Professional Documents
Culture Documents
Tydzień W Korei Północnej
Tydzień W Korei Północnej
oryginału
KIM & STRUPPI
fERIEN IN NORDKOREA
Projekt okładki
Joanna Strękowska
www.strekowska.pl
Redaktor prowadzący
Anna Czech
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
ISBN 978–83–8069–653–2
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla A.
Zaginione miasto
Kto później podejdzie do mapy? – pan Thomas zapytał klasę na początku lekcji
geografii. W planie była teraz matma, ale oczekiwano delegacji: ministra edukacji
Korei Północnej, Ri Dzong Dżu, i wiceministra oświaty NRD – główna minister
Margot Honecker miała zapewne coś ważniejszego do roboty.
Zgłosiły się dwie dziewczynki i jeden chłopiec.
Pulchną Sandy wykluczył od razu. Za bardzo rzucało się w oczy, że cienkie włoski
koloru blond przycięła Sandy jej matka – całkowicie pozbawiona talentu fryzjerskiego.
Poza tym Sandy nie miała bluzy pioniera, tylko niebieską koszulkę. Co innego Nancy.
Bujne blond włosy splecione w gruby warkocz sięgający aż po rąbek granatowej
spódniczki, a do tego odpowiednia czerwona chusta z najbardziej nieskazitelnym
węzłem pionierskim w całej klasie. Była idealna, ale jako gruppenratsvorsitzende
(stopień w organizacji pionierskiej, oznaczający przewodniczącą klasy)
zaprezentowała się już podczas obchodu szkoły z delegacją. Gdyby znowu pojawiła się
wyeksponowana na pierwszej linii, mogliby sobie pomyśleć, że w NRD jest tylko
jedno mądre dziecko.
I tak wybór padł na chłopca w nieco za dużych okularach koloru niebieski metalik,
koszuli pioniera i chuście wokół szyi, węzeł której, choć już nie tak doskonały,
na szczęście tkwił na swoim miejscu.
Pan Thomas wydał ostatnie instrukcje i za pomocą trzech i połowy palca prawej
dłoni – kciuk i połówka wskazującego zapodziały się podczas przeprowadzanych
we wczesnej młodości eksperymentów z sylwestrowymi wybuchami – sprawdził
równocześnie, czy rozporek w jego dekatyzowanych dżinsach jest zamknięty. Przez
dwa lata klasa zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że regularnie sięgał do krocza.
Oraz do widocznych w tym miejscu śladów kredy.
Kilka minut czekali w napięciu na moment, w którym zostaną „zaskoczeni” w trakcie
zwykłej lekcji. „Miary długości i szerokości geograficznej na Ziemi” – widniało
na ciemnozielonej tablicy – a poniżej współrzędne „Berlina, stolicy NRD”. Brakowało
jeszcze współrzędnych „Pjongjangu, stolicy KRLD”. Pierwszy zapis pana Thomasa
na tablicy, dający się bez problemu odczytać w całości. W końcu rozległo się pukanie
do drzwi.
– Przechodzimy teraz do długości i szerokości geograficznej – natychmiast zaczął pan
Thomas. – Kto pokaże klasie, gdzie leży Fjongjang? – Przerwał po chwili, udając
zmieszanie. – O, ktoś puka.
W uchylonych drzwiach ukazała się ruda czupryna dyrektorki.
– Proszę sobie nie przeszkadzać, drogi kolego.
Dyrektorka, zastępczyni dyrektorki, dwóch panów w jasnoszarych garniturach oraz
trzech przedstawicieli Korei Północnej w garniturach ciemnoszarych przemaszerowali
wzdłuż ściany na tył klasy. Koreańczycy mieli identyczne przedziałki na lewą stronę.
Jeden z nich wyszczerzył w uśmiechu krzywe zęby – Ri Dzong Dżu.
Obok gazetki ściennej z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka zupełnie
przypadkiem stał wolny stół z dwoma krzesłami. Dyrektorka i Ri Dzong Dżu zajęli
miejsca. Jeden z Koreańczyków – tłumacz – kucnął tuż za nimi.
Chłopiec wywołany przez nauczyciela stał teraz przed klasą i wpatrywał się
w wielką mapę świata. A na niej same kolorowe kraje. Różowy niczym prosiaczek
Związek Radziecki, zielone Stany Zjednoczone i małe NRD w kolorze błękitnym. Czuł,
jak delegacja, klasa i pan Thomas wlepiają wzrok w jego plecy. On także się
wpatrywał. Z bliska mapa wydawała się zdecydowanie mniej przejrzysta.
– A zatem... – demonstracyjna wesołość pana Thomasa gryzła się z wyraźnym
drżeniem w jego głosie – ...może będziesz się posuwał od lewej do prawej? Z Europy
do Azji?
Tłumacz przełożył jego słowa.
Do dzisiaj stronę prawą i lewą chłopiec może zlokalizować dopiero po dłuższym
zastanowieniu. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Niebieskie okulary zsuwały się z nosa.
Palcem wskazującym przesunął je na miejsce, ukradkiem zerknął na pana Thomasa. Ten
pogmerał przy swoim rozporku i jednocześnie skupił wzrok w punkcie na drugim końcu
mapy. Pomogło.
Chłopiec szybko odnalazł Chiny. Żółta, tłusta plama pod prosiaczkiem. Tuż obok
wskazał na Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną – KRLD.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Tłumacz także.
– Jesteśmy bardzo ciekawi – wtrąciła z tyłu dyrektorka, i każdy słyszał zamaskowaną
uśmiechem groźbę – jakie są współrzędne geograficzne Fjongjangu, jego długość
i szerokość geograficzna.
Ona także wymawiała P jako F. Tłumacz przełożył jej słowa. Ri Dzong Dżu skinął
głową. I grubszy z jasnoszarych panów także. Przypuszczalnie zastępca Margot
Honecker.
Chłopiec gapił się bezmyślnie na Półwysep Koreański. Skrawek lądu wyglądał jak
konik morski. Północnokoreańska głowa z długim pyskiem sięgała ku górze w prawo,
południowokoreański brzuch nieco wystawał. Brakowało ogona, jakby został
odrąbany. Korea Północna i Południowa – konik morski, który krzyczał z bólu.
Kolory i linie, litery i liczby. Wszystko się ze sobą zlewało. Chłopcu przyszła
na myśl olbrzymia wodna zjeżdżalnia, która stała gdzieś w stolicy Korei Północnej.
Wczoraj wszyscy uczniowie obejrzeli w kinie Sojuz film o KRLD. Zjeżdżalnia wodna
w kolorach tęczy, prezent od Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena dla dzieci Korei,
zrobiła na nim największe wrażenie. Podczas podsumowującej rozmowy jego wybór
nie został dobrze przyjęty. Zapewne korzystniej byłoby wymienić komunistyczne
osiągnięcia, dzięki którym ludziom żyło się coraz lepiej.
Szepty i szuranie butami. Próbował się skoncentrować. Zmrużył oczy i otworzył
je szeroko. Kolorowa breja została. Chłopiec obrócił się w stronę klasy. Zapadła
cisza. Na twarzach innych uczniów malowały się współczucie, radość i ulga, że sami
nie stoją z przodu. Usta chłopca wyschły na wiór. Trudno go było zrozumieć.
– Nie mogę znaleźć...
Z tyłu tłumacz przełożył wypowiedź. Ri Dzong Dżu ponuro chrząknął.
Pan Thomas zawołał Sandy. Dziewczynka wskazała i odpowiedziała właściwie,
i w ten sposób uratowała honor klasy, szkoły i całej Niemieckiej Republiki
Demokratycznej. A chłopiec poprzysiągł sobie, że nigdy, nigdy z nikim nie będzie
o tym rozmawiał.
W górę tęczy
Drzewa przy Boxhagener Platz wyciągały nagie gałęzie w zimowy, berliński poranek.
W górę poderwało się stado wron. Modnie opatulone matki pędziły swoje potomstwo
przez obramowane starymi budynkami ulice. Dawniej czułoby się dym z pieców
opalanych węglem.
Po raz pierwszy warsztaty odbywały się w nowej siedzibie akademii scenopisarstwa.
Podczas gdy dwa tuziny uczestników mojego seminarium komediowego zajmowały
swoje miejsca, wystukałem na swojej komórce wiadomość:
Kapie mi z nosa i mam chrypę. Gorączkę też. I trzy ostateczne terminy oddania prac!
Właśnie znalazłam :–))) Jesteś skarbem. Uwielbiam kąpiel eukaliptusową!!! Zakatarzona ściskam Cię
mocno!... Dlaczego nie skorzystałeś z dzwonka???
Poleciłem seminarzystom wypisać dziesięć zawodów dla grubasa, czym zyskałem czas
na krótkie wyjaśnienie.
Bałem się, że się zarażę.
Cztery godziny później mimo wszystko siedzieliśmy razem w jej pokoju. Na zewnątrz
było ciemno. Blask ustawionych na jej stole okrągłych świeczek odbijał się w szybach
okiennych.
– Mam gdzieś maseczkę ochronną na usta. Chcesz?
Dwa krótkie zdania i aż trzy kaszlnięcia. Siedziała zwieszona na krześle przy
szczycie długiego stołu kuchennego z dębowych belek. Odchylony do tyłu siedziałem
po przeciwnej stronie i głaskałem po głowie jej labradora.
– Powinniśmy poprosić twoją pańcię, żeby przestała wydychać? Ze względu
na bakterie.
Pies przekrzywił głowę i się zamyślił. Jego pani parsknęła śmiechem.
Choć w marnej formie i w dresie do joggingu, który niechlujnie zwisał wokół jej
ciała, promieniowała większym naturalnym luzem niż wszystkie wyfiokowane
modnisie z Friedrichshain. Poznaliśmy się pięć lat temu, gdy w tłumie gości wernisażu
nie dostrzegłem jej w porę i wylałem mój sok pomarańczowy na jej drogą Áo dài,
tradycyjną wietnamską suknię z jedwabiu, którą tego wieczoru założyła po raz
pierwszy. Wtedy akurat znów była na etapie powrotu do korzeni. Thanh jest bowiem
z urodzenia Wietnamką. Z późniejszej korespondencji mejlowej na temat rachunków
za czyszczenie i niszczącej siły soku pomarańczowego wyrosła nasza szczególna
przyjaźń. Kilka miesięcy po tym wydarzeniu podarowałem jej na urodziny nową
tabliczkę na drzwi z wygrawerowanym Thanh Hoang.
Gdyby na wernisażu miała taką fryzurę jak dziś wieczorem, z pewnością w porę bym
ją zauważył. Długie czarne włosy związała wysoko czerwoną opaską. U góry sterczały
wystrzępione kosmyki. Przy każdym z ataków kaszlu czerwona wieża dyndała
na wszystkie strony. Zamiast soczewek kontaktowych włożyła czarne okulary, nieco
za duże na jej mały nosek.
– Z pewnością jesteś głodny. Mam w lodówce zapiekankę.
– Z mięsem?
Spojrzała na mnie znad krawędzi okularów i przewróciła oczami.
– Z cukinią i bakłażanem.
Na mojej twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. Otworzyła nową paczkę marlboro.
– A potem herbata, co?
Kiwnąłem głową.
– Mogę najpierw wypalić jednego?
– To twoje mieszkanie.
– Zapalę przy oknie, dobra?
Była gotowa wstać i wpuścić do środka mroźne powietrze. Przebiegł mnie dreszcz.
– Chyba szukasz śmierci. Z przeziębienia i zatrucia nikotyną.
– Chodzi ci o to, że to ty szukasz śmierci.
Zapalniczka pyknęła. Okno pozostało zamknięte. Po mojej głowie błąkał się pomysł
na nowe przysłowie ze słowami „deszcz”, „okap”, „zaraza” i „cholera”. Wypuściła
dym i zakaszlała.
– Zajączku! Zero alkoholu, zero papierosów, przy trzydziestu stopniach w cieniu
włączone ogrzewanie. Jak Isabel może wytrzymać z takim wypieszczonym
delikatniaczkiem?
Isabel to moja dziewczyna. Wolałem nie mieszać jej do naszej dyskusji. Później
kłóciliśmy się jeszcze o to, dlaczego jako rodowity berlińczyk obdarzyłem uczuciem
Szwabkę. Moje życie uczuciowe było równie burzliwe jak w przypadku Thanh.
Regularnie wyżalaliśmy się sobie na partnerów i leczyliśmy rany po rozstaniach.
Tymczasem nasza przyjaźń jak dotąd była niezachwiana. Chociaż wiele nas różniło.
Na przykład próg komfortu cieplnego.
– Dlaczego delikatniaczek? Po pierwsze, na zewnątrz jest czternaście stopni
na minusie, a po drugie, kiedyś wsadziłem krowie ramię do zadka.
– A ja przez trzy dni błąkałam się na Saharze.
– A ja przez trzynaście lat żyłem w NRD.
– Prawie umarłam z pragnienia.
– A ja byłem pionierem!
Dmuchnęła dymem w sufit.
– Oo, jakie to niebezpieczne. Pionier w szkole Thälmanna.
– Moja szkoła nazywała się Szkoła Przyjaźni między Niemiecką Republiką
Demokratyczną i Koreańską Republiką Ludowo-Demokratyczną!
– Słucham?
Powtórzyłem. Tym razem jeszcze szybciej. Jako uczniowie urządzaliśmy zawody
w łamaniu języka na tej nazwie. Oczywiście nieoficjalnie.
– I cóż tam robiliście? Budowaliście czołgi z ryżu?
– Nie, przyjeżdżały do nas z przyjacielskimi wizytami delegacje z Korei Północnej
i machaliśmy elementami sygnałowymi.
– Elementami sygnałowymi?
– No tak, słonecznikami z plastiku, które odpadały, gdy się za mocno machało.
Straszliwy, chropawy kaszel wyrwał się z jej gardła. Wujek Sam zmarszczył swoje
szerokie czoło. Co też jego pańcia chciała przez to powiedzieć?
– Wszystko dobrze, ona się tylko śmieje... – szepnąłem do psa. – Moja szkoła miała
najdłuższą nazwę w całej NRD – wyjaśniłem już głośno. – I pamiętam film w kinie
Sojuz o zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy zbudowanej przez Kim Ir Sena dla dzieci.
– Mieszkańcy Korei Północnej ślizgają się po tęczy?
– Tak, każdy tor był w innym kolorze.
– Zajączku, mam wrażenie, że w twoim mieszkaniu jest zbyt ciepło...
„Zajączkiem” Thanh nazywa ludzi, których szczególnie lubi. W naszym przypadku
nałożył się na to jeszcze fakt, że na wernisażu poznała mnie zająca, a właściwie
królika. Ale nie opowiadamy o tym chętnie.
Na stole Thanh dygotały płomyki świec. Prawdopodobnie ciągnęło od okna.
Pieszczotliwie przeczesywałem palcami bujne futro Wujka Sama. Thanh zgasiła
w popielniczce papierosa.
– To byłoby świetne zdjęcie na pierwszą stronę: zjeżdżalnia w kolorach tęczy Kim Ir
Sena.
– I pewnie w niezłej cenie! – uderzyłem w ten sam ton. – Z pewnością można się też
spodziewać godziwego honorarium.
Thanh jest fotoreporterką.
– Jeżeli sobie tego wszystkiego nie ubzdurałeś – nie kryła wątpliwości.
– W sieci rzeczywiście nie ma nic na ten temat.
– No widzisz... – Thanh rozkaszlała się znowu.
– W takim razie musimy tam pojechać – powiedziałem. – Pomijając zjeżdżalnię,
zawsze chciałem odwiedzić Koreę Północną. W końcu całymi dniami wbijano nam
do głów, jak nie pomylić jednego Kima z drugim. Ten wysiłek nie może pójść
na marne.
Thanh nadęła policzki i wypuściła powietrze, trzepocząc wargami.
Miałem ją na haczyku. Chociaż – chyba zarzuciłem wędkę na darmo.
– Moja droga, istnieje wszakże jeden wielki problem. Korea Północna nie wpuszcza
do kraju żadnych dziennikarzy.
– Wydaje mi się o wiele trudniejsze przekonanie twojego szwabskiego bożyszcza,
żeby puściła cię ze mną na wyjazd.
– Czy to znaczy...?
Thanh skinęła głową. Odczytałem to jako „Spróbujmy”.
Korea Północna wyglądała z góry jak stary wełniany koc, nad wyglądem którego
napracował się pies, udeptując go łapami, szturchając pyskiem i kręcąc się po nim
w kółko. Im niżej schodziła nasza maszyna, tym bardziej zmieniały się nasze wrażenia.
Koc wełniany zmienił się w patchworkowy. Pola we wszystkich możliwych kształtach,
otoczone żywopłotami, których równomierna szerokość zdradzała rękę człowieka. Pola
uprawne, które dostosowywały się do rytmicznego wznoszenia i opadania krajobrazu.
Pomiędzy nimi skupiska białych domów i wydłużone baraki przemysłowe. Niektóre
z dachami w kolorze błękitnym. W końcu pod nami pojawiło się lotnisko. Pilot
wylądował brawurowo, ale pewnie. Nikt nie klaskał. Widocznie pasażerów na innych
lotniskach bardziej cieszyła myśl o kraju, w którym spędzą urlop.
Beton pasa startowego i jego odgałęzień znaczyły rysy, podobnie jak płyty
hiszpańskich lotnisk na wyspach. Boeing przetoczył się obok tuzina samolotów. Przez
całą długość białych, aluminiowych kadłubów na wysokości okien biegł czerwony pas,
obramowany wąskimi paskami niebieskimi. W tym samym niebieskim kolorze było
logo linii lotniczej: „Air Koryo”. Także zapisane znakami pisma koreańskiego. Pod
skrzydłami niektórych samolotów wisiały silniki odrzutowe, większość dźwigała
jednak ciężkie silniki napędu śmigłowego. Uporządkowane według wielkości
zakończone tępym dziobem antonowy i tupolewy stały przy krawędzi płyty, ukośnie
w stosunku do nas, ale równolegle do siebie. Szyby kokpitów przesłaniały grube
płachty. Potężna flota ślepych maszyn.
Przykleiłem czoło do okna, gdzie w małym wycinku świata ukazał mi się budynek
terminalu w kolorze piasku. Na dachu zobaczyłem kilkumetrowej wysokości podobiznę
szpakowatego mężczyzny. Nalana twarz, promienny uśmiech. Brakowało tylko sloganu
„Blend-a-med winterfresh – świeży każdy oddech”. Zamiast tego słowo zapisane
czerwonym pojedynczym znakiem przypominało o tym, że w tym przypadku nie
chodziło o azjatyckiego modela w podeszłym wieku, lecz o założyciela państwa – Kim
Ir Sena. Napis „Pyongyang” na dachu budynku potwierdzał, że dotarliśmy do celu. Był
to angielski sposób zapisu nazwy stolicy Korei Północnej.
Dwukondygnacyjna ściana okien pod napisem miała zapewne uczynić fasadę
kanciastego budynku z lat sześćdziesiątych bardziej imponującą. Przypominała jednak
bardziej wielofunkcyjną halę sportową dla fabrycznych drużyn w Bitterfeld niż
reprezentacyjne lotnisko w stolicy dwudziestoczteromilionowego państwa. Wrażenie
osłabiała dodatkowo przyklejona do budynku wieża. W połowie obudowane
rusztowaniami i prowizorycznie zasłonięte, na tle szarego nieba sterczały zakurzone
kikuty murów. Obok lśniła nowoczesna, płaska budowla. Jej połyskująca szklana
fasada miała na środku ostrokątny występ. Nad nim zbiegały się ukośnie połacie dachu.
Tak wyglądają salony samochodowe w miastach powiatowych. Salony samochodowe
w Bitterfeld.
Odsunąłem głowę od okna.
Stewardesa powitała nas w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej
i poprosiła, byśmy pozostali na swoich miejscach, dopóki samolot nie zatrzyma się
na wyznaczonym miejscu postojowym... Nie rozumiałem ani słowa z chińskiej
zapowiedzi. Wykluczyłem jednak opcję, że stewardesa – jak uczynił to personel
pokładowy na przystanku w Abu Zabi – dziękowała za pomyślny lot Allachowi.
O wyznaczonym miejscu postojowym mówią w końcu po każdym lądowaniu. A także
o tym, żeby pozostać przypiętym do fotela. I nikt się do tego nie stosuje. Tym razem,
dopóki samolot nie stanął, wszyscy pasażerowie siedzieli nieruchomo w swoich
fotelach.
W końcu zaklikały pasy, z hałasem odskoczyły klapy schowków na bagaż podręczny.
Ktoś się roześmiał. Nikt nie włączał telefonu komórkowego. Mój leżał w Berlinie
na biurku. Komórki były tu zabronione. Słyszałem, że urzędnicy celni na lotnisku
odbierają wjeżdżającym ich telefony.
– Niech tylko spróbują! – brzmiał komentarz Sandry.
Teraz wszyscy wstali z miejsc. Część stanęła w korytarzu, część wygięta nad
fotelami. My siedzieliśmy. Sandra po lewej stronie korytarza, ja po prawej.
Z czwartego rzędu mogliśmy obserwować personel pokładowy, a ten nie czynił
żadnych przygotowań do otwarcia drzwi samolotu.
Spojrzałem na zegarek. Szary plastik, wyświetlacz cyfrowy, wodoszczelny. O tyle
praktyczne, że pod gumowym paskiem ręka stale się pociła. W tym momencie byliśmy
już na nogach od sześćdziesięciu sześciu godzin.
Zacząłem zmieniać godzinę. Korea Północna wyprzedza niemiecki czas letni
o siedem godzin, różnica między Pekinem a Pjongjangiem wynosi jedną godzinę.
Ponieważ nie wiedziałem, jak tutaj ma się sprawa z czasem letnim, zostawiłem
w końcu starą godzinę. Być może w Korei Północnej panowała wieczna zima.
W każdym razie na pewno mieli inną rachubę czasu. Odliczanie kolejnych lat w Korei
Północnej oficjalnie nie zaczęło się wraz z narodzinami Chrystusa, jak u nas, lecz
w roku 1912. Od narodzin Kim Ir Sena.
Po chwili zauważyłem, że moje palce mechanicznie przesuwają się po zegarku.
Głaskałem go. Był to pożegnalny prezent od Isabel. Wypatrzyliśmy go wspólnie
w sieciowej drogerii wieczorem, dzień przed odlotem. Inne pary podczas takich
pożegnalnych wieczorów wybierały się do dobrej restauracji. My chodziliśmy,
trzymając się za ręce, między rozjaśnionymi neonowym światłem regałami. Po lewej
pianki do włosów, po prawej tampony i podpaski.
Mój zegarek za dwanaście euro i dziewięćdziesiąt dziewięć centów czekał, podobnie
jak stoper i odliczanie z funkcją budzenia. Przecież dlatego go wybrałem. Skoro
budzenie przez komórkę nie wchodziło w rachubę. A to szare cudo techniki umiało
nawet zmierzyć puls!
Mężczyzna o lodowatym spojrzeniu
Do naszej maszyny podjechały błękitne schody.
Chwilę później wyszliśmy na północnokoreańskie popołudnie. Wiatr był miękki,
powietrze ciepłe, niebo szare. Pachniało wiosną.
Położyłem palec wskazujący na przycisku mojego zegarka i przytrzymałem, schodząc
po stopniach. Gdy stanąłem na ziemi, coś pisnęło. Mój zegarek. Puls: 121. Jak numer
naszego lotu.
Pod niskim sufitem oblicowanego lustrami wnętrza płaskiej budowli migotały
nieliczne świetlówki. Wydawało się, że składa się z jednego tylko długiego
pomieszczenia. Drewniane ścianki wysokości człowieka i szerokości około metra
oddzielały trzy czwarte pomieszczenia. Nie było widać odlatujących. Gdy samolot
startował, to wszystko zapewne aranżowano na odwrót.
W każdym rogu było widać oliwkowe mundury. Po lewej znajdowały się dwa
okienka celne, przed nimi skaner do prześwietlania bagażu z ruchomą taśmą.
Naprzeciwko jeden taśmociąg do odbioru bagażu.
Ludzie wyglądający na biznesmenów zbili się w grupki. Pięciu z Zachodu i dwa razy
po trzech Azjatów. Turyści stali rozproszeni w parach. Zaledwie jeden podróżował
samotnie. Prawdziwy wielkolud, w wojskowych spodniach i kamizelce w kolorze
piaskowym z tysiącem kieszonek, która opinała jego brzuszysko.
– Yanggakdo? – pokrzykiwał, krążąc nerwowo między pasażerami. – Czy ktoś jedzie
do Yanggakdo interneszenel? Jedzie ktoś? Yanggakdo?
Wszyscy jechali do Yanggakdo International. Hotelu dla obcokrajowców.
Białowłosa gruba Angielka, w zielonej wiatrówce, z torebką na pasku, odezwała się
do niego. Nie zrozumiał.
– Are there any Germans here?
Odpowiedziała jej szczupła kobieta pod czterdziestkę z czerwonymi warkoczykami
rasta.
– I’m Austrian. I speak German.
– Oh Sweetheart, would you help him?
Jak się wkrótce okazało, większość turystów na lotnisku należała do jednej grupy
wycieczkowej. Siedem dni objazdu po Korei Północnej. Sandra i ja spojrzeliśmy
na siebie. Przymknęła na chwilę oczy.
– Tak – powiedziałem. – Bogu dzięki!
– Z wycieczką w życiu byśmy nie wytrzymali.
– Wystarczy, że musimy wytrzymać ze sobą.
Na krańcu budynku, przy wyjściu, w parach czekali północni Koreańczycy
w ciemnych garniturach. Przeważali panowie. Nielicznym kobietom, ubranym w czarne
kostiumy, rąbek spódnicy sięgał tuż za kolano. Piloci. Po dwóch do każdej wycieczki.
Gdy zobaczyłem, jak tam sobie stoją z tyłu, zrozumiałem, że pod względem nadzoru
jesteśmy w mniej korzystnej sytuacji niż grupa zorganizowana. My także dostaniemy
dwóch, którzy nie spuszczą nas z oka. W tłumie łatwiej mogliby stracić orientację, kto
co robi.
Z miejsca, w którym staliśmy, nie sposób się było zorientować, kto został
przydzielony do nas. Bez obawy, oni nas znajdą.
Podczas gdy czekaliśmy na nasze walizki, zlustrowałem wzrokiem celników. Twarze
pozbawione wyrazu, zaciśnięte usta, rozbiegane skanujące oczy. Jak u ich kolegów
po fachu na całym świecie.
Przypomniałem sobie iPhone Sandry i próbowałem wydedukować, na ile uprzejmie
mogliby się zachować wobec właścicielki smartphone’a, która postanowiła go
zatrzymać. W najlepszym razie odesłaliby nas z powrotem.
Nagle usłyszałem za mną głos Sandry.
– Oh no, I’m not Korean, I’m Vietnamese.
– Vietnamese, really?
Angielka przeprosiła. Sandra powiedziała coś o vacation – urlopie – oraz jakie
to zwariowane znaleźć się tutaj.
– O co chodziło? – spytałem.
– Ona wzięła mnie za pilotkę wycieczki.
Sandra potrząsnęła długimi czarnymi włosami i skinęła w kierunku wyjścia.
– Przecież w ogóle nie wyglądam jak tamte.
– Jasne, one nie noszą skórzanych kurtek.
– Na twarzy, zajączku, na twarzy.
Nie zdążyłem wyrazić wątpliwości.
– Nie, zajączku, doprawdy nie – dorzuciła.
Jej migdałowate oczy ciskały gromy oburzenia.
Po chwili na taśmociągu pojawiła się torba Sandry i moja walizka. Ledwie
chwyciliśmy za swoje bagaże, a już przywołał nas gestem jeden z mundurowych. Jego
twarz pokrywała gęsta siateczka zmarszczek, oczy miały kolor lodowca.
Wskazał na skaner do prześwietlania bagażu. Zalała mnie fala gorąca. Pokazałem
na walizkę, następnie na urządzenie i z powrotem, by się upewnić, jak bardzo traktuje
to poważnie. Wystrzelił w moim kierunku serię słów po koreańsku.
Wrzuciłem moją samsonite na ruchomą taśmę. Oficer zwrócił swoje lodowate oczy
w stronę monitora kontrolnego, przy którym służbę pełniła drobna urzędniczka.
Szminka do ust i róż dodały jej twarzy uroku, jakim promienieją dziewczęta
na zimowych obrazach nieprofesjonalnych malarzy. Wystarczyłby płaszczyk
z futrzanym kołnierzem zamiast munduru, a nabrałbym ochoty na pieczone jabłka.
Oficer zmrużył oczy, liczba jego zmarszczek gwałtownie się zwiększyła. Coś
warknął. Pucołowata urzędniczka pochyliła głowę i pokornie skinęła.
Skaner bagażu wypluł moją walizkę i torbę Sandry. Po czole zaczęły mi spływać
krople potu, a okulary zjeżdżać w dół nosa. Znów stałem przed klasą przy ściennej
mapie i miałem wskazać Koreę Północną. Akurat to w końcu mi się udało.
Czy ich poszukiwania także zostaną zwieńczone sukcesem?
Długo radziliśmy, czym (w razie potrzeby) moglibyśmy sprawić radość miejscowym.
Nie chcieliśmy przy tym, niczym dawni żeglarze, przybyć ze szklanymi paciorkami
i lusterkami. Poza tym nie powinno to ewidentnie sprawiać wrażenia prezentu.
Ale tego, że już w strefie tranzytowej przejrzą nasze zamiary, nawet ja się nie
spodziewałem. Ściśle biorąc, na dobrą sprawę jeszcze nawet nie znaleźliśmy się
na terytorium kraju.
Rozdzieliliśmy na nasze bagaże po pół kilograma czekolady w tabliczkach
dwudziestogramowych. Na opakowaniu każdej tabliczki widniało jakieś przysłowie.
Na przykład: „Pycha chodzi przed upadkiem”.
Zarzut pierwszy: przekupstwo połączone z rozpowszechnianiem wrogich haseł.
Poza tym Sandra w Pekinie, a potem w Abu Zabi wrzuciła do torby wszystkie
bezpłatne, lśniące magazyny. Drugi zarzut: wwóz wrogich materiałów
propagandowych. Pewnie nawet zagraniczny przewodnik turystyczny po Korei
Północnej zostałby zakwalifikowany jako wrogi.
W mojej walizce odkryliby ponadto model porsche. Chciałem sfotografować
zabawkowy samochodzik sportowy w Pjongjangu – na stronę internetową mojej
książki. W ostatnim rozdziale Sandra i ja tańczymy nago wokół porsche. Sandra nic nie
wiedziała o moim projekcie fotograficznym. Trzeci oficjalny zarzut: wwóz małego
czerwonego autka.
Czwarty zarzut, nieoficjalny: „Zajączku, naprawdę? No nie!”.
Już złościłem się na myśl o triumfie Sandry, gdyby to mnie aresztowali zamiast niej.
Chociaż swój telefon zostawiłem w domu.
Wyraz twarzy urzędniczki sprawdzającej bagaż na monitorze pozostał bez reakcji.
Albo urządzenie było atrapą, tak jak niektóre rakiety podczas północnokoreańskich
parad wojskowych, albo szukali czegoś bardziej wrogiego od czekolady,
ilustrowanych magazynów i modeli samochodzików. Na przykład telefonów
komórkowych.
Pomarszczony wskazał na krzyżyk w formularzu wjazdowym Sandry w rubryce hand
phone, cell phone and other communication means.
Sandra potrząsnęła głową.
Mundurowy spojrzał jej w oczy. Powiedział jedno słowo. Z tych brzydkich.
Dla odwrócenia uwagi zaproponowałem mu swój netbook. Usunąłem wszystkie
zdradzieckie pliki z małego komputera poprzez potrójne zapisanie nowych danych.
Oficjalnie wwoziłem to urządzenie ze sobą, aby móc na miejscu obrabiać zdjęcia
z urlopu do mojego albumu ze zdjęciami.
Nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem.
Być może w tym miejscu powinienem zdradzić, że nigdy więcej nie zobaczyliśmy
lotniska.
