Professional Documents
Culture Documents
Wiktor Suworow - Zolnierze Wolnosci (WWW Dodane PL)
Wiktor Suworow - Zolnierze Wolnosci (WWW Dodane PL)
Wiktor Suworow - Zolnierze Wolnosci (WWW Dodane PL)
ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI
TŁUMACZYŁ ANDRZEJ MIETKOWSKI
gdzieś w Anglii, lipiec 1996
Niestrudzonemu Bojownikowi o Pokój,
Przewodniczącemu Komitetu Obrony,
Czterokrotnemu Bohaterowi Związku Radzieckiego,
Bohaterowi Pracy Socjalistycznej,
Laureatowi Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej
za Umacnianie Pokoju Między Narodami,
Kawalerowi Orderu Zwycięstwa,
Genialnemu literatowi,
Marszałkowi Związku Radzieckiego,
Leonidowi Ijiczowi Breżniewowi
swoją skromną pracę poświęcam
OD WYDAWCY
1
— Sałtyczycha — carska dziedziczka słynąca z okrucieństwa wobec służby. Legenda głosi, że
słudzy zamurowali ją w końcu w jednej z kamiennych kolumn dworu [przyp. tłum].
szeroką, równą jak stół szosą, przypominającą pas startowy. Za stalową bramą
spodziewałem się ujrzeć wszystko, tylko nie gęsty las.
Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej,
pośród sosen, można było rozróżnić olbrzymie betonowe konstrukcje
arsenałów i magazynów, z wierzchu pokryte ziemią, gęsto obsadzoną
kolczastymi krzakami. Po kilku minutach znów stanęliśmy przed
niewiarygodnie wysokim murem z betonu. Procedura powtórzyła się:
pierwsza brama, za nią betonowa śluza, kontrola dokumentów, druga brama,
za nią szosa prosto w las, choć tym razem składów 1 magazynów już nie było.
W końcu zatrzymaliśmy się przed pomalowanym w pasy szlabanem,
strzeżonym przez dwóch wartowników. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się
głęboko w las naprężone druty, do których poprzywiązywane były szare psy
obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz. Widywałem już różne psy, te
jednak wydały mi się jakieś niezwykłe. Dopiero znacznie później
uświadomiłem sobie, że każdy pies łańcuchowy szczeka, gdy szarpie się na
uwięzi, te zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały — warczały tylko,
krztusząc się własną śliną z nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy
wartownicze, szczekały tylko na rozkaz.
Pokonawszy ostatnią przeszkodę, gazik stanął przed ogromną czerwoną
tablicą, wysokości sześciu do siedmiu metrów, na której złote litery
półmetrowej wielkości głosiły:
PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE:
OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH
BĘDZIE ŻYĆ W KOMUNIZMIE!
Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis:
Z Programu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, uchwalonego
na XXII Zjeździe KPZR.
Strażnik ryknął: — Dziesięć sekund! Z WOZU!!! — i, jak te szare
wróbelki, wyfrunęliśmy z wnętrza gazika, ustawiając się wzdłuż tylnej burty.
Dziesięć sekund — to da się zrobić. Było nas tylko pięciu, a wyskoczyć z
gazika jest łatwiej, niż wgramolić się po oblodzonych burtach. Na dodatek w
ciągu ostatnich paru dni znacznie straciliśmy na wadze.
Pojawił się przed nami, obuty w lśniące oficerki, kapral o surowym
obliczu i lordowskich manierach. Należał do stałej świty dworu. Wyjaśnił coś
pobieżnie naszemu strażnikowi, po czym strażnik ryknął:
— Baczność! Za kapralem gęsiego — marsz! Lewa! Lewa!
Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej płytami i oczyszczonej ze
śniegu dróżce, aż okrążywszy piękny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden
mąż, bez komendy — tak nas poruszył nieoczekiwany widok, który roztoczył
się przed nami.
Na leśnej polanie, w otoczeniu młodych sosenek, widniały rozrzucone w
malowniczym nieładzie budowle niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani
potem, w żadnym baśniowym filmie, na żadnej wystawie architektury nie
zdarzyło mi się ujrzeć podobnej harmonii barw, wspaniałej przyrody i
kunsztownej architektury.
Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddać piękna tego miejsca, w
które los rzucił mnie łaskawie dawno temu.
Nie tylko my, również nasz strażnik z otwartą gębą podziwiał niezwykły
widok. Kapral, wyraźnie nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego
strażnika. Ten w lekkim obłędzie poprawił pasek automatu, sklął nas
siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy dróżką wyłożoną szarym
granitem, mijając zamarznięte wodospady i sadzawki, chińskie mostki
wyginające kocie grzbiety ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone
kolorową mozaiką baseny.
Minęliśmy rozkoszne miasteczko i ponownie znaleźliśmy się w
młodniku. Kapral zatrzymał się na okolonej drzewami polance i rozkazał
usunąć śnieg. Ujrzeliśmy klapę. W pięciu z trudem unieśliśmy żeliwną
pokrywę.
Z wnętrza zionął przeraźliwy smród. Kapral, zatykając nos, odskoczył za
zaspę. Chętnie poszlibyśmy za jego przykładem, ale mogło to się skończyć
krótką serią między łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy i odstąpiliśmy od
szamba.
Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę:
— Pompa i taczki są tutaj, a sad — o, tam, gdzie widać. Do 18.00
zakończyć oczyszczanie szamba i nawożenie sadu!
Po czym oddalił się.
Niebiańskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośrodek Wypoczynkowy
Dowództwa Układu Warszawskiego”. Innymi słowy — obiekt numer 12.
Ośrodek wypoczynkowy utrzymywano na wypadek, gdyby dowództwu
Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota zrelaksować się w rejonie
prastarego grodu Kijowa. Lecz szefowie Układu Warszawskiego byli raczej
skłonni spędzać urlopy na wybrzeżu czarnomorskim. Dlatego ośrodek świecił
pustką.
Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w
Kijowie była jeszcze jedna dacza, oficjalnie zwana „Ośrodkiem
Wypoczynkowym Kierownictwa Ministerstwa Obrony” — lub obiektem
numer 23. Ale ponieważ minister obrony i jego zastępcy nie pojawiają się w
Kijowie częściej, niż raz na dziesięć lat, dlatego i ten ośrodek świecił
pustkami.
W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski
komitet partii i rada miejska miały do dyspozycji sporo innych obiektów.
Jeszcze inne ośrodki, o podwyższonym standardzie, były w gestii
obwodowego komitetu partii i obwodowej rady narodowej. Wreszcie
najwspanialszymi obiektami, bijącymi na głowę nasze wojskowe ośrodki,
mogły się naturalnie poszczycić Komitet Centralny Komunistycznej Partii
Ukrainy i ukraińska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podejmować
dostojnych gości. Dacza numer 12 najczęściej stała pusta. Nie korzystał z niej
dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej
prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do posiadania osobistego
letniska.
Aby obiekt nr 12 nie wyglądał na opustoszały, zamieszkała w nim na
stałe żona dowódcy okręgu. W obiekcie nr 23 rezydowała jego córka–
jedynaczka. Sam dowódca baletowal z bladziami w swojej prywatnej daczy.
Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyższego personelu w
prostytutki zwie się oficjalnie Zespołem Pieśni i Tańca Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Podobne instytucje stworzono we wszystkich okręgach
wojskowych, flotach Marynarki Wojennej i grupach wojsk stacjonujących za
granicą.
Personel usługujący żonie generała armii Jakubowskiego, ówczesnego
dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego, był naprawdę ogromny. Nie
podejmuję się dać choćby szacunkowej oceny liczebności. Wiem jednak, że
każdego dnia do pomocy armii kucharzy, służby, pokojówek, ogrodników
dowozi się z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu aresztantów. Dla
wykonania najbrudniejszej roboty, jak my dzisiaj.
Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cieszyła się
niesławnym mianem „Komunizmu”. Trudno powiedzieć, kiedy i dlaczego tak
ją ochrzczono. Być może z racji tablicy przy wjeździe, a być może w hołdzie
dla baśniowego piękna jej otoczenia. Niewykluczone, że przyczyną był fakt,
iż tajemnicze oczarowanie tak nierozerwalnie splatało się z codziennym
ludzkim upokorzeniem, czyli, ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno
pozostawały tutaj w ścisłym związku.
Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem.
— Głębokie to szambo? — pyta uzbecki saper.
— Aż do środka ziemi.
— Przecież mogli je połączyć rurą z kanalizacją miejską!
— Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co
ty?! Jeszcześ nie dorósł do takich zaszczytów. Taką kanalizację
zaprojektowano ze względów bezpieczeństwa: jakby komuś tu wpadł ważny
dokument — to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do wszelkich
kanałów. Po to właśnie założono tu obieg zamknięty, żeby uniemożliwić
wypływ informacji.
— Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowadzi przez dupy
generałów?
— Nic nie rozumiesz, ciemniaku — podsumował cherlawy artylerzysta.
— Ten system wymyślono dla konserwacji generalskich odchodów, które, w
przeciwieństwie do naszych, są bardzo bogate w kalorie. Jaki stół, taki stolec.
Jakość gówna pozostaje w ścisłej zależności od jakości pożywienia. Gdyby
jakiemuś Miczurinowi2 dać tego pierwszorzędnego nawozu, na wieki okryłby
chwałą naszą ojczyznę dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów.
— Dosyć gadania! — uciął dyskusję strażnik.
Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego,
że wie doskonale, iż za nadmierną łagodność wobec więźniów może sam
trafić do kozy, razem z więźniami, których dopiero co pilnował. A jednak
brat–czołgista jest o wiele lepszy od kolesia z piechoty lub artylerii. Jest też
nieźle, jeżeli strażnik, choćby i nie swojak, jest doświadczonym kadetem z
2
— Iwan Miczurin — rosyjski sadownik, twórca nowatorskich metod hodowlanych. „Zasługi
Miczurina dla nauki rosyjskiej i światowej są olbrzymie. Udało mu się mianowicie — pierwszemu w
świecie — skrzyżować jadalne jabłko z jadalną gruszką i wyhodować nowy, odporny na mrozy
niejadalny owoc. Udowodnił w ten sposób, że wszystkie teorie genetyczne są niesłuszne.” — cyt za: W.
Jerofiejew, „Moskwa–Pietuszki”. Kontra. Londyn 1976, przypis N. Stavisky’ego. [przyp. tłum.].
trzeciego albo czwartego roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu, to na pewno
sam przynajmniej jeden raz przesiedział się w pace. Wie, co jest grane.
Najgorzej gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra.
Ślepo trzyma się instrukcji. Właśnie taki dziś nam się trafił.
Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko
ma na sobie nowe: szynel, czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa.
Mógłby mieć jedną rzecz nową: szynel, albo buty, albo pas. Ale jeśli wszystko
ma nowe, znaczy się żółtodziób.
Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może
oznaczać jedynie wychowanka Kijowskiej Wyższej Inżynieryjnej Szkoły
Radiotechnicznej, w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na nich
„kwisranci”.
Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesić z wściekłości.
Znaczy, czas brać się do roboty.
A więc rozpoczęliśmy dzień pracy w komunizmie. Jeden pompuje
gówno, pozostała czwórka wywozi śmierdzącą maź do generalskiego ogrodu.
Na pomocnika przypadł mi cherlawy artylerzysta, co to wyglądał na starego
wiarusa. Robota wyraźnie przekracza, jego wątłe siły. Kiedy taszczyliśmy
wyładowane taczki, czerwieniał na gębie, jęczał, sapał — ogólnie wyglądał
tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie
wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast wszczęła raban, a strażnik
zagroził, że złoży na nas raport komu trzeba.
Jednak cherlak wyraźnie potrzebował jakiegoś wsparcia, jeżeli nie w
czynach to przynajmniej w słowach. Podczas pchania pełnych taczek o
rozmowie nie było co myśleć, natomiast w drodze powrotnej, jak najbardziej.
Cel naszych kursów leżał jakieś trzysta metrów od cuchnącego szamba i
strażnika, dlatego można było nawiązać konwersację.
— Ty, artylerzysta, ile ci jeszcze zostało do odsiedzenia? — zagaduję,
gdy już zostawiliśmy pierwszy ładunek pod rozłożystą jabłonką.
— Swoje odsiedziałem — odpowiada słabym głosem. — Chyba, że
dzisiaj wlepią dokładkę.
— Szczęściarz! — mówię zazdrośnie. — A ile ci zostało do złotych
pagonów?
— Już nic.
— Jak to? — nie zrozumiałem.
— A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister
złoży swój bezcenny autograf — proszę uprzejmie, złote pagony, jestem
oficerem. Jak nie dziś, to jutro!
Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok
w Szkole Dowódców Wojsk Pancernych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż
moi kumple zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na razie skreślałem tylko
dni.
— Nieźle! Prosto z pudła do łaźni — i na bal promocyjny. Głupim
szczęście sprzyja!
— Chyba że dostaniemy dokładkę — przerwał ponuro.
— W twoim wypadku obowiązuje amnestia.
Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z
paskudną gębą.
Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie
doczłapał do pierwszych drzew. Kiedy przewracałem taczkę, on całym ciałem
przylgnął do sękatego pnia.
Musiałem chłopa podtrzymać, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty
zgrałem bez powodzenia: ani myśl o bliskiej promocji, ani rychłe zwolnienie z
ancla nie rozweseliły go nawet na jotę. Została mi ostatnia szansa na
podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnić go wizją świetlanej
przyszłości, wizją komunizmu.
— Słuchasz mnie?
— Czego znowu?
— Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyjdzie czas, że
będziemy żyć w takim samym raju, jak tutaj, w komunizmie. To dopiero
życie, co?
— Znaczy, cały czas w gównie?
— Coś ty, nie o to chodzi — zaprotestowałem, zgnębiony jego brakiem
polotu. — Mówię, że przyjdzie taki czas, kiedy zamieszkamy w takich
rajskich ogrodach, w takich ślicznych małych miasteczkach z basenami, a
dookoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze lepiej — wiśniowe.
Ile w tym wszystkim poezji... Wiśniowy sad! Co?
— Dureń jesteś — rzekł znużonym głosem. — Dureń do kwadratu,
chociaż pancerniak.
— Dlaczego dureń? — spytałem urażony. — O co ci chodzi?
— A kto będzie w komunizmie wywozić gówno? Teraz zamknij japę,
zbliżamy się.
Pytanie było tak proste i postawione takim tonem, że poczułem, jakbym
dostał obuchem w głowę. Po raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o
komunizm, na które nie znałem natychmiastowej odpowiedzi. Dotychczas
wszystko było jasne, jak słońce. Każdy pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle
własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli wedle potrzeb. Jeśli
chce być, dajmy na to, hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo, pracuj
dla dobra ogółu i siebie samego, przecież jesteś równoprawnym członkiem
społeczeństwa. Chcesz być nauczycielem? Nie ma sprawy, nasze
społeczeństwo szanuje każdy wysiłek! Chcesz być rolnikiem? Cóż może być
szlachetniejszego nad dostarczanie ludziom chleba? Czujesz pociąg do
dyplomacji? — droga stoi otworem! Ale kto w takim razie zadba o
kanalizację? Czy możliwe, że znajdzie się ktoś, kto powie: „Tak, to jest moje
powołanie, to moje miejsce, niczego innego nie pragnę”? Na wyspie Utopii tę
pracę wykonywali więźniowie, tak jak my teraz. No ale w komunizmie nie
będzie więzień, ani karnej kompanii, ani aresztantów. Po prostu znikną
powody do przestępstw. Wszystko będzie za darmo. Bierz co chcesz — to nie
przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle swoich potrzeb —
oto podstawowe założenie komunizmu.
Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzasnąłem tryumfalnie:
— Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie
urządzenia!
Popatrzył na mnie z politowaniem.
— Czytałeś Marksa?
— Jasne — zaperzyłem się.
— Pamiętasz przykład z agrafkami? Jeżeli produkuje je jeden człowiek,
to wykona dziennie trzy sztuki. Jeżeli tę samą pracę podzielić między trzech
— jeden przycina drut, drugi ostrzy końce, trzeci gnie i mocuje zapinki — to
będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę. To się nazywa podział pracy.
Im większy jest w społeczeństwie podział pracy, tym większa wydajność. Do
każdej pracy trzeba fachowca, wirtuoza, a nie amatora i dyletanta. A teraz weź
taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z półtora miliona jego mieszkańców ma
sam zainstalować własny system kanalizacyjny, po fajerancie, oczywiście.
Sam ma go czyścić i konserwować. Wyobrażasz to sobie?!
Teraz co do urządzeń. Przypominam ci, że Marks przepowiadał
zwycięstwo komunizmu z końcem XIX wieku. Wtedy nie było takich maszyn.
Czy to znaczy, że komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma
odpowiednich urządzeń. To co, może teraz komunizm też nie jest możliwy?
Kolego! Dopóki ktoś nie wymyśli innego patentu, zawsze musi być ktoś, kto
się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za przeproszeniem, gówno, a nie
komunizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezione, to i tak ktoś
ich będzie musiał doglądać, czyścić. To też nie będzie przyjemne zajęcie.
Trudno uwierzyć, żeby ktoś poczuł życiowe powołanie do takiej roboty.
Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią podziału pracy? A może nie
jesteś marksistą?
— Oczywiście, że jestem — wydukałem.
— Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka
dodatkowych problemów do przemyślenia. Kto w komunizmie będzie grzebał
trupy? Ogłosi się samoobsługę, czy raczej amatorzy będą to robić po
godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w społeczeństwie jest od cholery brudnej
roboty. Nie można mieć samych dyplomatów i generałów. Kto będzie
ćwiartował świńskie tusze? Byłeś kiedyś w wytwórni filetów rybnych?
Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawić, ręcznie, bez tych twoich
mechanizacji. I co wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci?
Dzisiaj nawet śmieciarz musi mieć odpowiednie kwalifikacje, i to
niebagatelne. Albo — czy będą w komunizmie kelnerzy? Na razie to całkiem
intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na
koniec pomyśl o tych wszystkich, którzy nie mają dziś zielonego pojęcia o
czyszczeniu obsranej kanalizacji, jak choćby nasz towarzysz Jakubowski.
Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia, gdy będzie
musiał sam po sobie sprzątać własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz
morda w kubeł, zbliżamy się...
— Za dużo gadacie! Ruszać się, żwawo!
— Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komunizm w ogóle nigdy
nie nastanie?
Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania.
— Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie!
— A to dlaczego? Jak ci się dotąd udało uniknąć stryczka, ty
kontrrewolucyjny bękarcie? Ty parszywa antyradziecka świnio! — to mówiąc
z całej siły cisnąłem taczki o ziemię. Śmierdząca złocista maź rozlała się po
oślepiającej bieli śniegu i granitowej ścieżce.
— A żeby ci jaja zwiędły! — splunął artylerzysta, wściekły jak nie
wiem co. — Teraz jak nic załapiemy po pięć dni dokładki, zobaczysz!
— Czekaj... zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypiemy śniegiem,
prędko!
Gorączkowo jęliśmy zarzucać śniegiem brudną plamę. Lecz strażnik już
do nas pędził.
— Palanty jedne! Coście narobili? Pogaduszki, co? A ja za was mam
odpowiadać! Zobaczycie, jak będziecie cienko śpiewać.
— Czekaj, stary!... My to zaraz przysypiemy śniegiem i nikt niczego nie
zauważy. Taczki ciężkie jak cholera, wypsnęły się z rąk. A ogrodowi wyjdzie
tylko na dobre. Za tydzień śnieg stopnieje i wszystko spłynie.
Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty.
— Trzeba było pracować, a nie gadać! Zatańczycie wy jeszcze, aż wam
się odechce!
Wtedy artylerzysta zmienił ton.
— Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę
piłować. Składaj raport, proszę bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za
to, że nie upilnowałeś.
Przyłączyłem się do kolegi.
— Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdziwych kłopotów. W
jego sprawie poszło pismo do Moskwy, za trzy dni mianują go oficerem. A z
ciebie jeszcze zasmarkaniec...
