Professional Documents
Culture Documents
Margaret Millar - Pięknym Za Nadobne
Margaret Millar - Pięknym Za Nadobne
MILLAR
PIĘKNYM
ZA
NADOBNE
Popołudnie wciąż było upalne, lecz wiatr niósł już ze sobą groźbę
nocnej mgły. Wślizgnąwszy się przez otwarte okno, wetknął ukradkiem
swe ciekawskie paluchy w każdy zakamarek recepcji, uniósł spódnicę
białego uniformu panny Schiller i przeczesał ciemne włosy dziewczyny,
która siedziała przy drzwiach. Na jej kolanach leżało czasopismo, nie
czytała go jednak, tylko zaginała rogi stron, jeden za drugim.
— Nie wiem, czy doktor Keating będzie mogła panią przyjąć —
rzekła panna Schiller. — Jest już dość późno.
Dziewczyna zakasłała nerwowo. — Nie mogłam przyjść wcześniej.
Ja... nie mogłam znaleźć gabinetu.
— Och. Pani jest spoza miasta?
— Tak.
— Czy ktoś skierował panią do doktor Keating?
— Skierował?
— Czy ktoś panią przysłał?
— N-nie. Znalazłam jej nazwisko w książce telefonicznej. —
Dziewczyna podniosła się nagle. Czasopismo i tania brązowa torebka
zsunęły się na podłogę. — Muszę się z nią zobaczyć. To okropnie ważne.
— Jeżeli poda mi pani swoje nazwisko i adres, przekażę pani doktor,
że pani czeka.
— Violet O'Gorman, Olive Street numer dziewięćset szesnaście.
— Panna?
— Pani. Pani Violet O'Gorman.
Rzuciwszy dziewczynie ostre spojrzenie, panna Schiller odwróciła się
i z szelestem nakrochmalonej spódnicy weszła do gabinetu Charlotte.
Charlotte zdążyła się już przebrać do wyjścia, pogodziła się jednak z
myślą o zmianie planów. Od lat nie było dnia, kiedy nie musiałaby tego
robić.
Poprawiała właśnie kapelusz przed lustrem. Była wysoką, szczupłą
kobietą tuż po trzydziestce, roztaczającą aurę spokoju i profesjonalizmu.
— Co tym razem? — zapytała, nie odwracając się.
— Właśnie przyszła pacjentka. Nikt jej nie przysłał, twierdzi, że
znalazła pani nazwisko w książce telefonicznej.
— Och.
— Przedstawia się jako pani 0'Gorman.
— Skoro tak się przedstawia, zapewne tak właśnie się nazywa —
odparła energicznie Charlotte. — A tak przy okazji, panno Schiller, kiedy
rozmawia pani przez telefon, proszę nie pytać Jaka była pana godność",
tylko Jak nazwisko", bo to jakby zwracała się pani do nieboszczyka.
— Jak sobie pani życzy. — Ton i zaciśnięte usta panny Schiller
dawały do zrozumienia, że życzeniom doktor Keating nie sposób
sprostać.
Charlotte ponownie zdjęła kapelusz i z wprawą przejechała dłonią po
przygładzonych brązowych włosach. Panna Schiller obdarzyła kapelusz
delikatnym zmarszczeniem brwi. Nie pochwalała stylu, w jakim doktor
Keating nosiła się poza gabinetem — zdobione kapelusze z szerokim
rondem, przejrzyste sukienki i czółenka na wysokim obcasie. Pacjent,
który spotkałby ją na ulicy, mógłby z łatwością stracić do niej zaufanie i
uznać, że zmierza na partyjkę brydża albo przyjęcie koktajlowe, nie zaś
na dyżur w szpitalu. Panna Schiller ze swej strony nigdy nie musiała do
niej tego zaufania stracić. Chadzała do chiropraktyka ze swoim lumbago,
a w sklepiku w śródmieściu kupowała zioła na poprawę hemoglobiny.
— Proszę wprowadzić panią 0'Gorman, dobrze?
— Oczywiście, pani doktor.
Panna Schiller wyszła, przyciskając dłoń do krzyża, co miało
oznaczać, że wypełnia swe obowiązki, zmagając się z bólem. Charlotte
uśmiechnęła się. Wiedziała o chiropraktyku i chińskich ziołach, wiedziała
praktycznie wszystko, co można wiedzieć o pannie Schiller, i dlatego
była wyrozumiała. „Wiedzieć wszystko znaczy wszystko wybaczać",
zacytowała raz Lewisowi, szczerze wierząc w prawdziwość tych słów.
Lewis odparł na to, że niezwykła z niej kobieta. Zgodziła się z nim bez
wahania. W tych czasach umiejętność przetrwania bez nerwowego
napięcia, bezsenności lub jakichkolwiek niejasnych objawów
psychosomatycznych, które dręczyły połowę jej pacjentów, budziła
zdumienie.
Charlotte cieszyła się zarówno dobrym zdrowiem, jak i szczęściem.
Pracowała ciężko, lecz się nie przemęczała. Zajmowała się poradnictwem
ogólnym i była kompetentna; miała bystry, wręcz żywy umysł i duże
poczucie humoru. Większość kolegów po fachu zwracała się do niej
„Charley", a za jej plecami mówiła o niej w przyjaznym, raczej
bezpłciowym tonie. Charlotte nie była jednak bezpłciowa. Miała Lewisa.
I koniec końców — cóż, koniec końców będzie musiała coś z nim zrobić.
Etap blasku księżyca i róż nieodwracalnie mieli już za sobą. Teraz łączyło
ich słońce i dmuchawce, silniejsze i bardziej przyziemne. Lewis stawał
się palącym problemem, rozłąka zaś trudna do zniesienia.
Starała się nie myśleć o Lewisie w godzinach pracy. Wyrzuciła go z
głowy i skupiła całą uwagę na dziewczynie, którą panna Schiller
wprowadziła do gabinetu. Panna Schiller trzymała ją sztywno za ramię,
niczym strażniczka więzienna eskortująca potencjalną uciekinierkę.
Była czerwona na twarzy i oburzona. — Coś podobnego. Wcale nie
zamierzała wejść do gabinetu. Uciekała mi... Coś takiego, po tym całym
trudzie, jaki pani doktor sobie zadała...
— To by było na tyle, dziękuję, panno Schiller — rzekła Charlotte.
— Kiedy ja zamierzałam wejść — zaprotestowała dziewczyna, gdy za
panną Schiller zamknęły się drzwi. — Wyszłam tylko na korytarz, żeby
znaleźć coś do picia. Strasznie chce mi się pić.
— Proszę usiąść, pani 0'Gorman.
