwe! – odpowiadam.
To dopiero sensacja. Ale czad!
No, może nie dla Brooke. Ale Mya podkochuje się w Masonie, odkąd w drugiej klasie
zaczęła chodzić na zajęcia z angielskiego do pani Wilson, więc ta wycieczka jest dla niej wielką
szansą na wykonanie przełomowego kroku.
Ale szkoda, że nie będzie mnie tam podczas tego weekendu, żeby pomóc jej wdrożyć
sprawny, dziesięciopunktowy plan pod kryptonimem: „Gorący romans z Masonem na Cabo”.
Mya odkłada telefon i niby nic wzrusza ramionami, a potem wstaje i z nagłym
zainteresowaniem ogląda obrazki na ścianach.
– To nic takiego. Umówiłam się, że rano spotkamy się z nim i Taylorem na lotnisku.
Patrzę na nią znacząco i nagle na jej twarzy pojawia się promienny uśmiech.
– No dobra, to jednak coś wielkiego!
Wszystkie trzy piszczymy podekscytowane, a ja wybieram dla Myi śliczny
jednoczęściowy kostium w kropki, który przywodzi na myśl minioną epokę i jest jakby
stworzony dla niej. Mya kiwa głową, bierze strój i przykłada go do ciała.
– Byłam prawie pewna, że wybierzesz właśnie ten.
Zwracam się do Camili, która zerka nerwowo na zegarek, co mnie wcale nie dziwi. Jest
mistrzynią odkładania spraw na później i zapewne jeszcze nie spakowała ani jednej rzeczy na
wyjazd.
Oczywiście oprócz bikini.
Camila widzi, że przyłapałam ją na gorącym uczynku, więc uśmiecha się przepraszająco.
– Muszę jeszcze kupić na jutro ręcznik plażowy.
Klasyk. Cała Camila.
Wstaję z ciężkim sercem, bo smutno mi, że już wychodzą, ale nie chcę ich zatrzymywać.
– No dobrze, zrywajcie się! Jutro skoro świt musicie zasuwać na samolot.
Mya żałośnie rozgląda się po pokoju, a Camila z przygnębieniem mnie w rękach torbę ze
strojami kąpielowymi. Robią więcej ceregieli, niż mogłam się po nich spodziewać. Tłumię
w sobie poczucie winy i irytację, która coraz silniej daje o sobie znać. Bądź co bądź to nie one
opuszczą ostatnią klasową wycieczkę na Cabo. Przynajmniej spędzą ten czas w swoim
towarzystwie.
Cała w uśmiechach niemal ciągnę je w kierunku drzwi. Bolą mnie policzki od udawania
pozytywnego nastawienia, ale nie chcę dziewczynom psuć humoru.
– Przyślemy ci zdjęcia, okej? – obiecuje Camila, obejmując mnie.
– No myślę! Wklej mnie w Photoshopie na kilku z nich – mówię do Myi, która umie
wyczarować prawdziwe cuda z programów Adobe. – Nikt się nawet nie zorientuje, że mnie tam
nie było.
Obie jeszcze marudzą w drzwiach, więc w egzaltowany sposób przewracam oczami
i przekornie wypycham przyjaciółki na korytarz.
– No już, idźcie! Udanej wycieczki.
– Kochamy cię, Stella! – krzyczą, oddalając się korytarzem.
Patrzę, jak odchodzą, i macham im ręką, dopóki podrygujące loki Myi kompletnie nie
znikną mi z pola widzenia. Niczego bardziej nie pragnę, niż pobiec za nimi, żeby się spakować,
a nie zacząć rozpakowywanie.
Wracam do pokoju i uśmiech znika z mojej twarzy, kiedy widzę starannie przyklejone do
drzwi stare zdjęcie rodzinne.
Zrobiliśmy je kilka lat temu na werandzie naszego domu podczas grilla z okazji święta
Czwartego Lipca. Głupkowato się na nim uśmiechamy z Abby, mamą i tatą. Czuję nagły
przypływ tęsknoty za domem, słyszę skrzypienie wysłużonego, rozchybotanego stopnia, który
ugina się pod naszym ciężarem, kiedy śmiejemy się i przepychamy, żeby się zmieścić w kadrze.
Brakuje mi tamtych emocji.
Cała rodzina razem, szczęśliwa i zdrowa. W każdym razie większość z nas.
To nie pomaga. Wzdycham, zbieram się w sobie i przeglądam zawartość wózka
z lekarstwami.
Jeśli mam być zupełnie szczera, to lubię tu przebywać. Szpital stał się moim drugim
domem, odkąd skończyłam sześć lat, więc zwykle nie mam nic przeciwko temu, żeby tu wracać.
Robią mi zabiegi, dają lekarstwa, piję chyba więcej koktajli mlecznych, niż sama ważę, spotykam
się z Barb i Julie, a potem wypisują mnie i wracam dopiero po następnym nasileniu się objawów.
Normalka. Tym razem jednak czuję pewien niepokój, a nawet strach. Bo tym razem nie tylko
chcę, ale wręcz muszę wyzdrowieć. Ze względu na rodziców.
Bo oni wszystko postawili na głowie przez swój rozwód. A po tym, jak stracili siebie, nie
będą w stanie poradzić sobie ze stratą mnie. Wiem to na sto procent.
Ale jeśli wyzdrowieję, to może...
Wszystko w swoim czasie. Podnoszę z ziemi koncentrator tlenu, przyciskam okrągły
guzik na środku i nasłuchuję jednostajnego syku wydobywającego się powietrza. Zaczepiam za
uszami wężyki wąsów tlenowych i wsuwam wypustki do nosa. Siadam z cichym westchnieniem
na znajomo niewygodnym szpitalnym materacu i biorę głęboki wdech.
Sięgam po kieszonkowy notes, żeby przeczytać następny punkt na mojej liście i zająć
czymś myśli.
Punkt 18: Nagrać wideo.
Biorę do ręki ołówek i z namysłem przygryzam jego końcówkę, patrząc na słowa, które
napisałam wcześniej. Może to dziwne, ale w tej chwili snucie refleksji o tym, co nas czeka po
śmierci, zdaje się o wiele łatwiejsze.
Jednak lista to lista, więc zrezygnowana wypuszczam powietrze z płuc i wyciągam rękę
do szafki nocnej po laptop, siedząc po turecku na nowej kołdrze w kwiaty, którą wczoraj kupiłam
w Targecie, kiedy Camila i Mya szukały strojów na wyjazd na Cabo. Prawdę mówiąc, wcale nie
potrzebowałam kołdry, ale dziewczyny tak entuzjastycznie zabrały się do pomagania mi
w wyborze przydatnych rzeczy na pobyt w szpitalu, że nie miałam serca jej nie kupić.
Przynajmniej pasuje do nowego wyglądu ścian mojego pokoju – jest pełna żywych,
jasnych kolorów.
Czekając, aż laptop się uruchomi, niecierpliwie bębnię palcami w klawiaturę, i mrużąc
oczy, patrzę na swoje odbicie w ekranie. Marszczę brwi na widok rozwichrzonych długich,
brązowych włosów i próbuję je trochę przygładzić, przeczesując co chwila palcami. W końcu
sfrustrowana zsuwam z nadgarstka gumkę i spinam włosy w luźny kok, żeby wyglądać w miarę
przyzwoicie przed kamerą. Biorę z szafki nocnej podręcznik programowania w Javie aplikacji na
telefony z Androidem i kładę na nim laptopa, żeby nie straszyć widzów podbródkiem i znaleźć
takie ustawienie kamery, żebym przynajmniej jako tako wyglądała.
Logując się do mojego konta YouTube Live, ostatni raz ustawiam kamerę tak, żeby
w obiektywie na pewno znalazł się dokładnie za moimi plecami rysunek Abby przedstawiający
płuca.
Stanowi idealne tło.
Zamykam oczy i biorę głęboki wdech, słysząc znajomy świst w płucach, które desperacko
próbują nabrać tlenu przez całe morze śluzu. Po chwili wolno wypuszczam powietrze, zmuszam
się do pocztówkowego uśmiechu, a potem otwieram oczy i wciskam klawisz rozpoczynający
transmisję na żywo.
– Cześć wszystkim. Jak wam upływa czarny piątek? Ja wciąż czekam na śnieg, który
jakoś nie chce spaść!
Zerkam w kąt ekranu i zwracam kamerę w kierunku okna, za którym widać zaciągnięte
szarymi chmurami niebo i kompletnie nagie drzewa. Zauważam z uśmiechem, że liczba
oglądających na żywo stale wzrasta i już przekracza tysiąc osób, chociaż to nadal niewielka część
spośród dwudziestu trzech tysięcy dziewięciuset czterdziestu użytkowników, którzy subskrybują
mój kanał, żeby śledzić przebieg mojej walki z mukowiscydozą.
– No cóż, mogłam w tej chwili szykować się do wejścia na pokład samolotu na Cabo,
dokąd nasza klasa wybiera się na ostatnią szkolną wycieczkę, ale zamiast tego spędzę ferie
w moim drugim domu. A to za sprawą lekkiej infekcji gardła.
No i jeszcze tej buzującej we mnie gorączki. Przypomina mi się, że rano, kiedy
zmierzyłam temperaturę podczas przyjęcia do szpitala, pulsujące cyfry na termometrze
wskazywały trzydzieści dziewięć stopni i ani kreski mniej. Jednak nie chcę o tym mówić przed
kamerą, bo wiem, że rodzice będą oglądać to nagranie.
Na razie lekarze twierdzą, że dokucza mi przewlekłe przeziębienie.
– Kto by tam marzył o tygodniu słońca, błękitnego nieba i plaż, kiedy może przez miesiąc
pławić się w luksusach na swoim własnym podwórku?
Trajkoczę o różnych udogodnieniach, wyliczając je na palcach.
– Zobaczmy, co my tu mamy. Dwudziestoczterogodzinną opiekę, deser czekoladowy bez
ograniczeń i usługi pralnicze. Aha, tym razem Barb pozwala mi trzymać w pokoju wszystkie
lekarstwa i urządzenia! Tylko popatrzcie!
Zwracam kamerę na wieżę sprzętu medycznego, a potem na wózek z lekarstwami. Już je
idealnie ułożyłam w porządku alfabetycznym i chronologicznym według przepisanych godzin
dawkowania, które wprowadziłam do stworzonej przeze mnie aplikacji. Nareszcie jest gotowa,
żeby ją próbnie opublikować!
To był numer 14 na mojej liście. Jestem całkiem dumna z tego, jak mi poszło.
Z komputera wydobywa się brzdęk i pojawiają się pierwsze komentarze. Widzę wpis
z imieniem Barb i emotkami przedstawiającymi serduszka. Widzowie uwielbiają ją tak samo jak
ja. Odkąd pierwszy raz trafiłam do szpitala – ponad dziesięć lat temu – Barb zawsze jest
w pobliżu, podrzuca słodycze mnie i innym pacjentom, na przykład mojemu wspólnikowi
zbrodni, Poemu. Trzyma nas za rękę w chwilach najgorszego bólu, jakby nic takiego się nie
działo.
Mniej więcej od połowy tego okresu wrzucam na YouTube filmiki, żeby pokazać
ludziom, czym naprawdę jest mukowiscydoza. Przez te wszystkie lata więcej osób, niż
mogłabym sobie wymarzyć, zaczęło śledzić moje operacje, rehabilitacje i wizyty w szpitalu Saint
Grace’s. Nie opuścili mnie w trudnym okresie, kiedy musiałam nosić aparat ortodontyczny, no
i w ogóle.
– Wydolność płuc spadła mi do trzydziestu pięciu procent – informuję, zwracając
obiektyw z powrotem na siebie. – Doktor Hamid mówi, że jestem jedną z pierwszych na liście do
przeszczepu, więc zostanę tu przez miesiąc, będę brać antybiotyki i ściśle przestrzegać reżimu...
Mój wzrok wędruje ku rysunkowi, który mam za plecami – zdrowe płuca wiszą nade
mną, ale za daleko, żeby ich dosięgnąć.
Potrząsam głową i uśmiecham się, wyciągając rękę do wózka medycznego po butelkę.
– To znaczy, że będę regularnie łykać lekarstwa, nosić kamizelkę VisiVest do
oczyszczania ze śluzu układu oddechowego oraz... – Pokazuję do kamery butelkę.
– ...co noc dostarczać organizmowi przez kroplówkę mnóstwo tej odżywki w płynie. Czy są
wśród was panie, które chciałyby pochłaniać dziennie pięć tysięcy kalorii i wciąż móc się
pochwalić plażową figurą? Chętnie się zamienię.
Komputer znowu brzęczy i pojawia się strumień nowych komentarzy. Czytam kilka
z nich i pozwalam, by pozytywny przekaz przyćmił wszystkie negatywne emocje, które zaczęły
się wkradać do mojej głowy.
Trzymaj się, Stella! Kochamy Cię.
Wyjdź za mnie!
– Nowe płuca mogą się zjawić w każdej chwili, więc muszę być zawsze gotowa! –
Wypowiadam te słowa takim tonem, jakbym z całego serca w to wierzyła, ale po tylu latach już
wiem, że nie powinnam zbyt wiele sobie obiecywać.
DING! Kolejny komentarz.
Ja też mam mukowiscydozę. Dzięki Tobie pamiętam, żeby cały czas myśleć pozytywnie.
XOXO.
Serce mi rośnie. Ostatni raz uśmiecham się szeroko do kamery, specjalnie dla tej osoby,
która prowadzi taką samą walkę jak ja. Tym razem mój uśmiech jest szczery.
– No dobra, kochani, dzięki za oglądanie! Muszę już lecieć. Jeszcze raz się upewnię, czy
przygotowałam wszystkie lekarstwa na popołudnie i wieczór. Sami wiecie, jaka ze mnie brzytwa.
Życzę wam boskiego tygodnia. Pa!
Kończę transmisję na żywo i wolno wypuszczam z płuc powietrze. Po zamknięciu
przeglądarki widzę
podrasowane na szkolny bal zimowy twarze, które uśmiechają się do mnie z pulpitu. Objęte
ramionami pozujemy z Camilą i Myą do zdjęcia, wszystkie z tym samym krwistoczerwonym
odcieniem szminki, którą kupiłyśmy w Sephorze. Camila marzyła o jasnoróżowej, ale Mya
przekonała nas, że czerwień to kolor, bez którego absolutnie nic nie zdziałamy w życiu. Nadal
nie jestem pewna, czy miała rację.
Kładę się na łóżku, sięgam po podniszczonego pandę siedzącego na poduszkach i mocno
go przytulam. Moja siostra Abby nazwała go Gałgan. Okazało się, że z upływem czasu to imię
zaczęło do niego pasować jak ulał. Dziesięć lat pomieszkiwania ze mną w szpitalu zdecydowanie
odcisnęło na nim swoje piętno.
Jest upstrzony kolorowymi łatami naszytymi na rozdarcia, przez które gubił watę, kiedy
za mocno go ściskałam podczas najboleśniejszych zabiegów.
Nagle rozlega się pukanie do drzwi, które niemal w tej samej chwili gwałtownie się
otwierają, a do środka wchodzi Barb, obładowana deserami mającymi mi umilić branie lekarstw.
– Wróciłam! Dostawa!
Jeśli chodzi o Barb, to niewiele się zmieniła w ciągu ostatnich sześciu miesięcy ani
zresztą przez ostatnie dziesięć lat – nadal jest najlepsza. Zawsze te same krótkie, kręcone włosy.
Wciąż ten sam kolorowy fartuch. A jej uśmiech zawsze tak samo rozjaśnia cały pokój.
Tuż za nią wkracza z kroplówką Julie w bardzo zaawansowanej ciąży.
No, to już wielka zmiana w porównaniu ze stanem sprzed pół roku.
Próbując ukryć zaskoczenie, uśmiecham się do Barb, która stawia pojemniczki z deserami
na brzegu łóżka, żebym sama je później dopasowała do konkretnych lekarstw, a potem wyjmuje
listę, żeby sprawdzić, czy na wózku jest wszystko, czego potrzebuję.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła? – mówię.
Barb mruga porozumiewawczo.
– Zginęłabyś.
Julie wiesza na stojaku torbę z antybiotykiem, jej brzuch muska moje ramię. Dlaczego nie
powiedziała mi, że jest w ciąży? Trochę sztywnieję, uśmiechając się niepewnie, kiedy patrzę na
ten wypchnięty brzuch, i dyskretnie się odsuwam.
– Dużo się zmieniło przez te pół roku!
Julie głaszcze brzuch, a jej błękitne oczy lśnią, kiedy uśmiecha się do mnie.
– Chcesz poczuć, jak kopie?
– Nie – protestuję nieco zbyt stanowczo.
Wstyd mi, bo widzę, że trochę ją zaskoczyła moja szorstka reakcja. Zdziwiona uniosła
brwi. Ale chodzi o to, że nie chcę zarazić pechem tego perfekcyjnego, zdrowego maleństwa.
Na szczęście wzrok Julie pada na tapetę w moim laptopie.
– To twoje fotografie z zimowego balu? Widziałam ich całkiem sporo na Instagramie! –
mówi podekscytowana. – Jak było?
– Megafajnie! – wykrzykuję entuzjastycznie i resztki zakłopotania znikają bez śladu.
Otwieram w komputerze folder ze zdjęciami. – Szalałam na parkiecie przez bite trzy piosenki.
Jechałam limuzyną. Przekąski były nawet jadalne. A na dodatek wytrzymałam do wpół do
jedenastej, czyli o wiele dłużej, niż ktokolwiek się spodziewał! Komu potrzebna godzina
policyjna, kiedy ciało samo ją narzuca, no nie?
Pokazuję Julie i Barb zdjęcia, które zrobiłyśmy z dziewczynami przed balem w domu
Myi, a tymczasem Julie podłącza kroplówkę, mierzy mi tętno i poziom tlenu we krwi. Pamiętam,
że kiedyś bałam się igieł, ale po każdym pobraniu krwi i kroplówce ten strach coraz bardziej
słabł. Teraz już nawet się nie wzdragam. Czuję się silna za każdym razem, gdy jestem kłuta.
Jakbym była w stanie wszystko pokonać.
– W porządku – mówi Barb, kiedy obie już kończą wszystkie pomiary i przestają
wzdychać z zachwytem nad moją brokatową, srebrzystą suknią balową i przypinanym
bukiecikiem z białych róż. Camila, Mya i ja postanowiłyśmy, że wymienimy się bukietami, bo
wszystkie poszłyśmy na bal bez partnerów. Żaden chłopak mnie nie zaprosił, ale i tak chciałam
iść sama. Istniało duże prawdopodobieństwo, że w ostatniej chwili będę musiała odwołać mój
udział albo że źle się poczuję podczas tańca, a to byłoby nie fair wobec kolegi, który by mi
towarzyszył.
Przyjaciółki nie chciały, żebym czuła się osamotniona, więc zamiast rozejrzeć się za
partnerami, zdecydowały, że pójdziemy razem. Jednak sądząc po rozwoju sytuacji z Masonem,
wydaje mi się, że nie mogę liczyć na podobną solidarność na balu maturalnym.
Barb wskazuje ruchem głowy na pełny po brzegi wózek z lekarstwami i opierając dłoń na
biodrze, mówi:
– Będę sprawdzać, czy wszystko w porządku, ale w gruncie rzeczy jesteś dobrze
zaopatrzona. – Podnosi fiolkę z tabletkami. – Pamiętaj, że te masz łykać razem z jedzeniem. –
Odstawia buteleczkę i sięga po drugą. – A tych nigdy nie...
– Rozumiem, Barb – wchodzę jej w słowo.
Po prostu jak zwykle mi matkuje, ale unosi ręce na znak, że się poddaje. W głębi duszy
i tak wie, że absolutnie nic złego mi się nie stanie.
Wciskam przycisk z boku łóżka, żeby trochę podnieść oparcie, i macham im na
pożegnanie, kiedy ruszają w kierunku drzwi.
– Przy okazji – zaczyna wolno Barb, gdy Julie już jest na korytarzu. Mruży oczy i daje mi
wzrokiem życzliwe ostrzeżenie. – Chcę, żebyś najpierw skończyła kroplówkę, ale właśnie
przyjęliśmy Poego do pokoju trzysta dziesięć.
– Co? Naprawdę?! – wykrzykuję z okrągłymi oczami, już zrywając się z łóżka, żeby go
znaleźć. Nie do wiary, że mnie nie uprzedził!
Barb robi krok do przodu, opiera dłonie na moich ramionach i delikatnie sadza mnie
z powrotem na łóżku.
– Hola, hola, nie dosłyszałaś, że najpierw masz skończyć kroplówkę?
Uśmiecham się do niej zawstydzona, ale czy można mi się dziwić? Poe był pierwszą
osobą, z którą się zaprzyjaźniłam w szpitalu. Tylko on mnie w pełni rozumie. Kurczę, już od
dziesięciu lat razem zmagamy się z mukowiscydozą. To znaczy razem, ale w bezpiecznej
odległości od siebie.
Nie możemy się do siebie za bardzo zbliżać. Jedną z najbardziej ryzykownych rzeczy dla
pacjentów z muko jest zarażenie się niektórymi bakteriami od innych pacjentów. Wystarczy
jeden dotyk, który może dosłownie zabić nas oboje.
Na twarzy Barb poważna mina ustępuje łagodnemu uśmiechowi.
– Uspokój się, dziewczyno. Weź coś na wstrzymanie. – Żartobliwie spogląda na wózek
z lekarstwami. – Oczywiście nie dosłownie.
Kiwam głową, ledwo powstrzymując śmiech, bo spłynęła na mnie kolejna fala ulgi
wywołana informacją, że Poe też tu jest.
– Wpadnę później, żeby ci pomóc przy VisiVest – rzuca Barb przez ramię, gdy wychodzi.
Biorę do ręki telefon i decyduję się wysłać szybkiego SMS-a, zamiast pędzić na złamanie
karku do pokoju 310:
Jesteś tu? Ja też.
Nie mija nawet sekunda, a już wyświetlacz mojego telefonu rozbłyskuje na znak, że
dostałam odpowiedź:
Zapalenie oskrzeli. Dopadło mnie. Przeżyję. Wpadnij za jakiś czas pomachać do mnie.
Teraz muszę przekimać.
Opieram się na poduszkach i robię długi, wolny wydech.
Prawdę mówiąc, denerwuję się tym spotkaniem.
Wydolność moich płuc tak nagle spadła do trzydziestu pięciu procent. Teraz jeszcze ta
gorączka i infekcja gardła, a na domiar złego wizja spędzenia miesiąca w szpitalu, gdzie czeka
mnie seria zabiegów łagodzących objawy, kiedy wszyscy przyjaciele są daleko stąd – to trochę
mnie przeraża. Bardziej niż trochę. Trzydzieści pięć procent to wskaźnik, który nie daje spać
mojej mamie. Sama tego nie przyzna, ale mówi mi to jej komputer. Znalazłam w nim ślady wielu
poszukiwań informacji o przeszczepach oraz wskaźnikach wydolności płuc i chociaż używa
różnych kombinacji słów, za każdym razem posługuje się nowymi hasłami, to sens zawsze jest
ten sam – w jaki sposób dać mi jeszcze trochę czasu. Przez to napędza mi większego strachu niż
kiedykolwiek przedtem. Ale nie boję się o siebie. Kiedy chorujesz na mukowiscydozę, to
w pewnym sensie przyzwyczajasz się do myśli, że młodo umrzesz. Paraliżuje mnie raczej strach
o nich. Teraz, kiedy już nie mają siebie, nie wiem, co się z nimi stanie, kiedy przyjdzie najgorsze.
Jednak jakoś sobie poradzę z tymi myślami dzięki Poemu, człowiekowi, który mnie
rozumie. O ile w końcu pozwolą mi się z nim spotkać.
Reszta dnia upływa leniwie.
Trochę pracuję nad apką, sprawdzam, czy na pewno pozbyłam się błędu
programistycznego, który wciąż się pojawiał, kiedy próbowałam uruchomić aplikację na moim
telefonie. Smaruję fucidinem podrażnioną skórę wokół sondy żołądkowej, mając nadzieję, że
dzięki temu nie będzie czerwona jak wóz strażacki, tylko przynajmniej różowa jak letni
zmierzch. Upewniam się drugi i trzeci raz, czy mam wszystkie buteleczki i tabletki oznaczone
etykietką: NA DOBRANOC. Odpisuję na SMS-y rodziców wysyłane co godzina dokładnie
o pełnych godzinach. Wyglądam za okno, gdzie już zaczyna się ściemniać, i widzę parę mniej
więcej w moim wieku – śmieją się i całują, idąc w kierunku szpitala. Nie co dzień widuje się
szczęśliwe pary wchodzące do szpitala. Patrząc na tych dwoje, którzy trzymają się za ręce
i patrzą na siebie tęsknym wzrokiem, zastanawiam się, jakby to było mieć kogoś, kto patrzyłby
na mnie w taki sposób. Zwykle ludzie widzą raczej mój wenflon, blizny i sondę żołądkową, a nie
mnie.
Te atrybuty nie sprawiają, że przed moją szafką w szkole gromadzą się tłumy adoratorów.
W pierwszej klasie liceum chodziłam – o ile można to tak nazwać – z Tylerem Paulem,
ale nasz romans trwał ledwo miesiąc, dopóki nie złapałam przeziębienia i musiałam iść na kilka
tygodni do szpitala. Już po kilku dniach jego SMS-y stały się rzadsze, więc sama postanowiłam
z nim zerwać.
Ponadto nasz związek w ogóle nie przypominał tej pary sprzed szpitala. Tylerowi zawsze
pociły się dłonie, kiedy trzymaliśmy się za ręce, i używał tak dużo Axe, że kręciło mnie w nosie
i dostawałam napadu kaszlu za każdym razem, gdy się przytulaliśmy.
Takie myśli niekoniecznie pomagają w odwróceniu uwagi od problemów, więc
poświęcam trochę czasu punktowi 22 na mojej liście: Zastanowić się, co nas czeka po śmierci,
a nawet lekturze książki Podróż duszy. Życie, śmierć i nieśmiertelność.
Jednak już po chwili po prostu kładę się na łóżku, patrzę w sufit i wsłuchuję się w swój
świszczący oddech. Słyszę, jak powietrze próbuje się przedrzeć przez zwały śluzu zalegające
w moich płucach. Przewracam się na bok i otwieram fiolkę floventu, żeby trochę pomóc płucom.
Wlewam płyn do nebulizatora przy łóżku. Po chwili urządzenie budzi się do życia, zaczyna
szumieć, a z maski wydobywa się mgiełka.
Siadam i patrząc na rysunek z płucami, wdycham i wydycham powietrze.
Wdycham i wydycham.
Wdycham i... wydycham.
Mam nadzieję, że kiedy rodzice odwiedzą mnie w ciągu najbliższych dni, mój oddech już
będzie bardziej swobodny. Rano powiedziałam każdemu z nich, że to drugie podwiezie mnie do
szpitala, ale naprawdę złapałam taksówkę na skrzyżowaniu koło nowego domu mamy. Nie chcę,
żeby znowu musieli mnie tu oglądać, przynajmniej dopóki nie poczuję się lepiej.
Mama już i tak wyglądała na dosyć zatroskaną, kiedy wkładała mi do torby koncentrator
tlenu na drogę.
Słyszę pukanie do drzwi, więc odrywam wzrok od ściany i odwracam się z nadzieją, że to
Poe wpadł pomachać mi na powitanie. Zdejmuję maskę tlenową w chwili, gdy Barb wsuwa
głowę do pokoju. Pielęgniarka kładzie na stoliku przy drzwiach maskę chirurgiczną i lateksowe
rękawiczki.
– Mamy nowego pacjenta na górze. Spotkamy się pod piętnastką?
Serce zaczyna mi bić szybciej.
Kiwam głową, a Barb uśmiecha się szeroko, po czym wraca na korytarz. Przykładam
maskę z powrotem do ust, żeby jeszcze raz zaciągnąć się floventem i jak najdokładniej wypełnić
nim płuca, zanim wstanę i zacznę się krzątać. Wyłączam nebulizator, podchodzę do drzwi,
nakładam niebieskie rękawiczki i zaczepiam za uszami gumki maseczki chirurgicznej.
Wsuwam na stopy swoje białe converse’y, uchylam drzwi i przeciskam się przez
szczelinę na śnieżnobiały korytarz. Wybieram dłuższą drogę, żeby przejść koło pokoju Poego.
W połowie korytarza mijam dyżurkę pielęgniarek i macham ręką do młodziutkiej salowej
o imieniu Sarah, która uśmiecha się do mnie nad nową, lśniącą, metalową ścianką boksu.
Szpital wymienił te ścianki przed moim ostatnim pobytem, od którego minęło pół roku.
Są tej samej wysokości, co poprzednie, ale tamte były drewniane i tak wysłużone, że na pewno
zainstalowano je jeszcze podczas budowy oddziału ponad sześćdziesiąt lat temu. Pamiętam
czasy, kiedy byłam tak mała, że mogłam przemknąć do pokoju Poego niezauważona przez
nikogo, bo moja głowa znajdowała się dobre kilkanaście centymetrów poniżej krawędzi ścianek.
Teraz sięgają mi do łokcia.
Idę dalej korytarzem i uśmiecham się, widząc małą flagę Kolumbii przyklejoną taśmą do
uchylonych drzwi, które przytrzymuje leżąca do góry kołami deskorolka.
Zaglądam do środka, gdzie Poe śpi na łóżku z podciągniętymi pod brodę kolanami.
Wydaje się zaskakująco drobny pod kraciastą kołdrą. Wymuskany Anthony Bourdain patrzy na
niego z plakatu nad łóżkiem, jakby nad nim czuwał.
Rysuję serduszko na tablicy, którą Poe powiesił przy wejściu. Będzie wiedział, że go
odwiedziłam. Potem ruszam dalej w kierunku drewnianych dwuskrzydłowych drzwi, które
prowadzą do głównej części szpitala, skąd można wjechać windą do bloku C i przejść łącznikiem
do drugiego budynku prosto na Oddział Intensywnej Terapii Noworodka.
Jedną z korzyści wynikających z częstego przebywania w szpitalu od ponad dziesięciu lat
jest to, że znam go tak dobrze, jak dom, w którym się wychowałam. Każdy zakręt korytarza,
ukrytą klatkę schodową czy tajne przejście zwiedziłam wiele razy.
