Wiktor Suworow - Zolnierze Wolnosci (WWW Dodane PL)

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 239

WIKTOR SUWOROW

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI
TŁUMACZYŁ ANDRZEJ MIETKOWSKI
gdzieś w Anglii, lipiec 1996
Niestrudzonemu Bojownikowi o Pokój,
Przewodniczącemu Komitetu Obrony,
Czterokrotnemu Bohaterowi Związku Radzieckiego,
Bohaterowi Pracy Socjalistycznej,
Laureatowi Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej
za Umacnianie Pokoju Między Narodami,
Kawalerowi Orderu Zwycięstwa,
Genialnemu literatowi,
Marszałkowi Związku Radzieckiego,
Leonidowi Ijiczowi Breżniewowi
swoją skromną pracę poświęcam
OD WYDAWCY

Mamy przyjemność zaprezentować Państwu zupełnie nowych „Żołnierzy


wolności”. Czytelnik polski zapoznał się już wprawdzie z tą pozycją (NOWA
1985), jednak ówczesny przekład autorstwa Jolanty Kozak powstał na
podstawie zubożonego wydania angielskiego. Dopiero rok po polskim
wydaniu, w Londynie ukazało się rosyjskie wydanie „Żołnierzy wolności”,
które stało się dla Andrzeja Mietkowskiego podstawą do poprawienia i
uzupełnienia przekładu z 1985 roku. Obecne wydanie zostało dodatkowo
przejrzane i uzupełnione przez Autora.
Nowością w naszej edycji jest też wkładka ilustracyjna, zawierająca
unikatowe zdjęcia z prywatnego archiwum Wiktora Suworowa. Są one
cennym uzupełnieniem „Żołnierzy wolności” i ich kontynuacji
„Akwarium”, książek będących zbeletryzowaną autobiografią Autora.
DO POLSKICH CZYTELNIKÓW

Wreszcie pełne wydanie „Żołnierzy wolności”!


To była moja pierwsza książka. Napisałem ją zaraz po ucieczce na
Zachód. Przedstawiałem w niej Armię Radziecką jaką znałem i zapamiętałem.
Pełną absurdów, paradoksów i sprzeczności.
Mimo upływu lat, „Żołnierze wolności” nie stracili swej aktualności. To
prawda, Związek Radziecki nie istnieje, lecz armią rosyjsko–radziecką rządzą
te same prawa, nierzadko ci sami ludzie. Nie wierzycie? A wiecie, sztab
jakiego okręgu wojskowego mieści się nadal w Sankt — Petersburgu?
Odpowiedź: Leningradzkiego!
To wojsko zawsze było i pozostało nieprzewidywalne. Żadna armia nie
doznała takich klęsk, jak Armia Czerwona podczas kampanii fińskiej, czy
broniąc Kijowa w roku 1941. Ale też żadna armia nie mogła się równać z
Czerwoną broniącą Moskwy i Stalingradu.
Dlatego wszystkie skrajne opinie o tym wojsku są uzasadnione. Pod
względem zdolności bojowych zawiodło — dzięki Bogu! — oceny
zachodnich sowietologów. Haniebne operacje w Afganistanie i w Czeczenii
miały być Blitzkriegiem. Zakończyły się totalnym fiaskiem. Lecz nie
wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Ta armia potrafi się mobilizować w
najmniej oczekiwanych momentach. A jej wpływy na scenie
międzynarodowej i wewnętrznej pozostają niemałe.
„Żołnierzy wolności” pisałem pod koniec lat siedemdziesiątych.
Zachodni wydawcy i oficyny emigracyjne nie rwały się do publikacji. Moje
opisy kłóciły się z utrwalonym obrazem radzieckiej perfekcyjnej machiny
wojennej. Nikt nie wierzył w wyrzutnie rakietowe powiązane parcianym
sznurkiem. Dlatego angielskiego wydawcy szukałem dwa lata. Rosyjskiego
— siedem.
Właśnie w tym czasie w Polsce powstała Solidarność, a potem komuniści
wprowadzili stan wojenny.
Pewnego dnia siedziałem w domu przed telewizorem. Oglądałem reportaż
o polskim ruchu oporu. Ekipa BBC dotarła do podziemnej drukarni. Na
ekranie powoli przepływały sterty zakazanych książek. Raptem aż
podskoczyłem! Na okładce widniało: Wiktor Suworow.
To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zrozumiałem, że moje
pisanie jest komuś naprawdę potrzebne. Że ktoś gotów jest zaryzykować
własną wolność, by drukować, kolportować, czytać moje szkice.
Jednego nie rozumiałem: jak powstał przekład? Rosyjskie wydanie
jeszcze nie istniało. A więc tłumaczyli z angielskiego? Znałem fatalne, a na
dodatek niepełne, tłumaczenie tego wydania, dlatego byłem pełen niedobrych
przeczuć. Jak się potem okazało, nie bez powodu. Podwójne tłumaczenie dało
efekt podobny do zabawy w głuchy telefon. Poważne rzeczy traktowano z
przymrużeniem oka, żarty nabierały cech poważnej moralistyki. Kumulacja
błędów sprawiła, że polskie wydanie daleko odbiegało od pierwotnego tekstu.
Dlatego teraz z radością oddaję Wam do rąk nowy przekład „Żołnierzy
wolności”. Myślę, że w dzisiejszej Polsce taki reportaż z nieodległej krainy
realnego socjalizmu dodatkowo ukazuje dystans, jaki przebyliście w ciągu
ostatnich lat.
A w Rosji? Tam — im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej
pozostają takie same...
PROLOG
JAK ZOSTAŁEM ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI

Partia naszym sternikiem...


(z pieśni masowej)

Komitet Centralny KPZR postanowił radykalnie zwiększyć wydajność


rolnictwa. Cały kraj jął się głowić, jak by tu najlepiej osiągnąć ów świetlany
cel. Pierwszy sekretarz naszego obwodowego komitetu partii też nad tym
myślał, tak samo drudzy sekretarze, ich zastępcy, doradcy, konsultanci.
Prawdę mówiąc, zadanie było śmiesznie łatwe. Klimat mamy całkiem jak
we Francji — pod dostatkiem słońca, ciepła i wody. Czarnoziem sięga metra i
jest tak żyzny, że można nim chleb smarować. Traktorów po kołchozach
zatrzęsienie, podobnie jak agronomów. Ale co z tego, skoro nie mamy
żadnych korzyści z rekordowych plonów? To zresztą zupełnie zrozumiałe.
Gdybyśmy za naszą robotę dostawali choć dziesięć procent zysku, wszyscy
raz–dwa zrobiliby kasę. Ciężko pracujący chłop stałby się wkrótce bogaczem,
zaś obiboki poszłyby z torbami. A to przecież ewidentna niesprawiedliwość,
sprzeczna z ideałami socjalizmu. Poza tym gdyby rzeczywiście po dziesięć
procent wpadało nam do kieszeni, to cały kraj zarzucilibyśmy chlebem. To zaś
oznacza niedopuszczalną nadprodukcję. Przecież zawsze lepiej nie dojeść, niż
zjeść za dużo. Dlatego partia postanowiła radykalnie zwiększyć wydajność
rolnictwa, ale tak, by przypadkiem chłop nie ujrzał w tym dla siebie jakiegoś
interesu.
Długo namyślał się nasz sekretarz partyjny, wreszcie wymyślił:
„Nawóz!”.
Cóż, niegłupi pomysł. Postanowiono spróbować szczęścia w miejscowym
kombinacie chemicznym. Kombinat całą produkcję zdaje państwu, ale gdyby
udało się odblokować rezerwy, zaoszczędzić nieco surowców i energii, gdyby
odpowiednio zorganizować pracę, wprowadzić trzy zmiany, to wówczas...
W kombinacie zwołano w trybie nadzwyczajnym wielki wiec. Wszystko
było jak trzeba, z orkiestrą dętą, przemówieniami, transparentami. Robotnicy
skandowali hasła, klaskali, śpiewali pieśni patriotyczne. Po wiecu ogłoszono
w kombinacie współzawodnictwo w oszczędzaniu surowców i energii.
Współzawodnictwo trwało przez całą zimę, a na wiosnę, w rocznicę
urodzin Lenina, wszyscy stawili się w kombinacie na sobotę czynu partyjnego
— leninowski subotnik. W ciągu tego jednego subotnika z zaoszczędzonych
surowców wyprodukowano tysiące ton płynnego nawozu azotowego, który,
zgodnie z podjętą na wiecu rezolucją, postanowiono przekazać nieodpłatnie
kołchozom naszego obwodu. Niech rozkwita nasza Ojczyzna!
Znowu orkiestra odegrała hymn, znów wygłoszono okolicznościowe
przemówienia. Było to prawdziwe święto pracy. Do kombinatu zjechali
korespondenci prasy lokalnej i centralnych organów. Wieczorem o tym
zdarzeniu informowały wszechzwiązkowe radio i telewizja. Komitet
Centralny oficjalnie zaaprobował inicjatywę pracowników przemysłu
chemicznego i zaapelował do wszystkich kombinatów o podjęcie
współzawodnictwa. Oszczędzajmy surowce, które posłużą do produkcji
dodatkowych partii nawozu. Więcej nawozu dla kołchozów! Niech rozkwita
nasz kraj jak wiosenny ogród!
Skończył się festyn świata pracy, zaczęła się codzienna mitręga.
Nazajutrz dyrektor kombinatu chemicznego zatelefonował do
obwodowego komitetu partii, aby poinformować, że jeżeli kołchozy nie
odbiorą w ciągu najbliższej doby ofiarowanego im darmowego nawozu, to
kombinat chemiczny stanie. Wszystkie zbiorniki są po brzegi pełne nadwyżek
i nie ma gdzie składować bieżącej produkcji. Przekazać państwu tych
nadwyżek też nie ma jak: nikt nie przewidział dodatkowych cystern. A
tymczasem do kombinatu docierają wciąż nowe transporty surowca. Co
począć?
Nastąpiła seria naglących telefonów z komitetu obwodowego do
wszystkich komitetów rejonowych, i dalej — do zarządów poszczególnych
kołchozów: do jutra odebrać podarunek.
Wieść o tym, że nasz kołchoz obdarowano 150 tonami nawozu nie
ucieszyła przewodniczącego. Kołchoz miał na stanie siedemnaście
ciężarówek, w tym tylko trzy cysterny. Jednej używano na mleko, drugiej na
wodę, trzeciej na benzynę. Tej jednej można było ewentualnie użyć.
Ciężarówka była stara i zdezelowana: GAZ–51, drzwi ze sklejki. Ruina. Do
miasta siedemdziesiąt trzy kilometry. Uwzględniając stan dróg, oznaczało to
pięć godzin jazdy w jedną stronę i pięć z powrotem. Kierowcą tej ciężarówki
byłem ja.
— Słuchaj no — zaczął przewodniczący. — Jeżeli nie będziesz spać
przez dwadzieścia cztery godziny, jeżeli nie rozładuje ci się akumulator a
chłodnica nie wybuchnie Od przegrzania, jeżeli nie zatrzesz skrzyni biegów i
wóz nie ugrzęźnie w błotach, to powinieneś wyrobić w ciągu doby dwa kursy
ł zwieźć trzy tony tego cholernego azotniaka. Ale trzeba zrobić nie dwa kursy,
tylko sto!
— Tak jest, towarzyszu przewodniczący — odparłem.
— To nie wszystko — powiedział. — Kończy nam się benzyna. Dam ci
na trzy kursy, ale z resztą, z dziewięćdziesięcioma siedmioma znaczy, musisz
sobie jakoś sam poradzić. Nawet i własną dupą pchać, jak będzie trzeba!
— Jasne — powiedziałem.
— Liczę na ciebie. Jak nie wyrobisz stu kursów, wywalą mnie ze
stanowiska.
Wiedziałem o tym. Wiedziałem też, że chociaż przewodniczący nie
każdemu przypadł do gustu, to jego następca będzie z pewnością o całe piekło
gorszy.
— Wszystko jasne?
— Nie wszystko. Przypuśćmy, że zrobię te sto kursów, bez benzyny.
Gdzie mam zrzucać ten cholerny nawóz?
Przewodniczący rozejrzał się po przestronnym dziedzińcu gospodarstwa i
poskrobał się po ciemieniu. No właśnie: gdzie? Że też Lenin musiał się
urodzić akurat w kwietniu! To dlatego wszystkie leninowskie subotniki i te
cholerne nadprodukcje wypadają akurat w tym miesiącu. Nie wiedzieliśmy
dokładnie, kiedy nawóz może iść w ziemię, ale na pewno nie w kwietniu.
Gdzie zatem trzymać do lata 150 ton płynnej, trującej, cuchnącej substancji?
— Słuchaj — powiada przewodniczący. — Niech już ciebie o to głowa
nie boli. Wal do miasta i przyjrzyj się, co inni robią. Nie tylko nam partia dała
taką łamigłówkę. Wszystkie kołchozy w obwodzie męczą się z tym
problemem. Na pewno ktoś coś wymyśli. Geniuszy u nas pod dostatkiem. Rób
to, co pozostali. Powodzenia! I pamiętaj: jak dasz dupy, to mi łeb ukręcą, a ja
tobie. Możesz mi wierzyć!
Wierzyłem.
Przed kombinatem chemicznym wije się sznur samochodów. Ciężarówki
różnej marki, rozmiarów i kolorów. Cecha charakterystyczna: wszystkie są tak
samo rozklekotane. Na kilometr rozpoznam kołchozową ciężarówkę.
Wyróżniają się, jak kalecy żebracy w tłumie. A tu całe zbiegowisko kalek. Są
Ziły, stalinowskie Zisy; jedne mają wybite na masce silnika „Fabryka
Samochodów im. Mołotowa”, inne tylko „Fabryka Samochodów w Gorkim”.
Wszystkie równo zabłocone.
Robota idzie żwawo. Tony nawozu sprawnie nalewają do beczkowozów.
Ogonek szybko posuwa się naprzód. Ale dzieją się jakieś cuda: cysterny które
dopiero co napełniono po chwili wracają i ustawiają się na końcu kolejki.
Skąd takie nadzwyczajne tempo? Cóż to za kosmiczne prędkości? Przecież
każda potrzebuje wielu godzin, żeby dostarczyć cenny ładunek i zawrócić po
nową partię. Dołączały jednak z powrotem w ciągu paru minut.
Przyszła i moja kolej. W dwie minuty napełniono zbiorniki cuchnącą
cieczą, a kontroler załadunku odhaczył na liście, że mój kołchoz otrzymał
pierwsze półtorej tony nawozu. Wyprowadziłem wóz za bramę kombinatu —
i ruszam za ciężarówką, która odebrała ładunek przede mną. Robię to samo,
co ona. A ona to, co pozostałe. Od bramy kombinatu skręca w lewo i stromym
zboczem zjeżdża nad brzeg Dniepru. Tam zanurza wąż do rzeki — i w jednej
chwili spuszcza bezcenny nawóz. Na lustrzanej powierzchni wielkiej rzeki,
kolebki rosyjskiej cywilizacji, rozlewa się z wolna wielka, trująca, żółta
plama.
Opróżniwszy zbiorniki, skierowałem się z powrotem do kombinatu, gdzie
odhaczono kolejne półtorej tony nawozu na rzecz naszego kołchozu. I jeszcze
raz. Praca postępowała szybko i hałaśliwie. Dziesiątki kursów, setki
ciężarówek, tysiące ton! Jak żyję nie widziałem takiej obfitości ryb. Nigdy
bym nie dał wiary, że tyle jest ryb w naszym Dnieprze. Całą powierzchnię
rzeki, od brzegu do brzegu, pokrywały śnięte pudowe sumy, Wspaniałe
szczupaki, tłuste leszcze. Wszystkie pływały na powierzchni białymi
brzuchami do góry. Gdyby nie chemia, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak
bogate mamy rzeki!
Ciężarówki podjeżdżały nie kończącym się sznurem. Każdy kierowca
wiedział, że jeżeli nie opróżnimy gigantycznych rezerwuarów wielkiego
kombinatu, wówczas zatrzyma się produkcja. To zaś byłoby zbrodnią.
Milicja zjawiła się niespodziewanie, w samo południe. Całą okolicę
otoczono kordonem. Wszystkich kierowców spędzono w jedno miejsce. Po
chwili zajechała czarna Wołga. W Wołdze jakiś ważniak z wielką teczką. Z
najwyższym niesmakiem zlustrował teren naszej pracy. Przyłożył małą białą
chusteczkę do swojego drobnego noska: smród nawozu był nie do zniesienia.
Razem z ważniakiem przybył jeszcze jeden osobnik, niższej rangi. Też z
teczką, też Wołgą, ale Wołga nie czarna, tylko szara i mocno sfatygowana.
Jeden naczelnik tłumaczył coś drugiemu, gestykulując. Potem rozjechali się,
każdy w swoją stronę, a za nimi i milicja.
Stoimy, nie wiemy co robić: kontynuować dotychczasowy proceder, czy
nie. Wtedy zjawił się przedstawiciel kombinatu. Gestykuluje, klnie
siarczyście, każe robić dalej. Bardzo dobre znaleźliście rozwiązanie,
towarzysze kierowcy! Jeśli stanie kombinat, to ulegnie zniszczeniu cała
francuska technologia, kupiona za niebotyczne pieniądze. Wtedy przyjdzie
wywalić obwodowego sekretarza partii, a po nim naczelników niższej rangi.
Dlatego po krótkiej naradzie naczelnicy postanowili nie zawracać głowy
wysokiemu kierownictwu i nie wtykać nosa w sprawy gospodarki rolnej.
Niech wszystko biegnie swoim torem...
Bo i jakież inne rozwiązanie można tu było znaleźć? Ofiarować nadwyżki
produkcyjne państwu? A gdzie państwo znajdzie zbiorniki na przechowanie
takich ilości cieczy? Kołchozy nie mają gdzie ich trzymać, ani czym
przewozić.
Uznać nadwyżki za część zwykłej produkcji? To co w takim razie zrobić
z transportami surowca, który nieprzerwanym strumieniem spływa do
kombinatu? Poza tym kontrolerzy zaraz by zwęszyli, że coś tu jest nie w
porządku, zaczęliby dociekać, skąd się wzięły takie nadwyżki. Wszczęto by
dochodzenie, i tak dalej. Najlepiej już było zostawić tak, jak jest.
Pod wieczór zakończyliśmy pracę. Powiadomiono Moskwę, że wszystko
odbyło się planowo i że tegoroczne zbiory będą rekordowe, dzięki
sekretarzowi komitetu obwodowego. Moskwa bezzwłocznie odpowiedziała
depeszą gratulacyjną adresowaną do sekretarza komitetu obwodowego i
wszystkich robotników obwodu. I po krzyku.
Późną nocą każdy pobrał ostatni ładunek, ale tym razem nikt nie wywoził
go do rzeki. Dostarczyłem do kołchozu półtorej tony nawozu i zameldowałem
przewodniczącemu o wykonaniu zadania przed czasem. Podziękował mi, nie
wypytując o szczegóły. Wszystko było dla niego jasne od samego początku.
Już dawno przywykł do tego, że ilekroć partia komunistyczna wydaje
instrukcje, kończą się one w sposób, o którym wszyscy wolą zapomnieć.
— Co mam zrobić z tym azotniakiem? Półtorej tony! — zapytałem.
— A weź to sobie! Mógłbym produkować rekordowe plony i bez
nawozów. Tylko po cholerę?
Na tym stanęło. Gdybym spuścił zawartość cysterny do naszej rzeczki,
byłoby po kłopocie. Ale nie potrafiłem tego zrobić: wszak to własne,
zapracowane. Jakże miałbym zmarnować? Wywiozłem więc nawóz na własną
działkę i do rana rozlałem wiadrem po grządkach. Okazało się, że popełniłem
niewybaczalny błąd. Porcja nawozu była ciut za duża na mój spłachetek
ziemi, a i pora roku nie sprzyjała nawożeniu. Ziemia odrzuciła mój
podarunek, W maju, kiedy we wszystkich sąsiedzkich ogródkach wyrastały
silne pędy, u mnie kłuła w oczy jałowa ziemia. Przeraziłem się. Jak
przeżyjemy zimę? Pieniądze z pracy w kołchozie starczą na dwa miesiące
biedowania. Uciec z kołchozu też nie mogłem. W socjalizmie chłop nie
dostawał do rąk dowodu osobistego, uprawniającego do poruszania się w
obrębie kraju. Nie myślcie sobie, że to tylko taki radziecki komunistyczny
kaprys. To życiowa konieczność. Skoro chcieliśmy ustanowić powszechną
równość obywateli, należało szczególnie pomyśleć o mieszkańcach wsi.
Gdyby dać wszystkim te same prawa, zaczęłaby się masowa ucieczka ze wsi
do miast. Każdy chciałby mieć wyznaczone godziny pracy, nie pracować w
dni ustawowo wolne od pracy, latem wziąć urlop. A gdyby wszyscy
mieszkańcy wsi przenieśli się do miast, państwo powszechnej równości
padłoby z głodu. Aby temu zapobiec, należałoby przywrócić system
wolnorynkowy, czyli kapitalizm, bądź też przywiązać chłopów do wsi przy
użyciu drutu kolczastego, psów, pogróżek i socjalistycznej ustawy
antykułackiej.
Jako zagorzały orędownik równości całej ludzkości, byłem gotów przeżyć
całe życie bez dowodu osobistego. Cóż z tego, że nie mógłbym porzucić wsi,
ani ożenić się z miastową, ani nocować w hotelu czy latać samolotami? Ale za
to wszyscy będą równi. Koniec z wyzyskiem człowieka przez człowieka!
Niestety! Cholerny nawóz sprawił, że musiałem rozejrzeć się za nową
drogą życia. Do wojska szykowałem się dopiero w następnym roku. Jak
dotrwać do tego czasu? Mogłem wylądować w pudle na darmowym
garnuszku, albo zostać oficerem w wojsku, gdzie też karmią za darmo.
Zważywszy, jak nietrudno znaleźć się za kratkami, postanowiłem, że z tej
szansy skorzystam tylko w ostateczności.
Aby zostać oficerem, musiałem wpierw stać się obywatelem własnego
kraju, innymi słowy zdobyć dowód tożsamości. Mówią, że zdobycie
paszportu w ZSRR było sprawą tak trudną, że na jej osiągnięcie człowiek
poświęcał czasem całe życie. Lecz dla osoby nie uprawnionej do posiadania
paszportu, zdobycie dowodu osobistego było przedsięwzięciem jeszcze
trudniejszym.
Jeżeli masz dowód i ubiegasz się o paszport, prawo jest, teoretycznie, po
twojej stronie. Wolno ci protestować, założyć strajk głodowy, albo pisać listy
do Breżniewa. Jeżeli się uprzesz, może ci się nawet uda. Jak jednak walczyć o
dowód osobisty? Dopóki byłeś zwyczajnym radzieckim chłopem, prawo było
przeciwko tobie. Nie uważano cię za obywatela tego kraju, tylko za chłopa
tego kraju. Jeżeli nie przysługuje ci żadna forma obrony, jeżeli się urodziłeś
tylko i wyłącznie do roboty, jako integralna część środków produkcji rolnej —
to co wtedy? W świetle prawa byłem — jak każdy radziecki chłop — banitą.
A jednak udało się! To długa historia, której nie wspominam z
przyjemnością. Musiałem zaszantażować przewodniczącego kołchozu,
wywieść w pole prezesa rady wiejskiej, uwieść jego sekretarkę. Nie było innej
drogi.
Dostałem dowód osobisty, chociaż nie całkiem legalny. Musiałem jak
najprędzej wymienić go na jakiś inny oficjalny dowód tożsamości. W
przeciwnym razie w każdej chwili można mi było zarzucić bezprawne
podszywanie się pod obywatela kraju, w którym moi przodkowie żyli od
stuleci.
Właśnie dlatego wstąpiłem do Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk
Pancernych Gwardii. Tam zabrano mój dowód, a w zamian otrzymałem
czerwoną legitymację z wielką gwiazdą, sierpem i młotem. Teraz już żadna
siła na świecie nie mogła mnie zawrócić do kołchozu. Z Armii Radzieckiej nie
ma odwrotu.
Tak zaczęło się moje wojskowe życie. Przemierzyłem wzdłuż i wszerz
największe radzieckie poligony, uczestniczyłem w wielkich manewrach, w
1967 roku zostałem oficerem. Służyłem w 287. Nowogrodzko–Wołyńskiej
Dywizji Szkolnej Piechoty Zmotoryzowanej Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Podczas wydarzeń w Czechosłowacji dowodziłem kompanią
24. Żelaznej Samarsko–Uljanowskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej.
Później służyłem w sztabie 13. Armii i w sztabie Leningradzkiego Okręgu
Wojskowego. Po ukończeniu Wojskowej Akademii Dyplomatycznej w
Moskwie trafiłem do Głównego Zarządu Wywiadowczego Sztabu
Generalnego. Przez kilka lat służyłem jako oficer operacyjny GRU w Europie
Zachodniej...
Historia, którą opowiadam, obejmuje ostatni rok w szkole oficerskiej i
pierwsze dwa lata po jej ukończeniu. W 1966 roku jako kadet Szkoły
Dowódców Wojsk Pancernych trafiłem na krótko do Kijowskiej Technicznej
Szkoły Wojsk Pancernych. Któregoś dnia pełniłem służbę w biurze
przepustek. Po nocnym dyżurze smacznie spałem na zapleczu wartowni. I
właśnie wtedy wszystko się zaczęło.
CZĘŚĆ PIERWSZA
NA ODWACHU

Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca


1966 roku

— Hej tam, żołnierzu!


— Czego?
— Gówna psiego. Wstawaj, ale już!
Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słońcem, próbowałem
opóźnić moment przebudzenia.
— Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny
snu...
— Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani.
Wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem,
to że tracę oto bezpowrotnie dobre półtorej godziny należności za bezsenną
noc. Siadłem na twardej ławce i pięścią tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi
pękał z niewyspania.
Ziewnąłem, przeciągnąłem się aż zatrzeszczały stawy, głęboko
westchnąłem, żeby odegnać resztki snu, pokręciłem głową, starając się
rozruszać zesztywniały kark.
— Ile nam dali?
— Tobie piątala.
— Miałeś szczęście, Wiktor. Saszka i ja jesteśmy załatwieni na dziesięć
dni, a Andriusza, sierżant, dostał całe piętnaście!
— Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięć rubli więcej, a
zabierają tyle co dwadzieścia pięć.
— Gdzie mój automat? — zdenerwowałem się.
— Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety.
Sierżant zaraz przyniesie kwity na rzeczy i żywność, potem łaźnia, strzyżenie
— i na odwach!
W głównym pomieszczeniu wartowni kadeci zwolnieni z zajęć
przyjmowali dokumenty i przeliczali teczki z instrukcjami. Ich sierżant
wysłuchiwał utyskiwań naszego, przytakiwał ze współczuciem.
— Oka z niego nie spuszczałem, zameldowałem się na całe gardło,
chłopcy w try miga otworzyli bramę, pożerali go wzrokiem jak te lwy. I co?
Ni z gruszki ni z pietruszki dowala mi piętnaście dni, a chłopakom po
dziesięć. No dobra, Kola, trzym się!
Dołączyła do nas reszta chłopców z warty i pod eskortą udaliśmy się na
strzyżenie i do zimnej kąpieli.
W „izbie przyjęć” kijowskiego aresztu garnizonowego panowała
oślepiająca czystość.
— Towarzyszu poruczniku, kadet Suworow melduje się w areszcie
garnizonowym celem odbycia kary.
— Ile?
— Pięć dni aresztu.
— Za co?
Cholera! — przemknęło mi przez głowę. Właśnie: za co? Za co mnie
aresztowali?
Porucznik obdarzony niezwykle szeroką twarzą i zaskakująco drobnymi
stopami, niecierpliwie wpił się we mnie swoimi małymi, przenikliwymi
oczkami.
— Za co? — ponowił pytanie.
— Nie wiem.
— Kto cię aresztował?
— Nie wiem.
— Tu się szybko dowiesz — obiecał życzliwie porucznik. — Następny!
— Wszedł mój sierżant.
— Towarzyszu poruczniku, sierżant Makiejew...
— Ile? — przerwała mu wstrętna gęba.
— Piętnaście dni.
— Kto zadecydował?
— Zastępca dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego generał
pułkownik Czyż.
— Za co?
— Mieliśmy służbę w biurze przepustek na wartowni.
— Aha — uśmiechnął się ze zrozumieniem porucznik.
Znał oczywiście, jak wszystkie trzy armie okręgu, ulubiony zwyczaj
generała pułkownika Czyża. Zawsze aresztował wartowników z biura
przepustek. Ustalono, że czyni to przy okazji każdej wizyty w szkole, pułku,
batalionie, dywizji, na każdym poligonie, strzelnicy i w każdym magazynie —
wszędzie. Ilekroć mijał punkt kontrolny, zawsze aresztował wartę,
wyznaczając standardowo piętnaście dni dla dowódcy, po dziesięć dni dla
pełniących służbę, i po pięć dla odpoczywających w oczekiwaniu na zmianę.
Tak było od lat. Wszystkie trzy armie i wiele samodzielnych oddziałów,
pododdziałów, instytucji wojskowych i innych organizacji — wszyscy
podejrzewali, że zastępca dowódcy okręgu domaga się w ten sposób
wprowadzenia dla siebie jakiejś specjalnej ceremonii powitalnej, lecz o co
dokładnie chodziło — nikt nie potrafił odgadnąć, chociaż minęły lata, odkąd
zastępca dowódcy objął swe wysokie stanowisko.
W progu „izby przyjęć” pokazali się dwaj kaprale o złowrogim wyglądzie
dzikich sadystów, i rozpoczęła się procedura przyjmowania.
— Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!
Buty, pasy, czapki, bluzy — wszystko zostało natychmiast rzucone na
ziemię. Rozebrani do rosołu staliśmy na baczność przed wstrętną gębą.
— W tył zwrot! Pochylić się! Rozchylić! — Porucznik Armii
Radzieckiej dokonał przeglądu naszych zadków.
W anclu obowiązywał zakaz palenia, więc nałogowi palacze próbują
czasem przemycić kawałek peta, zawijając go w tym celu w papier i
wpychając w tyłek. Jest to numer świetnie znany i bezlitośnie tępiony.
Tymczasem kaprale przeprowadzili szybką, lecz gruntowną kontrolę
naszych ubrań i butów rozrzuconych na podłodze.
— Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!
Jeżeli nie aresztowano cię w mieście, tylko w jednostce lub na terenie
szkoły wojskowej, jeżeli masz kartki żywnościowe w garści i kąpiel za sobą,
postaraj się wykroić pięć minut, żeby zamienić własne buty na większe.
Każdy, kto wie, co cię czeka, chętnie się z tobą zamieni. Ciut większe buty to
zbawienie w areszcie. Jeżeli masz dopasowane obuwie, które ciężko się
zakłada, wówczas tych paru sekund na „Ubrać się!” i „Rozebrać się!”
stanowczo nie wystarcza. Dlatego pięć dni paki może się bez trudu zamienić
w dziesięć, a nawet piętnaście...
— Dokumenty na stół! Kapral, zebrać wszystkie pasy!
Aresztowanemu nie wolno mieć pasa, żeby przypadkiem się nie powiesił.
Historia kijowskiego odwachu odnotowuje mimo to wyczyn pewnego
przedsiębiorczego i łebskiego gościa. Siedząc w karcerze, gdzie jedynym
sprzętem jest przytwierdzony do podłogi taboret, odpruł stebnowany brzeg
własnej koszuli i sporządził sobie krótki i cienki, lecz bardzo mocny sznurek.
Dokonał tego przy zachowaniu największej ostrożności, pod nieustanną
kontrolą strażników. Nasz bohater zawiązał niewielką pętlę, której koniec
przymocował do nóżki taboretu, a następnie turlał się po podłodze dobre
dziesięć minut, zaciskając powróz. W końcu, wbrew wszelkim
przeciwnościom, udało mu się udusić.
— Pieniądze? Zegarki?
Takich kosztowności nigdy nie zabiera się do ancla. Wiadomo, że będą
skonfiskowane, a potem delikwent dostanie jakiś popsuty szmelc. Skarżyć się
nie ma komu.
— Odznaczenia? Co wy tu, kurwa, robicie z gwardyjskimi
emblematami? Myślicie, że to festyn?
— Towarzyszu poruczniku, jesteśmy kadetami Charkowskiej Szkoły
Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii.
— To po cholerę pętacie się po Kijowie?
— Przywieźliśmy sprzęt dla Szkoły Wojsk Pancernych. Odbiór sprzętu
przeciągał się, więc przydzielono nas do rozmaitych służb: jednych do kuchni,
innych do konwojowania, a nas — do biura przepustek...
— Kapral Aleksiejew!
— Tak jest!
— Na początek dajcie tych wartowników do opału.
— Rozkaz, towarzyszu poruczniku!
Przez wyasfaltowany, niewiarygodnej czystości dziedziniec
przeprowadzono nas na drugi, nieduży dziedziniec wewnętrzny, otoczony
bardzo wysokim ceglanym murem.
Zdumiewał bijący w oczy ład. Spiłowane bale drewna ułożone były w
stos tak doskonały, że ich końce tworzyły jakby wypolerowaną ścianę. Każdą
kłodę należało przyciąć do standardowej długości dwudziestu ośmiu
centymetrów, za pomyłkę o centymetr lub dwa karano tu z całą surowością.
Polana przeznaczone były do pieca kuchennego, więc precyzja piłowania nie
miała żadnego uzasadnienia, ale jak rozkaz, to rozkaz.
Kłody, które my mieliśmy pociąć z tą samą dokładnością, przywieziono
dzień lub dwa wcześniej. Nie zrzucono ich bynajmniej na kupę, lecz
poukładano z niezwykłą pieczołowitością, a nawet, rzec by można — z
artyzmem. Przede wszystkim posortowane były wedle grubości: najgrubsze
pod spodem, najcieńsze z samej góry. Ktokolwiek układał stos, był artystą tak
wyrafinowanym, że brał również pod uwagę odcienie poszczególnych bali. Z
prawej umieścił najciemniejsze, by ku stronie lewej słoje jaśniały stopniowo,
wieńcząc skraj stosu grupą klocków prawie białych. My mieliśmy za zadanie
zniweczyć ten twór artystyczny i pociąć drewno na przepisowe kawałki, a
następnie spiętrzyć je z powrotem w stos.
Na tym samym dziedzińcu spoczywał kikut całego drzewa z korzeniami o
niewyobrażalnych kształtach, przypominający wszystko, tylko nie drzewo.
Była to baśniowa plecionka niesamowitej długości zwojów. Pogmatwane
fragmenty przybrały formy tak skomplikowane, że trudno było uwierzyć, iż
natura zdolna jest wytworzyć takie zjawisko. A jednak, przy całej złożoności
splotów, jako żywo przypominających poskręcane żmije, ów ogromny złom
drzewa zachował niebywałą solidność wszystkich elementów i spoczywał tu
zapewne od przeszło dziesięciu lat, sądząc po tysiącach starych i nowych
nacięć piłą.
Wszyscy, do których nie w pełni dotarło, gdzie się znaleźli i którzy w
dalszym ciągu demonstrowali upór, otrzymywali zadanie „narżnąć drewna”
— czyli, innymi słowy, kazano im piłować ten właśnie wytwór natury.
Zadanie to przydzielano zawsze pojedynczemu człowiekowi. Wyznaczony
otrzymywał długą i kompletnie tępą piłę. która nadawała się tylko do roboty
we dwóch. Po godzinie pojawiał się ktoś z dowództwa odwachu, żeby
sprawdzić, jak postępuje robota i udać zdziwienie, że nie widać efektów; kara
następowała nieuchronnie.
Gdy weszliśmy na dziedziniec, jakiś żołnierzyk bez skutku usiłował
wydziabać w pniu choćby jedno nacięcie. Po dwudziestu minutach zabrano go
z placu pod zarzutem uchylania się od pracy. Teraz, zależnie od aktualnego
humoru przełożonych, zachowanie nieszczęsnego drwala uznawano za
„uchylanie się i niesubordynację” (gdyby usiłował dowieść, że zadanie było
niewykonalne), lub „sabotaż gospodarczy i odmowę wykonania rozkazu”. Po
takim werdykcie, szef odwachu lub jego zastępca mogli z biedakiem postąpić,
jak im się żywnie podobało. Ten pień miał przed sobą długą przyszłość.
Jestem pewien, że wciąż leży w tym samym miejscu i jakiś nieszczęśnik na
próżno stara się go nadpiłować.
Ledwie zabraliśmy się do piłowania klocków o przepisowej długości
dwudziestu ośmiu centymetrów, wiedzę naszą wzbogacił kolejny interesujący
fakt. Z początku zamierzaliśmy spiłować wszystko i potem dopiero ułożyć
według grubości i koloru, a na koniec pozamiatać trociny.
— O nie, wykluczone! U nas się tak nie robi! Na każdym kroku musi
być porządek!
Więc po przepiłowaniu zaledwie jednej kłody zbieraliśmy trociny w
garść, do ostatniej drobinki. Miotły nie było, więc po przepiłowaniu drugiej
kłody zrobiliśmy to samo, i tak dalej.
Gdy tak sobie pracowaliśmy, straż wprowadzała na plac jednego po
drugim do piłowania owego nieszczęsnego pnia.
— Narżnij trochę drzewa, brachu...
Około siódmej dziedziniec począł wypełniać narastający harmider.
Nadjeżdżały ciężarówki zwożące z powrotem tych, którzy spędzili cały
mroźny dzień na rozlicznych zadaniach w terenie. Jedni wymieniali gąsienice
w zakładach remontowych czołgów. Inni rozładowywali transporty pocisków
artyleryjskich. Wszyscy byli przemarznięci, mokrzy, głodni i śmiertelnie
zmęczeni. Mimo to kazano im sformować szyk, gdyż po pracy obowiązywała
trzygodzinna musztra. Nam także kazano ustawić się w szyku. To był właśnie
moment, od którego oficjalnie zaczynało się liczyć czas odsiadki każdemu z
aresztantów — cały dzień pracy aż po tę chwilę był po prostu rozgrzewką.
Karna kompania w Kijowie rozróżnia tylko dwa rodzaje ćwiczeń: musztra
i ćwiczenia taktyczne. Nie wspominam tu o szkoleniu politycznym, które
odbywa się dwa razy na tydzień po dwie godziny, z rana, przed pracą. Ale o
tym później. Na razie zatrzymajmy się przy musztrze i szkoleniu taktycznym.
Musztra trwa półtorej godziny i jest to druzgocące doświadczenie. Około
stu aresztantów gęsiego posuwa się po obwodzie dziedzińca. Nie idą, lecz z
całej siły rąbią krokiem defiladowym, unosząc nogi na niewiarygodną
wysokość. Na placu poza aresztantami nie ma żadnych strażników. Plac drży
od kroku defiladowego.
Od czasu do czasu na ganku pojawia się któryś z krwiożerczych kaprali.
— Hej, ty tam!... Ten z wielkimi uszami! Nie, nie ty — ty! Widziałeś
film „Zwyczajny faszyzm”? No widzisz! Tak trzeba maszerować... Dlaczego,
gołąbeczku, nie umiesz maszerować, jak ci żołnierze na tamtym filmie?
Musisz osobno poćwiczyć krok.
Wielkouchy wychodzi na środek placu i ćwiczy, unosząc kolana do
poziomu klatki piersiowej. Reszta, maszerując wokoło dziedzińca, zdwaja
wysiłki. Asfalt pośrodku dziedzińca jest lekko zapadnięty w stosunku do
obwodu — niewinne urozmaicenie wprowadzone z osobistej inicjatywy
towarzysza Greczki w czasach, gdy był jeszcze dowódcą Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Jest to pomysł genialny w swojej prostocie. Podczas deszczu i
odwilży na środku placu powstaje wielka kałuża. Nawet latem, gdy deszcz nie
pada, pompuje się tam wodę pod pretekstem spłukiwania placu. A zatem
odesłani na środek muszą maszerować w kółko po kałuży. Jeżeli znajdzie się
tam pięciu na raz, nie tylko sami siebie zachlapią po uszy, lecz bryzgami
wody spod butów zmoczą też maszerujących po obwodzie. W anclu nie ma
się jak wysuszyć, gdyż ogrzewany jest tylko za dnia, kiedy aresztanci pracują,
pod wieczór zaś, kiedy więźniowie wracają na oddziały, piece są już zimne, a
kaloryferów nie ma w ogóle. Osobiście doświadczyłem „sadzawki Greczki”
w marcu, kiedy za dnia topniał śnieg, a nocą ścinał mróz.
Musztra odbywa się codziennie, bez względu na pogodę i temperaturę;
podobnie jak inne „środki wychowawcze”. Półtorej godziny musztry, przy
średniej prędkości sześćdziesięciu kroków na minutę, oznacza w sumie 5.400
kroków, każdy z maksymalnym uniesieniem nogi i nieznośnym wygięciem w
dół podbicia stopy, bo przecież nikt nie chce trafić na środek dziedzińca.
Dlatego właśnie musztrę określa się mianem „szkolenia indywidualnego”, po
którym następuje „szkolenie grupowe”, czyli taktyka.
Taktyka, w odróżnieniu od musztry, nie bazuje na indywidualnym
strachu, lecz na socjalistycznym współzawodnictwie między kolektywami.
Dlatego jest znacznie bardziej wyczerpująca od musztry. Szkolenie taktyczne
sprowadza się do jednej umiejętności: czołgania się tak, by głowa i ciało
przywierały do ziemi, w naszym przypadku do asfaltu. Ręce i nogi muszą się
poruszać z największą zwinnością, zaś cały korpus — skręcać i wić niczym
ciało jaszczurki.
No więc czołgamy się. Każda cela to osobna drużyna piechoty.
— Azymut: brzoza! Drużyna, czołgając się... NAPRZÓD!
Stoper zostaje zatrzymany dopiero gdy ostatni żołnierz drużyny dotrze do
celu. Jeżeli czas całej grupy okaże się niezadowalający, to guzdrała dostanie w
nocy niezły łomot. W świecie socjalistycznym kocówa określa świadomość.
— Czas nawet nie najgorszy. — Ubłocona, mokra od potu, zdyszana
gromada uśmiecha się z ulgą. — Ale nie zaliczymy wam, bo ten przystojniak
przez cały czas wypinał dupę i próbował iść na czworakach, zamiast się
czołgać.
Przystojniak ma kocówę, jak w banku. Zawiódł cały kolektyw w
socjalistycznym współzawodnictwie.
— Dobra, próbujemy jeszcze raz. Drużyna — dwójkami na punkt
wymarszu, bie–e–e–giem!... Azymut: brzoza! Czołgając się... NAPRZÓD!
— Teraz macie gorszy czas. No cóż, ćwiczymy do skutku.
Pod koniec szkolenia dowódca karnej kompanii lub jego zastępca sumuje
wyniki. Najgorszemu oddziałowi najpierw podaje się nazwisko żołnierza,
przez którego wszyscy będą musieli odbyć kolejną próbę, po czym pada
komenda:
— Azymut: dąb!
„Dąb” oznacza, że trzeba się przeczołgać przez sam środek placu,
pokonując wodną przeszkodę, wymyśloną przez genialnego i błyskotliwego
dowódcę. To była głowa, ten towarzysz Greczko!
Żywienie w Armii Radzieckiej było gorsze, niż w jakimkolwiek innym
wojsku na świecie. Nawet na odwachu, po spędzeniu wielu godzin o głodzie i
chłodzie, po niesłychanych męczarniach, żołnierz, choć nawykły do
wszelkiego gwałtu, nie potrafi zwalczyć w sobie obrzydzenia do tego, co zwie
się „kolacją”. Pierwszego wieczoru absolutnie nie jest w stanie tknąć tak
zwanego jedzenia. Jeszcze nie umie pogodzić się z faktem, że ma jeść nie z
własnej miski, niechby i psiej, lecz ze wspólnego kotła, zawierającego jakąś
paciaję o nikłym zapachu polewki czy kapuśniaku. Lecz zanim jeszcze
uczucie dojmującego głodu pokona pierwsze obrzydzenie, pada krótka
komenda:
— Powstać! Zbiórka przed bramą!
Po epizodzie zwanym kolacją, pora na apel wieczorny.
Pod sufitem korytarza, w lodowatej mgiełce, świecą niemrawo żółtawe
lampy. Aresztanci stoją w szyku, żaden nie drgnie. Oto wieczorny apel.
Wszyscy czekają na komendę. Po krótkim odliczaniu pada rozkaz:
— Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!
O, cholera! Skąd ta gwałtowna erupcja energii? To wprost nie do wiary,
ale wystarczyło dziesięć sekund, aby stu żołnierzy rozebrało się do rosołu.
Prawdę powiedziawszy, wszyscy od jakiegoś czasu szykowali się potajemnie
na tę komendę. Jeszcze przy kolacji, każdy żołnierz rozpiął sobie chyłkiem po
jednym guziku na każdym mankiecie, aby, gdy padnie komenda, mieć już do
czynienia tylko z drugim guzikiem. Wszystkie guziki przy kołnierzu bluzy
wyglądały na do końca zapięte, w rzeczywistości jednak każdy był już jednym
brzeżkiem wciśnięty w dziurkę, dzięki czemu wystarczyło szarpnąć stójkę,
aby pięć guzików rozpięło się za jednym zamachem. Doświadczenie to wielka
rzecz i każdy żołnierz zna więcej takich sztuczek.
— Pierwszy szereg — trzy kroki do przodu — MARSZ! Drugi szereg
— W TYŁ ZWROT!
Oba szeregi patrzą teraz na przeciwległe ściany korytarza. Wszyscy goli.
Wiatr przegania po betonowej podłodze garstkę śnieżnych płatków.
— Pochylić się! Rozchylić!
I, podczas gdy krwiożerczy kaprale, przypadłszy do ziemi, chciwie
gmerają w naszych bluzach, spodniach i brudnych kalesonach, odgrywając
scenę jakby żywcem wziętą z radzieckiego urzędu celnego, kapitan
Martianow, szef aresztu, lub też jego zastępca, porucznik Kiriczek, dokonują
świętego rytuału inspekcji naszych odbytnic. Jest to wielce odpowiedzialne
zajęcie. Może ktoś, pracując w terenie, znalazł, dajmy na to gwóźdź i
przemycił go w dupie, żeby nocą, na drewnianej pryczy, wypuścić z siebie
krew? Za dnia pilnują go strażnicy, ale nocą, chociaż cele są bez przerwy
jaskrawo oświetlone, zawsze się może zdarzyć jakiś kłopot. Może ktoś ukrył
w tyłku papierosa i będzie chyłkiem popalał w środku nocy? Operacja
przeglądu dup wymaga szczególnych uzdolnień i, o czym się przekonaliśmy,
zwyczajny kapral nie jest w stanie jej przeprowadzić. Niech się kaprale
grzebią w brudnych gaciach. Należyte kwalifikacje do zaglądania w tyłek
posiada jedynie oficer Armii Radzieckiej.
— Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!
Aresztanci rozchodzą się po celach. Zaczyna się toaleta.
Odwach to nie więzienie, tu nie ma miejsca na kibel. W ogóle jest
ogromna różnica między anclem a kryminałem. Władze penitencjarne mają
mnóstwo czasu, aby oddziaływać na więźnia wychowawczo. Czas, jakim
dysponuje dowództwo karnej kompanii, jest ograniczony. W związku z tym
starają się one maksymalnie urozmaicić program, wykorzystując do celów
wychowawczych wszystkie potrzeby fizjologiczne człowieka. Ćwiczenie
potrzeb fizjologicznych wyniesiono tu do rangi wychowawczej i przebiega
ono pod czujnym okiem administracji.
Gdy aresztanci rozmieszczą się już po celach, strażnicy i personel
administracyjny, czasami z samym szefem włącznie, zajmują stanowiska.
Rozpoczyna się ceremoniał. Głośno szczękając otwieranymi zamkami, do celi
wchodzi kapral i dwaj strażnicy. Więźniowie stają na baczność, jak na
defiladzie. Kapral celuje brudnym palcem w pierś pierwszego lepszego
aresztanta:
— Biegiem!!!
Aresztant puszcza się pędem korytarzami i schodami. Na każdym
zakręcie stoi kolejny strażnik, który wrzeszczy:
— Szybciej!
— Szybciej!!
— Szybciej!!!
Aresztant nie potrzebuje specjalnego dopingu. Wie doskonale, że w
każdej chwili, pod pretekstem niedostatecznej szybkości, może zostać
odesłany z powrotem, czasami tuż sprzed upragnionych drzwi.
— Wygląda na to, gołąbeczku, że ci się aż tak bardzo nie chciało. No, to
w tył zwrot. Do celi!
A z przeciwka już zasuwa po schodach kolejny aresztant, tylko podeszwy
mu błyskają. Skończywszy z jedną celą, kapral i strażnicy zamykają drzwi i
kierują się do następnej. Często się zdarza, że kapral w ogóle „zapomni”
wysłać tego czy owego do ustępu, a czasami potrafi przeoczyć całą celę. I tak
nie ma się komu poskarżyć.
Chciałbym w tym miejscu zapewnić z całą stanowczością, że w żadnej
radzieckiej kabarynie nie doszło nigdy do pogwałcenia choćby jednej literki
prawa. Weźmy, dla przykładu, czas na załatwienie potrzeb fizjologicznych.
Najdemokratyczniejsza konstytucja na świecie — Konstytucja Związku
Radzieckiego — gwarantowała wszystkim obywatelom prawo do pracy.
Gdzież, jeżeli nie na odwachu, można w pełni zakosztować tego prawa? Albo,
przypuśćmy, prawo do nauki. Chcesz czy nie chcesz, trzy godziny dziennie
musisz poświęcić na naukę musztry i szkolenie taktyczne, plus parę razy w
tygodniu szkolenie polityczne. Czy wreszcie prawo do wypoczynku.
Codziennie dowożą cię do pracy i z pracy — wykorzystaj więc ten czas na
wypoczynek, albo wypoczywaj nocą na dechach. Za to ani w Konstytucji, ani
w żadnym innym zbiorze praw, nie wspomniano choćby słowem o sraniu. Nie
próbuj żądać więcej, niż ci gwarantuje Konstytucja! A może sprzyjasz
przeciwnikom radzieckiego systemu praworządności?
— Straż! Do mnie!
I wreszcie po załatwieniu potrzeb przychodzi to, o czym aresztanci
marzyli przez cały dzień, od chwili przebudzenia:
— Cisza nocna!
Znów szczęka zamek, ponownie w celi pojawia się kapral ze strażnikami.
Aresztanci stają w szeregu na baczność, dyżurny danej celi melduje
wszechmogącemu stan gotowości do udania się na spoczynek.
Pada, artykułowana ledwie dostrzegalnym drgnieniem ust, prawie
niesłyszalna komenda, którą można w zasadzie interpretować rozmaicie. Ale
cela chwyta w lot. Za naszymi plecami, w odległości mniej więcej metra,
znajduje się krawędź drewnianej nary. Na komendę, którą raczej ujrzeliśmy
niż usłyszeliśmy, cała dziesiątka, jak stała, rzuca się tyłem na zbiorową
pryczę, wykonując niesamowitą ewolucję — skok w tył na dechy. Nie ma
czasu, ani nawet dość miejsca na to, żeby wziąć zamach: stoimy w zwartym
szeregu i wykonujemy skok w tył, w absolutną niepewność. Cholera wie, w co
człowiek walnie głową. Może w krawędź nary, może w ceglaną ścianę, a
może trafi w żebra, łokieć, czaszkę najbliższego sąsiada? W dodatku — i to
właśnie jest najmniej przyjemne — nie ma możliwości obrócić się twarzą do
nagich desek i tym samym złagodzić upadek.
Rozlega się łomot zderzających się głów, czyjś stłumiony jęk, ale każdy
zamiera w pozie, w jakiej opadł na narę. Straszliwy ból w plecach i w kolanie.
No, ale przynajmniej czaszka cała — tyle dobrego. Martwą ciszę Przerywają
nagle odgłosy z innej celi — znak, że sąsiedzi pobierają jakieś nauki.
Kapralowi, widzicie, nie przypadło do gustu ich pierwsze rozejście się na
spoczynek. Czy nas też to dzisiaj czeka, czy nie?
— Wstać!
Komendę wydano niezwykle cichym głosem, ale cała nasza dziesiątka
natychmiast zrywa się z pozycji horyzontalnej do pionu. Szybciej niż da się
wymówić komendę, stajemy na baczność, gotowi spełnić każdy rozkaz partii
lub rządu. Wygląda na to, że to wszystko przez tego grubasa w lotniczym
mundurze. To przez niego ciągną nas z powrotem na nogi. To pisarz
sztabowy, jak wszyscy oni — obraza ludzkości, ale już my mu pokażemy,
kiedy nadejdzie noc. Szybko się nauczy wypełniać rozkazy!
— Cisza nocna!
Znów zderzają się ciała i słychać stłumione jęki. I znów cała cela zamiera
w chwili, gdy dziesięć ciał dotknęło nary. Taki wstyd! Grubas źle wymierzył.
Wykonał fantastyczny skok, tylko że jest za tłusty na żołnierza, zwalił się
ukosem na krawędź pryczy i zastygł w bezruchu, ręce po bokach, korpus na
deskach, ale nogi poza krawędzią. Jego oblicze to istna maska grozy i
cierpienia.
— Ty tłusta świnio. Zapłacisz za to w nocy. Zobaczysz, co cię czeka.
Nogi grubasa usuwają się powoli coraz niżej, i niżej, coraz bliżej
posadzki. Grubas mobilizuje resztki sił, aby bez poruszenia podjąć próbę
przeniesienia środka ciężkości ciała na pryczę. Kapral cierpliwie czeka na
efekt tej próby. Krew napływa grubasowi do twarzy, napina szyję i całe ciało,
próbuje niepostrzeżenie unieść nogi. Przez chwilę wydaje się, że jego tułów,
wyprężony jak drut, zdoła przeważyć lekko ugięte nogi, ale nie — znów się
osuwają, a stopa łagodnie opada na posadzkę.
— Powstań... Co z tobą, brachu? Spać ci się nie chce? Jest rozkaz ciszy
nocnej, każdy leży jak trzeba, a tobie, widać, spanie ani w głowie. Przez
ciebie wszyscy muszą ćwiczyć. No cóż, chodźmy, spróbuję cię zabawić...
Cisza nocna!
Komenda pada cicho i znienacka; liczy się na to, że straciliśmy czujność.
Nie z nami te numery! Dziewięciu chłopa wykonuje popisowy rzut na dechy,
łomot — i wszelki ruch zamiera.
Zamek zgrzyta i natychmiast zapadam w sen z policzkiem przytulonym
do nie heblowanych desek, wypolerowanych przez tysiące ciał moich
poprzedników.
W pierdlu nie ma snów. Jest tylko kompletne zapomnienie, cały organizm
się wyłącza. Przez całą noc w celi pali się oślepiające światło. Gołe deski.
Między deskami szpary na trzy palce. Zimno. Do przykrycia każdy ma własny
przemoczony szynel. Nogi też mokre. Głodu nikt czuje: minął dopiero
pierwszy dzień.
Ancel to nie więzienie. W więzieniu istnieje swoista społeczność.
Specyficzna, ale na swój sposób solidarna. Po drugie, w więzieniu spotyka się
ludzi, którzy choć raz przeciwstawili się przepisom, społeczeństwu, reżimowi.
W anclu można spotkać tylko zastraszonych żołnierzy i kadetów. Kadeci zaś
to osobnicy, którzy zamierzają dobrowolnie dołączyć do pozbawionej
wszelkich praw grupy społecznej — czyli radzieckich oficerów. Można z nimi
zrobić co się chce. Wszyscy, którzy przebywali na odwachu i z którymi
miałem później okazję pogadać, zgodnie przyznają, że w każdym z tysięcy
radzieckich aresztów wojskowych można by znacznie zaostrzyć rygory, bez
obawy sprowokowania zorganizowanego sprzeciwu ze strony aresztantów.
Zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie większość aresztantów stanowią
kadeci.
Przebudziłem się w środku nocy, nie z zimna, i nie z nieznośnego smrodu
dziewięciu brudnych ciał wciśniętych w jedno małe, nie wentylowane
pomieszczenie. Obudziłem się z nieodpartej potrzeby pójścia do ustępu. To
się zdarza, kiedy jest zimno. Połowa celi już nie spała. Podskakują, tańczą w
kółko. Optymiści, możliwie najcichszym szeptem, błagają przez judasza
strażnika, żeby się ulitował i zaprowadził do kibla. Ale ci pozostają
nieubłagani. Dobrze wiedzą, co ich może spotkać za nadmierny liberalizm. W
celi nie ma kibla, bo też nie jest to cywilne więzienie, tylko obiekt wojskowy.
Bywają tu z wizytą najwyższe szarże. Aby było im miło, zlikwidowano
wszystkie kible. Teoretycznie dyżurny klawisz powinien czasami nocą
wyprowadzać aresztantów pojedynczo za potrzebą. Lecz to ograniczałoby rolę
tak istotnych środków wychowawczych, jak „toaleta”. Dlatego też próby
zadośćuczynienia błaganiom osobników z cel zbiorowych przez bardziej
liberalnych strażników są kategorycznie tępione.
Inaczej wygląda sprawa z tymi, przeciwko którym toczy się śledztwo,
albo ze skazanymi. Wystarczy, że raz poproszą — już się ich wyprowadza. Ci
z pojedynek, a więc najgorszy element, wyprowadzani są czasem nawet w
nocy. Może dlatego, że to na ogół psychiczni, gotowi na wszystko. Ale jeżeli
chodzi o cele zbiorowe, a więc normalnych ludzi, to nie wyprowadza się ich
nocą do ustępu, bo straż wie, że grupa w obawie przed zbiorową karą i tak
nikomu nie pozwoli załatwić się w celi.
Jestem pewny, że piosenka:
Klawiszku!
Zaprowadź mnie do kibla,
Braciszku!
powstała nie w więzieniu, tylko w wojskowym areszcie. Nieważne gdzie
— w Kijowie czy Leningradzie, Berlinie czy Ułan–Bator — ważne, że od lat
zalicza się do najpopularniejszych utworów Armii Radzieckiej.
Ciężka zasuwa szczęknęła niespodziewanie. Mogło to oznaczać niepojętą
łaskawość klawisza, albo irytację nieustannymi zawodzeniami. Ci, którzy
jeszcze przed chwilą przestępowali z nogi na nogę teraz cicho jak koty
wskakiwali na narę, udając że śpią. Ale okazało się, że to grubas wraca do
celi. Przez całą noc sprzątał kible.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Tłuścioch był wykończony, oczy miał
czerwone z niewyspania. Widać było, jak ciekną mu łzy i drżą pyzate
policzki. Pojękując wczołgał się na drewnianą narę, przytulił brudny policzek
do twardych desek i w jednej chwili utracił śwadomość, jak znokautowany.
Tymczasem cela ponownie się ożywiła. Wraz z pozostałymi podjąłem
niecierpliwy taniec.
— Ścierwo sztabowe! — zawyrokował wysoki brunet. — Odlał się w
kiblu, a teraz komaruje.
— Tłusty wieprz, nawet nie powąchał prawdziwej służby, a urządził się
najlepiej.
Wszyscy znowu się obudzili. Każdy pragnął snu bardziej, niż życia.
Tylko sen potrafi ocalić resztki sił. Ale spał tylko grubas. Dlatego we
wszystkich równocześnie wezbrała szczególna nienawiść. Wysoki brunet
zdejmuje szynel i narzuca na głowę śpiącego. Wszyscy rzucamy się na niego,
ja wskakuję na pryczę i kopię w brzuch, jak w piłkę futbolową. Grubas nie
może krzyczeć i tylko z cicha skowycze. Z korytarza dobiegają kroki
klawisza. Zbliżają się do drzwi celi. Zwabiony hałasem, strażnik obojętnym
wzrokiem ocenia sytuację — i kroki z wolna się oddalają. Klawisz też kadet,
na pewno sam nieraz siedział. Rozumie nas doskonale i trzyma naszą stronę.
Nie miałby nic przeciw temu, by wejść do celi i samemu dołożyć parę
kopniaków. Jednak to niedozwolone: strażnikom nie wolno stosować
przemocy fizycznej. Zabronione!
Tymczasem zrobiła się już piąta rano. Do pobudki zostało jakieś pół
godziny. Najcięższa pora do przeczekania. Och, nie wytrzymam! Zdaje się, że
wszystkie cele już się obudziły. Pewnie we wszystkich celach dostają wycisk
ci, co dali dupy na szkoleniu, albo przy pracy, albo na wieczornym apelu.
Pierwszy poranek na odwachu. Jakże wyczekiwany! Podobnie poeci nie
mogą się doczekać wschodu słońca. Ale mamy mniej cierpliwości, niż poeci.
Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, jak przy pierwszej porannej
„toalecie”. Ściany, posadzki, schody i twarze strażników tylko migały mi
przed oczami, a jedyną myślą było: „Zdążyć dobiec!”. Nic na świecie nie
zdoła łoby mnie oderwać od tej myśli, ani znajoma twarz, ani czarne pagony
korpusu wojsk pancernych pędzące w moją stronę. Dopiero później, po
powrocie do celi i odzyskaniu oddechu, uświadomiłem sobie, że widzia łem
kolegę–kadeta. Wracał biegiem z kibla. Był to kot. pierwszoroczniak, z tych,
którzy zastąpili nas po aresztowaniu w biurze przepustek. To mogło oznaczać
tylko jedno: że generał pułkownik Władimir Filipowicz Czyż, zastępca
dowódcy okręgu, wjeżdżając do szkoły aresztował nas, a w godzinę później,
kiedy opuszczał szkołę, aresztował następną zmianę wartowników.
Generał pułkownik był naprawdę twardym gościem. Szkoda, że
interesowało go w życiu tylko jedno: sposób, w jaki go witają — i nic poza
tym.
DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM

