Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 269

Tytuł

oryginału
KIM & STRUPPI
fERIEN IN NORDKOREA

Copyright © Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin.


Published in 2014 by Ullstein extra Verlag
All rights reserved

Projekt okładki
Joanna Strękowska
www.strekowska.pl

Zdjęcia na wkładce © Christian Eisert

Mapa © Peter Palm

Redaktor prowadzący
Anna Czech

Redakcja
Joanna Habiera

Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978–83–8069–653–2

Warszawa 2015

Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla A.
Zaginione miasto

Kto później podejdzie do mapy? – pan Thomas zapytał klasę na początku lekcji
geografii. W planie była teraz matma, ale oczekiwano delegacji: ministra edukacji
Korei Północnej, Ri Dzong Dżu, i wiceministra oświaty NRD – główna minister
Margot Honecker miała zapewne coś ważniejszego do roboty.
Zgłosiły się dwie dziewczynki i jeden chłopiec.
Pulchną Sandy wykluczył od razu. Za bardzo rzucało się w oczy, że cienkie włoski
koloru blond przycięła Sandy jej matka – całkowicie pozbawiona talentu fryzjerskiego.
Poza tym Sandy nie miała bluzy pioniera, tylko niebieską koszulkę. Co innego Nancy.
Bujne blond włosy splecione w gruby warkocz sięgający aż po rąbek granatowej
spódniczki, a do tego odpowiednia czerwona chusta z najbardziej nieskazitelnym
węzłem pionierskim w całej klasie. Była idealna, ale jako gruppenratsvorsitzende
(stopień w organizacji pionierskiej, oznaczający przewodniczącą klasy)
zaprezentowała się już podczas obchodu szkoły z delegacją. Gdyby znowu pojawiła się
wyeksponowana na pierwszej linii, mogliby sobie pomyśleć, że w NRD jest tylko
jedno mądre dziecko.
I tak wybór padł na chłopca w nieco za dużych okularach koloru niebieski metalik,
koszuli pioniera i chuście wokół szyi, węzeł której, choć już nie tak doskonały,
na szczęście tkwił na swoim miejscu.
Pan Thomas wydał ostatnie instrukcje i za pomocą trzech i połowy palca prawej
dłoni – kciuk i połówka wskazującego zapodziały się podczas przeprowadzanych
we wczesnej młodości eksperymentów z sylwestrowymi wybuchami – sprawdził
równocześnie, czy rozporek w jego dekatyzowanych dżinsach jest zamknięty. Przez
dwa lata klasa zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że regularnie sięgał do krocza.
Oraz do widocznych w tym miejscu śladów kredy.
Kilka minut czekali w napięciu na moment, w którym zostaną „zaskoczeni” w trakcie
zwykłej lekcji. „Miary długości i szerokości geograficznej na Ziemi” – widniało
na ciemnozielonej tablicy – a poniżej współrzędne „Berlina, stolicy NRD”. Brakowało
jeszcze współrzędnych „Pjongjangu, stolicy KRLD”. Pierwszy zapis pana Thomasa
na tablicy, dający się bez problemu odczytać w całości. W końcu rozległo się pukanie
do drzwi.
– Przechodzimy teraz do długości i szerokości geograficznej – natychmiast zaczął pan
Thomas. – Kto pokaże klasie, gdzie leży Fjongjang? – Przerwał po chwili, udając
zmieszanie. – O, ktoś puka.
W uchylonych drzwiach ukazała się ruda czupryna dyrektorki.
– Proszę sobie nie przeszkadzać, drogi kolego.
Dyrektorka, zastępczyni dyrektorki, dwóch panów w jasnoszarych garniturach oraz
trzech przedstawicieli Korei Północnej w garniturach ciemnoszarych przemaszerowali
wzdłuż ściany na tył klasy. Koreańczycy mieli identyczne przedziałki na lewą stronę.
Jeden z nich wyszczerzył w uśmiechu krzywe zęby – Ri Dzong Dżu.
Obok gazetki ściennej z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka zupełnie
przypadkiem stał wolny stół z dwoma krzesłami. Dyrektorka i Ri Dzong Dżu zajęli
miejsca. Jeden z Koreańczyków – tłumacz – kucnął tuż za nimi.
Chłopiec wywołany przez nauczyciela stał teraz przed klasą i wpatrywał się
w wielką mapę świata. A na niej same kolorowe kraje. Różowy niczym prosiaczek
Związek Radziecki, zielone Stany Zjednoczone i małe NRD w kolorze błękitnym. Czuł,
jak delegacja, klasa i pan Thomas wlepiają wzrok w jego plecy. On także się
wpatrywał. Z bliska mapa wydawała się zdecydowanie mniej przejrzysta.
– A zatem... – demonstracyjna wesołość pana Thomasa gryzła się z wyraźnym
drżeniem w jego głosie – ...może będziesz się posuwał od lewej do prawej? Z Europy
do Azji?
Tłumacz przełożył jego słowa.
Do dzisiaj stronę prawą i lewą chłopiec może zlokalizować dopiero po dłuższym
zastanowieniu. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Niebieskie okulary zsuwały się z nosa.
Palcem wskazującym przesunął je na miejsce, ukradkiem zerknął na pana Thomasa. Ten
pogmerał przy swoim rozporku i jednocześnie skupił wzrok w punkcie na drugim końcu
mapy. Pomogło.
Chłopiec szybko odnalazł Chiny. Żółta, tłusta plama pod prosiaczkiem. Tuż obok
wskazał na Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną – KRLD.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Tłumacz także.
– Jesteśmy bardzo ciekawi – wtrąciła z tyłu dyrektorka, i każdy słyszał zamaskowaną
uśmiechem groźbę – jakie są współrzędne geograficzne Fjongjangu, jego długość
i szerokość geograficzna.
Ona także wymawiała P jako F. Tłumacz przełożył jej słowa. Ri Dzong Dżu skinął
głową. I grubszy z jasnoszarych panów także. Przypuszczalnie zastępca Margot
Honecker.
Chłopiec gapił się bezmyślnie na Półwysep Koreański. Skrawek lądu wyglądał jak
konik morski. Północnokoreańska głowa z długim pyskiem sięgała ku górze w prawo,
południowokoreański brzuch nieco wystawał. Brakowało ogona, jakby został
odrąbany. Korea Północna i Południowa – konik morski, który krzyczał z bólu.
Kolory i linie, litery i liczby. Wszystko się ze sobą zlewało. Chłopcu przyszła
na myśl olbrzymia wodna zjeżdżalnia, która stała gdzieś w stolicy Korei Północnej.
Wczoraj wszyscy uczniowie obejrzeli w kinie Sojuz film o KRLD. Zjeżdżalnia wodna
w kolorach tęczy, prezent od Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena dla dzieci Korei,
zrobiła na nim największe wrażenie. Podczas podsumowującej rozmowy jego wybór
nie został dobrze przyjęty. Zapewne korzystniej byłoby wymienić komunistyczne
osiągnięcia, dzięki którym ludziom żyło się coraz lepiej.
Szepty i szuranie butami. Próbował się skoncentrować. Zmrużył oczy i otworzył
je szeroko. Kolorowa breja została. Chłopiec obrócił się w stronę klasy. Zapadła
cisza. Na twarzach innych uczniów malowały się współczucie, radość i ulga, że sami
nie stoją z przodu. Usta chłopca wyschły na wiór. Trudno go było zrozumieć.
– Nie mogę znaleźć...
Z tyłu tłumacz przełożył wypowiedź. Ri Dzong Dżu ponuro chrząknął.
Pan Thomas zawołał Sandy. Dziewczynka wskazała i odpowiedziała właściwie,
i w ten sposób uratowała honor klasy, szkoły i całej Niemieckiej Republiki
Demokratycznej. A chłopiec poprzysiągł sobie, że nigdy, nigdy z nikim nie będzie
o tym rozmawiał.
W górę tęczy

Drzewa przy Boxhagener Platz wyciągały nagie gałęzie w zimowy, berliński poranek.
W górę poderwało się stado wron. Modnie opatulone matki pędziły swoje potomstwo
przez obramowane starymi budynkami ulice. Dawniej czułoby się dym z pieców
opalanych węglem.
Po raz pierwszy warsztaty odbywały się w nowej siedzibie akademii scenopisarstwa.
Podczas gdy dwa tuziny uczestników mojego seminarium komediowego zajmowały
swoje miejsca, wystukałem na swojej komórce wiadomość:

Dzisiaj u Ciebie za rogiem w Werkle. Zjemy razem obiad...

Odpowiedź dotarła jeszcze przed ostatnim spóźnialskim:

Kapie mi z nosa i mam chrypę. Gorączkę też. I trzy ostateczne terminy oddania prac!

W czasie przerwy obiadowej wyskoczyłem do położonej naprzeciwko apteki,


kupiłem eukaliptusowe tabletki musujące do kąpieli, cukierki szałwiowe i herbatkę
z kwiatu czarnego bzu, pognałem przez skrzyżowanie, dalej przez bramę,
na wewnętrzne podwórko. Wbiegłem po schodach na górę i kilka sekund później, już
bez torebki z apteki, byłem znów na ulicy. W promieniach styczniowego słońca
wystukałem wiadomość:

Rzuć okiem na wycieraczkę. Pozdrowionka...

Odpowiedź przyszła o czwartej.

Właśnie znalazłam :–))) Jesteś skarbem. Uwielbiam kąpiel eukaliptusową!!! Zakatarzona ściskam Cię
mocno!... Dlaczego nie skorzystałeś z dzwonka???

Poleciłem seminarzystom wypisać dziesięć zawodów dla grubasa, czym zyskałem czas
na krótkie wyjaśnienie.
Bałem się, że się zarażę.

Krótko przed końcem ćwiczeń komórka zawibrowała znowu.

Mogłam się domyślić!

Cztery godziny później mimo wszystko siedzieliśmy razem w jej pokoju. Na zewnątrz
było ciemno. Blask ustawionych na jej stole okrągłych świeczek odbijał się w szybach
okiennych.
– Mam gdzieś maseczkę ochronną na usta. Chcesz?
Dwa krótkie zdania i aż trzy kaszlnięcia. Siedziała zwieszona na krześle przy
szczycie długiego stołu kuchennego z dębowych belek. Odchylony do tyłu siedziałem
po przeciwnej stronie i głaskałem po głowie jej labradora.
– Powinniśmy poprosić twoją pańcię, żeby przestała wydychać? Ze względu
na bakterie.
Pies przekrzywił głowę i się zamyślił. Jego pani parsknęła śmiechem.
Choć w marnej formie i w dresie do joggingu, który niechlujnie zwisał wokół jej
ciała, promieniowała większym naturalnym luzem niż wszystkie wyfiokowane
modnisie z Friedrichshain. Poznaliśmy się pięć lat temu, gdy w tłumie gości wernisażu
nie dostrzegłem jej w porę i wylałem mój sok pomarańczowy na jej drogą Áo dài,
tradycyjną wietnamską suknię z jedwabiu, którą tego wieczoru założyła po raz
pierwszy. Wtedy akurat znów była na etapie powrotu do korzeni. Thanh jest bowiem
z urodzenia Wietnamką. Z późniejszej korespondencji mejlowej na temat rachunków
za czyszczenie i niszczącej siły soku pomarańczowego wyrosła nasza szczególna
przyjaźń. Kilka miesięcy po tym wydarzeniu podarowałem jej na urodziny nową
tabliczkę na drzwi z wygrawerowanym Thanh Hoang.
Gdyby na wernisażu miała taką fryzurę jak dziś wieczorem, z pewnością w porę bym
ją zauważył. Długie czarne włosy związała wysoko czerwoną opaską. U góry sterczały
wystrzępione kosmyki. Przy każdym z ataków kaszlu czerwona wieża dyndała
na wszystkie strony. Zamiast soczewek kontaktowych włożyła czarne okulary, nieco
za duże na jej mały nosek.
– Z pewnością jesteś głodny. Mam w lodówce zapiekankę.
– Z mięsem?
Spojrzała na mnie znad krawędzi okularów i przewróciła oczami.
– Z cukinią i bakłażanem.
Na mojej twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. Otworzyła nową paczkę marlboro.
– A potem herbata, co?
Kiwnąłem głową.
– Mogę najpierw wypalić jednego?
– To twoje mieszkanie.
– Zapalę przy oknie, dobra?
Była gotowa wstać i wpuścić do środka mroźne powietrze. Przebiegł mnie dreszcz.
– Chyba szukasz śmierci. Z przeziębienia i zatrucia nikotyną.
– Chodzi ci o to, że to ty szukasz śmierci.
Zapalniczka pyknęła. Okno pozostało zamknięte. Po mojej głowie błąkał się pomysł
na nowe przysłowie ze słowami „deszcz”, „okap”, „zaraza” i „cholera”. Wypuściła
dym i zakaszlała.
– Zajączku! Zero alkoholu, zero papierosów, przy trzydziestu stopniach w cieniu
włączone ogrzewanie. Jak Isabel może wytrzymać z takim wypieszczonym
delikatniaczkiem?
Isabel to moja dziewczyna. Wolałem nie mieszać jej do naszej dyskusji. Później
kłóciliśmy się jeszcze o to, dlaczego jako rodowity berlińczyk obdarzyłem uczuciem
Szwabkę. Moje życie uczuciowe było równie burzliwe jak w przypadku Thanh.
Regularnie wyżalaliśmy się sobie na partnerów i leczyliśmy rany po rozstaniach.
Tymczasem nasza przyjaźń jak dotąd była niezachwiana. Chociaż wiele nas różniło.
Na przykład próg komfortu cieplnego.
– Dlaczego delikatniaczek? Po pierwsze, na zewnątrz jest czternaście stopni
na minusie, a po drugie, kiedyś wsadziłem krowie ramię do zadka.
– A ja przez trzy dni błąkałam się na Saharze.
– A ja przez trzynaście lat żyłem w NRD.
– Prawie umarłam z pragnienia.
– A ja byłem pionierem!
Dmuchnęła dymem w sufit.
– Oo, jakie to niebezpieczne. Pionier w szkole Thälmanna.
– Moja szkoła nazywała się Szkoła Przyjaźni między Niemiecką Republiką
Demokratyczną i Koreańską Republiką Ludowo-Demokratyczną!
– Słucham?
Powtórzyłem. Tym razem jeszcze szybciej. Jako uczniowie urządzaliśmy zawody
w łamaniu języka na tej nazwie. Oczywiście nieoficjalnie.
– I cóż tam robiliście? Budowaliście czołgi z ryżu?
– Nie, przyjeżdżały do nas z przyjacielskimi wizytami delegacje z Korei Północnej
i machaliśmy elementami sygnałowymi.
– Elementami sygnałowymi?
– No tak, słonecznikami z plastiku, które odpadały, gdy się za mocno machało.
Straszliwy, chropawy kaszel wyrwał się z jej gardła. Wujek Sam zmarszczył swoje
szerokie czoło. Co też jego pańcia chciała przez to powiedzieć?
– Wszystko dobrze, ona się tylko śmieje... – szepnąłem do psa. – Moja szkoła miała
najdłuższą nazwę w całej NRD – wyjaśniłem już głośno. – I pamiętam film w kinie
Sojuz o zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy zbudowanej przez Kim Ir Sena dla dzieci.
– Mieszkańcy Korei Północnej ślizgają się po tęczy?
– Tak, każdy tor był w innym kolorze.
– Zajączku, mam wrażenie, że w twoim mieszkaniu jest zbyt ciepło...
„Zajączkiem” Thanh nazywa ludzi, których szczególnie lubi. W naszym przypadku
nałożył się na to jeszcze fakt, że na wernisażu poznała mnie zająca, a właściwie
królika. Ale nie opowiadamy o tym chętnie.
Na stole Thanh dygotały płomyki świec. Prawdopodobnie ciągnęło od okna.
Pieszczotliwie przeczesywałem palcami bujne futro Wujka Sama. Thanh zgasiła
w popielniczce papierosa.
– To byłoby świetne zdjęcie na pierwszą stronę: zjeżdżalnia w kolorach tęczy Kim Ir
Sena.
– I pewnie w niezłej cenie! – uderzyłem w ten sam ton. – Z pewnością można się też
spodziewać godziwego honorarium.
Thanh jest fotoreporterką.
– Jeżeli sobie tego wszystkiego nie ubzdurałeś – nie kryła wątpliwości.
– W sieci rzeczywiście nie ma nic na ten temat.
– No widzisz... – Thanh rozkaszlała się znowu.
– W takim razie musimy tam pojechać – powiedziałem. – Pomijając zjeżdżalnię,
zawsze chciałem odwiedzić Koreę Północną. W końcu całymi dniami wbijano nam
do głów, jak nie pomylić jednego Kima z drugim. Ten wysiłek nie może pójść
na marne.
Thanh nadęła policzki i wypuściła powietrze, trzepocząc wargami.
Miałem ją na haczyku. Chociaż – chyba zarzuciłem wędkę na darmo.
– Moja droga, istnieje wszakże jeden wielki problem. Korea Północna nie wpuszcza
do kraju żadnych dziennikarzy.
– Wydaje mi się o wiele trudniejsze przekonanie twojego szwabskiego bożyszcza,
żeby puściła cię ze mną na wyjazd.
– Czy to znaczy...?
Thanh skinęła głową. Odczytałem to jako „Spróbujmy”.

Osiem tygodni później stałem z Isabel przy bramce na lotnisku Tegel.


– Ale wrócisz cały i zdrowy, co?
– Obiecałaś, że nie będziesz płakać!
Isabel zacisnęła usta i wtuliła się w moje zgięcie szyi.
Pogładziłem ją po jasnych włosach.
Już tylko jedna podróżna stała przed stanowiskiem kontroli bezpieczeństwa.
– Zostajesz czy lecisz? – rzuciła w moją stronę.
– Isabel, czas na mnie...
Wyzwoliłem się z jej objęć. Skinęła głową. Cicha i dzielna. Wypuściła mnie.
Pomyślałem o serialu rysunkowym z tymi przesłodzonymi, pulchnymi parkami: Miłość
to...
Miłość to puścić ukochanego w podróż do Korei Północnej. Kraju, którego władcy
nazywani są przez zachodnie media obłąkanymi.
Napisałem dla Isabel po jednym liście na każdy dzień mojej nieobecności
i umieściłem je pod poduszką. Odczytanie takich kulfonów zajmie jej z pewnością
dłuższą chwilę każdego ranka. Bazgrzę niemiłosiernie i prawie nie sposób mnie
rozszyfrować.
Przypuszczalnie za oznakę miłości trzeba uznać również zgodę na wyjazd ukochanego
z inną kobietą. Z Berlina do Abu Zabi, stamtąd do Pekinu, a następnie dalej poleciałem
z Thanh. Która teraz nazywała się jednak zupełnie inaczej.
Ślepe maszyny

Drzwi samolotu zostały zaryglowane.


Zabrzmiał komunikat po chińsku, który mógłby oznaczać „boarding completed”. Albo:
„Teraz siedzi pan w pułapce”.
– A więc nikt więcej się już nie pojawi – powiedziała moja towarzyszka podróży.
Wstała.
– Lepiej zostań tutaj – poprosiłem.
– Jeśli to zabronione, z pewnością natychmiast mnie rozstrzelają.
– Nie.
– Nie?
– Dopiero po wylądowaniu.
– Co za brednie...
Przesiadła się na fotel po drugiej stronie przejścia. Teraz każde z nas mogło
wyciągnąć nogi przez dwa siedzenia. Wystartowaliśmy z Berlina we wtorek
wieczorem, a teraz było piątkowe południe. Rozpoczął się ostatni etap naszej podróży.
Boeing kołował, podczas gdy dwie chińskie stewardesy informowały o zasadach
bezpieczeństwa. Jasno i dziarsko. Na zewnątrz pekiński smog osnuwał budynek
terminalu i hangary. Świat wydawał się znikać we mgle.
Nasza maszyna stanęła. Wstrzymała oddech. Turbiny zawyły, samolot zadrżał...
i pognał do przodu.
Za oknami przesuwały się w zawrotnym tempie porośnięte żółtą trawą połacie
lotniska. Dudnienie kół w końcu ustało. Wzbiliśmy się w powietrze.
„Sandra, Sandra, Sandra”. Od wylotu nieustannie powtarzałem sobie w głowie nowe
imię Thanh, do którego musiałem się przyzwyczaić. Przy tym wcale nie było nowe.
Swojego niemieckiego imienia Thanh nie używała dopiero od pięciu lat.
„Sandra, Sandra, Sandra”. Gdybym się pomylił, naraziłbym na niebezpieczeństwo
nasze życie.
Poprzednie noce spędziliśmy, najczęściej bezsennie, w powietrzu i w ciągu dnia
próbowaliśmy nie zasnąć podczas pospiesznych wypadów krajoznawczych do centrów
miast przystankowych. Zdecydowaliśmy się na jedyną zagraniczną linię lotniczą, która
oferowała w tym momencie połączenie do Korei Północnej: Air China obsługiwała
trasę Pjongjang – Pekin maksymalnie trzy razy w tygodniu. Z identyczną
częstotliwością latały maszyny północnokoreańskiej linii Air Koryo. Zimą niektóre loty
regularnie wypadały z powodu braku pasażerów.
Zaledwie tylko dwa samoloty Air Koryo spełniały surowe europejskie standardy
bezpieczeństwa. Poza stosunkowo nowymi Tupolewami Tu-204 reszta floty nie została
dopuszczona do ruchu w europejskiej przestrzeni powietrznej. Ponieważ nie byliśmy
pewni, czym akurat zechcieliby przetransportować nas północni Koreańczycy,
postanowiliśmy wykluczyć przynajmniej to ryzyko. Wzięliśmy przecież na siebie
wystarczająco wiele innych.
Nie da się wiarygodnie oszacować, ilu turystów co roku przyjeżdża do Korei
Północnej. Wierchuszka na użytek wewnętrzny i zewnętrzny zapewnia, że są to tłumy,
aby dowartościować swój kraj. Organizatorzy wycieczek z tego samego powodu głoszą
coś zupełnie przeciwnego. Przywódca kraju Kim Dzong Un ogłosił w 2012 roku,
że Korea Północna wkrótce będzie przyjmować sto tysięcy turystów rocznie. Z czysto
rachunkowego punktu widzenia byłoby to dwieście siedemdziesiąt cztery osoby
na dzień. W chwili obecnej nie ma aż tylu osób chętnych spędzić wakacje w Korei
Północnej. W trakcie naszej podróży, według nieoficjalnych danych szacunkowych,
z Zachodu przyjeżdżało rocznie od czterech do pięciu tysięcy turystów. Katedrę
w Kolonii odwiedza przeciętnie szesnaście tysięcy osób. Każdego dnia.
Samo w sobie spędzenie urlopu w Korei Północnej nie jest takie trudne. Trzeba mieć
stamtąd zaproszenie. Biorąc pod uwagę mnogość niemieckich oferentów, mających
w swojej ofercie wyjazdy turystyczne do Korei Północnej, zaproszenia wchodzą
w skład pakietu podróżnego. Pakiety niewiele się od siebie różnią. Zapewnione jest
zakwaterowanie i wyżywienie. Pozostałe punkty programu narzuca północnokoreańska
agencja podróży Korean International Travel Company (KITC), która obsługuje
wszystkich turystów na miejscu. Jedyna różnica między ofertami: można podróżować
albo w grupie, albo indywidualnie.
Indywidualnie było drożej. Ale mniej stresująco. Taką mieliśmy nadzieję.
Poza nami na pokładzie lotu CA 121 znajdowało się około pięćdziesięciu innych
pasażerów. Jedna trzecia z nich to Azjaci. Większość wyglądała na turystów,
praktycznie ubranych, z błyszczącymi z podekscytowania oczami. Jedynie grupkę ludzi
z Zachodu i kilku Azjatów w garniturach i krawatach można było podejrzewać
o biznesowy lub dyplomatyczny cel podróży.
W zaleceniach dla wyjeżdżających do Korei Północnej jest informacja o stosownym
ubraniu. W największych atrakcjach turystycznych powinni być ubrani w ciemne
spodnie z materiału.
Sandra miała na sobie powycieraną kurtkę skórzaną, T-shirt i niebieskie dżinsy,
ja bluzę z kapturem, pod nią wełniany sweter z golfem na ewentualne przeciągi i także
dżinsy. Być może w ogóle nas nie wpuszczą do tego kraju.
Po godzinie lotu stewardesy rozdały pasażerom formularze wjazdowe. Kartkę
w formacie A5 i fiszkę wielkości dłoni, obie cienkie jak bibułka. Podobnie jak
w przypadku naszych wniosków o wizę, które cztery tygodnie wcześniej
za pośrednictwem biura podróży zostały złożone w Ambasadzie Północnokoreańskiej
w Berlinie, należało podać imię, nazwisko, wiek, zawód i pracodawcę, do tego
towarzyszy podróży i określić relacje z nimi.
W rubryce na imię i nazwisko Thanh wpisała Sandra Schäfer, miała bowiem jeszcze
ważny paszport z tym imieniem; w przypadku zawodu nakłamała i zamiast dziennikarz
podała jako zupełnie logiczny sposób zarobkowania: tłumaczka wietnamskiego
i niemieckiego.
Ja nie miałem luksusu podwójnego imienia, więc wjechałem, podawszy moje
pierwsze i jedyne. Przedstawiłem się jako nauczyciel gry aktorskiej, a nie comedy-
coach, ponieważ nie wiedziałem, ile rozrywki spotkałoby się z akceptacją w Korei
Północnej. Równocześnie w momencie rezerwowania wycieczki zmieniłem swoją
stronę internetową i wszystkie profile w mediach społecznościowych, aby nie
pozostawić żadnego śladu mojej działalności w drugim zawodzie, czyli autora
programów telewizyjnych. Gotowi mnie wziąć za dziennikarza. A zagraniczni
dziennikarze w Korei Północnej z zasady są podejrzewani o szpiegostwo.
Ale cień ryzyka pozostał. Kto wziąłby się za intensywniejsze poszukiwania, znalazłby
naturalnie wskazówki o mojej działalności zawodowej na różnych stronach
internetowych, na co nie miałem wpływu. Bądź co bądź dostaliśmy jednak wizy
wjazdowe.
W formularzach celnych mieliśmy ponadto odnotować, czy wwozimy ze sobą
materiały wybuchowe lub broń oraz urządzenia elektroniczne.
Ja podałem swojego netbooka, Sandra swojego iPada. Dopiero gdy przewróciłem
znacząco oczami, dopisała jeszcze swojego iPhone’a.
W rubryczce „Dewizy” wpisałem: 204,53 euro – 100 dolarów amerykańskich –
31,70 dirhamów. A Sandra: +/– 100 euro, 50–60 dolarów amerykańskich.

Korea Północna wyglądała z góry jak stary wełniany koc, nad wyglądem którego
napracował się pies, udeptując go łapami, szturchając pyskiem i kręcąc się po nim
w kółko. Im niżej schodziła nasza maszyna, tym bardziej zmieniały się nasze wrażenia.
Koc wełniany zmienił się w patchworkowy. Pola we wszystkich możliwych kształtach,
otoczone żywopłotami, których równomierna szerokość zdradzała rękę człowieka. Pola
uprawne, które dostosowywały się do rytmicznego wznoszenia i opadania krajobrazu.
Pomiędzy nimi skupiska białych domów i wydłużone baraki przemysłowe. Niektóre
z dachami w kolorze błękitnym. W końcu pod nami pojawiło się lotnisko. Pilot
wylądował brawurowo, ale pewnie. Nikt nie klaskał. Widocznie pasażerów na innych
lotniskach bardziej cieszyła myśl o kraju, w którym spędzą urlop.
Beton pasa startowego i jego odgałęzień znaczyły rysy, podobnie jak płyty
hiszpańskich lotnisk na wyspach. Boeing przetoczył się obok tuzina samolotów. Przez
całą długość białych, aluminiowych kadłubów na wysokości okien biegł czerwony pas,
obramowany wąskimi paskami niebieskimi. W tym samym niebieskim kolorze było
logo linii lotniczej: „Air Koryo”. Także zapisane znakami pisma koreańskiego. Pod
skrzydłami niektórych samolotów wisiały silniki odrzutowe, większość dźwigała
jednak ciężkie silniki napędu śmigłowego. Uporządkowane według wielkości
zakończone tępym dziobem antonowy i tupolewy stały przy krawędzi płyty, ukośnie
w stosunku do nas, ale równolegle do siebie. Szyby kokpitów przesłaniały grube
płachty. Potężna flota ślepych maszyn.
Przykleiłem czoło do okna, gdzie w małym wycinku świata ukazał mi się budynek
terminalu w kolorze piasku. Na dachu zobaczyłem kilkumetrowej wysokości podobiznę
szpakowatego mężczyzny. Nalana twarz, promienny uśmiech. Brakowało tylko sloganu
„Blend-a-med winterfresh – świeży każdy oddech”. Zamiast tego słowo zapisane
czerwonym pojedynczym znakiem przypominało o tym, że w tym przypadku nie
chodziło o azjatyckiego modela w podeszłym wieku, lecz o założyciela państwa – Kim
Ir Sena. Napis „Pyongyang” na dachu budynku potwierdzał, że dotarliśmy do celu. Był
to angielski sposób zapisu nazwy stolicy Korei Północnej.
Dwukondygnacyjna ściana okien pod napisem miała zapewne uczynić fasadę
kanciastego budynku z lat sześćdziesiątych bardziej imponującą. Przypominała jednak
bardziej wielofunkcyjną halę sportową dla fabrycznych drużyn w Bitterfeld niż
reprezentacyjne lotnisko w stolicy dwudziestoczteromilionowego państwa. Wrażenie
osłabiała dodatkowo przyklejona do budynku wieża. W połowie obudowane
rusztowaniami i prowizorycznie zasłonięte, na tle szarego nieba sterczały zakurzone
kikuty murów. Obok lśniła nowoczesna, płaska budowla. Jej połyskująca szklana
fasada miała na środku ostrokątny występ. Nad nim zbiegały się ukośnie połacie dachu.
Tak wyglądają salony samochodowe w miastach powiatowych. Salony samochodowe
w Bitterfeld.
Odsunąłem głowę od okna.
Stewardesa powitała nas w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej
i poprosiła, byśmy pozostali na swoich miejscach, dopóki samolot nie zatrzyma się
na wyznaczonym miejscu postojowym... Nie rozumiałem ani słowa z chińskiej
zapowiedzi. Wykluczyłem jednak opcję, że stewardesa – jak uczynił to personel
pokładowy na przystanku w Abu Zabi – dziękowała za pomyślny lot Allachowi.
O wyznaczonym miejscu postojowym mówią w końcu po każdym lądowaniu. A także
o tym, żeby pozostać przypiętym do fotela. I nikt się do tego nie stosuje. Tym razem,
dopóki samolot nie stanął, wszyscy pasażerowie siedzieli nieruchomo w swoich
fotelach.
W końcu zaklikały pasy, z hałasem odskoczyły klapy schowków na bagaż podręczny.
Ktoś się roześmiał. Nikt nie włączał telefonu komórkowego. Mój leżał w Berlinie
na biurku. Komórki były tu zabronione. Słyszałem, że urzędnicy celni na lotnisku
odbierają wjeżdżającym ich telefony.
– Niech tylko spróbują! – brzmiał komentarz Sandry.
Teraz wszyscy wstali z miejsc. Część stanęła w korytarzu, część wygięta nad
fotelami. My siedzieliśmy. Sandra po lewej stronie korytarza, ja po prawej.
Z czwartego rzędu mogliśmy obserwować personel pokładowy, a ten nie czynił
żadnych przygotowań do otwarcia drzwi samolotu.
Spojrzałem na zegarek. Szary plastik, wyświetlacz cyfrowy, wodoszczelny. O tyle
praktyczne, że pod gumowym paskiem ręka stale się pociła. W tym momencie byliśmy
już na nogach od sześćdziesięciu sześciu godzin.
Zacząłem zmieniać godzinę. Korea Północna wyprzedza niemiecki czas letni
o siedem godzin, różnica między Pekinem a Pjongjangiem wynosi jedną godzinę.
Ponieważ nie wiedziałem, jak tutaj ma się sprawa z czasem letnim, zostawiłem
w końcu starą godzinę. Być może w Korei Północnej panowała wieczna zima.
W każdym razie na pewno mieli inną rachubę czasu. Odliczanie kolejnych lat w Korei
Północnej oficjalnie nie zaczęło się wraz z narodzinami Chrystusa, jak u nas, lecz
w roku 1912. Od narodzin Kim Ir Sena.
Po chwili zauważyłem, że moje palce mechanicznie przesuwają się po zegarku.
Głaskałem go. Był to pożegnalny prezent od Isabel. Wypatrzyliśmy go wspólnie
w sieciowej drogerii wieczorem, dzień przed odlotem. Inne pary podczas takich
pożegnalnych wieczorów wybierały się do dobrej restauracji. My chodziliśmy,
trzymając się za ręce, między rozjaśnionymi neonowym światłem regałami. Po lewej
pianki do włosów, po prawej tampony i podpaski.
Mój zegarek za dwanaście euro i dziewięćdziesiąt dziewięć centów czekał, podobnie
jak stoper i odliczanie z funkcją budzenia. Przecież dlatego go wybrałem. Skoro
budzenie przez komórkę nie wchodziło w rachubę. A to szare cudo techniki umiało
nawet zmierzyć puls!
Mężczyzna o lodowatym spojrzeniu
Do naszej maszyny podjechały błękitne schody.
Chwilę później wyszliśmy na północnokoreańskie popołudnie. Wiatr był miękki,
powietrze ciepłe, niebo szare. Pachniało wiosną.
Położyłem palec wskazujący na przycisku mojego zegarka i przytrzymałem, schodząc
po stopniach. Gdy stanąłem na ziemi, coś pisnęło. Mój zegarek. Puls: 121. Jak numer
naszego lotu.
Pod niskim sufitem oblicowanego lustrami wnętrza płaskiej budowli migotały
nieliczne świetlówki. Wydawało się, że składa się z jednego tylko długiego
pomieszczenia. Drewniane ścianki wysokości człowieka i szerokości około metra
oddzielały trzy czwarte pomieszczenia. Nie było widać odlatujących. Gdy samolot
startował, to wszystko zapewne aranżowano na odwrót.
W każdym rogu było widać oliwkowe mundury. Po lewej znajdowały się dwa
okienka celne, przed nimi skaner do prześwietlania bagażu z ruchomą taśmą.
Naprzeciwko jeden taśmociąg do odbioru bagażu.
Ludzie wyglądający na biznesmenów zbili się w grupki. Pięciu z Zachodu i dwa razy
po trzech Azjatów. Turyści stali rozproszeni w parach. Zaledwie jeden podróżował
samotnie. Prawdziwy wielkolud, w wojskowych spodniach i kamizelce w kolorze
piaskowym z tysiącem kieszonek, która opinała jego brzuszysko.
– Yanggakdo? – pokrzykiwał, krążąc nerwowo między pasażerami. – Czy ktoś jedzie
do Yanggakdo interneszenel? Jedzie ktoś? Yanggakdo?
Wszyscy jechali do Yanggakdo International. Hotelu dla obcokrajowców.
Białowłosa gruba Angielka, w zielonej wiatrówce, z torebką na pasku, odezwała się
do niego. Nie zrozumiał.
– Are there any Germans here?
Odpowiedziała jej szczupła kobieta pod czterdziestkę z czerwonymi warkoczykami
rasta.
– I’m Austrian. I speak German.
– Oh Sweetheart, would you help him?
Jak się wkrótce okazało, większość turystów na lotnisku należała do jednej grupy
wycieczkowej. Siedem dni objazdu po Korei Północnej. Sandra i ja spojrzeliśmy
na siebie. Przymknęła na chwilę oczy.
– Tak – powiedziałem. – Bogu dzięki!
– Z wycieczką w życiu byśmy nie wytrzymali.
– Wystarczy, że musimy wytrzymać ze sobą.
Na krańcu budynku, przy wyjściu, w parach czekali północni Koreańczycy
w ciemnych garniturach. Przeważali panowie. Nielicznym kobietom, ubranym w czarne
kostiumy, rąbek spódnicy sięgał tuż za kolano. Piloci. Po dwóch do każdej wycieczki.
Gdy zobaczyłem, jak tam sobie stoją z tyłu, zrozumiałem, że pod względem nadzoru
jesteśmy w mniej korzystnej sytuacji niż grupa zorganizowana. My także dostaniemy
dwóch, którzy nie spuszczą nas z oka. W tłumie łatwiej mogliby stracić orientację, kto
co robi.
Z miejsca, w którym staliśmy, nie sposób się było zorientować, kto został
przydzielony do nas. Bez obawy, oni nas znajdą.
Podczas gdy czekaliśmy na nasze walizki, zlustrowałem wzrokiem celników. Twarze
pozbawione wyrazu, zaciśnięte usta, rozbiegane skanujące oczy. Jak u ich kolegów
po fachu na całym świecie.
Przypomniałem sobie iPhone Sandry i próbowałem wydedukować, na ile uprzejmie
mogliby się zachować wobec właścicielki smartphone’a, która postanowiła go
zatrzymać. W najlepszym razie odesłaliby nas z powrotem.
Nagle usłyszałem za mną głos Sandry.
– Oh no, I’m not Korean, I’m Vietnamese.
– Vietnamese, really?
Angielka przeprosiła. Sandra powiedziała coś o vacation – urlopie – oraz jakie
to zwariowane znaleźć się tutaj.
– O co chodziło? – spytałem.
– Ona wzięła mnie za pilotkę wycieczki.
Sandra potrząsnęła długimi czarnymi włosami i skinęła w kierunku wyjścia.
– Przecież w ogóle nie wyglądam jak tamte.
– Jasne, one nie noszą skórzanych kurtek.
– Na twarzy, zajączku, na twarzy.
Nie zdążyłem wyrazić wątpliwości.
– Nie, zajączku, doprawdy nie – dorzuciła.
Jej migdałowate oczy ciskały gromy oburzenia.
Po chwili na taśmociągu pojawiła się torba Sandry i moja walizka. Ledwie
chwyciliśmy za swoje bagaże, a już przywołał nas gestem jeden z mundurowych. Jego
twarz pokrywała gęsta siateczka zmarszczek, oczy miały kolor lodowca.
Wskazał na skaner do prześwietlania bagażu. Zalała mnie fala gorąca. Pokazałem
na walizkę, następnie na urządzenie i z powrotem, by się upewnić, jak bardzo traktuje
to poważnie. Wystrzelił w moim kierunku serię słów po koreańsku.
Wrzuciłem moją samsonite na ruchomą taśmę. Oficer zwrócił swoje lodowate oczy
w stronę monitora kontrolnego, przy którym służbę pełniła drobna urzędniczka.
Szminka do ust i róż dodały jej twarzy uroku, jakim promienieją dziewczęta
na zimowych obrazach nieprofesjonalnych malarzy. Wystarczyłby płaszczyk
z futrzanym kołnierzem zamiast munduru, a nabrałbym ochoty na pieczone jabłka.
Oficer zmrużył oczy, liczba jego zmarszczek gwałtownie się zwiększyła. Coś
warknął. Pucołowata urzędniczka pochyliła głowę i pokornie skinęła.
Skaner bagażu wypluł moją walizkę i torbę Sandry. Po czole zaczęły mi spływać
krople potu, a okulary zjeżdżać w dół nosa. Znów stałem przed klasą przy ściennej
mapie i miałem wskazać Koreę Północną. Akurat to w końcu mi się udało.
Czy ich poszukiwania także zostaną zwieńczone sukcesem?
Długo radziliśmy, czym (w razie potrzeby) moglibyśmy sprawić radość miejscowym.
Nie chcieliśmy przy tym, niczym dawni żeglarze, przybyć ze szklanymi paciorkami
i lusterkami. Poza tym nie powinno to ewidentnie sprawiać wrażenia prezentu.
Ale tego, że już w strefie tranzytowej przejrzą nasze zamiary, nawet ja się nie
spodziewałem. Ściśle biorąc, na dobrą sprawę jeszcze nawet nie znaleźliśmy się
na terytorium kraju.
Rozdzieliliśmy na nasze bagaże po pół kilograma czekolady w tabliczkach
dwudziestogramowych. Na opakowaniu każdej tabliczki widniało jakieś przysłowie.
Na przykład: „Pycha chodzi przed upadkiem”.
Zarzut pierwszy: przekupstwo połączone z rozpowszechnianiem wrogich haseł.
Poza tym Sandra w Pekinie, a potem w Abu Zabi wrzuciła do torby wszystkie
bezpłatne, lśniące magazyny. Drugi zarzut: wwóz wrogich materiałów
propagandowych. Pewnie nawet zagraniczny przewodnik turystyczny po Korei
Północnej zostałby zakwalifikowany jako wrogi.
W mojej walizce odkryliby ponadto model porsche. Chciałem sfotografować
zabawkowy samochodzik sportowy w Pjongjangu – na stronę internetową mojej
książki. W ostatnim rozdziale Sandra i ja tańczymy nago wokół porsche. Sandra nic nie
wiedziała o moim projekcie fotograficznym. Trzeci oficjalny zarzut: wwóz małego
czerwonego autka.
Czwarty zarzut, nieoficjalny: „Zajączku, naprawdę? No nie!”.
Już złościłem się na myśl o triumfie Sandry, gdyby to mnie aresztowali zamiast niej.
Chociaż swój telefon zostawiłem w domu.
Wyraz twarzy urzędniczki sprawdzającej bagaż na monitorze pozostał bez reakcji.
Albo urządzenie było atrapą, tak jak niektóre rakiety podczas północnokoreańskich
parad wojskowych, albo szukali czegoś bardziej wrogiego od czekolady,
ilustrowanych magazynów i modeli samochodzików. Na przykład telefonów
komórkowych.
Pomarszczony wskazał na krzyżyk w formularzu wjazdowym Sandry w rubryce hand
phone, cell phone and other communication means.
Sandra potrząsnęła głową.
Mundurowy spojrzał jej w oczy. Powiedział jedno słowo. Z tych brzydkich.
Dla odwrócenia uwagi zaproponowałem mu swój netbook. Usunąłem wszystkie
zdradzieckie pliki z małego komputera poprzez potrójne zapisanie nowych danych.
Oficjalnie wwoziłem to urządzenie ze sobą, aby móc na miejscu obrabiać zdjęcia
z urlopu do mojego albumu ze zdjęciami.
Nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem.
Być może w tym miejscu powinienem zdradzić, że nigdy więcej nie zobaczyliśmy
lotniska.
– Oddaj mu go wreszcie – rzuciłem zza jej pleców.
Sandra w końcu posłuchała. Już za samo to, jak plasnęła pomarszczonemu komórką
w dłoń, mogliby nas zamknąć.
Mój puls przegonił sam siebie.
Przeszliśmy przez wykrywacz metali. Nic nie zapiszczało.
Przy okienku celników mundurowy wbił nam do paszportów pieczątki – i zatrzymał
je. Teraz mieli już trzy nasze rzeczy.
Summa summarum mogliśmy jednak opuścić strefę tranzytu. W końcu znaleźliśmy się
oficjalnie w kraju, który przed dwoma tygodniami przeprowadził swoją kolejną próbę
nuklearną.
Ledwie zdążyliśmy złapać oddech, a już podeszło do nas dwóch mężczyzn.
– Pani Schäfer, pan Eisert?
Stanęli przed nami w swoich czarnych garniturach. Na klapie odznaka z oboma
wiecznymi przywódcami kraju: Kim Ir Senem i Kim Dzong Ilem, na tle czerwonej
flagi. Obaj z uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów.
Korea Północna do 2011 roku była jedynym krajem na świecie, którym oficjalnie
kierował zmarły. Panujący Kim Ir Sen po swojej śmierci w 1994 roku otrzymał miano
Wiecznego Prezydenta. Jego syn Kim Dzong Il po – zgodnie z obrządkiem
konfucjańskim – trzyletnim okresie żałoby przejął kontrolę nad państwem. Gdy Kim
Dzong Il zmarł pod koniec 2011 roku, niedługo przyznano mu tytuł Wiecznego
Sekretarza Generalnego Partii Pracy Korei i Wiecznego Przewodniczącego Narodowej
Komisji Obrony. Tym samym Korea Północna stała się jedynym krajem na ziemi
oficjalnie rządzonym przez dwóch nieboszczyków.
Ponieważ ci zgodnie z prawami natury mogli sprawować swój urząd jedynie biernie,
od 29 grudnia 2011 roku o sprawy państwa troszczy się Kim w trzecim pokoleniu:
najmłodszy syn Kim Dzong Ila – Kim Dzong Un. Urodził się 8 stycznia 1983 lub 1984
roku. Aby uzyskać pełną harmonię ze spłodzonym w 1911 roku i urodzonym w 1912
roku dziadkiem i przywódcą państwa Kim Ir Senem, moment narodzin Kim Dzong Una
ustalono na rok 1982. Dzięki temu w roku setnego jubileuszu urodzin czcigodnego
założyciela państwa, w którym to roku krajowi został przepowiedziany nowy okres
rozkwitu, oficjalnie skończył trzydzieści lat. Najpierw mianowano Kim Dzong Una
naczelnym dowódcą Armii Ludowej, kilka miesięcy później marszałkiem oraz
pierwszym sekretarzem Partii Pracy Korei Północnej. W międzyczasie polecił
mianować się Wielkim Następcą, na co jego ojciec nie zdobył się przez całe swoje
życie. Aby zyskać właściwe przygotowanie do kierowania dyktaturą, Kim Dzong Un
przez wiele lat uczęszczał do międzynarodowej szkoły w szwajcarskim Bernie.
Spojrzenia pilotów wycieczki wędrowały od naszych twarzy do kserokopii
dokumentów i z powrotem. Jak się wydawało, uznali nas za wystarczająco podobnych
do wizerunków ze zdjęć paszportowych.
– Serdecznie witamy w naszej Korei – rozpromienił się wyższy. Pomijając trudności
z poprawnym wymówieniem „Ä” oraz „Ei”, można było odnieść wrażenie, że dobrze
nauczył się niemieckiego na Uniwersytecie im. Kim Ir Sena.
– Przecież to jeszcze dzieci – zamruczała Sandra.
Nasi opiekunowie nie wyglądali na więcej niż siedemnaście lat. Ten, który się do nas
odezwał, był mocno wyrośnięty. Czarne włosy opadały mu na czoło jak kucykowi.
Za pełnymi wargami kryły się krzywe siekacze. Do czarnego garnituru założył
jasnoniebieską koszulę i czarny krawat.
Drugi – niższy i krępy – miał wysokie, strome czoło i starannie uczesane włosy
z przedziałkiem, a na nich błyszczącą warstwę żelu. Czarne kreski oczu, zdominowane
przez bujne brwi, grube jak kciuk. Także jego koszula była jasnoniebieska, ale
z modnym kołnierzykiem button down i srebrzystym krawatem.
– Witam państwa, dzień dobry.
Sandra wyciągnęła rękę, ja zrobiłem to samo. Po raz pierwszy w życiu dotknęliśmy
mieszkańców Korei Północnej. Byli ciepli w dotyku.
– Mieli państwo przyjemny lot?
Fraza wykuta na blachę. Mały chwycił za torbę podróżną Sandry.
Wyraziliśmy zadowolenie z przybycia do Pjongjangu.
– Nazywam się pan Chung – przedstawił się dryblas.
– A ja nazywam się pan Rym – oznajmił mały.
– A tamci zabrali mi mój telefon komórkowy – powiedziała Sandra.
– O, proszę się nie martwić. – Wysoki wyglądał na szefa. – Urzędnicy przechowają
go dla pani. I wasze paszporty też. Przed wylotem do waszej ojczyzny dostaniecie
wszystko z powrotem.
– Pięknie – stwierdziła Sandra. – Ale my nie wracamy samolotem do naszej ojczyzny.
Uśmiech zniknął z twarzy pilotów.
Chcieliśmy zobaczyć większą część kraju, więc na drogę powrotną z Pjongjangu
do Pekinu zarezerwowaliśmy bilety na pociąg. Dlatego mielibyśmy problem, gdyby
komórka została na lotnisku. Zrozumiał to także wysoki pan Chung. Obiecał, że się tym
zajmie.
Wymiana zdań między nim a pomarszczonym oficerem brzmiała jak serie z karabinu
maszynowego. Tymczasem mały pan Rym wesoło zaproponował:
– Dlaczego nie wyjdziemy na zewnątrz cieszyć się promieniami słońca?
Przyznaliśmy mu rację. Chociaż słońce uparcie tkwiło za chmurami.
Na zewnątrz stały w szeregu nowoczesne busy, jeden bardziej błyszczący
do drugiego. Wszystkie tego samego typu, szare, z lśniącymi atrapami chłodnic.
Zupełnie nieznanej marki, ambitne wyzwanie dla miłośnika samochodów.
Skierowaliśmy się do busa bez piór wycieraczek. Metalowe pałąki napierały
na szkoło. Pomarszczony staruszek – szare ubranie, krótkie ręce, krótkie nogi – ścierał
śladowe resztki kurzu z samochodu. Był najstarszym północnym Koreańczykiem,
jakiego dotąd zobaczyliśmy.
– Poczekamy tutaj na pana Chunga – z uśmiechem oznajmił pan Rym. Za jego
wesołością kryło się coś trudnego do określenia. Spojrzał na przegub mojej ręki.
– Chce pan wiedzieć, jaką mamy godzinę?
– Godzina później niż w Pekinie, czyż nie?
Pan Rym zerknął na swój zegarek. Bardzo szybko. Raptem zdążyłem zobaczyć kolor
skórzanego paska.
– Szesnasta czterdzieści.
Według mojego cyfrowego wyświetlacza w Pekinie była szesnasta. Czyżby moje
szare cudeńko odmówiło posłuszeństwa już po trzech dniach? Ustawiłem szesnastą
czterdzieści – czas Kim Ir Sena.
Dookoła ludzie gramolili się do busików, tylko grupa objazdowa wsiadała do dużego
autokaru. Pan Chung dołączył do nas.
– Pani Schäfer, wkrótce zapadnie decyzja, co z pani telefonem.
Przekazał nam wiadomość z taką werwą, że odnieśliśmy wrażenie, że jeszcze nie
wszystko stracone. W ogóle był sympatyczniejszy z tej dwójki. W jego przypadku
śmiały się także oczy.
Od jej ostatniego papierosa upłynęły ponad cztery godziny, więc następne pytanie
mojej towarzyszki wcale mnie nie zaskoczyło.
– Czy tutaj można palić?
– U nas może pani palić wszędzie.
W głosie pana Ryma zadźwięczała duma. Najwidoczniej wiedział, jak brutalnie
zachodnie demokracje depczą prawa palaczy.
– Kocham ten kraj! – Sandra wyraziła swój entuzjazm tak głośno, że wszyscy drgnęli
i spojrzeli po sobie.
– ...za jego stosunek do palaczy – zmitygowała się. – Całą resztę muszę przecież
najpierw poznać.
Zaoferowała pilotom swoje marlboro, z kolei pan Chung wyciągnął w jej stronę złote
opakowanie papierosów.
– Może później – odmówiła uprzejmie.
Wówczas nasi opiekunowie podjęli decyzję, by poczęstować się z jej paczki. Pan
Chung szarmancko podsunął Sandrze ogień.
Cała trójka zaczęła kopcić. Kiwali w swoją stronę głowami. Brakowało tylko tego,
żeby zasiedli w kręgu ze skrzyżowanymi nogami.
Jako jedyny niepalący stałem z boku niczym handlarz wodą ognistą, który nie pragnie
pokoju.
– Nie dziwcie się. – Sandra wskazała papierosem w moją stronę. – On jest trochę
dziwny. Nie pali, nie pije alkoholu i nie lubi kawy.
Pan Chung spojrzał na mnie z wytrzeszczonymi oczami.
– W ogóle nie pije pan kawy?
– Nie.
Pan Chung zaśmiał się szyderczo.
– Pan naprawdę jest Niemcem?
Mały pomarszczony staruszek niemal wypuścił szmatę z rąk, tak głośno się
roześmialiśmy.
Słońce zaczęło się przebijać przez zwały chmur i złotą poświatą spowiło asfalt przed
lotniskiem Pjongjang-Sunan.
– U nas w Niemczech mówimy do siebie na ty, kiedy wspólnie podróżujemy –
zaproponowała Sandra, by pogłębić budujące się zaufanie. – A zatem... jestem Thanh.
Moje serce zamarło.
Mała mumia

Kochana mamo, czynsz jest opłacany z konta w Deutsche Banku. Kwiecień i maj
są zapłacone. Przyjdą jeszcze honoraria od Constantin Entertainment oraz od Bonito
(Schmidt). Musiałabyś wymówić prenumeratę pisma „Die Zeit”, ADAC i wszystkie
polisy. Dokumenty związane z moim ubezpieczeniem na życie są schowane w biurku
po lewej, druga szuflada... Mam jednak nadzieję, że nie będziesz musiała czytać tych
słów.
Dyspozycje spadkowe kilka dni przed odlotem zostawiłem w zaklejonej kopercie
u mojej matki.
Kiedy stan konta i sytuacja polityczna sprawiają, że rozpatrujący wnioski wizowe
północnokoreańscy urzędnicy są w dobrym humorze, istnieje tylko jedna okoliczność,
która uniemożliwia wjazd do państwa Kimów: zawód – dziennikarz.
W 2009 roku dwie amerykańskie dziennikarki skazano na dwanaście lat obozu pracy.
Rzekomo nielegalnie przekroczyły granicę między Chinami a Koreą Północną
po zamarzniętej rzece Tumen. Ich uwolnienie wynegocjował dopiero były prezydent
Bill Clinton, gdy osobiście wybrał się do Pjongjangu.
Trzy miesiące przed naszą podróżą została przyznana prestiżowa nagroda
dziennikarska. Fotoreportaż o ziołach prowansalskich i stosowaniu pestycydów przy
ich uprawie w Bułgarii. Kto w wyszukiwarce zdjęć Google wpisze „Thanh Hoang”,
szybko trafi na zdjęcie z wręczenia nagrody za najlepszy fotoreportaż: „Zioła
prowansalskie – aromatyczna trucizna”. Kto szuka Sandry Schäfer, znajdzie tysiące
wyników. Thanh kręci też regularnie filmy dokumentalne.
Na parkingu przed lotniskiem w Pjongjangu moja towarzyszka zorientowała się,
że popełniła błąd w tym samym momencie, w którym stanęło moje serce.
Następnie zarówno moje serce, jak i ona ruszyły dalej.
– ...jestem Thanh..., hm, ...ndra.
Pan Chung patrzył na nią zdziwiony.
– Tantra?
Obróciłem się, skok napięcia mógł wywołać eksplozję śmiechu. Thanh powtórzyła
jeszcze raz, już poprawnie, swoje fałszywe imię, a potem szybko podała moje.
– A jak mamy się zwracać do was?
– To jest pan Chung – powiedział pan Rym.
– A to jest pan Rym – powiedział pan Chung.
Postanowiłem, że nie będę publicznie zwracał się do mojej towarzyszki po imieniu.
Kolejne przejęzyczenie mogłoby nie ujść nam bezkarnie. Na osobności nazywałem
ją Thanh. Prawda musi mieć swoje ujście.
– To co będzie z moim telefonem?
Były w nim zapisane dane kontaktowe do około pięciuset znajomych dziennikarzy.
I setki mejli. Nie zdobyła się na to, by wyczyścić pamięć.
– Przecież jest zabezpieczony PIN-em.
Pan Chung wyprostował ramiona i udał się z powrotem do wnętrza płaskiego
budynku, prosto w paszczę pomarszczonego lwa.
Thanh starała się podtrzymać konwersację. Wskazała na niszczejącą wieżę obok
terminalu z podobizną Kima na dachu.
– Czy to jest budowane, czy burzone?
– Tak, tam znajdują się kawiarnia, księgarnia i sklepy – odrzekł pan Rym.
A mógł po prostu powiedzieć, że mądre kierownictwo podjęło decyzję o rozpoczęciu
budowy nowego terminalu i dlatego stary musiał teraz ustąpić mu miejsca.
Thanh nie dała się zniechęcić i zmieniła temat:
– Od jakiego wieku można tutaj zrobić prawo jazdy?
Pan Rym patrzył na nią bez zrozumienia. Przewróciłem oczami. W Korei nie było
prywatnych samochodów. Uświadomiłem ją już w Berlinie. Pan Rym nie zauważył
naszej niemej wymiany zdań. Zastanawiał się zapewne, co Thanh miała na myśli,
mówiąc „prawo jazdy” (po niemiecku Führer-Schein). Przypuszczalnie określenie
to skojarzyło mu się z politycznymi możliwościami awansu.
– U nas każdy może – brzmiała jego odpowiedź.
To była woda na młyn Thanh.
– Widzisz, tutaj każdy może prowadzić samochód. – Spojrzała na mnie promiennym
wzrokiem. Teraz pan Rym był już zupełnie skołowany.
– Prowadzić auto – to nie.
Thanh drążyła dalej.
– Chodzi mi o to, ile lat trzeba mieć, żeby samodzielnie prowadzić samochód.
– Chce pani jeździć samochodem?
Thanh nie kryła entuzjazmu.
– Jasne, gdybym mogła!
– To nie jest konieczne. Mamy kierowcę. – Pan Rym się zaśmiał.
Zanim Thanh zdążyła zapytać, gdzie w Pjongjangu mogłaby wypożyczyć samochód,
wrócił pan Chung. Z białą paczuszką w ręce.

Port lotniczy Pjongjang-Sunan jest położony około trzydzieści kilometrów na północny


zachód od centrum stolicy. Pędziliśmy betonową drogą w kierunku miasta. Na fotelu
obok kierowcy siedział pan Chung. Prawą rękę trzymał nonszalancko w otwartym
oknie, bębnił palcami w słupek dachowy i robił „zimny łokieć”. W normalnych
okolicznościach protestowałbym ze względu na przeciąg, ale to był wiatr
północnokoreański.
Ja i Thanh bujaliśmy się na środkowej kanapie. Na kanapie za nami przycupnął pan
Rym.
Siedziałem tuż przy oknie, podczas gdy Thanh była odsunięta od okna, ponieważ
po jej stronie znajdowało się, wciśnięte między kanapę i przesuwane drzwi, siedzenie
zapasowe, które dla ułatwienia wsiadania zostało złożone. W związku z tym widziała
niewiele, ale wyglądała na szczęśliwą. Jej palce ściskały białą paczuszkę. A w niej
iPhone’a z kontaktami do pięciuset kolegów z medialnego świata. W kopercie ciasno
owiniętej nieprzezroczystą taśmą klejącą. Mała mumia wytatuowana czerwonymi
pieczęciami.
Pan Chung uroczyście wręczył ją Thanh po solennym przyrzeczeniu, że paczuszka
zostanie ponownie otwarta dopiero w Chinach. Miałem przeczucie, że to przykazanie
stanowi dla niej tylko zachętę, by jak najszybciej złamać obietnicę.
Ulica, a właściwie autostrada, wydawała się szersza, niż w rzeczywistości była,
ponieważ poza nami nikt tędy nie jechał. Poza kilkoma rowerzystami. Od czasu
do czasu mijaliśmy pieszych.
Po lewej stronie betonowej drogi wyrastały, nieco wyniesione i odsunięte, bloki
mieszkalne. Szarobrązowe. Niektóre zamieszkane, inne bez szyb w oknach.
Po dokładniejszych oględzinach szkielety domów okazały się być placami budowy.
Z przyczepionymi do ścian zewnętrznych drewnianymi rusztowaniami. Nie było widać
żadnych dźwigów. Tylko dwa razy mignął wielokrążek.
W pewnym momencie rząd domów się skończył i moje spojrzenie zatonęło
w brązowej krainie. Następnie po prawej zakwitła delikatna zieleń koron drzew
na poskręcanych konarach. Towarzyszyła nam przez kilometr. Za nią tkwiły domy
mieszkalne. Sześciopiętrowe, z elewacjami pozbawionymi dekoracji, czasami
bladozielonymi, czasami bladoróżowymi. Ani rudery, ani pałace. A w lasku przed nimi
– bruzdy w ziemi. Niekiedy tworzyły malutkie poletka w cieniu zielonych koron, gdzie
indziej ciągnęły się wzdłuż rzędów drzew, nie tracąc przy tym regularności. Na wałach
ziemi lśniły kwiaty.
Mój mózg nieustannie próbował porównać widok za oknem z wyobrażeniami o tym
kraju i wspomnieniami na temat innych państw. Nic do siebie nie pasowało. Pomimo
niesłabnącego na Zachodzie medialnego szumu wokół państwa rozbójniczego, kraj ten
był białą kartką, na której pojawiała się, jakby wystukiwana na maszynie do pisania,
pierwsza linijka tekstu.
– Czy tam między drzewami widać poletka uprawne, czy grządki z kwiatami? –
zwróciłem się do pana Ryma.
– Bardzo ładne, nieprawdaż?
Kierowca, który na początku sprawiał wrażenie zgrzybiałego staruszka, z wprawą
omijał dziury w betonie. Pan Chung obrócił się w naszą stronę.
– A zatem. Niestety niedawno mieliśmy straszliwe nawałnice. Ale nasz kierowca
wcześniej jeździł w naszej Armii Ludowej. Prowadzi bardzo bezpiecznie.
Pochwaliliśmy go. Nazywał się pan Pak. I miał sześćdziesiąt dwa lata.
Pan Chung obrócił się z powrotem.
– Powiedzcie! – krzyknęła Thanh. – Wyglądacie tak szalenie młodo. Ile właściwie
macie lat?
Pan Chung znów obrócił się w naszą stronę.
– Ja mam dwadzieścia siedem.
– A ty? – Thanh zwróciła się w stronę pana Ryma.
– A ja mam dwadzieścia trzy.
– Moglibyście być moimi synami!
– To ile pani ma lat? – spytał pan Chung.
– No, przecież to jest napisane w waszych papierach – powiedziała Thanh.
Pan Chung odwrócił się do swoich dokumentów – jeśli w ciągu kolejnych dni dalej
będziemy tak często się obracać, to skończy się to dla nas wszystkich problemami
z kręgosłupem.
Pan Chung zaczął liczyć.
– Co, tyle lat?! – wyrwał mu się pełen zdumienia okrzyk.
– Ile lat? – dobiegło z tyłu. Pan Chung podał cyfrę czterdzieści siedem w swoim
ojczystym języku. Panu Rymowi wyrwało się po koreańsku coś jakby „Nie no, co ty?!”.
Wszyscy uważali, że wyglądam na starszego od Thanh. A byłem w połowie czwartej
dekady.

Podróż autostradą skończyła się przy metalowym ogrodzeniu w kolorze


oliwkowozielonym. Pośrodku płotu widniała czerwona gwiazda z pięcioma ramionami
i metalowym pierścieniem dookoła. Parkanu strzegł młody mężczyzna
w oliwkowozielonym mundurze, który teraz zaglądał ponuro do środka busa. Nad jego
ramieniem sterczała lufa karabinu. Stalowy hełm był za duży.
Pan Chung wygrzebał z wewnętrznej kieszeni marynarki teczuszkę, wyjął złożony
arkusz papieru i podał go przez otwarte okno. Żołnierz wziął papier, ale na niego nie
spojrzał. Zamiast tego lustrował nas wzrokiem. W szczególności Thanh wzbudziła jego
podejrzliwość. Widywałem ją uśmiechającą się na większym luzie. Kątem oka
dostrzegłem także, jak mała mumia zniknęła między jej dżinsowymi udami. Za nami pan
Rym z wysiłkiem oddychał przez nos.
Nasz żołnierz, nie spuszczając z nas wzroku, przekazał papier drugiemu. Ten go
przeczytał. Jego usta bezgłośnie układały się w koreańskie achy i ochy.
Świstek drżał na wietrze. A my w samochodzie.
Następnie dokument powędrował z powrotem do pierwszego żołnierza, do pana
Chunga, do teczuszki i na koniec do kieszeni marynarki.
Padł rozkaz. Nasz żołnierz z turkotem przesunął na bok fragment ogrodzenia
na małych kółkach. Pan Pak dodał gazu.
Pan Chung odwrócił się w naszą stronę.
– A zatem, w pierwszej kolejności zwiedzimy łuk triumfalny przy stadionie Kim Ir
Sena.
– Och, nie! – zawołała Thanh.
Położyłem jej rękę na kolanie.
– Nie liczyliśmy się z tym, że najpiękniejsze atrakcje turystyczne będziemy zwiedzać
już na samym początku – wyjaśniłem panu Chungowi. – Sądziliśmy, że zaczniemy
od czegoś... hmm... mniej spektakularnego.
Nikt nie zrozumiał, co chciałem powiedzieć. Ale przynajmniej odwróciłem uwagę
od Thanh.
– Moglibyśmy najpierw wstąpić do hotelu?
Thanh strząsnęła moją dłoń.
– Łuk triumfalny znajduje się dokładnie przy naszej trasie.
Kiedy pan Rym mówił, czułem jego oddech na karku.
– To nie jest okrężna droga, a przy tym bardzo piękna.
Milczeliśmy. Na ulicy pojawiło się nieco więcej samochodów i nieustannie
wyprzedzaliśmy oliwkowozielone samochody ciężarowe z długimi maskami, z tyłu
piętrzyły się worki lub kołysali ludzie. Większość w roboczych ubraniach, niektórzy
w mundurach, kobiety w chustkach na głowie. Z ogorzałych twarzy wyzierało głębokie
zmęczenie.
Na horyzoncie pojawiły się białe budynki z wielkiej płyty. A bezpośrednio przed
nami oliwkowozielony płot z czerwoną gwiazdą pośrodku. Pan Chung sięgnął
do kieszeni w marynarce. Po raz drugi sprawdzono nasze papiery.
Samochody ciężarowe musiały zjechać z autostrady kilkaset metrów wcześniej. Stały
teraz na drodze równoległej. W punkcie kontrolnym sprawdzano każdy za pomocą
lustra do zaglądania pod nadwozie.
Japońscy gangsterzy

Setki ludzi przemieszczały się po szerokich chodnikach Pjongjangu.


– I wszyscy w kaloszach – zauważyła Thanh.
– Przynajmniej mają wesołe obuwie – szepnąłem, nie myśląc o tym, że szeptanie
mogło się wydać podejrzane.
W głowie słyszałem głos pana Ryma: „Bardzo ładne, nieprawdaż?!”.
Doliczyliśmy się siedmiu kolorów kaloszy: oliwkowozielonego (niezwykle
popularna tutaj barwa), czarnego, białego, żółtego, zielonego, różowego i liliowego.
Ludzie kroczyli po stoicku, z teczką w ręce albo z pełnymi plecakami z tyłu. Pod
względem mody panowała różnorodność: skafandry, garnitury, ciemne spódnice,
płaszcze trzy czwarte, kurtki ze sztucznej skóry. Prawie jak u nas. Tyle że na naszych
chodnikach tysiące przechodniów nie pędzą przed siebie obok zupełnie pustych jezdni.
W przypadku nielicznych pojazdów na ulicach chodziło przede wszystkim
o ciężarówki, małe busy i samochody terenowe. Oraz ciemne limuzyny.
– Patrz, mercedes! – Thanh pokazała na mercedesa klasy S przedostatniej generacji.
– Jeszcze jeden. – Wskazałem na model w kolorze zielony metalik z późnych lat
siedemdziesiątych. W języku suahili polityków nazywa się wabenzi – mężczyznami
w samochodzie Mercedes Benz. Małych lub kompaktowych samochodów, takich jak
corsa czy golf, jakimi przemieszczają się zwykli ludzie, brakowało w obrazie ulic
Pjongjangu.
Naszą drogę flankowały otynkowane na różowo lub zielono pięciopiętrowce. Gdy
ciąg fasad gdzieś się urywał, widok zasłaniały mury.
– Nie można zajrzeć poza fasady.
Thanh spojrzała na mnie.
– Bardzo mądre stwierdzenie. Chcesz to od razu zapisać, zajączku?
W Berlinie od razu pokazałbym jej język. Ale tam nie siedział obok pan Rym.
Ograniczyłem się zatem do wymownego grymasu.
– Podoba się państwu nasza stolica?
Oddech pana Ryma znów owiał mój kark.
– Bardzo dużo nowych domów! – rzuciła Thanh przez ramię.
Od kiedy ją znam, trzykrotnie się przeprowadziła. Z dzielnicy Mitte na Prenzlauer
Berg, następnie do Kreuzberga, a potem na Friedrichshain – zawsze do starych
kamienic. Ja mieszkałem na trzynastym piętrze bloku z wielkiej płyty w Berlin-Mitte.
– Tak, Wielki Przywódca marszałek Kim Ir Sen polecił zbudować bardzo dużo
mieszkań dla naszego ludu.
– Ale prawie nie widać starych budynków.
– Tak, wszystko jest nowe.
– Czyżby tu nie było w ogóle starych domów?
– Wcześniej bywały. Ale teraz wszystko jest nowe i piękne.
– Nie powinnaś zapominać – włączyłem się do rozmowy – że Fjongjang został
całkowicie zniszczony przez Amerykanów.
– Wymawia się właściwie Pjongjang czy Fjongjang? – Thanh zignorowała moje
nawiązanie do wojny koreańskiej, podczas której amerykańskie lotnictwo zmieniło
północnokoreańskie miasta w pustynie gruzów.
– Tak, Pjongjang.
Pan Rym się rozpromienił.
– A widzisz! – ucieszyła się także Thanh.
– Uczyliśmy się w szkole, że z „Pe” pisze się „ha”. A zatem „Fff...”.
– Uczyliście się też w waszej szkole, że komunizm jest dobry.
Spojrzałem na nią z ukosa.
– Widzisz chyba – mówiłem powoli i wskazywałem na zewnątrz – dokąd
to prowadzi.
– Same nowe domy – odpowiedziała Thanh.
Pan Rym zadowolony westchnął w nasze karki.

– Czy możemy robić zdjęcia?


