Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 364

Brian Lumley

Dotyk
Tłumaczenie Robert Palusiński

ZAMIAST WPROWADZENIA

W połowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33
trzynaścioro członków Wydziału E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydziału
SłuŜb Wywiadu Jej Królewskiej Mości - doświadczało czegoś, co zdumiało nawet tych
przywykłych do niezwykłości ludzi: obserwowali dezintegrację człowieka będącego niegdyś
członkiem ich grupy. Właściwie byli świadkami śmierci Harry’ego Keogha, Nekroskopa,
który dostał się do Centrali Wydziału E dzięki fantastycznemu i niezwykłemu medium,
pochodzącemu ze świata istniejącego w równoległym świecie, świata znanego jako Kraina
Słońca i Kraina Gwiazd.
Harry odszedł do tego świata, Ŝeby uniknąć prześladowań i śmierci - choć
niekoniecznie własnej śmierci - co niewątpliwie byłoby jego udziałem, gdyby pozostał w
świecie ludzi. Nie był juŜ człowiekiem, ale czymś znacznie więcej, czymś, na co zwykli
śmiertelnicy musieliby polować. Stał się wampirem, gdy bezinteresownie słuŜył ludzkości.
Ludzie na Ziemi ścigali Wielkiego Wampira, Nieumarłego Lorda, ostatniego z
wymierającego gatunku istot nazywających siebie Wampyrami!
Wielkie Wampiry od niepamiętnych czasów ukrywały się wśród ludzi i jednocześnie
karmiły się ich krwią, o czym wspominają liczne mity i legendy. Jednak owe krwioŜercze
istoty nie pochodziły z naszej planety, lecz przybyły z Krainy Gwiazd, którą licznie
zamieszkiwały. Jak to było moŜliwe?
Niektórzy z wampyrzych lordów - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi
toczących się na terenie Krainy Gwiazd - bywały skazywane na banicję poprzez wepchnięcie
do bramy będącej korytarzem prowadzącym na Ziemię. Korytarz kończył się w Wallachii,
miejscu, gdzie zrodziły się staroŜytne legendy o wampirach. Wallachia, nosząca obecnie
nazwę Rumunii, od stuleci była tajnym siedliskiem wampirów.
Kiedy jednak wampirza plaga zaczęła rozprzestrzeniać się po całym świecie, stając się
coraz większym zagroŜeniem dla ludzkości, pojawił się Nekroskop Harry Keogh - człowiek,
który posiadał zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Harry potrafił takŜe stosować medium
nazywane Kontinuum Mobiusa, dzięki któremu błyskawicznie przemieszczał się w
przestrzeni. Nekroskop wyszukiwał wampiry i zwalczał je. Kiedy jednak starł się z
najpotęŜniejszym z nich, samym Ojcem Kłamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zbliŜył się
do niego i sam został zainfekowany.
Kiedy więc Nekroskop opuszczał nasz świat, to nie chodziło mu o własne Ŝycie, ale o
nasze. To fakt, Ŝe Wydział E mógłby go zabić, ale co by się stało, gdyby działania wydziału
okazały się nieskuteczne? PrzecieŜ Nekroskop był najpotęŜniejszym ze wszelkich istot
Ŝyjących we wszechświecie - trudno sobie nawet wyobrazić skutki jego działań, gdyby
postanowił rozprzestrzenić zarazę... Byłby to koniec ludzkości, o której dobro tak długo i
zaŜarcie walczył.
Problemy Harry’ego dopiero się zaczynały. Przebywając w Krainie Gwiazd, odkrył,
Ŝe Wampyry znowu się pojawiły i to w jeszcze bardziej przeraŜającej formie. Ich przywódcą
był Szaitan - wcielony diabeł! Udało się go ukrzyŜować i spalić. Z chwilą gdy siły Ŝyciowe
Harry’ego zaczynały go opuszczać, przy pomocy Ogromnej Większości został przeniesiony
do metafizycznego Kontinuum Móbiusa, gdzie przemierzając stulecia czasu przeszłego,
przeszedł ostateczną metamorfozę. I to właśnie obserwowało trzynaścioro członków
Wydziału E, przebywających w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w
połowie lutego 1990 roku...
Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknący, trójwymiarowy hologram dymiącego
ciała Nekroskopa, które coraz bardziej przyspieszając, oddalało się w nieznane otchłanie.
Jednak z chwilą gdy jego wirująca postać stawała się coraz mniejszą kropką a później juŜ
tylko punkcikiem, by w końcu zupełnie zniknąć, obserwatorzy zobaczyli niesamowitą
bezgłośną eksplozję światła o barwie czystego złota. I chociaŜ zdarzenie zaistniało tylko w
ich zbiorowym umyśle, to wszyscy odwrócili się, aby uniknąć oślepiającej intensywności
blasku... oraz Ŝeby odsunąć się od tego, co wyleciało z centrum eksplozji!
Tylko dwoje z nich zobaczyło, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popędziły
miliardy złotych drzazg, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony i znikając w nieznanych
miejscach. Były to cząstki Harry’ego Keogha. Ale czy te złote strzałki były wszystkim, co po
nim pozostało? W pewnym sensie tak. Ale patrząc na to z drugiej strony, nie całkiem.
Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciała umysł Harry’ego rozczepił się w
niesamowitym wybuchu, pozostała świadomość, Ŝe kaŜdy z jego elementów, kaŜda ze złotych
strzałek była nim! I gdziekolwiek by się one znalazły - w jakimkolwiek miejscu i czasie -
echo i wiedza Harry’ego podąŜy wraz z nimi.Był to tranzytowy hotel oddalony o dziesięć
minut drogi od autostrady M25 i dwadzieścia minut od lotniska Gatwick. Miał idealną
lokalizację i korzystały z niego załogi samolotów oraz pasaŜerowie, którzy odpoczywali w
hotelu pomiędzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panował tam spory ruch. Jednak
normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byłoby tam całkiem spokojnie.
Ale tym razem z uwagi na płacz dziecka, jego Ŝałosne zawodzenie oraz urwany krzyk,
który dobiegł z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszył szybkim krokiem, by
sprawdzić, co się stało. Później kompletnie zaszokowany tym, co zobaczył, próbował
skorzystać z telefonu i dość nieudolnie przekazać informacje.
Inspektor George Samuels liczył sobie dwadzieścia siedem lat, 180 cm wzrostu, miał
kruczoczarne włosy, duŜe uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, wąskie cyniczne usta i
wolał chodzić w mundurze niŜ w ciuchach cywilnych. Jego ojciec miał „znajomości” i
wszyscy akceptowali fakt, Ŝe wspinanie się inspektora po kolejnych szczeblach drabiny było
nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie związane z jego wynikami w pracy.
Dzisiejszej nocy inspektor obrał sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie)
dowódców kilku posterunków znaj - dujących się na przedmieściach Londynu. Poruszał się
nieoznakowanym samochodem słuŜbowym i chwilę po czwartej trzydzieści wszedł na teren
posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwał się telefon z prośbą o
interwencję.
Patrole były zajęte dwoma wypadkami samochodowymi oraz awanturą domową więc
inspektorowi nie pozostało nic innego, jak zająć się zgłoszoną sprawą. Nie było dokładnie
wiadomo, na czym polega problem, poniewaŜ sierŜant odbierający telefon niewiele zrozumiał
z bełkotliwej wypowiedzi osoby proszącej o interwencję. Samuels skłonny był przypuszczać,
Ŝe brak podstawowych informacji dotyczącychzgłoszenia wynikał przede wszystkim z
nieudolności sierŜanta. Tak czy owak chodziło o hotel, który znajdował się kilka minut jazdy
samochodem od posterunku, w pobliŜu portu lotniczego Gatwick.
PoniewaŜ z hotelu wezwano równieŜ karetkę pogotowia, co mogłoby sugerować, Ŝe
nieznany problem znalazł juŜ rozwiązanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie konieczność
spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrócił do samochodu, przyczepił
na dachu błyskające niebieskie światło i ruszył w drogę. W wypadku gdyby sprawa okazała
się dziwna i bardziej problematyczna, niŜ przypuszczał, zawsze mógł wezwać ekipę z
wydziału kryminalnego, która zajęłaby się całym bałaganem i zbadała szczegóły. Gdyby
rzeczywiście stało się tam coś powaŜnego, to moŜe inspektor zyskałby przy okazji trochę
sławy...
W hotelu Tangmore Samuels natknął się na masywnego męŜczyznę o posturze
pięściarza, pełniącego nocną słuŜbę ochroniarza. MęŜczyzna ubrany był w mundur za mały o
dwa numery i czekając na policjanta, wymachiwał rękami, stojąc przed oświetlonym neonem
wejściem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura męŜczyzny w połączeniu z jego stanem dla
większości policjantów byłaby wystarczającym sygnałem wskazującym, Ŝe coś tu nie jest w
porządku. Ale nie dla Samuelsa, który sprawdził stan swoich białych rękawiczek, poprawił
kapelusz i strzepnął kurz z munduru w chwili, gdy blady jak ściana ochroniarz z szeroko
otwartymi oczami przedstawił się jako Gregory Phipps i nawet nie podając ręki na powitanie,
ponaglał do wejścia do środka.
W tej samej chwili zabrzmiał sygnał karetki pogotowia. Jej reflektory zgasły, syrena
obniŜyła stopniowo wysokość tonu, a sam pojazd gwałtownie zatrzymał się przy krawęŜniku.
Ze środka wyskoczyło dwóch ratowników medycznych i otworzyło tylne drzwi.
Doświadczony dowódca załogi, niski, dojrzały męŜczyzna o szerokich ramionach i bystrym
spojrzeniu, nie tracąc chwili czasu, zwrócił się do inspektora:
- Przyjechaliśmy chyba do tego samego przypadku, sir. Co się dzieje?
- Dopiero co przyjechałem - odparł Samuels. - Wygląda na to, Ŝe wezwał nas pan
Phipps... Ŝebyśmy mogli pomóc w rozwiązaniu ewentualnego problemu.
Phipps oblizał wargi i gestem zachęcił wszystkich do przejścia przez pusty korytarz w
kierunku windy.
- Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwał się w końcu. -
Myślałem, Ŝe to nic waŜnego. Jakiś facet, dość zdenerwowany męŜczyzna, zameldował się
razem z dzieckiem, bez Ŝony czy innej kobiety, po czym poszedł do swojego pokoju i juŜ
stamtąd nie wychodził. To było kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedziałem aŜ do
dziesiątej wieczór, kiedy recepcjonistka skończyła swoją zmianę.
Nadjechała winda i cała czwórka weszła do środka. Kiedy Phipps naciskał palcem
guzik drugiego piętra, widać było, jak bardzo jest rozdygotany.
- Mów dalej - powiedział Samuels, patrząc na swoje nienagannie przycięte paznokcie i
dodając niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak
to męŜczyzna meldujący się wraz z małym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwykłym.
MoŜe czekał na Ŝonę, przyjaciółkę, a moŜe nawet na nianię, która miała przylecieć
samolotem? MoŜliwe teŜ, Ŝe ta osoba przyleci wcześnie rano. - Wzruszył ramionami i
spojrzał pytająco na Phippsa.
Phipps przełknął ślinę i widać było, jak podskakuje mu jabłko Adama.
- Racja, tylko Ŝe dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele
zapamiętuje. Zaniepokoiła się sytuacją bo... dziecko było na rękach i nie wyglądało za dobrze.
Wyglądało na chore, a w jego pobliŜu nie było Ŝadnej Ŝony czy innej kobiety. Ponadto z
pokoju 213 aŜ do końca zmiany nie przeprowadzono Ŝadnej rozmowy telefonicznej, nie
słychać było hałasów czy czegoś podobnego. Pomyślałem to samo co pan: nie ma się czym
przejmować. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chłopie, nie szukaj
kłopotów. Jeśli coś ma się zdarzyć, to kłopoty same cię znajdą.
- I znalazły? - Samuels zadał pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnięciem
zatrzymała się na drugim piętrze.
Phipps najwyraźniej zajął się własnymi rozmyślaniami, poniewaŜ nie do końca
zrozumiał pytanie.
- Znalazły?
- Kłopoty - westchnął inspektor, starając się ze wszystkich sił zapanować nad
zniecierpliwieniem.Jabłko Adama na szyi Phippsa gwałtownie podskoczyło.
- O BoŜe! Tak! - powiedział zdecydowanie, choć niezbyt głośno. - Jakieś pół godziny
temu, kiedy stwierdziłem, Ŝe dziecko płacze juŜ zbyt długo, zapukałem do drzwi, Ŝeby
zobaczyć, co się dzieje. Nikt nie odpowiedział, więc wszedłem do środka... a potem
wezwałem was.
Wychodząc z windy, Phipps wskazał drogę trzęsącą się ogromną dłonią.
- Pokój 213. - Skinął dodatkowo głową, ale widać było, Ŝe woli trzymać się z tyłu. -
WzdłuŜ korytarza.
- Prowadź - odezwał się Samuels, który dopiero teraz zaczął odczuwać wpływ lęku
lub moŜe powaŜnego strachu ochroniarza. Ale czy to moŜliwe w wypadku tak potęŜnego
męŜczyzny jak Phipps? Człowieka, który bez cienia wątpliwości potrafił zadbać o siebie, jak
równieŜ skutecznie zająć się innymi?
Długi rząd świateł umieszczonych w perspektywicznie zwęŜającym się suficie
korytarza, błyskał i brzęczał, sprawiając wraŜenie, Ŝe wszystkie lampy zaraz zgasną. Samuels
stwierdził, Ŝe moŜe to być taki sam problem, jaki dał się zauwaŜyć w świetle neonów
oświetlających wejście do hotelu. W migającym świetle długi korytarz sprawiał
surrealistyczne wraŜenie, wywołane złudzeniem, Ŝe ściany poruszają się. Światło było bardzo
dziwne i mrugało jak stroboskop. Inspektor teŜ zamrugał, poczuł lekki zawrót głowy i nie był
juŜ tak pewny siebie jak przy wejściu do hotelu. Ponadto zachrypłe, płaczliwe zawodzenie
dławiącego się dziecka, które słychać było od dość długiego czasu, było teraz bardzo
wyraźne.
Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymał się, wręczył zapasowe klucze
inspektorowi i cofnął się o krok.
- To tyle - powiedział. - Dalej nie idę. Teraz... teraz to pańska sprawa. - Pokręcił przy
tym głową jakby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co dalej będzie się działo.
Inspektor Samuels wziął go za rękę i chcąc oddać klucze, powiedział:
- Nie, ty otwórz.
Wówczas odezwał się szef druŜyny ratowników medycznych:
- Spokojnie, panowie. Nie tak prędko! Najpierw musimy się dowiedzieć, co nas tam
czeka. Nic o tym nie wiemy!
Samuels odwrócił się do niego i rzucił:
- Głuchy pan jesteś? Nie słyszysz, co tam się dzieje? To przeraŜone dziecko. Na
pewno cierpi i...
-...i - przerwał mu Phipps trzęsącym się, bliskim załamania głosem - tam jest coś
znacznie więcej niŜ dziecko. Ale proszę mnie nie pytać, co to, bo i tak nie jestem w stanie
opowiedzieć, co widziałem. Raz zobaczyłem i nie mam zamiaru znowu na to patrzeć. Zostaję
tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Jeśli chodzi o drzwi, to myślę, Ŝe dam radę je dla
was otworzyć.
Wziął klucz, włoŜył do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, które się
uchyliły.
- Chwileczkę - odezwał się po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, Ŝe nie moŜe nam
pan opowiedzieć, co jest w środku? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo? - Phipps pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Teraz juŜ nie. Ale to
jest straszne.
- Dobra - powiedział Samuels. - Domyślam się, Ŝe to jakaś zbrodnia. Wchodzimy.
UwaŜajcie, Ŝeby niczego nie dotykać. Pewnie będziemy musieli wezwać ludzi z
kryminalnego. - Następnie otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka... w ciemność.
TuŜ za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazł i wcisnął kontakt na ścianie
pokoju. Lampa na suficie zamigotała i nie przestawała migotać. Z głębi korytarza odezwał się
głos Phippsa:
- Coś się dzieje ze światłem juŜ od kilku godzin. W większości pokoi wszystko działa,
jak naleŜy, ale tutaj i na korytarzu cały czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i próbuje to
naprawić.
Hotelowy pokój miał kształt litery L. Po lewej stronie znajdowała się łazienka, w
dłuŜszej zaś części pokoju znajdowało się łóŜko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko,
chłopczyk, który miał nie więcej niŜ piętnaście miesięcy, siedział na podłodze oparty o łóŜko
i szlochał, tym razem całkiem cicho. Jego pielucha była pełna, a na podłodze widać było
mokre ślady, które wskazywały na to, Ŝe wędrował po niej. Oczy bolały go od płaczu, a
róŜowa twarzyczka była umazana czymś brązowym. Na jego włosach i reszcie ciała było o
wiele więcej tego brązowego. Wyglądało na to, Ŝe chciał się umyć, lecz jego wysiłki tylko
pogorszyły sytuację. Nie robił wraŜenia chorego, tylko zmęczonego, wystraszonego i bardzo
nieszczęśliwego.
Samuels odwrócił się, rzucił oskarŜycielskie spojrzenie w stronę Phippsa, który
odsunął się od drzwi i stanął oparty o ścianę korytarza. Inspektor pokazał na dziecko i spytał:
- Dlaczego go stąd nie zabrałeś? Ale ochroniarz tylko pokręcił głową.
- Nie chciałem niczego dotykać. Stwierdziłem, Ŝe najlepiej będzie wszystko zostawić
tak, jak zastałem. Myślę, Ŝe pan teŜ nie będzie chciał tu zbyt długo przebywać. - Następnie
skinął głową dodając: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy.
- Ho, ho! - zauwaŜył młodszy z sanitariuszy. - Jeśli to dziecko umazało się gównem,
to niech Bóg błogosławi jego biedną dupcię!
- Zobaczę, czy nie znajdę gdzieś kobiety, która zajęłaby się dzieckiem - powiedział
Phipps i zrobił pół kroku, zaczynając oddalać się od pokoju.
- Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazał Samuels. Następnie, unikając ciemnych śladów
i brązowych bobków pozostawionych na dywanie, przeszedł obok łóŜka i minął róg pokoju,
wchodząc do krótszej części pokoju. Zobaczył tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa
krzesła... i coś na podłodze, w najbardziej oddalonej części pokoju.
W tej części pomieszczenia oświetlenie było jeszcze gorsze niŜ w poprzedniej.
Błyskając i mrugając zamieniło pokój w kalejdoskop poruszających się kształtów i cieni.
Kiedy jednak inspektor gwałtownie zatrzymał się, a następnie wolno ruszył dalej, omijając
szklany stolik, zbliŜył się do tego, co było zwinięte w rogu... i kiedy migające światło
chwilowo zabłysło gwałtowniej i dłuŜej...
- Jezu Chryste! - padły zdławione słowa z jego ust. Obok niego stanęli ratownicy
medyczni. Młodszy z nich miał latarkę, którą oświetlił róg pokoju. W tej samej chwili
Samuels cofnął się, nogi ugięły się pod nim, osunął się na stolik i wycharczał:
- Co to... co to jest, do diabła?!
Starszy z ratowników przyklęknął i popatrzył z bliska na nieznany obiekt.
- To moŜe być tylko jedno - odezwał się zduszonym głosem. Wpatrywał się w
oświetloną latarką człekokształtną masę wielkości człowieka. - To są szczątki człowieka albo
duŜego zwierzęcia - kontynuował szeptem. - Ale na litość boską... czym było to, co zrobiło
coś podobnego?
Samuels odsunął stolik i zmusił swe nogi do zrobienia kilku kroków. Kiedy wzrok
inspektora podąŜył za światłem latarki, które przesuwało się wzdłuŜ... ciała?... jego wargi
mimowolnie cofnęły się, a twarz przybrała wyraz przeraŜenia. Górna połowa ciała obiektu
była oparta o ścianę w miejscu, gdzie łączyły się one pod kątem prostym, dolna zaś część
leŜała płasko na podłodze, „promieniując” na zewnątrz. Dywan oraz ściany za tym czymś
były zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym świetle okazałoby się kolorem
ciemnoczerwonym. Oczyszczony do białych kości szkielet był częściowo zasłonięty przez
zwisające na zewnątrz wnętrzności, które przypominały kiełbasy o róŜnej długości lub liczne
kawałki rozebranego i pociętego mięsa sprzedawanego na wagę. Do pustej czaszki przylepiła
się miazga mózgu.
- To... to jest człowiek! - powiedział Samuels, kołysząc się na nogach i coraz szybciej
oddychając. - To jest człowiek i on... on... on...
- Został przenicowany na drugą stronę! - rzekł młodszy z ratowników. - Patrzcie! Ta
rurka się porusza!
Ta rurka, na którą wskazał światłem latarki, była w rzeczywistości kurczącym się
przewodem pokarmowym, którego pofałdowany odbyt nagle rozwarł się i opróŜnił
dwudziestocalową strugą dywan. W tej samej chwili serce... bo cóŜby innego?... poruszyło się
i uderzyło sześciokrotnie w desperackiej próbie wznowienia pracy, po czym zamarło i górna
część ciała pochyliła się na bok, osuwając się wzdłuŜ ściany na podłogę.
Ratownicy aŜ syknęli z przeraŜenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu.
- To coś... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to Ŝyło?!
- Nawet jeśli tak - starszy zebrał siły, Ŝeby mu odpowiedzieć - to i tak juŜ nic nie
moglibyśmy zrobić. - Następnie cofnął się w głąb pokoju i potknął się o coś, o mało się nie
przewracając. Przeszkodą okazało się nieprzytomne ciało inspektora Samuelsa.
- Idź do samochodu. Weź ze sobą ochroniarza i przynieście worek na ciało. Ja zostanę
tutaj i zadzwonię po ekipę dochodzeniową i jakąś policjantkę, Ŝeby zajęła się dzieckiem. Ale
dopóki nie przyjadą, nie będziemy niczego ruszać... no, moŜe z wyjątkiem tego. - Mruknął z
dezaprobatą i czubkiem buta poruszył leŜącym ciałem Samuelsa.
- Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdził młodszy ratownik.
- Zwykły cienias - zgodził się z nim starszy. - Im prędzej go stąd wyciągniemy, tym
lepiej.
Stojący na korytarzu ochroniarz był bardziej niŜ zadowolony, mogąc towarzyszyć
młodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. śaden z nich nie zauwaŜył, Ŝe w całym
hotelu lampy zaczęły normalnie działać.
Jeśli zaś chodzi o chłopca, to właśnie mocno zasnął i pochrapywał cichutko.
3:33... Znowu!
Co to znaczy, do diabła?! - zastanawiał się Scott St John. Co z tą godziną? Zawsze nad
ranem. Właściwie to wiedział juŜ, o co chodzi, dlaczego prawie kaŜdego ranka od trzech
miesięcy i trzech dni budził się właśnie o tej porze... ale znowu ta przeklęta liczba! Trzy, a
właściwie trzy razy po trzy! Szczęśliwa wygrana w jednorękim bandycie lub, jak na przykład
w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczał (o nie,
dobrze wiedział), Ŝe będzie to całkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego własnych
godzinach, dniach i tygodniach piekła. Do tego jednak nie potrzebował Ŝadnych liczb,
poniewaŜ i tak nigdy nie mógłby zapomnieć.
Przez chwilę rozglądał się, szukając Kelly leŜącej po swojej stronie ich łóŜka, łóŜka,
które było teraz tylko jego. Kiedy się budził nad ranem - co rzadko mu się zdarzało - to
zawsze właśnie tak szukał jej wzrokiem.
O BoŜe, był sam! Był sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwał od godziny 3:33 rano
tamtej straszliwej niedzieli.
Umysł Scotta natychmiast wycofał się w przestrzeń, gdzie wspomnienia nie były tak
przytłaczające. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, Ŝe całkowite zapomnienie nigdy nie będzie
moŜliwe, Ŝe nie potrafi zbyt długo nie przypominać sobie tego, co się wydarzyło...
Wiedział, Ŝe znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierała na szpitalnym łóŜku,
przy którym siedział bezradnie. I jak sam siebie przeklinał, po tym jak słabe wiotczejące palce
Kelly zacisnęły się na jego palcach, budząc go z jednego koszmaru i wpędzając w kolejny.
Tak, przeklinał sam siebie za tę chwilę, kiedy jej palce poruszyły się po raz ostatni, a on spał
na krześle śmiertelnie znuŜony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna
liczba! Kelly była pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i nawet nie wiedziała, co
czy on tam jeszcze jest. Nagły skurcz jej palców był mimowolnym skurczem, ostatnim
impulsem wywołanym... no właśnie, czym wywołanym?
MoŜe w swej ukojonej podświadomości zauwaŜyła ciche skradanie się kostuchy i
starała się zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, który mógłby wydobyć ją z jej szponów. Scott
poczuł nacisk jej palców i obudził się. Ból był niewyobraŜalny, zasnął i nie odwzajemnił jej
ruchu. Czułe, mimowolne ściśnięcie Kelly było o wiele lepsze od grzechoczącej śmierci.
Scott miał tylko osiem lat, gdy zmarł jego ojciec, a jednak wciąŜ pamiętał zamierające w
bezruchu stęchłe powietrze. JakŜe koszmarnie przeraŜającym było obudzić się i znowu
przeŜywać to samo, tym razem z Kelly, i wiedzieć, Ŝe zapamięta to do końca swoich dni.
BoŜe, ty przeklęty draniu! - pomyślał Scott, mając na myśli siebie, a nie Boga. Nie
chodziło o to, Ŝe Scott był w jakimkolwiek stopniu poboŜny, na pewno nie teraz. W końcu
cóŜ za Bóg mógłby dopuścić...
Nie, tego nie wolno mu robić. WciąŜ od nowa. Tak jak to czyni juŜ od trzech
miesięcy, trzech tygodni i (policzył szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i
trzydziestu trzech minut! Trochę czasu juŜ minęło, więc właściwie trzech godzin i trzydziestu
sześciu minut.
Scott wiedział, Ŝe juŜ nie zaśnie, więc wstał z łóŜka. Ale obudziły go nie tylko
wspomnienia. Chodziło równieŜ o sen oraz o ciemne godziny, w których mu się przyśnił. W
czasie, który miał inne znaczenie niŜ śmierć Kelly. Był tego pewien, choć nie wiedział, skąd
ta pewność. Czasem i tylko przez moment przypominał mu się jakiś szczegół ze snu, po czym
zaraz znikał, tak jak słowo, które masz na końcu języka, które nie chce się przypomnieć. Nie
było tam niczego, co byłoby związane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani teŜ
nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzył. O ile zatem Scott obwiniał
siebie za to, Ŝe nie zauwaŜył chwili, w której odeszła Kelly, o tyle przynajmniej był w
pewnym stopniu wdzięczny za to, Ŝe zupełnie nic nie mógł zrobić w sprawie wyniszczającej
nieuleczalnej choroby, która mu ją zabrała.
W jego śnie, w tym pojawiającym się co pewien czas i niemoŜliwym do zapamiętania
śnie, nie było poczucia winy ani teŜ nie był to nawet koszmar. Na pewno było w tym coś
dziwnego. Wystarczająco dziwnego, Ŝeby zbudził się o 3:33.
Część snu właśnie zaczynała mu się przypominać. Znowu było to podobne do
zapomnianego słowa na końcu języka lub raczej do sceny jawiącej się na krawędzi umysłu.
Drzazga lub strzałka ze światła pędziła poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze
spośród moŜliwych do wyobraŜenia w kierunku... czego? Czy to była twarz? MoŜe cyferblat
zegara? Zegara wskazującego godzinę 3:33 i wiszącego gdzieś tam w ciemnej pustce? A moŜe
była to tarcza do rzucania strzałkami? Ale po chwili strzałka zwolniła - zaczęła zmieniać
kierunek, jakby zaciekawiona, dokąd dalejpodąŜać - aby w końcu skierować się wprost na
Scotta. Wyszukując go, o tak! z pewną dozą wyczucia.
Scott nieświadomie wzdrygnął się i złamał zaklęcie. Gdy tylko zorientował się, gdzie
jest, wspomnienia umknęły, pozostawiając go sfrustrowanego i dopytującego się (pewnie juŜ
zbyt wiele razy): Co to było, do cholery? Całkowita utrata pamięci krótkoterminowej czy co?
A moŜe po prostu był w półśnie?
Poszedł do łazienki, włączył światło i spojrzał na swoją twarz w lustrze. Odkręcił kran
z zimną wodą i spryskał twarz, aby się dobudzić, a potem obserwował w lustrze, jak woda
ścieka mu po brodzie do umywalki.
BoŜe, co za burdel! - pomyślał. - Scott, chłopie, jesteś jedną wielką kupą gówna!
Powinieneś iść do terapeuty albo do psychiatry, a poniewaŜ nigdy nie ufałeś takim gościom,
to sam powinieneś sobie zrobić terapię: weź się w garść i po prostu wracaj do pracy, póki
jeszcze czeka na ciebie.
Hm. Jeśli praca rzeczywiście czekała na niego...
Pobliski kiosk otwierali o 5:45, więc Scott musiał do tego czasu obejść się bez
papierosów. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt duŜo palił. Akceptując i nienawidząc swego
nałogu, Scott wymyślił sztuczkę polegającą na tym, Ŝe wypalał ostatniego papierosa z paczki
tuŜ przed połoŜeniem się do łóŜka. Dzięki temu rano mógł zapalić papierosa dopiero po
wyjściu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzięki temu moŜna go było zobaczyć, jak spaceruje
po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to właśnie teraz miało miejsce.
Pomyślał, Ŝe musi wyglądać jak menel: podkrąŜone oczy, nieumyty i nieogolony, z
postawionym kołnierzem, rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, przemierzający
ulice północnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czuł się jak menel, a przynajmniej tak to
sobie wyobraŜał. Czy to było uŜalanie się nad samym sobą? Prawdopodobnie tak. Ale
przynajmniej jeszcze nie zaczął pić. Jeszcze nie.
Wędrując ulicami, dotarł wreszcie do kiosku. Wewnątrz za ladą siedziała kobieta, a
łysy męŜczyzna, jej mąŜ, zajmował się sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta
rozpoznała Scotta i nacisnęła przyciski kasy, jeszcze zanim Scott sięgnął po gazetę i wymówił
nazwę marki papierosów. Oczywiście musiała go poznać, w końcu był tutaj po raz dwunasty,
a moŜe trzynasty (znowu ta przeklęta trójka) z rzędu i to o tak dziwnej porze. Zapłacił i juŜ
miał wyjść, kiedy we wnętrzu sklepu zauwaŜył obecność jeszcze jednej klientki: dobrze
ubrana kobieta wyraźnie pojawiła się w jego polu widzenia.
Scott przypomniał sobie, Ŝe juŜ ją widział i to nie tylko w tym sklepie. Było w niej coś
szczególnego. Miała w sobie coś, co przed poznaniem Kelly mogło mu zawrócić w głowie. Z
drugiej strony nie miał wątpliwości, Ŝe tego typu kobieta na pewno nie była samotna. Nie
moŜna było powiedzieć, Ŝe była pięknością, ale z pewnością była atrakcyjna. CięŜko byłoby
określić, z czego to wynikało, ale w kaŜdym z jej ruchów czaiła się zagadka i pewien rodzaj
magnetyzmu.
No i patrzyła na niego - na Scotta-menela.
Scott przypomniał sobie o własnym wyglądzie, jeszcze wyŜej postawił kołnierz,
zagłębił się w płaszcz, wyszedł ze sklepu i zatrzymał się na chwilę, Ŝeby zapalić papierosa.
Chwilę później poczuł lekki dotyk dłoni na ramieniu. Dotyk był tak subtelny, Ŝe łatwo było
go pomylić z trudno rozpoznawalną wonią perfum. A moŜe był to tylko jej oddech, kiedy
powiedziała:
- Przepraszam. Wiem, Ŝe to nie moja sprawa i nie chciałabym się wtrącać, ale... ona
musiała być bardzo wspaniałym człowiekiem.
Scottowi szczęka opadła ze zdziwienia i to samo stało się z papierosem. ZauwaŜył, Ŝe
chce go podnieść i w ostatniej chwili powstrzymał swój ruch. Nie był aŜ takim menelem.
Patrząc jednak z bliska na nią, zastanawiał się: czy to takie oczywiste? Słyszał o ludziach,
którzy potrafią czytać cudze myśli. Aurę czy coś takiego.
- Tak, to oczywiste - powiedziała, jak gdyby czytała mu w myślach. - Przynajmniej
dla mnie. Widać to wyraźnie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jesteś... Jak to powiedzieć?
Emanujesz smutkiem. Czuję, jak smutek od ciebie promieniuje.
- Czy... czy my się znamy? - Scott w końcu odzyskał głos. - MoŜe znała pani Kelly?
Czy juŜ kiedyś się spotkaliśmy? Przepraszam, ale wydaje mi się, Ŝe nie pam...
- Nie - odpowiedziała krótko, przerywając mu, po czym pospiesznie rozejrzała się po
ulicy. - Nie mieliśmy okazji bliŜej się poznać i nawet teraz nie powinniśmy ze sobą
rozmawiać. Ale wyczułam twoją obecność, znalazłam cię i obserwowałam. Twój ból mówił
za ciebie, tak duŜo bólu, Ŝe postanowiłam się przedstawić, być moŜe zbyt wcześnie.
- Co? - zdziwił się Scott, cofając się w kierunku okna sklepu. - Co pani mówi?
- Nigdy się nie spotkaliśmy - powtórzyła - ale ty mnie znasz, a przynajmniej
powinieneś lub będziesz mnie znać. - ZbliŜyła się do niego i szepnęła: - Ty jesteś Jedynką ja
jestem Dwójką a wkrótce pojawi się Trójka. Rozumiesz? Widzę po tobie, Ŝe nie bardzo. Ja
sama nie bardzo rozumiem siebie, więc być moŜe oboje potrzebujemy jeszcze trochę czasu.
Wariatka! - pomyślał Scott. Na ulicach zaczynał się poranny ruch. Do chodnika
podjechała taksówka, kierowca uchylił okno, wychylił się i zawołał:
- Proszę pani?!
Wariatka stojąca obok Scotta skinęła głową odwróciła się od niego, po czym
ponownie zwróciła się w jego stronę.
- Gdyby ktoś ci zadawał dziwne pytania, staraj się na nie nie odpowiadać. Jeśli
zauwaŜysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. Myśl o tym, co
cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrąŜaj się w Ŝalu, gniewie czy bólu. Nie szukaj mnie.
Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę. Jeśli chodzi o Trójkę, na razie jest tylko
pytaniem, ale równie łatwo moŜe stać się odpowiedzią.
Zanim Scott zdąŜył cokolwiek odpowiedzieć, dotknęła jego dłoni, tym razem ciała, a
nie samego rękawa. Poczuł elektryczną iskrę, poderwał się lekko i mrugnął oczami. Nie
mogąc wymówić ani słowa, patrzył, jak idzie chodnikiem do taksówki.
Kiedy wsiadła, jeszcze przed zamknięciem drzwi spojrzała na niego po raz ostatni i
dodała:
- Scott, obiecaj, Ŝe będziesz bardzo ostroŜny.Po czym zamknęła drzwi i odjechała.
Scott stał bez ruchu, całkowicie osłupiały i zdumiony tym spotkaniem. Następnie
skierował kroki w stronę sklepu, gdzie sprzedawczyni zmieniała Ŝarówkę w lampie.
- To juŜ czwarta w tym zasranym tygodniu! Cholerne Ŝarówki... - marudziła pod
nosem. - Wkręcam je i zaraz szlag je trafia! PrzecieŜ to kosztuje grube pieniądze! śeby...
- Czy ta młoda kobieta - Scott przerwał jej monolog - która zaraz za mną wyszła... czy
moŜe zna ją pani? Gdzie mieszka czy coś takiego.
Sprzedawczyni wytarła ręce w szmatę i odrzekła:
- Co? Ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś? Fajna babka, co? Przykro mi, złotko, ale
nie znam jej. Była tu ze trzy albo cztery razy, ale niewiele powiedziała. To pewnie ranny
ptaszek, bo widziałam ją tylko wcześnie rano. - Następnie przechyliła głowę na bok, zmruŜyła
Ŝartobliwie oko i dodała: - Nie przejmuj się. MoŜe jak przyjdziesz jutro rano i znowu z nią
pogadasz, to coś z tego będzie?
Scott wyszedł ze sklepu i skierował się do domu. I po raz pierwszy od bardzo długiego
czasu jego umysł mógł zająć się czymś innym niŜ rozpamiętywaniem nieszczęścia.
Ta dziewczyna, kobieta, osoba, która mogła mieć równie dobrze dwadzieścia dwa lata,
jak i trzydzieści pięć - kim ona, do cholery, była? Skąd wiedziała o Kelly i skąd znała moje
imię? O smutku moŜna było się łatwo dowiedzieć, to faktycznie promieniowało z twarzy i
postawy. Ale reszta? I o co chodziło z tą Trójką? Powiedziała, Ŝe jestem Jedynką, ona
Dwójką i wkrótce pojawi się Trójka... oraz Ŝe Trójka nie była tylko pytaniem, ale mogła z
łatwością stać się odpowiedzią. Co to wszystko miało znaczyć? A moŜe wszystko przeinaczył
i to on zwariował?
Co do wyglądu: gdyby miał ją opisać, to jak by miał to zrobić? Cholera, nie pamiętał!
Wyglądała, jakby ciągle zmieniała się jej twarz. Ale jej dotyk... minimalny i ledwo
wyczuwalny, wciąŜ wibrował w jego ciele.
A on czuł... czuł, Ŝe znowu Ŝyje.
Czy była Rosjanką Włoszką Amerykanką? MoŜe mieszanką tych trzech narodowości?
(BoŜe, znowu ta liczba!). Scott miał więcej niŜ przeciętną wiedzę o językach, akcentach i
dialektach, ale takiego rodzaju wymowy nigdy wcześniej nie słyszał. A moŜe była tylko
wytworem jego wyobraźni? MoŜe nie słyszał wyraźnie, o czym mówiła? A jednak wyraźnie
poczuł, jak wypowiadała jego imię... choć wcale się jej nie przedstawił.
I o co chodzi z tymi dziwacznymi ostrzeŜeniami? Ludzie, którzy mają zadawać
dziwne pytania? Trzymać się z dala od dziwnych rzeczy i nie starać się jej odnaleźć? Hm. Na
pewno poszuka jej jutro rano.
W międzyczasie dotarł do domu, przeszedł przez bramę, ogród i zbliŜył się do swoich
drzwi... a tam juŜ na niego czekali męŜczyźni ubrani na szaro, w płaszczach do połowy uda, o
szarych, podobnych do siebie oczach i spojrzeniach lustrujących Scotta od góry do dołu.
Patrzyli na niego z wyraźnym upodobaniem, szczególnie ten wysoki i chudy, i najwyraźniej
starali się go sklasyfikować i umieścić w którymś z własnych katalogów.
Scott zauwaŜył, Ŝe jest zaskoczony ich obecnością i zastanawiał się, w jakim celu
zjawili się, kiedy jeden z nich zaszedł go od tyłu, a Scott poczuł ukłucie pająka na szyi tuŜ
powyŜej wysoko postawionego kołnierza. Kiedy jednak sięgnął dziwnie zwiotczałą ręką, Ŝeby
strzepnąć go z siebie, miał dziwną pewność, Ŝe to wcale nie był pająk.
Kiedy ugięły się pod nim nogi, a ich twarze zaczęły rozmywać się, złapali go i
podtrzymali - jeden z lewej, drugi z prawej strony, a trzeci, ten wysoki, powiedział swoim
cieniutkim głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka, Ŝe otwiera samochód. Oczywiście
musiało być ich trzech. Ale czego innego Scott mógł oczekiwać?
A potem nastała ciemność i wraŜenie odpływania, dryfowania, zanurzania się...wał się
hotel o wysokim, ale nie rzucającym się w oczy standardzie. Zmęczony oficer dyŜurny
schodzący z nocnej zmiany właśnie przygotowywał się do przekazania swych obowiązków,
natomiast ludzie z porannej zmiany przygotowywali przesłuchanie.
Idący głównym korytarzem do swojego biura Trask przystanął i patrzył na
nieprzytomnego męŜczyznę leŜącego na szpitalnym łóŜku na kółkach. MęŜczyzna mógł
liczyć około trzydziestu pięciu lat, miał niebieskie oczy i krótko przystrzyŜone jasnoblond
włosy. Miał 180 cm wzrostu, ale wyglądało na to, Ŝe nie waŜy tyle, ile przeciętni męŜczyźni
podobnego wzrostu. Albo dbał o linię i trenował sport, albo po prostu w ogóle nie troszczył
się o siebie. MoŜliwe teŜ, Ŝe jedno i drugie, choć raczej bardziej prawdopodobne byłoby to
drugie. Przypuszczalnie spał w ubraniu, nie czesał włosów, od dwóch dni się nie golił, co
tylko pogarszało jego wygląd.
- A to kto? - spytał Trask, kiedy jeden z trzech męŜczyzn otwierał drzwi do pokoju
przesłuchań.
Jan Goodly, bardzo wysoki i szczupły męŜczyzna, dysponujący niezwykłym talentem
pozwalającym przewidywać przyszłość, zamrugał oczami i odpowiedział:
- TeŜ cię witam, Ben. Jeśli zaś chodzi o tego gościa, to zgodziłeś się go sprowadzić i
podpisałeś odpowiednie papiery.
- Tak, ostatnio podpisywałem mnóstwo papierów - pokiwał głową Trask. - To dlatego
tak wcześnie przyszedłem. MoŜe w końcu uda mi się przeczytać jakiś dokument, na którym
zostawiam swój podpis.
- Jak zwykłe jesteś przepracowany - rzekł prekognita, uśmiechając się, co zdarzało mu
się bardzo rzadko. Zazwyczaj wyraz twarzy Goodly’ego emanował przygnębieniem, oprócz
wielkich brązowych i ciepłych oczu, których widok działał rozbrajająco. Uśmiech zniknął z
twarzy Goodly’ego równie szybko, jak się pojawił, po czym prekognita kontynuował:
- To jest Scott St John. Jeden z naszych ludzi namierzył go na konferencji OPEC w
Wenezueli. Jest tłumaczem, przekłada głównie z dialektów arabskich. Mogliśmy go juŜ
wówczas sprawdzić, jakieś trzy miesiące temu, ale zmarła mu Ŝona i chcieliśmy mu dać czas,
Ŝeby doszedł do siebie. Jednak wygląda na to, Ŝe jeszcze nie w pełni doszedł do siebie.
Wygląda równieŜ na to, Ŝe jest w depresji. Na kilka miesięcy przed Mentalni szpiedzy z
Wydziału E, który mieścił się w centrum Londynu, cieszyli się „spokojnym okresem”.
Obowiązki agentów, w tym najtajniejszym i najdziwniejszym z wydziałów wywiadu
Zjednoczonego Królestwa stawały się w takich chwilach zwyczajną rutyną. Oczywiście
nasłuchiwali o czym myślą niektóre osoby, monitorowali pogarszający się stan ekologii
planety, śledzili ruch okrętów o napędzie atomowym, a takŜe przemieszczanie się głowic
nuklearnych w najbardziej odległych rejonach i głębinach oceanów oraz zajmowali się
wykrywaniem potencjalnych zagroŜeń ze strony organizacji terrorystycznych, ale to wszystko
stanowiło rutynowe, najzwyklejsze zajęcie, jakim parał się Wydział E oraz zatrudnieni w nim
esperzy. Krótko mówiąc, agenci wydziału cieszyli się ze stosunkowo spokojnego okresu
czasu.
Szefem Wydziału E był Ben Trask. Był to męŜczyzna o szarych włosach i zielonych
oczach w wieku około trzydziestu pięciu lat, mierzący 175 cm wzrostu, z lekką nadwagą i o
nieco opadniętych ramionach. Wyraz jego twarzy moŜna było określić jako posępny, a
wynikało to z jego talentu. W świecie, w którym tak trudno było o źdźbło prawdy, człowiek,
który był ludzkim wykrywaczem kłamstw, nie miał zbyt wiele powodów do radości.
Półprawdy, polityczne wykręty, defraudacje, nagłówki prasowe i kompletne mistyfikacje
napierały na Traska ze wszystkich stron. Trask czasami myślał, Ŝe nie jest w stanie podołać
dłuŜszemu przetwarzaniu kłamliwych informacji. Jego ludzie wiedzieli o tym i chociaŜ
czasami w rozmowach pomiędzy sobą nie zawsze mówili sobie o wszystkim, to jednak
zwracając się do Traska, niezmiennie mówili prawdę, całą prawdę i tylko prawdę.
Od samego rana Trask odczuwał naglącą potrzebę uporządkowania rosnącej sterty
papierów, co sprawiło, Ŝe wyruszył do pracy bardzo wcześnie. Jednak, jak się okazało, nie był
wyjątkiem. Pomimo Ŝe było dopiero kilka minut po siódmej, w Centrali Wydziału E panował
spory ruch. Centrala zajmowała oddzielne ostatnie piętro budynku, w którym znajdo
konferencją w Wenezueli podpisał kontrakt na tę robotę i właśnie wówczas jego Ŝona
zachorowała na śmiertelną chorobę. Po jej śmierci poleciał do pracy i starał się wypełnić
warunki umowy. Siedział w Wenezueli dzień lub dwa, a później wyjechał z konferencji.
Wtedy rzeczywiście się załamał i wówczas namierzył go nasz człowiek.
- Faktycznie dysponuje jakimiś zdolnościami? - Trask pokiwał głową.
- To dlatego go tu sprowadziliśmy - odparł Goodly. - Jeśli coś potrafi, dowiemy się.
Dyskretnie go obserwowaliśmy, ale jak dotąd niczego szczególnego nie zauwaŜyliśmy. Więc
moŜe to być coś, z czym jeszcze się nie zetknęliśmy. Wiem, Ŝe zgodzisz się na to, Ŝeby
wykorzystać równieŜ nowy talent.
- Scott St John, powiadasz? - Trask odsunął się, pozwalając na wtoczenie wózka do
sali przesłuchań. - Ale dlaczego pozbawiliście go przytomności? UwaŜasz, Ŝe jest
niebezpieczny, czy coś takiego?
- Tak wyczytaliśmy w jego danych biograficznych. Jego ojciec, Jeremy St John, był
dyplomatą. Przez siedem lat pełnił funkcję brytyjskiego ambasadora w Tokio. Rozwiódł się i
sam wychowywał dziecko, ale nie miał dla niego zbyt wiele czasu. Dlatego Scott spędzał
duŜo czasu z japońskim ochroniarzem, który był kiedyś w yakuzie i dobrze znał się na
wschodnich sztukach walki. Scott St John ma czarny pas w karate oraz spore umiejętności w
innych odmianach sztuk walki. - Prekognita przerwał na chwilę, wzruszył ramionami i dodał:
- PoniewaŜ istniała moŜliwość, Ŝe nie poszedłby z nami dobrowolnie... hm, nie chcieliśmy
ryzykować.
- Hm - powiedział Trask marszcząc brwi. - Nie sądzisz, łan, Ŝe czasem moŜemy
przesadzać?
- To moŜliwe, od czasu do czasu - zgodził się prekognita. - Ale nieraz po prostu nie
mamy innego wyjścia. Myślę, Ŝe zazwyczaj mamy rację, postępując w podobny sposób.
- Masz, rację. Ale w naszej pracy, mając pełną niezaleŜność oraz władzę pozwalającą
praktycznie na wszystko... Wiesz, co mówią o władzy absolutnej?
Goodly skinął głową z ponurym wyrazem twarzy.
- Ale to nie ten rodzaj władzy, Ben. Jeśli o mnie chodzi, to nie spotkałem takiej grupy
ludzi, którzy byliby równie mało podatni na korupcję jak członkowie Wydziału E. Wiesz
nawet lepiej ode mnie, Ŝe jest to czysta i niepodwaŜalna prawda. Trask uśmiechnął się gorzko
i rzekł:
- Ale nie zawsze tak było, prawda? Pamiętasz Geoffreya Paxtona? PrzecieŜ był u nas.
Nie zapominajmy teŜ o Normanie Wellesleyu, poprzednim szefie wydziału.
Goodly pokręcił głową.
- Geoffrey Paxton był człowiekiem ministra i został do nas przydzielony, Ŝeby mieć
na oku Harry’ego Keogha. A Norman Wellesley był tylko wyjątkiem potwierdzającym
regułę. Miał na tyle szczelnie zamknięty umysł, Ŝe nie mogliśmy zobaczyć, co w nim siedzi.
Ale teraz sam wiesz, jak jest, nie potrzebujemy Ŝadnych straŜników, którzy musieliby nas
ochraniać i sprawdzać. Nawzajem się sprawdzamy, obserwujemy i ochraniamy.
- łan - Trask tylko się uśmiechnął - gdybyś kiedyś szukał roboty, to moŜesz robić za
część mojej świadomości. - Następnie ruszył korytarzem w stronę swego biura, rzucając tylko
na odchodnym: - Daj mi znać, jak wam idzie z tym St Johnem, OK?
- Oczywiście - odpowiedział Goodly i ruszył w ślad za swymi przyjaciółmi do pokoju
przesłuchań.
Scott St John odzyskał przytomność pod wpływem cuchnącego roztworu amoniaku.
Siedział i próbował powstać, co jednak okazało się bezskutecznym wysiłkiem, poniewaŜ
został przywiązany za nadgarstki do poręczy krzesła.
- Co to, kurwa...?! - zaczął mówić, ale natychmiast się zakrztusił i poczuł kwaśny,
aloesowy smak w suchych ustach. Załzawionymi oczami próbował rozejrzeć się po otoczeniu.
Znajdował się w pokoju podobnym do celi, bez okien, z szarą wykładziną na podłodze
i jedną lampą zwisającą z sufitu nad długim biurkiem, przy którym siedziało dwóch męŜczyzn
zwróconych przodem do niego. Trzeci, bardzo wysoki męŜczyzna (którego Scott natychmiast
rozpoznał jako jednego z porywaczy), odwrócił się właśnie do swoich kolegów i wyrzucił
zuŜytą ampułkę do kosza na śmieci. Kiedy Scott dochodził do siebie, wysoki męŜczyzna
usiadł za biurkiem obok pozostałych.
Trzy twarze znajdowały się w cieniu rzucanym przez światło, którego źródło
znajdowało się u góry, za nimi. Scott czuł na sobie ich spojrzenia i tak czujną obserwację, Ŝe
odbierał wraŜenie, jakby ich wzrok przedostawał się do jego wnętrza. Było to dość niezwykłe
wraŜenie, jakby ktoś go przeszukiwał bez dotykania lub jakby ktoś wnikał do jego umysłu.
Scott, na tyle na ile potrafił, skupił się na ich twarzach, co wcześniej, w chwili
porwania, nie było moŜliwe. Wysoki i chudy wyglądał na najwaŜniejszego z całej trójki.
Siedział z prawej strony biurka, pochylił się do przodu i zaczął mówić piskliwym, ale
groźnym głosem:
- Wygląda na to, Ŝe pan do nas wrócił, panie St John. MoŜe się pan czegoś napije?
MoŜe szklankę wody?
Scott wybałuszył na niego oczy i odparł:
- A niby jak mam się napić? - Z trudem wydobył z siebie słowa. Miał kompletnie
wysuszone i piekące gardło. - MoŜe przez słomkę? - Szarpnął przywiązanymi rękami i
spróbował zwilŜyć wargi suchym językiem.
- Mniej więcej w taki sposób - padła odpowiedź. - Przez słomkę, Ŝeby pozbyć się tego
smaku. Wiemy, jak działa na ludzi ten środek pozbawiający przytomności. MoŜe powtórzę
pytanie: napije się pan czegoś?
Scott chciał powiedzieć, Ŝe tak, ale zamiast tego zaprzeczył głową. Nie chciał
sprawiać draniowi satysfakcji.
- Nie będę niczego pić! - warknął. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem i dlaczego się tu
znalazłem. I kim wy jesteście, i co, do cholery, wyrabiacie! Zostałem zaatakowany, podano
mi środki pozbawiające przytomności i porwano mnie spod domu... Bóg jeden wie, co jeszcze
mi zrobiliście! ZałoŜę się, Ŝe ktoś znajdzie się w powaŜnych kłopotach, kiedy to wszystko się
wyjaśni.
Wysoki skinął głową i bez Ŝadnej zmiany wyrazu twarzy odparł:
- Postaramy się odpowiedzieć na pańskie pytania, a później sami zadamy kilka pytań.
Prosimy takŜe, Ŝeby spróbował pan się tak nie gniewać. Taka postawa nie poprawi naszej
współpracy i moŜe tylko przedłuŜyć całą procedurę.
Scott z niedowierzaniem pokręcił głową, próbując zorientować się, o co tu właściwie
chodzi. Wydawało się, Ŝe istnieje tylko jedno wyjaśnienie.
- Złapaliście niewłaściwego człowieka. Zrobiliście powaŜny, błąd bez względu na to,
kogo chcieliście schwytać.
Kiedy jednak zobaczył, Ŝe nie wywarło to Ŝadnego wraŜenia, dodał:
- Kim wy, do diabła, jesteście? MI5, KGB, Stasi czy coś takiego? Na pewno nie
jesteście z policji.
- Nie - odpowiedział ze spokojem wysoki - nie jesteśmy z policji. Ale moŜesz nas
uwaŜać za rodzaj policji i mogę cię zapewnić, Ŝe to, co tutaj robimy, nie jest nielegalne, oraz
Ŝe nie stanie się panu Ŝadna krzywda. Jeśli chodzi o pozostałe pytania... chce pan wiedzieć,
kim jesteśmy, gdzie pan jest i dlaczego? To zrozumiałe, mój kolega postara się udzielić kilku
odpowiedzi. - Spojrzał na siedzącego obok męŜczyznę i Scott zrobił to samo.
Wydawało się, Ŝe z jego twarzą było coś niewłaściwego. Znajdowała się częściowo w
cieniu, ale oczy Scotta dostosowały się do słabego oświetlenia, dzięki czemu zauwaŜył
sztywność cechującą wyraz twarzy drugiego z męŜczyzn. Scott miał niejasne wraŜenie, Ŝe
gdzieś juŜ widział tę twarz, prawdopodobnie przed swoim domem, kiedy męŜczyzna zbliŜał
się do niego, ale poniewaŜ zdarzenia przebiegały zbyt szybko, nie miał pewności co do
swoich wspomnień.
Jednak teraz był pewien co do tego, Ŝe twarz męŜczyzny nie była zwyczajna. Scott
patrzył na Paula Garveya, telepatę z Wydziału E. Garvey był wysokim i postawnym
męŜczyzną w mniej więcej tym samym wieku co St John i jeszcze dziewięć miesięcy
wcześniej był przystojny. Jednak kiedy starł się z maniakiem seksualnym i nekromantą
Johnnym Foundem, stracił większą część lewej połowy twarzy. Mimo Ŝe operowali go
najlepsi neurochirurdzy w Anglii, połączenia nerwowe mięśni mimicznych wciąŜ jeszcze nie
funkcjonowały prawidłowo. PoniewaŜ mógł śmiać się tylko prawą połową twarzy, to Ŝeby
uniknąć dziwnego wyrazu, całkowicie unikał uśmiechu. RównieŜ poprawność wymawiania
słów pozostawiała wiele do Ŝyczenia, w związku z czym Garvey musiał bardzo pieczołowicie
formułować swoje wypowiedzi.
Teraz właśnie mówił w taki sposób:
- Wspomniał pan o KGB i Stasi, panie St John. Nie naleŜymy do Ŝadnej z tych
organizacji. Jeśli zaś chodzi o MI5, to jest pan juŜ bliŜej. Faktycznie jesteśmy członkami
wydziału naleŜącego do tajnych słuŜb Zjednoczonego Królestwa. Znajduje się pan w naszej
kwaterze głównej, gdzie mamy okazję pana gościć... przez jakiś czas.
- Dobra - zauwaŜył ponuro Scott, wciąŜ jeszcze zmieszany i odwodniony - zanim
utniemy sobie dalszą pogawędkę, moŜe jednak napiję się czegoś... jeŜeli uwolnicie mi ręce.
Ale moŜe wcześniej wyjaśnicie mi, dlaczego zostałem pozbawiony przytomności?
Garvey skinął głową a kiedy trzeci z męŜczyzn wstał i wyszedł z pokoju, powiedział:
- Zgadzam się, Ŝe był to niezbyt szczęśliwy, lecz niestety konieczny środek
zapobiegawczy. Wynikał on częściowo z charakteru naszej pracy, a częściowo z pańskiej
biografii. Ma pan czarny pas w karate, panie St John. Poza tym budynkiem nie mogliśmy
panu wyjaśnić, kim jesteśmy, nie posiadamy równieŜ legitymacji, które wyglądałyby
przekonująco. Niewiele osób wie, gdzie się znajduje nasza kwatera główna, no i przede
wszystkim zakładaliśmy taką moŜliwość, Ŝe będzie się pan nam sprzeciwiał, być moŜe dosyć
gwałtownie.
- To dość prawdopodobna moŜliwość - wtrącił się łan Goodly. - JeŜeli o mnie chodzi,
zakładałem bardzo duŜe prawdopodobieństwo oporu.
- No i miał pan rację - odpowiedział Scott. - Nie poszedłbym z wami bez naprawdę
waŜnego powodu. W mojej pracy porusza się dość dyskretne tematy i mam wrodzoną
skłonność do tego, Ŝeby uwaŜać na podejrzanych obcych. Kiedyś w Rijadzie, w Arabii
Saudyjskiej...
- Wiemy - powiedział Garvey. - Dotarli do pana, nazwijmy to „agenci obcego
mocarstwa”, którzy chcieli poznać szczegóły rozmów prowadzonych pomiędzy saudyjskim
ministrem ds. wydobycia ropy naftowej a dyplomatami na spotkaniu, gdzie był pan
tłumaczem. Zaproponowano panu sporą kwotę, a pan odmówił i powiadomił o próbie
przekupstwa. Kilku irackich, nazwijmy to, „dyplomatów” musiało spakować walizki i wrócić
do domu. To było dosyć głośne.
Scott uwaŜnie mu się przyjrzał, pomyślał chwilę i odrzekł:
- Takie szczegóły mogą potwierdzić waszą toŜsamość. Oprócz wywiadu nikt inny o
tym nie wiedziałby. Jestem pod wraŜeniem. Czy teraz moŜecie mnie juŜ rozwiązać?
Trzeci z męŜczyzn, „poszukiwacz” Frank Robinson, który potrafił wynajdywać ludzi
obdarzonych zdolnościami paranormalnymi, wrócił do pokoju, niosąc szklankę z napojem.
Miał takŜe w ręku klucz od kajdanek i rzucił pytające spojrzenie Goodly’emu.
Prekognita kiwnął głową wyraŜając zgodę, ale ostrzegł: - Scott, uwolnimy panu ręce,
ale jeśli będzie się pan zachowywał wbrew naszym Ŝyczeniom, to będę strzelać... środkiem
usypiającym. Wówczas będziemy musieli zaczynać wszystko od nowa. Czy to jasne? Nie
będzie pan nam sprawiać kłopotów?
Scott z niechęcią pokiwał głową. Wówczas Robinson zbliŜył się do niego, postawił
szklankę na podłodze i uwolnił nadgarstki St Johna, który uwaŜnie mu się przyglądał.
Poszukiwacz miał włosy jasnoblond, był młody - w wieku około dwudziestu jeden,
dwudziestu dwóch lat - a jego chłopięca twarz pokryta była wielką ilością piegów. Pomimo
młodego wieku miał na tyle doświadczenia, Ŝe zaraz po zdjęciu kajdanek pospiesznie odsunął
się, nie podejmując niepotrzebnego ryzyka.
Scott podniósł szklankę, napił się, po czym skupił uwagę na męŜczyznach siedzących
za biurkiem. Na biurku przed Goodlym leŜała teraz broń - prawdopodobnie pistolet z
nabojami usypiającymi. Pomiędzy jednym a drugim łykiem Scott warknął:
- No dobra, skoro juŜ się przedstawiliście, moŜecie powiedzieć, o co chodzi? O co
chcecie mnie zapytać?
- Scott - tym razem odezwał się Robinson, który zdąŜył w międzyczasie zająć swoje
miejsce za biurkiem. - Czasami rekrutujemy odpowiednich ludzi do naszego wydziału. Za
odpowiednich uznajemy osoby obdarzone talentem. Ostatnio stwierdziliśmy, Ŝe pan moŜe być
taką osobą.
- Tylko dlatego, Ŝe jestem patriotą, powaŜnie traktuję swoją pracę i jestem
nieprzekupny? - Scott pokręcił głową. - Takich ludzi znajdziecie na kopy. Brytyjczyków o
podobnych kwalifikacjach... a moŜe chcecie mi zaproponować to samo co Irakijczycy w
Rijadzie, tylko teraz mam to robić dla własnego kraju? Będę to robić „dla sprawy”. - Nawet
nie próbował ukryć swojego sarkazmu i sceptycyzmu.
- Scott, nawet nie wiemy, o co moŜemy cię poprosić. - Robinson pokręcił głową. - Nie
mamy pojęcia, co potrafisz, jeszcze nie. Właśnie tego chcielibyśmy się dowiedzieć. Chciałem
jednak uprzedzić, Ŝe nasze pytania mogą wydawać się dziwne... a moŜe nie. To zaleŜy od
tego, co sam wiesz o sobie, poniewaŜ czasami stykamy się z ludźmi, którzy nawet nie wiedzą
o tym, Ŝe posiadają szczególne zdolności. Scott ponownie pokręcił głową.
- To pomyłka.
Lecz zanim zdąŜył coś dodać, przerwał mu łan Goodly:
- Myślę, Ŝe najlepszym sposobem, Ŝeby się czegoś dowiedzieć, będzie postawienie
kilku pytań. Tak więc, nawet gdyby nasze pytania wydałyby się panu dziwne, proszę
zastanowić się nad kaŜdym i szczerze na nie odpowiedzieć.
- Czy w pańskim Ŝyciu dzieje się coś dziwnego? - padło pierwsze z pytań zadane
przez Goodly’ego. - Coś, czego wcześniej lub ostatnio nie mógłby pan wytłumaczyć?
Scott znowu poczuł niewytłumaczalne wraŜenie bycia obserwowanym lub
odczuwanym, czy teŜ podsłuchiwanym, tyle Ŝe od wewnątrz. Co więcej, poczuł, Ŝe jest w
pełni wybudzony, czujny i uwaŜny. Nagle przypomniał sobie kobietę, która ostrzegała go
koło kiosku: „Jeśli ktoś zadawałby ci dziwne pytania, staraj się nie odpowiadać”.
To samo w sobie wydawało się dziwne: rodzaj przepowiedni, wiedzy na temat tego,
co się wydarzy? Cokolwiek to było, Scott natychmiast zasłonił swój umysł... a potem zadał
sobie pytanie: A to co...?! A jednak instynktownie wiedział, co robi, wiedział, Ŝe chroni swoją
prywatność i nie pozwala na penetrację własnego umysłu. Po drugiej stronie pokoju za
biurkiem dwójka kolegów ponurego szefa wyprostowała się na swoich krzesłach, przybierając
postawę wskazującą na najwyŜszy rodzaj uwagi. Skupili spojrzenia na Scotcie, jakby nagle
powiedział coś bardzo waŜnego. Znowu pojawiło się „a to co?!”, poniewaŜ Scott myślał teraz
o czymś, czego nie bardzo rozumiał.
- A więc? - powiedział Goodly, którego postawa nie uległa zmianie.
- A niby co dziwnego? - odpowiedział pytaniem Scott. - Raz jest lepiej, raz gorzej, jak
u kaŜdego. Ostatnio raczej gorzej, ale nie sądzę, Ŝeby to było dziwne.? - Kłamstwo! Na ich
pierwsze pytanie skłamałjak kryminalista, który chce coś ukryć! Co się z nim dzieje, do
diabła? Dlaczego zgadza się postępować zgodnie z radami całkowicie obcej osoby, kobiety,
którą widział dzisiaj rano pierwszy raz w Ŝyciu? Z drugiej strony tych ludzi równieŜ spotkał
dopiero dzisiaj, no i ona nie wbiła mu Ŝadnej igły! Wyłącznie go dotknęła - dotknęła dłonią - i
nawet teraz, na samą myśl o tym, poczuł ten dotyk.
Kiedy Scott prowadził wewnętrzne rozwaŜania, trójka za biurkiem zbliŜyła głowy do
siebie i szeptem wymieniała jakieśuwagi. Po chwili głowy oddaliły się od siebie i Goodly
zaczął zadawać pytania:
- Wygląda pan na osobę, hm... wysoko oceniającą prywatność, panie St John.
Sądzimy, Ŝe coś pan ukrywa, opiera się i nie mówi nam całej prawdy. Czy faktycznie tak jest?
Czy nasze załoŜenia są słuszne?
- Tak, cenię sobie prywatność - odpowiedział Scott. - MoŜecie to uznać za fakt.
Ponadto jeśli uznam, Ŝe któreś z waszych pytań wyda mi się zbyt wścibskie, to równieŜ na nie
odpowiem.
- Aha. A czy pytanie o dziwne rzeczy w pańskim Ŝyciu równieŜ uznaje pan za
wścibskie?
Scott postanowił ich zmylić. Nie chciał przyznać się do niczego dziwnego, choć nie
znał dokładnie powodów swej nieufności. Poza tym chciał się dowiedzieć czegoś więcej o
spotkanej tajemniczej kobiecie, zanim postanowiłby komuś o niej opowiedzieć, jeśli w ogóle
by to kiedyś nastąpiło.
- Słuchajcie - zaczął Scott - chcecie się czegoś dowiedzieć o tym, co dziwne? Mogę
wam coś o tym opowiedzieć. Na świecie Ŝyje pełno szumowin: szalonych, Ŝądnych mordu
psychotycznych mętów. Terroryści, uzaleŜnieni socjopaci, kompletne świry, pedofile i
fundamentalistyczni popierdoleńcy wszelkiego rodzaju, którzy mogliby ci poderŜnąć gardło
za samo spojrzenie na nich. śyją bez problemów i nic złego im się nie dzieje. Mogą być
bezdomni, znajdować się w więzieniu albo jakimś własnym raju, ale po prostu Ŝyją. Są takŜe
przyzwoici ludzie, jak moja Ŝona, których dopada jakaś bakteria i w krótkim czasie umierają.
Więc mam do was pytanie: Jeśli to niedziwne, Ŝe moja cudowna Kelly zmarła, a tamte
szumowiny wciąŜ Ŝyją to co moŜecie nazwać dziwnym zdarzeniem? Jeśli uwaŜacie, Ŝe to jest
dziwne, to zgadzam się z wami. W moim Ŝyciu nie wydarzyło się nic dziwniejszego.
Być moŜe był to fałszywy trop, lecz dzięki temu wyznaniu Scott odczuł ulgę. Od
dawna chciał o tym powiedzieć, a właściwie wyrzucić to z siebie. W końcu to powiedział i
nadał temu głębokie znaczenie.
Goodly spojrzał na Garveya, a potem na Robinsona, obaj wyglądali na
zdezorientowanych. Scott wyczuł, Ŝe chociaŜ nadal byli czujni, to ich zainteresowanie nie
było juŜ tak głębokie jak wcześniej. Być moŜe ich ciekawość została w jakimś stopniu
zaspokojona. Ale Goodly jeszcze nie skończył ze swoimi pytaniami.
- Scott - (najwyraźniej starał się jak najuwaŜniej dobierać słowa) - wiemy, Ŝe od czasu
do czasu uprawiasz hazard. Nie jesteś jeszcze hazardzistą ale...
-...ale - przerwał mu Scott - czasami ludzie, dla których pracowałem - Rosjanie,
Arabowie i wielu innych - chcieli udać się do kasyna i wówczas wzywano mnie, Ŝeby słuŜyć
pomocą w tłumaczeniu, wyjaśnić, na czym polega gra, lub po prostu do towarzystwa. To fakt,
Ŝe grałem czasem w londyńskich kasynach i zawsze miało to miejsce w ramach pracy, jednak
nigdy nie straciłem pieniędzy ani teŜ zbyt wiele nie wygrałem.
- Nie masz zbyt wiele... szczęścia? Scott zmarszczył brwi i odrzekł:
- Ale teŜ nie mam strasznego pecha. I co z tego?
- MoŜe będę mówił bardziej otwarcie. - Goodly cofnął się na krześle. - Czy wiesz, co
oznacza słowo telekineza?
- Jestem tłumaczem! - Ŝachnął się Scott. - Nie znam greki, ale wiem, Ŝe jest to słowo
pochodzenia greckiego. Czy chcesz obrazić moją inteligencję? Oczywiście, Ŝe wiem, co
znaczy telekineza!
- Przepraszam. Czy nie zdarzyło ci się czasem, hm, poruszyć jakimś przedmiotem?
Siłą umysłu?
- Co? - Scott prawie wstał, ale zaraz usiadł, gdy zobaczył, Ŝe Goodly trzyma w dłoni
pistolet ze strzałkami. - Co powiedziałeś? Poruszać rzeczami siłą umysłu? Czy to jakiś
dowcip?
- Scott, spójrz na mnie - tym razem odezwał się Paul Garvey. Mówił zdecydowanym i
nieznoszącym sprzeciwu głosem. Kontynuował, gdy tylko Scott popatrzył na niego. - Czy
potrafisz czytać w moim umyśle? Potrafisz? Czy robisz to właśnie teraz?
Scott wzmocnił siłę swoich osłon - był zdziwiony, Ŝe potrafi coś takiego - i pomyślał:
Co się, do diabła, ze mną dzieje? O co tu chodzi, do cholery?...
Trzymał jednak swoje myśli w głębokim ukryciu (sam nie wiedział, w jaki sposób to
zrobił!), aŜ w końcu odzyskał nad sobą kontrolę i powiedział na głos:
- To by było tyle. Powiedzieliśmy sobie juŜ wszystko. - Po czym dodał wstając: - Ja
stąd wychodzę!Goodly wycelował w niego ze swego pistoletu z usypiającymi strzałkami i
odparł:
- Nie, jeszcze nie skończyliśmy. I nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej na razie. Siadaj!
Scott wściekł się, co wyraźnie było widać w wyrazie jego twarzy, ale posłuchał
polecenia i usiadł. WciąŜ nie był pewny, na czym stoi, i w zasadzie jedyne, czego był
absolutnie pewien, to widok broni w rękach Goodly’ego.
Za to w tym samym czasie wstał młody piegowaty Frank Robinson. Pochylił się i
oparł dłonie na blacie biurka.
- Scott, wiemy, Ŝe coś potrafisz. Co to jest? Mesmeryzm, telepatia, jasnowidzenie,
percepcja pozazmysłowa czy jeszcze coś, czego nie rozumiemy? MoŜe potrafisz zabijać
wzrokiem, mieliśmy juŜ z czymś takim do czynienia. A moŜe potrafisz odnajdywać zaginione
osoby, lokalizować ich połoŜenie wyłącznie dzięki mocy swego umysłu? Wiemy, Ŝe coś
potrafisz. MoŜe potrafisz obezwładniać lub nawet zabijać ludzi wyłącznie siłą woli? Kto wie,
zgodnie z naszą wiedzą mogłeś nawet zabić własną Ŝonę.
Ostatnie zdanie było wypowiedziane celowo i obliczone na wywołanie gwałtownej,
instynktownej reakcji Scotta, co mogłoby ujawnić jego ukryty talent aktywujący w akcie
ślepej furii. Scott przypomniał sobie radę tajemniczej kobiety: „Zachowaj zimną krew, nie
kieruj się gniewem, bólem czy namiętnością”.
Ale na to było juŜ za późno.
Scott wstał i z wyciągniętymi rękami ruszył w kierunku Franka Robinsona. Goodly
odsunął się i wymierzył ze swej broni. Z kolei sam Robinson pobladł, a jego otwarte usta
zamarły, przybierając kształt litery O. Oczy utkwił w zaciśniętych pięściach atakującego go
Scotta.
I wówczas rozległ się stłumiony odgłos strzału. Scott był juŜ pochylony nad biurkiem
i zamierzał się pięścią celując w twarz Robinsona, jednak cios nie dotarł do celu. Nagle,
zupełnie niespodziewanie, świadomość Scotta odpłynęła i skierowała się w obszary
atramentowej ciemności, która w jakiś sposób wydawała mu się znajoma...
Ciemność zniknęła, a moŜe została, lecz zamieniła się w formę snu, co róŜniło się od
całkowitej nieświadomości. Właściwie był to normalny sen, co w wypadku Scotta było dość
niezwykłe, gdyŜ nie pamiętał normalnego snu od dnia, w którym umarła Kelly.
Było ich oczywiście troje: trzy czarne kropki na wielkiej białej równinie, która w swym
ogromie była niesamowita, a w swej intensywności oślepiająca... równina ciągnąca się bez
końca. Trójka odznaczała się na białym tle niczym meteoryty na antarktycznym lodowcu,
jedna postać blisko, druga w pewnym oddaleniu, a trzecia miała juŜ niedaleko do horyzontu.
NajbliŜsze z nich to Scott - był tak blisko, Ŝe nagle zlal się z tą postacią i patrzył
poprzez białą, niekończącą się i oślepiającą równinę na pozostałą dwójkę.
Z tej odległości nie sposób było stwierdzić, kim lub czym oni byli, ale Scott był pewien,
Ŝe patrzą na niego. Chciał się do nich zbliŜyć, ale był unieruchomiony, zakorzeniony. Było to
przykre uczucie niemoŜności, znane z poprzednich snów. Spojrzał w lewo, w prawo, a takŜe za
siebie. Ale we wszystkich kierunkach, oprócz obszaru przed nim, rozciągała się nieskończona
biała równina. Przed nim była zaś lśniąca biel i dwa punkty, jeden bliŜej, a drugi bardzo
daleko.
Wtedy pojawiło się „to”, drzazga ze światła, a właściwie złota strzałka! Zazwyczaj
pojawiała się w ciemności... ale teraz po raz pierwszy było jasno... ale skąd brało się światło?
Jednocześnie Scott pomyślał: „To doda mi sił i mocy. To juŜ dodało mi sił! Przypomina mi o
czymś, o czym zapomniałem. To pojawia się, poniewaŜ nie wiem, jak korzystać z tego, co
otrzymałem”...
Nad nim rozciągała się ciemność - Ciemność Niewiedzy - jak ciemne niebo ponad
oślepiająco białą Równiną Odkryć i Nauki. Scott wiedział, Ŝe jego umysł był niczym pusta
tablica czekająca na zapisanie, strzałka zaś była piórem zapisującym pustą tablicę. Wielka
pusta równina symbolizowała brak wiedzy i dziewiczy umysł. Jego umysł.
Wraz ze strzałką pojawiło się słowo. Słowo „alegoria”; jego sen był alegorią, miał
symboliczne znaczenie. Kiedy patrzył na lawirującą w ciemnościach strzałkę, która go
poszukiwała, to wiedział, Ŝe ona szukała go juŜ wcześniej. Było to jednak tylko przypomnienie,
poniewaŜ Scott dobrze wiedział, kiedy strzałka go odnalazła: było to dokładnie w chwili,
kiedy umarła Kelly.
Właśnie to go przebudziło, i to na wiele sposobów. Znowu się zbliŜała, wyleciała z
ciemności, zwolniła, lawirowała, lecąc zygzakiem w róŜnych kierunkach, jakby róŜne strony
ją ciekawiły i przyciągały, aŜ w końcu trafiła go w głowę, a moŜe w serce łub
najprawdopodobniej w samą duszę. Wniknęła do środka, ziała się z nim i stała się częścią
Scotta. Na chwilę pojawił się strach - w końcu był to rodzaj inwazji - a jednak nie odczuwał
szoku, bólu, niczego, co stanowiłoby zasadniczą róŜnicę... oprócz... być moŜe... pewnego
rodzaju świadomości? Wiedzy o tym, Ŝe zyskał więcej moŜliwości? Ale dzięki czemu?
Dlaczego? Przez kogo lub przez co?
Ponownie rozglądając się po lśniącej równinie, zauwaŜył, Ŝe czarne punkty znalazły
się bliŜej, a jednocześnie poczuł, Ŝe ma zdolność poruszania się. Teraz mógł ruszyć do przodu.
Jednak nadał była to alegoria, tu, we śnie. Scott mógł ruszyć do przodu w sensie linearnym, w
Ŝyciu zaś, w rzeczywistości, faktycznie mógł wykonać krok naprzód. W obu wypadkach
oznaczało to ruch ku przyszłości.
Wykonując ogromny wysiłek - tyle Ŝe siłą woli, w przeciwieństwie do siły fizycznej -
powoli zaczął sunąć po powierzchni równiny w kierunku czarnych punktów. W miarę jak
dzięki zjednoczonym wysiłkom kończyn i umysłu przemieszczanie się było coraz łatwiejsze,
odległe kropki znajdowały się coraz bliŜej i zaczynały nabierać bardziej określonych
kształtów i koloru.
Scott zwolnił i poruszał się ostroŜniej, starając się jak najdokładniej zobaczyć
pierwszy (a właściwie drugi, poniewaŜ sam był pierwszym) z kształtów. Była to dwunoŜna,
wyprostowana, antropomorficzna postać podobna do kobiety. Z pewnością była to kobieta.
Nie mogła być niczym innym, jednak Scott zwolnił jeszcze bardziej.
Kiedyś ją widział (kalejdoskopowe, krótkie migawki z kiosku z gazetami, z nocnych
wypraw ulicami Highgate, Finsbury Park, Crouch End, wypadów do centrum metrem,
wszystkie obrazy przypominały tę samą - ale nigdy taką samą - trudną do zapamiętania twarz
i nawet teraz przypominał ją sobie tylko dlatego, Ŝe miała oczy wyraŜające współczucie). Ta
kobieta była tam - często w róŜnych miejscach - i Scott zdał sobie sprawę z tego, Ŝe choć
czasem tylko przelotnie na nią spoglądał, to ona uwaŜnie go obserwowała. Tak jak teraz.
Zatrzymał się i popatrzył w jej szeroko otwarte oczy, miała otwarte usta, ale
najwyraźniej nie mogła mówić. Co tutaj robiła? Czekała na niego? Czy mieli ze sobą jakiś
związek? A jeśli tak, to co ich łączyło?
Scott nic nie powiedział, z jej ust równieŜ nie padło Ŝadne słowo, a jednak
odpowiedziała:
- Ty jesteś Jedynką, a ja jestem Dwójką.
Jej usta nawet nie drgnęły. Następnie kobieta odwróciła głowę i spojrzała przed
siebie, wskazując w stronę horyzontu, gdzie widać było trzeci z punktów na lśniącym, białym
podłoŜu.
- On jest Trójką.
Scott podąŜył wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegł nieruchomy, nieludzki (ale
wcale nieobcy) kształt w połowie drogi między nim a horyzontem. W tej samej chwili Scott
poczuł ruch i popatrzył na kobietę... zbyt późno, poniewaŜ juŜ jej nie było. Jednak tym razem
jej obraz, to jak wyglądała, pozostał mu w pamięci. Wcześniej nie udawało mu się jej
zapamiętać lub pamięć płatała mu figle i nigdy nie mógł jej dokładnie opisać. Teraz dokładnie
zapamiętał jej wygląd.
Była atrakcyjna i robiła na nim wraŜenie. Jednak nie miało to wyłącznie seksualnego
podtekstu. MoŜe trochę. Kiedy jednak zniknęła, zniknęło równieŜ seksualne pobudzenie. Scott
odczuł frustrację.
Był to sen, jaki nawiedza czasem kaŜdego, gdy obiekt poŜądania staje się nieosiągalny.
Jednak nie chodziło o poŜądanie seksualne. Scott pragnął z nią porozmawiać, dowiedzieć się,
kim była, czego chciała i dlaczego go obserwowała (moŜe ochraniała?).
Jednak jej juŜ nie było i teraz inne oczy go obserwowały. „On jest Trójką”...
Jej słowa powróciły do Scotta, przyciągając jego spojrzenie ku odległej czarnej
kropce widniejącej na tle bezkresnej białej równiny. Teraz poruszał się dosyć szybko,
całkowicie panując nad ruchami, i podobnie jak uprzednio czarna plamka na oślepiająco
białej powierzchni stawała się coraz wyraźniejsza. Maleńka, przygarbiona postać. Tak to
przynajmniej początkowo widział Scott. Ale teraz dostrzegł swój błąd. Tam siedział duŜy pies
z wyprostowanymi uszami i wywieszonym językiem. Kiedy Scott zaczął się zbliŜać do niego,
pies wstał i zaczął węszyć.Dość niespodziewanie surrealistyczna natura snu przeszła samą
siebie. Kiedy Scott był juŜ tylko o metr od psa, stworzenie zaskomlało i powiedziało:
- Czy to ty? To ty jesteś Jedynką?
Scott zdziwił się we śnie. Język stworzenia zwisał tak jak wcześniej, a jego pysk nawet
nie drgnął. Podobnie jak w wypadku kobiety jego słowa, a moŜe myśli, pojawiły się w umyśle
Scotta. Tak, tak, jego myśli!
- Nie jestem psem - powiedziało zwierzę. - Ani nieznanym stworzeniem. Jestem
wilkiem, synem wilka... moŜe mam w sobie coś z psa, być moŜe po matce, ale nawet ona była
dzikim wilkiem. A co z tobą? Spytam jeszcze raz: czy jesteś Jedynką?
Scott przyklęknął i próbował powiedzieć na głos: „Nie ugryziesz mnie?”. Ale słowa
nie przechodziły mu przez gardło, co było dosyć normalne w jego sytuacji, poniewaŜ rzadko
kiedy zdarzało mu się mówić w snach. Słowa się nie pojawiły, ale myśli z pewnością były
obecne.
- Gdybyś był myśliwym, to pewnie bym cię ugryzł - powiedział pies albo wilk lub
Trójka. Nie jesteś całkowicie obecny. Jesteś daleko, daleko stąd. Czuję twój zapach,
wyczuwam twoją obecność, słyszę cię i to od dawna. Ale nie jesteś tutaj obecny. Czy jesteś
Jedynką? Ojciec powiedział mi, Ŝe któregoś dnia spotkam kogoś, tak jak on kogoś spotkał. On
ma Zek, a ja nie mam nikogo.
Scott wyczul samotność i tęsknotę za kimś bliskim. Przykucnął i sięgnął ręką do głowy
zwierzęcia, głaszcząc jego miękkie futro.
- Jesteś sam?
- Jestem ostatni z Trójki. Moja mama nazwała nas Jeden, Dwa i Trzy. Ale moja mama
oraz bracia nie Ŝyją i zostałem sam. Jestem Trójką.
Scott był zafascynowany.
- A co z twoim ojcem?
- Nie jest sam. Są razem z Zek. Ale mówił, Ŝe któregoś dnia ktoś będzie ze mną - moja
Jedynka. Wyczułem cię, gdy byłeś jeszcze daleko, i pomyślałem, Ŝe to ty.
Scott pokiwał głową.
- Nie wiem, skąd to wiem, ale wydaje mi się, Ŝe to moŜliwe, moŜliwe, Ŝe... Ŝe będę
twoją Jedynką.
Trójka polizała jego dłoń.
- Dwójka teŜ tak myśli. Scott odsunął się nieco.
- Dwójka? Ta kobieta? Trójka wyglądała na zdziwioną.
- Ona dołączyła do Jedynki. Nie wiedziałeś o tym? Ty masz swoją strzałkę, a ja swoją,
ale to dzięki niej moŜemy być razem. Jeśli jesteś Jedynką.
Scott wyprostował się i pomyślał: „To tylko zwariowany sen”.
- Nie, to znacznie więcej niŜ sen - powiedziała Trójka. - Muszę juŜ iść. Wyczuwam
myśliwych. Szukają mnie. Zabiłem kilka kurczaków. Muszę się ukryć. Jeśli jesteś Jedynką,
jeśli jesteś tą Jedynką, to mnie znajdziesz. - Skoczył i po chwili zniknął. Na lśniącej białej
równinie pozostał tylko Scott.
- Zaczekaj! - zawołał Scott. - Nie wiem, gdzie jesteś, ani nie wiem, jak cię znaleźć.
Skąd wiesz o Dwójce, o tej kobiecie? I o co chodzi z tymi strzałkami?
Ruszył, starając się dogonić Trójkę - próbował poruszyć ciałem - ale tylko upadł.
Niewyraźnie mamrocząc coś i machając niewprawnie rękami, zdołał poruszyć swoim
ciałem na tylnym siedzeniu samochodu. LeŜał na siedzeniach rozciągnięty na całej długości.
Wstrząs przywrócił go do przytomności, gdy spadał z siedzenia na gumowe dywaniki leŜące
pomiędzy przednimi a tylnymi siedzeniami...

Scott wysiadł z samochodu marki Mercedes i odkrył, Ŝe znajduje się na chodniku


przed własnym domem. PoniewaŜ w samochodzie nie było nikogo, na kim mógłby
wyładować swój gniew, wymierzył kopniaka w drzwi auta i o mało się przy tym nie
przewrócił. Trochę zmieszany, walcząc o odzyskanie równowagi, nie zdąŜył zapamiętać
numeru rejestracyjnego pojazdu i podszedł ze zwieszoną głową do drzwi domu. W środku
dzwonił telefon.
Wszedł i nie przejmując się dźwiękiem telefonu, przepłukał usta i nalał sobie drinka.
W końcu zdecydował się podnieść słuchawkę uporczywie hałasującego telefonu.
- Scott St John - mruknął, wymawiając niewyraźnie słowa. WciąŜ miał suche gardło
pomimo połykanej mieszanki brandy i coli, którą przed chwilą sobie przyrządził. - O co
chodzi?
- Panie St John - padła odpowiedź - gdyby pan kiedykolwiek zechciał się z nami
skontaktować, to podaję nasz numer. Proszę prosić o Xaviera, w innym wypadku rozmowa
zostanie przerwana. - Scott rozpoznał piskliwy głos wysokiego męŜczyzny, który jak dotąd
jeszcze mu się nie przedstawił.
- Domyślam się, Ŝe to pan będzie Xavierem? - spytał po zanotowaniu numeru.
- MoŜe się pan domyślać, czego tylko pan zapragnie. Xavier moŜe być po prostu
hasłem. Tak czy owak wyłącznie numer jest waŜny. Imię nie ma większego znaczenia.
- CzyŜby? - odburknął Scott. - MoŜe mi pan powie, panie Bez Znaczenia, dlaczego
pan sądzi, Ŝe chciałbym mieć z panem lub z pańską bandą cokolwiek wspólnego?
- Nigdy nie wiadomo. Przyszłość jest bardzo skomplikowana... dla nas wszystkich -
odparł głos, po czym połączenie zostało przerwane.
Scott rzucił słuchawkę na widełki, popatrzył za okno i zauwaŜył przez dziurę w
Ŝywopłocie poruszającą się sylwetkę. Jakiś męŜczyzna wcisnął głębiej kapelusz na głowę,
wsiadł za kierownicę wielkiego mercedesa i odjechał. Scottowi nie udało się dostrzec twarzy
kierowcy.
St John usiadł na fotelu i dokończył drinka. Zapalił papierosa, starając się
jednocześnie zebrać myśli. Po raz pierwszy od bardzo dawna udało mu się zapamiętać treść
snu i to najbardziej niezwykłego ze snów. Sen najprawdopodobniej miał jakiś związek ze
spotkaniem z typami ze słuŜb specjalnych. Jednak na czym polegał ten związek? A moŜe
wszystko mu się przywidziało i po prostu powoli zaczyna odchodzić od zmysłów? Czy śmierć
Kelly mogła wyrządzić aŜ takie szkody? Na pewno było to traumatyczne przeŜycie, ale czy
jego rozmiary przekraczały to, o czym gotów był pomyśleć? A jeśli tak, to o ile?
Czuł się dosyć dziwnie, nie miał wątpliwości, Ŝe coś się w nim zmieniło, ale czy...
zwariował?
Otrząsnął się z tych rozwaŜań i spróbował pozbierać i skupić myśli oraz przede
wszystkim myśleć pozytywnie. Odkrył, Ŝe istnieje sposób, Ŝeby stwierdzić, czy coś z tego, co
się ostatnio stało, było faktycznie realne. MoŜe wszystko zdarzyło się w rzeczywistości?
Gdyby tak było, to nie był tak bardzo szalony, ale po prostu został wplątany w historię, która
wykraczała poza dotychczasowe doświadczenia oraz pojmowanie.
Wziął notatnik z przedpokoju i zadzwonił do biura numerów. Następnie poprosił o
połączenie z numerem z notatnika. Kobieta po drugiej stronie linii spytała, dlaczego sam nie
wybierze numeru, na co Scott odparł, Ŝe jest to numer specjalny oraz Ŝe chce rozmawiać z
Xavierem.
Czekał jakąś minutę lub dwie i kiedy juŜ zamierzał zakończyć połączenie, w
słuchawce odezwał się męski głos, którego nie udało mu się rozpoznać:
- Ach, pan Scott St John! Albo ma pan zamiar (a) utrudniać nam Ŝycie za to, jak pana
potraktowaliśmy, albo (b) potrzebuje pan naszej pomocy, albo (c) po prostu sprawdza pan
nasz system. O co zatem chodzi?
Scott zmarszczył brwi i odpowiedział:
- Skąd pan wie, Ŝe mój prawnik albo policjant czy jakiś inny szanowany członek
społeczeństwa nie stoi obok mnie i nie słucha tego, co pan mówi? Skąd pan wie, Ŝe nie
kazałem namierzyć waszego numeru?
Głos po drugiej stronie linii westchnął i rzekł:
- A więc pan tylko sprawdza nasz system. Jak widać, wszystko działa. JeŜeli chodzi o
namierzenie naszego numeru, proszę bardzo, moŜe pan próbować... ale i tak pan nic nie
odkryje. Skoro obaj tracimy teraz czas, to pozwoli pan, Ŝe poŜyczę miłego dnia. - Telefon po
drugiej stronie zamilkł.
- I to by było tyle - powiedział Scott do siebie, odkładając słuchawkę, lecz tym razem
zrobił to z namysłem. - Wygląda na to, Ŝe nie zwariowałem. Pozostał jeszcze problem z
Trójką kobietą i snami, zwłaszcza ostatnim. O co chodzi w tym wszystkim?
Zdał sobie sprawę z tego, Ŝe mówi sam do siebie, co nie poprawiło mu nastroju.
Zamilkł i w ciszy zapalił kolejnego papierosa...
W Centrali Wydziału E w gabinecie szefa prekognita łan Goodly zdawał relację
Benowi Traskowi:
- Odwieźliśmy St Johna do domu. Podczas przesłuchania trochę się zdenerwował, hm,
nawet bardziej niŜ trochę, i musieliśmy go uśpić. Jeśli chodzi o naszą pogawędkę czy
przesłuchanie - nazwij to, jak chcesz - wyszedłem z mieszanymi uczuciami. Szczerze
mówiąc, jestem tym zmartwiony.
Było juŜ późne popołudnie i Ben Trask nadal zajmował się przerzucaniem sterty
papierów, ale znając dobrze Goodly’ego i widząc jego spojrzenie, odsunął dokumenty na bok,
wskazał krzesło i powiedział:
- No dobra. O co chodzi?
- Pracowaliśmy w trójkę. KaŜdy z nas stawiał pytania, a reszta słuchała, wczuwała się,
robiąc to co zwykle w takich sytuacjach.
- Robinson, Garvey i ty. Lokalizator, telepata i prekognita. Doskonały zespół. Czego
się dowiedzieliście?
- WciąŜ nie wiem - odrzekł prekognita, przeczesując palcami włosy. - Niczego nie
jestem pewien! MoŜliwe, Ŝe razem z tobą poszłoby nam lepiej. Chcę powiedzieć, Ŝe chociaŜ
jestem pewien co do tego, Ŝe Scott ma jakieś zdolności, to nie mam najmniejszego pojęcia, na
czym one polegają. Co więcej, myślę, Ŝe on teŜ nie ma o tym pojęcia. Jednak gdybyś tam
był...
- To mógłbym się dowiedzieć, Ŝe próbuje was nabrać? Albo mógłbym zauwaŜyć,
kiedy was okłamuje?
Goodly pokiwał głową.
- Tak... tylko Ŝe to „mógłbym” wcale nie jest takie pewne. Trask pochylił się,
opierając łokcie o biurko.
- Czy mógłbyś mi to wyjaśnić?
- Frank Robinson jest absolutnie pewien, Ŝe mam rację co do tego, Ŝe St John stosuje
jakieś sztuczki, nawet jeśli nie jest ich świadom. Paul Garvey zapytał go o telepatię.
Zaatakował go zupełnie niespodziewanie, pytając, czy potrafi czytać w czyichś myślach.
Gdybyś zapytał Paula, to przysiągłby, Ŝe St John natychmiast zasłonił swój umysł prawie z
taką samą siłąjak Wampyry. Dosłownie zniknął psychicznie, czy raczej telepatycznie.
Trask wyprostował się za biurkiem i prawie wstał, ale Goodly podniósł uspokajająco
rękę i rzekł:
- Spokojnie. On nie jest Wampyrem. Paul jest przekonany, Ŝe on nawet nie wiedział,
Ŝe robi coś takiego. To był czysto fizjologiczny, instynktowny odruch.
Trask oparł się ponownie, rozluźnił nieco, wziął głębszy oddech i powiedział:
- Jeśli St John potrafi się tak dobrze osłaniać, to moja obecność nic by nie zmieniła.
- No cóŜ. Nawet najlepsi z nas z trudem potrafią cię okłamać. - Uśmiechnął się, co
nader rzadko mu się zdarzało. - Czasem próbujemy, ale zazwyczaj wiesz o tym. Jeśli zatem St
John wiedziałby o swoich uzdolnieniach, gdyby specjalnie coś przed nami ukrywał, to
najprawdopodobniej dowiedziałbyś się o tym. Gdyby było odwrotnie, oznaczałoby to, Ŝe jego
zdolności nie są jeszcze rozwinięte, znajdują się w stadium zarodkowym, a on sam nic o nich
nie wie.
- Chodzi ci o to, Ŝe gdybym nie potrafił odczytać jego reakcji na któreś z pytań albo
gdyby próbował zasłonić się przed udzieleniem odpowiedzi, to miałbym podstawy
przypuszczać, Ŝe kłamie?
- Coś takiego - westchnął Goodly i dodał po chwili: - To dosyć trudne, prawda, Ben?
- To, czym się zajmujemy?