Wyciągam rękę do klamki, gdy nagle otwierają się drzwi koło mnie, a kiedy odwracam
się zaskoczona, widzę profil wysokiego, chudego chłopaka, którego nigdy przedtem tu nie
spotkałam. Stoi w drzwiach pokoju 315. W jednej ręce trzyma szkicownik, w drugiej ołówek,
a na nadgarstku nosi białą opaskę szpitalną, tak samo jak ja.
Nie mogę się ruszyć.
Jego ciemnobrązowe włosy są w idealnym nieładzie, jakby dopiero co wyskoczył ze
zdjęcia w „Teen Vogue” i wylądował prosto w szpitalu St. Grace’s. Wokół niebieskich oczu
robią mu się drobne zmarszczki, kiedy mówi.
Ale to przede wszystkim jego uśmiech zwraca moją uwagę. Jest asymetryczny, uroczy
i promieniuje magnetycznym ciepłem.
Ten chłopak jest tak słodki, że mam wrażenie, jakby wydolność płuc spadła mi jeszcze
o dziesięć procent.
Jak to dobrze, że pół twarzy zasłania mi maseczka chirurgiczna, bo nie byłam
przygotowana na spotkania ze słodkimi facetami na oddziale mukowiscydozy.
– Mam tu zapisany ich rozkład dnia – mówi, wsuwając sobie nonszalancko ołówek za
ucho. Odchylam się trochę w lewo i widzę, że uśmiecha się do tamtej pary, którą wcześniej
widziałam przed szpitalem. – Więc o ile nie posadzisz tyłka na dzwonku, to co najmniej przez
godzinę nikt nie będzie wam przeszkadzał. Tylko pamiętaj, stary, że to łóżko służy mi do spania.
– Wiedzieliśmy, że tak powiesz. O wszystko zadbaliśmy.
Widzę, że dziewczyna rozsuwa zamek sportowej torby, którą przyniosła, i pokazuje mu
leżące w niej koce.
Zaraz, zaraz. Cooo?
Słodziak gwiżdże z podziwem.
– Patrzcie państwo! Prawdziwa harcerka.
– Myślałeś, że jesteśmy jakimiś dzikusami? – pyta kumpel i uśmiecha się
porozumiewawczo.
O Boże. To obrzydliwe. On wpuszcza znajomych do swojego pokoju, jakby to był motel.
Ze zdegustowaną miną ruszam do końca korytarza, chcąc już się znaleźć jak najdalej od
tego, co tam się dzieje, cokolwiek to mogło być.
No i tyle w temacie słodyczy.
ROZDZIAŁ 2
WILL
STELLA
WILL
STELLA
WILL
STELLA
– Dajcie mi dziesięć minut. – Mówiąc to, zamykam drzwi za Willem i Poem, którzy
wychodzą na korytarz.
Rozglądam się po pokoju Willa, czekając, aż moja apka skończy się instalować w jego
telefonie. Wpada mi w oko liścik, który wsunęłam w szparę pod drzwiami – teraz leży na łóżku.
Puść mi SMS-a, kiedy dostaniesz wózek od Barb. (718) 555 3295. Wpadnę po południu,
żeby ci go zorganizować, jak należy.
Wiedziałam, że to może być niełatwe, zwłaszcza że Will i Barb nie przepadają za sobą,
a jednak w jakiś sposób udało mu się oczarować ją na tyle, że dostał ten wózek. Podnoszę z łóżka
liścik i widzę, że dorysował na marginesie malutką scenkę przedstawiającą Barb
w charakterystycznym kolorowym fartuchu, która pcha wózek medyczny, krzycząc: OBYM NIE
MUSIAŁA TEGO ŻAŁOWAĆ!
Kręcę głową. Na usta wypływa mi uśmiech, kiedy odkładam liścik i podchodzę do
wózka. Przestawiam kilka buteleczek, sprawdzając kolejny raz, czy wszystko jest ułożone
w porządku chronologicznym, zgodnie z kolejnością zaprogramowaną w aplikacji według planu
pomazanego rysunkami z Donkey Kongiem.
Zerkam na laptopa Willa, żeby zobaczyć, jak długo jeszcze będzie trwało pobieranie pliku
spod linka, który mu wysłałam. Próbuję oddychać jak najpłycej w tym pomieszczeniu pełnym
bakterii B. cepacia.
Ukończono 88 procent.
Serce mi zamiera, kiedy słyszę dobiegający zza drzwi hałas, i cofam dłoń znad klawiatury
przerażona, że dałam się przyłapać na gorącym uczynku. „Proszę, niech to nie będzie Barb.
Niech to nie będzie Barb”. Powinna być teraz na przerwie, ale jeśli już wróciła z lunchu, to mnie
zamorduje.
Kroki Willa chodzącego nerwowo w tę i z powrotem odbijają się echem w tej części
korytarza. Podchodzę na palcach i niemal przykładam ucho do drzwi. Na szczęście słyszę jedynie
dwa głosy.
– Na pewno wszystko dokładnie wytarłeś? – pyta Poe.
– Oczywiście. I to dwa razy dla bezpieczeństwa – odpowiada Will. – Ale sam rozumiesz,
że to nie był mój pomysł. No wiesz...
Poprawiam na sobie szpitalny strój ochronny i otwieram drzwi. Uważnie patrzę przez
gogle na tych dwóch.
Poe robi zwrot na deskorolce w moim kierunku.
– Ja cię, Stella. Czy ktoś już ci mówił, że pięęęknie dzisiaj wyglądasz?
Obaj już trzeci raz tego dnia rechoczą na widok mojego zaimprowizowanego
kombinezonu antybakteryjnego. Posyłam im mordercze spojrzenie, a potem rozglądam się po
korytarzu.
– Nadal bezpiecznie?
Poe odpycha się i przejeżdżając na deskorolce przed oknem dyżurki, zagląda do środka.
Pokazuje mi uniesione w górę kciuki.
– Tylko się pospiesz.
– Już kończę! – zapewniam, po czym znikam z powrotem w pokoju i zamykam drzwi.
Patrzę na wózek i cicho wzdycham zadowolona, że udało mi się wszystko tak dobrze
zorganizować.
W pewnej chwili, spoglądając na biurko, na którym stoi laptop Willa, dochodzę do
wniosku, że tam też przydałoby się trochę posprzątać. Podchodzę zdecydowanym krokiem,
zbieram garść kolorowych kredek i wkładam je do kubeczka, gdzie jest ich miejsce. Sortuję stertę
czasopism i szkicowników – od największego do najmniejszego – a kiedy to robię, z jednego
z nich wypada kartka.
To komiksowy portret chłopca bardzo podobnego do Willa, który trzyma dwa baloniki
i czerwony z wysiłku próbuje wycisnąć z nich powietrze do swoich sflaczałych płuc. Uśmiecham
się, widząc podpis pod rysunkiem: TO ŁATWE JAK ODDYCHANIE.
Dobre.
Wyciągam rękę i delikatnie wodzę palcem wzdłuż konturu płuc Willa, tak samo jak
przedtem na rysunku Abby. Moje palce w gumowych rękawiczkach dotykają komiksowego
Willa, jego kanciastej szczęki, potarganych włosów, niebieskich oczu i tej samej bordowej bluzy,
którą miał na sobie na dachu.
Brakuje jedynie uśmiechu.
Patrzę na ścianę i widzę, że nad łóżkiem wisi tylko jeden rysunek wykonany w dawnym
stylu.
Wyciągam ze słoiczka pinezkę i wieszam pod starą karykaturą rysunek Willa.
Z laptopa dobiega brzęczyk. Mrugam i szybko cofam dłoń. Koniec pobierania. Odwracam
się, podchodzę do biurka i odłączam telefon. Zbieram rzeczy z blatu, otwieram drzwi i podaję
komórkę Willowi – temu prawdziwemu, nie rysunkowemu.
Pochyla się, żeby ją ode mnie wziąć, a drugą ręką poprawia maskę chirurgiczną.
– Stworzyłam aplikację wspomagającą leczenie chorób przewlekłych. Z tabelami leków,
godzinami podawania i tak dalej. – Wzruszam jakby nigdy nic ramionami. – Powiadomi cię,
kiedy masz wziąć tabletkę albo pójść na zab...
– Stworzyłaś aplikację? To znaczy napisałaś ją od zera? – Nie daje mi dokończyć zdania
i patrzy z niedowierzaniem to na mnie, to na telefon. Jego niebieskie oczy są okrągłe ze
zdumienia.
– Hej, wiadomość dnia! Dziewczyny też umieją programować.
Nagle odzywa się sygnał w telefonie, a na wyświetlaczu pojawia się animowana
buteleczka pigułek.
– Ivacaftor. Sto pięćdziesiąt miligramów – mówię.
Do diabła, czuję się lepiej.
Unoszę brwi i patrzę spod oka na Willa, który chyba po raz pierwszy przygląda mi się bez
kpiny. Super.
– Moja apka jest taka prosta, że nawet chłopaki zrozumieją, jak jej używać.
Odchodzę pewnym krokiem, kołysząc biodrami – pomimo że właściwie ich nie mam –
z rozpalonymi policzkami w kierunku wspólnej łazienki na końcu korytarza, z której nikt nigdy
nie korzysta.
Światło samoczynnie się zapala, kiedy zamykam za sobą drzwi na klucz. Sięgam do
okrągłego pojemnika przy wejściu po waciki dezynfekujące i dokładnie czyszczę dłonie,
powtarzając ten zabieg trzy razy. Wyrzucam waciki do kosza, upycham je i zamykam pokrywę,
a potem biegnę do umywalki.
Skóra swędzi mnie tak, jakbym czuła wijące się na niej bakterie B. cepacia, które tylko
szukają sposobu, żeby się wedrzeć do organizmu i zjeść mnie od środka.
Podchodzę do umywalki, przesuwam zawór i z kranu zaczyna hałaśliwie płynąć gorąca
woda. Opieram ręce na gładkiej porcelanie, patrzę na swoje odbicie w lustrze. Stoję przed nim
w samej bieliźnie. Kilka wypukłych blizn przecina moją pierś i brzuch – to pozostałości po
operacjach. Przy każdym oddechu wystają mi spod skóry żebra, a blade światło dodatkowo
podkreśla już i tak ostrą linię obojczyka. Czerwona obwódka wokół sondy brzusznej wygląda
coraz gorzej – już na pewno wiem, że to początek infekcji.
Jestem za chuda, za bardzo pokancerowana, za bardzo... Patrzę prosto w swoje piwne
oczy w lustrze.
Dlaczego Will miałby chcieć mnie rysować?
Słyszę w głowie echo jego słów. Powiedział, że jestem piękna. Piękna. Serce mi
trzepocze w dziwny sposób, chociaż wcale nie powinno.
Na lustrze zaczyna osiadać para, obraz robi się coraz bardziej zamglony. Odwracam się
i wyciskam z dozownika tak dużo mydła, że aż wylewa mi się z dłoni. Zawzięcie szoruję ręce,
ramiona, twarz, a potem dokładnie spłukuję wszystko do umywalki. Na końcu dla pewności
odkażam się silnym środkiem dezynfekującym.
Wycieram się, a potem otwieram pokrywkę drugiego kosza i wyjmuję z niego torbę ze
zmianą ubrań, którą umieściłam tam godzinę wcześniej po drodze do pokoju Willa. Ubrana
jeszcze raz przeglądam się w lustrze i wychodzę z łazienki, zachowując maksymalną ostrożność,
żeby nikt mnie nie zauważył.
Znowu jestem jak nowa.
*
Odpoczywając na łóżku, zerkam z rezerwą na moją listę poniedziałkowych zadań, ale
zamiast się nimi zająć, przeglądam portale społecznościowe w telefonie. Klikam Instagram Story
Camili i po raz nie wiadomo który widzę, jak macha z kajaku do kamery, trzymając telefon nad
głową, żeby pokazać wiosłującą zawzięcie za jej plecami Myę.
Większość czasu, który upłynął od operacji przeprowadzonej potajemnie
w prowizorycznym kombinezonie antybakteryjnym, spędziłam, chłonąc łapczywie uroki Cabo za
pośrednictwem Instagram Stories moich kolegów z klasy. Nurkowałam z Melissą
w kryształowej, błękitnej wodzie. Wyruszyłam na żagle z Mikiem, żeby obejrzeć łuk skalny na
Przylądku Świętego Łukasza. Smażyłam się na plaży z Brooke, która nie wyglądała na
szczególnie załamaną swoimi sprawami sercowymi.
Już zamierzam kolejny raz odświeżyć stronę, gdy nagle słyszę pukanie do drzwi i widzę
przez szparę głowę Barb. Jej wzrok na chwilę pada na mój wózek medyczny, a ja już chyba
wiem, co się szykuje.
– Byłaś w pokoju Willa? Porządek na jego wózku wydaje mi się... dziwnie znajomy.
Kręcę przecząco głową. To nie ja. Zaletą wynikającą z bycia „ciotką-cnotką”, jak mnie
kreatywnie nazwał Will, jest to, że Barb zapewne mi uwierzy.
Czuję ulgę, kiedy rozlega się sygnał przychodzącego połączenia na FaceTimie, a na
ekranie wyświetla się twarz Poego. Truchleję, nie spieszę się z odebraniem rozmowy i po cichu
modlę się, żeby nie chlapnął nic na temat Willa. Odwracam laptopa i mówię:
– Zobacz, kto wrócił z przerwy obiadowej!
Na szczęście wzrok Poego od razu wędruje ku Barb stojącej w drzwiach. Ten widok
skutecznie powstrzymuje jego komentarze.
– Och, cześć, Barb.
Odkasłuje nerwowo. Barb uśmiecha się do niego, a on zaczyna pleść o pomyśle na
płonące gruszki z jakimś sosem. Widzę, że Barb wolno zamyka drzwi, a mnie huczy w głowie,
dopóki nie słyszę cichego stuku zapadki wskakującej na swoje miejsce w zamku.
Wypuszczam powietrze z płuc, wytrzymując porozumiewawcze spojrzenie Poego.
– Słuchaj. Wiem, co tobą kieruje. To miłe. – Do diaska. Jak zwykle czyta w moich
myślach. – Ale ta cała historia z Willem... Czy to naprawdę najlepszy pomysł? To znaczy, kto jak
kto, ale ty masz dosyć oleju w głowie.
Wzruszam ramionami, bo wiem, że ma rację. Mam dosyć oleju w głowie. Chyba tak. Ale
także wiem lepiej niż inni, jak zachować ostrożność.
– To tylko dwa tygodnie, a potem wychodzę. Wtedy może znowu zmienić zwyczaje. Nie
zależy mi aż tak bardzo.
Poe unosi brwi i prycha kpiąco.
– Unik godny senatora. Dobra robota.
Myśli, że zadurzyłam się w Willu. Że się zabujałam w najbardziej sarkastycznym,
wkurzającym, a na domiar złego niebezpiecznym dla mojego zdrowia chłopaku, jakiego
kiedykolwiek spotkałam.
Pora zmienić temat.
– Nie robię żadnych uników! – protestuję. – To twoja specjalność.
– Niby co masz na myśli? – pyta, mrużąc podejrzliwie oczy, chociaż z góry zna
odpowiedź.
– Zapytaj Michaela – wypalam.
Poe ignoruje mój atak i wraca do przerwanego wątku.
– Proszę, nie mów mi, że skoro już zainteresowałaś się jakimś facetem, to wybrałaś akurat
chorego na muko.
– Poe, ja tylko pomogłam mu uporządkować wózek z lekarstwami! Jeśli komuś ratuję
życie, to nie znaczy, że od razu go pragnę – mówię rozdrażniona.
Nie interesuje mnie Will. Nie mam ochoty umierać. A gdybym chciała chodzić
z dupkiem, to naprawdę jest w czym wybierać, i to wśród gości bez mukowiscydozy. Co za
idiotyczny pomysł.
No nie?
– Znam cię, Stello. Zrobienie komuś porządku na wózku z lekarstwami jest dla ciebie jak
gra wstępna.
Uważnie mi się przygląda, próbując ocenić, czy przejrzał moje intencje. Przewracam
oczami i zatrzaskuję pokrywę laptopa, zanim któreś z nas odkryje, jak jest naprawdę.
– Hej, istnieje coś takiego jak dobre maniery! – słyszę poirytowany głos Poego
dobiegający z korytarza, a parę sekund później głośny trzask zamykanych drzwi.
Komórka wibruje, więc podnoszę ją i czytam wiadomość od Willa:
Kłótnia małżeńska?
Żołądek znowu fika mi koziołki, ale marszczę nos i unoszę palec, żeby skasować
SMS-a. Na ekranie wyświetla się roztańczony, animowany symbol fiolki i przypomnienie, że już
czwarta po południu, więc czas na VisiVest. Przygryzam usta, wiedząc, że Will właśnie dostał
takie samo przypomnienie. Tylko czy go posłucha?
ROZDZIAŁ 8
WILL
Starannie cieniuję włosy Barb, a potem odchylam się, żeby popatrzeć z szerszej
perspektywy na jej portret z widłami. Zadowolony kiwam głową, gdy nagle telefon na szafce
nocnej wpada w hałaśliwe wibracje, od których kredki podskakują na blacie. To Stella. Na
FaceTimie.
Zaskoczony sięgam do laptopa, żeby zatrzymać kawałek Pink Floydów, a drugą ręką
odbieram rozmowę.
– Wiedziałam! – mówi, kiedy jej szeroko otwarte oczy wypełniają wyświetlacz. – Gdzie
twoja VisiVest? Miałeś jej nie zdejmować jeszcze przez piętnaście minut. A kreon wziąłeś?
Założę się, że nie.
Udaję głos automatycznej sekretarki:
– Przepraszamy, ale numer, z którym się połączyłeś, został zablokowany. Jeśli uważasz,
że słyszysz tę wiadomość z niewłaściwego powodu...
– W ogóle nie można ci ufać – przerywa mi w pół zdania, wyraźnie nie doceniając
perfekcji, z jaką wcieliłem się w tę rolę. – A więc od tej pory obowiązują nowe zasady.
Będziemy razem się leczyć, żebym widziała, jak to robisz.
Wsuwam kredkę za ucho, chcąc jej pokazać, jak mało mnie to rusza.
– Widzę, że jak zwykle szukasz sposobu, żeby spędzać więcej czasu w moim
towarzystwie.
Rozłącza się, ale mógłbym przysiąc, że przez sekundę widziałem na jej twarzy uśmiech.
Ciekawe.
Przez dwa dni spędzamy ze sobą większość czasu na Skypie i ku mojemu zaskoczeniu nie
jest to czas wypełniony wysłuchiwaniem suchych rozkazów. Stella pokazuje mi, jak łykać
tabletki z puddingiem czekoladowym. Genialne! I pyszne. Razem wdychamy lekarstwa przez
nebulizator, razem podpinamy się pod kroplówkę i oboje odhaczamy w jej apce kolejne dawki
lekarstw oraz zabiegi. Trzeba przyznać, że kilka dni temu miała rację. Z jakiegoś powodu fakt, że
leczę się zgodnie z planem, pomaga jej wyluzować. Stopniowo staje się coraz mniej spięta.
Ponadto, słowo daję, już po dwóch dniach łatwiej mi się rano wstaje z łóżka.
A na pewno łatwiej się oddycha.
Wieczorem drugiego dnia zaczynam nakładać VisiVest. Nagle podskakuję zaskoczony,
kiedy drzwi pokoju otwierają się z impetem i do środka wpada Barb jak zwykle gotowa do walki,
żeby mnie do tego zmusić. Zawsze wygrywa tę bójkę dzięki argumentowi, że w przeciwnym
razie zamknie mnie w izolatce, ale to mnie nie powstrzymuje przed zdjęciem kamizelki zaraz po
jej wyjściu.
Zamykam laptopa, brutalnie przerywając połączenie przez Skype ze Stellą. Mierzymy się
wzrokiem z Barb niczym kowboje w klasycznym westernowym pojedynku. Pielęgniarka patrzy
to na mnie, to na kamizelkę. Widzę, że jej stalowa, zacięta mina topnieje, zmienia się, wyraża
totalny szok.
– Nie wierzę własnym oczom. Sam z nieprzymuszonej woli wkładasz VisiVest?
Wzruszam ramionami, jakby to była normalka. Zerkam na koncentrator, chcąc się
upewnić, że wszystko jest poprawnie przypięte. Wygląda w porządku, ale minęło już trochę
czasu, odkąd ostatni raz robiłem to samodzielnie.
– A co? Przecież już czwarta, nie?
Barb przewraca oczami, a potem patrzy, jakby chciała przygwoździć mnie wzrokiem.
– Nie zdejmuj jej aż do końca – mówi, wychodząc na korytarz.
Ledwo znika za drzwiami, otwieram z powrotem laptopa i zwisając z brzegu łóżka głową
w dół z różową miską na flegmę w jednej ręce, wywołuję przez Skype Stellę.
– Przepraszam za tę krótką przerwę, ale Barb... – zaczynam od razu, kiedy pojawia się
online, ale milknę w pół zdania, bo widzę jej nieobecny wzrok. Kąciki jej pełnych ust wyginają
się w dół, gdy siedzi wpatrzona w wyświetlacz telefonu. – Wszystko w porządku?
– Tak – odpowiada. Unosi wzrok i wzdycha. – Cała moja klasa pojechała na obóz
pożegnalny na Cabo.
Zwraca telefon w moim kierunku, żeby mi pokazać zdjęcie na Instagramie – grupę
uczniów pozujących beztrosko na piaszczystej plaży w strojach kąpielowych, okularach
przeciwsłonecznych i kapeluszach.
Stella wzrusza ramionami i odkłada telefon. Słyszę w głośniku jednostajny warkot jej
kamizelki, wibrującej w harmonii z moją.
– Po prostu trochę mi żal, że mnie tam nie ma.
– Rozumiem – potakuję, myśląc o Jasonie i Hope, i o wszystkim, co mnie ominęło przez
ostatnie miesiące i co przeżywałem jedynie za pośrednictwem SMS-ów i wpisów w mediach
społecznościowych.
– W dodatku sama zaplanowałam cały ten wyjazd – dodaje.
Jakoś mnie to nie dziwi. Pewnie zaplanowała każdy krok, jaki w życiu zrobiła.
– A co na to twoi rodzice? Pozwoliliby ci pojechać? – pytam szczerze zainteresowany.
Moja mama już przed B. cepacia nie chciałaby nawet słyszeć o takim pomyśle. Szkolne
wakacje kojarzą mi się tylko z igłami.
Stella kiwa głową. Widzę w jej oczach, że zaintrygowało ją to pytanie.
– Oczywiście. Pod warunkiem, że nie miałabym żadnej infekcji. A twoi nie?
– Nie ma szans, no chyba że tamtejszy szpital wynalazłby jakąś nową magiczną metodę
leczenia B. cepacia komórkami macierzystymi.
Siadam, odkasłuję i wypluwam do miski wielki glut flegmy.
Zniesmaczony kładę się z powrotem. Właśnie dlatego zawsze zdejmowałem tę kamizelkę,
zanim się rozkręcała na dobre.
– Poza tym już tam byłem. To piękne miejsce.
– Naprawdę? I jak było? – pyta podekscytowana, przyciągając laptop bliżej oczu.
Niewyraźne wspomnienia nabierają wyraźniejszych kształtów i po chwili widzę tatę,
który stoi koło mnie na plaży, fale próbują podciąć nam nogi, a palce naszych stóp zagrzebują się
w piasku.
– Tak, pojechałem tam z tatą, kiedy jeszcze byłem mały. Zanim od nas odszedł.
Jestem zbyt głęboko pogrążony we wspomnieniach, by zarejestrować, co właściwie
mówię, ale słowo „tata” dziwnie brzmi w moich ustach.
Dlaczego jej to powiedziałem? Z nikim nie poruszam tego tematu. Chyba od lat ani
słowem nie wspomniałem o tacie.
Stella otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko zmieniam temat. Wracam do
widoków na Cabo. To nie miała być opowieść o nim.
– Plaże są ładne. Woda jest kryształowo czysta. A na dodatek wszyscy mieszkańcy są
megaprzyjacielscy i mają totalny luz.
Poznaję po oczach, że z każdym słowem staje się coraz bardziej przygnębiona, więc
dorzucam do mojej entuzjastycznej recenzji fakt, który przypadkiem usłyszałem w jakimś
programie podróżniczym:
– Ale żebyś ty widziała, jakie tam są silne prądy! Prawie nie da się pływać – najwyżej
godzinę, może dwie dziennie. Pozostaje tylko smażenie się na plaży, bo przez większość dnia nie
można wejść do wody.
– Naprawdę? – pyta ze sceptyczną miną, ale widzę, że jest mi wdzięczna za tę próbę.
Potakuję gorliwie, a ona się nieco rozchmurza.
No i tak wibrujemy sobie oboje, pogrążeni w przyjemnym milczeniu. Oczywiście jeśli nie
liczyć charkania towarzyszącego od czasu do czasu wypluwaniu płuc.
Po skończeniu sesji z VisiVest oboje łykamy tabletki na noc i szykujemy worki do sond
żołądkowych. Wlewamy do nich substancję odżywczą, wieszamy je na stojakach, a potem
nastawiamy częstotliwość pracy pompy tak, żeby wystarczyło nam pokarmu na cały sen. Nie
mam w tym wprawy, więc zerkam na Stellę, żeby sprawdzić, czy wszystko robię dobrze. Trochę
czasu już upłynęło, odkąd robiłem to samodzielnie. W końcu puszczamy pompy w ruch, żeby
wypchnąć z przewodów resztki powietrza. Nasze oczy się spotykają, kiedy czekamy, aż płyn
dotrze do końca rurek.
Dla zabicia czasu gwiżdżę pod nosem melodię z teleturnieju Va Banque. To rozśmiesza
Stellę.
– Zamknij oczy! – mówi, kiedy odżywka już jest u wylotu rurki. Podciąga koszulę tylko
na tyle, żeby przymocować przewód do sondy.
Odwracam wzrok, staram się ukryć uśmiech i biorąc gwałtowny wdech, napinam mięśnie.
Unoszę T-shirt i przypinam rurkę do guzika wystającego mi z brzucha.
Kątem oka dostrzegam, że podgląda mnie na video-chacie.
– Strzel fotkę, wystarczy ci na dłużej – mówię, obciągając T-shirt.
Stella przewraca oczami. Jej policzki odrobinę się zaróżowiły.
Siadam na łóżku i przyciągam bliżej laptop.
Stella ziewa. Kiedy rozpuszcza kok, jej długie, brązowe włosy delikatnie opadają na
ramiona. Staram się nie gapić, ale nieźle wygląda. Bardziej przypomina tę Stellę z filmów. Jest
zrelaksowana. Szczęśliwa.
– Powinnaś się przespać – mówię, widząc, że sennym gestem pociera oczy. – Masz za
sobą kilka dni intensywnego stawiania mnie po kątach.
Śmieje się i potakuje.
– Dobranoc, Will.
– Dobranoc, Stello – mówię. Dopiero po chwili wahania rozłączam rozmowę i zamykam
laptop.
Kładę się na plecach i wsuwam ręce pod głowę. Zdaje mi się, że w pokoju jest nieznośnie
cicho, choć zwykle jestem tu sam. Jednak kiedy obracam się na bok, żeby zgasić światło, zdaję
sobie sprawę, że naprawdę po raz pierwszy od bardzo dawna nie czuję się samotny.
ROZDZIAŁ 9
STELLA
Kiedy unoszę koszulę, doktor Hamid marszczy czoło, a jej gęste, ciemne brwi niemal
krzyżują się nad nasadą nosa, gdy patrzy na zainfekowaną skórę wokół sondy. Tkanka jest
zaczerwieniona i wrażliwa – zakażenie postępuje coraz bardziej.
Dzisiaj rano po przebudzeniu zobaczyłam, że rurkę wypełnia nie wiadomo co.
Wypłukałam z niej żółtobrązową maź, a dopiero potem wezwałam lekarkę.
Po trwającej całą minutę inspekcji doktor w końcu wstaje i wzdycha.
– Spróbujmy bactrobanu i jutro albo pojutrze znowu sprawdzimy, jak to wygląda. Może
uda nam się zlikwidować zakażenie.
Obciągam koszulę i posyłam jej sceptyczne spojrzenie. Już od tygodnia jestem w szpitalu
i chociaż spadła mi temperatura, ta rzecz wygląda coraz gorzej. Doktor Hamid wyciąga rękę
i pocieszającym gestem ściska moje ramię. Mam jednak nadzieję, że jej słowa się sprawdzą. Bo
jeśli nie, to czeka mnie operacja.
W ten sposób na pewno nie ujmę zmartwień mamie i tacie. Wręcz przeciwnie.
Mój telefon brzęczy. Zerkam na wyświetlacz, spodziewając się, że to Will, ale widzę
wiadomość od mamy.
Lunch w kafeterii? Spotkamy się o 15?
Piętnasta oznacza, że mama już jest w drodze. Przez cały tydzień trzymałam ją na
dystans, mówiłam, że nie chcę jej zanudzać, bo to rutynowa wizyta w szpitalu, ale tym razem nie
przyjmuje żadnych wymówek. Wysyłam krótką odpowiedź: Tak i wzdychając, wstaję, żeby się
przebrać.
– Dziękuję, pani doktor.
Doktor Hamid uśmiecha się, zanim wyjdzie.
– Informuj mnie, Stello, jeśli zauważysz zmiany. Barb też będzie cię mieć na oku.
Wkładam czyste legginsy i bluzę, zapisuję sobie na kartce, żeby dodać do apki bactroban,
a potem wjeżdżam windą na górę i przechodzę do drugiego budynku. Mama już stoi przed
kafeterią. Ściągnęła włosy w luźny kucyk, a pod oczami ma ciemne sińce.
Wygląda na jeszcze bardziej wychudzoną niż ja.
Przytulam ją mocno. Próbuję zignorować ból, kiedy niechcący dotyka sondy.
– Wszystko w porządku? – pyta, badawczo we mnie wpatrzona.
Potakuję skinieniem głowy.
– Super! Lekarstwa działają jak marzenie. Już mi się lepiej oddycha. A u ciebie wszystko
dobrze? – pytam, obserwując jej twarz.
Kiwa głową i uśmiecha się, ale jej oczy mówią co innego.
– Tak, jak najbardziej!
Stajemy w długiej kolejce i zamawiamy to, co zwykle: sałatkę Cezar dla niej, burgera
i koktajl mleczny dla mnie oraz wielki talerz frytek do podziału.
Udaje nam się znaleźć miejsca w kącie pod szerokimi oknami, w wygodnej odległości od
reszty ludzi. Wyglądam za okno i widzę, że płatki śniegu wciąż delikatnie spadają na ziemię,
przykrywając ją coraz grubszą warstwą bieli. Mam nadzieję, że mama wróci do domu, zanim
warunki staną się naprawdę niesprzyjające.
