Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 169

MARGARET

MILLAR

PIĘKNYM
ZA
NADOBNE

Kiedy do gabinetu Charlotte Keating trafia młoda kobieta z


prowincji - w ciąży, prosząc ją o dokonanie nielegalnej aborcji, ta
odmawia jej pomocy. Ale coś w młodej Violet O`Gorman nie daje
spokoju lekarce. I postanawia ją odwiedzić w domu wuja, gdzie tamta
się zatrzymała.
Nie zastaje jej tam jednak. Zamiast tego samą Charlotte zaczyna nękać
wuj Violet, Voss. Chce on szantażować panią doktor. I ma mocny
argument: kochankiem Charlotte jest przecież żonaty Lewis Ballard,
miejscowy prawnik.
A gdy następnego dnia na plaży zostaną znalezione zwłoki, dla
porucznika Eastera z miejscowej policji Charlotte szybko znajdzie się
w kręgu podejrzeń. I w kręgu jego prywatnych zainteresowań jako
piękna kobieta...
Ci, którym wyrządza się zło,
Sami zło wyrządzają w odwecie.
W.H. Auden „1 września 1939",
tłum. Stanisław Barańczak
1

Popołudnie wciąż było upalne, lecz wiatr niósł już ze sobą groźbę
nocnej mgły. Wślizgnąwszy się przez otwarte okno, wetknął ukradkiem
swe ciekawskie paluchy w każdy zakamarek recepcji, uniósł spódnicę
białego uniformu panny Schiller i przeczesał ciemne włosy dziewczyny,
która siedziała przy drzwiach. Na jej kolanach leżało czasopismo, nie
czytała go jednak, tylko zaginała rogi stron, jeden za drugim.
— Nie wiem, czy doktor Keating będzie mogła panią przyjąć —
rzekła panna Schiller. — Jest już dość późno.
Dziewczyna zakasłała nerwowo. — Nie mogłam przyjść wcześniej.
Ja... nie mogłam znaleźć gabinetu.
— Och. Pani jest spoza miasta?
— Tak.
— Czy ktoś skierował panią do doktor Keating?
— Skierował?
— Czy ktoś panią przysłał?
— N-nie. Znalazłam jej nazwisko w książce telefonicznej. —
Dziewczyna podniosła się nagle. Czasopismo i tania brązowa torebka
zsunęły się na podłogę. — Muszę się z nią zobaczyć. To okropnie ważne.
— Jeżeli poda mi pani swoje nazwisko i adres, przekażę pani doktor,
że pani czeka.
— Violet O'Gorman, Olive Street numer dziewięćset szesnaście.
— Panna?
— Pani. Pani Violet O'Gorman.
Rzuciwszy dziewczynie ostre spojrzenie, panna Schiller odwróciła się
i z szelestem nakrochmalonej spódnicy weszła do gabinetu Charlotte.
Charlotte zdążyła się już przebrać do wyjścia, pogodziła się jednak z
myślą o zmianie planów. Od lat nie było dnia, kiedy nie musiałaby tego
robić.
Poprawiała właśnie kapelusz przed lustrem. Była wysoką, szczupłą
kobietą tuż po trzydziestce, roztaczającą aurę spokoju i profesjonalizmu.
— Co tym razem? — zapytała, nie odwracając się.
— Właśnie przyszła pacjentka. Nikt jej nie przysłał, twierdzi, że
znalazła pani nazwisko w książce telefonicznej.
— Och.
— Przedstawia się jako pani 0'Gorman.
— Skoro tak się przedstawia, zapewne tak właśnie się nazywa —
odparła energicznie Charlotte. — A tak przy okazji, panno Schiller, kiedy
rozmawia pani przez telefon, proszę nie pytać Jaka była pana godność",
tylko Jak nazwisko", bo to jakby zwracała się pani do nieboszczyka.
— Jak sobie pani życzy. — Ton i zaciśnięte usta panny Schiller
dawały do zrozumienia, że życzeniom doktor Keating nie sposób
sprostać.
Charlotte ponownie zdjęła kapelusz i z wprawą przejechała dłonią po
przygładzonych brązowych włosach. Panna Schiller obdarzyła kapelusz
delikatnym zmarszczeniem brwi. Nie pochwalała stylu, w jakim doktor
Keating nosiła się poza gabinetem — zdobione kapelusze z szerokim
rondem, przejrzyste sukienki i czółenka na wysokim obcasie. Pacjent,
który spotkałby ją na ulicy, mógłby z łatwością stracić do niej zaufanie i
uznać, że zmierza na partyjkę brydża albo przyjęcie koktajlowe, nie zaś
na dyżur w szpitalu. Panna Schiller ze swej strony nigdy nie musiała do
niej tego zaufania stracić. Chadzała do chiropraktyka ze swoim lumbago,
a w sklepiku w śródmieściu kupowała zioła na poprawę hemoglobiny.
— Proszę wprowadzić panią 0'Gorman, dobrze?
— Oczywiście, pani doktor.
Panna Schiller wyszła, przyciskając dłoń do krzyża, co miało
oznaczać, że wypełnia swe obowiązki, zmagając się z bólem. Charlotte
uśmiechnęła się. Wiedziała o chiropraktyku i chińskich ziołach, wiedziała
praktycznie wszystko, co można wiedzieć o pannie Schiller, i dlatego
była wyrozumiała. „Wiedzieć wszystko znaczy wszystko wybaczać",
zacytowała raz Lewisowi, szczerze wierząc w prawdziwość tych słów.
Lewis odparł na to, że niezwykła z niej kobieta. Zgodziła się z nim bez
wahania. W tych czasach umiejętność przetrwania bez nerwowego
napięcia, bezsenności lub jakichkolwiek niejasnych objawów
psychosomatycznych, które dręczyły połowę jej pacjentów, budziła
zdumienie.
Charlotte cieszyła się zarówno dobrym zdrowiem, jak i szczęściem.
Pracowała ciężko, lecz się nie przemęczała. Zajmowała się poradnictwem
ogólnym i była kompetentna; miała bystry, wręcz żywy umysł i duże
poczucie humoru. Większość kolegów po fachu zwracała się do niej
„Charley", a za jej plecami mówiła o niej w przyjaznym, raczej
bezpłciowym tonie. Charlotte nie była jednak bezpłciowa. Miała Lewisa.
I koniec końców — cóż, koniec końców będzie musiała coś z nim zrobić.
Etap blasku księżyca i róż nieodwracalnie mieli już za sobą. Teraz łączyło
ich słońce i dmuchawce, silniejsze i bardziej przyziemne. Lewis stawał
się palącym problemem, rozłąka zaś trudna do zniesienia.
Starała się nie myśleć o Lewisie w godzinach pracy. Wyrzuciła go z
głowy i skupiła całą uwagę na dziewczynie, którą panna Schiller
wprowadziła do gabinetu. Panna Schiller trzymała ją sztywno za ramię,
niczym strażniczka więzienna eskortująca potencjalną uciekinierkę.
Była czerwona na twarzy i oburzona. — Coś podobnego. Wcale nie
zamierzała wejść do gabinetu. Uciekała mi... Coś takiego, po tym całym
trudzie, jaki pani doktor sobie zadała...
— To by było na tyle, dziękuję, panno Schiller — rzekła Charlotte.
— Kiedy ja zamierzałam wejść — zaprotestowała dziewczyna, gdy za
panną Schiller zamknęły się drzwi. — Wyszłam tylko na korytarz, żeby
znaleźć coś do picia. Strasznie chce mi się pić.
— Proszę usiąść, pani 0'Gorman.
Dziewczyna przysiadła z obawą na skraju krzesła. Miała około
dwudziestu lat, ciemne włosy i dość pospolitą urodę, z wyjątkiem
lśniących oczu i zarumienionych policzków. Mimo wilgoci w powietrzu
tego dnia była ubrana w gruby tweedowy płaszcz, który przytrzymywała
kurczowo na brzuchu. Jej czoło szpeciła długa, zygzakowata blizna. Ta
blizna była przerośnięta i Charlotte zastanawiała się, czy dziewczyna
leczyła się promieniami rentgena, żeby blizna mniej rzucała się w oczy.
— Strasznie chce mi się pić. Wypijam po parę litrów wody dziennie.
— To dobrze, zważywszy na pani stan.
Dziewczyna wydała z siebie cichy okrzyk. — O Boże. O Boże, to
widać? To widać?
— Nie chciałam pani wystraszyć. Sądziłam naturalnie...
— Jakim cudem to już widać?
— Nie widać.
— Musi być widać! Powiedziała pani... powiedziała... — Skryła twarz
w dłoniach. Łzy spłynęły między jej palcami i skapnęły na nadgarstki.
Nosiła obrączkę. Jak one wszystkie. Kupowały je w sklepach z tanimi
artykułami. Charlotte przyszło na myśl, że ta chwila, kiedy szły do sklepu
po obrączkę, musiała być dla nich najgorsza — nawet gorsza niż poród.
Pewnie każda z nich marzyła, że zostanie prawdziwą panną młodą.
Charlotte poczuła przygnębienie.
— Gdzie pani mieszka, pani 0'Gorman? — zapytała w końcu.
— W stanie Oregon. Ashley, w stanie Oregon.
— Jest pani mężatką?
— Tak. Tak. Tyle że ja go zostawiłam. To nie on, nie on jest... ojcem.
— Czego pani ode mnie oczekuje, pani 0'Gorman?... Jak ma pani na
imię?
— Violet.
— Kto panią tu przysłał, Violet?
— Nikt. — Dziewczyna otworzyła szerzej oczy na znak niewinności.
Charlotte nie dała się jednak nabrać. Mam nadzieję, że po mieście nie
krążą wieści o nielegalnych zabiegach, które przepro-
wadzam, pomyślała. — Nikt mnie nie przysłał — powtórzyła Violet.
— Mówiłam już pielęgniarce, znalazłam pani nazwisko w książce
telefonicznej i przyszłam do pani, bo pani jest kobietą, bo pomyślałam, że
pani zrozumie, co to znaczy być w ciąży i bez męża.
— Nie chce pani tego dziecka, czy o to chodzi?
— Jak mogłabym go chcieć? — zapytała po prostu Violet.
— Jest pani młoda i zdrowa. Jeśli postanowi pani urodzić to dziecko,
będzie pani mogła pracować aż do samego porodu...
— Nie mam pracy.
— Cóż, może ojciec dziecka będzie łożył na pani utrzymanie. Będzie
musiał, jeśli potrafi pani udowodnić, że to jego dziecko.
— Potrafię to udowodnić, pewnie, że tak. Nie mieszkałam z Eddiem.
Powiedział, że doprowadzam go do szału, więc na jakiś czas przeniosłam
się do siostry. Dlatego od razu wiedział, że to nie jego dziecko. —
Czubkiem palca dotknęła blizny na czole. — Uderzył mnie lampą.
Wytrzymałam jeszcze dwa miesiące, a potem odeszłam. Mówił mi
straszne rzeczy. Nie chciałam być złą żoną.
Dziewczyna znów zaczęła płakać. Charlotte przyglądała się jej
rzeczowo. („Charley, czy ciebie nic nie wzrusza?" — zapytał Lewis przed
tygodniem, zanim wyjechał. „W tym zawodzie nie mogę sobie pozwolić
na wzruszenia — odpowiedziała mu. — W przeciwnym razie cały czas
zalewałabym się łzami i byłabym bezużyteczna, nie rozumiesz?" Nie
rozumiał. Choć był człowiekiem wyrafinowanym, oceniał wagę emocji
po liczbie łez lub uśmiechów). — Rozumiem, że ojciec dziecka nie chce
się z panią ożenić. — I tak by nie mógł. — Zaczęła gmerać w kieszeni
płaszcza w poszukiwaniu chusteczki. W końcu ją znalazła, mokrą od
wcześniej wylanych łez i poplamioną szminką. — Już ma żonę.
— Wiedziała pani o tym, kiedy?...
— Tak. Powiedział mi. Ale wtedy nic mnie to nie obchodziło. Był
zupełnie inny od mężczyzn, których dotąd znałam.
— A mimo to?...
— Tak. Tak. Och, nie zrozumie pani.
— Spróbuję — rzekła z powagą Charlotte.
— Przyszedł do baru, w którym pracuje Eddie — Eddie to mój mąż.
Zaczął mówić o wielkich sekwojach, że to zbrodnia tak je wy-
cinać. Że niektóre miały cztery albo pięć tysięcy lat i kilkadziesiąt
metrów wysokości i że były prawie jak ludzie. Nie pamiętam słów, ale
mówił zupełnie jak... jak poeta.
Charlotte patrzyła na nią z cichym współczuciem.
— Eddie powiedział, że z tymi drzewami to brednie, a kiedy się
odezwałam, kazał mi stulić dziób i wracać do siostry. Bałam się mu
sprzeciwić. Eddie jest... jest twardy
— Twardy?
— Był zawodowym pięściarzem, póki nie pękł mu wyrostek. Nie
chciałam kłopotów, więc wyszłam.
— Ale nie poszła pani do siostry.
Dziewczyna pokręciła głową. — Czekałam przy samochodzie. To był
jedyny samochód z kalifornijską rejestracją. Ja... ja naprawdę chciałam
tylko przeprosić za zachowanie Eddiego. Rozmawialiśmy przez chwilę, a
potem on powiedział, że musi już wracać do motelu, bo wyjeżdża z
samego rana, wraca do domu. — Czyli tu, do Salindy?
— Tak. Byłam strasznie rozczarowana. Znaczy, czy kiedykolwiek
pojechała pani do dużego miasta, takiego jak Portland, i kiedy szła pani
ulicą, ktoś zwrócił na panią uwagę — i od razu pani wiedziała, że coś was
łączy, że wiele was łączy? Ja tak właśnie czułam... Pani pewnie nigdy nie
była w naszym Ashley.
— Nie. - Nigdy nawet o nim nie słyszała.
— To mieścina, w której nikt się nie zatrzymuje. Wszyscy przez nią
przejeżdżają w drodze na wschód, północ albo południe. Nikt się nie
zatrzymuje. — Podniosła głowę i dodała żarliwie: — Nienawidzę jej.
Eddiego też nienawidzę.
I właśnie z tej nienawiści, pomyślała Charlotte, zrodziła się jej więź z
mężczyzną, który mówił jak poeta. Zapewne w oczach Violet
symbolizował wszystkich tych romantycznych i ekscytujących ludzi,
którzy przejeżdżali przez mieścinę w drodze na wschód, północ albo
południe, lecz nigdy się w niej nie zatrzymywali.
— Nie wiem, jak to się potem stało. Nie wiem... Och, pani doktor,
proszę. Musi mi pani pomóc.
— Przykro mi, ale nie mogę. Przynajmniej nie w taki sposób, jaki ma
pani na myśli.
Dziewczyna krzyknęła z rozpaczą. — Myślałam... myślałam, że skoro
pani jest kobietą, jak ja... że skoro pani...
— Przykro mi — powtórzyła Charlotte.
— Co mam zrobić? Co mam zrobić z tym... z tym czymś, co we mnie
rośnie, tak rośnie i rośnie, a ja nie mam pieniędzy ani pracy, ani męża. O
Boże, chciałabym umrzeć! — Uderzyła pięściami o uda. — Ja się zabiję!
— Violet, nie może pani. Niech się pani opanuje i zachowuje
rozsądnie.
Zjawiła się panna Schiller. Podsłuchiwała pod drzwiami. Uwielbiała
się ekscytować, a w jej marzeniach zawsze pojawiała się przemoc. —
Wzywała mnie pani, pani doktor?
— Ależ skąd — odparła chłodno Charlotte. — Prawdę mówiąc, może
już pani iść do domu. Sama zamknę gabinet.
— Cóż, sądziłam...
— Dobranoc, panno Schiller. Drzwi zamknęły się z hukiem.
Violet pobladła. — Na pewno mnie słyszała. Wszystko rozpowie.
— Nie ma komu. Co najwyżej swojemu kotu.
— K-kotu?
— Ma takiego grubego kocura. Plotkują całymi godzinami... Czuje się
pani lepiej?
— A dlaczego bym miała? Przecież nic się nie zmieniło. Charlotte
poczuła się nieco niemądra. Zwykły takt wydawał się
głupotą w obliczu prostych i bezpośrednich reakcji Violet: Jak mogę
chcieć tego dziecka? Dlaczego miałabym się czuć lepiej, skoro nic się nie
zmieniło?
— Tego rodzaju zabiegi są nielegalne — powiedziała bez ogródek —
chyba że są konieczne. To znaczy, konieczne z medycznego punktu
widzenia, gdy chodzi o życie matki.
— Kiedy właśnie chodzi o moje życie.
— Tak się teraz pani wydaje. Później, kiedy oswoi się pani...
— Proszę. Proszę. Niech mi pani da jakieś lekarstwo.
— Nie mogę. Nawet gdybym mogła, nic by to nie dało. Pani ciąża jest
już zbyt zaawansowana. Który to miesiąc?
— Czwarty.
Charlotte pomyślała o dziecku bezpiecznym w niechętnym mu ciele
Violet, dziecku nieczułym na przemoc jej pięści i wrogość myśli. Na tym
etapie rozwoju miało już rozpoznawalne ludzkie kształty, prawidłowo
uformowane ręce i nogi, zgięcie szyjne zanikło, głowa prawie się
wyprostowała, nos, usta i policzki rysowały się wyraźnie. Cztery
miesiące — skąd ta pewność?
— Jestem pewna — dodała Violet. — To się zdarzyło tylko raz.
— Podniosła głowę i spojrzała na Charlotte, na wpół wroga, na wpół
pełna obaw. — Pewnie pani w to nie wierzy, tak jak Eddie.
— Wierzę.
— Tylko ten jeden raz. Jedna minuta i niech pani teraz spojrzy. To
niesprawiedliwe. Ja na to nie zasłużyłam.
— Wiem... wiem... Ten Eddie, o którym pani wspomniała, pani mąż...
Być może najlepszym rozwiązaniem, przynajmniej na obecną chwilę,
byłoby do niego wrócić, gdyby się na to zgodził.
— Och, zgodziłby się, z pewnością. Lubi mieć mnie pod ręką, lubi
mieć kogoś, kto mu gotuje i kogo może podręczyć. Och, po co ja tu z
panią gadam? Pani mi nie pomoże.
— Nie mogę.
— Może pani, ale tego nie zrobi, bo się pani boi. Cóż, ja też się boję,
jeszcze bardziej niż pani. — Spojrzenie Violet było posępne. Łzy zmyły
łagodność z jej oczu, które lśniły teraz jak szklane kulki.
— Pani doktor... nie zna pani kogoś, kto...
— Przykro mi, nie znam — Charlotte odparła szczerze. Rzecz jasna,
krążyły plotki o doktorze Chisholmie, ale z drugiej strony krążyły też o
wielu innych lekarzach, w tym również o niej samej. Większość
rozpuszczali niezadowoleni pacjenci albo chroniczni te-trycy.
Violet przyglądała się jej ze smutkiem, z goryczą. — Pani pewnie
nigdy nie była tak zdesperowana jak ja.
Charlotte była cierpliwa. — Violet, nie zmieniajmy tego w licytację,
która z nas boi się bardziej czy jest bardziej zdesperowana. To problem
praktyczny. Emocje go nie rozwiążą. Proszę mi powiedzieć, czy ma pani
gdzie się zatrzymać?
— Mój przybrany wuj prowadzi pensjonat w centrum. Pozwolił mi
zająć pokój na tyłach na piętrze, póki... póki sprawy się nie ułożą.
— Jakie sprawy?
— Według wuja powinnam dostać pieniądze od tego człowieka — od
ojca dziecka.
— Próbowała pani?
— Tak. Ale nie było go w domu. Wyjechał z miasta.
— Wróci?
— Tak, powiedzieli mi, że dziś wieczorem.
— Nie wie, że jest pani w ciąży?
— Nie.
— Sądzi pani, że przyzna się do ojcostwa?
— Musi. To jego dziecko. Mój wuj mówi, że mogę pójść do sądu i
zmusić go, żeby zapłacił mi mnóstwo pieniędzy. Mogę go puścić z
torbami, tak mówi mój wuj.
— Na pani miejscu nie myślałabym o zemście, Violet — tylko o tym,
żeby postąpić właściwie z myślą o sobie i dziecku.
Violet odezwała się dopiero po długiej chwili milczenia. — Nie chcę
go puszczać z torbami. Nie mam do niego żalu, w końcu to tak samo moja
wina jak jego. Ja nawet nie chcę jego pieniędzy. Chcę tylko być taka jak
dawniej — żeby nic we mnie nie rosło. Zniosę Eddiego, zniosę wszystko,
jeśli tylko będę taka jak dawniej.
— Przykro mi. Żałuję, że nie mogę pani pomóc.
W recepcji rozdzwonił się telefon i Charlotte wyszła, żeby odebrać.
To był Lewis. Rzuciła mu, dość szorstko, że cieszy się z jego powrotu, i
poprosiła, by zadzwonił później na jej domowy numer.
Kiedy wróciła do gabinetu, Violet zniknęła. Wymknęła się tylnymi
drzwiami; jedyny ślad, że kiedykolwiek tu była, stanowił zwitek
przemoczonych chusteczek jednorazowych na krześle i karta choroby na
biurku Charlotte. Pusta, nie licząc nazwiska i adresu wypisanych na górze
bibliotekarskim pismem panny Schiller: pani Violet O'Gorman, Olive
Street 916.
Wzięła kartę i stała tak, trzymając ją w dłoniach przez ponad minutę.
Potem zmięła ją w kulkę i wściekle cisnęła do kosza.
2

Tak jak w godzinach pracy usiłowała nie myśleć o Lewisie, tak


wieczorami próbowała zapomnieć o pracy. Nie do końca jej się to
udawało.
— Jesteś dziś niespokojna — stwierdził Lewis.
— Doprawdy?
— Czy mogę się łudzić, że to przez radość z mojego powrotu?
— Nie możesz.
— Ale cieszysz się, prawda?
— Oczywiście.
— Brakowało mi ciebie, Charley.
W jego głosie nie było przekory. Sprawiał wrażenie zmęczonego.
Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. Rzadko się
zdarzało, by dotknęła go pierwsza i z własnej inicjatywy. Była bardzo
dumna; to Lewis musiał być agresorem, wykonać pierwszy ruch.
Był mężczyzną tuż po czterdziestce, tak wysokim, smukłym i gibkim,
że nigdy nie mógł się zmieścić w zwyczajnym fotelu. Ten, w którym teraz
siedział, kupił sobie sam i podarował Charlotte. Fotel miał obicie z
czerwonej skóry i nijak nie pasował do szaro-limonkowego wystroju
salonu. Wyróżniał się, przykuwał uwagę. Pod nieobecność Lewisa ów
fotel był jego symbolem, dysharmonijną nutą w zacisznym pokoiku, tak
jak Lewis był dysharmonijną nutą w życiu Charlotte.
Wykręcił szyję, ściskając mocno jej dłoń między policzkiem a
ramieniem. Charlotte miała irracjonalne wrażenie, że dłoń utknęła w
szparze między dwoma głazami.
Przerwała ciszę. — Lewis?
— Tak, kochanie.
— Może jednak powinieneś spędzić ten pierwszy wieczór w domu z
Gwen...
— Nie mógłbym — odparł wprost. — Zmieńmy temat.
— Dobrze. Jak wycieczka?
— Długa i nudna, jak każda wycieczka bez ciebie. — Wybrał się
razem z dwoma innymi prawnikami na tygodniowy wypad na ryby w
góry Sierra Nevada. Coroczny, rutynowy wyjazd. Lewis nigdy za nimi
nie przepadał; brał w tym udział wyłącznie dlatego, że tego od niego
oczekiwano. Lewis lubił się podporządkowywać: jego bunt przeciwko
konwenansom miał czysto werbalny charakter.
— Cieszę się, że była nudna. Teraz przez kontrast wydam ci się
ekscytująca. — Powiedziała to lekko, poczuła jednak bolesne ukłucie, po
części gniew, a po części zazdrość. Chwile, które ze sobą dzielili, były
nieliczne i cenne. Mimo to Lewis roztrwonił cały ich tydzień na wypad na
ryby. Staję się zaborcza, pomyślała. Muszę się pilnować. Nie mogę mieć
nikogo na własność. Mam samochód, dom, ubrania — to mi powinno
wystarczyć. Ale to nie wystarczyło. Za kierownicą musiał siedzieć Lewis;
ubrania wybierała pod jego gust; dom zaś kupiła sześć tygodni po tym,
jak się poznali, choć nie wiedziała wtedy, dlaczego to zrobiła. Myślała
tylko o tym, że jej mieszkanie jest ciasne i nie zapewnia im
wystarczającej prywatności.
Z trzech stron dom otaczał wysoki kamienny mur. Z czwartej
rozpościerał się powalający widok na miasto i port. Siedząc w fotelu
Lewisa, można było wyjrzeć przez okno widokowe na rozpostartą daleko
w dole Salindę, zagmatwaną sieć świateł, która pokrywała wzgórze aż po
sam brzeg morza. Miasto było średnich rozmiarów, wystarczająco duże,
by zapewnić klientelę kilku drugorzędnym nocnym klubom, i
wystarczająco małe, by wieść o czyjejś wizycie w jednym z nich szybko
się rozeszła. Charlotte i Lewis nie chadzali razem ani do nocnych klubów,
ani nawet do kina. Spotykali się w jej domu — zamykał samochód w
garażu albo parkował go przecznicę dalej — albo jechali nocą na plażę, w
ciemności równie anonimowi co inni kochankowie na muskanym
wiatrem piasku.
— Lubię twoje włosy — rzekł Lewis, podnosząc głowę, by na nią
spojrzeć. — Są brązowe, po prostu brązowe. Nieczęsto się takie widuje.
Zwykle mają odcień czerwieni... Charley, ty mnie nawet nie słuchasz.
— Słucham. Powiedziałeś, że mam brązowe Włosy.
— Tak naprawdę chciałem powiedzieć, że cię kocham. Wszystko w
tobie jest takie, jak trzeba.
— To miło.
— Miło. — Zmarszczył czoło; jego czarne, krzaczaste brwi nadały
jego twarzy okrutny wyraz. — Charley, jesteś dzisiaj nie w sosie. Znów
powiedziałem albo zrobiłem coś nie tak. Albo wciąż jesteś zła o ten
wypad na ryby.
— Nie jestem zła. Myślę o czymś. O pacjentce, którą przyjęłam dziś
wieczorem.
— Opowiedz mi o niej.
— Nie mogę.
— Często to robisz, wbrew etyce zawodowej.
— Wiem... Lewis, chyba popełniłam błąd. — Stała przy oknie, na
przemian zaciskając i rozluźniając pięści. Gdzieś w tym mieście, w tym
chaosie czerwonych, żółtych i zielonych świateł było światło Violet —
przyćmione, upstrzone przez muchy światło pokoju na tyłach pensjonatu
przy Olive Street. I Gwen — było tam także światło Gwen, która czekała,
aż Lewis wróci do domu, cierpliwa i słodka jak zawsze, otoczona swoimi
owczarkami szkockimi, równie łagodnymi jak ona sama.
— Bylebyś tylko nikogo nie zabiła — odparł Lewis — wypisując złą
receptę.
— Takich błędów nie popełniam. Pomyliłam się w ocenie. Ta
dziewczyna... ta dziewczyna miała rację. Bałam się, nadal się boję. Ale to
śmieszny, trywialny strach w porównaniu z tym, co ona czuje...
Powiedziała też, że ja pewnie nigdy nie byłam zdesperowana. Nie byłam.
Nigdy nie miałam powodu.
Odwróciła się nagle, świadoma subtelnej zmiany, jaka zaszła w
atmosferze. Lewis zapalał papierosa. Po jego wyrazie twarzy poznała, że
czuł rozczarowanie i złość z powodu kierunku, w jakim potoczył się ten
wieczór. Ich pierwszy wspólny wieczór od tygodnia
— powinien być idealny, lecz nie był, a Lewis w milczeniu obarczał ją
za to winą, jak gdyby to przez nią nie mogli żyć razem, z dala od reszty
świata. Nigdy nie mogli być sami, pomimo kamiennego muru, który z
trzech stron otaczał jej dom. Z czwartej strony nic go nie chroniło, nie
osłaniało. Tędy zakradali się Violet i Gwen, i panna Schiller, a nawet ci
dwaj mężczyźni, z którymi Lewis wybrał się na ryby.
— Jestem dziś przygnębiona i kłótliwa, Lewis — powiedziała,
wzdychając. — Może lepiej będzie, jeśli wrócisz do domu.
— Może. — Zgasił papierosa w popielniczce z drzewa mirtowego,
którą przywiózł jej z północy. — Chociaż nie lubię, kiedy rozstawia się
mnie po kątach jak małego chłopca.
— Nie chciałam być niemiła, kochanie. Chodziło mi o to, że po-
kłócimy się, jeśli zostaniesz.
— Potrafisz być bardzo nadgorliwa. Boże, Charley, za kogo ty mnie
uważasz? Mam się wałęsać tu w pobliżu, najpierw każesz mi przyjść, a
potem każesz mi spływać. Grzmisz o jakiejś głupiej dziewczynie i jej
problemach, chociaż mamy sobie milion rzeczy do powiedzenia o nas
samych. — Wstał i złapał ją mocno za ramiona.
— Kogo tamto obchodzi, kogo, do cholery, tamto obchodzi? Charley,
nie rozmyśliłaś się, nadal mnie kochasz?
— Tak. Naturalnie.
— A kiedy trzymam cię w ramionach, odsuwasz się, jakbym
śmierdział.
— Och, Lewis, na litość boską — rzekła ostro, wyrywając się.
— Mówiłam już, że nie jestem dziś sobą. Wszystko wydaje mi się nie
takie, jak powinno.
Sposępniał. — Z powodu tej dziewczyny?
— Chyba od tego się zaczęło.
— Dlaczego?
— Wpadła w tarapaty. Odmówiłam jej pomocy.
— Dlaczego miałabyś jej pomagać? To pewnie zwyczajna dziwka,
która wpadła.
— Nie. To miła dziewczyna, wrażliwa i bardzo zagubiona.
— Miewałaś już takie pacjentki. Dlaczego ta cię tak bardzo martwi?
— Z naszego powodu, Lewis. Nie rozumiesz?...
— Nie.
— Jeśli będziemy dalej razem, jeśli zostaniemy kochankami, mogę
przez przypadek skończyć tak samo jak ona.
Parsknął ze wstrętem. — Teraz rozumiem. Z jakiegoś nadzwyczaj
dziwnego powodu utożsamiasz się z tą dziewczyną, a mnie z mężczyzną,
który wpakował ją w tarapaty, z bezdusznym, bestialskim samcem.
— Nie. — Spojrzała na niego, poszukując w jego twarzy jakie-
gokolwiek znaku, że ją zrozumiał. — Co byś zrobił, gdybym zaszła w
ciążę?
— Biorąc pod uwagę obecnie platoniczny charakter naszego związku,
to dość śmieszne.
— Tyle że wcale się nie śmiejesz. Co byś zrobił?
— Och, dajże spokój! Nie zaszłabyś w ciążę.
— To możliwe.
— Nie przy odpowiednim zabezpieczeniu.
Uśmiechnęła się z lekką goryczą. — Zabawna analogia. Kiedy
wykupujesz ubezpieczenie od trzęsienia ziemi, to znaczy, że jesteś
finansowo zabezpieczony przed trzęsieniem ziemi. Ale nie dostajesz
gwarancji, że trzęsienie ziemi się nie zdarzy. Poczucie bezpieczeństwa
jest złudne.
— A teraz trzęsienia ziemi. Boże, Charley, co w ciebie wstąpiło?
Robisz się przewrażliwiona.
— Doprawdy? — Odwróciła głowę. — Lepiej będzie, jak już
wyjdziesz.
— Z pewnością. Z pewnością.
Ruszył przez pokój w stronę drzwi, powoli, dając jej szansę, by
przywołała go z powrotem. Nie zrobiła tego. Stała przy oknie, póki nie
usłyszała, jak jego samochód wyjeżdża z garażu. Wściekły ryk silnika
sugerował, że Lewis wyładowuje złość na samochodzie.
Jego papieros wciąż się tlił. Wyniosła popielniczkę do kuchni i umyła,
poruszając się niezręcznie z powodu gniewu. Jej gniew nie był tak palący
i natychmiastowy jak gniew Lewisa; nie dało się go zaspokoić, żyłując
silnik albo łamiąc kij do golfa. Gniew Charlotte
był powolny i zimny; pełznął stopniowo przez jej ciało, osłabiając
nerwy, sprawiając, że niemal nie mogła się ruszyć ani odezwać.
Myślała o tym wszystkim, co powinna była powiedzieć. Potem po
cichu powiedziała to na głos, szukając nowych słów i przycinając je, póki
nie stały się równie ostre i eleganckie jak diamenty. Rzadko pozwalała
sobie na tę dziecinną satysfakcję.
Zerknęła na zegar. Wpół do dziesiątej. Lewis był już pewnie w domu,
wymyślając kłamstwo dla Gwen. Panna Schiller układała włosy i
rozmawiała z kotem, być może nawet opowiadała mu o Violet: „Dzisiaj
do gabinetu przyszła zła dziewucha, szczyt bezczelności, i domagała się,
żeby pani doktor pozbyła się jej dziecka — och, co to się wyprawia na
tym świecie! Co to za ludzie po nim chodzą!"
Tak, co to się wyprawia. Charlotte poczuła ukłucie żalu. Powinnam
była jej pomóc, pomyślała. Chciałam coś dla niej zrobić, ale wyszła.
Stała przy oknie, to zginając, to rozprostowując palce. Głęboka, szara
mgła zalegała ponad dachami dalekich domów, nadając im kształty
rodem ze snu. Pod jednym z tych dachów siedziała Violet, zamartwiając
się przez całą noc, bez przyjaciół, bez centa przy duszy, myśląc o śmierci.
Olive Street 916. Adres utknął w jej głowie, tak jak ból i przerażenie
dziewczyny utknęły jej w gardle.
Zdecydowanym ruchem Charlotte odwróciła się od okna i ruszyła do
szafy w korytarzu po swój płaszcz i kapelusz.
3

Olive Street ciągnęła się przez miasto z północy na południe. Na


jednym jej końcu stał okazały hotel, w którym za dwadzieścia dolarów za
noc wynajmowano pokoje z widokiem na ocean, na drugim zaś młyn.
Pośrodku, gdzie swego czasu leżało ekskluzywne przedmieście,
pretensjonalne, stare, dwupiętrowe domy w wiktoriańskim stylu
stopniowo zmieniały się w slumsy i pustoszały. Slumsy parły przed siebie
niczym armia szarańczy niszcząca wszystko, co znalazło się na jej
drodze. Na tym pustkowiu z betonu nie rosło już nic oprócz ludzi. Coraz
więcej i więcej ludzi, białych i czarnych, Meksykan, Chińczyków,
Włochów. Trzymali się kurczowo życia i mnożyli. Pracowali w dokach
albo składach towarowych; byli ogrodnikami, pomocnikami kelnerów,
sprzątaczkami, bukmacherami; przyjmowali pranie i lokatorów;
sprzedawali tamale, zieloną herbatę, religię, petardy, używane meble,
pamiątki, krzewy różane i srebrną meksykańską biżuterię.
Na Olive Street nigdy nie panowała pustka ani cisza. W
przeciwieństwie do dzielnic zamieszkanych przez klasę średnią tu nie
było godzin pracy i odpoczynku. Ulica żyła cały dzień i całą noc. Po
zmroku toczyły się bójki, grano w kości, słychać było policyjne syreny i
wzajemne oskarżenia.
Charlotte dobrze znała tę okolicę. Z tego samego kwartału pochodziło
dwóch jej pacjentów. Choć nie obawiała się wizyty na Olive Street, na
wszelki wypadek zamknęła buicka i zdjęła korek chłodnicy, umocowany
przez mechanika tak, by mogła to zrobić sama. (Straciła dwa, zanim się
zorientowała, że nie można zmienić ludzi w godnych zaufania, tylko im
ufając. Lepiej ich nie kusić).
Numer 916 był reliktem. Zbudowany tak, by wytrzymać próbę czasu,
przetrwał uparcie sześćdziesiąt lat, silne trzęsienie ziemi oraz cały szereg
właścicieli i lokatorów.
Obecnym właścicielem, zgodnie z prymitywnym szyldem na prawym
frontowym oknie, był Clarence G. Voss. Szyld głosił: CLARENCE G.
VOSS, FRENOLOGIA I CHIROMANCJA. ŚWIEŻO CIĘTE KWIATY
NA SPRZEDAŻ. LEKCJE GRY NA PIANINIE.
Wewnątrz domu ktoś grał, nie na pianinie, lecz na harmonijce,
ostentacyjnie fałszując. Starszawy Włoch kiwał się na werandzie, mocno
przyciskając dłonie do uszu.
Charlotte skinęła głową i rzekła: — Dobry wieczór.
Opuścił dłonie, łypiąc spode łba. — Co takiego?
— Powiedziałam: dobry wieczór.
— Chłodny i hałaśliwy.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, czy pani Violet O'Gorman jest
teraz w domu?
— Nie zwracam uwagi na innych ludzi.
Przycisnął dłonie do uszu i powrócił do swojego świata ciszy. Nie
odrywał jednak wzroku od Charlotte, jakby istniała znikoma szansa, że
kobieta zrobi coś ciekawego.
Charlotte wcisnęła dzwonek do drzwi.
— Nie działa — rzucił Włoch.
— Dzięki.
— Tutaj nikt nie zawraca sobie głowy naprawami.
— Chyba tylko się zaciął.
— Wcale nie.
Dzwonek się jednak zaciął. Naprawiła go w trzy sekundy za pomocą
spinki do włosów, podczas gdy Włoch przyglądał jej się z niechętną
aprobatą.
Na dźwięk dzwonka harmonijka wewnątrz domu umilkła gwałtownie.
Drzwi otworzył niski mężczyzna w średnim wieku, z czerwoną
czapką baseballową naciągniętą głęboko na czoło, spod której wystawały
mu uszy, niezwykłe, blade jak wosk i olbrzymie. Jego podbródek i nos
były drobne i ostre, oczy przypominały dwa czarne
groszki. Charlotte dostrzegła zarys harmonijki w kieszeni jego
hawajskiej koszuli.
Charlotte nie uśmiechnęła się, nie próbowała nawet przybrać miłego
wyrazu twarzy. Był jednym z tych mężczyzn, którzy w uśmiechu obcej
kobiety natychmiast widzieli zaproszenie do nawiązania bliższych
stosunków; obrażał się zapewne równie łatwo, co pozwalał sobie na
poufałość.
— Szukam Violet O'Gorman. Zastałam ją?
— Nie wiem. — Jak na jego posturę, miał zdumiewająco głęboki,
donośny głos. —A kto o nią pyta?
— Ja.
— Jasne, jasne, to wiem, ale kogo mam zapowiedzieć?
— Panna Keating.
— Keating. Proszę wejść, sprawdzę, czy Violet jest w domu.
Weszła do środka, nie okazując wahania, które czuła. Mężczyzna
kopnięciem zamknął drzwi. Powietrze w korytarzu pachniało kwaśno. W
świetle staroświeckiego żyrandola z paciorków Charlotte dostrzegła, że
linoleum na podłodze jest brudne i popękane ze starości. Kąty porastał
kurz podobny do pleśni, a popękana farba na stolarce przypominała skórę
aligatora. Mężczyzna stał z dłońmi w kieszeniach, mrużąc oczy. — Po co
chce się pani widzieć z Violet?
— W osobistej sprawie.
— Nazywam się Voss. Jestem jej przybranym wujem.
— Tak myślałam.
— Violet i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Świetna z niej
dziewczyna, proszę mi wierzyć. Niechby tylko ktoś ją skrzywdził,
własnoręcznie bym go udusił...
— Spieszy mi się — wtrąciła.
Zawahał się, po czym nagle obrócił na pięcie i pobiegł na górę, szybko
i zręcznie jak kot.
Zapaliwszy papierosa, Charlotte zaczęła się zastanawiać, czy
postąpiła rozsądnie, podając Vossowi swoje nazwisko.
Nie bała się go, lecz ten dom budził jej niepokój. Panowała w nim
atmosfera bliskiej upadku rezygnacji, jakby zdarzyło się tu tak wiele
złego, że nikt już by niczego nowego nie zauważył.
Słyszała, jak Voss szepcze na piętrze. O czym tu szeptać, zastanawiała
się. Violet albo jest w domu, albo nie, po co te tajemnice.
Ale szept nie milknął, a sufit zaskrzypiał delikatnie pod ciężarem
ostrożnie stawianych stóp. Charlotte podniosła wzrok i ujrzała twarz
zerkającą na nią spomiędzy szczebli balustrady. Twarz skryła się w cieniu
tak szybko, że Charlotte nie miała nawet pewności, czy należała do
mężczyzny, czy do kobiety. Zdążyła jedynie odnieść wrażenie, że była
młoda, i zapamiętać płaski, garbaty nos, jakby złamany.
— Panie Voss! — zawołała wtedy ostro.
Voss zjawił się u szczytu schodów. — Violet nie ma w domu. Musiała
pójść do kina czy gdzieś.
— Proszę jej przekazać, że tu byłam i że zadzwonię do niej wcześnie
rano.
Zszedł wolno po schodach, sunąc palcem wskazującym po wzorze na
poręczy. — Oczywiście, gdybym wiedział, co panią sprowadza, może
zdołałbym jakoś pani pomóc. Mam sporo życiowego doświadczenia.
— Dziękuję, nie potrzebuję pomocy. — Otworzyła drzwi. — Do-
branoc.
— Dobranoc.
Wciągnęła chłodne, rześkie powietrze, czując tak przytłaczającą i
irracjonalną ulgę, że lekko zatrzęsły się jej kolana. Była zła na siebie, że
za bardzo dała się ponieść wyobraźni. Dom mógł być stary i zapuszczony,
nawet jeśli nie stanowił miejsca zbrodni. A Voss, choć sprawiał wrażenie
podejrzanego typka, mógł wieść całkiem przyzwoite życie.
Przeszła przez słabo oświetloną ulicę w stronę samochodu. Stary
Włoch, z którym rozmawiała na werandzie, siedział na krawężniku,
niewidoczny z domu, i jadł chipsy ziemniaczane z celofanowej torby.
Obserwował w milczeniu, jak Charlotte wyciąga korek chłodnicy z
torebki i wkłada go na miejsce, po czym powiedział: — Voss to szuja.
— Doprawdy?
— Widzę po samochodzie, że pani jest lekarzem, co?
— No tak.
— Vossowi nie trzeba lekarza, tylko grabarza — stwierdził posępnie
Włoch. — I to na gwałt.
Charlotte przekręciła kluczyk w drzwiczkach od strony kierowcy
Staruszek wstał nagle, rozsypując chipsy do rynsztoka. — Niech pani
zaczeka. Mógłbym się z panią zabrać kawałek.
— Dlaczego?
— Nigdzie indziej się nie wybieram.
— To nieszczególnie dobry powód.
Przydreptał czarno-biały kundel i bez pośpiechu zaczął wyjadać
chipsy jeden za drugim. Starzec schylił się i pogłaskał go po przy-
kurzonym grzbiecie. — Mam dobry powód. Chce się pani czegoś do-
wiedzieć o Violet, prawda?
— Tak.
— W takim razie... Tu nie możemy rozmawiać. Voss patrzy.
Nienawidzi mnie, obaj się szczerze nienawidzimy.
Charlotte otworzyła drugie drzwiczki. Starzec wgramolił się do
samochodu, z westchnieniem satysfakcji przesuwając dłonią po ta-
picerowanym siedzeniu. — To się nazywa życie, tak jest, właśnie tu
powinienem siedzieć, jak gruba ryba. I siedziałbym, gdybym przed laty
nie dorobił się wrzodu. Trawiennego wrzodu, tak mówi mój lekarz.
Czasem cierpię —jak ja cierpię! Teraz czuję się dobrze. Nazywam się
Tidolliani, nawiasem mówiąc. Mówią na mnie Tiddles.
— A ja nazywam się Keating.
— Wiem. Słyszałem, jak się pani przedstawiała Vossowi. Pod-
słuchiwałem pod oknem.
— Dlaczego?
Wyglądał na zaskoczonego. — Dlaczego? Lubię wiedzieć, co po-
rabiają moi wrogowie, żebym mógł ich przechytrzyć.
Charlotte ruszyła. Podejrzewała, że starzec, Tiddles, nie był całkiem
przy zdrowych zmysłach, sprawiał jednak wrażenie nieszkodliwego.
Poza tym ujął w słowa uczucia, które sama żywiła do Vossa. (Pomyślała,
jak wściekły byłby Lewis, gdyby się kiedykolwiek o tym dowiedział.
Zawsze próbował wymóc na niej obietnicę, że nigdy nie zabierze żadnego
autostopowicza, i nawet kupił jej
broń, by woziła ją w schowku. Choć jego troska sprawiała Charlotte
przyjemność, odmówiła przyjęcia tego podarunku).
— Może się pani teraz zatrzymać gdziekolwiek — powiedział
Tiddles.
Skręciła w następną boczną ulicę i zaparkowała. — To gdzie jest
Violet? — zapytała ostro.
— Nie wiem, ale Voss wie. Wiedział, że nie ma jej w pokoju. Dwie
godziny temu sam ją gdzieś wywiózł samochodem, on i jeszcze ten drugi
facet, jeden z nowych lokatorów.
— Wywiózł?
— No, wyglądało na to, że wcale nie chciała jechać. Ten drugi
prowadził samochód, stare, niebieskie coupe na tablicach z innego stanu.
— Miała ze sobą walizkę?
— Nie. Pojechali razem, a niedługo potem Voss i lokator wrócili.
Voss miał ze sobą dwie butelki muszkatelu, a nie zaproponował mi nawet
kieliszeczka. Jakby mi na tym zależało — dodał z goryczą. — Jakby mi
zależało...
— Violet nie wróciła później?
— Nie. Może nigdy nie wróci.
— Dlaczego tak pan mówi? Oczywiście, że wróci — rzekła sta-
nowczo Charlotte. — A kiedy wróci, proszę jej powiedzieć, że zadzwonię
do niej rano. Na wypadek gdyby Voss zapomniał przekazać.
— Nie zapomni, ale nie przekaże. — Łypnął na nią przebiegle
kącikiem oka. — Pewnie myśli pani, że przesadzam, bo go nienawidzę,
co? Błąd! Nie przesadzam! To nędzny złodziej, a jego miejsce jest w
więzieniu. Jak sobie pomyślę, kogo w dzisiejszych czasach wsadzają za
kratki, a tu taki Voss grasuje po ulicach! Mój znajomy popełnił
morderstwo. Przeszłość miał tak nieskazitelną, że można by z niej jeść,
nigdy nawet nie wpakował kulki w automat telefoniczny, ale wlepili mu
dożywocie. Powinni byli go puścić. Dostał nauczkę, nigdy więcej by tego
nie zrobił. Poza tym nikogo więcej nie chciał zabijać, tylko tę swoją żonę.
Miła paniusia, ale grała mu na nerwach. A taki typ jak Voss za forsę
posunąłby się do wszystkiego,
byle było dość podłe, małostkowe, okropne i nikczemne. Tak. Tak,
jemu się nawet wydaje, że umie grać na pianinie i harmonijce! Starzec
odurzał się własnymi słowami i nienawiścią.
— Zawiozę już pana do domu — powiedziała Charlotte.
— W porządku — odparł, wzdychając. — W porządku.
— To miło z pańskiej strony, że zadał pan sobie tyle trudu.
— Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie.
Wysiadł na rogu w pobliżu domu Vossa. Choć wydawał się zmę-
czony, najwyraźniej te drobne knowania przeciwko właścicielowi
pensjonatu sprawiły mu przyjemność.
— Voss — odezwał się — Voss dobrze się zastanowi, zanim znów
przyjdzie z dwiema butelkami muszkatelu i nawet nie zaproponuje mi
kieliszeczka.
— Dziękuję za pomoc. Dobranoc, panie...
Rozłożył dłonie. — To takie trudne nazwisko. Proszę mi mówić
Tiddles, jak inni.
— Dobranoc, panie Tiddles.
— Zaczekam na Violet.
Powlókł się ulicą, z głową pochyloną dla osłony przed wiatrem.
Przez całą drogę myślała o starcu. Był zniedołężniały. Przy życiu
trzymała go jedynie nienawiść do Vossa.
Odstawiła samochód do garażu, zadowolona, że już wróciła. Widok
jej radosnego domu z dużymi oknami od razu podniósł ją na duchu. To
niemądre, że tak się smuciłam i martwiłam o Violet, pomyślała. Jutro do
niej zadzwonię, jakoś jej pomogę. Staruszek pewnie przesadzał, kiedy
mówił o tym Vossie...
Uniosła rękę, chcąc opuścić drzwi garażowe, kiedy spadł na nią cios.
Nie zdążyła się uchylić ani nawet uświadomić sobie, że ktoś uderzył ją w
głowę.
Upadła sztywno niczym ścięte drzewo.
4