– Oddaj mu go wreszcie – rzuciłem zza jej pleców.
Sandra w końcu posłuchała. Już za samo to, jak plasnęła pomarszczonemu komórką
w dłoń, mogliby nas zamknąć.
Mój puls przegonił sam siebie.
Przeszliśmy przez wykrywacz metali. Nic nie zapiszczało.
Przy okienku celników mundurowy wbił nam do paszportów pieczątki – i zatrzymał
je. Teraz mieli już trzy nasze rzeczy.
Summa summarum mogliśmy jednak opuścić strefę tranzytu. W końcu znaleźliśmy się
oficjalnie w kraju, który przed dwoma tygodniami przeprowadził swoją kolejną próbę
nuklearną.
Ledwie zdążyliśmy złapać oddech, a już podeszło do nas dwóch mężczyzn.
– Pani Schäfer, pan Eisert?
Stanęli przed nami w swoich czarnych garniturach. Na klapie odznaka z oboma
wiecznymi przywódcami kraju: Kim Ir Senem i Kim Dzong Ilem, na tle czerwonej
flagi. Obaj z uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów.
Korea Północna do 2011 roku była jedynym krajem na świecie, którym oficjalnie
kierował zmarły. Panujący Kim Ir Sen po swojej śmierci w 1994 roku otrzymał miano
Wiecznego Prezydenta. Jego syn Kim Dzong Il po – zgodnie z obrządkiem
konfucjańskim – trzyletnim okresie żałoby przejął kontrolę nad państwem. Gdy Kim
Dzong Il zmarł pod koniec 2011 roku, niedługo przyznano mu tytuł Wiecznego
Sekretarza Generalnego Partii Pracy Korei i Wiecznego Przewodniczącego Narodowej
Komisji Obrony. Tym samym Korea Północna stała się jedynym krajem na ziemi
oficjalnie rządzonym przez dwóch nieboszczyków.
Ponieważ ci zgodnie z prawami natury mogli sprawować swój urząd jedynie biernie,
od 29 grudnia 2011 roku o sprawy państwa troszczy się Kim w trzecim pokoleniu:
najmłodszy syn Kim Dzong Ila – Kim Dzong Un. Urodził się 8 stycznia 1983 lub 1984
roku. Aby uzyskać pełną harmonię ze spłodzonym w 1911 roku i urodzonym w 1912
roku dziadkiem i przywódcą państwa Kim Ir Senem, moment narodzin Kim Dzong Una
ustalono na rok 1982. Dzięki temu w roku setnego jubileuszu urodzin czcigodnego
założyciela państwa, w którym to roku krajowi został przepowiedziany nowy okres
rozkwitu, oficjalnie skończył trzydzieści lat. Najpierw mianowano Kim Dzong Una
naczelnym dowódcą Armii Ludowej, kilka miesięcy później marszałkiem oraz
pierwszym sekretarzem Partii Pracy Korei Północnej. W międzyczasie polecił
mianować się Wielkim Następcą, na co jego ojciec nie zdobył się przez całe swoje
życie. Aby zyskać właściwe przygotowanie do kierowania dyktaturą, Kim Dzong Un
przez wiele lat uczęszczał do międzynarodowej szkoły w szwajcarskim Bernie.
Spojrzenia pilotów wycieczki wędrowały od naszych twarzy do kserokopii
dokumentów i z powrotem. Jak się wydawało, uznali nas za wystarczająco podobnych
do wizerunków ze zdjęć paszportowych.
– Serdecznie witamy w naszej Korei – rozpromienił się wyższy. Pomijając trudności
z poprawnym wymówieniem „Ä” oraz „Ei”, można było odnieść wrażenie, że dobrze
nauczył się niemieckiego na Uniwersytecie im. Kim Ir Sena.
– Przecież to jeszcze dzieci – zamruczała Sandra.
Nasi opiekunowie nie wyglądali na więcej niż siedemnaście lat. Ten, który się do nas
odezwał, był mocno wyrośnięty. Czarne włosy opadały mu na czoło jak kucykowi.
Za pełnymi wargami kryły się krzywe siekacze. Do czarnego garnituru założył
jasnoniebieską koszulę i czarny krawat.
Drugi – niższy i krępy – miał wysokie, strome czoło i starannie uczesane włosy
z przedziałkiem, a na nich błyszczącą warstwę żelu. Czarne kreski oczu, zdominowane
przez bujne brwi, grube jak kciuk. Także jego koszula była jasnoniebieska, ale
z modnym kołnierzykiem button down i srebrzystym krawatem.
– Witam państwa, dzień dobry.
Sandra wyciągnęła rękę, ja zrobiłem to samo. Po raz pierwszy w życiu dotknęliśmy
mieszkańców Korei Północnej. Byli ciepli w dotyku.
– Mieli państwo przyjemny lot?
Fraza wykuta na blachę. Mały chwycił za torbę podróżną Sandry.
Wyraziliśmy zadowolenie z przybycia do Pjongjangu.
– Nazywam się pan Chung – przedstawił się dryblas.
– A ja nazywam się pan Rym – oznajmił mały.
– A tamci zabrali mi mój telefon komórkowy – powiedziała Sandra.
– O, proszę się nie martwić. – Wysoki wyglądał na szefa. – Urzędnicy przechowają
go dla pani. I wasze paszporty też. Przed wylotem do waszej ojczyzny dostaniecie
wszystko z powrotem.
– Pięknie – stwierdziła Sandra. – Ale my nie wracamy samolotem do naszej ojczyzny.
Uśmiech zniknął z twarzy pilotów.
Chcieliśmy zobaczyć większą część kraju, więc na drogę powrotną z Pjongjangu
do Pekinu zarezerwowaliśmy bilety na pociąg. Dlatego mielibyśmy problem, gdyby
komórka została na lotnisku. Zrozumiał to także wysoki pan Chung. Obiecał, że się tym
zajmie.
Wymiana zdań między nim a pomarszczonym oficerem brzmiała jak serie z karabinu
maszynowego. Tymczasem mały pan Rym wesoło zaproponował:
– Dlaczego nie wyjdziemy na zewnątrz cieszyć się promieniami słońca?
Przyznaliśmy mu rację. Chociaż słońce uparcie tkwiło za chmurami.
Na zewnątrz stały w szeregu nowoczesne busy, jeden bardziej błyszczący
do drugiego. Wszystkie tego samego typu, szare, z lśniącymi atrapami chłodnic.
Zupełnie nieznanej marki, ambitne wyzwanie dla miłośnika samochodów.
Skierowaliśmy się do busa bez piór wycieraczek. Metalowe pałąki napierały
na szkoło. Pomarszczony staruszek – szare ubranie, krótkie ręce, krótkie nogi – ścierał
śladowe resztki kurzu z samochodu. Był najstarszym północnym Koreańczykiem,
jakiego dotąd zobaczyliśmy.
– Poczekamy tutaj na pana Chunga – z uśmiechem oznajmił pan Rym. Za jego
wesołością kryło się coś trudnego do określenia. Spojrzał na przegub mojej ręki.
– Chce pan wiedzieć, jaką mamy godzinę?
– Godzina później niż w Pekinie, czyż nie?
Pan Rym zerknął na swój zegarek. Bardzo szybko. Raptem zdążyłem zobaczyć kolor
skórzanego paska.
– Szesnasta czterdzieści.
Według mojego cyfrowego wyświetlacza w Pekinie była szesnasta. Czyżby moje
szare cudeńko odmówiło posłuszeństwa już po trzech dniach? Ustawiłem szesnastą
czterdzieści – czas Kim Ir Sena.
Dookoła ludzie gramolili się do busików, tylko grupa objazdowa wsiadała do dużego
autokaru. Pan Chung dołączył do nas.
– Pani Schäfer, wkrótce zapadnie decyzja, co z pani telefonem.
Przekazał nam wiadomość z taką werwą, że odnieśliśmy wrażenie, że jeszcze nie
wszystko stracone. W ogóle był sympatyczniejszy z tej dwójki. W jego przypadku
śmiały się także oczy.
Od jej ostatniego papierosa upłynęły ponad cztery godziny, więc następne pytanie
mojej towarzyszki wcale mnie nie zaskoczyło.
– Czy tutaj można palić?
– U nas może pani palić wszędzie.
W głosie pana Ryma zadźwięczała duma. Najwidoczniej wiedział, jak brutalnie
zachodnie demokracje depczą prawa palaczy.
– Kocham ten kraj! – Sandra wyraziła swój entuzjazm tak głośno, że wszyscy drgnęli
i spojrzeli po sobie.
– ...za jego stosunek do palaczy – zmitygowała się. – Całą resztę muszę przecież
najpierw poznać.
Zaoferowała pilotom swoje marlboro, z kolei pan Chung wyciągnął w jej stronę złote
opakowanie papierosów.
– Może później – odmówiła uprzejmie.
Wówczas nasi opiekunowie podjęli decyzję, by poczęstować się z jej paczki. Pan
Chung szarmancko podsunął Sandrze ogień.
Cała trójka zaczęła kopcić. Kiwali w swoją stronę głowami. Brakowało tylko tego,
żeby zasiedli w kręgu ze skrzyżowanymi nogami.
Jako jedyny niepalący stałem z boku niczym handlarz wodą ognistą, który nie pragnie
pokoju.
– Nie dziwcie się. – Sandra wskazała papierosem w moją stronę. – On jest trochę
dziwny. Nie pali, nie pije alkoholu i nie lubi kawy.
Pan Chung spojrzał na mnie z wytrzeszczonymi oczami.
– W ogóle nie pije pan kawy?
– Nie.
Pan Chung zaśmiał się szyderczo.
– Pan naprawdę jest Niemcem?
Mały pomarszczony staruszek niemal wypuścił szmatę z rąk, tak głośno się
roześmialiśmy.
Słońce zaczęło się przebijać przez zwały chmur i złotą poświatą spowiło asfalt przed
lotniskiem Pjongjang-Sunan.
– U nas w Niemczech mówimy do siebie na ty, kiedy wspólnie podróżujemy –
zaproponowała Sandra, by pogłębić budujące się zaufanie. – A zatem... jestem Thanh.
Moje serce zamarło.
Mała mumia
Kochana mamo, czynsz jest opłacany z konta w Deutsche Banku. Kwiecień i maj
są zapłacone. Przyjdą jeszcze honoraria od Constantin Entertainment oraz od Bonito
(Schmidt). Musiałabyś wymówić prenumeratę pisma „Die Zeit”, ADAC i wszystkie
polisy. Dokumenty związane z moim ubezpieczeniem na życie są schowane w biurku
po lewej, druga szuflada... Mam jednak nadzieję, że nie będziesz musiała czytać tych
słów.
Dyspozycje spadkowe kilka dni przed odlotem zostawiłem w zaklejonej kopercie
u mojej matki.
Kiedy stan konta i sytuacja polityczna sprawiają, że rozpatrujący wnioski wizowe
północnokoreańscy urzędnicy są w dobrym humorze, istnieje tylko jedna okoliczność,
która uniemożliwia wjazd do państwa Kimów: zawód – dziennikarz.
W 2009 roku dwie amerykańskie dziennikarki skazano na dwanaście lat obozu pracy.
Rzekomo nielegalnie przekroczyły granicę między Chinami a Koreą Północną
po zamarzniętej rzece Tumen. Ich uwolnienie wynegocjował dopiero były prezydent
Bill Clinton, gdy osobiście wybrał się do Pjongjangu.
Trzy miesiące przed naszą podróżą została przyznana prestiżowa nagroda
dziennikarska. Fotoreportaż o ziołach prowansalskich i stosowaniu pestycydów przy
ich uprawie w Bułgarii. Kto w wyszukiwarce zdjęć Google wpisze „Thanh Hoang”,
szybko trafi na zdjęcie z wręczenia nagrody za najlepszy fotoreportaż: „Zioła
prowansalskie – aromatyczna trucizna”. Kto szuka Sandry Schäfer, znajdzie tysiące
wyników. Thanh kręci też regularnie filmy dokumentalne.
Na parkingu przed lotniskiem w Pjongjangu moja towarzyszka zorientowała się,
że popełniła błąd w tym samym momencie, w którym stanęło moje serce.
Następnie zarówno moje serce, jak i ona ruszyły dalej.
– ...jestem Thanh..., hm, ...ndra.
Pan Chung patrzył na nią zdziwiony.
– Tantra?
Obróciłem się, skok napięcia mógł wywołać eksplozję śmiechu. Thanh powtórzyła
jeszcze raz, już poprawnie, swoje fałszywe imię, a potem szybko podała moje.
– A jak mamy się zwracać do was?
– To jest pan Chung – powiedział pan Rym.
– A to jest pan Rym – powiedział pan Chung.
Postanowiłem, że nie będę publicznie zwracał się do mojej towarzyszki po imieniu.
Kolejne przejęzyczenie mogłoby nie ujść nam bezkarnie. Na osobności nazywałem
ją Thanh. Prawda musi mieć swoje ujście.
– To co będzie z moim telefonem?
Były w nim zapisane dane kontaktowe do około pięciuset znajomych dziennikarzy.
I setki mejli. Nie zdobyła się na to, by wyczyścić pamięć.
– Przecież jest zabezpieczony PIN-em.
Pan Chung wyprostował ramiona i udał się z powrotem do wnętrza płaskiego
budynku, prosto w paszczę pomarszczonego lwa.
Thanh starała się podtrzymać konwersację. Wskazała na niszczejącą wieżę obok
terminalu z podobizną Kima na dachu.
– Czy to jest budowane, czy burzone?
– Tak, tam znajdują się kawiarnia, księgarnia i sklepy – odrzekł pan Rym.
A mógł po prostu powiedzieć, że mądre kierownictwo podjęło decyzję o rozpoczęciu
budowy nowego terminalu i dlatego stary musiał teraz ustąpić mu miejsca.
Thanh nie dała się zniechęcić i zmieniła temat:
– Od jakiego wieku można tutaj zrobić prawo jazdy?
Pan Rym patrzył na nią bez zrozumienia. Przewróciłem oczami. W Korei nie było
prywatnych samochodów. Uświadomiłem ją już w Berlinie. Pan Rym nie zauważył
naszej niemej wymiany zdań. Zastanawiał się zapewne, co Thanh miała na myśli,
mówiąc „prawo jazdy” (po niemiecku Führer-Schein). Przypuszczalnie określenie
to skojarzyło mu się z politycznymi możliwościami awansu.
– U nas każdy może – brzmiała jego odpowiedź.
To była woda na młyn Thanh.
– Widzisz, tutaj każdy może prowadzić samochód. – Spojrzała na mnie promiennym
wzrokiem. Teraz pan Rym był już zupełnie skołowany.
– Prowadzić auto – to nie.
Thanh drążyła dalej.
– Chodzi mi o to, ile lat trzeba mieć, żeby samodzielnie prowadzić samochód.
– Chce pani jeździć samochodem?
Thanh nie kryła entuzjazmu.
– Jasne, gdybym mogła!
– To nie jest konieczne. Mamy kierowcę. – Pan Rym się zaśmiał.
Zanim Thanh zdążyła zapytać, gdzie w Pjongjangu mogłaby wypożyczyć samochód,
wrócił pan Chung. Z białą paczuszką w ręce.
– I co teraz zrobimy?
Staliśmy w jednej z sześciu wind hotelowych. Thanh uniosła palec wskazujący
w kierunku metalowej tablicy. Bezradnie gapiliśmy się na przyciski poszczególnych
pięter.
W lustrze wiszącym na ścianie tylnej windy wyglądaliśmy jak nowo narodzeni. Thanh
związała swoje jeszcze lekko wilgotne włosy w kok. Utrzymywały go dwie wetknięte
na krzyż pałeczki do jedzenia, które zawsze miała ze sobą. Szminka i makijaż
pozorowały świeżość. Jej zwężana w talii lniana bluzka leżała idealnie, czarne dżinsy
także. Tylko czerwone, sięgające za kostkę sznurowane martensy torpedowały powagę
jej wyjściowego stroju. Ja byłem wreszcie uczesany, w stosownych ciemnych
spodniach z materiału, jasnoniebieskiej koszuli i ciepłym golfie przewieszonym przez
rękę.
– Restauracja znajduje się na tym samym poziomie co recepcja, tak?
Thanh skinęła głową.
– Ale tutaj nie ma przycisku zero, jeden albo E – analizowałem sytuację.
– No nie, piątki też nie ma.
Thanh zdmuchnęła sobie czarny kosmyk z czoła.
– Ani czterdzieści cztery. Nie wspominając o poziomie piwnicy.
Na pierwszy rzut oka tablica wyglądała na kompletną. Żadnych pustych miejsc lub
brakujących przycisków. Tylko 2, 3, 4, 6, 7...
– Dwójka wygląda na używaną najczęściej.
Palec Thanh zbliżał się w kierunku przycisku z numerem dwa.
Nim go dotknęła, złapałem ją za rękę i spojrzałem w lustro.
– Gdzie powinniśmy zjechać, jeśli chcemy zjeść kolację?
Thanh spojrzała na mnie pytająco. Trzymając jej dłoń, wpatrywałem się w lustro.
Nagle drzwi windy same się zamknęły. Ruszyliśmy.
Zielona Roth
Piętnastego kwietnia 1912 roku Korea już od dwóch lat była japońską prowincją,
w Mangyŏngdae – wówczas przedmieściach Pjongjangu – na świat przyszedł chłopiec.
Nic nie wskazywało na to, że miał zostać założycielem pierwszej komunistycznej
dynastii. Tyle można przyjąć za pewnik. Południowokoreańskim kłamstwem mogło być
natomiast, że tata Kim Hyong Jik czasami pracował jako protestancki misjonarz,
a mama Kang Ban-sok była córką protestanckiego duchownego. Pierworodnego
nazwali Kim Song-dżu.
Około 1920 roku rodzina Kim – mama, tata, trzech synów i jedna córka –
wyemigrowała do Mandżurii, północno-wschodniej części Chin, bezpośrednio przy
granicy z Koreą. Tutaj mały Kim Song-dżu przez siedem lat chodził do szkoły, uczył się
chińskiego, a także rosyjskiego, ponieważ północ Mandżurii graniczyła ze Związkiem
Radzieckim. A ten wspierał walkę z japońską ekspansją w tej części Chin. W 1925
roku – według północnokoreańskiej historiografii (w której występuje wyłącznie jako
Kim Ir Sen) – siedemnastoletni Kim założył szereg antyjapońskich grup oporu.
W niezależnych źródłach znaleziono potwierdzenie tylko dla jednej. O ile to prawda,
w latach trzydziestych Kim Song-dżu zmienił imię. Zwyczaj przyjmowania imienia
bojowego był rozpowszechniony wśród partyzantów. Kim Song-dżu nazywał się odtąd
Kim Ir Sen (właściwie Kim Il Song). „Il” to „słońce”, a przy tym imię słynnego
partyzanta, który poległ w walce na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku.
Kim Ir Sen tak bardzo pchał naprzód industrializację, że Korea Północna pod koniec lat
pięćdziesiątych dwudziestego wieku miała najwyższą stopę wzrostu na całym świecie.
Otrzymywał przy tym wsparcie ze strony państw bloku wschodniego, przede wszystkim
Związku Radzieckiego i NRD, które dostarczały know-how, przysyłały architektów
i inżynierów. Po niedługim czasie dochód na jednego mieszkańca na Północy
wielokrotnie przewyższał ten na Południu, gdzie pod wodzą rządzącego autorytarnie
Li Syng Mana królowały korupcja i niegospodarność. Odbudowę na Północy
przyspieszyły, także zdaniem zagranicznych historyków, energia i zapał Koreańczyków.
Wkrótce w Korei Północnej ogromne zniszczenia wojenne zostały usunięte
i wzniesiono nowoczesne miasta, podczas gdy na Południu miliony ludzi wciąż
pozostawały bez dachu nad głową lub żyły w slumsach rozrzuconych wokół Seulu.
Wtedy Korea Północna rzeczywiście była kwitnącym krajem, którym chciałaby być
także dzisiaj.
Dopiero w 1975 roku Korea Południowa pod względem dochodu narodowego
na jednego mieszkańca zrównała się z Koreą Północną. A następnie ją przegoniła.
Fundament dla szybkiego rozwoju Południa położył generał Park Chung-hee. W 1961
roku dokonał zamachu stanu i przejął władzę. W czasach okupacji japońskiej Park
służył w japońskiej armii, był zatem także ideologicznym przeciwnikiem Kim Ir Sena.
Zainspirowany prężnością struktur przywódczych na Północy, Park obsadził wszystkie
ważne stanowiska, zwłaszcza w gospodarce, wojskowymi. Dodatkowo w 1965 roku
nawiązał stosunki dyplomatyczne z arcywrogiem – Japonią – i tak przyciągnął do Korei
Południowej pieniądze, a przede wszystkim inżynierów. Skuszonych ponadprzeciętnie
wysokimi wynagrodzeniami – i seksem. Korea Południowa oficjalnie wspierała
prostytucję. Takie przynajmniej krążyły pogłoski. W weekendy do Korei Południowej
przylatywały samoloty pełne japońskich turystów, którzy w pakiecie rezerwowali lot,
hotel i prostytutkę. To także spowodowało napływ pieniędzy do kraju, co zakrawa
na ironię losu, kiedy się pomyśli o losie koreańskich „pocieszycielek” w czasie II
wojny światowej.
Korea Południowa zaczęła kopiować postęp gospodarczy Japonii. Oraz jej produkty.
Na koszt harujących w fabrykach za minimalne pensje robotników oferowała niższe
ceny na wszystkie produkty z rynku globalnego. W 1972 roku Park rozwiązał
parlament, wygrane przez niego nieco później wybory prezydenckie były farsą. Od tej
pory rządził Koreą Południową jako dyktator. Jego wzorem był Kim Ir Sen. W 1974
roku, w przeciwieństwie do swojej żony, przeżył próbę zamachu dokonanego przez
Koreańczyka mieszkającego w Japonii. Jeden z ochroniarzy Parka – na wzór
samobójczego rytuału japońskich samurajów, dokonał seppuku: rozciął sobie brzuch,
aż wylały się z niego wnętrzności.
Park zginął w październiku 1979 roku w zamachu stanu zorganizowanym przez szefa
własnych tajnych służb. Po krótkim okresie demokratyzacji w grudniu rządy w kraju
znów objęli wojskowi. Tym razem w osobie generała Chun Doo-hwana. Doszło
do protestów, przede wszystkim studentów, którzy domagali się demokratycznych
reform. W 1980 roku w czasie masowych demonstracji w Kwangju generał Chun
rozkazał zrzucić nad miastem spadochroniarzy. Pod koniec dnia na ulicach zalegały
setki ciał zabitych. Podobnie jak poprzednicy, Chun obezwładnił opozycję za pomocą
prześladowań, tortur i okrutnych mordów. Wraz z igrzyskami olimpijskimi, które
odbyły się w Seulu w 1988 roku, tempa nabrały reformy. Dziś Korea Południowa jest
demokracją. Mniej więcej równie długo jak Niemcy Wschodnie.
Podczas gdy Korea Południowa przeżywała szybki rozwój gospodarczy, w tym
samym czasie spadło tempo rozwoju Korei Północnej. Pod koniec lat
siedemdziesiątych doszło w końcu do stagnacji. Zagraniczne kredyty nie mogły być już
dłużej obsługiwane. Okazało się, że model własności ludowej posiada jednak swoje
słabe strony. Rozpad bloku wschodniego jako partnera handlowego strącił kraj
w gospodarczą otchłań. Nieurodzaje i bojkot gospodarczy Narodów Zjednoczonych
spowodowany polityką jądrową Korei Północnej sprawiły, że z czasem sytuacja kraju
stała się beznadziejna.
Nasz gość próbował zaprezentować pozytywne aspekty warunków życiowych
w dzisiejszej Korei Północnej.
– W wielu mieszkaniach nie ma ogrzewania. I to w sytuacji, gdy zimą temperatury
spadają do trzydziestu stopni poniżej zera. To czyni północnych Koreańczyków
niewyobrażalnie wytrzymałymi. Nawet w trudnościach zachowują przyjazne
usposobienie. Proszę zwrócić na to uwagę!
– Czytaliśmy, że w zasadzie nie da się nawiązać kontaktu... – Thanh pokazała
w powietrzu cudzysłów – ...z normalnymi północnymi Koreańczykami.
– Naturalnie wasi przewodnicy dopilnują, by nie doszło do jakichś nieporozumień.
Z pewnością odwiedzą państwo rolniczą spółdzielnię produkcyjną, tam będziecie
mogli poznać rolników. I podczas zakupów na pewno także to zauważycie. Wasz
program – pogłaskał po ręce Thanh – zawiera odwiedziny w co najmniej dwóch
sklepach z pamiątkami i międzynarodowej księgarni. A jeśli przyciśniecie swoich
przewodników, to wybiorą się z państwem do domu towarowego. Obejrzyjcie
wszystkie atrakcje turystyczne. W końcu niemało zapłaciliście za wycieczkę, prawda?
Przeloty, podróż pociągiem, zakwaterowanie i pełne wyżywienie w Korei Północnej
kosztowały nas dwa i pół tysiąca euro od osoby.
– Pani Schäfer, czy mogę spytać, jakiej jest pani narodowości?
– Jasne.
Krótka odpowiedź Thanh zawisła w powietrzu. Nie padła żadna informacja. Ta gra
była zbyt prosta.
– Urodziłam się w Wietnamie, ale zostałam wychowana przez niemieckich rodziców
w Berlinie. A pan ożenił się tutaj?
– Och, to długa historia. Ale proszę powiedzieć, jest pani... – Palcem wskazywał
to na nią, to na mnie.
– Jesteśmy przyjaciółmi.
Powiedzieliśmy to równocześnie.
– Jak państwo się poznali?
– Na wernisażu – powiedziała Thanh.
– Odgrywając teatr – dorzuciłem.
W zasadzie zgodziliśmy się co do tego, że było to robienie teatru.
– Wystąpiliśmy razem na wernisażu – uzupełniłem.
– Jako Jaś i Małgosia.
Transseksualny króliczek wielkanocny
Ten „Jaś i Małgosia” to parabola odnosząca się do sceny ze sztuki.
Robiłem, co mogłem, by jakoś wyjaśnić zaćmienie umysłu Thanh.
Profesjonalne milczenie naszego rozmówcy zmusiło nas do dalszych wyjaśnień.
– Ta dwójka zgubionych dzieci jest uosobieniem poszukujących artystów w gęstwinie
fantazji. Czarownica była metaforą niszczących sił rynku. Tak, dla nas to też wygłupy.
Ale dobrze zapłacono.
Thanh z uznaniem uniosła brwi.
W rzeczywistości poznaliśmy się podczas otwarcia wystawy zdjęć Zając i człowiek.
Organizatorowi wydawało się, że będzie bardzo oryginalnie, jeśli przeczytam
fragmenty z mojej książki Das transsexuelle Osterkaninchen (Transseksualny
króliczek wielkanocny). Nie mogłem tego opowiedzieć tutaj. Thanh przyszła tamtego
wieczoru prywatnie, ale ze względu na zainteresowania zawodowe.
– Są państwo artystami?
Musieliśmy trzykrotnie podać nasze zawody. W dokumentacji biura podróży,
we wniosku wizowym i w formularzach wjazdowych, które wciśnięto nam do rąk tuż
przed lądowaniem w Pjongjangu. Nieprawdopodobne, by nasz rozmówca nic o tym nie
wiedział.
– Jestem tłumaczką niemieckiego i wietnamskiego – powiedziała Thanh. – On jest
nauczycielem.
– Jest pan nauczycielem sztuki?
– W szerokim znaczeniu tego słowa. Bawię się w teatr z pracownikami firm.
W rubryce „Pracodawca” we wszystkich dokumentach podałem nazwę wielkiego
biura podróży, którego animatorów często szkoliłem w występach komediowych.
Najczęściej klienci przychodzą do mnie na seminaria i na indywidualne szkolenia.
– W tak zwany teatr biznesowy. Pomaga przy rozwiązywaniu konfliktów i wzmacnia
współpracę w zakładzie pracy. – Świadomie nie powiedziałem w „firmie”. „Zakład
pracy” brzmi bardziej socjalistycznie.
Nasz gość na pozór zmienił temat.
– Widzieli państwo wielkie kino przed hotelem?
Kiedy wjeżdżaliśmy na wyspę, pan Chung zwrócił nam uwagę na szarą budowlę,
której fasada z płukanego betonu wachlarzowato wiła się wokół trzech sal kinowych.
– Co dwa lata odbywa się tam Międzynarodowy Festiwal Filmowy. – Nikły
uśmieszek. – Nagrodzono wiele niemieckich filmów. Wiedzieli państwo o tym?
Znałem nawet tytuł dzieła nominowanego w kategorii Najlepszy film i nazwisko
kandydata na Najlepszego aktora pierwszoplanowego: Lekcja marzeń z Danielem
Brühlem. Historia nauczyciela angielskiego, Konrada Kocha, który w 1874 roku
przywiózł do Niemiec grę w piłkę nożną, wcześniej tu nieznaną. Gag z trzydziestej
dziewiątej minuty był mojego autorstwa. Jeden z dwóch, które znalazły się w wersji
ostatecznej. Czy nasz rozmówca o tym wiedział?
– Festiwal filmowy. Interesujące – powiedziałem.
– Wypytuję tak szczegółowo, ponieważ czasami przyjeżdżają tutaj dziennikarze,
podający fałszywą tożsamość.
Pod stołem kolano Thanh uderzyło o moje.
Wtedy przyniesiono nasze kawy.
Nie jestem dziennikarzem. Jestem autorem. Firmy producenckie zatrudniają mnie,
abym dostarczał im gagi. Do filmów albo programów telewizyjnych. Często na bieżące
tematy. Gag, który napisałem bezpośrednio przed wyjazdem do Harald Schmidt Show,
brzmiał: „Korea Północna testuje rakietę jądrową. Wstrząs po eksplozji był bardzo
silny. Wielu północnym Koreańczykom przy śniadaniu ziarnko ryżu wypadło
z palców”.
Zamieszaliśmy płyn w naszych filiżankach. Następne pytanie było skierowane
do Thanh.
– A pani interesuje się filmami?
Spojrzała na niego.
– Moglibyśmy wybrać się tutaj do kina?
– Wspaniały pomysł. Rozumie pani koreański?
Wszyscy się zaśmialiśmy.
– A zatem co państwa tutaj sprowadza?
Wreszcie mogliśmy powiedzieć prawdę.
– To jego wina.
Palec wskazujący Thanh był skierowany w moją stronę. Sięgnąłem do tylnej kieszeni
spodni. Chociaż wsadziłem go do przezroczystej koszulki, trochę zaszkodziło,
że na nim siedziałem. Chciałem go jednak stale mieć pod ręką. Artykuł z gazety „Neues
Deutschland”, która do 1989 roku była centralnym organem socjalistycznej partii SED.
Rozłożyłem go na stole.
– To była moja szkoła.
Artykuł z 24 czerwca 1988 roku rozpoczynał się słowami: „Szkoła przy Parsteiner
Ring w Marzahn od wczoraj nosi nazwę Szkoła Przyjaźni między NRD i KRLD”.
– Och, państwo są z NRD! – Głos w jednej chwili stał się cieplejszy.
– Tylko on! – zgasiła jego radość Thanh.
– Do naszej szkoły często przyjeżdżały z wizytą północnokoreańskie delegacje,
śpiewaliśmy dla nich pieśni robotnicze – kontynuowałem.
Obydwa zdjęcia zamieszczone w artykule gość dokładnie przestudiował. Pierwsze
pokazywało dzieci z kwiatami, balonami i przejętymi minami. Drugie – przekazanie
flagi północnokoreańskich pionierów trzem młodym pionierkom na frontowych
schodach naszej szkoły. Flagę przekazywał Ho Dam, pierwszy sekretarz Komitetu
Centralnego Partii Pracy Korei. Po prawej stała moja koleżanka z klasy Jessica,
będąca przewodniczącą Rady Przyjaźni, która tym samym pełniła najwyższą polityczną
funkcję uczniowską. Dzisiaj piastuje kierownicze stanowisko w BKA (Federalna
Policja Kryminalna Niemiec).