– Proszę fotografować. Niech pani fotografuje! – Pan Rym wyprostowaną ręką
zatoczył półkole na wysokości piersi. Budynki z wielkiej płyty, szerokie ulice, łuk
triumfalny – wszystko to mogliśmy utrwalić cyfrowo.
Cóż za rozczarowanie.
W Berlinie kilkakrotnie wskazałem Thanh, która przecież nie przyjechała tu ze mną
dla przyjemności, na wskazówki bezpieczeństwa, zamieszczone na stronie internetowej
ministerstwa spraw zagranicznych. W Korei Północnej wielokrotnie dochodziło
do ataków ludności na robiących zdjęcia obcokrajowców. (...) Dlatego nawet
podczas fotografowania niewinnych motywów powinno się zachować ostrożność
i ewentualnie zapytać o pozwolenie. Robienie zdjęć z jadącego autobusu jest
zabronione.
A panowie Chung i Rym zachowywali się tak, jakby fotografowanie nie stanowiło
najmniejszego problemu.
Przeszliśmy kilka kroków przez plac. Ulica, prowadząca przez łuk triumfalny,
dzieliła go na dwie połowy. Trawniki ze starannie przyciętymi żywopłotami
i uformowanymi kuliście krzakami tworzyły zewnętrzny pierścień.
Wokół wysepki biegły wielopasmowe ulice. Po prawej wznosiły się domy
mieszkalne i budynki administracyjne, a po lewej rozpościerał się pagórkowaty
krajobraz. Pośrodku soczystej zieleni pagórków królowała trzypiętrowa budowla.
Maszty potężnych reflektorów oraz imponująca mozaika na fasadzie, złożona
z półnagich atletów, zdradzały, że chodzi o obiekt sportowy.
Kolejny busik Korean International Travel Company dotarł do wysepki z łukiem
triumfalnym. Z jego wnętrza wygrzebała się para turystów po pięćdziesiątce
w niebieskich kurtkach blouson i obfotografowała się wzajemnie. Zawsze z łukiem
triumfalnym pięknie umiejscowionym w tle.
– Proszę podejść! – zawołał pan Chung. – Stąd zrobią państwo bardzo ładne zdjęcia.
Ustawił nas sto metrów od megalomańskiej budowli, tuż obok innych turystów.
Skłoniliśmy głowy na powitanie. Po chwili zostali pognani dalej przez swoich pilotów
wycieczki.
Thanh, odchyliwszy głowę do tyłu, patrzyła w górę.
– Wygląda jak łazienkowy taboret od Glööcklera – szepnęła, gdy wetknąłem jej
do ręki mój aparat, żeby zrobiła mi zdjęcie.
Było widać jak na dłoni, co podsunęło jej porównanie z taboretem i kreatorem mody
słynącym ze swojego pompatycznego stylu: prawie kwadratowa podstawa olbrzymiej
bramy. Otwory z wszystkich czterech stron sprawiały, że narożniki przybrały formę
pojedynczych, potężnych filarów. Ze względu na przystawione do ścian zewnętrznych
pilastry sprawiały wrażenie jeszcze bardziej pompatycznych. Rozłożysty dach z płyt
miał trzy stopnie i wyglądał jak siedzenie dla olbrzyma.
Thanh pstryknęła mi zdjęcie.
– A teraz ty – powiedziałem i złapałem za lustrzankę.
– Nie, nienawidzę tych turystycznych fotek... – Ze śmiechem zmusiłem ją,
by dokończyła zdanie: – ...na których jestem tylko ja sama.
Pan Rym nie zauważył zranionej godności fotografa Thanh. Ustawił nas
we właściwym miejscu i patrzył przez wizjer jej aparatu:
– U nas w Korei nie mówimy „ser”, tylko: „kim-chi”!
Thanh odwróciła głowę.
– Ser? – Zrobiła markotną minę.
– Miał na myśli cheese – wyjaśniłem.
– Kim-chiiiiii! – krzyczał pan Rym.
– Kim-chiii. – Uśmiechnęliśmy się szeroko.
Kim-chi, czyli kiszone warzywa, zwykle kapusta, w obu częściach Korei wchodzi
w skład każdego posiłku, pojawia się też w większości przewodników turystycznych.
– A zatem – poprosił o uwagę pan Chung. – Znajdujemy się na ulicy Chilsongmun
w dzielnicy Moranbongguyok. To są góry Moran.
Wskazał na zielone wzgórza.
– Łuk triumfalny zbudowano, by uczcić siedemdziesiąte urodziny naszego Wielkiego
Przywódcy Kim Ir Sena. Ma wysokość sześćdziesięciu metrów i szerokość
pięćdziesięciu metrów. Przewyższa paryski Łuk Triumfalny i jest najwyższym łukiem
triumfalnym na świecie. Łuk bramy ma dwadzieścia siedem metrów wysokości,
a szerokość – osiemnaście metrów sześćdziesiąt centymetrów. Został wzniesiony
z dwudziestu pięciu tysięcy pięciuset bloków granitowych.
– Wow! – Thanh klepała się w poszukiwaniu swoich papierosów.
– Tak, po jednym bloku granitowym na każdy dzień życia naszego Wielkiego
Przywódcy Kim Ir Sena.
Próbowałem policzyć w pamięci, ile jest siedemdziesiąt razy trzysta sześćdziesiąt
pięć. Po chwili postanowiłem uwierzyć na słowo panu Chungowi.
– Łuk triumfalny zbudowano w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku.
– A dlaczego?
Thanh zaoferowała swoje papierosy. Nasi przewodnicy poczęstowali się, ale
wsadzili je do kieszonki na piersi w swoich marynarkach. W związku z tym Thanh też
nie zapaliła.
– Przecież wyjaśnił przed chwilą – syknąłem.
– No jasne, na urodziny. Ale co oznaczają tamte daty? Chodzi o lata, w których żył
Kim Ir Sen?
Na lewym filarze narożnym było napisane 1925, a na prawym 1945. To się nie
zgadzało.
– W tym okresie nasz Wielki Przywódca Kim Ir Sen prowadził walkę wyzwoleńczą
z japońskimi gangsterami.
W jednej chwili wesoły nastrój pana Ryma zniknął. Jego wąskie oczy jeszcze
bardziej się zwęziły. Ostrzej zarysowały się kości policzkowe. Stłumiliśmy uśmiechy.
Pan Chung wygłosił teraz wykład pełen dat, nazwisk i bohaterskich czynów. Thanh
zaczęła palić. Ja ciągłymi „och” i „aha” pozorowałem zainteresowanie, do momentu aż
Thanh zaciągnąwszy się papierosem, palcem wskazującym dyskretnie lekko dotknęła
czoła. Dwa razy.
Z kolei ja lekko skinąłem głową. Grunt to czujność. W końcu z wykładu pana Chunga
w pamięci pozostało tylko jedno: Kim Ir Sen do 1945 roku osobiście pogonił z Korei
każdego pojedynczego Japończyka.
Nie było to zgodne z prawdą. Cesarstwo japońskie od wieków próbowało podbić
Półwysep Koreański i wykorzystać w roli trampoliny do ekspansji w głąb lądu.
Jeśli wyobrazimy sobie Koreę jako konika morskiego pozbawionego ogona,
a położony na wschód od niego łuk Wysp Japońskich jako dwukrotnie większego
smoka, który patrząc od strony lądu, pluje ogniem w prawo i nie ma łap przednich ani
tylnych, to wtedy między wypukłością brzucha konika i zadkiem smoka zostaje
zaledwie dwieście kilometrów drogi morskiej.
Już pod koniec szesnastego wieku Japończycy próbowali skolonizować Koreę.
Podczas ataków dokonali poważnych spustoszeń w koreańskich miastach. Zostali
jednak zmuszeni do tymczasowego odwrotu za sprawą koreańskiego wynalazku:
opancerzonego okrętu, który regularnie niszczył ich statki z zaopatrzeniem. Płyty
z brązu na pokładzie sprawiały, że był on niezniszczalny dla ówczesnych środków
rażenia.
Japończycy zbliżyli się do upragnionego celu pod koniec dziewiętnastego wieku.
Królowie Korei zawsze odgradzali się od reszty świata, między innymi z uwagi
na usytuowanie kraju na półwyspie. Bliższe relacje utrzymywano tylko z Chinami,
ponieważ Korea jako chiński protektorat była zobowiązana do płacenia trybutu.
W 1876 roku Japonia, wysławszy okręty wojenne do Korei, wymusiła zawarcie
traktatu o przyjaźni japońsko-koreańskiej, i jej wpływy w Korei wzrosły,
ku niezadowoleniu Chin. W rezultacie doszło do wojny między Japonią i Chinami.
Japonia wygrała. W 1910 roku Korea stała się japońską prowincją. Koreański aparat
państwowy został zreformowany, między innymi poprzez wprowadzenie niemieckiego
prawa cywilnego, które wcześniej Japończycy wprowadzili u siebie. Dostęp
do edukacji nie był już zarezerwowany wyłącznie dla członków koreańskiej
arystokracji, otrzymały go także szerokie warstwy ludności. Zaczął się szybki rozwój
gospodarki i infrastruktury.
Równocześnie kraj przeżywał okres wielkiego ucisku. Koreańskie miasta otrzymały
japońskie nazwy, japoński stał się językiem narodowym. Koreańczycy musieli przyjąć
japońskie nazwiska. Podczas II wojny światowej okupanci wywieźli do Japonii ponad
dwa miliony koreańskich mężczyzn i kobiet, którzy jako robotnicy przymusowi musieli
pracować w fabrykach zbrojeniowych i kopalniach, podczas gdy japońscy mężczyźni
walczyli na froncie. Dziesiątki tysięcy koreańskich dziewcząt oddano do dyspozycji
żołnierzy jako tak zwane pocieszycielki – zmuszano je do nierządu w wojskowych
domach publicznych.
Partyzancka armia Kim Ir Sena sprawiała wprawdzie niejakie problemy okupantowi,
wycofanie się z Korei było jednak przede wszystkim konsekwencją kapitulacji Japonii
po zrzuceniu przez Stany Zjednoczone bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki.
– Tutaj, w tym miejscu, nasz Wielki Przywódca, generał Kim Ir Sen, we wrześniu
tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, w dniu swojego powrotu
do Pjongjangu, wygłosił mowę.
Patrzyliśmy zaskoczeni, jak pan Chung w geście niemal błogosławieństwa wyciąga
ręce do łuku triumfalnego.
– Co powiedział?
Thanh trzymała głowę odchyloną do tyłu jak głodne pisklę. Pan Rym pokazał fryz nad
łukiem bramy.
– Tam u góry jest wyryta pieśń o generale Kim Ir Senie.
– Aha, a jaki nosi tytuł?
Ja też chciałem raz zadać wścibskie pytanie.
– Pieśń o generale Kim Ir Senie – odpowiedział pan Rym.
Pan Chung wziął głęboki oddech. I zaintonował pieśń. Staliśmy obok bez ruchu. Jego
czysty tenor niósł się nad placem. Pan Rym spojrzał na fryz bramy zwycięstwa.
– Popłynęła czerwona krew – przeczytał – krew z góry Jangbaek, także woda w rzece
Amnok była czerwona, krwawo czerwona płynęła dalej, dzisiaj kwitną kwiaty, kwiaty
jak krew, kwiaty w wolnym kraju. Korea ma lepiej.
– No naprawdę, nie wiem.
Thanh była poruszona.
– Świetnie zaśpiewane – pochwaliłem. – Robi wrażenie!
Pan Chung cały się rozpromienił.
– A zatem. Idziemy pod łuk triumfalny.
– Co to jest?
Wskazałem na budowlę z masztami reflektorów.
– Stadion Kim Ir Sena, tam gra się w piłkę nożną.
Pan Chung przeprowadził nas przez cztery pasy środkowej ulicy. Omal nie przejechał
nas volkswagen passat. Tylko czarne limuzyny przejeżdżały przez bramę, ciężarówki
i inne pojazdy wybierały drogę po łuku zewnętrznym.
– Na Stadionie Kim Ir Sena mieści się sto osób! – zawołał z dumą pan Rym.
Pan Chung powiedział coś po koreańsku. Pan Rym skinął głową.
– Sto tysięcy – poprawił się.
Wyraziliśmy zdziwienie. Na aż tak wielki nie wyglądał.
– Jest wbudowany w ziemię – wyjaśnił pan Chung.
– Ach, to jak Stadion Olimpijski w Berlinie. O jeden stopień głębszy wewnątrz.
Kiedy został zbudowany, to też zdołano pomieścić tam sto tysięcy ludzi.
Nie byłem pewien, czy porównanie do Hitlera byłoby właściwe. W dziewiątej klasie
napisałem pracę o Berlinie pod rządami nazistów. Prezentacja planów przebudowy
Berlina i wielu istniejących do dzisiaj monumentalnych budowli nieco wymknęła się
spod kontroli. Finalnie praca ważyła dwa kilogramy.
– Stadion Kim Ir Sena jest drugim co do wielkości stadionem w naszej Korei.
Granitowe ściany odbijały głos pana Ryma. Metrowej grubości filary wydawały się,
im dłużej spoglądało się w górę, wzajemnie napierać na siebie. Nasi przewodnicy
cofnęli się kilka kroków, żeby budowla robiła większe wrażenie.
Gdy odsunęli się na bezpieczną odległość, Thanh ziewnęła.
– Nie wiadomo, do czego to się może przydać.
– No jak to? Do świętowania triumfu nad japońskimi gangsterami.
Thanh sięgnęła po papierosa.
– Rozbolała mnie głowa.
W busie oglądałem na wyświetlaczu aparatu cyfrowego moje pierwsze zdjęcia
z Korei Północnej. Dzięki troskliwym podpowiedziom naszych przewodników, gdzie
się ustawić, wszystkie pokazywały łuk triumfalny w jego całej, monumentalnej
okazałości i raz nas. Niezwykle radosnych. Zdjęcie, które wykonałem potajemnie,
wyszło niewyraźnie. Gdyby było ostre, dałoby się zobaczyć w cieniu kolosalnego
filaru trawiastozielony aparat telefoniczny z tarczą. Jego kabel przyłączeniowy
wychodził bezpośrednio z filaru.
Do największego łuku triumfalnego na świecie można zadzwonić.
Niewidzialni

Łazienki zapewniają poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza te bez okien. Odizolowany


od świata człowiek może tam sobie siedzieć zrelaksowany. Nasza łazienka
w Yanggakdo International epatowała luksusem. Białe kafle. Biała marmurowa
umywalka z delikatnym brązowym mazerunkiem. A pod spodem srebrny kosz na śmieci
z klapką na pedał. Z obu stron umywalki drewniane tace pełne szamponików i żelów
pod prysznic, do tego pudełeczka z mydełkami i czepki kąpielowe. Lśniące armatury
pochodziły z kolekcji niemieckiego producenta armatury sanitarnej Grohe.
Biała plastikowa zasłona robiła z wanny przestronną kabinę prysznicową. Nad
wąskimi końcami wanny były przymocowane chromowane wieszaki na ręczniki,
po lewej znajdowała się błyszcząca kolumna prysznicowa ze srebrzystym wężem
i słuchawką.
Moje ubrania leżały rozrzucone na pokrytej płytkami podłodze. Wszystko, łącznie
z dżinsami i bluzą z kapturem, po trzech dniach używania nadawało się tylko
do upchnięcia w foliowym worku i szczelnego zamknięcia.
Podniosłem się, zrobiłem, co było do zrobienia, i zacząłem grzebać w mojej
kosmetyczce w poszukiwaniu szczoteczki do zębów, pasty i płynu do płukania ust.
Otworzyłem buteleczkę z płynem, skropiłem nim szczoteczkę i nałożyłem pastę.
Rozpocząłem szorowanie. Cudowne uczucie po trzech dniach.
Nie. Po półtora. W Pekinie, dzięki saszetce z artykułami higienicznymi z Ethihad
Airlines, miałem okazję umyć zęby w toalecie na lotnisku, podczas gdy po lewej
i po prawej Chińczycy, przed umyciem rąk, smarkali do umywalek.
Wziąłem mały łyczek płynu do płukania i przepłukałem usta. Zawartość buteleczki
musiała wystarczyć do końca podróży. We wszystkich przewodnikach turystycznych
ostrzegano przed wodą z kranu w Pjongjangu. Z zaciśniętymi ustami wszedłem pod
prysznic.

– Zajączku, wyłaź już! Co tam robisz tak długo?


Były trzy możliwe odpowiedzi. Albo: „Siedzę na klapie klozetu Villeroy & Boch
i próbuję odkręcić słuchawkę ściennego telefonu Alcatel”, albo: „Czeszę włosy”, albo:
„Szukam pluskiew”.
Z uwagi na spore prawdopodobieństwo podsłuchu zdecydowałem się na wariant
z włosami. Tak jak wcześniej nie znałem telefonów podłączonych do łuku triumfalnego,
nowością była dla mnie także łazienka z aparatem telefonicznym wiszącym obok WC.
Być może dotychczas spędzałem wakacje w niewłaściwych krajach.
W brązowe drzwi do łazienki coś zadudniło. Pięść Thanh.
– Daj mi wziąć prysznic. Włosy uczeszesz sobie na zewnątrz. Mój własny zapach już
mnie odrzuca.
Ani muszla mikrofonu, ani słuchawki nie dały się odkręcić. Jeśli kryły się w nich
pluskwy, były bezpieczne.
Odwiesiłem słuchawkę, podniosłem się z klapy i machinalnie wcisnąłem przycisk
spłuczki. Niezbyt logiczne, skoro rzekomo się czesałem.
– O ósmej musimy być na kolacji, o dziewiątej jest spotkanie informacyjne –
powiedziałem Thanh.
– No super, a ty tu siedzisz od kilku godzin.
Weszła do środka. Ja wyszedłem na zewnątrz. Moja szczotka do włosów została
w środku na umywalce.

Hotel Yanggakdo International został zbudowany z pomocą francuskich architektów


i otwarty w 1995 roku. Czterdzieści siedem pięter. Szara fasada z granitowych płyt,
dwie szklane zewnętrzne windy. Zwieńczony obrotową restauracją. Ze swoimi stu
siedemdziesięcioma metrami był drugim co do wysokości budynkiem w Korei
Północnej. Mieszkali tu prawie wszyscy turyści. Wraz z przewodnikami. Mimo
to spora część z dziewięciuset osiemdziesięciu pokoi była pusta.
Na przeszukanie naszego pokoju pozostało mi dwadzieścia minut. Z białym
ręcznikiem frotté owiniętym wokół bioder zastygłem w końcu krótkiego korytarza
i lustrowałem pokój: klasyczny układ, prostokątny, jeśli uwzględnić łazienkę, okna
w węższym boku. Miałem dwa problemy: Gdzie zacząć? I jak się do tego zabrać, aby
nie zauważyli?
Gdy byłem małym chłopcem, od poniedziałku do piątku od osiemnastej
do dziewiętnastej siedziałem przed telewizorem. Amerykańskie seriale z lat
osiemdziesiątych nauczyły mnie wszystkiego, co powinien wiedzieć mężczyzna.
Od kaskadera i łowcy nagród Colta Seaversa nauczyłem się, by zawsze zjeżdżać w dół
równolegle do spadku, a nigdy skośnie (w przeciwnym razie samochód się przewróci),
z Riptide dowiedziałem się, że przy zadawaniu ciosu nigdy nie należy chować kciuka
w zaciśniętej pięści (bo się złamie), a od Amandy King, gospodyni domowej
z Arlington, która w Strachu na wróble i pani King regularnie pomagała wybrnąć
z kłopotów amerykańskim tajnym służbom, przejąłem mądrość, że diamenty najlepiej
ukryć między diamentami.
Tak, zamaskuję przeszukiwanie poszukiwaniami.
– Widziałaś może gdzieś moje skarpetki?
W łazience szumiała woda. Thanh nie słyszała mnie. Nieważne. Pytanie, tak czy
inaczej, nie było skierowane do niej.
– Pamiętam dokładnie, że leżały na łóżku.
Pamiętałem doskonale, że wciąż leżały w łazience.
– No przecież muszą gdzieś być.
Opadłem na kolana. Szara wykładzina pętelkowa ocierała mi skórę, gdy przesuwałem
się wzdłuż mojego łóżka.
– Bogu dzięki! – To były pierwsze słowa Thanh, gdy w końcu znaleźliśmy się
w pokoju. – Pojedyncze łóżka.
Od samego początku zapewniałem ją, że tak będzie. Chociażby dlatego, żeby Isabel
nie przychodziły żadne głupstwa do głowy.
Łóżka były ustawione poprzecznie z wezgłowiami po lewej, przy długiej ścianie.
Thanh uważała, że mężczyzna powinien zająć łóżko znajdujące się bliżej drzwi. Mnie
to było nawet na rękę. Im dalej od okna, tym lepiej. Na wypadek przeciągów. Angela
Merkel zapytana o to, co w porównaniu z innymi krajami szczególnie ceni
w Niemczech, odpowiedziała:
– Okna są szczelne.
Zajrzenie pod łóżko uniemożliwiała brązowa skrzynia łóżka. Na niej leżał materac.
Na nim z kolei było mocno naciągnięte prześcieradło, drugie na wierzchu służyło
do przykrycia. Jedynie przytwierdzony do ściany zagłówek podnosił nieco wartość
skromnego miejsca do spania. Przejechałem wzdłuż wystającej krawędzi materaca.
Nic.
Wstając, oparłem się przy wezgłowiu. Przejechałem palcami po obiciu. Miękko.
Zlustrowałem wnętrze wiszącej nad łóżkiem lampy ściennej. Za brudnobiałym
prostopadłościanem klosza kryła się tylko żarówka energooszczędna.
– W lampie też ich nie ma.
Nie mogłem tego dłużej ciągnąć. Skarpetki w lampie, w to nikt by nie uwierzył.
Problem polegał na tym, że prawie niczego jeszcze nie wypakowaliśmy. Tym samym
nic nie mogło się jeszcze zgubić.
Moje spojrzenie spoczęło na walizce Samsonite. Jedyne miejsce, w którym nie
blokowała przejścia, znajdowało się w prawym narożniku przy oknie. Wyszarpnąłem
ją spod firanki, uderzyłem przy tym w jeden z dwóch foteli ze sztucznej skóry, które
wraz ze stolikiem stały przed oknem, i staranowałem biurko w kolorze mahoniowym,
które zajmowało ścianę znajdującą się naprzeciwko łóżek i dźwigało ciężki telewizor
kineskopowy.
Zacząłem przenosić moje rzeczy do szafy znajdującej się w korytarzu. Była zrobiona
z takiego samego drewna jak biurko: czerwonobrązowego, gładkiego i błyszczącego.
Rzeźbione drewniane ścianki działowe w chińskich restauracjach roztaczają taką samą
aurę tandetnego luksusu.
Powiesiłem swoje koszule na smerfowoniebieskich wieszakach, które wisiały
na drążku, i postarałem się – hopsa! – by jedna spadła. Na dnie szafy leżały tylko
opakowane w folię kapcie frotté z nadrukiem „Yanggakdo”. Nic poza tym.
Podobnie nie znalazłem niczego na półkach, na których starannie poukładałem moje
T-shirty, przy okazji opukując tylną ściankę. Na najwyższej półce, ponad drążkiem
na ubrania, leżały poskładane w kostkę dwa czerwone koce z włókna syntetycznego.
Ważne, gdybyśmy w nocy marzli.
– Która jeszt?
Thanh chyba myła zęby. Mam nadzieję, że pamiętała o plotkach na temat wody pitnej
w Pjongjangu. Mój zegarek wskazywał dziesięć do ósmej. Za pięć ósma, powiedziałem
Thanh.
Coraz mniej czasu.
Obok biurka mruczał sześcian lodówki. Szukanie pluskiew w lodówce nie miało
żadnego sensu. Dopóki mruczała, nie dałoby się niczego zrozumieć. Mimo
to z zaciekawieniem otworzyłem drzwiczki. Oferta naszego minibaru była przejrzysta:
dwie zielone szklane butelki koreańskiego piwa i dwie plastikowe butelki koreańskiej
wody mineralnej. Każda o pojemności pół litra. Nie znalazłem cennika. Z pewnością
nie był to jednak prezent.
Lata temu w pewnym luksusowym hotelu na Rugii tak ostrożnie otworzyłem butelkę
coli, żeby nie zostawić śladów na kapslu, wypiłem zawartość, a następnie wlałem
czarną herbatę. Wydawało mi się to wtedy bardzo wywrotowe. W Korei Północnej
za wywrotowe uważano posiadanie Biblii. Jeśli jakąś znaleziono, właściciela
wysyłano do obozu. Dożywotnio. Razem z rodziną. Niektórzy mają szczęście i zostają
od razu rozstrzelani.
Zamknąłem lodówkę i zanurkowałem pod biurko. Wtyczka lodówki tkwiła
w rozdzielniku, do którego był także podłączony telewizor. Gniazdko w ścianie miało
trzy gniazda, rozdzielacz tylko dwa.
– Znalazłem gniazdka dla naszych ładowarek! – zawołałem w stronę łazienki.
Akumulatorki aparatów fotograficznych potrzebowały prądu.
Thanh wydała z siebie tylko odgłos „Hmmm”.
Gdy uniosłem rozdzielacz, gniazdko w ścianie syknęło jak przy zwarciu. Błysnęły
niebieskie iskry.
Wyłoniłem się spod biurka.
Lustro nad nim obejmowało nasz cały pokój. I mnie. Moje świeżo umyte włosy
sterczały nastroszone we wszystkie strony. Potrząsnąłem głową i mokre strąki się
zakołysały. Następnie swawolnie wystawiłem język.
– Be! Be, be, be!
Szybko się zmitygowałem.
– Słuchaj, łuk triumfalny, który widzieliśmy, był wspaniały – powiedziałem głośno. –
To budowlany majstersztyk północnokoreańskich inżynierów.
– Nie rozumiem ani słowa – doleciało z łazienki, gdzie szumiał prysznic.
– Zauważyłaś, jak czyste mają tutaj ulice? Nie widać żadnych śmieci, jak u nas
w Niemczech.
Drzwi do łazienki się otworzyły, pojawiła się para wodna, a następnie pokryta pianą
głowa Thanh.
– O co chodzi?
– Za chwilę musimy wyjść!
– Przecież ty nawet nie jesteś ubrany. A poza tym nic się nie stanie, jeśli przyjdziemy
pięć minut później. W końcu mamy wakacje.
Wprawdzie to ostatnie nie było do końca prawdą, ale była tak przekonująca, że ci
za lustrem musieli jej uwierzyć.

– I co teraz zrobimy?
Staliśmy w jednej z sześciu wind hotelowych. Thanh uniosła palec wskazujący
w kierunku metalowej tablicy. Bezradnie gapiliśmy się na przyciski poszczególnych
pięter.
W lustrze wiszącym na ścianie tylnej windy wyglądaliśmy jak nowo narodzeni. Thanh
związała swoje jeszcze lekko wilgotne włosy w kok. Utrzymywały go dwie wetknięte
na krzyż pałeczki do jedzenia, które zawsze miała ze sobą. Szminka i makijaż
pozorowały świeżość. Jej zwężana w talii lniana bluzka leżała idealnie, czarne dżinsy
także. Tylko czerwone, sięgające za kostkę sznurowane martensy torpedowały powagę
jej wyjściowego stroju. Ja byłem wreszcie uczesany, w stosownych ciemnych
spodniach z materiału, jasnoniebieskiej koszuli i ciepłym golfie przewieszonym przez
rękę.
– Restauracja znajduje się na tym samym poziomie co recepcja, tak?
Thanh skinęła głową.
– Ale tutaj nie ma przycisku zero, jeden albo E – analizowałem sytuację.
– No nie, piątki też nie ma.
Thanh zdmuchnęła sobie czarny kosmyk z czoła.
– Ani czterdzieści cztery. Nie wspominając o poziomie piwnicy.
Na pierwszy rzut oka tablica wyglądała na kompletną. Żadnych pustych miejsc lub
brakujących przycisków. Tylko 2, 3, 4, 6, 7...
– Dwójka wygląda na używaną najczęściej.
Palec Thanh zbliżał się w kierunku przycisku z numerem dwa.
Nim go dotknęła, złapałem ją za rękę i spojrzałem w lustro.
– Gdzie powinniśmy zjechać, jeśli chcemy zjeść kolację?
Thanh spojrzała na mnie pytająco. Trzymając jej dłoń, wpatrywałem się w lustro.
Nagle drzwi windy same się zamknęły. Ruszyliśmy.
Zielona Roth

Nasza winda zatrzymała się na siódmym piętrze. Wsiadło trzech północnych


Koreańczyków, co dało się poznać po czerwonych odznakach na piersi po lewej
stronie ich czarnych garniturów. Jeden miał Kim Ir Sena, drugi Kim Dzong Ila, a trzeci
Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila. Wymruczałem coś, co zabrzmiało jak mieszanka z G’n
Abend i Good evening. Thanh milczała, północni Koreańczycy także.
Na dole tłoczył się spory tłumek. Ledwie wysiedliśmy, dwaj ubrani w liberie
windziarze w średnim wieku przedarli się do wejścia i odzianymi w białe rękawiczki
palcami uchwycili drzwi. Gdy wszyscy znaleźli się już w środku, w końcu puścili,
drzwi trzasnęły, a windziarze rzucili się do kolejnej nadjeżdżającej windy.
– Komiczne, u góry drzwi są cały czas otwarte.
Thanh obserwowała z fascynacją zmagania windziarzy.
– U góry trzeba windę wręcz najpierw uprzejmie poprosić.
Kierowałem się piktogramami widocznymi na przeciwległej ścianie. Do noża
i widelca należało pójść w lewo.
Hotel Yanggakdo miał trzy restauracje. Nazywały się Numer jeden, Numer dwa
i Numer trzy. Numer jeden spowijały ciemności. Numer dwa, położoną tuż obok,
wypełniało zimne światło żarówek energooszczędnych. Wielkie okrągłe stoły z białymi
obrusami i białymi, zdobionymi złotem drewnianymi krzesłami grupowały się wokół
pół tuzina oblicowanych lustrami kolumn. Gdyby nie jaskrawe światło, zapanowałby
tutaj podniosły nastrój uroczystej kolacji.
Przy stołach siedzieli wyłącznie turyści z Zachodu. Często dwoje przy stole
na dziesięć osób. Atmosfera zbliżona do tej na stypie, zanim wszyscy się upiją.
Okazaliśmy nasze karty hotelowe, a pracownik restauracji poprowadził nas
do wolnego dziesięcioosobowego stołu w najdalszym kącie.
Zbiegały się tutaj dwie ściany okien, które ciągnęły się na zewnątrz. Dwie trzecie
powierzchni zasłaniały sięgające do podłogi zasłony. Ledwie zdążyliśmy usiąść
na pokrytych żółtawą tapicerką krzesłach, pracownik zaciągnął zasłony także w naszym
kącie.
– Och. – Thanh wyciągnęła szyję, by rzucić ostatnie spojrzenie w czerń panującą
za oknami. – Teraz nie można już nawet wyglądać na zewnątrz.
– Albo na odwrót – powiedziałem i rozprostowałem serwetkę. Biała plastikowa
folia.
– Kto chciałby tutaj zajrzeć, musiałby jednak mieć lornetkę.
Punkt dla Thanh. Yanggakdo International stoi na wyspie. Ze wszystkich stron
otaczają go wody rzeki Taedong. Od najbliższych zabudowań Pjongjangu dzieliło nas
co najmniej pół kilometra.
Kelnerka podała każdemu z nas butelkę piwa; 3,2 procent alkoholu. Nim zdążyłem
ją powstrzymać, napełniła moją szklankę.
– Can we have some water, please?
– Water, yes – potwierdziła z powagą moją prośbę. Jej wargi płonęły czerwienią
na bladej skórze. Zbyt wiele różu.
– And an ash tray? – dorzuciła Thanh. Także to zostało potwierdzone.
– Co to jest ash tray?
– Popielniczka.
Woda pojawiła się w postaci półlitrowych plastikowych butelek, identycznych jak
w pokojowym minibarze. Uniosłem szklankę.
– No to za...?
Stuknęliśmy się za nasz, mieliśmy nadzieję, bezproblemowy powrót.

O dziewiątej przed restauracją spotkaliśmy naszych pilotów wycieczki. Zapewniliśmy


ich, że bardzo nam smakowało. W przypadku Thanh było to kłamstwo, ponieważ
w przeciwieństwie do mnie, nie tknęła pieprznych paseczków wieprzowiny i mięsa
z kurczaka, zawijanych omletów i kim-chi. Ja nie ruszyłem tylko tej ostatniej potrawy.
– Idziemy napić się kawy – poinstruował nas pan Chung i poprowadził w ciemny
korytarz.
Hotelowa kawiarnia znajdowała się na tym samym poziomie i składała się z nisz
do siedzenia, oddzielonych skrzyniami z zielonymi roślinami i mlecznymi szybami. Nie
dało się zobaczyć, kto siedział obok. Pan Chung zamówił kawę dla Thanh, herbatę dla
mnie, a następnie popatrzył na nas zafrasowany.
– Nastąpiły pewne zmiany w państwa programie.
Rozłożył plik kartek formatu A4. Cienkich jak papier przebitkowy. Poziom dobrobytu
w danym kraju można rozpoznać po jakości jego papieru.
– Niestety z państwa jutrzejszego programu wypada jedna wizyta.
– Czy to znaczy, że możemy się wyspać?
Thanh zaoferowała swoje papierosy Marlboro. Najpierw panu Rymowi. Poczekał, aż
poczęstował się pan Chung, i dopiero wtedy wziął jednego.
– Godzina wyjazdu się nie zmienia, wyruszamy o ósmej.
Thanh wyjęła niezapalonego papierosa z ust.
– O nie, dzieci, naprawdę, jesteśmy od trzech dni na nogach i potrzebujemy
co najmniej dziesięciu godzin snu.
Dla Thanh, uznając za normę jej codzienne nawyki, była to podwójna dawka.
– Moglibyśmy się umówić, powiedzmy o wpół do dziewiątej? – zaproponowała.
Dziwiło mnie, że jak dotąd nie okazuję objawów wyczerpania. Przy czym ostatnia noc,
którą wytrzymałem bez snu, miała miejsce lata temu.
– Albo nie, o dziewiątej – mamrotała Thanh z wetkniętym w usta papierosem.
Kompromisy nie były jej mocną stroną.
Pan Chung i pan Rym dyskutowali w swoim ojczystym języku. Przyniesiono nam
napoje. Po pierwszym łyku Thanh wykrzywiła usta.
– Dobra kawa, nieprawdaż? – powiedział pan Rym.
– Hmmm, nescafé, bardzo dobra.
Biorąc pod uwagę, że Thanh nazywała kawą tylko to, co wypływa z ekspresu
ciśnieniowego wartego tysiąc euro, doskonale odgrywała swoją rolę.
– Nasz Wielki Przywódca Kim Ir Sen powiedział, że tylko szczęśliwi ludzie
są zadowolonymi ludźmi. Dlatego powinna pani być tak szczęśliwa, jak mieszkańcy
naszej Korei. Wyruszymy jutro o dziewiątej.
– Jesteście wspaniali! – Chmura dymu z papierosa Thanh wystrzeliła radośnie
ku górze.
– Mamy jedno odstępstwo od planu. Niestety wypada wizyta w mauzoleum naszego
Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena.
Popatrzyliśmy po sobie. Nie spadły nam kamienie z serca, osunęły się całe lawiny.
Z różnych powodów.
Po tym, jak w ciągu minuty postanowiliśmy, że razem wyruszymy w podróż do Korei,
zapoznałem Thanh – która ograniczenia prędkości i zakazy parkowania uważa
za dobroduszne zalecenia ministra komunikacji, a przy skręcaniu nigdy nie włącza
migacza – z kilkoma, zestawionymi na podstawie internetu, regułami zachowania
w Korei Północnej. Szczególnie drażliwa była wizyta w pałacu Kumsusan,
marmurowym mauzoleum wielkości berlińskiego Reichstagu. Tutaj spoczywa
w szklanym sarkofagu Wielki Przywódca. Owinięty we flagę partii robotniczej.
Odwiedzający muszą zakładać ochraniacze na buty i zanim wejdą do sali łez,
są odmuchiwani do czysta przez olbrzymie dmuchawy, aby nawet najdrobniejszy pyłek
nie zanieczyścił świętej hali. Ruchome bieżnie transportują następnie zwiedzających
do sarkofagu, przy którym wszyscy muszą się pokłonić. Wszyscy. Także goście
z zagranicy. Zgodnie z zaleceniem: „Oczekuje się od odwiedzających, że okażą
szacunek”.
– Nie będę składać pokłonów przed dyktatorem – zapowiedziała wtedy Thanh.
– Ale...
– Nigdy!
Także argument, że pokłon przed zwłokami Kim Ir Senowi złożyła już Claudia Roth,
w ogóle jej nie przekonał. W 2011 roku Niemcy były gospodarzem mistrzostw świata
w piłce nożnej kobiet. Delegacja pod kierownictwem ówczesnego prezydenta
Niemieckiego Związku Piłki Nożnej, Theo Zwanzigera, w przededniu imprezy
odwiedziła wszystkie kraje biorące udział w imprezie. Wraz z czołową polityk Partii
Zielonych w podróż wybrali się także jeden przedstawiciel CDU oraz jeden SPD. Oni
się nie pokłonili.
– Dlaczego ta wizyta wypadła z programu?
– Prace renowacyjne.
Pan Chung nie podniósł wzroku znad swoich dokumentów. Domyśliliśmy się, że nie
chodziło o budynek, ale sam Kim Ir Sen musiał być poddany konserwacji. Albo jego
syn Kim Dzong Il, którego od niedawna także można oglądać w szklanym sarkofagu.
– Zaplanowaliśmy dla państwa bardzo piękny zastępczy punkt programu.
Czekaliśmy w napięciu, nie pokazując nic po sobie.
– Zamiast mauzoleum Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena odwiedzimy w niedzielę
wiedeńską kawiarnię.
Prawdopodobnie dopadły mnie jednak objawy wyczerpania.
– Mają tam bardzo smaczne ciasto Sachera.
Thanh dwukrotnie otworzyła i zamknęła usta. Przełknąłem ślinę. To nie objawy
wyczerpania. Przynajmniej nie z naszej strony.
Z daleka do moich uszu dochodził głos, który szeptał moje imię. Chyba teraz
naprawdę miałem halucynacje. Wypiłem duszkiem czarną herbatę. Byle nie zasnąć.
Widmo

Piętnastego kwietnia 1912 roku Korea już od dwóch lat była japońską prowincją,
w Mangyŏngdae – wówczas przedmieściach Pjongjangu – na świat przyszedł chłopiec.
Nic nie wskazywało na to, że miał zostać założycielem pierwszej komunistycznej
dynastii. Tyle można przyjąć za pewnik. Południowokoreańskim kłamstwem mogło być
natomiast, że tata Kim Hyong Jik czasami pracował jako protestancki misjonarz,
a mama Kang Ban-sok była córką protestanckiego duchownego. Pierworodnego
nazwali Kim Song-dżu.
Około 1920 roku rodzina Kim – mama, tata, trzech synów i jedna córka –
wyemigrowała do Mandżurii, północno-wschodniej części Chin, bezpośrednio przy
granicy z Koreą. Tutaj mały Kim Song-dżu przez siedem lat chodził do szkoły, uczył się
chińskiego, a także rosyjskiego, ponieważ północ Mandżurii graniczyła ze Związkiem
Radzieckim. A ten wspierał walkę z japońską ekspansją w tej części Chin. W 1925
roku – według północnokoreańskiej historiografii (w której występuje wyłącznie jako
Kim Ir Sen) – siedemnastoletni Kim założył szereg antyjapońskich grup oporu.
W niezależnych źródłach znaleziono potwierdzenie tylko dla jednej. O ile to prawda,
w latach trzydziestych Kim Song-dżu zmienił imię. Zwyczaj przyjmowania imienia
bojowego był rozpowszechniony wśród partyzantów. Kim Song-dżu nazywał się odtąd
Kim Ir Sen (właściwie Kim Il Song). „Il” to „słońce”, a przy tym imię słynnego
partyzanta, który poległ w walce na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku.

W połowie lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku w południowowietnamskim


Sajgonie, dzisiejszym mieście Ho Chi Minh, na świat przyszła dziewczynka. Stany
Zjednoczone zaczęły właśnie, po sprowokowanym przez siebie incydencie w Zatoce
Tonkińskiej, angażować się militarnie w walki pomiędzy komunistycznym Wietnamem
Północnym i antykomunistycznym południem kraju. W Sajgonie stacjonowały dziesiątki
tysięcy żołnierzy amerykańskich. Po wojnie między Koreą Północną i Koreą
Południową w Wietnamie doszło do drugiej wielkiej wojny zastępczej między dwoma
światowymi obozami politycznymi.
Do stosunkowo bezpiecznego Sajgonu codziennie napływały setki uciekinierów.
Wśród nich matka małej dziewczynki. Liczącą ponad tysiąc sześćset kilometrów drogę
z położonego na północy Hanoi przebyła głównie pieszo, ostatnie tygodnie
w zaawansowanej ciąży. Swoje dziecko nazwała Thanh.
Losy frontu w Wietnamie stawały się coraz bardziej niepewne, tak samo jak życie
małej Thanh Thi Hoang. Swoje szóste urodziny Thanh świętowała już w berlińskiej
dzielnicy Tempelhof. W międzyczasie zyskała nowych rodziców i imię Sandra.
Bezdzietna para obdarzyła swoją Sandrę wielką miłością i troską. Thanh do dziś nie
opowiada, dlaczego musiała opuścić Wietnam.
W latach osiemdziesiątych zajmowała domy na Kreuzbergu w Berlinie Zachodnim,
demonstrowała w Bonn przeciwko stacjonowaniu rakiet Pershing II, a we Frankfurcie
nad Menem przeciwko budowie na lotnisku pasa startowego Zachód. Poślubiła pana
Schäfera, urodziła syna, rozwiodła się. A następnie zaczęła karierę dziennikarki Sandry
Schäfer. Pod nazwiskiem, które Wietnamce w niemieckich redakcjach ułatwiało
otrzymywanie zleceń.

– Wreszcie państwa znalazłem!


Głos, który wywoływał nasze nazwiska w kawiarni, nie był halucynacją. Pojawiła
się przynależąca do niego osoba.
– Szukam państwa od godziny i pomyślałem, że gdzieś przecież musicie być. Tutaj
nikt nigdy się nie gubi. Z reguły.
Nazwisko, którym przedstawił się nasz gość, nic nam nie mówiło. Pan Chung wstał,
częściowo z uprzejmości, a częściowo by wzbudzić większy respekt.
– Omawiamy program.
– To może chwilkę zaczekać, prawda?
Pan Chung zagryzł wargi.
– Posunie się pan troszeczkę? Teraz wszyscy mamy miejsce! – ze śmiechem zauważył
nasz niemiecki gość. Thanh i ja wymieniliśmy spojrzenia i przysunęliśmy się do siebie.
– A zatem jeszcze raz oficjalnie: serdecznie witamy w KDVR (KRLD).
To był enerdowski żargon. W krajach niemieckojęzycznych Koreę Północną nazywa
się dzisiaj DVRK – Demokratische Volksrepublik Korea, a na arenie międzynarodowej
DPRK – Democratic People’s Republic of Korea.
– Mieli państwo przyjemną podróż?
– Jesteśmy strasznie zmęczeni.
To, że Thanh zrezygnowała z uprzejmości, bardzo mi się spodobało.
– No tak, wcześniej były loty bezpośrednie z Berlina. – Zapewne miał na myśli
Berlin Wschodni. – Ale ten kraj na pewno państwa zachwyci, proszę mi wierzyć!
Jedno jest bardzo ważne: proszę zapomnieć o wszystkim, co przeczytaliście w domu.
Muszą państwo całkowicie wyczyścić płytę główną w mózgu. Te wszystkie
przejmujące grozą historie o głodujących dzieciach na ulicach.
Z oburzenia przeciągał sylaby.
– Kompletny nonsens.
Większość północnych Koreańczyków jest zależna od państwowych przydziałów
żywności. Wielkość racji jest uzależniona od tego, do jakiej klasy się należy. Istnieją
trzy główne klasy i ponad pięćdziesiąt podkategorii. Najlepiej zaopatrywane są kadry
przywódcze, armia i inni obywatele absolutnie lojalni wobec państwa. Druga klasa
obejmowała „elementy wahające się”. Za chwiejnych uważano ludzi ideologicznie
niepewnych, na przykład rodziny, w których dziadek przed 1945 rokiem pracował jako
handlarz podczas okupacji japońskiej, albo ludzi, którzy oferowali na sprzedaż
prywatne towary na cotygodniowych targach, na które niedawno wydano pozwolenie.
Do klasy trzeciej należały wszystkie „wrogo nastawione osoby”, jak chrześcijanie
i buddyści lub wnukowie północnych Koreańczyków, którzy służyli japońskim
okupantom jako urzędnicy. By zostać uznanym za wrogo usposobionego, wystarczy
porozmawiać bez zezwolenia z obcokrajowcem. Albo po prostu arbitralnie jest się
uznawanym za wrogo nastawionego.
W ostatnich latach tradycyjny, umotywowany politycznie system klasowy został
podporządkowany określonym interesom gospodarczym. Tak więc Armii Ludowej
podlegają rozliczne wielkie fabryki, które jako miejsca z tanią siłą roboczą produkują
dla zagranicy i przynoszą dewizy. Nie tylko dla kraju, także generałom.
W latach 1994–1999 wskutek powodzi, nieurodzaju i błędnych planów doszło
do katastrofy głodu, która dotknęła wszystkie klasy, w tym warstwę przywódczą.
Według najnowszych szacunków z głodu zmarło około miliona północnych
Koreańczyków. Biorąc pod uwagę powierzchnię kraju, skala tego zjawiska wyraźnie
przewyższa nawet liczbę zmarłych z głodu w Afryce. Po tym, jak w 2005 roku Kim
Dzong Il wyrzucił z kraju wszystkich przedstawicieli zagranicznych organizacji
pomocowych, po kolejnych nieudanych zbiorach w 2011 roku znów musiał prosić
o pomoc żywnościową. Według danych ONZ obecnie głodem jest zagrożonych około
pięciu milionów północnych Koreańczyków, głównie z klasy trzeciej. Znacznie więcej
ludzi cierpi z powodu niedożywienia. Zwłaszcza zimą w jadłospisie przeważają trawa,
żołędzie i kora. Według Amnesty International północnokoreańska młodzież jest
przeciętnie o około trzynaście centymetrów niższa i jedenaście kilogramów lżejsza
od swoich rówieśników z Korei Południowej.
– Mieszkam tutaj od dwudziestu lat i nigdy nie widziałem głodującego człowieka.
To wyłącznie propaganda. Życzą sobie państwo jeszcze jedną kawę? Hotelowa jest
całkiem smaczna.
Widocznie chodziło o to, byśmy nie zasnęli w trakcie rozmowy.
– Proszę zamówić dla państwa.
Pan Chung zerwał się, zanim zdążyłem mu przypomnieć, że nie pijam kawy.
Nasz tajemniczy gość mówił dalej.
– Niestety przyjechali państwo nieco za późno. Dwa tygodnie temu kwitły
migdałowce, przepiękny widok. Obfite opady deszczu spowodowały jednak znaczne
szkody. Być może uda się państwu jeszcze znaleźć gdzieś kwitnący migdałowiec.
A ludzie – niezwykle przyjaźni i otwarci. Tego nie doświadczycie w żadnym innym
kraju na świecie.
Thanh zrobiła się niespokojna.
– Rzuciło nam się dzisiaj w oczy wielu pieszych – powiedziałem szybko.
– W piątki nie kursuje publiczna komunikacja. Dla wzmocnienia zdrowia narodu.
Oczywiście pozwala to także zaoszczędzić benzynę. Ludzie przemierzają tutaj
przeciętnie trzydzieści kilometrów dziennie. Dlatego w Korei Północnej nie
ma problemów z nadwagą i cukrzycą. Z pewnością widzieli państwo wysokie budynki
mieszkalne. Do czterdziestu pięter. Większość bez wind i bieżącej wody. Trzeba
ją wnosić w wiadrach lub transportować za pomocą wielokrążków. Smutne, gdy się
pomyśli, że pod względem gospodarczym północ Korei była niegdyś lepiej rozwinięta
niż południe.
– Co? – Thanh nie mogła w to uwierzyć. Chociaż rozmaite fakty poprzeinaczane przez
rozmówcę budziły nasz opór, byliśmy zbyt zmęczeni i uprzejmi, by mu się
przeciwstawiać, a ostatnie stwierdzenie akurat odpowiadało prawdzie historycznej.

Kim Ir Sen tak bardzo pchał naprzód industrializację, że Korea Północna pod koniec lat
pięćdziesiątych dwudziestego wieku miała najwyższą stopę wzrostu na całym świecie.
Otrzymywał przy tym wsparcie ze strony państw bloku wschodniego, przede wszystkim
Związku Radzieckiego i NRD, które dostarczały know-how, przysyłały architektów
i inżynierów. Po niedługim czasie dochód na jednego mieszkańca na Północy
wielokrotnie przewyższał ten na Południu, gdzie pod wodzą rządzącego autorytarnie
Li Syng Mana królowały korupcja i niegospodarność. Odbudowę na Północy
przyspieszyły, także zdaniem zagranicznych historyków, energia i zapał Koreańczyków.
Wkrótce w Korei Północnej ogromne zniszczenia wojenne zostały usunięte
i wzniesiono nowoczesne miasta, podczas gdy na Południu miliony ludzi wciąż
pozostawały bez dachu nad głową lub żyły w slumsach rozrzuconych wokół Seulu.
Wtedy Korea Północna rzeczywiście była kwitnącym krajem, którym chciałaby być
także dzisiaj.
Dopiero w 1975 roku Korea Południowa pod względem dochodu narodowego
na jednego mieszkańca zrównała się z Koreą Północną. A następnie ją przegoniła.
Fundament dla szybkiego rozwoju Południa położył generał Park Chung-hee. W 1961
roku dokonał zamachu stanu i przejął władzę. W czasach okupacji japońskiej Park
służył w japońskiej armii, był zatem także ideologicznym przeciwnikiem Kim Ir Sena.
Zainspirowany prężnością struktur przywódczych na Północy, Park obsadził wszystkie
ważne stanowiska, zwłaszcza w gospodarce, wojskowymi. Dodatkowo w 1965 roku
nawiązał stosunki dyplomatyczne z arcywrogiem – Japonią – i tak przyciągnął do Korei
Południowej pieniądze, a przede wszystkim inżynierów. Skuszonych ponadprzeciętnie
wysokimi wynagrodzeniami – i seksem. Korea Południowa oficjalnie wspierała
prostytucję. Takie przynajmniej krążyły pogłoski. W weekendy do Korei Południowej
przylatywały samoloty pełne japońskich turystów, którzy w pakiecie rezerwowali lot,
hotel i prostytutkę. To także spowodowało napływ pieniędzy do kraju, co zakrawa
na ironię losu, kiedy się pomyśli o losie koreańskich „pocieszycielek” w czasie II
wojny światowej.
Korea Południowa zaczęła kopiować postęp gospodarczy Japonii. Oraz jej produkty.
Na koszt harujących w fabrykach za minimalne pensje robotników oferowała niższe
ceny na wszystkie produkty z rynku globalnego. W 1972 roku Park rozwiązał
parlament, wygrane przez niego nieco później wybory prezydenckie były farsą. Od tej
pory rządził Koreą Południową jako dyktator. Jego wzorem był Kim Ir Sen. W 1974
roku, w przeciwieństwie do swojej żony, przeżył próbę zamachu dokonanego przez
Koreańczyka mieszkającego w Japonii. Jeden z ochroniarzy Parka – na wzór
samobójczego rytuału japońskich samurajów, dokonał seppuku: rozciął sobie brzuch,
aż wylały się z niego wnętrzności.
Park zginął w październiku 1979 roku w zamachu stanu zorganizowanym przez szefa
własnych tajnych służb. Po krótkim okresie demokratyzacji w grudniu rządy w kraju
znów objęli wojskowi. Tym razem w osobie generała Chun Doo-hwana. Doszło
do protestów, przede wszystkim studentów, którzy domagali się demokratycznych
reform. W 1980 roku w czasie masowych demonstracji w Kwangju generał Chun
rozkazał zrzucić nad miastem spadochroniarzy. Pod koniec dnia na ulicach zalegały
setki ciał zabitych. Podobnie jak poprzednicy, Chun obezwładnił opozycję za pomocą
prześladowań, tortur i okrutnych mordów. Wraz z igrzyskami olimpijskimi, które
odbyły się w Seulu w 1988 roku, tempa nabrały reformy. Dziś Korea Południowa jest
demokracją. Mniej więcej równie długo jak Niemcy Wschodnie.
Podczas gdy Korea Południowa przeżywała szybki rozwój gospodarczy, w tym
samym czasie spadło tempo rozwoju Korei Północnej. Pod koniec lat
siedemdziesiątych doszło w końcu do stagnacji. Zagraniczne kredyty nie mogły być już
dłużej obsługiwane. Okazało się, że model własności ludowej posiada jednak swoje
słabe strony. Rozpad bloku wschodniego jako partnera handlowego strącił kraj
w gospodarczą otchłań. Nieurodzaje i bojkot gospodarczy Narodów Zjednoczonych
spowodowany polityką jądrową Korei Północnej sprawiły, że z czasem sytuacja kraju
stała się beznadziejna.
Nasz gość próbował zaprezentować pozytywne aspekty warunków życiowych
w dzisiejszej Korei Północnej.
– W wielu mieszkaniach nie ma ogrzewania. I to w sytuacji, gdy zimą temperatury
spadają do trzydziestu stopni poniżej zera. To czyni północnych Koreańczyków
niewyobrażalnie wytrzymałymi. Nawet w trudnościach zachowują przyjazne
usposobienie. Proszę zwrócić na to uwagę!
– Czytaliśmy, że w zasadzie nie da się nawiązać kontaktu... – Thanh pokazała
w powietrzu cudzysłów – ...z normalnymi północnymi Koreańczykami.
– Naturalnie wasi przewodnicy dopilnują, by nie doszło do jakichś nieporozumień.
Z pewnością odwiedzą państwo rolniczą spółdzielnię produkcyjną, tam będziecie
mogli poznać rolników. I podczas zakupów na pewno także to zauważycie. Wasz
program – pogłaskał po ręce Thanh – zawiera odwiedziny w co najmniej dwóch
sklepach z pamiątkami i międzynarodowej księgarni. A jeśli przyciśniecie swoich
przewodników, to wybiorą się z państwem do domu towarowego. Obejrzyjcie
wszystkie atrakcje turystyczne. W końcu niemało zapłaciliście za wycieczkę, prawda?
Przeloty, podróż pociągiem, zakwaterowanie i pełne wyżywienie w Korei Północnej
kosztowały nas dwa i pół tysiąca euro od osoby.
– Pani Schäfer, czy mogę spytać, jakiej jest pani narodowości?
– Jasne.
Krótka odpowiedź Thanh zawisła w powietrzu. Nie padła żadna informacja. Ta gra
była zbyt prosta.
– Urodziłam się w Wietnamie, ale zostałam wychowana przez niemieckich rodziców
w Berlinie. A pan ożenił się tutaj?
– Och, to długa historia. Ale proszę powiedzieć, jest pani... – Palcem wskazywał
to na nią, to na mnie.
– Jesteśmy przyjaciółmi.
Powiedzieliśmy to równocześnie.
– Jak państwo się poznali?
– Na wernisażu – powiedziała Thanh.
– Odgrywając teatr – dorzuciłem.
W zasadzie zgodziliśmy się co do tego, że było to robienie teatru.
– Wystąpiliśmy razem na wernisażu – uzupełniłem.
– Jako Jaś i Małgosia.
Transseksualny króliczek wielkanocny
Ten „Jaś i Małgosia” to parabola odnosząca się do sceny ze sztuki.
Robiłem, co mogłem, by jakoś wyjaśnić zaćmienie umysłu Thanh.
Profesjonalne milczenie naszego rozmówcy zmusiło nas do dalszych wyjaśnień.
– Ta dwójka zgubionych dzieci jest uosobieniem poszukujących artystów w gęstwinie
fantazji. Czarownica była metaforą niszczących sił rynku. Tak, dla nas to też wygłupy.
Ale dobrze zapłacono.
Thanh z uznaniem uniosła brwi.
W rzeczywistości poznaliśmy się podczas otwarcia wystawy zdjęć Zając i człowiek.
Organizatorowi wydawało się, że będzie bardzo oryginalnie, jeśli przeczytam
fragmenty z mojej książki Das transsexuelle Osterkaninchen (Transseksualny
króliczek wielkanocny). Nie mogłem tego opowiedzieć tutaj. Thanh przyszła tamtego
wieczoru prywatnie, ale ze względu na zainteresowania zawodowe.
– Są państwo artystami?
Musieliśmy trzykrotnie podać nasze zawody. W dokumentacji biura podróży,
we wniosku wizowym i w formularzach wjazdowych, które wciśnięto nam do rąk tuż
przed lądowaniem w Pjongjangu. Nieprawdopodobne, by nasz rozmówca nic o tym nie
wiedział.
– Jestem tłumaczką niemieckiego i wietnamskiego – powiedziała Thanh. – On jest
nauczycielem.
– Jest pan nauczycielem sztuki?
– W szerokim znaczeniu tego słowa. Bawię się w teatr z pracownikami firm.
W rubryce „Pracodawca” we wszystkich dokumentach podałem nazwę wielkiego
biura podróży, którego animatorów często szkoliłem w występach komediowych.
Najczęściej klienci przychodzą do mnie na seminaria i na indywidualne szkolenia.
– W tak zwany teatr biznesowy. Pomaga przy rozwiązywaniu konfliktów i wzmacnia
współpracę w zakładzie pracy. – Świadomie nie powiedziałem w „firmie”. „Zakład
pracy” brzmi bardziej socjalistycznie.
Nasz gość na pozór zmienił temat.
– Widzieli państwo wielkie kino przed hotelem?
Kiedy wjeżdżaliśmy na wyspę, pan Chung zwrócił nam uwagę na szarą budowlę,
której fasada z płukanego betonu wachlarzowato wiła się wokół trzech sal kinowych.
– Co dwa lata odbywa się tam Międzynarodowy Festiwal Filmowy. – Nikły
uśmieszek. – Nagrodzono wiele niemieckich filmów. Wiedzieli państwo o tym?
Znałem nawet tytuł dzieła nominowanego w kategorii Najlepszy film i nazwisko
kandydata na Najlepszego aktora pierwszoplanowego: Lekcja marzeń z Danielem
Brühlem. Historia nauczyciela angielskiego, Konrada Kocha, który w 1874 roku
przywiózł do Niemiec grę w piłkę nożną, wcześniej tu nieznaną. Gag z trzydziestej
dziewiątej minuty był mojego autorstwa. Jeden z dwóch, które znalazły się w wersji
ostatecznej. Czy nasz rozmówca o tym wiedział?
– Festiwal filmowy. Interesujące – powiedziałem.
– Wypytuję tak szczegółowo, ponieważ czasami przyjeżdżają tutaj dziennikarze,
podający fałszywą tożsamość.
Pod stołem kolano Thanh uderzyło o moje.
Wtedy przyniesiono nasze kawy.
Nie jestem dziennikarzem. Jestem autorem. Firmy producenckie zatrudniają mnie,
abym dostarczał im gagi. Do filmów albo programów telewizyjnych. Często na bieżące
tematy. Gag, który napisałem bezpośrednio przed wyjazdem do Harald Schmidt Show,
brzmiał: „Korea Północna testuje rakietę jądrową. Wstrząs po eksplozji był bardzo
silny. Wielu północnym Koreańczykom przy śniadaniu ziarnko ryżu wypadło
z palców”.
Zamieszaliśmy płyn w naszych filiżankach. Następne pytanie było skierowane
do Thanh.
– A pani interesuje się filmami?
Spojrzała na niego.
– Moglibyśmy wybrać się tutaj do kina?
– Wspaniały pomysł. Rozumie pani koreański?
Wszyscy się zaśmialiśmy.
– A zatem co państwa tutaj sprowadza?
Wreszcie mogliśmy powiedzieć prawdę.
– To jego wina.
Palec wskazujący Thanh był skierowany w moją stronę. Sięgnąłem do tylnej kieszeni
spodni. Chociaż wsadziłem go do przezroczystej koszulki, trochę zaszkodziło,
że na nim siedziałem. Chciałem go jednak stale mieć pod ręką. Artykuł z gazety „Neues
Deutschland”, która do 1989 roku była centralnym organem socjalistycznej partii SED.
Rozłożyłem go na stole.
– To była moja szkoła.
Artykuł z 24 czerwca 1988 roku rozpoczynał się słowami: „Szkoła przy Parsteiner
Ring w Marzahn od wczoraj nosi nazwę Szkoła Przyjaźni między NRD i KRLD”.
– Och, państwo są z NRD! – Głos w jednej chwili stał się cieplejszy.
– Tylko on! – zgasiła jego radość Thanh.
– Do naszej szkoły często przyjeżdżały z wizytą północnokoreańskie delegacje,
śpiewaliśmy dla nich pieśni robotnicze – kontynuowałem.
Obydwa zdjęcia zamieszczone w artykule gość dokładnie przestudiował. Pierwsze
pokazywało dzieci z kwiatami, balonami i przejętymi minami. Drugie – przekazanie
flagi północnokoreańskich pionierów trzem młodym pionierkom na frontowych
schodach naszej szkoły. Flagę przekazywał Ho Dam, pierwszy sekretarz Komitetu
Centralnego Partii Pracy Korei. Po prawej stała moja koleżanka z klasy Jessica,
będąca przewodniczącą Rady Przyjaźni, która tym samym pełniła najwyższą polityczną
funkcję uczniowską. Dzisiaj piastuje kierownicze stanowisko w BKA (Federalna
Policja Kryminalna Niemiec).
– Czy to jest Schabowski?
Nic nie uchodziło uwadze naszego gościa. Rzeczywiście przy drugim krańcu
schodów stał mężczyzna, który niecałe półtora roku później przyczynił się do obalenia
muru berlińskiego. Mnie nie było na zdjęciach.
– Oznacza to zatem, że państwo wybrali się w tę podróż z przyczyn nostalgicznych.
– Niemalże romantycznych! – zawołała Thanh.
– Zobaczyłem wtedy w szkole propa... to znaczy robiący wielkie wrażenie film
o Pjongjangu – wyjaśniłem. – Pojawiła się na nim olbrzymia zjeżdżalnia wodna
w kolorach tęczy. Ta zjeżdżalnia od dwudziestu pięciu lat kołacze mi się po głowie.
Obiecałem sobie, że pewnego dnia ujrzę ją na własne oczy.
Thanh przewróciła oczami. Nie dałem się zbić z tropu.
– Pomoże mi pan zrealizować moje marzenie? Wie pan może, gdzie znajdę tęczową
zjeżdżalnię?
Thanh nie wierzyła, że zjeżdżalnia naprawdę istnieje. Gdybym jednak miał rację,
zdjęcie ufundowanej przez Kim Ir Sena zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy
pojawiłoby się na stronie tytułowej w magazynie wielkiego tygodnika.
– No tak. – Nasz gość pochylił się do przodu. – Park rozrywki jest tylko
w Mangyŏngdae. Poza miastem, obok domu narodzin Wielkiego Przywódcy Kim Ir
Sena. Tam pojedziecie państwo tak czy inaczej. Jeśli uprzejmie poprosicie
przewodników... Proszę tylko poczekać na odpowiedni moment. Może lepiej nie
dzisiaj.
Obiecaliśmy, że tak zrobimy.
Przed pożegnaniem otrzymaliśmy różnego rodzaju poufne porady i napomnienie.
– Proszę nigdy nie używać samego nazwiska przywódcy kraju. Zawsze trzeba
podawać także tytuł. Wielki Przywódca, Ukochany Przywódca, a w przypadku
obecnego zmienia się to co kilka miesięcy. My obcokrajowcy mówimy dla ułatwienia:
Numer jeden, Numer dwa i Numer trzy.
Czyżby trzy restauracje hotelu Yanggakdo w rzeczywistości miały o wiele bardziej
skomplikowane nazwy?
– Proszę zapomnieć o histerycznych artykułach z niemieckiej prasy. I zwracać uwagę
wyłącznie na piękno!
Wizyta naszego gościa wreszcie dobiegła końca, a my znów nieco odsunęliśmy się
od siebie.
– Teraz jesteśmy sklasyfikowani – szepnęła Thanh.
– No tak! – padło pierwsze słowo pana Chunga od godziny.
– A któż to był? – spytałem.
– Wróćmy do naszego programu. Niedziela: o siódmej trzydzieści śniadanie, o ósmej
odjazd na Cmentarz Męczenników Wyzwoleńczej Wojny Ojczyźnianej, zwiedzanie,
następnie Wieża Idei Dżucze i zwiedzanie...

Dochodziła północ. Dzięki pomocy pana Chunga udało nam się zabukować w recepcji
jeszcze jeden hit jutrzejszego wieczoru i czekaliśmy teraz całkiem sami na jedną
z wind. Wystrojeni w liberie windziarze przytrzymujący drzwi najwyraźniej mieli już
wolne. Powieki Thanh powoli opadały. Potrząsnęła głową.
– Cóż za dziwna osoba.
Mój palec wskazujący z uporem napierał na przycisk windy. Sześć wind, a nie
przyjeżdżała żadna.
– Gdzie one się podziały?
– Wypowiedz swoje zaklęcie, wielki wiedźminie.
Wtedy mi się wyrwało.
– Jaś i Małgosia? Poznaliśmy się jako Jaś i Małgosia?! Co jeszcze?
Thanh przepraszająco wzruszyła ramionami.
– Kiedy ktoś opowiada mi brednie, ja nie pozostaję mu dłużna.
– Moja droga, nie przyjechaliśmy tutaj, by „toczyć utarczki dla pokoju” lub czym tam
jeszcze zajmowaliście się w twojej komunie.
– Zajączku, proszę...
– Wiesz, co mam na myśli.
– Nie rób z tego afery. Przecież doskonale wybrnąłeś z sytuacji.
Komplement poskutkował i moja złość uleciała. To znowu mnie rozzłościło.
– Wolę, żeby mi ktoś opowiadał brednie, niż żeby...
– Zajączku, jestem za stara, żeby ktoś robił ze mnie idiotkę.
– Ja nie.
Zmierzwiła mi włosy.
Magiczna herbata

Wyspa Yanggakdo dzieli rzekę Taedong na dwie równie szerokie odnogi, każdą
szerokości Renu. Taedong dzieli Pjongjang. I na rzece Taedong terkotała pogłębiarka.
Był to hałas, który męczył, kiedy się nie spało. I rozbudzał, kiedy się zasnęło.
Najpierw terkotał i kołatał się w podświadomości. Gdy tylko wynurzyły się z tego
nieśmiałe przebłyski jaźni, jednostajny hałas wytrwale umacniał ten stan, aż
świadomość stabilizowała się na tyle, by pojawiło się w niej miejsce na kolejne
spostrzeżenia.
Wiatr gwizdał przez szparę w otwartym na szerokość dłoni przesuwnym oknie. Chłód
poranka wdzierał się pod prześcieradło, którym byłem przykryty, i narzucony
na wierzch koc ze sztucznych włókien. Czerwony w żółte kwiaty. Zsunąłem z głowy
kaptur bluzy, w której spałem – trzydzieści procent ciepła ciała ucieka przez głowę –
i poluzowałem szal owinięty wokół szyi.
Przed oknem, w świetle wschodzącego słońca, monotonnie nadymała się biała firana,
jakby oddychała.
Z łóżka Thanh dobiegało chrapanie. Warkoczące nabieranie powietrza, które
kochanek mógłby nazywać wręcz uroczym. Przez pierwsze miesiące.
Nie byliśmy kochankami.
Thanh leżała na brzuchu, z głową otuloną czarnymi włosami, twarz zwrócona w moją
stronę. Z nagiego ramienia, które wsunęła sobie pod głowę, wystawał tylko łokieć.
Naturalnie spała jedynie w koszulce.
Na rzece pogłębiarka zakrztusiła się na dwa-trzy kaszlnięcia i turkotała dalej. Jej
rytm przypominał budzik starego typu.
Odsunąłem prześcieradło oraz koc i podszedłem do okna. Rozsunąłem je na całą
szerokość. Poczułem zimne, wilgotne powietrze, pachnące spalonym węglem. Był
to zapach słodki i zarazem dymny. Poranne wspomnienie z mojego dzieciństwa: zgięte
plecy mojej matki, która, zostawiwszy mnie jeszcze w ciepłym łóżku, kucała przed
piecem kaflowym i z emaliowanego wiadra wkładała do środka brykiety z węgla.
Następnie skrzypienie żelaznych drzwiczek, szczęk podczas zamykania i metaliczny
zgrzyt, gdy otwierała ażurową zasuwkę dolnych drzwiczek, by dostarczyć więcej
powietrza do paleniska. Wstawałem dopiero wtedy, gdy płomienie strzelały wesoło.
Odetchnąłem głęboko.
Szare kłęby chmur wisiały nad Pjongjangiem. Obie części miasta połączone licznymi
mostami. Raz między brzegami rzeki były rozpięte prościutkie betonowe taśmy,
w innym miejscu ustawiały się jeden za drugim regularne stalowe łuki. Na obu
brzegach rozpościerał się krajobraz z prostopadłościanów domów, za którymi
na horyzoncie zarysowywały się zygzakami pasma gór. Tak jakby ktoś rozsypał białe
i szare klocki Lego – niektóre upadły na bok, inne pozostały ustawione pionowo.
Tylko dwie budowle wyrastały ponad otoczenie. Na brzegu po prawej stronie wieża
w formie iglicy, z jaskrawoczerwonym, sztucznym płomieniem na czubku, a po lewej
najwyższy gmach stolicy: trójkątny niedokończony hotel Ryugyŏng, którego tragiczna
historia wciąż błąka się niczym zjawa po zachodnich gazetach.
Z trzystoma trzydziestoma metrami wysokości, niewiele niższy od berlińskiej wieży
telewizyjnej, budynek został zaprojektowany w 1987 roku jako najwyższy hotel świata
i miał zostać ukończony dwa lata później na 13. Światowy Festiwal Młodzieży
i Studentów. W celu ograniczenia kosztów gmachu nie budowano przy wykorzystaniu
stalowego szkieletu, jak w przypadku drapaczy chmur w Nowym Jorku, lecz
całkowicie z betonu. Było to spore wyzwanie statyczne, które prowadziło do kolejnych
opóźnień. W 1992 roku skończyły się pieniądze. Także dlatego, że brakowało
przychodów z handlu z implodującymi braterskimi dyktaturami. Do tego momentu
na budowę wydano siedemset pięćdziesiąt milionów dolarów. Sto pięć pięter zaczęło
przekształcać się w gigantyczną, spiętrzoną ruinę. Z powodu pustych otworów
okiennych w trzech tysiącach pokoi hulał wiatr. Olbrzymi budynek, którego nie sposób
nie zauważyć, nie był odnotowany na oficjalnych mapach. W 2008 roku prawa
do użytkowania hotelu-piramidy na sto lat zakupił egipski wielobranżowy koncern
Orascom. Od 2009 roku budowa jest kontynuowana. W międzyczasie pusty betonowy
szkielet pokryto niebieską, lustrzaną fasadą.
Hotel widmo lśnił zimno w blasku poranka.
Koparka pracująca na Taedong pogłębiała nurt rzeki między nami a miastem.

Mój plastikowy zegarek wskazywał dziesięć minut po ósmej, gdy wchodziłem


do restauracji Numer jeden. Thanh nie dała się zmusić do wstania z łóżka ani
uprzejmymi, ani niegrzecznymi metodami. Zaciekawienie północnokoreańskim
śniadaniem wyparło myśl o tym, że znajdujemy się w kraju, w którym łamanie oporu
doprowadzono do perfekcji. Bardzo tutaj lubiono orzekanie winy zbiorowej.
Salę wypełniał podobny melanż turystów jak poprzedniego wieczoru. W końcu nie
było przecież aż tak wielu urlopowiczów w tym hotelu. Ukłoniła mi się parka
w niebieskich kurtkach blouson, którą spotkaliśmy pod łukiem triumfalnym, większość
turystów kończyła już śniadanie. Widocznie nikt nie pozwolił sobie na negocjowanie
wyjazdu o godzinie dziewiątej.
Odważnie usiadłem przy tym samym stole co wieczorem. Towarzystwa dotrzymywał
mi plecak, który położyłem na krześle Thanh.
Tym razem zasłony nie przesłaniały widoku. W okna dudniły ciężkie krople, za ścianą
deszczu można było raczej przeczuwać niż podziwiać Pjongjang na przeciwnym brzegu.
Nasz plan na przedpołudnie: oglądanie ćwierci miliona prezentów dla Kim Ir Sena,
wędrówka przez góry Myohyang oraz piknik.
Byłem dobrze wyposażony na złą pogodę. Oprócz nieprzemakalnej kurtki z kapturem
miałem wciśnięty do plecaka sztormiak i drugi sweter. Poza tym liczne batony müsli
z żelaznych racji. Oprócz czterdziestu tabliczek czekolady Lindt przywieźliśmy ze sobą
także po tuzinie batonów energetycznych i owocowych na głowę. Za pomocą
skomplikowanej formuły z internetu wyliczyłem, że do podtrzymania funkcji życiowych
muszę dostarczyć organizmowi osiemset kalorii dziennie. Wystarczy, pod warunkiem
że w ogóle nie będę się ruszał.
Thanh, chociaż o trzydzieści dziewięć centymetrów niższa i lżejsza o jakieś
dwadzieścia kilogramów, w tym samym przypadku potrzebowała bądź co bądź
siedmiuset dwudziestu dwóch kalorii. To nieproporcjonalnie większe zapotrzebowanie
albo wynikało z tego, że była kobietą, albo nie zrozumiałem formuły.
Ponieważ siedziałem zwrócony plecami do sali, potrwało chwilę, nim zrozumiałem,
że rano nie jest się obsługiwanym. Podczas wchodzenia przeoczyłem bufet. Składał się
z w połowie pustego garnka do gotowania ryżu, tac z zimną mieszaniną grzybowo-
ryżową, zrobioną z wieczornych resztek, oraz trzech bladych plasterków pomidora.
Menu uzupełniała misa z porcjami konfitury truskawkowej i musu śliwkowego
austriackiego producenta marmolady Darbo. Pieczywo wydawała młoda pracownica.
Obsługiwała toster i wydzieliła mi z poważną miną dwa przyrumienione trójkąciki
białego chleba, które pierwotnie składały się na jedną kromkę. Nałożyłem sobie
na talerz dwie łyżki ryżu i jedno opakowanie musu śliwkowego. Brakowało jeszcze
napoju. Wiele osób z filiżankami stało w kolejce do ciemnego baru obok wejścia. Tuż
przed nim stały trzy stołki barowe. Wieczorem przytulnie się tu siedziało przy
jaskrawym świetle żarówek energooszczędnych.
Stanąłem w kolejce. Za wydawanie kawy odpowiedzialna była już nie tak młoda
pracownica. Zakręcany słoik Nescafé ustawiony na kredensie za nią zdradzał, jakie
pochodzenie miał brązowy płyn, który nalewała z dzbanka-termosu. Mina każdego, kto
odbierał swoją wypełnioną filiżankę, zdradzała rozczarowanie. Kiedy przede mną były
tylko trzy osoby, także dostrzegłem dlaczego. Filiżanki napełniała jedynie do połowy.
Pijący herbatę, jak ja, otrzymywali więcej – po pierwsze, pełną filiżankę, a po drugie,
magiczny show.
Już nie tak młoda pracownica lewą ręką sięgała po filiżankę, stawiała ją, sięgała
po dzbanek-termos z gorącą wodą i nalewała. Teraz wkraczała do akcji jej dotąd
niezaangażowana prawa ręka. Kciukiem i placem wskazującym trzymała sznureczek
torebeczki z herbatą, która mokra i ciężka spoczywała na dnie pustego naczynia.
Herbaciana czarodziejka jednym ruchem uniosła torebeczkę, zanurzyła ją w mojej
filiżance, woda zrobiła się ciemna, wtedy ją wyjęła i ponownie umieściła w pustej
filiżance. Opisanie tego procesu zajmuje więcej czasu niż jego przeprowadzenie.
Tę samą sztuczkę pokazała mojemu następcy i następnej osobie zamawiającej
herbatę. A także następnej i następnej. Zawsze przy użyciu tej samej torebki herbaty.
I co w tym najbardziej fascynujące: lura rzeczywiście smakowała jak czarna herbata.
Po śniadaniu, w drodze do hotelowego lobby, coś sobie uzmysłowiłem: wraz
z herbatą napiłem się wody pitnej z sieci wodociągowej Pjongjangu. Na szczęście
tabletki z węglem należały do wyposażenia naszej podróżnej apteczki. Oraz saszetki
z elektrolitami w proszku, do rozpuszczania w wodzie. Błędne koło, dopóki nie
zdobędę wody w butelkach. Musiałem wybrać się na zakupy.
Waluta obowiązująca w Korei Północnej, a także Korei Południowej nazywa się
won. Poza nazwą nic tej waluty od 1947 roku nie łączy. Wtedy powstał
Północnokoreański Bank Narodowy i zaczął emitować własne wony. Do początków lat
osiemdziesiątych w Korei Północnej istniały trzy rodzaje wonów: dla północnych
Koreańczyków, dla obcokrajowców z krajów socjalistycznych lub Trzeciego Świata
oraz dla obcokrajowców z państw kapitalistycznych. Banknoty różniły się
kolorystycznie, monety zależnie od grupy użytkowników nie miały żadnych gwiazd,
jedną gwiazdę lub dwie gwiazdy na rewersie.
W grudniu 2001 roku kurs północnokoreańskiego wona powiązano z dolarem. Dolar
miał odtąd wartość 2,16 wona. Nie było to arbitralne ustalenie, lecz wynikało
z przepisów północnokoreańskiego rynku pieniężnego. Kurs wymiany odnosił się
do daty urodzin Kim Ir Sena – 16 lutego. W Korei Północnej najpierw zapisuje się
miesiąc. W lipcu 2002 roku kurs wona ustalono wszakże na nowo. Jeden won
odpowiadał teraz stu pięćdziesięciu dolarom.
W 2009 roku ludność została w końcu zaskoczona prawdziwą reformą walutową.
Przez tydzień wszystkie sklepy były zamknięte, ponieważ w obiegu nie było żadnych
ważnych pieniędzy, a ludzie musieli wymienić w bankach swoje stare wony na nowe.
Jeden nowy won miał wartość stu starych. W przypadku dawnych cen skreślano dwa
zera. Nowy won był teraz zorientowany na euro.
W czasie naszej podróży jedno euro miało wartość około stu osiemdziesięciu
(nowych) wonów. W każdym razie teoretycznie. Szukanie poza Koreą Północną banku,
który wymienia wony, przypomina szukanie pokładów wody na Marsie. Takie banki
nie istnieją. Karty kredytowe także do niczego się nie przydadzą, ponieważ nie
ma obrotu bankowego między Koreą Północną i resztą świata. Tyle wiedziałem, udając
się na zakupy.
Pierwszy sklep znalazłem w połowie drogi do hotelowego lobby. Od drzwi
do środka prowadził korytarz środkowy, który otaczały szklane witryny. W witrynach
i na regałach przy ścianach były wystawione oferowane towary: pisma Kim Ir Sena
po angielsku, bladokolorowe kartki pocztowe, drewniane talerze z żurawiami, laleczki
wielkości pięści, które spoglądały zalotnie, chińskie serwetki do czyszczenia
okularów... Na jednym ze słupów plakat w języku angielskim reklamował
północnokoreański żeń-szeń. Zgodnie z tekstem reklamowym chronił przed
przeziębieniem, zmęczeniem, impotencją i... promieniowaniem radioaktywnym.
Przeczytałem trzykrotnie. Kolejna próba jądrowa tutejszego wojska nie mogłaby nam
zatem wyrządzić żadnej szkody.
Zamknięte na zamki szklane witryny, nieosiągalne półki i sprzedawczynie, które
bacznie pilnują towarów, znałem tylko ze sklepów jubilerskich. Przypominało
mi to koncepcję sprzedaży enerdowskiej sieci sprzedaży Intershop, czyli pozbawione
witryn wystawowych sklepy, pachnące środkami czystości i czekoladą, w których
płaciło się bonami zwanymi Forumscheck. By je uzyskać, najpierw wymieniało się
waluty zachodnie. Państwo już na tym etapie pozyskiwało dewizy, chociaż jeszcze nic
nie zostało kupione. Ponieważ Forumscheck najniższej wartości odpowiadał
pięćdziesięciu fenigom zachodnim, cała reszta o mniejszej wartości była wydawana
przez sprzedawczynie sklepów Intershop w postaci mikroskopijnych tabliczek
czekolady Milka. Czasami także w batonikach Duplo. Gdyby taka socjalistyczna
koncepcja płacenia funkcjonowała jeszcze w komunistycznej Korei, mógłbym
spróbować zapłacić, sięgając do naszych czekoladowych zapasów.
Wszyscy turyści przyglądali się sobie wzajemnie, by odkryć, jak przebiega proces
kupowania. Wykazałem się odwagą. Po angielsku poprosiłem sprzedawczynię o dwie
butelki wody. Nagryzmoliła coś na karteczce i wysłała mnie do pozbawionej dachu
budki przy wejściu do sklepu. Siedziała tam na niewielkim podwyższeniu niczym
na tronie, tak że nawet siedząc, znajdowała się na wysokości oczu klientów, kobieta,
do której idealnie pasowałoby określenie matrona, gdyby ważyła nieco więcej.
Wsunąłem moją karteczkę przez półkoliste okienko w szybce.
– Dola or juro? – chciała się dowiedzieć.
– Juro – odpowiedziałem.
Jej palce zatańczyły na kalkulatorze. Pokazała mi kwotę na wyświetlaczu: 1,60.
Pomachałem banknotem dziesięć euro. Nie miałem monet, zwykle nie da się ich wydać
za granicą. Jej palce znów zatańczyły, następnie wydała mi resztę: banknot pięć euro
i liczne banknoty w chińskich juanach, które były tak zużyte, że nie sposób było
odcyfrować ich wartości. Dodatkowo otrzymałem opisaną przez nią karteczkę, którą
przekazałem strażniczce witryn i dostałem moje wody.