We śnie jechała długim, szarym autobusem z Lewisem, Vossem,


Violet i starym Tiddlesem. Pozostali kłócili się zażarcie, a Charlotte
usiłowała ich uspokoić, przemówić im do rozsądku. Lecz z jej ust padały
zupełnie nie te słowa:
„Musicie się uspokoić i się zwymiotować. Musicie przerwać ten
sztuczny trądzik i poród. Zadzwonię na policję i wtedy wszyscy
dostaniecie raka. Zatrzymać autobus, mówię, zatrzymać ropę!"
Gdy odzyskała przytomność, leżała na tapczanie w swoim własnym
salonie. Lewis klęczał obok, nalegając, by pociągnęła łyk szkockiej z
butelki, którą trzymał tuż przy jej nosie, jak gdyby same opary miały
podobne właściwości lecznicze co sole trzeźwiące.
Skrzywiła się i odepchnęła butelkę. — Nie... nie...
— Charley... Kochanie, ale dobrze się czujesz?
— Tak. — W jednym miejscu z boku głowy czuła ból, nie miała
jednak opuchlizny ani uszkodzonej skóry; upięte warkocze złagodziły
cios.
— Znalazłem cię nieprzytomną na podjeździe. Charley, w kółko ci
powtarzam, że się przepracowujesz.
Usiadła, czując zawroty i mdłości. — Ktoś mnie uderzył —
stwierdziła z zaskoczeniem. — W głowę.
— Połóż się, kochanie.
— Nie...
— Uderzyłaś się w głowę, kiedy upadłaś.
— Nie. Ktoś... gdzie moja torebka?
— Torebka? Nie wiem.
— Nie znalazłeś jej?
— Wcale jej nie szukałem, naturalnie — odparł Lewis, marszcząc
czoło. — Wróciłem, żeby przeprosić za swoją drażliwość, i znalazłem cię
na podjeździe...
— Lewis, przynieś mi lepiej latarkę.
— Po co?
— Chcę sprawdzić, czy moja torebka tam nie została.
— Nie powinnaś się ruszać. Ja pójdę i rzucę okiem.
— Nie, sama to zrobię.
— Musisz być taka cholernie samodzielna? Nie mogę niczego dla
ciebie zrobić? Do diabła, Charley...
Na jej twarzy malowało się zdecydowanie i upór. Lewis znalazł
latarkę w kuchennej szufladzie, po czym wyszli razem na zewnątrz, żeby
poszukać torebki. Nigdzie nie było po niej śladu.
— Ile miałaś w niej pieniędzy? — zapytał Lewis.
— Około czterdziestu dolarów.
— Musisz to zgłosić na policję.
— Rano. — Nie pokazała mu, co zauważyła przed garażem, w
miejscu gdzie upadła. Była to odrobina mokrego piasku. Charlotte nie
odwiedzała plaży od miesiąca, a piasek żadnym sposobem nie mógł się tu
znaleźć przez przypadek. Mokry piasek upchnięty w pończosze albo
skarpecie, uznała. Zgrabna pałka domowej roboty, tyle że czasem
zostawia ślad.
Kiedy wrócili do środka, Lewis zaryglował drzwi. — Jako prawnik
radzę, żebyś zadzwoniła na policję. Napad z bronią w ręku to poważna
sprawa.
— Nie mogę, nie dzisiaj. Przyjadą i zaczną zadawać pytania, a ja nie
czuję się na siłach, żeby na nie odpowiadać.
Ulżyło jej, że torebka została skradziona. Ostatnio w sąsiedztwie
miała miejsce seria drobnych rabunków. Charlotte chciała wierzyć, że to
kolejny, że mężczyzny, który ją napadł, nic nie łączy ani z Vossem, ani z
Violet, ani z twarzą między szczeblami balustrady, jej wizyta na Olive
Street zbiegła się zaś z napadem przez czysty przypadek.
Lewis przyglądał się jej ostro. — A tak w ogóle co robiłaś na
podjeździe? Wydawało mi się, że wybierałaś się do łóżka, kiedy wy-
chodziłem.
— Musiałam pojechać z wizytą do pacjenta.
— Nagły wypadek?
— Tak sądzę.
— Coś przede mną ukrywasz.
— Lewis, nie mogę z tobą omawiać spraw moich pacjentów.
— Nie wierzę, że chodziło o pacjenta.
— Włoch, około osiemdziesiątki. — Nie do końca mijała się z
prawdą; na swój sposób Tiddles był pacjentem. Okłamywanie Lewisa,
nawet odrobinę, sprawiało Charlotte ból, lecz czasem musiała to robić z
powodu jego skrajnych reakcji na prawdę. Potępiłby jej wizytę u Violet.
Lewis miał staroświeckie poglądy w kwestii kobiet. Gwen na swój
sposób odpowiadała jego wyobrażeniom o ideale: uwielbiała swój dom,
dbała o niego pedantycznie, jej psy były czyste i posłuszne, a ogród
schludny, pachnący. Mimo to Lewis nigdy nie spędzał czasu w domu, by
się tym wszystkim nacieszyć. Gwen nudziła go śmiertelnie, podczas gdy
Charlotte bardzo często potrafiła nim wstrząsnąć. Świadomość, że
kobieta może być tak emocjonalnie i fizycznie niezależna jak Charlotte,
stanowiła cios dla jego męskiej dumy. Była kompetentnym lekarzem i
żyła wygodnie. Patrzyła niewzruszona na najbardziej wstrząsające zgony
i schorzenia; jeździła samotnie przez najniebezpieczniejsze dzielnice
miasta, zabierając autostopowiczów, kiedy tylko miała na to ochotę, z
ciekawości lub z litości; składała wizyty w domach, gdzie dzieci spały w
piątkę na materacu rozciągniętym na podłodze. Zdaniem Lewisa podobne
zajęcia powinny pozostawać w wyłącznej domenie mężczyzn. Choć ko-
bieta mogła być lekarzem, jej praktyka zawodowa powinna się
ograniczać do ludzi z określonych kręgów społecznych, z dochodem w
określonym przedziale. Nigdy nie zdołałby zrozumieć, że pochodziła z
innego środowiska niż on. Zarówno jej usposobienie, jak i praktyka
sprawiły, że była wprost stworzona do pracy, którą wykonywała. Lubiła
mieć styczność z ludźmi ze wszystkich grup społecznych i odnosiła się do
nich z bezosobową swobodą, za to bez śladu jakiejkolwiek
pretensjonalności.
— Nie powinnaś być sama przez resztę nocy — oświadczył Lewis. —
Zadzwoń do panny Schiller i poproś, żeby przyjechała.
— Och, nie! Już śpi.
— Może wstać. Bądź rozsądna, Charley.
— Przez całą noc będzie robić z tego aferę.
— Trudno.
— Dobrze, Lewis. Zadzwonię do niej — rzekła ze znużeniem. Panna
Schiller przyjechała taksówką pięć minut po tym, jak
Lewis wyszedł.
Chwiała się pod ciężarem walizki wielkości kufra. Twarz lśniła jej od
kremu na noc, ze zwisającego na karku koka sterczały zaś stalowe druty
do robótek ręcznych. Panna Schiller była też szalenie podekscytowana.
— Coś takiego! — powtarzała w kółko. — No coś takiego!
W gronie przyjaciół panny Schiller ciągle się coś działo — ktoś się
zaręczył, ktoś zachorował, stracił pracę, wyszedł za mąż, rozwiódł się, nic
nadzwyczajnego. Ale nie zdarzało się codziennie, że ktoś, kogo znała,
został uderzony w głowę przez włamywacza, a potem porzucony, by
umrzeć w środku nocy.
Rozmiar i waga obrażeń, jakie odniosła Charlotte, trochę ją roz-
czarowały. Po bezwzględnym włamywaczu, który zaatakował bezbronną
kobietę i zostawił ją na pewną śmierć, człowiek mógłby się spodziewać
co najmniej guza. A tu ani guza, ani choćby jednej kropli krwi. Panna
Schiller przełknęła rozczarowanie i przypomniała Charlotte, że złoczyńca
zwykle powraca na miejsce swej zbrodni. Jej ton dawał wyraźnie do
zrozumienia, że ten konkretny napastnik niemal na pewno będzie się
kręcił w pobliżu przez resztę nocy, by dokończyć dzieła.
— Nigdy nic nie wiadomo — stwierdziła. — Może właśnie teraz
obserwuje nas przez okno.
— W takim razie musiałby mieć rentgen w oczach. Rolety są
zaciągnięte.
— Nigdy nie przepadałam za weneckimi roletami — oznajmiła
stanowczo panna Schiller. — Jestem pewna, że przez te szpary wszystko
widać.
Odrzuciła propozycję Charlotte, by spała w pokoju gościnnym.
Zgasiwszy światło, zajęła pozycję na kanapie. Z tego miejsca widziała
wszystkie okna, a wszystkie okna widziały ją.
Wyciągnęła druty z koka i położyła na stoliku kawowym, w zasięgu
ręki. Druty nie miały służyć do dziergania, jak sądziła Charlotte, lecz do
obrony. Zaś w wielkiej walizce u stóp panny Schiller znajdowały się jej
co wartościowsze rzeczy.
(Skoro w mieście grasował jeden włamywacz, istniało spore
prawdopodobieństwo, że znajdzie się i drugi, a panna Schiller nie
zamierzała ryzykować).
Panna Schiller nie zmrużyła tej nocy oka, lecz nie mogła narzekać na
brak ekscytujących wrażeń. Sprawdzała hałasy, badała cienie,
patrolowała dom i doznawała częstych uderzeń gorąca, które wymagały
zastosowania dawki zimnej wody z lodówki. Co dziesięć czy piętnaście
minut zakradała się do pokoju Charlotte, by zapytać ją, czy śpi, i
zapewnić, że wszystko jest w porządku, przynajmniej na razie.
Słuchanie, jak panna Schiller krąży po domu, było gorsze niż tuzin
cieknących kranów albo dwa kocury walczące pod oknem. Charlotte
zasnęła wreszcie nad ranem, snując gorzkie myśli na temat Lewisa i
panny Schiller.
5

Po śniadaniu Charlotte podwiozła pannę Schiller wraz z tą jej walizką


do gabinetu, a następnie pojechała do szpitala Mercywood na poranny
dyżur. Brak snu nigdy jej nie dokuczał. Wchodząc do szpitala przez
ciężkie wahadłowe drzwi, wyglądała świeżo i energicznie.
W budce telefonicznej na korytarzu piętro niżej znalazła i wykręciła
numer Vossa. Choć usłyszała, jak ktoś po drugiej stronie podnosi
słuchawkę, nikt się nie odezwał.
— Halo. Halo. Czy to numer 2-8593?
— Tak. — To nie był głos Vossa, tylko wysoki, drżący głos kogoś
bardzo starego i bardzo wystraszonego. — Violet? Violet?
— Nie. Chciałam właśnie z nią rozmawiać.
— Wyjechała.
— Wyjechała dokąd?
Ale rozmówca przerwał połączenie. Zniecierpliwiona Charlotte
odłożyła słuchawkę. Do diabła z tą dziewczyną, pomyślała, już i tak
zmarnowałam przez nią czas. Mam dużo do zrobienia.
Wpół do jedenastej skończyła obchód. Kiedy wróciła do swojego
gabinetu, odkryła, że pod jej nieobecność panna Schiller nic nie zrobiła;
nawet nie otworzyła korespondencji. Najwyraźniej spędziła poranek,
obdzwaniając każdego ze swoich przyjaciół i opowiadając im o
wszystkim, co się stało zeszłej nocy, i prawdopodobnie o paru rzeczach,
które nie miały miejsca.
Rumieniąc się pod spojrzeniem Charlotte, panna Schiller wzięła do
ręki terminarz wizyt.
— O drugiej przychodzi chłopiec Wheelerów — powiedziała. — Jego
matka mówi, że nie zdał według niej dlatego, że tak bardzo krępują go
kurzajki. Chce, by je pani usunęła.
Charlotte parsknęła wymijająco. Jedynym problemem małego
Wheelera była jego rozhisteryzowana matka.
— Och, dzwoniła też pani Ballard. W nocy miała jeden z tych swoich
napadów palpitacji i chce, żeby zajrzała pani do niej dziś po południu,
jeszcze przed godzinami przyjęć.
— Proszę do niej oddzwonić i przekazać, że nie wyrobię się wcześniej
niż o piątej trzydzieści lub szóstej.
— Powiedziałam jej, że ma pani dziś pełne obłożenie i że nie czuje się
pani najlepiej.
— Czuję się wyśmienicie — odparła Charlotte. — I proszę Boga, by
zapomniała pani o minionej nocy.
Panna Schiller była urażona. — No cóż. No cóż. Doprawdy.
— Ma pani listę tych wizyt domowych, które muszę złożyć przed
lunchem?
— Proszę bardzo.
Charlotte przejrzała listę. Same kobiety. Większość jej pacjentów
stanowiły kobiety i dzieci, co ją irytowało, jako że chciała prowadzić
bardziej ogólną praktykę lekarską. — Na końcu zajrzę do pani Connelly.
W razie czego proszę się ze mną tam kontaktować.
— Tak, pani doktor.
— Później muszę pojechać do ratusza i zgłosić kradzież torebki.
— Mogłaby ją pani zgłosić telefonicznie, z gabinetu.
— Wtedy wyślą do mnie policjanta.
— Och. To nie wyglądałoby najlepiej, prawda?
— Nieszczególnie.
— W takim razie będę już dzwonić do pani Ballard. Urocza z niej
osoba, prawda?
— Tak.
— Naprawdę urocza, tak sądzę...
Charlotte rzuciła jej ostre spojrzenie. Czy to możliwe, żeby panna
Schiller wiedziała?... Nie, oczywiście, że nie. Po prostu trajkotała sobie,
jak zwykle. Dla panny Schiller pani Ballard była stałą pa-
cjentką, której mąż płacił rachunki niezwłocznie i osobiście, a czasem
wpadał do gabinetu, żeby porozmawiać z panią doktor o stanie zdrowia
swojej żony. Leczenie Gwen stawało się dla niej coraz trudniejsze do
zniesienia. Nie miała jednak wyjścia; nie mogła się od tego wykręcić.
Charlotte kilkakrotnie sugerowała Gwen, by skonsultowała się z innym
lekarzem, specjalistą od nerwów, lecz ta odpowiadała ze słodką
nieustępliwością: — Och, nie, doktor Keating, ufam pani bezgranicznie!
Nie pojadę tam, uznała Charlotte. Poślę kogoś innego — Parslowa lub
Jamesa... Nie chcę tam jechać.
Kiedy w drodze do wyjścia z budynku minęła wiszące na korytarzu
lustro, dostrzegła, że jest blada i wymizerowana; na jej twarzy powoli
zaczynało malować się napięcie — lecz nie minionej nocy, a
nadchodzącego popołudnia.
Komenda policji mieściła się na tyłach ratusza.
Charlotte znała z widzenia oficera, który dyżurował za biurkiem,
mężczyznę nazwiskiem Quincy. Jego żona od kilku tygodni leżała w
Mercywood na wyciągu ortopedycznym. Charlotte często spotykała go na
korytarzu, bezradnego i zaniedbanego. W mundurze, za swoim biurkiem
wydawał się większy, jego ton był zaś szorstki i oficjalny.
Upomniał Charlotte za zwlekanie ze zgłoszeniem kradzieży.
— Może zgarnęlibyśmy go już zeszłej nocy — rzekł, marszcząc czoło.
— Może. Wątpię jednak, żeby kręcił się po okolicy.
— Nie można oczekiwać ochrony, jeżeli nie współpracuje się z
policją. Ludzie mogliby przynajmniej zgłaszać takie sprawy na czas. —
Nerwowo postukał ołówkiem o kłykcie, jakby żałował, że nie należą do
niej. — Mówi pani, że zamykała pani drzwi od garażu, kiedy napastnik
uderzył panią od tyłu i zbiegł z pani torebką.
— Tak. Jak pan widzi, nie stało mi się nic poważnego.
— Tak czy siak, to napad. Widziała pani broń?
— Nie, ale sądzę, że użył pałki z mokrym piaskiem. Ponownie
zmarszczył brwi. — To amatorska dedukcja, co?
— No tak.
— To lepiej zaznaczę „broń nieznana". A jak wyglądała pani torebka?
— Brązowa, z jaszczurczej skóry, ze złotym zapięciem. — Opisała
zawartość i wyceniła łączną stratę na siedemdziesiąt pięć dolarów.
— Kiedy następnym razem spotka panią coś podobnego, proszę
natychmiast zadzwonić na policję, panno... — zajrzał do raportu — panno
Keating. Czyja gdzieś już pani nie spotkałem?
— W szpitalu.
— Och. Och, tak. Pani jest pielęgniarką?
— Lekarzem.
— Lekarzem. — Skrzywił się z goryczą. — Ostatnio spotkałem tylu
lekarzy, że powinienem ich z miejsca rozpoznawać. Moja żona...
— Tak, wiem o niej. Wiele przeszła.
— Bardzo wiele.
— Operacje kości są skomplikowane, ale powinna wkrótce wyjść ze
szpitala.
— Ja... — Jej współczucie trochę go oszołomiło. Zupełnie jakby
zamierzał wygłosić mowę przeciwko lekarzom, chorobom i rachunkom
za leczenie i dziwnym trafem przegapił właściwy moment. — Hm... No
cóż, skontaktuję się z panią, jeśli na coś trafimy.
Wyszła, stukając energicznie obcasami o marmurowe płytki.
Wszystko w tym budynku było z marmuru, żelaza albo kamienia;
twardych, chłodnych materiałów, które symbolizowały twardą, chłodną
sprawiedliwość.
Na końcu korytarza stał starszy mężczyzna, na wpół ukryty za filarem,
jak gdyby nie był pewien, czy wejść głębiej, czy też popędzić z powrotem
na zewnątrz. Z kieszeni płaszcza wyciągnął chustkę i otarłszy twarz,
ukrył się za filarem, tak że widać było jedynie skrawek jego rękawa.
— Tiddles? — odezwała się Charlotte.
Starzec wbił w nią wzrok, pobladły z zaskoczenia.
— Co pan tu robi, panie Tiddles?
— Nic.
— Chyba nie został pan aresztowany?
— Nie!... nie... — Jeszcze raz wytarłszy twarz, schował chustkę do
kieszeni na piersi, pozwalając, by jej róg wystawał szykownie. Miał na
sobie nowy zielony garnitur i do tego muszkę. Uczesał się i ogolił.
Garnitur był na niego za duży — rękawy dotykały kłykci, a mankiety
spodni szorowały o podłogę — a Tiddles wciąż nerwowo dotykał muszki,
jakby się upewniał, że wciąż tam jest, że nie odpadła ani nie została
skradziona. Roztaczał woń olejku pimentowego, wina i kulek na mole.
— Ależ się pan wystroił.
— Dobrze wyglądam?
— W sam raz.
— Żeby przyjść na posterunek policji, trzeba dobrze wyglądać.
Inaczej... cóż... — Jego ramiona poruszyły się wymownie pod fałdami
podszycia. — Pożyczyłem garnitur od znajomego, musiał go kupić w
zeszłym roku, żeby pójść na wesele z klasą. Na posterunku policji trzeba
wyglądać przyzwoicie. Policjanci za mną nie przepadają. Zgarnęli mnie
parę razy, nic poważnego, narobiłem trochę hałasu albo wypiłem o
jednego za dużo. Mimo to... Mimo to mają mi za złe to i owo. — Spojrzał
na nią z niepokojem. — Ta muszka jest dla mnie chyba zbyt
młodzieżowa.
— Skądże znowu.
— Ludzi ocenia się po stroju. Jeśli człowiek wygląda jak łazę-ga, to go
traktują jak łazęgę. Nie uwierzą w nic, co mówi.
— A o czym zamierza im pan powiedzieć?
— O Violet — odparł. — O tym, jak ją zamordowali.
— Dlaczego tak pan myśli?
— Nie wróciła do domu. A Voss jest zdenerwowany. Kłębek nerwów
z niego.
— Rozumiem.
— A dziś rano powiedział, że lepiej by było, gdybym się wyniósł, bo
nie zamierza już wynajmować pokojów. Proszę mi wierzyć, Voss jest
zdenerwowany. Obydwaj...
— Obydwaj?
— On i ten lokator, Eddie. Całą noc rozmawiali w kuchni, gdzie nie
mogłem ich usłyszeć. Podejrzliwe z nich typki, zawsze myślą, że ktoś ich
szpieguje.
Po chwili milczenia Charlotte rzekła: — Nie mówiłabym jednak
policji, że Violet została zamordowana... Zapytają o dowody, a pan ich
nie ma.
— Nie jestem głuchy ani ślepy.
— Niech pan im tylko powie to, czego jest pan pewien — że nie
wróciła na noc do domu.
— Myśli pani, że tak będzie najlepiej?
— Tak. Jeśli zacznie pan rzucać szaleńcze oskarżenia, których nie
potrafi pan udowodnić, mogą uznać pana za pomyleńca.
— Którym nie jestem.
— Nie.
— Nigdy nie byłem i nigdy nie będę pomyleńcem.
Odszedł korytarzem, mankietami spodni zamiatając kurz z
marmurowej podłogi.
Charlotte miała ochotę pójść za nim, potwierdzić jego historię, lecz się
powstrzymała. Sam mógł wszystko opowiedzieć. Jej obecność tylko
zrodziłaby pytania: „To znowu pani, panno Keating? Och, tym razem
zaginęła dziewczyna. A co panią łączy z tą dziewczyną i tym
staruszkiem?"
Tiddlesowi nic nie było. Sam sobie poradzi.
Wracając do gabinetu, minęła dom Vossa. Okna i drzwi były po-
zamykane, rolety zaciągnięte. Ktoś zabrał z werandy bujany fotel i zdjął
tabliczkę głoszącą CLARENCE G. VOSS, FRENOLOGIA I
CHIROMANCJA. ŚWIEŻO CIĘTE KWIATY NA SPRZEDAŻ.
LEKCJE GRY NA PIANINIE.
Zatrzymała samochód, wysiadła i podeszła pod dom, prędko, jakby
usiłowała zapanować nad własnym rozsądkiem.
Dzwonek znów się zaciął, lecz tym razem nie zawracała sobie głowy
naprawianiem go. Zabębniła w drzwi pięścią. Pół tuzina czarnoskórych
dzieci zgromadziło się na chodniku, by ją obserwować z zaciekawieniem
i w ciszy, a oczy aż wychodziły im z orbit.
Drzwi uchyliły się nieznacznie i ze szczeliny odezwał się kobiecy
głos: — Czego pani chce? — Szukam Violet O'Gorman.
— Nie ma jej. — A czy jest pan Voss?
— Jego też nie ma. — Kobieta otworzyła drzwi na tyle szeroko, żeby
wystawić głowę, i krzyknęła na dzieci stojące na chodniku: — Zmiatajcie
stąd, jasne? Nie chcę tu żadnych czarnuchów.
Dzieci uciekły, kryjąc swe upokorzenie za bielą szerokich uśmiechów.
— Pani jest może panią Voss? — zapytała Charlotte.
— No, ale to chyba nie czyjaś tam sprawa... — Stała z prawą dłonią na
biodrze, a lewą na drzwiach, gotowa w każdej chwili zamknąć je z
hukiem. Miała trupiobladą cerę z grubymi smugami różu, które biegły od
kości policzkowych aż do linii włosów nad uszami. Wąskie usta
poszerzyła szminką. Na tle starzejącej się twarzy wyglądały groteskowo
młodo i zmysłowo. — Nie rozumiem, po co tu w ogóle sterczymy —
stwierdziła z goryczą. — Chcesz pani Violet, to ją sobie znajdź. Nie
jestem matką tej łajzy.
Charlotte uniosła brwi. — Łajzy?
— Powtarzałam Clarence'owi, pozbądź się tej smarkuli, zanim ja tu
zwariuję. Nie, powiada, nie. Powiada, że coś wykombinował. Ha.
Kombinuje więcej niż koń pod górę, a jeszcze nigdy mu się to nie
opłaciło. Zero forsy. A ja tego właśnie chcę, forsy. Chociaż raz, zanim
kopnę w kalendarz, chciałabym mieć forsę!
Bieda i choroba do cna wyjałowiły jej umysł. Nic więcej w nim nie
wykiełkuje.
Kobieta budziła u Charlotte wstręt, ale również współczucie. (Czasem
Lewis złościł się z powodu tego współczucia. Nie wierzył w nie, nie mógł
uwierzyć, że to nie jest jakaś neuroza: „Naturalnie, możesz sobie
pozwolić na szukanie usprawiedliwienia i współczucie tym ludziom,
Charley, bo się nie angażujesz. Nikt nigdy nie zdołałby cię urazić".)
Przyglądając się zmarnowanej twarzy pani Voss, Charlotte
uświadomiła sobie, że jedyne, na co liczy ta kobieta, to pieniądze. Nie
mogła prosić o utraconą urodę, zdrowie, młodość. Pieniądze stanowiły
ich substytut. I były osiągalne. Były wszędzie — dziesięć centów w
automacie do gry, typ na właściwego konia, właściwy numer na loterii,
właściwy cel.
Charlotte zastanawiała się, jaki plan Voss wiązał z osobą Violet.
Musiało chodzić o pieniądze, lecz nie o pieniądze Violet. „Mój
wuj mówi, że mogę pójść do sądu i zmusić go, żeby zapłacił mi
mnóstwo pieniędzy", powiedziała Violet poprzedniego popołudnia w
gabinecie. „Mogę go puścić z torbami, tak mówi mój wuj". Na tym
polegał plan Vossa. Lecz Violet uciekła, zamiast pójść do sądu.
— No, a tak w ogóle to na co się pani teraz gapisz, co? —
wymamrotała pani Voss. — Nie muszę tu sterczeć, żeby się na mnie różni
gapili...
Drzwi huknęły tak mocno, że aż zatrzęsła się weranda, a spłoszona
sójka, skrzecząc, zerwała się spod okapu.
6

Kiedy po lunchu wróciła do gabinetu, w poczekalni siedział już


chłopiec Wheelerów razem z matką. W milczeniu przeglądał komiks, a
panna Schiller rozmawiała z kobietą. Panna Schiller zawsze próbowała
diagnozować, pouczać i leczyć pacjentów w poczekalni, zanim jeszcze
przekroczyli próg gabinetu Charlotte.
— ...olej rycynowy — mówiła. — Widziałam, jak naprawdę potworne
kurzajki schodzą po oleju rycynowym... Och, jest już pani doktor. Dzień
dobry, pani doktor.
— Dzień dobry. Proszę wejść do środka, pani Wheeler. I ty także,
Tommy.
Chłopiec był przystojnym dwunastolatkiem, drobnym jak na jego
wiek i nieśmiałym. Z kolei jego matka należała do olbrzymich kobiet.
Kiedy pożeglowała do gabinetu, prowadząc Tommy'ego, wyglądała jak
trójmasztowy szkuner holujący bączka.
— Usiądź, Tommy. Tu, na stole. Usiadł. Cały się trząsł.
— Znów dokuczają ci kurzajki, prawda? Rzućmy na nie okiem.
Przystawiła szkło powiększające nad dłonią chłopca. Kurzajki
namnożyły się i utworzyły całe skupiska na kostkach dłoni i stawach
palców.
— Pomyślmy. Mniej więcej przed rokiem usunęłam ci dwie za
pomocą elektrycznej igły, zgadza się?
— Niech pani tego już nie robi — wyszeptał.
— Nie zrobię. Tym razem jest ich zbyt wiele. — Odwróciła się w
kierunku pani Wheeler. — Sądzę, że powinniśmy spróbować zastrzyków
z bizmutu.
— Zastrzyków? — Pani Wheeler rozdziawiła usta. — Och, nie!
Tommy śmiertelnie boi się zastrzyków. Boisz się, prawda, Tommy?
Chłopiec chlipnął.
— Widzi pani? Strasznie boi się igieł, zawsze się ich bał, odkąd...
— Tommy, nikt nie lubi zastrzyków. — Charlotte uspokajająco
dotknęła jego ramienia. — Uszczypnąłeś się kiedyś naprawdę mocno?
— Chyba.
— Mniej więcej tak zaboli cię zastrzyk.
W zamyśleniu uszczypnął się w przedramię. — W porządku. Chyba.
Był rozsądny, uznała Charlotte, lecz w domu był wystawiony na tak
wiele emocji, że pozostawało jedynie kwestią czasu, kiedy wymknie się
spod kontroli.
Uwijała się tak szybko, jak tylko mogła, rozmową odwracając jego
uwagę. Pod koniec musiała jednak wezwać pannę Schiller. We trzy siłą
przytrzymywały chłopca na stole, podczas gdy Charlotte wbiła igłę w
jego biodro. Kiedy już było po wszystkim, panna Schiller ociekała potem,
Charlotte miała podrapany nadgarstek, a pani Wheeler wyglądała jak
ogromny, sflaczały upiór.
— Za tydzień dostanie drugi zastrzyk — powiedziała Charlotte. — I
następnym razem proszę mu pozwolić, żeby przyszedł sam. Może
przyjechać na rowerze.
— Tommy nie ma roweru — odparła pani Wheeler. — Uważam, że są
zbyt niebezpieczne.
— Tak jak większość rzeczy, jeśli chce się pani tym przejmować —
rzekła energicznie Charlotte. — Tommy jest już wystarczająco dużym
chłopcem, żeby przyjść samemu, prawda, Tommy?
Zawstydzony chłopiec przytknął rękaw do oczu i został wypro-
wadzony przez matkę.
W poczekalni siedziały dwie osoby, kobieta z maleńkim dzieckiem i
przystojny mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, o
jasnoniebieskich oczach, lekko zmrużonych, jakby w rozbawieniu.
Chociaż Charlotte nigdy dotąd go nie widziała, miała wrażenie, że go
rozpoznaje. Chwilę później z przyjemnym zaskoczeniem zdała
sobie sprawę, że mężczyzna był do niej na tyle podobny, by uchodzić
za jej brata.
On również dostrzegł łączące ich podobieństwo i jeden kącik jego ust
powędrował w górę. Potem opuścił wzrok na dużą kopertę z grubego
papieru, którą trzymał na kolanach.
Charlotte odwróciła się do kobiety z dzieckiem. — Pani Hastings,
proszę wejść do środka razem z panną Schiller. Zaraz do pani przyjdę.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, mężczyzna wstał i przeszedł przez
poczekalnię. — Doktor Keating?
— Tak.
— Nazywam się Easter. Przyjechałem z posterunku.
— Och.
— Zgłosiła pani stratę torebki.
— Tak.
— Znaleźliśmy jedną. Nie do końca pasuje do pani opisu, ale w środku
była wizytówka z pani nazwiskiem.
— W mojej torebce nie było żadnej wizytówki.
— Mimo to proszę rzucić okiem — odparł Easter. Położył kopertę na
biurku panny Schiller i otworzył. Wysunęła się z niej torebka. Była
brązowa, ale nie z jaszczurczej skóry, a zamiast złotego zapięcia miała
plastikowy zamek i pasek na ramię. Wydzielała woń, której Charlotte z
początku nie potrafiła rozpoznać, jakby morską.
— To nie moja torebka.
— Ale rozpoznaje ją pani?
— Nie, nie rozpoznaję.
— Pani znajomy ją rozpoznał.
— Znajomy?
— Starszawy osobnik, mówi o sobie Tiddles. Twierdzi, że ta torebka
należy do Violet O'Gorman.
— Być może należy. — Starała się zachować spokój pod jego za-
ciekawionym spojrzeniem.
— Według tego mężczyzny, Tidollianiego, pani O'Gorman była pani
znajomą, a ściślej rzecz ujmując, wczoraj wieczorem próbowała ją pani
znaleźć, lecz bez efektu.
— Nie była moją znajomą. Przyszła tu wczoraj po południu w
charakterze pacjentki.
— Co jej dolegało?
— Jest w ciąży.
— Mężatka?
— Odeszła od męża.
— I chciała, żeby opiekowała się nią pani podczas ciąży i porodu?
Charlotte obdarzyła go beznamiętnym spojrzeniem. — Nie do końca.
— Rozumiem.
— Odmówiłam jej takiej formy pomocy. Ale zamierzałam zrobić dla
niej tyle, ile tylko zdołam.
— Zamierzała pani?
— Miałam akurat telefon. Kiedy rozmawiałam, Violet wyszła tylnymi
drzwiami. Dlatego poszłam do niej potem, zeszłego wieczoru. Podczas
wizyty sprawiała wrażenie bardzo zdesperowanej. Nie była
wystarczająco dojrzała, by zdać sobie sprawę, że jej sytuacji nie sposób
zaliczyć do szczególnie nietypowych czy beznadziejnych. Ludzie by jej
pomogli, poza tym istnieją liczne agencje, które...
— Niech pani posłucha — przerwał jej z ironicznym uśmiechem. —
Pani próbuje przekonać samą siebie, nie mnie. To nie ja pisałem prawa o
niechcianych dzieciach.
Z gabinetu dobiegł głos panny Schiller, dziwnie inny, mówiącej do
dziecka: — Jaka ona słodka. Taka malutka klusiećka!
— Co się stało z Violet? — zapytała Charlotte.
— Nie żyje.
— Jak to?
— Dziś rano przypływ wyrzucił jej ciało na brzeg. Czy raczej jego
większość. Brakuje kawałka prawej ręki.
— Czy pan z rozmysłem próbuje mnie przestraszyć?
— Tylko pani mówię. Powinna być pani przyzwyczajona do takich
rzeczy.
— Do nich nigdy nie można się przyzwyczaić — odpowiedziała
zwyczajnie. — To zawsze jest pierwszy raz.
Z ponurym wyrazem twarzy odwrócił wzrok. — Jeśli chodzi o
torebkę, dzieciaki znalazły ją na tym palowaniu przy nabrzeżu. W środku
była tylko wizytówka z pani nazwiskiem. To dziwne, biorąc pod uwagę,
ile rzeczy zwykle taszczy ze sobą kobieta. Może dzieciaki, które ją
znalazły, przygarnęły to i owo, ale wątpię. Gdyby coś z niej gwizdnęły,
wrzuciłyby torebkę z powrotem do wody, zamiast przynieść ją nam. —
Wsunął torebkę do koperty. — Cóż, nie będę pani dłużej odciągał od
pracy.
— Nie ma pośpiechu. Proszę... chciałabym się dowiedzieć czegoś
więcej o Violet.
Wydał z siebie dziwny, zduszony chichot. — Pani doktor, nie ma o
czym więcej mówić. Wpadła w tarapaty, zabiła się, teraz leży w kostnicy.
Taki koniec Violet.
Charlotte zerknęła na niego z niechęcią. — Zgrabne podsumowanie.
Jest pan taki bezduszny, bo obcuje pan ze śmiercią?
— Nienawidzę jej. I w dodatku się jej boję. — Wziął kopertę
i wcisnął sobie pod ramię. — A tak przy okazji, zauważyła pani, że
jesteśmy do siebie podobni?
— Nie.
— Jesteśmy. Oby się nie okazało, że jesteśmy zaginionym ro-
dzeństwem. To byłby — dodał, rzucając jej długie, niespieszne spojrzenie
— cholerny niefart.
Charlotte odwróciła się gwałtownie i poszła do gabinetu. Violet leżała
martwa w kostnicy. „Ludzie by jej pomogli, poza tym istnieją liczne
agencje, które..." „Pani próbuje przekonać samą siebie, nie mnie".
Niemowlę Hastingsów leżało na stole, fikając nóżkami i machając
rączkami. Charlotte podniosła je i przytuliła — dziecko Hastingsów —
albo dziecko Violet — albo samą Violet.
7