– Czy to jest Schabowski?
Nic nie uchodziło uwadze naszego gościa. Rzeczywiście przy drugim krańcu
schodów stał mężczyzna, który niecałe półtora roku później przyczynił się do obalenia
muru berlińskiego. Mnie nie było na zdjęciach.
– Oznacza to zatem, że państwo wybrali się w tę podróż z przyczyn nostalgicznych.
– Niemalże romantycznych! – zawołała Thanh.
– Zobaczyłem wtedy w szkole propa... to znaczy robiący wielkie wrażenie film
o Pjongjangu – wyjaśniłem. – Pojawiła się na nim olbrzymia zjeżdżalnia wodna
w kolorach tęczy. Ta zjeżdżalnia od dwudziestu pięciu lat kołacze mi się po głowie.
Obiecałem sobie, że pewnego dnia ujrzę ją na własne oczy.
Thanh przewróciła oczami. Nie dałem się zbić z tropu.
– Pomoże mi pan zrealizować moje marzenie? Wie pan może, gdzie znajdę tęczową
zjeżdżalnię?
Thanh nie wierzyła, że zjeżdżalnia naprawdę istnieje. Gdybym jednak miał rację,
zdjęcie ufundowanej przez Kim Ir Sena zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy
pojawiłoby się na stronie tytułowej w magazynie wielkiego tygodnika.
– No tak. – Nasz gość pochylił się do przodu. – Park rozrywki jest tylko
w Mangyŏngdae. Poza miastem, obok domu narodzin Wielkiego Przywódcy Kim Ir
Sena. Tam pojedziecie państwo tak czy inaczej. Jeśli uprzejmie poprosicie
przewodników... Proszę tylko poczekać na odpowiedni moment. Może lepiej nie
dzisiaj.
Obiecaliśmy, że tak zrobimy.
Przed pożegnaniem otrzymaliśmy różnego rodzaju poufne porady i napomnienie.
– Proszę nigdy nie używać samego nazwiska przywódcy kraju. Zawsze trzeba
podawać także tytuł. Wielki Przywódca, Ukochany Przywódca, a w przypadku
obecnego zmienia się to co kilka miesięcy. My obcokrajowcy mówimy dla ułatwienia:
Numer jeden, Numer dwa i Numer trzy.
Czyżby trzy restauracje hotelu Yanggakdo w rzeczywistości miały o wiele bardziej
skomplikowane nazwy?
– Proszę zapomnieć o histerycznych artykułach z niemieckiej prasy. I zwracać uwagę
wyłącznie na piękno!
Wizyta naszego gościa wreszcie dobiegła końca, a my znów nieco odsunęliśmy się
od siebie.
– Teraz jesteśmy sklasyfikowani – szepnęła Thanh.
– No tak! – padło pierwsze słowo pana Chunga od godziny.
– A któż to był? – spytałem.
– Wróćmy do naszego programu. Niedziela: o siódmej trzydzieści śniadanie, o ósmej
odjazd na Cmentarz Męczenników Wyzwoleńczej Wojny Ojczyźnianej, zwiedzanie,
następnie Wieża Idei Dżucze i zwiedzanie...
Dochodziła północ. Dzięki pomocy pana Chunga udało nam się zabukować w recepcji
jeszcze jeden hit jutrzejszego wieczoru i czekaliśmy teraz całkiem sami na jedną
z wind. Wystrojeni w liberie windziarze przytrzymujący drzwi najwyraźniej mieli już
wolne. Powieki Thanh powoli opadały. Potrząsnęła głową.
– Cóż za dziwna osoba.
Mój palec wskazujący z uporem napierał na przycisk windy. Sześć wind, a nie
przyjeżdżała żadna.
– Gdzie one się podziały?
– Wypowiedz swoje zaklęcie, wielki wiedźminie.
Wtedy mi się wyrwało.
– Jaś i Małgosia? Poznaliśmy się jako Jaś i Małgosia?! Co jeszcze?
Thanh przepraszająco wzruszyła ramionami.
– Kiedy ktoś opowiada mi brednie, ja nie pozostaję mu dłużna.
– Moja droga, nie przyjechaliśmy tutaj, by „toczyć utarczki dla pokoju” lub czym tam
jeszcze zajmowaliście się w twojej komunie.
– Zajączku, proszę...
– Wiesz, co mam na myśli.
– Nie rób z tego afery. Przecież doskonale wybrnąłeś z sytuacji.
Komplement poskutkował i moja złość uleciała. To znowu mnie rozzłościło.
– Wolę, żeby mi ktoś opowiadał brednie, niż żeby...
– Zajączku, jestem za stara, żeby ktoś robił ze mnie idiotkę.
– Ja nie.
Zmierzwiła mi włosy.
Magiczna herbata
Wyspa Yanggakdo dzieli rzekę Taedong na dwie równie szerokie odnogi, każdą
szerokości Renu. Taedong dzieli Pjongjang. I na rzece Taedong terkotała pogłębiarka.
Był to hałas, który męczył, kiedy się nie spało. I rozbudzał, kiedy się zasnęło.
Najpierw terkotał i kołatał się w podświadomości. Gdy tylko wynurzyły się z tego
nieśmiałe przebłyski jaźni, jednostajny hałas wytrwale umacniał ten stan, aż
świadomość stabilizowała się na tyle, by pojawiło się w niej miejsce na kolejne
spostrzeżenia.
Wiatr gwizdał przez szparę w otwartym na szerokość dłoni przesuwnym oknie. Chłód
poranka wdzierał się pod prześcieradło, którym byłem przykryty, i narzucony
na wierzch koc ze sztucznych włókien. Czerwony w żółte kwiaty. Zsunąłem z głowy
kaptur bluzy, w której spałem – trzydzieści procent ciepła ciała ucieka przez głowę –
i poluzowałem szal owinięty wokół szyi.
Przed oknem, w świetle wschodzącego słońca, monotonnie nadymała się biała firana,
jakby oddychała.
Z łóżka Thanh dobiegało chrapanie. Warkoczące nabieranie powietrza, które
kochanek mógłby nazywać wręcz uroczym. Przez pierwsze miesiące.
Nie byliśmy kochankami.
Thanh leżała na brzuchu, z głową otuloną czarnymi włosami, twarz zwrócona w moją
stronę. Z nagiego ramienia, które wsunęła sobie pod głowę, wystawał tylko łokieć.
Naturalnie spała jedynie w koszulce.
Na rzece pogłębiarka zakrztusiła się na dwa-trzy kaszlnięcia i turkotała dalej. Jej
rytm przypominał budzik starego typu.
Odsunąłem prześcieradło oraz koc i podszedłem do okna. Rozsunąłem je na całą
szerokość. Poczułem zimne, wilgotne powietrze, pachnące spalonym węglem. Był
to zapach słodki i zarazem dymny. Poranne wspomnienie z mojego dzieciństwa: zgięte
plecy mojej matki, która, zostawiwszy mnie jeszcze w ciepłym łóżku, kucała przed
piecem kaflowym i z emaliowanego wiadra wkładała do środka brykiety z węgla.
Następnie skrzypienie żelaznych drzwiczek, szczęk podczas zamykania i metaliczny
zgrzyt, gdy otwierała ażurową zasuwkę dolnych drzwiczek, by dostarczyć więcej
powietrza do paleniska. Wstawałem dopiero wtedy, gdy płomienie strzelały wesoło.
Odetchnąłem głęboko.
Szare kłęby chmur wisiały nad Pjongjangiem. Obie części miasta połączone licznymi
mostami. Raz między brzegami rzeki były rozpięte prościutkie betonowe taśmy,
w innym miejscu ustawiały się jeden za drugim regularne stalowe łuki. Na obu
brzegach rozpościerał się krajobraz z prostopadłościanów domów, za którymi
na horyzoncie zarysowywały się zygzakami pasma gór. Tak jakby ktoś rozsypał białe
i szare klocki Lego – niektóre upadły na bok, inne pozostały ustawione pionowo.
Tylko dwie budowle wyrastały ponad otoczenie. Na brzegu po prawej stronie wieża
w formie iglicy, z jaskrawoczerwonym, sztucznym płomieniem na czubku, a po lewej
najwyższy gmach stolicy: trójkątny niedokończony hotel Ryugyŏng, którego tragiczna
historia wciąż błąka się niczym zjawa po zachodnich gazetach.
Z trzystoma trzydziestoma metrami wysokości, niewiele niższy od berlińskiej wieży
telewizyjnej, budynek został zaprojektowany w 1987 roku jako najwyższy hotel świata
i miał zostać ukończony dwa lata później na 13. Światowy Festiwal Młodzieży
i Studentów. W celu ograniczenia kosztów gmachu nie budowano przy wykorzystaniu
stalowego szkieletu, jak w przypadku drapaczy chmur w Nowym Jorku, lecz
całkowicie z betonu. Było to spore wyzwanie statyczne, które prowadziło do kolejnych
opóźnień. W 1992 roku skończyły się pieniądze. Także dlatego, że brakowało
przychodów z handlu z implodującymi braterskimi dyktaturami. Do tego momentu
na budowę wydano siedemset pięćdziesiąt milionów dolarów. Sto pięć pięter zaczęło
przekształcać się w gigantyczną, spiętrzoną ruinę. Z powodu pustych otworów
okiennych w trzech tysiącach pokoi hulał wiatr. Olbrzymi budynek, którego nie sposób
nie zauważyć, nie był odnotowany na oficjalnych mapach. W 2008 roku prawa
do użytkowania hotelu-piramidy na sto lat zakupił egipski wielobranżowy koncern
Orascom. Od 2009 roku budowa jest kontynuowana. W międzyczasie pusty betonowy
szkielet pokryto niebieską, lustrzaną fasadą.
Hotel widmo lśnił zimno w blasku poranka.
Koparka pracująca na Taedong pogłębiała nurt rzeki między nami a miastem.
Dudniący deszcz zmienił się w mglistą mżawkę. Zimny wiatr pędził przed sobą
poziomo drobne kropelki. Poprosiłem Thanh, by zrobiła mi zdjęcie przy kwitnącym
drzewku migdałowca. Chung wskazał na zagajnik ciemnozielonych drzew iglastych,
wysokich jak bożonarodzeniowe choinki na niemieckich rynkach.
– Jałowce! Duma gór Myohyang.
– Wow! – zdumiała się Thanh.
Sfotografowała jałowcowy gaj.
Za kolejnym zakrętem, przy którym żołnierz trzymający karabin z nasadzonym
bagnetem chronił się przed deszczem w drewnianym domku, nagle jak z nicości
wyrosła przed nami hybrydowa budowla: na dole bunkier, u góry świątynia.
– W środku jest wystawa prezentująca przejawy międzynarodowej przyjaźni wobec
Ukochanego Przywódcy Kim Dzong Ila. Znajdują się w niej prezenty z całego świata.
Ponad siedemdziesiąt!
Chung zwrócił Rymowi uwagę.
– Siedemdziesiąt tysięcy – poprawił się zawstydzony Rym.
– Muszą to być bardzo małe prezenty – wyciągnęła wniosek Thanh. Świątynia-
bunkier była niewiele większa niż ratusz w małym miasteczku.
– Och, to jest tylko wejście. Muzeum znajduje się w górze.
Rym zmrużył oczy, napięły mu się mięśnie szczęki.
– Chronione przed naszymi wrogami.
– Niestety nie możemy go zwiedzić – wyraził ubolewanie Chung.
– Dlaczego? – Tak jakby Thanh miała na to ochotę.
– Ponieważ mamy za mało czasu.
– Och, szkoda.
Uznałem, że Thanh przesadza.
Bunkier z prezentami Kim Ir Sena leżał za następnym zakrętem – dwa razy większy
od sąsiada, a część świątynna bunkra miała nie jeden, a dwa usytuowane jeden nad
drugim zielone dachy pagody. Z obu stron potężnych drzwi na niewielkich podestach
stały dwa posągi. Byłem pod wielkim wrażeniem.
– Obłędne, wyglądają jak prawdziwi.
– Zajączku, przetrzyj okulary, oni są prawdziwi.
Przez oliwkową zieleń ich munduru biegł od ramienia na skos do biodra biały pas
naramienny, białe były także ich pasy i rękawiczki. Twarze pod czapkami wojskowymi
wyglądały jak wyrzeźbione. Identyczne. Żołnierze nie mrugnęli ani razu.
Jedno skrzydło drzwi się poruszyło i nagle ze środka wystrzeliła rezolutna mała
osóbka około pięćdziesiątki. Jej żółta, upstrzona kwiatami suknia ze sztucznego
jedwabiu opadała od piersi swobodnie w dół i sięgała aż do ziemi. Jej czarne włosy
krótkimi, modnymi falami ściśle spowijały głowę. Szminka na ustach i róż
na policzkach wcale jej nie odmładzały. Wymruczała powitanie, po czym dwukrotnie
kiwnęła głową, dając znak, że Chung powinien tłumaczyć.
– Nasza gajdin mówi...
– Kto? – spytała Thanh.
– Ten gajd (ang. guide – przewodnik) – ta gajdin – wyręczyłem Chunga.
– Ach! Jasne, przepraszam. Możesz kontynuować.
– Tak, a więc gajdin mówi: serdecznie witamy na Międzynarodowej Wystawie
Przyjaźni. Budowla ma ponad sto pięćdziesiąt sal, jej całkowita wielkość wynosi
pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych. To tyle, co siedem boisk piłkarskich.
Wszystkie zostały wybudowane głęboko w górze przez licznych ochotników.
– Z powodu naszych wrogów.
Rym zrobił swoją bojową minę.
Przed nami otworzyła się mroczna hala wejściowa.
– Oddajemy tutaj wszystkie nasze rzeczy. Względy bezpieczeństwa! – szepnął Chung.
Syczące echo rozbrzmiewało między szarymi ścianami.
Żółta gajdin przekazała nam niebieskie ochraniacze na buty. Thanh trzymała
je w palcach chwilę za długo.
– Piękne, nieprawdaż? – Rym emanował entuzjazmem dziecka, które oczekuje
od swojej matki, że w trzech kulfoniastych kółkach rozpozna śniegowego bałwanka.
– Jestem zachwycona.
Rymowi obce było poczucie ironii. Był bliski podskakiwania z radości. Thanh
z westchnieniem oblekła swoje martensy w błękit nieba.
Żółta gajdin ustawiła naszą czwórkę przed wykrywaczem metali, jak na lotnisku.
Gęsiego prześlizgnęliśmy się przez bramkę. Chung tłumaczył.
– Na Międzynarodowej Wystawie Przyjaźni pokazanych jest dwieście osiemnaście
tysięcy czterysta prezentów ze stu siedemdziesięciu krajów ziemi.
Kim Ir Sen rządził Koreą Północną od 1948 roku do swojej śmierci w 1994 roku.
Rocznie otrzymywał zatem przeciętnie cztery tysiące siedemset czterdzieści siedem
prezentów, trzynaście dziennie. Żeby nikt nie stracił orientacji, na tablicy wyświetlano
aktualny stan prezentów.
Mapa świata na ścianie ukazywała po lewej płytę eurazjatycką razem z Afryką jako
jeden kontynent, po prawej rozciągał się kontynent amerykański. A dokładnie
w centrum świeciła na czerwono Korea, cała Korea, jako punkt centralny świata.
Dokładnie tam, gdzie na naszych mapach jest Europa.
Żółta gajdin pomknęła do skrzydłowych drzwi, których złote pierścienie uchwytów
były przytwierdzone na wysokości jej głowy.
– Każde skrzydło waży cztery tony – wyjaśnił z dumą Chung.
Thanh wydała z siebie „Wow”, a gajdin pociągnęła drzwi za pomocą dwóch palców.
– Ale to wygląda, jakby były bardzo lekkie.
– Co wynika z faktu, że nasi rzemieślnicy wykonali je z godnym podziwu
mistrzostwem.
– Wow!
Bezpośrednio za cudownymi wrotami znajdowała się następna konstrukcja.
Identyczna. I nagle w sali bez okien otoczyła nas uroczysta muzyka orkiestrowa.
Lśniący marmur, kunsztownie rzeźbione drewniane tablice nad białymi niszami
ściennymi, z promieniująco białego sufitu kasetonowego zwisało pół tuzina żyrandoli.
Ustawione w szklanych gablotach wazy wysokości człowieka tworzyły szpaler.
Na końcu znajdował się biały posąg. Wyraźnie inspirowany pomnikiem Lincolna
w Waszyngtonie. Tylko postać, która siedziała w fotelu, była lepiej odżywiona.
Patrzyła na nas dobrotliwie. Przewodniczka muzealna, Chung i Rym zatrzymali się.
Synchronicznie pokłonili się, aż ich ciała utworzyły kąt prosty. W mimowolnym
odruchu leminga także pochyliłem tułów do przodu, tyle że nie tak głęboko. Przy czym
było dla mnie całkowicie jasne, przed kim się kłaniam. Obok mnie Thanh uczyniła
to samo. Z twarzą zwróconą w kierunku marmurowej podłogi wyszeptałem:
– Zdajesz sobie sprawę, kto to jest?
Thanh raptownie się podniosła. Jej oczy zwęziły się jeszcze bardziej.
– Właśnie pokłoniłaś się przed Kim Ir Senem – uświadomiłem ją usłużnie.
– Nie wzięłam ze sobą okularów.
– Przecież nosisz szkła kontaktowe.
– Myślałam, że to Budda.
Wybuchnąłem straszliwym śmiechem. Próbowałem złagodzić gniewne spojrzenia
towarzystwa poprzez chrząkanie i charczenie.
Przeszliśmy przez drzwi. Korytarz za nimi był tak długi, że jego linie stykały się
w jednym punkcie. Po obu stronach co kilka metrów znajdowały się kolejne drzwi.
Prowadziły do sal wystawowych, z których kolejne drzwi prowadziły do następnych
sal. Muzeum było skrzyżowaniem gry planszowej Tajemnice labiryntu i kalendarza
adwentowego.
Nasza przewodniczka muzealna zapytała, skąd pochodzimy. W przypadku Thanh nie
uwierzyła w niemieckie pochodzenie. Zadowoliła ją natomiast informacja
o Wietnamie.
– Gajdin pokaże państwu, jakie prezenty Wielki Przywódca Kim Ir Sen otrzymał
z waszych krajów.
Wszystkie dary spoczywały w szklanych skrzyniach. Niektóre sale zawierały prezenty
tylko z jednego kraju, na przykład ze Związku Radzieckiego, były też sale, w których
jeden kraj reprezentowała zaledwie jedna ściana pełna witryn. Dary skąpych lub
małych krajów mieściły się w gablotce. Papierowe etykiety zdradzały po koreańsku
i po angielsku nazwisko i pochodzenie ofiarodawcy prezentu. Zostawiliśmy za sobą
cztery czy pięć sal i znajdowaliśmy się głęboko pod górą. Gdyby w ciągu następnej
godziny Amerykanie zaatakowali Koreę Północną, absolutnie niczego by nam nie
zabrakło. Rano chromowano-szklany stół konferencyjny, podarowany przez François
Mitterranda, przykryłbym kunsztownie haftowanym obrusem od Roberta Mugabego,
a na nim rozstawił biało-niebiesko-złotą zastawę Kahla od Ericha Honeckera. Później
dałoby się na tym podać obiad. Bowiem oprócz talerzy, filiżanek i dzbanków na kawę
i herbatę, zestaw szlachetnej porcelany od Ericha zawierał także wazę na zupę. Wujka
Sama zastąpiłby Thanh wypchany lew, sprezentowany przez etiopskiego dyktatora
Marjama, zwanego Rzeźnikiem. Wieczorem zasiadalibyśmy w dwóch identycznych
tapicerowanych fotelach od generała Tito, ja pijąc herbatę z filiżanki od Ceauşescu,
Thanh – trzymając w ręce kufel piwa od bawarskiego producenta maszyn.
Musielibyśmy ciągnąć losy, kto gdzie śpi. Ja skłaniałem się ku prezentowi Stalina –
czarnemu, monstrualnemu wagonowi kolejowemu, pełnemu aksamitu, pluszu i łóżek
piętrowych. Ze względu na azjatyckie korzenie Thanh otrzymałaby podobnie
wyposażony szynowy prezent od Mao, który był nawet dłuższy i miał figlarnie
zakończone łukiem okna. Wagony stały gęsiego w jednym pomieszczeniu.
Po tym, jak nasz ogromny podziw wzbudziło srebrne siodło od Kaddafiego, a okrzyki
„wow” dobywające się z ust Thanh zaczęły tracić na sile, nasza przewodniczka
z szelestem podeszła do kolejnej witryny. Jej twarz na tym krótkim odcinku drogi
zawsze nieco markotniała. Gdy tylko odwracała się i zaczynała opowiadać, skąd
i z jakiej okazji Wielki Przywódca otrzymał ten miecz czy ów pleciony mebel
i co powiedział podczas przyjmowania prezentu, przypominała mi młodą dziewczynę,
która opowiada najlepszej przyjaciółce o pierwszym pocałunku.
Jej aktualny wykład trwał już chwilę i skupiał się na ołówkach od Fidela Castro.
Kiedy gestem dała Chungowi znak, żeby przetłumaczył, ten sprawiał wrażenie, jakby
miał problem ze złapaniem oddechu.
I wtedy wysiadł prąd. Otoczyła nas czerń.
Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, był uśmiechający się szeroko aligator, który stojąc
na tylnych łapach, trzymał przed sobą tacę ze szklaneczkami na whisky.
Zapanowała totalna cisza. Uszy wydawały się jakby zaklejone. W takich
ciemnościach nigdy nie znalazłbym naszej zastawy śniadaniowej.
Coś zaszeleściło. Rozbłysły światła. Aligator nadal się uśmiechał, nasza gajdin
zachichotała.
– Kiedy się nie poruszamy, światła gasną – wyjaśniła. – To taka zaawansowana
technika dla ochrony środowiska.
– Wow!
Aligator w roli kelnera pochodził od Daniela Ortegi, prezydenta Nikaragui, którego
starania, by zbudować socjalistyczne państwo, śledziłem jako ośmioletni prenumerator
miesięcznika „ABC-Zeitung”. Okraszone zdjęciami reportaże z Ameryki Środkowej
były zamieszczane tuż po cyklu komiksowym o przygodach młodego pioniera Manne
Murmelauge.
Kiedy wewnątrz góry ponownie gasło światło i wszystkie cenne prezenty niknęły
w ciemnościach, teraz już wiedzieliśmy, co należy robić. Gdy światło znów się
włączało, przynajmniej jedno z nas stało z ręką uniesioną do machania.
Raptem nasza przewodniczka zwróciła się bezpośrednio do Thanh.
– Gajdin mówi: To dla niej wielki zaszczyt pokazać pani prezenty z Wietnamu dla
Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena. W tym celu pójdziemy nieco okrężną drogą –
przetłumaczył Chung.
– To bardzo miłe, ale tak naprawdę nie jest konieczne.
– Dla nas to wielki zaszczyt, moja królowo.
W sumie nadłożyliśmy niewiele drogi, nie więcej niż sześć, siedem sal. Thanh
ślizgała się obok mnie po kamiennej podłodze.
– Nie mam ochoty oglądać tych rupieci. I bolą mnie już plecy.
– Więc dlaczego cały czas wołasz „wow”? Uznała, że jesteś zachwycona.
– Ale ty prawie się nie odzywasz.
– Ja przytakuję. Ale ty jesteś naprawdę obłudna.
– Czy oni w ogóle nie widzą, że to wszystko jest absurdalne?
– Tak, tak, już dobrze.
– Wcale nie.
Wietnamski prezydent Ho Chi Minh podarował srebrny serwis herbaciany. Żółta
gajdin bardzo się starała, by szczegółowo opisać rzemieślniczą finezję detali filiżanek.
Oddech Thanh wyraźnie przyspieszył. Zaczęła energicznie kołysać końcem prawej
stopy. Gdy Chungowi wyleciało z głowy niemieckie słowo „uszko”, Thanh
wykorzystała krótką pauzę.
– Naprawdę przepiękne. Niestety, muszę pilnie udać się do toalety.
Spisek pszczelego wosku
Widok był imponujący. Bujna i parująca, spływająca ze stoków po obu stronach doliny
i spotykająca się na dole gęstwina koron olbrzymich jałowców przypominała zielone
morskie fale. Wilgotne welony zwisały między zboczami gór. Ćwierkały setki ptaków.
Po trzech godzinach ślizgania się po bunkrze wypełnionym prezentami wreszcie
świeże powietrze. Thanh rozdała papierosy.
W ekspresowym tempie przebyliśmy drogę powrotną przez – jak szacuję –
dwadzieścia sal, oddaliśmy ochraniacze na buty i odfajkowaliśmy wizytę w toalecie –
przed którą Thanh mrugnęła do mnie, ponieważ wcale nie musiała się spieszyć.
W sklepie z pamiątkami nabyliśmy za osiem euro katalog muzealny i za pięćdziesiąt
centów drewniane, ażurowe jajo. Coś należało przecież przywieźć kochanym krewnym.
Teraz staliśmy we czwórkę na tarasie pod kolorowym dachem pagody, wspierającym
się na potężnych belkach.
W wielkich drzwiach prowadzących na taras pojawiła się młoda Koreanka
w fioletowej kurtce przeciwdeszczowej. Była wyjątkowo piękna, a oprócz tego jako
pierwsza kobieta w czasie naszej podróży, kompletnie bez makijażu. Chung zamówił
u niej herbatę dla wszystkich.
– Would you like some sugar or milk in your tea?
Thanh się odwróciła.
– Wow, your pronunciation is excellent! Genuine Oxford English. I am very
impressed.
Młoda kobieta pochyliła głowę. Rym natychmiast się wtrącił.
– Co pani do niej powiedziała?
– Że mówi bardzo ładnie po angielsku.
Odwróciła się znów do dziewczyny.
– Have you ever been to Oxford?
Poczułem nieprzepartą ochotę, by walnąć czołem o jeden z kolorowych, drewnianych
słupów.
– No Oxford. – Młoda kobieta uniosła brodę. – Kim Ir Sen University! ...Your tea is
waiting for you.
– Oxford?! – fuknąłem.
– Miała przecież...
– Nie miała!
Weszliśmy do środka. Siedząc w kucki wokół niskiego stolika i siorbiąc herbatę,
zrozumieliśmy, dlaczego młoda kobieta była ubrana w ocieplaną kurtkę z kapturem.
Pomieszczenie było nieogrzewane. Ciepło, które emitowały nasze ciała, zbierało się
u góry pod sufitem na wysokości pięciu metrów.
– Czy zechce się pani wpisać do księgi pamiątkowej, moja królowo?
Pytanie Chunga było raczej uprzejmym nakazem.
– On to zrobi. – Thanh sprytnie się wykręciła, odbijając piłeczkę w moją stronę. –
Z nas dwojga on jest pisarzem.
Dlaczego nie powiedziała od razu „dziennikarzem”? Natychmiast zrozumiała swój
błąd.
– To znaczy on pisze o wiele ładniej. Mnie w ogóle nie da się odczytać.
Przyszła mi na myśl Isabel, siedząca nad moimi listami miłosnymi i przeklinająca
moje kulfony.
– Dobrze, a zatem pisze król.
Ha, król! Teraz i ja zostałem koronowany. Uśmiechnąłem się do Thanh, a ona
przewróciła oczami.
Na prośbę Chunga młoda kobieta przyniosła księgę pamiątkową i rozłożyła ją przede
mną. Wpisy ludzi z całego świata, najczęściej po angielsku. Jedni przesadzali
z kwiecistością, inni starali się zachować dystans. Najpiękniejszy wydał mi się wpis
w języku niemieckim:
Prezenty z całego świata i każdy nas zachwycił. To pokazuje wielki szacunek dla
Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena. – Heidi & Günter Geigele, Künzelsau, Niemcy.
Mój wpis powinien spodobać się zarówno przewodnikom, jak i Thanh. Wszyscy
gapili się na długopis w mojej dłoni. Na policzku czułem ciepły oddech Ryma.
Napisałem, umieściłem pod wpisem nasze imiona, zamknąłem księgę i przekazałem
ją Chungowi.
– Proszę przeczytać na głos!
Jednym ruchem odnalazł miejsce z moim wpisem.
– Obszerny zbiór Muzeum Przyjaźni zrobił na nas wielkie wrażenie. Dzięki
interesującym wyjaśnieniom naszej nad wyraz przyjaznej przewodniczki nigdy nie
zapomnimy tego dnia.
Nikt nic nie mówił. Chung, który równolegle tłumaczył, oniemiały wziął księgę
z moich rąk. Młoda kobieta patrzyła w podłogę. Thanh spoglądała na mnie
błyszczącymi oczami.
– Jeśli państwo już zapłacili, możemy wracać – powiedział bezdźwięcznie Rym.
Rachunek za cztery filiżanki herbaty wynosił osiem euro. Jak się okazało,
znajdowaliśmy się znowu w budynku, gdzie zaczęliśmy zwiedzanie. Schody
zaprowadziły nas do punktu wyjściowego. Jeszcze nie przyszedł jednak czas
na zabranie naszych bagaży. Chung wyprostował ramiona.
– Teraz nastąpi moment kulminacyjny wizyty na Międzynarodowej Wystawie
Przyjaźni.
– Oho!
Znałem Thanh wystarczająco długo, więc słyszałem kpiący ton jej głosu.
Skierowaliśmy się w stronę zamkniętych drzwi. Żółta gajdin zmierzyła mnie poważnym
wzrokiem – moje buty, moje ciemne dżinsy, moją czarną kurtkę. Wydała z siebie
warknięcie. Nie burczenie. Jej broda poruszała się w górę i w dół.
– Musi pan zapiąć kurtkę – szepnął Chung.
Pospiesznie zasunąłem w połowie rozpięty suwak. W stosunku do Thanh nie
zgłaszała reklamacji. Otworzyła drzwi.
– Wielki Przywódca Kim Ir Sen i Ukochany Przywódca Kim Dzong Il. – Głos Ryma
drżał. – Z wosku pszczelego!
Teraz i my odrobinę zadrżeliśmy. Przepchnięto nas przez drzwi. Wznosił się przed
nami pokryty śniegiem majestatyczny szczyt górski. Świergot ptaków. Sferyczne
dźwięki orkiestry smyczkowej. Wzdłuż linii horyzontu na tle brzoskwiniowo-różowego
nieba leciały żurawie. Panoramę okalały dwie tęcze. A przed soczyście zieloną łąką,
otoczeni kwitnącymi kwiatami, uśmiechali się do nas oni. Z rękami splecionymi
na plecach. Kim Ir Sen w czarnym garniturze i Kim Dzong Il w mundurku khaki
z vinalonu, włókna sztucznego, które jest produkowane jedynie w Korei Północnej.
Chung, Rym i gajdin pokłonili się przed figurami woskowymi. Byłem niemal pewny,
że Rym obserwuje nas, zerkając między swoimi nogami.
Thanh aż po koniuszek swojej wieży z włosów trzymała się prosto jak struna. Nie
byłem pewien, czy ja też chciałem stać się uczestnikiem tego spisku przeciwko
reżimowi. W końcu moja głowa wykonała pojedynczy skłon, jaki podejrzałem u naszej
gajdin. Miałem nadzieję, że Rym dostrzeże ten ruch. A Thanh nie.
Pięć minut później w strugach ulewnego deszczu biegliśmy do naszego busa. Pan Pak
wyjechał nam naprzeciw busikiem aż do rogu, przy którym w drewnianej budce
strażniczej stał żołnierz z bagnetem na karabinie. Rym i Chung dopadli samochodu
przed nami. Na ich garniturach rozpryskiwały się srebrem wielkie krople. Thanh przed
zimną wilgocią chroniła moja druga kurtka przeciwdeszczowa. Jej pionowy kok
niebezpiecznie się kołysał, kiedy przeskakiwaliśmy kałużę.
– Wyjaśnij mi wreszcie, co w moim wpisie do księgi pamiątkowej było nie tak!