— Kto zasmarkaniec? Uważaj!... Przymierzył się do automatu i
wrzasnął:
— Wracać do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu! Artylerzysta
rzucił w jego stronę obojętne spojrzenie i spokojnie rzekł do mnie:
— Idziemy. Nie ma co się kłócić z baranem... I tak go dzisiaj wsadzą...
Wspomnisz moje słowa.
Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba.
— Doniesie — szepnął konfidencjonalnie artylerzysta.
— Nie doniesie — zaprzeczyłem. — Będzie się jeszcze trochę
żołądkował, ale do wieczora mu przejdzie.
— Zobaczymy!
— Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz.
Życie trzeba brać jak konia, za pysk. Posłuchaj mnie, ty czarna reakcjo:
dlaczego po twojemu komunizm nigdy nie nastanie?
— Bo, tylko nie wypiernicz znowu taczek, bo naszej partii i całemu
Komitetowi Centralnemu ten twój komunizm jest potrzebny jak dziura w
moście.
— Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle!
— Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszystkim stul pysk i
przestań się drzeć. Nie można z tobą rozmawiać póki jedziemy z towarem.
Cierpliwości. Rozładujemy, to ci wszystko wyklaruję.
Rozładowaliśmy.
— No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm nastanie jutro rano.
— Nie, to niemożliwe — przerwałem. — Wpierw trzeba stworzyć bazę
materialno–techniczną.
— Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała,
wybudowała tę bazę. A zatem, co właściwie zyska na tym całym komunizmie
zwyczajny sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No, co? Góry kawioru?
Przecież kawioru ma tyle, że jakby chciał, może go jeść nawet dupą.
Samochód? Ma już dwie służbowe Wołgi i jedną prywatną w rezerwie.
Opiekę lekarską? Już dziś korzysta wyłącznie z zagranicznych
medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w
zaufaniu, że dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu
Dolnym uzyska wielką figę z makiem! A co na tym straci? A dokładnie
wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry brzuchem w najlepszych
uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy będą równi
jak w łaźni miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy.
Albo inny przykład. Wiadomo, że będzie obfitość wszelkich dóbr. W każdym
sklepie możesz brać co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że nawet nie będzie
kolejek. Ale co to za frajda dla naszego sekretarza, jeśli będzie musiał chodzić
po te rzeczy. A po co mu to, skoro teraz miejscowa ludność wszystko
przyniesie i podetka pod nos? No więc niby dlaczego ma woleć jutro, jak
dzisiaj jest o wiele lepsze? W komunizmie straci wszystko: daczę, osobistych
lekarzy, całą świtę i goryli.
Sam widzisz, że nawet na szczeblu dzielnicy nie znajdziesz nikogo, kto
byłby zainteresowany w nadejściu komunizmu. Ani jutro, ani pojutrze. Tacy
Jakubowscy i Greczkowie są tym najmniej zainteresowani. Pamiętasz jak
naskoczyli na Chiny za urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam jednakowe
gacie? A ciekawe jak my będziemy się ubierać w komunizmie? Będą jakieś
mody? A może wszyscy założymy więzienne łachy? Partia mówi, że nie. Jak
w takim razie zapewnić wszystkim modne stroje, skoro mają być dostępne za
darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brać tyle lisów na futra dla wszystkich
kobiet? Żona Jakubowskiego codziennie zakłada inne gronostaje. Gdyby jutro
nastał komunizm — czy potrafiłbyś przekonać Marusię, dojarkę z kołchozu,
że jej uda są mniej ponętne niż tego zramolałego pudła? Albo że piastuje
mniej zaszczytne miejsce w społeczeństwie? Marusia to młoda dziewucha i
też by chciała mieć gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara klępa
Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestań mi tu
wciskać bałach! Sam widzisz, że się nie palą, żeby jutro nastał komunizm. Nie
ma dwóch zdań. Dlatego właśnie wymyślono pojęcie okresu przejściowego.
Lenina czytałeś? Kiedy Lenin obiecywał nam komunizm? Za dziesięć do
piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za dziesięć do piętnastu lat, w
porywach dochodził do dwudziestu. A Chruszczow? Za dwadzieścia lat. Cała
partia przysięgała ludziom, że tym razem to prawda. I co, rzeczywiście
wierzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz, że
ktoś każe się partii tłumaczyć z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos
protestu.
Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi
przywódcy mówią o dziesięciu, piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą
zakosztować życia, nie odbierając ludziom resztek nadziei. Poza tym przez ten
czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś pamięta, co naobiecywał
Lenin? Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie pomyśli, że
oto nastał obiecany moment. Że partia winna się rozliczyć ze swoich
zobowiązań.
— Czy ty w ogóle jesteś komunistą?
— Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł
różnicę!
Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wieczora.
Przed zmierzchem zdołaliśmy w końcu opróżnić dół. Gdy wybieraliśmy
ostatnie szufle, na ścieżce ukazała się chuda, pomarszczona kobieta w
imponującym futrze z gronostajów. Towarzyszył jej kapral. Teraz jego twarz
utraciła wyraz lordowskiej pychy, nabierając rysów wsiowego parobka.
— Uważaj — ostrzegł artylerzysta. — Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzień
paki, nie podskakuj. To tylko baba. Jak się będziesz stawiał, raz–dwa postawi
cię przed trybunałem.
Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym
tonem:
— Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzień. Uśmiechnęła się
niemrawo, podeszła do dziury, zajrzała.
— Solidnie się napracowali, ja przez cały dzień... — nadskakiwał
kapral.
— Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem — wtrącił nasz strażnik.
Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie.
— Którą ścieżkę? — zapytała koścista życzliwym głosem.
— Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. — Strażnik ruszył
przodem. Koścista dreptała za nim.
Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z
odkopaniem butem płata zmarzniętego śniegu.
— O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę!
— Który to zrobił? — zaskrzeczała jędza.
— Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My
wszystko widzimy.
— Po pięć dni każdy — syknęła jędza. — A ty, Fiodor, ty... — i twarz
jej wykrzywił grymas wściekłości. Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej
futrem i szybkim krokiem ruszyła w stronę baśniowego miasteczka.
Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął,
że wpakował wszechmocnego Fiodora jak śliwkę w szambo.
— Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz!
Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak
najlepiej...
— Spierdalaj, palancie! Ale już!
Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się
przekonać, że po zmierzchu było jeszcze bardziej baśniowe.
Dzieci pluskały się w basenie, odgrodzone od mrozu seledynową
przezroczystą ścianą, pod bacznym okiem opiekunki w klasycznej granatowej
sukience z białym fartuszkiem.
Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizonu zdążył się już
dowiedzieć o przyznanej nam dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z
komunizmu.
Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę.
— Po pięć dni każdy. Zapisujemy: pięć... dni... aresztu... Na polecenie
dowódcy okręgu... za zła...ma...nie dyscypliny wojskowej... O, cholera! —
wrzasnął nagle. — Przecież dowódca jest w Moskwie, poleciał na zjazd partii.
Ale bym się wkopał... — Zajrzał do księgi i po chwili namysłu wstawił przed
słowem „dowódcy” skrót „z–ca”. — No, teraz wszystko gra. A ty, Suworow,
pierwsze pięć dni zarobiłeś od zastępcy dowódcy, i drugie pięć też od
zastępcy dowódcy. Ciekawe, kto ci dołoży trzecie pięć. — Ubawiony
własnym żartem, porucznik zarżał.
— Straż!
— Tak jest, towarzyszu poruczniku!
— Zaprowadź ich do dwudziestkiszóstki, na godzinkę, dwie. Niech się
nauczą, że dokładka to nie tylko dłuższa odsiadka.
W kijowskim anclu cela numer 26 znana jest pod nazwą „Rewolucyjnej”.
Kiedyś dawno temu, jeszcze przed rewolucją, nawiał z niej słynny oprych i
gwałciciel Grigorij Kotowski. Jakiś czas później, w 1918 roku, Kotowski i
jego banda przyłączyli się do bolszewików. Następnie na osobiste polecenie
samego Lenina, za nieocenione zasługi natury kryminalnej, rzezimieszek
został uroczyście pasowany na rewolucjonistę. To zapoczątkowało nieudany
leninowski eksperyment oswajania przestępczego półświatka.
Z brawurowej ucieczki Kotowskiego wyciągnięto odpowiednie wnioski i
nikt już nie zdołał powtórzyć jego wyczynu.
W celi 26 nie ma pryczy ani ławki. Jest tylko spluwaczka w kącie. Nie
stoi tam bynajmniej dla dekoracji: jest po brzegi wypełniona chlorem. Niby,
że to taka dezynfekcja. Okno, przez które niegdyś czmychnął bohater
rewolucji, już dawno zamurowano. Sama cela jest tak mała i tak bardzo
przesycona chlorem, że wytrzymać dłużej niż pięć minut zakrawa na
absolutną niemożliwość. Oczy łzawią, człowiek krztusi się z braku powietrza,
ślina wypełnia usta, piersi rozdziera okropny ból.
Ledwie nas tam wpakowano, artylerzysta krztusząc się odepchnął mnie
od drzwi. Chciałem je skopać, ale chyląc czoło przed jego doświadczeniem,
zaniechałem. Dużo później mogłem się przekonać, że i tym razem miał świętą
rację. Dokładnie naprzeciw naszej celi mieściła się cela 25, przeznaczona dla
tych, którym się zdawało, że w celi 26 jest nie do wytrzymania. Po wycieczce
do celi 25 każdy bez wyjątku odzyskiwał równowagę i pokornie wracał do
celi 26.
Tymczasem do kabaryny wepchnięto trzeciego osobnika. Miałem w nosie
kto zacz. Nawet nie usiłowałem odgadywać jego rysów. Za to artylerzysta od
samego początku wyczekiwał jego przybycia. Szturchnął mnie łokciem
(mówić się nie dało) i wskazał nowego. Otarłszy oczy kułakiem, rozpoznałem
w nim naszego strażnika.
Zwyczajny aresztant nie zaczyna odsiadki od celi 21, 25 czy 26. Tylko ci,
którzy zarobią dokładkę przechodzą przez jedną z nich, a czasem przez dwie z
rzędu.
Nasz kwisrant–pierwszoroczniak wyjątkowo rozpoczął swoją epopeję od
celi 26. Niewykluczone, że wszechmocny kapral poskarżył się adiutantowi
albo zastępcy dowódcy. Możliwe też, że kwisrant zaczął podskakiwać, kiedy
po zdaniu automatu i amunicji dowiedział się nagle, że jego pluton wraca do
koszar, a on sam, z niewiadomych dlań przyczyn, ma zostać tutaj, skazany na
dziesięć dni pudła. A być może porucznik postanowił wsadzić go z nami dla
draki, z góry przewidując co będzie dalej.
W białej mgiełce jadowitych oparów nasz nowy kompan zaniósł się
pierwszym atakiem kaszlu. Oczy zaszły mu łzami, bezradnie macał pustkę w
poszukiwaniu ściany.
Nie byliśmy szlachetnymi rycerzami bez skazy i zmazy. Nie mieliśmy
zamiaru mu wybaczyć. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie fair bić
bezbronnego, oślepionego człowieka, zwłaszcza w chwili, gdy nie spodziewa
się napaści. Tak może gadać tylko ktoś, kto nigdy nie zaliczył celi numer 26.
Dla nas pojawienie się strażnika było zrządzeniem losu. Nie doznałem wtedy
żadnych uczuć wyższych i nie chcę teraz przypisywać sobie wzniosłych
ideałów. Kto tam był, ten mnie zrozumie, a kto nie był, nie ma prawa być
moim sędzią.
Artylerzysta dał znak i kiedy wysoki strażnik wyprostował się między
jednym a drugim atakiem kaszlu, kopnąłem go z całej siły między nogi.
Wrzasnął nieludzkim głosem i zwinął się z nieznośnego bólu. W tej samej
chwili artylerzysta z całej siły trzasnął go buciorem w lewe kolano. I kiedy
strażnik wił się na ziemi, artylerzysta dołożył mu dwa kopniaki w żołądek.
Skutkiem gwałtownych działań nałykaliśmy się sporo chloru. Ja
wymiotowałem, artylerzysta się krztusił, a strażnik leżał jak długi na ziemi. I
chuj z nim.
Zwymiotowałem jeszcze raz i poczułem z całą pewnością, że niedługo mi
już pisane żyć na tym świecie. Już niczego nie pragnąłem, nawet świeżego
powietrza. Ściany celi odpłynęły i zakołowały. Z oddali dobiegł szczęk
otwieranych drzwi, ale było mi wszystko jedno.
Stosunkowo szybko, jak się zdaje, odzyskałem świadomość. Obok mnie
wynoszono na korytarz strażnika, wciąż nieprzytomnego. Nagle zrobiło mi się
nieznośnie żal, że kiedy ocknie się na drewnianej pryczy, nie będzie rozumiał,
co mu się przydarzyło w celi 26. Postanowiłem to naprawić i dobić go, nim
będzie za późno. Szarpnąłem się całym ciałem, próbując podźwignąć się z
betonowej posadzki. Cały mój wysiłek zaowocował żałosnym poruszeniem
głowy.
— Budzi się — powiedział ktoś, gdzieś wysoko nad moją głową. — Daj
mu jeszcze powąchać.
Artylerzysta trzymał się na nogach, teraz on wymiotował. Ktoś całkiem
blisko mnie powiedział:
— Ten już jest oficerem, z rozkazu ministra obrony.
— Rozkaz ministra przyszedł dzisiaj, ale podpisany był wczoraj —
zaprotestował drugi głos. — Czyli że amnestia obejmuje tylko wczorajszy
dzień odsiadki. Dzisiaj, już po nominacji na oficera, dostał dokładkę od
zastępcy dowódcy okręgu. Tego żadna ministerialna amnestia nie obejmuje.
— Nie zawracaj dupy! To wyjątkowa sytuacja. Trzeba wystąpić do
zastępcy dowódcy okręgu.
— Ale przecież on twojego świeżo upieczonego porucznika nigdy na
oczy nie widział. Polecenie wydała małżonka. A poza tym, on też już
wyjechał na zjazd. Chyba nie zamierzasz zabiegać u niej?
— Co to, to nie. Za żadne skarby! — stropił się drugi głos.
— No widzisz. A na mocy amnestii zwolnić go nie możemy. Wiesz co
by się działo, gdyby ona zajrzała jutro sprawdzić? Wszystkim by łby
poukręcała!
— Co racja, to racja.
Tak się zdarzyło, że w czasie gdy nasz artylerzysta czyścił kanalizację,
minister obrony podpisał rozkaz o awansowaniu jego i jeszcze dwustu
kadetów do stopnia podporucznika. W takich przypadkach rozkaz ministra
jest równoznaczny z odpuszczeniem wszystkich wykroczeń. Lecz kiedy
rozkaz ministra podróżował z Moskwy do Kijowa, nasz artylerzysta zdążył
załapać kolejną odsiadkę, rzekomo z polecenia zastępcy dowódcy
Kijowskiego Okręgu Wojskowego. I nikt nic w tej sprawie nie mógł zrobić.
Ponieważ jednak formalnie stał się oficerem, jego miejsce było na oddziale
oficerskim, oddzielonym od pospólstwa wysokim murem. Uścisnęliśmy się
zatem jak bracia, jak ludzie bliscy, którzy rozstają się na zawsze. Uśmiechnął
się do mnie blado i tak jak stał, ubabrany ekskrementami małżonki przyszłego
Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego,
marszałka Związku Radzieckiego Iwana Jakubowskiego, udał się w stronę
stalowej bramy wiodącej na oddział oficerski. Tym razem bez eskorty.
RYZYKO
3
— 7. Armia Pancerna Gwardii [przyp. tłum.].
— No, jak, dowódco? — Saszka wyjmuje manierkę. Zaprosimy
pancerniaka na małego?
— Polewaj!
Napiliśmy się. I jeszcze po jednym. Za moje pierwsze gwiazdki
oficerskie. Za nasze przyszłe gwiazdki. Wypiliśmy za ich batalion. Potem za
moje nowe działo kalibru 125 mm i za nowy czołg T–64. Potem wypiliśmy ot
tak, zwyczajnie. Znowu byliśmy razem.
— Jak sobie radzicie, chłopaki, z całym batalionem? Nawet przy pełnej
kadrze oficerskiej nie ma mowy o żadnej dyscyplinie, ale we dwóch?!...
Spojrzeli po sobie. Chichoczą.
— Nawet nie próbujemy utrzymać dyscypliny. Robi to za nas trojka.
— Co ty chrzanisz?
— Pewnie, że tak. Oficerów, jak wiesz, pozabierali: jednych do Arabów,
innych do tej waszej szopki, część na żniwa. A w dywizjach ustanowili
trybunały polowe. Co tydzień jakiegoś pajaca skazują — i do karnej
kompanii. No i sam widzisz, praca wre.
Rzeczywiście, żołnierze pracowali bez odpoczynku. Nie powiem, żeby
zasuwali nad wyraz solidnie, ale jednak machali łopatami, póki dowódcy w
zaroślach nad piaszczystym brzegiem pociągali żyto z gwinta manierki.
— Ty, Wiktor, wpadaj do nas. Zawsze coś się znajdzie do spłukania
kurzu.
— I nie bądź taki zadowolony, celowniczy. Skończy się „balet”, też
dadzą ci kompanię. I wtedy się przekonasz, jak wygląda kij od strony
dowódcy!
Po obozie krążą triumfalistyczne plotki. Padł Izrael! Wieczorem w
kwaterze oficerów piechoty wygrzebano gdzieś spod ziemi małe trzeszczące
radyjko i popędziliśmy tam wszyscy, żeby posłuchać wiadomości. Jak to w
piechocie, ożywienie było wielkie. Wypoczęli już nieco po dniu ostrych
ćwiczeń, strzelili po kilka kielichów i teraz śpiewają przy ognisku
białogwardyjskie kawałki:
Ech, jabłuszko mile, gdzie się toczysz? Jak do Czeki trafisz — nie
wyskoczysz!
A sto gardeł podchwytuje:
Ech, jabłuszko miłe, tocz się w świat, W dupie mamy nieugiętą władzę
Rad!
— A nie boicie się?
Oficer piechoty patrzy na mnie maślanym wzrokiem, w oczach skaczą mu
chochliki:
— Czego mamy się bać? To działalność artystyczna. Szykujemy
spektakl o tych skurwysynach machnowcach4, to musimy poćwiczyć.
W całej Armii Radzieckiej nie napotkałem podobnej swobody obyczajów,
jak wśród elewów Kijowskiej Wyższej Szkoły Dowódców, noszącej dumne
imię Frunzego. Inna sprawa, że absolwenci tej właśnie szkoły są w Armii
Radzieckiej rekordzistami jeśli chodzi o liczbę ucieczek na Zachód. Z nimi
właśnie nawiązaliśmy najlepsze kontakty.
— Cisza, chłopy! Zaczyna się!
Po wstępnych trzaskach, radio odezwało się: „Towarzysz Breżniew
przyjął dziś na Kremlu... Wiadomości z frontu rolnego...”
— Popamiętacie moje słowa. Mówię wam, że coś pieprznęło. Nasi im
nadoradzali...
— Morda w kubeł, wróżbita zasrany!
Ale radio nie śpieszyło się jakoś z doniesieniem o naszej Wiktorii na
Bliskim Wschodzie:
„...Doniosły jubileusz...”
— Mówię wam, chłopy, że to wszystko gówno prawda. „...Pracownicy
rafinerii Tatarskiej ASRR po wielu godzinach...”
— Może i racja... „...Doniesienia z zagranicy...”
— CISZA!!!
„...W dniu dzisiejszym towarzysz Fidel Castro...”
Tu już wszyscy stracili cierpliwość i kubańskiego brodacza obrzucono
stekiem najbardziej wyrafinowanych obelg, jakie tylko można wyszukać w
wojskowym słownictwie pozaregulaminowym. Póki spiker wyjaśniał jakieś
szczegóły z życia kudłatego rewolucjonisty, pod jego adresem sypały się
opisy wszelkich możliwych zboczeń seksualnych, łącznie z takimi, które
poczciwemu Castro nie przyszłyby nawet na myśl.