Ballardowie mieszkali w kanionie poniżej drogi. Do wpół do szóstej,


kiedy Charlotte dotarła na miejsce, mgła już zakryła słońce, powietrze
było zaś wilgotne i chłodne.
Przy drzwiach przywitały ją trzy owczarki szkockie. Nie szczekały,
ponieważ Gwen kazała im siedzieć cicho, obwąchały jednak lekarską
torbę Charlotte i jej buty, a jeden z nich — wielki, piękny, o czarnym
umaszczeniu — oparł łapę o pierś Charlotte i z pełną powagi
dociekliwością przyjrzał się jej twarzy. Złoto-biały pysk psa miał swoją
długość. Charlotte pacnęła go delikatnie.
— Och, ten Laddie — zaśmiała się Gwen. — Leżeć, Lad. Miała na
sobie podomkę z niebieskiego jedwabiu, której skraj
zamiatał podłogę, i choć sprawiała wrażenie nieco zdenerwowanej,
wyglądała jak zwykle znakomicie. Zawsze była drobna i bardzo szczupła.
Wykorzystywała swoją filigranowość i starała się jej nie stracić. Nosiła
pantofelki bez obcasów i była ciągle na diecie, zagłuszając głód litrami
gorącej, mocnej herbaty.
— Leżeć, Laddie, piesku — powtórzyła Gwen. — Zwyczajnie nie
potrafię go nauczyć tej komendy. Nie słucha. Chyba wie, że jego kocham
najbardziej. — Chwyciła przednie łapy psa i opuściła go na podłogę. —
To mój syneczek. Przywitaj się z doktor Keating, Lad.
Wszystkie trzy owczarki usiadły i z grzecznym znudzeniem podały
łapę. Charlotte przywitała się z każdym z nich, czując, jak zawsze, gdy
przekraczała próg tego domu, że wkracza do nierzeczywistego świata, w
którym role zostały odwrócone i to psy trzymały Gwen jako swoją
pupilkę.
— Czuje się pani lepiej? — zapytała ją Charlotte.
— Och, tak. O wiele.
— To dobrze.
— Zaparzyłam herbatę... Ja ubóstwiam herbatę.
Charlotte zostawiła torbę w korytarzu i podążyła za Gwen do salonu.
Psy także poszły z nimi; nie odstępowały Gwen na krok.
Pokój należał do Gwen; ani tu, ani w żadnym innym pomieszczeniu,
nie licząc gabinetu, nie było rzeczy Lewisa. Gwen sama wyplotła owalne
dywany, utkała materiał na pokrowce, wyhaftowała gobeliny i uszyła
marszczone zasłony z perkalu. Mleczne szkło i cyna, perkal i klon
pasowały do niej, meble dostosowano zaś rozmiarami do jej postury.
Wszystko tu było małe i kruche, Gwen wyglądała zaś malowniczo i na
miejscu, gdy tak siedziała w rachitycznym klonowym fotelu z jedną stopą
opartą delikatnie na haftowanym podnóżku. (Nic dziwnego, że Lewis
kupił mi ten wielki skórzany fotel, pomyślała Charlotte. On tu nie ma
gdzie usiąść).
Na stoliku czekał już najlepszy serwis Gwen, herbata była zaparzona,
a dzbanek otulony pokrowcem z żółtej wełny, który Gwen własnoręcznie
wydziergała.
Laddie podszedł i położył brodę na kolanach swojej pani. Mówiąc,
czochrała jego gęstą, białą grzywę. — Prawdę powiedziawszy, czuję się
naprawdę o niebo lepiej, to chyba niemądre z mojej strony, że nie
odwołałam wizyty. Ale...
Przechyliła głowę w ujmujący sposób, który mówił: „Przecież mnie
pani zna". Jej jasne włosy przerzedziły się i straciły kolor, a piękna, blada
skóra obwisła pod podbródkiem, lecz Gwen zachowała maniery kobiety,
która swego czasu była piękna. Historię swego życia miała wypisaną na
twarzy i zilustrowaną zręcznymi, trzepoczącymi dłońmi. Gdy skończyła
osiemnaście lat, świat leżał u jej stóp. Była wtedy najpopularniejszą
debiutantką w Louisville, na dowód czego miała wycinki prasowe. Lecz
potem świat stopniowo się od niej odwrócił. Jedyne, co mogła mu wtedy
zaoferować, to młodość.
W wieku czterdziestu lat żyła dla swojego domu i swoich psów, a
czasem, w środku nocy, miała napady lęku. Jej tętno było tak szybkie, że
nie dało się zmierzyć; ciało powykręcane; głowę trawił ogień. Charlotte
już dwukrotnie została wezwana w nocy i zastaw-
szy Gwen w takim stanie, podała jej środek uspokajający. Pod
względem organicznym z sercem Gwen wszystko było w porządku.
Lekarz bez specjalizacji psychiatrycznej nie pomoże jej przy tych
objawach, typowych dla nerwicy sercowej.
— Czy ten atak był taki jak poprzednie? — Charlotte wymacała tętno
na nadgarstku Gwen. Wciąż było szybkie, bliskie setki.
— Myślę, że odrobinę gorszy. Och, byłam przerażona... Jakie mam
teraz tętno?
— Prawie normalne. Czy przyjmowała pani kapsułki i krople, które
pani przepisałam? — Krople były uspokajające, kapsułki z kolei
zawierały estrogen, lecz Gwen nie zaliczała się do pacjentów, którym
mówiło się takie rzeczy. Z pewnością źle by zrozumiała hormony, uznała
ponuro Charlotte.
Gwen wyglądała na zmieszaną i nieco urażoną. — Próbuję. Biorę je,
gdy tylko pamiętam. Ale mam tyle spraw na głowie. Za sześć dni Winkie
znów urodzi szczenięta. Szykuje się spory miot, może tuzin. Jest tak
gruba, że z trudem...
— Powinna pani w szczególności pamiętać o kapsułkach. W końcu
jest pani ważniejsza niż Winkie i jej szczenięta.
Gwen wydała z siebie cichy okrzyk. — Och, dokładnie to samo mówi
Lewis! Ciągle mi powtarza: „Uważaj na siebie, kochanie. Pamiętaj, że
jesteś mi o wiele droższa niż jakikolwiek pies".
Droższa. Kochanie. Te słowa zraniły uszy Charlotte. Kłamie. Nie
nazwałby jej... Ale czemu nie? Byli małżeństwem: żyli razem dzień za
dniem; musiały być między nimi chwile czułości. Może nawet wielkiej,
choć Lewis twierdził, że nie.
Charlotte dodała bez wyrazu: — Dobrze by było, gdyby odstawiła
pani takie środki pobudzające jak herbata, kawa i cola.
— Próbuję, naprawdę próbuję. Ale tak bardzo lubię moją herbatę...
Jest już gotowa, jeżeli ma pani ochotę, pani doktor.
— Dziękuję, chętnie.
Herbata była letnia i tak mocna, że przywarła do języka i podniebienia
Charlotte. Wypiła ją szybko, po czym odstawiła pustą filiżankę.
Dłonie Gwen drżały. Ponieważ z natury trzepotała nimi i robiła sporo
zamieszania, drżenie trudno było zauważyć, póki nie wzięła
pustej filiżanki, by ją na powrót napełnić. Filiżanka zagrzechotała o
spodek niczym grad o szybę okna.
— Wciąż trzyma pani dietę? — zapytała Charlotte.
— Cóż, nie aż tak bardzo. Odrobinę muszę. Jestem tak drobna, że
widać po mnie każdy dodatkowy kilogram. Jedno awokado i już mam
trochę więcej w biodrach.
— Ma pani niedowagę. Radziłabym na pewien czas dać sobie spokój z
dietą.
— Spróbuję.
— Nie zdołam nic dla pani zrobić, pani Ballard, jeśli pani sama sobie
nie pomoże. Na nic się zda płacenie mi pięć dolarów za receptę, jeśli
zostawi ją pani na półce w łazience, żeby porastała kurzem.
Gwen z zachwytem klasnęła w dłonie, jak dziecko. — Och, właśnie to
w pani lubię, pani doktor. Jest pani taka otwarta i taka szczera.
— Doprawdy? Dziękuję.
Psy coś wyczuły, napięcie, podekscytowanie w śmiechu Gwen.
Otoczyły ją, unosząc nosy w poszukiwaniu uwagi, ich merdające ogony
zmiotły filiżanki i popielniczkę. Charlotte doszła do wniosku, że były
czymś więcej niż psami Gwen. Były jej częścią — każdy z nich stanowił
odrębny współczulny układ nerwowy, czujący to samo co Gwen.
— Mollie, niegrzeczna dziewczynko — powiedziała Gwen. —
Rozsypałaś popiół. Uspokój się, wszystkie się uspokójcie i zachowujcie
grzecznie albo zamknę was na wybiegu.
Psy ucichły, lecz nie odstąpiły jej na krok. Krążyły w ślad za nią po
pokoju, kiedy włączała lampy, jakby spodziewały się, że wydarzy się coś
niecodziennego.
Charlotte również wstała i zaczęła strzepywać jedwabistą białą sierść
ze swojej sukienki. — Zapewne zabrzmi to banalnie, lecz moim zdaniem
pani prawdziwym problemem są nerwy, pani Ballard.
— Och, właściwie to proszę mi mówić Gwen. W końcu znamy się już
blisko rok.
— Zaburzenia nerwowe nie są moją specjalnością, dlatego radzę, by
skonsultowała się pani z innym lekarzem.
— Nie dam się przenieść do tak zwanego specjalisty. Jest pani zbyt
skromna, pani doktor. Nie zdaje pani sobie sprawy, jak bardzo mi pani
pomaga. Wystarczy jedna pani wizyta, żebym czuła się wyśmienicie.
Lewis też to zauważył. Któregoś dnia powiedział: „Doktor Keating jest
dla ciebie jak zastrzyk energii, kochana Gwen".
Kochana Gwen. — To tylko dowodzi, że się nie mylę. Tak naprawdę
pani nie pomagam. Jestem czymś w rodzaju emocjonalnego środka
uspokajającego, otuchą.
— Ma pani zupełną rację.
— Dlatego zalecam pani... specjalistę od nerwów.
— Chodzi pani o psychiatrę?
— Tak.
Gwen uśmiechnęła się. Lecz ten uśmiech nie był szczery i psy o tym
wiedziały; stały ze swymi pierzastymi ogonami między jej nogami,
patrzyły i czekały.
— Aleja nie chcę — odparła. — Nie chcę i nie pójdę tam.
— Chodzenie do psychiatry nie jest już piętnem. Szczerze mówiąc,
staje się świadectwem wyróżnienia — tylko bogatych ludzi na to stać.
W głosie Gwen słychać było figlarny ton. — Ależ pani doktor, pani
zwyczajnie próbuje się mnie pozbyć, niech pani przyzna. Pani zdaniem na
świecie jest tylu naprawdę chorych ludzi, że ja i moje śmieszne napady to
tylko strata czasu.
— W żadnym razie. Kiedy nie mogę leczyć pacjenta w sposób, który
mnie satysfakcjonuje, polecam mu kogoś innego.
— Cóż, ja nie chcę nikogo innego i już. Proszę sobie wyobrazić,
miałabym pójść do jakiegoś wstrętnego psychiatry i wszystko mu
opowiedzieć. Och, chybabym umarła!
Charlotte naciągnęła rękawiczki. Równie dobrze mogła ciskać w
Gwen bańkami zamiast słów, bo i tak rozpryskiwały się, zanim dotarły do
celu. — Cieszę się, że mogłam jakoś pomóc — powiedziała. Była tak
spięta i zmęczona, że chciało jej się płakać. „Jest pani taka otwarta, pani
doktor, taka szczera..." — Proszę łykać kapsułki i krople. I niech się pani
tak nie przejmuje tymi napadami. Nie sądzę, by to było coś poważnego.
Wyszła na korytarz i podniosła swoją torbę, a Gwen ruszyła za nią
razem z psami. Sprawiała wrażenie nieco urażonej jej wyjściem, jak
zawiedzione dziecko.
— Och, jaka szkoda, że musi pani już iść, pani doktor. Kolacja jest
gotowa, nakrycie dla jeszcze jednej osoby to żaden problem. Lewis lada
chwila wróci do domu.
— Dziękuję, ale...
— Może następnym razem?
— Tak.
— Jestem pewna — dodała powoli Gwen — że Lewis byłby
zachwycony.
— To... miło.
— Zatem do widzenia.
— Do widzenia.
Na zewnątrz mgła się przerzedziła, lecz niebo zasnuwały chmury.
8

Zjadła w samotności późną kolację. W domu panowała pustka i


spokój. Charlotte nastawiła płytę, chcąc przegnać ciszę, lecz ta przyczaiła
się pod muzyką i czekała, by wyskoczyć na nią w przerwie między
nagraniami.
Przez cały dzień nie miała żadnych wieści od Lewisa. (Bardzo długi
dzień, pomyślała. Jakby minął tydzień, odkąd dziś rano zjadłam śniadanie
z panną Schiller i spotkałam na posterunku tego Tiddlesa w zielonym
garniturze... Długi dzień dla mnie i długa noc dla Violet, długa, mroczna
wieczność... Nie myśl, nie myśl o tym. To nie twoja wina).
Każdego popołudnia Lewis dzwonił do niej raz czy dwa. Nie
rozmawiali długo — oboje mieli mnóstwo na głowie — lecz te telefony
dodawały Charlotte otuchy. Dzięki nim czuła, że jest kochana, że to coś
więcej niż romans z żonatym mężczyzną: kochała jego, a Lewis kochał ją.
Pech chciał, że kiedy się spotkali, on już miał żonę.
Od dawna nie dzwoniła do niego do domu; musiała sprawdzić numer
w książce telefonicznej, zanim go wykręciła.
Lewis odebrał z fałszywą uprzejmością w głosie, jak zawsze, zanim
rozpoznał swojego rozmówcę. To była część jego publicznego
wizerunku. — Słucham. Lewis Ballard przy telefonie.
Charlotte mówiła szybko. — Chcę się z tobą zobaczyć. Możesz do
mnie przyjechać?
— Przykro mi, to pomyłka.
— Czy to znaczy, że nie możesz?
— Zgadza się. To numer 5-5919.
— Kochanie... Lewis, ja...
Lecz Lewis już odłożył słuchawkę.
To nie jego wina, pomyślała. Musiał się rozłączyć, Gwen siedzi tam i
słucha. Mimo to poczuła się odrzucona i niewiele warta. „Przykro mi,
maleńka, wybrałaś zły numer". — „Być może, słodziutki". Usiadła w
fotelu Lewisa, przyciskając dłonie do oczu.
Frontowe drzwi wciąż były otwarte, tak jak je zostawiła, żeby
przewietrzyć dom, po tym jak ugotowała coś ciepłego na kolację. Wiatr
prześlizgnął się ponad podłogą i musnął chłodem jej nogi.
Zamierzała zamknąć te drzwi, gdy do otoczonego murem ogrodu
weszło dwóch mężczyzn. Wyższy starannie zaryglował za sobą bramę i
wytarł dłonie o spodnie. Drugi mężczyzna był niski. Ukradkiem
przemykał przez cienie jak elf. Spod jego czerwonej czapki baseballowej
wystawały uszy, blade, wielkie kleksy wosku na tle ciemnych drzew.
Niczym ćma przemknął przez płyty chodnikowe w stronę światła
padającego przez otwarte drzwi. Było za późno, by je zamknąć. Zresztą i
tak nic by to nie dało. Niski mężczyzna wleciałby przez okno, wpadłby
kominem, wczołgał się do jakiejś szczeliny i wyskoczył w złym śnie.
— Pamięta mnie pani? Co?
— Pan Voss.
— Jasne, zgadza się. — Wskazał kciukiem na swego towarzysza.
Charlotte zauważyła, że obaj mężczyźni nosili na rękawach uszyte byle
jak żałobne opaski. — Ten tutaj to mój kumpel, Eddie O'Gorman.
— Widziałam już pana 0'Gormana.
O'Gorman postąpił krok i wszedł w krąg światła. Choć wciąż był
młody, na jego twarzy zapisała się historia przemocy i zaniedbań —
złamany nos, miazga zamiast lewego ucha, policzki usiane bliznami po
trądziku.
Przyciskał zaciśnięte pięści do masywnych ud.
— Gdzie mnie pani widziała?
— W domu pana Vossa. Przyglądał mi się pan przez szczeble barierki.
— Tak? A co, nie można się...
— Spokojnie, Eddie — przerwał mu Voss, po czym zwrócił się do
Charlotte: — Biedny Eddie jest przygnębiony. Otrzymał dziś złe wieści,
naprawdę złe. Prawda, Eddie?
— No. — Eddie dotknął żałobnej opaski na ramieniu, gwałtownie,
jakby chciał ją zerwać.
— Zmarła jego żona — ciągnął Voss. — Zabiła się. Ale może pani już
słyszała o Violet.
— Owszem, słyszałam.
— Biedna, mała Violet. Kto by pomyślał, że zrobi coś takiego? Dla
Eddiego to był szok. Prawda, Eddie?
— Pewnie.
— Zresztą Eddie nie jest szczególnie gadatliwy — Voss wyjaśnił
Charlotte. — A w żałobie to już się wcale nie odzywa, odbiera mu
mowę...
— Czego panowie chcecie? — zapytała Charlotte. — Czemu tu
przyszliście?
Wyglądał na trochę urażonego jej bezceremonialnością. — Cóż,
doszedłem do wniosku, razem z Eddiem doszliśmy, że może pani nie
słyszała o Violet, a skoro tak się pani nią interesowała, to pewnie
chciałaby się pani wszystkiego dowiedzieć, zanim przeczyta o tym pani w
gazecie.
— Cóż, już się dowiedziałam. Dziękuję i dobranoc.
— Ale chwila, moment. — Twarz Vossa zmarszczyła się z nie-
zadowoleniem. — Tak się nie traktuje ludzi w żałobie. Prawda, Eddie?
Eddie zakaszlał, przyciskając jedną dłoń do piersi. — Lepiej po-
gadajmy w środku. Nocne powietrze nie służy moim oskrzelom.
— Nie zabije pana — odrzekła Charlotte. — Nie różni się niczym od
dziennego.
— No zaraz, pani jest lekarzem... Co to znaczy, jak człowiek wstaje
rano i kaszle, i kaszle, a gdzieś po godzinie znowu się czuje dobrze?
Myśli pani, że to coś poważnego?
Przyglądała mu się przez drzwi z siatką. To był mąż Violet. „Uderzył
mnie lampą — mówiła Violet. — Lubi mieć mnie pod ręką... lubi mieć
kogoś, kogo może podręczyć". Charlotte rzuciła okiem na telefon, trzy
kroki od niej, w nadziei, że zadzwoni. Wtedy
mogłaby z kimś nawiązać kontakt. Nie zadzwonił jednak, a ona bała
się podejść i podnieść słuchawkę; mogłaby ściągnąć na siebie kłopoty.
— No więc? — Eddie patrzył na nią spode łba. — To coś poważnego?
Myśli pani, że jestem gruźlikiem? — Jego usta skrzywiły się nerwowo.
Eddie był śmiertelnie przerażony, a przemoc pozwalała mu wyprzeć się
swoich lęków.
— Nie — odparła Charlotte. — Kaszel bierze się prawdopodobnie z
wydzieliny zalegającej między jamą nosową i gardłem. Kiedy pan śpi,
flegma zbiera się z tyłu pańskiego nosa i spływa do gardła. Rano musi ją
pan tylko wykrztusić...
— Jeszcze raz, jak to się nazywa, to coś, co mam?
— Wydzielina zalegająca między jamą nosową i gardłem.
— Coś podobnego. Ej, Voss, ta paniusia zna się na rzeczy. Tylko na
mnie zerknęła i mówi: „wydzielina zalegająca między jamą nosową i
gardłem", ot tak.
— Och, stul dziób — rzekł Voss. — Na litość boską, mnie też dolega
to i owo, tyle że ja nie kłapię o tym na lewo i prawo, kiedy jest interes do
załatwienia.
— Interes? — powtórzyła Charlotte.
— Niezupełnie interes. Widzi pani, biedna Violet nie miała wielu
przyjaciół, tylko Eddiego i mnie, i moją żonę, no i panią. Dobra z niej była
dziewczyna, nie zasłużyła na nędzny pogrzeb, bez kwiatów, bez niczego.
W tych czasach pogrzeby sporo kosztują. Dziś po południu rozeznałem
ceny... Rany, ci przedsiębiorcy pogrzebowi to prawdziwi zdziercy. Choć
niektóre trumny były piękne. Prawda, Eddie?
— Pewnie.
— Myśleliśmy o trumnie z białą satyną, może z wielką podkową z
fioletowych fiołków.
— Jejku, byłoby ładnie — powiedział Eddie. Z czułością dotknął
swojego nosa. Czuł się już świetnie. Tyle czasu się martwił, że jest
gruźlikiem, a to zwyczajna wydzielina.
— No i — mówił dalej Voss — dlatego tu przyszliśmy. Policzyliśmy,
że Violet miała paru przyjaciół, więc może zorganizowalibyśmy małą
zbiórkę, kupili parę wieńców, takie tam.
— Ile? — zapytała sucho Charlotte.
— Przykro mi tak myśleć o gotówce, kiedy Violet jest tam, gdzie jest.
Mimo to — wzruszył ramionami — to pieniądz rządzi światem. Kim ja
jestem, żeby to zmieniać?
— To ile?
— Powiedzmy trzysta dolarów.
Upłynęła długa chwila, zanim Charlotte przerwała milczenie. —
Wystarczyłoby na mnóstwo wieńców.
— Jasne, ale proszę pamiętać o trumnie.
— Nie mam trzystu dolarów.
— Może je pani zdobyć. Ma pani przyjaciela.
— Mam całkiem sporo przyjaciół.
— W tym jednego szczególnego.
— Kilku.
— Jednego bardzo szczególnego.
— Dość tego! — krzyknęła Charlotte. — Chyba pan oszalał, jeśli pan
sądzi, że...
— Trzysta dolarów to dla niego tyle co nic. Albo dla pani. Proszę
pomyśleć o biednej Violet.
— Widziałam ją tylko raz.
— Ale przyłożyła pani rękę do jej śmierci — odparł Voss, całkiem
uprzejmie. — Violet wróciła wczoraj do domu i powiedziała: „Byłam u
lekarki, tyle że ona nie chce mi pomóc. Chciałabym umrzeć".
— Chyba lepiej będzie, jeśli już pójdziecie — rzekła Charlotte,
próbując zapanować nad drżeniem głosu. — To brzmi jak szantaż.
— No zaraz, zaraz, co za paskudne słowo. Prawda, Eddie?
— Ano paskudne. Mnie się nie podoba.
Voss dotknął żałobnej opaski na swoim rękawie. — Przyszliśmy tu
jako przyjaciele Violet, bo chcieliśmy urządzić jej porządne pożegnanie.
Chryste, musimy jeszcze opłacić duchownego. Jak pani myśli, na ile
wystarczy trzysta dolarów?
— Nie wiem, to nie moje zmartwienie.
— Niech pani tak nie zadziera nosa, inaczej to będzie pani
zmartwienie. Wiele się pani takich zmartwień dorobi. — Odwrócił się do
Eddiego. — Szantaż, powiedziała. Coś podobnego.
— No właśnie, coś podobnego.
W swoim gnieździe na drzewku cytrynowym odezwał się
przedrzeźniacz, ubliżając nieproszonym gościom.
— Lepiej wracajcie do domu i zacznijcie się głowić nad nową intrygą.
— Nie musimy — stwierdził Voss. — Mamy już wszystko, czego
nam trzeba. Nieładnie to wygląda, paniusiu, naprawdę nieładnie.
— Wyraża się pan bardzo niejasno.
— Mogę się wyrazić bardzo jasno. Mogę to nawet pani
przelite-rować. Jest pani, p-a-n-i, i jest on, B-a-l-l-a-r-d. I jest jeszcze
moja biedna, mała Violet. Niezły trójkącik, co? Co?
— Niech pan mówi wprost. Chce pan, bym zapłaciła panu trzysta
dolarów z powodu pana Ballarda i dlatego, że pańskim zdaniem jestem po
części odpowiedzialna za samobójstwo Violet. Zgadza się?
— Może. Ale może nie dostrzega pani szczegółów.
— Jakich szczegółów?
— Proszę pomyśleć. — Voss odwrócił się do swego towarzysza.
— Chodźmy, Eddie.
— Kiedy ona nie dała nam pieniędzy — zaprotestował Eddie.
— Nie dostaliśmy trzystu...
— Słyszałeś, co pani powiedziała. Nie chce nam dać pieniędzy.
— Mówiłeś, że da.
— Bo da. Potrzebuje tylko czasu, żeby dodać dwa do dwóch, to
wszystko. Może trochę wolno myśli. Chodź, idziemy.
— Chwileczkę... — Charlotte nękało niejasne i przerażające uczucie,
że ten podobny do ćmy człowieczek grozi pożarciem szkieletu jej życia.
Już czuła się obnażona, bezbronna.
Voss spojrzał na nią dziwnie, mrużąc oczy przed światłem nad
drzwiami. — Zmieniła pani zdanie?
— Nie. — Nagle podjęła decyzję. — Dość już tego. Wynoście się stąd
albo wezwę policję.
Eddie zaczął posuwać się w stronę schodów, lecz Voss wciąż patrzył
jej prosto w twarz. — Nie wydaje mi się. Niech pani przemyśli to, co
powiedziałem. Wie pani, gdzie mnie szukać, jak już pani zmieni zdanie.
Byle szybko. Mam do załatwienia mnóstwo pilnych
interesów, rozumie pani? Może na to nie wyglądam, ale gruba ze mnie
ryba, jestem bardzo ważnym...
— Jest pan zwykłym złodziejem — Charlotte weszła mu w słowo. —
Wynoście się.
Zatrzasnęła i zaryglowała drzwi, po czym oparła się o nie plecami i
stała tak, póki nie usłyszała zgrzytu otwieranej i zamykanej bramy. Potem
podniosła słuchawkę i wykręciła numer na policję. Działała pod
wpływem impulsu, nie planując, co powie, ani nie myśląc o
konsekwencjach.
— Posterunek policji, mówi Valerio.
— H-halo?
— W czym problem?
— Potrzebuj ę j akiej ś... ochrony.
W tle odezwał się głos, jęczący głos, któremu whiskey dodała
przenikliwości: — ...co do ostatniego centa, a potem przychodzi do mnie,
żeby się poskarżyć...
— Och, zamknij na chwilę jadaczkę — uciszył go Valerio. —
Rozmawiam przez telefon. Halo? Proszę podać nazwisko i adres.
— Charl... — Jej gardło zacisnęło się, tłumiąc słowa: „Charlotte
Keating, Mountain Drive 1026. Jestem szantażowana. Sprawcy mogą być
niebezpieczni, powinni zostać aresztowani. Nie, nie mam dowodów. Nie,
nie mogę powiedzieć, dlaczego mnie szantażują, ale to nic niezgodnego z
prawem, nic złego. Spotykam się z żonatym mężczyzną..."
Wyobraziła sobie, jak uśmiechnęliby się do siebie porozumiewawczo,
słysząc te słowa, Valerio i tamten jęczący mężczyzna, chichocząc razem:
„Spotyka się z żonatym mężczyzną, to ci dopiero bomba..."
— Nie dosłyszałem nazwiska — rzekł Valerio. Rozłączyła się cicho.
Włączywszy oświetlenie na podwórku, poszła do samochodu.
9

Zadzwoniła do Lewisa z małej kafejki u stóp falochronu, gdzie się


czasem spotykali.
— Lewis, jestem przy tej kafejce U Sama. Muszę się z tobą zobaczyć.
— Czy to nie pani dzwoniła tu wcześniej? Wciąż ma pani zły numer.
Bystre posunięcie, pomyślała Charlotte. Gwen mogłoby się wydawać
podejrzane, że w tak niewielkim odstępie czasu dwie osoby zadzwoniły
pod zły numer. Lewis sprytnie udawał, że za oba telefony odpowiada ten
sam niedorajda. Zbyt sprytnie. To sugerowało doświadczenie w
niewymuszonych kłamstwach.
— Proszę, pospiesz się, to dla nas bardzo ważne — rzekła prędko i
rozłączyła się, zanim zdążył odpowiedzieć.
Czekała na zewnątrz, w samochodzie, przyglądając się statkom
zacumowanym za falochronem. Całe miasto statków, niczym miasto
ludzi, wszelkich rodzajów, wszelkich klas; eleganckie i wystawne jachty
ze skrzącymi się światłami kotwicznymi, solidne rybackie slupy, małe
jachty regatowe, gładkie i szybkie jak strzały, łodzie płaskodenne,
żaglówki i podniszczone bączki, które ledwo unosiły się na wodzie.
Samochód minął ją niespiesznie i zatrzymał się kilka metrów dalej.
Lewis wysiadł, kuląc ramiona przed wiatrem. Z trudem go rozpoznała.
Miał na sobie ciepły płaszcz, filcowy kapelusz i szalik zawiązany wysoko
wokół szyi.
Bez słowa ruszyli w kierunku latarni morskiej na końcu falochronu.
— Nie wiedziałam nawet, że masz kapelusz — odezwała się wreszcie.
— Teraz już wiesz.
— To coś w rodzaju... przebrania, prawda?
— Nie mogłem znaleźć moich sztucznych baczków. Kapelusz musi
wystarczyć.
— Och, Lewis.
Oprócz nich nikt inny nie spacerował po falochronie, słabe światło
rzucały zaś jedynie zbliżający się do pełni księżyc i zielona lampa, która
na przemian rozbłyskiwała i gasła na szczycie latarni.
Uwiesiła się jego ramienia, ukryła twarz w jego rękawie. — Lewis...
— O co chodzi, kochanie? Chodź. Chodź, usiądź.
Pociągnął ją na jedną z kamiennych ław stojących wzdłuż falochronu.
Była mokra od mgły przypływu, który teraz opadał, lecz żadne z nich nie
zwracało na to uwagi.
— Opowiadaj — rzekł, wygładzając jej włosy. — Co się stało,
Charley?
— Wpadłam w tarapaty.
— Przykro mi.
— Ty... ty też.
— Nic nowego — odparł drwiąco. — Wpadłem w tarapaty, kiedy rok
temu cię poznałem.
— To coś gorszego.
— Mów.
— Nie wiem, od czego zacząć.
— Zacznij od początku i czytaj dalej, aż dojdziesz do końca... Jej
uśmiech był blady, smutny. — To z „Alicji w Krainie Czarów", prawda?
— Tak.
— Chciałabym być teraz Alicją.
— Czemu?
— Wtedy mogłabym się obudzić i okazałoby się, że to wszystko był
tylko koszmarny sen, że tak naprawdę nigdy nie spotkałam...
— Urwała, przysłuchując się okrutnemu hukowi wody rozbijającej się
o skały w dole. — Jestem szantażowana.
— Dlaczego?
— Ktoś wie o tobie i o mnie.
— Cóż — powiedział cicho. — No cóż. Kto to taki?
— Dwaj mężczyźni.
— Obcy?
— Nie do końca. Jednego z nich znałam wcześniej. Spotkałam go
wczoraj wieczorem.
— Podczas tej „wizyty", na którą pojechałaś, kiedy wyszedłem?
— Tak. Po części.
— Tak naprawdę to nie była wizyta, zgadza się?... Nie, nie odwracaj
się. Odpowiadaj. Zgadza się?
Musiała mu opowiedzieć o wszystkim, o Vossie, starym Tiddle-sie,
Violet i Eddiem; o wizycie Eastera w jej gabinecie z torebką Violet,
brudną od morskiej wody, i o paskudnej scenie na werandzie, kiedy Voss
zażądał pieniędzy na pogrzeb Violet.
Kiedy skończyła, Lewis zapytał: — Dziewczyna się zabiła?
— Tak sądzi policja.
— Ale nie wie na pewno?
— Jeszcze za wcześnie na raport z autopsji. Znaleziono ją dziś rano.
— Rozumiem. — Wyciągnąwszy z kieszeni zapalniczkę, zaczął się
nią bawić w roztargnieniu, nieświadomie włączając ją i wyłączając
zgodnie z rytmem sygnału latarni morskiej. — Masz do czynienia z
całkiem sporą liczbą indywiduów.
— Chyba tak.
— Już cię ostrzegałem, żebyś nie odnosiła się do ludzi w tak
bezpośredni sposób. Cóż. — Westchnął. — Zapewne jest już za późno na
gadkę starej ciotki. Co zamierzasz zrobić?
— Nie wiem.
— Płacenie szantażystom jest niezgodne z prawem.
— Wiem. W pewnym sensie chciałabym mu zapłacić i mieć to z
głowy. Trzysta dolarów to nie jest wygórowana cena za święty spokój.
Gdybym tylko mogła mieć pewność, że na tym się skończy...
— Charley, wygadujesz brednie. — Spojrzał na nią uważnie, na wpół
zdumiony, na wpół wściekły. — Ty się boisz tego człowieka. Prawda?
— Trochę.
— Dlaczego?
— Nie jestem pewna. — Choć otwartość leżała w jej naturze, nie
potrafiła mówić o tym głośno, ująć swych rozterek w słowa. Ruchome
morze, które zawsze kochała, stało się dla niej zagrożeniem, betonowy
falochron wydawał się zaś niepewny, pozbawiony fundamentów.
Dłoń Lewisa na jej ramieniu była silna i pewna, lecz nie siłą, w której
Charlotte znalazłaby wsparcie, a siłą, którą mógłby skierować przeciwko
niej.
— Posłuchaj mnie — zaczął surowo. — Jeżeli zamierzasz płacić
trzysta dolarów każdemu, kto się o nas dowie, zbankrutujesz. Co najmniej
tuzin osób już wie. To żadne przestępstwo...
— Ale założyłeś dziś kapelusz i szalik.
— Jest wietrznie i zimno.
— Nie aż tak zimno.
Odwróciła głowę. Skały poniżej falochronu były oślizgłe od trawy
morskiej odsłoniętej przez cofające się morze. Nie widziała jej w
ciemności, za to czuła. Ten zapach nasuwał jej myśl o torebce Violet i o
śmierci.
— Nie powiedziałaś mi wszystkiego. Co jeszcze Voss ma na ciebie?
— Nic konkretnego.
— Ale coś sugerował?
— Tak.
— Opowiedz mi.
— On... — Mówiąc, obserwowała jego twarz. Była blada i
niewyraźna. — Powiedział, żebym przemyślała sobie szczegóły, że
Violet, ty i ja tworzyliśmy... trójkąt.
— Trójkąt? — Szczęka opadła mu w szczerym zdumieniu. — Na
Boga, co on przez to rozumie?
— Nie wiem. Może chciał przez to powiedzieć, że ty... że ty znałeś tę
Violet.
— Nawet nie słyszałem o tej dziewczynie, póki nie wspomniałaś o
niej wczoraj wieczorem.
Wiedziała, że mówi prawdę. Nagle poczuła oszołomienie, jak gdyby z
fragmentu jej mózgu usunięto fizyczny ucisk. — Lewis, chciałam się
tylko upewnić. Nie złość się.
— Jak mam się nie złościć? — odparł po prostu. — Ten Voss musiał
postradać rozum. Trzeba go powstrzymać. — Wstał z kamiennej ławki i
podciągnął kołnierz płaszcza. — Gdzie on mieszka?
— Olive Street, numer dziewięćset szesnaście. Co chcesz zrobić?
— Zobaczyć się z nim. Porozmawiać. Nie pozwolę, by tak cię
niepokoił. Wystraszę go na śmierć, jeśli będę musiał.
— Ale nie będzie z tego żadnych kłopotów, prawda?
Rzucił jej ponure spojrzenie. — Oczywiście, że będą. Czego się
spodziewasz? Ten człowiek cię szantażuje, a ja zamierzam go po-
wstrzymać.
Oddech uwiązł jej w gardle. — Wolę mu zapłacić, niż żebyś wdawał
się w burdy.
— Próbujesz mnie zmiękczyć, Charley? — Jego uśmiech był jeszcze
bardziej nieprzyjemny niż zmarszczone brwi. — To już twój problem.
Zadajesz się z typami pokroju Vossa i O'Gormana, a potem nie wiesz, jak
sobie z nimi poradzić. Nie masz się czym bronić, bo oni sięgają do innego
arsenału niż ty.
Pocił się mimo orzeźwiającego wiatru od morza. Jego twarz znaczyła
wilgoć, a kiedy Charlotte chwyciła go za rękę, jego dłoń była lepka.
Wiedziała, że Lewis się denerwuje, może nawet boi. Praktyka prawna,
którą prowadził, nie miała żadnego związku z przestępstwami czy
przestępcami; ograniczała się do testamentów, zarządów powierniczych i
mas spadkowych, a także, okazjonalnie, do dyskretnych i bardzo drogich
rozwodów. Charlotte zdała sobie sprawę, jak trudno mu było zdecydować
się na spotkanie z Vossem.
— Idę z tobą — oświadczyła.
— Poco?
— Bo chcę. Bo...
— Nie dość ci problemów, w które już się wpakowałaś? Posłuchaj.
Nie poradzisz sobie z tymi opryszkami. Jesteś wrażliwa, jesteś kobietą.
Przypisujesz tym ludziom uczucia, myśli i moralność, których nie mają.
Wpadłaś między złodziei, Charlotte, a mimo całej swojej wiedzy jesteś
tylko miłą, łagodną dziewczyną.
— Idę z tobą — powtórzyła.
— Jesteś uparta, prawda?
— Tylko trochę. Nie mam wyjścia.
— Dlaczego chcesz iść ze mną? Nie ufasz mi?
Przez okamgnienie wahała się, zanim odpowiedziała. — Nie ufam
twojemu wybuchowemu charakterowi, twojemu złemu nastrojowi.
— Rozumiem. Uważasz, że sytuacja będzie wymagała kojącego
wpływu kobiety.
— Być może. Czemu cię to złości?
— Nie jestem wcale zły.
— Jesteś... Posprzeczałeś się z Gwen?
— Gwen się nie sprzecza — odparł ciężko. — Gwen tylko siedzi i
wygląda na bardzo, bardzo urażoną.
— Widziałam się z nią dziś po południu.
— Wspominała o tym.
— Nie mogę jej dłużej leczyć. Lewis, wyplącz mnie z tego.
— Jak?
— Powiedz jej, że słyszałeś plotki o moim alkoholizmie, albo coś
podobnego. Cokolwiek.
— Przecież to absurd. Odmawiam.
W pełnej napięcia ciszy ruszyli z powrotem w stronę kafejki.
Charlotte szła przodem, stawiając kroki pewnie i z uporem.
Lewis pomógł Charlotte wsiąść do jej samochodu. — Zapewne nie ma
sensu cię przekonywać? Idziesz ze mną?
— Owszem, idę. Nie rozumiesz, może zdołam pomóc, może zdołam...
— Może, może, może. Dobrze, nie będę się kłócił. — Zamknął
drzwiczki. — Zobaczymy się na miejscu za dwadzieścia minut.
— To chyba nie zajmie aż tyle czasu, prawda? Jedziemy tylko na Olive
Street.
— Najpierw muszę wstąpić do biura. Mam coś do załatwienia.
— O tej porze?
— Tak. Vern prosił, żebym się tym zajął, a ja zapomniałem. — Vern
Johnson był jego wspólnikiem. — Chciał, żebym dosypał karmy do
akwariom.
— Rozumiem. — Wiedziała, że Lewis kłamie; Vern nigdy by nie
pozwolił, żeby ktoś inny karmił jego cenne rybki.
— W takim razie zobaczymy się za dwadzieścia minut.
— Dobrze.
— I zaparkuj na Junipero Street — dodał. — Nie uprzedzajmy ich o
naszej wizycie.
Przez minutę stał z pochyloną głową, spoglądając na nią przez otwarte
okno. Myślała, że zamierza ją pocałować. Chciała, by to zrobił. Zamiast
tego odwrócił się nagle i poszedł do swojego samochodu.
10