Dziewczyna przysiadła z obawą na skraju krzesła. Miała około
dwudziestu lat, ciemne włosy i dość pospolitą urodę, z wyjątkiem
lśniących oczu i zarumienionych policzków. Mimo wilgoci w powietrzu
tego dnia była ubrana w gruby tweedowy płaszcz, który przytrzymywała
kurczowo na brzuchu. Jej czoło szpeciła długa, zygzakowata blizna. Ta
blizna była przerośnięta i Charlotte zastanawiała się, czy dziewczyna
leczyła się promieniami rentgena, żeby blizna mniej rzucała się w oczy.
— Strasznie chce mi się pić. Wypijam po parę litrów wody dziennie.
— To dobrze, zważywszy na pani stan.
Dziewczyna wydała z siebie cichy okrzyk. — O Boże. O Boże, to
widać? To widać?
— Nie chciałam pani wystraszyć. Sądziłam naturalnie...
— Jakim cudem to już widać?
— Nie widać.
— Musi być widać! Powiedziała pani... powiedziała... — Skryła twarz
w dłoniach. Łzy spłynęły między jej palcami i skapnęły na nadgarstki.
Nosiła obrączkę. Jak one wszystkie. Kupowały je w sklepach z tanimi
artykułami. Charlotte przyszło na myśl, że ta chwila, kiedy szły do sklepu
po obrączkę, musiała być dla nich najgorsza — nawet gorsza niż poród.
Pewnie każda z nich marzyła, że zostanie prawdziwą panną młodą.
Charlotte poczuła przygnębienie.
— Gdzie pani mieszka, pani 0'Gorman? — zapytała w końcu.
— W stanie Oregon. Ashley, w stanie Oregon.
— Jest pani mężatką?
— Tak. Tak. Tyle że ja go zostawiłam. To nie on, nie on jest... ojcem.
— Czego pani ode mnie oczekuje, pani 0'Gorman?... Jak ma pani na
imię?
— Violet.
— Kto panią tu przysłał, Violet?
— Nikt. — Dziewczyna otworzyła szerzej oczy na znak niewinności.
Charlotte nie dała się jednak nabrać. Mam nadzieję, że po mieście nie
krążą wieści o nielegalnych zabiegach, które przepro-
wadzam, pomyślała. — Nikt mnie nie przysłał — powtórzyła Violet.
— Mówiłam już pielęgniarce, znalazłam pani nazwisko w książce
telefonicznej i przyszłam do pani, bo pani jest kobietą, bo pomyślałam, że
pani zrozumie, co to znaczy być w ciąży i bez męża.
— Nie chce pani tego dziecka, czy o to chodzi?
— Jak mogłabym go chcieć? — zapytała po prostu Violet.
— Jest pani młoda i zdrowa. Jeśli postanowi pani urodzić to dziecko,
będzie pani mogła pracować aż do samego porodu...
— Nie mam pracy.
— Cóż, może ojciec dziecka będzie łożył na pani utrzymanie. Będzie
musiał, jeśli potrafi pani udowodnić, że to jego dziecko.
— Potrafię to udowodnić, pewnie, że tak. Nie mieszkałam z Eddiem.
Powiedział, że doprowadzam go do szału, więc na jakiś czas przeniosłam
się do siostry. Dlatego od razu wiedział, że to nie jego dziecko. —
Czubkiem palca dotknęła blizny na czole. — Uderzył mnie lampą.
Wytrzymałam jeszcze dwa miesiące, a potem odeszłam. Mówił mi
straszne rzeczy. Nie chciałam być złą żoną.
Dziewczyna znów zaczęła płakać. Charlotte przyglądała się jej
rzeczowo. („Charley, czy ciebie nic nie wzrusza?" — zapytał Lewis przed
tygodniem, zanim wyjechał. „W tym zawodzie nie mogę sobie pozwolić
na wzruszenia — odpowiedziała mu. — W przeciwnym razie cały czas
zalewałabym się łzami i byłabym bezużyteczna, nie rozumiesz?" Nie
rozumiał. Choć był człowiekiem wyrafinowanym, oceniał wagę emocji
po liczbie łez lub uśmiechów). — Rozumiem, że ojciec dziecka nie chce
się z panią ożenić. — I tak by nie mógł. — Zaczęła gmerać w kieszeni
płaszcza w poszukiwaniu chusteczki. W końcu ją znalazła, mokrą od
wcześniej wylanych łez i poplamioną szminką. — Już ma żonę.
— Wiedziała pani o tym, kiedy?...
— Tak. Powiedział mi. Ale wtedy nic mnie to nie obchodziło. Był
zupełnie inny od mężczyzn, których dotąd znałam.
— A mimo to?...
— Tak. Tak. Och, nie zrozumie pani.
— Spróbuję — rzekła z powagą Charlotte.
— Przyszedł do baru, w którym pracuje Eddie — Eddie to mój mąż.
Zaczął mówić o wielkich sekwojach, że to zbrodnia tak je wy-
cinać. Że niektóre miały cztery albo pięć tysięcy lat i kilkadziesiąt
metrów wysokości i że były prawie jak ludzie. Nie pamiętam słów, ale
mówił zupełnie jak... jak poeta.
Charlotte patrzyła na nią z cichym współczuciem.
— Eddie powiedział, że z tymi drzewami to brednie, a kiedy się
odezwałam, kazał mi stulić dziób i wracać do siostry. Bałam się mu
sprzeciwić. Eddie jest... jest twardy
— Twardy?
— Był zawodowym pięściarzem, póki nie pękł mu wyrostek. Nie
chciałam kłopotów, więc wyszłam.
— Ale nie poszła pani do siostry.
Dziewczyna pokręciła głową. — Czekałam przy samochodzie. To był
jedyny samochód z kalifornijską rejestracją. Ja... ja naprawdę chciałam
tylko przeprosić za zachowanie Eddiego. Rozmawialiśmy przez chwilę, a
potem on powiedział, że musi już wracać do motelu, bo wyjeżdża z
samego rana, wraca do domu. — Czyli tu, do Salindy?
— Tak. Byłam strasznie rozczarowana. Znaczy, czy kiedykolwiek
pojechała pani do dużego miasta, takiego jak Portland, i kiedy szła pani
ulicą, ktoś zwrócił na panią uwagę — i od razu pani wiedziała, że coś was
łączy, że wiele was łączy? Ja tak właśnie czułam... Pani pewnie nigdy nie
była w naszym Ashley.
— Nie. - Nigdy nawet o nim nie słyszała.
— To mieścina, w której nikt się nie zatrzymuje. Wszyscy przez nią
przejeżdżają w drodze na wschód, północ albo południe. Nikt się nie
zatrzymuje. — Podniosła głowę i dodała żarliwie: — Nienawidzę jej.