„... do wydarzeń na Bliskim Wschodzie... zacięte walki... bohaterski
opór... Gaza... El Arisz... solidarność...”
4
— Nestor Machno (1889–1934) — chłopski anarchista, w latach 1918–1920 — przywódca
Rewolucyjnej Powstańczej Armii Ukrainy [przyp. tłum.].
Informacja krótka i niezrozumiała. Ani liczb, ani faktów. Co
najważniejsze, chuj wie, gdzie leży ten El Arisz, na czyim terytorium, jak
daleko od granicy.
— Ma któryś mapę?
— Może skoczymy czołgiem do wioski? W szkole musi być globus!
— No to dawaj! Walimy!
— Jak powiedzieli „solidarność” — to już koniec. Syf i mogiła.
— Z chuja się urwałeś? Jaki koniec? Mamy tam tysiące czołgów, a
doradców jeszcze więcej. Nie ma gdzie splunąć, żeby nie trafić w któregoś.
Araby musiałyby wpierw wszystkich wykosić.
— Zamknij się z tymi doradcami. Są tacy sami jak nasz dowódca
dywizji. Psu pod ogon całe ich doradztwo, nawet manewrów nie potrafią
porządnie przeprowadzić. Wszystko dla picu!
Przywieziono globus. Niestety, całkiem nieduży. El Arisz na nim nie
było, a i sam Izrael udało się zlokalizować z wielkim trudem. Przewaga
Arabów była z całą pewnością niepodważalna, nawet na globusie.
A jednak i następnego dnia radio milczało o wyzwoleniu Tel Awiwu. W
informacjach pojawiły się niepokojące nutki: lotnictwo izraelskie bombarduje
spokojne miasta i wioski, szkoły i szpitale. To ponownie skłoniło nas do
myślenia. Kiedy się strzela do mieszkańców Budapesztu czy Nowoczerkaska,
radio nigdy nie nawołuje do „solidarności”, a tu nagle rozczulają się nad
bezbronnymi Arabami. Co by to mogło znaczyć? Skoro stolica Izraela nie
padła w pierwszym dniu, ani nawet w drugim, to oznaczało, że coś szwankuje
w naszym planowaniu. Szefa Sztabu Generalnego należałoby postawić pod
sąd za taką strategię.
Informacje radiowe były mgliste i pełne sprzeczności. Było jasne, że
wojska arabskie nie zdobyły stolicy Izraela, i że nie wkraczają na
przedmieścia. Przecież zaraz by o tym doniesiono. Ale w takim razie gdzie się
podziali Arabowie? Gdyby przekroczyli granicę, powinni z miejsca znaleźć
się pod murami miasta: całe to ich państwo można nakryć czapką!
— Może nasi wymyślili jakiś numer? Może zamierzają dostarczyć
Arabom T–64!
— Co ty pieprzysz? Jeżeli nasi doradcy mając tysiące T–55 nie mogą
załatwić tych przedpotopowych żydowskich Shermanów, to znaczy, że im nie
pomożesz. To po pierwsze. A po drugie, ten cały T–64 można o kant dupy
potłuc. Czołg jest chujowy i tyle!
Na dobrą sprawę taka opinia od dawna kołatała nam się po głowach. Po
prostu nikt nie chciał o tym gadać.
Z czołgiem T–64 zaznajomiliśmy się wstępnie jeszcze przed
opuszczeniem szkoły, kiedy pierwszy egzemplarz, przykryty brezentem,
dostarczono pod osłoną nocy i ukryto w hangarze. Była to tylko przelotna
znajomość, ale maszyna od pierwszej chwili przypadła nam do gustu. Działo
kalibru 125 mm, najpotężniejsze na świecie. Żaden czołg nigdy nie był
wyposażony w podobne. Mało tego, że było superpotężne, to jeszcze z
automatycznym ładowaniem. Tego też nie miał żaden inny czołg. Działo
charakteryzowało się niesamowitą prędkością początkową pocisków i
niezwykłą szybkostrzelnością. T–64 mógł strącić wieżę z innego czołgu i
odrzucić ją na odległość kilkudziesięciu metrów. A przecież wieża czołgu
waży osiem do dwunastu ton.
Teraz poznaliśmy nieco lepiej możliwości T–64 i nasz początkowy
entuzjazm ustąpił miejsca wątpliwościom.
Superpotężne działo, imponujące kalibrem, było bardzo niecelne.
Konstrukcję gąsienic oparto na całkiem nowych zasadach. Dotychczas
trzeba było wymieniać gąsienice co 2.000 kilometrów, te miały starczyć na
10.000. Jedyny kłopot w tym, że ciągle spadały. Wyobraźcie sobie boksera,
któremu w decydującym momencie opadają spodenki.
Sam silnik wreszcie — nie był zły. Był po prostu fatalny.
Do obsługi jednego naszego pułku pancernego skierowano kilka ekip
monterów i inżynierów oraz grupę projektantów. Przybyli z Charkowskiej
Fabryki im. Małyszewa, która oficjalnie produkuje parowozy, ale nieoficjalnie
— czołgi. Pracowali w dzień i w nocy, bardzo się starali, ale w końcu stracili
resztki nadziei na rozwiązanie problemów wynikających z konstrukcji silnika.
Następnego dnia wieczorne wiadomości położyły kres Wszelkim
wątpliwościom. Spiker triumfalnie oznajmił o decydującej klęsce, jaką
ponieśli izraelscy agresorzy na obszarze El Kantary i przełęczy Mitla.
Wszystko się wyjaśniło. Skoro Żydów nazwano agresorami, oznaczało to,
że zdołali wyrwać Arabom sporą część terytorium i tam właśnie toczą się
walki. Nawiasem mówiąc, spiker zapomniał jakoś dodać, że między Egiptem i
Izraelem stacjonowały oddziały ONZ i że armia izraelska nie mogła nad nimi
przeskoczyć. Tel Awiw nie domagał się również ich usunięcia. Dopóki strony
były rozdzielone przez neutralne wojska, do walk nie mogło dojść. A więc
wojska rozjemcze wycofano przy aktywnym współudziale ZSRR. Jak w takim
razie Izrael został agresorem?
W podobnych sytuacjach oficerowie i generałowie, jeżeli nie są
bezpośrednio zaangażowani w działania wojenne, nie otrzymują żadnych
dodatkowych informacji. Nie wspomnę nawet o szeregowych żołnierzach,
podoficerach i prostych cywilach. Słuchaj radia, czytaj „Prawdę” — i
chwatit! Po tego typu akcjach nigdy nie analizuje się błędów, nie mówiąc już
o ich publicznym ujawnieniu. Tylko szkolenia polityczne, tylko poufne
memoranda kierownictwa partyjnego. Zrozumiałe, że polityczne
kierownictwo szuka usprawiedliwienia. Ale my przecież jesteśmy
zawodowcami. Nie potrzebujemy analiz politycznych, lecz militarnych: jakie
były nietypowe elementy taktyki, jak strony konfliktu zorganizowały
dowodzenie, jak współdziałały różne rodzaje wojsk, jak następowało
ześrodkowanie na głównych kierunkach, jak spisały się formacje maskujące i
służby dezinformacyjne, dzięki jakim wybiegom udało się uzyskać efekt
zaskoczenia. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na żadne z tych pytań. Jaki był
rzeczywisty powód porażki, jakie popełniono błędy — to pozostało dla nas
tajemnicą.
Wkrótce potem Komitet Centralny rozesłał zamknięty list do odczytania
na zamkniętych zebraniach partyjnych. Motywem przewodnim listu było:
Arabowie walczą kiepsko, bo zamiast odpierać ataki, zajmują się
odprawianiem modłów. I jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że przecież od
początku było wiadomo, że Arabowie walczą kiepsko. A skoro o tym
wiedzieliśmy, to po co było wyrzucać w błoto miliardy rubli, tracić tysiące
czołgów i samolotów? Przecież można było próbować dyplomacji pokojowej.
A pokój zapewniały nam „błękitne hełmy”. I w jakim celu, u diabła,
żądaliśmy usunięcia sił ONZ, które osłaniały tych kiepskich żołnierzy? A w
ogóle, skoro wiedzieliśmy, że wojacy z nich żadni, że modlą się zamiast
walczyć, to dlaczego nie przedsięwzięto środków zaradczych? A może
radziecki Sztab Generalny nie wiedział, jaka naprawdę jest armia arabska? W
takim razie Sztab Generalny, wywiad wojskowy i tysiące doradców nie byli
warci złamanej kopiejki.
A może arabskich oficerów nie uczono w naszych akademiach
wojskowych? Może szczegółowych planów wojny nie układano w naszym
Sztabie Generalnym? Jeszcze jak! Wszystkie, co do przecinka, wyszły spod
piór radzieckich sztabowców. Wszystkie kierowały się radziecką doktryną
wojenną. Wszystkie wiernie naśladowały radzieckie wzorce. I radziecki pic na
drążku również. Chociaż tego nie jestem pewny. Bardzo trudno dorównać pod
tym względem niezwyciężonej Armii Radzieckiej.
Jedyny skutek wojny arabsko–izraelskiej 1967 roku dotyczący nas
bezpośrednio, to wycofanie wszystkich czołgów T–64 i zastąpienie ich
starymi, poczciwymi T–55. Były to skromne maszyny, nie słynęły z
nadzwyczajnej siły ognia, ale waliły prosto w cel. Wież nie strącały, ale
zabijały bez większego wysiłku. I nie spadały im spodenki.
Decyzja o wycofaniu T–64 miała swój głęboki sens. Gdyby czołg został
zaprezentowany, okazałoby się, że T–62 nie jest najnowszym modelem na
uzbrojeniu Armii Radzieckiej, a wspaniały T–55 to w ogóle dinozaur.
Pokonani Arabowie mogliby się skarżyć, że zostali wyposażeni w rupiecie, a
zatem to nie oni są winni klęski lecz przestarzały sprzęt. To oczywiście
kompletna bzdura. W tym momencie czołgi T–55 stanowiły trzon uzbrojenia
radzieckich jednostek pancernych. Arabowie dysponowali tym samym typem,
choć w uproszczonej wersji eksportowej. T–62 stanowiły nie więcej niż 10
procent wyposażenia, a T–64 dopiero wszedł do seryjnej produkcji, ale miał
na razie masę niedoróbek i nie mógł uchodzić za pełnowartościowy wóz
bojowy. Tak czy siak, odebrano nam T–64 i nie prezentowano na pokazach.
Nawiasem mówiąc, produkowany w sporych seriach czołg T–64 nigdy nie
wziął udziału w defiladzie na Placu Czerwonym. Czyżby się obawiano, że
może zawieść? Dopiero zbudowany wiele lat później czołg T–72 — maszyna
niewymyślna, groźna i niezawodna — został zaprezentowany na Placu
Czerwonym dokładnie dziesięć lat po niedoszłym pokazie
sześćdziesiątkiczwórki.
Kiedy dostarczono nasze pięćdziesiątkipiątki, znaleźliśmy się w głupiej
sytuacji. Teoretycznie mieliśmy spożytkować czas na zapoznanie się z nowym
czołgiem. Po to nas tu trzymano, wydawano niemałe pieniądze. Ale nowe
czołgi zabrano. Za co nam teraz płacą?
Zapytaliśmy o to dowódcę pułku.
— Nie zwracajcie uwagi na takie głupstwa — powiada. — Płacą wam, i
to nieźle? No, to się cieszcie.
Trochę nam przeszło. Jednak to samo pytanie postawili w księgowości.
Nikt nie ma prawa wypłacać pieniędzy za nic. Oficer powinien czymś lub
kimś dowodzić (a my nikim nie dowodziliśmy), albo odbywać szkolenie (w
akademii wojskowej, na różnych kursach itp.). Od chwili odzyskania naszych
T–55 przestaliśmy się wpisywać do tej kategorii. Nie wiem, jak ostatecznie
poradzono sobie z tym problemem. Wiem tylko, że nadal regularnie
otrzymywaliśmy wypłatę. A figurowaliśmy w rubryce „szkolenie”. Więc
pewnie płacili nam za pic na drążku. Za „balet”...
Tymczasem szkolono nas coraz intensywniej. Dzień po dniu, bez świąt i
przepustek, szykowano bezprecedensowy, gigantyczny spektakl. Nie mam
pojęcia, ile miliardów rubli poszło na to przedstawienie. Spróbujcie
oszacować sami.
Zakłada się, że bezawaryjny przebieg T–55 wynosi zaledwie 500 godzin
jazdy. Potem czołg udaje się na remont generalny. Wymienia się dosłownie
każdą część, pozostawiając tylko kadłub. Instaluje się nowy silnik, nowy
układ transmisyjny i sterowniczy, oprzyrządowanie. Po tych zabiegach czołg
funkcjonuje dalsze 250 godzin, po czym spisuje się go na straty. Dlatego też
większość czołgów cały swój żywot spędza w oczekiwaniu na wojnę. Czołgi
stoją „zakonserwowane”, transportuje się je na platformach kolejowych.
Każda godzina samodzielnej jazdy jest zbyt kosztowna. Tylko najstarsze,
dziesięcio—, piętnastoletnie egzemplarze używane są na ćwiczeniach.
W armii radzieckiej czołgi miały wyznaczoną normę — 200 kilometrów
rocznie. To oznacza, że jeśli czołg spędzi cały rok w hangarach, to w
następnym roku może zrobić 400 kilometrów. Za wykorzystanie normy
godzin przed czasem dowódca mógł stanąć przed sądem wojskowym.
To tyle, nie licząc kosztów dozoru technicznego, amunicji i paliwa.
A teraz wyobraźcie sobie rzecz następującą: tysiące czołgów, dzień i noc
uczestniczy w manewrach, bez oglądania się na stan silników. W ten sposób,
w ciągu czterech miesięcy nasza 38. Armia zajeździła wszystkie swoje 1.285
czołgów. A nie byliśmy jedyną armią... Tuż przed pokazem odbyła się
generalna wymiana sprzętu. Wycofano wszystkie czołgi, transportery
opancerzone i pozostałe pojazdy, zastępując je prawie nowymi.
Na szkolenie poświęcano dwanaście godzin dziennie. Każdy element
każdej fazy zbliżających się manewrów rozpracowany został w
najdrobniejszych szczegółach. Każdy żołnierz musiał znać swoje miejsce.
Przygotowania do manewrów odbywały się na wielkim poligonie
oznakowanym palikami. Każdy żołnierz (przebrany oficer) ćwiczył w kółko
to samo zadanie: zeskoczyć z transportera przy tym krzaku, dziewięć kroków
naprzód, seria z automatu, jeszcze trzynaście kroków, oto mój cel, kolejna
seria, tutaj cel sąsiada z prawej, jeżeli nie trafia — ja mu pomagam. Czołg
wali przeciwpancernym... I jeszcze raz to samo. I od nowa.
Planowanie manewrów trwało, zdaje się, niejeden rok. Kiedy
przybyliśmy na ćwiczenia, każdemu wręczono teczkę ze ściśle opisaną rolą, w
której zaznaczony był nie tylko każdy krok, lecz nawet każdy
oddech:...siedem kroków naprzód — błysk — wstrzymaj oddech — zamknij
oczy — włóż maskę przeciwgazową — wypuść powietrze — krótka seria z
automatu...
Tak było w piechocie, tak było u nas, w artylerii, w oddziałach
desantowych.
...Czołg wynurza się z wody — przeciwpancernym przestrzelić
wodoszczelną osłonę lufy — dopływ powietrza zrzucić — odblokować wieżę
i włączyć stabilizację armaty — opuścić lufę — za brzeziną wyłonią się cztery
czołgi nieprzyjacielskie — zmasowany ogień całej kompanii — mój cel: lewy
czołg z tyłu — po zniszczeniu celu przenieść ogień na cel po prawej — po
zniszczeniu przesuwać ogień dalej w prawo...
Tydzień po przybyciu do obozu każdy musiał zdać egzamin ustny ze swej
roli: wszystkie godziny, minuty, sekundy, kiedy, gdzie, który cel, odległość do
celu, prędkość, kąt przesuwania się celu. Każdy z dziesiątków tysięcy
żołnierzy znał dokładnie wszystkie posunięcia wroga, skład jego sił i sprzętu,
wszelkie jego chwyty i sztuczki.
Po egzaminie z teorii zaczęły się zajęcia praktyczne. Na początek każdy
indywidualnie obchodził poligon, utrwalając sobie w głowie najdrobniejsze
szczegóły. W tym stadium korpus pancerny przemieszczał się pieszo.
Następnie rozpoczęto formowanie załóg.
Było nas czterech: kierowca–instruktor i trzej oficerowie — dowódca,
celowniczy i ładowniczy. Znowu wyszliśmy na poligon. Niezły spacerek,
dziesięć–dwanaście kilometrów.
Dowódca: — Tu wydam rozkaz: „Cel 2100 w lewo, czołg, zniszczyć”.
Celowniczy: — Krzyczę: „Przeciwpancerny!”.
Ładowniczy: — Wrzucam pocisk do komory: „Jest przeciwpancerny!”.
Kierowca: — Krzyczę: „Droga wolna!” i lekko hamuję.
Z lewej, z prawej, za nami dreptały grupkami tysiące ludzi, każda
własnym szlakiem. Wszyscy powtarzali półgłosem szczegóły zadań,
wymieniali uwagi z towarzyszami, zerkali do notatek. Na razie nie było to
jeszcze zabronione. Za nami nacierała piechota, przed nami posuwał się
chyłkiem zwiad, od czasu do czasu „przelatywało” wsparcie lotnicze —
piloci też snuli się pieszo, też ćwiczyli swoje zadania.
Nazajutrz wszystko zaczęło się od nowa, tym razem jednak doszło
formowanie plutonów i drużyn. Od tej chwili załogi czołgów mogły się
dzielić uwagami nie tylko wewnątrz „czołgów”, ale i „czołgi” mogły się
porozumiewać między sobą. Następnego dnia wszystko powtórzyło się raz
jeszcze, tyle że z formowaniem kompanii. Potem nastąpiła generalna
inspekcja. Dopiero później nastąpiły właściwe ćwiczenia bojowe. Jeden dzień
poświęcono na ćwiczenia kompanijne — kolejno każda kompania musiała
przejść całą trasę, na razie bez strzelania. Następnego dnia — ćwiczenia
batalionów. Potem — pułkowe, dywizyjne, armijne, na koniec całego frontu.
Wszystkie poligony starannie zasłano metalową siatką i kratownicami z
prętów zbrojeniowych — żeby czołgi nie poorały ziemi gąsienicami. Dopiero
przed samymi manewrami siatkę usunięto, a trawa odrosła w dwa tygodnie.
Z chwilą opanowania wszystkich zadań na danym terenie, następowało
przejście na inny. W ten sposób z rejonu czernihowskiego na Ukrainie
przekoczowaliśmy stopniowo na Białoruś, pod Bobrujsk. Następnie
wróciliśmy do punktu wyjścia, aby powtórzyć wszystko jeszcze raz, i jeszcze
jeden.
Tymczasem nie tylko nasz front, ale i wszystkie inne fronty zdążyły do
perfekcji przećwiczyć swoje zadania. Wówczas dopiero odbyły się ćwiczenia
jak Pan Bóg przykazał, w tempie, z udziałem kilku frontów. Nie była to
jeszcze właściwa operacja „Dniepr”, lecz jej namiastka, próba generalna.
Dopiero po niej pozwolono nam wrócić do obozów, gdzie nastąpiła wymiana
sprzętu bojowego. Za nami postępowały dziesiątki tysięcy żołnierzy,
zacierając wszelkie ślady po ćwiczeniach, zbierając odpady, pogubione
przedmioty, zasypując leje po pociskach, usuwając łuski i tropiąc
niewybuchy.
A potem...