Kijowski areszt garnizonowy, 29 marca 1966 roku

Spośród miliardów ludzi zamieszkujących naszą grzeszną planetę należę


do tych nielicznych, którzy posmakowali prawdziwego komunizmu i, Bogu
dzięki, uszli stamtąd z życiem.
A było to tak.
Podczas porannego rozdziału zadań dla aresztantów, kapral Aleksiejew
ogłosił, dźgając nas palcem w wyświechtane bluzy, następujący komunikat:
— Ty, ty, ty i ty: obiekt numer osiem.
To oznaczało zakłady remontowo–naprawcze czołgów: ładowanie
zużytych gąsienic. Praca śmiertelnie wyczerpująca, normy absolutnie
nieosiągalne.
— Ty, ty i tamtych dziesięciu: obiekt numer dwadzieścia siedem.
Oznaczało to stację kolejową: rozładunek amunicji, czyli jeszcze gorzej.
Strażnicy natychmiast zabierali swoich aresztantów i pakowali na
ciężarówki.
— Ty, ty, ty i tamten: obiekt sto dziesięć.
To było najgorsze. Zakłady petrochemiczne. Czyszczenie wnętrza
olbrzymich zbiorników. Człowiek tak przy tym przesiąkał smrodem benzyny,
parafiny i innych cuchnących substancji, że nie można było później jeść ani
spać. Żadnych specjalnych kombinezonów nie wydawano, a i kąpiel na
odwachu nie jest przewidziana. Ale wygląda na to, że tym razem uda się
uniknąć obiektu nr 110.
Kapral jest coraz bliżej. Co nam przypadnie?
— Ty, ty i tamtych trzech: obiekt dwanaście. Co to może być?
Strażnik odprowadził nas na bok, spisał nazwiska i dał tradycyjne
dziesięć sekund na zapakowanie się do samochodu. Leciutko i zwinnie jak
charty wskoczyliśmy pod brezentowy dach nowiutkiego gazika. Póki strażnik
wypełniał cyrograf na nasze dusze, szturchnąłem łokciem cherlawego kadeta z
emblematami wojsk artyleryjskich. Wszystko wskazywało na to, że jest z nas
najbardziej doświadczony. Gdy tylko usłyszał numer dwanaście, wyraźnie
zmarkotniał.
— Gdzie to?
— W komunizmie, u samej Sałtyczychy1 — wyszeptał, dorzucając
szpetne, acz finezyjne przekleństwo.
Ja także zakląłem, bo każdy przecież wie, że nie ma na świecie nic
gorszego niż komunizm. Wiele już słyszałem na temat komunizmu i
Sałtyczychy — nie wiedziałem tylko, że nazywa się to „obiekt nr 12”.
Nasz strażnik podparł się automatem i wskoczył przez burtę. Silnik
prychnął parę razy, z trudem zaskoczył, po czym gazik potoczył się po
gładkim, przedrewolucyjnym bruku wprost ku świetlanej przyszłości.
Komunizm leży na północno–zachodnich peryferiach prastarej
słowiańskiej metropolii, matki rosyjskich miast — tysiącletniego Kijowa.
Mimo że zajmuje spory kawał ukraińskiej ziemi, nie jest możliwe, aby
osoba nieupoważniona mogła choć z dala rzucić nań okiem, ani na otaczający
go czterometrowy betonowy mur. Komunizm pozostaje ukryty w głuchym
lesie sosnowym, ze wszystkich stron otaczają go wojskowe obiekty: bazy,
arsenały, magazyny. Kto zatem chciałby raz zerknąć na budowle komunizmu,
musiałby najpierw dostać się do bazy wojskowej, strzeżonej przez
uzbrojonych wartowników i złe psy łańcuchowe.
Nasz gazik tymczasem mknął szosą w kierunku na Brześć Litewski i,
minąwszy kilka ostatnich domów, zanurkował zwinnie w niepozorny
przesmyk między dwoma zielonymi płotami, z tablicą: WJAZD
WZBRONIONY. Po jakichś pięciu minutach, gazik zatrzymał się przed
drewnianą, nie malowaną bramą, która w niczym nie przypominała wrót
jasnego, świetlanego jutra. Brama rozwarła się i, wpuściwszy nas do środka,
natychmiast zatrzasnęła się z powrotem. Byliśmy w pułapce. Po obu stronach
mury wysokie na jakieś pięć metrów, za plecami drewniana lecz niewątpliwie
solidna brama, a przed nami stalowa, niewątpliwie jeszcze solidniejsza.
Nagle jak spod ziemi pojawił się młody porucznik i dwaj żołnierze z
automatami. Policzyli nas czym prędzej, zajrzeli do wnętrza gazika, pod
maskę a nawet pod wóz, sprawdzili dokumenty kierowcy i strażnika. Zielona
stalowa zapora przed nami zadrżała i po chwili gładko odsunęła się w lewo,
ukazując naszym oczom panoramę sosnowej puszczy, przeciętą wzdłuż

1
— Sałtyczycha — carska dziedziczka słynąca z okrucieństwa wobec służby. Legenda głosi, że
słudzy zamurowali ją w końcu w jednej z kamiennych kolumn dworu [przyp. tłum].
szeroką, równą jak stół szosą, przypominającą pas startowy. Za stalową bramą
spodziewałem się ujrzeć wszystko, tylko nie gęsty las.
Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej,
pośród sosen, można było rozróżnić olbrzymie betonowe konstrukcje
arsenałów i magazynów, z wierzchu pokryte ziemią, gęsto obsadzoną
kolczastymi krzakami. Po kilku minutach znów stanęliśmy przed
niewiarygodnie wysokim murem z betonu. Procedura powtórzyła się:
pierwsza brama, za nią betonowa śluza, kontrola dokumentów, druga brama,
za nią szosa prosto w las, choć tym razem składów 1 magazynów już nie było.
W końcu zatrzymaliśmy się przed pomalowanym w pasy szlabanem,
strzeżonym przez dwóch wartowników. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się
głęboko w las naprężone druty, do których poprzywiązywane były szare psy
obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz. Widywałem już różne psy, te
jednak wydały mi się jakieś niezwykłe. Dopiero znacznie później
uświadomiłem sobie, że każdy pies łańcuchowy szczeka, gdy szarpie się na
uwięzi, te zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały — warczały tylko,
krztusząc się własną śliną z nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy
wartownicze, szczekały tylko na rozkaz.
Pokonawszy ostatnią przeszkodę, gazik stanął przed ogromną czerwoną
tablicą, wysokości sześciu do siedmiu metrów, na której złote litery
półmetrowej wielkości głosiły:
PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE:
OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH
BĘDZIE ŻYĆ W KOMUNIZMIE!
Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis:
Z Programu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, uchwalonego
na XXII Zjeździe KPZR.
Strażnik ryknął: — Dziesięć sekund! Z WOZU!!! — i, jak te szare
wróbelki, wyfrunęliśmy z wnętrza gazika, ustawiając się wzdłuż tylnej burty.
Dziesięć sekund — to da się zrobić. Było nas tylko pięciu, a wyskoczyć z
gazika jest łatwiej, niż wgramolić się po oblodzonych burtach. Na dodatek w
ciągu ostatnich paru dni znacznie straciliśmy na wadze.
Pojawił się przed nami, obuty w lśniące oficerki, kapral o surowym
obliczu i lordowskich manierach. Należał do stałej świty dworu. Wyjaśnił coś
pobieżnie naszemu strażnikowi, po czym strażnik ryknął:
— Baczność! Za kapralem gęsiego — marsz! Lewa! Lewa!
Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej płytami i oczyszczonej ze
śniegu dróżce, aż okrążywszy piękny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden
mąż, bez komendy — tak nas poruszył nieoczekiwany widok, który roztoczył
się przed nami.
Na leśnej polanie, w otoczeniu młodych sosenek, widniały rozrzucone w
malowniczym nieładzie budowle niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani
potem, w żadnym baśniowym filmie, na żadnej wystawie architektury nie
zdarzyło mi się ujrzeć podobnej harmonii barw, wspaniałej przyrody i
kunsztownej architektury.
Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddać piękna tego miejsca, w
które los rzucił mnie łaskawie dawno temu.
Nie tylko my, również nasz strażnik z otwartą gębą podziwiał niezwykły
widok. Kapral, wyraźnie nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego
strażnika. Ten w lekkim obłędzie poprawił pasek automatu, sklął nas
siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy dróżką wyłożoną szarym
granitem, mijając zamarznięte wodospady i sadzawki, chińskie mostki
wyginające kocie grzbiety ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone
kolorową mozaiką baseny.
Minęliśmy rozkoszne miasteczko i ponownie znaleźliśmy się w
młodniku. Kapral zatrzymał się na okolonej drzewami polance i rozkazał
usunąć śnieg. Ujrzeliśmy klapę. W pięciu z trudem unieśliśmy żeliwną
pokrywę.
Z wnętrza zionął przeraźliwy smród. Kapral, zatykając nos, odskoczył za
zaspę. Chętnie poszlibyśmy za jego przykładem, ale mogło to się skończyć
krótką serią między łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy i odstąpiliśmy od
szamba.
Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę:
— Pompa i taczki są tutaj, a sad — o, tam, gdzie widać. Do 18.00
zakończyć oczyszczanie szamba i nawożenie sadu!
Po czym oddalił się.
Niebiańskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośrodek Wypoczynkowy
Dowództwa Układu Warszawskiego”. Innymi słowy — obiekt numer 12.
Ośrodek wypoczynkowy utrzymywano na wypadek, gdyby dowództwu
Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota zrelaksować się w rejonie
prastarego grodu Kijowa. Lecz szefowie Układu Warszawskiego byli raczej
skłonni spędzać urlopy na wybrzeżu czarnomorskim. Dlatego ośrodek świecił
pustką.
Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w
Kijowie była jeszcze jedna dacza, oficjalnie zwana „Ośrodkiem
Wypoczynkowym Kierownictwa Ministerstwa Obrony” — lub obiektem
numer 23. Ale ponieważ minister obrony i jego zastępcy nie pojawiają się w
Kijowie częściej, niż raz na dziesięć lat, dlatego i ten ośrodek świecił
pustkami.
W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski
komitet partii i rada miejska miały do dyspozycji sporo innych obiektów.
Jeszcze inne ośrodki, o podwyższonym standardzie, były w gestii
obwodowego komitetu partii i obwodowej rady narodowej. Wreszcie
najwspanialszymi obiektami, bijącymi na głowę nasze wojskowe ośrodki,
mogły się naturalnie poszczycić Komitet Centralny Komunistycznej Partii
Ukrainy i ukraińska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podejmować
dostojnych gości. Dacza numer 12 najczęściej stała pusta. Nie korzystał z niej
dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej
prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do posiadania osobistego
letniska.
Aby obiekt nr 12 nie wyglądał na opustoszały, zamieszkała w nim na
stałe żona dowódcy okręgu. W obiekcie nr 23 rezydowała jego córka–
jedynaczka. Sam dowódca baletowal z bladziami w swojej prywatnej daczy.
Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyższego personelu w
prostytutki zwie się oficjalnie Zespołem Pieśni i Tańca Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Podobne instytucje stworzono we wszystkich okręgach
wojskowych, flotach Marynarki Wojennej i grupach wojsk stacjonujących za
granicą.
Personel usługujący żonie generała armii Jakubowskiego, ówczesnego
dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego, był naprawdę ogromny. Nie
podejmuję się dać choćby szacunkowej oceny liczebności. Wiem jednak, że
każdego dnia do pomocy armii kucharzy, służby, pokojówek, ogrodników
dowozi się z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu aresztantów. Dla
wykonania najbrudniejszej roboty, jak my dzisiaj.
Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cieszyła się
niesławnym mianem „Komunizmu”. Trudno powiedzieć, kiedy i dlaczego tak
ją ochrzczono. Być może z racji tablicy przy wjeździe, a być może w hołdzie
dla baśniowego piękna jej otoczenia. Niewykluczone, że przyczyną był fakt,
iż tajemnicze oczarowanie tak nierozerwalnie splatało się z codziennym
ludzkim upokorzeniem, czyli, ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno
pozostawały tutaj w ścisłym związku.
Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem.
— Głębokie to szambo? — pyta uzbecki saper.
— Aż do środka ziemi.
— Przecież mogli je połączyć rurą z kanalizacją miejską!
— Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co
ty?! Jeszcześ nie dorósł do takich zaszczytów. Taką kanalizację
zaprojektowano ze względów bezpieczeństwa: jakby komuś tu wpadł ważny
dokument — to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do wszelkich
kanałów. Po to właśnie założono tu obieg zamknięty, żeby uniemożliwić
wypływ informacji.
— Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowadzi przez dupy
generałów?
— Nic nie rozumiesz, ciemniaku — podsumował cherlawy artylerzysta.
— Ten system wymyślono dla konserwacji generalskich odchodów, które, w
przeciwieństwie do naszych, są bardzo bogate w kalorie. Jaki stół, taki stolec.
Jakość gówna pozostaje w ścisłej zależności od jakości pożywienia. Gdyby
jakiemuś Miczurinowi2 dać tego pierwszorzędnego nawozu, na wieki okryłby
chwałą naszą ojczyznę dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów.
— Dosyć gadania! — uciął dyskusję strażnik.
Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego,
że wie doskonale, iż za nadmierną łagodność wobec więźniów może sam
trafić do kozy, razem z więźniami, których dopiero co pilnował. A jednak
brat–czołgista jest o wiele lepszy od kolesia z piechoty lub artylerii. Jest też
nieźle, jeżeli strażnik, choćby i nie swojak, jest doświadczonym kadetem z
2
— Iwan Miczurin — rosyjski sadownik, twórca nowatorskich metod hodowlanych. „Zasługi
Miczurina dla nauki rosyjskiej i światowej są olbrzymie. Udało mu się mianowicie — pierwszemu w
świecie — skrzyżować jadalne jabłko z jadalną gruszką i wyhodować nowy, odporny na mrozy
niejadalny owoc. Udowodnił w ten sposób, że wszystkie teorie genetyczne są niesłuszne.” — cyt za: W.
Jerofiejew, „Moskwa–Pietuszki”. Kontra. Londyn 1976, przypis N. Stavisky’ego. [przyp. tłum.].
trzeciego albo czwartego roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu, to na pewno
sam przynajmniej jeden raz przesiedział się w pace. Wie, co jest grane.
Najgorzej gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra.
Ślepo trzyma się instrukcji. Właśnie taki dziś nam się trafił.
Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko
ma na sobie nowe: szynel, czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa.
Mógłby mieć jedną rzecz nową: szynel, albo buty, albo pas. Ale jeśli wszystko
ma nowe, znaczy się żółtodziób.
Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może
oznaczać jedynie wychowanka Kijowskiej Wyższej Inżynieryjnej Szkoły
Radiotechnicznej, w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na nich
„kwisranci”.
Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesić z wściekłości.
Znaczy, czas brać się do roboty.
A więc rozpoczęliśmy dzień pracy w komunizmie. Jeden pompuje
gówno, pozostała czwórka wywozi śmierdzącą maź do generalskiego ogrodu.
Na pomocnika przypadł mi cherlawy artylerzysta, co to wyglądał na starego
wiarusa. Robota wyraźnie przekracza, jego wątłe siły. Kiedy taszczyliśmy
wyładowane taczki, czerwieniał na gębie, jęczał, sapał — ogólnie wyglądał
tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie
wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast wszczęła raban, a strażnik
zagroził, że złoży na nas raport komu trzeba.
Jednak cherlak wyraźnie potrzebował jakiegoś wsparcia, jeżeli nie w
czynach to przynajmniej w słowach. Podczas pchania pełnych taczek o
rozmowie nie było co myśleć, natomiast w drodze powrotnej, jak najbardziej.
Cel naszych kursów leżał jakieś trzysta metrów od cuchnącego szamba i
strażnika, dlatego można było nawiązać konwersację.
— Ty, artylerzysta, ile ci jeszcze zostało do odsiedzenia? — zagaduję,
gdy już zostawiliśmy pierwszy ładunek pod rozłożystą jabłonką.
— Swoje odsiedziałem — odpowiada słabym głosem. — Chyba, że
dzisiaj wlepią dokładkę.
— Szczęściarz! — mówię zazdrośnie. — A ile ci zostało do złotych
pagonów?
— Już nic.
— Jak to? — nie zrozumiałem.
— A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister
złoży swój bezcenny autograf — proszę uprzejmie, złote pagony, jestem
oficerem. Jak nie dziś, to jutro!
Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok
w Szkole Dowódców Wojsk Pancernych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż
moi kumple zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na razie skreślałem tylko
dni.
— Nieźle! Prosto z pudła do łaźni — i na bal promocyjny. Głupim
szczęście sprzyja!
— Chyba że dostaniemy dokładkę — przerwał ponuro.
— W twoim wypadku obowiązuje amnestia.
Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z
paskudną gębą.
Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie
doczłapał do pierwszych drzew. Kiedy przewracałem taczkę, on całym ciałem
przylgnął do sękatego pnia.
Musiałem chłopa podtrzymać, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty
zgrałem bez powodzenia: ani myśl o bliskiej promocji, ani rychłe zwolnienie z
ancla nie rozweseliły go nawet na jotę. Została mi ostatnia szansa na
podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnić go wizją świetlanej
przyszłości, wizją komunizmu.
— Słuchasz mnie?
— Czego znowu?
— Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyjdzie czas, że
będziemy żyć w takim samym raju, jak tutaj, w komunizmie. To dopiero
życie, co?
— Znaczy, cały czas w gównie?
— Coś ty, nie o to chodzi — zaprotestowałem, zgnębiony jego brakiem
polotu. — Mówię, że przyjdzie taki czas, kiedy zamieszkamy w takich
rajskich ogrodach, w takich ślicznych małych miasteczkach z basenami, a
dookoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze lepiej — wiśniowe.
Ile w tym wszystkim poezji... Wiśniowy sad! Co?
— Dureń jesteś — rzekł znużonym głosem. — Dureń do kwadratu,
chociaż pancerniak.
— Dlaczego dureń? — spytałem urażony. — O co ci chodzi?
— A kto będzie w komunizmie wywozić gówno? Teraz zamknij japę,
zbliżamy się.
Pytanie było tak proste i postawione takim tonem, że poczułem, jakbym
dostał obuchem w głowę. Po raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o
komunizm, na które nie znałem natychmiastowej odpowiedzi. Dotychczas
wszystko było jasne, jak słońce. Każdy pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle
własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli wedle potrzeb. Jeśli
chce być, dajmy na to, hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo, pracuj
dla dobra ogółu i siebie samego, przecież jesteś równoprawnym członkiem
społeczeństwa. Chcesz być nauczycielem? Nie ma sprawy, nasze
społeczeństwo szanuje każdy wysiłek! Chcesz być rolnikiem? Cóż może być
szlachetniejszego nad dostarczanie ludziom chleba? Czujesz pociąg do
dyplomacji? — droga stoi otworem! Ale kto w takim razie zadba o
kanalizację? Czy możliwe, że znajdzie się ktoś, kto powie: „Tak, to jest moje
powołanie, to moje miejsce, niczego innego nie pragnę”? Na wyspie Utopii tę
pracę wykonywali więźniowie, tak jak my teraz. No ale w komunizmie nie
będzie więzień, ani karnej kompanii, ani aresztantów. Po prostu znikną
powody do przestępstw. Wszystko będzie za darmo. Bierz co chcesz — to nie
przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle swoich potrzeb —
oto podstawowe założenie komunizmu.
Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzasnąłem tryumfalnie:
— Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie
urządzenia!
Popatrzył na mnie z politowaniem.
— Czytałeś Marksa?
— Jasne — zaperzyłem się.
— Pamiętasz przykład z agrafkami? Jeżeli produkuje je jeden człowiek,
to wykona dziennie trzy sztuki. Jeżeli tę samą pracę podzielić między trzech
— jeden przycina drut, drugi ostrzy końce, trzeci gnie i mocuje zapinki — to
będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę. To się nazywa podział pracy.
Im większy jest w społeczeństwie podział pracy, tym większa wydajność. Do
każdej pracy trzeba fachowca, wirtuoza, a nie amatora i dyletanta. A teraz weź
taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z półtora miliona jego mieszkańców ma
sam zainstalować własny system kanalizacyjny, po fajerancie, oczywiście.
Sam ma go czyścić i konserwować. Wyobrażasz to sobie?!
Teraz co do urządzeń. Przypominam ci, że Marks przepowiadał
zwycięstwo komunizmu z końcem XIX wieku. Wtedy nie było takich maszyn.
Czy to znaczy, że komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma
odpowiednich urządzeń. To co, może teraz komunizm też nie jest możliwy?
Kolego! Dopóki ktoś nie wymyśli innego patentu, zawsze musi być ktoś, kto
się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za przeproszeniem, gówno, a nie
komunizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezione, to i tak ktoś
ich będzie musiał doglądać, czyścić. To też nie będzie przyjemne zajęcie.
Trudno uwierzyć, żeby ktoś poczuł życiowe powołanie do takiej roboty.
Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią podziału pracy? A może nie
jesteś marksistą?
— Oczywiście, że jestem — wydukałem.
— Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka
dodatkowych problemów do przemyślenia. Kto w komunizmie będzie grzebał
trupy? Ogłosi się samoobsługę, czy raczej amatorzy będą to robić po
godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w społeczeństwie jest od cholery brudnej
roboty. Nie można mieć samych dyplomatów i generałów. Kto będzie
ćwiartował świńskie tusze? Byłeś kiedyś w wytwórni filetów rybnych?
Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawić, ręcznie, bez tych twoich
mechanizacji. I co wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci?
Dzisiaj nawet śmieciarz musi mieć odpowiednie kwalifikacje, i to
niebagatelne. Albo — czy będą w komunizmie kelnerzy? Na razie to całkiem
intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na
koniec pomyśl o tych wszystkich, którzy nie mają dziś zielonego pojęcia o
czyszczeniu obsranej kanalizacji, jak choćby nasz towarzysz Jakubowski.
Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia, gdy będzie
musiał sam po sobie sprzątać własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz
morda w kubeł, zbliżamy się...
— Za dużo gadacie! Ruszać się, żwawo!
— Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komunizm w ogóle nigdy
nie nastanie?
Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania.
— Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie!
— A to dlaczego? Jak ci się dotąd udało uniknąć stryczka, ty
kontrrewolucyjny bękarcie? Ty parszywa antyradziecka świnio! — to mówiąc
z całej siły cisnąłem taczki o ziemię. Śmierdząca złocista maź rozlała się po
oślepiającej bieli śniegu i granitowej ścieżce.
— A żeby ci jaja zwiędły! — splunął artylerzysta, wściekły jak nie
wiem co. — Teraz jak nic załapiemy po pięć dni dokładki, zobaczysz!
— Czekaj... zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypiemy śniegiem,
prędko!
Gorączkowo jęliśmy zarzucać śniegiem brudną plamę. Lecz strażnik już
do nas pędził.
— Palanty jedne! Coście narobili? Pogaduszki, co? A ja za was mam
odpowiadać! Zobaczycie, jak będziecie cienko śpiewać.
— Czekaj, stary!... My to zaraz przysypiemy śniegiem i nikt niczego nie
zauważy. Taczki ciężkie jak cholera, wypsnęły się z rąk. A ogrodowi wyjdzie
tylko na dobre. Za tydzień śnieg stopnieje i wszystko spłynie.
Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty.
— Trzeba było pracować, a nie gadać! Zatańczycie wy jeszcze, aż wam
się odechce!
Wtedy artylerzysta zmienił ton.
— Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę
piłować. Składaj raport, proszę bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za
to, że nie upilnowałeś.
Przyłączyłem się do kolegi.
— Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdziwych kłopotów. W
jego sprawie poszło pismo do Moskwy, za trzy dni mianują go oficerem. A z
ciebie jeszcze zasmarkaniec...
— Kto zasmarkaniec? Uważaj!... Przymierzył się do automatu i
wrzasnął:
— Wracać do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu! Artylerzysta
rzucił w jego stronę obojętne spojrzenie i spokojnie rzekł do mnie:
— Idziemy. Nie ma co się kłócić z baranem... I tak go dzisiaj wsadzą...
Wspomnisz moje słowa.
Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba.
— Doniesie — szepnął konfidencjonalnie artylerzysta.
— Nie doniesie — zaprzeczyłem. — Będzie się jeszcze trochę
żołądkował, ale do wieczora mu przejdzie.
— Zobaczymy!
— Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz.
Życie trzeba brać jak konia, za pysk. Posłuchaj mnie, ty czarna reakcjo:
dlaczego po twojemu komunizm nigdy nie nastanie?
— Bo, tylko nie wypiernicz znowu taczek, bo naszej partii i całemu
Komitetowi Centralnemu ten twój komunizm jest potrzebny jak dziura w
moście.
— Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle!
— Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszystkim stul pysk i
przestań się drzeć. Nie można z tobą rozmawiać póki jedziemy z towarem.
Cierpliwości. Rozładujemy, to ci wszystko wyklaruję.
Rozładowaliśmy.
— No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm nastanie jutro rano.
— Nie, to niemożliwe — przerwałem. — Wpierw trzeba stworzyć bazę
materialno–techniczną.
— Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała,
wybudowała tę bazę. A zatem, co właściwie zyska na tym całym komunizmie
zwyczajny sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No, co? Góry kawioru?
Przecież kawioru ma tyle, że jakby chciał, może go jeść nawet dupą.
Samochód? Ma już dwie służbowe Wołgi i jedną prywatną w rezerwie.
Opiekę lekarską? Już dziś korzysta wyłącznie z zagranicznych
medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w
zaufaniu, że dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu
Dolnym uzyska wielką figę z makiem! A co na tym straci? A dokładnie
wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry brzuchem w najlepszych
uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy będą równi
jak w łaźni miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy.
Albo inny przykład. Wiadomo, że będzie obfitość wszelkich dóbr. W każdym
sklepie możesz brać co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że nawet nie będzie
kolejek. Ale co to za frajda dla naszego sekretarza, jeśli będzie musiał chodzić
po te rzeczy. A po co mu to, skoro teraz miejscowa ludność wszystko
przyniesie i podetka pod nos? No więc niby dlaczego ma woleć jutro, jak
dzisiaj jest o wiele lepsze? W komunizmie straci wszystko: daczę, osobistych
lekarzy, całą świtę i goryli.
Sam widzisz, że nawet na szczeblu dzielnicy nie znajdziesz nikogo, kto
byłby zainteresowany w nadejściu komunizmu. Ani jutro, ani pojutrze. Tacy
Jakubowscy i Greczkowie są tym najmniej zainteresowani. Pamiętasz jak
naskoczyli na Chiny za urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam jednakowe
gacie? A ciekawe jak my będziemy się ubierać w komunizmie? Będą jakieś
mody? A może wszyscy założymy więzienne łachy? Partia mówi, że nie. Jak
w takim razie zapewnić wszystkim modne stroje, skoro mają być dostępne za
darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brać tyle lisów na futra dla wszystkich
kobiet? Żona Jakubowskiego codziennie zakłada inne gronostaje. Gdyby jutro
nastał komunizm — czy potrafiłbyś przekonać Marusię, dojarkę z kołchozu,
że jej uda są mniej ponętne niż tego zramolałego pudła? Albo że piastuje
mniej zaszczytne miejsce w społeczeństwie? Marusia to młoda dziewucha i
też by chciała mieć gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara klępa
Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestań mi tu
wciskać bałach! Sam widzisz, że się nie palą, żeby jutro nastał komunizm. Nie
ma dwóch zdań. Dlatego właśnie wymyślono pojęcie okresu przejściowego.
Lenina czytałeś? Kiedy Lenin obiecywał nam komunizm? Za dziesięć do
piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za dziesięć do piętnastu lat, w
porywach dochodził do dwudziestu. A Chruszczow? Za dwadzieścia lat. Cała
partia przysięgała ludziom, że tym razem to prawda. I co, rzeczywiście
wierzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz, że
ktoś każe się partii tłumaczyć z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos
protestu.
Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi
przywódcy mówią o dziesięciu, piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą
zakosztować życia, nie odbierając ludziom resztek nadziei. Poza tym przez ten
czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś pamięta, co naobiecywał
Lenin? Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie pomyśli, że
oto nastał obiecany moment. Że partia winna się rozliczyć ze swoich
zobowiązań.
— Czy ty w ogóle jesteś komunistą?
— Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł
różnicę!
Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wieczora.
Przed zmierzchem zdołaliśmy w końcu opróżnić dół. Gdy wybieraliśmy
ostatnie szufle, na ścieżce ukazała się chuda, pomarszczona kobieta w
imponującym futrze z gronostajów. Towarzyszył jej kapral. Teraz jego twarz
utraciła wyraz lordowskiej pychy, nabierając rysów wsiowego parobka.
— Uważaj — ostrzegł artylerzysta. — Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzień
paki, nie podskakuj. To tylko baba. Jak się będziesz stawiał, raz–dwa postawi
cię przed trybunałem.
Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym
tonem:
— Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzień. Uśmiechnęła się
niemrawo, podeszła do dziury, zajrzała.
— Solidnie się napracowali, ja przez cały dzień... — nadskakiwał
kapral.
— Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem — wtrącił nasz strażnik.
Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie.
— Którą ścieżkę? — zapytała koścista życzliwym głosem.
— Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. — Strażnik ruszył
przodem. Koścista dreptała za nim.
Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z
odkopaniem butem płata zmarzniętego śniegu.
— O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę!
— Który to zrobił? — zaskrzeczała jędza.
— Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My
wszystko widzimy.
— Po pięć dni każdy — syknęła jędza. — A ty, Fiodor, ty... — i twarz
jej wykrzywił grymas wściekłości. Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej
futrem i szybkim krokiem ruszyła w stronę baśniowego miasteczka.
Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął,
że wpakował wszechmocnego Fiodora jak śliwkę w szambo.
— Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz!
Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak
najlepiej...
— Spierdalaj, palancie! Ale już!
Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się
przekonać, że po zmierzchu było jeszcze bardziej baśniowe.
Dzieci pluskały się w basenie, odgrodzone od mrozu seledynową
przezroczystą ścianą, pod bacznym okiem opiekunki w klasycznej granatowej
sukience z białym fartuszkiem.
Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizonu zdążył się już
dowiedzieć o przyznanej nam dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z
komunizmu.
Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę.
— Po pięć dni każdy. Zapisujemy: pięć... dni... aresztu... Na polecenie
dowódcy okręgu... za zła...ma...nie dyscypliny wojskowej... O, cholera! —
wrzasnął nagle. — Przecież dowódca jest w Moskwie, poleciał na zjazd partii.
Ale bym się wkopał... — Zajrzał do księgi i po chwili namysłu wstawił przed
słowem „dowódcy” skrót „z–ca”. — No, teraz wszystko gra. A ty, Suworow,
pierwsze pięć dni zarobiłeś od zastępcy dowódcy, i drugie pięć też od
zastępcy dowódcy. Ciekawe, kto ci dołoży trzecie pięć. — Ubawiony
własnym żartem, porucznik zarżał.
— Straż!
— Tak jest, towarzyszu poruczniku!
— Zaprowadź ich do dwudziestkiszóstki, na godzinkę, dwie. Niech się
nauczą, że dokładka to nie tylko dłuższa odsiadka.
W kijowskim anclu cela numer 26 znana jest pod nazwą „Rewolucyjnej”.
Kiedyś dawno temu, jeszcze przed rewolucją, nawiał z niej słynny oprych i
gwałciciel Grigorij Kotowski. Jakiś czas później, w 1918 roku, Kotowski i
jego banda przyłączyli się do bolszewików. Następnie na osobiste polecenie
samego Lenina, za nieocenione zasługi natury kryminalnej, rzezimieszek
został uroczyście pasowany na rewolucjonistę. To zapoczątkowało nieudany
leninowski eksperyment oswajania przestępczego półświatka.
Z brawurowej ucieczki Kotowskiego wyciągnięto odpowiednie wnioski i
nikt już nie zdołał powtórzyć jego wyczynu.
W celi 26 nie ma pryczy ani ławki. Jest tylko spluwaczka w kącie. Nie
stoi tam bynajmniej dla dekoracji: jest po brzegi wypełniona chlorem. Niby,
że to taka dezynfekcja. Okno, przez które niegdyś czmychnął bohater
rewolucji, już dawno zamurowano. Sama cela jest tak mała i tak bardzo
przesycona chlorem, że wytrzymać dłużej niż pięć minut zakrawa na
absolutną niemożliwość. Oczy łzawią, człowiek krztusi się z braku powietrza,
ślina wypełnia usta, piersi rozdziera okropny ból.
Ledwie nas tam wpakowano, artylerzysta krztusząc się odepchnął mnie
od drzwi. Chciałem je skopać, ale chyląc czoło przed jego doświadczeniem,
zaniechałem. Dużo później mogłem się przekonać, że i tym razem miał świętą
rację. Dokładnie naprzeciw naszej celi mieściła się cela 25, przeznaczona dla
tych, którym się zdawało, że w celi 26 jest nie do wytrzymania. Po wycieczce
do celi 25 każdy bez wyjątku odzyskiwał równowagę i pokornie wracał do
celi 26.
Tymczasem do kabaryny wepchnięto trzeciego osobnika. Miałem w nosie
kto zacz. Nawet nie usiłowałem odgadywać jego rysów. Za to artylerzysta od
samego początku wyczekiwał jego przybycia. Szturchnął mnie łokciem
(mówić się nie dało) i wskazał nowego. Otarłszy oczy kułakiem, rozpoznałem
w nim naszego strażnika.
Zwyczajny aresztant nie zaczyna odsiadki od celi 21, 25 czy 26. Tylko ci,
którzy zarobią dokładkę przechodzą przez jedną z nich, a czasem przez dwie z
rzędu.
Nasz kwisrant–pierwszoroczniak wyjątkowo rozpoczął swoją epopeję od
celi 26. Niewykluczone, że wszechmocny kapral poskarżył się adiutantowi
albo zastępcy dowódcy. Możliwe też, że kwisrant zaczął podskakiwać, kiedy
po zdaniu automatu i amunicji dowiedział się nagle, że jego pluton wraca do
koszar, a on sam, z niewiadomych dlań przyczyn, ma zostać tutaj, skazany na
dziesięć dni pudła. A być może porucznik postanowił wsadzić go z nami dla
draki, z góry przewidując co będzie dalej.
W białej mgiełce jadowitych oparów nasz nowy kompan zaniósł się
pierwszym atakiem kaszlu. Oczy zaszły mu łzami, bezradnie macał pustkę w
poszukiwaniu ściany.
Nie byliśmy szlachetnymi rycerzami bez skazy i zmazy. Nie mieliśmy
zamiaru mu wybaczyć. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie fair bić
bezbronnego, oślepionego człowieka, zwłaszcza w chwili, gdy nie spodziewa
się napaści. Tak może gadać tylko ktoś, kto nigdy nie zaliczył celi numer 26.
Dla nas pojawienie się strażnika było zrządzeniem losu. Nie doznałem wtedy
żadnych uczuć wyższych i nie chcę teraz przypisywać sobie wzniosłych
ideałów. Kto tam był, ten mnie zrozumie, a kto nie był, nie ma prawa być
moim sędzią.
Artylerzysta dał znak i kiedy wysoki strażnik wyprostował się między
jednym a drugim atakiem kaszlu, kopnąłem go z całej siły między nogi.
Wrzasnął nieludzkim głosem i zwinął się z nieznośnego bólu. W tej samej
chwili artylerzysta z całej siły trzasnął go buciorem w lewe kolano. I kiedy
strażnik wił się na ziemi, artylerzysta dołożył mu dwa kopniaki w żołądek.
Skutkiem gwałtownych działań nałykaliśmy się sporo chloru. Ja
wymiotowałem, artylerzysta się krztusił, a strażnik leżał jak długi na ziemi. I
chuj z nim.
Zwymiotowałem jeszcze raz i poczułem z całą pewnością, że niedługo mi
już pisane żyć na tym świecie. Już niczego nie pragnąłem, nawet świeżego
powietrza. Ściany celi odpłynęły i zakołowały. Z oddali dobiegł szczęk
otwieranych drzwi, ale było mi wszystko jedno.
Stosunkowo szybko, jak się zdaje, odzyskałem świadomość. Obok mnie
wynoszono na korytarz strażnika, wciąż nieprzytomnego. Nagle zrobiło mi się
nieznośnie żal, że kiedy ocknie się na drewnianej pryczy, nie będzie rozumiał,
co mu się przydarzyło w celi 26. Postanowiłem to naprawić i dobić go, nim
będzie za późno. Szarpnąłem się całym ciałem, próbując podźwignąć się z
betonowej posadzki. Cały mój wysiłek zaowocował żałosnym poruszeniem
głowy.
— Budzi się — powiedział ktoś, gdzieś wysoko nad moją głową. — Daj
mu jeszcze powąchać.
Artylerzysta trzymał się na nogach, teraz on wymiotował. Ktoś całkiem
blisko mnie powiedział:
— Ten już jest oficerem, z rozkazu ministra obrony.
— Rozkaz ministra przyszedł dzisiaj, ale podpisany był wczoraj —
zaprotestował drugi głos. — Czyli że amnestia obejmuje tylko wczorajszy
dzień odsiadki. Dzisiaj, już po nominacji na oficera, dostał dokładkę od
zastępcy dowódcy okręgu. Tego żadna ministerialna amnestia nie obejmuje.
— Nie zawracaj dupy! To wyjątkowa sytuacja. Trzeba wystąpić do
zastępcy dowódcy okręgu.
— Ale przecież on twojego świeżo upieczonego porucznika nigdy na
oczy nie widział. Polecenie wydała małżonka. A poza tym, on też już
wyjechał na zjazd. Chyba nie zamierzasz zabiegać u niej?
— Co to, to nie. Za żadne skarby! — stropił się drugi głos.
— No widzisz. A na mocy amnestii zwolnić go nie możemy. Wiesz co
by się działo, gdyby ona zajrzała jutro sprawdzić? Wszystkim by łby
poukręcała!
— Co racja, to racja.
Tak się zdarzyło, że w czasie gdy nasz artylerzysta czyścił kanalizację,
minister obrony podpisał rozkaz o awansowaniu jego i jeszcze dwustu
kadetów do stopnia podporucznika. W takich przypadkach rozkaz ministra
jest równoznaczny z odpuszczeniem wszystkich wykroczeń. Lecz kiedy
rozkaz ministra podróżował z Moskwy do Kijowa, nasz artylerzysta zdążył
załapać kolejną odsiadkę, rzekomo z polecenia zastępcy dowódcy
Kijowskiego Okręgu Wojskowego. I nikt nic w tej sprawie nie mógł zrobić.
Ponieważ jednak formalnie stał się oficerem, jego miejsce było na oddziale
oficerskim, oddzielonym od pospólstwa wysokim murem. Uścisnęliśmy się
zatem jak bracia, jak ludzie bliscy, którzy rozstają się na zawsze. Uśmiechnął
się do mnie blado i tak jak stał, ubabrany ekskrementami małżonki przyszłego
Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego,
marszałka Związku Radzieckiego Iwana Jakubowskiego, udał się w stronę
stalowej bramy wiodącej na oddział oficerski. Tym razem bez eskorty.
RYZYKO

Kijowski areszt garnizonowy, 31 marca 1966 roku

Ktoś mógłby sądzić, że szkolenie polityczne w karnej kompanii to


najprzyjemniejsze zajęcie. Przez półtorej godziny siedzisz na stołku,
podsypiasz i palcem w bucie nie musisz kiwnąć. Trudno o lepszą formę
relaksu. Pozornie! Taki pogląd może zrodzić się tylko w umyśle człowieka nie
znającego odwachu od środka, który nie został poinstruowany, jak się należy
zachować podczas szkolenia politycznego. Nieświadomemu aresztantowi owa
złudna banalność może ściągnąć na głowę lawinę kłopotów. Trafiając na
pierwsze szkolenie polityczne taki żółtodziób będzie bezgranicznie
uszczęśliwiony, ale niech no tylko na chwilę przestanie uważać! Niech na
moment zapomni, gdzie się znajduje, po co i dlaczego — nieszczęście
dopadnie go w mgnieniu oka.
Jest wymęczony brakiem snu, dokuczliwym zimnem, wilgocią i głodem,
pracą ponad siły, ciągłym upokorzeniem i zniewagą, a nade wszystko —
oczekiwaniem na nadejście czegoś jeszcze gorszego. Dlatego uspokoiwszy się
nieco i rozgrzawszy, odpręża się w jednej chwili.
Utrata czujności, nawet na moment, powoduje, że ta napięta stalowa
sprężyna, którą człowiek utrzymywał w sobie od przekroczenia progu aresztu,
natychmiast wyrywa się spod kontroli, rozwija w jednej chwili i człowiek
przestaje nad sobą panować.
Doświadcza tego młody żołnierzyk nieopodal mnie. Widać wyraźnie, że
nigdy dotąd nie był w anclu. Oczy zaszły mu mgłą, powieki się kleją, zaraz
zaśnie... Jeszcze chwila, a wtuli się w brudne, zgarbione plecy cherlawego
marynarza. Ten najwyraźniej zjechał do Kijowa na przepustkę i zaraz na
dworcu zgarnęła go żandarmeria. Wygląda na to, że też zaraz kimnie. Żal mi
żołnierza, żal mi marynarza, żal mi siebie... coraz cieplej w stopy... głowa jak
na lekkim rauszu, słyszę dzwoneczki... jakże słodko dzwonią, głowa opada mi
na piersi... szyja jak z waty, nie uniesie takiego ciężaru... trzaśnie... muszę
rozluźnić kark...
No i, skowroneczku, już po tobie. Zamiast miłej drewnianej pryczy czeka
cię nocą śmierdzący klozet, albo kuchnia — co jeszcze gorsze. A jak już
swoje odsiedzisz, dołożą ci ze trzy dni. Żebyś nie śnił o kęsie komiśniaka, ani
o suchych onucach, tylko o polityce naszej ukochanej partii, która rozpościera
przed nami nowe horyzonty. Tak, tak.
Dla mnie to nie pierwszyzna, odsiedziałem już swoje na odwachu, co
prawda nie kijowskim, ale w Charkowie. Właściwie trudno powiedzieć, który
ancel lepszy. Jasne, że w Charkowie „Komunizm” jest dużo skromniejszy. Za
to fabrykę czołgów budowano z rozmachem. Codziennie pracuje tam połowa
klientów karnej kompanii, i zapewniam was, że to nie piknik. A wracając do
szkolenia politycznego, to od dawna poznałem ich wszystkie sztuczki. Tu
mnie nikt nie zagnie.
Z początku nie myślałem o spaniu, byłem na to zbyt wygłodzony. O
jedzeniu też próbowałem nie myśleć, bo od takich myśli tylko boli brzuch.
Jedna rzecz gnębiła mnie od pierwszych minut szkolenia, mianowicie — jak
by tu zmienić onuce. Te, które miałem na nogach już od sześciu dni były
doszczętnie przemoczone. Jak by nie zawijać, na jedno wychodzi. A na
dworze to mróz, to plucha. Zimno w nogi, mokro... Ech, żeby móc zmienić
onuce... Stop! To wielce niebezpieczna myśl! Nie wolno myśleć o suchych
nogach! Taka myśl to prowokacja! Trzeba ją natychmiast wyplenić. Inaczej
wpadłeś, człowieku, po uszy. O proszę — już mi się zdaje, że mam całkiem
sucho... że nocą wysuszyłem onuce na kaloryferze, chociaż w celi nie ma
kaloryferów. Teraz są tak przesuszone, że aż zesztywniały... o jak mi ciepło w
stopy... NIE!!! Ja wcale nie śpię! Dwaj potężnie zbudowani kaprale odsuwają
taborety i aresztantów, szarżują przez salę prosto na mnie. Pieprzyć was,
sukinsyny! Ja nie spałem!!! Kapral wściekle spycha mnie na bok i dalej
oczyszcza sobie przejście między siedzącymi za mną. Mimo woli spoglądam
do tyłu, ale uświadomiwszy sobie skalę zagrożenia natychmiast z powrotem
odwracam głowę. Wystarczyła jednak ta krótka chwila, aby ogarnąć
wzrokiem twarze siedzących z tyłu. Twarze ludzi sparaliżowanych
śmiertelnym przerażeniem. Z pięćdziesięciu par oczu wyzierał czysto
zwierzęcy strach i błaganie o litość. Na wszystkich twarzach malowała się
jedna, jedyna myśl: „Tylko nie ja! Litości!”. Zapewne i na mojej twarzy
widniał przed chwilą ten sam wyraz, kiedy myślałem, że to mnie chcą dopaść
kaprale. Boże, jak łatwo nas zastraszyć! Jakże żałosny jest człowiek, który się
boi! Do jakich podłości jest zdolny, byle tylko ratować własną skórę!
Tymczasem kaprale dopadli kadeta wojsk lotniczych. Siedział wtulony w
samym kącie. Przyszły as przestworzy przypomina raczej ciężką, drewnianą
kukłę ze sznurkami zamiast stawów. Wyłączył się całkowicie, jakby oddalił
się w inny świat. Kaprale taszczą obrońcę ojczyzny wąskim przejściem.
Głowa zwisa mu bezwładnie, jak dzyndzel na łańcuszku. To był błąd, asie
przestworzy! Nie można tracić kontroli. Fatalna sprawa, orle–sokole! Za
bardzo się rozkrochmaliłeś. Teraz wsadzą cię za karę do celi „Rewolucyjnej”
numer 26. Tam łykniesz chloru, ockniesz się, a potem powędrujesz do 25, a
potem dowalą ci jeszcze pięć dni. Proste, jak w pysk strzelił.
Co jest, do cholery! Ile jeszcze porucznik ma zamiar nawijać o naszej
ukochanej partii? Zegarka nie ma, czy co? Mam wrażenie, że siedzimy tu już
z pięć godzin, a ten nie może skończyć! Żebym tylko mógł zmienić onuce,
byłoby łatwiej wysiedzieć.
Już nie wytrzymam. Głowa mi ciąży coraz bardziej, jakby ktoś nawsadzał
do środka odważników z litego żelaza. Zimno w nogi... Żeby tak onuce...
Albo żeby chociaż kaprale częściej wywalali z sali tych co się wyłączyli.
Zawsze to jakieś urozmaicenie, może bym jakoś przetrzymał. Albo żeby móc
wyjść teraz na mróz, do rafinerii, albo do fabryki czołgów. Tylko te cholerne
onuce...
— SĄ PYTANIA?
Ze stu gardeł wyrywa się gromkie: „Nie, towarzyszu poruczniku!”.
Zbawienie! Koniec szkolenia! Koniec! I nie wlepili mi dokładki!
Zaraz padnie komenda: DO ZBIÓRKI W SZYKU — ROZEJŚĆ SIĘ!
PÓŁTOREJ MINUTY!!! To oznacza, że trzeba desperackim zrywem ciała i
duszy rzucić się ku wyjściu, przez drzwi zapchane cuchnącymi ciałami
brudnych jak ja sam aresztantów, i roztrącając ich na wszystkie strony,
wypaść na korytarz. Tylko się nie potknąć, bo stratują! Każdy chce żyć.
Pokonując po siedem stopni, trzeba wbiec na piętro, złapać szynel i uszankę.
Najważniejsze to nieomylnie rozpoznać własną odzież. Jeżeli potem okaże
się, że jakiś spóźnialski dryblas nie może się wcisnąć w twój szynel, zaraz cię
namierzą i załapiesz kolejne pięć dni. Za kradzież. Dryblas też dostanie pięć
dni paki za gapiostwo. Wylądujecie w jednej celi, i się okaże, kto ma rację. Z
szynelem i czapką w garści trzeba się przebić pod prąd walących w górę
współtowarzyszy i zbiec z powrotem na dół. A przy wyjściu już zator i
kaprale rozglądają się za ofermami. Trzeba zatem wbić się w tłum jak
lodołamacz — miażdżyć, rozbijać, kruszyć. Półtorej minuty się kończy, a ty
wciąż nie stoisz w szyku, nie jesteś wyrychtowany na sto dwa, czerwona
gwiazda na czapce nie tkwi dokładnie na linii nosa, a czapka nie siedzi na dwa
palce ponad brwiami... Kiepsko, kiepsko...
Lada chwila padnie rozkaz: ZBIÓRKA W SZYKU! Każdy zamiera w
napięciu, gotów na łeb na szyję rzucić się, byle tylko wykonać rozkaz...
Porucznik celowo zwleka, chce sprawdzić naszą umiejętność stawania w
szyku w półtorej minuty... Czy każdy docenia rangę chwili? Czy każdy
sprężył się w sobie? Czy każdy jest gotów przegryźć sąsiadowi gardło? Wzrok
porucznika błądzi w bok, ale nikt nie ośmiela się zwrócić głowy, żeby
przekonać się, co też mogło przyciągnąć uwagę zastępcy szefa kijowskiej
karnej kompanii. A uwagę porucznika przykuła brudna ręka w
najodleglejszym kącie sali. Ręka, która od dwóch tygodni czyściła kible, a
sama ani razu nie była wymyta.
W momencie, gdy porucznik zwraca się do zebranych ze zwyczajowym
zwrotem: „Jakieś pytania?”, na co ze wszystkich piersi wyrywa się gromkie:
„NIE MA PYTAŃ!” — w tym momencie ta właśnie ręka uniosła się do góry.
W anclu nikt nikogo o nic nie pyta — wszyscy wszystko wiedzą. A tu proszę,
ktoś ciekawski ma pytanie! Coś podobnego!
Porucznik zna odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania. W dodatku
porucznik jest władny zniszczyć każdego, kto podobną impertynencją zakłóca
mu święty spokój. Nawet po referacie byle pierwszego sekretarza
obwodowego komitetu partii nikt nie ośmieliłby się zadawać pytań. A tu nie
chodzi o byle pierwszego sekretarza, dysponującego mimo wszystko jakoś
tam ograniczoną władzą. Tutaj osobnik najniższej kategorii usiłuje zakłócić
spokój samego zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii!
Ten fenomen szczerze zaciekawił porucznika. Było widać, że dzięcioł nie
pierwszy dzień spędza na odwachu, więc ryzyko, na jakie wystawiał
wszystkich towarzyszy niedoli nie brało się z ignorancji.
Porucznik jest dobrym psychologiem i w mig pojmuje, dlaczego półżywy
kadet–elektronik o zapadniętych oczach podejmuje takie ryzyko: pewnie
został mu tylko dzień, góra dwa dni odsiadki. Tylko jeżeli teraz poślą go do
fabryki czołgów, to nie zdoła, oczywiście, wyrobić normy i jak nic obskoczy
kolejne pięć dni paki, które na całe życie mogą zeń uczynić uniżonego,
pokornego, cichego półidiotę, co odniosłoby nawet zbawienny skutek dla jego
kariery wojskowej, lecz kadetowi na pewno nie o to chodzi. Widać, że
postanowił zadać pytanie w jednym, jedynym celu: żeby podlizać się
porucznikowi i zagwarantować sobie wyjście w terminie. Lecz nie tak łatwo
przypochlebić się Wszechmocnemu! A jeżeli pochlebstwo poczytane zostanie
za nachalność?... Pochlebstwo musi być bezwzględnie oryginalne i
balansować na granicy dopuszczalności...
Wiedzieliśmy o tym doskonale.
— Słucham was? — zagadnął porucznik z wielką kurtuazją,
demonstrując tym samym szacunek dla brawury właściciela brudnej ręki.
— Kadet Antonow, piętnaście dni aresztu, do wyjścia dwa —
przedstawił się dziarsko tamten. — Towarzyszu poruczniku, mam pytanie.
Zaległa złowróżbna cisza. Mucha, która dotąd grzała się za piecem
przepłynęła pod sufitem, bzycząc jak bombowiec strategiczny. Chowaliśmy
głowy w ramiona, chcąc choć trochę złagodzić cios. Gniew mógł skupić się na
głowie każdego.
— Słucham waszego pytania — rzekł porucznik i po krótkim namyśle
dodał: — Bardzo proszę.
— Towarzyszu poruczniku, powiedzcie proszę, czy w komunizmie będą
areszty?
Plecy skuliły mi się jeszcze bardziej, głowa jeszcze głębiej zapadła w
ramiona. Nie ja jeden oczekiwałem ciosu obuchem w potylicę. Tylko autor
pytania stał dumny, wyprężony, wysuwając cherlawą pierś i inteligentnymi
szarymi oczyma wpatrywał się prosto w oczy Wszechmogącego.
Ten chwilę się namyślał, po czym grube wargi rozpłynęły się w
dziecinnym niemal uśmiechu. Pytanie wyraźnie przypadło mu do gustu. W
jego oczach zabłysły diabelskie iskierki, kiedy z pełnym przekonaniem i wiarą
stwierdził:
— Areszt będzie zawsze! — i roześmiał się radośnie. Wszechmogący
zerknął uważnie na elektronika i pochwalił jowialnie:
— Zuch chłopak! A teraz... A teraz dmuchaj do wychodka — biegiem! I
żeby mi się do wieczora wszystko błyszczało jak psu jaja!
Ze stu gardeł wydobyło się westchnienie zazdrości.
— Tak jest, towarzyszu poruczniku — odparł radośnie elektronik. Czy
można wymarzyć sobie coś lepszego? To fakt, że po porannej ekspresowej
toalecie kibel wygląda dość paskudnie, ale starczą dwie–trzy godziny, żeby go
wypucować na medal. A potem? Potem przez cały dzień tylko markować, że
się poprawia to, co zostało zrobione. Kibel to nie bezdenne, cuchnące szambo
komunizmu! Ech, kibelek! To prawda, że w nocy nie jest przyjemnie
szorować sracze, zamiast spać, ale w dzień to co innego: w cieple, z
wygodami...
— Zbiórka do zajęć, półtorej minuty.
Runąłem przed siebie z całym impetem, rozpychając łokciami równie
zdeterminowanych współtowarzyszy.
To był wspaniały dzień. Miałem fart: wraz z niewielką grupką galerników
trafiłem do okręgowego szpitala wojskowego, gdzie nosiliśmy brudną
bieliznę. Naszym strażnikiem był czwartoroczniak, artylerzysta. Było po nim
znać, że nieraz sam siedział w kabarynie. Późnym wieczorem wyznaczył
dziesięć minut przerwy. Przysiedlśmy na oblodzonych kłodach, wspierając
zmęczone grzbiety o ciepłe ściany pieca. Poczciwa siostrzyczka z oddziału
skórno–wenerycznego przyniosła nam cały karton niedojedzonych resztek
cudownego białego chleba. Pałaszowaliśmy go w niemym zachwycie. Nie
potrafię oddać ekstazy tamtego niezapomnianego dnia. Ale jestem pewien, że
każdy z nas myślał wówczas o dziel nym kadecie, o ryzyku, na jakie się
zdobył, o precyzji kalkulacji psychologicznej, której dokonał — i w ogóle o
bezgranicznych możliwościach ludzkiego umysłu.
SILNI, ZWARCI, GOTOWI!

Ostatnie dni przed promocją


w Charkowskiej Szkole
Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii,
kwiecień 1967 roku

Buty lśniły tak, że mogłyby z powodzeniem służyć za lusterka do golenia.


Spodnie odprasowane tak, że gdyby mucha otarła się o kant, przecięłoby ją na
pół. Dziś mieliśmy patrolować ulice w mieście, Dlatego pułkownik
Jeremiejew, komendant wojskowy Charkowa, osobiście kontrolował nasz
wygląd zewnętrzny. Z pułkownikiem nie było żartów! Najdrobniejsze
uchybienie w umundurowaniu oznaczało dziesięć dni paki. Wszyscy dawno
do tego przywykli jak do ustalonej normy.
Pułkownik kończył właśnie odprawę.
— Podsumowując, normy są następujące: dworzec kolejowy — 150
wykroczeń, park miejski — 120, port lotniczy — 80, reszta — po 60.
Pułkownik nie postawił kropki nad „i”, ale i tak każdy Wiedział, że winni
niewykonania norm nie zostaną zmienieni o północy, jak to jest przewidziane
w regulaminie, lecz pójdą na „długą rundę” — innymi słowy, służbę
całonocną. Jeśli natomiast do rana patrol nie wykryje dodatkowo trzydziestu
wykroczeń, to całym składem pomaszeruje za kratki. Wylądują w tych
samych celach, w których wypoczywają ich ofiary z dnia poprzedniego. Była
to praktyka powszechnie znana i nie trzeba było przypominać powyższych
ustaleń.
— Normy zostały wyliczone naukowo i zweryfikowane przez lata
doświadczeń! Zadania są jasne. No, to do dzieła, towarzysze!
Byłem w trzyosobowym patrolu: kapitan Zadirow i nas dwóch, kadetów
przed promocją. Czas służby wynosił 480 minut. Do północy. Norma
opiewała na 60 wykroczeń, czyli jedno zatrzymanie co osiem minut. Innymi
słowy, każdy napotkany mundurowy musi być winny jakiegoś wykroczenia. I
jeżeli podczas tych ośmiu godzin spotkamy tylko pięćdziesięciu dziewięciu
żołnie rzy, marynarzy, chorążych i oficerów, wówczas „długą rundę” mamy
jak w banku, a gdzie u diabła złapać nocą jeszcze trzydziestu?
Owocna służba w patrolu zależy w ogromnej mierze od charakteru jego
dowódcy. Jeżeli będzie odpowiednio surowy i pomysłowy, normę da się
wykonać.
— Towarzyszu sierżancie, złamaliście regulamin mundurowy.
— Nie, towarzyszu kapitanie. — Wszystko, co sierżant ma na sobie, lśni
jak słońce. Widać, że nie ma się do czego przyczepić.
— Przede wszystkim wykłócacie się z szefem patrolu: a po drugie górny
guzik waszej bluzy nie jest zwrócony ku władzy radzieckiej. Okazać
dokumenty!
Istotnie, błyszczący guzik z sierpem i młotem wewnątrz pięcioramiennej
gwiazdy przyszyty jest trochę krzywo, a może nie dość mocno i młot nie
wskazywał jak należy góry, tylko nieco w bok. Pod takim zarzutem można
spisać każdego, nie wyłączając ministra obrony.
Kto potrafi upilnować, żeby wszystkie guziki miały młot w idealnym
pionie? Kapitan wielkimi literami nabazgrał na przepustce sierżanta:
„Przepustkę cofnięto o godz. 16.04 za drastyczne naruszenie regulaminu
mundurowego i dyskutowanie z patrolem”. Zanotowałem nazwisko sierżanta i
numer jednostki, zaś winowajca walnął w dach przed kapitanem i udał się w
kierunku koszar. Teraz sierżant był całkiem bezbronny. Przepustkę miał
unieważnioną i gdyby po drodze do jednostki zatrzymał go jakiś inny patrol,
mogliby mu jeszcze dołożyć SO — „samowolne oddalenie”.
Pierwszego złapaliśmy w czwartej minucie. Zostało nam do złapania
jeszcze pięćdziesięciu dziewięciu — i 476 minut.
— Towarzyszu szeregowy, złamaliście regulamin mundurowy.
— Na pewno nie, towarzyszu kapitanie.
— Nie dyskutujcie z szefem patrolu!
— Nie dyskutuję, towarzyszu kapitanie. Chciałem tylko powiedzieć, że
nie złamałem regulaminu.
— Kadet gwardii Suworow!
— Tak jest!
— Wezwać wóz patrolowy. Mamy tu poważne wykroczenie.
W czasie gdy drugi kadet spisywał personalia niebezpiecznego
przestępcy, a kapitan łapał następnego winnego, ja pobiegłem do najbliższej
budki telefonicznej.
Tak, sierżant okazał się bardziej doświadczony, ugryzł się w język, zanim
nagadał głupot. Ale żołnierz był żółtodziobem. I właśnie za to, słoneczko, za
chwilę powiozą cię limuzyną z szykanami. Wracam biegiem z budki i widzę,
że obok groźnego przestępcy stoi już kadet wojsk lotniczych, który dopuścił
się „oddania honorów wojskowych bez należytego szacunku”. Ledwie
szesnaście minut służby, a już trzech winowajców w saku. Tak trzymać!
— Towarzyszu sierżancie, nie macie czapki na dwa palce powyżej linii
brwi!
— Mylicie się, towarzyszu kapitanie, dokładnie na dwa palce!
— Spieracie się?! Dokumenty!
Przy naszym kapitanie człowiek nie nudził się ani przez chwilę. Fajny
chłop, nie ma co. A cóż to, tam w krzakach? Ani chybi zalany w trupa
obrońca ojczyzny. Tak jest! Między jezdnią a chodnikiem rósł szpaler
mizernych krzaczków i tam właśnie zagnieździł się nabuzowany wojak.
Wygląda jak świnia: rozchełstana bluza, oderwany prawy naramiennik, cała
pierś, buty i spodnie w wymiocinach. Po czapce od dawna ani śladu.
Odwróciliśmy go na plecy. A to pech! Był to kadet z naszej rodzimej szkoły
pancernej. Gwardzista, tak jak i ja. A my swojego nie ruszamy. Wszystkie
jednostki garnizonu toczą zażarte współzawodnictwo socjalistyczne. Pod
żadnym pozorem nie wolno wystawić na szwank dobrego imienia własnej
szkoły. Lotnicy, marynarze, piechociarze — miejcie się na baczności! Ale
nasz człowiek, pancerniak — nigdy! Troszkę popił i tyle. Każdemu może się
zdarzyć. Wezwany samochód dyskretnie zabiera pijanego czołgistę. Nie
znalazł się, naturalnie, w naszej statystyce, i w ogóle zabrano go tylko w
obawie żeby nie złapał kataru. Ziemia w kwietniu bywa dość zimna.
— Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy.
Porucznik milczy posłusznie. Wie, jak się zachować.
— Macie, towarzyszu poruczniku, czarne rękawiczki. Powinny być
brązowe!
— Tak jest, towarzyszu kapitanie. Moja wina.
— Dokumenty!
Nasz kapitan też nosi czarne rękawiczki. Nie było skąd wytrzasnąć
brązowych. Oficerom się ich nie wydaje, ponieważ przemysł nie produkuje
brązowych rękawiczek. Oficerowie otrzymują ekwiwalent pieniężny na zakup
rękawiczek. Radźcie sobie sami. Niestety, nie ma ich dosłownie nigdzie. Jak
mówię, przemysł radziecki nie wytwarza ani jednej brązowej rękawiczki. Kto
służył w Niemczech, przywiózł sobie stamtąd co najmniej dwadzieścia par —
zapas na całe życie. A kto nie służył w Niemczech, wydany jest na pastwę
patrolu. Przed wyjściem na służbę pułkownik Jeremiejew osobiście wydaje
wszystkim oficerom po parze brązowych skórkowych rękawiczek, za
pokwitowaniem, na czas trwania służby. Tylko te rękawiczki są już tak
znoszone, złachane i rozciągnięte, że oficerowi nie przystoi mieć ich na
rękach. Dlatego właśnie nasz kapitan zaraz na początku zdjął służbowe
rękawiczki, zwinął je porządnie i schował do kieszeni. Nie daj Boże zgubić!
— Dlaczego złamaliście regulamin mundurowy, towarzyszu
poruczniku? A może rozkaz ministra obrony was nie dotyczy?
— Proszę o wybaczenie.
— Odmaszerować!
— Tak jest!
Nazwisko porucznika upiększa, naturalnie, naszą czarną listę. Nadejdzie
pora wstąpienia do akademii i wtedy góra przejrzy jego akta personalne. Coś
podobnego! W ciągu jednego roku setki razy zatrzymywany przez patrole, i
wciąż za to samo przewinienie! Znaczy — niepoprawny! Znaczy — trzeba go
zamknąć! A wy go rekomendujecie do akademii! Miejcież trochę rozumu!
— Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy... Macie
czarne rękawiczki. Nie czytaliście rozkazu ministra obrony? No to dlaczego
go łamiecie? Może celowo? Czy z naturalnej skłonności do łamania
przepisów?
Kapitan zdjął jedną z własnych czarnych rękawiczek i odnotował
nazwisko porucznika.
Do końca służby jeszcze 2 godziny i 17 minut. Na czarnej liście widniały
nazwiska sześćdziesięciu jeden winowajców. W ciemnościach rozlegają się
pijackie pomruki. Nieźle zawiany artylerzysta człapie chwiejnym krokiem,
wyraźnie niepomny na naszą obecność. Nasz kapitan jakoś go nie spostrzegł.
— Towarzyszu kapitanie, zwijamy go?
— Ee, nie, zostaw. To już sześćdziesiąty drugi. Zapamiętaj, Suworow,
raz na zawsze: limit należy przekraczać, ale minimalnie. To podstawowa
zasada całego naszego życia. Najwyższy czas żebyś zrozumiał, że normy
ustalane naukowo są weryfikowane przez życie. Za parę miesięcy znowu
wyślą nas na patrol i, jeżeli teraz zawyżymy normę, wlepią nam nie 60, ale 65,
a może i 70 wykroczeń. A spróbuj dobić do siedemdziesięciu! Nasze normy
biorą się z bezmyślności takich właśnie osłów, jak ty. Za bardzo podbijali
poprzeczkę i teraz sami wpadają w łapy patroli.
Artylerzysta szczęśliwie potoczył się dalej. Nawet nie zwrócił na nas
uwagi. Jeżeli wszystkie patrole na jego trasie już przekroczyły swoje normy,
to może spokojnie dryfować głównymi ulicami, pijany, rozchełstany i brudny,
z wyrazem pijackiej arogancji na twarzy.
Wstawionych żołnierzy, kadetów i sierżantów było coraz więcej. Wojsko
już dawno poznało specyfikę centralnego planowania, dlatego do wieczora
chowało się po kątach. Wtedy słabnie terror patroli we wszystkich
dzielnicach. Po prostu wszyscy starali się wyrobić normę przed czasem, aby
uchronić się przed „długą rundą”. Najwytrawniejsi zawadiacy
wykorzystywali krótkie „odprężenie” do własnych, bynajmniej
nieszlachetnych celów. A począwszy od północy wszyscy, nawet najbardziej
podcięci, brali ogon pod siebie. Wtedy wychodzą na łów najgłupsze, najmniej
operatywne patrole, którym cały dzień nie wystarczył na przyskrzynienie
odpowiedniej liczby ofiar.
Wokół nas zaroiło się od autentycznych wykroczeń, pijanych wojaków i
chuliganerii. Jednak nie mieliśmy kompletnie nic do roboty. Siedzieliśmy na
ławce pod ogołoconymi z liści wierzbami. Kapitan udzielał nam lekcji taktyki
niemieckich wojsk pancernych. Egzamin końcowy zbliżał się milowymi
krokami.
— Taktyka, proszę was, to najtrudniejsza dziedzina na świecie.
Spróbujcie jednak napomknąć naszym generałom, że taktyka jest bardziej
skomplikowana niż szachy! Będą zaśmiewać się do rozpuku. Tymczasem nie
ma się z czego śmiać. Szachy to tylko uproszczony, powierzchowny model
walki między armiami. I to najprymitywniejszymi armiami na świecie.
W szachach — jak na wojnie: król jest niemrawy i majestatyczny, ale
utrata króla oznacza ostateczną klęskę. Król jest wiernym uosobieniem
sztabów, rozbudowanych i ociężałych. Wystarczy zapędzić je w kozi róg — i
mat! Hetman to służba wywiadowcza w pełnym tego słowa znaczeniu.
Wszechmocna i niepokonana, stworzona po to, by samodzielnie,
błyskawicznie i skutecznie udaremniać plany wroga. Skoczek, goniec i wieża
nie wymagają komentarza. Podobieństwo jest olbrzymie, zwłaszcza do
kawalerii. Przypomnijcie sobie bitwę pod Borodino. Pamiętacie słynny rajd
konnicy Uwarowa i Płatowa na tyły Bonapartego? To typowy ruch skoczka.
Spójrzcie kiedyś na mapę. Rosyjska kawaleria nie atakowała, ani nie
szarżowała. Po prostu pojawiła się w pewnym momencie na tyłach wroga. To
wystarczyło. Samo jej pojawienie się powstrzymało Bonapartego przed
rzuceniem gwardii do boju. W pewnym sensie ten manewr przesądził o losach
bitwy, i o całych dalszych losach Rosji.
— Walka współczesna — ciągnął dalej kapitan — jest tysiąckrotnie
bardziej skomplikowana niż szachy. Gdybyście chcieli ustawić na
szachownicy najmniejszą armię współczesną, należałoby drastycznie
zwiększyć liczbę figur. Trzeba by jakoś oznaczyć czołgi, rakiety
przeciwpancerne, artylerię przeciwpancerną i zwykłą, myśliwce, szturmowce,
bombowce strategiczne, helikoptery... Nie sposób wszystkiego wymienić.
Wszystko to razem wymaga wspólnego planu, jednolitej strategii i
najściślejszej koordynacji. To co nas niestety różni od Niemców, to nawyk
arytmetycznej rachuby gońców i pionków przy równoczesnej nieznajomości
podstaw ich właściwego użycia. Niemcy, widzicie, zaczęli z nami wojnę
mając marne 3 tysiące czołgów przeciw naszym 24 tysiącom. Dzisiaj nie
brakuje rozmaitych interpretacji naszej klęski w 41 roku, a nie chcemy uznać
najprostszej: że taktyka Niemców była znacznie bardziej elastyczna od naszej.
Zapamiętajcie moje słowa: jak się zacznie ruchawka na Bliskim Wschodzie,
rozpirzą nas w drobny mak. Pomimo naszej przewagi liczebnej i jakościowej.
Co za pożytek z trzech królowych, jak się nie umie grać w szachy? A
przysyłani przez nas doradcy wojskowi zwyczajnie nie potrafią grać. Taka jest
prawda. Weźcie choćby szefa katedry pułkownika Sołouchina. Dopiero co
wrócił z Syrii...
— Skąd się to bierze? — nie mogłem powstrzymać pytania.
Kapitan spojrzał na mnie, po czym wycedził:
— System jest do dupy.
Odpowiedź nas nie zadowoliła, dodał więc:
— Po pierwsze, dowódcy są wyznaczani wedle kryteriów politycznych.
Nie wybiera się tych, którzy znają zasady gry, ani tych, którzy przynajmniej
pragną się nauczyć. Wybiera się właściwych ideologicznie. Po drugie, nasz
system wymaga raportów, sprawozdawczości, osiągnięć. Na tym się opiera.
Doniesienia z pierwszych dni wojny o niszczeniu tysięcy niemieckich
czołgów i samolotów były tak naciągane, że kierownictwo kraju musiało
zmienić kryteria oceny sytuacji na froncie. Od tej chwili brano pod uwagę
tylko to, czyje siły kontrolują dane terytorium. To z kolei wymuszało
szturmowanie i odbijanie miast, wzgórz, przyczółków. Spróbujcie jednak grać
w szachy nie niszcząc sił nieprzyjaciela, a starając się jedynie zajmować pola,
nie bacząc na własne straty! Do czego to prowadzi? Do tego, co spotkało nas
na wojnie. Wygraliśmy dzięki temu, że nie znaliśmy litości dla milionów
własnych pionków. Jeżeli na przykład Sztab Generalny i doradcy wojskowi
ubzdurają sobie, żeby zagarnąć terytorium Izraela nie niszcząc wpierw jego
armii, to słono za to zapłacimy. Żydzi nie dadzą nam mata, ale unicestwienie
Izraela z taką taktyką jak nasza będzie drogo kosztować. A nie daj Boże, jeżeli
kiedyś ruszymy na Chiny. Wtedy pionki nic nie pomogą. Chińczycy mają ich
o wiele więcej.
W tym miejscu kapitan splunął ze złością i kopnął pustą puszkę czubkiem
wyglansowanego buta. Puszka potoczyła się ciemną alejką wprost pod stopy
podpitego sapera, który w krzakach dobierał się do młodziutkiej dziewczyny.
Głucha szamotanina w ciemnościach najwyraźniej przypomniała kapitanowi,
że wciąż jesteśmy na patrolu. Ziewnął i raptownie zmienił temat.
— Kadet Suworow! Wnioski z dzisiejszej służby patrolowej, raz–dwa!
Byłem z lekka zaskoczony.
— Dowódca czołgu musi błyskawicznie oceniać sytuację. No? Jakie
wnioski?
— Więc... ee... zatrzymaliśmy wielu winnych... eee... podnieśliśmy
dyscyplinę... dzięki wam... — nieudolnie usiłowałem smarować wazelinę.
— Nie masz nawet bladego pojęcia, Wiktor. I to ma być przyszły
porucznik? Albo nie chcesz zrozumieć, albo próbujesz mnie nabrać. Słuchaj
uważnie, ale to zostanie między nami. W systemie gospodarki planowej terror
jest również działalnością planową, a więc absolutnie kretyńską i
nieefektywną. To po pierwsze. Po wtóre, pracowaliśmy dzisiaj wedle zasad
drugiej pięciolatki, a więc lat 1937–1938. Tyle tylko, żeśmy nie puszkowali i
nie rozwalali zatrzymanych. Po trzecie, gdyby dzisiaj padł rozkaz powtórzenia
drugiego planu pięcioletniego, to nie tylko bezpieka, ale każdy radziecki
obywatel rzuci się gorliwie rozkaz ten wypełnić. Tak nas wytresowano: silni,
zwarci, gotowi! I po czwarte: ani ty, Wiktor, ani ja nie mamy żadnej polisy na
wypadek kolejnych planów pięcioletnich. Żadnej! Gdyby jutro padł rozkaz,
wszystko zaczęłoby się na nowo: nowy Beria, nowy Jeżow, NKWD, i cała
reszta. Jedyna pociecha, że nasz sekretarz generalny to eunuch. Bez jaj! Ale to
nie potrwa wiecznie. Co będzie, jak go jutro wywalą i przyjdzie nowy? No,
dobra, głowa do góry. Idziemy. Na dziś koniec służby.
— Towarzyszu kapitanie, może pogonić tego sapera? Zgwałci ją, jak
babcię kocham!
— A ta laska jutro wniesie skargę, że dymał ją żołnierz, i to w naszym
rewirze — dorzucił mój towarzysz.
— To już nie nasza sprawa — uśmiechnął się kapitan i uniósł
fosforyzujący cyferblat zegarka.
Uśmiechnęliśmy się i my — zegarek wskazywał godzinę 00.04.
OPERACJA „DNIEPR”