Eddiego też nienawidzę.
I właśnie z tej nienawiści, pomyślała Charlotte, zrodziła się jej więź z
mężczyzną, który mówił jak poeta. Zapewne w oczach Violet
symbolizował wszystkich tych romantycznych i ekscytujących ludzi,
którzy przejeżdżali przez mieścinę w drodze na wschód, północ albo
południe, lecz nigdy się w niej nie zatrzymywali.
— Nie wiem, jak to się potem stało. Nie wiem... Och, pani doktor,
proszę. Musi mi pani pomóc.
— Przykro mi, ale nie mogę. Przynajmniej nie w taki sposób, jaki ma
pani na myśli.
Dziewczyna krzyknęła z rozpaczą. — Myślałam... myślałam, że skoro
pani jest kobietą, jak ja... że skoro pani...
— Przykro mi — powtórzyła Charlotte.
— Co mam zrobić? Co mam zrobić z tym... z tym czymś, co we mnie
rośnie, tak rośnie i rośnie, a ja nie mam pieniędzy ani pracy, ani męża. O
Boże, chciałabym umrzeć! — Uderzyła pięściami o uda. — Ja się zabiję!
— Violet, nie może pani. Niech się pani opanuje i zachowuje
rozsądnie.
Zjawiła się panna Schiller. Podsłuchiwała pod drzwiami. Uwielbiała
się ekscytować, a w jej marzeniach zawsze pojawiała się przemoc. —
Wzywała mnie pani, pani doktor?
— Ależ skąd — odparła chłodno Charlotte. — Prawdę mówiąc, może
już pani iść do domu. Sama zamknę gabinet.
— Cóż, sądziłam...
— Dobranoc, panno Schiller. Drzwi zamknęły się z hukiem.
Violet pobladła. — Na pewno mnie słyszała. Wszystko rozpowie.
— Nie ma komu. Co najwyżej swojemu kotu.
— K-kotu?
— Ma takiego grubego kocura. Plotkują całymi godzinami... Czuje się
pani lepiej?
— A dlaczego bym miała? Przecież nic się nie zmieniło. Charlotte
poczuła się nieco niemądra. Zwykły takt wydawał się
głupotą w obliczu prostych i bezpośrednich reakcji Violet: Jak mogę
chcieć tego dziecka? Dlaczego miałabym się czuć lepiej, skoro nic się nie
zmieniło?
— Tego rodzaju zabiegi są nielegalne — powiedziała bez ogródek —
chyba że są konieczne. To znaczy, konieczne z medycznego punktu
widzenia, gdy chodzi o życie matki.
— Kiedy właśnie chodzi o moje życie.
— Tak się teraz pani wydaje. Później, kiedy oswoi się pani...
— Proszę. Proszę. Niech mi pani da jakieś lekarstwo.
— Nie mogę. Nawet gdybym mogła, nic by to nie dało. Pani ciąża jest
już zbyt zaawansowana. Który to miesiąc?
— Czwarty.
Charlotte pomyślała o dziecku bezpiecznym w niechętnym mu ciele
Violet, dziecku nieczułym na przemoc jej pięści i wrogość myśli. Na tym
etapie rozwoju miało już rozpoznawalne ludzkie kształty, prawidłowo
uformowane ręce i nogi, zgięcie szyjne zanikło, głowa prawie się
wyprostowała, nos, usta i policzki rysowały się wyraźnie. Cztery
miesiące — skąd ta pewność?
— Jestem pewna — dodała Violet. — To się zdarzyło tylko raz.
— Podniosła głowę i spojrzała na Charlotte, na wpół wroga, na wpół
pełna obaw. — Pewnie pani w to nie wierzy, tak jak Eddie.
— Wierzę.
— Tylko ten jeden raz. Jedna minuta i niech pani teraz spojrzy. To
niesprawiedliwe. Ja na to nie zasłużyłam.
— Wiem... wiem... Ten Eddie, o którym pani wspomniała, pani mąż...
Być może najlepszym rozwiązaniem, przynajmniej na obecną chwilę,
byłoby do niego wrócić, gdyby się na to zgodził.
— Och, zgodziłby się, z pewnością. Lubi mieć mnie pod ręką, lubi
mieć kogoś, kto mu gotuje i kogo może podręczyć. Och, po co ja tu z
panią gadam? Pani mi nie pomoże.
— Nie mogę.
— Może pani, ale tego nie zrobi, bo się pani boi. Cóż, ja też się boję,
jeszcze bardziej niż pani. — Spojrzenie Violet było posępne. Łzy zmyły
łagodność z jej oczu, które lśniły teraz jak szklane kulki.
— Pani doktor... nie zna pani kogoś, kto...
— Przykro mi, nie znam — Charlotte odparła szczerze. Rzecz jasna,
krążyły plotki o doktorze Chisholmie, ale z drugiej strony krążyły też o
wielu innych lekarzach, w tym również o niej samej. Większość
rozpuszczali niezadowoleni pacjenci albo chroniczni te-trycy.
Violet przyglądała się jej ze smutkiem, z goryczą. — Pani pewnie
nigdy nie była tak zdesperowana jak ja.
Charlotte była cierpliwa. — Violet, nie zmieniajmy tego w licytację,
która z nas boi się bardziej czy jest bardziej zdesperowana. To problem
praktyczny. Emocje go nie rozwiążą. Proszę mi powiedzieć, czy ma pani
gdzie się zatrzymać?
— Mój przybrany wuj prowadzi pensjonat w centrum. Pozwolił mi
zająć pokój na tyłach na piętrze, póki... póki sprawy się nie ułożą.
— Jakie sprawy?
— Według wuja powinnam dostać pieniądze od tego człowieka — od
ojca dziecka.
— Próbowała pani?
— Tak. Ale nie było go w domu. Wyjechał z miasta.
— Wróci?
— Tak, powiedzieli mi, że dziś wieczorem.
— Nie wie, że jest pani w ciąży?
— Nie.
— Sądzi pani, że przyzna się do ojcostwa?
— Musi. To jego dziecko. Mój wuj mówi, że mogę pójść do sądu i
zmusić go, żeby zapłacił mi mnóstwo pieniędzy. Mogę go puścić z
torbami, tak mówi mój wuj.
— Na pani miejscu nie myślałabym o zemście, Violet — tylko o tym,
żeby postąpić właściwie z myślą o sobie i dziecku.
Violet odezwała się dopiero po długiej chwili milczenia. — Nie chcę
go puszczać z torbami. Nie mam do niego żalu, w końcu to tak samo moja
wina jak jego. Ja nawet nie chcę jego pieniędzy. Chcę tylko być taka jak
dawniej — żeby nic we mnie nie rosło. Zniosę Eddiego, zniosę wszystko,
jeśli tylko będę taka jak dawniej.