Kolumna piechoty zmotoryzowanej zmierzała znajomą przecinką w
kierunku rzeki. Równocześnie artyleria i lotnictwo kończyły przygotowanie
do przerzutu pierwszego batalionu. Zadanie było proste: sforsować Dniepr
celem uchwycenia przyczółka na prawym brzegu rzeki i tym samym
umożliwić przerzucenie naszego pułku pancernego i artylerii. Zaraz potem
miała nastąpić przeprawa trzech armii wsparta jednoczesnym taktycznym
desantem z helikopterów na tyłach wroga. Następną fazą była budowa
mostów kolejowych i przeprawa armii drugiego rzutu oraz lądowanie dwóch
dywizji powietrznodesantowych na dalekich tyłach wroga. Potem przeprawa
kolejnych dwóch frontów i starcie z „Zachodem”.
Tymczasem batalion piechoty zmotoryzowanej zbliżał się do rzeki...
Wkroczenie batalionu do akcji odbywało się z wszelkimi honorami,
mimo że na tym kończyła się jego rola i nie brał udziału w dalszych
manewrach. Batalionowi torowały drogę dwie brygady artyleryjskie i osiem
pułków artylerii. Łącznie 612 dział wsparcia dla jednego batalionu.
Dodatkowo na samym brzegu rzeki ustawiono pułk pancerny do niszczenia
celów na przeciwległym brzegu. 600 dział i 100 czołgów wspomaga trzystu
żołnierzy! Coś podobnego mogło się zdarzyć tylko na pokazówce z okazji
doniosłego jubileuszu!
Rozpędzone transportery łamiąc i krusząc zarośla dały nura, wzbijając
tuman wody, i ławą ruszyły w stronę nieprzyjacielskiego brzegu,
przesłoniętego dymem wybuchów. Powyrywane pociskami pnie i konary
leciały wysoko w niebo. Sypał się nieustający grad odłamków, sięgając nawet
do środka rzeki.
Plan nakazywał, by w chwili, gdy transportery opancerzone dotrą do
środka rzeki, artyleria przeniosła ogień w głąb pozycji nieprzyjaciela,
pozwalając tym samym batalionowi pokonać drugą część przeprawy i
bezpiecznie dotrzeć do brzegu. Transportery przebyły już pół drogi, ale
artyleria nie wykazywała żadnego zamiaru przesunięcia pola ostrzału.
Przeciwnie, nasilenie ognia rosło. Czy to obserwatorzy artyleryjscy zagapili
się, czy może batalion rozpoczął przeprawę o dwie–trzy minuty za wcześnie,
w każdym razie transportery nie mogły posuwać się dalej i zaczęły krążyć w
miejscu, wpadając na siebie i zmagając się z rwącym nurtem Dniepru.
Wszystko to przebiegało przed samą trybuną honorową, na oczach rządu i
zaproszonych gości. Breżniew spojrzał w panice na ministra obrony, ten
wrzasnął do mikrofonu coś, co absolutnie nie nadaje się do druku, i co
spowodowało, że ogień artyleryjski ustał w jednej chwili. Około trzydziestu
luf strzelało nadal, ale główny chór umilkł. Stopniowo reszta też ucichła,
pojedynczo i dosyć nieskładnie.
Tymczasem transportery opancerzone dalej wykonywały piruety na
wodzie. Dowódca batalionu najwyraźniej bał się wydać rozkaz dalszego
forsowania rzeki, nie wiedząc, z czym może wyskoczyć przeklęta artyleria.
Cholera wie, co im strzeli do łba! Poza tym miał wyraźne instrukcje, by nie
przekraczać środka rzeki, nim artyleria nie przeniesie ognia. Każde działo
potrzebuje na zmianę celownika dwóch, trzech minut. W tym czasie batalion
nadal taplał się w wodzie. Tak dobrze wszystko szło na ćwiczeniach, a tu
masz ci los, co za cholerna klapa...
W końcu artyleria, powoli i niemrawo, przeniosła ogień dalej od brzegu.
Batalion ruszył naprzód. Niestety, żaden z transporterów nie był w stanie
wyjechać z wody. Podczas ćwiczeń artyleria szczyciła się przyzwoitą
organizacją, teraz jednak kanonierów chyba poniosły nerwy, albo coś jeszcze
nawaliło, w każdym razie cały pas przybrzeżny rzeki, który miał pozostać
nietknięty, zryty był lejami po pociskach. Zaczęła się wielka improwizacja.
Dowódca batalionu polecił wyskakiwać do wody i dalej posuwać się wpław.
Rzeka gdzieniegdzie była płytka, ale nie wszędzie. Nienaganny szyk
przemienił się w piekielną kotłowaninę. Dalsza realizacja scenariusza była
niemożliwa, batalion prezentował bowiem bezładne kłębowisko rąk i nóg...
Sytuację uratował dowódca batalionu w randze podpułkownika (w istocie
przebrany pułkownik Rubanow), który ryknął niespodziewanie:
— Koniec z manewrami. Jesteśmy w walce!
Korespondenci wojskowi wychwalali później dzielnego dowódcę pod
niebiosa. Jego rozkaz szczególnie przypadł do gustu sekretarzowi Głównego
Zarządu Politycznego, generałowi Episzewowi. A dowódca batalionu wcale
nie chciał się popisywać. Swoim rozkazem chciał tylko zmusić
poprzebieranych oficerów, żeby zapomnieli o wyuczonych rolach, o całym
tym pieprzonym „balecie” i zaczęli zachowywać się tak, jak im dyktował
zdrowy rozsądek i doświadczenie z lat służby. Jesteśmy w walce! Młodzi
oficerowie w lot pojęli słowa dowódcy, szyki się wyrównały, dowódcy
kompanii i plutonów błyskawicznie ocenili sytuację i, po kilku minutach,
dowódca batalionu skierował swoich ludzi do natarcia z samej granicy wody,
porzucając pozostałe w rzece transportery.
Potem wszystko poszło zgodnie z planem, z jednym wszak wyjątkiem.
Transportery opancerzone wciąż tkwiły w wodzie i my, czołgiści,
obawialiśmy się poważnie, czy któryś czasem nie blokuje naszych
podwodnych przejazdów. Jeśli tak, to pierwszy czołg natknie się na
przeszkodę, czołgi jadące za nim zostaną unieruchomione i wybuchnie
skandal jakiego świat nie widział.
Ale dzielny dowódca batalionu po raz wtóry uratował sytuację. Posunął
się już ze swoją piechotą spory kawałek, kiedy nagle przypomniały mu się
czołgi i przez radiostację nadał rozkaz do transporterów opancerzonych, aby
spłynęły w dół rzeki, oczyszczając tym samym drogę dla czołgów. Tak więc
wszystkie transportery opancerzone miały trafić w ręce wroga albo dostać się
pod ogień nieprzyjaciela, lecz przynajmniej reszta nadciągających wojsk
miała drogę wolną. Decyzja dowódcy uratowała całe przedstawienie, ale
zniszczyła jego karierę. Po manewrach towarzysz Greczko określił ją jako
bezzasadną i zdymisjonował starego pułkownika.
Nasze czołgi przeprawiły się przez rzekę bez przeszkód, ciągnąc za sobą
po dnie artylerię całej dywizji. Amunicję i artylerzystów wieziono na
transporterach saperskich. Potem balet znów ruszył pełną parą. „Zachodni”,
tak jak to było w planie, rzucili się w panice do odwrotu, ledwie ujrzawszy
obłoki kurzu na horyzoncie. Cele padały jeden po drugim, nawet kiedy pociski
ich nie tykały, ale — co najważniejsze — huk był ogłuszający.
Najwyższe dowództwo „Wschodu” bezbłędnie odgadło wszystkie
perfidne zamysły „Zachodu” i zastosowało odpowiednią taktykę natarcia.
Krótko mówiąc, wszystko poszło aż do obrzydzenia zgodnie z planem.
Trzy dni potem przywieziono nas do Kijowa. Defiladę pokazywano
później w telewizji i w kronice filmowej, ale dopiero po żmudnych zabiegach
cenzorskich na oryginalnym materiale. W rzeczywistości wyglądało to trochę
inaczej.
Defilada odbywała się na lotnisku wojskowym. Na płycie, wzdłuż pasa
startowego stały czołgi. Było to największe takie skupisko w historii
ludzkości. Zgromadzono czołgi czterech frontów, w sumie ponad 20.000
maszyn. Gdyby armie NATO odważyły się kiedyś zebrać tyle czołgów w
jednym miejscu, to nie byłyby w stanie, bowiem wszystkie państwa zachodnie
razem wzięte nie dysponują taką liczbą. Wstrząsające fotografie bezkresnego
pancernego oceanu obiegły później czołówki gazet całego świata. Niektórzy
zachodni komentatorzy wyrażali domniemanie, że prawdopodobnie były to
plastikowe makiety czołgów. Istotnie, choć nie z plastiku, stojące na lotnisku
czołgi nie przedstawiały wartości bojowej.
Były to wozy wykorzystywane do intensywnych ćwiczeń, które już
dawno utraciły sprawność. Był to najczęściej surowiec wtórny dla hut. Po
defiladzie część z nich powędrowała do kijowskich zakładów naprawczych,
tysiące trafiły na chińską granicę jako stacjonarne stanowiska ogniowe, a
większość skazano na przetopienie. Rok jubileuszu okazał się rokiem
rekordowych wytopów stali.
Trudno oszacować, ile kosztował ten spektakl. Licząc tylko zajeżdżone
czołgi — to znaczy pomijając koszty amunicji, paliwa, amortyzacji
wyposażenia, tysięcy ton stali zbrojeniowej oraz betonu — przypuszczalny
rachunek sięgał miliardów rubli. Na rynku światowym brytyjski Chieftain,
odpowiednik naszego T–62, osiągał cenę 210.000 dolarów. Podczas
manewrów nasz 1. Front Ukraiński zajeździł doszczętnie ponad 5.000
czołgów i w znacznym stopniu zużył dalszych 5.000 — a w operacji
„Dniepr” uczestniczyło co najmniej pięć takich frontów jak nasz. Pomnóżcie
to przez cenę jednego czołgu i stanie się jasne, dlaczego supermocarstwo
takie, jak Związek Radziecki nie potrafiło prześcignąć Hiszpanii w produkcji
samochodów osobowych.
Defilada przebiegała, jak to się mówi, bez zakłóceń, chociaż... nie do
końca.
Zgromadzone na lotnisku oddziały czekały na przybycie znakomitych
gości. Wyczekiwano ich również na trybunie honorowej. Defilada miała się
rozpocząć tradycyjnie o godzinie 10.00. W przeciwieństwie do defilad
moskiewskich, przewidziano również pokaz niewyobrażalnej armady
powietrznej. Samoloty i śmigłowce miały nadlatywać z lotniska w Boryspolu,
dosyć odległego od Kijowa. Każdy przelot wyliczony był co do sekundy. Lecz
Breżniew, Podgorny, Kosygin i Szelest spóźniali się z niewiadomych
powodów.
Nerwowość rosła z każdą minutą. Marszałek Greczko na trybunie klął
pod nosem naszą ukochaną partię, rząd radziecki i wszystkich członków
Politbiura z osobna, śląc pod ich adresem najbardziej wyszukane obelgi, jakie
mogą sobie wyobrazić znawcy tej najpopularniejszej odmiany twórczości
ludowej. Greczko co prawda wyklinał na Breżniewa szeptem, ale ponieważ
mikrofony na trybunie włączono punktualnie o godzinie 10.00, monolog
marszałka słychać było w promieniu dziesięciu kilometrów — na całym
terenie defilady. Dlatego to kijowska defilada odznaczała się niepowtarzalnym
klimatem, szczególnym rodzajem rozbawienia.
W pół godziny później, kiedy oddziały uroczyście defilowały przed
trybuną wielkich wodzów, na twarzach oficerów i żołnierzy nie gościł znany z
takich sytuacji wyraz zaciętej determinacji. Tym razem wszystkie oblicza
rozjaśniały uśmiechy. I wodzowie uśmiechali się ze wzajemnością, machając
do żołnierzy pulchnymi dłońmi.
OPERACJA „MOST”
— Rzygaj! To rozkaz!
Młody, krótko ostrzyżony żołnierzyk rozejrzał się żałośnie w nadziei
znalezienia pomocy. Drużyna równie młodych i równie króciutko
ostrzyżonych, przed którą stoi, nie ma dla niego najwyraźniej ani krzty
współczucia. Już po tygodniu służby w pełni przyswoili sobie żelazną regułę
dywizji szkolnej: jeżeli jeden żołnierz nie usłucha rozkazu, ucierpi cała
drużyna. A jeżeli cała drużyna wykaże niesubordynację, wtedy sierżant
wybierze sobie jednego żołnierza, który zbierze cięgi za wszystkich. Będzie
go ćwiczył „aż mu z uszu pójdzie dym”, „aż da pyskiem w trociny”. Kiedy zaś
żołnierz nie będzie już zdolny do sprawnego wykonywania rozkazów, ucierpi
na tym jego drużyna. I tak w kółko, cały cykl powtarza się bez końca.
Sposobów szkolenia jest bardzo wiele. Można, na przykład, kazać
oddziałowi wykopać okopy w żelbetowej nawierzchni. Norma, to 60–
centymetrowy okop pojedynczy w trzydzieści minut. A kto rozkazu nie
wykona, będzie się szkolił od nowa, tytułem kary.
Krótkowłosy żołnierzyk stał twarzą w twarz z ustawioną w szyku
drużyną, a w szyku już zaczynała narastać złość, gdyż każdy wie, co go czeka,
jeżeli rozkaz nie zostanie wykonany natychmiast.
Stałem na uboczu, obserwując działalność swego zastępcy. Po trzech
dniach służby jako dowódca plutonu szkolnego, rozumiałem już dogłębnie
kolejną zasadę obowiązującą w dywizji szkolnej: nie wtrącaj się do roboty
sierżanta, bo będziesz musiał wykonać ją sam.
A starszy sierżant odczekał dla porządku dziesięć sekund, i ryknął:
— Druga drużyna, słuchać rozkazu! Szeregowy Rawdulin spóźnił się do
szyku całe 13 sekund, ponieważ przebywał w kantynie. Wszyscy biegiem
marsz!
Każdy żołnierz dywizji szkolnej ma codziennie po obiedzie dwadzieścia
minut wolnego, a także dziesięć minut wieczorem. Prosto z obiadu zgłodniały
żołnierz pędzi do bufetu, który obsługuje jedna ślamazarna sprzedawczyni.
Pułk liczy 1.500 żołnierzy, z czego dobra połowa — najgłodniejsi, albo
najwięksi optymiści — szturmuje niewielki lokalik. Większość z nich,
dostawszy się już do pomieszczenia, nie może dopchać się do lady, ani z
powrotem do wyjścia. Za sekundowe choćby spóźnienie na apel spotyka ich
za każdym razem surowa kara, a mimo to liczba chętnych do bufetu wcale nie
maleje. Można by się dziwić, skąd żołnierze brali pieniądze na zakupy, skoro
miesięczny żołd wynosił 3 ruble 80 kopiejek. Odpowiedź jest prosta: dzień w
dzień przez dwa lub trzy miesiące żołnierz usiłował dotrzeć do bufetu, ale
nigdy mu się to nie udawało. Oto cała tajemnica oszczędności.
W chwili, o której mowa, wszystkie czterdzieści plutonów pułku stało w
szyku na dziedzińcu garnizonowym, gotowe przystąpić do czyszczenia broni.
W okolicy nie było widać ani jednego oficera, wszelkie uchybienia korygują
sierżanci, każdy na swój sposób. Zazwyczaj w kółko uprawiali „padnij–
powstań”, pompki, przysiady, czasem jakaś drużyna czołga się po dziedzińcu
pokrytym grubą warstwą świńskiego łajna.
Mój zastępca z naszywkami starszego sierżanta postanowił dziś
ograniczyć się do zmuszenia bufetowego winowajcy, aby publicznie zwrócił
to, co zjadł w bufecie — czy też raczej: co zamierzał zjeść. Wyrzygiwanie
pokarmu często określa się w dywizjach szkolnych naukowym terminem
„ekstrakcja”, przez analogię do gwałtownego wyplucia wystrzelonej łuski z
komory czołgowego działa. Sierżanci opisują tymi słowami swoje przeżycia
po straszliwym pijaństwie: „Przez całą noc męczyły mnie okropne
ekstrakcje”...
W odróżnieniu od sierżanckich mimowolnych ekstrakcji, ostrzyżony
żołnierzyk miał wykonać je na rozkaz. Ponieważ jednak winowajca nie
wykonał polecenia, cały kolektyw musiał naprawić jego błąd:
— Druga drużyna! Pochylić się!
Dziesięć grzbietów natychmiast pochyliło się do przodu.
— Dwa palce — lewej ręki — DO UST! Oddział błyskawicznie
wykonał rozkaz.
— Od prawej — jeden po drugim — RZYGAĆ!
Wijąc się w konwulsjach, druga drużyna wypełniła rozkaz dowódcy i
opróżniła żołądki w całkiem przyzwoitym czasie.
— Drużyna — dziesięć kroków w tył — marsz! Szeregowy Rawdulin!
Do szeregu! Spocznij!
Sierżant odwrócił się pod pozorem wyszukiwania dla drużyny
odpowiedniego miejsca na czyszczenie broni. W tej samej chwili Rawdulin
zarobił od najbliżej stojących towarzyszy dwa mocne ciosy w brzuch. Usiłując
stłumić w sobie cienki, przenikliwy jęk, runął na kolana i powoli osunął się
we własne wymiociny.
Podczas ćwiczeń sierżanci i oficerowie nigdy nie biją żołnierzy — to
żelazne prawo Armii Radzieckiej.
FACHOWIEC
— Kluczyk!
— Towarzyszu szeregowy, przede wszystkim zapnijcie mundur.
Zwracacie się do podpułkownika, oficera dyżurnego sztabu okręgu.
Szeregowy puścił mimo uszu słowa podpułkownika.
— Kluczyk — powtórzył cicho. Na jego szerokiej chłopskiej twarzy
malowało się takie poczucie wyższości i pogardy, ze oficerowi odeszła
wszelka ochota by wobec bezczelnego żołnierza użyć swej nieograniczonej
władzy.
Oficer dyżurny sztabu okręgu należy do istot wyższego rzędu. Widząc go
z daleka każdy oficer mimowolnie prostuje się, machinalnie poprawia pas i
czapkę. Teraz przed podpułkownikiem oficerem dyżurnym stał młody
żołnierzyk, taki co to przed byle kapralem powinien drzeć jak osika. A
tymczasem żołnierzyk za nic miał jego reprymendy.
— Kluczyk — powtórzył raz jeszcze żołnierz, wyraźnie delektując się
sytuacją Specjalnie nie mówił, o jaki klucz chodzi Z rozmysłem tez nazywał
klucz „kluczykiem” Było to absolutnie niedopuszczalne w ustach
szeregowego, który zwraca się do oficera.
W tym momencie do gabinetu dyżurnego sztabu okręgu wkroczył major z
czerwoną opaską na lewym ramieniu — jego zastępca W mig oceniwszy
sytuację, major uśmiechnął się promiennie i w podskokach podążył do
wielkiej kasy pancernej. Jednym szarpnięciem rozwarł masywne drzwi Z
setek wiszących w sejfie kluczy nie omylnie pochwycił ten właściwy i
uśmiechając się przymilnie podał go arogantowi Ten ujął klucz w dwa palce
lekceważącym wzrokiem zmierzył oficera dyżurnego sztabu i, strzyknąwszy
śliną obok ustawionej w kącie spluwaczki, wyszedł trzaskając drzwiami.
Urażony w swej godności dyżurny aż pobladł Drżącym z wściekłości
głosem zwrócił się do majora, akcentując każdą sylabę.
— Towarzyszu majorze, komuż to byliście łaskawi wydać klucz bez
mojego wyraźnego zezwolenia? I co za klucz?
— Przecież to Misza, towarzyszu podpułkowniku — wyjaśnił
pośpiesznie major.