Na Olive Street nastoletni Vossowie i O'Gormanowie tłoczyli się


przed barami i lokalami do gry w bilard niczym owce, przekradali się
samotnie zaułkami jak wygłodniałe koty, tulili się do siebie w
poszukiwaniu miłości lub ciepła na podobieństwo królików w
ciemnościach zalegających między ścianami chałup.
Mieszkańcy Olive Street nie byli jednak zwierzętami, jak zdawał się
uważać Lewis. Charlotte dzień i noc jeździła tam z wizytami i znała ich.
To ludzie tacy jak ja, pomyślała, tyle że mieli mniej szczęścia, więc
jestem im coś winna. Tolerancję, zrozumienie, a nawet wiarę. Wiarę w
Vossa i jego żonę, w Eddiego? Nie, nie, to już za późno. Byli zbyt
okaleczeni, żeby dało się ich uleczyć; uszczerbek został poniesiony,
mięśnie zanikły, nerwy uległy degeneracji.
Zjechała na Junipero Street i zaparkowała przed brązowym
drewnianym domkiem. W oknach nie było rolet, widziała więc rodzinę w
środku — zasuszoną, drobną Meksykankę, która prasowała, i młodą parę
tańczącą bez muzyki, nieświadomą istnienia kobiety i deski do
prasowania, szczupłą i gibką dziewczynę oraz chłopaka z długimi
włosami, z eleganckim przedziałkiem aż do karku.
Niebieski cadillac Lewisa zatrzymał się obok. W tym sąsiedztwie
rzucał się w oczy tak samo, jak drobna Meksykanka z deską do
prasowania w operze. Charlotte wysiadła, po czym stanęli razem na
popękanym chodniku.
— Nakarmiłeś rybki?
— Rybki? Nie. — Unikał jej spojrzenia. — Vern był na miejscu.
Wpadł do biura, żeby zajrzeć do jednej z molinezji. Myśli, że jest w ciąży.
Pęcherzyki śmiechu wezbrały nagle w jej gardle i zakłuły w oczy aż
do łez. Uwiesiła się słabo jego ramienia i skryła twarz w rękawie
płaszcza.
— Co cię tak rozbawiło, Charlotte?
— Nie wiem. Wszystko. Vern trzęsący się nad ciężarną rybką...
Wybacz. Wybacz, że się śmiałam.
— Proszę. — Podał jej chusteczkę. — Wytrzyj oczy. Wcale się nie
śmiałaś.
— Śmiałam się.
— Nie sądzę. — Rozmawiali szeptem, jak gdyby Voss mógł się czaić
za drzewem albo kryć w bagażniku jednego z samochodów i
podsłuchiwać. — Gotowa?
— Tak.
— W takim razie chodźmy.
Trzymał ją pod ramię, kiedy przechodzili przez ulicę.
Z wyjątkiem kwadratu migoczącego światła na strychu cały dom
Vossa tonął w ciemności, skażone monstrum z jednym gasnącym okiem.
Weranda pachniała mokrym drewnem, tam, gdzie wypaczone deski
opadały ku środkowi, utworzyła się zaś mała kałuża. W ciągu ostatniej
godziny ktoś spłukał werandę wężem ogrodowym i woda nie zdążyła
wyschnąć. Charlotte przechyliła się nad balustradą. Ciśnięty w krzew
ognika szkarłatnego wąż wciąż był podłączony, woda sączyła się między
drobnymi, kolczastymi listkami. Ktoś (Voss?) w pośpiechu umył
werandę, po czym uciekł lub wrócił do domu, aby skryć się w ciemności.
Nikt nie odpowiedział na pukanie Lewisa. Zastukał jeszcze raz i
czekał, nerwowym ruchem na przemian wkładając i wyciągając ręce z
kieszeni.
— Lewis...
— Tak?
— Ty masz w kieszeni broń.
— Jesteś zaskoczona?
— Bardzo — odparła szeptem. — Bardzo zaskoczona.
— Noszę ją, żeby podnieść swoje morale. — Znów zastukał do drzwi.
— Czasami opada.
— Lewis, nie groź tym ludziom, to nic nie da. Voss to psychopata, taki
ktoś staje się niebezpieczny, kiedy jest osaczony albo przestraszony, albo
czuje się gorszy...
— Dobrze, w takim razie najpierw zapewnię go, jaki świetny z niego
gość, po czym wręczę mu trzysta dolarów jako skromny dowód mego
szacunku.
— Ja nienawidzę broni — powiedziała żarliwie. — Ja nienawidzę
przemocy.
Odwrócił się, delikatnie wzruszając ramionami. — Proszę bardzo,
nienawidź jej sobie do woli, ale nie udawaj, że ona nie istnieje.
Długi, wychudzony, szary kot wyłonił się z cienia i dumnym krokiem
przeszedł po popękanej balustradzie, z lekceważeniem wymachując
ogonem. Charlotte wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać. Prychnął na nią i
zeskoczywszy z balustrady, zniknął w pajęczej sieci geranium.
— Tracimy tylko czas — odezwał się Lewis. — Nikogo nie ma w
domu.
— Moglibyśmy spróbować od tyłu.
— Po co, skoro nikogo nie ma w domu?
— Na strychu pali się światło, poza tym oprócz Vossa i Eddiego
mieszkają tu też inni ludzie — ten stary Włoch, o którym ci opowiadałam.
I pewnie jeszcze ktoś. To ma być pensjonat.
— Boże — skwitował Lewis.
Oczy Charlotte przyzwyczaiły się do ciemności. Widziała całkiem
wyraźnie, schodząc z werandy, a potem idąc pod boczną ścianę domu,
gdzie przytłaczający fetor rozkładających się odpadków kłócił się z
nocnym zapachem jaśminu.
Ścieżka wiodąca na podwórko za budynkiem była zarośnięta
chwastami i zaśmiecona. Zupełnie jakby każdy lokator, najemca i
właściciel, który kiedykolwiek mieszkał w tym domu, wyrzucał swoje
odpadki na oślep drzwiami i oknami. Walały się tam stosy gazet, pustych
butelek i zardzewiałych, cuchnących puszek; krzesło bez nóg, dwie
zmatowiałe ramy leżące na skorodowanych sprężynach łóżka, stary
samochodowy reflektor z rozbitym szkłem, porzucona szafa z
tekturowym brzuszyskiem wydętym od upływających lat. Były tam
również dowody na obecność dzieci; rama latawca
skrzynkowego, lalka — szklane oczy zapadły się w głąb jej głowy,
jakby wepchnięte przez badające, ciekawskie palce — i dziecięcy wózek
z wikliny, bez przednich kółek, przez co wyglądał, jak gdyby padł na
kolana w modlitwie.
Zniszczone, bezużyteczne przedmioty, strzępy, okrawki i skórki
życia.
— Boże — powtórzył Lewis. — Wystarczy ci?
— Chyba... chyba tak.
— W takim razie wynośmy się stąd.
— Dobrze.
Odwróciła się, zamierzając wrócić, i spojrzała w kierunku okna na
poddaszu i jego migoczącego światła. Do szyby przyciskała się kobieca
twarz, wykrzywiona, dziwnie biała i świecąca niczym ryba w
niebiesko-czarnych głębinach morza.
Nieoczekiwanie rozległ się brzęk szkła, a potem srebrzyste
dzwonienie, kiedy odłamki spadły na dach werandy.
Kobieta zaczęła krzyczeć: — Ratunku! Ratunku! Wypuśćcie mnie
stąd, wypuśćcie!
— Idziemy! — zawołała Charlotte. — W porządku, pani Voss, niech
pani przestanie krzyczeć.
— Wypuśćcie mnie stąd! Wypuśćcie mnie stąd! Wypuśćcie mnie
stąd! Wypuśćcie mnie stąd!
Idący ulicą dwaj chłopcy na chwilę odwrócili głowy i poszli dalej.
Krzyczące kobiety nie były na Olive Street niczym nadzwyczajnym;
chłopcy wiedzieli, że nie należy się wtrącać ani kręcić w pobliżu, jeśli i
kiedy zjawi się policja.
Tylne drzwi były uchylone. Lewis wszedł pierwszy, poruszając się po
omacku wzdłuż ściany, aż wreszcie znalazł włącznik i zapalił światło.
Kuchenny stół nosił ślady zakrapianej imprezy — trzy puste butelki po
muszkatelu, cztery poplamione kieliszki oraz pół paczki chipsów
ziemniaczanych. Chipsy były też rozsypane na podłodze, jakby ktoś w
przypływie pijackiej wesołości zaczął je rozrzucać na wszystkie strony
niczym konfetti. Stół i ociekacz zlewu srebrzyły się od karaluchów.
Krzyk pani Voss wciąż się rozlegał, przytłumiony przez masywne,
stare ściany.
Strych mieścił się na trzecim piętrze. Swego czasu został podzielony,
tworząc oddzielne mieszkanie; pani Voss była zamknięta w pokoiku
niegdyś służącym za kuchnię. Klucz tkwił w zamku, przekręcony
bokiem, tak aby pani Voss nie zdołała go wypchnąć za pomocą spinki do
włosów, a potem wciągnąć do środka przez szparę u dołu drzwi.
Charlotte otworzyła drzwi. Pani Voss zamarła w pół krzyku z
rozdziawionymi ustami, zaciskając dłonie na gardle. Siedziała na
podłodze, z rozłożonymi nogami. Spódnicę miała rozdartą aż do biodra,
bo rozszarpała ją w przypływie szału. W rogu płonęła mała, czerwona,
świąteczna świeczka — żarówkę na suficie wykręcono miesiące lub lata
wcześniej i drobne domowe pająki żyły sobie po królewsku w pustej
oprawce.
— Nie miałam z tym nic wspólnego! — wrzasnęła pani Voss. — Z
niczym nie miałam nic wspólnego! Ja nawet nic nie słyszałam, nie
słyszałam, nie słyszałam!
— Oczywiście, że nie — odparła Charlotte. — Oczywiście...
— Nie pozwolili mi zabrać się z nimi, nie chcieli mnie zabrać,
zamknęli mnie tutaj, żebym umarła! — Zaczęła uderzać pięściami w
podłogę i kręcić głową to w prawo, to w lewo. Płomień świecy zadrżał,
odchylając się, jakby przerażony. — Powiedzieli, że za dużo gadam, że
nie umiem trzymać gęby na kłódkę. Powiedzieli, że nic, tylko histeryzuję.
Ja, ja, ja histeryzuję! — Zrobiła głęboki, drżący wdech. — Nie chcieli
mnie zabrać...
— Nic nie rozumiem, kiedy pani tak krzyczy — wtrąciła łagodnie
Charlotte. — Nikt pani nie skrzywdzi. Proszę się uspokoić.
— Powiedzieli, że nic, tylko histeryzuję. Nieprawda, nieprawda! Ja
nigdy nie histeryzowałam!
— Spokojnie. — Odwróciła się do Lewisa, który stał za drzwiami: —
W moim samochodzie jest brandy. Możesz ją przynieść?
— I zostawić cię tu samą z...
— Oczywiście. Pani Voss zdaje sobie sprawę, że jestem jej przy-
jaciółką i że jej pomogę.
— Tak — wyszlochała pani Voss. — Tak, tak! Pani jest moją
przyjaciółką! Pani jest moją przyjaciółką!
Łzy trysnęły z oczu kobiety, jakby niespodziewanie coś w niej pękło.
Uklęknąwszy, Charlotte objęła ją ramieniem. Słyszała, jak Lewis idzie
schodami na dół, bardzo szybko, jak gdyby cieszył się, że mógł odejść.
— Nie miałam z tym nic wspólnego, nie miałam. — Pani Voss otarła
oczy rąbkiem podartej sukienki. Nawet po wszystkich tych krzykach i
szlochach jej twarz pozostawała biała. — Nie mogą mnie zamknąć w
kiciu. Umarłabym, gdyby mnie zamknęli w kiciu. Poza tym jestem chora,
jestem chora...
— Wiem.
— Widać po mnie, że jestem chora. Zresztą może i tak umrę.
— Nonsens. Potrzebuje pani dobrego, pożywnego jedzenia i
porządnego odpoczynku w szpitalu.
— Nie, nie. Ja się boję szpitali. Nigdy w żadnym nie byłam.
— Dlatego się pani ich boi... Proszę, niech się pani chwyci mojego
ramienia i zejdziemy na dół.
Pani Voss nadal oddychała ciężko i gwałtownie, lecz już nie
histeryzowała. Miała na tyle przytomności umysłu, by przypomnieć
Charlotte, żeby zgasiła świecę, zanim pójdą na dół.
W wielkim, nijakim salonie pani Voss położyła się na kanapie, a
Charlotte zdjęła płaszcz i owinęła nim nogi kobiety.
— Z czym nie miała pani nic wspólnego? — zapytała.
— Ja nic nie wiem.
— Owszem, wie pani. Nie pomogę pani, jeśli nie powie mi pani
wszystkiego.
— Kłócili się, oni się wszyscy kłócili w kuchni, jak już poszłam na
górę.
— Kto się kłócił?
— Eddie i Clarence, i ten stary.
— Tiddles?
— Tak, Tiddles.
— O co się kłócili?
— O torebkę. O jakąś torebkę.
Lewis wrócił z brandy. Charlotte wymieszała uncję alkoholu z połową
kubka wody. Nie była pewna, jak brandy wpłynie na pa-
nią Voss; zbyt duża ilość, nierozcieńczona, mogła znów przyprawić ją
o histerię.
— Kłócili się, a potem co?
Pani Voss znów zaczęła płakać, cicho, wyczerpana. — Och. Nie mam
pojęcia. Nie wiem.
— Coś się stało.
— Myślę... myślę, że Tiddles... umarł.
— Chce pani powiedzieć, że go zabili?
— Nie... och, ja nie wiem. Ja nic nie widziałam. Wiem, że była krew,
mnóstwo krwi. Słyszałam Eddiego na werandzie, jak o niej mówił, on się
boi krwi. Powtarzał, że muszą ją zmyć. Zaczęłam iść na dół, żeby
sprawdzić, co się stało, ale Clarence mnie przyuważył. To wtedy
zaprowadzili mnie na strych i zamknęli na klucz. Nie chcieli mnie zabrać,
powiedzieli, że nie umiem trzymać gęby na kłódkę. „Żegnaj, kochanie",
usłyszałam od Clarence'a. „Żegnaj, kochanie, upiornie było cię znać"...
— Odwróciła głowę i przycisnęła twarz do tapicerki z brązowego
moheru, próbując ukryć swój wstyd i upokorzenie.
Lewis znów wyszedł na korytarz. Charlotte słyszała, jak chodzi w
kółko po skrzypiącej podłodze, chodzi i chodzi, niczym człowiek
poszukujący sposobu na ucieczkę z celi.
— Dlaczego myśli pani, że Tiddles umarł?
— Ta cisza. Najpierw kłócili się w kuchni, później na werandzie. A
potem nagle zapadła cisza, długa, głucha cisza, zanim Eddie zaczął
mówić o krwi i spłukaniu jej wężem. Właśnie wtedy zaczęłam iść na dół i
Clarence mnie usłyszał. Powiedział do mnie: „Coś nam wypadło, Eddie i
ja wybieramy się na wycieczkę".
— Jak pani myśli, dokąd pojechali?
— Gdzieś samochodem Eddiego, nie wiem gdzie. Może zabrali
starego ze sobą.
— Może.
— Jestem zmęczona. Jestem taka zmęczona.
— Wiem. Sprawdzę, co da się zrobić.
Znalazła telefon w jadalni i zadzwoniła do szpitala. Skończywszy
rozmowę, wyszła na korytarz. Lewis siedział na najniższym stopniu
schodów, obracając niezapalonego papierosa między palca-
mi. Wyglądał na posępnie rozbawionego, jakby właśnie do niego do-
tarło, jakie to zabawne, że on, Lewis Ballard, znalazł się w podobnym
miejscu.
— I co teraz? — zapytał.
— Pomyślałam, że mógłbyś odwieźć panią Voss do szpitala. Czekają
tam już na ciebie.
— Dlaczego ja?
— Muszę pójść na policję. Sądzę, że popełniono morderstwo, i lepiej,
żebyś się w to w ogóle nie mieszał.
Nie był już rozbawiony, tylko przerażony. — Chryste — powiedział i
otarł czoło wierzchem dłoni.
— Nie musisz się w to w ogóle mieszać — ciągnęła Charlotte, cicho,
tak by jej słowa przypadkiem nie dotarły do pani Voss. — Powiem im, że
przyjechałam tu sama i znalazłam panią Voss zamkniętą i
rozhisteryzowaną, a potem zadzwoniłam po przyjaciela z prośbą, żeby
zabrał ją do szpitala.
— Twoja wersja nie będzie zgadzać się z jej wersją.
— Ona jest zdezorientowana. Może nawet nie pamiętać, że
przyjechaliśmy razem.
— Mam taką nadzieję.
— Podjedź z nią od tyłu. Są tam drzwi z napisem „Izba przyjęć".
Lekarz na dyżurze to mój znajomy. Powiedziałam mu, co ma robić. Po
prostu ją tam zawieź. I nie zostawaj, jak najszybciej wracaj do domu.
— Chryste.
Wróciła do salonu i powiedziała pani Voss, że zostanie zawieziona do
szpitala.
— Nie chcę jechać — jęknęła pani Voss. — Nie. Ja się boję.
— Nie ma się czego bać. Dobrze się pani wyśpi, a rano przyjdę się z
panią zobaczyć. Spróbujemy postawić panią na nogi.
Lewis podjechał od frontu, po czym wspólnie z Charlotte wyniósł
panią Voss i położył na tylnym siedzeniu.
Pani Voss znów szlochała, kryjąc twarz w dłoniach. Żegnaj, ko-
chanie...
11

Kiedy samochód zniknął z pola widzenia, wróciła do środka i


zadzwoniła do Eastera. Odebrał dopiero po ośmiu czy dziewięciu
sygnałach.
— Pan Easter?
— Tak.
— Mówi Charlotte Keating. Nie wiem, czy pan mnie pamięta...
— Pamiętam.
— Jestem przy Olive Street dziewięćset szesnaście. Stało się coś
bardzo złego. Nie wiem dokładnie co. Czy mógłby pan przyjechać i się
rozejrzeć?
— Leżę już w łóżku.
— Może pan z niego wstać.
— Musiałbym mieć powód.
— Proszę pana o to.
Przyjechał po dziesięciu minutach. Nie potrafiła się zmusić do tego,
by samotnie siedzieć w środku, dlatego czekała na niego na werandzie.
Powoli, nie spiesząc się, przeszedł przez podwórko, spoglądając na
okna domu, potłuczone szkło na dachu werandy. W półmroku jego oczy
były osobliwie, intensywnie przenikliwe, jakby widział więcej, niż
powinien.
— Co się stało?
— Nie jestem pewna, ale myślę, że ten starzec, Tiddles, został
zamordowany.
— To dlaczego nie zadzwoniła pani z tym na komendę, tylko do
mnie?
— Nie mogłam.
— Dlaczego?
— Cóż... Nie podobał mi się sposób, w jaki ten policjant ze mną
rozmawiał.
— Więc jednak zadzwoniła pani na komendę?
— Nie... To znaczy, zadzwoniłam wcześniej. W innej sprawie. Easter
oparł się o filar, siląc się na swobodę, lecz zdradziły go
oczy. — W jakiej sprawie?
— To nie ma nic wspólnego z... z tym. Dlaczego pan tak stoi, zadając
mi niemądre pytania?
— Bo dostaję niemądre odpowiedzi. — Zerknął na frontowe drzwi, do
których przybito wielkie, drewniane cyfry 916. — Tu mieszkała Violet
O'Gorman. Co pani tu robi?
Zawahała się na zaledwie ułamek sekundy, co jednak nie umknęło
uwadze policjanta. Jedna jego brew wystrzeliła w górę w sceptycznym
rozbawieniu.
— Przyjechałam sprawdzić, czy mogłabym coś zrobić dla krewnych
Violet.
— Jest już po jedenastej. Zawsze doznaje pani porywów miłosierdzia
o tak dziwnych porach?
— Doznaję porywów wszelkiej maści o każdej porze dnia i nocy.
— To musi być kłopotliwe.
— Nie prosiłam pana o spotkanie, żebyśmy mogli omówić moje
porywy. Prawdę powiedziawszy, żałuję, że w ogóle do pana zadzwo-
niłam.
— Czyżby?
— Naturalnie. Nie sądziłam, że wejdzie pan w tę szmirowatą,
rutynową rolę twardego gliny. Nie jestem na procesie.
— W takim razie po co te kłamstwa? — zapytał z powagą Easter.
— Kłamstwa?
— Dzwoniła pani na policję wcześniej, ale w innej sprawie.
Rozłączyła się pani, bo policjant nie był wystarczająco uprzejmy. Potem
przyjechała pani tutaj, żeby zaoferować pomoc krewnym Violet.
Poznałem krewnych Violet, O'Gormana, Vossa i jego żonę. Jedyna
pomoc, jaką ktokolwiek mógłby im zaproponować, to pomoc
w zejściu z tego świata. Bądźmy rozsądni, panno Keating. Cokolwiek
tu się wyprawia, pani jest w to zamieszana, być może niewinnie, być
może nie. Nie znam pani zbyt dobrze. Kiedy przyjechałem do pani
gabinetu, byłem pod wrażeniem. Pomyślałem sobie, że nadzwyczajna z
pani kobieta. Ale może pomyślałem tak tylko dlatego, że wygląda pani
jak moja młodsza siostra.
— Jest pan bardzo szczery.
— Świecę dobrym przykładem.
— Nie wiem, czy mogę panu zaufać.
— Może pani spróbować. Ja nigdy nie spotkałem człowieka, któremu
mógłbym całkowicie zaufać, ale może pani będzie mieć więcej szczęścia.
— Przyjechałam tu, ponieważ... ponieważ Voss chciał ode mnie
pieniędzy.
— Czemu?
— Ma pewne informacje, których nie chciałabym rozpowszechniać.
— Mężczyzna...
— Tak.
— Żonaty.
— Tak.
— Ile? Nie ile lat żonaty, ile forsy od pani chciał?
— Trzysta dolarów.
— Półdarmo.
— Nie zamierzałam mu płacić. Ämój związek z tym mężczyzną to nie
to, o czym pan myśli, panie Easter.
— Jest platoniczny...
— No tak.
— Dobrze. — Uśmiechnął się do niej niespodziewanie, bardzo ciepło
i przyjaźnie. — Wierzę pani. Kłamstwo nie przychodzi pani naturalnie.
Odważna z pani kobieta.
Pochwała była tak nieoczekiwana i tak szczera, że Charlotte poczuła,
jak oblewa się rumieńcem. Odwróciła się, zła na siebie i na Eastera, że tak
łatwo wydobył z niej informacje, których potrzebował. Mimo to nie
mogła zrobić nic innego, tylko mu powiedzieć.
Ktoś musiał poznać prawdę. Lepiej Easter niż inny policjant, mniej
inteligentny i mniej uczciwy.
— Dobrze. Przyjechała pani do Vossa i co dalej?
— Nikt nie otwierał. Pani Voss była zamknięta na strychu. Stłukła
szybę butem, żeby przyciągnąć naszą uwagę.
— Naszą?
— To znaczy, moją.
— Taka drobna pomyłka, nieprawdaż? Nie odpowiedziała.
— Kiedy była pani dzieckiem — zaczął z uśmiechem — musiała pani
napisać pięćdziesiąt razy na tablicy Charlotte Keating opowiada bujdy,
co?
— Wcale nie.
Wychudzony, szary kot powrócił. Charlotte widziała jego lśniące,
zielone oczy, które spoglądały na nią spomiędzy liści hibiskusa z
odległości nie większej niż metr. Zaczął się myć, bardzo skrupulatnie, jak
gdyby okazując w ten sposób pogardę dla nędzy, w jakiej żył, i chciał się
wznieść ponad nią. Obie jego łapy były czarne od krwi.
— Kot...
— Gdzie?
— Pod krzewem. Ubrudził się krwią.
— Może złapał szczura.
— Nie ubrudziłby się aż tak.
Easter poszedł do samochodu i wrócił z latarką. Szlak krwawych
kocich śladów prowadził do bocznej ściany domu, znikając wśród
potłuczonych butelek i pojawiając się ponownie za wydętą szafą.
Charlotte zobaczyła to, co wcześniej umknęło jej uwadze. Zza szafy,
na wpół zakryta przez chwasty, wystawała stopa i część męskiej nogi. But
był czarny, świeżo wypastowany, lecz pęknięty w poprzek podbicia,
skarpetka w żółte paski, nogawka spodni zielona, poplamiona czerwienią;
feeria barw prawie jak na Boże Narodzenie.
Pomyślała o Tiddlesie w pożyczonym garniturze, pragnącym
udowodnić policji, że nie jest żadnym łazęgą, tylko godnym zaufa-
nia, szanowanym obywatelem. Teraz Tiddles był martwy. To, kim był
za życia i co myśleli o nim inni, przestało mieć dla niego znaczenie. Tak
samo jak to, że leżał teraz w cuchnącym stosie odpadków, a przez kałużę
jego krwi przeszedł kot.
Charlotte przeszła ostrożnie między śmieciami i pochyliła się nad
Tiddlesem. Leżał na plecach, gapiąc się w niebo oczyma
znieruchomiałymi od grozy, chociaż groza już dawno minęła. Wszędzie
była krew, tyle krwi, że na pierwszy rzut oka nie dało się określić, w co i
jak został raniony. Wytrysnęła z jego nosa, polała się strumieniem z
otwartych ust, cuchnąc kwaśnymi wymiocinami.
Easter uniósł dłoń staruszka; palce były zimne i zaczynały sztywnieć.
— Nie będzie łatwo ustalić czas zgonu.
— Pani Voss wie. Słyszała kłótnię Tiddlesa z tamtymi dwoma
mężczyznami, a potem nagłą ciszę.
— Kłótnię o co?
— O torebkę.
— I gdzie jest teraz pani Voss?
— Posłałam ją do szpitala. Jest chora, może nawet bardzo, jeszcze nie
mam pewności.
— Z tym pani przyjacielem?
— Zawiózł ją tam. Nie chcę, żeby się mieszał...
— A Voss i 0'Gorman?
— Odjechali samochodem 0'Gormana.
Easter znowu poświecił latarką na staruszka. — Nie ma ran głowy, a
ubrania nie są podarte. Wydaje się, że cała krew wzięła się z nosa i z
gardła. Zauważyła pani ten zapach?
— Tak.
— Cholernie dziwny.
Snop światła niestrudzenie przesuwał się w tę i z powrotem wzdłuż
ciała, po ubraniu z krwawymi śladami kocich łap, aż do zmatowiałych
ram leżących na sprężynach łóżka. Pod sprężynami, mniej więcej metr od
lewej dłoni Tiddlesa, spoczywała brązowa torebka z jaszczurczej skóry,
ze złotym zapięciem. Charlotte rozpoznała w niej swoją własność.
Postąpiła krok, lecz Easter również dostrzegł torebkę i domyślił się, co
zamierza zrobić Charlotte.
Powstrzymał ją, kładąc dłoń na ramieniu. — Niech jej pani nie dotyka,
niech pani niczego nie dotyka. Zadzwonię na komendę. — Zawahał się.
— Będzie pani musiała tu jeszcze trochę zostać. Pewnie zdaje pani sobie
z tego sprawę.
— Tak.
— A jeśli chodzi o tego pani przyjaciela... postaram się go w to nie
wciągać. Dla pani dobra.
— Dziękuję.
— Dla jego dobra — dodał miękko — najchętniej dałbym mu po
pysku.
12

Następnego dnia w południe, kiedy Charlotte wróciła po obchodzie do


swojego gabinetu, natknęła się na Eastera rozmawiającego z panną
Schiller. Z zapinaną na zamek teczką pod pachą Easter wyglądał jak
czujny młody akwizytor; szczęśliwa i spąsowiała panna Schiller
zachowywała się jak nastolatka.
— Och, pani doktor, porucznik Easter właśnie mi opowiadał
fascynujące historie o odciskach palców. Wiedziała pani, że moje odciski
różnią się od wszystkich innych odcisków na świecie?
— Nie, nie wiedziałam. Co pani powie?
— Są całkiem inne, jedyne w swoim rodzaju. Człowiek od razu
inaczej na siebie patrzy. Zawsze sądziłam, że jestem taka sama jak
wszyscy.
— Niepotrzebnie się pani martwiła.
W gabinecie Charlotte zadzwonił telefon i panna Schiller poszła
odebrać, cmokając na znak rozczarowania.
— Jadła już pani lunch? — zapytał wtedy Easter.
— Nie.
— Dziś rano przeprowadzono dwie sekcje zwłok. Pomyślałem, że
chciałaby pani omówić wyniki przy jakimś posiłku.
— Nikt mnie nigdy nie zaprosił na lunch, żeby omówić ze mną wyniki
sekcji zwłok.
— Bycie całkiem innym i jedynym w swoim rodzaju, jak te odciski
palców panny Schiller, to moja specjalność.
— W takim razie...
— Idzie pani? To dobrze.
— Dokąd pójdziemy? Muszę zostawić pannie Schiller numer
telefonu.
— Do Zielonej Cebulki.
— W porządku.
Zielona Cebulka, wbrew swojej nazwie, była francuską restauracją w
centrum miasta. Usiedli w tylnej loży. Charlotte zamówiła omlet i zieloną
sałatę u kelnerki, która mówiła z udawanym francuskim akcentem i
zwracała się do niej per madame.
Easter zażyczył sobie kotlety.
Kelnerka uniosła nieprawdopodobnie czarne brwi. — Kotleti? Jakie
kotleti, monsieur?
— Jakiekolwiek. Jagnięce, wieprzowe, cielęce. Nieważne.
— Dophawdy — skwitowała dziewczyna i odeszła, z oburzeniem
kołysząc biodrami. Na jej rodzinnym zadupiu nie spotykało się zapewne
podobnych dziwaków.
— Udało się pani choć trochę przespać? — zapytał Easter.
— Wystarczająco.
— Przykro mi, że procedury tyle trwały.
— To nie pańska wina. — Ostatnia procedura, którą pamiętała,
polegała na tym, że policjant w mundurze rozłożył nieprzemakalny
brezent nad miejscem, gdzie spoczywał Tiddles — nad wszystkim, nad
szafą i sprężynami łóżka, chwastami i zardzewiałymi puszkami.
Położywszy teczkę na stole, Easter wyciągnął z niej kilka zapisanych
maszynowo kartek papieru i chyba tuzin powiększonych fotografii.
— Dlaczego zadaje pan sobie tyle trudu, żeby powiedzieć mi o
sekcjach?
Szybko podniósł głowę. — Pomyślałem, że byłaby pani
zainteresowana.
— Tylko dlatego?
— Nie rozumiem?
— Myślałam... wyobrażałam sobie, że kieruje panem jakiś inny
motyw.
— Wcale nie, żadnych innych motywów.
Lecz sposób, w jaki się uśmiechnął, nie przypadł jej do gustu. Miała
wrażenie, że zastawiał pułapkę, a ona nie mogła jej uniknąć, bo nie
wiedziała, dlaczego ani gdzie została zastawiona.
— Najpierw przeprowadzono sekcję Violet, więc zacznę od niej. To
dość oczywisty przypadek samobójstwa.
— Dlaczego?
— Pokażę pani główny dowód. Na pierwszym zdjęciu jest Violet,
kiedy ją znaleziono.
Charlotte popatrzyła na fotografię. Violet — lecz nie ta Violet, jaką
była przed dwoma dniami, ani nie ta uśmiechnięta, ładna dziewczyna,
której zdjęcie wydrukowano w porannej gazecie. Tę Violet z trudem dało
się rozpoznać, ponieważ dolną połowę twarzy zakrywała biała piana,
podobna do mydlin.
Easter nie odrywał od niej wzroku. — Wiem, że jest pani lekarzem,
ale nie wiem, ile ma pani doświadczenia z tragicznymi zgonami, takimi
jak utonięcie.
— Niewiele. Nie zrani pan moich uczuć nadmierną bezpośredniością,
jeśli o to panu chodzi.
— Dobrze. Piana jest typowa dla śmierci przez utonięcie. To po części
śluz z gardła i tchawicy, a po części morska woda. Gdyby Violet była
martwa lub nieprzytomna, kiedy znalazła się w wodzie, nie byłoby piany.
To wskazuje, że walczyła o powietrze. Próbując oddychać, zachłysnęła
się morską wodą. Podrażniona błona wydzieliła śluz, który wymieszał się
z wodą i wskutek prób oddychania zmienił się w pianę. Otwarte usta
również są bardzo charakterystyczne dla topielców.
Wróciła kelnerka z zamówieniem. Charlotte wbiła widelec w swój
omlet; był lekki i bardzo puszysty, jak delikatna piana. Odsunęła talerz.
Easter nawet nie zauważył nieokreślonych kotletów, które
dziewczyna przed nim postawiła. — Następne zdjęcie to zbliżenie lewej
dłoni — prawej, jak już wcześniej wspominałem, brakuje. Może została
pożarta przez rekina albo odcięta śrubą dużej łodzi. To obrażenie
wyraźnie zadano po śmierci, dlatego nie zawracaliśmy sobie głowy
poszukiwaniem przyczyny.
Pięść Violet była zaciśnięta, a spomiędzy drugiego i trzeciego palca
wystawało długie pasmo morskiej trawy. Wciąż miała obrączkę.
— Kiedy rozwarliśmy pięść — ciągnął Easter — znaleźliśmy drobną
kulkę smoły z podwodnego szybu naftowego, a także głębokie ślady
paznokci we wnętrzu dłoni. Człowiek, który tonie, chwyta się, czego
tylko zdoła. Na następnym zdjęciu...
— Proszę. Nie wydaje mi się, żebym chciała teraz oglądać więcej
zdjęć.
— Przepraszam. — Schował fotografie do teczki. — Nie chciałem
psuć pani apetytu. Później porozmawiamy o Violet. — Uśmiechnął się
tym osobliwie ciepłym i niespodziewanym uśmiechem, który zawsze ją
zaskakiwał i nastrajał życzliwie, mimo że właśnie zaczynała żywić do
Eastera niechęć. — Zabawne, że jedyne, o czym razem rozmawiamy, to
śmierć. Nie wiem, na jakie filmy pani chodzi, jakie książki czyta, czy
myje pani zęby przed śniadaniem czy po albo jakie lubi jajka...
— Bo nasz związek nie ma osobistego charakteru.
— Być może. Ale moim zdaniem ma. — Zawahał się z widelcem w
połowie drogi do ust. — Cóż, chodzi pani do kina?
— Kiedy mam czas.
— Poszłaby pani ze mną?
— Nie wiem — odparła szczerze. — Naprawdę nie wiem.
— Dlaczego?
— Mam wrażenie, że nie powinnam.
Przełamał bułeczkę i posmarował masłem. Jego duże dłonie poruszały
się z precyzją. — Rozumiem. Jest pani wierna Ballardowi.
— Bal?... — Otworzyła i zamknęła usta. Krew dudniła jej w
skroniach, szybko i mocno. — Skąd pan... wie?
— Mój wywiad pracuje dniami i nocami. Poza tym, powinna pani być
ostrożniejsza i niszczyć jego listy.
— Listy?
Z kieszeni płaszcza wyciągnął kopertę i rzucił na stół w geście
pogardy lub złości. — Zeszłej nocy znajdował się jeszcze w brązowej
torebce z jaszczurczej skóry. Zabrałem go, nim wpadł w oko komuś
innemu. Proszę go przyjąć z wyrazami uszanowania.
Był to list — jedyny list — który Lewis do niej napisał podczas
wyprawy w góry Sierra Nevada. Nosiła go w torebce, by czytać w
chwilach samotności. Nie pomyślała, że ktoś może tę torebkę ukraść ani
że list został napisany na służbowej papeterii Lewisa.
Easter zaczął cytować, słowo po słowie, głosem nagle miękkim i
jadowitym:
— „Charley, najdroższa, jakże mi bez ciebie źle. Wszystko jest
przygnębiające i puste..."
Podarła list na strzępy. — Zawsze czyta pan cudzą korespondencję?
— Kiedy mam powód.
— Jest pan naciągaczem i oszustem.
— Nie sądzę — odrzekł wprost. — Jestem człowiekiem i chyba
cierpię na bardzo powszechną ludzką słabość — zazdrość... — Gdy nie
odpowiadała, dodał: — Charlotte, romans z mężem innej kobiety to
przegrana sprawa.
— Moja przegrana sprawa, nie pańska.
— Chciałbym wiedzieć, jak Ballard tego dokonał. Może
podła-pałbym parę wskazówek.
— Wskazówek?
— W jaki sposób tak mocno panią w sobie rozkochał. Chciałbym
zrobić to samo.
— Obraża pan...
— Nie miałem zamiaru. Podziwiam parną. Silna z pani kobieta.
Potrzeba wiele siły, żeby z panią żyć. Ja ją mam. Nigdy nie szukałaby
pani we mnie oparcia, ale ja nie muszę być dla nikogo oparciem, żeby
czuć swoją wyższość. I tak ją czuję.
— I zawsze będzie ją pan czuł — rzekła z goryczą. — Pańskie ego już
o to zadba.
Był poważny. — Uczepianie się kogoś bez ego to niezbyt rozsądny
pomysł. Taki człowiek stawiałby pani zbyt wielkie wymagania.
— Nie zamierzam... nie zamierzam o tym... dyskutować.
— W porządku. Niech ta myśli od czasu do czasu przekradnie się
przez pani podświadomość. Póki co to wystarczy.
Zjawiła się kelnerka z kawą. Easter zmienił temat. Jego głos i
spojrzenie znów stały się bezosobowe, jakby potrafił je zapalać
i gasić w głowie z taką samą łatwością jak światło. — W pani torebce
znaleziono też portfel — oczywiście, pusty. To tłumaczy kuchenną
biesiadę z winem. Cztery kieliszki, czworo biesiadników. Możemy
przyjąć, że był to Voss, jego żona, 0'Gorman i stary Tidolliani.
— Voss i Tiddles się nienawidzili. — „Obaj się szczerze
nienawidzimy", powiedział jej tamtej nocy, kiedy się poznali.
— Sądzę — ciągnął Easter — że Tidolliani węszył, a oni go na tym
węszeniu przyłapali i postanowili załatwić to po przyjacielsku, przy
trzech butelkach wina. Prawdopodobnie upili staruszka, ale przy okazji
upili się też sami i zaczęli kłócić o torebkę. Chyba możemy przyjąć, że
Tidolliani znalazł ją tam, gdzie Voss i 0'Gorman ją ukryli, może w
śmieciach... Dziś rano odwiedziłem panią Voss.
— Ja również.
— Czy ona się zgrywa?
— Nie. Nie pamięta nic z wydarzeń minionej nocy. Jest w pewnym
stopniu zdezorientowana. Wydaje jej się, że będzie miała usuwane
migdałki, a Voss zaraz zjawi się u niej z wizytą.
Sączyła kawę, myśląc o pani Voss leżącej w szpitalnym łóżku,
całkiem odprężonej i zadowolonej, lecz z dziwnie zamglonym wzrokiem.
Voss jej nie opuścił, nie, wręcz przeciwnie. To ona opuściła jego, poszła
do szpitala jak prawdziwa dama, na usunięcie migdał-ków, a Voss
przyjdzie do niej w. godzinach odwiedzin. „Mam chore migdałki" —
oznajmiła pielęgniarce.
— Dlaczego Voss ukradł moją torebkę? — zapytała Charlotte. —
Mieszkam daleko, na Mountain Drive, miał pod nosem ze sto łatwiej
dostępnych torebek niż moja.
— Nie chodziło im o torebkę — odparł Easter, nie chciał jednak
poprzeć tego stwierdzenia dowodami.
Charlotte nie ustępowała. — Czy to miało jakiś związek z Violet?
— Tak.
— Ale waszym zdaniem Violet popełniła samobójstwo, nie została
zamordowana?
— Tak mówią dowody — odrzekł Easter, wzruszając ramionami. —
Oprócz dowodów zewnętrznych, które pani pokazałem, są jeszcze
wewnętrzne — piana w tchawicy i oskrzelach, woda w płu-
cach, żołądku i dwunastnicy, woda zawierająca algi i inne
mikroskopijne cząsteczki morskiego życia. Rozdęte płuca, serce jedno-
stronnie powiększone.
— Wszystko to — powiedziała Charlotte — nie dowodzi, że popełniła
samobójstwo. To jedynie dowodzi, że utonęła.
— Trudno panią przekonać.
— Być może.
— Ostatnia sprawa to jedynie poszlaka — fakt, że była przygnębiona z
powodu ciąży. Nie chciała dziecka... — Dostrzegł w jej oczach pytanie.
— To był chłopiec.
Chłopiec. Pomyślała o niewytłumaczalnym kunszcie, potrzebnym do
powstania tego chłopca — delikatna precyzja komórek, sieć nerwów i
żył, współpraca gruczołów, stopniowy wzrost, tylko tyle, nie więcej,
wszystko cudownie zbalansowane i ukształtowane z jednego tyciego
jajeczka i nieskończenie małego plemnika.
— Kim był mężczyzna, z którym zadała się Violet? — pytanie Eastera
padło nieoczekiwanie jak cios.
— Nie wiem. Skąd miałabym wiedzieć?
— Mogła coś pani wspomnieć.
— Tylko tyle, że miał żonę, że nie było go w mieście, kiedy do niego
zadzwoniła, ale ktoś jej powiedział, że wróci tamtego wieczoru.
Zamierzała się z nim spotkać.
— Sam zamierzam się z nim spotkać pewnego dnia — stwierdził
ponuro Easter.
— Jeśli go pan znajdzie. — Ojciec dziecka Violet, pomyślała. Postać
najważniejsza w całej tej sprawie, bo bez niej w ogóle nie byłoby sprawy
— a mimo to tajemnicza, nieznana i nierealna; może nawet całkowicie
nieświadoma łańcucha wydarzeń, któremu dała początek.
Powtórzyła myśli na głos, lecz Easter rzekł: — Nieświadomość to
równie kiepskie usprawiedliwienie co głupota czy ignorancja.
— Rozumiem. Pan nigdy nie usprawiedliwia innych?
— Czasami. Tyle że nie wystarczy usprawiedliwić, wyjaśnić. Nie
skoryguje pani neurozy, eliminując ją, musi pani zaproponować
zadowalający zamiennik. Pozytywne podejście: masz tu galaretkę,
młody, i zostaw lep na mrówki w spokoju.
Uniosła brwi. — Nie zdawałam sobie sprawy, że jest pan filozofem.
— Filozofia jest dla poetów — odparł krótko. — Mam do czynienia z
ludźmi, martwymi lub wręcz przeciwnie. — Odsunął kubek z kawą.
Błotnisty płyn rozprysnął się o krawędź niczym fala o falochron. —
Moim zdaniem tak naprawdę nie chce pani uwierzyć, że Violet się zabiła,
bo to zostawiłoby bliznę na pani sumieniu.
— Właśnie z tego składa się sumienie, z tkanki bliznowatej —
odpowiedziała Charlotte. Tych drobnych skrawków i kawałków wy-
rzutów zszywanych razem rok za rokiem, póki nie utworzą charak-
terystycznego wzoru, deseniu życia.
— Jeżeli Violet została zamordowana, to przez kogoś, komu ufała —
nie przez Vossa, bo nie miał motywu, i nie przez 0'Gormana, bo się go
bała. 0'Gorman miał powód, by ją zabić, lecz jego bronią są pięści —
Eddiemu daleko do wymyślności czy subtelności. Nie. Mordercą Violet
musiałby być ktoś, kogo lubiła lub komu ufała na tyle, by pójść z nim na
falochron, w pobliże miejsca, gdzie znaleziono jej torebkę. Na przykład
ktoś taki jak pani.
— Nie lubiła mnie ani mi nie ufała. I z pewnością nie mówi pan
poważnie, podejrzewając, że...
— Jestem ciekaw. Ciekawi mnie wizytówka, którą miała w torebce, z
pani nazwiskiem i adresem napisanym na maszynie.
— Mogę tylko powiedzieć, że nie dostała jej ode mnie.
— Pewnego dnia dowiem się, od kogo ją dostała. To może być
ciekawe. — Mucha okrążyła stół, po czym usiadła na kłykciu policjanta.
Nie przepędził jej. Przyglądał się, jak bada wzgórze jednego kłykcia, po
czym wędruje ostrożnie przez dolinę między palcami. — Spacerowała
pani kiedyś po falochronie późną nocą?
— Parę razy.
— Byłem tam w ostatni piątek po północy. Szukałem rybaka, który
dźgnął kolesia w barze. Nie znalazłem go. Prawdę mówiąc, nie znalazłem
nikogo. Na całym falochronie nie było żywego ducha, na każdej łodzi
panowała ciemność. Ale był hałas. Hałasowało morze, hałasował wiatr, a
przy każdej fali obluzowane palowanie szurało o deski i skrzypiało jak
mewa. Miejsce w sam raz na morder
stwo. Jedno pchnięcie, upadek z paru metrów do wody, może krzyk.
Ale, jak już wspomniałem, tam rozlegają się naturalne hałasy. Mogą
ukryć krzyk, tak jak noc kryje mordercę. — Opisując falochron, siedział
na skraju krzesła, spięty. Teraz odchylił się i wyraźnie odprężył. — Cóż,
tak to mogło wyglądać. I zapewne nie wyglądało.
Mucha odkryła kubek z kawą i wędrowała ostrożnie wokół krawędzi,
niczym badacz na skraju krateru.
— Co do staruszka, nie ma mowy o morderstwie.
— Nie ma mowy?
— Zgon z przyczyn naturalnych. Żadnych śladów ciosów czy ran.
Zmarł z powodu ostrego wrzodu trawiennego, który nadżarł naczynie
krwionośne i spowodował śmiertelny krwotok. Kłótnia z Vossem i
0'Gormanem być może przyspieszyła krwotok, lecz nie da się tego
udowodnić. Z technicznego punktu widzenia Voss i 0'Gorman są
niewinni jak owieczki.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem. — Chce pan przez to po-
wiedzieć, że nie zamierzacie nawet próbować ich znaleźć?
— Och, jasne, jest nakaz ich aresztowania. Ale bez związku ze
śmiercią Violet czy staruszka. Tu im niczego nie udowodnimy. Nie
udowodnimy im próby szantażu ani nawet tego, że zamknęli panią Voss
na strychu. Mamy na nich tylko podejrzenie napadu z bronią w ręku w
związku z torebką, którą pani ukradli. Smutne, prawda?
— Owszem.
— Nie ma sprawiedliwości. Dalej, niech pani to powie.
— Nie ma sprawiedliwości — powtórzyła. — Ale powinna być.
— Z pewnością powinna — zgodził się ironicznie. — Powinno być
prawo. To też niech pani powie — powinno być prawo.
— Cóż, powinno! — odezwała się tak głośnym, rozgniewanym
głosem, że mężczyzna w loży obok odwrócił się i zaczął na nią gapić, po
części zaniepokojony, a po części z nadzieją, jakby chciał zobaczyć
porządną kłótnię, pod warunkiem, że nie zrobi się zbyt nieprzyjemnie.
— Szuka pan kogoś? — zapytał Easter.
— Ja? — Mężczyzna odkaszlnął. — No, nie. Ależ skąd. Jego głowa
schowała się niczym głowa żółwia.
— Grzeczne dziewczęta nie podnoszą głosu w miejscach publicznych
— powiedział Easter. — Ani nie wdają się w sprzeczki z szantażystami.
Rzecz jasna, zawsze istnieje możliwość, że nie jest pani grzecznym
dziewczęciem, że zostałem zaślepiony. Bo zostałem, wie pani.
Całkowicie zaślepiony. To mnie najbardziej zdumiewa. I co,
zainteresowana?
— Nie.
— W takim razie nie musi się pani rumienić, skoro nie jest pani
zainteresowana.
— Jeśli się rumienię, to ze skrępowania pańskim zuchwalstwem.
Uśmiechnął się. — Wygląda pani pięknie, z rumieńcem czy bez... Na
czym to ja skończyłem? Och, tak, na moim zaślepieniu. Cóż, to by było
na tyle. Proszę bardzo.
— Co według pana powinnam powiedzieć?
— Och, nie musi pani nic mówić. Proszę się tylko zarumienić od czasu
do czasu. To dodaje mi odwagi.
— Pan jest... pan jest nieznośny.
— Tylko na pierwszy rzut oka — odparł cierpliwie Easter. — Drugi i
trzeci rzut odsłaniają moje mniej oczywiste przymioty.
— Nie mam ochoty ich poznawać.
— Jeszcze jej pani nabierze. Będę się kręcił w pobliżu. Zerknęła na
zegarek, udając spokój i obojętność. — Muszę wracać do gabinetu.
— Przykro mi.
— Proszę się nie kłopotać odwożeniem mnie. Przejdę się. — Wstała.
— Dziękuję za lunch.
— Liczę na następne.
— To mało prawdopodobne.
— Następne sekcje, następne lunche. A tak przy okazji, zapomniałem
wspomnieć o jednej sprawie.
— Jakiej?
— Jeśli pani i Ballard będziecie potrzebowali przyzwoitki, dajcie mi
znać.
13