— Przykro mi. Żałuję, że nie mogę pani pomóc.
W recepcji rozdzwonił się telefon i Charlotte wyszła, żeby odebrać.
To był Lewis. Rzuciła mu, dość szorstko, że cieszy się z jego powrotu, i
poprosiła, by zadzwonił później na jej domowy numer.
Kiedy wróciła do gabinetu, Violet zniknęła. Wymknęła się tylnymi
drzwiami; jedyny ślad, że kiedykolwiek tu była, stanowił zwitek
przemoczonych chusteczek jednorazowych na krześle i karta choroby na
biurku Charlotte. Pusta, nie licząc nazwiska i adresu wypisanych na górze
bibliotekarskim pismem panny Schiller: pani Violet O'Gorman, Olive
Street 916.
Wzięła kartę i stała tak, trzymając ją w dłoniach przez ponad minutę.
Potem zmięła ją w kulkę i wściekle cisnęła do kosza.
2
W motelu, w biurze pana Coombsa paliło się światło, lecz drzwi były
zamknięte, a rolety zaciągnięte. W środku grało radio. Program
kryminalny, pomyślała Charlotte, gdy przejeżdżała obok i usłyszała
głośne, gorączkowe głosy i upiorną muzykę organową w tle.
Zaparkowała buicka pod wiatą obok numeru czwartego. Otwierając
drzwi domku i szukając po omacku włącznika światła, wciąż oddychała
ciężko, ze złością. Zanim jej dłoń natrafiła na włącznik, światło rozbłysło
równie nagle jak błyskawica.
— Niespodzianka — odezwał się Voss, chichocząc z zadowoleniem
niskim głosem. — Patrz no, Eddie. Zaskoczona, co?
— Pewnie. — Eddie uśmiechnął się z zakłopotaniem, po czym
pogładził klapę swojej marynarki w zielono-brązową kratę. Obaj mieli na
sobie zupełnie nowe, niemal identyczne stroje. Garnitury w kratę, z
kamizelkami, brązowe zamszowe mokasyny i krawaty z ręcznie
malowanym wizerunkiem na wpół nagiej kobiety.
Ruchem tak szybkim, że Charlotte nie zdążyła go uprzedzić, Voss
sięgnął za nią i zaryglował drzwi.
Nie próbowała ich otworzyć. Nawet nie drgnęła.
— Zaskoczona, co? — powtórzył Voss. — Podejrzewałem, że tak
będzie.
— Wynoście się — powiedziała — albo wezwę kierownika. Voss
obszedł ją łukiem i usiadł na półce bagażowej u stóp łóżka.
— Kierownika? A to dobre. Coombs to kumpel Eddiego ze szkolnych
lat. Dlatego tu jesteśmy. Eddie chciał wpaść do Coombsa, pożegnać się i
może popisać swoim odjazdowym, nowym strojem...
— Kto się niby popisuje? — wymamrotał Eddie. — No powtórz to.
Kto się niby popisuje?
— Och, naucz się wreszcie śmiać z samego siebie i przestań mi
wchodzić w słowo. Jak już mówiłem, chcieliśmy złożyć Coombsowi
małą wizytę, a ja przypadkiem zerknąłem do rejestru w jego biurze i
zobaczyłem pani nazwisko. Pomyślałem sobie, że lepiej zaczekam i
dowiem się, co pani kombinuje. — Błądził wzrokiem po pokoju. —
Całkiem niezła nora, co, Eddie? Ale to nic w porównaniu z tym, jak my
pewnego dnia będziemy mieszkali. — Jego spojrzenie z powrotem
spoczęło na Charlotte. — Wyjeżdżamy z kraju, Eddie i ja.
— Świetnie.
— Wpadliśmy pożegnać się z rodziną, a potem, jak to mówią,
zmieniamy klimat na lepszy. — Urwał, marszcząc brwi. — Hej, Eddie,
zdejmij kapelusz. Gdzie twoje maniery? I zaproponuj pani, żeby usiadła.
Wygląda na to, że chętnie skorzysta.
Eddie zdjął kapelusz. Był świeżo ostrzyżony w kaczy kuper, jak ci
młodociani z gangów, których Charlotte widziała przy Olive Street.
— Dziękuję, postoję — odparła. — A Eddie lepiej wygląda w
kapeluszu na głowie.
— Niech pani sobie daruje tę oschłość. Proszę nie zapominać, że
wciąż mamy pewne informacje na pani temat, które raczej nie wyszłyby
pani na dobre, gdyby dotarły do właściwych osób. — Nie powiedział tego
jednak z groźbą w głosie. Prawdę mówiąc, uśmiechał się, ów uśmiech
przeszedł zaś w chichot, jakby Voss znał pewien świetny, szeptany w
sekrecie dowcip. — Te właściwe osoby... He, he. Moje poczucie humoru
czasami mnie powala.
Eddie również się śmiał, bez przekonania, nie do końca rozumiejąc,
jak gdyby nie wiedział, na czym dowcip polega, lecz nie chciał być
gorszy.
— Tak jest — powiedział Voss. — Dla mnie i Eddiego klimat zmienia
się na lepsze.
— Skąd wzięliście pieniądze?
— Zarobiliśmy. A to dobre, co, Eddie? Zarobiliśmy. Obydwaj
mężczyźni ponownie wybuchli śmiechem, radośnie, niczym dwaj
chłopcy, którzy przechytrzyli rodzica.
— Nie twierdzę, że jestem niezwykle rozgarnięty — rzekł wreszcie
Voss, ocierając oczy. — Zwyczajnie mam szczęście. Choć raz znalazłem
się we właściwym miejscu o właściwej porze i uzyskałem właściwe
odpowiedzi.
— Odpowiedzi na co?
— Powiem pani. Powiem pani dokładnie, jak to było. Eddie i ja
szliśmy sobie ulicą, kiedy nagle facet przed nami zaczął rozrzucać
studolarowe banknoty, a my je podnieśliśmy. Co pani na to?
— Świetnie. Na waszym miejscu nie liczyłabym jednak na ten lepszy
klimat.
— Tak? A to dlaczego?
— Wydano na was nakaz aresztowania. Szuka was Easter.
— Easter? Ten glina?
— Tak.
Twarz Vossa zmarszczyło niedowierzanie i urażona niewinność. —
Nic nie zrobiliśmy. Dlaczego on nas szuka? Jesteśmy niewinni.
— Może przez starego — zasugerował Eddie. — Może stary
wykitował.