Przez zalane światłem lobby pary północnokoreańskich przewodników prowadziły


swoje grupy do autobusów. Kobiety przewodniczki biegały w pantoflach na wysokim
obcasie po lśniących płytach posadzki. Nie słyszało się jednak typowego stuk-stuk-
stuk. Północnokoreańskie obcasy miały średnicę ogórka i robiły łup-łup.
Szklany kasetonowy sufit, rozpięty nad lobby, zaczynał się dwa, trzy metry
od obrotowych drzwi wejściowych, a następnie wznosił ukośnie aż do czwartego
piętra głównego budynku. Strop mógłby sprawiać wrażenie lekkiego. Jednak kwadraty
szyb obejmowały grube betonowe krzyżulce i nadawały konstrukcji przytłaczającą siłę.
Ze ściany budynku niczym teatralne loże wystawały półkoliste balkony ze złotymi
obramowaniami.
Po prawej stronie lobby w akwariach gabarytów małego busa wiosłowały olbrzymie
żółwie. Czarne ryby krążyły niespokojnie. Z brzegu lobby hotelowego kilku
miejscowych w krótkich kurtkach w ziemistym kolorze obserwowało otoczenie.
Błysnęło wspomnienie z dzieciństwa.
– Dzień dobry, dobrze się pan wyspał? – Pan Rym. Wspomnienie uleciało.
– Spaliśmy bardzo dobrze. – To była prawda. – Teraz znów jesteśmy rześcy.
To zgadzało się tylko w połowie. Nie wiedziałem bowiem, czy Thanh już wstała.
Mój zegarek pokazywał godzinę ósmą pięćdziesiąt osiem. Zostały jej dwie minuty.
Koronacja królowej

Gdzie jest pańska przyjaciółka?


– Zaraz przyjdzie.
Z mojego głosu przebijała ufność.
– Doskonale.
Pan Rym tak jak wczoraj był ubrany w garnitur. Jednak dzisiaj w kombinacji z czarną
koszulą i burgundowym krawatem ozdobionym szpilką. We włosach znów błyszczał
żel. Pan Rym był małym modnisiem. Spojrzał na swój zegarek, ale tak, żebym ja nie
mógł zobaczyć jego cyferblatu. Rozmowa odwróciłaby jego uwagę.
– Wieczorem zarezerwowaliśmy jeszcze masaż – powiedziałem.
– Massa...?
Oczywiście nie znał tego słowa. Chwyciłem go więc od tyłu za ramiona i uciskałem.
Panowie stojący przy krawędzi hali zareagowali poruszeniem. Także pan Rym się
przeląkł. Kiedy poczuł moje krążące kciuki, rozluźnił się.
– Ach, masaż.
Zgodnie z zaleceniem wczorajszego gościa przed pójściem spać zamówiliśmy
do pokoju program wellness na dzisiejszy wieczór. Pan Rym dopytywał się o pisownię
słowa masaż. W ferworze dyskusji o tym, na jak wiele sposobów można wymawiać G
w niemieckim zapisie tego słowa, dołączył do nas zdyszany pan Chung.
– Dzień dobry, gdzie jest pańska przyjaciółka?
– Zaraz przyjdzie.
Uczepiłem się myśli, że im częściej będę to mówił, tym większa będzie szansa,
że stanie się to prawdą. Pan Chung, którego już znana jasnoniebieska koszula gniotła
się pod czarną marynarką, oddalił się w kierunku recepcji. Pan Rym ziewnął szeroko
i usprawiedliwił się, że wczoraj późno poszedł spać. Pan Chung do trzeciej nad ranem
pił piwo, a on musiał mu towarzyszyć.
Dziesięć po dziewiątej pan Chung wrócił i zamienił kilka słów ze swoim młodszym
kolegą. W lobby zrobiło się cicho. Żółwie wybałuszały oczy. Na zewnątrz przed
obrotowymi drzwiami czekał przy busie nasz kierowca. A my trzej w środku
wpatrywaliśmy się w mroczny korytarz, który prowadził od brązowych szklanych rur
wind i wpadał do holu hotelowego.
Po chwili Thanh wynurzyła się z ciemności. Wyprostowana jak świeca bez pośpiechu
przemierzyła halę. Na głowie miała swój wysoki kok. U samej góry, nad czerwoną
opaską wylewały się czarne pasma włosów i opadały dookoła niczym parasol. Przy
każdym kroku jej korona się kołysała.
– Ach! – wyrwało się naszym przewodnikom jednocześnie. A pan Chung dodał: –
Nasza królowa!
– Dzień dobry. Gotowi? W takim razie możemy startować.
Jakby była przewodnikiem wycieczki.
– Czy zostawiła pani swój telefon zapakowany w kopercie?
Niewykluczone, że pan Chung przez pół nocy pił piwo, żeby spłukać swoje troski.
Thanh zawahała się przez moment.
Nie! Nie, nie, nie! To nie mogła być prawda. Proszę, nie!
– Naturalnie. Wszystko w porządku.
Wszystko w porządku z telefonem czy z kopertą?
Z torebki na pasku wydobyła białą paczuszkę. Wyglądała na nienaruszoną.
– Nie zdołałam go wydobyć bez rozrywania papieru – szepnęła do mnie, kiedy
wyszliśmy.
Zignorowała moje wymówki w drodze do busa.
– A poza tym... – Przy siadaniu demonstracyjnie podstawiłem jej przed nos mój
zegarek. – Jest dziewiąta dwadzieścia dwa!
Thanh milcząco wskazała na deskę rozdzielczą. Cyfrowy zegar pokazywał na zielono
godzinę: 9:02.
– Ale pan Rym powiedział mi wczoraj, jaką godzinę powinienem nastawić.
– W takim razie nabrał cię.
Albo profilaktycznie uwzględnił niepunktualność kapitalistów.
Wyjechaliśmy i o dach naszego szarego busa zadudnił deszcz. Tam gdzie wczoraj
sterczały nagie metalowe pałąki, dzisiaj po szybie ślizgały się nowe wycieraczki.
Na wysokości kina, na którego szaroburej betonowej fasadzie wiatr rysował
dziwaczne wodne wzory, wyszła nam naprzeciw kolumna robotników budowlanych.
W identycznych kurtkach, spodniach i butach przypominali żołnierzy. Kaszkiety i plecy
mieli prawie czarne od wilgoci, mimo to maszerowali raźno dwójkami na plac
budowy. Musiał się znajdować gdzieś między kinem a hotelem. Tuż przed mostem,
w połowie ukryte za płotem zasłoniętym płachtami, pod błyszczącymi wilgocią
drzewami na gliniastym gruncie tłoczyły się tuziny wojskowych namiotów. Kwatery
budowlańców.
Pomimo deszczu w Pjongjangu ulice znów wypełniały tłumy. Ludzie taszczyli plecaki
lub nieśli na plecach dzieci. Sunęły rowery. Rowerzyści wjeżdżali na ulicę bez
patrzenia w lewo lub prawo, prosto przed maskę busa pana Paka, tak że nasz kierowca
musiał wielokrotnie ostro hamować i klął pod nosem. Najwyraźniej nikt nie
respektował tutaj zasad ruchu drogowego.
Szyby od wewnątrz błyskawicznie zaparowały, więc zaczęliśmy je przecierać.
Podczas gdy Pjongjang przesuwał się za nimi pudełkowatymi sylwetkami, pan Chung
przykleił się do telefonu.
Egipski koncern Orascom, w zamian za prawa do użytkowania przez sto lat
olbrzymiego hotelu Ryugyŏng, zobowiązał się do zbudowania w Korei Północnej sieci
telefonii komórkowej. Pan Chung należycie to teraz wykorzystywał. Thanh skróciła
swój wysoki kok o jeden zwój opaski. Widocznie miała dość uderzania o dach przy
rozlicznych podskokach na wybojach.
– Wiesz, kiedy ostatnio miałaś taką fryzurę?
Thanh zorientowała się, że było to tylko pytanie retoryczne, więc milczała.
– Trzydziestego pierwszego stycznia.
Teraz milczała ze zdumienia.
– W tym dniu miałem seminarium tuż koło ciebie i wieczorem wpadłem cię
odwiedzić.
– Twoja pamięć doprowadza mnie do obłędu.
– Ty zapominasz nawet, jak się nazywasz.
Zanim Thanh zdążyła ochłonąć po moim celnym trafieniu, siedzący obok kierowcy
pan Chung obrócił się w naszą stronę.
– Moja królowo... – Jego uśmiech przypominał mgliście Clarka Gable’a. –
Chciałbym powiedzieć, co mamy zaplanowane na dzisiaj. Czy nasza królowa jest
gotowa?
Albo on także zapomniał, jak Thanh się nazywa, albo nie wierzył w wersję
z dokumentów. Ale najprawdopodobniej chciał spełnić życzenie Thanh, by nie
tytułować ją panią Schäfer, a równocześnie chciał uniknąć zwracania się po imieniu,
wbrew miejscowym zwyczajom.
– Program poznaliśmy przecież wczoraj.
– Ale być może sen pożarł państwa pamięć?
– Moją pamięć. Tak, to całkiem możliwe. Na przykład nie wiem już, jak pan się
nazywa. Jesteś Rim, zgadza się? – zwróciła się Thanh do pana Chunga.
– Co pani wie o nazwiskach w Korei?
– Wielu ludzi nazywa się tutaj Kim.
Wydawało się, że Thanh jeszcze się nie nauczyła, jak wiele prawdy kryje się
w przysłowiu o złocie i milczeniu.
– Czytałam, że prawie połowa wszystkich Koreańczyków nosi nazwisko Kim. –
Jeszcze więcej srebra. Jakby Kimowie byli zwykłymi Müllerami, Meierami czy
Schulzami.
Pan Chung nie dał po sobie niczego poznać.
– Po pierwsze, w Korei zawsze najpierw podaje się nazwisko. Następnie wymawia
się imię jak u państwa. Na przykład Sandra. W Korei składa się ono z dwóch
pojedynczych sylab. W sumie występuje w naszym kraju około dwustu pięćdziesięciu
różnych nazwisk. Nazwiska te wcześniej były przydzielane przez króla jako
wyróżnienie.
Pan Chung ćwiczył z nami wymowę. Pan Rym wymawia się nie „Rim”, tylko prawie
„Rüm”. R powinno być wymówione krótko, ale z mocno zrolowanym językiem. Pan
Chung wymawiało się „Czung”, przy czym U należało niemal całkowicie połknąć, tak
by nazwisko zabrzmiało jak dźwięk, kiedy prztyknie się mocno napiętą cięciwę.
Dostałem pochwałę za wymowę. Thanh poległa na obu nazwiskach, co nasi
przewodnicy uznali za zabawne, skoro jako Azjatka była niejako jedną z nich.
– A czy mogłabym zwracać się do was po imieniu?
Nasi przewodnicy się roześmiali. Thanh ponowiła pytanie.
– Proszę zobaczyć, oto nasz stadion hokejowy – powiedział pan Rym.
Po trzeciej próbie po prostu milczeli.
– A jak zwracacie się do siebie na osobności?
– Pan Chung – powiedział pan Rym.
– Pan Rym – powiedział pan Chung.
Thanh oświadczyła przekornie, że od tej pory będzie opuszczać „pan”. Nasi
towarzysze grzecznie skinęli głowami.
Na granicy miasta posterunkowy, szczelnie opatulony, wraz z wojskową czapką,
w przezroczystą pelerynę przeciwdeszczową, sprawdził naszą przepustkę, następnie
wjechaliśmy na autostradę. Mieliśmy całą dla siebie, i aż do osiągnięcia celu nie było
żadnego odgałęzienia. Czteropasmowa betonowa wstęga o długości stu sześćdziesięciu
kilometrów została zbudowana tylko po to, by połączyć Pjongjang ze zbiorami
prezentów Kima w górach Myohyang.
Fałszywy Budda

Twarz Ryma wsunęła się między nasze głowy.


– W górach Myohyang żyje wiele dzikich zwierząt.
– Nie, naprawdę? A jakie?
Doszło do dłuższej wymiany zdań między Rymem i Chungiem. Chung zaczął
kartkować słownik.
– Spróbujcie naśladować te zwierzeta – zaproponowała Thanh.
Ochoczo na to przystali. Chung rewelacyjnie odegrał niedźwiedzia. Jeleń Ryma też
nie był zły, przede wszystkim w czasie okresu godowego. Wszystko przebił jednak
zając w wykonaniu pana Chunga. Już choćby dlatego, że posiadał odpowiednie zęby.
– Jak się nazywa to zwierzę po koreańsku? Hau-hau-hau. – Po busiku poniosło się
szczekanie.
Chung i Rym wzruszyli ramionami.
Ja zacząłem ziać i prostodusznie wpatrywałem się w Thanh.
– Jeśli mnie teraz poliżesz, wysiadam.
Pies Thanh, Wujek Sam, bardzo lubi muskać językiem uszy, najchętniej kiedy siedzi
na tylnej kanapie samochodu, a kierowca akurat musi skręcić. Właściwie powinna
to lubić.
Rymowi za nami coś zaświtało.
– Chodzi o psa. Ale u nas w Korei... psy robią wuang-wuang.
Ćwiczyliśmy teraz chóralne szczekanie w obcym języku. I podczas dwugodzinnej
jazdy w góry mieliśmy z tego zwierzęcą przyjemność, którą pan Pak znosił ze stoickim
spokojem.
Zgodnie z lekko pokancerowaną mapą, którą Chung trzymał przed naszymi nosami,
góry Myohyang leżały na północ od Pjongjangu, gdzie u konika morskiego znajduje się
oko.
Ostatnie kilometry przypominały nasze góry Harzu: porośnięte ciemnozielonymi
drzewami iglastymi łańcuchy górskie, do tego samotna droga wijąca się między gęstymi
drzewami – miejscami było ciemno jak w nocy.
Mostek znaczył wjazd w dziki świat gór. Wartę trzymał tu samotny nieuzbrojony
żołnierz pod czarnym parasolem. Odrobinę dalej zaskoczył nas biały hotel wzniesiony
obok drogi. Architektowi za wzór posłużyły zapewne dwie złożone w trójkąt serwetki,
które stykały się przyprostokątnymi krawędziami i zbiegały we wspólnym wierzchołku.
Oś środkową budowli tworzył szklany szyb windy, który u góry kończył się
w obrotowej restauracji, umiejscowionej dokładnie tam, gdzie powinien wystawać
czubek.
– Hotel Hyangsan – wyjaśnił Chung, nie odwracając się.
– Byliście już w środku? – spytała Thanh.
– Tak.
– Jak wygląda wewnątrz?
Chung zwrócił się do nas z uśmiechem na ustach.
– Bardzo pięknie.
– Czy został już otwarty?
Wokół imponującego budynku nie było widać żadnych oznak życia.
– Jest modernizowany.
Chwilę później zostaliśmy sprawdzeni na posterunku wojskowym według zwykłego
schematu – okno w dół, papierki na zewnątrz, papierki do środka – w końcu
zatrzymaliśmy się przed szarym budynkiem administracyjnym. Przed wejściem stały
dwie młode północne Koreanki. Twarze lalek, czerwone usta, regularne rysy. Szczupłe
ramiona sterczały z dzwonowatych, jedwabnych sukni. Kiedy obie zauważyły wieżę
włosów Thanh, drobnymi dłońmi zasłoniły sobie usta, a ich ramiona się zatrzęsły.
Thanh kiwnęła do nich ręką. Wtedy zaczęły chichotać jeszcze bardziej i odwróciły się
w inną stronę. Teraz na ich plecach dygotały kokardy o wielkości śmigła.
Chung krzyknął ostro. Po koreańsku. Kobiety czmychnęły za szklane drzwi. Trajkotały
i przyglądały się nam ze środka.
– Kto mieszka w tym budynku?
– Żołnierze.
– Bardzo piękni ci żołnierze.

Dudniący deszcz zmienił się w mglistą mżawkę. Zimny wiatr pędził przed sobą
poziomo drobne kropelki. Poprosiłem Thanh, by zrobiła mi zdjęcie przy kwitnącym
drzewku migdałowca. Chung wskazał na zagajnik ciemnozielonych drzew iglastych,
wysokich jak bożonarodzeniowe choinki na niemieckich rynkach.
– Jałowce! Duma gór Myohyang.
– Wow! – zdumiała się Thanh.
Sfotografowała jałowcowy gaj.
Za kolejnym zakrętem, przy którym żołnierz trzymający karabin z nasadzonym
bagnetem chronił się przed deszczem w drewnianym domku, nagle jak z nicości
wyrosła przed nami hybrydowa budowla: na dole bunkier, u góry świątynia.
– W środku jest wystawa prezentująca przejawy międzynarodowej przyjaźni wobec
Ukochanego Przywódcy Kim Dzong Ila. Znajdują się w niej prezenty z całego świata.
Ponad siedemdziesiąt!
Chung zwrócił Rymowi uwagę.
– Siedemdziesiąt tysięcy – poprawił się zawstydzony Rym.
– Muszą to być bardzo małe prezenty – wyciągnęła wniosek Thanh. Świątynia-
bunkier była niewiele większa niż ratusz w małym miasteczku.
– Och, to jest tylko wejście. Muzeum znajduje się w górze.
Rym zmrużył oczy, napięły mu się mięśnie szczęki.
– Chronione przed naszymi wrogami.
– Niestety nie możemy go zwiedzić – wyraził ubolewanie Chung.
– Dlaczego? – Tak jakby Thanh miała na to ochotę.
– Ponieważ mamy za mało czasu.
– Och, szkoda.
Uznałem, że Thanh przesadza.
Bunkier z prezentami Kim Ir Sena leżał za następnym zakrętem – dwa razy większy
od sąsiada, a część świątynna bunkra miała nie jeden, a dwa usytuowane jeden nad
drugim zielone dachy pagody. Z obu stron potężnych drzwi na niewielkich podestach
stały dwa posągi. Byłem pod wielkim wrażeniem.
– Obłędne, wyglądają jak prawdziwi.
– Zajączku, przetrzyj okulary, oni są prawdziwi.
Przez oliwkową zieleń ich munduru biegł od ramienia na skos do biodra biały pas
naramienny, białe były także ich pasy i rękawiczki. Twarze pod czapkami wojskowymi
wyglądały jak wyrzeźbione. Identyczne. Żołnierze nie mrugnęli ani razu.
Jedno skrzydło drzwi się poruszyło i nagle ze środka wystrzeliła rezolutna mała
osóbka około pięćdziesiątki. Jej żółta, upstrzona kwiatami suknia ze sztucznego
jedwabiu opadała od piersi swobodnie w dół i sięgała aż do ziemi. Jej czarne włosy
krótkimi, modnymi falami ściśle spowijały głowę. Szminka na ustach i róż
na policzkach wcale jej nie odmładzały. Wymruczała powitanie, po czym dwukrotnie
kiwnęła głową, dając znak, że Chung powinien tłumaczyć.
– Nasza gajdin mówi...
– Kto? – spytała Thanh.
– Ten gajd (ang. guide – przewodnik) – ta gajdin – wyręczyłem Chunga.
– Ach! Jasne, przepraszam. Możesz kontynuować.
– Tak, a więc gajdin mówi: serdecznie witamy na Międzynarodowej Wystawie
Przyjaźni. Budowla ma ponad sto pięćdziesiąt sal, jej całkowita wielkość wynosi
pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych. To tyle, co siedem boisk piłkarskich.
Wszystkie zostały wybudowane głęboko w górze przez licznych ochotników.
– Z powodu naszych wrogów.
Rym zrobił swoją bojową minę.
Przed nami otworzyła się mroczna hala wejściowa.
– Oddajemy tutaj wszystkie nasze rzeczy. Względy bezpieczeństwa! – szepnął Chung.
Syczące echo rozbrzmiewało między szarymi ścianami.
Żółta gajdin przekazała nam niebieskie ochraniacze na buty. Thanh trzymała
je w palcach chwilę za długo.
– Piękne, nieprawdaż? – Rym emanował entuzjazmem dziecka, które oczekuje
od swojej matki, że w trzech kulfoniastych kółkach rozpozna śniegowego bałwanka.
– Jestem zachwycona.
Rymowi obce było poczucie ironii. Był bliski podskakiwania z radości. Thanh
z westchnieniem oblekła swoje martensy w błękit nieba.
Żółta gajdin ustawiła naszą czwórkę przed wykrywaczem metali, jak na lotnisku.
Gęsiego prześlizgnęliśmy się przez bramkę. Chung tłumaczył.
– Na Międzynarodowej Wystawie Przyjaźni pokazanych jest dwieście osiemnaście
tysięcy czterysta prezentów ze stu siedemdziesięciu krajów ziemi.
Kim Ir Sen rządził Koreą Północną od 1948 roku do swojej śmierci w 1994 roku.
Rocznie otrzymywał zatem przeciętnie cztery tysiące siedemset czterdzieści siedem
prezentów, trzynaście dziennie. Żeby nikt nie stracił orientacji, na tablicy wyświetlano
aktualny stan prezentów.
Mapa świata na ścianie ukazywała po lewej płytę eurazjatycką razem z Afryką jako
jeden kontynent, po prawej rozciągał się kontynent amerykański. A dokładnie
w centrum świeciła na czerwono Korea, cała Korea, jako punkt centralny świata.
Dokładnie tam, gdzie na naszych mapach jest Europa.
Żółta gajdin pomknęła do skrzydłowych drzwi, których złote pierścienie uchwytów
były przytwierdzone na wysokości jej głowy.
– Każde skrzydło waży cztery tony – wyjaśnił z dumą Chung.
Thanh wydała z siebie „Wow”, a gajdin pociągnęła drzwi za pomocą dwóch palców.
– Ale to wygląda, jakby były bardzo lekkie.
– Co wynika z faktu, że nasi rzemieślnicy wykonali je z godnym podziwu
mistrzostwem.
– Wow!
Bezpośrednio za cudownymi wrotami znajdowała się następna konstrukcja.
Identyczna. I nagle w sali bez okien otoczyła nas uroczysta muzyka orkiestrowa.
Lśniący marmur, kunsztownie rzeźbione drewniane tablice nad białymi niszami
ściennymi, z promieniująco białego sufitu kasetonowego zwisało pół tuzina żyrandoli.
Ustawione w szklanych gablotach wazy wysokości człowieka tworzyły szpaler.
Na końcu znajdował się biały posąg. Wyraźnie inspirowany pomnikiem Lincolna
w Waszyngtonie. Tylko postać, która siedziała w fotelu, była lepiej odżywiona.
Patrzyła na nas dobrotliwie. Przewodniczka muzealna, Chung i Rym zatrzymali się.
Synchronicznie pokłonili się, aż ich ciała utworzyły kąt prosty. W mimowolnym
odruchu leminga także pochyliłem tułów do przodu, tyle że nie tak głęboko. Przy czym
było dla mnie całkowicie jasne, przed kim się kłaniam. Obok mnie Thanh uczyniła
to samo. Z twarzą zwróconą w kierunku marmurowej podłogi wyszeptałem:
– Zdajesz sobie sprawę, kto to jest?
Thanh raptownie się podniosła. Jej oczy zwęziły się jeszcze bardziej.
– Właśnie pokłoniłaś się przed Kim Ir Senem – uświadomiłem ją usłużnie.
– Nie wzięłam ze sobą okularów.
– Przecież nosisz szkła kontaktowe.
– Myślałam, że to Budda.
Wybuchnąłem straszliwym śmiechem. Próbowałem złagodzić gniewne spojrzenia
towarzystwa poprzez chrząkanie i charczenie.
Przeszliśmy przez drzwi. Korytarz za nimi był tak długi, że jego linie stykały się
w jednym punkcie. Po obu stronach co kilka metrów znajdowały się kolejne drzwi.
Prowadziły do sal wystawowych, z których kolejne drzwi prowadziły do następnych
sal. Muzeum było skrzyżowaniem gry planszowej Tajemnice labiryntu i kalendarza
adwentowego.
Nasza przewodniczka muzealna zapytała, skąd pochodzimy. W przypadku Thanh nie
uwierzyła w niemieckie pochodzenie. Zadowoliła ją natomiast informacja
o Wietnamie.
– Gajdin pokaże państwu, jakie prezenty Wielki Przywódca Kim Ir Sen otrzymał
z waszych krajów.
Wszystkie dary spoczywały w szklanych skrzyniach. Niektóre sale zawierały prezenty
tylko z jednego kraju, na przykład ze Związku Radzieckiego, były też sale, w których
jeden kraj reprezentowała zaledwie jedna ściana pełna witryn. Dary skąpych lub
małych krajów mieściły się w gablotce. Papierowe etykiety zdradzały po koreańsku
i po angielsku nazwisko i pochodzenie ofiarodawcy prezentu. Zostawiliśmy za sobą
cztery czy pięć sal i znajdowaliśmy się głęboko pod górą. Gdyby w ciągu następnej
godziny Amerykanie zaatakowali Koreę Północną, absolutnie niczego by nam nie
zabrakło. Rano chromowano-szklany stół konferencyjny, podarowany przez François
Mitterranda, przykryłbym kunsztownie haftowanym obrusem od Roberta Mugabego,
a na nim rozstawił biało-niebiesko-złotą zastawę Kahla od Ericha Honeckera. Później
dałoby się na tym podać obiad. Bowiem oprócz talerzy, filiżanek i dzbanków na kawę
i herbatę, zestaw szlachetnej porcelany od Ericha zawierał także wazę na zupę. Wujka
Sama zastąpiłby Thanh wypchany lew, sprezentowany przez etiopskiego dyktatora
Marjama, zwanego Rzeźnikiem. Wieczorem zasiadalibyśmy w dwóch identycznych
tapicerowanych fotelach od generała Tito, ja pijąc herbatę z filiżanki od Ceauşescu,
Thanh – trzymając w ręce kufel piwa od bawarskiego producenta maszyn.
Musielibyśmy ciągnąć losy, kto gdzie śpi. Ja skłaniałem się ku prezentowi Stalina –
czarnemu, monstrualnemu wagonowi kolejowemu, pełnemu aksamitu, pluszu i łóżek
piętrowych. Ze względu na azjatyckie korzenie Thanh otrzymałaby podobnie
wyposażony szynowy prezent od Mao, który był nawet dłuższy i miał figlarnie
zakończone łukiem okna. Wagony stały gęsiego w jednym pomieszczeniu.
Po tym, jak nasz ogromny podziw wzbudziło srebrne siodło od Kaddafiego, a okrzyki
„wow” dobywające się z ust Thanh zaczęły tracić na sile, nasza przewodniczka
z szelestem podeszła do kolejnej witryny. Jej twarz na tym krótkim odcinku drogi
zawsze nieco markotniała. Gdy tylko odwracała się i zaczynała opowiadać, skąd
i z jakiej okazji Wielki Przywódca otrzymał ten miecz czy ów pleciony mebel
i co powiedział podczas przyjmowania prezentu, przypominała mi młodą dziewczynę,
która opowiada najlepszej przyjaciółce o pierwszym pocałunku.
Jej aktualny wykład trwał już chwilę i skupiał się na ołówkach od Fidela Castro.
Kiedy gestem dała Chungowi znak, żeby przetłumaczył, ten sprawiał wrażenie, jakby
miał problem ze złapaniem oddechu.
I wtedy wysiadł prąd. Otoczyła nas czerń.
Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, był uśmiechający się szeroko aligator, który stojąc
na tylnych łapach, trzymał przed sobą tacę ze szklaneczkami na whisky.
Zapanowała totalna cisza. Uszy wydawały się jakby zaklejone. W takich
ciemnościach nigdy nie znalazłbym naszej zastawy śniadaniowej.
Coś zaszeleściło. Rozbłysły światła. Aligator nadal się uśmiechał, nasza gajdin
zachichotała.
– Kiedy się nie poruszamy, światła gasną – wyjaśniła. – To taka zaawansowana
technika dla ochrony środowiska.
– Wow!
Aligator w roli kelnera pochodził od Daniela Ortegi, prezydenta Nikaragui, którego
starania, by zbudować socjalistyczne państwo, śledziłem jako ośmioletni prenumerator
miesięcznika „ABC-Zeitung”. Okraszone zdjęciami reportaże z Ameryki Środkowej
były zamieszczane tuż po cyklu komiksowym o przygodach młodego pioniera Manne
Murmelauge.
Kiedy wewnątrz góry ponownie gasło światło i wszystkie cenne prezenty niknęły
w ciemnościach, teraz już wiedzieliśmy, co należy robić. Gdy światło znów się
włączało, przynajmniej jedno z nas stało z ręką uniesioną do machania.
Raptem nasza przewodniczka zwróciła się bezpośrednio do Thanh.
– Gajdin mówi: To dla niej wielki zaszczyt pokazać pani prezenty z Wietnamu dla
Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena. W tym celu pójdziemy nieco okrężną drogą –
przetłumaczył Chung.
– To bardzo miłe, ale tak naprawdę nie jest konieczne.
– Dla nas to wielki zaszczyt, moja królowo.
W sumie nadłożyliśmy niewiele drogi, nie więcej niż sześć, siedem sal. Thanh
ślizgała się obok mnie po kamiennej podłodze.
– Nie mam ochoty oglądać tych rupieci. I bolą mnie już plecy.
– Więc dlaczego cały czas wołasz „wow”? Uznała, że jesteś zachwycona.
– Ale ty prawie się nie odzywasz.
– Ja przytakuję. Ale ty jesteś naprawdę obłudna.
– Czy oni w ogóle nie widzą, że to wszystko jest absurdalne?
– Tak, tak, już dobrze.
– Wcale nie.
Wietnamski prezydent Ho Chi Minh podarował srebrny serwis herbaciany. Żółta
gajdin bardzo się starała, by szczegółowo opisać rzemieślniczą finezję detali filiżanek.
Oddech Thanh wyraźnie przyspieszył. Zaczęła energicznie kołysać końcem prawej
stopy. Gdy Chungowi wyleciało z głowy niemieckie słowo „uszko”, Thanh
wykorzystała krótką pauzę.
– Naprawdę przepiękne. Niestety, muszę pilnie udać się do toalety.
Spisek pszczelego wosku

Widok był imponujący. Bujna i parująca, spływająca ze stoków po obu stronach doliny
i spotykająca się na dole gęstwina koron olbrzymich jałowców przypominała zielone
morskie fale. Wilgotne welony zwisały między zboczami gór. Ćwierkały setki ptaków.
Po trzech godzinach ślizgania się po bunkrze wypełnionym prezentami wreszcie
świeże powietrze. Thanh rozdała papierosy.
W ekspresowym tempie przebyliśmy drogę powrotną przez – jak szacuję –
dwadzieścia sal, oddaliśmy ochraniacze na buty i odfajkowaliśmy wizytę w toalecie –
przed którą Thanh mrugnęła do mnie, ponieważ wcale nie musiała się spieszyć.
W sklepie z pamiątkami nabyliśmy za osiem euro katalog muzealny i za pięćdziesiąt
centów drewniane, ażurowe jajo. Coś należało przecież przywieźć kochanym krewnym.
Teraz staliśmy we czwórkę na tarasie pod kolorowym dachem pagody, wspierającym
się na potężnych belkach.
W wielkich drzwiach prowadzących na taras pojawiła się młoda Koreanka
w fioletowej kurtce przeciwdeszczowej. Była wyjątkowo piękna, a oprócz tego jako
pierwsza kobieta w czasie naszej podróży, kompletnie bez makijażu. Chung zamówił
u niej herbatę dla wszystkich.
– Would you like some sugar or milk in your tea?
Thanh się odwróciła.
– Wow, your pronunciation is excellent! Genuine Oxford English. I am very
impressed.
Młoda kobieta pochyliła głowę. Rym natychmiast się wtrącił.
– Co pani do niej powiedziała?
– Że mówi bardzo ładnie po angielsku.
Odwróciła się znów do dziewczyny.
– Have you ever been to Oxford?
Poczułem nieprzepartą ochotę, by walnąć czołem o jeden z kolorowych, drewnianych
słupów.
– No Oxford. – Młoda kobieta uniosła brodę. – Kim Ir Sen University! ...Your tea is
waiting for you.
– Oxford?! – fuknąłem.
– Miała przecież...
– Nie miała!
Weszliśmy do środka. Siedząc w kucki wokół niskiego stolika i siorbiąc herbatę,
zrozumieliśmy, dlaczego młoda kobieta była ubrana w ocieplaną kurtkę z kapturem.
Pomieszczenie było nieogrzewane. Ciepło, które emitowały nasze ciała, zbierało się
u góry pod sufitem na wysokości pięciu metrów.
– Czy zechce się pani wpisać do księgi pamiątkowej, moja królowo?
Pytanie Chunga było raczej uprzejmym nakazem.
– On to zrobi. – Thanh sprytnie się wykręciła, odbijając piłeczkę w moją stronę. –
Z nas dwojga on jest pisarzem.
Dlaczego nie powiedziała od razu „dziennikarzem”? Natychmiast zrozumiała swój
błąd.
– To znaczy on pisze o wiele ładniej. Mnie w ogóle nie da się odczytać.
Przyszła mi na myśl Isabel, siedząca nad moimi listami miłosnymi i przeklinająca
moje kulfony.
– Dobrze, a zatem pisze król.
Ha, król! Teraz i ja zostałem koronowany. Uśmiechnąłem się do Thanh, a ona
przewróciła oczami.
Na prośbę Chunga młoda kobieta przyniosła księgę pamiątkową i rozłożyła ją przede
mną. Wpisy ludzi z całego świata, najczęściej po angielsku. Jedni przesadzali
z kwiecistością, inni starali się zachować dystans. Najpiękniejszy wydał mi się wpis
w języku niemieckim:
Prezenty z całego świata i każdy nas zachwycił. To pokazuje wielki szacunek dla
Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena. – Heidi & Günter Geigele, Künzelsau, Niemcy.
Mój wpis powinien spodobać się zarówno przewodnikom, jak i Thanh. Wszyscy
gapili się na długopis w mojej dłoni. Na policzku czułem ciepły oddech Ryma.
Napisałem, umieściłem pod wpisem nasze imiona, zamknąłem księgę i przekazałem
ją Chungowi.
– Proszę przeczytać na głos!
Jednym ruchem odnalazł miejsce z moim wpisem.
– Obszerny zbiór Muzeum Przyjaźni zrobił na nas wielkie wrażenie. Dzięki
interesującym wyjaśnieniom naszej nad wyraz przyjaznej przewodniczki nigdy nie
zapomnimy tego dnia.
Nikt nic nie mówił. Chung, który równolegle tłumaczył, oniemiały wziął księgę
z moich rąk. Młoda kobieta patrzyła w podłogę. Thanh spoglądała na mnie
błyszczącymi oczami.
– Jeśli państwo już zapłacili, możemy wracać – powiedział bezdźwięcznie Rym.
Rachunek za cztery filiżanki herbaty wynosił osiem euro. Jak się okazało,
znajdowaliśmy się znowu w budynku, gdzie zaczęliśmy zwiedzanie. Schody
zaprowadziły nas do punktu wyjściowego. Jeszcze nie przyszedł jednak czas
na zabranie naszych bagaży. Chung wyprostował ramiona.
– Teraz nastąpi moment kulminacyjny wizyty na Międzynarodowej Wystawie
Przyjaźni.
– Oho!
Znałem Thanh wystarczająco długo, więc słyszałem kpiący ton jej głosu.
Skierowaliśmy się w stronę zamkniętych drzwi. Żółta gajdin zmierzyła mnie poważnym
wzrokiem – moje buty, moje ciemne dżinsy, moją czarną kurtkę. Wydała z siebie
warknięcie. Nie burczenie. Jej broda poruszała się w górę i w dół.
– Musi pan zapiąć kurtkę – szepnął Chung.
Pospiesznie zasunąłem w połowie rozpięty suwak. W stosunku do Thanh nie
zgłaszała reklamacji. Otworzyła drzwi.
– Wielki Przywódca Kim Ir Sen i Ukochany Przywódca Kim Dzong Il. – Głos Ryma
drżał. – Z wosku pszczelego!
Teraz i my odrobinę zadrżeliśmy. Przepchnięto nas przez drzwi. Wznosił się przed
nami pokryty śniegiem majestatyczny szczyt górski. Świergot ptaków. Sferyczne
dźwięki orkiestry smyczkowej. Wzdłuż linii horyzontu na tle brzoskwiniowo-różowego
nieba leciały żurawie. Panoramę okalały dwie tęcze. A przed soczyście zieloną łąką,
otoczeni kwitnącymi kwiatami, uśmiechali się do nas oni. Z rękami splecionymi
na plecach. Kim Ir Sen w czarnym garniturze i Kim Dzong Il w mundurku khaki
z vinalonu, włókna sztucznego, które jest produkowane jedynie w Korei Północnej.
Chung, Rym i gajdin pokłonili się przed figurami woskowymi. Byłem niemal pewny,
że Rym obserwuje nas, zerkając między swoimi nogami.
Thanh aż po koniuszek swojej wieży z włosów trzymała się prosto jak struna. Nie
byłem pewien, czy ja też chciałem stać się uczestnikiem tego spisku przeciwko
reżimowi. W końcu moja głowa wykonała pojedynczy skłon, jaki podejrzałem u naszej
gajdin. Miałem nadzieję, że Rym dostrzeże ten ruch. A Thanh nie.

Pięć minut później w strugach ulewnego deszczu biegliśmy do naszego busa. Pan Pak
wyjechał nam naprzeciw busikiem aż do rogu, przy którym w drewnianej budce
strażniczej stał żołnierz z bagnetem na karabinie. Rym i Chung dopadli samochodu
przed nami. Na ich garniturach rozpryskiwały się srebrem wielkie krople. Thanh przed
zimną wilgocią chroniła moja druga kurtka przeciwdeszczowa. Jej pionowy kok
niebezpiecznie się kołysał, kiedy przeskakiwaliśmy kałużę.
– Wyjaśnij mi wreszcie, co w moim wpisie do księgi pamiątkowej było nie tak!
– Ani słowem nie wspomniałeś o Wielkim Przywódcy, a zamiast tego pochwaliłeś
przewodniczkę, która zalicza się do mas ludowych. Czyżbyś niczego się nie nauczył
w NRD?
– W takim razie mogłaś sama...
Wskoczyliśmy do środka. Gdy wszyscy już siedzieli, Chung zwrócił się do nas, woda
z jego włosów spływała mu po czole.
– Tak. Koreański deszcz jest bardzo mokry. Dlatego nasz plan się zmienił. Zrobimy
sobie specjalny piknik.
Odwrócił się z powrotem do przodu.
– Zechciałbyś nam zdradzić, co w nim będzie „specjalnego”? – spytała Thanh,
zdejmując moją kurtkę.
– Niespodzianka! – mrugnął do nas Chung w lusterku wstecznym.
Klasztor zaginionych mnichów

Wszyscy poza Thanh pochylali się nad udkiem kurczaka. Nad głowami rozbrzmiewało
nam staccato deszczu dudniącego w dach busa. Porywy wiatru szarpały wierzchołkami
jałowców. Specjalny piknik Chunga okazał się być lunchem w busie na pustym
parkingu buddyjskiej świątyni.
Za naszą wyraźną zgodą Chung i Rym pozwolili sobie na zdjęcie marynarek
i powieszenie ich na zagłówkach, by wyschły. Na ramionach i plecach Chunga
zarysowała się ciemna plama. I grube szwy jego podkoszulka.
– Smaczne, prawda? – Rym przeżuwał za nami z otwartymi ustami.
– Bardzo dobre.
Każdy balansował umieszczonym na kolanach plastikowym pojemnikiem, który poza
nóżką kurczaka zawierał doprawiony octem ryż, listek zielonej sałaty i jabłko. Chociaż
wszystko było zimne, smakowało wyśmienicie, więc nie było poświęceniem z mojej
strony zjedzenie także udka kurczaka Thanh.
Chung rozmawiał przez telefon. Rym wydłubywał za nami resztki kurczaka spomiędzy
zębów.
Nasyciwszy się, wytarłem usta serwetką, zmiąłem ją i wrzuciłem do pudełka między
plastikowe sztućce i resztki sałaty oraz ryżu.
– Och, zajączku, doprawdy!
– O co chodzi?
Sztućce i serwetka Thanh leżały na pudełku, w którym tak jak u mnie pozostały resztki
ryżu i sałaty.
– Moje kierowca może jeszcze zabrać do domu.
O tym w ogóle nie pomyślałem. A z drugiej strony...
– Ale przecież on nie nocuje w domu.
– Skąd wiesz?

Przewodniczka oprowadzająca nas po świątyni w gruncie rzeczy była fioletowa –


zasługa jej ściąganego w talii wełnianego płaszcza, którego fiolet odpowiadał
odcieniowi znajdującej się pod spodem jedwabnej sukni. Pod względem wieku
i przede wszystkim fryzury przypominała żółtą gajdin. Północnokoreańskie kobiety,
według informacji naszego niemieckiego gościa, mają do wyboru osiemnaście różnych
fryzur kobiecych. Mężczyźni tylko dziesięć. Tablice obrazkowe wiszące we wszystkich
salonach fryzjerskich pokazują stosowne warianty. Obie płcie obowiązuje wymóg:
żadnych kolorów, żadnych pasemek. W przypadku mężczyzn dodatkowo: czoło i uszy
odsłonięte. Fryzura Kim Dzong Una – boki przystrzyżone maszynką, u góry kogutek –
nie należy jednak do repertuaru standardowych fryzur dla mężczyzn w Korei Północnej,
pasuje raczej do ikony piłki nożnej, Davida Beckhama.
Stroju fioletowej przewodniczki dopełniał rozłożony fioletowy parasol, pod którym
nas powitała.
– Serdecznie witamy w świątyni Pohyon. Należy ona do narodowych sanktuariów
Korei – przetłumaczył Rym. Najwyraźniej teraz on miał tłumaczyć. Zawsze kiedy
wywód fioletowej dobiegał końca, żwawo unosiła i opuszczała parasol, niczym
tamburmajor orkiestry dętej swoją buławę.
Przeszliśmy przez środkową z trzech bram. Zewnętrzna tworzyła granicę od strony
parkingu, przejście zamykał kuty żelazny płot. Weszliśmy na teren świątyni przez
boczne drzwi. Kolejne budowle były rozmieszczone z rozmachem na wznoszącym się
terenie, wszystkie z czerwonawymi belkami podporowymi i barwnie malowanymi
belkami szczytowymi, których końce wystawały poza pokryte dachówkami łukowate
dachy jako dziko wysuwające język głowy smoków. Można było odnieść wrażenie,
że mamy tutaj do czynienia z architektonicznymi pierwowzorami budynków
prowadzących do bunkrów na skarby Kimów.
– Rym, ile jest w sumie klasztorów w Korei Północnej?
Thanh odwijała swoją opaskę na włosy.
– Bardzo dużo.
– Ach, i każdy może być tutaj buddystą?
– Tak, mamy wolność religijną. W Pjongjangu są także kościoły dla... – Chung musiał
mu podpowiedzieć:
– Katolików.
– Naprawdę? – Thanh wydawało się to niewiarygodne.
– A jednak to prawda – powiedziałem.
Chung i Rym spieszyli się z powodu deszczu. Założyłem na głowę tweedowy
kaszkiet.
– Natomiast nie ma tutaj ani jednego wyświęconego kapłana. Amnesty International
przypuszcza, że członkowie gmin wyznaniowych, pokazywani obcokrajowcom,
są aktorami.
– Chyba żartujesz? – Thanh rozpuściła kok i schowała włosy pod niebieską
bejsbolówkę.
– Nasi gospodarze w Światowym Indeksie Prześladowań Chrześcijan zajmują
pierwsze miejsce. Przed wszystkimi państwami islamskimi. Od ponad dziesięciu lat.
– Skoro wszystkiego tak dokładnie się wyuczyłeś, to powiedz coś w końcu.
– Żeby co konkretnie osiągnąć?
Odpowiedź Thanh pozostała kwestią otwartą, bowiem oczekiwano już na nas
w największej i ostatniej z trzech bram, gdzie po obu stronach środkowego przejścia
stały monstrualnych wymiarów, pomalowane na jaskrawe kolory posągi postaci
siedzących w kucki. Zniekształcone twarze mogłyby przyprawić bardziej wrażliwe
duszyczki o koszmary nocne.
– Och, a kim oni są?
– Strażnikami!
Rym otworzył szeroko oczy. Po raz pierwszy dało się zobaczyć jego źrenice.
– A jak oni się nazywają?
Rym spytał Chunga, Chung zapytał fioletowej, jej odpowiedź Chung przekazał
Rymowi, a ten nam.
– Oni wszyscy mają to samo imię.
– Jakie?
– Zaraz powiem. Ale najpierw historia. W Korei funkcjonowały trzy wielkie państwa
w tym samym czasie. Królestwa istniały od około pięćdziesiątego bissi do około
siedemsetnego roku naszej ery, a jedno nawet do dziewięćsetnego roku naszej ery.
Około.
– Bissi?
Dziesiąte pytanie Thanh w ciągu pięciu minut.
– On ma na myśli początek naszej rachuby czasu. BC – before Christ.
– Ach, to dozwolone?
Nikt nie pospieszył z odpowiedzią. Fioletowa przewodniczka kontynuowała. Tak
samo jak Rym.
– Były to państwa Goguryeo, Baekje i istniejące najdłużej ze wszystkich Silla.
Najpierw buddyzm wprowadzono w królestwie Goguryeo, w roku trzysta
siedemdziesiątym drugim naszej ery. Następnie w Baekje, a potem w...? Królowo?
– Silva? – Odpowiedź Thanh padła po pełnej wahania chwili.
– Silla!
– No tak, mam problem z zapamiętywaniem nazw. A skąd przyszedł buddyzm?
Rym bez pośrednictwa Chunga uzgodnił odpowiedź z przewodniczką.
– Został sprowadzony przez chińskiego mnicha. Wszystkie trzy królestwa
wykorzystywały buddyzm do podtrzymywania władzy.
– Przy tym to wielce pokojowa religia.
– Ale nie przerywaj mu może za każdym razem.
– Kontynuując: król państwa Silla w siódmym wieku naszej ery zwyciężył
pozostałych królów i do końca stulecia Korea scaliła się w jeden kraj. Stąd wzięła się
dynastia Goryeo. I od nazwy „Goryeo” wywodzi się słowo Korea.
– Goryeo... Korea – mruczałem.
– Nie przerywaj mu za każdym razem! – zaśmiała się szyderczo.
– Ta świątynia powstała we wczesnym okresie dynastii Goryeo. Została założona
w tysiąc dwudziestym czwartym roku.
Do następnego budynku, położonego na tej samej osi co bramy, prowadziło kilka
stopni. Niwelowały różnicę poziomów. Przeciągnąłem ręką po jednej z brzuchatych
kolumn bramy i szturchnąłem Thanh.
– Puknij w to.
Uderzyła kostkami palców w kolumnę.
– Au!
– To jest beton.
– Z tysiąc dwudziestego czwartego roku?
– Jeśli nie jeszcze starszy.
Thanh poprawiła sobie czapkę.
– Rym, powiedz, czy tu mieszkają jeszcze mnisi?
– Tak, mnisi.
– A gdzie oni są?
– W szkole.
– A gdzie jest szkoła?
Ręka Ryma zatoczyła łuk w powietrzu.
– Nie chcemy im przeszkadzać w nauce.
Tym razem wpisu w księdze pamiątkowej dokonała Thanh:
Z wielkim podziwem napawaliśmy się ciszą w tej przepięknej świątyni, która dzięki
troskliwej opiece Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena promienieje blaskiem jak nowa.
Uprowadzenie

Ze skulonymi ramionami, brodą spuszczoną w dół i rękami skrzyżowanymi przed sobą


Thanh wisiała w swoim krześle. Grzebałem w plecaku.
– Chcesz założyć moją kurtkę przeciwdeszczową?
– Ta cienka kurteczka wcale nie grzeje. Mogę zapalić?
– Ja jem.
– To się pospiesz.
– Gdybym nie musiał zjeść twojego mięsa...
W drodze powrotnej autostradą zachwycony Rym podzielił się z nami pewną
informacją.
– Jest surowe mięso świni.
Siedzieliśmy teraz w tylnym pomieszczeniu restauracji, które było tak zimne jak
światło lamp energooszczędnych, oświetlających każdy kąt. Otaczały nas
ciemnobrązowe prostokątne stoły. Na ścianach stylizowana panorama Pjongjangu.
Brązowe kafle jako domy, białe jako niebo.
Nasze jedzenie nazywało się „bulgogi”. Na środku stołu pod grillowym rusztem
żarzył się węgiel drzewny. Otaczały go miseczki wypełnione kawałkami czosnku i chili
w oleju, w których mieliśmy zamaczać surowe paseczki mięsa przed grillowaniem.
Jako dodatki stały przygotowane: góra zielonych liści sałaty, dla każdego wielokrotnie
złożony omlet, kim-chi, surowe cebule i półlitrowa butelka wódki.
– Nie musisz jeść mojego mięsa. Możemy je po prostu zostawić na stole.
– I jak by to wyglądało? Zobacz, oni się wręcz opychają!
Chung, Rym i pan Pak – ich stół oddzielało od naszego przejście – podczas gdy mięso
skwierczało na ruszcie, nieustannie nakładali sobie do ust omlet i kim-chi, zgrabnie
posługując się przy tym swoimi metalowymi pałeczkami.
Północni Koreańczycy, którym uda się ucieczka do Korei Południowej, często muszą
na kursach integrujących ze społeczeństwem oduczać się wilczego sposobu zachowania
przy stole. Wilki pożerają ze swojej zdobyczy tak dużo, ile tylko zdołają, często aż
do wymiotów, ponieważ nie wiedzą, ile dni minie, nim znów zdołają coś upolować.
Odwróciłem się od Thanh w stronę okien, których mleczne szyby uniemożliwiały
zaglądanie do środka i wyglądanie na zewnątrz.
– Skończyłeś wreszcie?
– Nie. – Przeżuwałem, chrupiąc. – Chcę się ogrzać od tej strony.
– Chyba nie wcinasz właśnie surowej cebuli?!
– A jednak.
Popiłem wodą.
– Zajączku, przecież śpimy w jednym pokoju!
– Za późno.
Zgodnie z instrukcją kelnerki wziąłem listek sałaty, odgoniwszy myśl o tutejszej
wodzie, złożyłem go, by dobrze leżał między kciukiem, palcem wskazującym oraz
środkowym, a następnie za pomocą takich zielonych szczypiec chwyciłem grillowany
pasek mięsa. Przy tym odgoniłem kolejną myśl – że ze względu na częste awarie
w którymś momencie mogło dojść do przerwania chłodzenia mięsa.
– Fuj! – skomentowała Thanh.
– Cynizmem jest tak wszystko zostawić. Wiesz przecież, jak tutaj wygląda kwestia
wyżywienia.
– Cynizmem jest zjeść to wszystko. Powinny to sobie raczej zapakować na wynos
pomoce kuchenne i zabrać do domu.
– Chyba nie myślisz, że to jest dozwolone?
– Jak to?
Nalała sobie sznapsa.
– Ponieważ...
– Nie smakuje? – spytał Rym.
Olej kapał mu z kącika ust.
– Wprost przeciwnie. – Thanh chwyciła kieliszek z wódką. – Ale to tak dużo...
Rym wyglądał na uszczęśliwionego.
– Może jednak im to zostaw, zajączku.
– Wówczas naprawdę dojdą do wniosku, że nam nie smakuje.
– W domu jesteś takim niejadkiem, a tutaj...
Upiła sznapsa i zaczęła z trudem łapać powietrze. Pewnie palił ją w przełyk. W takim
razie zapewne paliłby także w moim żołądku i zabiłby wszystkie złe bakterie.
Położyłem kolejny kawałek mięsa nad ogniem.
– Dopóki jest jedzenie, jem – powiedziałem nieco radośniejszym tonem. –
W Berlinie zadbałem nawet o to, by przybrać kilogram na wadze.
– A po cóż to?
– Gdybyśmy musieli zostać dłużej. I później nie mieszkalibyśmy już w hotelu. Podaj
mi tego sznapsa.

Dwie godziny później każde z nas leżało pod Chinką.


Ja z gołymi nogami i odsłoniętym torsem na moim łóżku. Thanh w koszulce
i spodniach do joggingu na swoim. Odmówiła zdjęcia czegokolwiek.
Nasze masażystki z Państwa Środka ustawicznie paplały. Być może widziały się tylko
podczas zabiegów. By zaoszczędzić na czasie, mówiły równocześnie. Thanh
i ja od dwóch godzin nie wymieniliśmy między sobą ani jednego pełnego zdania.
Postanowiłem to zmienić.
– Jesteś już odprężona?
– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że mój palec tak.
– Który?
– Mały.
– Lewy czy prawy?
– Prawy.
– Po czym poznajesz?
– Co?
– Że twój palec jest odprężony.
– Już go nie czuję.
– W takim razie u ciebie ciągnęła jeszcze mocniej niż u mnie.
– Chciała go urwać.
– Mogłaś coś powiedzieć.
– Przecież nie znam chińskiego.
– „Au” jest międzynarodowe.
– Au!
Nie zdążyłem spojrzeć w stronę Thanh, ponieważ moja twarz w tym momencie
została wciśnięta w poduszkę. Tutaj zapewne nazywano to masażem głowy. Mój nos
wbił się w czaszkę. Nie mogłem złapać powietrza. Przed oczami latały mi mroczki.
Wpadłem w panikę. I nagle wszystko stało się jasne.
Thanh jest wirtuozem fotografii. Ja ekspertem komediowym. Nie siedziały na nas
chińskie masażystki tylko agentki północnokoreańskiego wywiadu.

Lato 1978 roku. Południowokoreańska aktorka Choi Un-hui otrzymała zaproszenie


od producenta filmowego. Poleciała do Hongkongu.
Choi Un-hui i jej mąż, reżyser Shin Sang-ok, w latach pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych wywarli duży wpływ na południowokoreańskie kino. Oboje byli
gwiazdami w Korei Południowej. Potem nadeszły ponure lata. Kryzys małżeński,
separacja, zmiana reżimu, zamknięcie ich firmy producenckiej Shin Films.
Dla Choi Un-hui zaproszenie z Hongkongu pojawiło się zatem w odpowiednim
momencie. Wszakże zamiast producentów w brytyjskiej kolonii czekali na Choi Un-hui
łowcy ludzi. Aktorkę odurzono środkiem uspokajającym i statkiem wywieziono
do północnokoreańskiego miasta portowego Namp’o.
Zgodnie z planem naszej podróży Namp’o mieliśmy odwiedzić w poniedziałek.
Shin Sang-ok nie mogąc nawiązać kontaktu z żoną, pojechał za nią. Podążał jej
śladem w Hongkongu. A jego z kolei śledzili agenci Korei Północnej. W końcu napadli
na Shin Sang-oka, wsadzili go do worka nasączonego chloroformem i także wywieźli.
W Korei Północnej na reżysera czekał wielki producent filmowy Półwyspu
Koreańskiego: Kim Dzong Il.
Podczas gdy w tamtym okresie, pod koniec lat siedemdziesiątych, ojciec Kim Ir Sen
od ćwierćwiecza żelazną ręką rządził Koreą Północną, w życiu trzydziestotrzyletniego
Kim Dzong Ila wszystko kręciło się wokół przyjemności na „k”: kobiet, kina i koniaku
z Francji, który kazał importować na skrzynki. To nie wszystko. W jednym ze swoich
pism Kim Dzong Il domagał się Rewolucji w reżyserii. Jego zdaniem krajowi twórcy
filmowi nadawali się do tego tylko w ograniczonym zakresie. Dlatego zdecydował się
na import zagranicznych artystów filmowych.

Jakie obecnie panowało w Korei Północnej nastawienie do programów satyrycznych?


Trudno to sobie wyobrazić, ale nowy władca Kim Dzong Un swojego czasu oglądał
w szwajcarskim internacie Harald Schmidt Show...
Wbrew oficjalnej propagandzie Kimowie mieli słabość do wszystkiego,
co amerykańskie. Koszykówka jest jednym ze sportów narodowych. Kim Dzong Un
celebruje przyjaźń z Denisem Rodmanem, byłą gwiazdą NBA. Na dziedzińcu
północnokoreańskiej ambasady przy berlińskiej Glinkastrasse wiszą dwa kosze
do koszykówki.
Kim Dzong Un tylko dlatego został przywódcą kraju, że jego pierwotnie
przewidziany na to stanowisko brat, Kim Dzong Nam, w 2001 roku potajemnie wybrał
się na wycieczkę do największego wroga – Japonii. Udawał obywatela Republiki
Dominikańskiej chińskiego pochodzenia. Powód wizyty: odwiedziny w tokijskim
Disneylandzie. Urzędnicy celni zaczęli coś podejrzewać, gdy zobaczyli nazwisko
w fałszywym paszporcie: Pang Xiong – „gruby miś”. Ojciec Kim Dzong Il był tak
zbulwersowany, że pozbawił syna wszelkich zajmowanych urzędów. Ten uciekł
do Makao, gdzie w 2009 roku poprosił o azyl polityczny. W międzyczasie ukrył się
w Kuala Lumpur w Malezji.
I ostatnie świadectwo paradoksalnego kultu Stanów Zjednoczonych w Korei
Północnej: trumnę Kim Dzong Ila pod koniec grudnia 2011 roku godzinami obwożono
po zaśnieżonym Pjongjangu – na czarnym lincolnie continental rocznik ’76.
Było zatem oczywiste, że Kim Dzong Un zamierzał przeszczepić na grunt Korei
Północnej kolejny amerykański fenomen kulturowy: Late Night Show. Spotka nas coś
złego.

Po przybyciu do Korei porywacze natychmiast umieścili aktorkę Choi Un-hui w obozie


reedukacyjnym. Jej byłego męża zakwaterowano w nieco bardziej komfortowych
warunkach, gdzie miał napisać scenariusz. Jego warunki życiowe pogorszyły się jednak
drastycznie, gdy cztery miesiące później podjął próbę ucieczki z kraju, skacząc
na chiński pociąg towarowy. W efekcie wylądował w obozie pracy.
W roku 1983, po niemal pięciu latach w obozie pracy, pewnego wieczoru Shin Sang-
ok został przywieziony na uroczystą kolację u Kim Dzong Ila. I nagle reżyser stanął
przed swoją byłą żoną, również dostarczoną z obozu. Kim Dzong Il zaaranżował czułe
powitanie. A później ponowny ślub. Od tej pory para znów żyła w stosunkowo
luksusowych warunkach. W ciągu trzech lat wyprodukowała siedem filmów.
Najsłynniejszym jest Pulgasari, opowieść fantasy z 1985 roku o przypominającym
Godzillę potworze ze świata baśni Korei Północnej. Aby monstrum Pulgasari
sprawiało maksymalnie wiarygodne wrażenie, Kim Dzong Il polecił sprowadzić
z Japonii zespół od efektów specjalnych, który pracował przy filmach o Godzilli. Przy
solennym zapewnieniu, że po zakończeniu prac nad filmem wszyscy w nienaruszonym
stanie wrócą do domu. Członkiem zespołu był także wykonawca, który kroczył przez
japońskie kulisy w kostiumie Godzilli. Teraz odgrywał rolę Pulgasari w Korei
Północnej.

Siedząca na mnie Chinka wydawała się być potomkinią Pulgasari. Jej szpony wgniatały
mnie w poduszkę. Odwrócenie głowy było niemożliwe. Wszystko zaczęło się kręcić.
Brak tlenu czy też może skutek picia wódki po jedzeniu?

W 1986 roku, podczas szukania w Berlinie Wschodnim planów zdjęciowych


do następnego filmu, przymusowo ponownie poślubionej południowokoreańskiej parze
artystów udało się uciec do ambasady Stanów Zjednoczonych. Amerykanie ukrywali
ich przez wiele lat. W 1994 roku oboje wrócili do Korei Południowej. Shin Sang-ok
zmarł w 2007 roku.

Nie chciałem żenić się z Thanh!


Resztką sił uniosłem głowę. Rzekoma Chinka opadła na swój tyłek, dokładnie między
moje nogi. Zmieszana tylko przez krótką chwilę zaczęła się śmiać.
– All good? You okay?
Jej oczy błyszczały tak niewinnie i wesoło, że przerwałem obronę
i przeanalizowałem opcje. To ważne. Lisabeth Salander, socjopatyczna hakerka
z trylogii Millenium Stiega Larssona, nazywa to „analizą konsekwencji”.
Opcja pierwsza: Masażystki były północnokoreańskimi agentkami.
Opcja pierwsza A: Atakuję je, obezwładniam. Jak daleko zdołamy uciec? Najdalej
do lobby. A potem?
Opcja pierwsza B: One nas obezwładniają...
Opcja pierwsza B1: ...po tym, jak je zaatakowałem.
Opcja pierwsza B2: ...chociaż ich nie zaatakowałem.
Ponieważ Kim Dzong Un nas potrzebował, w przypadku opcji pierwszej B2 nie
zostaniemy zabici. Ale w przypadku opcji pierwszej A i pierwszej B1 nie było to już
takie pewne. A zatem: Cierpliwie wytrzymać katusze i przeczekać. Za tą opcją
przemawiała zresztą druga możliwość: Masażystki nie były agentkami, lecz
nieszkodliwymi Chinkami. Gdybym je zaatakował...
Położyłem się znowu. Chociaż historia południowokoreańskiej pary artystów wcale
nie jest odosobnionym przypadkiem. Komanda porywaczy Korei Północnej
uprowadziły także Holendrów, Libańczyków, Włochów i Francuzów oraz ponad tuzin
Japończyków. We wszystkich przypadkach, by móc wykorzystać ich know-how.
Wziąwszy pod uwagę, jak bezwstydnie i bez żadnych zahamowań poruszały się
na naszych nogach, nijak nie można było jednak zarzucić obu Chinkom podstępności.
Thanh stękała.
– Teraz wiążą węzeł.
– Nieeee sąąą-dzęęę.
Musieliśmy usiąść prosto. Od tyłu małe kobietki zaczepiły swoje ręce pod naszymi
ramionami, wbiły się kolanami w nerki i energicznie skręciły nasze tułowie w lewo,
a potem w prawo, aż nasze kości zaczęły trzeszczeć.
– Jestem zablokowany – jęknąłem.
– Jestem sparaliżowana – wysapała Thanh.
I za to torturujące nas kobiety otrzymały od nas po pięćdziesiąt euro.
Przed zaśnięciem podliczyłem wydatki. Na wodę, katalog muzealny, pamiątki,
herbatę i masaż wydaliśmy dzisiaj prawie sto dwadzieścia euro. Jedną trzecią całych
zasobów. Których nie mogliśmy tutaj uzupełnić.
Tajne wiadomości

Noc była dobra. Pomijając fakt, że T. podczas snu wykarczowała pół Korei
Północnej. Ratują mnie zatyczki do uszu. Jesteśmy od pięciu dni nieprzerwanie
razem. Szaleństwo! Najdłuższy czas, jaki przez ostatnie sześć lat spędziliśmy
wspólnie, trwał dwanaście godzin.
Zamknąłem dziennik podróży, wziąłem netbooka i wetknąłem do niego kartę pamięci
aparatu cyfrowego. Natychmiast otworzyło się okno ze zdjęciami z Korei Północnej.
Wybrałem folder twardego dysku netbooka i kliknąwszy, wszedłem do podfolderów
z plikami systemowymi. Przekopiowałem zdjęcia. Między innymi poruszone zdjęcie
zielonego telefonu w łuku triumfalnym i żołnierza na warcie przy hotelu w kształcie
serwetek w górach. Nie więcej niż trzy do jednego folderu. W przypadku każdego
zdjęcia zmieniłem końcówkę nazwy pliku, by ich ikonki wyglądały identycznie jak te
plików systemowych. Zasada Amandy King: ukrywaj podobne wśród podobnych.
System ten wykorzystał także założyciel WikiLeaks, Julian Assange, do ochrony swoich
skaperowanych tajnych danych. Miałem zamiar później zmienić końcówki nazw plików
na JPG, aby znów można je było odczytać – o ile zdołam je odnaleźć, a system
z powodu mojej ingerencji nie padnie. Na koniec wykasowałem skopiowane zdjęcia
z karty pamięci za pomocą programu, który był reklamowany informacją, że jest
wykorzystywany także przez tajne służby Stanów Zjednoczonych.
Założyłem, że będą sprawdzać nasze zdjęcia. Niejasne pozostawało tylko, czy moja
nędzna wiedza komputerowa wystarczy, by ich wykiwać.
Thanh obróciła się w swoim łóżku w moją stronę.
– Byłoby bosko, gdyby ktoś podał mi filiżankę kawy do łóżka. Jaki mamy dzisiaj
dzień?
– Niedzielę.
– Dlatego też tak się czuję.
– Czyli jak?
– Przytulnie.
– Moment, coś takiego muszę zanotować.
Otworzyłem swój dziennik. Madame uważa, że w Korei Północnej jest przytulnie.
– Dureń.
– Pozwolę sobie zauważyć, że już drugą noc z rzędu przespałaś ciągiem ponad osiem
godzin.
– Wcale nie.
Na palcach wyliczyłem jej godziny naszego snu. Thanh zbladła.
– Przecież to straszne!
– Nie, tak wyglądają wakacje. Czyż nie jest pięknie bez komórki, mejli, terminów,
hm?
Odsunęła na bok prześcieradło i usiadła, stawiając stopy na podłodze.
– Teraz będę się pakować.
Pewnie wynikało to z niesfornej natury Thanh, że miała już dosyć presji i przymusu,
jakim w Korei Północnej poddawano turystów, i chciała już teraz wyjechać. Chociaż
w niedzielę nie było żadnych samolotów lub pociągów wyjeżdżających za granicę.
W tym przypadku pakowanie miało jednak związek z okolicznością, że po południu
mieliśmy opuścić Pjongjang i naszą następną noc spędzić w hotelu z gorącymi
źródłami.
Rzuciła torbę podróżną na łóżko i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Zjechałem na dół
sam. Musiałoby się jeszcze sporo wydarzyć, żebym zrezygnował ze śniadania,
a ja liczyłem się z tym, że jeszcze wiele się wydarzy. Dzisiaj w bufecie restauracji
Numer jeden był dodatkowo miód i szczupły kucharz. Ten drugi miał guzowatą czapkę
kucharską na gładko ogolonej głowie i dzierżył patelnię w dłoni. Na życzenie smażył
świeże omlety na elektrycznej płycie grzewczej. Obok niego w plastikowym pojemniku
dystrybutora napojów kręciło się obrotowe ramię i mieszało żółty sok. Smakował
sztucznie.

W hotelowym lobby, jak poprzedniego dnia, kłębił się rój przewodników, turystów
i żółwi. Także czarne ryby kręciły się nerwowo. Równie zdenerwowani musieli być
nasi bliscy w domu, martwiący się o samopoczucie i zdrowie podróżników.
Na ukos za akwariami przycupnęła placówka pocztowa nazwana Business Center,
czworokąt wydzielony drewnianymi ściankami sięgającymi do piersi. Na jednym
ze stołów migotały trzy monitory kineskopowe. Urzędniczka za kontuarem wyraźnie
nade mną górowała, ale nie dlatego że miała dwa metry wzrostu, tylko dlatego że po jej
stronie poziom podłogi umiejscowiono wyżej. Można było odnieść wrażenie,
że klienci byli tutaj ludźmi, na których należy patrzeć z góry.
Przedstawiłem moją prośbę, że chciałbym wysłać mejla, na co otrzymałem cienki
niczym bibułka papierowy formularz, niewiele większy niż dowód osobisty. Miałem
na nim wpisać: nazwisko, imię, datę urodzenia, kraj pochodzenia i adres domowy,
numer pokoju w hotelu, nazwisko odbiorcy i adres mejlowy odbiorcy oraz złożyć swój
podpis. Kiedy umieściłem te wszystkie informacje swoim najpiękniejszym z możliwych
pismem, urzędniczka zeszła do mnie, zaprowadziła do komputera i otworzyła okno
programu do edycji tekstu.
– Write and come back when you are done!
Zacząłem stukać w klawiaturę. Moja matka przeczytałaby w mejlu najpierw dwie
ostatnie linijki. Po ogólnych zdaniach na temat przyjazdu, zakwaterowania i pięknych
widoków napisałem: „Bez problemów zasypiamy. Serdecznie pozdrawiam... P.S.
Pozdrowienia dla pani Schwab!”. Postscriptum przyszło mi do głowy spontanicznie.
Isabel jest Szwabką. Oficjalnie uchodziłem tu za kawalera. W ten sposób odebrałem im
możliwość wywierania na mnie presji emocjonalnej. Matkę ma każdy, poza tym
potrzebowałem niezawodnej osoby kontaktowej w Niemczech. Matkę znałem
od urodzenia, Isabel dopiero od dziesięciu miesięcy.
Decydujące w mejlu były jednak początkowe litery pierwszych wyrazów ostatniego
zdania. BPZ – brak powodów do zaniepokojenia. Jako formułki pozdrowień, oprócz tej
napisanej, miałem do dyspozycji jeszcze „Do zobaczenia niebawem” i „Moc
pozdrowień”. Gdyby brakowało tego kodu, matka miała odczekać jeden dzień,
a następnie skontaktować się z ministerstwem spraw zagranicznych.
Wezwałem urzędniczkę. Zaznaczyła mój tekst, skopiowała, otworzyła okienko mejla,
wstawiła tekst i wskazała palcem rubrykę z adresem. Stosownie do tego brzmiała także
jej instrukcja: „adres!”. Posłuchałem rozkazu, wklepałem adres i sięgnąłem po mysz,
aby kliknąć Send. W tym momencie spotkałem się jednak z napomnieniem. Urzędniczka
sama chwyciła za mysz i wysłała moją wiadomość, z hotelem jako nadawcą.
Północnokoreańskie tajne służby zapewne prześlą go dalej.
Za usługę zapłaciłem dwa i pół euro.
Gdy sprawa została załatwiona, wjechałem na górę i udałem się do pokoju. Także
zająłem się pakowaniem.

– Dzień dobry, królowo!