- Posiadać taką wiedzę. Wiedzieć, co jest moŜliwe, wiedzieć, o co mniej więcej chodzi
i co się wydarzy, ale nie wiedzieć dokładnie, co i kiedy Myślę o biednym Darcym Clarke’u i
o tym, Ŝe St John moŜe mieć podobne zdolności.- Anioł stróŜ? - Trask pokręcił głową. - Nie
powinieneś go tu sprowadzać. Mógł wyczuć twoje zamiary i narobić sporo kłopotów. Wiem,
Ŝe Paul Garvey potrafi zadbać o siebie, ale czy dałby radę Scottowi St Johnowi? Komuś, kto
ma czarny pas w karate i tak dalej?
- Nie, nie chodziło mi o anioła stróŜa Darcy’ego, ale o coś podobnego. To mogłoby
być nam bardzo pomocne lub bardzo szkodliwe, gdyby St John został naszym przeciwnikiem.
Czego zresztą nie przewiduję.
- To co chcesz zrobić? - Trask skrzywił się i zirytowany wzruszył ramionami. -
Chcesz go tu znowu ściągnąć? Dlaczego go nie zatrzymałeś na dłuŜej, Ŝeby go dalej
przesłuchiwać? Dlaczego go wypuściłeś?
- Podjąłem taką decyzję i powiem ci dlaczego. Jeśli osłony St Johna są faktycznie
instynktowne, są czymś, nad czym on nie panuje, to wywieranie na niego nacisku nie da
Ŝadnego efektu. Gdy tylko ktoś zacznie badać jego wnętrze, jego talent natychmiast to
uniemoŜliwi. Ale jeśli spróbujemy zbadać sprawę z ukrycia...
- Szpiegowanie?
- Tak, w pewnym sensie. - Prekognita wyglądał na niezdecydowanego. - JuŜ tego
próbowaliśmy, co prawda niezbyt skutecznie. Pomyślałem, Ŝe moŜemy przysporzyć mu
trochę kłopotów, Ŝeby zobaczyć, w jaki sposób zadziała jego talent. Ale jeszcze przed tym
chciałbym popracować razem z Anną Marią English i zobaczyć, czy czegoś razem nie
wskóramy.
- Anna Maria? - Trask uniósł brwi. - Razem? Ty i ekopatka? Co przez to rozumiesz?
- Ona jest ekopatką, jak zauwaŜyłeś. Jedyną w swoim rodzaju. Jej ciało i umysł
odzwierciedlają to, co się dzieje na Ziemi. Jej stan odpowiada stanowi planety. Jeśli w jakiejś
rosyjskiej elektrowni atomowej wydobywa się radioaktywny gaz, to Anna Maria opada z sił.
Jeśli do jakiejś rzeki zrzuca się dwadzieścia ton odchodów z jakieś chlewni, to Anna Maria
ma koszmary na długo przed tym, zanim w gazetach pojawi się wiadomość. Kiedy zmniejsza
się warstwa ozonu, to Anna Maria traci włosy. Więc pomyślałem...
- Rozumiem. Jeśli będziecie pracować wspólnie, to Anna Maria moŜe ci powiedzieć,
w jaki sposób zdolności St Johna wpłyną na przyszłość. Ale czy chodzi o przyszłość świata?
Całej planety? Myślisz, Ŝe tu chodzi o taką siłę? To tylko jeden człowiek, łan, a nie jakaś
armia! W końcu ile szkody moŜe wyrządzić jeden człowiek?
- A ile szkód mógł narobić Harry Keogh? Albo Borys Dragosani? Lub Julian
Bodescu?
- Dobra, rozumiem - zgodził się Trask.
- Nie chodzi mi o szkody, ale o to, ile dobrych rzeczy moŜe zrobić Scott.
Tym razem Trask zmruŜył oczy i pokiwał głową ze zrozumieniem.
- łan, nie powiedziałeś mi wszystkiego, prawda? Omówiłeś opinie Paula Garveya i
Franka Robinsona, ale nie powiedziałeś nic o tym, co ty o tym sądzisz.
Goodly westchnął i rzekł:
- Ben, wiesz, Ŝe jeśli chodzi o odczytywanie przyszłości, to zawsze są z tym
problemy. Dobrze wiesz, Ŝe...
- śe przyszłość jest kręta? - przerwał mu Trask. - Wiem, wiem. Słyszałem to juŜ
tysiące razy. Dajmy temu spokój i powiedz mi, co wiesz o przyszłości St Johna.
Prekognita wyglądał na nieszczęśliwego, pokręcił się trochę na krześle i w końcu
odezwał się:
- Kiedy Paul i Frank zadawali pytania, miałem chwilę czasu, Ŝeby skorzystać ze
swoich zdolności. Próbowałem wejrzeć w przyszłość, ale uzyskałem wyłącznie bardzo
niejasne wraŜenia. Scott był częściowo osłonięty, ale jego osłony z kaŜdą chwilą stawały się
mocniejsze. Najprawdopodobniej nasze pytania spowodowały jego opór, jeśli wiesz, co mam
na myśli. Tak czy owak powiem ci, co zobaczyłem i co poczułem.
Wyczułem wielką ilość przemocy, ekspansję energii i ogrom niebezpieczeństw.
Niesamowitego niebezpieczeństwa. Tylko Ŝe jak juŜ powiedziałem, wszystko było bardzo
zagmatwane i nie miało większego sensu. Było tam coś przeraŜającego. Jestem tego pewien,
ale nie pytaj mnie, co to było, poniewaŜ nie mam najmniejszego pojęcia. To coś całkowicie
obcego, coś, z czym nigdy się nie zetknąłem. Nie potrafię tego zrozumieć i nawet nie jestem
w stanie przypomnieć sobie, co to było.
Trask zaczynał wyglądać na osłupiałego, skupił spojrzenie na Goodlym i spytał: - I
chciałeś to wszystko zatrzymać dla siebie? Mam takie poczucie, Ŝe nie chciałeś o tym mówić.
Wiem, Ŝe wspomniałeś o swoich obawach, ale teraz wygląda to o wiele powaŜniej, prawda?
O co chodzi, łan? A ściślej mówiąc, co się z tobą dzieje, łan?
- Nic mi nie jest! - normalnie wysoki ton głosu Goodly’ego stał się jeszcze wyŜszy, co
wskazywało na stopień jego frustracji. - Zawsze tak jest, kiedy zaglądasz w przyszłość,
rzadko coś widać. Bliska przyszłość moŜe być wyraźniejsza, ale i to niewiele. Zgadywanie, co
będzie za kilka tygodni, moŜna porównać dojazdy w gęstej mgle. Z kolei miesiąc jest jak
ciemna jaskinia pełna nietoperzy: czasem słyszysz trzepot skrzydeł albo ruch powietrza na
policzku - to wszystko. I kiedy coś zobaczysz, to nigdy nie jesteś w stanie powiedzieć, czy to
było wcześniej, czy później, czy był to skutek, czy przyczyna. Ale w wypadku Scotta St
Johna jest kilka spraw, co do których mam pewność. Po pierwsze przeraŜenie, które
odczułem, było spowodowane złem. I jeszcze coś: St John będzie walczyć z tym złem aŜ do
końca, ze wszystkich sił, bez względu na to, jak ten koniec będzie wyglądał. I wreszcie...
- Tak? - Trask rozgniewany i sfrustrowany wciąŜ nie wiedział, co spowodowało, Ŝe
Goodly chciał zachować te informacje dla siebie. Jednak frustracja ustępowała miejsca
fascynacji. Trask chciał się dowiedzieć wszystkiego, ale przede wszystkim chciał wiedzieć,
czego jeszcze nie powiedział prekognita... i dlaczego.
- W końcu - Goodly wstał, wysoki, chudy i blady - na koniec chodzi o to, Ŝe St John
nie będzie osamotniony w tej walce. Będzie mieć pomocników: kobietę i... ojej, no nie
wiem... kogoś jeszcze, kogo nie zobaczyłem wyraźnie. Ale czuję, Ŝe będzie ich troje, trójka z
uzdolnieniami...
Kończąc ostatnie zdanie, prekognita usiadł ponownie na krześle. Po dłuŜszej chwili
odezwał się Trask:
- Aha! Co z tymi pomocnikami St Johna? Chyba nie przypadkowo mówiłeś o sobie i o
Annie Marii English?
Prekognita wzruszył swoimi szczupłymi ramionami.
- Nie jestem pewien, czy chodzi o nas, ale jeśli by tak miało być...
- To bałeś się, Ŝe powiem „nie” ze względu na twój stan zdrowia?
- Nie - odrzekł zdecydowanie prekognita. - Nie o to chodzi. Widziałem siebie oraz
Annę Marię English, więc i tak nie mógłbyś nas powstrzymać. Nie potrafimy uniknąć
przyszłości, Ben. Co ma być, to będzie, a zgodnie z niektórymi współczesnymi teoriami to
nawet juŜ było. Jednak z drugiej strony gdybym tam nie wyczuł nas, to los pokrzyŜowałby
nam szyki i zmienił nasze zamiary.
- No właśnie! - Trask wyprostował się w fotelu. - Z tym mogę się zgodzić, bo to mi
wygląda na przeznaczenie, które sam chcesz tworzyć.
- Nie zrobisz tego.
- A dlaczego nie?
- PoniewaŜ będziemy walczyć ze złem w bitwie, która moŜe mieć większe znaczenie
od... od wszystkiego! Poza tym równie dobrze jak ja chcesz się dowiedzieć, o co w tym
wszystkim chodzi.
- Hm - mruknął Trask nieco obruszony. - Co ty uprawiasz, łan, psychologię? Chcesz
robić za mojego psychoanalityka? Daj mi trochę czasu do namysłu, dobrze?
- OK - odezwał się Trask po dłuŜszej chwili. - Przemyślałem to. MoŜesz działać. Jeśli
jednak wyczujesz jakiekolwiek niebezpieczeństwo groŜące tobie lub Annie Marii, kiedy
dowiesz się, czym lub kim jest to zło, ten horror, natychmiast masz zarządzić odwrót i zdać
mi z tego relację. Wówczas ruszymy do akcji całym Wydziałem E wraz z naszymi gadŜetami,
duchami, bronią i wszystkimi innymi środkami. Muszę cię jednak ostrzec, Ŝe po tym co
usłyszałem, juŜ mam ochotę uruchomić cały wydział.
- Ale tego nie zrobisz - odparł natychmiast Goodly, kręcąc przecząco głową. - Tu
chodzi głównie o St Johna i jego pomocników, kimkolwiek by oni byli. To sprawa tej trójki.
- Chciałeś powiedzieć waszej trójki - zauwaŜył Trask, ponownie marszcząc brwi.
- MoŜe tak, a moŜe i nie - prekognita wzruszył ramionami. - Powiedziałem ci
wszystko, co wiem: ich troje będzie walczyć z jakimś nieznanym, potwornym zagroŜeniem.
Reszta to... no cóŜ, reszta zaleŜy od przyszłości.
Trask siedział i nic nie mówiąc, wpatrywał się w niego. Po chwili milczenia Goodly
wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi...W czasie gdy Goodly szedł do pomieszczenia
dowodzenia, Ŝeby spotkać się z Anną Marią English, David Chung jechał windą do góry. Na
pewno spotkaliby się na korytarzu, gdyby Chung wysiadł z windy kilka sekund wcześniej.
Chung wracał z akcji poszukiwania zaginionego dziecka i z tego powodu był w
podłym nastroju. Dzięki talentowi Chunga policja odnalazła zwłoki dziewczynki w płytkim
grobie wykopanym pod krzewami w jednym z londyńskich parków. Jedyną pozytywną rzeczą
w całym zdarzeniu było to, Ŝe kiedy Chung zobaczył ciało i dotknął zwłok, potrafił wskazać
policji mordercę. Chwila zadowolenia w zalewie godzin czarnej rozpaczy.
Lokalizator zwolnił, a potem zatrzymał się na środku korytarza i znieruchomiał. Był
sam, a jednocześnie odczuwał czyjąś obecność. We wdychanym powietrzu było coś
niezwykłego, niezdefiniowana jakość, która dawała poczucie obecności... ducha. Popatrzył za
siebie, następnie do przodu, ale na korytarzu nie było nikogo oprócz niego. Jednak wciąŜ miał
wewnętrzną pewność, Ŝe ktoś lub coś tędy przechodziło. Tylko kto i kiedy?
Oczy Chunga przypatrywały się długim rzędom drzwi widocznych po obu stronach
korytarza. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, w końcu kiedyś było to ostatnie piętro hotelu.
Nadal nim było, tylko obecnie zajmowała je Centrala Wydziału E. Chung wiedział, Ŝe za
drzwiami pracująjego koledzy. Ale czy zagościło tutaj coś jeszcze?
W końcu zaświtało mu w głowie, w jakim miejscu się zatrzymał - dokładnie przed
drzwiami, na których wisiała tabliczka z napisem:
POKÓJ HARRY’EGO
Przez plecy Chunga przebiegł dreszcz.
Odetchnął głębiej, przeciągnął się, wzruszył ramionami i uśmiechnął na myśl o
własnych przywidzeniach, które mogły być spowodowane przepracowaniem. W końcu
znajdował się w Wydziale E, a przed jego nosem znajdował się pokój Harry’ego. Pewnie
kaŜdy poczułby się dziwnie przed drzwiami pokoju, w którym mieszkał człowiek potrafiący
rozmawiać ze zmarłymi oraz pojawiać się i znikać jak duch. Chung wiedział, Ŝe psychiczne
energie i wibracje mogą pozostawać w pewnych miejscach przez bardzo długi czas.
MoŜe najlepiej by było, gdyby wyłączył się na chwilę, dał odpocząć swemu talentowi
i po prostu napisał raport.
Ruszył do swojego pokoju, pozostawiając za sobą drzwi do pokoju Harry’ego oraz
zanikające dziwne odczucie...Trask siedział sam w swoim gabinecie i zastanawiał się. W
końcu doszedł do wniosku, Ŝe rozumie powody powściągliwości Goodly’ego w stosunku do
przypadku Scotta St Johna. W świetle oczywistych i całkiem zrozumiałych obaw Goodly’ego
Trask wiedział, Ŝe musi mu pozwolić na prowadzenie śledztwa razem z Anną Marią English.
Trask wiedział, Ŝe prekognita nie powiedział całej prawdy i dlatego nalegał na
przedstawienie szczegółowego raportu z tego, co dostrzegł Goodly. Z kolei częściowa prawda
nie jest kłamstwem i moŜna było zrozumieć, dlaczego Goodly nie chciał mówić o wszystkim.
Opowieść o potencjalnym niebezpieczeństwie, z jakim mogliby się spotkać razem z ekopatką,
z pewnością zaalarmowałaby szefa Wydziału E.
Trask nie dawał się łatwo zwodzić częściową prawdą. W pełni rozumiał postawę
Goodly’ego, która wynikała z rozterek pomiędzy lojalnością wobec agencji a koniecznością
postępowania zgodnie z talentem pozwalającym odczytywać zdarzenia w przyszłości. Jednak
z punktu widzenia szefa Wydziału E sprawy wyglądały nieco inaczej.
Choć praktycznie nikt nie był w stanie okłamać Traska, to on sam nie zawsze musiał
ściśle trzymać się prawdy. Taki sposób działania niezbyt mu się podobał, jednak czasami
okoliczności wymagały tego, Ŝeby po prostu nie ujawniać całej prawdy.
PrzecieŜ nie mógł pozwolić na to, Ŝeby dwoje z jego najbardziej wartościowych ludzi
ruszyło w nieznane, mierząc się z czymś przeraŜającym. W wizji prekognity znalazło się
miejsce dla dwóch agentów Wydziału E, którzy mieli pomagać St Johnowi. Ale co by było,
gdyby do akcji dołączył jeszcze trzeci i czwarty agent, o których istnieniu prekognita nie
wiedziałby?
Trask wiedział, Ŝe czasami przezorność nakazywała obserwować tych, którzy podjęli
się zadania śledzenia kogoś innego. Goodly chciał podjąć się tajnej inwigilacji? Nie ma
sprawy, ale Trask poleci Davidowi Chungowi i jeszcze jednej osobie dyskretną obserwację
Goodly’ego i Anny Marii English. Ubezpieczenie dwóch cennych agentów Wydziału E
wydało się Benowi Traskowi sensownym i logicznym pomysłem, a w zasadzie środkiem
ostroŜności. Chung bez problemu potrafi ubezpieczać prekognitę i to w taki sposób, Ŝe
Goodly niczego nie zauwaŜy.
Trask zadzwonił do oficera dyŜurnego, pytając, czy David Chung wrócił do Centrali.
Wrócił. To dobrze! Niech przyjdzie z raportem do gabinetu szefa za... powiedzmy za pół
godziny?
W międzyczasie Trask wrócił do przeglądania dokumentów, raportów i zapytań
leŜących na biurku i sprawdził, czy nie ma tam czegoś, co wymagałoby uwagi oraz
interwencji Wydziału E.
Pół godziny mijało szybko, a Trask zajmował się przekładaniem dokumentów, na
których stawiał ptaszka, krzyŜyk lub zapisywałjakiś komentarz, co oznaczało: tak, nie lub być
moŜe. Oznaczone dokumenty lądowały w przegródkach: wpłynęło, odesłać lub zająć się.
Wydział E otrzymywał przeróŜne dziwne zapytania związane z niewyjaśnionymi zbrodniami
i niewytłumaczalnymi zjawiskami, które wykraczały poza wiedzę i doświadczenie
tradycyjnych słuŜb związanych z bezpieczeństwem państwa. Trask musiał dokonywać
wyboru pomiędzy róŜnymi przypadkami morderstw, zaginięć, przedziwnych wypadków,
zbrodni, malwersacji, skandali politycznych i podejrzeń związanych z zagroŜeniem państwa
lub ewentualnego szpiegostwa.
Ostatnia dostawa napływających spraw i zapytań składała się na dosyć typowy
przekrój, do którego Trask juŜ dawno zdąŜył przywyknąć. Nierozwiązane zagadki tworzyły
spektrum od spraw przyziemnych i codziennie opisywanych w gazetach do dziwnych i
egzotycznych, od ciemnych i znamionujących szaleństwo do obrzydliwych.
Była na przykład sprawa Herr Ernsta Stengera, jednego z szefów Ministeriumfur Staat
Sicherheit - Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli Stasi - który zniknął i
prawdopodobnie przekroczył granicę Szwajcarii wraz z kluczami do bankowych skrytek, w
których ukryto rosyjskie złoto. Był to skarb pozwalający opłacać nielegalne operacje Stasi
poza granicami NRD.Herr Stenger został zaocznie oskarŜony o popełnienie licznych zbrodni,
w tym tortur, gwałtu i morderstwa. Kierował takŜe komórką Stasi, która kontrolowała
niemiecką straŜ graniczną, Grenz Polizei, w skrócie Grepo. Stenger wydał rozkaz, aby
strzelać nawet do tych uchodźców, którym udało się pokonać mur lub zasieki i znaleźć się po
zachodniej stronie. UwaŜa się równieŜ, Ŝe Stenger wysyłał agentów Stasi do Berlina
Zachodniego w celu eliminowania ludzi z wywiadu państw NATO oraz Ŝe podczas tych akcji
współdziałał z organizacjami terrorystycznymi takimi jak IRA.
Oczywiście ludzie z MI5 oraz MI6 byliby szczęśliwi, mogąc zamienić parę słów z
Herr Stengerem, zanim nie dostaną go w swoje ręce przedstawiciele „władzy” rosyjskiej,
czyli nieśmiertelnej KGB, lub dawni koledzy ze Stasi. Z tego powodu byłoby bardzo
poŜądane, Ŝeby Wydział E odnalazł obecne miejsce pobytu poszukiwanego i poinformował o
nim odpowiednie agencje.
Trask przez chwilę zastanawiał się nad tym przypadkiem. Czy ktoś naprawdę wierzył,
Ŝe dysponują aŜ taką liczbą czasu i ludzi, która jest potrzebna do tego rodzaju poszukiwań?
Co oni sobie wyobraŜają? PrzecieŜ Mossad i parę innych organizacji wywiadowczych wciąŜ
poszukuje Ŝyjących kryminalistów, którzy popełnili zbrodnie w czasie drugiej wojny
światowej. Takie poszukiwania mogłyby trwać wiecznie. PrzekaŜe szczegóły zapytania do
wydziału i jeśli okaŜe się, Ŝe natkną się na ślad faceta przy okazji innych działań, to wówczas
dadzą znać zainteresowanym słuŜbom.
Trask przejrzał kolejny dokument i westchnął. Ślady UFO w Walii oraz kręgi
pozostawione na polu zboŜa w Dorset - typowe. Choć MI5 oraz policja wiedzą, jaką wartość
mają informacje zdobywane przez Wydział E, to jakieś wykształcone półgłówki w
Ministerstwie Rolnictwa i Rybołówstwa wciąŜ zarzucają ich zleceniami dotyczącymi
poszukiwań zielonych kosmitów, którzy (prawdopodobnie) pozostawiają niewybredne napisy
na polach starej Anglii.
Przetargał dokument i przełoŜył do akt nr 13, czyli do kosza, skąd trafią do niszczarki.
Kolejne. Coś dziwnego i bardzo nieprzyjemnego. Trask wiedział juŜ coś o tym
przypadku, ale były to tylko ogólniki, które miał okazję przeczytać w gazetach i to jakieś
sześć miesięcy temu. Tym razem do jego uwagi zaczęły docierać szczegóły. Powoli
przeczytał raport, a potem zrobił to ponownie.
Gregory Stamper, człowiek bardzo bogaty, posiadający udziały w kilku globalnych
bardzo dochodowych koncernach zajmujących się wydobyciem i przetwórstwem metali
szlachetnych, został znaleziony martwy w jak to eufemistycznie określono - „dziwnych i
podejrzanych okolicznościach”. Trask uznał to określenie za klasyczną brytyjską flegmę. Ale
patolog sądowy, autor dołączonego opisu sekcji (ktoś, kto z natury rzeczy jest obyty z
patologiami), poszedł krok dalej i zatytułował raport następująco:
Raport dotyczący wynicowania G. Stampera.
Operacji wymagającej nieprawdopodobnych zdolności chirurgicznych, która z
medycznego punktu widzenia wydaje się niemoŜliwa do przeprowadzenia.
Wynicowanie? Nawet znając ten termin, a przynajmniej mogąc odgadnąć - dzięki
załączonym fotografiom - co to moŜe znaczyć, Trask wpisał słowo w swój komputerowy
słownik. Na ekranie pojawiła się odpowiedź:
Wynicować - wywrócić wnętrze na zewnątrz.
Trask dalej zastanawiał się, o co tu chodzi, próbując wyobrazić to sobie w przestrzeni.
W zasadzie robił to co rano. Wynicowywał skarpetki, Ŝeby móc je łatwiej załoŜyć na stopy.
Tylko Ŝe skarpetkom nie czyniło to Ŝadnej szkody.
Wczytując się w raport, pomijając sens i znaczenie wielu technicznych lub
medycznych określeń, Trask zrozumiał, Ŝe miało tu miejsce dokładnie to, co we wstępie
opisał patolog: przyczyną śmierci Stampera było wynicowanie (wszak człowiek nie moŜe Ŝyć
zbyt długo z wewnętrznymi organami zwisającymi na zewnątrz), choć nie odnotowano
śmiertelnych uszkodzeń lub obraŜeń wewnętrznych.
To wszystko nie miało sensu, a stwierdzenie: „z medycznego punktu widzenia wydaje
się niemoŜliwa do przeprowadzenia” całkowicie pozbawiało sensu cały raport.
Trask usiadł wygodnie w fotelu, potarł podbródek i przypomniał sobie, jak dawno,
dawno temu ojciec zabrał go naMaltę. Miał dziesięć lat, gdy ojciec po raz ostatni podjął próbę
porozumienia się z pochodzącą z Malty matką małego Benjamina. Ben wspominał scenę,
kiedy siedział nad brzegiem morza, na skalnym występie, a ze zrujnowanej chatki rybaka
dobiegały do niego podniesione i rozgniewane głosy kłócących się rodziców. Jednak po
jakimś czasie uwagę chłopca zwrócił na siebie mocno opalony pływak, który wyszedł z wody,
trzymając w rękach ośmiornicę, która owinęła się wokół jego nadgarstków.
To, co odbyło się później, moŜna by chyba nazwać wynicowaniem. Co prawda nie
takim jak medyczny opis patologa, poniewaŜ pływak czy rybak dokonał noŜem nacięcia w
ciele ośmiornicy, Ŝeby wywinąć ją wnętrzem na zewnątrz. Ale dlaczego rybak tak postąpił?
Po to, Ŝeby odciąć jej wewnętrzne organy, które po wynicowaniu wystawały na zewnątrz.
Trask pamiętał, jak Ŝółte skały zostały pochlapane czarną substancją przypominającą atrament
i jak nadleciało całe stado krzyczących mew, walcząc o serce, wątrobę i inne wnętrzności
pływające w wodzie.
Ośmiornica została wywinięta wnętrzem na zewnątrz. Wynicowanie Gregory’ego
Stampera musiało przebiegać inaczej. W jego przypadku, jak zauwaŜył patolog, nie było
Ŝadnych nacięć...
Trask długo wpatrywał się w fotografie i gwałtownie podskoczył, kiedy rozległo się
pukanie do drzwi. To, co przeczytał, zrobiło na nim zaskakująco mocne wraŜenie.
Odczekując chwilkę, która była mu potrzebna do zebrania myśli, Trask zawołał:
- Wejść!
W drzwiach ukazał się David Chung niosący raport dotyczący zaginionej i martwej
dziewczynki. Lokalizator szybko wyrzucał z siebie słowa podsumowujące treść raportu, po
czym podał Traskowi zadrukowaną kartkę papieru.
- Jesteś pewien, Ŝe złapaliśmy właściwego człowieka, mordercę? - spytał Trask.
- Tak - odparł Chung z pewną dozą samozadowolenia w głosie. - Odpowie swoim
Ŝyciem za Ŝycie ofiary. Koniec z draniem!
- Ale dla ciebie to jeszcze nie koniec, co?
- Dam sobie z tym radę, szefie - padła odpowiedź i Chung zwrócił się w kierunku
drzwi. - PrzecieŜ zawsze sobie z tym jakoś radzimy...
- David, zostań jeszcze na chwilę - powstrzymał go Trask. - Usiądź, proszę.
Lokalizator odwrócił się, mówiąc:
- Nie trzeba, juŜ wszystko w porządku. - Jednak zobaczył wyraz twarzy swojego szefa
i zrozumiał, Ŝe prośba Traska nie dotyczyła jego samopoczucia.
- JeŜeli chodzi o mnie, to teŜ się dobrze nie czuję. Ale skoro ty się podzieliłeś ze mną
swoimi problemami, to moŜe ja teŜ to zrobię. - Przesunął czarno-białe fotografie w stronę
Chunga. Patrzące na zdjęcia migdałowe oczy lokalizatora natychmiast zwęziły się.
- Co...? - powiedział, przy czym jego dolna szczęka nieznacznie opadła na dół.
- David - rzekł Trask - moŜesz mi pomóc? Powiedz, w jaki sposób mógłbyś kogoś
wynicować?
- W jaki sposób co zrobić? - Chung skrzywił się, ze zdumieniem wpatrując się w
fotografie.
- W jaki sposób mógłbyś wywinąć kogoś wnętrzem na zewnątrz?
- Co to ma być, do cholery? - Nozdrza lokalizatora rozszerzyły się, wargi drŜały i
odsunęły się do tyłu w geście odrazy.
- Właśnie o tym mówię - cicho stwierdził Trask. - O to pytam. Ta osoba została
wywinięta wnętrzem na zewnątrz. W jaki sposób mógłbyś coś takiego zrobić? Oczywiście nie
musisz na to odpowiadać.
- On został wywinięty na zewnątrz?
- Nie do końca - Trask pokręcił głową. - To co z zewnątrz, zostało wciśnięte do środka
i wywinięte. Został wynicowany.
- To chyba jakiś głupi Ŝart? - Chung spojrzał na Traska i zakładając, Ŝe jest to
wyjątkowo głupi Ŝart, dodał: - MoŜe gdybym mu coś długiego wcisnął w tyłek... na przykład
kij od szczotki o rozszerzanej końcówce z haczykami? I gdyby to w środku rozszerzyć i
wciągnąć całość przez jego... hm...
- Nie - przerwał mu Trask - takie coś rozerwałoby mu odbyt, poszarpało na kawałki i
zniszczyło wnętrzności. Na fotografiach nie ma Ŝadnych uszkodzeń tego rodzaju. śadnych
nacięć. Spójrz na nogi, a właściwie na to, co było nogami, na ręce i na głowę. Te części
równieŜ zostały wynicowane.- Mówisz powaŜnie? - spytał Chung łamiącym się głosem. - To
faktycznie jest człowiek? Ktoś, kto całkowicie został... wywinięty od wnętrza na zewnątrz?
- Tak - potwierdził Trask. - Tak jakby mięso zostało odseparowane od kości, zwinięte,
tak jak się zwija rajstopy... a następnie odwinięte skórą do środka i wyciągnięte wzdłuŜ
gołych kości. Ale nie dokonano Ŝadnych nacięć.
- A krew?
- Musiał krwawić - wyjaśnił Trask. - To skóra utrzymuje krew wewnątrz organizmu,
David! Kiedy odrywa się mięso od kości, krwawienie jest całkiem naturalne. Lub raczej
nienaturalne, jak w tym wypadku.
- A ten ktoś lub coś, który tego dokonał?
- Patolog wykonujący sekcję stwierdził, Ŝe gdyby nie widział tego na własne oczy, to
uznałby coś takiego za niemoŜliwe do przeprowadzenia. A jednak coś takiego się wydarzyło,
bez względu na to, czy ktoś to zrobił, czy nie. Czy było to morderstwo, czy teŜ nie.
- Myślisz, Ŝe coś takiego jest moŜliwe bez ingerencji z zewnątrz?
Trask wzruszył ramionami.
- Przeglądałeś kiedyś przypadki z archiwum Sir Keenana Gormleya? - Gonnley był
pierwszym szefem Wydziału E, w czasach kiedy organizacja nazywała się INTESP, co było
akronimem wywodzącym się od słów „wywiad” i „szpiegostwo” lub być moŜe od skrótu
ESP. Trask nigdy nie zadał sobie trudu, Ŝeby się o to zapytać.
- Gormley zajmował się dwoma przypadkami samospalenia się ludzi i dość
przekonująco dowodził, Ŝe akty samozapłonu zaistniały bez ingerencji z zewnątrz. Nikt nie
podłoŜył ognia ani nie zamordował ofiar. Ci ludzie spontanicznie się zapalili.
- Tak, słyszałem o takich przypadkach - pokiwał głową Chung. - Coś w rodzaju
gwałtownej reakcji chemicznej. Ale to? - Pokręcił głową i odsunął od siebie zdjęcia. - To nie
jest to samo.
- W pewnym sensie jest - stwierdził Trask. - To jest równie tajemnicze i
niewytłumaczalne. Zastanawiam się, czy jeśli ktoś moŜe zginąć w wyniku samozapłonu, to
czy nie istnieje równieŜ moŜliwość spontanicznego wynicowania?
Lokalizator jedynie zmarszczył brwi i pokręcił głową.
- To naprawdę robi wraŜenie.
- Tak - zgodził się Trask. - Na mnie teŜ zrobiło... i to ogromne. Tylko Ŝe ja
przeczytałem cały raport i nie usłyszałeś jeszcze najgorszego. Kiedy znaleźli to... to coś... lub
raczej tego kogoś, to jeszcze Ŝył!
- O Jezu! - Chung z trudem zaczerpnął oddech. - On był...?
- Tak, Ŝywy - potwierdził Trask. - To była koszmarna agonia. Dzięki Bogu szybko
umarł.
Chung nic nie odpowiedział, tylko po prostu siedział bez ruchu.
W końcu Trask otrząsnął się i rzekł:
- David, znajdź kogoś, kto nie jest bardzo zajęty i niech coś dla mnie sprawdzi.
Ciekawy jestem, czy gdzieś juŜ nie odnotowano podobnych przypadków. Powinniśmy się
temu lepiej przyjrzeć.
- MoŜe chcesz, Ŝebym ja się tym zajął? - spytał Chung i wstał, mając nadzieję, Ŝe
Trask nie powierzy mu tego zadania. - Wygląda na to, Ŝe nie mam teraz nic do roboty, więc
moŜe...
- Nie - odrzekł Trask, kręcąc głową i uśmiechając się niewyraźnie. - Dla ciebie mam
inne zadanie. Nie tak upiorne.
- Tak? - Chung odczuł ulgę, z trudem próbując to zamaskować.
- Tak - odrzekł Trask i bez dalszej zwłoki streścił sprawę Scotta St Johna, wyjaśniając
konieczność inwigilacji lana Goodly’ego oraz Anny Marii English. - To dla ich dobra - dodał
na końcu.
- Tak jest - Chung odpowiedział chłodnym tonem. - Rozumiem. Ale i tak nie podoba
mi się szpiegowanie naszych ludzi.
- Wiem, David. Nie musi ci się to podobać. To Wydział E, przyjacielu. Zajmujemy się
sprawami, które nikomu się nie podobają - ani tobie, ani mnie, ani nikomu innemu - ale
staramy się jak najlepiej wykonać naszą robotę. Poza tym nie jest to szpiegowanie, ale
ochrona i tyle. Nawet jeśli oni o tym nie wiedzą. Poza tym... - na twarzy Traska pojawił się
wyraz stanowczości - poza tym to ja tu jestem szefem i wydaję rozkazy. Właśnie to zrobiłem i
masz się tym zająć.- Tak jest - powtórzył Chung i skierował się do drzwi.
Trask patrzył, jak lokalizator wychodzi, i upewnił się w przekonaniu, Ŝe podjął
właściwą decyzję. Zadanie przydzielone Chungowi moŜna by uznać za dwuznaczne, ale
przynajmniej nie będzie myśleć o znalezionym, zgwałconym i zamordowanym dziecku...
Biały prywatny samolot zatrzymał się na rozgrzanym pasie startowym lotniska,
wzniecając tumany kurzu odwróconym ciągiem odrzutowych silników. Siedzący w cieniu
komitet powitalny, składający się z sześciu uzbrojonych czarnych Ŝołnierzy ubranych w
polowe mundury, poderwał się na równe nogi i podbiegł do samolotu, formując dwuszereg po
obu stronach stopni opuszczanych z odrzutowca.
Za nimi znacznie wolniejszym krokiem szedł młody, liczący około osiemnastu lat,
przystojny czarny męŜczyzna ubrany w szarą jedwabną koszulę, drogi zachodni garnitur i
białe buty. MęŜczyzna zatrzymał się przed schodkami. Na marynarce młodzieńca lśniły trzy
rzędy medali świadczących o posiadanej randze w tym zapomnianym przez Boga
autokratycznym kraju. MęŜczyzna był ukochanym oraz jedynym synem bezwzględnego i
okrutnego dyktatora. Był teŜ pierwszym z moŜliwych następców szykowanych do objęcia
władzy po dyktatorze.
Fale gorąca biły z rozgrzanych płyt lądowiska. Młodzieniec machał ręką, odpędzając
od siebie muchy, jednak znieruchomiał, gdy zobaczył ruch w ciemnym jak atrament wnętrzu
kryjącym się za owalnymi drzwiami samolotu. Najpierw pojawiła się wysunięta do przodu
twarz pochylonego człowieka. Był to niezwykle wysoki, chudy jak patyk męŜczyzna z długą
szyją ubrany we wschodni kaftan z wysokim kołnierzem, a na nogach miał czerwone
skórzane sandały. Cerę miał bladą i zaczesane do tyłu siwiejące włosy, które opadały na
wysoki kołnierz. Miał głęboko osadzone ciemne oczy, małe okrągłe uszy, wąskie usta i
wystający podbródek. Gdyby dodać do tego brodę, wąsy oraz bokobrody i gdyby się
uśmiechał oraz miał ciemną skórę, to moŜna by go pomylić z indyjskim mistykiem, guru
jakiejś ezoterycznej sekty. Wokół niego moŜna było wyczuć aurę tajemnej wiedzy, wizji oraz
mocy, które przekraczają zdolności zwyczajnych ludzi. I choć ze swoim wzrostem mógł robić
duŜe wraŜenie, to na jego bladej, gładko ogolonej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu.
Kiedy dość niezdarnie na sztywnych nogach zszedł ze schodów, młodzieniec podszedł
do niego i stanął pomiędzy Ŝołnierzami, wyciągając rękę na powitanie.
- Ojcze, przysłał mnie mój ojciec, generał Wilson Gundawei, abym towarzyszył ci w
drodze do pałacu. Ci Ŝołnierze to warta honorowa - odezwał się po angielsku z akcentem
wskazującym na dłuŜszy pobyt w jednej z lepszych szkół w UK.
- Widzę, Peter, Ŝe masz się dobrze i w pełni wyzdrowiałeś. Bardzo się z tego cieszę -
powiedział męŜczyzna, ignorując wyciągniętą dłoń. Jego głos był głęboki i mocno rezonował,
ale trudno byłoby rozpoznać jakiś szczególny akcent. Jego usta prawie się nie poruszały,
wypowiadane zaś słowa brzmiały sztucznie, sztywno i niepewnie. Młody człowiek pomyślał:
Tak samo było przy naszym pierwszym i ostatnim spotkaniu. MoŜe on nie mówi zbyt wiele.
MoŜe nie przywykł do wypowiadania się. MoŜliwe, Ŝe wielcy mistycy, myśliciele i uzdrowiciele
nie lubią mówić.
MęŜczyzna spojrzał na niego i tak jakby czytał w myślach, a moŜe po to, Ŝeby skrócić
dalsze formalności, powiedział:
- Nie potrzebuję konwersacji. - Następnie popatrzył na stojących po obu stronach
Ŝołnierzy i dodał: - Broń, Peter? Tak wygląda powitanie twojego ojca? Tak okazujesz
szacunek?
- To warta honorowa - odrzekł młodzieniec, jego ręka niezgrabnie opadła do boku.
Następnie wzruszył przepraszająco ramionami, mówiąc: - MoŜe powinniśmy po prostu
powiedzieć... warta? Czasy są niepewne, generał ma wrogów, jak wszyscy władcy. UwaŜa, Ŝe
trzeba się mieć na baczności i stara się mnie chronić, to wszystko... i ciebie takŜe, ojcze! Bez
ciebie nie miałby spadkobiercy, którego trzeba chronić.
Od strony zabudowań lotniska podjechała lśniąca limuzyna w asyście dwóch
pojazdów wojskowych. Kiedy samochód zatrzymał się, otworzyły się drzwi i ze środka
wyskoczyło dwóch umundurowanych ochroniarzy trzymających lekkie pistolety maszynowe.
Byli czujni i rozglądali się dookoła. W międzyczasie od strony lotniska zatrzymała się
eskortująca półcięŜarówka. Płócienny dach był odsłonięty, ukazując stojących za metalowymi
osłonami strzelców ubranych w kamizelki kuloodporne.
- Niepewne czasy - odezwał się chudy jak patyk męŜczyzna. - Na to wygląda. -
Następnie spojrzał na zegarek, coś w nim wyregulował i ruszył za młodzieńcem w kierunku
oczekującej ich limuzyny...
W dawnych, lepszych czasach kwatera główna generała była ociekającym bogactwem
pałacem. Bywali tam królowie, ksiąŜęta, czarni (a czasem biali) dworzanie, dyplomaci w
wyszukanych strojach i tylko bardzo rzadko wojskowi: byli to zawsze wysocy rangą
oficerowie ubrani w wyjściowe mundury, ozdobieni medalami i baretkami, na które
faktycznie sobie zasłuŜyli. Była to oznaka sprawiedliwości... swego rodzaju.
Takie właśnie refleksje nasunęły się Peterowi Gundaweiemu, który miał inne poglądy
od swojego ojca. Syn generała oraz jego gość wspięli się po marmurowych schodach i weszli
przez główne wejście z wysokim łukowatym sklepieniem, po czym ruszyli długimi
korytarzami z drzwiami prowadzącymi do zimnych i zakurzonych pokoi. Co pewien czas
mijali czarnoskórych straŜników, którzy stawali na baczność, kiedy przechodzili obok. W
jednym z pokoi zobaczyli pułkownika, który korzystając z bambusowego kijka, wskazywał na
ściennej mapie róŜne miejsca plutonowi Ŝołnierzy. Inne pokoje stały puste i nie było w nich
Ŝadnych mebli. W środku gmachu za masywnymi strzeŜonymi drzwiami ze złotym pasem
znajdowały się prywatne apartamenty generała Wilsona Gundaweiego.
Sześciu siedzących na ławkach Ŝołnierzy stanęło na baczność i podejrzliwym
wzrokiem zlustrowało wysokiego męŜczyznę. Mieli rozkaz przeszukania kaŜdej obcej osoby.
Podczas poprzedniej wizyty gościa nie byli na słuŜbie. Tylko czego mieli szukać? Gość był
bardzo chudy, jego kaftan był cienki i ściśle przylegał do ciała. Na ręce miał zegarek, oprócz
tego Ŝadnych widocznych ozdób. Młody, dobrze wykształcony Piotr Gundawei, syn i dziedzic
generała, odsunął uzbrojonych ludzi na bok.
Dowodzący oddziałem oficer trzykrotnie zastukał do drzwi. Po chwili od środka
otworzył się panel o powierzchni ośmiu cali kwadratowych. Przez otwór wyjrzała ładna twarz
czarnoskórej nastolatki i szybko zniknęła. Zazgrzytał klucz, odskoczyły ukryte rygle, oficer i
jeden z jego ludzi pociągnęli za wielkie, wypolerowane mahoniowe klamki. Drzwi
nieznacznie rozwarły się, ukazując szczelinę w środku, która powoli rozszerzała się, w miarę
jak uchylały się skrzydła. Drzwi zamknęły się natychmiast po tym, jak gość wraz z eskortą
wszedł do środka.
Komnata w której się znaleźli, była bardzo duŜa i z wysokim sufitem, stanowiła
centralne miejsce, z którego moŜna było wejść do licznych pokoi i przejść zbiegających się
centralnie w komnacie podobnie jak szprychy w kole. Wielkie drzwi wejściowe, przez które
weszła dwójka gości, stanowiły jedyne wejście do tej wewnętrznej świętej przestrzeni.
PoniewaŜ w komnacie nie było okien, pomieszczenie oświetlały cztery wielkie Ŝyrandole.
Pośrodku komnaty zwisał z sufitu ogromny wiatrak, który mielił powietrze sześcioma
łopatami.
Jakieś piętnaście metrów od drzwi na marmurowej podłodze stało wielkie łoŜe z
kolumnami zdobionymi kością słoniową i złotem. Za łoŜem na wyścielonej skórami
lampartów ścianie wisiały głowy upolowanych zwierząt. Generał był znany ze swych
nadzwyczajnych umiejętności łowieckich. Po obu bokach łóŜka leŜały wielkie poduszki
opadające na podłogę. Siedziały na nich cztery przytulone do siebie prawie całkiem nagie
dziewczęta, po dwie przy kaŜdym z końców łoŜa. Dość intensywnie kołyszące się
bursztynowe, przetykane złotem, półprzeźroczyste zasłony wskazywały na to, Ŝe generał
nawet w takiej chwili „poluje”.
Korzystając z chwili czasu i sądząc, Ŝe jest ku temu ostatnia sposobność, Piotr
Gundawei zwrócił się do gościa, szepcząc słowa ostrzeŜenia:
- W samolocie powiedziałeś mi, Ŝe nie jesteś zadowolony z postawy mojego ojca.
Jako twój dłuŜnik chciałbym ci coś doradzić: z generałem nie naleŜy być równie
bezpośrednim. Jego cierpliwość jest dość ograniczona, za to w gniewie nie zna umiaru.
Gość odpowiedział krótkim spojrzeniem. Z jego ust nie padło Ŝadne słowo. Niemal
niewidoczny uśmiech przybrał wyraz kpiny. W jego głęboko osadzonych oczach zapłonęły
ogniki.
W tej samej chwili rozwarły się zasłony wiszące nad wielkim łoŜem, ukazując
generała, który skinął na nich. Goście przeszli przez marmurową podłogę i zatrzymali się
przed łoŜem. Generał Wilson Gandawei załoŜył na siebie gruby szlafrok, przewiązał się
paskiem i usiadł na skraju łoŜa. Oprócz szlafroka nie miał nic więcej na sobie, a za jego
plecami piękna młoda dziewczyna podnosiła się z kolan, próbując zakryć swą nagość
naszyjnikami z drogich klejnotów i purpurowym prześcieradłem.
- Ach! - odezwał się generał. - A więc jest pan punktualny, przybył pan zgodnie ze
swoim planem, choć nie z moim. Jak pan widzi, zazwyczaj się spóźniam... no i przeszkodził
mi pan w moich, hm, ćwiczeniach. Jednak cieszę się, Ŝe pana widzę, panie Guyler
Schweitzer. - Generał uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie grubą dłoń. Gość najwyraźniej
zlekcewaŜył gest powitania i zamiast tego intensywnie przyglądał się gospodarzowi. Miał
przed sobą megalomana, człowieka opętanego chciwością, władzą i poŜądaniem. Łysy i
lśniący od seksualnych wydzielin generał Wilson Gundawei patrzył na swą pustą wyciągniętą
dłoń. Stopniowo uśmiech znikał z jego twarzy. Przysunął się bliŜej do gościa, wyciągnął rękę
jeszcze bardziej i rozkazującym tonem stwierdził:
- Guyler, z pewnością wiesz, Ŝe to niegrzeczne, a nawet obraźliwe, Ŝeby...
- Nie dotykam nikogo, jeŜeli nie staje się to... nieuniknione - przerwał mu wysoki
męŜczyzna. - Jeśli chodzi o moje imię, to faktycznie nazywam się Guyler Schweitzer i
korzystam z niego w sprawach słuŜbowych. Jednak większość moich pracowników oraz
innych ludzi, których miałem przyjemność... poznać i których leczyłem, włącznie z twoim
synem Peterem, nazywa mnie ojcem. Zdecydowanie wolę, Ŝeby mówić do mnie „ojcze”.
Generał zacisnął dłoń w pięść, opuścił rękę i powiedział:
- W tym miejscu moja cierpliwość zaczyna się kończyć, ojcze. MoŜe mógłbyś jednak
łaskawie mi wyjaśnić, czy „ojciec” trzeba pisać duŜą literą? A moŜe wolałbyś, Ŝeby mówić do
ciebie Ojcze Nasz lub BoŜe?
Gość wyglądał na lekko zaskoczonego, ale po chwili wyprostował ciało, stając się
jeszcze wyŜszym, i odpowiedział:
- Pomimo moich poszukiwań nie jestem przekonany co do tego, Ŝe istnieje bóstwo
tego rodzaju, nie mam równieŜ zamiaru z nim współzawodniczyć, gdyby ono faktycznie
istniało. Gdyby jednak taki ktoś istniał, to z radością bym go poznał. Myślę, Ŝe mielibyśmy
parę spraw do przedyskutowania... zanim jeden z nas lub obaj nie przestalibyśmy
funkcjonować. I jeśli znalazłby się na to czas, to spytałbym go, dlaczego - pomimo jego
wszechwiedzy, wszechpotęgi i nieskończonej artystycznej subtelności - jedno z jego stworzeń
jest tak tłuste i pozbawione wdzięku.
Była to najdłuŜsza z wypowiedzi wysokiego męŜczyzny, jaką mieli okazję usłyszeć
generał i jego syn. Szczęka młodego męŜczyzny opadła ze zdziwienia i zaskoczenia zarówno
długością wypowiedzi, jak i jej treścią.
Z kolei twarz generała Wilsona Gundaweiego poszarzała. Oczy nabiegły mu krwią a
policzki nadęły się. Nie zrozumiał w pełni treści wypowiedzi wysokiego męŜczyzny, jednak
wiedział, Ŝe zabrzmiało to jak zniewaga. I to tak wiele mil od lotniska - pomyślał generał. - W
tak duŜej odległości od tego szkieletora i jego prywatnego odrzutowca.
W chwili gdy generał formułował swe myśli, gość, jakby świadomie chcąc dolać
oliwy do ognia, dodał:
- Myślę, Ŝe wiesz, po co tu jestem. Chodzi o waŜny i niedokończony interes, a
właściwie o powaŜny dług...
Oczywiście, Ŝe wiem, dlaczego tu przyleciałeś - pomyślał generał. - Przyciągnęły cię
jakieś złudne nadzieje. Na dodatek okazałeś się głupcem, próbując mnie sprowokować. Coraz
bardziej oddalasz się od swojego samolociku. Jeśli zaś chodzi o nasz interes: myślę, Ŝe nie
istnieje. Muszę się teraz zająć sprawami osobistymi, ale ty, ojcze, nie będziesz juŜ robić
Ŝadnych interesów. Ani ze mną, ani z nikim innym!
Ostatnia z myśli sprawiła, Ŝe twarz Gundaweiego odzyskała kolory i pojawił się na
niej równieŜ uśmiech. Jednak był to raczej grymas i to dosyć sardoniczny. Niskim miękkim
głosem powiedział:
- Nie mam większego zamiaru rozmawiać z tobą o interesach. Ani teraz, ani później!
Jeśli zaś chodzi o długi, to nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, z kim rozmawiasz? Chcesz
powiedzieć, Ŝe generał Wilson Gundawei jest twoim dłuŜnikiem? Nie przypominam sobie
Ŝadnego kontraktu.
- Nie było kontraktu. - Wysoki męŜczyzna westchnął i pokręcił głową. Następnie
spojrzał na zegarek i coś przy nim pokręcił. - Tylko dŜentelmeńska umowa. Twój syn był
chory na AIDS, a ja go wyleczyłem. W zamian za to zgodziłeś się wypłacić mojej firmie
dziesięć milionów dolarów w złocie, w równych ratach, poczynając od lutego. Ale pierwsza
wpłata jest juŜ spóźniona o kilka miesięcy, a nasze próby kontaktu z tobą pozostały bez
odpowiedzi. Przyjechałem tutaj, Ŝeby wysłuchać wyjaśnień i albo zaakceptować
usprawiedliwienie, ustalić nowe nieodwołalne warunki umowy, albo wymierzyć karę. Na
nieszczęście wygląda na to, Ŝe bez kary się nie obędzie.
MęŜczyzna znowu mówił zaskakująco długo, na dodatek jego słowa były obraźliwe i
wszystko wskazywało na to, Ŝe zrobił to naumyślnie.
- Karę? - ryknął Gundawei, schodząc z łoŜa. - Co zrobisz? Wymierzysz karę?
Ośmielasz się grozić mi w moim pałacu?
- Nie dotrzymałeś słowa. - Gość cofnął się o krok. - Uzdrowiłem twojego syna. Gdzie
moja zapłata?
- AIDS jest nieuleczalne - krzyknął generał. - Ty kłamco, szarlatanie! KaŜdy szaman
w tysiącach wiosek mógłby zrobić to samo, jeśli nie więcej!
- Nieuleczalne? - Gość ani trochę się nie przestraszył i nie przejął krzykami generała. -
A ręka twojego syna? Dotknąłem go.
- Dotyk?! Dotyk?! - krzyczał Gundawei. - Co z tym dotykiem?! Miałbym zapłacić
dziesięć milionów dolarów za jeden dotyk?! To dotyk szaleństwa, panie Guyler Schweitzer!
Peter Gundawei wszedł pomiędzy męŜczyzn, podciągnął rękaw marynarki i pokazał
generałowi miejsce, w którym ciemne ciało nosiło wyraźny znak dotyku czterech palców i
kciuka, co wyglądało, jakby skóra w tym miejscu została wybielona.
- Tato, mam znak na skórze! Generał odsunął syna i krzyknął:
- Głupcze! Siedź cicho! A ty, Schweitzer... oszalałeś czy co? Nie wiesz, Ŝe moŜesz
zaraz zniknąć?
Wąskie usta gościa rozwarły się w złowieszczym uśmiechu, ukazując malutkie, ostre
jak igły zęby, które błysnęły kolorem perłowej macicy.
- Na ręce twojego syna jest mój znak - odezwał się - ale nie dostałem zapłaty. Kiedy
mnie wezwałeś, pokazywałeś złoto, wielki skarb. Gdzie to jest? Ukryłeś przede mną?
- Nie ma! - ryknął generał. - Tak samo jak ciebie zaraz nie będzie! Sto tysięcy
Ŝołnierzy wroga stoi na granicy mojego państwa. Złoto zamieniło się w papier - pieniądze
potrzebne na Ŝołd dla mojej armii. Jedyne złoto, jakie posiadam, znajduje się w tym pokoju!
Ale nawet gdybym miał złoto, to i tak nie zapłaciłbym. Za co? Za twoje leczenie? Mój syn nie
jadł, chorował na coś, miał gorączkę, która sama przeszła. A jeśli chodzi o znaki na jego ręce,
to pewnie uŜyłeś jakiegoś kwasu, którym oznaczasz swoje ofiary i Ŝądasz za to zapłaty... za
tak zwany cud. Myślałeś, Ŝe jestem idiotą? Wizyta skończona! - Generał machnął ręką
wskazując drzwi.
- A zatem kara - odezwał się gość.
Gundawei zbliŜył purpurową wykrzywioną twarz do wysokiego męŜczyzny i odrzekł:
- Kara? Wygląda na to, Ŝe to ty ją zapłacisz. - Cofnął się na podwyŜszenie, na którym
stało łóŜko, pociągnął za sznurek dzwonka i krzyknął: - Dziewczyno!
Młoda kobieta wybiegła z korytarza znajdującego się najbliŜej wielkich drzwi i
Gundawei zawołał do niej:
- Wezwij straŜników!
MęŜczyzna zwany Guylerem odwrócił się do Petera Gundaweiego, mówiąc:
- Muszę juŜ iść. Jednak to, co zostało ci podarowane, musi zostać odebrane. - Kiedy
się pochylił, młodzieniec zobaczył coś w ciemnym wnętrzu jego oczu, coś dziwnego, co
kazało mu się cofnąć. Wysoki męŜczyzna niezdarnie, lecz szybko zbliŜył się do Petera i
wyprostował rękę zakończoną pająkowatą dłonią o długich palcach. Trwało to krótką chwilę.
Nie był to uścisk ani potęŜny uchwyt, ale zwyczajny, prawie pieszczotliwy dotyk.
Młodzieniec został wypuszczony, zachwiał się, potknął o podwyŜszenie łoŜa i wywrócił na
plecy.
Generał wszystko widział, równieŜ chwilowy kontakt pomiędzy jego synem a
Schweitzerem. Natychmiast ruszył w stronę wysokiego męŜczyzny z uniesioną do góry
zaciśniętą pięścią. W międzyczasie dziewczęta dyktatora biegały w róŜne strony, bojąc się
zagubić w labiryncie bocznych pokoi i korytarzy. Wielkie drzwi otwarły się, a krzyki
tłoczących się przy nich Ŝołnierzy stawały się coraz głośniejsze.
- Ty... ty... ty! - krzyczał generał, biorąc zamach i wymierzając wysokiemu
Schweitzerowi druzgoczący cios w twarz.
Ale gość wysunął błyskawicznie rękę i chwycił opadające ramię dyktatora,
unieruchamiając je bez najmniejszego wysiłku.
- O nie, generale. Nie ja, lecz ty!
Wilson Gundawei poczuł dotyk, jego potęŜny cięŜar i niemała siła zmieściła się w
chudych palcach dziwnego przybysza. Jednak dotyk był czymś więcej niŜ zwykłym
spotkaniem palców i skóry. Zapiekło, ale był to całkowicie niezrozumiały dla dyktatora
rodzaj pieczenia. Coś jak potrząśnięcie lub prąd powodujący wibracje i uniemoŜliwiający
kontrolę nad ciałem. Najpierw obezwładniona została ręka, potem ramiona, szyja z głową a w
końcu pozostała część tułowia i wszystkie kończyny.
Generał uwolnił się od swego tajemniczego gościa. Z trudem udało mu się wdrapać na
podwyŜszenie, po czym nogi odmówiły posłuszeństwa. Osunął się i siedział oparty plecami o
łóŜko.
Jego syn w nagle zbyt duŜym dla niego garniturze podczołgał się do jego stóp i
przekrwionymi oczyma patrzył, jak generał zaczyna się wić i krzyczeć w koszmarnej agonii.
Krańcowo przeraŜony młodzieniec zawołał:
- Ojcze?!... Ojcze!
Ale generał najwyraźniej go nie słyszał. Kurczowo chwycił szlafrok, rozsunął poły i
chwycił się za brzuch. Jego pępek rozciągał się powoli, powiększając się i otwierając. W
końcu utworzył się w tym miejscu zwieracz, który zaczął zwijać się do wnętrza, coraz
bardziej wybrzuszając Ŝołądek, który wyglądał jak przejrzały granat pękający na słońcu. Jego
soczyste czerwone nasiona, miąŜsz oraz wnętrzności stały się w pełni widoczne.
Peter Gundawei rzucił błagalne spojrzenie wysokiemu męŜczyźnie i wyciągnął drŜącą
rękę w jego kierunku, lecz ten wzruszył tylko ramionami, mówiąc:
- To kara. - Po czym zupełnie niespodziewanie w przeraŜający sposób okazał emocje
albo pewien rodzaj emocji. Kołysząc się na piętach wydał z siebie coś, co mogło przypominać
jedynie śmiech szaleńca. Po chwili zamilkł, dotknął przycisk na czymś, co wyglądało na
niezbyt drogi zegarek, i skinął głową wyraŜając tym gestem coś w rodzaju cynicznego
poŜegnania. Następnie wysoka, szczupła postać zamigotała jak fatamorgana, zrobiła się
przeźroczysta i zniknęła.
Odeszła, rozpłynęła się, jakby jej nigdy wcześniej nie było...
Z ogromnych Ŝyrandoli na marmurową podłogę poleciały dymiące drobiny szkła kilku
pękniętych Ŝarówek. Elektryczne połączenia w lampach oraz w wiszącym wentylatorze
zaszumiały. Roje białych, gorących iskier pofrunęły na wszystkie strony. Wielki wiatrak
najpierw zwolnił, a następnie zaczął coraz prędzej wirować, niebezpiecznie kołysząc się u
podstawy. Łopaty wiatraka ze świstem rozcinały zadymione powietrze. Chwilę później całe
urządzenie urwało się i z hukiem uderzyło o podłogę.
Słychać było jedynie przeraźliwe krzyki półnagich dziewcząt generała i stukot
podkutych butów biegnących Ŝołnierzy, którzy trzymali w rękach broń gotową do strzału.
Peter Gundawei, przeraźliwie chudy, z wybałuszonymi brązowymi oczami, z
zapadniętymi policzkami, próbował odsunąć się od ojca, ale wciąŜ nie potrafił oderwać
wzroku od ciała generała, które oddzielało się od kości, podczas gdy jego płyny spływały z
podwyŜszenia na marmurową podłogę.
Oficer dyŜurny, starszy męŜczyzna w randze kapitana, podszedł do łoŜa i zobaczył
generała Wilsona Gundaweiego, który wciąŜ Ŝył. Mrugał gwałtownie oczami... choć w tym
samym czasie jego mózg wysuwał się z rozszerzonego ucha, a górna warga i nos były
wywinięte do wewnątrz, zsuwając się z jednolitej, podobnej do maski, ociekającej krwią
czaszki! Nieopodal syn generała, Peter Gundawei, kończył swe Ŝycie w pomiętym białym
garniturze okrywającym jego chore, zniszczone przez AIDS ciało.
Kapitan patrzył na to wszystko przez dłuŜszą chwilę, ledwie akceptując to, co widzą
jego oczy. Jedna z dziewcząt podbiegła do niego, krzycząc:
- Ojcze! Och, ojcze! - To była jego córka. Kapitan w końcu wiedział, co powinien
zrobić.
Wydał swoim ludziom rozkaz opuszczenia pokoju, owinął córkę jednym z
purpurowych prześcieradeł, powiedział, Ŝeby nie patrzyła, i odsunął jąna bezpieczną
odległość. Rozległa się głośna seria wystrzelona z automatycznego pistoletu. Migotanie lamp
i bzyczenie przewodów natychmiast ucichło, a w powietrzu oprócz innych zapachów czuć
było kwaśny odór prochu.
Dwóch męŜczyzn na podwyŜszeniu skończyło Ŝycie, w szybszy i mniej bolesny
sposób.
Kapitan nie naleŜał do litościwych ludzi. Jego córka była tylko jedną z dziewcząt,
które wykorzystywał generał... jednak cena za oficerski stopień ojca była zbyt duŜa, nawet
gdyby wziąć pod uwagę, Ŝe kapitan i tak nie miał wyboru. Starszy męŜczyzna zerwał
gwiazdki z naramienników, rzucił je na łóŜko i zawołał swoich ludzi.
- O nic nie pytajcie - powiedział - popełniono morderstwo. Przeszukajcie pokoje...
szybko! Zabierzcie wszystko, co przedstawia jakąś wartość. Nasz kraj został ogołocony,
musimy sobie radzić sami.
śołnierze posłusznie rzucili się do wypełniania rozkazu. Nawet gdy kapitan podpalał
wielkie łoŜe, jego podwładni ściągali zasłony z drogocennymi kamieniami...
Na lotnisku niedaleko samolotu pojawiła się początkowo niewyraźna, a później coraz
bardziej konkretna postać wysokiego męŜczyzny. Pilot zobaczył swojego szefa i zdziwił się
jego nagłym przybyciem. Jednak szybko doszedł do siebie, kiedy zobaczył szybki, wirujący
ruch szponiastej ręki. Nacisnął przycisk i włączył silniki.
Siedzący w cieniu budynków lotniska Ŝołnierze z tak zwanej warty honorowej
generała Gundaweiego nie zawracali sobie nimi głowy. Palili papierosy i rozmawiali. Jednak
gdy silniki zwiększyły obroty i stały się znacznie głośniejsze, spojrzeli w kierunku samolotu i
zobaczyli, Ŝe na pokład wchodzi wysoki, chudy męŜczyzna. śołnierze wyrzucili papierosy,
chwycili za broń i wstali, w chwili gdy zamykały się drzwi samolotu.
Samolot ruszył i ustawiał się na pasie startowym. W budynku lotniska słychać było
dzwonek telefonu. Jeden z Ŝołnierzy wbiegł do środka, podniósł słuchawkę, po czym wybiegł,
krzycząc i wskazując na odrzutowiec. Jednak było juŜ za późno. Samolot właśnie
przyspieszał i po chwili był juŜ w powietrzu, lecąc pod ostrym kątem do góry.
Pilot zmienił kurs, dzięki czemu jedyny pasaŜer mógł spojrzeć przez okno na dół,
gdzie grupa Ŝołnierzy patrzyła w górę, zasłaniając oczy przed blaskiem słońca. Z tej
wysokości Ŝołnierze wyglądali jak mrówki... ale dla kreatury nazywającej siebie Guyler
Schweitzer, wszyscy ludzie byli co najwyŜej mrówkami.
Nagle Schweitzer poczuł ruch, erupcję w ciele, na karku. Po chwili coś, co w
niewielkim stopniu przypominało drugą głowę, zielonoszary bąbel, wyrosło spod kołnierza i
przeczołgało się na ramię. MęŜczyzna nie zrobił nic, Ŝeby to powstrzymać. Stwór miał
malutkie karmazynowe oczka i maleńkie czarne nozdrza podobne do dziurek w orzechu
kokosowym. Przemówił, chociaŜ najwyraźniej nie miał ust.
- Mój Mordri, trzymałeś mnie schowanego, choć chciałem być na wierzchu. Dlaczego
mi to zrobiłeś?
Guyler Schweitzer odezwał się na głos, choć wcale nie musiał mówić:
- Bo mógłbyś narobić zamieszania. Tam było niebezpiecznie, mój Khiffie. Nie
chciałem, Ŝebyś kogoś przedwcześnie wystraszył. Nie chciałem teŜ, Ŝeby stała ci się jakaś
krzywda. Powinieneś mi podziękować.
- Podziękuję, jeśli się ze mną podzielisz. Czy... czy skrzywdziłeś kogoś?
- Tak, na tym polegała moja wizyta.
- Mogę wchłonąć twoje wspomnienia?
- Oczywiście, jak zawsze!
- Teraz?
- Jak najbardziej.
Stwór wydłuŜył pseudokończynę, która wniknęła do ucha Schweitzera, po czym sam
się tam przemieścił, zwęŜając się na podobieństwo przekłutego balonika.
Schweitzer odwrócił głowę i po raz ostatni spojrzał na lotnisko. Jego usta nieznacznie
się otworzyły, ukazując małe, ostre zęby o barwie perłowej macicy. MoŜliwe, Ŝe był to
uśmiech. Później wygodnie rozsiadł się w fotelu.
W jego głowie Khiff poŜywiał się wszystkim, co Schweitzer widział i co robił w
pałacu generała Wilsona Gundaweiego...
Scott St John obudził się z bólem głowy spowodowanym połową butelki wypitej
brandy. Jednak nawet taka ilość alkoholu nie pozwoliła mu dobrze spać w nocy. Większość
poprzedniego popołudnia spędził na popijaniu brandy w nadziei na uwolnienie się od
dręczących go pytań, poniewaŜ próby znalezienia odpowiedzi zaczynały przypominać
gonienie za własnym ogonem. W rzeczywistości nawet nie zauwaŜył, Ŝe aŜ tyle wypił. Chciał
po prostu poukładać sobie w głowie wszystko, z czym miał ostatnio do czynienia, i znaleźć
jakieś wyjaśnienie lub raczej sformułować własną Teorię Wszystkiego. To dlatego co chwilę
napełniał sobie szklankę, aŜ czynność nalewania stała się automatyczna. Dość marna
wymówka...
I pomyśleć, Ŝe nie dalej jak dwadzieścia cztery godziny temu gratulował sobie, Ŝe nie
został alkoholikiem... jeszcze! Miał taką nadzieję i postanowił mieć się na baczności.
Przypomniał sobie, Ŝe o godzinie szóstej rano usłyszał budzik. Najwyraźniej jednak
zaraz po tym znowu zasnął. Ale dlaczego nastawił zegarek na szóstą? PoniewaŜ chciał wstać i
porozmawiać z tą dziewczyną, kobietą czy... kimkolwiek ona była.
BoŜe! Kobieta! Tylko ona potrafiłaby znaleźć wyjaśnienie.
Wstał z łóŜka. Ruch spowodował gwałtowne i bolesne walenie w głowie. Później
przeklinając własną głupotę, która pozwoliła mu zaspać, ubrał się, umył, ogolił, wrzucił trzy
aspiryny do szklanki z wodą i poszedł do garaŜu... lecz zaraz wrócił po kluczyki!
Od śmierci Kelly jeździł samochodem moŜe ze dwa razy. Raz o mało nie spowodował
wypadku, a za drugim razem zapomniał zapłacić za benzynę na stacji. Poza tym
najprawdopodobniej skończyła się waŜność ubezpieczenia. Jednak teraz najwaŜniejsze było
spotkanie z tą kobietą, jeśli nie było juŜ za późno. śeby tylko go nie zatrzymali - z tą ilością
alkoholu we krwi.
Śnił o tajemniczej kobiecie tej nocy. Nie była widoczna (gdyby ukazała się jej postać,
to na pewno by zapamiętał), ale słyszał jej głos, który powtarzał to samo co wczoraj.
Najwyraźniej głęboko w podświadomości musiał wziąć sobie mocno do serca wypowiedziane
przez nią słowa. Jadąc do kiosku, Scott przypominał sobie sen, słowa tej kobiety, sens oraz to,
co się działo lub dzieje teraz.
- Czy myślisz o tym, co się z tobą dzieje? Myślisz o stracie...? (O stracie Kelly? Chyba
tylko o nią moŜe chodzić). Staraj się myśleć bez gniewu, bólu i emocji. (Dlaczego? Czy to
oznacza, Ŝe ktoś jest winien? Winien śmierci Kelly?).
Później powtórzyła raz jeszcze:
- Jeśli zauwaŜysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. - I
w końcu: - Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę...
Do diabła z tym ostatnim stwierdzeniem! Coś - a moŜe znacznie więcej niŜ
pojedyncze coś - na pewno mu się stało. A jeśli ona znała odpowiedzi, jeśli choć trochę
wiedziała, co się z nim dzieje, to po prostu musi ją znaleźć!
Scott zaparkował samochód przy sklepiku, wszedł do środka, wziął gazetę i rozejrzał
się w poszukiwaniu tajemniczej kobiety. Próbował zignorować niepokojące
porozumiewawcze spojrzenie obserwującej go kobiety, która czekała, Ŝeby go obsłuŜyć.
Jednak nie zapłacił za gazetę, no i musiał podejść do lady, Ŝeby jak zwykle kupić papierosy.
Sprzedawczyni sięgnęła po resztę, puściła oko do Scotta, połoŜyła dłoń na jego ręce i
powiedziała:
- Niedobrze. Widziałam, jak jej szukasz, to widać na twojej twarzy. Napaliłeś się na
nią, prawda? Co za szkoda. MoŜe powinieneś poszukać czegoś bliŜej?
Scott zmusił się do uśmiechu i odrzekł:
- Dziękuję za podpowiedz, kochanie. Czy... czy ona była tutaj?
Kobieta puściła jego dłoń.
- Nie, nie wróciła. Przynajmniej do tej pory. MoŜe nie zrobiłeś na niej zbyt wielkiego
wraŜenia albo powinieneś troszkę poczekać?... Jestem teraz sama i właśnie skończył się
poranny ruch, więc moŜe zamkniemy sklep na godzinkę, napijemy się kawy lub czegoś
innego - na zapleczu - wiesz, o co chodzi?
Tak, wiem - pomyślał Scott i odpowiedział:
- Bardzo mi miło, ale jestem niestety umówiony - z lekarzem - wiesz, o co chodzi?
Przez krótką chwilę kobieta wyglądała na zaskoczoną, cofnęła się, po czym
stwierdziła:
- Cholera! Zawsze mam pecha. Nie wiem, co w niej widzisz. Gdybyś chciał wiedzieć,
to dla mnie wygląda na zwykłą kokotę.
Scott wyciągnął z kieszeni wizytówkę i podał kobiecie.
- Zrób mi przysługę, kto wie, moŜe kiedyś się odwdzięczę. Gdyby się kiedyś jeszcze
pokazała, to daj jej moją wizytówkę, dobrze? Byłbym bardzo wdzięczny.
- CzyŜby? - Kobieta była bliska palpitacji. Scott puścił do niej oko i dodał na
poŜegnanie:
- Bądź dla mnie miła, dobrze?
Po wyjściu ze sklepu wzruszył ramionami, zapalił pierwszego porannego papierosa,
wsiadł do samochodu i pojechał do domu.
Scott czuł się trochę inaczej niŜ ostatnio. W drodze do domu stwierdził, Ŝe coś się w
nim zmieniło od chwili, gdy dotknęła go tajemnicza kobieta. Na czym polegała ta zmiana?
Czuł się lepiej, miał takŜe poczucie, Ŝe wie, dokąd zmierzać. Zaczynał obierać kierunek,
pragnienie...
...Zemsty? Na pewno, jeśli załoŜyć, Ŝe Kelly nie umarła z przyczyn naturalnych.
Kiedy się nad tym zastanowił, to śmierć Kelly wcale nie była naturalna. Wyczerpująca
choroba? To byłoby zrozumiałe. Ale dlaczego nie stwierdzono, co to za choroba? Czy to jest
częste? Wiedział tylko tyle, Ŝe była chora. Zgadzał się z tym, co mu powiedzieli lekarze i o
czym mówiły mu zmysły: miłość jego Ŝycia osłabła i umarła.
Z początku zadawał standardowe pytania. Czy to rak? Białaczka? MoŜe AIDS? Gdzie
moŜna było znaleźć opis podobnego przypadku? A jeśli nie było takiego opisu, to dlaczego?
Ludzie, którzy mieli jąleczyć byli podobno najlepszymi lekarzami. Dlaczego nic nie zrobili?
Podobno zrobili wszystko, co tylko było moŜliwe.
Kelly umarła błyskawicznie. Scott takŜe umarł. Był martwy wewnętrznie. A
przynajmniej tak się czuł... do teraz.
Kiedy pojawiła się moŜliwość, Ŝe Kelly zmarła nie całkowicie naturalną śmiercią,
Scott zapragnął dowiedzieć się wszystkiego. Zwłaszcza gdy jeden z przesłuchujących go
agentów zasugerował, Ŝe to Scott mógłby być zabójcą. A poza tym co oni mają z tym
wspólnego? Oni i te ich śmieszne pytania, upieranie się przy tym, Ŝe Scott ma zdolności...
parapsychologiczne? A moŜe kaŜde z tych dziwacznych zdarzeń nie miało Ŝadnego związku z
innymi i była to tylko seria zbiegów okoliczności?
Było nawet na to słowo: synchroniczność.
Scott głośno roześmiał się, moŜe nawet trochę histerycznie. Śmiał się dalej,
prowadząc samochód przez zielone przedmieścia północnego Londynu. Sam pomysł, Ŝe
mógłby mieć jakieś zdolności paranormalne rozbawił go do łez. Z drugiej strony przydarzyły
mu się ostatnio bardzo dziwaczne historie. No i ten sen, który co pewien czas wracał do
niego, a właściwie wciąŜ domagał się uwagi. Sen był wywołany narkotykami i
najprawdopodobniej zainicjowali go ci... jak ich nazwać? Psychoszpiedzy? Oni oraz
tajemnicza kobieta. Sen jak Ŝaden inny nie chciał opuścić pamięci. Sen o Jedynce - którą miał
być, Dwójce - kobiecie i Trójce... psie.
Pies? Śmieszne! Obłęd! Jeszcze dziwniejsza była ta złota strzała lub włócznia z
oślepiającego światła, coś odczuwającego, co wniknęło do jego umysłu... i dodało mu sił.
Zapamiętał to dobrze. Lecz co to była za siła?
Głupoty! - pomyślał Scott i omal nie zapomniał skręcić w przecznicę. Ostro
zahamował, skręcił za róg i z trudem uniknął zderzenia z jadącym z przeciwka samochodem
policyjnym, który równieŜ zmuszony był do wykonania skrętu. To naprawdę pomogło mu się
skupić. Radiowóz włączył syrenę i zawrócił. Scott zjechał na trawiaste pobocze i zatrzymał
się.
Scott siedział nieruchomo, trzymając ręce na kierownicy i przeklinając pecha. Nie
musiał mieć Ŝadnych parapsychicznych zdolności, aby zgadnąć, Ŝe wpakował się w kłopoty.
Policjanci kazali mu dmuchnąć w alkomat (znacznie przekroczył limit), zabrali mu
kluczyki, a jego samego na posterunek. Po dojechaniu na miejsce kazano mu oddać próbkę
moczu, co niezbyt chętnie wykonał, a potem zaprowadzono go do celi ze stolikiem i krzesłem
przytwierdzonym do podłogi. Miał tam czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
W pokoju znajdowało się duŜe lustro... przynajmniej z jednej strony wyglądało jak
lustro. Scott zastanawiał się, czy nie było to okno pozwalające podglądać osadzonego osobom
znajdującym się z drugiej strony. Prawdopodobnie się mylił i po prostu oglądał zbyt duŜo
amerykańskich filmów kryminalnych. Tak czy owak nie patrzył w stronę lustra, rozsiadł się
na krześle i zaakceptował fakt, Ŝe ma kłopoty.
„Prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu” - prawdopodobnie tak będzie brzmiał
główny zarzut w jego kartotece.
Poprawił się na krześle i czekał... ale od czasu do czasu jednak spoglądał w lustro. Czy
to moŜliwe, Ŝe słyszał szepczących po drugiej stronie ludzi? Prawdopodobnie nie. Dlaczego
policjanci mieliby szeptać? W końcu był kolejnym kierowcą któremu postawi się zarzut
prowadzenia pojazdu pod wpływem alkoholu, nic nowego. Dlaczego mieliby go
obserwować? Miał jednak pewność, Ŝe ktoś o nim rozmawia. Tak czy owak lustro działało
mu na nerwy...
Czekał i czekał...
W końcu wstał i zaczął chodzić po celi. Cztery kroki w jedną stronę i cztery w drugą.
Co pewien czas zatrzymywał się przed lustrem. Stanął i pomyślał: Co ona mówiła? Jeśli
zauwaŜysz coś dziwnego, nie angaŜuj się i badaj to z daleka? Coś w tym sensie. Mogę wyjść
na zewnątrz i popatrzeć na gwiazdy oddalone o miliony lat świetlnych, a tutaj ktoś moŜe być
tylko kilka cali ode mnie, po drugiej stronie lustra i będzie równie daleko jak druga strona
księŜyca. A jeśli to ja jestem obserwowany z daleka, nawet z tak niewielkiej odległości? W jaki
sposób? Dlaczego?
W tej chwili usłyszał jej głos ponownie i to znacznie głośniej:
- Scott, nie przejmuj się nimi. Oni nie zrobią ci krzywdy. Niebezpieczeństwo grozi z
innej strony. Ale i tak trzeba im powiedzieć. Spróbuję im to przekazać przez ciebie. Jeśli
muszą się dowiedzieć o tobie, o mnie lub o Trójce, to muszą robić to z daleka, Ŝeby nie
narazili nas na szwank...
Głos umilkł, pozostawiając brzmiącą echem bolesną pustkę w głowie.
- Co? Kto to? - szepnął do siebie Scott, po czym wysiąkał nos, Ŝeby oczyścić zatoki. -
Kto to? - Ale jego szept pozostał bez odpowiedzi. Nikt ani nic się nie pojawiło.
To jest juŜ chyba przesada - pomyślał Scott. - Zdecydowanie zaczynam przesadzać!
Spojrzał w lustro i odwrócił się wyraźnie niezadowolony zarówno z siebie, jak i zaistniałej
sytuacji.Znowu usiadł na krześle i po półtorej godziny podszedł do drzwi, próbując je
otworzyć, ale stwierdził, Ŝe są zamknięte. Podniósł pięść, Ŝeby w nie walnąć, i natychmiast ją
cofnął, poniewaŜ usłyszał zgrzyt klucza włoŜonego do zamka. Drzwi otworzyły się.
Do pomieszczenia wszedł młody policjant, trzymając w ręku telefon. Podłączył
wtyczkę telefonu do gniazdka w ścianie, połoŜył aparat na stoliku i powiedział:
- Niech pan odbierze, kiedy zadzwoni.
Zdziwiony i zafrapowany Scott poczekał na dzwonek, po czym podniósł słuchawkę i
odezwał się:
- Scott St John.
- Ach, pan St John! - odezwał się cienki i znany Scottowi głos. - Jak to jest mieć
wysoko postawionych przyjaciół?
- Xavier! - wykrzyknął Scott, wiedząc, Ŝe się nie myli.
- Tak jest. MoŜesz mnie równieŜ nazywać pan Niematerialny czy jak inaczej chcesz,
jeśli masz na to ochotę. WciąŜ mamy nadzieję, Ŝe prędzej czy później pan nas zrozumie i w
jakimś stopniu zacznie współpracować. Postanowiliśmy panu pomóc, poniewaŜ nikomu na
dobre nie wyjdzie, jeśli będzie pan mieć problemy z prawem, co tylko dodatkowo
skomplikuje pańskie Ŝycie. Nikt nie postawi zarzutów w stosunku do pana, a my mamy
nadzieję, Ŝe pan doceni to, co dla pana zrobiliśmy. Jeśli pan teraz odda telefon temu
ubranemu na niebiesko dŜentelmenowi, to porozmawiam z nim i wkrótce zostanie pan
odwieziony do domu.
- Momencik - zaczął Scott. - Posłuchaj, ja...
- Nie - cierpliwie, lecz zdecydowanie przerwał mu głos w telefonie. - To ty posłuchaj.
Jeśli w najbliŜszej przyszłości zamierzasz wrócić do domu, to bardzo proszę oddać telefon
policjantowi.
- Niech to szlag! - warknął Scott, ale wykonał polecenie. Młody policjant nacisnął
guzik, przełączając rozmowę do centrali, i wyszedł, zabierając telefon ze sobą. Po minucie był
juŜ z powrotem i oświadczył:
- Przepraszamy pana za pomyłkę. Mamy nadzieję, Ŝe nie sprawiliśmy zbyt wielkiego
kłopotu. Czasem dmuchamy na zimne.
Scott nie wierzył własnym uszom. Mieli przeciwko niemu niezbite dowody i
stwierdzili, Ŝe to jemu narobili kłopotów?
śe to była pomyłka wynikająca z tego, Ŝe „lepiej dmuchać na zimne”? No i co z tymi
„wysoko postawionymi przyjaciółmi”? Z tymi typkami z tajnych słuŜb? Scott był tym
wszystkim zupełnie skołowany. O co w tym wszystkim chodzi? Tak czy owak odzyskał
wolność.
Policjanci odwieźli Scotta do domu i odjechali. Przez całą drogę St John myślał o
zdarzeniu i starał się otrząsnąć z lekkiego szoku. Dopiero jakiś czas później zaczął się
zastanawiać nad tym, co takiego robiła policja w bocznej uliczce w pobliŜu jego domu.
Ale podobnie jak na inne zagadkowe zdarzenia równieŜ i tutaj nie znalazł odpowiedzi.
Kac Scotta zaczynał mijać. Teraz juŜ tylko bolała go głowa, ale biorąc pod uwagę
ostatnie zdarzenia, jakie stały się jego udziałem, nie powinno to nikogo dziwić.
W południe zamówił sobie do domu pizzę, którą popił piwem. Jedno piwko, które
miało posłuŜyć za klina, ale prawdę mówiąc klinem byłby kieliszek brandy. Tylko Ŝe nawet
nie był w stanie pomyśleć o napiciu się brandy.
Wziął jeszcze dwie aspiryny i rozsiadł się z gazetą w fotelu. Nie był szczególnie
zainteresowany wiadomościami, ale miał nadzieję, Ŝe dzięki temu przestanie myśleć o tych
wszystkich... bzdurach! To jakiś nonsens. Niech to szlag!
Coś było nie w porządku z domem. Scott poczuł, Ŝe coś się zmieniło, tylko co? Do
diabla! Postanowił juŜ się tym nie zajmować - cokolwiek by to było - i wrócił do czytania
gazety. Jednak dziwne wraŜenie pozostawało. Z lękiem podszedł do okna i popatrzył na
ogród. Czy coś tam było? Coś, co go obserwowało? Słuchało? A moŜe nadal trzymała go
paranoja, której zaczął się poddawać, parząc w lustro na posterunku policji? Tak czy owak
najwyŜsza pora, Ŝeby skończyć z piciem.
Przygotował sobie kubek kawy - czarnej zjedna kostką cukru - i w końcu zaczął
czytać gazetę.
Problemy w Środkowej Afryce: tyran Wilson Gundawei został zamordowany w
swoim pałacu. Zabito równieŜ jego syna, który i tak był bliski śmierci jako ofiara
zaawansowanego stadium AIDS. Malutkie państewko generała Gundaweiego, Zuganda,
zostało zaatakowane nocą przez dwutysięczne siły sąsiedniego Kasabi i zaanektowane. Siły
Zugandy praktycznie nie stawiały oporu. Jeśli chodzi o reperkusje międzynarodowe, to nikt
nie protestował, poniewaŜ Zuganda była kiedyś częścią Kasabi. Gundawei sam kiedyś
dokonał aneksji.
Kilka lat temu pułkownik Gundawei zaczął rosnąć w siłę dzięki kopalni złota
znajdującej się na terenach naleŜących do jego plemienia. Generał obalił słabego króla i
obwołał się wojskowym przywódcą kraju. Dokonał zmiany granic i oderwał wąski pasek
ziemi naleŜący wcześniej do Kasabi. Od tej pory oba kraje znajdowały się w stanie zimnej
wojny.
Jednak w ostatnich latach strumień złota zaczął wysychać, kopalnia zawaliła się i
została zalana wodą, a generał Gundawei musiał Ŝyć na kredyt, aŜ nadszedł dzień zapłaty...
Scott przewracał strony i trafił na artykuł o niezwykłym uzdrowicielu Simonie
Salcombie. Za kaŜdym razem, gdy Scott miał okazję zobaczyć go w telewizji lub na zdjęciach
w gazecie - co zdarzało się nader rzadko, poniewaŜ uzdrowiciel unikał jak zarazy publicznego
pokazywania się - postać tego człowieka kojarzyła mu się z patyczakiem lub z polującą
modliszką. Był to wysoki, chudy męŜczyzna, cechujący się szybkimi ruchami. Miał przy tym
posępny i odpychający wyraz twarzy. A jednak Kelly, która była niezaleŜną dziennikarką,
twierdziła, Ŝe jest fascynujący, mimo Ŝe uwaŜała go za oszusta. Gromadziła nawet artykuły, w
których pisano o Salcombie, i z pewnością ten równieŜ trafiłby do jej teczki.
PowaŜnie chory lord Zittermensch odwiedził duchowego uzdrowiciela!
Lord Ernst (Ernie) Zittermensch, który sam nadał sobie tytuł lorda, ósma osoba na
liście najbogatszych Brytyjczyków, był leczony przez uzdrowiciela Simona Salcombe’a.
Zittermensch jest chory na nieoperacyjnego raka Ŝołądka. Salcombe, który jest rzadko
widywanym odludkiem - uwaŜa się za osobę religijną oraz poszukiwacza Boga - był
kilkakrotnie widziany, jak wchodził i wychodził z apartamentów lorda Erniego.
Finansista Ernst Zittermensch był sierotą, kiedy przyjechał do Anglii w 1948 roku.
Jego jedynym majątkiem była wisząca na łańcuszku minisztabka złota o wartości 50 marek
niemieckich. Był to jedyny spadek, jaki zostawili mu zmarli w czasie wojny rodzice. Sztabki
tego rodzaju moŜna kupić w większości niemieckich banków. Majątek Zittermenscha,
zdobyty na handlu nieruchomościami, ocenia się na pół miliarda funtów. Ozdobą majątku jest
wielka kolekcja rzeźb ze złota oraz innych cennych artefaktów.
Simon Salcombe jest prawdopodobnie szwajcarskim mistykiem leczącym przez
przykładanie rąk. Jest to tajemnicza osoba, niepodająca nigdzie miejsca zamieszkania.
Oferuje swoje usługi wyłącznie w przypadkach nieuleczalnych i tylko bardzo bogatym
osobom. Leczenie u Salcombe’a jest bardzo kosztowne. Według krąŜących plotek starzejąca
się bogini ekranu z lat czterdziestych, Gina Giapardo, zapłaciła uzdrowicielowi cztery miliony
dolarów za specyficzną terapię. Dostępne dane pozwalają stwierdzić, Ŝe wynagrodzenie
zostało wypłacone w złocie.
Panna Giapardo Ŝyje nadal...
W tym miejscu Scottowi przypomniała się Kelly. Kiedyś chciała zrobić zdjęcie
Salcombe’a i wówczas operator BBC sfilmował jej próbę zbliŜenia się do uzdrowiciela. To
było przed jej chorobą, gdy wyglądała nadzwyczaj pięknie. Musi jeszcze kiedyś obejrzeć ten
film, dobrzeją zapamiętać, poniewaŜ nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zapomniał, jak
wyglądała. Wpadał w panikę za kaŜdym razem, gdy nie mógł sobie przypomnieć jej twarzy.
Być moŜe kiedyś nie będzie juŜ tak bardzo związany emocjonalnie ze swoją Ŝoną ale nigdy
nie pozwoli sobie na to, Ŝeby o niej zapomnieć...
Scott zmarszczył brwi, odłoŜył gazetę i wstał. Niepokoiło go coś w atmosferze domu.
Coś było nie tak... a moŜe to tylko pustka, jaka po niej pozostała? A co z nim samym? MoŜe
to w nim coś się zmieniło? Czegoś brakuje? Jego oczy spoczęły na telefonie. CzyŜby chciał
gdzieś zadzwonić?
Zadzwonił do biura numerów, spytał o numer Xaviera i z niecierpliwością czekał na
połączenie. Odezwał się kobiecy głos, prosząc o nierozłączanie się. Później:
- Panie St John - powiedział męski, głęboki i silny głos. - O co chodzi?
Ot tak, po prostu, bardzo zwyczajnie. On, właściciel nowego głosu, traktował to
zwyczajnie, ale nie Scott.
- Pan nie jest Xavierem - stwierdził. - Xavier jest wysoki, Posępny, ma opadnięte
ramiona i wygląda, jakby spędził duŜo czasu w pobliŜu trumien. Jest podobny do modliszki,
tak jak Simon Salcombe, i ma skrzeczący głos. Nie chcę z panem rozmawiać. Poproszę
Xaviera.Panic St John, kaŜdy z nas jest Xavierem - padła odpowiedź. - To tylko hasło. Jak się
pan czuje?
Dziękuję, wszystko w porządku, skłamał Scott. - A więc wie pan wszystko o ludziach,
którzy pozbawili mnie przytomności, sądząc, Ŝc mam jakieś paranormalne uzdolnienia?
- Tak, wiem wszystko, Czytałem akta.
Akta? - pomyślał Scott. - Mają moje akta! CóŜ takiego im zrobiłem, Ŝe gromadzą
dokumenty na mój temat?
- Panie St John? Jest pan tam jeszcze? Czego pan sobie Ŝyczy?
Scott wziął się w garść, odchrząknął i powiedział:
- MoŜe mi pan powie, jakie niby paranormalne zdolności miałbym posiadać?
- Niestety, nie potrafię - padła odpowiedź. - Właściwie to mamy nadzieję, Ŝe to pan
nam powie.
Scott zastanowił się nad odpowiedzią, lecz po chwili stracił resztkę cierpliwości.
Pozwolił ujawnić się swojej frustracji i warknął:
- Pierdol się! - Po czym odłoŜył słuchawkę...
Godzinę później w gabinecie Bena Traska w Centrali Wydziału E prekognita łan
Goodly nie wyglądał na zadowolonego, gdy składał raport o niezbyt owocnych działaniach.
- Co chcesz powiedzieć przez „niezbyt owocne”? - zapytał Trask. Szef wydziału
patrzył na prekognitę i zastanawiał się: Co cię tak naprawdę martwi, mój tyczkowaty
przyjacielu? Co jeszcze przede mną ukrywasz?
- Chodzi mi o to, Ŝe bezpośrednia obserwacja nie będzie wystarczająca - odpowiedział
Goodly. - Dowiedziałem się... czegoś i jestem przekonany, Ŝe to waŜne, choć jednocześnie
bardzo niewyraźne. Trudno jest wyciągnąć informacje od kogoś, kto nie wie, Ŝe je posiada.
Albo od kogoś, kto nie chce o nich mówić, jak pewien prekognita - pomyślał Trask.
- Ale czegoś się dowiedzieliście?
- Jestem prawie pewien, Ŝe St John moŜe być telepatą. Przynajmniej w jakimś stopniu.
Być moŜe jest empatą... Zasadniczo moŜe być i jednym, i drugim, a nawet moŜe posiadać
wiele innych zdolności. Na razie jednak są to zdolności niewykorzystane i nie w pełni
rozwinięte. MoŜliwe teŜ, Ŝe uległy atrofii, gdyŜ nie były uŜywane. Wówczas utraciłby swoje
talenty, nawet nie wiedząc o tym, Ŝe je posiadał... jednak myślę, Ŝe w tym wypadku jest
inaczej.
- To jednak moŜe się zdarzyć - rzekł Trask. - W końcu mieliśmy juŜ z czymś
podobnym do czynienia.
- Tak - zgodził się prekognita. - Kilka lat temu tak było z Jimem Weirem. Spotkaliśmy
go w londyńskim kasynie. UwaŜał, Ŝe ma po prostu duŜo szczęścia, ale faktycznie chodziło o
telekinezę. W końcu po kole ruletki kręci się zwykła kuleczka. Jim potrafił wstawić ją w
poŜądane przez siebie miejsce w trzech przypadkach na siedem. Kiedy z nim
popracowaliśmy, po tygodniu potrafił unosić w powietrze małe przedmioty. A później...
wypalił się. To podobne do formy fizycznej. Jeśli nasze mięśnie zmusimy do nadmiernej
pracy, to mogą się nadweręŜyć. Jeśli zaś w ogóle z nich nie korzystamy, to słabną i stają się
nieprzydatne. Weir przesadził ze swoimi moŜliwościami. Od tamtej pory obserwujemy go od
czasu do czasu, Ŝeby sprawdzić, czy jego talent nie wrócił, ale on się załamał i jest
skończony. MoŜe to nasza wina, a moŜe i tak skończyłby w taki sam sposób...
Trask odsunął na bok dokumenty, nad którymi pracował, westchnął i powiedział:
- Jadłeś juŜ coś dzisiaj? Goodly wzruszył ramionami.
- Nie, ale to nie ma...
- A Anna Maria? Była razem z tobą od samego rana? - Trask wstał i wyszedł zza
biurka.
- Tak, byliśmy razem.
- JeŜeli chodzi o mnie - powiedział Trask, wkładając marynarkę - to jakoś
zapomniałem o śniadaniu... mam za duŜo spraw na głowie. Poszukaj Anny Marii i spotkajmy
się na lunchu.
- Jeśli myślisz...
- Właśnie tak myślę - stwierdził Trask. - Wyglądasz jak skóra i kości, a ona teŜ
zazwyczaj wygląda jak trzy ćwierci od śmierci. Dobrze wiem, Ŝe jej forma ma niewiele lub
nic wspólnego z dietą ale nikomu dobrze nie robi chodzenie z pustym Ŝołądkiem! Znajdź ją i
spotykamy się na dole w restauracji. Ja stawiam.
- Jak sobie Ŝyczysz. - Prekognita pokiwał głową.
Na dole znajdował się hotel. Winda uŜywana przez pracowników Wydziału E
zatrzymywała się tylko na ostatnim piętrze, czyli na poziomie Centrali, oraz na wysokości
hotelowej restauracji. Wejście do windy znajdowało się na tyłach budynku i nikt oprócz
zatrudnionych w wydziale nie mógł z niej korzystać. Goście hotelowi oraz osoby udające się
do restauracji korzystali z ogólnie dostępnych wind.
Goście Traska przyszli w chwili, gdy Ben przepraszał kelnera za to, Ŝe zamawia dania,
które były podawane w porze lunchu. Wiedział, Ŝe nie będzie to stanowić problemu, gdyŜ
większość agentów Wydziału E regularnie stołowała się w restauracji. SłuŜby hotelowe
wiedziały tylko, Ŝe „ludzie na górze” byli bardzo waŜnymi „międzynarodowymi
przedsiębiorcami”, cokolwiek by to miało oznaczać.
- Polecam łososia w ostrym sosie - powiedział szef zmiany - i wyśmienite szparagi. Na
deser zaś...
- Bez deseru - Trask pokręcił głową. - MoŜe butelkę wina? Niezbyt drogiego.
- Proponuję liebfraumilch.
- Bardzo dobrze, dziękuję - powiedział Trask.
- A więc trzy razy łosoś? - W odpowiedzi wszyscy skinęli głowami, choć Anna Maria
English wyglądała na lekko strapioną.
- Co z tobą? - zapytał Trask, kiedy kelner odszedł w stronę kuchni.