— Jaki klucz mu wydaliście?
— Klucz do gabinetu pierwszego zastępcy dowódcy okręgu.
— Czyście… czy wy… Czy wy w ogóle wiecie… Instrukcji nie
czytacie? Przecież w tym gabinecie są tajemnice państwowe Tylko starszy
adiutant albo oficer do zadań specjalnych ma prawo.
— Ależ to Misza.
— Gówno! Wylądujecie na odwachu razem z waszym zasranym Miszą!
Tylko starszy adiutant albo oficer do zadań specjalnych może otrzymać ten
klucz, i to na wyraźne polecenie zastępcy dowódcy I muszą podpisać dwa
kwity pobrania klucza! A jak coś zginie? Zdajcie broń i amunicję —
Podpułkownik zwrócił się do mnie.
Dowódca warty! Aresztować tego pieprzonego Miszę i majora.
— Misza — oświadczył nagle major — jest zmiennikiem rezerwowego
kierowcy pierwszego zastępcy dowódcy Leningradzkiego Okręgu
Wojskowego, generała lejtnanta Parszykowa.
— O, w dupę! — Podpułkownika aż zatkało — To czemu od razu nie
mówicie?
— To nie wszystko — ciągnął bezlitośnie major — To tylko oficjalnie
Zaś nieoficjalnie, to wam powiem, ze Misza wozi Marię Michajłowną
Parszykową. O!
Oficer dyżurny sztabu okręgu wolno wyszedł z pokoju.
— Widzicie, poruczniku? Uczcie się. Przysyłają nam tutaj rozmaitych
kretynów. Przyzwyczaili się w tych swoich pułkach drzeć mordę na każdego,
nie wdając się w niuanse A tu jest przecież sztab okręgu! Tu trzeba myśleć!
Robota delikatna, nie każdy potrafi Dobrze, ze Misza nie jest pamiętliwy.
Dopiero byśmy wpadli, jak śliwka w gówno!
Przez całą noc myślałem o Miszy Podpułkownik mógłby być jego ojcem
Zważywszy sprawowaną funkcję był kimś więcej niż zwykłym
podpułkownikiem, dowódcą batalionu, czy byle zastępcą dowódcy pułku Był
oficerem dyżurnym w sztabie okręgu! Można całe życie wspinać się po
śliskich szczeblach kariery i nigdy nie wdrapać się na tak zawrotne wyżyny A
tu raptem Misza Zwyczajny Misza Widać, ze chłopak służy w wojsku góra
sześć miesięcy, a podpułkownik ma za sobą cały szlak bojowy, do samego
Berlina Gdyby los zesłał takiego Miszę do naszej dywizji szkolnej, czołgałby
się teraz przed kapralami.
Skąd w nim ta parszywa poza? Skąd ta hardość i pycha? Jasne, ze
zmiennik rezerwowego kierowcy generała Parszykowa jest kimś Ale żeby
zaraz tyle pogardy? Przecież ten chłopak u siebie na wsi co najwyżej rozwoził
gnój Gdzie się zdążył otrzaskać z wielkim światem? A może wszyscy
jesteśmy tacy jak on? Może stając u stóp piramidy władzy, zapominamy o
wszystkim prócz siebie samych i, zaślepieni potęgą, gardzimy każdym, kto
jest pod nami?
Na co w takim razie pozwala sobie osobisty kucharz albo pokojówka? A
co się stanie, jeśli towarzysz Parszykow zostanie nagle generałem
pułkownikiem, dowódcą całego okręgu? Na co wtedy pozwoli sobie Misza?
Sama myśl o tym przysparza o zawrót głowy.
Zapadłem w płytki, niespokojny sen. We śnie Misza o świńskm obliczu
ścigał mnie po bezkresnych i przerażających korytarzach władzy absolutnej.
DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY
5
— Lend–Lease Act — ustawa z 1941 roku upoważniająca prezydenta USA do wspomagania
sprzymierzonych dostawami towarów i broni (przyp. tłum.].
wewnętrznej sieci łączności, i tak dalej. Koordynację działań powierzono
członkowi Biura Politycznego towarzyszowi Ławrentijemu Berii. a jego
głównym konsultantem technicznym został konstruktor samolotów Jakowlew.
Beria rozumiał Stalina jak nikt inny i wiedział, jak mu dogodzić.
W odbudowanej fabryce samolotów w Woroneżu pośpiesznie
zmontowano nową halę, w której, los zdarzył, dwadzieścia dwa lata później
podjęto nieudaną próbę skopiowania Concorde’a, również nadając mu imię
Tupolewa: Tu–144.
B–29 rozmontowany został na tysiące drobnych elementów, które
rozesłano odpowiednim ministerstwom, departamentom, biurom projektowym
i instytutom badawczym z poleceniem dokładnego odtworzenia każdego
szczegółu i podjęcia w ciągu dziesięciu miesięcy masowej produkcji. Właśnie
dzięki tej układance osobnych podzespołów i elementów, radziecka kopia B–
29 zawdzięcza nazwę „bombowiec z klocków”. Od tej pory wszelkie nieudane
konstrukcje samolotowe, zwłaszcza kopie modeli zagranicznych, nazywano
nieoficjalnie „samolotami z klocków”. Najsłynniejszym jest oczywiście Tu–
144, dla wtajemniczonych — „Konkordski”.
Trudności wystąpiły już na samym początku procesu kopiowania B–29.
Przede wszystkim, trzeba było zrezygnować z metrycznego systemu miar.
Tupolew wiedział doskonale, że jeżeli maszyna ma być skopiowana, to trzeba
ją skopiować we wszystkich szczegółach, co do jednego nitu, co do śrubki,
nakrętki, bolca. Wystarczy obniżyć masę każdego nitu o dziesięć miligramów,
a zmniejszy to wytrzymałość całej konstrukcji, gdyby zaś wagę nitu zawyżyć
— mogłoby to odbić się na masie całego samolotu.
Radzieckie przedstawicielstwa handlowe w Kanadzie, Anglii i USA
zaczęły kupować przyrządy pomiarowe, na początku w niewielkich ilościach,
żeby nie budzić podejrzeń. Zaczęto też pilnie szkolić tysiące inżynierów,
techników i robotników w zakresie dokonywania pomiarów w calach, stopach
i funtach. Z równą intensywnością szkolono tysiące załóg i wielotysięczny
personel obsługi naziemnej, inżynieryjny i techniczny do obsługi setek
przyszłych nowych bombowców.
— Ile galonów paliwa potrzeba, przy normalnym zużyciu i bezwietrznej
pogodzie, na przelot tysiąca mil na wysokości 30 tysięcy stóp? — oto pytanie
do radzieckich asów przestworzy i profesorów Akademii Lotniczej.
Podczas gdy nowy system miar zapuszczał korzenie w radzieckim
przemyśle lotniczym, wyłonił się nowy, nie mniej skomplikowany problem:
jak utrzymać tajemnicę? Każdy, kto wykazywał choćby cień znajomości
angielskiego systemu miar i wag mógł być, w opinii NKWD, namierzony
przez wroga jako osoba mająca dostęp do tajemnicy państwowej.
— Hej, Masza, nalej mi pół pinty kwasu! I nazajutrz człowiek znika na
zawsze.
Wszyscy, którzy w owym czasie mieli kontakt z Tupolewem, zwracali
uwagę na jego pogodny nastrój i niemal beztroski stosunek do całej sprawy. A
staruszka gryzła zawiść. Kochał B–29 i nienawidził zarazem, starając się to
ukryć przed otoczeniem. Mechaniczne kopiowanie napawało go niesmakiem,
który pokrywał maską obojętności. W owym czasie Tupolew nie miał z
niczym problemów, nawet najtrudniejsze zadania rozwiązywał z marszu.
W pokryciu lewego skrzydła superfortecy znaleziono niewielki otwór.
Żaden z ekspertów od aerodynamiki i wytrzymałości konstrukcji nie miał
pojęcia po cholerę ta dziurka. Nie pasuje do niej żadna rurka ani przewód, nie
ma też analogicznego otworu w prawym skrzydle. Eksperci orzekli, że
dziurkę wyborowano fabrycznym wiertłem, tak jak pozostałe otwory na nity.
Wszystko wskazywało na to, że wywiercono przez przypadek, a potem nie
zasklepiono. Poproszono o opinię głównego konstruktora.
— Amerykański samolot ma otwór?
— Ma.
— To po chuj zawracacie głowę? Kazano wykonać dokładną kopię.
Na lewym skrzydle wszystkich bombowców strategicznych Tu–4
pojawiła się maleńka dziurka, wywiercona najcieńszym wiertłem...
Wewnątrz samolotu od kabiny pilotów do stanowisk tylnych strzelców
biegnie wąski tunel, którym można się przeczołgać przez całą długość komory
bombowej. Od środka został pomalowany na kolor jasnozielony. Biuro
projektowe długo mozoliło się nad dokładnym dobraniem koloru. Odcinek
końcowy rury długości kilku metrów jest, nie wiedzieć czemu, biały. Może
żołnierzykowi, który to malował, po prostu skończyła się zielona farba i nie
chciało mu się drałować do magazynu? Ale rozkaz był: kopiować dokładnie,
dlatego wszystkie radzieckie bombowce nie tylko mają dwukolorowy tunel,
ale wręcz wyliczono, i to w calach, gdzie przebiega granica jasnozielonej i
białej farby. Następnie proporcje kolorów zamieszczono we wszystkich
instrukcjach malowania wnętrza bombowca.
Tymczasem dwa następne B–29 wykonały przymusowe lądowanie na
terytorium radzieckim. Okazało się, że nie mają dziurek w skrzydle i że jeden
ma tunel cały jasnozielony, a drugi biały. Znów pytania do głównego
konstruktora: — Co robić?
Tupolew umiał zachować zimną krew. Kazano skopiować bombowiec,
który wylądował pierwszy. Co do następnych nie było żadnych poleceń. No to
do roboty i nie truć dupy!
Liczba problemów stopniowo malała. Wszyscy przyzwyczaili się do
standardowej odpowiedzi głównego konstruktora: ma być tak, jak w pierwszej
amerykańskiej maszynie. Nikt już nie zawracał głowy. Przy okazji powstała
taka oto anegdota: „Jakie gwiazdy należy umieścić na statecznikach seryjnie
produkowanych samolotów — białe amerykańskie, czy czerwone
radzieckie?”. Dopiero to pytanie zapędziło Tupolewa w kozi róg. Jeżeli się
zrobi amerykańskie — można dostać kaesa jako wróg ludu. Jeżeli zaś
czerwone, to po pierwsze samolot nie będzie wierną kopią, jak rozkazano, a
po drugie, może Wódz Naczelny będzie sobie życzył użyć bombowców
przeciwko Ameryce, Anglii albo Chinom właśnie z amerykańskimi znakami
rozpoznawczymi. Podczas całej żmudnej operacji kopiowania pytanie o
gwiazdy było jedynym, z którym Tupolew zwrócił się do Berii, tłumacząc, że
jest to zagadnienie wykraczające poza zakres kompetencji projektanta. Beria
również nie wiedział, co robić. Nie zwykł był stawiać pytań samemu
Stalinowi. Wzniósł się na sam szczyt władzy właśnie dlatego, że na
podobieństwo psa, potrafił przewidzieć życzenia swego Pana i wszystko
chwytał w lot, w pół słowa, bez pytania.
Powiadają, że Berta opowiedział Stalinowi o gwiazdach w formie
dowcipu, by po śmiechu Wodza poznać, które gwiazdy należy wymalować. W
ten sposób rozwiązano ostatni problem i rozpoczęto masową produkcję.
Złoty deszcz spadł na wszystkich uczestników projektu „bombowca z
klocków”. W krótkim czasie wręczono pięćdziesiąt siedem nagród „Za wkład
w rozwój techniki bojowej”. Berta, Tupolew i Jakowlew otrzymali prócz tego
Ordery Lenina.
Brat mojego ojca, który wiele lat później opowiedział mi tę historię,
otrzymał order „Wyróżnienie Honorowe” za udział w projektowaniu tylnego
stanowiska ogniowego. Ochrzczono je dźwięcznym imieniem Argon.
Z Argonem zetknąłem się 21 lat później.
Jesienią 1967, zaraz po ćwiczeniach „Dniepr”, moją dywizję skierowano
do budowy zamaskowanych schronów dla bombowców. Sztab Generalny
zapewne wyciągnął wnioski ze smutnej lekcji Wojny Siedmiodniowej i podjął
kroki mające uchronić flotę powietrzną od zaskakujących ataków lotnictwa
nieprzyjaciela. Wszystko odbywało się, jak zwykle, na wariackich papierach i
bez pomyślunku.
Sztab Generalny zlecił wysłanie wielu dywizji do robót ziemnych, ale
zapomniał przydzielić odpowiednią ilość maszyn i paliwa. Nocą chwytały
pierwsze przymrozki, a w dzień dwa tysiące ludzi, cały nasz pułk, dziabały
zmarzniętą ziemię tępymi łopatami. Przydzielono nam jeden zdezelowany
spychacz, który mimo wszystko robił więcej, niż cały pułk. W każdym z
szesnastu okręgów wojskowych przynajmniej jedna dywizja przez całą zimę
dłubała zamarzniętą glebę... Można było, naturalnie, zabrać się do tych robót
na wiosnę, kiedy ziemia odtaje, no, ale sprawy związane z bezpieczeństwem
państwa nie mogą czekać!
Pewnego ranka, gdy nasi pancerniacy pobrali łopaty z magazynu i leniwie
grzebali wokół bombowców strategicznych, lotnicy zakończyli poranną
odprawę i, po odprawie, jak każe tradycja, z pieśnią na ustach odmaszerowali
do samolotów.
W armii utarł się zwyczaj, że pododdział w bezpiecznej odległości od
naczalstwa wyśpiewuje niecenzuralne teksty. Dowództwo słyszy melodię i
głośny tupot nóg, ale nie odróżnia poszczególnych słów.
Tuż obok nas przedefilowała drużyna, która na melodię pieśni:
Sztandar pułku załopotał nad głowa–a–ami.
Nasz dowódca maszeruje w bój przed na–a–ami!
śpiewała z absolutnie niewzruszonymi minami:
Sztandar pułku pierdzielony w dupie ma–a–amy,
A podupczyć nigdy nie zapomina–a–amy!
Kolejna drużyna wykazała się większą inwencją twórczą:
Na pokładzie krzyk, zadyma: Znów nie działa Argon. Ni ma. Ni ma
zwiadu, klops z nalotem — Chuj mu w dupę z abarotem!
Kiedy żołnierze i sierżanci rozpełzli się po bombowcu, ostrożnie
poczęstowałem jednego z nich pecikiem (na lotnisku obowiązuje zakaz
kurzenia).
— Słuchaj no, kolego, Argon to tylne stanowisko ogniowe?
— Ano.
— Widziałem, na Tu–4.
— Nie szłyszałem o tej maszynie. Ale jest na bombowcach Tu–16, Ił–28
i Tu–95. Zresztą na innych pewnie też...
— A to nie był czasem Argon–M, albo...
— Nie, nie. Zwyczajnie, Argon.
— I co, nadal ma wszystkie śrubki calowe?
— Nie tylko śrubki, ale całą elektronikę.
— ?...
— Zerżnęli, widać, z wrażej maszyny jeden do jednego. Cały
bombowiec zrobili z elementów kupionych niby dla lotnictwa cywilnego, albo
rąbniętych gdzieś za granicą, albo zerżniętych. No i trochę trzydziestoletnich
podzespołów. Mówię ci, bombowiec z klocków!
CZĘŚĆ TRZECIA
PRZYGOTOWANIA
6
— PU — Pławajuszczij Uprawlienija [przyp. red.].
7
— BWP — Bojowy Wóz Piechoty (org. BMP — Bojewąja Maszyna Piechoty) [przyp. red.].
8
— BTR — Bronietransportior — transporter opancerzony [przyp. red.].
bratnia Korea, czy bratnia Albania. Rosja też potrzebuje środków transportu:
trwa zagospodarowywanie nieużytków, to znów rozbudowa hydroelektrowni
w Bracku.
Drugi radziecki transporter opancerzony, BTR–60P, miał zastąpić
pierwszy, chociaż właściwie nie było czego zastępować, skoro większość
radzieckich dywizji i tak dysponowała nim wyłącznie w teorii.
Nowy transporter opancerzony miał kształt trumny. Nie mówiło się o nim
inaczej, jak „trumna na kółkach”.
Z racji niedoborów oleju napędowego, BTR–60P, tak jak i jego
poprzednik, wyposażony został w silniki benzynowe. Dlatego w razie trafienia
nieprzyjacielskim pociskiem palił się szczególnie jasnym płomieniem. Paliwo
nie było zresztą jedynym mankamentem. W czasie gdy konstruowano BTR–
60P, ZSRR nie dysponował naprawdę mocnym i niezawodnym silnikiem
benzynowym, wobec czego w wozie zainstalowano dwie jednostki napędowe
z normalnych kołchozowych ciężarówek GAZ–51, W ten sposób BTR–60P
wszedł do użytku z dwoma silnikami, dwoma gaźnikami, podwójnym
sprzęgłem, dworna układami transmisyjnymi, dwoma alternatorami, i
podwójnym rozrusznikiem. Wszystkim tym mechanizmom daleko było do
niezawodności. Więc ilekroć następowała desynchronizacja silników, co
zdarzało się nagminnie, jeden silnik dławił drugi. Wówczas należało
natychmiast jeden z nich odłączyć, skutkiem czego 12–tonowa trumna na
kółkach ledwie zipiała, napędzana silnikiem o mocy 90 koni mechanicznych.
Litera „P” w nazwie BTR–60P oznacza „Pływający”. Kształt trumny
zapewnia pojazdowi jaką taką wyporność, ale wóz pływa tylko teoretycznie.
Transporter rześko zanurza się w toni i nawet nieźle utrzymuje się na
powierzchni, ale nie jest w stanie o własnych siłach wydostać się na brzeg.
Jego niewydolne silniki mogą napędzać albo koła, albo pędnik wodny — a nie
jedno i drugie jednocześnie. Przy samym brzegu śruba nie spełnia już swego
zadania, a koła nie mają jeszcze dostatecznej przyczepności. A więc
najmniejsza nawet rzeczka pozbawia piechotę środków transportu.
BTR–60 produkuje fabryka samochodów w Gorkim, ta sama która
obsługuje cywilny sektor gospodarki narodowej. Wszystkie bez wyjątku
taksówki pochodzą z tych zakładów, nie wspominając o limuzynach
nomenklatury. A co z dostawami dla bratniego Egiptu, bratniego Chile,
bratniego Sudanu, bratniej Somalii i wielu innych bratnich krajów? A fabryka
w Gorkim jest tylko jedna.
— No to trzeba wybudować więcej fabryk!
Kapitan skwitował tę uwagę uśmiechem nie pozbawionym drwiny.
— Jakby można było, to by się zrobiło, ale ponieważ jest jak jest, trzeba
kupować od Włochów. Jak dotąd nie zbudowaliśmy samodzielnie ani jednej
fabryki samochodów.
Musiałem przyznać mu rację. Zwiedziłem w swoim życiu jedną radziecką
fabrykę samochodów i wywarła na mnie wielce niekorzystne wrażenie. Linię
produkcyjną skonstruowano w Ameryce w roku 1927, po czym sprzedano
Niemcom, którzy przez okres przedwojenny i całą wojnę eksploatowali ją
niemal do całkowitego zużycia. W roku 1945 ten zdezelowany sprzęt
przetransportowano do Związku Radzieckiego i rozpoczęto produkcję
Moskwicza. Perspektywiczny plan rozwoju fabryki Moskwicza nie
przewidywał wymiany urządzeń przed rokiem 2000. A co później —
zobaczymy. Jest jednak wysoce prawdopodobne, że padł kolejny rekord.
— No to jak w takim razie wyzwolimy bratnią Czechosłowację?