Kończę burgera i trzy czwarte frytek w czasie, który mamie zajmują ledwie trzy kęsy
sałatki. Patrzę na jej zmęczoną twarz, kiedy przesuwa jedzenie po talerzu. Wygląda tak, jakby
znowu spędzała każdą chwilę w Internecie, googlując do świtu strony i artykuły poświęcone
przeszczepom płuc.
Tata był jedynym człowiekiem na świecie, który umiał ją uspokoić, jednym spojrzeniem
wyrwać ze spirali zmartwień i dać jej ukojenie, jakiego nic innego nie mogło jej dać.
– Dieta rozwodowa ci nie służy, mamo.
Patrzy na mnie zaskoczona.
– O czym ty mówisz?
– Jesteś za chuda. Tacie przydałaby się porządna kąpiel. Oboje zaczynacie wyglądać
gorzej ode mnie!
Mam ochotę dodać: „Nie widzicie, że potrzebujecie siebie nawzajem?”.
Mama śmieje się i sięga po mój koktajl.
– Nie! – krzyczę, kiedy demonstracyjnie pociąga wielki łyk. Rzucam się na nią nad
stołem, próbuję jej wyrwać kubek, ale nagle spada z niego pokrywka, a my jesteśmy od stóp do
głów oblane czekoladowym koktajlem. Pierwszy raz od bardzo dawna dostajemy kompletnej
głupawki.
Mama bierze garść serwetek i delikatnie ściera resztki deseru z mojej twarzy. W pewnej
chwili jej oczy wypełniają się łzami. Przytrzymuję jej rękę i marszczę czoło.
– Mamo. Co jest?
– Patrzę na ciebie i myślę, że... Wszyscy mówili, że nie dożyjesz... – Potrząsa głową
i z mokrymi od łez oczami obejmuje moją twarz. – A jednak jesteś. Zobacz, jak wyrosłaś. I jaka
jesteś piękna. Cały czas im udowadniasz, że się mylili. – Bierze jeszcze jedną serwetkę i ociera
łzy. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Czuję ucisk w żołądku. Ja też nie wiem, co zrobiłabym bez ciebie.
Przełykam ślinę i pocieszająco ściskam jej dłoń, ale moje myśli już wracają do sondy
żołądkowej. Do tabel. Do apki. Wielkie 35 procent dosłownie ciąży mi na sercu. Dopóki nie
dostanę przeszczepu, ta liczba na pewno nie się zwiększy. Do tej pory tylko ja sama mogę
utrzymać się przy życiu. I muszę się o to bardzo starać. Muszę żyć.
Bo jestem niemal pewna, że tylko dopóki żyję, oni jakoś sobie radzą.
Po wyjściu mamy idę z Willem prosto do siłowni, bo chcę wzmocnić swoje osłabione
płuca na tyle, na ile to możliwe. Miałam zamiar powiedzieć mu, że chcę tam pójść sama, żebym
mogła wszystko przemyśleć, ale wiem, że jego stopa pewnie od wieków nie stanęła w sali
gimnastycznej.
Ponadto zmartwienia o rodziców w połączeniu z tymi myślami nie pozwoliłyby mi
skoncentrować się na niczym innym. Nakłonienie Willa do pójścia na siłownię to problem, który
przynajmniej da się rozwiązać od ręki.
Zaczynam pedałować na rowerze treningowym. Polubiłam te popołudniowe sesje
treningowe, odkąd siłownia stała się jednym z najfajniejszych miejsc w całym szpitalu. Odnowili
ją trzy lata temu, czterokrotnie zwiększając jej rozmiar. Dodali boiska do koszykówki, basen
z wodą morską, lśniący nowością sprzęt do ćwiczeń z monitorowaniem pracy serca i kilka
rzędów sztang oraz hantli. Pojawiła się nawet specjalna sala do praktykowania jogi i medytacji,
której szerokie okna wychodzą na dziedziniec. Przedtem siłownia była jedynie starym,
odrapanym pokoikiem z przypadkową zbieraniną niedopasowanych do siebie ciężarów
i zapyziałego sprzętu, który wyglądał, jakby wyprodukowano go mniej więcej rok po
wynalezieniu koła.
Zerkam przez ramię na Willa, który za wszelką cenę próbuje utrzymać się na bieżni
i ciężko dyszy podczas wytężonego marszu. Przewiesił koncentrator tlenu przez ramię zgodnie
z trendem panującym wśród wysportowanych pacjentów oddziału mukowiscydozy.
Właściwie przyciągnęłam go tutaj siłą i muszę przyznać, że dobrze się bawię, patrząc na
niego, kiedy męczy się tak, że nie ma już energii na głupie uwagi. Nie mógł nawet skorzystać ze
swojej sztandarowej wymówki, że dostał zakaz opuszczania oddziału, bo Barb przychodzi
dopiero na nocną zmianę, a Julie przyjęła z wielkim entuzjazmem pomysł, by Will zrobił
w końcu coś, co pozytywnie wpłynie na wydolność jego płuc i na ogólny stan zdrowia.
– No to kiedy ta nasza mała umowa zacznie przynosić zyski obu stronom? – udaje mu się
wydyszeć, gdy patrzy na mnie z drugiego końca sali. Zmniejsza prędkość bieżni i mówi dalej
między kolejnymi oddechami: – Zrobiłem wszystko, o co mnie prosiłaś, ale wciąż nie widzę
zwrotu inwestycji.
– Tylko popatrz, jak okropnie wyglądam. Jestem za bardzo spocona – mówię, a kropla
potu spływa mi po twarzy.
Will grzmoci dłonią w przycisk STOP-u na bieżni. Maszyna gwałtownie się zatrzymuje,
a on zwraca się ku mnie, poprawiając wenflon pod nosem i z trudem łapiąc oddech.
– Następnym razem pewno będziesz miała przetłuszczone włosy albo będziesz zmęczona,
albo twój wózek z lekarstwami się...
– Chcesz mnie narysować spoconą? W porządku! Spocę się jeszcze bardziej!
Zaczynam pedałować tak, jakby mnie kto gonił, zwiększam cztery razy szybkość
obrotów. W końcu czuję pieczenie w płucach i zanoszę się kaszlem. Tlen wydobywa się z sykiem
z mojego wenflonu, gdy próbuję wciągnąć powietrze. Moje nogi ruszają się coraz wolniej i nie
mogę już powstrzymać kaszlu. Dopiero po chwili uspokaja mi się oddech.
Will kręci głową. Czym prędzej kieruję wzrok z powrotem na cyfrowy wykres na
rowerowym wyświetlaczu. Staram się nie myśleć o tym, że moja twarz oblewa się intensywną
czerwienią.
Po takim wycisku oboje przechodzimy do pustej sali do jogi. Ja idę przodem, a Will dwa
metry za mną. Siadam pod szerokim oknem o szybach chłodnych od białego puchu, który zasnuł
wszystko jak okiem sięgnąć po drugiej stronie.
– Mam się specjalnie upozować czy coś? – pytam, poprawiając włosy.
Przybieram dramatyczną pozę, co wywołuje u Willa wybuch śmiechu.
Wyjmuje szkicownik i ołówek węglowy.
– Nie, po prostu zachowuj się naturalnie.
O, aha, no tak. To będzie łatwe.
Przyglądam się mu – jego ciemnoniebieskim oczom wpatrzonym w kartkę, ciemnym
brwiom, które marszczy, kiedy się koncentruje. Will unosi wzrok i patrzy mi w oczy. Szybko
odwracam wzrok, wyjmuję swój kieszonkowy notes i otwieram go na dzisiejszej dacie.
– Co to? – pyta Will, wskazując ołówkiem na notes.
– Moja lista zadań – wyjaśniam.
Przekreślam punkt 12: Trening i na samym dole strony dopisuję: Rysunek Willa.
– Lista zadań? – dziwi się Will. – Dość staromodne rozwiązanie jak na kogoś, kto tworzy
apki.
– Tak, ale apka nie zapewni mi satysfakcji, którą daje to.
Biorę ołówek i kreślę grubą linię przez słowa: Rysunek Willa.
– Ranisz moje uczucia – mówi Will z udawanym smutkiem.
Niby zawstydzona pochylam głowę, ale wiem, że zauważył uśmiech, który ledwo próbuję
ukryć.
– Co jeszcze tam masz? Na tej liście? – pyta, zerkając na swój rysunek, a potem znowu na
mnie, i zaczyna cieniować jakieś szczegóły.
– Na której? – pytam. – Na ogólnej czy dziennej?
Will śmieje się dobrodusznie i kręci głową.
– Mogłem się spodziewać, że masz dwie listy.
– Sprawy do zrobienia teraz oraz w dłuższej perspektywie! To ma sens – tłumaczę, ale on
tylko się podśmiechuje.
– Wytocz od razu najcięższe działa. Dawaj listę ogólną.
Wertuję strony aż do głównej listy. Od dawna tu nie zaglądałam. Użyłam do jej
wykonania różnych kolorów: czerwonego, niebieskiego i czarnego, a nawet dwóch metalicznych
fluorescencyjnych odcieni z kompletu długopisów żelowych, który dostałam w ostatniej klasie
podstawówki.
– Zobaczmy, co tu jest. – Mój palec wędruje do szczytu listy. – Zgłosić się do
wolontariatu w ważnej kampanii politycznej. Zrobione.
Przekreślam ten punkt.
– Przeczytać wszystkie dzieła Williama Shakespeare’a. Zrobione!
Ten punkt też przekreślam.
– Podzielić się z innymi całą wiedzą, jaką posiadam, na temat mukowiscydozy. Prowadzę
ten, no, kanał na YouTubie...
Odkreślam ten punkt i zerkam na Willa, który wcale nie wygląda na zdziwionego. Aha,
ktoś tu szukał informacji o mnie w Internecie.
– A więc zaplanowałaś sobie, żeby jeszcze przed śmiercią stać się omnibusem, bo potem
chcesz się zapisać do kółka dyskusyjnego umarlaków? – Will wskazuje ołówkiem na okno. –
Marzyły ci się kiedyś, no nie wiem... dalekie podróże czy coś w tym guście?
Mój wzrok pada na punkt 27: Kaplica Sykstyńska z Abby. Nie skreślony.
Odkasłuję przed dalszą częścią listy, a potem czytam:
– Nauczyć się gry na fortepianie. Zrobione! Mówić płynnie po francusku...
– A tak na poważnie – przerywa mi Will. – Zdarzyło ci się zrobić coś spoza listy? Nie
chcę ci sprawić przykrości, ale żadna z tych rzeczy nie brzmi jak coś fajnego. – Zamykam notes,
a on mówi dalej: – Chciałabyś wiedzieć, co jest na mojej liście? Wziąć udział w warsztatach
malarskich prowadzonych przez Boba Rossa. Dużo sielankowych, młodych drzewek i żółci
kadmowej, która na pierwszy rzut oka nie powinna wyglądać zbyt dobrze, a jednak...
– On nie żyje – uświadamiam go.
Will uśmiecha się krzywo.
– Och, w takim razie chyba będzie musiał mi wystarczyć seks w Watykanie!
Unoszę z powątpiewaniem brwi.
– Myślę, że już nawet spotkanie z Bobem Rossem jest bardziej realne.
Will puszcza do mnie oko, ale po chwili robi poważną minę. Jeszcze nigdy nie widziałam,
żeby był tak poważny.
– Okej, okej. Chciałbym podróżować po świecie, ale tak naprawdę go poznać, wiesz? Nie
tylko zza okien szpitali. – Patrzy z powrotem na szkicownik i wraca do rysowania. – Szpitale są
wszędzie takie same. Mają bardzo podobne sale i pokoje. Takie same płytki na podłodze. Ten
sam zapach środków sterylizujących. Byłem wszędzie, a właściwie niczego nie widziałem.
Przyglądam mu się naprawdę uważnie. Patrzę na jego włosy wpadające do oczu, kiedy
rysuje. Widzę skupienie na jego twarzy, już bez kpiącego uśmieszku. Zastanawiam się, jak to
jest: jeździć po całym świecie, ale nigdzie nie móc wyjść poza mury szpitala. Mnie szpital nie
ogranicza. Czuję się tu bezpieczna. Jest mi wygodnie. Tyle że ja prawie całe życie przychodzę do
tego samego szpitala. To mój dom.
Gdybym cały ubiegły tydzień spędziła na Cabo, ale musiała siedzieć w tamtejszym
szpitalu, nie byłoby mi bardzo przykro.
Byłoby mi cholernie przykro.
– Dziękuję – mówię.
– Za co? – pyta Will.
Unosi głowę i patrzy mi w oczy.
– Za to, że powiedziałeś mi coś prawdziwego.
Przygląda mi się przez chwilę, potem przeczesuje włosy palcami. A więc teraz to dla
odmiany on czuje się niezręcznie.
– Masz piwne oczy – mówi, wskazując na światło słoneczne, które wpada przez szyby za
moimi plecami. – Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie zobaczyłem ich w słońcu.
Myślałem, że są brązowe.
Serce tłucze mi się głośno w piersi, kiedy słyszę jego słowa i widzę czuły wzrok
przeznaczony dla mnie.
– To naprawdę ładne oczy – mówi po chwili. Ledwo widoczne rumieńce wypełzają mu na
policzki. Spuszcza wzrok i odkaszlnąwszy cicho, dalej skrobie ołówkiem. – To znaczy, wiesz,
fajnie wychodzą na rysunku.
Przygryzam dolną wargę, żeby ukryć uśmiech.
Po raz pierwszy dotkliwie czuję każdy centymetr, każdy milimetr tych dwóch metrów,
trzech kroków, które nas dzielą. Otulam się ciaśniej bluzą i odwracam twarz w kierunku leżących
w kącie mat do uprawiania jogi. Próbuję nie myśleć o tym, że ta pusta przestrzeń... Że ona
zawsze będzie między nami.
Wieczorem czytam wpisy na Facebooku – pierwszy raz tego dnia – i oglądam zdjęcia
z Cabo, które zamieścili moi znajomi. Daję serduszko pod nowym zdjęciem profilowym Camili –
na desce surfingowej, w bikini w paski, które pomogłam jej wybrać, z durnowatym uśmiechem
i ramionami spieczonymi na skwarki, bo jak widzę, kompletnie zignorowała moje ostrzeżenia
dotyczące ochrony przed słońcem. Ale nieco wcześniej Mya przysłała mi przez Snapchat
zakulisowe nagranie wideo zrobione tuż po pstryknięciu tego zdjęcia. Widać na nim, że Camila
nadal nie ma pojęcia o surfowaniu. Utrzymała się na desce przez mniej więcej trzy i pół sekundy
– dosyć, żeby wykonać promienny uśmiech do aparatu – a potem wymachując rękami, runęła jak
kłoda do wody.
Odstawiam krótki zwycięski taniec na siedząco, kiedy znajduję na dole strony
zamieszczone przez Masona zdjęcie, na którym obejmuje Myę swoim opalonym ramieniem.
Niemal spadam z krzesła, widząc podpis: „Słodziak z Cabo”. Z uśmiechem lajkuję fotkę
i zamykam apkę, żeby wysłać Myi SMS-a: Tak trzymać, Mya!!! Na końcu doklejam jeszcze
buźkę z oczkami z serduszek.
Mój wzrok pada na notes, wciąż otwarty na stronie z ogólną listą rzeczy do zrobienia. Od
razu rzuca mi się w oczy punkt 27: Kaplica Sykstyńska z Abby. Otwieram laptop i przesuwam
kursor nad błękitny folder zatytułowany Abs.
Waham się chwilę przed kliknięciem w niego, ale już po chwili ekran zalewa morze
zdjęć, nagrań wideo i prac plastycznych mojej siostry. Wybieram filmik z GoPro, który przysłała
mi nieco ponad rok temu, siedząc na wysokim, chybotliwym moście. Ekran wypełnia
przyprawiający o zawrót głowy widok z mostu z płynącym daleko w dole bystrym potokiem,
który zabiera wszystko, co napotka po drodze.
– Niezły odlot, nie, Stella? – mówi Abby i znowu kieruje kamerę na siebie. Widać, że
jeszcze raz poprawia uprząż. – Pomyślałam, że może chciałabyś zobaczyć, jakie to uczucie!
Zapina kask, a widok z GoPro przesuwa się i widzę kawałek mostu oraz daleką, daleką
otchłań pod nim.
– Wzięłam ze sobą kumpla, który też uwielbia skoki!
Pokazuje do kamery mojego pluszowego pandę – tego samego, który teraz koło mnie
siedzi – i mocno go przytula.
– Będę go dobrze trzymać, nie bój się!
Potem bez zastanowienia rzuca się w dół z mostu. Lecę razem z nią, a jej szczęśliwe
pohukiwania odbijają się echem w moich głośnikach.
W końcu następuje odbicie. Wracamy do góry, na ekranie pojawia się pluszowy pyszczek
i znowu słyszę jej zdyszany, roześmiany głos. Ściskając pandę, Abby krzyczy:
– Wszystkiego najlepszego, Stella! Szczęśliwych urodzin!
Przełykam ślinę i zatrzaskuję laptop, potrącając puszkę coli na szafce nocnej.
Gazowany napój rozlewa się po całej szafce i kapie na podłogę. Brawo.
Sięgam, żeby podnieść colę, przeskakuję kałużę i po drodze na korytarz wyrzucam
puszkę do kosza. Mijając dyżurkę, widzę Barb, która drzemie na fotelu. Głowa bezwładnie jej
ciąży, ma lekko rozchylone usta. Ostrożnie otwieram drzwi do schowka na przybory do
sprzątania i starając się nie zbudzić Barb, biorę ręczniki papierowe z ciasno zastawionej półki na
środki czystości.
Jednak ona mnie słyszy i patrzy na mnie zaspanym wzrokiem.
– Za bardzo się przepracowujesz – mówię do niej, widząc, że mnie zauważyła.
Barb uśmiecha się i rozkłada ramiona tak samo jak kiedyś, gdy byłam mała i miałam za
sobą trudny dzień w szpitalu.
Wdrapuję się jej na kolana niczym dziecko i obejmuję ramionami jej szyję. Wdycham
znajomy, waniliowy zapach perfum. Daje mi poczucie bezpieczeństwa. Opieram głowę na jej
ramieniu, zamykam oczy i pozwalam się ponieść wyobraźni.
ROZDZIAŁ 10
WILL
– Czas na cevaflomalin! – wita mnie śpiewnym głosem Julie, kiedy rano następnego
dnia otwiera drzwi i staje w nich z workiem lekarstw w ręce.
Kiwam głową. Już dostałem przypomnienie wysłane przez apkę Stelli, więc zdążyłem
odejść od biurka i położyć się na łóżku, gdzie trzymam stojak na kroplówkę gotowy na przyjście
pielęgniarki.
Obserwuję Julie. Ta wiesza worek, unosi przewód kroplówki i odwraca się do mnie. Jej
wzrok wędruje ku portretowi Stelli, który narysowałem w recepcji i powiesiłem koło rysunku
płuc, który Stella przypięła nad moim biurkiem. Kąciki jej ust unoszą się, gdy patrzy na tę
wystawkę.
– Takiego cię lubię – mówi, patrząc mi w oczy.
– Jakiego? – pytam, odciągając T-shirt przy szyi.
Julie wpina gumowy przewód do portu na mojej piersi.
– Pełnego nadziei.
Myślę o Stelli, a mój wzrok pada na wiszącą na stojaku torbę cevaflomalinu. Wyciągam
rękę i lekko jej dotykam, ważę ją w dłoni. Ta kuracja została opracowana tak niedawno, że
jeszcze nie wiadomo, na ile okaże się skuteczna.
Pierwszy raz w życiu pozwalam sobie choćby na myśl o tym... a to może okazać się
niebezpieczne. Albo nawet głupie.
Nie wiem. Wzbudzanie niepotrzebnej nadziei w sprawach związanych ze szpitalami nie
wydaje mi się dobrym pomysłem.
– A jeśli to nie pomoże? – pytam.
Nie czuję żadnej zmiany. W każdym razie jeszcze nic nie zauważyłem.
Patrzę na torbę z lekarstwem, na krople płynu miarowo spływające do mojego organizmu.
Kap, kap, kap. Zwracam głowę do Julie. Oboje przez chwilę milczymy.
– A jeśli jednak pomoże? – odpowiada pytaniem Julie, lekko dotykając mojego ramienia.
Patrzę na nią, kiedy znika za drzwiami.
A jeśli jednak pomoże?
Po kroplówce ostrożnie wkładam niebieskie rękawiczki, żeby broń Boże nie zostawić
moich bakterii na niczym, czego Stella może dotknąć.
Jeszcze raz zerkam na portret narysowany w sali gimnastycznej, oceniam go krytycznym
okiem, a potem przypinam do ściany.
To portret w komiksowym stylu, ale trudno się nie domyślić, kogo przedstawia. Stella
nosi na nim biały fartuch lekarski, na szyi ma zawieszony stetoskop, a drobne, komiksowe dłonie
groźnie opiera na biodrach. Patrząc na obrazek przez przymknięte powieki, nagle zdaję sobie
sprawę, że czegoś brakuje.
Aha.
Biorę czerwoną, pomarańczową i żółtą kredkę i dorysowuję ogień wydobywający się
z ust. Tak, teraz wygląda bardziej realistycznie. Śmiejąc się pod nosem, otwieram szarą kopertę,
którą zwędziłem z dyżurki, wsuwam do niej rysunek i piszę na wierzchu: „Uwaga, włożyłem
w zawartość koperty serce i duszę. Bądź wyrozumiała”.
Idę korytarzem do jej pokoju. Wyobrażam sobie, jak otwiera kopertę, oczekując czegoś
niezwykłego, głębokiego. Rozglądam się na boki, a potem wsuwam kopertę pod drzwi
i nasłuchuję, oparłszy się o ścianę.
Słyszę dobiegające zza drzwi ciche kroki, odgłos, jaki wydaje guma, kiedy Stella nakłada
rękawiczki. W końcu schyla się po kopertę. Zapada cisza. Przedłuża się. I w końcu... śmiech!
Szczery, dobroduszny śmiech.
Zwycięstwo! Wracam korytarzem, pogwizdując, a potem siadam na łóżku i sięgam po
telefon, z którego dobiega dżingiel rozmowy przez FaceTime. To Stella, tak jak się
spodziewałem.
Odbieram, na wyświetlaczu pojawia się jej twarz. Kąciki różowych ust są uniesione do
góry.
– Smoczyca? Ale szowinista!
– Hej, masz szczęście, że nie pozwoliłaś mi narysować aktu!
Stella znowu się śmieje. Patrzy na rysunek, a po chwili znowu na mnie.
– Dlaczego lubisz rysować karykatury?
– Mają w sobie coś z buntu, wiesz? Na pierwszy rzut oka mogą się zdawać lekkie,
zabawne, ale niosą przekaz. – Mógłbym o tym opowiadać cały dzień. Gdybym miał nazwać
swoją pasję, byłoby nią właśnie to. Podnoszę z szafki nocnej album z najlepszymi rysunkami
satyrycznymi o treści politycznej z „New York Timesa”. – Mogą dotyczyć polityki, religii,
społeczeństwa. Moim zdaniem dobry żart rysunkowy potrafi powiedzieć więcej niż słowa. Może
zmienić sposób myślenia.
Stella patrzy na mnie zdziwiona i nic nie mówi.
Wzruszam ramionami, czując, że wyszedłem na totalnego nerda.
– Zresztą, co ja tam wiem. Jestem tylko niedoszłym rysownikiem. – Wskazuję na wiszący
za nią rysunek – piękną grafikę, która przedstawia płuca eksplodujące kwiatami na tle
rozgwieżdżonego nieba. – To dopiero jest sztuka! – Przysuwam bliżej laptopa i dopiero wtedy
widzę dokładnie, co znaczy ten rysunek. – Zdrowe płuca! Genialne. Kto to narysował?
Stella odwraca się i przez chwilę milczy.
– Moja starsza siostra Abby.
– Ale talent! Chciałbym zobaczyć jej inne prace!
Nagle zachodzi w niej zmiana. Robi dziwną minę, a jej głos staje się lodowaty.
– Słuchaj. Nie jesteśmy parą przyjaciół. Nie dzielimy się historyjkami z prywatnego
życia. Łączy nas tylko terapia, jasne?
Połączenie zostaje gwałtownie zerwane i widzę na ekranie tylko swoją zbaraniałą twarz.
Do diabła, co to było? Rozzłoszczony zeskakuję z łóżka i otwieram na oścież drzwi na korytarz.
Ruszam jak burza w kierunku jej pokoju, gotów wygarnąć jej, co o tym myślę. Może mnie
cmoknąć w...
– Hej! Will! – zaskakuje mnie głos zza pleców.
Odwracam się i zaskoczony widzę Hope i Jasona idących w moją stronę. Przed godziną
wysłałem SMS-a do Jasona i kompletnie wypadło mi z głowy, że mają dzisiaj przyjść, jak
w każdy piątek. Jason niesie torbę z jedzeniem i szczerzy się do mnie, a z torby rozchodzi się
zapach frytek z mojej ulubionej knajpy znajdującej się jedną przecznicę od naszej szkoły. Trudno
się oprzeć pokusie.
Zamieram bez ruchu, patrząc to na drzwi Stelli, to na moich gości.
I nagle coś do mnie dociera.
Widziałem jej rodziców, czasami ją odwiedzają. Widziałem jej przyjaciółki, które wpadły
do niej pierwszego dnia pobytu.
Ale Abby? Ona nawet nie mówi o Abby.
Gdzie jest Abby?
Zbliżam się do Jasona i Hope, biorę od nich torbę i ruchem głowy zapraszam ich do
pokoju.
– Chodźcie!
Otwieram laptopa, a moi goście stoją za mną ze zdziwionymi minami i czekają, aż system
się uruchomi.
– Ciebie też fajnie zobaczyć, stary – mówi Jason, pochylając się nad moim ramieniem.
– Pamiętasz, że poznałem tu dziewczynę, nie? – pytam, patrząc na nich oboje. Kręcę
głową, widząc, że Hope uśmiecha się do mnie znacząco, a w jej oczach da się dostrzec rosnącą
ekscytację. Jason jest na bieżąco w temacie Stelli, ale z Hope jeszcze o niej nie rozmawiałem.
Przede wszystkim dlatego, że spodziewałem się właśnie takiej reakcji. – Nie, to nie ten rodzaj
dziewczyny! Okej, no może tak. Ale nie ma szans, żeby tak było. Mniejsza z tym.
Odwracam się z powrotem do komputera, otwieram zakładkę z kanałem Stelli na
YouTubie i przewijam stronę do wideo sprzed roku pod tytułem: Polipektomia Party! Klikam
i od razu wciskam klawisz spacji, żeby spauzować odtwarzanie. Odwracam się, aby zapoznać
przyjaciół z sytuacją.
– Ona też ma mukowiscydozę i coś w rodzaju obsesji na punkcie kontroli. Namówiła
mnie, żebym się poddał wszystkim zabiegom, no i tak dalej.
W oczach Hope wyraźnie widać ulgę, a Jason promienieje.
– Znowu się leczysz, Will? To świetnie! – wypala Hope.
Macham ręką, żeby przerwać te zachwyty, ale trochę się dziwię, że moje słowa wywołały
aż taką reakcję.
Hope przez jakiś czas suszyła mi o to głowę, ale kiedy im powiedziałem, żeby dali mi
święty spokój, nie robili z tego wielkiej afery. Sądziłem, że myślimy podobnie.
A tymczasem widzę, że obojgu spadł ciężar z serca. Marszczę brwi. Nie chcę im dawać
zbyt wielkiej nadziei.
– No tak. Nieważne. Skumajcie to. Laska ma siostrę, Abby.
Przesuwam znacznik odtwarzania o kilka minut do przodu i wciskam PLAY, żeby mogli
obejrzeć film.
Stella siedzi z Abby w szpitalnym pokoju, którego ściany są obwieszone rysunkami tak
samo, jak teraz. Na wideo widać doktor Hamid, która przykłada stetoskop do piersi Stelli
i osłuchuje jej płuca.
Stelli nerwowo drżą nogi, kiedy zerka to na doktor Hamid, to na kamerę.
– Dobrze. A więc czeka mnie poli...?
– Polipektomia – podpowiada doktor Hamid, stając prosto. – Usuniemy ci polipy z nosa.
Stella uśmiecha się do obiektywu.
– Próbuję namówić panią doktor, żeby przy okazji poprawili mi trochę kształt nosa.
Abby mocno ją przytula.
– Stella się denerwuje. Ale nie musi, bo będę śpiewać jej do snu. Jak zawsze! – Zaczyna
nucić łagodnie, czule: – Kocham cię krztynkę albo dwie...
– Przestań! – mówi Stella, zasłaniając dłonią usta siostry. – Zapeszysz!
Pauzuję wideo i odwracam się do przyjaciół.
Wyglądają na zagubionych. Widać, że nie rozumieją tego, co właśnie sobie
uświadomiłem. Patrzą na siebie z uniesionymi brwiami, aż w końcu Hope spogląda na mnie
z szerokim uśmiechem i pochyla się, żeby zerknąć na listę ostatnio odtwarzanych filmów.
– Obejrzałeś wszystkie?
Postanawiam ją zignorować.
– Jakieś pięć minut temu, kiedy powiedziałem, że chciałbym obejrzeć więcej prac jej
siostry, kompletnie jej odwaliło. Ten film pochodzi sprzed roku – dodaję w charakterze
wyjaśnienia.
– Okej, ale co z tego? – pyta Jason, marszcząc brwi.
– Abby nie ma na żadnym z późniejszych nagrań.
Hope i Jason kiwają głowami. Hope wyciąga telefon i w skupieniu stuka w klawiaturę.
– Znalazłam Abby Grant na Instagramie. Pokazuje przede wszystkim swoje rysunki
i fotografie z siostrą. – Patrzy na mnie i potakuje. – Ale masz rację. Od roku nie zamieściła nic
nowego.
Spoglądam to na nią, to na Jasona.
– Myślę, że coś się stało Abby.
*
Następnego dnia po południu mój telefon rozdzwania się, hałaśliwie przypominając
o treningu zaprogramowanym dla mnie przez Stellę. Nie widziałem jej, od kiedy się domyśliłem,
że coś nieprzyjemnego spotkało Abby, i dziwnie się denerwuję na samą myśl o tym, że za kilka
minut znowu się zobaczymy. Nawet dalsza część odwiedzin Hope i Jasona już nie sprawiała mi
przyjemności, chociaż omówiliśmy przy frytkach i nowym odcinku Westworld najświeższe
szkolne dramaty.