- To co zwykle - odpowiedziała ekopatka, masując się w miejscu, gdzie szyja łączyła
się barkiem. Widać było, Ŝe pod palcami drŜą jej mięśnie. - Matkę Ziemię boli szyja, a z
punktu widzenia ekologii problemy są wszędzie.
Kelner przyniósł wino, Trask napełnił kieliszki i spojrzał na Annę Marię. śałował jej,
a jednocześnie czuł się nieswojo w jej obecności. Nie chodziło o nią, ale o jej talent lub
prawdę mówiąc, klątwę. Jej stan wskazywał na ekologiczną sytuację planety, na której
mieszkała.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe St John ma w tym udział? Jest częścią tych problemów? Czy
tylko uogólniałaś?
Anna Maria napiła się wina i popatrzyła na Traska poprzez kieliszek oraz swoje grube
okulary krótkowidza. Skurczyła się, przyciągając ramiona do siebie w geście, który niczego
szczególnego nie wyraŜał oprócz, być moŜe, apatii. Jednak Trask wiedział, Ŝe nie o to chodzi.
Chodziło o to, Ŝe Anna Maria źle się czuła. Rzadko kiedy miała dobre samopoczucie i Ŝeby
zareagować na zwykłe, codzienne wydarzenia, musiała najpierw odseparować się od
dręczących ją objawów.
Trask próbował ukryć swój stan, odwzajemnił spojrzenie, zastanawiając się
jednocześnie nad tym, co widzi. Nie tyle kogo, ile właśnie co. Choć esperzy z wydziału
Traska byli jego kolegami, to nie umniejszając nikomu, Ben musiał wszystkich traktować tak
samo. Bez wątpienia stanowili paczkę przyjaciół, jednak wszyscy byli równieŜ jego
podwładnymi, narzędziami w jego ezoterycznej instytucji.
Anna Maria English nie była typową Angielką pomimo swojego nazwiska. Głównie z
powodu talentu. A moŜe klątwy. Ze wszystkich umiejętności, jakie posiadali agenci wydziału,
jej talent najbardziej moŜna by uznać za przekleństwo. Cokolwiek zaburzało lub szkodziło
dobru Ziemi, zaburzało i pogarszało zdrowie Anny Marii. W ostatnich tygodniach stroniła od
innych, była zaniedbana i milcząca.
Miała dwadzieścia cztery lata, a wyglądała na... pięćdziesiąt? Na jej drŜących dłoniach
i nadgarstkach widać było brązowe plamki wątrobowe, nosiła aparat słuchowy, okulary z
grubymi szkłami, miała proste, rzadkie włosy i anemiczny wygląd. Na jej skórze widać było
ślady obrazujące planetarne choroby i katastrofy.
- Akurat teraz nie chodzi o pracę, tylko o łososia. - Jedzenie zostało podane w trakcie
ich rozmowy.
- O łososia? - zdziwił się Trask. - Nie lubisz łososia?
- Lubię, ale wiem, Ŝe nie powinnam.
- Co takiego? Zostałaś wegetarianką?
- Pewnie w końcu zostanę. Ale dopiero wówczas, gdy zmusi mnie do tego poczucie
wstydu. Chodzi o to, Ŝe w ciągu ostatnich dwudziesta lat łososie znowu pojawiły się w
Tamizie. Stopień zanieczyszczenia rzeki jest najniŜszy od czasów Wikingów. Łosoś wrócił do
Tamizy! To wspaniałe! No i siedzimy tutaj, jedząc łososia. W tym samym czasie na Dalekim
Wschodzie ludzie jedzą zupę z płetwy rekina i co okropniejsze, równieŜ z delfinów! Właśnie
teraz zamordowano całe stado delfinów! To naprawdę boli, boli mnie! To wiąŜe się z sobą i
pogarsza z kaŜdą chwilą. Niewiele osób się tym przejmuje. W marcu odwiedziłam rodziców
w Devon. Mój ojciec ma kilka akrów ziemi i ściął kilka drzew - na opał! Stare, piękne
drzewa! Wykopie korzenie i zrobi tam basen. Będzie podgrzewać wodę gazem, a do wody
doda chloru, Ŝeby zabić algi. Kiedy spadnie deszcz, nadmiar wody spłynie do potoku. I to jest
mój ojciec!
Przerwała na chwilę, Ŝeby nabrać powietrza, po czym spytała:
- Mam mówić dalej?
- Tak. Wyrzuć to z siebie! - odpowiedział Trask.
- No to słuchaj. Osiemnaście miesięcy temu w Armenii było trzęsienie ziemi. Zginęło
sto tysięcy ludzi, a ja do dziś czuję drŜenie. Rok temu miał miejsce koszmarny wypadek
tankowca Exxon Valdez. Słyszałam krzyki ptaków morskich i czułam cierpienie wszystkich
morskich stworzeń, które tonęły w ropie. W ostatnim roku było niewiele lepiej. Huragan
Hugo, trzęsienie ziemi w San Francisco i zanieczyszczenie na całym świecie. Tamiza jest
czyściejsza, ale rzeki w innych rejonach świata są w tragicznym połoŜeniu. Niemal w kaŜdym
jeziorze wzrasta poziom PCB, świerki w Pensylwanii giną zatrute kwaśnym deszczem. Poza
tym mamy do czynienia z wyciekami radioaktywnymi i wycinaniem, a właściwie masakrą
lasów tropikalnych! A co w sprawie zwierząt? Pozbawione lasów pandy i goryle są
dziesiątkowane i niedługo znikną. To jak rząd kostek domina. Pozornie nie są ze sobą
połączone, ale kiedy zaczną się przewracać...
Ekopatka przerwała, spojrzała na Traska i zadała pytanie:
- Mam dalej mówić?
- Nie - Trask zaprzeczył ruchem głowy. - To nie jest konieczne. Myślę, Ŝe dobrze
rozumiem. Pytałem, Ŝebyś mogła pominąć na jakiś czas to, co sprawia ci największe
cierpienie, i Ŝebyś mogła się skupić na St Johnie, jednym z sześciu miliardów ludzi. To
prawie jak szukanie szpilki w stogu siana, prawda? Prawie niemoŜliwe.
- Dość cięŜkie zadanie - zgodziła się z nim - ale nie do końca niemoŜliwe. Trochę się
temu przyjrzałam, z pomocą lana.
- No i? - Nieco zaskoczony Trask pochylił się w jej stronę.
- Zaczekaj! - powiedział Goodly, zwracając się głównie do ekopatki. - MoŜe lepiej
zacznijmy od początku. Poza tym nic nie zjadłaś, więc moŜe zrób sobie przerwę. Ty będziesz
jeść, a ja opowiem.
Anna Maria dość niechętnie skinęła głową i zabrała się do jedzenia.
- Kiedy przesłuchiwaliśmy wczoraj St Johna, kazałem załoŜyć u niego podsłuch -
zaczął Goodly. - Technicy załoŜyli podsłuch w telefonie i pluskwy w mieszkaniu. Po
południu tylko raz rozmawiał przez telefon. Dzwonił do nas. W nocy dostaliśmy raport o
odgłosach stukającego szkła i krokach. Domyśliliśmy się, Ŝe robił sobie drinki i pił. Czy
moŜna go za to winić? Wpadliśmy na pewien pomysł. Jak pamiętasz, mówiłem, Ŝe moŜna mu
trochę poprzeszkadzać. Przeszkody mogłyby pomóc w ujawnieniu jego talentu. Z pomocą
lokalnej policji przygotowaliśmy zasadzkę. Scott został zatrzymany pod zarzutem
prowadzenia samochodu po pijanemu, a my z Anną Mariąpojechaliśmy na posterunek. Dzięki
temu mieliśmy okazję obserwować St Johna, sądząc, Ŝe on o tym nie wie.
Ekopatka połoŜyła dłoń na łokciu Goodly’ego, wytarła usta serwetką i powiedziała:
- łan, pozwól, Ŝe będę mówić dalej. - Wypiła łyczek wina i kontynuowała: -
Obserwowaliśmy go przez weneckie lustro, tak to się nazywa? Widzieliśmy go, a on nie mógł
nas zobaczyć. Mówiliśmy szeptem, chociaŜ nie było to potrzebne, poniewaŜ pokój był
doskonale wygłuszony. No i zaczęły się problemy. - Przerwała na chwilę, zastanawiając się
nad czymś, po czym spytała: - Znasz zasadę Heisenberga?
- Znam, choć nie do końca ją rozumiem - odpowiedział Trask. - Nie moŜemy nie
wpływać na obserwowany obiekt, o to chodzi?
- Właśnie. I stąd nasz problem. Obserwowaliśmy zachowanie St Johna. Czy uległo
ono zmianie pod wpływem naszej obserwacji? Po chwili wyglądało na to, Ŝe Scott zdaje sobie
sprawę z naszej obecności. Zrobił się pobudzony, był sfrustrowany i przestraszony. Jeśli - jak
sądzi łan, a ja jestem skłonna się z nim zgodzić - jeśli wiedziałby, Ŝe posiada jakiś talent, siły
nadprzyrodzone czy coś takiego, to na pewno wiedziałby, kim jesteśmy, i starałby się to
ukryć. Gdyby był z nami Paul Garvey...
- Na razie to sama teoria - stwierdził Trask, kończąc posiłek. - Same przypuszczenia i
nic konkretnego. Pytasz mnie, co by było, gdyby był z wami Paul Garvey? Paul juŜ pracował
nad tym. A moŜe David Chung? Albo ja? I wszyscy inni? Czasem musimy się ograniczać.
Nie przejmowałbym się St Johnem, gdyby łan nie kładł tak duŜego nacisku na jego sprawę.
Mamy pilniejsze i prawdopodobnie waŜniejsze zagadnienia. - Raz jeszcze popatrzył na
prekognitę oskarŜającym spojrzeniem. Ale zanim Goodly mógł stanąć w swojej obronie,
Trask podjął wątek: - Skoro jednak łan kazał zwrócić mi na to uwagę i skoro wiem, Ŝe jest
tym przypadkiem zaniepokojony, to chcę wiedzieć jak najwięcej. Mów dalej, Anno Mario.
Zanim ci nie przerwano, zamierzałaś mówić o tym, jak z pomocą lana próbowałaś wyśledzić
ewentualny wpływ St Johna na ekologię w najbliŜszej przyszłości.
- Tak - odpowiedziała Anna Maria. - Połączyliśmy siły, trzymając się za ręce jak... jak
para nieśmiałych nastolatków.
- Uśmiechnęła się do prekognity. - Chwyciliśmy się za ręce, skoncentrowaliśmy się na
obiekcie i pozwoliliśmy, aby zaczęły działać nasze talenty. Ja oddałam się Matce Ziemi,
poddałam się jej wpływom, natomiast łan...
- Patrzyłem w przyszłość - powiedział prekognita. - Uzyskałem to, co nazywam
przebłyskiem, coś, co działa przez krótką chwilę, coś jak strumień obrazów lub wraŜeń,
jednak wolałem zachować to dla siebie, czekając na Annę Marię. Muszę tu wspomnieć o
jeszcze jednej rzeczy: talent St Johna, bez względu na to, na czym polega, sprawił, Ŝe nasze
zdolności wzmocniły się. Nawet jeśli jest to talent uśpiony, zanikający czy znajdujący się w
stanie embrionalnym, to i tak mocno oddziałuje.
No to w końcu dochodzimy do sedna - pomyślał Trask i zwrócił się do ekopatki:
- Mów dalej. Co stara Matka Ziemia, lub jej przyszłe wcielenie, powiedziała o St
Johnie?
- łan juŜ o tym mówił. To trwało chwilę, moŜe przez sekundę, i było niezwykłe!
Poczułam, Ŝe wszystko się obróciło, tak jakby nastąpiło całkowite odwrócenie praw fizyki.
Poczułam wielkie załamanie, planetarny zanik, moŜe masowy pomór...
- Co takiego?! - Traskowi aŜ szczęka opadła ze zdziwienia. - Odczułaś masowy
pomór? Ale czego? Chyba nie mówisz o ludziach?
- Mówię o wszystkim - stwierdziła ekopatka. - I chociaŜ w rzeczywistości tego nie
poczułam, poniewaŜ to jeszcze się nie stało, wyczułam, Ŝe juŜ nadciąga...
Sposób, w jaki wymawiała te słowa, pełen spokoju i namysłu, zmroził Traskowi krew
w Ŝyłach. Otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale nie wymówił Ŝadnego słowa. Chwilę
ciszy przerwał Goodly:
- Tak to jest. Musisz pamiętać o tym, Ŝe Anna zbierała informacje pośrednio przeze
mnie. Ponadto wspomniana juŜ zasada Heisenberga ma największe zastosowanie właśnie w
prekognicji.
- MoŜesz powtórzyć? - Trask zamrugał oczami.
- To jest tak samo jak z przeszłością - wyjaśnił Goodly. - Gdybyśmy mogli cofnąć się
w czasie i dokonać jakiejś zmiany w przeszłości, to wpłynęlibyśmy na teraźniejszość i to
zapewne dość radykalnie. Co zatem się dzieje, kiedy zaglądam w przyszłość? To co
dostrzegam zazwyczaj, przydarza się, ale rzadko kiedy ma to miejsce w takiej samej formie,
w jakiej to widziałem. Wygląda na to, Ŝe zaglądając w przyszłość, zmieniamy ja. To nowy
obszar zastosowania zasady nieoznaczoności, moŜe coś w rodzaju zasady Goodly’ego, która
przypomina nam o tym, Ŝe przyszłość jest jednak pogmatwana. Trask zmarszczył brwi i
powiedział:
- Twoja zasada mówi mi, Ŝe chociaŜ to, co usłyszałem, jest niewątpliwie prawdą, to
przede wszystkim jest jednak rodzajem znieczulenia podanego przed tym, czego jeszcze mi
nie powiedziałeś. A więc przyjacielu, mów, czego jeszcze się dowiedziałeś. Jakie są twoje
wraŜenia dotyczące przyszłości Scotta St Johna? Czy stanowi tak wielkie zagroŜenie, o
którym mówiła Anna Maria? A jeśli tak, to co moŜemy z tym zrobić?
Prekognita pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek.
- Scott St John nie jest zagroŜeniem. Dowiedzieliśmy się o tym właśnie od niego. Dla
mnie to jest oczywiste. Równie oczywiste jest, iŜ zaczynasz myśleć, Ŝe ja sam jestem
pogmatwany tak jak przyszłość.
Trask wyprostował się na krześle, wyglądał na lekko skołowanego.
- Wyjaśnij mi to, co właśnie powiedziałeś. Właściwie powiedz mi wszystko, czego mi
do tej pory nie powiedziałeś.
- Jak sobie Ŝyczysz - odparł Goodly. - Koncentrowałem się na St Johnie i starałem się
zajrzeć w przyszłość, próbując zachować chronologię wydarzeń. Wyobraź sobie moje
zaskoczenie, gdy pierwszym, co dostrzegłem, był widok mojego kolegi i przyjaciela, Davida
Chunga! Chung patrzył na mnie, podczas gdy ja obserwowałem St Johna. Ale nie trwało to
długo...
Po kilku sekundach całkowitej ciszy Trask ocknął się i rzekł: - No tak. Widzisz...
- To Ŝadna przykrość - przerwał mu Goodly. - Wiedziałem, Ŝe zrobiłeś to dla naszego
dobra. Chodziło ci o to, Ŝeby w wypadku niebezpieczeństwa szybko nas zlokalizować i
wyciągnąć z kłopotów.
Trask westchnął i powiedział:
- Tak, to prawda. Strasznie mi głupio z tego powodu. Myślę, Ŝe jeszcze będę miał
okazję was przeprosić. Rozmawiałeś o tym z Chungiem?
- Tak, tuŜ przed naszym spotkaniem. Wspomniałem o tym Davidowi, ale to nie
problem. Przynajmniej nie będzie nim, jeśli mi odda mój długopis linii Continental Airlines,
który zabrał z mojego biurka. Lubię nim pisać i sądziłem, Ŝe mi gdzieś zginął, a ja zazwyczaj
nie gubię swoich rzeczy. Oczywiście David zabrał go, Ŝeby mnie zlokalizować. Ciekawe,
jakie jeszcze fetysze zgromadził u siebie... moŜe ma teŜ coś, co naleŜy do Anny Marii? Na
pewno wiem o jeszcze jednej rzeczy, o jaką się ostatnio wzbogacił.
- Tak? - zdziwił się Trask. - A co to takiego?
- Przycisk do papieru z pracowni St Johna. Poprosiłem techników, Ŝeby mi coś
przynieśli, kiedy zakładali podsłuch w jego domu. No i dałem go Davidowi.
- Rozumiem - powiedział Trask. - Teraz juŜ wiem, co mnie niepokoiło, a o czym nie
chciałeś mówić. Widzę, Ŝe masz gotowy plan i bez konsultacji ze mną podjąłeś coś w rodzaju
decyzji, jeśli chodzi o ten przypadek. No bo w jakim celu „poŜyczałbyś” coś, co naleŜy do St
Johna, jeśli nie chciałbyś tego wykorzystać w przyszłości? Mam rację?
- Tak. Oczywiście, jeśli chodzi o pełną analizę przypadku, to tylko ty masz prawo
podjąć ostateczną decyzję.
- CzyŜby? - W głosie Traska moŜna było usłyszeć nutę sarkazmu. - Czyli nadal mogę
udawać szefa? Zostawiasz mi prawo wyboru?
- Nigdy nie zamierzałem pozbawiać cię tej roli, Ben. Nie miałem takiego zamiaru. Ale
wybór, o jakim teraz mówimy, dotyczy waŜnej sprawy. To sprawa równie waŜna jak wybór
pomiędzy Ŝyciem a śmiercią.
- I zastanawiałeś się, czy dokonam właściwego wyboru? Powiedz mi, łan, jak mam ci
zaufać, skoro ty nie masz do mnie zaufania?
- Ben, taki przypadek moŜe się juŜ nie powtórzyć. Jeśli zaś chodzi o zaufanie, to u
ciebie jest ono całkowicie naturalne. PrzecieŜ od razu wiesz, gdy ktoś próbuje cię oszukać.
Ale tu nie chodzi o to, Ŝeby nam zaufać, ale naszym zdolnościom. Zanim ci opowiem, co
wiem o przyszłości St Johna, muszę cię prosić o jeszcze większe zaufanie. Obiecaj mi, Ŝe tym
razem zgodzisz się z tym, co powiem.
Trask spojrzał na Goodly’ego, a właściwie wejrzał w niego, i dostrzegł prawdę,
następnie pokiwał głową mówiąc:- W porządku, słucham cię.
Goodly westchnął z ulgą oraz wdzięcznością i zaczął mó wić:
- No dobra. Było tak...
- Patrzyłem na Scotta St Johna przez lustro i starałem się odczytać przyszłość - zaczął
prekognita - jego przyszłość, intencje i cele. Ale równieŜ nasze, naszego świata. Zobaczyłem
teŜ chaos, który opisała Anna Maria. Jednak odebrane przeze mnie wraŜenia były bardzo
ulotne, kalejdoskopowe i zaciemnione. Zostały zaciemnione przez potęŜne zło, z którym
walczył Scott! Walczył z nim, mając świadomość, Ŝe tylko on i jego grupka moŜe wygrać w
walce z tym złem. St John, postać kobiety i jeszcze ktoś... kto był bardzo niewyraźny i ukryty
w cieniu. Jednego jednak jestem pewien: nikt z tej trójki nie naleŜał do Wydziału E. I jestem
teŜ pewien, Ŝe będzie ich troje.
Sama liczba trzy zrobiła na mnie głębokie wraŜenie. Wiem, Ŝe zabrzmi to dziwnie, ale
to jest zapisane w jego przyszłości, w przyszłości całego świata. Chodzi o trójkę przez duŜe
T. Ta liczba pojawiła się w moim umyśle nagle i bardzo wyraźnie. Trzy i Ŝadna inna. Choć
nie pojmuję sensu tego, co dalej widziałem, opowiem ci, co działo się w kolejnych pełnych
chaosu sekundach.
Szczyt góry, zaśnieŜony i oblodzony, w wykopanych tunelach i jaskiniach... wielka
maszyneria, podobna do armatniej lufy, wykonana z metalu i plastiku... z cięŜkimi, złotymi
pociskami, którymi aŜ pod sufit wypełniono pomieszczenie... przestraszeni i pracujący w
pocie czoła robotnicy w białych kombinezonach... i Śmierć, stary człowiek z kosą. Pojawiał
się i znikał na wezwanie...
Nie wiem kogo lub czego - nie zobaczyłem. W końcu wszystko ogarnęły płomienie,
potworna eksplozja, która wstrząsnęła mną do głębi i przesłoniła widok. Gdyby nie było przy
mnie Anny Marii, to prawdopodobnie upadłbym. To było bardzo realne, Ben. Odczułem to
jak... planetarną katastrofę i wiem, Ŝe tak będzie!
NajwaŜniejsze, Ŝe Wydział E nie będzie w tym uczestniczyć, nie w najistotniejszych
zdarzeniach. Będziemy trochę na uboczu, a całą odpowiedzialność weźmie na siebie St
John.Nasza przyszłość będzie zaleŜeć od niego i od jego grupy. To jest jego walka, właściwie
całej Trójki.
Trask odezwał się po kilku długich sekundach:
- Na uboczu? Powiadasz, Ŝe moŜemy tylko czekać i przyglądać się?
- Tak to wygląda - odpowiedział prekognita. - Było to bardzo wyraźne, gdy
skoncentrowałem się na St Johnie. Nie jestem telepatą, ale gotów byłbym przysiąc, Ŝe
słyszałem jego słowa, które brzmiały tak: „Gdybyś wyczuł coś dziwnego. Spróbuj dowiedzieć
się, co to takiego, ale trzymaj się z daleka”. Wiem, a przynajmniej mam takie przekonanie, Ŝe
to nas dotyczy. MoŜemy obserwować St Johna, jego otoczenie, wszystko, co na niego
wpływa, ale musimy zachować bezpieczną odległość. Nie moŜemy mu ani pomagać, ani
przeszkadzać. Nie moŜemy teŜ razem z nim działać. Nie pytaj mnie dlaczego, bo sam nie
wiem. MoŜemy tylko stać na uboczu. Nie jesteśmy potrzebni. Przynajmniej nie na tym
etapie...
Trask pokręcił głową, jakby chciał lepiej zrozumieć to, co usłyszał. Wyglądał na
niezdecydowanego pomimo złoŜonej obietnicy.
- Oboje powiedzieliście, Ŝe cały świat jest zagroŜony. I mamy się nie wtrącać? - spytał
Trask, patrząc najpierw na Goodly’ego, a potem na Annę Marię. - PrzecieŜ Wydział E
zajmuje się właśnie takimi zagroŜeniami. I nadal sugerujesz, Ŝe mamy pozostać na uboczu,
siedzieć i czekać? Mam zatem postępować zgodnie z twoimi sugestiami, co zasadniczo
oznacza brak działania i to wyłącznie dlatego, Ŝe wyraŜasz takie przekonanie?
- To nie jest wyłącznie moje czy nasze przekonanie - odpowiedział Goodly. - Kiedy
wróciłem do Centrali, znalazłem na moim biurku notatkę od Garveya. - Wyciągnął z kieszeni
pomiętą kartkę papieru, połoŜył na stoliku i przesunął do Traska.
Jan, o co tu chodzi? Czy zaczynasz zajmować się tym samym co ja, czy moŜe jestem po
prostu przepracowany? Dziś rano, kilka minut po 10:00, natknąłem się na myśl, która dotarła
do mnie z zewnątrz. Dokładniej mówiąc był to głos, który najwyraźniej naleŜał do ciebie,
nosił wszystkie cechy i znamiona twojej aury. Głos powiedział: „Gdybyś wyczuł coś
dziwnego. Spróbuj dowiedzieć się, co to takiego, ale trzymaj się z daleka”. Cos w tym
rodzaju. Oczywiście mogłem to odebrać od kogokolwiek innego - w końcu jestem telepatą -
ale wszystko wskazywało na ciebie. Zastanawiam się, czy nie ma to związku ze Scottem St
Johnem. Co o tym sądzisz?
Trask spojrzał na prekognitę, który powtórzył:
- Jak zatem widzisz, nie jest to wyłącznie nasze...
- To co mamy robić? Nie moŜemy być bezczynni!
- MoŜemy go dokładnie sprawdzić - odparł Goodly. - Wszyscy. Sprawdzimy biografię
St Johna, gdzie był, co robił, jego przeszłość, teraźniejszość... poniewaŜ o przyszłości juŜ się
czegoś dowiedzieliśmy. Dowiemy się, co się stało albo co się stanie, Ŝe zostanie zmuszony do
walki. MoŜe dzięki temu dowiemy się, z czym walczy i kto jest jego sprzymierzeńcem.
Musimy jednak trzymać się z dala i nie zbliŜać się do niego. Nie moŜemy mu przeszkadzać.
- Przeszkadzać? - Trask szybko odniósł się do tego słowa.
- To kolejna informacja, którą uznaję za waŜną. Ale nie pytaj mnie, skąd o tym wiem.
- Goodly wzruszył ramionami. - Jednak wydaje mi się to logiczne. Skoro St John wybiera się
na wojnę, to nasze działania mogłyby zwrócić uwagę jego przeciwników na aktywność
Scotta.
Trask pokręcił głową pogładził się po policzku i odrzekł:
- No nie wiem. Nadal wydaje mi się to bardzo niejasne i trochę nierealne.
- Wiem - zgodził się z nim Goodly. - Oczywiście, Ŝe wiem.
- Ile mamy czasu? - spytał Trask. - Jesteś w stanie określić to w jakiejś mierze?
- Nie. - Goodly znowu wzruszył ramionami. - Te wszystkie obrazy były naglące,
chociaŜ ulotne. To wszystko wydarzy się jednak w niedalekiej przyszłości.
Szef Wydziału E nabrał w końcu przekonania co do koncepcji Goodly’ego, co
sprawiło, Ŝe powróciła jego zwykła, pełna pewności postawa.
- No dobra. Zgadzam się z tobą - stwierdził Trask. - Wezwij wszystkich naszych ludzi,
którzy nie są w tej chwili zajęci czymś bardzo pilnym. Zbieramy się w sali odpraw rzucił
okiem na zegarek - powiedzmy za godzinę. Wystarczy ci tyle czasu?
Prekognita skinął głową i odrzekł:
- Załatwione...
Scott St John krzyknął i obudził się. Siedział w fotelu w pokoiku, który kiedyś był
gabinetem jego Ŝony. Przez chwilę, nie wiedząc jeszcze, gdzie się znajduje, wydawało mu się,
Ŝe jest w szpitalu, w którym umarła Kelly.
Miał sen, a właściwie potworny koszmar! Jego ciało drŜało, upewniając Scotta w
przekonaniu, Ŝe jest godzina 3:33. Kiedy jednak spojrzał na zegarek, okazało się, Ŝe jest 6:25
wieczorem.
Wieczorem całkowicie pokręconego dnia! - pomyślał Scott w chwili, gdy jego ciało
stopniowo przestawało drŜeć, a on coraz bardziej się rozbudzał.
Scott nie przyszedł do tego pokoju, Ŝeby być bliŜej Kelly, choć przez pierwsze kilka
miesięcy po jej śmierci właśnie po to tutaj przychodził. Przypuszczał, Ŝe był na tyle fizycznie
oraz emocjonalnie wyczerpany niewytłumaczalnymi zdarzeniami, które stały się jego
udziałem, Ŝe po prostu instynktownie zaszedł tutaj, aby sprawdzić, czy przypadkiem na nią
nie natrafi. Kolejne złudzenie. PrzecieŜ dobrze wiedział, gdzie była Kelly. Znał połoŜenie jej
grobu na cmentarzu Highgate. Przestał chodzić na cmentarz, poniewaŜ wciąŜ siedział przy
grobie Kelly i nie chciał się stamtąd ruszyć.
W swoim śnie Scott siedział na krześle obok jej szpitalnego łóŜka w jej izolatce.
Trzymał w ręce jej wątłą dziewczęcą dłoń. Teraz wiedział, Ŝe powinien przypomnieć sobie
coś związanego z jej ręką... coś dotyczącego drobnej lewej ręki Kelly.
Była świadoma, ale zbyt słaba, Ŝeby z nim rozmawiać lub nawiązać kontakt. Nie
mrugała i na tle mizernej twarzy jej oczy wyglądały na ogromne. W ostatnich dniach Ŝycia
bardzo często oglądał ten widok. Tym razem twarz Kelly pojawiła się we śnie i Scott
dostrzegł w jej niemym spojrzeniu rodzaj ponaglenia, jakby Kelly próbowała mu coś
powiedzieć.
Jej wielkie oczy przesuwały się od jego twarzy do ręki, którą Scott trzymał w swojej
dłoni. Scott był pewien, Ŝe za jej Ŝycia coś takiego nigdy się nie wydarzyło. Kiedy był w
szpitalu, zawsze siadał po lewej stronie łóŜka i trzymał ją za prawą rękę. Jednak w śnie Kelly
najwyraźniej starała się skierować jego spojrzenie na... drugą rękę? Scott przypominał sobie
sen...
Nie, nie chodziło o rękę, ale o nadgarstek! W końcu zgodnie z jej cichymi
wskazaniami spojrzał tam, gdzie chciała Kelly.
Rękaw białej koszuli odwinął się, odsłaniając... co to? Ślad lub znamię na jej
nadgarstku? Teraz Scott przypomniał sobie. To było jak wyblakły kod kreskowy o odcieniu
bledszym od ciała. Był to znak składający się z czterech białych prawie równoległych kresek,
które przecinały nadgarstek pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. MoŜe był to znaczek
identyfikacyjny potrzebny lekarzom i pielęgniarkom, jak etykietka przyczepiana do duŜego
palca od nogi, tyle Ŝe dyskretniej szy i mniej ponury. Dziwny pomysł, w który trudno było
uwierzyć. Kelly była w jednoosobowej sali i wszystkie jej dane zostały zapisane na tabliczce
przyczepionej do łóŜka. Czy to moŜliwe, Ŝe ktokolwiek mógłby pomylić się lub nie wiedzieć,
jak się nazywa?
Jednak te znaki zaalarmowały Scotta. Widział je gdzieś wcześniej. Nagle przypomniał
sobie coś jeszcze: kiedy jechali do szpitala, Kelly co pewien czas drapała się po nadgarstku.
To było tego samego ranka, kiedy upadła. Chciała wstać z łóŜka i przewróciła się. Myślała, Ŝe
swędzenie jest objawem alergii lub czymś podobnym...
Wspomnienie o upadku Kelly przypomniało Scottowi o śnie, na nowo wprowadzając
go w drŜenie. We śnie równieŜ się przewróciła, ale w inny sposób. Nie, we śnie wyglądało to
na coś innego. Na coś całkowicie innego!
We śnie minimalnym prawie niedostrzegalnym ruchem głowy skinęła głową w dół i w
górę, jakby mówiła „tak”, kiedy Scott zauwaŜył znaki na jej nadgarstku. Udało się jej nawet
nieznacznie uśmiechnąć, po czym dosłownie skurczyła się. Zwinęła się, jakby była obrazkiem
narysowanym na nadmuchanym woreczku z papieru, z którego wypuszczono powietrze. W
tej właśnie chwili Scott obudził się z krzykiem przeraŜenia na ustach. Dobry BoŜe!
St. John zszedł na dół, zrobił sobie kubek kawy i zabrał go do swojego gabinetu. W
pokoju było ciemno pomimo promieni słońca prześwitujących z ogrodu. Pod wpływem ruchu
Scotta w powietrze podniósł się kurz zbierający się od ponad trzech miesięcy. Pyłki kurzu
fruwały w promieniach słońca, przypominając miniaturowe galaktyki. Znał dobrze swój
gabinet, ale tym razem czuł się w nim dziwnie. Jakby czegoś brakowało. Z irytacją wzruszył
ramionami. Prędzej czy później i tak się dowie, co się takiego stało.
Opadł na fotel i łyknął kawy. Zastanawiał się nad znakami na nadgarstku Kelly. Czy
to moŜliwe, Ŝe Kelly faktycznie miała na skórze jakieś znamiona i dlatego drapała się w tym
miejscu w drodze do szpitala? Te znaki budziły coraz większe zainteresowanie Scotta.
O czym mówiła tajemnicza kobieta? śe nie powinien myśleć o swojej stracie pod
wpływem gniewu, bólu i emocji? MoŜe chodziło jej po prostu o to, Ŝe powinien spróbować
przemyśleć to na spokojnie.
Scott Ŝachnął się i roześmiał na głos. Co jest grane?... Naprawdę zaczynał brać na
serio to, co usłyszał na ulicy. Jednak juŜ po chwili przestał się śmiać, poniewaŜ zauwaŜył, Ŝe
od pewnego czasu zaczął powaŜnie traktować sny i dość niezwykłe wydarzenia.
Bez względu na to, kim była ta kobieta, wariatką czy teŜ nie, doradzała spokojne i
trzeźwe myślenie o stracie, a nawet zbadanie tej tragedii. Oznaczało to, Ŝe być moŜe
faktycznie warto by się tym zająć.
Ale Scott nie był zdolny do trzeźwego myślenia, nie w swoim gabinecie. W tym
miejscu czuł się zanadto oddalony od Kelly. Co innego w jej pokoju. Być moŜe dlatego
poszedł na górę, starając się wszystko przemyśleć, ale nic z tego nie wychodziło, w końcu
zasnął i przyśnił mu się koszmar.
Scott zabrał kubek ze sobą i poszedł na górę. Zamienił jeden zakurzony pokój na inny.
Zakurzony, ale uporządkowany. W przeciwieństwie do swojego męŜa Kelly była skrupulatna
i dobrze zorganizowana, zwłaszcza gdy chodziło ojej pracę. Jej sekretarzyk był wypełniony
nagraniami, notatkami, zeszytami, wycinkami z gazet oraz fotografiami...
Fotografiami? Czy na zdjęciach, które pokazywała mu Kelly było coś szczególnego?
Czy miało to związek z... z Simonem Salcombe’em? Z materiałem, nad którym pracowała?
MoŜliwe. W jednym ze swoich artykułów posunęła się do tego, Ŝe nazwała Salcombe’a
szarlatanem, co mu się na pewno nie spodobało.
Ale czy zajmowała się tym dalej?
Tak, Scott przypomniał sobie, Ŝe było to w styczniu, kiedy przygotowywał się do
wyjazdu do Berlina, gdzie miał pracować jako tłumacz na konferencji poświęconej
przyszłemu zjednoczeniu Niemiec. Kiedy stamtąd wrócił, Kelly była juŜ śmiertelnie chora.
Otworzył dolną szufladę sekretarzyka i sprawdził, co się znajduje w przegródce z
literą S. Były tam dwie koperty podpisane nazwiskiem Salcombe. Jedna była wypełniona
materiałami z lat 1988-1989, na drugiej zaś widniał napis „styczeń 1990”. To był temat,
którym Kelly zajmowała się tuŜ przed swoją śmiercią. Scott przypomniał sobie, co Kelly
opowiadała o tym człowieku.
Kelly była niezaleŜną dziennikarką i zajmowała się dziennikarstwem śledczym.
Starała się zdobyć zdjęcia Salcombe’a, który unikał fotografowania. Chciała zrobić dobre
zdjęcia, ale uzgodniła z ekipąBBC, Ŝe zaaranŜuje sytuację, w której ekipa BBC będzie mogła
nakręcić Salcombe’a z bliska. Gdyby plan zawiódł, ludzie z BBC obiecali, Ŝe odkupią zdjęcia
od niej. Kelly była dobrze znana w środowisku dziennikarskim i raczej nikt nie chciałby jej
oszukać. Nawet gdyby BBC nie kupiła zdjęć od niej, to zawsze moŜna było je sprzedać
gazetom.
Jednak tym razem wyglądało na to, Ŝe Kelly będzie mogła upiec dwie pieczenie na
jednym ogniu. Kiedy Scott wysypał zawartość koperty na biurko Kelly, okazało się, Ŝe były
tam nie tylko fotografie, ale takŜe wycinki z gazet oraz ośmiocalowy fragment kolorowego
filmu nakręconego przez BBC. Być moŜe Kelly zawarła transakcję, na której skorzystały obie
strony.
Scott wybrał film, włoŜył go do stojącej na biurku przeglądarki i podniósł do góry,
Ŝeby spojrzeć pod światło padające od strony okna. Przeglądając film klatka po klatce,
zorientował się, dlaczego ten fragment został wycięty: pokazywał przede wszystkim Kelly, a
nie Salcombe’a! Kelly stała z aparatem na wysokości oczu i jedną ręką dotykała ramienia
Salcombe. Salcombe patrzył w innym kierunku i trzymał twarz odwróconą. Razem z
eskortującymi go dwoma barczystymi ochroniarzami przepychał się przez tłumek reporterów
i przechodniów. Kelly, chcąc podejść bliŜej, musiała puścić ochroniarzy przodem.
To był obraz zarejestrowany na pierwszej klatce. Później sprawy nabrały szybszego
tempa. Zarejestrowane ruchy Salcombe wyglądały na gwałtowne, co wskazywało, Ŝe
błyskawicznie zareagował na niespodziewane pojawienie się Kelly. Obserwowany klatka po
klatce ruch Salcombe’a wyglądał spazmatycznie, podczas gdy pozostałe osoby poruszały się
płynnie i naturalnie. Oglądając kolejne sekwencje, Scott zauwaŜył, Ŝe męŜczyzna złapał Kelly
za nadgarstek, Ŝeby się uwolnić od jej uchwytu i w końcu ją odepchnął. Jednak Kelly zdąŜyła
zrobić co najmniej jedno zdjęcie, w chwili gdy ze złością odwrócił się w jej stronę.
To wszystko zostało zarejestrowane na dwunastu klatkach filmu, ale Scott mrugał
oczami, jakby dopiero co przestał oglądać sceny ukazywane w starodawnym fotoplastykonie.
Ponadto bał się, Ŝe coś przeoczył. Domyślił się, Ŝe BBC wycięła te klatki ze swojego
materiału, poniewaŜ był to nieuŜyteczny i niewyraźny fragment.
Następnie Scott zaczął przeglądać zdjęcia. Pierwsze zdjęcie było zrobione w szpitalu i
przedstawiało trójkę chorych dzieci. Scott nie widział ich nigdy wcześniej, ale przypomniał
sobie, co powiedziała Kelly. Był zajęty i przygotowywał się do wylotu do Berlina, więc nie
zwrócił na to większej uwagi. Jednak teraz stwierdził, Ŝe moŜe być to waŜne i wytęŜył
pamięć.
- Te biedne, chore dzieciaki - mówiła, kręcąc głową. - W tym stanie nikt juŜ nie mógł
im pomóc, nawet duŜo wcześniej nie było to moŜliwe. Nie w wypadku tych chorób.
Oczywiście ich rodzice byli gotowi na wszystko. Próbowali juŜ róŜnych metod leczenia, więc
dlaczego nie mieliby skorzystać z usług oszusta, Simona Salcombe’a? Musiała to być ostatnia
deska ratunku, ale w takiej sytuacji i tak nic juŜ nie mogło zaszkodzić. Salcombe powiedział
rodzicom dzieci, Ŝe nie oczekuje zapłaty za swoje usługi. Ha! Wyglądało to na działalność
charytatywną. Pieprzony oszust i lizus!
Scott wiedział, Ŝe nie pamięta dokładnie jej słów, ale ich treść właśnie o tym mówiła.
OdłoŜył na bok zdjęcie i spojrzał na kolejne. Na trzech zdjęciach były te same dzieci
sfotografowane osobno, prawdopodobnie jeszcze przed grupową fotografią. Tym razem,
pomimo tego, co Kelly opowiedziała o ich chorobie, tym razem dzieci nie wyglądały na
chore. MoŜliwe, Ŝe to z powodu oświetlenia, poniewaŜ wszystkie zdjęcia były ciemne i miały
kiepską jakość.
Ostatnie ze zdjęć przedstawiało Simona Salcombe’a. Zrobiła je Kelly, zanim
Salcombe zdołał ją odepchnąć. Uzdrowiciel wyglądał jak gad. Chude, zapadłe policzki,
odwinięte wargi ukazujące rybie ząbki, nienaturalnie czarne oczy, marmurowe kamyki
zatopione w woskowatej, podobnej do gołej czaszki twarzy ukrytej pod łysą błyszczącą
kopułą głowy... przypominał bardziej jadowitą kobrę niŜ polującą modliszkę. Jeśli chodzi o
jego reakcję na dotyk Kelly, to nie przypominała zwykłej reakcji ludzi. Nie było w tym
zaskoczenia, ale wściekłość. Całą postacią wyraŜał krańcową nienawiść i kierował ją przeciw
Kelly.
Scott, patrząc na zdjęcie, w pełni zgadzał się z oceną swej Ŝony: facet był
obrzydliwym robalem!
Jednak z drugiej strony moŜliwe, Ŝe wyraz twarzy Salcombe niczego nie oznaczał.
MoŜe aparat zrobił takie zdjęcie, poniewaŜ było niewłaściwe oświetlenie lub nie zadziałała
lampa błyskowa. Tak czy owak coś nie zadziałało właściwie, poniewaŜ zdjęcie było nieostre,
zniekształcone, ziarniste i w Ŝadnym razie nie przypominało normalnych zdjęć Kelly.
W końcu Scott wziął do ręki wycinek z gazety. Tyuirazem Kelly nie była tak
skrupulatna jak zwykle. Wycięła zdjęcie z towarzyszącym mu artykułem, ale nie odnotowała,
w której gazecie ukazał się ten artykuł. Tylko dzięki podpisowi wiadomo było, Ŝe to Kelly
jest autorką.
Scott rozpoznał zdjęcie z gazety. Oglądał je ostatniej nocy przed odlotem do Niemiec.
ZmruŜył oczy, przyglądając się uwaŜnie.
Zdjęcie było wyraźne, choć wydrukowane na zwykłym, gazetowym papierze. Na
schodach przed ogromnym zdobionym marmurowymi kolumnami wejściem do dziecięcego
szpitala St Jude stało siedem osób: trzech męŜczyzn w środku, a oprócz nich po ich prawej i
lewej stronie widać było męŜczyznę i kobietę. W samym środku stał Salcombe otoczony
przez ochroniarzy. Kelly zrobiła mu zdjęcie, kiedy spojrzał do tyłu i najwyraźniej syknął w
kierunku aparatu. Tym razem nie moŜna się było pomylić ani opacznie zrozumieć wyrazu
jego twarzy: widniała na niej Ŝądza mordu!Kelly chciała zrobić zdjęcie całej grapy i musiała
wówczas znajdować się w odległości pięciu metrów od nich. Scott ponownie spojrzał na
wyraz twarzy Salcombe’a, nie dostrzegł Ŝadnej róŜnicy i cieszył się, Ŝe w tamtej chwili jego
Ŝona znajdowała się w stosunkowo bezpiecznej odległości...
Zaczynał zapadać zmierzch i Scott włączył lampkę na biurku, chcąc przeczytać
wycięty z gazety artykuł. MoŜe jej słowa przywołają wspomnienia i pomogą je lepiej
zrozumieć.
Ich wspólne Ŝycie zakłócała praca. Scott często wyjeŜdŜał za granicę, gdzie „mówił
językami” - jak to określała Kelly. Z kolei gdy Scott był w domu, wyjeŜdŜała Kelly, Ŝeby
tropić ślady opisywanych przez nią historii. Taki styl Ŝycia miał teŜ swoje dobre strony.
Nigdy sobie nie przeszkadzali, nigdy nie widzieli się wystarczająco długo, ale za to czas, jaki
sobie wzajemnie poświęcali, był czymś szczególnym.
Scott zauwaŜył, Ŝe nigdy nie był na bieŜąco z tym, czym zajmowała się Kelly.
Ponadto gdy Kelly nabrała do czegoś przekonania, rozwaŜyła wszystkie za i przeciw, to
formułowała radykalną opinię i nie moŜna juŜ było wpłynąć na zmianę jej zdania. Widać to
było wyraźnie, patrząc na tytuł artykułu. Scott czytał artykuł i mruczał pod nosem: Cała
Kelly!
Kelly St John Simon Salcombe - uzdrowiciel czy szarlatan?
Cudotwórcy. Są z nami od początku świata i było ich juŜ tak wielu, Ŝe trudno ich
nawet policzyć. Indyjscy fakirzy, którzy wspinają się do góry po linie i nagle znikają;
iluzjoniści, którzy skłonni są przyznać się do sztuczek, ale nie wyjaśniają, na czym one
polegają; media wraz z ich szybko mówiącymi asystentami, nie wspominając o asystentach
ukrytych wśród publiczności.
Są wśród nich takŜe tacy artyści jak Harry Houdini, który zadziwiał świat swą
fantastyczną zdolnością uwalniania się z więzów, ale sam przez całe Ŝycie był sceptykiem i
stał na czele grupy demaskującej działania cudotwórców. Nie zapominajmy takŜe o tych, co
zginają łyŜeczki jedynie siłą woli, magikach, tych, co chodzą po ogniu (i połykająogień), o
telepatach, telekinetykach i wszystkich innych telecośtam. Listę moŜna by ciągnąć bez końca.
Zawsze nas nabierali, ale nie przejmowaliśmy się tym, poniewaŜ od samego początku
wiedzieliśmy, Ŝe to oszustwo. Taki rodzaj przedstawienia, show biznes i dlatego nie
wierzymy we wszystko, co nam się pokazuje. Po prostu kolejny rodzaj rozrywki.Mam rację?
Jednak wraz z pojawieniem się Simona Salcombe’a - tak zwanego duchowego
uzdrowiciela - rozrywka przestaje bawić. Simon Salcombe to tajemniczy męŜczyzna, rzadko
pokazuje się publicznie. Tajemniczo pojawia się i znika. Nikt nie jest w stanie określić, gdzie
i kiedy znowu będzie moŜna go spotkać lub dokąd się wybiera. Jednak ostatnio jego
aktywność związana z bardzo dochodowym uzdrawianiem psychicznym (lub jak sam
twierdzi, „uzdrawianiem dotykiem”) stała się bardziej znana dzięki relacjom reporterów, z
których, miło mi to przyznać, niektóre zostały napisane przeze mnie. Trzeba stwierdzić, Ŝe dla
kaŜdego, kto zastanowi się nad tym przez chwilę, jest oczywiste, Ŝe ten człowiek jest
zwykłym szarlatanem polującym na bogatych i naiwnych hipochondryków. Niewątpliwie
jego klientom poprawia się, lecz jest to w pełni zrozumiałe, poniewaŜ nie cierpieli na Ŝadną
powaŜną chorobę. Jeśli chodzi o uzdrawiający dotyk Simona Salcombe’a, to nie wiem, czy
wszystkie dotknięte osoby zostały uzdrowione, za to na pewno większość z nich została
oszukana. Złowrogi Simon - mam nadzieję, Ŝe załączone zdjęcie w pewnym stopniu wyjaśnia,
dlaczego tak go nazywam... on naprawdę nienawidzi, gdy mu się robi zdjęcia - próbuje
znaleźć nowych sponsorów, którzy zapełnią jego kasę. Robi to, oferując za darmo swoje
usługi zrozpaczonym rodzicom bardzo chorych dzieci. Dzięki temu nie musi reklamować
swojego zgniłego interesu i nikt nigdy mu nie zarzuci błędu, poniewaŜ los tych dzieci i tak
jest juŜ dawno przesądzony. Kiedy - niech Bóg mi wybaczy, lecz muszę tak stwierdzić - kiedy
psychiczne leczenie Salcombe okaŜe się bezwartościowe, wówczas ten oszust wyjaśni, Ŝe dla
jego pacjentów (a właściwie ofiar) było juŜ za późno. Jednak okrutna gra, jaką prowadzi ta
jadowita bestia (...)
...i tak dalej.
Scott przestał czytać w połowie artykułu. Wiedział, Ŝe dalsza treść aŜ do samego
końca będzie mieć podobne brzmienie, poniewaŜ Kelly była radykalna w swych osądach. To,
co przeczytał do tej pory, pomogło mu ustalić chronologię zdarzeń.
Kelly w jakiś sposób dowiedziała się, Ŝe Salcombe pojawi się w szpitalu. Znalazła się
we właściwym czasie i miejscu, dzięki czemu zrobiła mu zdjęcie razem z ochroniarzami i
rodzicami chorych dzieci. Prawdopodobnie Kelly powiadomiła innych reporterów, włącznie z
jej przyjaciółmi z BBC, którzy zebrali się przed wejściem, Ŝeby uchwycić Salcombe’a w
swoich obiektywach. Jednocześnie ktoś wewnątrz szpitala St Jude zrobił zdjęcia chorym
dzieciom.
Później Salcombe wyszedł ze szpitala i Kelly zrobiła mu zdjęcie z bliska. Koniec
historii. Napisała artykuł dzień później, kiedy Scott był juŜ w Berlinie. Po jego powrocie do
domu. o nie, musi starać się nie myśleć o tym.
Czy to wszystko miało jakiś związek z jej śmiercią? A jeśli tak, to jaki? Z kolei jeśli
Salcombe ukrywał szczegóły swego Ŝycia, to skąd Kelly wiedziała, Ŝe odwiedzi szpital, Ŝeby
przykładać ręce dzieciom? I dlaczego, do jasnej cholery, on, Scott St John, zajmuje się tymi
prawdopodobnie pozbawionymi znaczenia poszukiwaniami? PoniewaŜ doradzono mu to...
doradziła mu to spotkana w kiosku kobieta!
Przypominając sobie to przypadkowe spotkanie, na chwilę zatrzymał się w
poszukiwaniach. Jednak mimo wewnętrznego zamieszania Scott wiedział, Ŝe coś musi zrobić
w tej sprawie. Potrząsnął głową Ŝeby uzyskać większą jasność myślenia. No dobra - pomyślał
- czego chciałem się dowiedzieć?
No tak! Chronologia wydarzeń.
Chronologia, kolejne słowo uruchamiające działanie. Scott zobaczył pamiętnik Kelly
leŜący na rogu biurka. Kelly codziennie coś w nim zapisywała, mówiąc: „To znacznie lepsze
od samej pamięci. Jeśli coś opiszę, to nie zapomnę”.
Scott niepewnie sięgnął ręką po dziennik - zbindowany metalowymi kółkami zeszyt z
pojedynczymi stronami na kaŜdy dzień roku - wiedział, Ŝe Kelly zapisała tam swoje ostatnie
myśli, a przynajmniej ostatnie słowa, które uznała za godne odnotowania. Nie będąc do końca
pewnym, czego ma szukać, przerzucał strony, docierając do ostatnich dni stycznia. Przeglądał
ostatnie dwa tygodnie, mając nadzieję, Ŝe coś rzuci mu się w oczy. W końcu znalazł
wzmiankę o sobie:
Scott szykuje się do wyjazdu do Berlina. Myślę, Ŝe mogłabym polecieć razem z nim i
zrobić sobie krótkie wakacje, ale pieniądze nie spadają z nieba, a kredyt za mieszkanie sam
się nie spłaci - co za szkoda! Scott zaraz po pracy w Berlinie leci na konferencję OPEC w
Wenezueli pod koniec lutego. Nie powinnam narzekać. Mamy nasz piękny domek i cudnie
będzie mieć go całego dla siebie na kilka dni... (a zwłaszcza nocy).
Od tego fragmentu zapiski zrobiły się jeszcze bardziej osobiste (na tyle, Ŝe Scotta aŜ
zatkało) i Scott przerzucił stronę lub dwie.Wt. 23 stycznia 1990
Fantastyczne wiadomości! Rosjanie zgodzili się wycofać wojska z Węgier. Wygląda na
to, Ŝe Gorbaczowowi zaleŜy na pokoju... chyba na dobre chce się pozbyć ostatnich przeŜytków
zimnej wojny. Scott za trzy dni wyjeŜdŜa na konferencję w Berlinie... oni chcą się chyba
troszkę pospieszyć; połączenie Niemiec, to chyba wciąŜ jeszcze sprawa przyszłości. Tak czy
owak wszyscy chcą być na to przygotowani. Niech Ŝyje pierestrojka! (jeśli jest to właściwa
pisownia).
Scott wyszedł po papierosy, muszę spróbować oduczyć go palenia! Anonimowy
telefon... ktoś z niemieckim akcentem dał mi cynk. MoŜe bzdura, ale nie mogę tego
zignorować. Simon Salcombe ma odwiedzić szpital StJude i odprawiać swoją szarlatanerię na
chorych dzieciach. Na pewno się tam pojawię...
Wpis był dłuŜszy, ale Scott poszukiwał właśnie tej informacji. Anonimowy cynk? To
w taki sposób Kelly dowiedziała się o „dobroczynnej” wizycie Simona Salcombe’a w
szpitalu. Pewnie nie powiedziała o tym Scottowi, poniewaŜ był zbyt zajęty przygotowaniami
do wyjazdu do Berlina.
Pominął następną stronę i przeszedł do:
Czw. 25 stycznia 1990
Muszę powiedzieć chłopakom z BBC o planowanej wizycie robala. Zadzwonię do nich,
kiedy będę pewna co do jego przyjazdu. Jestem im winna drobną przysługę, no i poprawię
sobie układy...
Następne pół strony wypełnione było zwykłymi codziennymi zapiskami, a po nich
smutna notatka o Avie Gardner:
Powiedziano o niej kiedyś: Najpiękniejsze zwierzę na świecie. Miała sześćdziesiąt
osiem łat i umarła na zapałenie płuc. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, Ŝe mogłaby być
przeziębiona! Kolejny przykład na to, Ŝe wszyscy jesteśmy śmiertelni, nawet boginie.
A potem:
Pokazał się! Zrobiłam mu zdjęcie, jak wchodził do środka ze swoimi gorylami, a
potem cos się popsuło w aparacie. Niech to szlag! Koleś musiał czytać moje artykuły. Gdyby
spojrzenie Mogło zabijać, to na pewno by mnie zabił, gdy spotkaliśmy się, kiedy wychodził ze
szpitala! Nie tylko spojrzenie, ale takŜe dotyk - zimny i obślizgły jak lód! OdraŜający typ, nie
chciałabym znowu znaleźć się tak blisko niego.
Scott wylatuje jutro do Niemiec. Nie czuję się najlepiej, ale nic mu nie powiem, bo
pewnie by się przejmował. Jeśli coś się z tego rozwinie, to zostanę w domu i popracuję nad
artykułami. Bill Comber powiedział, Ŝe moŜe mi podrzucić parę zniszczonych klatek z filmu
pokazującego moje spotkanie z Salcombe’em...
Na dole strony były jeszcze wzmianki o katastrofie Boeninga 707 linii Avianca, który
rozbił się, podchodząc do lądowania na lotnisku Kennedy’ego i o pakistańskiej premier
Benazir Bhutto, która urodziła dziecko w pracy. Jednak nie wzbudziło to zainteresowania
Scotta, który skierował wzrok na najwaŜniejsze słowa wskazujące na pogorszenie
samopoczucia Kelly:
Nie czuję się najlepiej...
Przewrócił stronę pozbawionymi czucia palcami.
Wyleciał do Niemiec w piątek, dwudziestego szóstego stycznia. Dobrze to sobie
zapamiętał, poniewaŜ dla niektórych osób był to fatalny piątek. Miał szczęście, poniewaŜ jego
samolot wyleciał, zanim nadciągnęła potęŜna burza, przez którą odwołano wiele lotów. Kiedy
wiatr osiągnął siłę huraganu, w południowej i południowo-zachodniej Anglii zginęło
czterdzieści sześć osób.
Kelly opisała to pokrótce w swoim pamiętniku, dodając kilka słów o tym, Ŝe martwi
się o Scotta, pokazując jednocześnie, Ŝe nie bardzo martwiła się o siebie.
Pt. 26 stycznia 1990
Scott złapał poranny samolot. Cieszę się, Ŝe udało mu się odlecieć przed
nadciągnięciem burzy. Coś się ze mną dzieje! Czuje się naprawdę fatalnie. Nie mam siły
pracować, mogłabym przespać cały miesiąc. Ale nie poddam się... popracuję nad artykułem o
Salcombie, skończę go pisać i wyślę.Zadzwonił Bill C. Powiedział, Ŝe zrobią kilka ujęć dzieci
ze szpitala St Jude. Myślę, Ŝe to trochę upiorne, ale w końcu Bill i reszta towarzystwa to
zawodowcy...
Czytając kolejne zdania, Scott odczuwał głęboki ból, który dosłownie skręcał mu
wnętrzności. Z zapisków Kelly moŜna było odczytać, jak z kaŜdą chwilą jej stan pogarszał
się. Powinien być tutaj! Ale dlaczego miałby się obwiniać? PrzecieŜ nic o tym nie wiedział...
Kelly nawet o tym nie wspomniała; przecieŜ sama nie wiedziała, jak cięŜki jest jej stan.
Myślała, Ŝe jest to co najwyŜej zwyczajna grypa.
Ale to nie była grypa...
Przerzucił kartkę i na stronie z datą dwudziesty siódmy stycznia zobaczył tylko kilka
zapisanych linijek. Pismo Kelly nie było juŜ tak staranne:
Pracowałam w domu. Artykuł o Salcombie dałam do wysłania listonoszowi, który po
południu przyniósł pocztę.
Rano czułam się fatalnie. Chciałam zadzwonić do Scotta, ale on przecieŜ wróci za
kilka dni. Nadal źle się czuję, moŜe po powrocie Scotta razem coś wymyślimy...
Strona z dwudziestego ósmego była pusta, a na stronie z dwudziestego dziewiątego
stycznia było:
Scott będzie w domu pojutrze. Tak się cieszę. Dowlekę się do łóŜka. Poczułam się
troszkę łepiej, moŜe dlatego, Ŝe on niedługo wróci...
Zadzwonili do mnie z Hatfield Evening Standard. Wieczorem drukują artykuł o
Salcombie. Jutro przyślą kuriera z egzemplarzem (i z czekiem).
WciąŜ mam ochotę zadzwonić do Scotta. Ale on jest w Berlinie i pracuje. Tak czy owak
będzie w domu w południe pierwszego lutego.
O Jezu! BoŜe! A on przez cały wieczór świętował trzydzieste urodziny ze swoim
niemieckim przyjacielem Herr Karlem Meisterem Dolmetscherem w pubie na
Kurfurstendamm, choć juŜ wieczorem mógł polecieć do domu! Gdyby wiedział, gdyby tylko
wiedział...
W pamiętniku Kelly nie było juŜ więcej wpisów...
Scott zacisnął powieki, uderzył otwartą dłonią w czoło i wcisnął się w głąb krzesła.
Do domu dotarł w południe pierwszego lutego. Kelly otworzyła mu drzwi. Wstała z łóŜka
tylko po to, Ŝeby go powitać. Pomimo fatalnego samopoczucia nie chciała wieczorem
wzywać lekarza do domu. Tak jakby wyczuła, Ŝe to był ostatni raz, kiedy mogli być razem we
własnym domu.
Scott wstał wcześnie w piątek rano po bezsennej, pełnej niepokoju nocy. Kiedy Kelly
przewróciła się, próbując wstać z łóŜka, Scott zaniósł ja do samochodu i pojechali do szpitala.
Był bardzo zadowolony z tego, Ŝe wykupili dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne. O 8:30
Kelly znalazła się w szpitalu... i juŜ z niego nie wyszła.
Od tego czasu przez blisko cztery miesiące rzadko kiedy znikała ze świadomości
Scotta i nigdy na dłuŜej niŜ przez trzy-cztery minuty. Przez cały czas, nawet wiedząc, Ŝe nie
był za nic odpowiedzialny, gdzieś w głębi czuł się winny za to, Ŝe nie był przy Kelly.
AŜ do teraz.
Teraz zaczynało mu świtać, Ŝe moŜna by obwinie kogoś innego. Oczywiście mógł to
być zbieg okoliczności, ale ewentualne wyjaśnienie i wszystkie pomysły z przyczyną śmierci
Kelly sprowadzały się do jednego nazwiska. Nazwisko brzmiało Salcombe!
Simon Salcombe - człowiek o uzdrawiającym dotyku. Tylko Ŝe Kelly była innego
zdania. Dla niej dotyk Salcombe’a był oślizgły i zimny jak lód. Zupełnie inny od dotyku
tajemniczej kobiety, którą Scott spotkał obok kiosku.
Dotyk, a moŜe dotknięcia...
Jeden z nich dziwny i ciepły, a nawet w pewnym sensie podniosły...
A drugi zimny, śliski... i osłabiający? Jeden dający, a drugi zabierający.
ZałóŜmy, przypuśćmy, Ŝe Salcombe naprawdę posiada niezwykłe zdolności: dłonie o
uzdrawiających mocach dających Ŝycie. Czy to moŜliwe, Ŝe mogłyby równieŜ przenosić
zarodki śmierci? MoŜe ten „uzdrowiciel” posiada zarówno moc odbierania, jak i przedłuŜania
Ŝycia? Cos takiego miało miejsce w wypadku „cichego zabójcy”, kiedy jakiś czas temu
podejrzewano rosyjskie KGB o zastosowanie bułgarskiej trucizny - maleńkiej kapsułki
śmiercionośnej substancji umieszczonej na czubku parasola - o niewykrywalnym składzie,
stosowanej do zabijania agentów wroga.
Pozostała jeszcze kwestia anonimowego cynku. Ktoś z niemieckim akcentem?
PrzecieŜ Simon Salcombe był Szwajcarem, a przynajmniej mieszkał w Szwajcarii.
Szwajcarzy mówią po niemiecku... MoŜliwe, Ŝe ktoś pracujący dla Salcombe’a celowo
ujawnił datę jego przyjazdu do szpitala St Jude, Ŝeby doprowadzić do spotkania Kelly z
uzdrowicielem.
Tylko dlaczego? śeby się zemścić za to, co Kelly opisywała w swoich wcześniejszych
krytycznych artykułach? Jeśli to prawda, to facet musiał być szaleńcem, potworem lub
jednym i drugim. Dobrze byłoby przejrzeć statystyki medyczne, Ŝeby sprawdzić, czy jacyś
inni dziennikarze demaskujący Salcombe’a nie padli ofiarą nieznanej choroby.
A moŜe to tylko czysta fantazja - wytwory wybujałej fantazji Scotta - wszystko po to,
Ŝeby znaleźć uzasadnienie dla tej ogromnej straty? NiewaŜne. Chodzi tylko o sprawdzenie.
Jeśli miałby stać się podejrzliwy w stosunku do własnego sposobu rozumowania, traktując
wszystko jako wytwór fantazji lub biorąc to za obsesję, to co powiedzieć o tych typach z
tajnych słuŜb, którzy go porwali i przesłuchiwali, podejrzewając go o posiadanie zdolności
parapsychologicznych? Bez wątpienia cały ten epizod moŜna uznać za czysta fantazję...
...Ale czy na pewno?
Teraz nic juŜ nie było pewne ani zbyt nieprawdopodobne. Zwłaszcza jeśli chodziło o
Ŝycie Scotta St Johna...
Na dworze zapadł zmrok. Scott włoŜył z powrotem do koperty kawałek filmu, artykuł
Kelly z Hatfield Evening Standard i cztery niewyraźne fotografie. Na zamknięciu koperty
zauwaŜył nazwisko B. Comber i numer telefonu.
Przypomniał sobie spotkanie z Comberem.
Jakieś trzy lata temu, jeszcze zanim Comber zaczął pracować dla BBC, razem z Kelly
zajmowali się jakimś dobrze płatnym zleceniem. Kelly zaprosiła Combera i jego Ŝonę Joannę
na drinka. Miesiąc później Joannę odeszła od niego, wybierając doradcę podatkowego z
Liverpoolu, a Bill złoŜył pozew o rozwód. Później Scott utracił z nim kontakt, ale Kelly
utrzymywała z nim kontakty zawodowe.
Scott wiedział, Ŝe taśma z filmem oraz niektóre ze zdjęć zostały wykonane przez
Combera. Zastanawiał się, czy nie mógłby się od niego dowiedzieć czegoś więcej o dniu, w
którym Salcombe odwiedził biedne chore dzieci.
Wyłączył stojącą na biurku lampę i wyszedł z ciemnego pokoju, trzymając pod pachą
pamiętnik oraz kopertę. Zszedł piętro niŜej do swojego gabinetu. Zapalił światło, nalał sobie
resztkę zimnej kawy, napił się i wybrał numer zapisany na kopercie. Po dwóch, moŜe trzech
dzwonkach usłyszał niewyraźny głos:
- Comber.
- Bill? Tu Scott St John.
- Kto? Kto mówi? Ach! St John! MąŜ Kelly. - Następnie po krótkiej przerwie: - BoŜe,
miałem zamiar do ciebie zadzwonić! Wiesz, wyrazy współczucia i tak dalej. Jakoś o tym
zapomniałem.
MęŜczyzna był najwyraźniej po kilku głębszych i «nie przejmował się własną dykcją.
- Nie przejmuj się - odparł Scott.
- Chciałem pogadać o Kelly.
- Rozumiem - powiedział Scott, starając się powstrzymać złość. - Sam dzwonię do
ciebie w sprawie Kelly. Bardzo chciałbym z tobą porozmawiać.
- Wspaniała kobieta. Miała wielkie serce. Co za strata. Zasługiwała na coś lepszego.
Naprawdę ją lubiłem.
- W porządku - odezwał się Scott i zanim Comber zdołał coś jeszcze powiedzieć,
dodał: - Czy nie miałbyś nic przeciw temu, gdybym wpadł do ciebie, powiedzmy dzisiaj
wieczorem?
- Dzisiaj? - Comber zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym odpowiedział: -
Nie ma sprawy. Będzie mi bardzo miło. Przyda się jakieś towarzystwo. Niezbyt dobrze sobie
radzimy, to znaczy ja i moja butelka. A moŜe powinienem raczej powiedzieć, Ŝe radzimy
sobie zbyt dobrze, jeśli wiesz, co mam na myśli? Więc chcesz się ze mną zobaczyć? Świetnie.
Znasz drogę. Z tego co pamiętam, mieszkamy niedaleko.
Po czym przystąpił do dyktowania adresu...Dom Billa Combera znajdował się o
niecałą milę drogi w kierunku Wood Green. W zapuszczonym ogrodzie stał dwupiętrowy
budynek o wysokich ścianach szczytowych. Scott przyjechał około 20:30. Przejechał przez
pochyloną Ŝelazną bramę, zaparkował samochód i zarośniętym chodnikiem podszedł do
wejścia. Z drzwi odłaziła farba, a drewniana framuga była zawilgocona i częściowo
spróchniała. Powiedzieć, Ŝe dom Combera wykazywał oznaki zaniedbania byłoby zbyt
łagodnym określeniem. W dwóch pokojach na dole paliło się światło, przed drzwiami
wejściowymi Ŝarzyła się zwisająca ze stropu lampa.
Comber usłyszał samochód Scotta i podszedł do drzwi. Podali sobie ręce i
wypowiedzieli zwyczajowe słowa powitania. Scott wszedł do środka i zdjął płaszcz. Comber
wziął od niego okrycie poprowadził Scotta korytarzem do swojego gabinetu - pokoju, w
którym był podobny bałagan jak w gabinecie Scotta.
Comber prawdopodobnie zbliŜał się do pięćdziesiątki. Był niski i okrągły, z widoczną
nadwagą. Widać było, Ŝe jest pod wpływem alkoholu, moŜna to było poznać juŜ po zapachu.
Jednak trzymał się prosto na nogach i wypowiadał się logicznie. Scott domyślił się, Ŝe
Comber musiał mieć sporo doświadczeń z piciem, zwłaszcza od czasu, gdy opuściła go Ŝona.
Jednak Scott - kierowca zatrzymany za jazdę pod wpływem alkoholu - stwierdził, Ŝe jest
ostatnią osobą, która powinna ferować sądy w tej kwestii.
Comber nalał mu whisky i usiadł za biurkiem, gestem ręki wskazując Scottowi fotel.
- Naprawdę chciałem zadzwonić - powiedział. - Nie wiem, dlaczego tego nie
zrobiłem. Wiesz... odkładamy rzeczy na później i nagle okazuje się, Ŝe jest zbyt późno. Ile to
czasu minęło? Sześć tygodni? Siedem?
- To juŜ czwarty miesiąc - odpowiedział Scott.
- Jezu! - Comber wyglądał na prawdziwie zaskoczonego. - Kiedy ten czas minął?
- Po prostu mija, a wraz z nim wiele rzeczy. Ale zanim wszystko przeminie, chciałem
się czegoś dowiedzieć.
- O Kelly? Wiem, co masz na myśli. Sam musiałem się z tym uporać, tyle Ŝe na
zupełnie innym poziomie. W czym mogę, ci pomóc? Co tam masz? - Skinął głową wskazując
na kopertę przyniesioną przez Scotta.
Scott opróŜnił kopertę, wysypując z niej wszystko na biurko Combera.
- Tutaj jest coś, co przesłałeś Kelly.
Comber rozłoŜył na biurku zdjęcia, fragment filmu i artykuł Kelly. Przyjrzał się
kaŜdemu z przedmiotów, zmarszczył brwi i popatrzył na Scotta.
- Simon Salcombe? Chcesz się dowiedzieć, co się działo, kiedy Kelly zobaczyła go w
szpitalu, zadzwoniła do nas i pozwoliła dołączyć do akcji? Pamiętam. Podobnie jak ja,
niezbyt przejmowała się tym gościem. To nie był pierwszy raz, kiedy próbowałem go
sfilmować, ale w jego pobliŜu nic nie chciało działać. Światła, kamery, mikrofony, zegarki -
wszystko się psuło!
- Naprawdę? Wygląda na to, Ŝe tego dnia teŜ nie wszystko się udało. Te zdjęcia są nie
najlepszej jakości, prawda?
- Tylko to dobrze wyszło - uśmiechnął się Comber i dotknął fotografii wydrukowanej
w Hatfield Evening Standard. - Twoja Kelly była bardzo sprytna. Zobaczmy... hm.
Scott siedział w fotelu, starając się ukryć zniecierpliwienie, Comber zaś pośpiesznie
czytał artykuł. Po chwili odezwał się:
- Tak, to cała Kelly. Wiesz, dlaczego zawsze miała problemy, Ŝeby sprzedać swoje
artykuły do duŜych gazet? Bo waliła prosto z mostu. Inni dziennikarze mogli na to
wskazywać, pisać, Ŝe to czy tamto, sugerować, Ŝe Simon Salcombe był oszustem. Ale nie
Kelly. Ona zawsze...
-...mówiła głośno o wszystkim - przerwał mu Scott. - Tak, wiem o tym.
- Właśnie! Nie chodziło o to, Ŝe Salcombe mógłby kogoś zaskarŜyć do sądu czy coś
takiego. Gdyby to zrobił, to musiałby się pokazywać na rozprawach. Jednak duŜe gazety nie
chciały ryzykować podjęcia nawet tak małego ryzyka. Są zbyt konserwatywne. Tchórzliwe
dranie! Mogą niszczyć zwyczajnych ludzi, ale jeśli chodzi o bogaczy, to zaraz się wycofują.
- Myślisz, Ŝe Kelly czymś ryzykowała?- Ja tak nie uwaŜam, to media bały się ryzyka.
- Sądzisz, Ŝe Salcombe byłby zdolny, hm, potraktować sprawę bardziej osobiście?
Comber zmarszczył brwi.
- Co przez to rozumiesz?
- NiewaŜne. - Scott pokręcił głową. - Nic takiego.
- Nic? PrzecieŜ nie przyszedłeś tutaj po nic takiego! - Comber wstał i nalał whisky do
szklanki Scotta. Scott zdziwił się, poniewaŜ nawet nie zauwaŜył, kiedy wypił pierwszego
drinka. To dlatego, Ŝe trudno było mu się skupić. A właściwie dlatego, Ŝe skupiał się
wyłącznie na śledzeniu zdarzeń z ostatnich dni Kelly, starając się znaleźć jakieś wyjaśnienie.
Ale czy naprawdę poszukiwał wyjaśnienia? MoŜe po prostu szukał powodu do
zemsty?
- No dobra - odezwał się Comber - o czym ci jeszcze opowiedzieć?
- O zdjęciach. - Scott podszedł do biurka i wziął do ręki zdjęcie przedstawiające trójkę
chorych dzieci w szpitalnych łóŜkach. - Kto dał ci pozwolenie na zdjęcia wewnątrz szpitala i
na fotografowanie tych biednych dzieciaków?
- To nie my zrobiliśmy te zdjęcia. To był staŜysta. Lekarz, który wierzył w
Salcombe’a tak samo jak ja, Kelly i reszta naszej ekipy. Sfotografował dzieci w tajemnicy,
zaraz po tym jak Salcombe i jego ludzie wyszli z oddziału.
- Na zdjęciu jest trójka dzieci - Scott zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. -
Podobnie jak na innych zdjęciach... brakuje dwójki rodziców.
- Trzeci z nich, najmłodszy, był z sierocińca. Bez mamy, bez taty... z białaczką.
- A reszta zdjęć dzieci? To teŜ zdjęcia staŜysty?
- Tak, chciał trochę dorobić. Chciał zrobić zdjęcia przed i po leczeniu, sprzedać je i
podreperować sobie budŜet. Ale nie był najlepszym fotografem albo jego aparat był kiepskiej
jakości. Spójrz na te fotografie. To jedne z najgorszych zdjęć, jakie widziałem! A moŜe i tym
razem był to wpływ Salcombe’a.
- Znowu? - spytał Scott, zastanawiając się, czy czegoś nie przeoczył.
- Mówiłem ci juŜ. Nic nie działało, kiedy Salcombe był w pobliŜu. Na przykład
zdjęcie Kelly, gdy stała tuŜ przy nim przed wejściem do szpitala. Przyjrzyj się.
- Widziałem, podobnie jak fragment filmu nakręcony przez ciebie.
- Tak. Nie mogliśmy z niego skorzystać, więc wyciąłem ten kawałek. Zostawiłem
taśmę, na której była Kelly i wrzuciłem do waszej skrzynki na listy, gdy wracałem wieczorem
do domu. Razem z odbitkami zdjęć staŜysty.
Scott znowu patrzył na grupową fotografię trójki dzieci, która została wykonana zaraz
po wyjściu Salcombe’a i jego ludzi ze szpitala. Było tam coś, co zauwaŜył juŜ wcześniej, ale
uznał to za efekt złego oświetlenia łub winę aparatu albo ogólnie złej jakości fotografii.
Comber zobaczył, Ŝe Scott zastanawia się nad czymś.
- O co chodzi? Cos interesującego?
- Masz szkło powiększające?
- Pewnie. PrzecieŜ jestem fotografem! - Comber pogrzebał w szufladzie biurka i wyjął
z niej szkło powiększające z podświetlaczem. - Przydaje się do patrzenia na mapę drogową,
gdy jedziesz nocą. Nie wiem, czy baterie jeszcze działają. Nie jeŜdŜę juŜ samochodem w nocy
i od dawna tego nie uŜywałem.
Scott wziął od niego szkło powiększające, przesunął włącznik, potrząsnął, patrząc, jak
malutka Ŝarówka zaczyna migotać wątłym światłem. WytęŜając wzrok, zaczął oglądać
zdjęcie: trójka dzieci w szpitalnych łóŜeczkach, jedno zbyt słabe, Ŝeby spojrzeć w stronę
obiektywu, drugie miało nikły uśmiech na twarzy i machało rączką, trzecie obróciło łysą
główkę na bok. Wszystkie dzieci były chłopcami bez włosów, miały głęboko zapadnięte oczy
i widać było po nich, Ŝe znajdują się w stanie terminalnym.
- Czy oni mają bandaŜe? - odezwał się Scott bardzo cichym głosem, jakby mówił sam
do siebie. - Jakieś bandaŜe albo waciki na nadgarstkach? Widzisz to, Bill?
Comber wziął od niego szkło, popatrzył przez nie i powiedział:
- Nie, to musi być jakiś pyłek na obiektywie. Mówiłem ci przecieŜ, Ŝe ten koleś to
beznadziejny fotograf. Nawet nie przetarł obiektywu!
- Pyłek? - Scott nie wyglądał na przekonanego. - Trzy pyłki na tym samym zdjęciu i
wszystkie zasłaniają nadgarstki dzieci? To dość dziwny zbieg okoliczności. - Wziął z
powrotem szkło i zaczął oglądać fotografie pojedynczych dzieci. - Tu teŜ są pyłki. I teŜ na
nadgarstkach...
- MoŜe się mylę i to nie są pyłki? - Comber wyglądał na zmieszanego. - MoŜe robili
im zastrzyki albo chemio - lub radioterapię? PrzecieŜ jestem fotografem, a nie lekarzem!
- Nie, nie jesteś równieŜ naukowcem. To musiałyby być silne dawki naświetlania, ale
takich się nie stosuje na dziecięcych oddziałach. To musi być coś innego - pokręcił głową. -
Coś bardzo dziwnego... innego.
Scott powrócił do uwaŜnego przyglądania się fotografii zbiorowej i nic nie mówił
przez chwilę. Jednak po jakimś czasie znowu zapytał swoim cichym głosem:
- Co to jest? Czy coś jest... coś nie tak z ich nadgarstkami? - Po czym gwałtownie
podskoczył, w chwili gdy wspomnienia i obrazy zlały się w jego umyśle w skojarzenie, które
podziałało na niego jak strumień lodowatej wody. - Tak... to lewe nadgarstki!
Comber odskoczył na swoim krześle i prawie się przewrócił, kiedy Scott
błyskawicznie pochylił się nad biurkiem, chwycił w dłoń fragment filmu, by po chwili cichym
głosem stwierdzić:
- Dobry BoŜe! Niech to diabli!
- Ho, ho! - Comber pochylił się z powrotem do przodu, wyprostował się i zapytał: -
Co, do...? Co ci się stało, St John? O co chodzi?
- O co chodzi?! - warknął Scott, patrząc gniewnie na Combera. Po chwili jednak się
zreflektował, pokręcił głową i dodał: - Nie... nie wiem, co to jest.
Scott szybko się uspokoił, choć ręce mu lekko drŜały. Przez szkło powiększające
ponownie przyjrzał się kawałkowi filmu: tym zamazanym klatkom, które pokazywały
Salcombe’a, gdy chwyta Kelly, przez moment ją przytrzymuje, a potem odpycha od siebie.
- Nie... nie wiem, co to jest. - Scott powtórzył się, lecz tym razem jego głos był
zachrypnięty - Tak czy inaczej dowiem się, o co tu chodzi! - dodał stanowczo.
Jego uwagę przyciągnął zamazany fragment obrazu. Było to w tym samym miejscu,
które uprzednio widział w pracowni Kelly. Niewyraźne miejsce było... na nadgarstku.
JeŜeli chodzi o wyraz twarzy Salcombe’a, to przedstawiał on o wiele więcej niŜ samo
zaskoczenie. W rzeczywistości to Kelly była bardziej od niego zaskoczona. MoŜliwe, Ŝe
szybkością reakcji, reakcją błyskawiczną... biorącą się prawdopodobnie z tego, Ŝe Salcombe
wcale nie był zaskoczony. On oczekiwał pojawienia się Kelly! Jego nienawiść była obecna
tak samo jak wcześniej, ale tylko maskowała jeszcze inne emocje.
Teraz Scott to zauwaŜył.
Salcombe wyglądał jak zabójca, który wbija nóŜ w swoją ofiarę. Był niczym
błyskawiczny atak kobry, która zagłębia swe zęby jadowe, Ŝeby wstrzyknąć truciznę. W
miejscu, gdzie Salcombe chwycił Kelly za nadgarstek - jej lewy nadgarstek - obszar na filmie
był zamazany, jakby jakiś śmieć przyczepił się do obiektywu.
Scott zaczął wkładać fotografie, kawałek filmu i wycinki z gazet do koperty... ale po
chwili przerwał tę czynność. Chciał się dowiedzieć czegoś jeszcze.
- Bill - odezwał się do całkiem juŜ trzeźwego męŜczyzny siedzącego za biurkiem z
szeroko otwartymi oczami. - Jest jeszcze jedno, o czym moŜesz mi powiedzieć... chodzi o
zdjęcia tych dzieci. Na pojedynczych zdjęciach kaŜde z nich wygląda lepiej niŜ na fotografii
zbiorowej. Jak to moŜliwe, skoro były w fazie terminalnej i kaŜdego dnia ich stan ulegał
pogorszeniu? Czy to chwilowa remisja czy co?
- Czy co? - odparł Comber, podnosząc się nad blatem biurka. - To jest właśnie
największe cholerstwo z całości! Remisja? MoŜesz to powtórzyć? Nawet nie tknęliśmy tej
historii, nikt z nas, nawet pismaki z najgorszych brukowców! Chcesz znać powody? Po
pierwsze: nikt nie chciał robić za agenta reklamowego tego pieprzonego Salcombe’a. Po
drugie: to zbyt dziwne i niezrozumiałe. Przypadek jeden na miliard, który na pewno nigdy się
nie powtórzy. Gdybyśmy to opisali, to tysiące rodziców z chorymi dziećmi musiałoby
przechodzić przez to samo. KaŜde z nich chce, aby stało się to, co niemoŜliwe.
- O co ci chodzi? Przypadek jeden na miliard? To, co niemoŜliwe?
- Posłuchaj, St John. Nie wiem, na czym polegają cuda ze szpitala St Jude, i nie wiem,
skąd się to wzięło. Moim zdaniem ewentualny uzdrowicielski wpływ Salcombe’a był
oczywiście zbiegiem okoliczności. Powiem ci jedno: po trzech tygodniach wszystkie
dzieciaki z fotografii wstały z łóŜek i zaczęły biegać jak szalone. Co więcej, dokładne badania
wykazały, Ŝe całkowicie wyzdrowiały...
Comber odprowadził Scotta do ogrodu i uścisnął mu rękę na poŜegnanie.
- Naprawdę bardzo mi pomogłeś - powiedział Scott. - Mam teraz znacznie większą
jasność. Mam nadzieję, Ŝe nie sprawiłem ci kłopotu.
- Nie ma sprawy - odparł Comber, nadal nie wiedząc, po co Scott złoŜył mu wizytę. -
Wszystko w porządku, St John?
- Tak, oczywiście. - Głęboko odetchnął nocnym powietrzem i ruszył do swojego
samochodu.
To była piękna noc z księŜycem w pełni wiszącym tuŜ nad dachami. Scott ledwie to
dostrzegał. Usiadł za kierownicą opuścił szybę i zapalił papierosa. Siedząc i paląc starał się
zebrać myśli. Ale nie było to łatwe. Nawet tutaj - w zaniedbanym ogrodzie w ciepłą
czerwcową noc - coś mu przeszkadzało. Było to dochodzące z bardzo daleka bezustanne
szczekanie. Głos psa - ostry jak nóŜ - przecinał spokojne nocne powietrze.
Samo zwierzę mogło być oddalone nawet więcej niŜ o milę, ale jego szczekanie, co
pewien czas podkreślane krótkim wyciem, w uszach Scotta rozlegało się bardzo wyraźnie.
Scott dziwił się, Ŝe inne psy nie odpowiadają na to szczekanie.
W tym osobliwym szczekaniu Scott zauwaŜył coś szczególnego. Nie było to
szczekanie, które dane było mu wielokrotnie słyszeć. Nie było w nim ani ostrzeŜenia, ani
groźby, ale raczej rodzaj pytania zadawanego przez zwierzę. Tak jakby powtarzało ciągle to
samo pytanie.
Nie było to jedyne pytanie, z jakim borykał się Scott. Być moŜe miał ich nawet zbyt
wiele. Zgasił papierosa, podniósł szybę w oknie, włączył silnik i wyjechał z ogrodu Combera
na ulicę...
Kiedy Scott wracał do domu, wpadła mu do głowy znajoma myśl, a właściwie zdanie
lub zdania:
Jeśli zauwaŜysz coś dziwnego, to trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać.
Myśl o tym, co cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrąŜaj się w Ŝalu, gniewie czy bólu.
No cóŜ, poczuł coś dziwnego i choć nie miał pewności, czy zdoła trzymać się od tego
z daleka, to z pewnością postara się to zbadać. Jednak z drugiej strony, kiedy był u Combera,
całkowicie zignorował słowa ostrzeŜenia płynące z ust tajemniczej kobiety. Gniew? Na
pewno, sporo tego było, choć moŜe od gniewu silniejsza była frustracja. Jeśli chodzi o spokój
i zimną krew, to raczej nie była jego mocna strona.
Tajemnicza kobieta powiedziała ponadto: Nie szukaj mnie. Kiedy przyjdzie czas, sama
cię znajdę. Wszystko pięknie, ale kiedy nastanie ten czas i na co? Jeśli chodzi o Scotta, to
czas nadszedł właśnie teraz, i to na wszystko! Z pewnością nastał czas na to, Ŝeby lepiej się
przyjrzeć Simonowi Salcombe’owi. A moŜe nie. MoŜe to ostrzeŜenie dotyczyło właśnie
Salcombe i nie powinien się do niego zbliŜać?
Ona, ona, ona! Gdyby to było moŜliwe, Scott chemie by ją odnalazł, pomimo nalegań,
Ŝeby tego nie robić. W końcu przyznała, Ŝe nie rozumie wszystkiego, co się dzieje, co
oznaczało, Ŝe rozumie choćby pewną część. Frustrujące? I to potwornie!
Kiedy chwilowo oślepiły go światła jadącego z naprzeciwka samochodu, Scott zdołał
uwolnić umysł od męczącej niekończącej się zagadki, labiryntu bez wyjścia i skoncentrował
się na prowadzeniu samochodu. Z pewnością nie chciałby zostać ponownie zatrzymany, nie z
whisky wyczuwalną w jego oddechu. Ta myśl przypomniała mu o jego... jak ich nazwać?
Porywaczach? Typach z tajnych słuŜb? Trudno to określić. Jednak im więcej Scott o nich
rozmyślał, tym bardziej przypominał mu się głos, który zdawało mu się słyszeć, gdy stał
przed weneckim lustrem na posterunku.
To był jej głos, choć jej samej tam nie było. Kiedy powiedziała: nie przejmuj się nimi,
wiedział, Ŝe chodzi jej o typów z tajnych słuŜb. Scott mógłby przysiąc, Ŝe gdzieś blisko siebie
wyczuwał jej obecność. W takich okolicznościach trudno się dziwić, Ŝe czasem zdawało mu
się, iŜ traci rozum.
Jednocześnie Scott zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, Ŝe nie jest juŜ tym
człowiekiem, którym był kiedyś - właściwie jest całkowicie inny - ale nie jest teŜ wariatem.
Przypomniał sobie takŜe, Ŝe ci ludzie z tajnych słuŜb nie stanowią zagroŜenia, Ŝe
niebezpieczeństwo czai się gdzie indziej. Gdyby tylko powiedziała gdzie.
Cieszył się, Ŝe juŜ prawie dojeŜdŜał do domu, bo natarczywe szczekanie psa dobiegało
do niego nawet poprzez hałas silnika. Wjechał na podjazd, zatrzymał samochód i chciał
zamknąć okno...
...i wówczas odkrył, Ŝe okno jest juŜ zamknięte! Podniósł szybę jeszcze przed
wyruszeniem spod domu Combera. Kiedy przekręcił kluczyk i zapadła cisza, Scott
zastanawiał się: Co jest, do...! Ale to było tylko pytanie będące odpowiedzią na inne pytanie...
PoniewaŜ... szczekanie stało się czymś zupełnie innym. Owszem, nadal był to głos
psa, tylko Ŝe tym razem szczekanie miało sens i na dodatek źródło dźwięku mieściło się
wewnątrz głowy Scotta!
- Kiedy po mnie przybądziesz? - mówiła Trójka. - Oni codziennie na mnie polują i
tutaj jest juŜ zbyt niebezpiecznie. Jeśli jesteś Jedynką, to musisz jak najszybciej po mnie
przybyć...
Scott siedział początkowo zupełnie nieruchomo w samochodzie. Wsłuchiwał się
intensywnie w ciszę, która robiła się coraz cięŜsza i gęściej sza. Po chwili zaczął się trząść jak
galareta. Nie bał się, niewątpliwie odczuwał szok i zdumienie, ale na pewno nie był to lęk.
Zniknęło równieŜ niedowierzanie. Tym razem zaakceptował to, co się dzieje. Akceptował
fakt, Ŝe choć jego uszy słyszały odgłos stygnącego silnika, to jego umysł słyszał coś
całkowicie innego.
- Dlaczego nic nie mówisz? Gdybyś był Jedynką, to na pewno byś mi odpowiedział!
- Słyszę cię - szepnął w końcu Scott. - Słyszę. Tylko... tylko nie wiem, gdzie jesteś. -
Scott faktycznie nie wiedział, co moŜe jeszcze powiedzieć.
Scott usłyszał zduszony skowyt, niski pomruk, potem poczuł wąchanie nozdrzy oraz
powietrze wypełnione zapachem ziół i Ŝywicy. A w końcu:
- Muszę ci to jakoś pokazać - odezwała się Trójka. - Tylko obiecaj mi, Ŝe kiedy znowu
będę cię nawoływał, to mnie usłyszysz.
- Dobrze - odpowiedział Scott. - Oczywiście.
Słysząc to, Trójka skoczyła i znikła. Usunęła się z umysłu, uciekając w noc, w dzikie
ostępy i nie wiadomo, dokąd jeszcze. Scott został w samochodzie sam z masą wirujących
myśli pod czaszką.
Od śmierci Kelly Scott nie korzystał z urządzonej w piwnicy domowej siłowni.
Potrzebował poćwiczyć i był przekonany, Ŝe solidna dawka zmęczenia pomoŜe mu zasnąć.
Chciał porządnie zmęczyć się fizycznie... jeśli chodzi o zmęczenie psychiczne, to w tym
obszarze był juŜ i tak wykończony.
Rozebrał się i w samych spodenkach oraz tenisówkach podnosił cięŜary, koncentrując
się najbardziej na podnoszeniu w pozycji leŜącej, doprowadzając mięśnie rąk, barki i kark do
takiego zmęczenia, Ŝe czuł jak zamieniają się w watę. Odpoczywał przez minutę lub dwie, nie
chcąc doprowadzić do kontuzji. Później podszedł do worka bokserskiego i walił w niego
pięściami i nogami, starając się wyrzucić z siebie nagromadzoną frustrację (pasję?).
Ćwicząc w ten sposób przez ponad godzinę, wypróbowując i badając swe ciało,
korzystając z niego w tak intensywny sposób pierwszy raz po szesnasta tygodniach przerwy,
Scott zaczął myśleć o tym, czego się dowiedział dzisiejszego wieczoru. Jego umysł skupiał
się na jednej istotnej kwestii, a właściwie pytaniu, które zaczynało stawać się czymś
najwaŜniejszym na świecie, a przynajmniej w jego Ŝyciu:
Jeśli człowiek - niekoniecznie człowiek wiary, ktoś, od kogo emanuje zło - jeśli dłonie
takiego człowieka posiadają moc uzdrawiania, pozwalając mu na leczenie chorych i
przedłuŜanie ich Ŝycia... to czy nie posiada on równieŜ moŜliwości skracania czyjegoś Ŝycia, a
nawet niszczenia go? Scott nieustannie zadawał sobie to pytanie, choć wiedział, Ŝe i tak nigdy
nie będzie mógł o to samo zapytać Ŝadnego z przedstawicieli praktykujących medycynę
klasyczną.
Pozostawały jeszcze inne pytania, które wciąŜ trzeba było zadać. Pytania wiąŜące się z
zasadniczą kwestią jednak bezpieczniejsze i bardziej rozsądne. Jutro przedstawi te pytania
lekarzom szpitala St Jude i rzecz jasna lekarzom z prywatnego szpitala, w którym umarła
Kelly. Musiał ich o to spytać i wbrew radom tajemniczej kobiety nie potrafił juŜ dłuŜej nie
angaŜować się.Wszystkie z tych pytań i odpowiedzi przelatywały przez jego głowę, w chwili
gdy ćwiczenia zmierzały do końca i wypełnione były serią ćwiczeń karate: obrotów, padów,
wyrzucania stopy do góry, podskoków i uderzeń. Następnie Scott podszedł do worka i walił w
niego, aŜ poczerwieniała mu skóra, a z kostek palców pociekła krew.
Przerwał ćwiczenia, kiedy zobaczył krew na dłoniach. Stwierdził, Ŝe czas wziąć
prysznic, i powlókł się na górę.
Śnił mu się ojciec, Jeremy St John, człowiek z błękitną krwią w Ŝyłach, potomek rodu
o długiej historii. Jeremy wielokrotnie powtarzał, Ŝe popełnił mezalians, Ŝeniąc się z
dziewczyną o ładnej buzi, ale z manierami podwórkowego kota. Miało to miejsce po odkryciu
jednego z jej romansów i po rozwodzie z tego powodu. Skandal miał miejsce w czasach, gdy
Jeremy pracował w ambasadzie na Dalekim Wschodzie. Jego Ŝona nie chciała zostawić
kochanka i wrócić do Anglii, co przypieczętowało jej los i doprowadziło do jej upadku.
Jeremy nie tylko odciął się od niej, ale zostawił ją bez grosza w Hongkongu. Później skupił
się na ułoŜeniu sobie Ŝycia na nowo i zapomniał o tym, Ŝe kiedykolwiek istniała.
Scott miał wówczas trzy lata i niewiele do powiedzenia w tej sprawie. Musiał postąpić
podobnie i zapomnieć o swojej matce. Jednak nie było to łatwe, bo ją kochał. Cztery lata
później matka umarła jako alkoholiczka w jednej z palarni opium w Singapurze.
Od tego czasu minęło ponad dwadzieścia lat...
A teraz, pierwszy raz w swoim Ŝyciu, Scott spacerował ze swoim ojcem i co najmniej
jedna cecha występująca w tym śnie łączyła się ze wspomnieniem Kelly: wyglądało na to, Ŝe
ojciec Scotta nie był w stanie wydobyć z siebie głosu! Co więcej, Scott równieŜ wiedział, Ŝe
nie jest w stanie mówić, podobnie jak miało to miejsce, gdy siedział przy łóŜku Kelly i
trzymał ją za rękę. Coś nie pozwalało im mówić, takjakby pomiędzy Scottem a jego ojcem
stała niewidzialna bariera, taka sama jak między nim a Kelly. Dzięki temu wiedział, Ŝe nie
chodziło tu o problemy z mówieniem, jakie normalnie pojawiają się wśród ludzi, kiedy
rozpada się rodzina.
Mimo Ŝe nie chciał sobie przypominać snu, który tak wiele mu wyjaśnił, Scott poczuł
przymus wrócenia do niego.
Kelly równieŜ nie mogła mówić, zanim nie znikła w przeraŜający sposób.
Przyciągnęła uwagę Scotta swoimi oczyma i za pomocą spojrzenia sprawiła, Ŝe skupił się na
źródle problemu, czyli na nadgarstku. Później sprawdziła, czy ją rozumie, i potwierdziła to
skinieniem głowy. Scott równieŜ nie wypowiedział ani słowa, przynajmniej do chwili
przebudzenia...