— Nawet go nie tknęliśmy — odparł Voss. — Siedzieliśmy na
werandzie i dyskutowaliśmy sobie w przyjaźni, kiedy nagle ups, zaczął
wymiotować, i to wymiotować krwią. — Urwał, marszcząc czoło. — Tuż
obok, aż mnie zemdliło. Więc stary umarł, co?
— Tak.
— No cóż, niczego mi nie zarzucą. Nie zniżyłbym się do zaka-
trupienia takiego podrzędnego kieszonkowca jak Tiddles. Morderstwo
jest dla frajerów.
— Podobnie jak napaść. Ukradliście moją torebkę.
— Torebkę?
— Nie zamierzaliście jej kraść, chcieliście mnie tylko przestraszyć.
Kiedy tamtego wieczoru po raz pierwszy poszłam na Olive Street, żeby
zobaczyć się z Violet, baliście się, że zmieniłam zdanie i pomogę jej
pozbyć się dziecka. To dziecko było dla was cenne. Póki Violet je nosiła,
mogliście na niej zarobić. Więc pognaliście do mojego domu, podczas
gdy ja rozmawiałam z Tiddlesem. Czekaliście na mnie, a kiedy tam
dotarłam, zamierzaliście mnie przepłoszyć. Ale
wtedy zobaczyliście moją torebkę i nie mogliście się oprzeć pokusie,
prawda?
— Nie ukradłem żadnej torebki — odparł Voss, zerkając przebiegle w
stronę Eddiego.
Papieros zwisający z wargi Eddiego zadrżał nerwowo. — Ani ja! Ani
ja, przysięgam.
— A czy ktoś mówi, że ukradłeś?
— Popatrzyłeś na mnie.
— Pewnie, że popatrzyłem. Na wszystkich patrzę. Mam przecież
oczy, prawda?
— Ale nie musisz nimi tak patrzeć, że mam gęsią skórkę.
— Dobrze. Dobrze, przepraszam, że tak nimi patrzę. Zadowolony?
— Nie. Popatrzyłeś na mnie tak, jakbym ukradł tę torebkę. To mi się
nie podoba.
— Przestań zdzierać sobie migdałki. Właśnie tego chce ta paniusia,
nie rozumiesz? Chce, żebyś się wpakował w pułapkę.
Eddie spojrzał na Charlotte spode łba. — Jaką pułapkę?
— Nie ma żadnej pułapki — odparła Charlotte. — Powiedziałam, że
szuka was policja. Jeśli jesteście rozsądni, oddacie się w ich ręce.
Będziecie mogli dowieść swojej niewinności.
— Jak mam dowieść swojej...
— Zamknij się! — wrzasnął na niego Voss. — Zamknij się!
— Jasne. Ale jak mam...
— Chodź, wynosimy się stąd. — Voss niemal podskakiwał z
podniecenia. — Ruszaj się.
— Jasne. Jasne.
— Popełniacie błąd — rzekła Charlotte. — Ale popełniliście ich już
tyle, że jeden więcej nie zrobi różnicy.
— Tak? — Voss zwolnił zasuwę na drzwiach. — Zajmij się własnymi
błędami, siostro, a ja się zajmę swoimi. Chodź, Eddie, podnieś tyłek.
— A gdzie my...
— Zamknij się!
Voss bardzo szybko zamknął drzwi, jak gdyby bał się, że Charlotte
wybiegnie za nimi z krzykiem. Dziesięć sekund później usły-
szała samochód przejeżdżający z rykiem. Otworzywszy drzwi, wyszła
na zewnątrz, licząc, że zobaczy numer rejestracyjny. Lecz Voss wyłączył
światła; nie potrafiła nawet powiedzieć, w którym kierunku pojechali.
Pan Coombs wylazł ze swojego biura, ziewając. — Wydawało mi się,
że słyszę samochód.
— Mnie również.
— Pani znajomi byli tu jakiś czas temu. Skontaktowali się z panią?
— Tak, dziękuję.
— Miejscowi chłopcy, którym się powiodło, sądząc po ich wyglądzie.
Zabawne, nigdy nie myślałem, że Eddie ma na to dość rozumu. To
przecież widać... No, pora zamykać i przespać się dla urody, ha ha.
— Chciałabym najpierw zadzwonić, jeśli mogę.
— Prywatna rozmowa?
— Tak.
— W takim razie zostanę na zewnątrz. Nie lubię podsłuchiwać.
Paskudna sprawa, takie podsłuchiwanie. Paskudna i paskudzi tylko
interesy...
Zadzwoniła do Sullivana, lecz Easter już wyszedł, a mężczyzna, który
odebrał telefon w Różanym Dworze, powiedział jej, że pan Easter z
numeru dwudziestego pierwszego jeszcze nie wrócił.
Mogła jedynie czekać. Usiadła przy biurku pana Coombsa i wzięła
aktualny numer Porywów Miłości. Miała ochotę płakać, nad niewinnymi
ludźmi, takimi jak pan Coombs, Violet i Gwen, nad zagubionymi i
skrzywionymi, jak Voss, i nad gniewnymi głupcami pokroju Eddiego
0'Gormana.
17
Easter na nią czekał. Nie musiała nawet pytać, czy znalazł Vossa i
Eddiego. W garażu panowała ciemność.
Spojrzał na nią z drugiego końca pokoju. Wszystkie lampy wciąż się
świeciły i każda linia, każdy fragment jego twarzy był wyraźnie
widoczny, posępny.
— Cierpi pani na poważny przypadek tarapatów, Charlotte. Podeszła
w milczeniu do dużego okna, gdzie stał fotel Lewisa,
i spojrzała w dół, na światła miasta. Zaledwie przed pięcioma nocami
zastanawiała się w tym samym miejscu, które z nich należy do Violet.
Tamtej nocy powiedziała Lewisowi o Violet, powiedziała: „Lewis, chyba
popełniłam błąd".
Cóż, błąd wciąż się rozrastał, niczym nowotwór, jego dzikie, złośliwe
komórki rozprzestrzeniały się z życia na życie, póki nie pochłonęły ich w
całości, Violet i Eddiego, Vossa i jego żony, i starego Tiddlesa, Eastera,
Lewisa, Gwen i pani Reyerling. Błąd, który popełniła, zaraził każde z
nich, lecz jego ostateczną ofiarą padła ona sama, Charlotte Keating.
— Zgłosił pan to? — zapytała, nie odwracając się.
— Jeszcze nie.
— Ale zrobi pan to.
— Muszę.
— Zapewne zdaje pan sobie sprawę, że to będzie oznaczało koniec
mojego życia tutaj, mojej pracy.
— Tak.