Zawsze staramy się razem obejrzeć nowe odcinki tego serialu, nawet jeśli jestem na
zupełnie innym kontynencie i muszę się z nimi połączyć przez Skype.
Biorąc głęboki oddech, ruszam do sali ćwiczeń. Popycham drzwi i idę wzdłuż rzędów
bieżni, orbitreków oraz rowerów treningowych.
Zaglądam do sali do jogi. Stella siedzi na zielonej macie i medytuje ze skrzyżowanymi
nogami i zamkniętymi oczami.
Wolno otwieram drzwi szerzej, a potem podchodzę tak cicho, jak to możliwe, do maty
rozłożonej naprzeciw niej.
Oddalonej o trzy kroki.
Siedzę wpatrzony w jej łagodną, spokojną twarz. Wygląda na absolutnie odprężoną. Ale
po chwili wolno otwiera oczy, widzi mnie i sztywnieje.
– Nie spotkałeś Barb?
– Abby nie żyje, prawda? – mówię prosto z mostu.
Stella milczy zapatrzona we mnie.
W końcu przełyka ślinę i kręci głową.
– No ładnie, Will. Delikatność młota pneumatycznego.
– A kto ma czas na cackanie się, Stello? Nam na pewno nie...
– Stop! – ucisza mnie stanowczo. – Przestań mi wciąż przypominać, że umieram. Wiem.
Wiem, że umieram.
Z poważną miną potrząsa głową.
– Ale nie mogę, Will. Nie teraz. Muszę żyć jak najdłużej.
Czuję się skołowany.
– Nie rozu...
– Umieram, odkąd pamiętam. Każde moje urodziny obchodzimy tak, jakby były
ostatnimi.
Zwiesza głowę, jej piwne oczy błyszczą od łez.
– Aż tu nagle Abby odeszła. To miałam być ja, Will. Wszyscy byli przygotowani na moją
śmierć.
Wzdycha głęboko, jakby niosła na barkach ciężar całego świata.
– Jeśli ja też umrę, moi rodzice tego nie przeżyją.
Czuję się tak, jakbym wyrżnął w mur z cegieł. Jak bardzo się myliłem.
– Ten twój reżim. Cały czas sądziłem, że boisz się umrzeć, ale wcale nie o to chodzi. –
Obserwuję jej twarz i mówię dalej: – Umierasz, a jednocześnie dręczy cię poczucie winy, że
przeżyłaś siostrę. Co za pochrzaniona sytuacja. Jak się żyje z taką...
– Życie to jedyny wybór, jaki mi został, Will! – wchodzi mi w słowo.
Wstaje i patrzy na mnie z góry ze złością.
Ja też wstaję, nie spuszczając z niej wzroku. Chciałbym podejść, zamknąć tę pustą
przestrzeń między nami. Mam ochotę potrząsnąć Stellą, zmusić ją, żeby przejrzała na oczy.
– Obudź się, Stello. To nie jest życie.
Stella odwraca się, zasłania twarz maską chirurgiczną i wybiega za drzwi.
– Stella! Czekaj! Zatrzymaj się! – Biegnę kilka kroków za nią. Żałuję, że nie mogę po
prostu wyciągnąć ręki i złapać jej, żeby wszystko naprawić. – Nie odchodź. Przecież mieliśmy
medytować, pamiętasz? Już się zamykam, dobra?
Drzwi zatrzaskują się za nią z hukiem. Kurde, nie ma co. Koncertowo spieprzyłem
sprawę.
Odwracam głowę i stoję wpatrzony w matę, na której jeszcze przed chwilą siedziała.
Marszcząc czoło, gapię się na puste miejsce.
W tej chwili dociera do mnie, że robię dokładnie to, od czego zawsze uciekałem –
powtarzałem sobie, że nigdy do tego nie dopuszczę. Pragnę czegoś, czego nie mogę mieć.
ROZDZIAŁ 11
STELLA
Otwieram zamaszyście drzwi do mojego pokoju. Rysunki Abby zamazują się, a ból
i poczucie winy, które do tej pory spychałam w najdalsze zakamarki świadomości, unoszą głowę
niczym wąż, powodują, że uginają się pode mną kolana. Padam na podłogę, wbijam palce
w zimne linoleum, a w uszach rozbrzmiewa mi wrzask mamy tak samo głośny, jak tamtego dnia.
Miałyśmy razem spędzić weekend w Vermoncie, ale noc przed wyjazdem tak ciężko mi
się oddychało, że musiałam zostać w domu. Było mi głupio, przepraszałam i przepraszałam. To
miał być jej prezent urodzinowy dla mnie. Nasza pierwsza wspólna wyprawa, tylko we dwie. Ale
Abby jedynie machnęła ręką, mocno mnie przytuliła i obiecała, że wróci za tydzień z tyloma
zdjęciami i wrażeniami, że będę się czuła tak, jakbym tam była razem z nią.
Tyle że już nie wróciła.
Pamiętam dzwonek telefonu. Mama stała zapłakana na schodach, tata zapukał do moich
drzwi, a potem kazał mi usiąść. Stało się coś strasznego.
Nie wierzyłam mu.
Potrząsnęłam ze śmiechem głową. To jeden z niemądrych żartów Abby. Na pewno. To
przecież nieprawda.
Nie mogło być prawdą. To ja miałam umrzeć, znacznie wcześniej niż cała reszta rodziny.
Abby była niemal ucieleśnieniem witalności.
Ogromne poczucie straty dotknęło mnie dopiero trzy dni później. Dopiero kiedy
wylądował samolot, którym miałyśmy przylecieć z wakacji, zrozumiałam, że Abby naprawdę nie
wróci. Było to dla mnie niczym zaskoczenie. Bite dwa tygodnie nie wstawałam z łóżka, ignorując
terapię VisiVest i plan przyjmowania lekarstw, a kiedy w końcu się zwlekłam, okazało się, że nie
tylko moje płuca są w rozsypce. Rodzice nie byli w stanie ze sobą rozmawiać. Nie mogli nawet
na siebie patrzeć.
Przewidziałam taki rozwój wypadków, jeszcze zanim do tego doszło. Przygotowywałam
Abby do takiej sytuacji. Mówiłam jej, co robić, żeby uratować ich związek, kiedy mnie już nie
będzie. Ale nie spodziewałam się, że to zadanie stanie się właśnie moim udziałem.
Bardzo dbałam o to, żeby pielęgnować ich relacje. Planowałam wypady rodzinne,
gotowałam obiad, kiedy nie byli w stanie nic robić, tylko patrzyli przed siebie pustym wzrokiem.
Jednak wszystko na nic. Gdy tylko wypływał temat Abby, rozmowa zawsze kończyła się kłótnią.
A gdy nie wypowiadano jej imienia, to i tak czuło się w milczeniu jej duszącą obecność. Po
trzech miesiącach rodzice żyli w separacji. Po sześciu już byli po rozwodzie. Unikali się, jak
tylko mogli, oddalali się od siebie, a ja znajdowałam się w coraz większym rozkroku między
nimi.
To jednak nie pomogło. Od tamtej pory żyję jak we śnie, skupiam całą uwagę na tym, by
przetrwać kolejny dzień i nie dać im zatonąć. Wyznaczam sobie zadania i sumiennie odhaczam
poszczególne punkty na liście. Próbuję zająć czymś myśli, żeby nie pogrążyć się w rozpaczy
i bólu i ustrzec rodziców przed tym samym.
I w tej sytuacji Will – spośród wszystkich ludzi akurat on – próbuje mi mówić, co
powinnam, a czego nie. Jakby mu się zdawało, że coś wie o życiu.
Najgorsze, że jedyną osobą, z którą chcę o tym porozmawiać, jest Abby.
Ocieram ze złością łzy wierzchem dłoni, wyciągam z kieszeni telefon i wysyłam
SMS-a do drugiego człowieka, który na pewno mnie zrozumie:
Świetlica. Teraz.
Myślę o rysunkach na ścianach pokoju. Każdy z nich wiąże się z kolejnym pobytem
w szpitalu, podczas którego Abby była przy mnie i trzymała mnie za rękę. A teraz to już trzy
pobyty. Trzy kuracje, którym nie towarzyszyły nowe rysunki.
Pamiętam mój pierwszy dzień w szpitalu St. Grace’s. Jakby już wcześniej mało mi było
strachu, ogrom tego miejsca wystarczył, żeby mnie kompletnie przytłoczyć. Wielkie okna,
urządzenia, hałaśliwe dźwięki. Szłam korytarzem recepcji, kurczowo trzymając się ręki Abby,
i z całej siły starałam się być dzielną sześciolatką.
Rodzice rozmawiali z Barb i doktor Hamid. Obie jeszcze nie zdążyły mnie poznać, a już
stanęły na wysokości zadania i sprawiły, że od początku poczułam się w szpitalu St. Grace’s jak
w drugim domu.
Ale ze wszystkich osób to właśnie dzięki Abby naprawdę się tak poczułam. To ona dała
mi tego dnia trzy bezcenne prezenty.
Pierwszym był mój pluszowy miś panda Gałgan, którego starannie wybrała w szpitalnym
sklepie z upominkami.
Drugim był pierwszy z długiej serii rysunków – przedstawiał gwiezdne tornado. To był
początek mojej szpitalnej „tapety” złożonej z jej prac.
A kiedy Barb opowiadała rodzicom o najnowszym, najbardziej zaawansowanym
technicznie wyposażeniu szpitala, Abby oddaliła się od nich i dała mi trzeci, ostatni tego dnia
prezent.
Najlepszy ze wszystkich prezentów, które otrzymałam w ciągu lat spędzonych w szpitalu
St. Grace’s.
– Rzeczywiście, robi wrażenie – słuchałam głosu mamy, patrząc na Abby, która pobiegła
na koniec korytarza i zniknęła za zakrętem.
– Stelli będzie u nas bardzo dobrze! – zapewniła Barb, uśmiechając się do mnie
serdecznie.
Pamiętam, że ściskałam w ramionach Gałgana i próbowałam znaleźć w sobie dosyć
odwagi, żeby odwzajemnić jej uśmiech.
Nagle Abby wybiegła sprintem zza rogu, ledwo wymijając pielęgniarkę, a za nią truchtał
bardzo drobny, chudziutki chłopczyk z brązowymi włosami, noszący kilka rozmiarów za dużą
koszulkę piłkarskiej reprezentacji Kolumbii.
– Patrz! Są tu inne dzieci!
Pomachałam do chłopca, ale Barb stanęła między nami – jej kolorowy fartuch oddzielił
nas niczym mur.
– Poe, znasz zasady – skarciła chłopca, a Abby czule wzięła mnie za rękę.
Ale tego dnia Abby wprawiła machinę w ruch. Pomimo dzielącej nas dwumetrowej
odległości Poe został moim najlepszym przyjacielem. I właśnie dlatego jest jedynym
człowiekiem, który teraz może mnie przeprowadzić przez burzę.
Chodzę nerwowo w tę i z powrotem po świetlicy, szczegóły otoczenia zlewają się
w niewyraźne smugi. Próbuję się uspokoić, zatrzymać wzrok na akwarium, na telewizorze albo
na szumiącej w kącie lodówce, ale wciąż jestem wściekła po kłótni z Willem.
– Wiedziałaś, że ma problem z przestrzeganiem granic – dobiega zza moich pleców głos.
Poe przygląda mi się z brzegu kanapy. – Nie wiem, czy to cię w ogóle pocieszy, ale nie sądzę,
żeby celowo chciał cię urazić.
Robię szybki zwrot w miejscu i mocno chwytam się barowego blatu.
– Kiedy powiedział: „Abby nie żyje”... – Głos mi się załamuje. Wbijam palce w chłodny
marmur blatu. – Takim tonem, jakby nic się nie stało. Coś we mnie...
Poe potrząsa głową, patrząc na mnie smutno.
– Powinnam być wtedy przy niej, Poe.
Dławi mnie w gardle. Pocieram oczy wierzchem dłoni. Abby zawsze była ze mną, kiedy
jej potrzebowałam. A kiedy sama potrzebowała mnie najbardziej, ja byłam gdzie indziej.
– Dość! Tylko znowu nie zaczynaj. To nie twoja wina. Ona też powiedziałaby ci to samo.
– Czy ją bolało? A jeśli się bała?
Wzdycham. Oddech więźnie mi w piersi. Wciąż mam przed oczami moją siostrę lecącą
w dół, jak na tym nagraniu z GoPro i milion razy wcześniej, kiedy jakby nigdy nic skakała na
bungee albo rzucała się do wody z wysokich klifów.
Tyle że tym razem nie słychać dzikich okrzyków radości i podniecenia. Wpada do wody
i już nie wypływa.
Śmierć nie była jej przeznaczona.
Ona miała żyć dalej.
– Hej! Przestań. Popatrz na mnie.
Stoję wpatrzona w niego, a z oczu płyną mi strumienie łez.
– Musisz z tym skończyć – mówi Poe, ściskając palcami podłokietnik kanapy tak mocno,
że bieleją mu kostki. – Nie ma sposobu, żeby się tego dowiedzieć. Nie da się. Zwariujesz, jeśli
będziesz się tym cały czas zadręczać.
Biorę głęboki wdech i potrząsam głową. Poe wstaje, podchodzi do mnie, jęcząc
z frustracji.
– Do diabła! Ta choroba jest jak cholerne więzienie! Chcę cię objąć i przytulić.
Pociągam nosem, potakując lekko.
– Udawajmy, że to zrobiłem, dobrze? – mówi.
Widzę, że on też mruga, żeby strząsnąć z powiek łzy.
– I pamiętaj, że cię kocham. Okej? Bardziej niż jedzenie. A nawet bardziej niż
reprezentację Kolumbii!
Uśmiecham się przez łzy i kiwam głową.
– Ja też cię kocham, Poe.
Widzę, że posyła mi całusa, ale bez dmuchnięcia w moim kierunku.
Siadam bezwładnie na kanapie w odcieniu miętowej zieleni, na której jeszcze przed
chwilą siedział Poe, i nagle przeszywa mnie taki ból, że zaczynam widzieć podwójnie. Jęcząc,
wyciągam się jak struna i łapię się za bok. Sonda żołądkowa piecze mnie niczym żywy ogień.
Twarz Poego blednie.
– Stella! Wszystko w porządku?
– Moja... sonda... – sapię. Ból zaczyna łagodnieć. Siadam wygodniej, kręcąc głową
i łapczywie chwytając oddech. – Wszystko dobrze, już dobrze.
Nabieram głęboko powietrza i unoszę koszulę. Infekcja zdaje się jeszcze gorsza niż
przedtem – tkanka jest kompletnie czerwona i nabrzmiała, a z sondy i rany wokół niej sączy się
ropa. Zaskoczona otwieram szeroko oczy. Jestem tu dopiero od ośmiu dni. Dlaczego nie
zauważyłam, jak źle to wygląda?
Poe patrzy z dezaprobatą i potrząsa głową.
– Wracajmy do pokoju. I to już.
Piętnaście minut później doktor Hamid delikatnie dotyka mojej zainfekowanej sondy, a ja
krzywię się z bólu, który promieniuje na cały brzuch i klatkę piersiową. Lekarka cofa rękę i kręci
głową, a potem zdejmuje rękawiczki i ostrożnie wyrzuca je do kosza przy drzwiach.
– Musimy się tym zająć. Zakażenie już postąpiło za daleko. Trzeba ci wymienić sondę
i oczyścić zainfekowaną ranę.
Robi mi się słabo, moje wnętrzności mrozi lód. Tych słów bałam się od pierwszej chwili,
kiedy rana zaczęła podejrzanie wyglądać. Obciągam koszulę, starając się nie drażnić wrażliwego
miejsca.
– Ale...
Lekarka nie pozwala mi dokończyć.
– Żadnych „ale”. Trzeba to zrobić. Nie chcemy ryzykować sepsy. Jeżeli ci się pogorszy,
drobnoustroje mogą się dostać do układu krwionośnego.
Obie milczymy. Wiemy, jak wielkie ryzyko wchodzi w grę. Jeżeli dostanę sepsy, to na sto
procent już po mnie.
Ale jeśli poddam się operacji, moje płuca mogą okazać się zbyt słabe, żeby umożliwić mi
powrót na tę stronę życia.
Doktor Hamid siada obok, trąca mnie w ramię i uśmiecha się.
– Będzie dobrze.
– Nie ma takiej pewności – odpowiadam zdławionym głosem.
Zamyślona lekarka kiwa głową.
– Masz rację. Nie ma. – Bierze głęboki wdech i patrzy prosto w moje przestraszone oczy.
– Operacja jest ryzykowna. Nie twierdzę inaczej. Ale sepsa to znacznie większy i o wiele
bardziej prawdopodobny potwór.
Strach pełznie mi po szyi i owija się wokół mnie. Ale doktor Hamid ma rację. Podnosi
siedzącego koło mnie misia pandę, patrzy na niego i blado się uśmiecha.
– Jesteś dzielną wojowniczką, Stello. Zawsze nią byłaś.
Podaje mi Gałgana, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– A zatem jutro rano?
Wyciągam rękę, biorę od niej miśka i kiwam głową.
– Jutro rano.
– Poinformuję twoich rodziców – mówi, a mnie paraliżuje fala przerażenia.
– Może pani poczekać kilka minut, żebym mogła ich uprzedzić? Będzie łatwiej, jeśli
usłyszą o tym ode mnie.
Lekarka kiwa głową i na odchodne uspokajająco ściska moje ramię. Kładę się
z powrotem, tulę Gałgana, a na myśl o czekającej mnie rozmowie telefonicznej tężeję ze strachu.
Słowa wypowiedziane przez mamę w kafeterii dźwięczą mi w uszach i krążą wokół mojej głowy:
„Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła”.
Nagle słyszę szelest przy drzwiach. Zwracam głowę w tym kierunku i widzę kopertę
wślizgującą się przez szparę przy podłodze.
Patrzę na pasek światła sączącego się pod drzwiami. Widzę cień stóp, które przez chwilę
stoją bez ruchu, a potem wolno odwracają się i odchodzą.
Ostrożnie wstaję i sięgam po kopertę. Wyciągam ze środka komiksowy rysunek
w smutnych, zgaszonych kolorach. Przedstawia Willa ze zmarszczonym czołem i bukietem
zwiędłych kwiatów w ręce. Czytam podpis w dymku pod spodem: „Przepraszam”.
Wracam na łóżko, przykładam rysunek do piersi i mocno zaciskam powieki.
Doktor Hamid nazwała mnie wojowniczką.
Tyle że naprawdę nie wiem, czy nadal nią jestem.
ROZDZIAŁ 12
WILL
STELLA
Przyciskam do piersi Gałgana i patrzę na mamę i tatę, którzy siedzą po obu stronach
łóżka. Oboje uśmiechają się do mnie z zaciśniętymi ustami, ale ich oczy wyrażają coś innego.
Unikają swojego wzroku. Zerkam na nasze wspólne zdjęcie przypięte do drzwi i po cichu marzę,
żeby znowu mieć tamtych rodziców – takich, którzy zawsze mi powtarzali, że wszystko jakoś się
ułoży.
Nabieram głęboko powietrza do płuc i próbuję powstrzymać kaszel, kiedy tata stara się
prowadzić beztroską pogawędkę.
Bierze do ręki różowy kalendarz ze specjalnościami dnia w kafeterii, który rozdano
wszystkim pacjentom szpitala.
– Oho, dzisiaj na kolację szykują zupę krem z brokułów. To twoja ulubiona, Stell!
– Wątpię, Tom, żeby od razu po operacji mogła coś zjeść – mówi surowym tonem mama,
a jemu od razu rzednie mina.
Zdobywam się na entuzjastyczny ton.
– Jeśli wieczorem będę się dobrze czuła, to na pewno zamówię sobie porcję!
Rozlega się pukanie do drzwi i do pokoju wchodzi sanitariusz z siatką na włosach
i w niebieskich lateksowych rękawiczkach. Rodzice wstają, a tata pochyla się, żeby złapać mnie
za rękę.
Ogromnym wysiłkiem woli staram się uspokoić drżenie dłoni.
– Do zobaczenia wkrótce, kochanie – mówi mama i oboje przytulają mnie mocniej
i dłużej niż zwykle.
Zaciskam zęby z bólu, kiedy ich ciała napierają na sondę, ale obejmuję ich z całej siły.
Jeszcze nie chcę, żeby odeszli.
Sanitariusz podciąga barierki z boków mojego łóżka i zabezpiecza je, żeby się nie
zsunęły. Kiedy wytaczają mnie na korytarz, patrzę na obrazek Abby – narysowane przez nią
zdrowe płuca wzywają mnie. Najbardziej na świecie chciałabym, żeby Abby teraz przy mnie
była, trzymała mnie za rękę i śpiewała piosenkę.
Jadę korytarzem, twarze rodziców stają się coraz bardziej odległe, aż w końcu docieramy
do windy. Kiedy drzwi się zasuwają, sanitariusz uśmiecha się do mnie.
Próbuję odpowiedzieć tym samym, ale moje mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Wbijam
paznokcie w prześcieradło, palce zanurzają się w materiał.
Po jakimś czasie słyszę brzęczyk windy i drzwi znowu się otwierają. Ściany znajomych
korytarzy przesuwają się obok, wszystko zdaje się zbyt jasne, tak jednolicie białe, że nie można
dostrzec szczegółów.
Mijamy ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi na oddział przedoperacyjny i wjeżdżamy do
pomieszczenia na końcu korytarza. Sanitariusz zatrzymuje łóżko w przygotowanym wcześniej
miejscu.
– Potrzebujesz czegoś, zanim wyjdę? – pyta.
Potrząsam lekko głową i biorę głęboki wdech, patrząc, jak wychodzi. W sali zapada
absolutna cisza przerywana jedynie rytmicznymi sygnałami wydawanymi przez sprzęt
monitorujący.
Gapię się na sufit i staram się nie poddawać panice, która coraz bardziej wgryza się
w moje wnętrzności. Robiłam wszystko, co trzeba. Pamiętałam, żeby smarować się fucidinem.
Brałam lekarstwa o wyznaczonej porze, a mimo to leżę tu i czekam na operację.
Cała ta obsesja na punkcie dyscypliny na nic się zdała.
Chyba już rozumiem. Po co Will wychodzi na dach. Ja też zrobiłabym teraz wszystko,
byleby tylko wstać z łóżka i uciec daleko stąd. Na Cabo. Do Watykanu, żeby zobaczyć Kaplicę
Sykstyńską. Do wszystkich miejsc, których unikałam ze strachu przed pogorszeniem się mojego
stanu, a na końcu i tak znalazłam się tutaj, czekając na kolejną operację, po której tym razem
mogę się nie wybudzić.
Obejmuję palcami barierki ochronne po obu stronach łóżka, zaciskam dłonie tak mocno,
że bieleją mi kostki. Wmawiam sobie, że naprawdę jestem wojowniczką, którą wczoraj nazwała
mnie doktor Hamid. Jeżeli chcę spełnić wszystkie marzenia, potrzebuję więcej czasu. Muszę
o nie zawalczyć.
Drzwi wolno się uchylają i do środka wchodzi jakiś wysoki, chudy człowiek. Ma na sobie
zielony fartuch, maskę i niebieskie rękawiczki, jakie noszą wszyscy sanitariusze i pielęgniarki,
ale spod przezroczystego czepka chirurgicznego wystają falowane, brązowe włosy.
Patrzy mi prosto w oczy, a ja ze zdziwienia puszczam barierki łóżka.
– Co ty tu robisz? – szepczę, obserwując go, gdy siada na krześle, odsunąwszy je
najpierw na bezpieczną odległość.
– To twoja pierwsza operacja bez Abby – wyjaśnia.
Poznaję w jego niebieskich oczach coś, czego jeszcze nigdy w nich nie widziałam. Nie
patrzy na mnie z tą typową dla niego błazeńską kpiną, tylko na sto procent szczerze.
Niemal poważnie.
Czuję w gardle gulę, próbuję powstrzymać emocje, które we mnie wzbierają, rozmazuje
mi się obraz przed oczami.
– Skąd wiesz?
– Obejrzałem wszystkie twoje filmy – mówi. W kącikach jego oczu pojawiają się drobne
zmarszczki, kiedy uśmiecha się do mnie. – Można powiedzieć, że jestem twoim fanem.
Wszystkie? Nawet ten, którego wciąż się wstydzę – z czasów, kiedy miałam dwanaście
lat?
– Przepraszam z góry, jeśli coś pokręcę – mówi, odkasłując, i wyciąga z kieszeni kartkę. –
Kocham cię krztynkę albo dwie – zaczyna cicho nucić.
– Przestań, bo się rozkleję – bełkoczę, ocierając łzy wierzchem dłoni i kręcąc głową.
– Krztynkę albo dwie, uwielbiam tulić cię.
Piosenka Abby. Śpiewa piosenkę Abby. Łzy płyną mi po policzkach tak, że już nie
nadążam ich wycierać. Patrzę na jego niebieskie oczy śledzące słowa tekstu na pogniecionym
strzępie papieru.
– Uwielbiam tulić cię i za rękę trzymać chcę. Za rękę trzymać chcę i powtarzam imię twe.
Nawet kiedy śpię.
Mam wrażenie, że pęknie mi serce. Wypełnia je tak wiele emocji naraz.
– Moja babcia śpiewała nam tę piosenkę. Nigdy za nią nie przepadałam, ale Abby ją
uwielbiała.
Will śmieje się i kręci głową.
– Musiałem wygooglować tekst. Boże, co to za staroć!
Potakuję, wtórując mu śmiechem.
– Wiem. Co to w ogóle znaczy...
– Krztynkę albo dwie? – kończymy jednocześnie.
Oboje parskamy śmiechem. Patrzymy sobie w oczy i moje serce puszcza się w dziki
taniec. Pulsometr koło Willa wydaje coraz szybsze dźwięki. Will pochyla się, naruszając nieco
strefę bezpieczeństwa – nie za bardzo, ale wystarczająco, żeby pozwolić mi zapomnieć o bólu
promieniującym z sondy.
– Dasz sobie radę, Stello.
Jego głos brzmi ciepło. Miękko. W tej chwili uświadamiam sobie – chociaż nie wiem, czy
może być coś głupszego – że nawet jeśli umrę na stole operacyjnym, to nie odejdę, nie
zakochawszy się ani razu.
– Słowo? – pytam.
Will potakuje i wyciąga do mnie rękę, wysuwając mały palec w lateksowej rękawiczce.
Zahaczam o niego swój mały palec dłoni i od tej pory jesteśmy związani obietnicą. To tylko
przelotny kontakt, ale dotknęliśmy się po raz pierwszy w życiu.
I w tej chwili ten fakt nie budzi we mnie przerażenia.
Gwałtownie zwracam głowę w kierunku drzwi, bo słyszę zbliżające się kroki. Wchodzi
doktor Hamid, a za nią przepycha się jej asystentka.
– Gotowa do wyjścia na scenę? – pyta lekarka, unosząc kciuk.
Zerkam na krzesło, na którym siedział Will. Strach ściska mi serce.
Puste.
Nagle go widzę – stoi za szarym parawanem, rozpłaszczony pod ścianą. Przykłada palec
do ust i zsuwa maskę, żeby mi posłać uśmiech.
Ja też się uśmiecham i kiedy na niego patrzę, zaczynam wierzyć w to, co powiedział.
Dam sobie radę.
Kilka minut później leżę na stole operacyjnym. Na sali panuje półmrok, tylko nad moją
głową świeci oślepiający reflektor.
– Dobrze, Stello, wiesz, co robić – rozbrzmiewa mi w uszach głos i w polu widzenia
pojawia się maska chirurgiczna trzymana przez dłoń w niebieskiej lateksowej rękawiczce.
Serce nerwowo tłucze się w mojej piersi. Zwracam głowę w bok, żeby popatrzeć na
lekarkę. Widzę jej ciemne oczy, kiedy zasłania mi maską nos i usta. Gdy się zbudzę, już będzie
po wszystkim.
– Dziesięć – zaczynam odliczać, patrząc na ścianę za postaciami lekarzy.
Mój wzrok zatrzymuje się na dziwnie znajomym kształcie.
To rysunek Abby przedstawiający płuca.
Ale jak?
No oczywiście. Dzięki Willowi. Zakradł się na salę operacyjną. Pojedyncza łza spływa mi
po policzku. Liczę dalej:
– Dziewięć. Osiem.
Kwiaty zaczynają pływać mi przed oczami, błękitne, różowe i białe kształty wirują,
tworzą esy-floresy i zlewają się ze sobą. Kolory wyskakują z kartki i sięgają w moim kierunku.
– Siedem. Sześć. Pięć.
Nagle nocne niebo ożywa, wpływa między kwiaty, powietrze dokoła mnie rozbłyskuje
gwiazdami, które migoczą i tańczą nad moją głową na tyle blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę,
żeby ich dotknąć.
Słyszę głos, który nuci gdzieś w oddali. „Krztynkę albo dwie...”.
– Cztery. Trzy.
W pole widzenia wdziera się czerń, mój świat staje się coraz ciemniejszy. Skupiam wzrok
na jednej z gwiazd, pojedynczym punkciku światła, który jaśnieje coraz bardziej, cieplej, coraz
bardziej hipnotycznie.
Piosenka milknie i słyszę dobiegający z bardzo daleka, zniekształcony głos. Abby.
O Boże. To głos Abby.
– ...zawróć... nie.
– Dwa – szepczę, chociaż nie wiem, czy mówię to naprawdę, czy tylko sobie wyobrażam.
Po chwili ją widzę. Widzę Abby jak na dłoni, tuż przede mną. Najpierw tylko zamglony
kształt, ale już po chwili ostro i wyraźnie. Kręcone włosy po tacie, szeroki uśmiech i piwne oczy,
takie same jak moje.
– ...jeszcze... raz...
Odpycha mnie od źródła światła.
– Jeden.
Ciemność.
ROZDZIAŁ 14
WILL
STELLA
WILL
Zwieszam nogi z gzymsu i odsłuchuję raz po raz wiadomość, którą Stella nagrała na
sekretarce – tylko po to, żeby usłyszeć jej głos. W jej pokoju panuje półmrok, jedynie na biurku
pali się lampka. Widzę, że coś pisze, energicznie stukając w klawisze komputera. Upięła swoje
długie włosy w luźny kok.
Ciekawe, co robi tak późno w nocy?
Czy nadal o mnie myśli?