— Jak zwykle na chama! W oddziałach pierwszego rzutu, w NRD, w
Polsce i w okręgach przygranicznych mamy, rzecz jasna, transportery
opancerzone. A tutaj, na tyłach, w drugiej, trzeciej linii, mamy tylko robić
dużo hałasu i ogólnie manifestować pełną gotowość.
— A jeżeli naprawdę dojdzie do wojny? Jeżeli Amerykanie będą
interweniować?
— Niech cię o to głowa nie boli! Nikt nie będzie interweniował. Oni
wszystko zniosą. Im więcej naszego chamstwa, tym większa ich cierpliwość.
Pewnie obrzucą kamieniami nasze ambasady, a potem naprawią na własny
koszt. Co do kopiejki. No i nastąpi tradycyjna poprawa stosunków
międzynarodowych, a po tygodniu wszystko pójdzie w niepamięć No, dobra.
Teraz strzemiennego — i do roboty. Jutro mobilizacja.
Mobilizację 1968 roku prowadzono otwarcie, bez cienia kamuflażu
Najpierw prasa doniosła o wielkich manewrach, potem do udziału w nich
powołano rezerwę, a gdy manewry się zakończyły, rezerwa pozostała w
koszarach.
W ciągu kolejnych miesięcy odbyły się wielkie ćwiczenia Strategicznych
Wojsk Rakietowych, następnie ćwiczenia Marynarki Wojennej, Wojsk
Obrony Powietrznej Kraju i Sił Powietrznych oraz niezliczone odrębne
ćwiczenia armii i dywizji Wojsk Lądowych. Po nich nastąpiło szkolenie wojsk
łączności, podczas którego sprawdzono wszystkie elementy dowodzenia
wielką armią. Przeprowadzono tez szkolenie służby tyłów, przerzucając w
rejon granic zachodnich tysiące ton amunicji i dziesiątki tysięcy ton paliwa.
Wreszcie na terenie Czechosłowacji przeprowadzono ćwiczenia dowódczo–
sztabowe. Wszyscy dowódcy do szczebla batalionów, a w niektórych
przypadkach nawet kompanii, ćwiczyli w terenie swoje zadania na wypadek
inwazji Z zewnątrz musiało to wyglądać imponująco.
Od środka wyglądało nieco gorzej.
Proces pełnej mobilizacji w każdej armii to przedewszystkim postawienie
w stan gotowości wszystkich pododdziałów, jednostek i związków, po drugie
— formowanie nowych, po trzecie — przeszkolenie ich i zgranie ogólnej
gotowości bojowej.
Proces wprowadzania stanu gotowości przebiegał w naszej dywizji
właściwie bez większych zgrzytów W okresie pokoju większość radzieckich
dywizji ma zredukowaną kadrę. Dla przykładu, w każdym działonie zamiast
siedmiu artylerzystówjest tylko dwóch dowódca i celowniczy. W razie
mobilizacji wakaty uzupełnia się rezerwistami. Nawet jeżeli żołnierz rezerwy
nie służył w wojsku od dobrych dziesięciu lat, to po krótkim szkoleniu uznaje
się go za w pełni zdolnego do walki. Dotyczy to piechoty, wojsk pancernych,
saperów i tak dalej. W znacznie gorszej sytuacji są jednostki łączności, obrony
przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, zwiadu i broni chemicznej. Tu żołnierz
wykonuje zadania samodzielnie i jest zdany na własne umiejętności. Dlatego
nawet po czterech miesiącach szkolenia te formacje wciąż nie były gotowe do
walki.
W terminologii oficjalnej dywizje ze zredukowanym stanem osobowym
określa się mianem „skadrowanych”. Złośliwi mówią o nich „skastrowane”.
W naszym batalionie pancernym, na przykład, na każdy czołg przypadało
trzech żołnierzy zamiast czterech (brakowało ładowniczych) Z chwilą
dołączenia ładowniczego do załogi, czołg był natychmiast gotowy do walki.
W pozostałych batalionach pancernych — siedem w dywizji — na każdy
czołg przypadał tylko jeden żołnierz kierowca Podczas mobilizacji wszystkie
nieobsadzone stanowiska, a więc celowniczych, ładowniczych, dowódców
czołgów, a nawet starszego sierżanta i dowódców plutonów, obejmowali
żołnierze rezerwy Wszyscy tez — prócz dowódców plutonów — zakończyli
swoją służbę pięć do dziesięciu lat wcześniej, często w czołgach innego typu
Dowódcy plutonów natomiast nie służyli nigdy i nigdzie i o niczym nie mieli
zielonego pojęcia — nie tylko o czołgach, współczesnej technice i taktyce, ale
o wojsku w ogóle Dowódcy plutonów to po prostu niedawni studenci, którzy
na studiach mieli zajęcia z wojska i wraz z dyplomem uzyskali stopień
podporuczników rezerwy.
Jednak największym problemem była piechota Nie tylko dlatego, ze
stopień „skadrowania” w czasie pokoju jest znacznie wyższy, niż gdzie
indziej. Nie dlatego również, że do piechoty trafiają najgorsi żołnierze, którzy
często nie znają języka swoich dowódców ani kolegów. Po prostu piechota w
ogóle nie ma sprzętu. Dywizja piechoty zmotoryzowanej powinna
dysponować 410 transporterami opancerzonymi, nasza miała ich czterdzieści
— i to wyłącznie w pułku reprezentacyjnym. Wiele pułków miało po trzy albo
cztery transportery opancerzone do celów ćwiczebnych. W pozostałych
pułkach, dywizjach i armiach w ogóle takich wozów nie było.
Cóż, w ostateczności można przewozić piechotę ciężarówkami. Ale
ciężarówek też nie było. Ciężarówek zgromadzonych w naszym zetenie9
wystarczyło dla dwóch batalionów. Trzeci batalion wyposażono w
transportery opancerzone, zaś sześć pozostałych batalionów musiało czekać
na dostawy wozów z mobilizacji.
Wszystkie radzieckie samochody cywilne figurowały w centralnej
ewidencji wojskowej. Kupując samochód marki Wołga, obywatel był
pouczony, że jego wóz może zostać w każdej chwili zarekwirowany do celów
wojskowych. To samo dotyczyło wywrotek, taksówek i cystern. Każda z nich
była wciągnięta do specjalnego rejestru, by w razie mobilizacji trafić do armii.
W okresie mobilizacji cała gospodarka narodowa staje w miejscu, ponieważ
wszystkie pojazdy — traktory, buldożery, dźwigi, koparki — wędrują do
wojska.
Trudno powiedzieć, kto wpadł na ten obłędny pomysł. Choć przepis
obowiązuje od dawna, w latach trzydziestych i czterdziestych nie rzucał się
tak w oczy. Wtedy nawet w okresach powszechnego głodu istniały jakieś
mobilizacyjne rezerwy żywności, a główną siłą pociągową na wsi był koń.
9
— Zeten — zapas nienaruszalny: ogół zapasów mobilizacyjnych na wypadek wojny [przyp.
tlum.].
Jednak w latach sześćdziesiątych, kiedy nie było już żadnych rezerw żywności
(co dobitnie zademonstrowano całemu światu w październiku 1964 roku), a
koń przestał się liczyć w gospodarce narodowej, szaleństwem było zabierać
naraz wszystkich mężczyzn i wszystkie pojazdy. Ci. którzy planują przyszłą
wojnę, najwyraźniej muszą liczyć na Blitzkrieg z użyciem sil nuklearnych —
albo pogodzić się z porażką, jeżeli wojna potrwa dłużej niż miesiąc.
Do dywizji zaczęły napływać środki transportu z mobilizacji. Była to,
ogólnie mówiąc, jedna wielka kpina. Pojazdy te trafiły do wojska dawno
temu. Większość nowiutkich wozów najpierw odstawia się do zetenu. Po
dziesięciu latach kieruje się je do eksploatacji, a ich miejsce w magazynach
zajmują nowe pojazdy, prosto z taśmy. Po trzech, czterech, czasem pięciu
latach bezlitosnego zarzynania w najgorszych warunkach terenowych,
samochody przestają się nadawać do dalszego użytku. Wtedy wędrują do
transportu cywilnego i rolnictwa. Jednocześnie każdy wóz nadal pozostaje w
rejestrze wojskowym i w przypadku mobilizacji musi zostać zwrócony armii.
W roku 1968, przed inwazją na Czechosłowację, zaopatrzono nas w
pojazdy wyprodukowane w latach 1950–1951. Za ich żywota Malenkow
zastąpił Stalina, Chruszczow Malenkowa, a Breżniew Chruszczowa; Związek
Radziecki dokonał skoku w kosmos, wystrzelił sztucznego satelitę i Jurija
Gagarina, a po wykorzystaniu w pełni elementu zaskoczenia i zdobycznej
technologii poniemieckiej, zaniechał udziału w wyścigu kosmicznym. Przez
cały ten czas leciwe maszyny trwały na posterunkach w oczekiwaniu na swój
dzień. I teraz wybiła ich godzina!
Po wydaniu takiego „sprzętu bojowego” piechocie zabroniono wyłaniać
się z lasu. Na szosach i polach odbywały się jedynie ćwiczenia załóg
pancernych, artylerii i jednego reprezentacyjnego batalionu transporterów
opancerzonych. Cała reszta stała na leśnych przecinkach i polanach. Z orbity
okołoziemskiej mogło to wyglądać groźnie. Ale nie z ziemi. Dowództwo
wojskowe obawiało się wystraszyć miejscową ludność naszym widokiem:
ospałych, niedoszkolonych i niezdyscyplinowanych żołnierzy, tkwiących w
starych, zdezelowanych pojazdach, wypacykowanych na wszystkie kolory
tęczy.
Należy w tym miejscu oddać sprawiedliwość radzieckim dowódcom
wojskowym — żadna z tych dywizji „dzikusów” nie pojawiła się nigdy w
Europie, a w Związku Radzieckim nie wychodziła za dnia na otwarte tereny.
Za to samo ich istnienie dawało Związkowi Radzieckiemu sporą przewagę.
Amerykański wywiad odnotował potężne kolumny pancerne na drogach i
nieprzeliczone oddziały piechoty pochowane w lasach. Tak też w istocie było,
ale była to piechota zdezorganizowana, niesubordynowana i niezdolna do
walki.
Po pierwszym etapie mobilizacji — uzupełnienia stanu osobowego
„skadrowanych” jednostek — rozpoczął się etap drugi: formowania nowych
pododdziałów, oddziałów i związków taktycznych.
Wciąż napływali nowi rezerwiści, a wraz z nimi „nowe” środki
transportu. Jednostki rozrastały się i pewnej pięknej nocy padł rozkaz, by się
rozdzielić. Zastępca dowódcy dywizji stawał się dowódcą nowej dywizji, a
zastępca szefa sztabu — szefem sztabu „dywizji drugiej kolejności
formowania”, używając oficjalnego nazewnictwa. Tej samej nocy dowódcy
batalionów zostali dowódcami pułków, a dowódcy kompanii — dowódcami
batalionów. Nieszczęściem było to, że dowódcy plutonów, absolwenci
cywilnych uczelni, którzy nigdy nie oglądali prawdziwego wojska, zostawali
przy tej okazji dowódcami kompanii. A sierżantów rezerwy awansowano na
dowódców plutonów.
Po przepołowieniu każda dywizja i każdy pułk na nowo podejmują proces
uzupełniania stanu osobowego, tym razem jeszcze starszymi rocznikami
rezerwistów i jeszcze starszym parkiem maszynowym. Udział rezerwistów
przekracza w końcu poziom krytyczny i armia traci swoje oblicze.
Nie miało to naturalnie miejsca w dywizjach wyznaczonych do zajęcia
Czechosłowacji, a jeśli nawet, to w stopniu bardzo ograniczonym. Mimo
wszystko z przerażeniem stwierdziliśmy, że z naszej dywizji, która
tymczasem przekształciła się w dwie dywizje, zaczyna stopniowo ubywać
najlepszych ludzi i sprzętu. Ze sformowanych z najwyższym trudem załóg
czołgowych wycofywano żołnierzy służby czynnej, zastępując ich
rezerwistami.
W ciągu kilku dni otrzymaliśmy rozkaz odesłania dwudziestu z
czterdziestu naszych transporterów opancerzonych do Karpackiego Okręgu
Wojskowego. Następnego dnia do tegoż okręgu przeniesiono dwunastu
naszych młodszych oficerów. Później wszystko potoczyło się lawinowo.
Każdy dzień przynosił kolejne nowiny: zabierają wszystkich kierowców
czołgów, zabierają wszystkich radiotelegrafistów, zabierają szefów sztabów.
Był to nasz drugi miesiąc w lesie. Rezerwistów przybywało. Dyscyplina
spadała. W początkach czerwca otrzymaliśmy rozkaz powołania sądu
polowego w każdej dywizji. Przypuszczalnie liczba „dzikich dywizji” wzrosła
już na tyle, a dyscyplina z racji odejścia zawodowych oficerów, sierżantów i
żołnierzy tak spadła, że było rzeczą niemożliwą rządzić tą całą hałastrą
inaczej, niż poprzez sądy polowe.
Trybunały szybko przywróciły porządek, ale na stan wyszkolenia
oddziałów niewiele mogły poradzić. Ćwiczenia odbywały się codziennie. W
naszym pułku tymczasem wynikły nowe problemy. Po odesłaniu połowy
transporterów, zostało nam już tylko dwadzieścia. Po dwa przydzielono
dowódcom 2. i 3. batalionu. Pierwszemu batalionowi pozostało szesnaście.
Rozdysponowano je po bratersku — jeden dla dowódcy batalionu i po pięć na
każdą kompanię. Kompania liczy siedemdziesięciu sześciu chłopa.
Transporter opancerzony zabiera teoretycznie piętnastu ludzi, nie licząc
kierowcy, czyli dla wszystkich powinno starczyć miejsca. W praktyce jednak,
jeden transporter opancerzony otrzymuje dowódca kompanii, z którym jedzie
jego zastępca polityczny, sanitariusz, drużyna cekaemów z potężnym zapasem
amunicji i starszy sierżant z całym dobytkiem kompanii.
Na trzy pozostałe plutony, po dwudziestu dwóch ludzi w każdym,
pozostały cztery wozy — jeden na każdy pluton i jeden do użytku
zbiorowego. Fakt, że w ogniu walki plutony i drużyny rozpierzchną się na
wszystkie strony, nikogo nie niepokoi. Chwilowo nie ma czasu myśleć o
wojnie: trzeba troszczyć się o to, jak rozlokować ludzi w transporterach.
Dodatkowych pojazdów, nawet ostatnich gruchotów, nikt nam nie da. Bo skąd
je wziąć? Zresztą nasz pułk i tak ma najlepsze wyposażenie ze wszystkich
trzech armii okręgu. Trzeba to docenić.
Tak więc w transporterze opancerzonym przeznaczonym na piętnastu
ludzi, musieliśmy pomieścić szesnastu. Nie jest tak źle! Na ćwiczeniach wozi
się jeszcze więcej, bywało że i trzydziestu! Z tym że ćwiczenia, a warunki
bojowe to zupełnie różne sprawy. W warunkach bojowych każdy transporter
opancerzony przewozi, oprócz stałego uzbrojenia i wyposażenia piechoty,
jeden granatnik RPG–7 z dziesięcioma granatami. Dziesięć granatów to dwie
spore skrzynie. Do tego dwadzieścia granatów ręcznych F–l, czyli kolejna
skrzynka. I karabin maszynowy SGMB z dwoma tysiącami naboi, czyli
jeszcze dwie skrzynki. Transporter opancerzony musi też wieźć dwie
dodatkowe beczki paliwa, które zawiesza się na górze, i koło zapasowe, które
umieszcza się na pancerzu, przez co nie otwiera się jeden właz. Poza tym
każdy żołnierz wiezie karabin samoczynny, erkaem albo granatnik. Przydział
amunicji wynosi 300 naboi na automat i 1.000 naboi na erkaem. Każdy
żołnierz ma także dwa granaty, bagnet, maskę przeciwgazową, gumowy
kombinezon ochronny, gumowe buty przeciwpromienne i rękawice, szynel i
pałatkę, zmianę bielizny, pięciodniową rację żywności, manierkę, saperkę
oraz opatrunek osobisty i indywidualny pakiet przeciwpromienny. Kiedy się
to wszystko zapakuje do wozu, nie zostaje miejsca nawet dla jednej osoby, a
co dopiero dla szesnastu. Kiedyś było lepiej, bo transportery opancerzone
starego typu nie miały pancernych dachów i można było układać żołnierzy
warstwami, jak wiejskie dziewki na wozie przy żniwach. Po Węgrzech
zaprzestano produkcji wozów tego typu... Teraz wszystkich szesnastu trzeba
upchnąć przez jeden właz do wnętrza wozu.
Nie jest to łatwe zadanie, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tusze
rezerwistów. Takie wsiadanie może trwać i czterdzieści minut. Jeżeli coś się
nagle zdarzy, maszyna się przewróci albo zacznie płonąć, nikt prócz kierowcy
i dowódcy, których stanowiska są oddzielone, nie ujdzie z życiem. A co
dopiero mówić o bitwie.
Jak zatem oddychają, ściśnięci niczym śledzie w beczce? Zdrowy
żołnierski pomyślunek znalazł rozwiązanie. Wszyscy zakładają maski
przeciwgazowe, odkręcają pochłaniacze z filtrem, a rury wystawiają przez
otwarty właz i otwory strzelnicze. Latem w masce przeciwgazowej nie jest
może zbyt przyjemnie, zwłaszcza gdy ze wszystkich stron napierają na
człowieka czyjeś plecy, tyłki, buty, kolby i lufy — ale zawsze to lepiej mieć
czym oddychać.
Podczas ćwiczeń bojowych, zwłaszcza w obecności zamorskich attache,
wszystko wygląda zupełnie inaczej. Ale co innego pokaz, a co innego
żołnierska rzeczywistość.
Któregoś dnia późnym wieczorem, po odbyciu codziennej porcji ćwiczeń
w ładowaniu żołnierzy do transportera (na inne ćwiczenia nie było czasu)
otrzymałem rozkaz natychmiastowego stawienia się w sztabie Karpackiego
Okręgu Wojskowego. Moje stanowisko miał objąć dowódca pierwszego
plutonu, podporucznik rezerwy. Kiedy usłyszał, że awansuje na dowódcę
kompanii, popatrzył niewesoło na transportery, na rezerwistów, których
sierżanci z wielkim trudem wyłuskiwali przez otwory włazów, po czym
gwizdnął przeciągle i siarczyście zaklął.
OSTATNIA GRANICA
Przekształcenie Karpackiego
Okręgu Wojskowego we Front Karpacki,
Zachodnia Ukraina, sierpień 1968 roku
10
— A Sołżenicyn Jeden dzień Iwana Demsowicza Moskwa 1963 [przyp tłum]
Z tym również nie sposób było się nie zgodzić. Jeżeli w przeszłości cały
system omal nie załamał się przez jedno głupie opowiadanko, to co dopiero
będzie w warunkach całkowitego zniesienia cenzury? Trzeciej drogi nie ma.
Jeżeli istnieje Komitet Centralny, to obowiązuje polityka partii. Organa stoją
na straży KC, a cenzura stoi na straży linii politycznej partii. Rezygnacja z
któregokolwiek elementu oznacza upadek całego systemu. Bezrobocie,
kryzysy gospodarcze, skoki cen, inflacja — oto co znaczy parszywy
kapitalizm. Jaka tu może być mowa o konwergencji?
— Mówcie dalej, prosimy, towarzyszu pułkowniku — wołano z tylnych
rzędów. Nowy „polityczny”, w odróżnieniu od swego poprzednika, mówił
rozsądnie i przekonująco.
— Socjalizm to system o strukturze uporządkowanej jak diament, i jak
diament trwały. Lecz wystarczy jeden fałszywy ruch szlifierza, aby zniweczyć
strukturę diamentu. W Czechosłowacji ten fałszywy ruch już nastąpił.