Teraz, wiedząc, Ŝe znowu nie moŜe mówić, Scott powstrzymał się (choć w jakiś
dziwny sposób miał wraŜenie, Ŝe mógłby mówić, gdyby tylko nauczył się szczególnego
rodzaju mowy!). Takjakby w niektórych snach istniał jakiś sposób pozwalający na
konwersację osób znajdujących się na tej samej, choć tajnej długości fal. Jednak Scott nie
znał tego sposobu, a jego sen musiał pozostać bez głosu... co z nieznanych przyczyn
przypominało mu stare powiedzenie: Grobowa cisza...
...która na dodatek rozciągała się nad cmentarzem, po którym Scott spacerował wraz z
ojcem.
Zbieg okoliczności sprawił, Ŝe na tym samym cmentarzu została pochowana Kelly. Jej
kwatera znajdowała się w części południowej, a grób Jeremy’ego St Johna leŜał na północy.
Właśnie po tej części cmentarza spacerowali Jeremy i jego syn. Scott odwiedził grób ojca
tylko raz i uznał to za wystarczającą liczbę. Nie miał pojęcia, dlaczego miałby spędzać więcej
czasu na grobie człowieka, który nigdy nie miał czasu dla niego. Jedyne, za co Scott mógłby
dziękować ojcu, to była ta część dziedzictwa, która pozwalała na dokładne studiowanie
języków obcych, dzięki czemu mógł zarabiać na Ŝycie. To było tyle. W chwili śmierci ojciec
Scotta bynajmniej nie był bogatym człowiekiem - przyczyniła się do tego jego druga Ŝona.
Historia lubi się powtarzać i znowu oŜenił się z kobietą z niŜszych sfer, tym razem jego
wybranka okazała się bardzo rozrzutną osobą.
Scott pomyślał sobie, Ŝe miała szczęście. Dziwne, Ŝe teraz nawet nie słyszał własnych
myśli, nie słyszał ich we własnej głowie, tak jakby jego umysł został wytłumiony.
Scott ani nie nienawidził ojca, ani nie czuł do niego antypatii. Po prostu go nie znał. A
jednak spacerował z nim po zamglonym cmentarzu, nie wiedząc nawet dlaczego. Taka jest
droga snów. Sny zawsze były tajemnicze, a ostatnie sny Scotta St Johna szczególnie w tym
celowały.Doszli do nagrobka Jeremy’ego St Johna. Ojciec stał przed nim z pochyloną głową
Scott zaś usiadł na nagrobku, przeczytał imię, nazwisko oraz sentencję: Człowiek z zasadami.
To wszystko. Epitafium wybrał oczywiście jego ojciec. Zapewne dla Scotta proponowane
epitafium brzmiałoby inaczej, w końcu jego matka miała maniery podwórkowego kota.
Scott zastanawiał się, dlaczego znalazł się w tym miejscu. Spojrzał na twarz ojca i
zobaczył coś, czego absolutnie się nie spodziewał: po twarzy bez wyrazu spływały łzy. Kiedy
przyglądał mu się dalej, twarz zaczęła przybierać regularniejsze rysy: był to pełen dumy, w
miarę przystojny męŜczyzna, ktoś, kto kiedyś go kochał.
Być moŜe to właśnie warto było zapamiętać z wyrazu twarzy ojca Scotta. Te jakŜe
krótkie lata jego miłości. Jeśli zaś chodzi o dumę... to co przyjdzie martwemu człowiekowi z
dumy?
Jeremy St John usiadł koło syna, pokazał na słowa wyryte w kamieniu. Jego usta coś
bezgłośnie wymamrotały. Scott nie usłyszał niczego, ale zobaczył napis, który ojciec dotykał
palcem, człowiek z zasadami, po czym zauwaŜył, Ŝe palec wskazuje na niego. Ojciec, przez
cały czas płacząc, wskazał na swoje serce i kręcąc głową, dał do zrozumienia, Ŝe nie zgadza
się ze swoim epitafium. Znaczenie tych gestów było oczywiste: to Scott wykazywał się
większymi zasadami niŜ ojciec.
Nie padły Ŝadne słowa, ale Scott wszystko zrozumiał.
Nagle ojciec objął go i Scott sam był zaskoczony swoją postawą. W pełni zgadzał się
na ten gest.
Wraz z tym przyzwoleniem jednocześnie stłumił w sobie myśl: Lepiej późno niŜ wcale
- kolejne ze starych przysłów, które zabrzmiało mu w głowie. Jednak zdumienie Scotta
nabrało pełnego wyrazu, gdy zauwaŜył, Ŝe pociesza ojca i poklepuje go po drŜących plecach.
Bardziej wyczuł, niŜ usłyszał, Ŝe to zdławione drŜenie wypływa z piersi zmarłego
męŜczyzny... nie było to wyłącznie szlochanie, ale słowa, których nigdy nie spodziewałby się
usłyszeć (albo poczuć) od Jeremy’ego St Johna.
- Przepraszam cię, synu! Przepraszam za to, Ŝe odwróciłem się od ciebie, a to, jak
postąpiłem z twoją matką, było złe. Czują się winny, zwłaszcza za moją oschłość. Spoczywam
w tym miejscu juŜ od tak dawna, Ŝe pozbyłem się juŜ dumy. Czuję się winny i wiem o tym, Ŝe
źle postępowałem w stosunku do ciebie. AŜ do tej pory nie byłem w stanie prosić cię o
przebaczenie.
AŜ do tej pory? PrzecieŜ Scott nie mógł odpowiedzieć.
Scott objął mocno ojca, starając się wydusić z siebie jakieś słowa, jednak we śnie jego
struny głosowe nie działały. Z desperacją próbował przekazać słowa pocieszenia. Jednak
słowa nie wydostawały się z ust. Nie znał natury ezoterycznego medium...
Później pojawiło się zakłócenie, coś, co odwróciło i przywołało uwagę Scotta w inne
miejsce. Powiał zimny wiatr i Scott upadł na nagrobek, który natychmiast zniknął, podobnie
jak zniknął jego ojciec. Tam gdzie przed chwilą panował zmierzch wieczoru, na wschodzie
pojawiła się srebrna wstęga zwiastująca nadchodzący świt. Rozjaśniające się niebo sprawiało,
Ŝe wzgórza na wschodzie przybrały ametystową poświatę.
Cmentarz zniknął, a Scott wyczuwał zapach kwiatów, jego zmysł powonienia nigdy
nie był tak wyostrzony. Wyczuwał wiele zapachów, niektórych nie potrafiłby nazwać, inne
wydawały się znajome. AnyŜek, dziki tymianek, Ŝywica sosny zmieszane ze słonym
posmakiem morza. Ale skąd morze?
No i skąd wziął się ten nieznany horyzont przesłoniony rzadką trawą?
- To dlatego, Ŝe właśnie w tym miejscu leŜę na brzuchu - powiedziała Trójka. -
Zawołałem cię i przybyłeś. Wygląda na to, Ŝe to ty musisz być Jedynką!
W umyśle Scotta zawirowało. Pojawiły się w nim myśli wilka, nieznane widoki oraz
zapachy przedstawiały krajobraz odbierany zmysłami zwierzęcia.
- Ja... ja spałem - odezwał się Scott, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć.
- Nadał śpisz - odparła Trójka - ale to jest coś więcej niŜ sen. Znam się na snach, bo
wilki równieŜ śnią. Kiedy śpisz, znacznie łatwiej dotrzeć do ciebie. Nie ma przeszkód.
- Przeszkód?
- Takich jak ściana z drewna czy z kamieni. Kiedy się obudzisz, postawisz bariery, a
właściwie zasłony, a wówczas będzie o wiele trudniej dotrzeć do ciebie. Nie pamiętasz? Kiedy
niedawno temu cię przywoływałem? Starałem się dotrzeć do ciebie, ałe tobie nie udało się
odpowiedzieć. Wówczas prawie zupełnie straciłem nadzieję. Scott pokiwał głową.
- Tak, oczywiście. Pamiętam. Przepraszam, Ŝe sprawiłem ci trudności. - Następnie
rozejrzał się dookoła, ale tym razem patrzył wielkimi ślepiami wilka. Smuga srebrnego
światła na wschodzie była teraz znacznie jaśniejsza, a świt powoli stawał się dniem.
Scott (lub jego gospodarz) leŜał na kamienistym stoku, na którym rosły kwiaty i zioła.
PoniŜej, wbijając się w zbocze, wiła się obsadzona śródziemnomorskimi sosnami wstęga
drogi, która wiodła do wioski odległej o jakieś dwie lub trzy mile. Prawie kaŜdy z domów był
pomalowany na biało i niebiesko. Dachy pokryte były kamiennymi dachówkami w kształcie
rybiej łuski. Za wioską na wzgórzach, rosły gaje oliwne.
Wioska znajdowała się w zatoczce otoczonej coraz jaśniejszymi wzgórzami.
CiemnoŜółte plaŜe odcinały się od granatowej barwy morza. To mogło być jedno z wielu
miejsc na wybrzeŜu Hiszpanii, Grecji, Włoch, Turcji czy Francji. Kiedy słońce wzejdzie
wyŜej, Scottowi będzie łatwiej zorientować się, jakie to miejsce.
- Kiedy wzejdzie słońce - powiedziała Trójka - będę w drodze do jaskini, gdzie nie
znajdą mnie myśliwi.
- Myśliwi? W dzisiejszych czasach?
- Jestem dzikim wilkiem, tak jak mój ojciec... zanim nie spotkał swojej Zek. śywię się
mięsem i mam juŜ dosyć królików. Rolnicy w okolicy chowają kurczaki. Lubię kurczaki, ałe za
to rolnicy mnie nie lubią. W ogonie noszę kulę. Z czasem się zagoi.
- Znasz pojęcie czasu?
- Słońce wschodzi i zachodzi. Na tym polega czas. Nie znam się na pojęciach.
- Wiesz, gdzie jesteśmy? - zainteresował się Scott. Wiedział, Ŝe to sen, a moŜe coś
więcej, ale był zafascynowany tym dialogiem.
- Na wzgórzu - odpowiedział zniecierpliwiony wilk. - Rosną tu drzewa, kwiaty, dzikie
rośliny. Po drodze jeŜdŜą maszyny woŜące ludzi, a w domach mieszkają uzbrojeni ludzie. Oto,
gdzie jesteśmy. - Na tym polegał sposób rozumowania wilka.
- Ty istniejesz naprawdę? - Scott w większym stopniu stwierdzał fakt, niŜ zadawał
pytanie.
- Naprawdę? Tak samo jak ty. Pomyśl trochę! Wiem to i owo, czasem jestem
zadowolony, czasami smutny, zwłaszcza od czasu, gdy odeszła moja matka i bracia. Czasem
odczuwam ból, kiedy zranię sobie łapę. Czasami się boję, gdy słyszę myśliwych i hałas ich
broni.
- Myślisz, więc jesteś! - powiedział Scott i nie wyjaśniając tego stwierdzenia, mówił
dalej: - Wspomniałeś o matce i o dzikim wilku, który spotkał Zek. Kto to jest Zek?
- Ona jest Jedynką. Mieszka tam, z męŜczyzną - odwrócił głowę, kierując spojrzenie
Scotta w kierunku miejsca, gdzie drzewa były nieco oddalone od drogi mijającej ostre
urwisko nad brzegiem morza. W świetle poranka widać było dach oraz niebieski dym
unoszący się z komina. - MęŜczyzna Zek nie jest myśliwym. Nazywa się Jazz. Ojciec mi to
powiedział.
- A na twojego ojca nikt nie poluje?
- Oczywiście, Ŝe nie! - warknęła Trójka. - Nie zrozumiałeś? On jest ze swoją Zek i
przestał być dzikim wilkiem! Ałe kiedyś nim był, bardzo daleko stąd. Zadajesz zbyt duŜo
pytań, a ja muszę ci coś pokazać, zanim zacznie się dzień. Wtedy będę musiał stąd odejść.
- No to pokaŜ mi. Zadaję tyle pytań, Ŝeby lepiej cię zrozumieć. Jeśli nie będę
wiedzieć, gdzie mogę cię znaleźć, to skąd będę wiedzieć, jak trafić do ciebie?
- Właśnie to chcę ci pokazać - odparł i trzymając się nisko przy ziemi, ruszył,
przedzierając się przez suche i kolczaste zarośla.
Skierował się w stronę sosen, przeszedł pod nimi, zmierzając do drogi i uwaŜnie
stawiając łapy w miejscach, gdzie gruba warstwa igieł przykrywała skaliste podłoŜe. Wkrótce
doszedł (doszli?) do skarpy wznoszącej się cztery metry nad wcinającą się w zbocze drogą.
Zatrzymał się, wywiesił język i połoŜył się płasko na brzuchu.
- Tam! Widzisz?
Scott spojrzał w miejsce wskazane przez Trójkę. Początkowo nie dostrzegł niczego
waŜnego. Jakieś dwadzieścia metrów w prawo krzyŜowały się dwie polne drogi. Jedna wiodła
w dół, prawdopodobnie do morza, a druga prowadziła w głąb lądu. Po drugiej stronie głównej
drogi, na wprost obserwacyjnego punktu zajętego przez Trójkę, Scott zobaczył ścieŜkę wijącą
się pomiędzy pokręconymi sosnami oraz ledwie widoczne zarysy willi, w której mieszkał
ojciec wilka razem z Zek i męŜczyzną noszącym imię Jazz.
Scott przyjrzał się uwaŜniej bocznym drogom, z których Ŝadna nie mogłaby nosić
miana szosy w warunkach brytyjskich, i zauwaŜył drogowskazy... wówczas od razu
zrozumiał, dlaczego Trójka przyszła w to miejsce.
- Tak - zauwaŜyła Trójka. - Ludzie przyjeŜdŜają tutaj w swoich hałaśliwych
maszynach. Są obcy. Tak samo jak ty nie wiedzą, gdzie się znajdują. Zatrzymują się, patrzą na
znaki i rozjeŜdŜają się w róŜne strony. Te znaki to tropy, z których korzystają ludzie.
Drogowskazy! Oczywiście, Ŝe są to tropy dla ludzi.
- śeby odnaleźć drogę, ludzie korzystają z oczu. Ja uŜywam nosa. Wilczy sposób jest
lepszy. Ale poniewaŜ trafiła mnie strzałka, to nawet węch nie jest moim najwaŜniejszym
zmysłem. Teraz potrafię odnaleźć drogę... wszędzie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale wiem, Ŝe
daleko za oceanem są miejsca, które są... OGROMNE!
- Tak, to prawda - powiedział Scott. - JeŜeli chodzi o twoją strzałkę, to muszę
przyznać, Ŝe bardzo mnie to zaintrygowało. Musisz mi kiedyś o tym opowiedzieć. RównieŜ o
Zek i o Jazzie. Teraz jednak spróbujmy podejść bliŜej do tych znaków.
- Jak sobie Ŝyczysz. Ale potem muszę znikać. - Wstał, otrząsnął się i podbiegł do
skrzyŜowania na tyle blisko, na ile było to moŜliwe bez wychodzenia poza osłonę drzew.
Teraz Scott mógł wyraźnie zobaczyć drogowskaz. Był to napis w greckim alfabecie,
namalowany duŜymi białymi literami. Jednak nieco poniŜej widać było mniejsze litery i
napisy po angielsku. Drogowskaz wskazujący w kierunku wioski nosił napis „Porto Zoro 5
km”. Na drugim ramieniu drogowskazu było po prostu napisane „Beach”. Na trzecim z
ramion celującym we wnętrze wyspy „Dafni” oraz „Ano Vassilikos”.
- Grecja - powiedział Scott zarówno do siebie, jak i do Trójki. Jeśli chodzi o konkretne
miejsce w Grecji, to trzeba to będzie jeszcze sprawdzić, jeśli nie zapomni.
- Nie zapomnisz - powiedziała Trójka. - Jeśli zapomnisz, to mnie zawołaj i znowu ci to
pokaŜę. Ale Jedynka - jeśli jesteś moją Jedynką, a tak jest moim zdaniem - nie zostawi mnie tu
na długo. Teraz muszę juŜ iść, bo ona będzie z tobą rozmawiać. Czuję, Ŝe zbliŜa się do
ciebie...
Wilk odwrócił się i skoczył w bok, oddalając się od Scotta, a raczej od jego umysłu.
Scott poczuł, Ŝe odpływa i w ostatniej chwili zawołał:
- Zaczekaj. - Ałe w jednej chwili ogarnęła go całkowita ciemność. Pomimo tego Scott
krzyknął: - Trójka, zaczekaj! Musimy jeszcze porozmawiać o wielu sprawach. Kim jest ona?
- Ona to Dwójka. - Głos wilka był juŜ tylko westchnięciem. - Ty jesteś Jedynką, ona
jest Dwójką, a ja jestem Trójką.
- Posłuchaj - krzyczał Scott. - Zgadzam się być twoją Jedynką ale mam jeszcze inne
imię. Mówią na mnie Scott. MoŜesz mnie tak nazywać. Trójka, musimy porozmawiać!
- Ale nie teraz - dotarł głos będący teraz juŜ tylko słabnącym echem. - Wstaje słońce i
na wzgórzach będą juŜ kozy oraz pilnujący ich ludzie. Nie zobaczą mnie, jeśli przemknę się w
półmroku poranka, ałe w świetle dnia nie będzie to moŜliwe. Muszę się wspiąć wysoko, a
droga jest trudna. Idę...
I poszedł...
...ale Scott nie był sam. Wyczuł czyjąś obecność i usłyszał cichy głos wymawiający
jego imię.
- Scott! Scott, obudź się! - Tym razem głos nie był zlokalizowany wewnątrz głowy,
ale docierał do uszu. Był rzeczywisty i był to głos kobiety... w jego pokoju... Scott był
przekonany, Ŝe zna tę kobietę.
Walcząc ze zmęczeniem i obolałym ciałem, zmusił się do odzyskania przytomności,
słysząc nalegający głos, który mówił:
- Scott, proszę cię, obudź się!
Scott obudził się ze stłumionym krzykiem na ustach. Przez chwilę wydawało mu się,
Ŝe koło jego łóŜka stoi Kelly. Krzyknął głośniej, pociągnął za sznurek włączający światło i
usiadł, zasłaniając oczy przed oślepiającym światłem. W miarę jak oczy przyzwyczajały się
do światła, Scott zauwaŜał pomyłkę zmęczonego umysłu. Teraz widział, Ŝe postać stojąca
obok jego łóŜka nie była i w Ŝaden sposób nie mogła być jego Kelly.
Jednak nie pomylił się w skojarzeniu brzmienia głosu z osobą. Była to jego tajemnicza
kobieta. Dwójka...Nawet nie patrząc na zegarek, Scott wiedział, Ŝe była 3:33. Jednak tym
razem godzina nie miała większego znaczenia. Jeśli chodzi o sen dotyczący Trójki, to
stopniowo pamięć o nim zaczynała być coraz mniej wyraźna.
A moŜe jednak nie. MoŜe dalej śnił, a sen po prostu zmienił scenerię. Jednak kobieta
pokręciła głową:
- Nie - powiedziała - teraz się obudziłeś, przynajmniej w pewnym stopniu. Mogę
usiąść?
Scott miał na sobie koszulkę, która zakrywała go do pasa, ale poniŜej nie był juŜ
ubrany.
- Usiąść? - powtórzył za nią pytającym tonem, wciąŜ nie do końca obudzony. - Aha,
usiąść! Proszę bardzo - pokazał jej róg łóŜka. - Ale proszę się na mnie nie patrzeć, jeśli nie ma
pani nic przeciwko temu. Chciałbym wstać.
Wciągając spodnie, powoli otrząsał się z chwilowego szoku, a dostrzegając realia
zaistniałej sytuacji, wydusił z siebie:
- O co chodzi? Co to ma znaczyć, do cholery? Pani? Tutaj? Chciałem cię odnaleźć,
porozmawiać, ale...
- Mogę juŜ patrzeć? - spytała. Jej łagodny głos nie był juŜ ponaglający.
Nakładając koszulę, Scott odwrócił się i zobaczył, Ŝe kobieta wcale nie usiadła, tylko
przyglądała mu się i to najprawdopodobniej od chwili, gdy wstawał z łóŜka. Podeszła do
niego, przyglądając się pokaleczonym kostkom dłoni, potem przeniosła wzrok na policzek,
gdzie widać było otarcie od cofającego się worka bokserskiego, a potem na górę klatki
piersiowej, gdzie była czerwona pręga od opierającej się w tym miejscu sztangi. Jej wyraz
twarzy wskazywał na niekłamane zatroskanie.
Wyczuł zbliŜające się pytanie i odczytał je: Dlaczego jesteś uszkodzony? Nie
zraniony, ale uszkodzony. Jak to się stało?
Odczytał te myśli wprost z jej umysłu i wiedząc, Ŝe ona moŜe zrobić to samo,
natychmiast postawił zasłony przeciw ewentualnemu naruszeniu jego prywatności. I znowu -
co miało juŜ miejsce przynajmniej jeden raz - zadał sobie pytanie: Jak ja to robię, do
cholery?!
- Boisz się powiedzieć? - zapytała. - Ktoś cię napadł czy był to wypadek? CzyŜ nie
mówiłam, Ŝebyś na siebie uwaŜał? Nie wiesz, jak jesteś waŜny! - I zanim zdąŜył się odsunąć,
aby uniknąć jej dotknięcia, wyciągnęła swoją szczupłą dłoń i przyłoŜyła ją do jego policzka, a
potem do piersi. Ale juŜ od pierwszego zetknięcia jej palców z jego policzkiem Scott nie
chciał się ruszać. Nie było w tym seksu ani czułości, było w tym zwyczajne ukojenie.
- Ćwiczyłem - odpowiedział. - Chyba zbyt ostro. - Zamrugał powiekami, starając się
odpędzić senność, i dodał: - MoŜe chciałem wyrzucić z siebie nadmiar emocji? - Spojrzał na
nią starając się odczuć jej reakcję. - Wiesz, Ŝeby chłodno kalkulować, bez gniewu, bólu czy...
-...namiętności. - Skinęła głową. - Rozumiem. - Jej palce były delikatne i zimne,
przesuwały się po ogorzałej skórze na piersi Scotta. Jej dotyk był czymś niespodziewanym i
kiedy cofnęła dłonie, Scott nadal odczuwał mrowienie.
W chwili gdy go dotknęła, górne światło zaczęło migotać, a nawet bzyczeć, ale teraz
uspokoiło się. Scott pomyślał, Ŝe to jakieś kłopoty z zasilaniem. Czasami pojawiały się
podobne problemy z elektrycznością w jego domu.
Zapinając koszulę, zapytał:
- Jak mnie znalazłaś? - Następnie popatrzył na zegarek i choć dobrze wiedział, która
jest godzina, dodał: - Co ty w ogóle tutaj robisz, w środku nocy... w ogóle co ty tutaj robisz? I
jak się tu dostałaś?
- Ach! - odpowiedziała. Dopiero teraz, po raz pierwszy mrugnęła powiekami, opuściła
wzrok i spojrzała w bok. - MoŜe później ci o tym opowiem. Mamy wiele innych spraw do
omówienia. Jestem pewna, Ŝe oboje chcemy dowiedzieć się o całej masie innych rzeczy.
Scott włoŜył pantofle i powiedział:
- Ta kobieta w kiosku z gazetami. Dała ci moją wizytówkę, prawda?
- Nie, juŜ tam nie wróciłam - zaprzeczyła ruchem głowy. - Ja zawsze wiem, gdzie
jesteś. Wiem o tym od... hm, od prawie czterech miesięcy. Podobnie jak Trójka mogę do
ciebie dotrzeć. Zazwyczaj.
Scott pokręcił głową z niedowierzaniem. Chciał się uszczypnąć i obudzić, ale
wiedział, Ŝe to i tak nie zadziała.- Muszę się napić kawy. Chodźmy na dół.
Kiedy mijali pokój Kelly, Scott zauwaŜył, Ŝe drzwi są otwarte. Był pewien, Ŝe je
zamknął. Jego tajemnicza kobieta zatrzymała się przy drzwiach, powoli wzięła głębszy wdech
i powiedziała:
- Pokój Kelly. Tutaj pracowała.
Scott nagle się rozzłościł. Ujął kobietę pod rękę, mówiąc:
- No dalej. Musisz mi coś wyjaśnić.
Kobieta delikatnie wyswobodziła się z uchwytu i odpowiedziała:
- Właśnie po to tutaj jestem. śeby udzielić ci wyjaśnień, jeśli to moŜliwe i jeśli na to
pozwolisz. - Po czym zeszła schodami na dół...
Zrobił kawy i podał jej kubek. Siedzieli w jego gabinecie i Scott złapał się na tym, Ŝe
przepraszał za otaczający ich bałagan.
- Nie byłeś sobą - powiedziała. - Trudno sobie poradzić, dostosować się, kiedy... kiedy
wszystko się zmienia. - Scott wiedział, Ŝe faktycznie miała powiedzieć: kiedy tracisz coś
bardzo waŜnego (nie kogoś, ale coś). Po prostu usłyszał, jak te słowa odbijają się echem w
jego głowie! Ona zaś zauwaŜyła, Ŝe usłyszał te niewypowiedziane słowa, i dodała:
- To równieŜ: kiedy zmienia się prawie wszystko. Oczywiście wiesz o tym, Ŝe nie
jesteś taki sam, Ŝe się zmieniłeś?
Scott nie odpowiedział od razu. W końcu to on miał tutaj zadawać pytania. Usiadł i
przyglądał się jej. Starał się zapamiętać jej wygląd, Ŝeby w przyszłości móc sobie ją opisać.
Być moŜe dzięki temu moŜe się dowiedzieć, kim lub czym ona jest.
Jednak na razie nawet nie znał jej imienia.
- Mam na imię Shania Dwa lub zwyczajnie Shania - odpowiedziała, poniewaŜ Scott
opuścił zasłony. Pomyślał, Ŝeby je postawić na nowo i wzmocnić, ale zrezygnował z tego
pomysłu. Po co miałby to robić, skoro nie miał niczego do ukrycia? Przy innej okazji w
towarzystwie tak pięknej kobiety Scott i praktycznie kaŜdy męŜczyzna starałby się jak
najlepiej ukryć myśli. Ale tym razem była to ostatnia z rzeczy, o jakich by pomyślał.
Siedział zatem i milczał, zagłębiając się w tej dziwnej atmosferze. Patrzył na nią i
zastanawiał się, co teraz mu powie.
Poza tym widział, Ŝe Shania Dwa - lub „zwyczajnie Shania” - była zupełnie i
całkowicie inna.
- Nie, nie całkowicie - pokręciła głową, a potem znieruchomiała, jakby zgadzając się
na badawcze spojrzenie Scotta. Tym razem to ona postawiła osłony, w związku z czym
badanie Scotta ograniczało się do czysto wzrokowego oglądu i to głównie w warstwie
fizycznej będącej przeciwieństwem obszarów metafizycznych.
Miała 168, moŜe 170 cm wzrostu. Ciemne włosy okalały jej twarz, która wyglądała
jak spowita w półmroku. Scott nie musiał dłuŜej się przyglądać... dobrze pamiętał, Ŝe właśnie
taką widział jąjuŜ wcześniej i wcale nie było to w kiosku z gazetami.
Jednak patrzył dalej. Na lekko uniesione przy końcach oczy, zielone, kształtem
zdradzające azjatyckie pochodzenie. Całkiem niespodziewanie wydały mu się dobrze
znajome. Bez wątpienia juŜ kiedyś w nie patrzył. Jej skóra miała lekki odcień szafranu lub
oliwki albo czegoś pośredniego między tymi dwoma kolorami. Wyglądała naturalnie, a
jednocześnie była tak idealnie gładka i doskonała, Ŝe mogła być tylko efektem stosowania
rzadkich i drogich kosmetyków. Do tego doskonała szyja, delikatne uszy, prosty nos i
wydatne usta, a zwłaszcza świetliste gwiazdy błyszczące w głębinach szmaragdowych
oczu...!
Scott widział ją wcześniej i wiedział, gdzie to było: na tylnym siedzeniu samochodu
Tajnych SłuŜb, kiedy wieziono go nieprzytomnego z powrotem do domu. Przypomniał sobie
to zdarzenie i pojawiła się w nim wątpliwość, a wraz z nią pytanie:
- Czy jesteś jedną z nich? - Miał opuszczone osłony, dzięki czemu Shania wiedziała, o
co mu chodzi.
- Nie - odpowiedziała. - Nimi nie musimy się przejmować. Oni zajmują się obserwacją
pilnowaniem, ochroną. Jeśli nadal będą się trzymać tych zadań i nie będą nam przeszkadzać,
to nie musimy się nimi martwić.
- A więc mamy się czym martwić?
- Ja na pewno tak. A jeśli ty chcesz zrobić coś dobrego, pomóc sobie i światu, to teŜ
moŜesz zacząć się martwić. To dotyczy równieŜ Trójki i to nie tylko z powodu sytuacji, w
jakiej się znalazł. On równieŜ ma moc, z której musi korzystać, Ŝeby nam pomagać. Jest nas
troje.- Wiesz, Ŝe Trójka to pies? A właściwie wilk, tak przynajmniej mówi o sobie. Wiesz, Ŝe
to tylko wilk?
- Tylko? Trójka ma moc, został zmieniony tak samo jak ty i to w tym samym czasie.
NajwaŜniejsze, Ŝebyś w to uwierzył.
Scott wypił łyk kawy.
- Ja? Jestem inny, zmieniony? Jestem pewien, Ŝe to ty jesteś inna! Ale dlaczego
miałbym uwierzyć w to, Ŝe ja się zmieniłem?
- Bo dopóki nie uwierzysz, nie będę ci mogła nic więcej wyjaśnić. Nie byłeś nikim
nadzwyczajnym, ale teraz stałeś się kimś takim. Gdyby to nie była prawda, to pewnie
zadzwoniłbyś na policję i kazał mnie aresztować za nocne najście i włamanie do domu.
Zamiast tego siedzimy sobie i rozmawiamy. - Przerwała na chwilę, po czym kontynuowała: -
W końcu to ciebie zatrzymano i przesłuchiwano. Chciano sprawdzić, czy nie dysponujesz
szczególnymi mocami. Wiem, Ŝe sam się zastanawiałeś, czy nie straciłeś zmysłów, i
rozumiem teŜ dlaczego. To z powodu twoich snów, koszmarów, relacji, jakie nawiązałeś z...
wilkiem, tak, i ze mną. Jeśli chodzi o telepatię, to wiesz juŜ, Ŝe istnieje. Widziałeś, jak działa,
i sam z niej korzystałeś... tutaj, ze mną, dziś w nocy. Jeśli nie jest to wystarczający dowód na
twoją wyŜszość, to powiedz, co moŜe nim być.
- Na moją wyŜszość?
- Tak, masz sześć zmysłów oraz moce, które z kaŜdą chwilą się powiększają. Nie
wiem, na czym to polega, ale wiem, Ŝe są coraz silniejsze.
Scott wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.
- A ty to wszystko rozumiesz, prawda? Wiesz, o co chodzi?
- Co? Bardzo bym chciała! Wiem, na czym polega mój udział. Wiem, dlaczego tu
jestem, co muszę zrobić, ale jeśli chodzi o to, co wpłynęło na ciebie, pozostaje to wielką
tajemnicą. Trójka jest jeszcze większą zagadką!
- Zabawne. Myślałem, Ŝe to ty byłaś zagadką. Dobra, masz rację, zmieniłem się.
Wydaje mi się, Ŝe wiem, co spowodowało tę zmianę. To było nad ranem tego dnia, kiedy...
-...kiedy umarła Kelly - Shania dokończyła zdanie, nie czytając w jego myślach. -
Wiem, bo właśnie to zwróciło na ciebie moją uwagę. Z daleka słyszałam, jak płaczesz...
Scott zamrugał powiekami, ale był teraz skłonniejszy do zaakceptowania tego typu
informacji. Pokiwał głową i powiedział:
- Tak, to stało się w tym czasie. Dlaczego zatem tak długo czekałaś, Ŝeby się ze mną
skontaktować? I dlaczego chciałaś się do mnie zbliŜyć.
- ZbliŜałam się do ciebie. Na pewno wiesz o tym. Byłam pewna, Ŝe czujesz moją
obecność.
- Po drugiej stronie zatłoczonej ulicy. I w metrze, twoja twarz odbijała się w ciemnym
oknie. RównieŜ w innych miejscach. I w końcu w kiosku z gazetami, gdzie zdecydowałaś się
przemówić do mnie. Nie wiem, w jaki sposób to robiłaś, ale wydaje mi się, Ŝe za kaŜdym
razem wyglądałaś inaczej.
Shania zignorowała ostatnie zdanie i powiedziała:
- Scott, mówiłam do ciebie. Bałam się, Ŝe mógłbyś... no wiesz, skończyć ze sobą. Tak
bardzo cierpiałeś, Ŝe chciałam ci jakoś ulŜyć w bólu, choćby trochę.
Scott przestał chodzić, przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie i zmarszczył brwi.
- Myślałaś, Ŝe mogę popełnić samobójstwo? Hm, moŜliwe! A ty przyniosłaś mi ulgę.
Prostą rozmową ty...
- Nie - Shania przerwała mu w pół słowa. - To nie stało się dlatego, Ŝe z tobą
rozmawiałam. Ja takŜe dysponuję pewnymi mocami - nie tylko telepatią - innymi niŜ twoje.
MoŜesz je uznać za moce czy zdolności, ale dla mnie jest to całkowicie naturalne.
Scott usiadł po drugiej stronie biurka i zaczął przyglądać się Shanii. Kim jesteś? -
pomyślał, ledwie zauwaŜając, Ŝe sięga do wnętrza jej umysłu. Jednak po chwili zorientował
się, Ŝe natknął się na pustą ścianę, i na głos wypowiedział pytanie:
- MoŜe to ja powinienem zapytać, czym jesteś? To, o czym mówisz i co robisz,
wskazuje, Ŝe jesteś osobą jakiej jeszcze nigdy nie spotkałem.
- Dziękuję - odpowiedziała.
- Co takiego? Po prostu mi dziękujesz? Za co?
- Dziękuję za to, Ŝe mnie podziwiasz. - Shania uśmiechnęła się, a Scott zauwaŜył, Ŝe
nie przypominał sobie, Ŝeby kiedyś wcześniej to uczyniła. - I za to, Ŝe uwaŜasz mnie za
atrakcyjną. To wielki komplement, poniewaŜ bardzo się starałam.- Czy chcesz powiedzieć, Ŝe
inni męŜczyźni nie uwaŜają cię za atrakcyjną? - Scott nie bardzo chciał w to uwierzyć. - No i
co znaczy, Ŝe się starałaś?
- Nie znam Ŝadnych innych... męŜczyzn. Naprawdę starałam się... - Wzruszyła
ramionami i zmieniła temat. - MoŜemy o tym porozmawiać później.
- Zmieniasz temat.
- Nie, to ty zmieniłeś. Mówiliśmy o zdolnościach czy mocach i...
- A przedtem o tym, jak ja się zmieniłem - przerwał jej Scott. - I kiedy ja się
zgodziłem co do tego, uznaliśmy, Ŝe przyszedł czas, Ŝebyś powiedziała coś o sobie lub
chociaŜby o tym, co się tu dzieje.
- MoŜe faktycznie przyszła na to pora. Wcześniej nie mówiłam o tym, bo nie miałam
pewności, czy zdołasz zaakceptować to, czego się właśnie dowiedziałeś. Nie chciałam
zanadto obciąŜać twojego umysłu. Przez cztery lata zgłębiałam wasze osiągnięcia naukowe,
poznawałam wierzenia religijne, czytałam wasze ksiąŜki i oglądałam filmy W więzieniach
przetrzymujecie masy kryminalistów, a w szpitalach psychiatrycznych - nawet na ulicach - roi
się od zaburzonych umysłów. Fizycznie jesteście mocni, ale psychicznie...?
Scott zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
- Nasze osiągnięcia naukowe? Religie? KsiąŜki? Filmy? Posłuchaj, od kiedy cię
zobaczyłem, domyślałem się, Ŝe jesteś obcokrajowcem... wybacz, proszę, jeśli zabrzmi to
ksenofobicznie. Ale czy to, kim jesteś lub skąd pochodzisz, daje ci prawo do powątpiewania
w moją psychiczną równowagę? Nie mam zamiaru popełniać samobójstwa i nigdy nawet nie
brałem tego pod uwagę. Ponadto nie mam zamiaru popadać w obłęd.
- Och, Scott, ogromnie cię przepraszam za moją pomyłkę. Pozwól, Ŝe ci wyjaśnię.
Nawet jeśli miałabym spędzić tutaj kolejne cztery lata lub dziesięć, gdyby dopisało nam
szczęście, to są takie zjawiska, jak ludzkie humory, przekonania, emocje, zbrodnie, których
nigdy nie zrozumiem. Ponadto czas, w którym mogłam cię poznać, czyli ostatnie cztery
miesiące, był dla ciebie bardzo trudny i po prosta nie chciałam ci dokładać kolejnych
obciąŜeń.
Shania wciąŜ trzymała podniesione zasłony i Scott zaczynał pojmować, dlaczego tak
uczyniła. Nagle zrozumiał, Ŝe ona wcale nie mówiła jak zwyczajny obcokrajowiec, ale jak
ktoś nienaleŜący do ludzkiej rasy! Mówiła jak ktoś, kto pochodzi spoza Ziemi!
Odczytała jego myśli, zawahała się, a później przytaknęła. Gdzieś wewnątrz głowy
usłyszał, jak mówi „tak”.
Scott uwierzył w telepatię, trudno było zaprzeczyć jej istnieniu, ale Ŝeby obcy? MoŜe
tak, a moŜe nie. W końcu mruŜąc oczy, powiedział:
- MoŜesz mi to pokazać?
- Co pokazać?
- Cokolwiek. Coś, co dotyczyłoby posiadanych przez ciebie mocy.
- Chcesz więcej dowodów? Prócz tego, co juŜ widziałeś i czego doświadczyłeś? Nie
wierzysz mi?
- Tak... nie... znaczy... chcę, chcę jednak dowodów. Shania pokręciła głową,
wyglądała na zawiedzioną.
- Później zobaczysz ich więcej. - Kiedy później?
- Nocą, kiedy mnie juŜ nie będzie.
- Wychodzisz? - Scott pokazał po sobie, jak bardzo jest skonsternowany. Nie chciał
słyszeć o czymś takim. Chciał dowiedzieć się wszystkiego!
- Muszę. Dwa umysły takie jak nasze razem? Jesteśmy jak latarnia morska. Ci ludzie -
chodzi mi o tych, co uratowali cię przed policją - będą wiedzieć o nas. Podobnie jak inni.
- Inni? - Scott zaczynał czuć się jak małe dziecko, po prosta powtarzał jej słowa, nie
rozumiejąc, o co chodzi.
Twarz Shanii przybrała bardzo powaŜny wyraz. Wstała, obeszła biurko i stanęła obok
Scotta, który nadal siedział na krześle.
- Scott, powinnam powiedzieć nazwisko. Słysząc to, moŜesz zacząć kojarzyć fakty.
Jednak teraz nie nastał jeszcze czas do działania, a ja wiem, Ŝe jesteś porywczy. To dlatego
chciałam ci przypomnieć, Ŝe powinieneś nie tracić spokoju, kalkulować na chłodno, bez
gniewu...
-...bólu czy namiętności - dokończył Scott. - Mów dalej, powiedz to nazwisko - dodał
na koniec, choć gdzieś w głębi duszy był przekonany, Ŝe i tak je poznał. I miał rację.- Simon
Salcombe - usłyszał jej głos bezpośrednio w umyśle. A później juŜ głośno:
- Ale on jest tylko jednym z kilku.
Scott warknął w głębi gardła, wstał i chwycił ją za ramiona. Shania nie opierała się.
Trzymał ją tuŜ przed sobą i wpatrywał się w nią intensywnie. Zastanawiał się, co jeszcze
wiedziała i czego ta wiedza dotyczyła.
Jednocześnie wiedział, Ŝe gniew nie jest najlepszym sposobem. Był zły -
niekoniecznie na Shanię - i nie myślał chłodno, beznamiętnie. Jednak cokolwiek by wiedziała,
czegokolwiek by chciała od niego, to z pewnością nie zmusiłby jej siłą do niczego. Powie mu
w wybranym przez nią czasie. I to najprawdopodobniej będzie z korzyścią dla Scotta.
Puścił ją i zaczął chodzić tam i z powrotem po swoim gabinecie.
Nie było sensu udawać, Ŝe ta wiadomość nie wywarła na nim wraŜenia. Króciutkie
włosy na karku stanęły mu dęba, skóra napięła się jak pod działaniem przepływającego prądu,
a jego serce mocno dudniło. Przed oczami miał zamazane zdjęcie Simona Salcombe’a, na
którym pajęczą ręką pochwycił lewy nadgarstek Kelly.
Gwałtownie odwrócił się do Shanii.
- On ją zabił, prawda?
- Tak sądzę. Właściwie to jestem tego pewna. Spróbuj zrozumieć, Ŝe choć najbardziej
na świecie kochałeś Kelly, to była tylko jedną... z wielkiej liczby istot zabitych przez
Salcombe. Nie sposób nawet ich policzyć! Nawet gdybyś wiedział, gdzie Salcombe teraz
przebywa, nie byłbyś go wstanie ani oskarŜyć, ani nawet zbliŜyć się do niego. Jest bardzo
niebezpieczny i nie jest sam.
Scott pokiwał głową i z małym skutkiem starał się uspokoić.
- On jest podobny do ciebie, prawda?
- W pewien sposób. Ale z drugiej strony, i to jest naprawdę waŜne, jesteśmy jak
przeciwne sobie bieguny. Nie cierpię go! W rzeczywistości nie istnieje kreatura choćby w
drobnym stopniu podobna do Salcombe’a, moŜe z wyjątkiem...
-...tych, o których wspomniałaś?
- Tak. - Shania spojrzała na swój zegarek, coś przy nim pokręciła i pośpiesznie dodała:
- Wkrótce jeszcze porozmawiamy, ale teraz muszę juŜ iść.
- Jeszcze nie! - rzucił Scott, odwracając od niej swą rozgniewaną twarz i znowu
zaczynając chodzić po pokoju. - powiedz jeszcze o tamtych, o przyjaciołach Salcombe’a. Ilu
ich razem jest, włączając w to Salcombe’a?
Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego Scott usłyszał cichy dźwięk „puff’, co było
podobne do niewielkiej implozji, oraz później szmer poruszających się kartek na biurku,
jakby pod wpływem nagłego przeciągu. Scott odwrócił się na pięcie, ale Shanii juŜ nie było.
Jednak zanim znikła, zdąŜyła odpowiedzieć:
- Troje!
Jej odpowiedź dotarła do niego z przestrzeni telepatycznego eteru. Teraz Scott
wiedział, w jaki sposób się tutaj dostała. Albo dalej nie wiedział. Co w gruncie rzeczy i tak
wychodziło na jedno...
No i tyle wyszło z mocnego, regenerującego snu.
Scott zrobił miejsce na biurku i otworzył atlas. Szukając w indeksie, nie znalazł
wzmianki o Porto Zoro ani o Ano Vassilikos. Znalazł za to Dafni - wioska pośrodku
Peloponezu. Fakt, Ŝe było to w Grecji, ale wiele mil od morza, a bez dostępu do Morza
Śródziemnego czy innego większego zbiornika wodnego z pewnością nie była to wioska, w
pobliŜu której przebywała Trójka.
Chwilę później Scott przypomniał sobie, Ŝe Kelly posiadała całą kolekcję map. Kiedy
skończyła dwudziestkę, stała się wielbicielką słońca, grekofilką i regularnie zwiedzała wyspy
na Morzu Śródziemnym. Całkiem moŜliwe, Ŝe odwiedziła równieŜ miejsce, w którym
przebywała Trójka.
Scott znalazł w pokoju Kelly ze dwa tuziny złoŜonych map turystycznych i zaniósł je
na dół do swojego gabinetu. Miał rację: Kelly była kiedyś na wyspie, gdzie przebywała
Trójka, ale zanim odnalazł to miejsce, za oknem zrobiło się juŜ prawie jasno. Wyspa
nazywała się Zante, skrót od Zakynthos, na Morzu Jońskim, trochę na zachód od Peloponezu.
Wszystko pięknie, ale sama wiedza o tym, gdzie moŜna odnaleźć wilka, na pewno nie
wystarczyła. Co więcej, prawdziwy problem powstanie dopiero wówczas, gdy będą się chcieli
razem stamtąd wydostać. Człowiek w towarzystwie dzikiego wilka, nawet w kagańcu i na
smyczy! Tak czy owak Shania przewidziała, Ŝe róŜne sprawy i zdarzenia zaczną się ze sobą
zazębiać...
Scott poczuł się zmęczony. Spędził kilka długich godzin na czytaniu malutkich literek
na mapach, co zmęczyło potwornie jego oczy, a mięśnie bolały go od wczorajszych ćwiczeń,
choć nie tak bardzo, jak moŜna się było tego spodziewać. To mu się spodobało. MoŜe nie był
w aŜ tak słabej formie. Godzinka lub dwie snu na pewno nie zaszkodzą a z pewnością
odświeŜą i pomogą w lepszym skupieniu umysłu.
Scott poszedł do łazienki i przemył oczy. Wytarł policzki ręcznikiem, spojrzał w
lustro i...
...i ze zdziwienia opadła mu szczęka. Na twarzy nie miał Ŝadnych otarć, kostki palców
nie miały śladów po ranach, a na klatce piersiowej niebyło ani jednego siniaka! W
rzeczywistości prezentował się tak dobrze, Ŝe trudno było sobie przypomnieć, kiedy ostatni
raz tak wyglądał. W końcu pomyślał sobie, Ŝe nie ma nic przeciwko temu.
Wszystko to sprawił dotyk Shanii, jeden z aspektów jej mocy. PrzecieŜ powiedziała,
Ŝe zobaczy dowód po jej odejściu! Ajeśli to nie był dowód, to co nim było?
O świcie Scott wszedł do łóŜka. Przed zaśnięciem zastanawiał się, jak sobie radzi
Trójka wysoko w Górach Zakynthos, uciekając przed myśliwymi. Zastanawiał się takŜe,
kiedy znowu zobaczy Shanię. W odpowiedzi pojawił się łagodny szept dobiegający z
niewielkiej odległości.
- Niedługo - powiedziała. - Niedługo...
Herr Gunter Ganzer prowadził swój samochód zygzakowatą drogą wiodącą przez
wyŜsze partie Alp Szwajcarskich. Auto jechało na trzecim biegu z bezpieczną prędkością w
kierunku osadzonego na górskiej grani Schloss Zonigen. O ile sama skała nie była niczym
więcej niŜ kartograficznym znakiem na współczesnych mapach, o tyle lokalna nazwa
wywodziła się po pierwsze z niezwykłej architektury, a po drugie od nazwy szemranego
twórcy całego kompleksu. Schloss po niemiecku oznacza zamek, co miało związek z
czarnymi, połyskującymi i oblodzonymi wieŜyczkami, niezwykłymi, wysuniętymi tarasami,
obronnymi wieŜami i umocnieniami; z kolei Zonigen odnosiło się do samozwańczego doktora
Emila Zonigena, który otworzył ten przybytek prawie trzydzieści lat temu. W Schloss
Zonigen miała się mieścić przede wszystkim kriogeniczna przechowalnia oraz sanktuarium i
eksperymentalne laboratorium.
Obecnie, choć głównie pozornie, Herr Ganzer był dyrektorem Schloss Zonigen, ale w
ciągu ostatnich pięciu lat zdecydowanie wolałby nie piastować tego stanowiska... właściwie
to wolałby znajdować się w jakimkolwiek innym miejscu na świecie...
Na jednej z dłuŜszych prostych, gdzie załoŜone na koła bmw łańcuchy pewniej
wbijały się w oblodzoną nawierzchnię, Ganzer skorzystał z okazji i spojrzał przez prawe okno
na znajomą niegdyś tak przyjazną okolicę. W oddali, znacznie niŜej, w odległości dwóch mil
rozciągał się sielski widok wioski ukrytej w dolinie. Słońce odbijało się od dachów i okien w
większości drewnianych domów zbudowanych w góralskim stylu. Z licznych kominów
wzbijał się do góry szary dym. Kiedy Ganzer pokonał kolejny zakręt, pojawił się następny
widok: wagonika kolejki linowej zbliŜającego się do byłej stacji narciarskiej.
W sezonie na niŜej połoŜonych stokach wciąŜ moŜna było spotkać narciarzy, ale od
pięciu lat nie wyjeŜdŜali juŜ kolejką. Kolejka naleŜała do właścicieli Schloss Zonigen i
przewoziłakierowników zmiany oraz brygadzistów, a takŜe tych, którym pozwolono spędzić
wolny czas poza miejscem pracy. Jedną z takich szczęśliwych osób był Ganzer. Nie naleŜał
ani do grupy naukowców, ani do inŜynierów, nie nadawał się takŜe do cięŜkiej pracy, jednak
został zaakceptowany przez nowych właścicieli jako faktyczny menadŜer kompleksu i mógł
wyjeŜdŜać z zamku, kiedy miał taką sposobność... o ile moŜna było to nazwać sposobnością.
Jednak podobnie jak pozostali pracownicy Schloss Zonigen Ganzer musiał stawić się
jak najszybciej na wezwanie swych pracodawców, jeśli wymagana była jego obecność. Poza
obowiązkami dyrektora musiał takŜe z najwyŜszą starannością wykonywać inne, dodatkowe
zajęcia. Niedostateczna jakość pracy groziła naraŜeniem się na gniew pracodawców. A byli
oni... sama myśl o tym, czym oni byli, wprowadzała Ganzera w drŜenie. Tylko raz popełnił
pomyłkę, i to niewielką ale nadal płacił za swój błąd. To dlatego nie mógł wykonywać
cięŜszej pracy, dlatego teŜ utykał na jedną nogę...
Przypominał sobie ich przybycie...
Przed pięciu laty Schloss Zonigen znajdował się w opłakanej sytuacji finansowej,
praktycznie na krawędzi bankructwa. Jednym z powodów była inflacja, a drugim to, Ŝe ludzie
przestawali wierzyć w nieśmiertelność, którą obiecywało zamraŜanie. Kiedy dwadzieścia lat
temu umierał jakiś bogacz, rodziny przywoziły ciało, a wraz z nim pieniądze. Czyniono
zapisy, przekazywano dotacje, granty i darowizny. Ale spadkobiercy zamroŜonych osób - ich
synowie, córki, agenci, wykonawcy testamentów, prawnicy i powiernicy - interesowali się
tylko teraźniejszością. Nie troszczyli się o ewentualne wskrzeszenie w przyszłości swych
ojców, matek czy klientów, zwłaszcza Ŝe od jakiegoś czasu uwaŜano ich za zmarłych. Groźba
dochodzeń, zajęć, rosnące koszty i odroczone płatności na równi z inflacją i brakiem nowych
bogatych i niedawno zmarłych klientów sprawiły, Ŝe ustał dopływ środków pienięŜnych.
Jeśli dodać do tego kilku kolejnych, niezbyt skutecznych, menedŜerów całego
kompleksu (nie wyłączając Ganzera) oraz zniknięcie Herr Doktora Zonigena w połowie lat
siedemdziesiątych, który rozpłynął się z dotacją od przyszłego „śpiącego” o wartości sześciu
milionów franków, to łatwo sobie wyobrazić, Ŝe przybycie Trójki, która najwyraźniej miała
dostęp do niewyczerpanych zasobów materialnych, wydawało się darem niebios. Trójka.
Ich nazwiska istniały tylko na papierze. Sami zwracali się do siebie inaczej, tak zwani
zaś pracownicy, a właściwie niewolnicy, mogli mówić do nich jedynie „proszę pana” lub
„proszę pani”. Panowie i pani wydawali rozkazy, formułowali groźby i spełniali je. Było ich
tylko troje, ale ich chłód i bezwzględność budziły przeraŜenie, jakby zamiast nich
funkcjonowała cała armia bezlitosnych automatów.
Jednak początkowo było inaczej.
Wyglądali na zafascynowanych ideą wprowadzaną w Ŝycie w Schloss Zonigen;
najwyraźniej wierzyli w realną moŜliwość kriogenicznej konserwacji ciał; chcieli prowadzić
własne badania i eksperymenty w środowisku, które było niemal idealnie dopasowane do ich
potrzeb. Byli gotowi spłacić wszystkie długi i zobowiązania, dostosować się do uciąŜliwych
uregulowań prawnych, chcieli zainstalować własny sprzęt i wyposaŜenie oraz utrzymać, a
nawet zwiększyć liczbę zatrudnionych. Jeśli chodzi o płace, to podwoili wynagrodzenie Herr
Ganzera - który sam je sobie wcześniej ustalił na niezłym poziomie - a takŜe zaproponowali
podwyŜkę tej samej wysokości kaŜdemu z pracowników w zamian (jak mówili) za lojalność.
Krótko mówiąc, postanowili nabyć posiadłość Schloss Zonigen i zrobili to.
Ale widać było od samego początku, Ŝe są jacyś dziwni. ChociaŜby pod względem
fizycznym. Ganzer zauwaŜył wiele nietypowych szczegółów juŜ przy pierwszym spotkaniu,
kiedy wstępnie omawiali warunki zakupu posiadłości. Kobieta, albo po prostu Ona, miała w
sobie to coś. Lubiła zmieniać swój wygląd. Jej kształt, dość kanciasty jak na kobietę, rzadko
był dokładnie taki sam na kolejnych spotkaniach. Nie była pociągająca, ale na przykład
jednego dnia mogła mieć płaskie piersi, a innego imponowała biustem. Podobnie było z
kolorem jej włosów, ust, a nawet oczu! Na pewno nosiła szkła kontaktowe. Jedyne, co się nie
zmieniało, to wzrost. Miała ponad 180 cm wzrostu i raczej nie była w stanie się skurczyć... a
moŜe mogłaby to zrobić? Jednak Ganzer nie wierzył, Ŝe zechciałaby coś takiego uczynić.
Wyglądało na to, Ŝe lubi patrzeć na ludzi z góry. Choć była prawie tak chuda jak szkielet, to
czuć było, Ŝe posiada niezwykłą, mocno emanującą z niej siłę.
Z kolei męŜczyźni, Simon Salcombe i Guyler Schweitzer, byli zasadniczo tacy sami.
Wysocy, poruszali dość koślawo, ale w jednej chwili potrafili być szybcy i giętcy jak płynna
rtęć. Na pierwszy rzut oka Ganzer stwierdził, Ŝe wszyscy muszą cierpieć na rzadką wadę
genetyczną moŜe gigantyzm, zwłaszcza męŜczyźni. Mieli co najmniej po dwa metry wzrostu.
Ich ogólny wygląd równieŜ wskazywał na problem genetyczny, moŜliwe, Ŝe pochodzili z
jakiegoś odosobnionego regionu, gdzie zbyt bliskie pokrewieństwo rodziców wywołało
zaburzenia genetyczne. MoŜliwe, Ŝe właśnie w Schloss Zonigen chcieli w jakiś sposób
wynaleźć lekarstwo na ich chorobę, jeśli nie dla siebie, to moŜe dla swoich rodzin, klanu czy
społeczności.
Początkowo, pomimo odpychającego wyglądu i poczucia inności, Ganzer szczerze ich
Ŝałował z powodu ich choroby.
Ale niezbyt długo, poniewaŜ zmiany następowały szybko...
...Równie szybko Ganzer dotarł na miejsce. Wspomnienia rozmyły się z chwilą gdy
samochód dojechał do szczytu wzniesienia, na którym stał Schloss Zonigen. Ganzer odnalazł
swoje stałe miejsce postojowe i wyłączył silnik. Znowu się tutaj znajdował, został wezwany,
przybył w to obecnie koszmarne miejsce.
JuŜ wcześniej było tutaj koszmarnie - tak wielu zmarłych, lodowaciejących
podróŜników w czasie, opłacających i modlących się o reinkarnację, która nigdy nie miała się
ziścić - jednak nigdy nie było tu tak koszmarnie jak obecnie. Ganzer niechętnie oddalił się od
samochodu, skinął parkingowemu, który szedł przez parking i pchał wózek z pokrowcem na
samochód. Ganzer przystanął i popatrzył na wstrętną czarną bryłę Schloss Zonigen.
Budowla rzeczywiście wyglądała jak zamek: wysokie baszty zakończone
wieŜyczkami o oblodzonych dachach, nad wielkimi drzwiami zwisał poszarpany blok skalny,
za bramą zaś ukrywała się główna część posiadłości - wyrzeźbiony w skale przez cofający się
przed dwudziestoma tysiącami lat lodowiec-labirynt, który zostawił po sobie jaskinię i
fragment jęzora, a moŜe tylko ogon będący teraz schronieniem dla licznych kości.
Myśl o lodowcu była chyba rodzajem przywołania. Ganzer nagle poczuł ostry chłód,
kłujący ból, twardy sopel, który wkłuł się w jego umysł i był zapowiedzią głosu mówiącego:
Gunter, czekamy na ciebie!
Głos - telepatyczny przekaz od kobiety stanowiącej część Trójki - zmusił go do
pośpiesznej aktywności. Szybko powlókł za sobą wykręconą a właściwie całkowicie
odwróconą lewą stopę, pokuśtykał przez chodnik i drzwi wejściowe, gdzie czekali na niego
uzbrojeni straŜnicy.
Za drzwiami w wielkiej sali mieściło się kiedyś pomieszczenie administracyjne.
Jednak pomimo ogromnej przestrzeni jaskini stanowiła ona jedynie drobny fragment
powierzchni całego zamku Schloss Zonigen. Jak zwykle miejsce sprawiało wraŜenie
opuszczonego, głosy odbijały się w nim echem, jak w gotyckiej katedrze lub pustym hangarze
czy nie uŜywanej stacji kolejowej. Jednak z korytarzy, komnat, warsztatów i róŜnych
głębszych poziomów dochodził szum i warkot maszyn, który świadczył o całkiem sporej
aktywności. Choć Gunter znał kaŜdy zakątek zamku, to nie miał najmniejszego pojęcia o tym,
co faktycznie tutaj przygotowywano. Nie tylko dyrektor nie wiedział o tym, ale równieŜ
kaŜda ze stu osiemdziesięciu zatrudnionych tutaj osób... oprócz Trójki.
Oni na pewno wiedzieli, chyba Ŝe byli szaleńcami. Trudno było coś takiego o nich
powiedzieć, choć Gunter wiedział, Ŝe na pewno biło od nich zło. W tej samej chwili dyrektor
znowu poczuł lodowate ukłucie, po którym zawsze dochodził do niego strumień myśli. Tym
razem było to: Gunter, nie ociągaj się!
Zza marmurowego kontuaru, który kiedyś był częścią recepcji oraz biura informacji
(pozornie nadal spełniał tę samą funkcję, ałe naprawdę słuŜył za centrum rozdzielania pracy i
zadań do wykonania) machał do niego ręką pracownik. Ganzer podszedł do lady, pytając:
- Gdzie Oni są?
- Tam - zachrypiał męŜczyzna o głęboko zapadniętych oczach, wskazując na
wydrąŜone w skale pomieszczenie za szklanymi drzwiami. - W pomieszczeniu dla VIP-ów.
Są z nimi jacyś nowi ludzie. Cała rodzina, biedacy!
Ganzer skinął w geście podziękowania i szybkim krokiem skierował się w stronę
pomieszczenia, zatrzymując się na chwilę przed szklanymi drzwiami, Ŝeby zrzucić z siebie
płaszcz, poprawić krawat i wytrzeć spocone dłonie w chusteczkę. Dziwne, Ŝe pocił się nawet
w najzimniejszych częściach Schloss Zonigen. A moŜe nie tak bardzo dziwne, poniewaŜ
równieŜ jego pot był zimny.
Za matowym szkłem frontowych drzwi zobaczył cztery siedzące osoby i dwie postacie
stojące. Obraz osób stojących był zamazany, ale po wzroście i patykowato chudych
sylwetkach rozpoznał, Ŝe ci, którzy stoją stanowią część Trójki - przeraŜająca samica i jeden z
samców. Ganzer wolał myśleć o nich jak o stworach, a nie jak o kobiecie i męŜczyźnie. Po
prostu jak o osobniku rodzaju Ŝeńskiego i męskiego. Właściwie to trudno było nawet
stwierdzić, Ŝe były to stworzenia. Jednak wiedział, Ŝe przywołuje go głos samicy.
Zapukał i wszedł, nie czekając na zaproszenie. W końcu był Herr Dyrektorem...
przynajmniej w takiej roli Ona go przywitała.
- Herr Dyrektor Ganzer! - uśmiechnęła się. - Tak bardzo się cieszymy, Ŝe znalazł pan
czas dla nas. Mamy nieoczekiwanych gości: oto państwo Stein.
Niski, szczupły męŜczyzna po czterdziestce z okularami o grubych soczewkach na
nosie wstał bardzo grzecznie. Jego Ŝona, młodsza o siedem, moŜe osiem lat, ładna blondynka,
niepewnie się uśmiechnęła. Były z nimi dzieci: chłopiec w wieku około siedmiu lat i
prawdopodobnie dziewięcioletnia dziewczynka.
- Ach, państwo Stein! - odezwał się Ganzer, wyciągając w powitalnym geście do Herr
Steina na szczęście juŜ suchą dłoń. Stein mocno go uścisnął. Ganzer, starając się nie tracić
czasu, szybko przeszedł do rzeczy:
- Bardzo przepraszam, Ŝe nie miałem moŜliwości państwa przywitać! Ale... o ile się
nie mylę, byliśmy chyba umówieni na jutro? - (Wziął głębszy oddech... i pozwolił sobie na
chwilkę rozluźnienia... co za szczęście, Ŝe nie był niczego winien! Dzięki Bogu!). - W rzeczy
samej, jestem całkowicie pewny, Ŝe tak się umawialiśmy.
- No więc - zaczął odpowiadać mocno skonsternowany Herr Stein, ale zanim zdąŜył
cokolwiek dodać, odezwała się Ona, samica naleŜąca do Trójki, która kazała mówić na siebie
Frau Lessing:
- Pojawiły się pewne komplikacje, Gunter. Oczywiście masz rację co do naszych
uzgodnień: mieliśmy przeprowadzić rozmowę z Herr Robertem Steinem jutro. Cała rodzina
oczekiwała w wiosce na wizytę juŜ od kilku dni.
(O tak, jak zwykle, cała rodzina! Ganzer dobrze wiedział, co to oznacza. Chciał
krzyczeć: Uciekajcie! Wynoście się stąd i ratujcie swoje dzieci! Nie pozwólcie jej ani
Ŝadnemu z tych potworów ich dotykać! Ale nic nie powiedział na głos i prawdopodobnie było
juŜ i tak za późno, Ŝeby cokolwiek powiedzieć, nawet gdyby się ośmielił).
Nie przestając się uśmiechać, Frau Lessing lub Gerda, gdy trzeba było skorzystać z
imienia, mówiła dalej do Guntera:
- Jak ci wiadomo z przedstawionych referencji, Herr Stein zajmował się ostatnio
badaniami nad eksperymentalnymi laserami o wysokiej mocy w Instytucie Schródera w
Ziirichu, gdzie był zatrudniony. Obiecał nam, Ŝe nie opowie o niczym, co tutaj zobaczy, i na
tej podstawie pokaŜemy mu niektóre z naszych laboratoriów. Ale...
- Choć nic jeszcze mi nie wiadomo o tym, nad czym tutaj pracujecie - tym razem to
Herr Stein przerwał, zwracając się do Ganzera - co ze zrozumiałych względów musi pozostać
tajemnicą to jestem pod wraŜeniem wielkości waszych warsztatów i laboratoriów,
znakomitego wyposaŜenia i zaawansowanych technologii. Interesuje mnie takŜe, w jakim
stopniu prowadzone przez was eksperymenty odnoszą się do pierwotnej, powiedzmy,
koncepcji Schloss Zonigen. Szczerze mówiąc, zdaniem najbardziej szanowanych naukowców,
hibernacja ciał przeprowadzana w celu ich ponownego oŜywienia wydaje się być, hm... jakby
to ująć...
- Zbyt daleko posuniętą koncepcją? - odezwał się jeden z samców naleŜących do
Trójki. Ten kazał zwracać się do siebie Guyler Schweitzer. Przemówił głębokim, stosunkowo
cichym, ale mocno rezonującym głosem. Pozwalając sobie na lekki uśmiech, kontynuował: -
Być moŜe tak było, kiedy otworzono ten ośrodek. Oczywiście wszystko wiemy o historii
Schloss Zonigen, a takŜe o domniemanych oszustwach, które miały mieć tutaj miejsce.
Jednak prawdąjest, Ŝe osiągnięto znaczny sukces, przynajmniej jeśli chodzi o konserwację
ciał klientów. Wszyscy znajdują się nadal w tym miejscu, pozostając w stanie zamroŜenia. Im
bardziej będziemy sięgać w przyszłość, tym bardziej będzie się stawać prawdopodobne ich
wskrzeszenie.
- Herr Stein - zabrała głos Gerda Lessing. - Jeden ze współwłaścicieli Schloss
Zonigen, który podobnie jak ja i Herr Schweitzer posiada jedną trzecią udziałów,
przeprowadza właśnie kontrolę komór kriogenicznych razem z naszymi technikami. Chodzi
mi o Simona Salcombe’a. MoŜe skorzystamy z tej okazji, jeśli zechciałby się pan zapoznać z
naszymi osiągnięciami, to sądzę, Ŝe moglibyśmy panu sporo pokazać.
- To miałoby być dzisiaj? - Widać było, Ŝe Stein chętnie zaakceptował pomysł wizyty.
- Choćby zaraz - przytaknęła Frau Lessing.
- JakŜeŜ mógłbym odmówić.
- Tylko Ŝe pańska rodzina... Ŝona i dzieci... niektóre widoki nie są zbyt przyjemne.
Jestem pewna, Ŝe pan mnie zrozumie...
- Ach, oczywiście. Moja Ŝona i dzieci poczekają tutaj na mnie. - Odwrócił się do
swojej Ŝony, która siedziała na kanapie. - Mira, masz coś przeciwko temu, kochanie? Wrócę
moŜliwie jak najszybciej. - Mira nic nie odpowiedziała.
- Zdaje pan sobie sprawę z tego, Ŝe obowiązują nas te same ograniczenia, o których
mówiliśmy wcześniej? - powiedział swoim podstępnie cichym głosem Guyler Schweitzer. -
Nie jesteśmy jeszcze gotowi wzbudzać naszymi sukcesami powszechne zainteresowanie w
środowisku naukowców.
Herr Stein przytaknął jeszcze gorliwiej, wyraŜając tym samym swoje zrozumienie.
- AleŜ oczywiście. Nigdy nie ośmieliłbym się naduŜyć waszego zaufania.
- Naturalnie - rzekł Guyler Schweitzer, po czym zwrócił się do Ganzera. - W takim
razie poprosimy Herr Dyrektora Ganzera, Ŝeby zaprowadził pana do oddziału kriogenicznego.
Gunter?
- Wspaniale - odrzekł Ganzer. - Zapewniam pana, Ŝe sprawi mi to prawdziwą
przyjemność! - (Przyjemność? CóŜ za okrutny Ŝart! Będzie to raczej dalszy ciąg koszmaru!
Albowiem Simon Salcombe - nieobecny członek Trójki - czekał na dole w lodowych tunelach,
wśród zamroŜonych trupów, i dokonywał potwornych rzeczy, które mogło robić kaŜde z tej
trójki: oŜywiać łub uśmiercać ciała!).
Frau Lessing podeszła do biurka z interkomem, nacisnęła jeden z licznych przycisków
i odezwała się do mikrofonu:
- Erik Hauser? Bądź tak miły i przyjdź do pokoju VIP-ów, Ŝeby towarzyszyć naszemu
gościowi. - To „bądź tak miły” było oczywiście zupełnie zbyteczne. Erik Hauser był osobą,
której Trójka ufała; z punktu widzenia Ganzera był kolaborantem. Ale czy nie byli nimi
wszyscy zatrudnieni? PrzecieŜ wszyscy wiedzieli, co tu się dzieje, ale nikt o tym jeszcze nie
powiadomił nikogo z zewnątrz. Jednak niewolnicy ze Schloss Zonigen, włączając w to
Ganzera, nie odwaŜyliby się na to. Kara, jaką trzeba by zapłacić, była zbyt wysoka. I jeśli nie
zostałaby dokonana na sprawcy takiego czynu, to na jego rodzinie. Ganzer dobrze o tym
wiedział.
Jeśli chodzi o osoby zaufane, takie jak Hauser... hm... on po prostu cieszył się ze
swego stanowiska, które dawało mu władzę. Ganzer wiedział dlaczego Ona go wezwała: Ŝeby
pilnował ich podczas podróŜy do lodowatych grobowców. Oraz Ŝeby upewnić się, Ŝe nic
nieodpowiedniego nie zostanie powiedziane. Całkiem moŜliwe, Ŝe Frau Lessing przejrzała
myśli Ganzera lub wyczytała coś z jego twarzy w chwili, gdy zobaczył Steinów - piękną Ŝonę
i ich niewinne dzieci.
Biedacy, jak ich trafnie nazwał recepcjonista...Erie Hauser miał kamienny wyraz
twarzy, 165 cm wzrostu oraz nadwagę. Był aroganckim męŜczyzną o wąskich oczach i
pochyłym czole. Swoją postawą starał się podkreślić, jak bardzo jest waŜny w świecie, w
którym nic się nie liczy. Był poplecznikiem Trójki, a jego zadaniem było węszyć i
wynajdywać potencjalnych rebeliantów, osoby mogące sprawiać kłopoty. Trójka
potrzebowała takich ludzi, bo mimo Ŝe mogli błyskawicznie znaleźć się w dowolnym
miejscu, to jednak nie mogli być wszędzie, i chociaŜ posiadali zdolność zaglądania do
ludzkich umysłów, to śledzenie myśli wszystkich pracowników byłoby zbyt wyczerpujące i
czasochłonne.
Ponadto ludzie pokroju Erika Hausera byli sowicie nagradzani. Jako osoba o
odraŜającym wyglądzie, Hauser nigdy nie był z kobietą oprócz sytuacji, w których musiał
płacić za seks. Nawet wówczas spotykała go czasem odmowa. Ale w Schloss Zonigen, gdzie
moŜna było zasłuŜyć na specyficzne honorarium, nie było takiego problemu. Seks, podobnie
jak ryby w wypadku tresury grzecznych delfinów, był regularnie dostarczany zaufanym
poplecznikom Trójki jako specjalna premia za sumienne wykonywanie obowiązków. śaden z
obdarowanych „premią” męŜczyzn bez względu na wygląd czy stan umysłu nie był zbyt
brzydki dla uwięzionych kobiet, które były gwałcone przez Hausera i jemu podobnych.
Gunter Ganzer szczerze nienawidził i chętnie zamordowałby Erika Hausera, który
czasem pozwalał sobie na niedwuznaczne uwagi rzucane na osobności.
- Jak tam twoja stara, dyrektorze? Widujesz się z nią czasem? Zastanawiałem się, czy
czasem jej nie odwiedzić i nie uciąć sobie z nią nazwijmy to, pogawędki? Jeśli miałbyś coś do
przekazania, choćby drobną informację, to mogęjej przy okazji o tym szepnąć na... uszko. -
Po czym pokazywał znaczący gest i oddalał się spełniać swe ohydne obowiązki.
Ganzer zwrócił się kiedyś do Guylera Schweitzera i opowiedział o tym problemie.
- Nie zwracaj na niego uwagi - odpowiedział Schweitzer. - Nie pozwalamy na coś
takiego. On cię prowokuje, bo byłeś kiedyś jego przełoŜonym. Pewnie chciałby, Ŝebyś go
zaatakował, wtedy złoŜyłby na ciebie skargę, a my musielibyśmy cię za to ukarać. Jestem
pewien, Ŝe nie chciałbyś tego, prawda, Gunter?
- Nie, proszę pana. Ale...
- Jeśli zaś chodzi o twoją Ŝonę, to powinieneś ją częściej odwiedzać, aby mieć
pewność, Ŝe jest bezpieczna. Mogę cię zapewnić, Ŝe będzie nawet bardziej... świadoma tego,
czy i kiedy chciałbyś ją odwiedzić. Zapamiętaj, Gunter, Ŝe kiedy ukończymy nasze dzieło,
wszystko będzie tak, jak było, wszystko wróci do wcześniejszej formy. Jednak jeśli coś
pójdzie nie tak jak naleŜy, jeśli nasza praca napotka na przeszkody, to niczego nie moŜemy
zagwarantować. Teraz twoja Ŝona Ŝyje i moŜliwe, Ŝe kiedyś wyzdrowieje, a jej niemoc
zniknie. Wszystko zaleŜy od twojej postawy, Gunter. A więc nie rób niczego, co mogłoby
naruszyć równowagę. Nawet jeśli pojawia się coś, co sprawia ci przykrość, to pamiętaj, Ŝe
jest to prawdziwy drobiazg w porównaniu z tym, co moŜe cię spotkać.
- Ale proszę pana...
- Teraz to juŜ zaczynasz mnie draŜnić, a to jest naprawdę niebezpieczne!
Po ostrzeŜeniu nastąpiło przeraŜające wydarzenie, które Ganzer miał okazję widzieć
tylko raz wcześniej w ciągu pięciu lat pobytu Trójki w Schloss Zonigen. Ganzer wydukał
jakieś przeprosiny i próbował cofnąć się, ale Schweitzer wychylił się do przodu i swą długą
ręką zakończoną szponiastą dłonią złapał dyrektora za ramię, pochylił głowę i głęboko
osadzonymi czarnymi oczami spojrzał głęboko w oczy Ganzera.
Nagle głowa Schweitzera odskoczyła w niekontrolowany sposób, a tuŜ pod jego
szczęką w zagłębieniu długiej szyi coś się poruszyło, pulsując i wybrzuszając skórę. W tym
miejscu ciało rozwarło się i na zewnątrz wydobył się bąbel zielono-szarej materii wielkości
dziecięcej główki. Bąbel oddzielił się od skóry i popłynął dookoła szyi, przesuwając się na
wąski, opuszczony bark, gdzie wysunął pseudokończynę z purpurowej materii i wsunął jej
koniec do ucha Schweitzera.
Jego stosunkowo Ŝyczliwy wyraz twarzy zmienił się w jednej chwili. Nie było ani
śladu wcześniejszej tolerancji, w jego głęboko zapadniętych oczach zdawały się tlić iskry,
gdy bezustannie wpatrywał się w Ganzera. W tym samym czasie obmierzły stwór na ramieniu
Schweitzera zaczynał przybierać formę, jego oczy patrzyły, a małe czarne nozdrza węszyły,
jednak nie widać było ani uszu, ani ust - nic, czym stwór mógłby mówić - a jednak Ganzer
słyszał, jak przemawia do Schweitzera:
- Zrobisz mu teraz krzywdę, Mordri?
- Nie! - odpowiedział głośno Schweitzer (lub Mordri). - Zadawanie mu bólu byłoby
bezcelowe i tylko zmniejszyłoby mój zasób energii, a tego nie chcę. Nie moŜesz mnie kusić,
Khiffie!
- AleŜ to miałoby cel, Mordri... na przykład Ŝeby mnie zabawić. Ostatnio bardzo mi się
nudzi.
(Ganzer wił się w stalowym uścisku Schweitzera i wiedząc, Ŝe ma halucynacje,
zastanawiał się: Jak to moŜliwe, Ŝe taki bezcielesny stwór moŜe mieć tak monstrualny i pełen
zła wygląd na swej galaretowatej twarzy?).
- Później się zabawisz - odpowiedział w tym samym czasie Schweitzer. - Zostawię cię
na jakiś czas z więźniem i wtedy będziesz mógł się zabawiać do woli.
Schweitzer puścił Ganzera. Potwór na jego ramieniu zapytał z podekscytowaniem:
- Zostawisz mnie z jednym z więźniów? Z samicą? Obiecujesz?
- Obiecuję.
- MoŜe z samicą tego tutaj?
- Być moŜe. MoŜe będzie mieć nauczkę, Ŝeby nie zawracał mi głowy drobiazgami.
Na te słowa stwór uformował usta i maniakalnie się roześmiał, po czym skurczył się i
przez ucho wszedł do wnętrza głowy Schweitzera!
Gunter Ganzer zaczął uciekać, potykając się co kilka kroków i wątpiąc w swój zdrowy
rozum. Biegnąc słyszał, jak Schweitzer woła za nim:
- Uciekaj, Gunter! Uciekaj, zanim nie zmienię zdania! Tak wyglądała próba
poskarŜenia się jednemu z Trójki... lub któremukolwiek z Trojga. Uciekając Gunter Ganzer
zastanawiał się, co byłoby gorsze? Dziwaczny stwór wykorzystujący jego Ŝonę czy zwierzę w
rodzaju Erika Hausera? Trudno byłoby zgadnąć, jeszcze gorzej pomyśleć o czymś takim.
Tyle Ŝe Hauser był zwierzęciem w pewnym stopniu ludzkim...
Herr Stein, Ganzer i Hauser byli ubrani w bluzy z kapturami i długie buty. Hauser
prowadził przez labirynty naturalnych jaskiń i tuneli wypełnionych kiedyś lodem. Nie
określono, w jaki sposób i w którym z geologicznych okresów uformowały się te labirynty.
Jednak teraz lód tworzył wewnętrzną warstwę przeźroczystego sklepienia, pokrywał ściany i
grunt w miejscach, gdzie znajdowały się przejścia pomiędzy błyszczącymi i odbijającymi
niebieskie światło pozostałościami lodowca. Oprócz dudniących stłumionym echem kroków
słychać było tylko rzadkie odległe kapanie wody i cichą konwersację idących.
Ganzer był pochłonięty myślami związanymi z budzącymi strach wspomnieniami.
Ledwie zauwaŜył, Ŝe Stein coś do niego mówił. Udało mu się oderwać od własnych myśli,
wrócił do rzeczywistości i spytał:
- Słucham?
- Pytałem o pańskich szefów - z lekkim zniecierpliwieniem powiedział Stein. -
Dlaczego nalegają na spotkanie z rodzinami przyszłych pracowników? Wydaje mi się to
dziwne.
- Ach tak! Przepraszam! - odpowiedział Ganzer. - Trochę się zamyśliłem. Moi
szefowie? Myślę, Ŝe to taki trend, który przybył z Ameryki. Chcą być pewni, Ŝe rodziny będą
zadowolone. Chodzi o to, Ŝe szczęśliwy człowiek jest lepszym pracownikiem. W Schloss
Zonigen konieczne jest, Ŝeby zatrudniony nie zmienił pracy. Szefom zaleŜy, Ŝeby ludzie nie
zmieniali się zbyt często.
- Tak, rozumiem. Niech mi pan powie, co mam sądzić o tym, Ŝe jakaś nieznana mi
osoba próbuje mi doradzić, a właściwie ostrzec mnie przed przybyciem tutaj, a takŜe Ŝebym
pod Ŝadnym pozorem nie sprowadzał tutaj Ŝony i dzieci? Wie pan, właśnie coś takiego miało
miejsce.
O BoŜe! - pomyślał Ganzer. Ktoś, jakiś niedoszły bohater, złamał jedną z zasad i to
najwaŜniejszą! Kiedy odkryją winnego, a na pewno tak się stanie, to Trójka kaŜe mu
zapłacić... i to straszliwą cenę! Zrobią z tego przykład dla innych i to nie będzie pierwszy taki
wypadek. Niektórzy ludzie nigdy się nie nauczą.
- Co pan powie?! - odparł Ganzer, starając się jak najlepiej oddać zaskoczenie. - To
jakieś nieporozumienie. Naprawdę coś takiego miało miejsce?- Dostałem wczoraj list, a
raczej skrawek papieru z krótką notatką. Ktoś wsunął go w kopercie pod drzwiami w
gospodzie, gdzie się zatrzymaliśmy. Było tam napisane: „Trzymaj się z dala od Schloss
Zonigen. Nie zbliŜaj się do zamku, tylko zabieraj rodzinę i wyjedź. W Ŝadnym wypadku nie
zabieraj ich tam!”.
- Niesamowite! - powiedział Ganzer, nienawidząc siebie samego, a jeszcze bardziej
nienawidząc Hausera. Bo gdyby nie było tutaj tego lizusa... ale nie, nawet wówczas nie
ośmieliłby się nic powiedzieć, tylko nadal musiałby odgrywać tchórza ze względu na dobro
swojej biednej Ŝony, nie wspominając o sobie. Nie zastanawiając się zbytnio, dodał szybko: -
A więc... dlaczego pan przyjechał? - Co za głupie pytanie! PrzecieŜ była w nim zawarta
sugestia, Ŝe być moŜe Herr Stein nie powinien tu przybyć. To wzbudziło czujność Erika
Hausera, który cicho, ale stanowczo ostrzegł Ganzera:
- UwaŜaj, Herr Direktoń Nie rozgaduj się.
Jednak wyglądało na to, Ŝe Stein zastanawiał się nad czymś i w końcu powiedział:
- Moja Ŝona była tym powaŜnie zaniepokojona. Jak pan wie, mieliśmy tu przyjechać
dopiero jutro, ale ona wolała, Ŝebyśmy w ogóle tutaj nie przyjeŜdŜali. Z drugiej strony moje
dzieci bardzo chciały zobaczyć Schloss Zonigen, ja zaś myślałem, Ŝe moŜe tylko wpadłbym,
wie pan, Ŝeby zobaczyć, czy coś mnie...
-...nie zaciekawi? - dokończył za niego Ganzer. - Oczywiście. Jak juŜ pan miał okazję
zobaczyć... - Wzruszył ramionami i nie dokończył zdania.
- Najbardziej kusząca jest wysokość wynagrodzenia - zadumał się Stein i po chwili
mówił dalej z większą dozą pewności: - Muszę jednak przyznać, Ŝe pańscy szefowie, są...
nieco dziwni. Być moŜe Schloss Zonigen nie jest tym, czego szukam.
Za późno! Za późno! - pomyślał Ganzer.
Erik Hauser ponownie wysforował się do przodu, wskazując drogę. Wyszli z
oblodzonego tunelu i znaleźli się w jaskini, gdzie lód znajdował się w swym pierwotnym
stanie, z wielkimi soplami zwisającymi ze stropu oraz podobnymi soplami wystającymi z
podłoŜa. Wyglądały jak stalaktyty i stalagmity, z tą róŜnicą, Ŝe dzięki niebieskiemu światłu
neonówek błyszczały szmaragdowym światłem.
WzdłuŜ ściany prowadził drewniany pomost, dzięki czemu szło się o wiele łatwiej.
Doszli do skrzyŜowania z wysokim bocznym tunelem o szerokości dziesięciu metrów. śeby
wejść do tunelu, musieli wspiąć się po drewnianych schodach. Na posadzce tunelu ułoŜono
Ŝelazne szyny na drewnianych podkładach. Drogę nadal oświetlały jarzeniówki, ale jakieś
pięćdziesiąt metrów przed nimi widać było krąg dziennego światła, które przedostawało się
tutaj z zewnątrz.
Erik Hauser przeszedł teraz na tył grupki i cichym głosem oznajmił:
- To tutaj. Oddział kriogeniczny. Jesteśmy na miejscu.
Ochroniarz wyglądał teraz na bardziej czujnego, choć zdradzał równieŜ oznaki
podenerwowania. Zdjął z głowy kaptur i wyglądał znacznie bardziej blado, co mogło być
efektem zmiany oświetlenia.
Ale Gunter Ganzer wiedział, Ŝe to nie z tego powodu...
Tunel miał ściany z bardzo grubego lodu, w którym nawiercono owalne otwory o
średnicy trzydziestu cali. Z wielu otworów usunięto lód i na jego miejsce wsunięto
prowadnice, które pozwalały na umieszczenie w środku agregatów zamraŜających wraz z
zawartością. KaŜda z niszy miała swój numer i co dwa metry na jakieś trzy cale wystawały
uchwyty i zmroŜone końce metalowych cylindrów. Pod kaŜdym z agregatów mrugała zielona
lampka.
Nerwowy komentarz Erika Hausera był zatem całkowicie zbędny, poniewaŜ atmosfera
tego milczącego mauzoleum w doskonały sposób informowała kaŜdego, Ŝe znalazł się na
terenie oddziału kriogenicznego.
Tym razem prowadził Ganzer, który równie dobrze, a nawet lepiej od Hausera znał
kaŜdy cal na terenie kompleksu. Wcale nie chciał pełnić roli przewodnika, ale ktoś musiał to
robić. Wiedział, Ŝe tunel kończy się przepaścią głęboką na pół kilometra i Ŝe nie będą musieli
iść do samego końca, poniewaŜ w tunelu był ktoś jeszcze. Ktoś, kto w towarzystwie ludzi
przedstawiał się jako Simon Salcombe, ale przez swych kolegów nazywany był Mordri Dwa.
Mordri Dwa był kimś niezwykle przeraŜającym.
Dwadzieścia kroków w głąb na tle światła dochodzącego z końca tunelu widniała
wysoka kanciasta sylwetka. Na odgłos kroków Salcombe odwrócił głowę, zobaczył
nadchodzących i wyprostował się, stając się jeszcze wyŜszym.- O, Herr Stein! - powitał
naukowca. - Moi koledzy poinformowali mnie, Ŝe pan przyjdzie. Jestem Simon Salcombe.
Chciałem przesłać ten pojazd na początek tunelu, Ŝeby czekał na pana, ale miałem tutaj mały
problem. Bardzo przepraszam. - Pojazdem, o którym mówił, był czteroosobowy elektryczny
samochodzik.
- Nic nie szkodzi - odpowiedział Stein. Ze zdziwienia otworzył usta i patrzył
zafascynowany na uśmiechniętą twarz Salcombe. Jaki dziwny uśmiech na tak niezwykłej
twarzy; ten człowiek mógłby być bratem tamtej dwójki na górze! Po chwili zorientował się, Ŝe
takie przyglądanie się moŜe być niegrzeczne, przełknął ślinę i zaczął patrzeć na kriogeniczny
cylinder, który na prowadnicach został wysunięty z głębi lodu. Pieczęci zabezpieczające
owalne metalowe wieko zostały złamane, a sama pokrywa odsunięta. LeŜąca wewnątrz postać
prawdopodobnie była młodą kobietą... ale trudno było to stwierdzić bez bliŜszego przyjrzenia
się.
- Oczywiście, Ŝe tak - powiedział Salcombe, intensywnie wpatrując się w Steina i
odpowiadając na niezadane pytanie.
- Co proszę? - Stein spojrzał na Salcombe’a i natychmiast się cofnął, gdy zerkający na
niego z ukosa męŜczyzna pochylił się ku niemu. - To znaczy - Stein zastanawiał się nad
własnymi słowami - czyja coś mówiłem?
- Myślałeś o czymś - odpowiedział Salcombe, przysuwając się do Steina. -
Pomyślałeś, Ŝe prawdopodobnie była to młoda kobieta. Jakiś czas temu była nią. Teraz jest
stara i przeleŜała tutaj ponad dwadzieścia lat, czekając na wskrzeszenie. Niestety, dzisiaj coś
się tutaj popsuło. Popuściły zamknięcia, a moŜe zepsuł się jakiś obwód elektryczny. Coś tu
nie działa, bo jak widzisz, zielone światło przestało świecić, a zamiast tego mruga czerwone.
Ganzer i Hauser cofnęli się o krok od Steina, który pochylił się nad cylindrem i patrzył
do nieoświetlonego wnętrza.
- Momencik - odezwał się Salcombe - zaraz oświetlimy obiekt. - I włączył latarkę,
kierując światło do wnętrza cylindra.
- Dobry BoŜe! - wyjąkał Stein. Jego ubrane w rękawice dłonie chwyciły za krawędź
cylindra.
- Ach, proszę popatrzeć! - rzekł Salcombe z uśmiechem na ustach. - Wygląda na to, Ŝe
system nie działał juŜ od jakiegoś czasu.
Ciało na twarzy ubranej w szpitalną koszulę postaci miało brązowy kolor, a jej
wysuszone usta były cofnięte w pośmiertnym grymasie, odsłaniając olśniewająco białe zęby.
Dziewczyna miała wspaniałe włosy, które błyszczącymi lokami opadały na jej szczupłe
ramiona. Paznokcie złoŜonych na piersi dłoni miały ponad dwa cale długości.
- AleŜ to... to straszne niedopatrzenie! - Stein znowu spojrzał w twarz Salcombe’a. -
Jak często sprawdzacie te systemy? To są powaŜne zaniedbania!
Potwór podniósł rękę, przestał się uśmiechać i przybrał srogi wyraz twarzy.
- Sprawdzać? Systemy? Nikt się tym nie przejmuje! Niech pan się teŜ tym nie
przejmuje, Herr Stein. To drobiazg. Poza tym w tej młodej staruszce wciąŜ jest Ŝycie. Proszę
się przyjrzeć!
Podając Steinowi latarkę, włoŜył drugą rękę do cylindra i odsłonił całą prawą rękę
dziewczyny. Następnie wziął ją za leŜący na piersi nadgarstek i w czymś, co przypominało
półuśmiech, odsłonił malutkie, rybie zęby. Po chwili jego twarz przybrała powaŜniejszy
wyraz, być moŜe koncentracji, z półprzymkniętymi czarnymi oczami. Stein skorzystał z
okazji i przyjrzał mu się uwaŜniej: chude zapadłe policzki, woskowy odblask na twarzy,
wysokie, wypukłe czoło, które poraŜało swoją długością; wygląd, który przypominał gada,
mimo Ŝe jego paszcza była stosunkowo niewielka. Po chwili jednak Stein zreflektował się i
stwierdził, Ŝe wygląd był jednak zdecydowanie bardziej odpychający niŜ gadzi.
- Patrz!
Stein spojrzał i ze zdumienia szeroko otwarł oczy i usta. Nastąpiła... transformacja.
Nadgarstek dziewczyny, w miejscu gdzie dotykał ją Salcombe, przybrał inny odcień.
Na wyschniętym ciele pojawił się bladoróŜowy rumieniec, który rozprzestrzeniał się w górę
ręki, obejmując łokieć i ramię, a wysuszone ciało zaczynało nabierać masy. Stein nie mógł
oderwać wzroku, zaschło mu w ustach i nawet gdyby odwaŜył się coś powiedzieć, to i tak nie
potrafiłby wymówić ani słowa. Ale mógł formułować myśli.
To musi być jakaś sztuczka!
- Sztuczka? - powiedział głośno Salcombe. - Tak pan myśli? Zapewniam, Ŝe nic w
tym rodzaju. Proszę patrzeć dalej i dobrze się przyjrzeć. To jest umiejętność, Herr Stein.
Jestem przekonany, Ŝe słyszał pan o uzdrawianiu wiarą. Proszę w to uwierzyć, a takŜe
wierzyć we mnie i w to, co pan widzi.
Wierzyć w ciebie? - pomyślał Stein, rzucając krótkie spojrzenie na Salcombe’a, a
potem kierując wzrok na to, co było martwą dziewczyną w trumnie. - Raczej nie! Dla niego
wiara naleŜała do sfery religii, była czymś związanym z duchowością tutaj zaś działy się
rzeczy zupełnie przeciwne, wręcz upiorne!
- Cha! Cha! Chaaaaa! - roześmiał się głośno Salcombe i ponownie odpowiedział na
pytania zadane w myśli: - Ma pan rację. Nie jestem bogiem, jedynie poszukuję go po całym
wszechświecie, ale posiadam moce zbliŜone do boskich. Proszę zobaczyć, jak oŜywia się jej
ciało.
Stein prawie upadł na kolana, nogi mu dygotały, trupio biała twarz przechyliła się
przez krawędź kontenera. Na wewnętrznej stronie przedramienia dziewczyny widać było
niepewne jeszcze pulsowanie purpurowych Ŝył. Jej nagie ramię nabierało struktury i róŜowo-
marmurkowatego koloru Ŝywego ciała. Ku najwyŜszemu zdumieniu Steina jej pierś zaczynała
powoli i niepewnie podnosić się i opadać. Jednak zachodzące zmiany były w równym stopniu
przeraŜające, co zdumiewające.
Unieruchomiony i zafascynowany tym widokiem Stein początkowo nie zauwaŜył
innych zmian, które zachodziły jednocześnie w jego otoczeniu. Z przewodów elektrycznych
posypały się iskry, świetlówki zaczęły gwałtownie migotać, a latarka na zmianę to gasła, to
zapalała się. Nawet cichy szum elektrycznego pojazdu nasilił się i stojąca na szynach
maszyna zaczęła dygotać, jakby miała zaraz ruszyć.
W końcu naukowiec, pomimo niezwykłości całej sytuacji, zdołał przełknąć ślinę,
zwilŜyć usta i powiedzieć:
- Co pan zrobił tej dziewczynie? Czy ona... jak to moŜliwe, Ŝe ona... oŜyła?
W tym czasie dziewczyna (lub ciało?) nieznacznie nabrzmiała, jej ciało było teraz...
Ŝywe, poruszało się i drŜało. Kiedy Stein zadawał pytanie, jej sklejone powieki otworzyły się
z trzaskiem, lecz zamiast oczu w oczodołach widać było Ŝółtą ropę!
- Mój dobry BoŜe! - wydusił z siebie sparaliŜowany strachem Stein. Z całej siły
trzymał się krawędzi metalowego cylindra.
Salcombe puścił nadgarstek dziewczyny, znowu się roześmiał i powiedział:
- Beze mnie nie moŜe Ŝyć. Wróci do poprzedniego stanu. To był tylko pokaz. Jednak,
jak pan widział, przez chwilę była Ŝywa. Przynajmniej w pewnym sensie. MoŜna by
stwierdzić, Ŝe była dość oŜywiona, prawda?
- OŜywiona - Stein powtórzył niemal bezgłośnie jego słowa. - Mój BoŜe!
- Muszę jednak nadmienić, mein Herr, Ŝe o ile zwykłe ciało dość szybko reaguje,
częściowo odzyskując Ŝycie, o tyle mózg - lub umysł - nie funkcjonuje zbyt długo. Jeśli
chodzi zaś o duszę, to przepada na zawsze!
śółta ropa wypłynęła z oczu, odsłaniając źrenice dziewczyny; jej oczy poruszyły się i
patrzyły teraz na Steina; jej szczęka opadła, usta otworzyły się i wydostał się z nich
obrzydliwy smród.
Nagle krzyknęła - był to wstrząsający dźwięk podobny do zgrzytu kredy na tablicy lub
do szufli grzebiącej w zimnym popiele - a jej dłonie zakończone długimi szponami
wyciągnęły się i przejechały po twarzy Steina!