Rym wziął od Thanh torbę podróżną.
– Dzień dobry, królu.
Chung złapał za moją walizkę. Nim zdążyliśmy zaprotestować, zanieśli nasze bagaże
do busa.
– Z jakiej to niby racji ty jesteś królem?
– A kim niby powinienem być? Księciuniem?
Jako goście Thanh i ja znajdowaliśmy się na tym samym poziomie w hierarchii.
– Skoro sobie życzysz, mogę być królem jakiegoś innego kraju.
– Tak, królem NRD.
– A jakiego kraju ty jesteś królową? Republiki Federalnej Niemiec czy Wietnamu?
– Skąd mam wiedzieć?!
Góra masek

Czy moglibyśmy... – Thanh zaczerpnęła powietrza – ...czy moglibyśmy... zrobić sobie


przerwę?
Mieliśmy za sobą połowę wspinaczki na górę Taesŏng w północnej części miasta.
Minął nas oddział żołnierzy maszerujących dwójkami. Faceci w oliwkowozielonych
mundurach mogli być odżywieni gorzej od nas, ale wchodzenie po schodach to dla nich
pestka. Tymczasem Thanh sapała niczym koń w galopie, z tą różnicą, że ona stała
w miejscu.
Rym i Chung starali się nieco zagłuszyć jej dyszenie. Powstrzymałem się przed
wygłoszeniem uwagi zawierającej słowa „płuca palacza”.
– W tej sytuacji gorące źródła wieczorem dobrze ci zrobią – pocieszyłem ją.
– No tak, wielkie dzięki. Wystarczy mi wczorajszy program wellness. Cały czas mam
zdrętwiały palec u nogi.
Celem naszej porannej przebieżki po schodach było obejrzenie Kimirsenowskiej
armii partyzantów z brązu, która zajmowała pozycję nad miastem. Od rana miałem
cykora, że znów będziemy musieli się kłaniać.
– No dobra, idziemy dalej...
Thanh wspięła się na następny stopień.
Trzy tuziny sapnięć później dotarliśmy na plateau.
Wlepiali w nas wzrok.
– Skamieniali ludzie! – zawołałem.
– To posągi z brązu, zajączku.
„Kupa gipsu”, tak podczas pierwszego wieczoru nazwał je nasz tajemniczy gość
w chwili podejrzanej zażyłości.
Na zboczu wzgórza, po obu stronach szerokich białych schodów, na jasnych
kamiennych postumentach metrowej wysokości prężyły się naturalnych wymiarów
popiersia. Rozstawione bez końca jedne za drugimi, liczące dziewięć postumentów
rzędy popiersi. Wszyscy w mundurach. Na postumentach wygrawerowane imię
i nazwisko oraz daty – urodzenia i śmierci. Przed każdym rzędem szeroki podest,
by potomkowie rewolucjonistów mogli kroczyć wzdłuż szeregu zmarłych bohaterów,
a za każdym ciągiem, na następnym podeście, zielony, starannie przystrzyżony
bukszpanowy żywopłot w roli kontrastującego tła.
Stare i młode, pełne i szczupłe twarze mężczyzn i kobiet. Gdzieniegdzie ktoś
w okularach. Krótkowzroczni intelektualiści także brali udział w walkach.
Jednak wrażenie indywidualności było mylące. Wystarczyło przyjrzeć się
poszczególnym obliczom, by zauważyć, że monotonnie się powtarzają. Mieliśmy
tu zatem do czynienia nie z portretami, a z prototypami herosów.
– Wielki Przywódca Kim Ir Sen podarował to zbocze najlepszym oficerom swojej
armii, aby mogli spoglądać na nowy Pjongjang. Za który oddali swoje życie.
– Wow, piękny pomysł. Możemy robić zdjęcia?
– Naturalnie, moja królowo, proszę fotografować!
Z plateau prowadziły pod górę schody, które sprawiały wrażenie strasznie stromych
i niedostępnych. Na dole kończyły się w środkowym przejściu składającej się z wielu
łuków bramy, za nią biegła prosta jak strzała droga. Maszerowały po niej kolejne
kolumny żołnierzy.
– Cóż za wspaniały widok!
Thanh jeszcze bardziej podkręciła swój regulator zachwytu. Mnie wydawało się
bowiem, że apokaliptycznie szare niebo i ciemna zasłona deszczu podkreślają
klockowatość pustkowia Pjongjangu. Z drugiej strony, które milionowe miasto emanuje
wdziękiem, gdy pada deszcz?
– A cóż to za wielka budowla tam w oddali? – testowałem Ryma.
– Nasza wieża telewizyjna.
Dobra, nie zrozumiał.
– Chodzi mi o tę obok, po lewej.
– To jest Stadion Pierwszego Maja. Największy na świecie. Mieści się na nim sto
pięćdziesiąt – krótkie spojrzenie na Chunga – ...tysięcy – Chung skinął głową – ludzi.
– Imponujący. Ale chodzi mi o budynek dokładnie pomiędzy nimi.
– Tak, proszę zrobić zdjęcie...
Wysoka na trzysta trzydzieści metrów ruina hotelu Ryugyŏng ze swoimi trzema
tysiącami pokoi nie istniała dla Ryma.
Cmentarz Rewolucyjnych Męczenników ze wszystkich boków flankowały olbrzymie
rzeźby ukazujące sceny wojenne; przypominały Ołtarz Pergamoński z berlińskiej
Wyspy Muzeów. Trąbki wzywały do ataku, oficerowie prowadzili szturm
z wyciągniętym pistoletem Makarowa. Trafieni umierali w ramionach towarzyszy
broni. Także tutaj wśród walczących znalazły się kobiety. Nie było jednak
okularników.
Ruszyliśmy wyżej w górę zbocza. Poza nami, dwójką turystów, i żywymi żołnierzami,
między popiersiami zmarłych kręcili się panowie w ziemistych kurtkach.
Równomiernie rozmieszczeni, jakby rano ktoś ich rozsypał nad olbrzymim terenem
za pomocą młynka do pieprzu.
W głowie błysnęło wspomnienie podobne do tego, jakie przemknęło mi wczoraj rano
w hotelowym lobby. I tym razem zdołałem je pochwycić. Berlin Wschodni. Niedzielne
przedpołudnie późnym latem, słońce jeszcze mocno grzeje, ale w ocienionych kątach
rozgościł się chłód. Mama prowadzi mnie za rękę, sięgam jej mniej więcej do biodra.
Spacerujemy wzdłuż Unter den Linden w kierunku Bramy Brandenburskiej. Albo raczej
do biało-czerwonych barier, które uniemożliwiają nam wejście na Pariser Platz. Tutaj,
przy granicy mojego Berlina, ale także wzdłuż całej drogi, w regularnych odstępach
stoją oni: panowie w ziemistym kolorze. Pokazuję palcem jednego z nich.
– Oni pilnują... żeby nic nam się nie stało – wyjaśnia moja matka na tyle głośno, żeby
także mężczyźni usłyszeli.
– Tak jak Burek?
Brązowy cocker-spaniel z ogródka w sąsiedztwie domu moich dziadków. Dzień i noc
przywiązany łańcuchem do budy oszczekiwał każdego, kto zbliżył się do ogrodzenia.
– Właśnie, tak jak Burek.
Wyżej już nie dało się wspiąć. Niemal cały górny bok miejsca pamięci zajmowała
stylizowana flaga wysokości domu, zbudowana z czerwonego marmuru.
Z niewidocznych głośników sączyła się muzyka klasyczna. Przed flagą ciągnął się
kolejny rząd popiersi z brązu, w większości starszych panów, oraz stosy kwiatów.
A zatem tutaj będziemy musieli złożyć pokłon. Deszcz padał cieniutkimi strużkami.
Krople już od dłuższej chwili nie perliły się na marynarkach Ryma i Chunga, lecz
wsiąkały w materiał. Przystanęliśmy. Formacja umundurowanych zajęła plac
do składania pokłonów. Ktoś ryknął. Wszyscy się pochylili. Batalion zgięty wpół.
Następny czekał w kolejce. Nie byłem skłonny do demonstrowania nieugiętości przed
setkami żołnierzy. Thanh z pewnością była. I Burkowie też będą widzieli, że Chung
i Rym nie trzymają swoich podopiecznych w ryzach. Chung chrząknął.
– Wracajmy już, strasznie dziś mokro.

Gajdin w świątyni Kwangbop, oddalonej raptem kilka minut drogi samochodem


od Cmentarza Rewolucyjnych Męczenników, była turkusowa. Fryzury starszej, drobnej
kobiety jeszcze nie znaliśmy. Włosy do ramion, starannie ondulowane, uszy odsłonięte
za pomocą wsuwek. Zarejestrowałem tę fryzurę w pamięci jako „fryzura numer
cztery”: włosy półdługie, modne fale. Czy gdybym skompletował wszystkie
osiemnaście fryzur damskich, opuścilibyśmy Koreę Północną żywi?
W świątyni Kwangbop mieliśmy spotkać mnichów, tak zakomunikował nam Chung,
kiedy pan Pak skierował busa na wyasfaltowany plac przed pierwszą bramą. Powitała
nas turkusowa pani. Stosowała identyczną technikę kiwania głową jak żółta gajdin
z Muzeum Przyjaźni i klepała swój tekst, okraszając go subtelnym uśmiechem. Chung
ledwie mógł za nią nadążyć przy takim natłoku dat. W 372 roku buddyzm dotarł z Chin
do królestwa Goguryeo, które od 37 roku przed Chrystusem przetrwało siedemset lat.
Świątynia Kwangbop została założona w 392 roku za panowania króla Kwanggaetho.
– Ta budowla jest taka stara, wow!
Podczas gdy Thanh wyrażała swoje zdumienie, ja niepostrzeżenie przesunąłem dłonią
po jednej z kolumn w bramie, barwnej i wyglądającej na drewnianą.
– A to królestwo, jak wielkie było?
– Goguryeo obejmowało terytorium od północnych regionów dzisiejszej Korei
Południowej po położone na północy ziemie Mandżurii, dziś w Chinach.
– A więc jesteśmy w miejscu o dużym znaczeniu historycznym.
– Tak, bardzo dużym. W pewnym oddaleniu od tego miejsca nad rzeką Taedong
w czterysta dwudziestym siódmym roku została zbudowana stolica Goguryeo. Półtora
tysiąca lat temu żyło tam sto tysięcy ludzi. A dzisiaj w tym miejscu rozciąga się
Pjongjang.
– Ach, rozumiem, Pjongjang ma długą tradycję.
Chung dumnie kiwnął głową.
Thanh w swojej bejsbolówce, z aparatem fotograficznym lustrzanką na piersi i małą,
ale efektywną kamerą wideo HD przewieszoną przez ramię nie wyglądała jak
tłumaczka w podróży wakacyjnej, lecz jak ktoś, kto przeprowadza wywiad.
Chociaż miałem słabość do historii, wkrótce słuchałem już tylko jednym uchem.
Przesadne zainteresowanie Thanh zaczęło działać mi na nerwy.
Wzdłuż wyasfaltowanego parkingu, naprzeciwko bramy, wiodła droga. Po lewej
nieco się wznosiła, po prawej nieco opadała, jedynie na wysokości placu była płaska.
Za bramą teren znów się wznosił. Na zboczu rosła grupa smukłych jałowców
o stożkowatych koronach, które udawały niewielki lasek. Wychodziło im to jednak
marnie. Mimo to dawały wystarczającą ochronę, by się za nimi schować. Tak
przynajmniej wydawało się mężczyźnie opartemu o największe z drzewek; dopóki
tkwił nieruchomo, jego nogi wydawały mi się być odgałęzieniami pnia. Pod względem
koloru Burka nie dawało się odróżnić od zagajnika. W przeciwieństwie do drugiego
stojącego kilka metrów dalej w lewo, który nosił o wiele za jasne spodnie.
Udawałem, że fotografuję naszego busa.
– Co? W osiemnastym wieku wszystko zniszczyli? Dranie z tych Japończyków!
Thanh twarzą była zwrócona w stronę turkusowej gajdin, lecz sprawiała wrażenie,
jakby nie była już w stanie skupić się na opowieści. Chociaż tempo i intensywność
mówienia przewodniczki rosły, a Chung tłumaczył z coraz większym zaangażowaniem.
Najpierw głuche tupanie docierało do nas z oddali, ale powoli stawało się coraz
głośniejsze. Po chwili doszły do tego rytmiczne okrzyki.
– Hej-hej! – Jeden.
– Ho-ho! – Wielu.
Thanh położyła ręce na swojej kamerze, ale nadal udawała, że uważnie słucha.
– Ach tak, w pięćdziesiątym drugim wszystko zostało zbombardowane...
Przybiegli truchtem z góry i biegli w dół ulicy. Dziesięciu oliwkowych mężczyzn.
Każdy trzymał się zgiętych rąk poprzednika. Nogi biegnących uginały się w tym samym
momencie. Podeszwy butów równocześnie uderzały w asfalt.
– Hej-hej! – Ho-ho! – Hej-hej! – Ho-ho!
Przesunąłem się nieco na bok. Żeby Thanh nie filmowała tylko mojej kurtki
przeciwdeszczowej.
Chung poczuł, że jest nam winny wyjaśnienie, zwłaszcza że pierwszy żołnierz stanął
w miejscu i cała reszta powpadała na siebie.
– Widzicie żołnierzy w szeregu?
– Tak... W każdym razie przed chwilą tworzyli szereg.
– To jest typowa koreańska gra. Zbliża się rocznica założenia naszej Armii Ludowej,
tego dnia wszyscy żołnierze świętują, a oni trenują przed zawodami, jakie odbędą się
z tej okazji.
– Zgadza się, jeden podskakuje na jednej nodze.
Żołnierza najwyraźniej coś bolało. Jego koledzy się śmiali. Chung patrzył na nas.
– Wszystko jasne? – Skinęliśmy głowami. – W takim razie do świątyni.
Kciuk Thanh przesunął się po przycisku „stop”.
Świątynia Kwangbop była mniejsza niż Poyhon i obejmowała pięć budowli.
W pierwszej, bramie Haethal, powitały nas lew i słoń oraz Budda-dziecko z kwiatem
w rękach. Wszystko, z wyjątkiem kwiatu, wykonane z drewna. Kwiat był świeży.
Zielona łodyga, białe płatki, żółty środek.
Za bramą Haethal, na tej samej osi, znajdowała się brama Chongwang, w której
cztery posągi strażników strzegły pomyślności świątyni. Za nią rozpościerał się plac
przypominający dziedziniec. Po lewej i prawej plac flankowały dwa budynki boczne
takich samych rozmiarów, na wprost dominowała nad nim dwupiętrowa budowla
główna ze ścianami ozdobionymi czerwonymi i niebieskimi wzorami.
Gajdin i Chung stanęli przy kamiennej kolumnie ustawionej na środku placu. Miała
około czterech metrów wysokości i zwężała się ku górze. Z jej trzonu wystawało pięć
ośmiokątnych, wygiętych daszków z kamienia. Im bliżej czubka, tym mniejsze odstępy
między nimi. Daszki były jednak tak małe, że w czasie deszczu mogły dać schronienie
co najwyżej smerfom.
– Ta kamienna pagoda jest naszym skarbem narodowym numer sto osiemdziesiąt
pięć.
Nie dało się stwierdzić, czy została zbudowana z betonu. W każdym razie pagody nie
szpeciły żadne ślady erozji.
– Cała świątynia ma numer sto sześćdziesiąt cztery.
Głowa Chunga zwróciła się w lewo.
– Proszę tam popatrzeć!
Popatrzyliśmy. I zdziwiliśmy się.
– Skarb narodowy sto sześćdziesiąt pięć! – szepnąłem wzruszony.
Naprzeciw nam wyszedł mnich – wysoki, szczupły, ogolony na łyso.
Głęboką cześć okazał nawet deszcz, bo prawie przestał padać.
Czerwona toga narzucona na workowatą szarą szatę mnicha wydała mi się znajoma.
IKEA sprzedawała coś takiego jako narzutę z polaru „Polarvide”. Odrzuciłem tę myśl.
Puściłem nieco wodze wyobraźni, ponieważ nie chciałem, by mnich był prawdziwy.
Chciałem im udowodnić oszustwo.
– Namasté! – ukłoniła się Thanh. Z uśmiechem odpowiedział pokłonem, również
złożywszy dłonie na wysokości piersi.
– Od kiedy znasz koreański?
– To jest tradycyjne pozdrowienie buddyjskie, ignorancie!
W jego twarzy nie zdołałem odkryć żadnych śladów głodu i tortur. Zamiast tego
gładka, brązowa skóra; z pewnością przebywał sporo na świeżym powietrzu. Mógł
mieć około czterdziestu lat i był pierwszym napotkanym przez nas Koreańczykiem,
który nie nosił odznaki z Kimem. Jego głos był czysty i głęboki.
– Możecie zapalić kadzidełko i pomodlić się – przekazał nam Chung. – Chętnie
zrobię wam zdjęcia.
Chung wiedział, czego pragną turyści. Podałem mu swój aparat. Gajdin się
pożegnała. Złożyłem ręce razem, zamarkowałem pokłon. Thanh zmarszczyła czoło.
Zdjęliśmy buty na drewnianych stopniach prowadzących do głównej sali pod
dwupoziomowym dachem. Mnich wysunął stopy ze swoich czarnych męskich pantofli.
Miał niebieskie skarpetki. Poprzecierane na obu dużych palcach.
Po czerwonobrązowych deskach podłogi poczłapaliśmy przez wielkie drzwi.
W środku było dość ciemno. Przy tylnej ścianie znajdował się stopniowany ołtarz.
Na najwyższym stopniu ustawiono trzy błyszczące złotem figury, przedstawiające
Buddę siedzącego w kucki. Boczne były podobnej wielkości, środkowa nieco większa.
Wszystkie mniej więcej wzrostu człowieka. Identyczne twarze. Ale ułożenie rąk – nie.
Środkowy Budda trzymał lewą rękę przy brzuchu z dłonią otwartą ku górze, jego prawa
dłoń opierała się o goleń. Lewa ręka Buddy po prawej była lekko wysunięta do przodu,
otwarta ku górze i dźwigała maleńkie pudełeczko, natomiast prawa była uniesiona
ku górze i otwarta na zewnątrz, ze złączonym kciukiem i palcem środkowym, w geście
nieco przypominającym międzynarodowe „OK”. Podobnie u lewego Buddy, tyle
że jego lewa dłoń była złożona w identycznym geście jak prawa i skierowana ku górze
na wysokości brzucha. Z pewnością każdy gest znaczył coś innego. Nie byłem jednak
buddystą, a ignorantem.
Przed ołtarzem, na krawędzi światła wpadającego z zewnątrz, lśniła szklana
skrzynka. Gdybyśmy nie byli w Korei Północnej, moglibyśmy ją wziąć za urnę
wyborczą. W środku znajdowały się przemieszane kolorowe banknoty z całego świata.
Między nimi kilka monet. Przeważały euro i dolary.
– Wrzucisz jakiś datek? Ja mam tylko pięćdziesiątkę.
Ja miałem jeszcze sto dolarów i sto dwadzieścia euro, w tym dwie dziesiątki.
– Dziesięć euro chyba starczy, co?
– Tak sądzę. Przypuszczam, że te pieniądze i tak nie idą na klasztor.
Wsunąłem banknot do szczeliny. Dopiero teraz mnich podszedł do ołtarza i zapalił
dla nas dwa kadzidełka.
Uklękliśmy na różowych poduszkach na środku pomieszczenia, złożyliśmy razem
dłonie na wysokości piersi i pochyliliśmy głowy. Chung zrobił nam zdjęcie. Chciałem
wstać, ale Thanh zastygła w skupieniu. Więc ja także zostałem na kolanach.
– Kompletne wariactwo.
– Co? – Thanh raptownie ocknęła się z zamyślenia.
– Później... – uciąłem temat ze względu na bliskość Chunga.
Na zewnątrz Thanh zwróciła się do mnicha:
– Jaką odmianę buddyzmu wyznajecie?
Chung powiedział coś do mnicha, przy czym nie było jasne, czy przetłumaczył mu
pytanie Thanh, czy rzucił jakąś uwagę na temat pogody. Mnich wyjaśniał długo
i wyczerpująco.
– Szczęście – przetłumaczył Chung.
– Buddyzm szczęścia?
– Ma pani jakieś inne pytania?
Thanh potrząsnęła głową.
– Ja mam pytanie!
Moje kłykcie pukały w kolumnę.
– Skąd wzięło się tutaj tyle elementów z betonu, podobnie zresztą jak w świątyni
Poyhon?
Twarz Ryma stężała, ale przemógł się, by udzielić odpowiedzi.
– Nie tylko miasta, lecz także wszystkie świątynie w naszej Korei zostały zniszczone
przez amerykańskie bombowce. Na rozkaz Wielkiego Przywódcy generała Kim Ir Sena
nasi pilni robotnicy je odbudowali. Świątynię Poyhon w tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątym dziewiątym roku, tutejszą w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym
roku. Wiele starych elementów uratowali z gruzowisk i mistrzowsko wstawili
w odbudowywane budowle. Proszę zobaczyć, jak pięknie wygląda dach.
A zatem prawie nas nie oszukiwali.
Przypuszczalnie.
Ledwie mnich nas opuścił, przestało kropić. Znów zaczęło lać. Pan Pak
podprowadził bus tak blisko pierwszej bramy, jak tylko zdołał. Tym razem Thanh
usiadła przy oknie, ja obok niej, przemoknięty Rym zajął swoje miejsce za nami.
Na przednim siedzeniu Chung zgłaszał przez telefon nasze przybycie do następnej
atrakcji turystycznej.
Miejsce przy oknie, które zajęła Thanh, chwilowo nie dawało żadnej korzyści.
Deszcz zalewał szybę. Chłostał dach. Błoto z kałuż chlupotało w nadkolach. Woda
regularnie chlustała o podłogę samochodu, kiedy pan Pak, mimo brawurowej jazdy
zygzakiem, nie zdołał ominąć kałuży wielkości stawu ogrodowego. Wkrótce Thanh
dała sobie spokój z podziwianiem widoków.
– Co uważasz za wariactwo? – spytała.
Moim wewnętrznym okiem widziałem nas tam klęczących. Dwoje przygotowanych
na każdą pogodę turystów modlących się przed Buddą.
– Dlaczego składasz pokłon przed Buddą, ale nie przed Ki... – Nie do końca
wierzyłem w zagłuszający szum ulewy. – ...Wielkim Mistrzem?
Gejowska czekolada

Pan Pak z hałasem przedzierał się przez głębokie kałuże.


– Budda zrobił wiele dobrego! – stwierdziła Thanh.
– Ludzie tutaj mówią to samo o Wielkim Mistrzu. A poza tym skąd wiesz, że Budda
naprawdę był dobrym człowiekiem? Czy on w ogóle istniał?
– Mój drogi, nie masz zielonego pojęcia na temat buddyzmu.
– No. Niemniej jednak mogę podawać to w wątpliwość. Pomijając fakt, że u nas
klękamy przed drewnianym krzyżem i zwilżamy czoła wodą z kranu.
– Hę? Jesteś katolikiem?
– Ewangelikiem. Ale twój buddyzm to dla mnie coś nowego. A mówiąc my, miałem
na myśli my Niemcy.
– Ja nie jestem Niemką.
– Kim byś nie była, nie wybrałabyś się do kościoła w bikini. A w synagodze
naturalnie nakryłabyś głowę. Wzbraniasz się jednak przed założeniem zwykłych spodni
z materiału zamiast dżinsów, kiedy chodzi o tutejsze święte obiekty.
Jak na zawołanie z zasłony deszczu wynurzyła się olbrzymia budowla. Głowa Ryma
wsunęła się między nasze.
– Popatrzcie, pałac Kumsusan. Stamtąd Wielki Przywódca Kim Ir Sen rządził krajem.
Dzisiaj jest to mauzoleum Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena i Ukochanego Przywódcy
Kim Dzong Ila.
Żebyśmy mogli należycie przyjrzeć się budowli i właściwie ją ocenić, pan Pak
dwukrotnie okrążył wysepkę komunikacyjną, ciasno obsadzoną fioletowymi
i jaskrawoczerwonymi kwiatami. Od placu z ruchem okrężnym odchodziła prosta jak
strzała, sześciopasmowa droga, prowadząca do mauzoleum. Kolejna z popularnych
tutaj osi widokowych. Kandelabry z obu stron nadawały ulicy charakter alei. Wrażenie
idealnej symetrii zakłócał nieco znak z ograniczeniem prędkości do 30 km/h,
zawieszony na jednym ze słupów latarni i furkoczący na wietrze.
Budowla mogła być także narodowosocjalistycznym kolejowym dworcem głównym.
Kolumny i ryzality podkreślały pionową, neoklasycystyczną architekturę, występującą
także w Moskwie, Waszyngtonie lub Paryżu. Jedynymi kolorowymi akcentami
na szarej, pozbawionej okien fasadzie monumentalnego grobowca w Pjongjangu byli
obaj przywódcy Korei Północnej. Wisieli pośrodku przypominającej więżę części
centralnej. Jako malowidła.

Sto tysięcy ludzi mogło defilować po równie wielu płytach granitowych placu Kim Ir
Sena. Dziś byliśmy tam tylko ja i Rym. „Siedemdziesiąt pięć tysięcy metrów
kwadratowych!”, krzyczał Rym przez strugi deszczu.
Na prawo od nas Chung i Thanh znaleźli suche schronienie pod kolumnadą przy
krawędzi budowli. Patrzyliśmy właśnie na gmaszysko o wyglądzie góry.
– Wielki Ludowy Pałac Nauki!
– Naprawdę jest wielki.
Sterczał w niebo jako centralna budowla przy placu. Jak gdyby jedna na drugiej
ustawiono dziesięć świątyń, a kolejne w narożnikach.
– Trzydzieści cztery dachy! – Rym przekrzykiwał szum płynącej z nieba wody.
– I wszystkie pięknie zielone.
– Sześćset pomieszczeń! – Rym niezmordowanie utrzymywał poziom głośności.
– Super.
– Trzydzieści milionów książek.
Właściwie nie musiał się wydzierać, szum deszczu znowu nie był aż taki głośny.
– Są dostarczane automatycznie.
– Kto to wszystko czyta?
– Dziesięć tysięcy odwiedzających dziennie.
– Rym?
– Mój królu?
– Zróbmy jak najszybciej zdjęcie.

Wiedeńskie kawiarnie urzekają zapachem, ciepłym, ciemnobrązowym wystrojem


i swoją specjalnością: mocną kawą z bitą śmietaną i kakao. Na tyle odpowiada
rzeczywistości moja wiedza teoretyczna, wynikająca z oglądania programów
dokumentalnych i filmów z austriackim aktorem Peterem Alexandrem. W praktyce
bowiem nigdy jeszcze nie postawiłem stopy w wiedeńskiej kawiarni i nawet mi się nie
śniło, że mój pierwszy raz będzie miał miejsce w Pjongjangu.
Wślizgnęliśmy się między dwie kolumny kolumnady przy placu Kim Ir Sena,
weszliśmy do przedsionka i przeszliśmy przez jedne z wielu wysokich drewnianych
drzwi.
Kawiarnia miała wielkość szkolnej klasy, ale była dwukrotnie wyższa. I bez gości.
Drewniane panele w kolorze drzwi otaczały pomieszczenie do wysokości bioder,
przeraźliwa biel ścian powyżej obniżała temperaturę odczuwaną w pomieszczeniu
o jakieś trzy stopnie. Naprzeciwko drzwi całą uwagę skupiał na sobie masywny bar.
Jego ciemne dębowe drewno roztaczało delikatną aurę przytulności. Pod szklaną
osłoną pyszniły się dwa torty i ciasto. Czekoladowy, kremowy i strucla z kruszonką.
Stojący przy ścianie lśniący chromem ekspres do kawy sprawił, że z ust Thanh
wyrwało się pełne nadziei westchnienie.
Wartę za barem pełniły dwie młode kobiety. Nieśmiało się uśmiechały. Jedna
w złotej bluzce i kamizelce kelnerki, druga w wełnianym płaszczu. Wełna była
jednoznacznie bardziej odpowiednim strojem w tym nieogrzewanym pomieszczeniu.
Do mojej kolekcji północnokoreańskich fryzur damskich mogłem dodać tylko jedną:
numer pięć, koński ogon. Fryzura na pazia u dziewczyny w wełnianym wdzianku była
identyczna, jak u kelnerki z pozornie oksfordzkim akcentem z Międzynarodowej
Wystawy Przyjaźni.
Chung z sąsiedniego stolika wziął dwa typowe kawiarniane krzesła z niewygodnymi
zaokrąglonymi oparciami i przystawił je z łoskotem do miejsca wybranego dla nas. Był
to jeden z dziesięciu stolików typu bistro, z różowym blatem i pojedynczą nogą.
– Proszę bardzo.
Do wiedeńskiej atmosfery nie pasował umieszczony w pobliżu drzwi płaski
telewizor, na którego ekranie wojskowy chór śpiewał głośno wojownicze pieśni
marszowe. Słowa wyświetlały się na tablicach tekstowych. Najwyraźniej należało
śpiewać razem z wojakami, ale jedynie lodówka stosowała się do tego żądania, cicho
bucząc w kącie.
– Proszę wybrać sobie ciasto.
Chung wskazał na szklaną kopułę. Oboje wybraliśmy czereśniową struclę
z kruszonką.
Thanh zaciągnęła suwak kołnierza wełnianego swetra aż po brodę i zapięła skórzaną
kurtkę. Byłem wdzięczny losowi, że pod swoją kurtką przeciwdeszczową mam jeszcze
kurtkę termiczną, która właściwie należała do wyposażenia narciarskiego. Chung i Rym
musieli stawić czoła polarnej atmosferze w przemoczonych marynarkach i koszulach.
Z pewnością nie wyjdzie im to na zdrowie.
Z przyzwyczajenia chciałem zamówić herbatę, dopóki mój wzrok nie padł
na laminowane menu.
– Poproszę gorącą czekoladę.
Nic to nie mówiło Chungowi, więc przeczytałem z menu:
– Hot Chocolate.
To zrozumiała nawet pani w wełnianym płaszczu. Przez moment przyglądała mi się
ze zdziwieniem. Ktoś zamawiał kakao, chociaż była tu dostępna najwyższej jakości
kawa.
Ponieważ byliśmy jedynymi gośćmi, zamówienie zostało podane w przeciągu jednej
zwrotki pieśni marszowej telewizyjnego chóru armii.
Kelnerki postawiły przed każdym owalną srebrną tacę. Nasze gorące napoje
parowały na białych spodeczkach. Do tego każdy otrzymał małą szklankę z wodą.
Chung i Rym pomimo nalegań Thanh nie dali się namówić na ciasto. Rym, kręcąc
głową, klepał się po brzuchu, by pokazać, jaki jest pełny, co dobrowolnej rezygnacji
wcale nie czyniło bardziej wiarygodną. Nie w tym kraju.
Nasze kreacje ze struclą w roli głównej ginęły na przykrywających talerz
papierowych podkładkach wielkości płyty gramofonowej. Porcja Thanh połączona
z moją w sumie dałyby jeden kawałek normalnej wielkości.
– Smaczne, prawda? – Rym domagał się pochwał.
– Rewelacyjne! I ta kawa! Prawie jak w domu.
Słowa Thanh nie kryły ani ironii, ani sztucznej przesady. Kawa, co napisano złotymi
literami na papierowych podstawkach, była autentycznym produktem firmy Helmut
Sachers Kaffee. Winnoczerwone torebeczki z cukrem głosiły: „Dawna wiedeńska
kultura kawy od 1929”. Naprawdę niczego więcej nie mogliśmy domagać się w Korei
Północnej. A ponieważ dla Thanh był to pierwszy posiłek tego dnia, miała dodatkowo
zwielokrotnioną przyjemność.
– Powiedzcie, moi drodzy – Thanh wyjęła paczkę marlboro i poczęstowała ich – czy
wy już jesteście żonaci?
Chung i Rym jak na komendę nagle zajęli się swoimi zapalniczkami.
– Jesteście przecież przystojnymi, młodymi facetami!
Rym zaczął pić. Długo i powoli. Padło na Chunga.
– Ja jestem zaręczony.
– Oho... Tak, w takim razie za miłość! – Thanh uniosła swoją filiżankę z kawą. –
Na zdrowie.
Chung odruchowo stuknął swoją filiżankę o naczynie Thanh i kiedy odwracał się
w moją stronę, uświadomił sobie, czego nauczono go na Uniwersytecie Kim Ir Sena:
trącać się można tylko naczyniami z alkoholem.
Thanh i ja nie trąciliśmy się. Rym tylko się przyglądał.
– Opowiedz, Chung, zakochaliście się w sobie czy zostaliście przez kogoś
wyswatani?
– U nas w Korei trzeba być zaręczonym przez trzy lata i się wykazać.
– Wykazać, że się jest wiernym, czy jak?
Chung zaśmiał się cicho.
– Długo ze sobą chodzicie?
– Czternaście miesięcy.
– A jak długo się znacie?
– Piętnaście miesięcy.
– Więc od razu wiedziałeś, że to jest ta właściwa, którą chcesz poślubić?
Chung znów się zaśmiał. Mogło to znaczyć wszystko.
– A gdzie jest teraz twoja narzeczona?
– U swojej rodziny.
– Nie macie wspólnego mieszkania?
– Ja mam mieszkanie. Z moją rodziną.
– I kiedy chcecie...
– Nasza królowa jest dzisiaj bardzo ciekawa. – Oczy Chunga błyszczały wesoło.
– Tak, nie mogę zmienić swojej natury. Jestem i pozostanę w końcu...
– ...kobietą! – wszedłem jej w słowo.
– Tak, jakżeby inaczej? – Oczy Thanh iskrzyły się. Bez wesołości.
– U nas w Niemczech kobiety z reguły przyjmują nazwisko męża. Czy tu jest tak
samo?
– Nie, tutaj każda kobieta zachowuje własne nazwisko.
Chung dopił swoją kawę.
– Po zapłaceniu rachunku moglibyśmy jechać dalej. Mamy dzisiaj bogaty program
do zrealizowania.
Dał kelnerce w wełnianym płaszczu znak, a ona przyniosła do stolika świstek
papieru.
– Zapłacisz? – Thanh zgasiła swój niedopałek.
– Jasne.
Razem ze świstkiem zostałem wysłany przez przedsionek do małej dziupli, w której
starsza kasjerka czekała za stołem na moją karteczkę. Jej głowę zdobiła krótka fryzura,
z kosmykami rozczapierzonymi nad czołem. Słowo rozczapierzone na pewno nie było
profesjonalnym określeniem. Nadałem tej fryzurze numer szósty.
Kasjerka wystukała kwotę na kalkulatorze, po czym pokazała mi wyświetlacz. Trzy
kawy, jedna gorąca czekolada i dwie porcje czereśniowej strucli – szesnaście euro.

W pomieszczeniu kawiarni rozbrzmiewały śmiechy.


– ...nie, no, z nim nie! Ale nie martw się, Chung, on ma przyjaciółkę.
– Możemy już iść!
Surowość w moim głosie zgasiła ogólną wesołość. Zmusiłem się, by poczekać
na pożegnanie obsługi. I wybuchłem dopiero w przedsionku. Szeptem.
– Dlaczego wygadałaś, że mam przyjaciółkę? Przecież ci wyjaśniłem, dlaczego...
– Mój drogi, oni biorą cię za geja.
Thanh wyszła na deszcz. Ruszyłem za nią.
– Jak to?
Głupie pytanie. Oficjalnie bez dziewczyny, dzieliłem pokój z atrakcyjną kobietą.
Darzyliśmy się wzajemnie dużym zaufaniem, nie byliśmy jednak parą.
Wdepnąłem w kałużę.
– Może powinniśmy byli jednak wziąć pojedyncze pokoje.
Za sto euro więcej za każdą noc.
– Nieee, w twoim przypadku wzbudza podejrzenia, że nie palisz i nie pijesz ani
piwa, ani kawy. Zamiast tego zamawiasz... – Thanh dotknęła swojego czoła – ...gorącą
czekoladę!
– Królu! Królowo! Chodźcie tędy.
Chung dawał nam znaki. Byliśmy okrążeni przez wielkie deszczowe jeziora. Dałem
dwa duże susy. Thanh pokasływała.
Kolejne metry placu pokonałem wielkimi krokami. Kto martwiłby się odrobiną
wody!
Katolicki zając

Co my tu właściwie robimy? – Thanh markotnie lustrowała wzrokiem regały. Ten punkt


programu wydawał się zdecydowanie mniej spektakularny niż wiedeńska kawiarnia.
Zagraniczna księgarnia, jak oznajmił z uwielbieniem Chung, odsłaniała swoje powaby
krok po kroku. Oferta sklepu nie obejmowała jednak zagranicznych książek, lecz dzieła
Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila w obcych językach: po angielsku, rosyjsku, niemiecku.
Niektóre także po francusku. Otaczały nas sięgające sufitu regały i niskie stoliki pełne
książek. Albumy na zdjęcia z reprodukcjami dzieł sztuki lub zdjęciami i DVD
z dziełami tutejszej kinematografii.
Punkt programu „Zagraniczna księgarnia” zaliczało w tym momencie około tuzina
innych turystów. Większość znałem ze śniadania. Kartkowali opracowania Kim Dzong
Ila na temat sztuki aktorskiej i reżyserii oraz sztuki operowej. Ukochany Przywódca był
wykształcony nie tylko w teorii sztuki, miał dokonania również w sferze praktycznej,
gdyż w wieku trzydziestu jeden lat stworzył rewolucyjną operę Morze krwi. Potem
spłodził kolejne dzieła, między innymi Prawdziwa córka partii i Kwiaciarka.
Dzieła jego ojca Kim Ir Sena zajmowały całe metry regałów.
– Wielki Przywódca Kim Ir Sen napisał ponad dziesięć tysięcy książek – szepnął
Rym. Dokonałem orientacyjnych obliczeń w głowie. Dziesięć tysięcy książek
w osiemdziesiąt dwa lata oznaczało jedną książkę co trzy dni od urodzenia.
– Powinieneś wziąć go sobie za wzór! – wyszeptała Thanh.
Dla odwrócenia uwagi wcisnąłem jej do ręki cieniutką książeczkę z przepisami
na kapustę, skomplikowane zupy, marynaty i potrawy mączne. Północnokoreańską
książkę kucharską. Nie było widać, czy autorem jest Kim Ir Sen.
– A co powiesz na to?
– W żadnym razie. – Thanh odłożyła ją z powrotem. Poważnie rozważałem
zainwestowanie ośmiu euro w książkę. Isabel z pewnością bardzo by się ucieszyła.
Tylko czy można u nas zdobyć wszystkie składniki? A czy były do zdobycia tutaj?
Następnie dokonałem niesamowitego odkrycia. Trafiłem na regał pełen komiksów!
Żołnierze w stylu kreskówek o Heidi z mojego dzieciństwa – wielkie oczy, szerokie
usta. Z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału szturmowali wzgórze. Mały
kotek spadł z drzewa. Wprost w ręce pancerniaka jadącego czołgiem. Mały kotek,
siedząc na szczycie wieżyczki czołgu, pojechał do wsi. Dzieci podarowały tam
pancerniakowi kwiaty.
Thanh zerknęła mi przez ramię.
– Czy to nie jest tandetna i brudna, a do tego zła literatura według szkodliwych
wzorów amerykańskich?
– W ten sposób docierasz ideologicznie do najmniejszych. Czy wiesz, jak pożądani
na całym świecie są rysownicy z Korei Północnej?
– Nie. A powinnam?
– Powiem ci tylko, że Kościół katolicki...
Thanh westchnęła.
– No, dawaj. Wyduś to z siebie!
– Nie no, jak nie chcesz...
– Dawaj!
– A zatem: Studio Filmów Animowanych SEK (Scientific & Educational Film Studio
of Korea) w Pjongjangu zostało założone w latach pięćdziesiątych jako studio filmów
dla dzieci. Od połowy lat osiemdziesiątych rozbudowano dział filmów animowanych,
który pracował dla europejskich producentów telewizyjnych. Najpierw, pod nadzorem
doświadczonych europejskich twórców animacji, wykonywano tylko rysunki faz
pośrednich. A zatem od stadium ruchu A do stadium ruchu B.
– Przejdź do rzeczy!
– Na Zachodzie produkcja ręcznie rysowanych filmów stała się zbyt droga. Najpierw
Europejczycy zostali zastąpieni przez Chińczyków. W Korei Północnej to samo można
było zrobić jeszcze taniej. Pod koniec lat osiemdziesiątych dzięki pomocy Francji
studia wyposażono w pierwszą technikę komputerową, która ze względu na stale
rosnący zakres produkcji została rozbudowana i rozszerzona. Krążą plotki, że Disney,
skądinąd wytwórnia wrogiego imperium, właśnie tutaj zlecił narysowanie części Króla
lwa. Jeśli to prawda, było to pasowanie na rycerza.
Dla niepoznaki wziąłem do ręki inny komiks z półki. Tutaj z drzewa spadał piesek.
– Biznes zaczął prężnie się kręcić od końca lat dziewięćdziesiątych. Przede
wszystkim za sprawą włoskiej firmy Mondo TV. Już w latach osiemdziesiątych zleciła
wyprodukowanie tutaj dwóch filmów pełnometrażowych. W międzyczasie studia SEK
pracowały także dla zleceniodawców ze Stanów Zjednoczonych i Korei Południowej.
Wróg czy przyjaciel, nieistotne.
– Kościół!
– Tak, tak, moment, zaraz! Mondo TV ma firmę córkę w Niemczech, Mondo Igel
Media, którą z kolei zaangażowało jako producenta RTL i Katholische Fernseharbeit
(Katolicka Misja Telewizyjna). Przy czym nawet nie wiem dokładnie, co to jest.
– Rzecz najważniejsza, wygląda to na skandal.
– A nie jest?
– Zależy od tego, co opowiesz dalej. Katholische Fernseharbeit podlega Konferencji
Episkopatu Niemiec i troszczy się o to, by tematy kościelne pojawiały się w telewizji.
Kościoły ewangelicki i katolicki mają zagwarantowane prawo do emisji programów
we wszystkich ogólnoniemieckich stacjach telewizyjnych. A zatem, nadawcy muszą
je wyemitować. I zapłacić. Transmisja mszy świętej w niedzielny poranek kosztuje
więc obywateli uiszczających abonament dobre sto tysięcy euro.
– Przecież ciebie nie. No, chyba że zdecydowałaś się płacić abonament.
– Większego skandalu nie masz do zaoferowania?
– Ależ mam. Oto i on. Mondo, RTL i Kościół katolicki wspólnie sfinansowały piękny
film animowany dla dzieci Barberbieni – przygody Pauliny w Watykanie. W całości
narysowany w Korei Północnej, został wyemitowany w pierwszy dzień Bożego
Narodzenia dwa tysiące ósmego roku na kanale RTL.
– A Korea Północna od dwunastu lat znajduje się na pierwszym miejscu pod
względem prześladowań chrześ...
– Wreszcie załapałaś! – przerwałem jej w pół słowa. – Ale jeśli można
zaoszczędzić... W tamtym czasie północnokoreański rysownik otrzymywał za swoją
pracę trzy dolary. Miesięcznie. Znasz Feliksa Zająca?
– Czy on jest transseksualny?
– Nie, to seria ilustrowanych książek dla dzieci. Tak samo jak Gwiazdka Laury.
Motywy z tych bajek pojawiają się na pościeli, śliniaczkach, piórnikach. Lubią
je zwłaszcza modne, politycznie poprawne matki. Seriale animowane do Laury
i Feliksa na zlecenie Mondo TV powstały w Korei Północnej. Są emitowane w ZDF.
– Czasami się zastanawiam, kto tutaj jest dziennikarzem.
– Z nas dwojga? Nikt... Co w takim razie kupimy?
– Coś sensownego.
Thanh zdjęła z półki jakąś książkę Kim Ir Sena: niemieckie tłumaczenie zatytułowane
Ideologia Dżucze. Ja zdecydowałem się na dwa zbiory widokówek: z motywami
ze współczesnego Pjongjangu oraz historycznej Korei. Sprzedawczyni (fryzura numer
trzy, na pazia) zapakowała nasze zakupy do jedwabnych torebek. Moja była turkusowa
i haftowana na różowo. Thanh, jako kobieta, otrzymała różową, wyszywaną turkusową
nicią. Była to najpiękniejsza pamiątka z zagranicznej księgarni.
Trelujące kwiaty

Nie będę przecież patrzyła w dół z wysokiej na sto siedemdziesiąt metrów wieży
podczas mgły.
Argument nie do podważenia. Z dołu nie można było dostrzec czubka. Ale Wieża Idei
Dżucze stanowiła kolejny punkt naszego programu. Zgodziliśmy się na kompromis.
Thanh i Chung zostaną w busie, a Rym i ja będziemy gapić się w mgłę.
Ku mojemu zaskoczeniu przy wejściu na wieżę musiałem zapłacić pięć euro. O ile
dobrze zrozumiałem Ryma, nie za wstęp, lecz za wjazd windą.
Wieża Idei Dżucze jest przeskalowanym obeliskiem, który z powodu sztucznego
płomienia na szczycie przypomina olbrzymią pochodnię. To właśnie ten płomień
widzieliśmy z okna naszego pokoju w hotelu Yanggakdo. Nocą świecił upiorną
czerwienią na tle niemal pozbawionego oświetlenia, tonącego w ciemnościach miasta.
Rym patrzył wzruszony na swoją stolicę. Z wysokości stu siedemdziesięciu metrów
Pjongjang sprawiał bajkowe wrażenie. Betonowy krajobraz wydawał się nieco
rozmazany. Nie tylko z powodu unoszącej się nad miastem pary wodnej i mgły, której
warstwa okazała się być bardziej dziurawa, niż mogło się wydawać od dołu.
Na górnych piętrach wielu budynków mieszkalnych wilgoć przeżerała się poprzez
betonowe mury, tworząc ciemne, klinowate zacieki. Jako osoba panicznie obawiająca
się przeziębienia nawet nie dopuszczałem do siebie myśli, że wiele z tych mieszkań
może być niedostatecznie lub wręcz wcale nieogrzewanych. Kto w nich żył i kochał,
musiał stać się twardy i odporny albo umrzeć.
Wieża Idei Dżucze stoi na brzegu rzeki Taedong. Od podnóża wieży w kierunku rzeki
szerokie schody prowadzą do placu leżącego niemal na poziomie lustra wody. Ten
znajduje swój architektoniczny odpowiednik po drugiej stronie rzeki – płaszczyznę
o identycznych wymiarach, od której równie szerokie schody prowadzą w górę na plac
Kim Ir Sena. Pjongjang, tak jak Brasília – wzniesiona w latach pięćdziesiątych
w środku lasu deszczowego stolica Brazylii – jest uważany przez urbanistów za utopię
nowoczesnego wielkiego miasta, która przybrała rzeczywistą postać.
To, co stało się możliwe w Brasílii w latach pięćdziesiątych, ponieważ lasom
deszczowym wydarto zupełnie nowy plac budowy, w przypadku Pjongjangu stało się
możliwe w latach pięćdziesiątych, ponieważ amerykańskie bombowce podczas wielu
nalotów zrównały miasto z ziemią. I tak koreańscy budowniczowie wspierani przez
sowieckich architektów zyskali sposobność, by zaplanować osie widokowe, ciągi
budowli, przeplatające się pasy zieleni i ulic nie tylko w jednej dzielnicy, lecz w całej
milionowej metropolii. Pomimo częściowo olbrzymich kubatur budowli, w sumie
powstało stosunkowo przestronne duże miasto. Całkiem świadomie. Przy kolejnych
nalotach wybuchy bomb miałyby o wiele mniejszą siłę rażenia, ponieważ ich fale
detonacyjne w szerokich ulicach ulegałyby rozproszeniu, a pożary rozprzestrzeniałyby
się o wiele wolniej, niż działo się to wcześniej w wąskich zaułkach starego
Pjongjangu.
Większość budowli, których nazwy wymieniał Rym, zdążyłem już poznać. On z kolei
wciąż jeszcze nie znał gigantycznego hotelu Ryugyŏng.
Za zjazd z platformy widokowej nie musiałem płacić. U stóp wieży na niezliczonych
kamiennych tablicach uwieczniły się Zrzeszenia Dżucze ze Szwajcarii, Wietnamu,
Ghany i Niemiec oraz wielu innych krajów. Jedyne, co wiedziałem na pewno
o wymyślonej przez Kim Ir Sena ideologii Dżucze: „Dżucze” (pisownia niemiecka –
Juche) wymawia się nie jako „jucze”, lecz jako głuche „dżucze”. W ten sam sposób
określa się także nową rachubę czasu, która zaczyna się wraz z urodzinami Kim Ir Sena
w 1912 roku. Została wprowadzona dopiero w 1997 roku, a zatem trzy lata po śmierci
Kim Ir Sena.
Podczas fotografowania grupy rzeźb z brązu, stojącej na środku schodów
prowadzących do rzeki, Rym, na ile było to możliwe, gdy ktoś jest o trzydzieści
centymetrów niższy, zaglądał mi przez ramię i korygował mój wybór ujęć, jakbym
rozważał, czy nie zrobić zdjęcia detalu.
– Proszę podejść tutaj, stąd uchwyci pan na zdjęciu wszystko.
W całości posągi robią dużo większe wrażenie, niż kiedy pstryknie się tylko ucho.

Nasz bus telepał się przez Pjongjang. Standardowy zestaw pojazdów – ciężarówki,
limuzyny i samochody terenowe – był dzisiaj mocno przerzedzony. Za to jeździły
środki komunikacji publicznej: bezgłośne trolejbusy, białe z biegnącym przez środek
poziomym czerwonym pasem, u góry ciągnące za sobą długi kołyszący się pałąk;
sapiące autobusy z poziomym niebieskim pasem na karoserii. Po szynach dudniły
czerwono-białe tramwaje, niektóre kanciaste, inne zaokrąglone. Większość
rowerzystów jeździła szybciej.
– Zobacz, ikarusy. Pamiętam je z dawnych czasów. Były budowane w połowie lat
siedemdziesiątych na Węgrzech. A tramwaje to czeskie modele Tatra.
– Och, zajączku. Co mnie obchodzą stare tramwaje?
– Ponieważ przynajmniej te zaokrąglone jeżdżą po Magdeburgu, Halle i Dreźnie.
– Czyżby małego pioniera zalała fala uczuć patriotycznych?
– Nonsens. Wydaje mi się, że tutejsze najpierw jeździły u nas, a w połowie lat
dziewięćdziesiątych zostały sprzedane do Korei Północnej i przypłynęły tutaj statkiem.
– Tak, i wszystkie trzymają się jeszcze w kupie tylko dzięki farbie.
Autobusy i tramwaje pomimo deszczowej pogody na pierwszy rzut oka wyglądały jak
nowe. Gdy jednak przyjrzało się im dokładniej, można było dostrzec, jak rdza i masa
szpachlowa wypychały świeżą farbę. Gumowe kołnierze uszczelniające w przegubach
były popękane lub połatane, a niektóre autobusy niemal rozsypywały się ze starości.
Na dużych skrzyżowaniach mało intensywnym ruchem kierowali policjanci.
Najczęściej płci żeńskiej. Młode kobiety stały prosto jak świeca. Miały mundury
w kolorze intensywnie niebieskim, spódniczki przed kolano, białe rękawiczki. Między
czerwonymi ustami tkwił gwizdek trelowy, oczy były obwiedzione kajalem jak
u dziewczyn z mangi, policzki zaróżowione.
– Ależ one są piękne, Rym! – krzyknęła Thanh przez ramię.
– Nasze kwiaty! – dotarło do nas od tyłu, i było w tym okrzyku tyle dumy ogrodnika,
że Thanh dopytała, czy rzeczywiście miał na myśli policjantki. – Ten zawód mogą
wykonywać tylko najpiękniejsze kobiety w naszej Korei.
Dzisiaj każdy z niebieskich kwiatów komunikacji krył się pod przezroczystym
płaszczem przeciwdeszczowym. Kaptur był naciągnięty na wielką czapkę z szerokim
denkiem i daszkiem, płaszcz sięgał do kostek. Wokół otworu na twarz biegł gumowy
ściągacz, który nadawał przezroczystemu okryciu wygląd otworu do mówienia.
Takiego jak dawniej bywały w okienkach na poczcie. A małe uszminkowane usta
sprawiały wrażenie, jakby za nim utknęły.
Plastikowe narzutki nie uniemożliwiały jednak kobietom pilnego wykonywania ich
regulującej ruch gimnastyki.
Ponieważ nie siedziałem przy oknie, a krople deszczu na bocznych oknach zakłócały
pracę autofokusa mojego aparatu, nie zdołałem zrobić ani jednego zdjęcia kwiatów
Pjongjangu.
Thanh trzymała w ręce książkę autorstwa Kim Ir Sena. Palec wsadzony między strony
zdradzał, że podczas mojego zwiedzania wieży musiała doczytać do tego miejsca.
– Może mi powiesz, co oznacza „Dżucze”?
– Rym ci nie wyjaśnił?
– Nie, wyjaśnialiśmy sobie wzajemnie, co wiemy o widocznych budowlach.
Kątem oka widziałem tuż za nami ucho Ryma. Doskonale znany widok. Pochylał swój
tułów w naszym kierunku częściej, niż wydawało się mieć sens ze względu na wygodę
podróżowania. Ponieważ oboje mówiliśmy w stronę okna, a deszcz dudnił w szybę,
więc znakomita większość naszych słów mu umykała. Thanh pomachała książeczką.
– Twierdzą, że jest to dalszy stopień rozwoju marksizmu-leninizmu, ponieważ obok
robotników i chłopów zostaje uwzględniona także inteligencja.
– Jak w NRD: młot, cyrkiel i wieniec z kłosów.
– ...w gruncie rzeczy Dżucze nie jest niczym więcej, jak narodowym egoizmem
i utrzymywaniem władzy za pomocą wszelkich dostępnych środków.
Thanh przewróciła stronę i przytoczyła cytat:
– Każdy naród musi dążyć do tego, by samodzielnie popychać naprzód rewolucję.
– Aha.
Kiedy nasz bus zbliżał się do skrzyżowania, zwykle kwiaty komunikacji odwracały
się tak, że wszystkie pojazdy z prostopadłej ulicy musiały się zatrzymać. Jednak teraz
rozpostarte na boki ramiona i donośny gwizd oznajmiły nam, że nie możemy jechać
dalej. Wydawało się, że Thanh nie zwróciła uwagi na nasz przymusowy postój.
– Rewolucją da się uzasadnić wszystko. Budujemy rakiety z powodu rewolucji,
chodzimy w piątki na piechotę ze względu na rewolucję, pomimo mgły wjeżdżamy
na wieżę z powodu...
– Bądź co bądź Wieżę Idei Dżucze!
Za plecami kwiatu komunikacji przez skrzyżowanie przemknęły dwa czarne
mercedesy klasy E. Być może pędziły, by pchnąć naprzód rewolucję.
– Gdyby każdy naród miał dążyć tylko do realizacji własnych interesów, wszyscy
wchodziliby sobie w drogę – wyraziłem swoje obawy.
– Ja tego nie wymyśliłam. Ale na podstawie skromnej wiedzy, jaką teraz posiadłam,
mogę przypuszczać, że interesy Korei mają większą wagę niż interesy pozostałych
krajów komunistycznych. Korea jest centrum świata.
Przypomniałem sobie mapę świata na Międzynarodowej Wystawie Przyjaźni.
I pomyślałem, że poza Chinami, Wietnamem i Kubą nie przychodzą mi do głowy żadne
inne kraje pokrewne pod względem ustroju.
– Główne zasady ideologii Dżucze brzmią... – Thanh czytała: – ...po pierwsze:
Chachu...
– Na zdrowie!
Thanh spojrzała na mnie z dezaprobatą.
– To najstarszy rasistowski żart na temat Azji, jaki istnieje.
– Ale nieustannie bawi.
– Nie w busie pełnym Azjatów.
O tym nie pomyślałem.
– Przepraszam.
– Sam przeczytaj...
Po tych słowach rzuciła mi szczwane dziełko Kim Ir Sena na podołek.
Przeląkłem się. Znalazło się kilku północnych Koreańczyków, których stracono,
ponieważ by uchronić swoje ubranie przed zabrudzeniem, usiedli na gazecie
i to na zdjęciu Kim Dzong Ila. W moim przypadku Wielki Przywódca leżał teraz
w okolicach krocza. Szybko wziąłem książeczkę do ręki.
Główne zasady ideologii Dżucze stanowią: suwerenność ideologiczna, niezależność
polityczna, samodzielność ekonomiczna i niezależność militarna. Ideologiczny
fundament, który cieszył się uznaniem już w czasach koreańskich królestw i dlatego był
głęboko zakorzeniony w zbiorowej świadomości. Przede wszystkim dzięki niemu
łatwo dawało się wyjaśnić politykę izolacji Korei Północnej od reszty świata.
Dalej Kim Ir Sen wywodził: człowiek jest ukoronowaniem stworzenia – halo
chrześcijaństwo! – jako jednostka powinien jednak podporządkować się masom
ludowym, ponieważ jego siły twórcze mogą się rozwijać wyłącznie w grupie. Z kolei
masy ludowe musiały uznać kierowniczą rolę partii i Naczelnego Przywódcy
i bezwarunkowo podążać za nim. „Führer rozkazał, my wykonujemy!”, Niemcy 1933–
1945. „Partia! Partia ma zawsze rację”, NRD 1949–1989.
Dżucze – best of wszystkich masowych ideologii.
Oddech Ryma owiewał moje ramię.
– Bardzo interesujące, nieprawdaż?
– To... są robiące wielkie wrażenie idee Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena –
wybełkotałem wystraszony. Thanh ściągnęła brwi w geście dezaprobaty.
Rym nachylił się jeszcze bardziej.
– Ukochany Przywódca Kim Dzong Il także jest autorem wielkich idei.
– Naprawdę? – Thanh znów uprawiała akrobacje na granicy kpiny.
– Tak. – Rym gorliwie skinął głową. – Uczynił naszą Koreę silną dzięki doktrynie
politycznej Sŏn’gun.
Z naszych gardeł wymknęło się westchnienie. Ledwie zdołaliśmy coś złapać z jednej
ideologii, a tu Rym wyskoczył z następną. Zwątpienie w naszych spojrzeniach Rym
zinterpretował jako pytanie.
– Sŏn’gun oznacza „po pierwsze armia!”.
– No tak, to się tłumaczy samo przez się – powiedziała Thanh.
Jak gdyby nie chciał pozostać w tyle za ojcem w dziedzinie wymyślania ideologii,
a także dla umocnienia swojej władzy, Kim Dzong Il krótko po śmierci Kim Ir Sena
w 1994 roku, w czasach głodu, potrzeby armii postawił przed wszystkimi innymi
potrzebami państwa i społeczeństwa. W 2009 roku, poprzez zmianę konstytucji,
oficjalnie uzupełnił ideologię Dżucze o doktrynę Sŏn’gun. Podczas gdy idea Dżucze
była raczej zwrócona na zewnątrz i podbudowywała izolację Korei Północnej
od świata, doktryna Sŏn’gun uświadamiała mieszkańcom tego kraju, kto ma władzę.
Z kolei Kim Dzong Un właśnie zabrał się za ograniczanie wpływu wojska na państwo,
lecz tak, by nie stracić armii jako podpory swojej władzy. Zobaczymy, jaką ideologię
on wymyśli.
Pan Pak zaparkował busa przed budynkiem z wielkiej płyty.
– Przerwa obiadowa! – zawołał radośnie Chung.
W restauracji na pierwszym piętrze czekał na nas stolik. Położone tuż obok siebie
miejsca Thanh i moje znajdowały się dokładnie naprzeciwko przesłoniętego kotarami
okna. Chung, Rym i pan Pak siedzieli przy tym samym stole, oddzieleni od nas dwoma
krzesłami.
Oni łapczywie połykali, my grzebaliśmy w jedzeniu. W międzyczasie zdążyłem już
się zorientować, co jest smaczne. Bez pytania wziąłem od Thanh kilka pasków mięsa
kurczaka.
– Wysłałem dziś rano mejla do mojej matki, że u mnie wszystko w porządku. Było
to nieco kłopotliwe...
Złożyłem jej relację na temat procedury wysyłania mejli oraz treści, uważając na to,
by nie usłyszeli tego nasi przewodnicy.
Thanh sposępniała.
– Coś takiego normalnie się uzgadnia.
– Co uzgadnia? – Podzieliłem talarek z ziemniaków.
– Mogłeś w naszym imieniu wysłać mejla do twojej mamy, która z kolei mogła dać
znać Carmen, a ta zawiadomić Theo. To się nazywa łańcuszek informacyjny.
– Tak, tylko...
Mój widelec dźgał mięso. Miała rację. Ale ja nie chciałem się przyznać. Stara kura
miała dużo chrząstek. Zaciekle przeżuwałem. Thanh nie miała nic w ustach.
– Typowe. Myślisz wyłącznie o sobie.
Nie zaprotestowałem. Odłożyła na bok swoje sztućce, pogmerała w torebce.
– Ale ja muszę, tak czy inaczej, sprawdzić mejle... Co się dzieje? Mam cię grzmotnąć
w plecy?
– Już mi lepiej...
Łzy spływały mi po policzkach. Łapczywie chwytałem powietrze. Znów zakaszlałem.
Upiłem łyk wody. Ostatnie kaszlnięcie i zdołałem się opanować. Tylko mój głos
brzmiał nieco szorstko:
– Wiadomości będziesz mogła sprawdzić najwcześniej w Pekinie.
– Jak to? Przecież byłeś w sieci.
– Owszem, żeby przesłać radosną wiadomość.
– Mój drogi, nie mogę z tym czekać do Pekinu. W tym tygodniu mają mi przesłać
terminy i muszę odpowiedzieć, czy mi pasują. Jest to bądź co bądź hamburski magazyn
informacyjny...
Znów zakaszlałem, teraz głośniej.
– Napij się jeszcze czegoś.
– Gdybyś wykazała nieco więcej wrażliwości... w ogóle nie musiałbym kaszleć.
– Ach tak. Mój Boże. A więc chcą wiedzieć, czy będę mogła dla nich pracować jako
hmm... tłumacz. Lepiej?
– A czy kaszlę?
– To byłby czynsz na pół roku.
Rozerwała folię na paczce papierosów.
– Tak czy inaczej, muszą poczekać. A ty w żadnym razie nie powinnaś przez
hotelową sieć logować się na swoje prywatne konto mejlowe!
Thanh pstryknęła zapalniczką. To, że jadłem, nie przeszkadzało jej.
– A zatem muszę się dostać do niemieckiej ambasady.
– Zdajesz sobie sprawę, że wszystkie ambasady są umiejscowione w ściśle
strzeżonym kwartale?
– No i co? Byłam jak dotąd w stu dwudziestu trzech krajach. I nigdzie nie było zakazu
odwiedzania własnej ambasady. To jest prawo każdego obywatela.
– Z pewnością będą zachwyceni, kiedy zaczniesz się powoływać na swoje prawa
obywatelskie.
Ja także odłożyłem sztućce. Straciłem apetyt.
– Jak zamierzasz się dostać do ambasady?
– Taksówką?
Wydmuchnęła kłąb dymu.
– Widziałaś gdzieś jakąś? A jeżeli nawet zdołałabyś tam dotrzeć, również ich
wymiana korespondencji mejlowej z całą pewnością... hmm... cieszy się tutaj
ogromnym zainteresowaniem.
– Masz paranoję!
– Musisz dmuchać mi dymem w twarz?
– Przecież nie dmucham.
Automatyczne dziecko

Na bocznej szybie naszego busa nie było już miejsca na kolejne krople deszczu. Niebo
się tym nie przejmowało i bez ustanku słało następne. Wypieranym kroplom pozostało
tylko jedno, połączyć się z innymi i w pewnym momencie, po nabraniu ciężaru, spłynąć
nagle w dół. Pęd samochodu chwytał strużki w pół drogi, porywał je i kreślił w tyle
dziwaczny wzór.
Była to jedyna kunsztowna rzecz, na której dało się zawiesić oko. Opuściliśmy
Pjongjang ośmiopasmową autostradą. Według Chunga nosiła nazwę Szosy heroicznej
młodzieży i była budowana od 1998 roku, a zatem w szczycie lat głodu, przez
pięćdziesiąt tysięcy ochotników, przez siedemset dni, bez wykorzystania maszyn.
Mierząca około pięćdziesięciu kilometrów trasa bohaterów łączy Pjongjang z miastem
portowym Namp’o. Pan Pak wybrał jednak jakieś odgałęzienie, i od tego momentu
trzęśliśmy się drogą z płyt betonowych. Nasze ciała podskakiwały w rytmie wybojów.
– To jest deszcz... – powiedziałem.
– Tak – odparła Thanh.
Od obiadu była to pierwsza wymiana zdań między nami.
Jak kraj długi i szeroki nie było widać żadnego domu, a mimo to droga między
polami była pełna ludzi.
Przed naszym busem mozolnie telepał się rowerzysta. Jego niebieska narzutka
przeciwdeszczowa trzepotała. Pan Pak zatrąbił. Pedałujący mężczyzna jedynie o kilka
milimetrów zmienił tor jazdy, jakby musiał poruszać się po niewidzialnej linii
i obawiał się konsekwencji, gdyby z niej zjechał.
Inni rowerzyści zatrzymywali się gwałtownie, kiedy słyszeli nadjeżdżający z tyłu bus,
odskakiwali na bok i czekali, dopóki nie przejechaliśmy. Wyrwani z rytmu
pedałowania bez wyrazu spoglądali za nami. Machania do nich i rozdzielania
uśmiechów oduczyliśmy się już drugiego dnia. Ponieważ nie wywoływało to żadnej
reakcji.
Większość ludzi podróżowała pieszo i kroczyła w milczeniu, nie zważając na deszcz.
Tak jak wcześniej w Pjongjangu rzuciło nam się w oczy, że idący nie rozmawiają
ze sobą. Żadnych pogaduszek o kolegach, dzieciach, pogodzie czy nowym płaszczu.
Tylko milczący marsz. A może postrzegałem rzeczywistość poprzez pryzmat własnej
chandry? Czyż pierwszego wieczoru nasz tajemniczy gość nie zalecił nam „zwracać
uwagę na piękno”, ponieważ obcokrajowcy w Korei Północnej automatycznie szukają
ciemnych stron? Na ile radośnie berlińczycy gawędzą w strugach deszczu, kiedy
spóźnia się S-Bahn?
Thanh, która siedziała przy oknie, założyła nogę na nogę i położyła sobie canona
na kolanie. Przez okular sączyła się delikatna smużka światła. A zatem filmowała.
Za pomocą aparatu fotograficznego można to było robić dyskretniej niż kamerą wideo.
Pod względem jakości różnice były dostrzegalne tylko w przypadku dźwięku.
Rym na kanapie za nami zdawał się mieć zupełnie inne troski. Od obiadu miał
kwaśną minę i mamrotał coś do siebie. Byłem otoczony przez kobietę-szpiega
i wariata. Zaraza i cholera, deszcz i rynna... Na to musiało być jakieś przysłowie.
Wśród rozległych przestrzeni pól pojawiły się jednopiętrowe domy. Otynkowane
na biało, zbudowane identycznie. Przykryte wygiętym dachem, z niebieskim szczytem,
pojedynczymi oknami po prawej i lewej. Jak wzorcowe osiedla przy autostradzie
w Niemczech. Na pozór bez ulic i placów, przykucnięta, przyczajona wieś stała
w błocie. Z każdego dachu wyrastała antena telewizyjna. Łapadło informacji
propagandowych.
Grunty północnych Koreańczyków nie dysponowały żadnymi instalacjami
telewizyjnymi. Tym, co różniło je od szczerego pola u nas, były instalacje radiowe.
Na żerdziach płotów lub na słupach elektrycznych tkwiły cienkie kable, głośniki
tubowe, które stanowiły elementy nagłośnienia i skrzekliwie rycząc, pozwalały
emitować treści prosto do uszu chłopów. A w miejscach pozbawionych głośników
stały minibusy.
Kanciaste pojazdy, podobne do naszego, można było spotkać także w Pjongjangu, ale
w ruchu ulicznym nie rzucały się w oczy. Tutaj, kiedy tak stały na obrzeżach pól, ciężko
byłoby je przegapić.
– Chung?!
– Tak, mój królu?
– Co to za busy, które tam widać z głośnikami na dachach?
– Puszczają muzykę, żeby nasi rolnicy mieli więcej radości przy pracy.
– I wszystko jasne.
Na ile mogłem ocenić z kokonu naszego busa, dziś dystrybutory radości milczały.
Deszcz wystarczająco biczował ludzi. Albo obawiano się zwarć.

– Przedsiębiorstwo rolnicze gminy Chonsan – oznajmił Chung.


Mały bus, obok którego się zatrzymaliśmy, przypominał nasz co do joty. Tyle że jego
tablica rejestracyjna różniła się od naszej jedną cyfrą. To budziło z kolei ciekawość,
jak bardzo byli do siebie podobni pasażerowie.
Po wielkich atrakcjach pierwszych dni dzisiejszy program jakoś nie dotrzymywał im
kroku. Po kawiarni, księgarni i wieży widokowej przyszła pora na szklarnię rolniczej
spółdzielni produkcyjnej.
– Przedsiębiorstwo rolne gminy Chonsan to wzorcowy zakład, w którym
wykorzystuje się najnowocześniejsze metody uprawy. – Chung, mówiąc to, trzymał
palec wskazujący uniesiony w górę. – Poza tym mają państwo okazję, by zwiedzić
typowy koreański dom chłopski i zobaczyć jego mieszkańców.
Zanim poszliśmy do szklarni, Rym i Chung pokierowali nas na wzniesienie. Na górze
oczekiwał Kim Ir Sen. Wysoki na trzy metry. Otoczony przez niższe o pół głowy figury
chłopa i jego żony, która trzymała w ręce wiązkę zboża, jakby kołysała dziecko.
Wszystkie posągi były z brązu.
Parka w kurtkach blouson właśnie się pokłoniła. Jeśli to oni byli pasażerami
bliźniaczego busa, to nic nas nie łączyło. Nawet ich przewodnicy, w tym momencie
także tworzący kąt prosty, zdecydowanie różnili się od naszych. Składali się
ze sprawiającego profesorskie wrażenie okularnika i hożego dziewczęcia koło
dwudziestki, które posłało nieśmiały uśmiech Rymowi, kiedy ich czwórka mijała
naszą.
– Hi! – rzuciliśmy turystom na powitanie, co spotkało się z przyjaznym odzewem.
– Wielki Przywódca Kim Ir Sen trzynaście razy odwiedził przedsiębiorstwo rolne
gminy Chonsan. – Znów ta drżąca duma w głosie. Zwłaszcza u Ryma. – Ten pomnik
został wzniesiony z okazji jego dziesiątych odwiedzin.
Jak wiele razy brązowy Kim Ir Sen musiał już tego wysłuchiwać? Opierając jedną
rękę na boku, spoglądał w daleką, radosną przyszłość, a chłopi wpatrywali się w niego
z uwielbieniem.
Chung i Rym zajęli pozycję. My za nimi. Czułem się zmuszony ostrzec Thanh.
– Nie oglądaj się, ale jesteśmy obserwowani od lewej.
Na łące za delikatnie zielonymi krzakami tkwił facet w ziemistym kolorze
i obserwował każdy nasz ruch. Thanh westchnęła z pogardą.
– To jest rolnik.
Na to ja westchnąłem nie mniej pogardliwie. Rolnik – w życiu!
Przed nami Chung i Rym złożyli głęboki pokłon. Thanh nie. Ja też nie. Pochyliłem
tylko głowę. Gdy nasi przewodnicy się wyprostowali, ja także się wyprężyłem, aby
odnieśli wrażenie, że tak właśnie się uniosłem. Być może nasz brak szacunku umknął
ich uwadze. Z pewnością jednak nie umknął rolnikowi Burkowi.
– A co Wielki Przywódca tak często miał do roboty w tych szklarniach? Mył szyby? –
spytała Thanh.
Chung zaśmiał się i natychmiast przestraszony zasłonił usta ręką. Nie byliśmy
oddaleni od posągu więcej niż dziesięć metrów. A Burek podążał za nami równoległą
trasą za krzakami.

W szklarni, jednej z trzech, które łącznie zajmowały obszar zbliżony powierzchnią


do boiska piłkarskiego, tłoczyliśmy się na skraju powierzchni uprawnej.
Przewodniczka, bez której nie mogło się przecież obyć, choć wokół było pełno
brudzącej ziemi, miała dzwonowatą suknię (żółtą) i fryzurę numer cztery (modne fale).
Nad nami konstrukcja ze stalowych rur dźwigała mocno napiętą folię, tworzącą
półkolisty tunel. Z wilgotnej, brązowej ziemi wyrastały w równiutkich rzędach, jak
gdyby chodziło o paradę warzyw na placu Kim Ir Sena, rozmaite rośliny, wyciągając
listki ku górze. Nad każdym z ciągnących się bez końca zielonym szeregiem wyginały
się, rozmieszczone w regularnych odstępach, grube jak gałąź drewniane łuki, u góry
powiązane napiętymi sznurkami. Gdyby obciągnąć te szkielety folią, z każdego rzędu
powstałby mały tunel ogrodniczy. W ten sposób narodziła się dynastyczna Trójca,
składająca się z nieba, pokrytej folią hali i tunelu ochronnego. Tak jak w przypadku
rodziny przywódców, to ona decydowała, ile z tego, co niezbędne do życia, docierało
do roślinnego ludu.
– Imponujące! – orzekłem.
Gajdin i Chung przebiegli się po faktach: zielona sałata, sadzonki ryżu, pomidory,
czas wzrostu, zbiory i sukcesy w uprawie.
– A teraz do rodziny rolników! – zakończył Chung.
Na wprost nas oczy radował piękny jasny błękit – z ozdobnych krańców białego muru
i wieńczącego go gzymsu z girlandami oraz ozdobnych ram okiennych i drzwi
jednopiętrowego domu za murem. Najpiękniejsza była jednak rodzina rolników. Ojciec
opierał się o futrynę drzwi, jego sweter w modne romby opinał mocne ramiona, śmiech
emanował ciepłem. Pucołowata matka patrzyła na nas promiennie, miała włosy
schowane pod chustką, jej krągłe ciało okrywały zapinany sweter i bufiaste spodnie.
W przypadku ich synka najwłaściwsze było określenie „milusi”. Pod opadającą
na czoło czarną grzywką błyszczały czarne, wypukłe oczęta. Gdy Thanh,
za pośrednictwem Chunga, spytała o wiek chłopca, mały uniósł do góry cztery palce
prawej rączki. Przy tym zsunął mu się rękaw beżowej kurtki. Czterolatek pociągnął go
w górę, rozzłoszczony, że nie pozostał na swoim miejscu. A kiedy zauważył, że to siła
ciężkości odsłania jego przedramię, wsunął – wydymając przekornie dolną wargę –
ręce do kieszeni kurtki. Zachwycające. Naszyte kieszenie pod względem
kolorystycznym były starannie dobrane do brązu jego spodni, z kolei małe czerwone
kapcie tworzyły filuterny akcent kolorystyczny.
Sympatyczny ojciec szerokim gestem zaprosił nas do środka. Thanh, parka w kurtkach
blouson i ja wparowaliśmy do kwadratowego, otynkowanego na biało domu rolników.
Nie udzielono nam jednoznacznej zgody na fotografowanie, więc trzymając aparat
swobodnie w ręce, bezgłośnie pstrykałem zdjęcia z biodra. Pluszowej Myszce Miki,
domowym organom Yamaha, elektrycznej pułapce na owady o wyglądzie rakiety
do tenisa, wiszącym na ścianie rodzinnym zdjęciom w ramkach, na których rodzina
śmiała się od ucha do ucha. Nie należy zapominać o czarnym głośniku
do przekazywania najnowszych meldunków kierownictwa kraju, wezwań do pilnej
pracy i pięknej marszowej muzyki o poranku, we własnych, przytulnych czterech
ścianach. Takie głośniki wisiały niemal we wszystkich północnokoreańskich
mieszkaniach i domownicy nie mogli ich ani włączać, ani wyłączać. Radia były
nastawione na państwowego nadawcę. Urzędnicy regularnie sprawdzali, czy nikt przy
nich nie manipulował. Za słuchanie nadawców południowokoreańskich groziła kara
śmierci.
Po raz ostatni okręciliśmy się wokół własnej osi w tym miłym otoczeniu, po czym
zostaliśmy wyprowadzeni na zewnątrz. Przed domem jeszcze dwa zdjęcia – małego
ogródka warzywnego wciśniętego między mur i dom. W prostokątnych plastikowych
wanienkach, znanych u nas w centrach ogrodniczych jako wielodoniczki, rósł szpinak.
Pod szkieletem z drewnianych łuków, tak jak w dużych cieplarniach, inne zielone
warzywa. Przez otwarte na oścież boczne drzwi, z których odłaziła jasnoniebieska
farba, pstryknąłem zdjęcia pralki i lodówki. Nowoczesny sprzęt AGD był zatem
obecny. A brązowa rdza na białej obudowie nie zmieniała faktu, że były dostępne.
Ach, jakże nie chciało się opuszczać tej rolniczej idylli. Musieliśmy jednak, i gdy
byliśmy już za murem podwórka, na małych schodach prowadzących do obejścia
typowych rolników, pojawił się chłopiec, pomachał nam rączką i zawołał:
– Bye-bye!
Pani w kurtce blouson odpowiedziała – bye-bye – i wygrzebała dla niego z torebki
stare cukierki. Chłopiec przyjął prezent i znów zawołał – bye-bye! – my także
odpowiedzieliśmy – bye-bye – i sfotografowaliśmy, teraz już całkiem oficjalnie,
rozkoszne dziecko.
– Tego malca najchętniej bym sobie zapakowała! – rzekła Thanh, w której odezwała
się matka.
W końcu wszyscy sobie pomachali.
Pożegnaliśmy się z parą w kurtkach blouson.
– See you later. Bye-bye.
Wszyscy zapakowali się do busów, szczęśliwi, że północnokoreańskim rolnikom tak
dobrze się wiedzie.