– Ani słowem nie wspomniałeś o Wielkim Przywódcy, a zamiast tego pochwaliłeś
przewodniczkę, która zalicza się do mas ludowych. Czyżbyś niczego się nie nauczył
w NRD?
– W takim razie mogłaś sama...
Wskoczyliśmy do środka. Gdy wszyscy już siedzieli, Chung zwrócił się do nas, woda
z jego włosów spływała mu po czole.
– Tak. Koreański deszcz jest bardzo mokry. Dlatego nasz plan się zmienił. Zrobimy
sobie specjalny piknik.
Odwrócił się z powrotem do przodu.
– Zechciałbyś nam zdradzić, co w nim będzie „specjalnego”? – spytała Thanh,
zdejmując moją kurtkę.
– Niespodzianka! – mrugnął do nas Chung w lusterku wstecznym.
Klasztor zaginionych mnichów
Wszyscy poza Thanh pochylali się nad udkiem kurczaka. Nad głowami rozbrzmiewało
nam staccato deszczu dudniącego w dach busa. Porywy wiatru szarpały wierzchołkami
jałowców. Specjalny piknik Chunga okazał się być lunchem w busie na pustym
parkingu buddyjskiej świątyni.
Za naszą wyraźną zgodą Chung i Rym pozwolili sobie na zdjęcie marynarek
i powieszenie ich na zagłówkach, by wyschły. Na ramionach i plecach Chunga
zarysowała się ciemna plama. I grube szwy jego podkoszulka.
– Smaczne, prawda? – Rym przeżuwał za nami z otwartymi ustami.
– Bardzo dobre.
Każdy balansował umieszczonym na kolanach plastikowym pojemnikiem, który poza
nóżką kurczaka zawierał doprawiony octem ryż, listek zielonej sałaty i jabłko. Chociaż
wszystko było zimne, smakowało wyśmienicie, więc nie było poświęceniem z mojej
strony zjedzenie także udka kurczaka Thanh.
Chung rozmawiał przez telefon. Rym wydłubywał za nami resztki kurczaka spomiędzy
zębów.
Nasyciwszy się, wytarłem usta serwetką, zmiąłem ją i wrzuciłem do pudełka między
plastikowe sztućce i resztki sałaty oraz ryżu.
– Och, zajączku, doprawdy!
– O co chodzi?
Sztućce i serwetka Thanh leżały na pudełku, w którym tak jak u mnie pozostały resztki
ryżu i sałaty.
– Moje kierowca może jeszcze zabrać do domu.
O tym w ogóle nie pomyślałem. A z drugiej strony...
– Ale przecież on nie nocuje w domu.
– Skąd wiesz?
Siedząca na mnie Chinka wydawała się być potomkinią Pulgasari. Jej szpony wgniatały
mnie w poduszkę. Odwrócenie głowy było niemożliwe. Wszystko zaczęło się kręcić.
Brak tlenu czy też może skutek picia wódki po jedzeniu?
Noc była dobra. Pomijając fakt, że T. podczas snu wykarczowała pół Korei
Północnej. Ratują mnie zatyczki do uszu. Jesteśmy od pięciu dni nieprzerwanie
razem. Szaleństwo! Najdłuższy czas, jaki przez ostatnie sześć lat spędziliśmy
wspólnie, trwał dwanaście godzin.
Zamknąłem dziennik podróży, wziąłem netbooka i wetknąłem do niego kartę pamięci
aparatu cyfrowego. Natychmiast otworzyło się okno ze zdjęciami z Korei Północnej.
Wybrałem folder twardego dysku netbooka i kliknąwszy, wszedłem do podfolderów
z plikami systemowymi. Przekopiowałem zdjęcia. Między innymi poruszone zdjęcie
zielonego telefonu w łuku triumfalnym i żołnierza na warcie przy hotelu w kształcie
serwetek w górach. Nie więcej niż trzy do jednego folderu. W przypadku każdego
zdjęcia zmieniłem końcówkę nazwy pliku, by ich ikonki wyglądały identycznie jak te
plików systemowych. Zasada Amandy King: ukrywaj podobne wśród podobnych.
System ten wykorzystał także założyciel WikiLeaks, Julian Assange, do ochrony swoich
skaperowanych tajnych danych. Miałem zamiar później zmienić końcówki nazw plików
na JPG, aby znów można je było odczytać – o ile zdołam je odnaleźć, a system
z powodu mojej ingerencji nie padnie. Na koniec wykasowałem skopiowane zdjęcia
z karty pamięci za pomocą programu, który był reklamowany informacją, że jest
wykorzystywany także przez tajne służby Stanów Zjednoczonych.
Założyłem, że będą sprawdzać nasze zdjęcia. Niejasne pozostawało tylko, czy moja
nędzna wiedza komputerowa wystarczy, by ich wykiwać.
Thanh obróciła się w swoim łóżku w moją stronę.
– Byłoby bosko, gdyby ktoś podał mi filiżankę kawy do łóżka. Jaki mamy dzisiaj
dzień?
– Niedzielę.
– Dlatego też tak się czuję.
– Czyli jak?
– Przytulnie.
– Moment, coś takiego muszę zanotować.
Otworzyłem swój dziennik. Madame uważa, że w Korei Północnej jest przytulnie.
– Dureń.
– Pozwolę sobie zauważyć, że już drugą noc z rzędu przespałaś ciągiem ponad osiem
godzin.
– Wcale nie.
Na palcach wyliczyłem jej godziny naszego snu. Thanh zbladła.
– Przecież to straszne!
– Nie, tak wyglądają wakacje. Czyż nie jest pięknie bez komórki, mejli, terminów,
hm?
Odsunęła na bok prześcieradło i usiadła, stawiając stopy na podłodze.
– Teraz będę się pakować.
Pewnie wynikało to z niesfornej natury Thanh, że miała już dosyć presji i przymusu,
jakim w Korei Północnej poddawano turystów, i chciała już teraz wyjechać. Chociaż
w niedzielę nie było żadnych samolotów lub pociągów wyjeżdżających za granicę.
W tym przypadku pakowanie miało jednak związek z okolicznością, że po południu
mieliśmy opuścić Pjongjang i naszą następną noc spędzić w hotelu z gorącymi
źródłami.
Rzuciła torbę podróżną na łóżko i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Zjechałem na dół
sam. Musiałoby się jeszcze sporo wydarzyć, żebym zrezygnował ze śniadania,
a ja liczyłem się z tym, że jeszcze wiele się wydarzy. Dzisiaj w bufecie restauracji
Numer jeden był dodatkowo miód i szczupły kucharz. Ten drugi miał guzowatą czapkę
kucharską na gładko ogolonej głowie i dzierżył patelnię w dłoni. Na życzenie smażył
świeże omlety na elektrycznej płycie grzewczej. Obok niego w plastikowym pojemniku
dystrybutora napojów kręciło się obrotowe ramię i mieszało żółty sok. Smakował
sztucznie.
W hotelowym lobby, jak poprzedniego dnia, kłębił się rój przewodników, turystów
i żółwi. Także czarne ryby kręciły się nerwowo. Równie zdenerwowani musieli być
nasi bliscy w domu, martwiący się o samopoczucie i zdrowie podróżników.
Na ukos za akwariami przycupnęła placówka pocztowa nazwana Business Center,
czworokąt wydzielony drewnianymi ściankami sięgającymi do piersi. Na jednym
ze stołów migotały trzy monitory kineskopowe. Urzędniczka za kontuarem wyraźnie
nade mną górowała, ale nie dlatego że miała dwa metry wzrostu, tylko dlatego że po jej
stronie poziom podłogi umiejscowiono wyżej. Można było odnieść wrażenie,
że klienci byli tutaj ludźmi, na których należy patrzeć z góry.
Przedstawiłem moją prośbę, że chciałbym wysłać mejla, na co otrzymałem cienki
niczym bibułka papierowy formularz, niewiele większy niż dowód osobisty. Miałem
na nim wpisać: nazwisko, imię, datę urodzenia, kraj pochodzenia i adres domowy,
numer pokoju w hotelu, nazwisko odbiorcy i adres mejlowy odbiorcy oraz złożyć swój
podpis. Kiedy umieściłem te wszystkie informacje swoim najpiękniejszym z możliwych
pismem, urzędniczka zeszła do mnie, zaprowadziła do komputera i otworzyła okno
programu do edycji tekstu.
– Write and come back when you are done!
Zacząłem stukać w klawiaturę. Moja matka przeczytałaby w mejlu najpierw dwie
ostatnie linijki. Po ogólnych zdaniach na temat przyjazdu, zakwaterowania i pięknych
widoków napisałem: „Bez problemów zasypiamy. Serdecznie pozdrawiam... P.S.
Pozdrowienia dla pani Schwab!”. Postscriptum przyszło mi do głowy spontanicznie.
Isabel jest Szwabką. Oficjalnie uchodziłem tu za kawalera. W ten sposób odebrałem im
możliwość wywierania na mnie presji emocjonalnej. Matkę ma każdy, poza tym
potrzebowałem niezawodnej osoby kontaktowej w Niemczech. Matkę znałem
od urodzenia, Isabel dopiero od dziesięciu miesięcy.
Decydujące w mejlu były jednak początkowe litery pierwszych wyrazów ostatniego
zdania. BPZ – brak powodów do zaniepokojenia. Jako formułki pozdrowień, oprócz tej
napisanej, miałem do dyspozycji jeszcze „Do zobaczenia niebawem” i „Moc
pozdrowień”. Gdyby brakowało tego kodu, matka miała odczekać jeden dzień,
a następnie skontaktować się z ministerstwem spraw zagranicznych.
Wezwałem urzędniczkę. Zaznaczyła mój tekst, skopiowała, otworzyła okienko mejla,
wstawiła tekst i wskazała palcem rubrykę z adresem. Stosownie do tego brzmiała także
jej instrukcja: „adres!”. Posłuchałem rozkazu, wklepałem adres i sięgnąłem po mysz,
aby kliknąć Send. W tym momencie spotkałem się jednak z napomnieniem. Urzędniczka
sama chwyciła za mysz i wysłała moją wiadomość, z hotelem jako nadawcą.
Północnokoreańskie tajne służby zapewne prześlą go dalej.
Za usługę zapłaciłem dwa i pół euro.
Gdy sprawa została załatwiona, wjechałem na górę i udałem się do pokoju. Także
zająłem się pakowaniem.
Sto tysięcy ludzi mogło defilować po równie wielu płytach granitowych placu Kim Ir
Sena. Dziś byliśmy tam tylko ja i Rym. „Siedemdziesiąt pięć tysięcy metrów
kwadratowych!”, krzyczał Rym przez strugi deszczu.
Na prawo od nas Chung i Thanh znaleźli suche schronienie pod kolumnadą przy
krawędzi budowli. Patrzyliśmy właśnie na gmaszysko o wyglądzie góry.
– Wielki Ludowy Pałac Nauki!
– Naprawdę jest wielki.
Sterczał w niebo jako centralna budowla przy placu. Jak gdyby jedna na drugiej
ustawiono dziesięć świątyń, a kolejne w narożnikach.
– Trzydzieści cztery dachy! – Rym przekrzykiwał szum płynącej z nieba wody.
– I wszystkie pięknie zielone.
– Sześćset pomieszczeń! – Rym niezmordowanie utrzymywał poziom głośności.
– Super.
– Trzydzieści milionów książek.
Właściwie nie musiał się wydzierać, szum deszczu znowu nie był aż taki głośny.
– Są dostarczane automatycznie.
– Kto to wszystko czyta?
– Dziesięć tysięcy odwiedzających dziennie.
– Rym?
– Mój królu?
– Zróbmy jak najszybciej zdjęcie.
Nie będę przecież patrzyła w dół z wysokiej na sto siedemdziesiąt metrów wieży
podczas mgły.
Argument nie do podważenia. Z dołu nie można było dostrzec czubka. Ale Wieża Idei
Dżucze stanowiła kolejny punkt naszego programu. Zgodziliśmy się na kompromis.
Thanh i Chung zostaną w busie, a Rym i ja będziemy gapić się w mgłę.
Ku mojemu zaskoczeniu przy wejściu na wieżę musiałem zapłacić pięć euro. O ile
dobrze zrozumiałem Ryma, nie za wstęp, lecz za wjazd windą.
Wieża Idei Dżucze jest przeskalowanym obeliskiem, który z powodu sztucznego
płomienia na szczycie przypomina olbrzymią pochodnię. To właśnie ten płomień
widzieliśmy z okna naszego pokoju w hotelu Yanggakdo. Nocą świecił upiorną
czerwienią na tle niemal pozbawionego oświetlenia, tonącego w ciemnościach miasta.
Rym patrzył wzruszony na swoją stolicę. Z wysokości stu siedemdziesięciu metrów
Pjongjang sprawiał bajkowe wrażenie. Betonowy krajobraz wydawał się nieco
rozmazany. Nie tylko z powodu unoszącej się nad miastem pary wodnej i mgły, której
warstwa okazała się być bardziej dziurawa, niż mogło się wydawać od dołu.
Na górnych piętrach wielu budynków mieszkalnych wilgoć przeżerała się poprzez
betonowe mury, tworząc ciemne, klinowate zacieki. Jako osoba panicznie obawiająca
się przeziębienia nawet nie dopuszczałem do siebie myśli, że wiele z tych mieszkań
może być niedostatecznie lub wręcz wcale nieogrzewanych. Kto w nich żył i kochał,
musiał stać się twardy i odporny albo umrzeć.
Wieża Idei Dżucze stoi na brzegu rzeki Taedong. Od podnóża wieży w kierunku rzeki
szerokie schody prowadzą do placu leżącego niemal na poziomie lustra wody. Ten
znajduje swój architektoniczny odpowiednik po drugiej stronie rzeki – płaszczyznę
o identycznych wymiarach, od której równie szerokie schody prowadzą w górę na plac
Kim Ir Sena. Pjongjang, tak jak Brasília – wzniesiona w latach pięćdziesiątych
w środku lasu deszczowego stolica Brazylii – jest uważany przez urbanistów za utopię
nowoczesnego wielkiego miasta, która przybrała rzeczywistą postać.
To, co stało się możliwe w Brasílii w latach pięćdziesiątych, ponieważ lasom
deszczowym wydarto zupełnie nowy plac budowy, w przypadku Pjongjangu stało się
możliwe w latach pięćdziesiątych, ponieważ amerykańskie bombowce podczas wielu
nalotów zrównały miasto z ziemią. I tak koreańscy budowniczowie wspierani przez
sowieckich architektów zyskali sposobność, by zaplanować osie widokowe, ciągi
budowli, przeplatające się pasy zieleni i ulic nie tylko w jednej dzielnicy, lecz w całej
milionowej metropolii. Pomimo częściowo olbrzymich kubatur budowli, w sumie
powstało stosunkowo przestronne duże miasto. Całkiem świadomie. Przy kolejnych
nalotach wybuchy bomb miałyby o wiele mniejszą siłę rażenia, ponieważ ich fale
detonacyjne w szerokich ulicach ulegałyby rozproszeniu, a pożary rozprzestrzeniałyby
się o wiele wolniej, niż działo się to wcześniej w wąskich zaułkach starego
Pjongjangu.
Większość budowli, których nazwy wymieniał Rym, zdążyłem już poznać. On z kolei
wciąż jeszcze nie znał gigantycznego hotelu Ryugyŏng.
Za zjazd z platformy widokowej nie musiałem płacić. U stóp wieży na niezliczonych
kamiennych tablicach uwieczniły się Zrzeszenia Dżucze ze Szwajcarii, Wietnamu,
Ghany i Niemiec oraz wielu innych krajów. Jedyne, co wiedziałem na pewno
o wymyślonej przez Kim Ir Sena ideologii Dżucze: „Dżucze” (pisownia niemiecka –
Juche) wymawia się nie jako „jucze”, lecz jako głuche „dżucze”. W ten sam sposób
określa się także nową rachubę czasu, która zaczyna się wraz z urodzinami Kim Ir Sena
w 1912 roku. Została wprowadzona dopiero w 1997 roku, a zatem trzy lata po śmierci
Kim Ir Sena.
Podczas fotografowania grupy rzeźb z brązu, stojącej na środku schodów
prowadzących do rzeki, Rym, na ile było to możliwe, gdy ktoś jest o trzydzieści
centymetrów niższy, zaglądał mi przez ramię i korygował mój wybór ujęć, jakbym
rozważał, czy nie zrobić zdjęcia detalu.
– Proszę podejść tutaj, stąd uchwyci pan na zdjęciu wszystko.
W całości posągi robią dużo większe wrażenie, niż kiedy pstryknie się tylko ucho.
Nasz bus telepał się przez Pjongjang. Standardowy zestaw pojazdów – ciężarówki,
limuzyny i samochody terenowe – był dzisiaj mocno przerzedzony. Za to jeździły
środki komunikacji publicznej: bezgłośne trolejbusy, białe z biegnącym przez środek
poziomym czerwonym pasem, u góry ciągnące za sobą długi kołyszący się pałąk;
sapiące autobusy z poziomym niebieskim pasem na karoserii. Po szynach dudniły
czerwono-białe tramwaje, niektóre kanciaste, inne zaokrąglone. Większość
rowerzystów jeździła szybciej.
– Zobacz, ikarusy. Pamiętam je z dawnych czasów. Były budowane w połowie lat
siedemdziesiątych na Węgrzech. A tramwaje to czeskie modele Tatra.
– Och, zajączku. Co mnie obchodzą stare tramwaje?
– Ponieważ przynajmniej te zaokrąglone jeżdżą po Magdeburgu, Halle i Dreźnie.
– Czyżby małego pioniera zalała fala uczuć patriotycznych?
– Nonsens. Wydaje mi się, że tutejsze najpierw jeździły u nas, a w połowie lat
dziewięćdziesiątych zostały sprzedane do Korei Północnej i przypłynęły tutaj statkiem.
– Tak, i wszystkie trzymają się jeszcze w kupie tylko dzięki farbie.
Autobusy i tramwaje pomimo deszczowej pogody na pierwszy rzut oka wyglądały jak
nowe. Gdy jednak przyjrzało się im dokładniej, można było dostrzec, jak rdza i masa
szpachlowa wypychały świeżą farbę. Gumowe kołnierze uszczelniające w przegubach
były popękane lub połatane, a niektóre autobusy niemal rozsypywały się ze starości.
Na dużych skrzyżowaniach mało intensywnym ruchem kierowali policjanci.
Najczęściej płci żeńskiej. Młode kobiety stały prosto jak świeca. Miały mundury
w kolorze intensywnie niebieskim, spódniczki przed kolano, białe rękawiczki. Między
czerwonymi ustami tkwił gwizdek trelowy, oczy były obwiedzione kajalem jak
u dziewczyn z mangi, policzki zaróżowione.
– Ależ one są piękne, Rym! – krzyknęła Thanh przez ramię.
– Nasze kwiaty! – dotarło do nas od tyłu, i było w tym okrzyku tyle dumy ogrodnika,
że Thanh dopytała, czy rzeczywiście miał na myśli policjantki. – Ten zawód mogą
wykonywać tylko najpiękniejsze kobiety w naszej Korei.
Dzisiaj każdy z niebieskich kwiatów komunikacji krył się pod przezroczystym
płaszczem przeciwdeszczowym. Kaptur był naciągnięty na wielką czapkę z szerokim
denkiem i daszkiem, płaszcz sięgał do kostek. Wokół otworu na twarz biegł gumowy
ściągacz, który nadawał przezroczystemu okryciu wygląd otworu do mówienia.
Takiego jak dawniej bywały w okienkach na poczcie. A małe uszminkowane usta
sprawiały wrażenie, jakby za nim utknęły.
Plastikowe narzutki nie uniemożliwiały jednak kobietom pilnego wykonywania ich
regulującej ruch gimnastyki.
Ponieważ nie siedziałem przy oknie, a krople deszczu na bocznych oknach zakłócały
pracę autofokusa mojego aparatu, nie zdołałem zrobić ani jednego zdjęcia kwiatów
Pjongjangu.
Thanh trzymała w ręce książkę autorstwa Kim Ir Sena. Palec wsadzony między strony
zdradzał, że podczas mojego zwiedzania wieży musiała doczytać do tego miejsca.
– Może mi powiesz, co oznacza „Dżucze”?
– Rym ci nie wyjaśnił?
– Nie, wyjaśnialiśmy sobie wzajemnie, co wiemy o widocznych budowlach.
Kątem oka widziałem tuż za nami ucho Ryma. Doskonale znany widok. Pochylał swój
tułów w naszym kierunku częściej, niż wydawało się mieć sens ze względu na wygodę
podróżowania. Ponieważ oboje mówiliśmy w stronę okna, a deszcz dudnił w szybę,
więc znakomita większość naszych słów mu umykała. Thanh pomachała książeczką.
– Twierdzą, że jest to dalszy stopień rozwoju marksizmu-leninizmu, ponieważ obok
robotników i chłopów zostaje uwzględniona także inteligencja.
– Jak w NRD: młot, cyrkiel i wieniec z kłosów.
– ...w gruncie rzeczy Dżucze nie jest niczym więcej, jak narodowym egoizmem
i utrzymywaniem władzy za pomocą wszelkich dostępnych środków.
Thanh przewróciła stronę i przytoczyła cytat:
– Każdy naród musi dążyć do tego, by samodzielnie popychać naprzód rewolucję.
– Aha.
Kiedy nasz bus zbliżał się do skrzyżowania, zwykle kwiaty komunikacji odwracały
się tak, że wszystkie pojazdy z prostopadłej ulicy musiały się zatrzymać. Jednak teraz
rozpostarte na boki ramiona i donośny gwizd oznajmiły nam, że nie możemy jechać
dalej. Wydawało się, że Thanh nie zwróciła uwagi na nasz przymusowy postój.
– Rewolucją da się uzasadnić wszystko. Budujemy rakiety z powodu rewolucji,
chodzimy w piątki na piechotę ze względu na rewolucję, pomimo mgły wjeżdżamy
na wieżę z powodu...
– Bądź co bądź Wieżę Idei Dżucze!
Za plecami kwiatu komunikacji przez skrzyżowanie przemknęły dwa czarne
mercedesy klasy E. Być może pędziły, by pchnąć naprzód rewolucję.
– Gdyby każdy naród miał dążyć tylko do realizacji własnych interesów, wszyscy
wchodziliby sobie w drogę – wyraziłem swoje obawy.
– Ja tego nie wymyśliłam. Ale na podstawie skromnej wiedzy, jaką teraz posiadłam,
mogę przypuszczać, że interesy Korei mają większą wagę niż interesy pozostałych
krajów komunistycznych. Korea jest centrum świata.
Przypomniałem sobie mapę świata na Międzynarodowej Wystawie Przyjaźni.
I pomyślałem, że poza Chinami, Wietnamem i Kubą nie przychodzą mi do głowy żadne
inne kraje pokrewne pod względem ustroju.
– Główne zasady ideologii Dżucze brzmią... – Thanh czytała: – ...po pierwsze:
Chachu...
– Na zdrowie!
Thanh spojrzała na mnie z dezaprobatą.
– To najstarszy rasistowski żart na temat Azji, jaki istnieje.
– Ale nieustannie bawi.
– Nie w busie pełnym Azjatów.
O tym nie pomyślałem.
– Przepraszam.
– Sam przeczytaj...
Po tych słowach rzuciła mi szczwane dziełko Kim Ir Sena na podołek.
Przeląkłem się. Znalazło się kilku północnych Koreańczyków, których stracono,
ponieważ by uchronić swoje ubranie przed zabrudzeniem, usiedli na gazecie
i to na zdjęciu Kim Dzong Ila. W moim przypadku Wielki Przywódca leżał teraz
w okolicach krocza. Szybko wziąłem książeczkę do ręki.
Główne zasady ideologii Dżucze stanowią: suwerenność ideologiczna, niezależność
polityczna, samodzielność ekonomiczna i niezależność militarna. Ideologiczny
fundament, który cieszył się uznaniem już w czasach koreańskich królestw i dlatego był
głęboko zakorzeniony w zbiorowej świadomości. Przede wszystkim dzięki niemu
łatwo dawało się wyjaśnić politykę izolacji Korei Północnej od reszty świata.
Dalej Kim Ir Sen wywodził: człowiek jest ukoronowaniem stworzenia – halo
chrześcijaństwo! – jako jednostka powinien jednak podporządkować się masom
ludowym, ponieważ jego siły twórcze mogą się rozwijać wyłącznie w grupie. Z kolei
masy ludowe musiały uznać kierowniczą rolę partii i Naczelnego Przywódcy
i bezwarunkowo podążać za nim. „Führer rozkazał, my wykonujemy!”, Niemcy 1933–
1945. „Partia! Partia ma zawsze rację”, NRD 1949–1989.
Dżucze – best of wszystkich masowych ideologii.
Oddech Ryma owiewał moje ramię.
– Bardzo interesujące, nieprawdaż?
– To... są robiące wielkie wrażenie idee Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena –
wybełkotałem wystraszony. Thanh ściągnęła brwi w geście dezaprobaty.
Rym nachylił się jeszcze bardziej.
– Ukochany Przywódca Kim Dzong Il także jest autorem wielkich idei.
– Naprawdę? – Thanh znów uprawiała akrobacje na granicy kpiny.
– Tak. – Rym gorliwie skinął głową. – Uczynił naszą Koreę silną dzięki doktrynie
politycznej Sŏn’gun.
Z naszych gardeł wymknęło się westchnienie. Ledwie zdołaliśmy coś złapać z jednej
ideologii, a tu Rym wyskoczył z następną. Zwątpienie w naszych spojrzeniach Rym
zinterpretował jako pytanie.
– Sŏn’gun oznacza „po pierwsze armia!”.
– No tak, to się tłumaczy samo przez się – powiedziała Thanh.
Jak gdyby nie chciał pozostać w tyle za ojcem w dziedzinie wymyślania ideologii,
a także dla umocnienia swojej władzy, Kim Dzong Il krótko po śmierci Kim Ir Sena
w 1994 roku, w czasach głodu, potrzeby armii postawił przed wszystkimi innymi
potrzebami państwa i społeczeństwa. W 2009 roku, poprzez zmianę konstytucji,
oficjalnie uzupełnił ideologię Dżucze o doktrynę Sŏn’gun. Podczas gdy idea Dżucze
była raczej zwrócona na zewnątrz i podbudowywała izolację Korei Północnej
od świata, doktryna Sŏn’gun uświadamiała mieszkańcom tego kraju, kto ma władzę.
Z kolei Kim Dzong Un właśnie zabrał się za ograniczanie wpływu wojska na państwo,
lecz tak, by nie stracić armii jako podpory swojej władzy. Zobaczymy, jaką ideologię
on wymyśli.
Pan Pak zaparkował busa przed budynkiem z wielkiej płyty.
– Przerwa obiadowa! – zawołał radośnie Chung.
W restauracji na pierwszym piętrze czekał na nas stolik. Położone tuż obok siebie
miejsca Thanh i moje znajdowały się dokładnie naprzeciwko przesłoniętego kotarami
okna. Chung, Rym i pan Pak siedzieli przy tym samym stole, oddzieleni od nas dwoma
krzesłami.
Oni łapczywie połykali, my grzebaliśmy w jedzeniu. W międzyczasie zdążyłem już
się zorientować, co jest smaczne. Bez pytania wziąłem od Thanh kilka pasków mięsa
kurczaka.
– Wysłałem dziś rano mejla do mojej matki, że u mnie wszystko w porządku. Było
to nieco kłopotliwe...
Złożyłem jej relację na temat procedury wysyłania mejli oraz treści, uważając na to,
by nie usłyszeli tego nasi przewodnicy.
Thanh sposępniała.
– Coś takiego normalnie się uzgadnia.
– Co uzgadnia? – Podzieliłem talarek z ziemniaków.
– Mogłeś w naszym imieniu wysłać mejla do twojej mamy, która z kolei mogła dać
znać Carmen, a ta zawiadomić Theo. To się nazywa łańcuszek informacyjny.
– Tak, tylko...
Mój widelec dźgał mięso. Miała rację. Ale ja nie chciałem się przyznać. Stara kura
miała dużo chrząstek. Zaciekle przeżuwałem. Thanh nie miała nic w ustach.
– Typowe. Myślisz wyłącznie o sobie.
Nie zaprotestowałem. Odłożyła na bok swoje sztućce, pogmerała w torebce.
– Ale ja muszę, tak czy inaczej, sprawdzić mejle... Co się dzieje? Mam cię grzmotnąć
w plecy?
– Już mi lepiej...
Łzy spływały mi po policzkach. Łapczywie chwytałem powietrze. Znów zakaszlałem.
Upiłem łyk wody. Ostatnie kaszlnięcie i zdołałem się opanować. Tylko mój głos
brzmiał nieco szorstko:
– Wiadomości będziesz mogła sprawdzić najwcześniej w Pekinie.
– Jak to? Przecież byłeś w sieci.
– Owszem, żeby przesłać radosną wiadomość.
– Mój drogi, nie mogę z tym czekać do Pekinu. W tym tygodniu mają mi przesłać
terminy i muszę odpowiedzieć, czy mi pasują. Jest to bądź co bądź hamburski magazyn
informacyjny...
Znów zakaszlałem, teraz głośniej.
– Napij się jeszcze czegoś.
– Gdybyś wykazała nieco więcej wrażliwości... w ogóle nie musiałbym kaszleć.
– Ach tak. Mój Boże. A więc chcą wiedzieć, czy będę mogła dla nich pracować jako
hmm... tłumacz. Lepiej?
– A czy kaszlę?
– To byłby czynsz na pół roku.
Rozerwała folię na paczce papierosów.
– Tak czy inaczej, muszą poczekać. A ty w żadnym razie nie powinnaś przez
hotelową sieć logować się na swoje prywatne konto mejlowe!
Thanh pstryknęła zapalniczką. To, że jadłem, nie przeszkadzało jej.
– A zatem muszę się dostać do niemieckiej ambasady.
– Zdajesz sobie sprawę, że wszystkie ambasady są umiejscowione w ściśle
strzeżonym kwartale?
– No i co? Byłam jak dotąd w stu dwudziestu trzech krajach. I nigdzie nie było zakazu
odwiedzania własnej ambasady. To jest prawo każdego obywatela.
– Z pewnością będą zachwyceni, kiedy zaczniesz się powoływać na swoje prawa
obywatelskie.
Ja także odłożyłem sztućce. Straciłem apetyt.
– Jak zamierzasz się dostać do ambasady?
– Taksówką?
Wydmuchnęła kłąb dymu.
– Widziałaś gdzieś jakąś? A jeżeli nawet zdołałabyś tam dotrzeć, również ich
wymiana korespondencji mejlowej z całą pewnością... hmm... cieszy się tutaj
ogromnym zainteresowaniem.
– Masz paranoję!
– Musisz dmuchać mi dymem w twarz?
– Przecież nie dmucham.
Automatyczne dziecko
Na bocznej szybie naszego busa nie było już miejsca na kolejne krople deszczu. Niebo
się tym nie przejmowało i bez ustanku słało następne. Wypieranym kroplom pozostało
tylko jedno, połączyć się z innymi i w pewnym momencie, po nabraniu ciężaru, spłynąć
nagle w dół. Pęd samochodu chwytał strużki w pół drogi, porywał je i kreślił w tyle
dziwaczny wzór.
Była to jedyna kunsztowna rzecz, na której dało się zawiesić oko. Opuściliśmy
Pjongjang ośmiopasmową autostradą. Według Chunga nosiła nazwę Szosy heroicznej
młodzieży i była budowana od 1998 roku, a zatem w szczycie lat głodu, przez
pięćdziesiąt tysięcy ochotników, przez siedemset dni, bez wykorzystania maszyn.
Mierząca około pięćdziesięciu kilometrów trasa bohaterów łączy Pjongjang z miastem
portowym Namp’o. Pan Pak wybrał jednak jakieś odgałęzienie, i od tego momentu
trzęśliśmy się drogą z płyt betonowych. Nasze ciała podskakiwały w rytmie wybojów.
– To jest deszcz... – powiedziałem.
– Tak – odparła Thanh.
Od obiadu była to pierwsza wymiana zdań między nami.