O piątej panna Schiller zaczęła się zbierać do wyjścia. Odkąd przy


lunchu przeczytała w gazecie o śmierci Violet, nieustannie mówiła do
kolejnych pacjentów, wyolbrzymiając to i owo: — Stała tu, w tych
drzwiach, i wyglądała tak żywo, rozumie pan? A jednak widziałam,
widziałam po jej oczach, że coś wisi w powietrzu... To skaza na reputacji
miasta, ale z drugiej strony oczywiście ona nie pochodziła stąd.
Przyjechała z miasteczka w stanie Oregon, tak napisali w gazecie.
To było bogate, sycące, satysfakcjonujące popołudnie, zmącone
jedynie sporadycznym posępnym spojrzeniem Charlotte i faktem, że
niektórzy pacjenci samolubnie wybierali omawianie własnych
dolegliwości.
Panna Schiller przyczesała włosy i z powrotem założyła na nie siatkę.
Za sprawą owej siatki wcale nie przypominały włosów, raczej
kędzierzawy, szary czepek, pod którym kryła się prawdziwa panna
Schiller, łysa jak kolano.
Kupiona podczas przerwy na lunch gazeta leżała rozłożona na biurku,
tak by panna Schiller mogła rzucać okiem na zdjęcie Violet, kiedy tylko
zaczynało z niej uchodzić podekscytowanie. „Violet O'Gorman z Ashley
w stanie Oregon, której ciało znaleziono dziś rano na West Beach,
najwyraźniej popełniła samobójstwo..."
Panna Schiller właśnie czytała artykuł od nowa, z głęboką fascynacją,
że czyta o samej sobie, kiedy z gabinetu wyszła Charlotte, ubrana do
wyjścia, niosąc swoją lekarską torbę.
Panna Schiller czym prędzej odwróciła gazetę i zapytała najbardziej
czujnym, rzeczowym głosem: — Tak, pani doktor?
— Ile mam wizyt domowych?
— Tylko trzy. Proszę wykaz.
— Boże — westchnęła Charlotte. Pochyliwszy się nad biurkiem, na
chwilę przymknęła oczy. Wizja nawet trzech wizyt napawała ją
przerażeniem.
— To nie moja sprawa, pani doktor, ale muszę zauważyć, że od paru
dni nie wygląda pani najlepiej.
— Nie?
— Mizernie, wygląda pani naprawdę mizernie.
— Dziękuję.
— Czytałam niedawno, że lekarze umierają wcześniej niż ludzie
uprawiający inne zawody. Ten nowy ziołowy tonik, który przyjmuję, jest
bardzo ożywczy, naprawdę.
— Zapewne składa się w dużej mierze z alkoholu, więc nic dziwnego,
że czuje się pani po nim ożywiona.
— Alkoholu? — Panna Schiller zbladła. — Och, nie. Nie ośmieliliby
się...
— Głowa do góry. Nie umrze pani od tego.
— Kiedy ja nie piję. Nie wierzę w alkohol.
— Cóż, może za sprawą tego toniku zmieni pani zdanie.
Zadzwonił telefon, lecz panna Schiller była zbyt poruszona, żeby
odebrać. W swojej wyobraźni stała się już alkoholiczką, skazaną na
pijacki grób, choć nie z własnej winy. Występna substancja w tej minucie
krążyła w jej krwiobiegu, trawiąc wolę, niszcząc charakter. Właśnie to jej
mówili, kiedy ślubowała abstynencję — że człowiek nawet się nie
spostrzeże, jak jego wola zostanie strawiona, póki nie będzie już za
późno. Ojej. Czuła się oszołomiona.
— Charley? Mówi Bill Blake.
— Cześć, Bill.
— Muszę wyjechać na początku przyszłego tygodnia. Pomyślałem, że
moglibyśmy się znowu zamienić, gdybyś miała ochotę.
— Oczywiście.
— Jeśli nie masz żadnych istotnych wizyt, mógłbym przejąć twoją
praktykę do końca tego tygodnia, a ty przejęłabyś moją w następny
poniedziałek, wtorek i środę. — Pasuje mi.
— Świetnie. A czy mogę mieć nadzieję, że panna Schiller odeszła z
pracy i wstąpiła do klasztoru?
— Nie możesz.
— W takim razie pozostaje mi jedynie uśpić ją eterem. Do zobaczenia
i wielkie dzięki, Charley.
— Do zobaczenia. — Odłożywszy słuchawkę, zwróciła się do panny
Schiller: — Doktor Blake przesyła pani pozdrowienia.
— Naprawdę? — Panna Schiller wyskoczyła ze swego pijackiego
grobu zwinnie niczym królik skupiony wyłącznie na jednej myśli. —
Cóż, muszę przyznać, że to mi pochlebia. Doktor Blake to taki miły
człowiek.
— Owszem. On będzie tu od czasu do czasu wpadał do końca
tygodnia. Wszelkie telefony proszę przełączać do jego gabinetu. Rano
proszę też zadzwonić do umówionych pacjentów i wysłać ich do doktora
Blake'a lub zapisać na inny termin. Karty są uporządkowane?
— Oczywiście. — Panna Schiller poczuła się urażona. — Doprawdy.
Pracuję tu już od...
— Nie chciałam pani urazić. — Charlotte zabrała torbę z biurka, gdzie
ją postawiła, kiedy odbierała telefon. Wydawała jej się cięższa niż
zwykle. Charlotte zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od wielu lat jest
wyczerpana. Poruszała się powoli, jakby część jej tkanki mózgowej
została zniszczona niczym u paralityka, a każdy ruch musiała najpierw
przemyśleć i zmusić właściwe mięśnie do posłuszeństwa.
— Jaki to miły zbieg okoliczności, że doktor Blake zadzwonił —
dodała panna Schiller. — Będzie pani mogła odpocząć przez kilka dni.
Niech pani jedzie na plażę i poleży w słońcu.
— Może tak właśnie zrobię. — Przez krótką chwilę zastanawiała się
nad tym „miłym zbiegiem okoliczności", lecz gdy tylko wyszła na ulicę i
wsiadła do samochodu, natychmiast o nim zapomniała.
Dochodziła siódma. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, kiedy
Charlotte dotarła do domu. Jeszcze zanim skręciła na podjazd, jej uszu
dobiegł dźwięk telefonu, przenikliwy, wznoszący się
i opadający jak odgłos rzekotki. Umilknął, gdy otwierała drzwi, by
odezwać się na nowo po paru sekundach.
Przyszło jej do głowy, że to może być Lewis. Odbierając, starała się
stłumić zmęczenie w swoim głosie. Lewis go nie znosił; zawsze się
kłócili, że Charlotte zbyt ciężko pracuje.
— Słucham?
— Pracuje pani do późna — odezwał się Easter.
— Wolałabym, żeby przestał mnie pan niepokoić.
— A kto panią niepokoi? Mam nowy trop w sprawie śmierci Violet i
pomyślałem, że chciałaby pani o nim usłyszeć.
— O co chodzi?
— Dowiedziałem się właśnie, że Violet ma starszą siostrę, która
mieszka w Ashley, wdowę wojenną nazwiskiem Myrtle Reyerling. Violet
mogła wspomnieć jej w zaufaniu o mężczyźnie, którego szukamy —
nazwijmy go Panem B.
— Dlaczego Panem... B?
— Bez powodu. Jutro jadę do Ashley, nieoficjalnie, żeby uciąć sobie
pogawędkę z panią Reyerling. Chciałaby pani pojechać ze mną?
— Nie, dziękuję.
— Proszę się zastanowić.
— Już się zastanowiłam.
— Wycieczka dobrze pani zrobi. Świeże powietrze i tak dalej.
— Tutaj również jest świeże powietrze.
— Ale świeże powietrze Oregonu ma ponoć właściwości lecznicze
dla nerwowych kobiet — coś takiego słyszałem.
Zabrzmiał dzwonek u drzwi. — Nigdy w życiu nie byłam nerwowa, a
ktoś właśnie dzwoni do moich drzwi.
— Słyszę.
— Więc jeśli pan pozwoli...
— Pozwolę, chociaż nie chcę.
— Dziękuję za zaproszenie.
— Proszę się nad nim jeszcze zastanowić — odparł Easter, po czym
się rozłączył.
Idąc w stronę drzwi, Charlotte przyszło do głowy, że zaproszenie
Eastera dziwnie zbiegło się z propozycją przejęcia gabinetu na
parę dni przez doktora Blake'a. Rzecz jasna, jedno z drugim nie miało
nic wspólnego, mimo to czuła niepokój. Zastanawiała się, jakimi
pobudkami kieruje się Easter, czy rzeczywiście się w niej zakochał, jak
udawał, czy może sądził, że Charlotte wie więcej, niż mu powiedziała.
Zanim otworzyła drzwi, wyjrzała przez okienko i zobaczyła Lewisa.
Przez chwilę miała wrażenie, że patrzy na kogoś, kogo swego czasu
znała, lecz nie widziała od lat. Jego twarz była ponura, usta mocno
zaciśnięte z goryczą. Pod oczyma miał ciemnoszare sińce
przypominające smugi sadzy.
— Witaj, Charley.
— Lewis... Lewis, jesteś chory?
— Nie. — Pocałował ją w policzek; jego oddech cuchnął brandy.
Uciekła z objęć Lewisa, przytrzymując go na odległość ramienia, by
lepiej mu się przyjrzeć. — Chyba nie wypiłeś zbyt wiele ani nic z tych
rzeczy?
— Nie jestem chory i nie piłem. — Przeszedł przez pokój i opadł
ciężko na fotel z czerwonej skóry. Miał na sobie ten sam kapelusz i ciepły
płaszcz co poprzedniej nocy, kiedy spotkali się na falochronie. Gdy
odchylił się, opierając głowę o wezgłowie fotela, kapelusz ześlizgnął się i
potoczył po podłodze. Lewis zdawał się tego nie zauważyć. — W każdym
razie piłem tyle, ile trzeba w celach medycznych, żeby nie zadusić żony.
Jego słowa wstrząsnęły Charlotte. — Nie wolno ci tak mówić.
— Gdybym tak nie mówił, mógłbym po prostu to zrobić... Widziałaś
gazety?
— Tak.
— To ta sama dziewczyna, ta, która przyszła do ciebie?
— Tak.
— Cóż, przykro mi. Przykro mi z powodu dziewczyny, przykro mi, że
musiałaś się w to mieszać... — Gwen plotła mu o tym przez całą kolację:
„Och, biedne dziecko, musiała się czuć taka samotna! Wiem dobrze,
czym jest samotność. Lewis, czasem, gdy ciebie tu nie ma, gdy nie
wracasz wieczorami przez długie godziny, czuję niemal, że... że
mogłabym się zabić". Gwen, siedząca naprzeciwko po
drugiej stronie stołu, ożywiona laleczka z wielkimi psami, które
przyciskają mokre nosy do jej ramienia, żebrząc o uwagę, o skrawek
mięsa. Ogarnęła go krwiożercza wściekłość, straszliwe pragnienie, by
powstrzymać te trzepoczące blade dłonie, ten łagodny głos: „Biedna,
biedna dziewczyna. Pomyśl tylko, jak musi się czuć mężczyzna, który ją
w to wpędził". Zakrył oczy dłońmi.
Charlotte usiadła na pufie u jego stóp. — Dziś po południu dzwoniłam
do ciebie do gabinetu.
— Nie było mnie.
— Wiem.
— Poszedłem do kina.
— Nie sądziłam, że kiedykolwiek zdarzyło ci się tam pójść —
stwierdziła półżartem.
— Nie zdarzyło. Byłem zmęczony. Pomyślałem, że zasnę z nudów,
ale nie zasnąłem... Charley, potrzebne mi leki nasenne.
— Mam trochę nembutalu, mogę ci dać.
— Dziękuję. Bardzo dziękuję.
Przyniosła kapsułki z apteczki w łazience. — Weź je dopiero
dwadzieścia minut przed tym, jak się położysz.
— Dobrze.
— Lewis, czy coś się stało?
— Nic a nic.
— Cieszę się, panie B.
Był bardzo zaskoczony i zadowolony. — Od dawna tak do mnie nie
mówiłaś. Pamiętasz?
— Pamiętam.
— Kocham panią, panno K.
— Kochanie, dobrze znów widzieć twój uśmiech.
— Wyszedłem trochę z wprawy.
— Wiem. Któregoś dnia sprawy ułożą się dla nas lepiej, zobaczysz. —
Podała mu papierosa i ogień, szczęśliwa, że potrafi mu pomóc, kiedy jest
zmęczony. Po jej własnym zmęczeniu już prawie nie został ślad. —
Lewis, do końca tygodnia robię sobie wolne.
Jego dłoń zacisnęła się na jej ramieniu. — Tak nagle?
— Pojawiła się okazja. Pomyślałam, że może wybiorę się na małą
wycieczkę samochodem.
— Wycieczkę dokąd?
— Och, dokądkolwiek. Przecież wiesz, że lubię jeździć w nowe
miejsca.
Nie odrywał od niej wzroku, nawet nie mrugnął. — W nowe miejsca
takie jak?
— Cóż, nie widziałam zbyt wiele Oregonu. Powiadają, że latem jest
tam bardzo przyjemnie.
— Kto powiada?
— Pomyślałam, że może...
— Daj sobie spokój z tym całym może. Postanowiłaś. Jak zawsze. Do
jakiego miejsca w Oregonie się wybierasz?
— Do Ashley.
— Gdzie mieszkała ta dziewczyna?
— Tak.
— Nie masz już dość kłopotów?
— Kochanie, proszę...
— Nie jedź. Charley, nie jedź.
— Chcę jechać. Czuję, że powinnam.
— Niby dlaczego powinnaś? To nie twoja sprawa.
— Policja jedzie.
— Policja?
— Chcę tam być pierwsza. Nie lubię porucznika, który prowadzi tę
sprawę, Eastera.
— Znam go. Mąciciel.
— Zadzwonił dziś wieczorem i poprosił, żebym pojechała z nim do
Ashley i porozmawiała z siostrą Violet. Chyba próbował zastawić na
mnie pułapkę. Wiem, że nie zrobiłam niczego złego, ale czuję, że w jakiś
niejasny sposób jestem głęboko zamieszana w śmierć Violet.
— Nie jedź, Charley — powtórzył.
— Ale ja chcę jechać. Nie boję się Eastera. Po prostu jestem ciekawa.
— Po prostu ciekawa. Dobry Boże.
— Poza tym, za kierownicą się odprężam, wycieczka dobrze mi zrobi.
Wstał. Kiedy schylił się, żeby podnieść kapelusz z podłogi, zachwiał
się delikatnie. Charlotte zaczęła się zastanawiać, czy wypił więcej, niż
przyznał, czy był zwyczajnie zmęczony.
W drzwiach złożył na jej ustach długi pocałunek, który wydał się
Charlotte smutny i pełen goryczy. Nagle zebrało jej się na płacz.
— Do widzenia, Charley. Do widzenia, kochanie.
— Lewis, ale będziesz o siebie dbał?
— Oczywiście. Baw się dobrze.
— Poczekaj. Lewis, jeśli nie chcesz, żebym jechała, jeśli masz
powód...
— Powód? — powtórzył. — Nie. Nie mam żadnego powodu, tylko
będę tęsknił.
— Mam taką nadzieję.
— Do widzenia, Charley. — Jego słowa brzmiały nieodwołalnie, jak
gdyby sądził, że już nigdy więcej się nie zobaczą.
Drzwi się zamknęły.
14

Następnego dnia ruszyła w drogę jeszcze przed świtem. Przez


pierwsze sto kilometrów jechała wzdłuż wybrzeża. Droga wiła się niczym
rzeka z betonu, w ślad za łukami stromych, nagich klifów spowitych
mgłą. Wschodzące słońce połknęło mgłę, pozostawiając jedynie kilka
niestrawionych smug, które skryły się we wgłębieniach i spadkach drogi.
Szosa nagle skręcała w głąb lądu, poza zasięg morza, gdzie nad
urodzajną doliną zalegał gęsty upał. Tu nagie klify wydawały się należeć
do odległego świata. Zaledwie kilka kilometrów dalej Charlotte ledwo
mogła je sobie wyobrazić, a to przez nagły rozkwit urodzaju: całe akry
srebrnozielonej sałaty, gaje pomarańczowe, zbyt wielkie, by wyglądały
na prawdziwe, i zagony pomidorów czerwieniących się na pnączach.
Lecz dolina kończyła się równie ostatecznie jak klify. Droga zaczęła
piąć się w górę wśród sekwoi, drzew tak wysokich, tak pradawnych, że
ich początki nie mieściły się w głowie. Z przesieki, na której
bezwzględnie wycięto i wywieziono drzewa, Charlotte zobaczyła na
północnym wschodzie dwie góry o śnieżnych czapach nietkniętych przez
zmiany pogody czy ślady ludzkich stóp. Zupełnie jakby natura — i
departament infrastruktury — współpracowała, by roztoczyć przed
turystami pełnię kalifornijskiego krajobrazu na zaledwie kilkuset
kilometrach.
Przekroczywszy granicę stanu Oregon, musiała zwolnić, ponieważ
południowe słońce, którego promienie padały przez korony wielkich
drzew, tworzyły na nawierzchni tak migoczące wzory, że nie dało się
patrzeć przed siebie na jakąkolwiek odległość ani
odróżnić tego, co prawdziwe, od cienia. Od czasu do czasu Charlotte
słyszała górski strumień, chichoczący zaciekle, gwałtownie, jak gdyby
nic nie było w stanie powstrzymać jego szaleńczej, zabawnej wędrówki w
stronę Pacyfiku.
Tuż po drugiej dotarła na peryferie Ashley Tablica poinformowała ją,
że wjeżdża do Ashley, Najbardziej przyjaznego miasteczka na całym
Zachodzie, 9394 mieszkańców, Wpadnij wcześnie, Zostań do późna.
Zatrzymała się przy pierwszym napotkanym motelu z certyfikatem
Amerykańskiego Stowarzyszenia Samochodowego. Został zbudowany
na małej przesiece, dwieście metrów od szosy, i to tak niedawno, że wciąż
pachniał świeżym drewnem.
Otyły mężczyzna w samej koszuli siedział na kuchennym taborecie,
opierając się o drzwi z napisem BIURO i wachlując się komiksem. Wokół
taboretu walały się inne komiksy, część bez okładek, część zupełnie
nowa, Prawdziwa Miłość, Nastoletni Romans, Rzucił Mnie, Miłość i
Romans na Dzikim Zachodzie. Twarz mężczyzny była równie niewinna i
nieskażona myślą co ślazowy cukierek. W szkole pewnie śmiali się z
niego i nazywali tłuściochem, pomyślała Charlotte. Teraz się odgrywa,
jest bohaterem wszystkich komiksów, kochankiem, który ją rzucił,
kowbojem tratującym kobiece serca. Biedny człowiek, biedny chłopiec.
— Ma pan wolne pokoje? — zapytała.
— Tak, psze pani. Numer cztery, o tam. Wanna i prysznic. Wygodny
materac. Sześć dolarów za noc.
— Może być.
Zaparkowała przed numerem czwartym, a potem wróciła do biura,
żeby podać swoje nazwisko i adres, jak również markę i numer
rejestracyjny samochodu. Wizytówka na biurku głosiła, że otyły
mężczyzna to Roy H. Coombs, Kierownik, Motel Siesta.
— Pani jest lekarką, co? Poznałem po samochodzie.
— Tak.
— Nigdy nie widziałem lekarki z bliska. Ale w filmie to tak. Ingrid
Bergman grała raz lekarkę, zakochała się w Gregorym Pecku, tyle że Peck
był...
— Tak, wiem. „Urzeczona".
— Tak, tak, to ten film. „Urzeczona". Nie wiem tylko, co ona widziała
w tym Gregorym Pecku. Jest chudy jak miotła, no i czubek z niego —
znaczy, w tym filmie...
— Czy ma pan książkę telefoniczną?
Zaskoczyła go tym pytaniem. Musiał umilknąć na chwilę, żeby
przestawić się z romansów na książki telefoniczne. — Pewnie, że mam.
— Chciałabym tylko sprawdzić jeden adres.
— Och. Jasne. — Przetrząsnął biurko i okolice w poszukiwaniu
książki telefonicznej, lecz jej nie znalazł. Wstał, sapiąc z wysiłku, i otarł
czoło rękawem różowej koszuli. — Ktoś musiał mi ją zwędzić. Co za
podłość, ukraść człowiekowi książkę telefoniczną...
Lecz jego wzrok był rozmarzony. Gruby chłopiec stał się Dickiem
Trący, szukającym zemsty, na tropie złodziejaszka, który ukradł książkę
telefoniczną. Z aparatem nadawczo-odbiorczym na szczupłym
nadgarstku i fotograficzną pamięcią w głowie.
— To może pan pomógłby mi kogoś znaleźć — rzekła energicznie
Charlotte i wzrok pana Coombsa odzyskał ostrość.
— Myślę, że tak, mieszkam tu całe życie.
— Zna pan panią Myrtle Reyerling?
— Myrtle? Jasna sprawa. Sierżant Reyerling to jeden z naszych
bohaterów wojennych, jego nazwisko jest na tablicy pamiątkowej w
Banku Narodowym, na rogu Trzeciej Ulicy. Myrtle mieszka nad
Woolworthem. Nie przegapi go pani. Niech pani jedzie prosto do miasta i
zaraz będzie.
— Dziękuję.
Sklep Woolwortha miał jasną, odnowioną fasadę, lecz mieszkania nad
nim były ciemne, duszne i śmierdziały tłuszczem z minionego miesiąca
oraz zeszłotygodniową kapustą.
Charlotte przystanęła przed drzwiami ze skrawkiem papieru, na
którym ołówkiem napisano M. REYERLING. Rygiel był odsunięty, ze
środka dobiegały zaś odgłosy. Nie odgłosy kłótni, lecz dwóch kobiet
hałaśliwie zgadzających się ze sobą w temacie trzeciej, nieobecnej osoby.
— Mówiłam jej. Mówiłam jej raz i drugi.
— Wiem, że mówiłaś, na pewno mówiłaś.
— Ale nie, nie, ona była uparta. Zawsze wierzyła, że ludzie chcą jak
najlepiej. Najlepiej. Ha. Teraz już wiem, że to nieprawda. Są tylko tacy,
którzy chcą lepiej. A nawet oni chcą tylko trochę lepiej od tych, którzy
życzą nam jak najgorzej.
— Masz całkowitą rację, Myrtle, ale nie denerwuj się z tego powodu.
Drzwi otworzyła Myrtle Reyerling, wysoka, szczupła kobieta pod
trzydziestkę, z wysoko ułożoną fryzurą a la Madame Pompadour, która
pochylała się lekko na jedną stronę, niczym szkuner przy silnym wietrze.
Usta miała ściągnięte, szczękę stanowczo zaciśniętą, lecz w jej oczach
kryła się pewna żałość; spoglądały pytająco, w oszołomieniu.
— Pani Reyerling?
— Tak.
— Nazywam się Charlotte Keating, jestem znajomą Violet. Kobieta
odwróciła się i kilkakrotnie przełknęła ślinę, zanim
znów się odezwała. — Pewnie już pani wie?
— Tak, wiem.
— Proszę wejść, jeśli pani chce. To moja przyjaciółka, Sally Morris.
Ciemnowłosa, młoda kobieta o silnym i gibkim ciele oraz tęgich,
umięśnionych nogach zareagowała na tę prezentację skinieniem głowy.
— W całym mieście o tym mówią — powiedziała pani Reyerling. —
Szepczą, wszędzie szepczą, że Violet była w ciąży, ale nie z Eddiem. Nie
wierzę w to. Violet była dobrą dziewczyną. Moja siostrzyczka była dobrą
dziewczyną i niech nikt nie mówi inaczej.
— Uspokój się, Myrtle.
— Była dobrą dziewczyną.
Młoda kobieta imieniem Sally machnęła niecierpliwie ręką. — Och,
na litość boską, dobre dziewczyny mogą popełniać te same błędy co złe.
Mówiłam ci, widziałam ją na własne oczy. Leżała w tamtym łóżku, spała
tam. Poza tym były też poszlaki — wiesz, co mam na myśli?
— Nie!
— Myrtle, znasz mnie, nie jestem żadną plotkarą, ale głupia też nie.
Pracuję tam wystarczająco długo, żeby zauważyć poszlaki.
— Jakie poszlaki? — wtrąciła się Charlotte.
— No, wie pani. — Zapanowała pełna skrępowania cisza, aż w końcu
dziewczyna znów się odezwała: — Po pierwsze, co ona tam w ogóle
robiła, śpiąc o ósmej nad ranem w pokoju faceta? Już się wymeldował —
zostawił klucz w zamku, od zewnątrz, jak jest zawsze napisane na
drzwiach. Zobaczyłam ten klucz i pomyślałam, że wcześnie posprzątam
pokój. Weszłam do środka, a tam Violet śpi spokojnie jak dziecko. Nic
nie powiedziałam. To nie była moja sprawa. Po prostu wyszłam z pokoju
i zapukałam do drzwi naprawdę mocno, żeby ją obudzić, a potem poszłam
sobie. Nawet nie wspomniałam o tym Myrtle, aż do dzisiaj. Ona zawsze
urządzała awanturę, kiedy Violet zrobiła coś źle, nawet kiedy się napiła
albo zapaliła papierosa.
— Nie chciałam — wyszeptała pani Reyerling. — Nie chciałam.
Musiałam się o nią troszczyć, była moją młodszą siostrą. Chciałam, żeby
wyrosła na damę.
— Jasne. Jasne, wiem, Myrt. Nie obwiniam cię. Takie jest życie.
Wszyscy musimy ponieść jakąś klęskę.
— Ile klęsk mam ponieść? Jak myślisz, ile jeszcze wytrzymam?
— Spokojnie, Myrt. — Dziewczyna zwróciła się do Charlotte: —
Widzi pani, pracuję w motelu. Różany Dwór, tak się nazywa, po drugiej
stronie miasta. To tam ją widziałam, w pokoju tamtego faceta.
— Pamięta go pani?
— Nie widziałam go. Ale kiedy potem sprzątałam pokój, znalazłam
krawat, który zostawił w kiblu. Nigdy dotąd nie widziałam takiego
krawata. Był niebieski, z szarymi monetami i malutkimi kostkami o
czerwonych oczkach. Pomyślałam sobie, że go zwinę i dam mojemu
staremu, może przyniesie mu szczęście w grze w kości. Ale dostałam
pietra i oddałam krawat szefowi, Rawlsowi. Rawls jest uczciwy jak każdy
człowiek, co nie znaczy zbyt wiele, bo sam zaczął nosić ten krawat,
zamiast wysłać go właścicielowi pocztą. — Zawahała się. — Nie mówię
nic przeciwko Rawlsowi, niezupełnie. Gdyby znalazł portfel, pewnie
zaniósłby go na policję, mi-
nus kilka dolców za fatygę. Ale ten krawat — nie mógł mu się oprzeć.
Wydaje mu się, że z niego strojniś pierwsza klasa. W miasteczku mówią o
nim Piękniś...
Pani Reyerling podeszła do okna i spojrzała w dół, na ulicę, z rękoma
splecionymi na piersi.
— Pomyślałam sobie tak — ciągnęła Sally. — Skoro to się stało raz,
równie dobrze mogło się stać wiele razy, więc może ten facet, który
zostawił krawat, nie miał nic wspólnego z ciążą Violet.
— Nic się nigdy nie stało. — Pani Reyerling nawet się nie odwróciła.
Zwracała się do szyby, jakby ta była bezosobowym rozjemcą. — To był
dzieciak Eddiego. Eddie się wyparł, bo miał dość Violet. Przygruchał
sobie kogoś na boku i chciał się jej pozbyć.
Sally się nie spierała. Skrzywiła się do Charlotte, sugerując, że Myrtle
nie myśli jasno.
— Może gdybym porozmawiała z panem Rawlsem, przypomniałby
sobie... — zaczęła Charlotte.
— Chwila, moment. Myśli pani, że on się do czegokolwiek przyzna?
W życiu! Będzie się zarzekał, że nie było żadnego krawata, żadnego
faceta ani nawet żadnego motelu. Jak miałby się przyznać do krawata, nie
przyznając, że jest złodziejem? Wtedy mogliby mu odebrać certyfikat
Amerykańskiego Stowarzyszenia Samochodowego. Ci ludzie ze
stowarzyszenia są czepialscy. Nie tolerują takich sprawek. Ciągle węszą,
czy zmieniłam dywaniki w łazience i zasłony pod prysznicem, czy
pozamiatałam pod łóżkiem. — Urwała. — Rawls nic pani nie powie.
Poza tym, mogłabym wylecieć z roboty, rozumie pani?
— Oczywiście, rozumiem.
— Więc nie pójdzie pani do Rawlsa?
— Nie.
— I tak powinnam była trzymać gębę na kłódkę — stwierdziła Sally z
delikatnym rozgoryczeniem. — Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło,
żeby tyle mówić. Przyszłam tylko pomóc Myrtle, podtrzymać ją na
duchu.
Pani Reyerling rzuciła jej bezbarwne spojrzenie. — Podtrzymać mnie
na duchu... Opowiadać mi kłamstwa o mojej własnej siostrze.
— Posłuchaj, Myrt, nie zwracaj się przeciwko mnie.
— Podłe kłamstwa.
Dziewczyna zaczęła wpadać w złość; czerwony rumieniec skradał się
stopniowo po jej szyi niczym kolorowa rtęć w termometrze. — Lepiej
zajrzyj we własne sumienie. Za czyją to sprawką Violet zaczęła spotykać
się z Eddiem? Kto w kółko powtarzał: „Eddie to miły facet, można na nim
polegać. Będzie z niego dobry mąż"? Kto powiedział: „Wygląd to nie
wszystko"? A gdzie tam, niech sobie wygląda jak szympans z ospą,
przyzwyczaisz się, Violet. Jak już tylko zostaniesz mężatką...
— Nieprawda! — krzyknęła pani Reyerling. — Nie zmuszałam jej,
żeby za niego wyszła. Nawet jej o to nie prosiłam. Ona go lubiła.
— Bo jej tak kazałaś. — Przedrzeźniała ją bystro, okrutnie: — „Wyjdź
za Eddiego, a miłość przyjdzie później. Może nawet porzuci te swoje
małe nawyki, takie jak wyrywanie skrzydeł muchom".
— Przestań! Przestań! — Zakrywszy uszy dłońmi, pani Reyerling
pobiegła do sypialni.
Usłyszały głuchy łomot, z jakim padła na łóżko. Nie szlochała, lecz jej
ciężki, udręczony oddech wznosił się i opadał w wilgotnym powietrzu,
oddech zranionego zwierzęcia.
Wojowniczość Sally wyparowała. Kobieta stała, drapiąc się w szyję,
gdzie widniał rumieniec, zawstydzona swoim zachowaniem. — Chyba
powinnam bardziej nad sobą panować.
— Chyba wszyscy powinniśmy.
— Powiedziałam prawdę, ale nie całą. Bo cała prawda... cóż, trudno
do niej dotrzeć, do przyczyny tego wszystkiego. Myrt chyba miała swoje
powody, żeby wydać Violet za mąż, zapewnić jej małą stabilizację i
bezpieczeństwo. To nie jej wina, że źle oceniła Eddiego. — Umilkła.
— Lepiej już pójdę — rzekła Charlotte. — Gdybym mogła coś zrobić
dla pani Reyerling, będę w motelu Siesta.
— Znam go. Dopiero co otwarty. Mamy ich tu tyle, że już nikt nie
zarabia.
— Może podwiozę też panią do pracy.
— Nie, dzięki, na dzisiaj skończyłam. Zostanę tutaj i zaparzę Myrt
herbaty. Otrząśnie się z tego. Zajmowałam się nią po tym, jak dostała
telegram o śmierci Toma. Może czasem nie zachowujemy
się jak przyjaciółki, ale nimi jesteśmy — dodała, wzdychając cicho ze
smutkiem.
Charlotte wyszła na korytarz. Miała wrażenie, że kobieta mówiła
prawdę. Ją i Myrtle łączyły więzy przyjaźni, które przetrwałyby każdą
codzienną sprzeczkę, tak samo jak różne tragedie.
Na ulicy promienie późnego popołudniowego słońca przeświecały
przez witryny sklepów i odbijały się od chodników oraz białych
stiukowych ścian budynków. Upał był namacalny, niczym warstwa
galaretki, przez którą pełzły samochody, a piesi przebijali się ospale.
Jedynie dzieci się spieszyły. Chłopcy przemykali między pojazdami z
beztroską łatwością, a dziewczynki z podstawówki, skupione i
zdecydowane, nie mogły się doczekać następnej minuty, następnego
tygodnia, następnego roku.
Charlotte otworzyła samochód. Pomyślała o Violet idącej tą samą
ulicą, łagodniejszej niż pozostałe dziewczyny, nie do końca tak silnej, tak
stanowczej. (A pani Reyerling o tym wiedziała i może... może próbowała
ją chronić i nie dała rady).
Dręczyło ją niezadowolenie, poczucie porażki. Im głębiej zanurzała
się w życie Violet, tym bardziej było mroczne i mętne. Zupełnie jakby
nurkowała w nieznanym jeziorze, coraz głębiej i głębiej, stopniowo
zdając sobie sprawę, że to jezioro nie ma dna, jedynie nieustannie
wzburzony muł, który nigdy nie osiądzie. Mogła wyciągnąć rękę i
chwycić muł — tak jak Violet w ostatnich chwilach swego życia — lecz
gdy otworzyła dłoń, ujrzała w niej jedynie kilka ziaren piasku oraz ślady
paznokci na własnym ciele.
15

Zawróciła i ruszyła w kierunku motelu. Zastanawiała się, czy Easter


zjawił się już w miasteczku i co zamierzał. Może Sally będzie się tak bała
utraty pracy, że nie powie mu o krawacie, który zatrzymał Rawls. A może
Easter w ogóle się z nią nie spotka. Może Sally wyjdzie, zanim policjant
dotrze do mieszkania pani Reyerling. Mało prawdopodobne, by pani
Reyerling powiedziała Easterowi o Sally i dała przyjaciółce okazję, by
powtórzyła swoją historię.
Myśl, że Easter nigdy nie dowie się o epizodzie w motelu, budziła w
niej niejasne zadowolenie, nie rozumiała jednak dlaczego. Przecież nie
dotyczył jej osobiście, jedynie mężczyzny bez imienia, bez twarzy, który
zostawił krawat w motelowej łazience i dziecko w łonie Violet.
Uświadomiła sobie, że boi się Eastera. Chociaż nie mógł jej skrzywdzić,
nie mógł jej nawet dotknąć, strach narastał, głupio, irracjonalnie. Co
takiego powiedział przez telefon minionej nocy?... Że jedzie do Ashley
„nieoficjalnie". To mogło znaczyć, że oficjalnie śledztwo zostało już
zamknięte. Nagle Charlotte owładnęła nadzieja, że naprawdę było
zamknięte i na zawsze trafiło do akt w szufladzie ze stali.
Zjadła wczesną kolację w barze samochodowym przy Main Street.
Kiedy wróciła do motelu, słońce sadowiło się na poduszce różowych
chmur, a pan Coombs włączył czerwony neon z napisem WOLNE
POKOJE. Wciąż siedział na kuchennym taborecie. Na tle olbrzymich
drzew wydawał się dziwnie skarlały. Skończył już czytać na ten dzień i
ułożył komiksy w schludny stosik na drewnianym stopniu, kładąc na
wierzchu kamień, by wiatr nie porwał jego
marzeń. Trzymane na uwięzi trzepotały przy coraz silniejszych
podmuchach.
Pan Coombs skinął głową i uchylił niewidzialnego kapelusza. —
Dobry wieczór.
— Dobry wieczór.
— Ochłodziło się nieco. Ale w środku wciąż jest zbyt gorąco. Gdyby
chciała pani przez chwilę posiedzieć na dworze, przyniosę pani krzesło.
— Nie, dziękuję, proszę się nie trudzić.
Pan Coombs zabił komara na swoim przedramieniu. — Skon-
taktowała się pani z Myrtle Reyerling?
— Tak.
— Jej młodsza siostra nie żyje. Prawdziwa tragedia.
— Słyszałam o tym.
— 0'Gorman, tak się nazywała. Znam jej męża, chodziliśmy razem do
szkoły. Pracował w barze pół kilometra stąd, ale ponoć zwiał z
miasteczka.
— W którym barze?
— U Sullivana. Sullivan nie żyje od lat, ale bar wciąż się tak nazywa.
— Urwał, nieco zawstydzony. — Jeśli chciałaby pani gdzieś zajść na
drinka, znajdą się lepsze miejsca niż bar Sullivana. Znaczy, to niezbyt
elegancki przybytek, to chciałem powiedzieć.
Z szosy zjechał samochód z kajakiem na dachu i pan Coombs
poczłapał mu na spotkanie.
Tablica z napisem „Chata Sullivana" wisiała między dwoma słupami
tuż przy szosie, lecz sam budynek stał sto metrów dalej, w sekwojowym
gaju. Na lewo od tablicy rozciągała się otwarta przestrzeń, gdzie można
było zaparkować. Charlotte zostawiła tam samochód i ruszyła piechotą w
stronę baru. Swego czasu wzdłuż ścieżki ciągnął się sznur świateł, lecz
teraz żarówki były albo przepalone, albo rozbite. Pozostały jedynie druty,
puste oprawki i kawałki szkła, które chrzęściło pod stopami Charlotte.
Pomimo orzeźwiającego wiatru od ziemi bił kwaśny zapach, jak
gdyby długi pochód pijaków szedł chwiejnie ścieżką, zatrzymał się, żeby
zwymiotować, po czym ruszył dalej. Na niebie wschodził wła-
śnie księżyc w pełni, lecz jego blade światło nie mogło przebić się
przez drzewa, dlatego Charlotte musiała ostrożnie iść ścieżką po omacku.
Nagle przystanęła i instynktownie zerknęła za siebie przez ramię.
Niczego nie słyszała, poczuła jednak przemożną potrzebę, by się
rozejrzeć.
Zza drzewa wyszedł mężczyzna, wysoki, z szerokimi, opadającymi
ramionami, które nadawały jego sylwetce groźny wygląd.
— Dobry wieczór, Charlotte.
— Och. Zaskoczył mnie pan.
— Mam taką nadzieję. — Easter był rozgniewany. — Niezły numer
mi pani wywinęła, przyjeżdżając tu przede mną.
— Nie zamierzałam niczego wywijać. Chciałam jedynie...
— Zaczerpnąć świeżego powietrza. Wiem. Cóż, skoro los i wspólne
zainteresowanie świeżym powietrzem nas tu sprowadziło, postawię pani
drinka.
— Nie, dziękuję.
— Nie szła pani właśnie do Sullivana?
— Nie.
— Tak sobie pani spaceruje, co?
— Tak — odburknęła.
— Proszę nie warczeć. To do pani nie pasuje. — Chwycił ją pod
ramię. — Proszę, Charlotte. Mamy kilka spraw do omówienia.
— Jakich spraw?
— Spraw — odparł wymijająco.
Jego dłoń na jej ramieniu była silna i zaskakująco uspokajająca. Do
Charlotte dotarło, że to dziwne, ponure miejsce przerażało ją, i jej strach
przed Easterem zaginął w bardziej bezpośrednim strachu przed
samotnym spacerem ciemną ścieżką.
Dostosował krok do jej kroku. — Rozmawiałem z panią Reyer-ling.
Wspomniała mi o „miłej pani", która twierdziła, że jest przyjaciółką
Violet.
— Och?
— Nie dowiedziałem się o Violet niczego nowego, poza tym, że nie
umiała pływać. Ale... w mieszkaniu pani Reyerling była pewna
dziewczyna, panna Morris. Wydawało się, że jest bardzo milcząca,
bardzo nerwowa.
— Cóż, nie przeze mnie, jeśli to pan sugeruje.
— Niczego nie sugerowałem. Ale to jest pewna myśl — może to przez
panią.
— Jakim cudem?
— Może pani mi to powie?
— Wolę poznać pańskie domysły, tak świetnie je pan snuje.
— W porządku. Domyślam się, że ona przekazała pani pewne
informacje, a pani z jakiegoś powodu poprosiła ją, by nic mi nie mówiła.
Przebiegła z pani kobieta, Charlotte, pomimo tej uczciwej facjaty, tego
całego „kawa na ławę".
— Jest pan kłótliwy, prawda?
— Nie sądzę. Z innymi ludźmi dobrze się dogaduję.
— Ja również. A tak przy okazji, bardzo nie lubię, kiedy ktoś
wyskakuje na mnie zza drzew. To słodkie, chłopięce i tak dalej, ale
sprawia mi przykrość.
Jego zęby zalśniły bielą w ciemności. — Skoro nie mogę oczekiwać
żadnej innej reakcji, będę musiał ją pani sprawiać dalej.
Bar Sullivana mieścił się w długim, wąskim budynku z bali. Przez
okno biegł zielony neon głoszący: PIWO PROSTO Z BECZKI. W środku
mężczyzna w średnim wieku grał na dwóch pięciocentowych automatach,
przesiadając się z jednego na drugi z szybką precyzją, jakby pracował
przy maszynie w fabryce, a nie dobrze się bawił. Przy barze dwaj
mężczyźni studiowali informator wyścigowy, zaznaczając swoje typy
ołówkiem, naradzając się szeptem i znów zaznaczając. W Chacie
Sullivana panowała atmosfera śmiertelnej powagi.
Barman był młody i znudzony.
— Dla mnie piwo — powiedziała Charlotte.
— Niech będą dwa. — Easter rzucił monetę na kontuar. — Niewiele
się dziś dzieje, co?
— Jak zawsze o tej porze. Jeszcze za wcześnie. Popołudniowe
ochlapusy nie zdążyły jeszcze wytrzeźwieć i wrócić.
Easter pociągnął łyk piwa. Miało metaliczny posmak. — Widzę, że
0'Gorman już tu nie pracuje.
— Odszedł w zeszłym tygodniu. To pański znajomy?
— Wiele nas łączy.
— Słyszałem dzisiaj, że wrócił do miasteczka.
— To dobrze. Chciałbym się z nim znowu spotkać.
— Ale to pewnie zwykła plotka. Bo facet, który go ponoć widział,
mówił, że 0'Gorman jechał nowym fordem kabrioletem. A nasz 0'Gorman
jeździł starym plymouthem, który nie wyciągał pięćdziesiątki, nawet jeśli
toczył się z górki. Za barem człowiek nie dorobi się kokosów, może mi
pan wierzyć.
— Zabawne, wrócił do miasta i do mnie nie zadzwonił. Trochę mnie
zawiódł.
— Tak? — Barman mrugnął. — Ja tam bym się za bardzo nie
przejmował.
— Jeżeli się tu pokaże, proszę mu przekazać, że szuka go Easter, Jim
Easter.
— Nie pokaże się. Wcisnął mi fałszywy czek na dziesięć dolarów. To
też nie pasuje do tego kabrioletu, chyba że samochód jest kradziony.
— Może i jest.
— Pan glina, co?
— Tak.
— Nie chcę tu żadnych kłopotów.
— Nie będzie ich pan miał.
— To obietnica? Mam nadzieję. — Przeszedł na drugi koniec
kontuaru i wdał się w pogawędkę z mężczyznami pochylonymi nad
informatorem wyścigowym.
— Więc to dlatego pan tu przyjechał — odezwała się Charlotte. —
Nie żeby porozmawiać z siostrą Violet, tylko żeby znaleźć 0'Gormana i
Vossa.
— I jedno, i drugie. Istniała znikoma szansa, że 0'Gorman będzie na
tyle głupi i przyjedzie do domu. Prawdę mówiąc, może nawet nie
wiedzieć o nakazie aresztowania jego i Vossa. Zgodnie z ostatnim
raportem, który dostałem, 0'Gorman zmierzał na północ. Sprzedał
swojego plymoutha z 1938 roku w Crescent City za sto pięćdziesiąt
dolarów. To mniej więcej pięćdziesiąt dolarów mniej niż sugerowana
cena, więc kiedy dobili targu, nowy właściciel na-
brał podejrzeń. Zadzwonił do miejscowej policji, a oni zadzwonili do
nas. — Opróżnił swoją szklankę. — Po raz pierwszy słyszę jednak o
fordzie kabriolecie. W takim razie to całkiem pewne, że 0'Gorman kręci
się gdzieś w pobliżu, raczej nie żeby zostać, tylko popisać się trochę przed
miejscowymi.
— Jak mógłby kupić nowy samochód? Nie miał pieniędzy.
— Teraz je ma. Ja wolałbym się dowiedzieć, skąd je wziął. Jakieś
pomysły?
— Nie.
— Jest pani pewna?
— Oczywiście, że jestem pewna.
— Nawet najmniejszego?
— Nie! Do czego pan zmierza? Mąci mi pan w głowie. Nie sądzi pan
chyba, że dałam O'Gormanowi pieniądze? Nie dałam. Kiedy tam
pojechałam, on i Voss zdążyli już zniknąć.
— Pomąćmy sobie wspólnie — rzekł lekko Easter. — Wie pani,
zadałem sobie sporo trudu za przywilej postawienia pani piwa.
— Trudu?
— Rzecz jasna, nie przypuszczałem, że sprawy tak się potoczą. Jestem
nieuleczalnym optymistą. Pomyślałem, że przyjedzie tu pani ze mną,
dając mi okazję do popisania się dowcipem, urokiem osobistym i tak
dalej, po czym wrócimy do domu, pani z pierwszymi rumieńcami miłości
na policzkach, a ja z tym samym uczuciem co na początku. Co teraz. Cóż
— dodał — nic z tego nie wyszło.
— Coś zaczyna mi świtać...
— Tak? Proszę mi o tym opowiedzieć.
— Chodzi o znanego mi lekarza nazwiskiem Bill Blake.
— Blake? Tak, chyba też go znam. — Uśmiechał się. — Prawdę
mówiąc, chodziliśmy razem do szkoły. Przedstawiłem go dziewczynie, z
którą się ożenił.
— Przedstawił mu pan również pomysł, by zadzwonił do mnie i
zaproponował... — Niech się pani nie złości z tego powodu.
— Ja się nie złoszczę. Ja się gotuję.
— To powinno pani pochlebiać.
— Pan wszystko zaplanował.
— Nie wszystko — rzekł sucho. — Nie doceniłem pani uporu czy jaką
to tam cechę posiada kobieta taka jak pani, przez którą nie widzi, co jest
dla niej dobre.
— A pan jest dla mnie dobry, czy tak?
— Jestem. Ballard nie jest.
— Proszę go do tego nie mieszać.
— Jak? Pani się wydaje, że go pani kocha.
— Tak, tak mi się wydaje, tak, kocham go.
— Zamierza pani za niego wyjść.
— Kiedy będzie to możliwe, owszem, oczywiście, że za niego wyjdę.
— Niedobrze mi na samą myśl. — Zamówił następne piwo, lecz kiedy
je dostał, nie wypił go. W kółko przesuwał palcem wskazującym po
mgiełce, która osiadła na zewnątrz szklanki, rysując na niej literę. B, B i
kolejne B. — Mam na pani temat ciekawą teorię, Charlotte.
— Doprawdy?
— Myślę, że wybrała pani Ballarda, bo nieświadomie próbuje pani
uniknąć małżeństwa. Zakochując się w mężczyźnie, który i tak nie może
się z panią ożenić, rozwiązała pani ten problem, przynajmniej na pewien
czas. Póki jego żona nie umrze. Albo coś w tym rodzaju.
— Co pan rozumie przez „coś w tym rodzaju"?
— Po prostu coś w tym rodzaju. — Jednym ruchem dłoni zmazał
wszystkie litery B ze szklanki. — Wie pani, ludzie umierają. Jak Violet.
Patrzyła na niego nieprzyjaznym wzrokiem. — Jeżeli sugeruje pan, że
Gwen Ballard mogłaby popełnić samobójstwo, zapewniam pana, że jest
pan w błędzie. Nie jest taka.
— A zatem pani ją zna?
— Od roku jest moją pacjentką.
— No, no. Ciekawe. Pewnie nigdy pani nie kusiło, żeby dosypać jej
trochę kwasu pruskiego do lekarstwa na kaszel.
— Nie — odparła spokojnie. — Nigdy mnie nie kusiło. I uważam, że
ten komentarz był niebywale prostacki.
Naraz jego twarz sposępniała. — Cieszę się, że panią wstrząsnął. Taki
miałem zamiar. Jeżeli coś się stanie pani Ballard, usłyszy pani wiele
podobnych komentarzy. Sama się pani o nie prosi. Nie tylko jest pani jej
lekarzem, jest pani kochanką jej męża. To też prostackie, co? — Gdy
odwróciła się, nie odpowiadając, dodał: — Radzę pani, z pełną powagą,
by przekazała pani panią Ballard innemu lekarzowi.
Była zbyt dumna, by mu powiedzieć, że już tego próbowała. —
Dziękuję za radę.
— Ma pani wiele do stracenia, Charlotte. Niech pani przestanie
wystawiać się na ciosy... Pewnie znów się pani zezłościła.
— Nigdy nie przestałam się złościć. Jest pan po prostu... po prostu
nieznośny.
— A to był niemądry komentarz — rzekł Easter cierpliwie. — Jestem
najbardziej znośnym mężczyzną, jakiego pani zna.
— Chcę już wyjść.
— Drzwi są otwarte. — Dostrzegł jej wahanie. — Co się stało, boi się
pani ciemności?
— Nie!
— W takim razie śmiało. Proszę wyjść.
— Dziękuję, tak właśnie zrobię.
— Tak przy okazji, jeśli zechce się pani ze mną skontaktować,
zatrzymałem się w motelu Różany Dwór. To tam pracuje panna Morris.
Pomyślałem sobie, że to miłe miejsce. Interesująca z niej osoba.
Charlotte poszła do drzwi. Czuła spojrzenie Eastera na swoich plecach
i zastanawiała się, czy jej pończochy nie leżą krzywo.
16