Zamknęła oczy. Powieki były wyschnięte i jakby przykurzone. — Co
za ironia, prawda? Chciałam tylko pomóc Violet, kiedy tam
tego wieczoru pojechałam na Olive Street. Mój obowiązek wydawał
się tak oczywisty, tak niezaprzeczalny. Nie chciałam wchodzić do tego
domu. Bałam się go. Pamiętam, myślałam sobie, że musiało się w nim
zdarzyć wiele złych rzeczy, że na kolejną nikt nie zwróci uwagi. Myliłam
się. Popełniłam kilka błędów, nacisnęłam złe guziki, zapukałam do złych
drzwi.
— Wciąż ma pani szansę. Jeśli znajdzie pani Ballarda.
— Tak bardzo go pan nienawidzi, że musi pan próbować go w to
wciągnąć?
— Za mały z niego człowieczek, żeby zasługiwać na nienawiść. I
kurczy się z każdą minutą.
— Mówi pan dziwne rzeczy.
— Zrozumie pani, jeśli zacznie pani słuchać. A może nie chce pani
słuchać?
— Nie jestem pewna. Mam... mam mętlik w głowie. Wszystkie te
aluzje na temat Lewisa...
— Próbowałem łagodnie sprowadzić panią na ziemię, Charlotte. Tyle
że pani nie chciała zejść. Bujała pani w chmurach, nadal pani buja. Kiedy
chmury nabierają odpowiedniej masy, spada deszcz. Nadchodzi burza.
— Proszę mówić wprost.
— Próbuję. Ballard nie wspominał pani, że znał Violet?
— Nie znał jej.
— Znał. Posłał ją do pani.
— Nie! Nie wierzę!
— Musi pani. To prawda. To było jego dziecko. Posłał ją do pani, bo
wiedział, jak pani podchodzi do ludzi w tarapatach, bo liczył, że pomoże
pani Violet pozbyć się dziecka, pomoże pani Violet i tym samym uratuje
jego skórę.
— Nie. — Słaby protest utknął jej w gardle. — Powiedział... tamtego
wieczoru, kiedy spotkaliśmy się na falochronie — powiedział, że nawet
nie słyszał przedtem Violet. Uwierzyłam mu. Mówił prawdę, jestem tego
pewna.
— Mógł mówić prawdę, mógł być o tym przekonany. Może nie
pamiętał dziewczyny. Może nawet nie wiedział, jak miała na imię,
dopóki nie zobaczył zdjęcia w gazecie następnego dnia, zdjęcia i
nazwy miasteczka, z którego przyjechała. Wtedy już wiedział.
Zapadła długa cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara na gzymsie
kominka, upływem niestrudzonego czasu.
— To nie są domysły — ciągnął Easter. — Wiem, że posłał Violet do
pani, bo pani nazwisko i adres na wizytówce, którą znalazła pani w swojej
torebce, zostały napisane na maszynie w gabinecie Ballarda.
— Pan go wrabia. Fabrykuje pan dowody przeciwko niemu.
— Nie pracuję w ten sposób — odparł stanowczo — nawet w imię
miłości do kobiety. Chce pani więcej dowodów?
— Tak.
— Przydadzą się pani. — Wyciągnął z kieszeni poskładaną kartkę i
rozłożył, żeby mogła na nią spojrzeć. Była to fotokopia strony z księgi
gości motelu Różany Dwór, Ashley, Oregon, C. Vincent Rawls,
Właściciel i kierownik. Data: 26 lutego 1949 roku. Nazwisko: L.M.
Ballard. Adres: Corona del Mar 480, Salinda, Kalifornia. Marka
samochodu: Cadillac. Numer rejestracyjny: Kalifornia 17Y205.
Nie mogła oderwać wzroku od nazwiska na fotokopii. Zostało
napisane niedbale i w pośpiechu, nie była pewna, czy przez Lewisa czy
nie. — To nie wygląda jak jego pismo.
— Jest jego.
— I to niczego nie dowodzi, tylko tego, że nocował w Ashley.
— Dwudziestego szóstego lutego.
Nie odpowiedziała, choć zdawała sobie sprawę ze znaczenia tej daty.
Był właśnie początek lipca, a Violet zmarła, będąc w czwartym miesiącu
ciąży. Ale jak to możliwe? Przecież Lewis nie jest taki, pomyślała. Nigdy
by nie spojrzał na Violet — mogła być jego córką, młoda,
niewykształcona, nieszczególnie ładna. A Lewis był szanowanym
mężczyzną, nieco powściągliwym, mężczyzną, który cenił sobie swoje
miejsce w społeczeństwie i swoją reputację. Lewis i Violet. Ta myśl
przyprawiała ją o mdłości. Utknęła jej w gardle, nie dawała się przełknąć,
odkaszlnąć. Lewis i Violet. A dziecko, które umarło razem z Violet, było
dzieckiem Lewisa. Mogło go kiedyś przypominać, chodzić tak jak on —
syn, którego zawsze pra-
gnął, teraz leżał w śmietniku w kostnicy albo został spalony na popiół
w piecu krematoryjnym. Biedny Lewis. Lecz jej współczucie
przeszywało żelazne ostrze goryczy.
Easter przyglądał jej się spod zmrużonych powiek. — Nie interesuje
mnie sądzenie Ballarda na gruncie moralności. To robota dla kobiet. Nie
moja sprawa, co robi w wolne weekendy w Ashley albo Cucamonga.
— Zrobił pan z tego swoją sprawę. Czy włamuje się pan również do
zamkniętych pokojów hotelowych, zagląda pan przez dziurkę od klucza i
włazi pod...
— Ścigam mordercę — przerwał jej Easter. — A nie Romea z bożej
łaski.
Oparła czoło o szybę, próbując się uspokoić. Światła miasta
zawirowały, zwolniły, zastygły w bezruchu. — Lewis nie jest żadnym z
nich.
— Jest i jednym, i drugim.
— Nie. Nie ma pan dowodów.
— Nie mogę dowieść, że zabił Violet. Ale ułatwił mi sprawę, zabijając
Vossa i O'Gormana, a potem podrzucając ich zwłoki do pani garażu.
Odwróciła się, by stawić mu czoła. — On by tego nie zrobił. Nawet
gdyby był zdesperowany, nie wciągnąłby mnie w podobne kłopoty. On
mnie kocha. Może się pan z tego śmiać, ale taka jest prawda. On mnie
kocha.
— Kocha również siebie samego, i to miłością żarliwą. Pani zajmuje
dalekie drugie miejsce, Charlotte.
— On by tego nigdy nie zrobił — powtórzyła z uporem.