Unoszę głowę i widzę, że na niebie zaczynają wirować płatki śniegu, które miękko lądują
na moich policzkach, powiekach i czole.
Byłem w życiu na dachach wielu szpitali. Patrzyłem z góry na świat i w każdym miejscu
doświadczałem tego samego uczucia. Tęsknoty za tym, by przejść się ulicami, popływać
w oceanie i żyć w taki sposób, w jaki nigdy nie miałem szansy.
Chciałem tego, czego nigdy nie mogę mieć.
Ale tym razem wcale mi nie zależy na tym, żeby się znaleźć na zewnątrz. Marzę o czymś
innym. To coś jest tutaj, na wyciągnięcie ręki. Tyle że i tak poza zasięgiem. Nie wiedziałem, że
można czegoś chcieć tak bardzo, że czujesz to w całym ciele – w ramionach, nogach i w każdym
oddechu.
Dzwoni alarm w telefonie, więc zerkam na ekran i widzę powiadomienie wysłane przez
apkę Stelli – z roztańczoną uśmiechniętą tabletką.
Wieczorne lekarstwa!
Nie wiem, po co nadal to robię. Jednak zerkam ostatni raz na Stellę, wstaję, podchodzę do
drzwi na dach i wyciągam zza progu portfel, który je blokuje. Powoli schodzę na oddział
mukowiscydozy i przed wejściem na korytarz sprawdzam, czy nikt nie widzi, jak skradam się do
pokoju.
Podchodzę do wózka i łykam lekarstwa z puddingiem czekoladowym, tak jak nauczyła
mnie Stella. Gapię się na rozpoczęty wcześniej szkic – jestem na nim kościotrupem z kosą, na
której ostrzu widnieje napis: LOVE.
Wszystko w porządku? – pyta w SMS-ie Hope.
Wzdycham, zsuwam z głowy kaptur i odpisuję, podkolorowując rzeczywistość:
Tak, jakoś leci.
Przygotowuję kroplówkę z odżywką i kładę się na łóżku. Zdejmuję z szafki laptopa,
otwieram YouTube i niemal uroczyście klikam w proponowany mi filmik Stelli, który już
widziałem kilka razy – taki ze mnie w tej chwili oszołom.
Hope i Jason nie poznaliby mnie.
Wyciszam dźwięk w laptopie i patrzę, jak Stella zakłada włosy za ucho, kiedy się na
czymś koncentruje, jak odchyla głowę, gdy się śmieje, i jak krzyżuje ręce na piersi, kiedy jest
nerwowa albo zirytowana. Analizuję sposób, w jaki patrzy na Abby, na rodziców, a nawet na
koleżanki podczas wspólnych żartów – ale przede wszystkim widzę, jak ludzie ją kochają. Nie
tylko najbliższa rodzina. Widzę to w oczach Barb, Poego i Julie. To uczucie promieniuje
z każdego lekarza, pielęgniarki i wszystkich innych osób, które pojawiają się na jej drodze.
Do diabła, nawet komentarze pod jej filmami brzmią zupełnie inaczej niż śmietnik pod
większością klipów na YouTubie.
Po jakimś czasie już nie jestem w stanie dalej oglądać jej filmów. Zamykam laptopa,
gaszę światło i leżę w ciemności, wyraźnie czując każde uderzenie serca – głośne i zdecydowane.
Następnego dnia patrzę przez okno na popołudniowe, zimowe słońce, które powoli chowa
się za horyzontem w rytm wibracji VisiVest na mojej piersi. Sprawdzam telefon i zaskoczony
widzę wiadomość od mamy. Po raz pierwszy od swojej wizyty – od której minęło już półtora
tygodnia – kontaktuje się ze mną wprost, a nie przez personel szpitala.
Słyszałam, że sumiennie współpracujesz z lekarzami. Cieszę się, że w końcu dałeś się
przekonać.
Z kwaśną miną rzucam telefon na łóżko i odkasłuję flegmę do miski, którą trzymam
w ręce. Zerkam na drzwi, bo moją uwagę przykuwa koperta wślizgująca się do pokoju przez
szparę nad podłogą. Jest na niej moje imię.
Wiem, że nie powinienem się ekscytować, a mimo to odpinam paski VisiVest i doskakuję
do drzwi, żeby podnieść kopertę. Rozrywam ją i wyjmuję ze środka starannie złożoną kartkę
z rysunkiem wykonanym kredkami.
Przedstawia wysokiego chłopaka z falowanymi włosami stojącego naprzeciw niskiej
dziewczyny. Podpisy dodane czarną kredką wyjaśniają, że to Will i Stella. Uśmiecham się,
widząc różowe serduszka nad ich głowami, i chichoczę pod nosem, bo między nimi znajduje się
gruba strzała z wielkimi, ogniście czerwonymi literami tworzącymi napis: DWA KROKI I ANI
CENTYMETRA MNIEJ.
Widać, że Stelli brakuje talentu artystycznego Abby, ale jej rysunek i tak jest fajny.
Ciekawe, co chce przez to powiedzieć? I dlaczego pisze o dwóch krokach? Przecież dobrze wie,
że obowiązują nas trzy.
Z laptopa za moimi plecami dochodzi brzęczyk. Odwracam się, biegnę do komputera
i przesuwam palcami po touchpadzie, żeby odczytać nową wiadomość. Od Stelli.
Nie ma w niej nic oprócz odnośnika do filmu na YouTubie. Klikam w link, który przenosi
mnie prosto do jej nowego wideo zamieszczonego dokładnie przed trzema minutami.
Rozważania o B. cepacia.
Uśmiecham się niepewnie, widząc taki tytuł, i patrzę na Stellę, która macha ręką do
obiektywu. Ma włosy upięte w luźny kok, taki sam, jaki widziałem wczoraj wieczorem z dachu.
Przed nią na łóżku leżą starannie ułożone różne przedmioty.
– Cześć wszystkim! Dzisiaj chciałabym wam opowiedzieć o czymś innym niż zwykle.
Burkholderia cepacia. Zagrożenia, ograniczenia, sztuczki taktyczne i jak szybko wymówić tę
nazwę dziesięć razy z rzędu! No bo chyba zgodzicie się ze mną, że nie jest to bułka z masłem.
Oglądam dalej, nie wiedząc, czego się spodziewać.
– No dobrze, a więc B. cepacia jest niezwykle krzepką bakterią. Adaptuje się tak dobrze,
że penicylina jest dla niej wręcz pokarmem, a nie trucizną. A zatem naszą pierwszą linią obrony
jest...
Robi pauzę i sięga po średniej wielkości butelkę, którą przybliża do kamery.
– Cal Stat! To nie byle jaki płyn do dezynfekcji rąk, tylko wyjątkowo silny żel
przeznaczony do stosowania w szpitalach. Stosować obficie i często!
Nakłada niebieskie lateksowe rękawiczki, poruszając palcami, żeby dobrze się ułożyły na
dłoniach.
– Następne w kolejności są stare dobre rękawiczki z gumy lateksowej. Sprawdzone
i skuteczne. Służą do ochrony podczas... – Opuszcza głowę i odkasłuje, patrząc na przedmioty na
łóżku. – ...każdego rodzaju kontaktów.
Każdego rodzaju kontaktów? Potrząsam głową, a na mojej twarzy wolno pojawia się
uśmiech. Co to ma znaczyć?
Dalej widzę, że wyjmuje z pudełka garść masek chirurgicznych. Jedną z nich zawiesza
sobie na szyi.
– B. cepacia najlepiej radzi sobie w ślinie i flegmie. Kiedy kaszlemy, kropelki śliny
przemieszczają się na odległość około metra. Kichnięcie wyrzuca je w dal nawet do sześciu
metrów, więc nie kichajcie w mieszanym towarzystwie.
Sześć metrów! Nieźle. Szczęście, że nie jestem alergikiem, bo wszyscy mielibyśmy
pozamiatane.
– Unikanie kontaktu ze śliną oznacza też, że nie możecie się całować. – Bierze głęboki
wdech i patrzy przez obiektyw prosto na mnie. – Nigdy.
Wzdycham, z ponurą miną kiwając głową. Rzeczywiście przechlapane. Wizja pocałunku
ze Stellą jest... Otrząsam się.
Serce bije mi trzy razy szybciej od samego myślenia o tym.
– Naszą najlepszą bronią jest odległość. Złota zasada mówi o trzech krokach, czyli około
dwóch metrach. – Stella pochyla się, żeby podnieść leżący koło łóżka kij bilardowy. – Tyle zaś to
mniej więcej dwa kroki. Dwa. Kroki.
Zerkam na jej rysunek, na którym bije po oczach czerwony napis: DWA KROKI I ANI
CENTYMETRA MNIEJ.
Skąd ona wytrzasnęła kij bilardowy?
Stella wyciąga go w kierunku kamery i demonstracyjnie się mu przygląda.
– Długo się zastanawiałam nad tym jednym krokiem. I szczerze mówiąc, w końcu się
wkurzyłam.
Patrzy prosto w obiektyw.
– Jako chorzy na mukowiscydozę jesteśmy pozbawieni wielu rzeczy. Rytm dnia
wyznaczają nam godziny zażywania lekarstw i zabiegów.
Chodzę po pokoju w tę i z powrotem, słuchając jej głosu.
– Większość z nas nie może mieć dzieci, a wielu nawet nie dożywa wieku, w którym
mogliby spróbować je mieć. Tylko inni muko rozumieją, jak to jest, ale nie wolno nam się
w sobie zakochać. – Stella wstaje, wygląda na zdeterminowaną. – A skoro mukowiscydoza tak
wiele mi... nam... ukradła, to teraz ja zamierzam jej coś ukraść.
Wyzywająco unosi kij bilardowy i składa deklarację w imieniu każdego z nas:
– Kradnę jej dokładnie jeden krok. Pięćdziesiąt centymetrów. Cholerne pół metra
odległości i niech się odpieprzy!
Patrzę na ekran absolutnie zachwycony jej występem.
– Zwłóknienie torbielowate już nic więcej mi nie ukradnie. Od teraz to ja jestem
złodziejką.
Mógłbym przysiąc, że gdzieś w oddali słyszę wiwatujący tłum, który skanduje na jej
cześć. Stella milknie wpatrzona w obiektyw. Patrzy prosto na mnie. Stoję oszołomiony, lecz
nagle trzy głośne łupnięcia w drzwi wyrywają mnie z osłupienia.
Otwieram i już ją widzę. Stoi przede mną. Na żywo.
Stella.
Trzyma przed sobą kij bilardowy – dotyka jego końcem mojej piersi. Prowokacyjnie
unosi swoje gęste brwi.
– Dwa kroki. Umowa?
Wypuszczam powietrze z płuc, kręcąc głową. Jej przemowa na wideo sprawiła, że już
teraz mam wielką ochotę zignorować ten dystans i ją pocałować.
– To będzie dla mnie trudne, nie chcę cię okłamywać.
Patrzy mi intensywnie w oczy.
– Po prostu powiedz, Will. Wchodzisz w to?
Nie muszę się zastanawiać ani chwili.
– No to wchodzę.
– W takim razie bądź w atrium o dziewiątej.
Po tych słowach opuszcza kij, odwraca się i odchodzi do swojego pokoju. Patrzę na nią
i czuję, że podniecenie zaczyna wygrywać z niepewnością, która od jakiegoś czasu leżała mi na
wątrobie.
Śmieję się, widząc, że przed wejściem do pokoju 302 unosi kij zwycięskim gestem jak
w Klubie winowajców.
Biorę głęboki wdech i kiwam głową.
Zwłóknienie torbielowate już nic więcej mi nie ukradnie.
ROZDZIAŁ 17
STELLA
– Że też nie spakowałam tym razem nic ładnego! – skarżę się Poemu, który stoi
w drzwiach i stara się mi pomóc.
Wyrzucam z szuflad piżamy, spodnie dresowe i rozciągnięte T-shirty, rozpaczliwie
szukając czegoś wyjściowego na dzisiejszy wieczór.
Poe prycha kpiąco.
– Jasne. Bo zwykle jesteś gotowa na gorący szpitalny romans, tak?
Wyciągam krótkie, jedwabne bokserki, żeby się im przyjrzeć. E tam, odpada. A może
nie? Bo jeśli odpada, to będę skazana na rozwleczone dresy, które dostałam w spadku po Abby.
– Mam wystarczająco ładne nogi, prawda?
– Wybij to sobie z głowy, dziewczyno! – mówi i patrzy na mnie z udawanym
oburzeniem, a potem oboje wybuchamy śmiechem.
Myślę o moich przyjaciółkach, które spędzają swoją ostatnią noc na Cabo, i po raz
pierwszy, odkąd przyszłam do szpitala, nie żałuję, że nie ma mnie z nimi. Żałuję raczej, że nie
ma ich tutaj, żeby mi pomóc w tych przygotowaniach. Przynajmniej nie myślę o tym, żeby być
daleko stąd.
Zerkam na zegar na szafce nocnej. Piąta. Mam cztery godziny, żeby coś
wykombinować...
Wchodząc do atrium, widzę wazon pełen białych róż. Wyjmuję jedną z nich, zginam
łodygę, żeby odłamać kwiat, i wsuwam go za ucho. Oceniam swoje odbicie w szklanych
drzwiach. Szybko sprawdzam z nerwowym uśmiechem, czy wszystko jest na swoim miejscu.
Włosy mi nie sterczą, zaczesałam je do tyłu i związałam wstążką, którą Will ozdobił swój
papierowy bukiet. Pomimo kpiących uwag Poego włożyłam skąpe, jedwabne bokserki i top bez
rękawów.
Całość prezentuje się całkiem dobrze, jeśli wziąć pod uwagę, że są to rzeczy wybrane
z najgorszej na świecie randkowej garderoby.
Dobrze wiedzieć, że Will lubi mnie taką, jaka jestem. Przecież do tej pory widział mnie
tylko w piżamie albo szpitalnym szlafroku, więc na pewno nie poleciał na moją stylizację ani na
wytworną kolekcję mody Szpitalna Jesień 2018.
Poprawiam na dłoniach niebieskie, lateksowe rękawiczki i upewniam się, że Cal Stat
nadal jest przyczepiony do paska koncentratora tlenu.
Siadając na ławce, zerkam w kierunku bocznych drzwi prowadzących na oddział
dziecięcy i ogarnia mnie nostalgia. Kiedy byłam mała, wymykałam się tam i bawiłam się
z dziećmi nie cierpiącymi na mukowiscydozę. No i z Poem. Atrium nie zmieniło się za bardzo od
tamtych czasów. Rosną w nim te same wysokie drzewa, kolorowe kwiaty, a przy drzwiach
znajdują się te same akwaria, z powodu których popadliśmy z Poem w kłopoty, kiedy Barb
odkryła, że dokarmiamy tropikalne ryby okruszkami pączków.
Atrium nie zmieniło się w czasie moich pobytów w szpitalu St. Grace’s, ale ja tak.
Trudno zliczyć, ile rzeczy spotkało mnie tutaj po raz pierwszy.
Moja pierwsza operacja. Pierwszy przyjaciel. Pierwszy czekoladowy koktajl mleczny.
A teraz moja pierwsza prawdziwa randka.
Słysząc ciche skrzypienie drzwi, odwracam się i widzę Willa.
– Tutaj – przywołuję go szeptem.
Wstaję i wyciągam przed siebie kij bilardowy.
Na jego twarzy pojawia się radosny uśmiech, kiedy chwyta dłonią w rękawiczce drugi
koniec kija. Z kieszeni wystaje mu wielka butla środka dezynfekcyjnego.
– Wow! – mówi, mierząc mnie zachwyconym wzrokiem, a moje serce zaczyna fikać
koziołki.
Will ma na sobie flanelową koszulę w niebieską kratę, która przylega do jego szczupłego
ciała i sprawia, że jego niebieskie oczy nabierają nawet jaśniejszego odcienia. Wygląda na to, że
trochę zmienił fryzurę. Jego włosy są uczesane, ale wciąż nie straciły tego niesfornego
charakteru, który nadaje im nieprawdopodobnego uroku.
– Piękna róża – mówi, ale nie spuszcza wzroku z moich odsłoniętych nóg i dekoltu.
Czerwienię się zawstydzona, unosząc dłoń do kwiatu wetkniętego za ucho.
– Och, ta róża? Tutaj? W tym miejscu?
Will w końcu unosi wzrok i patrzy mi w oczy tak, jak jeszcze nigdy żaden chłopak na
mnie nie patrzył.
– Tak, właśnie ta – potakuje.
Pociągam za kij i idziemy razem przez atrium w kierunku głównej recepcji. Will zerka
w bok i zauważa wazon pełen białych róż. W kącikach oczu robią mu się drobne zmarszczki,
uśmiecha się.
– Kradniesz kwiaty z wazonów, Stello? Najpierw pół metra, a teraz to?
Śmieję się i sięgam dłonią do róży wetkniętej za ucho.
– Odkryłeś mój sekret. Ukradłam go.
Kręcąc głową, Will pociąga za drugi koniec kija bilardowego.
– Nie, po prostu dałaś mu lepszy dom.
ROZDZIAŁ 18
WILL
STELLA
Wychodzimy z basenu. Nasze włosy wolno wysychają, a noc tymczasem już zaczyna
się zmieniać w świt. Mijamy rzeczy i miejsca, które widziałam milion razy podczas pobytów
w szpitalu St. Grace’s. Drzemiących dozorców i chirurgów wyżywających się ze złością na
zepsutym automacie z przekąskami w recepcji, te same co zawsze białe płytki na podłodze i te
same oświetlone mdłym światłem korytarze, ale wszystko wygląda inaczej, kiedy Will idzie koło
mnie. Tak, jakbym znowu widziała wszystko po raz pierwszy. Nie wiedziałam, że to możliwe, by
stare rzeczy mogły nabrać tak wyraźnie nowego charakteru.
Idziemy wolno przez recepcję, a potem stajemy przed wielką szklaną ścianą z boku, gdzie
nie widać przechodniów, i patrzymy na coraz bardziej widniejące niebo. Za szybą nadal panuje
cisza i spokój. Mój wzrok pada na świąteczne lampki w parku.
Biorę głęboki wdech i wskazuję na nie.
– Widzisz te światełka?
Will potakuje i zwraca się w moim kierunku. Jego mokre po basenie włosy leżą gładko
zaczesane do tyłu.
– Tak. Zawsze na nie patrzę, kiedy siedzę na dachu.
Obserwuje mnie, kiedy odwracam się z powrotem do świateł.
– Co roku chodziłyśmy tam z Abby. Mówiła, że to gwiazdy, dlatego że jest ich tak dużo.
– Uśmiecham się. – Wszyscy w domu nazywali mnie gwiazdeczką.
Słyszę w myślach głos Abby wołającej mnie tym przezwiskiem. To bolesne
wspomnienie, ale ból już nie jest tak dotkliwy, jak przedtem.
– Abby myślała o jakimś życzeniu, ale nigdy, przenigdy nie chciała zdradzić, co to było.
Żartowała, że jeśli powie je na głos, to nigdy się nie spełni. – Malutkie punkciki światła migoczą
w oddali, jakby mnie pozdrawiały. Jakby Abby tam teraz była. – Ale i tak wiedziałam. Marzyła
o nowych płucach dla mnie.
Robię głęboki wdech i wydech, zdając sobie sprawę z tego, jak wielką walkę mój układ
oddechowy musi toczyć za każdym razem, kiedy wypełnia się powietrzem lub je wypycha,
i zastanawiam się, jak by to było mieć nowe płuca. Płuca, które na jakiś czas kompletnie
zmieniłyby moje życie. Płuca, które działają. Płuca, które umożliwiają mi oddychanie, bieganie
i pozwalają mi naprawdę żyć trochę dłużej.
– Mam nadzieję, że jej życzenie się spełni – mówi Will.
Opieram czoło o zimną szybę i patrzę z boku na niego.
– A ja mam nadzieję, że nie żyję na darmo.
To moje własne życzenie skierowane do tych migoczących światełek.
Will długo się mi przygląda.
– Twoje życie jest bardzo wartościowe, Stello. Masz większy wpływ na ludzi, niż sobie
wyobrażasz. – Dotyka swojej piersi, przykłada dłoń do serca. – Wiem to z własnego
doświadczenia.
Mój oddech zostawia mgiełkę na szybie. Wyciągam rękę i rysuję na niej duże serce.
Patrzymy na swoje odbicia w oknie i czuję magnetyczną siłę, która mnie pcha w jego kierunku.
Każda komórka mojego ciała wyrywa się do niego. Czuję to w piersi, w ramionach, nawet
w czubkach palców. Absolutnie niczego nie pragnę bardziej, niż go pocałować.
Pochylam się i całuję jego odbicie w szybie.
Will wolno unosi rękę i dotyka opuszkami palców ust, jakby poczuł mój pocałunek.
Zwracamy się do siebie. Obserwuję go, kiedy słońce wolno wychyla się zza horyzontu, rzucając
ciepły blask na jego twarz. Jego oczy błyszczą i widzę w nich coś zupełnie nowego, chociaż
jakby znajomego.
Przechodzą mnie ciarki.
Will robi mały krok w moim kierunku, jego dłoń w gumowej rękawiczce wolno sunie
wzdłuż kija bilardowego. Patrzy na mnie uważnie, a moje serce zaczyna bić szybciej. Podsuwam
się o krok, żeby znaleźć się chociaż kilka centymetrów bliżej niego.
Nagle dzwoni telefon, sygnał niecierpliwie brzęczy raz za razem i magia chwili ulatuje
niczym powietrze z balonu. Wyciągam telefon z tylnej kieszeni spodni i widzę SMS-a od Poego.
Odsuwamy się od siebie z uczuciem balansującym między smutkiem i ulgą.
SOS
Barb was szuka!!!
GDZIE JESTEŚCIE?
O Boże. Panika wdziera się w każdą szczelinę mojego umysłu. Patrzę rozszerzonymi
oczami na Willa. Jeśli Barb znajdzie nas razem, nigdy więcej nie pójdziemy na randkę.
– O nie, Will. Barb nas szuka!
Co robić? Jesteśmy za daleko od naszego oddziału.
Przez ułamek sekundy Will też wygląda na spanikowanego, ale szybko się otrząsa.
Marszczy brwi i przechodzi w tryb minimalizacji strat.
– Stella, gdzie Barb będzie cię szukać w pierwszej kolejności?
Mój umysł pracuje na najwyższych obrotach.
– Na OITN-ie!
Zachodnie wejście. Jeśli się pospieszę, to może zdążę.
Zwracam głowę w kierunku wind i widzę, że drzwi akurat wolno się zamykają. Z kwaśną
miną opieram kij bilardowy o ścianę i puszczam się pędem ku schodom w głównej recepcji,
a tymczasem Will rusza w przeciwnym kierunku, z powrotem na oddział mukowiscydozy.
Krok za krokiem wdrapuję się po schodach. Zaczynają mnie boleć ręce i nogi, ale wlokę
się dalej na czwarte piętro. Poprawiam na ramieniu przenośny kondensator tlenu i biegnę pustym
korytarzem. Moje stopy głośno klapią na płytkach podłogi, a oddech się urywa.
Niedobrze, bardzo niedobrze. Barb mnie zabije. Oczywiście najpierw zabije Willa, ale
mnie też.
Płoną mi płuca, kiedy całym ciężarem ciała wpadam na drzwi z namalowaną wielką,
czerwoną cyfrą 5. Zachodnie wejście na Oddział Intensywnej Terapii Noworodka już majaczy
w polu widzenia. Próbuję wciągnąć do płuc tyle powietrza, ile się da. Zanosząc się kaszlem,
unoszę pokrywkę zamka szyfrowego, ale ręce za bardzo mi drżą, nie mogę trafić w klawisze.
Już po mnie. Za późno.
Przytrzymuję jedną rękę drugą i uspokajam drżenie na tyle, że wreszcie udaje mi się
wybrać cyfry: 6486. OITN. Zamek otwiera się z cichym stuknięciem. Padam jak kłoda na pustą
kanapę. Kręci mi się w głowie, zamykam oczy i udaję, że śpię.
Niecałą sekundę później drzwi po wschodniej stronie otwierają się z hukiem. Słyszę
kroki, potem czuję zapach perfum Barb, która zatrzymuje się przy mnie. Moje płuca płoną, ale
desperacko próbuję kontrolować oddech i udaję absolutny spokój, chociaż moje ciało wrzeszczy,
błaga o tlen.
Czuję miękki dotyk koca, a po chwili słyszę odgłos wolno oddalających się kroków.
Wschodnie drzwi otwierają się i zamykają.
Podrywam się z kanapy i kaszlę, ile sił w płucach. Oczy zachodzą mi łzami, oślepiający
ból przeszywa pierś i całe ciało. Ból stopniowo słabnie, a wzrok odzyskuje ostrość, kiedy ciało
dostaje powietrze, którego tak potrzebowało. Uczucie ulgi, które mnie ogarnia, jest potężne jak
strumień adrenaliny tętniący w moim ciele.
Wyciągam telefon i wysyłam Willowi emotkę z wystawionym kciukiem. On niemal w tej
samej chwili odpisuje:
NIE DO WIARY, ŻE UDAŁO NAM SIĘ ZWIAĆ.
Wtulam się z cichym śmiechem w ciepłą kanapę, a moje serce porwane wirem zdarzeń
ubiegłej nocy nadal szybuje wiele kilometrów nad szpitalem.
Pukanie do drzwi wyrywa mnie z niewygodnej drzemki na stojącym pod oknem fotelu
w ohydnym zielonkawym kolorze. Pocieram sennym gestem oczy i zerkam na telefon, żeby
sprawdzić, która godzina.
Już pierwsza. To tłumaczy trzy miliony SMS-ów od Camili, Myi i Poego, którzy pytają,
jak mi minęła wczorajsza noc.
Wczorajsza noc.
Uśmiecham się, myśląc o niej. Czuję, że zalewa mnie fala szczęścia. Wstaję i człapię do
drzwi, ale zdezorientowana widzę, że nikogo nie ma na korytarzu. Dziwne. Potem zerkam w dół
i zauważam stojący na podłodze kubek koktajlu mlecznego z kafeterii, a pod nim liścik.
Pochylam się, żeby go podnieść. Poe powiedział mi, że lubisz czekoladowy. Oczywiście
waniliowy smakuje o niebo lepiej, ale powiedzmy, że tym razem przymknę na to oko, bo Cię lubię.
Poświęcił nawet trochę czasu na to, żeby narysować podium z rożkiem lodów
waniliowych zajmującym pierwsze miejsce przed czekoladowymi i truskawkowymi.
Śmieję się i wyglądam na korytarz. Will stoi przed swoim pokojem w masce
chirurgicznej i gumowych rękawiczkach. Zsuwa maskę i puszcza do mnie oko, ale mina mu
kwaśnieje, kiedy Barb wychodzi zza zakrętu korytarza.
Popycha drzwi i znika w swoim pokoju, zanim pielęgniarka go zauważy.
Chowam koktajl oraz liścik za plecami i uśmiecham się promiennie.
– Zapowiada się ładny dzień, prawda, Barb?
Ta zerka na mnie nad kartą choroby, którą czyta, i podejrzliwie mi się przygląda.
– Chyba już raczej niedługo się kończy.
Kiwam głową, wolno wycofując się do pokoju.
– A, no jasne. Kończy się. – Robię nieokreślony gest ręką. – To przez ten śnieg. Wiesz,
trudno powiedzieć... Pory dnia zlewają się ze sobą.
Zażenowana zamykam drzwi, żeby nie palnąć kolejnych głupstw.
Do końca dnia zachowujemy się bardzo porządnie, żeby Barb nie nabrała podejrzeń. Nie
ryzykujemy nawet rozmów przez Skype ani SMS-ów. Zmieniam organizację mojego wózka
z lekarstwami, robiąc przy tym sporo zamieszania i przemycając liściki do pokoju Willa za
każdym razem, kiedy wychodzę na korytarz po nowe zapasy.
Will co chwila idzie do automatu z przekąskami. Wracając z każdą paczką chipsów albo
batonikiem, podrzuca mi odpowiedź.
„Kiedy randka numer dwa?” – pisze, a ja uśmiecham się nad zeszytem do tego, nad czym
cały dzień pracowałam.
Mojego planu jutrzejszej imprezy urodzinowej.
ROZDZIAŁ 20
WILL
Siedząc na brzegu łóżka, patrzę zaspanym wzrokiem na matkę, która kłóci się z doktor
Hamid. Jakby krzyk mógł jakimś cudem zmienić wyniki moich badań. Leczenie cevaflomalinem
nie poprawiło mojego stanu.
Trudno to nazwać wymarzonym prezentem na urodziny.
– Może zachodzi jakaś niekorzystna interakcja farmakologiczna? Coś powoduje, że nowe
lekarstwo nie działa tak, jak powinno? – burzy się mama niemal z obłędem w oczach.
Doktor Hamid bierze głęboki wdech i potrząsa głową.
– Kolonia bakteryjna w płucach Willa jest bardzo rozbudowana. Trzeba czasu, żeby
lekarstwo mogło przeniknąć do tkanki. – Lekarka wskazuje na moją codzienną dawkę
cevaflomalinu. – Dotyczy to także tego środka.
Mama głośno wzdycha, mocno ściskając brzeg mojego łóżka.
– Ale jeśli nie widać żadnych efektów...
Tylko nie to. Ani mi się śni zaczynać wszystko od nowa. Wstaję i mówię, przerywając jej
w pół zdania:
– Dosyć! Wystarczy, mamo. Mam osiemnaście lat. Pamiętasz? Koniec przenoszenia mnie
z jednego szpitala do drugiego.
Obraca się, żeby na mnie spojrzeć. Domyślam się, że była przygotowana na tę chwilę.
W jej oczach widzę złość.
– Przepraszam, Will, że psuję ci zabawę, próbując uratować ci życie! Najgorsza matka na
świecie, prawda?
Doktor Hamid wolno wycofuje się w kierunku drzwi. Wie, że to dla niej sygnał do
odwrotu. Zwracam głowę z powrotem ku mamie, piorunuję ją wzrokiem.
– Dobrze wiesz, że to przegrana sprawa. Ty tylko ją pogarszasz. Żadne leczenie mnie nie
uratuje.
– W porządku! – odpowiada. – Przerwijmy leczenie. Skończmy już wyrzucać pieniądze.
Przestańmy próbować. Ale co potem, Will? – Patrzy na mnie rozdrażniona. – Położysz się na
jakiejś tropikalnej plaży i będziesz czekał, aż cię zabierze odpływ? Albo coś równie głupiego, ale
poetycznego? – Bierze się pod boki i kręci głową. – Sorry, ale ja nie żyję w bajce. Żyję
w prawdziwym świecie, w którym ludzie jakoś sobie radzą ze swoimi...