Jak kraj długi i szeroki nie było widać żadnego domu, a mimo to droga między
polami była pełna ludzi.
Przed naszym busem mozolnie telepał się rowerzysta. Jego niebieska narzutka
przeciwdeszczowa trzepotała. Pan Pak zatrąbił. Pedałujący mężczyzna jedynie o kilka
milimetrów zmienił tor jazdy, jakby musiał poruszać się po niewidzialnej linii
i obawiał się konsekwencji, gdyby z niej zjechał.
Inni rowerzyści zatrzymywali się gwałtownie, kiedy słyszeli nadjeżdżający z tyłu bus,
odskakiwali na bok i czekali, dopóki nie przejechaliśmy. Wyrwani z rytmu
pedałowania bez wyrazu spoglądali za nami. Machania do nich i rozdzielania
uśmiechów oduczyliśmy się już drugiego dnia. Ponieważ nie wywoływało to żadnej
reakcji.
Większość ludzi podróżowała pieszo i kroczyła w milczeniu, nie zważając na deszcz.
Tak jak wcześniej w Pjongjangu rzuciło nam się w oczy, że idący nie rozmawiają
ze sobą. Żadnych pogaduszek o kolegach, dzieciach, pogodzie czy nowym płaszczu.
Tylko milczący marsz. A może postrzegałem rzeczywistość poprzez pryzmat własnej
chandry? Czyż pierwszego wieczoru nasz tajemniczy gość nie zalecił nam „zwracać
uwagę na piękno”, ponieważ obcokrajowcy w Korei Północnej automatycznie szukają
ciemnych stron? Na ile radośnie berlińczycy gawędzą w strugach deszczu, kiedy
spóźnia się S-Bahn?
Thanh, która siedziała przy oknie, założyła nogę na nogę i położyła sobie canona
na kolanie. Przez okular sączyła się delikatna smużka światła. A zatem filmowała.
Za pomocą aparatu fotograficznego można to było robić dyskretniej niż kamerą wideo.
Pod względem jakości różnice były dostrzegalne tylko w przypadku dźwięku.
Rym na kanapie za nami zdawał się mieć zupełnie inne troski. Od obiadu miał
kwaśną minę i mamrotał coś do siebie. Byłem otoczony przez kobietę-szpiega
i wariata. Zaraza i cholera, deszcz i rynna... Na to musiało być jakieś przysłowie.
Wśród rozległych przestrzeni pól pojawiły się jednopiętrowe domy. Otynkowane
na biało, zbudowane identycznie. Przykryte wygiętym dachem, z niebieskim szczytem,
pojedynczymi oknami po prawej i lewej. Jak wzorcowe osiedla przy autostradzie
w Niemczech. Na pozór bez ulic i placów, przykucnięta, przyczajona wieś stała
w błocie. Z każdego dachu wyrastała antena telewizyjna. Łapadło informacji
propagandowych.
Grunty północnych Koreańczyków nie dysponowały żadnymi instalacjami
telewizyjnymi. Tym, co różniło je od szczerego pola u nas, były instalacje radiowe.
Na żerdziach płotów lub na słupach elektrycznych tkwiły cienkie kable, głośniki
tubowe, które stanowiły elementy nagłośnienia i skrzekliwie rycząc, pozwalały
emitować treści prosto do uszu chłopów. A w miejscach pozbawionych głośników
stały minibusy.
Kanciaste pojazdy, podobne do naszego, można było spotkać także w Pjongjangu, ale
w ruchu ulicznym nie rzucały się w oczy. Tutaj, kiedy tak stały na obrzeżach pól, ciężko
byłoby je przegapić.
– Chung?!
– Tak, mój królu?
– Co to za busy, które tam widać z głośnikami na dachach?
– Puszczają muzykę, żeby nasi rolnicy mieli więcej radości przy pracy.
– I wszystko jasne.
Na ile mogłem ocenić z kokonu naszego busa, dziś dystrybutory radości milczały.
Deszcz wystarczająco biczował ludzi. Albo obawiano się zwarć.
Godzinę wcześniej przejechaliśmy przez bramę, pan Pak skierował busa w stronę
nowoczesnego jednopiętrowego budynku, który był niemal zgnieciony przez swoją
wielką czapę dachu. Chung zniknął w budynku pod czapą na czas potrzebny
na wypalenie papierosa, po czym wrócił z kluczami do pokoju oraz cenną informacją.
– O wpół do dziesiątej w waszym pokoju znajdzie się gorące źródło.
Przejechaliśmy kilka zakrętów przez iglasty las, od czasu do czasu między
wierzchołkami drzew przezierały dachy. Skręciliśmy w boczną drogę i zatrzymaliśmy
się przed białym domem letniskowym. Gładko otynkowany, kanciasty, nowy,
dwupoziomowy. Przy wejściu na każdego czekały skórzane klapki. Podeszwa jasna,
mostek ciemnobrązowy.
– Zdejmujemy nasze buty. To koreańska tradycja – wyjaśnił Chung.
– Ach, jak w Japonii – wyrwało mi się niechcący.
Nawet bez oburzonego cmoknięcia Thanh sam uświadomiłem sobie natychmiast,
że popełniłem faux pas. Dość irytujące: właściwie gafy były domeną Thanh. Nasi
towarzysze nie zareagowali, skupieni na zmianie obuwia.
Chung, Rym i Pak mieli spać w jednym z trzech pokoi na dole, nasz znajdował się
na pierwszym piętrze. Wystrój był istną orgią złota i bieli. Złotem skrzył się ozdobiony
wzorami roślinnymi dywan i błyszczące jedwabiście zasłony, bielą jaśniały
pojedyncze łóżka i stojąca równolegle do nich szafa wnękowa, a w witrynie lśniły
kieliszki do wina. Białe były także toaletka i lodówka przy ścianie naprzeciwko
naszych łóżek. Pod względem rozmiarów lodówka bardziej pasowałaby do kuchni
kawalera niż do tego pompatycznego otoczenia, ale kolorystycznie była idealnie
dobrana do wystroju wnętrza. W pokoju były dwa rodzaje gniazdek elektrycznych,
natomiast ani jednego, które odpowiadałoby naszym normom. Na wyświetlaczu mojego
aparatu cyfrowego pulsował sygnał pustej baterii.
W łazience, do której wchodziło się z urządzonego z rozmachem korytarza, wyrwał
nam się chóralny okrzyk przerażenia. A wewnątrz drugi, ponieważ byliśmy tak
zaskakująco absolutnie zgodni.
Czystość płytek, całego WC i umywalki zasługiwała na entuzjazm, ale widok wanny
sprawił, że ogarnęły nas emocje skrajnie odmienne. Niebieskie kostki mozaiki, którą
była wyłożona cała wanna, pokrywały brązowe smugi. Niektóre fugi już się
wykruszyły.
– Być może to się jeszcze zmieni, gdy o wpół do dziesiątej pojawi się gorące źródło.
Thanh nie była w stanie się z tego śmiać i wyszła z łazienki.
Zbliżała się pora kolacji. Zostałem przez chwilę w łazience. A kiedy wyszedłem,
okazało się, że Thanh zniknęła.
Żołnierz chwycił ją za włosy i zaczął szarpać. Wydała z siebie okrzyk jak śmiertelnie
ranione zwierzę. Wiązka chrustu spadła jej z ramion. W świetle księżyca pojawili się
kolejni japońscy żołnierze. Sądząc z wyrazu twarzy, zamierzali żywcem pożreć
dziewczynę.
Jakaś matka wyciągała błagalnie ręce. Młody Koreańczyk gburowato
ją obsztorcował. Wskazał na panującą za oknem ciemność. Wiatr hulał. Płatki śniegu
tańczyły przed oknem. A na horyzoncie niebo świeciło krwistoczerwoną łuną. Działa
grzmiały. Atakują!
Rozbrzmiały instrumenty smyczkowe i dęte.
W pokoju czuć było dym papierosowy. Ponieważ w szmirowatym filmie
rewolucyjnym, w którym obraz zmieniał się od sepiowobrązowego po bladokolorowy,
nikt nie palił, zapach nie mógł wydobywać się z telewizora. Przy tym dramat o młodych
partyzantach tak mnie urzekł, że byłem gotowy nie tylko uwierzyć w północnokoreańską
telewizję emitującą zapachy, lecz także bliski tego, by rzucić się w śnieg, aby uwolnić
moją siostrę ze szponów Japończyków.
Tyle że śniegu nie było, a ja nie miałem siostry. Była za to Thanh. Dopiero co bez
słowa opuściła pokój, po tym jak oboje zajęliśmy się pisaniem, każde na swoim łóżku.
Ona w dzienniku, ja na widokówkach.
Moc życzeń z kraju sprawiającego niesamowite wrażenie. Codziennie oglądamy
wspaniałe budowle, bezprzykładnie pilnych ludzi, szczęśliwych rolników, szerokie
ulice otoczone pięknymi fasadami.
Z jej strony uchwyciłem zaledwie kilka słów: ...po prostu robić, na co ma się
ochotę.
Właśnie tym zajmowała się już od piętnastu minut.
Zapach tytoniu przybierał na sile. Zdążyłem wcześniej wywietrzyć, chociaż
ogrzewanie podłogowe zapewniało błogi komfort. Znów otworzyłem więc drzwi
na balkon, by wpuścić świeże powietrze. Między drzewami szumiał wiatr. Zbliżała się
godzina wpół do dziesiątej. Pora kąpieli.
Poszedłem do sąsiedniego pomieszczenia. Zlustrowałem wzrokiem wannę. Same
w sobie turkusowoniebieskie kostki mozaikowe były bardzo ładne. Tyle
że najwyraźniej nie służyły im siarka i żelazo z leczniczych źródeł. Moje spojrzenie
błądziło dookoła. No nie, jeszcze i to!
Opuściłem łazienkę. Gdy otworzyłem drzwi do apartamentu, Thanh upadła prosto pod
moje stopy.
– No, wspaniale. W takim razie nie krępuj się i pal w środku. Zdajesz sobie sprawę,
jak w pokoju śmierdzi?
Mój głos odbijał się od ścian klatki schodowej, podczas gdy robiłem duży krok nad
Thanh.
– Dokąd się wybierasz?
– Nie mamy ręczników. – Schodziłem, pokonując po dwa stopnie naraz.
– Uważaj, żeby cię nie zastrzelili.
Wcale nie chciałem wychodzić w noc. Tylko pójść do Chunga i Ryma. Drzwi
otworzyły się dopiero po trzecim pukaniu. Ze śnieżnobiałego włochatego płaszcza
kąpielowego frotté spoglądał na mnie pan Pak. Jego rzadkie szare włosy przylegały
do czaszki, twarz płonęła czerwienią, dymił się. Obaj się przestraszyliśmy.
– Chung, Rym. – To były jedyne słowa po koreańsku, jakie przyszły mi do głowy.
Pokręcił przecząco głową. Pokazał na zewnątrz. Ja także. Nasze palce były
wycelowane w kierunku budynku głównego. Skinął głową. Ukłoniłem się, złożywszy
dłonie na wysokości piersi. Zdziwiony zamknął drzwi.
Biada, jeśli ktoś odważy się do mnie strzelić. Sadziłem ciężkie kroki jak Święty
Mikołaj przez ciemny las jodłowy. Żeby było mnie słychać z daleka.
W holu głównego budynku zalałem recepcjonistkę potokiem angielskich słów,
w którym główną rolę odgrywał wyraz towel. Przyparta do muru zniknęła za drzwiami.
Drzwi pozostały otwarte. Za drzwiami znajdował się przestronny hol. Szara podłoga
marmurowa. Ktoś uderzał w klawisze pianina. Rozbrzmiała trąbka. Zaczęły
lamentować skrzypce. Syntezator skrzypiec. Daleko z tyłu w półmroku czarna szafa,
a przed nią, w świetle ekranu, sylwetka postaci ludzkiej. Kiedy głowa skinęła w lewo,
miednica skręciła w prawo. Ręka uniosła mikrofon do ust. W górę wzbiły się pierwsze
słowa. Jeszcze delikatnie...
– There’s calm surrender to the rush of day... – Znana melodia pozwoliła domyślić
się słów, które ginęły z powodu akcentu. – When the heat of the rolling world can be
turned away.
Głos stawał się coraz mocniejszy. Przy refrenie rozbrzmiewał już pełną mocą.
Przeciągał słowa aż do rozdarcia.
– Can you feel the love tonight...
Chung śpiewał. Sam, przed maszyną do karaoke. Zamknięte oczy. Ręce zaciśnięte
na mikrofonie, kabel kołysał się jak luźna lina. Tam gdzie Elton John ledwie wyciągał,
Chung bez wysiłku czysto wyśpiewywał każdy ton. Angielski Chunga był bardziej
naśladownictwem niż językiem. Głośniki brzęczały. A mimo to... było to tak piękne,
że aż przechodziły ciarki.
Grzechotanie kluczy przerwało niesamowitą chwilę. Recepcjonistka. Wyszliśmy
na zewnątrz i ruszyliśmy przez las. Lwi śpiew Chunga wciąż rozbrzmiewał w mrokach
nocy.
– Can you feel the love tonight...
W domu recepcjonistka, wielokrotnie powtarzając sorry, przyniosła ręczniki z innego
pokoju. Podziękowałem, składając buddyjski pokłon. Można tylko mieć nadzieję,
że niedbalstwo pokojówki nie miało dla niej żadnych przykrych konsekwencji.
W łazience, Thanh nie było ani widać, ani czuć, zamknąłem za sobą drzwi. Na ścianie
za nimi wisiały dwa ręczniki. No to mieliśmy teraz cztery.
Powoli zanurzyłem się w wodę źródlaną, gorącą prawie jak wrzątek. Na moment
zanurzyłem się w bezdenną otchłań. Krążenie. Z trudem wyszedłem z wody i opadłem
na specjalnie uformowane siedzisko. Pęcherzyki powietrza, perląc się i łaskocząc,
wspinały się po moich nogach w górę. Obserwowałem malutkie cząstki, jak się unoszą.
Czekałem na uzdrowienie.
Po dziesięciu minutach miałem dosyć. Czułem, że gorąco i para lada moment
pozbawią mnie świadomości. Chwiejąc się i wspierając o ścianę i wannę, dźwignąłem
się z odmętów. Wyciągnąłem korek, wytarłem się do sucha. Ręcznik był o wiele
za mały, ale teraz mieliśmy na szczęście po dwa dla każdego. Made in China.
Tama Morza Zachodniego sprawiła, że żeglowna stała się nie tylko płytka rzeka
Taedong, lecz także jej dopływy. Odnosił z tego korzyści nasz następny cel podróży,
liczące dwieście pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców miasto Sariwon, leżące
w odległości około sześćdziesięciu kilometrów od wybrzeża, w przybliżeniu
pięćdziesiąt kilometrów na południe od Pjongjangu. Przez dopływ rzeki Taedong
i różne kanały Sariwon zyskało dostęp do Morza Zachodniego jak też połączenie drogą
wodną z portem Namp’o, Pjongjangiem i innymi centrami przemysłowymi. Według
słów Chunga zapora była czymś więcej niż tylko gigantycznym dziełem
propagandowym. Wielce wątpliwe, żeby robotnicy w zakładach przemysłowych
produkowali towary, które naprawdę potrzebowały drogi wodnej do transportu,
w sytuacji gdy rzesze ludzi w najlepszym wieku produkcyjnym w poniedziałkowe
popołudnie zamiast pracować w fabrykach zajmowały się łataniem wybojów w naszej
drodze. Kilometr za kilometrem telepaliśmy się przez kraj, wielokrotnie widzieliśmy
z oddali białe wzorcowe osiedla i uprawialiśmy nieustanny slalom, by wyminąć dziury
w drodze i ludzi, którzy machali szuflami oraz motykami i wygładzali. Tysiące.
– Każda wieś jest odpowiedzialna za określony fragment tej drogi. Ci ludzie
zobowiązali się co drugi dzień naprawiać uszkodzenia. – Z powodu przenosin Thanh
na tył Rym znalazł się bardziej w centrum, co motywowało go do udzielania nam
wyjaśnień i odciążało Chunga. Trafiła się okazja, by go wypytać.
– Byłeś w wojsku, Rym?
– U nas każdy, kto skończy siedemnaście lat, musi iść do Armii Ludowej. Szkolenie
wojskowe dla dzieci zaczyna się w wieku dziesięciu lat.
– Także dla dziewczynek?
– Dla dziewcząt i chłopców.
– Gdy miałem jedenaście lat, musiałem ćwiczyć w szkole rzucanie granatem ręcznym
– powiedziałem.
– Cóż to za opowieści z dreszczykiem serwujesz? – dobiegło z tyłu.
– W NRD w programie zajęć sportowych dla chłopców od piątej klasy znalazło się
rzucanie do celu rzutnikiem F1. Były to ważące pięćset gramów, odlane z tworzywa
sztucznego korpusy granatów ręcznych, które ze względu na ich formę nazywaliśmy
„ananasami”. Były żółte, niebieskie i czerwone.
Rym intensywnie się zastanawiał. Granaty ręczne były mu znane, nie byłem jednak
pewny, czy zna ananasy.
– I co? Byłeś dobry w rzucaniu granatem ręcznym? – spytała Thanh.
– Przecież wiesz, jak mi idzie rzucanie piłeczki Wujkowi Samowi.
– Owszem. Trzy skoki psa i po zabawie.
– Za to umiem tańczyć walca.
– Już widzę, jak tańcem zmuszasz wrogów do ucieczki.
Przez chwilę znów poczułem dawną, nacechowaną przekomarzaniem bliskość. Wtedy
Thanh ponownie odwróciła twarz w kierunku okna. I przeniosła się gdzieś daleko.
Teraz moim przyjacielem stał się Rym.
– Ile razy pracowałeś już z Chungiem?
– Bardzo często. Codziennie od piątku.
Znali się zatem tak długo, jak my ich znaliśmy.
– Ile razy oprowadzałeś już turystów?
– To mi sprawia wielką radość. Bardzo dużo się uczę.
– A co robiłeś wcześniej?
– Studiuję język niemiecki i naukę o turystyce na Uniwersytecie Kim Ir Sena.
– Obaj mówicie świetnie po niemiecku.
– Pan Chung jest o wiele lepszy ode mnie. Muszę się bardzo starać. Każdego dnia
uczę się nowych słówek. – To wyjaśniało, dlaczego ciągle mruczał do siebie pod
nosem.
Na zewnątrz strumień robotników z szuflami i motykami wcale się nie zmniejszał.
Na polach brakowało traktorów, na drodze maszyn budowlanych.
Zbliżaliśmy się do samochodu ciężarowego. Bezpośrednio za szoferką dymił piec.
Jego komin wystawał ponad dach samochodu. Pęd powietrza rozwiewał brunatny dym.
– Co to jest? Ciężarówka się pali? – Wiedziałem, co widzę, ale mimo to spytałem.
Rym rzucił spojrzenie na piec zgazowujący drewno, który napędzał ciężarówkę.
– Proszę zobaczyć, jakie piękne domy z apartamentami! – powiedział, wskazując
na lewo.
Na horyzoncie wyrosło miasto Sariwon. Rym krzyknął coś do pana Paka, po czym ten
wyprzedził sapiącą, dymiącą ciężarówkę. Pojazdy napędzane przez piec zgazowujący
drewno jeździły po Niemczech w latach czterdziestych, kiedy brakowało benzyny.
Gazy powstające podczas spalania drewna są doprowadzane do silnika i napędzają go.
Chociaż jechaliśmy przez Sariwon tylko dziesięć minut, historyczna idealna Korea Kim
Dzong Ila wydawała się być oddalona o wiele bardziej, kiedy się znów zatrzymaliśmy.
Gdziekolwiek nie spojrzeliśmy – pokryte plamami wilgoci mieszkalne kostki. Wyjątek
stanowił pomalowany na różowo budynek z wielkiej płyty, przed którym wysiedliśmy:
jego fasada składała się z niezliczonych balkonów, podjazd w kształcie litery
U dodawał betonowemu hotelowi nieco wytworności.
– Serdecznie witamy w Hotelu Kobiet. – Kiedy Chung spoglądał szelmowsko,
chciało się go wyściskać.
Jak można się było spodziewać, Thanh nie posiadała się z oburzenia.
– Co proszę?
Chung, nie ukrywając złośliwej satysfakcji, zacierał ręce. Rym pospieszył, by nieco
przyhamować swawolność swojego szefa.
– Wielki Przywódca Kim Ir Sen ogłosił w Korei ósmy marca Dniem Kobiet,
ponieważ wnoszą one istotny wkład w zapewnianie dobrobytu w naszej ojczyźnie.
Hotel nazywa się Ósmy Marca.
Teraz włączyłem się ja.
– U nas ósmy marca także jest Dniem Kobiet. Kiedy byłem dzieckiem, bardziej niż
dzisiaj.
Rym wyraził zdziwienie. Władza Wielkiego Przywódcy zdawała się sięgać dalej, niż
mu się wydawało.
– Bardzo mądrze, prawda? Kobiety są naszą przyszłością.
– Tak, Rym, w takim razie również ty powinieneś się zaręczyć.
Thanh się uśmiechnęła. Rym wystawił do przodu brodę.
– Mam dziewczynę.
Zdążyliśmy tylko powiedzieć „Ooooo...”, gdy Chung zaprosił nas do środka.
– Chung, czy tutaj mieszkają także turyści z zagranicy? – Głos Thanh rozbrzmiewał
w foyer. Coś knuła.
– Owszem, przyjeżdżają tutaj goście z całego świata.
Powitała nas pracownica hotelu (fryzura numer sześć! Koński ogon plus przedziałek
na lewo). Nigdy nie witali nas mężczyźni.
– Czy chcecie państwo udać się do toalety?
Oboje skinęliśmy głowami. Odwracający uwagę manewr Ryma dał mi nadzieję,
że zamiar Thanh spalił na panewce. W drodze powrotnej z toalety, której odwiedzenie
w moim przypadku oznaczało podróż w czasie do wykafelkowanych na beżowo
pomieszczeń higieniczno-sanitarnych mojego dzieciństwa, porównaliśmy wrażenia:
u niej było światło, u mnie woda. Thanh udała się do WC dla panów, by umyć ręce.
Bakterie zostały zmyte, ale nie jej myśli o możliwościach międzynarodowego hotelu.
– Czy w tym hotelu jest także komputer?
Rym potwierdził istnienie tej zdobyczy techniki.
– A czy byłoby możliwe...
Chung przerwał i zwrócił się do Ryma. Obaj wpatrywali się zdenerwowani w jedną
z cienkich karteluszek z teczki Chunga. Następnie pogrążyli się w dyskusji
z pracownicą hotelu. Wykorzystałem ten czas, by przekazać ostrzeżenie.
– Wiem, co zamierzasz. Daj sobie z tym spokój!
Usłyszałem tylko „Phi!”.
Tym razem od stolika naszych przewodników oddzielała nas ażurowa ścianka
działowa. Thanh siedziała naprzeciwko mnie, za plecami miała zasłonięte firanką okno.
Ścianę po prawej zdobił krajobraz górski. W kącie między malowidłem i oknem
czarodziej w niebieskiej pelerynie z nylonu starał się wprowadzić gości w wesoły
nastrój.
Pastel na ścianie przedstawiał pokrytą śniegiem Pektu, świętą górę Korei, u stóp
której 16 lutego 1942 roku przyszedł na świat Kim Dzong Il. Jego narodziny
zwiastowały jasno świecąca gwiazda i podwójna tęcza na niebie. Tak brzmiała wersja
oficjalna. W rzeczywistości Kim Dzong Il pojawił się na świecie w 1941 roku
w sowieckim Wiatskoje jako Juri Irsenowicz Kim. We wsi nad rzeką Amur
na wschodnich obrzeżach kraju. Stamtąd jego ojciec Kim Ir Sen jako kapitan Armii
Czerwonej w wojskowym obozie szkoleniowym organizował walkę
narodowowyzwoleńczą przeciwko japońskim okupantom.
W hotelu pojawiły się trudności z przydzieleniem nam stolika w jadalni, chociaż
byliśmy teraz jedynymi gośćmi. Jakiś problem z naszą rezerwacją – albo pojawiliśmy
się na obiedzie za wcześnie, albo za późno – dlatego otoczeni przez wolne stoliki
musieliśmy najpierw przyglądać się czarodziejowi ze specjalnie ustawionych dla nas
krzeseł, aż dostaniemy właściwe miejsce. Pracownica hotelu obudziła w Thanh
nadzieje, z powodu których z troską patrzyłem w przyszłość. Moje nadzieje wiązały się
z odzianym w niebieski płaszcz magikiem, który – gdy przyniesiono nam pierwsze
miseczki – zmienił swoją asystentkę w króliczka. Może coś takiego da się zrobić
również z Thanh. Podjąłem ostatnią próbę przekonania jej, by zrezygnowała
ze swojego zamiaru:
– Naprawdę nie możesz się wstrzymać? Za trzy dni będziemy w Pekinie.
– Za jak głupią mnie właściwie uważasz? Moje wszystkie mejle zostaną skierowane
dalej na konto Sandry Schäfer.
– To jednak nie zmieni niczego w ich treści.
Jadłem, Thanh paliła i piła przydzielone jej piwo. Próbowała wyjaśnić kelnerce,
że nie jest głodna. Trudno powiedzieć, czy dziewczyna nie zrozumiała, czy też
po prostu ze stoickim spokojem starała się wykonywać swoje obowiązki. W każdym
razie przyniosła Thanh miseczki wypełnione jedzeniem.
Na ekranie kineskopowego telewizora, stojącego w kącie jadalni, czarodziej
przecinał piłą kobietę. Metalowe zęby ze świstem wgryzały się w ciało. Kobieta
obróciła głowę. Jej twarz była wykrzywiona bólem. Na pewno przejrzała swoje mejle.
– ...autochtoni.
– Co?! – spytałem. Zafascynowany występem magika nie usłyszałem, co powiedziała
Thanh.
– Oni czekają w Hamburgu na moją zgodę. – Thanh strząsnęła popiół. –
Na sfinalizowanie całkiem lukratywnego zlecenia. Robienie portretów kanadyjskich
autochtonów.
– W takim razie wyślij im znaki dymne.
– Tu chodzi o podstawy mojej egzystencji!
Rzuciłem sztućce na talerz.
– Nie tylko o twoje!
Czarodziej przesuwał połówki swojej asystentki po scenie. Publiczność zamarła.
Na dnie morza
W busie – Thanh znów siedziała obok mnie, nasza droga wiła się między górami –
Chung obrócił się w naszą stronę.
– Jedziemy właśnie po dnie morza!
Thanh zrobiła wielkie oczy.
– Co takiego robimy?!
– Miliony lat temu morze sięgało aż dotąd. Nasi badacze znaleźli tutaj jako kamienie
wiele stworzeń morskich.
– Skamieniałych stworzeń morskich – poprawiłem go.
– No i gdzie podziało się to morze? – Thanh śmiała się szyderczo. – Czy je też
ukradli japońscy gangsterzy?
– Tak! Dokładnie! – dotarło do nas od tyłu. Nie usłyszeliśmy w tym żadnej ironii.
Tylko Chung z przodu patrzył szelmowsko.
Gdyby kazano im nas zabić, Rym byłby tym, który prędzej by rozkaz wykonał.
Strumień z betonu
Nie, naprawdę?
– Wydaje mi się, że on to bierze na poważnie.
– Proszę, zapraszam państwa! – Chung odsunął już boczne drzwi i podał rękę Thanh.
Wysiadając, rzuciła mi przez ramię pełne niedowierzania spojrzenie.
Chung i Rym zlustrowali wzrokiem otoczenie niczym ochroniarze, następnie
pozwolili nam się przespacerować. Przez centrum Kaesong, przemysłowego miasta
kilka kilometrów przed trzydziestym ósmym stopniem szerokości geograficznej,
w którym najpilniej strzeżona granica świata dzieliła Koreę.
Skrzypiąc, mijali nas rowerzyści. Naprzeciwko nas kroczyli piesi, niosący pod pachą
aktówki lub dźwigający na plecach dzieci. Z przeciwnej strony ulicy kiwała do nas
ręką pulchna dziewczynka holowana przez obładowaną zakupami mamę.
Thanh znów ogarnęły uczucia macierzyńskie.
– Och, jaka słodka.
Dziewczynka od intensywnego machania klepnęła na pupę. Mama podniosła
ją i pociągnęła dalej.
Powinniśmy fotografować czy chłonąć zmysłami to, co się wokół nas działo?
Zdecydowały za nas nasze aparaty fotograficzne. Po zrobieniu kilku zdjęć ich
akumulatorki się wyczerpały.
Ulicę otaczały gołe drzewa i niskie gliniane domy liczące sobie sto lat. Między nimi
biegły wąskie, wysypane jasnym piaskiem zaułki, nad którymi sterczały zmurszałe,
pokryte dachówkami dachy. Kaesong było jednym z nielicznych miast Korei Północnej,
w którym zachowała się starówka. Podczas wojny koreańskiej tę część półwyspu
opanowali Amerykanie, więc bombowce armii Stanów Zjednoczonych oszczędziły
Kaesong.
Thanh spojrzała na mnie, ja na nią. Swawolnie zaczęliśmy posuwać się do przodu
w podskokach. Chung i Rym zareagowali dopiero po trzecim podskoku, biegnąc metr
za nami.
– Królu i królowo, nie tak szybko. – Przy tym nie było najmniejszych powodów
do paniki. W razie konieczności pan Pak odciąłby nam drogę busem, toczył się przecież
przez cały czas tuż koło nas.
Dopiero po niemal trzech minutach nasz spacer skończył się przy bramie z szyldem
Kaesong Folklore Hotel.
Kamera była skierowana dokładnie na moją twarz. „No, niech pan opowiada swój
dowcip!” Szumiało mi w uszach. Czułem zapach własnego potu wywołanego stresem.
Szkliste spojrzenie Chunga spoczywało na mnie. Oczy Ryma zwęziły się w wąskie
szparki. Stół był usłany ościami, pudełkami marlboro i napojami w kartonikach.
– Czekamy w napięciu! – naciskała kobieta za kamerą. Fryzura na pazia. – Proszę
mówić!
Bałem się.
Wieczór zaczął się całkiem niewinnie. Chung i Rym zaprosili nas do baru. Przed
ciemnym drewnianym kontuarem stały cztery stołki barowe. Pomieszczenie nie było
szerokie. Za to długie.
Thanh zdziwiła się.
– Wow, jak tu przytulnie!
Chung zaprosił nas do jednego z czterech stolików. Wskazał ten położony najdalej
od baru.
– Tam siada król, a obok nasza królowa. Ja zamówię piwo.
Towarzyszyłem Chungowi w drodze do baru, złożyłem dodatkowe zamówienie
i pomogłem nieść butelki i szklanki.
– Cóż takiego przyniosłeś? – Thanh wyjęła mi z ręki zielono-biały kartonik.
– Chiński sok z gujawy – wyjaśniłem.
– Co będziesz pił?
– Był jeszcze sok ananasowy, ale nie wiem, czyby mi smakował. A w tym przypadku
nie zauważę, nawet jeśli byłaby to sztuczna breja. Diabli wiedzą, jak to powinno
smakować.
– Za niemiecko-koreańską przyjaźń! – Chung i Rym unieśli szklanki.
– Za was! – Thanh uniosła swoją szklankę.
– Za nas wszystkich! – Uniosłem mój kartonik tetra pak.
Każdy stuknął się z każdym.
Przeczytałem etykietę piwa Thanh.
– To jest śmieszne.
– Co? – Teraz także Thanh spojrzała na etykietę.
– Pierwszego wieczoru w Pjongjangu piwo miało zawartość alkoholu trzy i dwa
procent, w Sariwonie trzy i osiem, a teraz cztery i pół.
– Myślisz, że chcą nas upić, żebyśmy byli całkiem ulegli?
– Będę na ciebie uważał. Zdrowie!
– Na litość boską! Zdrowie...
Rym popatrzył na nas, jak się trącamy.
– Za pokój między narodami!
– Za pokój! – dołączył się Chung.