— Przyznaję, że to rzeczywiście dość głupi pomysł, wjechać
kabrioletem z dwoma trupami do garażu swojej kochanki. Doszedłem
jednak do wniosku, że nie spodziewał się pani powrotu przez kilka dni i
zamierzał wykorzystać ten czas na przemyślenia, jak by się z tego
wyplątać. Jeśli tak na to spojrzeć, Ballard mądrze to rozegrał. Pani garaż
był w zasadzie jedynym bezpiecznym miejscem, gdzie mógł ukryć
zwłoki, zanim wymyśliłby, jak się ich pozbyć.
Lewis i Violet. Lewis i Voss. Lewis i Eddie. Już trzy trupy i śmierć w
oczach Eastera.
Usta Eastera poruszyły się, zadając pytanie, lecz Charlotte go nie
usłyszała.
— Powtarzam. Czy Ballard miał klucz do pani garażu?
— Zostawiłam otwarte drzwi.
— Ale czy miał klucz?
— Nie rozumiem, co za różnica, czy...
— Czy miał klucz?
— Tak!
Oboje mówili podniesionym głosem, Easter niskim tonem, Charlotte
zaś wysokim i piskliwym.
— Czy ja muszę z pani wszystko wyduszać? Czy pani nie rozumie, że
próbuję pani pomóc?
— Nie chcę od pana takiej pomocy.
— Na tym etapie gry nie ma już pani wyboru. Lepiej niech pani
przyjmie każdą oferowaną pomoc, póki jeszcze pani może. W pani garażu
stoi samochód z dwoma bardzo martwymi trupami, a ja muszę to zgłosić.
Muszę to zgłosić mojemu szefowi, prokuratorowi okręgowemu,
szeryfowi. Powinienem był to zrobić pół godziny temu, ale dałem pani
szansę. Gdzie jest Ballard?
— Nie wiem.
— A nawet gdyby pani wiedziała?...
— To i tak bym panu nie powiedziała.
— Zgrywa pani lojalną kobietkę, co? — Paskudny uśmiech przeszył
jego twarz. — W takim razie chodź, lojalna kobietko, mam ci coś do
pokazania.
— Nie muszę...
— Dalej. Chcę zobaczyć, jak lojalność eksploduje w tych pani ślepych
oczach. Ogarnęła ją fala przemocy. Miała ochotę go uderzyć. Po raz
pierwszy od czasów dzieciństwa chciała zrobić komuś krzywdę, sprawić
ból. — Jest pan... jest pan pożałowania godnym...
— Dręczycielem. Łajdakiem. Tak, już to wszystko słyszałem.
— Moja... moja lojalność nie jest tak absurdalna, jak się panu wydaje.
Nie ma pan żadnych dowodów, że Lewis cokolwiek zrobił.
— Nie mam ich dość, żeby pójść z tym do sądu. Zebranie świadków,
ekspertów do spraw balistyki i medycyny, zgromadzenie
dowodów może zająć miesiąc lub dwa. Ale dziś jestem pewien, jak to
sędzia tłumaczy ławie przysięgłych, pewien ponad wszelką rozsądną
wątpliwość i z moralnym przekonaniem, że Ballard zabił całą trójkę,
Violet, O'Gormana i Vossa.
Ponad wszelką rozsądną wątpliwość i z moralnym przekonaniem...
Ciężkie, posępne słowa, niczym pogrzebowe kazanie. Rzuciwszy
okiem na zegarek, Easter otworzył drzwi. — Nie zostało pani wiele czasu.
Idzie pani?
— Dokąd?
— Do garażu.
— Nie chcę tam iść.
— Boi się pani, że panią przekonam?
— Nie.
— Dalej, Charlotte.
— Nie.
Easter ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — Skoro muszę panią
przekonać, że Ballard jest mordercą, zanim zrobi pani cokolwiek, żeby się
wygrzebać z tych tarapatów, musi pani pójść do garażu i zobaczyć to na
własne oczy.
— Co zobaczyć?
— Broń.
— Broń?
— Pani położenie jest gorsze, niż pani sądzi, Charlotte. Dowody
wskazują, że do morderstwa doszło w kabriolecie, prawdopodobnie w
pani garażu. — Urwał. — Idzie pani?
— Tak. — Chciała zobaczyć broń. Poczuła nawet niespodziewaną
nadzieję, że zdoła z całą pewnością zaprzeczyć, jakoby należała do
Lewisa. Lewis miał rewolwer, a właściwie parę rewolwerów. Pamiętała,
kiedy zobaczyła je po raz pierwszy. Cofnęła się myślami do tamtego dnia,
gdy urządzili sobie piknik na odosobnionym odcinku plaży w pobliżu
Pismo i Lewis próbował jej wyjaśnić, na czym polega różnica między
rewolwerem a pistoletem automatycznym...
— Tb są rewolwery. Natomiast broń automatyczna działa inaczej.
Naboje są w magazynku, który znajduje się w rękojeści. Mechanizm
odrzutowy wystrzeliwuje sam pocisk i ładuje kolejny na-
bój do komory. Ale rewolwer taki jak ten posiada obrotowy cylinder,
który... Charley, przecież ty mnie w ogóle nie słuchasz.
— Słucham.
— W porządku, co trzymam w dłoni?
— Rewolwer marki Colt, kaliber .38. Kochanie, od tego słońca chce
mi się spać. Tak w ogóle, co to jest kaliber?
— Naprawdę nie wiesz, co to jest kaliber?
— Naprawdę nie wiem.
— Jesteś zdumiewająco niedouczoną, lecz uroczą kobietą — rzekł
Lewis solennie. Z rewolwerem w dłoni pochylił się, żeby ją pocałować...
To był radosny dzień. Myślała o nim, podążając w milczeniu za
Easterem w kierunku garażu. Plaża, słońce, szczęście, wszystko to było
równie odległe jak sen.
Easter skierował światło latarki na tylne siedzenie. Niczym
oskarżycielski palec wskazało broń, która spoczywała na podłodze obok
kolana Vossa. — Widzi pani?
— Tak.
— Rozpoznaje ją pani?
— Nie... nie wiem... nie znam się na rewolwerach.
— Trochę się pani zna, inaczej nie nazwałaby pani tej broni
rewolwerem.
— Myślałam... myślałam, że pistolet i rewolwer to to samo.
— Czyżby? — Światło wciąż padało na rewolwer, bezlitośnie
nieruchome. — Cóż, to rewolwer, w dodatku bardzo interesujący. Proszę
zwrócić uwagę na muszkę. Pozwala dokładniej celować. Zna pani kogoś,
kto uprawia strzelectwo?
— Nie.
Wydał z siebie dźwięk pełen niedowierzania. — To model seryjny,
colt kaliber .38, ale jedyny w swoim rodzaju z uwagi na kunsztowną,
ręcznie wykonaną rękojeść i fakt, że stanowi część pary. Drugi znajduje
się w gabinecie Ballarda. Znalazłem go tam dziś po południu.