Naukowiec przewrócił się, a z jego ran pociekły strumienie krwi. Oparty o lodową
ścianę siedział skulony w pozycji embrionalnej. Simon Salcombe włoŜył osłabłe juŜ ręce
dziewczyny z powrotem do cylindra, zaniknął pokrywę i jednym ruchem wsunął cylinder na
swoje miejsce.
Później pochylił się nad Steinem i dotknął jego drŜącej, zakrwawionej twarzy.
- Nie martw się, to się zagoi - powiedział.
Skinął na Erika Hausera i Guntera Ganzera, którzy stali przy ścianie, chcąc
najwyraźniej zachować bezpieczną odległość, i zawołał:
- Wy tam! Chodźcie, Herr Stein będzie potrzebował waszej pomocy! PomóŜcie mu
wsiąść do wagonika i zabierajmy się stąd!
W chwili gdy ruszyli wykonać rozkazy, bzyczące i migoczące światła oraz inne
elektryczne urządzenia zaczęły wracać do normy...W najwyŜej połoŜonych i najmniej
dostępnych częściach Schloss Zonigen aŜ huczało od plotek wymienianych przez straŜników,
popleczników i brygadzistów - tak zwanej wyŜszej szarŜy, która budziła strach wśród klasy
pracującej. Plotki rzadko odpowiadają faktom, jednak tym razem niepokój dotyczył wyŜszej
szarŜy. Gdyby brać pod uwagę podział na klasy, to cechy, które zazwyczaj róŜnią ludzi - takie
jak: wyŜszy, średni, niŜszy poziom inteligencji, zdolności, umiejętności czy ogólne wartości -
były tutaj znacznie mniej widoczne niŜ w bardziej tradycyjnych ludzkich społecznościach.
W tym miejscu krótkowzroczny fizyk nuklearny w okularach o grubych soczewkach,
białym laboratoryjnym fartuchu, z licznymi tytułami naukowymi i długą listą osiągnięć był
robotnikiem w takim samym stopniu jak umięśniony przepocony robol w drelichu, który
kopie łopatą i nosi cięŜary, przeklinając przy tym i spluwając. Wycieńczeni śpią w takich
samych wnękach jaskini, zaopatrzeni jedynie w materac i koc. Brudni myją się w tych
samych kabinach prysznicowych i piją słabo przefiltrowaną wodę ze wspólnych sadzawek.
Gdyby zaszła taka potrzeba, to jedliby takie same posiłki, ale taka potrzeba nie zachodzi,
podobnie jak nie muszą się masturbować czy oddawać kału, gdyŜ stali mieszkańcy Schloss
Zonigen nie mają juŜ takich potrzeb. Wszyscy rezydenci zamku zostali przemienieni przez
Trójkę, dzięki czemu ich tak zwane podstawowe potrzeby Ŝyciowe zostały zredukowane
poniŜej poziomu określanego przez współczesną medycynę jako minimum. Ich sytuacja
mogłaby być porównana z warunkami Ŝycia więźniów osadzonych w stalinowskich gułagach,
choć Ŝycie w gułagu dla wielu byłoby znacznie lepszym wyborem, poniewaŜ nie zostaliby
poddani przemianie oprócz ewentualnego ideologicznego prania mózgu.
Pobudzenie i przeraŜenie wśród rezydentów zamku wywołane było odkryciem, Ŝe na
terenie Schloss Zonigen przebywał zdrajca, a Trójka rozpoczęła śledztwo.
I to śledztwo będzie skuteczne...
Giinter Ganzer i Erik Hauser podali Herr Steinowi potęŜną ilość środków
uspokajających i przenieśli go do celi przejściowej. Gdy kończyli zajmować się Steinem,
usłyszeli syreny alarmowe, a potem przez głośniki instrukcje Trójki. Wszyscy poplecznicy,
brygadziści oraz inni uprzywilejowani pracownicy, zwłaszcza ci, którym pozwolono udać się
wczoraj do wioski, mieli bezzwłocznie stawić się w wielkiej centralnej jaskini Schloss
Zonigen.
Dyrektor Ganzer oraz zaufany poplecznik Hauser dobrze wiedzieli, o co chodzi, ale
mimo Ŝe czuli się niewinni, natychmiast udali się do wskazanego obszaru. Nawet w
najlepszych czasach, co oznaczało wszystko, co po prostu nie jest jak najgorsze, tylko idiota
odwaŜyłby się na zignorowanie instrukcji, które w rzeczywistości były rozkazami. W obecnej
sytuacji taki postępek byłby samobójstwem lub aktem szaleństwa.
Cały kompleks Schloss Zonigen przypominał ser szwajcarski z dziurami
wyŜłobionymi w skale. Był to labirynt naturalnych sztolni, kominów, zakrętów, jaskiń, a
nawet powstałych pod wpływem ciśnienia lodowca szczelin rozdzielających skałę aŜ do jej
podstawy. W samym środku kompleksu znajdowała się sala, będąca kiedyś komorą
mieszczącą się poniŜej wulkanicznej kaldery, skąd w zamierzchłych geologicznych epokach
odpłynęła magma. Później przestrzeń komory została wypełniona lodem, który w ciągu
ostatnich dwóch tysięcy lat stopniowo wysychał i sublimował, pozostawiając pustą komorę.
Za czasów doktora Emila Zonigena zorganizowano tam magazyn wyposaŜenia
kriogenicznego uŜywanego w zamku. Teraz jednak wszystkie z tych maszyn zostały
pozbawione wielu części oraz elektronicznych podzespołów i jako niepotrzebne urządzenia
zostały przesunięte pod ścianę, poustawiane jedne na drugich, gdzie rdzewiały niczym
bezuŜyteczne śmieci.
W północnej części kopulastego stropu na wysoko wzniesionych rusztowaniach trwały
prace nad budową szybu, który miał przechodzić na wylot przez skałę, biegnąc pod kątem do
góry i docierając do czystego górskiego powietrza. Wąskie lance zakurzonego światła
dziennego wpadały do środka z miejsc, gdzie juŜ udało się przewiercić niewielkie dziury w
skalnym sklepieniu. Wywiercone otwory zostały rozmieszczone po okręgu, który miał około
czterech metrów średnicy. W nich zostaną umieszczone ładunki wybuchowe, którew
jednoczesnej eksplozji pozwolą stworzyć sztolnię o dwunastostopowym przekroju.
Na dole, prawie pośrodku komory, na poziomie podłogi stało jeszcze niedokończone
cylindryczne urządzenie podobne do lufy ogromnej armaty skierowanej precyzyjnie pod tym
samym kątem co projektowany szyb w sklepieniu. Dookoła wielkiej armaty - jeśli w ogóle
niąbyła, czego nikt prócz Trójki nie wiedział - leŜały zwoje błyszczącego miedzianego drutu,
izolowane kable, instrumenty o nieznanym przeznaczeniu i wyglądzie, dynama i generatory,
panele ołowianych osłon i wielka ilość róŜnorodnego, eksperymentalnego wyposaŜenia.
Koncentrycznie od środka rozchodziły się dwa tuziny olbrzymich ław, które domykały
staranny okrąg. Pod ścianami rozmieszczone były laboratoria z drzwiami i oknami z
hartowanego szkła, gdzie widać było gorączkową aktywność pracujących ludzi. Przez szyby
przebijały promienie purpurowego i niebieskiego światła, a w powietrzu czuć było zapach
ozonu i siarki.
Wraz z przybyciem do hali Guntera Ganzera i Erika Hausera w laboratoriach powoli
zamierała praca, zapadała cisza, skończyły się eksperymenty i gaszono światła. RównieŜ w
innych miejscach stopniowo ucichła praca wkrótce po tym, jak przez głośniki zostały
ogłoszone rozkazy Trójki. W pobliŜu działa powoli zbierały się grupki popleczników oraz
innych uprzywilejowanych osób, zwłaszcza tych, którzy korzystając z przepustki, odwiedzili
wczoraj wioskę. W miarę jak pojawiało się coraz więcej osób, tworząc z grupek jedno
zgromadzenie, ludzie rozchodzili się dookoła kamiennego podwyŜszenia, które było
zwieńczone wielkim stalowym krzyŜem stojącym na okrągłej podstawie o grubości czterech
cali zrobionej z czarnego nieodblaskowego materiału.
Było to ostatnie miejsce w Schloss Zonigen, albo nawet na całej planecie, gdzie
którykolwiek z zebranych ludzi chciałby się znaleźć. Ten fakt odzwierciedlały powaŜne
wyrazy twarzy, które - nawet w wypadku całkowicie niewinnych, a na razie wszyscy nimi
byli - były blade, pozbawione koloru, przeraŜone.
Robotnicy na rusztowaniu patrzyli w dół, fachowcy pracujący przy ławach skierowali
wzrok do środka, naukowcy oraz ich asystenci wyszli z laboratoriów i wraz ze wszystkimi
pozostałymi pracownikami zwrócili się w stronę podwyŜszenia, patrząc na krzyŜ stojący na
czarnej okrągłej podstawie. Wszystko było juŜ przygotowane.
Nikt nie chciał patrzeć na to, co się stanie, ale kaŜdy wiedział, Ŝe nie ma innego
wyjścia. Właśnie po to zostało przygotowane całe widowisko: jako przykład, ostrzeŜenie,
przypomnienie o cenie, jaką przyjdzie zapłacić za złamanie zasad rządzących w Schloss
Zonigen, zwłaszcza pierwszej zasady. To właśnie z tego powodu nikt nie chciał zostać
przyłapany na tym, Ŝe nie patrzy. Nigdy nie wiadomo! MoŜe to równieŜ było karalne?
Jednak nie wszyscy się zebrali. Tuzin uprzywilejowanych osób, grupka, którą Gunter
Ganzer widział, jak szła do wagonika kolejki linowej, a później zjeŜdŜała do stacji
narciarskiej, do teraz najprawdopodobniej rozeszła się po okolicznych wioskach, a moŜe
nawet i dalej... ale nigdy za daleko. Poza tym brakowało straŜy, uzbrojonej milicji Schloss
Zonigen, czyli tak zwanej ochrony, która trzymała blisko z poplecznikami. Obie grupy były
znienawidzone przez pozostałych rezydentów zamku. Ich nieobecność mówiła sama za siebie.
Od chwili gdy Herr Roberto Stein pojawił się w Schloss Zonigen i opowiedział o
ostrzegawczym liście, do kaŜdego z tuneli i jaskiń znajdujących się w pobliŜu recepcji
wysłano straŜe. Tędy wiodła jedyna droga ucieczki. Teraz kaŜdy pojazd na podjeździe
zostanie zatrzymany, drogę będą patrolować straŜnicy z lornetkami, radiotelefonami i
karabinami zaopatrzonymi w celowniki optyczne. Ktokolwiek pojawi się w polu widzenia i
spróbuje opuścić Schloss Zonigen, zostanie zastrzelony, a jego ciało będzie zabrane, zanim
ewentualny przybysz z zewnątrz zdoła je zobaczyć.
Zasady obowiązujące na zamku mogły dziwić i niepokoić osoby, które przybyły tutaj
stosunkowo niedawno. Jedną z takich osób był młody brygadzista grupy elektryków, który
stał obok Guntera Ganzera, i najwyraźniej potrzebował wyjaśnień. Dodatkowym problemem
był wybór osoby na tyle godnej zaufania, Ŝeby zdradzenie własnej niewiedzy nie stało się
zagroŜeniem. Stojący niedaleko milczący męŜczyzna o wykręconej stopie mógł wzbudzać
zaufanie...
Ganzer, nie chcąc stać blisko Erika Hausera, powoli odsuwał się od niego. Zmieszał
się z grupką robotników stojących na podwyŜszeniu. Hauser pozostał z innymi poplecznikami
i szeptem wymieniał z nimi uwagi, z pewnością opisując wydarzenia, których był świadkiem
w kriogenicznym tunelu z lodu. Z kolei Ganzer pozostał w otoczeniu osób, których
towarzystwo wydawało mu się łatwiejsze do zaakceptowania.
Wiedząc, w jakim celu zwołano całe zgromadzenie, dzięki czemu nie miał poczucia
winy, Ganzer czuł się znacznie lepiej, niŜ gdyby nie dysponował tymi informacjami. Nagle
poczuł, Ŝe ktoś przysunął się bardzo blisko i dał mu lekkiego kuksańca pod Ŝebra.
- O co chodzi? - spytał.
- Przepraszam - odezwał się młody, moŜe dwudziesto-ośmioletni męŜczyzna z rudymi
włosami. - Wygląda pan na osobę dobrze zorientowaną. Czy moŜemy porozmawiać?
Ganzer rozejrzał się dookoła. Zobaczył, Ŝe inni szeptali między sobą i rozmawiali po
cichu. Pokiwał głową.
- Dobrze, tylko cicho. O co chodzi?
- Wiem, kim pan jest, Herr Dyrektor. Przepraszam, jeśli...
- Tylko z nazwy - przerwał mu Ganzer, biorąc go pod ramię i odpowiadając cichym
głosem. - A kim pan jest?
- Hans Niewohner. Z firmy Niewohner Electrics, tak przynajmniej się kiedyś
nazywała. Jestem tutaj juŜ od blisko miesiąca.
- Ciszej! Albo będzie pan ciszej, albo przestaniemy rozmawiać. Czego pan chce?
- Chcę to zrozumieć - odpowiedział Niewohner. Jego oczy wyraŜały zaciekawienie i
strach. - Słyszałem co nieco i zastanawiam się, dlaczego zdrajca - nie, moim zdaniem bohater
- miałby tutaj wracać po tym, jak popełnił zarzucane mu przestępstwo? No i dlaczego te trzy
coś tam zakładają, Ŝe on nie uciekł w jakieś bezpieczniejsze dla siebie miejsce?
Gunter Ganzer znał odpowiedź na oba pytania. Teraz jednak po raz trzeci ostrzegł
młodego męŜczyznę, mówiąc:
- Ciii! Jeśli nie będziesz mówić po cichu, to nie będziemy rozmawiać! Odsuńmy się
trochę na bok, dobrze?
Przesunęli się o parę kroków, gdzie Ganzer, mówiąc prawie szeptem, zaczął
odpowiadać na drugie pytanie:
- Pytasz, dlaczego Trójka zakłada, Ŝe winny wciąŜ się tutaj znajduje? Oni nie
zakładają oni wiedzą Ŝe jest tutaj. Jeśli ci powiem, skąd o tym wiedzą, to od razu odpowiem
ci na pierwsze pytanie. Pytasz, dlaczego przestępca nie uciekł? Ha! Oto odpowiedź: bo nie
istnieje bezpieczne miejsce. O ile wiem, to jesteś tutaj juŜ od kilku miesięcy, prawda? Czy nie
przedstawiono ci Khiffa, któregoś z ich opiekunów?
- Khiffa? Słyszałem, Ŝe o czymś takim szeptano, choć nie wiem, co to znaczy. Nikt nie
chciał mi nic więcej o tym powiedzieć. Powiedziałeś „opiekun”?
- Właśnie, kaŜde z nich ma coś takiego.
- Czym są te Khiffy?
- Na pewno niczego takiego ci nie pokazano?
- Nic o tym nie wiem.
- Hm. Na pewno wiedziałbyś, gdybyś zobaczył... To coś koszmarnego! Potrafią wejść
do głowy człowieka i to dosłownie, dzięki czemu wszystkiego się o tobie dowiadują. Poznają
twoje słabe strony oraz potrafią cię wyśledzić. Dzisiaj byłem w wiosce i przywołano mnie
tutaj. Ona do mnie przemówiła, usłyszałem jej głos w mojej głowie, a jej Khiff wzmocnił
jego siłę.
- To brzmi nieprawdopodobnie. Trudno w to uwierzyć.
- Jest pan brygadzistą. Jeśli ma pan rodzinę, Ŝonę, dzieci, to... będą mieć na pana haka.
- Nie, nie mam nikogo.
- Aha! To dlatego nie przedstawili panu Khiffa. Nie pozwolą panu opuścić zamku i
dlatego nie mają potrzeby zapoznawania się z pana umysłem. Jeśli chodzi o większość
obecnych tutaj osób, popleczników, brygadzistów, naukowców, straŜników i wszystkich
pracowników zajmujących powaŜniejsze stanowiska, wszyscy zostali zapamiętani przez
Khiffa. Z tego co wiem, są to jakieś siedemdziesiąt dwie osoby.
- Ale... czy istnieją stworzenia z takimi zdolnościami?
- Tak, trzy. Nie słuchasz mnie? KaŜde z nich ma swojego Khiffa.
Niewohner ujął Ganzera pod ramię.
- Muszę się jeszcze sporo dowiedzieć.
Ganzer stwierdził, Ŝe polubił młodego człowieka. Przynajmniej miał z kim
porozmawiać; była to wielka rzadkość w Schloss Zonigen.
- Dobrze rozumiem twoją ciekawość, ale lepiej, Ŝebyśmy juŜ umilkli. MoŜe później
się spotkamy.
- Dobrze. Ale mam jeszcze jedno pytanie.- Mów szybko!
- Co takiego budujemy? Czy to jakaś broń?
- MoŜliwe. To nawet całkiem prawdopodobne. Ale nie mam co do tego pewności. I
nikt jej nie ma.
- Ale... - zaczął Niewohner, lecz w tej samej chwili zagłuszyły go umieszczone na
ścianach głośniki.
- Cicho! - szepnął Ganzer. Poczuł, jak na rękach pojawia mu się gęsia skórka. - Siedź
cicho. Idą!
Chwilę później przybyła Trójka...
Trójka przybyła. Zjawiła się niczym troje magików na scenie, gdyby podwyŜszenie
zbudowane z kamiennych bloków moŜna było wziąć za scenę. Nie było tam zapadni, szaf
ozdobionych symbolami księŜyca, gwiazd i komet, Ŝadnych dymów czy luster. Na kamiennym
podwyŜszeniu, na okrągłej podstawie wykonanej z nieznanego materiału, czarnego jak
kosmiczna przestrzeń, stał wielki krzyŜ. KrzyŜ, a właściwie krucyfiks, był niewątpliwie
świętym symbolem, ale zamiast wyobraŜonej postaci Chrystusa konającego w mękach zwisały
z niego łańcuchy i kajdanki.
Kiedy Trójka zaczęła się pojawiać, powietrze nad podwyŜszeniem zamigotało niczym
nad rozgrzaną asfaltową drogą w środku upalnego lata, horyzontalny efekt nieostrości
zapowiadał przybycie pierwszej osoby, Frau Lessing, a dokładniej Mordri Jeden. Początkowo
była nieostra, jak dopiero co wyświetlony hologram, ale szybko przybierała coraz
wyraźniejszy kształt. TuŜ po niej pojawił się Simon Salcombe lub Mordri Dwa. Po niecałej
sekundzie zmaterializował się pomiędzy nimi Guyler Schweitzer, Mordri Trzy.
Przez całą długą minutę Trójka stała bez najmniejszego ruchu. Wysocy, szczupli,
patrzyli z wysoka na zgromadzonych. Po chwili do przodu wysunęła się Ŝeńska postać.
Podobnie jak jej koledzy ubrana była w biały długi kaftan i razem przypominali Gunterowi
Ganzerowi świece osadzone na trójramiennym świeczniku... myśl, którą natychmiast usunął z
umysłu, wiedząc, jak łatwo Frau Lessing mogłaby sięgnąć do wnętrza jego umysłu. Kiedy
Ganzer skupił się na sobie, tłumiąc własne myśli, ciszę wywołaną przybyciem Trójki
przerwała Mordri Jeden, której głos wzmacniał system nagłaśniania.
- Doszło do naszej wiadomości, Ŝe wśród nas znajduje się zdrajca: człowiek, któremu
udzieliliśmy schronienia w Schloss Zonigen, a który złamał pierwszą zasadę - zagroził
bezpieczeństwu zamku i wystąpił przeciw nam. Teraz człowiek ten jest w drodze do sali, na
której zebraliście się. Za chwilę przyprowadzi go dwóch straŜników. Usłyszał nasze
zarządzeniai jak przypuszczaliśmy, chciał uciec. Zaaresztowano go w chwili, gdy chciał
rzucić się w przepaść. Byłaby to jednak zbyt łagodna śmierć, a na to nie moŜemy pozwolić.
Oto on - zakończyła, wskazując wyciągniętą ręką i palcem najeden z szybów wejściowych.
Następnie zwróciła się do straŜników, którzy dotarli z więźniem na środek
pomieszczenia, gdzie ludzie stojący blisko podwyŜszenia zrobili im przejście.
- Na górę z nim - rozkazała Mordri Jeden.
StraŜnicy weszli po schodach na podwyŜszenie, załoŜyli więźniowi kajdanki i szybko
wycofali się, schodząc w dół i mieszając się z tłumem. Do przodu wysunął się stojący
pośrodku Guyler Schweitzer, czyli Mordri Trzy, który powiedział:
- Widzicie przed sobą zdrajcę. Teraz go przesłuchamy i poznamy prawdę.
Trójka zwróciła się do męŜczyzny unieruchomionego na krzyŜu i równocześnie
wszyscy zrobili krok w jego stronę. Tym razem głos zabrał Simon Salcombe, Mordri Dwa:
- Nie okłamiesz nas, nie masz takiej moŜliwości. Jeśli spróbujesz nas oszukać, to
poczujesz straszny ból. I tak spotka cię ból, a kaŜda próba kłamstwa tylko go powiększy.
Trójka podeszła do przodu, niczym szczęki imadła wstępując na czarny krąg.
Wyciągnęli ręce w kierunku ofiary i bez trudu rozerwali mu bluzę na strzępy. Resztki
materiału podtrzymywane paskiem zwisały na wysokości talii. MęŜczyzna był niewysoki,
mniej więcej wzrostu Ganzera. Był chudy, miał zapadnięty brzuch i wystające Ŝebra.
Powieszono go za ręce z kajdankami umieszczonymi na przegubach. Palce u nóg prawie nie
dotykały podłogi. Blada twarz z zapadniętymi policzkami i oczami była wyrazem rozpaczy, z
półotwartych ust wydobywał się jęk cierpienia.
Pobito go; na ramionach, Ŝebrach i bokach widać było krwawe pręgi. Z kącika ust
spływała krew i sączyła się po brodzie. Lewe oko zaczynało puchnąć, było sine i zamknięte.
Bez słowa ostrzeŜenia Mordri Dwa i Mordri Jeden ujęli człowieka za ramiona, Ona
zaś, czyli Mordri Jeden, przyłoŜyła dłoń z długimi palcami do jego brzucha tuŜ pod Ŝebrami.
Trójka jedynie dotykała męŜczyznę i Ganzer zauwaŜył, Ŝe zaczyna powtarzać zduszonym
głosem:
- Dotyk! Dotyk!
- Co? Dotyk? - szepnął stojący obok Niewohner.
- Ciebie teŜ dotknęli. Nie w taki sposób, ale na pewno cię skosztowali. Skosztowali
kaŜdego. A teraz patrz i ucz się. I siedź cicho, na litość boską!
Do więźnia ponownie przemówił Simon Salcombe, Mordri Dwa:
- Byłeś naszym zaufanym człowiekiem, twój syn przebywa wśród nas, Ŝeby
zagwarantować twoją uczciwość, a jednak postanowiłeś nas zdradzić, zdradzić zarówno jego,
jak i siebie!
- Nie! Nie! - krzyknął głośno męŜczyzna, a jego głos odbijał się echem od ścian. - Nic
nie zrobiłem! To nie ja!
- Kłamstwo! - krzyknął Mordri Dwa, pochylając się lekko i zbliŜając twarz do
więźnia. - Patrz! - dodał, podsuwając skrawek papieru pod nos ukrzyŜowanego męŜczyzny. -
Oto dowód twojej zdrady! Wyczuwam twój zapach i widzę to w twoim umyśle! Przyznaj się,
Ŝe kłamałeś!
MęŜczyzna musiał się przyznać, dalsze zaprzeczanie nie miałoby sensu.
- Byłem... byłem pijany! - wyszlochał. Za duŜo sznapsów, to przez sznapsy! Ale
wiem, na czym polegają moje obowiązki, i kiedy się obudziłem rano, natychmiast wróciłem
do zamku. Mój synek jest tutaj. Nie uciekłem, przez niego nie mógłbym uciec. Przysięgam, Ŝe
taka pomyłka juŜ nigdy się nie powtórzy. To nie ja, nie ja. To przez te sznapsy!
- Nie uciekłeś - szyderczo przyznał Salcombe - bo miałeś nadzieję, Ŝe nikt się nie
dowie o tym liście i o tym, Ŝe to ty go napisałeś! Kiedy jednak usłyszałeś alarm i wydawane
przez nas polecenia, rozkaz zbiórki, to dopiero wtedy zacząłeś uciekać! Gotów byłeś sam się
zabić, Ŝeby nie dać nam cieszyć się zemstą. Miałeś takŜe nadzieję, Ŝe twoja śmierć moŜe
zmniejszyć brzemię nałoŜone na twojego syna. Ale wasze dzieci, Ŝony i krewni są naszym
zabezpieczeniem. Dlatego twój syn tak samo jak ty zapłaci za twój czyn! A więc czas na ból!
- No to rób, co ci się podoba, ty skurwysyński pomiocie! - Więzień uniósł nogę,
próbując kopnąć Salcombe’a, ale udało mu się tylko poruszyć krępującymi go łańcuchami. -
Jeśli juŜ mam za coś zapłacić, to przynajmniej za to, Ŝe próbowałem kogoś uratować,
męŜczyznę i jego rodzinę. Poza tym czym jest śmierć po latach spędzonych w piekle, którym
przez ciebie stało się to miejsce?
- Achhhhh! - wspólnym głosem zawyła trójka Mordrich. Pochylili się jeszcze bardziej
nad więźniem, a ich ręce przyłoŜone do jego ciała zdawały się błyskawicznie wibrować.
Ofiara zaczęła się trząść, a potem wydawać opętańcze wrzaski. Światła nad ławami
zamigotały, podobnie jak lampy znajdujące się na skalnych ścianach sali oraz na sklepieniu.
RównieŜ z głośników zaczęły wydobywać się niespodziewane piski, trzaski i bzyczenie
zsynchronizowane z migotaniem oświetlenia.
To trwało przez kilka długich chwil, aŜ ofiara przywiązana do krzyŜa przestała
krzyczeć. Ciało wciąŜ wyginało się i drŜało, ale jedynym odgłosem był pomruk wydawany
nosem, z którego strumieniami wylewała się krew. W rzeczywistości te odgłosy wciąŜ były
krzykiem, tylko Ŝe usta zostały zamknięte... przerośniętymi wargami, które skleiły się ze
sobą, stając się plastrem róŜowego mięsa!
- Teraz im powiedz - głos Mordriego Dwa brzmiał jak pisk radości? przyjemności?
wcielonego zła? który zagłuszył elektroniczny hałas dochodzący z głośników. - Powiedz tym
męŜczyznom - twoim byłym kolegom, którzy cię znali i pracowali z tobą - jak wielki
odczuwasz ból i jak wielką radość sprawi ci śmierć, która juŜ wkrótce nadejdzie. Wytłumacz
im, co chciałbyś przekazać swojemu synowi. Co sam byś odczuwał, gdybyś zobaczył, Ŝe jego
spotyka taki sam los jak ciebie. Dlaczego nie błagasz o przebaczenie? Przebaczenie, którego i
tak byś nie otrzymał.
Simon Salcombe przerwał na chwilę, zbliŜył się jeszcze bardziej do udręczonej
postaci na krzyŜu, przekrzywił głowę w geście nasłuchiwania i zaskrzeczał:
- Co? Co chcesz powiedzieć? Nie moŜesz mi zrobić tej przyjemności, bo twoje ciało
nie naleŜy juŜ do ciebie, a twoje wargi skleiły się? Co za szkoda, Ŝe wcześniej nie trzymałeś
gęby na kłódkę! Cha, cha, cha, cha, cha! To oczywiste, Ŝe twoje ciało nie naleŜy juŜ do ciebie,
poniewaŜ jest nasze i wszystko moŜemy z nim zrobić!
Odwrócił się do zdumionych ludzi zgromadzonych dookoła podwyŜszenia i
powiedział:
- Patrzcie, co czeka tego, kto ośmieli się złamać prawa obowiązujące w Schloss
Zonigen: kara cielesna! Ból, jakiego nawet nie jesteście w stanie sobie wyobrazić, ale którego
jesteście świadkami. Ból, który łączy w jedną miazgę ciało, krew i kości, a po nim pojawia się
śmierć równie czarna jak nicość!
Odwrócił się z powrotem do powykręcanego, zmieniającego się męŜczyzny na krzyŜu
i wraz z Mordrimi Jeden i Trzy skorzystali z dotyku, aby przesłać do ciała ofiary energię
powodującą mutację.
Dłonie męŜczyzny zaczęły topić się jak wosk płonącej świecy, i w podobny do wosku
sposób zaczęło ociekać całe ciało. Płynne mięso jak budyń wypływało nogawkami spodni na
zewnątrz, tworząc słoniowate stopy o spłaszczonych paluchach. Jego twarz wydłuŜyła się,
szczęka opadła na pierś, a szyja zapadła się jak składana harmonia.
Teraz ofiara Trójki wyglądała jak karykatura człowieka z oczami, które wyszły z
oczodołów na długość jednego cala, i uszami wydłuŜonymi pod wpływem grawitacji, powoli
osuwającymi się w dół. Miejsce, gdzie wcześniej znajdowały się usta, pulsowało nieznacznie,
jak gdyby męŜczyzna bezskutecznie próbował zaczerpnąć powietrza przez nieistniejący juŜ
otwór. I chociaŜ Trójka cofnęła juŜ swoje ręce, to ciało nadal zmieniało konsystencję,
najpierw części miękkie, a później kości, które równieŜ zamieniały się w płyh. Głowa opadła
na resztkę ramion, barki zapadły się, zwalając na Ŝebra, a Ŝebra spłynęły na niŜsze partie
ciała. Ręce, z których zostały tylko płynne kości i skrawki skóry, wysunęły się z kajdanek i
stopiły z resztą masy będącej kiedyś ciałem. Całość spłynęła w dół i spoczęła na okrągłej
czarnej podstawie krzyŜa.
Kiedy to, co było kiedyś ciałem, zaczęło się rozlewać, całość przybrała czarny kolor i
zmieszała się z czarną podstawą krzyŜa w kształcie dysku, który stał się o jeden cal grubszy.
Dysk ujawnił swojąprawdziwąnaturę. Były to resztki ludzi, ich podstawowe pierwiastki
składające się na ciała, resztki ich formy, umysłów, osobowości, tego, co stanowiło rdzeń
istnienia.
W absolutnej ciszy Ona i jej koledzy zwrócili się do tłumu:
- Stało się - powiedziała. - Teraz wracajcie do pracy i pamiętajcie, Ŝe za kilka tygodni,
a najdalej za miesiąc ukończymy nasze dzieło. Wtedy wszystko będzie jak wcześniej,
wszystko wróci na swoje miejsce i będziecie wolni. Musicie tylko doŜyć do tego czasu i
oczywiście pracować. StraŜnicy, poplecznicy i brygadziści - macie tego dopilnować!Pokręciła
palcami przy czymś, co przypominało bransoletkę. Podobnie postąpili jej koledzy stojący
obok. Po chwili podwyŜszenie, które wcześniej zajmowali, było puste...
Kiedy jakiś czas później wszystko wróciło do poprzedniego stanu, czyli czegoś w
rodzaju spokoju czy normalności, Ganzer wrócił do Schloss Zonigen i odszukał Hansa
Niewohnera, który doglądał elektryków pracujących w wielkiej jaskini. Odeszli kilka kroków
na bok, poza zasięg wzroku ewentualnych obserwatorów, gdzie Ganzer powiedział:
- Jeśli rozmawiam z tobą, to tyko dlatego, Ŝe wyczuwam w tobie desperację. Jesteś
miłym młodym człowiekiem i nie chciałbym, Ŝebyś wpadł w kłopoty.
- Co do desperacji, to masz rację - odpowiedział Niewohner. - Faktycznie myślałem o
ucieczce, ale kiedy się nad tym zastanowiłem, to zacząłem dostrzegać problemy.
- Czy na pewno wszystkie? Wątpię. W końcu rozmawiasz ze mną a nie upewniłeś się
wcześniej co do moich intencji.
Niewohner pokiwał głową.
- Wyglądasz na uczciwego człowieka. Jeśli zaś chodzi o problemy, to jestem całkiem
pewny, Ŝe większość z nich wziąłem pod uwagę. Jednak zgadzam się z tobą, Ŝe tych trudności
jest dosyć duŜo.
- Ja bym powiedział, Ŝe zbyt duŜo. To miejsce jest skalną turnią. Na dół moŜna się
dostać tylko trzema sposobami: drogą, kolejką linową i skacząc w przepaść.
- Tak - przyznał niechętnie Niewohner. - MoŜe czteroma, gdybym miał dobrą linę o
długości tysiąca stóp!
- Nie znajdziesz tutaj liny. Sporo kabli, ale są cięŜkie. No i jak byś je przeniósł stąd do
któregoś z lodowych szybów bez wzbudzenia podejrzeń? Zapomnij o tym. Nawet gdyby ci
się udało, to i tak zostałbyś zauwaŜony. Na zewnątrz są rozstawieni straŜnicy. Wciągnęliby
cię z powrotem i musiałbyś albo puścić kabel, albo stawić się przed Trójką. Jeśli chodzi o
mnie, to wolałbym rzucić się w dół, tylko Ŝe w moim wypadku i tak byłoby to niemoŜliwe:
nie jestem alpinistą, nie mówiąc o tym, Ŝe trzeba być do tego w niezłej formie. - Ganzer
poruszył skręconą stopą. - Poza tym dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiasz? Jesteś tu od
niedawna i jeśli oni mówią prawdę, to juŜ za kilka tygodni wszystko się skończy.
- Wierzysz w to, co mówią? - spytał Niewohner, unosząc do góry brwi. - Od lat
projektują i konstruują broń. Za niecały miesiąc ukończą prace... i co potem? Na pewno ją
wypróbują. Ale co będzie celem? Czy nie powinniśmy spróbować ostrzec świat przed tym, co
tu się wyrabia?
- Ale nie mamy pewności, co tak naprawdę tutaj się dzieje. Nawet nie wiemy, czy to
faktycznie jest broń. Na pewno wiadomo, Ŝe tutaj wszystko jest nielegalne, a my jesteśmy
zwykłymi niewolnikami.
- To w Ŝadnym stopniu nie zmniejsza mojej desperacji. Chcę się stąd wydostać!
- Wszyscy chcą tego. Je teŜ chciałem i zobacz, do czego to doprowadziło. - Znowu
znacząco poruszył stopą. - Postanowiłem sprawdzić ich czujność i zostałem w wiosce dłuŜej,
niŜ mi zezwolono. Wróciłem godzinę później. To było w pierwszym roku okupacji tego
miejsca. Od tego czasu wielu próbowało zrealizować to samo pragnienie. Ale skończyli tam. -
Pokazał na podwyŜszenie. - Widzisz ten czarny dysk? Kiedy się tutaj zjawili, nie było tam
niczego takiego, nawet podwyŜszenia. Ten dysk został utworzony z ludzi, którzy tak samo jak
ty i ja chcieli się stąd wydostać.
Niewohner wyprostował się, ściągnął łopatki i odparł:
- Dlaczego nie zrobimy powstania? Ich jest troje, a nas o wiele więcej. W kilka chwil
moŜemy ich załatwić!
- A poplecznicy? StraŜnicy?
- Nie dadzą się przeciągnąć na naszą stronę?
- UwaŜaj! - odciął się zaniepokojony Ganzer. Czujnie rozejrzał się dookoła. - Na twoją
stronę, Niewohner, nie moją! Rozmawiam z tobą tylko dlatego, Ŝe chcę ci to wybić z głowy.
Nie moŜna przeciągnąć popleczników i straŜników na twoją stronę! Mają na swoich
sumieniach zbrodnie, za które musieliby odpowiedzieć. Moja Ŝona, moja biedna Ŝona!... A
ona jest tylko jedną z wielu biednych istot. W tym miejscu codziennie wykorzystuje się
kobiety, dzieci i niektórych męŜczyzn.
- Ja nie mam tutaj nikogo. Jestem sam. Przez to, Ŝe nic nie robię, czuję się jak... jak
pieprzony tchórz. Gdyby tylko udało mi się zwinąć jakiś samochód i zjechać na dół, do
wioski...
- Całe wzniesienie jest pod stałą obserwacją, a we wsi są szpiedzy.- Szpiedzy?
- Trójka przebywa tutaj juŜ od pięciu lat. Pierwsze, czym się zajęli, to zabezpieczenie
wioski, majątakŜe swoich ludzi w okolicznych wioskach. Hans, ze Schloss Zonigen nie ma
wyjścia!
- Kolejka linowa...
- Nie masz przepustki. StraŜnicy cię sprawdzą i natychmiast dowiedzą się, kim jesteś.
Nawet gdyby ci się jakoś udało, to co dalej? Przeszedłbyś przez góry? Nie, musiałbyś zejść do
wsi, tylko tamtędy moŜna się wydostać z doliny... ale tam zostałbyś zawrócony.
- Ale...
- Posłuchaj - Ganzer na chwilę zawiesił głos. - Do diabła z tym! Czas skończyć z
grzecznościami. Czy korzystasz z toalety? Czy... realizujesz naturalne potrzeby ciała? Na
przykład czy się masturbujesz? Albo czy jesz posiłki?
- Nie. Nic z tych rzeczy. Coś ze mną zrobili, moŜe dodali coś do wody... nie wiem. O
to teŜ cię chciałem spytać.
- Tak, tak. Dotknęli cię! W wodzie nie ma Ŝadnych środków. Dotknęli cię, gdy tylko
się tu pojawiłeś. Mają moc pozwalającą panować nad ciałem, wpływają na naturalne funkcje
organizmu. Po co dostarczać poŜywienie, kiedy moŜna przestać jeść? Po co zezwalać na
wyjście do toalety, skoro mogłoby to spowalniać pracę? i w końcu po co zezwalać na drobne
przyjemności, jeśli miałyby one osłabić robotników?
Niewohner prostował się coraz bardziej, patrzył na Ganzera i zaciskał pięści.
Rozejrzał się dookoła, chcąc wybuchnąć i głośno dać wyraz swojej frustracji. Ale Ganzer
natychmiast go ostrzegł:
- Cicho!
- Niech to szlag! - wycedził przez zęby Niewohner, ale jego ciało nieco się rozluźniło.
- Nadal uwaŜam, Ŝe moglibyśmy ich załatwić.
- No to jesteś w błędzie. Trzy lata temu jeden ze straŜników oszalał i zaczął strzelać do
samicy. Walnął do niej serią kiedy stała na podwyŜszeniu i wygłaszała motywacyjne
przemówienie. Jej Khiff oddzielił się od niej i poleciał niczym kula zrobiona z niebiesko-
zielonego gluta. Wpadł na faceta i wdarł mu się do środka głowy. Mózg wyleciał mu uszami i
gość padł jak ścięty siekierą! Po chwili całe jego ciało - BoŜe! - wywróciło się środkiem na
zewnątrz!
Niewohner odsunął się od Ganzera, jakby ten równieŜ oszalał. Wyglądał, jakby miał
się za chwilę roześmiać, ale Ganzer mówił dalej:
- Khiff wrócił do samicy, a ona wstała i była cała, nietknięta!
- Mówisz prawdę?
- MoŜesz spytać o to innych.
- Chyba bym się nie odwaŜył.
- Masz rację. I tak samo nie powinieneś odwaŜyć się na ucieczkę. Nie jesteś sam. Ja
teŜ jestem tchórzem, a moŜe nie. Kiedy Trójka stąd wyjedzie - jeśli w ogóle jest to moŜliwe -
to kto zajmie się tymi okropieństwami, które wciąŜ w pewnym sensie Ŝyją w celach Schloss
Zonigen?
- Coś o tym dotarło do moich uszu.
- Spodziewałem się tego, ale... Nie miałeś okazji tego zobaczyć!
Nagle dyrektor Schloss Zonigen poczuł, Ŝe coś kłuje go we wnętrzu głowy, przeprosił
i pozwolił wrócić Niewohnerowi do pracy...
Pospiesznie wracał na swoje miejsce pracy w małym biurze niedaleko recepcji. Nagle
zatrzymał się w jasno oświetlonym miejscu na skrzyŜowaniu dwóch tuneli, w chwili gdy Ona
płynnym krokiem wyszła z bocznego szybu i stanęła na jego drodze. Widząc gwałtownie
pobladłą twarz Ganzera, Mordri Jeden uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ach, Gunter! Dobra robota. Spodobały mi się twoje odpowiedzi i rozsądne
argumenty w tej nieprzystojnej rozmowie.
BoŜe! Ona wie! - pomyślał Ganzer, zanim zdąŜył zapanować nad swoimi myślami.
- Oczywiście, Ŝe wiem. Czasami mój Khiff sprawdza niektóre obszary. Dzięki temu
róŜne niespodziewane okoliczności przyciągają moją uwagę.
- Ja... ja... - jąkał się Ganzer.
- Na szczęście twoje odpowiedzi na, powiedzmy, niechciane pomysły i propozycje
były godne zaufania. Trzeba teŜ przyznać, Ŝe ten młody człowiek niewłaściwie wykonuje
swoje zadania, poniewaŜ jego umysł zaprzątają kłopotliwe myśli. Idę się z nim zobaczyć,
Ŝeby wyjaśnić sprawy. Mój Khiff z niecierpliwością czeka na to spotkanie. Tak czy owak
naleŜy mu się nasza wizyta.
- Tak, oczywiście. Ma pani rację.
- MoŜesz wracać do swoich obowiązków.
- Oczywiście!
Rozdygotany Ganzer patrzył za nią, jak sunie wzdłuŜ szybu w kierunku wielkiej
jaskini. Kiedy się oddalała, wystający ponad kołnierz jej kaftana złośliwy szaro-zielony bąbel
rzucił mu przenikliwe spojrzenie...
- Niedługo - powiedziała na odchodnym Shania, ale minęły juŜ trzy dni, a Scott nie
miał od niej Ŝadnej wiadomości. Wieczorem trzeciego dnia Scott zastanawiał się, czego
nowego dowiedział się od czasu jej niezwykłej wizyty.
Kontaktował się ze szpitalem St Jude, aby sprawdzić, czy uda mu się trafić na jakiś
ślad wiodący do rodziców tych niegdyś cięŜko chorych dzieci. Jeśli zdołałby ich wyśledzić, to
mógłby się od nich dowiedzieć, jak moŜna skontaktować się z Salcombe’em... Nie miał co
prawda zamiaru kontaktować się z nim, jeszcze nie, tylko chciał znać adres tego człowieka.
Ale recepcjonistka, a później personel szpitala udzielali wymijających odpowiedzi i w efekcie
nie dowiedział się niczego. Powiedzieli, Ŝe takie dane są poufne, a ujawnianie ich jest
sprzeczne z polityką szpitala, która nie zezwala na rozmowy o byłych pacjentach oraz ich
krewnych.
Później sprawdzał w kilku lepiej znanych sierocińcach, starając się dowiedzieć, czy
uda mu się zlokalizować trzecie z chorych dzieci. Tutaj szło juŜ trochę lepiej, choć niezbyt
dobrze czuł się w roli ojca kolejnego chorego dziecka.
Przedstawiając się jako Quentin Mandeville, zadzwonił do Geoffrey Bartholomew
Sanctuary for Bereaved and Orphaned Children. Był to juŜ szósty dom dziecka, do którego
dzwonił. Scott wyjaśnił, Ŝe dzięki temu, co słyszał o dokonaniach słynnego uzdrowiciela
Simona Salcombe’a, uzyskał nadzieję i chciałby z nim porozmawiać o przypadku własnego
syna, który chorował na bardzo rzadką i nieuleczalną przypadłość.
Połączono go z dyrektorem.
- Pastor Patterson przy telefonie, z kim mam przyjemność?
- Quentin Mandeville - Scott odpowiedział niskim głosem. - Przy okazji, chodzi o tego
Quentina Mandeville’a. MoŜliwe, Ŝe słyszał pan o mnie przy okazji róŜnych imprez
dobroczynnych...?
- Ach! Oczywiście! - odpowiedział pastor, starając się być równie przekonujący jak
Scott, choć tak dobrze to mu się nie udało.- Ale nie czynię tyle dobra co osoba, z którą
chciałbym się spotkać dzięki pańskim kontaktom - kontynuował Scott. - Chodzi mi o pana
Simona Salcombe’a. Pastorze, mój syn jest bardzo chory i jeśli istnieje taka moŜliwość, Ŝe
pan Salcombe mógłby dla niego zrobić to samo, co uczynił dla dzieci w szpitalu St Jude...
- Drogi panie - przerwał mu pastor. - Chciałby pan nawiązać kontakt w tej sprawie?
- Tak. Chciałbym jak najszybciej skontaktować się z panem Salcombe’em. Od tego
zaleŜy Ŝycie mojego syna. Nikt prócz niego nie daje nadziei mojemu jedynemu synowi i
dziedzicowi. Być moŜe przekracza to moŜliwości pana Salcombe i nadaremnie wydam
wielkie pieniądze na leczenie, ale muszę spróbować.
- A więc odpowiedział pan na moje pytanie, jeszcze zanim zdołałem je zdać.
Pozwolono mi przekazywać informacje dotyczące pana Salcombe’a wyłącznie ludziom,
którzy potrafią wykazać się duŜymi zasobami finansowymi. MoŜe nie brzmi to zbyt, hm,
dobroczynnie, ale wyjaśniono mi, Ŝe ośrodek w Szwajcarii, gdzie pan Salcombe wraz ze
swymi kolegami medytuje, starając się osiągnąć najwyŜszą biegłość w sztuce uzdrawiania,
potrzebuje duŜych środków na pokrycie wydatków. Pan Salcombe ma bardzo mało, jakŜe
cennego, czasu i dlatego ogranicza się tylko do pracy na rzecz tych, których stać na to, Ŝeby
zrównowaŜyć pomoc dla biedniejszych, jak na przykład dzieci ze szpitala St Jude. Sam to
dobrze rozumiem, bo i nasz sierociniec boryka się z wielkimi obciąŜeniami finansowymi.
Mam nadzieję, Ŝe pan zrozumie, Ŝe wyłącznie z tego powodu byłoby wskazane, Ŝeby
przedstawił pan pewne, hm, dokumenty, potwierdzenia, listy uwierzytelniające... Tego
oczywiście wymagają instrukcje udzielone mi przez pana Salcombe’a.
W tym momencie taktyka Scotta uległa zmianie. Choć budziło to w nim ogromny
niesmak, musiał dalej kłamać i składać obietnice bez pokrycia. Nie podobało mu się to, ale
kiedy wpadł juŜ na trop, to nie miał zamiaru z niego rezygnować.
- Drogi panie. Jutro biorę udział w imprezie dobroczynnej na rzecz dzieci w
Waszyngtonie. Będzie to bal, gdzie obiad kosztuje cztery tysiące dolarów, a kaŜda lampka
wina kolejne dwieście. Przepraszam bardzo, jeśli moje słowa zabrzmiały trywialnie i
lekcewaŜąco w stosunku do wymienionych kwot, ale pieniądze dosłownie nic dla mnie nie
znaczą! Po co komuś miliony, jeśli jego zdrowie lub zdrowie któregoś z członków rodziny
jest zagroŜone? Mogę równieŜ zapewnić pana, Ŝe stan finansów Geoffrey Bartholomew
Sanctuary na pewno nie pogorszy się w rezultacie naszej rozmowy. W rzeczy samej nawet w
tej chwili mogę wypisać czek, ale poniewaŜ wieczorem wylatuję, nie będę w stanie
dostarczyć go natychmiast.
- Bardzo mi przykro, drogi panie Mandeville. Naprawdę chciałbym panu pomóc.
UwaŜam to za swój obowiązek. Ale...
- Jeśli pan nalega - przerwał mu Scott - to podczas mojej nieobecności skontaktują się
z panem moi pełnomocnicy i przedstawią wymagane dokumenty. Jednak najwaŜniejszy jest
czas. Mój biedny syn umiera... jestem pewien, Ŝe pan rozumie mój pośpiech. Proszę tylko
podać mi adres pana Salcombe lub powiedzieć, jak mogę się z nim skontaktować, a wszyscy
zainteresowani, włącznie z pańskim Geoffrey Bartholomew Sanctuary, skorzystają z mojej
wdzięczności.
- Panie Mandeville, widzę, Ŝe jest pan bardzo hojny. Nie sposób przecenić pańskiej
oferty pomocy. Ale nawet w tej sytuacji mogę panu udzielić tylko szczątkowych informacji,
poniewaŜ sam nic więcej nie wiem. Uzdrowiciel Simon Salcombe jest dostępny w
Szwajcarskich Alpach. Jedyny adres, jaki znam, to Schloss Zonigen, jest to pokryta lodem
turnia w kształcie półksięŜyca - tak mi przynajmniej powiedziano. Pozwolono mi telefonować
do tej górskiej samotni, ale pod Ŝadnym pozorem podawać numeru telefonu. Są to bardzo
ścisłe wskazania pana Salcombe’a. Jeśli jednak Ŝyczyłby pan sobie, Ŝebym zatelefonował w
jego imieniu, to raz jeszcze czuję się w obowiązku przypomnieć o...
- Pastorze Patterson - przerwał mu Scott, z trudem powstrzymując się od westchnięcia.
- Jak juŜ wspomniałem, moi pełnomocnicy, którzy są ze mną w stałym kontakcie, odwiedzą
pana, oczywiście wraz z czekiem, i przedstawią odpowiednie referencje. Ja zaś czekam na
spotkanie z panem Salcombe’em. Niestety muszę juŜ kończyć, poniewaŜ odlatuję za godzinę.
Ale nigdy nie będę w stanie wyrazić mojej wdzięczności i ulgi, których doświadczyłem dzięki
pańskiej pomocy. - (Przynajmniej to ostatnie było prawdą). - Zostawiam wszystko w pańskich
rękach i w mocy moich przedstawicieli. śyczę dobrej nocy.
- Jeszcze jedno! - powiedział pośpiesznie pastor. - Z niecierpliwością oczekujemy
pańskiego czeku dla Geoffrey Bartholomew Sanctuary, ale muszę pana uprzedzić, Ŝe jeśli
chodzi o płatności, to pan Salcombe jest, hm, dość specyficzny. Wygląda na to, Ŝe jedną z
jego - jak to nazwać? - słabości jest zwyczaj przyjmowania wynagrodzenia w złocie. Ponadto
musi być to przeprowadzone dyskretnie, gdyŜ jego siedziba mieści się w Szwajcarii, a
zgodnie z międzynarodowym prawodawstwem przewóz metali szlachetnych podlega
obostrzeniom itd.
- Rozumiem. Jestem pewien, Ŝe w tym wypadku uzyskamy stosowne zezwolenia.
Wielcy ludzie bywają ekscentrykami i w pełni to rozumiem. Dziękuję za tę cenną informację i
moŜe być pan pewien, Ŝe będę dyskretny.
- To dobrze! Zatem dobranoc. śyczę przyjemnej podróŜy i oczekuję pańskich
przedstawicieli.
- To ja dziękuję raz jeszcze i do zobaczenia.
Scott przytrzymał jeszcze przez chwilę słuchawkę przy uchu, usłyszał, jak pastor
mamrocze coś niezrozumiałego, a później nastąpił trzask odkładanej słuchawki, a właściwie
dwa oznaczające zakończenie połączenia trzaśnięcia, które nastąpiły jedno zaraz po drugim.
Dziwne, coś musi być na linii, moŜe zwarcie. Czasem zdarza się coś takiego.
Zatem Kelly i Bill Comber mieli rację: altruistyczna wizyta pana Salcombe’a w
szpitalu St Jude miała na celu zdobycie nowych klientów. PoniewaŜ nie lubił pokazywać się
publicznie i ukrywał daty oraz trasy swoich podróŜy, dzięki takim inscenizacjom pozyskiwał
nowych bogatych klientów.
W końcu w jego głowie pojawiła się myśl: Schloss Zonigen, hm!
Ale w indeksie Wielkiego Atlasu Świata nie było takiej nazwy...
WciąŜ był wieczór trzeciego dnia. Scott nadal siedział w swoim gabinecie i patrzył na
mocno opaloną dziewczynę z błyszczącej okładki leŜącego na biurku turystycznego folderu.
Wewnątrz folderu znajdowały się podstawowe informacje, równowartość stu funtów w
drachmach oraz bilet lotniczy na Zante. Słyszał Trójkę w swoich snach, ale tylko raz wilk się
z nim skontaktował i usłyszał pytania dotyczące jego przyjazdu na wyspę. Data została
ustalona: jutro.
Postanowił pojechać do niego i zobaczyć, co moŜe zrobić, ale nie miał pojęcia, jak go
stamtąd wydostać, jak przemycić dzikiego wilka z greckiej wyspy? Jednocześnie gdzieś w
głębi umysłu Scott był pewien, Ŝe faktycznie istnieje taka moŜliwość... gdyby tylko mógł
sobie przypomnieć, jak to się robi. To jednak, podobnie jak świeŜo odkryta umiejętność
telepatii, było kolejną zdolnością czekającą na właściwy moment. Miał wewnętrzne odczucie,
Ŝe powinien to wiedzieć, Ŝe posiada taką umiejętność czy talent.
Ale czy był to talent podarowany przez złotą strzałkę ze snu? Czy Trójka tez otrzymała
taki dar?
Scott postanowił otrząsnąć się z tych myśli. RozwaŜał to juŜ tak wiele razy, Ŝe dotarł
do miejsca, w którym wolał się juŜ nie zastanawiać się nad tymi zjawiskami. Niech
tajemnicze zjawiska same nad sobą popracują i objawią (a moŜe tylko powrócą do umysłu)
swoją istotę w stosownym i najlepszym dla nich czasie.
Sprawdził pogodę panującą na Wyspach Jońskich. Około dwudziestu pięciu stopni, co
oznaczało dość wysoką temperaturę. Scott niemal fizycznie odczuwał wystawiony jęzor
Trójki i zastanawiał się, jak wilk radzi sobie z upałami. Bez wątpienia jutro dowie się
wszystkiego. Zastanawiał się takŜe nad tym, czy nie dałoby się wynająć łodzi i przewieźć
wilka na stały ląd. Tylko co dalej? Zalegalizować zwierzaka, wyrobić mu papiery i oddać go
na kwarantannę? Na sześć miesięcy?
Coś w jego wnętrzu mówiło, Ŝeby zająć się tym wszystkim dopiero na miejscu. Coś
jeszcze mówiło, Ŝeby się tym wszystkim nie przejmować, poniewaŜ sprawy same się
rozstrzygną. Ale Scott i tak się przejmował.
W ogrodzie otaczającym dom Scotta zapanował aksamitny mrok pogłębiony
napływającą przygruntową mgłą. Scott zapadł w półsen, a jego oczy przestały patrzeć na
zdjęcie opalonej na brązowo dziewczyny. Miejsce zewnętrznych obrazów zajęły
wyobraŜenia. Chwilę później, niemal jednocześnie, skontaktowali się z nim Shania i Trójka.
- Scott - odezwała się Trójka, co spowodowało, Ŝe Scott aŜ podskoczył na fotelu. -
Scott, słyszysz mnie?- Tak, słyszę cię głośno i wyraźnie. Przestraszyłeś mnie. Zapamiętałeś
moje imię.
- Posłuchaj. Jeśli masz po mnie przyjechać, to musisz zrobić to jak najszybciej.
Naprawdę szybko! Zaczęli zastawiać na mnie pułapki z zatrutym mięsem. Na szczęście mam
jeszcze dobry węch. Potrafię nie tylko wyczuwać kierunki świata, ciebie i Dwójkę...
- Shanię - powiedział Scott.
- Tak, Shanię, ale wiem, jak śmierdzi zatrute mięso! Schowałem się niedaleko domu
Zek. Zapach mojego ojca pomieszał szyki psom idącym moim tropem.
- Psom?
- Tak, na smyczach. Myśłiwi idą z nimi i kaŜą im węszyć. Ałe Zek chroni mojego ojca,
o którym wszyscy wiedzą, a dzięki temu ja teŜ mam ochronę. Schowałem się w jaskini nad
samym morzem. Krople wody w powietrzu rozpylają mój zapach dookoła, co miesza szyki
psom. Niestety wszystkie kurniki zostały zamknięte i są dobrze pilnowane. Zające wiedzą juŜ o
mnie zbyt wiele, a ja nie mogę tu wiecznie siedzieć. Zek wie, Ŝe tutaj jestem. Myślę, Ŝe mój
ojciec jej o mnie powiedział. Czasem zostawia mi mięso. Jeszcze Ŝyję, ale marnie to widzę.
- Jutro przyjeŜdŜam po ciebie - powiedział Scott. - W południe, moŜe godzinę później,
kiedy słońce będzie jeszcze wysoko na niebie, zjawię się u Zek. Jak się uda, to jeszcze
wcześniej. Mogą pojawić się trudności, ale będę tam...
Nagle powietrze zadrŜało, podobnie jak dokumenty na biurku Scotta.
- To dobrze - powiedzieli jednym głosem Trójka i Shania, której głos dobiegł zza
pleców Scotta. Scott znowu podskoczył, zanim zdołał odwrócić się na swoim obrotowym
fotelu. TuŜ za nim stała Shania albo Dwójka.
- Jeszcze jedno - odezwała się Trójka. - Ona nazywa się Shania, a ja jestem wilkiem,
tak jak mój ojciec. Jesteśmy Jedynką, Dwójką i Trójką, ale jesteśmy takŜe czymś więcej niŜ
liczbami. Wiem, co to imiona, ale mam trudności z liczbami. Czy mogę być Wilkiem?
- Oczywiście - jednocześnie odpowiedzieli Scott i Shania. Wówczas myśli Wilka
zniknęły, a on sam rozpuścił się w pustce.
Ale Shania nadal była w gabinecie.
- Wyzdrowiałeś - powiedziała.
- Wiem, choć nadal trudno mi w to uwierzyć.
- Nie wierzysz?
- Tak tylko to ująłem. Oczywiście, Ŝe wierzę. Stoisz przede mną pojawiając się
znikąd, przed chwilą przeprowadziłem telepatyczną konwersację z psem - to znaczy z dzikim
wilkiem - i we wszystko wierzę. Mogę uwierzyć we wszystko, w co tylko zechcesz.
Uśmiechnęła się serdecznie i tak ciepło, Ŝe był w stanie odczuć to fizycznie. To
wraŜenie jednak szybko zniknęło, z chwilą gdy powiedziała:
- Scott, to było bardzo waŜne, Ŝebyś uwierzył: we mnie, w Wilka, a zwłaszcza w
siebie. To dlatego powiedziałam „dobrze”, gdy powiedziałeś, Ŝe przyjedziesz po niego.
Zaakceptowałeś jego prośbę, zgodziłeś się być jego Jedynką i podjąłeś kroki, Ŝeby go
ratować...
- Co moŜe się okazać trudne lub nawet niemoŜliwe - przerwał jej Scott, wstając z
fotela.
-...i to był ostatni z kroków, jakie musiałeś zrobić. To bardzo waŜne i czekałam, Ŝebyś
to właśnie uczynił. Jeśli chodzi o przewidywane przez ciebie problemy, to mogą pojawić się
trudności, ale nie zgadzam się z tym, Ŝe to jest niemoŜliwe.
- CzyŜby? PrzecieŜ nie wybierasz się na Zante. - Zante?
- Zakynthos. To grecka wyspa na Morzu Jońskim. Tam jest Trójka - Wilk. Nie
wiedziałaś o tym?
- Ogólnie wiedziałam, gdzie przebywa, skąd dochodził jego głos, gdy się z tobą
kontaktował. Ja teŜ go słyszałam. RównieŜ wówczas, gdy wył, kiedy nagle zyskał
świadomość...
- Zyskał świadomość?
- No kiedy pojawiły się w nim zdolności. - Zmarszczyła brwi, starając się znaleźć jak
najlepsze słowa. - To samo, co wywołało zmiany w tobie, spowodowało zmiany w nim.
Wówczas wyczuł, Ŝe jesteś Jedynką i po omacku zaczął cię szukać. To dlatego mu w tym
pomogłam i dołączyłam do niego. Wyczułam, Ŝe stanowimy Trójkę.
- Ho, ho! - powiedział Scott, dając jednocześnie znak ręką, Ŝe to, co właśnie
powiedziała, przekracza zdolności jego pojmowania.- Wiem - sięgnęła ręką w jego kierunku.
Jej ręka minimalnie drŜała. - To trudne, prawda? MoŜesz mi wierzyć, Ŝe dla mnie jest to
równie albo nawet jeszcze bardziej trudne. Ale wracając do Wilka: dla niego byłeś magnesem
w nie mniejszym stopniu niŜ dla mnie. Właściwie to jesteś dla niego silniejszym magnesem,
poniewaŜ jesteś jego Jedynką.
- A nasza Trójka razem? Kim, u diabła, jesteśmy razem?
- Stanowimy zespół - odpowiedziała Shania. - To akurat rozumiem, bo w moim
świecie było wiele takich składających się z trójek zespołów. Wszyscy byliśmy w którymś z
takich zespołów. Ale w Ŝadnym nie było wilka. W moim świecie nie było wilków. A teraz nie
ma i świata.
Nagle posmutniała. Posmutniała tak bardzo, Ŝe patrzący na nią Scott zobaczył łzy w
kąciku jej oka.
- Ty płaczesz.
- Chyba za bardzo się postarałam - powiedziała, gdy wziął ją w ramiona. - Wasze
kobiety płaczą.
W chwili gdy wyciągał chusteczkę z kieszeni, jej słowa jeszcze nie zrobiły na nim
mocnego wraŜenia.
- A ja postaram się nie zniszczyć ci makijaŜu - powiedział, ścierając łzę. Po chwili
jednak przerwał tę czynność i spojrzał na nią uwaŜniej, gdy powiedziała:
- Nie ma Ŝadnego makijaŜu.
W końcu dostrzegł róŜnicę. Była tą samą kobietą o tym samym głosie, z tą samą
prostą sylwetką i takimi samymi oczyma - rozszerzającymi się i zwęŜającymi,
przypominającymi odległe pulsary. A jednak Scott wiedział, Ŝe w subtelny sposób była inna
niŜ ostatnio, trochę jak bliźniaczka, która nie jest całkowicie identyczna. Jej kolor skóry był
prawdziwy i naturalny.
- Nie - Shania pokręciła głową. - Kolory skóry mogą być naturalne tylko w takim
stopniu, w jakim uda mi się to zrealizować.
Od chwili gdy go dotknęła, lampka na biurku zaczęła migotać. Prawie całkiem gasła,
po czym nagle zaczynała świecić z pełną mocą. Scott wyciągnął rękę i nacisnął przycisk w
podstawie lampy. Mrok w ogrodzie, równie ciemny jak włosy Shanii, zdawał się wpływać do
pokoju.
- Nie musiałeś - odezwała się. - Potrafię nad tym zapanować prawie bez Ŝadnego
wysiłku, jeśli mi na to pozwolisz. To przez kontakt.
- Kontakt? - Scott otworzył usta ze zdziwienia. - Masz na myśli nasz dotyk? A więc to
przez ciebie miałem w domu kłopoty z prądem?
- Tak, przez kontakt - odpowiedziała i z powrotem włączyła lampkę. Kiedy odsunęli
się od siebie, lampa paliła się stabilnym światłem i tylko czasami zdarzyło się jej mrugnąć.
- A telefon? To teŜ przez ciebie?
Shania spojrzała na aparat telefoniczny i zmarszczyła brwi. Zrobiła krok do przodu i
dotknęła urządzenia.
- Nie, to nie ja. To ktoś inny. Ktoś, kto grzebał przy nim. Chyba moŜemy znaleźć tam
coś obcego.
Odkręciła pokrywę mikrofonu i podała słuchawkę Scottowi, który zobaczył wewnątrz
przyklejony do plastiku malutki metalowy krąŜek podobny do bateryjki. Od krąŜka do
membrany biegł drucik o grubości włosa.
Scott wziął telefon od Shanii i z wyrazem złości na twarzy popatrzył na niego. Wziął
głębszy wdech i warknął:
- A niech to!
Wyciągnął malutkie urządzenie podsłuchowe z wnętrza słuchawki, upuścił na podłogę
i rozdeptał. - Niech to szlag! PodłoŜyli mi pluskwę!Scott patrzył na owinięte w pomiętą folię
zmiaŜdŜone kawałeczki urządzenia leŜące na panelach podłogowych.
- Kto to podłoŜył?
- Na pewno nie Trójka - podpowiedziała Shania, dodając do tego nieznaczny ruch
głową. - Nie wiedzą Ŝe istniejesz, lub co najwyŜej mogą mieć niejasne przypuszczenia, gdzieś
na granicy postrzegania. Jednak mogą się zorientować, gdy wzrośnie twoja moc i nie uda ci
się jej ukryć. Oni potrafią odkryć obecność osób o paranormalnych uzdolnieniach. Jedno jest
pewne: jeśli dowiedzą się o twoim potencjale, to na pewno będą chcieli cię zabić.
- Piękne dzięki! - odpowiedział Scott, patrząc szeroko otwartymi oczyma na Shanię.
- Ale to prawda. W tym wypadku myślę jednak, Ŝe to byli ludzie z Wydziału E, ci,
którzy cię porwali.
- Wydział E? Tak się nazywają? Jesteś pewna?
- Tak. Przyglądałam się im, kiedy cię śledzili. Mogłam to zrobić, poniewaŜ ich umysły
były otwarte i nastawione na odbiór informacji płynących od ciebie. Znacznie łatwiej jest
przechwycić myśli telepaty niŜ osoby bez takich zdolności. Próbowałam nawet przesłać im
wiadomość: Trzymajcie się z dala i nie przeszkadzajcie nam.
- Mnie teŜ mogłabyś czasem coś o tym powiedzieć. O tym, co robimy. Bo oprócz
tego, Ŝe jestem częścią zespołu, i to dość dziwacznego, lub inaczej mówiąc Jedynką Trójki
czy Jednym z Trojga, to w ogóle nie wiem, po co to wszystko i co dalej z tym robić.
- Twój stan niewiedzy i pomieszania jest całkiem naturalny. Scott prychnął, wypuścił
powietrze i głośno wzdychając, powiedział:
- Oczywiście. I do tego całkiem normalny! Przepraszam, Shania, zazwyczaj nie jestem
taki sarkastyczny. Po prostu jest mi trudno to wszystko razem połączyć.
- Ale wiem, Ŝe i tak to robisz. Zaakceptowałeś telepatię, która w tobie dojrzewa.
Zaakceptowałeś swoje miejsce w naszej Trójce. Postanowiłeś ratować Wilka. No i - być moŜe
nieco za mało rozsądnie i wbrew moim ostrzeŜeniom - zacząłeś węszyć tam, gdzie nie
powinieneś.
- Ze co? - Scott poczuł się w pewnym stopniu winny i być moŜe równieŜ na takiego
wyglądał.
- W kaŜdej chwili mogę się z tobą skontaktować - przypomniała. - Robiłam to w ciągu
ostatnich trzech dni, Ŝeby sprawdzić, czy jesteś bezpieczny. Wiem, co myślałeś o rozmowach
przeprowadzonych z ludźmi ze szpitala St Jude. Co gorsza, przybyłam zbyt późno, Ŝeby
powstrzymać cię przed mówieniem o Simonie Salcombie. Nie moŜemy sobie pozwolić na to,
Ŝeby się dowiedział o nas lub o tobie. Jeszcze nie.
- Ten człowiek to morderca i powinno się go oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości!
- Tak - zgodziła się. - Ale jak to zrobić? Myślisz, Ŝe władze pomogą? Jestem pewna,
Ŝe w Szwajcarii, gdzie teraz przebywa, Mordri Dwa opłacił i podporządkował sobie wiele tak
zwanych waŜnych osób. Mordri Trzy dobrze płaci, a wasz świat jest pełen chciwości.
- Mordri Dwa? To Salcombe?
- Takie nosi imię w swojej Trójce. Pozostali to Mordri Jeden, samica, która przybrała
imię Gerda Lessing, i Mordri Trzy, który odnosząc się do miejsca, gdzie mieszka, nazwał się
Guyler Schweitzer.
- Aha. Coraz więcej tego wszystkiego. Chodźmy moŜe do duŜego pokoju, usiądziemy
wygodnie, wypijemy malutkiego drinka. Pijesz alkohol?... I trochę odpoczniemy. Naprawdę
chciałbym to przemyśleć i moŜe zrozumieć choćby część tego, czego się właśnie dowiaduję.
- Bardzo dobrze - odparła Shania. - Ale najpierw sprawdźmy resztę domu i
poszukajmy - jak to nazwałeś? - pcheł? Pluskiew! To dla mnie nowe słowo.
- Tak, urządzeń podsłuchowych. - Scott zastanawiał się przez chwilkę i dodał: - Poza
tym coś zginęło z tego pokoju. Nie jest to coś bardzo waŜnego, bo wiedziałbym, co to jest.
MoŜe pomoŜesz mi równieŜ i w tym wypadku?
Scott zauwaŜył, Ŝe przez chwilę zastanawiała się, po czym odpowiedziała:
- MoŜliwe... ale najpierw pluskwy. Trzymaj mnie.- Trzymać cię? - zdziwił się Scott. -
Aha! Chodzi o dotyk, kontakt?
Podeszła do niego bardzo blisko i odpowiedziała:
- Tak, dzięki temu moŜemy wyczuć te urządzenia. - My?
- We dwoje. Jeśli razem podejmiemy się tego zadania, to nasze siły będą podwojone, a
wespół z Wilkiem potrojone. Zwłaszcza z jego węchem. Ale nawet bez niego moŜemy odkryć
te urządzenia, gdy będą się psuć.
- Co znowu?
- Zrób to! - zaczęła się niecierpliwić. - Obejmij mnie! Scott wiedział, Ŝe Shania nie
była kobietą, przynajmniej w ludzkim wydaniu. Z drugiej strony była bardzo kobieca - miała
tę właściwą kobietom esencję - i gdyby nie wiedział, Ŝe jest inna, nigdy by tego nie odgadł. Z
odległości dwunastu cali potrafił odczuć jej ciepło, wyczuwał jej zniewalający zapach, który
najprawdopodobniej był równie naturalny jak karnacja skóry. (Ale czy to coś zmieniało?). No
i przede wszystkim bardzo starała się być kobietą. Znał dziewczyny, które nigdy nawet nie
próbowały być kobiece.
- Scott, ja jestem kobietą i jeśli wszystko pójdzie dobrze, to mogę zostać kobietą przez
cały czas... aŜ skończymy naszą pracę. Kiedy cztery miliony lat temu Shingowie przybyli na
tę planetę, nasza krew popłynęła w Ŝyłach waszych pierwszych kobiet. To dzięki naszej rasie
wasze kobiety tak wyglądają. MoŜesz zatem objąć mnie jak kobietę albo nie, jak sobie
Ŝyczysz, ale po prostu zrób to!
No i Scott zrobił to. Objął jąrękoma, a jej piersi przylgnęły do jego torsu, jej uda
ogrzały jego uda; czuć jąbyło tak rzeczywistą tak Ŝywą i pełną energii, Ŝe jej ubranie
wydawało się tylko cieniutkim opakowaniem niewiarygodnego daru. Miał wraŜenie, Ŝe
trzyma w objęciach nagą kobietę. Oddech Shanii i niemal hipnotyzujący zapach jej
niesamowitego ciała przenikał pory Scotta, wnikając do jego głowy i zmuszając krew do
Ŝywszego obiegu...
- A więc - jej głos był teraz lekko ochrypły - postanowiłeś objąć mnie jako kobietę. -
Stojąca na biurku lampa zaczęła migotać z lekkimi przerwami pomiędzy silnym światłem a
całkowitym zgaśnięciem, co dawało efekt stroboskopu.
Postanowiłem objąć ją jako kobietę? - pomyślał Scott. - Cholera, ma rację!
Znowu poczuł się winny, tym razem z powodu Kelly.
- Skoncentruj się teraz - powiedziała. - Poczuj, czy jest tutaj coś dziwnego, obcego i
niezwykłego.
Scott miał wraŜenie, Ŝe potrafi to zrobić, choć zupełnie nie wiedział jak. Wzmocnił
lekko uścisk i skoncentrował się jeszcze bardziej.
Coś zabrzęczało i pękło za oprawionym w złoto-czarną ramę obrazem. Na górze i w
pokoju słychać było trzaski, widoczne były takŜe rzęsiste snopy elektrycznych iskier.
- Co to, do...? - zdziwił się Scott.
- Aha! - powiedziała Shania, odsuwając się od niego z pewnym ociąganiem, co Scott
odnotował nie bez satysfakcji. Szybko dodała: - Będziesz musiał wszystko posprawdzać,
zwłaszcza instalację elektryczną. Poczekam na ciebie w salonie. Czego się napijesz?
- Nalej mi brandy - mruknął Scott wciąŜ nieco oszołomiony doświadczeniem
kontaktu. Lekko kuśtykając, ruszył w kierunku schodów...
W gabinecie Kelly wybuchająca pluskwa zniszczyła słuchawkę telefonu,
zniekształcając ją wskutek działania wysokiej temperatury. W salonie gryzący zapach i
unoszący się spod dębowego stolika dymek zdradził Scottowi miejsce ukrycia kolejnego ze
spalonych urządzeń podsłuchowych. Telefon w salonie działał, ale umieszczona w nim
pluskwa rozpadła się na kawałeczki. Pluskwa umieszczona za obrazem osmoliła tylko tapetę,
ale z pewnością nie nadawała się juŜ do uŜytku.
- Co oni sobie myślą! - powiedział wściekły Scott, wypijając jednym haustem pół cala
koniaku. - Nadal nie wiem, co i dlaczego zabrali z mojego gabinetu.
- MoŜliwe, Ŝe będę mogła ci powiedzieć dlaczego, choć niekoniecznie co. Ale moŜe
zajmiemy się tym później?
- Później? Chyba nie masz zamiaru mnie z tym zostawić?
- Nie. Wcześniej bałam się, Ŝe kiedy będziemy razem, to narobimy zbyt duŜego
zamieszania, ale w ostatnich dwóch dniach Trójka Mordrich tak bardzo skupiła się na swoim
morderczym projekcie - strasznej machinie, którą budują na oblodzonej turni w Szwajcarii -
Ŝe w ogóle nie zajmowała się badaniem otaczającej ją przestrzeni. To dlatego myślę, Ŝe ich
straszny projekt wszedł w ostatnią fazę realizacji, a ich zaangazowanie w budową sprawiło, Ŝe
stali się mniej czujni; tak czy owak są szaleńcami. Poza tym ustawiłam swoje osłony
mentalne, starając się jak najlepiej ukryć swoją parapsychiczną obecność, i ty teŜ powinieneś
to zrobić.
Scott zamrugał oczyma, westchnął i powiedział:
- W tym problem. W ciągu minuty wspomniałaś o jakimś zamieszaniu, które moŜemy
wywołać, o maszynerii budzącej strach i siejącej śmierć, o mentalnych osłonach i o
parapsychicznej niewidzialności, a ja nawet połowy z tego nie zrozumiałem!
- AleŜ zrozumiałeś! - Shania wstała z fotela i podeszła do sofy, na której Scott popijał
drinka, starając się zrelaksować. Przysiadła na jej skraju i kontynuowała: - Wiem, Ŝe potrafisz
zasłaniać swój umysł i to nawet przede mną. Potrafisz takŜe zasłonić się przed ludźmi z
Wydziału E.
- Tak - przyznał Scott - to akurat pamiętam, ale zupełnie nie wiem, jak to robię.
Nagle jej twarz poszarzała, a oczy zaczęły niebezpiecznie błyszczeć. Wyglądała na
rozzłoszczoną.
- Spróbuję teraz zajrzeć do twoich najskrytszych myśli, Ŝeby sprawdzić, co sądzisz na
mój temat.
Pochyliła się, z odległości kilku cali patrząc mu prosto w oczy. Czując jej zapach,
ostatnią rzeczą jakiej by sobie Ŝyczył, było ujawnienie myśli na jej temat.
- Nie! - odparł Scott, zamykając jej dostęp do siebie.
Gniew natychmiast zniknął z jej twarzy, w rzeczywistości nie był prawdziwy.
Uśmiechnęła się triumfalnie, wiedząc, Ŝe cel został osiągnięty.
- Widzisz? Nie udało mi się nic odczytać!
Nie opuszczając mentalnych zasłon, Scott pomyślał: MoŜe i jesteś przybyszem z
innego świata, ale twoje podobieństwo do naszych kobiet jest zadziwiające. Bez trudu moŜna
wykazać, Ŝe twoja krew, twoja esencja, płynie w Ŝyłach kobiet z planety Ziemia. Jednocześnie
głośno i wciąŜ z lekkim zastanowieniem w głosie zauwaŜył:
- Rzeczywiście wygląda na to, Ŝe potrafię to robić, i wcale nie jest to trudne! - Sposób,
w jaki Scott to zrobił, nie miał juŜ większego znaczenia. Wystarczyła sama umiejętność.
- Brawo! - powiedziała Shania.
Scott spojrzał na nią. Zdjęła buty i usiadła na sofie ze skrzyŜowanymi nogami,
łokciami na kolanach i brodą podpartą dłońmi. Miała dość krótką spódniczkę i wyglądało na
to, Ŝe nie wie, co robi, albo jest niezbyt świadoma czy teŜ nieuwaŜna. Scott przypomniał
sobie, Ŝe przecieŜ nie poznała innych męŜczyzn, a w kaŜdym razie nie tak blisko jak jego.
Być moŜe znała obyczaje i relacje, jakie zachodzą w ciągu dnia pomiędzy ludźmi, ale co do
postaw i praktyk związanych z seksem...
Jego osłony, podobnie jak szczęka, najwyraźniej za bardzo opadły. Natychmiast
uszczelnił swój system, ale zbyt późno.
- Och! - powiedziała, poprawiając się, a jednocześnie przysuwając do niego. - Czy nie
jestem zbyt śmiała? MoŜe za bardzo się staram.
- PokaŜ mi, jak wyglądasz - powiedział niespodziewanie dla samego siebie. - Chodzi
mi o twoje prawdziwe ja, bo... - przerwał i zagryzł wargę.
- Bo chciałbyś mnie pocałować. Nie chcę ci pokazywać, bo mógłbyś zmienić zdanie.
- Jesteś zatem tak... bardzo... obca?
- Nie tak bardzo, ale mogłoby ci to przypominać, Ŝe pochodzę z innej rasy. Jeśli
chodzi o moją seksualność, to jest ona głęboka: zna wiele kultur, niezwykłych praktyk oraz
bardzo uniwersalnych sposobów. Wiem, Ŝe twoje pocałunki, pieszczoty i to wszystko, co
dalej, sprawiłoby mi wielką przyjemność... - Jej głos był kusząco niskim pomrukiem,
sprawiającym, Ŝe Scott zaczął przysuwać się jeszcze bliŜej.
Nagle podskoczył, wyprostował się raptownie i błyskawicznie znalazł na końcu sofy.
- Za szybko! - rzucił ochrypłym głosem. - Wszystko to jakieś wariactwo!
- Tak - odparła Shania, wydając z siebie głębokie westchnięcie i równieŜ się
odsuwając. - Myślę, Ŝe to dobry czas, Ŝeby zacząć wszystko od początku. Masz prawo
dowiedzieć się wszystkiego. Usiądźmy osobno i opowiem ci, co wiem. MoŜliwe, Ŝe nie we
wszystko uwierzysz...
Scott zasłonił okna i zadowolony z faktu, Ŝe nikt nie moŜe go podsłuchiwać, usiadł
naprzeciwko Shanii. Shania siedziała w fotelu, a Scott wrócił na sofę. Oboje nadal
utrzymywali osłony, na wypadek gdyby metafizycznie uzdolnione osoby pracowały na nocną
zmianę.
Shania podciągnęła nogi i usiadła na stopach, jednak tym razem nie odsłoniła tak duŜo
ciała.
- Shingowie są, a przynajmniej byli, moją rasą - zaczęła Shania. - Nasza planeta,
Shing, orbitowała wokół białej gwiazdy tak starej, Ŝe pozostało jej nie więcej niŜ kilka
miliardów lat paliwa lub inaczej to ujmując, Ŝycia i światła. Na szczęście planeta znajdowała
się stosunkowo blisko gwiazdy i dlatego nie było za zimno. Z winy Mordrich pozostała tylko
garstka Shingów, a planeta Shing i jej gwiazda przestały istnieć. Zostały zniszczone z powodu
olbrzymiego rozdarcia czasoprzestrzennego. Byłoby cudem, gdyby choć część mojej rasy
przetrwała, poniewaŜ kosmiczni wędrowcy powracający na Shing musieliby wpaść w wir,
czyli w obszar, w którym panuje całkowity chaos.
UwaŜaliśmy się za jedną z najstarszych, moŜe nawet za najstarszą rasę we
wszechświecie. Podobnie jak inne rasy mieliśmy swoje przekonania, legendy i religie. Wielu
Shingów - większość Trójek, czyli naszych zespołów naukowo-badawczych - wierzyło w
Boga, podobnie jak to jest u was. Wielu nie wierzyło. Jednak Ŝaden z zespołów nie twierdził,
Ŝe posiada wiedzę o wszystkich meandrach Stworzenia. Poszukiwaliśmy oświecenia,
odpowiedzi na odwieczne pytania, badając prawa natury, fizyki, matematyki i czystej myśli,
w duŜej mierze tak samo, jak czynią to wasi naukowcy. RównieŜ i u nas znane było
powiedzenie: „Myślę, więc jestem”, tylko Ŝe znaliśmy je jakieś cztery miliony lat temu, kiedy
wasi przodkowie schodzili z drzew na ziemię. To w niczym wam nie umniejsza, poniewaŜ
wasza ewolucja była imponująca!
Podobnie jak wszystkie rasy we wszechświecie, przeszliśmy przez okres barbarzyński.
Nasze wojny, początkowo plemienne, przybrały z czasem rozmiary planetarne. Nasza broń
ewoluowała od kamieni i oszczepów poprzez broń miotającą energię aŜ do broni masowego
raŜenia. Bez większego trudu mogliśmy zniszczyć planetę, tak jak to się stało w wypadku
wielu ras. Widziałam, a nawet zwiedzałam duŜo imponujących ruin, które były jedynymi
śladami Ŝycia na licznych planetach...
Na naszej planecie znajdowały się trzy główne kontynenty zamieszkałe przez rasy
nieznacznie róŜniące się od siebie pod względem ewolucyjnym. Nasi przywódcy, zdając sobie
sprawę z potencjalnego zagroŜenia dla pokoju, wymyślili system pozwalający na
współdziałanie w skali całej planety. Stworzono zespoły Trójek, w których było miejsce dla
osoby pochodzącej z kaŜdego kontynentu. Takich zespołów były dosłownie miliony.
Zajmowały się one lepszym zrozumieniem... hm... wszystkiego. Trójki prowadziły badania,
pracowały w systemie zmianowym i przenosiły się z kontynentu na kontynent. Zespoły nigdy
nie zatrzymywały się w jednym miejscu na dłuŜej niŜ trzy nasze lata. Naukowcy dzielili się ze
sobą wszelką wiedzą odkryciami oraz objawieniami i udostępniali wszystkie badania reszcie
obywateli.
Dzięki takiemu systemowi zabezpieczono się przed zbrodniami, poniewaŜ jedynie
grupa szaleńców mogłaby umyślnie zaatakować populację składającą się w jednej trzeciej z
członków własnego narodu, przy jednoczesnym naraŜeniu się na odwet ze strony pozostałych
dwóch trzecich mieszkańców planety. PrzeraŜająca broń trafiła w większości do lamusa, a
część militarnych osiągnięć znalazła zastosowanie pokojowe. Oczywiście to, co ci tutaj
opowiadam, jest w równej mierze mitem, jak i faktem, poniewaŜ w ciągu czterech milionów
lat nawet taki świat jak Shing przechodził trudne okresy. Dwukrotnie zaatakowali nas
najeźdźcy z innych systemów planetarnych, zostali pokonani i odprawieni z kwitkiem.
Kometa wpadła do oceanu, wzburzając wody na całej planecie i powodując ciemności, które
omal nas nie zgubiły. Jednak udało nam się przeŜyć dzięki naukowym odkryciom Trójek.
Kiedy prowadziliśmy wojny z najeźdźcami, nasi astrofizycy zrozumieli, na czym
polega grawitacja i...
- Zaczekaj! - przerwał jej Scott. - Nie jestem naukowcem, ale nie jestem teŜ nieukiem.
Grawitacja to grawitacja. Dzięki niej łatwiej schodzi się z góry, niŜ wchodzi pod górkę.
Chodzi mi raczej o to zrozumienie. Na czym to polegało?
Shania uśmiechnęła się.
- Ja równieŜ nie jestem naukowcem, ale korzystam z dobrodziejstw tego odkrycia.
Grawitację zawsze uznawano za jedną ze słabszych sił we wszechświecie, co nie jest prawdą.
Nawet promienie światła, które znajdą się zbyt blisko czarnej dziury, nie są w stanie uciec
przed grawitacją. Spróbuję ci to wyjaśnić w moŜliwie najprostszy sposób.
Grawitacja pojawiła się jeszcze przed światłem i czasem. Na samym początku
pojawiła się grawitacja, później uległa załamaniu i odtworzyła się na nowo. Bez niej nie
istniałyby siły pozwalające utrzymać wszechświat w całości.
- Czy to było juŜ po Wielkim Wybuchu?
- Tak, po akcie Stworzenia. Ale grawitacja jest... jakby to ująć najlepiej, posiada
poziomy. Istnieją poziomy grawitacji nie tylko w naszym czterowymiarowym wszechświecie,
ale takŜe powyŜej i poniŜej niego. Na przykład poniŜej czarnych dziur. Są poziomy istniejące
w podprzestrzeni oraz takie, które funkcjonują poza czasem, i są zawsze obecne. Oceany
grawitacji omywają to, czego nie widzimy, i wcale nie są to spokojne wody. Występują na
nich duŜe fale, sztormy i wiry.
Podczas wojny z najeźdźcami kilka Trójek zajmujących się fizyką stworzyło broń
grawitacyjną, którą pokonano obcych. Fale grawitacyjne wywołane tą bronią przechwytywały
ich statki, zasysały je w podprzestrzeń i wyrzucały na sam skraj wszechświata. Badania
związane z przestrzenią pozwoliły na ogromny skok technologiczny. Nie byliśmy juŜ
zmuszeni kręcić się wokół planet naszego systemu słonecznego, mogliśmy przemierzać całą
galaktykę, a nawet podróŜować znacznie dalej. Kiedy mówię „my”, to mam oczywiście na
myśli moich bardzo odległych przodków.
Zatem Shingowie podróŜowali poprzez przestrzeń. Unikaliśmy wrogich planet, za to
często opiekowaliśmy się nowo powstałymi światami, zwłaszcza takimi, które wykazywały
podobne cechy do Shing, tak jak Ziemia. Praca naszych egzobiologów na planetach takich jak
Ziemia polegała na... na... - przerwała na chwilę i spojrzała na St Johna: - Scott, dlaczego tak
się krzywisz?
- Bo nie wyobraŜam sobie, dlaczego ktoś zadecydował, Ŝeby ingerować w naturalną
ewolucję na Ziemi. Co dokładnie zrobili wasi naukowcy?
- Nie wiem. Nie było mnie tutaj cztery miliony lat temu! Przypuszczam, Ŝe robili to
samo co na wielu podobnych do Ziemi planetach, o których czytałam na Shing. Te planety
wciąŜ istnieją lub istniały do niedawna.
- Przypuszczasz, Ŝe robili to samo... czyli co?
- Nasi biolodzy wyszukiwali formy Ŝycia o największym potencjale (wczesne
naczelne) i dokonywali pewnych modyfikacji. - Shania wzruszyła ramionami. - Czy to
waŜne?
- Modyfikacji? - Scott zmarszczył brwi. - Masz na myśli ingerencję genetyczną i temu
podobne?
- Najprawdopodobniej. RównieŜ w kod DNA. Nie wiem, moŜe ci staroŜytni
naukowcy byli trochę zarozumiali, wprowadzając do innych ras coś z Shingów.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe tak powstali ludzie?
- Tak bym to określiła. Wydaje mi się, Ŝe juŜ wcześniej o tym wspominałam, gdy
mówiliśmy o kobietach.
Scott przypomniał sobie, skinął głową, ale widać było, Ŝe nadal nie jest zadowolony.
Widząc, co sprawia mu trudność, Shania wyjaśniała dalej:
- Pomyśl o tym w taki sposób: gdyby nasi biolodzy nie zaingerowali, to
prawdopodobnie nie byłoby tutaj ciebie. Wolałbyś, Ŝeby cię tu nie było? MoŜe chciałbyś być
małpą na drzewie?
- Dałaś mi spory materiał do przemyśleń. MoŜe zrobimy sobie przerwę?
- Zgadzam się z tobą. Czuję się zmęczona. Od dłuŜszego czasu martwiłam się o ciebie,
o Wilka, o siebie i o przyszłość całej naszej Trójki. Takie zamartwianie się jest wyczerpujące.
Jestem juŜ zmęczona.
- Zamierzasz teraz zniknąć?
- Nie - zaprzeczyła ruchem głowy. - Opuściłam hotel. Zostanę tutaj... jeśli ci to nie
przeszkadza.
- MoŜesz spać w moim łóŜku - zaproponował Scott. - Ja prześpię się w pokoju
gościnnym.
- Nie trzeba. Podoba mi się twój zapach, a nasze serca biją w podobnym tempie.
Tak, zwłaszcza teraz! - pomyślał Scott. Shania „usłyszała” go i głośno się
roześmiała...Scott próbował jej wyperswadować pomysł wspólnego spania, ale nie był zbyt
przekonujący.
Po raz pierwszy od bardzo dawna załoŜył pidŜamę, co było poprzedzone panicznym
poszukiwaniem tego stroju, gdy Shania przebywała w łazience.
Shania weszła do pokoju rozebrana, tylko w samych majtkach i staniku, których w
rzeczywistości wcale nie potrzebowała. Scott, leŜąc w łóŜku, spojrzał na nią, odwrócił wzrok i
pomyślał: Zwariowałem? Spojrzał znowu - takiej pokusie z pewnością nie oparłby się Ŝaden
heteroseksualny męŜczyzna. W międzyczasie Shania wsunęła się do łóŜka, zajmując stronę
Kelly. BoŜe! Co powiedziałaby Kelly? - pomyślał znowu, specjalnie nie zasłaniając swojego
umysłu. Miał nadzieję, Ŝe być moŜe Shania dostrzeŜe jego dylemat.
- Scott, oboje jesteśmy zmęczeni - mruknęła. - Wiem, Ŝe jesteś lojalny swoim
wspomnieniom. - Sięgnęła do niego ręką i dotknęła go. Uszło z niego wszelkie napięcie i
poczuł, jak stapia się z łóŜkiem w jedno. Westchnął głośno. Westchnął ponownie, ale tym
razem nie wydał Ŝadnego dźwięku, poniewaŜ zdąŜył zasnąć...
Śnił o wielu dziwnych i cudownych rzeczach. Śniła mu się Kelly. Wyglądało na to, Ŝe
wie o wszystkim, ale nie jest zła na niego. Wyglądało na to, Ŝe chce go uspokoić.
Siedzieli razem na trawiastym brzegu Tamizy pod Londynem, w miejscu gdzie lubili
się spotykać przed ślubem. Było lato. Karmili kaczki okruszkami pozostałymi po kanapkach,
aŜ w końcu Scott postanowił powiedzieć Kelly, jak bardzo ją kocha. Ale podobnie jak w
innym śnie, w którym Kelly skurczyła się na szpitalnym łóŜku, aŜ do całkowitego zniknięcia -
nie był w stanie wydobyć z siebie głosu! Ona takŜe nie mogła odpowiedzieć. A jednak dobrze
wiedział, Ŝe wszystko jest z nią w porządku i Ŝe nie było czego wyjaśniać. Dziwne, Ŝe potrafił
rozmawiać we śnie z Wilkiem, a z Kelly nie było to moŜliwe. Dlaczego?
MoŜe dlatego, Ŝe Kelly nie Ŝyła? PrzecieŜ w snach większość rzeczy jest moŜliwa, a
to był tylko sen...
Scott był zdziwiony tym, Ŝe wiedział, iŜ śni. Wcześniej nigdy mu się to nie zdarzało, a
sny przypominał sobie po przebudzeniu. CzyŜby zatem było tak, Ŝe potrafił rozmawiać w
snach tylko z Ŝywymi osobami i stworzeniami? Wydawałoby się to całkiem rozsądne, bo
przecieŜ nawet na jawie nie udałoby mu się przeprowadzić rozmowy ze zmarłym.
Na potwierdzenie tej teorii Scott przypomniał sobie, Ŝe nie mógł się odezwać równieŜ
we śnie, w którym śnił mu się ojciec. Pamiętał takŜe o tym, Ŝe pomiędzy nim a zmarłym
istniała bariera, rodzaj nieznanego medium. Medium, którego jeszcze nie poznał.
Pod koniec pierwszej części snu kaczki odpłynęły, słońce skryło się za chmurami, a
wyraz twarzy Kelly stał się znacznie powaŜniejszy. Znowu zwróciła jego uwagę na ślady
pozostawione na nadgarstku skinięciem głowy, potwierdzając podejrzenia związane z
Simonem Salcombe’em. Kiedy Scott równieŜ pokiwał głową i w odpowiedzi zacisnął pięści,
wyraŜając w ten sposób swoje zrozumienie, Kelly, rzeka i reszta sennej scenerii stopniowo
zbladły i rozpłynęły się...
Śnił o świecie, w którym zakładano mięsne lasy, rodzaj roślin o strukturze i białkowej
zawartości mięsa. Dzięki temu niepotrzebna była masowa rzeź zwierząt hodowanych dla
celów konsumpcyjnych. Osoby zamieszkujące ten świat cechowały się wysokim wzrostem,
były szczupłe, bardzo eleganckie i pełne nieznanego na Ziemi piękna. Ich miasta, w których
mieszkało siew harmonii niespotykanej na Ziemi, wznosiły się strzelistymi wieŜycami w
górę, przypominając kształtem mieszkańców.
Scott znalazł się w pomieszczeniu podobnym do laboratorium, gdzie doświadczył
niezwykłych przeŜyć. Naukowcy lub prawdopodobnie lekarze rozmawiali z dwojgiem ludzi,
którzy byli zapewne rodzicami niemowlęcia leŜącego w łóŜeczku. Scott nie rozumiał
dokładnie skomplikowanego melodyjnego języka, którym posługiwali się, ale w ich ruchach,
gestach, a moŜe nawet myślach potrafił odnaleźć znaczenie. Dość szybko zorientował się, Ŝe
ich burzliwa rozmowa prowadzona była zarówno na poziomie wokalnym, jak i
telepatycznym.To była bardzo rozwinięta rasa. Pomyślał, Ŝe któregoś dnia równieŜ i ludzkość
znajdzie się na równie dojrzałym poziomie.