Nie kończy, a ja robię krok naprzód, unoszę brwi i czekam, aż wykrztusi to słowo.
– Problemami. No dalej, mamo. Powiedz to głośno.
To słowo podsumowuje, czym zawsze dla niej byłem.
Mama wolno wypuszcza powietrze z płuc, a jej wzrok łagodnieje pierwszy raz od dawna.
– Nie jesteś dla mnie problemem, Will. Jesteś moim dzieckiem.
– W takim razie zachowuj się jak mama! – krzyczę. Robi mi się czerwono przed oczami.
– Kiedy ostatni raz nią byłaś, co?
– Will – mówi, podchodząc o krok. – Próbuję ci pomóc. Staram się...
– Czy ty w ogóle mnie znasz? Widziałaś chociaż jeden z moich rysunków? Wiesz, że
poznałem dziewczynę, którą bardzo lubię? Założę się, że nie! – Potrząsam głową, wściekłość
sączy się ze mnie wszystkimi porami skóry. – Niby skąd miałabyś wiedzieć? Widzisz we mnie
jedynie tę pieprzoną chorobę! – Wskazuję na stertę książek i czasopism o sztuce leżącą na szafce
nocnej. – Kto jest moim ulubionym artystą, mamo? Nie masz pojęcia, prawda? Chcesz rozwiązać
problem? To zacznij od tego, jak mnie postrzegasz.
Mierzymy się wzrokiem. Matka przełyka ślinę, odzyskuje zimną krew, podnosi z łóżka
torebkę i mówi spokojnym, rzeczowym tonem:
– Postrzegam cię takim, jakim jesteś.
Wychodzi i cicho zamyka za sobą drzwi. No jasne, najlepiej odwrócić się i wyjść. Siadam
wkurzony na łóżku i wtedy zauważam starannie opakowany prezent, obwiązany szeroką
czerwoną wstążką. Mam ochotę od razu go wyrzucić, ale korci mnie, żeby zobaczyć, co też, jej
zdaniem, mogło mi sprawić przyjemność. Zdejmuję wstążkę, rozrywam papier i widzę... ramkę.
Nie rozumiem. Nie dlatego, że nie wiem, na co patrzę. Właśnie dlatego, że wiem.
To polityczna karykatura z lat czterdziestych. Oryginał tej, której ksero powiesiłem
w swoim pokoju.
Z autografem, datą, no i w ogóle. Niezwykle rzadki egzemplarz – nawet nie wiedziałem,
że jeszcze można go dostać.
O kurczę.
Kładę się na łóżku, zasłaniam twarz poduszką, a cała wściekłość na mamę teraz zwraca
się przeciwko mnie.
Miałem wielkie pretensje o to, że nie traktuje mnie jak człowieka, a tymczasem nie
zdawałem sobie sprawy, że robię dokładnie to samo.
Czy wiem, dokąd teraz poszła? Czy wiem, co lubi robić? Tak bardzo mnie zajmowało
myślenie o tym, jak chciałbym spędzić resztę swojego czasu, że kompletnie zapomniałem o jej
życiu.
To ja.
Beze mnie mama jest kompletnie sama. Cały czas sądziłem, że widzi jedynie moją
chorobę. Problem, który trzeba rozwiązać. Tymczasem naprawdę była skupiona na mnie,
próbowała mnie namówić, żebym razem z nią stawił czoło chorobie, a ja zamiast tego broniłem
się przed nią rękami i nogami. Zależało jej, żebym został i walczył, a nie szykował się ciągle na
odejście z tego świata.
Siadam, zdejmuję ze ściany skserowany rysunek, a na jego miejscu wieszam oprawiony,
jedyny w swoim rodzaju oryginał.
Ona pragnie tego samego, co Stella. Więcej czasu.
Więcej czasu, który może spędzić ze mną.
Odpycham się od biurka i wyjmuję z uszu słuchawki. Spędziłem dwie godziny, rysując
i próbując się otrząsnąć po konfrontacji z mamą.
Wiem, że powinienem coś powiedzieć. Wyciągnąć do niej rękę, zatelefonować albo
wysłać SMS-a, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi wciąż jestem na nią trochę wkurzony. No bo
czy tylko ja jestem winny? Ona też nie zachowywała się wzorowo. Gdyby tylko dała mi poczuć,
że słucha, co mam do powiedzenia, chociaż trochę...
Wzdycham, sięgam do wózka po pudding czekoladowy oraz popołudniową porcję
tabletek i sumiennie je łykam. Wyjmuję telefon, siadam na brzegu łóżka i mało uważnie
przeglądam na Instagramie życzenia urodzinowe od moich dawnych kolegów ze szkoły.
Jeszcze nic nie dostałem od Stelli. Nie przysłała mi nic od wczoraj, kiedy zapytałem ją
o następną randkę.
Dzwonię do niej przez FaceTime. Uśmiecham się, widząc jej twarz.
– Jestem wolnym człowiekiem!
– Co masz... – zaczyna, ale nagle otwiera szeroko oczy, jakby dopiero sobie
przypomniała. – Ojej, wszystkiego najlepszego! Nie do wiary, jak mogłam...
Macham zdawkowo ręką. Nic się nie stało.
– Masz coś do roboty? Idziemy na spacer? Barb przychodzi dopiero po południu.
Stella pokazuje mi w kamerce telefonu rozłożone przed nią podręczniki.
– Teraz nie mogę. Uczę się.
Robi mi się żal. Naprawdę?
– No dobrze. Tylko myślałem, że...
– Może później? – proponuje, znowu patrząc w obiektyw.
– Później wpadają do mnie znajomi – odpowiadam ze smutkiem, wzruszając ramionami.
– Nie ma sprawy. Coś wykombinujemy. – Patrzę na nią z zakłopotaniem. – Po prostu wiesz,
tęsknię za tobą.
Uśmiecha się do mnie. Wygląda na szczęśliwą, z jej oczu promienieje ciepło.
– O, właśnie to chciałem zobaczyć! Ten uśmiech. – Przeczesuję palcami włosy. – Okej,
już ci nie przeszkadzam. Wracaj do swoich książek.
Rozłączam rozmowę, kładę się na łóżku, a telefon rzucam obok na poduszkę.
Niemal w tej samej chwili odzywa się dzwonek telefonu. Odbieram, nawet nie patrząc na
wyświetlacz, żeby sprawdzić, kto to.
– Wiedziałem, że zmienisz...
– Hej, Will!
Głos na drugim końcu należy do Jasona.
– Och, Jason! Cześć – mówię trochę rozczarowany, że to nie Stella, ale i tak cieszę się, że
zadzwonił.
Sprawy dotyczące Stelli nabrały takiego tempa, że nie miałem okazji z nim pogadać.
– Coś nam wypadło – mówi Jason, ale jego głos brzmi jakoś dziwnie. – Sorry, stary. Nie
damy rady dzisiaj przyjść.
Poważnie? Najpierw Stella, a teraz Jason i Hope? Urodziny to taka rzecz, na której
nadmiar raczej nie będę narzekał. Ale nie zamierzam się użalać.
– Aha, no dobra. Rozumiem, stary.
Jason zaczyna przepraszać, ale nie daję mu dokończyć.
– Naprawdę, chłopie, nic się nie stało. Zdarza się.
Rozłączam się, głośno wzdycham, a mój wzrok pada na nebulizator. Sięgam po albuterol
i kręcąc głową, mamroczę pod nosem:
– No to sto lat, Will!
Sygnał wiadomości w telefonie wyrywa mnie z popołudniowej drzemki. Siadam, patrzę
wciąż jeszcze zamglonym wzrokiem na wyświetlacz i przesuwam po nim palcem, żeby
przeczytać SMS-a od Stelli.
RAZ, DWA, TRZY, SZUKASZ TY. XOXO – S.
Staczam się z łóżka zdezorientowany, ale ciekawy, o co chodzi. Wkładam swoje białe
vansy i otwieram na oścież drzwi. Niemal dostaję w twarz żółtym balonem przywiązanym do
klamki.
Mrużę oczy, widząc, że w środku, na dnie balonika coś jest.
Liścik?
Upewniam się, że po korytarzu nie kręcą się pielęgniarki, a potem staję na balonie, który
pęka z hukiem. Chłopiec wracający do swojego pokoju z paczką chipsów podskakuje ze strachu
na jakieś trzy metry w górę, chrupki wylatują mu z torebki i rozsypują się po podłodze. Czym
prędzej wyciągam z balonu samoprzylepną karteczkę, rozwijam ją i czytam wiadomość napisaną
starannym charakterem pisma Stelli:
Zacznij tam, gdzie się spotkaliśmy po raz pierwszy.
Na OITN-ie! Skradam się korytarzem, mijam obrażonego chłopca zbierającego z podłogi
chipsy i jadę windą na czwarte piętro. Pokonuję sprintem pasaż między budynkami, starając się
nie wpaść na pielęgniarki, pacjentów ani na lekarzy, aż docieram do dwuskrzydłowych drzwi na
Oddział Intensywnej Terapii Noworodka. Rozglądam się na wszystkie strony, szukając kolejnej...
O, jest! Żółty balonik przywiązany do pustej kołyski. Podchodzę ostrożnie, na palcach, a potem
męczę się z rozplątaniem węzła, który przytrzymuje balon.
Jezu, Stella. Czy ty jesteś marynarzem?
W końcu mi się udaje, wymykam się na korytarz, patrzę w obie strony i...
BUM!
Rozwijam karteczkę, żeby przeczytać następną wskazówkę:
Nie wszystkie róże są czerwone.
Marszczę brwi, wpatrując się w liścik. Nie wszystkie czerwone... Och, aha! Przypominam
sobie wczorajszy wieczór i białą różę wsuniętą za jej ucho. Wazon. Idę prosto do atrium,
zbiegając po schodach do głównej recepcji, a potem do części o szklanych ścianach. Już
otwierając drzwi, widzę unoszący się nad klombem żółty balonik mocno przywiązany do
wazonu.
Macham ręką do ochroniarza, który przygląda mi się podejrzliwie, kiedy odwiązuję
balon, dysząc ciężko, bo moje płuca buntują się przeciwko temu bieganiu. Uśmiecham się
i wzruszam przepraszająco ramionami, gdy przebijam z hukiem balon.
– To moje urodziny.
Wyjmuję ze środka wiadomość, która brzmi:
Gdybym tylko mogła wstrzymać oddech...
Ledwo udaje mi się doczytać do końca, bo już patrzę na akwarium, a pomarańczowe
i żółte ryby migają mi przed oczami, kiedy niecierpliwie próbuję wypatrzyć balon.
Czyżbym się pomylił?
Zastanawiam się jeszcze raz. Basen.
Wybiegam z atrium i ściskając w dłoni ostatnią wskazówkę, kieruję się do siłowni
w naszym budynku. Otwieram drzwi, mijam nieużywany przez nikogo sprzęt sportowy i wpadam
na basen. Oddycham z ulgą, widząc żółty balonik, który dryfuje na powierzchni wody, nieco
ponad metr od brzegu.
Zerkam w bok i widzę zostawiony tu wczoraj kij bilardowy.
Wsuwam czubek kija pod balon, zahaczam go o sznurek i ciągnę do brzegu. Czuję, że
balon jest obciążony jakimś balastem, który wlecze się po dnie.
Wyciągam go i śmieję się, widząc, że to butelka Cal Statu z filmu Stelli.
Przebijam balonik czubkiem kija i wyjmuję spośród strzępów gumy kolejną wiadomość:
Dokładnie 24 godziny od naszej pierwszej randki...
Odwracam liścik na drugą stronę, marszcząc brwi, ale to wszystko. Zerkam na zegarek.
Ósma pięćdziesiąt dziewięć. Za minutę upłyną dokładnie dwadzieścia cztery godziny od naszej
pierwszej... Słyszę sygnał wiadomości.
Na wyświetlaczu pojawia się zdjęcie Stelli. Wygląda piekielnie kusząco w czapce
kucharskiej, z żółtym balonikiem w ręce i uśmiechem na twarzy. Podpis brzmi:
...zaczyna się nasza druga randka!
Mrużę oczy i powiększam zdjęcie, żeby zobaczyć, gdzie zostało zrobione. Takie
metalowe drzwi mogą być gdziekolwiek – pełno ich w całym szpitalu. Ale zaraz! Robię zbliżenie
na prawy róg zdjęcia i widzę fragment maszyny do mieszania koktajli mlecznych stojącej
w kafeterii. Ruszam zdecydowanym krokiem do windy, wjeżdżam na czwarte piętro, a potem
przechodzę pasażem do drugiego budynku. Wsiadam do drugiej windy i zjeżdżam dwa piętra
w dół, bo na tym poziomie znajduje się kafeteria. Uspokajam oddech i z kijem bilardowym
w dłoni przygładzam włosy, patrząc na swoje odbicie w metalowej płycie na ścianie.
Nonszalancko wychodzę zza zakrętu prosto na Stellę, która stoi oparta o drzwi kafeterii.
Kiedy mnie zauważa, jej mina wyraża absolutną radość. Zrobiła sobie makijaż. Zaczesała swoje
długie włosy do tyłu i związała je opaską.
Wygląda prześlicznie.
– Już myślałam, że nigdy mnie nie znajdziesz.
Wyciągam do niej kij bilardowy, Stella chwyta jego drugi koniec, otwiera drzwi
i prowadzi mnie przez ciemne pomieszczenie.
– Już późno, wiem, ale musieliśmy poczekać, aż zamkną kafeterię.
Mrużę oczy i rozglądam się.
– My?
Stella zerka na mnie i zatrzymuje się przed drzwiami z matowego szkła. Trudno coś
wyczytać z jej twarzy, kiedy wciska klawisze kodu w zamku szyfrowym. Rozlega się stłumiony
trzask i drzwi stają otworem, a chór głosów krzyczy:
– Niespodzianka!
Zaniemówiłem. Hope i Jason, ale oprócz nich także przyjaciółki Stelli, Mya i Camila,
świeżo po powrocie z Cabo, siedzą przy uroczyście zastawionym stole nakrytym szpitalnym
prześcieradłem. Na obu końcach palą się białe świeczki, które rzucają ciepłe światło na kosz
wypełniony świeżym pieczywem i idealnie pokrojoną sałatką.
Jestem w totalnym szoku.
Odrywam wzrok od stołu i patrzę na Stellę. Brakuje mi słów.
– Wszystkiego najlepszego, Will – mówi, delikatnie szturchając mnie w bok kijem
bilardowym.
– On naprawdę istnieje! – wykrzykuje Camila (a może ta to Mya?), a ja się śmieję.
Hope podbiega i mocno mnie przytula.
– Nie masz pojęcia, jak głupio się czuliśmy, mówiąc, że nie mamy dla ciebie czasu! –
wyznaje.
Jason też mnie obejmuje i klepie po plecach.
– Ale twoja dziewczyna znalazła nas na Facebooku i namówiła nas, żebyśmy zrobili ci
niespodziankę.
Mya i Camila przybijają sobie piątkę, słysząc, jakiego słowa użył. Stella piorunuje je
wzrokiem, a potem zerka na mnie. Patrzymy sobie w oczy. Moja dziewczyna. To brzmi
fantastycznie.
– Naprawdę mnie zaskoczyliście – mówię, patrząc na wszystkich z zachwytem.
W tej chwili wchodzi do kafeterii Poe. Ma na sobie maskę chirurgiczną, czepek, gumowe
rękawiczki i wymachuje w powietrzu metalowymi szczypcami.
– Hej, jedzenie już prawie gotowe!
Siadamy, zachowując bezpieczny odstęp między wszystkimi muko – Stella przy jednym
końcu, ja przy drugim, a Poe pośrodku, między Hope i Jasonem. Mya i Camila siedzą po drugiej
stronie stołu, bezpiecznie oddzielają mnie od Stelli. Patrzę z uśmiechem na wszystkich moich
gości, którzy właśnie zaczynają jeść sałatkę i chleb. Jest mi tak lekko na sercu, że to aż
niezdrowe.
Uśmiecham się nad stołem do Stelli i bezgłośnie szepczę: „dziękuję”, a ona kiwa głową
i zawstydzona spuszcza oczy.
Moja dziewczyna.
Poe serwuje najpiękniejszy makaron z homarem, jaki zdarzyło mi się widzieć w życiu.
Udekorował go liśćmi bazylii, parmezanem, a nawet truflami! Patrzymy na to danie kompletnie
oczarowani.
– Skąd to wszystko wytrzasnąłeś? – pytam.
Głośno burczy mi w brzuchu.
– Stąd! – Poe wskazuje za siebie, na kuchnię. – Każdy szpital ma specjalną kuchnię dla
VIP-ów, w której trzyma to, co najlepsze, dla celebrytów albo polityków. – Wzrusza ramionami.
– No wiecie, dla różnych ważnych gości. – Sięga po szklankę ze stołu i wznosi toast. – Drogi
jubilacie, dzisiejszy wieczór należy do ciebie! ¡Salud!
Wszyscy unoszą swoje szklanki.
– ¡Salud!
Zerkam nad stołem na Stellę i puszczam jej oko.
– Ech, Poe, jaka szkoda, że mam alergię na owoce morza.
Poe nieruchomieje z łyżką w powietrzu i wolno zwraca się do mnie. Uśmiecham się,
kręcąc głową.
– Żartuję, robię cię w konia.
– Już chciałem rzucić w ciebie homarem – mówi ze śmiechem Poe.
Wszyscy wtórują nam śmiechem, a po chwili zaczynamy jeść. To zdecydowanie
najlepsza pasta ze wszystkich, których próbowałem, nawet we Włoszech.
– Poe! – mówię, unosząc pełny widelec. – To jest przepyszne!
– Pewnego dnia zostaniesz najlepszym kucharzem na świecie – mówi z uznaniem Stella.
Poe posyła jej szeroki uśmiech oraz całusa.
Wkrótce zaczynamy przerzucać się różnymi historiami. Jason opowiada, jak
w przeddzień wakacji w zeszłym roku namówił wszystkich uczniów, żeby przyszli do szkoły
w samej bieliźnie. To osiągnięcie zasługuje na szczególny podziw, jeśli wziąć pod uwagę, że
mogliśmy trafić na dywanik do dyrektora, nawet gdyby przekrzywił nam się krawat.
To jedna rzecz, za którą w ogóle nie tęsknię. Szkolne mundurki.
Stella zaczyna opowieść o psotach, których dopuszczała się w szpitalu razem z Poem –
o próbie podwędzenia z kafeterii maszyny do koktajli, o wyścigach wózków inwalidzkich na
oddziale dziecięcym i innych wybrykach.
Zaczynam nabierać przekonania, że nie jestem jedynym pacjentem, którego Barb miałaby
ochotę udusić.
– O, przypomniało mi się jeszcze jedno zdarzenie! – mówi Poe, zerkając na Stellę. –
Pamiętasz tamto Halloween, dawno temu?
Stella już zaczyna chichotać, dobrodusznie patrzy na niego i kręci głową.
– Ile mieliśmy lat, Stella? Dziesięć?
Stella potakuje i wchodzi mu w słowo:
– Okryliśmy się prześcieradłami i...
Poe zaczyna potępieńczo wyć jak duch, chodząc z uniesionymi rękami wokół stołu.
– Zakradliśmy się na oddział psychiatryczny.
Chyba się przesłyszałem. Ale jaja...
Śmieję się tak głośno, że łapie mnie kaszel. Odsuwam krzesło od stołu i daję im znać
gestem, żeby nie przerywali. Po prostu muszę złapać oddech.
– Niemożliwe! – mówi Jason. – Nie zrobiliście tego.
– Mówię ci, stary – Poe ociera łzę z oka. – Wybuchło kompletne szaleństwo, ale nigdy nie
przeżyłem fajniejszego Halloween. Nieźle się nam oberwało.
– Chociaż to nawet nie był nasz pomysł – dodaje Stella. – Abby...
Nagle milknie. Dezynfekując dłonie Cal Statem z mojej butelki podróżnej, patrzę na nią
i widzę, że męczy się z dokończeniem tej myśli.
– Brakuje mi jej – mówi Camila.
Mya ze łzami w oczach potakuje.
– Abby była szalona. Prawdziwy wolny duch. – Poe kiwa głową. – Zawsze powtarzała, że
będzie żyła za dwoje, bo Stella nie może sobie na to pozwolić.
– I żyła za dwoje – potakuje Stella. – Dopóki jej to nie zabiło.
W kafeterii zapada milczenie. Widzę, że Stella patrzy na Poego – uśmiechają się ze
smutkiem do siebie, rozumieją się bez słów, dzieląc się wspomnieniami o niej.
Szkoda, że nie poznałem Abby.
– Ale żyła naprawdę z rozmachem. O wiele intensywniej niż ktokolwiek z nas – mówi
z uśmiechem Poe. – Spodobałoby jej się nasze tajne przyjęcie.
– Tak – odzywa się w końcu Stella. – Bardzo by jej się spodobało.
Wznoszę toast.
– Za Abby – mówię.
– Za Abby! – powtarzają wszyscy z uniesionymi szklankami.
Stella patrzy na mnie z drugiego końca stołu, a wyraz jej piwnych oczu jest najlepszym
prezentem urodzinowym, jaki mógłbym sobie wymarzyć.
ROZDZIAŁ 21
STELLA
Opieram się łokciami o ladę i obserwuję z uśmiechem Poego, który w tej chwili
wyjmuje z pieca świeżo upieczone ciasto. Jest w swoim żywiole. Zerka na mnie, unosząc
pytająco brwi.
– Chciałam popatrzeć na mistrza przy pracy.
Poe puszcza do mnie oko, a ja przyglądam się dalej, gdy z wprawą operując nożem,
finezyjnie dzieli ciasto na osiem równych kawałków.
Klaszczę w dłonie, kiedy sięga po świeżą truskawkę, mruży oczy, pochyla się nad nią
i przycina to tu, to tam – jest absolutnie, całkowicie skupiony na tym zadaniu. Po chwili
truskawka zmienia się w piękną, misternie wyciętą rozetę, którą Poe układa na górze tortu.
Zaniemówiłam.
– Poe! Niesamowite!
On jakby nigdy nic wzrusza ramionami.
– Ćwiczyłem to na wizytę u mojej mamy. Wybieramy się do niej z Michaelem
w przyszłym miesiącu.
Patrzy na mnie wzrokiem, który ma oznaczać, że to nic niezwykłego.
A więc oczywiście nie mogę się powstrzymać i piszczę z radości. Nareszcie!
– No tak – mówi, uśmiechając się od ucha do ucha. – Miałaś rację, Stella. On mnie kocha.
I te kilka tygodni bez niego było dla mnie trudniejsze, niż mogłem sobie wyobrazić. Kocham go.
– Dosłownie widzę, jak bije od niego radość. – Jutro przychodzi do mnie na lunch. Chcemy
spróbować jeszcze raz.
Niewiele brakuje, żebym podbiegła i go uściskała, ale nie mogę naruszyć bezpiecznej
odległości. Patrzę na ladę, widzę rękawicę kuchenną i nakładam ją, żeby móc w miarę
bezpiecznie złapać jego dłoń.
Mam łzy w oczach. Pociągam nosem i kręcę głową.
– Poe. Tak się...
On zdejmuje rękawicę z mojej ręki i figlarnie trzepie mnie nią po głowie, ale jego oczy
też zachodzą łzami.
– Dios mio! Tylko mi się tu nie rozklejaj, Stella! Wiesz, że nie mogę pozwolić, by kobieta
płakała sama w moim towarzystwie.
– To łzy szczęścia, Poe – mówię. Stoimy naprzeciw siebie, pociągając nosami. – Jestem
taka szczęśliwa!
Z drugiego pomieszczenia dobiega śmiech. Poe ociera oczy.
– Chodź! Ominie nas cała zabawa!
Poe ostrożnie wnosi swoje piękne ciasto udekorowane lasem świeczek i zaczynamy
śpiewać. Will uśmiecha się w blasku płomyków. Wodzi wzrokiem wokół stołu, patrzy na
każdego z nas.
– Wszystkiego najlepszego, Will!
– I sto lat – mówię szeptem do niego.
Jeszcze nigdy nie mówiłam tych słów z tak silnym pragnieniem, żeby się spełniły.
– Przepraszam, że to tylko zwykły placek! – Poe uśmiecha się do Willa. – Jestem w tym
niezły, ale zrobienie tortu w godzinę to zupełnie inna liga.
– Jest fantastyczny, Poe. Dziękuję bardzo – odpowiada Will z uśmiechem, ale gdy patrzy
na świeczki, jego uśmiech gaśnie. – Jeśli je zdmuchnę, nie będziecie mogli go spróbować.
Zerka to na mnie, to na Poego, a my z namysłem kiwamy głowami.
Nagle Hope się pochyla i zdmuchuje świeczki. Mierzwi włosy Willowi i mówi
z uśmiechem:
– Pomyślałam życzenie za ciebie!
Will odpowiada jej uśmiechem i puszcza do niej oko.
– Mam nadzieję, że w tym życzeniu było coś o Stelli wyskakującej w bikini z tortu!
Wszyscy wybuchają śmiechem, a Mya wyciąga telefon na statywie do selfie, żeby
wszystkich uchwycić w kadrze. Zbliżamy się do siebie na tyle, na ile pozwalają nasze strefy
bezpieczeństwa. Słychać pstryknięcie migawki i... BUM!
Metalowe drzwi za naszymi plecami otwierają się z łoskotem. Wszyscy podskakujemy ze
strachu, odwracamy się, a tam... Barb. Oho. Stoi wpatrzona w nas, a my w nią. Jesteśmy w takim
szoku, że kompletnie nas zatkało.
Poe cicho odkasłuje.
– Cześć, Barb. Myśleliśmy, że dzisiaj masz wolne. Przynieść ci talerz? Stella właśnie
miała zacząć program artystyczny.
Wygląda na to, że Barb wzięła podwójną zmianę. Jestem pewna, że nieprzypadkowo nic
o tym nie mówiła. Zbyt dobrze mnie zna. I wiedziała, że dzisiaj Will ma urodziny. Cholera.
Patrzy na nas, a wściekłość sączy się ze wszystkich porów jej ciała. Wskazuje palcem na
nas troje, a mnie zamiera serce.
– Na górę. Już!
Wstajemy z ociąganiem i podchodzimy do niej. Barb potrząsa głową, nie spuszczając nas
z oczu. Ze złości brakuje jej słów.
– Za mną.
Rusza do wyjścia, znika za metalowymi drzwiami i idzie przez kafeterię.
Dyskretnie machamy na pożegnanie Hope, Jasonowi, Myi i Camili, a potem wychodzimy
za nią. Jest źle. Wiele razy widziałam Barb w złym humorze, a nawet rozwścieczoną, ale nigdy
aż tak bardzo jak teraz. To budzi we mnie zupełnie inny rodzaj strachu.
Idziemy za nią korytarzem. Patrzę zmartwiona na Willa, a on szepcze:
– Będzie dobrze.
Uśmiecha się, ale jego oczy wyrażają co innego.
– Zostaniecie w swoich pokojach, dopóki nie zrobię wam kompleksowego badania krwi –
mówi Barb, a potem zwraca się do Willa: – A ciebie rano przeniesiemy do innego szpitala.
– Nie! – protestuję. Barb przenosi wzrok na mnie. – Nie. To nie jego wina...
Barb unosi dłoń, żeby mnie uciszyć.
– Może wam zachciewa się igrać ze śmiercią, ale nie mnie.
Zapada grobowa cisza, którą nagle przerywa śmiech Poego. Spoglądamy na niego, a on
kręci głową, kompletnie niewzruszony. Patrzy mi w oczy i uśmiecha się szeroko.
– Zupełnie jak w dawnych czasach, kiedy byliśmy dziećmi...
– Już nie jesteście dziećmi, Poe! – krzyczy Barb, przerywając mu w pół zdania.
– Byliśmy ostrożni, Barb – mówi już poważniejszym tonem Poe. – Uważaliśmy.
Dokładnie tak, jak nas nauczyłaś.
Wskazuje dłonią na odstęp, który nawet w tej chwili utrzymujemy.
Odkasłuje. To tylko pojedyncze, krótkie kaszlnięcie. Po chwili dodaje:
– Przepraszam, Barb. Ale dobrze się bawiliśmy.
Barb otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz się rozmyśla. Odwraca się na pięcie
i prowadzi nas dalej na oddział muko. Do końca drogi nikt już nie mówi ani słowa. Zerkam na
Willa. Chciałabym podejść bliżej, gdyby nie fakt, że właśnie to stało się przyczyną naszych
kłopotów.
Rozchodzimy się do swoich pokojów. Poe mruga do mnie i Willa, a potem znika za
drzwiami.
Barb ostatni raz zerka na mnie rozczarowana. Zamykam przed nią drzwi.
Wskazówki zegara coraz bardziej zbliżają się do północy. Patrzę na pogrążonego we śnie
Willa na ekranie laptopa. Ma spokojny, błogi wyraz twarzy. Pocieram zaspane oczy, zmęczona
po całym dniu planowania przyjęcia urodzinowego i wpadce z Barb. Nie rozłączamy się, bo
wiemy, że wkrótce Will będzie daleko, odizolowany ode mnie. Koniec spacerów w środku nocy.
Koniec wspólnych ćwiczeń na siłowni. Koniec liścików podrzucanych sobie pod drzwiami. Nie
będzie już niczego.
Wolno opadają mi powieki, lecz nagle rozlega się alarm, który wyrywa mnie z drzemki.
– Kod niebieski. Cały dostępny personel...
Zeskakuję z łóżka i biegnę do drzwi, żeby lepiej słyszeć zniekształcony głos dobiegający
z głośnika. O Boże. Kod niebieski. Czyjeś serce się zatrzymało. A obecnie nie ma nas wielu na
oddziale.
Otwieram drzwi. Na korytarzu wyraźniej słyszę powtarzane od nowa ogłoszenie:
– Kod niebieski. Cały dostępny personel proszony jest do pokoju trzysta dziesięć.
Pokój 310.
Poe. Proszę, niech się okaże, że znowu nie przypiął monitora.
Przytrzymuję się ściany. Korytarz zaczyna wirować mi przed oczami, kiedy mijają mnie
sanitariusze pchający puste łóżko na kółkach. Widzę, że Julie wchodzi z nimi do pokoju Poego.
Właśnie zaczęła dyżur. Dociera do mnie z oddali głos Barb:
– Nie oddycha! Nie czuję tętna. Musimy działać szybko.