– Dzieci, czy musimy koniecznie przy każdym łyku pić za coś znaczącego?
Chung i Rym tak do końca nie wiedzieli. Thanh poczęstowała ich marlboro.
Robiąc sporo hałasu, do baru weszła wielonarodowa grupa wycieczkowa. Usiedli
w oddzielonej przestrzeni za nami. Parka blouson zajęła jedyny stolik dwuosobowy
w pobliżu baru.
– Och! – Rym się podniósł. – Zjawiła się moja przyjaciółka!
W drzwiach stanęła młoda przewodniczka pary w kurtkach blouson, do której Rym
pomachał podczas naszej wycieczki do przedsiębiorstwa rolniczego Chonsan. Rym
zagadnął do niej. Kiwnęła głową. Po czym opuściła bar.
– Twoja przyjaciółka to prawdziwa ślicznotka! – Rym nie zrozumiał, więc Thanh
powtórzyła.
– Twoja przyjaciółka wygląda bardzo ładnie.
Rym się zaczerwienił.
– Dziękuję bardzo.
Chung się podniósł.
– Przyniosę nowe piwa, dobrze?
– Pokłócił się dzisiaj ze swoją narzeczoną – powiedział Rym, gdy Chung oddalił się
już na wystarczającą odległość.
– Jak, czy ona jest tutaj?
– Nie, przez telefon.
Na zewnątrz przyjaciółka Ryma rozmawiała ze swoim szefem, przewodnikiem
o wyglądzie profesora. Ten zajrzał na moment do baru, skinął głową i dziewczyna
wróciła.
– Dobry wieczór, jestem pani Kim.
– Ach – powiedziała Thanh. – Czy jest pani krewną?
Milczenie.
– A zatem... Nie... Co ja... Jestem Sandra!
Pani Kim uścisnęła nam ręce. Rym dostawił krzesło do pustego szczytu stołu, tak
że siedział obok niej, w tym samym rogu stołu. Chung przyniósł nowy sok chmielowy
i z gujawy.
– Nie pije pan piwa? – Pytanie pani Kim zabrzmiało dziwnie.
– Nie.
– To dobrze. Koreańscy mężczyźni piją za dużo piwa.
Rym wciągnął szyję. Thanh uniosła szklankę:
– W takim razie za miłość!
Szklanki zabrzęczały, a mój kartonik zrobił pyk.
Pani Kim miała dwadzieścia cztery lata, skończyła germanistykę na Uniwersytecie
Kim Ir Sena i uczyła tam niemieckiego. Angielski też znała.
– Ale w tym języku muszę bardziej się wysilać. – Jej srebrne okulary, biała, zapięta
pod szyją bluza i precyzyjne sformułowania sprawiały, że wyglądała na prymuskę.
– Czy państwo są małżeństwem?
Wyjaśniliśmy jej status naszego związku, a chwilę później na pytanie, jak długo ona
i Rym są ze sobą, pani Kim odpowiedziała zirytowanym milczeniem.
Od tego momentu Rym spoglądał ze smutkiem na swoją szklankę piwa. Natomiast
Chung nie dał nic po sobie poznać, nawet gdy po trzecim piwie najwyraźniej alkohol
zaczął już na niego działać. Chung zaintonował pieśń. Według Ryma była w niej mowa
o pokrytych śniegiem górach, szerokich rzekach i potędze Korei. Od trzeciej zwrotki
śpiewaliśmy wraz z nim refren, nie przejmując się naszą nieznajomością języka.
– Przyniosę teraz dla króla i królowej koreańską specjalność! – ogłosił Chung.
– Dlaczego on nazywa państwa królem i królową? – spytała pani Kim.
Wzruszyliśmy ramionami:
– Nasz Chung ma duże poczucie humoru.
– Jego nazwisko oznacza: „Poważny”.
Uznaliśmy, że to bardzo zabawne. Śmiech zamarł na naszych ustach, gdy Chung
wrócił do stolika.
– Tak. Wielki zaszczyt dla naszego króla... – Rozerwał rybę wielkości śledzia
na dwie części. Kurzyła się.
– Co to jest? – Thanh uniosła dłoń i zasłaniała usta. Choć gest był mimowolny,
jednoznacznie demonstrował jej niechęć. Pani Kim skwitowała to niemal
niedostrzegalnym uśmiechem.
– Suszona ryba. Koreańska specjalność. Kładzie się ją na słońcu, żeby cała wilgoć
wyparowała.
Rym zorganizował w barze talerzyk z sosem sojowym.
– Proszę! – Widocznie mieliśmy maczać w nim kawałki ryby.
Chung rozszarpał na części drugą rybę.
– Czy on wcześniej umył ręce? – Tylko ja usłyszałem ciche pytanie Thanh.
– A zatem. Wielki zaszczyt dla naszego króla – ciągnął Chung. – Może zjeść oczy.
Thanh stuknęła mnie w bok.
– Nie zrobisz tego!
– To zaszczyt! – powiedziałem i wsadziłem sobie do ust oko wielkości tabletki
aspiryny.
Nasi gospodarze wydzierali się z entuzjazmem. Ja przeżuwałem. Oczy się Thanh
rozszerzyły.
– I?
– Jak rodzynka bez smaku.
– Proszę wziąć także drugie!
Gdzieś w śmiechu Ryma przebijał podstęp, w przypadku pani Kim pulsowała
złośliwość. Ja też umiałem być złośliwy.
– To byłby zbyt wielki zaszczyt. Ale uszczęśliwiłoby nas, gdybyśmy mogli podzielić
się tym koreańskim przysmakiem z naszymi koreańskimi przyjaciółmi. – Gestem Jezusa
wskazałem na ryby. Zostało jeszcze troje oczu. Chung, Rym i pani Kim wsunęli
je sobie do ust. Thanh z westchnieniem zamoczyła w sosie sojowym przezroczysty
strzęp ryby i mruczała coś pod nosem.
W oddzielnym pomieszczeniu za nami międzynarodowa grupa starała się ignorować
dowcipy berlińczyka na temat Armii Ludowej. Przy dwuosobowym stoliku parka
blouson sączyła w milczeniu piwo. Pomimo ekskluzywnej prowokacji przy naszym
stole panował najlepszy nastrój.
– Co robicie?
W głosie Thanh przebijał lekko piszczący ton. Dotarło do mnie, że jeszcze nigdy nie
była podochocona w moim towarzystwie. Chung próbował ustawić złotą paczkę
papierosów wąskim bokiem na swojej szklance piwa. Przysunąłem szklankę Thanh
i ustawiłem na niej paczkę marlboro.
– To jest... – Chung szukał słowa.
– Rzeźba przyjaźni – pomogłem mu.
Chung dosunął jeszcze talerzyk z sosem sojowym. Ja mój kartonik z sokiem gujawy.
Thanh postawiła na tym swoją zapalniczkę. Chung ukoronował oba pudełka
papierosów głowami ryb.
– Gotowe. – Wszyscy zaczęliśmy klaskać.
– Pani ma poczucie humoru, nieprawdaż? – Pani Kim wyjęła swoją kamerę cyfrową
i spytała Thanh: – Mogłaby mi pani opowiedzieć niemiecki dowcip?
Thanh uśmiechnęła się szelmowsko.
– W dowcipach to on jest dobry.
– Proszę poczekać. Udokumentuję pański dowcip kamerą. Dla uczniów.
Pani Kim zwróciła obiektyw kamery w moją stronę.
– No dobrze, proszę opowiedzieć dowcip.
– Tylko nie narób nam wstydu, komediowy koryfeuszu – syknęła Thanh.
Mój żołądek się zacisnął. Zawsze za bardzo stresuję się tym, by nie spalić dowcipu.
– To mój ulubiony dowcip. Idę ostatnio wzdłuż szosy. – Czy oni w ogóle znają słowo
„szosa”? – A więc idę drogą między polami. I widzę dwóch mężczyzn.
– W jakim są wieku? – Pani Kim ogarniała wzrokiem zarówno mnie, jak
i wyświetlacz jej cyfrowej kamery.
– Tak mniej więcej... czterdziestoletni.
– Dobrze, dalej.
– I jeden z nich fedruje dziurę...
– Słowa „fedrować” z pewnością nie znają – wtrąciła Thanh.
– Jeden z nich kopie dziurę. – Pokazałem gest machania łopatą. – A drugi po chwili
zasypuje. Idą kilka kroków dalej. Znowu pierwszy wykopuje dziurę, a drugi zasypuje.
I tak co dziesięć metrów. W końcu pytam się drugiego: „Co panowie robią?”. –
Wszyscy czekali w skupieniu na ciąg dalszy. – „No tak, mówią, zwykle pracujemy
we trzech. Ale dziś brakuje kolegi, który umieszczał w dziurze drzewko”.
Oczekując na oklaski, rozejrzałem się dookoła.
Pani Kim podniosła wzrok:
– I co było dalej?
– Eee... to wszystko.
Rym obojętnie upił łyk piwa. Pani Kim opuściła kamerę. Zirytowana pokręciła
głową.
– Musi pan jeszcze poćwiczyć. Nie ma pan talentu do opowiadania dowcipów.
Thanh o mało nie pękła ze śmiechu.
Noc wibrowała śpiewem cykad. Falami, przez szpary między listewkami ekranów,
do wnętrza wdzierał się wiatr. Od pół godziny miałem wrażenie, że czuję w gardle
drapanie. Mocniej zacisnąłem szal i wyrównałem troczki kaptura bluzy do spania.
Pociłem się. Ale tylko od spodu. Od góry marzłem.
Thanh obok chrapała, jakby nurkowała z fajką. Mogłem ją słyszeć tylko prawym
uchem, lewe miałem zatkane zatyczką. Nasz tradycyjny hotel dysponował tradycyjnym
koreańskim systemem ogrzewania ondol – „on” znaczyło „ciepły”, „dol” to „kamień”.
W pustą przestrzeń pod kamienną podłogą był wpuszczany gorący dym. Dzięki temu
wprawdzie kamienie stawały się ciepłe, ale nie bardziej miękkie. Mata ze słomy
ryżowej i watowana kołdra między podłogą i moim ciałem nie były w stanie sprawić,
by moje kości przy każdym poruszeniu głucho nie grzechotały.
– Leż cicho. – A zatem wcale nie spała.
– Boli mnie ramię.
– Masz przynajmniej śpiwór.
– A czy powiedziałem, że swój masz zostawić w domu?
– Powiedziałeś, że nie bierzesz ze sobą śpiwora.
– Powiedziałem, że nie mieści mi się w walizce.
– O mały włos, a zapakowałabym drugi dla ciebie!
– W takim razie dlaczego nie masz nawet swojego własnego?
– Ponieważ powiedziałeś, że nie bierzesz śpiwora.
Śpiwór mimo wszystko wcisnąłem jednak do walizki. Teraz był moim kokonem
izolującym mnie od poplamionej kołdry. Thanh musiała improwizować, naciągnęła
skarpetki na swoje spodnie do joggingu (czekolada w większości zdążyła się
wykruszyć) i założyła górę z długimi rękawami. Włosy owinęła białym T-shirtem. Nie
wolno mi było się śmiać.
Moja dłoń pod policzkiem – pełniąca funkcję amortyzatora dla twarzy – pachniała
Autanem. Byłem nim popsikany od stóp do głów. Pewna lekarka z centrum medycyny
tropikalnej stwierdziła, że to powinno najlepiej chronić przed komarami Anopheles
przenoszącymi malarię – poza tym zabawnie huśtał się jej koński ogon, którego wtedy
nie identyfikowałem jeszcze jako fryzury numer pięć.
Według należącego do lekarki podręcznika na temat chorób zakaźnych, komary
Anopheles występują jedynie w wąskim pasie nizin przy zachodniej części granicy
między Koreą Północną i Południową (zwykle niedostępnej dla turystów).
Spaliśmy w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów od tego pasa nizin. A jutro
będziemy mieli do niego dostęp!
– Słyszałeś, co powiedziałam?!
– Co powiedziałaś? – Obróciłem się na lewy bok, żeby odsłonić prawe ucho.
– Powiedziałam, że nie jesteś dżentelmenem.
– Dopiero co przytrzymałem dla ciebie drzwi.
– Dżentelmen zaoferowałby mi swój śpiwór. To przez ciebie muszę spać
na podłodze.
– Przecież w planie podróży było wyraźnie napisane: nocleg w tradycyjnym Folklore
Hotel.
Zaczęła się mościć na swoim legowisku.
– Robię się za stara na takie gówniane warunki. Niedługo skończę pięćdziesiąt lat.
– Masz czterdzieści siedem!
Obróciłem się na prawe ucho. Jeszcze sześć godzin do wschodu słońca. Pocąc się
i marznąc, usiłowałem zasnąć. Chung spoglądał na mnie ze szklistego oka ryby. „Proszę
opowiedzieć dowcip!” Cień Ryma padł na ziarnko kawy. Pani Kim kręciła głową.
„Nie ma pan za grosz talentu”. Nagle poderwałem się przerażony. Ktoś stał na naszym
dziedzińcu i oddychał.
Wybuch
Zatkanie zatyczką z elastycznej pianki tylko jednego ucha zmusza wprawdzie do spania
całą noc na jednym boku, tym niezatkanym, ma jednak tę zaletę, że w razie zagrożenia –
o ile w ogóle potraktuje się je poważnie – do nasłuchiwania wystarczy unieść głowę,
zamiast borykać się najpierw z mozolnym wydłubywaniem elastycznej pianki z otworu
słuchowego. W najgorszym wypadku traci się na to więcej czasu, niż może być
potrzebne, by zostać gruntownie pobitym.
Wadą tej metody jest utrata zdolności słyszenia przestrzennego. Chociaż jako istoty
widzące podczas rejestracji przestrzeni korzystamy głównie z naszych oczu, które
dzięki nieznacznie odmiennym perspektywom umożliwiają ocenę odległości
i głębokości, to za właściwą orientację odpowiadają rozmieszczone w jeszcze
większej odległości od siebie uszy. Głuchota izoluje od świata znacznie bardziej niż
ślepota.
Tej nocy, pośród egipskich ciemności panujących w pokoju hotelu Folklore, niczego
nie widziałem, a słyszałem błędnie. Ktoś oddychał nie na dziedzińcu, lecz u stóp
mojego śpiwora.
Coś grzmotnęło.
– Cholera!
Chwyciłem latarkę leżącą za moją głową i skierowałem snop światła w kierunku
przekleństwa. Thanh stała przed lampą ścienną i pocierała sobie czoło. Z T-shirtem
owiniętym wokół głowy była bardzo podobna do wdowy Bolte.
– Co się dzieje?
– Muszę się tam dostać. – Ze wstrętem wskazała na drzwi do łazienki.
– Dlaczego?
– A jak ci się wydaje?
W innych okolicznościach powiedziałbym coś dowcipnego. Miałem bowiem w tej
dziedzinie spory talent.
– Super, że latarka stoi koło ciebie – fuknęła.
– Ale to przecież moja latarka.
– Teraz musisz ją jednak oddać. Nie mamy prądu.
Chwilę później z łazienki dobiegły okrzyki:
– Nie, nie, nie. To jest tak ohydne, pfe!
Nie tylko chciała wyrazić swoje obrzydzenie, lecz także zagłuszyć odgłosy kapania.
– Człowieku! Gdzie jest papier toaletowy?
Zdeponowałem małą ukradzioną rolkę przy mojej głowie, tuż obok latarki.
– Kładę go przed drzwiami.
Jej ręka zabrała go stamtąd szybkim ruchem.
– Jesteś okropnym egoistą!
Niedługo potem Thanh wyszła z łazienki niczym hiszpański, waleczny byk
wbiegający na arenę.
– Mam tego dosyć. Nigdy sama, wszystko zepsute. Ale oni się zachowują, jakby
to był raj. I do tego wszystkiego jeszcze ty! Naprawdę. Twoja zjeżdżalnia wodna
od pewnego czasu zwisa mi i powiewa. Gdybym się nie wygadała wtedy w mojej
redakcji!
– Ale już wszystko dobrze! – Mój palec wskazujący sugestywnie pukał w czoło.
Co prawda nikt nie mieszkał w sąsiednich pokojach. Papierowe ściany były jednak
marną izolacją akustyczną.
– Kiedy zaproponowałem ci wtedy tę podróż, okazałaś dużą radość w twojej re-
akcji!
Nasze spojrzenia zaklinowały się.
– Ten kraj ma tyle wspaniałych atrakcji do zaoferowania i bardzo cieszę się już
na jutrzejszy dzień. A teraz kładźmy się spać.
Oboje położyliśmy się na swoich posłaniach.
Dwadzieścia po siódmej dłużej już nie dało się leżeć. Wygramoliłem się ze śpiwora
i spod kołdry. Twarz Thanh zniknęła pod T-shirtem. Tkanina regularnie wybrzuszała
się, tworząc trzepoczącego guza. Wydłubałem palcami zatyczkę z ucha i chwyciłem
aparat fotograficzny, teraz znów z naładowanym akumulatorem. Tak cicho, jak to tylko
możliwe, przesunąłem na bok ekran-drzwi.
Poranne powietrze na dziedzińcu było wilgotne i zimne, spocone części mojego ciała
natychmiast ogarnęły dreszcze. By móc zobaczyć, jakie ślady pozostawiła noc,
zacząłem fotografować siebie samego.
Wyglądałem jak na zdjęciu z listu gończego.
Cichy i pusty świat wokół betonowego strumienia otulały białe opary mgiełki.
Na krzewach forsycji przeświecały kwiaty. Nagie gałązki drzewek pokrywała rosa.
Poranek idealny na diamentowe żniwa. Dookoła ćwierkanie ptaków. W oddali górskie
szczyty spowite mgłą.
I nagle te zarzuty.
Słowa docierały do mnie ze wszystkich stron. Nasz mały folklorystyczny świat
przepełniły ochrypłe krzyki. Chociaż z obu stron miałem już odetkane uszy, nie byłem
w stanie zlokalizować mężczyzny, który krzyczał. Dźwięk rozchodził się na tyle
równomiernie, że musiało chodzić o poranny ostrzał propagandowy z –
rozmieszczonych w całym mieście – zainstalowanych na stałe głośników.
Poszedłem na śniadanie, zmyłem sen z twarzy przy umywalce w toalecie restauracji
i wróciwszy do naszej zagrody, spakowałem rzeczy. Thanh nigdzie nie było widać.
Krótko przed wpół do dziewiątej, terkocząc walizką Samsonite, udałem się na parking
– gotów do odjazdu. Pan Pak kręcił się wokół busa i glansował go. W momencie, gdy
oddawałem mu walizkę, z budynku restauracji wyszła Thanh.
– Byłaś na śniadaniu? – spytałem.
– Potrzebowałam kawy.
– W takim razie co robiłaś tam w środku? – Zignorowała moją aluzję
do niemożliwych tutaj do spełnienia wymagań wobec kawy.
– Pójdę po swoją torbę i za chwilę będę z powrotem.
Thanh miała głębokie cienie pod oczami. Pałeczki utrzymywały razem jej czarne
włosy. Była to raczej sterta niż kok. Poszła chodnikiem po lewej stronie strumienia.
W połowie drogi spotkała Chunga i Ryma. Ich wymiana zdań skończyła się
energicznym gestem Thanh w kierunku restauracji. Nasi przewodnicy opuścili głowy
i skierowali się w moją stronę.
– Dzień dobry, no i jak, dobrze się spało?
Ich usta powiedziały tak, ale oczy zdradzały coś wprost przeciwnego. Obaj zostali
wczoraj w barze. Przywlekli się bladzi, z brodami pokrytymi szczeciną.
Propagandowy głos zamilkł. Ptaki nie. Na parkingu kierowcy robili, co mogli,
by wygrać w konkursie na „najczystszy bus turystyczny Korei”. Ziemistego faceta
po prawej ledwie było widać na tle brązowego muru. Na zewnątrz przed otwartą
bramą przesuwali się mieszkańcy Kaesong. Jak gdyby rano dawała się poznać
reprezentacja odpowiadająca równowadze demograficznej, w takich samych
proporcjach występowali kobiety i mężczyźni, kobiety z dziećmi i bez, piesi
i rowerzyści, dorośli i nastolatki. Tylko w przypadku przechodniów, którzy prowadzili
swoje rowery, nie było równowagi. Tu przeważali mężczyźni.
Prosto ku bramie biegła aleja obsadzona ogołoconymi z liści drzewami, wraz
z główną ulicą przed kompleksem hotelowym tworzyła skrzyżowanie w kształcie T.
Po obu stronach alei w wilgoci poranka lśniły pokryte dachówką stare dachy. Thanh
zauważyłem dopiero wtedy, gdy tuż koło mnie rozległ się trzask zapalniczki.
– O co chodziło z Chungiem i Rymem?
– Ach, zaspali i chcieli od razu odjeżdżać. Wysłałam ich najpierw na śniadanie,
biedaczków. Mają totalnego kaca i złamane serca. – Thanh umiała całkowicie
poświęcić się trosce o innych. Tego rodzaju kłopoty sercowe uśmierzała już u mnie.
– Mój drogi, mam nadzieję, że przynajmniej ty mogłeś spać tej nocy.
Dzisiaj nie mogę oczekiwać żadnego współczucia z jej strony.
Na parking przyszli gruba Angielka i jej mąż. Tylko nieliczni przechodnie ryzykowali
spojrzenie w bok na nas, wyglądających na zewnątrz. Nawet dzieci powściągały swoją
ciekawość. Najczęściej były ubrane całkiem na żółto, czerwono albo różowo, łącznie
z kaloszami.
Kiedy na parking weszli Austriacy, Angielka stała już niemal pod łukiem bramy
i machała do dzieci. Ziemisty nie spuszczał jej z oczu.
– Burek za chwilę ją pogryzie – skomentowałem.
– Burek?
Opowiedziałem Thanh o moich wcześniejszych doświadczeniach z organami
bezpieczeństwa.
– No tak, wcześniej nie mieliście niczego – podsumowała. – Poza fantazją.
Para w kurtkach blouson, przechodząc koło nas, synchronicznie zasunęła zamki
błyskawiczne. Angielka poszła kilka kroków dalej. Jej mąż także. Para blouson chciała
sprawdzić, co tam jest do zobaczenia. Thanh ruszyła do bramy. Ja za nią. Berlińczyk
w spodniach wojskowych wyprzedził nas, rzucając „dzieńdoberek!”. Na mięsistej
czaszce miał czapkę z daszkiem w maskujące plamy, w której jako ozdobna szpilka
iskrzyła się północnokoreańska flaga. Gruba Angielka machała teraz w obie strony.
Miała ramiona uniesione pod kątem prostym na wysokość barków, jej dłonie ruszały
się w dół i w górę. Jedno dziecko okazało litość i pomachało w jej stronę. Kobieta
z fryzurą rasta uznała to za „milutkie!”, wspinacze zrobili zdjęcia.
W tym momencie dotarło do mnie, że wszyscy zagraniczni goście Kaesong Folklore
Hotel stali na ulicy. Przed bramą. Wśród miejscowej ludności. Ze środka dobiegały
gorączkowe okrzyki. Przeświadczenie, że zostało złamane tabu, przejawiało się tym,
że nikt nie zrobił ani kroku dalej. Pięć metrów przed bramą zastygliśmy przy
skrzyżowaniu. Z cienia obserwowało nas trzech Burków. Przechodnie, a nawet
kierujący ruchem policjant, który nieco dalej w dole ulicy czekał na ruch, starali się
patrzeć gdzieś obok. Tylko ubrane kolorowo maleństwa dawały upust swojej
ciekawości i przyglądały się nam ciemnymi, wypukłymi oczkami.
Tuż za mną Thanh zaczęła gawędzić z Angielką. Nazywała się Jane i skarżyła się
na swoje sztuczne biodro, któremu noc na twardej jak kamień podłodze nie wyszła
na dobre. Następnie Thanh musiała wyjaśnić, że ona i ja nie byliśmy married i jestem
dla niej o wiele za młody. Potem wysłuchała częstych w jej przypadku komplementów
dotyczących wyglądu. Pomimo braku snu.
Berlińczyk w wojskowych spodniach szukał teraz kogoś, kto zrobiłby mu zdjęcie
na północnokoreańskim skrzyżowaniu. Zgodziła się kobieta rasta. Faceci-wspinacze
żartowali, mąż w kurtce blouson od tyłu objął rękami swoją żonę blouson. Kołysząc się
w zamyśleniu, obserwowali ruch.
Wyglądało to tak, jakbyśmy stali wszyscy w punkcie widokowym na szczycie
czterotysięcznika i napawali się wysiłkiem towarzyszącym wspinaczce.
Chwilę później z bramy wylali się przewodnicy wycieczek, armada w czarnych
garniturach. Z zimną uprzejmością zapędzono nas z powrotem na dziedziniec.
Chociaż następna atrakcja turystyczna, skarb narodowy Korei Północnej numer sto
dwadzieścia cztery, była położona jedynie odrobinę dalej od hotelu niż punkt, z którego
dzień wcześniej mogliśmy przespacerować się po mieście, musieliśmy wsiąść do busa,
by przewiózł nas około pięciuset metrów. Pan Pak zatrzymał się na łuku ruchu
okrężnego, nie zważając na samochody czy rowerzystów. Trąbiono na nas i dzwoniono.
Że też taki protest w ogóle był tutaj dozwolony!
Środek placu z ruchem okrężnym zajmowała wielka łąka. Stał na niej jeden z wielu
pomników światowego dziedzictwa kultury, jakie miało do zaoferowania Kaesong:
Brama Południowa. Potężny fundament wzniesiono z szarych kamiennych bloków,
pośrodku znajdował się półkolisty przejazd, nad którym wznosił się lekki
i przewiewny pawilon, jego pionowe belki konstrukcji były czerwono-brązowe,
a poziome zielonkawe. Ciemny dach dachówkowy charakteryzował się typowym dla
dawnej architektury azjatyckiej wygięciem ku górze, które w przeciwieństwie
do architektury niemieckich dachów czterospadowych lub dwuspadowych sprawia
wrażenie bardziej optymistycznego. Jakby usta Merkel trafiły na uśmiech buddysty.
Weszliśmy kilka stopni w górę do pawilonu. Chung beznamiętnie wyrecytował swój
tekst. Bezsenna noc wyraźnie dawała się mu we znaki. Albo tęsknota za narzeczoną.
– A zatem. Kaesong od dziewięćset osiemnastego do tysiąc trzysta
dziewięćdziesiątego drugiego roku było stolicą dynastii Goryeo. Dynastia
ta od dziewięćset trzydziestego szóstego roku panowała nad niemal całą Koreą.
Kaesong znajduje się niemal w samym jej środku. Budowa Bramy Nam, „nam” oznacza
„południe”, zaczęła się w tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Trzy lata
później została ukończona. Wtedy zaczęła się już dynastia Joseon. Brama Południowa
była częścią murów miejskich i jest jedyną z siedmiu bram miejskich, która się
zachowała. Dolna część jest całkowicie oryginalna. Górna część to rekonstrukcja.
W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku kazał ją odbudować Wielki
Przywódca Kim Ir Sen.
– Dlaczego? – chciała dowiedzieć się Thanh.
Było to pytanie dla Ryma.
– Samoloty bombowe amerykańskich psów zniszczyły ją w tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym roku.
– A co to takiego to grube tam? – Miałem na myśli żelazny, bogato zdobiony cylinder,
który wisiał ciężko pod sufitem.
– To jest dzwon Yongbok. Waży czternaście ton. Został wykonany w tysiąc trzysta
pięćdziesiątym czwartym roku i zawisł w świątyni Yongbok. Zniszczył ją pożar.
Przetrwał tylko dzwon.
– Ach ci Amerykanie... – Thanh pokręciła z dezaprobatą głową.
Rym zrobił to samo.
– To nie Amerykanie. Pożar miał miejsce w tysiąc pięćset sześćdziesiątym trzecim
roku.
– Ach! W takim razie to byli japońscy gangsterzy.
– Nie – musiał uściślić Rym. – To był naturalny pożar.
– Jak to? Prawdziwy koreański pożar?
– Nie koreański. Naturalny.
– Do czego służył ten dzwon? – spytałem, zanim lont ironii Thanh zdołał podpalić
wszystko dookoła.
– Uderzano w niego co godzinę. Jeszcze sto lat temu.
Kiedy opuszczaliśmy to historyczne miejsce, Chung i Rym rozglądali się gorączkowo
dookoła i nerwowo ze sobą dyskutowali.
Ruch okrężny wokół Bramy Nam otaczały dziesięciopiętrowe bloki z wielkiej płyty,
na ich otynkowanych na różowo balkonach powiewały zawieszone na sznurach
podkoszulki i szare spodnie robocze. Pobliskie domy zostały ukończone dopiero
w połowie. Konstrukcje z brudnoszarych płyt betonowych ziały czarnymi otworami
okiennymi. Nad placem budowy sterczał wysięgnik dźwigu budowlanego o konstrukcji
kratownicowej. Gdy był prąd, przynajmniej nie musieli używać wielokrążków. Był
nam potrzebny pan Pak. Ten jednak zniknął. Wraz z busem.
Chung wrzeszczał w swoją komórkę, co zapewne nie wynikało jedynie z faktu,
że wokół nas warcząc, jeździły samochody.
– Musimy pójść na piechotę – wyjaśnił. – Jakiś policjant zabronił naszemu kierowcy
zaparkować w okolicy.
Tak doszło do naszego drugiego spaceru po mieście Kaesong.
Podobnie jak w Sariwon betonowe budynki nie osiągnęły tutaj wysokości domów
Pjongjangu. Kaesong w mniejszym stopniu odgrywało rolę kulis. Wokół panował
wielkomiejski tłok, wigor zupełnie inny od atmosfery panującej w Pjongjangu. Tam
obywatel przemierzał osie widokowe, tutaj ludzie szli na zakupy. Na szerokich
chodnikach handlarki ustawiały swoje stragany. Ścianka tylna i boczne były zrobione
z żółtych plandek, dach z pasiastej, biało-zielonej markizy. Stojące w równych
odstępach stragany tworzyły rząd. Nie dawało się zauważyć, co było wyłożone
na stołach. Od okresu głodu w latach dziewięćdziesiątych prywatny handel był
tolerowany w Korei Północnej. Upowszechnił się najpierw w peryferyjnych
prowincjach, zajmujących szary koniec łańcucha zaopatrzeniowego z państwowych
centrów dystrybucyjnych, a w końcu dotarł także do miast, nawet Pjongjangu.
Gospodarstwa rolne od niedawna mogły sprzedawać część swoich zbiorów. Dotąd
była zaopatrywana najpierw miejscowa baza wojskowa, następnie towarzysze,
a skromne resztki trafiały do mas ludowych. Według szacunków dzisiaj połowa
sklepów i restauracji była finansowana z prywatnych pieniędzy. Pochodzących przede
wszystkim z wielkich i małych transakcji handlowych z Chinami oraz dalszej sprzedaży
chińskich towarów w Korei Północnej. W gospodarce coraz więcej działo się poza
państwem. Władze zdawały sobie z tego sprawę. Nie wiedziały jednak, jak się do tego
ustosunkować. Przy tym nie jest nawet jasne, kto tak naprawdę rządzi Koreą Północną.
Kim Dzong Un czy stojący za nim w cieniu mężczyźni i kobiety? Partia czy armia? Nie
bez znaczenia jest również fakt, że w tego rodzaju półlegalne interesy są zamieszani
wysocy funkcjonariusze, którzy gorliwie czerpią z nich korzyści.
Chung i Rym w skupieniu eskortowali nas przez tłum. Thanh mnie ignorowała. Nie
zwracając niczyjej uwagi, robiłem zdjęcia z biodra. Rzucało się w oczy, że o wiele
więcej osób prowadziło rower, niż jechało. Z reguły były to damki z koszykiem
na zakupy przymocowanym do kierownicy, także u panów. I każdy czarny metalowy
koszyk był wyposażony w okrągłą czerwoną tabliczkę z numerem. Dzięki temu można
było łatwiej zidentyfikować szalejących na rowerach chuliganów. Nie wszystko jest
złe w Korei Północnej.