Na kilka kilometrów wróciliśmy na Szosę heroicznej młodzieży. Gdy się skończyła,


Chung musiał pokazać dokumenty, dzięki którym mogliśmy przejechać przez punkt
kontrolny. Na poboczu wyrosło nagle wysokie ogrodzenie z kutego żelaza
i towarzyszyło nam przez chwilę. Każdy panel miał na środku wprawioną kotwicę.
Gdzieś w pobliżu musiał się znajdować port. Za ogrodzeniem w rzędach stały wagony
towarowe. Wagony skrzyniowe i lory, brązowe i zardzewiałe. W oddali, odcinając się
żółcią na tle białoszarego deszczowego nieba, sterczały szyje portowych dźwigów.
Chung odwrócił się w naszą stronę.
– A zatem!
Wiedzieliśmy, że „A zatem!” jest zapowiedzią czegoś, co zaraz nastąpi.
– Miasto, które się wyłania, to Namp’o, najważniejszy port w naszej Korei. Jest
tu bardzo dużo ciężkiego przemysłu. Huta stali, fabryka maszyn i zakład produkcji
traktorów Kum-Song. Namp’o jest trzecim pod względem wielkości naszym miastem.
Mieszka tu ponad czterysta tysięcy ludzi i wielu żołnierzy, którzy strzegą naszego
wybrzeża.
Naprzeciwko nas warkotała ciężarówka z długą maską silnika, z dwoma obrońcami
na pace. Ich oliwkowe mundury były osłonięte przezroczystymi pelerynami
przeciwdeszczowymi. Pochylone głowy trzymali jedna przy drugiej, nakryte szpicami
kapturów.
Przejechaliśmy przez wybrukowany na biało plac. Z wielkiej stojącej mozaiki
wysokiej na wiele metrów promieniał ku nam, szczerząc zęby, Kim Ir Sen.
Przejeżdżający rowerzysta śmignął, nie zwróciwszy na nią uwagi. Szarobrązowi
przechodnie w kolorowych kaloszach przechodzili przez ulicę tak samo
bezceremonialnie. Pan Pak, nie żałując klaksonu, wywalczył sobie przejazd. Ludzie
obrzucali go pełnym oburzenia wzrokiem.
Chwilę później opuściliśmy trzecie co do wielkości miasto Korei Północnej.
W pamięci pozostały mi niezliczone czarno-spleśniałe budynki z wielkiej płyty.
Tam, gdzie kończył się asfalt, krajobraz tworzyli ludzie i błoto. I teraz dało się
dostrzec różnicę w stosunku do berlińczyków w czasie deszczu. W stosunku
do Niemców jako takich. Nawet dwie różnice. Po pierwsze: Niemcy, o ile nie
są turystami, spieszą się. Wiedząc, że zaraz dotrą do celu. Albo spacerują, by się
rozejrzeć lub odprężyć. Ludzie tutaj maszerowali. Nie w sensie wojskowym – choć
taka myśl przychodziła do głowy. Nie, oni odrabiali kilometr za kilometrem. I druga
różnica, zwłaszcza w stosunku do berlińczyków: nikt nie psioczył.
Koła kilka razy zabuksowały na śliskim podłożu. Pan Pak sprawnie operował
kierownicą, zmieniał biegi, wciskał gaz i hamulce, jak gdyby grał na organach.
Jak trudna do przebycia była droga, widzieliśmy po niekontrolowanym chwianiu się
dużego zielonego autobusu przed nami. Azjatyccy pasażerowie, którzy najwyraźniej
zdążali tam, gdzie my, znosili trudy podróży ze stoickim spokojem.
Z biegiem czasu ludzi na poboczu było coraz mniej, ale błoto pozostało. Na polach
dzielnie utrzymały się zielone rośliny.
Za kolejnym pagórkiem zielony autobus zniknął z naszego pola widzenia, a kiedy
dotarliśmy na szczyt wzniesienia, przed nami w dolinie pojawił się lasek.
Kwadratowy, mroczny, z ugorem pośrodku. Dopiero gdy byliśmy już blisko, być może
w odległości pięćdziesięciu metrów, rozpoznaliśmy między drzewami zieloną bramę
i bardzo wysoki mur z wieńcem z drutu kolczastego. Przed bramą stało dwóch
wartowników z pistoletami maszynowymi na wysokości brzucha. Chung miał już
naszykowane dokumenty. Chwilę później wpuszczono nas do wakacyjnego raju
o nazwie Ryonggang Hot Spring Hotel, słynącego z gorących źródeł, które powinny
bulgotać w każdym pokoju.
Ptak nocy

Ciemność opadała na osiedle domów letniskowych Ryonggang. W gęstwienie iglastego


lasu grały cykady. Drzewa i czerń nocy pochłaniały inne domy i mur, który wszystko
otaczał, tak jak i strażników z ich kałasznikowami.
Thanh nie dawała żadnego znaku życia.
Uniosłem głowę w stronę naszego pokoju:
– A zatem u góry już jej nie ma.
W tym momencie uświadomiłem sobie, że wcale nie przyczyniłem się do uspokojenia
czających się wokół szpicli.

Godzinę wcześniej przejechaliśmy przez bramę, pan Pak skierował busa w stronę
nowoczesnego jednopiętrowego budynku, który był niemal zgnieciony przez swoją
wielką czapę dachu. Chung zniknął w budynku pod czapą na czas potrzebny
na wypalenie papierosa, po czym wrócił z kluczami do pokoju oraz cenną informacją.
– O wpół do dziesiątej w waszym pokoju znajdzie się gorące źródło.
Przejechaliśmy kilka zakrętów przez iglasty las, od czasu do czasu między
wierzchołkami drzew przezierały dachy. Skręciliśmy w boczną drogę i zatrzymaliśmy
się przed białym domem letniskowym. Gładko otynkowany, kanciasty, nowy,
dwupoziomowy. Przy wejściu na każdego czekały skórzane klapki. Podeszwa jasna,
mostek ciemnobrązowy.
– Zdejmujemy nasze buty. To koreańska tradycja – wyjaśnił Chung.
– Ach, jak w Japonii – wyrwało mi się niechcący.
Nawet bez oburzonego cmoknięcia Thanh sam uświadomiłem sobie natychmiast,
że popełniłem faux pas. Dość irytujące: właściwie gafy były domeną Thanh. Nasi
towarzysze nie zareagowali, skupieni na zmianie obuwia.
Chung, Rym i Pak mieli spać w jednym z trzech pokoi na dole, nasz znajdował się
na pierwszym piętrze. Wystrój był istną orgią złota i bieli. Złotem skrzył się ozdobiony
wzorami roślinnymi dywan i błyszczące jedwabiście zasłony, bielą jaśniały
pojedyncze łóżka i stojąca równolegle do nich szafa wnękowa, a w witrynie lśniły
kieliszki do wina. Białe były także toaletka i lodówka przy ścianie naprzeciwko
naszych łóżek. Pod względem rozmiarów lodówka bardziej pasowałaby do kuchni
kawalera niż do tego pompatycznego otoczenia, ale kolorystycznie była idealnie
dobrana do wystroju wnętrza. W pokoju były dwa rodzaje gniazdek elektrycznych,
natomiast ani jednego, które odpowiadałoby naszym normom. Na wyświetlaczu mojego
aparatu cyfrowego pulsował sygnał pustej baterii.
W łazience, do której wchodziło się z urządzonego z rozmachem korytarza, wyrwał
nam się chóralny okrzyk przerażenia. A wewnątrz drugi, ponieważ byliśmy tak
zaskakująco absolutnie zgodni.
Czystość płytek, całego WC i umywalki zasługiwała na entuzjazm, ale widok wanny
sprawił, że ogarnęły nas emocje skrajnie odmienne. Niebieskie kostki mozaiki, którą
była wyłożona cała wanna, pokrywały brązowe smugi. Niektóre fugi już się
wykruszyły.
– Być może to się jeszcze zmieni, gdy o wpół do dziesiątej pojawi się gorące źródło.
Thanh nie była w stanie się z tego śmiać i wyszła z łazienki.
Zbliżała się pora kolacji. Zostałem przez chwilę w łazience. A kiedy wyszedłem,
okazało się, że Thanh zniknęła.

Teraz stałem z naszymi przewodnikami przed domem i czekałem. O siódmej mieliśmy


pojechać na kolację w budynku głównym. Chung z zapadłymi policzkami zaciągał się
papierosem. Wymieniał spojrzenia z Rymem. Rym starannie zgasił niedopałek
o podeszwę buta i strzelił nim daleko w las. Następnie wszedł do środka. Nie
zmieniwszy butów.
– Można dostrzec gwiazdy... – próbowałem nawiązać rozmowę.
– Tak, gwiazdy – powiedział Chung.
– Jak tu cicho...
Chung ryknął coś po koreańsku w stronę domu.
Brak odpowiedzi.
– Nasza królowa zniknęła – skonstatował Chung. Zabrzmiało to bardziej poetycko,
niż zamierzał. W oddali dało się słyszeć pohukiwanie puszczyka. Chung uniósł palec. –
Ptak nocy!
– Tak – powiedziałem. – Puszczyk.
– Puszczyk – powtórzył Chung.
– U nas mówi się – ciągnąłem – że kiedy puszczyk pohukuje, umiera człowiek.
Chung wpatrywał się we mnie. Nie miałem dzisiaj weny do beztroskich pogaduszek.
– Puszczyk – wymamrotał Chung z zadumą, ale poprawnie.
Z wnętrza domu zaczęły dochodzić głosy.
– ...tak, pięknie. Nie wiedziałam, że tutaj na dole jest aż tyle wspólnych pomieszczeń.
Tam można się zgubić.
– W końcu jednak panią znalazłem.
W głosie Ryma pobrzmiewała ulga. Oboje wyszli z domu. Chung głębiej zaczerpnął
powietrza.
– Nasza królowa!
Odsunął drzwi busa. Pan Pak uruchomił silnik.
– Mieliśmy ruszyć o siódmej! – syknąłem.
– Nie mam zegarka.
Pan Pak pewnie prowadził przez las. Nagle jak z nicości wynurzył się jaskrawo
oświetlony budynek główny.
Nasi towarzysze zaprowadzili nas do jadalni i pożegnali się, by w jakimś
pomieszczeniu na zapleczu zjeść przypuszczalnie znacznie skromniejszy posiłek.
Wnętrze restauracji wypełniało jasne światło, tak samo jak w hotelu w Pjongjangu.
Można było odnieść wrażenie, że przytulny półmrok nie cieszył się w tym kraju
uznaniem. Być może chciano zademonstrować, że nie brakuje prądu. Albo obawiano
się tajemnic skrywanych w ciemności.
Naturalnie także tutaj były ustawione okrągłe stoły. Niewykluczone, że miały
znaczenie symboliczne. Nikt nie mógł zasiąść u szczytu, wszyscy byli równi, wspólnota
znaczyła wszystko, jednostka nic. Tak jak zalecała ideologia Dżucze Kim Ir Sena.
Tylko gdzie usiadłby w takim razie Wielki Przywódca, który przewyższał wszystkich?
Na stole?
Wielki okrąg stołu przy nas otaczała azjatycka grupa wycieczkowa z zielonego
autobusu. Mężczyźni w oliwkowych mundurach, kobiety w ciemnoniebieskich
kostiumach biznesowych. Każdy z czerwoną odznaką z wizerunkiem Kima.
Północnokoreańscy towarzysze i towarzyszki z powagą przedzierali się przez
najróżniejsze dania z menu, dobrze znane potrawy, stale donoszone na nowych
talerzach i miseczkach.
Przy wielkim okrągłym stole za nami europejska grupa dzielnie stukała o talerze
sztućcami i pałeczkami.
Kiedy do moich uszu dotarły strzępki rozmów, zdałem sobie sprawę, kto tam zasiada.
Nie wiedziałem, czy Thanh także to sobie uświadomiła. Bez słowa grzebała w swoim
talerzu. Z tyłu dolatywały do nas hałaśliwe komentarze.
– Śliczne są tutejsze dziewczęta, co? Very beautiful girls, wa?! – Mężczyzna
w wojskowych spodniach z lotniska. Reszta towarzystwa milczała.
– Ale niedostępne. Nie ma porównania z Tajlandią czy Kambodżą. Byłem już
wszędzie. I was everywhere...
– I must say, it is again extraordinary tasty, isn’t it? – Starsza Angielka. Brakowało
jeszcze...
– Tak, smakuje całkiem przyzwoicie. – Austriaczka. Kątem oka widziałem jej
dyndające warkoczyki rasta.
– Lubię Azjatki, wiecie. Small girls, you know?
– Please stop it. We wanna talk about other things.
Berlińczyk z opasłym brzuszyskiem zamilkł, inni zaczęli się licytować, jak to cieszy
ich myśl o kąpieli w leczniczej wodzie. Najwyraźniej nie obejrzeli jeszcze swoich
łazienek. Poza poszukującym przyjemności berlińczykiem, starszą Angielką oraz jej
mężem, sądząc po dialekcie, można było założyć, że reszta grupy pochodzi z Austrii.
Pięciu ogorzałych mężczyzn koło czterdziestki, każdy mógłby być ozdobą ściany
wspinaczkowej w wysokich górach. Ciekawe, w jaki sposób pasowała do nich kobieta
z fryzurą w stylu rasta.
Jedno stało się jasne: najbardziej dziwaczny kraj świata przyciągał najdziwniejszych
ludzi. Także nasza dwójka nie przypominała przeciętnych turystów. A tych, którzy
mogliby za nich uchodzić, brakowało. Nigdzie nie zauważyłem pary w kurtkach
blouson.
Na koniec posiłku zaserwowano nam herbatę. Czuć ją było wilgotną piwnicą.
Wmówiłem sobie, że ma egzotyczny smak, i opróżniłem filiżankę łyczek po łyczku.
– Możemy teraz wyjść? – Thanh chwyciła papierosy i zapalniczkę.
– Musimy poczekać, aż zostaniemy odwiezieni.
– W takim razie czekaj. – Wstała, rozmowy dookoła umilkły.
Musiałem podjąć decyzję.
Ku przerażeniu wszystkich obecnych samodzielnie opuściliśmy salę.
W holu wyszła para, która rzuciła w naszą stronę przyjazne hello again.
Odburknęliśmy coś nieśmiało. Ale bez kurtek blouson naprawdę byli nie
do rozpoznania.
Podjąłem kolejną próbę zatrzymania Thanh.
– Nie znajdziemy drogi po ciemku.
– Ja znajdę. – Odwróciła się, wetknęła sobie papierosa... i z westchnieniem opadła
na skórzaną kanapę naprzeciwko recepcji. – Pięć minut. – Tyle czasu była skłonna
poczekać. Rzuciłem okiem na mój plastikowy zegarek: 20:06.
Usiadłem obok Thanh. Kobieta w recepcji zerknęła na nas ukradkiem i podniosła
słuchawkę telefonu.
– Z naszego powodu Chung i Rym będą musieli teraz oderwać się od kolacji.
– Brednie!
Recepcjonistka rozmawiała przez telefon, ale zachowywała się, jakby była zajęta
porządkowaniem dokumentów. Z zewnątrz wleciał jakiś owad i unosił się, jakby nie
wiedząc, dokąd się udać. Brzęcząc, zataczał kręgi nad recepcją. Recepcjonistka
sięgnęła po packę na muchy. Owad był dłuższy niż płaszczyzna packi, być może uciekł
z jakiegoś tajnego północnokoreańskiego laboratorium.
Rozległ się stukot kroków, po chwili pojawił się młody pracownik. Otrzymał
instrukcje od kobiety w recepcji. Następnie wyszedł w ciemność.
Znów do naszych uszu doleciało pohukiwanie puszczyka. Bliżej niż poprzednio.
– Masz klucze, prawda? – Thanh wydmuchnęła dym w moim kierunku.
– Tak.
Zaciągnęła się po raz ostatni.
– To idziemy!
Podniosła się, ja zrobiłem to samo. Była godzina 20:09.
Owad zaatakował lotem nurkującym. O milimetry minął moją głowę i wziął
ponownie kurs na recepcjonistkę.
Thanh była już przy drzwiach. Pobiegłem za nią.
Za nami klasnęła packa na muchy.
Pan Pak glansował busa. Uśmiechając się, skinęliśmy głowami. Jego twarz w blasku
księżyca wyglądała blado. Thanh w marszu zapaliła kolejnego papierosa.
Przemierzyliśmy już połowę podjazdu, gdy pan Pak zawołał coś po koreańsku.
– Tak, dobranoc! – odkrzyknęła Thanh.
Byłem pewny, że panu Pakowi chodziło o coś innego. Kątem oka dostrzegłem, jak
pospiesznie obmacuje kieszenie w poszukiwaniu komórki. Znów zawołał. Następnie
wbiegł do budynku. Jak na sześćdziesięciodwulatka był jeszcze całkiem żwawy.
Gwiazdy na niebie wciąż błyszczały. Tylko mniej jasno, niż zapisałem to w swojej
pamięci. A potem chmura nasunęła się na tarczę księżyca. Po lewej i po prawej
gąszcze lasu tonęły w ciemnościach. Podążaliśmy wyasfaltowaną drogą główną.
Dopóki czuliśmy pod podeszwami butów gładkie i twarde podłoże, nie mogliśmy pójść
w złą stronę.
– Tam! – szepnąłem.
– Co?
– Trzasnęła gałązka.
– Przestań robić w spodnie.
– Chung i Rym chcieli nas odwieźć.
– Niech raz w spokoju się najedzą.
– Będą mieli nieprzyjemności z naszego powodu.
– Przecież mogłeś zostać.
W lesie dało się słyszeć trzaski. Cykady zamilkły. Naraz...
Droga prowadziła teraz łukiem w lewo i delikatnie pod górę.
Nie było już widać budynku głównego za naszymi plecami. Żar papierosa Thanh był
jedynym źródłem światła. Można go było wziąć na cel. Gdybym włączył podświetlenie
mojego zegarka, mogliby nas trafić z jeszcze większą łatwością.
Nie było już słychać pohukiwania.
Nagle – ręka Thanh z papierosem zatrzymała się w połowie drogi do ust,
ja skurczyłem się konwulsyjnie – w mroku nocy rozniosły się odgłosy kroków, ciężkie
stukanie podeszew na asfalcie. Słyszeliśmy coraz wyraźniej wytężone sapanie.
Poszliśmy dalej. Zdusiłem w sobie impuls, by zawrócić.
Być może problem zniknie, jeśli będziemy go ignorować.
Atak

Staaać! – Po niemiecku. – Zatrzymajcie się!


Popatrzyliśmy na siebie, próbowaliśmy domyślić się, o co temu drugiemu chodzi. Biec
czy zatrzymać się?
– Królu! Królowo! – A więc to nie żołnierze szli za nami.
Thanh natychmiast przystąpiła do ofensywy czarowania.
– Nie chcieliśmy wam przeszkadzać przy kolacji. Znajdziemy drogę sami. Wszystko
w porządku.
– Ale tutaj... jest niebezpiecznie! – Usta Chunga uśmiechały się, jego oczy skanowały
otoczenie.
– Ach, cóż mogłoby tutaj być niebezpiecznego, jesteśmy przecież dobrze strzeżeni.
Zjedzcie w spokoju kolację do końca.
Chung był w rozterce. Jeśli pozwoli nam iść, dopuści się zaniedbania swoich
obowiązków jako anioł stróż – wobec nas i w związku z ochroną swojego kraju –
a jeśli pójdzie z nami, postąpi wbrew życzeniu swojego gościa. W obu przypadkach
groziła mu utrata twarzy. Co najmniej.
– Moja królowo, ktoś musi panią chronić – zaśmiał się Chung. Teraz także i on
próbował być czarujący. Zrobił dwa kroki w naszym kierunku. Ja zrobiłem jeden krok,
Thanh nawet nie drgnęła.
– Słuchaj, to miłe z twojej strony, ale już na siebie uważamy. – Jej stalowo-
promienny uśmiech zatrzymał Chunga.
– A jeśli zabłądzicie i pójdziecie złą drogą? To bardzo niebezpieczne!
Zimny wieczorny wiatr wzdymał koszulę Chunga. Widocznie nie miał czasu na to,
by narzucić na siebie marynarkę.
– A co takiego tutaj mogłoby być niebezpieczne? – Thanh kpiła. W żywe oczy.
Chung spojrzał na gęsty las.
– Złe duchy! – wyszeptał.
Czyżbyśmy przypadkiem rozmawiali o żołnierzach?
– Przecież jesteśmy prawie na miejscu – dodałem coś od siebie.
– Złe duchy plują! (po niemiecku: pluć – spucken) – wyjaśnił Chung.
Na twarzy Thanh pojawił się wyraz bezradności.
– A gdzież to one plują?
Teraz z kolei Chung był bezradny.
– Chyba chodziło mu o to, że straszą (po niemiecku: straszyć – spuken) – zauważyłem
przytomnie.
– Aha, jeśli o to chodzi, to zaraz przepędzimy duchy. – Thanh poczęstowała Chunga
papierosem, podała mu ogień. – I weź jeszcze po jednym dla Ryma i dla kierowcy.
Chung zrezygnował. Pożegnał się słowami „dobrej nocy” i odszedł. Odczekałem, aż
znalazł się poza zasięgiem słuchu.
– Pięknie, teraz to go naprawdę obraziłaś.
Thanh powoli wydmuchnęła dym w noc.
– Skoro tak, wracaj i poczekaj grzecznie przy stole.
Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, wchłonęła ją ciemność.

Żołnierz chwycił ją za włosy i zaczął szarpać. Wydała z siebie okrzyk jak śmiertelnie
ranione zwierzę. Wiązka chrustu spadła jej z ramion. W świetle księżyca pojawili się
kolejni japońscy żołnierze. Sądząc z wyrazu twarzy, zamierzali żywcem pożreć
dziewczynę.
Jakaś matka wyciągała błagalnie ręce. Młody Koreańczyk gburowato
ją obsztorcował. Wskazał na panującą za oknem ciemność. Wiatr hulał. Płatki śniegu
tańczyły przed oknem. A na horyzoncie niebo świeciło krwistoczerwoną łuną. Działa
grzmiały. Atakują!
Rozbrzmiały instrumenty smyczkowe i dęte.
W pokoju czuć było dym papierosowy. Ponieważ w szmirowatym filmie
rewolucyjnym, w którym obraz zmieniał się od sepiowobrązowego po bladokolorowy,
nikt nie palił, zapach nie mógł wydobywać się z telewizora. Przy tym dramat o młodych
partyzantach tak mnie urzekł, że byłem gotowy nie tylko uwierzyć w północnokoreańską
telewizję emitującą zapachy, lecz także bliski tego, by rzucić się w śnieg, aby uwolnić
moją siostrę ze szponów Japończyków.
Tyle że śniegu nie było, a ja nie miałem siostry. Była za to Thanh. Dopiero co bez
słowa opuściła pokój, po tym jak oboje zajęliśmy się pisaniem, każde na swoim łóżku.
Ona w dzienniku, ja na widokówkach.
Moc życzeń z kraju sprawiającego niesamowite wrażenie. Codziennie oglądamy
wspaniałe budowle, bezprzykładnie pilnych ludzi, szczęśliwych rolników, szerokie
ulice otoczone pięknymi fasadami.
Z jej strony uchwyciłem zaledwie kilka słów: ...po prostu robić, na co ma się
ochotę.
Właśnie tym zajmowała się już od piętnastu minut.
Zapach tytoniu przybierał na sile. Zdążyłem wcześniej wywietrzyć, chociaż
ogrzewanie podłogowe zapewniało błogi komfort. Znów otworzyłem więc drzwi
na balkon, by wpuścić świeże powietrze. Między drzewami szumiał wiatr. Zbliżała się
godzina wpół do dziesiątej. Pora kąpieli.
Poszedłem do sąsiedniego pomieszczenia. Zlustrowałem wzrokiem wannę. Same
w sobie turkusowoniebieskie kostki mozaikowe były bardzo ładne. Tyle
że najwyraźniej nie służyły im siarka i żelazo z leczniczych źródeł. Moje spojrzenie
błądziło dookoła. No nie, jeszcze i to!
Opuściłem łazienkę. Gdy otworzyłem drzwi do apartamentu, Thanh upadła prosto pod
moje stopy.
– No, wspaniale. W takim razie nie krępuj się i pal w środku. Zdajesz sobie sprawę,
jak w pokoju śmierdzi?
Mój głos odbijał się od ścian klatki schodowej, podczas gdy robiłem duży krok nad
Thanh.
– Dokąd się wybierasz?
– Nie mamy ręczników. – Schodziłem, pokonując po dwa stopnie naraz.
– Uważaj, żeby cię nie zastrzelili.
Wcale nie chciałem wychodzić w noc. Tylko pójść do Chunga i Ryma. Drzwi
otworzyły się dopiero po trzecim pukaniu. Ze śnieżnobiałego włochatego płaszcza
kąpielowego frotté spoglądał na mnie pan Pak. Jego rzadkie szare włosy przylegały
do czaszki, twarz płonęła czerwienią, dymił się. Obaj się przestraszyliśmy.
– Chung, Rym. – To były jedyne słowa po koreańsku, jakie przyszły mi do głowy.
Pokręcił przecząco głową. Pokazał na zewnątrz. Ja także. Nasze palce były
wycelowane w kierunku budynku głównego. Skinął głową. Ukłoniłem się, złożywszy
dłonie na wysokości piersi. Zdziwiony zamknął drzwi.

Biada, jeśli ktoś odważy się do mnie strzelić. Sadziłem ciężkie kroki jak Święty
Mikołaj przez ciemny las jodłowy. Żeby było mnie słychać z daleka.
W holu głównego budynku zalałem recepcjonistkę potokiem angielskich słów,
w którym główną rolę odgrywał wyraz towel. Przyparta do muru zniknęła za drzwiami.
Drzwi pozostały otwarte. Za drzwiami znajdował się przestronny hol. Szara podłoga
marmurowa. Ktoś uderzał w klawisze pianina. Rozbrzmiała trąbka. Zaczęły
lamentować skrzypce. Syntezator skrzypiec. Daleko z tyłu w półmroku czarna szafa,
a przed nią, w świetle ekranu, sylwetka postaci ludzkiej. Kiedy głowa skinęła w lewo,
miednica skręciła w prawo. Ręka uniosła mikrofon do ust. W górę wzbiły się pierwsze
słowa. Jeszcze delikatnie...
– There’s calm surrender to the rush of day... – Znana melodia pozwoliła domyślić
się słów, które ginęły z powodu akcentu. – When the heat of the rolling world can be
turned away.
Głos stawał się coraz mocniejszy. Przy refrenie rozbrzmiewał już pełną mocą.
Przeciągał słowa aż do rozdarcia.
– Can you feel the love tonight...
Chung śpiewał. Sam, przed maszyną do karaoke. Zamknięte oczy. Ręce zaciśnięte
na mikrofonie, kabel kołysał się jak luźna lina. Tam gdzie Elton John ledwie wyciągał,
Chung bez wysiłku czysto wyśpiewywał każdy ton. Angielski Chunga był bardziej
naśladownictwem niż językiem. Głośniki brzęczały. A mimo to... było to tak piękne,
że aż przechodziły ciarki.
Grzechotanie kluczy przerwało niesamowitą chwilę. Recepcjonistka. Wyszliśmy
na zewnątrz i ruszyliśmy przez las. Lwi śpiew Chunga wciąż rozbrzmiewał w mrokach
nocy.
– Can you feel the love tonight...
W domu recepcjonistka, wielokrotnie powtarzając sorry, przyniosła ręczniki z innego
pokoju. Podziękowałem, składając buddyjski pokłon. Można tylko mieć nadzieję,
że niedbalstwo pokojówki nie miało dla niej żadnych przykrych konsekwencji.
W łazience, Thanh nie było ani widać, ani czuć, zamknąłem za sobą drzwi. Na ścianie
za nimi wisiały dwa ręczniki. No to mieliśmy teraz cztery.
Powoli zanurzyłem się w wodę źródlaną, gorącą prawie jak wrzątek. Na moment
zanurzyłem się w bezdenną otchłań. Krążenie. Z trudem wyszedłem z wody i opadłem
na specjalnie uformowane siedzisko. Pęcherzyki powietrza, perląc się i łaskocząc,
wspinały się po moich nogach w górę. Obserwowałem malutkie cząstki, jak się unoszą.
Czekałem na uzdrowienie.
Po dziesięciu minutach miałem dosyć. Czułem, że gorąco i para lada moment
pozbawią mnie świadomości. Chwiejąc się i wspierając o ścianę i wannę, dźwignąłem
się z odmętów. Wyciągnąłem korek, wytarłem się do sucha. Ręcznik był o wiele
za mały, ale teraz mieliśmy na szczęście po dwa dla każdego. Made in China.

Thanh leżała na łóżku z gołymi nogami. W geście nonszalancji i zarazem protestu


przeciwko temperaturze panującej w pokoju. Przed nią prospekt reklamowy hotelu.
– Czy wiedziałeś, że w wodzie jest radioaktywny radon?
– Przeczytałem prospekt. Radon pobudza do działania układ odpornościowy
organizmu. Woda zawiera też brom.
– Tutaj piszą, że pomaga na raka i bezpłodność. Jakaś kpina. Co tak bulgocze?
– Woda spływa z wanny.
– Jak to? – Wstała. – To ja nie mogę się wykąpać?
– Myślałem, że nie skorzystasz z wody, w której już się wypociłem.
– Nasza pora kąpieli zaczęła się o wpół do dziesiątej. Teraz jest...
Spojrzałem na mój wodoszczelny zegarek.
– Kwadrans po dziesiątej.
Zerwała się na równe nogi. Ratować, co jeszcze było do uratowania.
Włączyłem wielki czarny telewizor ukryty w białej szafie wnękowej. Młody
koreański partyzant i dziewczyna kroczyli przez zaspy śnieżne w kierunku
krwawoczerwonego horyzontu. Na zmianę mówili coś do siebie, mocno się
podtrzymywali, a potem stanęli. W oddali grzmiały armaty. Żadnego znaku życia
ze strony Thanh.
– Wszystko w porządku?
Nadal armaty.
– Halo?
Instrumenty smyczkowe i kotły.
– Tha... Sandra?
Fanfary. Partyzant i dziewczyna włączają się do bitwy.
– Żyjesz?
Z łazienki dobiegło pluskanie.
Bogu dzięki.
Bitwa błotna

Wschodnioazjatyckie ptaki wyśpiewywały trele, a poranne słońce zmieniało mokry


asfalt w diamentową trasę. O wielodniowej ulewie przypominały tylko chmurki
oparów nad drzewami.
Wróciłem ze śniadania – udałem się do restauracji zupełnie sam, bez Ryma, Chunga,
a nawet Thanh – i w zachwycie błękitem nieba przegapiłem odgałęzienie drogi
prowadzące do naszego domu. Naraz znalazłem się wśród gigantycznych jałowców.
Nigdzie nie było widać domów wypoczynkowych. Pomyślałem, że najlepiej zawrócić,
zanim... Już się pojawił. Ubranie w ziemistym kolorze, zdecydowany, burkowaty.
Na piersi lśniąca odznaka z Kimem.
Zacząłem wiosłować ramionami i truchtać jak jogger po dziesięciu kilometrach. Hm,
jak dobrze robi świeże powietrze. A jeszcze lepiej słońce, w stronę którego
wystawiłem twarz. Ach ta wspaniała północnokoreańska natura. Cudowna.
Tylko kilka metrów dzieliło mnie od ziemistego. Jeśli nie chciałem go trafić
młócącymi powietrze rękami, musiałem zaprzestać tej porannej gimnastyki. Wesoło
gwiżdżąc, pospacerowałem mu naprzeciw.
Szerokim łukiem obszedł mnie dookoła i skręcił w boczną drogę, gdzie czekali już
na niego współuczestnicy północnokoreańskiej grupy wycieczkowej.
Podczas gdy mnie przepełniała radość, że zdołałem znaleźć drogę powrotną
do domku, Thanh nie przywitała mnie uśmiechem. Klęczała na podłodze przed swoją
torbą podróżną. Przez otwarte drzwi balkonowe do wnętrza wlatywało rześkie poranne
powietrze.
– Dlaczego mnie nie obudziłeś?
– Ponieważ nie jadasz śniadań. – Poskładałem na kupkę moje rzeczy do spania.
– Mogłeś przynajmniej przynieść mi coś do jedzenia.
– Skąd miałem wiedzieć, że akurat dzisiaj jesteś głodna?
– Zawsze rano jestem głodna.
– To dlaczego nigdy nie poszłaś ze mną na śniadanie?
– Ponieważ chciałam się wyspać.
– Zostawiłem cię, żebyś się wyspała.
Zamilkła.
– Ha! Widzisz!
– To mogłeś sobie darować.
– W takim razie weź coś z naszych żelaznych rezerw. Pan Pak podjechał już busem.
Złożyłem bluzę z kapturem. Thanh grzebała w swojej torbie.
– Cholera!
– Co?
– Zajrzyj do swojej walizki!
Zajrzałem.
– No i?
– Lindt.
Wpatrywałem się w woreczek z tabliczkami czekolady. Zewnętrzne dopasowały się
do formy wiszącego worka, wewnętrzne wylewały się ze sreberek.
– Ogrzewanie podłogowe!
– Dokładnie. – Między kciukiem a palcem wskazującym Thanh trzymała niegdyś biały
T-shirt. Nieapetyczny widok. Podobnie wyglądały jej spodnie do joggingu.
– Czyżby worek się rozerwał? – spytałem.
– Jaki worek? – odpowiedziała pytaniem Thanh.
– No, ten worek, do którego schowałaś czekoladę...
– Nie było żadnego worka.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie jestem szczwanym prosiaczkiem. – Zrolowała czekoladowe spodnie.
– Nie chcesz ich wyprać?
– I potem mokre schować do torby?
– Nieee. Wysuszyć. Będą powiewały z tyłu za busem...
Thanh udała, że nie słyszy.
– Idę na śniadanie.
Zmilczałem uwagę, że z pewnością nie wzbudzi zachwytu markotnej kelnerki.
Niezbyt dobrze zareagowała już na to, że przyszedłem na śniadanie bez towarzyszki
podróży, ponieważ ta zlekceważyła tutejsze przepisy śniadaniowe. Odmówiono mi, gdy
chciałem wziąć dla Thanh opiekane tosty i przygotowany dla niej omlet. Zamiast tego
kelnerka z hałasem uprzątnęła drugie nakrycie.
Teraz będzie musiała znowu je przynieść.

Ponieważ Chung i Rym odsypiali noc spędzoną na śpiewaniu przebojów i zaspali,


kiedy wreszcie ruszyliśmy, nie miała znaczenia punktualność, tylko nasza kompletność.
Ledwie ruszyliśmy, Thanh wsiadła na mnie, że wieczorem, kiedy brała kąpiel,
powinienem był zapytać ją o samopoczucie. Zapewniłem, że zrobiłem to kilkukrotnie,
ale mi nie uwierzyła. A w ogóle, całą noc przy zamkniętym oknie nie zmrużyła oka.
Powiedziałem, że brzmiało to zupełnie inaczej, zwłaszcza że okno było otwarte.
Informację o szerokości szpary zachowałem dla siebie. Gdybym dostał gorączki, to też
nikomu by nie pomogło.
W końcu w naszym busie zapanował spokój. Chung bujał się na fotelu obok
kierowcy, z ręką na uchwycie nad drzwiami. To, co z jednej strony było uzasadnione
warunkami panującymi na drodze, z drugiej dawało mu możliwość oparcia głowy
w zagłębieniu łokcia. Rym wisiał na kanapie za nami i stracił sporo na czujności
z ostatnich dni.
Jedynie pan Pak okazywał zwyczajną witalność. Skoncentrowany prowadził
samochód przez błoto o konsystencji budyniu. Nasz bus kołysał się jak łódź ratunkowa
podczas przyboju, miotał na boki i rzucał niczym młody ogier podczas ujeżdżania.
Jednak nasz kierowca panował nad nim pewną ręką, dawny szofer Armii Ludowej nie
tracił nigdy kontroli.
Po lewej i prawej stronie drogi, niewiele szerszej niż bus, rozjeżdżonej i pełnej
kolein, nad przesiąkniętymi wodą polami, unosiły się opary. Słońce wydobywało
z gleby wilgoć do powstania chmur. Widzieliśmy jedynie pojedynczych ludzi
i to z daleka; obuci w gumowce zanurzone w błocie z zapałem machali motykami
i kopali. Opony mlaskały. Coś łomotało w nadkolach. Fruwały kamienie. W brunatnej
brei rowu drogi tworzyły się kręgi.
Między grzechotanie i huczenie, pluskotanie i syczenie od czasu do czasu wdzierało
się przekleństwo pana Paka, które kończyło się: „...safari!”. Zielony wojskowy jeep
pędził prosto na nas. Błoto chlupotało. Pan Pak zmienił bieg, silnik zaśpiewał głośniej,
jednak bus jechał zaledwie odrobinę wolniej. Gdybyśmy musieli się zatrzymać,
utkwilibyśmy na amen.
– Te samochody nazywamy safari... – wyjaśnił Rym.
Nasz kierowca rzucił kilka ostrych słów i Rym zamilkł. Teraz pan Pak przejął
dowodzenie. W niczym nie przypominał starszego mężczyzny z zaczerwienioną twarzą
w białym szlafroku frotté. Nasz bus toczył się do przodu. Mogliśmy już dostrzec
pasażerów samochodu terenowego. Czwórka mundurowych. Błysnęły ordery. Jeszcze
dwie długości samochodu i dojdzie do zderzenia.
Pan Pak utrzymywał tor na wprost samochodu terenowego. Tamten miał napęd
na wszystkie koła, my nie. Zostało pół długości samochodu. Terenówka odbiła w bok
o centymetry, nasz bus milimetry. Mimo to przechyliliśmy się na bok. Pojazdy niemal
musnęły się reflektorami i stanęły.
Pan Pak zakręcił korbką i opuścił szybę. Energicznie pokazywał, że ci drudzy
mogliby minąć nas bokiem. Jakby nigdy nie słyszał o doktrynie Sŏn’gun – najpierw
wojsko!
Odpowiedź: gniewne trąbienie. Pan Pak warknął.
Kierowca samochodu terenowego był młody, blady i o spiczastym nosie. Siedzący
obok niego oficer łykowaty i z zapadłymi policzkami. Kłócili się.
Chung wpatrywał się w rynnę drogi na zewnątrz. Rym przesunął się na swojej
kanapie w stronę wyżej położonej części busa.
Naprzeciwko wył silnik, koła chrzęściły. Usta z napięcia w połowie otwarte, wzrok
przeskakujący tam i z powrotem między szybą przednią a lusterkiem bocznym, blady
kierowca cyrklował dookoła nas. Pan Pak rzucił kilka słów przez otwarte okno.
Mundurowy siedzący obok kierowcy odpowiedział. Za boczną szybą tylko głuche
ryczenie. Szare wojskowe eminencje na tylnej kanapie terenówki obserwowały nas bez
emocji.
Tył busa obryzgały strumienie błota, gdy jeep, wyminąwszy nas wreszcie,
przyspieszył. Pan Pak kręcąc korbą, zasunął szybę. Jak gdyby w Korei Północnej
stawanie okoniem wobec wojskowych było najbardziej naturalną rzeczą na świecie.
– A zatem – powiedział Chung.
Mur

Z punktu widzenia geografii siedzieliśmy konikowi morskiemu na karku. W pluszowych


fotelach. Tylko panu Pakowi zawdzięczaliśmy, że w ogóle zdołaliśmy się tutaj dostać.
Musiał być najlepszym kierowcą Armii Ludowej.
W pomieszczeniu stało dwanaście pluszowych foteli. Wszystkie puste, z wyjątkiem
naszych dwóch. Chung i Rym zajęli miejsca z przodu obok gajdin. Pod naszymi stopami
błyszczał nowiutki drewniany parkiet. Na ścianie znajdowało się schematyczne
przedstawienie powodu naszego przybycia.
– Zakładam, że chciałbyś mieć zdjęcie tego cuda? – Samo słowo „cudo” nadało
pytaniu Thanh ironiczne zabarwienie, kpiąca intonacja była więc zbędna. Tak jakby
nosiła brzydką bieliznę.
– Akumulator w moim aparacie jest na wyczerpaniu, a przecież nie musimy
wszystkiego fotografować podwójnie.
– Mam zrobić zdjęcie czy nie?
– Poproszę.
– Naprawdę chcesz mieć zdjęcie prezentacji graficznej tamy?
– Tak, na litość boską!
– Po co?
– Dobra, odpuść sobie. Lepiej sam to zrobię!
Chung radośnie wystawił się na grad kul.
– Ja mogę zrobić państwu zdjęcie!
Czy naprawdę źle nas zrozumiał? Nasza kłótnia była straszna w obliczu szczerej
dumy naszych gospodarzy z tego wszystkiego tutaj.
Znajdowaliśmy się na małej wysepce P’i Do przy ujściu rzeki Taedong, która
wpadała tu do morza nurtem o szerokości ośmiu kilometrów. Przynajmniej
teoretycznie. W praktyce bowiem uniemożliwiała to olbrzymia budowla, której
schematycznego przedstawienia Thanh nie miała ochoty sfotografować. Była to tama
Morza Zachodniego.
Morze Zachodnie, fragment Pacyfiku, nazywa się tak tylko w Korei Północnej, gdyż
cała reszta świata zna je jako Morze Żółte. Morze Zachodnie jest przeciwwagą dla
innego fragmentu Pacyfiku przy wschodnim wybrzeżu Korei Północnej, który
powszechnie nazywa się Morzem Japońskim. Północni Koreańczycy naturalnie tak go
nie nazywają, dla nich bowiem jest to Morze Wschodnie.
Mała, porośnięta sosnami wysepka P’i Do leży około kilometra na północ
od południowego brzegu rzeki Taedong. W jej najwyższym punkcie Japończycy w 1905
roku wznieśli latarnię morską, a północni Koreańczycy w 1986 roku budynek
wystawowy, w którego sali wykładowej Chung pstryknął nam teraz fotkę, jak siedzimy
w pluszowych fotelach. Gajdin – suknia czerwona, fryzura numer pięć, koński ogon –
wymachiwała wskaźnikiem i pokazywała coś na dużej planszy. Mnogość liczb, którymi
nas zasypywała, zmuszała Ryma do zachowania pełnej koncentracji.
– Tama Morza Zachodniego powstała w latach tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt
jeden – tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt sześć. Najpierw trzy komory śluzy i most
między południowym brzegiem rzeki i wyspą, następnie wielki mur tamy od wyspy
do brzegu północnego. Mur tamy ma w sumie osiem kilometrów długości. W owym
czasie była to największa zapora wodna na świecie. Wiele obcokrajowców mówiło,
że na jej zbudowanie potrzeba dziesięciu lat. Ale nasza armia zdołała osiągnąć cel
w czasie krótszym o połowę.
– A więc zaporę budowała armia? – Wtrącone pytanie Thanh. Rezolutne, ale
uzasadnione.
– Tak, trzydzieści tysięcy żołnierzy. Przemieścili piętnaście milionów metrów
sześciennych ziemi i wznieśli mur z dwóch milionów metrów sześciennych betonu.
– I biedne ryby od tej pory nie mogą pływać tam i z powrotem.
Rym przekazał to niewesołe stwierdzenie przewodniczce. Ta potrząsnęła końskim
ogonem i zapieniła się.
– Nasz Wielki Przywódca Kim Ir Sen pomyślał o rybach i polecił zbudować dla nich
tunel – przetłumaczył Rym.
– Wow! A ile tutaj prądu się wytwarza?
Gajdin nie podobały się te wtrącenia. Niecierpliwie kręciła wskaźnikiem między
palcami.
– Prądu?
– Czyżby to nie była elektrownia?
– Nie. To idea naszego Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena!
Poza napełnianiem dumą budowniczych, zapora spełniała jeszcze inne liczne zadania.
Na przykład oddzielała wodę słodką od słonej. Wcześniej bowiem podczas przypływu
morze wdzierało się falami sięgającymi ośmiu metrów w górę rzeki Taedong
i powodowało zasolenie wody. Wielkie statki mogły dotrzeć do położonego piętnaście
kilometrów w głąb lądu portu Namp’o tylko podczas przypływu. Dzięki spiętrzeniu
wody w rzece to się zmieniło. I powstał olbrzymi rezerwuar słodkiej wody, który
zaopatruje ludzi i przemysł, jak też nowe tereny uprawne dla rolnictwa, które Korea
Północna wydziera morzu poprzez meliorację bagien i rozlewisk. W sumie są one
większe niż Zagłębie Saary. Spichlerzem Półwyspu Koreańskiego jest jego południowa
część. W górzystej Korei Północnej brakuje żyznych równin.
– Największa z trzech śluz... – wskaźnik gajdin zastukał trzykrotnie – ...ma trzysta
osiemdziesiąt metrów długości i dwadzieścia metrów głębokości. Przez nią do portu
Namp’o mogą wpływać statki o pojemności rejestrowej brutto (BRT) pięćdziesięciu
tysięcy ton.
– Wow! – Thanh głośno wyraziła swój podziw.
– Nie masz zielonego pojęcia, co to znaczy, co?
– Nieee.
– Przepływają tędy statki dwa razy większe niż Statek marzeń i nieco większe niż
Titanic.
– A ty naturalnie wiesz coś takiego!
– Napisałem kiedyś tekst do katalogu wystawy na temat Titanica.
– Na wesoło?
– Nie, na poważnie.
Stukanie wskaźnikiem w planszę na ścianie przywołało nas do porządku.
Dowiedzieliśmy się, że zapora kosztowała cztery miliardy dolarów. Przemilczano,
że przy pracach projektowych współpracowali inżynierowie z NRD i że cztery
miesiące po uroczystym otwarciu tamy, 28 czerwca 1986 roku, do KRLD przyjechał
Erich Honecker, którego po betonowym wale osobiście oprowadzał Kim Ir Sen.
Długie cienie na starych zdjęciach w gazetach zdradzają, że wtedy mocno świeciło
październikowe słońce, dzisiaj było mgliście. Thanh, acz niechętnie, zrobiła
na zewnątrz kilka zdjęć komór śluzy, po jednej stronie, i znikającej we mgle zapory,
po drugiej stronie wyspy. Gdzie też podział się jej wielokrotnie nagradzany apetyt
na dobre zdjęcia?
Wsiadaliśmy do busa. Ustąpiłem jej pierwszeństwa.
– Co robisz? Dlaczego tam siadasz?
Thanh wsunęła się na tylną kanapę.
– To jakiś problem?
Obróciłem się do Ryma.
– Królowa chce siedzieć z tyłu.
– Żaden problem. W takim razie siadam obok pana.
Śladami Honeckera ruszyliśmy po wybojach korony zapory. Od strony morza wzdłuż
tamy prowadziły szyny kolejowe. Naprzeciwko nas wyjechał pociąg towarowy,
z węglem w każdym wagonie. Co cztery metry odczuwaliśmy w krzyżu uderzenia
podwozia o poprzeczne fugi drogi z betonowych płyt. Co pół metra wyboje. Na koronie
nie było żadnych pieszych ani innych samochodów. Za to sporo rowerzystów, z reguły
zdążających w przeciwnym kierunku. W wielu przypadkach na bagażniku roweru
siedział dodatkowy pasażer. Wspólnie kołysali się na morskim wietrze, jadąc
po skruszałym betonie, który oddzielał wodę słodką od słonej.
Nagle podrzuciło mnie na nierównej drodze, walnąłem plecami o oparcie
oddzielające mnie od Thanh.
Znak dymu

Popatrzcie w tamtą stronę! – Rozemocjonowany Rym wymachiwał palcem


wskazującym. Na prawo od drogi, w cieniu hali fabrycznej, stały w rzędach tuziny
małych busików, takiego samego typu jak nasz.
– To właśnie tam został zbudowany nasz bus. Samochód z naszej Korei.
Zdziwiłem się. Korea Północna nie słynie przecież z produkcji samochodów.
– Jak się nazywa ta marka?
– Peace Motors... hmm... auto pokoju. Model ten został zaprojektowany zgodnie
z pomysłem naszego Ukochanego Przywódcy Kim Dzong Ila.
To była upiększona wersja. Prawdziwa historia północnokoreańskiego małego busa
wyglądała następująco: w Korei Południowej jest fabryka samochodów Pyeonghwa
Motors Seoul. Należy do Kościoła Zjednoczeniowego, który – ze względu
na założyciela, Sun Myung Moona – jest znany jako sekta Moona i regularnie przyciąga
uwagę mediów masowymi ceremoniami ślubnymi. Sun Myung Moon urodził się
w 1920 roku na terenie dzisiejszej Korei Północnej i od kiedy skończył piętnaście lat,
uważa się za Mesjasza. Na początku lat czterdziestych dwudziestego wieku walczył
po stronie komunistów z japońskimi okupantami i po wycofaniu się Japończyków
w 1945 roku mieszkał w Pjongjangu, wówczas głównym chrześcijańskim ośrodku
Korei. Jednak komuniści zaczęli prześladować chrześcijan, zabili wielu przywódców
kościelnych lub zesłali ich do obozów pracy, między innymi biskupa Pjongjangu i Sun
Myung Moona. Podczas wojny koreańskiej w 1950 roku Moonowi udało się uciec
do Seulu. W 1954 roku założył tam swój Kościół Zjednoczeniowy, który odważnie
mieszał dogmaty chrześcijańskie, konfucjanizm i koreańskie wierzenia ludowe. A przy
tym zbudował potężne imperium gospodarcze i medialne.
W roku 1999 Pyeonghwa Motors, przedsiębiorstwo należące do Kościoła
Zjednoczeniowego Moona z Korei Południowej, i północnokoreańskie
przedsiębiorstwo państwowe Ryonbong General Corporation założyły spółkę joint
venture. W pobliży Namp’o powstała fabryka samochodów Pyeonghwa. Tam z części
dostarczanych z Chin są montowane samochody terenowe, z wyglądu przypominające
mercedesy klasy M, jak też małe samochody osobowe oraz pick-upy na licencji Fiata
i chińskiego zrzeszenia producentów samochodów Brillance China Auto. To ostatnie
jest w Niemczech znane przede wszystkim z powodu katastrofalnych wyników testów
zderzeniowych. Do Brillance China Auto należy producent Jinbei, który produkuje
mały bus Haise, powstający na licencji Toyoty Hiace 100, a więc jest to wytwór
największego północnokoreańskiego wroga, Japonii.
Kim Dzong Ilowi w 2005 roku udało się rozpocząć produkcję tego małego busa
w swoim kraju; model ten pod nazwą Sanchunri – „Kraj Korea” – sprzedawany jest
w obu Koreach. Chung i Rym określali te busy jako Peace Motor. Co zrozumiałe,
bowiem nazwa fabryki Pyeonghwa oznacza „pokój”. Fabryka jest w stanie wytwarzać
dziesięć tysięcy pojazdów na rok. W rzeczywistości z taśm produkcyjnych zjeżdża nie
więcej niż kilkaset busów rocznie, dlatego południowi Koreańczycy planują przerwać
swoje zaangażowanie w produkcję u północnego sąsiada. Rym z pewnością nie miał
o tym wszystkim pojęcia i był dumny z osiągnięć rodzimego przemysłu.

Tama Morza Zachodniego sprawiła, że żeglowna stała się nie tylko płytka rzeka
Taedong, lecz także jej dopływy. Odnosił z tego korzyści nasz następny cel podróży,
liczące dwieście pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców miasto Sariwon, leżące
w odległości około sześćdziesięciu kilometrów od wybrzeża, w przybliżeniu
pięćdziesiąt kilometrów na południe od Pjongjangu. Przez dopływ rzeki Taedong
i różne kanały Sariwon zyskało dostęp do Morza Zachodniego jak też połączenie drogą
wodną z portem Namp’o, Pjongjangiem i innymi centrami przemysłowymi. Według
słów Chunga zapora była czymś więcej niż tylko gigantycznym dziełem
propagandowym. Wielce wątpliwe, żeby robotnicy w zakładach przemysłowych
produkowali towary, które naprawdę potrzebowały drogi wodnej do transportu,
w sytuacji gdy rzesze ludzi w najlepszym wieku produkcyjnym w poniedziałkowe
popołudnie zamiast pracować w fabrykach zajmowały się łataniem wybojów w naszej
drodze. Kilometr za kilometrem telepaliśmy się przez kraj, wielokrotnie widzieliśmy
z oddali białe wzorcowe osiedla i uprawialiśmy nieustanny slalom, by wyminąć dziury
w drodze i ludzi, którzy machali szuflami oraz motykami i wygładzali. Tysiące.
– Każda wieś jest odpowiedzialna za określony fragment tej drogi. Ci ludzie
zobowiązali się co drugi dzień naprawiać uszkodzenia. – Z powodu przenosin Thanh
na tył Rym znalazł się bardziej w centrum, co motywowało go do udzielania nam
wyjaśnień i odciążało Chunga. Trafiła się okazja, by go wypytać.
– Byłeś w wojsku, Rym?
– U nas każdy, kto skończy siedemnaście lat, musi iść do Armii Ludowej. Szkolenie
wojskowe dla dzieci zaczyna się w wieku dziesięciu lat.
– Także dla dziewczynek?
– Dla dziewcząt i chłopców.
– Gdy miałem jedenaście lat, musiałem ćwiczyć w szkole rzucanie granatem ręcznym
– powiedziałem.
– Cóż to za opowieści z dreszczykiem serwujesz? – dobiegło z tyłu.
– W NRD w programie zajęć sportowych dla chłopców od piątej klasy znalazło się
rzucanie do celu rzutnikiem F1. Były to ważące pięćset gramów, odlane z tworzywa
sztucznego korpusy granatów ręcznych, które ze względu na ich formę nazywaliśmy
„ananasami”. Były żółte, niebieskie i czerwone.
Rym intensywnie się zastanawiał. Granaty ręczne były mu znane, nie byłem jednak
pewny, czy zna ananasy.
– I co? Byłeś dobry w rzucaniu granatem ręcznym? – spytała Thanh.
– Przecież wiesz, jak mi idzie rzucanie piłeczki Wujkowi Samowi.
– Owszem. Trzy skoki psa i po zabawie.
– Za to umiem tańczyć walca.
– Już widzę, jak tańcem zmuszasz wrogów do ucieczki.
Przez chwilę znów poczułem dawną, nacechowaną przekomarzaniem bliskość. Wtedy
Thanh ponownie odwróciła twarz w kierunku okna. I przeniosła się gdzieś daleko.
Teraz moim przyjacielem stał się Rym.
– Ile razy pracowałeś już z Chungiem?
– Bardzo często. Codziennie od piątku.
Znali się zatem tak długo, jak my ich znaliśmy.
– Ile razy oprowadzałeś już turystów?
– To mi sprawia wielką radość. Bardzo dużo się uczę.
– A co robiłeś wcześniej?
– Studiuję język niemiecki i naukę o turystyce na Uniwersytecie Kim Ir Sena.
– Obaj mówicie świetnie po niemiecku.
– Pan Chung jest o wiele lepszy ode mnie. Muszę się bardzo starać. Każdego dnia
uczę się nowych słówek. – To wyjaśniało, dlaczego ciągle mruczał do siebie pod
nosem.
Na zewnątrz strumień robotników z szuflami i motykami wcale się nie zmniejszał.
Na polach brakowało traktorów, na drodze maszyn budowlanych.
Zbliżaliśmy się do samochodu ciężarowego. Bezpośrednio za szoferką dymił piec.
Jego komin wystawał ponad dach samochodu. Pęd powietrza rozwiewał brunatny dym.
– Co to jest? Ciężarówka się pali? – Wiedziałem, co widzę, ale mimo to spytałem.
Rym rzucił spojrzenie na piec zgazowujący drewno, który napędzał ciężarówkę.
– Proszę zobaczyć, jakie piękne domy z apartamentami! – powiedział, wskazując
na lewo.
Na horyzoncie wyrosło miasto Sariwon. Rym krzyknął coś do pana Paka, po czym ten
wyprzedził sapiącą, dymiącą ciężarówkę. Pojazdy napędzane przez piec zgazowujący
drewno jeździły po Niemczech w latach czterdziestych, kiedy brakowało benzyny.
Gazy powstające podczas spalania drewna są doprowadzane do silnika i napędzają go.

Dopiero kiedy w Sariwonie wysiedliśmy z busa prosto w ciżbę przechodniów,


rowerzystów i koreańskich grup wycieczkowych, uświadomiłem sobie, że od naszego
przybycia do Korei Północnej jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko prawdziwych
miejscowych. Wszyscy, z którymi dotychczas stawaliśmy twarzą w twarz, albo nas
obsługiwali, wyjaśniali coś, albo byli specjalnie wybranymi osobami. Poza tym nasza
obecność w przestrzeni publicznej ograniczała się do przejścia kilku metrów między
busem a atrakcją turystyczną. Wysiąść, obejrzeć, wsiąść.
Teraz zostaliśmy wypuszczeni w sam środek toczącego się życia. Moglibyśmy
dotknąć ludzi. Niektórzy ukradkowo na nas zerkali. Większość po prostu nas
ignorowała. Kontakt z obcokrajowcami bez zezwolenia był niebezpieczny.
Jakby się obawiali, że naprawdę przyjdzie nam do głowy dotykać ich rodaków,
Chung i Rym poprowadzili nas z rozpostartymi ramionami przez wąską bramę za mur.
Tutaj na rozległym placu przebywała tylko jedna młoda kobieta w wełnianym płaszczu
w wielbłądzim kolorze. I żadnych Burków.
Niezwykły był bruk na tym placu. Zamiast dopasowanych osiowo, rzędami,
prostokątnych płyt, tylko płaszczyzna wykonana z kamieni polnych ułożonych wzdłuż
i wszerz. Plac ten stanowił przestrzenny punkt odniesienia dla pseudohistorycznego
starego miasta Sariwon. Skupisko odbudowanych w średniowiecznym stylu budowli
z pokrytymi czerwoną dachówką, wygiętymi dachami, usytuowanych wzdłuż cieków
wodnych i jeziorek, mostów nad tymi ciekami i sztucznych wysepek na jeziorach.
Dzielnica, której budowę rozpoczęto na rozkaz Kim Dzong Ila i ukończono w 2008
roku, ma dawać dzisiejszym pokoleniem wyobrażenie, jak miasta koreańskie wyglądały
wcześniej, zanim bombowce i pasja budowania zniszczyły domy przodków. Plac miał
rozmiary dwóch kortów tenisowych. Młoda kobieta w wielbłądzim płaszczu dźwigała
na plecach plecak i mocno pochylona zamiatała kamienny bruk wiązką słomy. Mogła
być studentką lub asystentką lekarza w drodze do pracy. Krok za krokiem drapała
kamienie, w gruncie rzeczy całkowicie czyste. Thanh zrobiła zdjęcie. Ja także.
Na jednym z dłuższych boków do placu przylegało Kyongam, porośnięte lasem
wzgórze, a w połowie jego wysokości znajdowała się przypominająca świątynię
platforma widokowa i drewniany smok, który wyciągał swoją łuskowatą szyję mocno
do przodu i z góry spozierał na nas. Zrobiłem mu zdjęcie. Thanh też zrobiła mu zdjęcie.
Za murem przy dłuższym boku placu biegła koreańska droga krajowa, łącząca ważne
ośrodki kulturowe Korei. Przy krótszych bokach placu stały imitacje dawnych
koreańskich armat i pługów. Mozaika na ścianie pokazywała zmieniające się przez
ostatnie trzy tysiące lat granice różnych królestw istniejących na Półwyspie
Koreańskim.
Nawet bez wykładu Chunga można się było szybko zorientować, jakie informacje
miały nam do przekazania kolorowe obrazki z kamyczków. Po pierwsze: naród
koreański ma długą tradycję. Po drugie: dawna Korea stała się potężna i silna dopiero
wtedy, gdy poszczególne królestwa połączyły się ze sobą. Po trzecie: dawna siła
powróci dopiero wtedy, gdy wszyscy Koreańczycy ponownie zjednoczą się w jeden
naród. Tożsamość następcy dawnych dynastii królewskich także nie pozostawiała
wątpliwości: dynastia Kimów.
Thanh próbowała zachwiać tą konstrukcją poprzez uszczypliwe pytania. Jednak
Chung miał wyjaśnienie na wszystko: Wielcy Przywódcy tylko dlatego przejęli
odpowiedzialność za kraj, ponieważ lud tego chciał, a wyraz swej woli dał
w demokratycznych wyborach. Północnokoreańskie Ministerstwo ds. Ponownego
Zjednoczenia, na polecenie kierownictwa, stale pracowało nad połączeniem obu
Korei. Niestety jego wysiłki były torpedowane przez południowokoreańskich
polityków, którzy nie byli nikim więcej niż jedynie marionetkami amerykańskich
imperialistów i nie chcieli zjednoczonej Korei przy zachowaniu obu systemów
społeczno-politycznych.
Podczas odpowiadania na pytanie Chung, inaczej niż Rym, nigdy nie mrużył oczu ani
nie napinał szczęki. Koncentrował się wyłącznie na tym, by wszystko powiedzieć jak
najbardziej poprawnie.
Wspięliśmy się na wzgórze. Od góry dzielnica historyczna wciśnięta między osiedla
bloków z wielkiej płyty wyglądała jeszcze bardziej sztucznie. Nowoczesna zabudowa
sięgała aż po horyzont, domy były jednak niższe i krótsze niż ich betonowi krewniacy
w Pjongjangu. Thanh sfotografowała panoramę miasta. Ja także. Któż mógł wiedzieć,
czy później będziemy mogli wymienić się naszymi zdjęciami.
Na dole młoda kobieta ze słomianą miotłą zdążyła już zamieść jedną trzecią placu.
Albo była jednym z Burków – pod względem kolorystycznym pasowała – albo
zamiatanie za pomocą miotły było swojego rodzaju karą. Albo nie znaczyło zupełnie
nic. Któż mógł wiedzieć, o co chodzi w Korei Północnej.

Chociaż jechaliśmy przez Sariwon tylko dziesięć minut, historyczna idealna Korea Kim
Dzong Ila wydawała się być oddalona o wiele bardziej, kiedy się znów zatrzymaliśmy.
Gdziekolwiek nie spojrzeliśmy – pokryte plamami wilgoci mieszkalne kostki. Wyjątek
stanowił pomalowany na różowo budynek z wielkiej płyty, przed którym wysiedliśmy:
jego fasada składała się z niezliczonych balkonów, podjazd w kształcie litery
U dodawał betonowemu hotelowi nieco wytworności.
– Serdecznie witamy w Hotelu Kobiet. – Kiedy Chung spoglądał szelmowsko,
chciało się go wyściskać.
Jak można się było spodziewać, Thanh nie posiadała się z oburzenia.
– Co proszę?
Chung, nie ukrywając złośliwej satysfakcji, zacierał ręce. Rym pospieszył, by nieco
przyhamować swawolność swojego szefa.
– Wielki Przywódca Kim Ir Sen ogłosił w Korei ósmy marca Dniem Kobiet,
ponieważ wnoszą one istotny wkład w zapewnianie dobrobytu w naszej ojczyźnie.
Hotel nazywa się Ósmy Marca.
Teraz włączyłem się ja.
– U nas ósmy marca także jest Dniem Kobiet. Kiedy byłem dzieckiem, bardziej niż
dzisiaj.
Rym wyraził zdziwienie. Władza Wielkiego Przywódcy zdawała się sięgać dalej, niż
mu się wydawało.
– Bardzo mądrze, prawda? Kobiety są naszą przyszłością.
– Tak, Rym, w takim razie również ty powinieneś się zaręczyć.
Thanh się uśmiechnęła. Rym wystawił do przodu brodę.
– Mam dziewczynę.
Zdążyliśmy tylko powiedzieć „Ooooo...”, gdy Chung zaprosił nas do środka.
– Chung, czy tutaj mieszkają także turyści z zagranicy? – Głos Thanh rozbrzmiewał
w foyer. Coś knuła.
– Owszem, przyjeżdżają tutaj goście z całego świata.
Powitała nas pracownica hotelu (fryzura numer sześć! Koński ogon plus przedziałek
na lewo). Nigdy nie witali nas mężczyźni.
– Czy chcecie państwo udać się do toalety?
Oboje skinęliśmy głowami. Odwracający uwagę manewr Ryma dał mi nadzieję,
że zamiar Thanh spalił na panewce. W drodze powrotnej z toalety, której odwiedzenie
w moim przypadku oznaczało podróż w czasie do wykafelkowanych na beżowo
pomieszczeń higieniczno-sanitarnych mojego dzieciństwa, porównaliśmy wrażenia:
u niej było światło, u mnie woda. Thanh udała się do WC dla panów, by umyć ręce.
Bakterie zostały zmyte, ale nie jej myśli o możliwościach międzynarodowego hotelu.
– Czy w tym hotelu jest także komputer?
Rym potwierdził istnienie tej zdobyczy techniki.
– A czy byłoby możliwe...
Chung przerwał i zwrócił się do Ryma. Obaj wpatrywali się zdenerwowani w jedną
z cienkich karteluszek z teczki Chunga. Następnie pogrążyli się w dyskusji
z pracownicą hotelu. Wykorzystałem ten czas, by przekazać ostrzeżenie.
– Wiem, co zamierzasz. Daj sobie z tym spokój!
Usłyszałem tylko „Phi!”.
Tym razem od stolika naszych przewodników oddzielała nas ażurowa ścianka
działowa. Thanh siedziała naprzeciwko mnie, za plecami miała zasłonięte firanką okno.
Ścianę po prawej zdobił krajobraz górski. W kącie między malowidłem i oknem
czarodziej w niebieskiej pelerynie z nylonu starał się wprowadzić gości w wesoły
nastrój.
Pastel na ścianie przedstawiał pokrytą śniegiem Pektu, świętą górę Korei, u stóp
której 16 lutego 1942 roku przyszedł na świat Kim Dzong Il. Jego narodziny
zwiastowały jasno świecąca gwiazda i podwójna tęcza na niebie. Tak brzmiała wersja
oficjalna. W rzeczywistości Kim Dzong Il pojawił się na świecie w 1941 roku
w sowieckim Wiatskoje jako Juri Irsenowicz Kim. We wsi nad rzeką Amur
na wschodnich obrzeżach kraju. Stamtąd jego ojciec Kim Ir Sen jako kapitan Armii
Czerwonej w wojskowym obozie szkoleniowym organizował walkę
narodowowyzwoleńczą przeciwko japońskim okupantom.
W hotelu pojawiły się trudności z przydzieleniem nam stolika w jadalni, chociaż
byliśmy teraz jedynymi gośćmi. Jakiś problem z naszą rezerwacją – albo pojawiliśmy
się na obiedzie za wcześnie, albo za późno – dlatego otoczeni przez wolne stoliki
musieliśmy najpierw przyglądać się czarodziejowi ze specjalnie ustawionych dla nas
krzeseł, aż dostaniemy właściwe miejsce. Pracownica hotelu obudziła w Thanh
nadzieje, z powodu których z troską patrzyłem w przyszłość. Moje nadzieje wiązały się
z odzianym w niebieski płaszcz magikiem, który – gdy przyniesiono nam pierwsze
miseczki – zmienił swoją asystentkę w króliczka. Może coś takiego da się zrobić
również z Thanh. Podjąłem ostatnią próbę przekonania jej, by zrezygnowała
ze swojego zamiaru:
– Naprawdę nie możesz się wstrzymać? Za trzy dni będziemy w Pekinie.
– Za jak głupią mnie właściwie uważasz? Moje wszystkie mejle zostaną skierowane
dalej na konto Sandry Schäfer.
– To jednak nie zmieni niczego w ich treści.
Jadłem, Thanh paliła i piła przydzielone jej piwo. Próbowała wyjaśnić kelnerce,
że nie jest głodna. Trudno powiedzieć, czy dziewczyna nie zrozumiała, czy też
po prostu ze stoickim spokojem starała się wykonywać swoje obowiązki. W każdym
razie przyniosła Thanh miseczki wypełnione jedzeniem.
Na ekranie kineskopowego telewizora, stojącego w kącie jadalni, czarodziej
przecinał piłą kobietę. Metalowe zęby ze świstem wgryzały się w ciało. Kobieta
obróciła głowę. Jej twarz była wykrzywiona bólem. Na pewno przejrzała swoje mejle.
– ...autochtoni.
– Co?! – spytałem. Zafascynowany występem magika nie usłyszałem, co powiedziała
Thanh.
– Oni czekają w Hamburgu na moją zgodę. – Thanh strząsnęła popiół. –
Na sfinalizowanie całkiem lukratywnego zlecenia. Robienie portretów kanadyjskich
autochtonów.
– W takim razie wyślij im znaki dymne.
– Tu chodzi o podstawy mojej egzystencji!
Rzuciłem sztućce na talerz.
– Nie tylko o twoje!
Czarodziej przesuwał połówki swojej asystentki po scenie. Publiczność zamarła.
Na dnie morza

Cycki – rzekła Thanh w ciszy popołudnia. Był to wstęp do jednego z najpiękniejszych


doświadczeń podczas naszej podróży.
– To samo przed chwilą sobie pomyślałem.
– Co król ma na myśli? – Rym czekał na odpowiedź.
– No, wyjaśnij mu teraz. – Thanh także zastygła w wyczekiwaniu.
– Te wzgórza bardzo mi się podobają.
– Jakie wzgórza? To są prawdziwe góry! – Ręce Ryma kreśliły w powietrzu
krzywizny. Thanh wymownie ugryzła się w pięść.
– Spójrzcie państwo, tam można kupić bardzo ładne obrazki tych gór. A może
najpierw chcielibyście się na nie wspiąć?
– Ja chciałbym na nie wejść – oznajmiłem.
Thanh prychnęła. Ja za nią. Zaczęliśmy się śmiać tak mocno, że łzy pociekły nam
po policzkach. Byliśmy totalnie rozregulowani. Chung i Rym spoglądali tak bezradnie,
że zrobiło nam się ich żal. Po czym porwała nas nowa fala wesołości. Staraliśmy się
nie patrzeć na siebie.
– Przepraszam – wysapała Thanh. – To pewnie świeże powietrze tak rozwesela.
Tutaj jest przepięknie.
Z trzech stron otaczały nas porośnięte lasem góry. To je właśnie miał na myśli Rym.
Z czwartej strony rozciągał się mały parking w cieniu drzew. Do niego dotarliśmy.
Ja już wtedy miałem dobry humor, ponieważ Chung – gdy odbierał nas od stołu
w hotelu Ósmy Marca – oznajmił zmartwiony, że komputer hotelu z powodu krótkiej
przerwy w dostawie prądu niestety przestał działać. Musiałem się bardzo starać,
by ukryć radość z powodu szwankującej infrastruktury Korei Północnej. Thanh przyjęła
wiadomość z westchnieniem.
– Ciekawe, czy będziesz się tak cieszył, kiedy się do ciebie wprowadzę, bo nie będę
mogła zapłacić za czynsz – zakomunikowała mi z przekąsem.
– Lepsze to niż zostać przepiłowanym.
Przed nami, prosto jak strzała, przez łąkę na zboczu prowadziła wybrukowana droga.
Dalej u góry, gdzie robiło się bardziej stromo, droga przekształcała się w schody. Te
kończyły się na plateau. I tam właśnie wznosiły się dwie półkule, które pobudziły naszą
fantazję. Groby króla Kong Min.
Zaczęliśmy się wspinać.
Trzmiele bujały się między delikatnie różowymi kwiatami migdałowców. Śpiewał
kos. Przez iglasty las przemykał wiaterek.
Nad pierścieniem z obrobionych ludzką ręką kamiennych bloków wysokości
człowieka wybrzuszał się porośnięty trawą kopiec grobowca. Każdy z obu kurhanów
otaczała kamienna balustrada. Strzegły ich kamienne posągi naturalnych rozmiarów,
przedstawiające owce, tygrysy i gniewnych strażników w ludzkiej postaci.
Najwyraźniej to nie wystarczyło.
– Widzicie państwo te dziury? – Rym wskazał na ciemne otwory w obu kopułach. –
Tędy rabusie grobów ukradli całe wyposażenie. Liczne skarby, które złożono wraz
z królem do grobu na drogę w zaświaty. Teraz wszystko jest puste.
– A kim byli ci rabusie?
Oczy Ryma jeszcze bardziej się zwęziły.
– Japońskimi gangsterami. Kiedy napadli na naszą Koreę! Te psy!
Wydawało się, że bojowy nastrój Ryma budził niepokój Chunga.
– Opowiem historię, dobra?
– O japońskich gangsterach? – Thanh się zaśmiała.
– Nie, o królu. – Chung wyciągnął w jej stronę papierosy. Thanh po raz pierwszy
poczęstowała się ze złotego opakowania.
– Działo się to dawno, dawno temu. Państwo Goryeo od tysiąc dwieście
trzydziestego ósmego roku było pod panowaniem Mongołów. Królowie z dynastii
Goryeo musieli im służyć. Król Kong Min, trzydziesty pierwszy władca Goryeo, był
bardzo mądry. Dla zachowania pokoju w tysiąc trzysta czterdziestym drugim roku
poślubił mongolską księżniczkę Noguk. Bardzo ją kochał. Niestety dożyła tylko
do tysiąc trzysta sześćdziesiątego trzeciego roku.
Chung popatrzył zmartwiony.
– Król Kong Min nakazał szukać pięknego miejsca na grób dla ukochanej żony.
Takiego, z którego mogłaby patrzeć na Kaesong. Kaesong było wtedy stolicą Goryeo.
Jeden z urzędników zaproponował jedno miejsce. Tam.
Ręką trzymającą papierosa Chung wskazał zielony pagórek na drugim krańcu doliny.
Thanh przez chwilę miała minę, jakby wbiła zęby w cytrynę. Najwyraźniej
północnokoreański tytoń nie przypadł jej do gustu.
– Król postanowił obejrzeć to miejsce. Urzędnik, wraz z innymi, musiał czekać tu,
gdzie teraz jesteśmy. Gdyby królowi nie spodobała się lokalizacja grobowca, miał
zapalić pochodnię, a nieszczęsny urzędnik miał natychmiast umrzeć.
Thanh trzymała papierosa na wietrze, żeby sam się wypalił.
– Król wstąpił na górę. Spodobało mu się miejsce wyszukane przez jego urzędnika.
Ale wspinanie się trwało bardzo, bardzo długo. Zrobiło się ciemno. Król niewiele
mógł zobaczyć. Zapalił pochodnię i urzędnik, który tutaj czekał, został zmarły.
Wymieniliśmy z Thanh spojrzenia i uznaliśmy, że nie będziemy poprawiać Chunga.
Sformułowanie pasowało do tego kraju.
W milczeniu siedzieliśmy w kucki na trawie. Papierosy się żarzyły. Kamienne owce
patrzyły nam przez ramię. Myszołów unosił się nad doliną. Od strony lasu zawiewał
wiaterek. Było to poniedziałkowe popołudnie, sprawiające wrażenie niedzielnego.
Przy grobach króla Kong Mina po raz pierwszy odczuliśmy, że udało nam się dotknąć
prawdziwej Korei. Zobowiązana wobec przodków, doświadczona przez los, stała się
wyrozumiała, twarda dla siebie oraz innych i pełna cichej piękności.