Ukraina, lato 1967 roku

Nazajutrz po uroczystej promocji wszystkich dwustu świeżo upieczonych


podporuczników — najmłodszy rocznik Charkowskiej Szkoły Dowódców
Wojsk Pancernych Gwardii — zgromadzono w szyku na placu apelowym.
Tam odczytano nam rozkaz ministra obrony o dodatkowym przeszkoleniu w
zakresie nowych technik bojowych.
Do tej pory zawsze po. promocji młodzi oficerowie otrzymywali
miesięczną przepustkę. Dopiero po urlopie udawali się do wyznaczonych
dywizji i pułków rozrzuconych po całym świecie, od Hawany po południowy
Sachalin. Tam, gdzie minister rozkaże.
Tym razem złamano wieloletnią tradycję, a to z tej prostej przyczyny, że
kilka miesięcy wcześniej w Armii Radzieckiej wprowadzono nowy czołg T–
64. Przed promocją nie było czasu na szczegółowe zaznajomienie się z nową
maszyną, program zajęć był i tak przeładowany. Postanowiono więc
przeszkolić wszystkich młodych oficerów, lecz tylko z jednej szkoły, a nie ze
wszystkich pięciu, i następnie skierować ich do tych dywizji i okręgów, które
będą przezbrajane w pierwszej kolejności.
Warto nadmienić, że najnowszą technikę bojową wprowadza się zawsze
najpierw do jednostek drugiego rzutu, to jest do okręgów wojskowych:
Bałtyckiego, Białoruskiego i Karpackiego. W żadnym razie do Zachodniej
Grupy Wojsk Armii Radzieckiej ani do jakichkolwiek oddziałów
stacjonujących za granicą. Tam nową technikę wprowadza się po upływie
pięciu do ośmiu lat od jej przyjęcia w okręgach przygranicznych. Pierwszy
czołg T–64 trafił do NRD dokładnie w dziesięć lat po rozpoczęciu masowej
produkcji. Kiedy zaś po raz pierwszy wspomniano na Zachodzie o tym
nowym radzieckim czołgu eksperymentalnym, seryjna produkcja T–64 była
już dawno zakończona i T–64 zastąpiono nowym T–72.
Taka polityka ma wiele uzasadnień. Przede wszystkim, w ten sposób o
wiele skuteczniej strzeże się tajemnicy, co w razie wojny ustawia
nieprzyjaciela w bardzo niekorzystnym położeniu. Po wtóre, ułatwia to
sprzedaż przestarzałych technologii naszym sojusznikom — od Polski po
kraje arabskie. Dlatego sprzęt bojowy Zachodniej Grupy Wojsk Armii
Radzieckiej uchodził w oczach Zachodu za witrynę najbardziej
zaawansowanych radzieckich technologii wojskowych.
Mieliśmy cztery i pół miesiąca na przestudiowanie napędu, wyposażenia,
elektroniki i uzbrojenia nowego czołgu. Od 1 czerwca do 15 października
1967 roku. Z końcem września planowano nasz udział w wielkich
manewrach: praktyczny sprawdzian nabytych umiejętności.
Na wieczornym apelu, przed załadunkiem do wagonów, odczytano nam
rozkaz zabraniający wszystkim młodym oficerom noszenia podczas szkolenia
mundurów oficerskich. Mieliśmy nosić jedynie kombinezony czołgowe. W
naszej armii te kombinezony nie mają dystynkcji, co nie pozwala odróżnić
szeregowego od oficera.
Był to więc rozkaz o zastosowaniu środków kamuflażu. Wprowadzanie
nowych technik bojowych zawsze jest okryte ścisłą tajemnicą. Stosuje się
drakońskie środki dla powstrzymania przecieku jakichkolwiek szczegółów z
tym związanych. Dlatego nikogo nie zdziwił fakt, że przebrano nas za
szeregowych. Rzeczy nadzwyczajne wyszły na jaw nieco później. Okazało
się, że razem z nami udaje się ponad stu kierowców–instruktorów. Setka
instruktorów na dwustu raptem uczniów, to poważne zachwianie proporcji.
Druga niespodzianka czekała nas w pociągu. Ledwie ruszyliśmy — we
wszystkich wagonach odczytano rozkaz o utworzeniu 100. szkolnego pułku
pancernego gwardii. Zastępca komendanta szkoły, który rozkaz odczytał,
przedstawił nam młodego pułkownika — dowódcę nowo sformowanego
pułku. Ogłoszono zarazem, że pułk liczy 92 czołgi w pierwszej linii i 19
czołgów szkolno–bojowych.
Był środek nocy. Pociąg sunął przed siebie z usypiającym stukotem. Lecz
nikt z nas nie spał. I nie bez kozery. Po co aż tyle czołgów? 30–40 czołgów
szkolno–bojowych starczyłoby w zupełności. Czołgi bojowe w ogóle nie były
potrzebne.
W atmosferze pewnego podniecenia padały na ten temat rozmaite
hipotezy. Ktoś zasugerował, że może wiozą nas do Arabów. Sytuacja w
tamtym regionie pogarszała się z każdym dniem.
— Fajnie by było, chłopaki, chociaż raz w życiu skoczyć za granicę. Do
Polski, a niechby i do takiego Jebiptu.
— Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica! Ale NRD, albo Egipt —
czemu nie. Tylko że teraz, z tym nowym T–64, nie zobaczysz zagranicy przez
co najmniej pięć lat.
— A może naprawdę jedziemy do Arabów z odsieczą? Przeszkolą nas w
try miga i rzucą doborowy pułk oficerski na najnowszych czołgach...
— Obejdą się bez naszej pomocy! Czytałeś, ile mają czołgów? No,
widzisz!... I to jakie! Pewnie, że to nie T–62, ale na przedpotopowe izraelskie
Shermany wystarczą w zupełności...
— No, a tłumy naszych doradców? Poza tym wszystkie plany wojenne
opracował im nasz Sztab Generalny.
— Oj, dadzą Arabiszony Żydkom popalić!
— Wiecie, chłopaki, a ja słyszałem, że z Arabów tacy żołnierze, jak z
koziej dupy trąba.
— A Żydzi, myślisz, lepsi? Po pierwszej salwie dadzą, drapaka.
— Dobrze gada!
— W Ameryce już śpiewają requiem dla Żydów.
— Nie za szybko stawiacie na nich krzyżyk? Jeśli oenzetowcy nie
przestaną rozdzielać Żydów i Arabów, nie będzie żadnego zwycięstwa.
— Już ty nic się nie martw, nasi coś wykombinują.
— Ech, żeby te wojska ONZ wycofali jak najszybciej. Wtedy się
zacznie prawdziwa szopka!
— Szopka szopką — ciekawe, kto się będzie śmiał ostatni?
Następnej nocy w strugach deszczu wyładowaliśmy się z wagonów na
małej wiejskiej stacyjce, gdzieś w obwodzie czernihowskim. Czekała tam na
nas kolumna ciężarówek z brezentowymi budami. Po kolejnych trzech
godzinach jazdy kolumna zatrzymała się. Zeskoczyliśmy na ziemię, w opary
przedświtu i ciepławą mgiełkę, w pobliżu obozowiska w samym środku lasu.
O, w dupę! Nigdy jeszcze nie widziałem tylu namiotów w jednym
miejscu. Ich widok przywodził na myśl ordę Batuchana pod murami Kijowa.
Jak okiem sięgnąć, wszystkie leśne przesieki wypełniały stalowozielone
brezenty. Tu i ówdzie mignie jakaś przecinka, a za nią znów nie kończące się
szeregi namiotów pod siatką maskującą. Namioty, namioty, namioty aż po
horyzont, i dalej. We wszystkich kierunkach ta sama dwuspadzista monotonia.
Dziesiątki, a może setki tysięcy ludzi. Artylerzyści, obrona przeciwlotnicza,
piechociarze, wojska rakietowe, saperzy, desant.
Gdzieśmy, do diaska, trafili? Co to za koncentracja? O co tu chodzi?
Tuż za nami ciągnęły się rzędy namiotów jakiegoś zmotoryzowanego
pułku piechoty. Pułk niezwyczajny: wszyscy po rosyjsku gadają, a więc pułk
„dworski”, reprezentacyjny. Piechociarze gęby mają plugawe i teksty nie
lepsze.
— Słyszeliście, chłopy, nowy dekret? Na rocznicę Października będą bić
nowe monety.
— I co z tego?
— Trzeba odłożyć sobie zapasik. Po następnej rewolucji nabiorą
wartości.
Z palarni dobiega chóralny rechot.
Na co dzień antyradzieckie dowcipy rozbrzmiewają na każdym kroku.
Ale nie zdarzyło mi się słyszeć takich pogaduszek wygłaszanych otwarcie i
przy obcych! Albo piechota nie bała się kapusiów, albo mieli kapusiów–
wolnomyślicieli.
Tak czy owak, po śniadaniu postanowiliśmy wysłać do piechoty
niewielką delegację. Chcieliśmy im delikatnie wyjaśnić, że nie jesteśmy
prostymi żołnierzami, lecz oficerami, choć chwilowo bez dystynkcji. Tym
sposobem już na wstępie ukrócilibyśmy wszelkie poufałości. I tylko tak
mogliśmy działać: na szczeblu dowódców pułków obowiązywała tajemnica.
W składzie delegacji byłem również ja. Piechociarze przywitali nas
entuzjastycznymi okrzykami.
— Czołem czołgiści!
— Twarde nasze lufy i mocne nasze dupy!
— Hej, chłopaki, w górę ptaki!
— Dajcie pancernym coś wypić! — zarządził wysoki, przystojny
żołnierz. Ze wszystkich stron wyciągnęło się ku nam ze trzydzieści manierek,
napełnionych czymś wonnym i dobrze znajomym.
Ale my byliśmy w poważnych nastrojach i odmówiliśmy poczęstunku.
Widział to kto, żeby oficer popijał ze zwykłymi żołnierzami, w dodatku
obcymi?
— Towarzysze — przemówił surowo podporucznik Ochrimienko, szef
naszej delegacji. — Co prawda nie mamy dystynkcji, ale wszyscy jesteśmy
oficerami!
Uwagę tę przyjęto gromką salwą śmiechu.
— A my kto jesteśmy, jak myślicie? My też oficerowie! Tylko w
żołnierskich mundurach! Pozwólcie, przedstawimy się: Kijowska Wyższa
Szkoła Dowódców imienia Frunzego. Dwustu świeżo upieczonych
podporuczników. Nam też nie dają nacieszyć się naramiennikami. Wczoraj
posłaliśmy delegację do spadochroniarzy. Chcieliśmy przywołać żołdaków do
porządku. Okazuje się, że to też oficerowie, Wyższa Szkoła Wojsk
Powietrznodesantowych w Riazaniu. A tam, po prawej — absolwenci
Wyższej Szkoły Artylerii Przeciwlotniczej w Połtawie, stu osiemdziesięciu
podporuczników.
— No to napijmy się! Niech tam! Wasze piechociarskie!
Wypiliśmy.
— Ale co tutaj robicie, orły–sokoły? — pytamy.
— Oficjalnie jest to szkolenie w zakresie nowych technik bojowych.
Nieoficjalnie — szopka dla uczczenia jubileuszu ukochanej władzy
radzieckiej.
Wypiliśmy jeszcze po jednym. Rano nie najlepiej wchodzi. Ale jakoś
przemogliśmy.
Więc to tak! Urządzono wielkie widowisko z okazji pięćdziesiątej
rocznicy. Byliśmy statystami do scen batalistycznych.
— Będzie balet, jakiego świat nie widział. Nigdy jeszcze nie było tyle
woja w jednym miejscu. No i pokażą najnowsze technologie.
— Na głównych kierunkach pójdą dwie dywizje złożone w całości z
młodych oficerów i kadry instruktorskiej. Na drugorzędnych kierunkach będą
dywizje kadetów z ostatnich semestrów — oficerów za pięć dwunasta. No i na
pozostałych — „dworskie” dywizje doborowe. Będą wzbijać kurz po
horyzont, demonstrować liczebność, skorupę ziemską wprowadzać w drgania
skandowaniem.
— A mówili, że to ćwiczenia...
— A nam nie? I dali nam cud–maszynę: bojowy wóz piechoty, BWP–1.
Może o nim słyszeliście?
— Jakżeby nie...
Miny nam zrzedły raptownie, mimo całej wypitej wódki. Wiedzieliśmy
doskonale, na czym polegają takie widowiska i jakie czekają nas
przygotowania.
Tej samej nocy do obozu przybyły pierwsze pododdziały 120.
Rogaczewskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii —
reprezentacyjnej dywizji dowódcy Białoruskiego Okręgu Wojskowego. Każdy
okręg ma taką dywizję: Okręg Moskiewski — 2. Tamańską Dywizję Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii imienia Kalinina oraz Kantemirowską Dywizję
Pancerną. Okręg Karpacki — 24. Żelazną Samarsko–Uljanowską Dywizję
Piechoty Zmotoryzowanej. Okręg Kijowski — 41. Dywizję Pancerną
Gwardii. Wszystkie służą wyłącznie do celów reprezentacyjnych. Znają
jedynie defilady, pokazowe ćwiczenia, uroczyste wizyty zagranicznych gości,
warty honorowe... Wyszkolenia bojowego nie mają za grosz. Dywizje
reprezentacyjne — a jest ich w Armii Radzieckiej dziewięć — są całkowicie
niezdolne do walki. Zawsze jednak utrzymuje się je w pełnym stanie
etatowym, po 12.000 doborowych żołnierzy i oficerów.
Tym razem na okoliczność jubileuszu, na niezrównane widowisko
zmobilizowano nawet dywizje „dworskie”, uzupełnione nowo mianowanymi
oficerami w charakterze szeregowych.
Na ogromnych obszarach odbywało się formowanie oddziałów
przeznaczonych do działań na głównym kierunku. Gdzieś w pobliżu mieściła
się kwatera polowa dowództwa 38. Armii. Dla celów operacji „Dniepr” skład
armii wzmocniono przez dołączenie najlepszych reprezentacyjnych dywizji:
41. Dywizji Pancernej Gwardii, 79., 120. i 128. Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii, 24. Żelaznej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, a
także brygady rakietowej, brygady artylerii przeciwlotniczej, brygady rakiet
ziemia–powietrze, 27. Brygady Artylerii Haubic Gwardii, 963. pułku artylerii
przeciwpancernej i licznych pododdziałów wspomagających, wśród nich
polowej bazy rakietowo–technicznej, armijnej bazy rakiet ziemia–powietrze,
dwóch pułków łączności, pułku inżynieryjnego oraz kilku batalionów
saperskich, chemicznych, remontowych, transportowych i innych. Dołączono
też kilka wydzielonych batalionów piechoty zmotoryzowanej,
podporządkowanych bezpośrednio dowódcy armii. W tych ćwiczeniach miały
one zastępować „czarne formacje” — karne oddziały złożone z zeków. Rzuca
się je na najtrudniejsze odcinki, w ogień walki, tam, gdzie przygotowanie
artyleryjskie zawiodło albo na obszary nie rozpoznane. Z reguły bataliony
karne są „jednorazowego użytku”.
Na okoliczność operacji „Dniepr”, karne bataliony sformowano nie z
zeków, lecz spośród młodych oficerów przebranych w żołnierskie mundury.
Równocześnie z naszą 38. Armią formowano jeszcze trzy inne. Wszystkie
razem stanowiły 1. Front Ukraiński, będący zgrupowaniem „Sił Wschodnich”.
Na prawym brzegu Dniepru formowały się „Siły Zachodnie”. Nie miały
jednak takiej potęgi. Nie wyposażono ich w czołgi ostatniej generacji, a za
szeregowych mieli zwyczajnych żołnierzy.
Wciąż przybywały nowe oddziały i sprzęt bojowy. Z każdym dniem, z
każdą nocą, z każdą godziną. Podczas przygotowań do operacji „Dniepr”
Armia Radziecka kompletnie utraciła zdolność bojową. W dywizjach
„baletowych” oficerowie odegrać mieli role żołnierzy. Skąd ich brać? Nawet
gdyby zgromadzić wszystkich absolwentów ze wszystkich szkół i akademii
wojskowych i to by nie wystarczyło. Dlatego też podjęto decyzję o
odkomenderowaniu większości oficerów okręgów Zakarpackiego,
Bałtyckiego, Białoruskiego, Kijowskiego i Karpackiego. Każdy okręg to
grupa armii. Wyobraźcie sobie teraz pięć największych grup armii
pozbawionych oficerów! A co z żołnierzami? Na wykopki.
Każdego roku Armia Radziecka kieruje setki tysięcy żołnierzy do kopania
kartofli. Rok 1967, rok pięćdziesiątej rocznicy, był rokiem rekordowych
zbiorów. Niewielu stawia sobie pytanie, skąd w ogóle biorą się u nas takie
obfite zbiory. Po prostu pojawiła się możliwość zatrudnienia przy żniwach nie
setek tysięcy, ale milionów żołnierzy. Dlatego ten rok rekordów był również
rokiem rekordowego urodzaju. Nawiasem mówiąc, urodzaje są zawsze
rekordowe, tylko nie ma ich komu zebrać.
Dezynwoltura radzieckiego Sztabu Generalnego wobec oficerów i
żołnierzy okręgów wojskowych, odgrywających kluczową rolę obronną w
przypadku agresji NATO potwierdzała po raz kolejny, że mało kto w Sztabie
Generalnym serio brał tę możliwość pod uwagę.
Czy wiecie, jak czołgi poruszają się pod wodą? Jeśli nie — opowiem.
Przede wszystkim czołg zostaje poddany hermetyzacji. Na wieży mocuje się
rurę, która doprowadza powietrze do przedziału bojowego kadłuba i stamtąd
do silnika. Spaliny wydalane są wprost do wody. Przed zanurzeniem kierowca
czołgu nastawia specjalne urządzenie zwane żyropółkompasem na dowolny
charakterystyczny punkt na przeciwległym brzegu. Pod wodą strzałka
urządzenia wskazuje kierowcy właściwy kierunek. Na brzegu działa
dodatkowo punkt dowodzenia, którego zadaniem jest obserwować
przemieszczanie się rur sterczących ponad poziom wody. W razie potrzeby
obserwator drogą radiową pomaga kierowcom trzymać kurs: „212 — bardziej
na lewo, jeszcze na lewo, kurwa twoja mać!”. W razie awarii silnika
płetwonurek zakłada liny holownicze i stojące na brzegu ciągniki wyciągają
maszynę z wody. To wszystko — cała mądrość! Jedyny kłopot w tym, że
czołg, mimo ogromnej masy, to również solidny zbiornik powietrza. Jego
przyczepność do gruntu pod wodą jest dużo mniejsza niż na lądzie. Przy tym
łożysko rzeki to nie to samo, co ubita ziemia. Dlatego kierowanie czołgiem
pod wodą wymaga smykałki. Wystarczy przycisnąć drążek sterowniczy ciut
za mocno, a czołg obraca się gwałtownie, wyrywa nie wiadomo dokąd. Na
betonie dzieje się to samo. Kierowcy zwykle przesuwają drążki całym
ciężarem ciała. A na betonie wystarczy lekko docisnąć, by znarowiony czołg
wyrwał się spod kontroli. Pamiętacie, ile ich tkwiło po rowach w
Czechosłowacji?
Żołnierzom wbija się do łbów, że jeżeli pod wodą czołg nie posuwa się
po linii prostej, to lepiej nie ruszać drążków. Zszedł z kursu? Pies go jebał,
niech jedzie jak chce, przy odrobinie szczęścia wygramoli się na brzeg. A
jeżeli ruszać, to naprawdę delikatnie. Doświadczeni czołgiści mówią, że
starczy splunąć, i jedziesz...
Kiedyś podczas manewrów sam widziałem jak całkiem przytomny
żołnierzyk, taki co to nawet po rosyjsku coś rozumiał, ponad godzinę krążył
pod wodą przeprawiając czołg przez 60–metrową rzeczkę. Najpierw ustawił
czołg pod prąd. Kazali mu odbić w lewo, a ten obraca maszynę o 180 stopni.
A potem jeździł wzdłuż łożyska, nijak nie mógł ustawić się w poprzek.
Dodatkowa trudność polega na tym, że ani na chwilę nie można zmniejszyć
prędkości, zrzucić obrotów, ponieważ silnik dławi się momentalnie. Kręcił się
więc po dnie jak bączek i w końcu wynurzył się z wody na tym samym
brzegu, z którego rozpoczął swoją odyseję. Póki wywijał swoje obertasy, dwie
kompanie czekały na brzegu nie mogąc zacząć przeprawy, a jedna kompania
która przeprawiła się wcześniej została skreślona jako „zniszczona”, bowiem
została pozbawiona wsparcia ogniowego.
Podczas operacji „Dniepr” tego typu wypadki były absolutnie nie do
pomyślenia. Właśnie dlatego wszystkich żołnierzy–kierowców zastąpiono
instruktorami i oficerami.
Ale Dniepr to ogromna ukraińska rzeka. To nie Worskla i nie Klaźma. W
dodatku przez Dniepr przeprawiać się miały cztery regularne armie. W owym
czasie armia ogólnowojskowa miała na wyposażeniu 1.285 czołgów, zaś
armia pancerna — 1.332 czołgi, nie licząc pływających czołgów
zwiadowczych. W skład naszego frontu wchodziły trzy armie
ogólnowojskowe i jedna armia pancerna, a więc 5.187 czołgów. Cała ta
armada miała za zadanie sforsować Dniepr w ściśle określonym czasie.
Widowisko miało przebiegać na oczach Politbiura i znakomitych gości
zagranicznych, których Politbiuro zaprosiło specjalnie po to, aby trochę
postraszyć straszliwą potęgą armii–wyzwolicielki.
Ustalono, że w pobliżu trybuny honorowej nie tylko same czołgi przejadą
pod wodą, ale będą dodatkowo holować za sobą artylerię.
A jeżeli coś się nie powiedzie? Jeżeli w którymś z czołgów woda zaleje
silnik? Jeżeli jeden albo drugi ruszy z prądem rzeki? Co począć, kiedy zaczną
sobie wzajemnie przeszkadzać, zahaczą się holowanymi armatami? Co wtedy
pomyślą nasi zagraniczni bracia o radzieckiej potędze zbrojnej? No właśnie!
Trzeba wszystko mieć szczegółowo przemyślane i być przygotowanym na
każdą sytuację.
Kombinowali, kombinowali i wreszcie wykombinowali. Wymościć dno
rzeki.
Podczas gdy tysiące oficerów odbywały szkolenie, tysiące żołnierzy
kładły szosę na dnie rzeki na wyznaczonych odcinkach przeprawy. Pod wodą
ułożono tysiące ton konstrukcji stalowych i stalowej siatki. Wzdłuż wstęg
siatki biegły żelbetowe bariery, jak na autostradzie. Wyłożenie dna siatką
zapewniało czołgom większą przyczepność, a bariery zapobiegały zbaczaniu z
kursu. Czołg toczył się jak po torze. Takich torów skonstruowano
przynajmniej setkę. Bóg jeden wie, ile w tym celu zmarnowano stali, betonu i
ludzkiej pracy. Roboty trwały kilka miesięcy, ale rezultaty były znakomite.
Podczas operacji „Dniepr” pięć tysięcy czołgów, z których większość
taszczyła za sobą na haku ośmiotonowe działo, sforsowało rzekę bez jednego
wypadku, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich zaproszonych bratnich
obserwatorów. Taki numer byłby oczywiście nie do zrobienia w czasie wojny,
gdyż żaden nieprzyjaciel nie pozwoliłby, żeby nasza armia przez cztery
miesiące taplała się w wodzie, urządzając sobie przejazd po dnie. Tutaj
natomiast radzieccy marszałkowie mogli spokojnie obserwować przeprawę,
nie blednąc, nie czerwieniąc się, nie trzęsąc się o swoje gwiazdki
marszałkowskie. Wiedzieli, że nie ma prawa być żadnych nieprzewidzianych
wydarzeń. Nawiasem mówiąc, wojska pozostałych nacierających frontów
przeprawiały się mostami i promami. Jest to praktykowane, naturalnie tylko
tam, gdzie nie widzą tego zagraniczni goście.
Kiedy pracowałem przy budowie tych właśnie tajnych podwodnych
przepraw, spotkałem kolegę, Jurka Sołowiowa, który kończył szkołę rok
przede mną.
— Jurek, pies ci mordę lizał! To ty?
— Wiktor! Się masz stary draniu!
— Co u ciebie? Gdzie cię diabli ponieśli?
— Na Białoruś, do siódmej pancernej3. A życie? Cóż, trochę jak
generalski pagon.
— ?...
— Same wężyki i zakrętasy.
— Wysoko zaszedłeś?
— Dowódca batalionu. A Saszkę Starkowa pamiętasz?
— No jasne!
— Jest u mnie szefem sztabu. Wszystkich oficerów zabrali, a nam
przydzielili kompanię. Teraz przez te „balety” w całym batalionie zostaliśmy
tylko my dwaj. Ja dowodzę, a Saszka zarządza sztabem. Szeregowy
Abduchmajew!
— Tak jest, towarzyszu poruczniku!
— Wezwijcie szefa sztabu batalionu.
— Rozkaz!
— A ty, Wiktor, jakich zaszczytów się dosłużyłeś?
— Jestem celowniczym! — zameldowałem się ze śmiertelną powagą.
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Istny Czechow, choć trudno orzec, kto z
nas ma lepiej. On występuje w roli pułkownika, dowodzi batalionem, ma pod
rozkazami setki ludzi i ogromną odpowiedzialność. Ja robię za młodszego
sierżanta, kręcę korbkami działa i nie odpowiadam za nic. A w kasie
dostajemy po równo: obaj jesteśmy porucznikami.
Przyleciał Saszka Starkow. Uściskaliśmy się serdecznie.

3
— 7. Armia Pancerna Gwardii [przyp. tłum.].
— No, jak, dowódco? — Saszka wyjmuje manierkę. Zaprosimy
pancerniaka na małego?
— Polewaj!
Napiliśmy się. I jeszcze po jednym. Za moje pierwsze gwiazdki
oficerskie. Za nasze przyszłe gwiazdki. Wypiliśmy za ich batalion. Potem za
moje nowe działo kalibru 125 mm i za nowy czołg T–64. Potem wypiliśmy ot
tak, zwyczajnie. Znowu byliśmy razem.
— Jak sobie radzicie, chłopaki, z całym batalionem? Nawet przy pełnej
kadrze oficerskiej nie ma mowy o żadnej dyscyplinie, ale we dwóch?!...
Spojrzeli po sobie. Chichoczą.
— Nawet nie próbujemy utrzymać dyscypliny. Robi to za nas trojka.
— Co ty chrzanisz?
— Pewnie, że tak. Oficerów, jak wiesz, pozabierali: jednych do Arabów,
innych do tej waszej szopki, część na żniwa. A w dywizjach ustanowili
trybunały polowe. Co tydzień jakiegoś pajaca skazują — i do karnej
kompanii. No i sam widzisz, praca wre.
Rzeczywiście, żołnierze pracowali bez odpoczynku. Nie powiem, żeby
zasuwali nad wyraz solidnie, ale jednak machali łopatami, póki dowódcy w
zaroślach nad piaszczystym brzegiem pociągali żyto z gwinta manierki.
— Ty, Wiktor, wpadaj do nas. Zawsze coś się znajdzie do spłukania
kurzu.
— I nie bądź taki zadowolony, celowniczy. Skończy się „balet”, też
dadzą ci kompanię. I wtedy się przekonasz, jak wygląda kij od strony
dowódcy!
Po obozie krążą triumfalistyczne plotki. Padł Izrael! Wieczorem w
kwaterze oficerów piechoty wygrzebano gdzieś spod ziemi małe trzeszczące
radyjko i popędziliśmy tam wszyscy, żeby posłuchać wiadomości. Jak to w
piechocie, ożywienie było wielkie. Wypoczęli już nieco po dniu ostrych
ćwiczeń, strzelili po kilka kielichów i teraz śpiewają przy ognisku
białogwardyjskie kawałki:
Ech, jabłuszko mile, gdzie się toczysz? Jak do Czeki trafisz — nie
wyskoczysz!
A sto gardeł podchwytuje:
Ech, jabłuszko miłe, tocz się w świat, W dupie mamy nieugiętą władzę
Rad!
— A nie boicie się?
Oficer piechoty patrzy na mnie maślanym wzrokiem, w oczach skaczą mu
chochliki:
— Czego mamy się bać? To działalność artystyczna. Szykujemy
spektakl o tych skurwysynach machnowcach4, to musimy poćwiczyć.
W całej Armii Radzieckiej nie napotkałem podobnej swobody obyczajów,
jak wśród elewów Kijowskiej Wyższej Szkoły Dowódców, noszącej dumne
imię Frunzego. Inna sprawa, że absolwenci tej właśnie szkoły są w Armii
Radzieckiej rekordzistami jeśli chodzi o liczbę ucieczek na Zachód. Z nimi
właśnie nawiązaliśmy najlepsze kontakty.
— Cisza, chłopy! Zaczyna się!
Po wstępnych trzaskach, radio odezwało się: „Towarzysz Breżniew
przyjął dziś na Kremlu... Wiadomości z frontu rolnego...”
— Popamiętacie moje słowa. Mówię wam, że coś pieprznęło. Nasi im
nadoradzali...
— Morda w kubeł, wróżbita zasrany!
Ale radio nie śpieszyło się jakoś z doniesieniem o naszej Wiktorii na
Bliskim Wschodzie:
„...Doniosły jubileusz...”
— Mówię wam, chłopy, że to wszystko gówno prawda. „...Pracownicy
rafinerii Tatarskiej ASRR po wielu godzinach...”
— Może i racja... „...Doniesienia z zagranicy...”
— CISZA!!!
„...W dniu dzisiejszym towarzysz Fidel Castro...”
Tu już wszyscy stracili cierpliwość i kubańskiego brodacza obrzucono
stekiem najbardziej wyrafinowanych obelg, jakie tylko można wyszukać w
wojskowym słownictwie pozaregulaminowym. Póki spiker wyjaśniał jakieś
szczegóły z życia kudłatego rewolucjonisty, pod jego adresem sypały się
opisy wszelkich możliwych zboczeń seksualnych, łącznie z takimi, które
poczciwemu Castro nie przyszłyby nawet na myśl.
„... do wydarzeń na Bliskim Wschodzie... zacięte walki... bohaterski
opór... Gaza... El Arisz... solidarność...”

4
— Nestor Machno (1889–1934) — chłopski anarchista, w latach 1918–1920 — przywódca
Rewolucyjnej Powstańczej Armii Ukrainy [przyp. tłum.].
Informacja krótka i niezrozumiała. Ani liczb, ani faktów. Co
najważniejsze, chuj wie, gdzie leży ten El Arisz, na czyim terytorium, jak
daleko od granicy.
— Ma któryś mapę?
— Może skoczymy czołgiem do wioski? W szkole musi być globus!
— No to dawaj! Walimy!
— Jak powiedzieli „solidarność” — to już koniec. Syf i mogiła.
— Z chuja się urwałeś? Jaki koniec? Mamy tam tysiące czołgów, a
doradców jeszcze więcej. Nie ma gdzie splunąć, żeby nie trafić w któregoś.
Araby musiałyby wpierw wszystkich wykosić.
— Zamknij się z tymi doradcami. Są tacy sami jak nasz dowódca
dywizji. Psu pod ogon całe ich doradztwo, nawet manewrów nie potrafią
porządnie przeprowadzić. Wszystko dla picu!
Przywieziono globus. Niestety, całkiem nieduży. El Arisz na nim nie
było, a i sam Izrael udało się zlokalizować z wielkim trudem. Przewaga
Arabów była z całą pewnością niepodważalna, nawet na globusie.
A jednak i następnego dnia radio milczało o wyzwoleniu Tel Awiwu. W
informacjach pojawiły się niepokojące nutki: lotnictwo izraelskie bombarduje
spokojne miasta i wioski, szkoły i szpitale. To ponownie skłoniło nas do
myślenia. Kiedy się strzela do mieszkańców Budapesztu czy Nowoczerkaska,
radio nigdy nie nawołuje do „solidarności”, a tu nagle rozczulają się nad
bezbronnymi Arabami. Co by to mogło znaczyć? Skoro stolica Izraela nie
padła w pierwszym dniu, ani nawet w drugim, to oznaczało, że coś szwankuje
w naszym planowaniu. Szefa Sztabu Generalnego należałoby postawić pod
sąd za taką strategię.
Informacje radiowe były mgliste i pełne sprzeczności. Było jasne, że
wojska arabskie nie zdobyły stolicy Izraela, i że nie wkraczają na
przedmieścia. Przecież zaraz by o tym doniesiono. Ale w takim razie gdzie się
podziali Arabowie? Gdyby przekroczyli granicę, powinni z miejsca znaleźć
się pod murami miasta: całe to ich państwo można nakryć czapką!
— Może nasi wymyślili jakiś numer? Może zamierzają dostarczyć
Arabom T–64!
— Co ty pieprzysz? Jeżeli nasi doradcy mając tysiące T–55 nie mogą
załatwić tych przedpotopowych żydowskich Shermanów, to znaczy, że im nie
pomożesz. To po pierwsze. A po drugie, ten cały T–64 można o kant dupy
potłuc. Czołg jest chujowy i tyle!
Na dobrą sprawę taka opinia od dawna kołatała nam się po głowach. Po
prostu nikt nie chciał o tym gadać.
Z czołgiem T–64 zaznajomiliśmy się wstępnie jeszcze przed
opuszczeniem szkoły, kiedy pierwszy egzemplarz, przykryty brezentem,
dostarczono pod osłoną nocy i ukryto w hangarze. Była to tylko przelotna
znajomość, ale maszyna od pierwszej chwili przypadła nam do gustu. Działo
kalibru 125 mm, najpotężniejsze na świecie. Żaden czołg nigdy nie był
wyposażony w podobne. Mało tego, że było superpotężne, to jeszcze z
automatycznym ładowaniem. Tego też nie miał żaden inny czołg. Działo
charakteryzowało się niesamowitą prędkością początkową pocisków i
niezwykłą szybkostrzelnością. T–64 mógł strącić wieżę z innego czołgu i
odrzucić ją na odległość kilkudziesięciu metrów. A przecież wieża czołgu
waży osiem do dwunastu ton.
Teraz poznaliśmy nieco lepiej możliwości T–64 i nasz początkowy
entuzjazm ustąpił miejsca wątpliwościom.
Superpotężne działo, imponujące kalibrem, było bardzo niecelne.
Konstrukcję gąsienic oparto na całkiem nowych zasadach. Dotychczas
trzeba było wymieniać gąsienice co 2.000 kilometrów, te miały starczyć na
10.000. Jedyny kłopot w tym, że ciągle spadały. Wyobraźcie sobie boksera,
któremu w decydującym momencie opadają spodenki.
Sam silnik wreszcie — nie był zły. Był po prostu fatalny.
Do obsługi jednego naszego pułku pancernego skierowano kilka ekip
monterów i inżynierów oraz grupę projektantów. Przybyli z Charkowskiej
Fabryki im. Małyszewa, która oficjalnie produkuje parowozy, ale nieoficjalnie
— czołgi. Pracowali w dzień i w nocy, bardzo się starali, ale w końcu stracili
resztki nadziei na rozwiązanie problemów wynikających z konstrukcji silnika.
Następnego dnia wieczorne wiadomości położyły kres Wszelkim
wątpliwościom. Spiker triumfalnie oznajmił o decydującej klęsce, jaką
ponieśli izraelscy agresorzy na obszarze El Kantary i przełęczy Mitla.
Wszystko się wyjaśniło. Skoro Żydów nazwano agresorami, oznaczało to,
że zdołali wyrwać Arabom sporą część terytorium i tam właśnie toczą się
walki. Nawiasem mówiąc, spiker zapomniał jakoś dodać, że między Egiptem i
Izraelem stacjonowały oddziały ONZ i że armia izraelska nie mogła nad nimi
przeskoczyć. Tel Awiw nie domagał się również ich usunięcia. Dopóki strony
były rozdzielone przez neutralne wojska, do walk nie mogło dojść. A więc
wojska rozjemcze wycofano przy aktywnym współudziale ZSRR. Jak w takim
razie Izrael został agresorem?
W podobnych sytuacjach oficerowie i generałowie, jeżeli nie są
bezpośrednio zaangażowani w działania wojenne, nie otrzymują żadnych
dodatkowych informacji. Nie wspomnę nawet o szeregowych żołnierzach,
podoficerach i prostych cywilach. Słuchaj radia, czytaj „Prawdę” — i
chwatit! Po tego typu akcjach nigdy nie analizuje się błędów, nie mówiąc już
o ich publicznym ujawnieniu. Tylko szkolenia polityczne, tylko poufne
memoranda kierownictwa partyjnego. Zrozumiałe, że polityczne
kierownictwo szuka usprawiedliwienia. Ale my przecież jesteśmy
zawodowcami. Nie potrzebujemy analiz politycznych, lecz militarnych: jakie
były nietypowe elementy taktyki, jak strony konfliktu zorganizowały
dowodzenie, jak współdziałały różne rodzaje wojsk, jak następowało
ześrodkowanie na głównych kierunkach, jak spisały się formacje maskujące i
służby dezinformacyjne, dzięki jakim wybiegom udało się uzyskać efekt
zaskoczenia. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na żadne z tych pytań. Jaki był
rzeczywisty powód porażki, jakie popełniono błędy — to pozostało dla nas
tajemnicą.
Wkrótce potem Komitet Centralny rozesłał zamknięty list do odczytania
na zamkniętych zebraniach partyjnych. Motywem przewodnim listu było:
Arabowie walczą kiepsko, bo zamiast odpierać ataki, zajmują się
odprawianiem modłów. I jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że przecież od
początku było wiadomo, że Arabowie walczą kiepsko. A skoro o tym
wiedzieliśmy, to po co było wyrzucać w błoto miliardy rubli, tracić tysiące
czołgów i samolotów? Przecież można było próbować dyplomacji pokojowej.
A pokój zapewniały nam „błękitne hełmy”. I w jakim celu, u diabła,
żądaliśmy usunięcia sił ONZ, które osłaniały tych kiepskich żołnierzy? A w
ogóle, skoro wiedzieliśmy, że wojacy z nich żadni, że modlą się zamiast
walczyć, to dlaczego nie przedsięwzięto środków zaradczych? A może
radziecki Sztab Generalny nie wiedział, jaka naprawdę jest armia arabska? W
takim razie Sztab Generalny, wywiad wojskowy i tysiące doradców nie byli
warci złamanej kopiejki.
A może arabskich oficerów nie uczono w naszych akademiach
wojskowych? Może szczegółowych planów wojny nie układano w naszym
Sztabie Generalnym? Jeszcze jak! Wszystkie, co do przecinka, wyszły spod
piór radzieckich sztabowców. Wszystkie kierowały się radziecką doktryną
wojenną. Wszystkie wiernie naśladowały radzieckie wzorce. I radziecki pic na
drążku również. Chociaż tego nie jestem pewny. Bardzo trudno dorównać pod
tym względem niezwyciężonej Armii Radzieckiej.
Jedyny skutek wojny arabsko–izraelskiej 1967 roku dotyczący nas
bezpośrednio, to wycofanie wszystkich czołgów T–64 i zastąpienie ich
starymi, poczciwymi T–55. Były to skromne maszyny, nie słynęły z
nadzwyczajnej siły ognia, ale waliły prosto w cel. Wież nie strącały, ale
zabijały bez większego wysiłku. I nie spadały im spodenki.
Decyzja o wycofaniu T–64 miała swój głęboki sens. Gdyby czołg został
zaprezentowany, okazałoby się, że T–62 nie jest najnowszym modelem na
uzbrojeniu Armii Radzieckiej, a wspaniały T–55 to w ogóle dinozaur.
Pokonani Arabowie mogliby się skarżyć, że zostali wyposażeni w rupiecie, a
zatem to nie oni są winni klęski lecz przestarzały sprzęt. To oczywiście
kompletna bzdura. W tym momencie czołgi T–55 stanowiły trzon uzbrojenia
radzieckich jednostek pancernych. Arabowie dysponowali tym samym typem,
choć w uproszczonej wersji eksportowej. T–62 stanowiły nie więcej niż 10
procent wyposażenia, a T–64 dopiero wszedł do seryjnej produkcji, ale miał
na razie masę niedoróbek i nie mógł uchodzić za pełnowartościowy wóz
bojowy. Tak czy siak, odebrano nam T–64 i nie prezentowano na pokazach.
Nawiasem mówiąc, produkowany w sporych seriach czołg T–64 nigdy nie
wziął udziału w defiladzie na Placu Czerwonym. Czyżby się obawiano, że
może zawieść? Dopiero zbudowany wiele lat później czołg T–72 — maszyna
niewymyślna, groźna i niezawodna — został zaprezentowany na Placu
Czerwonym dokładnie dziesięć lat po niedoszłym pokazie
sześćdziesiątkiczwórki.
Kiedy dostarczono nasze pięćdziesiątkipiątki, znaleźliśmy się w głupiej
sytuacji. Teoretycznie mieliśmy spożytkować czas na zapoznanie się z nowym
czołgiem. Po to nas tu trzymano, wydawano niemałe pieniądze. Ale nowe
czołgi zabrano. Za co nam teraz płacą?
Zapytaliśmy o to dowódcę pułku.
— Nie zwracajcie uwagi na takie głupstwa — powiada. — Płacą wam, i
to nieźle? No, to się cieszcie.
Trochę nam przeszło. Jednak to samo pytanie postawili w księgowości.
Nikt nie ma prawa wypłacać pieniędzy za nic. Oficer powinien czymś lub
kimś dowodzić (a my nikim nie dowodziliśmy), albo odbywać szkolenie (w
akademii wojskowej, na różnych kursach itp.). Od chwili odzyskania naszych
T–55 przestaliśmy się wpisywać do tej kategorii. Nie wiem, jak ostatecznie
poradzono sobie z tym problemem. Wiem tylko, że nadal regularnie
otrzymywaliśmy wypłatę. A figurowaliśmy w rubryce „szkolenie”. Więc
pewnie płacili nam za pic na drążku. Za „balet”...
Tymczasem szkolono nas coraz intensywniej. Dzień po dniu, bez świąt i
przepustek, szykowano bezprecedensowy, gigantyczny spektakl. Nie mam
pojęcia, ile miliardów rubli poszło na to przedstawienie. Spróbujcie
oszacować sami.
Zakłada się, że bezawaryjny przebieg T–55 wynosi zaledwie 500 godzin
jazdy. Potem czołg udaje się na remont generalny. Wymienia się dosłownie
każdą część, pozostawiając tylko kadłub. Instaluje się nowy silnik, nowy
układ transmisyjny i sterowniczy, oprzyrządowanie. Po tych zabiegach czołg
funkcjonuje dalsze 250 godzin, po czym spisuje się go na straty. Dlatego też
większość czołgów cały swój żywot spędza w oczekiwaniu na wojnę. Czołgi
stoją „zakonserwowane”, transportuje się je na platformach kolejowych.
Każda godzina samodzielnej jazdy jest zbyt kosztowna. Tylko najstarsze,
dziesięcio—, piętnastoletnie egzemplarze używane są na ćwiczeniach.
W armii radzieckiej czołgi miały wyznaczoną normę — 200 kilometrów
rocznie. To oznacza, że jeśli czołg spędzi cały rok w hangarach, to w
następnym roku może zrobić 400 kilometrów. Za wykorzystanie normy
godzin przed czasem dowódca mógł stanąć przed sądem wojskowym.
To tyle, nie licząc kosztów dozoru technicznego, amunicji i paliwa.
A teraz wyobraźcie sobie rzecz następującą: tysiące czołgów, dzień i noc
uczestniczy w manewrach, bez oglądania się na stan silników. W ten sposób,
w ciągu czterech miesięcy nasza 38. Armia zajeździła wszystkie swoje 1.285
czołgów. A nie byliśmy jedyną armią... Tuż przed pokazem odbyła się
generalna wymiana sprzętu. Wycofano wszystkie czołgi, transportery
opancerzone i pozostałe pojazdy, zastępując je prawie nowymi.
Na szkolenie poświęcano dwanaście godzin dziennie. Każdy element
każdej fazy zbliżających się manewrów rozpracowany został w
najdrobniejszych szczegółach. Każdy żołnierz musiał znać swoje miejsce.
Przygotowania do manewrów odbywały się na wielkim poligonie
oznakowanym palikami. Każdy żołnierz (przebrany oficer) ćwiczył w kółko
to samo zadanie: zeskoczyć z transportera przy tym krzaku, dziewięć kroków
naprzód, seria z automatu, jeszcze trzynaście kroków, oto mój cel, kolejna
seria, tutaj cel sąsiada z prawej, jeżeli nie trafia — ja mu pomagam. Czołg
wali przeciwpancernym... I jeszcze raz to samo. I od nowa.
Planowanie manewrów trwało, zdaje się, niejeden rok. Kiedy
przybyliśmy na ćwiczenia, każdemu wręczono teczkę ze ściśle opisaną rolą, w
której zaznaczony był nie tylko każdy krok, lecz nawet każdy
oddech:...siedem kroków naprzód — błysk — wstrzymaj oddech — zamknij
oczy — włóż maskę przeciwgazową — wypuść powietrze — krótka seria z
automatu...
Tak było w piechocie, tak było u nas, w artylerii, w oddziałach
desantowych.
...Czołg wynurza się z wody — przeciwpancernym przestrzelić
wodoszczelną osłonę lufy — dopływ powietrza zrzucić — odblokować wieżę
i włączyć stabilizację armaty — opuścić lufę — za brzeziną wyłonią się cztery
czołgi nieprzyjacielskie — zmasowany ogień całej kompanii — mój cel: lewy
czołg z tyłu — po zniszczeniu celu przenieść ogień na cel po prawej — po
zniszczeniu przesuwać ogień dalej w prawo...
Tydzień po przybyciu do obozu każdy musiał zdać egzamin ustny ze swej
roli: wszystkie godziny, minuty, sekundy, kiedy, gdzie, który cel, odległość do
celu, prędkość, kąt przesuwania się celu. Każdy z dziesiątków tysięcy
żołnierzy znał dokładnie wszystkie posunięcia wroga, skład jego sił i sprzętu,
wszelkie jego chwyty i sztuczki.
Po egzaminie z teorii zaczęły się zajęcia praktyczne. Na początek każdy
indywidualnie obchodził poligon, utrwalając sobie w głowie najdrobniejsze
szczegóły. W tym stadium korpus pancerny przemieszczał się pieszo.
Następnie rozpoczęto formowanie załóg.
Było nas czterech: kierowca–instruktor i trzej oficerowie — dowódca,
celowniczy i ładowniczy. Znowu wyszliśmy na poligon. Niezły spacerek,
dziesięć–dwanaście kilometrów.
Dowódca: — Tu wydam rozkaz: „Cel 2100 w lewo, czołg, zniszczyć”.
Celowniczy: — Krzyczę: „Przeciwpancerny!”.
Ładowniczy: — Wrzucam pocisk do komory: „Jest przeciwpancerny!”.
Kierowca: — Krzyczę: „Droga wolna!” i lekko hamuję.
Z lewej, z prawej, za nami dreptały grupkami tysiące ludzi, każda
własnym szlakiem. Wszyscy powtarzali półgłosem szczegóły zadań,
wymieniali uwagi z towarzyszami, zerkali do notatek. Na razie nie było to
jeszcze zabronione. Za nami nacierała piechota, przed nami posuwał się
chyłkiem zwiad, od czasu do czasu „przelatywało” wsparcie lotnicze —
piloci też snuli się pieszo, też ćwiczyli swoje zadania.
Nazajutrz wszystko zaczęło się od nowa, tym razem jednak doszło
formowanie plutonów i drużyn. Od tej chwili załogi czołgów mogły się
dzielić uwagami nie tylko wewnątrz „czołgów”, ale i „czołgi” mogły się
porozumiewać między sobą. Następnego dnia wszystko powtórzyło się raz
jeszcze, tyle że z formowaniem kompanii. Potem nastąpiła generalna
inspekcja. Dopiero później nastąpiły właściwe ćwiczenia bojowe. Jeden dzień
poświęcono na ćwiczenia kompanijne — kolejno każda kompania musiała
przejść całą trasę, na razie bez strzelania. Następnego dnia — ćwiczenia
batalionów. Potem — pułkowe, dywizyjne, armijne, na koniec całego frontu.
Wszystkie poligony starannie zasłano metalową siatką i kratownicami z
prętów zbrojeniowych — żeby czołgi nie poorały ziemi gąsienicami. Dopiero
przed samymi manewrami siatkę usunięto, a trawa odrosła w dwa tygodnie.
Z chwilą opanowania wszystkich zadań na danym terenie, następowało
przejście na inny. W ten sposób z rejonu czernihowskiego na Ukrainie
przekoczowaliśmy stopniowo na Białoruś, pod Bobrujsk. Następnie
wróciliśmy do punktu wyjścia, aby powtórzyć wszystko jeszcze raz, i jeszcze
jeden.
Tymczasem nie tylko nasz front, ale i wszystkie inne fronty zdążyły do
perfekcji przećwiczyć swoje zadania. Wówczas dopiero odbyły się ćwiczenia
jak Pan Bóg przykazał, w tempie, z udziałem kilku frontów. Nie była to
jeszcze właściwa operacja „Dniepr”, lecz jej namiastka, próba generalna.
Dopiero po niej pozwolono nam wrócić do obozów, gdzie nastąpiła wymiana
sprzętu bojowego. Za nami postępowały dziesiątki tysięcy żołnierzy,
zacierając wszelkie ślady po ćwiczeniach, zbierając odpady, pogubione
przedmioty, zasypując leje po pociskach, usuwając łuski i tropiąc
niewybuchy.
A potem...
Kolumna piechoty zmotoryzowanej zmierzała znajomą przecinką w
kierunku rzeki. Równocześnie artyleria i lotnictwo kończyły przygotowanie
do przerzutu pierwszego batalionu. Zadanie było proste: sforsować Dniepr
celem uchwycenia przyczółka na prawym brzegu rzeki i tym samym
umożliwić przerzucenie naszego pułku pancernego i artylerii. Zaraz potem
miała nastąpić przeprawa trzech armii wsparta jednoczesnym taktycznym
desantem z helikopterów na tyłach wroga. Następną fazą była budowa
mostów kolejowych i przeprawa armii drugiego rzutu oraz lądowanie dwóch
dywizji powietrznodesantowych na dalekich tyłach wroga. Potem przeprawa
kolejnych dwóch frontów i starcie z „Zachodem”.
Tymczasem batalion piechoty zmotoryzowanej zbliżał się do rzeki...
Wkroczenie batalionu do akcji odbywało się z wszelkimi honorami,
mimo że na tym kończyła się jego rola i nie brał udziału w dalszych
manewrach. Batalionowi torowały drogę dwie brygady artyleryjskie i osiem
pułków artylerii. Łącznie 612 dział wsparcia dla jednego batalionu.
Dodatkowo na samym brzegu rzeki ustawiono pułk pancerny do niszczenia
celów na przeciwległym brzegu. 600 dział i 100 czołgów wspomaga trzystu
żołnierzy! Coś podobnego mogło się zdarzyć tylko na pokazówce z okazji
doniosłego jubileuszu!
Rozpędzone transportery łamiąc i krusząc zarośla dały nura, wzbijając
tuman wody, i ławą ruszyły w stronę nieprzyjacielskiego brzegu,
przesłoniętego dymem wybuchów. Powyrywane pociskami pnie i konary
leciały wysoko w niebo. Sypał się nieustający grad odłamków, sięgając nawet
do środka rzeki.
Plan nakazywał, by w chwili, gdy transportery opancerzone dotrą do
środka rzeki, artyleria przeniosła ogień w głąb pozycji nieprzyjaciela,
pozwalając tym samym batalionowi pokonać drugą część przeprawy i
bezpiecznie dotrzeć do brzegu. Transportery przebyły już pół drogi, ale
artyleria nie wykazywała żadnego zamiaru przesunięcia pola ostrzału.
Przeciwnie, nasilenie ognia rosło. Czy to obserwatorzy artyleryjscy zagapili
się, czy może batalion rozpoczął przeprawę o dwie–trzy minuty za wcześnie,
w każdym razie transportery nie mogły posuwać się dalej i zaczęły krążyć w
miejscu, wpadając na siebie i zmagając się z rwącym nurtem Dniepru.
Wszystko to przebiegało przed samą trybuną honorową, na oczach rządu i
zaproszonych gości. Breżniew spojrzał w panice na ministra obrony, ten
wrzasnął do mikrofonu coś, co absolutnie nie nadaje się do druku, i co
spowodowało, że ogień artyleryjski ustał w jednej chwili. Około trzydziestu
luf strzelało nadal, ale główny chór umilkł. Stopniowo reszta też ucichła,
pojedynczo i dosyć nieskładnie.
Tymczasem transportery opancerzone dalej wykonywały piruety na
wodzie. Dowódca batalionu najwyraźniej bał się wydać rozkaz dalszego
forsowania rzeki, nie wiedząc, z czym może wyskoczyć przeklęta artyleria.
Cholera wie, co im strzeli do łba! Poza tym miał wyraźne instrukcje, by nie
przekraczać środka rzeki, nim artyleria nie przeniesie ognia. Każde działo
potrzebuje na zmianę celownika dwóch, trzech minut. W tym czasie batalion
nadal taplał się w wodzie. Tak dobrze wszystko szło na ćwiczeniach, a tu
masz ci los, co za cholerna klapa...
W końcu artyleria, powoli i niemrawo, przeniosła ogień dalej od brzegu.
Batalion ruszył naprzód. Niestety, żaden z transporterów nie był w stanie
wyjechać z wody. Podczas ćwiczeń artyleria szczyciła się przyzwoitą
organizacją, teraz jednak kanonierów chyba poniosły nerwy, albo coś jeszcze
nawaliło, w każdym razie cały pas przybrzeżny rzeki, który miał pozostać
nietknięty, zryty był lejami po pociskach. Zaczęła się wielka improwizacja.
Dowódca batalionu polecił wyskakiwać do wody i dalej posuwać się wpław.
Rzeka gdzieniegdzie była płytka, ale nie wszędzie. Nienaganny szyk
przemienił się w piekielną kotłowaninę. Dalsza realizacja scenariusza była
niemożliwa, batalion prezentował bowiem bezładne kłębowisko rąk i nóg...
Sytuację uratował dowódca batalionu w randze podpułkownika (w istocie
przebrany pułkownik Rubanow), który ryknął niespodziewanie:
— Koniec z manewrami. Jesteśmy w walce!
Korespondenci wojskowi wychwalali później dzielnego dowódcę pod
niebiosa. Jego rozkaz szczególnie przypadł do gustu sekretarzowi Głównego
Zarządu Politycznego, generałowi Episzewowi. A dowódca batalionu wcale
nie chciał się popisywać. Swoim rozkazem chciał tylko zmusić
poprzebieranych oficerów, żeby zapomnieli o wyuczonych rolach, o całym
tym pieprzonym „balecie” i zaczęli zachowywać się tak, jak im dyktował
zdrowy rozsądek i doświadczenie z lat służby. Jesteśmy w walce! Młodzi
oficerowie w lot pojęli słowa dowódcy, szyki się wyrównały, dowódcy
kompanii i plutonów błyskawicznie ocenili sytuację i, po kilku minutach,
dowódca batalionu skierował swoich ludzi do natarcia z samej granicy wody,
porzucając pozostałe w rzece transportery.
Potem wszystko poszło zgodnie z planem, z jednym wszak wyjątkiem.
Transportery opancerzone wciąż tkwiły w wodzie i my, czołgiści,
obawialiśmy się poważnie, czy któryś czasem nie blokuje naszych
podwodnych przejazdów. Jeśli tak, to pierwszy czołg natknie się na
przeszkodę, czołgi jadące za nim zostaną unieruchomione i wybuchnie
skandal jakiego świat nie widział.
Ale dzielny dowódca batalionu po raz wtóry uratował sytuację. Posunął
się już ze swoją piechotą spory kawałek, kiedy nagle przypomniały mu się
czołgi i przez radiostację nadał rozkaz do transporterów opancerzonych, aby
spłynęły w dół rzeki, oczyszczając tym samym drogę dla czołgów. Tak więc
wszystkie transportery opancerzone miały trafić w ręce wroga albo dostać się
pod ogień nieprzyjaciela, lecz przynajmniej reszta nadciągających wojsk
miała drogę wolną. Decyzja dowódcy uratowała całe przedstawienie, ale
zniszczyła jego karierę. Po manewrach towarzysz Greczko określił ją jako
bezzasadną i zdymisjonował starego pułkownika.
Nasze czołgi przeprawiły się przez rzekę bez przeszkód, ciągnąc za sobą
po dnie artylerię całej dywizji. Amunicję i artylerzystów wieziono na
transporterach saperskich. Potem balet znów ruszył pełną parą. „Zachodni”,
tak jak to było w planie, rzucili się w panice do odwrotu, ledwie ujrzawszy
obłoki kurzu na horyzoncie. Cele padały jeden po drugim, nawet kiedy pociski
ich nie tykały, ale — co najważniejsze — huk był ogłuszający.
Najwyższe dowództwo „Wschodu” bezbłędnie odgadło wszystkie
perfidne zamysły „Zachodu” i zastosowało odpowiednią taktykę natarcia.
Krótko mówiąc, wszystko poszło aż do obrzydzenia zgodnie z planem.
Trzy dni potem przywieziono nas do Kijowa. Defiladę pokazywano
później w telewizji i w kronice filmowej, ale dopiero po żmudnych zabiegach
cenzorskich na oryginalnym materiale. W rzeczywistości wyglądało to trochę
inaczej.
Defilada odbywała się na lotnisku wojskowym. Na płycie, wzdłuż pasa
startowego stały czołgi. Było to największe takie skupisko w historii
ludzkości. Zgromadzono czołgi czterech frontów, w sumie ponad 20.000
maszyn. Gdyby armie NATO odważyły się kiedyś zebrać tyle czołgów w
jednym miejscu, to nie byłyby w stanie, bowiem wszystkie państwa zachodnie
razem wzięte nie dysponują taką liczbą. Wstrząsające fotografie bezkresnego
pancernego oceanu obiegły później czołówki gazet całego świata. Niektórzy
zachodni komentatorzy wyrażali domniemanie, że prawdopodobnie były to
plastikowe makiety czołgów. Istotnie, choć nie z plastiku, stojące na lotnisku
czołgi nie przedstawiały wartości bojowej.
Były to wozy wykorzystywane do intensywnych ćwiczeń, które już
dawno utraciły sprawność. Był to najczęściej surowiec wtórny dla hut. Po
defiladzie część z nich powędrowała do kijowskich zakładów naprawczych,
tysiące trafiły na chińską granicę jako stacjonarne stanowiska ogniowe, a
większość skazano na przetopienie. Rok jubileuszu okazał się rokiem
rekordowych wytopów stali.
Trudno oszacować, ile kosztował ten spektakl. Licząc tylko zajeżdżone
czołgi — to znaczy pomijając koszty amunicji, paliwa, amortyzacji
wyposażenia, tysięcy ton stali zbrojeniowej oraz betonu — przypuszczalny
rachunek sięgał miliardów rubli. Na rynku światowym brytyjski Chieftain,
odpowiednik naszego T–62, osiągał cenę 210.000 dolarów. Podczas
manewrów nasz 1. Front Ukraiński zajeździł doszczętnie ponad 5.000
czołgów i w znacznym stopniu zużył dalszych 5.000 — a w operacji
„Dniepr” uczestniczyło co najmniej pięć takich frontów jak nasz. Pomnóżcie
to przez cenę jednego czołgu i stanie się jasne, dlaczego supermocarstwo
takie, jak Związek Radziecki nie potrafiło prześcignąć Hiszpanii w produkcji
samochodów osobowych.
Defilada przebiegała, jak to się mówi, bez zakłóceń, chociaż... nie do
końca.
Zgromadzone na lotnisku oddziały czekały na przybycie znakomitych
gości. Wyczekiwano ich również na trybunie honorowej. Defilada miała się
rozpocząć tradycyjnie o godzinie 10.00. W przeciwieństwie do defilad
moskiewskich, przewidziano również pokaz niewyobrażalnej armady
powietrznej. Samoloty i śmigłowce miały nadlatywać z lotniska w Boryspolu,
dosyć odległego od Kijowa. Każdy przelot wyliczony był co do sekundy. Lecz
Breżniew, Podgorny, Kosygin i Szelest spóźniali się z niewiadomych
powodów.
Nerwowość rosła z każdą minutą. Marszałek Greczko na trybunie klął
pod nosem naszą ukochaną partię, rząd radziecki i wszystkich członków
Politbiura z osobna, śląc pod ich adresem najbardziej wyszukane obelgi, jakie
mogą sobie wyobrazić znawcy tej najpopularniejszej odmiany twórczości
ludowej. Greczko co prawda wyklinał na Breżniewa szeptem, ale ponieważ
mikrofony na trybunie włączono punktualnie o godzinie 10.00, monolog
marszałka słychać było w promieniu dziesięciu kilometrów — na całym
terenie defilady. Dlatego to kijowska defilada odznaczała się niepowtarzalnym
klimatem, szczególnym rodzajem rozbawienia.
W pół godziny później, kiedy oddziały uroczyście defilowały przed
trybuną wielkich wodzów, na twarzach oficerów i żołnierzy nie gościł znany z
takich sytuacji wyraz zaciętej determinacji. Tym razem wszystkie oblicza
rozjaśniały uśmiechy. I wodzowie uśmiechali się ze wzajemnością, machając
do żołnierzy pulchnymi dłońmi.
OPERACJA „MOST”