W motelu, w biurze pana Coombsa paliło się światło, lecz drzwi były
zamknięte, a rolety zaciągnięte. W środku grało radio. Program
kryminalny, pomyślała Charlotte, gdy przejeżdżała obok i usłyszała
głośne, gorączkowe głosy i upiorną muzykę organową w tle.
Zaparkowała buicka pod wiatą obok numeru czwartego. Otwierając
drzwi domku i szukając po omacku włącznika światła, wciąż oddychała
ciężko, ze złością. Zanim jej dłoń natrafiła na włącznik, światło rozbłysło
równie nagle jak błyskawica.
— Niespodzianka — odezwał się Voss, chichocząc z zadowoleniem
niskim głosem. — Patrz no, Eddie. Zaskoczona, co?
— Pewnie. — Eddie uśmiechnął się z zakłopotaniem, po czym
pogładził klapę swojej marynarki w zielono-brązową kratę. Obaj mieli na
sobie zupełnie nowe, niemal identyczne stroje. Garnitury w kratę, z
kamizelkami, brązowe zamszowe mokasyny i krawaty z ręcznie
malowanym wizerunkiem na wpół nagiej kobiety.
Ruchem tak szybkim, że Charlotte nie zdążyła go uprzedzić, Voss
sięgnął za nią i zaryglował drzwi.
Nie próbowała ich otworzyć. Nawet nie drgnęła.
— Zaskoczona, co? — powtórzył Voss. — Podejrzewałem, że tak
będzie.
— Wynoście się — powiedziała — albo wezwę kierownika. Voss
obszedł ją łukiem i usiadł na półce bagażowej u stóp łóżka.
— Kierownika? A to dobre. Coombs to kumpel Eddiego ze szkolnych
lat. Dlatego tu jesteśmy. Eddie chciał wpaść do Coombsa, pożegnać się i
może popisać swoim odjazdowym, nowym strojem...
— Kto się niby popisuje? — wymamrotał Eddie. — No powtórz to.
Kto się niby popisuje?
— Och, naucz się wreszcie śmiać z samego siebie i przestań mi
wchodzić w słowo. Jak już mówiłem, chcieliśmy złożyć Coombsowi
małą wizytę, a ja przypadkiem zerknąłem do rejestru w jego biurze i
zobaczyłem pani nazwisko. Pomyślałem sobie, że lepiej zaczekam i
dowiem się, co pani kombinuje. — Błądził wzrokiem po pokoju. —
Całkiem niezła nora, co, Eddie? Ale to nic w porównaniu z tym, jak my
pewnego dnia będziemy mieszkali. — Jego spojrzenie z powrotem
spoczęło na Charlotte. — Wyjeżdżamy z kraju, Eddie i ja.
— Świetnie.
— Wpadliśmy pożegnać się z rodziną, a potem, jak to mówią,
zmieniamy klimat na lepszy. — Urwał, marszcząc brwi. — Hej, Eddie,
zdejmij kapelusz. Gdzie twoje maniery? I zaproponuj pani, żeby usiadła.
Wygląda na to, że chętnie skorzysta.
Eddie zdjął kapelusz. Był świeżo ostrzyżony w kaczy kuper, jak ci
młodociani z gangów, których Charlotte widziała przy Olive Street.
— Dziękuję, postoję — odparła. — A Eddie lepiej wygląda w
kapeluszu na głowie.
— Niech pani sobie daruje tę oschłość. Proszę nie zapominać, że
wciąż mamy pewne informacje na pani temat, które raczej nie wyszłyby
pani na dobre, gdyby dotarły do właściwych osób. — Nie powiedział tego
jednak z groźbą w głosie. Prawdę mówiąc, uśmiechał się, ów uśmiech
przeszedł zaś w chichot, jakby Voss znał pewien świetny, szeptany w
sekrecie dowcip. — Te właściwe osoby... He, he. Moje poczucie humoru
czasami mnie powala.
Eddie również się śmiał, bez przekonania, nie do końca rozumiejąc,
jak gdyby nie wiedział, na czym dowcip polega, lecz nie chciał być
gorszy.
— Tak jest — powiedział Voss. — Dla mnie i Eddiego klimat zmienia
się na lepsze.
— Skąd wzięliście pieniądze?
— Zarobiliśmy. A to dobre, co, Eddie? Zarobiliśmy. Obydwaj
mężczyźni ponownie wybuchli śmiechem, radośnie, niczym dwaj
chłopcy, którzy przechytrzyli rodzica.
— Nie twierdzę, że jestem niezwykle rozgarnięty — rzekł wreszcie
Voss, ocierając oczy. — Zwyczajnie mam szczęście. Choć raz znalazłem
się we właściwym miejscu o właściwej porze i uzyskałem właściwe
odpowiedzi.
— Odpowiedzi na co?
— Powiem pani. Powiem pani dokładnie, jak to było. Eddie i ja
szliśmy sobie ulicą, kiedy nagle facet przed nami zaczął rozrzucać
studolarowe banknoty, a my je podnieśliśmy. Co pani na to?
— Świetnie. Na waszym miejscu nie liczyłabym jednak na ten lepszy
klimat.
— Tak? A to dlaczego?
— Wydano na was nakaz aresztowania. Szuka was Easter.
— Easter? Ten glina?
— Tak.
Twarz Vossa zmarszczyło niedowierzanie i urażona niewinność. —
Nic nie zrobiliśmy. Dlaczego on nas szuka? Jesteśmy niewinni.
— Może przez starego — zasugerował Eddie. — Może stary
wykitował.
— Nawet go nie tknęliśmy — odparł Voss. — Siedzieliśmy na
werandzie i dyskutowaliśmy sobie w przyjaźni, kiedy nagle ups, zaczął
wymiotować, i to wymiotować krwią. — Urwał, marszcząc czoło. — Tuż
obok, aż mnie zemdliło. Więc stary umarł, co?
— Tak.
— No cóż, niczego mi nie zarzucą. Nie zniżyłbym się do zaka-
trupienia takiego podrzędnego kieszonkowca jak Tiddles. Morderstwo
jest dla frajerów.
— Podobnie jak napaść. Ukradliście moją torebkę.
— Torebkę?
— Nie zamierzaliście jej kraść, chcieliście mnie tylko przestraszyć.
Kiedy tamtego wieczoru po raz pierwszy poszłam na Olive Street, żeby
zobaczyć się z Violet, baliście się, że zmieniłam zdanie i pomogę jej
pozbyć się dziecka. To dziecko było dla was cenne. Póki Violet je nosiła,
mogliście na niej zarobić. Więc pognaliście do mojego domu, podczas
gdy ja rozmawiałam z Tiddlesem. Czekaliście na mnie, a kiedy tam
dotarłam, zamierzaliście mnie przepłoszyć. Ale
wtedy zobaczyliście moją torebkę i nie mogliście się oprzeć pokusie,
prawda?
— Nie ukradłem żadnej torebki — odparł Voss, zerkając przebiegle w
stronę Eddiego.
Papieros zwisający z wargi Eddiego zadrżał nerwowo. — Ani ja! Ani
ja, przysięgam.
— A czy ktoś mówi, że ukradłeś?
— Popatrzyłeś na mnie.
— Pewnie, że popatrzyłem. Na wszystkich patrzę. Mam przecież
oczy, prawda?
— Ale nie musisz nimi tak patrzeć, że mam gęsią skórkę.
— Dobrze. Dobrze, przepraszam, że tak nimi patrzę. Zadowolony?
— Nie. Popatrzyłeś na mnie tak, jakbym ukradł tę torebkę. To mi się
nie podoba.
— Przestań zdzierać sobie migdałki. Właśnie tego chce ta paniusia,
nie rozumiesz? Chce, żebyś się wpakował w pułapkę.
Eddie spojrzał na Charlotte spode łba. — Jaką pułapkę?
— Nie ma żadnej pułapki — odparła Charlotte. — Powiedziałam, że
szuka was policja. Jeśli jesteście rozsądni, oddacie się w ich ręce.
Będziecie mogli dowieść swojej niewinności.
— Jak mam dowieść swojej...
— Zamknij się! — wrzasnął na niego Voss. — Zamknij się!
— Jasne. Ale jak mam...
— Chodź, wynosimy się stąd. — Voss niemal podskakiwał z
podniecenia. — Ruszaj się.
— Jasne. Jasne.
— Popełniacie błąd — rzekła Charlotte. — Ale popełniliście ich już
tyle, że jeden więcej nie zrobi różnicy.
— Tak? — Voss zwolnił zasuwę na drzwiach. — Zajmij się własnymi
błędami, siostro, a ja się zajmę swoimi. Chodź, Eddie, podnieś tyłek.
— A gdzie my...
— Zamknij się!
Voss bardzo szybko zamknął drzwi, jak gdyby bał się, że Charlotte
wybiegnie za nimi z krzykiem. Dziesięć sekund później usły-
szała samochód przejeżdżający z rykiem. Otworzywszy drzwi, wyszła
na zewnątrz, licząc, że zobaczy numer rejestracyjny. Lecz Voss wyłączył
światła; nie potrafiła nawet powiedzieć, w którym kierunku pojechali.
Pan Coombs wylazł ze swojego biura, ziewając. — Wydawało mi się,
że słyszę samochód.
— Mnie również.
— Pani znajomi byli tu jakiś czas temu. Skontaktowali się z panią?
— Tak, dziękuję.
— Miejscowi chłopcy, którym się powiodło, sądząc po ich wyglądzie.
Zabawne, nigdy nie myślałem, że Eddie ma na to dość rozumu. To
przecież widać... No, pora zamykać i przespać się dla urody, ha ha.
— Chciałabym najpierw zadzwonić, jeśli mogę.
— Prywatna rozmowa?
— Tak.
— W takim razie zostanę na zewnątrz. Nie lubię podsłuchiwać.
Paskudna sprawa, takie podsłuchiwanie. Paskudna i paskudzi tylko
interesy...
Zadzwoniła do Sullivana, lecz Easter już wyszedł, a mężczyzna, który
odebrał telefon w Różanym Dworze, powiedział jej, że pan Easter z
numeru dwudziestego pierwszego jeszcze nie wrócił.
Mogła jedynie czekać. Usiadła przy biurku pana Coombsa i wzięła
aktualny numer Porywów Miłości. Miała ochotę płakać, nad niewinnymi
ludźmi, takimi jak pan Coombs, Violet i Gwen, nad zagubionymi i
skrzywionymi, jak Voss, i nad gniewnymi głupcami pokroju Eddiego
0'Gormana.
17

Wyjechała z motelu o świcie. O ósmej nad ranem dotarła na granicę


stanu Kalifornia, gdzie na przypominającej most konstrukcji mieściły się
trzy bramki strzeżone przez umundurowanych inspektorów stanowych.
Charlotte zjechała na pusty środkowy pas i zatrzymała się. Przy
bramce po jej lewej kobieta z czwórką dzieci i psem stała obok starego
kombi na numerach z New Jersey. Wszyscy, wliczając psa, jedli czereśnie
z pudełka, jakby od tego zależało ich życie.
Między jednym kęsem a drugim kobieta składała skargę. — Można
przewieźć czereśnie z Wyoming do Idaho. Można przewieźć czereśnie z
Idaho do Oregonu. Ale nie można przewieźć czereśni z Oregonu do
Kalifornii. O nie. W Kalifornii czereśnie ci zabiorą.
— Szanowna pani — odparł inspektor — już to omawialiśmy. Nie
zabraliśmy pani żadnych czereśni. Pozwoliliśmy pani zjeść czereśnie
tutaj, na granicy.
— Zapłaciłam za te czereśnie i nie widzę żadnego powodu, dlaczego
nie miałabym ich przewieźć. To wolny kraj. Ten prezydent Truman, za
kogo on się ma? Albo kradnie moje czereśnie, albo zmusza moje dzieci,
by jadły je tak szybko, że pewnie dostaną kolki.
— To nie prezydent Truman, szanowna pani. To muszka owocowa.
Diagramy wiszące na ścianie ilustrują cykl życiowy muszki owocowej...
— Muszka owocowa. No, to teraz usłyszałam już wszystko. Tommy,
Janet, pospieszcie się... Żadne z nas nie ruszy się nawet o kroczek, dopóki
nie zjemy wszystkich czereśni. Muszka owocowa. Następnym razem
może przeszukacie mojego psa w poszukiwaniu
pcheł. Może w Kalifornii psy nie mają pcheł. Może mają motyle, złote
motyle... Pospiesz się, Tbmmy.
Chłopczyk nazywany Tommym, zerknąwszy ukradkiem na
inspektora, ostrożnie wrzucił sobie garść czereśni za koszulkę. Gdy
zorientował się, że Charlotte na niego patrzy, natychmiast zrobił minę
kompletnego niewiniątka.
Charlotte odwróciła się, maskując uśmiech, i wtedy rozpoznała nagle
samochód, który stał przy trzeciej bramce. Należał do Eastera, lecz
samego Eastera w nim nie było. Stał przy jakimś plakacie i przyglądał się
jej. Nie spojrzała na niego. Wbiła wzrok w plakat. Informował, ile
milionów dolarów strat może wyrządzić para muszek owocowych.
— Słodki dzieciak z tego Tommy'ego — rzekł Easter.
— Czy pan mnie śledzi?
Easter pokręcił głową. — Cała Charlotte... Jest tylko jedna droga z
północy na południe, a pani myśli, że każdy, kto za panią jedzie, umyślnie
panią śledzi.
— Nie każdy. Tylko pan.
— Moja droga Charlotte, ja też muszę wrócić do domu. Miałem
nadzieję, że droga numer 101 będzie wystarczająco szeroka dla nas
obojga.
Zjawił się inspektor, otworzył tylne drzwiczki i rozejrzał się po
wnętrzu samochodu. — Owoce cytrusowe: cytryny, pomarańcze,
li-monki?...
— Nie mam żadnych owoców.
— A co z tym pudełkiem czereśni, które kupiłaś w Grants Pass? —
zapytał Easter. — W czereśniach aż roi się od muszek owocowych.
— Nie kupowałam żadnych czereśni — Charlotte zwróciła się do
inspektora. — Ten człowiek próbuje mnie zatrzymać.
— I tak muszę sprawdzić — odrzekł inspektor. — Czy mogę prosić o
kluczyki do bagażnika?
Wręczyła mu kluczyki i inspektor poszedł na tył samochodu, po czym
otworzył bagażnik.
— Do zobaczenia — rzucił Easter i wsiadł do swojego samochodu.
Przejeżdżając obok, nacisnął klakson i pomachał jej.
Przez następnych sto kilometrów wciskała pedał gazu do oporu, a
mimo to nie dogoniła Eastera. Nie wiedziała nawet, dlaczego chce go
dogonić, poza próbą udowodnienia mu, że choć jest kobietą, jest równie
sprawnym i uzdolnionym kierowcą jak mężczyzna.
Zrezygnowała w Eurece, gdzie musiała zatrzymać się na tankowanie i
lunch. Zjadła w budce z hamburgerami. Była zdumiona faktem, że
usiłowała wyprzedzić Eastera, a także innymi, raczej dziecinnymi
rzeczami, jakie powiedziała i zrobiła, odkąd go poznała. Pewność siebie i
opanowanie, które od lat pielęgnowała, znikały niepostrzeżenie za
każdym razem, gdy tylko pojawiał się Easter, a ona zaczynała
zachowywać się niezręcznie jak licealistka, błyskawicznie oblewając się
rumieńcem, wpadając w gniew lub urazę.
Skoro nie mogę go dogonić, uznała Charlotte, będę się wlec z tyłu.
Będzie się zastanawiał, co się ze mną stało. Nie, nie, to absurd. Nie wolno
mi nawet tak myśleć. Muszę być sobą, a nie na wpół agresywną, na wpół
zawstydzoną kobietką. Pojadę do domu zwyczajnie, jakby Easter w ogóle
nie istniał. Powinnam dotrzeć na miejsce o piątej...
Dochodziła ósma, kiedy skręciła na swój podjazd.
W przednich światłach samochodu wyłoniły się drzwi podwójnego
garażu, ich gładka biel. Były zamknięte, choć zostawiła je otwarte. Strach
zaalarmował jej zmysły, pobudził wyobraźnię. Nocny wiatr, którego
odświeżający powiew poczuła na skórze zaledwie przed momentem,
teraz stał się zdradziecko łagodny. Przedrzeźniacz drwił z niej ze swego
gniazda na przewodzie telefonicznym.
Zostawiła drzwi garażu otwarte, a teraz były zamknięte. Zagadkowa
sprawa, nie miała jednak powodu do lęku. Próbowała przekonać samą
siebie, że każdy mógł je zamknąć — Lewis, panna Schiller, listonosz,
dziecko bawiące się w okolicy, może nawet Easter, próbując ją
przestraszyć, tak jak wtedy, kiedy wyszedł zza drzewa przed barem
Sullivana — lecz zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że żadna z tych
możliwości nie była prawdziwa. Easter nie robił sobie okrutnych żartów,
ani Lewis, ani panna Schiller nie mieli zaś powodu się tu zjawiać,
wiedząc, że Charlotte wyjechała. Dziecko, listonosz — przyszli jej na
myśl, bo desperacko pragnęła
wierzyć, że te zamknięte drzwi nic nie znaczyły, nie kryły żadnych
tajemnic.
Zostawiła w samochodzie włączone światła. Idąc w stronę garażu,
przypomniała sobie zdjęcie twarzy Violet w agonalnej pianie. Ale morze
jest daleko, pomyślała, w taką noc nawet go stąd nie widać. A ja umiem
pływać. Potrafię przepłynąć sporo, jeśli trzeba.
Po raz pierwszy, odkąd wplątała się w tę sprawę, bała się fizycznej
przemocy. Niejasne, mętne obawy (przed Easterem, przed starym domem
na Olive Street), które czuła, połączyły się w coś tak zwartego i zbitego,
że mogłoby się zmieścić na główce szpilki — i przebić jej kręgosłup.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Spostrzegła, że nie były nawet
domknięte. Na dole widniała szpara szerokości dłoni, jak gdyby ktoś w
wielkim pośpiechu trzasnął drzwiami, a te podskoczyły odrobinę i tak już
zostały.
Musiała się wytężyć, żeby je otworzyć. Oddychała ciężko, cała spięta,
przygotowana na atak. Lecz żaden atak nie nastąpił, w garażu nikogo nie
było. Stał tam jedynie samochód, po prawej stronie, gdzie zawsze
parkował Lewis — mały kabriolet z podniesionym dachem.
Charlotte włączyła górne światło i podeszła do kabrioletu od przodu.
To był niebieski ford, jakich widywała wiele na ulicach, nie znała jednak
nikogo, kto by taki posiadał. Nie przychodziło jej również do głowy,
czemu ktoś miałby parkować w jej garażu. Jechał przedtem z dużą
prędkością — szare i żółte plamy owadów znaczyły przednią szybę i
światła, w chromowej kratownicy tkwił zaś martwy ptaszek. Dotknęła
dłonią maski — była zimna. Samochód stał tak od pewnego czasu.
Ford kabriolet, samochód, jaki ponoć kupił Eddie. Tyle że Voss i
Eddie byli już daleko stąd, może nawet zdążyli opuścić kraj, tak jak
planowali. „Dla mnie i Eddiego klimat zmienia się na lepsze".
Usiadła z przodu i włączyła światła deski rozdzielczej. Stacyjka była
pusta, samochód miał tu więc zostać. Charlotte nie mogła się go pozbyć
inaczej, jak tylko osobiście pchając po wzniesieniu, co było niemożliwe,
lub dzwoniąc po lawetę.
Odwróciła się bokiem, chcąc wysiąść z tego samochodu, i wtedy jej
uwagę przyciągnął błysk metalu na tylnym siedzeniu. Przechyliwszy się
nad krawędzią przedniego siedzenia, zobaczyła, że dla Vossa i Eddiego
klimat zmienił się na lepsze.
Leżeli zwinięci na podłodze niczym para kochanków w śmiertelnym
uścisku. Głowa Vossa była wciśnięta w klatkę piersiową Eddiego; nic nie
wskazywało na to, jak zmarł. Lecz twarz Eddiego była zwrócona w górę i
przyparta do drzwiczek, a w jego czole ziały dwa równe otwory. Śmierć
przyszła mu łatwiej niż Violet. Wyglądał, jakby spał spokojnie, nie licząc
dodatkowej pary oczu.
Na siedzeniu spoczywał zwykły składany nóż z wysuniętym dużym
ostrzem, taki sam jak ten, który poprzedniej nocy miał przy sobie Eddie.
Wyciągnął go z kieszeni kamizelki, otworzył i wyczyścił nim sobie
paznokcie, podczas gdy Voss mówił. Teraz nóż leżał na tylnym siedzeniu
samochodu, dziecinne, bezsilne narzędzie obrony przeciwko
błyskawicznej pewności broni palnej. Eddie nawet nie zdążył go użyć;
niesplamione ostrze lśniło w świetle garażu.
Charlotte wygramoliła się z samochodu, na wpół sparaliżowana, nie
przez szokujący widok dwóch martwych ciał, lecz przez świadomość, że
nie zdoła się pozbyć ani kabrioletu, ani zwłok. Byli kulą u jej nogi. Krzyk
uwiązł jej w gardle.
Na zewnątrz przedrzeźniacz wciąż z niej szydził ze swojego gniazda.
18

Drogą przejechał samochód. Nie przekraczał dozwolonej prędkości,


jak inne samochody zwykle jeżdżące nocą po Mountain Drive, tylko
sunął przed siebie, jak gdyby kierowca szukał konkretnego domu,
konkretnej osoby. Samochód stanął, ruszył ponownie na wstecznym
biegu, po czym zahamował przed domem Charlotte.
Wybiegła z garażu i zamknęła drzwi w tym samym momencie, w
którym Easter przeszedł przez drewnianą bramę na podwórko. Przez
chwilę nic nie mówił. Jego wzrok wędrował od jej twarzy, przez buicka z
wciąż włączonymi światłami aż do zamkniętych drzwi garażu.
— Otworzę pani garaż.
— Nie. — Wykonała spazmatyczny gest protestu, od którego
zesztywniało całe jej ciało, jak od porażenia prądem. — Nie, dziękuję.
— W porządku, to niech pani zrobi to sama. — Dodał pod nosem coś,
co brzmiało jak: — Przeklęte emancypantki.
— Wolałabym... wolałabym zostawić samochód na zewnątrz. — Głos
Charlotte był nienaturalnie wysoki i spięty, jak gdyby ktoś zaciskał dłonie
na jej krtani. — Nigdy nie wiadomo, kiedy będę musiała pojechać na
wizytę domową.
— Przecież Blake je przejął.
— Proszę się ze mną nie kłócić. Jestem... zmęczona. Jeśli nie ma pan
nic przeciwko, wolałabym, żeby pan sobie poszedł.
— Zawsze pani woli, żebym sobie poszedł. To mnie boli. Easter, no,
Easter, zabieraj się stąd i nigdy nie wracaj...
— Proszę. Jestem naprawdę zmęczona.
— Wiem. Nie będę pani zatrzymywał. Przyjechałem sprawdzić, czy
dotarła pani szczęśliwie do domu.
— Cóż, dotarłam. Dotarłam. Jak sam pan widzi.
— Widzę wiele — rzekł powoli. — Jest pani cholernie
zdenerwowana. Co się dzieje?
— Nic. Pan... pan tak naprawdę nie przyjechał sprawdzić, czy
dotarłam szczęśliwie. Pan mnie śledzi.
— Dlaczego miałbym to robić?
— Bo pańskim zdaniem jestem zamieszana we wszystkie te
okropieństwa.
— To żadne okropieństwa — samobójstwo, śmierć z przyczyn
naturalnych, ani jednego morderstwa. — Powtórzył: — Ani jednego
morderstwa — aluzyjnym tonem, zupełnie jakby czekał, aż Charlotte
zaprzeczy. Nic nie powiedziała.
Podszedł do samochodu, wyłączył światła i wyciągnąwszy kluczyk ze
stacyjki, rzucił go kobiecie. Upadł na trawę u jej stóp. Charlotte patrzyła
na niego tępo, jak gdyby jej umysł był zbyt oszołomiony, by ogarnąć
koncepcję łapania czegoś, co zostało do niej rzucone.
— Pani kluczyki.
— Kluczyki? Och. Tak, oczywiście.
Uklękli jednocześnie, by podnieść kluczyki, i ich ręce się dotknęły.
Charlotte cofnęła się, jakby Easter zamierzał ją uderzyć. Pierwszy
chwycił breloczek. — Jestem dla pani jak trucizna,
co?
— Och nie. Nie jak trucizna. — Jak nóż, jak broń, jak piana.
— Nie pojedzie pani dzisiaj na żadną wizytę domową. Odstawię pani
samochód i wniosę bagaże do domu.
— Nie! Ja nie pozwalam...
— Co się stało? Czy w domu jest coś, co chce pani przede mną ukryć?
— Nie.
— Może Ballard?
— W domu niczego nie ma — odparła pogardliwie. — Niech pan
wejdzie i sprawdzi. Może pan węszyć do woli.
— W takim razie wejdę, skoro tak czarująco mnie pani zaprasza.
Wyciągnął jej weekendową torbę z bagażnika, podczas gdy Charlotte
otwierała drzwi.
Włączyła wszystkie światła w salonie. — No proszę. Widzi pan coś?
— Nie.
— Żadnej broni, żadnych z-zwłok?
Spojrzał na nią kpiąco. — Nie spodziewałem się znaleźć tu żadnej
broni ani zwłok. Tylko Ballarda.
— A dlaczego to szuka pan Lewisa?
— Po pierwsze, dziś rano żona zgłosiła jego zaginięcie.
— Zaginięcie? Lewisa?
— Ale to dopiero pierwsza sprawa. Są jeszcze inne... Gdzie on jest?
— Nie wiem. Jeśli Lewis chce zniknąć, mnie nic do tego, a już z
pewnością nie panu, panie Easter.
— Mogłaby się pani zdziwić.
— Nie ma pan nic przeciwko Lewisowi, oprócz tego, że go kocham.
— Jak na mój gust, to wystarczająco wiele. Nawet jeśli nie miałbym
niczego więcej.
Powaga Eastera wzbudziła jej niepokój. Nie wiedziała, co powiedzieć
lub zrobić. Stała blisko drzwi, wciąż w kapeluszu i rękawiczkach, z
torebką pod pachą. W końcu rzekła: — Niech pan usiądzie, a ja zrobię coś
do picia.
— Postoję, dziękuję. Kiedy stoję, czuję się bardziej jak policjant, a
mniej jak facet wpadający z wizytą do kobiety, którą kocha. Jestem i tym,
i tym. Ale teraz stoję. To gdzie jest Ballard?
— Nie wiem. Ostatnio widziałam go przedwczoraj wieczorem w
porze kolacji. Mówiłam mu, że jadę do Oregonu.
— Mówiła mu pani dlaczego?
— Tak.
— Chciał, żeby pani jechała?
— Nie był tym zainteresowany.
— Kłamie pani.
— Naprawdę nie był tym zbytnio zainteresowany.
— Był. Bardzo.
— Niech pan przestanie owijać w bawełnę — powiedziała żarliwie.
— Jeśli go to w ogóle interesowało, to dlatego, że z powodu mojej
wycieczki nie zobaczylibyśmy się przez kilka dni. Z jakiego innego
powodu miałoby go obchodzić, czy jadę do Ashley czy nie?
— Przychodzi mi do głowy kilka powodów.
— Panu. Pan zawsze znajdzie coś przeciwko Lewisowi. Mówił mi
pan, że jest... mącicielem.
— Cały ja. — Zapalił papierosa. W pokoju nie było nawet
najmniejszego przeciągu. Dym zmierzał prosto, stanowczo ku sufitowi.
— Tak przy okazji, mam dla pani wieści na temat Vossa i Eddiego.
Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Odwróciwszy się, zaczęła
ściągać rękawiczki i kapelusz, szarpać się z torebką — każdy gwałtowny
ruch miał odciągnąć uwagę Eastera od jej bladości.
— Zniknęli. Przepadli bez śladu. Jestem trochę rozczarowany tym, że
ich zgubiłem. Liczyłem, że zadam Eddiemu parę pytań o to, skąd wziął
pieniądze na nowy samochód...
Wciąż możesz go o to zapytać. Tyle że on już ci nie odpowie.
Zaczął dzwonić telefon. Charlotte spojrzała w jego stronę,
oszołomiona, jak gdyby nigdy dotąd nie słyszała telefonu i była zasko-
czona faktem, że ten osobliwy, czarny przedmiot robi tyle hałasu.
— Proszę odebrać. Albo ja odbiorę, jeśli pani chce.
— Nie. Nie. Odbiorę. — Przeszedłszy przez pokój, podniosła
słuchawkę. — Słucham?
— Doktor Keating, to ja, Gwen Ballard. Cały dzień próbuję się z panią
skontaktować. Panna Schiller w kółko powtarzała, żebym zadzwoniła do
doktora Blake'a. Ale ja nie chciałam. Nie, powiedziałam, moim lekarzem
jest doktor Keating, do nikogo innego nie pójdę...
Charlotte zerknęła przez ramię na Eastera. Nie ruszył się, lecz był
spięty, jakby każda komórka nerwowa jego ciała usiłowała pomóc mu
dosłyszeć słowa padające po drugiej stronie. Charlotte przesłoniła
słuchawkę dłonią. — To prywatny telefon od jednego z pacjentów. Nie
będzie pan zainteresowany.
Nie odezwał się, tylko patrzył na nią, nie mrugając.
Zdjęła dłoń ze słuchawki. — Czy coś się stało?
— Miałam kolejny atak. — Gwen oddychała z trudem, mówiła
słabym i drżącym głosem. — Jestem sama. Boję się.
— Nie ma powodów do obaw. Proszę się uspokoić i...
— Muszę się z panią zobaczyć. Proszę przyjechać, doktor Keating...
Charlotte... muszę z kimś porozmawiać, z przyjacielem.
Przyjacielem. Gwen, samotna i przerażona, dzwoni do niej, spośród
wszystkich ludzi w mieście, do swojej przyjaciółki. Charlotte poczuła, jak
kwaśne wymioty podchodzą jej do gardła. — Czy coś się stało?
— Próbował mnie zabić. Właśnie tak! Próbował mnie zabić!
Powiedział, że mnie nienawidzi, że zawsze mnie nienawidził.
Ton i siła głosu Gwen podniosły się. Charlotte spostrzegła, że Easter
usłyszał może nie tyle same słowa, co nutę histerii. Musiała uspokoić
Gwen, zanim policjant zacznie coś podejrzewać. — Zaraz przyjadę. Za
dziesięć minut.
— Och, dziękuję, doktor Keating, dziękuję.
Charlotte odłożyła słuchawkę. — Muszę jechać do pacjenta.
— Słyszałem.
— Jeżeli pan pozwoli... — Spojrzała wymownie w stronę drzwi.
Easter uniósł brew. — Chce pani, żebym wyszedł?
— Zgodnie z panującym zwyczajem.
— A może mnie się tu podoba. Jest przytulnie i ciepło, a ja czekam, aż
Ballard zadzwoni.
Nie spodziewała się takiej reakcji. Myślała, że Easter wyjdzie razem z
nią, dając jej szansę zaplanować, co potem zrobi z Vossem i
O'Gormanem. Nie mogła go zmusić do wyjścia inaczej — i ta ironia
losują zabolała — jak tylko wzywając policję.
W milczeniu wzięła kapelusz i torebkę, po czym wyszła. Nie spojrzała
za siebie, a Easter nie odezwał się choćby słowem.
Wycofując samochód z podjazdu, zauważyła, że popełniła fatalny
błąd.
Kiedy zamykała pospiesznie garaż, słysząc nadjeżdżający samochód
Eastera, zapomniała zgasić światło. Jego promienie padały radośnie przez
okienko z boku garażu, zapraszając każdego, by zajrzał do środka.
19