Lekarze, naukowcy, a moŜe kapłani byli ubrani we wspaniałe stroje i najwyraźniej
wraz z rodzicami przeprowadzali rytuał, w którym kosz z dzieckiem umieszczono w
przezroczystym naczyniu połączonym z ogromną i bardzo skomplikowaną maszynerią.
Wszyscy pobłogosławili dziecko, po czym włączono maszynę. Przez przewód łączący
maszynę z przezroczystym naczyniem popłynęły gazy. Po chwili jakiś stwór (trudno było to
opisać, moŜe była to rzecz) wyłonił się z przewodu i wniknął do łóŜeczka. Nad dzieckiem
pojawił się bezkształtny bąbel protoplazmy o wielkości pięści. Po chwili przekształcił się w
pozbawioną ciała galaretowatą głowę o pięknej, wręcz anielskiej twarzy. Z radością lub nawet
z uwielbieniem spoglądając na dziecko, dał się wessać dokładnie tak jak wdychane powietrze,
stając się jednym ze swoim gospodarzem. Scott zrozumiał, Ŝe od tej pory ta galaretowata
rzecz miała stać się towarzyszem dziecka na całe Ŝycie, jego dobroczynnym opiekunem.
Tak, dobroczynnym. Scott w pewnym stopniu sam poczuł, jak opisywana rzecz
przenika jego umysł w jakŜe łagodnym poszukiwaniu... czego? Wspomnień!
Znalazł się we własnym gabinecie, jakieś pięć, sześć miesięcy wcześniej. Stał na
środku pomieszczenia i rozglądał się. Powolutku obracał się uwaŜnie, obserwując szczegóły:
obrazy i fotografie na ścianach, ksiąŜki na półkach, komputer i notatnik na biurku... i
unikatowy przycisk do papieru, który Kelly podarowała Scottowi na gwiazdkę. Była to
zatopiona w przezroczystej plastikowej półkuli o średnicy dwu i pół cala wąska spirala ze
starych brytyjskich monet.
Tak, przycisk do papieru ze starych brytyjskich monet; przez chwilę był, a później
zniknął! To tego brakowało! Coś kazało mu dobrze zapamiętać ten fragment snu i
przypomnieć go sobie po obudzeniu.
Po tej sekwencji zdarzeń stworzenie wycofało się z umysłu Scotta, zrobiło to w
bezgłośny i bezbolesny sposób. Dzięki temu St John powrócił do teraźniejszości.
Podobnie jak w wielu wcześniejszych snach Kelly była w łóŜku razem z nim. Scott
poczuł jej ciepło, odwrócił się do niej, połoŜył ramię na jej lędźwiach, a palcami dotknął
lewego pośladka. Była nieruchoma i równie spokojna jak statua z marmuru. Po chwili
poruszyła się i odwróciła na plecy. Ręka Scotta nie zmieniała połoŜenia i znalazła się teraz na
jej brzuchu. Po chwili delikatnie dotknęła ramieniem jego głowy i powoli przetoczyła ją,
przytulając do swojej piersi. Jej kształt, sposób, w jaki go przytuliła... to mogła być tylko
Kelly. Ciepła i miękka w dotyku, pachniała tak pięknie...
Zbyt pięknie?...
I wcale nie pachniała jak Kelly!
Scott drgnął i szybko odsunął się od Shanii, która takŜe się obudziła. Patrząc ponad jej
ciemnymi włosami, zobaczył na oświetlonej tarczy budzika, Ŝe jest 3:33.
Jak zwykle...
Na dole Scott w pidŜamie, a Shania w koszuli nocnej (ubrała koszulą Kelly!) sączyli
kawę.
- Wyspałeś się? - spytała po dłuŜszej chwili milczenia.
Scott nie odezwał się do tej pory. W trakcie przygotowywania kawy zdąŜył wybudzić
się i zastanowić nad swoimi niezwykłymi snami.
- Tak - odpowiedział. - Spałem nieco ponad cztery godziny, czyli tyle, ile ostatnio
średnio przesypiam. Ale nie zajmujmy się tym teraz, zamiast tego wolałbym zająć się tym, co
tam się wydarzyło. - Uniósł podbródek, wskazując ruchem głowy schody prowadzące do
sypialni.
- Czy coś się stało? - Shania bezskutecznie próbowała udawać niewinność.
- Wiesz dobrze, Ŝe tak. Kilka rzeczy się stało, a jedna mogła się wydarzyć, czego w
pewnym stopniu Ŝałuję... jednak z drugiej strony wiem, Ŝe to mogłoby jeszcze bardziej
skomplikować sytuację. Ale nie mówmy o tym. Chcę ci opowiedzieć o snach, poniewaŜ jeden
z nich chyba nie był snem. Coś we mnie weszło, coś, co znało moje myśli i uwolniło
wspomnienia. Coś, co ty mi wysłałaś. Jednak czy byłaś to ty, twoja telepatia czy coś jeszcze
innego?
Shania westchnęła, rozejrzała się dookoła i odpowiedziała:
- Przypominasz sobie, jak ci mówiłam, Ŝe w niektóre rzeczy uwierzysz, a w inne
moŜesz nie uwierzyć.
- Tak.- No więc masz rację: przesłałam ci sen. A raczej wymyśliłam go, a tobie on się
przyśnił. Sen o...
- O planecie Shing i zamieszkujących ją istotach - przerwał jej Scott. - Stamtąd
pochodzisz?
- Tak. Łatwiej i szybciej coś pokazać niŜ opowiedzieć.
- A ich kształty, które widziałem. Ty teŜ tak wyglądasz?
- Potrafią przybrać wiele kształtów, zasadniczo forma zaleŜy od okoliczności i
sytuacji... - Nagle przestraszyła się. - Czy wyglądali odpychająco?
- Nie. UwaŜam, Ŝe wręcz pociągająco, na swój sposób. Zwłaszcza oczy i pełne
wdzięku ruchy, przypominali mi delfiny. Pełni ciepła, przyjaźni i niewiarygodnie inteligentni.
To zrozumiałe, Ŝe podróŜując do innych światów, w jakimś stopniu dostosowujesz się do
tubylców. Shingowie potrafią zmieniać kształty i wolą nie pokazywać się w swojej
prawdziwej formie. Są albo szpiegami manipulującymi światami, tak aby dostosować je do
własnej wizji, albo ukrywają się pomiędzy innymi istotami, przygotowując się do podbicia
kolejnego świata.
- Coś takiego! - Shania zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy. - Taki monstrualny
scenariusz moŜliwy jest tylko w świecie, który zezwalałby na podobne działania!
Scott zignorował tę oczywistą sugestię i kontynuował:
- To jeden z moŜliwych scenariuszy - wniosek z punktu widzenia kogoś, kto ma prawo
nic nie wiedzieć o motywach kierujących Shingami. Na przykład ja nic o tym nie wiem.
- To bardzo ograniczone wnioski - odparła - z punktu widzenia kogoś, kto znalazł się
tutaj tylko po to, by ci pomagać, czyli mnie! Będę z tobą szczera i bardziej bezpośrednia.
Byliśmy jedną z najwyŜej rozwiniętych form Ŝycia, ale takŜe pod względem biologicznym
jedną z najbardziej podstawowych. Ukrywanie się, jak to określiłeś, jest jedną z
podstawowych umiejętności. Kiedyś byliśmy podobni do kameleonów, co nie znaczy, Ŝe
byliśmy gadami, po prostu posiadaliśmy umiejętność kamuflaŜu. śyjąc w lasach pełnych
ciszy i drapieŜników, potrafiliśmy z czasem przełoŜyć gesty, ruchy naśladowcze i uczucia
empatii na telepatię, którą się posługuję. Wszyscy członkowie mojej rasy posiadali takie
zdolności... kiedy jeszcze istniała moja rasa.
- Kiedy pierwszy raz pojawiłaś się w mojej sypialni i obudziłaś mnie, pomyślałem, Ŝe
to Kelly. Podobnie było dziś w nocy, kiedy spałem. Ale ty nie spałaś.
Shania westchnęła i przygryzła wargę, jak to czasami robią zawstydzone lub
onieśmielone dzieci.
- W pracowni Kelly wciąŜ stoją szklanki z resztkami jej szminki. Włosy Kelly moŜna
znaleźć na zasłonach. Drobinki paznokci pozostały pomiędzy klawiszami klawiatury
komputera. Gdybyś poruszył jej ubraniami w szafie, to poczułbyś jej oddech. Jej DNA
znajduje się wszędzie. Mogłabym być Kelly, ale nie chciałabym posunąć się aŜ tak daleko.
Chciałabym być na tyle blisko, Ŝebyś mnie zaakceptował. Jeśli zaś chodzi o tę noc... to oboje
jesteśmy samotni.
Scott złagodniał, pociągnąłjąza sobąi objął, siadając wraz z nią na sofie. Po chwili
jednak zmarszczył brwi.
- Tak, ale pozostało coś jeszcze. Było tam coś podobnego do ceremonii, dość
dziwnego. MoŜe chrzciny? Dziecko Shingów otrzymywało rodzaj błogosławieństwa, po czym
wchodziło w nie coś w rodzaju pasoŜyta.
- PasoŜyt? - Shania usztywniła się i zmruŜyła oczy. - Masz na myśli Khiffa? Khiff to
nie pasoŜyt, tylko istota pochodząca z prymitywnej warstwy grawitacji. W tamtych
warunkach Khiffy są praktycznie niczym, zwykłym planktonem w oceanach grawitacji,
poruszają się zgodnie z prądami i nie mają miejsca, gdzie mogłyby się osiedlić. Nie posiadają
zmysłów ani ewentualnej substancji w tym niemoŜliwym do wyobraŜenia środowisku. Mają
jedynie podstawowy instynkt przetrwania. W twoim świecie zwykłe źdźbło trawy obdarzone
jest większą wiedzą o istnieniu niŜ Khiff w swym pierwotnym środowisku.
- Naprawdę? To, co znalazło się w mojej głowie, posiadało sporą wiedzę. Wiedziało,
jak zgłębić przeszłość, jak pokazać mi rzeczy, o których zapomniałem, na przykład przycisk
do papierów, który zniknął z mojego gabinetu. Gotów jestem załoŜyć się, Ŝe był całkowicie
rzeczywisty i naleŜał do ciebie. To był twój Khiff. Powiedz mi, czy wszyscy ludzie z waszej
rasy otrzymują takie stwory w dzieciństwie?
- To prawda, tak było - przyznała Shania. Jej oczy były smutne i wypełnione łzami. -
Kiedy Ŝyła moja rasa, to wszyscy mieli swoje Khiffy.- A ostatniej nocy? - Scott był bezlitosny
- Czy to, co weszło we mnie, naleŜało do ciebie?
- Oczywiście. CzyŜ nie powiedziałam, Ŝe tym, co zniknęło z twojego gabinetu,
moŜemy zająć się później?
- Wykorzystując Khiffa?
- Tak - odpowiedziała, ocierając łzę. - Pozwól, Ŝe ci wyjaśnię...
- To dlaczego po prostu mi nie pokazałaś? - przerwał jej Scott.
Shania wyprostowała się, uniosła głowę do góry i z błyskiem w oku powiedziała:
- PoniewaŜ wyraźnie dałeś mi do zrozumienia, Ŝe myślałeś o mnie jak o... obcej!
Stwierdziłam, Ŝe nie ma sensu wzmacniać twojej ksenofobii przez pokazywanie tego, co
jeszcze bardziej umocniło cię w przekonaniu, Ŝe jestem obca. Powiedz, Scott, czy w
jakikolwiek sposób sprawiłam ci przykrość? Nie sądzę. Przybyłam tutaj, Ŝeby cię ocalić -
Ŝeby ratować ludzkość - i zasługuję na lepsze traktowanie! Jeśli chodzi o mojego Khiffa, to
nie jest jakimś dziwactwem do pokazywania. To jest mój towarzysz Ŝycia, doradca i
przyjaciel, który przechowuje moje myśli i wspomnienia. Nigdy go nie zobaczysz, bo jest
takŜe moją świadomością oraz istotą mojej jaźni.
Umysł Shanii był przez cały czas otwarty, więc wiedział, Ŝe wszystko, o czym
mówiła, było szczerą prawdą. Scott wziął ją w ramiona, przeciw czemu początkowo się
wzbraniała. Po chwili pomyślał: BoŜe, jesteś taka piękna! Przepraszam, Ŝe byłem
nieokrzesanym draniem, który w tak wredny sposób z tobą postępował.
- Nadał nie wiesz wszystkiego - odpowiedziała.
- WciąŜ niewiele wiesz. Ja teŜ nie wiem o wielu sprawach - równieŜ o tych, o których
ty nie wiesz - i to dotyczących ciebie!
Była juŜ prawie 4:30.
- Za późno, Ŝeby wracać do łóŜka - powiedział Scott. - Powinienem być na lotnisku o
8:30. Zadzwonię po taksówkę. Mamy zatem jeszcze kilka godzin. Jeśli miałabyś ochotę coś
powiedzieć lub pomyśleć, to chętnie posłucham. MoŜe opowiesz mi o Mordrim Trzy? Myślę,
Ŝe powinienem dowiedzieć się więcej o kimś, kogo zamierzam zabić.
- To takŜe moja powinność - wzruszyła nieznacznie ramionami. - Mordri Trzy musi
umrzeć. Za późno, Ŝeby uratować cztery inne światy, ale przynajmniej mogę ratować Ziemię.
Powiedziała to w taki sposób, całkowicie rzeczowy i oschły, a na dodatek
zdecydowany, Ŝe Scott poczuł dreszcz przebiegający wzdłuŜ kręgosłupa.
- Dobra - odpowiedział zdecydowanie - mów dalej. Słucham cię...
- KaŜda Trójka - mówiła Shania - miała swój obszar zainteresowań: od badań nad
mikroorganizmami czy insektami do astrofizyki i źródeł grawitacji. Niektóre Trójki zwiedzały
obce planety w poszukiwaniu nieznanych form Ŝycia, innych zadowalała praca na miejscu -
badanie naszej historii, ewolucja czasu, a nawet znaczenia kolorów. Gdy tylko pojawiało się
coś nieznanego, natychmiast pojawiała się Trójka, która ze wszystkich sił chciała to zgłębić.
Istniało tak duŜo Trójek, Ŝe zbadano kaŜdy z aspektów powszechnie znanej i akceptowanej
wiedzy, a nawet przestudiowano obszary wiedzy urojonej. Nie naleŜy się dziwić, Ŝe z pomocą
Khiffów nasze osiągnięcia technologiczne znacznie przyspieszyły i co chwilę donoszono o
kolejnych sukcesach naukowych. W końcu zyskaliśmy przekonanie, Ŝe wiemy prawie
wszystko. Jednocześnie byliśmy świadomi, Ŝe skoro wszechświat jest nieskończony, to
praktycznie niemoŜliwe jest zdobycie wszechwiedzy.
Jeśli chodzi o Khiffy, to pochodziły one z pierwszego z grawitacyjnych przepływów
wywołanych podczas kosmicznej wojny. Jak juŜ wspomniałam, kilka Trójek złoŜonych z
fizyków opracowało broń grawitacyjną. Podczas penetrowania jednego z niestabilnych
podpoziomów czy teŜ warstw uwolniono pokaźną liczbę Khiffów, które tak oto pojawiły się
na planecie Shing.
Były jak puste koperty, ale tak jak Natura nie znosi próŜni, tak owe stworzenia
pochodzące z grawitacyjnego chaosu najwyraźniej nie znosiły swojej pustki i niewiedzy.
Niczym opiłki Ŝelaza z magnetyczną siłą przyciągały je umysły Shingów. Osiedliły się w
Shingach! Początkowo Shingowie byli przeraŜeni, ale z czasem dostrzegli zadziwiające
korzyści z Khiffów, które zostały tak nazwane na cześć kierującej Trójką naukowców Jedynki
noszącej imię Khiff.
JeŜeli o mnie chodzi, byłam drugim z członków zespołu Shanii i dlatego noszę imię
Shania Dwa. Imię, z którym przyszłam na świat nie ma znaczenia i trudno byłoby ci nawet je
wymówić. Co więcej, zgadzam się teraz na to, Ŝeby nazywać się St John Dwa, choć wiem, Ŝe
wolisz zwracać się do mnie Shania...
Na czym skończyłam? Aha, juŜ wiem.
Zastanawiasz się, jaki to ma związek z Trójką Mordrich? JuŜ ci wyjaśniam. Mordri,
którzy przyjęli to imię od Gelki Mordri lub Mordri Jeden, znanej takŜe jako Frau Lessing,
wyspecjalizowali się w badaniach podwójnych zagadnień. Z jednej strony byli fizykami, a z
drugiej zajmowali się badaniem religii. ZauwaŜyli dość oczywisty fakt, Ŝe w całej galaktyce i
w kaŜdym ze światów, w rejonach, gdzie wierzono w boga czy bogów, róŜnili się oni od
siebie. KaŜda z cywilizacji miała innego boga. Doszli do wniosku, Ŝe jedynym prawdziwym
bogiem jest nauka. Wiem, Ŝe równieŜ w twoim świecie istnieją grupy, które mają podobne
poglądy. To dotyczy takŜe naturalistów, którzy twierdzą Ŝe bogiem czy boginią jest Natura.
Wiem, Ŝe uŜyłam stwierdzenia „podwójne zagadnienia”... chodzi o to, Ŝe z fizycznego
wszechświata nie moŜna usunąć pojęcia pewnej metafizycznej Istoty WyŜszej. Wynika to
równieŜ z tego, Ŝe wszystkie istniejące we wszechświecie wymiary, cudowności i
okropieństwa nie mogły powstać z niczego. Czysta nauka i przyczyna sprawcza były dwoma
biegunami, nad którymi pracowała Trójka Mordrich. W końcu wybrali jedną z moŜliwości
kosztem drugiej.
Ich doktryna Nauki jako Boga została skrytykowana przez inne Trójki badające
podobne zagadnienia. Co więcej, domagano się, aby Trójka Mordrich udowodniła swą teorię
dotyczącą religii.
Postanowili poszukać dowodu, a właściwie Boga. Najpierw sięgnęli do
grawitacyjnych źródeł podobnych do tych, z których wynurzyły się Khiffy. Jednak nie byli w
stanie zajść tak daleko, nikt nie mógłby przeŜyć przejścia poza horyzont zdarzeń kreowany
przez czarną dziurę. Posiadali jednak urządzenia pozwalające na wydobywanie materii,
antymaterii, esencji oraz zagłębianie się w takie miejsca, o których wasi naukowcy jeszcze nie
słyszeli. Doszli do wniosku, Ŝe jeśli istnieje Bóg, to musi być on jedną z badanych esencji.
Nie odkryli Boga w Ŝadnym ze znanych im światów i wymiarów.
Wydobywane esencje i ekstrakty badali w laboratoriach w przekonaniu, Ŝe nie grozi
im Ŝadne niebezpieczeństwo. Eksperymenty Mordrich doprowadziły ich do najgłębszych
poziomów grawitacji. To stało się przyczyną utraty kontroli i przekroczenia moŜliwości oraz
zabezpieczeń zastosowanej aparatury. Ulegli zatruciu koszmarnymi koncepcjami, myślami
oraz urojeniami. Krótko mówiąc, oszaleli. Nie tylko ich to dotknęło, ale równieŜ
zainfekowane zostały ich Khiffy, które przecieŜ są ich nieodrodną częścią!
Uciekli z planety. Pomimo szaleństwa wciąŜ pracowali nad odkrytą teorią i próbą
udowodnienia, Ŝe Bóg to ułuda, a najwyŜszym Bytem jest nauka. Jak to udowodnić? W
niewyobraŜalny i najbardziej z przeraŜających sposobów. Jeśli Bóg był dobrem, to z
pewnością zło było Jego wrogiem. Postanowili wykreować krańcowe zło, które miało się stać
wyzwaniem dla Boga. Bóg powinien sprzeciwić się złu, zatem Jego poraŜka udowadniałaby,
Ŝe Bóg nie istnieje!
CóŜ mogło być większym złem od zniszczenia stworzonych przez Boga światów
zamieszkałych przez rozumne istoty? Mój świat był pierwszą z ofiar. Nie ma planety Shing.
Później obrócili w pył lub raczej w atomy kolejne trzy planety. Twoja Ziemia ma być
następną, chyba Ŝe ty, ja i Wilk, nasza Trójka, zapobiegniemy temu w jakiś sposób!
To dlatego znalazłam się tutaj. I na tym polega nasza misja...Scott St John siedział w
ciasno upakowanym samolocie czarterowym lecącym na Zante na Morzu Jońskim.
Zastanawiał się nad tym, co właściwie robi w tym samolocie. We wnętrzu maszyny pełnej
podekscytowanych turystów, słuchając ich paplaniny i krzywiąc się od czasu do czasu, gdy
któreś z niemowlaków trzymanych na rękach przez znuŜonych młodych rodziców głośno
rozpłakało się, Scott miał okazję skonfrontować się z prawdziwym światem i raz jeszcze
pomyśleć o tym, czy jego dziwaczna nowa rzeczywistość, w której znalazł się jakiś czas
temu, nie jest przypadkiem szczególnym, rodzajem przedłuŜonego snu.
Zmęczony wewnętrznym dialogiem, w chwili gdy w samolocie zrobiło się trochę
ciszej, Scott zdrzemnął się na kilka minut. W tym stanie usłyszał Wilka:
- Przyjedziesz? Wyruszyłeś juŜ w drogę? Mam nadzieję, Ŝe tak. Czuję, Ŝe się zbliŜasz.
Scott ocknął się i nie myśląc o tym, co robi, powiedział na głos:
- Tak, juŜ lecę. Trzymaj się!
- O co chodzi, kolego? - spytał męŜczyzna siedzący na sąsiednim fotelu.
- Nic takiego. Mówię sam do siebie - odpowiedział Scott. - WciąŜ mi się to przydarza.
- Naprawdę? - zdziwił się grubas. - UwaŜaj na siebie! Mówią, Ŝe to pierwszy objaw!
Cha, cha, cha!
Spierdalaj! - pomyślał Scott, po czym wrócił do rozwaŜania problemu rzeczywistości.
Wiedział jednak, Ŝe to, co przeŜywa, jest rzeczywiste. Musiało być takie. To dlatego znalazł
się w tym miejscu. O to samo spytał rano Shanię:
- Dlaczego ja? Czemu to ty nie moŜesz uratować Wilka? Chodzi mi o to, w jaki
sposób się przemieszczasz... jesteś do tego znacznie lepiej przygotowana.
- Po pierwsze - odpowiedziała - to ty jesteś jego Jedynką. Po drugie, mój sprzęt ma
ograniczone zasilanie. - Pokazała prawy nadgarstek, gdzie znajdował się metalowy pasek z
daleka przypominający zegarek. - To dlatego ostatnio rzadziej cię odwiedzałam. Muszę
oszczędzać energię, Ŝeby nie zuŜyć przedwcześnie całego zapasu. Po trzecie, nie wiem, gdzie
dokładnie znajduje się Wilk. Nie posiadam współrzędnych miejsca, w którym przebywa.
- Mogę ci powiedzieć, gdzie to jest.
- Gdybym kiedyś juŜ była w tym miej scu lub gdzieś w pobliŜu, to mogłabym się tam
przemieścić. To urządzenie zapamiętuje współrzędne poprzez dotyk.
- To jak się tutaj znalazłaś? W moim domu za pierwszym razem?
Shania westchnęła zniecierpliwiona.
- Myślałam, Ŝe to zrozumiałeś. Obserwowałam cię i dzięki temu poznałam to miejsce.
- Widząc, Ŝe marszczy czoło, dodała: - Musiałam mieć pewność co do ciebie. Musiałam
dowiedzieć się wielu rzeczy, zanim odwaŜyłam się do ciebie zbliŜyć. Teraz mogę cię
odnaleźć wszędzie. To dzięki twojej aurze. NaleŜymy do jednej Trójki. Gdyby pojawiły się
powaŜniejsze trudności na tej... Zak...?
- Zakynthos lub Zante.
- Gdyby pojawiły się problemy na Zante, to będę mogła ci pomóc. Ale dopiero
wówczas, kiedy się tam znajdziesz. Będziesz dla mnie czymś w rodzaju latarni. Tylko
pamiętaj, mogę ci pomóc wtedy, gdy będziesz miał kłopoty.
- A skąd będziesz wiedzieć, Ŝe będą jakieś kłopoty? CzyŜ nie będziemy utrzymywać
ciszy radiowej?
- Ciszy radiowej? - Wyglądała na zaskoczoną. - Nie rozumiem.
- No, zachowywać ciszę, osłaniać się przed Trójką Mordrich.
- Tak, to powaŜne zagroŜenie. Ale teraz wiesz o tym niebezpieczeństwie. Gdybyśmy
byli razem i nie osłaniali myśli, to Trójka Mordrich mogłaby nas namierzyć. Ale nie
będziemy razem, prócz sytuacji, gdy jest to konieczne, i od teraz utrzymujmy, przynajmniej
częściowo, osłony. Wilkiem nie musimy się martwić, bo jego zdolności są specyficzne, myśli
zaś nie są... nie są tym, czego Mordri mogliby się spodziewać.
- Nie są ludzkie?
- Nie chciałam tego powiedzieć, bo sama nie...- Jesteś bardzo ludzka - Scott wszedł jej
w słowo. - Przepraszam, Ŝe zadaję tyle pytań, ale jest tyle rzeczy, o których chciałbym się
dowiedzieć, nie wspominając o ich zrozumieniu. Na przykład jeśli Mordri nie potrafią
odczytać myśli Wilka, poniewaŜ jest wilkiem, to jak nam się to udaje?
- Nie wiem. Być moŜe dlatego, Ŝe jest jednym z naszej Trójki? To moŜe być
odpowiedź. A moŜe dlatego, Ŝe zyskał niezwykłe zdolności? To bardziej prawdopodobne.
Jeśli zaś chodzi o to, w jaki sposób, dlaczego i za czyją sprawą uzyskał te zdolności, to nie
znam odpowiedzi.
Po dłuŜszej chwili milczenia, kiedy Scott zastanawiał się nad zadaniem kolejnych
pytań, Shania odezwała się:
- Naprawdę myślisz, Ŝe jestem... Ŝe jestem bardzo ludzka?
- Jesteś godną poŜądania, piękną i bardzo ludzką kobietą
- oświadczył Scott. I zanim zdąŜył się powstrzymać, dodał:
- Chciałby mieć pewność, Ŝe będziesz taka zawsze... to znaczy...
- Wiem, co masz na myśli. Niedługo przyjdzie taki czas, Ŝe będę musiała być taka na
stałe, poniewaŜ Ziemia jest moim nowym światem. Nie mogę dalej podróŜować i nawet nie
chcę tego. Zostanę tutaj razem z tobą i Wilkiem, jeśli mnie zechcesz i jeśli nam się uda...
Te słowa sprawiły mu nadzwyczajną przyjemność.
Zatopił się we wspomnieniach ostatniej nocy, rozleniwiał go pomruk silników
samolotu. Scott rozluźnił się i wrócił myślą do dziwnej rozmowy...
- Opowiedz mi o podstawowych sprawach - powiedział.
- Jak się tutaj dostałaś. Mówiłaś, Ŝe twój świat znajdował się miliardy lat świetlnych
stąd. Nie jestem naukowcem, ale i tak wiem, Ŝe nic nie porusza się szybciej od światła.
- Gdyby brać pod uwagę tylko trzy wymiary, to masz rację - odpowiedziała Shania. -
Ale na bezczasowych podpoziomach to ograniczenie nie występuje. Kiedy statek
grawitacyjny przedostaje się na taki poziom, zaczyna płynąć na fali grawitacyjnej. Taka fala
istniała od zawsze i trwa wiecznie, dzięki czemu rok świetlny, a nawet miliardy lat świetlnych
stają się niczym. Potrzebowałam miesiąca czasu, Ŝeby dostać się tutaj z miejsca, w którym
ostatnio przebywałam. Chodzi mi o czas lokalny. Znam miejsca odległe na tyle, Ŝe trzeba
podróŜować przez rok, nawet na duŜej fali. Moja Trójka Shanii podróŜowała kiedyś dziesięć
miesięcy w jedną stronę i kolejne dziesięć z powrotem na Shing. Scott pokręcił głową.
- Chyba zwariowałbym z nudów. Shania uśmiechnęła się i powiedziała:
- Nie, nie zdąŜyłbyś się znudzić. Nawet przy szybkości równej prędkości światła z
punktu widzenia podróŜującego czas stoi w miejscu. Podczas moich podróŜy moje serce nie
zdąŜyło uderzyć ani razu, wciąŜ miałam w płucach świeŜe powietrze i nawet nie zdąŜyłam
mrugnąć powieką. Nie zestarzałam się ani o sekundę, dopóki statek grawitacyjny nie powrócił
do normalnej czasoprzestrzeni. Cała podróŜ była łatwiejsza od postawienia jednego kroku i w
ogóle nie zajęła czasu. To znaczy nie zajęła mojego czasu.
- A gdzie teraz znajduje się twój, jak to nazwałaś, statek grawitacyjny?
- Kończyło mi się paliwo. Chciałam je uzupełnić na księŜycu ostatniej z planet, którą
odwiedzałam. Ale księŜyca juŜ nie było, a z planety została tylko skorupa. Zniknęły miasta i
miliardy mieszkańców. Tak, za sprawą Trójki Mordrich... Prawie bez paliwa wydostałam się
z podprzestrzeni nad Oceanem Atlantyckim i zawisłam nad jego powierzchnią. Nisko nad
horyzontem zobaczyłam ląd. W pośpiechu źle obliczyłam współrzędne i wpadłam do wody.
Dostałam się na suchy ląd i znalazłam siew Szkocji.
- A co potem?
- Próbując róŜnych metod, udało mi się przeŜyć. Śledząc Trójkę Mordrich odkryłam
ich zbrodnie i przez cały czas starałam się im przeszkodzić, ale niezbyt mi się to udawało,
poniewaŜ Shingowie od wielu lat Ŝyli w pokoju. Zdarzali się oczywiście szaleńcy czy
dewianci, jak w kaŜdym społeczeństwie, ale trzymano ich w bezpiecznych miejscach, tak nam
się przynajmniej wydawało. Na naszej planecie nie było wojska, poniewaŜ od niepamiętnych
czasów nie było wojny. Uczeni sprzeczali się i prowadzili naukowe debaty, ale nie miało to
nic wspólnego z kłótniami.
Nawet gdybym wiedziała, jak zabić Mordrich, to pewnie sama nie dałabym rady. Jest
ich troje, a ja sama. Obserwowałam ich przez lata i zastanawiałam się, jak rozwiązać ten
problem. W międzyczasie uczyłam się, jak stać się kobietą. Pod względem fizycznym nie
stanowiło to problemu, bo przecieŜ jestem samicą, a ludzie mają wiele wspólnego z
Shingami. Miałam kłopoty ze sferą psychiczną. Choć nie jestem całkowicie obca, to
zauwaŜyłam, Ŝe pod wieloma względami zachowanie ludzkich samic jest mi zupełnie obce.
Niekoniecznie pod kaŜdym względem, ale w wielu sytuacjach. Prawdę mówiąc, to samo
dotyczy waszych męŜczyzn, tu czasem bywa nawet jeszcze gorzej.
- Kłopoty z kobietami? Z ich zachowaniem? - Scott uniósł brwi.
- Są bardzo podstępne, często mają zbyt wielkie mniemanie o sobie i zbyt niskie o
innych kobietach.
- A co z męŜczyznami? TeŜ miałaś problemy? Powiedziałaś, Ŝe nie znałaś innych
męŜczyzn.
- Nie, ale z pewnością mogłam ich poznać. Kilkakrotnie dotyk, jak to nazywasz - czyli
moja umiejętność przekształcania się - ratował mnie z powaŜnych opresji. Ale wolałabym o
tym nie mówić...
- Ale ja bym chciał! Mordri teŜ mają tę umiejętność, dotyk, prawda? Czy
wykorzystują ją do zabijania?
- Tą zdolnością są obdarzeni wszyscy Shingowie. Przez bardzo długi czas Shingowie
uwaŜali się za pierwszy rozumny gatunek, z którego pochodziły inne ssaki. Takie
pojmowanie nie było wyjątkowe, równieŜ ludzie uwaŜają się za stojących wyŜej od innych
stworzeń, twierdząc, Ŝe zwierzęta powinny im słuŜyć. To w pewnym stopniu wyjaśnia,
dlaczego Shingowie wpływali na faunę, a czasem na florę innych światów.
- Rozumiem - odparł Scott, wrócił jednak do poprzedniego pytania: - JeŜeli chodzi o
Trójkę Mordrich, to czy korzystają z dotyku, Ŝeby zabijać?
- Wstyd mi za nich - Shania spuściła oczy. - Za kaŜdego przedstawiciela mojej rasy,
który w ten sposób wykorzystuje swoje zdolności. Pomyśl o głosie, czy uŜywasz go tylko do
przeklinania? Masz oczy, czy patrzą tylko na złe rzeczy? Masz ręce, czy one słuŜą ci tylko do
torturowania, mordowania? Nie, poniewaŜ otrzymałeś to wszystko od tego Kogoś lub Czegoś,
co kieruje Ŝyciem. Podobny dar otrzymali Mordri, ale zwariowali! Tak, korzystająz dotyku,
Ŝeby zmieniać, niszczyć, deformować i... zabijać! Mordri Dwa, znany jako Simon Salcombe,
zabił twoją Ŝonę, Kelly. Zamordował ją. Ale mogło stać się coś znacznie gorszego! - Co?
- Zastosował dotyk w taki sposób, Ŝeby zabił ją pomału. Wywołując niewiele bólu, był
pewien, Ŝe nikt nie trafi na jego ślad.
- Ja trafiłem - stwierdził ponurym tonem Scott.
- Tak, Ale udało ci się to przy pomocy twojej mocy. Wiem, Ŝe potrafisz znacznie
więcej i stanie się to moŜliwe, jeśli dowiemy się, co to za siła. Czuję, Ŝe to w tobie dojrzewa i
z czasem ujawni się w pełni. Miejmy nadzieję, Ŝe stanie się to szybko.
- Powiedz mi, o co chodzi z tym morderczym dotykiem Salcombe’a? Jak jeszcze
potrafią z niego korzystać? Co gorszego mogłoby spotkać Kelly?
- Obrzydliwość, deformacja, mutacja. On nie musiał jej zabijać. Mógł z niej zrobić
coś, na co nawet nie mógłbyś spojrzeć!
Scott milczał przez dłuŜszą chwilę, po czym powiedział:
- A te dzieci ze szpitala St Jude? Rozumiem, Ŝe były tylko czymś w rodzaju reklamy
mającej na celu przyciągnąć kolejnych klientów. Ale Kelly... dlaczego ten drań Mordri musiał
zabić Kelly?
- PoniewaŜ mu się sprzeciwiła. Nazwała go oszustem i szarlatanem. Ci szaleńcy nie
znoszą niepochlebnych komentarzy ani nawet najmniejszej krytyki. Kiedy zrobią coś
strasznego, to nie mają Ŝadnych wyrzutów sumienia, nawet nie uwaŜają Ŝe taki czyn moŜe
być wart zapamiętania. Zniszczyli całe światy... więc cóŜ dla nich znaczy jedna obca istota?
- Mówiłaś o okaleczeniu, Ŝe mógłby jej zrobić coś obrzydliwego. Samym dotykiem?
- Są róŜne rodzaje dotyku. Kiedy towarzyszy mu nienawiść, a nienawiść ma róŜne
poziomy, podobnie jak miłość, to z szybkością proporcjonalną do tego uczucia powoduje...
przemianę. Członkowie Trójki Mordrich potrafią Ŝywcem wynicować ludzi! Potrafią
obedrzeć ze skóry, rozpuścić organy wewnętrzne lub zmusić je do wędrówki, niszczyć mózgi
i doprowadzać do szaleństwa lub zamieniać płyny ustrojowe w plazmę. Salcombe mógł coś
takiego zrobić Kelly, ale wówczas ryzykowałby, Ŝe ludzie zbyt wiele dowiedzą się o nim. On
jest szaleńcem... oni wszyscy zwariowali, ale nie w takim stopniu. Jednak gdy powoduje nimi
wściekłość, jeśli ktoś lub coś wejdzie im w drogę, to wówczas mogą popełniać błędy,
mordują i to w najbardziej przeraŜający sposób.
- Kiedy ktoś wejdzie im w drogę? Co masz na myśli?
- Jeśli na przykład nie spełni ich Ŝądań. Na przykład nie zapłaci za usługi.
- Mówisz o pieniądzach?
- Nie. Nie o pieniądzach, ale o złocie! Złoto to cięŜki metal, który napędza nasze
statki!
- Aha! - powiedział Scott, z chwilą gdy kolejny element układanki znalazł swoje
miejsce. - Ale przecieŜ są inne cięŜkie metale.
- CięŜsze, bardziej niebezpieczne i trudniejsze do zdobycia. Na Shing złoto było łatwo
dostępnym surowcem. Jednak na planetach zniszczonych przez Mordrich złota było niewiele.
Domyślam się, Ŝe kiedy tutaj przybyli, to nie zostało im zbyt wiele paliwa. Podobnie było w
moim wypadku. Korzystając z tego urządzenia - wskazała na swój zegarek - wykryłam
promieniowanie ich statku grawitacyjnego. Prawdopodobnie spadli lub nawet rozbili się w
Alpach Szwajcarskich.
- Ale czy oni nie mogli wykryć twojej obecności, to znaczy twojego statku
grawitacyjnego?
- Na dnie oceanu? Wątpię...
Po dłuŜszej chwili, kiedy na horyzoncie zaczynało juŜ świtać, Scott spytał:
- Opowiedz mi o tych stworach, Khiffach.
- O nie! Nie mów o nich „stwory”, nie myśl teŜ, Ŝe są obcy. To są po prostu Khiffy.
Jeśli chodzi o Khiffy Mordrich, to nie ma juŜ dla nich ratunku. Stały się tym samym co ich
gospodarze.
- W porządku. To znaczy Ŝe twój pasoŜyt daje ci szczęście, przepraszam, chodziło mi
o twojego Khiffa. Tylko... po co one są? W jaki sposób wam pomagają? Co otrzymujecie w
zamian? Chodzi mi o obie strony.
- Khiffy stały się tym samym co inne organy ciała Shingów. Dostosowują się do
umysłu i osobowości Shinga. MoŜna tu mówić o symbiozie. Przykład człowieka i kota jest
lepszy od osy i owocu.
- Osa? Owoc? - zdziwił się Scott. Mówiła do niego jak do botanika lub biologa.
Najwyraźniej jej znajomość Ŝycia na Ziemi była wyŜsza od przeciętnej.
- AleŜ oczywiście! - usłyszała jego myśl. - Miałam cztery lata na to, Ŝeby
przestudiować podobne zagadnienia. JuŜ ci wyjaśniam: - Kot domowy Ŝyje z człowiekiem w
symbiozie, ty go karmisz, a on daje ci przyjemność, więc oboje na tym korzystacie. W
podobny sposób oliwka korzysta z zapylenia kwiatu. Jednak konkretna oliwka, dojrzały
owoc, w którym osa wywierci dziurę, będzie cierpieć na tyle, na ile moŜe cierpieć roślina
pozbawiona układu nerwowego. Rozumiesz?
- Mniej więcej. Ale kot mieszka w domu człowieka, a nie w jego ciele!
- To prawda. Prawdą jest równieŜ, Ŝe kot nie moŜe zrobić dla swojego gospodarza
tego samego, co potrafi zrobić Khiff. Otrzymujemy Khiffy, będąc jeszcze dziećmi, i w
pewnym stopniu sam tego doświadczyłeś. Czy odebrałeś to jako inwazję? Nie. Nie
odpowiadaj, tylko pozwól mi dokończyć. Mój Khiff jest jak... on jest moim pamiętnikiem lub
podręczną pamięcią magazynem wspomnień. Czy pamiętasz coś z wieku trzech, czterech lat?
- Nie, pierwsze wspomnienia, jakie zapamiętałem, pochodzą z okresu, gdy miałem
sześć lub siedem lat.
- A ja pamiętam... mój Khiff pamięta! Moja pamięć sięga dalej od twojej... ale nie
pytaj mnie, ile mam lat.
- Jesteś stara?
- Nie tak stara! - zaprotestowała Shania. - Przynajmniej z punktu widzenia Shingów.
Biorąc pod uwagę naszą długość Ŝycia, to jestem dopiero dziewczyną. Tak czy owak nie pytaj
mnie o to.
- A więc masz coś wspólnego z kobietami pochodzącymi z Ziemi. - Widząc
zadowolenie na twarzy Shanii, Scott nie ciągnął dłuŜej tego wątku.
- W rzeczywistości dzięki Khiffowi pamiętam wszystko. Ponadto on jest moim - jak to
wyjaśnić? - powiedzmy glonojadem. Rybą, która oczyszcza z glonów akwaria. KaŜdego
spotykają w Ŝyciu trudne chwile, coś, czego nie chcielibyśmy przeŜywać, zdarzenia, które
okazały się całkowicie odmienne od tego, czego pragnęliśmy. Pomyłki są czymś naturalnym,
cierpimy z powodu błędów i głupoty. W waszym świecie musicie Ŝyć ze wspomnieniami
przykrych scen i z Ŝalem. Mam rację?
- Mówimy, Ŝe człowiek uczy się na własnych błędach. Czasami takie pomyłki
zwiększają świadomość, a czasem nie. Wówczas pozostaje przykre wraŜenie. Popełniamy
błędy i mamy nadzieję, Ŝe to juŜ przeszłość, ale ta przeszłość wraca we wspomnieniach i
wciąŜ jest obecna gdzieś w tle.
- Ja teŜ się tak uczyłam. Ale nie mam kłopotów tego rodzaju. Mój glonojad, czyli
Khiff, magazynuje negatywne myśli lub wspomnienia i przywołuje je tylko wówczas, gdy
wygląda na to, Ŝe mogłabym powtórzyć błąd. Mam świadomość ciągłej obecności mojego
Khiffa, podobnie jak ludzie, którzy czerpią przyjemność z obecności kotów i innych zwierząt
domowych. Khiff jest jak organ, drugi mózg.
- Tylko Ŝe ten organ moŜe cię opuścić...
- Ale zawsze wróci.
- Moje organy nie posiadają samodzielnego umysłu. I z Ŝadnego dobrowolnie nie
zrezygnowałbym.
- Z tym się nie zgodzę. A co powiesz o wyrostku robaczkowym?
- O wyrostku? - Scott głośno się roześmiał. - Wyrostek nie jest mi potrzebny. To
ewolucyjna pozostałość sprzed milionów lat!
- Aha! - Shania równieŜ się roześmiała i nawet klasnęła w dłonie. - Khiff moŜe być
kolejnym etapem ewolucji, który pojawi się, gdy wasi naukowcy przebiją się przez róŜne
poziomy grawitacji!
Scott milczał przez chwilę, po czym powiedział:
- Ale czasem sprawy przybierają zły obrót, prawda? Jak w wypadku Trójki Mordrich.
- To rzadki przypadek - odpowiedziała cichym, posmutniałym głosem. - I straszny.
Oszaleli, zgłębiając wiedzę. Wygląda na to, Ŝe zło, które sobą reprezentują, udzieliło się takŜe
ich Khiffom. Teraz Khiffy gromadzą wspomnienia o najgorszych potwornościach, a ich
porady mogą tylko pogarszać sytuację!
Scott znowu zasnął. Siedzący obok męŜczyzna potrącił go grubym łokciem, kiedy
próbował wstać z fotela.
- Ej, kolego. - MęŜczyzna pochylił się nad Scottem i dotknął jego ramienia. - Pobudka.
Za kilka minut lądujemy. Idę to toalety. Zrobię szybkie siusiu i zaraz wracam.
A więc przylecieliśmy - pomyślał Scott. - Zante, miejsce, gdzie ukrywa się dziki wilk,
czekając na ratunek. Teraz wszystko się wyjaśni.
Izacznie się...Kiedy samolot, którym leciał St John, dotknął kołami pasa startowego
lotniska na Zakynthos, i kiedy Scott wysiadał z klimatyzowanego wnętrza, wkraczając w
rozgrzaną śródziemnomorskim słońcem gorącą atmosferę wyspy, w centrum Londynu w
Centrali Wydziału E Ben Trask zwołał zebranie grupy operacyjnej. Na Zante była godzina
3:00, ale w Londynie zegary wskazywały czas wcześniejszy o dwie godziny. Pracownicy
Wydziału E kończyli wczesny lunch.
Kiedy agenci usiedli na krzesłach, Trask, nie tracąc czasu, od razu przeszedł do
rzeczy.
- Sądzę, Ŝe wszyscy wiecie, dlaczego was zwołałem. Przez kilka ostatnich dni
skoncentrowaliśmy nasze działania na przypadku Scotta St Johna. Nie było to łatwe ze
względu na najwyŜszy stopień utajnienia. Wiemy o nim coraz więcej; prawdopodobnie
posiada lub rozwija w sobie zdolności parapsychiczne o sile równej lub nawet większej od
naszych. NajwaŜniejsze, Ŝe jest zamieszany w wydarzenia stanowiące zagroŜenie dla całej
planety.
Wiem, Ŝe to, o czym mówię, brzmi jak wprowadzenie do świata fantazji i przyznaję,
Ŝe nawet jako szef Wydziału E, organizacji, która została powołana do odkrywania, badania i
zajmowania się właśnie takimi zdarzeniami lub sytuacjami, miałem początkowo wątpliwości,
gdy zetknąłem się z tym przypadkiem.
Jednak wstępne rozpoznanie przeprowadzone przez naszych czołowych agentów -
lana Goodly’ego i Annę Marię English - faktycznie potwierdziło zagroŜenie tego rodzaju.
Wiecie, o czym mówię, chciałbym po prosta skorzystać z okazji, Ŝeby ponownie podkreślić,
Ŝe musimy działać na tyle subtelnie, aby nie przeszkadzać St Johnowi i jego
sprzymierzeńcom w jego prywatnej wendecie przeciwko organizacji czy teŜ grupie osób,
które stanowią wspomniane zagroŜenie. Mamy pewność, Ŝe tylko St John oraz jego
sprzymierzeńcy - dwie osoby, o których niewiele wiemy - potrafią przeciwstawić się
zagroŜeniu. Ponadto wszystko jest bardzo niejasne i nie posiadamy zbyt wielu danych. To tyle
tytułem wstępu. - Trask spojrzał na dobrze sobie znaną twarz jednego z zebranych i dodał: -
łan, czy zechcesz kontynuować?
Posępnie wyglądający prekognita wstał i zaczął mówić:
- Niewiele mam do dodania, poza tym, o czym wspominał Trask. Mogę powiedzieć,
Ŝe badając przypadek St Johna, odkryłem dowody na istnienie rzadkich zdolności, a kiedy
spróbowałem zajrzeć w jego przyszłość, odkryłem zagroŜenie opisane przez Bena. Myślę, Ŝe
dowiedzieliśmy się czegoś o tym zagroŜeniu - natrafiliśmy na jedno z nazwisk z tym
związanych - ale to wszystko. Moje obawy zostały potwierdzone w róŜny sposób, przy
pomocy naszych najlepszych agentów.
Goodly przerwał i spojrzał na skurczoną postać siedzącej obok niego dziewczyny.
- Anna Maria?
Ekopatka, która jak zwykle wyglądała na zmęczoną, z trudem podniosła się, gdy
Goodly siadał. Odchrząknęła i głosem, który przypominał bolesne krakanie, powiedziała:
- Jak zwykle przyszłość, o której mówi łan, jest złudna i trudna do wyjaśnienia. Ale
przewidywania lana zbyt często są trafne, a zdarzenia jeszcze częściej przybierają
niespodziewany obrót. Kiedy połączyliśmy nasze siły, próbując odkryć stan Ziemi w
przyszłości, początkowo poczułam wyłącznie chaos... a potem kompletną nicość. Takjakby
nie było niczego, co moŜna by odczuć. Oczywiście moŜliwe jest, Ŝe mój tak zwany talent -
który informuje mnie nie tylko o chorobach toczących planetę, ale równieŜ ostrzega mnie
czasem o moŜliwym pogorszeniu się sytuacji - wykroczył poza wizję lana. Muszę stwierdzić,
Ŝe obecna sytuacja świadczy o upadku i to powaŜnym. - Przerwała na chwilę, Ŝeby nabrać
powietrza, po czym kontynuowała: - Jednak, na co wskazywał juŜ szef wydziału, wizja
przyszłości lana - posępna i pełna niebezpieczeństwa - nie jest aŜ tak straszna jak
prawdopodobna przyszłość, której doświadczyłam, łan przynajmniej odkrył bohatera czy
raczej bohaterów w osobie Scotta St Johna oraz jego jeszcze niezidentyfikowanych
towarzyszy. I jeszcze jedno: kiedy znajdowałam się blisko St Johna, podobnie jak łan Goodly
wyczuwałam zwiastun niewiarygodnych zdolności, talentów równie niesamowitych jak
zdolności siedzących tutaj osób. Cieszę się, Ŝe bez względu na to, co ma się wydarzyć, St
John i jego przyjaciele będą stać po naszej stronie, a nie po przeciwnej.
Anna Maria przestała mówić i ostroŜnie usiadła na krześle. Tym razem ponownie
odezwał się Trask:
- A więc usłyszeliśmy Annę Marię i lana, ale nie tylko oni mają tutaj coś do
powiedzenia. Paul Garvey otrzymał telepatyczną informację ostrzegającą przed wtrącaniem
się Wydziału E w działania St Johna. Nasi technicy zainstalowali podsłuch w jego domu. Ale
dziś w nocy pluskwy wybuchły. Nie zepsuły się, ale zgodnie z opisem techników rozleciały
się na kawałki! Na szczęście nie wszystko zostało stracone... MoŜe Joe Scathers i John Grieve
omówią to dokładniej.
Wstał Scathers, niski, barczysty męŜczyzna w laboratoryjnym fartuchu.
- Ukryliśmy i zamaskowaliśmy pluskwy, najlepiej jak to było moŜliwe. Nie mieliśmy
zbyt duŜo czasu. Najprawdopodobniej jedna z nich została wykryta. Chwilę później cała
reszta po kolei wybuchła! Nie wiemy, jak to się stało. Trudno to wyjaśnić, moŜe jakieś
spięcie, ale nie były do niczego podłączone. I tak mieliśmy spore trudności z odbiorem...
moŜe wchodzi tu w grę pole elektrostatyczne? MoŜe więcej opowie o tym oficer dyŜurny,
poniewaŜ ani ja, ani moi ludzie nie zajmowaliśmy się samym podsłuchem i nie wchodzi to w
zakres naszych obowiązków.
- To część obowiązków naleŜących do mnie - odezwał się John Grieve. Grieve był
męŜczyzną po trzydziestce i blisko połowę Ŝycia spędził w Wydziale E. ChociaŜ był
nadzwyczaj uzdolnionym telepatą potrafiącym na przykład czytać myśli ludzi
rozmawiających z nim przez telefon, nigdy nie pracował w terenie. Zarówno Trask, jak i
poprzedni szef Wydziału E uznali, Ŝe jest tak bardzo potrzebny w kwaterze głównej na
stanowisku oficera dyŜurnego, iŜ wysyłanie go w teren byłoby nadmiernym ryzykiem.
Ponadto nie był zbyt wysportowany. DuŜo palił, miał lekką nadwagę i wyglądał na starszego,
niŜ był w rzeczywistości. Łatwo moŜna było go pomylić z typowym urzędnikiem, tyle Ŝe jego
zdolności były bardzo nietypowe. Ponadto prezentował cechy klasycznego Brytyjczyka i
wiedział wszystko o Wydziale E. Ben Trask zawsze mógł na nim w pełni polegać.
- W duŜej mierze byłem odpowiedzialny za działania techników i podsłuch
prowadzony przy pomocy urządzeń. Początkowo nie było zbyt wiele roboty. Jednak juŜ
wówczas pojawiło się pewne nazwisko. Kiedy St John zadzwonił na nasz specjalny numer
połączony ze stanowiskiem oficera dyŜurnego, odebrałem jego telefon, przedstawiając się
jako Xavier. Trochę się zdenerwował i koniecznie chciał rozmawiać z łanem Goodlym.
Porównywał go do jakiegoś Simona Salcombe, który uzdrawia wiarą czy nakładaniem rąk. To
była dosyć krótka rozmowa, nie wniosła niczego nowego i nie pozwoliła na zagłębienie się w
jego umysł.
Później zadzwonił do fotografa i dziennikarza Billa Combera, mieszkającego w
pobliŜu. St John chciał porozmawiać o swojej zmarłej Ŝonie Kelly, po czym złoŜył wizytę
Comberowi. My równieŜ porozmawialiśmy z Comberem i doradziliśmy mu, Ŝeby zapomniał
o rozmowie z St Johnem, a takŜe o tym, Ŝe nas w ogóle widział. Powiedział nam, Ŝe St John
zachowywał się bardzo dziwnie, zwłaszcza gdy padło nazwisko Salcombe.
Zacząłem słuŜbę o ósmej wieczorem i muszę przyznać, Ŝe prawie przysypiałem, gdy
trochę po 3:30 zaalarmowały mnie urządzenia podsłuchowe. Najwyraźniej St John obudził się
i wstał, ale co chciał robić o tej porze? Nie jestem technikiem, ale dostroiłem aparaturę i
nagrałem wszystko, co moŜna było nagrać.
Zarejestrowany na taśmie dźwięk jest bardzo niewyraźny i długie fragmenty rozmowy
są niezrozumiałe lub występują w nich przerwy. Coś jednak udało mi się zrozumieć: St John
miał gościa, kobietę! Pojawiło się imię Shania, które moim zdaniem naleŜy do tej kobiety,
poza tym wymieniono równieŜ imię Kelly - zmarłej Ŝony St Johna. Ponadto korzystano z
liczb. Przypuszczam, Ŝe wynikało to z jakiegoś systemu szyfrowania. Liczby były dodawane
do imion: St John jest Jedynką, Shania to Dwójka i jest jeszcze ktoś, kogo oznaczono liczbą
Trzy. Nie wiem, kto to, ale nie było go wówczas w domu i nie poświęcono mu zbyt wiele
czasu. Nazywali go takŜe pies lub wilk.
Nie pytajcie mnie o mój odbiór telepatyczny. Starałem się jak najlepiej, ale byłem,
sam nie wiem, zablokowany? To nie był smog mentalny, ale coś bardzo podobnego i równie
silnego. Ponadto znowu pojawiło się nazwisko Salcombe, przy czym określali go jako bardzo
niebezpiecznego i niedostępnego, jeśli dobrze pamiętam...
Następnego dnia słuŜbę pełnił kto inny i pluskwy działały znacznie lepiej. St John
starał się dowiedzieć, gdzie przebywa Salcombe. Najpierw zadzwonił do szpitala St Jude.
Później, udając bogatego filantropa Quentina Mandeville’a, zdzwonił do sierocińca, gdzie
obiecując znaczne dotacje, dowiedział się, Ŝe Simon Salcombe przebywa w Schloss Zonigen,
jakimś ośrodku w Szwajcarii, gdzie wraz z innymi członkami swojej grupy medytuje i pracuje
nad doskonaleniem sztuki uzdrawiania.
PoniewaŜ podczas tych rozmów nie byłem na słuŜbie, to nie miałem okazji zajrzeć do
umysłu Scotta St Johna. Jednak ostatniej nocy pełniłem obowiązki oficera dyŜurnego. Shania
znowu pojawiła się w domu St Johna, a ja miałem okazję coś podsłuchać i nagrać fragmenty
ich rozmowy. Dosyć niezwykły jest sam fakt pojawienia się Shanii u Scotta. Nasz człowiek
obserwujący dom St Johna w ogóle nie zauwaŜył jej przybycia. Mam tutaj zapis ich
rozmowy. - Grieve załoŜył okulary i zaczął czytać notatki: - Głos Shanii mówi o tym, jak
waŜne jest, Ŝeby St John uwierzył w Shanię i wilka. St John mówi o Zante lub Zakynthos,
greckiej wyspie na Morzu Jońskim. Później Shania mówi o sobie, St Johnie i tym wilku, Ŝe
stanowią zespół. Ale później zakłócenia, które pojawiły się wraz z przybyciem Shanii,
przybierająna sile i stają się prawdziwą burzą elektrostatyczną!
St John zadaje pytanie, prawdopodobnie chodzi o telefon w jego gabinecie. Jej
odpowiedź jest niezrozumiała, zagłuszona szumem i sykiem zakłóceń. Kilka sekund później
wyraźnie słychać, jak St John mówi: „Niech to szlag! PodłoŜyli mi pluskwę!”.
Pięć, moŜe sześć minut później hałas dochodzący z głośników i całej aparatury
przyprawił mnie o ból głowy. Poszedłem po aspirynę i szklankę wody. Miałem szczęście, Ŝe
zdjąłem przy tym słuchawki. Dlaczego szczęście? Bo właśnie wówczas pluskwy w
mieszkaniu St Johna uległy destrukcji. Joe Scathers nie wspomniał o tym, Ŝe spora część jego
drogiego sprzętu, włącznie ze słuchawkami, uległa przy okazji zniszczeniu. Myślę, Ŝe ból
głowy uchronił mnie od poparzenia lub nawet od utraty słuchu.
Jestem przekonany, Ŝe St John i Shania świadomie zniszczyli nasz sprzęt. Jednak nie
sądzę, Ŝe chcieli komukolwiek zaszkodzić, po prostu chronili samych siebie. Jeśli chodzi o
smog umysłowy, to moim zdaniem jest to równieŜ środek ochronny i świadczy o rosnących
mocach St Johna, o których dalej opowie David Chung.
Grieve skinął głową w kierunku siedzącego w pobliŜu lokalizatora i usiadł. David
Chung, londyńczyk od trzech pokoleń, wstał i podniósł coś do góry. Nie czekając, aŜ wszyscy
dokładnie obejrzą przedmiot, zaczął mówić:
- Patrzycie na spiralę ułoŜoną ze starych monet, które zostały zatopione w
przeźroczystym plastiku. Jest to przycisk do papieru pochodzący z biurka Scotta St Johna.
Pozwoliłem go sobie przywłaszczyć, Ŝeby wiedzieć, w jakim miejscu przebywa właściciel
tego przedmiotu. Nie boję się go trzymać w rękach, poniewaŜ przedmiot ten nie posiada
Ŝadnych elektrycznych lub mechanicznych elementów, które mogłyby eksplodować.
Siedzący na krzesłach słuchacze poruszyli się. Niektórzy uśmiechnęli się, inni tylko
nieznacznie unieśli kąciki ust. Chung spowaŜniał.
- To chyba wszystko, co moŜna by wesołego opowiedzieć o tym przedmiocie,
poniewaŜ jest to najdziwniejsza rzecz, jaka wpadła mi w ręce od... hm... od czasów Harry’ego
Keogha. Widzicie kawałek szkła, ozdobę, przycisk do papieru. Ale nic nie czujecie. Trzymam
to w dłoni i cała ręka mi wibruje, choć na zewnątrz tego nie widać. Patrzę na to i poza
monetami dostrzegam człowieka, Scotta St Johna. Nie chodzi o to, Ŝe faktycznie go teraz
widzę, ale wyczuwam go i wiem, gdzie teraz przebywa. W taki sposób dowiaduję się, gdzie
znajdują się róŜni ludzie. Jednak w wypadku Scotta St Johna czuję o wiele więcej.
Wiem, gdzie jest teraz: na Zakynthos. Niedawno się tam pojawił. Jeśli jednak spróbuję
przyjrzeć się lub wyczuć go zbyt mocno... wówczas wszystko ogarnia mgła i czuję wyłącznie
potęŜną energię ludzkiego generatora. Kiedy trzy lub cztery dni temu wziąłem to w ręce, siła,
o której mówię, była juŜ obecna, ale oddziaływała o wiele słabiej. Widziałem, Ŝe Scott Ŝyje i
czuje się dobrze. Mogłem go zlokalizować w dowolnej chwili, ale jego aura nie robiła na
mnie większego wraŜenia.
Od tego czasu jego moc niewyobraŜalnie wzrosła. Mogę tylko powtórzyć za Anną
Marią: cieszę się, Ŝe St John jest po naszej stronie. Albo po stronie Ziemi...
Chung skończył i włoŜył przycisk do kieszeni.
- A więc St John jest na Zante - odezwał się Trask. - Tylko nie wiemy dlaczego. Jak
na ironię jest tam ktoś, nawet dwie osoby, które mogłyby nam pomóc. Myślę o Zek Fóener i
Jazzie Simmonsie, którzy tam mieszkają. Jednak od czasów Perchorska zarówno Jazz, jak i
Zek nie chcą mieć nic wspólnego z naszymi działaniami. Wiem takŜe, Ŝe Zek była blisko z
Harrym Keoghiem, na tyle blisko, Ŝe gdyby nie Jazz... jednak to tylko bardziej
skomplikowałoby sprawy. Wiem takŜe, Ŝe Zek pomagała Harry’emu przed jego wyprawą do
Krainy Gwiazd. MoŜliwe, Ŝe obwinia nas za to, Ŝe go tam wygnaliśmy. Wiem, jak musi się
czuć, poniewaŜ nadajemy na tych samych falach. Oboje bardzo wiele zawdzięczamy
Harry’emu.
Kiedy Trask przerwał, wstał łan Goodly, mówiąc:
- Chciałem coś powiedzieć.
- Tak?
- I tak nie moŜemy prosić Zek i Jazza o pomoc. Chyba Ŝe mamy zamiar przeszkodzić
St Johnowi. Z tego samego powodu nie moŜemy tam nikogo wysłać. MoŜemy tylko czekać i
obserwować.
- Rzeczywiście, masz rację - zgodził się z nim Trask. - W międzyczasie, hm, moŜemy
sprawdzić ten Schloss Zonigen, jeśli w ogóle znajdziemy takie miejsce. MoŜemy teŜ
poszukać informacji na temat tego gościa, Simona Salcombe’a. Skąd się wziął i tak dalej, ale
bardzo dyskretnie. Jestem pewien, Ŝe kaŜde z was ma swój pomysł, co trzeba teraz zrobić,
więc do dzieła. I jeszcze jedno: pamiętajcie, Ŝe nadal zajmujemy się tym czym zwykle. Na
moim biurku leŜy cały stos spraw do rozwiązania. Jeśli coś znajdziecie, to w kaŜdej chwili
moŜecie, a właściwie powinniście, poinformować mnie o tym. To wszystko...
Trask został jeszcze chwilę, Ŝeby zamienić kilka słów z łanem Goodlym. Później
wyszedł z sali odpraw i jako ostatni znalazł się w długim korytarzu. Większość agentów
wróciła juŜ do swoich zajęć i zniknęła w pokojach. Kiedy Trask zmierzał do swojego
gabinetu i zrównał się z windą, drzwi rozsunęły się i pojawił się w nich oficer dyŜurny Paul
Garvey w towarzystwie osoby, której Trask najmniej spodziewał się w tej chwili. Przed nim
stał minister odpowiedzialny.
- Ben! - odezwał się minister, biorąc Traska pod rękę, podczas gdy stojący z tyłu Paul
Garvey skrzywił się. - Jak miło cię widzieć!
- Oczywiście - odpowiedział Trask. - Mnie równieŜ. - Paul Garvey wrócił do swoich
obowiązków, Trask zaś poszedł wraz ze swoim gościem do gabinetu szefa Wydziału E
znajdującego się na końcu korytarza.
Minister odpowiedzialny za Wydział E był po czterdziestce, niewysoki, miał ciemne
przygładzone i zaczesane do tyłu włosy. Koło brwi miał parę zmarszczek, ale oprócz tego
jego twarz wyglądała młodo. Miał błyszczące niebieskie oczy, długi, prosty nos, wąskie usta i
podbródek. Nosił eleganckie czarne buty, granatowy garnitur i jasnoniebieski krawat. Do
twarzy miał przyklejony uśmiech i patrzący na niego Trask wiedział, Ŝe minister będzie
chciał, aby wyświadczyć mu jakąś przysługę.
Kiedy weszli do gabinetu i usiedli, Trask dość bezpośrednio zapytał:
- Co zatem mogę dla pana zrobić, panie ministrze?
- Aha! - odrzekł minister z nieszczerym uśmiechem na ustach. - MoŜliwe, Ŝe to ja
mogę coś zrobić dla pana. - (Kolejny fałsz lub przynajmniej półprawda niebędąca całkowitym
kłamstwem, co oczywiście natychmiast zauwaŜył Trask będący chodzącym wykrywaczem
kłamstw).
Trask, odpowiadając równie fałszywym uśmiechem na uśmiech ministra, powiedział:
- To doskonale. Proszę mówić, zamieniam się w słuch...Minister odpowiedzialny
przeszedł do rzeczy:
- Ben, wiesz, Ŝe mam dostęp do wszystkich dokumentów i zapytań, które lądują na
twoim biurku i dostają się w twoje, jakŜe zdolne, ręce? Często mam okazję zapoznać się z
nimi jeszcze przed tobą.
- Tak. To dlatego, Ŝe jesteś człowiekiem, który ma odpowiadać za interesik, który tutaj
prowadzimy.
- Powiedziałeś „ma odpowiadać”. Chcę, Ŝebyś wiedział, Ŝe traktuję swoje stanowisko
i zadania bardzo powaŜnie.
- To doskonale - odpowiedział Trask. - Chciałem właśnie poruszyć z tobą kwestię
naszych finansów, które teraz...
- Wiem - przerwał mu minister. - Macie bardzo ograniczony budŜet. Wspominałeś juŜ
o tym, podobnie jak twoi poprzednicy, i to dość często. Obiecuję ci, Ŝe przy najbliŜszej okazji
porozmawiam o tym z samą Pierwszą Damą.
- Pierwszą Damą? - Trask nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Chcesz
powiedzieć, Ŝe nie jesteś po imieniu z Maggie Thatcher?
- Wolę nazywać ją premierem. Jednak nie przyszedłem tutaj rozmawiać o funduszach
waszej organizacji. MoŜe nie zmieniajmy tematu, panie Trask.
To juŜ brzmi lepiej - pomyślał Trask. - Koniec z Maggie i Benem. Trzeba odłoŜyć na
bok mówienie sobie po imieniu. Przynajmniej do czasu, aŜ gość nie załatwi pomyślnie sprawy,
z którą przyszedł.
Jednak na głos powiedział:
- Jak mógłbym zmienić temat, skoro nawet nie wiem, o czym mamy rozmawiać?
- MoŜe nie filozofujmy. Szkoda na to czasu.
- Jasne. Domyślam się, Ŝe chciałby pan, Ŝeby wyświadczyć panu jakąś przysługę,
mam rację?
- Hm - mruknął minister i obejrzał się, jakby spodziewał się tam znaleźć jednego z
agentów Traska, na przykład telepatę. - Powiedzmy, przysługa za przysługę. Zapewniam, Ŝe
zastanowimy się nad budŜetem, a ty zrobisz coś dla mnie. Naprawdę nic wielkiego.
Trask westchnął, pochylił się nad biurkiem, połoŜył na nim łokcie i podparł sobie
brodę.
- No dobrze, w czym problem? Tylko Ŝeby wszystko było jasne, nie będę łamać prawa
specjalnie dla ciebie.
- Co? Nie będziesz łamać...? - Minister nadął policzki, poczerwieniał i wypalił: - Panie
Trask! Ja...
- śartowałem! - Trask podniósł ręce do góry. - Wiesz, Ŝe nie jestem dobrym
dyplomatą. Nie uprawiam ani politycznych przepychanek, ani nie jestem politycznie
poprawny. Lubię walić prosto z mostu i byłoby o wiele lepiej, gdybyś był równie
bezpośredni.
Minister zesztywniał, jego oczy zwęziły się, pozostawiając jedynie niebieskie szparki,
ale juŜ po chwili pokiwał głową i rzekł:
- W porządku, powiem ci, czego chcę. Nie tak dawno temu otrzymaliście raport o
szczególnie okrutnym morderstwie - przynajmniej zakładamy, Ŝe było to morderstwo -
jednego z członków parlamentarnej opozycji. Chodzi o Gregory’ego Stampera, który był nie
tylko parlamentarzystą, ale...
-...bardzo bogatym człowiekiem - Trask wszedł mu w słowo. - Miał udziały w
koncernach wydobywających metale szlachetne i jak to zauwaŜyłeś, zmarł w straszliwy
sposób, właściwie była to krwawa jatka. Czytałem ten raport i prowadzimy śledztwo w tej
sprawie, ale to tylko jedno z zadań, nad którymi pracujemy. O niektórych z tych zadań
jeszcze nie wiesz. Więc co cię interesuje w tej sprawie?
Minister wyglądał przez chwilę na niezadowolonego, po czym stwierdził:
- Osobiście mnie to nie interesuje - oprócz rzecz jasna oficjalnego zakresu
zainteresowań, do którego zobowiązuje mnie moje stanowisko - jednak w tym wypadku
chodzi o kogoś innego.
- A więc chodzi ci o to, Ŝeby dobrze wypaść w czyichś oczach?
- Pozwól, Ŝe ci wyjaśnię. MoŜe tym razem uda ci się mi nie przerywać. George
Samuels, oficer policji oraz syn wpływowej osoby, wykonując rutynowy patrol, znalazł się
jako pierwszy na miejscu zbrodni. Jak na swój stopień jest niezwykle młody i szczerze
mówiąc, raczej niedoświadczony. Jego reakcja nie wywarła najlepszego wraŜenia na
przełoŜonych. Krótko mówiąc, zemdlał na widok ciała i dopuścił się zaniedbań, po czym
przeŜył załamanie nerwowe. Stał się obiektem Ŝartów i niepochlebnych komentarzy ze strony
współpracowników, w efekcie czego złoŜył wymówienie.
- Rozumiem - westchnął Trask. - A jego wpływowy tatuś chce, Ŝeby syn odzyskał
dobre imię, w czym w jakiś sposób ma pomóc Wydział E... ale nie mam pojęcia, co moŜemy
dla niego zrobić.
- JuŜ wyjaśniam. Kiedy George Samuels doszedł do siebie, zaczął prowadzić śledztwo
na własną rękę. MoŜna powiedzieć, Ŝe stał się prywatnym detektywem, choć nie ma do tego
ani uprawnień, ani kwalifikacji. Tak czy owak doszedł do interesujących wniosków, a takŜe
dowiedział się, Ŝe Wydział E równieŜ pracuje nad tą sprawą.
- Dowiedział się? - zauwaŜył Trask. - I na tym ma polegać nasza anonimowość? Czy
mógłbym się dowiedzieć, w jaki sposób Samuels dowiedział się o Wydziale E? Czy to
moŜliwe, Ŝe minister...
Minister podniósł rękę i przerwał Traskowi:
- Ben, twój wydział i wasza praca nigdy nie ujrzą światła dziennego. Dla George’a
Samuelsa i jego ojca jesteście po prostu jeszcze jedną formacją tajnych słuŜb. Kiedy jednak
opowiedziano mi o zaangaŜowaniu młodego Samuelsa, niezwykłe głębokim zaangaŜowaniu,
jeŜeli chodzi o ten przypadek, to uznałem za naturalne, Ŝe...
-...Ŝe mu pomoŜesz, przysyłając go do nas. Widzę, Ŝe znowu jestem dla ciebie Benem.
A niby w jaki sposób mamy mu pomóc?
- Młody Samuels jest przekonany, Ŝe posiada waŜne informacje. Chce się nimi
podzielić, Ŝeby doprowadzić mordercę przed wymiar sprawiedliwości. Ma równieŜ nadzieję,
Ŝe będzie mógł być obecny przy aresztowaniu przestępcy. Jeśli uda mu się pomóc w
zamknięciu sprawy, która spowodowała jego... hm, upadek, to będzie miał argumenty
pozwalające mu odzyskać dawną pozycję i wrócić do pracy z podniesioną głową.
Trask wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia.
- Wiesz, Ŝe zawsze pracujemy sami. Na razie nic w tej sprawie nie mamy. Czekamy,
aŜ policja dostarczy nam poszlak, które będziemy mogli sprawdzić. Jak wiesz, moi agenci
potrafią zweryfikować róŜne hipotezy przy pomocy specjalnych metod. Taki jest cel naszego
funkcjonowania i nie zajmujemy się opieką nad zbłąkanymi dziećmi bogatych tatusiów,
nawet jeśli są upadłymi policjantami!
- Ale w tym wypadku pomoŜecie mi? W zamian za to mogę cię zapewnić, Ŝe ja
równieŜ odwdzięczę się pomocą, przynajmniej jeśli chodzi o wasz budŜet.
- Kiedy miałbym się spotkać z panem Samuelsem? - spytał Trask z rezygnacją w
głosie. - Pamiętaj, Ŝe to nie moŜe stać się w tym miejscu. Nasz adres oraz siedziba w tym
hotelu są ściśle tajne i nie moŜemy sobie pozwolić na zagroŜenie wynikające z naruszenia
podstawowych środków bezpieczeństwa. - Trask zmruŜył oczy i podejrzliwie spojrzał na
ministra, dodając: - Chyba nie powiedziałeś Samuelsowi lub jego ojcu, gdzie się mieścimy?
- Nie, tylko tyle, Ŝe jest to w centrum Londynu i Ŝe wasz wydział zajmuje się takimi
przypadkami jak zabójstwo Stampera. Jeśli chodzi o spotkanie z George’em Samuelsem, to
zrób to na własnych warunkach. Oto jego telefon. - Sięgnął do kieszeni po wizytówkę.
Trask skinął głową wziął wizytówkę z numerem Samuelsa i odpowiedział:
- Dobra, zobaczymy, co da się zrobić. Ale nic nie obiecuję. Bez względu na to, co z
tego wyniknie, moŜesz powiedzieć tatusiowi Samuelsa, Ŝe pokładamy duŜe nadzieje w
pomocy jego zbłąkanego syna. Kto wie? MoŜe okaŜe się, Ŝe to prawda?
- Ben - powiedział minister, wstając z krzesła. - Jesteś, jak zwykle, bardzo uczynny. Z
góry dziękuję za wszystko.
- A ja z góry dziękuję za zajęcie się naszymi finansami - mruknął Trask. Następnie
wezwał oficera dyŜurnego, prosząc o odprowadzenie ministra.
Tego samego wieczoru o godzinie siódmej Trask spotkał się w hotelowej restauracji z
byłym inspektorem policji George’em Samuelsem. Towarzyszył im Paul Garvey, który miał
się zająć tym, co Samuels myśli, podczas gdy Trask sprawdzi prawdomówność byłego
inspektora.Zamówili coś do jedzenia i picia.
Od samego początku, czyli od chwili gdy uścisnął dłoń Samuelsa, Trask wiedział, Ŝe
go nie polubi. To przeczucie stawało się z czasem coraz silniejsze. Nie chodziło o to, Ŝe
Samuels kłamał, ale o to, Ŝe był nadęty i wyolbrzymiał swoją rolę, jednocześnie starając się
nie pokazywać załamania nerwowego, o którym opowiadał Traskowi minister.
- Miałem bardzo powaŜne kłopoty Ŝołądkowe, które przeszkadzały mi w działaniu -
oświadczył Samuels. - To dopadło mnie na miejscu zbrodni. To fakt, Ŝe straciłem
świadomość, ale zapewniam pana, Ŝe nie ze strachu ani z powodu sceny, na jaką natknąłem
się w hotelowym pokoju. Jeśli chodzi o tych ratowników medycznych, którzy byli razem ze
mną, oraz o tak zwanego ochroniarza hotelowego, to wszyscy byli nieprzydatni i całkowicie
pozbawieni dyscypliny. Dowiedziałem się, Ŝe kiedy straciłem przytomność, okazali mi brak
szacunku, a później opowiadali, Ŝe wykazałem się „brakiem przygotowania”.
Trask pokiwał głową, spojrzał na zegarek i powiedział:
- Rozumiem, Ŝe musiało to zranić pańskie uczucia. Niestety, mam bardzo duŜo pracy,
panie Samuels, i nalegam, Ŝeby przejść do sedna. Skoro zapoznał nas pan z przebiegiem
wydarzeń, co w pełni doceniamy, moŜe zechciałby pan opowiedzieć nam o swoim
dochodzeniu. Powiedziano mi, Ŝe posiada pan waŜne informacje dotyczące tej sprawy.
Samuels odłoŜył widelec z nabitym kawałkiem ryby, poruszył się niezgrabnie na
krześle i rzekł:
- Sądzę, Ŝe wspomniano panu o moich oczekiwaniach związanych z tym przypadkiem,
i mam nadzieję, Ŝe dojdziemy do porozumienia.
Trask z uwagą przyglądał się młodemu męŜczyźnie. DuŜe uszy Samuelsa
poczerwieniały, a cieniutka warstwa potu pojawiła się nad jego brwiami. Szare oczy zerkały
nerwowo na boki, powieki szybko mrugały, a wąskie, cyniczne usta drŜały w kąciku.
Najwyraźniej jeszcze nie całkiem wydostał się z załamania nerwowego.
Po dłuŜszej chwili milczenia Trask odpowiedział:
- Do porozumienia? Co konkretnie mielibyśmy uzgodnić?
- śe jeśli okaŜę się po-pomocny - odpowiedział z zająknięciem Samuels - to pan okaŜe
się równie pomocny w stosunku do mnie. Chcę wziąć udział w tej sprawie, panie... panie... -
jak to było? - Xavier! Dość niezwykłe imię.
- Tak, Xavier - odpowiedział Trask. - Chce pan, panie Samuels, wziąć udział w
sprawie? Jak pan to rozumie? Z pewnością wie pan o tym, Ŝe mam swoich ludzi.
- Oczywiście. Będę z nimi pracować. W świetle posiadanych przeze mnie informacji
zasługuję na to, Ŝeby sprawować nad nimi kontrolę, Ŝeby udowodnić posiadane przeze mnie
zdolności moim przełoŜonym. Dzięki temu wykaŜę swoją przydatność, nie tracąc twarzy ani
wiary we własne siły. Jest mi to bardzo potrzebne i...
- Nie ma mowy - przerwał mu zdecydowanym tonem głosu Trask. - Oczekuje pan, Ŝe
oddam panu dowództwo nad moimi agentami? To niesłychane!
Szare oczy Samuelsa zaczęły błyszczeć i chaotycznie błądzić dookoła.
- Zapewniono mnie...
- Ten, kto pana zapewnił, popełnił błąd. Gwarantuję panu, Ŝe jeśli pańskie informacje
okaŜą się przydatne i pomogą w tej sprawie, będę mógł panu pomóc i uczynię to. Jednak jeśli
chodzi o współpracę czy o dowodzenie oddziałem, to nie ma takiej moŜliwości.
Samuels przestał mrugać oczyma, wytarł czoło serwetką i wydukał:
- Czy to pana os-os-ostatnie słowo? - Absolutnie tak!
- A więc nie mamy sobie nic do powiedzenia! - Samuels poderwał się od stołu, a Paul
Garvey wstał wraz z nim.
- Siadać! - rzucił Trask.
- Co? - zdumiał się Samuels. - Czy wie pan, z kim rozmawia? Jestem inspektorem
policji, panie Xavier, i nie obchodzą mnie pańskie rozkazy. Nie ma pan takiej władzy, Ŝeby...
- Pan jest byłym inspektorem - zauwaŜył Trask, znowu przerywając Samuelsowi. -
Zwykłym cywilem, a ja mam większą władzę, niŜ jest pan sobie w stanie wyobrazić! A teraz
siadaj, bo kaŜę panu Xavierowi cię usadzić!
- Xavierowi? - zdziwił się Samuels. Jego usta drŜały, a z czoła ściekała mu struŜka
potu. - Myślałem, Ŝe to pan jest Xavier!
- Obaj jesteśmy - odparł Trask, patrząc na Garveya, energicznie skinąwszy na niego
głową.Atletycznie zbudowany Paul Garvey szybko przeszedł na drugą stronę stołu, zrobił
srogą minę, połoŜył dłoń na ramieniu Samuelsa i odezwał się po raz pierwszy od początku
spotkania:
- Nie rób zamieszania, George. Jeszcze raz podniesiesz głos, a przez resztę wieczoru
będziesz rzęzić.
- Śmiesz mi grozić!? - wychrypiał Samuels, ale z pomocą dłoni Garveya opadł cięŜko
na krzesło.
- Grozić!? Zrobię znacznie więcej! - warknął Trask. - Zaaresztuję cię, jeśli spróbujesz
zataić waŜne informacje dotyczące morderstwa. AjeŜeli nadal będziesz marnotrawić mój
cenny czas, to nikt się o twojej pomocy nie dowie, gdy dopadniemy przestępcę. Gadaj
wszystko, co wiesz, i to natychmiast.
- Kiedy juŜ doszedłem do siebie - zaczął Samuels, siedząc zgarbiony na krześle i
patrząc na czubki swoich butów - postanowiłem odejść z policji i sam zająć się tą sprawą. Nie
chciałem w niczym przeszkadzać, ale po prostu rozwiązać ją choćby dla własnego spokoju.
Gdyby pan widział to, co było w tym pokoju... nikt nie powinien ujść bezkarnie po
popełnieniu tak okrutnej zbrodni! Śniło mi się, a właściwie miałem koszmary o tej strasznej
rzeczy, na którą natknąłem się w ciemnym kącie pokoju, to był prawdziwy strzęp pozostały z
człowieka!
Zacząłem własne dochodzenie. Mam kilku przyjaciół w Scotland Yardzie i jeden z
nich przesłał mi fotografie zrobione z klatek filmu nagranego przez kamery ochrony w hotelu.
Niestety jakość zdjęć nie była najlepsza, nie widać było szczegółów z powodu wadliwego
działania instalacji elektrycznej. Ale dwie godziny przed odnalezieniem zmasakrowanych
zwłok Stampera ktoś odwiedził go w pokoju!
Był to niezwykle wysoki gość, bardzo szczupły i właściwie tylko tyle moŜna o nim
powiedzieć, bo zdjęcia były bardzo niewyraźne. Pomimo tego domyślam się, kim on był, a
raczej kim jest! Zaraz do tego dojdę...
Następnie zacząłem sprawdzać, czy Stamper miał wrogów, chodzi mi o prawdziwych
wrogów, a nie o przeciwników politycznych. Próbowałem przesłuchać Ŝonę Stampera, ale
ona nic o tym nie chciała wiedzieć. Potraktowała mnie dosyć chłodno i oświadczyła, Ŝe
wszystko juŜ powiedziała policji.
Postanowiłem przemyśleć na nowo strategię postępowania, zdobyłem pamiętnik
Stampera i...
- Co? - przerwał mu Trask. - Co pan zrobił? Tak po prostu zdobył pan pamiętnik
Gregory’ego Stampera?
- Hm... No tak - odparł po chwili namysłu Samuels. Jego uszy na nowo zaczerwieniły
się, a usta zaczęły intensywnie drŜeć.
Trask rzucił okiem na telepatę Paula Garveya, który skinął głową i powiedział:
- Tak, on na pewno ma powiązania... ale są to raczej związki typu przestępczego!
- Prze-przepraszam? - Samuelsowi szczęka opadła ze zdumienia.
Garvey spojrzał na Traska i wyjaśnił:
- Wynajął włamywacza. - Do Samuelsa zaś rzucił: - Trudno mi sobie nawet
wyobrazić, co by na to powiedzieli pańscy ostatni pracodawcy!
Samuels siedział przez chwilę z otwartymi ustami, aŜ w końcu wydusił z siebie:
- Jak...? Skąd się o tym dowiedzieliście?
- Nasza praca polega na tym, Ŝeby wiedzieć takie rzeczy - Trask stwierdził to z
wyraźnym zadowoleniem. - Niech się pan uspokoi i mówi dalej. Pańska, hm... powiedzmy,
„aktywność” pozostanie tajemnicą jeŜeli nic nie zakłóci naszej współpracy.
- Być moŜe wiecie - kontynuował Samuels - Ŝe chociaŜ Stamper był zamoŜny, to był
równieŜ nałogowym hazardzistą. To między innymi dlatego zostawiła go Ŝona. Od wielu
tygodni nie mieszkali juŜ razem, a Stamper przeprowadził się do hotelu, ale nie do tego, gdzie
popełniono zbrodnię. Tam tylko spotkał się z... z osobą którą podejrzewam. Nazwisko tej
osoby było zapisane w jego pamiętniku. Teraz wszystko zaczyna być dosyć dziwne... -
Samuels przerwał, jakby nie wiedział, co mówić dalej.
Trask uniósł brwi i ponaglił go:
- George, w naszej pracy przywykliśmy do dziwnych rzeczy. Właściwie zajmujemy
się wyłącznie dziwnymi rzeczami, więc proszę mówić dalej.
- Innym powodem rozstania Stampera z Ŝoną - ciągnął dalej Samuels - była choroba
ich dziecka. W istocie było to coś więcej niŜ choroba, bo mały urodził się z nieoperacyjną
wadą serca i płuc. Nawet najlepsi lekarze nie mogli nic na to poradzić. Jego Ŝona domagała
się połowy majątku, ale Stamper, który miał udziały w wielu firmach, nieruchomościach i tak
dalej, miał bardzo ograniczone zasoby z powodu hazardu. Choroba dziecka, nałóg Stampera,
kurczący się majątek i tak dalej - doprowadziły związek do kryzysu. Jego Ŝona, którą Stamper
najwyraźniej kochał, chciała odejść od niego, zanim wszystkiego nie przepuści.
- I to było zapisane w pamiętniku? - Trask spytał tonem wskazującym na wątpliwości.
- Nie, wcale nie - Samuels zaprzeczył ruchem głowy. - Jak juŜ wyjaśniałem, policja
prowadziła dochodzenie i jedna z hipotez mówiła, Ŝe Ŝona Stampera mogła wynająć
mordercę. Jeśli chodzi o pamiętnik, to Stamper wspomina w nim o pewnej kwocie, a
właściwie o ogromnej sumie i to w złocie, którą miał komuś zapłacić za (a) leczenie dziecka,
co ewentualnie mogłoby pomóc w (b) problemach małŜeńskich. Jeśli chodzi o nazwisko tego
człowieka...
W tym momencie Paul Garvey wziął gwałtowny wdech, zesztywniał, a na jego twarzy
pojawił się skurcz.
- Paul, dobrze się czujesz? - zaniepokoił się Trask.
- Tak. To tylko skurcz, coś z Ŝołądkiem. Musiałem coś usłyszeć... yyy... to znaczy
zjeść coś niedobrego.
Uspokojony Trask zwrócił się do Samuelsa:
- Tak? Co powiedziałeś? Nazwisko tego człowieka?
- To był Simon Salcombe, ten uzdrowiciel. Jeśli chodzi o to, co w nim widział
Stamper... no cóŜ, tonący chwyta się brzytwy. Jednak najdziwniejsze w tym jest to, Ŝe
podczas śledztwa odkryłem, iŜ synek Stampera jest teraz zdrowy i w świetnej formie! Ten
szkrab, który kręcił się koło swego wypatroszonego ojca, ubabrany jego krwią i
ekskrementami, jest teraz z matką i cieszy się świetnym zdrowiem!
Na szczęście Samuels przerwał na chwilę opowieść, co dało Traskowi czas na dojście
do siebie po szoku, jaki wywołało w nim wymienienie nazwiska Simon Salcombe.
- Więc... jakie są pańskie wnioski? - spytał Trask. - Czy widzi pan związek pomiędzy
tym Salcombe’em a śmiercią Gregory’ego Stampera?
- Widziałem zdjęcia Simona Salcombe’a w gazetach - odpowiedział ściszonym
głosem Samuels. - Widziałem takŜe fotografie zrobione przez kamery ochrony. Trudno
stwierdzić z całkowitą pewnością Ŝe jest to ten sam człowiek, ale z drugiej strony nie moŜna
tego wykluczyć...
- I to tyle? - spytał Trask. - Powiedziałeś nam wszystko?
- Wszystko.
Trask spojrzał na Garveya, który zagryzł wargi i wzruszył ramionami. MoŜliwe zatem,
Ŝe nie wszystko, ale jeśli pozostały jakieś niedopowiedzenia, to Garvey będzie o nich
wiedzieć.
- Dobra - powiedział Trask - jest pan wolny. A poniewaŜ był pan z nami szczery, to
odwdzięczę się tym samym. Nie zamelduję o pańskich wykroczeniach, ale tylko pod jednym
warunkiem: Ŝe natychmiast zakończy pan swoje dochodzenie. To dlatego, Ŝe mógłby pan
przeszkodzić w naszych działaniach, a do tego nie mogę dopuścić. Jednak, jak obiecałem,
jeśli kiedyś doprowadzimy przed oblicze sprawiedliwości osobę odpowiedzialną za
morderstwo Gregory’ego Stampera, a pańskie informacje okaŜą się pomocne, to w pełni się
za to odwdzięczymy.
- No cóŜ, przypuszczam, Ŝe to niemało.
- Przypuszcza pan, Ŝe to niemało dla pana? To wszystko? Moim zdaniem to bardzo
duŜo, zwłaszcza gdy po drugiej stronie stoi moŜliwość spędzenia czasu w jednym z więzień
Jej Wysokości.
Kiedy Samuels wyszedł z restauracji, Trask zwrócił się do Garveya:
- No i co?
- Powiedział większość z tego, co wiedział. Ale nie wspomniał, gdzie jest Salcombe,
nie chodzi o to, gdzie przebywa w tej chwili, tylko o nazwę Schloss Zonigen w Szwajcarii.
Nie wspomniał o tym, ale z drugiej strony nie zadałeś mu takiego pytania.
- To tyle? Nie zachował dla siebie innych waŜnych informacji?
Garvey zachmurzył się i odrzekł:
- Jestem pewien, Ŝe dowiedziałeś się prawie wszystkiego, ale sądzę, Ŝe nie
potraktował powaŜnie twoich ostrzeŜeń.
- Myślisz, Ŝe się nie dostosuje?
- Na pewno będzie o tym myślał. Rzecz w tym, Ŝe gość ma obsesję na tym punkcie.
Od początku spotkania nie był w najlepszej formie, ale teraz, kiedy jego plan upadł, jego stan
się znacznie pogorszył. To bardzo skomplikowany, a właściwie pokręcony umysł.
Przetrzymuje w pamięci obrazy, na które zdecydowanie wolałbym nic patrzeć.
Na tym skończyli. Ale Trask pozostał ze sporym bagaŜem myśli, które jakoś musiał
przetrawić...
Wraz z innymi wczasowiczami Scott St John złapał autobus biura Sunway Holidays
jadący do Argasi, gdzie większość turystów miała się zatrzymać. W pełnym autobusie ubrany
w wyblakły uniform przedstawiciel biura podróŜy siedział obok kierowcy i najwyraźniej był
jedyną osobą, której wolno było palić papierosy. Wypełniał swoje obowiązki, opowiadając o
naturalnym pięknie wyspy: o bezpiecznych, krystalicznie czystych wodach, w których moŜna
beztrosko pływać, i o niezliczonych zatokach, plaŜach oraz o przemyśle - pszczelarstwie,
produkcji win, rybołówstwie i przede wszystkim o turystyce. Oprócz Scotta prawie wszyscy
juŜ o tym słyszeli i nie wyglądali na zainteresowanych tematem. Po pewnym czasie
przedstawiciel biura zamilkł, widząc, Ŝe nikt go nie słucha.
Scott wysiadł wraz z kilkoma innymi podróŜnymi przed hotelem Mimoza Beach w
Argasi. Spróbował wykrzesać z siebie krztę zainteresowania małym i skromnie
umeblowanym pokojem, w którym został ulokowany, jednak jego umysł zajęty był czymś
innym: myślał przez cały czas o psie, a właściwie o dzikim wilku zwanym Wilkiem, a być
moŜe równieŜ St Johnem Trzy. Scott wypakował bagaŜ - jedną podłuŜną torbę, w której były
dwa podkoszulki, skarpetki, zapasowe spodnie i kilka innych drobiazgów, o których pomyślał
jeszcze w Londynie, a następnie zadzwonił po taksówkę i kazał się zawieźć do Porto Zoro.
Po niecałych pięciu kilometrach kierowca taksówki - męŜczyzna o czarnych lśniących
włosach w Ŝółtym poplamionym i przepoconym podkoszulku - pokazał ręką na ostry zakręt w
lewo.
- Tam jest Porto Zoro. Jedzie na plaŜę? Wie, Ŝe w Porto Zoro jest plaŜa?
Scott widział głównie linię horyzontu łączącą niebo z morzem, ale zdąŜył takŜe
dostrzec drogowskaz z napisem „Vassilikos 3 km”.
- Momencik! - powiedział do kierowcy. - Nie, nie na plaŜę. Jedź prosto drogą na
Vassilikos.
Kierowca odwrócił się do Scotta i powiedział:
- Wie, dokąd jedzie?
- Myślę, Ŝe tak.
- W porządku - kierowca wzruszył ramionami i wrócił na główną drogę.
Droga wiodła przez sosnowy las tonący w cieniu, ale samochód przejeŜdŜał właśnie
przez odcinek, gdzie oślepiające słońce przebijało się przez drzewa. Nagle Scott zorientował
się, Ŝe wie, gdzie się znajduje. Po lewej stronie pomiędzy drzewami widać było morze, po
prawej stronie wznosiło się skaliste zbocze, a na dole dostrzegł willę prawie całkowicie
schowaną w zaroślach. Z komina unosił się ku niebu niebieski dym.
- Zatrzymaj się! - powiedział Scott. Kierowca prawie natychmiast nacisnął na
hamulec.
Scott wysiadł, a poniewaŜ zostawił drachmy w hotelu, zapłacił za kurs brytyjskimi
funtami - trzema małymi, cięŜkimi monetami. Kierowca przyjął od niego pieniądze i równieŜ
wysiadł z samochodu. Rozejrzał się i, najwyraźniej zdziwiony, podrapał w głowę. Następnie
wzruszył ramionami, wsiadł z powrotem do auta i zawrócił w poprzek wąskiej drogi, cofając
przy tym trzykrotnie. Scott stał na drodze w chmurze pyłu i niebieskawego dymu spalin i
obserwował, jak kierowca wraca drogą którą przybyli. W końcu taksówka minęła zakręt i
zniknęła z pola widzenia Scotta.
Zapanowała cisza, zmącona jedynie gruchaniem znajdujących się gdzieś w pobliŜu
gołębi oraz łagodnym szumem fal uderzających o skaliste wybrzeŜe. Jednak to nie trwało
długo. Od strony Vassilikos dobiegły Scotta stłumione odległością ludzkie głosy i szczekanie
psów. Myśliwi? MoŜliwe.
Ciekawe, ile kurczaków zniknęło tej nocy - pomyślał Scott.