W busie – Thanh znów siedziała obok mnie, nasza droga wiła się między górami –
Chung obrócił się w naszą stronę.
– Jedziemy właśnie po dnie morza!
Thanh zrobiła wielkie oczy.
– Co takiego robimy?!
– Miliony lat temu morze sięgało aż dotąd. Nasi badacze znaleźli tutaj jako kamienie
wiele stworzeń morskich.
– Skamieniałych stworzeń morskich – poprawiłem go.
– No i gdzie podziało się to morze? – Thanh śmiała się szyderczo. – Czy je też
ukradli japońscy gangsterzy?
– Tak! Dokładnie! – dotarło do nas od tyłu. Nie usłyszeliśmy w tym żadnej ironii.
Tylko Chung z przodu patrzył szelmowsko.
Gdyby kazano im nas zabić, Rym byłby tym, który prędzej by rozkaz wykonał.
Strumień z betonu

Nie, naprawdę?
– Wydaje mi się, że on to bierze na poważnie.
– Proszę, zapraszam państwa! – Chung odsunął już boczne drzwi i podał rękę Thanh.
Wysiadając, rzuciła mi przez ramię pełne niedowierzania spojrzenie.
Chung i Rym zlustrowali wzrokiem otoczenie niczym ochroniarze, następnie
pozwolili nam się przespacerować. Przez centrum Kaesong, przemysłowego miasta
kilka kilometrów przed trzydziestym ósmym stopniem szerokości geograficznej,
w którym najpilniej strzeżona granica świata dzieliła Koreę.
Skrzypiąc, mijali nas rowerzyści. Naprzeciwko nas kroczyli piesi, niosący pod pachą
aktówki lub dźwigający na plecach dzieci. Z przeciwnej strony ulicy kiwała do nas
ręką pulchna dziewczynka holowana przez obładowaną zakupami mamę.
Thanh znów ogarnęły uczucia macierzyńskie.
– Och, jaka słodka.
Dziewczynka od intensywnego machania klepnęła na pupę. Mama podniosła
ją i pociągnęła dalej.
Powinniśmy fotografować czy chłonąć zmysłami to, co się wokół nas działo?
Zdecydowały za nas nasze aparaty fotograficzne. Po zrobieniu kilku zdjęć ich
akumulatorki się wyczerpały.
Ulicę otaczały gołe drzewa i niskie gliniane domy liczące sobie sto lat. Między nimi
biegły wąskie, wysypane jasnym piaskiem zaułki, nad którymi sterczały zmurszałe,
pokryte dachówkami dachy. Kaesong było jednym z nielicznych miast Korei Północnej,
w którym zachowała się starówka. Podczas wojny koreańskiej tę część półwyspu
opanowali Amerykanie, więc bombowce armii Stanów Zjednoczonych oszczędziły
Kaesong.
Thanh spojrzała na mnie, ja na nią. Swawolnie zaczęliśmy posuwać się do przodu
w podskokach. Chung i Rym zareagowali dopiero po trzecim podskoku, biegnąc metr
za nami.
– Królu i królowo, nie tak szybko. – Przy tym nie było najmniejszych powodów
do paniki. W razie konieczności pan Pak odciąłby nam drogę busem, toczył się przecież
przez cały czas tuż koło nas.
Dopiero po niemal trzech minutach nasz spacer skończył się przy bramie z szyldem
Kaesong Folklore Hotel.

– Coś tu się nie zgadza. – Thanh przekrzywiła głowę. Staliśmy na popękanym


asfaltowym parkingu u szczytu wydłużonego kompleksu hotelowego. Nasze spojrzenia
skupiły się na imponującym malowidle ściennym: wzdłuż szerokiej niebieskiej rzeki
stały w rzędach wymurowane z ciemnoczerwonych cegieł domki przykryte ciężkimi
czarnymi dachami, wokół zieleniły się drzewa i kwitły kwiaty. Po szerokich
promenadach nadrzecznych przechadzali się szczęśliwi Koreańczycy. W realnym
świecie wyglądało to nieco inaczej. Betonowa rynna między domkami z cegieł,
pozbawione liści drzewka, dwie wąskie wybrukowane ścieżki, na nich dwoje turystów
z Zachodu prowadzonych do ich pokoju.
– Bardzo ładne, nieprawdaż? – Ponieważ Chung od naszego przyjazdu rozmawiał
przez telefon, klucze przyniósł nam Rym.
– Mają teraz państwo czas wolny.
– Jak to, czas wolny?
– Królowa może robić to, na co ma ochotę.
– Czyli na przykład pójść na spacer?
– Tak, tutaj w środku kompleksu można zrobić sobie piękny spacer.
– Naturalnie. To zróbmy sobie spacer do naszego pokoju.
– To nie pokój. Mają państwo dla siebie cały dom. Tradycyjny koreański dom.
Zaniosę walizkę.
– Możesz ją także ciągnąć na rolkach, Rym.
– Nie, koreańscy mężczyźni są silni. – Rym stłumił stęknięcie, walizka poszła z nim
przodem. My podreptaliśmy za nią. Aż do drewnianej bramy. Thanh postawiła swoją
torbę.
– No, grunt, że twój bagaż został zaniesiony.
– Daj to...
– Dzięki, teraz jesteśmy już na miejscu.
Do naszego domostwa wchodziło się przez zadaszoną bramę wejściową, skrzypiące
skrzydło wrót było ciemnobrązowe i ozdobione żelaznymi gwoździami. Po dwóch
krokach należało skręcić w prawo, potem natychmiast obrócić się w lewo i dopiero
wtedy wchodziło się na szary dziedziniec wewnętrzny, akurat na tyle duży, że dałoby
się zawrócić golfem. Albo lawetą armaty. Po prawej podwórze zamykał mur
z betonowych bloków. Przed nim z misy fontanny wyrastał miniaturowy krajobraz
skalny. Gdyby po skałkach szemrała w dół woda, atmosfera dziedzińca bardzo
by na tym zyskała. Ponieważ źródełko było suche, dekoracyjne górki emanowały
smutkiem. Na lewo od wejścia stał nasz dom. Ciemny dach opadał w stronę
dziedzińca, belki konstrukcji szkieletowej ścian były czerwonobrązowe, przestrzenie
między nimi wypełnione glinianym tynkiem. Budowla przypominała postawione
na głowie L, trzy stopnie prowadziły w górę na zadaszony ganek. Na wydeptanych
deskach jego podłogi leżały przygotowane dla nas dwie pary białych kapci frotté.
„Buty muszą zostać na zewnątrz, to stara koreańska tradycja”.
W krótszym skrzydle L naprzeciwko bramy wejściowej znajdował się otwarty
na dziedziniec pokój dzienny ze wszystkim, co było potrzebne: kompletem
wypoczynkowym, lodówką, wentylatorem i automatem do lodów włoskich. Po prawej
była sypialnia. Długie ramię L, zamykające dziedziniec po lewej, mieściło dwa pokoje
z łazienką. Drewniane, ażurowe, przesuwne ekrany, obciągnięte od środka papierem,
pełniły funkcję zarówno okien, jak i drzwi. W jednym z takich pokoi zamieszkaliśmy
my.
– O cholera. – Ja.
– Nie, nie, nie! – Ona.
– Poczekaj... – Ja.
– Nie śpię tu. – Ona.
Na szczęście Rym już sobie poszedł.
Zaglądaliśmy do mrocznego pomieszczenia, w którym za łóżka miały nam służyć
ułożone równolegle do ścian i do siebie wzajemnie dwie maty ze słomy ryżowej.
W przerażenie wprawiło nas to, co leżało na nich.
Oburzenia Thanh nie można było uznać za zwykłą histerię. Pokryte spowodowanymi
przez wilgoć brązowymi plamami watowane kołdry stanowiły nad wyraz przykry
widok. Ale sama okoliczność, że od naszego przybycia liczyłem się z tym, że będę
musiał nocować nago na zimnym betonie w celi, w której panują przeciągi, pozwalała
mi spojrzeć na tę sprawę nieco bardziej optymistycznie. Przedtem sprawdziłem
warunki naszego zakwaterowania i podjąłem odpowiednie kroki, na przykład wziąłem
ze sobą latarkę. Poświeciłem dookoła.
– Ta skrzynia jest naprawdę piękna. – Za naszymi zagłówkami stał imitujący antyk,
ciemnobrązowy drewniany kufer.
– Nie otwieraj! Kto wie, co z niej wyskoczy!
Thanh uciekła na dziedziniec.
Obróciłem się i wskazałem automat do lodów w otwartym pokoju mieszkalnym.
– Chcesz czekoladowe czy waniliowe?
Pytanie okazało się retoryczne, ponieważ nie było prądu. Przy czym Rym nie zdołał
się zorientować, czy dla wszystkich trzystu czterdziestu tysięcy mieszkańców miasta
Kaesong, czy tylko w niektórych dzielnicach. O dziewiętnastej w hotelu miał zostać
włączony generator. Rym wziął już ze sobą nasze akumulatorki, żeby poprosić
o podładowanie w kuchni restauracji. Tam mieli osobny generator.
Gdybyśmy mieli prąd i gdyby maszyna do lodów funkcjonowała, i tak nigdy nie
zdecydowałbym się na zaserwowanie sobie północnokoreańskich lodów – ze strachu
przed bakteriami salmonelli, escherichii coli lub chlamydii. Spróbowałbym tych lodów
ewentualnie po przegotowaniu.
Thanh zlekceważyła propozycję i przecisnęła się obok mnie.
– Muszę do świątyni dumania. Mógłbyś wyjść na moment na dziedziniec? – Nie
lubiła, kiedy się ją słyszało.
Usiadłem sobie na dziedzińcu na krawędzi fontanny. Z daleka dobiegało grzechotanie
skrzyni biegów ciężarówki, silnik wył. Wydawało się, że czuć kłęby dymu
wydobywające się z diesla.
W łazience rozległ się krzyk.
– O mój Boże... Chodź tu szybko!

Zakupy uszczęśliwiają. To truizm, z którego nadawca telewizyjny Vox uczynił


koncepcję programu telewizyjnego o nazwie Shopping Queen. Prawdę
powiedziawszy, zaadaptowano tylko turecki pomysł. Piszę do niego teksty dla głosu
z off-u.
– Chodź, pójdziemy teraz na zakupy – zaproponowałem Thanh po jej straszliwych
przeżyciach w łazience. Naprawdę jestem święcie przekonany, że zakupy są balsamem
dla duszy.
Thanh obdarzyła mnie takim samym skonsternowanym spojrzeniem, jakim obrzuciła
wcześniej pokrytą rdzawymi zaciekami wannę oraz pozbawiony słuchawki wąż
prysznica, a także dwa niezidentyfikowane, ale za to bardzo okazałe insekty, które
machały do nas swoimi czułkami z deski sedesowej, zanim spłoszone światłem latarki
odważnie nie wskoczyły w dziurę wielkości głowy dziecka, widoczną w podłodze
między wanną i umywalką. Dopiero po krótkiej chwili usłyszeliśmy ciche pluśnięcia.
– Gdzie tutaj można pójść na zakupy?
– Poszukamy sklepu z pamiątkami. Chodź!
– Miejmy nadzieję, że dostaniemy papier toaletowy. Bo tutaj nie ma żadnego.
Bądź co bądź mieliśmy przynajmniej zardzewiały uchwyt na rolkę papieru.
W naszym kompleksie folklorystycznym znaleźliśmy jeden sklep z pamiątkami i jedną
księgarnię. Tyle że w mrocznych sklepach w budynku gospodarczym po drugiej stronie
strumienia przez okna wpadało zbyt mało światła słonecznego. Oświetlenie elektryczne
nie funkcjonowało. Towary ustawione na półkach za ladą sklepową tonęły w mroku.
Sprzedawczyni, różowa, numer cztery, modne fale (w międzyczasie fryzury zaczęły się
powtarzać), cierpliwie dostarczała bliżej światła przedmioty, które wskazywaliśmy.
W końcu kupiliśmy, płacąc po trzydzieści dolarów, jasnobrązowe, jednokilogramowe
drewniane beczułki z północnokoreańskim miodem górskim. Thanh nabyła poza tym
karton marlboro, ja pałeczki z mosiądzu oraz mapę Korei. Mapa wyróżniała się tym,
że był na niej pokazany także kapitalistyczny sąsiad położony na południu. Mapy
drukowane w NRD najczęściej pokazywały drugą część Niemiec jako białą plamę.
W Korei myśl o ponownym zjednoczeniu była bardziej na czasie.
Wyszliśmy na świeże powietrze.
– No i co, lepiej?
– Wydałam wszystkie pieniądze. A wciąż nie mamy papieru toaletowego.
Zanieśliśmy nasze łupy do domu pośród głośnych przekleństw Thanh na stan
instalacji, i postanowiliśmy udać się na spacer. Musieliśmy wypełnić jakoś godzinę,
która dzieliła nas od kolacji.
Po betonowym mostku przeszliśmy nad zakurzoną betonową rynną i znów staliśmy
przed budynkami gospodarczymi, których tylne ściany graniczyły z główną ulicą.
Między dwoma domami było widać przerwę.
– I? – spytała Thanh.
– Co? – zapytałem.
– Możemy wyjść na zewnątrz...
Przejście miało szerokość pleców. Na drugim końcu pasażu mężczyzna prowadził
ulicą damski rower w kolorze różowym.
Pokręciłem przecząco głową.
– To by było nierozsądne.
– Naturalnie! – Thanh prychnęła pogardliwie. – Nie przeszedłbyś także, gdybyś
wtedy odkrył dziurę w murze.
– Moja ciocia pod koniec lat pięćdziesiątych uciekła na Zachód. Wskutek tego mój
dziadek stracił stanowisko docenta w Instytucie Technologii Rolniczej. Pomyśl
o Rymie i Chungu.
– Tak, tak... – Thanh oddychała ciężko.
– Co?
– Nie mogę złapać powietrza.
– Chcesz usiąść? – Za nami przy betonowym strumieniu stała betonowa ławka.
– Bzdury!
Rozdzieliliśmy się. Thanh spacerowała po jednej stronie betonowego strumienia,
ja po drugiej.
Śpiewały kosy.

– Kiedy tak patrzę na tę zupę – mężczyzna w wojskowych spodniach informował


grzmiącym głosem całą restaurację – przypomina mi się, jak byłem w wojsku. Wiecie,
jak w Narodowej Armii Ludowej była przygotowywana kawa?
Wszyscy przy stole jedli zupę i siorbali. Nie było jasne, czy ktoś go słuchał.
– Wystarczało, że na wrzątek padł cień ziarna kawy... Rozumiecie, co? Cień jednego
ziarna kawy!
– Wie ktoś, o której musimy wstać jutro rano?
– I must say, it’s extraordinary tasty again.
Po raz drugi jedliśmy wieczorem w towarzystwie berlińczyka, kobiety z fryzurą rasta
i jej pięcioma towarzyszami-wspinaczami oraz grubą Angielką z mężem, który nigdy
nic nie mówił. Siedzieli za nami w kucki wokół stołu o wysokości jamnika.
Nieustannie stękając i wiercąc się, ponieważ cienkie poduszki do siedzenia prawie nie
łagodziły twardości drewnianej podłogi. Przy stoliku obok nas przykucnęła para
w kurtkach blouson. Holendrzy z Hagi. On – nauczyciel historii, ona – współpracownik
naukowy w Królewskiej Galerii Malarstwa.
Ponieważ we dwoje nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, rozmawialiśmy z nimi.
Do Korei Północnej wybrali się, chociaż byli już w późnym lecie swojego życia,
w podróż poślubną. Ku zniesmaczeniu swoich dzieci z poprzednich małżeństw.
W których zdążyli przeżyć to, czego zazwyczaj się doświadcza. Po chwili zostawiliśmy
ich w spokoju, by mogli dalej gruchać.
Poza nami wszyscy w restauracji – która, co niezwykłe, była podświetlona ciepłym
światłem przyozdobionych zakrętasami lamp ściennych – dali się uwieść tak zwanemu
„kurczakowi po cesarsku”, czyli po jednym wychudzonym kurczaku na dwie osoby. Jak
krakano przy stole wielonarodowej grupy, ptak musiał już zaoferować swoje usługi
podczas przygotowywania zupy. Cena: trzydzieści euro. Ze względu na brak gotówki
postanowiliśmy zadowolić się menu wliczonym w cenę, jak wszystko tutaj oferowanym
z etykietką tradycyjnego koreańskiego. Różniło się od posiłków dotychczas
podawanych na kolację tym, że dania były serwowane na delikatnych, polakierowanych
na czarno drewnianych miseczkach, było ich dwa razy więcej i były bardziej
egzotyczne niż zazwyczaj. Pod względem ilościowym z pewnością był to lepszy wybór
niż kurczak po cesarsku. Z kulinarnego punktu widzenia czarny makaron, stosy
oślizgłych warzyw i szare strzępki mięsa budziły mój lęk przed nieznanym jedzeniem,
który z kolei kłócił się z moją wolą, by pochłonąć tak wiele jedzenia, jak to tylko
możliwe, by zachować siły. Poza tym nie chciałem kłopotać gospodarzy koniecznością
odnoszenia naszych potraw z powrotem. W ramach kompromisu posłużyłem się
sztuczką z dzieciństwa: to, czego przynajmniej spróbowałem, zsuwałem na bardziej
zbite kupki, aby wyglądało, jakbym zjadł sporo; to, na co w ogóle nie miałem ochoty,
ukrywałem pod czymś innym, by wyglądało, że przynajmniej odrobinę spróbowałem.
Kiedyś przeczytałem, że w Chinach uznaje się za komplement dla gospodarza, kiedy się
dużo zostawia. Wedle tej reguły, o ile obowiązywała ona także w Korei, jak dotąd
Thanh musiała dostarczyć naszym żywicielom szczególnie dużo radości.
Na deser kelnerka przyniosła lody.
– No, thank you very much, no ice cream for me, please!
Ze spojrzeniem, które mogłoby zabić co najmniej mysz, dziewczyna z obsługi zabrała
lody z powrotem.
– Zjesz to? – Thanh wpatrywała się we mnie ze zdumieniem. Nie ja, ona poleciła
zabrać swoje lody z powrotem. I kiedy kelnerka patrzyła z takim wyrzutem, nie
odważyłem się na to, by odmówić przyjęcia zimnych brązowych kul przeznaczonych
dla mnie.
– Lody są luksusem w mieście bez prądu – usprawiedliwiłem się.
– Lody są samobójstwem w mieście bez prądu.
Miała rację. Z drugiej strony restauracja dysponowała nie tylko własnym
generatorem, lecz także całkiem fajną toaletą ze światłem, papierem i higieną.
Z naszego domu do restauracji było nie więcej niż sto metrów. W końcu był jeszcze
betonowy strumień. I studnia na dziedzińcu. I dziura w podłodze naszej łazienki oraz
nazwany „toaletą” basen insektów. Thanh nachyliła się w moją stronę.
– Kiedyś w Meksyku przez cztery dni wisiałam nad sedesem. Nigdy więcej. Nie
mamy nawet papieru toaletowego.
Poklepałem się po brzuchu, zaszeleściło.
– Dopiero co trochę ukradłem. Z tutejszej toalety.
Thanh cmoknęła z uznaniem. No to opędzlowałem porcję lodów.
– Są naprawdę dobre. – Lody topiły się, zostawiając na języku delikatny smak
czekolady. Ledwie skończyłem, poderwałem się na równe nogi, wskoczyłem
na zewnątrz w buty – musieliśmy je zdjąć – i... wpadłem w ramiona Ryma.
– Rym, to było bardzo dobre. Naprawdę! Widzimy się za chwilę w barze. Teraz
jednak muszę bardzo szybko... – Pozostawiłem kwestią otwartą, o co chodzi, ale
brzmiało to zapewne tak nagląco, że nie domagał się wyjaśnień.
– Zajączku, klucz! – Thanh rzuciła go w moją stronę i z wielkiego pośpiechu nawet
nie zwróciłem uwagi, że po kilku dniach przerwy znów nazwała mnie „zajączkiem”.
Biegnąc do domu w ciemności, prawie przewróciłem się o nogi Chunga, który
samotnie siedział na ławce przy strumieniu. Nawet mnie nie pozdrowił.
W pokoju rzuciłem się do przetrząsania kosmetyczki, aż znalazłem to, czego
szukałem. Najpierw połknąłem dwie, następnie jeszcze trzecią tabletkę węgla.
A po niej kapsułkę z naturalnymi drożdżami. Nie wiem, czy to pomogło, czy salmonella
z zasady unikała Korei Północnej, w każdym razie lody nigdy więcej się nie odezwały.
Wgryzienie w oko

Kamera była skierowana dokładnie na moją twarz. „No, niech pan opowiada swój
dowcip!” Szumiało mi w uszach. Czułem zapach własnego potu wywołanego stresem.
Szkliste spojrzenie Chunga spoczywało na mnie. Oczy Ryma zwęziły się w wąskie
szparki. Stół był usłany ościami, pudełkami marlboro i napojami w kartonikach.
– Czekamy w napięciu! – naciskała kobieta za kamerą. Fryzura na pazia. – Proszę
mówić!
Bałem się.
Wieczór zaczął się całkiem niewinnie. Chung i Rym zaprosili nas do baru. Przed
ciemnym drewnianym kontuarem stały cztery stołki barowe. Pomieszczenie nie było
szerokie. Za to długie.
Thanh zdziwiła się.
– Wow, jak tu przytulnie!
Chung zaprosił nas do jednego z czterech stolików. Wskazał ten położony najdalej
od baru.
– Tam siada król, a obok nasza królowa. Ja zamówię piwo.
Towarzyszyłem Chungowi w drodze do baru, złożyłem dodatkowe zamówienie
i pomogłem nieść butelki i szklanki.
– Cóż takiego przyniosłeś? – Thanh wyjęła mi z ręki zielono-biały kartonik.
– Chiński sok z gujawy – wyjaśniłem.
– Co będziesz pił?
– Był jeszcze sok ananasowy, ale nie wiem, czyby mi smakował. A w tym przypadku
nie zauważę, nawet jeśli byłaby to sztuczna breja. Diabli wiedzą, jak to powinno
smakować.
– Za niemiecko-koreańską przyjaźń! – Chung i Rym unieśli szklanki.
– Za was! – Thanh uniosła swoją szklankę.
– Za nas wszystkich! – Uniosłem mój kartonik tetra pak.
Każdy stuknął się z każdym.
Przeczytałem etykietę piwa Thanh.
– To jest śmieszne.
– Co? – Teraz także Thanh spojrzała na etykietę.
– Pierwszego wieczoru w Pjongjangu piwo miało zawartość alkoholu trzy i dwa
procent, w Sariwonie trzy i osiem, a teraz cztery i pół.
– Myślisz, że chcą nas upić, żebyśmy byli całkiem ulegli?
– Będę na ciebie uważał. Zdrowie!
– Na litość boską! Zdrowie...
Rym popatrzył na nas, jak się trącamy.
– Za pokój między narodami!
– Za pokój! – dołączył się Chung.
– Dzieci, czy musimy koniecznie przy każdym łyku pić za coś znaczącego?
Chung i Rym tak do końca nie wiedzieli. Thanh poczęstowała ich marlboro.
Robiąc sporo hałasu, do baru weszła wielonarodowa grupa wycieczkowa. Usiedli
w oddzielonej przestrzeni za nami. Parka blouson zajęła jedyny stolik dwuosobowy
w pobliżu baru.
– Och! – Rym się podniósł. – Zjawiła się moja przyjaciółka!
W drzwiach stanęła młoda przewodniczka pary w kurtkach blouson, do której Rym
pomachał podczas naszej wycieczki do przedsiębiorstwa rolniczego Chonsan. Rym
zagadnął do niej. Kiwnęła głową. Po czym opuściła bar.
– Twoja przyjaciółka to prawdziwa ślicznotka! – Rym nie zrozumiał, więc Thanh
powtórzyła.
– Twoja przyjaciółka wygląda bardzo ładnie.
Rym się zaczerwienił.
– Dziękuję bardzo.
Chung się podniósł.
– Przyniosę nowe piwa, dobrze?
– Pokłócił się dzisiaj ze swoją narzeczoną – powiedział Rym, gdy Chung oddalił się
już na wystarczającą odległość.
– Jak, czy ona jest tutaj?
– Nie, przez telefon.
Na zewnątrz przyjaciółka Ryma rozmawiała ze swoim szefem, przewodnikiem
o wyglądzie profesora. Ten zajrzał na moment do baru, skinął głową i dziewczyna
wróciła.
– Dobry wieczór, jestem pani Kim.
– Ach – powiedziała Thanh. – Czy jest pani krewną?
Milczenie.
– A zatem... Nie... Co ja... Jestem Sandra!
Pani Kim uścisnęła nam ręce. Rym dostawił krzesło do pustego szczytu stołu, tak
że siedział obok niej, w tym samym rogu stołu. Chung przyniósł nowy sok chmielowy
i z gujawy.
– Nie pije pan piwa? – Pytanie pani Kim zabrzmiało dziwnie.
– Nie.
– To dobrze. Koreańscy mężczyźni piją za dużo piwa.
Rym wciągnął szyję. Thanh uniosła szklankę:
– W takim razie za miłość!
Szklanki zabrzęczały, a mój kartonik zrobił pyk.
Pani Kim miała dwadzieścia cztery lata, skończyła germanistykę na Uniwersytecie
Kim Ir Sena i uczyła tam niemieckiego. Angielski też znała.
– Ale w tym języku muszę bardziej się wysilać. – Jej srebrne okulary, biała, zapięta
pod szyją bluza i precyzyjne sformułowania sprawiały, że wyglądała na prymuskę.
– Czy państwo są małżeństwem?
Wyjaśniliśmy jej status naszego związku, a chwilę później na pytanie, jak długo ona
i Rym są ze sobą, pani Kim odpowiedziała zirytowanym milczeniem.
Od tego momentu Rym spoglądał ze smutkiem na swoją szklankę piwa. Natomiast
Chung nie dał nic po sobie poznać, nawet gdy po trzecim piwie najwyraźniej alkohol
zaczął już na niego działać. Chung zaintonował pieśń. Według Ryma była w niej mowa
o pokrytych śniegiem górach, szerokich rzekach i potędze Korei. Od trzeciej zwrotki
śpiewaliśmy wraz z nim refren, nie przejmując się naszą nieznajomością języka.
– Przyniosę teraz dla króla i królowej koreańską specjalność! – ogłosił Chung.
– Dlaczego on nazywa państwa królem i królową? – spytała pani Kim.
Wzruszyliśmy ramionami:
– Nasz Chung ma duże poczucie humoru.
– Jego nazwisko oznacza: „Poważny”.
Uznaliśmy, że to bardzo zabawne. Śmiech zamarł na naszych ustach, gdy Chung
wrócił do stolika.
– Tak. Wielki zaszczyt dla naszego króla... – Rozerwał rybę wielkości śledzia
na dwie części. Kurzyła się.
– Co to jest? – Thanh uniosła dłoń i zasłaniała usta. Choć gest był mimowolny,
jednoznacznie demonstrował jej niechęć. Pani Kim skwitowała to niemal
niedostrzegalnym uśmiechem.
– Suszona ryba. Koreańska specjalność. Kładzie się ją na słońcu, żeby cała wilgoć
wyparowała.
Rym zorganizował w barze talerzyk z sosem sojowym.
– Proszę! – Widocznie mieliśmy maczać w nim kawałki ryby.
Chung rozszarpał na części drugą rybę.
– Czy on wcześniej umył ręce? – Tylko ja usłyszałem ciche pytanie Thanh.
– A zatem. Wielki zaszczyt dla naszego króla – ciągnął Chung. – Może zjeść oczy.
Thanh stuknęła mnie w bok.
– Nie zrobisz tego!
– To zaszczyt! – powiedziałem i wsadziłem sobie do ust oko wielkości tabletki
aspiryny.
Nasi gospodarze wydzierali się z entuzjazmem. Ja przeżuwałem. Oczy się Thanh
rozszerzyły.
– I?
– Jak rodzynka bez smaku.
– Proszę wziąć także drugie!
Gdzieś w śmiechu Ryma przebijał podstęp, w przypadku pani Kim pulsowała
złośliwość. Ja też umiałem być złośliwy.
– To byłby zbyt wielki zaszczyt. Ale uszczęśliwiłoby nas, gdybyśmy mogli podzielić
się tym koreańskim przysmakiem z naszymi koreańskimi przyjaciółmi. – Gestem Jezusa
wskazałem na ryby. Zostało jeszcze troje oczu. Chung, Rym i pani Kim wsunęli
je sobie do ust. Thanh z westchnieniem zamoczyła w sosie sojowym przezroczysty
strzęp ryby i mruczała coś pod nosem.
W oddzielnym pomieszczeniu za nami międzynarodowa grupa starała się ignorować
dowcipy berlińczyka na temat Armii Ludowej. Przy dwuosobowym stoliku parka
blouson sączyła w milczeniu piwo. Pomimo ekskluzywnej prowokacji przy naszym
stole panował najlepszy nastrój.
– Co robicie?
W głosie Thanh przebijał lekko piszczący ton. Dotarło do mnie, że jeszcze nigdy nie
była podochocona w moim towarzystwie. Chung próbował ustawić złotą paczkę
papierosów wąskim bokiem na swojej szklance piwa. Przysunąłem szklankę Thanh
i ustawiłem na niej paczkę marlboro.
– To jest... – Chung szukał słowa.
– Rzeźba przyjaźni – pomogłem mu.
Chung dosunął jeszcze talerzyk z sosem sojowym. Ja mój kartonik z sokiem gujawy.
Thanh postawiła na tym swoją zapalniczkę. Chung ukoronował oba pudełka
papierosów głowami ryb.
– Gotowe. – Wszyscy zaczęliśmy klaskać.
– Pani ma poczucie humoru, nieprawdaż? – Pani Kim wyjęła swoją kamerę cyfrową
i spytała Thanh: – Mogłaby mi pani opowiedzieć niemiecki dowcip?
Thanh uśmiechnęła się szelmowsko.
– W dowcipach to on jest dobry.
– Proszę poczekać. Udokumentuję pański dowcip kamerą. Dla uczniów.
Pani Kim zwróciła obiektyw kamery w moją stronę.
– No dobrze, proszę opowiedzieć dowcip.
– Tylko nie narób nam wstydu, komediowy koryfeuszu – syknęła Thanh.
Mój żołądek się zacisnął. Zawsze za bardzo stresuję się tym, by nie spalić dowcipu.
– To mój ulubiony dowcip. Idę ostatnio wzdłuż szosy. – Czy oni w ogóle znają słowo
„szosa”? – A więc idę drogą między polami. I widzę dwóch mężczyzn.
– W jakim są wieku? – Pani Kim ogarniała wzrokiem zarówno mnie, jak
i wyświetlacz jej cyfrowej kamery.
– Tak mniej więcej... czterdziestoletni.
– Dobrze, dalej.
– I jeden z nich fedruje dziurę...
– Słowa „fedrować” z pewnością nie znają – wtrąciła Thanh.
– Jeden z nich kopie dziurę. – Pokazałem gest machania łopatą. – A drugi po chwili
zasypuje. Idą kilka kroków dalej. Znowu pierwszy wykopuje dziurę, a drugi zasypuje.
I tak co dziesięć metrów. W końcu pytam się drugiego: „Co panowie robią?”. –
Wszyscy czekali w skupieniu na ciąg dalszy. – „No tak, mówią, zwykle pracujemy
we trzech. Ale dziś brakuje kolegi, który umieszczał w dziurze drzewko”.
Oczekując na oklaski, rozejrzałem się dookoła.
Pani Kim podniosła wzrok:
– I co było dalej?
– Eee... to wszystko.
Rym obojętnie upił łyk piwa. Pani Kim opuściła kamerę. Zirytowana pokręciła
głową.
– Musi pan jeszcze poćwiczyć. Nie ma pan talentu do opowiadania dowcipów.
Thanh o mało nie pękła ze śmiechu.

Noc wibrowała śpiewem cykad. Falami, przez szpary między listewkami ekranów,
do wnętrza wdzierał się wiatr. Od pół godziny miałem wrażenie, że czuję w gardle
drapanie. Mocniej zacisnąłem szal i wyrównałem troczki kaptura bluzy do spania.
Pociłem się. Ale tylko od spodu. Od góry marzłem.
Thanh obok chrapała, jakby nurkowała z fajką. Mogłem ją słyszeć tylko prawym
uchem, lewe miałem zatkane zatyczką. Nasz tradycyjny hotel dysponował tradycyjnym
koreańskim systemem ogrzewania ondol – „on” znaczyło „ciepły”, „dol” to „kamień”.
W pustą przestrzeń pod kamienną podłogą był wpuszczany gorący dym. Dzięki temu
wprawdzie kamienie stawały się ciepłe, ale nie bardziej miękkie. Mata ze słomy
ryżowej i watowana kołdra między podłogą i moim ciałem nie były w stanie sprawić,
by moje kości przy każdym poruszeniu głucho nie grzechotały.
– Leż cicho. – A zatem wcale nie spała.
– Boli mnie ramię.
– Masz przynajmniej śpiwór.
– A czy powiedziałem, że swój masz zostawić w domu?
– Powiedziałeś, że nie bierzesz ze sobą śpiwora.
– Powiedziałem, że nie mieści mi się w walizce.
– O mały włos, a zapakowałabym drugi dla ciebie!
– W takim razie dlaczego nie masz nawet swojego własnego?
– Ponieważ powiedziałeś, że nie bierzesz śpiwora.
Śpiwór mimo wszystko wcisnąłem jednak do walizki. Teraz był moim kokonem
izolującym mnie od poplamionej kołdry. Thanh musiała improwizować, naciągnęła
skarpetki na swoje spodnie do joggingu (czekolada w większości zdążyła się
wykruszyć) i założyła górę z długimi rękawami. Włosy owinęła białym T-shirtem. Nie
wolno mi było się śmiać.
Moja dłoń pod policzkiem – pełniąca funkcję amortyzatora dla twarzy – pachniała
Autanem. Byłem nim popsikany od stóp do głów. Pewna lekarka z centrum medycyny
tropikalnej stwierdziła, że to powinno najlepiej chronić przed komarami Anopheles
przenoszącymi malarię – poza tym zabawnie huśtał się jej koński ogon, którego wtedy
nie identyfikowałem jeszcze jako fryzury numer pięć.
Według należącego do lekarki podręcznika na temat chorób zakaźnych, komary
Anopheles występują jedynie w wąskim pasie nizin przy zachodniej części granicy
między Koreą Północną i Południową (zwykle niedostępnej dla turystów).
Spaliśmy w odległości zaledwie kilkunastu kilometrów od tego pasa nizin. A jutro
będziemy mieli do niego dostęp!
– Słyszałeś, co powiedziałam?!
– Co powiedziałaś? – Obróciłem się na lewy bok, żeby odsłonić prawe ucho.
– Powiedziałam, że nie jesteś dżentelmenem.
– Dopiero co przytrzymałem dla ciebie drzwi.
– Dżentelmen zaoferowałby mi swój śpiwór. To przez ciebie muszę spać
na podłodze.
– Przecież w planie podróży było wyraźnie napisane: nocleg w tradycyjnym Folklore
Hotel.
Zaczęła się mościć na swoim legowisku.
– Robię się za stara na takie gówniane warunki. Niedługo skończę pięćdziesiąt lat.
– Masz czterdzieści siedem!
Obróciłem się na prawe ucho. Jeszcze sześć godzin do wschodu słońca. Pocąc się
i marznąc, usiłowałem zasnąć. Chung spoglądał na mnie ze szklistego oka ryby. „Proszę
opowiedzieć dowcip!” Cień Ryma padł na ziarnko kawy. Pani Kim kręciła głową.
„Nie ma pan za grosz talentu”. Nagle poderwałem się przerażony. Ktoś stał na naszym
dziedzińcu i oddychał.
Wybuch

Zatkanie zatyczką z elastycznej pianki tylko jednego ucha zmusza wprawdzie do spania
całą noc na jednym boku, tym niezatkanym, ma jednak tę zaletę, że w razie zagrożenia –
o ile w ogóle potraktuje się je poważnie – do nasłuchiwania wystarczy unieść głowę,
zamiast borykać się najpierw z mozolnym wydłubywaniem elastycznej pianki z otworu
słuchowego. W najgorszym wypadku traci się na to więcej czasu, niż może być
potrzebne, by zostać gruntownie pobitym.
Wadą tej metody jest utrata zdolności słyszenia przestrzennego. Chociaż jako istoty
widzące podczas rejestracji przestrzeni korzystamy głównie z naszych oczu, które
dzięki nieznacznie odmiennym perspektywom umożliwiają ocenę odległości
i głębokości, to za właściwą orientację odpowiadają rozmieszczone w jeszcze
większej odległości od siebie uszy. Głuchota izoluje od świata znacznie bardziej niż
ślepota.
Tej nocy, pośród egipskich ciemności panujących w pokoju hotelu Folklore, niczego
nie widziałem, a słyszałem błędnie. Ktoś oddychał nie na dziedzińcu, lecz u stóp
mojego śpiwora.
Coś grzmotnęło.
– Cholera!
Chwyciłem latarkę leżącą za moją głową i skierowałem snop światła w kierunku
przekleństwa. Thanh stała przed lampą ścienną i pocierała sobie czoło. Z T-shirtem
owiniętym wokół głowy była bardzo podobna do wdowy Bolte.
– Co się dzieje?
– Muszę się tam dostać. – Ze wstrętem wskazała na drzwi do łazienki.
– Dlaczego?
– A jak ci się wydaje?
W innych okolicznościach powiedziałbym coś dowcipnego. Miałem bowiem w tej
dziedzinie spory talent.
– Super, że latarka stoi koło ciebie – fuknęła.
– Ale to przecież moja latarka.
– Teraz musisz ją jednak oddać. Nie mamy prądu.
Chwilę później z łazienki dobiegły okrzyki:
– Nie, nie, nie. To jest tak ohydne, pfe!
Nie tylko chciała wyrazić swoje obrzydzenie, lecz także zagłuszyć odgłosy kapania.
– Człowieku! Gdzie jest papier toaletowy?
Zdeponowałem małą ukradzioną rolkę przy mojej głowie, tuż obok latarki.
– Kładę go przed drzwiami.
Jej ręka zabrała go stamtąd szybkim ruchem.
– Jesteś okropnym egoistą!
Niedługo potem Thanh wyszła z łazienki niczym hiszpański, waleczny byk
wbiegający na arenę.
– Mam tego dosyć. Nigdy sama, wszystko zepsute. Ale oni się zachowują, jakby
to był raj. I do tego wszystkiego jeszcze ty! Naprawdę. Twoja zjeżdżalnia wodna
od pewnego czasu zwisa mi i powiewa. Gdybym się nie wygadała wtedy w mojej
redakcji!
– Ale już wszystko dobrze! – Mój palec wskazujący sugestywnie pukał w czoło.
Co prawda nikt nie mieszkał w sąsiednich pokojach. Papierowe ściany były jednak
marną izolacją akustyczną.
– Kiedy zaproponowałem ci wtedy tę podróż, okazałaś dużą radość w twojej re-
akcji!
Nasze spojrzenia zaklinowały się.
– Ten kraj ma tyle wspaniałych atrakcji do zaoferowania i bardzo cieszę się już
na jutrzejszy dzień. A teraz kładźmy się spać.
Oboje położyliśmy się na swoich posłaniach.
Dwadzieścia po siódmej dłużej już nie dało się leżeć. Wygramoliłem się ze śpiwora
i spod kołdry. Twarz Thanh zniknęła pod T-shirtem. Tkanina regularnie wybrzuszała
się, tworząc trzepoczącego guza. Wydłubałem palcami zatyczkę z ucha i chwyciłem
aparat fotograficzny, teraz znów z naładowanym akumulatorem. Tak cicho, jak to tylko
możliwe, przesunąłem na bok ekran-drzwi.
Poranne powietrze na dziedzińcu było wilgotne i zimne, spocone części mojego ciała
natychmiast ogarnęły dreszcze. By móc zobaczyć, jakie ślady pozostawiła noc,
zacząłem fotografować siebie samego.
Wyglądałem jak na zdjęciu z listu gończego.
Cichy i pusty świat wokół betonowego strumienia otulały białe opary mgiełki.
Na krzewach forsycji przeświecały kwiaty. Nagie gałązki drzewek pokrywała rosa.
Poranek idealny na diamentowe żniwa. Dookoła ćwierkanie ptaków. W oddali górskie
szczyty spowite mgłą.
I nagle te zarzuty.
Słowa docierały do mnie ze wszystkich stron. Nasz mały folklorystyczny świat
przepełniły ochrypłe krzyki. Chociaż z obu stron miałem już odetkane uszy, nie byłem
w stanie zlokalizować mężczyzny, który krzyczał. Dźwięk rozchodził się na tyle
równomiernie, że musiało chodzić o poranny ostrzał propagandowy z –
rozmieszczonych w całym mieście – zainstalowanych na stałe głośników.
Poszedłem na śniadanie, zmyłem sen z twarzy przy umywalce w toalecie restauracji
i wróciwszy do naszej zagrody, spakowałem rzeczy. Thanh nigdzie nie było widać.
Krótko przed wpół do dziewiątej, terkocząc walizką Samsonite, udałem się na parking
– gotów do odjazdu. Pan Pak kręcił się wokół busa i glansował go. W momencie, gdy
oddawałem mu walizkę, z budynku restauracji wyszła Thanh.
– Byłaś na śniadaniu? – spytałem.
– Potrzebowałam kawy.
– W takim razie co robiłaś tam w środku? – Zignorowała moją aluzję
do niemożliwych tutaj do spełnienia wymagań wobec kawy.
– Pójdę po swoją torbę i za chwilę będę z powrotem.
Thanh miała głębokie cienie pod oczami. Pałeczki utrzymywały razem jej czarne
włosy. Była to raczej sterta niż kok. Poszła chodnikiem po lewej stronie strumienia.
W połowie drogi spotkała Chunga i Ryma. Ich wymiana zdań skończyła się
energicznym gestem Thanh w kierunku restauracji. Nasi przewodnicy opuścili głowy
i skierowali się w moją stronę.
– Dzień dobry, no i jak, dobrze się spało?
Ich usta powiedziały tak, ale oczy zdradzały coś wprost przeciwnego. Obaj zostali
wczoraj w barze. Przywlekli się bladzi, z brodami pokrytymi szczeciną.
Propagandowy głos zamilkł. Ptaki nie. Na parkingu kierowcy robili, co mogli,
by wygrać w konkursie na „najczystszy bus turystyczny Korei”. Ziemistego faceta
po prawej ledwie było widać na tle brązowego muru. Na zewnątrz przed otwartą
bramą przesuwali się mieszkańcy Kaesong. Jak gdyby rano dawała się poznać
reprezentacja odpowiadająca równowadze demograficznej, w takich samych
proporcjach występowali kobiety i mężczyźni, kobiety z dziećmi i bez, piesi
i rowerzyści, dorośli i nastolatki. Tylko w przypadku przechodniów, którzy prowadzili
swoje rowery, nie było równowagi. Tu przeważali mężczyźni.
Prosto ku bramie biegła aleja obsadzona ogołoconymi z liści drzewami, wraz
z główną ulicą przed kompleksem hotelowym tworzyła skrzyżowanie w kształcie T.
Po obu stronach alei w wilgoci poranka lśniły pokryte dachówką stare dachy. Thanh
zauważyłem dopiero wtedy, gdy tuż koło mnie rozległ się trzask zapalniczki.
– O co chodziło z Chungiem i Rymem?
– Ach, zaspali i chcieli od razu odjeżdżać. Wysłałam ich najpierw na śniadanie,
biedaczków. Mają totalnego kaca i złamane serca. – Thanh umiała całkowicie
poświęcić się trosce o innych. Tego rodzaju kłopoty sercowe uśmierzała już u mnie.
– Mój drogi, mam nadzieję, że przynajmniej ty mogłeś spać tej nocy.
Dzisiaj nie mogę oczekiwać żadnego współczucia z jej strony.
Na parking przyszli gruba Angielka i jej mąż. Tylko nieliczni przechodnie ryzykowali
spojrzenie w bok na nas, wyglądających na zewnątrz. Nawet dzieci powściągały swoją
ciekawość. Najczęściej były ubrane całkiem na żółto, czerwono albo różowo, łącznie
z kaloszami.
Kiedy na parking weszli Austriacy, Angielka stała już niemal pod łukiem bramy
i machała do dzieci. Ziemisty nie spuszczał jej z oczu.
– Burek za chwilę ją pogryzie – skomentowałem.
– Burek?
Opowiedziałem Thanh o moich wcześniejszych doświadczeniach z organami
bezpieczeństwa.
– No tak, wcześniej nie mieliście niczego – podsumowała. – Poza fantazją.
Para w kurtkach blouson, przechodząc koło nas, synchronicznie zasunęła zamki
błyskawiczne. Angielka poszła kilka kroków dalej. Jej mąż także. Para blouson chciała
sprawdzić, co tam jest do zobaczenia. Thanh ruszyła do bramy. Ja za nią. Berlińczyk
w spodniach wojskowych wyprzedził nas, rzucając „dzieńdoberek!”. Na mięsistej
czaszce miał czapkę z daszkiem w maskujące plamy, w której jako ozdobna szpilka
iskrzyła się północnokoreańska flaga. Gruba Angielka machała teraz w obie strony.
Miała ramiona uniesione pod kątem prostym na wysokość barków, jej dłonie ruszały
się w dół i w górę. Jedno dziecko okazało litość i pomachało w jej stronę. Kobieta
z fryzurą rasta uznała to za „milutkie!”, wspinacze zrobili zdjęcia.
W tym momencie dotarło do mnie, że wszyscy zagraniczni goście Kaesong Folklore
Hotel stali na ulicy. Przed bramą. Wśród miejscowej ludności. Ze środka dobiegały
gorączkowe okrzyki. Przeświadczenie, że zostało złamane tabu, przejawiało się tym,
że nikt nie zrobił ani kroku dalej. Pięć metrów przed bramą zastygliśmy przy
skrzyżowaniu. Z cienia obserwowało nas trzech Burków. Przechodnie, a nawet
kierujący ruchem policjant, który nieco dalej w dole ulicy czekał na ruch, starali się
patrzeć gdzieś obok. Tylko ubrane kolorowo maleństwa dawały upust swojej
ciekawości i przyglądały się nam ciemnymi, wypukłymi oczkami.
Tuż za mną Thanh zaczęła gawędzić z Angielką. Nazywała się Jane i skarżyła się
na swoje sztuczne biodro, któremu noc na twardej jak kamień podłodze nie wyszła
na dobre. Następnie Thanh musiała wyjaśnić, że ona i ja nie byliśmy married i jestem
dla niej o wiele za młody. Potem wysłuchała częstych w jej przypadku komplementów
dotyczących wyglądu. Pomimo braku snu.
Berlińczyk w wojskowych spodniach szukał teraz kogoś, kto zrobiłby mu zdjęcie
na północnokoreańskim skrzyżowaniu. Zgodziła się kobieta rasta. Faceci-wspinacze
żartowali, mąż w kurtce blouson od tyłu objął rękami swoją żonę blouson. Kołysząc się
w zamyśleniu, obserwowali ruch.
Wyglądało to tak, jakbyśmy stali wszyscy w punkcie widokowym na szczycie
czterotysięcznika i napawali się wysiłkiem towarzyszącym wspinaczce.
Chwilę później z bramy wylali się przewodnicy wycieczek, armada w czarnych
garniturach. Z zimną uprzejmością zapędzono nas z powrotem na dziedziniec.
Chociaż następna atrakcja turystyczna, skarb narodowy Korei Północnej numer sto
dwadzieścia cztery, była położona jedynie odrobinę dalej od hotelu niż punkt, z którego
dzień wcześniej mogliśmy przespacerować się po mieście, musieliśmy wsiąść do busa,
by przewiózł nas około pięciuset metrów. Pan Pak zatrzymał się na łuku ruchu
okrężnego, nie zważając na samochody czy rowerzystów. Trąbiono na nas i dzwoniono.
Że też taki protest w ogóle był tutaj dozwolony!
Środek placu z ruchem okrężnym zajmowała wielka łąka. Stał na niej jeden z wielu
pomników światowego dziedzictwa kultury, jakie miało do zaoferowania Kaesong:
Brama Południowa. Potężny fundament wzniesiono z szarych kamiennych bloków,
pośrodku znajdował się półkolisty przejazd, nad którym wznosił się lekki
i przewiewny pawilon, jego pionowe belki konstrukcji były czerwono-brązowe,
a poziome zielonkawe. Ciemny dach dachówkowy charakteryzował się typowym dla
dawnej architektury azjatyckiej wygięciem ku górze, które w przeciwieństwie
do architektury niemieckich dachów czterospadowych lub dwuspadowych sprawia
wrażenie bardziej optymistycznego. Jakby usta Merkel trafiły na uśmiech buddysty.
Weszliśmy kilka stopni w górę do pawilonu. Chung beznamiętnie wyrecytował swój
tekst. Bezsenna noc wyraźnie dawała się mu we znaki. Albo tęsknota za narzeczoną.
– A zatem. Kaesong od dziewięćset osiemnastego do tysiąc trzysta
dziewięćdziesiątego drugiego roku było stolicą dynastii Goryeo. Dynastia
ta od dziewięćset trzydziestego szóstego roku panowała nad niemal całą Koreą.
Kaesong znajduje się niemal w samym jej środku. Budowa Bramy Nam, „nam” oznacza
„południe”, zaczęła się w tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Trzy lata
później została ukończona. Wtedy zaczęła się już dynastia Joseon. Brama Południowa
była częścią murów miejskich i jest jedyną z siedmiu bram miejskich, która się
zachowała. Dolna część jest całkowicie oryginalna. Górna część to rekonstrukcja.
W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku kazał ją odbudować Wielki
Przywódca Kim Ir Sen.
– Dlaczego? – chciała dowiedzieć się Thanh.
Było to pytanie dla Ryma.
– Samoloty bombowe amerykańskich psów zniszczyły ją w tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym roku.
– A co to takiego to grube tam? – Miałem na myśli żelazny, bogato zdobiony cylinder,
który wisiał ciężko pod sufitem.
– To jest dzwon Yongbok. Waży czternaście ton. Został wykonany w tysiąc trzysta
pięćdziesiątym czwartym roku i zawisł w świątyni Yongbok. Zniszczył ją pożar.
Przetrwał tylko dzwon.
– Ach ci Amerykanie... – Thanh pokręciła z dezaprobatą głową.
Rym zrobił to samo.
– To nie Amerykanie. Pożar miał miejsce w tysiąc pięćset sześćdziesiątym trzecim
roku.
– Ach! W takim razie to byli japońscy gangsterzy.
– Nie – musiał uściślić Rym. – To był naturalny pożar.
– Jak to? Prawdziwy koreański pożar?
– Nie koreański. Naturalny.
– Do czego służył ten dzwon? – spytałem, zanim lont ironii Thanh zdołał podpalić
wszystko dookoła.
– Uderzano w niego co godzinę. Jeszcze sto lat temu.
Kiedy opuszczaliśmy to historyczne miejsce, Chung i Rym rozglądali się gorączkowo
dookoła i nerwowo ze sobą dyskutowali.
Ruch okrężny wokół Bramy Nam otaczały dziesięciopiętrowe bloki z wielkiej płyty,
na ich otynkowanych na różowo balkonach powiewały zawieszone na sznurach
podkoszulki i szare spodnie robocze. Pobliskie domy zostały ukończone dopiero
w połowie. Konstrukcje z brudnoszarych płyt betonowych ziały czarnymi otworami
okiennymi. Nad placem budowy sterczał wysięgnik dźwigu budowlanego o konstrukcji
kratownicowej. Gdy był prąd, przynajmniej nie musieli używać wielokrążków. Był
nam potrzebny pan Pak. Ten jednak zniknął. Wraz z busem.
Chung wrzeszczał w swoją komórkę, co zapewne nie wynikało jedynie z faktu,
że wokół nas warcząc, jeździły samochody.
– Musimy pójść na piechotę – wyjaśnił. – Jakiś policjant zabronił naszemu kierowcy
zaparkować w okolicy.
Tak doszło do naszego drugiego spaceru po mieście Kaesong.
Podobnie jak w Sariwon betonowe budynki nie osiągnęły tutaj wysokości domów
Pjongjangu. Kaesong w mniejszym stopniu odgrywało rolę kulis. Wokół panował
wielkomiejski tłok, wigor zupełnie inny od atmosfery panującej w Pjongjangu. Tam
obywatel przemierzał osie widokowe, tutaj ludzie szli na zakupy. Na szerokich
chodnikach handlarki ustawiały swoje stragany. Ścianka tylna i boczne były zrobione
z żółtych plandek, dach z pasiastej, biało-zielonej markizy. Stojące w równych
odstępach stragany tworzyły rząd. Nie dawało się zauważyć, co było wyłożone
na stołach. Od okresu głodu w latach dziewięćdziesiątych prywatny handel był
tolerowany w Korei Północnej. Upowszechnił się najpierw w peryferyjnych
prowincjach, zajmujących szary koniec łańcucha zaopatrzeniowego z państwowych
centrów dystrybucyjnych, a w końcu dotarł także do miast, nawet Pjongjangu.
Gospodarstwa rolne od niedawna mogły sprzedawać część swoich zbiorów. Dotąd
była zaopatrywana najpierw miejscowa baza wojskowa, następnie towarzysze,
a skromne resztki trafiały do mas ludowych. Według szacunków dzisiaj połowa
sklepów i restauracji była finansowana z prywatnych pieniędzy. Pochodzących przede
wszystkim z wielkich i małych transakcji handlowych z Chinami oraz dalszej sprzedaży
chińskich towarów w Korei Północnej. W gospodarce coraz więcej działo się poza
państwem. Władze zdawały sobie z tego sprawę. Nie wiedziały jednak, jak się do tego
ustosunkować. Przy tym nie jest nawet jasne, kto tak naprawdę rządzi Koreą Północną.
Kim Dzong Un czy stojący za nim w cieniu mężczyźni i kobiety? Partia czy armia? Nie
bez znaczenia jest również fakt, że w tego rodzaju półlegalne interesy są zamieszani
wysocy funkcjonariusze, którzy gorliwie czerpią z nich korzyści.
Chung i Rym w skupieniu eskortowali nas przez tłum. Thanh mnie ignorowała. Nie
zwracając niczyjej uwagi, robiłem zdjęcia z biodra. Rzucało się w oczy, że o wiele
więcej osób prowadziło rower, niż jechało. Z reguły były to damki z koszykiem
na zakupy przymocowanym do kierownicy, także u panów. I każdy czarny metalowy
koszyk był wyposażony w okrągłą czerwoną tabliczkę z numerem. Dzięki temu można
było łatwiej zidentyfikować szalejących na rowerach chuliganów. Nie wszystko jest
złe w Korei Północnej.
Tak całkiem bez monumentalnej architektury państwowej Kaesong naturalnie nie
mogło się obejść. Przy następnym skrzyżowaniu, gdzie czekał nasz bus, morze domów
rozdzielała wielopasmowa magistrala. W lewo prowadziła do miasta, w prawo prosto
jak strzała ku szczytowi wzgórza. „Góra Janam!”, wyjaśnił Chung.
Stamtąd pozdrawiał nas olbrzym z brązu: Kim Ir Sen.
Thanh skinęła w jego kierunku: „Musimy się tam wspinać?”.
Panie w jedwabnych sukniach i rodziny pielgrzymowały pieszo na szczyt Janam.
My pojechaliśmy busem z panem Pakiem. Po przybyciu na miejsce Chung i Rym
oszczędzili nam oddawania pokłonu przed posągiem Kim Ir Sena i zamiast tego
zaprowadzili nas do skalistego zbocza. Głęboko w dole rozciągał się szarobrunatny
labirynt podwórek mieszkalnych starego Kaesong. Jeśli wcześniej w całej Korei
zabudowa miejska wyglądała w ten sposób, to kraj ten był istnym rajem – dla bomb
zapalających.
Chung wskazał na pasmo wzniesień na horyzoncie. „Ta góra tam, nazywamy
ją Ciężarną”. Łatwo dawało się zauważyć dlaczego. Czoło, nosek, broda, nabrzmiałe
piersi, zaokrąglony brzuch, lekko podgięte kolana – grzbiet górski perfekcyjnie
odtwarzał sylwetkę leżącej kobiety w ciąży.
Słońce przebijało się przez poranną mgiełkę. Robiło się parno.
Poprosiłem pana Paka, by wydobył moją walizkę z bagażnika. Położyłem
ją na drodze, otworzyłem i zmieniłem sweter na koszulę. Następnie odniosłem walizkę
z powrotem do busa. Pan Pak chciał mnie wyręczyć, ale odmówiłem. W końcu nie był
moim lokajem.
– Super wymyśliłeś – skomentowała Thanh. – Najpierw rzuciłeś walizkę w śmieci,
a potem wybrudzoną władowałeś z powrotem do świeżo wypucowanego busa.
Okruchy i kamyczki osypywały się z walizki. Zapewne temu próbował zapobiec pan
Pak. Chwycił za zmiotkę i wymiótł piasek na zewnątrz.
– A teraz jeszcze każ mu ją oczyścić!
Chung i Rym patrzyli zakłopotani do środka. Milczałem.
Kiedy wsiadaliśmy, Thanh usadziła się z tyłu.

Kilka minut później wygramoliliśmy się przed zespołem rozstawionych jedna za drugą
budowli.
– Czy to była wcześniej świątynia, Rym?
– Czekamy na królową, wtedy pan Chung wszystko opowie. – Królowa przykucnęła
na placyku przed budynkiem i robiła zdjęcia pozbawionych liści, starych drzew,
w których nędznym cieniu stały jednopiętrowe budowle. Rym i ja pociliśmy się
na słońcu. Tym, co mi najbardziej przeszkadzało w rozdrażnieniu Thanh, nie było jej
zrzędzenie, lecz jego przyczyna: Thanh traciła kontrolę. Nawet wtedy, gdy
w całkowitym spokoju kucała tam sobie i uwieczniała drzewa liściaste bez liści,
w środku aż się w niej gotowało. Mogło to szybko doprowadzić do niedbalstwa.
A jeśli chcieliśmy opuścić Koreę cali i zdrowi, nie mogliśmy pozwolić sobie na żadne
błędy.
– Przyjdziesz do nas, Thanh?!
Tak, ja też to zauważyłem. Koniec zdania powinien był brzmieć „Sandra”. Jej ciało
zesztywniało.
– Co powiedziałeś?
– Przyjdziesz do nas w końcu? – Zrobiłem minę, którą są w stanie przejrzeć tylko
matki. Thanh się uniosła. A Chung uniósł głos:
– A zatem. Znajdujemy się teraz w Muzeum Koryo, muzeum historycznym miasta
Kaesong. Budynki pochodzą z jedenastego wieku. – Miałem więc rację, to był stary
klasztor. – To dawna szkoła. – No, prawie rację. – Kształcili się tutaj uczniowie
Konfucjusza.
– Wow! – wyrzuciła z siebie Thanh. Wtedy podeszła do nas ubrana w złoto-czerwoną
szatę gajdin, numer cztery, modne fale. Odnotowywanie fryzur było denerwujące.
Zwłaszcza że stale spotykaliśmy się z tymi samymi. To, czy wyjdziemy bez szwanku
z tej wyprawy, z pewnością nie zależało od osiemnastu fryzur damskich.
W tonącej w mroku głównej budowli gajdin kliknęła we włącznik światła i w ogóle
nie skomentowała, że światło się nie włączyło. Pokazała nam gliniane naczynia,
modele dawnych koreańskich zagród chłopskich i płyty nagrobne z liczącymi sobie
tysiąc lat malowidłami. Największe wrażenie robił najmniejszy eksponat. W gablocie,
pod wielką szklaną lupą, leżał na czerwonym postumencie brązowy fragment metalu
wielkości paznokcia. Zwróconą w naszą stronę powierzchnię zdobił wzór.
– Tak. Tutaj mogą państwo zobaczyć najstarszą czcionkę drukarską na świecie.
Została wynaleziona w Korei w czasach dynastii Goryeo.
Chung miał na myśli: około 1132 roku, a według niektórych źródeł jeszcze wcześniej,
w Korei wprowadzono druk za pomocą odpowiadających pojedynczym znakom,
wyciętych z metalu czcionek. Nasz Gutenberg wpadł na ten pomysł dopiero dwieście
lat później.
– Widzisz – zżymała się Thanh – drukowanie książek wynaleziono w Azji. Ale
wy to wypieracie w waszym europocentrycznym punkcie widzenia.
– Waszym? Jesteś Europejką dłużej, niż ja żyję.
– Pfff...

Po zakurzonej ulicy kroczyła krowa. Nie przejmowała się nic a nic tym, że niecałe sto
metrów dalej leżała najstarsza metalowa czcionka drukarska świata. Jej długa
jasnobrązowa sierść zwisała frędzlami. Szkockie krowy górskie musiały być jej
dalekimi krewnymi. Krowa była jednak wyraźnie bardziej długonoga i smuklejsza. Jej
kościsty grzbiet tworzył szpic trójkątnego ciała. Wokół szyi miała zawiązany sznur,
którego koniec ciągnął się po zakurzonej drodze. Zachowując pewien odstęp, za krową
szedł mężczyzna w żółtych kaloszach, który widocznie ufał, że zwierzę dobrze wie,
dokąd ma iść.
Grzebałem w plecaku w poszukiwaniu aparatu fotograficznego. Thanh pstrykała jak
opętana.
– No i jak, mój drogi, nieprzygotowany, co? – Kiedy wreszcie znalazłem aparat,
krowy już nie było. Głupia krowa.
W busie Thanh zajęła moje miejsce na środkowej kanapie, Chung usiadł koło niej,
Rym z przodu.
– Chcą się dowiedzieć, co to takiego iPad.
Bez słowa wcisnąłem się na tył.
Za oknem przesuwały się zabudowania fabryczne. Nie było jednak widać
wydobywającego się z ich kominów dymu. Rowerzyści, piesi. Im bardziej oddalaliśmy
się od Kaesong, tym bardziej brązowe i szare stawały się ubrania i ludzie. Tylko
kalosze pozostały kolorowe.
Thanh podniosła swojego iPada.
– Zobaczcie, można na tym urządzeniu pisać. Albo połączyć się za jego pomocą
z internetem.
– Na Uniwersytecie Kim Ir Sena są duże pracownie komputerowe. Tam też możemy
wchodzić do internetu.
– Właśnie – potwierdził Rym. – To dotyczy naszej całej Korei.
– Ach, nie możecie więc korzystać z Google albo czytać „New York Timesa”?
Taka naiwna to Thanh znowu nie była, tylko ciągnęła ich za język. Nie doczekała się
odpowiedzi.
– Najlepiej można za pomocą iPada... – Thanh przeciągała palcem po szklanym
ekranie, Chung i Rym przyglądali się ruchom jej palców jak urzeczeni. – ...oglądać
zdjęcia.
– Och, piękny dom. – Rym wisiał na pasie odwrócony w tył. Gdyby nie uważał, przy
następnym wyboju mógł polecieć na głowę między siedzenia. – Piękne kwiaty!
– To jest lawenda – wyjaśniła Thanh. Wiedziałem, co za dom pokazuje. – Robi się
z niej na przykład perfumy.
– Czy to pani stoi przed domem?
– O Boże, wyglądam strasznie. Wtedy całą poprzednią noc przepracowałam.
Zobaczcie, mój pies!
– Może wchodzić do domu?
– Ma nawet własną sofę.
Chung i Rym rozdziawili usta. W Korei Północnej mówi się o zdrajcy: „gorszy niż
pies”. Z drugiej strony tak złe psy nie mogły być. Północnokoreańska telewizja
państwowa chętnie polecała zupę z psa jako lekki posiłek na upalne dni lata.
– Piękny krajobraz. – Oczy Ryma i Chunga chłonęły każdy szczegół.
– To jest we Francji. W Prowansji.
– Ma pani dom we Francji?
Thanh kiwnęła głową.
– Stary dom na wsi, tak.
– Dla psa?
– Ach, Chung. Dla mnie. Mieszkam w nim przez kilka miesięcy w roku. Znacie
Francję?
– Francja leży w Europie Zachodniej. Stolica nazywa się Paryż. Jest tam wiele
słynnych obrazów.
– Nie macie czasami ochoty, żeby tam pojechać?
Chung uśmiechnął się uśmiechem, który znaczył wszystko.
– Nasza Korea jest najpiękniejszym krajem świata – powiedział Rym.
Pan Pak zahamował. W punkcie kontrolnym zatrzymało nas dwóch żołnierzy.
Z karabinami na ramieniu.
Tęcza z Panmundżom

Teraz nie wolno już fotografować. Ze względów bezpieczeństwa.


Spakowaliśmy aparaty do plecaka i torby. Thanh zostawiła iPada tak, że w połowie
wystawał. Przemilczała, że można na nim nie tylko oglądać zdjęcia i filmy, lecz także
je robić. Torbę położyła między sobą a bocznym oknem.
Od kontroli na posterunku wojskowym coś w krajobrazie się zmieniło. Wprawdzie,
tak jak w całej Korei Północnej, wszystkie dostatecznie płaskie powierzchnie
po bokach drogi były wykorzystywane rolniczo, także tutaj na polach krzątali się
mężczyźni, którzy wyglądali na chłopów, brakowało jednak, zwykle licznych, pieszych
i rowerzystów.
Drugie frapujące zjawisko: rzędy metrowej wysokości betonowych kolumn
krzyżowały się z rzekami i drogami albo ciągnęły się równolegle do ich nurtu.
– Tutaj jest bardzo dużo mostów. Dlaczego nie wszystkie są gotowe?
Nad kolumnami nie biegły żadne poprzecznice. Filarowe konstrukcje nie
wyrównywały nigdzie wyniesień bądź zagłębień, lecz po prostu były rozstawione
w terenie. Chung i Rym nie usłyszeli mnie. Prawdopodobnie dlatego że siedziałem
na samym tyle.
Zbliżaliśmy się do DMZ – strefy zdemilitaryzowanej. Poprawnie powinna się
nazywać strefą odmilitaryzowaną. Jednak angielski termin demilitarized został
zniemczony i pojęcie stało się nazwą własną. Szeroki na cztery kilometry pas graniczny
przecina Półwysep Koreański linią o długości dwustu czterdziestu ośmiu kilometrów.
Przy granicy tej stoi naprzeciw siebie od 1953 roku tak wielu żołnierzy, jak w żadnym
innym miejscu na świecie. Licząca 1,2 miliona mężczyzn i kobiet armia Korei
Północnej w stosunku do liczby ludności jest zdecydowanie największą, a w liczbach
absolutnych piątą co do wielkości armią świata. Do tego dochodzi jeszcze 5,7 miliona
rezerwistów i sześćset tysięcy członków jednostek paramilitarnych, które podlegają
na przykład ministerstwu spraw wewnętrznych. Armia Korei Południowej obejmuje
sześćset pięćdziesiąt pięć tysięcy mężczyzn i kobiet, cztery i pół miliona rezerwistów
i trzy miliony członków organizacji paramilitarnych. Do tego dochodzi około
trzydzieści tysięcy stacjonujących w Korei Południowej żołnierzy armii Stanów
Zjednoczonych. Łącznie daje to ponad 15,6 miliona żołnierzy na powierzchni
odpowiadającej wielkości dawnych Niemiec Zachodnich. Chociaż od sześćdziesięciu
lat obie strony poprzez wzajemne prowokacje regularnie bawiły się z ogniem na tej
koreańskiej beczce prochu, jak dotąd z powodzeniem udawało się zapobiegać
wybuchowi.
W przypadku Thanh i mnie trzeba było mniej niż sześćdziesiąt minut, by doszło
do eksplozji. Wisiało w powietrzu, że dzisiaj mieliśmy przekroczyć nie tylko granicę
państwa. Bądź co bądź rozdzielało nas już oparcie siedzenia w busie.
Podział Korei dokonał się w trzech fazach.
Pierwsza rozpoczęła się w czasach, gdy Kim Ir Sen nazywał się jeszcze Kim Song-
dżu. O ile to prawda. Pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku w japońskiej
prowincji Chōsen, jak wówczas nazywano Koreę, doszło do strajków i masowych
demonstracji. Wezwały do tego Antyimperialistyczny Ruch Młodzieżowy oraz Liga
Młodych Komunistów, obie te organizacje rzekomo założone przez młodocianego Kim
Ir Sena/Kim Song-dżu. Wykorzystując nacjonalistyczne idee swojego ojca,
uzupełniając je o koncepcje komunistyczne, młody Kim naszkicował ponadto główne
rysy ideologii Dżucze i stworzył w ten sposób duchowy fundament dla wszystkiego,
co nastąpiło później.
Protesty Koreańczyków nie zrobiły na Japończykach najmniejszego wrażenia.
W październiku 1929 roku Kim Ir Sen został aresztowany i – według historiografii
północnokoreańskiej – wypuszczony na wolność w maju 1930 roku. Już w lipcu miał
powołać do życia Koreańską Armię Rewolucyjną. Możliwe jest: mniej więcej w tym
czasie zginął prawdziwy Kim Ir Sen, a w jego buty wszedł Kim Song-dżu. Decydujące
jest: opór pokojowy przekształcił się w zbrojny.
Nowa armia podziemna chciała nie tylko uwolnić Koreę, lecz także przeprowadzić
komunistyczną rewolucję w duchu ideologii Dżucze. Miejscem odwrotu i ostoją
partyzantów stały się trudno dostępne rejony górskie na północnym wschodzie Korei,
na nosie konika morskiego. Tam, przy granicy z chińską Mandżurią, gdzie gęstwiny
leśne przemierzały wilki, tygrysy, niedźwiedzie i lamparty amurskie, wznosi się
na wysokość ponad dwóch tysięcy siedmiuset metrów nadal aktywny wulkan Pektu-san.
W całej Korei jest on do dzisiaj czczony jako „święta góra”. Nie bez powodu stał się
zatem oficjalnym miejscem narodzin Kim Dzong Ila.
Japończycy byli całkowicie zaskoczeni atakami Armii Rewolucyjnej. Powstańcy
zdobyli wiele miejscowości, a te położone w środku okupowanego kraju strefy ogłosili
„wyzwolonymi terytoriami”.
„Rewolucyjne rządy ludowe” wywłaszczyły tam właścicieli ziemskich, zniosły
podatki i zabiły wszystkie „elementy projapońskie”. W 1934 roku Armia Rewolucyjna
zdołała odnieść swoje największe zwycięstwo: zdobyć posterunek policji w Pochŏnbo.
Wydarzenie to w Korei Północnej nazywano później, wyolbrzymiając, „bitwą
o Pochŏnbo”.
W 1937 ze względu na podporządkowaną Japonii Mandżurię doszło do zaognienia
konfliktu między Japonią i Chinami. Siejący ferment Koreańczycy bardzo
przeszkadzali. Dlatego japońskie oddziały przeszły do energicznej ofensywy i wyparły
Armię Rewolucyjną na dalekie pozycje w lasach koło Pektu-san. Był to okupiony
ciężkimi stratami odwrót, który od tamtej pory Korea Północna gloryfikuje jako
„Ciężki marsz”. Koniec fazy pierwszej.