Odwróciła się. Górne światło było włączone, dzięki czemu widziała
zwyczajne przedmioty codziennego użytku, tak bardzo kontrastujące z
kabrioletem i jego zawartością: narzędzia ogrodnicze,
płócienne rękawice, które nosiła, by chronić dłonie, kufer pełen
wełnianych ubrań, trzymanych tu przez lato, stary rower, na którym od
czasu do czasu jeździła. Wydawały się równie odległe jak tamten dzień na
plaży z Lewisem. Zupełnie jakby nie mogła zacząć znowu żyć dalej tak,
jak żyła dotąd. Zgubiła oczko i nawet gdyby mogła się cofnąć, żeby je z
powrotem złapać, wzór zmienił się już nieubłaganie.
— Mam prawo zachować milczenie — powiedziała ze znużeniem.
— To prawda.
— I myślę... myślę, że wrócę już do środka.
Poszedł za nią z powrotem do domu. Jego twarz była nienaturalnie
czerwona, twarz człowieka, który usiłuje panować nad sobą i hamować
gniew. Przeszedł przez pokój w tę i z powrotem, powolnym, ciężkim
krokiem.
— Charlotte...
— Lepiej niech pan to zgłosi.
— Jeszcze nie. Mogę to odwlec o kilka godzin. Wyjechała pani, jasne?
Wyjechała pani i jeszcze nie wróciła.
— Żałuję, że wróciłam. Żałuję, że w ogóle wyjeżdżałam. Żałuję, że
spotkałam was wszystkich, Violet, Eddiego, pana...
— Spokojnie. — Poszedł do kuchni, gdzie znalazł butelkę bourbona i
nalał nieco do szklanki. — Proszę to wypić.
— Nie chcę.
— Boi się pani, że za dużo powie? Niech pani posłucha, Charlotte, tu
już nie chodzi o lojalność. Chodzi o to, żeby spróbowała pani uchronić
swoje życie przed ruiną.
— Nie potrafię go uchronić. Oni tam są, Voss i Eddie. Nie pozbędę się
ich.
— Wiem. — Postawił szklankę na stoliku. — Ale może pani
umniejszyć znaczenie faktu, że znaleziono ich w pani garażu. Biorąc pod
uwagę, jak obecnie przedstawia się sprawa, właśnie na tym skupią się
gazety. „Podwójny mord w garażu znanej lekarki" — rozdmuchają
sprawę i obsmarują panią, bez względu na to, czy jest pani niewinna, czy
nie. Zostanie pani oskarżona i osądzona, tyle że nie przez równych sobie
przysięgłych, a przez kilku reporterów ma-
rzących o krwistej historii, przez zastępcę prokuratora, który lubi
oglądać swoje zdjęcie w gazetach, przez kilkaset gospodyń domowych
oburzonych pani pozycją jako lekarza, przez paru niezadowolonych
pacjentów, kilku znajomych, którzy „wiedzieli od początku", członkinie
Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Wstrzemięźliwości, które widziały na
własne oczy, jak to sześć lat temu wypiła pani piwo, oraz zwyczajową
rzeszę religijnych szajbusów, neurotyków, sadystów... To będzie pani
ława przysięgłych. Brzmi kusząco?
— Nie. — Odnosiła wrażenie, że ma zdarte gardło, jakby przełykała
szkło.
— Musimy teraz przesunąć akcent — ciągnął Easter. — Miejsce, w
którym znaleziono Vossa i 0'Gormana, przestanie mieć takie znaczenie,
jeśli najpierw zostanie znaleziony ich morderca. Jeśli zostanie znaleziony
i jeśli się przyzna do winy. — Ponownie zerknął na zegarek. — Nie
zostało pani wiele czasu na decyzję. Gdzie jest Ballard?
— Nie wiem.
— Zna pani jego przyjaciół?
— Niektórych.
— Gdzie mógłby się ukrywać?
— Nie sądzę, żeby ukrywał się gdzieś w pobliżu.
— Niech pani ruszy głową — wychrypiał Easter. — Musi być w
pobliżu. Nie wjechał samochodem do pani garażu, zamierzając go tu
zostawić. Zamierzał wrócić i się go pozbyć. Tyle że nie wiem kiedy, a
kończy się nam czas.
— Czego pan ode mnie oczekuje?
— Proszę go znaleźć. Daję pani trzy godziny.
— A jeśli mi się nie uda? — Jej ręce i nogi były zimne, i kruche
niczym gałązki.
— Niech pani spróbuje. Zna pani jego nawyki, jego przyjaciół,
miejsca, do których lubi chodzić.
Zawahała się. — Co mam zrobić, jeśli go znajdę?
— Powiedzieć mu, żeby przestał uciekać, bo wyścig dobiegł końca.
— A gdzie... gdzie pan będzie?
— Ja? — Jego usta ułożyły się w uśmiech, lecz oczy nie zmieniły
wyrazu. Były równie płaskie i twarde jak dwie monety. — Ja będę tu
czekał. Nie chcę, żeby Ballard poczuł się samotny, jeśli się zjawi...
Widziała po jego twarzy, że właśnie tego chciał — chciał, żeby Lewis
przyszedł po samochód, chciał na niego czekać, niczym lew u wodopoju,
pewien, że antylopa w końcu się zjawi. Nie spodziewał się, że Charlotte
znajdzie Lewisa. Próbował jedynie się jej pozbyć, żeby on i Lewis
spotkali się tylko we dwóch. Strużka strachu spłynęła wzdłuż jej
kręgosłupa. Muszę dotrzeć do niego pierwsza, pomyślała. Nieważne,
czym zawinił, muszę go ostrzec przed Easte-rem.
Spojrzała na Eastera. Poczuła do niego nienawiść — do jego
arogancji, władzy, obsesji na punkcie Lewisa. Kiedy mijała go w drodze
do drzwi, jej pięści zacisnęły się, gotowe uderzyć.
Zauważył to. Jego uśmiech zniknął. Nagłym, brutalnym ruchem
chwycił ją za nadgarstki i jedną dłonią przycisnął do swojej piersi. Drugą
dłonią złapał Charlotte za kark, a potem pochylił się i wpił w jej usta.
Puścił ją nagle. Cofnęła się o krok, przyciskając wierzch dłoni do
obolałych warg.
— To tak za nic — powiedział. — Za brak zachęty, współpracy. Za
brak miłych uśmiechów, łagodnych spojrzeń, za nic.
— Jest pan nędznym, podłym...
— Spływaj — przerwał jej cicho. — Znajdź swojego kochasia. Moja
cierpliwość jest już na wyczerpaniu.
21