To nie może być prawda.
Zrywam się do biegu. Zataczam się do jego pokoju. Widzę jego nogi, czerwone trampki
skierowane na boki. Nie. Nie, nie, nie.
Barb okrywa jego ciało. Pompuje mu powietrze do płuc za pomocą resuscytatora. Nie
oddycha. Poe nie oddycha.
– No, dalej, dziecko, nie rób mi tego! – krzyczy Barb.
Ktoś inny wrzeszczy:
– Dajcie łyżki defibrylatora!
Pochyla się nad nim jakaś postać, rozcina jego ulubioną koszulkę reprezentacji Kolumbii,
którą dostał od mamy na urodziny, i przyciska elektrody do jego piersi. W końcu udaje mi się
dostrzec jego twarz. Oczy wywróciły mu się tak, że nie widać źrenic, ma siną skórę.
Tracę czucie w rękach i nogach.
– Poe!
Chcę się do niego dostać. Chcę, żeby wyzdrowiał.
Barb zauważa mnie, patrzy mi w oczy i krzyczy:
– Nie! Niech ktoś ją stąd wyprowadzi!
– Rozległy zawał płuca! Robi się zator! Proszę o zestaw do intubacji! – ponagla czyjś
głos, a ja wpatruję się w nieruchomą pierś Poego i próbuję ją poruszyć siłą woli.
Oddychaj. Musisz oddychać.
Dokoła kręci się mnóstwo postaci, próbuję między nimi lawirować, muszę się do niego
dostać. Muszę się dostać do Poego. Przepycham się między rękami i ramionami, próbuję je
odepchnąć.
– Zamknijcie drzwi! – rozkazuje Barb, a czyjeś ręce wyciągają mnie z powrotem na
korytarz. Jeszcze raz słyszę jej głos. Mówi do Poego: – Walcz, dziecko! Walcz, do cholery!
Widzę Julie, jej oczy zdają się dziwnie ciemne.
A potem drzwi zamykają mi się przed nosem.
Zataczam się do tyłu, odwracam się i wpadam na stojącego za mną Willa. Jego twarz jest
nie mniej blada niż twarz Poego.
Wyciąga do mnie ręce, ale tylko zaciska pięści, a w jego oczach da się zobaczyć
frustrację. Czuję, że chce mi się wymiotować. Sięgam do ściany, osuwam się na podłogę, mój
oddech staje się płytki i urywany. Will siada pod ścianą półtora metra ode mnie. Obejmuję
ramionami swoje rozedrgane nogi, opieram czoło o kolana i zaciskam z całej siły powieki. Wciąż
widzę jedynie leżącego na ziemi Poego.
Czerwone converse’y.
Żółta koszulka piłkarska.
To nie może być prawda.
Wyliże się. Musi. Usiądzie i będzie się żartobliwie tłumaczył, że zjadł za dużo pasty albo
zbyt intensywnie rozmyślał o Andersonie Cooperze, a ja go namówię na ostatni przed snem
koktajl mleczny. Od dziesięciu lat zawsze robimy to razem.
I przez kolejne dziesięć lat mamy utrzymywać ten zwyczaj.
Słyszę kroki i unoszę głowę. Widzę idącą szybko korytarzem doktor Hamid.
– Pani doktor... – wołam ją zdławionym, zachrypniętym głosem.
– Nie teraz, Stello – odpowiada stanowczo lekarka i otwiera drzwi.
Otwierają się szeroko i znowu go widzę.
Leży z twarzą zwróconą w moim kierunku i zamkniętymi oczami.
Nadal się nie rusza.
Ale jeszcze bardziej przeraża mnie Barb. Ukryła twarz w dłoniach. Porzuciła próby
ratowania Poego. O nie.
Odpinają mu wszystko. Rurki, przewody sondy żołądkowej.
– Nie! – słyszę swój własny głos. Całe moje ciało krzyczy: – Nie! Nie, nie, nie!
Podpieram się ręką i wstaję, a potem biegnę do mojego pokoju. Umarł.
Poe umarł.
Potykając się o własne nogi, spieszę korytarzem. Mam przed oczami jego twarz z czasów,
kiedy się poznaliśmy. Widzę jego uśmiech, kiedy obserwował mnie, stojąc w drzwiach swojego
pokoju. Wciąż czuję dotyk jego dłoni, którą zaledwie kilka godzin temu uścisnęłam przez
rękawicę kuchenną. Moje palce wymacują klamkę i wpadam do pokoju, nic nie widząc, bo przez
łzy wszystko się rozmywa.
Odwracam się i zdaję sobie sprawę, że Will stoi za mną. Zbliżam się do niego o krok.
Moim ciałem wstrząsają spazmy, boli mnie w piersi i oddychanie zdaje się niemożliwe.
– On umarł, Will! Umarł! Michael, jego rodzice... o Boże! – Potrząsam głową, obejmując
dłońmi skronie. – Will! On właśnie się do nich... Już nigdy go nie zobaczą.
Ta myśl uderza mnie jak obuchem.
– I ja już nigdy go nie zobaczę.
Zaciskam pięści i chodzę w tę i z powrotem.
– Nigdy go nawet nie przytuliłam. Ani razu. Zakaz dotykania! Nie zbliżać się do siebie!
Tego nie wolno, tamtego nie wolno, same zakazy! – krzyczę niemal histerycznie. Zanoszę się
kaszlem, kręci mi się w głowie. – Był moim najlepszym przyjacielem, a ja go nawet ani razu nie
przytuliłam. – I już nigdy tego nie zrobię. To uczucie zdaje się tak znajome, że trudno mi
wytrzymać. – Tracę wszystkich po kolei.
Głośno wzdycham. Abby. Poe. Wszyscy odchodzą.
– Mnie nie tracisz – mówi Will.
Jego głos jest spokojny, ale zdeterminowany. Podchodzi, wyciąga ręce, już niemal mnie
obejmuje.
– Nie! – Powstrzymuję go i robię kilka kroków w tył. O wiele więcej niż przepisowe dwa.
Opieram się plecami o ścianę pokoju. – Co ty wyprawiasz?!
Patrzy na mnie tak, jakby nagle zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Cofa się przerażony
pod drzwi.
– O do diabła, Stella! Zapomniałem się. Chciałem tylko...
– Wyjdź! – rozkazuję, ale on już jest na korytarzu. Już biegnie do pokoju.
Zatrzaskuję drzwi, a w głowie huczy mi ze złości. Ze strachu. Rozglądam się, ale
wszystko, na co spojrzę, wywołuje jeszcze silniejsze poczucie straty. Ściany zdają się zbliżać do
siebie, jakby chciały mnie zgnieść.
To nie jest normalny pokój w domu.
Podbiegam do ściany, zaciskam palce na brzegu plakatu. Nie stawia oporu, zrywam go.
Ściągam kołdrę z łóżka, rozrzucając po podłodze poduszki. Sięgam po Gałgana i rzucam
nim w drzwi. Zsuwam z biurka wszystkie książki i listy zadań, które spadają z trzaskiem na
ziemię. Zaślepiona opieram się o szafkę nocną, chwytam pierwszą rzecz, która wpada mi w ręce,
i rzucam nią w ścianę.
Szklany słoik rozbija się, a podłogę zasypuje morze czarnych trufli.
Zamieram bez ruchu, patrząc, jak toczą się we wszystkie strony.
Trufle od Poego.
Zapada cisza, w której słychać jedynie świst mojego ciężkiego oddechu. Osuwam się na
kolana i wstrząsana szlochem, rozpaczliwie próbuję pozbierać grzyby. Zerkam na Gałgana, który
leży na boku, wytarty i pocerowany, kompletnie samotny obok przeoczonej przeze mnie trufli,
wsparty na jednej z podniszczonych łapek.
Patrzy na mnie smutnymi, brązowymi oczami tak żałośnie, że go podnoszę. Tulę go do
piersi, a mój wzrok wędruje ku grafice narysowanej przez Abby oraz do naszej wspólnej
fotografii.
Wstaję roztrzęsiona i kładę się bezwładnie na gołym, winylowym materacu łóżka.
Podciągam pod brodę kolana, a łzy płyną mi strumieniem z oczu, kiedy tak leżę, czując się
kompletnie samotna.
Sen w końcu przychodzi, ale od czasu do czasu wyrywa mnie z niego mój własny płacz,
który przypomina mi o rzeczywistości zbyt bolesnej, żeby w nią uwierzyć. Przewracam się
z boku na bok, w moim śnie pojawiają się twarze Poego i Abby. Ich uśmiechy zmieniają się
w grymas bólu, a potem rozpływają się w nicość. Barb, a po niej Julie odwiedzają mnie, ale nie
otwieram oczu, więc po chwili wychodzą i zostawiają mnie samą.
Potem leżę wpatrzona w sufit. W pokoju robi się jasno, a wszystkie emocje ustępują
otępieniu, kiedy dzień powoli zmierza ku popołudniu.
Mój telefon głośno wibruje na podłodze, ale go ignoruję. Nie chce mi się z nikim
rozmawiać.
Z Willem. Z rodzicami. Ani z Camilą i Myą. Po co? I tak umrę albo oni umrą i ten cykl
umierania oraz żałoby będzie się wciąż powtarzał.
Jeżeli miałabym wybrać jedną rzecz, której nauczył mnie ostatni rok, to byłaby nią
świadomość, że strata kogoś bliskiego może kompletnie zniszczyć człowieka. Zniszczyła moich
rodziców. Zniszczy rodziców Poego. Michaela.
I mnie.
Od wielu lat byłam pogodzona ze śmiercią. Zawsze wiedziałam, że wkrótce po mnie
przyjdzie. To nieuniknione fatum, z którym żyłam, odkąd pamiętam – świadomość, że umrę
długo przed Abby i rodzicami.
Ale nigdy, przenigdy nie byłam przygotowana na przeżywanie śmierci najbliższych.
Słyszę głosy dobiegające z korytarza, więc wstaję i brodzę wśród bałaganu na podłodze
w kierunku drzwi. Po drodze podnoszę telefon i czuję, że od razu zaczyna wibrować mi w dłoni.
Wychodzę na korytarz, idę pod pokój Poego i widzę, że ktoś właśnie tam wchodzi z kartonowym
pudłem. Kiedy zaglądam do środka, podświadomie spodziewam się, że zobaczę Poego
siedzącego na łóżku i zerkającego przelotnie na mnie, jakby to wszystko było jedynie złym snem.
Słyszę, jak wypowiada moje imię: Stella. Jak zwykle z przyjaznym spojrzeniem
i uśmiechem błąkającym się na ustach.
Widzę jednak tylko pusty szpitalny pokój i deskorolkę opartą o łóżko. To jedyny ślad, że
Poe, mój cudowny, najlepszy przyjaciel Poe, tu mieszkał. Jest też Michael. Siedzi na łóżku,
z twarzą w dłoniach, koło pustego kartonu. Przyszedł po rzeczy Poego. Po plakat z Anthonym
Bourdaine’em. Po piłkarskie koszulki. Stojak na przyprawy.
Jego ciałem wstrząsają spazmy. Chciałabym coś powiedzieć, żeby go pocieszyć. Ale
brakuje mi słów. Nie jestem w stanie wyczołgać się z głębokiego dołu, w który wpadłam.
Zamykam więc oczy, wycofuję się na korytarz i idę dalej.
Kiedy przechodzę koło pokoju Willa, czuję, że jakaś siła pcha mnie do środka. Jest tam
zapalone światło, poświata sączy się pod drzwiami i zachęca, żebym zapukała. Żebym weszła.
Jednak snuję się dalej. Stopy same prowadzą mnie korytarzami, przez kolejne drzwi, aż
w końcu unoszę głowę i widzę nad sobą tablicę z nazwą oddziału dziecięcego. Na chwilę
przestaję oddychać, kiedy stoję wpatrzona w kolorowe litery. Tutaj wszystko się zaczęło. To tu
bawiłam się z Poem i Abby. Żadne z nas nie wiedziało, że mamy przed sobą tak niewiele życia.
A tak wiele z tego życia spędzimy tutaj, w tym szpitalu.
Poprawiam kołnierzyk koszuli. Pierwszy raz w życiu czuję się tak, jakby białe ściany
szpitala St. Grace’s mnie osaczały. Brakuje mi tchu.
Potrzebuję świeżego powietrza.
Biegiem wracam do drugiego budynku, wciskam przycisk windy, dopóki metalowe drzwi
się nie rozsuną przede mną, a potem jadę z powrotem na oddział muko. Szarpię za klamkę
i otwieram drzwi mojego pokoju. Patrzę chłodno na zorganizowany z obsesyjną starannością
wózek z lekarstwami. Już od dłuższego czasu moim podstawowym zajęciem jest branie lekarstw
i wykonywanie zadań z głupiej listy, którą sobie stworzyłam po to, żeby jak najdłużej mieć
motywację do życia.
Ale dlaczego?
Moje życie skończyło się tego dnia, w którym zginęła Abby. Po co więc się wysilać?
Poe wszystkich od siebie odpychał, żeby ich nie zranić, ale i tak nie zmienił
przeznaczenia. Michael siedzi załamany na jego łóżku, a jego myśli krążą wokół wspólnych
tygodni, które ich czekały. Moi rodzice będą zdruzgotani bez względu na to, czy umrę teraz, czy
za dziesięć lat.
Jedyne, co udało mi się osiągnąć, to zatruć sobie życie w imię kilku dodatkowych
oddechów.
Otwieram z hukiem szafę, żeby wyjąć płaszcz, szalik i rękawiczki i uciec jak najdalej od
tych myśli. Wkładam do małego plecaka przenośne koncentratory tlenu, podnoszę z podłogi
telefon i ruszam do drzwi.
Wychylam się. Widzę, że w dyżurce nikogo nie ma.
Przytrzymując paski plecaka, zmierzam szybkim krokiem do klatki schodowej na końcu
korytarza.
Udaje mi się zniknąć za drzwiami, zanim ktoś mnie zauważył. Teraz przede mną
wspinaczka schodami. Pokonuję je po jednym stopniu, każdy krok przybliża mnie do wolności,
a każdy ciężki oddech jest wyzwaniem rzuconym światu. Biegnę, dobry nastrój pomaga usunąć
inne myśli w cień.
Wkrótce stoję przed czerwonymi drzwiami. Wyjmuję z kieszeni złożony banknot
dolarowy Willa, który jakimś cudem wciąż się tam uchował. Używam go do zablokowania
alarmu, otwieram drzwi i podpieram je cegłą opartą o ścianę.
Wychodzę na dach i zbliżam się do jego krawędzi, żeby popatrzeć na świat w dole.
Nabieram głęboko do płuc lodowatego powietrza i z mojego gardła wydobywa się długi wrzask.
Krzyczę tak długo, aż mój głos zmienia się w kaszel. Ale dobrze mi z tym. Zerkam z obolałymi
płucami w dół i widzę Willa przez okno jego pokoju. Zarzuca na ramię dużą sportową torbę
i rusza do drzwi.
Will się wyprowadza.
Przenoszą go.
Patrzę na świąteczne lampki w oddali. Migoczą jak gwiazdy, wołają mnie.
Tym razem odpowiadam na ich wezwanie.
ROZDZIAŁ 22
WILL
STELLA
WILL
STELLA
Miotam się desperacko, lodowata woda wdziera mi się do ust, zalewa płuca, ale wciąż
próbuję wypłynąć na powierzchnię. Kurtka mi ciąży, nasiąka i ciągnie mnie coraz głębiej, na
dno. Pospiesznie rozpinam suwak, zaczynam się z niej uwalniać, gdy nagle widzę Gałgana, który
odpływa ode mnie. Czuję ogień w płucach, patrzę na plamę światła wpadającego przez dziurę
w lodzie, z powierzchnią łączy mnie jedynie cienka rurka koncentratora.
Zwracam głowę w kierunku Gałgana.
Zanurzam się coraz głębiej i głębiej, lodowaty chłód wypycha tlen z moich płuc,
banieczki powietrza unoszą się do powierzchni.
Płynę w kierunku miśka, desperacko próbuję go dosięgnąć, opuszkami palców już
dotykam jego futra. Wypuszczam resztkę powietrza, huczy mi w głowie, a woda wypełnia płuca.
Oczy zachodzą mi mgłą, obraz ciemnieje, woda wolno zmienia się w czarne niebo,
pojawiają się w niej punkciki światła.
Gwiazdy.
Gwiazdy z rysunku Abby. Dryfują ku mnie, otaczają mnie i wirują dokoła. Unoszę się
wśród nich, przyglądam się, jak migoczą.
Zaraz, zaraz.
Coś tu nie gra.
Mrugam i znowu jestem w wodzie, czuję przypływ energii i z całej siły ruszam znowu do
góry. Widzę wyciągniętą w moim kierunku rękę. Obejmuję ją rozpaczliwie palcami i pozwalam
się wyciągnąć bez wysiłku na powierzchnię.
Leżę, ciężko dysząc, a po chwili siadam i rozglądam się dokoła.
Gdzie jest Will?
Unoszę rękę, dotykam włosów. Suche. Dotykam koszuli i spodni. Suche. Opieram dłoń
płasko na lodzie, przygotowana na kontakt z zimną skorupą. Ale... nic nie czuję. Coś jest nie
w porządku.
– Wiem, że za mną tęsknisz, ale chyba posunęłaś się za daleko – dobiega głos z boku.
Odwracam się i widzę brązowe loki, piwne oczy, takie same jak moje, znajomy uśmiech.
Abby.
To Abby.
Nie rozumiem. Zarzucam jej ramiona na szyję, przytulam z całej siły, żeby się upewnić,
że jest tu naprawdę.
Naprawdę tu jest. Ona... Chwileczkę.
Odchylam się i patrzę dokoła na zamarznięty staw i kamienny most.
– Abby. Czy ja... umarłam?
Abby potrząsa głową, mrużąc oczy.
– Eee... No niezupełnie.
Niezupełnie? Bardzo się cieszę, że ją widzę, ale mimowolnie czuję, że ogarnia mnie
uczucie ulgi, kiedy to mówi. Jeszcze nie chcę umierać.
Chcę żyć.
Obie słyszymy plusk gdzieś w oddali. Rozglądam się, szukając źródła tego hałasu, ale nic
nie widzę. Co to było?
Nastawiam uszu i wtedy dociera do mnie słaby niczym echo dźwięk dobiegający z oddali.
Jego głos.
Głos Willa – chropowaty, przerywany gwałtownymi, płytkimi oddechami.
– Trzymaj się, Stello!
Patrzę na Abby i wiem, że ona też go słyszy. Zerkamy w dół, na moją pierś, która zaczyna
wolno unosić się i opadać, unosić się i opadać, równomiernie, rytmicznie.
Jakby ktoś mnie reanimował.
– Nie... teraz. No dalej... tylko nie teraz. Oddychaj.
Teraz słyszę jego głos wyraźniej.
– Co się dzieje? – pytam Abby.
Świat wokół mnie zaczyna się wolno zmieniać. Will. Wyłania się jego postać, tak blisko,
że mogę go dotknąć.
Pochyla się nad czyimś ciałem.
Moim ciałem.
Widzę, że cały się trzęsie, kaszle, kiwa się tak, jakby miał się przewrócić. Każdy jego
oddech jest okupiony olbrzymim wysiłkiem. Widzę, jak desperacko chwyta ustami powietrze,
stara się nabrać go jak najwięcej do płuc.
A potem każdy oddech oddaje mnie.
– Oddycha za ciebie – mówi Abby, a moja pierś znowu się unosi.
Z każdą porcją powietrza, które wdycha mi do płuc, mój wzrok coraz bardziej odzyskuje
ostrość. Widzę, że sinieje mu twarz, oddychanie sprawia mu ból.
– Will – szepczę, obserwując jego walkę o to, żeby wpompować powietrze do mojego
ciała.
– Naprawdę cię kocha, Stell – mówi Abby, patrząc z boku.
Im wyraźniejsza staje się ta scena, tym bardziej znika Abby.
Spanikowana zwracam się do niej, znowu przepełniona poczuciem straty, które nie daje
mi spać w nocy. Znowu drąży mnie tamto pytanie bez odpowiedzi.
Abby uśmiecha się do mnie, potrząsa głową. Wyprzedza moje myśli.
– Nie bolało. I nie bałam się.
Biorę głęboki wdech i wzdycham z ulgą, jakbym od ponad roku wstrzymywała powietrze.
Moja pierś nagle się unosi i zanoszę się kaszlem, a woda wylewa się z moich ust.
Widzę, że z moim ciałem leżącym obok dzieje się dokładnie to samo.
Abby uśmiecha się jeszcze weselej.
– Masz żyć dalej, okej? Żyj, Stello. Dla mnie.
Zaczyna się rozpływać, a ja wpadam w panikę.
– Nie! Nie odchodź! – wołam, przytrzymując ją.
Abby mocno mnie przytula, trzyma mnie w objęciach na tyle długo, że czuję zapach jej
kwiatowych perfum. Szepcze mi do ucha:
– Nie odchodzę daleko. Zawsze tu będę. O parę centymetrów od ciebie. Obiecuję.
ROZDZIAŁ 26
WILL
STELLA
WILL
Osłabiony kładę się ciężko na łóżku. Boli mnie całe ciało. A więc dostanie nowe płuca.
Stella dostanie nowe płuca. Pomimo bólu moje serce bije radośnie. Mama delikatnie
opiera dłoń na moim ramieniu, kiedy Julie zakłada mi maskę tlenową.
Nagle sobie przypominam.
O nie.
Siadam jak oparzony, kłuje mnie w piersi, gdy krzyczę na całe gardło:
– Pani doktor!
Na końcu korytarza doktor Hamid odwraca się, marszczy brwi i ruchem głowy wskazuje
Barb, żeby poszła z nią, a pielęgniarzowi każe zawieźć Stellę na salę operacyjną. Zerkam na
lekarkę i Barb, a potem spuszczam wzrok i patrzę na swoje dłonie.
– Zrobiłem jej sztuczne oddychanie.
Wszyscy w pokoju nieruchomieją, próbując przyswoić sobie tę informację, która znaczy,
że Stella zapewne została zakażona B. cepacia. I że to moja wina.
– Przestała oddychać – mówię, przełykając ślinę. – Musiałem to zrobić. Przepraszam.
Patrzę najpierw w oczy Barb, a potem doktor Hamid.
– Dobrze zrobiłeś, Will – zapewnia mnie lekarka, kiwając głową. – Uratowałeś jej życie,
jasne? A jeśli zaraziła się B. cepacia, poradzimy sobie z tym problemem. – Patrzy na Barb,
potem na Julie i w końcu znowu na mnie. – Ale jeśli nie wykorzystamy tych płuc, to się
zmarnują. Nie odwołujemy operacji.
Wychodzą, a ja wolno opadam z powrotem na łóżko. Przytłacza mnie ciężar wszystkiego,
co się stało. Czuję zmęczenie we wszystkich komórkach ciała. Przechodzą mnie dreszcze,
z zimna boli mnie w piersi. Zerkam na mamę, a Julie znowu zasłania mi usta maską, obserwując
mamę, która delikatnie głaszcze mnie po włosach tak jak wtedy, gdy byłem mały.
Zamykam oczy, oddycham miarowo i wreszcie pozwalam, by sen przegonił ból oraz
chłód.
Zerkam na zegarek. Cztery godziny. Upłynęły cztery godziny, odkąd ją zabrali.
Siedzę w poczekalni, gapiąc się przez okno na śnieg. Moja noga cały czas nerwowo
podryguje, a całym ciałem wstrząsają mimowolne drgawki, jakby wciąż pod wpływem szoku
wywołanego kontaktem z lodowatą wodą.
Mama próbowała namówić mnie, żebym wrócił do pokoju, okrył się kilkoma
dodatkowymi warstwami koców, ale wolę być tutaj. Muszę tu być. Tak blisko Stelli, jak to
możliwe.
Odrywam wzrok od okna, słysząc odgłos zbliżających się kroków. Odwracam się i widzę
mamę Stelli. Siedzi na krześle obok, ściskając w dłoniach kubek kawy.
– Dziękuję – mówi w końcu, patrząc mi w oczy. – Za to, że uratowałeś jej życie.
Potakuję skinieniem głowy i wkładam do nosa wenflon. Tlen ulatuje z głośnym sykiem.
– Nie oddychała. Na moim miejscu każdy...
– Mam na myśli raczej tę sprawę z płucami – wtrąca mama Stelli. Jej wzrok wędruje
w kierunku okna. – Ani ja, ani jej ojciec nie mogliśmy... – Głos jej więźnie w gardle, ale wiem,
co chce powiedzieć. Potrząsa głową i zerka na zegar nad drzwiami sali operacyjnej. – Jeszcze
kilka godzin.
Uśmiecham się do niej.
– Spokojna głowa. Ani się spostrzeżemy, jak zacznie wdrażać autorski program
trzydziestu ośmiu kroków do rekonwalescencji po przeszczepie.
Mama Stelli śmieje się, wyciąga rękę i delikatnie ściska moją dłoń. Przez jakiś czas trwa
przyjemne milczenie, a potem mama idzie na lunch.
Siedzę sam, nadal pełen nerwów. Raz po raz wysyłam SMS-y do Jasona i Hope albo po
prostu gapię się na ścianę, a w głowie wirują mi oderwane od siebie sceny ze zdarzeń ostatnich
tygodni.
Mam ochotę to wszystko narysować.
Dzień, kiedy się poznaliśmy, Stella w zaimprowizowanym kombinezonie
antybakteryjnym, przyjęcie urodzinowe. Każde z tych wspomnień zdaje się cenniejsze niż
poprzednie.
Jakby pod wpływem telepatycznie wysłanych impulsów drzwi windy rozsuwają się
i pojawia się w nich Barb obładowana moimi przyborami do rysowania.
– Przyglądanie się gołym ścianom po jakimś czasie może się znudzić – mówi, podając mi
przybory.
Śmieję się. Coś o tym wiem.
– Są jakieś nowe wiadomości? – pytam, koniecznie chcąc wiedzieć, jak się udała
operacja. Ale jeszcze bardziej zależy mi na wynikach badania bakteriologicznego. Muszę się
dowiedzieć, czy nie sprzedałem jej B. cepacia. Czy nowe płuca dadzą jej szansę na dłuższe życie,
na którym tak jej zależało?
Barb kręci głową.
– Jeszcze nie. – Zerka na drzwi oddziału operacyjnego i bierze głęboki wdech. – Powiem
ci, jak tylko czegoś się dowiem.
Otwieram szkicownik na pierwszej pustej stronie i zaczynam rysować. Przed oczami
znowu ożywają mi wspomnienia. Powoli nadchodzi południe i drzwi otwierają się z hukiem – to
wracają rodzice Stelli, a kilka kroków za nimi idą Camila i Mya. Każdy niesie przed sobą wieżę
z pojemników na dania na wynos z kafeterii.
– Will! – woła Mya.
Podbiega i obejmuje mnie ramieniem, uważając, żeby nie upuścić jedzenia. Staram się
ukryć grymas bólu. Mój organizm wciąż jest osłabiony po wczorajszej nocy.
– Nie wiedziałyśmy, na co miałbyś ochotę, więc wzięłyśmy dla ciebie kanapkę – mówi
Camila.
Siadają na krzesłach koło mnie, mama Stelli otwiera torebkę i wyjmuje z niej
zafoliowanego sandwicha.
Uśmiecham się z wdzięcznością. Mój żołądek burczy zadowolony.
– Dziękuję.
Unosząc głowę znad rysunku, patrzę na nich, jak jedzą, rozmawiają o rzeczach, które
teraz będzie mogła robić Stella, a ich słowa są przepełnione miłością do niej. Stella jest spoiwem,
które ich łączy. Rodziców. Camilę i Myę. Każde z nich jej potrzebuje.
Pochylam głowę i rysuję dalej – na każdej stronie pojawia się obrazek ilustrujący inny
fragment naszej wspólnej historii.
Trzy godziny upływają niepostrzeżenie, Camila i Mya idą do domu, Barb i Julie
przychodzą i wychodzą, a ja rysuję dalej. Chcę na zawsze utrwalić każdy szczegół. Patrzę na jej
rodziców, mama zasnęła wtulona w pierś taty, który czule obejmuje ją ramionami i też powoli
zamyka oczy.
Uśmiecham się pod nosem. Wygląda na to, że nie tylko Stella dostała dzisiaj drugą
szansę.
Drzwi oddziału operacyjnego otwierają się. Wchodzi doktor Hamid z grupką chirurgów.
Otwieram szeroko oczy, pochylam się i szturcham rodziców Stelli, żeby ich zbudzić,
a potem wstajemy i z niepokojem przyglądamy się twarzom lekarzy. Udało się? Wszystko
w porządku?
Doktor Hamid zsuwa maskę chirurgiczną, uśmiecha się, na co wszyscy troje oddychamy
z ulgą.
– Świetnie się zapowiada – mówi jeden z chirurgów.
– Och, dzięki Bogu!
Mama Stelli mocno obejmuje tatę. Wybucham śmiechem, kiedy łapie mnie za ramię
i przyciąga z drugiej strony. Jesteśmy w euforycznych nastrojach. Udało się!
Stella ma nowe płuca.
Padam bezwładnie na łóżko. Czuję się kompletnie wypompowany, ale szczęśliwszy niż
kiedykolwiek przedtem. Unoszę głowę i widzę moją mamę na krześle obok.
– Jest ci dosyć ciepło? – pyta mnie po raz milionowy, odkąd wróciła do szpitala.
Patrzę znacząco na dwie pary spodni dresowych i trzy T-shirty, które włożyłem specjalnie
po to, żeby jej sprawić przyjemność. Na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
– Właściwie to już zaczynam się pocić.
Wachluję się kołnierzykiem bluzy z kapturem.
Rozlega się pukanie, po którym Barb uchyla drzwi. Patrząc na mnie, unosi kartkę
z wynikami badań. Paraliżuje mnie strach. Jej mina ani trochę nie zdradza, co zaraz usłyszę.
Barb przez chwilę milczy, opiera się o drzwi i przebiega wzrokiem dokument.
– Wróciły wyniki posiewu. Nie wiem, jak to... – W końcu jednak uśmiecha się i kręci
głową. – Jest czysta. Nie zaraziła się.
O mój Boże.
Nie zaraziła się.
Podrywam się z łóżka i obejmuję Barb. Drugi raz tego dnia wpadam w ekstatyczny stan.
Barb wzdycha zaskoczona, a po chwili przytula mnie ze śmiechem.