— Towarzysze — zagaił minister obrony. — W nowym roku 1967


Armia Radziecka podejmie szereg niezwykle skomplikowanych i
odpowiedzialnych zadań, aby ucz cić pięćdziesiątą rocznicę Wielkiej
Socjalistycznej Rewo lucji Październikowej.
Pierwszym i najtrudniejszym zadaniem jest osiągnięcie ostatecznego
rozwiązania problemu bliskowschodniego. Zadanie to spoczywa w całości na
barkach Armii Radzieckiej. Pięćdziesiąty rok istnienia Związku Radzieckiego
stanie się zarazem ostatnim rokiem istnienia Izraela. Jesteśmy gotowi do
wykonania tego zaszczytnego zadania. W jego realizacji przeszkadza nam
jedynie obecność wojsk ONZ pomiędzy siłami żydowskimi i arabskimi.
Po uregulowaniu problemów bliskowschodnich, wszystkie wysiłki
zostaną skierowane do uporządkowania problemów europejskich. To zadanie
nie tylko dla dyplomatów. Tu również Armia Radziecka będzie zmuszona
rozwiązać masę nabrzmiałych zagadnień. Zgodnie z decyzją Biura
Politycznego, Armia Radziecka „wyszczerzy kły”. Pod tym hasłem
rozumiemy szereg bardzo konkretnych posunięć. Zorganizujemy
bezprecedensową paradę lotnictwa w Domodiedowie. Bezpośrednio po
zwycięstwie na Bliskim Wschodzie, przeprowadzone zostaną wielkie
manewry marynarki wojennej na morzach Czarnym, Śródziemnym, Barentsa,
Północnym i na Bałtyku. Następnie przeprowadzimy zakrojone na wielką
skalę manewry „Dniepr”. Demonstrację siły zakończymy w dniu 7 listopada
imponującą defiladą na Placu Czerwonym. Następnie na tle tych demonstracji
siły oraz zwycięstwa na Bliskim Wschodzie będziemy mogli nakłonić kraje
arabskie, żeby na parę tygodni pod byle pretekstem zakręciły kurki z ropą
naftową i zawiesiły dostawy dla Europy i Ameryki. — Minister uśmiechnął
się. — Sądzę, że Europa będzie dzięki temu bardziej skłonna do podpisania
traktatów w wersji, którą jej przedłożymy.
— Czy będą jakieś spektakularne demonstracje w ramach programu
kosmicznego? — zapytał pierwszy zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.
Minister obrony zmarszczył brwi.
— Niestety, nie. W okresie woluntaryzmu popełniono w tej dziedzinie
skandaliczne błędy. Do dziś musimy za nie płacić. Przez najbliższe dziesięć
do piętnastu lat nie będziemy robić w kosmosie właściwie niczego nowego,
jedynie powtarzać poprzednie eksperymenty z pewnymi modyfikacjami.
— Jakie posunięcia przewiduje się w sprawie Wietnamu? — zapytał
dowódca Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego.
— Skuteczne rozwiązanie wszystkich problemów europejskich będzie
możliwe tylko pod warunkiem, że Amerykanie ugrzęzną tam na dobre.
Uważam, że nie powinniśmy się za bardzo śpieszyć z wyzwalaniem
Wietnamu.
Zebrani ożywili się, okazując wyraźne zrozumienie dla takiego punktu
widzenia.
— Zanim zakończymy sprawy ogólne — ciągnął dalej marszałek
Greczko — chciałbym zwrócić się do wszystkich z prośbą o przemyślenie
następującej kwestii. Niezależnie od tych wszystkich demonstracji siły,
imponującej liczby wojsk i ich wyszkolenia, byłoby wskazane zorganizować
coś naprawdę spektakularnego, coś ekstra. Coś, czego nigdy dotąd nie było.
Jeżeli więc ktoś z was, towarzysze generałowie, wpadnie na interesujący
pomysł, proszę bezzwłocznie zwrócić się do mnie osobiście lub do szefa
Sztabu Generalnego. Z góry proszę, abyście nie mnożyli liczby czołgów,
artylerii i sprzętu lotniczego. Tego i tak będzie tyle, że nie jesteście sobie w
stanie wyobrazić. Zbierzemy i pokażemy wszystko, co mamy. Nie należy też,
oczywiście, zgłaszać propozycji ujawnienia nowych technologii. Pokażemy
wszystko to, co możemy: BWP–1, T–64, myśliwce MiG–23 i MiG–25.
Możliwie, że zademonstrujemy także niektóre prototypy wozów bojowych.
Pociąga to za sobą pewne niebezpieczeństwa, ale pokazać chyba musimy.
Powtarzam jeszcze raz: potrzebujemy naprawdę czegoś niezwykłego.
Wszyscy zebrani odczytali ostatnie słowa ministra obrony jako obietnicę
wysokiej nagrody za oryginalny pomysł. I taka była jego intencja. Wszystkie
wojskowe mózgi podjęły wyzwanie. Tylko co tu można nowego
zaproponować, oprócz zwiększenia ilości i jakości?
A jednak trafiła się oryginalna koncepcja. Zrodziła się w umyśle generała
pułkownika Ogarkowa, byłego oficera saperów.
Idea była szalenie prosta. Ogarkow proponował, aby pokazać nie tylko
samą potęgę armii, lecz i to, że wspomniana potęga opiera się na solidnym
fundamencie wojskowego zaplecza i doskonałym przemyśle zbrojeniowym.
Nie miał, naturalnie, zamiaru odsłaniać wszystkich tajników systemu
zaopatrzenia, bo i po co. Aby przekonać gości o swoim bogactwie, gospodarz
domu nie musi ujawniać wszystkich kosztowności. Wystarczy jedno płótno
Rembrandta na ścianie.
Podobnie Ogarkow zamierzał pokazać tylko jeden element, ale za to
obezwładniający. Wszystko sprowadzało się do pomysłu wybudowania w
rekordowym tempie, na przykład w ciągu godziny, mostu kolejowego przez
Dniepr, a następnie skierowanie na ten most składów wyładowanych sprzętem
bojowym i kolumn pancernych. Taki most nie tylko symbolizowałby silne
zaplecze, lecz ponadto udowodniłby Europie, że jakby co, to żaden Ren jej nie
uratuje.
Ministerstwo Obrony i Sztab Generalny były zachwycone pomysłem
Ogarkowa. To było właśnie to, o co chodziło. Armia nie dysponowała
oczywiście stosownym mostem, a czasu do rozpoczęcia ćwiczeń pozostało
niewiele. Te fakty nikogo jednak nie niepokoiły — najważniejsze, że pojawił
się upragniony pomysł.
Generała pułkownika Ogarkowa wyposażono we władzę absolutną, jak
Głównego Konstruktora przed wysłaniem na orbitę pierwszego kosmonauty.
Sam Ogarkow był nie tylko błyskotliwym erudytą i doświadczonym
inżynierem w zakresie budowy mostów. Był też wyjątkowo wymagającym,
surowym dowódcą. Przypominał pod tym względem samego Żukowa. Te
cechy ułatwiały mu wykonanie zadania. Pod jego bezpośrednią komendę
przeszły wszystkie placówki badawcze wojsk inżynieryjnych i kolejowych,
jak również wszystkie fabryki i zakłady produkujące sprzęt inżynieryjny.
Normalną produkcję tych przedsiębiorstw wstrzymano w oczekiwaniu, aż
nadejdzie rozkaz zbudowania czegoś niezwykłego.
W czasie gdy projektanci mozolili się nad pierwszymi szkicami
przyszłego mostu, który miał się przydać tylko jeden jedyny raz, w
jednostkach kolejowych i inżynieryjnych odbywała się selekcja najmłodszych,
najzdrowszych i najsilniejszych oficerów oraz najzdolniejszych i najbardziej
doświadczonych saperów. Dodatkowo przeprowadzono konkursy wśród
słuchaczy ostatniego roku szkół wojsk kolejowych i inżynieryjnych. W
wyniku tych działań tysiące najlepszych oficerów i kadetów Ze wszystkich
zakątków Związku Radzieckiego przebrano w mundury zwykłych żołnierzy i
sprowadzono do Kijowa. Tu zaś sformowano z nich 1. Dywizję Budowy
Mostów Kolejowych Gwardii.
Zanim jeszcze wyjaśniło się, jaki to ma być most. dywizję poddano
bezprecedensowemu przeszkoleniu. Było bowiem pewne, że wszyscy
zatrudnieni przy jego stawianiu będą musieli pracować jak akrobaci pod
kopułą cyrkową.
Tymczasem pierwotna koncepcja rozkładanego mu stu kolejowego
została odpowiednio dopracowana. Padła propozycja, by natychmiast po
zamocowaniu mostu na podporach przepuścić na drugi brzeg maszynę do
układania torów wraz z kilkoma wagonami szyn i w równie rekordowym
tempie ułożyć odcinek torów na prawym brzegu, a dopiero potem przerzucać
eszelony wojskowe i ciężki sprzęt. Ten pomysł również spotkał się z aprobatą.
Tymczasem wszystkie pracownie konstruktorskie z których każda osobno
pracowała nad projektem mu stu, oświadczyły jednomyślnie, że w tak krótkim
czasie niemożliwe jest wybudowanie mostu pontonowego o nośności choćby
mizernych 1.500 ton.
Ogarkow zagotował się i postanowił rzucić na szalę osobistą reputację.
Postępował szybko i bezbłędnie. Po pierwsze, zwrócił się do KC z
propozycją, aby ten kto wymyśli odpowiedni patent otrzymał Nagrodę
Leninowską. Komitet Centralny wyraził zgodę. Następnie Ogarkow zwołał
wszystkich konstruktorów, zakomunikował im tę decyzję i zaproponował
powtórne przedyskutowanie wszystkich szczegółów. Zebrani zrezygnowali z
pomysłu wysłania przez most maszyn do układania torów i transporterów
szyn. Zaniechano też równoczesnego przejazdu kolumn pancernych i
wagonów kolejowych. Ustalono, że wszystkie wagony pokazowego składu
będą puste, tak samo jak ciężarówki jadące obok pociągu.
Pozostał jeszcze jeden problem. Jak przeprawić przez most lokomotywę
ważącą 300 ton? Zaproponowano, by ciężar lokomotywy maksymalnie
zredukować. Natychmiast przystosowano do tego celu dwie lokomotywy,
główną i rezerwową. Wszelkie możliwe elementy stalowe zastąpiono stopami
aluminiowymi. Wymieniono kocioł parowy i palenisko. Tender lokomotyw
został całkowicie opróżniony z węgla i wody, zostawiono tylko mały zbiornik
z wysokoenergetycznym paliwem, prawdopodobnie benzyną lotniczą albo
olejem napędowym.
A czas nieubłaganie pędził naprzód. Projekty szczegółowych rozwiązań
mostu wykańczano już w fabryce. Tam też skierowano większość oficerów 1.
Dywizji Budowy Mostów Kolejowych Gwardii, aby zaznajomili się z
konstrukcją podczas produkcji. Fabryki, które przez kilka miesięcy nie
pracowały w ogóle, zostały teraz zmilitaryzowane i pracowały na trzy zmiany.
Robotnikom płacono zawrotne pensje i obiecywano, że jeżeli ukończą pracę
na czas, otrzymają fantastyczne nagrody z rąk samego ministra obrony.
Tymczasem pierwsze elementy mostu dostarczono zgodnie z planem do
dywizji i rozpoczęło się szkolenie. Z każdym tygodniem dowożono nowe
części i na kolejnych ćwiczeniach montowano coraz dłuższy most. Z wyliczeń
wynikało, że powinien wytrzymać ciężar pustego pociągu. Jak to się sprawdzi
w praktyce, tego, oczywiście, nikt nie mógł być pewien. W najgorszym razie
gdyby most zanadto ugiął się pod ciężarem lokomotywy, wagony mogły
zsunąć się do wody. Dlatego załogi lokomotyw i kierowcy ciężarówek
(przebrani oficerowie), które miały przeprawiać się przez most wraz z
wagonami, na gwałt ćwiczyli techniki ratunkowe, stosowane przez
pancerniaków pod wodą.
Niestety, nie można było przećwiczyć przyswojonych umiejętności, ani
też sprawdzić wytrzymałości konstrukcji, gdyż nadal brakowało kilku
elementów, bez których nie dało się przerzucić mostu.
W dniu, w którym do dywizji dostarczono dwa ostatnie pontony,
rozpoczęły się największe manewry wojskowe w historii ludzkości. Nosiły
one kryptonim „Dniepr”.
W poprzek Dniepru w rekordowym tempie wzniesiono pontonowy most
kolejowy, a kiedy na prawym brzegu wbijano ostatnie słupy, z lewego brzegu
na most płynnie wsunęła się lokomotywa, powoli ciągnąc za sobą długi skład
wagonów. Równocześnie na most wślizgnęła się kolumna wojskowych
ciężarówek.
Przywódcom partii i rządu, a także licznym gościom zagranicznym,
którzy obserwowali budowę gigantycznego mostu, nie przyszło zwyczajnie na
myśl, że ma on służyć transportowi kolejowemu. Kiedy więc na moście
pojawiła się lokomotywa, z trybuny rządowej rozległy się entuzjastyczne
owacje.
W miarę jak lokomotywa oddalała się od brzegu, most uginał się pod jej
ciężarem w sposób coraz bardziej widoczny. Konstrukcja dotknęła
powierzchni wody i ciężkie, leniwe fale powędrowały od mostu ku brzegom
rzeki. Powracające fale uderzyły w most i zakołysały nim w jedną i drugą
stronę. Naraz na dachu lokomotywy pojawiły się trzy figurki przerażonych
maszynistów.
Żaden z gości zagranicznych nie zwrócił jakoś uwagi na zdumiewający
fakt, że z komina lokomotywy nie wydobywa się dym, za to pojawienie się na
lokomotywie maszynistów wszyscy z miejsca odnotowali i skwitowali ten
fakt wyrozumiałymi uśmieszkami.
Przerażonych maszynistów starannie wyretuszowano później ze
wszystkich zdjęć i filmów rejestrujących słynną przeprawę, lecz w chwili gdy
zdarzenie miało miejsce, należało za wszelką cenę ratować sytuację. Cała
subtelnie przygotowana operacja mogła przeistoczyć się w farsę.
Kołysząca się dostojnie lokomotywa z trzema maszynistami na szczycie
niepewnie podążała do przodu.
— Co tam jest na dachu? — zapytał marszałek Greczko, cedząc słowa
przez zęby.
Pozostali generałowie i marszałkowie zachowali absolutne milczenie.
Wtedy wystąpił generał pułkownik Ogarkow, który dziarsko zameldował:
— Towarzyszu marszałku Związku Radzieckiego! Głęboko wzięliśmy
sobie do serca doświadczenia niedawnej wojny izraelsko–arabskiej, w której
decydującą rolę odegrało lotnictwo. Podjęliśmy w związku z tym środki
mające na celu zabezpieczenie całej komunikacji zaplecza przed atakiem
powietrznym nieprzyjaciela. W razie wojny do stałej załogi trzech
maszynistów dołączą trzej żołnierze z ręcznymi wyrzutniami
przeciwlotniczych pocisków rakietowych Strieła–2. Oddziały jeszcze nie
otrzymały wyrzutni, lecz rozpoczęliśmy szkolenie załóg. Obecnie maszyniści
pozostają w kabinie parowozu, natomiast obsługa wyrzutni obserwuje niebo w
poszukiwaniu lotnictwa nieprzyjaciela.
Goście zagraniczni oniemieli w obliczu takiej sprawności działania
Sztabu Generalnego i błyskawicznej reakcji na zmiany w praktyce wojennej.
Ministra obrony zachwycił natomiast refleks i pewność siebie Ogarkowa,
umiejętność łgania w żywe oczy, bez drgnienia powieki i we właściwym
momencie.
Tuż po ćwiczeniach most rozebrano i oddano do przetopienia. 1. Dywizję
Budowy Mostów Gwardii rozformowano jako niepotrzebną. Podczas rozdania
nagród wszystkim projektantom i budowniczym, postanowiono jednogłośnie
powierzyć Ogarkowowi organizację wszystkich przyszłych tego typu
przedsięwzięć. Tak właśnie narodził się Główny Zarząd Maskowania
Strategicznego (GZMS), którego pierwszym szefem został generał pułkownik
Ogarkow. Wkrótce potem otrzymał czwartą gwiazdkę i awans na generała
armii.
GZMS rozpoczął swoją działalność od przejęcia całej cenzury wojskowej,
następnie również państwowej. Niebawem opanował większość instytucji
zajmujących się dezinformacją, po czym wyciągnął macki ku wszystkim
organom sił zbrojnych. Jak staracie się maskować przed wrogiem? Odtąd
każdy budynek wojskowy, począwszy od centrów kosmicznych, poprzez
wyrzutnie rakietowe i bazy strategicznych okrętów podwodnych, po koszary
przygranicznych oddziałów KGB, musiał mieć osobiste zatwierdzenie
Ogarkowa.
A Ogarkow sięga już po przemysł zbrojeniowy. W ZSRR cały przemysł
to zbrojeniówka. Chcesz budować fabrykę? A, to musisz wpierw wykazać, że
potrafisz zakamuflować jej prawdziwe przeznaczenie. No i ruszyli
ministrowie gęsiego do Nikołaja Ogarkowa po podpis.
Potęga GZMS stale rosła. Czy w radzieckiej rzeczywistości było w ogóle
cokolwiek, co nie zasługiwało na kamuflaż? Czy istniał w tamtym świecie
jakikolwiek obszar, w którym nie próbowano nabić przeciwnika w butelkę?
Ileż to wódki spłynęło, ile samobójstw popełniono, ilu ludzi wsadzono do
więzień — i to wszystko za tajemnice państwowe. Bo z każdą bzdurą trzeba
uważać. I zawsze lepiej wykręcić kota ogonem. A Nikołaj Ogarkow jest
głównym kontrolerem tego cyrku. Innym żyć nie pozwala i sam haruje w
pocie czoła. Trzeba Amerykanów wywieść w pole podczas strategicznych
negocjacji? Ogarkow posyła pierwszego zastępcę generała pułkownika
Trusowa. Ale gdy dochodzi do podpisania dokumentów, to sam wchodzi w
skład delegacji.
Dobrze pracuje! Otumanił łatwowiernego prezydenta USA! Chwała mu
za to i honory: stopień marszałka Związku Radzieckiego i stanowisko szefa
Sztabu Generalnego.
Cwany jest Nikołaj Wasiljewicz Ogarkow...
CZĘŚĆ DRUGA
DYWIZJA SZKOLNA

Oster, Ukraina, październik 1967 roku

— Rzygaj! To rozkaz!
Młody, krótko ostrzyżony żołnierzyk rozejrzał się żałośnie w nadziei
znalezienia pomocy. Drużyna równie młodych i równie króciutko
ostrzyżonych, przed którą stoi, nie ma dla niego najwyraźniej ani krzty
współczucia. Już po tygodniu służby w pełni przyswoili sobie żelazną regułę
dywizji szkolnej: jeżeli jeden żołnierz nie usłucha rozkazu, ucierpi cała
drużyna. A jeżeli cała drużyna wykaże niesubordynację, wtedy sierżant
wybierze sobie jednego żołnierza, który zbierze cięgi za wszystkich. Będzie
go ćwiczył „aż mu z uszu pójdzie dym”, „aż da pyskiem w trociny”. Kiedy zaś
żołnierz nie będzie już zdolny do sprawnego wykonywania rozkazów, ucierpi
na tym jego drużyna. I tak w kółko, cały cykl powtarza się bez końca.
Sposobów szkolenia jest bardzo wiele. Można, na przykład, kazać
oddziałowi wykopać okopy w żelbetowej nawierzchni. Norma, to 60–
centymetrowy okop pojedynczy w trzydzieści minut. A kto rozkazu nie
wykona, będzie się szkolił od nowa, tytułem kary.
Krótkowłosy żołnierzyk stał twarzą w twarz z ustawioną w szyku
drużyną, a w szyku już zaczynała narastać złość, gdyż każdy wie, co go czeka,
jeżeli rozkaz nie zostanie wykonany natychmiast.
Stałem na uboczu, obserwując działalność swego zastępcy. Po trzech
dniach służby jako dowódca plutonu szkolnego, rozumiałem już dogłębnie
kolejną zasadę obowiązującą w dywizji szkolnej: nie wtrącaj się do roboty
sierżanta, bo będziesz musiał wykonać ją sam.
A starszy sierżant odczekał dla porządku dziesięć sekund, i ryknął:
— Druga drużyna, słuchać rozkazu! Szeregowy Rawdulin spóźnił się do
szyku całe 13 sekund, ponieważ przebywał w kantynie. Wszyscy biegiem
marsz!
Każdy żołnierz dywizji szkolnej ma codziennie po obiedzie dwadzieścia
minut wolnego, a także dziesięć minut wieczorem. Prosto z obiadu zgłodniały
żołnierz pędzi do bufetu, który obsługuje jedna ślamazarna sprzedawczyni.
Pułk liczy 1.500 żołnierzy, z czego dobra połowa — najgłodniejsi, albo
najwięksi optymiści — szturmuje niewielki lokalik. Większość z nich,
dostawszy się już do pomieszczenia, nie może dopchać się do lady, ani z
powrotem do wyjścia. Za sekundowe choćby spóźnienie na apel spotyka ich
za każdym razem surowa kara, a mimo to liczba chętnych do bufetu wcale nie
maleje. Można by się dziwić, skąd żołnierze brali pieniądze na zakupy, skoro
miesięczny żołd wynosił 3 ruble 80 kopiejek. Odpowiedź jest prosta: dzień w
dzień przez dwa lub trzy miesiące żołnierz usiłował dotrzeć do bufetu, ale
nigdy mu się to nie udawało. Oto cała tajemnica oszczędności.
W chwili, o której mowa, wszystkie czterdzieści plutonów pułku stało w
szyku na dziedzińcu garnizonowym, gotowe przystąpić do czyszczenia broni.
W okolicy nie było widać ani jednego oficera, wszelkie uchybienia korygują
sierżanci, każdy na swój sposób. Zazwyczaj w kółko uprawiali „padnij–
powstań”, pompki, przysiady, czasem jakaś drużyna czołga się po dziedzińcu
pokrytym grubą warstwą świńskiego łajna.
Mój zastępca z naszywkami starszego sierżanta postanowił dziś
ograniczyć się do zmuszenia bufetowego winowajcy, aby publicznie zwrócił
to, co zjadł w bufecie — czy też raczej: co zamierzał zjeść. Wyrzygiwanie
pokarmu często określa się w dywizjach szkolnych naukowym terminem
„ekstrakcja”, przez analogię do gwałtownego wyplucia wystrzelonej łuski z
komory czołgowego działa. Sierżanci opisują tymi słowami swoje przeżycia
po straszliwym pijaństwie: „Przez całą noc męczyły mnie okropne
ekstrakcje”...
W odróżnieniu od sierżanckich mimowolnych ekstrakcji, ostrzyżony
żołnierzyk miał wykonać je na rozkaz. Ponieważ jednak winowajca nie
wykonał polecenia, cały kolektyw musiał naprawić jego błąd:
— Druga drużyna! Pochylić się!
Dziesięć grzbietów natychmiast pochyliło się do przodu.
— Dwa palce — lewej ręki — DO UST! Oddział błyskawicznie
wykonał rozkaz.
— Od prawej — jeden po drugim — RZYGAĆ!
Wijąc się w konwulsjach, druga drużyna wypełniła rozkaz dowódcy i
opróżniła żołądki w całkiem przyzwoitym czasie.
— Drużyna — dziesięć kroków w tył — marsz! Szeregowy Rawdulin!
Do szeregu! Spocznij!
Sierżant odwrócił się pod pozorem wyszukiwania dla drużyny
odpowiedniego miejsca na czyszczenie broni. W tej samej chwili Rawdulin
zarobił od najbliżej stojących towarzyszy dwa mocne ciosy w brzuch. Usiłując
stłumić w sobie cienki, przenikliwy jęk, runął na kolana i powoli osunął się
we własne wymiociny.
Podczas ćwiczeń sierżanci i oficerowie nigdy nie biją żołnierzy — to
żelazne prawo Armii Radzieckiej.
FACHOWIEC

287. Nowogrodzko–Wołyńska Dywizja Szkolna


Piechoty Zmotoryzowanej
(dwukrotnie odznaczona Orderem
Czerwonego Sztandaru
oraz orderami Suworowa, Kutuzowa
i Chmielnickiego), Ukraina

Aresztowanego przywieziono do pułku i zamknięto w izolatce przy


wartowni. Siadł w kącie, posępnie wpatrzony w podłogę. Sierżanta
aresztowano w Omsku, o 4 tysiące kilometrów od macierzystego pułku.
Przybył prokurator wojskowy. Wszczęto dochodzenie. Co, jak i
dlaczego? Sprawa jest poważna. Wszystko zależy od tego, jak władze
zwierzchnie będą się zapatrywały na to, co zaszło, jak zinterpretują
wykroczenie. Jeśli uznają je za samowolne oddalenie, sierżant dostanie w
najgorszym razie piętnaście dni aresztu. Jeżeli za dezercję — wyrok wyniesie
minimum piętnaście lat.
Gdyby sierżanta przyskrzyniono w macierzystym okręgu wojskowym,
sprawę by się oczywiście zatuszowało, gdyż między okręgami trwa ostre
współzawodnictwo socjalistyczne o najmniejszą liczbę wykroczeń i naruszeń
regulaminu. Ponieważ jednak złapano go w obcym okręgu, a o sprawie
dowiedziała się Moskwa, dowódcy uczynią teraz wszystko, żeby wykazać
niezachwianą wolę całkowitego wyeliminowania tego typu przestępstw. Tu
jednak pojawia się kolejna sprzeczność: jeżeli mamy do czynienia z dezercją,
to dlaczego nie zameldowano o tym Moskwie sześć dni wcześniej, zaraz po
zniknięciu sierżanta?
Tak czy inaczej — kłopoty. I to dla wszystkich zwierzchników sierżanta,
od dowódcy plutonu po szefa okręgu wojskowego.
Sierżant nazywał się Zumarow, a dowódcą jego plutonu byłem ja.
Dlatego ja pierwszy spotkałem się ze śledczym.
— To wasz sierżant?
— Mój, towarzyszu pułkowniku.
— Od jak dawna u was służy?
— Od ośmiu miesięcy, towarzyszu pułkowniku. Po zakończeniu
szkolenia w moim plutonie otrzymał awans na stopień sierżanta i pozostał w
plutonie jako dowódca drugiej drużyny.
— Co możecie o nim powiedzieć?
— Towarzyszu pułkowniku, ja to ścierwo pierwszy raz widzę na oczy
— wyznałem szczerze.
Prokurator znał życie, więc moje oświadczenie nie zrobiło na nim
najmniejszego wrażenia.
— Fachowiec? — zapytał tylko.
— Tak jest, fachowiec, towarzyszu pułkowniku — potwierdziłem.
Na tym przesłuchanie się zakończyło.
Po mnie wezwano kolejno dowódcę kompanii, zastępcę dowódcy
batalionu do spraw politycznych, wreszcie samego dowódcę batalionu.
Przesłuchanie każdego z nich też nie trwało dłużej niż minutę. Żaden dotąd
nie widział przedmiotowego sierżanta.
Jeżeli wszelka własność w kraju jest znacjonalizowana, czyli innymi
słowy, jeżeli wszystko jest własnością państwa, wówczas właściwa każdemu
człowiekowi chęć wybicia się, wyróżnienia i poprawienia swojej stopy
życiowej może się realizować jedynie w ramach aparatu państwowego, który,
tak się składa, potrzebuje wielu (zdecydowanie zbyt wielu) zawodowych
notabli i urzędników z wyższym wykształceniem.
Dowolny dyplom ukończenia wyższych studiów otwiera dostęp do
rozmaitych sfer: do partii, do związków zawodowych, do Komsomołu, do
KGB, do sportu, do literatury i sztuki, do przemysłu, do rolnictwa, do
transportu — słowem, gdzie dusza zapragnie. Dlatego i w każdym
społeczeństwie socjalistycznym zaobserwować można następujący paradoks:
nikt nie ubiega się o zawód, każdy ubiega się o dyplom, wszystko jedno jaki.
Oczywiście, najlepiej jeżeli to będzie dyplom z nauk społecznych, a nie
ścisłych, bo najbardziej praktyczny, gdyż najważniejszą rzeczą w karierze jest
umiejętność gładkiej mowy.
Wskutek tego, że każdy leci studiować filozofię (marksizmu–leninizmu) i
historię (partii), ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobić własnymi rękami
można u nas ze świecą szukać. Ludzie ci są na wagę złota. Wystarczy
spojrzeć, jak sobie żyją mechanicy samochodowi, ślusarze, hydraulicy,
malarze pokojowi, posadzkarze (mówią naturalnie o tych, którzy dorabiają na
boku — ale kto nie dorabia!). Spieszę zapewnić, że nie mam nic przeciwko
nim.
W Armii Radzieckiej szczególnie poważa się ludzi, którzy potrafią
cokolwiek zrobić, gdyż system kontroli i oceny pododdziałów, jednostek i
formacji jest tak obmyślony, że nie sposób go obejść bez fachowców.
Zważcie sami. Do pułku przybywa jakaś tam komisja. Od czego zacznie
przegląd? Czym się zainteresuje? Na pierwszym miejscu stan ideologiczny
wojska: czy mamy ludzi głęboko oddanych, czy też wdarło się jakieś ziarno
rozkładu? Jak sprawdzić, czy ideologia burżuazyjna, maoizm, nacjonalizm,
syjonizm albo jakiekolwiek inne plugawe odszczepieństwo nie wywiera
przypadkiem wpływu na radzieckiego bojownika? Bardzo prosto. Po
pierwsze, komisja musi przeprowadzić inspekcję koszar. Czy po salach wisi
dość portretów przywódców partii i rządu, czy dość jest plakatów i haseł,
krótko mówiąc, czy w dostatecznym stopniu rozwija się tutaj agitację
wizualną. W jakim stanie jest świetlica? A izba pamięci? A gazetki
kompanijne? A ścienna gazetka satyryczna? A codzienny biuletyn bojowy
każdego plutonu?
Potem należy się dowiedzieć, co robi żołnierz w czasie wolnym od zajęć.
Czym się zajmuje? To również jest całkiem proste zadanie: specjalnie dla
komisji organizuje się koncert albo zawody sportowe. Są też inne wymowne
dowody: puchary, proporczyki, chorągiewki. Ten za osiągnięcia sportowe,
tamten za amatorską działalność artystyczną.
No cóż, wygląda na to, że wszystko gra. A jak tam u was z porządkiem, z
przestrzeganiem regulaminu wojskowego? Tu też żadnych problemów!
Możecie do woli sycić oczy — ogrodzenia pomalowane, ścieżki zamiecione,
okna pomyte, łóżka posłane tak, że trudno lepiej.
Wierzcie mi, jeżeli dowódca pułku umie ukryć wszystkie ciemne strony i
wykroczenia, które są na porządku dziennym i potrafi przedstawić obraz
doskonalszy niż jego koledzy, ma awans zapewniony. Najważniejsze, żeby
umiejętnie tuszować niemile aspekty. Wtedy rezultatów z ćwiczeń i
manewrów w ogóle nie będzie się brać pod uwagę.
Aby zapewnić sobie zwycięstwo w tym nieustającym
współzawodnictwie, każdy dowódca, od dowódcy kompanii wzwyż, musi
dysponować rzemieślnikami, artystami i sportowcami, najlepiej na poziomie
półprofesjonalnym. Dla tych fachowców stworzono w wojsku specjalny
termin: nazywają się „martwymi duszami”. Mimo, że zarejestrowani są jako
celowniczowie, amunicyjni, radiotelegrafiści itd., zajmują się w istocie czym
innym. Jedni dzień i noc klecą gazetki. Inni brzdąkają na gitarach. Jeszcze inni
bronią honoru kompanii w sporcie.
Zależnie od indywidualnych kwalifikacji, fachowcy dzielą się na różne
kategorie — kompanijne, batalionowe, pułkowe lub dywizyjne. Każdy okręg,
na przykład, ma specjalne bataliony sportowe. Zbiera się tam najlepszych z
całego okręgu. Obowiązują w nim podziały półwojskowe, na przykład pluton
koszykarski kompanii gier zespołowych, albo pluton skoczków wzwyż
kompanii lekkiej atletyki.
A o tych wszystkich mistrzach świata i mistrzach olimpijskich w ogóle
szkoda gadać. Gdzie nie popatrzysz, z jakich klubów przyszli — wciąż tylko
CWKS i „Dynamo”. Wojsko i KGB. W KGB obowiązuje podobny system.
Gdyby chcieć rzeczowo komentować mecze „Dynama”, to relacje powinny
brzmieć z grubsza tak: „Po rucznik służby futbolowej KGB precyzyjnie podał
piłkę swojemu kapitanowi!”. Czy hokeiści CWKS na turnieju w Kanadzie:
„Pancerniacy wspierani przez formacje piechoty i artylerii przełamali obronę
przeciwnika i rozwijają natarcie!”.
Między dowódcami wszystkich szczebli trwa nie ustanna walka o
pozyskanie fachowców. Niżsi oficerowie ukrywają swoich najlepszych
plastyków i aktorów przed oficerami wyższej rangi, którzy nieustannie
buszują po świetlicach i salach gimnastycznych w nadziei przechwycenia
najlepszych dla siebie. Jest to jawna wojna, która ma swoje reguły i metody,
niepisane prawa i tradycje. Starczyłoby na całą powieść. Wymiany bez
pośrednie również są praktykowane, choć najczęściej między wyższymi
dowódcami. „Dasz mi ciężarowca i gitarzystę, a ja ci dam za to malarza
pokojowego i plastyka”, albo: „Towarzyszu pułkowniku, nie stawiajcie mi
niskiej noty za ćwiczenia (ten rodzaj przetargu odbywa się zwykle z
obserwatorami z innej dywizji), to dam wam rzeźbiarza! Wyrzeźbi kogo
chcecie, będzie można postawić w kantynie oficerskiej Lenina, Andropowa —
kogo dusza zapragnie!”.
Fachowcy pracują na akord. Obowiązuje święta zasada bodźców
materialnych. Płace wahają się w zależności od umiejętności i zaszeregowania
fachowca. Czasami bywa to tak: „Zostaniecie mistrzem olimpijskim — damy
wam awans na porucznika”. Bo ile kosztuje ministra obrony wyasygnowanie
jednej czy dwóch dodatkowych gwiazdek? Pewien piłkarz doszedł nawet do
rangi generała, nie odsłużywszy w wojsku ani jednego dnia. Chociaż wypada
nadmienić, że nazywał się Jurij Breżniew.
Z kolei w Kijowskim Okręgu Wojskowym, w zakładach remontowo–
naprawczych czołgów, zorganizowano warsztat przeglądów i napraw
prywatnych samochodów. Szefowie okręgu napychali sobie kieszenie
milionami rubli, zaś fachowcy, którzy reperowali pojazdy, co wieczór
otrzymywali przepustki. Wszyscy byli zadowoleni: i generałowie, i fachowcy,
i klienci. Jakość napraw była wyśmienita. Niestety, w końcu zakazano tego
procederu. Teraz w całym Kijowie nie ma gdzie naprawić Łady.
Nawet gdyby fachowcom w ogóle nie płacono i tak pracowaliby
najwydajniej jak się da. Każdy woli pływać całymi dniami w basenie, albo
odbijać piłeczkę pingpongową, niż kopać głębokie rowy w upale i kurzu.
Znacznie przyjemniej jest siedzieć w ciepłej kanciapie i rysować obrazki do
gazetki satyrycznej, niż wymieniać na mrozie gąsienice czołgu. Sprawdzono
to empirycznie. Na dodatek wszyscy fachowcy otrzymują wyjątkowo długie
przepustki i urlopy, oczywiście kosztem kolegów. Właśnie to stanowi źródło
rozkładu w armii. Nie jest to źródło jedyne, i z pewnością nie najważniejsze,
lecz jedno z podstawowych. Przyjmijmy, że ulicą idzie żołnierz brudny,
pijany, rozczochrany. Zauważcie, wszystkie patrole trzymają się od niego z
daleka. Okazuje się, że to osobisty stolarz dowódcy dywizji. A tamten
zarzyganiec okazuje się być osobistą siłą roboczą szefa sztabu dywizji, najętą
do kopania prywatnego basenu. Tych najlepiej w ogóle nie ruszać i nie mieć z
nimi nic do czynienia!
Wróćmy jednak do sierżanta, od którego zaczęła się nasza opowieść. Z
zawodu był jubilerem, i to jubilerem z dziada pradziada. Do wojska przyszedł
wraz z kompletem narzędzi: piłek, imadełek i pincetek. Młodzieńcy masowo
przychodzą do wojska z własnymi gitarami i bałałajkami, z pędzlami i
blejtramami. Ludzie radzieccy dobrze poznali obyczaje panujące w armii i
zachęcają swoich synów, aby od pierwszego dnia służby ujawniali
indywidualne talenty.
Zumarow popisał się tym, co potrafi natychmiast po dołączeniu do
naszego pułku. Niemalże pierwszego dnia zabrano go do klubu, gdzie
otrzymał rozkaz wykonania w srebrze miniatury czołgu na prezent dla
przewodni czącego jakiejś komisji inspekcyjnej. Formalnie figuro wał w
składzie mojego plutonu. Miałem pół roku, aby uczynić zeń wzorowego
sierżanta, przyszłego dowódcę T–62. Przez cały okres służby ani razu się z
nim nie spotkałem. Na trzydziestu żołnierzy w plutonie miałem jeszcze
sześciu takich jak on. Ale ci — malarz, skrzypek pianista i trzej sportowcy —
przynajmniej raz, dwa razy tygodniowo pojawiali się w plutonie i zdołałem
ich czegoś tam nauczyć.
Kursant Zumarow nie pojawił się nawet na końcowym sprawdzianie. Bo i
jakże? Zajmował się przecież na okrągło miniaturkami czołgów, które rzeźbił
w brązie i plastiku. Test egzaminacyjny wypełniał za niego dowódca pułku,
który co rusz pytał o coś członków komisji. W wyniku tego Zumarow został
wzorowym żołnierzem, otrzymał stopień sierżanta i pozostał w naszym pułku
jako dowódca drużyny, aby szkolić nowe pokolenie dowódców czołgów. Był
dowódcą drużyny w moim plutonie, ale nigdy nie oglądałem go na oczy.
Nie myślcie sobie, że tylko ja jeden miałem problemy z „martwymi
duszami”. Każdy dowódca plutonu miał takich sześciu albo siedmiu na swojej
liście. Podział jest sprawiedliwy i nikt nie żywi urazy! W ten sposób szkolimy
kadry dla ukochanej armii. Kiedy taki fachowiec przybywa z pułku szkolnego
do jednostki liniowej, na samym wstępie melduje uczciwie: „Nie jestem
czołgistą tylko tenorem”. A cały pułk się cieszy: „Na kogoś takiego właśnie
czekamy!”. W rezultacie czołgiem dowodzi celowniczy, tenor zaś całymi
dniami ćwiczy arie. I wszyscy są zadowoleni. Zaś o najlepszych fachowców,
takich jak nasz jubiler, pułk szkolny walczy do ostatniej kropli krwi. Nigdy w
życiu nie trafią do oddziałów liniowych! Zatrzymuje się ich pod byle
pretekstem, najczęściej jako nominalnych instruktorów.
Lecz sierżant–instruktor Zumarow wpierw wpadł w oko dowódcy
dywizji, a potem samemu dowódcy armii. W rezultacie awansował do
szczebla dywizji, a później armii. Mógłby zajść jeszcze wyżej, gdyby nie
dorwał go patrol. I to jeszcze, na domiar złego, w innym okręgu.
Po pierwszej rozmowie z prokuratorem wojskowym uznałem, że drugiej
nie będzie, skoro w sprawie sierżanta i tak nie potrafiłem nic powiedzieć —
ani na jakim jest obecnie szczeblu, ani kto jest jego faktycznym dowódcą, ani
ile razy tygodniowo korzysta z przepustki. A jednak drugie przesłuchanie się
odbyło.
— Gdzie jego przysięga?
— Nie wiem.
Tego naprawdę nie mogłem wiedzieć.
Każdy żołnierz radziecki po miesiącu szkolenia unitarnego składał
przysięgę. Następowało to dopiero po tym, jak oddał pierwszy strzał ze swej
broni. Każdy otrzymywał osobno wydrukowany tekst ślubowania i osobiście
składał pod nim podpis. Chodziło o to, by w razie potrzeby można było
dołączyć tę luźną kartę do akt sądowych delikwenta.
W czasie, gdy nasz pluton po raz pierwszy jechał na strzelnicę, Zumarow
zawzięcie modelował swój kolejny czołg.
— Nie szkodzi — rzekł mu wówczas dowódca pułku. — Pójdziecie z
następnym plutonem.
Później jednak dowódca pułku jakoś zapomniał dopilnować sprawy. Ja
sam, mimo że byłem bezpośrednim dowódcą Zumarowa, dostałem polecenie
nie wtrącać się w sprawy, które mnie nie dotyczą.
A teraz oto wyszło na jaw, że Zumarow nie tylko nie jest żadnym
sierżantem, ale w ogóle nie jest żołnierzem.
Nie podlega zatem jurysdykcji wojskowej. Z kolei w świetle przepisów
prawa cywilnego nie dopuścił się żadnego przestępstwa — po prostu
przejechał się z miasta do miasta. No i oczywiście tych osiemnastu miesięcy
wojska też nie można było mu zaliczyć, jako że czas służby liczy się od
przysięgi. Krótko mówiąc, Zumarow miał wszelkie podstawy by podnieść
raban: „Ja nic nic wiedziałem. Wstąpiłem do wojska i sumiennie odbywam
służbę. Dlaczego nie daliście mi złożyć przysięgi? To nie moja wina, tylko
wasza!”.
I rzeczywiście rozpętał się skandal, który trzeba było zdławić w zarodku.
Ucierpieć mogły nie tylko takie pionki jak dowódca pułku, lecz i osobistości
wyżej postawione. Skandal zatuszowano na szczeblu Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Zgodnie z regulaminem Zumarowowi zostało do odsłużenia
jeszcze sześć miesięcy. Za proponowano mu jednak natychmiastowe
przeniesienie do rezerwy z uwagi na stan zdrowia. Zumarow przystał na
kompromis. Do Moskwy poszedł raport, że zandarmeria w Omsku istotnie
zatrzymała sierżanta Zumarowa z Okręgu Kijowskiego, ale w momencie
zajścia Zumarow nie był już w służbie czynnej, gdyż został przedterminowo
zdemobilizowany. Sierżant cierpi na zaniki pamięci i z tej przyczyny nie
okazał żandarmerii stosownych dokumentów.
Zumarowowie tego świata mają szczęście. Kłopot w tym, ze armia
supermocarstwa ma ich zbyt wielu na stanie.
MISZA

Sztab Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, początek 1969 roku

— Kluczyk!
— Towarzyszu szeregowy, przede wszystkim zapnijcie mundur.
Zwracacie się do podpułkownika, oficera dyżurnego sztabu okręgu.
Szeregowy puścił mimo uszu słowa podpułkownika.
— Kluczyk — powtórzył cicho. Na jego szerokiej chłopskiej twarzy
malowało się takie poczucie wyższości i pogardy, ze oficerowi odeszła
wszelka ochota by wobec bezczelnego żołnierza użyć swej nieograniczonej
władzy.
Oficer dyżurny sztabu okręgu należy do istot wyższego rzędu. Widząc go
z daleka każdy oficer mimowolnie prostuje się, machinalnie poprawia pas i
czapkę. Teraz przed podpułkownikiem oficerem dyżurnym stał młody
żołnierzyk, taki co to przed byle kapralem powinien drzeć jak osika. A
tymczasem żołnierzyk za nic miał jego reprymendy.
— Kluczyk — powtórzył raz jeszcze żołnierz, wyraźnie delektując się
sytuacją Specjalnie nie mówił, o jaki klucz chodzi Z rozmysłem tez nazywał
klucz „kluczykiem” Było to absolutnie niedopuszczalne w ustach
szeregowego, który zwraca się do oficera.
W tym momencie do gabinetu dyżurnego sztabu okręgu wkroczył major z
czerwoną opaską na lewym ramieniu — jego zastępca W mig oceniwszy
sytuację, major uśmiechnął się promiennie i w podskokach podążył do
wielkiej kasy pancernej. Jednym szarpnięciem rozwarł masywne drzwi Z
setek wiszących w sejfie kluczy nie omylnie pochwycił ten właściwy i
uśmiechając się przymilnie podał go arogantowi Ten ujął klucz w dwa palce
lekceważącym wzrokiem zmierzył oficera dyżurnego sztabu i, strzyknąwszy
śliną obok ustawionej w kącie spluwaczki, wyszedł trzaskając drzwiami.
Urażony w swej godności dyżurny aż pobladł Drżącym z wściekłości
głosem zwrócił się do majora, akcentując każdą sylabę.
— Towarzyszu majorze, komuż to byliście łaskawi wydać klucz bez
mojego wyraźnego zezwolenia? I co za klucz?
— Przecież to Misza, towarzyszu podpułkowniku — wyjaśnił
pośpiesznie major.
— Jaki klucz mu wydaliście?
— Klucz do gabinetu pierwszego zastępcy dowódcy okręgu.
— Czyście… czy wy… Czy wy w ogóle wiecie… Instrukcji nie
czytacie? Przecież w tym gabinecie są tajemnice państwowe Tylko starszy
adiutant albo oficer do zadań specjalnych ma prawo.
— Ależ to Misza.
— Gówno! Wylądujecie na odwachu razem z waszym zasranym Miszą!
Tylko starszy adiutant albo oficer do zadań specjalnych może otrzymać ten
klucz, i to na wyraźne polecenie zastępcy dowódcy I muszą podpisać dwa
kwity pobrania klucza! A jak coś zginie? Zdajcie broń i amunicję —
Podpułkownik zwrócił się do mnie.
Dowódca warty! Aresztować tego pieprzonego Miszę i majora.
— Misza — oświadczył nagle major — jest zmiennikiem rezerwowego
kierowcy pierwszego zastępcy dowódcy Leningradzkiego Okręgu
Wojskowego, generała lejtnanta Parszykowa.
— O, w dupę! — Podpułkownika aż zatkało — To czemu od razu nie
mówicie?
— To nie wszystko — ciągnął bezlitośnie major — To tylko oficjalnie
Zaś nieoficjalnie, to wam powiem, ze Misza wozi Marię Michajłowną
Parszykową. O!
Oficer dyżurny sztabu okręgu wolno wyszedł z pokoju.
— Widzicie, poruczniku? Uczcie się. Przysyłają nam tutaj rozmaitych
kretynów. Przyzwyczaili się w tych swoich pułkach drzeć mordę na każdego,
nie wdając się w niuanse A tu jest przecież sztab okręgu! Tu trzeba myśleć!
Robota delikatna, nie każdy potrafi Dobrze, ze Misza nie jest pamiętliwy.
Dopiero byśmy wpadli, jak śliwka w gówno!
Przez całą noc myślałem o Miszy Podpułkownik mógłby być jego ojcem
Zważywszy sprawowaną funkcję był kimś więcej niż zwykłym
podpułkownikiem, dowódcą batalionu, czy byle zastępcą dowódcy pułku Był
oficerem dyżurnym w sztabie okręgu! Można całe życie wspinać się po
śliskich szczeblach kariery i nigdy nie wdrapać się na tak zawrotne wyżyny A
tu raptem Misza Zwyczajny Misza Widać, ze chłopak służy w wojsku góra
sześć miesięcy, a podpułkownik ma za sobą cały szlak bojowy, do samego
Berlina Gdyby los zesłał takiego Miszę do naszej dywizji szkolnej, czołgałby
się teraz przed kapralami.
Skąd w nim ta parszywa poza? Skąd ta hardość i pycha? Jasne, ze
zmiennik rezerwowego kierowcy generała Parszykowa jest kimś Ale żeby
zaraz tyle pogardy? Przecież ten chłopak u siebie na wsi co najwyżej rozwoził
gnój Gdzie się zdążył otrzaskać z wielkim światem? A może wszyscy
jesteśmy tacy jak on? Może stając u stóp piramidy władzy, zapominamy o
wszystkim prócz siebie samych i, zaślepieni potęgą, gardzimy każdym, kto
jest pod nami?
Na co w takim razie pozwala sobie osobisty kucharz albo pokojówka? A
co się stanie, jeśli towarzysz Parszykow zostanie nagle generałem
pułkownikiem, dowódcą całego okręgu? Na co wtedy pozwoli sobie Misza?
Sama myśl o tym przysparza o zawrót głowy.
Zapadłem w płytki, niespokojny sen. We śnie Misza o świńskm obliczu
ścigał mnie po bezkresnych i przerażających korytarzach władzy absolutnej.
DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY

Kijowski Okręg Wojskowy, 1967 rok

Każdy dowódca plutonu, batalionu albo pułku musi znaleźć sposób na


wyróżnienie się. musi pokazać się swoim zwierzchnikom w jak najlepszym
świetle. W przeciwnym razie zadepczą go młodsi i bardziej przebojowi.
Dowódca naszej dywizji wyróżniał się niecodziennym sprytem i temu
prawdopodobnie zawdzięczał awans do rangi generała. W sprawach
wojskowych był kompletnym zerem, ale to w Armii Radzieckiej nie miało
większego znaczenia i w żaden sposób nie wpływało na karierę oficera.
Wystarczą pomysłowość i odrobina siły przebicia! Dlatego nasz dowódca
dywizji umyślił sobie, że nie będzie opierać dalszej kariery wojskowej na
pilnowaniu, czy plac apelowy jest zamieciony, a łóżka wzorowo zasłane. Nasz
dowódca zamierzył coś nieporównanie bardziej oryginalnego.
Jego plan był równie prosty co genialny — zaprosić dowódcę
Kijowskiego Okręgu Wojskowego generała armii Jakubowskiego, na
spotkanie z naszymi oficerami.
Trwała ściśle tajna konferencja dowódców okręgów wojskowych
poświęcona stanowi gotowości mobilizacyjnej. Ściany wielkiej sali
zawieszono mapami, wykresami i diagramami Prowadzono dyskusję o
zasadniczym charakterze. Przedstawiano rozmaite sensowne propozycje jak
poprawie gotowość bojową i wyszkolenie oddziałów.
Obowiązywał ścisły porządek wystąpień po trzy minuty dla dowódców
dywizji i szefów sztabów dywizji, po pięć minut dla dowódców armii, ich
zastępców i szefów sztabów a dziesięć minut dla dowódcy okręgu, jego
zastępcow i szefa sztabu okręgu Głos musiał zabrać każdy bez wyjątku, ale
żadnego ględzenia — tylko uzasadnione opinie krytyczne i konkretne
wnioski.
Kiedy przyszła kolej na naszego dowódcę dywizji wstał z miejsca i nie
patrząc w notatki przemówił.
— Towarzysze, tego czego nam brak to doświadczenia bojowego. Tyle
lat przeżyliśmy bez wojny, że wszystko pozapominaliśmy. Niejeden dowódca
pułku nigdy nawet nie powąchał prochu. Nie mówiąc już o dowódcach
batalionów czy kompanii. A przecież mamy taką wspaniałą szansę! Służymy
pod wodzą tak wybitnego generała jak towarzysz Iwan Ignatiewicz
Jakubowski, dowódcy który przeszedł cały szlak bojowy. W mojej dywizji od
byliśmy naradę i młodzi oficerowie poprosili mnie — Towarzyszu generale.
Zaproście towarzysza Jakubowskiego do nas niech nam opowie o wojnie!
Towarzyszu dowódco! Korzystam z okazji, aby przekazać wam prośbę
młodych oficerów naszej dywizji!
Nie ma co Dobrze pomyślane. Zebranych generałów aż poskręcało. A w
dodatku nasz generał wywinął się od koniecznosci wygłoszenia krytycznych
opinii i konkretnych wniosków, gdyż jego przemowę uznano właśnie za
konkretny wniosek, i to najbardziej wartościowy ze wszystkich.
— No, cóż, przyjadę — wymamrotał drogi generał Jakubowski —
Czemu nie?
Kiedy dowódca okręgu opuścił salę, zastępca dowódcy armii, generał
Gelenkow, sarkastycznie spytał naszego dowódcę dywizji, czy to aby nie w
jego stołek wymierzony jest cały ten chytry plan Wszyscy obecni wybuchnęli
śmiechem Lecz nasz dowódca nie poczuł się urażony generał Gelenkow był
na razie jego bezpośrednim przełożonym, a dowódca dywizji nigdy nie
obrażał się na przełożonych Taką miał zasadę, której niezawodność
potwierdzał przebieg jego dotychczasowej kariery.
Po powrocie z narady dowódca dywizji zakasał rękawy Przede wszystkim
natychmiast przerwano wszelkie ćwiczenia bojowe Czołgi transportery
opancerzone działa — wszystko poszło do przeglądu technicznego Żołnierzy
zapędzono do prac porządkowych — do czyszczenia i malowania
samochodów do remontu baraków do pucowania terenu Ponad połowa
dywizji rozjechała się „na lewiznę” — jedni do kołchozów inni do rozładunku
wagonów albo do pracy w fabrykach.
Dyrektorzy fabryk i przewodniczący kołchozów na okrągło błagają
dowódców o podsyłanie im ludzi do roboty. Nigdzie nie dość rąk do pracy ani
w kołchozach ani w przemyśle ani w transporcie. Takie lewizny są bardzo
korzystne dla obu stron Dowódca otrzymuje na lewo cement, asfalt cegłę, stal,
drewno, gwoździe i co najważniejsze — farbę. Dyrektor albo przewodniczący
może wykazać się przekroczeniem planów a w każdym razie wzrostem
wydajności. A już sam Włodzimierz Iljicz nauczał, ze wydajność pracy jest
najważniejszym kryterium zwycięstwa naszej nowej formacji ekonomicznej
Toteż inspektorzy kontroli wiedzą, ze przekroczenie planu i wzrost
wydajności są najważniejsze! Kontrola ludowa ma pomagać w przekraczaniu
planów a nie utrudniać to zadanie.
Przypuśćmy, że kontrolerzy wykryją brak dziesięciu albo dwudziestu ton
farby. Gdzie się podziała?
— Jak to gdzie? Przecież w ubiegłym tygodniu zwiększaliśmy
wydajność Nie pamiętacie, czy co?
— Ach, cholera! Rzeczywiście! No to czemu nie mówicie od razu?
Za moich czasów nasz pułk spędzał na lewiznach co najmniej połowę
czasu.
W tej sytuacji siły zbrojne można było właściwie zredukować o połowę, i
to bez najmniejszego uszczerbku dla ich zdolności bojowej. Do tego właśnie
zmierzał Chruszczow. Popełnił jednak dwa błędy nie zapewnił wojsku w
zamian większych racji, ani lepszego wyposażenia. Poza tym został
zachowany system oceny dowódców wszystkich szczebli według tego, jak
pomalowano płoty wokół koszar Reforma Chruszczowa nie przyniosła
sukcesu, gdyż armia, choć zredukowana niemal do połowy, dalej pracowała
na lewo z tą samą, co dawniej intensywnością.
Wróćmy tymczasem do naszego łebskiego dowódcy dywizji, który bez
zbędnych ceregieli wysyła cztery tysiące żołnierzy na lewiznę, dając tym
samym dowód własnych kompetencji odwagi, umiejętności oszacowania
ryzyka i postępowania z rozmysłem.
W zaistniałej sytuacji bowiem ani sztab okręgu, ani sztab armii nie mogły
mu nic zarzucić. Generał armii Jakubowski osobiście wyraził zgodę na
złożenie nam nieoficjalnej wizyty i tym samym upoważnił dowódcę do
poczynienia stosownych przygotowań.
Zadania rozdzielono między wszystkich żołnierzy dywizji. Szefowi
sztabu dowódca zlecił działania lewe, to znaczy zaopatrzenie w budulec, a
jego zastępcy działania prawe, to znaczy organizację remontu kapitalnego
całych koszar. Sam zaś wspólnie z szefem pionu politycznego zajął się sprawą
najważniejszą — opracowaniem przebiegu wizyty.
Czasu pozostało niewiele, najwyżej dwa miesiące, a trzeba było wyuczyć
się na pamięć biografii ukochanego generała, wybrać najbardziej doniosłe i
pamiętne szczegóły oraz przygotować odpowiednie pytania — z pozoru
banalne, ale takie, które dadzą generałowi możliwość detalicznego
przedstawienia co bardziej heroicznych epizodów kampanii. Koniecznie
trzeba tez było zorganizować konkurs i tą drogą wyłonić oficerów, którzy
będą pytać z sali oraz grupę do zadawania pytań pomocniczych. Następnie w
obu grupach należało przeprowadzić intensywne szkolenie. Inny konkurs
wyłonił najlepszych plastyków, którym zlecono sporządzenie gigantycznej
mapy szlaku bojowego generała, a także przygotowanie upominków od
żołnierzy i oficerów naszej dywizji Miał się też odbyć wielki koncert i
bankiet, którego przygotowanie wziął na siebie wydział polityczny i
kwatermistrz dywizji.
Tak się złożyło, że przy rozdziale ról przypadła mi rola trzeciego dublera
oficera, który miał powiedzieć — Towarzyszu generale, proszę opowiedzieć,
jak podkuliście Churchilla!
Wszyscy znaliśmy tę historię na pamięć. Teraz mieliśmy usłyszeć ją z ust
bohatera.
Podczas wojny Wielka Brytania zaopatrywała ZSRR w czołgi typu
Churchill. Czołgi te nie były jednak przystosowane do warunków rosyjskiej
zimy i gąsienice ślizgały się na śniegu Wtedy jeden z żołnierzy brygady
pancernej podpułkownika Jakubowskiego wymyślił, aby na ogniwach
gąsienic dospawać kolce, w wyniku czego zdolność manewrowa czołgów na
śniegu zauważalnie wzrosła. Tego samego dnia zameldowano dowódcy
frontu, że brygada Jakubowskiego podkuła Churchilla. W stosownym
momencie dowódca frontu zameldował Stalinowi, że podpułkownik
Jakubowski podkuł Churchilla. Żart rozbawił Stalina, wskutek czego
podpułkownik, po miesiącach służby na tyłach frontu, został nagle Bohaterem
Związku Radzieckiego i osobistym pupilem Generalissimusa. Stopniowo, w
miarę awansów Jakubowskiego, opowieść ta obrastała legendami i nabywała
wciąż nowych bohaterskich akcentów.
Dwa miesiące przygotowań do przyjęcia znakomitego gościa były
okresem, który wspominam najlepiej z całej służby w dywizji szkolnej. Moi
żołnierze gdzieś tam pracowali, nawet dokładnie nie wiedziałem gdzie
Codziennie po śniadaniu wszyscy wytypowani do zadawania gościowi pytań
zbierali się w kantynie oficerskiej na próbę pierwsze pytanie, pierwszy dubler
pierwszego pytania, drugie pytanie, drugi dubler drugiego pytania, i tak dalej
Po tygodniu intensywnych prób zaproszono do nas reżysera z teatru w
Kijowie i rzecz dopiero nabrała rumieńców.
— Nie ulega wątpliwości, ze nasz dowódca okręgu jest geniuszem, ale
nawet gdyby był kompletnym kretynem zdołalibyśmy w ciągu dwóch
miesięcy zrobić z niego Napoleona Bonaparte — Tę opinię podzielali
wszyscy oficerowie biorący udział w przygotowaniach do przyjęcia
uwielbianego wodza.
Po miesiącu przygotowań zacząłem pojmować proces powstawania kultu
jednostki Stało się dla mnie zrozumiałe, dlaczego tak gorąco kochaliśmy
naszych generalnych sekretarzy.
My, którzy szykowaliśmy spotkanie z Jakubowskim byliśmy
spontanicznymi amatorami Mieliśmy gloryfikować jednego z szesnastu
dowódców okręgów. Przy tym dano nam do dyspozycji zaledwie dwa
miesiące i środki zarobione na lewiznach. Dajcie mi kilka lat,
profesjonalistów i swobodę dysponowania skarbem państwa, dajcie mi prawo
do unicestwienia milionów niezadowolonych — a ja wam obiecuję, że z
łysego, grasejującego nekrofilijnego pedofila stworzę wam geniusza
wszechczasów i wszechnarodów!
Legendarny dowódca wstąpił na podium, pociągnął łyk wody, rozłożył
przed sobą kartki, przetarł chusteczką okulary, sprawdził je pod światło,
przetarł ponownie, dyskretnie chrząknął, włożył okulary na nos, wypił jeszcze
łyk wody i zaczął czytać.
— Towarzysze! Cały naród radziecki za–insi–rowany his–toryczny–mi
decyz–jami zjazdu partii — i tak dalej Opowiadał o tym, jak to on sam
siedmiomilowymi krokami.. O kosmonautach przemierzających przestrzeń
kosmiczną... O pogłowiu bydła i nierogacizny, o milionach ton i miliardach
metrów sześciennych. Potem płynnie przerzucił się na imperialistów,
maoistów i syjonistów, wrogie służby wywiadowcze i elementy wywrotowe,
następnie z równą łatwością przeszedł do wspaniałej Armii Radzieckiej,
czujnie stojącej na straży.
Po dwóch godzinach począł się zbliżać do zakończenia.
— Waleczni żołnierze Kijowskiego Okręgu Wojskowego,
odznaczonego orderem Czerwonego Sztandaru, podobnie jak żołnierze całej
naszej armii, nie szczędząc sił.
Bite dwie i pół godziny dukania z kartki Tekstu, który i tak musieliśmy
czytać dzień w dzień we wstępniakach „Krasnoj zwiezdy” I to wszystko Nic
więcej. Żadnych pytań, żadnych odpowiedzi, ani słowa od siebie.
Generał zebrał notatki dopił resztę wody z karafki, schował okulary i
opuścił salę zegnany huczną owacją.
Setki oficerów przygotowanych na wszystko, ale nie na podobny absurd,
klaskało jak w transie, unikając spojrzeń kolegów.
— Skąd się w ogóle taki wziął — zapytałem retorycznie po pierwszym
kielichu w zaufanym towarzystwie. Nie spodziewałem się rzecz jasna,
odpowiedzi Zresztą wydawało mi się, ze znam biografię Jakubowskiego
lepiej, niż on sam Ale jak się okazało, myliłem się, i to bardzo. Znaliśmy
bowiem tylko upublicznioną część owej biografii.
— Wyróżnił się w bitwie o Moskwę. Zdumiała mnie ta nieoczekiwana
odpowiedz.
— Przecież jego noga nawet tam nie postała!
— Nie mówię o roku 1941, tylko o 1953.
— No, no, ciekawe! Czekamy z zapartym tchem.
— Jako jeden z faworytów Stalina, nasz stary przyjaciel Jakubowski,
mianowany został dowódcą „dworskiej” Kantemirowskiej Dywizji Pancernej
Kiedy zaczęła się zadyma, dowódca Dywizji Tamańskiej ociągał się,
najwyraźniej nie chciał wystąpić przeciw siłom KGB i w rezultacie stanął
razem z nimi pod ścianą. Za to Jakubowski nie wahał się ani chwili. Zawsze
jest gotowy wykonać każdy rozkaz partii albo rządu. Wszystko zależy od
tego. czyj rozkaz przyjdzie pierwszy. Gdyby Beria mu rozkazał, Jakubowski z
ochotą powywieszałby całe Biuro Polityczne. Ale Beria się spóźnił.. I wtedy
gwiazda Jakubowskiego zajaśniała pełnym blaskiem Przywódcy pozostali mu
dozgonnie wdzięczni.
— Jeszcze trochę i zostanie marszałkiem, albo i szefem Sztabu
Generalnego!
— Wykluczone. Takim jak on przydziela się subtelniejsze zadania. Na
przykład demoludy.
Prorocze słowa spełniły się dokładnie trzy miesiące później, kiedy
generał armii Jakubowski został awansowany do rangi marszałka Związku
Radzieckiego i objął funkcję Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił
Zbrojnych Układu Warszawskiego. Być może porucznik, który to przewidział
wcale nie był prorokiem, tylko miał jakieś kontakty u podstaw piramidy
władzy Bo w piramidzie wszystko jest z góry wiadome — i przeszłość i
przyszłość każdej spośród 250 milionów dusz.
Po tym niezapomnianym wieczorku nasz dowódca dywizji wyraźnie
oklapł. Okazało się że niepotrzebnie. Zaraz po awansie Jakubowskiego nasz
generał otrzymał przydział do sztabu Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego.
Dobre czyny, jak widać, pozostają w pamięci.
Jakieś dwa dni po zmianach na szczycie Armii Radzieckiej nasz batalion
otrzymał rozkaz pilnego przvbycia do Kijowa „celem podjęcia prac
związanych z przeniesieniem sprzętu z punktów dowodzenia”.
Zawieziono nas na daczę Jakubowskiego nie tam gdzie rezydowała jego
żona, lecz do domu. Pracami dyrygował młody adiutant w asyście dziesięciu
żołnierzy–ogrodników. Możecie mi wierzyć lub nie, ale istnieje słynna
ogrodnicza szkoła wojskowa w Mołdawii. Jej absolwenci wcielani są do
wojska, ale nie po to, by objąć stanowiska strzelców albo snajperów, lecz
ogrodników w licznych placówkach wojskowych. Tak to zostaje odnotowane
w ich książeczkach wojskowych. Ogrodnicy służą dwa lata w piechocie albo
trzy lata w marynarce, cały czas doskonaląc swoje umiejętności zawodowe.
Nasze zadanie w willi Jakubowskiego miało charakter niecodzienny. Otóż
pod nadzorem ogrodników wykopywaliśmy najdorodniejsze drzewa.
Następnie owijaliśmy ich korzenie workami i przewoziliśmy je na lotnisko,
gdzie oczekiwały ciężkie transportowce wojskowe specjalnie wyznaczone do
tej operacji.
Trudno odgadnąć cel tych działań. Może żona Jakubowskiego nie chciała
się rozstać z drzewami? A może usuwając je Jakubowski pragnął dać wyraz
pogardy dla swego następcy, generała Kulikowa.
Mój zastępca, sierżant Kochar, był najbardziej zaszokowany lotniczym
transportem drzew.
— Dlaczego, do kurwy nędzy, samolotami? Daleko do lotniska,
korzenie się poniszczą. O wiele prościej byłoby koleją. Tym bardziej, że
bocznica biegnie tuż koło domu. W jedną noc wszystkie drzewa dojechałyby
do Moskwy.
NOWE KONCEPCJE

Armijna wszechzwiązkowa konferencja młodych oficerów na Kremlu,


Moskwa 1969 rok

Od dawna krążyła plotka, ze generał armii Episzew, szef Głównego


Zarządu Politycznego, cierpi na daleko posuniętą sklerozę. Złośliwi
utrzymywali, ze kiedy odwróci kartkę zapomina, co przed chwilą przeczytał.
Na ogół nie wierzę plotkom, ponieważ wiem skąd się biorą. Ale w tym
akurat przypadku miałem sposobność przekonać się, że plotka pokrywała się z
prawdą co do joty.
Episzew wstąpił na podium, odchrząknął, łyknął wody i monotonnym
głosem zaczął czytać o historycznych decyzjach zjazdu partii, o troskach
ukochanego Leonida Iljicza, o dalszym rozwoju rolnictwa i umacniania
potencjału obronnego.
Na pierwsze słowa mówcy, wielotysięczna rzesza słuchaczy pochyliła się
nad zeszytami i zaczęła gorączkowo notować słowa człowieka piastującego
tak eksponowane stanowiska partyjno–rządowo–wojskowe. Ja również
schyliłem głowę, udając ze piszę Nie notować, oznaczałoby wyróżniać się na
tle tysięcy zgromadzonych Osobiście czuję organiczną niechęć do robienia
konspektów W tym wypadku był to w ogolę czysty absurd Po pierwsze
dlatego ze przemówienie i tak miało być opublikowane we wszystkich
wojskowych gazetach, a po drugie Episzew nigdy nie mówił nic ponad to, co
drukuje „Krasnaja zwiezda” Tak też było i tym razem — generał ciągnął
audytorium w gąszcz marksistowsko–leninowskiego pustosłowia Ale nagle
słuchacze ożywili się.
Tyrada Episzewa urwała się w pół słowa, po czym generał zaczął czytać
na nowo, od samego początku „W imieniu i na prośbę” powitał wszystkich
zebranych, którzy odpowiedzieli mu gromkimi owacjami Każdy sumiennie
notował to, co już miał zanotowane.
Po jakichś pięciu minutach Episzew znów zrobił pauzę i zaczął czytać
nowe zdanie, absolutnie nie powiązane z poprzednim Słuchacze czuli, ze
mówca się powtarza, ze przytacza przykłady, którymi już się posłużył i że
wykrzykuje te same hasła, które dopiero co wykrzyczał.
Nagle wszyscy pojęli, w czym rzecz Przez niedbalstwo szefów
propagandy (dlaczego oni żrą tyle kawioru?), Episzewowi wręczono dwa
egzemplarze przemowy najpierw pierwsza strona z kopią, potem dwie drugie
strony, i tak dalej W naszej armii nikt nie czytał przemówień przed ich
publicznym wygłoszeniem. Dlaczego miałby to robić Episzew?
Publiczność była zdezorientowana. Przez salę przebiegł szmer. Mówca
jednak, wyraźnie nienawykły do obserwowania reakcji słuchaczy,
kontynuował lekturę. Tym sposobem odczytał czterdzieści stron zamiast
dwudziestu, każdą dwukrotnie.
Ukończywszy pamiętną mowę, szef Głównego Zarządu Politycznego
zadowolony powrócił na swoje miejsce na podium, gdzie pośród innych ofiar
starczej demencji zasiadał również minister obrony, marszałek Związku
Radzieckiego, towarzysz Greczko. Żaden z członków prezydium nie zauważył
co zaszło.
Wielu z was być może nie da wiary tej opowieści, ale mam ponad dwa
tysiące świadków Wielu z nich tak właśnie zanotowało wspomnianą mowę z
dwoma wstępami, dwoma zakończeniami i dwudziestoma powtórzeniami,
które zaczynają się i urywają w pół słowa.
To zdarzenie miało miejsce podczas konferencji młodych oficerów
radzieckich w 1969 roku. Towarzysz Episzew przez następne dziesięciolecia
tkwił na swoim stanowisku. Niezmordowanie walczył. Odważnie wdrażał.
Analizował przez pryzmat walki klasowej. Krzewił wiecznie żywe idee.
DETERMINACJA

Zachodnia Grupa Wojsk Armii Radzieckiej, NRD, wiosna 1970 roku

Generał armii Kulików, naczelny dowódca Zachodniej Grupy Wojsk


Armii Radzieckiej w Niemczech, znany był z tego, ze lubił wszystko
skontrolować osobiście A to przeleciał się helikopterem nad szosami,
wyłapując radzieckie pojazdy wojskowe przekraczające dozwoloną prędkość
A to położył się w krzakach, żeby posłuchać, o czym rozmawiają jego
oficerowie w latrynie. Najbardziej jednak lubił przebrać się w dres, wsiąść na
rower i pojeździć wieczorem po Wunsdorf.
Była sobota wieczór, dzień wypłaty. Wszystkie piwiarnie garnizonowe
roiły się od oficerów sztabowych. Każdy korzystał z okazji, żeby się napić
świetnego niemieckiego piwa. No bo gdzie w Związku Radzieckim znajdziesz
taki pyszny browarek?
Naczelny dowódca przemyka się jak duch za rzęsiście oświetlonymi
oknami knajpek i piwiarni, a gniew w nim coraz większy. Obcy jest mu
pociąg radzieckiego oficera do niemieckiego piwa. Syty nigdy nie zrozumie
głodnego. Kulikow miał do dyspozycji osobistych kucharzy, wyszukane
potrawy, piwniczkę najprzedniejszych win. Jak każdy prawdziwy komunista,
był zagorzałym wrogiem pijaństwa i zwalczał je z całą stanowczością.
— Popijamy, co? Ja wam pokażę popijanie! — Olśniony naglą myślą,
uśmiechnął się sam do siebie, zawrócił i popedałował do sztabu.
Nie zmieniając dresu Kulikow wpadł do gabinetu. Usiadł, chwilę
zastanowił się, po czym zdecydowanym ruchem ujął słuchawkę czerwonego
telefonu bez tarczy. Natychmiast odezwała się centrala. Naczelny dowódca
dmuchnął w słuchawkę jak to miał w zwyczaju, po czym władczym tonem
rozkazał:
— Uwaga! 215. samodzielny batalion saperów: alarm bojowy! Wariant
siódmy. Szyfr 2323777.
— Rozkaz! — ryknęła słuchawka.
Pół godziny później naczelny dowódca przybył na leśną przesiekę, gdzie
w pełnej gotowości bojowej oczekiwał batalion saperów. Krótką odprawę z
oficerami Kulikow zakończył poleceniem:
— Czterdzieści pięć minut na przemarsz do Wiinsdorf, dwadzieścia pięć
minut na przeprowadzenie operacji! Żadnych ostrzeżeń! Niszczyć, i tyle.
Wykonać!
Podchmieleni oficerowie z wrzaskiem wyskakiwali przez okna. W
ciemności szamotały się jakieś cienie. Ryk silników czołgowych mieszał się w
odgłosem gruchotanych ścian. Wszystko dookoła waliło się w gruzy.
„Wojna!” — to słowo pulsowało w tysiącach głów jednocześnie.
— Zawsze mówiłem — krzyczał ochrypłym głosem podpułkownik w
potarganym mundurze — że zacznie się jak w czterdziestym pierwszym!
Ciężkie buldożery wojskowe z dziecinną łatwością zgniotły kruche
przeszklone pawilony. Schludne miasteczko wypełniła charakterystyczna woń
niemieckiego piwa.
A rano na miejscu dawnych piwiarni stały gazony z roślinnością ozdobną.
Kompania maskująca wykonała kawał dobrej roboty. Ciepły letni deszcz
spłukał pył i nie było żadnego śladu nocnego ataku batalionu saperskiego na
miasteczko sztabowe. W ten sposób generał Kulikow raz na zawsze
zlikwidował pijaństwo w Wiinsdorf. Oficer polityczny z zachwytem
informował Główny Zarząd Polityczny i Komitet Centralny o bezprzykładnej
kampanii antyalkoholowej nowego dowódcy Zachodniej Grupy Wojsk.
Dokładnie miesiąc później, w następnym dniu wypłaty, szef finansów
Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej wślizgnął się nieśmiało do
gabinetu generała by poinformować, że w sejfach nie ma pieniędzy na
wypłacenie oficerom poborów.
— No to — rzekł naczelny dowódca — przygotujcie raport. Winnych
postawi się przed trybunałem! A tak w ogóle, to co się stało? Kasjerzy
rozkradli?
— Nie — odparł szef finansów. — Do tej pory otrzymywaliśmy z
Moskwy jedynie znikomą część wymaganej kwoty. Większość pieniędzy
mieliśmy z utargu sklepików wojskowych i kantyn, a przede wszystkim z
piwiarni. Dojczmarki, że tak powiem, krążyły w obiegu zamkniętym. My
wypłacaliśmy oficerom, oficerowie zostawiali je w piwiarniach, my
odbieraliśmy je z piwiarni i wypłacaliśmy oficerom. A piwo Niemcy
dostarczali nam za grosze.
No, ale teraz w Wiinsdorf nie ma już piwiarni garnizonowych, więc
oficerowie korzystają z niemieckich, piętnaście kilometrów stąd. I dojczmarki
idą tam. Wystąpiliśmy do Moskwy, ale Moskwa nie daje nam pieniędzy.
Wódz zgrzytnął zębami i złapał za czerwony telefon bez tarczy. Tym
razem nie pojechał osobiście na miejsce zbiórki batalionu. Wysłał jednego z
adiutantów. Rozkaz brzmiał: „Odbudować w Wünsdorf wszystkie piwiarnie.
Na wykonanie zadania dwa tygodnie!”.
PRZYPADEK DUROWA

Dywizja szkolna, Kijowski Okręg Wojskowy, początek 1967 roku

Wepchnął sobie w tyłek śledzia i pokrzykiwał z egzaltacją.


— Towarzysze oficerowie, nie zbliżajcie się do mnie Jestem syrenka!
Jestem bardzo wstydliwa!
Rzecz się działa na przyjęciu noworocznym, podczas konkursu na
najbardziej oryginalny kostium karnawałowy. Porucznik Durow nie odznaczał
się na ogół ani szczególną błyskotliwością, ani poczuciem humoru, ale tym
razem zawczasu obmyślił swój sprośny numer jednym ruchem zrzucił
gwardyjski mundur i przyprawił sobie ogon.
Wszyscy byli zaszokowani, bez względu na stopień upojenia
alkoholowego i zakodowane przyzwyczajenie by w Armii Radzieckiej nigdy
niczemu się nie dziwić. Szef sztabu pułku opuścił salę trzaskając drzwiami.
Reszta starszych oficerów natychmiast poszła za jego przy kładem.
Na pierwszym zebraniu oficerskim w nowym roku, dowódca trzeciego
batalionu postawił wniosek porucznika Durowa wezwać przed oficerski sąd
honorowy za znieważenie kadry oficerskiej pułku Propozycję poparli szef
sztabu, zastępca dowódcy pułku ds. technicznych dowódca artylerii i wszyscy
dowódcy batalionów (oprócz pierwszego) i wszyscy dowódcy kompanii (za
wyjątkiem trzeciej) Jak łatwo odgadnąć, porucznik służył w trzeciej kompanii
pierwszego batalionu. Jego skazanie obciążyłoby konto kompanii i batalionu
Splamiłoby również jego pułk, a co gorsza dowódcę pułku i jego zastępcę
politycznego, świadcząc dobitnie o zaniedbaniach w pracy wychowawczej
Właśnie dlatego zastępca polityczny spurpurowiał na twarzy.
— Potępić człowieka, towarzysze, zawsze jest najłatwiej Wychować go
— o, to już zadanie daleko trudniejsze. Jeżeli wydamy pochopną decyzję, to
możemy przekreślić karierę oficera, który być może ma przed sobą wielką
przyszłość.
— Jego przyszłość to ciepły kąt w wariatkowie — zauważył dowódca
kompanii zwiadowczej.
Durow siedział w pierwszym rzędzie wpatrzony w ciemne okno. Było mu
najwyraźniej wszystko jedno Właściwie zależało mu tylko na tym, żeby się
znowu napić. Styczeń dopiero się zaczął i do następnej wypłaty, upragnionego
trzynastego, pozostawało dramatycznie dużo czasu. W garnizonowej kantynie,
nazywanej powszechnie „Żołnierska myśl”, od dawna już nie sprzedawano
mu wódki na kredyt. Każdy dostawał na kredyt, ale nie on. Swoista
dyskryminacja. Miał w nosie to, o czym się mówiło na zebraniu. Czuł tylko,
że bebechy mu się przewracają.
Za to sprawą przejmował się dowódca pułku. To od niego zależało, czy
młody oficer stanie przed sądem oficerskim.
Jeśli dowódca powie „tak”, to oficerowie po krótkiej naradzie zdejmą z
pagonów porucznika jedną gwiazdkę, a kto wie, czy nie usuną całych
pagonów. Wtedy, eks–porucznik, możecie iść gdzie oczy poniosą. Renty nie
dostaniecie, boście za młodzi, przyszłość wasza też żadna, boście za starzy,
żeby zaczynać życie od nowa. Dowódca dywizji, dowódca armii i dowódca
okręgu zatwierdzą decyzję sądu oficerskiego. Automatycznie. Bo kto nie uzna
tej decyzji, bierze na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszystkie dalsze
wybryki nieobliczalnego porucznika–alkoholika.
Jeżeli dowódca pułku powie „nie”, to porucznik będzie nadal
wychowywany. Do kolejnego incydentu. Wtedy wszystko wróci do punktu
wyjścia i ponownie na po rządku dziennym stanie decyzja: „tak”, czy „nie”?
Decyzja na „tak” jest zawsze trudna do podjęcia. Przecież kariera samego
dowódcy zależy od tego, czy żołnierze umieją porządnie słać łóżka i czy
ogrodzenie jednostki jest zawsze schludnie pomalowane, ale też i od tego,
jaka jest liczba wykroczeń i naruszeń dyscypliny.
Rejestr dyscyplinarny nie zawiera wykroczeń i przestępstw, tylko liczbę
wymierzonych kar. Dlatego dyscyplina w pododdziałach jest najczęściej na
beznadziejnym poziomie. Wojsko zachowuje się jak rozbestwiona horda, a
dowódców interesuje wyłącznie walka o własną pozycję. Ogólnie rzecz
biorąc, zwycięża ten, kto bezwzględu na popełniane wykroczenia w ogóle nie
karze swoich podkomendnych.
Dowódca pułku od dawna szukał okazji do wykorzystania należnej sobie
władzy, lecz ten konkretny przypadek wydał mu się zbyt ryzykowny.
Dyscyplina w pułku sięgnęła dna, to prawda, ale nie byłoby rozsądnie
rozpoczynać rok od takiej decyzji. A nuż jutro wydarzy się coś naprawdę
poważnego, czego w żaden sposób nie da się zatuszować i wyciszyć. Wtedy w
statystyce widniałyby już dwa przewinienia.
Z drugiej strony sprzeciwiać się prawie jednomyślnej decyzji oficerów też
nie byłoby roztropnie. Dlatego do wódca wstał i posępnie zabrał głos:
— Nie należy działać zbyt pochopnie, towarzysze. Musimy rzecz
przemyśleć.
Przemyśliwanie trwało niedługo, bowiem już tydzień później nadarzyła
się okazja: szef sztabu dywizji polecił dowódcy pułku przedłożyć papiery
przodującego dowódcy plutonu, celem wyznaczenia go na dowódcę kompanii
w sąsiednim pułku.
Równo dziesięć minut po telefonie, w gabinecie dowódcy pułku stawili
się zastępcy polityczni dowódców pierwszego batalionu i trzeciej kompanii.
— Towarzysze oficerowie! Otrzymałem rozkaz oddelegowania
najlepszego dowódcy plutonu do sąsiedniego pułku. Uważam, że porucznik
Durow spełnia wymagane warunki. Naturalnie, od czasu do czasu zdarzały
mu się drobne wpadki, uchybienia, ale nikt nie jest doskonały. Sądzę, że
porucznik uświadomił sobie własną winę i że nowe obowiązki wyjdą mu
jedynie na korzyść. Czy mam rację?
— Zaufanie do człowieka czyni cuda.
— Jak dostanie dowództwo kompanii, to nie znajdzie czasu na gorzałę.
— Jasne! Trzeba chłopakowi dać szansę, bo zadziobią go na śmierć. Jak
się komuś powtarza na okrągło, że jest świnią, to zaczyna chrząkać!
Dowódca kompanii wystawił Durowowi doskonałą opinię. Dowódca
batalionu dodał: „W pełni popieram wniosek. Podpisano: podpułkownik
gwardii Niesnosnyj, d–ca 1. bat. pana”. Dowódca pułku zatwierdził:
„Zasługuje na powierzenie mu dowództwa kompanii. Pułkownik gwardii
Zawaliszyn, dowódca 210. pułku pancernego gwardii”.
Zastępca polityczny wysmażył osobną opinię, w której kładł nacisk na
kwalifikacje moralne i ideologiczne Durowa: aktywny członek partii,
sportowiec, społecznik — i dalej to wszystko, co normalnie pisze się przy
takich okazjach.
Papiery powędrowały do sztabu dywizji, gdzie zostały zatwierdzone
przez dowódcę.
— Wiesz, w 210. pułku udało mi się znaleźć dla ciebie prawdziwego asa
na dowódcę piątej kompanii. Chodzący skarb. Orzeł. Doświadczony.
Aktywista. Sportowiec, społecznik. Będziesz mi wdzięczny do końca swoich
dni.
— Wolno spytać, towarzyszu generale, kto to taki?
— Porucznik... Ten, jak mu tam... a, tak, Durow. Pułkownik zbladł:
— Żartujecie, towarzyszu generale?
— A to czemu?
— Tego Durowa znam jak zły szeląg. Mieszkam z nim w jednym bloku.
A i bez tego bym o nim usłyszał, zna go cała dywizja.
— Czekajcie, czekajcie... Czy to ten Durow, co się porzygał z opilstwa
na defiladzie październikowej?
— Ten sam, towarzyszu generale. A pamiętacie, jak zarżnął silnik
czołgowy?
— A to Zawaliszyn, skurwysyn jeden! Chce ze mnie zrobić balona.
Poczekaj, bratku, zobaczymy kto kogo wydyma.
— No, cóż, Zawaliszyn, daliśmy tego twojego orła na dowódcę
kompanii.
— Dziękuję, towarzyszu generale.
— Myślisz, że podoła?
— Bez obaw. To pistolet. Pokazał już, co jest wart.
— Ale, ale, Zawaliszyn, jak tam u ciebie z dyscypliną? Zdaje się, że coś
szwankuje?
— Staramy się jak najlepiej, towarzyszu generale. Ten rok nie zaczął się
źle. Oby tak dalej.
— Wiecie cośmy uradzili w dowództwie sztabu? Żeby wobec tego nie
pozbawiać was przodującego oficera. Postanowiliśmy zostawić tego asa
Durowa w twoim pułku jako dowódcę trzeciej kompanii. Sąsiedniemu
pułkowi damy dowódcę waszej trzeciej kompanii, a jego zastąpi Durow.
Niech zostanie u ciebie. Niech dowodzi kompanią, umacnia dyscyplinę.
W ten sposób porucznik gwardii Durow został dowódcą 3. kompanii 1.
batalionu 210. pułku pancernego gwardii. W jego życiu nie zaszły praktycznie
żadne zmiany. Tyle tylko, że wzrosły jego pobory, a więc i intensywność
pijaństwa. Już nikt nie wspominał o trybunale wojskowym. Awans zawsze
stanowi dobitny dowód zaufania zwierzchników i przekreśla wszystkie dawne
przewinienia. Ani dowódca pułku, ani jego zastępca polityczny, ani dowódca
batalionu, nie mogli się teraz skarżyć na Durowa, skoro wszyscy po kolei
wystawili mu nienaganne opinie. Musieli się spodziewać, że ich przebiegła
kombinacja zostanie wykryta, ale przez myśl im nawet nie przeszło, że nastąpi
to tak szybko. Gdyby minął przynajmniej tydzień, dowództwo 210. pułku
mogłoby bić się w piersi, że Durow zawsze był bez zarzutu, a teraz zaszła w
nim jakaś niewytłumaczalna zmiana.
Zazwyczaj takie fortele się udają i kłopotliwy oficer ląduje w innym
mieście, a nawet w innej dywizji czy armii. Obowiązuje żelazna zasada:
rozkaz podpisany — i po sprawie! Pułkownik Zawaliszyn świetnie znał te
subtelne reguły gry, tylko po prostu nie mógł dłużej czekać na lepszą okazję
pozbycia się Durowa. Zaryzykował — i przegrał.
Wraz z mianowaniem nowego dowódcy, dyscyplina w 3. kompanii
załamała się całkowicie. Na łeb na szyję spadał poziom wyszkolenia i
gotowości bojowej.
Tymczasem dowódca dywizji, który ani myślał zapomnieć tego, co
zaszło, ilekroć zjawiał się w pułku, zawsze skwapliwie kontrolował trzecią
kompanię. Następnie wzywał dowódcę pułku i dowódcę batalionu na długie
rozmowy. Wiedział, że w końcu będzie musiał zdjąć Durowa z funkcji, ale na
razie się z tym nie śpieszył.
Dowódca dywizji od dłuższego czasu był na urlopie. Jego obowiązki
sprawował zastępca, który świeżo wrócił z Egiptu i nie zdążył jeszcze
należycie rozeznać się w sytuacji.
Zawaliszyn i dowódca batalionu czekali na taką okazję. Postanowili
działać niezwłocznie. Durow musiał wreszcie zniknąć! Wszystko jedno gdzie
— w Syrii, albo na Węgrzech, w Okręgu Zabajkalskim albo na Dalekiej
Północy. Wszystko jedno jak — w drodze awansu czy degradacji.
Po otrzymaniu tuzina butelek koniaku, szef kadr udzielił bezcennej rady:
Do akademii!
Powtórnie wystawiono nienaganne opinie przodującemu dowódcy
kompanii w 210. pułku pancernym gwardii. Dokumenty zatwierdził zastępca
dowódcy dywizji, po czym przesłano je do Moskwy.
W teczce personalnej Durowa było tylko sześć opinii: dwie wystawione
gdy ukończył szkołę wojskową, dwie oceniające go jako najlepszego dowódcę
plutonu w pułku, oraz dwie ostatnie, z których wynikało, że Durow jest
obecnie najlepszym dowódcą kompanii w tymże pułku. Opinie ze szkoły
wojskowej były ogólnikowe i niejasne — ni pies, ni wydra (w szkole nie miał
po prostu okazji ujawnić swojej natury alkoholika, ponieważ pobory na to nie
pozwalają), za to wszystkie pozostałe były znakomite. Nie minął tydzień i
Durowa wezwano do Moskwy na egzaminy wstępne do Akademii Wojsk
Pancernych.
— Jak się nie dostanie — dowódca pułku obgryzał nerwowo paznokcie
— to generał po powrocie da nam dopiero popalić.
— Na pewno obleje, pieprzony degenerat. Niby jak miałby zdać?
— A może jednak? Głupim szczęście sprzyja. Każda akademia daje
głupiemu preferencje.
— Daliśmy dupy, i tyle!
— Przecież miał już odpowiedni staż, żeby go awansować na kapitana.
A my nic. No to w akademii zrobią z tego aferę. Dlaczego, zapytają, Durow,
dowódca kompanii z nienaganną służbą, nie został już dawno kapitanem?
Nazajutrz poszedł do Moskwy wniosek o awansowanie dowódcy
wzorowej kompanii czołgów porucznika Durowa, do stopnia kapitana.
Durow dostał się do akademii. Miesiąc później został kapitanem gwardii.
Niespodziewana kariera musiała wywrzeć wrażenie nawet na samym
Durowie. Szok wywołany zaskakującym awansem obudził w nim manię
wielkości. Nie przestał, co prawda, pić, ale znacznie ograniczył aktywność w
tej dziedzinie. Teraz pił już tylko w samotności, nie tyle ze względu na
dbałość o opinię, co z pogardy dla towarzyszy.
Jego ubogi intelekt nigdy nie zrodził ani jednego oryginalnego pomysłu,
lecz Durow nadrabiał ten brak wkuwaniem na pamięć tekstów podręczników
akademickich i zaskakiwał profesorów dokładnością, z jaką cytował myśli
wyrażone przez nich samych.
Stawiano go za wzór sumiennego, kompetentnego i nowoczesnego
oficera. Po trzech latach studiów ukończył akademię z wyróżnieniem. Trzeba
tu nadmienić, że na wydziale dowodzenia Akademii Wojsk Pancernych nie
wymaga to wybitnej inteligencji — wystarczy odrobina pilności.
Absolwentom, którzy kończą akademię z wyróżnieniem przysługuje
prawo wyboru jednostki. Durow wybrał swój dawny macierzysty pułk.
Z rozkazu ministra obrony awansował przedterminowo na majora i został
mianowany zastępcą dowódcy 210. pułku pancernego gwardii, tego samego
pułku, w którym zaledwie trzy i pół roku wcześniej był dowódcą najgorszego
plutonu. Teraz podlegali mu nie tylko wszyscy majorzy, lecz także dziewięciu
pułkowników, wraz z szefem sztabu, szefem obrony przeciwlotniczej, szefem
służby kwatermistrzowskiej, zastępcą dowódcy do spraw technicznych,
drugim zastępcą dowódcy i czterema dowódcami batalionów.
Hierarchia w Armii Radzieckiej różni się pod wieloma względami od
systemu przyjętego w armiach innych krajów. W razie zwolnienia stanowiska,
zajmuje je nie oficer najstarszy stopniem, wyróżniający się wzorową
wieloletnią służbą, doświadczeniem lub rangą. Funkcję obejmuje ten, kto w
opinii najwyższego dowództwa najlepiej spełnia jej wymogi. Rezultat jest
między innymi taki, że oficerowie wyżsi stopniem często podlegają
bezpośrednio oficerom niższego stopnia.
Oto przykład: po śmierci marszałka Greczki, ministrem obrony
mianowany został generał pułkownik Ustinow. Równocześnie z nominacją,
Ustinow otrzymał awans na generała armii. Pozostali generałowie armii,
marszałkowie i głównodowodzący innych rodzajów broni, a nawet
marszałkowie Związku Radzieckiego Kulikow, Ogarkow, Sokołow, Batycki i
Moskalenko oraz admirał Gorszkow zaczęli automatycznie podlegać
Ustinowowi.
System ten ma jedną bezsporną zaletę — pozwala „swoim” pchać się do
przodu bez względu na przepisy. „W naszej opinii ten kapitan ma najwyższe
kompetencje i powinien wziąć pod swoje rozkazy wszystkich majorów”.
I jeszcze jedno. W Armii Radzieckiej stanowisko znaczy o wiele więcej,
niż stopień. Major, będący zastępcą dowódcy pułku, ma uprawnienia znacznie
większe niż podpułkownik będący dowódcą batalionu.
Do błyskotliwej kariery Durowa przyczynił się jeszcze jeden czynnik,
całkowicie obiektywny.
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych weterani drugiej wojny, którzy nie
pokończyli szkół oficerskich i akademii, osiągali właśnie szczyty kariery na
szczeblu batalionów. Byli to wartościowi i zdyscyplinowani oficerowie z
doświadczeniem — jednak nie mogli awansować wyżej, gdyż nie mieli
odpowiedniego wykształcenia. Posyłanie ich teraz na studia było nieopłacalne
z uwagi na podeszły wiek. Wysyłanie ich na emeryturę też nie miało sensu,
ponieważ po reformach Chruszczowa armia cierpiała na chroniczny brak
oficerów.
Weterani „wielkiej ojczyźnianej” masowo obsadzali szczeble dowództwa
batalionu — dowódcy, zastępcy dowódcy, szefa sztabu — tworząc zator na
drabinie awansu. Równocześnie odczuwało się dotkliwy deficyt oficerów
szczebla dowództwa pułku. Młodzików nie można było awansować powyżej
szczebla kompanii, więc odchodzących na emeryturę nie miał kto zastąpić.
Dlatego wielu młodych oficerów ze szczebla kompanii po akademii
powracało do służby na szczeblu pułku, przeskakując dwa stanowiska —
dowódcy batalionu i jego zastępcy. Było to powszechne zjawisko.
Kiedy Durow wrócił do pułku, pułkownik Zawaliszyn był już na
emeryturze. Zastąpił go młody podpułkownik przybyły znad granicy
chińskiej. Jednak większość pozostałych oficerów, wśród nich dowódca
pierwszego batalionu podpułkownik Niesnosnyj, dalej tkwiła na dawnych
stanowiskach.
Durow był wyjątkowo mściwy. Pamiętał wszystkich, którzy chcieli go
postawić przed oficerskim sądem honorowym. Czepiał się najdrobniejszych
szczegółów i obsypywał winnych okrutnymi zniewagami. Bezlitośnie
dołączał do akt personalnych raporty o wszelkich uchybieniach oficerów,
rujnując im tym samym karierę.
Każdy starał się nie dać Durowowi pretekstu do nagany. Stąd też w
kręgach wyższej kadry oficerskiej zaczęła krążyć fama o Durowie, jako
dowódcy wyjątkowo pryncypialnym i wymagającym. Nic więc dziwnego, że
po kilku latach, będąc w dalszym ciągu majorem. Durow mianowany został
dowódcą pułku, a w następnym roku uchodząc za najlepszego dowódcę pułku
w naszej dywizji, wysłany został do Syrii w charakterze doradcy wojskowego
przy dowódcy syryjskiej dywizji pancernej.
Przez wiele lat miałem nieszczęście służyć pod rozkazami Durowa. Te
małe, nie mrugające oczka żmii i ten cichy gardłowy szept prześladują mnie
po dziś dzień w najgorszych snach.
Durow nie miał zielonego pojęcia o problemach armii i perspektywach jej
rozwoju. Jednak wykute na pamięć formułki z powodzeniem zastępowały mu
rzetelną wiedzę. Wyrażanie jakichkolwiek opinii odbiegających od treści
podręczników, napisanych dziesięć lat przed pojawieniem się Durowa w
Akademii Wojsk Pancernych, było nie tylko bezcelowe, ale wręcz
niebezpieczne.
Jego zachowanie wobec podwładnych trudno nazwać brakiem kultury
Było to zwyczajne chamstwo. Zdumiewało nas też, że Durow nigdy nie czyta
książek. My, jego podwładni widzieliśmy w nim jedynie zlepek okrucieństwa
nietolerancji i grubiaństwa. Nie spotkałem nikogo, kto służyłby pod Durowem
i miał o nim inne zdanie. Lecz dla wyższego dowództwa był on wzorem
oficera.
Durow miał sporo szczęścia przez lata pobytu w Syrii ani razu nie
przyszło mu skonfrontować się z przeciwnikiem i w walce wykazać
sprawność dowódcy. Po Syrii jego kariera potoczyła się błyskawicznie. Wcale
się nie zdziwię gdy pewnego pięknego dnia wyczytam w gazecie że generał
pułkownik Durow mianowany został dowódcą Moskiewskiego Okręgu
Wojskowego. To właściwe miejsce dla takich jak on. Tam takich lubią.
WZLOT I UPADEK PORUCZNIKA GOŁOWASTOWA

Międzykontynentalna rakieta balistyczna 8–K–84 była szczytem


doskonałości. Zasięg precyzja, wielogłowicowy ładunek bojowy z
możliwością nakierowania poszczególnych głowic na różne cele, pokładowy
system wykrywania i zagłuszania radiolokacji przeciwnika, no i cały zestaw
rozmaitych urządzeń zabezpieczających rakietę przed wszelkimi próbami jej
zniszczenia podczas lotu. Napęd rakiety łączył w sobie wszystkie najlepsze
cechy silników na ciekły i na stały materiał pędny. Był to system kapsułowy.
Paliwo i utleniacz mieściły się w niezwykle wytrzymałych kapsułach
Materiały pędne tankowano od razu w fabryce, po czym gotowa do odpalenia
rakieta mogła stać w silosie nawet 10 czy 15 lat. Kapsuły zawierały paliwo
ciekłe i ciekły utleniacz, dlatego sterowanie pociskiem w locie i regulacja
reżimu spalania były zadaniem szalenie prostym, w odróżnieniu od silników
na stały materiał pędny. Dodatkową zaletą rakiety była jej odporność na
ewentualny atak jądrowy w czasie składowania w silosie. Gdyby wybuch
jądrowy nastąpił przy samej pokrywie silosu, rakieta i tak nie doznałaby
żadnego uszczerbku, bowiem zawieszona została na potężnych
amortyzatorach wewnątrz kontenera–wyrzutni. Całą przestrzeń między
pociskiem a ścianami kontenera wypełnia obojętny gaz, który w przypadku
uderzenia spełnia rolę poduszki. Sam kontener również wisi na
amortyzatorach wewnątrz potężnego silosu przykrytego od góry 200–tonową
żelbetową płytą. Nawet bliskie trafienie głowicy jądrowej nie mogłoby
wyrządzić silosowi żadnej szkody.
Dodatkowe zabezpieczenie rakiet 8–K–84 stanowiło automatyczne
połączenie z satelitami wczesnego ostrze gania Gdyby Amerykanie dokonali
zmasowanego ataku nuklearnego pociskami balistycznymi, rakiety 8–K–84
samoczynnie, nie czekając na żadne rozkazy, wystartowałyby im na
spotkanie. Gdyby z jakiegoś powodu ten system zawiódł, wówczas każda
rakieta zareaguje na zniszczenie punktów dowodzenia kontrolujących jej start
i nastąpi samoczynne zainicjowanie uderzenia odwetowego.
8–K–84 była ostatnim dziełem towarzysza Korolewa. Dawała Moskwie
poważny atut do ręki.
Do tej pory każda rakieta startująca z podziemnych silosów całkowicie
niszczyła wyrzutnię. Najnowsza rakieta startowała nie z silosu, lecz z
zawieszonego w nim kontenera, a możliwość regulacji mocy ciągu pozwalała
na dokonywanie „łagodnych” odpaleń, rakieta płynnie opuszczała kontener,
nie uszkadzając samego silosu. Tym sposobem wszystkie radzieckie
wyrzutnie podziemne uzyskały możliwość wielokrotnego użycia. To z kolei
stawiało radzieckich przywódców w bardzo dogodnej pozycji negocjacyjnej,
od tej chwili można prowadzić rozmowy na temat redukcji liczby wyrzutni.
Ograniczając liczbę silosów jednorazowego użytku. Amerykanie ograniczają
arsenał swoich rakiet balistycznych. ZSRR natomiast może wyprodukować
tyle rakiet, ile wlezie, pochować je w tunelach kolejowych, a podczas wojny
odpalać jedną za drugą z tych samych wyrzutni! Niech żyje SALT! Niech żyją
inicjatywy pokojowe Związku Radzieckiego i towarzysza Leonida Iljicza
Breżniewa osobiście!
Porucznik gwardii Gołowastow pokochał 8–K–84 od pierwszego
wejrzenia. Od świtu do późnej nocy badał tajemniczą nieznajomą. Śnił o niej
w krótkich chwilach drzemki, a kiedy budził się nad ranem, z radością
przebiegał w wyobraźni labirynty przekaźników i oporników, bloków i
podzespołów.
Po upływie pół roku mógł już snuć się myślami po jej obwodach
elektrycznych i układach scalonych jak po ulicach znanego od dziecka
miasteczka, gdzie każde skrzyżowanie i każdy kamień przypomina jakąś
historię.
Porucznik gwardii opuszczał hangar rakietowy tylko dlatego, że surowy
rygor nakazywał codziennie o 18.55 opieczętować bramę i włączyć
elektroniczne zabezpieczenia.
Minęły kolejne trzy miesiące 8–K–84 stała się częścią porucznika.
Ta rakieta była jednym z pierwszych seryjnych egzemplarzy i dlatego
znajdowała się pod ścisłym nadzorem biura konstrukcyjnego. Do pułku
rakietowego co rusz zjeżdżała kolejna ekipa inżynierów. Czasem dwóch,
trzech konstruktorów, którzy całymi godzinami grzebali w silniku albo przy
głowicy. Czasem zwalało się naraz trzydziestu chłopa i wtedy na kilka dni
wycofywano rakietę z grafiku gotowości bojowej.
Pewnego razu jeden z przyjezdnych zwrócił się do porucznika z jakimś
banalnym pytaniem. Usłyszawszy odpowiedź, odwrócił się zaskoczony.
Pogadali jeszcze kwadrans, po czym przyjezdny uścisnął dłoń porucznika.
— Wiecie, poruczniku, zdumiewacie mnie. Tu zebrali się najlepsi
projektanci pocisków rakietowych. Każdy z nas naprawdę zna się na robocie.
Tymczasem wy rozmawiacie z nami jak równy z równym. Skąd u was ta
imponująca wiedza?
— Zwyczajnie! Zakochałem się w niej.
— Posłuchajcie, poruczniku. To nie miejsce dla was. Macie analityczny
umysł, macie fenomenalną pamięć. Nie proponuję wam akademii, bo to
cmentarzysko mamutów. Wykładają tam tylko niezdolni do samodzielnej,
twórczej pracy. Zresztą akademia nie da wam nic ponad to, co już wiecie. Ale
z drugiej strony potrzebujecie papierka. Wiecie, jak to u nas jest: nie ma
papierka — nie ma człowieka! Więc posłuchajcie mojej rady: złóżcie podanie
o przyjęcie do akademii, a stamtąd przeskoczycie raz–dwa do biura
projektowego. Przyszłość stoi przed wami otworem!
— Wielkie dzięki.
— Niestety, ostatnio zmarł pewien człowiek... On by was zabrał do
siebie bez żadnej akademii. Nie na takie rzeczy mógł sobie pozwolić.
Kopniakiem otwierał drzwi w KC. No, ale cóż... Ale, ale, poruczniku,
chciałbym usłyszeć wasze zdanie o rakiecie. Coś więcej, niż to, że się w niej
zakochaliście.
— Można ją ulepszyć.
— Chcecie mi dać do zrozumienia, że pochwały były przedwczesne.
Chyba się zagalopowaliście.
Porucznik zacisnął wargi i powtórzył:
— Można ją znacznie ulepszyć.
Wiedział, że bluźni, że obraża konstruktora. Nigdy dotąd porucznik nie
pozwolił sobie na myśl, że można w rakiecie cokolwiek zmienić. Nowe
rozwiązanie przyszło mu do głowy w tej właśnie chwili. Rozwiązanie
olśniewające swoją prostotą.
Każdy silos rakietowy jest tak zamaskowany, żeby żaden przypadkowy
myśliwy ani satelita szpiegowski nie wypatrzył niczego podejrzanego.
Czasem na 200–tonowej płycie zasłaniającej wylot wyrzutni umieszcza się
skałę, która razem z płytą odjeżdża na bok, czasem zasadza się młodnik. Ale
dwa razy w roku całe maskowanie diabli biorą. Kontrola techniczna. Przegląd
rakiety, głowicy i silosu. Dziewiczy las napełnia się rykiem silników. Rakieta
wraz z kontenerem wyjeżdża na powierzchnię, zostaje poddana wnikliwej
kontroli, zbadana, obejrzana, obmacana. Rakieta na dziesięć dni wypada z
grafiku gotowości bojowej.
W pułku są obowiązkowe przeglądy sezonowe, ale prócz tego zdarzają
się kontrole wybiórcze — dywizyjne, korpuśne, armijne, no i centralne. Poza
tym istnieje nadzór konstruktorski i przemysłowy. Przedstawiciele biur
konstrukcyjnych albo zbrojeniówki przyjeżdżają do dywizji czy pułku i
wyrywkowo sprawdzają stan techniczny kilku rakiet, przestrzeganie
warunków ich przechowywania i eksploatacji. Tym sposobem rakieta wiele
czasu spędza na powierzchni, zamiast w silosie. To obniża stan gotowości
bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych, dekonspiruje lokalizacje
wyrzutni i wystawia na niebezpieczeństwo. Poza tym nieustanne rozłączanie
podzespołów rakiety niezbędne przy kontroli ujemnie wpływa na ich
żywotność.
Porucznik gwardii Gołowastow zaproponował automatyczny system
kontroli wszystkich rakiet równocześnie, bez konieczności wyjmowania ich z
silosów. Pomysł polegał na umieszczeniu w każdym punkcie dowodzenia tak
zwanego zamiennika testowego — czyli po prostu makiety pocisku
rakietowego. Każdego dnia makietę poddawano by kontroli. Porównanie
parametrów impulsów elektrycznych przepuszczanych równocześnie przez
makietę w punkcie dowodzenia i przez rakietę w silosie pozwoliłoby
stwierdzić, czy rakieta bojowa jest sprawna.
System zamienników testowych Gołowastowa mógł być cały czas
udoskonalany. Po zainstalowaniu ich w pułkowych punktach dowodzenia,
można było pomyśleć o rozmieszczeniu ich w dywizjach, korpusach, armiach
rakietowych, w centralnych punktach dowodzenia. Każdy dowódca, łącznie z
głównodowodzącym Strategicznych Wojsk Rakietowych, mógłby nie ruszając
się z miejsca sprawdzić gotowość każdej rakiety. Zastosowanie tego
rozwiązania pozwoliłoby bez trudu zmniejszyć o dwie trzecie liczebność
wojsk rakietowych. Przecież gros stanu osobowego stanowią właśnie zespoły
sprawdzające.
Poza wszystkim, racjonalizatorski pomysł powinien przynieść
wielomilardowe oszczędności. Z tą propozycją Gołowastow udał się do
dowódcy pułku.
Dowódca był wyraźnie nie w humorze.
— Od tego mamy uczonych — zauważył pouczającym tonem. — A
nasza chata z kraja. My mamy czekać i odpalić pociski, gdy przyjdzie taki
rozkaz. No i pilnować porządku. A skoro o tym mowa. Moglibyście,
towarzyszu poruczniku, zwracać więcej uwagi na to, jak wasi żołnierze ścielą
łóżka i czyszczą buty. Dziś miałem wątpliwą przyjemność widzieć waszych
ludzi. Jedno wam powiem: w całym pułku jesteście najgorszym oficerem. To
wszystko. Odmaszerować!
Minął miesiąc, drugi. Do pułku nadeszło zawiadomienie, że armia
rozpoczyna konkurs usprawnień racjonalizatorskich. I raptem dowódca
diametralnie zmienił nastawienie.
— Towarzyszu poruczniku, co szykujecie na konkurs?
— Nic nie szykuję, towarzyszu pułkowniku.
— A to dlaczego?
— Zamiennik testowy wymaga zastosowania prawdziwych układów
elektronicznych do rakiet bojowych, tych, co leżą w magazynie. Zakazaliście
ich użycia.
— No i słusznie! Przecież to podzespoły rakiet bojowych!
— Tak jest, towarzyszu pułkowniku, ale mamy w pułku dziesięć rakiet
bojowych i tyle samo zestawów rezerwowych podzespołów. W razie czego
starczyłby z powodzeniem jeden, góra dwa. A mamy dziesięć! Ja bym
potrzebował jeden zestaw. Zmontuję prototyp, a po wystawie zdemontuję i
wszystko zwrócę do magazynu. Trzeba tylko zameldować w sztabie dywizji i
korpusu po co go bierzemy i na ile.
— A bez tego nie dałoby rady?
— W żaden sposób, towarzyszu pułkowniku! Przecież muszę zbudować
kompletną makietę rakiety nośnej.
— No, dobra, pies was trącał. Aha, jeszcze jedno. Ile będziecie mieć
usprawnień?
— Jedno.
— Tylko jedno?! To tyle co nic. Znowu wylądujemy na szarym końcu...
Tak, czy nie?!
— Towarzyszu pułkowniku, ta jedna innowacja przyniesie miliardowe
oszczędności!
— Ech, poruczniku! — machnął beznadziejnie pułkownik. — Ni
cholery się nie nauczyłeś! Zapamiętaj sobie na całe życie: pięć pomysłów za
rubelka daje znacznie więcej, niż jeden, nawet miliardowy! No, dobra, rób
swoje. Lepszy rydz, niż nic.
W pierwszym dniu wystawy, gdy dowódca dywizji uświadomił sobie
przeznaczenie potężnej konstrukcji z szarych podzespołów z kolorowymi
kablami, polecił natychmiast zamknąć ekspozycję, chociaż i tak
niewtajemniczeni nie mieli tam wstępu.
Wieść o zamienniku testowym jak błyskawica przemknęła przez sztab
korpusu i armii rakietowej i poszła wyżej.
Nazajutrz na wystawę przybył zastępca naczelnego dowódcy do spraw
wojsk inżynieryjno–rakietowych.
Dostojny gość rozsiadł się w fotelu i uważnie wysłuchał słów porucznika.
Po wyjaśnieniu wszystkich zawiłości technicznych, porucznik zapytał:
— Towarzyszu generale, czy wyrażacie zgodę, aby po waszym
odjeździe przystąpić do demontażu zamiennika?
— A niby po co? — generał był wyraźnie zaskoczony.
— Zmontowałem makietę z zapasowych zestawów dla rakiet bojowych.
Jutro muszę zdać wszystko do magazynu...
— Bzdura — przerwał generał. — I tak jest dziesięć zapasowych
zestawów. A po kiego grzyba? Nie wiecie? Ja też nie wiem. Przecież nasze
cudeńko w ogóle się nie psuje. Zasrana asekuracja, na każdym kroku
asekuracja! Jeszcze nam wyjdzie bokiem. No, ale wy, poruczniku,
odwaliliście kawał solidnej roboty. Wagi państwowej!
— Ku chwale ojczyzny! — zajaśniało oblicze porucznika.
— Makietę opieczętować i nikogo nie dopuszczać! — polecił zastępca
naczelnego dowódcy.
Przerośnięty kapitan w składzie komisji, to gorzej niż generał. Generał,
mimo że groźnie wygląda, nie jest upierdliwy i nie zagłębia się w szczegóły.
Natomiast przerośnięty kapitan popisuje się dociekliwością. W wojsku każdy
wie: jak taki trep znajdzie się w składzie komisji, jeszcze, nie daj Boże nie
pijący, masz przejebane.
Tydzień po zamknięciu wystawy do pułku zwaliła się nie zapowiedziana
komisja z Zarządu Gotowości Bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych.
W pierwszym dniu inspekcji siwy kapitan, z gatunku jaki — za Julesem
Vernem — nazywamy „piętnastoletni kapitan”, wykrył w magazynie brak
jednego zapasowego zestawu podzespołów elektronicznych. Kapitan dobrze
wiedział, że dziewięć kompletów na jeden pułk wystarczy z powodzeniem, ale
instrukcja stanowiła, że powinno być dziesięć. Nie dziewięć.
— Gdzie dziesiąty zestaw?
— Na wystawie.
— Kto dał zgodę?
— Sztab korpusu rakietowego. Oto pismo.
— Nie wciskajcie mi ciemnoty. Stoi czarno na białym: komplet ma
zostać zwrócony do magazynu zaraz po zamknięciu wystawy! A ile czasu już
minęło?
— Zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno–
rakietowych polecił nie demontować makiety aż do odwołania.
— Macie to na piśmie?
— Pismo nie dotarło z Moskwy.
— Nie dotarło? No to tak zanotujemy.
— Gołowastow! Niech cię diabli! Nie położysz się do łóżka, zanim nie
rozbierzesz tego kurestwa. Z rana komplet ma wrócić do magazynu! Znalazł
się wynalazca od siedmiu boleści!
Poczta rzadko dochodzi do tajgi, a jeżeli — to z dużym opóźnieniem.
Parę tygodni po nalocie inspektorów, kurier przywiózł naraz trzy koperty.
Pierwsza zawierała rozkaz „O stanie gotowości bojowej Strategicznych
Wojsk Rakietowych”. Dokument podpisany osobiście przez naczelnego
dowódcę bezlitośnie piętnował tych, którzy używają części zamiennych do
rakiet bojowych niezgodnie z ich rzeczywistym przeznaczeniem. Rozkaz
kończył się zaleceniem:
„Za świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych
porucznikowi Gołowastowi udzielić surowej nagany”.
Drugi rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw
wojsk inżynieryjno–rakietowych, polecał dowódcy pułku przesłać w trybie
pilnym „zamiennik testowy” do Moskwy, a w zamian za części wykorzystane
do jego budowy pobrać brakujący zestaw w magazynie dywizyjnym.
Trzeci rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw
kadrowych polecał skierować dwóch najlepiej zapowiadających się młodych
oficerów pułku na egzamin do moskiewskiej akademii.
— Z chuja się zerwałeś? Do akademii z taką opinią? Zastanów się,
człowieku: „świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk
rakietowych”! Ciesz się, że jesteś na wolności. Mogłeś wylądować przed
trybunałem.
— Ale zastępca dowódcy potwierdził, że mamy dostać nowy zestaw.
— Chłopie, zastanów się, co ty gadasz. Rozkaz o stanie gotowości
bojowej został podpisany. Jaki wariat będzie teraz tłumaczyć szefowi, że
rozkaz jest niesłuszny?! Myślisz, że zastępca naczelnego dowódcy
pomaszeruje teraz wyjaśniać co, kiedy i komu polecił? Zastanów się!
Zamiast gadać głupoty, szoruj do magazynu, niech ci wydadzą zestaw i
montuj na nowo to gówno. Widać, znowu się przyda. No, ale szybciutko, bo
w Moskwie czekają. Wszystko jasne? To do roboty! I głowa do góry! Za rok
pójdziesz do akademii.
Odpowiedź na wynalazek Gołowastowa przyszła z Moskwy bardzo
prędko: „Wskutek wykrytych wad konstrukcyjnych postanowiono nie kierować
modelu do produkcji seryjnej”.
— No widzisz! A ty się pchałeś do akademii. Masz na koncie jeden
wniosek racjonalizatorski, i to wadliwy, który nikogo nie interesuje. A do
akademii, jak wiadomo, posyła się najlepszych. A jak twoi żołnierze ścielą
łóżka i czyszczą buty, co? Sam widzisz!
W następnym roku do pułku przywieziono nowiuteńki zautomatyzowany
system zdalnej kontroli rakiet strategicznych, dzieło geniuszu radzieckich
konstruktorów, inżynierów, techników i robotników.
W jednostkach Strategicznych Wojsk Rakietowych odczytano rozkaz o
przyznaniu premii, kilku Nagród Leninowskich, tytułów naukowych i medali
sporej grupie twórców fenomenalnego urządzenia.
Ten cud techniki odpowiadał wszystkim założeniom proponowanym
przez Gołowastowa, tyle że miał inną nazwę i był staranniej wykonany.
Gołowastow bardzo się śpieszył na wystawę i jego model nie wyglądał tak
imponująco. No i zasadnicza różnica: makieta Gołowastowa składała się z
szarych standardowych podzespołów rakiet bojowych, natomiast
konstruktorzy nowego urządzenia postanowili pomalować swoje dzieło na
kolor seledynowy z biało–czerwonymi szlaczkami. Przecież nie będzie stać
gdzieś pod gołym niebem, tylko wewnątrz podziemnych stanowisk
dowodzenia. Niech cieszy oko!
Zastosowanie tej przełomowej technologii pozwoliło znacznie poprawić
stan gotowości bojowej, ulepszyć kamuflaż, zwiększyć bezpieczeństwo
Strategicznych Wojsk Rakietowych. Poza tym dało możliwość poważnego
zredukowania ich stanu osobowego. Zbędnych oficerów skierowano jako
uzupełnienie do formacji rakietowych w Wojskach Lądowych, Marynarce
Wojennej, Lotnictwie Dalekiego Zasięgu i wojskach rakietowych Obrony
Powietrznej Kraju.
Porucznik gwardii Gołowastow, jako oficer niezdyscyplinowany i nie
rokujących szans poprawy, a w dodatku ukarany naganą przez samego
naczelnego dowódcę Strategicznych Wojsk Rakietowych, został przeniesiony
do piechoty.
W naszym pułku gwardyjskim uchodził za beznadziejnego oficera.
BARWNIKI SPECJALNE