Diament kruszy się na kawałki. A przecież jest organiczną częścią składową
całego obozu socjalistycznego. Diament światowego socjalizmu może ulec
rozpadowi. Zły przykład jest zaraźliwy! Jeżeli burżuazja zatriumfuje w
Czechosłowacji, myślicie, że Węgrzy nie pójdą natychmiast za przykładem
Czechów?
Odpowiedzieliśmy okrzykami oburzenia. Szef sztabu trzeciego batalionu
uśmiechnął się chytrze, po czym spokojnie zapytał:
— Ale kiedy ruszymy, towarzyszu pułkowniku? Od dawna jesteśmy
gotowi spełnić nasz internacjonalistyczny obowiązek.
Dowódcy nie zakłopotało to pytanie, chociaż oczywiście nie miał na nie
odpowiedzi.
— Zawsze powinniśmy być gotowi!
Za przeprowadzenie tego spontanicznego wiecu nagrodziliśmy dzielnego
zastępcę politycznego huczną owacją.
ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI
12
— SGM Stankowyj Goriunowa Modiflcirowannyj ciężki karabin maszynowy kalibru 7 62 mm
W latach 60 pozostał już głównie jako uzbrojenie wozów bojowych w wersjach SGMT (Tankowyj —
czołgowy stały) i SGMB (dlia Bronietransportiorow — na stransporterach opancerzonych ruchomy)
[przyp. red.]
znaków rozpoznawczych Dlatego prawdopodobnie nikomu z okolicznych
mieszkańców nie przyszło nawet do głowy, że to nie wojsko czeskie. Poza
tym pamiętajmy, ze wszelkie oznakowania, czerwone gwiazdy, symbolę
gwardyjskie, białe lampasy i inne ozdoby umieszcza się tylko na czołgach
oddziałów reprezentacyjnych przed defiladą. Maszyny bojowe — czołgi i
transportery opancerzone — nie mają żadnych znaków identyfikacyjnych z
wyjątkiem trzycyfrowych numerów taktycznych na pancerzach i w niektórych
przypadkach znaków rozpoznawczych dywizji maleńki romb, jelonek liść
dębu. Na tę szczególną okazję oprócz wspomnianych znaczków czołgi miały
wymalowane wzdłuż i w poprzek szerokie białe pasy. Te pasy właśnie
zainteresowały starszawego ciecia z blizną na lewym policzku. Dłuższy czas
bacznie przypatrywał się czołgowi następnie zadał jakieś pytanie siedzącemu
na górze żołnierzowi. Żołnierz oczywiście nie zrozumiał pytania, ale na
wszelki wypadek bez słowa schował się w głębi czołgu i zatrzasnął klapę.
Cieć postał jeszcze chwilę, po czym odszedł zdumiony, wzruszając
ramionami.
Zurawlew, który obserwował całą scenę z okna banku, nakazał zbiórkę
wszystkich oficerów w holu głównym.
— Teraz się zaczną pytania co to jest, po co my tutaj. Rozkazuję posyłać
wszystkich w pizdu, albo i jeszcze dalej. Po 56 roku mam w tych sprawach
doświadczenie. Zrozumiano!?
— Tak jest! — odkrzyknęli dziarskim chórem oficerowie. Zurawlew
zauważył jednak, że najmłodszy oficer czwartej grupy głębokiego zwiadu ma
jakieś wątpliwości.
— O co chodzi?
— Towarzyszu majorze, a co z instrukcją zarządu politycznego „Każdy
żołnierz radziecki — dyplomatą i agitatorem”?
— Niech zastępca polityczny agituje na moście, za to mu płacą! —
warknął dowódca batalionu — A póki go tu nie ma, wszystkich ciekawskich
posyłać na chuj! — Jednak uświadomiwszy sobie, że jego słowa w mig dotrą
do niepowołanych uszu, dodał tonem bardziej pojednawczym:
— Strzeżemy obiektu o szczególnym znaczeniu. Dopóki nie przybędą
posiłki, nie ma sensu wdawać się w dyskusję z miejscowymi. Pluton pancerny
będzie tu lada chwila. Wtedy możemy podjąć działalność agitacyjną.
Nagle do holu wbiegł sierżant Prochorow, zastępca dowódcy plutonu.
— Towarzyszu majorze! Czołgi! Bez znaków rozpoznawczych!
— Jaki typ?
— Pięćdziesiątkipiątki!
— Batalion, przygotować się do walki!
Do przewidywanego momentu nadejścia naszego pułku pancernego
brakowało dobrej godziny. Na żadną inną pomoc nie było co liczyć.
Żurawiew z niechęcią patrzył na pierwszy nadciągający czołg. Jego pancerz
czołowy nie nosił nawet śladu białej farby.
Kompania rozpoznawcza głębokiego zwiadu ukryła się w gmachu banku,
zaś trzy lekkie czołgi zwiadowcze typu PT–76 przygotowały się do powitania
Czechów pociskami przeciwpancernymi. No, to po nas — pomyślał ze
smutkiem dowódca batalionu. — Po cholerę tak się rwałem do przodu?
PT–76 to lekki czołg zwiadowczy, pływający, a więc pozbawiony
potężnego pancerza i ciężkiego uzbrojenia. Wobec T–55 jest całkiem
bezbronny. Na dodatek batalion został rozdzielony na części, co ostatecznie
rozstrzygało o wyniku starcia z nadciągającą czeską kolumną.
Lufa PT–76 lekko się obniżyła. Zaraz padnie strzał. Może chociaż
rozpieprzy celowniki na pierwszym czołgu, albo unieruchomi wieżę.
Żurawlew w nagłym odruchu wcisnął guzik radiostacji:
— Nie strzelać!
Może, pomyślał, uda się zagrać na zwłokę. Spróbujemy gadu–gadu — a
nuż zjawią się nasi. Może Czesi pierwsi nie otworzą ognia?
Istotnie wyglądało na to, że czeski czołg wcale nie zamierza atakować.
Jego lufa wciąż wycelowana była w niebo. Dowódca stał we włazie wieży.
Czołgi zbliżały się dość szybko, wykrzesując gąsienicami iskry z wiekowych
bruków ulicy. Kolumna zdawała się nie mieć końca, zza rogu wyłaniały się
wciąż nowe czołgi, napełniając uliczkę duszącym smrodem spalin.
— Towarzyszu majorze, to chyba nasi!
— Pewnie, że nasi! Patrzcie jakie mają brudne kombinezony!
— Co jest do cholery?! Przyjechali za wcześnie!
— Czołem, chłopaki!
— Czołem, wyzwoliciele! — Czołg jadący na czele zjechał na chodnik i
stanął, otwierając drogę kolumnie.
Żurawlew ze świtą natychmiast ruszył w jego kierunku.
Z wieży wyjrzała rozlana, bezczelna i nieopisanie brudna twarz.
Kombinezon jej właściciela był na wskroś przesiąknięty smarem. Ruski. Mógł
mieć około czterdziestki, czyli nie zwykły żołnierz, ale diabli wiedzą jakie
naramienniki kryl pod kombinezonem. Może jakiś przerośnięty porucznik? A
może młody pułkownik? Trudno orzec. Skoro siedział w czołgu
prowadzącym, mógł być dowódcą batalionu albo i pułku. W kombinezonie
wszyscy wyglądają jednakowo, jak w łaźni. Można opierdzielić każdego.
— Czego się, kurwa, włóczysz po bratnim kraju bez białych pasów, jak
jakaś pieprzona kontrrewolucja?
— My z odwodów. Mieli nas nie przysyłać, ale jak się w końcu
zdecydowali, to zabrakło białej farby — wyjaśnił brudas z przepraszającym
uśmiechem.
— Jełop. Mało brakowało, a pizdnąłbym w ciebie przeciwpancernym.
Dobrze że po gębie widać, żeś Ruski. No i ten obsrany kombinezon. Mógłbyś
chociaż na pierwszym czołgu nasmarować jakiś pasek!
Brudas spojrzał z pogardą na czołgi zwiadowców.
— Wsadź se w dupę takie rady.
Przechodnie w zdumieniu przysłuchiwali się tej obco języcznej
konwersacji Najbardziej przenikliwi wyczuli ze cos tu jest nie tak.
Tymczasem czoło kolumny zatrzymało się a tyły dobijały zajmując pozycje w
poprzek torów tramwajowych.
— Przyjechałeś mnie wspierać? — zapytał Żurawlew Kocmołuch ze
zdumienia uniósł brwi. Jak większość radzieckich dowódców był
niewychowany toteż nie wysilił się nawet na odpowiedz. Żurawlew splunął i
po szedł precz.
— Co za jedni? — darł się w słuchawce szef sztabu dywizji — Pierwsze
nasze czołgi mają wkroczyć do Pragi za trzydzieści minut!
Dowódca batalionu wyłączył radiostację wezwał swoich przybocznych i
udał się z powrotem celem stwierdzenia kim są nowo przybyli pancerni.
— Słuchajcie chłopaki nie jesteście przypadkiem z szóstej gwardyjskiej?
— Nie my z trzydziestej piątej.
— Gdzie wasz dowódca?
— To ten — powiedział młody żołnierz wskazując na brudasa z którym
Zurawlew odbył właśnie miłą pogawędkę.
— Jaki stopień? Nazwisko?
— To major Rogowoj, zastępca dowódcy pułku. Zurawlew ponownie
zbliżył się do brudasa.
— Towarzyszu majorze — zaczął, tym razem oficjalnie — Jestem
dowódcą batalionu rozpoznawczego 6 Dywizji Gwardii. Sztab informuje, że
wasz pułk zajął nie właściwe pozycje.
Brudas gwizdnął. Największym błędem, jaki może popełnić dowódca,
jest doprowadzenie wojska nie tam gdzie trzeba. Słowa Zurawlewa wywarły
spodziewany efekt. Czołgista pośpiesznie rozłożył przed sobą mapę W samym
środku mapy widniała czerwona owalna ramka z czarnym napisem 35
DYWIZJA PIECHOTY ZMOTORYZOWANEJ Nieco wyżej nagryzmolone
były słowa. Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii generał Chomiakow!
A zatem nie było najmniejszych wątpliwości. Czołgi trafiły gdzie trzeba.
— Dobra przejmuj bank — powiedział Żurawlew — Jest na twoim
terenie Wygląda na to, że to ja dałem dupy.
— Nic o tym nie wiem. W moim rozkazie nie ma mowy o zajmowaniu
banku. Telegraf — owszem centrala telefoniczna też, ale o banku ani słowa.
— Skoro jest na twoim terenie to musisz go zająć. Ja go nie potrzebuję.
Na cholerę mi bank! Ja mam rozkaz zając mosty.
— Zajęcie mostów należy do batalionu rozpoznawczego — pouczył go
konfidencjonalnie brudas — A my przy chodzimy jako wsparcie.
Znów wskazał na mapę Zakreślony obszar obejmował również mosty.
Nie było żadnych wątpliwości.
— Słuchaj a ten wasz batalion rozpoznawczy też nie ma pasów na
czołgach?
— Chyba tak bo co?
— W takim razie nasze bataliony dopiero co postrzela ły się na moście.
— Pieprzysz!
— Mówię ci! — Zurawlew gorączkowo rozwinął swoją mapę, chcąc
sprawdzić na czym polega błąd. Ale i na jego mapie widniał czerwony krąg
obejmujący całe centrum miasta wraz z mostami Górą zaś biegł identyczny
napis „Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii generał Chomiakow”
Mapy różniły się tylko tym, że u Zurawlewa wypisano 6 Dywizję Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii, a nie 35.
Dowódcy zaklęli jak jeden mąż Sztab armii powierzył to samo zadanie
dwu dywizjom, przy czym jedna z tych dywizji nie miała znaków szybkiej
identyfikacji!
— Pokaż no swoje zdjęcia — powiedział brudas, wykładając własne
fotografie miasta. Zestawy zdjęć były identyczne. Widniały na nich te same
skrzyżowania, ustawione w tej samej kolejności.
— Ale dlaczego minęliśmy się z waszym batalionem rozpoznawczym?
— dziwił się Żurawlew. — Przecież musieli iść tą samą trasą.
— Chuj wie! Może z ich trasą też było coś nie tak? Obaj dowódcy
pognali do wozów, aby powiadomić naczalstwo o nieporozumieniu.
Tymczasem sztab zdążył się już sam zorientować, że osiem miesięcy
wcześniej, kiedy opracowywano w najdrobniejszych szczegółach plany całej
operacji, popełniono niejeden kardynalny błąd. Kolumny różnych dywizji,
armii, a nawet frontów wymieszały się jak groch z kapustą, a koordynacja w
wielu punktach po prostu przestała istnieć. W eterze panowała istna
kakofonia. W słuchawkach przekrzykiwały się „Bławatki”, „Kupidyny”,
„Słowiki” i „Symferopole”, wszystkie na tych samych częstotliwościach.
Sztab dowódcy Frontu Centralnego wydał polecenie, żeby nie otwierać ognia
do pojazdów bez białych pasów. Widocznie się połapali, że nie dla wszystkich
starczyło białej farby. Może dostali już informacje, że czołgi radzieckie
ostrzeliwują się nawzajem.
Minęło dobre pół godziny zanim Żurawlew zdołał się wreszcie połączyć
ze sztabem dywizji. Otrzymał rozkaz pozostania na miejscu. Poinformowano
go, że w tym dniu nie otrzyma posiłków, gdyż pułk pancerny gdzieś się
zawieruszył i chyba w ogóle ominął Pragę. Wszelka łączność z pułkiem
została zerwana.
Żurawlew ponownie wybrał się do kocmołucha z 35 Dywizji. Dowiedział
się, że tamten nie może porozumieć się ze swoim dowództwem. Wszystkie
kanały łączności są kompletnie zakorkowane. Żurawlew nakreślił mu ogólny
obraz sytuacji i zaprosił do siebie do banku „na kieliszek herbatki”.
— A idźże do diabła z tym bankiem! Lepiej sam wpadnij do mnie
wieczorkiem. Mam coś ekstra, w sam raz dla zwiadowcy.
Z tym się rozstali.
Przyjaźń między radzieckimi oficerami zawiązuje się głównie w takich
okolicznościach...
Tymczasem ulice zaroiły się tłumem. Młodzi i starzy, mężczyźni i
kobiety, wszyscy kierowali się do radzieckich czołgów.
— Po coście tu przyjechali?
— Nikt was nie prosił!
— Potrafimy sami rozwiązać swoje sprawy! Żołnierze zupełnie nie
wiedzieli, co odpowiadać. Najczęściej w ogóle nie próbowali, z nielicznymi
wyjątkami.
— Przyszliśmy was bronić.
— Amerykanie z Niemcami chcą was zagarnąć. Zapomnieliście już, co
to wojna?
— To trzeba było przyjść, jak zaczną zagarniać! Oficerowie, zwłaszcza
ci z pionu politycznego, ruszyli w tłum, ale bez widocznych sukcesów.
— Przecież to wasz rząd nas wezwał.
— Nazwisko! Nazwisko tego członka rządu?
— Towarzysze!!!
— My nie twoi towarzysze! — Zastępca polityczny oberwał w mordę.
Sięgnął po pistolet. Żołnierze wyciągnęli go z tłumu.
— Faszyści jebani!
— To wy jesteście faszyści!
— Zagłodziliście własny kraj, a teraz chcecie, żeby wszyscy dookoła też
zdychali z głodu!
— To przejściowe trudności. Sytuacja ulegnie poprawie.
— A bez was już dziś byłaby świetna.
— Wynocha stąd! I zabierajcie swojego Marksa i Lenina!
— Spokój, obywatele!
— Spierdalaj!
— Obywatele! Swoim nierozważnym postępowaniem stawiacie
zdobycze socjalizmu na skraju...
— Trzeba było wpierw wypróbować ten wasz socjalizm na szczurach.
Każdy szanujący się naukowiec by tak zrobił. A wasz Lenin to dureń, nie znał
się na nauce, i zamiast na szczurach...
— Nie macie prawa tak mówić o Leninie! — Na poczerwieniałym
obliczu politruka wylądowało zgniłe jajo.
Na tyłach kolumny dyskusja przybierała jeszcze żywsze formy. Młodzież
bombardowała trzy ostatnie czołgi kamieniami, zmuszając załogi do krycia się
w środku, a następnie łomami przebijała przytwierdzone do pancerza beczki z
paliwem. W chwilę później przedostatni czołg kolumny zaczął dymić, po nim
następny. Padły strzały. Tłum odsunął się od czołgów, ale tylko na moment.
Dwie załogi na próżno usiłowały zdusić ogień brezentem, podczas gdy
trzeci czołg kręcił energicznie wieżą, próbując strącić młodzieńców, którzy
nań powłazili. Dwa plutony pancerniaków przedzierały się przez tłum z
odsieczą.
— Z drogi! Pociski w czołgach zaczną wybuchać!
— Faszyści zasrani!
Żurawlew stał w oknie banku i przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą
satysfakcją: — Po cholerę wdają się w dyskusję? Przyszli wyzwalać, to do
roboty! To nie kółko polityczno–wychowawcze.
Czołgi zwiadowcze batalionu Żurawlewa też stały na ulicy. Jednak tłum
się do nich nie dobierał. Żołnierze rzetelnie wykonywali jego polecenia,
opieprzając równo wszystkich, na prawo i lewo. Albo ten styl trafiał Czechom
do przekonania, albo nie chcieli rozmawiać w taki sposób, albo po prostu
zrozumieli, że w rzucaniu mięsem muszą uznać wyższość nieproszonych
gości. Dość, że nikt jakoś nie garnął się do stojących przed bankiem PT–76.
Do awantur i szamotaniny dochodziło tylko w kolumnie T–55, przede
wszystkim tam, gdzie politrucy ze szczególną gorliwością usiłowali przekonać
tłum o tym, czego sami nie rozumieli.
— Stalinizm, kult jednostki jako taki — to przypadkowe zjawiska w
naszej historii!
— Akurat! Przez trzydzieści lat na pięćdziesiąt mieliście stalinizm. A ile
lat z ostatnich dwudziestu przeżyliście bez kultu? Bez kultu Lenina,
Chruszczowa i innych?
— A dlaczego w takiej Ameryce nie ma kultu jednostki? I nigdy nie
było?
— W Ameryce, towarzysze, jest imperializm. To jeszcze gorsze!
— A skąd wiesz, że gorsze? Byłeś tam?
— Dlaczego w każdym kraju socjalistycznym jest kult jednostki, od
Kuby i Albanii po Koreę i Rumunię? Niby różne kraje, różny w nich
komunizm, a kult jednostki wszędzie taki sam. Wszystko zaczęło się od
Lenina...
— Nie obrażać Lenina! Lenin był geniuszem ludzkości!
— To on was nauczył włamywać się komuś do domu nie pytając o
zgodę?
— Lenin to pedał!
— Milczeć!
Jakiś staruszek z kozią bródką złapał oficera politycznego za guzik, kręci
w jedną i drugą stronę.
— A wy się tak nie podniecajcie. Czytaliście Lenina?
— Jasne, że czytałem.
— A Stalina?
— No... no... tego...
— A widzicie, dobry człowieku! To poczytajcie jednego i drugiego i
policzcie, ile który razy używa słowa „rozstrzelać”. Wyjdzie wam bardzo
ciekawa statystyka. Widzicie, łaskawco, Stalin w porównaniu z Leninem był
żałosnym dyletantem. Włodzimierz Iljicz Lenin był zdeklarowanym,
zwyrodniałym do szpiku kości sadystą. Takim, co to się zdarza raz na
tysiąclecie!
— A jednak Lenin nie zlikwidował tylu niewinnych ludzi, co Stalin!
— Bo historia nie dała mu dość czasu. W porę usunęła go ze sceny.
Pamiętajcie, że Stalin poszedł na całego dopiero po dziesięciu–piętnastu
latach władzy absolutnej. A Lenin rozpoczął z dużo większym impetem. Jak
by pożył dłużej, trzydzieści milionów zamordowanych przez Stalina to byłoby
małe piwo. Stalin nigdy nie podpisał rozkazu o zabijaniu dzieci bez sądu. A
Lenin? Lenin to zrobił od razu, w pierwszym roku sprawowania władzy Może
nie?