Tak całkiem bez monumentalnej architektury państwowej Kaesong naturalnie nie
mogło się obejść. Przy następnym skrzyżowaniu, gdzie czekał nasz bus, morze domów
rozdzielała wielopasmowa magistrala. W lewo prowadziła do miasta, w prawo prosto
jak strzała ku szczytowi wzgórza. „Góra Janam!”, wyjaśnił Chung.
Stamtąd pozdrawiał nas olbrzym z brązu: Kim Ir Sen.
Thanh skinęła w jego kierunku: „Musimy się tam wspinać?”.
Panie w jedwabnych sukniach i rodziny pielgrzymowały pieszo na szczyt Janam.
My pojechaliśmy busem z panem Pakiem. Po przybyciu na miejsce Chung i Rym
oszczędzili nam oddawania pokłonu przed posągiem Kim Ir Sena i zamiast tego
zaprowadzili nas do skalistego zbocza. Głęboko w dole rozciągał się szarobrunatny
labirynt podwórek mieszkalnych starego Kaesong. Jeśli wcześniej w całej Korei
zabudowa miejska wyglądała w ten sposób, to kraj ten był istnym rajem – dla bomb
zapalających.
Chung wskazał na pasmo wzniesień na horyzoncie. „Ta góra tam, nazywamy
ją Ciężarną”. Łatwo dawało się zauważyć dlaczego. Czoło, nosek, broda, nabrzmiałe
piersi, zaokrąglony brzuch, lekko podgięte kolana – grzbiet górski perfekcyjnie
odtwarzał sylwetkę leżącej kobiety w ciąży.
Słońce przebijało się przez poranną mgiełkę. Robiło się parno.
Poprosiłem pana Paka, by wydobył moją walizkę z bagażnika. Położyłem
ją na drodze, otworzyłem i zmieniłem sweter na koszulę. Następnie odniosłem walizkę
z powrotem do busa. Pan Pak chciał mnie wyręczyć, ale odmówiłem. W końcu nie był
moim lokajem.
– Super wymyśliłeś – skomentowała Thanh. – Najpierw rzuciłeś walizkę w śmieci,
a potem wybrudzoną władowałeś z powrotem do świeżo wypucowanego busa.
Okruchy i kamyczki osypywały się z walizki. Zapewne temu próbował zapobiec pan
Pak. Chwycił za zmiotkę i wymiótł piasek na zewnątrz.
– A teraz jeszcze każ mu ją oczyścić!
Chung i Rym patrzyli zakłopotani do środka. Milczałem.
Kiedy wsiadaliśmy, Thanh usadziła się z tyłu.
Kilka minut później wygramoliliśmy się przed zespołem rozstawionych jedna za drugą
budowli.
– Czy to była wcześniej świątynia, Rym?
– Czekamy na królową, wtedy pan Chung wszystko opowie. – Królowa przykucnęła
na placyku przed budynkiem i robiła zdjęcia pozbawionych liści, starych drzew,
w których nędznym cieniu stały jednopiętrowe budowle. Rym i ja pociliśmy się
na słońcu. Tym, co mi najbardziej przeszkadzało w rozdrażnieniu Thanh, nie było jej
zrzędzenie, lecz jego przyczyna: Thanh traciła kontrolę. Nawet wtedy, gdy
w całkowitym spokoju kucała tam sobie i uwieczniała drzewa liściaste bez liści,
w środku aż się w niej gotowało. Mogło to szybko doprowadzić do niedbalstwa.
A jeśli chcieliśmy opuścić Koreę cali i zdrowi, nie mogliśmy pozwolić sobie na żadne
błędy.
– Przyjdziesz do nas, Thanh?!
Tak, ja też to zauważyłem. Koniec zdania powinien był brzmieć „Sandra”. Jej ciało
zesztywniało.
– Co powiedziałeś?
– Przyjdziesz do nas w końcu? – Zrobiłem minę, którą są w stanie przejrzeć tylko
matki. Thanh się uniosła. A Chung uniósł głos:
– A zatem. Znajdujemy się teraz w Muzeum Koryo, muzeum historycznym miasta
Kaesong. Budynki pochodzą z jedenastego wieku. – Miałem więc rację, to był stary
klasztor. – To dawna szkoła. – No, prawie rację. – Kształcili się tutaj uczniowie
Konfucjusza.
– Wow! – wyrzuciła z siebie Thanh. Wtedy podeszła do nas ubrana w złoto-czerwoną
szatę gajdin, numer cztery, modne fale. Odnotowywanie fryzur było denerwujące.
Zwłaszcza że stale spotykaliśmy się z tymi samymi. To, czy wyjdziemy bez szwanku
z tej wyprawy, z pewnością nie zależało od osiemnastu fryzur damskich.
W tonącej w mroku głównej budowli gajdin kliknęła we włącznik światła i w ogóle
nie skomentowała, że światło się nie włączyło. Pokazała nam gliniane naczynia,
modele dawnych koreańskich zagród chłopskich i płyty nagrobne z liczącymi sobie
tysiąc lat malowidłami. Największe wrażenie robił najmniejszy eksponat. W gablocie,
pod wielką szklaną lupą, leżał na czerwonym postumencie brązowy fragment metalu
wielkości paznokcia. Zwróconą w naszą stronę powierzchnię zdobił wzór.
– Tak. Tutaj mogą państwo zobaczyć najstarszą czcionkę drukarską na świecie.
Została wynaleziona w Korei w czasach dynastii Goryeo.
Chung miał na myśli: około 1132 roku, a według niektórych źródeł jeszcze wcześniej,
w Korei wprowadzono druk za pomocą odpowiadających pojedynczym znakom,
wyciętych z metalu czcionek. Nasz Gutenberg wpadł na ten pomysł dopiero dwieście
lat później.
– Widzisz – zżymała się Thanh – drukowanie książek wynaleziono w Azji. Ale
wy to wypieracie w waszym europocentrycznym punkcie widzenia.
– Waszym? Jesteś Europejką dłużej, niż ja żyję.
– Pfff...
Po zakurzonej ulicy kroczyła krowa. Nie przejmowała się nic a nic tym, że niecałe sto
metrów dalej leżała najstarsza metalowa czcionka drukarska świata. Jej długa
jasnobrązowa sierść zwisała frędzlami. Szkockie krowy górskie musiały być jej
dalekimi krewnymi. Krowa była jednak wyraźnie bardziej długonoga i smuklejsza. Jej
kościsty grzbiet tworzył szpic trójkątnego ciała. Wokół szyi miała zawiązany sznur,
którego koniec ciągnął się po zakurzonej drodze. Zachowując pewien odstęp, za krową
szedł mężczyzna w żółtych kaloszach, który widocznie ufał, że zwierzę dobrze wie,
dokąd ma iść.
Grzebałem w plecaku w poszukiwaniu aparatu fotograficznego. Thanh pstrykała jak
opętana.
– No i jak, mój drogi, nieprzygotowany, co? – Kiedy wreszcie znalazłem aparat,
krowy już nie było. Głupia krowa.
W busie Thanh zajęła moje miejsce na środkowej kanapie, Chung usiadł koło niej,
Rym z przodu.
– Chcą się dowiedzieć, co to takiego iPad.
Bez słowa wcisnąłem się na tył.
Za oknem przesuwały się zabudowania fabryczne. Nie było jednak widać
wydobywającego się z ich kominów dymu. Rowerzyści, piesi. Im bardziej oddalaliśmy
się od Kaesong, tym bardziej brązowe i szare stawały się ubrania i ludzie. Tylko
kalosze pozostały kolorowe.
Thanh podniosła swojego iPada.
– Zobaczcie, można na tym urządzeniu pisać. Albo połączyć się za jego pomocą
z internetem.
– Na Uniwersytecie Kim Ir Sena są duże pracownie komputerowe. Tam też możemy
wchodzić do internetu.
– Właśnie – potwierdził Rym. – To dotyczy naszej całej Korei.
– Ach, nie możecie więc korzystać z Google albo czytać „New York Timesa”?
Taka naiwna to Thanh znowu nie była, tylko ciągnęła ich za język. Nie doczekała się
odpowiedzi.
– Najlepiej można za pomocą iPada... – Thanh przeciągała palcem po szklanym
ekranie, Chung i Rym przyglądali się ruchom jej palców jak urzeczeni. – ...oglądać
zdjęcia.
– Och, piękny dom. – Rym wisiał na pasie odwrócony w tył. Gdyby nie uważał, przy
następnym wyboju mógł polecieć na głowę między siedzenia. – Piękne kwiaty!
– To jest lawenda – wyjaśniła Thanh. Wiedziałem, co za dom pokazuje. – Robi się
z niej na przykład perfumy.
– Czy to pani stoi przed domem?
– O Boże, wyglądam strasznie. Wtedy całą poprzednią noc przepracowałam.
Zobaczcie, mój pies!
– Może wchodzić do domu?
– Ma nawet własną sofę.
Chung i Rym rozdziawili usta. W Korei Północnej mówi się o zdrajcy: „gorszy niż
pies”. Z drugiej strony tak złe psy nie mogły być. Północnokoreańska telewizja
państwowa chętnie polecała zupę z psa jako lekki posiłek na upalne dni lata.
– Piękny krajobraz. – Oczy Ryma i Chunga chłonęły każdy szczegół.
– To jest we Francji. W Prowansji.
– Ma pani dom we Francji?
Thanh kiwnęła głową.
– Stary dom na wsi, tak.
– Dla psa?
– Ach, Chung. Dla mnie. Mieszkam w nim przez kilka miesięcy w roku. Znacie
Francję?
– Francja leży w Europie Zachodniej. Stolica nazywa się Paryż. Jest tam wiele
słynnych obrazów.
– Nie macie czasami ochoty, żeby tam pojechać?
Chung uśmiechnął się uśmiechem, który znaczył wszystko.
– Nasza Korea jest najpiękniejszym krajem świata – powiedział Rym.
Pan Pak zahamował. W punkcie kontrolnym zatrzymało nas dwóch żołnierzy.
Z karabinami na ramieniu.
Tęcza z Panmundżom
Finał naszego przejazdu przez tereny sąsiadujące z DMZ wyznaczała potężna betonowa
brama. Masywna poprzeczna konstrukcja wzniesiona nad przejazdem miała wymiary
autokaru turystycznego. Mogła być obniżana. Wtedy czołgi Korei Południowej miałyby
problem z przejechaniem. Tuż za bramą stały ciasno zgrupowane w dwóch rzędach
autobusy turystyczne.
Północnokoreański żołnierz, którego mundur opinał pozbawioną mięśni klatkę
piersiową, podszedł do naszego busa. Rym drżącą ręką podał mu karteczkę i nasze
paszporty. Także on, Chung i pan Pak musieli pokazać swoje dowody osobiste.
Żołnierz porównał każde zdjęcie w paszporcie z twarzą. Nikt nic nie mówił. Kto chce
dostać się do DMZ od strony Korei Południowej, musi potwierdzić własnym
podpisem, że jest świadomy ryzyka poniesienia tam ran lub nawet śmierci. My nie
musieliśmy niczego podpisywać. Albo Korea Północna była bardziej bezpieczna, albo
nie zawracano sobie głowy biurokracją, gdy ktoś umierał.
Żołnierz oddał nasze dokumenty.
Chung otworzył drzwi busa.
– A zatem. Proszę wysiadać.
Droga rozszerzała się przed nami, tworząc wyasfaltowany plac o długości około stu
i szerokości pięćdziesięciu metrów. Turyści stali dookoła w grupkach lub pozowali
na tle konstrukcji zaporowych. Aparaty pstrykały, rozbawieni ludzie gawędzili.
Panowała atmosfera uroczystości weselnej, podczas której wszyscy wiedzieli,
że panna młoda pożyje jeszcze tylko kilka tygodni, ale starali się nie dać po sobie
niczego poznać.
Co zaskakujące, wśród turystów nie było nikogo znajomego. Nikt nie był ubrany
w kurtkę blouson.
Po przeciwległej, wąskiej stronie placu znajdowała się kolejna brama. Na dwóch
kolumnach, z ustawionych jedne na drugich brudnoszarych bloków, spoczywał
betonowy kolos, jeszcze potężniejszy niż ten nad bramą wjazdową. Tego nie można
było obniżać. Delikatna budowa kolumn pozwalała jednak wysnuć przypuszczenie,
że bramę można było łatwo przewrócić. Tuż za bramą prowadziła, wtłoczona między
metrowej grubości mury, wąska droga, na której z trudem mieścił się samochód.
Z powodu skrętu nie było widać, gdzie się kończyła. Na prawo i lewo od bramy
kolejne mury zasłaniały widok, a wieńczące je zasieki z drutu kolczastego
uniemożliwiały przejście ponad nimi.
– Czy można to sfotografować? – spytałem Ryma. Ten spojrzał na Chunga. Pierwszy
raz Chung uśmiechnął się bez iskrzenia w oczach.
– Możecie państwo fotografować tutaj wszystko. Powiem, kiedy już nie będziecie
mogli.
Z obu dłuższych boków plac ograniczały sztucznie usypane pagórki. Dodatkową
osłonę przed wścibskimi spojrzeniami dawały gęste brzozy i topole. Między gałęziami
kołysały się gniazda ptaków. Ich mieszkańcy należeli do tych nielicznych
Koreańczyków, którzy znali obie części kraju.
Tam, gdzie pagórki były spłaszczone, dawało się dostrzec na zapleczu rozległe łąki,
na których rosły, tworząc regularny wzór, betonowe bloki wysokości człowieka.
Zapory przeciwczołgowe.
Największy budynek przy placu znajdował się po prawej od bramy wjazdowej –
płaska budowla, do której wchodziło się po trzech stopniach. Jej przeznaczenie
zdradzał wielki szyld, na którym widniały napisy sporządzone pismem koreańskim,
chińskim i alfabetem łacińskim: Panmunjom Souvenir Shop. Nad szyldem górowała
stojąca tablica. Na cukierkowokolorowym tle przylegały do siebie dwie dziecięce
buźki z perkatymi noskami, chłopca i dziewczynki. Zadziwiający kontrast w stosunku
do ponurych betonowych bram.
– Co przedstawia tamten obrazek? Rym?
Zagłębiony w myślach Rym palił papierosa. Od naszego przybycia nie powiedział ani
słowa. Teraz na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Tam jest napisane: „Dla naszych potomków! Sprawmy, by odziedziczyli
zjednoczoną ojczyznę!”. – Drżącą ręką przystawił niedopałek do ust.
– Jest ci zimno? – Nie było to mądre pytanie w sytuacji, gdy przyjemnie świeciło
słońce. Rym milczał.
Zmieniłem temat:
– Ile razy już tu byłeś?
– Nigdy wcześniej. – Rym zgasił papierosa o podeszwę buta i udał się
na poszukiwanie kosza na śmieci. Mały, dwudziestodwuletni Koreańczyk, który dziś
po raz pierwszy w życiu spojrzy w oczy swoim śmiertelnym wrogom.
Równym krokiem przez plac maszerowało dwóch żołnierzy w stalowych hełmach
na głowie. Ich lewe ręce kołysały się sztywno w przód i w tył. Prawa ręka była
zaczepiona kciukiem o pas naramienny, który biegł ukośnie przez pierś do sprzączki
łączącej. Przewieszony przez ramię karabin sprawiałby, że wyglądałoby to bardziej
imponująco. Byłoby nawet dozwolone. Regulamin DMZ dopuszczał noszenie
pistoletów i karabinów do obrony własnej.
Przeszedłem przez plac i stanąłem przed tablicą wystawową. Była to najlepsza
decyzja tego dnia.
Za szklaną szybą wisiał, starannie przypięty pinezkami, tuzin czarno-białych
i kolorowych zdjęć. Prawie wszystkie pokazywały Kim Ir Sena w różnych stadiach
jego życia. Otoczonego przez chłopów lub dzieci, na traktorze, w czasie zwiedzania
fabryk.
Od Mao Kimowie przejęli praktykę pouczania na miejscu. Wielki Przywódca
odwiedzał zakład, mówił, jak albo co powinno być produkowane albo uprawiane,
a robotnicy i rolnicy wypełniali jego zalecenia. Doprowadziło to między innymi
do tego, że chłopi, zgodnie z wzorami sowieckimi, musieli uprawiać zamiast ryżu
kukurydzę. Chociaż wilgotna gleba Korei Północnej w ogóle się do tego nie nadawała.
Efekt: pogorszyło się zaopatrzenie w żywność.
Kim Dzong Il kontynuował osobiste pouczanie na miejscu. Zdjęcia z wizyt
w fabrykach stały się jedynymi dowodami na to, że jeszcze żyje. Portugalski grafik
reklamowy João Rocha zebrał te zdjęcia. Można je znaleźć w internecie pod adresem:
kimjongillookingatthings.tumblr.com.
Na jednym ze zdjęć tablicy wystawowej Kim Ir Sen śmiał się, teraz już starszy,
w kapeluszu i płaszczu. Dobrotliwe oczy za srebrnymi okularami. Dziadek, którego
po prostu musiały uwielbiać wszystkie dzieci Korei. W sensie: każde
północnokoreańskie dziecko musiało nazywać go „ojcem” i od trzeciego roku życia
kłaniać się przed jego wizerunkiem.
Na jednym z kolorowych zdjęć roześmiane dzieci biegły w kierunku fotografującego.
Wszyscy chłopcy w takich samych kąpielówkach, dziewczęta w identycznych
kostiumach kąpielowych – w kolorze czarnym z czerwonym skrajem albo czerwone
z czarnym skrajem. Niemal każde dziecko tkwiło w nadmuchiwanym kole do pływania.
Albo czerwonym, albo niebiesko nakrapianym. Tylko jedna dziewczynka niosła mały
ponton. Była uprzywilejowana.
Ach, jakże one się śmiały. Och, jak pryskała woda. I jak wesoło dzieci z tyłu ślizgały
się na olbrzymiej zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy. Nie na jakiejś tam. Na tej
zjeżdżalni wodnej!
– Tak! – wrzasnąłem, zaciskając pięść.
– Yes, he’s great man, isn’t he?
– Co?! – Za mną stał niski blondyn w oliwkowozielonym mundurze. Jego spodnie
tworzyły bufy nad czarnymi wojskowymi butami. Nie nosił żadnych dystynkcji.
– It is... ehm... very impressive – odpowiedziałem. Słowo „imponujące” nigdy nie
było chybione.
Uniósł brwi i uśmiechnął się.
– No! I’m joking, buddy! It’s so funny to be here.
Wydałem z siebie nieokreślony dźwięk, wskazałem na jego ubiór.
– Nice suit.
– Oh yes. It’s genuine North Korean. Only a hundred bucks. Handmade! – Za sto
dolarów kazał sobie tutaj uszyć mundur na miarę.
– Where are you from?
– Vancouver, Canada. You?
Podałem swoje dane biograficzne.
– Oh, Berlin, then you know such borders, don’t you?
Czy to było stwierdzenie, czy pytanie? A może mnie sprawdzał? Ograniczyłem się
do potwierdzającego sapnięcia, nie zdradzając, co sądzę na temat takich budowli
granicznych.
– What do you think, will they kill us today? – Ryczący śmiech.
Spodziewając się kumplowskiego klepnięcia w plecy, zrobiłem krok do tyłu.
– Hopefully not.
Ktoś go zawołał. Na pożegnanie przyłożył dłoń do czoła i zasalutował.
Radosna energia, jaka przeniknęła mnie po odkryciu zdjęcia ze zjeżdżalnią, przez
kanadyjskiego zgrywusa uleciała niemal całkowicie. Czułem jeszcze tylko lekkie
mrowienie w żołądku, kiedy wchodziłem do sklepu z pamiątkami, w którym – jak
mi się wydawało – niedawno zniknęła Thanh. Wreszcie mogłem jej udowodnić,
że zjeżdżalnia istniała naprawdę. Ciekawe, co też na to powiedzą nasi przewodnicy.
Sklep z pamiątkami miał wielkość małego supermarketu, w środku panował nastrój
jak podczas wyprzedaży na koniec lata. Turyści głośno wyrażali opinie na temat
laleczek, produktów z żeń-szenia, kartek pocztowych oraz wielojęzycznych książek
i albumów na temat wojny koreańskiej oraz granicy. Połowę klientów stanowili Azjaci.
Ponieważ nie nosili znaczków z Kimem, nie mogli to być północni Koreańczycy. Jak
na Japończyków tkaniny ich ubrań były zbyt tanie. Zatem Chińczycy, których kobiety
na zewnątrz wyróżniały się tym, że miały parasole chroniące je przed słońcem. Inna
grupa posługiwała się angielskim, który brzmiał zaskakująco amerykańsko. Kłóciła się
o ostanie zafoliowane T-shirty z Francuzami, którzy mogli być także Kanadyjczykami
lub Belgami. Koszulki miały nadruk I Pyongyang.
W sąsiednim pomieszczeniu turyści utworzyli podwójny wianuszek wokół
mundurowego. W porównaniu z nim niemiły urzędnik lotniska z lodowatymi oczami
wyglądał jak pluszowy miś.
Mapa ścienna, przed którą opowiadał coś gardłowym, monotonnym głosem,
pokazywała za pomocą czerwonych i niebieskich linii przebieg DMZ. Okręgi oznaczały
stolice obu Korei. Za każdym razem, gdy wskaźnik mundurowego przesuwał się
po mapie, wydawał świszczący dźwięk.
Czapka wojskowa siedziała głęboko na czole, jego brwi znajdowały się w cieniu
daszka czapki. Blada skóra napinała się na kościach policzkowych aż po kanciastą
brodę. W pozbawionej uczuć twarzy oficera politycznego z Panmundżom poruszały się
tylko wargi i źrenice.
Thanh odkryłem na drugim końcu półkola turystów. Pomachałem jej ręką. Nie
zauważyła mnie. Filmowała.
Młoda tłumaczka w czarnym kostiumie biznesowym tłumaczyła wykład oficera
na angielski. Zapewne uznano, że kolorowe stroje z jedwabiu byłyby tutaj nie
na miejscu.
Moje myśli odpłynęły. Wyobrażałem sobie, jak Daniel Craig jako James Bond
walczyłby na betonowej bramie z oficerem propagandowym z Panmundżom. Bond
by przegrał.
Naraz zapanowało poruszenie wśród słuchających. Wyszliśmy na zewnątrz.
Musieliśmy się zebrać na prawo od bramy, która prowadziła do wąskiej uliczki. Tutaj
znajdowało się przejście przez mur. Szybko umilkły wszystkie żartobliwe uwagi.
Żołnierz, którego stalowy hełm siedział tak głęboko, że nie było widać jego oczu,
polecił nam stanąć w rzędzie, jeden za drugim. Najpierw kobiety, za nimi mężczyźni.
Thanh była ostatnia w swoim rzędzie, ja pierwszy w moim.
– Miejmy nadzieję, że nie wyślą nas teraz pod prysznic – wymamrotałem. Thanh
spojrzała przez ramię.
– Hę?
– Teraz już nie wolno fotografować! – krzyknął Chung z tyłu.
Tymczasem oficer propagandowy zajął pozycję na najwyższym stopniu schodów
prowadzących do sklepu z upominkami. Splótł ręce na plecach i patrzył na nas z góry.
Ziemia zadrżała. Równocześnie zostały uruchomione silniki wszystkich busów.
Z głuchym pomrukiem przetoczyły się przez szarą betonową bramę. Na końcu tej
kolumny jechał pan Pak. Gdy nas minął, żołnierz dał znak. Jeden za drugim
wślizgnęliśmy się w szczelinę w murze. Każdą osobę żołnierz odfajkowywał na liście.
Gęsiego kroczyliśmy szarą uliczką. Tuzin gości oddzielonych według płci. Duszące
spaliny autobusów wisiały w powietrzu. Między metrowej grubości murami dudniły
odgłosy naszych kroków. Ten po lewej był ukośnie ścięty od strony uliczki. Na tej
skośnej płaszczyźnie leżały betonowe walce o średnicy dwóch metrów.
Przytrzymywane jedynie przez dwa cienkie druty. A gdyby przecięto druty, walce
stoczyłyby się w dół i zmiażdżyły południowych Koreańczyków?
W okularze kamery cyfrowej Thanh, którą miała przewieszoną przez ramię,
dostrzegłem połyskujące światło. Jej łokieć znajdował się nad obiektywem. Zapewne
miał zasłaniać palącą się na czerwono kontrolkę. Ach, gdybym wybrał się w tę podróż
z Isabel... Ona sprzedawała wieczne pióra i papier listowy. A nie ekskluzywne zdjęcia.
Na końcu uliczki mogliśmy znów wsiąść do busów.
Przejechaliśmy kilkaset metrów, aż nasz bus został zatrzymany przez żołnierza. Chung
opuścił korbką szybę i – o ile to możliwe na fotelu obok kierowcy w małym busie
marki Pokój – przyjął odpowiednią postawę.
Rozpad
Zawarli tajne porozumienie. Churchill, Roosevelt i Stalin w lutym 1945 roku podczas
konferencji w Jałcie. Stalin obiecał, że po niemieckiej kapitulacji zaatakuje na lądzie
Japonię, ówczesnego sojusznika Hitlera. Dziewiątego sierpnia Związek Radziecki
wypowiedział wojnę imperium japońskiemu. Armia Czerwona wmaszerowała
od północy na terytorium okupowanego przez Japonię Półwyspu Koreańskiego.
Koreańska Armia Rewolucyjna ruszyła wraz z Sowietami. Zaczęła się druga faza
podziału.
Wyzwalanie Korei postępowało szybko, ponieważ po atakach atomowych
na Hiroszimę i Nagasaki oraz swojej kapitulacji 15 sierpnia 1945 roku Japonia musiała
się bezwarunkowo wycofać.
Koreańczycy nie mieli wpływu na dalszy bieg zdarzeń. Za przyzwoleniem Narodów
Zjednoczonych zwycięskie mocarstwa, USA i Związek Radziecki, zadecydowały
o podziale półwyspu wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika. Północ przypadła
Związkowi Radzieckiemu, południe Stanom Zjednoczonym. ONZ miał nadzieję,
że wybory przeprowadzone w obu częściach Korei doprowadzą do wyłonienia
wspólnego koreańskiego rządu.
Kim Ir Sen, protegowany Sowietów każący się wysławiać jako wyzwoliciel Korei,
odrzucił ten plan, ponieważ w administrowanej przez Stany Zjednoczone południowej
części Korei niewiele zmieniło się w kolonialnych strukturach społecznych, jakie
pozostawiła Japonia. Bogaci właściciele ziemscy ciemiężyli chłopów. Robotnicy
nadal musieli harować dla właścicieli fabryk. Kim Ir Sen zamierzał wprowadzić
radykalną zmianę kursu.
Już 10 października 1945 roku Kim Ir Sen założył Partię Pracy Korei, której gremium
kierownicze składało się z towarzyszy walki i partyzantów. W ten sposób na północy
wyłoniło się koreańskie przywództwo, życzliwie usposobione wobec Związku
Radzieckiego. Biorąc za wzór swojego wielkiego prekursora, na północy
upaństwowiono fabryki, banki i media, grunty rolne stały się własnością zbiorową.
W 1948 roku z Armii Rewolucyjnej wyłoniła się Koreańska Armia Ludowa. W tym
samym roku Amerykanie przeprowadzili na południu Korei wybory, których domagał
się ONZ. (Można dyskutować, czy były one w pełni wolne i demokratyczne).
Piętnastego sierpnia 1948 roku ster rządów objął Li Syng Man, który trzy lata
wcześniej wrócił z pobytu na uchodźctwie w Stanach Zjednoczonych. Kim Ir Sen
nazwał Li Syng Mana marionetką Amerykanów. Nie do końca fałszywie. Tak jak
Sowietom, Amerykanom zależało na zdobyciu pewnego przyczółka w Azji Wschodniej.
Kim Ir Sen trzy tygodnie później także zarządził wybory. Wynik: 98,49 procent
Koreańczyków z północy poparło Partię Pracy Korei. Kim Ir Sen został premierem
i głową państwa w Korei Północnej, latem 1949 roku Armia Czerwona i US Army
wycofały się z półwyspu. Stany Zjednoczone pozostawiły jedynie niewielkie oddziały
okupacyjne w Korei Południowej...
...do której przestaliśmy się zbliżać, ponieważ nasz bus stał obok żołnierza. Ten wydał
polecenie Chungowi, który skinął głową i zakręcił korbką szybę okna. Pan Pak cofnął
o kilka metrów. Thanh i ja – musieliśmy siedzieć pośrodku obok siebie –
wymieniliśmy spojrzenia. Inne busy turystyczne już chwilę temu zniknęły w obłokach
kurzu. Pan Pak skręcił w odgałęzienie drogi. Wokół nas rozciągały się pola. Byliśmy
sami na ziemi niczyjej.
Chung spojrzał na zegarek, Rym wyglądał przez okno.
– Dlaczego jedziemy tak długo? – W moim głosie pobrzmiewało zbyt wiele pokory.
Chung obrócił się w naszą stronę z szerokim uśmiechem.
– Drobna zmiana planów.
– Jaka? – Thanh brzmiała nieco bardziej pewnie. Kto wie, co też potajemnie
sfilmowała. Nie należy zapominać o zdjęciach, które zrobiłem z biodra. Ostatnio
oczyszczałem kartę pamięci w Ryonggang, hotelu wellness. Od tamtej pory akumulator
mojego notebooka był rozładowany. Gniazdko potrzebne do naładowania znajdę
dopiero w Pjongjangu.
Chung starał się odpowiedzieć tonem tak radosnym, jak to tylko możliwe:
– Jedziemy teraz na obiad!
Thanh wypuściła powietrze. Nie z ulgą. Z gniewem.
– A co, jeśli my jeszcze nie zgłodnieliśmy?
– W restauracji żołnierskiej jest bardzo dobre jedzenie.
– Dwie godziny temu jedliśmy śniadanie!
– Trzy godziny temu – poprawiłem ją.
– Jasne, ty możesz jeść na okrągło!
– To prawda... A dlaczego inni nie jadą na śniadanie?
– Nie jedziemy na śniadanie, tylko na obiad.
– No tak, zgadza się. – Błąd. Z braku snu i ze strachu.
– Z jakiego powodu już teraz możemy zjeść obiad?
– Musimy – warknęła Thanh.
– W następnym miejscu, które ma być zwiedzane, jest dopuszczalna określona liczba
zwiedzających. My idziemy z następną grupą.
Ktoś zatem się przeliczył.
Pomijając fakt, że w każdej chwili mogło się na nas rzucić 15,6 miliona żołnierzy,
placyk, który wybrał pan Pak, był idyllicznym miejscem. Sękate drzewa iglaste, pod
nimi chłodny cień. Jasne plamy słońca na splątanych drogach. Szczebioty między
gałęziami.
Wygrzebawszy się z busa, wystawiłem swoje umęczone noclegiem w Folklore Hotel
kości na ciepło słońca.
– Widzisz, Chung jest dżentelmenem. Ale tobie nie przyjdzie do głowy pomysł, żeby
mi pomóc. – Spacerowałem koło samochodu. Chung podał Thanh rękę przy
wysiadaniu.
– Przecież nie jesteś jakąś babcią!
– Ani ty dżentelmenem.
– Proszę spojrzeć, jak pięknie prezentuje się słońce. – Jeśli nie było
to przejęzyczenie, Rym właśnie zdradził nam, że tutaj świeciło dla nas sztuczne słońce
propagandowe. Żeby południowi Koreańczycy myśleli, że w komunizmie zawsze jest
piękna pogoda.
Tak czy siak, Rym skutecznie zablokował moją kontrę na zarzut Thanh i nie dopuścił
do wzbogacenia swojego zasobu słów o frazę „zasranym wypierdkiem-dżentelmenem”.
Kasyno wojskowe okazało się być dwupiętrowym, otynkowanym na szaro budynkiem
z tarasem. Jedyną ozdobą elewacji był jasnozielony gzyms nad wejściem.
Trzy skrzydła szklanych drzwi, otwartych na zewnątrz, wabiły do ciemnego wnętrza
nas i ciepło słoneczne.