– A co z Willem? – rozlega się za moimi plecami głos mamy. – Cevaflomalin mu
pomógł?
Patrzę w oczy Barb, nawiązuje się między nami cienka nić porozumienia. Pielęgniarka
przełyka ślinę, spuszcza głowę i zerka na dokumenty – wyniki testów, które już znam, zanim je
usłyszałem.
– Nie działa na mnie, prawda? – pytam.
Barb wzdycha przeciągle i kręci głową.
– Tak. To prawda.
Ech, do diabła.
Siadam z powrotem na łóżku i biorę kilka oddechów. Staram się nie patrzeć na mamę, ale
czuję, że jej mina nie wyraża nic dobrego. Wiem, że jest smutna. Biorę ją za rękę i lekko
ściskam.
Po raz pierwszy czuję się rozczarowany tak samo jak ona.
Zerkam ze skruchą na Barb.
– Przepraszam za to wszystko.
Ona potrząsa głową i wzdycha.
– Nie przepraszaj. – Zamyśla się, a po chwili wzrusza ramionami i dodaje z uśmiechem: –
Miłość to miłość.
Barb wychodzi, a ja trzymam mamę za rękę, dopóki się nie wypłacze. Wiem, że zrobiła
wszystko, co w jej mocy. Niestety, to niczyja wina.
W końcu mama zasypia. Siadam na krześle pod oknem i patrzę na słońce wolno zniżające
się do horyzontu. Lampki w parku, których Stella nie zdążyła zobaczyć, zapalają się i kolejny
dzień dobiega końca.
Budzę się nagle w środku nocy. Wkładam buty i wymykam się z pokoju. Idę na parter, do
sali pooperacyjnej, gdzie śpi Stella. Patrzę na nią przez uchylone drzwi. Jej drobne ciało jest
podłączone do aparatury, która oddycha za nią.
Udało jej się.
Nabieram powietrza do płuc, na ile to możliwe, aż zaczyna mnie cisnąć w piersi. Ale
kiedy je wypuszczam, w końcu czuję ulgę, na którą tak długo czekałem.
Ulgę spowodowaną faktem, że nie zaraziłem Stelli.
Ulgę spowodowaną tym, że za kilka godzin Stella się zbudzi i będzie miała przed sobą co
najmniej pięć lat wspaniałego życia więcej. Będzie mogła realizować różne rzeczy, które wpisała
na tę swoją listę. A może nawet zbierze się na odwagę i zrobi parę rzeczy, których tam nie ma,
takich jak pójście o pierwszej w nocy do parku, żeby popatrzeć na świąteczne światełka.
Zaciskam zęby i chociaż wszystko we mnie stanowczo się wzbrania, wiem dokładnie, co
muszę zrobić.
Rozglądam się po pokoju, patrzę na oddział, który tu zwołałem. Barb, Julie, Jason, Hope,
Mya, Camila, rodzice Stelli. Najbardziej eklektyczna zbieranina ludzi, jaką widziałem. Stoją
przede mną i patrzą na pudełka, które rozłożyłem na moim łóżku. Każdy dostał inną, ale tak
samo ważną rolę. Pokazuję im mój rysunek przedstawiający misterny plan, nad którym
pracowałem prawie cały ranek. Uwzględniłem każdy szczegół – i zadanie każdej osoby zazębia
się z zadaniami innych uczestników.
Stella byłaby ze mnie dumna.
Słyszę dobiegający z korytarza głos mamy – donośny, zdecydowany i rozkazujący.
Dokładnie taki, jak w moim scenariuszu.
Przechodzą mnie ciarki, kiedy sobie przypominam chwile, gdy zwraca się takim tonem do
mnie.
– No dobrze – mówię, patrząc na każdego z członków mojego zespołu. – Musimy to
przeprowadzić wspólnie.
Spoglądam na Hope, która ociera łzę, przytulona do Jasona. Przenoszę wzrok na Julie,
Camilę i Myę. Na rodziców Stelli.
– Wszyscy się zgadzają?
Julie entuzjastycznie kiwa głową, rozlega się chór zgodnych głosów. Wszyscy zwracają
się ku Barb – jedynej, która milczy jak kamień.
– Och, do diabła. No dobrze! Wchodzę w to – mówi w końcu z uśmiechem.
Chyba po raz pierwszy w życiu zgadzamy się ze sobą.
– Jak długo jeszcze Stella będzie pod narkozą?
Barb zerka na zegarek.
– Na pewno kilka godzin. – Przenosi wzrok na pudełka i na listę naszych zadań. – Mamy
mnóstwo czasu.
Doskonale.
Zaczynam rozdawać pudełka, przydzielam wszystkim zadania.
– Dobrze. Camila i Mya. – Podaję im listę oraz przypisane do niej pudełko. – Wy dwie
dołączycie do Jasona i Hope, żeby...
Moja mama kończy rozmowę telefoniczną i zagląda do pokoju.
– Gotowe. Zgodzili się.
TAK! Wiedziałem, że jej się uda.
– Wiesz, że czasami aż strach się ciebie bać?
Mama uśmiecha się do mnie.
– Lata praktyki – mówi.
Rozdzielam resztę pudełek, po czym wszyscy wychodzą na korytarz, żeby zacząć
przygotowania. Mama jeszcze chwilę się ociąga. Uchyla z powrotem drzwi i pyta:
– Niczego ci nie potrzeba?
Potrząsam przecząco głową.
– Zaraz tam będę. Muszę jeszcze zrobić jedną rzecz.
Drzwi się zamykają, a ja odwracam się do biurka, nakładam lateksowe rękawiczki
i wyciągam kredki. Już od jakiegoś czasu pracuję nad tym rysunkiem – przedstawia Stellę
ślizgającą się na lodzie chwilę przed tym, kiedy powiedziałem, że ją kocham.
Staram się dobrze uchwycić każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Blask księżyca na jej
twarzy. Rozwiane pędem włosy. Czystą radość widoczną w każdym ruchu i detalu.
Łzy napływają mi do oczu, kiedy patrzę na ten rysunek, ale ocieram je rękawem, wiedząc,
że tym razem dla odmiany robię coś z gruntu dobrego.
Znowu stoję w drzwiach pokoju Stelli i patrzę, jak jej zabandażowana pierś miarowo
wznosi się i opada. Nowe płuca doskonale wykonują swoją robotę. Suchy już miś panda siedzi
bezpiecznie wtulony pod jej ramieniem. Jej twarz wygląda we śnie spokojnie i błogo.
Kocham ją.
Wciąż czegoś poszukiwałem. Wychodziłem na każdy dach, szukając czegoś, co nada sens
mojemu życiu.
W końcu to znalazłem.
– Budzi się – oznajmia jej tata, widząc, że Stella zaczyna się wiercić na łóżku.
Unoszę głowę i widzę, że jej mama podchodzi z drugiego końca sali, obejmuje mnie
i mocno przytula.
– Dziękuję, Will.
Odpowiadam skinieniem głowy, sięgam do torby i podaję jej owinięty papierem pakunek.
– Da jej to pani, kiedy się zbudzi?
Mama Stelli bierze ode mnie upominek i znowu kładzie dłoń na moim ramieniu.
Potem jeszcze raz rzucam okiem na Stellę. Już zaczynają jej drżeć powieki. Tak bardzo
chcę zostać. Chcę dalej stać w drzwiach, być przy niej. Nawet jeżeli zawsze mają nas dzielić dwa
kroki.
A nawet trzy.
Jednak właśnie z tego powodu w końcu wypuszczam powietrze z płuc, targany emocjami
odwracam się i odchodzę.
ROZDZIAŁ 29
STELLA
Otwieram oczy.
Patrzę w sufit, obraz nabiera ostrości, całe ciało mam obolałe po operacji.
Will.
Próbuję się rozejrzeć, ale jestem za słaba. W pokoju są inni ludzie, lecz ich nie widzę.
Usiłuję coś powiedzieć, lecz przeszkadza mi respirator.
Kieruję wzrok na mamę. Ta trzyma coś w ręce.
– Kochana – mówi szeptem mama i podaje mi tę rzecz. – To dla ciebie.
Prezent? Dziwne.
Mocuję się z papierem, jednak brakuje mi siły. Mama pochyla się, żeby mi pomóc
rozpakować czarny szkicownik. Tytuł na okładce brzmi: TRZY KROKI OD SIEBIE.
To od Willa.
Przerzucam strony, oglądam rysunki ilustrujące historię naszej znajomości. Są pełne
kolorów. Na tym przytulam pandę, na innym stoimy po obu końcach kija bilardowego,
dryfujemy pod wodą, siedzimy przy urodzinowym stole, a tu ślizgam się wkoło po zamarzniętym
stawie.
Na ostatniej stronie widzę nas dwoje. Trzymam w małej, kreskówkowej ręce balonik. Jest
przebity na górze i ulatują z niego setki gwiazd, które płyną na drugi koniec kartki, do Willa.
On trzyma w ręce pióro i zwój papieru z nagłówkiem: Lista zadań Willa.
Pod spodem znajduje się tylko jeden punkt:
#1: Kochać Stellę do końca świata.
Uśmiecham się i patrzę na twarze dokoła mnie. Dlaczego go tu nie ma?
Julie robi krok naprzód, kładzie mi na kolanach iPada. Marszczę brwi, nie rozumiejąc,
o co chodzi.
Julie dotyka ikonki: PLAY.
– Moja śliczna, apodyktyczna Stello – rozlega się głos Willa. Jego twarz pojawia się na
ekranie: włosy jak zwykle w uroczym nieładzie i ten jego uśmiech z uniesionym kącikiem ust. –
To chyba prawda, co piszą w twojej książce: że dla duszy nie istnieje pojęcie czasu. Ostatnie
kilka tygodni będzie dla mnie trwało wiecznie. – Bierze głęboki wdech, uśmiechając się swoimi
niebieskimi oczami. – Żałuję jedynie, że nie udało ci się zobaczyć tamtej świątecznej iluminacji.
Zaskoczona unoszę głowę znad ekranu, bo światło w moim pokoju zgasło. Widzę Julie
stojącą przy włączniku.
Nagle dziedziniec za oknem rozbłyskuje – zalewa go blask mrugających świątecznych
lampek, takich samych jak w parku, oplecionych wokół latarni i drzew. Wzdycham oczarowana.
Cały mój pokój jest zalany kolorowym światłem. Barb i Julie zwalniają blokadę łóżka i pchają je
pod samo okno, żebym miała jak najlepszy widok.
Za szybą, pod baldachimem tych pięknych lampek stoi Will.
Otwieram szeroko oczy, kiedy dociera do mnie, co się dzieje.
Odchodzi! Will odchodzi! Chwytam się kurczowo prześcieradła, ogarnia mnie inny
rodzaj bólu.
Will uśmiecha się, patrzy w dół i wyciąga telefon. Za moimi plecami rozlega się
dzwonek. Julie podaje mi komórkę i przełącza na tryb głośnomówiący. Otwieram usta, żeby coś
powiedzieć, prosić go, żeby został, ale słowa więzną mi w gardle.
Słychać tylko syk z rurki respiratora.
Próbuję mu zakomunikować wyrazem twarzy, żeby nie odchodził. Że go potrzebuję.
Will uśmiecha się blado, widzę łzy w jego niebieskich oczach.
– Nareszcie cię zatkało na mój widok – słyszę dobiegający z głośnika telefonu jego głos.
Unosi dłoń i przykłada ją do szyby. Ja też z wysiłkiem unoszę moją, dotykam szyby
w tym samym miejscu. Dzieli nas tylko cienkie szkło.
Chce mi się wrzeszczeć.
Zostań.
– W filmach często mówią: „Trzeba naprawdę kogoś kochać, żeby pozwolić mu odejść”.
– Potrząsa głową, przełyka ślinę i z trudem mówi dalej: – Zawsze sądziłem, że to brednie. Ale
gdy prawie umarłaś na moich oczach...
Głos więźnie mu w gardle, a ja zaciskam pięści. Mam ochotę rozbić szybę, lecz udaje mi
się jedynie lekko w nią stuknąć.
– W tamtej chwili nic innego się dla mnie nie liczyło. Nic. Tylko żebyś przeżyła.
On też mocniej przyciska dłoń do szyby. Głos mu drży, kiedy kontynuuje:
– Pragnę tylko jednego: być z tobą. Ale zależy mi na twoim bezpieczeństwie. Ze mną nie
jesteś bezpieczna.
Widać, że walczy sam ze sobą, łzy płyną mu po policzkach.
– Nie chcę cię opuszczać, ale za bardzo cię kocham, żeby zostać. – Śmieje się przez łzy
i potrząsa głowa. – Kurczę, czyli jednak tamte filmowe bzdury okazały się prawdą.
Opiera czoło o szybę w miejscu, gdzie trzymam dłoń. Czuję go nawet przez szkło.
Naprawdę go czuję.
– Zawsze będę cię kochał – mówi, unosząc głowę.
Stoimy przed sobą twarzą w twarz. Oboje widzimy w swoich oczach ten sam ból. Na
moim sercu pod świeżą blizną pojawia się długie pęknięcie.
Mój oddech tworzy obłoczek pary na szybie. Jeszcze raz unoszę drżący palec, żeby
narysować serce.
– Zamkniesz oczy? – pyta Will załamującym się głosem. – Nie będę w stanie od ciebie
odejść, wiedząc, że na mnie patrzysz.
Nie ma mowy. Widząc moją upartą minę, Will unosi wyżej głowę. Zaskakuje mnie taka
sama determinacja widoczna na jego twarzy.
– Nie martw się o mnie. – Uśmiecha się zapłakany. – Nawet jeżeli jutro miałbym przestać
oddychać, nie zmieniłbym ani jednej sekundy.
Kocham go. Ale znika z mojego życia właśnie po to, żebym mogła żyć.
– Proszę, zamknij oczy – błaga, zaciskając zęby. – Pozwól mi odejść.
Jeszcze przez chwilę przyglądam się mu, chcę zapamiętać każdy centymetr jego twarzy,
lecz w końcu zmuszam się, by zacisnąć powieki. Wstrząsają mną spazmy płaczu, dławię się
pomimo respiratora.
Odchodzi.
Will odchodzi.
Kiedy otworzę oczy, jego już nie będzie.
Zalewając się łzami, czuję, że się oddala. Dzieli nas już o wiele więcej niż dwa kroki, na
które się umawialiśmy. Które zawsze między nami były.
Wolno otwieram oczy. Wciąż mam cień nadziei, że jednak go zobaczę tuż za szybą. Ale
widzę jedynie migoczące lampki na dziedzińcu i limuzynę, która znika daleko w ciemności.
Unoszę drżące palce i dotykam odciśniętego na szybie śladu ust. Jego pożegnalnego
pocałunku.
OSIEM MIESIĘCY PÓŹNIEJ
ROZDZIAŁ 30
WILL
Głośnik w poczekalni lotniska zaczyna trzeszczeć, stłumiony głos przedziera się przez
poranny gwar i turkot walizek toczących się po gładkiej, ceramicznej podłodze. Wyjmuję z ucha
jedną słuchawkę, żeby nie przegapić komunikatu. Boję się usłyszeć, że zmieniono bramkę i że
z tymi moimi gównianymi płucami będę musiał gnać na drugi koniec hali odlotów.
– Uwaga, pasażerowie lotu numer cztery-cztery-osiem-siedem linii Delta do Houston...
Zakładam z powrotem słuchawki. To nie mój lot. Ja lecę za granicę.
Sadowię się w fotelu i po raz nie wiadomo który otwieram YouTube, jak zwykle na
playliście Stelli. Gdyby ktoś z YouTube’a sprawdzał liczbę indywidualnych odtworzeń filmów
przez poszczególnych użytkowników, pod moim domem już powinien stać oddział policji.
Wyglądałbym na wzorcowego stalkera. Ale mam to w nosie, bo film, który tak namiętnie
oglądam, jest o nas. Kiedy wciskam PLAY, Stella opowiada naszą historię.
– Dotyk drugiego człowieka. Nasza pierwsza forma komunikacji – mówi.
Jej głos brzmi czysto i dźwięcznie. Bierze głęboki wdech – jej nowe płuca działają bez
zarzutu.
W całym nagraniu najbardziej mi się podoba ten jej oddech. Nie czuć w nim wysiłku. Nie
słychać świstu ani charczenia.
Jest idealnie płynny. Niewymuszony.
– Poczucie bezpieczeństwa, spokój, komfort. Zawdzięczamy je delikatnemu muśnięciu
palca albo dotykowi warg na miękkim policzku – mówi Stella, a ja unoszę głowę znad iPada,
rozglądam się po zatłoczonym lotnisku, patrzę na ludzi, którzy co chwila wchodzą do hali
i wychodzą z niej, taszcząc ciężkie walizki, ale nawet w tym tłoku widać, że Stella ma rację.
Objęcie na powitanie po przylocie, dodające otuchy poklepanie w ramię przed przejściem przez
bramkę bezpieczeństwa, a nawet czuły uścisk pary młodych osób czekających na wejście na
pokład samolotu – dotyk jest wszędzie. Dotyk ukochanego człowieka jest nam potrzebny niemal
tak samo, jak oddech. Nie rozumiałam, jak ważny jest dotyk – jego dotyk... dopóki nie zostałam
go pozbawiona.
Widzę ją. Dwa kroki ode mnie, tamtej nocy przy basenie, podczas spaceru do parku, za
szybą ostatniego wieczoru przed rozstaniem. Zawsze towarzyszyło nam pragnienie, by
zmniejszyć dzielącą nas odległość.
Zatrzymuję wideo, żeby się na nią napatrzeć.
Wygląda... jeszcze lepiej niż kiedykolwiek, gdy widziałem ją na żywo. Nie nosi
koncentratora tlenu. Nie ma ciemnych obwódek wokół oczu.
Dla mnie zawsze była piękna, ale teraz jest także wolna. Pełna życia.
Co dzień pluję sobie w brodę, że odszedłem. Przeżywam od nowa tamtą chwilę, kiedy
nogi mi ciążyły niczym cementowe bloki i zmagałem się z siłą, która przyciągała mnie niczym
magnes z powrotem do okna. Sądzę, że już zawsze będę czuł to przyciąganie i ból. Ale wystarczy
spojrzeć na nią w obecnym stanie, by wiedzieć, że ta decyzja opłaciła się po stokroć.
Na ekranie wyskakuje powiadomienie z jej aplikacji, które przypomina mi o wzięciu
przedpołudniowej dawki lekarstw. Uśmiecham się do emotki przedstawiającej roztańczoną
pigułkę. Myślę o niej jak o małej, przenośnej Stelli, która zawsze jest przy mnie, zerka mi przez
ramię i nie pozwala zapomnieć o lekarstwach. Nie pozwala zapomnieć o tym, jak ważne jest
zyskanie choćby odrobiny czasu.
– Gotowy? – pyta Jason, szturchając mnie w bok, bo właśnie zaczynają wpuszczać
pasażerów na pokład samolotu do Brazylii. Uśmiecham się szeroko, połykam bez popicia pigułki,
wrzucam apteczkę z powrotem do plecaka i zapinam suwak.
– Urodziłem się gotowy.
W końcu wybieram się zobaczyć miejsca, o których marzyłem.
W każdym mieście mam umówione spotkanie z lekarzami. To był jeden z trzech
warunków, które postawiła mi mama przed wyjazdem w tę podróż. Pozostałe dwa to drobnostka.
Mam jej wysłać jak najwięcej zdjęć i bez względu na okoliczności w każdy poniedziałek rano
dzwonić do niej przez Skype. Poza tymi rzeczami mogę nareszcie żyć tak, jak chcę. Oczywiście
to znaczy także, że mogę ją wesprzeć w codziennej walce.
Ostatecznie znaleźliśmy wspólny język.
Wstaję, robię głęboki wdech, poprawiając na swoim kościstym ramieniu paski
koncentratora tlenu. Jednak w tej samej chwili powietrze staje mi w gardle, ponieważ przez
lotniskowy gwar i zgiełk, przez charkot śluzu w moich własnych płucach przebija się mój
ulubiony dźwięk.
Jej śmiech. Dźwięczny jak dzwoneczki. Szybko wyjmuję z kieszeni telefon, pewny, że
nie wyłączyłem filmu. Jednak wyświetlacz jest wygaszony, a dźwięk nie dochodzi z oddali ani
nie brzmi jak głos z telefonu.
Jego źródło jest o kilka kroków ode mnie.
Moje nogi odbierają sygnał z mózgu, że należy iść, wejść na pokład samolotu, nie
zatrzymywać się. Ale oczy już skanują otoczenie. Muszę wiedzieć.
Znalezienie jej zajmuje mi około sześciu sekund. Nawet nie czuję zdziwienia, widząc, że
jej oczy już są zwrócone na mnie.
Stelli zawsze udawało się pierwszej mnie wypatrzyć.
ROZDZIAŁ 31
STELLA
– Czy już nie istnieje coś takiego jak improwizacja? Spróbuj to zrobić tak, jak
zrobiłaby to Abby – mówi Mya, szturchając mnie szelmowsko w bok.
Unoszę głowę znad mojego planu i śmiejąc się, składam go, a potem wsuwam do tylnej
kieszeni spodni.
– Nie od razu Rzym zbudowano. – Uśmiecham się do niej i do Camili zadowolona ze
swojego żartu nawiązującego do Watykanu. – Rozumiecie, nie? Rzym.
Camila śmieje się, robiąc przesadnie zażenowaną minę.
– Nowe płuca niestety nie dały jej lepszego poczucia humoru.
Nabieram powietrza głęboko do płuc, które rozszerzają się bez najmniejszego wysiłku. To
taki cud, że aż trudno uwierzyć. Ostatnie osiem miesięcy upłynęło mi w gorzko-słodkim nastroju.
Moje nowe płuca są niesamowite, a ból po operacji stopniowo ustępuje zupełnie nowej
jakości życia. Rodzice znowu są razem i w końcu zaczynamy wychodzić z cierpienia. Ten fakt –
podobnie jak moje płuca – nie sprawił, że wszystko magicznie się naprawiło. Strata Abby i Poego
nadal mnie boli i chyba nigdy nie przestanie. Wiem też, że nigdy nie otrząsnę się na sto procent
po stracie Willa. Ale to dobrze. Ten ból mi wciąż przypomina, jak bardzo byli dla mnie ważni,
i dzięki niemu wiem, że żyję.
Dzięki Willowi dostałam szansę na przeżycie wielu nowych rzeczy. Dostałam
w prezencie dużo czasu, czyli tego, co najcenniejsze. Trudno uwierzyć, że niemal odrzuciłam ten
dar.
Rozglądam się po lotnisku, mój wzrok wędruje do wysokiego sufitu, szerokich okien,
a w żyłach krąży mi adrenalina wywołana podnieceniem, kiedy podchodzę do bramki numer 17,
skąd odlatuje samolot do Rzymu. W podróż, w którą w końcu mogę się wybrać. Do Watykanu
i Kaplicy Sykstyńskiej – pierwszej z wielu rzeczy, które chcę zobaczyć i zrobić. Wprawdzie nie
lecę tam z Abby ani na pewno nie będę mogła skreślić tego punktu z listy celów Willa, ale już
sam fakt, że się tam wybieram, sprawia, że w pewnym sensie czuję się bliżej nich.
Nagle łapię się na tym, że to ja nadaję tempo, a Camila i Mya ledwo za mną nadążają.
Jeszcze kilka miesięcy temu przekręciłabym się, gdybym miała tyle chodzić, ale teraz czuję, że
mogę iść i iść bez końca.
– Wszyscy do zdjęcia! – ogłasza Mya, kiedy znajdujemy naszą bramkę.
Unosi telefon, a my przybliżamy się do siebie i uśmiechamy się do obiektywu.
Po błysku flesza rozdzielamy się. Zerkam na mój telefon, w którym pojawiło się zdjęcie
od taty – jedzą z mamą śniadanie, a jajecznica z bekonem na jego talerzu jest ułożona w kształt
smutnej buźki. Podpis pod zdjęciem brzmi:
JUŻ ZA TOBĄ TĘSKNIMY, STELL! Przyślij zdjęcia!
Śmieję się i trącam łokciem Myę.
– Hej, wyślij tę fotkę moim rodzicom. Już zaczynają się domagać zdjęć z...
Nie kończę zdania, bo Mya z otwartymi ustami wytrzeszcza oczy na Camilę.
– Co? Znowu zrobiłam głupią minę? – pyta Camila, głośno wzdychając. – Nie wiem,
dlaczego mój uśmiech zawsze wygląda tak, jakby...
Mya unosi rękę, żeby ją uciszyć. Wskazuje oczami dużą grupę ludzi szykujących się do
wejścia na pokład jednego z samolotów. W końcu wbija wzrok w jeden punkt znajdujący się za
moimi plecami. Camila wydaje stłumiony okrzyk.
Odwracam się i próbuję się zorientować, co je tak zszokowało. Jeżą mi się włoski na
karku, gdy przeczesuję wzrokiem długą kolejkę pasażerów.
Serce zaczyna mi bić szybciej, kiedy mój wzrok wyławia z tłumu Jasona.
I nagle już wiem. Wiem, że on też tam jest, chociaż jeszcze go nie widzę.
Will.
Stoję jak wryta, a on unosi głowę i nasze oczy się spotykają. Znajomy błękit, który od tak
dawna śni mi się po nocach, niemal ścina mnie z nóg. Will nadal jest chory, nosi przewieszony
przez ramię koncentrator tlenu, a jego twarz wygląda na wychudłą i zmęczoną. Patrząc na niego,
czuję niemal fizyczny ból i głupio mi, że moje płuca działają tak sprawnie, a jego wciąż nie mogą
wypełnić się powietrzem.
Ale po chwili kącik jego ust unosi się w uśmiechu i w mgnieniu oka cały świat topnieje.
To mój Will.
To naprawdę on. Chory, ale żywy. Oboje żyjemy.
Biorę głęboki, niewymuszony oddech i podchodzę. Zatrzymuję się dokładnie trzy kroki
przed nim. Will patrzy na mnie ciepło. Nie potrzebuję koncentratora, oddychanie nie sprawia mi
trudności, nie noszę wenflonu.
Jestem już właściwie inną Stellą.
Ale jedna rzecz się nie zmieniła.
Uśmiecham się do niego i wykradam chorobie jeszcze kilkadziesiąt centymetrów. Znowu
dzielą nas tylko dwa kroki od siebie.
OD AUTORKI
Rachael
Przede wszystkim dedykuję tę książkę tysiącom pacjentów z mukowiscydozą. Mam
wielką nadzieję, że dzięki niej wiedza o zwłóknieniu torbielowatym się upowszechni, a Wasz
głos zostanie usłyszany na całym świecie.
Proszę, by podziękowania przyjęli Mikki Daughtry i Tobias Iaconis, którzy powierzyli mi
swój piękny scenariusz oraz opowieść o Willu i Stelli. Praca z Wami była dla mnie przywilejem.
Jestem szczególnie wdzięczna wydawnictwu Simon & Schuster za tę szansę, a także
niesamowitej redaktor, absolutnie doskonałej w swojej roli Alexie Pastor.
Wielkie podziękowania za całą pomoc składam także Rachel Ekstrom Courage z agencji
Folio Literary Management.
Dziękuję ponadto najcudowniejszej z moich mentorów, Siobhan Vivian.
Moja najlepsza przyjaciółka Lianna Rana, a także drużyna Monday Night Trivia
w składzie: Larry Law, Alyssa Zolkiewicz, Kyle Richter i Kat Loh, to kolejne osoby, którym
jestem winna podziękowanie. A także Judy Derrick – dziękuję za bezmiar Twojego wsparcia
i miłości. Bez Ciebie nie dokończyłabym pracy.
Specjalne podziękowania kieruję do mojej mamy, która od urodzenia we mnie wierzy.
Można śmiało powiedzieć, że stworzyłaś nową wartość, jeśli chodzi o wychowywanie dzieci
w pojedynkę. Będę do końca życia wdzięczna za Twoją siłę, odwagę i opiekę przez wszystkie
lata.
I w końcu zwracam się do mojej ukochanej Alyson Derrick. Dziękuję, dziękuję, dziękuję
za to, że jesteś dokładnie tym, kim jesteś. Światło to Ty.
Mikki i Tobias
Dedykujemy tę opowieść Claire Wineland i wszystkim chorym na mukowiscydozę,
którzy nadal dzielnie zmagają się z chorobą. Odwaga i wytrwałość Claire w trwającej całe życie
walce ze zwłóknieniem torbielowatym powinny nam wszystkim służyć za przykład. Niech
Twoimi hasłami nadal będą walka, uśmiech i spokój. Znaliśmy się krótko, ale jej postawa zawsze
będzie nas inspirować. Claire miała ogromny wpływ na treść tej historii. Jej wpływ na
zdefiniowanie ludzkiej kondycji był – i zawsze będzie – jeszcze większy.
Justin Baldoni nigdy nie akceptuje, że czegoś się nie da zrobić. Jego poświęcenie,
determinacja i życzliwość wciąż pobudzały nas do działania. Jego niezachwiana wizja
przyświecająca temu projektowi nauczyła nas, że jeśli masz talent, ambicję i wyraźny cel, to
możesz dokonać wielkich rzeczy. Dziękujemy mu z głębi serca.
Cathy Schulman była na każde wezwanie dwadzieścia cztery godziny na dobę, nawet gdy
desperacko potrzebowaliśmy jej towarzystwa o trzeciej nad ranem. Jej wiedza, doświadczenie
i dojrzała wizja artystyczna przebija z każdej strony tej książki, z każdej zawartej w niej sceny.
Możliwość obserwowania jej przy pracy była prawdziwym wyróżnieniem i źródłem radości.
Ponadto pozwoliła nam potrzymać swoją statuetkę Oscara. To dopiero była frajda!
Podziękowania dla Terry Press, Marka Rossa, Seana Ursani i całego zespołu CBS Films.
Uważamy się za szczęściarzy, mogąc na każdym kroku liczyć na ich pomocną dłoń. Bez ich
wiary w ten projekt nic by się nie udało. To prawdziwy dream team, z którym udało nam się
nawiązać współpracę, z czego każdego dnia byliśmy wniebowzięci.
Rachael Lippincott podjęła herkulesowe zadanie przerobienia tej historii na powieść. Jej
pracę niesamowicie się oglądało, a jeszcze lepiej się czyta jej efekt. Dziękujemy, dziękujemy,
dziękujemy!
Bez niezmordowanego wysiłku wszystkich zaangażowanych osób nie byłoby scenariusza.
Nie powstałby film. Nie mielibyśmy książki. Jesteśmy za to dozgonnie wdzięczni.