— Stabilizator armaty czołgowej działający w dwóch płaszczyznach,


wielopaliwowy silnik czołgowy, dwuprzepływowy odrzutowy silnik
lotniczy... — sekretarz odczytywał pośpiesznie, połykając końcówki.
Ustinow marszczył brwi z niezadowoleniem: ciągle nie to, o co chodzi.
— Nowe francuskie przeciwpancerne sterowane pociski rakietowe,
technika bombardowania z lotu wznoszącego, barwniki pochłaniające
promieniowanie przenikliwe...
— Stop! Co za barwniki?
Sekretarz zaszeleścił kartkami ciężkiego tomiska, znalazł właściwą stronę
i odczytał króciutki komunikat: „W prasie amerykańskiej pojawiły się
doniesienia dotyczące opracowania specjalnych lakierów dla bombowców
strategicznych. Lakier naniesiony na kadłub bombowca pozwala znacznie
obniżyć poziom promieniowania przenikliwego powstającego wskutek
wybuchów jądrowych. Użycie tego barwnika pozwoliłoby na zwiększenie
współczynnika przetrwania bombowców strategicznych i ich załóg podczas
lotów na dużej wysokości nad terytorium przeciwnika w warunkach wojny
jądrowej.”.
— To jest to! — Ustinow umieścił kartkę w czerwonej tekturowej
teczce. — Samochód!
Dmitrij Ustinow słynął w Komitecie Centralnym jako niezrównany
znawca zagadnień wojskowych.
Tajemnica jego sukcesu była dość banalna: Ustinow od czasu do czasu
przeglądał biuletyn wywiadowczy Sztabu Generalnego. Dokument jest
regularnie rozsyłany do wszystkich członków KC, ale nikt go nie czyta.
W sekretariacie Ustinowa kilku sekretarzy i referentów nieustannie
zajmowało się wyszukiwaniem w tym biuletynie króciutkich notatek z
atrakcyjnie brzmiącymi nagłówkami, które następnie ich szef przytaczał na
naradach w KC, zaskakując zebranych głębią swej wiedzy.
Narada w KC miała się ku końcowi. Minister obrony i szef Sztabu
Generalnego wymienili spojrzenia: zaraz zacznie się pokaz wiedzy, jak
zawsze.
Nie mylili się. Ustinow wstał i zaczaj: spokojnie:
— Amerykanie opracowują lakier dla bombowców, obniżający poziom
promieniowania.
Wojskowi znali już treść tej notatki, dlatego nie wywarła na nich żadnego
wrażenia: zwykłe rutynowe udoskonalenie, jakich co tydzień pojawiają się
setki. Natomiast wśród aparatczyków partyjnych nastąpiło wyraźne
poruszenie. Wywiązała się dyskusja, w trakcie której podjęto decyzję o
opracowaniu w trybie pilnym identycznych barwników w Związku
Radzieckim.
Marszałkowie opuszczali salę konferencyjną nie kryjąc irytacji. Ile czasu
poszło na marne! Po co obciążać Komitet Centralny bzdurami, które można
załatwić na dużo niższym szczeblu?
Funkcjonariusze partyjni opuszczali salę konferencyjną dumni ze swego
kolegi, który tak dogłębnie i detalicznie zna całość problematyki wojskowej.
Polecenie opracowania specjalnej farby otrzymał jeden z licznych
instytutów naukowo–badawczych, w którym w związku z tym utworzono
pracownię do spraw barwników specjalnych, w skrócie BS. Po tygodniu prac
szef pracowni przedstawił obszerny raport, w którym uzasadniał konieczność
przekształcenia pracowni w samodzielny zakład naukowo–badawczy
składający się z trzech pracowni: ds. ogólnych, ds. lotów dalekiego zasięgu i
ds. promieniowania przenikliwego. Taki zakład bezzwłocznie utworzono. W
jego skład weszli fizycy jądrowi, oraz specjaliści od niskich ciśnień i
temperatur. Przecież nowy lakier miał być eksploatowany właśnie w takich
warunkach. Nowy zakład energicznie wziął się do roboty i nieprzenikniona
mgła tajemnicy państwowej pokryła całą jego działalność.
Zaraz po utworzeniu zakład zaczął się szybko rozrastać. Nic dziwnego!
Próby z lakierem odbywały się na poligonie jądrowym na Nowej Ziemi, a
instytut mieścił się w Moskwie. Trzeba było w trybie pilnym otworzyć filię na
Nowej Ziemi. Poza tym do prób z nowym lakierem potrzebne były potężne
komory niskociśnieniowe, symulujące warunki lotu na wysokim pułapie. Jak
na złość nie było wolnych komór, a budowa nowych trwałaby zbyt długo.
Dlatego postanowiono prowadzić badania nie w warunkach laboratoryjnych,
ale eksperymentalnych, czyli wprost na kadłubach samolotów. Do dyspozycji
naukowców przekazano dwa stare bombowce, które niemal codziennie
przemalowywano i testowano farbę w warunkach rzeczywistych.
Pierwsze badania w stratosferze ujawniły nowe problemy. Lakier
zaprojektowano dla bardzo niskich temperatur i w tych warunkach
zachowywał się nienajgorzej. Jednak w czasie lotu kadłub ochładza się
nierównomiernie, a w niektórych miejscach się przegrzewa.
Dotyczy to zwłaszcza odrzutowych bombowców Miasiszczew M–4 i
Tupolew Tu–16, których silniki zabudowano u nasady skrzydeł. W tych
typach samolotów lakier odpadał całymi płatami zaraz po starcie. Do walki z
tym niekorzystnym zjawiskiem utworzono pracownię odporności termicznej
BS.
Pojawiło się bardzo wiele innych szczegółowych problemów, do
rozwiązywania których powoływano kolejne grupy specjalistów, zespoły
badawcze i laboratoria. Rok po uruchomieniu całego projektu uznano za
celowe skupienie wszystkich prac pod egidą jednej potężnej instytucji
naukowo–badawczej. Otrzymała ona nazwę — ONRBS, czyli Ośrodek
Naukowo–Rozwojowy Barwników Specjalnych przy Ministerstwie Przemysłu
Chemicznego.
Mniej więcej w tym momencie odnotowano konkretne efekty —
wyprodukowanie pierwszych próbek lakierów, rzeczywiście obniżających
poziom promieniowania.
Na twórców BS zwaliła się lawina premii, orderów, medali, tytułów
naukowych.
Produkcję lakierów powierzono specjalnie w tym celu budowanemu
kombinatowi pod Nowosybirskiem, oraz drugiemu, rezerwowemu, pod
Saratowem. Lakier umieszczono na ściśle tajnej liście środków podnoszących
skuteczność radzieckich bombowców strategicznych.
Co prawda, pozostała jeszcze do rozwiązania cała masa problemów, w
szczególności wodoodporności BS. W zetknięciu z wodą lakier tracił z
miejsca wszystkie właściwości ochronne. Każdy opad deszczu lub śniegu
zmuszał do przemalowywania samolotów. Przemalowywanie musiało mieć
też miejsce po każdym starcie, gdyż na powierzchni kadłuba podczas lotu
gromadzi się wilgoć, która po paru godzinach pozbawia samolot jego
atomowej osłony.
Trzeba sobie w tym miejscu wyobrazić radziecki bombowiec strategiczny
M–4. Długość — 50 metrów, rozpiętość płata — 52 metry. Wyobrazić sobie
naraz całe radzieckie lotnictwo dalekiego zasięgu, jego dywizje, korpusy,
polarne lądowiska i lotniska strategiczne.
Wszystkie te samoloty trzeba było przemalowywać po każdym deszczu i
po każdym starcie! Ręcznie! Bo przy użyciu rozpylacza farba również traciła
swe właściwości.
Było też wiele innych problemów. Do ich rozwiązywania utworzono
GZBS — Główny Zarząd Barwników Specjalnych. Podporządkowano mu oba
kombinaty i trzy instytuty naukowo–badawcze: trwałości barwników, instytut
rozwoju technologii, który zajmował się projektowaniem urządzeń oraz
instytut organizacji produkcji. Instytut technologiczny, poza wszystkim
innym, pracował też nad zagadnieniem obniżenia kosztów własnych produkcji
barwnika.
Specjalistów nowej gałęzi przemysłu szkolono w dwóch specjalnie
utworzonych w tym celu technikach i kilku uczelniach politechnicznych.
Wkrótce po utworzeniu Głównego Zarządu, w Moskwie zwołano ściśle
tajną wszechzwiązkową naradę po święconą problematyce barwników
specjalnych. Obrady toczyły się w Wojskowej Akademii Obrony Chemicznej
Przybyli przedstawiciele Ministerstwa Obrony, Sztabu Generalnego,
Dowództwa Lotnictwa Wojskowego i Dowództwa Lotnictwa Strategicznego,
przedstawicieli przemysłu chemicznego, lotniczego, jądrowego, licznych
instytutów i ośrodków naukowo–badawczych.
Dyskusja miała burzliwy przebieg. Ktoś próbował policzyć koszt jednego
kilograma lakieru i uzyskał fantastyczny rezultat. Ktoś inny proponował
wzniesienie specjalnych hangarów dla całego lotnictwa dalekiego zasięgu.
Przedstawiono projekty gigantycznych budowli 25–metrowej wysokości.
Proponowano specjalne folie, mające chronić wrażliwy lakier przed
niepogodą. Ktoś inny wystąpił z pomysłem, by malować samoloty nie po
każdym deszczu, a tylko przed rozpoczęciem działań zbrojnych. Sztab
Generalny zdecydowanie odrzucił tę sugestię. Zwrócił uwagę, że istnieją
konkretne poszlaki dzięki którym obce służby wywiadowcze oceniają, czy
zaczęły się przygotowania do prawdziwej wojny, czy tylko do kolejnej
demonstracji siły. Gdyby wróg uzyskał Informację, że na wszystkich
lotniskach zaczęto równocześnie przemalowywać wszystkie bombowce
strategiczne, mógłby wyciągnąć z tego faktu daleko idące wnioski.
W sumie było dużo zamieszania, sporów, argumentów i
kontrargumentów, rzeczowych i absurdalnych propozycji, jednak dyskusja
najwyraźniej znalazła się w ślepym zaułku. I w tym właśnie momencie do
prezydium dotarła odręczna notatka: „Mam szereg zasadniczych propozycji w
kilku kluczowych kwestiach. Proszę o udzielenie głosu. Student IV roku M.
Kasatonow”.
Ustinow zmarszczył brwi. Studenci na tej sali? Wyjaśniono mu, że chodzi
tylko o jednego studenta, który, interesując się barwnikami specjalnymi,
zgłosił szereg istotnych udoskonaleń technologii BS.
Na mównicy pojawił się młody człowiek w wymiętej flanelowej koszuli
w kratę i staroświeckich drucianych okularkach na spiczastym nosie. Sala w
ogóle nie zwróciła na niego uwagi. Każdy przekonywał sąsiadów do
własnego, jedynie słusznego rozwiązania. Ale student był dość natarczywy,
postukał palcem w mikrofon i odczekał, aż sala zwróci się ku mównicy.
Widząc, że zebrani gotowi są go wysłuchać, zaczął prosto z mostu:
— Zadanie: bombowiec M–4 w obszarze powietrznym Stanów
Zjednoczonych. Barwnik pochłania 100% promieniowania przenikliwego.
Wyobraźmy sobie, że udało się taki uzyskać. Pułap 15.000 metrów. Kilometr
od samolotu eksploduje standardowa głowica jądrowa pocisku rakietowego
Nike Hercules, trotylowy ekwiwalent 10 kiloton. Pytanie: co się stanie z
bombowcem?
Odpowiedź: fala uderzeniowa zgniecie go na placek. Wniosek: barwnik
specjalny jest potrzebny bombowcom strategicznym jak umarłemu kadzidło!
Na sali zawrzało.
Dla ogromnych rzesz darmozjadów, BS od dawna był cudowną studnią
bez dna. Główny Zarząd jeszcze nie powstał na dobre, a już oplotła go
misterna sieć sklepów za żółtymi firankami, kantyn, zamkniętych ośrodków
wypoczynkowych, uzdrowisk i indywidualnych domków letniskowych
(toksyczna produkcja!). Iluż ludzi obroniło doktoraty! Ile wręczono nagród i
orderów! Ile rautów na to konto! I jak wspaniale się żyło! Na każdym kroku
preferencje, ulgi i taryfy specjalne. Jak by nie było — resort atomowy.
Mieszkasz sobie luksusowo za zielonym płotem, a dookoła ochrania cię tysiąc
wartowników z psami. Istny raj, żyć nie umierać! Jakie osiedla pobudowali!
Czysto, wysprzątane, wokoło sosnowy las, żadnych chuliganów, żadnych
kolejek. Dzieci uczą się w spec szkołach: wyselekcjonowane grono
nauczycieli, baseny, stawy, korty, stadiony. I nagle — bęc! Wszystko znika!
Ale argumentacja młodego człowieka była prosta i niepodważalna. Nie
ma sensu opracowywać i doskonalić osłony samolotu przed jednym
czynnikiem oddziaływania, skoro nie istnieje osłona przed innymi
zagrożeniami — ani falą uderzeniową, ani potężnym impulsem
elektromagnetycznym, niszczącym wszystkie pokładowe urządzenia
elektroniczne.
Tego samego dnia o godzinie 21.00 z treścią wystąpienia studenta
Kasatonowa zapoznał się Komitet Centralny. O godzinie 21.03 Główny
Zarząd Barwników Specjalnych przestał istnieć.
Jakoś nikt nie miał ochoty napomknąć, że prace trwały 11 lat i pochłonęły
miliardy rubli. Że wszystko wzięło się z chęci pochwalenia się znajomością
zachodnich nowinek technologicznych przez towarzysza Ustinowa. Że
zaczęło się od małej notatki w amerykańskiej prowincjonalnej gazecie. A
ściślej: od pomysłowości jakiegoś producenta farb i lakierów, który
zdecydował się na niekonwencjonalny chwyt reklamowy.
BOMBOWIEC Z KLOCKÓW

Zdarzyło się to u schyłku „wielkiej ojczyźnianej”. Dobry los spadł prosto


z nieba.
Amerykański bombowiec strategiczny Boeing B–29 dokonał
przymusowego lądowania na ziemi radzieckiej. Superforteca uczestniczyła w
nalocie na naszego wspólnego wroga Japonię i, ostrzelana w walce, zdołała
dotrzeć do najbliższego lądowiska w Baranowsku, niedaleko Ussuryjska.
Uszkodzenia nie były zbyt poważne, pociski z działek japońskiego myśliwca
przedziurawiły skrzydła w kilku miejscach, w wyniku czego bombowiec
utracił sporo paliwa. Dowódca samolotu miał do wyboru: albo lądować na
oceanie, oddając załogę na żer rekinom, albo dociągnąć do wiernego
sojusznika, załatać dziury, uzupełnić zapas paliwa i po paru dniach wziąć
udział w kolejnych nalotach na Japończyków.
W ten oto sposób najlepszy bombowiec strategiczny świata znalazł się na
terytorium ZSRR.
Wiadomość o tym przemknęła w oka mgnieniu z Ussuryjska na Kreml,
pokonując 10.000 kilometrów i wszystkie bariery biurokratyczne.
Józefowi Wissarionowiczowi zameldowano o incydencie w trakcie
narady. Stalin polecił, aby na sali pozostali tylko członkowie Biura
Politycznego, przekazał im nowinę i z chytrym uśmieszkiem poprosił o
wyrażenie opinii.
Członkowie Biura Politycznego byli jednomyślni — pod byle pretekstem
przetrzymać bombowiec przez tydzień, aby dać specjalistom czas na
zaznajomienie się z jego konstrukcją.
— A gdybyśmy tak w ogóle nie zwrócili bombowca naszym
sojusznikom? — rzucił Wielki Wódz i Nauczyciel, sięgając po fajkę.
— Mogą się poczuć urażeni, towarzyszu Stalin — ostrożnie zaoponował
Mołotow.
— Mogą wstrzymać dostawy — dodał Kaganowicz. — A co poczniemy
bez Studebakerów?
Amerykańskie ciężarówki zaopatrywały całą potężną Armię Czerwoną.
Wszyscy, od szeregowego po marszałka, zgodnie uważali Studebakera za
najlepszy pojazd wojskowy. Słynne rosyjskie Katiusze — wyrzutnie pocisków
rakietowych BM–13 montowano głównie na tych wozach. Artyleria radziecka
była najpotężniejsza na świecie, ale jej podstawowym ciągnikiem i
transporterem amunicji była właśnie amerykańska ciężarówka. Poza tym
sojusznicy dostarczali wiele innego sprzętu — od środków łączności i dżipów,
po myśliwce Airacobra, transportery opancerzone i czołgi.
Dostawy mogły zostać wstrzymane w każdej chwili. Mając to na uwadze,
członkowie Politbiura z wielką ostrożnością opowiedzieli się przeciwko
propozycji zatrzymania bombowca. Jedynie Beria siedział cicho, starając się
odgadnąć, w którą stronę skłania się opinia Wielkiego Nauczyciela.
Nauczyciel skarcił przesadną ostrożność towarzyszy:
— Wszystko wskazuje na to, że niebawem zdusimy Niemcy. No, a co
potem? Jak mamy zwyciężyć Anglię i Amerykę nie mając bombowca
strategicznego? Alianci jakoś to przełkną — dorzucił cmokając fajeczkę. —
Najpierw się zdenerwują, ale wkrótce o wszystkim zapomną. A bombowiec
trzeba skopiować co do joty. Najdalej za rok ma latać.
Beria energicznie poparł Stalina, a pozostali członkowie Biura
Politycznego skwapliwie przyklasnęli decyzji. Wszyscy aż nazbyt dobrze
znali podstawową zasadę Wodza i Nauczyciela: przyjaciół i sojuszników
trzeba traktować jak kobietę — im częściej bijesz, tym bardziej kocha. Lecz w
głębi duszy każdy szczerze wątpił, czy sojusznicy przełkną i tę żabę.
A jednak przełknęli. Amerykańska załoga powróciła do kraju bez
najlepszego bombowca na świecie. Strona radziecka nawet nie zadała sobie
trudu złożenia jakichkolwiek wyjaśnień. Nie oddamy — i kropka.
Lend–leasu5 nie wycofano, gdyż amerykańscy dyplomaci przyzwyczaili
się do dyskutowania bieżących problemów nie wiążąc ich z kwestią dostaw
wojskowych.
Szefem ekipy kopiującej B–29 został najlepszy radziecki konstruktor
lotniczy Andriej Tupolew. Nowy radziecki bombowiec strategiczny nazwano
na jego cześć Tu–4.
Do wykonania zadania wyznaczono sześćdziesiąt cztery biura
konstrukcyjne i instytuty naukowo–badawcze, których zadanie polegało na
sporządzeniu wiernej repliki silników, dobraniu stosownego paliwa,
skopiowaniu systemu nawigacji, mechanizmów celowniczych, zewnętrznej i

5
— Lend–Lease Act — ustawa z 1941 roku upoważniająca prezydenta USA do wspomagania
sprzymierzonych dostawami towarów i broni (przyp. tłum.].
wewnętrznej sieci łączności, i tak dalej. Koordynację działań powierzono
członkowi Biura Politycznego towarzyszowi Ławrentijemu Berii. a jego
głównym konsultantem technicznym został konstruktor samolotów Jakowlew.
Beria rozumiał Stalina jak nikt inny i wiedział, jak mu dogodzić.
W odbudowanej fabryce samolotów w Woroneżu pośpiesznie
zmontowano nową halę, w której, los zdarzył, dwadzieścia dwa lata później
podjęto nieudaną próbę skopiowania Concorde’a, również nadając mu imię
Tupolewa: Tu–144.
B–29 rozmontowany został na tysiące drobnych elementów, które
rozesłano odpowiednim ministerstwom, departamentom, biurom projektowym
i instytutom badawczym z poleceniem dokładnego odtworzenia każdego
szczegółu i podjęcia w ciągu dziesięciu miesięcy masowej produkcji. Właśnie
dzięki tej układance osobnych podzespołów i elementów, radziecka kopia B–
29 zawdzięcza nazwę „bombowiec z klocków”. Od tej pory wszelkie nieudane
konstrukcje samolotowe, zwłaszcza kopie modeli zagranicznych, nazywano
nieoficjalnie „samolotami z klocków”. Najsłynniejszym jest oczywiście Tu–
144, dla wtajemniczonych — „Konkordski”.
Trudności wystąpiły już na samym początku procesu kopiowania B–29.
Przede wszystkim, trzeba było zrezygnować z metrycznego systemu miar.
Tupolew wiedział doskonale, że jeżeli maszyna ma być skopiowana, to trzeba
ją skopiować we wszystkich szczegółach, co do jednego nitu, co do śrubki,
nakrętki, bolca. Wystarczy obniżyć masę każdego nitu o dziesięć miligramów,
a zmniejszy to wytrzymałość całej konstrukcji, gdyby zaś wagę nitu zawyżyć
— mogłoby to odbić się na masie całego samolotu.
Radzieckie przedstawicielstwa handlowe w Kanadzie, Anglii i USA
zaczęły kupować przyrządy pomiarowe, na początku w niewielkich ilościach,
żeby nie budzić podejrzeń. Zaczęto też pilnie szkolić tysiące inżynierów,
techników i robotników w zakresie dokonywania pomiarów w calach, stopach
i funtach. Z równą intensywnością szkolono tysiące załóg i wielotysięczny
personel obsługi naziemnej, inżynieryjny i techniczny do obsługi setek
przyszłych nowych bombowców.
— Ile galonów paliwa potrzeba, przy normalnym zużyciu i bezwietrznej
pogodzie, na przelot tysiąca mil na wysokości 30 tysięcy stóp? — oto pytanie
do radzieckich asów przestworzy i profesorów Akademii Lotniczej.
Podczas gdy nowy system miar zapuszczał korzenie w radzieckim
przemyśle lotniczym, wyłonił się nowy, nie mniej skomplikowany problem:
jak utrzymać tajemnicę? Każdy, kto wykazywał choćby cień znajomości
angielskiego systemu miar i wag mógł być, w opinii NKWD, namierzony
przez wroga jako osoba mająca dostęp do tajemnicy państwowej.
— Hej, Masza, nalej mi pół pinty kwasu! I nazajutrz człowiek znika na
zawsze.
Wszyscy, którzy w owym czasie mieli kontakt z Tupolewem, zwracali
uwagę na jego pogodny nastrój i niemal beztroski stosunek do całej sprawy. A
staruszka gryzła zawiść. Kochał B–29 i nienawidził zarazem, starając się to
ukryć przed otoczeniem. Mechaniczne kopiowanie napawało go niesmakiem,
który pokrywał maską obojętności. W owym czasie Tupolew nie miał z
niczym problemów, nawet najtrudniejsze zadania rozwiązywał z marszu.
W pokryciu lewego skrzydła superfortecy znaleziono niewielki otwór.
Żaden z ekspertów od aerodynamiki i wytrzymałości konstrukcji nie miał
pojęcia po cholerę ta dziurka. Nie pasuje do niej żadna rurka ani przewód, nie
ma też analogicznego otworu w prawym skrzydle. Eksperci orzekli, że
dziurkę wyborowano fabrycznym wiertłem, tak jak pozostałe otwory na nity.
Wszystko wskazywało na to, że wywiercono przez przypadek, a potem nie
zasklepiono. Poproszono o opinię głównego konstruktora.
— Amerykański samolot ma otwór?
— Ma.
— To po chuj zawracacie głowę? Kazano wykonać dokładną kopię.
Na lewym skrzydle wszystkich bombowców strategicznych Tu–4
pojawiła się maleńka dziurka, wywiercona najcieńszym wiertłem...
Wewnątrz samolotu od kabiny pilotów do stanowisk tylnych strzelców
biegnie wąski tunel, którym można się przeczołgać przez całą długość komory
bombowej. Od środka został pomalowany na kolor jasnozielony. Biuro
projektowe długo mozoliło się nad dokładnym dobraniem koloru. Odcinek
końcowy rury długości kilku metrów jest, nie wiedzieć czemu, biały. Może
żołnierzykowi, który to malował, po prostu skończyła się zielona farba i nie
chciało mu się drałować do magazynu? Ale rozkaz był: kopiować dokładnie,
dlatego wszystkie radzieckie bombowce nie tylko mają dwukolorowy tunel,
ale wręcz wyliczono, i to w calach, gdzie przebiega granica jasnozielonej i
białej farby. Następnie proporcje kolorów zamieszczono we wszystkich
instrukcjach malowania wnętrza bombowca.
Tymczasem dwa następne B–29 wykonały przymusowe lądowanie na
terytorium radzieckim. Okazało się, że nie mają dziurek w skrzydle i że jeden
ma tunel cały jasnozielony, a drugi biały. Znów pytania do głównego
konstruktora: — Co robić?
Tupolew umiał zachować zimną krew. Kazano skopiować bombowiec,
który wylądował pierwszy. Co do następnych nie było żadnych poleceń. No to
do roboty i nie truć dupy!
Liczba problemów stopniowo malała. Wszyscy przyzwyczaili się do
standardowej odpowiedzi głównego konstruktora: ma być tak, jak w pierwszej
amerykańskiej maszynie. Nikt już nie zawracał głowy. Przy okazji powstała
taka oto anegdota: „Jakie gwiazdy należy umieścić na statecznikach seryjnie
produkowanych samolotów — białe amerykańskie, czy czerwone
radzieckie?”. Dopiero to pytanie zapędziło Tupolewa w kozi róg. Jeżeli się
zrobi amerykańskie — można dostać kaesa jako wróg ludu. Jeżeli zaś
czerwone, to po pierwsze samolot nie będzie wierną kopią, jak rozkazano, a
po drugie, może Wódz Naczelny będzie sobie życzył użyć bombowców
przeciwko Ameryce, Anglii albo Chinom właśnie z amerykańskimi znakami
rozpoznawczymi. Podczas całej żmudnej operacji kopiowania pytanie o
gwiazdy było jedynym, z którym Tupolew zwrócił się do Berii, tłumacząc, że
jest to zagadnienie wykraczające poza zakres kompetencji projektanta. Beria
również nie wiedział, co robić. Nie zwykł był stawiać pytań samemu
Stalinowi. Wzniósł się na sam szczyt władzy właśnie dlatego, że na
podobieństwo psa, potrafił przewidzieć życzenia swego Pana i wszystko
chwytał w lot, w pół słowa, bez pytania.
Powiadają, że Berta opowiedział Stalinowi o gwiazdach w formie
dowcipu, by po śmiechu Wodza poznać, które gwiazdy należy wymalować. W
ten sposób rozwiązano ostatni problem i rozpoczęto masową produkcję.
Złoty deszcz spadł na wszystkich uczestników projektu „bombowca z
klocków”. W krótkim czasie wręczono pięćdziesiąt siedem nagród „Za wkład
w rozwój techniki bojowej”. Berta, Tupolew i Jakowlew otrzymali prócz tego
Ordery Lenina.
Brat mojego ojca, który wiele lat później opowiedział mi tę historię,
otrzymał order „Wyróżnienie Honorowe” za udział w projektowaniu tylnego
stanowiska ogniowego. Ochrzczono je dźwięcznym imieniem Argon.
Z Argonem zetknąłem się 21 lat później.
Jesienią 1967, zaraz po ćwiczeniach „Dniepr”, moją dywizję skierowano
do budowy zamaskowanych schronów dla bombowców. Sztab Generalny
zapewne wyciągnął wnioski ze smutnej lekcji Wojny Siedmiodniowej i podjął
kroki mające uchronić flotę powietrzną od zaskakujących ataków lotnictwa
nieprzyjaciela. Wszystko odbywało się, jak zwykle, na wariackich papierach i
bez pomyślunku.
Sztab Generalny zlecił wysłanie wielu dywizji do robót ziemnych, ale
zapomniał przydzielić odpowiednią ilość maszyn i paliwa. Nocą chwytały
pierwsze przymrozki, a w dzień dwa tysiące ludzi, cały nasz pułk, dziabały
zmarzniętą ziemię tępymi łopatami. Przydzielono nam jeden zdezelowany
spychacz, który mimo wszystko robił więcej, niż cały pułk. W każdym z
szesnastu okręgów wojskowych przynajmniej jedna dywizja przez całą zimę
dłubała zamarzniętą glebę... Można było, naturalnie, zabrać się do tych robót
na wiosnę, kiedy ziemia odtaje, no, ale sprawy związane z bezpieczeństwem
państwa nie mogą czekać!
Pewnego ranka, gdy nasi pancerniacy pobrali łopaty z magazynu i leniwie
grzebali wokół bombowców strategicznych, lotnicy zakończyli poranną
odprawę i, po odprawie, jak każe tradycja, z pieśnią na ustach odmaszerowali
do samolotów.
W armii utarł się zwyczaj, że pododdział w bezpiecznej odległości od
naczalstwa wyśpiewuje niecenzuralne teksty. Dowództwo słyszy melodię i
głośny tupot nóg, ale nie odróżnia poszczególnych słów.
Tuż obok nas przedefilowała drużyna, która na melodię pieśni:
Sztandar pułku załopotał nad głowa–a–ami.
Nasz dowódca maszeruje w bój przed na–a–ami!
śpiewała z absolutnie niewzruszonymi minami:
Sztandar pułku pierdzielony w dupie ma–a–amy,
A podupczyć nigdy nie zapomina–a–amy!
Kolejna drużyna wykazała się większą inwencją twórczą:
Na pokładzie krzyk, zadyma: Znów nie działa Argon. Ni ma. Ni ma
zwiadu, klops z nalotem — Chuj mu w dupę z abarotem!
Kiedy żołnierze i sierżanci rozpełzli się po bombowcu, ostrożnie
poczęstowałem jednego z nich pecikiem (na lotnisku obowiązuje zakaz
kurzenia).
— Słuchaj no, kolego, Argon to tylne stanowisko ogniowe?
— Ano.
— Widziałem, na Tu–4.
— Nie szłyszałem o tej maszynie. Ale jest na bombowcach Tu–16, Ił–28
i Tu–95. Zresztą na innych pewnie też...
— A to nie był czasem Argon–M, albo...
— Nie, nie. Zwyczajnie, Argon.
— I co, nadal ma wszystkie śrubki calowe?
— Nie tylko śrubki, ale całą elektronikę.
— ?...
— Zerżnęli, widać, z wrażej maszyny jeden do jednego. Cały
bombowiec zrobili z elementów kupionych niby dla lotnictwa cywilnego, albo
rąbniętych gdzieś za granicą, albo zerżniętych. No i trochę trzydziestoletnich
podzespołów. Mówię ci, bombowiec z klocków!
CZĘŚĆ TRZECIA
PRZYGOTOWANIA

Od pewnego już czasu w Czechosłowacji narastało napięcie. W związku z


tym w naszej dywizji przed terminem zakończono szkolenie podoficerów.
Świeżo upieczonych sierżantów porozsyłano natychmiast do jednostek
bojowych — na ich miejsce przyszli rezerwiści. Z nazwy dywizji usunięto
człon „szkolna”, staliśmy się 287. Nowogrodzko–Wołyńską Dywizją
Piechoty Zmotoryzowanej. Ukraina, początek lata 1968 roku.
Czort jeden wie, co się działo z transporterami opancerzonymi. W
standardowym wyposażeniu każdego pułku piechoty zmotoryzowanej
znajdowało się 31 czołgów, 6 haubic, 18 moździerzy i 103 transportery
opancerzone. Liczba czołgów, haubic i moździerzy zgadzała się, za to
transporterów mieliśmy zaledwie 40.
Coś wisiało w powietrzu. W bratniej Czechosłowacji szykował się
podobny scenariusz, jak na Węgrzech w roku 1956. A więc przyjdzie nam
pośpieszyć z bratnią pomocą. Tylko ciekawe jak, skoro w pułku piechoty
zmotoryzowanej brakuje podstawowego sprzętu, jakim są transportery
opancerzone?
Po trzecim kielichu zapytałem o to kapitana, którego znałem jeszcze ze
szkoły wojskowej, a który obecnie był zastępcą szefa sztabu do spraw
mobilizacji.
Kapitan spojrzał na mnie chytrze, odchrząknął, opróżnił szkło, zagryzł
kawałkiem ogórka i spytał znienacka:
— A wiesz ty w ogóle, po co mamy w pułku transportery opancerzone?
— Jak to po co? Regulamin przewiduje, że powinniśmy mieć 103 na
stanie.
— Błąd. Mamy transportery w pułku, ponieważ raz do roku uczestniczą
w defiladzie w Kijowie. Do defilady potrzeba trzydzieści sześć wozów i tyle
nasz pułk posiada. Cztery pozostałe to rezerwa.
Kapitan wyczuł, że nie wyjaśnił mi wszystkiego wyczerpująco, dlatego
zadał mi pytanie pomocnicze:
— Wiesz ile pułków piechoty zmotoryzowanej liczy nasz okręg?
— Skąd mam wiedzieć!
— No, ale w przybliżeniu. Mniej więcej, na oko?
— Na oko... dwie armie pancerne i dwie ogólnowojskowe... to by było...
dziewięć dywizji pancernych i osiem do dziesięciu dywizji piechoty
zmotoryzowanej.
— Zgadza się!
— Czyli około 36 pułków pancernych i 32 do 40 pułków piechoty
zmotoryzowanej.
— Słusznie. Ze wszystkich 36 pułków piechoty zmotoryzowanej
naszego okręgu tylko nasz dysponuje czterdziestoma transporterami
opancerzonymi. Reszta nie ma ani jednego.
— Pieprzysz! — żachnąłem się.
— Wcale nie.
Wiedziałem, że kapitan zna się na rzeczy, że nie zmyśla. Wiedziałem też
z całą pewnością, że dwa inne pułki naszej dywizji nie mają transporterów
opancerzonych. Ale mimo wszystko nie mogłem uwierzyć, że nasz pułk jest
jedynym w całym okręgu, który dysponuje tymi wozami.
— To gdzie są? — zapytałem w końcu. — W Jebipcie? To znaczy, w
Izraelu?
— Tam też, ale nie za wiele. Zauważ, że Izrael zagarnął sporo naszych
czołgów i artylerii, ale nie transporterów.
— Znaczy w wojskach Układu Warszawskiego?
— Tak, ale też nie za dużo. Zauważ: Pepiki prawie całe uzbrojenie mają
od nas, ale akurat transportery robią własne, według czeskiej technologii,
którą sprzedali też Polakom. A Rumuni, nędzarze, wożą piechotę zwykłymi
ciężarówkami.
— No to gdzie nasze wozy?
— A nigdzie. — popatrzył na mnie badawczo i powtórzył: — Nigdzie!
W ogóle ich nie ma.
— ?...
— Tak, tak, kolego. Zastanów się: ile wyprodukowaliśmy przed wojną i
w czasie wojny? Ani jednego. Korzystaliśmy z wozów amerykańskich.
— Zgadza się — przyznałem. — M–3, półgąsienicowe. Były jeszcze
jakieś inne, kołowe, też amerykańskie.
— No, to następne pytanie: ile typów transporterów opancerzonych
wyprodukowaliśmy w sumie razem?
— Sporo! BTR–40, BRDM...
— Nie, te się nie liczą. To pojazdy zwiadowcze, a nie transportery
opancerzne z prawdziwego zdarzenia.
— No tak — zgodziłem się.
— I BTR–50 też się nie liczy.
To prawda, BTR–50 też nie. Wspaniały pojazd. Chyba uznano, że aż za
dobry dla nas. Na każdy pułk przydzielono zaledwie po jednym, do
wyłącznego użytku dowódcy pułku jako wóz dowodzenia, więc trudno go
uznać za transporter opancerzony piechoty. Nazywa się też stosownie: BTR–
50PU6 — „Pływający Dowodzenia”. Wprawdzie szef sztabu pułku, dowódca
artylerii i dowódca służby zwiadowczej to też „dowodzenie”, ale nawet w
warunkach bojowych poruszają się zwykłymi ciężarówkami. Co prawda, w
Dywizji Tamańskiej jest jeden pułk w całości wyposażony w BTR–50, ale
cała armia wie, że pułk ten, jak wszystkie dywizje „dworskie”, nigdy nie
uczestniczy w prawdziwych manewrach, a jedynie w paradach.
— Nie liczymy też BWP7 — ciągnął kapitan. — Po pierwsze dlatego, że
są nowe, a po drugie — BWP to nie to samo co BTR8 i nie zapewni transportu
piechoty w warunkach bojowych. W BWP wyposażono tylko wybrane
jednostki piechoty. A co z pozostałymi jednostkami? No więc, jeszcze raz: ile
typów transporterów opancerzonych wyprodukowaliśmy w całej naszej
historii?
— Dwa — odpowiedziałem ze wstydem. — BTR–152 i BTR–60P.
— Czy ty w ogóle masz pojęcie, co to jest transporter opancerzony?
Niestety, miałem. BTR–152 był w ogóle pierwszym radzieckim
transporterem opancerzonym — seryjną ciężarówkę ZIS–151 obudowano
płytami pancernymi. ZIS–151 miał być wierną kopią słynnego
amerykańskiego Studebakera. Jednak w niewielkim stopniu posiadł zalety
oryginału, a mówiąc wprost, okazał się do niczego. Po dołożeniu
dodatkowych pięciu ton opancerzenia przypominała wszystko, tylko nie wóz
bojowy. BTR–152 źle się poruszał w terenie, był niezwrotny, wolny, miał
słaby pancerz. W dodatku produkowała go ta sama fabryka, która kleciła
ciężarówki ZIS–151 i która borykała się z niezliczonymi problemami. A to
bratnie Chiny na gwałt potrzebują ciężarówek, a to bratnia Indonezja, albo

6
— PU — Pławajuszczij Uprawlienija [przyp. red.].
7
— BWP — Bojowy Wóz Piechoty (org. BMP — Bojewąja Maszyna Piechoty) [przyp. red.].
8
— BTR — Bronietransportior — transporter opancerzony [przyp. red.].
bratnia Korea, czy bratnia Albania. Rosja też potrzebuje środków transportu:
trwa zagospodarowywanie nieużytków, to znów rozbudowa hydroelektrowni
w Bracku.
Drugi radziecki transporter opancerzony, BTR–60P, miał zastąpić
pierwszy, chociaż właściwie nie było czego zastępować, skoro większość
radzieckich dywizji i tak dysponowała nim wyłącznie w teorii.
Nowy transporter opancerzony miał kształt trumny. Nie mówiło się o nim
inaczej, jak „trumna na kółkach”.
Z racji niedoborów oleju napędowego, BTR–60P, tak jak i jego
poprzednik, wyposażony został w silniki benzynowe. Dlatego w razie trafienia
nieprzyjacielskim pociskiem palił się szczególnie jasnym płomieniem. Paliwo
nie było zresztą jedynym mankamentem. W czasie gdy konstruowano BTR–
60P, ZSRR nie dysponował naprawdę mocnym i niezawodnym silnikiem
benzynowym, wobec czego w wozie zainstalowano dwie jednostki napędowe
z normalnych kołchozowych ciężarówek GAZ–51, W ten sposób BTR–60P
wszedł do użytku z dwoma silnikami, dwoma gaźnikami, podwójnym
sprzęgłem, dworna układami transmisyjnymi, dwoma alternatorami, i
podwójnym rozrusznikiem. Wszystkim tym mechanizmom daleko było do
niezawodności. Więc ilekroć następowała desynchronizacja silników, co
zdarzało się nagminnie, jeden silnik dławił drugi. Wówczas należało
natychmiast jeden z nich odłączyć, skutkiem czego 12–tonowa trumna na
kółkach ledwie zipiała, napędzana silnikiem o mocy 90 koni mechanicznych.
Litera „P” w nazwie BTR–60P oznacza „Pływający”. Kształt trumny
zapewnia pojazdowi jaką taką wyporność, ale wóz pływa tylko teoretycznie.
Transporter rześko zanurza się w toni i nawet nieźle utrzymuje się na
powierzchni, ale nie jest w stanie o własnych siłach wydostać się na brzeg.
Jego niewydolne silniki mogą napędzać albo koła, albo pędnik wodny — a nie
jedno i drugie jednocześnie. Przy samym brzegu śruba nie spełnia już swego
zadania, a koła nie mają jeszcze dostatecznej przyczepności. A więc
najmniejsza nawet rzeczka pozbawia piechotę środków transportu.
BTR–60 produkuje fabryka samochodów w Gorkim, ta sama która
obsługuje cywilny sektor gospodarki narodowej. Wszystkie bez wyjątku
taksówki pochodzą z tych zakładów, nie wspominając o limuzynach
nomenklatury. A co z dostawami dla bratniego Egiptu, bratniego Chile,
bratniego Sudanu, bratniej Somalii i wielu innych bratnich krajów? A fabryka
w Gorkim jest tylko jedna.
— No to trzeba wybudować więcej fabryk!
Kapitan skwitował tę uwagę uśmiechem nie pozbawionym drwiny.
— Jakby można było, to by się zrobiło, ale ponieważ jest jak jest, trzeba
kupować od Włochów. Jak dotąd nie zbudowaliśmy samodzielnie ani jednej
fabryki samochodów.
Musiałem przyznać mu rację. Zwiedziłem w swoim życiu jedną radziecką
fabrykę samochodów i wywarła na mnie wielce niekorzystne wrażenie. Linię
produkcyjną skonstruowano w Ameryce w roku 1927, po czym sprzedano
Niemcom, którzy przez okres przedwojenny i całą wojnę eksploatowali ją
niemal do całkowitego zużycia. W roku 1945 ten zdezelowany sprzęt
przetransportowano do Związku Radzieckiego i rozpoczęto produkcję
Moskwicza. Perspektywiczny plan rozwoju fabryki Moskwicza nie
przewidywał wymiany urządzeń przed rokiem 2000. A co później —
zobaczymy. Jest jednak wysoce prawdopodobne, że padł kolejny rekord.
— No to jak w takim razie wyzwolimy bratnią Czechosłowację?
— Jak zwykle na chama! W oddziałach pierwszego rzutu, w NRD, w
Polsce i w okręgach przygranicznych mamy, rzecz jasna, transportery
opancerzone. A tutaj, na tyłach, w drugiej, trzeciej linii, mamy tylko robić
dużo hałasu i ogólnie manifestować pełną gotowość.
— A jeżeli naprawdę dojdzie do wojny? Jeżeli Amerykanie będą
interweniować?
— Niech cię o to głowa nie boli! Nikt nie będzie interweniował. Oni
wszystko zniosą. Im więcej naszego chamstwa, tym większa ich cierpliwość.
Pewnie obrzucą kamieniami nasze ambasady, a potem naprawią na własny
koszt. Co do kopiejki. No i nastąpi tradycyjna poprawa stosunków
międzynarodowych, a po tygodniu wszystko pójdzie w niepamięć No, dobra.
Teraz strzemiennego — i do roboty. Jutro mobilizacja.
Mobilizację 1968 roku prowadzono otwarcie, bez cienia kamuflażu
Najpierw prasa doniosła o wielkich manewrach, potem do udziału w nich
powołano rezerwę, a gdy manewry się zakończyły, rezerwa pozostała w
koszarach.
W ciągu kolejnych miesięcy odbyły się wielkie ćwiczenia Strategicznych
Wojsk Rakietowych, następnie ćwiczenia Marynarki Wojennej, Wojsk
Obrony Powietrznej Kraju i Sił Powietrznych oraz niezliczone odrębne
ćwiczenia armii i dywizji Wojsk Lądowych. Po nich nastąpiło szkolenie wojsk
łączności, podczas którego sprawdzono wszystkie elementy dowodzenia
wielką armią. Przeprowadzono tez szkolenie służby tyłów, przerzucając w
rejon granic zachodnich tysiące ton amunicji i dziesiątki tysięcy ton paliwa.
Wreszcie na terenie Czechosłowacji przeprowadzono ćwiczenia dowódczo–
sztabowe. Wszyscy dowódcy do szczebla batalionów, a w niektórych
przypadkach nawet kompanii, ćwiczyli w terenie swoje zadania na wypadek
inwazji Z zewnątrz musiało to wyglądać imponująco.
Od środka wyglądało nieco gorzej.
Proces pełnej mobilizacji w każdej armii to przedewszystkim postawienie
w stan gotowości wszystkich pododdziałów, jednostek i związków, po drugie
— formowanie nowych, po trzecie — przeszkolenie ich i zgranie ogólnej
gotowości bojowej.
Proces wprowadzania stanu gotowości przebiegał w naszej dywizji
właściwie bez większych zgrzytów W okresie pokoju większość radzieckich
dywizji ma zredukowaną kadrę. Dla przykładu, w każdym działonie zamiast
siedmiu artylerzystówjest tylko dwóch dowódca i celowniczy. W razie
mobilizacji wakaty uzupełnia się rezerwistami. Nawet jeżeli żołnierz rezerwy
nie służył w wojsku od dobrych dziesięciu lat, to po krótkim szkoleniu uznaje
się go za w pełni zdolnego do walki. Dotyczy to piechoty, wojsk pancernych,
saperów i tak dalej. W znacznie gorszej sytuacji są jednostki łączności, obrony
przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, zwiadu i broni chemicznej. Tu żołnierz
wykonuje zadania samodzielnie i jest zdany na własne umiejętności. Dlatego
nawet po czterech miesiącach szkolenia te formacje wciąż nie były gotowe do
walki.
W terminologii oficjalnej dywizje ze zredukowanym stanem osobowym
określa się mianem „skadrowanych”. Złośliwi mówią o nich „skastrowane”.
W naszym batalionie pancernym, na przykład, na każdy czołg przypadało
trzech żołnierzy zamiast czterech (brakowało ładowniczych) Z chwilą
dołączenia ładowniczego do załogi, czołg był natychmiast gotowy do walki.
W pozostałych batalionach pancernych — siedem w dywizji — na każdy
czołg przypadał tylko jeden żołnierz kierowca Podczas mobilizacji wszystkie
nieobsadzone stanowiska, a więc celowniczych, ładowniczych, dowódców
czołgów, a nawet starszego sierżanta i dowódców plutonów, obejmowali
żołnierze rezerwy Wszyscy tez — prócz dowódców plutonów — zakończyli
swoją służbę pięć do dziesięciu lat wcześniej, często w czołgach innego typu
Dowódcy plutonów natomiast nie służyli nigdy i nigdzie i o niczym nie mieli
zielonego pojęcia — nie tylko o czołgach, współczesnej technice i taktyce, ale
o wojsku w ogóle Dowódcy plutonów to po prostu niedawni studenci, którzy
na studiach mieli zajęcia z wojska i wraz z dyplomem uzyskali stopień
podporuczników rezerwy.
Jednak największym problemem była piechota Nie tylko dlatego, ze
stopień „skadrowania” w czasie pokoju jest znacznie wyższy, niż gdzie
indziej. Nie dlatego również, że do piechoty trafiają najgorsi żołnierze, którzy
często nie znają języka swoich dowódców ani kolegów. Po prostu piechota w
ogóle nie ma sprzętu. Dywizja piechoty zmotoryzowanej powinna
dysponować 410 transporterami opancerzonymi, nasza miała ich czterdzieści
— i to wyłącznie w pułku reprezentacyjnym. Wiele pułków miało po trzy albo
cztery transportery opancerzone do celów ćwiczebnych. W pozostałych
pułkach, dywizjach i armiach w ogóle takich wozów nie było.
Cóż, w ostateczności można przewozić piechotę ciężarówkami. Ale
ciężarówek też nie było. Ciężarówek zgromadzonych w naszym zetenie9
wystarczyło dla dwóch batalionów. Trzeci batalion wyposażono w
transportery opancerzone, zaś sześć pozostałych batalionów musiało czekać
na dostawy wozów z mobilizacji.
Wszystkie radzieckie samochody cywilne figurowały w centralnej
ewidencji wojskowej. Kupując samochód marki Wołga, obywatel był
pouczony, że jego wóz może zostać w każdej chwili zarekwirowany do celów
wojskowych. To samo dotyczyło wywrotek, taksówek i cystern. Każda z nich
była wciągnięta do specjalnego rejestru, by w razie mobilizacji trafić do armii.
W okresie mobilizacji cała gospodarka narodowa staje w miejscu, ponieważ
wszystkie pojazdy — traktory, buldożery, dźwigi, koparki — wędrują do
wojska.
Trudno powiedzieć, kto wpadł na ten obłędny pomysł. Choć przepis
obowiązuje od dawna, w latach trzydziestych i czterdziestych nie rzucał się
tak w oczy. Wtedy nawet w okresach powszechnego głodu istniały jakieś
mobilizacyjne rezerwy żywności, a główną siłą pociągową na wsi był koń.

9
— Zeten — zapas nienaruszalny: ogół zapasów mobilizacyjnych na wypadek wojny [przyp.
tlum.].
Jednak w latach sześćdziesiątych, kiedy nie było już żadnych rezerw żywności
(co dobitnie zademonstrowano całemu światu w październiku 1964 roku), a
koń przestał się liczyć w gospodarce narodowej, szaleństwem było zabierać
naraz wszystkich mężczyzn i wszystkie pojazdy. Ci. którzy planują przyszłą
wojnę, najwyraźniej muszą liczyć na Blitzkrieg z użyciem sil nuklearnych —
albo pogodzić się z porażką, jeżeli wojna potrwa dłużej niż miesiąc.
Do dywizji zaczęły napływać środki transportu z mobilizacji. Była to,
ogólnie mówiąc, jedna wielka kpina. Pojazdy te trafiły do wojska dawno
temu. Większość nowiutkich wozów najpierw odstawia się do zetenu. Po
dziesięciu latach kieruje się je do eksploatacji, a ich miejsce w magazynach
zajmują nowe pojazdy, prosto z taśmy. Po trzech, czterech, czasem pięciu
latach bezlitosnego zarzynania w najgorszych warunkach terenowych,
samochody przestają się nadawać do dalszego użytku. Wtedy wędrują do
transportu cywilnego i rolnictwa. Jednocześnie każdy wóz nadal pozostaje w
rejestrze wojskowym i w przypadku mobilizacji musi zostać zwrócony armii.
W roku 1968, przed inwazją na Czechosłowację, zaopatrzono nas w
pojazdy wyprodukowane w latach 1950–1951. Za ich żywota Malenkow
zastąpił Stalina, Chruszczow Malenkowa, a Breżniew Chruszczowa; Związek
Radziecki dokonał skoku w kosmos, wystrzelił sztucznego satelitę i Jurija
Gagarina, a po wykorzystaniu w pełni elementu zaskoczenia i zdobycznej
technologii poniemieckiej, zaniechał udziału w wyścigu kosmicznym. Przez
cały ten czas leciwe maszyny trwały na posterunkach w oczekiwaniu na swój
dzień. I teraz wybiła ich godzina!
Po wydaniu takiego „sprzętu bojowego” piechocie zabroniono wyłaniać
się z lasu. Na szosach i polach odbywały się jedynie ćwiczenia załóg
pancernych, artylerii i jednego reprezentacyjnego batalionu transporterów
opancerzonych. Cała reszta stała na leśnych przecinkach i polanach. Z orbity
okołoziemskiej mogło to wyglądać groźnie. Ale nie z ziemi. Dowództwo
wojskowe obawiało się wystraszyć miejscową ludność naszym widokiem:
ospałych, niedoszkolonych i niezdyscyplinowanych żołnierzy, tkwiących w
starych, zdezelowanych pojazdach, wypacykowanych na wszystkie kolory
tęczy.
Należy w tym miejscu oddać sprawiedliwość radzieckim dowódcom
wojskowym — żadna z tych dywizji „dzikusów” nie pojawiła się nigdy w
Europie, a w Związku Radzieckim nie wychodziła za dnia na otwarte tereny.
Za to samo ich istnienie dawało Związkowi Radzieckiemu sporą przewagę.
Amerykański wywiad odnotował potężne kolumny pancerne na drogach i
nieprzeliczone oddziały piechoty pochowane w lasach. Tak też w istocie było,
ale była to piechota zdezorganizowana, niesubordynowana i niezdolna do
walki.
Po pierwszym etapie mobilizacji — uzupełnienia stanu osobowego
„skadrowanych” jednostek — rozpoczął się etap drugi: formowania nowych
pododdziałów, oddziałów i związków taktycznych.
Wciąż napływali nowi rezerwiści, a wraz z nimi „nowe” środki
transportu. Jednostki rozrastały się i pewnej pięknej nocy padł rozkaz, by się
rozdzielić. Zastępca dowódcy dywizji stawał się dowódcą nowej dywizji, a
zastępca szefa sztabu — szefem sztabu „dywizji drugiej kolejności
formowania”, używając oficjalnego nazewnictwa. Tej samej nocy dowódcy
batalionów zostali dowódcami pułków, a dowódcy kompanii — dowódcami
batalionów. Nieszczęściem było to, że dowódcy plutonów, absolwenci
cywilnych uczelni, którzy nigdy nie oglądali prawdziwego wojska, zostawali
przy tej okazji dowódcami kompanii. A sierżantów rezerwy awansowano na
dowódców plutonów.
Po przepołowieniu każda dywizja i każdy pułk na nowo podejmują proces
uzupełniania stanu osobowego, tym razem jeszcze starszymi rocznikami
rezerwistów i jeszcze starszym parkiem maszynowym. Udział rezerwistów
przekracza w końcu poziom krytyczny i armia traci swoje oblicze.
Nie miało to naturalnie miejsca w dywizjach wyznaczonych do zajęcia
Czechosłowacji, a jeśli nawet, to w stopniu bardzo ograniczonym. Mimo
wszystko z przerażeniem stwierdziliśmy, że z naszej dywizji, która
tymczasem przekształciła się w dwie dywizje, zaczyna stopniowo ubywać
najlepszych ludzi i sprzętu. Ze sformowanych z najwyższym trudem załóg
czołgowych wycofywano żołnierzy służby czynnej, zastępując ich
rezerwistami.
W ciągu kilku dni otrzymaliśmy rozkaz odesłania dwudziestu z
czterdziestu naszych transporterów opancerzonych do Karpackiego Okręgu
Wojskowego. Następnego dnia do tegoż okręgu przeniesiono dwunastu
naszych młodszych oficerów. Później wszystko potoczyło się lawinowo.
Każdy dzień przynosił kolejne nowiny: zabierają wszystkich kierowców
czołgów, zabierają wszystkich radiotelegrafistów, zabierają szefów sztabów.
Był to nasz drugi miesiąc w lesie. Rezerwistów przybywało. Dyscyplina
spadała. W początkach czerwca otrzymaliśmy rozkaz powołania sądu
polowego w każdej dywizji. Przypuszczalnie liczba „dzikich dywizji” wzrosła
już na tyle, a dyscyplina z racji odejścia zawodowych oficerów, sierżantów i
żołnierzy tak spadła, że było rzeczą niemożliwą rządzić tą całą hałastrą
inaczej, niż poprzez sądy polowe.
Trybunały szybko przywróciły porządek, ale na stan wyszkolenia
oddziałów niewiele mogły poradzić. Ćwiczenia odbywały się codziennie. W
naszym pułku tymczasem wynikły nowe problemy. Po odesłaniu połowy
transporterów, zostało nam już tylko dwadzieścia. Po dwa przydzielono
dowódcom 2. i 3. batalionu. Pierwszemu batalionowi pozostało szesnaście.
Rozdysponowano je po bratersku — jeden dla dowódcy batalionu i po pięć na
każdą kompanię. Kompania liczy siedemdziesięciu sześciu chłopa.
Transporter opancerzony zabiera teoretycznie piętnastu ludzi, nie licząc
kierowcy, czyli dla wszystkich powinno starczyć miejsca. W praktyce jednak,
jeden transporter opancerzony otrzymuje dowódca kompanii, z którym jedzie
jego zastępca polityczny, sanitariusz, drużyna cekaemów z potężnym zapasem
amunicji i starszy sierżant z całym dobytkiem kompanii.
Na trzy pozostałe plutony, po dwudziestu dwóch ludzi w każdym,
pozostały cztery wozy — jeden na każdy pluton i jeden do użytku
zbiorowego. Fakt, że w ogniu walki plutony i drużyny rozpierzchną się na
wszystkie strony, nikogo nie niepokoi. Chwilowo nie ma czasu myśleć o
wojnie: trzeba troszczyć się o to, jak rozlokować ludzi w transporterach.
Dodatkowych pojazdów, nawet ostatnich gruchotów, nikt nam nie da. Bo skąd
je wziąć? Zresztą nasz pułk i tak ma najlepsze wyposażenie ze wszystkich
trzech armii okręgu. Trzeba to docenić.
Tak więc w transporterze opancerzonym przeznaczonym na piętnastu
ludzi, musieliśmy pomieścić szesnastu. Nie jest tak źle! Na ćwiczeniach wozi
się jeszcze więcej, bywało że i trzydziestu! Z tym że ćwiczenia, a warunki
bojowe to zupełnie różne sprawy. W warunkach bojowych każdy transporter
opancerzony przewozi, oprócz stałego uzbrojenia i wyposażenia piechoty,
jeden granatnik RPG–7 z dziesięcioma granatami. Dziesięć granatów to dwie
spore skrzynie. Do tego dwadzieścia granatów ręcznych F–l, czyli kolejna
skrzynka. I karabin maszynowy SGMB z dwoma tysiącami naboi, czyli
jeszcze dwie skrzynki. Transporter opancerzony musi też wieźć dwie
dodatkowe beczki paliwa, które zawiesza się na górze, i koło zapasowe, które
umieszcza się na pancerzu, przez co nie otwiera się jeden właz. Poza tym
każdy żołnierz wiezie karabin samoczynny, erkaem albo granatnik. Przydział
amunicji wynosi 300 naboi na automat i 1.000 naboi na erkaem. Każdy
żołnierz ma także dwa granaty, bagnet, maskę przeciwgazową, gumowy
kombinezon ochronny, gumowe buty przeciwpromienne i rękawice, szynel i
pałatkę, zmianę bielizny, pięciodniową rację żywności, manierkę, saperkę
oraz opatrunek osobisty i indywidualny pakiet przeciwpromienny. Kiedy się
to wszystko zapakuje do wozu, nie zostaje miejsca nawet dla jednej osoby, a
co dopiero dla szesnastu. Kiedyś było lepiej, bo transportery opancerzone
starego typu nie miały pancernych dachów i można było układać żołnierzy
warstwami, jak wiejskie dziewki na wozie przy żniwach. Po Węgrzech
zaprzestano produkcji wozów tego typu... Teraz wszystkich szesnastu trzeba
upchnąć przez jeden właz do wnętrza wozu.
Nie jest to łatwe zadanie, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tusze
rezerwistów. Takie wsiadanie może trwać i czterdzieści minut. Jeżeli coś się
nagle zdarzy, maszyna się przewróci albo zacznie płonąć, nikt prócz kierowcy
i dowódcy, których stanowiska są oddzielone, nie ujdzie z życiem. A co
dopiero mówić o bitwie.
Jak zatem oddychają, ściśnięci niczym śledzie w beczce? Zdrowy
żołnierski pomyślunek znalazł rozwiązanie. Wszyscy zakładają maski
przeciwgazowe, odkręcają pochłaniacze z filtrem, a rury wystawiają przez
otwarty właz i otwory strzelnicze. Latem w masce przeciwgazowej nie jest
może zbyt przyjemnie, zwłaszcza gdy ze wszystkich stron napierają na
człowieka czyjeś plecy, tyłki, buty, kolby i lufy — ale zawsze to lepiej mieć
czym oddychać.
Podczas ćwiczeń bojowych, zwłaszcza w obecności zamorskich attache,
wszystko wygląda zupełnie inaczej. Ale co innego pokaz, a co innego
żołnierska rzeczywistość.
Któregoś dnia późnym wieczorem, po odbyciu codziennej porcji ćwiczeń
w ładowaniu żołnierzy do transportera (na inne ćwiczenia nie było czasu)
otrzymałem rozkaz natychmiastowego stawienia się w sztabie Karpackiego
Okręgu Wojskowego. Moje stanowisko miał objąć dowódca pierwszego
plutonu, podporucznik rezerwy. Kiedy usłyszał, że awansuje na dowódcę
kompanii, popatrzył niewesoło na transportery, na rezerwistów, których
sierżanci z wielkim trudem wyłuskiwali przez otwory włazów, po czym
gwizdnął przeciągle i siarczyście zaklął.
OSTATNIA GRANICA

Przekształcenie Karpackiego
Okręgu Wojskowego we Front Karpacki,
Zachodnia Ukraina, sierpień 1968 roku

— Ziarno zacznie się wysypywać z kłosów, jak zboże jeszcze postoi na


polach.
— Co oni sobie myślą, ci na górze?
— Myślisz, ze im łatwo? Czesi wciąż nie dają pretekstu żeby wystąpić
w ich obronie Komunistów nie mordują, żaden czekista nie zawisł na latarni.
Przed kim ich mamy bronić? Nie ma jak wejść.
— Powinniśmy myśleć przede wszystkim o sobie, o własnym kraju, a
nie przejmować się pieprzonymi Pepikami albo opinią światową. Czas
wkroczyć, i tyle.
— To już bez ciebie wiedzą — czas, czy nie czas.
— Gówno tam wiedzą. Jak nasze wojska w ciągu tygodnia nie wkroczą
do Czechosłowacji, to koniec z nami.
— A to dlaczego?
— Dlatego, ze zboże się wysypie, bo me ma go kto zebrać z pola. Z
kołchozów pozabierali wszystkich chłopów i wszystkie ciężarówki. A jak nie
sprzątniemy zboża, wszystko się zacznie dokładnie jak w sześćdziesiątym
czwartym.
— Amerykanie nam pomogą! — wtrącił pewny siebie adiutant szefa
sztabu.
— A jak nie?
— Pomogą, pomogą, nie mają wyjścia!
— Widziałeś, ilu ludzi zmobilizowano? W 1964 zebraliśmy
przynajmniej część plonów. Teraz nie zbierzemy. A wszystkich nas
Amerykanie nie wykarmią.
— Już ty się o Amerykanów nie martw! Są bogaci, żarcia mają potąd.
Starczy dla wszystkich.
Jednak wątpliwości, czy aby Amerykanie nas wszystkich wyżywią
pozostały. W rozmowach uporczywie po wracało stwierdzenie, ze czas
kończyć te bzdury i puścić chłopów na żniwa.
— A gdyby tak puścić wojsko na pola, a Czechosłowację wyzwolić
później, w październiku, albo, powiedzmy, w listopadzie9
— To by dopiero była klęska Koniec z potęgą radziecką i osiągnięciami
socjalizmu. Musimy wkroczyć teraz Inaczej wszystko się załamie i nie będzie
czego bronić.
— Czesi mówią, ze budują teraz socjalizm z ludzką twarzą.
— To jest wroga propaganda — przerwał zastępca polityczny —
Socjalizm ma tylko jedną twarz! Burżuazja, towarzysze, wymyśliła teorię
konwergencji, sprzeczną z zasadami marksizmu. A jak wiadomo jednym
chujem dwóch na raz nie przelecisz.
Pamiętacie, jak pewien antyradziecki element wysmażył pamflet na nasz
ustrój „Jeden dzień Iwana Iwanowicza” czy „Iwana Trofimowicza” — już
dokładnie nie pamiętam10. I co z tego wynikło? Wywrotowcy różnej maści
podnieśli łby Kolportowali te oszczerstwa. I zaczął się ferment, zwątpienie w
słuszność polityki naszej partii. Na szczęście udało się to opanować w
zarodku. Inaczej kto wie, jak by się to wszystko skończyło.
Trudno było nie przyznać mu racji. Osobiście nie czytałem o
wspomnianym Iwanie, bo o egzemplarz było dziwnie trudno, ale dobrze
pamiętam, że książka wywarła na opinii publicznej wstrząsające wrażenie.
— No, a co takiego wydumali nasi czescy towarzysze? — pytał dalej
zastępca polityczny. — Całkowicie znieśli cenzurę! Otworzyli na oścież
bramy propagandzie burżuazyjnej! Każdy drukuje, co chce! Do czego to
doprowadzi? Do konwergencji? Bzdury! Do kapitalizmu. Wpływom
burżuazyjnym wystarczy najmniejsza szczelina. Zaraz potok przerwie tamę,
runie jak powódź i w mig zniszczy cały system. Myśmy już mieli taką
szczelinę, na szczęście partia potrafiła ją zatkać, nim było za późno. A w
Czechosłowacji to już nie jest szczelina — to istny potop! Należy go
natychmiast powstrzymać. Co to za konwergencja, kiedy każdemu wolno
mówić, co mu się podoba? To nie konwergencja, to czystej wody burżuazyjna
anarchia!