Finał naszego przejazdu przez tereny sąsiadujące z DMZ wyznaczała potężna betonowa
brama. Masywna poprzeczna konstrukcja wzniesiona nad przejazdem miała wymiary
autokaru turystycznego. Mogła być obniżana. Wtedy czołgi Korei Południowej miałyby
problem z przejechaniem. Tuż za bramą stały ciasno zgrupowane w dwóch rzędach
autobusy turystyczne.
Północnokoreański żołnierz, którego mundur opinał pozbawioną mięśni klatkę
piersiową, podszedł do naszego busa. Rym drżącą ręką podał mu karteczkę i nasze
paszporty. Także on, Chung i pan Pak musieli pokazać swoje dowody osobiste.
Żołnierz porównał każde zdjęcie w paszporcie z twarzą. Nikt nic nie mówił. Kto chce
dostać się do DMZ od strony Korei Południowej, musi potwierdzić własnym
podpisem, że jest świadomy ryzyka poniesienia tam ran lub nawet śmierci. My nie
musieliśmy niczego podpisywać. Albo Korea Północna była bardziej bezpieczna, albo
nie zawracano sobie głowy biurokracją, gdy ktoś umierał.
Żołnierz oddał nasze dokumenty.
Chung otworzył drzwi busa.
– A zatem. Proszę wysiadać.
Droga rozszerzała się przed nami, tworząc wyasfaltowany plac o długości około stu
i szerokości pięćdziesięciu metrów. Turyści stali dookoła w grupkach lub pozowali
na tle konstrukcji zaporowych. Aparaty pstrykały, rozbawieni ludzie gawędzili.
Panowała atmosfera uroczystości weselnej, podczas której wszyscy wiedzieli,
że panna młoda pożyje jeszcze tylko kilka tygodni, ale starali się nie dać po sobie
niczego poznać.
Co zaskakujące, wśród turystów nie było nikogo znajomego. Nikt nie był ubrany
w kurtkę blouson.
Po przeciwległej, wąskiej stronie placu znajdowała się kolejna brama. Na dwóch
kolumnach, z ustawionych jedne na drugich brudnoszarych bloków, spoczywał
betonowy kolos, jeszcze potężniejszy niż ten nad bramą wjazdową. Tego nie można
było obniżać. Delikatna budowa kolumn pozwalała jednak wysnuć przypuszczenie,
że bramę można było łatwo przewrócić. Tuż za bramą prowadziła, wtłoczona między
metrowej grubości mury, wąska droga, na której z trudem mieścił się samochód.
Z powodu skrętu nie było widać, gdzie się kończyła. Na prawo i lewo od bramy
kolejne mury zasłaniały widok, a wieńczące je zasieki z drutu kolczastego
uniemożliwiały przejście ponad nimi.
– Czy można to sfotografować? – spytałem Ryma. Ten spojrzał na Chunga. Pierwszy
raz Chung uśmiechnął się bez iskrzenia w oczach.
– Możecie państwo fotografować tutaj wszystko. Powiem, kiedy już nie będziecie
mogli.
Z obu dłuższych boków plac ograniczały sztucznie usypane pagórki. Dodatkową
osłonę przed wścibskimi spojrzeniami dawały gęste brzozy i topole. Między gałęziami
kołysały się gniazda ptaków. Ich mieszkańcy należeli do tych nielicznych
Koreańczyków, którzy znali obie części kraju.
Tam, gdzie pagórki były spłaszczone, dawało się dostrzec na zapleczu rozległe łąki,
na których rosły, tworząc regularny wzór, betonowe bloki wysokości człowieka.
Zapory przeciwczołgowe.
Największy budynek przy placu znajdował się po prawej od bramy wjazdowej –
płaska budowla, do której wchodziło się po trzech stopniach. Jej przeznaczenie
zdradzał wielki szyld, na którym widniały napisy sporządzone pismem koreańskim,
chińskim i alfabetem łacińskim: Panmunjom Souvenir Shop. Nad szyldem górowała
stojąca tablica. Na cukierkowokolorowym tle przylegały do siebie dwie dziecięce
buźki z perkatymi noskami, chłopca i dziewczynki. Zadziwiający kontrast w stosunku
do ponurych betonowych bram.
– Co przedstawia tamten obrazek? Rym?
Zagłębiony w myślach Rym palił papierosa. Od naszego przybycia nie powiedział ani
słowa. Teraz na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Tam jest napisane: „Dla naszych potomków! Sprawmy, by odziedziczyli
zjednoczoną ojczyznę!”. – Drżącą ręką przystawił niedopałek do ust.
– Jest ci zimno? – Nie było to mądre pytanie w sytuacji, gdy przyjemnie świeciło
słońce. Rym milczał.
Zmieniłem temat:
– Ile razy już tu byłeś?
– Nigdy wcześniej. – Rym zgasił papierosa o podeszwę buta i udał się
na poszukiwanie kosza na śmieci. Mały, dwudziestodwuletni Koreańczyk, który dziś
po raz pierwszy w życiu spojrzy w oczy swoim śmiertelnym wrogom.
Równym krokiem przez plac maszerowało dwóch żołnierzy w stalowych hełmach
na głowie. Ich lewe ręce kołysały się sztywno w przód i w tył. Prawa ręka była
zaczepiona kciukiem o pas naramienny, który biegł ukośnie przez pierś do sprzączki
łączącej. Przewieszony przez ramię karabin sprawiałby, że wyglądałoby to bardziej
imponująco. Byłoby nawet dozwolone. Regulamin DMZ dopuszczał noszenie
pistoletów i karabinów do obrony własnej.
Przeszedłem przez plac i stanąłem przed tablicą wystawową. Była to najlepsza
decyzja tego dnia.
Za szklaną szybą wisiał, starannie przypięty pinezkami, tuzin czarno-białych
i kolorowych zdjęć. Prawie wszystkie pokazywały Kim Ir Sena w różnych stadiach
jego życia. Otoczonego przez chłopów lub dzieci, na traktorze, w czasie zwiedzania
fabryk.
Od Mao Kimowie przejęli praktykę pouczania na miejscu. Wielki Przywódca
odwiedzał zakład, mówił, jak albo co powinno być produkowane albo uprawiane,
a robotnicy i rolnicy wypełniali jego zalecenia. Doprowadziło to między innymi
do tego, że chłopi, zgodnie z wzorami sowieckimi, musieli uprawiać zamiast ryżu
kukurydzę. Chociaż wilgotna gleba Korei Północnej w ogóle się do tego nie nadawała.
Efekt: pogorszyło się zaopatrzenie w żywność.
Kim Dzong Il kontynuował osobiste pouczanie na miejscu. Zdjęcia z wizyt
w fabrykach stały się jedynymi dowodami na to, że jeszcze żyje. Portugalski grafik
reklamowy João Rocha zebrał te zdjęcia. Można je znaleźć w internecie pod adresem:
kimjongillookingatthings.tumblr.com.
Na jednym ze zdjęć tablicy wystawowej Kim Ir Sen śmiał się, teraz już starszy,
w kapeluszu i płaszczu. Dobrotliwe oczy za srebrnymi okularami. Dziadek, którego
po prostu musiały uwielbiać wszystkie dzieci Korei. W sensie: każde
północnokoreańskie dziecko musiało nazywać go „ojcem” i od trzeciego roku życia
kłaniać się przed jego wizerunkiem.
Na jednym z kolorowych zdjęć roześmiane dzieci biegły w kierunku fotografującego.
Wszyscy chłopcy w takich samych kąpielówkach, dziewczęta w identycznych
kostiumach kąpielowych – w kolorze czarnym z czerwonym skrajem albo czerwone
z czarnym skrajem. Niemal każde dziecko tkwiło w nadmuchiwanym kole do pływania.
Albo czerwonym, albo niebiesko nakrapianym. Tylko jedna dziewczynka niosła mały
ponton. Była uprzywilejowana.
Ach, jakże one się śmiały. Och, jak pryskała woda. I jak wesoło dzieci z tyłu ślizgały
się na olbrzymiej zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy. Nie na jakiejś tam. Na tej
zjeżdżalni wodnej!
– Tak! – wrzasnąłem, zaciskając pięść.
– Yes, he’s great man, isn’t he?
– Co?! – Za mną stał niski blondyn w oliwkowozielonym mundurze. Jego spodnie
tworzyły bufy nad czarnymi wojskowymi butami. Nie nosił żadnych dystynkcji.
– It is... ehm... very impressive – odpowiedziałem. Słowo „imponujące” nigdy nie
było chybione.
Uniósł brwi i uśmiechnął się.
– No! I’m joking, buddy! It’s so funny to be here.
Wydałem z siebie nieokreślony dźwięk, wskazałem na jego ubiór.
– Nice suit.
– Oh yes. It’s genuine North Korean. Only a hundred bucks. Handmade! – Za sto
dolarów kazał sobie tutaj uszyć mundur na miarę.
– Where are you from?
– Vancouver, Canada. You?
Podałem swoje dane biograficzne.
– Oh, Berlin, then you know such borders, don’t you?
Czy to było stwierdzenie, czy pytanie? A może mnie sprawdzał? Ograniczyłem się
do potwierdzającego sapnięcia, nie zdradzając, co sądzę na temat takich budowli
granicznych.
– What do you think, will they kill us today? – Ryczący śmiech.
Spodziewając się kumplowskiego klepnięcia w plecy, zrobiłem krok do tyłu.
– Hopefully not.
Ktoś go zawołał. Na pożegnanie przyłożył dłoń do czoła i zasalutował.
Radosna energia, jaka przeniknęła mnie po odkryciu zdjęcia ze zjeżdżalnią, przez
kanadyjskiego zgrywusa uleciała niemal całkowicie. Czułem jeszcze tylko lekkie
mrowienie w żołądku, kiedy wchodziłem do sklepu z pamiątkami, w którym – jak
mi się wydawało – niedawno zniknęła Thanh. Wreszcie mogłem jej udowodnić,
że zjeżdżalnia istniała naprawdę. Ciekawe, co też na to powiedzą nasi przewodnicy.
Sklep z pamiątkami miał wielkość małego supermarketu, w środku panował nastrój
jak podczas wyprzedaży na koniec lata. Turyści głośno wyrażali opinie na temat
laleczek, produktów z żeń-szenia, kartek pocztowych oraz wielojęzycznych książek
i albumów na temat wojny koreańskiej oraz granicy. Połowę klientów stanowili Azjaci.
Ponieważ nie nosili znaczków z Kimem, nie mogli to być północni Koreańczycy. Jak
na Japończyków tkaniny ich ubrań były zbyt tanie. Zatem Chińczycy, których kobiety
na zewnątrz wyróżniały się tym, że miały parasole chroniące je przed słońcem. Inna
grupa posługiwała się angielskim, który brzmiał zaskakująco amerykańsko. Kłóciła się
o ostanie zafoliowane T-shirty z Francuzami, którzy mogli być także Kanadyjczykami
lub Belgami. Koszulki miały nadruk I Pyongyang.
W sąsiednim pomieszczeniu turyści utworzyli podwójny wianuszek wokół
mundurowego. W porównaniu z nim niemiły urzędnik lotniska z lodowatymi oczami
wyglądał jak pluszowy miś.
Mapa ścienna, przed którą opowiadał coś gardłowym, monotonnym głosem,
pokazywała za pomocą czerwonych i niebieskich linii przebieg DMZ. Okręgi oznaczały
stolice obu Korei. Za każdym razem, gdy wskaźnik mundurowego przesuwał się
po mapie, wydawał świszczący dźwięk.
Czapka wojskowa siedziała głęboko na czole, jego brwi znajdowały się w cieniu
daszka czapki. Blada skóra napinała się na kościach policzkowych aż po kanciastą
brodę. W pozbawionej uczuć twarzy oficera politycznego z Panmundżom poruszały się
tylko wargi i źrenice.
Thanh odkryłem na drugim końcu półkola turystów. Pomachałem jej ręką. Nie
zauważyła mnie. Filmowała.
Młoda tłumaczka w czarnym kostiumie biznesowym tłumaczyła wykład oficera
na angielski. Zapewne uznano, że kolorowe stroje z jedwabiu byłyby tutaj nie
na miejscu.
Moje myśli odpłynęły. Wyobrażałem sobie, jak Daniel Craig jako James Bond
walczyłby na betonowej bramie z oficerem propagandowym z Panmundżom. Bond
by przegrał.
Naraz zapanowało poruszenie wśród słuchających. Wyszliśmy na zewnątrz.
Musieliśmy się zebrać na prawo od bramy, która prowadziła do wąskiej uliczki. Tutaj
znajdowało się przejście przez mur. Szybko umilkły wszystkie żartobliwe uwagi.
Żołnierz, którego stalowy hełm siedział tak głęboko, że nie było widać jego oczu,
polecił nam stanąć w rzędzie, jeden za drugim. Najpierw kobiety, za nimi mężczyźni.
Thanh była ostatnia w swoim rzędzie, ja pierwszy w moim.
– Miejmy nadzieję, że nie wyślą nas teraz pod prysznic – wymamrotałem. Thanh
spojrzała przez ramię.
– Hę?
– Teraz już nie wolno fotografować! – krzyknął Chung z tyłu.
Tymczasem oficer propagandowy zajął pozycję na najwyższym stopniu schodów
prowadzących do sklepu z upominkami. Splótł ręce na plecach i patrzył na nas z góry.
Ziemia zadrżała. Równocześnie zostały uruchomione silniki wszystkich busów.
Z głuchym pomrukiem przetoczyły się przez szarą betonową bramę. Na końcu tej
kolumny jechał pan Pak. Gdy nas minął, żołnierz dał znak. Jeden za drugim
wślizgnęliśmy się w szczelinę w murze. Każdą osobę żołnierz odfajkowywał na liście.
Gęsiego kroczyliśmy szarą uliczką. Tuzin gości oddzielonych według płci. Duszące
spaliny autobusów wisiały w powietrzu. Między metrowej grubości murami dudniły
odgłosy naszych kroków. Ten po lewej był ukośnie ścięty od strony uliczki. Na tej
skośnej płaszczyźnie leżały betonowe walce o średnicy dwóch metrów.
Przytrzymywane jedynie przez dwa cienkie druty. A gdyby przecięto druty, walce
stoczyłyby się w dół i zmiażdżyły południowych Koreańczyków?
W okularze kamery cyfrowej Thanh, którą miała przewieszoną przez ramię,
dostrzegłem połyskujące światło. Jej łokieć znajdował się nad obiektywem. Zapewne
miał zasłaniać palącą się na czerwono kontrolkę. Ach, gdybym wybrał się w tę podróż
z Isabel... Ona sprzedawała wieczne pióra i papier listowy. A nie ekskluzywne zdjęcia.
Na końcu uliczki mogliśmy znów wsiąść do busów.
Przejechaliśmy kilkaset metrów, aż nasz bus został zatrzymany przez żołnierza. Chung
opuścił korbką szybę i – o ile to możliwe na fotelu obok kierowcy w małym busie
marki Pokój – przyjął odpowiednią postawę.
Rozpad

Zawarli tajne porozumienie. Churchill, Roosevelt i Stalin w lutym 1945 roku podczas
konferencji w Jałcie. Stalin obiecał, że po niemieckiej kapitulacji zaatakuje na lądzie
Japonię, ówczesnego sojusznika Hitlera. Dziewiątego sierpnia Związek Radziecki
wypowiedział wojnę imperium japońskiemu. Armia Czerwona wmaszerowała
od północy na terytorium okupowanego przez Japonię Półwyspu Koreańskiego.
Koreańska Armia Rewolucyjna ruszyła wraz z Sowietami. Zaczęła się druga faza
podziału.
Wyzwalanie Korei postępowało szybko, ponieważ po atakach atomowych
na Hiroszimę i Nagasaki oraz swojej kapitulacji 15 sierpnia 1945 roku Japonia musiała
się bezwarunkowo wycofać.
Koreańczycy nie mieli wpływu na dalszy bieg zdarzeń. Za przyzwoleniem Narodów
Zjednoczonych zwycięskie mocarstwa, USA i Związek Radziecki, zadecydowały
o podziale półwyspu wzdłuż trzydziestego ósmego równoleżnika. Północ przypadła
Związkowi Radzieckiemu, południe Stanom Zjednoczonym. ONZ miał nadzieję,
że wybory przeprowadzone w obu częściach Korei doprowadzą do wyłonienia
wspólnego koreańskiego rządu.
Kim Ir Sen, protegowany Sowietów każący się wysławiać jako wyzwoliciel Korei,
odrzucił ten plan, ponieważ w administrowanej przez Stany Zjednoczone południowej
części Korei niewiele zmieniło się w kolonialnych strukturach społecznych, jakie
pozostawiła Japonia. Bogaci właściciele ziemscy ciemiężyli chłopów. Robotnicy
nadal musieli harować dla właścicieli fabryk. Kim Ir Sen zamierzał wprowadzić
radykalną zmianę kursu.
Już 10 października 1945 roku Kim Ir Sen założył Partię Pracy Korei, której gremium
kierownicze składało się z towarzyszy walki i partyzantów. W ten sposób na północy
wyłoniło się koreańskie przywództwo, życzliwie usposobione wobec Związku
Radzieckiego. Biorąc za wzór swojego wielkiego prekursora, na północy
upaństwowiono fabryki, banki i media, grunty rolne stały się własnością zbiorową.
W 1948 roku z Armii Rewolucyjnej wyłoniła się Koreańska Armia Ludowa. W tym
samym roku Amerykanie przeprowadzili na południu Korei wybory, których domagał
się ONZ. (Można dyskutować, czy były one w pełni wolne i demokratyczne).
Piętnastego sierpnia 1948 roku ster rządów objął Li Syng Man, który trzy lata
wcześniej wrócił z pobytu na uchodźctwie w Stanach Zjednoczonych. Kim Ir Sen
nazwał Li Syng Mana marionetką Amerykanów. Nie do końca fałszywie. Tak jak
Sowietom, Amerykanom zależało na zdobyciu pewnego przyczółka w Azji Wschodniej.
Kim Ir Sen trzy tygodnie później także zarządził wybory. Wynik: 98,49 procent
Koreańczyków z północy poparło Partię Pracy Korei. Kim Ir Sen został premierem
i głową państwa w Korei Północnej, latem 1949 roku Armia Czerwona i US Army
wycofały się z półwyspu. Stany Zjednoczone pozostawiły jedynie niewielkie oddziały
okupacyjne w Korei Południowej...

...do której przestaliśmy się zbliżać, ponieważ nasz bus stał obok żołnierza. Ten wydał
polecenie Chungowi, który skinął głową i zakręcił korbką szybę okna. Pan Pak cofnął
o kilka metrów. Thanh i ja – musieliśmy siedzieć pośrodku obok siebie –
wymieniliśmy spojrzenia. Inne busy turystyczne już chwilę temu zniknęły w obłokach
kurzu. Pan Pak skręcił w odgałęzienie drogi. Wokół nas rozciągały się pola. Byliśmy
sami na ziemi niczyjej.
Chung spojrzał na zegarek, Rym wyglądał przez okno.
– Dlaczego jedziemy tak długo? – W moim głosie pobrzmiewało zbyt wiele pokory.
Chung obrócił się w naszą stronę z szerokim uśmiechem.
– Drobna zmiana planów.
– Jaka? – Thanh brzmiała nieco bardziej pewnie. Kto wie, co też potajemnie
sfilmowała. Nie należy zapominać o zdjęciach, które zrobiłem z biodra. Ostatnio
oczyszczałem kartę pamięci w Ryonggang, hotelu wellness. Od tamtej pory akumulator
mojego notebooka był rozładowany. Gniazdko potrzebne do naładowania znajdę
dopiero w Pjongjangu.
Chung starał się odpowiedzieć tonem tak radosnym, jak to tylko możliwe:
– Jedziemy teraz na obiad!
Thanh wypuściła powietrze. Nie z ulgą. Z gniewem.
– A co, jeśli my jeszcze nie zgłodnieliśmy?
– W restauracji żołnierskiej jest bardzo dobre jedzenie.
– Dwie godziny temu jedliśmy śniadanie!
– Trzy godziny temu – poprawiłem ją.
– Jasne, ty możesz jeść na okrągło!
– To prawda... A dlaczego inni nie jadą na śniadanie?
– Nie jedziemy na śniadanie, tylko na obiad.
– No tak, zgadza się. – Błąd. Z braku snu i ze strachu.
– Z jakiego powodu już teraz możemy zjeść obiad?
– Musimy – warknęła Thanh.
– W następnym miejscu, które ma być zwiedzane, jest dopuszczalna określona liczba
zwiedzających. My idziemy z następną grupą.
Ktoś zatem się przeliczył.

Pomijając fakt, że w każdej chwili mogło się na nas rzucić 15,6 miliona żołnierzy,
placyk, który wybrał pan Pak, był idyllicznym miejscem. Sękate drzewa iglaste, pod
nimi chłodny cień. Jasne plamy słońca na splątanych drogach. Szczebioty między
gałęziami.
Wygrzebawszy się z busa, wystawiłem swoje umęczone noclegiem w Folklore Hotel
kości na ciepło słońca.
– Widzisz, Chung jest dżentelmenem. Ale tobie nie przyjdzie do głowy pomysł, żeby
mi pomóc. – Spacerowałem koło samochodu. Chung podał Thanh rękę przy
wysiadaniu.
– Przecież nie jesteś jakąś babcią!
– Ani ty dżentelmenem.
– Proszę spojrzeć, jak pięknie prezentuje się słońce. – Jeśli nie było
to przejęzyczenie, Rym właśnie zdradził nam, że tutaj świeciło dla nas sztuczne słońce
propagandowe. Żeby południowi Koreańczycy myśleli, że w komunizmie zawsze jest
piękna pogoda.
Tak czy siak, Rym skutecznie zablokował moją kontrę na zarzut Thanh i nie dopuścił
do wzbogacenia swojego zasobu słów o frazę „zasranym wypierdkiem-dżentelmenem”.
Kasyno wojskowe okazało się być dwupiętrowym, otynkowanym na szaro budynkiem
z tarasem. Jedyną ozdobą elewacji był jasnozielony gzyms nad wejściem.
Trzy skrzydła szklanych drzwi, otwartych na zewnątrz, wabiły do ciemnego wnętrza
nas i ciepło słoneczne.
Zamiast pomysłowych konstrukcji zaporowych, typowych w DMZ, przed wejściem
osób nieuprawnionych chroniły tylko cztery składane krzesła ustawione oparciami
na zewnątrz. Jedynie środkowe drzwi nie były zastawione.
– Proszę do środka – powiedział Chung.
– Muszę najpierw zapalić. – Thanh postawiła torbę na schodach na taras, zdjęła
skórzaną kurtkę i zaoferowała swoją paczkę papierosów. Chung i Rym się
poczęstowali.
W drzwiach stanęła młoda kobieta z dużymi brązowymi oczami, zaróżowionymi
policzkami i symetryczną twarzą lalki. Czarne włosy spływały jej na ramiona. Rąbek
różowej, dzwonowatej sukni oparł się o futrynę drzwi. Roztaczała wokół siebie aurę
postaci z bajki Disneya. Z małą domieszką Barbie.
– Może jednak byśmy weszli; wydaje mi się, że na nas czekają.
Spojrzenie, jakim obdarzyła mnie Thanh, z pewnością było zakazane w strefie
zdemilitaryzowanej.
Nasi przewodnicy ostrożnie zgasili swoje na wpół wypalone papierosy. I schowali
je do kieszeni. Thanh zaciągnęła się po raz ostatni i wzięła swoje rzeczy.
W foyer kasyna promienie słoneczne operowały przez otwarte drzwi. Odbijały się
w białej marmurowej posadzce i witrynach z pamiątkami. Na ścianach wisiały
kiczowate olejne pejzaże. Z przenośnego odtwarzacza CD sączyły się dźwięki
syntezatora skrzypiec. Disnejowska Barbie odpłynęła przodem. Chung i Rym życzyli
nam „smacznego” i poszli sobie.
– Jak to? To my musimy jeść, a oni nie? – Ona.
– Chodź już! – Ja.
– Nie jestem głodna. – Ona.
– Chodźże wreszcie! – Ja.
– Dlaczego? – Ona.

Dzisiaj nie da się już dokładnie ustalić, kto kogo najpierw sprowokował do strzału.
Od początku roku 1950 coraz częściej dochodziło do utarczek między żołnierzami obu
Korei. Byli ranni i zabici. Korea Północna uznała, że jest zagrożona przez Południe.
Dwudziestego piątego czerwca 1950 roku Koreańska Armia Ludowa przekroczyła
granicę. Zaczęła się trzecia faza podziału: wojna koreańska.
Zupełnie nieprzygotowani do obrony południowi Koreańczycy zwrócili się o pomoc
do stacjonujących na Południu wojsk amerykańskich. Cztery dywizje generała
MacArthura nie otrzymywały jednak od 1945 roku żadnego nowego wyposażenia.
Stany Zjednoczone skoncentrowały się na silnej obecności militarnej w Europie.
W największym pośpiechu Amerykanie zaczęli ściągać do Korei Południowej samoloty
bojowe z całego regionu Pacyfiku. Tymczasem północni Koreańczycy 28 czerwca
zajęli Seul. Stany Zjednoczone wykorzystały swoje wpływy w Radzie Bezpieczeństwa
ONZ i bez zgody Związku Radzieckiego i Chin przeforsowały uchwałę o wysłaniu
do Korei sił Narodów Zjednoczonych pod swoim dowództwem. I tak po stronie
Południa walczyli między innymi żołnierze belgijscy, luksemburscy i etiopscy.
Początkowo bez powodzenia.
Na początku sierpnia obrońcy Korei Południowej sprawowali kontrolę już tylko nad
niewielkim obszarem wokół portowego miasta Pusan na południowo-wschodnim
wybrzeżu, tam gdzie brzuch konika morskiego jest najgrubszy. Mając morze za plecami,
południowi Koreańczycy i żołnierze ONZ pod dowództwem amerykańskim stawili
rozpaczliwy opór. Przewaga Koreańskiej Armii Ludowej Kim Ir Sena była jednak
druzgocąca. Upadek bastionu Pusan wydawał się być już kwestią dni. Wówczas doszło
do dramatycznego zwrotu akcji...

Moja pięść uderzyła w stół. Zaszczękały miseczki.


– Działasz mi już tym na nerwy!
Głowa Thanh wykonała obrót o jedną czwartą, jej powieki uniosły się wysoko.
Ciemne źrenice wpatrywały się we mnie. Właśnie z odrazą odsunęła od siebie kim-chi
i wieprzowinę.
– Twoja arogancja! Twoje nieustanne zrzędzenie! – Mój głos wibrował. Poza nami
nie było żadnych gości w restauracji żołnierskiej. Żołnierzy także. Jedynie puste stoły
dziesięcioosobowe z błyszczącymi plastikowymi obrusami. Tylnych w półmroku
niemal nie było widać.
– Chce mi się rzygać!
– Would you like a dessert? – Nagle nie wiadomo skąd przy stole stanęła
disnejowska Barbie. Jak ona to zrobiła? Trzy tony materiału, a nie słychać jak
podchodzi.
– Nie!
– But I’d like to have some. Please. – Thanh rozgniatała swojego papierosa
w popielniczce, dopóki nie zgasł. Thanh pochyliła się w moją stronę.
– Uważasz zatem, że tu wszystko jest super?
– W ogóle nie o to chodzi.
– Powinnam milczeć. Zawsze robić, co każą. I najlepiej jeszcze we wszystko
wierzyć. Tak jak ty. Nieprawdaż?
– Nigdy nie twierdziłem, że we wszystko wierzę...
– Nie, wiesz przecież, co się tutaj wyprawia. Wiesz, jak wielu ludzi gnije
w więzieniach, znasz nawet pozycję w indeksie tortur, czy jak to się tam nazywa...
Widziałeś ludzi, którzy tam na zewnątrz przekopują błoto gołymi rękami. A cieszysz
się, bo zobaczyłeś tramwaje z Lipska!
– Drezna.
– Mój drogi, nie wszczynam już z tobą żadnych dyskusji. Ale na poważnie liczyłeś,
że pozwolę się całymi dniami prowadzić jak owca z pastwiska na pastwisko? Spać,
oglądać, żreć, spać? A kto zbacza z drogi, tego gryzie pies?
Mucha maszerowała po ryżu Thanh. Zatrzymała się przy ziarnku na krawędzi talerza
i zaczęła się przy nim krzątać, jakby nie spotkała się w swoim dwutygodniowym życiu
z niczym równie pięknym.
Thanh i ja byliśmy w drodze od tygodnia. Wręcz nie mogłem wyobrazić sobie
niczego gorszego. Spojrzałem w stronę drzwi kuchni. W środku wisiały portrety Kim Ir
Sena i Kim Dzong Ila.
– Nie powinniśmy rozmawiać tak głośno.
– Nie ma tu nikogo, kto mógłby nas podsłuchać!
– Przynajmniej nikogo nie widać, co nie znaczy wcale...
– Człowieku, skończ wreszcie z tą manią prześladowczą!
Mucha czyściła skrzydełka. Ukryłem kim-chi pod moim ryżem.
– Kiedy byłem mały, mieszkaliśmy w dzielnicy Marzahn, na jedenastym piętrze, trzy
piętra nad nami mieszkała rodzina. On był jakimś ważniakiem w kombinacie
chemicznym. Ona jego sekretarką. Po ślubie kobieta wniosła ze sobą do małżeństwa
także swojego syna. Często się z nim bawiłem. Nasi rodzice także się spotykali.
Czasami jeździliśmy nawet razem na wycieczki. Zawsze, kiedy do nich szedłem, moja
mama przestrzegała mnie, żebym zbyt wiele nie opowiadał. O mojej cioci
na Zachodzie, o tym, co widziałem w telewizji, albo że robimy czasem zakupy
w Intershopie. Ponieważ podejrzewała, że ojciec był w Stasi.
– Przecież ci mówiłam, że twoja matka cię zakorkowała.
– Latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku pewnego wieczoru stanął przed
naszymi drzwiami. Wyjąc. – Zrobiłem pauzę. Thanh ziewnęła.
– Dowiedział się, że jego podstawiona żona przez całe lata na niego donosiła.
Mucha odleciała. Zjawił się deser Thanh. Cztery obrane ćwiartki jabłka na spodku.
– Enjoy – szepnęła disnejowska Barbie.
Krzesło Thanh zaszurało po podłodze.
– Będę na zewnątrz.
– A co z twoimi jabłkami?
– Możesz je sobie zjeść. – Szurnęła spodkiem w moją stronę. – I żadnego nie waż się
zostawić!
Zostałem sam przy dziesięcioosobowym stole. W pustej restauracji żołnierskiej
w Panmundżom.
Zacząłem krążyć widelcem nad jabłkami.
Wbiłem go.
Prysnął sok.
Łzy na granicy

Analiza konsekwencji:
Opcja pierwsza: Uciec? – Nie da się. To Korea Północna.
Opcja druga: Polecieć następnym samolotem do domu? – Patrz opcja pierwsza.
Opcja trzecia: Zadzwonić do Isabel, szukając pocieszenia? – Patrz opcja pierwsza.
Opcja czwarta: Po prostu siedzieć i czekać? – Przyjdą mnie odebrać.
Opcja piąta: Domalować Kimom brodę?...
Zajrzałem do kuchni. Były tu takie same portrety Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila, jakie
wisiały we wszystkich pomieszczeniach publicznych i mieszkaniach. Ani Wielki ani
Ukochany Przywódca nie nosili okularów, wyglądali młodo, poważnie
i zdecydowanie. U góry rama była grubsza niż na dole. W ten sposób nieco wychyleni
Kimowie patrzyli obserwującemu prosto w oczy. Futrynę drzwi dzieliło
od wizerunków około dziesięciu centymetrów. Domalowanie Kimom brody było
możliwe. Wstałem, podszedłem do drzwi kuchennych. Uniosłem rękę...
I pomachałem.
– I’m finished. Thank you very much.
Nie jestem przecież aż tak głupi.

Tak jak robiła za każdym razem, disnejowska Barbie znalazła się w foyer przede mną.
Oczekiwała za największą gablotą. Gotowa do sprzedaży souvenirów. Promień słońca
przecinał w poprzek pomieszczenie. W jego świetle tańczył kurz. Witryny rzucały
na ściany kanciaste cienie. Z czarnego odtwarzacza CD płynęła muzyka. Zdumiony
wpatrywałem się w niego. Smyczki wyprawiały harce, chór przyjemnie nucił
mormorando.
– Dobry obiad, co?! – Rym.
– Tak, tak...
Refren. Niewątpliwie. Co też to mogło być?
– Ten kawałek jest u nas bardzo dobrze znany! Czy to koreańska muzyka?
– Nie, świata.
– Świata?
– Tak, muzyka światowa. Międzynarodowa. Podoba się panu?
Zacząłem kołysać się w takt muzyki. Kręciłem się w kółko. Nuciłem wraz z chórem.
Rym się śmiał.
– Lubi pan tańczyć?
– No tak, do tego potrzeba kobiety... – powiedziałem to bez ukrytych podtekstów.
Przyszło mi tylko do głowy, że nie powinienem sam się kołysać do Tränen lügen nicht
(Łzy nie kłamią) Michaela Holma.

Była tak mała, że czubek jej głowy nie sięgnąłby do mojej brody nawet wtedy, gdyby
stanęła na czubkach palców. Jej dzwonowata suknia utrzymywała między nami dystans.
Lekko wychylony do przodu trzymałem ją za prawą dłoń. Moją prawicę trzymałem
na jej plecach. Rym poprosił Barbie, żeby ze mną zatańczyła.
Czekała, żebym zaczął. Byłem mężczyzną, więc to ja powinienem prowadzić. Przy
następnym refrenie przeszedłem do kroku kołyszącego. Jej suknia przesuwała się
po moich dżinsach. Czułem ją na kościach piszczelowych. Zaczęliśmy wykonywać
obroty. Z kuchni wyszły kolejne kolorowe Barbie. Na ich twarzach odmalowywało się
zdumienie.
Mała dłoń w mojej dłoni pociła się. Kiedy wypadłem z rytmu, zostałem łagodnie
naprowadzony na właściwe tempo. Wywijaliśmy dookoła. Und du verstehst...
(I rozumiesz...) Jej suknia frunęła. Tränen lügen nicht (Łzy nie kłamią). Lecieliśmy.
Nad zaporami czołgowymi, minami i piętnastoma milionami żołnierzy.
Nagle muzyka się urwała. I wystartowała od nowa. Wystartowała od nowa.
Wystartowała od nowa. Straciliśmy rytm. Jedna z kolorowych Barbie stuknęła
w odtwarzacz CD. Zatrzeszczał. Muzyka umilkła. W Korei Północnej może prowadzić
przecież tylko jeden.

Oddziały ONZ, które późnym latem 1950 roku wyczekiwały w Pusan, wierzyły
w przywództwo amerykańskiego generała MacArthura. Do 15 września zdołano
wreszcie ściągnąć pod dostatkiem żołnierzy, sprzętu i samolotów. Pod miastem Incheon
na zachodnim wybrzeżu, na linii barków konika morskiego, wylądował desant wojsk
amerykańskich, które uderzyły na północnych Koreańczyków od tyłu. Równocześnie
przeprowadzono ofensywę z Pusan. Koreańska Armia Ludowa nie była w stanie
skutecznie przeciwstawić się takiemu kleszczowemu uderzeniu. Musiała wycofać się
daleko na północ. Pjongjang upadł. Koreańska Armia Ludowa została wyparta pod
samą chińską granicę. Chiny wysłały jej na pomoc armię złożoną z mniej lub bardziej
prawdziwych ochotników. Związek Radziecki przysłał myśliwce. Oddziały ONZ
musiały się cofnąć, po pewnym czasie Chińczycy także. Wtedy generał MacArthur
ponowił atak.
Mao stracił cierpliwość. Wysłał prawie pół miliona chińskich żołnierzy wsparcia,
włącznie ze swoim synem, który później poległ podczas walk z wojskami
amerykańskimi. Stalin pomógł z kolei, przysyłając czołgi i samoloty bojowe.
Komuniści wyzwolili Pjongjang, a 4 stycznia 1951 roku w ich ręce ponownie wpadł
Seul.
Była to zniewaga dla generała MacArthura. Mając poparcie ONZ, rozkazał
przeprowadzić w Korei Północnej, pierwsze podczas tej wojny, bombardowania przy
użyciu napalmu. Osiemnaście spośród dwudziestu dwóch dużych miast Korei
Północnej zostało zniszczonych przynajmniej do połowy, Pjongjang w trzech
czwartych. W czerwcu 1951 roku generał MacArthur planował zrzucenie około
czterdziestu bomb atomowych na Chiny. Na takie rozszerzenie wojny nie zgodził się
amerykański prezydent Truman. MacArthura zdymisjonowano.
W maju 1951 roku Stany Zjednoczone i Związek Radziecki nawiązały pierwsze
kruche stosunki dyplomatyczne. W lipcu w małej wsi Panmundżom zaczęły się
negocjacje na temat zawieszenia broni. Pod koniec września 1951 roku doszło
do ostatniej wielkiej bitwy między oddziałami ONZ a sojuszem złożonym z północnych
Koreańczyków, Chińczyków i sowieckich pilotów, którzy w chińskich mundurach latali
sowieckimi migami z namalowanym północnokoreańskim godłem. Bitwa pod
Heartbreak Ridge w północnokoreańskich górach w pobliżu trzydziestego ósmego
równoleżnika nie przyniosła żadnych efektów poza wielkimi stratami bez istotnych
zdobyczy terytorialnych. Później trwały już tylko mniejsze, ale prowadzone z nie
mniejszą zaciekłością walki. Słynna stała się wysoka na trzysta dziewięćdziesiąt pięć
metrów góra Baengma-goji w strefie kontrolowanej przez Amerykanów. Można z niej
było dogodnie obserwować ważną strategicznie równinę przy Cheorwon, dokładnie
pośrodku półwyspu.
Od 6 października o wzgórze Baengma-goji, co znaczy „Biały koń”, walczyły
bataliony południowokoreańskie i chińskie. Podczas kolejnych dziesięciu dni góra
w sumie dwadzieścia cztery razy zmieniała „właściciela”. Kto okazał się ostatecznym
zwycięzcą? Strony konfliktu nie mogą w tej sprawie dojść do porozumienia.
Do poważnych sporów doszło także podczas prowadzonych w Panmundżom
pertraktacji w sprawie rozejmu. Chodziło o wymianę terytoriów, jeńców, przebieg
granicy, a czasami po prostu o zyskanie na czasie. Godzinami dyskutowano wtedy
o kolejności punktów porządku dziennego. Prowadzący negocjacje północni
Koreańczycy często po prostu milczeli przez kwadrans albo i dłużej, doprowadzając
w ten sposób Amerykanów do zwątpienia. Aż oni sami przyjęli podobną taktykę
milczenia. W końcu 27 lipca 1953 roku doszło do podpisania rozejmu. Dokument
sygnowali północni Koreańczycy i Chiny oraz Stany Zjednoczone, pełniące funkcję
głównodowodzącego oddziałów ONZ. Korea Południowa odmówiła podpisania
rozejmu. Prezydent Li Syng Man chciał ponownego zjednoczenia kraju. Niezależnie
od okoliczności. Dlatego doszło tylko do rozejmu między Północą a Południem.
Zgodnie z konwencją haską, która od 1907 roku reguluje zasady konfliktów zbrojnych,
rozejm przerywa działania wojenne stron konfliktu. „Jeśli czas trwania rozejmu nie jest
uzgodniony, strony konfliktu w każdej chwili mogą znów przystąpić do działań
wojennych”.
W marcu 2013 roku Korea Północna anulowała rozejm. W październiku 2013 roku
Korea Południowa i Stany Zjednoczone podpisały nowy pakt obronny. Amerykanie
obiecali Korei Południowej obronę za pomocą wszelkich możliwych środków. Także
broni atomowej.

Thanh i ja wyszliśmy razem na taras restauracji żołnierskiej w Panmundżom. Zrobiło


się wietrznie.
– Jesteś naprawdę stuknięty – powiedziała przyjaźnie.
Thanh nagle pojawiła się w foyer. Z cyfrową kamerą gotową do filmowania. Długi
Niemiec tańczył z północnokoreańską Barbie. Dobrzy reporterzy potrafią zwąchać
dobre zdjęcia. Teraz próbowała – z torbą przewieszoną przez jedno ramię, kamerą
przez drugie i kurtką pod ręką – zapalić papierosa. Wiatr gasił płomień.
– Mogę... – Mój kciuk odpalił zapalniczkę za osłoną naszych dłoni.
– Dzięki, zajączku.
– Hm...
Kiedy podnieśliśmy wzrok, ujrzeliśmy lodowatą minę oficera politycznego. Przy
busie czekał żołnierz w stalowym hełmie.

– Co sądzą państwo o programie atomowym Koreańskiej Republiki Ludowo-


Demokratycznej? – Oficer propagandowy z Panmundżom siedział tak blisko,
że mogłem go powąchać.
Żołnierz w stalowym hełmie ulokował się na siedzeniu obok kierowcy. Chung
i Thanh musieli upchnąć się z tyłu, ja zostałem w środku. Rymowi trafiło się krzesełko
składane. Oficer propagandowy siedział koło mnie. Pachniał mężczyzną i wodą
po goleniu.
Żołnierz w stalowym hełmie musiał zsunąć się nieco w dół na siedzeniu przy
kierowcy, ponieważ kabura pistoletu stawiała opór pasom bezpieczeństwa. Ciekawe,
dlaczego nosił ją po lewej stronie.
Jeśli będzie nadal tak się wiercił, to w końcu uda mu się bez użycia rąk odbezpieczyć
swoją broń. Jeśli następnie padnie strzał, bo pan Pak na wąskiej wyasfaltowanej
drodze zbyt późno ominie nierówność, pocisk poleci w dół. Zbiornik na paliwo
znajdował się pod tylną kanapą. Dlatego środkiem podłogi musiał biec wzdłuż
przewód paliwowy. Przypuszczalnie dokładnie między zamkami pasów
bezpieczeństwa.
Nasz bus eksplodowałby na terytorium północnokoreańskim. Kulę ognia byłoby
widać także z oddalonej o kilkaset metrów Korei Południowej, gdzie mogłaby zostać
błędnie uznana za wybuch rakiety, która spadła zbyt blisko. A jeśli, co było bardziej
prawdopodobne, Północ uznałaby zdarzenie za atak Południa, program atomowy
Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej już by pokazał, ile jest wart.
Chung z wielką gorliwością przetłumaczył pytanie oficera politycznego o nasze
zdanie na temat programu atomowego.
Thanh wzięła odpowiedź na siebie:
– Po wszystkim, co widziałam do tej pory, rozumiem trudne położenie Korei
Północnej.
– A jak ocenia pani położenie? – Ton, jakim posłużył się zimny jak lód oficer, był
mi dobrze znany z serialu Miejsce zbrodni. W którymś momencie powinien jednak
pojawić się dobry policjant.
– Amerykański przyczółek wojskowy w Korei Południowej z pewnością jest
przeszkodą na drodze do ponownego zjednoczenia. Wszakże jedno mnie zdziwiło:
amerykańscy turyści mogą odwiedzać Koreę Północną. – A zatem ona także słyszała
w sklepie z pamiątkami angielski z amerykańskim akcentem.
– Nie mamy nic przeciwko obywatelom Stanów Zjednoczonych. To ich rząd jest
naszym wrogiem.
– To imponujące, jakie osiągnięcia ma naród północnokoreański, chociaż jest
dziesięć razy mniej liczny od amerykańskiego.
Zdarzył się mały cud. Lodowaty oficer się uśmiechnął.
Thanh potrafiła wzbudzić w ludziach miłe poczucie: rozumiem, o czym mówisz,
uważam, że to, co robisz, jest w porządku. Jesteś OK. Zdolność tę jednak w ostatnich
dniach gdzieś zawieruszyła.
Pan Pak zatrzymał busa. Po lewej lasek, po prawej puste pola. Nigdzie zapór
czołgowych, murów czy płotów. Drewniane słupy elektryczne na obrzeżach pola.
Przewody bzyczały. Na ściernisku kucało trzech mężczyzn.
– Czy tutaj trwają żniwa?
– Tak. Tam z tyłu mieszkają chłopi. We „wsi pokoju”.
Korea Południowa uważa, że tutaj mieszkają tylko północnokoreańscy żołnierze.
Po południowokoreańskiej stronie granicy znajduje się „wieś wolności”. Po zmroku
mieszkańcy nie mogą wychodzić przed drzwi swoich domów.
Trzej mężczyźni na polu jak dotąd się nie poruszyli. Albo były to atrapy, albo bali się
min. W DMZ są ich tysiące.
Przy ścieżce prowadzącej na pole z ziemi sterczały tyczki. Na nich powiewały
czerwone flagi. Albo wskazywały, gdzie są miny, albo symbolizowały zwycięstwo
komunizmu. Na horyzoncie widać było kolejną flagę. Dużo, dużo większą. Powiewała
na olbrzymim maszcie kratownicowym. Przynajmniej jej znaczenie nie budziło
wątpliwości.
Wysiedliśmy. Uniosłem aparat cyfrowy, nacisnąłem spust i spytałem:
– Czy tu można fotografować?
Chung w panice pokręcił głową.
– Nie! Żadnych zdjęć!
– W porządku. – Schowałem aparat. Na moim zdjęciu: mali północnokoreańscy
chłopi przed wielką południowokoreańską flagą.
Do lasku zostało tylko kilka kroków. Tam dogoniliśmy zastęp turystów, drepczących
za swoimi przewodnikami.
Dołączyliśmy się do nich. Z każdym metrem szliśmy coraz bardziej równym krokiem.
Jedynie Thanh nie mogła się wstrzelić w rytm. Maszerowała z przodu, obok oficera
propagandowego. Mnie Chung i Rym wzięli w środek. Straż tylną stanowił żołnierz
w stalowym hełmie.
Turyści odwracali głowy, szeptali. Nasza formacja przyciągała uwagę pospólstwa.
Pokazywano mnie palcami, Europejczyk pomiędzy Koreańczykami. Dwóch
w garniturach, dwóch w mundurach. I kobieta. Dość swobodnie ubrana. Na pewno
szefowa. A zatem pewnie aresztowano szpiega. Aparaty klikały.
Kiedy odkryłem kanadyjskiego zgrywusa, skrzyżowałem ręce na plecach i zwiesiłem
głowę. Kanadyjczyk wybałuszył oczy.
Rym popatrzył na mnie z troską.
– Dobrze się pan czuje?
– Tak, tak, świetnie. – Wszystko szło nawet zbyt dobrze. Powinniśmy się cieszyć,
że jak dotąd nikt nie przejrzał naszych zamiarów. Dziś wieczorem musiałem koniecznie
zgrać zdjęcia na netbooka i ukryć je oraz skasować z karty pamięci. Miałem zabronione
zdjęcie chłopów na polu minowym.
A co takiego zdołała sfilmować Thanh poza moim tańcem i marszem betonową
uliczką? Miejmy nadzieję, że nie będzie kontroli kamer i aparatów przy opuszczaniu
DMZ.
Oficer propagandowy zatrzymał się przed wielopiętrowym budynkiem. Wpatrywał
się w Thanh. Powiedział coś. Nie odwrócił wzroku, kiedy Chung tłumaczył.
– Cieszę się, że pani rozumie, dlaczego nasz kraj musi się chronić za pomocą broni
atomowej.
Thanh wytrzymała jego spojrzenie, także kiedy Chung przetłumaczył jej odpowiedź.
– Świat bez broni atomowej byłby piękny. Nieprawdaż?
Oficer propagandowy roześmiał się po raz drugi.
– Nasz kraj kocha pokój. Natychmiast zakończylibyśmy nasz program nuklearny,
gdyby nasi wrogowie zniszczyli swoją broń atomową.
– To dobrze.
– Ale jeśli zostaniemy sprowokowani, nie zawahamy się przeprowadzić w obronie
własnej pierwszego uderzenia. – Bez uśmiechu.
Kiedy podał nam rękę, poczuliśmy zapach jego wody po goleniu.

Oficer propagandowy odeskortował nas od restauracji żołnierskiej pod samiuteńką


granicę, gdzie dołączyliśmy do grupy, która szła za naszą. Amerykanie
z Kanadyjczykiem. Bardzo go irytowało, że znów byłem wolny. Zerkał na mnie
ukradkiem, z respektem zachowując dystans.
Aby zwiększyć napięcie, nie zabrano nas od razu na granicę, ale najpierw
do granitowego bloku, którego wymiary odpowiadały dacie urodzin Wielkiego
Przywódcy. Piętnaście metrów długości, cztery metry wysokości.
– Wyobraź sobie – szepnęła Thanh – gdyby urodził się pierwszego stycznia.
W białym kamieniu był wygrawerowany podpis Kim Ir Sena. A pod nim wyżłobiono
dłutem: 7.7.1994. Nie staliśmy tutaj, jak referował z niemal wzruszającym drżeniem
w głosie oficer, przed jakimś tam własnoręcznym podpisem ojca narodu, nie, to był
ostatni podpis jego życia, bowiem 8 lipca 1994 roku Wielki Przywódca w wieku
osiemdziesięciu dwóch lat zmarł w swojej siedzibie, pałacu Kumsusan, gdzie
do ostatniego tchnienia pracował nad ponownym zjednoczeniem. Tak wyglądała
oficjalna północnokoreańska wersja śmierci. W nieoficjalnej Kim Ir Sen zmarł na atak
serca w swoim wspaniałym domu wakacyjnym w górach Myohyang po kłótni z synem,
Kim Dzong Ilem. Kilkoma śmigłowcami w pośpiechu przetransportowano z Pjongjangu
lekarzy. Nie wszyscy dotarli do celu. Co miało zasmucić Kim Dzong Ila jeszcze mniej
niż śmierć jego władczego ojca. Przynajmniej tak uważa dawny ochroniarz Kim Ir
Sena, który później zbiegł do Korei Południowej.
Minęliśmy instalacje zaporowe i dotarliśmy w końcu do punktu, w którym systemy
zderzały się ze sobą demonstracyjnie na oczach świata. Do opisu tego miejsca
doskonale pasowało określenie: porównywanie penisów.
W odległości dwustu metrów naprzeciw siebie stały dwie klockowate,
wielopiętrowe budowle tej samej wysokości. Południowokoreańska charakteryzowała
się lekką konstrukcją, kolumny podpierały wygięty dach. Pod dachem rozciągał się
taras widokowy. Środkowe piętro miało okna z szybami refleksyjnymi, które
uniemożliwiały zobaczenie, kto zza nich obserwował przeciwną stronę.
Północnokoreańskiemu odpowiednikowi brakowało tej lekkości. Gmach był
masywny i ponury, a fasada pokryta naturalnym, jasnoszarym kamieniem. Przez cały
parter i pierwsze piętro ciągnęły się szeregi rozmieszczonych w regularnych odstępach
okien i drzwi. Na pierwszym piętrze, wzdłuż całej fasady, biegł balkon. Attyka nad
pierwszym piętrem, za którą wznosiła się nieco cofnięta i mniejsza, przeszklona trzecia
kondygnacja, sprawiała, że piętro to przypominało nieco więżę artyleryjską.
Najwyraźniej Korea Północna chciała zademonstrować siłę.
Użytkowanie tarasów widokowych było uregulowane harmonogramem, pedantycznie
przestrzeganym przez obie strony. Jeśli spoglądano z Północy na Południe, nikt nie
mógł patrzeć z Południa na Północ. I na odwrót. W ten sposób północni i południowi
Koreańczycy nigdy nie mogli się sobie przyglądać. I turyści nie mogli sobie wzajemnie
machać. Machanie było surowo zabronione. Gwizdanie z pewnością też.
Patrzyliśmy w stronę Korei Południowej.
Na tarasie widokowym po tamtej stronie zamontowane na słupach dziesiątki kamer
rejestrowały każdego na Północy. Po naszej stronie nie zauważyłem niczego
podobnego. Zapewne filmowano przeciwną stronę zza okien.
Wzdłuż obu budowli biegły asfaltowe ulice. Na Południu z liniami wyznaczającymi
pasy ruchu, na Północy bez linii, za to ze spękaniami. Zapewne z powodów
taktycznych. Aby zmylić przeciwnika. Pośrodku przebiegała granica. Trudno
dostrzegalna. Żadnego płotu, żadnego muru. Tylko betonowy próg wysokości
krawężnika. A i tego widać było tylko kilka metrów, ponieważ granica jest
zabudowana. Siedmioma barakami. Środkowe trzy są niebieskie, pozostałe
srebrnoszare.
Oficer propagandowy był chętny do występowania jako charakterystyczny motyw
na fotografiach, a kiedy już wszyscy zrobili sobie zdjęcia obok prawdziwego
północnokoreańskiego żołnierza na tle południowokoreańskiego krajobrazu, wszedł
do wnętrza naszego budynku widokowego.

Są trzy drogi, którymi można dotrzeć z Korei Północnej do Korei Południowej.


Najbardziej skomplikowaną wybierają północni Koreańczycy, którzy uciekają
ze swojego kraju. Droga ta prowadzi przez liczącą tysiąc czterysta szesnaście
kilometrów granicę z Chinami, na drugim końcu kraju. O ile w ogóle zdołają się dostać
do północnej części Korei Północnej. Jeśli uciekinierzy zostaną pochwyceni
po chińskiej stronie przez władze, są odsyłani z powrotem do Korei Północnej, gdzie
czeka ich obóz, tortury i egzekucja. Także rodzinę, na której ciąży zobowiązanie,
by zdradzić plany ucieczki synów, córek, braci czy sióstr. Nawet jeżeli nikt nie
ma o nich pojęcia. Transport z Chin do Korei Południowej za duże pieniądze
organizują pomocnicy. Droga najczęściej prowadzi przez Wietnam lub Tajlandię.
Obecnie w Chinach podobno nielegalnie mieszka do trzystu tysięcy północnych
Koreańczyków. Często jako niewolnicy domowi albo prostytutki.
Drogę numer dwa poleciło przygotować kierownictwo północnokoreańskie.
Do Korei Południowej miało prowadzić pod DMZ siedem podziemnych tuneli. Tymi
tunelami infiltracyjnymi miało być przerzuconych na Południe trzydzieści tysięcy
żołnierzy na godzinę. Miało. Ponieważ Korea Południowa odkryła i zasypała te
systemy sztolni. Jeden z tych „tuneli agresji” mogą zwiedzać turyści z Południa. Wykute
w skale, liczące wiele kilometrów tunele istnieją także w północnokoreańskich górach
przy granicy. W tym kontekście chętnie używa się porównania ze szwajcarskim serem.
Za pomocą podziemnej sieci dróg północnokoreańskie oddziały mogą podejść pod
samą granicę, bez zagrożenia, że ich ruchy wyśledzą amerykańskie satelity
szpiegowskie.
My wybraliśmy drogę numer trzy i przekroczyliśmy ulicę. Tę ze spękaniami.
W dwuszeregu maszerowaliśmy od budowli z tarasem widokowym do środkowego,
niebieskiego baraku. Na jego węższym boku niewielki daszek osłaniał wejście. Dwóch
żołnierzy w stalowych hełmach zaprosiło nas do podłużnego pomieszczenia w środku.
Następnie przeszli przez granicę do Korei Południowej i zajęli pozycje przed
drzwiami na krótszym boku. Ściany były pomalowane na taki sam niebieski kolor, jak
baraki na zewnątrz. Nie był to błękit nieba. Był to kolor niebieski ONZ. W poprzek,
dokładnie na środku pomieszczenia, stał błyszczący czerwonobrązowy stół, a przy jego
dłuższych bokach ustawiono skórzane fotele.

Raptem po kilku sekundach turyści stracili głęboki szacunek dla tego miejsca. Chociaż
byli w najbardziej niebezpiecznym punkcie świata. Teraz chodziło im tylko o to,
by pstryknąć sobie jak najzabawniejsze fotki. Jedna noga tutaj, druga tam. Następnie
całkiem na drugą stronę i stamtąd z powrotem. Między pełniącymi wartę żołnierzami,
przed stołem.
Przez wąskie okna dawało się dostrzec żwirek między barakami i betonowy próg,
obok którego północnokoreańscy żołnierze z ponurymi minami stali na baczność.
Granica wewnątrz była jeszcze węższa. Tutaj ustroje oddzielał tylko czarny kabel
łączący mikrofony konferencyjne stojące w szeregu na blacie. Podczas negocjacji przy
tym stole każda ze stron mogła siedzieć w swoim kraju. Po południowokoreańskiej
stronie lewy narożnik pomieszczenia był oddzielony. W ściankę działową wstawiono
lustrzaną szybę. Była to kabina tłumacza, na wypadek gdyby do rozejmu próbowali
doprowadzić międzynarodowi dyplomaci. Albo po prostu nas stamtąd obserwowano.
Rym i Chung stali spokojnie w swoim kraju. Oddaleni jedynie o dwa metry od części
Korei, w której żyli ludzie, którzy z jednej strony byli ich śmiertelnymi wrogami,
a z drugiej strony, z którymi tak chętnie znów by się zjednoczyli. Chung patrzył
wzrokiem bez wyrazu. Ale mięśnie szczęki Ryma pracowały. Thanh demonstracyjnie
odseparowała się od spektaklu, który odbywał się w pomieszczeniu, i stanęła obok
nich.
Z Korei Południowej widziałem, jak zadała Chungowi pytanie. Rym natychmiast
lekko nachylił się w ich stronę. W odpowiedzi Thanh usłyszała tylko cichy śmiech
Chunga.
– Time is over! – zawołała przewodniczka amerykańskiej grupy wycieczkowej.

– I jeszcze zobaaaaczysz...
– ...łzy nie kłamiom! – niosło się z naszego małego busa. Michael Holm z rozczulenia
płakał. Chung i ja siedzieliśmy na środkowej kanapie. Thanh za nami, z rękami
położonymi na naszych ramionach. W takt melodii kołysaliśmy się we troje w lewo
i w prawo.
– Dadaa-dadaa...
– Wiesz, jak po niemiecku nazywa się to, co teraz robimy? – spytałem Chunga.
Kiwaliśmy się dalej.
– Tańczyć?! – zawołał.
– Nie, Chung – zaśmiałem się szyderczo – ...bujać się!
Chung popatrzył na Thanh. Skinęła głową.
– To błazeństwo, ale rzeczywiście tak to się nazywa. Pasuje do ciebie. Ty jesteś
przecież odrobinę błazeński. Dadaa-dadaa...
Pędziliśmy autostradą. Między białymi wacianymi chmurami przebijało się słońce.
Na mulistych polach połyskiwała woda. Cienie chmur przesłaniały równiny
ze zmieniającymi się wzorami.
Naprzeciw nie jechał żaden samochód, żaden nas nie wyprzedzał. Poza naszą piątką
jak kraj długi i szeroki nie było nikogo.
– Dadaa-dadaa...
Ani Thanh, ani ja nie znaliśmy zwrotki. Dadaa w zupełności wystarczało i sprawiało,
że Chungowi było łatwiej śpiewać razem z nami. Znaliśmy jednak drugą linijkę tekstu.
Mogliśmy zatem podzielić między siebie refren.
– I jeszcze zobaaaaczysz... – wydzieraliśmy się w duecie.
– ...łzy nie kłamiom! – głośno śpiewał Chung.
– I jeszcze raz...
– Dadaa-dadaa...
Rym przyglądał się nam z siedzenia przy kierowcy. W dobrym humorze od brody
po czubek nosa. Jego źrenice czujnie śledziły nasze bujanie. Jak powinien opisać
to w swoim raporcie?

– Już dłużej nie mogę – jęknęła Thanh. Wyczepiła się z naszego wspólnego bujania.
We dwóch szło nam równie dobrze.
– I jeszcze zobaaaaczysz...
Między Chungiem a mną pojawiła się torebka żelków Haribo.
– Skąd to się wzięło?
– Z racji na czarną godzinę. Na wypadek, gdybyśmy już nie mogli siebie ścierpieć.
– Co to jest? – Chung lustrował wzrokiem złotą torebkę.
– Żelki misie... Nie pytaj... Po prostu spróbuj.
Chung ostrożnie wydobył palcami jednego misia. Czerwonego.
Miś i Chung spojrzeli na siebie.
– No, próbuj.
Posłusznie wsunął go sobie do ust.
– Och! – Rozpromienił się. – Och!
Szeleszcząca torebka krążyła z rąk do rąk. Na polecenie Thanh wszyscy wzięli
więcej niż jednego misia.
Wychyliłem się do przodu.
– I co, Rym? Smaczne, nieprawdaż?

Dwa pasy w każdym kierunku i pas środkowy – tak wyglądał podstawowy model
północnokoreańskich autostrad. Najczęściej brakowało linii wyznaczających pasy
ruchu. Spoiny między betonowymi płytami musiały wystarczyć jako wskazówki
orientacyjne. Często pas środkowy płasko łączył się z jezdniami. Dzięki temu
na odcinkach tych mogły bez problemu lądować lub startować samoloty bojowe. Takie
drogowe odcinki lotniskowe do 1989 roku licznie występowały także w NRD
i Republice Federalnej. W międzyczasie niemal wszystkie zostały zabudowane.
Pas środkowy zrobił się zielony. Trawa, krzewy, kuliste drzewka oddzielały jezdnie
autostrady. Między nimi siedzieli w kucki mężczyźni i kobiety. Z sierpami w dłoniach.
Źdźbło za źdźbłem przycinali trawę.
Najpierw jak zjawa, a potem naraz z całą ciężką przysadzistością przed nami pojawił
się zawieszony nad autostradą, niczym zapomniane dekoracje z filmu Gwiezdne wojny,
szary betonowy baton. Po obu stronach przebijały go trzony klatek schodowych,
na których się wspierał. Na końcach w fasadę wcinały się biegnące dookoła loggie.
Między nimi biegł wąski pas okien. Od betonu odchodziła farba. Czerwone pasy
dekoracyjne na krawędziach raczej pogłębiały rozpaczliwy wygląd, niż ozdabiały.
– Odwiedzimy restaurację nad autostradą.
Zanim Thanh zdążyła zaprotestować, Chung ją uspokoił:
– Ale królowa nie będzie musiała nic jeść.
Na parkingu nasz bus był jedynym pojazdem.
W gołej, zimnej sali powitały nas cztery starannie ustawione w szereg kelnerki.
Czarne spódnice, czarne blezery. Ich białe kropkowane kołnierzyki kończyły się
z przodu kokardą. Miały też białe kropki na kieszeniach. Trzy nosiły czerwony znaczek
z Kimem, jedna jasny. Ona była szefową. W otwartej kuchni, szczękając naczyniami,
uwijała się reszta personelu.
Chung zamówił trzy kawy i jedną herbatę.
– Zapraszam państwa! – Jakby zauważył, że jesteśmy spłukani i stanęliśmy przed
problemem, że na koniec nie będziemy mogli dać naszym przewodnikom napiwku.
Tylko powykrzywiane tabliczki czekolady.
Thanh przygładziła ręką białą folię, która pełniła funkcję obrusu.
– Jak tu przytulnie.
– Prawda? – Czy Rym zdoła kiedykolwiek odczytać ironię?
Kiedy z warkotem przetoczyła się pod nami ciężarówka, w aluminiowych ramach
okien zatrzęsły się szyby.
– Gdzie tutaj można znaleźć...
Chung zrozumiał, co Thanh miała na myśli.
– Pokażę pani.
– Dam sobie radę. Schodami w dół?
– Tak. Będę uważał na torbę. – Były w niej aparaty. Thanh zrezygnowała z dyskusji
i nas opuściła. Błądziłem wzrokiem po pomieszczeniu. Dostrzegłem je częściowo
zakryte przez dwa filary. Tuzin czarno-białych i kolorowych zdjęć. Kim Ir Sen
w różnych okresach swojego życia. Otoczony rolnikami lub dziećmi, na traktorze,
podczas zwiedzania fabryk.
Zerwałem się na równe nogi.
Rym także się poderwał.
– Dokąd pan się wybiera?
– Ja... też muszę pójść... – Tablica ze zdjęciami wisiała z drugiej strony, ale najpierw
chciałem porozmawiać z Thanh. Sam. Spotkaliśmy się w połowie schodów.
– Nie idź tam. Dziura w ziemi i wiadro z wodą do spłukiwania.
– Wcale nie muszę. Znalazłem zjeżdżalnię wodną. W Panmundżom. Ale potem
mi zaginęła.
Thanh nie rozumiała ani słowa.
– Chodź ze mną!
Kiedy nas nie było, przyniesiono nasze napoje.
– Proszę pić, bo zrobią się zimne.
Posłusznie zajęliśmy miejsca i wzięliśmy po łyku. Wstrząsnęło nami.
– Życzą sobie państwo cukru?
Wsypaliśmy sobie po trzy łyżeczki, co niewiele dało. Na dole zaparkowały autobusy,
kelnerki zaczęły trajkotać, z kuchni wyszło trzech ziemistych panów.
– Musimy zejść na dół. Będzie koncert.
– Jak to? Tutaj? – Thanh odsunęła swoją w połowie pełną filiżankę na bok. Ja moją
herbatę.
– Najpierw muszę wam coś pokazać. Tam z tyłu wisi zjeżdżalnia, której szukamy.
Pozostała trójka spojrzała po sobie, Thanh wzruszyła ramionami. Poprowadziłem ich
między filarami. Teraz mogłem ogarnąć wzrokiem całą ściankę ze zdjęciami. Te same
ujęcia co w Panmundżom. Z jedną różnicą. Na kolorowym zdjęciu na dole po lewej
Kim Ir Sen uśmiechał się pośrodku szkolnej klasy.
W drodze na parking nikt nie chciał mi uwierzyć, że w miejscu Kima i uczniów,
w Panmundżom widziałem zjeżdżalnię.
Czujni sąsiedzi

Przy restauracji nad autostradą wysłuchaliśmy koncertu jej pracownic.


Wielogłosowego. Przy akompaniamencie akordeonu. Świetny.
Robiłem zapiski w dzienniku przy biurku w hotelu Yanggakdo. W tym samym pokoju,
w którym spędziliśmy dwie pierwsze noce. Thanh zjechała na dół do recepcji.
Zanim koncert się zaczął, śpiewaczki przez kwadrans testowały mikrofony
bezprzewodowe, krzycząc do nich „ah-ah”. Transmisja bezprzewodowa do zestawu
nagłaśniającego nie działała jak należy. Jednak poradziły sobie z tym wyzwaniem.
Koncertowi przysłuchiwali się wszyscy turyści z naszego turnusu: wspinacze
z kobietą rasta, berlińczyk w wojskowych spodniach, Angielka z mężem, Kanadyjczyk
z amerykańskimi przyjaciółmi, nawet azjatycka grupa wycieczkowa, która w drodze
do hotelu wellness jechała przed nami w kołyszącym się zielonym autokarze. Nie
pojawiła się tylko para w kurtkach blouson.
Następnie udaliśmy się do Pałacu Młodzieży w Pj. Wielki Przywódca odwiedził go
jedenaście razy. W różnych pomieszczeniach różne grupy dzieci grały
na najróżniejszych instrumentach. Imponujące.
Dziesiątka sześciolatków grających na domowych organach Yamaha, dwudziestka
nucących dziewczynek, grających na instrumentach szarpanych. Bębniące nastolatki.
Małe ludzkie maszyny, które po występie zapadały się w sobie, aż do pojawienia się
kolejnej grupy turystów.
Pedagodzy wykonywali tutaj godną podziwu pracę.
Trochę okłamywałem mój dziennik. Na wypadek, gdyby mieli go czytać. Poza tym
fragmenty między hymnami pochwalnymi zapisywałem językiem jeszcze bardziej
niezrozumiałym, niż robię to zazwyczaj.
Kolacja w restauracji w Pj. Przed oknem przejeżdżają tramwaje. Była kiełbasa
na patyku. Znakomity pomysł.
Za udany pomysł uznaliśmy także rozstawienie świec na stołach, co błyskawicznie
uczynili pracownicy lokalu, gdy w pewnym momencie zgasły światła. Podczas szukania
zapalniczki Thanh namacała w głębokich zakamarkach swojej skórzanej kurtki banknot
o nominale stu euro. Gdy nagle rozbłysło znów światło i równocześnie na zewnątrz
ruszyły tramwaje, dotarło do nas, że godzina w półmroku nie wynikała z chęci
stworzenia romantycznego nastroju.
Po krótkim zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że napiwki, które chcieliśmy dać
przewodnikom i panu Pakowi, gdy nikt nas nie będzie obserwował, wetkniemy
do trzech paczek papierosów. Zapewne później nie wymienią się informacjami, kto ile
napiwku otrzymał. Chung powinien dostać najwięcej. Ponieważ moje dwa ostatnie
banknoty dziesięciodolarowe nie wystarczały, Thanh postanowiła wymienić swoją
stówkę w sklepie hotelowym. Dlatego już od godziny jej nie było.
Włączyłem netbooka – wreszcie pasujące gniazdka – i przeniosłem drażliwe zdjęcia
z karty pamięci aparatu na netbooka, założyłem na pulpicie folder z niewinnymi
fotografiami i opracowałem kilka z nich za pomocą programu do obróbki zdjęć.
W końcu oficjalnie zatrzymałem ten komputer po to, by przygotować album z wycieczki
dla moich kochanych bliskich, oczekujących mnie w domu.
Gdzie przepadła Thanh? Poszukiwania nie miały sensu. Musiałem czekać na nią
w pokoju, ponieważ nie wzięła ze sobą karty magnetycznej do drzwi.
W telewizorze miałem do dyspozycji pięć kanałów. Dwa północnokoreańskiej
telewizji państwowej, BBC World, jeden kanał francuski i jeden chiński program
informacyjny. Na tym ostatnim nadawano relację z wyścigu kaczek w Pekinie.
W wyposażeniu pokoju było także radio wbudowane w stolik nocny, stojący między
naszymi łóżkami. Korpus stolika był w kolorze ciemnego dębu, w kształcie kostki,
na wysokość łóżka i szerokość płyty gramofonowej. Ścianka przednia miała zamknięty
front bez drzwiczek, górną część zajmował panel radia ze skalą oraz wieloma
pokrętłami i przyciskami. W gruncie rzeczy chodziło raczej o duży odbiornik radiowy
niż o stolik nocny. Nacisnąłem jeden z przycisków, pokręciłem gałką i naciskałem
przyciski od lewej do prawej. Nic. Przypuszczalnie w środku tkwiła pluskwa. Podczas
mojej wielkiej akcji przeszukiwania pokoju pierwszego dnia całkowicie zignorowałem
skrzynkę. Byłbym kiepskim tajnym agentem.
Ktoś zapukał. Natychmiast rzuciłem się do drzwi. Thanh!
– No i, wymieniłaś? – spytałem z przesadną wesołością.
Thanh przecisnęła się szybko obok mnie i zaczęła nerwowo przetrząsać swoją
torebkę.
– Papierosy! Widziałeś moje papierosy?
– Ostatnio na stole.
– Na którym stole?
– Przy oknie. – Przecież w przeciwnym razie powiedziałbym, że na biurku.
– Nie widzę ich! – Oparła ręce na biodrach. – Ach tam... – W kurtce.
– Idę zapalić – rzuciła, kierując się w stronę drzwi. – Och... uhm... halo. – Przy tym
zaśmiała się sztucznie. Chwilę później odgłosy jej kroków dudniły w korytarzu.
Ktoś wszedł do pokoju obok. Rozmawiało ze sobą dwóch mężczyzn. Sylaby
rozdzielone, następnie znów rozwlekle połączone. Koreański.
Kogo pozdrowiła Thanh?
Zamknąłem netbooka. Schowałem go do walizki. Przekręciłem kółka zamka
szyfrowego. Chwyciłem kartę magnetyczną. Wyszedłem na korytarz hotelowy.
Znalazłem Thanh w fotelu, obok wind. Siedzącą na krawędzi poduszki. Kołysała
kolanem, przyssana do papierosa. Mój uśmiech nie został odwzajemniony.
Usiadłem na drugim fotelu.
Okna trzeszczały, jakby nagły szkwał uderzył w szyby. W trzewiach budynku szumiały
windy. Światło jarzeniówek, dodatkowo wzmocnione przez białe tapety, rozjaśniało
każdy kąt korytarzy.
Thanh zgasiła papierosa, rozgniatając go o wieczko paczki papierosów Marlboro.
Wzięła nowego. Dopiero po trzecim pstryknięciu z zapalniczki buchnął płomień.
W następnej chwili z jej nosa wydobyła się chmura dymu.
– Zauważyłeś może, że w Pjongjangu w ogóle nie ma gołębi? – spytała po chwili.
– Być może je wyłapują.
– I zjadają... – Jej palce nerwowo kręciły paczką marlboro.
– Co się stało?
– Nic.
Ciszę przecięło sapnięcie. Przełknęła ślinę.
– Banknot ma rozdarcie. Dwa milimetry. Nie przyjęli go w sklepie. Chciałam nawet
coś kupić. A nie tylko rozmienić. Byłam także w recepcji. Pytam całkiem uprzejmie,
po przyjacielsku, czy mogą mi rozmienić. No, no, is broken.
Strzepnęła popiół do wieczka paczki.
– U nas możesz zanieść połówki banknotu do banku i otrzymasz nowy. A tutaj: No,
no, is broken. Wtedy pomyślałam, jak nie chcecie po dobroci, to spróbujemy inaczej.
I zaczęłam naciskać nieco bardziej energicznie: „Co mają oznaczać te szykany?
Dlaczego nie chcą państwo przyjąć moich pieniędzy? Proszę o wezwanie
przełożonego!”. Ledwie zdążyłam wypowiedzieć żądanie, a on się pojawił. Garnitur,
przedziałek z boku i twarz jak stara skóra. Przemawia po koreańsku. Nie rozumiem ani
słowa. Nagle zaczyna krzyczeć. Wszyscy w hotelowym lobby aż podskoczyli. Dobra,
myślę sobie, też potrafię głośno wrzeszczeć. „Tak traktujecie gości w waszym kraju?
Zostawcie sobie dziesięć euro, oddajcie mi dziewięćdziesiąt”. To była oczywiście
woda na jego młyn. Teraz jeszcze chciałam go przekupić.
Rozsunęły się drzwi windy. Dwóch pogrążonych w rozmowie Chińczyków szybko
skręciło w jeden z korytarzy. Thanh przez chwilę nasłuchiwała. Poczekała, aż ich
trajkotanie całkowicie ucichło.
– Facet wrzeszczy. Ja wrzeszczę. Super. Oboje nabuzowani na maksa i jedno nie
rozumie drugiego. Nagle on unosi rękę, spogląda na jednego z pracowników.
I wyszczekuje polecenie.
Długie zaciągnięcie. Żar przedzierał się z trzaskiem przez bibułkę papierosa.
Wydmuchnięcie. Chmura.
– Wiesz, w Iraku znalazłam się pod ostrzałem, na Saharze przeżyłam trzy dni bez
wody, wpadłam do szczeliny w lodowcu. Ale jeszcze nigdy w życiu, przez całe
czterdzieści siedem lat, nie bałam się tak bardzo, jak w tym momencie. Naprawdę
pomyślałam, że on mówi: „Rozstrzelajcie ją!”.
Thanh się wzdrygnęła. Pogłaskałem ją po plecach.
– Wszystko trwało może dwie minuty. I w tym czasie ktoś chyba ich zawiadomił.
W każdym razie zjawili się tam Chung i Rym. To znaczy, ci w recepcji dokładnie
wiedzieli, kim jestem. Chociaż nie podałam numeru pokoju ani nazwiska. Chung
zachował się wtedy bardzo przyjaźnie, jak na co dzień, i próbował być mediatorem.
Prawdopodobnie bardzo się stresował. Ale stanął w mojej obronie. Jest prawdziwym
dżentelmenem. Nigdy nie zapomnę oczu tamtego faceta. Pełnych czystej nienawiści. Dla
niego byłam wcieleniem zła. Na coś takiego jak ja tresowano go od małego... Cholera,
skończyły mi się papierosy.
– Musisz wziąć te złote Chunga.
– To mogę też palić papier toaletowy. Co na to powiesz?
– Może odkupisz od kogoś kilka.
– Mam jeszcze jakieś w pokoju. – Zgniotła opakowanie w kulkę. Wysypał się popiół.
– W żadnym innym kraju świata nie czułam się taka bezradna. Jak możesz dojść do ładu
z tym wszystkim tutaj?
Nie musiałem się długo zastanawiać.
– Ponieważ nie mogę zmienić panujących tu warunków, tłumię wszelkie uczucia.
– Och, zajączku. Ale tak się nie podróżuje. Co to by było za życie?
– Przeżycie.
Nagle Thanh spojrzała w górę.
– Identyczna wisi u nas w szafie – szepnęła. – Za wełnianymi kocami. – Tuż pod
sufitem, bezpośrednio nad fotelami, od ściany odstawała biała skrzynka. Wielkości
połowy tostera. Na przedzie miała kratkę.
– To jest głośnik. One wiszą wszędzie.
– Właśnie. – Położyła palec na ustach.