- Ani jeden! - padła natychmiastowa odpowiedź. - Dziś w nocy wielu męŜczyzn kręciło
się po polach ze swoimi psami - wyjaśnił Wilk. - Polowali na mnie! Nie odwaŜyłem się
pokazać. Teraz jestem w jaskini nad brzegiem morza. Wcześniej nie chciałem się odzywać,
Ŝeby ci nie przeszkadzać. Ałe czułem, Ŝe się zbliŜasz... Scott?
- Tak, to ja. Idę - mruknął Scott pod nosem, jakby mówił sam do siebie. - Powiedz mi,
gdzie dokładnie jesteś?
- Idź Ŝwirową ścieŜką do domu - odpowiedział Wilk. W jego głosie słychać było
ponaglenie. - Później idź na dół, aŜ dojdziesz do skalnego występu. Będę tam czekał na ciebie.
Tylko się pośpiesz, bo słyszę szczekanie psów.
- W porządku, idę.
- A jak mnie stąd zabierzesz?
- Nie mam pojęcia... ale coś wymyślę.
Cofnął się wzdłuŜ drogi i dotarł do miejsca, gdzie widać było ścieŜkę wijącą się
pomiędzy drzewami. Gdyby nie niebieski dym unoszący się z komina, moŜna by pomyśleć,
Ŝe willa została na jakiś czas opuszczona, jednak z drugiej strony jeśli jej mieszkańcy
hołdowali miejscowym zwyczajom, to prawdopodobnie spali - był to czas greckiej
popołudniowej sjesty.
Scott starał się nie hałasować. Ominął dom i znalazł stare schody prowadzące
pomiędzy sosnami w dół. Nagle zatrzymał się, poniewaŜ poczuł wyraźnie czyjąś obecność.
Poczuł i wiedział, Ŝe ktoś za nim stoi.
Odwrócił się i spojrzał za siebie. Drzwi od willi były otwarte. W cieniu rzucanym
przez powyginane gałęzie śródziemnomorskiej sosny nie dalej jak dziesięć kroków od Scotta
stała kobieta. Niepewnie podeszła bliŜej. Scott zauwaŜył, Ŝe jest piękna oraz Ŝe przytknęła
dłoń do ust. Nie wiedział dlaczego.
Była wysoką niebieskooką blondynką o doskonałej budowie ciała. Miała na sobie
niebieską koszulę wetkniętą w granatową spódnicę, a na stopach skórzane sandały. Lewą rękę
ozdabiała złota bransoleta. Jej włosy były rozpuszczone i opadały na ramiona, okalając owal
twarzy.
- Och! - odezwał się Scott, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Przepraszam, jeśli
panią wystraszyłem. Prawdopodobnie wszedłem na pani teren. - Wymówka brzmiała dosyć
głupio i Scott wiedział, Ŝe kobieta raczej w nią nie uwierzy.
Kobieta, jeszcze przed chwilą wyglądająca na przestraszoną, rozluźniła się. Opuściła
rękę, a jej pierś wyraźnie poruszyła się w głębokim westchnieniu... ulgi? A moŜe Ŝalu? Scott
nie mógł zdecydować się na Ŝadną z tych moŜliwości.
- Myślę, Ŝe oboje jesteśmy zaskoczeni - odezwała się kobieta. - Przez chwilę
myślałam, Ŝe... Ŝe jest pan kimś innym.
- Nazywam się Scott St John. A pani to zapewne Zek, właścicielka Wilka-Trójki?
Zamrugała oczyma i pospiesznie odpowiedziała:- Teraz wiem, kim pan jest: jego
Jedynką! Nie mamy czasu na rozmowy Musi pan go tutaj przyprowadzić, i to szybko. Jest na
dole, nad brzegiem morza.
- Wiem - odpowiedział Scott, akceptując w pełni niecodzienną sytuację.
- Proszę posłuchać. To psy gończe. Wkrótce tu będą! Proszę iść po niego i
przyprowadzić go do domu. MoŜe pana posłucha. Niezbyt ufa ludziom, nawet mnie, chociaŜ
karmię go i staram się chronić. No i nie chce wejść do domu!
- To całkiem normalne, przecieŜ jest dzikim wilkiem - odpowiedział Scott, po czym
odwrócił się i zszedł w dół. - Idę po niego...
Nad samym morzem białe wyrzeźbione przez wodę skały uformowały poziomą półkę.
Scott przeszedł przez ostrą krawędź skały, która porysowała mu buty, a gołą stopę pocięłaby
prawdopodobnie na paski.
- Wilku! Jestem tutaj! - zawołał Scott.
- Ja teŜ! - padła odpowiedź i z kryjówki mieszczącej się w głębokiej jaskini, ukrytej
pod omywaną falami skalną półką, wyszedł Wilk. Wyglądał jak chodzące nieszczęście.
Gdyby go umyć, wypłukać sól, która zmatowiła sierść, i odkarmić, Ŝeby Ŝebra nie wystawały
tak bardzo, to byłoby z niego piękne zwierzę. Ale nawet w tak marnym stanie widać było po
nim, Ŝe róŜnił się od zwykłego psa.
- Wszystko mnie swędzi - powiedział - i krwawią mi łapy. Ałe jeśli jesteś moją Jedynką
- a wiem, Ŝe nią jesteś - to zadbasz o mnie. A ja zaopiekuję się tobą. - Jego ogon, początkowo
zwisający nieruchomo, uniósł się trochę i zaczął się niepewnie kołysać. - A więc -
kontynuował, zbliŜaj ąc się powoli - to ty jesteś Scott, moja Jedynka. Ja jestem Wilk, twoja
Trójka. W końcu jesteśmy razem.
- Ja teŜ tu jestem! - powiedział jeszcze jeden warczący głos. Na zboczu Scott usłyszał
zgrzytający Ŝwir. Odwrócił się i zobaczył...
...drugiego wilka, jeszcze większego: przycupniętego, o napiętych mięśniach, z uszami
połoŜonymi po sobie i gotowego do skoku!
- Wilku! - z wysoka dobiegł okrzyk. Człowiek i dwa psowate odwrócili głowę i łby i
popatrzyli w kierunku willi. Zza drzew ledwo moŜna było dojrzeć Zek. Uszy starszego
zwierzęcia wyprostowały się, po czym kobieta i wilk spotkali się wzrokiem. Scott wyczuł, Ŝe
coś pomiędzy nimi przepłynęło. Następnie Wilk Senior - bo na pewno nie było to inne
zwierzę
- odwrócił głowę, patrząc na brzeg morza. WzdłuŜ linii brzegowej widać było
poruszające się postacie ludzi i ich psów.
- Szedłem tą drogą dzisiaj rano - powiedział Wilk Junior.
- Te biedne kreatury nie są zbyt rozgarnięte, ałe ich nosy są dość czułe!
- Idę - odezwał się jego ojciec - pomieszam im tropy. Będą ścigać mnie zamiast ciebie.
A ty idŜ do Zek. Wiem, Ŝe mnie słyszysz - zwrócił łeb w kierunku Scotta. - Ludzie, którzy
rozmawiają z wilkami, to prawdziwa rzadkość. Znam paru takich w Krainie Słońca. Dotyczy
to takŜe Zek, rzecz jasna. Powiedz, nie zrobisz mu krzywdy? PomoŜesz mojemu dzikiemu
szczeniakowi?
- Po to tutaj przyjechałem - odpowiedział Scott. - Jestem jego Jedynką.
- Zabierz go do Zek. Idę!
Ruszył z brzuchem blisko ziemi, starannie omijając ostre krawędzie skał. Po chwili
wszedł do lasu i zniknął, jak szary cień, pomiędzy sosnami. Gdzieś w górze rozległo się
długie wilcze wycie. W odpowiedzi psy gończe zaczęły głośno ujadać, a ich właściciele
niezrozumiale pokrzykiwać.
- Chodźmy, Zek czeka - powiedział Scott do Wilka Juniora.
- Wejdziemy do środka? - To zabrzmiało dość niepewnie.
- Tak, ja mieszkam w takich wnętrzach. Jeśli chcesz być ze mną, musisz się
przyzwyczaić do tego.
- Tam tak dziwnie pachnie. I jest nienaturalnie.
- Akurat teraz w środku jest bezpieczniej niŜ na zewnątrz
- odparł Scott, widząc czerwone plamy krwi pozostawione przez Wilka na skale. W
pewnym momencie tylna łapa ugięła się pod wilkiem i zwierzę o mało się nie przewróciło.
Zeszli ze skalnej półki i weszli pomiędzy drzewa, gdzie grunt był zasypany sosnowymi
igłami. Chód Wilka stał się jeszcze wolniejszy i bardziej bolesny, a szczekanie psów i głosy
myśliwych zbliŜały się.
Scott, nie namyślając się zbyt wiele, objął wilka, podniósł go i zarzucił sobie na
ramiona.- Hm! - warknął Wilk. - i tak juŜ jestem dla ciebie cięŜarem.
- Ale nie takim znowu cięŜkim - odpowiedział telepatycznie Scott. - Jesteś przecieŜ
moją Trójką.
Teraz poruszali się znacznie szybciej i sprawnie dotarli do willi.
- Jaki jesteś silny! - powiedział Wilk głosem pełnym podziwu. - Myślę, Ŝe będzie nam
fajnie jako Trójce, gdy dołączy do nas Shania.
W drzwiach stała Zek, wpuściła ich do środka i zaprowadziła do chłodnego pokoju.
Podniosła klapę odsłaniającą schody prowadzące do piwnicy. Scott opuścił Wilka na podłogę,
a Zek powiedziała:
- Tam będzie bezpieczny. Wilk cofnął się.
- Chcesz, Ŝebym wlazł do tej dziury?
- Tam jest wygodniej niŜ w jaskini - uspokajał go Scott. - Wypuścimy cię, gdy tylko
psy pójdą sobie.
Wilk zaskomlał i ostroŜnie zaczął schodzić po schodach w ciemność.
- Niesamowite! - powiedziała Zek. - Ma do ciebie pełne zaufanie. Prawie umierał z
głodu, zanim zdecydował się przyjąć ode mnie poŜywienie. Ach, to mi o czymś
przypomniało! - Poszła do kuchni i wróciła z kawałkiem jagnięciny zawiniętym w czysty
biały papier. - Zje, jeśli ty mu to dasz - stwierdziła.
Scott zszedł do piwnicy, znalazł kontakt i włączył światło. W kącie na starym dywanie
leŜał wyczerpany Wilk. Spojrzał na Scotta, który odwinął mięso z papieru.
- To dobre jedzenie - powiedział. - Myślałeś, Ŝe Zek mogłaby cię otruć? Zapewniam
cię, Ŝe ona jest dobrym człowiekiem.
- Dzięki - rzekł Wilk, który na widok i zapach mięsa zaczął się ślinić. - Podziękuj Zek.
MoŜe byłem przesadnie ostroŜny. Nie spotkałem zbyt wiełu dobrych ludzi.
- Scott, chodź na górę - zawołała Zek. - Szybko! Wygląda na to, Ŝe ci ludzie tu idą!
Scott wbiegł po schodkach, zaniknął za sobą klapę, a Zek narzuciła na nią dywan. Na
zewnątrz słychać było hałasy. Nagle ktoś głośno zapukał do drzwi, po czym jakiś męŜczyzna
krzyknął zachrypniętym głosem:
- Hej, ty, Angielko, proszę otworzyć!
Zek spojrzała przez okrągłe okienko w drzwiach i powiedziała:
- Wydaje mi się, Ŝe znam ten głos. Kiedyś wieczorem byliśmy w Argasi w ulubionej
tawernie na kolacji z Jazzem i przyjaciółmi. Kilku miejscowych męŜczyzn, zazwyczaj dosyć
sympatycznych, wypiło trochę za duŜo i szukało kłopotów. Ten gość obraził mnie i Jazz
znokautował go. Myślę, Ŝe on szuka Jazza, bo chciałby wyrównać jakoś rachunki.
- Otwórz drzwi - powiedział Scott. Zek popatrzyła na niego i uniosła brwi.
- Mogą być z tego kłopoty. Czy ty...
- Wszystko w porządku, po prostu otwórz drzwi. Pokiwała głową, zrobiła, o co prosił,
i wyszła przed dom.
Scott wyszedł zaraz za nią i zamknął za sobą drzwi. Przed domem stało trzech
spoconych męŜczyzn, dwóch z nich miało w rękach strzelby. Wszyscy trzymali psy na
smyczach i musieli odsunąć się na bok, Ŝeby moŜna było otworzyć drzwi. Ich przywódca -
brodaty, jowialny męŜczyzna o wielkim brzuchu, ubrany w kamizelkę safari i kapelusz z
szerokim rondem, w którym wyglądał przezabawnie - wysunął się do przodu. Pokazując
tłustym paluchem Zek, powiedział: - Ty, Angielko...
- Jestem Greczynką - odparła natychmiast. - Urodziłam się na Zakynthos. Jestem takŜe
Niemką po ojcu. Powiedziałeś „Angielka”? To teŜ prawda, wyszłam za mąŜ za Anglika, jeśli
o to ci chodzi. Czym mogę słuŜyć?
- Greczynką, Niemka, Angielka... i co z tego!? Masz psa? Tylko nie kłam, bo wiem,
Ŝe masz. Szliśmy za nim do tego miejsca. Śledziliśmy go wiele razy i dochodziliśmy tutaj.
- Ja nigdy nie kłamię! - Zek wyprostowała się. - Poza tym jeśli wiesz, Ŝe mam psa, to
po co pytasz? Czy jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz?
- Co? Powiedziałaś „głupi”? Powiedziałaś „dlaczego pytam”? Bo twój pies zabija.
Zabija moje kurczaki i sra w moim kurniku! MoŜe mój pies robi kupy w twoim domu, co? A
moŜe ja robię?
- Co za język! - spokojnie odpowiedziała Zek, mruŜąc oczy. Scott łagodnie odsunął
Zek na bok, po czym spokojnie i cicho zwrócił się do męŜczyzny:- Grubasku, jesteś bardzo
głupi. Poza tym masz wielki, tłusty bandzioch i obwisłe wargi. Zabieraj swoich przyjaciół i te
szczekające kundle i wynoście się stąd. Chyba Ŝe chcecie mnie zdenerwować.
MęŜczyzna popatrzył na Scotta i wypiął klatkę piersiową do przodu.
- Chcę zastrzelić tego psa. - Odwrócił się do swoich uzbrojonych towarzyszy i
powiedział w ojczystym języku: - Yanni, Stamatis... właźcie do domu, znajdźcie i zastrzelcie
to bydlę!
- Znam grecki! - odezwała się Zek. - Ty brudny, kretyński zwierzaku!
Psy gończe zaskoczone podniesionymi głosami wycofały się i nie napinały juŜ
smyczy. Yanni i Stamatis wyglądali na zakłopotanych. Byli młodsi od grubego męŜczyzny i
najwyraźniej zdominowani przez niego. Niepewnie ruszyli do przodu. Ale nagle młodszy z
nich, Yanni, jeszcze nastolatek, zatrzymał się, pokręcił głową i mruknął:
- Posłuchaj, Kostas. MoŜe nie powinniśmy...
- W takim razie dawaj strzelbę! - przerwał mu Kostas i wyrwał z ręki broń. - Mogłem
się domyślić, Ŝe stchórzysz!
Scott domyślał się treści rozmowy. Pomogła mu w tym znajomość kilku języków i
coraz lepsza umiejętność telepatii. Kostas trzymał jedną ręką strzelbę Yannisa i właśnie
odwracał się do Zek, kiedy Scott zrobił krok naprzód. Prawą ręką objął zabezpieczenie
spustu, dzięki czemu nie moŜna było oddać strzału, a lewą złapał za lufę. Przyciągnął broń do
siebie i natychmiast odwrócił ją w przeciwną stronę, celując w twarz Kostasa.
Końcówka lufy rozpłaszczyła nos Greka i rozdzieliła mu górną wargę na dwie części.
Puścił broń, cofnął się i zaraz ruszył do przodu, ale natychmiast zgiął się w pół, kiedy Scott
wbił mu kolbę głęboko w tłusty brzuch. Stamatis, drugi z młodych męŜczyzn, głośno nabrał
powietrza w płuca i zaczął podnosić broń...
Ale wówczas czarnoszary cień skoczył i rzucił się na psa Kostasa, który właśnie
gotował się na Scotta.
Był to Wilk Senior, który zmienił w miazgę ucho kundla Kostasa. Po chwili zostawił
go i stanął naprzeciwko pozostałych psów, które z podkulonymi ogonami biegały to w prawo,
to w lewo, owijając smycze wokół nóg swoich właścicieli.
Stamatis klął, próbując wycelować ze swojej broni w Wilka Seniora, ale Scott
podszedł do niego, wsadził mu koniec dwururki pod Ŝebra i warknął:
- Dosyć tego! Oddawaj broń!
PoniewaŜ Stamatis nie miał innego wyjścia, jak tylko posłuchać polecenia, oddał
swoją broń Zek, która powiedziała:
- Uspokójcie swoje psy i powiedzcie, o co w tym wszystkim chodzi. - Stała
naprzeciwko dwóch młodych męŜczyzn, z Wilkiem Seniorem po lewej stronie i Scottem po
prawej. Kostas leŜał pod krzakiem i usiłował podnieść się po ciosie zadanym w Ŝołądek.
- Kiedy juŜ wszystko wyjaśnicie, to macie uprzątnąć ten chlew!
Równa babka! - pomyślał Scott.
- Tak - odezwał się Wilk Senior, który wciąŜ szczerzył kły i miał zjeŜoną sierść na
karku - to prawda. Ty teŜ jesteś w porządku. Myślę, Ŝe faktycznie jesteś Jedynką. Takjak moja
ukochana Zek jest dla mnie Jedynką, tak ty będziesz nią dla mojego szczeniaka. Jeden z Trójki
czy coś podobnego. Ja teŜ jestem jednym z trojga... choć to trochę inna historia.
Napięcie wywołane całą sytuacją nieco opadło i Zek, choć dobrze wiedziała, o co
chodzi, spytała:
- Więc kto mi odpowie, w czym problem? A moŜe powinnam po prostu zadzwonić na
policję i pozwolić, Ŝebyście wytłumaczyli wszystko policjantom?
Kostas zdołał juŜ stanąć na czworakach, a jego pokiereszowany pies skamlał obok
niego.
- Tak - wydusił z siebie - moŜecie im takŜe opowiedzieć o moim złamanym nosie,
rozciętej wardze i złamanym zębie!
- Nic z tego. Opowiem policji, jak groziłeś włamaniem, trzymając w ręku nabitą broń,
a takŜe o tym, jak mówiłeś, Ŝe... Ŝe zrobisz z mojego domu toaletę, draniu!
Kostas nic nie odpowiedział i powlókł się w górę w kierunku drogi.
Młodszy z męŜczyzn opowiedział o dzikim psie (nie wierzyli w to, Ŝe był to wilk), o
porywaniu kurczaków i tak dalej. Szli śladem dzikiego psa wzdłuŜ wybrzeŜa, ale wówczas
psy musiały wpaść na trop Wilka i dlatego znaleźli się tutaj.Dziwne, Ŝe zapach doprowadził je
w to miejsce juŜ wcześniej, i to kilkakrotnie.
- No to moŜecie mieć pretensje tylko do swoich głupich psów! - stwierdziła Zek. - Nic
nie są warte. Pewnie wyśledziły zające i za nimi ganiały. I jeszcze jedno: mój pies ma obroŜę
z adresem, imieniem oraz numerem identyfikacyjnym. To pies mieszkający w domu. A czy
wasze psy mają numery identyfikacyjne? Znacie sierŜanta Dendrinosa? To mój przyjaciel.
Opowiadał mi, Ŝe w okolicy jest wiele psów bez Ŝadnych dokumentów. MoŜe pójdziemy do
niego i opowiemy o waszych podejrzeniach. Co będzie, gdy spyta o licencje waszych psów?
Młodzi męŜczyźni zmieszali się zupełnie i wycofując się z obejścia, zaczęli
przepraszać za najście. Zek zatrzymała ich i kazała wrócić. Scott rozładował i oddał im
strzelby, mówiąc:
- MoŜe pomoŜecie waszemu grubemu przyjacielowi wrócić do domu? MoŜecie teŜ
zastanowić się, czy Kostas faktycznie jest waszym przyjacielem.
- I powiedzcie mu przy okazji - dodała Zek - Ŝe od teraz będzie lepiej dla niego, gdy
będzie się trzymał z dala od mojego męŜa. Znacie Jazza Simmonsa? Kiedy opowiem mu, co
tu się stało, to mogę wam obiecać, Ŝe na pewno pojawi się znacznie więcej krwi. StrzeŜcie
się, Ŝeby to nie była wasza krew!
Kiedy juŜ poszli na dobre, Zek przypomniała sobie:
- Niech to szlag! Wyszło na to, Ŝe to ja muszę wszystko posprzątać!
Ale kiedy przyniosła wiadro wody i mop, Scott wykonał za nią całą robotę...
Scott siedział na podłodze w jednym z pokoi na tyłach willi i obmywał łapy Wilka
Juniora ciepłą wodą z dodatkiem łyŜeczki środka antyseptycznego. Podczas tego zabiegu
zwierzę uwaŜnie przypatrywało mu się swoimi ciepłymi błyszczącymi ślepiami. Czasem Wilk
nieznacznie odsuwał się i nerwowo oblizywał, ale zasadniczo pozostawał bez ruchu.
Zek nie mogła wyjść ze zdumienia.
- On cię zaakceptował. Bez najmniejszego problemu! - powiedziała to, zasłaniając
swoje myśli przed Wilkiem.
Scott zrobił to samo i odpowiedział:
- Zaakceptował mnie o wiele wcześniej niŜ ja jego. Kiedy pierwszy raz do mnie
przemówił, myślałem, Ŝe mam złudzenia. Nawet teraz czasem tak myślę. To, co się ze mną
stało... hm, trudno mi to wyjaśnić. Mogę powiedzieć, Ŝe było to jak - nawet teraz w pewnym
stopniu to czuję - w jakimś obłąkanym śnie!
- Dobrze wiem, co masz na myśli - odpowiedziała. - W swoim czasie widziałam
mnóstwo rzeczy, które moŜna by nazwać snem albo raczej koszmarem. Coś mi jednak mówi,
Ŝe juŜ wiesz o tym i Ŝe ja znam cię, przynajmniej pewną twoją część, od bardzo dawna. W
pewnym aspekcie jesteś bardzo podobny do Jazza. Nie wyglądacie tak samo, a jednak mam
wraŜenie, Ŝe moglibyście być braćmi. Trudno mi to wytłumaczyć...
Scott spojrzał na nią kończąc jednocześnie bandaŜowanie tylnej lewej łapy Wilka.
Pokiwał głową i stwierdził:
- Wiem, to bardzo trudno wyjaśnić. Mnie się wydaje, jakbyśmy od dawna byli
przyjaciółmi. To jest jak deja vu? Albo reinkarnacja lub wspomnienia z innego świata i
czasu...
-...innej osoby? - dokończyła za niego. - Ale na pewno nie Jazza, teraz to widzę.
- No to kogo?
- Kiedy cię zobaczyłam, jak szedłeś w dół w kierunku morza, to pomyślałam, Ŝe jesteś
kimś innym. Nie przywiązuj do tego większego znaczenia, choć w jakiś sposób moŜe byćto
waŜne. Myślałam, Ŝe jesteś kimś... kogo kiedyś znałam. W tym i innym świecie.
Zek rozluźniła zasłony, dzięki czemu Wilk Senior mógł się wtrącić.
- To był mój świat i wiem, kogo masz na myśli: tego, który walczył z nami przeciwko
Wampyrom w Ogrodzie Mieszkańca. Ale to nie on. Ten tylko myśli w taki sam sposób, no,
moŜe tylko w podobny.
Scott przyjrzał się dojrzałemu, a moŜe nawet staremu zwierzęciu, zwiniętemu na
brązowo-czarnym chodniku zdobionym w typowe greckie wzory.
- Stary? - odezwał się Wilk Senior. - MoŜliwe. Ale moje kły są ostre i mocne, a wilki z
Krainy Słońca i Gwiazd są długowieczne, więc przede mną jeszcze wiele wschodów słońca.
- Nie zamierzałem cię obrazić - powiedział Scott.
- Nie obraziłem się. Skończyłeś zmieniać pieluchy temu małemu?
Siedząca na fotelu obok Wilka Seniora Zek schyliła się i podrapała go za uchem, po
czym powiedziała:
- Nie pogniewasz się, jeśli porozmawiam z moim przyjacielem na osobności?
- Chcesz, Ŝebym wyszedł?
- Nie, po prostu nie zwracaj uwagi na to, co mówimy, i siedź cicho.
- Da się zrobić. - PołoŜył się płasko z łbem złoŜonym na wyciągniętych łapach.
W międzyczasie Scott skończył opatrywać Wilka Juniora, który zapytał:
- Kiedy pójdziemy do Shanii?
- Z tym... moŜe być problem - odpowiedział Scott. - Jeszcze się nad tym nie
zastanawiałem.
- MoŜemy spytać o to Jazza - powiedziała Zek - kiedy przyjedzie.
- Tak przy okazji, to gdzie on jest? - Scott złapał się na tym, Ŝe zadał to pytanie w tak
naturalny sposób, jakby znał Jazza od bardzo dawna.
- Pracuje. Jest doradcą ochrony w trzech hotelach w Argasi, dwóch w mieście
Zakynthos i jeszcze dwóch innych w Vassilikos. Pracuje przez cztery dni w tygodniu, a ja
zajmuję się domem. Pozostałe trzy dni to ja pracuję. Prowadzę badania w muzeum w
Zakynthos, czasem płynę promem na Cefałonię. Na większości wysp są zabytki i stanowiska
archeologiczne. To bardzo miła praca... przynajmniej w porównaniu do pewnych rzeczy,
które kiedyś robiłam. Pytałeś o Jazza? - Rzuciła okiem na zegarek. - Za jakąś godzinę lub
dwie będzie w domu. Ale nie przejmuj się, jeśli będziesz chciał iść wcześniej. Bez problemu
poradzę sobie. To nasz dom. Mój, Jazza i Wilka. Jeśli chodzi o ten epizodzik z Kostasem i
jego młodymi przyjaciółmi, to nic nie znaczący drobiazg. Niemniej jednak cieszę się, Ŝe tu
byłeś. Scott pokiwał głową i wstał. Wyglądał na zamyślonego.
- MoŜesz mi opowiedzieć o tym innym świecie? Coś mi to mówi... Kraina Słońca i
Gwiazd? Chyba juŜ coś słyszałem o tym miejscu. Nie znam go... a z drugiej strony nazwa
brzmi znajomo. Wysokie góry pozbawione słońca, ciągnące się bez końca równiny po jednej
stronie gór, a po drugiej stronie lasy.
- Scott nie miał pojęcia, skąd pojawiło się to wspomnienie, jednak spytał: - Mam
rację?
- Tak, mogłeś to ujrzeć w moim umyśle.
- Nie, wydaje mi się, Ŝe nie. - Scott pokręcił głową. - Ani w twoim, ani w umyśle
Wilka... moŜe u kogoś jeszcze? MoŜliwe. A teraz przedostało się to do mojego umysłu.
MoŜesz mi coś o tym opowiedzieć?
Wilk Senior usiadł.
- No więc - zaczął, ale Zek natychmiast przerwała mu jednym spojrzeniem i sama
zaczęła mówić:
- Scott, nie mogę ci nic powiedzieć o Krainie Słońca i Gwiazd. Jest to ściśle strzeŜona
tajemnica - nawet na najwyŜszych szczeblach rządowych w Wielkiej Brytanii i w Rosji
- a takŜe bardzo niebezpieczny temat. Przykro mi. MoŜe opowiesz coś o sobie? Wiem,
Ŝe jesteś telepatą oraz Ŝe jesteś w bliskim związku z tym kolegą. - Spojrzała na Wilka Juniora.
- Poza tym...
- Poza tym wiesz juŜ prawie tyle samo co ja. A czego nie wiesz, nie mogę ci
dopowiedzieć. MoŜliwe, Ŝe od milczenia zaleŜy Ŝycie wielu osób.
- To powiedz mi, co jeszcze potrafisz. - Zek najwyraźniej była zafascynowana. -
Chodzi mi o ciebie osobiście. Telepatia to jedna z moŜliwości, ale potrafisz coś jeszcze w tej
dziedzinie. Z kim jeszcze potrafisz rozmawiać? Tylko z Ŝywymi czy moŜe...Ktoś zapukał do
drzwi, a znajomy głos w głowie Scotta powiedział:
- Scott, to ja, Shania.
Zek przechyliła głowę i zauwaŜyła:
- To chyba nie Kostas z koleŜkami. CzyŜby chcieli dostać więcej?
- Nie, to moja przyjaciółka Shania.
- Shania! - powiedział Wilk Junior, ocierając się o nogi Scotta - moja Dwójka!
Zek podeszła do drzwi, otworzyła je i zaprosiła Shanię do środka.
- Hm. Kolejne pieluchy!
Shania wyglądała na zaniepokojoną i nie tracąc czasu na grzeczności, powiedziała:
- Cała nasza czwórka, wszyscy uzdolnieni... zastawiamy na siebie pułapkę! Umiecie
ukrywać myśli? - Popatrzyła na Zek. - Widzę, Ŝe umiesz. Zastosuj jak najlepsze osłony i
utrzymuj je, dopóki stąd nie wyjdziemy. Ty teŜ, Scott. - Następnie odwróciła się do Wilka
Juniora.
Wilk zbliŜył się do niej niepewnie, machając ogonem.
- Wiesz, o co chodzi? Jak uciszyć myśli i zachować je dla siebie?
- Wiem, jak być cicho. Nauczyłem się tego, gdy ukrywałem się w jaskini przed ludźmi i
ich psami. Niektóre z ich psów potrafią przechwytywać myśli.
Shania pokiwała z zadowoleniem głową i odetchnęła z ulgą.
- Bardzo dobrze - powiedziała i podała rękę Zek na powitanie. - Jestem Shania, bardzo
mi miło cię poznać.
Zek ze zdumieniem patrzyła na Shanię, aŜ w końcu powiedziała:
- Jestem Zek. To skrót od imienia Zekintha. A ty... jesteś bardzo piękna.
Shania zarumieniła się.
- Dziękuję - odpowiedziała.
- Tak, to nieziemska piękność - zauwaŜył Scott z lekkim rozbawieniem w głosie.
Shania zmroziła go wzrokiem i stwierdziła:
- Musimy juŜ iść. Przepraszam, ale to zbyt niebezpieczne. Dla takiej czwórki jak my.
- Piątki - powiedział Wilk Senior.
- Rozumiem - odpowiedziała Zek i bezradnie wzruszyła ramionami. - Wydaje mi się,
Ŝe rozumiem. MoŜe wezwę taksówkę?
- Nie, dziękujemy, pójdziemy pieszo - odpowiedziała Shania. Scott spojrzał na nią
potem popatrzył na Wilka Juniora i zauwaŜył:
- On daleko nie zaj...
- Pójdziemy! - Shania ucięła dyskusję. Dopiero teraz Scott zrozumiał, o co jej
chodziło.
Zek pokiwała smutno głową i nie mówiąc nic więcej, odprowadziła ich do drzwi. Na
dopiero co umytych schodach powiedzieli sobie „do widzenia”, po czym Scott zarzucił sobie
Wilka na ramiona i razem z Shanią poszli ścieŜką prowadzącą do drogi...
Po przejściu dziesięciu, moŜe dwunastu kroków wzdłuŜ drogi prowadzącej do Argasi
Shania odezwała się:
- Scott, muszę wrócić.
- Wrócić?
- Do Zek. Muszę się czegoś dowiedzieć. To zajmie najwyŜej chwilę, moŜe dwie. -
Pokręciła czymś w swoim urządzeniu na nadgarstku, zadrŜała i zniknęła. W miejscu, gdzie
stała przed chwilą zawirowało powietrze, unosząc niewielki tuman kurzu, który takŜe po
chwili zniknął.
Ale nie było jej dłuŜej niŜ chwilę czy dwie. Nie było jej trzy, cztery minuty. Czekając
na nią, Scott postawił Wilka na ziemi i usiadł na rozpadającym się murku na poboczu.
Kiedy w końcu wróciła, Scott spytał:
- Po co tam byłaś?
- Powiem ci, gdy będziemy w domu.
- W domu?
- W twoim domu - odpowiedziała. - MoŜesz podnieść Wilka i objąć mnie w pasie?
Wykonując jej prośbę, Scott odezwał się:
- Przypuszczałem, Ŝe prędzej czy później to się wydarzy, ale wątpię, czy będę mógł to
polubić.
- Nie martw się, to będzie jak wyłączenie i włączenie lampy. Ciemność, a potem
światło. Poczujesz lekki zawrót głowy i nic więcej. - Po czym ponownie dotknęła urządzenia
na swoim nadgarstku.Zniknęło słońce, zapanowała całkowita ciemność i Scott poczuł, Ŝe
upada. Ale potem światło pojawiło się ponownie, jednak nie było tak jaskrawe jak na Zante.
Znaleźli się w gabinecie Scotta w godzinach popołudniowych! Na biurku poruszały się
papiery.
Shania westchnęła z ulgą, Scott puścił ją potknął się i o mało nie przewrócił. W końcu
odzyskał równowagę i postawił Wilka na podłodze. RównieŜ Wilk miał trudności z
odzyskaniem równowagi i natychmiast usiadł na podłodze.
- Co to było?!
- I tak było to lepsze od siedzenia w samolocie wypełnionym turystami.
- Ale niekoniecznie bezpieczniejsze - powiedziała Shania, patrząc z niepokojem na
przedmiot na nadgarstku. - Moi ludzie nazywają to urządzenie lokalizatorem. Czuję, jak
uchodzi z niego energia. Przerzuciło naszą Trójkę, a to dość cięŜki ładunek. Muszę poczekać,
aŜ energia się ustabilizuje i podładuje... jeśli to jeszcze moŜliwe! Wygląda na to, Ŝe od teraz,
przynajmniej przez jakiś czas, będziemy musieli trzymać się razem.
- Ja i tak się ciebie trzymam - powiedział Scott, opadając na fotel. - Jesteś moją
Dwójką pamiętasz?
- I moją - dodał Wilk.
- To prawda, w najbliŜszej przyszłości tworzymy Trójkę - odpowiedziała. - Ale to się
skończy, jeśli uda nam się. I co wówczas?
- Co przez to rozumiesz? - Scott nie miał pojęcia, skąd wziął się u niego nagły atak
lęku.
- Jeśli przeŜyjemy to, co się właśnie zbliŜa, będę mogła zostać na Ziemi na stałe. W
rzeczywistości nie widzę innego wyjścia. Jednak na Ziemi są kobiety takie jak Zek, w twoim
Ŝyciu...
- W moim Ŝyciu nie ma takich kobiet jak Zek - odparł Scott, kręcąc głową. - Jesteś
tylko ty. Ale skoro mówimy o Zek...
- Chcesz wiedzieć, dlaczego wróciłam do niej?
- Tak, za chwileczkę. Najpierw napiję się kawy i łyknę aspirynę. A potem chcę
wykąpać Wilka. Śmierdzi morską solą i prawdopodobnie ma pchły.
- Na pewno je mam. Ale kąpiel? Zazwyczaj biorę kąpiel w górskim strumieniu.
- Nie mam tutaj górskiego strumienia. Tylko wannę i jeszcze prysznic, co moŜe być
lepsze. Jeśli chcesz, moŜemy razem wejść pod prysznic.
- Z mydłem? - Wilk zobaczył to w umyśle Scotta.
- Z szamponem, jeśli wolisz. Mam nadzieję, Ŝe ci się spodoba. MoŜemy spróbować. A
na razie w kuchni stoi miska z wodą i coś dobrego do jedzenia.
- To brzmi znacznie lepiej!
- Kiedy będziesz jadł, my porozmawiamy sobie z Shanią. A później weźmiemy
prysznic.
- Skoro tak uwaŜasz...
Kiedy Wilk gasił pragnienie i koił głód w kuchni, Shania i Scott rozmawiali w salonie.
- Dlaczego wróciłaś do Zek?
- Z powodu czegoś, co usłyszałam tuŜ przed zapukaniem do drzwi. Spytała cię, co
jeszcze potrafisz robić, i zastanawiałam się, ile jej zdąŜyłeś powiedzieć. Nie moŜemy nikomu
mówić o nas ani tym bardziej o naszych słabych i silnych stronach. Myślę, Ŝe to rozumiesz.
- Oczywiście, Ŝe rozumiem. Nic jej nie powiedziałem.
- Musiałam się upewnić - Shania zagryzła wargę. - Teraz cieszę się z tego, Ŝe tam
wróciłam.
- Więc... więc co się pomiędzy wami wydarzyło?
- Pomyślałam, Ŝe lepiej, jeśli nie będzie pamiętać, Ŝe tam byłeś, więc wysłałam
mojego Khiffa, Ŝeby wykasował wspomnienia o twojej wizycie.
- Co zrobiłaś? - Scottowi aŜ szczęka opadła ze zdziwienia.
- Scott, nie złość się, proszę! Gdyby zapamiętała, gdyby ją przesłuchiwali, na przykład
Trójka Mordrich, to wszyscy wpadlibyśmy w kłopoty. Ale jeśli nic nie będzie wiedziała...
- Jej wspomnienia? Wymazane? - Scott był przeraŜony. - Ile z tych wspomnień, jak
duŜo?
- Tylko te dotyczące twojej wizyty.
- AleŜ tam byli równieŜ inni ludzie! Grecy z psami!
- Tak, mój Khiff to widział - odparła Shania. - Ale zapamięta, Ŝe wraz z Wilkiem
Seniorem odpędzili ich.
Scott uspokoił się, po czym zmruŜył oczy i spytał: - Nie bolało jej?- Mój Khiff
nikomu nie wyrządza krzywdy! PrzecieŜ juŜ ci to wyjaśniałam.
Scott wziął głębszy oddech i powiedział:
- Dobra. Ale jeśli jeszcze raz będziesz chciała zrobić coś podobnego...
- Jeśli to będzie konieczne, to najpierw skonsultuję to z tobą. Scott milczał przez
chwilę, po czym zmarszczył brwi i powiedział:
- Wyjaśnij mi, jak to działa... chodzi mi o Khiffa, wymazywanie wspomnień i temu
podobne.
Shania podeszła do niego i usiadła na sofie.
- Pamiętasz, jak opowiadałam ci, Ŝe mój Khiff przechowuje wspomnienia? Potrafi
równieŜ usuwać wspomnienia, które są zbyt przykre. Jednak gdybym ich potrzebowała, mogę
mieć do nich dostęp. Nie potrafię wszystkiego zapamiętać, nikt tego nie potrafi. Czy
pamiętasz wszystko? Czy zapamiętałeś na przykład co zginęło z twojego biurka? To
wspomnienie było gdzieś zachowane w twoim umyśle, ale to mój Khiff je odnalazł. Z Zek
jest trochę inaczej. Ona nie przypomni sobie o tobie, poniewaŜ nie będzie w pobliŜu mojego
Khiffa, który mógłby jej w tym pomóc. Na zawsze zniknąłeś z jej wspomnień. Dotyczy to
takŜe męŜczyzny o niezwykłych uzdolnieniach, który przybył na jej wyspę z tajną misją.
Zatem Zek nic juŜ nie grozi. Co więcej, nie moŜe teŜ utrudnić naszych działań...
Shania przerwała na chwilę, a Scott zobaczył w jej pięknych oczach, Ŝe ma coś
jeszcze do powiedzenia.
- No i? - powiedział.
- Mój Khiff zobaczył jeszcze inne rzeczy. Sprawy, które znajdowały się dość płytko
pod powierzchniąjej umysłu. Coś, co zawsze jest tam obecne. Wspomnienia, które najlepiej
byłoby zapomnieć, wspomnienia monstrualne, których jednak nigdy nie zapomni.
- Tak, wspomniała o koszmarach - przytaknął Scott. - Ale to były jej koszmary. Nie
mów mi, Ŝe Khiff...
Shania energicznie pokręciła głową.
- Nie. Tylko twoją wizytę lub raczej naszą wizytę. Nic więcej nie wymazał. Jeśli
jednak chodzi o to, co zobaczył mój Khiff, to były zadziwiające rzeczy! Zek poznała inny
świat - świat równoległy - i nawet tam była! PrzeŜyła tam straszne doświadczenia.
Scott znowu się zachmurzył.
- Świat równoległy? Równoległy do czego? Czy nie czytałem o czymś takim w
ksiąŜkach fantastyczno-naukowych?
- Nic nie wiem o fantastyce naukowej oprócz tego, co widziałam kiedyś w telewizji.
Ale jeśli chodzi o naukę, co nieco rozumiem. Teoria mówi, Ŝe równoległe światy istnieją w
stoŜkach czasu powstałych wraz z początkiem wszechświata... a właściwie wszechświatów,
bo one teŜ mogą być równoległe, tak jak istnieje wiele poziomów grawitacji.
- Tak, fantastyka naukowa.
- Wcale nie fantastyka! Zek przebywała właśnie w takim świecie. RównieŜ jej
męŜczyzna...
- Jazz - wtrącił Scott. - Michael J. Simmons. - Nawet się nie zastanawiał, skąd miał
informacje o faktach, o których nikt mu nigdy nie wspomniał.
-...i Wilk. Ten starszy. I... inni.
- Inni ludzie?
- Tak, ludzie - powiedziała Shania, przysuwając się bliŜej. - Zwłaszcza jeden, jeden
bardzo szczególny. Ale były tam teŜ potwory! To był świat z niesamowitymi potworami!
- Kraina Słońca i Gwiazd - mruknął Scott, kiedy jakieś nieznane mu obrazy i sceny na
chwilę rozbłysły w jego umyśle. - Czy ten męŜczyzna nosił jakieś nazwisko?
- To był Harry - Shania odpowiedziała natychmiast. - Harry Keogh... W umyśle Zek ty
i Harry jesteście w jakiś sposób zmieszani ze sobą. To bardzo dziwne, poniewaŜ... poniewaŜ
ona wie, Ŝe Harry nie Ŝyje.
Harry Keogh.
Kiedy Shania wypowiedziała to nazwisko, Scott poczuł na szyi powiew łagodnej,
chłodnej bryzy, a moŜe poczuł ten powiew w zwojach mózgu lub wewnątrz umysłu?
Tak, Harry Keogh.
Przypomniał sobie, jak leŜał na wpół przytomny na wózku. Wózek jechał przez długi
korytarz w dziwnym budynku - w Centrali Wydziału E, gdzieś w Londynie. Przez zmruŜone
oczy widział wysokiego i chudego męŜczyznę - Xaviera? A takŜe jego dwóch towarzyszy. Po
chwili przejechali obok pewnych drzwi, na których widniał napis:
POKÓJ HARRYEGO W jakiś sposób Scott wiedział, Ŝe chodziło o tego samego Harry
‘ego. Tego, którego Zek znała w równoległym świecie. I tego, który tam umarł!
- Scott? - Shania dotknęła go zimnymi palcami. - Czy coś się stało? - Jej pytanie
zaskoczyło go, wyrwało z nurtu nieznanych wcześniej wspomnień i uniosło z głębin
niespotykanych wcześniej marzeń.
Spojrzał na nią, objął ramieniem i zadrŜał.
- Właśnie spotkałem ducha.
- Co? - popatrzyła na niego z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma.
- To tylko takie powiedzenie. Chodzi o to nazwisko. Jest trochę... dziwaczne.
- Dziwaczne? - PołoŜyła głowę w zagłębieniu jego szyi. - Tak, rozumiem. Tutaj jest
wiele dziwnych rzeczy. Jak na przykład pytanie, którego nie zdąŜyła ci zadać.
- Ona? - Scott wdychał zapach jej włosów i perfum.
- Zek rozmawiała z tobą o telepatii. Spytała, czy potrafisz w taki sposób rozmawiać
tylko z Ŝywymi, czy... i wówczas zapukałam do drzwi.
Dreszcz znowu przebiegł Scottowi po plecach. Ale Shania była tak ciepła, tak blisko i
tak... odpowiednia. Jego ręka prawie samoistnie sięgnęła do jej lewej piersi, głaszcząc
jedwabny materiał jej koszuli i czując, jak pod wpływem dotyku twardniejejej sutek.
- Wiem - powiedział ochrypłym głosem. - Wolałbym o tym nie myśleć.
Shania odsunęła jego rękę, wyprostowała się i obróciła do niego przodem.
- Aleja o tym myślałam. Słyszałam, jak Zek o tym myśli. I wiem, co miała na myśli.
- Ja teŜ - powiedział Scott, sięgając w jej kierunku i czując, Ŝe ona teŜ zmierza ku
niemu, jakby przyciągał ją magnes. - Nie chcę juŜ o tym rozmawiać. Wolę...
- Gdzie będę spać? - powiedział Wilk, który pojawił się właśnie na progu drzwi. -
Mam pełny brzuch i czuję, Ŝe mogę spokojnie się zdrzemnąć, wiedząc, Ŝe są ze mną moje
Jedynka i Dwójka.
- Przed drzwiami mojej sypialni połoŜę ci ciepły koc - odpowiedział Scott.
- Naszej sypialni - sprostowała Shania.
- Ale najpierw wykąpiemy się - postanowił Scott. Później popatrzył
porozumiewawczo na Shanię i powiedział: - Na spanie jest jeszcze za wcześnie.
- Chyba nie - odpowiedziała z uśmiechem. Pokręciła przy tym głową, a na jej twarzy
pojawił się rumieniec.
- No to chodźmy pod ten prysznic - westchnął Wilk. - MoŜecie się parzyć później.
Wykąpali się pod prysznicem we trójkę. Wilkowi nawet się to spodobało... kiedy juŜ
leŜał czysty i suchy na swoim kocu.
Za to w pokoju, którego pilnował...
...okazało się, Ŝe Shania miała rację. Wcale nie było za wcześnie, Ŝeby iść do łóŜka.
Ale zrobiło się całkiem późno, kiedy Scott i Shania - Jedynka i Dwójka - skończyli się parzyć,
padli sobie w ramiona i zasnęli jak martwi...
Dopiero wówczas prawdziwi martwi ośmielili się powiadomić o swojej obecności...Z
powodu pojawienia się nowych bardzo dziwnych i niewytłumaczalnych okoliczności Trask
wezwał kilku swoich agentów do sali dowodzenia. Osobą, która sprawiła całe zamieszanie i
podała najświeŜsze wiadomości szefowi Wydziału E, był lokalizator David Chung. To
właśnie Chung składał raport:
- Dziś rano Scott St John wsiadł do samolotu lecącego na wyspę Zakynthos na Morzu
Jońskim. Wyglądało na to, Ŝe wraz z innymi turystami wybrał się na wakacje, choć naszym
zdaniem raczej nie zamierzał korzystać ze śródziemnomorskiego słońca. Spodziewaliśmy się,
Ŝe będzie chciał nawiązać kontakt z kimś, kto nazywa się Wilk. Po południu był juŜ na Zante,
nie mogę dokładnie wskazać miejsca, bo na wysepce mieści się wiele miasteczek i wsi.
Jednak mogę was zapewnić, Ŝe on tam był. - Chung przerwał na chwilę i niepewnie spojrzał
na Traska.
- Mów dalej - skinął głową Trask. Chung wziął głęboki oddech i kontynuował:
- Dwie godziny temu znalazł się z powrotem w domu, to jest jakieś pół godziny jazdy
samochodem od miejsca, gdzie teraz siedzimy. Co się zatem stało? Przerwał swoje krótkie
wakacje? Powiedziałbym, Ŝe tak! Około czwartej po południu czasu śródziemnomorskiego
sprawdziłem jego połoŜenie i był na Zante. Ale kiedy piętnaście minut później sprawdziłem
znowu, okazało się, Ŝe jest juŜ w domu!
Trask rozejrzał się po twarzach zebranych osób.
- Wyjaśnienie?
Jan Goodly poruszył się niezgrabnie na krześle i powiedział:
- MoŜe być tylko jedno. David pomylił się. Coś poszło nie tak przy namierzaniu.
Bardzo przepraszam, jeśli cię uraziłem, Davidzie, ale nie da się w piętnaście minut przebyć
tysiąca dwustu mil z Zakynthos do Londynu.
- Wcale się nie obraziłem - odpowiedział Chung. - W pełni rozumiem twoje obiekcje.
Muszę cię jednak zapewnić, Ŝe jeśli chodzi o moją technikę i talent, to działają bez zarzutu.
Jeśli zaś chodzi o czas, to mogło trwać to nawet krócej niŜ piętnaście minut. Nie
zapominajcie, Ŝe pomiędzy moimi pomiarami minęło piętnaście minut, ale trudno powiedzieć,
czy nie wrócił wcześniej.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe mógł wrócić... - zauwaŜył Trask.
-...natychmiast - wyjaśnił Chung. - Tak przynajmniej przypuszczam.
- Czy mogę coś powiedzieć przed wyjściem? - odezwał się Paul Garvey. - Mam
spotkanie z neurologiem.
- Kolejna operacja? - spytał Trask. - Wiem, Ŝe to dla ciebie waŜne, Paul. Ale
chciałbym, Ŝebyś teraz popracował z nami. Wydaje mi się, Ŝe będziemy mieli co robić i to
niedługo...
- Nie, to nie operacja - Garvey pokręcił głową. - Kolejne badania. WciąŜ szukają
jakiegoś sposobu, Ŝeby przywrócić mi sprawność mięśni twarzy. JeŜeli zaś chodzi o to, co
chciałem powiedzieć, to uwaŜam, Ŝe David ma rację, przynajmniej jeśli chodzi o przebywanie
Scotta w domu. Tak myślę. Pozwólcie, Ŝe wyjaśnię. Po tym jak David po raz drugi sprawdził
połoŜenie St Johna, poprosił mnie o współpracę przy wykorzystaniu telepatii. Skorzystaliśmy
z mapy i David zlokalizował dom St Johna. Później David uŜył przycisku do papieru, dzięki
czemu sprecyzował lokalizację obiektu. Następnie ja włączyłem się do akcji, korzystając z
namiarów Davida.
Wiem, jak bardzo musimy być ostroŜni w stosunku do tego gościa, więc tylko na
chwilkę zajrzałem do jego umysłu, posługując się wskazówkami Davida, i starałem się
zbadać jego myśli. Wycofałem się prawie natychmiast i wezwałem Franka. - Wskazał na
lokalizatora Franka Robinsona, który siedział blisko niego. - Byłem ciekaw, co on z tego
wywnioskuje.
- Frank był tutaj, kiedy przywiozłeś St Johna? - spytał Trask dla rozjaśnienia sytuacji.
- Tak - odparł Garvey. - Tak więc było całkiem moŜliwe, Ŝe będzie mógł rozpoznać
psychiczną obecność St Johna, nawet poprzez zasłonę ze...
-...smogu mentalnego! - przerwał mu młody Frank Robinson. - Ale nie chodzi o ten
lepki syf, którym otaczają się Wampyry. Ten akurat był czysty, taki jak nasz, ludzki smog, no
i był to niewątpliwie rodzaj zasłony. Oznacza to, Ŝe St Johnbył w domu, i to nie sam, byli w
trójkę. Wszyscy są bardzo utalentowani, ale nie mam pojęcia, co to za rodzaj talentu i w jaki
sposób chcą z niego korzystać...
- W trójkę... - powtórzył za nim Trask, głęboko się nad tym zastanawiając. - Trójka
ludzi, którzy posiadają paranormalne zdolności, coś jak wersja mini Wydziału E. Co do
liczby, to czy moŜemy mieć w tej kwestii całkowitą pewność?
- Mogę się załoŜyć - powiedział Robinson. - Nie miałem Ŝadnego problemu z
namierzeniem tego miejsca. Odkryłem trzy oddzielne źródła smogu, kaŜde innego rodzaju,
ale wszystkie miały na celu to samo: ukryć bądź teŜ zamaskować umysły, które wytwarzały
ten smog. To po prostu rodzaj osłony. MoŜliwe, Ŝe zasłaniają się przed nami. Ale według
tego, co wiemy i przypuszczamy, najprawdopodobniej ukrywają się przed kimś innym.
- Trójka - powtórzył Trask, kiwając głową. Po chwili zwrócił się do prekognity lana
Goodly’ego: - To liczba, którą dostrzegłeś w twojej wizji przyszłości. Mają walczyć z tym
strasznym i całkowicie nieznanym zagroŜeniem. To kolejny dowód na to, Ŝe miałeś rację. Na
dodatek nic nie moŜemy zrobić, oprócz tego co teraz, w bardzo ograniczonym zakresie. Niech
to szlag! To takie...
-...frustrujące? - domyślił się prekognita. - To prawda, ale nie potrwa to długo, bo
przyszłość zbliŜa się, zwęŜa... i to bardzo szybko!
Prekognita wyprostował się na krześle, rozłoŜył szeroko ręce i omal nie zakrztusił się
ostatnimi słowami. Bez słowa ostrzeŜenia zrobił się jeszcze bledszy i zaczął się trząść.
Intensywność jego ruchów groziła upadkiem z krzesła.
Paul Garvey siedział po prawej stronie Goodly’ego, Anna Maria English po prawej.
Wielokrotnie byli świadkami podobnych ataków i tym razem podtrzymywali prekognitę,
czekając, aŜ ustaną spazmy.
- Co to było, łan?! - wysapał Trask. Wyglądał na powaŜnie przestraszonego. Wstał,
szybko przeszedł kilka kroków i zbliŜył się do prekognity, który z trudem wciągał powietrze,
patrząc jakby z niedowierzaniem na otoczenie. - Co zobaczyłeś? - Trask chwycił go za ramię.
- Co to ma być? Patrząc na ciebie, wiem, Ŝe to coś powaŜnego. Ile mamy czasu? Jak blisko to
jest?
- Właściwie to nic nie zobaczyłem - odparł Goodly, który nadal drŜał, ale delikatnie
oswobodził się z objęć przyjaciół. - Poczułem. To było jak... jak potworna psychiczna fala
uderzeniowa nadbiegająca z przyszłości, ale wiem, Ŝe miało to coś wspólnego z fizycznym
wydarzeniem. Co do źródeł tego zdarzenia, to były bardzo blisko. Domyślam się, Ŝe mamy
moŜe tydzień, co najwyŜej dziesięć dni.
Trask puścił go, wrócił na swoje krzesło i cięŜko na nie opadł. Rozejrzał się po
półokręgu otaczających go agentów i powiedział:
- Oznacza to, Ŝe po prostu musimy znacznie cięŜej pracować, i nie wiadomo, jak się ta
praca zakończy.
Wskazał na najmłodszego agenta w grupie i rzekł:
- Panie Kellway, moŜe teraz pan opowie o swoich odkryciach?
Kellway, stosunkowo nowy człowiek w Wydziale E, był lokalizatorem i właśnie
skończył trzydzieści lat. Intensywnie angaŜował się prawie we wszystko, o czym opowiadał.
Był chudy jak szczapa i nie zyskał jeszcze pełnego uznania w oczach Traska. To dlatego
Trask powiedział: „panie Kellway”. MoŜliwe, Ŝe przyczyną był krótki, szesnastomiesięczny
staŜ pracy, ale równie moŜliwe, Ŝe wynikało to z tego, Ŝe Kellway współuczestniczył w
zabójstwie Trevora Jordana, innego agenta Wydziału E, niegdyś bliskiego przyjaciela Traska.
Jordan wraz z kilkoma innymi osobami podejrzany był o wampiryzm i poniósł karę.
Jednym z agentów odpowiedzialnych za wyeliminowanie Jordana był Kellway, który pomógł
zgładzić go płynnym Ŝarem miotacza ognia, pozostawiając po nim jedynie popioły. Problem
polegał na tym, Ŝe to Trask podpisał wyrok śmierci jako nowo mianowany szef Wydziału E.
Trask wydał rozkazy i od tego czasu nieustannie dręczyły go koszmary. Mimo Ŝe doskonale
wiedział, jak wygląda prawda, to jednak był tylko człowiekiem i moŜliwe, Ŝe przenosił część
swojej winy na innych.
Od tego czasu Kellway pozostawał zawsze w odwodzie. Dodatkowym powodem
takiego postępowania było to, Ŝe agent Kellway nigdy nie doszedł do siebie po tym zdarzeniu.
Zamiast pracy w terenie zdecydowanie wolał wypełniać obowiązki biurowe. Na szczęście
miał talent do posługiwania się technicznymi gadŜetami i dobrze wpasował się w kadrę
techników zajmujących się komputerami oraz urządzeniami słuŜącymi do elektronicznego
podsłuchu i komunikacji.
Niezgrabnie zerwał się na równe nogi i zaczął wyjaśniać, na czym polegało jego
zadanie i jak sobie z nim poradził:
- Moim zadaniem było połączenie róŜnych wątków i dopasowanie ich do tej
układanki. Badałem kilka obszarów naszych zainteresowań: biografię St Johna, jego Ŝony,
jego zainteresowanie Simonem Salcombe’em, lokalizację czy raczej siedzibę Salcombe’a w
Szwajcarii i co najmniej jedno morderstwo, o które podejrzewa się Simona Salcombe’a.
Pracuję nad tym dopiero od kilku dni, więc jeśli coś będzie wyglądać niezgrabnie, to tylko z
tego powodu.
JeŜeli chodzi o biografię St Johna, to nie ma w niej nic niezwykłego... jednak naleŜy
podkreślić, Ŝe nie jest to ktoś przeciętny. Lingwista, patriota oraz ekspert w sztukach walki.
Nie są to cechy określające przeciętnego faceta. Niemniej jednak w jego Ŝyciu nie zdarzyło
się nic niezwykłego, przynajmniej do czasu, gdy umarła jego Ŝona.
śona St Johna, Kelly, zmarła w Londynie z powodu nieznanej, egzotycznej choroby.
Potem St John najwyraźniej załamał się, ale właśnie wówczas zdarzyło się coś niezwykłego.
Coś zyskał, przynajmniej jeśli chodzi o zdolności paranormalne. Nie wiemy, na czym te
zdolności polegają ale nasi eksperci mówili juŜ o tym, Ŝe potrafi się osłaniać. Ci sami eksperci
mówią, Ŝe jego siły rosną.
JeŜeli chodzi o jego Ŝonę, wygląda na to, Ŝe zdaniem St Johna Simon Salcombe jest za
to w jakiś sposób odpowiedzialny. Próbował go wyśledzić, tak samo jak my. Dzięki
podsłuchowi wiemy, Ŝe zna nazwę miejsca, w którym przebywa Salcombe. Jest to Schloss
Zonigen w Alpach Szwajcarskich. Poszliśmy tym tropem i zlokalizowaliśmy obiekt. Jest to
wydrąŜona skalna turnia, coś, co miało być kriogenicznym schronieniem. Simon Salcombe
jest jednym z trzech współwłaścicieli tej nieruchomości. Jednak nie sposób znaleźć Ŝadnych
informacji dotyczących tych osób. Udało mi się włamać do głównego komputera policji
szwajcarskiej i wygląda na to, Ŝe trzy lub cztery razy zaczynali dochodzenie, które zawsze
utykało na poziomie lokalnym. Nigdy nie osiągnięto niczego ponad ogólny wywiad i zebranie
bardzo oględnych informacji. No i przy okazji: pomimo naszych specjalnych uprawnień w
Interpolu, nie wspominając o pozostałych siedemdziesięciu procentach światowych słuŜb
wywiadowczych, musiałem włamywać się do tego komputera. To dlatego, Ŝe Schloss
Zonigen znajduje się wśród plików zastrzeŜonych.
Szwajcarskie śledztwa dotyczyły porwań lub zaginięć, oskarŜeń o szantaŜ,
finansowych oraz bankowych nieprawidłowości, a przecieŜ wszyscy wiemy, Ŝe Szwajcarzy
znają się na tych sprawach znakomicie... Wygląda na to, Ŝe wysunięto sporo zarzutów
przeciwko Simonowi Salcombe’owi i spółce, ale niczego mu nie udowodniono. Dochodzenia
do niczego nie doprowadziły lub zatrzymywały się w miejscu. To tak, jakbyśmy mieli do
czynienia ze szwajcarską mafią lub czymś podobnym.
- Tak, lub czymś podobnym - powtórzył za nim Trask. - Mów dalej... jeśli w ogóle jest
coś jeszcze do powiedzenia.
- Tak, jeszcze tylko jedno. Chodzi o te potworne morderstwa, w których Salcombe
prawdopodobnie maczał palce.
Morderstwa? - pomyślał Trask - W liczbie mnogiej? A moŜe jednak to tylko
przejęzyczenie.
- Wiem, Ŝe szef szczególnie się tym interesuje, bo mimo Ŝe w naszym wydziale
wszystko jest dość niezwykłe, to śmierć Gregory’ego Stampera, jego - jak to powiedzieć? -
wynicowanie jest wyjątkowe, nawet jak na nasz wydział. Jednak pozostałe przypadki śmierci
są nie mniej niezwykłe...
- Przypadki? - spytał Trask. - Momencik! Inne przypadki śmierci? Takiej jak
Gregory’ego Stampera? Czy nie kazałem pracować nad tym...
-...mnie - wtrącił David Chung. - Powiedziałeś, Ŝe mam komuś kazać zająć się tym.
Komuś, kto nie ma teraz nadmiaru zajęć. Więc przekazałem to...
-...mnie - powiedział zdenerwowanym głosem Kellway. - Miałem juŜ wcześniej
zameldować o moich odkryciach. MoŜe nawet rano, ale byłeś bardzo zajęty. Poza tym
poszukiwałem innych przypadków.
Trask otworzył usta ze zdziwienia. Po sekundzie zmruŜył oczy i powtórzył słowa
Kellwaya:
- Poszukiwałeś innych przypadków? - przerwał na chwilę, wziął głębszy oddech i
kontynuował: - Rozumiem. Masz rację. Miałem rano masę roboty. MoŜe nam teraz o tym
opowiesz?
W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza i wszyscy czekali, aŜ Kellway zacznie
mówić dalej...Kellway wyciągnął zniszczony notatnik, otworzył go i zaczął mówić:
- Mam tutaj dość długą listę, ale będę się streszczać. Zaczęło się od Stampera na
terenie Zjednoczonego Królestwa. Jeśli St John ma rację, to jego Ŝona jest kolejną ofiarą w
naszym kraju, ale na razie nie ma na to dowodów. Kelly St John nie została uszkodzona ani
zmieniona w taki sam niesamowity i niewiarygodny sposób, jak miało to miejsce w wypadku
Stampera. Jednak jej śmierć z pewnością nie posiada racjonalnego wytłumaczenia, a ona
sama miała związek z postacią Simona Salcombe’a.
Przejdźmy do innych krajów. Jakieś trzy, cztery miesiące przed upadkiem Muru
Berlińskiego, czyli w połowie lipca ubiegłego roku, zniknęła waŜna postać ze
wschodnioniemieckiej Stasi - Ernst Stenger. Stenger był skorumpowanym brutalem z długą
listą zbrodni i przewinień. Musiał wiedzieć, co go czeka, i postanowił zniknąć. Od tego czasu
poszukiwały go słuŜby specjalne Rosji, Niemiec, Wielkiej Brytanii oraz innych krajów.
UwaŜano, Ŝe przebywa gdzieś w Szwajcarii, gdzie Stasi gromadziła na tajnych kontach
bankowych rosyjskie złoto otrzymywane w zamian za świadczone usługi. Nie udało się
odnaleźć ani jego, ani złota Stasi, ale wygląda na to, Ŝe odnalazł go ktoś inny.
Tydzień temu znaleziono jego ciało w luksusowej willi w Innsbrucku w Austrii.
Właściciel willi przyjechał upomnieć się o niezapłacone rachunki. Nieznośny fetor kazał mu
udać się do ogrodu, gdzie w basenie, na powierzchni wody zielonej jak zupa, unosiły się
zwłoki Stengera przypominające kawał surowego, wypatroszonego mięsa. Jak moŜna się
domyślić, był wynicowany. Mieszkał w tym miejscu pod przybranym nazwiskiem wraz z
Ŝoną młodszą od niego o dwadzieścia lat. Eriki Stenger nie widziano od trzech miesięcy i
nadal nie wiadomo, gdzie się znajduje. Ernsta rozpoznano dzięki badaniom DNA. Przy okazji
odkryto, Ŝe jego DNA zostało w dziwny sposób poszatkowane... Nie pytajcie mnie o
szczegóły, bo i tak się na tym nie znam. Znalezione w willi liczne dokumenty odnosiły się do
kogoś, kto nazywał się Frau Gerda Lessing i mieszkał - jak się domyślacie - w Schloss
Zonigen. W willi znaleziono takŜe garść, ale tylko garść, krugerrandów. Przesłuchiwana przez
policję pokojówka zeznała, Ŝe często widziała, jak Stenger przeliczał monety pakowane po
dwadzieścia sztuk, z których kaŜda zawierała uncję czystego złota. Wyglądało to jak wielka
wygrana w kasynie...
Te informacje udostępnił nam wywiad niemiecki. Teraz Afryka...
Kiedy Organizacja Narodów Zjednoczonych wysłała jednostki wojskowe do Zugandy
po śmierci generała Wilsona Gundaweiego, pojechało tam równieŜ kilku oficerów z MI6.
Oddziały ONZ nie miały zbyt wiele do roboty, sąsiadom - Kasabi - wystarczyło, Ŝe Gundawei
nie Ŝyje i Ŝe moŜna powrócić do starych granic, odzyskując terytoria zagarnięte wcześniej
przez Zugandę. ONZ złapało jednego z oficerów, którzy przeŜyli wojnę. Był to słuŜący w
ochronie generała kapitan, który widział śmierć przywódcy kraju.
Facet obarczał winą za śmierć generała kogoś o nazwisku Guyler Schweitzer, kto
przyleciał do Zugandy prywatnym odrzutowcem i chciał, Ŝeby Gundawei oddał mu jakiś
dług, i to w złocie. Jestem pewien, Ŝe zauwaŜyliście, jak temat złota przewija się niczym
waŜny wątek z powieści szpiegowskiej...
Jeśli chodzi o Gundaweiego, to jego pałac został splądrowany i podpalony. Jednak
pokój, w którym znaleziono ciało generała, najprawdopodobniej jego sypialnia, nie był
szczególnie zniszczony. Obok ciała generała leŜały zwłoki jego syna Petera Gundaweiego.
Zdaniem kapitana obaj zostali zamordowani przez rzeczonego Guylera Schweitzera. Jednak z
ciał obu zabitych wyciągnięto kule wystrzelone z broni kapitana.
Prawdopodobnie Peter Gundawei zmarł na AIDS, jeszcze zanim dosięgły go kule. Co
do ojca... nikt się nie zastanawiał nad tym, dlaczego go zastrzelono. Patolog z jednostek ONZ
potwierdził, Ŝe bezpośrednią przyczyną śmierci był postrzał, ale facet i tak by umarł z
powodu, hm...
- Wynicowania? - ponaglił go Trask.
- Właśnie. Raport patologa mówi, Ŝe generał wyglądał tak z powodu wysokiej
temperatury płonącego łóŜka i tłuszczu.Wnętrzności Gundaweiego, jego organy Ŝyciowe,
musiały się przegrzać i zagotować. Pod wpływem ciśnienia mózg wyszedł mu uchem. Całe
ciało oddzieliło się w jakiś sposób od kości.
Co do Guylera Schweitzera...
-...ze Schloss Zonigen, tak? - ponownie wtrącił się Trask.
- Na to wygląda. Lotnisko w Zugandzie nie jest zbyt wielkie, ale prowadzi rejestr
lotów. Samolot nie naleŜał do Schweitzera. Jest zarejestrowany w Genewie, stacjonuje w
Bernie, gdzie mieszka jego właściciel, a zarazem pilot. MoŜna go wynająć jako powietrzną
taksówkę.
Przejdźmy do kolejnego Ernsta. Tym razem do Ernsta Zittermenscha, który sam nadał
sobie tytuł lorda.
- To on jeszcze Ŝyje? - zdziwił się Trask.
- Tak - Kellway skinął głową. - Nawet próbowałem porozmawiać z nim przez telefon,
ale nie miał ochoty na pogawędki ze mną. Jednak jego słuŜący zapewnił mnie, Ŝe Ernst Ŝyje,
czuje się świetnie i właśnie zabawia się z młodą damą. Całkiem nieźle jak na faceta z
nieoperacyjnym rakiem Ŝołądka, któremu lekarze dawali nie więcej niŜ kilka tygodni Ŝycia. A
było to trzy lata temu!
- Chciałeś rozmawiać z Zittermenschem? - spytał łan Goodly. - Chyba wiesz, jak
bardzo musimy być ostroŜni? Co takiego chciałeś mu powiedzieć?
- Chciałem powiedzieć, Ŝe jestem cięŜko chory i Ŝe być moŜe mógłbym skorzystać z
jego doświadczenia. Czy jest zadowolony z terapii, jaką zastosował wobec niego Simon
Salcombe... coś w tym rodzaju. UŜyłbym oczywiście pseudonimu. Nasza linia telefoniczna
jest nie do namierzenia, poza tym sądzę, Ŝe prędzej czy później i tak będziemy musieli
porozmawiać z Zittermenschem.
- To prawda - powiedział Trask. - To samo tyczy się tego pilota z Berna i wszystkich,
którzy mają związek z tą sprawą na przykład Ŝona Gregory’ego Stampera. Ale kontynuuj.
Masz coś jeszcze?
- Całkiem sporo. Jeszcze nie skończyłem raportu, ale wkrótce dostaniesz go. Jest
jeszcze co najmniej jedna rzecz, o której powinieneś wiedzieć... - Kellway przerwał na
chwilę, po czym zadał pytanie: - Amerykanie w ostatnich czasach niezbyt nas kochali,
prawda?
- Prawda - Trask skinął głową. - Mogą być trochę zazdrośni, przynajmniej jeśli chodzi
o wywiad. Oni mają problemy nawet z komunikacją pomiędzy ich własnymi słuŜbami. O co
ci konkretnie chodzi? Nie chcą współpracować?
- Przeciwnie - odrzekł Kellway. - Kwatera główna CIA w Langley współpracuje z
nami bardzo chętnie.
- CIA? - zdziwił się Trask. - To dość zaskakujące!
- Początkowo byli raczej niechętni - kontynuował Kellway - ale kiedy powiązaliśmy
niewytłumaczalne przypadki zgonów ze złotem, to rzucili się na mnie jak pijawki! Wiedzieli
wszystko o śmierci Wilsona Gundaweiego, ponadto mieli dane mówiące o pewnym wielkim
magnacie naftowym z Texasu. Kiedy do ich układanki dodałem nazwisko Gregory’ego
Stampera, wówczas odkryli wszystkie karty. Czy wyobraŜacie sobie intruza, złodzieja złota,
w Forcie Knox?
- Momencik - Trask uniósł do góry dłoń. - Gregory Stamper i Fort Knox? Co to ma
wspólnego ze sobą? Dlaczego CIA interesuje się zmarłym brytyjskim politykiem?
- Istnieje wspólny mianownik - odparł Kellway. - Złoto!
- Aha! - zgodził się z nim Trask. - Stamper miał udziały w koncernach zajmujących
się wydobywaniem metali szlachetnych.
- Był kolekcjonerem ozdób ze złota. Ale jego Ŝona mówi, Ŝe znaleźli się na krawędzi
bankructwa.
- Dobra - Trask pokiwał głową. - Opowiedz nam teraz o tej sprawie z Fortu Knox. Jak
to moŜliwe, Ŝe znalazł się tam intruz? Złodziej?
- Właśnie nad tym głowi się CIA. Mogę ci tylko powiedzieć, czego dowiedziałem się
od nich i co zobaczyłem na monitorze komputera.
- Momencik! Skopiowałeś to?
- Oczywiście. Mam to w moim biurze.
- No to chodźmy tam. Powiada się, Ŝe jeden obraz wart jest tysiąca słów.
- Hm... Mam nagranie więcej niŜ jednego obrazu - odparł Kellway, wstając z krzesła. -
Całą scenę, którą nagrały kamery ochrony w Forcie Knox. Jest tam równieŜ obraz straŜnika,
którego znaleziono w podziemiach, gdzie przechowują rezerwy złota. Pojedyncza gwiazdka
na jego naramiennikach wskazuje na to, Ŝe był... był porucznikiem. - Kellway przerwał, Ŝeby
zwilŜyć językiem wyschnięte usta, po czym dodał cichym głosem: - Powinienem cię ostrzec,
Ŝe raczej nie będziesz chciał patrzeć na tego człowieka. Wystarczy jeden rzut oka...
Biuro Alana Kellwaya, podobnie jak większość biur innych pracowników Wydziału
E, było zaadaptowanym pokojem hotelowym. Kiedy Wydział E otrzymał przed laty górne
piętro hotelu i urządził swoją centralę, pokoje hotelowe nie zostały przebudowane i w duŜej
mierze pozostały niezmienione. Kellway większość czasu spędzał na pracy w pomieszczeniu
dowodzenia, które kiedyś było salą konferencyjną. Jednak podobnie jak większość agentów
chętnie wymykał się do własnego pokoju, gdzie przechowywał akta, raporty i dokumenty, nad
którymi aktualnie pracował. Przeniósł kasetę do pokoju po to, Ŝeby dokładniej zbadać
nagrany materiał i lepiej ją zabezpieczyć przed niepowołanymi osobami.
Teraz wraz z tuzinem tłoczących się w pokoiku kolegów i patrzącym mu przez ramię
Traskiem zajął się wkładaniem kasety do odtwarzacza, przewijaniem i wynajdywaniem
konkretnej sceny. W końcu na ekranie pojawiła się sekwencja czarno-białych obrazów.
- To są zdjęcia wykonywane automatycznie w piętnasto-sekundowych odstępach -
wyjaśnił Kellway.
Pierwsze zdjęcie przedstawiało wielkie podziemia, zwęŜające się w długiej
perspektywie białe ściany i zaokrąglone w górnej części stalowe drzwi na końcu korytarza.
Początkowo największe wraŜenie sprawiała wielkość pomieszczenia, które miało rozmiar
średniej wielkości hangaru lotniczego, ale brak okien od razu przypominał, Ŝe jest to budowla
umieszczona pod ziemią.
Przy obu bocznych ścianach pomieszczenia biegły pomosty. W środku oddzielone
trzema ciągami komunikacyjnymi stały cztery rzędy zamkniętych klatek, w których na
metalowych paletach spoczywało złoto. Po drugiej stronie pomieszczenia pozostawiono
wystarczającą ilość miejsca, Ŝeby moŜna było swobodnie manewrować stojącym po lewej
stronie wózkiem widłowym. Pierwsze zdjęcie było bardzo wyraźne, czarno-białe szczegóły
były ostre oprócz miejsc, gdzie blask złota dawał zbyt duŜo światła.
Ekran zamigotał i pokazał drugie zdjęcie, które wyglądało dokładnie tak samo jak
pierwsze.
Następnie pojawił się kolejny błysk, a wraz z nim trzecie zdjęcie, na którym szczegóły
były lekko rozmazane, jak gdyby aparat zaczął wibrować pod wpływem aktywności
niewidocznej na ekranie. W alejce po prawej stronie stał nienaturalnie wysoki i chudy jak
patyk męŜczyzna o długiej szyi, w białym kaftanie z wysokim kołnierzem. Pojawił się
dosłownie znikąd.
Wszystko wokół niego było białe: skóra przypominająca papier, siwe, długie i
związane na szczycie głowy włosy i kaftan, który aŜ raził bielą. Tylko oczy były czarne,
głęboko osadzone pod siwymi wąskimi brwiami. Biel połączona z efektem rozmazania
obrazu sprawiała, Ŝe cięŜko było patrzeć na postać.
- Tylko piętnaście sekund przerwy? - mruknął pod nosem Trask. - Skąd wziął się ten
koleś?
- Dobre pytanie - odparł Kellway. - TeŜ chciałbym znać na nie odpowiedź, podobnie
jak CIA, FBI, a zwłaszcza wojskowe szychy z Fortu Knox. Ale patrz dalej, to, co
najdziwniejsze, dopiero się pojawi. - Ta rada nie była potrzebna, poniewaŜ wszyscy w pokoju
skupili swój wzrok na ekranie.
Pstryk! Wysoki męŜczyzna znajdował się wewnątrz jednej z klatek i chwytał za sztabę
złotal
- Co? - zdziwił się Trask, zbliŜając twarz do ekranu. - PrzecieŜ te klatki są
pozamykane! A odstęp pomiędzy prętami to moŜe jakieś sześć cali. On raczej nie jest aŜ tak
bardzo chudy, prawda?
Pstryk! W korytarzu, na podłodze, pomiędzy rzędami klatek leŜały trzy sztaby złota.
Mogły zostać wypchnięte pomiędzy prętami klatki, a potem upuszczone na podłogę.
MęŜczyzna w klatce pochylał się nad czwartą sztabką ale jego głowa zastygła nieruchomo w
pozycji nasłuchiwania.
- W tej chwili czujniki na paletach wykryły jego obecność - odezwał się Kellway. -
Jeśli zmienia się waga, to zostaje włączony alarm, ale...
Pstryk!
-...facet nie wygląda na takiego, co się tym przejmuje. MoŜe tylko trochę szybciej
pracuje.
Pstryk! Pojawiło się kolejne zamazane zdjęcie. Pstryk! MęŜczyzna w kaftanie nadal
pracowicie zajmował się sztabkami złota.Pstryk! Jego wąska dłoń z długimi palcami
wysunęła się pomiędzy prętami klatki i upuściła na podłogę kolejny cenny ładunek.
Intruz faktycznie nie przejmował się alarmem, bo na podłodze obok klatki leŜało
jakieś piętnaście, moŜe szesnaście sztabek. Jednak teraz otworzyły się stalowe drzwi na końcu
korytarza i do podziemi weszła ubrana w mundur męska postać. Porucznik szedł z
wyciągniętą do przodu bronią, starając się zmniejszyć pole raŜenia, i krzyczał coś -
prawdopodobnie rozkaz lub ostrzeŜenie - ale kamery rejestrowały wyłącznie obraz, więc nic
nie było słychać.
Pstryk! ZbliŜając się do klatki, oficer, najwyraźniej całkowicie zdumiony obecnością
przybysza, opuścił lufę broni ku podłodze. Wysoki męŜczyzna w klatce wydawał się
uwięziony na dobre.
Pstryk! Pomimo niewyraźnego zdjęcia na twarzy porucznika widać emocje: nie jest
juŜ zdumiony, ale wściekły. Sięgnął za pręty i złapał intruza za kaftan. Jego broń nadal
wycelowana była w podłogę. Wiedział, Ŝe nie grozi mu Ŝadne niebezpieczeństwo.
Pstryk! A jednak groziło!
Z rozpostartymi ramionami porucznik znalazł się w powietrzu, całym ciałem,
włącznie z butami ponad powierzchnią podłogi. Broń upadła obok stóp, a intruz znajdował się
teraz na zewnątrz klatki! Jedną ręką odpychał od siebie porucznika.
Pstryk! Wysoki męŜczyzna poprawiał swój kaftan, a porucznik leŜał na boku zwinięty
w pozycj i embrionalnej. Tylko Ŝe jego oczy były teraz wytrzeszczone, a szeroko otwarte usta
zastygły w niemym krzyku.
Pstryk! Intruza juŜ nie było, a wraz z nim zniknęło złoto. Porucznik nie leŜał juŜ
zwinięty jak embrion, ale przybrał kształt kuli! Jego mundur eksplodował rozepchnięty
przekształcającym się ciałem! Przez stalowe drzwi do pomieszczenia wbiegło trzech
kolejnych straŜników.
Kellway nacisnął przycisk pauzy i powiedział:
- Sir?
- Tak, o co chodzi? - odparł Trask ochrypłym głosem.
- Mamy kilka zdjęć zrobionych przez Ŝandarmerię wojskową ze zbliŜeniem ciała
porucznika. Zrobili je w tym samym miejscu, gdzie znaleziono ciało. Chce pan zobaczyć?
- Nie, jeśli został wynicowany - odparł Trask. - To juŜ widziałem.
- Nie został wynicowany. - Kellway pokręcił głową. - Coś się z nim stało, ale nie to...
- Dobrze, pokaŜ te zdjęcia. A przynajmniej jedno. Jestem pewien, Ŝe widziałem gorsze
rzeczy.
To fakt, Ŝe Trask widział gorsze rzeczy, ale niewiele gorsze.
Na kolorowym zdjęciu, które właśnie pojawiło się na ekranie, jakiś rzeźbiarz ociosał
kawał róŜowo-purpurowo-błękitno-Ŝylastego marmuru, z którego uformował prawie idealną
kulę o średnicy około dwudziestu cali. Jednak z chwilą gdy oczy oglądających rozpoznały
obserwowany przedmiot, powód, dla którego kula nie była idealnie okrągła, ale lekko obła,
stał się oczywisty... W taki właśnie sposób grawitacja oddziaływała na substancję, która nie
była jednak tak twarda jak marmur. W rzeczywistości substancja składała się z mięsa, krwi i
kości, z tego, co kiedyś było porucznikiem.
Trask z trudem powstrzymał drganie kącika ust, po czym wychrypiał:
- PokaŜ kolejne.
Kellway głośno przełknął ślinę, ale wykonał rozkaz. Tym razem Trask oraz pozostali
agenci mogli zobaczyć zdjęcie, które ukazywało drugą stronę... tego, co kiedyś było
człowiekiem. Widać było spłaszczoną twarz porucznika, przeraŜone oczy patrzące ze zgrozą,
otwarte usta i język wystający z ust. WzdłuŜ tej nieprawdopodobnie zmiksowanej jednolitej
kuli mięsa zwisały strzępy munduru i bielizny rozerwane w trakcie zachodzącej transformacji.
Nie było to wynicowanie, ale Trask gotów byłby się załoŜyć, Ŝe równieŜ i za tą
transformacją stała ta sama siła co za wynicowaniem.
- Wyłącz to kurestwo! - sapnął, odwrócił się i wyszedł z pokoju...ne. Chodzi o to, Ŝe
wcale bym się nie zdziwił, gdyby przez te drzwi przeszedł Nekroskop we własnej osobie.
Oczywiście byłbym zaskoczony, moŜe nawet bym zemdlał, ale nie byłoby to takie
nieoczekiwane. To było silne uczucie obecności. No i dochodzi to, czego doświadczyłem
dzisiaj po południu. - Chung zwrócił się do prekognity: - łan, rozumiem twoje wcześniejsze
wątpliwości dotyczące ewentualnych błędów w moich odczytach. Zgadzam się takŜe z tym,
Ŝe niemoŜliwe jest, Ŝeby St John w ciągu minuty przeniósł się z Zakynthos do Londynu. Ale
zrobił to, no chyba Ŝe ma bliźniaka posiadającego dokładnie taką samą aurę. Paul zgadza się z
moimi wnioskami.
- Dobrze wiesz o tym, Ŝe tylko jeden człowiek potrafił dokonywać takich rzeczy, czyli
w jednej chwili przenosić się z danego miejsca na inne - stwierdził Trask, który nie wątpił w
szczerość wypowiedzi Chunga.
- Tylko Ŝe to juŜ naleŜy do przeszłości, mój przyjacielu - wtrącił się Goodly.
- Oczywiście, Ŝe tak! - powiedział podekscytowany Chung. - Tylko Ŝe przeszłość
wraca. Wszyscy widzieliśmy tego kolesia w kaftanie, który kradł złoto w Forcie Knox.
Potrafił wchodzić i wychodzić z zamkniętej klatki, a co do jego przybycia do fortu, to po
prostu pojawił się w podziemiach, a potem zniknął! Kiedy to zobaczyłem, znowu przyszedł
mi na myśl Harry Keogh.
- Mnie teŜ - powiedział Trask. - Myślę, Ŝe kaŜdemu z nas. Ale po zastanowieniu się
stwierdziłem, Ŝe nie miało to nic wspólnego z Kontinuum Móbiusa.
- Dlaczego? - zdziwił się Goodly.
- PoniewaŜ Harry musiał fizycznie przemieszczać się przez drzwi; wchodzić w nie,
wpływać, nurkować i tak dalej. On wywoływał tak zwane drzwi Móbiusa. Dla nas były
niewidoczne, ale mimo to istniały. Harry musiał przez nie przejść, natomiast ta postać z Fortu
Knox nie byłaby w stanie podnieść wszystkich sztabek i przenieść je przez drzwi. Dla
zwykłego człowieka byłoby to zbyt cięŜkie i niewygodne. A on po prostu owinął te sztaby
swoim kaftanem i pstryk!...
- JuŜ go nie ma - dokończył Goodly, kiwając głową. - A więc musiało to być coś
podobnego do Kontinuum Móbiusa, prawda?
Kiedy wszyscy agenci wyszli z pokoju Kellwaya, udając się do swoich zajęć, Trask
przywołał trójkę z nich: prekognitę lana Goodly’ego, lokalizatora Davida Chunga oraz
telepatę Paula Garveya, i poprosił, Ŝeby poszli z nim do jego gabinetu. Po zamknięciu drzwi
Trask usiadł za swoim biurkiem, a po drugiej stronie blatu zasiedli na krzesłach Goodly i
Garvey, natomiast Chung wolał stać.
Trask potarł w zamyśleniu brodę, po czym odezwał się:
- Jestem pewien, Ŝe w tej sprawie macie podobne zdanie jak ja. Myślę, Ŝe to dotyczy
całego Wydziału E. Coś tutaj wydaje się być znacznie więcej niŜ tylko zbiegiem okoliczności.
Kellway nie jest jedynym z dostępnych nam detektywów, wszyscy jesteśmy detektywami na
róŜne sposoby. JeŜeli chodzi o mnie, to nigdy nie polegałem wyłącznie na swojej zdolności w
wykrywaniu kłamstwa. Choć wiem, Ŝe jest to talent podarowany mi przez Boga, to chętnie
korzystam równieŜ z mojego mózgu, równieŜ pochodzącego od Niego.
Nie wierzę w przypadki. Pojedynczy zbieg okoliczności moŜna nazwać
synchronicznością. Dwa podobne przypadki teŜ mogą się jeszcze zmieścić w tej definicji. Ale
gdy po jakimś czasie mamy do czynienia z prawdziwym zalewem analogicznych zbiegów
okoliczności, to jak to wówczas mamy nazwać? Wiecie, co mam na myśli? O czym właśnie
mówię?
Następnie, zanim ktokolwiek zdąŜył się odezwać, Trask rzucił spojrzenie Garveyowi i
dodał:
- Ty, Paul, nie musisz odpowiadać, bo wiem, Ŝe potrafisz mnie przejrzeć na wylot. Ale
moŜe David? Mam takie wraŜenie, Ŝe chciałeś coś powiedzieć w sali dowodzenia. Czy mam
rację?
- Tak - Chung pokiwał głową. - Coś chodzi mi po głowie od chwili, gdy
sprowadziliśmy tutaj Scotta St Johna. Ale jak dotąd nie potrafiłem tego sformułować w
słowach... nawet teraz moŜe mi się to nie udać. Kiedy tamtego dnia przechodziłem obok
pokoju Harry’ego Keogha, coś poruszyło siew moim wnętrzu. To było tylko uczucie... ale za
to niesamowicie dziw
- Najwyraźniej - odpowiedział Paul Garvey. - Poza tym Harry dzięki Kontinuum
Móbiusa mógł nie tylko podróŜować w czterowymiarowej czasoprzestrzeni, ale takŜe
przekraczać ją. Był w innym świecie razem z Zek Fóener i Jazzem Simmonsem, gdzie
walczyli z Wampyrami. Ale to był tylko jeden świat, a co będzie, gdy...
-...gdy okaŜe się, Ŝe są jeszcze inne światy? - tym razem przemówił Trask.
- I to nie tylko równoległe - rzekł Chung. - Chodzi o to, Ŝe tam są miliardy światów! -
pokazał ręką dookoła siebie. - Ta... osoba w Forcie Knox, czy to przypominało wam
człowieka? Moim zdaniem człowiek tak nie wygląda. Od samego patrzenia na niego ciarki
przechodziły mi po plecach, nie mówiąc, co mi się działo, gdy zobaczyłem, jak postąpił z
porucznikiem.
- Przynajmniej wiemy, w jaki sposób oni mordują ludzi - stwierdził Goodly.
O to chodzi, oni - powiedział Trask. - Cała trójka. Znowu pojawia się ta liczba. Simon
Salcombe, Gerda Lessing i ten koleś z Fortu Knox, jak mu było? Guyler...
- Schweitzer - dokończył Garvey. - Najwyraźniej przybrał nazwisko, sugerując się
miejscem zamieszkania. Ale to zabójstwo...
- To była prawie natychmiastowa metamorfoza - stwierdził Goodly. - Mutacja
człowieka, która nie jest w stanie dłuŜej Ŝyć w takiej postaci! Najwidoczniej oni mogą
róŜnicować stopień przemiany i bólu, wydłuŜając cierpienia lub zabijając w jednej chwili.
- Kelly St John - ponurym tonem odezwał się Trask. - Jej Ŝycie skończyło się w ciągu
zaledwie kilku dni. Najwidoczniej Salcombe nie chciał być kojarzony z jej śmiercią. A co ze
Stamperem?
- MoŜe nie udało mu się zapłacić za usługi - odpowiedział Garvey - za uzdrowienie
syna. Zastanawiam się nad tym, czy oni mogą zmieniać swoje własne kształty.
- Potrafią uzdrawiać równie skutecznie jak zabijać - wtrącił się Goodly. - Mają...
talent. Kiedy chcą osiągnąć jakiś cel, mogą uŜywać go do uzdrawiania, a jeśli coś im grozi, to
dzięki swoim talentom zabijają.
- Jest jeszcze jedna rzecz, nad którą pracowałem - powiedział Chung. - Czy pamiętacie
tę noc, kiedy wszyscy tutaj przyszliśmy, Ŝeby oglądać... hm, nie wiem, jak to nazwać...
powiedzmy: odejście Harry’ego? Na pewno pamiętacie. Wiemy, Ŝe Nekroskop Harry Keogh
nie Ŝyje, Ŝe umarł w Krainie Gwiazd, w świecie Wampyrów. Ale to co najwaŜniejsze, to czas
zgonu.
- A więc - rzekł Trask, patrząc uwaŜnie na lokalizatora - miałem rację: wiesz więcej,
niŜ powiedziałeś. Nie chodzi o to, Ŝe coś ukryłeś, tylko nie było czasu, Ŝeby o tym
porozmawiać. MoŜliwe, Ŝe ja równieŜ pracowałem nad dojściem do tego samego wniosku.
Będę zgadywał: mówimy o godzinie, w której zmarł Nekroskop, mam rację? Teraz juŜ wiesz,
o co mi chodziło, gdy mówiłem o przypadkach, zbiegach okoliczności, synchroniczności i tak
dalej? Oto co odkryłem: St John zaczął rozwijać swoje paranormalne zdolności natychmiast
po tym, gdy umarł Harry Keogh.
- Tak, to prawda - przytaknął Chung. - Ale to jeszcze nie wszystko.
- Tak? A co jeszcze?
- Nie tylko Harry umarł tego niedzielnego poranka o 3:3 3. Umarła wtedy równieŜ
Kelly St John. I to dokładnie w tej samej minucie!
Trask patrzył ze zdumieniem na Chunga, tak samo Garvey i Goodly.
- Tak więc - kontynuował lokalizator - jeśli nie jest to zbieg okoliczności czy
synchroniczność, to istnieje związek pomiędzy zmarłym Harrym Keoghiem a bardzo
Ŝywotnym Scottem St Johnem.
Trask odzyskał głos i powiedział:
- MoŜna powiedzieć, Ŝe od śmierci Harry’ego to najlepsza nowina, jaka do nas
dotarła. Jeśli St John i ludzie, którzy z nim pracują są w jakimś stopniu pod wpływem
Harry’ego...
-...to jest to dla nas dobry znak - dokończył Chung.
- Racja - rzekł Trask. - Ale kim są jego przyjaciele? Kim jest ta kobieta, Shania? No i
o co chodzi z tym kimś, kto nazywa się Wilk?
W tej samej chwili Garvey głośno westchnął, sprawiając, Ŝe oczy pozostałej trójki
skierowały się na niego.
- O co chodzi, Paul? - spytał zaniepokojony Trask. Po chwili sam głośniej odetchnął,
nerwowo pstryknął palcami i dodał: - Niech to szlag! Przegapiłeś swoją wizytę u neurologa!-
Co? - zdziwił się Garvey, wyglądał na mocno zdezorientowanego. - No tak, masz rację.
Zapomniałem o tym, kiedy Kellway zaczął opowiadać o swoich odkryciach. Ale tu nie chodzi
o neurologa. Tym się akurat nie przejmuję, zwłaszcza gdy nasz świat czeka koniec, i to za
niecały tydzień! Chodzi o to, co powiedziałeś.
- Co powiedziałem? - powtórzył za nim Trask. - O co ci chodzi?
- Zadaj sobie takie pytanie: czy znamy kogoś, kto mieszka na wyspie Zakynthos?
- Zek Fóener i Michael J. Simmons - odparł natychmiast Trask.
Ale Garvey dodał: - I...?
- I co? - powtórzył ponownie Trask, wykazując rosnące zniecierpliwienie. - Powiedz,
o co ci chodzi.
- I wilk - rzekł Garvey. - Chodzi mi o prawdziwego dzikiego wilka pochodzącego z
górskich regionów Krainy Słońca i Gwiazd. Wiesz, co ci powiem? Kiedy podąŜyłem myślą za
Chungiem do domu St Johna, to chociaŜ wyczułem za tym smogiem trzy umysły, załoŜę się o
wszystkie pieniądze, Ŝe nie wszystkie naleŜały do ludzi.
Na dłuŜszą chwilę zapadła cisza, po czym odezwał się Trask:
- Chcesz mi powiedzieć, Ŝe trzecim członkiem zespołu St Johna i jego tajemniczej
kobiety jest wilk?
- UwaŜam, Ŝe to moŜliwe - stwierdził Garvey. - I wiem, jak to sprawdzić. Mamy
numer telefonu do Zek na Zante?
- Ale nie wolno nam - odezwał się łan Goodly swoim wysokim głosem.
- Musimy - przerwał mu Trask. - Przepraszam, łan, ale nie moŜemy juŜ dłuŜej czekać.
Pomimo albo z powodu twoich przepowiedni. Sam powiedziałeś, Ŝe został nam niecały
tydzień. Tylko do czego, do jakiego zdarzenia? Jakiegoś kolejnego Wielkiego Wybuchu?
Tego, o czym wspominała Anna Maria English? Nie moŜemy po prostu siedzieć bezczynnie.
St John, nieznana kobieta i... wilk, na litość boską przeciw nie wiadomo jakim piekielnym
pomiotom czającym się w Szwajcarskich Alpach?! Oczywiście, Ŝe nie będziemy rozgłaszać o
naszych działaniach, zrobimy to po cichu, ale musimy tam jechać!