10
— A Sołżenicyn Jeden dzień Iwana Demsowicza Moskwa 1963 [przyp tłum]
Z tym również nie sposób było się nie zgodzić. Jeżeli w przeszłości cały
system omal nie załamał się przez jedno głupie opowiadanko, to co dopiero
będzie w warunkach całkowitego zniesienia cenzury? Trzeciej drogi nie ma.
Jeżeli istnieje Komitet Centralny, to obowiązuje polityka partii. Organa stoją
na straży KC, a cenzura stoi na straży linii politycznej partii. Rezygnacja z
któregokolwiek elementu oznacza upadek całego systemu. Bezrobocie,
kryzysy gospodarcze, skoki cen, inflacja — oto co znaczy parszywy
kapitalizm. Jaka tu może być mowa o konwergencji?
— Mówcie dalej, prosimy, towarzyszu pułkowniku — wołano z tylnych
rzędów. Nowy „polityczny”, w odróżnieniu od swego poprzednika, mówił
rozsądnie i przekonująco.
— Socjalizm to system o strukturze uporządkowanej jak diament, i jak
diament trwały. Lecz wystarczy jeden fałszywy ruch szlifierza, aby zniweczyć
strukturę diamentu. W Czechosłowacji ten fałszywy ruch już nastąpił.
Diament kruszy się na kawałki. A przecież jest organiczną częścią składową
całego obozu socjalistycznego. Diament światowego socjalizmu może ulec
rozpadowi. Zły przykład jest zaraźliwy! Jeżeli burżuazja zatriumfuje w
Czechosłowacji, myślicie, że Węgrzy nie pójdą natychmiast za przykładem
Czechów?
Odpowiedzieliśmy okrzykami oburzenia. Szef sztabu trzeciego batalionu
uśmiechnął się chytrze, po czym spokojnie zapytał:
— Ale kiedy ruszymy, towarzyszu pułkowniku? Od dawna jesteśmy
gotowi spełnić nasz internacjonalistyczny obowiązek.
Dowódcy nie zakłopotało to pytanie, chociaż oczywiście nie miał na nie
odpowiedzi.
— Zawsze powinniśmy być gotowi!
Za przeprowadzenie tego spontanicznego wiecu nagrodziliśmy dzielnego
zastępcę politycznego huczną owacją.
ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI

Huragan przeniesień, przegrupowań, przęformowań i uzupełnień stanu


osobowego zagarnął również mnie i przerzucił do 2. batalionu 274. pułku 24.
Samarsko–Ułjanowskiej Berdyczowskiej Żelaznej Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej (trzykrotnie odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru,
jak również orderami Suworowa i Bohdana Chmielnickiego) wchodzącej w
skład 38. Armii Karpackiego Okręgu Wojskowego.
Jakże przejmujący jest widok zmiany warty przed Mauzoleum! Setki razy
bywałem na Placu Czerwonym, a wciąż brak mi słów podziwu dla prezencji
warty honorowej. Zawsze mnie tam ciągnie. Mógłbym godzinami napawać się
tym widokiem.
Nie ma w tym nic dziwnego! To przecież sama śmietanka, najlepsi z
najlepszych, artyści musztry defiladowej, lepiej wyszkoleni niż gimnastycy
radzieccy na olimpiadę.
Ich pułk stacjonuje na Kremlu. Cały pułk KGB! Przejdźcie się kiedyś od
strony Ogrodu Aleksandrowskiego i policzcie piętra w ich koszarach. Na
pierwszy rzut oka dwa, ale kiedy się bliżej przypatrzeć, okazuje się, że cztery.
Okna są po prostu bardzo wysokie i na każde przypadają dwa piętra. Te cztery
piętra wystają ponad mur kremlowski. A ile nie wystaje? Teraz wejdźcie na
Kreml i obejrzyjcie koszary od strony Carskiego Dzwonu. Zobaczycie
wówczas, że nie jest to zwykły budynek, lecz ogromna czworoboczna
twierdza z dziedzińcem wewnętrznym. Teraz wyjdźcie ponownie przez Wrota
Troickie do Ogrodu Aleksandrowskiego i spróbujcie krokami zmierzyć
długość budowli. Sami widzicie, że zmieści się tam nie tylko pułk, ale i coś
znacznie większego.
Albo wybierzcie się na niedzielny spacer w okolice Kremla: zobaczycie,
ilu tych chłopaków kręci się tam bez celu. A dowódca pułku może zwolnić na
przepustkę najwyżej pięć procent żołnierzy jednocześnie. Taka zasada
obowiązuje dowódcę zwykłego pułku, ale pułk kremlowski nie jest zwykłym
pułkiem. Zresztą nawet jeśli dowódca wypuszcza do miasta co dwudziestego
ze swoich sokołów, żeby trochę sobie polatali, to ilu ich jest na Kremlu? A
jeżeli to, co widzimy, to nie pięć procent, tylko dwa albo trzy — to ilu siedzi
w koszarach?
Zuchy te przechadzają się dumnie tam i z powrotem, zadzierają nosa. I
słusznie. Wcześniej strzegli jednego Iljicza, a teraz dwóch11. Mają wspaniałe
mundury: szynel, czapka, oficerki — wszystko ze specjalnych przydziałów.
Na niebieskich naramiennikach złocą się litery: GB. Zaraz, zaraz! Dlaczego
nie KGB, tylko samo GB? Już wyjaśniam: K oznacza Komitet, a komitet nie
brzmi wystarczająco solidnie. Lepsze byłoby MGB, Ministerstwo. Ale
najlepiej samo GB. Gosbiezopastnost’! — Bezpieczeństwo Państwowe —
krótko i dobitnie. Znacznie lepiej, niż te wszystkie ministerstwa i komitety, z
Komitetem Centralnym włącznie.
A więc — sam kwiat, najlepsi z najlepszych. Kompletny pułk, tylko bez
czołgów i artylerii. Czołgi zresztą są i tak niepotrzebne — mury Kremla,
dzięki Bogu, trzymają się mocno.
No, dobrze, a jeżeli coś się wydarzy, jeżeli wybuchnie jakaś ruchawka, na
przykład rewolta czołgistów wymierzona w leninowski KC. Co wtedy?
O to się, bracie, nie kłopocz: w odwodzie czeka stworzona na taką
właśnie ewentualność Dywizja im. Feliksa Dzierżyńskiego, z czołgami, z
artylerią, ze wszystkim co potrzeba. Nosi co prawda nazwę Dywizji Wojsk
Wewnętrznych, ale wcale nie podlega Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Po
prostu KGB różnie się przyodziewa. To prawdziwi przebierańcy! Zresztą, od
kiedy to ochrona naszych ukochanych przywódców miałaby spoczywać w
rękach MSW? Zawsze była przywilejem KGB. Po to przecież stworzono
Komitet. Tak podają wszystkie podręczniki: na osobiste polecenie i dla
osobistej ochrony Lenina. A towarzysz Roj Miedwiediew utrzymuje, ze
ochrona naszego ukochanego Włodzimierza Iljicza składała się z dwóch do
czterech osób! Widać zapomniał o Dywizji im. Dzierżyńskiego. A przecież
sama dywizja szczyci się chlubną kartą swojej historii: 18 tysięcy chłopa na
straży jednego Lenina! Strzelcy łotewscy też się tym szczycą, i Moskiewska
Szkoła Wojskowa im. Rady Najwyższej, i Kremlowska Sekcja Cekaemów.
Wszystko — doborowe oddziały. Najlepsi z najlepszych. Po trzykroć
sprawdzani. Przodownicy pracy, aktywiści, sportowcy.
Poza Dywizją im. Dzierżyńskiego KGB ma jeszcze inne pułki i dywizje.
Wszystkie grupują najlepszych żołnierzy. Ale oprócz zwyczajnych wojsk
KGB są jeszcze Wojska Łączności Rządowej KGB. Jak liczne? Ho, ho!
Łączność ze wszystkimi ministerstwami i departamentami, ze wszystkimi
11
— Włodzimierz Iljicz Lenin, Leonid Iljicz Breżniew [przyp. tłum.].
republikami, obwodami i rejonami, wszystkimi poligonami, ośrodkami badań
kosmicznych, więzieniami, obozami, zakładami, fabrykami, kopalniami,
okręgami wojskowymi, armiami, korpusami i dywizjami oraz — oczywiście!
— z bratnimi partiami socjalistycznymi. Łączność, łączność, łączność. Kable,
centralki, maszyny szyfrujące i deszyfrujące, stanowiska podsłuchowe.
Wszystko to wymaga wykwalifikowanej obsługi i ochrony — a zatem ludzi,
ludzi i jeszcze raz ludzi. Najlepszych, rzecz jasna. Tam człowiek, chcąc nie
chcąc, nasłucha się tajemnic. Ciężko na duchu, a pary z ust nie wolno puścić,
ani nie majak nawiać do Ameryki, ani się powiesić.
Iluż do tej roboty potrzeba żołnierzy! A to jeszcze nie Armia Radziecka,
nawet nie Ministerstwo Obrony, choć to właśnie oni podsłuchują i raportują,
co się dzieje w Ministerstwie Obrony.
Na tym nie koniec. Najsilniejszym ramieniem KGB są Wojska Ochrony
Pogranicza. Mają dziewięć przygranicznych okręgów wojskowych. Dziewięć
armii WOP KGB wyposażonych w czołgi, śmigłowce, artylerię, okręty
wojenne.
To dopiero elita! Przecież straż graniczną ustanowiono właśnie po to, by
uniemożliwić obywatelom opuszczanie naszego wspaniałego kraju. A samego
strażnika nikt nie pilnuje! Stoi na samej granicy. Krok w bok — i już jest po
drugiej stronie. Dlatego do dziewięciu okręgów KGB kieruje się tylko
najlepszych z najlepszych. Wszyscy, którzy z jakichś przyczyn nie
wylądowali w tej gigantycznej formacji, trafiają do Wojsk Wewnętrznych. To
też jeszcze nie Armia Radziecka. Chociaż mają swoje pułki, dywizje, czołgi i
artylerię.
— Co robicie, chłopaki?
— Pilnujemy więźniów.
— Przyjemne zajęcie! Odpowiedzialne. A dużo was jest?
— Cała masa! Z jednego tylko dekretu o nasileniu walki z
chuligaństwem, zapuszkowaliśmy w ciągu ostatnich dziesięciu lat 8.000.000
ludzi. A jest jeszcze sporo innych dekretów i paragrafów, z których też idzie
się siedzieć. No i potem trzeba tyle tego tałatajstwa upilnować.
— Pewnie bierzecie tylko najlepszych?
— Mowa! Muszą być niekarani, tak samo ich rodziny. No i odporni na
wrogą propagandę, żeby się w kontaktach z więźniami nie wypaczyli.
— Gdzie takich znajdujecie?
— Jakoś sobie radzimy.
No więc ci, którzy nie trafiają do wojsk KGB, ani do Wojsk
Wewnętrznych — ci właśnie wstępują w szeregi niezwyciężonej, legendarnej
Armii.
W skład każdej szanującej się armii wchodzą trzy rodzaje sił zbrojnych.
Ponieważ Armia Radziecka szanuje się bardziej niż jakakolwiek inna armia na
świecie, w jej skład wchodzi pięć rodzajów wojsk.
Poza Wojskami Lądowymi, Siłami Powietrznymi i Marynarką Wojenną,
istnieją jeszcze Wojska Obrony Powietrznej Kraju i Strategiczne Wojska
Rakietowe.
Ponadto są jeszcze Wojska Powietrznodesantowe. Choć nie stanowią
odrębnego rodzaju sił zbrojnych, podlegają bezpośrednio ministrowi obrony.
A dowodzi nimi generał armii, podobnie jak Wojskami Lądowymi.
Same Wojska Powietrznodesantowe, to osiem dywizji. W tym czasie cała
armia brytyjska liczyła cztery dywizje. Słownie: cztery! Trzy stacjonujące w
Niemczech, jedna na terytorium Zjednoczonego Królestwa. Kiedy człowiek
porówna te proste dane, wpajany nam wizerunek agresywnego NATO
przestaje być oczywisty.
Do Wojsk Powietrznodesantowych też dobiera się najlepszych,
najodważniejszych, najbardziej oddanych, świadomych i sprawnych fizycznie.
Jakże inaczej! Skoki ze spadochronem w każdą pogodę, w dzień i w nocy,
działania na tyłach wroga przeciwko chronionym obiektom. A to wszystko w
warunkach całkowitego odcięcia od własnej armii, bez dostaw amunicji,
paliwa, żywności, bez możliwości ewakuowania rannych. Spadochroniarze
muszą dobijać swoich rannych kolegów, aby dostawszy się do niewoli nie
zdradzili planów i celów operacji.
Kto się nie dostał do desantu, idzie do Strategicznych Wojsk
Rakietowych. Tam też chcą tylko najlepszych. Pytanie brzmi: ilu takich
superżołnierzy potrzebują formacje Strategicznych Wojsk Rakietowych? W
sumie to trzy armie, każda armia składa się z trzech–czterech korpusów,
każdy korpus z kilku dywizji. Jak widać, tracą sens jakiekolwiek porównania
liczby dywizji z armią brytyjską.
Po tym, jak w wojskowych komisjach uzupełnień wyselekcjonuje się
najlepszych do Wojsk Rakietowych, przychodzi kolej na Wojska Obrony
Powietrznej Kraju. Wymagają bez porównania większej liczby żołnierzy, ale
tylko najlepszych. Obrona Powietrzna Kraju to walka z satelitami, z
międzykontynentalnymi rakietami balistycznymi i pociskami manewrującymi,
z bombowcami strategicznymi. Wojska Obrony Powietrznej Kraju dzielą się
na trzy rodzaje broni: lotnictwo, artylerię przeciwlotniczą (konwencjonalną i
rakietową) oraz radiolokację. Lotnictwo Wojsk Obrony Powietrznej Kraju
dysponuje najlepszymi maszynami, najszybszymi myśliwcami
przechwytującymi. Oddziały radiolokacyjne obsługują tysiące najróżniejszych
urządzeń radarowych, strzegących nieba dzień i noc. I wreszcie są oddziały
rakietowe.
Wszystkie te trzy rodzaje wojsk są skoncentrowane w dwóch okręgach:
Okręgu Moskiewskim WOPK i Okręgu Kaspijskim WOPK z siedzibą
dowództwa w Baku. Każdy zaś okręg stanowi grupę armii Wojsk Obrony
Powietrznej. Niezależnie od dwóch wspomnianych okręgów, istnieje kilka
niezależnych armii obrony powietrznej podległych bezpośrednio Naczelnemu
Dowództwu Wojsk Obrony Powietrznej Kraju.
Następne w kolejności Siły Powietrzne. Lotnictwa wojskowego nie
należy mylić z lotnictwem Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, z którymi nie
ma właściwie nic wspólnego. Składa się z szesnastu armii powietrznych,
trzech korpusów lotnictwa strategicznego (dalekiego zasięgu) i sześciu
dywizji wojskowego transportu lotniczego. W skład każdej armii wchodzi
sześć dywizji, a korpusy lotnictwa dalekiego zasięgu liczą po dwie do trzech
dywizji. Nie trzeba chyba uzasadniać, dlaczego Siły Powietrzne muszą
dysponować najlepszymi żołnierzami.
Następna jest Marynarka Wojenna. Ogromna. W jej składzie zaś piechota
morska, gdzie kryteria naboru są podobne jak w Wojskach
Powietrznodesantowych. Marynarka dysponuje też kolosalną liczbą rakiet
strategicznych, a obsługujący je marynarze muszą spełniać takie wymagania,
jak w Strategicznych Wojskach Rakietowych, a może i wyższe. Przecież
wystrzelenie rakiety z atomowego okrętu podwodnego jest operacją bez
porównania bardziej skomplikowaną, niż z klasycznego podziemnego silosu.
Marynarka Wojenna ma też własną obronę przeciwlotniczą i potężne
lotnictwo morskie, niezależne od Sił Powietrznych i Wojsk Obrony
Powietrznej Kraju. Naturalnie, najważniejszą rzeczą jest, żeby do marynarki
trafiali ludzie najinteligentniejsi, o dużej wiedzy, odwadze i bystrości, silni i
twardzi.
Cała reszta trafia do Wojsk Lądowych.
Najlepszych z nich wysyła się za granicę. Żeby nie psuli reputacji w
Europie. Żeby wyzwolone narody mogły podziwiać swoich wyzwolicieli! A
ilu żołnierzy trzeba rozesłać po wyzwolonej Europie? Oj, niemało.
Weźmy, dla przykładu, RFN z ich krwiożerczą Bundeswehrą, którą w
Związku Radzieckim straszono wszystkich, od przedszkola po domy starców.
Rewanżystowska Bundeswehra liczyła sobie dwanaście dywizji, łącznie z
czołgami, piechotą zmotoryzowaną, strzelcami górskimi, desantem.
Dwanaście dywizji zgrupowanych w trzy korpusy. Armii — żadnych.
Przeciwko tym dwunastu dywizjom wystawialiśmy pięć armii lądowych i
jedną armię powietrzną. Tych sześć armii nosiło łączną nazwę Zachodniej
Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Niezależnie od nich istniały: Północna
Grupa Wojsk Armii Radzieckiej w Polsce, Centralna Grupa Wojsk Armii
Radzieckiej w Czechosłowacji oraz Południowa Grupa Wojsk Armii
Radzieckiej na Węgrzech. We wszystkich czterech grupach wojsk oczywiście
sami najlepsi ludzie.
Młodzi żołnierze, którzy z jakichś powodów nie zakwalifikowali się do
setek tysięcy najlepszych z najlepszych skierowanych do wyzwolonej Europy,
trafiali do sił lądowych stacjonujących na obszarze Związku Radzieckiego.
Trzeba powiedzieć, że i to byli bardzo dobrzy żołnierze, choć może nie tak
dobrzy jak ich koledzy z GB, Wojsk Obrony Pogranicza KGB, Wojsk
Wewnętrznych MSW, Sił Powietrznych, Strategicznych Wojsk Rakietowych,
Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, Marynarki Wojennej, Zachodniej Grupy
Wojsk Armii Radzieckiej, Centralnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej,
Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej czy Południowej Grupy Wojsk
Armii Radzieckiej.
Wojska Lądowe Armii Radzieckiej to szesnaście okręgów, innymi słowy
— szesnaście regularnych armii! Każda z nich wymaga rekrutacji i
uzupełniania stanu osobowego. Liczebnie ani Chiny, ani Ameryka, ani w
ogóle żaden inny kraj nie może się z nimi równać.
Ale jak utrzymać w stanie gotowości tę największą armię świata, skoro
brakuje ludzi przy żniwach?
Wojska Lądowe mają własne formacje powietrzno–desantowe. Noszą
takie same mundury ale podlegają bezpośrednio dowództwom okręgów. Ich
oficjalna nazwa brzmi: wojska specjalnego przeznaczenia, w skrócie —
Specnaz.
Wojska Lądowe mają też własne lotnictwo, czyli brygady śmigłowców
szturmowych. Są też formacje rakietowe Wojsk Lądowych. Kryteria doboru?
Bardzo zbliżone do Wojsk Powietrznodesantowych, Wojsk Obrony
Powietrznej Kraju, Sił Powietrznych czy Strategicznych Wojsk Rakietowych.
Dopiero po uzupełnieniu stanu osobowego tych wszystkich formacji,
wielokrotnie przebrane resztki trafiają do jednostek piechoty zmotoryzowanej
i dywizji pancernych.
Transport rekrutów dociera do dywizji. Najlepszych natychmiast
zabierają do wydzielonego dywizjonu rakiet taktycznych. To główna siła
uderzeniowa dywizji. Sześć wyrzutni, z których każda może samodzielnie
powtórzyć trzy Hiroszimy.
Kolejna selekcja — i następni wybrańcy zasilają wydzielony dywizjon
samobieżnych wyrzutni rakiet ziemia–powietrze. Potem dobiera sobie ludzi
wydzielony batalion zwiadowczy. Zrozumiałe: najlepsi — do zwiadu. Z
pozostałych najlepsi idą kolejno do wydzielonego dywizjonu artylerii
przeciwpancernej i wydzielonego batalionu łączności. Bez nich żadna dywizja
nie mogłaby brać udziału w walce.
Po tych wszystkich wydzielonych batalionach i dywizjonach przychodzi
kolej na dywizyjny pułk obrony przeciwlotniczej. Bez obrony plot trudno
przetrwać na polu walki, no to powinni tam pójść najlepsi z najlepszych.
Po tym nastaje czas doboru uzupełnień dla pułku artylerii.
Nieprzypadkowo śpiewa się:
Mądrala w artylerii, Fircyk w kawalerii, Leniuch we flocie, A głupek w
piechocie!
No, właśnie. Kiedy już wszystkich rozgarniętych zabiorą do artylerii,
pozostałych wysyła się do pułków piechoty zmotoryzowanej i do czołgów.
Nieszczęście polega na tym, że każdy pułk ma własną kompanię zwiadu,
własną kompanię plot, własną baterię albo i dywizjon artylerii, baterię lekkich
wyrzutni rakietowych, kompanię łączności i tak dalej. Każda z nich bierze do
siebie, oczywiście, tylko najlepszych...
Dokonałem inspekcji swojej kompanii gwardyjskiej, zagryzłem wargi i
nie powiedziałem ani słowa. Nie wezwałem oficerów na rozmowę. Nie
pogadałem z podoficerami. Nie udałem się też na spotkanie z dowódcami
sąsiednich kompanii. Przyjrzałem się po prostu mojej kompanii, i tyle...
Po spotkaniu z kadrą oficerską, obyczaj nakazuje dowódcy dokonać
odbioru pojazdów i uzbrojenia kompanii, następnie sprzętu
kwatermistrzowskiego i amunicji. Ale nie poszedłem do parku maszyn
bojowych.
Poszedłem wprost do kantyny oficerskiej noszącej obiecującą nazwę
„Gwiazdka”. O którą gwiazdkę chodzi: o tę z nieba, czy o tę na naramiennik,
czy o czerwoną na pierś, dokładnie nie wiadomo.
Wetknąłem rubla więcej cycatej kelnerce, żeby przyniosła szkło i gorzałę,
bo oficerowie oficjalnie nie piją. Flaszkę umieściłem pod stołem i wlewałem
sobie po małym zamiast lemoniady. Do wieczora wysączyłem ją pomalutku w
samotności, co tylko pogłębiło stan mojej depresji. Po jaki chuj, myślałem, w
ogóle wymyślono ten parszywy system? Kto go wymyślił? Jak nie
kombinować, a na polu walki znajdą się tylko czołgiści i piechota. No bo
przecież nie rakietowcy ani KGB! Moi gwardziści w ogóle nie gadali po
rosyjsku. Nie rozumieli języka swego dowódcy! Nie mogli się też porozumieć
między sobą, gdyż kompania stanowiła zlepek rozmaitych narodowości. Tych,
którzy rozumieli po rosyjsku piąte przez dziesiąte już dawno zabrano do
artylerii albo do zwiadu. Co, do diaska, miałem z nimi począć?
Zamówiłem jeszcze jedną flaszkę. Dosiadło się do mnie dwóch
kapitanów piechoty. Może zwyczajnie szukali trzeciego do kieliszka.
— Płacze... znaczy... nowy.
— Każdy tak samo zaczyna.
Były to ostatnie słowa, jakie do mnie dotarły.
Ocknąłem się w moim transporterze dowódcy. Nasz pułk poderwał alarm
bojowy. Kolumna ruszyła przed siebie. Bratni naród Czechosłowacji zwrócił
się z prośbą o internacjonalistyczną pomoc.
Dwa dni wcześniej nadszedł tajny rozkaz do wiadomości oficerów,
dotyczący formowania Frontu Karpackiego i Frontu Centralnego. Nasz Front
Karpacki powstał w oparciu o struktury Karpackiego Okręgu Wojskowego i
kilka polskich dywizji. Głównodowodzącym mianowany został generał
pułkownik Bisiaryn. W skład frontu weszły cztery armie: dwie
ogólnowojskowe 13. i 38., 8. Armia Pancerna Gwardii i 57. Armia
Powietrzna. Tego samego dnia 8. Armia Pancerna Gwardii i część sił 13.
Armii rozpoczęły dyslokację z naszego frontu na terytorium południowej
Polski, gdzie ich stan uzupełniono polskimi dywizjami.
Nasza 38. Armia, z którą uczestniczyłem w manewrach nad Dnieprem,
pozostawała wciąż na Ukrainie i wyglądało na to, że wkroczy do
Czechosłowacji z terenów radzieckich.
Tegoż dnia usłyszeliśmy o utworzeniu Frontu Centralnego pod
dowództwem generała pułkownika Majorowa. W jego skład wchodziły
struktury sztabowe Okręgu Bałtyckiego, oddziały Bałtyckiego Okręgu
Wojskowego. Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z NRD, Północnej
Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z Polski, oraz kilka wybranych dywizji
polskich i niemieckich. Poza tym 11. i 20. Armia Gwardii, 4. Armia Pancerna
Gwardii i 37. Armia Powietrzna. Front Centralny rozwijał się na obszarach
NRD i Polski, na zachód od Krakowa.
Później dowiedziałem się, że na terytorium węgierskim utworzono Front
Południowy, który nie wkroczył do Czechosłowacji, lecz jedynie osłaniał tyły
grup uderzeniowych. Do Czechosłowacji weszła za to Grupa Opera cyjna
„Balaton”, większa niż armia, ale mniejsza niż front: dwie radzieckie
dywizje, plus dorzucone dla urozmaicenia jednostki bułgarskie i węgierskie.
19 sierpnia o świcie oficerom odczytano tajny rozkaz o utworzeniu
Naczelnego Dowództwa Operacji „Dunaj”. Głównodowodzącym został
generał armii Pawłowski, a jego stanowisko dowodzenia mieściło się gdzieś w
południowej Polsce, zapewne w pobliżu granicy z Czechosłowacją.
Naczelnemu Dowództwu Operacji „Dunaj” podlegały Front Centralny, Front
Karpacki, Grupa Operacyjna „Balaton” i w charakterze czwartego,
niezależnego elementu, dwie dywizje powietrznodesantowe gwardii. Na
pierwszy dzień operacji, aby zapewnić sukces lądowania sil desantowych, do
dyspozycji generała Pawłowskiego oddano jeszcze pięć dywizji wojskowego
transportu lotniczego.
Alarm bojowy w naszym pułk ogłoszono o godzinie 23.00. Tajnymi
kanałami informacji po wszystkich frontach, armiach, dywizjach, brygadach,
pułkach i batalionach rozesłano umówione hasło: „WYBIŁA GODZINA”. Na
ten sygnał wszyscy dowódcy mieli rozpieczętować jeden z pięciu posiadanych
tajnych pakietów. Cztery pozostałe należało w obecności szefów sztabów
spalić bez otwierania. Plan operacji rozpracowano w pięciu wariantach. Z
chwilą zatwierdzenia jednego, cztery pozostałe musiały być bezzwłocznie
zniszczone.
Tysiące otwieranych równocześnie kopert zawierały jednobrzmiącą
dyrektywę ministra obrony, nakazującą dowódcom wszystkich szczebli
rozpoczęcie realizacji operacji „Dunaj” według planów „Dunaj–Kanał” i
„Dunaj–Kanał–Globus”.
Rozpoczęło się wyzwalanie.
BIAŁE PASY

Ostatni postój przed granicą państwową, przedmieścia Użgorodu

Szef sztabu batalionu obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem i rozkazał:


— Powtórz!
Wyprężyłem się na baczność i strzelając obcasami wyrecytowałem
„Instrukcję w zakresie współdziałania wojsk w ramach operacji «Dunaj»”.
— Biały pas, to znak rozpoznawczy naszych wojsk oraz sił
sojuszniczych. Wszelki sprzęt bojowy produkcji radzieckiej i sojuszniczej bez
pasów podlega neutralizacji, w miarę możności bez użycia ognia. W
przypadku napotkania oporu ze strony czołgów i wozów bojowych bez
białych pasów, należy je bezzwłocznie niszczyć bez ostrzeżenia i bez
dodatkowego rozkazu przełożonych. W razie kontaktu z oddziałami NATO,
natychmiast wstrzymać akcję i nie strzelać bez wyraźnego rozkazu.
Szef sztabu podążył dalej wzdłuż szeregu oficerów, nakazując to temu, to
owemu powtarzać na głos tę samą instrukcję, którą wszyscy mieliśmy już od
dawna wykutą na blachę. Wreszcie zakończył przegląd, wystąpił na środek
placu i zamknął apel słowami:
— Towarzysze oficerowie! Nie strzelać do wojsk NATO wcale nie
znaczy okazywać brak stanowczości i determinacji! W momencie, gdy nasz
czołg napotka ich czołg, pluton lub kompania natychmiast rozwija szyk
bojowy. W miarę możności bez użycia ognia macie zepchnąć ich z zajętego
terytorium. Naszym zadaniem jest opanowanie jak największego terenu.
Później niech już dyplomaci ustalają, którędy ma przebiegać granica między
Czechosłowacją Wschodnią a Zachodnią. Jest sprawą honoru, aby
Socjalistyczna Republika Czechosłowacji Wschodniej była większa od
Czechosłowacji Zachodniej. Jeżeli zacznie się strzelanina, nie tracić głowy.
Zawsze lepiej się wycofać o kilometr, dwa. Nie szukać zaczepki, bo i oni nie
mają ochoty na awanturę. Jeżeli jednak dojdzie do konfrontacji, bądźcie
przygotowani na najgorsze.
Szef sztabu trzepnął się witką wierzbową po zakurzonym bucie i głosem
cichym, lecz wyraźnym, dodał:
— Każdy bydlak, któremu strzeli do głowy przeskoczyć na drugą stronę,
albo do Zachodnich, ma być zlikwidowany na miejscu. Na każdą próbę
usunięcia białych pasów i dezercji do przeciwnego obozu macie odpowiedzieć
natychmiastową egzekucją. Prawo wymierzania kary przysługuje każdemu z
was. — Nagle zmieniając ton, ryknął: — DO WOZÓW!
Rzuciliśmy się do swoich pojazdów, przy których kręcili się sierżanci i
żołnierze, kończąc gorączkowo ostatnie przeglądy. A z drugiego końca
kolumny truchtem zbliżała się ku nam spora grupa żołnierzy i podoficerów,
którzy właśnie otrzymali instrukcje od oficera specwydziału KGB. Kapusie
zawsze odbierają instrukcje na osobności. Tutaj jednak, przed samą granicą,
wydział specjalny otrzymał najwyraźniej jakieś nowe polecenia, które
natychmiast należało przekazać kapusiom. Dookoła otwarte pola, w dodatku
nie ma chwili do stracenia. Gdzie się mieli schować? Jedynym wyjściem było
udzielenie instrukcji na oczach całego batalionu. Łatwo się domyślić sensu
przekazanych poleceń: żołnierze otrzymali prawo zabijania nas, oficerów,
gdybyśmy zaczęli ścierać białe pasy z czołgów.
Puściłem się biegiem, widząc kątem oka, że wszyscy moi koledzy
oficerowie robią to samo. Każdy chciał dobiec do kolumny zanim kapusie
wtopią się w brunatnozieloną masę wojska, dobrze sobie ich obejrzeć i
zapamiętać.
Oto i oni! Już rozdzielają się na mniejsze grupki, każda biegnie do
własnej kompanii. Znajome twarze. O, cholera’ Ten czarniawy?! Do głowy by
mi nie przyszło, że to donosiciel. Przecież chyba nawet nie zna rosyjskiego.
Jakim cudem KGB znalazło z nim wspólny język? No, już po wszystkim.
Kapusie wtopili się w gęstą masę żołnierzy. Ich towarzysze zdają się nie mieć
zielonego pojęcia o przyczynach ich nieobecności. Żółtodzioby, w dodatku
mówią różnymi językami. Niewiele w ogóle rozumieją z tego, co się dzieje.
Ale KGB nie jest aż takie głupie. Czekiści byli zmuszeni zgromadzić
kapusiów w szczerym polu. Dlatego KGB wezwało tylko niektórych. Głowę
dam, na przykład, że mój strzelec–telegrafista jest ich informatorem. A jednak
nie pobiegł po instrukcje! Może otrzymał je wcześniej, a może któryś z
uczestników zebrania miał go dyskretnie poinformować, o czym była mowa.
Ilu jest ich w kompanii? A w batalionie? A tuż koło mnie? Kim są ci, z
którymi jemy ze wspólnego kotła, grzejemy się przy tym samym ognisku, i
którzy bez wahania wpakują mi serię w plecy, gdy tylko zauważą cień
wątpliwości w moich oczach?
Tymczasem inna zwarta grupa żołnierzy i podoficerów oderwała się od
transportera zastępcy dowódcy batalionu do spraw politycznych. Rozbiegają
się do swoich wozów. To również kapusie, ale innej kategorii. Legalni. Słudzy
partii. Mają oficjalnie wyznaczone obowiązki. W każdym plutonie złożonym
z trzydziestu żołnierzy i podoficera znajdują się: sekretarz Komsomołu z
dwoma zastępcami, agitator plutonowy, redaktor „Biuletynu bojowego”. W
każdej drużynie na siedmiu żołnierzy przypada jeden korespondent
„Biuletynu”. Część żołnierzy plutonu obowiązkowo należy do rady kompanii
lub do grupy agitacyjnej kompanii, albo do kolegium redakcyjnego kompanii.
Jeżeli tylko potrafią wydukać z dziesięć słów w łamanym rosyjskim, wtedy
każde z wymienionych stanowisk stoi przed nimi otworem. Od tej chwili stają
się ludźmi „politycznego”, ludźmi partii. Słuchają głosu partii. Partia zaś,
uszami „politycznego” bacznie wsłuchuje się w ich opinie na mój temat, na
temat moich towarzyszy i moich żołnierzy. Teraz patrząc na ich aroganckie
gęby mogłem bez trudu odgadnąć, że właśnie partia poleciła im zastrzelić bez
ostrzeżenia każdego oficera, który ośmieliłby się zmazywać białe pasy.
Oto już ostatni samotny człowiek zbliża się od strony wozu szefa
propagandy pułku. Biegnie szybko, nie tak szybko jednak, aby zatracić
poczucie własnego dostojeństwa. Ma dziewiętnaście lat, regularne rysy,
prawidłową postawę, prawidłowe myśli i prawidłowy przedziałek. Nazwiska
takich jak on zazwyczaj figurują na tablicy honorowej w jednostce, takich
wybiera się do prezydium na poważnych zebraniach. To kandydat na członka
naszej wielkiej partii. W całej kompanii mam tylko jednego takiego. To
osobny rozdział. Ma szczególną rolę do spełnienia. Stanowi specjalny
bezpośredni kanał informacyjny wprost do pułkowego politruka. To kolejny
człowiek upoważniony do strzelenia mi w plecy, gdyby kapusiom przytrafił
się moment zawahania. Strzelałby też do tajnych i jawnych kapusiów KGB,
gdyby zawiedli. Oczywiście, tylko wtedy, gdybym ja sam o sekundę spóźnił
się z ich rozstrzelaniem.
Kandydat na członka naszej wielkiej partii wgramolił się do mojego wozu
i zajął miejsce z mojej lewej strony. Z prawej radiooperator (tajny kapuś
KGB), z przodu agitator kompanii — ramię partii. Ruszyliśmy w drogę.
INWAZJA

Przez całą noc maszerujące oddziały nieprzerwanym strumieniem mijały


nasze transportery i czołgi. Nad ranem, mimo rosy, pojazdy nasze pokrywała
tak gruba warstwa pyłu, że nie było widać ani znaków rozpoznawczych, ani
numerów. Wojsko zaś wciąż maszerowało i maszerowało.
W eterze co chwila powtarzał się ten sam rozkaz „Zewrzeć szyk!”.
Wszyscy świetnie znaliśmy zasady w marszu odległość między wozami
bojowymi — 100 metrów; między sprzętem pomocniczym — 50 metrów. Tak
więc jedna dywizja osiąga w marszu długość 150 kilometrów. Tu zaś, na
wąskim odcinku granicy radziecko — czechosłowackiej maszerowały aż dwie
armie, w sumie jedenaście dywizji. Poza tym przemieszczały się pododdziały
wspomagające oraz rezerwy Frontu Karpackiego.
Ustalone normy wzięły w łeb. Gdyby ich przestrzegać, nasze wojsko
wkraczałoby do Czechosłowacji przez tydzień, albo i dłużej.
„Zewrzeć szyk! Zewrzeć szyk!” Kategorycznym poleceniom towarzyszyły
wiązanki wyszukanych obelg i pogróżek. O godzinie 08.20 przyszedł rozkaz
dowódcy Frontu Karpackiego, żeby spychać z szosy wszystkie
unieruchomione pojazdy, niezależnie od ich typu i funkcji. Do rowów
poleciały setki czołgów, ciągników artyleryjskich, samochodów ze ściśle
tajnym sprzętem szyfrującym. W 79. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej
zepchnięto z szosy samobieżną wyrzutnię rakietową, której silnik odmówił
posłuszeństwa.
O godzinie 09.30 dowódca 38. Armii wydał rozkaz usunięcia z kolumny
wszystkich wozów naprawczych, celem pozostawienia ich na terenie
radzieckim. Dzięki temu kolumny uległy znacznemu skróceniu. Dziesięć
minut później analogiczny rozkaz wszystkim trzem armiom wydał dowódca
Frontu Karpackiego.
My tymczasem tkwiliśmy na poboczu, przepuszczając pierwszy rzut.
Śmigłowce dowódców zawisły ponad gęstymi chmurami pyłu. Dowódcy
dywizji, armii, generałowie i oficerowie sztabu pierwszej linii poganiali z
góry bezradnych dowódców pułków i batalionów.
W południe dołączyły helikoptery generałów ze sztabu Naczelnego
Dowództwa Operacji „Dunaj”. W trybie natychmiastowym odwoływano
dowódców pułków, a nawet dywizji, których oddziały nie wytrzymywały
tempa i nie stosowały się do groźnego polecenia: „Zewrzeć szyk!”. Kolejne
wozy bojowe lądowały w rowach. Z kolumny wycofano oddziały saperskie,
chemiczne i medyczne. Ale mimo wszystko tysiące czołgów dalej stało na
terytorium radzieckim, czekając chwili, kiedy będą mogły wjechać w wąski
górski przesmyk i wypełnić swą szlachetną misję.
O godzinie 15.00 nasza dywizja otrzymała nareszcie rozkaz do wymarszu
w kolumnie. Nawierzchnia szosy była w tak opłakanym stanie, że absolutnie
nie dało się przestrzegać przepisowego tempa marszu. Cały świat wypełnił się
rykiem silników w nieprzeniknionych tumanach. Kurz unosił się tak gęsty, że
pojazdy musiały jechać z włączonymi światłami.
Pod wieczór nasz pułk dotarł do granicy państwowej, ale wówczas
kazano ustawić maszyny na poboczu, aby przepuścić odwody dowódcy
frontu.
Dzięki temu przymusowemu postojowi udało nam się zjeść kolację. Kilka
tygodni wcześniej, podczas ćwiczeń, wzdłuż całej trasy przyszłego
przemarszu ustawiono polowe punkty żywienia Tu właśnie zaczęły się dziać
cuda.
Punkty żywienia dysponowały niesamowitą mocą przerobową, w kilka
minut mogły obsłużyć tysiące ludzi.
Pierwszym zaskoczeniem były niebywale wystawne stoły z wielką
rozmaitością zagranicznych frykasów. Ogłoszono, że od tej chwili aż do
końca operacji, wojsko żywione będzie wyłącznie produktami zagranicznymi
dostarczonymi przez rządy USA, Francji, Kanady, Australii oraz innych
„sojuszników”.
Kiedy nadchodził świt drugiego dnia wyzwalania, nasza kolumna
opuściła wreszcie pyliste drogi radzieckie i weszła na porządnie utwardzone
drogi słowackie. Tumany kurzu, które nas prześladowały przez blisko dwie
doby, pozostały po stronie radzieckiej, za to teraz zastąpiły ją tłumy
rozgorączkowanych ludzi Ciskano w nas kamieniami i zgniłymi jajami,
pomidorami i jabłkami. Rzucano na nas obelgi i przekleństwa, ale im bardziej
gęstniał tłum, tym obficiej zastawione były stoły w punktach żywienia Był to
wynik precyzyjnej kalkulacji psychologicznej. Słowa Bonapartego o trafianiu
do serca żołnierza przez żołądek nie poszły w zapomnienie Żywność była
pierwszej jakości. Nigdy w życiu nie oglądaliśmy tylu kolorowych nalepek z
napisami we wszystkich językach świata. W naszym menu był tylko jeden
produkt radziecki wódka.
Wszystkim oficerom przypominano bez przerwy, że muszą krzewić w
swych oddziałach ducha bojowego. Nie było jednak takiej potrzeby. Po
pierwsze dlatego, że sierżanci i żołnierze nie mieli w ogóle pojęcia, dlaczego
tu są i po co, a po drugie — dzięki obfitości żarcia — wszystkich aż
rozpierało od energii.
Większość podoficerów mojej kompanii rozumiała jako tako po rosyjsku.
Rekrutowali się głównie z odległych terenów Polesia i z elektrycznością, na
przykład, po raz pierwszy zetknęli się właśnie w wojsku. O nich nie było co
się martwić. Dopiero po pięciu czy sześciu godzinach przeprawy przez
rozjuszony tłum. jeden z nich zauważył, że tablice rejestracyjne mijanych
samochodów różnią się od tych, które widywał do tej pory Zwrócił się z tym
do mnie. Odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie. Kazałem wyliczyć z
pamięci wszystkie znane mu republiki. Sierżant należał do bystrzejszych,
dlatego jednym tchem wymienił Białoruś, Ukrainę, Litwę, Polskę, Francję i
Uzbekistan. Wówczas powiedziałem, że w niektórych republikach pojazdy są
wyposażone w innc tablice nie standardowe — i na tym stanęło. Pozostali
podoficerowie nawet nie zwrócili uwagi na ten szczegół.
Z żołnierzami radziłem sobie jeszcze prościej. Wszyscy pochodzili z
innego świata, z górskich kiszłaków i odległych pastwisk reniferów. Nie
rozumieli nie tylko mnie, ale i siebie nawzajem. Wszystkie narodowości
wymieszano dokładnie, w myśl szczytnej zasady umacniania wzajemnej
przyjaźni. Znali tylko dziesięć komend „Padnij!”, „Powstań!”, „W prawo!”,
„W lewo!”, „Naprzód!”, „W tył!”, „Biegiem!”, „W tył zwrot!”, „Ognia!”,
„Hura!”
Na kolejnym postoju w lesie, przy kolacji, postanowiłem spełnić
polecenie zastępcy politycznego i jeszcze bardziej podnieść morale
podwładnych.
Wlazłem na skrzynkę oznaczoną napisem MADĘ IN USA, uniosłem nad
głowę puszkę zawierającą gulasz wołowy, cmoknąłem z uznaniem i
zawołałem „Hurraaa”. W odpowiedzi z setek gardeł wyrwało się potężne,
radosne „HURRAAA”.
Amerykański gulasz był rzeczywiście znakomity.
BANKIER

508 Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6 Rownienskiej Dywizji


Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii (odznaczonej orderami Lenina
Czerwonego Sztandaru i Suworowa) centrum Pragi sierpień 1968 roku

Lenin był rzeczywiście genialny — myślał z podziwem dowódca


batalionu, major Żurawlew — Zająć banki pocztę i telegraf stacje kolejowe i
mosty. Wszystko świetnie, ale jednego nie sposób pojąć czyżby nikt przed
nim na to nie wpadł?
Major splunął na stertę teczek wypchanych po brzegi pieniędzmi i kopnął
jedną ze złością.
Przedwczoraj rano 508 Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6 Dywizji
Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii 20 Armii Gwardii Frontu Centralnego
wkroczył jako pierwszy na ulice uśpionej jeszcze Pragi. Batalion pozostawił w
tyle swój pododdział kwatermistrzowski i kompanie nasłuchu radiowego,
dzięki czemu mógł szybko posuwać się naprzód. Znacznie zdystansował straż
przednią i siły główne dywizji. Zadanie batalionu brzmiało jednoznacznie i
kategorycznie zając wszystkie mosty i utrzymać do czasu przybycia głównych
sił.
Dowódca batalionu major Zurawlew znał na pamięć wszystkie arterie
komunikacyjne miasta. Przez bite cztery miesiące batalion przygotowywał się
do wykonania zadania ćwicząc na mapach i makietach. Szef sztabu batalionu
posiadał komplet zdjęć wszystkich skrzyżowań na trasie przemarszu. Przed
operacją Dunaj przeprowadzono ćwiczenia dowódczo sztabowe w ramach
których cała dwudziestka oficerów batalionu odwiedziła Pragę i autokarem
objechała swoje przyszłe szlaki bojowe.
Z wieży prowadzącego czołgu Zurawlew z prawdziwym
zainteresowaniem oglądał niezwykłe miasto Wtem na fasadzie zabytkowego
gmachu dostrzegł olbrzymi na pis BANK.
Zurawlew świetnie znał podział zadań między poszczególne jednostki
dywizji i był absolutnie pewien, że przy rozdziale ról po prostu zapomniano o
banku centralnym. Cały ten teren miał zostać zajęty przez 6 Dywizję Gwardii
nie miały tu stacjonować żadne inne od działy. Zurawlew zaklął siarczyście na
niefrasobliwość dowództwa i trącił nogą drzemiącego radiotelegrafistę który
nie spał przez trzy noce.
— Kodowane połączenie z szefem sztabu dywizji! Po kilku sekundach
telegrafista odpowiedział.
— Szef sztabu dywizji, kryptonim radiowy Gil 4 na kanale zamkniętym
proszę mowić.
Zurawlew wcisnął guzik nadawania, nabrał pełne płuca powietrza i
przemówił.
— Gil–4, tu Kursk, kwadrat 21341 bank. Postanawiam zajmuję bank z
kompanią głębokiego zwiadu i pierwszym pancernym plutonem
rozpoznawczym. Mój zastępca kontynuuje pierwotne zadanie z użyciem
transportera opancerzonego i drugiego plutonu rozpoznawczego. Tu Kursk.
Odbiór.
— Kursk, tu Gil–4. W porządku. Tu Gil–4. Koniec. Bez odbioru. — Po
tej krótkiej odpowiedzi odbiornik zamilkł.
Meldując zmianę pierwotnego planu Żurawlew żywił w głębi duszy
nadzieję, że szef sztabu nie wyrazi zgody, albo że zleci zajęcie banku komuś
innemu — na przykład jego zastępcy. Dlatego otrzymawszy odpowiedź zaklął
ponownie na partactwo dowódców i posłał wiązankę wymyślnych wyzwisk
pod adresem wszystkich stojących wyżej od niego — od szefa wywiadu
dywizji począwszy, a kończąc na dowódcy Frontu Centralnego.
— Kursk–2, tu Kursk — zwrócił się na otwartym kanale do swego
zastępcy. — Kontynuować zadanie z Kurskiem–5 i Kurskiem–42. Kursk–3 i
Kursk–41. kierunek w lewo. szyk bojowy!
Trzy czołgi pływające PT–76 natychmiast skręciły, nie wytracając
prędkości. Kompania głębokiego zwiadu opuściła pojazdy i podążyła za nimi.
Reszta kolumny szybko zniknęła za rogiem, napełniając ulicę rykiem silników
i zgrzytem gąsienic.
Major Żurawlew niemal nieświadomie sięgnął po Kałasznikowa,
przestawiając dźwignię bezpiecznika–przełącznika rodzaju ognia na pozycję
„ogień ciągły”, a następnie wcisnął guzik radiostacji i wrzasnął:
— Zastępca szefa sztabu!
— Tak jest!
— Zablokować wejście czołgami. Ustawić jeden w podwórzu i dwa
wzdłuż ulicy.
— Dowódcy kompanii!
— Tak jest!
— Piątą grupę rozpoznawczą przekazać pancernym, z resztą zająć
obiekt. Nie ruszać żadnych papierów! Kto ruszy, kula w łeb! Wykonać!
Każda dywizja pancerna i dywizja piechoty zmotoryzowanej ma w swoim
składzie wydzielony batalion rozpoznawczy. W skład takiego batalionu
wchodzi obowiązkowo kompania głębokiego zwiadu. Jest najmniej liczna, ale
za to najlepiej wyszkolona ze wszystkich 143 kompanii i baterii dywizji.
Kompania głębokiego zwiadu służy do prowadzenia działań dywersyjnych na
tyłach wroga, niszczenia jego sztabów, porywania sztabowców i zdobywania
tajnych dokumentów. Ten doborowy pododdział składa się z najlepszych,
najsilniejszych żołnierzy, podoficerów i oficerów.
Kompania zwiadu rzuciła się ku głównemu wejściu i kolbami karabinów
zaczęła walić w żeliwną kratę osłaniającą szklane drzwi. Za drzwiami pojawił
się wiekowy stróż w szarym uniformie. Z przerażeniem patrzył na wściekłe
twarze walących w kratę żołnierzy. Spojrzał za siebie. Znów przeniósł wzrok
na nieproszonych gości, ale więcej się nie oglądał i otworzył im bez dalszego
wahania.
Kompania wpadła do dudniącego echem wnętrza i rozpierzchła się po
schodach i korytarzach.
Dowódcy batalionu stanął przed oczami słynny obraz „Szturm na Pałac
Zimowy”.
Dziesięć minut później w holu głównym zgromadzono cały personel
banku, głównie nocnych stróżów. Żurawlew odebrał im wszystkie klucze,
kazał ich zrewidować i następnie zamknąć w stróżówce. Dowódca batalionu
obszedł potem wszystkie pomieszczenia i zapieczętował je kartkami z
napisem: JEDNOSTKA WOJSKOWA NR 66723. Masywne sejfy
zabezpieczył tajną pieczęcią: 508. BATALION ROZPOZNAWCZY.
Następnie osobiście sprawdził stanowiska wart wewnątrz i na zewnątrz
budynku, po czym powrócił do czołgu, aby zameldować o wykonaniu
zadania.
Połączenie było natychmiastowe.
— Gil–4, tu Kursk. Bank zajęty. Tu Kursk. Odbiór.
— Dobra robota — odparł szef sztabu, ignorując kryptonimy. —
Siedźcie tam teraz, dopóki was nie zluzują. Pułk pancerny zjawi się za parę
godzin.
— Ale transportery bez naszej pomocy nie utrzymają mostów —
zaoponował błagalnie Żurawlew otwartym tekstem. Nie miał ochoty siedzieć
w banku. Jakby zginęły jakieś papiery, będzie na niego i jeszcze go
rozstrzelają Próbował więc wszystkich sposobów, żeby ściągnąć do banku
kogoś na swoje miejsce, na przykład szefa sztabu batalionu, a samemu ruszyć
na most Banku nie mógł odpuścić Mogłoby to mieć fatalne następstwa Kozła
ofiarnego zawsze się znajdzie. W tej sytuacji byłby nim właśnie dowódca
batalionu rozpoznawczego Pozostawało więc dalej siedzieć w banku.
Podręcznik rozpoznania traktuje takie sytuacje jednoznacznie zadanie prostsze
i łatwiejsze należy przydzielić zastępcy, skomplikowane i ryzykowne wziąć
na siebie. Poza tym szef sztabu dywizji potwierdził właśnie zalecenia
podręcznika.
— Kursk, tu Gil 4! Chuj z mostami. Trzymać bank. Bez odbioru.
Dowódca batalionu wyłączył radiostację i zaklął szpetnie. Gdzieś
niedaleko rozległy się strzały z Kałasznikowa, a w ślad za nimi trzy serie z
czegoś cięższego. Odgłos był stłumiony, ale dowódca batalionu i tak bez
błędnie rozpoznał — SGM12 Widocznie gdzieś na mostach Czesi użyli
automatów, na co nasi odpowiedzieli ogniem cekaemów. Potem znów
wszystko ucichło.
Na odgłos strzelaniny tu i ówdzie ukazały się w oknach zdumione,
zaspane twarze. Widocznie wkroczenie do miasta kilku batalionów
rozpoznawczych nie zostało zauważone i mieszkańcy pobudzili się dopiero na
odgłos strzałów. Przed czołgiem dowódcy stanęła jakaś starsza kobieta,
zmierzyła go wzrokiem i odeszła bez słowa. Cieć wyposażony w szczotkę
stanął przy innym czołgu. Przy glądał się z zaciekawieniem.
Trzeba pamiętać, ze armia czechosłowacka miała na wyposażeniu
dokładnie takie same czołgi. Poza tym zwiadowcy noszą zamiast mundurów
kombinezony w barwach ochronnych, pozbawione insygniów i wszelkich