– Kiedy wychodziłam, ten typ z recepcji wszedł do sąsiedniego pokoju – powiedziała


cicho Thanh.
W przypadku naszych drzwi, by je otworzyć, trzeba było wsunąć w szczelinę kartę
magnetyczną. Drzwi obok zamiast szczeliny miały zamek na klucz. Obok nas mieszkali
Burkowie.
Ledwie weszliśmy do środka, Thanh włączyła telewizor. Prezenterka w różowej
jedwabnej sukni odczytywała wiadomości. Akcentowała, jakby recytowała w formie
wiersza książkę telefoniczną.
Thanh poszła do łazienki. Ja do okna.
Jak zawsze nocą miasto na prawym brzegu niemal całkowicie tonęło w ciemnościach.
Żadnych ulicznych latarni. Jedynie kilka lamp tuż nad samą rzeką. Na kilku domach
świeciły na czerwono tablice propagandowe. Wieża Idei Dżucze była oświetlona.
Kamienny trzon wieży prawie na biało, nad nim czerwony płomień. Gigantyczna
zapałka.
A na lewym brzegu zupełnie inny obraz. Zaczynał się już przy moście nad Taedong,
wzdłuż jego poręczy i łuków wiły się łańcuchy świateł, które ciągnęły się dalej
na lewym brzegu i miały kontynuację w całej dzielnicy. Wysokie domy w feerii
świateł. Każde piętro podkreślone jaskrawobiałym pasem, do tego neonowy błękit,
czerwień, zieleń. Następnego dnia wypadała rocznica powstania armii.
Thanh wyszła z łazienki.
– Po awanturze w recepcji zagadnął mnie jakiś Francuz. Pracuje dla Welthungerhilfe*
i zaprosił mnie na kawę. Opowiedział mi o publicznych egzekucjach, jakie mają
tu miejsce.
Pogłośniłem telewizor. Na ekranie Kim Dzong Un w czarnym płaszczu przyjmował
paradę wojskową. Obok swojego ojca. Który od dawna był martwy.
– Wiesz, jak to się odbywa? Skazany jest ubrany w zaprojektowany przez
naukowców kombinezon, który okrywa go od stóp do głów.
Włożyłem na siebie moją bluzę z kapturem.
– Do tego potrzebni są naukowcy?
– Materiał nie przepuszcza na zewnątrz krwi.
Na ekranie Kim Dzong Un prezentował się teraz w zbliżeniu. Intensywnie wpatrywał
się w gruby kartofel. Thanh nie patrzyła w jego stronę.
– Przywiązują skazanego do pala. Lina przechodzi w poprzek przez pierś, druga
poprzecznie przez uda. Przed jego stopami leży worek. Z otworem. Trzej żołnierze
mierzą i przestrzeliwują linę na klatce piersiowej. On opada w przód i w ten sposób
kłania się wszystkim pokornie. Następnie strzelają mu w głowę, która zostaje
roztrzaskana. Przestrzeliwują linę obwiązującą nogi. Wtedy pada głową w przód,
dokładnie w worek.
– Głową w przód? Bez głowy?
– Choć raz bądź poważny.
Humor oznacza dystans do omawianych spraw. To motto moich seminariów.
– Chodźmy spać.
– Jak mogłabym teraz spać? Po czymś takim przecież nie da się zasnąć. – Wzięła
do ręki butelkę z wodą, próbowała odkręcić nakrętkę. Wyślizgiwała się jej. –
Co za cholerstwo!
Thanh rzuciła butelkę na fotel, usiadła na krawędzi łóżka.
– Byłeś już w toalecie?
– Tak, wszystko załatwiłem.
– Mam na myśli, czy załatwiłeś już naprawdę wszystko?
– A ty nie?
Potrząsnęła głową.
– W razie czego daj mi znać. – Wpełznąłem pod kołdrę. – Wtedy wyjdę z pokoju
na tak długo, jak będzie trzeba.
Wyłączyłem lampkę nad moim łóżkiem.
– Ale udało ci się już tutaj, wcześniej zrobić... Mam na myśli wszystko załatwić.
Drugie kręcenie głową.
Policzyłem w myślach, jak długo w sumie jesteśmy w podróży.
– Nie, no... – znalazłem stosowne wyrażenie – lecisz sobie w kulki?!
Trzecie kręcenie głową.
– Nie służy ci to jedzenie?
– Mogę wytrzymać dwa tygodnie.
Uniosłem się na łokciu.
– Robisz to umyślnie?
Thanh spojrzała w moją stronę.
– Nie mogę gdzie indziej. – Przykryła się. – Mogę wydalać tylko w domowym
zaciszu.
– Że jak... – Parsknąłem. Thanh wykrzywiła usta.
– Jeśli jestem gdzieś dłużej albo w znanym mi miejscu, to jakoś daję radę. Ale gdy
przyjeżdżam na parę dni... Wtedy nie potrafię się zaaklimatyzować.
– Zaaklimatyzować? – Zachichotałem.
– No tak, nie pęknij ze śmiechu. – Wyłączyła telewizor i swoją lampkę. Zapadła
cisza. Z pokoju obok nie dochodził żaden dźwięk. Być może nasi nadzorcy nocą nie
mogli się poruszać. Thanh kręciła się w łóżku. Gdzieś zaszumiał prysznic. Nasza
lodówka pomrukiwała.
– Ej, ty?
– Tak? – Jeszcze nie zdążyłem zasnąć.
– Ale dziś wieczorem spotkała mnie jedna dobra rzecz.
– Mianowicie?
– Na dole w jednym z korytarzy wisi identyczna tablica ze zdjęciami jak tamta przy
autostradzie. Po lewej na dole była fotografia twojej zjeżdżalni wodnej. Myślałam,
że jest większa.
– Wcześniej byłem o wiele mniejszy.
– Naprawdę?
– Uhm.
– Znajdziemy ją jutro – obiecała Thanh.
– Tak, zrobimy to – powiedziałem. – Dobranoc, wydalająca w zaciszu.
Moim wewnętrznym okiem widziałem naszych sąsiadów pospiesznie wertujących
kartki słownika.

* Niemiecka organizacja pomocowa walcząca z głodem na świecie.


99 balonów

Chodź szybko, chodź szybko, chodź szybko!


– O co chodzi? – Thanh brała prysznic.
– Szybko!
Telewizor był włączony, od kiedy rano otworzyliśmy oczy. BBC World. Przed
śniadaniem chętnie zobaczyłbym jeszcze dwie, trzy parady wojskowe. Z drugiej strony
wtedy przegapilibyśmy to doniesienie.
Thanh wpadła do pokoju owinięta w ręcznik.
– Co się dzieje?
Na ekranie kolorowe, dmuchane balony unosiły się w powietrzu nad polem. Na ich
sznureczkach dyndały kartki pocztowe.
– Słuchaj!
Na ekranie pojawiła się Koreanka. Zza kadru spikerka tłumaczyła słowa prezenterki.
– This is the only way to get in touch with our brothers and sisters in the North.
I hope, one day the reunion will come.
– Nie rozumiem ani słowa.
– To angielski.
– Dowcipniś! O co chodzi?
Z niebieskiego nieba opadał czerwony balonik. Pękł. Spadła kartka pocztowa.
– Wczoraj południowokoreańscy aktywiści grupy pokojowej wypuścili w kierunku
Panmundżom dmuchane balony z pozdrowieniami. Północni Koreańczycy mieli pełne
ręce roboty, żeby je wszystkie zestrzelić.
– W tym czasie, kiedy tam byliśmy?
Skinąłem głową.
– Bogu dzięki, że nam przy okazji się nie oberwało. Gdybyś podskoczyła, żeby
pochwycić balonik, odstrzeliliby ci rękę.
W telewizji pokazali grupę aktywistów. Siedem drobnych osób z dmuchanymi
balonami.
– Za wielu to ich nie ma – powiedziała Thanh.
– Przeciętnego południowego Koreańczyka Północ ani ziębi, ani grzeje. Który
Niemiec z Zachodu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku chciał
ponownego zjednoczenia? I to raptem po dwudziestu ośmiu latach rozdzielenia.
Po sześćdziesięciu latach tutaj powoli wymierają wszyscy, którzy jeszcze znali się
osobiście lub byli ze sobą spokrewnieni. – W telewizji leciała prognoza pogody.
Deszcz w Londynie.
– Rząd południowokoreański uważnie obserwował ponowne zjednoczenie Niemiec.
Na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim był nawet południowokoreański badacz
zjednoczenia.
– I do jakich doszli wniosków?
– Ręcznik ci się zsuwa.
Thanh energicznie go podciągnęła.
– A co poza tym?
– Że Korea Południowa pod względem gospodarczym i społecznym nie może sobie
pozwolić na zjednoczenie. Już teraz duże trudności sprawia integrowanie
północnokoreańskich uchodźców. Oni muszą się wszystkiego uczyć od nowa. Że jutro
także będzie pod dostatkiem jedzenia, że mogą pojechać, dokąd mają ochotę,
na przykład do sąsiedniej miejscowości. Że mogą swobodnie myśleć... Nawet język
i pismo zaczęły się już rozwijać rozdzielnie. A ich obraz świata rozlatuje się
na kawałki.
– Chyba jednak jakieś informacje przenikają z Południa.
– Być może w regionach przygranicznych. Ale kto zostanie przyłapany
na rozpowszechnianiu wrogiej propagandy albo chociażby na słuchaniu
południowokoreańskich nadawców...
Pokazałem gest odcinania głowy.
– Bez swobody, bez internetu niewiele tu dociera.
– A za pośrednictwem turystów? – Thanh poprawiła ręcznik.
– Zgadza się, w końcu cały czas gawędziłaś z przechodniami.
– Bądź co bądź rozmawialiśmy z naszymi dwoma przyjaciółmi.
– To są wyszkolone kadry partyjne. Czy tam coś w ogóle dociera...
– W przypadku... – Thanh nie wymieniła imienia, ale z plecami zwróconymi w stronę
lustra pokazała jego wysokość – z pewnością nie. Ale u... – jej ręka zmieniła wysokość
– być może.
– W porównaniu z tym, co jest tutaj, wschodni Niemcy byli o wiele lepiej
przygotowani przez zachodnią telewizję i krewnych. I Niemcy, w przeciwieństwie
do Koreańczyków, nigdy nie prowadzili przeciwko sobie wojny. A pomimo to nie
można powiedzieć, że wszystko przebiegło bezproblemowo.
– Przecież w dzisiejszych czasach... – mówiła jeszcze ciszej niż zwykle – ...nie
można tak po prostu zamknąć całego narodu.
– A jednak. Jeżeli sąsiedzi nie chcą, żeby się uwolnił. Wystarczy, że wyliczysz sobie
stosunek ludności mieszkającej na Północy i na Południu.
– Zajączku, od tygodnia nie wypiłam porządnej kawy.
– W NRD było niecałe siedemnaście milionów ludzi, w NRF dobre sześćdziesiąt trzy
miliony.
– Tylko u was mówiło się NRF.
– Jeden Ossi na prawie czterech Wessi. Tutaj przypadają dwadzieścia cztery miliony
północnych Koreańczyków na pięćdziesiąt milionów południowych. Korea
Południowa padłaby pod takim ciężarem. Zwłaszcza że różnica w standardzie życia
jest znacznie większa niż w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku
między NRD i... Niemcami Zachodnimi. A Chiny są zadowolone, że mają strefę
buforową oddzielającą je od kapitalizmu Korei Południowej i amerykańskich
oddziałów na Pacyfiku. Poza tym także Chiny zalałaby fala emigrantów. A do tego
Korea Północna jest uzbrojona po zęby! Także w broń atomową. Nikt nie chce, by te
zabawki dostały się w niepowołane ręce podczas kryzysu państwowego. A zatem
system musi pozostać stabilny!
– Nie, nie, nie. No popatrz sobie raz jeszcze na te biedne... stworzenia tutaj. Musi
istnieć lepsze rozwiązanie.
– Na przykład drogą powolnego podnoszenia poziomu życia dzięki większej liczbie
specjalnych stref gospodarczych. – Nasi przewodnicy nie zająknęli się ani słowem
o specjalnej strefie gospodarczej w Kaesong, chociaż musieliśmy przejechać bardzo
blisko niej. Od 2003 roku dla ponad stu firm południowokoreańskich pracują tam
pięćdziesiąt cztery tysiące pracowników północnokoreańskich. Zarządzanych przez
południowych Koreańczyków. Towary, które są tam wytwarzane, na przykład tkaniny,
nie podlegają ocleniu. Południowokoreańscy inwestorzy włożyli w ten projekt około
ośmiuset milionów dolarów. Lwią część wniosła firma Hyundai Motor Company.
Korea Północna zarabia na sprzedaży siły roboczej swoich mieszkańców osiemdziesiąt
milionów dolarów rocznie plus wpływy podatkowe. Natomiast podobne strefy
przemysłowe przy granicy z Chinami jak dotąd nie nabrały odpowiedniego rozpędu.
Chociaż robotnicy północnokoreańscy są tańsi od chińskich.
– Gdyby wszystkie tamy pękły, nie wyszłoby to nikomu na dobre – przepowiadałem.
– Lepiej powoli, ale stale. Oby Kim trzeci żył jak najdłużej!
– Nie no, proszę! Poza tym chętnie podyskutuję jeszcze o przyszłości Korei, gdy nie
będę półnaga.
– Uczcimy ponowne zjednoczenie i zjemy razem śniadanie?
– OK. Tylko skończę brać prysznic.
W łazience Thanh nuciła piosenkę Neny o balonach. Sięgnąłem po pilota i zmieniłem
kanał w telewizorze. Przez plac Kim Ir Sena sunęły wyrzutnie rakietowe średniego
zasięgu.

Kiedy jedliśmy razem śniadanie, przyszło nam do głowy, że przez te wszystkie lata
naszej znajomości jeszcze nigdy tego nie robiliśmy. Śniadanie Thanh w gruncie rzeczy
składa się z kawy i papierosów. Uzgodniliśmy, że zacznę psioczyć dopiero wtedy, gdy
dym dojdzie do środkowej fałdy obrusa.
Pomimo tego niezmiennego źródła sporów mieliśmy wrażenie, jakbyśmy po wielu
dniach spędzonych pod wodą wynurzyli się na powierzchnię. Czuliśmy się przesyceni
wrażeniami i informacjami. Presja, by właściwie się zachowywać, i przymus
dopasowania przytłoczyły nas na tyle, że zabrakło nam powietrza. A ostatnie resztki
tlenu wydzieraliśmy sobie wzajemnie. Wynurzywszy się na powierzchnię, płynęliśmy
teraz w tym samym kierunku. W kierunku tęczowej zjeżdżalni wodnej.
To, że zjeżdżalnia istniała, zostało już dowiedzione. By ją znaleźć, potrzebowaliśmy
pomocy naszych przewodników. Ledwie wsiedliśmy do busa, deszcz zabębnił o dach,
Thanh stanowczo przeszła do rzeczy.
– Dzisiaj mamy jechać do domu, w którym urodził się Kim Ir Sen, zgadza się?
Siedzący na siedzeniu koło kierowcy Chung odwrócił się w naszą stronę.
– Tak, to wielki zaszczyt.
– Hm. A ten znajduje się w... Zajączku?
– Mangyŏngdae.
– Dokładnie. I w...
Że też Thanh nie mogła zapamiętać żadnej nazwy!
– ...Mangyŏngdae...
– ...znajduje się park rozrywki. Zgadza się?
Chung uśmiechnął się uśmiechem Chunga.
– Tam znajduje się wasza zjeżdżalnia wodna. Nieprawdaż?
Jeszcze jeden uśmiech Chunga.
– Najpierw zwiedzimy metro.
– Och, to też jest super! – zawołałem.
Thanh przewróciła oczami.
– A co w tym jest świetnego?
Koń pod ziemią

Na ośmiu kanciastych filarach spoczywało zadaszenie, w którego dwupiętrowym


gzymsie mogłoby się zmieścić całe piętro. Błyszczące aluminiowe ramy obejmowały
szyby drzwi wahadłowych, które kołysały się między filarami. W strugach deszczu
przebiegliśmy pod zadaszenie. Chung przytrzymał dla nas drzwi.
– Stacja metra Puhung – po niemiecku oznacza „Ponowne ożywienie”.
Thanh uśmiechnęła się drwiąco.
– Ale my jesteśmy przecież tylko mokrzy, nie martwi!
Chung zląkł się.
– Martwi?
– „Ponowne ożywienie” oznacza, że ktoś, kto jest martwy, zostaje przywrócony
do życia.
– Tak, to dokładnie jak nasza Korea, którą Wielki Przywódca Kim Ir Sen zbudował
na nowo.
To zabrzmiało przekonująco.
Wnętrze wyglądało wspaniale. Stiuki na suficie. Między marmurowymi pilastrami
trzy ciągi schodów ruchomych. Przed nimi przejścia z automatycznymi bramkami, które
jednak były otwarte, ponieważ najwyraźniej nie funkcjonowały. Schludna pani
w mundurze wzięła od Chunga liczne metalowe żetony, podczas gdy inni pasażerowie
mijali nas w pośpiechu, pędząc do pracy. W każdym razie przynajmniej na takich
wyglądali.
Bezpośrednio nad schodami ruchomymi – jedne jechały w dół, drugie w górę,
a trzecie w ogóle nigdzie nie jechały – znajdował się kolejny stiukowy fryz i hasło
w kolorze czerwonym.
– Co oznacza ten napis, Rym? – Lubiłem, kiedy Rym odczytywał hasła
propagandowe. Robiło to o wiele większe wrażenie niż interpretacja Chunga.
Rym przyjął stosowną postawę.
– Tam jest napisane: „Generał Kim Dzong Il, słońce dwudziestego pierwszego
wieku. Hurra!”.
Przeszedł sam siebie.
– Hurra? – Thanh uniosła brwi.
– „Hurra” pewnie dodał już od siebie!
– Nie, tam jest tak napisane – zapewnił Rym.
– A zatem. Ta stacja to początek linii Chollima, która prowadzi z południa na północ,
a jej nazwa jest związana z koreańskim mitem. „Chollima” znaczy „szybki koń”!
Ruchome schody były wolniejsze niż jakakolwiek wierna szkapa. Z hałasem zwoziły
nas w dół, w głąb podziemi. Na schodach przesuwających się do góry ludzie
przedzierali się między sobą. Po naszej stronie pasażerowie zachowywali
kilkustopniowy odstęp. Obaj mężczyźni, którzy stali najbliżej nas, mieli ubrania
w barwach jesiennych.
– Burkowie na dwunastej i na szóstej – szepnąłem.
– Już zauważyłam – odparła szeptem Thanh.
Betonową gardziel, w którą się osuwaliśmy, wypełniał chropowaty jazgot.
Przypomniał mi się poranek w Kaesong. W środkowej części, między ciągami
schodów, co dziesięć metrów były zamontowane głośniki. Dobywały się z nich hasła
bojowe, które zachwycone audytorium przyjmowało stłumionymi okrzykami radości.
Sklepione betonowe ściany wzmacniały każdy dźwięk. Na wzór Moskwy metro
w Pjongjangu znajduje się na głębokości do stu metrów. Stacje położone najgłębiej
można szczelnie zamknąć za pomocą stalowych bram. W razie wojny atomowej
powinny one zapewniać ochronę przed promieniowaniem radioaktywnym. Według
plotek pod Pjongjangiem biegły dodatkowe tunele z infrastrukturą kolejową. Dla
najwyższych elit i wojska.
Nasze schody ruchome nie kończyły się na peronie, lecz na piętrze pośrednim. Rym
zatrzymał się przed jakąś tablicą, na której mniej więcej pośrodku krzyżowały się dwie
linie, niebieska i czerwona.
– Proszę zobaczyć, to jest sieć tras naszego metra.
Budowę linii metra Chollima zaczęto w 1968 roku i oddano do użytku w 1973, jako
pierwsze metro na Półwyspie Koreańskim. Rok przed otwarciem metra w Seulu.
W 1978 roku uruchomiono drugą linię, Hyoksin, biegnącą ze wschodu na zachód. Obie
linie ciągną się na zachód od rzeki Taedong. Podczas próby przebicia się pod rzeką
w 1971 roku zostało zasypanych ponad stu robotników, i prace przerwano.
– Do jakiej stacji zmierzamy? – spytałem Ryma.
– Yonggwang – „Kwitnące światło”.
– Jak nazywają się inne?
– Tongil – „Zjednoczenie”, Kaeson – „Triumfalny powrót”, Chonseung –
„Zwycięstwo wojenne”, Ponghwa – „Ogień sygnałowy”, Kwankbok...
– Dzięki, to wystarczy – przerwała mu Thanh.
Szerokie schody prowadziły w dół na peron. Pałacowe sklepienie. Z sufitu zwisały
ciężko kolorowe, kryształowe żyrandole, odbijające się w wypolerowanych płytach
posadzki. Ściany boczne, podzielone na segmenty, wypełniały bogato dekorowane łuki.
W obu przeciwległych środkowych łukach pyszniła się monstrualnych rozmiarów
mozaika. Ta po prawej ukazywała czerwony traktor na tle żółtego pola, otoczony przez
mężczyzn, kobiety i dzieci, radośnie machających flagami.
– To się nazywa: Pieśń rekordowych żniw – oznajmił Rym.
– A ta druga? – Po przeciwnej stronie robotnicy w kaskach kroczyli na tle
przemysłowego krajobrazu. Dwaj mężczyźni wpatrywali się w plany budowlane,
młoda kobieta w chustce zaglądała im przez ramię. Stopy przedstawionych osób były
zanurzone głęboko w łące kwiatów.
– Poranek odnowienia, dwadzieścia cztery metry długości.
Nieco dłuższy był skład metra, który właśnie nadjechał. Thanh wpatrywała się
w pociąg.
– Powiedz, czy to nie jest...?
– Świetne, co?!
Wagony nie były wprawdzie pomalowane na słoneczny kolor żółty – poniżej linii
okien były czerwone, a powyżej kremowo-zielone – ale poza tym nie dało się ich
pomylić z żadnymi innymi na świecie.
– Pozwolą państwo, że przedstawię: wagony metra typu D z Berlina. Zbudowane
w połowie lat sześćdziesiątych. W latach dziewięćdziesiątych BVG przeprowadziła
selekcję. Wycofane składy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym roku
zapakowano w Wismarze na statek i przysłano tutaj.
– Koreańskie metro. Bardzo ładne, prawda? – powiedział Rym.
– No tak – zabrałem głos – w zasadzie to one pochodzą...
Thanh ledwo dostrzegalnie potrząsnęła głową.
– Tak, bardzo piękne – zakończyłem.
Z jakiegoś powodu nie wsiedliśmy, tylko zostaliśmy na peronie. Roiło się na nim
od ludzi, którzy udawali, że nas nie widzą. Chung zaprowadził nas do stojaka, przy
którym można było przekartkować strony gazet.
– Rodong Sinmun – Gazeta Robotnicza – oznajmił. Na rozkładówce naliczyliśmy
osiem zdjęć. Na sześciu z nich był Kim Dzong Il, dwa razy ze swoim ojcem Kim Ir
Senem. Raz pojawił się młody Kim Ir Sen i raz Kim Dzong Un, jedyny żyjący z trzech
Kimów. Na połowie zdjęć ktoś trzymał karabin.
Po schodach zeszła para w kurtkach blouson w towarzystwie przewodnika
o wyglądzie profesora i pani Kim. Chungowi wyraźnie ulżyło.
– Możemy pojechać następnym metrem.
Nasz wagon był pusty. Szybko się jednak wypełnił. Poza naszą czwórką wsiadło
trzech panów. Jeden na każdą parę drzwi.
Thanh wskazała oczami w ich kierunku.
– Hau – szczeknąłem.
Jakaś młoda kobieta bez zastanowienia chciała się dosiąść, ale pan przy drzwiach
warknął. Pędem pobiegła do drzwi dwa wagony dalej. Ten obok nas zajęła bowiem
parka blouson. Przez szybę w drzwiach łączących wagony kiwnęliśmy sobie głowami.
Kim Ir Sen i Kim Dzong Il, którzy wisieli nad drzwiami, ani drgnęli. Na peronie
szykowna konduktorka uniosła swój lizak, wtedy ruszyliśmy.
Sfotografowałem wnętrze wagonu. Wciąż wyglądało dokładnie tak samo jak
w Berlinie. Zielone siedzenia wyściełane sztuczną skórą, na ścianach brązowawy
laminat imitujący drewno, porysowane szyby okien. Były to oryginalne berlińskie
zadrapania. Gdy celowałem w nie aparatem cyfrowym, towarzyszący nam trzej
panowie odwracali twarze w inną stronę albo zasłaniali je rękami.
– Stacja Yonggwang, musimy wysiąść. – Chung wypędził nas z wagonu, a trzej
panowie się rozproszyli. Przejechaliśmy jeden odcinek do następnej stacji.
Stacja „Kwitnące światło” była jeszcze wspanialsza niż „Odnowienie”. Po obu
stronach peronu ciągnął się rząd marmurowych kolumn w kształcie kielichów kwiatów,
które wspierały łuki sklepienia krzyżowego, rozpiętego nad jego środkiem. Każde
z żeber sklepienia świeciło się, dodatkowo z sufitu zwisały pęki kolorowych, kulistych
lamp.
Chung przystanął.
– Opowiem koreański dowcip, dobra?
– Słuchaj uważnie, zajączku. Będziesz mógł się teraz czegoś nauczyć.
– Widzicie państwo lampy nad nami?
Spojrzeliśmy w górę ku świecącym kulom i skinęliśmy głowami.
– Pewnego dnia ze swoją siedemdziesięcioletnią babcią na stację przyszła po raz
pierwszy mała dziewczynka, pięcioletnia. Dziewczynka poprosiła: „Babciu, zerwiesz
dla mnie kilka?”. Staruszka ze śmiechem wyjaśniła: „Och, kochanie, to są lampy, nie
winogrona”.
Thanh śmiała się za nas oboje.

Wjazd schodami ruchomymi na górę trwał tak długo, że przemieszczający się z nami
mieszkańcy Pjongjangu siadali na stopniach. Czas wypełniały nam propagandowe
wrzaski dobiegające z głośników. Stroma betonowa rura nadawała się idealnie na tajną
centralę jakiegoś hultaja, przeciwnika Bonda. Brzmiałoby niesamowicie, a zarazem
sugestywnie, gdyby kobiecy głos zaczął ostateczne odliczanie do automatycznego
samozniszczenia.
Na piętrze pośrednim pomaszerowaliśmy korytarzem. Kroki nasze i setki innych osób
dudniły łup, łup. Gdy przeszliśmy mniej więcej połowę drogi, nagle za nami rozległ się
tętent. I krótkie komendy. Ukradkowo spojrzeliśmy w tył i dostrzegliśmy, że panowie
w ziemistych barwach wyciągnęli z tłumu mężczyznę.
Nasi przewodnicy ponaglili nas, byśmy szli dalej.
Ostatnie schody kończyły się na środku chodnika. Ponieważ pan Pak wciąż jeszcze
kazał na siebie czekać, zostaliśmy wystawieni bez ochrony na kontakt z deszczem
i miejscową ludnością. W odległości kilku metrów starsza kobieta próbowała
dźwignąć biały worek z plastikowej plecionki na bagażnik swojego roweru. Sięgał jej
do pasa i z pewnością był od niej cięższy. Worek opadł, a rower się przewrócił.
Przechodnie pod parasolami nie zwracali na nią uwagi i pędzili przed siebie.
Komunistyczny duch solidarności pozostawiał jednak wiele do życzenia. Ale nie
w przypadku Thanh. Rzuciła się z pomocą.
– Nie można przecież stać i bezczynnie patrzeć.
W ostatniej chwili złapałem ją za rękaw.
– Ściągniesz na tę kobiecinę poważne kłopoty.
Thanh zaapelowała zatem do naszych przewodników. Cóż im pozostało w tej
sytuacji? Podeszli do kobiety, Chung nieznacznie się jej pokłonił. Typowy w Azji
szacunek dla wieku obowiązywał także w Korei Północnej. Staruszka zamarła
ze strachu na widok dwóch mężczyzn w czarnych garniturach. Cóż takiego zrobiła?
Chung złapał biały worek. Teraz drobna starowinka w końcu zrozumiała, że nie grozi
jej niebezpieczeństwo. I odmówiła przyjęcia pomocy. Chung i Rym wrócili do nas
zmoknięci i zmieszani.
Thanh potrząsnęła głową.
– Nie rozumiem tego narodu.
Kwiatowe bataliony

Pjongjang sprawiał dziś wrażenie o wiele bardziej ożywionego. Podobnie jak


w Kaesong ludzie pędzili we wszystkich kierunkach, na ulicach panował duży ruch.
Nasz gość z pierwszego wieczoru zdradził nam wtedy, że od niedawna
w trzymilionowej metropolii kilka razy w tygodniu zdarzają się korki, co wszystkich
napawa dumą.
Wiele samochodów to znaczący postęp.
Być może stolica Korei Północnej wydawała się dziś taka dynamiczna, ponieważ
tutaj nie przytłaczała nas mieszanka monstrualności i wątłości, albo chodziło o to,
że był dzień świąteczny. Dzień narodzin Koreańskiej Armii Ludowej. Do 1971 roku
obchodzony w lutym, później przesunięty na wiosnę. Gdy śnieg nie przeszkadza
w organizacji defilad.
Wyprzedzaliśmy autobusy pełne obwieszonych orderami żołnierzy. Wszystkie maszty
latarni zdobiły flagi. Poza flagą państwową powiewały także jasnozielone flagi
z przedstawieniem cebulkowatych, ciemnoczerwonych kwiatów pośrodku. Takie
kwiaty widzieliśmy już wielokrotnie na plakatach i przed mauzoleum.
– Obejrzymy sobie defiladę wojskową? – spytałem.
– A nie wolelibyśmy raczej zobaczyć parku rozrywki? – zauważyła Thanh.
Chung odniósł się tylko do mojego pytania.
– Niestety, pogoda nie pozwala na organizację defilady wojskowej. Pokażemy
za to państwu piękną wystawę kwiatów.
– Słusznie, to wygląda na bardziej pokojową alternatywę.
Jakże Thanh się myliła.
Już nazwa szklanej piramidy, do której zostaliśmy zaprowadzeni, wprawiła
ją w zdumienie: Hala Wystawy Kwiatów Kimilsungii i Kimdzongilii (Kim Il Sung –
inny sposób zapisu nazwiska i imienia Kim Ir Sena).
W jasnym foyer w dużej fontannie pluskały wodotryski. Bez oporu pozwoliliśmy
zrobić sobie fotkę przed wielkim malowidłem ściennym. Otoczeni różowymi kwiatami
Kim Pierwszy i Kim Drugi, uśmiechając się, wypinali brzuchy w kierunku
obserwatora. My bezwiednie także wypięliśmy nasze brzuchy. Nie uśmiechnęliśmy się
jednak.
Chung podzielił się z nami kwiatową tajemnicą tego miejsca.
– Wystawa Kwiatów Kimilsungii i Kimdzongilii odbywa się raz w roku. Kolektywy
robotników z całego kraju tworzą obrazy z najpiękniejszych egzemplarzy kwiatów
kimilsungia i kimdzongilia. Później jest wyłaniany zwycięzca.
Za parawanem szumiących wodotrysków Thanh okropnie się skrzywiła.
– Chcę do domu. Natychmiast! – wyjęczała.
A jeszcze nawet nie zobaczyła żadnego z kolorowych dzieł.
W przeciwieństwie do innych północnokoreańskich pomysłów na oddanie czci, kwiat
kimilsungia wyrósł na nawozie indonezyjskiego ogrodnika. Skrzyżował on w 1964 roku
dwie hybrydy orchidei, a uzyskaną roślinę nazwał Dendrobium Clara Bundt. Na jej
długich zielonych łodygach kwitły podobne do bratków fioletowe kwiaty. Indonezyjski
prezydent i dyktator Sukarno podarował nowy gatunek Kim Ir Senowi z okazji jego
wizyty państwowej w 1965 roku. Od tej pory nazywa się kimilsungia. Ale tylko
w Korei Północnej.
Kimdzongilia została wyhodowana w 1988 roku specjalnie na czterdzieste szóste
urodziny Kima Drugiego, od którego wzięła swoją nazwę. I to przez ogrodnika
z Japonii!
Pochodzi z rodziny begonii bulwiastych i urzeka intensywnie czerwonymi kwiatami
wielkości pięści. Tymi, które widzieliśmy na flagach, plakatach lub na rondzie
w pobliżu mauzoleum.
Oba gatunki kwiatów do dzisiaj regularnie zdobywają nagrody na międzynarodowych
targach kwiatów.
– Kimdzongilia jest symbolem ideologii Dżucze – wyjaśnił Rym. – Oznacza miłość,
mądrość i pokój.
– Oraz Kim Dzong Ila – uzupełniła Thanh.
– Nie ma powodu, abyś robiła sobie z tego żarty – szepnąłem. – Są też róże Helmuta
Kohla.
– Gdyby się nad tym dobrze zastanowić, to nawet niegłupi pomysł. Kwiaty to tani
środek na osłodzenie każdej przykrości.
– I można je ustawić w oknie wystawowym. Albo w pokoju mieszkalnym. W ten
sposób obaj Wielcy Przywódcy są stale obecni. Tylko bardziej postawni.
– Wiecie, co teraz zrobimy? – spytała Thanh głośno. – Przejdziemy się dookoła,
każdy z nas wybierze trzy obrazy z kwiatów i przydzieli punkty. Na koniec wybierzemy
zwycięzcę.
– Dla mnie to będzie niezwykle trudne. Wszystkie wydają mi się piękne.
– Chcesz się tylko wymigać, Rym. Ale Chung, ty bawisz się z nami?
– Mam odczucia podobne do pana Ryma. Ale możemy spróbować.
Thanh ruszyła spacerkiem z Chungiem, ja z Rymem, przez wielki czworobok hali
wystawowej, otwartej aż po szklany dach. Schody ruchome prowadziły na wyższy
poziom, gdzie znajdowała się biegnąca dookoła galeria, na której czekały kolejne
aranżacje kwiatowe.
Kobiety z wycieczki zakładowej, rodziny z małymi dziećmi i grupy gładko ogolonych
mężczyzn w ubiorach w stylu Mao Zedonga fachowo i z zachwytem wyrażali opinie
o najróżniejszych kompozycjach z kwiatów doniczkowych, które wzbudzały ich
szczególny entuzjazm.
Po godzinie spotkaliśmy się przy wyjściu, by porównać nasze oceny.
– A zatem, oto moje miejsce trzecie. – Pokazałem je na wyświetlaczu aparatu
cyfrowego. – Styropianowy pancerz na sztucznej trawie z kimdzongiliami.
– Bardzo szykowne! – zawołała Thanh. – Ja przyznaję jeden punkt za: dwa pistolety
przed domem narodzin Przywódcy...
– Wielkiego Przywódcy!
– ...Wielkiego Przywódcy w lesie z liliowych kwiatów.
Miała na myśli kimilsungie. Dom narodzin był tylko drewnianym modelem. Pistolety
nie.
– To jest moje drugie miejsce. A zatem pistolety mają w sumie trzy punkty.
A co znalazło się u ciebie na miejscu drugim?
– Marmurowa rzeźba z pancerfaustem, granatem ręcznym i takim karabinem
z nożem...
– Bagnetem.
– ...w wieńcu z magnolii.
Magnolia jest w Korei Północnej trzecim kwiatem narodowym.
– Tratataa! – zatrąbiłem. – Moje pierwsze miejsce: zbocze góry z kimdzongiliami
i białymi kwiatkami z modelami czołgów, wyrzutni rakiet i myśliwców.
– To było naprawdę imponujące – wyszeptał Rym. Nie był dla mnie wielką pomocą.
Jego znajomość botaniki ograniczała się do znajomości kwiatów przywódców.
Thanh doszła do swojego pierwszego miejsca:
– Trzy punkty otrzymuje ode mnie podświetlona fontanna między kolorowymi
kwiatami.
– Nudna.
– Tak, bardzo pokojowa.
Przyznałem jeszcze nagrodę specjalną.
– Kim Dzong Il i Kim Dzong Un między kimdzongiliami i kimilsungiami.
Na kilkumetrowym zdjęciu ojciec i syn byli ubrani w takie same parki, byli równie
grubi, klaskali w tym samym tempie i byli świadectwem kontynuacji komunistycznej
dynastii. Było wiele takich panoram w stylu ojciec-syn-król-następca tronu pośród
kwiatów. Przed każdym siedziała umundurowana strażniczka, która baczyła na to,
by zachować stosowny odstęp podczas podziwiania przywódców i kwiatów. Jeśli ktoś
stanął zbyt blisko kompozycji złożonej ze zdjęcia i kwiatów, odsuwała delikwenta
dalej. W ten sposób zapobiegano robieniu niestosownych zdjęć części ciała.
Ignorowano jednak istnienie funkcji zoom i teleobiektywów. Wskazywanie fotografom
właściwego kąta robienia zdjęcia ma w Korei Północnej długą tradycję. Pod koniec lat
siedemdziesiątych Wielkiemu Przywódcy po prawej stronie zaczął wyrastać na karku
nowotworowy guz, który do końca jego życia osiągnął rozmiary piłki tenisowej.
Dlatego kamerzystom i fotografom wolno było przedstawiać Kim Ir Sena jedynie
od przodu ukośnie od lewej. Ewentualnie retuszowano zdjęcia. W przypadku guza
chodziło o osadzanie się wapnia. Ta niekiedy bolesna kalcynoza rzekomo nie
wpływała jednak, także zdaniem zachodnich obserwatorów, na jego umysł. Ze względu
na bliskość mózgu i kanału kręgowego, w którym przebiega rdzeń kręgowy, nawet
chińscy lekarze nie zdobyli się na usunięcie tego guza. Zabieg przeprowadzono dopiero
w 1994 roku, gdy Kim Ir Sen zmarł i został zabalsamowany. Tym samym Wielki
Przywódca jest jednym z niewielu ludzi, którzy po śmierci wyglądają zdrowiej niż
za życia.
Thanh podliczyła punkty.
– No super, trzem zespołom rzeźb z kwiatów przyznaliśmy po trzy punkty. Plus
nagroda specjalna.
– Uważam, że wyszło bardzo pięknie. – Na potwierdzenie Chung kiwnął głową.
– Dlaczego?
Chung się zaśmiał.
– W ten sposób na każdego z nas przypada jeden zwycięzca.
– Och, Chung. – Thanh pogładziła go po ramieniu. – Jesteś naprawdę wyjątkowy.
Do Mangyŏngdae

Teraz jedziemy do cyrku!


– Chung, chcemy pojechać do parku rozrywki!
Mnie także powoli zaczynała się kończyć cierpliwość.
– Kupiliśmy już bilety.
Stały gmach cyrku w Pjongjangu wyglądał, jakby wylądowało UFO-matka
z dwojgiem UFO-dzieci, a następnie zakamuflowali się jako grzyby. Na centralnej
sześciokątnej budowli spoczywał olbrzymi sześciokątny dach, po dwóch
przeciwległych bokach przylegały niemal identyczne konstrukcje, tylko mniejsze.
Architektoniczny spektakl miał kontynuację we wnętrzach pyszniących się marmurami,
kolumnami, balkonami i unoszącymi się swobodnie schodami.
Sala cyrkowa o wymiarach berlińskiego teatru rewiowego Friedrichstadtpalast
stanowiła amfiteatralne półkole z niebieskich, wyściełanych foteli, które otaczały
arenę, za nią rozciągała się scena, a na niebieskiej kurtynie wyginała się półkoliście
tęcza.
Widownia była wypełniona w dwóch trzecich, z czego połowę widzów stanowili
młodzi żołnierze z małymi, zmęczonymi twarzami i włosami krótko przystrzyżonymi
na jeżyka. Kobiety w brązowych i niebieskich zunifikowanych ubiorach siedziały
razem i plotkowały. Między nimi można było dostrzec różowe czapeczki małych
dziewczynek.
– Nienawidzę cyrku – wymamrotała Thanh. – Mam nadzieję, że nie pojawią się żadne
zwierzęta. – Jej nadzieje okazały się płonne.
Światła zgasły. Na jednym z bocznych balkonów zaczęła grać orkiestra. Reflektor
oświetlił konferansjerkę, która zalała nas potokiem entuzjastycznych słów,
wypowiedziała też kilka powitalnych zdań po angielsku. Dla rzędu zagranicznych
gości, do których poza nami należała też para w kurtkach blouson. Oraz cała reszta
z Berlina, Austrii, Anglii, Stanów Zjednoczonych i Kanady.
Występy rozpoczął magik w niebieskim płaszczu. Asystował mu, oprócz młodych
dam, chudy niedźwiedź brunatny na wrotkach.
Thanh stęknęła.
Zadaniem niedźwiedzia było przywożenie magikowi rekwizytów. Na przykład
mieczy do triku z kobietą w skrzyni. Stojącemu na tylnych łapach misiowi druga
asystentka położyła na wyprostowanych przednich łapach miecz, pchnęła go, a zwierz
potoczył się w poprzek sceny, aż przechwycił go magik, zabrał mu miecz, okręcił
i pchnął z powrotem. Nie spodobało się to zbytnio nawet przyzwyczajonym do wielu
rzeczy północnym Koreańczykom, ponieważ zareagowali wielce umiarkowanym
aplauzem.
Na szczęście zwierzęta już się więcej nie pojawiły.
Za to zaprezentowali swoje umiejętności akrobaci, skoczkowie i żonglerzy. Oraz
grupa na trapezie. Jej członkowie bujali się i fruwali wysoko nad naszymi głowami.
Konferansjerka zapowiedziała sensację: wielokrotne salto mortale.
Przy pierwszej próbie się nie powiodło.
– To stary trik cyrkowy – szepnąłem jako stary bywalec cyrków, podczas gdy artysta
wdrapywał się po sieci i wspinał na drabinkę sznurową. – Wtedy zachwyt jest
większy, gdy już się uda. – Perkusista orkiestry bił w bęben. Skoczek stanął na górze.
Naprzeciwko niego, trzymając się trapezu nogami, kołysał się drugi akrobata, mający
za zadanie chwycić skaczącego. Skoczek chwycił się swojego trapezu, skoczył, puścił,
zawirował cztery razy w powietrzu, nie złapał chwytającego i znów spadł.
Rym i Chung nie przeżywali z nami tego dramatu, ponieważ zasnęli. Publiczność
klaskała dla dodania otuchy. Artyście. Który uśmiechając się, z mozołem wygrzebał się
z siatki bezpieczeństwa. Na drabince sznurowej w połowie drogi musiał zrobić sobie
krótką przerwę, by złapać oddech. Znów rozległo się bicie w bęben, chwytacz zaczął
się kołysać, skoczek skoczył i spadł po raz trzeci.
– Hmm – mruknęła Thanh. – A może by spróbował jeszcze raz jutro?
– Z pewnością. Ale wtedy bez sieci.
Być może mieli tylko gorszy dzień. Na festiwalu cyrkowym w Monte Carlo trupa
zdobyła statuetkę Srebrnego Klowna.
Największą sensację zobaczyliśmy po przerwie.
Filigranowi akrobaci pokryli arenę niebieskimi płachtami. Pod tkaniną zaczęli się
prostować i opadać. Fale. Także dyrygent unosił się i opadał. Do tego smyczki. Burza.
Akrobaci pod płachtami unosili się i opadali. W górę. I w dół. W górę. I w dół.
– Biedacy. Przecież zrobi im się niedobrze.
– Pseudoartyści!
W górę. I w dół. W górę. Aż tu nagle! W falach tkaniny! Tam! Ramiona. Ręce.
Głowa. Zanurzają się. Wynurzają. Opadają. Dziewczyna! Walczy o życie. Utopi się.
Grzmoty bębna! Błyski lamp stroboskopowych! Publiczność wstrzymała oddech.
Niektórzy nawet zasłonili usta dłonią. Tam! Głowa pięknej dziewczyny! Woła
o pomoc. Zmagania ze śmiercią. I niespodziewanie między hukiem i piorunami
monotonny odgłos: łop-łop-łop!
Helikopter! Nadchodzi ratunek! Z nieba opadła lina. To znaczy przez dziurę
w betonowym suficie. Grzmot! Błysk! Ciemność! Reflektor poszukiwawczy! A tam był
on. W snopie światła, nad głowami wszystkich, na zawrotnej wysokości, unosił się
żołnierz!
Burza oklasków.
– Nie! – krzyknęła Thanh. – Nie!
Ratownik jedną ręką trzymał się liny. Jego umięśnione ciało opinał mundur
w barwach ochronnych. Kamizelka ratunkowa świeciła jaskrawym oranżem. Orkiestra
zgrabnie przeszła do melodii miłosnej.
Po chwili dziewczyna została wyratowana z morza tkaniny. W ramach podziękowania
zaprezentowała na ramieniu żołnierza kilka ćwiczeń gimnastycznych. Następnie
żołnierz i jego ukochana odlecieli.
– Czy Armia Ludowa nie jest świetna? – Uśmiechnąłem się głupkowato.
– Żałosny kicz – burknęła Thanh.
Żołnierz i jego dziewczyna jako Duet Pjongjang z Korei Północnej zostali na jeden
sezon wypożyczeni przez monachijski cyrk Krone. Podczas występów w cyrku Krone
żołnierz pod kamizelką ratunkową nosił niebieską koszulę i stosowne czarne spodnie,
w jakie należy być ubranym, kiedy się ratuje w demokracji.

– Zjeżdżalnia, zjeżdżalnia, zjeżdżalnia! – awanturowaliśmy się chórem.


Wprawdzie się wygłupialiśmy, ale nasza prośba była śmiertelnie poważna. Chung
obejrzał się przez ramię.
– Królowa chce wymienić pieniądze, czyż nie? – Zamilkliśmy.
Nasz bus pędził przez szary od deszczu Pjongjang, aż syczały opony.
– Masz pojęcie, dokąd jedziemy? – szepnąłem do Thanh, a potem głośno
powiedziałem: – Zobacz, jakie te domy są wysokie!
– Wow, ależ są wysokie! ... Nie mam pojęcia.
– Zapełnia nam czas, aż minie cały dzień. ... Tam z góry z pewnością roztacza się
wspaniały widok!
– Przecież mamy w planie Mangyŏngdae. ... Na pewno, przede wszystkim, gdy jest
piękna pogoda!
Zjechaliśmy na przejazd. Na wąskim chodniku, chroniona przed deszczem, siedziała
w kucki stara kobieta. Na płachcie przed nią leżały pęki bananów. Mężczyzna wcisnął
jej coś w rękę i wziął jeden żółty pęk.

Chung wykonał kilka telefonów, obecnie wysiadaliśmy przed wielopiętrowym


betonowym klockiem.
– Chcieliście państwo zwiedzić dom towarowy. Proszę jednak zostawić swoje
aparaty fotograficzne w busie.
Zamiast udać się do zadaszonego wejścia głównego udaliśmy się do drzwi bocznych.
Za nimi znajdowała się ciemna klatka schodowa. I malutka winda.
– Chętnie przejdę się po schodach – oznajmiła Thanh.
Rym spojrzał na Chunga, ten skinął głową.
– Pójdę z panią – zaoferował się Rym.
– A ty pojedziesz windą, zajączku? Jesteś bardzo odważny.
Ze mną i Chungiem w środku winda była pełna. Lampa rzucała anemiczne światło.
Ściany i podłogę pokrywała włóknina igłowana. Jeśli spadniemy, wylądujemy miękko.
Chung wcisnął guzik z dwójką. Inaczej niż w naszym hotelu, najwyraźniej tutaj nie
oznaczało to „parter”. Drzwi się zasunęły. Szarpnęło. Zaszumiało. Zagruchotało.
Lampa zgasła. Zrobiło się cicho.
– Zaraz ruszy. – Głos Chunga zabrzmiał niezwykle głucho. Filc pokrywający ściany
chłonął każdy dźwięk. Powoli oczy przyzwyczajały się do ciemności. Przez szczelinę
nasze stopy oświetlała smuga światła.
– Zapewne pan słyszał, że amerykański rząd ukarał nasz naród sankcjami. Dlatego
brakuje nam części zamiennych i węgla dla naszych elektrowni. Ale jesteśmy silni.
Jak dotąd w zbyt małym stopniu wykorzystywaliśmy rzadkie momenty, które
spędzaliśmy sam na sam z naszymi przewodnikami. Być może nadarzyła się ostatnia
okazja.
– Urodziłeś się w Pjongjangu?
– Tak, w szpitalu.
– Kim są twoi rodzice z zawodu?
– Mój ojciec jest naczelnym inżynierem, moja mama, ona prowadzi przedszkole.
Kadra kierownicza. A zatem szczególnie wierni państwu. Jasne, w końcu mogli
mieszkać w Pjongjangu.
– Gdyby pieniądze nie grały roli, co byś sobie kupił?
– Z okazji ślubu chciałbym podarować mojej narzeczonej wannę – wyznał i po chwili
szepnął: – Kosztuje osiemset euro.
– A gdybyś mógł swobodnie zdecydować, dokąd...
– Myślę, że winda za chwilę ruszy.
W rzeczy samej. Kilka sekund później wysiedliśmy.

Ekspresy do kawy Rowenta, odkurzacze Siemens, urządzenia do gotowania jajek


Philips, telewizory Toshiba, stojące wentylatory, grzejniki olejowe, masażery do stóp.
Półki ścienne były zapełnione poustawianymi ciasno jeden obok drugiego zachodnimi
towarami, tworzącymi dziwaczną zbieraninę. Na jednym ze stojaków z ubraniami
można było dostrzec rodzime produkty: kolorowe, dzwonowate suknie ze sztucznego
jedwabiu, każda opakowana w przezroczystą folię. Małe papierowe przywieszki
zdradzały cenę: dwanaście tysięcy wonów, czyli około siedemdziesięciu euro. Był
to jedyny towar, przy którym wisiała cena. Poza nami na piętrze nie było żadnych
klientów. Za to pięć sprzedawczyń.
– Są tu jakieś inne piętra? – chciała się dowiedzieć Thanh.
– Och tak, tam właśnie trwa remont.
– A można tutaj kupić papierosy? – Chciała rozmienić swój banknot. Zamiast spytać
sprzedawczynię, Chung zatelefonował.
– Proszę za mną – powiedział.
Głównymi schodami dotarliśmy na następne piętro. Szare betonowe filary, poza tym
nic. Żadnych wiader, drabin lub robotników budowlanych. W półmroku połyskiwał
porysowany parkiet. Przejście prowadziło do sąsiedniego pomieszczenia. Ciemne
drewniane regały wypełniały butelki wódki Gorbatschow, czekolada dla dzieci,
ciasteczka Leibniz, paczki kawy Tchibo i papierosy Marlboro.
Thanh wskazała na karton papierosów. Sprzedawczyni przekazała jej karteczkę
uprawniającą do nabycia towaru. Poszliśmy do budki kasowej i Thanh wsunęła
banknot przez szparę pod szybą oddzielającą. Sto euro. Jedna ósma wanny. Kasjerka
wzięła banknot, zbadała go dotykiem.
Zrobiliśmy nasze najbardziej znudzone miny. Nie patrzyliśmy na siebie.
Zrezygnowaliśmy z wymieniania jakichkolwiek niemych sygnałów. Kasjerka
rozprostowała banknot.
Odsłonił swoje rozdarcie. Z kabiny kasy natychmiast wydobył się dźwięk
niezadowolenia. Chung odpowiedział krótko i zdecydowanie. Kasjerka sięgnęła
do kasy i odliczyła resztę. W banknotach po dziesięć i dwadzieścia euro. Napięcie,
jakie ogarnęło naszą czwórkę przed kantorkiem, mrowiło w każdym włóknie
mięśniowym. Thanh chwyciła pieniądze, ja wziąłem karteczkę z parafką i ruszyłem
do kontuaru. Dałem, wziąłem, poszedłem. Dogoniłem resztę na schodach. Walczyliśmy
z impulsem, by zacząć biec. Przed ostatnim stopniem Thanh, Chung i ja równocześnie
przechyliliśmy się do przodu. Pominęliśmy go. Nasza prawa stopa w tym samym
momencie dotknęła podłoża. Rym zakończył schodzenie skokiem. Z rozmachem
otworzyliśmy drzwi wyjścia. Pan Pak podjechał busem, wskoczyliśmy szczupakiem
do środka i nim drzwi się zamknęły, już odjeżdżaliśmy.
Poklepaliśmy się wzajemnie po ramionach i przybiliśmy sobie piątkę. Byliśmy
świetnym zespołem.
– A teraz... – Chung uśmiechnął się szeroko. – Mangyŏngdae!
– Tak! Do Mangyŏngdae! – Jakbyśmy zamierzali skolonizować Amerykę.

Było widać mniej wysokich domów, za to pojawiło się więcej zieleni. I deszczu.
– Tam! – Gorączkowo przetarłem zaparowane okno, a Thanh nachyliła się w moją
stronę.
– O tak!
Chociaż krople deszczu po zewnętrznej stronie szyby zniekształcały obraz,
dostrzegliśmy tyle, ile było trzeba: metalowe szyny wiły się w powietrzu, robiły
zakręty i zataczały okręgi. Kolejka górska. Żółta.
– Stać!
Chung odwrócił się w naszą stronę.
– Tutaj to zabronione.
– Ale tam jest park rozrywki!
Byliśmy tuż przed nim. Potrzebowałem dwudziestu pięciu lat, by po pierwszym
spotkaniu z tęczową zjeżdżalnią w kinie Sojuz przy placu Helene Weigel w Berlinie
przybyć do Mangyŏngdae w Pjongjangu w Korei Północnej.
Co prawda nie spędziłem tego okresu na przygotowaniach do podróży, lecz
na dorastaniu, nauce i kochaniu, mimo wszystko teraz chodziło o coś więcej niż tylko
zakończenie podróży. Podróży, podczas której o mały włos nie zakończyła się nasza
przyjaźń, która pokazała nam granice, z istnienia których nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Na przykład granicę odstępu, jaki należy zachować w stosunku do kompozycji
z przywódców i kwiatów.
Zakończenie tego, co zaczęło się przy blasku świec w zimny styczniowy wieczór
w salonie Thanh, było na wyciągnięcie ręki. Thanh zrobiłaby zdjęcie i być może znów
zdobyłaby nagrodę.
– Potrzebujemy dziesięciu sekund, żeby wysiąść.
– Deszcz całkiem państwa przemoczy.
– Mamy kurtki.
– W czasie deszczu park jest zamknięty.
– Wystarczy nam, że popatrzymy z zewnątrz.
Nawet jeśli nie rozumiał, co mówiliśmy, pan Pak zredukował bieg i jechał w żółwim
tempie. Wzdłuż płotu, który był tak niski, że mogłem nad nim przejść. Jedynie ostre
szpikulce na krańcach pionowych prętów ogrodzenia mogły stanowić pewną
przeszkodę.
Czerwono-biała markiza karuzeli trzepotała na wietrze, na ścieżkach między
zielonymi łąkami stała woda.
Chung siedział teraz na fotelu obok kierowcy niemal całkowicie obrócony, owinięty
pasem bezpieczeństwa.
– Sprawa wygląda tak, park jest już bardzo stary. Zależy nam na tym, żebyście
państwo wywieźli pozytywne wrażenia z naszej Korei.
– Korea zrobiła na nas ogromne wrażenie. Przede wszystkim dzięki wam. – Thanh
wskazała na mnie. – On się na to tak bardzo cieszył.
– Nasz Najwyższy Dowódca marszałek Kim Dzong Un, on chce w niedługim czasie
odnowić ten park. Wtedy odwiedzicie nas państwo jeszcze raz.
Odwrócił się w przód. Pan Pak przyspieszył. Kolejka górska w tylnej szybie robiła
się coraz mniejsza. Krople zniekształcały obraz. Park zniknął nam z oczu. Być może nie
było w nim nawet zjeżdżalni wodnej.
Rym chciał dodać nam otuchy.
– Teraz jedziemy do domu narodzin Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena, następnie
do wielkiego pomnika Mansudae, a jako ostatni punkt programu święto tańca na placu
Wielkiego...
Synchronicznie się odwróciliśmy. Palec wskazujący Thanh zapiszczał
na zaparowanej szybie. Dwa punkty, pionowa kreska.
Domalowałem pod tym smutne usta.
Wtedy coś przyszło mi do głowy. Wyciągnąłem aparat cyfrowy, włączyłem go
i zacząłem przeglądać zdjęcia.
– Spójrz – powiedziałem do Thanh. – To zrobiłem w Panmundżom. Patrząc
na to w ten sposób, jednak znaleźliśmy zjeżdżalnię.
– A więc zdjęcie ze zdjęcia. I co teraz z tym zrobimy?
Po tęczy w dół

Na Sprewie bulgotały statki wycieczkowe, w parku ludzie wygrzewali się na słońcu.


Okno mojego gabinetu było szeroko otwarte. Z trzynastego piętra Thanh patrzyła w dół
domu.
– Ile ludzi mieszka w tym budynku?
– Nie mam pojęcia. Jest tu dwieście czterdzieści mieszkań. – Siedziałem przy biurku.
Przeglądałem pliki.
– Straszne. – Zamknęła okno. – I te niskie sufity w pokojach. Dostałabym
klaustrofobii.
– Wysokie sufity to totalne wariactwo. U góry gromadzi się ciepło, a od dołu się
marznie. Budynki z wielkiej płyty są super.
– Szybciej. Pies udusi się w samochodzie. – Chcieliśmy pójść na spacer z Wujkiem
Samem do Grunewaldu.
– Już kończę.
– A swoją drogą, ile udało ci się znaleźć?
– Siedemnaście. Ale już nie pamiętam, ile w sumie ukryłem. – Od tygodni szukałem
w moim netbooku zdjęć z Korei Północnej. – Mimo wszystko to był dobry pomysł.
Na ostatniej stacji kolejowej przed granicą do naszego przedziału weszła młoda
kobieta w mundurze, w szykownej furażerce na fryzurce pazia, przeszukała nasze
bagaże, a następnie zajęła się moim aparatem. Obejrzała każde z ośmiuset zdjęć.
By zaoszczędzić na czasie, ustawiła w menu przeglądanie ikon, tak że na wyświetlaczu
nie pojawiało się każde zdjęcie z osobna, lecz widziała tuzin naraz. Nawet nie
wiedziałem, że w aparacie mam taką funkcję.
Pograniczniczka wykasowała zdjęcia mercedesa i ucha Kim Ir Sena.
Kilka minut później nasz pociąg potoczył się w spacerowym tempie przez most
do Chin.
Kiedy w blasku słońca osiągnęliśmy środek rzeki, w naszym wagonie wybuchły
okrzyki wielkiej radości, w której uczestniczyli wszyscy obcokrajowcy. Parka
w kurtkach blouson zaczęła się obejmować. Gruba Angielka rzuciła się na szyję
swojemu milczącemu mężowi, Kanadyjczyk podskakiwał na korytarzu.
– We’re out! We’re out! – wrzeszczał.
Pięciu wspinaczy wzięło kobietę z fryzurą rasta w środek kółeczka.
Tylko berlińczyk w spodniach wojskowych się nie cieszył.
Thanh rozpostarła szeroko ramiona. Uścisnęliśmy się.
– To było bardzo męczące.
– Ale przejścia z tobą również.
Zamknąłem ekran komputera. Czekali na nas pies i Grunewald.
– Jeszcze tylko do łazienki i możemy startować.
– Czytałeś? Kim buduje ośrodek narciarski dla turystów.
– Jazda na nartach jest zbyt niebezpieczna! – krzyknąłem z łazienki.
– A cóż to takiego?
– Nie wiem...
– Chodź no tutaj, zajączku!
Nachyliła się nad biurkiem i przyglądała się zdjęciu zrobionemu ze zdjęcia.
Pryskająca woda, rozbawione dzieci, w tle moja zjeżdżalnia wodna. Wzięła ramkę
z fotografią do ręki.
– Czy w tej ramce nie było wcześniej zdjęcia Isabel?
– No tak.
Jej głowa kiwała się w przód i w tył.
– Nie mam co prawda swoich okularów, ale tam z tyłu to chyba... – Odkryła moją
przeróbkę wykonaną za pomocą Photoshopa. – Czy to nie my?
Ostrożnie wyjąłem oprawione w ramkę zdjęcie z jej rąk. Odstawiłem je z powrotem
na biurko.
– Król i królowa ślizgają się po tęczy.
Postscriptum

Wszystkie historyczne daty i ogólne fakty, niezależnie od informacji, których udzielono


nam na miejscu, zostały ponownie sprawdzone w przynajmniej dwóch niezależnych
źródłach – o ile było to możliwe. Tak jak północni Koreańczycy dążą do tego,
by historię i fakty interpretować po swojemu, zagraniczne źródła charakteryzują się
skłonnością do przesady lub redukowania kraju do osobliwości. Ponadto
w odniesieniu do tych samych spraw podawane są sprzeczne dane, więc niekiedy
ustalenie prawdy nie jest możliwe.
Przy wytężonej staranności pozostaje jednak margines ryzyka, którego nie dało się
uniknąć, i pojawiają się nieścisłości. W przypadku niektórych opisywanych postaci
pewne dane, ze względów bezpieczeństwa, zostały zmienione. Niektóre zdjęcia
pokazuję tylko w czasie odczytów. Jeden błąd został pozostawiony w tekście
świadomie. Ponieważ na miejscu, w Korei, nie dysponowaliśmy pełną wiedzą.
Piosenka Tränen lügen nicht (Łzy nie kłamią) Michaela Holma to cover – nowa
aranżacja. Oryginał Soleado to utwór instrumentalny bez słów, z towarzyszeniem
mruczącego chóru. Brzmiący dokładnie tak, jak słuchaliśmy go w Panmundżom.
Pomimo przez dekady manifestowanej sztywności, w Korei Północnej coś się
zmienia. W tym albo innym kierunku. Wydano zgodę na to, by turyści mogli zachować
swoje telefony komórkowe. Zaprojektowane samodzielnie tablety PC albo nowe
wielkie inwestycje jak luksusowy kurort narciarski w pobliżu Wonsan niedaleko
wybrzeża Morza Wschodniego mają sugerować, zarówno w wymiarze wewnętrznym,
jak i zagranicznym, że jest postęp.
Równocześnie przybierają na sile represje. W sierpniu 2013 roku Kim Dzong Un
rozkazał rozstrzelać w obecności rodzin dwanaście tancerek – rzekomo z powodu
nakręconej przez nie sekstaśmy oraz za posiadanie Biblii. W listopadzie 2013 roku
na stadionie w Wonsan na oczach dziesiątek tysięcy widzów stracono wielu ludzi za to,
że oglądali południowokoreańskie seriale. Podczas egzekucji w siedmiu kolejnych
miastach zabito w sumie osiemdziesięcioro mężczyzn i kobiet. Podobnie jesienią 2013
roku doszło do, początkowo przegapionej przez światową opinię publiczną, krwawej
potyczki między oddziałami Kima i wiernymi zwolennikami wujka Kim Dzong Una,
Jang Song Taeka, jak do tej pory drugiego człowieka w państwie. Niedługo później
Jang został aresztowany i oskarżony o „potrójną przeklętą zdradę stanu”. Nie jest jasne,
czy egzekucja Janga została wykonana przy użyciu przeciwlotniczego karabinu
maszynowego, wyrzutnika granatów czy stu dwudziestu wygłodzonych psów.
W Korei Północnej władzę ma ten, kto kontroluje surowce (zwierzęta morskie,
węgiel kamienny, metale ziem rzadkich) oraz handel z Chinami. O to spierają się
obecnie partia i armia.
I jeszcze jedno: przy całej manii wielkości i nędzy, przy całym strachu i brutalności,
ludzie w Korei Północnej żyją, kochają i śmieją się. Przeżyliśmy niezapomniane
spotkania, widzieliśmy urzekające krajobrazy. Północnokoreański miód z górskich
kwiatów jest, zdaniem wszystkich, którym dałem go spróbować, najlepszym miodem
świata. Taniec w pobliżu granicy w Panmundżom należy do trzech najbardziej
emocjonujących momentów w moim życiu.
Bolesna jest myśl, że dopóki warunki w Korei Północnej się nie zmienią, nie
będziemy mogli jej ponownie zobaczyć.
Christian Eisert, styczeń 2014
Ważne źródła według daty wydania

Demick, Barbara, Im Land des Flüsterns, Geschichten aus dem Alltag in


Nordkorea, Knaur, München 2013.
„South vs. North Korea: How do the two countries compare?”, The Guardian,
8.4.2013.
Korea – Für immer geheilt?, Arte 2013.
FAO/WFP Crop and Food Security Assessment Mission to the Democratic
People’s Republic of Korea, 12.11.2012.
Architekturführer Pjöngjang, Bd. 1+2, Verlag für Fremdsprachige Literatur,
Pjöngjang, 2. Aufl. 2011.
Moeskes, Christoph (Hg.), Nordkorea – Einblicke in ein rätselhaftes Land, Ch.
Links, Berlin, digital, 2011.
Nordkorea: Grenzen auf für Touristen, Schweizer Fernsehen, 2011.
Delisle, Guy, Pjöngjang, Reprodukt, 3. Aufl. 2010.
„Kim Jong-il, Kimilsungia, Pyongyangstudies IV”, in: Disko 11, hrsg. v. Arno
Brandhuber, Nürnberg 2009.
Maibrugger, Arno, Nordkorea-Handbuch, Trescher Verlag, Berlin, 2.
aktualisierte Aufl. 2007.
Kang, Hyok/Grangerau, Philippe, „Ihr seid hier im Paradies!”, Meine Kindheit
in Nordkorea, Goldmann, München 2005.
Martin, Bradley K., Under the Loving Care of the Fatherly Leader: North Korea
and the Kim Dynasty, Thomas Dunne Books, New York 2004.
Kim Jong-il, The Art of Opera, University Press of the Pacific, 2001.
„Schule der Freundschaft zwischen der DDR und der KDVR”, Neues Deutschland,
24.6.1988.
Programm für den Aufenthalt des Ministers für Allgemeine Bildung der KDVR
Genossen Ri Dschung Dschu vom 23. Juni bis 30. Juni 1988 in der DDR.
„Technisches Meisterwerk Westmeerschleusensystem”, Neues Deutschland,
29./30.6.1986.
„Erich Honecker von Kim Il-Sung brüderlich begrüßt”, Neues Deutschland,
20.10.1986.
„Seine Liebe ist wärmer als die Sonne”, Der Spiegel, 21.7.1980.
„Südkorea: Altes Raubtier”, Der Spiegel, 2.9.1974.
„USA-Kannibalen verbrannten koreanische Kinder bei lebendigen Leibe”, Neues
Deutschland, 24.6.1952.
„Politik des Pokergesichts”, Der Spiegel, 19.12.1951.
„The Dream Factory”, Mondo TV Group Profile, Rom, o.J.
Moje serdeczne podziękowania dla...

...naszych przewodników w Korei Północnej za niezapomniane dni, Mariny za jej


naturę i wyczucie tekstu, „Isabel” za zaufanie, dla mamy, ogólnie i za Burka, Susanne
za motywację i montaż, T. za kwaterę i postać, jak też dla fizjowróżki Julii za terapię
zmęczonych pisaniem ramion.
...Bodo Kirchhoffa za mądre rady i niebieski szlafrok kąpielowy, jak też Ulrike Bauer
za narracyjnie obfity w następstwa tydzień.
...Angeli Wichmann z archiwum Neues Deutschland i Svena Ballenthina
z Uniwersytetu w Erfurcie za pomoc w wyszukiwaniu informacji.
...wszystkich, którzy podsyłali mi artykuły i linki.
...Daniela Wichmanna i Daniela Mursa z mojej agencji za zaangażowanie i cierpliwe
słuchanie.
...Alexandra Magnisa i kolegów w Korei Południowej za tłumaczenia haseł
propagandowych.
...całego zespołu Ullstein Extra.
A przede wszystkim dla Thanh.
Ilustracje
Gazeta „Neues Deutschland” z 24 czerwca 1988 roku. Tak się to wszystko zaczęło. Mnie nie widać.
Chociaż machałem elementem sygnałowym.
Zjeżdżalnia w kolorach tęczy – z jej powodu pojechaliśmy do Korei Północnej. Napis głosi: „Niczego
na świecie nie musimy zazdrościć”.
Taedong dzieli Pjongjang. Po prawej Wieża Idei Dżucze. Trójkątna budowla po lewej jest najwyższa
w całym kraju. Oficjalnie nie istnieje.
Pjongjang – w pobliżu ulicy Munsu. W budynkach z wielkiej płyty często nie ma wind, bieżącej wody
i ogrzewania.
Sprzedawczyni ze sklepu z pamiątkami – na życzenie Kim Dzong Una Pjongjang ma teraz salon piękności,
w którym kobiety za pomocą szklanych dzwonów próżniowych mogą powiększać piersi.
Tablica z przyciskami w windzie hotelu Yanggakdo. Nie jest łatwo zjechać na parter. Jeszcze trudniej
pojechać na 5. piętro.
Łuk triumfalny w Pjongjangu – u góry jest wyryty napis: „Dzisiaj kwitną kwiaty, kwiaty jak krew, kwiaty
w wolnym kraju. Korea ma dobrze”.
Bulgogi – tradycyjne grillowanie na stole. Smakuje lepiej, niż wygląda. Wódka dezynfekuje od środka.
Pjongjang – w 2001 roku Mercedes wstrzymał bezpośrednią sprzedaż do Korei Północnej. Teraz luksusowe
samochody trafiają tu przez Chiny.
W wiedeńskiej kawiarni w Pjongjangu. Fakt, że zamówiłem gorącą czekoladę, rzucił na mnie podejrzenia.
Świątynia Kwangbop koło Pjongjangu. Budowla i mnich: pełne zagadek.
Pjongjang. Nie widzieliśmy klasycznych plakatów reklamowych. Zamiast nich takie: „Razem zrealizujemy
plan roczny!”.
Cmentarz Rewolucyjnych Męczenników. Pokłony na akord. Z powodu wyjątkowo mokrego deszczu
zostaliśmy potraktowani ulgowo.
Pytanie konkursowe: Gdzie jest Burek?
Wzorcowa rodzina rolników koło Chonsan. Dziecko opanowało słowa „hello” oraz „bye-bye” i potrafi słodko
machać.
Pola koło Sariwonu – walkę z wiatrem, deszczem i złą glebą wspierają przekazy propagandowe i czerwone
flagi.
Stare miasto w Kaesong – dawna typowa ciasna zabudowa w czasie wojny koreańskiej była szczególnie
podatna na zniszczenie przez bomby zapalające.
Stare miasto w Kaesong – dla przybyszów z Zachodu oryginalna i interesująca historycznie. Dla
mieszkańców Korei Północnej symbol zapóźnienia.
Panmundżom – wjazd do strefy zdemilitaryzowanej. Grube betonowe walce po lewej są przewidziane
na atakujących Koreańczyków z południa.
Panmundżom – niepozorny betonowy próg między barakami dzieli Półwysep Koreański na Koreę Północną
i Południową.
Ulica w Kaesong – prywatne samochody oficjalnie są niedozwolone. Kobietom długo nie było wolno jeździć
na rowerze. Większość ludzi chodzi. Około 30 km dziennie.
Oficer propagandowy z Panmundżom: „W przypadku prowokacji obronimy się za pomocą uderzenia
wyprzedzającego”.
Panmundżom – wjazd do strefy zdemilitaryzowanej. Grube betonowe walce po lewej są przewidziane
na atakujących Koreańczyków z południa.
Wielki pomnik Masudae – Kim Ir Sen i Kim Dzong Il o wysokości 20 metrów. Obydwa posągi były już
modernizowane, ponieważ przestały się podobać ubrania przywódców.
Pjongjang – w dni świąteczne są tańce. Gdy pada – w kaloszach.
Koncert pań z obsługi restauracji nad autostradą. Imponujący.
Żołnierze czekają na rozpoczęcie przedstawienia w cyrku w Pjongjangu.
Na suszarce do rąk w cyrkowej toalecie dla panów naklejony ekologiczny znak „Błękitny Anioł”.
Metro w Pjongjangu – schody ruchome prowadzą 100 metrów w głąb ziemi i są wyposażone w głośniki
nadające pieśni bojowe.
Stacja Puhung – w każdym z wagonów metra z Niemiec wiszą portrety Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila.
Pjongjang – wystawa kwiatów.
Kim Dzong Il i Kim Dzong Un między kimilsungiami i kimdzongiliami.
Dworzec główny w Pjongjangu – starsza pani na pierwszym planie jest wyjątkiem, gdyż starszych ludzi
niemal nie widuje się na ulicach.
Poczekalnia dla turystów na dworcu głównym w Pjongjangu. Jak tylko siedzący poruszy się na fotelu,
serwetki się zsuwają.
Kolejka górska w parku rozrywki Mangyŏngdae. Tutaj Kim Dzong Un podczas jednej ze swoich wizyt
i pouczania osobiście skubał źdźbła trawy.
Spis treści
Zaginione miasto
W górę tęczy
Ślepe maszyny
Mężczyzna o lodowatym spojrzeniu
Mała mumia
Japońscy gangsterzy
Niewidzialni
Zielona Roth
Widmo
Transseksualny króliczek wielkanocny
Magiczna herbata
Koronacja królowej
Fałszywy Budda
Spisek pszczelego wosku
Klasztor zaginionych mnichów
Uprowadzenie
Tajne wiadomości
Góra masek
Gejowska czekolada
Katolicki zając
Trelujące kwiaty
Automatyczne dziecko
Ptak nocy
Atak
Bitwa błotna
Mur
Znak dymu
Na dnie morza
Strumień z betonu
Wgryzienie w oko
Wybuch
Tęcza z Panmundżom
Rozpad
Łzy na granicy
Czujni sąsiedzi
99 balonów
Koń pod ziemią
Kwiatowe bataliony
Do Mangyŏngdae
Po tęczy w dół
Postscriptum
Ważne źródła według daty wydania
Moje serdeczne podziękowania dla...
Ilustracje

You might also like