— Ale za Stalina zabijano dzieci tysiącami.
— To prawda, towarzyszu pułkowniku, święta prawda Tylko wymieńcie
mi z nazwiska chociaż jedno dziecko, które na rozkaz Stalina rozstrzelano bez
sądu No? Milczycie, łaskawco? Lenin, powtórzę raz jeszcze był najbardziej
krwiożerczym zwyrodnialcem w historii ludzkości. Stalin przynajmniej
usiłował ukryć swoje zbrodnie, Lenin — nigdy. Stalin nigdy nie wydał
publicznie rozkazu wymordowania jeńców. A Lenin mordował otwarcie
jeńców i dzieci. I nie miał najmniejszych skrupułów. Lenina, towarzyszu
pułkowniku, trzeba czytać uważnie!
— Ale przecież wy potępiacie nie tylko Lenina i Stalina Wy się
odcinacie nawet od Marksa.
— Co za różnica, Marks czy Marchais? Pewnie, że żaden z nich nie
wzywał do eksterminacji milionów nie winnych. Ale przecież Lenin, i tym
bardziej Stalin w swoich przedrewolucyjnych pismach tez tego nie robili. U
Lenina słowo „rozstrzelanie” pada dopiero po Rewolucji Październikowej, a
w dziełach Stalina nie pada ani razu. Musicie się zgodzić, łaskawco, że
komunizm z ludzką twarzą czy bez, nieuchronnie prowadzi do kultu jednostki.
Nieuchronnie! Pewnie, że jak komunizm nastanie we Francji albo we
Włoszech, to masowe egzekucje nie zaczną się od razu. Ale do czasu! Jeżeli,
jak nas uczy Marks, komunizm w końcu zwycięży w większości krajów
rozwiniętych, to kult nastanie obowiązkowo. Zawsze się znajdzie jakiś Mao
albo Fidel, albo Stalin, albo Lenin. I kultu trzeba będzie bronić terrorem. Im
większa była wolność, tym silniejszy będzie terror. Wasze idee są piękne, ale
w teorii. W praktyce można je ludziom narzucić jedynie za pomocą czołgów i
wyćwiczonych osłów. Takich jak wy, towarzyszu pułkowniku!
— Ty... ty... ty jesteś element antyradziecki!
— A wy... wy jesteście marksista–lenmista, co się tłumaczy na język
ludzki: dzieciobójca!
Zgniły pomidor rozbił się na daszku czapki podpułkownika i zalepił mu
całą twarz.
Tłum znów zaczął napierać Gdzieś w sąsiedztwie rozległy się strzały
Lekki wietrzyk od rzeki przyniósł swąd palonej gumy.
Gdyby nie ogrom odpowiedzialności, służbę w banku można by uznać za
niezłe zajęcie Jest ubikacja, umywalnia z bieżącą wodą (ci na ulicy nie mają
ani kropli), budynek duży, okratowany. Nie dolatują tu kamienie ani zgniłe
jajka. A co najważniejsze — można się porządnie zdrzemnąć po tylu
bezsennych miesiącach. Od pierwszego dnia w wojsku Zurawlew zrozumiał,
że żołnierzowi nikt nie wynagrodzi braku snu. Zdołasz ukraść parę godzin —
twoje szczęście, a jak nie, to nikt ci ich nie da w prezencie. Tymczasem
pierwsza noc w Pradze zanosiła się na bardzo burzliwą. Zurawlew raz jeszcze
sprawdził warty, wyjrzał z piętra na kipiące miasto, po czym legł na kozetce w
gabinecie dyrektora. Ale nie dane mu było zasnąć.
Po jakichś dziesięciu minutach do gabinetu wpadł jego osobisty kierowca,
sierżant Malechm, z meldunkiem, że grupa uzbrojonych Czechów chce
rozmawiać z dowódcą Zurawlew złapał automat i ostrożnie wyszedł na ulicę.
Przed wejściem do banku, między dwoma czołgami zwiadowczymi, stała
furgonetka z okratowanymi oknami, a dwóch Czechów z pistoletami w
kaburach wykłócało się z wartownikiem.
— Przecież to konwojenci. Przywieźli pieniądze.
Żurawiewowi strasznie chciało się ziewać, a tymczasem ci dwaj z
pistoletami usiłowali mu coś wytłumaczyć. Po chwili zjawił się trzeci, który
otworzył przed dowódcą batalionu teczkę wypchaną paczkami pieniędzy.
Potem pokazał, że cała furgonetka jest pełna takich teczek.
— Bank jest zamknięty! — wyjaśniał cierpliwie dowódca. — Jest i
pozostanie zamknięty. Do odwołania. Zatrzymałem tu waszych kolesiów, ale
potem ich puściłem. Taki był rozkaz. A pieniędzy przyjąć nie mogę.
Trzej z pistoletami odbyli dłuższą naradę, po czym sprawnie wypchnęli z
furgonetki stos teczek wprost na schody banku. Jeden wykrzyknął chyba coś
obraźliwego, po czym furgonetka znikła za rogiem, ostrym klaksonem torując
sobie drogę w tłumie.
Żurawlew zaklął tak, jak jeszcze dzisiaj nie klął i polecił warcie wnieść
wszystkie teczki do środka.
Po kwadransie epizod z teczkami powtórzył się. Tym razem dowódca
batalionu zrezygnował z dyskusji i w milczeniu wskazał palcem drzwi banku.
Konwojenci zwalili swój cenny ładunek na podłogę i odjechali bez słowa.
Żurawlew ledwie zdążył zanotować numer rejestracyjny wozu i liczbę teczek.
Następnie przed bankiem zaroiło się od czarnych furgonetek z
okratowanymi oknami. Stosy walizek, teczek, skórzanych worków z
pieniędzmi rosły w zastraszającym tempie.
Konwojenci z reguły nie żądali pokwitowań. Każdego, który żądał, major
Żurawlew słał do diabła razem z cennym towarem. Po chwili wahania ciskali
wszystko na jedną kupę.
Trudno było pojąć, skąd napływa taka masa pieniędzy. Przecież w dniu
wyzwalania kraj był całkowicie sparaliżowany. Może pieniądze pochodziły z
poprzedniego dnia, albo ze wcześniejszych utargów?
Kiedy dobrze po północy odjechał ostatni wóz, góra na środku holu
przypominała piramidę egipską z podręcznika historii.
Rozumiejąc zagrożenie, Żurawlew tuż po zmierzchu obsadził swoimi
zwiadowcami posterunki wokół banku. W środku został sam. Tak było
bezpieczniej.
O spaniu nie było mowy.
Przez całą noc Żurawlew snuł się po gmachu z ogromnym pękiem kluczy,
od depozytu do depozytu, otwierał kolejne pancerne drzwi i stalowe kraty,
zamykał je na nowo i kładł na nich swoje pieczęcie.
Niesamowicie jest błądzić samotnie po zakamarkach olbrzymiego banku!
Czegóż tu nie było! Żurawlew natykał się na sztaby złota oznakowane
sierpem i młotem, albo czeskimi lwami, na złote płytki z długimi numerami
seryjnymi i inskrypcją „999,9”, i tysiące rozmaitych monet. Lecz
najciekawsze były banknoty zagraniczne.
Pieniądze jako takie nie zrobiły na nim większego wrażenia.
Zafascynowały go przedziwne rysunki i niepowtarzalna gama kolorów. Całe
godziny spędził na studiowaniu podobizn królów i prezydentów, królowych i
kwiatów, i w miarę jak je poznawał, stawały mu przed oczami zarysy jakiejś
nieznanej cywilizacji.
W ciągu trzydziestu dwóch lat życia zdążył zobaczyć kawał świata: był
na Syberii, na Dalekim Wschodzie, w Kazachstanie i za kołem polarnym.
Studiował na akademii w Moskwie. Brał udział w defiladach na Placu
Czerwonym i w wielu wielkich manewrach. Jako dwudziestolatek, jeszcze w
stopniu sierżanta, trafił do Budapesztu, w sam środek piekielnych walk o
wyzwolenie bratniego narodu. Później służył po całym terenie Związku
Radzieckiego. Służył dobrze. Wyjechał za to do NRD, a teraz do
Czechosłowacji. Miał okazję zobaczyć więcej, niż zdecydowana większość
245 milionów jego współziomków. Znacie kogoś, kto był w dwóch krajach?
A Żurawlew — proszę bardzo, jest już w trzecim!
Raz jeszcze przestudiował rysunki na szeleszczących banknotach i poczuł
dziwny niepokój. Banknoty świadczyły o istnieniu życia całkiem mu
nieznanego i niezwykłego. Każdy z nich przebył długą drogę zanim
wylądował w piwnicach praskiego banku, w rękach radzieckiego oficera–
wyzwoliciela Aleksandra Żurawlewa. Wkrótce znów rozpierzchną się na
cztery strony, wrócą do swej tajemniczej cywilizacji, a major Żurawlew wciąż
będzie stać na straży wszystkich uczciwych ludzi świata. Zostanie
podpułkownikiem, może i pułkownikiem, potem przejdzie na emeryturę i
będzie opowiadać pionierom barwne epizody ze swej niezwykłej biografii.
Pionierzy będą kiwać głowami z podziwem: był w trzech krajach
zagranicznych!
Żurawlew ocknął się na odległe i donośne walenie. Przetarł oczy i
pośpieszył otworzyć masywne drzwi. Wszedł podpułkownik Woronczuk, szef
wywiadu dywizji. Niebo na wschodzie już się przejaśniało. Powietrze
pachniało miłym chłodem.
— Proszę, wejdź.
Woronczuk był do niedawna dowódcą batalionu rozpoznawczego, zaś
Żurawlew jego pierwszym zastępcą. Tuż przed operacją, wskutek licznych
przetasowań i przesunięć, obaj awansowali o jeden szczebel. Lecz awans nie
naruszył ich wieloletniej przyjaźni.
— No, jak tam,”bankierze? Jak tam batalion? Jeszcze nie nawiał?
— Ci, co są ze mną, jakoś nie. Ale reszta poszła z politycznym. A o nich
nic nie wiem.
— Politycznego już nie ma. Odwieziony do szpitala. Rano dostał cegłą
w czachę.
— Agitował?
— Agitował sam i zachęcał pozostałych. Dlatego sporo z nich oberwało
na mostach.
— A kto tam strzelał nad ranem?
— Najpierw Czesi zaczęli strzelać. Później postrzelały się dwa nasze
bataliony rozpoznawcze. W 35. Dywizji nie wystarczyło białej farby, więc
część twoich sokołów zaczęła do nich pruć, zgodnie z instrukcją. Na szczęście
to nie czołgi szły na czele. Ale i tak twoje chłopaki postrzeliły dwóch. Jeden
oberwał solidnie.
— Spłuczesz gardło? Dla towarzystwa?
— Nie, Sasza, dzięki. Za godzinę mam być z meldunkiem u dowódcy
dywizji.
— Kiedy mnie zmienią?
— Chuj wie! Pułk pancerny pomylił drogę, do tej pory nie mamy z nim
kontaktu. Dwa pułki piechoty zmotoryzowanej utknęły na szosie. Artyleria i
kolumna zaplecza zostały w tyle. Na całą naszą dywizję tylko jeden pułk
piechoty zmotoryzowanej trafił do miasta jak należy. Sam zresztą widzisz,
jaki tu bajzel. Przez omyłkę weszło do Pragi sporo jednostek, które w ogóle
nie mają tu nic do roboty. Pobłądzili i nie wiedzą, co robić. Wyjść z miasta też
nie mogą. Urwał się kontakt radiowy. Istny pożar w burdelu!
— No, to wypijmy. Mam coś do ssania, żeby zabić zapach.
— No dobra, ale na jednej nodze. Polewaj!
— Osiem miesięcy szykowali sztaby i dowódców, cztery miechy
ćwiczeń, a te palanty dalej swoje!
— Gdyby Czesi dali ognia, byłoby gorzej niż na Węgrzech.
— Nasi dobrze wiedzieli, że Czesi nie będą strzelać, To nie Węgrzy.
Zauważyłeś, że jak czołgi zwyczajnie stoją, to Czesi wcale się nie buntują?
Zadyma zaczyna się dopiero, jak wyskakujemy z propagandą.
— Pewnie, że zauważyłem. Swoim surowo zakazałem wszelkich
pogaduszek. Żadnego bratania. Opierdalać wszystkich równo, jak leci.
— Z tym ostrożnie. Jak się polityczni dowiedzą, możesz beknąć za
niewystarczającą agitację.
— Wiem. wiem. Na razie swojego politycznego spławiłem. Jak balalion
się podzielił, wysłałem go na mosty.
— Tak czy owak. uważaj. Rano pogadaj z paroma Czechami, dla
świętego spokoju. Żeby cię żołnierze nie zakapowali.
— Może i racja.
— Czołgiści z trzydziestej piątej mają na ciebie oko. Mogą sypnąć. A
zresztą, u siebie tez masz kapusiów.
— Wiesz którzy?
— Fomin z drugiej grupy. Z czołgistów Żebrak.
— Tak myślałem. Zdaje się, że Fomin zwąchał się ze specjalnymi. No
bo Żebrak to chłystek politruka.
— Gariejew, z rozpoznania radiowego.
— O nim wiem.
— Jeszcze Kurakin i Achmadulin na dziewięćdziesiąt procent.
— Wiesz, tak myślałem. Tylko nie byłem pewien.
— No i twój osobisty kierowca.
— Pieprzysz!
— Klasyka.
— Masz coś konkretnego?
— Nie, ale czuję przez skórę. Mam nosa. Nigdy się nie omyliłem.
Uważaj, Sasza, bataliony rozpoznawcze roją się od kapusiów. To całkiem
logiczne. Inaczej być nie może.
— Jeszcze po maluchu?
— Dobra, ale to ostatni.
— Trzym się, Kola! No to cyk!
Nazajutrz zalew teczek z forsą wyraźnie osłabł, zaś po dwóch dniach ustał
całkowicie. Nie ustawało jednak nękające Żurawlewa poczucie
odpowiedzialności. Dobrze wiedział, jak trudno czasem rozliczyć się z
jednego rubla, a tu w holu piramida szmalu, no i te piwnice pełne złota, monet
i banknotów. Gdyby zjawiła się jakaś komisja, nawet roku by nie starczyło by
to rozliczyć. A jeżeli czegoś brakuje? Jak ma się rozliczać z tych teczek? Kto
wie, ile tam jest milionów? Spora część nie była nawet opieczętowana.
Straszliwe wizje zdawania tego całego majątku spędzały Żurawlewowi sen z
powiek. Stracił apetyt, pobladł i w ogóle wyglądał fatalnie.
W mieście nadal wrzało. Towarzysze Żurawlewa pod gradem kamieni i
obelg gasili czołgi, rozpędzali buntowników, próbowali lokalizować
podziemne radiostacje, agitowali, apelowali, odpierali lawiny wyzwisk.
Każdy, kto wiedział, gdzie jest i co robi Żurawlew, szczerze mu zazdrościł.
Przydomek „Bankier” przylgnął do niego na dobre. A on z dnia na dzień
coraz bardziej zazdrościł tym, którzy byli na ulicach.
Trzy razy dziennie osobisty kierowca dowoził mu jedzenie: fantastyczne
amerykańskie konserwy, pachnący chleb, wspaniałe francuskie masło.
— Trzeba coś zjeść, towarzyszu majorze.
— Dobra, zjeżdżaj.
— Towarzyszu majorze, powiedzcie, na co macie apetyt, przyniosę
wam, co chcecie. Zaopatrzeniowcy mają tyle zagranicznego żarcia, że można
zwariować. Czegoś takiego ludzkie oczy nie widziały.
— Dobra, dobra, zmiataj.
— Towarzyszu majorze, mogę zapytać?
— Co takiego?
— Towarzyszu majorze, pozwólcie skoczyć czołgiem dwie ulice stąd.
— A po co?
— Tam jest apteka. A bez czołgu albo mnie patrol zwinie, albo Czesi
rozwalą mi łeb.
— Na co ci apteka? Trypra złapałeś?
— Nie, towarzyszu majorze. Chciałbym kupić trochę prezerwatyw.
Wezmę i dla towarzysza majora.
— Ja nie potrzebuję. A tobie po co?
Kierowca uśmiechnął się chytrze i pokazał wypchane teczki:
— Tej forsy nikt nie liczył. Prawy bak mam pusty. Można by załadować
parę milionów w prezerwatywy i wrzucić do baku. Nikt się nie połapie.
Wiecie, ile forsy wchodzi w jedną prezerwatywę? To się rozciąga, o...
— Ty szmato! — Żurawlew chwycił pistolet. — Rzuć automat! Twarzą
do ściany! Warta, do mnie!
— Co wy, towarzyszu, ja tylko tak żartowałem.
— Zamknij się, kanalio!
Późnym wieczorem do banku przedarł się transporterem gąsienicowym
szef sztabu dywizji z trzema cywilami i eskortą.
— Co się tu u ciebie dzieje, Żurawlew? — wycedził niezadowolony szef
sztabu.
— Towarzyszu podpułkowniku, melduję posłusznie, że aresztowałem
kierowcę Malechina za usiłowanie grabieży.
— Towarzysze się tym zajmą. Gdzie go trzymasz?
Żurawlew poprowadził ich korytarzem do głównego holu. Wszyscy trzej
stanęli jak wryci.
— Gdzie jest radiostacja! Szybko!
— Kierowcę zamknąłem w tamtym pokoju.
— Radiostacja, nie kierowca! — przerwał mu grubiańsko młody,
ostrzyżony na jeża „towarzysz”.
Żurawlewa zmieniono błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli.
Pół godziny po tym jak „towarzyszom” udało się nawiązać kontakt ze
swoim zwierzchnictwem, przed bank zajechały dwa kolejne transportery
BTR–50PU, wypchane oficerami i cywilami. Żurawlew resztę nocy spędził na
zewnętrznym posterunku przed bankiem. Nie wpuszczono go już więcej do
środka, nawet do ubikacji.
Nazajutrz bladym świtem przed gmachem stawił się batalion pancerny
14. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, stanowiący część odwodów dowódcy
armii.
Dowódca batalionu pancernego wręczył Żurawlewowi rozkaz podpisany
osobiście przez dowódcę 20. Armii Gwardii, który nakazywał Żurawlewowi
natychmiast wycofać z miasta podległy mu batalion.
Żurawlew odetchnął z ulgą. Ale na tym nie koniec. W rozkazie
powiedziano, że ta część batalionu, która strzegła mostów, została czasowo
wyjęta spod dowództwa Żurawlewa. No więc kłopot z głowy! A
wyprowadzenie jednej kompanii głębokiego zwiadu i jednego plutonu
pancernego nie było trudnym zadaniem.
Przygotowania zajęły raptem dziesięć minut. Żurawlew ustawił swoich
chłopców w szyku, sprawdził stan ludzi, sprzęt i amunicję. Ryknęły silniki
czołgów... W tym momencie na schodach banku pojawił się ostrzyżony na
jeża „towarzysz”.
— Hej tam, majorze! Zaczekajcie!
Bezczelność „towarzyszy”, zwłaszcza okazywana oficerom w obecności
żołnierzy i sierżantów, zawsze jest irytująca, lecz, oczywiście, nie można tego
dać po sobie poznać.
— Słucham?
— Podpiszcie to, majorze. — „Towarzysz” podał Żurawlewowi kartkę
pokrytą kolumnami liczb. — Nie bójcie się. Wszystko jest w najlepszym w
porządku. Nasi chłopcy sprawdzali całą noc.
Żurawlew podpisał papier nie czytając. Skąd miał wiedzieć, ile czego
było w tym banku? Młodzieniec uśmiechnął się.
— Macie, majorze, na pamiątkę. — I pogrzebawszy w wypchanej
kieszeni marynarki, wręczył Żurawlewowi dużą złotą monetę z profilem
starszej kobiety w koronie.
KONTRREWOLUCJA