12
— SGM Stankowyj Goriunowa Modiflcirowannyj ciężki karabin maszynowy kalibru 7 62 mm
W latach 60 pozostał już głównie jako uzbrojenie wozów bojowych w wersjach SGMT (Tankowyj —
czołgowy stały) i SGMB (dlia Bronietransportiorow — na stransporterach opancerzonych ruchomy)
[przyp. red.]
znaków rozpoznawczych Dlatego prawdopodobnie nikomu z okolicznych
mieszkańców nie przyszło nawet do głowy, że to nie wojsko czeskie. Poza
tym pamiętajmy, ze wszelkie oznakowania, czerwone gwiazdy, symbolę
gwardyjskie, białe lampasy i inne ozdoby umieszcza się tylko na czołgach
oddziałów reprezentacyjnych przed defiladą. Maszyny bojowe — czołgi i
transportery opancerzone — nie mają żadnych znaków identyfikacyjnych z
wyjątkiem trzycyfrowych numerów taktycznych na pancerzach i w niektórych
przypadkach znaków rozpoznawczych dywizji maleńki romb, jelonek liść
dębu. Na tę szczególną okazję oprócz wspomnianych znaczków czołgi miały
wymalowane wzdłuż i w poprzek szerokie białe pasy. Te pasy właśnie
zainteresowały starszawego ciecia z blizną na lewym policzku. Dłuższy czas
bacznie przypatrywał się czołgowi następnie zadał jakieś pytanie siedzącemu
na górze żołnierzowi. Żołnierz oczywiście nie zrozumiał pytania, ale na
wszelki wypadek bez słowa schował się w głębi czołgu i zatrzasnął klapę.
Cieć postał jeszcze chwilę, po czym odszedł zdumiony, wzruszając
ramionami.
Zurawlew, który obserwował całą scenę z okna banku, nakazał zbiórkę
wszystkich oficerów w holu głównym.
— Teraz się zaczną pytania co to jest, po co my tutaj. Rozkazuję posyłać
wszystkich w pizdu, albo i jeszcze dalej. Po 56 roku mam w tych sprawach
doświadczenie. Zrozumiano!?
— Tak jest! — odkrzyknęli dziarskim chórem oficerowie. Zurawlew
zauważył jednak, że najmłodszy oficer czwartej grupy głębokiego zwiadu ma
jakieś wątpliwości.
— O co chodzi?
— Towarzyszu majorze, a co z instrukcją zarządu politycznego „Każdy
żołnierz radziecki — dyplomatą i agitatorem”?
— Niech zastępca polityczny agituje na moście, za to mu płacą! —
warknął dowódca batalionu — A póki go tu nie ma, wszystkich ciekawskich
posyłać na chuj! — Jednak uświadomiwszy sobie, że jego słowa w mig dotrą
do niepowołanych uszu, dodał tonem bardziej pojednawczym:
— Strzeżemy obiektu o szczególnym znaczeniu. Dopóki nie przybędą
posiłki, nie ma sensu wdawać się w dyskusję z miejscowymi. Pluton pancerny
będzie tu lada chwila. Wtedy możemy podjąć działalność agitacyjną.
Nagle do holu wbiegł sierżant Prochorow, zastępca dowódcy plutonu.
— Towarzyszu majorze! Czołgi! Bez znaków rozpoznawczych!
— Jaki typ?
— Pięćdziesiątkipiątki!
— Batalion, przygotować się do walki!
Do przewidywanego momentu nadejścia naszego pułku pancernego
brakowało dobrej godziny. Na żadną inną pomoc nie było co liczyć.
Żurawiew z niechęcią patrzył na pierwszy nadciągający czołg. Jego pancerz
czołowy nie nosił nawet śladu białej farby.
Kompania rozpoznawcza głębokiego zwiadu ukryła się w gmachu banku,
zaś trzy lekkie czołgi zwiadowcze typu PT–76 przygotowały się do powitania
Czechów pociskami przeciwpancernymi. No, to po nas — pomyślał ze
smutkiem dowódca batalionu. — Po cholerę tak się rwałem do przodu?
PT–76 to lekki czołg zwiadowczy, pływający, a więc pozbawiony
potężnego pancerza i ciężkiego uzbrojenia. Wobec T–55 jest całkiem
bezbronny. Na dodatek batalion został rozdzielony na części, co ostatecznie
rozstrzygało o wyniku starcia z nadciągającą czeską kolumną.
Lufa PT–76 lekko się obniżyła. Zaraz padnie strzał. Może chociaż
rozpieprzy celowniki na pierwszym czołgu, albo unieruchomi wieżę.
Żurawlew w nagłym odruchu wcisnął guzik radiostacji:
— Nie strzelać!
Może, pomyślał, uda się zagrać na zwłokę. Spróbujemy gadu–gadu — a
nuż zjawią się nasi. Może Czesi pierwsi nie otworzą ognia?
Istotnie wyglądało na to, że czeski czołg wcale nie zamierza atakować.
Jego lufa wciąż wycelowana była w niebo. Dowódca stał we włazie wieży.
Czołgi zbliżały się dość szybko, wykrzesując gąsienicami iskry z wiekowych
bruków ulicy. Kolumna zdawała się nie mieć końca, zza rogu wyłaniały się
wciąż nowe czołgi, napełniając uliczkę duszącym smrodem spalin.
— Towarzyszu majorze, to chyba nasi!
— Pewnie, że nasi! Patrzcie jakie mają brudne kombinezony!
— Co jest do cholery?! Przyjechali za wcześnie!
— Czołem, chłopaki!
— Czołem, wyzwoliciele! — Czołg jadący na czele zjechał na chodnik i
stanął, otwierając drogę kolumnie.
Żurawlew ze świtą natychmiast ruszył w jego kierunku.
Z wieży wyjrzała rozlana, bezczelna i nieopisanie brudna twarz.
Kombinezon jej właściciela był na wskroś przesiąknięty smarem. Ruski. Mógł
mieć około czterdziestki, czyli nie zwykły żołnierz, ale diabli wiedzą jakie
naramienniki kryl pod kombinezonem. Może jakiś przerośnięty porucznik? A
może młody pułkownik? Trudno orzec. Skoro siedział w czołgu
prowadzącym, mógł być dowódcą batalionu albo i pułku. W kombinezonie
wszyscy wyglądają jednakowo, jak w łaźni. Można opierdzielić każdego.
— Czego się, kurwa, włóczysz po bratnim kraju bez białych pasów, jak
jakaś pieprzona kontrrewolucja?
— My z odwodów. Mieli nas nie przysyłać, ale jak się w końcu
zdecydowali, to zabrakło białej farby — wyjaśnił brudas z przepraszającym
uśmiechem.
— Jełop. Mało brakowało, a pizdnąłbym w ciebie przeciwpancernym.
Dobrze że po gębie widać, żeś Ruski. No i ten obsrany kombinezon. Mógłbyś
chociaż na pierwszym czołgu nasmarować jakiś pasek!
Brudas spojrzał z pogardą na czołgi zwiadowców.
— Wsadź se w dupę takie rady.
Przechodnie w zdumieniu przysłuchiwali się tej obco języcznej
konwersacji Najbardziej przenikliwi wyczuli ze cos tu jest nie tak.
Tymczasem czoło kolumny zatrzymało się a tyły dobijały zajmując pozycje w
poprzek torów tramwajowych.
— Przyjechałeś mnie wspierać? — zapytał Żurawlew Kocmołuch ze
zdumienia uniósł brwi. Jak większość radzieckich dowódców był
niewychowany toteż nie wysilił się nawet na odpowiedz. Żurawlew splunął i
po szedł precz.
— Co za jedni? — darł się w słuchawce szef sztabu dywizji — Pierwsze
nasze czołgi mają wkroczyć do Pragi za trzydzieści minut!
Dowódca batalionu wyłączył radiostację wezwał swoich przybocznych i
udał się z powrotem celem stwierdzenia kim są nowo przybyli pancerni.
— Słuchajcie chłopaki nie jesteście przypadkiem z szóstej gwardyjskiej?
— Nie my z trzydziestej piątej.
— Gdzie wasz dowódca?
— To ten — powiedział młody żołnierz wskazując na brudasa z którym
Zurawlew odbył właśnie miłą pogawędkę.
— Jaki stopień? Nazwisko?
— To major Rogowoj, zastępca dowódcy pułku. Zurawlew ponownie
zbliżył się do brudasa.
— Towarzyszu majorze — zaczął, tym razem oficjalnie — Jestem
dowódcą batalionu rozpoznawczego 6 Dywizji Gwardii. Sztab informuje, że
wasz pułk zajął nie właściwe pozycje.
Brudas gwizdnął. Największym błędem, jaki może popełnić dowódca,
jest doprowadzenie wojska nie tam gdzie trzeba. Słowa Zurawlewa wywarły
spodziewany efekt. Czołgista pośpiesznie rozłożył przed sobą mapę W samym
środku mapy widniała czerwona owalna ramka z czarnym napisem 35
DYWIZJA PIECHOTY ZMOTORYZOWANEJ Nieco wyżej nagryzmolone
były słowa. Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii generał Chomiakow!
A zatem nie było najmniejszych wątpliwości. Czołgi trafiły gdzie trzeba.
— Dobra przejmuj bank — powiedział Żurawlew — Jest na twoim
terenie Wygląda na to, że to ja dałem dupy.
— Nic o tym nie wiem. W moim rozkazie nie ma mowy o zajmowaniu
banku. Telegraf — owszem centrala telefoniczna też, ale o banku ani słowa.
— Skoro jest na twoim terenie to musisz go zająć. Ja go nie potrzebuję.
Na cholerę mi bank! Ja mam rozkaz zając mosty.
— Zajęcie mostów należy do batalionu rozpoznawczego — pouczył go
konfidencjonalnie brudas — A my przy chodzimy jako wsparcie.
Znów wskazał na mapę Zakreślony obszar obejmował również mosty.
Nie było żadnych wątpliwości.
— Słuchaj a ten wasz batalion rozpoznawczy też nie ma pasów na
czołgach?
— Chyba tak bo co?
— W takim razie nasze bataliony dopiero co postrzela ły się na moście.
— Pieprzysz!
— Mówię ci! — Zurawlew gorączkowo rozwinął swoją mapę, chcąc
sprawdzić na czym polega błąd. Ale i na jego mapie widniał czerwony krąg
obejmujący całe centrum miasta wraz z mostami Górą zaś biegł identyczny
napis „Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii generał Chomiakow”
Mapy różniły się tylko tym, że u Zurawlewa wypisano 6 Dywizję Piechoty
Zmotoryzowanej Gwardii, a nie 35.
Dowódcy zaklęli jak jeden mąż Sztab armii powierzył to samo zadanie
dwu dywizjom, przy czym jedna z tych dywizji nie miała znaków szybkiej
identyfikacji!
— Pokaż no swoje zdjęcia — powiedział brudas, wykładając własne
fotografie miasta. Zestawy zdjęć były identyczne. Widniały na nich te same
skrzyżowania, ustawione w tej samej kolejności.
— Ale dlaczego minęliśmy się z waszym batalionem rozpoznawczym?
— dziwił się Żurawlew. — Przecież musieli iść tą samą trasą.
— Chuj wie! Może z ich trasą też było coś nie tak? Obaj dowódcy
pognali do wozów, aby powiadomić naczalstwo o nieporozumieniu.
Tymczasem sztab zdążył się już sam zorientować, że osiem miesięcy
wcześniej, kiedy opracowywano w najdrobniejszych szczegółach plany całej
operacji, popełniono niejeden kardynalny błąd. Kolumny różnych dywizji,
armii, a nawet frontów wymieszały się jak groch z kapustą, a koordynacja w
wielu punktach po prostu przestała istnieć. W eterze panowała istna
kakofonia. W słuchawkach przekrzykiwały się „Bławatki”, „Kupidyny”,
„Słowiki” i „Symferopole”, wszystkie na tych samych częstotliwościach.
Sztab dowódcy Frontu Centralnego wydał polecenie, żeby nie otwierać ognia
do pojazdów bez białych pasów. Widocznie się połapali, że nie dla wszystkich
starczyło białej farby. Może dostali już informacje, że czołgi radzieckie
ostrzeliwują się nawzajem.
Minęło dobre pół godziny zanim Żurawlew zdołał się wreszcie połączyć
ze sztabem dywizji. Otrzymał rozkaz pozostania na miejscu. Poinformowano
go, że w tym dniu nie otrzyma posiłków, gdyż pułk pancerny gdzieś się
zawieruszył i chyba w ogóle ominął Pragę. Wszelka łączność z pułkiem
została zerwana.
Żurawlew ponownie wybrał się do kocmołucha z 35 Dywizji. Dowiedział
się, że tamten nie może porozumieć się ze swoim dowództwem. Wszystkie
kanały łączności są kompletnie zakorkowane. Żurawlew nakreślił mu ogólny
obraz sytuacji i zaprosił do siebie do banku „na kieliszek herbatki”.
— A idźże do diabła z tym bankiem! Lepiej sam wpadnij do mnie
wieczorkiem. Mam coś ekstra, w sam raz dla zwiadowcy.
Z tym się rozstali.
Przyjaźń między radzieckimi oficerami zawiązuje się głównie w takich
okolicznościach...
Tymczasem ulice zaroiły się tłumem. Młodzi i starzy, mężczyźni i
kobiety, wszyscy kierowali się do radzieckich czołgów.
— Po coście tu przyjechali?
— Nikt was nie prosił!
— Potrafimy sami rozwiązać swoje sprawy! Żołnierze zupełnie nie
wiedzieli, co odpowiadać. Najczęściej w ogóle nie próbowali, z nielicznymi
wyjątkami.
— Przyszliśmy was bronić.
— Amerykanie z Niemcami chcą was zagarnąć. Zapomnieliście już, co
to wojna?
— To trzeba było przyjść, jak zaczną zagarniać! Oficerowie, zwłaszcza
ci z pionu politycznego, ruszyli w tłum, ale bez widocznych sukcesów.
— Przecież to wasz rząd nas wezwał.
— Nazwisko! Nazwisko tego członka rządu?
— Towarzysze!!!
— My nie twoi towarzysze! — Zastępca polityczny oberwał w mordę.
Sięgnął po pistolet. Żołnierze wyciągnęli go z tłumu.
— Faszyści jebani!
— To wy jesteście faszyści!
— Zagłodziliście własny kraj, a teraz chcecie, żeby wszyscy dookoła też
zdychali z głodu!
— To przejściowe trudności. Sytuacja ulegnie poprawie.
— A bez was już dziś byłaby świetna.
— Wynocha stąd! I zabierajcie swojego Marksa i Lenina!
— Spokój, obywatele!
— Spierdalaj!
— Obywatele! Swoim nierozważnym postępowaniem stawiacie
zdobycze socjalizmu na skraju...
— Trzeba było wpierw wypróbować ten wasz socjalizm na szczurach.
Każdy szanujący się naukowiec by tak zrobił. A wasz Lenin to dureń, nie znał
się na nauce, i zamiast na szczurach...
— Nie macie prawa tak mówić o Leninie! — Na poczerwieniałym
obliczu politruka wylądowało zgniłe jajo.
Na tyłach kolumny dyskusja przybierała jeszcze żywsze formy. Młodzież
bombardowała trzy ostatnie czołgi kamieniami, zmuszając załogi do krycia się
w środku, a następnie łomami przebijała przytwierdzone do pancerza beczki z
paliwem. W chwilę później przedostatni czołg kolumny zaczął dymić, po nim
następny. Padły strzały. Tłum odsunął się od czołgów, ale tylko na moment.
Dwie załogi na próżno usiłowały zdusić ogień brezentem, podczas gdy
trzeci czołg kręcił energicznie wieżą, próbując strącić młodzieńców, którzy
nań powłazili. Dwa plutony pancerniaków przedzierały się przez tłum z
odsieczą.
— Z drogi! Pociski w czołgach zaczną wybuchać!
— Faszyści zasrani!
Żurawlew stał w oknie banku i przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą
satysfakcją: — Po cholerę wdają się w dyskusję? Przyszli wyzwalać, to do
roboty! To nie kółko polityczno–wychowawcze.
Czołgi zwiadowcze batalionu Żurawlewa też stały na ulicy. Jednak tłum
się do nich nie dobierał. Żołnierze rzetelnie wykonywali jego polecenia,
opieprzając równo wszystkich, na prawo i lewo. Albo ten styl trafiał Czechom
do przekonania, albo nie chcieli rozmawiać w taki sposób, albo po prostu
zrozumieli, że w rzucaniu mięsem muszą uznać wyższość nieproszonych
gości. Dość, że nikt jakoś nie garnął się do stojących przed bankiem PT–76.
Do awantur i szamotaniny dochodziło tylko w kolumnie T–55, przede
wszystkim tam, gdzie politrucy ze szczególną gorliwością usiłowali przekonać
tłum o tym, czego sami nie rozumieli.
— Stalinizm, kult jednostki jako taki — to przypadkowe zjawiska w
naszej historii!
— Akurat! Przez trzydzieści lat na pięćdziesiąt mieliście stalinizm. A ile
lat z ostatnich dwudziestu przeżyliście bez kultu? Bez kultu Lenina,
Chruszczowa i innych?
— A dlaczego w takiej Ameryce nie ma kultu jednostki? I nigdy nie
było?
— W Ameryce, towarzysze, jest imperializm. To jeszcze gorsze!
— A skąd wiesz, że gorsze? Byłeś tam?
— Dlaczego w każdym kraju socjalistycznym jest kult jednostki, od
Kuby i Albanii po Koreę i Rumunię? Niby różne kraje, różny w nich
komunizm, a kult jednostki wszędzie taki sam. Wszystko zaczęło się od
Lenina...
— Nie obrażać Lenina! Lenin był geniuszem ludzkości!
— To on was nauczył włamywać się komuś do domu nie pytając o
zgodę?
— Lenin to pedał!
— Milczeć!
Jakiś staruszek z kozią bródką złapał oficera politycznego za guzik, kręci
w jedną i drugą stronę.
— A wy się tak nie podniecajcie. Czytaliście Lenina?
— Jasne, że czytałem.
— A Stalina?
— No... no... tego...
— A widzicie, dobry człowieku! To poczytajcie jednego i drugiego i
policzcie, ile który razy używa słowa „rozstrzelać”. Wyjdzie wam bardzo
ciekawa statystyka. Widzicie, łaskawco, Stalin w porównaniu z Leninem był
żałosnym dyletantem. Włodzimierz Iljicz Lenin był zdeklarowanym,
zwyrodniałym do szpiku kości sadystą. Takim, co to się zdarza raz na
tysiąclecie!
— A jednak Lenin nie zlikwidował tylu niewinnych ludzi, co Stalin!
— Bo historia nie dała mu dość czasu. W porę usunęła go ze sceny.
Pamiętajcie, że Stalin poszedł na całego dopiero po dziesięciu–piętnastu
latach władzy absolutnej. A Lenin rozpoczął z dużo większym impetem. Jak
by pożył dłużej, trzydzieści milionów zamordowanych przez Stalina to byłoby
małe piwo. Stalin nigdy nie podpisał rozkazu o zabijaniu dzieci bez sądu. A
Lenin? Lenin to zrobił od razu, w pierwszym roku sprawowania władzy Może
nie?
— Ale za Stalina zabijano dzieci tysiącami.
— To prawda, towarzyszu pułkowniku, święta prawda Tylko wymieńcie
mi z nazwiska chociaż jedno dziecko, które na rozkaz Stalina rozstrzelano bez
sądu No? Milczycie, łaskawco? Lenin, powtórzę raz jeszcze był najbardziej
krwiożerczym zwyrodnialcem w historii ludzkości. Stalin przynajmniej
usiłował ukryć swoje zbrodnie, Lenin — nigdy. Stalin nigdy nie wydał
publicznie rozkazu wymordowania jeńców. A Lenin mordował otwarcie
jeńców i dzieci. I nie miał najmniejszych skrupułów. Lenina, towarzyszu
pułkowniku, trzeba czytać uważnie!
— Ale przecież wy potępiacie nie tylko Lenina i Stalina Wy się
odcinacie nawet od Marksa.
— Co za różnica, Marks czy Marchais? Pewnie, że żaden z nich nie
wzywał do eksterminacji milionów nie winnych. Ale przecież Lenin, i tym
bardziej Stalin w swoich przedrewolucyjnych pismach tez tego nie robili. U
Lenina słowo „rozstrzelanie” pada dopiero po Rewolucji Październikowej, a
w dziełach Stalina nie pada ani razu. Musicie się zgodzić, łaskawco, że
komunizm z ludzką twarzą czy bez, nieuchronnie prowadzi do kultu jednostki.
Nieuchronnie! Pewnie, że jak komunizm nastanie we Francji albo we
Włoszech, to masowe egzekucje nie zaczną się od razu. Ale do czasu! Jeżeli,
jak nas uczy Marks, komunizm w końcu zwycięży w większości krajów
rozwiniętych, to kult nastanie obowiązkowo. Zawsze się znajdzie jakiś Mao
albo Fidel, albo Stalin, albo Lenin. I kultu trzeba będzie bronić terrorem. Im
większa była wolność, tym silniejszy będzie terror. Wasze idee są piękne, ale
w teorii. W praktyce można je ludziom narzucić jedynie za pomocą czołgów i
wyćwiczonych osłów. Takich jak wy, towarzyszu pułkowniku!
— Ty... ty... ty jesteś element antyradziecki!
— A wy... wy jesteście marksista–lenmista, co się tłumaczy na język
ludzki: dzieciobójca!
Zgniły pomidor rozbił się na daszku czapki podpułkownika i zalepił mu
całą twarz.
Tłum znów zaczął napierać Gdzieś w sąsiedztwie rozległy się strzały
Lekki wietrzyk od rzeki przyniósł swąd palonej gumy.
Gdyby nie ogrom odpowiedzialności, służbę w banku można by uznać za
niezłe zajęcie Jest ubikacja, umywalnia z bieżącą wodą (ci na ulicy nie mają
ani kropli), budynek duży, okratowany. Nie dolatują tu kamienie ani zgniłe
jajka. A co najważniejsze — można się porządnie zdrzemnąć po tylu
bezsennych miesiącach. Od pierwszego dnia w wojsku Zurawlew zrozumiał,
że żołnierzowi nikt nie wynagrodzi braku snu. Zdołasz ukraść parę godzin —
twoje szczęście, a jak nie, to nikt ci ich nie da w prezencie. Tymczasem
pierwsza noc w Pradze zanosiła się na bardzo burzliwą. Zurawlew raz jeszcze
sprawdził warty, wyjrzał z piętra na kipiące miasto, po czym legł na kozetce w
gabinecie dyrektora. Ale nie dane mu było zasnąć.
Po jakichś dziesięciu minutach do gabinetu wpadł jego osobisty kierowca,
sierżant Malechm, z meldunkiem, że grupa uzbrojonych Czechów chce
rozmawiać z dowódcą Zurawlew złapał automat i ostrożnie wyszedł na ulicę.
Przed wejściem do banku, między dwoma czołgami zwiadowczymi, stała
furgonetka z okratowanymi oknami, a dwóch Czechów z pistoletami w
kaburach wykłócało się z wartownikiem.
— Przecież to konwojenci. Przywieźli pieniądze.
Żurawiewowi strasznie chciało się ziewać, a tymczasem ci dwaj z
pistoletami usiłowali mu coś wytłumaczyć. Po chwili zjawił się trzeci, który
otworzył przed dowódcą batalionu teczkę wypchaną paczkami pieniędzy.
Potem pokazał, że cała furgonetka jest pełna takich teczek.
— Bank jest zamknięty! — wyjaśniał cierpliwie dowódca. — Jest i
pozostanie zamknięty. Do odwołania. Zatrzymałem tu waszych kolesiów, ale
potem ich puściłem. Taki był rozkaz. A pieniędzy przyjąć nie mogę.
Trzej z pistoletami odbyli dłuższą naradę, po czym sprawnie wypchnęli z
furgonetki stos teczek wprost na schody banku. Jeden wykrzyknął chyba coś
obraźliwego, po czym furgonetka znikła za rogiem, ostrym klaksonem torując
sobie drogę w tłumie.
Żurawlew zaklął tak, jak jeszcze dzisiaj nie klął i polecił warcie wnieść
wszystkie teczki do środka.
Po kwadransie epizod z teczkami powtórzył się. Tym razem dowódca
batalionu zrezygnował z dyskusji i w milczeniu wskazał palcem drzwi banku.
Konwojenci zwalili swój cenny ładunek na podłogę i odjechali bez słowa.
Żurawlew ledwie zdążył zanotować numer rejestracyjny wozu i liczbę teczek.
Następnie przed bankiem zaroiło się od czarnych furgonetek z
okratowanymi oknami. Stosy walizek, teczek, skórzanych worków z
pieniędzmi rosły w zastraszającym tempie.
Konwojenci z reguły nie żądali pokwitowań. Każdego, który żądał, major
Żurawlew słał do diabła razem z cennym towarem. Po chwili wahania ciskali
wszystko na jedną kupę.
Trudno było pojąć, skąd napływa taka masa pieniędzy. Przecież w dniu
wyzwalania kraj był całkowicie sparaliżowany. Może pieniądze pochodziły z
poprzedniego dnia, albo ze wcześniejszych utargów?
Kiedy dobrze po północy odjechał ostatni wóz, góra na środku holu
przypominała piramidę egipską z podręcznika historii.
Rozumiejąc zagrożenie, Żurawlew tuż po zmierzchu obsadził swoimi
zwiadowcami posterunki wokół banku. W środku został sam. Tak było
bezpieczniej.
O spaniu nie było mowy.
Przez całą noc Żurawlew snuł się po gmachu z ogromnym pękiem kluczy,
od depozytu do depozytu, otwierał kolejne pancerne drzwi i stalowe kraty,
zamykał je na nowo i kładł na nich swoje pieczęcie.
Niesamowicie jest błądzić samotnie po zakamarkach olbrzymiego banku!
Czegóż tu nie było! Żurawlew natykał się na sztaby złota oznakowane
sierpem i młotem, albo czeskimi lwami, na złote płytki z długimi numerami
seryjnymi i inskrypcją „999,9”, i tysiące rozmaitych monet. Lecz
najciekawsze były banknoty zagraniczne.
Pieniądze jako takie nie zrobiły na nim większego wrażenia.
Zafascynowały go przedziwne rysunki i niepowtarzalna gama kolorów. Całe
godziny spędził na studiowaniu podobizn królów i prezydentów, królowych i
kwiatów, i w miarę jak je poznawał, stawały mu przed oczami zarysy jakiejś
nieznanej cywilizacji.
W ciągu trzydziestu dwóch lat życia zdążył zobaczyć kawał świata: był
na Syberii, na Dalekim Wschodzie, w Kazachstanie i za kołem polarnym.
Studiował na akademii w Moskwie. Brał udział w defiladach na Placu
Czerwonym i w wielu wielkich manewrach. Jako dwudziestolatek, jeszcze w
stopniu sierżanta, trafił do Budapesztu, w sam środek piekielnych walk o
wyzwolenie bratniego narodu. Później służył po całym terenie Związku
Radzieckiego. Służył dobrze. Wyjechał za to do NRD, a teraz do
Czechosłowacji. Miał okazję zobaczyć więcej, niż zdecydowana większość
245 milionów jego współziomków. Znacie kogoś, kto był w dwóch krajach?
A Żurawlew — proszę bardzo, jest już w trzecim!
Raz jeszcze przestudiował rysunki na szeleszczących banknotach i poczuł
dziwny niepokój. Banknoty świadczyły o istnieniu życia całkiem mu
nieznanego i niezwykłego. Każdy z nich przebył długą drogę zanim
wylądował w piwnicach praskiego banku, w rękach radzieckiego oficera–
wyzwoliciela Aleksandra Żurawlewa. Wkrótce znów rozpierzchną się na
cztery strony, wrócą do swej tajemniczej cywilizacji, a major Żurawlew wciąż
będzie stać na straży wszystkich uczciwych ludzi świata. Zostanie
podpułkownikiem, może i pułkownikiem, potem przejdzie na emeryturę i
będzie opowiadać pionierom barwne epizody ze swej niezwykłej biografii.
Pionierzy będą kiwać głowami z podziwem: był w trzech krajach
zagranicznych!
Żurawlew ocknął się na odległe i donośne walenie. Przetarł oczy i
pośpieszył otworzyć masywne drzwi. Wszedł podpułkownik Woronczuk, szef
wywiadu dywizji. Niebo na wschodzie już się przejaśniało. Powietrze
pachniało miłym chłodem.
— Proszę, wejdź.
Woronczuk był do niedawna dowódcą batalionu rozpoznawczego, zaś
Żurawlew jego pierwszym zastępcą. Tuż przed operacją, wskutek licznych
przetasowań i przesunięć, obaj awansowali o jeden szczebel. Lecz awans nie
naruszył ich wieloletniej przyjaźni.
— No, jak tam,”bankierze? Jak tam batalion? Jeszcze nie nawiał?
— Ci, co są ze mną, jakoś nie. Ale reszta poszła z politycznym. A o nich
nic nie wiem.
— Politycznego już nie ma. Odwieziony do szpitala. Rano dostał cegłą
w czachę.
— Agitował?
— Agitował sam i zachęcał pozostałych. Dlatego sporo z nich oberwało
na mostach.
— A kto tam strzelał nad ranem?
— Najpierw Czesi zaczęli strzelać. Później postrzelały się dwa nasze
bataliony rozpoznawcze. W 35. Dywizji nie wystarczyło białej farby, więc
część twoich sokołów zaczęła do nich pruć, zgodnie z instrukcją. Na szczęście
to nie czołgi szły na czele. Ale i tak twoje chłopaki postrzeliły dwóch. Jeden
oberwał solidnie.
— Spłuczesz gardło? Dla towarzystwa?
— Nie, Sasza, dzięki. Za godzinę mam być z meldunkiem u dowódcy
dywizji.
— Kiedy mnie zmienią?
— Chuj wie! Pułk pancerny pomylił drogę, do tej pory nie mamy z nim
kontaktu. Dwa pułki piechoty zmotoryzowanej utknęły na szosie. Artyleria i
kolumna zaplecza zostały w tyle. Na całą naszą dywizję tylko jeden pułk
piechoty zmotoryzowanej trafił do miasta jak należy. Sam zresztą widzisz,
jaki tu bajzel. Przez omyłkę weszło do Pragi sporo jednostek, które w ogóle
nie mają tu nic do roboty. Pobłądzili i nie wiedzą, co robić. Wyjść z miasta też
nie mogą. Urwał się kontakt radiowy. Istny pożar w burdelu!
— No, to wypijmy. Mam coś do ssania, żeby zabić zapach.
— No dobra, ale na jednej nodze. Polewaj!
— Osiem miesięcy szykowali sztaby i dowódców, cztery miechy
ćwiczeń, a te palanty dalej swoje!
— Gdyby Czesi dali ognia, byłoby gorzej niż na Węgrzech.
— Nasi dobrze wiedzieli, że Czesi nie będą strzelać, To nie Węgrzy.
Zauważyłeś, że jak czołgi zwyczajnie stoją, to Czesi wcale się nie buntują?
Zadyma zaczyna się dopiero, jak wyskakujemy z propagandą.
— Pewnie, że zauważyłem. Swoim surowo zakazałem wszelkich
pogaduszek. Żadnego bratania. Opierdalać wszystkich równo, jak leci.
— Z tym ostrożnie. Jak się polityczni dowiedzą, możesz beknąć za
niewystarczającą agitację.
— Wiem. wiem. Na razie swojego politycznego spławiłem. Jak balalion
się podzielił, wysłałem go na mosty.
— Tak czy owak. uważaj. Rano pogadaj z paroma Czechami, dla
świętego spokoju. Żeby cię żołnierze nie zakapowali.
— Może i racja.
— Czołgiści z trzydziestej piątej mają na ciebie oko. Mogą sypnąć. A
zresztą, u siebie tez masz kapusiów.
— Wiesz którzy?
— Fomin z drugiej grupy. Z czołgistów Żebrak.
— Tak myślałem. Zdaje się, że Fomin zwąchał się ze specjalnymi. No
bo Żebrak to chłystek politruka.
— Gariejew, z rozpoznania radiowego.
— O nim wiem.
— Jeszcze Kurakin i Achmadulin na dziewięćdziesiąt procent.
— Wiesz, tak myślałem. Tylko nie byłem pewien.
— No i twój osobisty kierowca.
— Pieprzysz!
— Klasyka.
— Masz coś konkretnego?
— Nie, ale czuję przez skórę. Mam nosa. Nigdy się nie omyliłem.
Uważaj, Sasza, bataliony rozpoznawcze roją się od kapusiów. To całkiem
logiczne. Inaczej być nie może.
— Jeszcze po maluchu?
— Dobra, ale to ostatni.
— Trzym się, Kola! No to cyk!
Nazajutrz zalew teczek z forsą wyraźnie osłabł, zaś po dwóch dniach ustał
całkowicie. Nie ustawało jednak nękające Żurawlewa poczucie
odpowiedzialności. Dobrze wiedział, jak trudno czasem rozliczyć się z
jednego rubla, a tu w holu piramida szmalu, no i te piwnice pełne złota, monet
i banknotów. Gdyby zjawiła się jakaś komisja, nawet roku by nie starczyło by
to rozliczyć. A jeżeli czegoś brakuje? Jak ma się rozliczać z tych teczek? Kto
wie, ile tam jest milionów? Spora część nie była nawet opieczętowana.
Straszliwe wizje zdawania tego całego majątku spędzały Żurawlewowi sen z
powiek. Stracił apetyt, pobladł i w ogóle wyglądał fatalnie.
W mieście nadal wrzało. Towarzysze Żurawlewa pod gradem kamieni i
obelg gasili czołgi, rozpędzali buntowników, próbowali lokalizować
podziemne radiostacje, agitowali, apelowali, odpierali lawiny wyzwisk.
Każdy, kto wiedział, gdzie jest i co robi Żurawlew, szczerze mu zazdrościł.
Przydomek „Bankier” przylgnął do niego na dobre. A on z dnia na dzień
coraz bardziej zazdrościł tym, którzy byli na ulicach.
Trzy razy dziennie osobisty kierowca dowoził mu jedzenie: fantastyczne
amerykańskie konserwy, pachnący chleb, wspaniałe francuskie masło.
— Trzeba coś zjeść, towarzyszu majorze.
— Dobra, zjeżdżaj.
— Towarzyszu majorze, powiedzcie, na co macie apetyt, przyniosę
wam, co chcecie. Zaopatrzeniowcy mają tyle zagranicznego żarcia, że można
zwariować. Czegoś takiego ludzkie oczy nie widziały.
— Dobra, dobra, zmiataj.
— Towarzyszu majorze, mogę zapytać?
— Co takiego?
— Towarzyszu majorze, pozwólcie skoczyć czołgiem dwie ulice stąd.
— A po co?
— Tam jest apteka. A bez czołgu albo mnie patrol zwinie, albo Czesi
rozwalą mi łeb.
— Na co ci apteka? Trypra złapałeś?
— Nie, towarzyszu majorze. Chciałbym kupić trochę prezerwatyw.
Wezmę i dla towarzysza majora.
— Ja nie potrzebuję. A tobie po co?
Kierowca uśmiechnął się chytrze i pokazał wypchane teczki:
— Tej forsy nikt nie liczył. Prawy bak mam pusty. Można by załadować
parę milionów w prezerwatywy i wrzucić do baku. Nikt się nie połapie.
Wiecie, ile forsy wchodzi w jedną prezerwatywę? To się rozciąga, o...
— Ty szmato! — Żurawlew chwycił pistolet. — Rzuć automat! Twarzą
do ściany! Warta, do mnie!
— Co wy, towarzyszu, ja tylko tak żartowałem.
— Zamknij się, kanalio!
Późnym wieczorem do banku przedarł się transporterem gąsienicowym
szef sztabu dywizji z trzema cywilami i eskortą.
— Co się tu u ciebie dzieje, Żurawlew? — wycedził niezadowolony szef
sztabu.
— Towarzyszu podpułkowniku, melduję posłusznie, że aresztowałem
kierowcę Malechina za usiłowanie grabieży.
— Towarzysze się tym zajmą. Gdzie go trzymasz?
Żurawlew poprowadził ich korytarzem do głównego holu. Wszyscy trzej
stanęli jak wryci.
— Gdzie jest radiostacja! Szybko!
— Kierowcę zamknąłem w tamtym pokoju.
— Radiostacja, nie kierowca! — przerwał mu grubiańsko młody,
ostrzyżony na jeża „towarzysz”.
Żurawlewa zmieniono błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli.
Pół godziny po tym jak „towarzyszom” udało się nawiązać kontakt ze
swoim zwierzchnictwem, przed bank zajechały dwa kolejne transportery
BTR–50PU, wypchane oficerami i cywilami. Żurawlew resztę nocy spędził na
zewnętrznym posterunku przed bankiem. Nie wpuszczono go już więcej do
środka, nawet do ubikacji.
Nazajutrz bladym świtem przed gmachem stawił się batalion pancerny
14. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, stanowiący część odwodów dowódcy
armii.
Dowódca batalionu pancernego wręczył Żurawlewowi rozkaz podpisany
osobiście przez dowódcę 20. Armii Gwardii, który nakazywał Żurawlewowi
natychmiast wycofać z miasta podległy mu batalion.
Żurawlew odetchnął z ulgą. Ale na tym nie koniec. W rozkazie
powiedziano, że ta część batalionu, która strzegła mostów, została czasowo
wyjęta spod dowództwa Żurawlewa. No więc kłopot z głowy! A
wyprowadzenie jednej kompanii głębokiego zwiadu i jednego plutonu
pancernego nie było trudnym zadaniem.
Przygotowania zajęły raptem dziesięć minut. Żurawlew ustawił swoich
chłopców w szyku, sprawdził stan ludzi, sprzęt i amunicję. Ryknęły silniki
czołgów... W tym momencie na schodach banku pojawił się ostrzyżony na
jeża „towarzysz”.
— Hej tam, majorze! Zaczekajcie!
Bezczelność „towarzyszy”, zwłaszcza okazywana oficerom w obecności
żołnierzy i sierżantów, zawsze jest irytująca, lecz, oczywiście, nie można tego
dać po sobie poznać.
— Słucham?
— Podpiszcie to, majorze. — „Towarzysz” podał Żurawlewowi kartkę
pokrytą kolumnami liczb. — Nie bójcie się. Wszystko jest w najlepszym w
porządku. Nasi chłopcy sprawdzali całą noc.
Żurawlew podpisał papier nie czytając. Skąd miał wiedzieć, ile czego
było w tym banku? Młodzieniec uśmiechnął się.
— Macie, majorze, na pamiątkę. — I pogrzebawszy w wypchanej
kieszeni marynarki, wręczył Żurawlewowi dużą złotą monetę z profilem
starszej kobiety w koronie.
KONTRREWOLUCJA

Batalion rozpoznawczy 6. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii.


Północne przedmieścia Pragi, pierwsze dni września 1968 roku

Motocykl spalił się podczas popijawy. Kiedy czyszczono broń, ktoś


przyniósł czeską śliwowicę, i pluton zwiadu prędko się z nią rozprawił.
Zaraz zrobiło się raźniej. Poszły w ruch szmaty. Po przemarszu broń
zawsze dokładnie przecieramy benzyną. Jest to metoda surowo zabroniona,
ale bardzo skuteczna.
Po oczyszczeniu broni nastąpiła przerwa na papieroska. Paliliśmy koło
wiadra z benzyną. Celowniczy z pierwszej drużyny wrzucił peta do kubła i
benzyna zapłonęła wesoło. Zastępca dowódcy plutonu, starszy sierżant Kola
Mielnikow, kopnął płonący kubeł. Chłopcy powitali to salwą śmiechu. Kubeł
spadł na motocykl, którego bak był akurat otwarty. Stamtąd przecież ściągano
benzynę do czyszczenia broni. Ciąg dalszy trwał sekundę. Z motocykla
pozostał tylko czarny, okopcony szkielet.
Stan upojenia alkoholowego kompanii był na tyle powierzchowny, że
natychmiast się ulotnił. Sprawa cuchnęła nie tylko spaloną gumą i farbą, ale i
sądem wojskowym, a nawet batalionem karnym.
Zastępca dowódcy plutonu sposępniał, odszedł na stronę i usiadł pod
drzewem, ściskając dłońmi głowę.
Pierwszy odzyskał rezon dowódca pierwszej drużyny. Rozejrzał się
dokoła, upewnił się, że nie ma w pobliżu oficerów ani żadnych obcych i
rozkazał:
— Pluton! W dwuszeregu — zbiórka! Wyrównać! Baczność! Uwaga,
słuchać co mówię!
Pluton był przerażony tym, co się stało. Słysząc władczy ton, ustawił się
w szyku sprawniej niż zwykle. Jedynie zastępca dowódcy plutonu dalej
siedział pod drzewem zobojętniały na wszystko.
— Uwaga — powtórzył sierżant. — Czeski samochód osobowy marki
Śkoda, kolor ciemnogranatowy, z trzema Czechami w środku, podjechał
niespodziewanie w naszym kierunku. Rzucili butelkę zapalającą. Akurat
czyściliśmy broń, więc nie mogliśmy jej użyć. Zastępca dowódcy plutonu
jednak nie stracił głowy i jednego z napastników trzasnął przez łeb suwadłem
cekaemu. To był blondyn. Czesi natychmiast prysnęli. Jasne? Zastępca
dowódcy to swój chłop, nie możemy zostawić go na lodzie. Powinien iść do
cywila, a zamiast tego odwala internacjonalistyczny obowiązek.
Pluton zamruczał z aprobatą.
— Powtarzam: Śkoda, ciemnogranatowa. Trzech facetów. Rzucili
butelkę. Zastępca dowódcy trzepnął jednego suwadłem cekaemu. Spieprzyli.
Aha, jeszcze jedno! Tablica rejestracyjna była celowo zapaćkana błotem. I
ostatnie: przyjedzie speckomisja badać sprawę. Będą nas chcieli zagiąć na
szczegółach. Niczego nie zmyślać! Powtarzać tylko to, co powiedziałem. Co
do reszty — nie pamiętam, nie widziałem, nie wiem, nie zwróciłem uwagi.
Zrozumiano?
— Tak jest!
— Rozejść się!
— Kola, chłopie, nie przejmuj się. Może wszystko się jakoś ułoży.
Lepiej wyślij najlepszego zwiadowcę do dowódcy kompanii, niech zamelduje
o tych Czechach. Plutonowi każ tymczasem zająć pozycję, że niby
spodziewamy się drugiego ataku.
Godzinę później na miejsce postoju plutonu przybyli wszyscy oficerowie
kompanii, z dowódcą włącznie. Po zbadaniu terenu, dowódca kompanii
polecił wszystkim żołnierzom stawić się na rozmowę. Stanął jakieś 30 metrów
od grupy i każdemu kolejnemu żołnierzowi zadawał po trzy–cztery pytania na
osobności.
Następnie dowódca wezwał sierżanta z pierwszej drużyny.
— Nareszcie słońce, co sierżancie?
— Tak jest, towarzyszu kapitanie.
— Pod wieczór pewnie znowu się rozpada.
— Bardzo możliwe, towarzyszu kapitanie. — Sierżant nie rozumiał, do
czego zmierza kapitan. — Nudno już. Ciągle ten deszcz i deszcz.
— Nudno — przyznał kapitan. — Więc powiadasz, że przyjechali
Śkodą?
— Tak jest!
— A gdzie ślady opon? Ziemia jeszcze wilgotna.
Kapitan był również zwiadowcą i nie było łatwo wyprowadzić go w pole.
Ale z drugiej strony, nie chciał mieć plamy w karcie własnej kompanii.
— Słuchaj no, sierżancie. Tam gdzieście zapalili ten kubeł i gdzie
wleciał na motocykl, ziemię trzeba przekopać. Ma wyglądać, jakby zasypano
tam naoliwione gałgany po czyszczeniu. I wydeptać mi tu wszystko dokoła!
Poza tym trzymać się tej wersji.
— Rozkaz, trzymać się tej wersji!
— A starszemu sierżantowi powiedzcie, żeby nie spuszczał nosa na
kwintę. Skoro palnął w łeb kontrrewolucjonistę, to nie ma powodu do
zmartwienia.
W następnych dniach ani komisja, ani inspektor specjalny nie pojawili się
w plutonie. Widocznie i tak mieli dość zajęć.
Natomiast dowódca kompanii wysmażył raport o bojowych stratach
własnych poniesionych w starciu ze zbrojnym elementem kontrrewolucyjnym
na służbie imperialistycznych wywiadów.
Dowódca batalionu obrócił raport w rękach, po czym uśmiechnął się:
— Zgoda, wszystko ci podpiszę, tylko raport musisz przepisać od nowa.
Dodaj jeszcze, że na motocyklu leżał granatnik przeciwpancerny RPG–7W.
Numer seryjny podadzą ci w 2. kompanii. Jeszcze w Polsce te durnie utopiły
go w bagnie.
Kapitan chciał zaprotestować, ale napotkawszy wzrok dowódcy batalionu
tylko burknął ponuro:
— Tak jest!
Następnie raport powędrował zwykłą drogą służbową. Z każdej kolejnej
instancji odsyłano go z poleceniem kolejnego przepisania.
Kiedy dotarł do dowódcy kwatermistrzostwa Frontu Karpackiego, który
podpisywał wszystkie raporty o stratach wojennych, z tekstu wyłoniła mu się
jakaś cud–maszyna stworzona na bazie motocykla zwiadowczego M–72.
Wehikuł ten był wyposażony w cekaem i granatnik przeciwpancerny, miał
dwa noktowizory na aktywną podczerwień, celownik–dalmierz, radiostację
typu R–123. Pojazd był chyba przystosowany do działania w warunkach
polarnych, gdyż leżały na nim dwa nowe baranie kożuchy, a z tyłu była
doczepiona dwustulitrowa beczka czystego spirytusu. Niestety, całe to dobro
spłonęło w starciu z kontrrewolucjonistami.
Generał obracał raport w dłoniach.
— Zwrócić go, niech przepiszą... Macie jeszcze coś ciekawego?
— Tak, towarzyszu generale. W 128. Dywizji transporter opancerzony
spadł z mostu.
— W starciu z kontrrewolucjonistami?
— Tak jest!
— Dajcie, podpiszę.
A zastępcę dowódcy plutonu, starszego sierżanta gwardii Mielnikowa,
uhonorowano medalem za zdecydowaną postawę podczas odpierania ataku
kontrrewolucji Pisali nawet o nim w gazetach!
ZEGAREK MARKI POLIOT

Okolice Koszyc początek września 1968 roku

W pierwszych dniach wyzwalania, kiedy wojska prawie stale były w


marszu, nasz batalion spędził noc w pobliżu małego miasteczka, w którym
była jakaś nieduża fabryczka.
Rankiem okazało się, że fabryczka była gorzelnią. W nocy czułem w
powietrzu ów szczególny aromat, inni oficerowie też z pewnością nie
pozostali nań obojętni. Jednak wszyscy byliśmy tak zmęczeni, że przy
pierwszej sposobności usnęliśmy w jednej chwili.
Żołnierze jednak nie usnęli i nie marnowali czasu Gorzelnia, podobnie jak
wszystkie pozostałe czeskie zakłady była w tamtych dniach nieczynna. Nocą
jednak mieszkańcy miasteczka, oczywiście celowo, wskazali naszym
żołnierzom drogę do fabryczki, usłużnie otworzyli bramę i nauczyli
obsługiwać stosowne kurki.
Nim nadszedł ranek, wszyscy żołnierze batalionu byli na gazie. Gwoli
sprawiedliwości stwierdzić należy, że żaden nie nawalił się jak stodoła
Wiedzieli doskonale, że wtedy już tylko krok do trybunału, a sąd polowy
działa według praw stanu wojny. Więc nie byli urżnięci, tylko wstawieni.
Dowódca batalionu natychmiast wycofał całą kolumnę z przeklętej
okolicy. Poinformował przełożonych o gorzelni, którą natychmiast wzięto pod
specjalną straż. Na najbliższym postoju przeprowadzono gruntowną rewizję.
Okazało się, że wszystkie możliwe pojemniki, dosłownie każdy przedmiot
zdolny pomieścić ciecz, były pełne alkoholu — manierki, kanistry, menażki,
nawet termofory w batalionowym punkcie pierwszej pomocy. Zarekwirowany
alkohol bezlitośnie wylano na szosę. Oficerowie zajęli miejsca kierowców
wozów bojowych i kolumna ruszyła w drogę. Oczywiście, zabrakło oficerów
do wszystkich pojazdów, wskutek czego niejeden transporter opancerzony
przemierzał bratni kraj wężykiem.
Koło obiadu żołnierze wytrzeźwieli. Następną noc batalion spędził w
polu z dala od terenów zamieszkałych. A rano większość żołnierzy znowu
była na ewidentnym rauszu. Ponownie przeprowadziliśmy staranną rewizję,
lecz nie znaleźliśmy niczego. W zasadzie nie ma nic zdrożnego w tym, że
żołnierz od czasu do czasu sobie golnie. W instrukcjach Armii Radzieckiej nie
ma słowa o prohibicji. W warunkach bojowych żołnierzowi nawet przysługuje
prawo do wypicia dla kurażu.
Problem polegał na tym, ze nasza sytuacja zbliżona była do warunków
bojowych, jednak mieliśmy do spełnienia funkcję czysto dyplomatyczną —
rozganiać ludzi, którzy nie prosili nas o wyzwolenie. Takiej misji nie
wypadało pełnić w oparach alkoholu. Gdyby machina wrażej propagandy
wykryła, ze 400 radzieckich żołnierzy spełnia zaszczytną misję pod
dominującym wpływem alkoholu, mógłby wyniknąć z tego niezły skandal.
Nazajutrz historia się powtórzyła, dwa dni potem również.
Traf chciał, że cała agentura KGB i partii były od samego początku
zamieszane w wycieczkę po gorzałę i teraz sprzysięgły się by nie zdradzić
lokalizacji cudównego źródełka. Nawiasem mówiąc, w Czechosłowacji
wszystkie sługusy partii i KGB podwinęły pod siebie ogony i wcale nie rwały
się do pisania raportów. Rzecz zrozumiała w sytuacji, gdy każdy ma broń i
łatwo oberwać zbłąkaną kulę, albo nocą wpaść przypadkiem pod czołg.
Porachunki załatwiano szybko, bez oglądania się na bariery językowe i
różnice interesów.
Dowódca batalionu też nie śpieszył się z meldowaniem o sytuacji.
Składasz taki raport — i zaraz ściągasz sobie na głowę masę kłopotów. Wolał
sam wytropić źródło pijaństwa. Zlecił nam znalezienie tego gówna.
Jedno było jasne — zapasy trunku są ogromne, co najmniej jeden
żołnierski kubek dziennie na głowę, a żołnierzy 400. Batalion stale się
przemieszczał, co oznaczało, że alkohol podróżował razem z nami. Musiał
być ukryty gdzieś w pojazdach. Tylko gdzie? Przeszukaliśmy wszystko,
milimetr po milimetrze. Sprawdziliśmy nawet, czy nie wlano go w opony
transporterów opancerzonych. Ale nie.
Gdyby regularne pijaństwo odchodziło tylko w mojej kompanii, miałbym
poważne kłopoty, ale ponieważ we wszystkich kompaniach działo się to
samo, mogłem spać spokojnie. Sprawa alkoholu dręczyła mnie wyłącznie jako
wyzwanie intelektualne — gdzie oni, u licha, mogą go trzymać?
Postanowiłem za wszelką cenę zlokalizować schowek. Mniejsza o koszta!
Na ich pokrycie miałem tylko jeden przedmiot — złoty zegarek marki Poliot.
Była to moja jedyna cenna własność. Bo i cóż może mieć na własność
radziecki porucznik, poza zegarkiem i grzebieniem?
Zegarek był po prostu wspaniały. Już dawno zauważyłem, że pewien
telegrafista z plutonu łączności przygląda mu się z dużym zainteresowaniem.
W porze obiadowej, kiedy w pobliżu polowej radiostacji nie było żywej
duszy, a mój radiowiec sam dyżurował w namiocie, wszedłem do środka.
Odwiedziny dowódcy kompanii w punkcie łączności batalionu są
wydarzeniem niezwykłym. Bez słowa odpiąłem zegarek i wyciągnąłem w
jego stronę. Popatrzył nie mając odwagi go wziąć. Czekał, czego zażądam w
zamian. Jako telegrafista musiał choć trochę mówić po rosyjsku.
— Potrzebuję spirytusu. — Odchyliłem głowę w tył, jak człowiek
wlewający w siebie alkohol. — Rozumiesz? — Pstryknąłem się kilka razy w
szyję.
Kiwnął głową. Rozumie w czym rzecz, chociaż muzułmanin. Jak się
zdaje, mimo nakazów Koranu, codziennie zażywa leczniczego napoju.
— Dziesięć litrów, kapujesz? — pokazałem mu dziesięć palców. —
Dziesięć.
Złapał zegarek i rzekł krótko:
— Weczerem.
— Nie — powiedziałem. — Potrzebuję teraz. Poobracał zegarek i oddał
mi go niechętnie:
— Terez nie mogę.
Schowałem zegarek do kieszeni i wolno poszedłem do wyjścia.
Odwróciłem się znienacka. Żołnierz spoglądał za mną z głębokim smutkiem
w oczach. Wetknąłem mu zegarek w dłoń:
— Sam sobie wezmę.
Kiwnął głową. Zawinął Poliota w chusteczkę i ukrył w cholewie buta.
Szepnął mi do ucha jedno słowo, którego z początku nie zrozumiałem.
Przed wyprawą do punktu łącznościowego obiecałem sobie, że nikomu
nie wyjawię, jak wpadłem na trop alkoholu. Aby się więc nie zdradzić, nie
pobiegłem do sztabu natychmiast, tylko odczekałem kilka godzin. Pod
wieczór zastukałem do wozu dowódcy.
— Towarzyszu pułkowniku, nie wypilibyście ze mną szklaneczki
spirytusu? — Było to z mojej strony szczytowe chamstwo. Ale wybaczył mi
w jednej chwili.
— Gdzie?! — ryknął i, zrywając się na równe nogi, wyrżnął głową w
stalowy dach. — Gdzie, do kurwy nędzy?
Uśmiechnąłem się:
— W chłodnicach.
Każdy transporter opancerzony ma dwa silniki. Ponieważ oba pracują w
bardzo trudnych warunkach, zaopatrzone są w doskonałe systemy chłodzenia i
pojemne chłodnice, które latem napełnia się zwykłą wodą. Żołnierze zastąpili
ją alkoholem. Popijali co wieczór, wchodząc pod wozy pod pozorem
dokonywania napraw.
Dowódca z miejsca zwołał cały batalion, przeszedł wzdłuż kolumny i
osobiście odkręcił kurki chłodnic we wszystkich pojazdach. Po lesie rozszedł
się niezrównany aromat.
Nazajutrz radiotelegrafistę, który zdradził sekret, znaleziono w krzakach
pobitego prawie na śmierć. Natychmiast przewieziono go do szpitala. Lekarze
orzekli, że obrażenia są wynikiem napaści kontrrewolucjonistów.
Minęło jeszcze parę dni, inne zdarzenia przyćmiły sprawę spirytusu i
przyszedł do mnie kolega radiotelegrafisty z moim złotym Poliotem.
— To wasz, towarzyszu poruczniku?
— Mój — odparłem. — Dziękuję. Ale gdzieście go znaleźli?
— Zdaje się, że ukradł go wam pewien żołnierz.
— I za to go tak załatwiliście?
Spojrzał mi bacznie w oczy:
— Za to też!
POŻEGNANIE ŻOŁNIERZY WOLNOŚCI

Koszyce–Praga, wrzesień 1968 roku

Alarm ogłoszono około piątej nad ranem.


W lesie było piekielnie zimno. Nic tylko spać i spać, z nosem wtulonym
w kołnierz szynela. Wygramoliłem się spod ciepłego płaszcza. W głowie
huczało po wieczornej balandze. Pies z kulawą nogą nie przejął się alarmem.
W ciągu miesiąca dyscyplina spadła do katastrofalnie niskiego poziomu.
W zakamarkach pamięci z trudem odszukałem tekst przygotowanej na
taką okoliczność kwestii. Cichym głosem, bez złości, wyrecytowałem ją
wprost do ucha sierżanta, który sprytnie udawał, że śpi. Poskutkowała finezja
formy. Sierżant zerwał się na równe nogi i ruszył wzdłuż śpiących żołnierzy i
podoficerów, klnąc i czubkiem buta rozdzielając kopniaki.
Kiedy o świcie budzą mnie po nocy przespanej w zimnym lesie, jestem
wściekły. Nie wiem dlaczego. Mam na końcu języka najmniej wyszukane
przekleństwa. Lepiej w ogóle nie wchodzić mi w drogę! Gdy jednak stanąłem
oko w oko z pierwszym przebudzonym żołnierzem, pohamowałem się. W
jego oczach dostrzegłem wściekłość jakiej dotąd nie znałem. Żołnierz był
brudny, nie ogolony, od tygodni nie widział ciepłej wody. Przez ramię miał
przerzucony automat i chlebak pełen amunicji. Nadepnij mu tylko na odcisk!
Zastrzeli bez wahania.
Zarządzono zbiórkę oficerów. Szef sztabu pułku odczytał rozkazy
bojowe. Nasza dywizja miała zostać natychmiast przerzucona z 38. Armii
Frontu Karpackiego do 20. Armii Gwardii Frontu Centralnego. Mieliśmy
przebyć setki kilometrów i pod wieczór uformować szyk na północ od Pragi,
celem osłaniania 20. Armii Gwardii. Wszystkie pojazdy gąsienicowe —
czołgi, ciągniki artyleryjskie, ciężkie transportery opancerzone — miały
zostać na miejscu. Ruszaliśmy w drogę bez ciężkiego sprzętu, używając
jedynie pojazdów kołowych.
Rozkaz był niezrozumiały nawet dla naszego szefa sztabu. Nie było
jednak czasu na dyskusje. Szybko sformowano kolumny, nad włazami
dowódców zaczęły pojawiać się małe białe chorągiewki — sygnał gotowości
do wymarszu. W drodze obowiązuje zakaz używania sygnałów radiowych.
Sygnalista pierwszego pojazdu zakręcił chorągiewką nad głową i
zdecydowanym gestem wskazał na zachód. Znów ruszyliśmy w nieznane.
Powodów do troski było aż nadto. Jeżeli siłę czołgów oznaczymy jako
jeden, to siła piechoty zmotoryzowanej jest przy niej zerem. Ale to jest zero,
które z jedynki czyni dziesiątkę. Połączenie piechoty zmotoryzowanej z
czołgami daje niezwyciężoną siłę. Tymczasem mv pruliśmy naprzód w
swoich „trumnach na kółkach”, zostawiwszy czołgi daleko w tyle. Bez
czołgów, bez tej jedynki, byliśmy właśnie zerem — chociaż całkiem
pokaźnych rozmiarów. Pytanie: komu i po co to potrzebne? Zwłaszcza, że
posuwaliśmy się bez pułkowej artylerii, co by wskazywało na to, że nie
kierowano nas do walki. Do czego w takim razie? Czy w rejonie Pragi wciąż
było za mało wojska?
Podczas krótkich postojów, kiedy żołnierze tankowali i naprawiali
pojazdy, my, oficerowie, gromadziliśmy się i dzieliliśmy najgorszymi
obawami. Żaden nie miał odwagi głośno wypowiedzieć tych straszliwych
słów: „Demoralizacja armii”.
Ach, żeby Czesi zaczęli wreszcie do nas strzelać!
W naszych oddziałach, zwłaszcza z Frontu Karpackiego, służyło
podówczas wielu oficerów, którzy w 1956 roku byli na Węgrzech. Za
wyzwolenie Węgier Armia Radziecka płaciła własną krwią. W
Czechosłowacji cena była wyższa. Płaciliśmy rozkładem, całkowitym
upadkiem morale. Gdy do człowieka strzelają, sytuacja jest prosta. Nie ma
czasu na myślenie. Kto długo myśli, szybko ginie.
W pierwszych dniach wyzwalania Czechosłowacji wszystko szło
planowo — oni rzucali pomidorami, my strzelaliśmy w powietrze. Wkrótce
jednak to się radykalnie zmieniło. Nie mam pojęcia, czy była to strategia, czy
zjawisko spontaniczne, ale stosunek ludzi do nas nagle się ocieplił. Stali się
uprzejmi, a nasze wojsko, wychowane w całkowitym odcięciu od świata,
absolutnie nie było na to przygotowane. Między okolicznymi mieszkańcami a
żołnierzami tworzyły się bardzo niebezpieczne więzi porozumienia.
Z jednej strony Czesi zrozumieli chyba, ze większość naszych żołnierzy
nie ma zielonego pojęcia, gdzie się znaleźli i po co. Miejscowi, zwłaszcza na
wsi, nieoczekiwanie zaczęli okazywać nam współczucie. Ten brak wrogości
zrodził w umysłach szeregowych nieufność wobec naszej oficjalnej
propagandy, bo coś tu nie pasowało. Praktyka w sposób oczywisty przeczyła
teorii.
Z drugiej strony, wśród żołnierzy szerzył się pogląd, że kontrrewolucja
jest dobrodziejstwem, gdyż podnosi stopę życiową ludności. Żołnierze nie
mogli pojąć, dlaczego taki piękny i dostatni kraj trzeba siłą ściągać w stan
ubóstwa, w jakim my sami żyjemy. Pogląd ten wyznawali szczególnie
żołnierze radzieccy przybyli do Czechosłowacji z NRD. Tamtejsze doborowe
jednostki rekrutują się bowiem głównie z Rosjan, a Rosjanom w ZSRR
powodzi się mniej więcej dwa razy gorzej niż moim ziomkom na Ukrainie, a
już o wiele gorzej niż ludziom w Azji Centralnej i na Kaukazie, gdzie co
trzecia rodzina ma samochód.
W naszych dywizjach drugiego rzutu, złożonych głównie z żołnierzy
pochodzących z republik kaukaskich i azjatyckich, demoralizacja dopiero się
zaczynała. W dywizjach pierwszego rzutu, przybyłych z Zachodniej Grupy
Wojsk Armii Radzieckiej, była już mocno zaawansowana. Dla Rosjan
kontrast między poziomem życia w Czechosłowacji i ZSRR był szczególnie
uderzający.
Do celu dotarliśmy w środku nocy. Potwierdziły się najgorsze domysły.
Naszym zadaniem nie miało być odpieranie naporu zachodnich czołgów, ani
gromienie zajadłych kontrrewolucjonistów. Mieliśmy, w razie potrzeby,
zneutralizować żołnierzy rosyjskich, których wycofywano z obszaru
Czechosłowacji.
20. Armia Gwardii stacjonowała w NRD, w rejonie Bernau, niedaleko
Berlina. Naturalnie, w absolutnej izolacji od miasta i jego mieszkańców.
Służyło tam wielu moich kolegów z Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk
Pancernych. To najlepsza armia Zachodniej Grupy Wojsk. Do Pragi
wkroczyła jako pierwsza i teraz miała jako pierwsza opuścić Czechosłowację.
Dziwny to był wymarsz. Sztandary, sztaby i większość starszych
oficerów wycofywano do NRD. Równocześnie z Bałtyckiego Okręgu
Wojskowego skierowano do Bernau dziesiątki tysięcy nowych żołnierzy i
oficerów. Natomiast większość byłych żołnierzy i podoficerów 20. Armii
Gwardii odesłano z Czechosłowacji wprost na granicę chińską. Na reedukację.
Wyzwolicieli wysyłano masowo, całymi eszelonami, jak aresztantów pod
naszą strażą.
A ze Związku Radzieckiego nadciągały wagony świeżych posiłków.
Żołnierzy skierowanych do zaszczytnej służby w Czechosłowacji. Od razu
umieszczano ich w koszarach za wysokimi murami. Smutna lekcja
wyzwolenia nie poszła na marne. Każdy z nas zrozumiał, że żeby nie wiem co
się działo, przez najbliższe dziesięć lat nikt nie skieruje nas do wyzwalania
kraju, w którym żyje się lepiej niż w Związku Radzieckim.
ZIEMIA OJCZYSTA

Zachodnia Ukraina, okolice Mukaczowa, 12 października 1968 roku

Nasze dywizje opuszczając Czechosłowację wyglądały, jak uchodzące


przed pościgiem niedobitki pokonanej armii. Żałość brała na widok nie
kończących się kolumn brudnych czołgów, wyniszczonych barbarzyńską
eksploatacją i wielomiesięcznym brakiem obsługi technicznej. Nasze pułki też
się przerzedziły. Jeszcze w Czechosłowacji wiele plutonów i kompanii
przeformowano na bataliony wspomagania i odesłano wprost nad granicę
chińską. Wielu żołnierzy przedterminowo odsyłano do domów. W niejednym
czołgu z całej załogi został tylko kierowca, i tyle.
Ojczyzna witała nas fanfarami, po czym rozmieszczała całymi pułkami za
kolczastymi drutami. Kwarantanna! Mieli nas za zadżumionych. Jacyś obcy
inżynierowie pobieżnie sprawdzali sprzęt bojowy i oceniali naprędce: do
przeglądu... remont kapitalny... kasacja... kasacja... kasacja...
Nas równie pobieżnie badali lekarze: zdolny do służby... zdolny...
zdolny... Jeszcze inni gorączkowo grzebali w naszych aktach i wydawali
błyskawiczne decyzje: granica chińska... granica chińska... granica chińska...
Rytm ten niespodziewanie uległ zakłóceniu. Nasz przetrzebiony pułk
ustawiono w poprzek leśnej przecinki stanowiącej główną drogę dojazdową
do naszego łagru–obozowiska. Szef sztabu pułku od niechcenia odczytał
szereg rozkazów Ministerstwa Obrony, dowódcy okręgu wojskowego i
dowódcy armii. Nagle, jak spod ziemi, zjawiła się straż i postawiła przed
frontem pułku jakiegoś chłopaka. Wyglądał na dwadzieścia lat. Zdumiało
mnie to, że był bosy. Tamta jesień w Karpatach była co prawda wyjątkowo
ciepła, ale co jesień, to jesień. A on bez butów.
Trudno było z wyglądu odgadnąć, czy to żołnierz. Miał na sobie
wojskowe spodnie, ale zamiast polowej bluzy nosił chłopską koszulę. Stał
profilem do nas i mrugał oczami krótkowidza, patrząc w dal, na odległe
błękitne szczyty Karpat. W lewej ręce trzymał żołnierską menażkę, prawą zaś
przyciskał do piersi małe zawiniątko w szmatce, najwidoczniej bardzo dla
niego cenne.
Szef sztabu głośno i dobitnie odczytał z kartki niesławną historię naszego
bohatera. Do wojska powołano go przed rokiem. Podczas przygotowań do
wyzwalania Czechosłowacji postanowił wykorzystać sytuację do ucieczki na
Zachód. Jednakże w wyniku rozlicznych przetasowań trafił do jednej z
„dzikich dywizji”, które do Czechosłowacji nie wjechały. Wówczas to, z
automatem w garści, udał się w góry. Kilkakrotnie usiłował przedrzeć się
przez granicę. W górach spędził trzy miesiące, ale głód wypędził go z lasu i
sam z własnej woli oddał się w ręce władz. Teraz ma ponieść karę. W czasach
pokoju, takim jak on, karę wymierza się w odosobnieniu. Ponieważ jednak
byliśmy w stanie wojny, a dywizja winowajcy dawno została rozwiązana,
miał zostać ukarany przed frontem naszego pułku.
Kiedy szef sztabu kończył czytanie wyroku, do dezertera zbliżył się od
tyłu kat — niewysoki, krępy major KGB. Krótkie cholewki wygodnych butów
opinały mu tłuste łydki.
Nigdy jeszcze nie widziałem, jak wymierza się karę śmierci i
wyobrażałem to sobie zupełnie inaczej. Ciemna cela, warstwa trocin na ziemi,
mroczne arkady, promyk światła. W praktyce jest inaczej: leśna przecinka
pokryta wspaniałym dywanem purpurowych liści, złociste pajęczyny,
krystaliczny odgłos wodospadu i nieogarnione leśne połacie, zalane jesiennym
słońcem.
Akcja rozwijała się przed nami jak na scenie, gdy widownia gryzie wargi,
wbija paznokcie w oparcia foteli i w milczeniu patrzy, jak śmierć wolnymi
krokami zachodzi wybraną ofiarę od tyłu. Wszyscy ją widzą doskonale. Z
wyjątkiem tego, który ma umrzeć.
Ktoś powiedział, że człowiek zawsze czuje bliską śmierć, ale chyba to
nieprawda. Nasz żołnierz nie czuł niczego. Stał równie spokojny jak przed
chwilą; słuchał, a może nawet i nie słuchał, słów wyroku. Jedno było
oczywiste — nie podejrzewał, że może dostać kaesa. A już przez myśl mu nie
przeszło, że wyrok zostanie wykonany natychmiast po ogłoszeniu.
Dzisiaj, po latach, mógłbym sobie przypisać jakieś szlachetne emocje,
które mną wtedy targały, ale tak naprawdę nie czułem wtedy nic. Stałem i, jak
setki innych, patrzyłem na żołnierza i czającego się za nim kata.
Zastanawiałem się, czy żołnierz się odwróci i czy kat wystrzeli natychmiast,
czy nie.
Szef sztabu zaczerpnął powietrza, po czym dobitnie i uroczyście, jakby
czytał komunikat rządowy o wystrzeleniu pierwszego kosmonauty,
wyrecytował końcową kwestię:
— W IMIENIU ZWIĄZKU...
Kat gładko i bezgłośnie zarepetował broń...
— SOCJALISTYCZNYCH...
Zwinnie jak kot, major KGB zbliżył się jeszcze o dwa kroki i stanął w
rozkroku dla uzyskania lepszej równowagi. Był teraz o metr od nieszczęśnika.
Zdawało się, że skazany musi słyszeć oddech swego kata. Lecz ten nadal
niczego nie przeczuwał...
— REPUBLIK...
Kat wyciągnął do przodu prawą rękę, tak że muszka pistoletu dotykała
niemal karku żołnierza...
— RADZIECKICH...
Lewą ręką kat ścisnął przegub prawej, aby utrzymać pistolet w
bezruchu...
— SKAZAŁ...
Złowieszczy trzask pojedynczego wystrzału smagnął mnie jak biczem po
plecach. Skuliłem się. Zacisnąłem powieki jak z nieznośnego bólu, ale zaraz
znów otworzyłem.
Martwy żołnierz gwałtownie wyrzucił obie ręce nad głowę i wykonując
ostatni w swoim życiu niewiarygodny skok wzwyż, jakby chcąc chwycić się
chmur, odrzucił głowę do tyłu tak, jak nigdy nie zrobi tego żywy człowiek.
Echo wystrzału potoczyło się wolno w głąb lasu, przechodząc w dziwaczne
ujadanie.
Ciało żołnierza opadało bardzo powoli, jak liść klonu w bezwietrzny
jesienny dzień. Równie nieśpiesznie kat odsunął się w bok, ustępując miejsca
padającym zwłokom.
— ...NA KARĘ ŚMIERCI.
Kat sprawnie wyciągnął magazynek z pistoletu i jednym szarpnięciem
wyrzucił z komory drugi, niepotrzebny już nabój. Do martwego zbliżyło się
pięciu żołnierzy z łopatami i płachtą brezentu.
Żołnierz leżał u naszych stóp, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w
otchłań nieba.
POSTSCRIPTUM

Znaliście kiedyś człowieka, który żyje między wyrokiem śmierci a


egzekucją? To właśnie ja.
Już nie jestem żołnierzem wolności. To rola nie dla mnie. I nie dla
mojego kraju. Udzielać rad innym ma prawo tylko taki kraj, do którego ludzie
ciągną ze wszystkich zakątków świata. A kraj, z którego ludzie uciekają
pieszo, czołgami, balonami własnej roboty albo najnowszymi myśliwcami
ponaddźwiękowymi, z którego uciekają przez pola minowe i pod lufami broni
maszynowej, zwodząc sfory psów granicznych — taki kraj nie ma prawa
pouczać nikogo.
Zacznijcie od siebie. Spróbujcie stworzyć takie warunki, w których ludzie
nie będą ryli podziemnych korytarzy szukając sposobu ucieczki. Wówczas
dopiero będziecie mieć prawo do udzielania rad. I to nie czołgami, lecz
słowem. A przede wszystkim własnym przykładem.
Po raz pierwszy tak pomyślałem już dawno temu. Pewnie są to myśli
naiwne i chaotyczne — ale przynajmniej własne. Moje pierwsze własne
myśli.
Bardzo się starałem, żeby ich nie zatracić. Dlatego chciałem się nimi z
kimś podzielić. Przynajmniej z jedną, dwiema osobami.
W mojej sytuacji było to niemożliwe. Nas, zawodowych żołnierzy
wolności, za takie myśli się rozstrzeliwuje. W tył głowy.
Dlatego odszedłem. Zabierając ze sobą swoje myśli w stanie
nienaruszonym.
Ucieczkę przygotowywałem kilka lat, nie wierząc w jej powodzenie.
Dziś w świetle moskiewskiego prawa jestem zdrajcą, winnym najgorszej
zbrodni.
Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR skazało mnie zaocznie na
śmierć. W takich przypadkach nie precyzuje się sposobu wykonania wyroku.
Może to być wypadek samochodowy, samobójstwo, atak serca itp., itd.
Najpierw jednak będą musieli mnie znaleźć! A ja tymczasem delektuję się
ostatnim kęsem życia. Między wyrokiem śmierci a jego wykonaniem. Jeszcze
nigdy nie byłem tak szczęśliwy!
lipiec–grudzień 1978
KONIEC
SPIS TREŚCI

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI ___________________________________________________________ 1


OD WYDAWCY _____________________________________________________________________ 3
DO POLSKICH CZYTELNIKÓW __________________________________________________________ 5
PROLOG __________________________________________________________________________ 7
JAK ZOSTAŁEM ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI _______________________________________________________ 9

CZĘŚĆ PIERWSZA __________________________________________________________________ 17


NA ODWACHU ___________________________________________________________________________ 19
DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM ___________________________________________________________ 35
RYZYKO _________________________________________________________________________________ 53
SILNI, ZWARCI, GOTOWI! __________________________________________________________________ 59
OPERACJA „DNIEPR” ______________________________________________________________________ 67
OPERACJA „MOST” _______________________________________________________________________ 91

CZĘŚĆ DRUGA _____________________________________________________________________ 99


DYWIZJA SZKOLNA _______________________________________________________________________ 101
FACHOWIEC ____________________________________________________________________________ 105
MISZA _________________________________________________________________________________ 113
DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY __________________________________________________ 117
NOWE KONCEPCJE _______________________________________________________________________ 125
DETERMINACJA _________________________________________________________________________ 127
PRZYPADEK DUROWA ____________________________________________________________________ 131
WZLOT I UPADEK PORUCZNIKA GOŁOWASTOWA ______________________________________________ 141
BARWNIKI SPECJALNE ____________________________________________________________________ 151
BOMBOWIEC Z KLOCKÓW _________________________________________________________________ 157

CZĘŚĆ TRZECIA ___________________________________________________________________ 165


PRZYGOTOWANIA _______________________________________________________________________ 167
OSTATNIA GRANICA _____________________________________________________________________ 179
ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI ___________________________________________________________________ 183
BIAŁE PASY _____________________________________________________________________________ 193
INWAZJA ______________________________________________________________________________ 197
BANKIER _______________________________________________________________________________ 201
KONTRREWOLUCJA ______________________________________________________________________ 221
ZEGAREK MARKI POLIOT __________________________________________________________________ 225
POŻEGNANIE ŻOŁNIERZY WOLNOŚCI ________________________________________________________ 229
ZIEMIA OJCZYSTA ________________________________________________________________________ 233
POSTSCRIPTUM _________________________________________________________________________ 237

SPIS TREŚCI ______________________________________________________________________ 239

You might also like