Dziewiąta. Od strony lądu zerwał się wiatr, drzewa palmowe


płaszczyły się przed nim i uchylały, powiewając szaleńczo gałęziami.
Dom Ballardów był niewidoczny z ulicy. Wyłaniał się
niespodziewanie, na zakręcie ścieżki wysadzonej cyprysami, imponujący
dom z impregnowanego drewna sekwojowego w tradycyjnym ogrodzie.
Charlotte nigdy nie lubiła tego ogrodu. Klomby zaplanowano zbyt
skrupulatnie; wydawało się, że już nic nie łączy ich z naturą. Należały do
Gwen, nie do ziemi. Również trawnik był tak nieskazitelny, że nie
potrafiła sobie wyobrazić, by ktokolwiek po nim stąpał.
I nie stąpał, pomyślała Charlotte. Ten trawnik nie służył do tego, by po
nim chodzić, lecz by go podziwiać z wykuszu w jadalni albo okna
widokowego w salonie. Nawet owczarki szkockie, które Gwen kochała
najbardziej na świecie, nie miały prawa wstępu na trawnik. Miały za to
własne podwórko za domem, ogrodzone wybiegi, miniaturowe domki i
kojec dla suk ze szczeniętami.
Całą noc paliło się dla nich światło. Charlotte widziała kilka psów
przyglądających się jej uważnie zza drucianego ogrodzenia, z na wpół
uniesionymi ogonami, jakby nie miały pewności, czy jest przyjacielem.
Odezwała się do nich łagodnym głosem i jeden z psów zaczął merdać
ogonem, pomału, z godnością, niczym protekcjonalna księżna
wachlarzem z piór.
Pozostałe psy, troje ulubieńców Gwen, były z nią na górze, w sypialni.
Spoczywały przy jej łóżku, obronna falanga. Gwen kazała im leżeć, a one
słuchały, lecz ich spojrzenia niestrudzenie śledziły
każdy ruch Charlotte i poszukiwały otuchy na twarzy Gwen. Od czasu
do czasu wielki, czarny pies kwilił niczym dziecko.
— Pani doktor... pani doktor, ja nie mogę oddychać.
— Za bardzo się pani stara. Proszę się odprężyć.
— Dobrze. Tak zrobię. Ale... nie uduszę się?
— Nie. Atak dobiega już końca. Niech pani sama zobaczy. Proszę
położyć palce na nadgarstku. Czuje pani tętno?
— Chyba tak.
— Nie jest szybsze od mojego.
— Nie jest?
— Oczywiście, że nie.
Gdy tylko Gwen przestała się skupiać na konieczności oddychania, jej
oddech się uspokoił. Charlotte często spotykała tę samą reakcję u dzieci,
które nie chciały zasnąć w obawie, że mogłyby przestać oddychać.
Głowa Gwen opadła na zdobione koronką poduszki. Wtedy Charlotte
spostrzegła siniec z boku szyi, świeży siniec, wciąż niebieski, mniej
więcej wielkości kciuka.
Spostrzegłszy, że lekarka patrzy na jej siniec, Gwen delikatnie
musnęła go palcem. — Próbował mnie zabić. Powiedział, że pewnego
dnia to zrobi, i w końcu spróbował. Ale się wystraszył, może psy
wystraszyły go warczeniem. Puścił mnie nagle i poszedł do siebie. Od
tamtej pory go nie widziałam. To było przedwczoraj wieczorem, mniej
więcej o tej porze.
— Siniec nie jest poważny. — Nie tak poważny jak dziury po kulach
w czole Eddiego, jak woda, którą połknęła Violet, gdy walczyła o oddech.
Nie, siniec nie był poważny, w przeciwieństwie do intencji, która się za
nim kryła. Przypomniała sobie, co mówił Lewis, kiedy widzieli się ostatni
raz. Nie piłem. W każdym razie piłem tyle, ile trzeba w celach
medycznych, żeby nie zadusić żony. Chciała coś powiedzieć, żeby
podnieść na duchu i siebie, i Gwen, ale przyszło jej do głowy jedynie: —
W porywie gniewu ludzie zachowują się osobliwie.
— Nie był rozgniewany. Nie zrobiłam nic, co mogłoby go roz-
gniewać. Tamtego wieczoru przyszedł do domu, a ja powiedziałam:
„Witaj, kochanie, gdzie się podziewałeś?" A on odparł: „W piekle,
podziewałem się w piekle". Byłam taka zaskoczona. Lewis zawsze mi
mówi, gdzie był.
Nie, nie zawsze, ty idiotko, ty żałosna idiotko. Przez ciebie nie-
nawidzę siebie, nienawidzę Lewisa, nienawidzę życia.
— Zna pani mojego męża — dodała łagodnie Gwen.
— Tak.
— Zna go pani z widzenia, ale nie wie pani, jaki on jest. To okrutny
człowiek. Bez uczuć. Dla niego inni ludzie to kamienie, które może
podnieść, odrzucić albo kopnąć. Nigdy nie myśli, że to istoty ludzkie, że
czują ból i rozpacz tak samo jak on.
Lewis wcale taki nie jest, chciała zaprotestować Charlotte. To dobry
człowiek, tylko zepsuła go twoja umysłowa ciasnota, twoja nieskończona
słodycz zatruła mu życie. Ale nie wiń za to Lewisa ani siebie samej. To
niczyja wina. Los oszukał was oboje i mnie, a nawet Eastera. Takie
czterowarstwowe oszustwo.
Drobne usta Gwen skrzywiły się w zakłopotaniu. — Zabawne to jego
okrucieństwo. Im bardziej staram się go zadowolić, tym bardziej mną
gardzi. Przy kolacji patrzy na mnie ponad stołem i moje serce obraca się
w lód. Staram się być promienna i zabawna, bo taka powinna być żona.
Czytam nawet książki z rozmaitymi anegdotami do opowiadania,
ciekawostkami i tym podobnymi. Ale... — Jedno szczupłe ramię uniosło
się i opadło na znak daremności. — Zabawne historie, które opowiadam,
wcale nie są zabawne, a głupstwa brzmią o wiele głupiej, kiedy on tak na
mnie patrzy — jakbym była robakiem, którego chciałby zmiażdżyć
obcasem. — Nigdy dotąd mi pani o tym nie mówiła.
— Mam swoją dumę — rzekła sztywno Gwen — i reputację.
— Oczywiście.
— Nikt mi nigdy tego nie odbierze, chociaż Lewis usiłuje. —
Poprawiła poduszki; były maleńkie, dopasowane do jej postury, podobnie
jak całe wyposażenie pokoju. Pokoju małej dziewczynki, pomyślała
Charlotte, patrząc na pluszowego misia opartego o szafę ubraniową i
uśmiechniętą francuską lalkę, która siedziała przy oknie. Lata mijały, lecz
mała dziewczynka bała się dorosnąć. Tutaj, w swoim pokoju, była
odporna na upływ czasu. Choć od dawna nie bawiła się misiem, on
siedział tu, zawsze pod ręką, miękki, puszy-
sty pocieszyciel, symbol bezpieczeństwa i niewinności. Mała
dziewczynka starzała się jednak, a wraz z wiekiem przychodził strach.
Strach przed ciemnością, strach przed utratą oddechu i inne bezimienne
strachy, które znało jej serce — i trzepotało się w daremnym szale niczym
serce przerażonego ptaszka.
— Pani nie wierzy, że Lewis próbował mnie zabić — ciągnęła Gwen.
— Próbował jednak, a ja wiem dlaczego. Ma inną kobietę. Wygląda pani
na zaskoczoną, doktor Keating, niemal tak zaskoczoną jak ja, kiedy się
dowiedziałam. Chyba jednak nie powinnam była się tak dziwić. To się
zdarza nawet w najlepszych rodzinach. Mąż ma już dość żony i bierze
sobie pierwszą lepszą, kelnerkę, sprzedawczynię czy inną tanią dziwkę z
moralnością kotki w rui.
Twarz Charlotte była niczym kamień.
— Doktor Keating, czy przemawia przeze mnie gorycz? Cóż,
przemawia. To straszne, straszne, mieć świadomość, że ta kobieta
istnieje, lecz nie wiedzieć, kim jest, nie móc pójść do niej i porozmawiać,
uświadomić...
— Co uświadomić?
Gwen zamrugała. — Co? Że niszczy dom, małżeństwo.
Ona niczego nie niszczy, ja niczego nie niszczę, pomyślała Charlotte.
Dom należy do ciebie i twoich psów, a małżeństwo skończyło się na
długo przed tym, jak przedstawiłaś mnie Lewisowi, tutaj, właśnie w tym
domu. I nie jestem żadną dziwką. Jestem szanowaną kobietą. Ciężko
pracuję, a przy odrobinie szczęścia udaje mi się nawet komuś pomóc.
— Myślę, że właśnie tam teraz jest — dodała Gwen. — Z nią. Nie
wspomniałam o tym policji, kiedy dziś rano do nich dzwoniłam.
Wstydziłam się. Powiedziałam tylko, że mój mąż zaginął. Potem, późnym
popołudniem, przyszedł do mnie policjant. Mówił, że chce się rozejrzeć,
sprawdzić, czy znajdzie jakiś dowód, dokąd Lewis mógłby się udać. Miał
nietypowe nazwisko — Easter. Czyli Wielkanoc. Wie pani coś na temat
pracy policji, doktor Keating?
— Niezbyt wiele.
— Tak się tylko pytam. Miałam wrażenie, że ten policjant za-
chowywał się bardzo dziwnie. Poszedł do gabinetu Lewisa i usły-
szałam, jak pisze na maszynie. Czy to nie dziwne? Dlaczego miałby
używać maszyny Lewisa?
— Nie wiem — odparła Charlotte. Lecz Easter miał powód, zawsze
miał jakiś powód.
— Potem wrócił na dół i zadał mi wiele śmiesznych pytań.
— Śmiesznych?
— Takie odniosłam wrażenie. Pytał, czy Lewis i ja wyjeżdżaliśmy
gdzieś po Bożym Narodzeniu. Rzecz jasna, nigdy nigdzie nie wyjeżdżam.
Przede wszystkim z powodu serca, poza tym bardzo kocham mój domek.
Jestem tu szczęśliwa. Nie potrzebuję podniet, których tak zdaje się łaknąć
Lewis... Powiedziałam o tym policjantowi. Odparł, że pyta o wyjazdy i
wakacje Lewisa, bo Lewis mógł znowu pojechać do jednego z tych
miejsc. „Ludzie mają swoje przyzwyczajenia", stwierdził. — Owinęła
kosmyk włosów wokół kościstych, nerwowych palców. — Nie
powiedziałam mu, że Lewis mnie dusił. Mam swoją dumę.
Zapadła długa cisza. Charlotte myślała o Easterze krążącym po
gabinecie Lewisa, ze wzrokiem wyostrzonym nienawiścią... Easterze,
który czekał na nią w jej domu i może zawędrował do kuchni, skąd
dostrzegł światło w garażu.
— Gdybym wiedziała, gdzie jest Lewis, mogłabym spać, mogłabym
przestać się tak zamartwiać. Ale przez prawie cały ten tydzień
zachowywał się osobliwie. Przy naszej ostatniej wspólnej kolacji, dwa
wieczory temu, prawie się nie odzywał. Próbowałam nawiązać rozmowę,
tak by pani Peters nie zaczęła czegoś podejrzewać — to nasza kucharka,
uwielbia plotkować. Właśnie przeczytałam w gazecie o tej dziewczynie,
która się utopiła, i wspomniałam o tym Lewisowi, bo sądziłam, że będzie
zainteresowany, a on kazał mi się zamknąć, i to w obecności pani Peters...
To straszne, co spotkało tę dziewczynę.
— Owszem.
— Zastanawiam się, czy... cierpiała?
— Zapewne tak.
— Ale krótko, prawda? Oczywiście. Na pewno. Bardzo krótko. Och,
nie potrafię znieść cudzego cierpienia. Nigdy nie mogłabym
zostać lekarzem, jak pani. Podejrzewam jednak, że lekarze są przy-
zwyczajeni do widoku cierpienia i śmierci.
— W pewnym sensie.
— Ja bym nie mogła. Jestem zbyt wrażliwa. — Dolna warga Gwen
zaczęła drżeć. — Ona przynajmniej umarła. Wyrwała się. Nie ma już
więcej zmartwień... Och, jestem taka zmęczona. Taka straszliwie
zmęczona.
— Dam pani kapsułkę na sen.
Nagła panika otworzyła szerzej oczy Gwen. — Nie. Nie, niczego nie
wezmę. Muszę być czujna, na wypadek gdyby wrócił, gdyby próbował...
— To raczej pani nie grozi. Ale mogłabym zadzwonić do pani Peters i
poprosić, żeby została z panią na noc.
— Nie. Pani Peters ma własną rodzinę i własne zmartwienia. Pani
doktor... doktor Keating, co by pani zrobiła na moim miejscu?
— Nie wiem. Może przeniosłabym się do hotelu.
— Ale co z psami? Nie mam nikogo, kto by się nimi zajął.
— Nie mogę pani niczego doradzić — rzekła powoli Charlotte. — Nie
każdy osobisty kłopot da się rozwiązać na drodze obiektywnego
rozumowania. To, co ja zrobiłabym na pani miejscu, wcale nie musiałoby
być dla pani dobre.
— Tak, to prawda. Ach, jaka pani jest wrażliwa i inteligentna! Szkoda,
że nie poznała pani mojego męża lepiej. Lubi inteligentne kobiety, może
dlatego, że ja jestem taka głupia. — Jeden kącik jej ust skrzywił się w
smutnym uśmiechu. — Chciałabym tak panować nad swoim osobistym
życiem, jak pani musi panować nad swoim. Pewnie nie ma pani żadnych
problemów.
Dla Charlotte była to ostateczna ironia. Popatrzyła na francuską lalkę,
która siedziała na parapecie. Jej malowane usta uśmiechały się
porozumiewawczo.
20

Easter na nią czekał. Nie musiała nawet pytać, czy znalazł Vossa i
Eddiego. W garażu panowała ciemność.
Spojrzał na nią z drugiego końca pokoju. Wszystkie lampy wciąż się
świeciły i każda linia, każdy fragment jego twarzy był wyraźnie
widoczny, posępny.
— Cierpi pani na poważny przypadek tarapatów, Charlotte. Podeszła
w milczeniu do dużego okna, gdzie stał fotel Lewisa,
i spojrzała w dół, na światła miasta. Zaledwie przed pięcioma nocami
zastanawiała się w tym samym miejscu, które z nich należy do Violet.
Tamtej nocy powiedziała Lewisowi o Violet, powiedziała: „Lewis, chyba
popełniłam błąd".
Cóż, błąd wciąż się rozrastał, niczym nowotwór, jego dzikie, złośliwe
komórki rozprzestrzeniały się z życia na życie, póki nie pochłonęły ich w
całości, Violet i Eddiego, Vossa i jego żony, i starego Tiddlesa, Eastera,
Lewisa, Gwen i pani Reyerling. Błąd, który popełniła, zaraził każde z
nich, lecz jego ostateczną ofiarą padła ona sama, Charlotte Keating.
— Zgłosił pan to? — zapytała, nie odwracając się.
— Jeszcze nie.
— Ale zrobi pan to.
— Muszę.
— Zapewne zdaje pan sobie sprawę, że to będzie oznaczało koniec
mojego życia tutaj, mojej pracy.
— Tak.
Zamknęła oczy. Powieki były wyschnięte i jakby przykurzone. — Co
za ironia, prawda? Chciałam tylko pomóc Violet, kiedy tam
tego wieczoru pojechałam na Olive Street. Mój obowiązek wydawał
się tak oczywisty, tak niezaprzeczalny. Nie chciałam wchodzić do tego
domu. Bałam się go. Pamiętam, myślałam sobie, że musiało się w nim
zdarzyć wiele złych rzeczy, że na kolejną nikt nie zwróci uwagi. Myliłam
się. Popełniłam kilka błędów, nacisnęłam złe guziki, zapukałam do złych
drzwi.
— Wciąż ma pani szansę. Jeśli znajdzie pani Ballarda.
— Tak bardzo go pan nienawidzi, że musi pan próbować go w to
wciągnąć?
— Za mały z niego człowieczek, żeby zasługiwać na nienawiść. I
kurczy się z każdą minutą.
— Mówi pan dziwne rzeczy.
— Zrozumie pani, jeśli zacznie pani słuchać. A może nie chce pani
słuchać?
— Nie jestem pewna. Mam... mam mętlik w głowie. Wszystkie te
aluzje na temat Lewisa...
— Próbowałem łagodnie sprowadzić panią na ziemię, Charlotte. Tyle
że pani nie chciała zejść. Bujała pani w chmurach, nadal pani buja. Kiedy
chmury nabierają odpowiedniej masy, spada deszcz. Nadchodzi burza.
— Proszę mówić wprost.
— Próbuję. Ballard nie wspominał pani, że znał Violet?
— Nie znał jej.
— Znał. Posłał ją do pani.
— Nie! Nie wierzę!
— Musi pani. To prawda. To było jego dziecko. Posłał ją do pani, bo
wiedział, jak pani podchodzi do ludzi w tarapatach, bo liczył, że pomoże
pani Violet pozbyć się dziecka, pomoże pani Violet i tym samym uratuje
jego skórę.
— Nie. — Słaby protest utknął jej w gardle. — Powiedział... tamtego
wieczoru, kiedy spotkaliśmy się na falochronie — powiedział, że nawet
nie słyszał przedtem Violet. Uwierzyłam mu. Mówił prawdę, jestem tego
pewna.
— Mógł mówić prawdę, mógł być o tym przekonany. Może nie
pamiętał dziewczyny. Może nawet nie wiedział, jak miała na imię,
dopóki nie zobaczył zdjęcia w gazecie następnego dnia, zdjęcia i
nazwy miasteczka, z którego przyjechała. Wtedy już wiedział.
Zapadła długa cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara na gzymsie
kominka, upływem niestrudzonego czasu.
— To nie są domysły — ciągnął Easter. — Wiem, że posłał Violet do
pani, bo pani nazwisko i adres na wizytówce, którą znalazła pani w swojej
torebce, zostały napisane na maszynie w gabinecie Ballarda.
— Pan go wrabia. Fabrykuje pan dowody przeciwko niemu.
— Nie pracuję w ten sposób — odparł stanowczo — nawet w imię
miłości do kobiety. Chce pani więcej dowodów?
— Tak.
— Przydadzą się pani. — Wyciągnął z kieszeni poskładaną kartkę i
rozłożył, żeby mogła na nią spojrzeć. Była to fotokopia strony z księgi
gości motelu Różany Dwór, Ashley, Oregon, C. Vincent Rawls,
Właściciel i kierownik. Data: 26 lutego 1949 roku. Nazwisko: L.M.
Ballard. Adres: Corona del Mar 480, Salinda, Kalifornia. Marka
samochodu: Cadillac. Numer rejestracyjny: Kalifornia 17Y205.
Nie mogła oderwać wzroku od nazwiska na fotokopii. Zostało
napisane niedbale i w pośpiechu, nie była pewna, czy przez Lewisa czy
nie. — To nie wygląda jak jego pismo.
— Jest jego.
— I to niczego nie dowodzi, tylko tego, że nocował w Ashley.
— Dwudziestego szóstego lutego.
Nie odpowiedziała, choć zdawała sobie sprawę ze znaczenia tej daty.
Był właśnie początek lipca, a Violet zmarła, będąc w czwartym miesiącu
ciąży. Ale jak to możliwe? Przecież Lewis nie jest taki, pomyślała. Nigdy
by nie spojrzał na Violet — mogła być jego córką, młoda,
niewykształcona, nieszczególnie ładna. A Lewis był szanowanym
mężczyzną, nieco powściągliwym, mężczyzną, który cenił sobie swoje
miejsce w społeczeństwie i swoją reputację. Lewis i Violet. Ta myśl
przyprawiała ją o mdłości. Utknęła jej w gardle, nie dawała się przełknąć,
odkaszlnąć. Lewis i Violet. A dziecko, które umarło razem z Violet, było
dzieckiem Lewisa. Mogło go kiedyś przypominać, chodzić tak jak on —
syn, którego zawsze pra-
gnął, teraz leżał w śmietniku w kostnicy albo został spalony na popiół
w piecu krematoryjnym. Biedny Lewis. Lecz jej współczucie
przeszywało żelazne ostrze goryczy.
Easter przyglądał jej się spod zmrużonych powiek. — Nie interesuje
mnie sądzenie Ballarda na gruncie moralności. To robota dla kobiet. Nie
moja sprawa, co robi w wolne weekendy w Ashley albo Cucamonga.
— Zrobił pan z tego swoją sprawę. Czy włamuje się pan również do
zamkniętych pokojów hotelowych, zagląda pan przez dziurkę od klucza i
włazi pod...
— Ścigam mordercę — przerwał jej Easter. — A nie Romea z bożej
łaski.
Oparła czoło o szybę, próbując się uspokoić. Światła miasta
zawirowały, zwolniły, zastygły w bezruchu. — Lewis nie jest żadnym z
nich.
— Jest i jednym, i drugim.
— Nie. Nie ma pan dowodów.
— Nie mogę dowieść, że zabił Violet. Ale ułatwił mi sprawę, zabijając
Vossa i O'Gormana, a potem podrzucając ich zwłoki do pani garażu.
Odwróciła się, by stawić mu czoła. — On by tego nie zrobił. Nawet
gdyby był zdesperowany, nie wciągnąłby mnie w podobne kłopoty. On
mnie kocha. Może się pan z tego śmiać, ale taka jest prawda. On mnie
kocha.
— Kocha również siebie samego, i to miłością żarliwą. Pani zajmuje
dalekie drugie miejsce, Charlotte.
— On by tego nigdy nie zrobił — powtórzyła z uporem.
— Przyznaję, że to rzeczywiście dość głupi pomysł, wjechać
kabrioletem z dwoma trupami do garażu swojej kochanki. Doszedłem
jednak do wniosku, że nie spodziewał się pani powrotu przez kilka dni i
zamierzał wykorzystać ten czas na przemyślenia, jak by się z tego
wyplątać. Jeśli tak na to spojrzeć, Ballard mądrze to rozegrał. Pani garaż
był w zasadzie jedynym bezpiecznym miejscem, gdzie mógł ukryć
zwłoki, zanim wymyśliłby, jak się ich pozbyć.
Lewis i Violet. Lewis i Voss. Lewis i Eddie. Już trzy trupy i śmierć w
oczach Eastera.
Usta Eastera poruszyły się, zadając pytanie, lecz Charlotte go nie
usłyszała.
— Powtarzam. Czy Ballard miał klucz do pani garażu?
— Zostawiłam otwarte drzwi.
— Ale czy miał klucz?
— Nie rozumiem, co za różnica, czy...
— Czy miał klucz?
— Tak!
Oboje mówili podniesionym głosem, Easter niskim tonem, Charlotte
zaś wysokim i piskliwym.
— Czy ja muszę z pani wszystko wyduszać? Czy pani nie rozumie, że
próbuję pani pomóc?
— Nie chcę od pana takiej pomocy.
— Na tym etapie gry nie ma już pani wyboru. Lepiej niech pani
przyjmie każdą oferowaną pomoc, póki jeszcze pani może. W pani garażu
stoi samochód z dwoma bardzo martwymi trupami, a ja muszę to zgłosić.
Muszę to zgłosić mojemu szefowi, prokuratorowi okręgowemu,
szeryfowi. Powinienem był to zrobić pół godziny temu, ale dałem pani
szansę. Gdzie jest Ballard?
— Nie wiem.
— A nawet gdyby pani wiedziała?...
— To i tak bym panu nie powiedziała.
— Zgrywa pani lojalną kobietkę, co? — Paskudny uśmiech przeszył
jego twarz. — W takim razie chodź, lojalna kobietko, mam ci coś do
pokazania.
— Nie muszę...
— Dalej. Chcę zobaczyć, jak lojalność eksploduje w tych pani ślepych
oczach. Ogarnęła ją fala przemocy. Miała ochotę go uderzyć. Po raz
pierwszy od czasów dzieciństwa chciała zrobić komuś krzywdę, sprawić
ból. — Jest pan... jest pan pożałowania godnym...
— Dręczycielem. Łajdakiem. Tak, już to wszystko słyszałem.
— Moja... moja lojalność nie jest tak absurdalna, jak się panu wydaje.
Nie ma pan żadnych dowodów, że Lewis cokolwiek zrobił.
— Nie mam ich dość, żeby pójść z tym do sądu. Zebranie świadków,
ekspertów do spraw balistyki i medycyny, zgromadzenie
dowodów może zająć miesiąc lub dwa. Ale dziś jestem pewien, jak to
sędzia tłumaczy ławie przysięgłych, pewien ponad wszelką rozsądną
wątpliwość i z moralnym przekonaniem, że Ballard zabił całą trójkę,
Violet, O'Gormana i Vossa.
Ponad wszelką rozsądną wątpliwość i z moralnym przekonaniem...
Ciężkie, posępne słowa, niczym pogrzebowe kazanie. Rzuciwszy
okiem na zegarek, Easter otworzył drzwi. — Nie zostało pani wiele czasu.
Idzie pani?
— Dokąd?
— Do garażu.
— Nie chcę tam iść.
— Boi się pani, że panią przekonam?
— Nie.
— Dalej, Charlotte.
— Nie.
Easter ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — Skoro muszę panią
przekonać, że Ballard jest mordercą, zanim zrobi pani cokolwiek, żeby się
wygrzebać z tych tarapatów, musi pani pójść do garażu i zobaczyć to na
własne oczy.
— Co zobaczyć?
— Broń.
— Broń?
— Pani położenie jest gorsze, niż pani sądzi, Charlotte. Dowody
wskazują, że do morderstwa doszło w kabriolecie, prawdopodobnie w
pani garażu. — Urwał. — Idzie pani?
— Tak. — Chciała zobaczyć broń. Poczuła nawet niespodziewaną
nadzieję, że zdoła z całą pewnością zaprzeczyć, jakoby należała do
Lewisa. Lewis miał rewolwer, a właściwie parę rewolwerów. Pamiętała,
kiedy zobaczyła je po raz pierwszy. Cofnęła się myślami do tamtego dnia,
gdy urządzili sobie piknik na odosobnionym odcinku plaży w pobliżu
Pismo i Lewis próbował jej wyjaśnić, na czym polega różnica między
rewolwerem a pistoletem automatycznym...
— Tb są rewolwery. Natomiast broń automatyczna działa inaczej.
Naboje są w magazynku, który znajduje się w rękojeści. Mechanizm
odrzutowy wystrzeliwuje sam pocisk i ładuje kolejny na-
bój do komory. Ale rewolwer taki jak ten posiada obrotowy cylinder,
który... Charley, przecież ty mnie w ogóle nie słuchasz.
— Słucham.
— W porządku, co trzymam w dłoni?
— Rewolwer marki Colt, kaliber .38. Kochanie, od tego słońca chce
mi się spać. Tak w ogóle, co to jest kaliber?
— Naprawdę nie wiesz, co to jest kaliber?
— Naprawdę nie wiem.
— Jesteś zdumiewająco niedouczoną, lecz uroczą kobietą — rzekł
Lewis solennie. Z rewolwerem w dłoni pochylił się, żeby ją pocałować...
To był radosny dzień. Myślała o nim, podążając w milczeniu za
Easterem w kierunku garażu. Plaża, słońce, szczęście, wszystko to było
równie odległe jak sen.
Easter skierował światło latarki na tylne siedzenie. Niczym
oskarżycielski palec wskazało broń, która spoczywała na podłodze obok
kolana Vossa. — Widzi pani?
— Tak.
— Rozpoznaje ją pani?
— Nie... nie wiem... nie znam się na rewolwerach.
— Trochę się pani zna, inaczej nie nazwałaby pani tej broni
rewolwerem.
— Myślałam... myślałam, że pistolet i rewolwer to to samo.
— Czyżby? — Światło wciąż padało na rewolwer, bezlitośnie
nieruchome. — Cóż, to rewolwer, w dodatku bardzo interesujący. Proszę
zwrócić uwagę na muszkę. Pozwala dokładniej celować. Zna pani kogoś,
kto uprawia strzelectwo?
— Nie.
Wydał z siebie dźwięk pełen niedowierzania. — To model seryjny,
colt kaliber .38, ale jedyny w swoim rodzaju z uwagi na kunsztowną,
ręcznie wykonaną rękojeść i fakt, że stanowi część pary. Drugi znajduje
się w gabinecie Ballarda. Znalazłem go tam dziś po południu.
Odwróciła się. Górne światło było włączone, dzięki czemu widziała
zwyczajne przedmioty codziennego użytku, tak bardzo kontrastujące z
kabrioletem i jego zawartością: narzędzia ogrodnicze,
płócienne rękawice, które nosiła, by chronić dłonie, kufer pełen
wełnianych ubrań, trzymanych tu przez lato, stary rower, na którym od
czasu do czasu jeździła. Wydawały się równie odległe jak tamten dzień na
plaży z Lewisem. Zupełnie jakby nie mogła zacząć znowu żyć dalej tak,
jak żyła dotąd. Zgubiła oczko i nawet gdyby mogła się cofnąć, żeby je z
powrotem złapać, wzór zmienił się już nieubłaganie.
— Mam prawo zachować milczenie — powiedziała ze znużeniem.
— To prawda.
— I myślę... myślę, że wrócę już do środka.
Poszedł za nią z powrotem do domu. Jego twarz była nienaturalnie
czerwona, twarz człowieka, który usiłuje panować nad sobą i hamować
gniew. Przeszedł przez pokój w tę i z powrotem, powolnym, ciężkim
krokiem.
— Charlotte...
— Lepiej niech pan to zgłosi.
— Jeszcze nie. Mogę to odwlec o kilka godzin. Wyjechała pani, jasne?
Wyjechała pani i jeszcze nie wróciła.
— Żałuję, że wróciłam. Żałuję, że w ogóle wyjeżdżałam. Żałuję, że
spotkałam was wszystkich, Violet, Eddiego, pana...
— Spokojnie. — Poszedł do kuchni, gdzie znalazł butelkę bourbona i
nalał nieco do szklanki. — Proszę to wypić.
— Nie chcę.
— Boi się pani, że za dużo powie? Niech pani posłucha, Charlotte, tu
już nie chodzi o lojalność. Chodzi o to, żeby spróbowała pani uchronić
swoje życie przed ruiną.
— Nie potrafię go uchronić. Oni tam są, Voss i Eddie. Nie pozbędę się
ich.
— Wiem. — Postawił szklankę na stoliku. — Ale może pani
umniejszyć znaczenie faktu, że znaleziono ich w pani garażu. Biorąc pod
uwagę, jak obecnie przedstawia się sprawa, właśnie na tym skupią się
gazety. „Podwójny mord w garażu znanej lekarki" — rozdmuchają
sprawę i obsmarują panią, bez względu na to, czy jest pani niewinna, czy
nie. Zostanie pani oskarżona i osądzona, tyle że nie przez równych sobie
przysięgłych, a przez kilku reporterów ma-
rzących o krwistej historii, przez zastępcę prokuratora, który lubi
oglądać swoje zdjęcie w gazetach, przez kilkaset gospodyń domowych
oburzonych pani pozycją jako lekarza, przez paru niezadowolonych
pacjentów, kilku znajomych, którzy „wiedzieli od początku", członkinie
Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Wstrzemięźliwości, które widziały na
własne oczy, jak to sześć lat temu wypiła pani piwo, oraz zwyczajową
rzeszę religijnych szajbusów, neurotyków, sadystów... To będzie pani
ława przysięgłych. Brzmi kusząco?
— Nie. — Odnosiła wrażenie, że ma zdarte gardło, jakby przełykała
szkło.
— Musimy teraz przesunąć akcent — ciągnął Easter. — Miejsce, w
którym znaleziono Vossa i 0'Gormana, przestanie mieć takie znaczenie,
jeśli najpierw zostanie znaleziony ich morderca. Jeśli zostanie znaleziony
i jeśli się przyzna do winy. — Ponownie zerknął na zegarek. — Nie
zostało pani wiele czasu na decyzję. Gdzie jest Ballard?
— Nie wiem.
— Zna pani jego przyjaciół?
— Niektórych.
— Gdzie mógłby się ukrywać?
— Nie sądzę, żeby ukrywał się gdzieś w pobliżu.
— Niech pani ruszy głową — wychrypiał Easter. — Musi być w
pobliżu. Nie wjechał samochodem do pani garażu, zamierzając go tu
zostawić. Zamierzał wrócić i się go pozbyć. Tyle że nie wiem kiedy, a
kończy się nam czas.
— Czego pan ode mnie oczekuje?
— Proszę go znaleźć. Daję pani trzy godziny.
— A jeśli mi się nie uda? — Jej ręce i nogi były zimne, i kruche
niczym gałązki.
— Niech pani spróbuje. Zna pani jego nawyki, jego przyjaciół,
miejsca, do których lubi chodzić.
Zawahała się. — Co mam zrobić, jeśli go znajdę?
— Powiedzieć mu, żeby przestał uciekać, bo wyścig dobiegł końca.
— A gdzie... gdzie pan będzie?
— Ja? — Jego usta ułożyły się w uśmiech, lecz oczy nie zmieniły
wyrazu. Były równie płaskie i twarde jak dwie monety. — Ja będę tu
czekał. Nie chcę, żeby Ballard poczuł się samotny, jeśli się zjawi...
Widziała po jego twarzy, że właśnie tego chciał — chciał, żeby Lewis
przyszedł po samochód, chciał na niego czekać, niczym lew u wodopoju,
pewien, że antylopa w końcu się zjawi. Nie spodziewał się, że Charlotte
znajdzie Lewisa. Próbował jedynie się jej pozbyć, żeby on i Lewis
spotkali się tylko we dwóch. Strużka strachu spłynęła wzdłuż jej
kręgosłupa. Muszę dotrzeć do niego pierwsza, pomyślała. Nieważne,
czym zawinił, muszę go ostrzec przed Easte-rem.
Spojrzała na Eastera. Poczuła do niego nienawiść — do jego
arogancji, władzy, obsesji na punkcie Lewisa. Kiedy mijała go w drodze
do drzwi, jej pięści zacisnęły się, gotowe uderzyć.
Zauważył to. Jego uśmiech zniknął. Nagłym, brutalnym ruchem
chwycił ją za nadgarstki i jedną dłonią przycisnął do swojej piersi. Drugą
dłonią złapał Charlotte za kark, a potem pochylił się i wpił w jej usta.
Puścił ją nagle. Cofnęła się o krok, przyciskając wierzch dłoni do
obolałych warg.
— To tak za nic — powiedział. — Za brak zachęty, współpracy. Za
brak miłych uśmiechów, łagodnych spojrzeń, za nic.
— Jest pan nędznym, podłym...
— Spływaj — przerwał jej cicho. — Znajdź swojego kochasia. Moja
cierpliwość jest już na wyczerpaniu.
21

W ciągu minionej godziny po drugiej stronie gór od pustyni zaczęła


wiać Santa Ana — gorący, suchy, duszący wiatr, który gnębił drzewa,
miotał kurzem wzdłuż miejskich ulic, zapędzał ludzi do ich domów lub
innych zamkniętych schronień, gdzie tłoczyli się, kaszląc, osłaniając oczy
dłońmi. Kawałki śmieci trzepotały nad drogą niczym zuchwałe ptactwo,
czepiały się spazmatycznie przednich szyb samochodów, by po chwili
odlecieć dalej.
Wiatr rozdzierał miasto, wyludniał ulice, ogałacał drzewa, szalony,
zagubiony wiatr, który wiał we wszystkich kierunkach jednocześnie.
Charlotte czuła, że stanowi jego część, że dzieli jego szaleńcze
zagubienie. Nie miała pojęcia, gdzie może być Lewis ani jak go znaleźć.
Nie wiedziała nawet, czy wciąż żyje.
Spomiędzy koron olbrzymich dębów łypał na nią księżyc, ukryty,
prowokujący, niczym na wpół wyjawiona tajemnica: Czy żyje? Być
może. Gdzie? Gdzieś tu, gdzieś tam.
Nie miała żadnej nadziei, żadnego planu, musiała jednak od czegoś
zacząć. Pojechała do budynku, w którym mieściło się biuro Lewisa. Na
pierwszym piętrze, za częściowo zasuniętymi weneckimi roletami paliło
się światło. Lewis często pracował po nocach, ona zaś często na niego
czekała, siedząc w samochodzie albo stojąc na dole, w hallu wejściowym
i udając, że czyta wykaz przy windzie. H.M. Morris, Depilacja
Elektrolityczna, Stowarzyszenie Najemców w Salindzie, C. Charles
Tomlinson, Broker, Ballard i Johnson, Adwokaci...
Windę zamykano na noc. Starszawy Murzyn z czepkiem siwych
wełnistych włosów mył kafle podłogowe, wciąż jedno i to samo
miejsce, jak gdyby odpłynął gdzieś myślami, w stronę spraw bardziej
miękkich niż kafel.
— Dobry wieczór, Tom.
— Dobry, psze pani.
Wiedziała, że jej nie pamięta. Ludzie wchodzili i wychodzili,
zamieniali się nazwiskami, zamieniali się twarzami, nosili cudze ubrania
— było ich tylu, że w umyśle Toma stracili tożsamość, a on zmył ich
ślady swoim mopem.
— Piękny, bezchmurny wieczór, psze pani — rzekł Tom. Nawet jeśli
padało, jeśli miasto zasnuwała mgła lub tarmosił pustynny wiatr, dla
Toma każdy wieczór był piękny i bezchmurny. Nie wychodził na
zewnątrz, spał w piwnicy, a swoje posiłki jadł na krześle w schowku na
miotły, czytając Biblię lub przynajmniej trzymając ją na kolanach. („Nie
umie czytać", powiedział jej kiedyś Lewis w obecności Toma. „Ale jest
bardzo religijny i lubi wynajdywać słowa, które zna, na przykład Bóg
albo niebo". A Tom odparł na to z godnością: Jióg i niebo to piękne
słowa").
— Tom...
— Tak, psze pani.
— Czy... czy widziałeś dziś wieczorem pana Ballarda?
— Nie, psze pani. Nie przypominam sobie, żebym go widział.
— W jego biurze pali się światło.
— Może być. Nie przypominam sobie, żebym je gasił.
— To pójdę na górę i sprawdzę.
— Winda jest zamknięta. Trzeba iść.
— Dobrze, Tom.
— Schody są mokre, pani uważa.
— Będę uważała.
Korytarz na górze był słabo oświetlony, w powietrzu unosiła się woń
mydła i chloru. Przez uchylone drzwi biura Lewisa Charlotte mogła
zobaczyć część recepcji — luksusową kozetkę ze złotej satyny i
wbudowane w ścianę tropikalne akwarium. Światła akwarium paliły się, a
za szkłem cicho pływały miniaturowe rybki, pasiaste ustniczki cesarskie,
czarne niczym aksamit molinezje i lśniące neonki, nie większe od
pinezki.
Gdy tylko Charlotte dostrzegła światła akwarium, od razu wiedziała,
że to nie Lewis siedzi w biurze. Nie zwracał uwagi na rybki; należały do
Verna Johnsona, który karmił je i trząsł się nad nimi tak samo, jak panna
Schiller trzęsła się nad swoim kotem.
Zastukawszy do drzwi, zawołała: — Vern?
— Kto tam?
— Charlotte.
— Wejdź, Charley, wejdź.
Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Vern Johnson był
wielkim mężczyzną o twarzy jak księżyc w pełni, która za sprawą
grubych okularów w rogowej oprawie wydawała się pozbawiona wyrazu.
Charlotte znała go od lat, chodziła do szkoły z jego siostrą i odrzuciła jego
trochę pijackie i braterskie oświadczyny. To właśnie na jednym z przyjęć
u Verna ucięła sobie swoją pierwszą prywatną pogawędkę z Lewisem,
tydzień po tym, jak Gwen ich sobie przedstawiła. „Widzi pani,
poprosiłem Verna, żeby panią zaprosił, panno Keating". Ta metoda nie
przypadła jej do gustu. „Doprawdy?" — zapytała z rezerwą. „Tak.
Chciałem z panią porozmawiać. Od dwóch dni planowałem, co takiego
powiem, ale teraz wszystko wyleciało mi z głowy. Ogólny zamysł był
jednak taki, żeby zaimponować pani intelektem". „Dlaczego miałby pan
to robić?" „Nieważne. Ale wygląda pani na tak kompetentną i wyjątkową,
że chciałem pani pokazać, jaki to sam jestem kompetentny i wyjątkowy".
W jego głosie słychać było zrezygnowaną szczerość. „A jest pan, panie
Ballard?" „Zawsze tak sądziłem". Wtedy z rozmyślną
bezceremonialnością zmieniła temat. „Pani Ballard dziś panu nie
towarzyszy?" „Nie". „Mam nadzieję, że nie jest chora". „Nie, nie jest".
Odwrócił się i odszedł, a jakiś czas później zjawił się Vern i powiedział
jej, że Lewis opuścił przyjęcie. „Coś ty mu nagadała?" „Nic, nic takiego".
„Ma złote serce, Charley. A to prawdziwy cud, biorąc pod uwagę jego
żonę".
— Usiądź, Charley.
— Dzięki.
— Szukasz Lewisa?
— Ja... Tak.
— No to jest nas troje. Gwen wydzwaniała przez cały dzień.
Nie usiadła. — Nie chcę ci przeszkadzać, skoro jesteś zajęty.
— Nie jestem zajęty. — Wziął ze stołu małą szklaną miskę i uniósł
pod światło. Zawierała małą molinezję, nie dłuższą niż cztery centymetry.
— Widzisz tę młodą damę? Wcale tego po niej nie widać, ale wkrótce
zostanie mamą. Sęk w tym, że jej instynkt pożerania jest znacznie
silniejszy od instynktu macierzyńskiego, dlatego muszę czekać w pobliżu
i upewnić się, że nie zje swojego potomstwa.
— Vern... kiedy widziałeś go ostatnio?
— Trzy dni temu.
— Nie dzwonił później?
— Wczoraj rano. Był pijany.
— Pijany?
— Takie odniosłem wrażenie. — Odstawił miskę z powrotem na stół,
lecz mówiąc, nie odrywał oczu od molinezji. — Co jest grane z tym
Lewisem?
— Nie mogę powiedzieć.
— Nie chcesz.
— Też.
— Ściśle tajne, co? Tak sobie myślę, że Gwen urządza mu awanturę,
bo się o was dowiedziała. Nasza Gwen nie jest taka głupia, na jaką
wygląda. Ma namieszane we łbie jak Cyganka w tobołkach, ale nie jest
skończoną idiotką.
— Nie dowiedziała się. To nie ma nic wspólnego z Gwen. To
bardziej... złożona sprawa. — Rozumiem.
— Vern, a kiedy Lewis dzwonił, mówił, gdzie się znajduje?
— Nie. Wiem tylko, że to była rozmowa miejscowa i że nie dzwonił z
budki. W tle słyszałem mnóstwo dźwięków, rozmowy, brzęk naczyń i
kasy. Musiał dzwonić z jakiejś kawiarni albo baru, w którym nie mają
osobnej budki telefonicznej.
— Nie zapytałeś go, gdzie jest?
— Oczywiście, że zapytałem. Nie odpowiedział. Najwyraźniej
pokłócił się z Gwen, bo prosił, żebym do niej zadzwonił i przekazał, że
przeprasza i że Gwen ma go nie szukać. Więc zadzwoniłem, ale zdążyła
już powiadomić policję. Gwen ma wyjątkowy talent do robienia tego,
czego nie trzeba.
Molinezja wydała na świat pierwsze młode. Przypominało wąską
tasiemkę z czarnego aksamitu, długą na centymetr, było jednak żywe i
ukończone. Natychmiast zaczęło pływać w kółko, równie obojętne na
matkę, co matka na nie, spędzając pierwsze chwile swego życia tak samo,
jak spędzi ostatnie — w pogoni za pożywieniem.
Na twarzy Verna malowała się ekscytacja. — No to zaczynamy od
nowa. Mój Boże, czy to nie rozkoszny malec? Wiesz, ostatnim razem
urodziła dwadzieścia ich. Trwało to cztery godziny.
Charlotte popatrzyła na molinezję, która z podszytą znudzeniem
swobodą fachowca zaprezentowała właśnie cud narodzin. Pomyślała o
ludzkim dziecku, podobnym do rybki, lecz bezradnym, pozbawionym
kości, ślepym i głuchym, karmionym przez pępowinę — o jego
powolnym wzroście, okrutnych narodzinach. Zaś pomiędzy dwoma
aktami przemocy, szokiem narodzin i szokiem śmierci, rozciągało się
jego nieprzewidywalne życie.
Mohnezja spostrzegła swoje młode. Okrążyła je, po czym straciła
zainteresowanie, ponieważ już jadła.
— Charley...
Spojrzała na niego ze znużeniem.
— Charley, od prawie roku chodzi mi po głowie, że powinienem cię
przeprosić.
— Dlaczego?
— Chyba niepotrzebnie bawiłem się w swata. Pamiętasz tamten
wieczór u mnie, kiedy poznałaś Lewisa?
— Tak.
— Nie sądziłem, że sprawy potoczą się w tym kierunku.
— Nikt tak nie sądził.
— Myślałem... a niech to, tak bardzo was lubię, chciałem, żebyście się
zeszli. Pasowaliście do siebie, wiesz? A ja liczyłem... cóż, chyba tak
naprawdę liczyłem, że Gwen kopnie w kalendarz czy coś. Marzyciel ze
mnie, co nie?
— To był dla mnie szczęśliwy rok. Powinnam ci za niego dziękować.
— Nie dziękuj — odparł ostro. — Czuję się winny.
— Nie powinieneś. Byłam gotowa się zakochać i tak też się stało.
Nigdy dotąd nikogo nie kochałam.
Uśmiechnął się na te słowa, przyjaźnie, lecz z lekkim smutkiem. —
Nawet mnie?
— Nie.
— Bo mój kłopot polega na tym, że muszę czekać na kobietę, która
lubi rybki, albo na taką, która polubi mnie na tyle, żeby polubić rybki... —
Zauważył, że Charlotte zerka w stronę drzwi. — Nie wychodź jeszcze.
— Muszę.
— Charley, skoro on nie chce, żeby go znaleziono, to go nie szukaj.
Może ma powody.
— Ja też mam swoje.
— W takim razie — otworzył przed nią drzwi — powodzenia.
— Dzięki, Vern.
W hallu na parterze stary Murzyn wciąż mył kafle podłogowe, nucąc
pod nosem.
— Dobranoc, Tom.
— Mokra podłoga, pani uważa.
— Tak, uważam.
— Piękny, bezchmurny mamy wieczór, psze pani. Wyszła na
zakurzoną ulicę.
Wiatr docierał wszędzie, niczym wścibski duch, przez dziurki od
kluczy, w dół kominów, przez szpary pod drzwiami. I wszystko stawało
się żwirowate w dotyku.
Plażę zaśmiecały połamane pnie drzew palmowych. W kawiarence w
pobliżu falochronu blaty stolików pokrywała warstwa drobnego piasku,
który wpadał do środka za każdym razem, gdy otwierano drzwi, i
stopniowo na wszystkim osiadał. Sam, właściciel, krążył, mamrocząc pod
nosem i na próżno machając ścierką do naczyń.
Charlotte usiadła przy kontuarze i zamówiła filiżankę kawy. Telefon
stał tam, gdzie pamiętała, na końcu kontuaru, przy kasie. W jej umyśle
narastała nadzieja, że właśnie z tego telefonu poprzedniego ranka Lewis
dzwonił do Verna. Często przychodziła tu z Le-
wisem na późną kolację. Jedzenie było straszne, naczynia zawsze
niedomyte, ale w takim miejscu jak to żadne z nich raczej nie spotkałoby
nikogo znajomego. Poza tym w tylnej loży, gdzie zwykle siedzieli,
znajdowało się okienko, jak gdyby kwadratowy luk, z widokiem na fale
przyboju pełznące po plaży. „Nasz widok", mówił Lewis z pewnym
smutkiem w głosie, zupełnie jakby był to jedyny widok, który mogli
dzielić, widok z małego, ciemnego okna.
Sam przyniósł kawę. Był Grekiem z Brooklynu, grubym mężczyzną o
ciekawskim spojrzeniu, chudych nogach i wąskich, delikatnych stopach,
które z trudem dźwigały jego ciężar. Dużo mówił, zawsze mamrocząc
półgębkiem niczym filmowi szpiedzy.
— A co pani tak tu siedzi? Tylna loża jest pusta.
— Dzisiaj jestem sama.
— Matulu kochana, jak my wszyscy — odparł ponuro. — Tak sobie
myślę, czyby się znowu nie ożenić. Marzy mi się pewien typ kobietki,
miła wdówka z jakimś drobiażdżkiem w banku i ubezpieczeniem. Ale
trudno taką znaleźć, a w tej branży gra się znaczonymi kartami. Załóżmy,
że wpada tutaj taka miła wdówka — widzi mnie w nędznym fartuchu i już
nic więcej poza nim. Rozumie pani? Jasne, że rozumie. — Oparł łokcie na
kontuarze, by ulżyć stopom. — To pani stały przyjaciel, co to z nim pani
tu przychodzi?
— Tak. Prawdę mówiąc, właśnie go szukam.
— Wyszedł jakiś problem?
— Nie, tylko... cóż, tak. Mieliśmy małą sprzeczkę. Chcę go znaleźć i
przeprosić.
— Dzisiaj go nie było. Facet ma klasę, wie pani? Pewnie to te ciuchy,
dobry tweed, a nie jakiś fartuch, jak mój...
— A wczoraj?
— Och, wczoraj, jasna sprawa. Wpadł z rana na śniadanie. Zjadł dwa
jajka, wypił kawę i zapytał, czy może zadzwonić. Powiedziałem, że
pewnie, śmiało. Chociaż mówię pani, tak w zaufaniu, że ludzi do tego nie
zachęcam. Skąd ja mam wiedzieć, czy aby nie chcą zadzwonić do cioci
Daisy w New Jersey?
Umilkł na chwilę dość długą, by przewrócić hamburgery na gazowym
grillu.
— No więc zadzwonił, a potem kupił bochenek chleba, kwartę mleka i
papierosy. Nie wyglądał najlepiej. Miał na sobie drelichowe portki i starą
kurtkę z kraciastego koca. Zapytałem, tak żartem: „Wybiera się pan na
rybki?" Nic nie odpowiedział. Zapłacił i wyszedł. Ciekawość mnie
zżerała, więc stanąłem przy oknie i patrzyłem, dokąd idzie. Gnał
falochronem na złamanie karku, tam gdzie cumują te wszystkie bączki. A
potem jedna taka dziewczyna w różowych szortach przeszła z
wędziskiem i kołowrotkiem, no i cóż, sama pani rozumie. Tak mi jakoś
wzrok zabłądził. Wędziska i kołowrotki bardzo mnie interesują. —
Zachichotał z własnego dowcipu, podtrzymując dłońmi swój potężny
brzuch.
Charlotte nie słyszała jego dalszych słów. Już wiedziała, gdzie ukrywa
się Lewis.
22