Zamiast pomysłowych konstrukcji zaporowych, typowych w DMZ, przed wejściem
osób nieuprawnionych chroniły tylko cztery składane krzesła ustawione oparciami
na zewnątrz. Jedynie środkowe drzwi nie były zastawione.
– Proszę do środka – powiedział Chung.
– Muszę najpierw zapalić. – Thanh postawiła torbę na schodach na taras, zdjęła
skórzaną kurtkę i zaoferowała swoją paczkę papierosów. Chung i Rym się
poczęstowali.
W drzwiach stanęła młoda kobieta z dużymi brązowymi oczami, zaróżowionymi
policzkami i symetryczną twarzą lalki. Czarne włosy spływały jej na ramiona. Rąbek
różowej, dzwonowatej sukni oparł się o futrynę drzwi. Roztaczała wokół siebie aurę
postaci z bajki Disneya. Z małą domieszką Barbie.
– Może jednak byśmy weszli; wydaje mi się, że na nas czekają.
Spojrzenie, jakim obdarzyła mnie Thanh, z pewnością było zakazane w strefie
zdemilitaryzowanej.
Nasi przewodnicy ostrożnie zgasili swoje na wpół wypalone papierosy. I schowali
je do kieszeni. Thanh zaciągnęła się po raz ostatni i wzięła swoje rzeczy.
W foyer kasyna promienie słoneczne operowały przez otwarte drzwi. Odbijały się
w białej marmurowej posadzce i witrynach z pamiątkami. Na ścianach wisiały
kiczowate olejne pejzaże. Z przenośnego odtwarzacza CD sączyły się dźwięki
syntezatora skrzypiec. Disnejowska Barbie odpłynęła przodem. Chung i Rym życzyli
nam „smacznego” i poszli sobie.
– Jak to? To my musimy jeść, a oni nie? – Ona.
– Chodź już! – Ja.
– Nie jestem głodna. – Ona.
– Chodźże wreszcie! – Ja.
– Dlaczego? – Ona.
Dzisiaj nie da się już dokładnie ustalić, kto kogo najpierw sprowokował do strzału.
Od początku roku 1950 coraz częściej dochodziło do utarczek między żołnierzami obu
Korei. Byli ranni i zabici. Korea Północna uznała, że jest zagrożona przez Południe.
Dwudziestego piątego czerwca 1950 roku Koreańska Armia Ludowa przekroczyła
granicę. Zaczęła się trzecia faza podziału: wojna koreańska.
Zupełnie nieprzygotowani do obrony południowi Koreańczycy zwrócili się o pomoc
do stacjonujących na Południu wojsk amerykańskich. Cztery dywizje generała
MacArthura nie otrzymywały jednak od 1945 roku żadnego nowego wyposażenia.
Stany Zjednoczone skoncentrowały się na silnej obecności militarnej w Europie.
W największym pośpiechu Amerykanie zaczęli ściągać do Korei Południowej samoloty
bojowe z całego regionu Pacyfiku. Tymczasem północni Koreańczycy 28 czerwca
zajęli Seul. Stany Zjednoczone wykorzystały swoje wpływy w Radzie Bezpieczeństwa
ONZ i bez zgody Związku Radzieckiego i Chin przeforsowały uchwałę o wysłaniu
do Korei sił Narodów Zjednoczonych pod swoim dowództwem. I tak po stronie
Południa walczyli między innymi żołnierze belgijscy, luksemburscy i etiopscy.
Początkowo bez powodzenia.
Na początku sierpnia obrońcy Korei Południowej sprawowali kontrolę już tylko nad
niewielkim obszarem wokół portowego miasta Pusan na południowo-wschodnim
wybrzeżu, tam gdzie brzuch konika morskiego jest najgrubszy. Mając morze za plecami,
południowi Koreańczycy i żołnierze ONZ pod dowództwem amerykańskim stawili
rozpaczliwy opór. Przewaga Koreańskiej Armii Ludowej Kim Ir Sena była jednak
druzgocąca. Upadek bastionu Pusan wydawał się być już kwestią dni. Wówczas doszło
do dramatycznego zwrotu akcji...
Analiza konsekwencji:
Opcja pierwsza: Uciec? – Nie da się. To Korea Północna.
Opcja druga: Polecieć następnym samolotem do domu? – Patrz opcja pierwsza.
Opcja trzecia: Zadzwonić do Isabel, szukając pocieszenia? – Patrz opcja pierwsza.
Opcja czwarta: Po prostu siedzieć i czekać? – Przyjdą mnie odebrać.
Opcja piąta: Domalować Kimom brodę?...
Zajrzałem do kuchni. Były tu takie same portrety Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila, jakie
wisiały we wszystkich pomieszczeniach publicznych i mieszkaniach. Ani Wielki ani
Ukochany Przywódca nie nosili okularów, wyglądali młodo, poważnie
i zdecydowanie. U góry rama była grubsza niż na dole. W ten sposób nieco wychyleni
Kimowie patrzyli obserwującemu prosto w oczy. Futrynę drzwi dzieliło
od wizerunków około dziesięciu centymetrów. Domalowanie Kimom brody było
możliwe. Wstałem, podszedłem do drzwi kuchennych. Uniosłem rękę...
I pomachałem.
– I’m finished. Thank you very much.
Nie jestem przecież aż tak głupi.
Tak jak robiła za każdym razem, disnejowska Barbie znalazła się w foyer przede mną.
Oczekiwała za największą gablotą. Gotowa do sprzedaży souvenirów. Promień słońca
przecinał w poprzek pomieszczenie. W jego świetle tańczył kurz. Witryny rzucały
na ściany kanciaste cienie. Z czarnego odtwarzacza CD płynęła muzyka. Zdumiony
wpatrywałem się w niego. Smyczki wyprawiały harce, chór przyjemnie nucił
mormorando.
– Dobry obiad, co?! – Rym.
– Tak, tak...
Refren. Niewątpliwie. Co też to mogło być?
– Ten kawałek jest u nas bardzo dobrze znany! Czy to koreańska muzyka?
– Nie, świata.
– Świata?
– Tak, muzyka światowa. Międzynarodowa. Podoba się panu?
Zacząłem kołysać się w takt muzyki. Kręciłem się w kółko. Nuciłem wraz z chórem.
Rym się śmiał.
– Lubi pan tańczyć?
– No tak, do tego potrzeba kobiety... – powiedziałem to bez ukrytych podtekstów.
Przyszło mi tylko do głowy, że nie powinienem sam się kołysać do Tränen lügen nicht
(Łzy nie kłamią) Michaela Holma.
Była tak mała, że czubek jej głowy nie sięgnąłby do mojej brody nawet wtedy, gdyby
stanęła na czubkach palców. Jej dzwonowata suknia utrzymywała między nami dystans.
Lekko wychylony do przodu trzymałem ją za prawą dłoń. Moją prawicę trzymałem
na jej plecach. Rym poprosił Barbie, żeby ze mną zatańczyła.
Czekała, żebym zaczął. Byłem mężczyzną, więc to ja powinienem prowadzić. Przy
następnym refrenie przeszedłem do kroku kołyszącego. Jej suknia przesuwała się
po moich dżinsach. Czułem ją na kościach piszczelowych. Zaczęliśmy wykonywać
obroty. Z kuchni wyszły kolejne kolorowe Barbie. Na ich twarzach odmalowywało się
zdumienie.
Mała dłoń w mojej dłoni pociła się. Kiedy wypadłem z rytmu, zostałem łagodnie
naprowadzony na właściwe tempo. Wywijaliśmy dookoła. Und du verstehst...
(I rozumiesz...) Jej suknia frunęła. Tränen lügen nicht (Łzy nie kłamią). Lecieliśmy.
Nad zaporami czołgowymi, minami i piętnastoma milionami żołnierzy.
Nagle muzyka się urwała. I wystartowała od nowa. Wystartowała od nowa.
Wystartowała od nowa. Straciliśmy rytm. Jedna z kolorowych Barbie stuknęła
w odtwarzacz CD. Zatrzeszczał. Muzyka umilkła. W Korei Północnej może prowadzić
przecież tylko jeden.
Oddziały ONZ, które późnym latem 1950 roku wyczekiwały w Pusan, wierzyły
w przywództwo amerykańskiego generała MacArthura. Do 15 września zdołano
wreszcie ściągnąć pod dostatkiem żołnierzy, sprzętu i samolotów. Pod miastem Incheon
na zachodnim wybrzeżu, na linii barków konika morskiego, wylądował desant wojsk
amerykańskich, które uderzyły na północnych Koreańczyków od tyłu. Równocześnie
przeprowadzono ofensywę z Pusan. Koreańska Armia Ludowa nie była w stanie
skutecznie przeciwstawić się takiemu kleszczowemu uderzeniu. Musiała wycofać się
daleko na północ. Pjongjang upadł. Koreańska Armia Ludowa została wyparta pod
samą chińską granicę. Chiny wysłały jej na pomoc armię złożoną z mniej lub bardziej
prawdziwych ochotników. Związek Radziecki przysłał myśliwce. Oddziały ONZ
musiały się cofnąć, po pewnym czasie Chińczycy także. Wtedy generał MacArthur
ponowił atak.
Mao stracił cierpliwość. Wysłał prawie pół miliona chińskich żołnierzy wsparcia,
włącznie ze swoim synem, który później poległ podczas walk z wojskami
amerykańskimi. Stalin pomógł z kolei, przysyłając czołgi i samoloty bojowe.
Komuniści wyzwolili Pjongjang, a 4 stycznia 1951 roku w ich ręce ponownie wpadł
Seul.
Była to zniewaga dla generała MacArthura. Mając poparcie ONZ, rozkazał
przeprowadzić w Korei Północnej, pierwsze podczas tej wojny, bombardowania przy
użyciu napalmu. Osiemnaście spośród dwudziestu dwóch dużych miast Korei
Północnej zostało zniszczonych przynajmniej do połowy, Pjongjang w trzech
czwartych. W czerwcu 1951 roku generał MacArthur planował zrzucenie około
czterdziestu bomb atomowych na Chiny. Na takie rozszerzenie wojny nie zgodził się
amerykański prezydent Truman. MacArthura zdymisjonowano.
W maju 1951 roku Stany Zjednoczone i Związek Radziecki nawiązały pierwsze
kruche stosunki dyplomatyczne. W lipcu w małej wsi Panmundżom zaczęły się
negocjacje na temat zawieszenia broni. Pod koniec września 1951 roku doszło
do ostatniej wielkiej bitwy między oddziałami ONZ a sojuszem złożonym z północnych
Koreańczyków, Chińczyków i sowieckich pilotów, którzy w chińskich mundurach latali
sowieckimi migami z namalowanym północnokoreańskim godłem. Bitwa pod
Heartbreak Ridge w północnokoreańskich górach w pobliżu trzydziestego ósmego
równoleżnika nie przyniosła żadnych efektów poza wielkimi stratami bez istotnych
zdobyczy terytorialnych. Później trwały już tylko mniejsze, ale prowadzone z nie
mniejszą zaciekłością walki. Słynna stała się wysoka na trzysta dziewięćdziesiąt pięć
metrów góra Baengma-goji w strefie kontrolowanej przez Amerykanów. Można z niej
było dogodnie obserwować ważną strategicznie równinę przy Cheorwon, dokładnie
pośrodku półwyspu.
Od 6 października o wzgórze Baengma-goji, co znaczy „Biały koń”, walczyły
bataliony południowokoreańskie i chińskie. Podczas kolejnych dziesięciu dni góra
w sumie dwadzieścia cztery razy zmieniała „właściciela”. Kto okazał się ostatecznym
zwycięzcą? Strony konfliktu nie mogą w tej sprawie dojść do porozumienia.
Do poważnych sporów doszło także podczas prowadzonych w Panmundżom
pertraktacji w sprawie rozejmu. Chodziło o wymianę terytoriów, jeńców, przebieg
granicy, a czasami po prostu o zyskanie na czasie. Godzinami dyskutowano wtedy
o kolejności punktów porządku dziennego. Prowadzący negocjacje północni
Koreańczycy często po prostu milczeli przez kwadrans albo i dłużej, doprowadzając
w ten sposób Amerykanów do zwątpienia. Aż oni sami przyjęli podobną taktykę
milczenia. W końcu 27 lipca 1953 roku doszło do podpisania rozejmu. Dokument
sygnowali północni Koreańczycy i Chiny oraz Stany Zjednoczone, pełniące funkcję
głównodowodzącego oddziałów ONZ. Korea Południowa odmówiła podpisania
rozejmu. Prezydent Li Syng Man chciał ponownego zjednoczenia kraju. Niezależnie
od okoliczności. Dlatego doszło tylko do rozejmu między Północą a Południem.
Zgodnie z konwencją haską, która od 1907 roku reguluje zasady konfliktów zbrojnych,
rozejm przerywa działania wojenne stron konfliktu. „Jeśli czas trwania rozejmu nie jest
uzgodniony, strony konfliktu w każdej chwili mogą znów przystąpić do działań
wojennych”.
W marcu 2013 roku Korea Północna anulowała rozejm. W październiku 2013 roku
Korea Południowa i Stany Zjednoczone podpisały nowy pakt obronny. Amerykanie
obiecali Korei Południowej obronę za pomocą wszelkich możliwych środków. Także
broni atomowej.
Raptem po kilku sekundach turyści stracili głęboki szacunek dla tego miejsca. Chociaż
byli w najbardziej niebezpiecznym punkcie świata. Teraz chodziło im tylko o to,
by pstryknąć sobie jak najzabawniejsze fotki. Jedna noga tutaj, druga tam. Następnie
całkiem na drugą stronę i stamtąd z powrotem. Między pełniącymi wartę żołnierzami,
przed stołem.
Przez wąskie okna dawało się dostrzec żwirek między barakami i betonowy próg,
obok którego północnokoreańscy żołnierze z ponurymi minami stali na baczność.
Granica wewnątrz była jeszcze węższa. Tutaj ustroje oddzielał tylko czarny kabel
łączący mikrofony konferencyjne stojące w szeregu na blacie. Podczas negocjacji przy
tym stole każda ze stron mogła siedzieć w swoim kraju. Po południowokoreańskiej
stronie lewy narożnik pomieszczenia był oddzielony. W ściankę działową wstawiono
lustrzaną szybę. Była to kabina tłumacza, na wypadek gdyby do rozejmu próbowali
doprowadzić międzynarodowi dyplomaci. Albo po prostu nas stamtąd obserwowano.
Rym i Chung stali spokojnie w swoim kraju. Oddaleni jedynie o dwa metry od części
Korei, w której żyli ludzie, którzy z jednej strony byli ich śmiertelnymi wrogami,
a z drugiej strony, z którymi tak chętnie znów by się zjednoczyli. Chung patrzył
wzrokiem bez wyrazu. Ale mięśnie szczęki Ryma pracowały. Thanh demonstracyjnie
odseparowała się od spektaklu, który odbywał się w pomieszczeniu, i stanęła obok
nich.
Z Korei Południowej widziałem, jak zadała Chungowi pytanie. Rym natychmiast
lekko nachylił się w ich stronę. W odpowiedzi Thanh usłyszała tylko cichy śmiech
Chunga.
– Time is over! – zawołała przewodniczka amerykańskiej grupy wycieczkowej.
– I jeszcze zobaaaaczysz...
– ...łzy nie kłamiom! – niosło się z naszego małego busa. Michael Holm z rozczulenia
płakał. Chung i ja siedzieliśmy na środkowej kanapie. Thanh za nami, z rękami
położonymi na naszych ramionach. W takt melodii kołysaliśmy się we troje w lewo
i w prawo.
– Dadaa-dadaa...
– Wiesz, jak po niemiecku nazywa się to, co teraz robimy? – spytałem Chunga.
Kiwaliśmy się dalej.
– Tańczyć?! – zawołał.
– Nie, Chung – zaśmiałem się szyderczo – ...bujać się!
Chung popatrzył na Thanh. Skinęła głową.
– To błazeństwo, ale rzeczywiście tak to się nazywa. Pasuje do ciebie. Ty jesteś
przecież odrobinę błazeński. Dadaa-dadaa...
Pędziliśmy autostradą. Między białymi wacianymi chmurami przebijało się słońce.
Na mulistych polach połyskiwała woda. Cienie chmur przesłaniały równiny
ze zmieniającymi się wzorami.
Naprzeciw nie jechał żaden samochód, żaden nas nie wyprzedzał. Poza naszą piątką
jak kraj długi i szeroki nie było nikogo.
– Dadaa-dadaa...
Ani Thanh, ani ja nie znaliśmy zwrotki. Dadaa w zupełności wystarczało i sprawiało,
że Chungowi było łatwiej śpiewać razem z nami. Znaliśmy jednak drugą linijkę tekstu.
Mogliśmy zatem podzielić między siebie refren.
– I jeszcze zobaaaaczysz... – wydzieraliśmy się w duecie.
– ...łzy nie kłamiom! – głośno śpiewał Chung.
– I jeszcze raz...
– Dadaa-dadaa...
Rym przyglądał się nam z siedzenia przy kierowcy. W dobrym humorze od brody
po czubek nosa. Jego źrenice czujnie śledziły nasze bujanie. Jak powinien opisać
to w swoim raporcie?
– Już dłużej nie mogę – jęknęła Thanh. Wyczepiła się z naszego wspólnego bujania.
We dwóch szło nam równie dobrze.
– I jeszcze zobaaaaczysz...
Między Chungiem a mną pojawiła się torebka żelków Haribo.
– Skąd to się wzięło?
– Z racji na czarną godzinę. Na wypadek, gdybyśmy już nie mogli siebie ścierpieć.
– Co to jest? – Chung lustrował wzrokiem złotą torebkę.
– Żelki misie... Nie pytaj... Po prostu spróbuj.
Chung ostrożnie wydobył palcami jednego misia. Czerwonego.
Miś i Chung spojrzeli na siebie.
– No, próbuj.
Posłusznie wsunął go sobie do ust.
– Och! – Rozpromienił się. – Och!
Szeleszcząca torebka krążyła z rąk do rąk. Na polecenie Thanh wszyscy wzięli
więcej niż jednego misia.
Wychyliłem się do przodu.
– I co, Rym? Smaczne, nieprawdaż?
Dwa pasy w każdym kierunku i pas środkowy – tak wyglądał podstawowy model
północnokoreańskich autostrad. Najczęściej brakowało linii wyznaczających pasy
ruchu. Spoiny między betonowymi płytami musiały wystarczyć jako wskazówki
orientacyjne. Często pas środkowy płasko łączył się z jezdniami. Dzięki temu
na odcinkach tych mogły bez problemu lądować lub startować samoloty bojowe. Takie
drogowe odcinki lotniskowe do 1989 roku licznie występowały także w NRD
i Republice Federalnej. W międzyczasie niemal wszystkie zostały zabudowane.
Pas środkowy zrobił się zielony. Trawa, krzewy, kuliste drzewka oddzielały jezdnie
autostrady. Między nimi siedzieli w kucki mężczyźni i kobiety. Z sierpami w dłoniach.
Źdźbło za źdźbłem przycinali trawę.
Najpierw jak zjawa, a potem naraz z całą ciężką przysadzistością przed nami pojawił
się zawieszony nad autostradą, niczym zapomniane dekoracje z filmu Gwiezdne wojny,
szary betonowy baton. Po obu stronach przebijały go trzony klatek schodowych,
na których się wspierał. Na końcach w fasadę wcinały się biegnące dookoła loggie.
Między nimi biegł wąski pas okien. Od betonu odchodziła farba. Czerwone pasy
dekoracyjne na krawędziach raczej pogłębiały rozpaczliwy wygląd, niż ozdabiały.
– Odwiedzimy restaurację nad autostradą.
Zanim Thanh zdążyła zaprotestować, Chung ją uspokoił:
– Ale królowa nie będzie musiała nic jeść.
Na parkingu nasz bus był jedynym pojazdem.
W gołej, zimnej sali powitały nas cztery starannie ustawione w szereg kelnerki.
Czarne spódnice, czarne blezery. Ich białe kropkowane kołnierzyki kończyły się
z przodu kokardą. Miały też białe kropki na kieszeniach. Trzy nosiły czerwony znaczek
z Kimem, jedna jasny. Ona była szefową. W otwartej kuchni, szczękając naczyniami,
uwijała się reszta personelu.
Chung zamówił trzy kawy i jedną herbatę.
– Zapraszam państwa! – Jakby zauważył, że jesteśmy spłukani i stanęliśmy przed
problemem, że na koniec nie będziemy mogli dać naszym przewodnikom napiwku.
Tylko powykrzywiane tabliczki czekolady.
Thanh przygładziła ręką białą folię, która pełniła funkcję obrusu.
– Jak tu przytulnie.
– Prawda? – Czy Rym zdoła kiedykolwiek odczytać ironię?
Kiedy z warkotem przetoczyła się pod nami ciężarówka, w aluminiowych ramach
okien zatrzęsły się szyby.
– Gdzie tutaj można znaleźć...
Chung zrozumiał, co Thanh miała na myśli.
– Pokażę pani.
– Dam sobie radę. Schodami w dół?
– Tak. Będę uważał na torbę. – Były w niej aparaty. Thanh zrezygnowała z dyskusji
i nas opuściła. Błądziłem wzrokiem po pomieszczeniu. Dostrzegłem je częściowo
zakryte przez dwa filary. Tuzin czarno-białych i kolorowych zdjęć. Kim Ir Sen
w różnych okresach swojego życia. Otoczony rolnikami lub dziećmi, na traktorze,
podczas zwiedzania fabryk.
Zerwałem się na równe nogi.
Rym także się poderwał.
– Dokąd pan się wybiera?
– Ja... też muszę pójść... – Tablica ze zdjęciami wisiała z drugiej strony, ale najpierw
chciałem porozmawiać z Thanh. Sam. Spotkaliśmy się w połowie schodów.
– Nie idź tam. Dziura w ziemi i wiadro z wodą do spłukiwania.
– Wcale nie muszę. Znalazłem zjeżdżalnię wodną. W Panmundżom. Ale potem
mi zaginęła.
Thanh nie rozumiała ani słowa.
– Chodź ze mną!
Kiedy nas nie było, przyniesiono nasze napoje.
– Proszę pić, bo zrobią się zimne.
Posłusznie zajęliśmy miejsca i wzięliśmy po łyku. Wstrząsnęło nami.
– Życzą sobie państwo cukru?
Wsypaliśmy sobie po trzy łyżeczki, co niewiele dało. Na dole zaparkowały autobusy,
kelnerki zaczęły trajkotać, z kuchni wyszło trzech ziemistych panów.
– Musimy zejść na dół. Będzie koncert.
– Jak to? Tutaj? – Thanh odsunęła swoją w połowie pełną filiżankę na bok. Ja moją
herbatę.
– Najpierw muszę wam coś pokazać. Tam z tyłu wisi zjeżdżalnia, której szukamy.
Pozostała trójka spojrzała po sobie, Thanh wzruszyła ramionami. Poprowadziłem ich
między filarami. Teraz mogłem ogarnąć wzrokiem całą ściankę ze zdjęciami. Te same
ujęcia co w Panmundżom. Z jedną różnicą. Na kolorowym zdjęciu na dole po lewej
Kim Ir Sen uśmiechał się pośrodku szkolnej klasy.
W drodze na parking nikt nie chciał mi uwierzyć, że w miejscu Kima i uczniów,
w Panmundżom widziałem zjeżdżalnię.
Czujni sąsiedzi
Kiedy jedliśmy razem śniadanie, przyszło nam do głowy, że przez te wszystkie lata
naszej znajomości jeszcze nigdy tego nie robiliśmy. Śniadanie Thanh w gruncie rzeczy
składa się z kawy i papierosów. Uzgodniliśmy, że zacznę psioczyć dopiero wtedy, gdy
dym dojdzie do środkowej fałdy obrusa.
Pomimo tego niezmiennego źródła sporów mieliśmy wrażenie, jakbyśmy po wielu
dniach spędzonych pod wodą wynurzyli się na powierzchnię. Czuliśmy się przesyceni
wrażeniami i informacjami. Presja, by właściwie się zachowywać, i przymus
dopasowania przytłoczyły nas na tyle, że zabrakło nam powietrza. A ostatnie resztki
tlenu wydzieraliśmy sobie wzajemnie. Wynurzywszy się na powierzchnię, płynęliśmy
teraz w tym samym kierunku. W kierunku tęczowej zjeżdżalni wodnej.
To, że zjeżdżalnia istniała, zostało już dowiedzione. By ją znaleźć, potrzebowaliśmy
pomocy naszych przewodników. Ledwie wsiedliśmy do busa, deszcz zabębnił o dach,
Thanh stanowczo przeszła do rzeczy.
– Dzisiaj mamy jechać do domu, w którym urodził się Kim Ir Sen, zgadza się?
Siedzący na siedzeniu koło kierowcy Chung odwrócił się w naszą stronę.
– Tak, to wielki zaszczyt.
– Hm. A ten znajduje się w... Zajączku?
– Mangyŏngdae.
– Dokładnie. I w...
Że też Thanh nie mogła zapamiętać żadnej nazwy!
– ...Mangyŏngdae...
– ...znajduje się park rozrywki. Zgadza się?
Chung uśmiechnął się uśmiechem Chunga.
– Tam znajduje się wasza zjeżdżalnia wodna. Nieprawdaż?
Jeszcze jeden uśmiech Chunga.
– Najpierw zwiedzimy metro.
– Och, to też jest super! – zawołałem.
Thanh przewróciła oczami.
– A co w tym jest świetnego?
Koń pod ziemią
Wjazd schodami ruchomymi na górę trwał tak długo, że przemieszczający się z nami
mieszkańcy Pjongjangu siadali na stopniach. Czas wypełniały nam propagandowe
wrzaski dobiegające z głośników. Stroma betonowa rura nadawała się idealnie na tajną
centralę jakiegoś hultaja, przeciwnika Bonda. Brzmiałoby niesamowicie, a zarazem
sugestywnie, gdyby kobiecy głos zaczął ostateczne odliczanie do automatycznego
samozniszczenia.
Na piętrze pośrednim pomaszerowaliśmy korytarzem. Kroki nasze i setki innych osób
dudniły łup, łup. Gdy przeszliśmy mniej więcej połowę drogi, nagle za nami rozległ się
tętent. I krótkie komendy. Ukradkowo spojrzeliśmy w tył i dostrzegliśmy, że panowie
w ziemistych barwach wyciągnęli z tłumu mężczyznę.
Nasi przewodnicy ponaglili nas, byśmy szli dalej.
Ostatnie schody kończyły się na środku chodnika. Ponieważ pan Pak wciąż jeszcze
kazał na siebie czekać, zostaliśmy wystawieni bez ochrony na kontakt z deszczem
i miejscową ludnością. W odległości kilku metrów starsza kobieta próbowała
dźwignąć biały worek z plastikowej plecionki na bagażnik swojego roweru. Sięgał jej
do pasa i z pewnością był od niej cięższy. Worek opadł, a rower się przewrócił.
Przechodnie pod parasolami nie zwracali na nią uwagi i pędzili przed siebie.
Komunistyczny duch solidarności pozostawiał jednak wiele do życzenia. Ale nie
w przypadku Thanh. Rzuciła się z pomocą.
– Nie można przecież stać i bezczynnie patrzeć.
W ostatniej chwili złapałem ją za rękaw.
– Ściągniesz na tę kobiecinę poważne kłopoty.
Thanh zaapelowała zatem do naszych przewodników. Cóż im pozostało w tej
sytuacji? Podeszli do kobiety, Chung nieznacznie się jej pokłonił. Typowy w Azji
szacunek dla wieku obowiązywał także w Korei Północnej. Staruszka zamarła
ze strachu na widok dwóch mężczyzn w czarnych garniturach. Cóż takiego zrobiła?
Chung złapał biały worek. Teraz drobna starowinka w końcu zrozumiała, że nie grozi
jej niebezpieczeństwo. I odmówiła przyjęcia pomocy. Chung i Rym wrócili do nas
zmoknięci i zmieszani.
Thanh potrząsnęła głową.
– Nie rozumiem tego narodu.
Kwiatowe bataliony
Było widać mniej wysokich domów, za to pojawiło się więcej zieleni. I deszczu.
– Tam! – Gorączkowo przetarłem zaparowane okno, a Thanh nachyliła się w moją
stronę.
– O tak!
Chociaż krople deszczu po zewnętrznej stronie szyby zniekształcały obraz,
dostrzegliśmy tyle, ile było trzeba: metalowe szyny wiły się w powietrzu, robiły
zakręty i zataczały okręgi. Kolejka górska. Żółta.
– Stać!
Chung odwrócił się w naszą stronę.
– Tutaj to zabronione.
– Ale tam jest park rozrywki!
Byliśmy tuż przed nim. Potrzebowałem dwudziestu pięciu lat, by po pierwszym
spotkaniu z tęczową zjeżdżalnią w kinie Sojuz przy placu Helene Weigel w Berlinie
przybyć do Mangyŏngdae w Pjongjangu w Korei Północnej.
Co prawda nie spędziłem tego okresu na przygotowaniach do podróży, lecz
na dorastaniu, nauce i kochaniu, mimo wszystko teraz chodziło o coś więcej niż tylko
zakończenie podróży. Podróży, podczas której o mały włos nie zakończyła się nasza
przyjaźń, która pokazała nam granice, z istnienia których nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Na przykład granicę odstępu, jaki należy zachować w stosunku do kompozycji
z przywódców i kwiatów.
Zakończenie tego, co zaczęło się przy blasku świec w zimny styczniowy wieczór
w salonie Thanh, było na wyciągnięcie ręki. Thanh zrobiłaby zdjęcie i być może znów
zdobyłaby nagrodę.
– Potrzebujemy dziesięciu sekund, żeby wysiąść.
– Deszcz całkiem państwa przemoczy.
– Mamy kurtki.
– W czasie deszczu park jest zamknięty.
– Wystarczy nam, że popatrzymy z zewnątrz.
Nawet jeśli nie rozumiał, co mówiliśmy, pan Pak zredukował bieg i jechał w żółwim
tempie. Wzdłuż płotu, który był tak niski, że mogłem nad nim przejść. Jedynie ostre
szpikulce na krańcach pionowych prętów ogrodzenia mogły stanowić pewną
przeszkodę.
Czerwono-biała markiza karuzeli trzepotała na wietrze, na ścieżkach między
zielonymi łąkami stała woda.
Chung siedział teraz na fotelu obok kierowcy niemal całkowicie obrócony, owinięty
pasem bezpieczeństwa.
– Sprawa wygląda tak, park jest już bardzo stary. Zależy nam na tym, żebyście
państwo wywieźli pozytywne wrażenia z naszej Korei.
– Korea zrobiła na nas ogromne wrażenie. Przede wszystkim dzięki wam. – Thanh
wskazała na mnie. – On się na to tak bardzo cieszył.
– Nasz Najwyższy Dowódca marszałek Kim Dzong Un, on chce w niedługim czasie
odnowić ten park. Wtedy odwiedzicie nas państwo jeszcze raz.
Odwrócił się w przód. Pan Pak przyspieszył. Kolejka górska w tylnej szybie robiła
się coraz mniejsza. Krople zniekształcały obraz. Park zniknął nam z oczu. Być może nie
było w nim nawet zjeżdżalni wodnej.
Rym chciał dodać nam otuchy.
– Teraz jedziemy do domu narodzin Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena, następnie
do wielkiego pomnika Mansudae, a jako ostatni punkt programu święto tańca na placu
Wielkiego...
Synchronicznie się odwróciliśmy. Palec wskazujący Thanh zapiszczał
na zaparowanej szybie. Dwa punkty, pionowa kreska.
Domalowałem pod tym smutne usta.
Wtedy coś przyszło mi do głowy. Wyciągnąłem aparat cyfrowy, włączyłem go
i zacząłem przeglądać zdjęcia.
– Spójrz – powiedziałem do Thanh. – To zrobiłem w Panmundżom. Patrząc
na to w ten sposób, jednak znaleźliśmy zjeżdżalnię.
– A więc zdjęcie ze zdjęcia. I co teraz z tym zrobimy?
Po tęczy w dół