Falochron tonął w ciemności, lecz w małym biurze komendanta portu


paliło się światło, a drzwi były otwarte. Na blacie biurka siedział młody
człowiek, oglądając podeszwę jednego ze swych płóciennych butów.
Miał jakieś siedemnaście lat, obcisłe dżinsy, koszulkę polo i żeglarską
czapkę zsuniętą na tył głowy. Był wyrośnięty, lecz jego twarz nie poznała
jeszcze zarostu, sposób bycia nosił zaś znamiona młodzieńczej
niepewności.
Kiedy zobaczył w drzwiach Charlotte, zeskoczył z biurka,
uśmiechając się z zawstydzeniem.
— Szukam komendanta portu — odezwała się Charlotte.
— Poszedł do domu, proszę pani.
— Teraz ty tu dowodzisz?
— No, tak jakby. Znaczy, komendant to mój wuj, ja się tak tylko
zaczepiłem przez lato.
— Cumuje tu łódź o nazwie Mirabelle.
Niepewność chłopaka zniknęła. — Och, jasne, to slup pana Johnsona.
Kiedy go zapytałem, pozwolił mi wejść na pokład dziś wieczorem.
— Dziś wieczorem? — Jeśli Vern był tego wieczoru na łodzi,
znaczyłoby to, że Charlotte się myliła, że Lewis wcale się tam nie
ukrywał. Poczuła się pokonana, wykończona, niczym zwierzę, które od
wielu godzin usiłowało znaleźć wyjście z labiryntu pułapek i ślepych
zaułków.
Chłopak z zaciekawieniem przyglądał się jej brązowymi oczyma,
równie okrągłymi i skupionymi jak oczy spaniela. Najwyraźniej nie był
przyzwyczajony do elegancko ubranych kobiet przycho-
dzących na falochron prawie o jedenastej wieczorem. — Chce pani
wejść na Mirabelle, proszę pani?
— Tak. Jestem... pan Johnson to mój przyjaciel.
— Och, tak?
— Bardzo bliski przyjaciel. Możesz to sprawdzić, jeśli chcesz.
Nie rozumiała, dlaczego jego policzki i czubki uszu spłonęły nagłym
rumieńcem. — Chyba mogłaby pani zabrać jeden z tych ski-fów na
pomoście, jeśli odprowadzi go pani nad ranem...
— Odprowadzę go za pół godziny.
Nic nie odpowiedział, najwyraźniej był zbyt zawstydzony, żeby się
odezwać.
— Posłuchaj. Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, możesz zadzwonić
do pana Johnsona. Sądzę, że wciąż jest w biurze.
— Pan Johnson jest tam na pokładzie.
— Na pokładzie?
— Tak, proszę pani.
— Pół godziny temu widziałam się z nim w jego biurze.
— Nie, proszę pani — odparł z uporem chłopak. — Jest na pokładzie.
Mówił, że zamierza tam s-spać...
Rozmyślając, zeszła po trapie na pomost. Vern nie mógł tu dotrzeć
przede mną. Ale jeśli dotarł, to dlaczego? Czy przez cały czas
podejrzewał, że Lewis ukrywał się na łodzi? Przyjechał go ostrzec? Nie,
co za absurd. Vern nawet nie ma pojęcia, w jakie kłopoty wpakował się
Lewis.
Ciężki pomost kołysał się łagodnie na falach odpływu. Ustawiono na
niej w szeregu pół tuzina skifów, dnem do góry. Chłopak zwodował jeden
z nich, po czym wrócił na szczyt trapu, odcinając się ciemną plamą na tle
światła padającego z ciasnego biura.
Mirabelle była zacumowana sto metrów od linii brzegu, ze zwiniętymi
żaglami, a w lukach jej kabiny panowała ciemność. Charlotte przywiązała
skif do rufy i wspięła się niezręcznie po drabince.
— Vern?
Przeszedłszy przez pokład, otworzyła drzwi kabiny. Jej oczy
przyzwyczaiły się już do ciemności, dzięki czemu mogła dostrzec
sylwetkę mężczyzny leżącego na dolnej koi, twarzą w dół.
Zeszła po pięciu wąskich stopniach, powoli, jakby zdrętwiały jej nogi.
— Vern?
Poruszył się, jęknął. Uniósł jedną dłoń do głowy, odparowując cios,
który widział w swoim koszmarze. Znalazłszy włącznik, Charlotte
zapaliła światło.
To nie był Vern. To był Lewis.
Spał, lecz ciągle się ruszał, kręcił głową w tę i z powrotem, osłaniał
twarz rękoma. Sen urwał się równie nagle, jak zaczął, dłonie opadły,
walka dobiegła końca.
Charlotte uklękła i delikatnie dotknęła jego policzka. — Lewis, to ja,
Charley. Lewis, obudź się.
Otworzył oczy. Były zaczerwienione i opuchnięte, jak gdyby od łez.
W swoim śnie walczył i zwyciężył — lub walczył i przegrał — a walka i
wysiłek były prawdziwe. Jego czoło spływało potem.
— Lewis...
Odwrócił głowę w stronę grodzi. Jego kark wydawał się młody i
kruchy. — Nie mam ci nic do powiedzenia, Charley.
— Nie możesz się dalej tak ukrywać. Znajdą cię tak samo jak ja.
— Nic mnie to nie obchodzi.
— A powinno. Jeśli będą musieli po ciebie przyjść, sprawy przybiorą
o wiele trudniejszy obrót, trudniejszy dla... dla nas wszystkich.
Podniósł się bez słowa. W kabinie brakowało wolnej przestrzeni nad
głową, by mógł się wyprostować. Luki były zamknięte, w dusznym
powietrzu unosił się ciężki odór bourbona. Lewis nie wyglądał na
pijanego, tylko oszołomionego, jak gdyby bourbon służył mu nie za drogę
ucieczki, lecz broń przeciwko samemu sobie, jak gdyby okładał się nim
po głowie, wymierzając sobie karę.
— Lewis, muszę z tobą porozmawiać. Wyjdź na pokład.
— Za późno na rozmowy.
— Nie, nie, wcale nie. — Lecz w jej głosie brakowało przekonania,
wiedziała, że jest już za późno. Easter dał jej trzy godziny, z których
minęły dwie.
Wyszła na pokład, a Lewis podążył za nią. Brzeg wydawał się odległy,
światła miasta równie dalekie jak gwiazdy.
Podczas gdy drobne fale uderzały o rufę łodzi, przekazała mu
wszystko, co powiedział Easter. Jej głos był cichy i spokojny, oderwany
od tego, co mówiła, od strachu, bólu i żalu w jej sercu. Dowody,
powtarzała, dowody; i słowo to wydawało jej się nieodwołalne niczym
śmierć, bardziej przerażające niż morderstwo.
Kiedy skończyła, Lewis milczał przez długi czas, z głową schowaną w
dłoniach, tak że nie mogła zobaczyć jego twarzy, znaleźć na niej uczuć,
jakie malowałyby się u każdego niewinnego człowieka — szoku,
zaprzeczenia, protestu.
Gdy wreszcie podniósł na nią wzrok, jego twarz była bez wyrazu.
Odezwał się bezbarwnym głosem: — Za radą adwokata nie mam nic do
powiedzenia.
— Musisz coś powiedzieć, musisz!
— Przykro mi, Charley.
— Przykro. Przykro. — Czuła, że histeria podchodzi jej do gardła jak
żółć. Przełknęła ją, zdusiła, lecz przenikliwa gorycz została. Wiedziała,
że Lewis nie powie nic, co mogłoby go obciążyć, nawet jeśli miałby w ten
sposób ją ocalić. Pamiętała, co przed paroma godzinami mówił Easter.
„Kocha również siebie samego, i to miłością żarliwą. Pani zajmuje
dalekie drugie miejsce, Charlotte".
— Gdybym tylko potrafiła zrozumieć — rzekła z wielkim trudem. —
Gdybym wiedziała dlaczego, dlaczego...
Chwycił jej dłoń i przycisnął do swojego gorącego, suchego policzka.
— Może pewnego dnia poznasz wszystkie odpowiedzi... Nie odchodź,
nie bój się. Lecz Charlotte się bała. Spojrzała w dół, na czarną wodę, i po-
myślała o Violet.
— Powiedz, że mnie kochałaś, Charley.
— Kochałam cię.
— A teraz?
— Nie wiem... Okłamałeś mnie w sprawie Violet. Mówiłeś, że nigdy
nawet o niej nie słyszałeś.
— Wtedy to nie było kłamstwo. Nie miałem pojęcia, że to ta sama
dziewczyna, póki następnego ranka nie zobaczyłem jej zdjęcia. Ja... Boże,
była jeszcze dzieckiem. Trochę wypiłem. Kręciła się koło mnie, nie
mogłem się jej pozbyć... Ale już za późno na wymówki, na
wyjaśnienia. Nie, nie wolno ci płakać, Charley, proszę, nie płacz. —
Ukryła twarz w rękawie płaszcza. Lewis niezdarnie pogłaskał ją po
głowie. — Powiedz, Charley, wierzysz w życie po życiu, w drugą szansę?
— Próbuję, ale nie potrafię.
— Ja też nie. To wszystko, co jest, nie ma niczego więcej. Żadnej
drugiej szansy. — Nie odrywał niewidzącego wzroku od ciemnego
horyzontu. — Zabawnie kończy się ten sen, prawda? Przestań. Charley,
przestań płakać. Wyjdziesz z tego czysta, obiecuję.
Płakała długo, niczym dziecko, przyciskając pięści do oczu. Kiedy
skończyła, wytarł jej twarz chusteczką i pomógł wstać.
— Lepiej już idź, Charley. Może lepiej oboje już idźmy.
— I dokąd pójdziesz?
— Do domu.
— Do domu?
— Tak. Powiedz Easterowi, że będę tam na niego czekał.
23

Cyprysy, które rosły szpalerem wzdłuż ścieżki, walczyły z wiatrem,


gięły się i trzęsły z furią niczym szaleni, pozbawieni kości tancerze.
Na werandzie paliły się wszystkie lampy, jak gdyby Lewis włączył je
z rozmysłem niczym dobry gospodarz, który wita wyczekiwanego gościa,
Eastera. Zuchwałe promienie światła przeszywały ogród i Charlotte
widziała, że nie był to już tradycyjny, kunsztowny ogród Gwen. Trawnik
zmienił się w śmietnisko połamanych kwiatów, liści palmowych i
dębowych, suchych i ząbkowanych, oraz drobnych, bladofioletowych
płatków, podobnych do konfetti, które niegdyś stanowiły część kwiatów
jakarandy. Na wpół nagie lewkonie i dalie kuliły się na ziemi.
Naparstnice runęły niczym maszty, ich różowe dzwonki potoczyły się zaś
bezdźwięcznie po trawie.
Kłębiące się przy bramie owczarki wydawały ciche, nerwowe
dźwięki, jak gdyby chciały zaszczekać, lecz nie śmiały, wiedząc, że
Gwen zjawi się ze zwiniętą gazetą w dłoni i ostrzegawczo uderzy nią o
druciane ogrodzenie. Gazeta i niezadowolenie Gwen budziły w nich
większy lęk niż obłąkany wiatr i niespokojna noc.
W milczeniu weszli po frontowych schodach — Charlotte
przyciskając kołnierz płaszcza do twarzy, by osłonić ją przed
nieubłaganym kurzem, Easter zaś z dłońmi w kieszeniach, nieświadomy
wiatru czy kurzu.
Zasłony w salonie zostały rozsunięte na całą szerokość. Charlotte
zastanawiała się, czy był to, podobnie jak oświetlenie na werandzie,
powitalny gest, zaproszenie, by przystanęli i zajrzeli do środka. Kiedy
przyszła tu po raz pierwszy tej nocy, zasłony były za-
ciągnięte, dom pogrążony w ciemności, a Gwen ukryta na piętrze, w
swoim pokoju, z posiniaczonym gardłem.
Teraz siniec został zasłonięty niebieską koronką. U kobiety, która go
nosiła, strach i ból, jakie ze sobą przyniósł, były ukryte jak skały w
wysokich wodach przypływu.
Charlotte widziała ich wyraźnie przez okno, Gwen i Lewisa. Gwen
robiła na drutach, ze stopami opartymi na małym, haftowanym podnóżku
i nieodłącznym srebrnym serwisem do herbaty ustawionym na stoliku
obok. Trzy owczarki tłoczyły się na sofie. Było im niewygodnie i nie
potrafiły sobie znaleźć miejsca, lecz za nic w świecie nie zamierzały
zrezygnować z tego szczególnego przywileju. Lewis stał przy kominku,
trzymając w dłoni zamknięte czasopismo, jak gdyby zamierzał wziąć się
do lektury, gdy tylko Gwen skończy mówić.
W kominku palił się ogień. Jego płomienie tańczyły na srebrnym
imbryku i miedzianej miseczce pełnej jasnoczerwonych owoców. Pokój
był radosny jak podczas Bożego Narodzenia, ludzie naturalni, scena
zwyczajna. „Jeszcze herbaty, kochanie?" „Nie, dziękuję, robi się już
późno". „Istotnie, dochodzi północ, a ty musisz rano wstać wcześnie do
pracy".
Rano, o ile nadejdzie jakieś rano.
— Proszę, niech pan pozwoli, żebym najpierw weszła tam sama.
— Nie mogę. Nie chciałem nawet pani ze sobą zabierać. To zbyt
niebezpieczne.
— Nie dla mnie.
— Zwłaszcza dla pani. — Easter wcisnął dzwonek u drzwi. Tupot
psich łap w korytarzu, pojedyncze ostre szczeknięcie, potem szybkie
kroki Gwen, stukot jej obcasów na parkiecie.
Drzwi otworzyły się i na progu stanęła Gwen, kuląc się przed wiatrem.
— Ależ to doktor Keating... Charlotte! — powiedziała z podeks-
cytowanym śmiechem. — Mój Boże, jak miło panią widzieć. Lewis,
chodź, zobacz, kto nas odwiedził.
W drzwiach salonu pojawił się Lewis. Przebrał się, ogolił. Jego twarz
była pusta niczym okno za zamkniętymi okiennicami. Jedy-
nie z oczu ział ból. Spoglądały na Charlotte przez korytarz, jak gdyby
dzielił ich niezmierzony kanion, którego nie sposób przebyć.
Zarumieniona, uśmiechnięta Gwen cieszyła się jak dziecko z tej
niespodziewanej wizyty. — I przyprowadziła pani przyjaciela. Jak miło.
Och, co za frajda, tak sądzę. Goście o tej porze — czuję się tak
przyjemnie szelmowsko! Wejdźcie, wejdźcie, bardzo proszę. — Nie
rozpoznała Eastera, póki nie zdjął kapelusza. — Ależ ja pana znam,
oczywiście. Pan jest tym policjantem, który przyszedł dziś po południu.
Pan Easter, zgadza się?
— Tak, pani Ballard.
— Lewis, spójrz, kto przyszedł, prawdziwy policjant. Mam nadzieję,
że nic nie zbroiłeś, co, kochanie?
Mężczyźni nie patrzyli w swoim kierunku.
— Mój Boże — zawołała Gwen. — Wszyscy są tacy milczący. Chyba
nie palnęłam żadnego głupstwa, prawda? — Westchnąwszy, zwróciła się
do Eastera: — Chyba jednak palnęłam. Jak zwykle. Proszę, niech mi pan
da swój kapelusz, niech pan wejdzie i usiądzie. Lewis i ja właśnie
gawędziliśmy przy filiżance herbaty, zanim pójdziemy spać. Uwielbiam
herbatę. Charlotte beszta mnie za to, ale... — Uśmiechnęła się nerwowo
do Eastera, gdy ten podał jej swój kapelusz. Jeden z owczarków podszedł
i obwąchał kapelusz policjanta, a potem mankiety u jego spodni. Klepnęła
psa palcem po nosie. — Idź, połóż się, Laddie. Och... co za frajda,
prawda? Zapraszam do salonu. Tak właśnie go nazywałam, kiedy byłam
małą dziewczynką — moim salonem. Wciąż uważam, że to ładniejsza na-
zwa niż bawialnią czy pokój dzienny, a wy?
Nikt nie odpowiedział. Nikt nie musiał. Gwen najwyraźniej nie
oczekiwała żadnej odpowiedzi.
W salonie panowała duchota. Owoce w miedzianej miseczce zwiędły
od ciepła, a psy rozłożyły się w przejściu z wywalonymi językami w
nadziei na przeciąg.
— Czuję się całkiem radośnie — oznajmiła Gwen, nalewając
Charlotte herbaty. — Niespodziewani goście, Lewis znów w domu, jak
cudownie. Oboje wiecie, że Lewis był bardzo niegrzeczny. Z powodu
naszej małej kłótni przez dwa dni mieszkał poza domem. Ale teraz wrócił
na dobre, prawda, kochanie?
— Tak, Gweri. — Lewis odezwał się po raz pierwszy.
— Gdzieś ty mieszkał, kochanie?
— Na łodzi Verna.
— Czyż to nie absurd, gnieździć się na trzęsącej się starej łajbie, kiedy
ma się własny przemiły dom, do którego można wrócić!
— Absurd. Tak, to chyba był absurd.
— Lewis, najdroższy, musisz też pamiętać o manierach. Może pan
Easter wolałby coś mocniejszego zamiast herbaty.
— Dla mnie nic, dziękuję — odparł Easter.
— Przez pana czuję się jak naprawdę kiepska gospodyni. Nawet pan
nie usiadł... Cóż, jak dotąd mamy wspaniałe lato, prawda? Oby pogoda
się utrzymała.
Wiatr napierał na ściany i okna, aż cały dom zdawał się trząść, gotów
oderwać się od fundamentów i pofrunąć ponad trawnikiem niczym ciche
dzwonki naparstnicy. Gwałtowny podmuch wpadł do środka przez
komin; płomienie drgnęły, polano podskoczyło nerwowo i uderzyło o bok
rusztu. Gwen również podskoczyła, słysząc deszcz iskier. — Och. Och,
wystraszyłam się. Ten wiatr... Wiem, że to śmieszne, ale nienawidzę
wiatru. Charlotte, założę się, że właśnie myśli pani sobie, jaka to ze mnie
neurotyczka.
Charlotte pokręciła głową. — Nie, wcale tak nie myślę.
— Założę się, że tak. Wiem, że Lewis tak uważa. Za każdym razem,
kiedy mam napad bólu albo słabej pamięci, Lewis mówi, że to wina
mojego umysłu, który... który... który... — Urwała, mrugając. — Muszę
przyznać, że to nieszczególnie wesołe przyjęcie. Bo w domu, w
Louisville, urządzaliśmy najweselsze przyjęcia pod słońcem. Tatko był
jednak bardzo surowy. Wszyscy goście musieli wyjść o północy, jak
Kopciuszek. Lewis, kochanie, pamiętasz?
— Byłem tylko na jednym.
— Och, w tamtych czasach byłeś tak strasznie przystojny. Ty byłeś
przystojny, a ja śliczna. Jak drezdeńska laleczka z porcelany. Jak... jak
drezdeńska laleczka właśnie. Och, zupełnie, zupełnie inna niż pani,
Charlotte, zupełnie inna. Byłam bardzo drobna, miałam niezwykle
delikatne kości. Tatko ciągle się bał, że upadnę i coś sobie złamię. — Jej
dłonie tańczyły we włosach. Charlotte dostrze-
gła, że drżały spastycznie, niepomalowane paznokcie były zaś nie-
bieskawe u koniuszków. — W tamtych czasach nie sądziłam, że świat
może być taki okrutny, taki paskudny i okrutny, i... Przeżyłam wielki
wstrząs, kiedy się o tym przekonałam, wielki wstrząs... piekło, straszliwe
piekło...
— Gwen — powiedział Lewis.
Odwróciła się do niego, marszcząc czoło. — Nie możesz mi ciągle
przerywać. To niegrzeczne. Tatko uczył mnie, że nigdy nie wolno nikomu
przerywać. Och, urządzaliśmy sobie lekcje manier, mówię wam!
Powtarzaliśmy coś raz za razem, póki nie nauczyłam się idealnie. Tatko
udawał, że jest kimś w rodzaju księcia Gloucester. Pukał do drzwi salonu,
puk, puk, puk, i mówił: „Książę Gloucester składa wyrazy uszanowania
pannie Gwendolyn Ann Marshall!"... Lewis, najdroższy, czy ktoś aby nie
puka do drzwi?
— To tylko wiatr — odparł Lewis.
— Mylisz się. Ciągle się mylisz, Lewis. Nie zdajesz sobie z tego
sprawy, lecz ciągle... — Podeszła do drzwi, otworzyła je, po czym
wróciła, uśmiechając się i kręcąc głową. — Jak już mówiłam, to tylko
wiatr. Lewis, jesteś mi winny przeprosiny.
Lewis odwrócił głowę. W blasku ognia jego twarz wyglądała
upiornie, o zniekształconych rysach, trupio blada, niczym woskowa
maska znaleziona przez dziecko, a potem ściskana i tarmoszona, aż
zmieniła się nie do poznania. — Lewis, kochanie.
— Tak.
— Naprawdę powinieneś przeprosić. Popełniłeś kolejny błąd.
— Przepraszam.
— Cóż, nie silisz się na uprzejmość.
— Na litość boską, Gwen.
— I na dodatek wyklinasz mnie przy gościach, jakież to wulgarne. —
Spojrzała na Eastera błagalnie. — Tamten człowiek też mnie wyklinał,
tamten okropny, mały człowieczek.
— Voss — rzekł Easter.
— Voss, właśnie, właśnie tak się nazywał. Powiedziałam mu, że to
wulgarne, tak kląć przy kobiecie, ale on się tylko roześmiał.
— Gwen — powtórzył Lewis. — Bądź cicho.
— Nie będę cicho.
— To policjant.
— Wiem, że to policjant. Nie jestem głupia. Zresztą wcale się go nie
boję. Nie zrobiłam nic złego, nie licząc prowadzenia samochodu bez
uprawnień.
— Pani Ballard, kiedy prowadziła pani bez uprawnień? — zapytał
cicho Easter.
— Jakież to dziecinne, próbować mnie wciągnąć w pułapkę. Nie
powiem panu, o.
Laddie, owczarek, usiadł nagle. Bez ostrzeżenia uniósł nos i zaczął
wyć, przerażającym, ponurym głosem, który zdawał się wydobywać nie z
jego gardła, lecz z samych początków czasu. Dwukrotnie przerywał, by
zaczerpnąć tchu, po czym znów zaczynał wyć. A kiedy skończył,
wymknął się z powrotem na korytarz, jakby zawstydzony, z podkulonym
ogonem.
Uśmiech zniknął z twarzy Gwen. — Ktoś właśnie umarł. — Wzięła
łyk zimnego, gorzkiego syropu, który został na dnie filiżanki. — Cieszę
się, że to nie ja.
Charlotte zerknęła niespokojnie na Eastera. Ani drgnął, nawet nie
przeniósł ciężaru ciała z jednej nogi na drugą. Był zadowolony, że Gwen
nie przestawała mówić, podczas gdy on wyłuskiwał z jej gorączkowego
potoku słów fakt za faktem.
Charlotte podeszła do niego i wyszeptała pospiesznie: — Jest
zdezorientowana, nie myśli racjonalnie. Wszystko, co mówi...
— Ja się tym zajmę.
— Słyszałam, Charlotte — zakrzyknęła Gwen. — Słyszałam, co pani
powiedziała.
— Chciałam tylko...
— Mówiła pani o mnie. Cóż, ja też mam coś do powiedzenia na pani
temat. — Podeszła do Charlotte powolnym, pełnym wdzięku,
posuwistym krokiem, jak gdyby nagle przypomniała sobie czasy, kiedy
krążyła po rodzinnym domu z książką na głowie, doskonaląc posturę.
— Chce pani posłuchać? — padło po chwili.
— Tak.
— Flądra — rzuciła. — Zwykła flądra.
— Gwen — zawołał do niej Lewis. — Gwen, proszę.
— Gwen, proszę. Nie wtrącaj się, lubieżniku. Flądra i lubieżnik. Cóż
za udana para, prawda, panie Easter? I tak dobrze oszukiwała biedną,
starą Gwen, tak doskonale, że wiem o nich od miesięcy. Lecz parę razy
dokonałam zemsty, małej lub wielkiej. Och, kiedy pomyślę, ile razy
Charlotte przyjeżdżała, żeby się mną zająć, a ja mówiłam jej, jaka jest
szczera, jaka pokorna, a potem opowiadałam o Lewisie. Jej mina... ojej,
jaką ona miała zabawną minę!
Charlotte cofnęła się cicho, zostawiając tych dwoje stojących
naprzeciwko siebie — Gwen, laleczkę niespodziewanie obdarzoną
głosem i wyrzucającą z siebie wszystko, co przez lata milczenia gro-
madziło się w jej wypchanej trocinami głowie, oraz Eastera, olbrzyma,
przebiegłego, beznamiętnego.
— A ta wielka zemsta to?... — zapytał.
— Gwen — odezwał się Lewis. — Ostrzegam cię, wszystko, co
powiesz, zostanie wykorzystane...
— Ja... — Lekceważąco potrząsnęła głową. — Nie przyjmuję rad od
lubieżników. Wielka zemsta, cóż, nie sądzi pan, że ona była wielka, panie
Easter?
— Wciąż nie do końca rozumiem, na czym polegała ani jak jej pani
dokonała.
— Nie jest pan zbyt bystry.
— Nie jestem.
— Mógłby pan chociaż spróbować zgadnąć. Niczego pan nie
osiągnie, jeśli nie będzie pan próbował.
— Spróbuję.
— Tak myślałam. Śmiało.
— Sądzę, że Violet zjawiła się tutaj w poniedziałek po południu, żeby
spotkać się z pani mężem. Zamiast tego spotkała się z panią.
— Zgadza się. Lewis, pamiętasz Violet, prawda? Lewis nawet na nią
nie spojrzał. — Tak.
— Cóż, nic dziwnego. Nosiła twoje dziecko, czyż nie?
— Tak.
— Zabawne, ją obdarzyłeś dzieckiem, lecz mnie nie, mnie nie, a to ja
go pragnęłam!
— Przepraszam.
— Ale nie ma już żadnego dziecka, prawda, Lewis?
— Nie... nie!
— Ani żadnej Violet. Ty i Charlotte ją zabiliście.
— Nie!
— Cóż, zrobiliście to w sensie moralnym. Ja posłużyłam jedynie za
narzędzie. Ty i Charlotte jesteście prawdziwymi mordercami.
— Nie mieszaj jej do tego.
— Dlaczego nie? Przecież to zrobiłam. Wysłałam do niej tę
dziewczynę. Słyszałeś, Lewis? Wysłałam ją! Przyszło mi do głowy, jak
cudownie by było, gdyby te dwie flądry się spotkały.
W miarę jak ogień wygasał, w pokoju robiło się coraz chłodniej.
— Cóż za wyborny pomysł, pomyślałam sobie. Ale nie wszystko
poszło zgodnie z planem. Chciałam, żeby Charlotte przekonała się, jakim
człowiekiem Lewis jest naprawdę. Chciałam też, żeby pozbyła się
dziecka Violet, oszczędzając mi hańby i skandalu, jaki by mnie dotknął,
gdyby ta dziewczyna pozwała Lewisa, szargając moje dobre imię w
sądzie i na łamach gazet. Ale Charlotte odmówiła. I tamtego wieczoru,
już po kolacji, Violet wróciła. Byłam w ogrodzie. Czy widział pan mój
ogród, panie Easter?
— Tak.
— Czyż nie jest piękny?
— Bardzo piękny. — Kwiaty wbite w ziemię, ogołocone przez wiatr
drzewa, połamane cyprysy. — Czy za drugim razem przyszła sama?
— Przyjechali z nią dwaj mężczyźni. Ten niższy przyprowadził ją
przez trawnik do huśtawki, na której siedziałam. Powiedział, że jest
wujem Violet i że Violet i ja powinnyśmy omówić warunki, gdy
będziemy czekać na Lewisa. Takiego właśnie słowa użył — warunki.
Zostawił ją ze mną. Zaczęła płakać. Łzy nie robią już na mnie wrażenia
— sama wylałam ich zbyt wiele — ale byłam dla niej uprzejma.
Wychowano mnie tak, bym była uprzejma dla wszystkich, zwłaszcza dla
gorszych od siebie.
— Nie wspominała o pieniądzach?
— Nie, ja to zrobiłam. Zapytałam, ile chce za to, że opuści miasto i
nigdy nie wróci. Wtedy wpadła w histerię. W kółko powtarzała, że Voss
chce ją zmusić, by wzięła pieniądze, ale ona ich nie chce. Chce tylko
pozbyć się dziecka, być znowu „zwyczajna", jak to ujęła. Zupełnie jakby
dziecko było czymś strasznym.
Charlotte przypomniała sobie scenę, którą Violet urządziła w jej
gabinecie, sposób, w jaki biła się pięściami po udach i krzyczała: „Ja się
zabiję! Ja nawet nie chcę jego pieniędzy. Chcę tylko być taka jak dawniej
— żeby nic we mnie nie rosło".
Dłonie Gwen bawiły się koronką wokół jej gardła. — Chciała
zobaczyć się z Lewisem, a kiedy odparłam, że go nie ma, zarzuciła mi, że
kłamię, że próbuję go chronić. Powiedziałam, że nie kłamię, że Lewis
wyprawił się na ryby. Nie zrozumiała chyba, o jaką wyprawę chodzi, i
zagroziła, że pójdzie na nabrzeże i tam na niego zaczeka. „W porządku",
odrzekłam, „pójdę z tobą". — I poszła pani.
— Poszłam? Tak, najwyraźniej. Ale nie pamiętam. Udałyśmy się tam
na piechotę?
— To niedaleko.
— Tak, chyba na piechotę. Nie najlepszy ze mnie kierowca. Na
nabrzeżu było zimno i mgliście, strasznie śmierdziało. „Ja tego nie
wytrzymam", powtarzała, Ja się zabiję". I tak zrobiła. Zabiła się.
— Nie.
— Musiała. Nie mogę sobie tego przypomnieć.
— Niech pani spróbuje.
— Nie spróbuję. Nie chcę sobie przypomnieć. Lewis, Lewis, pomóż
mi! Niech on mnie nie zmusza, żebym sobie przypomniała! Lewis —
tatku!
— Już dobrze — powiedział Easter. — Nie musi pani sobie
przypominać, jeśli pani nie chce.
— Nie muszę?
— Nie. Proszę zapomnieć o Violet.
— Tak. Tak, myślę, że o niej zapomnę. Była niewykształconą
dziewuchą bez manier.
— Ale nie ma pani nic przeciwko temu, żeby przypomnieć sobie o
Vossie, prawda? Nie lubi pani Vossa. Wyklinał panią.
— Tak, wyklinał. Wyklinał mnie.
— Widziała się pani z nim później, tego samego wieczoru?
— Tak myślę. Myślę, że to było tego samego wieczoru. Przyszedł po
Violet, a ja mu powiedziałam, że Violet już poszła do domu. — Potarła
oczy. — Zaczynam... zaczynam się gubić. Nie powinnam panu o tym
wszystkim mówić, prawda? Lewis dziwnie na mnie patrzy. Przestań,
Lewis, przestań tak na mnie patrzeć.
— W porządku, Gwen — odrzekł Lewis. — W porządku.
— Gniewasz się, bo wzięłam twoją broń.
— Nie, Gwen, nie gniewam się. Nie mogłaś nic na to poradzić.
— Zgadza się, naprawdę nie mogłam. Nie miałam innej broni, a
musiałam się przecież bronić.
— Pani Ballard — zaczął Easter. — Tamtego wieczoru, w
poniedziałek, kiedy Voss wrócił po Violet, czy uwierzył pani, że Violet
poszła do domu?
— Nie. Powiedział, że był tu już wcześniej i kiedy nikt mu nie
otworzył, jeździł przez chwilę po okolicy i widział... widział, jak idę z
Violet w stronę nabrzeża. Powiedział, że czekał i patrzył, że wróciłam
sama. Oskarżył mnie... mówił straszne rzeczy...
— To wtedy dała mu pani pieniądze?
— Musiałam. Wszystko, co miałam, pieniądze na dom i sześćset
dolarów, które dostałam w sobotę za parę marmurkowych szczeniaków, a
także dwa pierścionki i naszyjnik. Obiecał, że będzie milczał i nigdy
więcej nie wróci.
— Ale wrócił — rzekł Easter.
— Tak, dziś z samego rana. Bardzo wcześnie, było jeszcze ciemno.
Lewis nawet nie zadzwonił. Martwiłam się i nie mogłam spać.
Usłyszałam samochód, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak Voss i
ten drugi idą przez podjazd. Założyłam buty i płaszcz, a potem poszłam
do gabinetu Lewisa, wzięłam jeden z jego rewolwerów i schowałam do
kieszeni... Zeszłam na dół i otworzyłam drzwi. Zapytałam: „Czego
chcecie?" A Voss odparł, że zaistniały nowe okoliczności, że on i Eddie
potrzebują więcej pieniędzy, by wyjechać z kraju na dobre. „Nie możemy
tu rozmawiać", powiedziałam. „Lewis leży w łóżku na piętrze, jeszcze
nas usłyszy".
Charlotte spojrzała na Lewisa i po tragicznym żalu w jego oczach
poznała, że myślał o tym samym co ona: powinien był leżeć w łóżku
tamtego ranka, powinien był siedzieć w domu, kiedy Violet zjawiła się po
raz pierwszy. Wtedy cała czwórka wciąż by żyła, wciąż miałaby przed
sobą przyszłość, Eddie, Violet, Voss i Gwen. Droga przed Gwen była
ciemna i kręta, gdzieniegdzie usiana plamami światła i strzałkami, które
kazały zawrócić, zawrócić, zawrócić do wesołych przyjęć, tatki,
pluszowego misia i uśmiechniętej francuskiej lalki, zawrócić do lepszych
lat, dalej i dalej, póki koniec drogi nie stanie się początkiem.
— Poszliśmy do samochodu — ciągnęła Gwen. — Voss usiadł z
przodu, a ten drugi, Eddie, razem ze mną z tyłu i pojechaliśmy aż za
cmentarz. Kiedy go mijaliśmy, Eddie zaśmiał się: „Ludzie daliby się
zabić, żeby tu wylądować". Ja też się zaśmiałam, a potem strzeliłam,
strzeliłam do niego dwa lub trzy razy. Voss zatrzymał samochód.
Powiedziałam, że jego również zastrzelę. Prosił mnie, żebym tego nie
robiła, ale i tak go zabiłam.
Jeden z psów zaczął śnić. Jego ogon drgał, łapy ruszyły w pościg.
— Był niski, niewiele wyższy ode mnie, ale ciężki. Chwyciłam go pod
pachy i zaciągnęłam na tył samochodu, na Eddiego. Potem usiadłam za
kierownicą i uruchomiłam silnik. Przyszło mi do głowy, żeby zjechać z
klifu, ale nie chciałam się zabić, bo kto by się wtedy zajął psami?
Rozumie pan?
Easter skinął głową. — Oczywiście.
— Wtedy przypomniałam sobie, że Charlotte wyjechała, i wpadłam
na sprytny pomysł, żeby wjechać samochodem do jej garażu i tam go
zostawić. Pomyślałam, jaka będzie zaskoczona, kiedy wróci. Bo byłaś,
prawda, Charlotte?
— Tak — Charlotte odparła z powagą. — I to bardzo.
— Szkoda, że nie widziałam wtedy twojej twarzy. Zresztą nigdy mi
się nie podobała. Twarz kłamczuchy. Flądry. Chciałabym ją pociąć
nożem. Chciałabym...
— Gwen — odezwał się Lewis.
Odwróciła się w jego kierunku. Wyraz jej twarzy zmienił się nagle i
całkowicie. — Tak, tatku?
— Pamiętaj o manierach.
— Spróbuję, tatku. Proszę wybaczyć, że powiedziałam prawdę,
Charlotte, flądro, proszę, napij się jeszcze herbaty, jest całkiem świeża,
odświeżająca i... Boli mnie głowa. Jestem zdenerwowana. Lewis, jestem
taka zdenerwowana.
— Wiem.
— Ludzie nie powinni mnie denerwować, prawda?
— Nie, Gwen.
— Ale denerwują mnie. Każ im przestać.
— Tak zrobię. — Podszedł do żony i położył dłonie na jej drżących
ramionach.
— Kochasz mnie, Lewis?
— Tak.
— Zawsze mnie kochałeś?
— Tak.
— A jej nienawidzisz, prawda? Gardzisz nią. Nienawidzisz jej twarzy.
Chciałbyś ją pociąć nożem, prawda?
— Gwen... o Boże.
— Powiedz to.
— Nie.
— Powiedz.
— Ja... ja jej nienawidzę.
— A co chciałbyś zrobić z jej twarzą?
— Pociąć... ją... nożem.
— Proszę. Widzisz? Dwoje przeciwko jednej. Lewis i ja
nienawidzimy ciebie. Zgadza się, panie Easter? Och, a gdzie się podział
pan Easter?
— Korzysta z telefonu — wyjaśnił Lewis. — Musiał gdzieś
zadzwonić.
Przycisnęła jego dłoń do policzka. — Nic nas to nie obchodzi,
prawda?
— Nie, Gwen.
— Jak za starych czasów. Zanieś mnie na górę, tak jak kiedyś.
— Jeszcze nie teraz.
— Tak, teraz. Jestem zmęczona. Przetańczyłam całą noc.
Podniósł ją delikatnie i wyniósł z salonu. Łzy, które płynęły z jego
oczu, ginęły pośród jej siwiejących jasnych loków. Ruszył powoli na
górę. Była zmęczona — przetańczyła całą noc — i usnęła w jego
ramionach.
Wiatr ucichł, zupełnie jakby na niebie otworzyła się wielka dziura i
wessała wszystkie wiatry świata.
Easter otworzył drewnianą bramę. Policjanci zjawili się i zniknęli,
samochód został odprowadzony, a na wschodzie jarzył się poranek.
— Do widzenia, Charlotte.
— Do widzenia.
— Proszę odpocząć.
— Nie. Nie chcę odpoczywać. Nie jestem zmęczona. — Ja nie
przetańczyłam całej nocy.
Dotknął jej dłoni. — Przykro mi, że tak to się dla pani skończyło.
— To moja wina. Sama się o to prosiłam. — Pociąć nożem.
— Przykro mi też z powodu Ballarda. Skrzywdziłem go. To lepszy
człowiek, niż sądziłem. Będzie się nią opiekował i może któregoś dnia ją
wyleczą.
— Może. Tak, może.
— To ani czas, ani miejsce, żeby wyznać pani miłość, ale i tak ją pani
wyznam. Czekają panią ciężkie czasy. Może ta moja miłość będzie dla
pani pociechą.
— Dziękuję — wyszeptała.
— Będzie?
— Tak. Wielką... wielką pociechą. — Łzy parły na jej oczy niczym
bezlitosne kciuki, aż miała wrażenie, że zaraz eksplodują jej gałki.
— Niech pani płacze, jeśli pani chce.
— Nigdy... nigdy nie płaczę.
— Niech pani płacze, długo i od serca. Będzie pani łatwiej.
— Nie mogę.
— Ale będzie pani. — Pochylił się i ucałował jej suche oczy. — Do
widzenia, Charlotte.
— Do widzenia.
Brama zamknęła się, miękko, jak kartka papieru opadająca na swoje
miejsce.
Charlotte wróciła do domu i przez długi czas siedziała w fotelu
Lewisa, patrząc na jaśniejące niebo. Nie wiedziała, kiedy zgasły światła i
nadszedł poranek.

You might also like