Przerwał na chwilę, przyjrzał się kaŜdemu po kolei, po czym powiedział:
- Dobra, posłuchajcie, co chcę zrobić...
W prywatnej, wykutej w skale kwaterze w Schloss Zonigen Trójka Mordrich siedziała
przy okrągłym marmurowym stoliku, trzymając się za ręce. Wszyscy mieli na sobie kaftany z
wysoko postawionymi kołnierzami: Mordri Jeden, czyli Gerda Lessing, w kolorze czarnym
jak przestrzeń kosmiczna; Mordri Dwa, znany takŜe jako Simon Salcombe, w kolorze
ciemnoszarym; Mordri Trzy, który przybrał ziemskie imię Guyler Schweitzer, w kolorze
białym i tak czystym, Ŝe aŜ raził w oczy. Ich ciemne głęboko osadzone oczy były’zamknięte,
twarze pozbawione ciepła typowego dla Shingów miały ostre i groźne rysy. Na ich prawych
ramionach siedziały Khiffy przyczepione jedną kończyną do szyi, drugą zagłębione w uszach
swych gospodarzy, wnikając w ich myśli, a być moŜe równieŜ zwiększając ich moc. Otwarte
czerwone oczka Khiffów wyglądały na nieobecne, jakby patrzyły gdzieś daleko. I tak właśnie
było, poniewaŜ Khiffy wraz ze swoimi gospodarzami zaangaŜowane były w jedną z kolejnych
prób przeniknięcia smogu umysłowego zasłaniającego Centralę Wydziału E w Londynie.
Przez kilka godzin starali się dotrzeć do wnętrza umysłów agentów pracujących w
Wydziale E, wciąŜ natykając się na gęste osłony. Jednak chociaŜ główny kierunek
poszukiwań nie przyniósł sukcesu, to na innym obszarze odkrycia okazały się znacznie
bardziej interesujące.
Kiedy Trójka Mordrich powróciła ze swych mentalnych wypraw, powoli otworzyła
oczy, Khiffy zaś skurczyły się i ukryły w długich głowach swoich gospodarzy. Praktycznie
nie otwierając wąskich ust, Mordri Jeden powiedziała:
- Jak uwaŜacie, czy to moŜliwe, Ŝe zaniedbaliśmy nasze obowiązki? Nie doceniliśmy
ich lub wykazaliśmy zbyt wiele zaufania, a moŜe nawet popełniliśmy błąd? Czy nie wkradła
się... pomyłka?
- Co? Jak to? Zaniedbanie? - odpowiedział Mordri Dwa głosem bardzo zbliŜonym do
dźwięku wydawanego ustami.
Cała trójka rozluźniła uścisk i wyprostowała się. Odezwał się osobnik w białym
kaftanie:- Chodzi o to, czy nasze środki ostroŜności nie były za mało skuteczne. Jestem
pewien, Ŝe dobrze to zrozumiałeś, Simon. W końcu miałeś zająć się wewnętrznym kręgiem,
włączając w to Londyn.
- Co to za insynuacja? - odparł Mordri Dwa, czyli Salcombe, skręcając głowę
węŜowatym ruchem, aby spojrzeć na kreaturę, która przybrała imię Guyler Schweitzer.
- Mc nie insynuuję, po prostu stwierdzam fakt! - padła odpowiedź. - MoŜesz sam siebie
zapytać: Jak pojawiło się to niebezpieczeństwo? Kim są ci, których myśli kierują się ku nam?
No i w końcu gdzie się znajdują? Mogę ci udzielić odpowiedzi: są w Londynie!
Frau Gerda Lessing przerwała kłótnię w zarodku:
- Nie oskarŜam Ŝadnego z członków Trójki. Mogliśmy zastosować ich metody, ale
postanowiliśmy skorzystać z naszych, uznając je za mniej nieporęczne i bardziej
wysublimowane. Jeśli chodzi o dotyk, to moŜliwe, Ŝe zbyt często i zbyt intensywnie z niego
korzystaliśmy. Rzeczywiście zwykłe kule i noŜe byłyby całkowicie wystarczające. Być moŜe nie
pokazalibyśmy w ten sposób naszej wyŜszości, ale do naszych zadań i celów takie środki
byłyby wystarczające.
- MoŜe i wystarczające - odezwał się Mordri Trzy - ale nie sprawiłyby takiej
przyjemności! Mój Khiff cieszy się, kiedy czuje agonię, gdy obserwuje, jak ich ciała
przekształcają się, wynicowują i odwracają środkiem na zewnątrz. Mój Khiff to uwielbia!
Poza tym kim są ci ludzie, których mielibyśmy się obawiać? To prymitywne istoty! Oni
przeczą naszym przekonaniom. Wierzą w Boga, a nawet w bogów! Ale gdzie będą ich
bogowie, gdy zrealizujemy nasz plan? Cywilizacje Saaknhi, Yomirsch, Masakhrii, nawet
Shingowie wierzyli w bóstwa, modlili się do wszechmogącego uniwersalnego Stwórcy. A
gdzie są teraz? Odeszli! Odeszli na zawsze. Została tylko nasza Trójka. Jesteśmy ostatnimi
Shingami. I wszelkie nasze dotychczasowe dokonania zmierzające do ujawnienia tak zwanego
bóstwa wykazały, Ŝe Ŝaden bóg czy jego stworzenie nie jest w stanie zaburzyć naszego
przekonania, iŜ wyłącznie Nauka jest źródłem Stworzenia.
Słuchacze myśleli przez chwilę nad wraŜeniami płynącymi z tego logicznego
wywodu, po czym odezwała się Mordri Jeden:
- Zasadniczo masz rację. Dobrze wiem, Ŝe stoimy wyŜej. W rzeczywistości jako Trójka
jesteśmy niepokonani. Nasza Nauka jest niezniszczalna. Jednak i tak wygląda na to, Ŝe
wybiliśmy te stworzenia ze stanu błogości. Pamiętaj jednak, Ŝe są ich miliardy, a nas tylko
troje.
- Zgadzam się z tobą - odparł Mordri Dwa. - Z punktu widzenia rasy są zwykłym
rojem. Ale jako jednostki lub małe grupki mogą stać się naszymi rzeczywistymi wrogami i w
pewnym stopniu moŜemy nawet niepokoić się ich istnieniem...
- Zwłaszcza tymi, których przez swoje zachowanie zmusiłeś do działania - wtrącił
Mordri Trzy. - Jest ich garstka i na dodatek są tylko ludźmi. Wygląda na to, Ŝe boisz się,
Guylerze Schweitzer! Przed chwilą argumentowałeś, Ŝe oni nie mają zbyt wielkich zdolności.
Skąd zatem te śmieszne i pozbawione podstaw oskarŜenia? Zgadzam się z tobą, Ŝe planetę
Ziemia zaludniają prymitywne osobniki, wielbiciele boga i religijne naiwniaki. Ale jeśli
rzeczywiście zostali zrobieni na jego obraz i podobieństwo, to gdzie on jest teraz, w godzinie
największej potrzeby? Nie ma go. Nie dostrzegam najmniejszego zagroŜenia ani dla nas, ani
dla naszych planów. Udowodnimy ponad wszelką wątpliwość, choćby tylko samym sobie, Ŝe
moŜliwość istnienia ewentualnej najwyŜszej istoty jest minimalna. Powtarzam raz jeszcze: te
stworzenia sąjedynie ludźmi!
Ale zanim Mordri Trzy zdołał odpowiedzieć, wtrąciła się Mordri Jeden:
- Jeśli chodzi o bycie człowiekiem, to moim zdaniem prawda wygląda inaczej. A skoro
tak, to obaj jesteście w błędzie.
Wypowiedziała to tak chłodnym tonem, Ŝe jej wspólnicy natychmiast zaprzestali
myśli o dalszej sprzeczce i obaj spojrzeli na nią. Mordri Jeden zrobiła niezgrabny ruch i
wstała. Zrobiła kilka kroków po kamiennej podłodze i kontynuowała:
- Powiedzcie mi, czy nie wyczuliście jeszcze kogoś? Chodzi mi o kogoś poza tą grupką
uzdolnionych ludzi w Londynie i jeszcze kilku na Morzu Śródziemnym. A jeśli nie, to moŜe
pomyliłam się, wyczuwając umysł Shinga, który tu, w tym świecie, próbuje zorganizować
opozycję skierowaną przeciwko nam. Na pewno się nie mylę, poniewaŜ z naszej trójki zawsze
miałam najbardziej wyczulone zmysły. Poza tym pozostaję w zestrojeniu z kobiecymi
emanacjami i rozpoznaję pewną starą naturę. JuŜ raz się nam przeciwstawiła, a mój Khiff
rozpoznałjej aurę. On dobrze ją zna, nienawidzi jej tak samo jak i ja! Ponadto ona stworzyła
własną Trójkę. Razem z nią jest człowiek i jeszcze ktoś... ałe nie wiem kto. Jego myśli wydają
mi się bardzo dziwne. W ogóle trudno powiedzieć, Ŝe myśli. JeŜeli chodzi o nią, to dobrze ją
znam i wy teŜ powinniście ją pamiętać.
- Ach! - Mentalne westchnięcie Mordriego Trzy było jak mały rozbłysk ognia
pojawiający się w umysłach jego wspólników. - Z pewnością chodzi ci o tę samicę z Trójki
Shanii, o Shanię Dwa? Pamiętam, jak występowała przeciwko nam na przesłuchaniach, te jej
śmieszne insynuacje, Ŝe oszaleliśmy. Teraz, gdy juŜ o tym wspomniałaś, teŜ jestem w stanie
wyczuć obecność jej umysłu, umysłu za osłonami. Myśłałem, Ŝe to pomyłka, i dlatego nie
wniknąłem w to głębiej.
- Co do szaleństwa - odezwała się Mordri Jeden - kaŜde z nas zostało przebadane i
stwierdzono, Ŝe jesteśmy na tyle niebezpieczni, Ŝe trzeba nas uwięzić. Okazało się, Ŝe nasze
Khiffy sąjeszcze bardziej szalone od nas!
Po chwil milczenia odezwał się Mordri Trzy:
- Podobnie jak Trójka, ja takŜe wyczułem obecność Shanii Dwa, ale uznałem, Ŝe to
pomyłka. Zatem... ta Shania przeŜyła zagładę systemu Shing. A skoro ona przeŜyła, to przeŜyć
mogli jeszcze inni.
- Co do tego nie ma wątpliwości! - zauwaŜył Mordri Trzy. - Wiele Trójek Shingów
przeprowadzało badania w odległych systemach.
- Ale Shania Dwa - powiedziała Mordri Jeden - mogła być na tyle blisko, Ŝe widziała,
co się stało z nasząpłanetą... i wie, kto za to ponosi odpowiedzialność. To dlatego podąŜa za
nami. Tylko Ŝe my szukamy oświecenia i sprawiedliwości, a nią kieruje wyłącznie Ŝądza
zemsty. To dlatego jest tak, jak juŜ wcześniej powiedziałam: sprzymierzyła się z innymi - z
ludźmi o paranormalnych zdolnościach - aby przeszkodzić w realizacji naszych planów.
Mordri Dwa, który nazwał siebie Simonem Salcombe’em, podskoczył do góry.
- Ona jest jedna, a nas jest troje! Poradzimy sobie z nią!
- Nie! - powiedziała Mordri Jeden. - To oczywiste, Ŝe Shania Dwa umrze, ale razem z
całą planetą Ziemia. PoniewaŜ prawie w tym samym czasie wyczułam ją w dwóch miejscach,
to z pewnością posiada lokalizator. Nie wiem, kim są jej rekruci, prócz tego, Ŝe potrafią
osłaniać swoje umysły. Ale nie moŜemy sobie pozwolić na zmianę planów. Jeśli ten wróg chce
z nami walczyć, to niech pojawi się tutaj. To miejsce jest naturalną fortecą. A tymczasem...
Mordri Jeden spojrzała na twarze wspólników i spytała:
- Na jakim etapie jest nasza praca? Jak długo musimy jeszcze pozostać w tym chorym
świecie, zanim litościwie nie zakończymy jego marnego bytu?
- Dziewięć... moŜe osiem dni... co najmniej! - odpowiedział Mordri Trzy.
- Skróćmy to do siedmiu, a nawet sześciu dni, maksymalnie - rzuciła krótko Mordri
Jeden. - Wyślijcie Khiffy, Ŝeby pogoniły robotników, niech przyspieszą działania. Dajcie im
wolną rękę... oczywiście w pewnych granicach, bo czasem wydają się nazbyt gorliwe. Jeśli
nasze Khiffy nie potrafią popędzić robotników i przyspieszyć pracy, to nie wiem, co lub kto
mógłby to uczynić...Tej samej nocy wyczerpany Scott St John spał w ramionach Shanii i
płynął poprzez wzburzone oceany snów. Shania czasem budziła się i starała się osłonić
zarówno siebie, jak i Scotta przed ewentualną obserwacją lub ingerencją. Wykąpany,
czyściutki i nakarmiony wilk leŜał na miękkim kocu przed drzwiami sypialni. Nawet podczas
głębokiego snu robił to samo co Shania: ukrywał się za nieprzeźroczystą zasłoną myśli, które
zaprzeczały jego obecności w tym domu. W gruncie rzeczy było to dość bliskie wilkowi,
poniewaŜ była to jego pierwsza noc spędzona w domu człowieka. Dotychczas wilk znał tylko
lasy i wzgórza południowo - wschodniej części wyspy Zante na Morzu Jońskim. Teraz śniły
mu się gdaczące kury i uciekające przed nim króliki.
Za to Scottowi St Johnowi śniło się zupełnie co innego. Shania nasłuchiwała bicia
jego serca oraz odgłosów ze snów. Sny Scotta były czymś, czego jeszcze nie spotkała w
Ŝadnym ze światów. Wiedziała, Ŝe jest to coś znacznie więcej niŜ tylko sny...
Scott znowu był chłopcem. Mógł mieć jedenaście, moŜe dwanaście lat. Nie orientował
się, gdzie dokładnie się znalazł, a moŜe było to wyłącznie nikłe pojęcie. Siedział na brzegu
rzeki wraz z przyjacielem, obaj mieli zdjęte buty i skarpetki i zanurzali stopy w chłodnej,
rwącej wodzie. Było słoneczne letnie popołudnie. Promienie słońca odbijały się od
pluszczącej wody i ogrzewały twarze dwóch chłopców.
- Dość dziwne, nie sądzisz? - odezwał się chłopiec dojrzałym męskim głosem. -
Pamiętam, Ŝe będąc w tym wieku, mieszkałem gdzie indziej i nigdy tutaj nie byłem.
Przynajmniej gdy byłem chłopcem.
Scott popatrzył na niego. Chłopiec był średniej budowy ciała, miał jasne włosy,
piegowatą twarz, a na nosie okulary. Zza szkieł okularów patrzyły rozmarzone błękitne oczy.
Był tylko trochę starszy od Scotta i miał na sobie pomięty szkolny mundurek oraz nieświeŜą
białą koszulę. Na szyi niechlujnie wisiał krawat. Scott od razu polubił swojego towarzysza
znad rzeki.
- Jesteś... moim przyjacielem - odezwał się Scott. - To wiem. Ale nie wiem, jak się
nazywasz. MoŜe po prostu zapomniałem.
- Jestem Harry, a ty Scott. Jestem tu po to, Ŝeby ci pomóc, ale nie wiem wszystkiego.
Chyba trafiła cię strzałka, prawda?
Scott przez chwilę nie mógł nic powiedzieć ze zdziwienia.
- Trafiła? Strzałka? No tak! Taka złota. - Po chwili jednak stracił pewność siebie i
spytał: - Ale gdzie my jesteśmy? Nigdy tutaj nie byłem i nie znam tego miejsca. Gdzie jest
mój ojciec? On nie lubi, gdy chodzę w jakieś miejsca, w których nie powinienem przebywać.
- Tutaj jak najbardziej powinieneś być - odpowiedział Harry. - ZałoŜę się, Ŝe jesteśmy
w miejscu z mojej przeszłości. Czasami tak się zdarza.
- Co się zdarza?
- Spotkania z ludźmi, którzy potrzebują mojej pomocy. - Harry wzruszył ramionami. -
Niestety, nie wiem wszystkiego. Czasem bardzo niewiele. Na przykład tylko imię, jak twoje.
Zazwyczaj jest to tylko wskazówka.
Scott pokręcił głową i wyciągnął nogę na brzeg, Ŝeby ją osuszyć.
- Wiesz co? Wcale nie mówisz jak chłopiec.
- Ty teŜ nie. To dlatego, Ŝe wcale nie jesteśmy chłopcami. Po prostu znaleźliśmy się w
takim czasie. NiewaŜne. Mówiłeś o swoim ojcu.
- Wiem, Ŝe umarł dawno temu. A stosunkowo niedawno zmarła Kelly. Myślę, Ŝe
dlatego otrzymałem twoją strzałkę.
- Więc wiesz, Ŝe strzałka była częścią mnie?
- Wiem, Ŝe ty jesteś częścią mnie. Bardzo małą, ale wiem, Ŝe trwa to juŜ od dłuŜszego
czasu i Ŝe starasz się coś mi powiedzieć. Czasem pamiętam rzeczy lub przypominam je sobie
częściowo: ludzi, miejsca, twarze, zdarzenia, coś, czego nigdy nie poznałem osobiście. Myślę,
Ŝe otrzymałem twoją strzałkę, gdy umierała Kelly.
- Być moŜe właśnie dlatego, Ŝe Kelly umarła. Dzieje się to wówczas, gdy wielka
krzywda wymaga naprawy.
- Dlaczego siedzimy tutaj pod postaciami chłopców. Dlaczego nie rozmawiamy jak
dorośli męŜczyźni?- Chodzi o niewinność. Chłopcy mogą ze sobą rozmawiać i znacznie
łatwiej jest im uwierzyć. Myślę, Ŝe dlatego jesteś chłopcem. Gdybym był męŜczyzną,
mógłbyś mi nie zaufać.
- Ale ty nie Ŝyjesz, prawda?
- W pewnym sensie tak. Ale z drugiej strony patrząc, wcale nie. śyję i to we
wszystkich miejscach.
- Na przykład we mnie?
- A takŜe w innych niezliczonych miejscach.
- Rozmawiam z nieboszczykiem - stwierdził Scott, czując, jak ciarki przechodzą mu
po plecach.
- Ach! - rzekł Harry. - O to chodzi! Wiedziałem, Ŝe jeśli dostatecznie długo uda nam
się porozmawiać, to znajdę powód.
- Powód?
- Powód, dla którego znalazłem się tutaj. Rozmawiasz z nieboszczykiem. I to tylko
dlatego, Ŝe dla ciebie jest to moŜliwe. To jeden z moich aspektów, które z pewnością
otrzymałeś. Byłem pierwszym Nekroskopem, człowiekiem, który rozmawiał ze zmarłymi.
Byłem ich jedynym przyjacielem. Dla Harry’ego Keogha zmarli gotowi byli uczynić
wszystko. Ha! Wygląda na to, Ŝe wraca mi pamięć... przynajmniej w pewnym stopniu.
- Mnie równieŜ - odpowiedział Scott, ignorując, być moŜe całkiem świadomie, fakt, Ŝe
Harry mówił właśnie o porozumiewaniu się ze zmarłymi. - Mam ciało chłopca, ale pamięć
dorosłego męŜczyzny. Pamiętam, Ŝe...
Przypomniał sobie, jak leŜał na plecach na szpitalnym wózku i jadąc długim
korytarzem, minął drzwi z napisem „POKÓJ HARRY’EGO”.
- Pracowałeś dla Wydziału E, prawda?
- Tak, byłem przez pewien czas częścią Wydziału E. Wykonaliśmy razem sporo
dobrej roboty... - Po chwili, jakby pod wpływem zbyt mocnych wspomnień, Harry zmienił
temat: - Nie mogę tu zbyt długo pozostać. Musisz wiedzieć jeszcze o innych sprawach. Dosyć
trudnych, ale musisz je od teraz zaakceptować. One znajdują się w tobie, tak samo jak i ja. Na
razie ich jeszcze nie odkryłeś.
Scott wyglądał na zdumionego. Był najwyraźniej zmieszany tym, co usłyszał, i poczuł
się zagroŜony tym, czego dopiero miał się dowiedzieć.
- Inne rzeczy? Trudne? Ja jeszcze nie zrozumiałem nawet tego, co mówiłeś o
zmarłych. Czy chcesz mi powiedzieć, Ŝe mogę rozmawiać z nieboszczykami? Pamiętam, jak
w jednym ze snów próbowałem z nimi rozmawiać, ale mi się nie udawało.
- Bo nie wierzysz w to. Trudno cię przekonać. Nie pozwoliłeś sobie na pełne odczucie
działania strzałki. Być moŜe jest to kolejny powód mojej obecności tutaj. Przekonać cię do jej
mocy. Na razie nie zadawaj więcej pytań. Zamiast tego powiedz mi, jak ci idzie z liczbami,
czyli z matematyką.
- Matematyką? - Scott był tak zaskoczony kolejną zmianą tematu, Ŝe mógł jedynie
pokręcić głową. - O co ci chodzi z tą matematyką? Dla mnie liczby są jak nuty lub język...
mają swoje własne uderzenia, ton i rytm. Tylko Ŝe wartości liczb sąniezmienne w
przeciwieństwie do muzyki. Myślę, Ŝe jakoś sobie radzę z liczbami. Dlaczego pytasz?
- Mylisz się. Liczby wcale nie są niezmienne. Jeśli wiesz, jak nimi zagrać, jak je
wypowiedzieć, to moŜesz je zmienić.
- Zagrać nimi, wypowiedzieć je?
- Tak jak muzyką lub językiem - przytaknął Harry, po czym mówił dalej: - Zamknij
oczy i pozwól, Ŝe coś ci pokaŜę.
- Zamknąć oczy i...? - powtórzył Scott coś, co zabrzmiało jak sprzeczność. Ale skoro
Harry zamknął oczy, to Scott zrobił to samo.
Nagle w ciemności pod powiekami Scott zobaczył, przesuwające się jak na ekranie
komputera wykonującego skomplikowane matematyczne obliczenia, dziesiątki cyfr,
ułamków, równań algebraicznych, wzorów nieeuklidesowych oraz konfiguracji Riemanna,
które spływały z góry w dół w polu widzenia Scotta najwidoczniej nieskończonym ciągiem.
Jeśli Scott czuł wcześniej zawroty głowy, to teraz jego umysł dosłownie wirował!
Otworzył oczy i spytał:
- Co to było?
- Po prosta liczby! - zawołał Harry. - Matematyka! To jest równieŜ odpowiedź na
wszystko, co chciałbyś wiedzieć. Zamknij oczy raz jeszcze i obserwuj uwaŜnie.
Scott postąpił zgodnie z poleceniem. Liczby w jego wewnętrznej wizji nadal płynęły
nieprzerwanym strumieniem i w zdumiewającym tempie. Stawały się jeszcze bardziej
skomplikowane. Ale po chwili jakby zamarły lub jakby pewna sekwencja została
zapamiętana. Scott zobaczył i rozpoznał jeden z fantastycznych wzorów. I wówczas w
ciemności, w miejscu, gdzie nic wcześniej nie było, otworzyły się drzwi!
- Tak, drzwi Móbiusa - odezwał się Harry.
- Wiem - powiedział Scott. - Ta część ciebie, która znajduje się we mnie, wie o tym.
Ale ja sam nie wiem, co mam z tym robić.
- Po prostu przejdź przez nie - odrzekł Harry. - O tak!
Scott poczuł, Ŝe Harry ujął go za rękę swoją chłodną dłonią. Zanim zdąŜył otworzyć
oczy, został wciągnięty i znalazł się po drugiej stronie drzwi - drzwi, które istniały dotychczas
wyłącznie w metafizycznym umyśle Harry’ego, a teraz stały się takŜe cząstką umysłu Scotta -
w miejscu, gdzie nie było gdzie ani kiedy, w miejscu, które leŜało nie tylko równolegle do
przestrzeni i czasu, ale było poza tym, co ludzie zwykli nazywać wszechświatem.
- O BoŜe! - wykrzyknął Scott, a jego głos przeszył niebotyczne skale czasu i
niewyraŜalne nieskończoności.
- Jesteśmy wystarczająco blisko - powiedział bezgłośnie Harry, nie puszczając ręki
Scotta. - W tym miejscu nie musimy mówić, W Kontinuum Móbiusa nawet myśli mają swój
cięŜar.
Scott wyczuwał dookoła siebie Kontinuum Móbiusa. Za drzwiami Harry’ego
panowała całkowita ciemność. Ciemność Pierwotna, która istniała jeszcze przed początkiem
wszechświata. Było to miejsce całkowitej czerni, nawet nie była to przestrzeń równoległej
egzystencji, poniewaŜ tutaj nic nie istniało. Scott wiedział i zrozumiał, Ŝe jeśli istniało
miejsce, gdzie ciemność istniała przed pojawieniem się światła, to właśnie tutaj. I właśnie
tutaj Bóg mógł powiedzieć: „Niech stanie się światłość!”, pozwalając na zaistnienie
wszechświata wyłaniającego się z metafizycznej abstrakcji. W Kontinuum Móbiusa nie było
ani formy, ani pustki.
- Wszystko w porządku? - Cichy głos Harry’ego wybił Scotta z kontemplowania tego
surrealistycznego miejsca. Gwałtownie podskoczył, co sprawiło, Ŝe razem z Harrym zaczęli
wirować. Na szczęście Nekroskop wiedział, jak zatrzymać ten niekontrolowany ruch.
Ponownie zapytał: - Wszystko w porządku?
- Tak... to znaczy nie! - powiedział Scott, a kaŜde słowo eksplodowało ogłuszającym
hukiem. W końcu akceptując to, co powiedział mu Harry, spytał, niemal nie wydając z siebie
głosu: - MoŜemy juŜ stąd iść?
- AleŜ dopiero co dostaliśmy się tutaj! Ponadto są inne rzeczy warte obejrzenia. MoŜe
nigdy nie będziesz z tego korzystać, ale z drugiej strony moŜe zajść taka potrzeba, wówczas
nie będziesz wiedzieć, jak uŜyć urządzenia, którego nie umiesz obsługiwać.
- Urządzenia?
- Oczywiście - powiedział Harry. - Kontinuum Móbiusa. Tak to w kaŜdym razie
nazywam. Choć moŜe to wyglądać na wymiar duchowy, ale i tak pozostaje tylko narzędziem,
podobnie jak mowa umarłych.
- Mowa umarłych - powtórzył Scott, z wolna odzyskując zaufanie do siebie i
dostosowując się do sytuacji. - Tak to nazywasz? Ten tak zwany talent, rozmawianie ze
zmarłymi ludźmi? Zawsze myślałem, Ŝe na tym polega jasnowidzenie.
- Jasnowidzenie to oszustwo - stwierdził Harry. - Tani trik wykorzystywany do
zarabiania pieniędzy. Ale sposób, w jaki rozmawiałem i w jaki ty będziesz rozmawiać, to co
innego.
- Hm. Co innego? - I po chwili: - No dobra, Harry, moŜesz mi pokazać te... te
pozostałe rzeczy. Ale najpierw, czy sądzisz, Ŝe mógłbym...
-... chciałbyś najpierw spróbować mowy umarłych? - Harry wiedział albo odgadł, co
Scott miał na myśli, w końcu część jego osoby znajdowała się w umyśle Scotta. - Dobrze -
zgodził się - ruszajmy. Jakie są współrzędne?
- Współrzędne?
- NiewaŜne. Zapomnij o tym. Mogę je odczytać wprost z twojego umysłu. I tak bym
odgadł, poniewaŜ jest to prawdopodobnie jedyne miejsce, gdzie mógłbyś popróbować mowy
umarłych. Jeśli chodzi o mnie, to kiedyś odwiedzałem bardzo duŜo cmentarzy.
- Zaczekaj minutkę - powiedział Scott. - Znowu zmieniasz temat. Mówiłeś o
współrzędnych i to w moim umyśle.
- To kaŜde z miejsc, w których kiedyś byłeś - wyjaśnił Nekroskop. - Jeśli je pamiętasz,
to znasz współrzędne. Teraz zmierzamy w tamtym kierunku, wystarczy pomyśleć i znajdziemy
się tam. I...Pojawiło się lekkie wraŜenie ruchu i juŜ po chwili w przestrzeni ukształtowały się
drzwi Móbiusa.
-...jesteśmy! - oświadczył Harry, ciągnąc za sobą Scotta i wchodząc przez drzwi w
obszar, gdzie juŜ funkcjonowała grawitacja. Był to dobrze utrzymany cmentarz w północno -
wschodnim Londynie. Lekki wiatr szumiał w drzewach, wydobywając dźwięki spomiędzy
gałęzi, a cienka warstwa przygruntowej mgiełki dawała poczucie opuszczonego miejsca.
Czując grunt pod nogami, Scott stracił na chwilę równowagę, ale w nie mniejszym
stopniu niŜ wówczas, gdy Shania pokazywała mu podobną sztuczkę. Harry pod postacią
chłopca powiedział:
- A więc z kim najpierw będziesz rozmawiać?
Scott nie do końca wierzył w rzeczywistość tego, co się dzieje lub o czym śni. W
końcu jednak odpowiedział:
- Myślę, Ŝe z moim ojcem. Długo cierpiał. Sądzę, Ŝe jego zdaniem dopuścił się
zaniedbań w opiece nade mną. Ałe z jego punktu widzenia to, co robił, było uzasadnione. Tak
czy owak nigdy mi niczego nie brakowało i nie mam się na co uskarŜać. Chciałbym, Ŝeby
zaznał spokoju.
- I nigdy wcześniej nie przyszło ci to do głowy?
- Po prostu nie wiedziałem, Ŝe moŜna rozmawiać ze zmarłymi. śe ktoś moŜe być tutaj.
- O, tak jest! - odrzekł Harry. - Niektórzy zostają tutaj praktycznie na wieczność. Ciało
znika, nawet kości po jakimś czasie rozpadają się, ale umysł nie ginie. Wyobraź sobie, Ŝe cała
wiedza została zakopana w ziemi lub poszła z dymem oprócz tego, co zapisano w księgach.
Ale to nie jest prawda. Zmarli nadal są aktywni. Korzystają z umysłów, bo umysł to
wszystko, co im zostało. Prawdziwa szkoda polega na tym, Ŝe w realnym świecie nikt nie wie,
czego zmarli dokonali, poniewaŜ nikt nie umie z nimi rozmawiać... a przynajmniej nie umiał
do tej chwili.
- Myślisz o mnie?
- Tak, o tobie - skinął głową Harry. - Ale nie sądzę, by cię obciąŜali w równym
stopniu jak mnie przed laty. Prawdopodobnie zrozumieją Ŝe przybyłeś tutaj w konkretnym
celu. Myślę, Ŝe na ich potrzeby znajdzie się inny sposób. Kiedyś to ty będziesz potrzebować
ich pomocy. Pamiętaj, Ŝe kiedy tylko zmarli poczują twoje ciepło, to natychmiast zyskasz
wśród nich grono oddanych przyjaciół.
Scott nie potrafił znaleźć odpowiedzi na ten argument, więc tylko uniósł lekko
ramiona...
Dwaj rozmówcy spacerowali po cmentarzu. Doszli właśnie w pobliŜe grobu
Jeremy’ego St Johna i Scott zauwaŜył, Ŝe mimowolnie zwolnił kroku.
- A czy kochają? - spytał. - Czy pamiętają o ukochanych, których zostawili? Czy są
moŜe zazdrośni o to, Ŝe tamci Ŝyją? Myślę, Ŝe mnie mogłoby spotkać coś takiego...
- Odkryłem - odpowiedział Nekroskop - Ŝe dotyczy to głównie tych, którzy prowadzili
złe Ŝycie i którzy są tacy po śmierci. Jeśli zaś chodzi o ukochanych, to zazwyczaj chcą, Ŝeby
ich bliscy byli szczęśliwi. Ponadto ci, którzy najbardziej kochali za Ŝycia, najszybciej
przechodzą na drugą stronę, ich Ŝal za Ŝyciem... nie trwa długo. A to dlatego, Ŝe w innych
miejscach jest bardzo duŜo przestrzeni dla miłości, Scott.
- W innych miejscach? - Scott znowu był zbity z tropu. - Przenoszą się do innych
miejsc? Co to za miejsca, Harry?
- Po prostu lepsze miejsca. Nie martw się tym. Poza tym zobacz, doszliśmy do grobu
twojego ojca. - I rzeczywiście zatrzymali się przed sarkofagiem z nagrobkiem, na którym
widniała inskrypcja: „Człowiek z zasadami”.
Jeremy’ego St Johna nie było tam... a moŜe był, ale nie w postaci ciała, które Scott
widział we wcześniejszym, dosyć niezwykłym śnie. Teraz ojciec był po prostu głosem,
niezwykle delikatnym, jak subtelna bryza, która niesie szept z odległości miliona mil.
- Kto to? - spytał głos. - Kto jest tak blisko, Ŝe wyczuwam jego ciepło? Zmarli mówili o
takiej osobie, o Nekroskopie, który będąc Ŝywym, potrafił rozmawiać ze zmarłymi. Ałe co
takiego uczyniłem, Ŝeby zasłuŜyć sobie na takiego gościa? Czy przybyłeś, aby mnie ukarać?
Jeśli tak, to spóźniłeś się, moja kara trwa juŜ od wielu lat...- Zamordowana? - W głosie zza
grobu słychać było przeraŜenie.
- Tak. Ale to tylko jedna z rzeczy, które chciałbym naprawić. Tylko jedna, ale dla
mnie najwaŜniejsza spośród milionów morderstw, z których większość została popełniona w
dalekich światach. Te kreatury z kosmosu planują dokonać zagłady kolejnych sześciu
miliardów istnień na tym świecie, i to juŜ niedługo - wyjaśnił pokrótce Scott i czekał na
odpowiedź.
- Masz duŜo do zrobienia - z lekkim zdziwieniem odpowiedział ojciec. - Wygląda to
na niełatwe zadanie. A mimo to znalazłeś czas, Ŝeby tu przybyć i porozmawiać ze mną. Czy
zasługuję na to, mój synu? Nie byłem najlepszym ojcem, prawda? Nigdy nie miałem dla ciebie
czasu. - Głos prawie się załamał.
- Ale robiłeś to, co do ciebie naleŜało - odparł Scott. - To na pewno mam po tobie.
Bardzo duŜo pamiętam, na przykład Ŝe nigdy się nie poddawałeś ani nie przyznawałeś do
przegranej. Pamiętam o twojej dumie.
- Dumie? O tak, byłem dumny. Ale wiesz, co o tym mówią: duma to przyczyna upadku.
I czuję się, jakbym upadł z bardzo wysoka.
- No to faktycznie jesteśmy do siebie podobni - zgodził się z nim Scott. - Upadłem na
dno, kiedy umarła Kelly. Nie sądzę, Ŝeby ktoś mógł głębiej upaść ode mnie. To było jak
czarny dół. I prawdę mówiąc, nadal próbuję się z niego wygrzebać. Ale przynajmniej ktoś mi
w tym pomaga.
- Jednak jest między nami róŜnica. Ty nie zrobiłeś nic złego. Po twojej stronie nie ma
winy.
Scott poczuł, Ŝe traci argumenty, albo raczej, Ŝe traci ojca, który osuwał się we własne
nieszczęście.
- To prawda, Ŝe wtedy nie było winy. MoŜe niewielka, pod sam koniec. Ale to było
wówczas, a teraz jest teraz. Kelly zmarła stosunkowo niedawno, ponadto...
- Ach! - przerwał mu ojciec. - Chyba rozumiem. Trudno zachować wspomnienia bez
przekręcania ich, prawda?
- Chyba tak - odpowiedział Scott.
- Zabawne. Wygląda na to, Ŝe przybyłeś tutaj, Ŝeby mnie pocieszyć, a teraz ja mogę
pocieszyć ciebie.
- Tak, chodzi chyba o to, Ŝe dopiero teraz coś odkryłem - stwierdził Scott. - Wcześniej
nawet nie wiedziałem, Ŝe to
W dobiegającym z wielkiej odległości głosie ojca brzmiała taka Ŝałość, Ŝe Scotta po
prostu zatkało. Przez chwilę nie potrafił nic powiedzieć - nie wiedział, w jaki sposób do niego
przemówić - aŜ usłyszał głos Harry’ego:
- Scott, to proste. Słyszysz go, prawda? I wierzysz w to, co słyszysz, tak? Nic więcej
nie potrzeba. Po prostu mów, a on teŜ cię usłyszy.
- Ojcze - powiedział niepewnym głosem Scott - to ja, Scott. Otrzymałem moc
pozwalającą rozmawiać z tobą. To zabawne, ale właśnie zdałem sobie sprawę, Ŝe czekałem na
taką moŜliwość od bardzo wielu lat.
- Scott? - Jeremy St John odezwał się znacznie głośniej i chyba z lekkim
niedowierzaniem. - To naprawdę ty, synu? A moŜe po prostu potrzebowałem tego od tak
dawna i z taką desperacją, Ŝe teraz tylko to sobie wyobraŜam?
- Nie, to ja - odparł Scott. - Pokazano mi sposób, w jaki to... moŜna zrobić. I jesteś
pierwszą osobą z którą postanowiłem tak porozmawiać. To dziwne, bo teraz, gdy mogę to
zrobić i kiedy tu w końcu jestem, nie wiem, co powiedzieć.
- Synu! Synu! - zawołał Jeremy St John, a głos zabrzmiał z tak bliskiej odległości,
jakby usiadł tuŜ obok Scotta na swoim grobie. - Śniło mi się, Ŝe juŜ kiedyś do mnie
przyszedłeś, ałe nie mogliśmy ze sobą rozmawiać. Czy to moŜliwe, Ŝe... Ŝe to ty jesteś
Nekroskopem?
- Nie - Scott zaprzeczył ruchem głowy, wiedząc, Ŝe ojciec wyczuje ten gest. - Nie
jestem Nekroskopem, jestem po prostu Scottem. Ale w pewnym sensie poŜyczyłem moce od
Nekroskopa. Nie wiem, na jak długo. Otrzymałem niektóre z jego uzdolnień, poniewaŜ mam
zadanie do wykonania. Chciałbym ci o tym opowiedzieć, ale nie wiem, jak długo mogę tu
jeszcze zostać, a chciałbym porozmawiać równieŜ z Kelly. Kelly była moją Ŝoną. OŜeniłem
się, ojcze, ale juŜ po twojej śmierci, więc nie miałeś okazji jej poznać. Kelly została... została
zamordowana przez maniaka.

Posiadasz. Chodzi o twoje zrozumienie. A przecieŜ to takie proste: byłeś


ambasadorem, politykiem i dlatego musiałeś mieć głębokie zrozumienie wielu spraw. No i
byłeś - nadal jesteś - moim ojcem! Powinniśmy ze sobą więcej rozmawiać, ale nie mieliśmy
takiej moŜliwości. Byłem tylko dzieckiem, a więc co takiego mógłbyś mi powiedzieć, co
byłoby dla mnie zrozumiałe?
- Wiedziałem o tym - odpowiedział ojciec - ale nie podejmowałem takich prób. Nadal
czuję się winny, i to nie tylko przez to, Ŝe tak mało się tobą zajmowałem. Bardzo się starałem
racjonalnie wytłumaczyć własne postępowanie i przebaczyć sobie, ale nie potrafię uciec przed
tym, co uczyniłem twojej matce.
- Ale nie uciekniesz równieŜ przed tym, co ona tobie zrobiła - odpowiedział
natychmiast Scott. - Wiem, Ŝe mnie kochała, ja teŜ ją kochałem. To wówczas nasze drogi się
rozeszły. Patrzyłeś na mnie i myślałeś o niej, i po prostu nie mogłeś dalej patrzeć. CięŜko mi
to mówić, ale czułem to samo. Teraz wszystko juŜ minęło...
Scott umilkł i przypomniał sobie, o czym mówił mu Harry.
- Czy ona... jest tu jeszcze? Moja matka? Czy nadal jest ze zmarłymi, czy juŜ odeszła?
- Och, juŜ dawno temu odeszła z Ogromnej Większości - odrzekł Jeremy St John. -
Bardzo cierpiała w ciągu Ŝycia. Byłoby niesprawiedliwe, gdyby musiała cierpieć równieŜ i
tutaj. Nigdy się z nią nie skontaktowałem, ałe właściwie nikt nie miał z nią kontaktu. Twoja
matka była ponad tym, Scott. A teraz jest...
-...ponad wszystkim, w lepszym miejscu? Cieszę się z tego.
- A ja się cieszę z tego, Ŝe jesteś zadowolony.
- Czas na mnie - powiedział Scott. - Ale najpierw chciałem się upewnić, Ŝe u ciebie
wszystko w porządku. A właściwie pomiędzy nami.
Jeremy St John westchnął głośno.
- Między nami wszystko dobrze, synu. Dziękuję ci.
- Jeśli nie wrócę do ciebie - Scott powstał z nagrobka - hm... wiesz, co to znaczy.
- Tak, wiem - odpowiedział ojciec. Po czym dodał: - Do zobaczenia, synu. Dzięki za...
za wszystko i powodzenia w tym, co cię czeka...
Tym, co go czekało, był grób Kelly, a Scott zupełnie nie wiedział, co miałby jej
powiedzieć... jeŜeli w ogóle mógłby przemówić. Wiedział na pewno, Ŝe nie będzie kłamał, bo
nigdy tego nie robił. Jednak Kelly sama pomogła rozwiać wszelkie dylematy. Gdy tylko
zbliŜyli się do jej kwatery z pięknym marmurowym nagrobkiem, Kelly powiedziała:
- Twoje myśli są mową umarłych, Scott. Razem z innymi słucham cię, od chwili, gdy
się tu zjawiłeś, od chwili, gdy wyczułam twe ciepło. JuŜ wcześniej to odczuliśmy, ale byłeś
dosyć daleko, to było jak mała migocząca świeca paląca się w ciemnej piwnicznej celi, ale na
tyle mała, by nie wiedzieć, gdzie byłeś. Tutaj wiele osób pamięta Nekroskopa. Myśleli, Ŝe
wrócił. Jeśli chodzi o mnie... to jestem tu od niedawna i nie poznałam go. Ale w tym cieple
wyczuwałam coś znajomego, coś twojego. PoniewaŜ jestem jednak nowa, to nie odzywałam
się.
Scott otworzył usta, zamknął je, następnie znowu je otworzył i w końcu wydusił z
siebie:
- Kelly! To ty! Naprawdę tu jesteś!
- Oczywiście - odpowiedziała. - A gdzie niby miałabym być? Jednak nie będę tu długo
przebywać, tak mi przynajmniej powiedziano. To z powodu miłości, jaką cię darzę, jest jej tak
duŜo... Nie mogę ci jej ofiarować, ale ta miłość musi znaleźć dla siebie miejsce. Powiedziano
mi, Ŝe jest duŜo przestrzeni dla tego uczucia w...
-...innych miejscach - wyrzucił z siebie Scott. Jednocześnie coś chwyciło go za gardło,
odcinając dopływ powietrza, coś innego ścisnęło w piersi, dławiąc serce, duszę i łzy w
oczach. - Wiem, Kelly, lepsze miejsca. Kelly! Kelly!
- Nie rób tak, Scott, bo wpadnę w taki sam stan. Zbyt wiele łez juŜ się polało, i to po
obu stronach. Boję się tylko tego, Ŝe będziesz cierpieć. Wydaje mi się nie w porządku, Ŝe ty
będziesz cierpieć, gdy ja mam najgorsze juŜ za sobą.
- Ty... - Scott starał się nie szlochać -...ty nie cierpisz?
- Trochę, wraz z tobą - odpowiedziała. - Ale nie fizycznie. Nie mam skurczu w gardle.
Nic nie boli mnie w sercu, które przestało w końcu bić. Jestem ponad to. Jeśli zaś chodzi o
moją duszę...
-...to są lepsze miejsca - wydusił z siebie Scott - dla twojej duszy.
Wyczuł przytaknięcie w mowie umarłych.
- Czują coś... nie wiem... coś jak odpływ - powiedziała rozmarzonym głosem. - Coś
mnie pociąga, ałe łagodnie, przyjemnie. Tak jakbym była... jak byłoś mnie wzywało. Scott,
wiem, ze zostałam wywołana. Nie ruszyłam dalej tylko dlatego, Ŝe ty pozostałeś wśród
Ŝywych. Musiałam się upewnić, Ŝe nic ci nie jest, Ŝe dochodzisz do siebie. Ale nie wiedziałam,
jak to zrobić, aŜ... aŜ do teraz.
- Kelly - powiedział Scott - moŜesz się juŜ nie przejmować. U mnie wszystko w
porządku... Sprawia mi ból tylko to, Ŝe ja jestem tutaj, a ty...
- A ja odchodzę? Jesteś zbyt młody, Ŝeby dalej cierpieć, Scott. Odnaleźliśmy siebie,
prawda? Jestem pewna, Ŝe moŜesz...
- Przestań! - Scott przerwał jej w pół słowa. - Nie w ten sposób, Kelly! Nie jestem
taki, jak myślisz. Jestem słaby.
- Nie - zaprzeczyła, a on był w stanie wyczuć ruch jej głowy i ciepło jej uśmiechu - I
jesteś silny. A jeśli ona pokocha cię tak bardzo, jak ja kochałam, to nie będziesz mógł się jej
oprzeć.
- Gdybym wiedział - krzyknął - gdybym chociaŜ mógł przypuszczać, Ŝe wciąŜ tu
będziesz, to nigdy...
- Cmii! - uciszyła go Kelly. - Myślisz, Ŝe o tym nie wiem? To dlatego właśnie nie
moŜna nawiązać kontaktu pomiędzy Ŝywymi a zmarłymi. Gdyby to się udało, to świat
materialny byłby pełen niewinnych ludzi z ogromnym poczuciem winy.
- Kellyja...
- Kochałeś mnie, a ja kochałam ciebie - powiedziała Kelly. - Kochaliśmy się z całych
sił, ale teraz ja odchodzę, a ty musisz Ŝyć dalej. Chcę teŜ, Ŝebyś znowu kochał. Jaką kobietą
musiałabym być, jaka miłość musiałaby mną kierować, Ŝeby ci tego nie Ŝyczyć?
- Kelly! - Tym razem nie zdołał powstrzymać strumienia łez.
- Wzywają mnie - powiedziała z bardzo daleka. - JuŜ czas, Scott, jestem gotowa.
- Kelly!
- Pamiętaj - dodała ledwo słyszalnym i cichnącym głosem. - Jeśli ją pokochasz, to
kochaj ją tak, jak mnie kochałeś. Scott, kochaj ją ze wszystkich sił... najlepiej... jak potrafisz...
Ostatnie słowo Kelly zabrzmiało jak westchnięcie, które zmieszało się z szumem
lekkiej bryzy poruszającej zaroślami. Odeszła.
- Do lepszego miejsca - zaszlochał Scott.
- O tak - powiedział Harry. - Co do tego nie ma wątpliwości.
Kiedy z powrotem znaleźli się w Kontinuum Móbiusa, Harry powiedział:
- Mój czas się kończy. Chciałem ci jeszcze coś pokazać. Jak juŜ mówiłem, moŜliwe, Ŝe
nie będziesz tego potrzebował, ałe lepiej być przygotowanym, prawda?
- Oczywiście, co sobie tylko Ŝyczysz - Scott odpowiedział szeptem, czując się
emocjonalnie wyczerpany.
- Jak wiesz, w Kontinuum Móbiusa znajdują się drzwi. Jedne z nich prowadzą do
innych miejsc - mam na myśli faktyczne miejsca w świecie fizycznym, a nie takie miejsca, w
jakie udała się Kelly - a inne pozwalają zajrzeć w przyszłość i w przeszłość. Fizycznie nie
moŜemy przemieścić się w inne czasy, ale potrafimy odczytać wskazówki mówiące o tym, co
było lub będzie, i dlatego warto podąŜać wzdłuŜ linii czasu. Jak dostać się do tych linii czasu?
Powiedzmy, Ŝe interesuje cię przyszłość - koncentrujesz się na tym, co przyszłość ma ci
przynieść. W taki sposób...
Nagle otworzyły się drzwi, ale były to drzwi zupełnie innego rodzaju: zwyczajna
dziura w pustce! Harry podprowadził Scotta do progu i powiedział:
- Patrz!
Scott spojrzał... i zdumiał go niesamowity, a zarazem cudowny widok. Za drzwiami
do przyszłości widać było chaos milionów, a nawet miliardów linii z jasnoniebieskiego
świecącego światła. Wyglądało to takjakby deszcz meteorytów wylatywał spod stóp Scotta w
niewyobraŜalne głębie przestrzeni, choć w rzeczywistości mknęły w przyszłość. Jednak w
przeciwieństwie do meteorów poskręcane i przewijające się linie nie blakły, ale przez całą
długość pozostawały wyraźne i jasne na tle ciemności, czyli czasu. Najbardziej niesamowitą
rzeczą była jedna z linii niebieskiego światła, która płynęła bezpośrednio z ciała Scotta,
ciągnąc się w dal i znikając w przyszłości. Jednak patrząc w bok na Harry’ego, Scott nie
dostrzegł podobnej linii, a Nekroskop dobrze wiedział, o czym Scott właśnie pomyślał.
- Masz rację - rzekł Harry. - To są ślady lub wątki Ŝycia. Niebieskie linie Ŝycia ludzi.
Ty teŜ masz swoją, poniewaŜ Ŝyjesz. JeŜeli chodzi o mnie, to ja czegoś takiego juŜ nie
potrzebuję. - Na chwilę zmarszczył brwi, po czym mówił dalej: - JeŜeli chodzi o te srebrne,
które biegną równolegle do twoich, to są czymś nowym dla mnie. Czegoś takiego jeszcze nie
widziałem. Ale mają dodatek koloru niebieskiego, więc moŜe są to tylko jakieś chwilowe
zaburzenia.
Scott podejrzewał, Ŝe z duŜą pewnością mógłby zgadnąć, czym były srebrne linie, do
kogo naleŜały, a nawet dlaczego miały niebieskie zabarwienie, ale w tej chwili był zanadto
pochłonięty tym, co widział, Ŝeby dzielić się swoimi opiniami. Jedyne, co powiedział, to:
- Nie mogę uwierzyć, Ŝe patrzę w przyszłość. W moją przyszłość!
- W przyszłość kaŜdego - powiedział Nekroskop. - Co więcej, moŜemy zrobić nawet
niewielkąpodróŜ w czasie, a nawet zobaczyć, co nas czeka.
Scott wolał raczej pozostać na swoim miejscu i zaczął wyraŜać swoje wątpliwości:
- Co? Naprawdę myślisz, Ŝe to dobry...
Ale było juŜ za późno, poniewaŜ Harry przeciągnął go przez próg. Później ruszyli
wzdłuŜ strumienia czasu, mając przed sobą przyszłość. W końcu...
DrŜenie... chwilowe trzęsienie ziemi... czas, który zdawał się wyginać... iw zupełnie
nieprawdopodobny sposób ciemność zamieniła się w oślepiającą biel! Ale to trwało tylko
ułamek sekundy, chwilę, po której wszystko wróciło do wcześniejszej scenerii. No, moŜe
niezupełnie wszystko.
- Gdzie moja linia? - spytał Scott.
Nie było jej. Nie rozwijała się przed Scottem, wypływając spod jego stóp. Była za nim
i znikała w przeszłości, w jego przeszłości, ale brakowało jej z przodu. Brakowało równieŜ
linii srebrnej!
Scott spojrzał na Harry’ego z prośbą o wyjaśnienie.
- Musimy wracać - powiedział cicho Harry.
- Ale co się tutaj stało? - spytał Scott, kiedy Harry odwrócił go i ruszyli z powrotem.
Przekroczyli próg drzwi czasu i znaleźli się vf podstawowym Kontinuum Móbiusa. - Co to
znaczy?
- Trudno to wyjaśnić - odrzekł Harry stonowanym głosem. - Jedno jest pewne:
przyszłość to bardzo niepewna i zwodnicza sprawa. Myślę, Ŝe sobie poradzimy.
- Poradzimy? powtórzył za nim Scott. - Dlaczego nie mówisz, Ŝe ja sobie poradzę?
- Właśnie o to mi chodzi - rzucił krótko Harry. - Chodzi mi o to, Ŝe sobie poradzisz.
PokaŜę ci, dlaczego tak sądzę. Skoncentruj się na przeszłości. Na tym, co minęło. Tym razem
poszukamy mojej Unii.
- Ałe ty jej juŜ nie masz - powiedział Scott.
- Teraz nie, ale jeszcze jakiś czas temu miałem. Znajdziemy ją.
Otworzyli drzwi do przeszłości i znowu Scottem wstrząsnęło zadziwiające
surrealistyczne piękno. Miriady niebieskich linii wiło się jak uprzednio, ale tym razem
zamiast rozszerzać się i rozwijać w oddali linie zwęŜały się i zbiegały ku sobie, zmierzając do
odległego celu, gdzieś w zamglonym początku. Albowiem błękitna mgiełka, daleko na
horyzoncie, była samym początkiem, początkiem ludzkiego Ŝycia na Ziemi.
- Tutaj! - powiedział bardzo cicho Harry, zatrzymując się wraz ze Scottem. - Widzisz
to? To byłem ja. To był mój koniec.
Zobaczyli wybuch złotych strzałek, takich samych jak ta, która trafiła i zmieniła
Scotta. Jedna z tych strzałek - część Nekroskopa Harry’ego Keogha - była tą, która trafiła
Scotta zaraz po wybuchu. Metamorfoza Harry’ego, jego śmierć, miała miejsce w tej samej
chwili, w której umarła Kelly St John w innym świecie. Tyle Ŝe jej śmierć była całkowita i
trwała.
Scott zobaczył, jak miriady strzałek rozlatują się na wszystkie strony, obierając cel i
kierunek poszukiwań. Po chwili strzałki przyspieszyły i zniknęły, kaŜda w otwartych dla niej
drzwiach. Ale zanim Harry zniknął w wybuchu, Scott zauwaŜył coś jeszcze: karmazynowy
kolor wątku Ŝycia Harry’ego - linię równie czerwoną jak krew!
- CzyŜ nie mówiłem ci, Ŝe jest we mnie coś, o czym nie chciałbym ci opowiadać?
Jednak to, czym byłem wówczas, jest równieŜ źródłem twoich mocy. Nie moŜesz w nie wątpić
ani im zaprzeczać, bo juŜje zrozumiałeś i wiesz, skąd się w tobie wzięły. NajwaŜniejsze, Ŝe
wiesz, jak z nich korzystać. Ałe jeśli nadal będziesz mieć wątpliwości, to zawsze moŜesz mnie
wezwać. Kto wie, być moŜe nawet cię usłyszę?
Po chwili ruszyli pod prąd, dotarli do drzwi teraźniejszości, a potem przez drzwi
przeszli do Kontinuum Móbiusa.
Po drodze Scott nie odzywał się w ogóle, tylko obserwował i uczył się. Największe
wraŜenie wywarła na nim Kelly. Spotkał ją, swojąKelly, w bezcielesnej formie, i nawet
porozmawiał z nią. Ale ona powędrowała jeszcze dalej, tam gdzie rozmowa nie będzie juŜ
moŜliwa.
Zapamięta ją na zawsze. Będzie musiał Ŝyć bez niej, ale nigdy jej nie zapomni.
Nigdy...
Scott obudził się jako dorosły męŜczyzna. Ale szlochał jak mały chłopiec. Wtulił się w
ramiona Shanii, przylgnął do niej i nie miał zamiaru odsuwać się. A później usłyszał jej głos,
głos Shanii, i wiedział, Ŝe musi się odsunąć.
- Scott! - powiedziała Shania. - Och, Scott!
- Odeszła - głos uwiązł mu w gardle. - Odeszła. Ale wszystko z nią w porządku.
- Tak, z tobą równieŜ. - Tym razem Shania równieŜ się rozpłakała. Była wraz z nim
we wszystkich miejscach. Shania i jej Khiff zjednoczyli się z metafizycznym umysłem Scotta
St Johna, a emocje, jakim podlegał Scott, były zaraźliwe...
Była taka ciepła i kojąca, a jednak nie była to Kelly. Scott złapał się na tym, Ŝe ją
odpycha od siebie. Ale po chwili na granicy przebudzenia poczuł, Ŝe wyrządził jej przykrość i
z powrotem przyciągnął ją do siebie, mówiąc:
- Przepraszam, tak mi przykro! Nie chciałem tego. Myślałem, Ŝe trzymam... czułem
się, jakbym obejmował...
-...Kelly, wiem - powiedziała Shania. - Wszystko widziałam, ale nie oskarŜaj mnie,
proszę, o podglądanie. Musiałam to widzieć, wiedzieć. To, czego się dowiedziałam, co
zaczynam z tego rozumieć, jest tak niewiarygodne, tak magiczne i tak cudowne!
Cudowne? Co w tym było tak cudownego? Kelly odeszła ze świata. Odeszła,
zostawiając wszystko, co razem poznali i dzielili ze sobą.
Scott został sam. Choć nie całkiem... został z Shanią.
Próbując ukryć piekące oczy przed Shanią podniósł poduszkę i oparł się o nią w
pozycji półsiedzącej. Shania włączyła nocną lampkę.
- Która godzina? - spytał zdławionym ochrypłym i zdradzającym emocje głosem.
- Jestem pewna, Ŝe wiesz - odpowiedziała Shania. - Wiesz co i dlaczego, ale nie wiesz
jak, a moŜe juŜ się dowiedziałeś. Kiedy poczujesz się lepiej, gdy będziesz juŜ gotowy, to
porozmawiamy o tym. Im prędzej, tym lepiej, poniewaŜ mamy coraz mniej czasu. - Wytarła
swoje niesamowite, choć jakŜe ludzkie oczy i usiadła obok niego.
Oczywiście była 3:33. Godzina, o której Kelly zasnęła snem wiecznym tutaj, a
jednocześnie obudziła się gdzie indziej, w lepszym miejscu.
- Znowu mówisz o czasie? O trzeciej trzydzieści trzy? Czy juŜ nie rozmawialiśmy o
tym? O czym mamy teraz rozmawiać?
- Musimy porozmawiać o tym i o innych sprawach. O czymś niezwykłym i bardzo
waŜnym.
Niezwykłe... ekscytujące... waŜne...Scott wstał i zaczął się ubierać.
- PrzecieŜ byliśmy tam razem. Nie wiem nic więcej, prócz tego, co juŜ ci
powiedziałem.
- Aleja wiem więcej. Teraz wiem. Przynajmniej mam taką nadzieję. Dlaczego się
ubrałeś, skoro nie masz ochoty rozmawiać? MoŜemy pomówić o wszystkim, o czym
zechcesz, Scott. Na przykład Ŝe są sprawy, o których chciałbyś zapomnieć. Teraz mógłbyś
docenić prawdziwą wartość mojego Khiffa. To, co przykre, moŜe zostać zabrane z pamięci,
nie na zawsze, ale po prostu zachowane w taki sposób, Ŝe nie będzie szkodzić. Szczególne
wspomnienia, które zawsze będziesz mógł sobie przypomnieć, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- My mamy na to lekarstwa, ale ja ich nie zaŜywam! - przerwał jej zdecydowanym
głosem Scott. Po chwili zauwaŜył, Ŝe był zbyt szorstki z powodu czegoś, z czym nie miała nic
wspólnego, i dodał: - O BoŜe, ciągle w tym siedzę, prawda? Chodzi o to, Ŝe ja chcę mieć
wspomnienia, te dobre i te złe. Dobre utrzymują mnie na powierzchni, a złe - zwłaszcza jedno
z nich - tego jednego potrzebuję, Shania! Potrzebuję jako ciągłego przypominania o tym, co
jest jeszcze do zrobienia.
- Tak. U mnie jest podobnie. Mam podobne wspomnienia. Dotyczą całych światów,
populacji i ras. Najsilniejsze wspomnienie dotyczy mojej rasy, która prawie wyginęła. Ani na
chwilę nie chcę o tym zapomnieć, nawet z pomocą mojego Khiffa. Mówię ci o tym, Ŝebyś
wiedział, Ŝe dobrze cię rozumiem.
Shania załoŜyła na siebie sukienkę i podeszła do Scotta, który siedział na krawędzi
łóŜka i zakładał pantofle.
- Ubrałem się, Ŝeby napić się kawy - wyjaśnił w końcu Scott. - Potrzebuję kawy, Ŝeby
w pełni się obudzić. Na razie mam dosyć snu. Teraz muszę się zastanowić nad wszystkim, co
widziałem, słyszałem, dowiedziałem się. Czuję, Ŝe muszę się jeszcze więcej nauczyć, więc
jeśli masz mi coś do powiedzenia, coś, co byś chciała mi... chciałabyś mi pokazać?...
Przerwał na chwilę, po czym dodał:
- Ale najpierw chciałbym, Ŝebyś mi się pokazała... - Bo chociaŜ kochali się zeszłej
nocy, to nie miał jeszcze okazji popatrzeć na nią nie w taki sposób. Sięgnął po pasek luźno
zwisającej sukni.
Patrząc na niesamowite ciało Shanii i głaszcząc jej piersi, powiedział:
- Kelly mówiła, Ŝe powinienem kochać cię najlepiej, jak potrafię.
- Wiem - odpowiedziała, drŜąc lekko pod wpływem jego dotyku. - Ale chciałabym,
Ŝebyś kochał mnie dla mnie samej, a nie dlatego, Ŝe tak powiedziała Kelly.
Potrzeba będzie na to czasu - pomyślał Scott. Ale chociaŜ starał się zachować tę myśl
tylko dla siebie, ona i tak usłyszała.
- Akurat czasu moŜemy nie mieć zbyt wiele. Powinniśmy jak najlepiej z niego
korzystać.
Scott powiódł dłonią po jej idealnych wgłębieniach i odrzekł:
- PoŜądanie to nie miłość. To raczej zew zwierzęcej natury. Czy moŜemy być juŜ teraz
pewni co do miłości?
- Ja jestem pewna - odpowiedziała niskim i lekko ochrypłym głosem, zbliŜając się do
niego, aby mógł pocałować jej sutki. - Po za tym my jesteśmy zwierzętami.
- Nie chce mi się wierzyć, Ŝe jesteś gotowa być ze mną - Scott pokręcił głową.
- Mnie teŜ trudno uwierzyć, Ŝe mnie zaakceptowałeś - odparła ze smutnym uśmiechem
na ustach. - Mnie, Shanię Dwa, kobietę z innej planety?
Scott jęknął, objął ją i przytulił.
- A czemu nie? Tylko dlatego, Ŝe nie pochodzisz z Ziemi? PrzecieŜ kobiety są z
Wenus, prawda?
- Kobiety są z...? - Westchnęła, nie do końca wiedząc, o czym mówił, jednocześnie
czując rosnące napręŜenie pomiędzy jego udami.
- To tylko takie głupie wyraŜenie - odpowiedział. Pieścił jej piersi i pośladki, serce
biło mu jak młot, a krew coraz mocniej tętniła w Ŝyłach. - Nie przejmuj się tym.
Po chwili Shania zdjęła z siebie suknię, a Scott odkrył, Ŝe znowu jest bez ubrania...
- Lubię kawę - powiedziała, pociągając łyk z kubka. Siedzieli w pracowni na dole. -
To jest napój wegetariański?
- Nie wiedziałaś o tym? - Scott był najwyraźniej zaskoczony jej pytaniem. - PrzecieŜ
tak duŜo wiesz o nas.- Ale jeszcze nie wszystko. Nie miałam czasu na zbadanie bardzo wielu
spraw.
- Jesteś wegetarianką?
- Jak większość mojej rasy. Niektórzy z nas jedli takŜe niewielkie ilości produktów
pochodzących z morza, ale nie ryby, tylko owoce morza, wielkie robaki oraz podobne istoty
nie posiadające układu nerwowego.
- No cóŜ, sam lubię ryby - powiedział Scott. - Kelly teŜ lubiła. Zasadniczo była
wegetarianką. - Scott zorientował się, Ŝe mówi tylko o Kelly i Ŝe musi w końcu pozwolić
odejść wspomnieniom lub przynajmniej zachować je dla siebie. - Jeśli chodzi o kawę, to robi
się ją ze zmielonych brązowych ziaren. - Scott wzruszył ramionami i dodał jeszcze: - Ale nie
sądzę, Ŝeby za bardzo cierpiały.
- śe co?
- To tylko Ŝart.
- Aha - Shania odetchnęła z ulgą. - Słyszałam o licznych światach, w których
występowała flora o częściowej wraŜliwości zmysłowej, między innymi rośliny mięsoŜerne.
- U nas teŜ takie występują na przykład rosiczki. Zjadają muchy, a prawdę mówiąc,
rozpuszczają je i wchłaniają, jednak nie są to rośliny myślące.
- Jednak z czasem, jeśli wasze rosiczki przetrwają geologiczne epoki, prawdopodobnie
będą mogły rozwinąć nawet takie zdolności.
- Tak, jeśli przetrwają. - Scott zamyślił się. - Czy nie powinniśmy porozmawiać o
naszym przetrwaniu? O czym chciałaś porozmawiać? Mówiłaś, Ŝe to waŜne. O co chodzi?
Czy wiesz moŜe, jak załatwić Salcombe’a i resztę potworów? Jak ich nazwałaś?
- Mordri - odparła zimno. - Trójka szaleńców. Nie mam planu. Jednak twój sen
sprawił, Ŝe obudziła się we mnie nadzieja. Musisz sobie zdać sprawę z tego, Ŝe to było coś
znacznie więcej niŜ zwykły sen.
- Wiem o tym - powiedział, gdy Shania podeszła do niego, drŜąc, jakby w pokoju było
zimno. - Zbyt wiele moich snów było czymś więcej niŜ zwykły sen. Powiedziałaś, Ŝe byłaś
tam ze mną? śe widziałaś i doświadczałaś tego samego co ja?
- Wszystkiego - odpowiedziała. - Czuliśmy równieŜ twój ból, nie tylko ja, ale i mój
Khiff.
Scott zmruŜył oczy.
- Więc wiesz. To juŜ zaczyna być nawykowe. Na dodatek nie ty jedna wkradasz się w
moje sny. Ten czworonoŜny koleŜka, śpiący na kocu piętro wyŜej, teŜ to potrafi. Pewnie dziś
w nocy teŜ byłby obecny w moim śnie, gdyby nie był tak wyczerpany i nie spał tak mocnym
snem. Chcę przez to powiedzieć, Ŝe chciałbym mieć trochę prywatności. Niektóre sny
wolałby śnić sam.
- Rozumiem, Scott. Nie jestem zboczoną podglądaczką. Ale jako telepatka - w końcu
zawsze nią byłam - wiem, Ŝe sny to coś więcej niŜ tylko spełnienia podświadomych pragnień.
Jeśli chodzi o twój ostatni sen, to tak się rzucałeś w łóŜku, krzyczałeś i mamrotałeś, Ŝe bałam
się o ciebie. Wiedziałam, Ŝe moŜe to być coś niezwykłego, moŜe nawet niebezpiecznego, i
postanowiłam dołączyć do ciebie. A gdyby to byli Mordri? Musiałabym obudzić ciebie i
Wilka, Ŝebyśmy razem mogli zbudować osłony i odeprzeć ich atak.
- Rozumiem - Scott pokiwał głową - zgadzam się. A więc zobaczyłaś to co ja. Ale co
cię tak pobudziło?
- Chodzi o legendę Shingów, a moŜe raczej mit. - Jej oczy otworzyły się szerzej, a w
głosie słychać było nutkę szacunku. - A moŜe jest to rodzaj pamięci - gatunkowej z czasów
poprzedzających pojawienie się Khiffów. Tak czy owak jest to mit wywodzący się z długiej
historii Shingów. Jest to fragment naszej teologii. Opowiem ci o tym.
Na początku, po tym jak Wszystko zostało stworzone, Jeden, który stworzył to
wszystko, oglądał swe dzieło. Nazwijmy go On, choć równie dobrze mogłaby to być Ona lub
Ono. A więc patrzył na planety i na rozwijające się na nich róŜnorodne Ŝycie. Był wszędzie i
w kaŜdym z czasów. Dla niego nie istniała przestrzeń, czas, róŜne poziomy czy wymiary. Był
tak zadowolony ze swego Stworzenia, Ŝe pozwolił się w nie wchłonąć i stać się jego częścią
moŜna by go nazwać Naturą. Ale zanim dał się całkowicie zaabsorbować, dostrzegł znaczenie
ewolucji, mutacji oraz powstawania zła. Tam, gdzie istniała inteligencja, musiało z czasem
powstać równieŜ zło. Bo gdycały gatunek dąŜy do poprawy swego bytowania, to równieŜ
jednostki chcą Ŝyć lepiej... a to prowadzi do chciwości!
Narodziła się chciwość, a ona doprowadziła do Ŝądzy władzy, władza wyzwoliła
korupcję, korupcja jeszcze więcej zła...i tak dalej. Niestety, natura inteligencji prawie
wszędzie jest taka, Ŝe rodzi zło, i dlatego doskonałość jest niemoŜliwa do osiągnięcia.
PoniewaŜ Jeden był lub stawał się Naturą, zauwaŜył, Ŝe musi ustanowić ograniczenia
w ewolucji i rozwoju inteligencji. Było mu smutno, Ŝe sam, jako Natura, stał się przyczyną
zła. Ponadto był zafascynowany i sam chciał zobaczyć, jak się rozwiną stworzone przez niego
inteligentne byty.
Postanowił stworzyć istoty, które nosiłyby jego esencję i z chwilą śmierci, w
zaleŜności od tego, co osiągnęły w ciągu Ŝycia, stawałyby się jego posłańcami, kontaktem,
obserwatorami. Zrozumiał jednak, Ŝe nawet jego przedstawiciele staliby się z czasem podatni
na ewolucyjną mutację, skłaniając się ku złu. Zatem nadał im cel oraz prawie nieskończoną
mobilność, ale z drugiej strony ograniczył ich wiedzę, zaciemnił pamięć poprzednich
egzystencji i pozwolił im kierować się wyłącznie instynktem ukierunkowanym na czynienie
dobra na rzecz wszystkich.
Jeśli zaś chodzi o formę tych istot, zwłaszcza przybieraną w ostatnich dniach, to
niektóre z nich przybierały kształt niezliczonych złotych strzałek. Teraz rozumiesz, o co mi
chodzi, dlaczego jestem taka podekscytowana i dlaczego uznaję to za cudowne?! PrzecieŜ ty
masz taką strzałkę, Scott!
- Ja teŜ - odezwał ostatni z członków Trójki, po cichu wchodząc do pokoju. -
Dlaczego juŜ wstaliście? Jeszcze jest noc, na dworze jest ciemno.
- Rozmawiamy - wyjaśnił Scott, kiedy wilk ułoŜył się pod biurkiem. - Musimy
porozmawiać o pewnych sprawach. Jeśli masz ochotę, to moŜesz posłuchać.
- A takŜe - wtrąciła Shania - jeśli poczujesz, Ŝe chciałbyś coś dodać do tego, o czym
mówimy, to nie wahaj się powiedzieć.
Scott spojrzał na nią pytająco.
- On teŜ ma strzałkę - powiedziała. - Nie słyszałeś?
- Czego? Mitów i legend? Ludzie z mojego świata stworzyli rozliczne teologie.
RóŜnią się one od siebie. We wszystkich występują boskie interwencje, magiczne
zmartwychwstania, niesamowite objawienia. Wszyscy gotowi są przysiąc, Ŝe to prawda, ale
teŜ wszyscy nie mogą mieć racji. Jeśli większość z nich, a moŜe wszystkie systemy
teologiczne są błędne, to dlaczego miałbym uwierzyć w twoją teologię? Nie ma we mnie tyle
wiary, a ty nie jesteś nawet...
-...kimś z twojego świata? - Shania pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą. - Czasami
wydaje mi się, jakbym słyszała Mordrich. Koniecznie chcesz uzyskać dowód! Scott, nie chcę
ranić twych uczuć, ale takie myślenie jest małostkowe. Mordri argumentują w taki sposób:
jeŜeli istnieje istota wyŜsza, jeden stwórca, Jedynka, to dlaczego kaŜda z inteligentnych ras
posiadających religię na kaŜdej z moŜliwych planet uwaŜa, Ŝe tylko oni zostali stworzeni na
obraz i podobieństwo Boga? Jest to jedna z podstawowych przyczyn, dla których Trójka
Mordrich nie moŜe zaakceptować Uniwersalnej Jedynki... czy Ŝadnego podobnego bóstwa.
Nawet słowo „uniwersalna” nie jest trafne, powinnam powiedzieć „multiwersalna”.
Sfrustrowany Scott uniósł ręce do góry.
- Na litość boską przecieŜ rozmawiamy o śnie!
- Nie do końca - przypomniała mu Shania, o czym mówił Harry. - I kto wie, moŜe
faktycznie jest to litość Istoty WyŜszej. To, o czym opowiadał twój gość i co ci pokazywał,
moŜe dotyczyć wyłącznie darów otrzymanych... tak, otrzymanych od Boga!
- To był sen - powtórzył Scott. - To fakt, Ŝe dosyć niezwykły, ale przecieŜ cały czas
byłem z tobą w łóŜku, tutaj. Nie było mnie na cmentarzu ani w tym... Kontinuum czegoś tam.
I na pewno nie poruszałem się w czasie, ani do przodu, ani do tyłu. Byłem tutaj i spałem z
tobą w łóŜku!
- Nie cały czas - odezwał się Wilk. Podniósł głowę do góry, nastawił uszy i wodził
brązowymi oczami od jednej osoby do drugiej. - Czułem, Ŝe dzieje się coś dziwnego - coś w
moich własnych snach powiedziało mi o tym - i słuchałem was obojga. Byliście tutaj, w swoim
legowisku. Mam dobry nos i czułem zapach waszych ciepłych ciał. Ałe myślami byliście gdzie
indziej. Nawet się trochę martwiłem. Ale do moich uszu docierało bicie waszych serc i odgłos
poruszających się ciał. Mogłem podąŜać za waszymi myślami, ale widziałem tylko pustkę i nie
chciałem się w nią zanurzać. Nie jestem jakimś tchórzliwym psiakiem z podkulonym ogonem,
ale nie jestem teŜ głupcem! Zatem z powrotem zasnąłem, co moim zdaniem było bardzo
rozsądnym posunięciem. Kiedy się obudziłem, usłyszałem was na dole i zszedłem, aby
sprawdzić, czy wszystko w porządku. Bardzo się cieszę, Ŝe wasze myśli są tam, gdzie powinny
być...
Shania patrzyła na Wilka z ogromnym zdumieniem, później odwróciła się do Scotta z
wyrazem zapytania na twarzy.
- No i co? - odezwał się Scott. - CzyŜby coś w rodzaju doświadczenia bycia poza
ciałem? To masz na myśli?
- Tak bym to wyjaśniła. To miało na celu usunięcie tajemnicy i pokazanie, po co tu
jesteś w takiej formie i z twoimi nowymi zdolnościami. Dzięki temu mogłeś teŜ dowiedzieć
się o brakujących elementach posiadanej przez ciebie wiedzy. Poza tym wiesz juŜ, Ŝe twój cel
został zaaprobowany oraz Ŝe otrzymałeś moce pozwalające go osiągnąć. To dlatego uznałam
to za cud, magię i dzięki temu mam nadzieję. Scott, siły wyŜsze są po naszej stronie!
Scott wyczuł, Ŝe miała rację. Wierzył jej, a przynajmniej wiedział, Ŝe ona w to wierzy.
A jednak nadal borykał się z pytaniami pozostającymi bez odpowiedzi.
- Siły wyŜsze? - powtórzył za Shanią. - Po naszej stronie? Dlaczego same się tym nie
zajmą?
Na to pytanie Shania nie potrafiła odpowiedzieć, ale mogła spróbować, Ŝeby nie
znikła przynajmniej częściowa akceptacja ze strony Scotta.
- MoŜe nie mają takich moŜliwości. Mówiłam ci juŜ, Ŝe Jeden rozkazał, Ŝeby jego
agenci - czy teŜ to, co po nich zostało - nie byli zdolni do popełniania szkodliwych czynów,
nawet przeciw najgorszej formie zła. Jakkolwiek sami nie mogą w tym uczestniczyć, wydaje
się teraz oczywiste, Ŝe potrafią wzmacniać, wzbogacać, prowadzić i wpływać na swoich
gospodarzy. I to ty jesteś jednym z takich gospodarzy. Wilk teŜ.
Scott pokręcił głową, westchnął, zagryzł wargi i chociaŜ nie był do tego wszystkiego
przekonany, to niektórym argumentom nie był w stanie zaprzeczyć. Był pewien swojej
zdolności do telepatii, a właściwie zdolności całej Trójki. Poznał Shanię i jej Khiffa, wiedział
Ŝe Kelly nie Ŝyje i Ŝe zabił ją Salcombe, i był pewien, Ŝe coś lub ktoś znalazło się w jego
wnętrzu... jeśli nie z przyczyn podanych przez Shanię... to po co? Pozostawało oczywiście
wiele innych pytań.
- Mówiłaś, Ŝe według legendy agenci Jednego posiadali praktycznie nieskończoną
mobilność - powiedział Scott. - Jak to robili? Korzystali z Kontinuum... Móbiusa? Czy twój
lokalizator ma z tym coś wspólnego? Co w związku z tym powiesz o Shingach? Czy w tej
sytuacji, kiedy cała twoja rasa wyginęła, ty teŜ nie jesteś czasem agentką Jednego? Shania
pokręciła głową.
- Lokalizator to narzędzie, zwykłe urządzenie, produkt zaawansowanej technologii.
Korzysta z niej takŜe Trójka Mordrich. Ale Kontinuum, jak to nazwałeś, Móbiusa - to, co
widziałam - pochodzi z umysłu. Jest metafizyczne.
- Tak, metafizyczne. A właściwie paranormalne, bo wykracza poza fizykę i
objaśnienia. Jest czymś z zewnątrz.
- Albo z głębi - przytaknęła Shania.
- Gdybym miał zaakceptować metafizyczne pochodzenie Kontinuum Móbiusa, to
musiałbym równieŜ zaakceptować to drugie... mowę umarłych. Zgodzić się na to, Ŝe istnieje
coś takiego. Kiedy to sobie przypomnę, faktycznie wydaje mi się całkowicie realne.
Naprawdę wierzyłem - i wierzę nadal - Ŝe rozmawiałem z moim ojcem i z Kelly. I w tym
wypadku masz zupełną rację. To naprawdę było cudowne. Ale równieŜ przeraŜające.
- O tak - odpowiedziała, przytulając się tak mocno, Ŝe jej drŜenie udzieliło się takŜe
jemu. - Wiem. Nawet z całą technologią Shingów, z ich naturalną telepatią Ŝadnemu z
członków mojej rasy nigdy nie udało się skomunikować ze zmarłym. Istniała moŜliwość
oŜywienia ciała pozbawionego duszy - co na naszej planecie było zabronione i uwaŜane za
zbrodnię - ale nikt nigdy nie rozmawiał z duszą, która odeszła. Sama sobie zadaję pytanie:
jeśli moŜesz sprawić, Ŝe zmarli mówią do ciebie, jeśli kochają cię jako jedyną osobę, przez
którą moŜliwy jest kontakt ze światem, który zostawili za sobą, i jeśli mogą zrobić dla ciebie
prawie wszystko...
-...to o co jeszcze mogę ich poprosić? I co oni jeszcze potrafią?
Shania nic nie odpowiedziała, Wilk zaś tylko cicho mruknął pod biurkiem i zwinął się
w ciasną kulkę...- A więc - odezwał się Scott - spróbujmy skupić się przez chwilę i
podsumujmy wszystko, co wiemy. UwaŜamy, Ŝe z tego powodu, iŜ miałem motyw, czyli z
powodu mojej chęci pomszczenia śmierci Kelly, zostałem wybrany do tego, Ŝeby wziąć
odwet na Simonie Salcombie i na pozostałych Mordrich. Dobrze to rozumiem?
- Tak - odpowiedziała Shania. - Ty, ja i Wilk. Ale zwłaszcza wy, poniewaŜ
otrzymaliście narzędzia od Jednego.
- W porządku - odrzekł Scott. - A więc ty masz motyw, ja mam motyw... ale co z
Wilkiem? Jaki jest jego motyw? Dlaczego otrzymał strzałkę?
Shania mogła tylko bezradnie wzruszyć ramionami. Ale Wilk wyszedł spod biurka,
usiadł przy stopach Scotta i rzekł:
- Czy muszę mieć powód? Jestem tutaj, Ŝeby was chronić i dbać o was. Jesteście moją
Jedynką i Dwójką. A ja jestem Trójką. Troszczymy się o siebie. Moja Dwójka, Shania,
pozwoliła mi nawiązać kontakt z moją Jedynką, która wyciągnęła mnie z kłopotów. Teraz
jestem szczęśliwy... ale czuję zbliŜające się niebezpieczeństwo, więc będę potrzebny. Moim
jedynym pragnieniem jest zrobić wszystko, Ŝeby chronić moją Jedynkę i Dwójkę, mojego pana
i panią.
Scott uznał wyjaśnienie Wilka za wystarczająco logiczne i sensowne. Sięgnął ręką do
jego łba i podrapał go za uchem.
- CzyŜby jeszcze jakaś pchełka została?
- To moŜliwe. - Wilk usiadł i podrapał się łapą w tym samym miejscu. - I to kilka.
MoŜe dorwiemy je później?
- A jeśli chodzi o pana i panią - kontynuował Scott - to czy musimy uŜywać takich
form? Dlaczego nie moŜemy być po prostu przyjaciółmi?
- Jak chcesz. Ale dalej będziesz moją Jedynką.
Shania nie była do końca usatysfakcjonowana i milczała w głębokim zamyśleniu.
Jednak po chwili przemówiła:
- Dla mnie argumenty Wilka nie są przekonujące. On ma strzałkę! A więc musi mieć
konkretny powód.
- Na przykład Ŝeby być członkiem Trójki - Scott wzruszył ramionami.
- Nie. - Shania pokręciła głową. - I tak nim jest, tak jak kaŜde z nas. A on ma strzałkę.
To nie jest takie naturalne, Scott. ChociaŜ nie wiemy, o co w tym wszystkim chodzi, to musi
się coś za tym kryć. Coś więcej niŜ nadzwyczajnie rozwinięty zmysł telepatii. Jestem pewna,
Ŝe strzałka dodała mu szczególnych mocy.
- MoŜliwe, Ŝe jest jeszcze jeden powód - powiedział Wilk, który właśnie skończył się
drapać. - I związany jest z moją krwią.
Shania spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Mógłbyś to wyjaśnić?
- Mój ojciec był dzikim wilkiem z Krainy Gwiazd. Opowiadał mi o swoim Ŝyciu wśród
ludzi i wilków w dawnych czasach i w innych miejscach. Mówił teŜ o Złych, którzy
przyjeŜdŜali w nocy i Ŝywili się ludzką krwią oraz sercami dzielnych wilków. Opowiadał, Ŝe
niektóre wilki były wychowywane przez ludzi, dorastały i Ŝyły z ludźmi. Z czasem stawały się
ich... stróŜami.
Mój ojciec miał talent. Znał myśli psów, wilków, a nawet niektórych ludzi. Zek -
kobieta z twojego świata, którą spotkaliście - została Jedynką mojego ojca. Umiała z nim
rozmawiać w jego własnym języku, tak samo jak wy ze mną. Razem wałczyli z wampirami.
Zek, mój ojciec i człowiek o imieniu Harry. To był naprawdę... dziwny gość. Rozmawiał z
ludźmi, których juŜ nie było, i nawet przywoływał ich, Ŝeby walczyli wraz z nim. To wszystko
opowiedział mi ojciec.
Tak więc krew mojego ojca i ojca mojego ojca, i wszystkich przodków znajduje się we
mnie. I tak jak oni walczyli ze ziem, tak i ja będę z nim walczyć. To mój los. Być moŜe dlatego
otrzymałem strzałkę...
Scott i Shania patrzyli na Wilka z wytrzeszczonymi oczyma. Wilk wspomniał imię
Harry i krew zamarła im w Ŝyłach, kiedy opowiadał o tym, co potrafił Nekroskop, bo nie
mógł być to nikt inny, jak tylko on! Jeśli zatem nie był to motyw, to na pewno istniał ścisły
związek. I chociaŜ znaczenie strzałki Wilka nie było do końca jasne, to za tym musiał stać
jakiś sens.Shania ujęła twarz Scotta w dłonie, pocałowała go w czoło i powiedziała:
- Jeszcze jakieś wątpliwości? Pytania?
- Milion - odpowiedział. - Ale mogą poczekać. Mamy zadanie do wykonania i nawet
nie wiem, od czego zacząć. Pytanie, które jest teraz naprawdę waŜne, jak wiele czasu nam
pozostało. Czy moŜemy się tego jakoś dowiedzieć?
- O tak - odpowiedziała. - Jest taka moŜliwość. Ale to moŜe być bardzo niebezpieczne.
- No to powiedz mi, jak się dowiedzieć. Bo nie zaznam spokoju, dopóki Ŝyje
Salcombe i jego banda...
Dwa dni później na wydrąŜonej od wewnątrz wysokiej turni znanej pod nazwą
Schloss Zonigen w Alpach Szwajcarskich Trójka Mordrich zwołała zebranie wszystkich
pracowników w wielkiej hali, a raczej jaskini.
Na kamiennym podwyŜszeniu stała trójka nieprawdopodobnie chudych postaci
zwróconych twarzami w jedną stronę. Mordri najwidoczniej nie dbali juŜ o zachowanie
humanoidalnej formy. Nikt z zatrudnionych w zamku męŜczyzn czy nielicznych kobiet nie
miał najmniejszych wątpliwości, Ŝe egzotyczni pracodawcy nie pochodzą z Ziemi. Mordri
zupełnie się tym nie przejmowali, a nawet zamierzali udzielić wyjaśnień tylko po to, Ŝeby
dostarczyć swym niewolnikom trochę nadziei, a przez to zmusić ich do bardziej wytęŜonej
pracy. Obcy rozglądali się po twarzach zebranych ludzi, co pewien czas zatrzymując wzrok,
Ŝeby podziwiać swe dzieło. Uzbrojeni straŜnicy oraz poplecznicy zaganiali do jaskini ostatnie
grupki pracowników.
W końcu zapadła cisza. Mordri Jeden, która kazała mówić do siebie „Frau Gerda
Lessing”, spojrzała do góry na kopulaste sklepienie, które zostało przewiercone i skąd
przedostawały się snopy dziennego światła. Na rusztowaniach, z których zwisały sięgające od
sufitu do posadzki przewody elektryczne, nie było juŜ Ŝadnego pracownika. Mordri Jeden z
zadowoleniem pokiwała głową i skierowała wzrok na słuchaczy.
- Słuchajcie - rozkazała, a jej słowa odbiły się echem od ścian jaskini. - Słuchajcie, a
moŜe mnie dzięki temu zrozumiecie. Oczywiście wiadomo wam, Ŝe nie wywodzimy się ani z
waszej prymitywnej rasy, ani nie pochodzimy z tej prymitywnej planety. Przez jakiś czas bez
trudu udawało nam się to przed wami ukryć. Teraz zrozumiecie, dlaczego was zatrudniliśmy i
nad czym pracowaliście. Zrozumiecie teŜ, Ŝe im bardziej przyłoŜycie się do pracy, tym
szybciej odzyskacie wolność.
Kiedy przemawiała, podeszli do niej Simon Salcombe oraz Guyler Schweitzer, stanęli
po jej bokach i zwrócili się w tym samym kierunku. Nad barkiem kaŜdego z Mordrich
wystawał Khiff. Trzy Khiffy rozglądały się podejrzliwie dookoła swymi czerwonymi
oczkami.
- Zapamiętajcie to sobie - mówiła dalej Mordri Jeden. - Wkrótce wszystko wróci do
normy. Opowiem teraz, jak się tutaj dostaliśmy. Jesteśmy wędrowcami i przybyliśmy z
dalekich gwiazd. Nasz pojazd rozbił się w górach na tej planecie. NajwaŜniejsze elementy
naszego statku zostały tutaj przywiezione i stały się podstawą przy konstrukcji nowego
pojazdu. To wy go zbudowaliście! Musimy kontynuować naszą podróŜ, ale nawet ogromna
energia, jaką dysponuje nasza Trójka, była niewystarczająca, Ŝeby naprawić statek w tak
krótkim czasie... albowiem zostały nam tylko cztery dni, Ŝeby wyruszyć dalej w podróŜ.
Przerwała na chwilę i spojrzała na swoją Trójkę, dając gestem do zrozumienia, Ŝe w
tym miejscu powinien podjąć wątek Guyler Schweitzer. Mordri Trzy obnaŜył swe perłowe
ząbki w chorym, obślinionym uśmieszku. Wyciągnął przed siebie rękę, jakby chciał objąć
tłum stłoczonych przed sobą twarzy, i donośnym głosem zaczął mówić:
- Nasz pojazd znajduje się w końcowym etapie konstrukcji - długimi palcami drugiej
ręki wskazał na wielki, osadzony na kołysce metalowy cylinder celujący jednym z końców w
sufit - ale wylot z jaskini jest jeszcze zamknięty. Jest na to prosta rada. Zaraz sprawdzimy, jak
się spisali ci, którzy podłoŜyli ładunki.
Kolejny ruch ręki Schweitzera był rozkazem, na który czekali ubrani w kaski
poplecznicy. Jeden z nich wyrzucił w górę rękę, co wyglądało jak salut, pozostali zaś
nacisnęli przyciski w trzymanych przez siebie nadajnikach. Rozległy się ostre, dobiegające z
sufitu, prawie równoczesne detonacje podobne do karabinowych wystrzałów.
Poleciał kurz i cząsteczki kamiennych odłamków, zmniejszając niewielką ilość światła
dobiegającego z przewierconych otworów, w których nie załoŜono ładunków, uznając, Ŝe nie
jest to konieczne. Ogromny skalny cylinder oddzielił się od sklepienia niczym ogromna
zatyczka i początkowo zsuwając się, spadł na puste miejsce pozostawione w jaskini. Odgłos
upadku przypominał grzmot pioruna. Wstrząsnął całą grotą. Większe i mniejsze skalne
odłamki odprysły od bloku. Uderzając w specjalnie ustawioną stalową osłonę i podskakując,
w końcu zaległy na kamiennej posadzce.
Jeszcze przez długą chwilę rozbrzmiewało echo grzmotu i słychać było grad
opadających odłamków. Przez kurz zaczęło przedzierać się dzienne światło dobiegające z
okrągłego otworu w sklepieniu jaskini. Dziura, przez którą widać było niebo, miała dwanaście
stóp średnicy. Promienie światła padły prosto na metalowy kadłub cylindrycznego pojazdu
ustawionego na pochylni.
Mordri Dwa, zwany Simonem Salcombe’em, zszedł z podwyŜszenia. Przyszedł czas
na niego. Jego zadaniem było ponaglić oraz zainspirować pracowników do wzmoŜonego
wysiłku.
- Patrzcie! - zawołał, ściągając na siebie uwagę tych, którzy jeszcze patrzyli w górę,
obserwując unoszący się w porannym świetle pył. Kiedy wszystkie oczy zwróciły się ku
niemu, kontynuował: - Patrzcie, co moŜna osiągnąć wytrwałą i niezaburzoną pracą. - Słowo
„niezaburzona” zostało wypowiedziane ze szczególnym naciskiem i groźbą. - Co za wstyd, Ŝe
w innych obszarach wasza praca jest... znacznie mniej zadowalającą a nawet nie udaje się, lub
dokładniej mówiąc, stwarzane są przeszkody w pracy!
Mordri Dwa przebijał się przez tłum robotników, wyrastając ponad ich głowami jak
dziwne chude ptaszysko. Najwyraźniej szukał kogoś, uwaŜnie wpatrując się w twarze
mijanych ludzi. Nie wszystkie twarze oraz ludzkie sylwetki wyglądały poprawnie, zwłaszcza
te, które zetknęły się z mutacyjnym dotykiem Mordrich. Zamiast ludzkich twarzy moŜna było
zobaczyć koszmarne maski i powykrzywiane kończyny, które specjalnie zdeformowano.
Jeden z męŜczyzn miał na przykład przyklejony uśmiech z ust, które na stałe przesunęły się
na lewy policzek. Jego nos znajdował się powyŜej oczu, ale dwie dziurki nozdrzy pozostały
na swoim miejscu. Jeden z naukowców miał oczy wypchnięte i usytuowane na dwucalowych
karmazynowych pręcikach przed oczodołami. Inny z pracowników miał prawą rękę o połowę
krótszą od lewej. Na dodatek zakończona była maczugą.
Salcombe przyspieszył kroku. W końcu zatrzymał się pomiędzy dwoma rzędami
stołów montaŜowych, gdzie krzyknął:
- Aha! I co tutaj mamy? - Odnalazł tego, kogo szukał, co wcale nie sprawiło mu
trudności, gdyŜ przez cały czas wiedział, gdzie znajduje się ta osoba.
Był to Hans Niewohner, jeden z elektryków, ale nie ten sam, z którym jeszcze
niedawno rozmawiał dyrektor Gunter Ganzer. Teraz był to cień człowieka o głęboko
zapadniętych oczach. Jego usta zostały zapieczętowane i stały się teraz jednym kawałkiem
ciała, jakby nigdy w tym miejscu nie było otworu. Nos z kolei został spłaszczony i brakowało
w nim nozdrzy. Do oddychania słuŜyła dziurka o przekroju pół cala na środku prawego,
poruszającego się w rytm oddechu policzka.
Niewohner przykucnął i prawie opadł na kolana, gdy Salcombe wskazał na niego
swym długim, drŜącym palcem.
- Ty! - zasyczał Mordri Dwa. Z jego dolnej wargi spłynęły srebrne krople plwociny. -
Miałeś tutaj wysoką pozycję i jej naduŜyłeś! - Salcombe wyprostował się i spojrzał na innych
pracowników. Wszyscy natychmiast cofnęli się. - Teraz wymienię zbrodnie popełnione przez
tę zdradziecką kreaturę. Od samego przyjazdu, od chwili, gdy go powitaliśmy, opowiadał
innym o swoim planie opuszczenia nas. Oczywiście jesteśmy wyczuleni na takie rozmowy i
bez trudu dochodzą one do naszych uszu. Frau Lessing, która nam przewodzi, stwierdziła, Ŝe
koniecznie naleŜy go upomnieć. Jej dotyk był łagodny, a szkody niewielkie. Nie stało się nic
takiego, czego nie moŜna by naprawić. Ale ten tutaj...
Salcombe wsadził swój palec w dziurkę na policzku i zatkał ją. Podniósł nieco
Niewohnera, tak Ŝeby wszyscy go widzieli.
- Niegodziwiec niczego się nie nauczył z lekcji udzielonej przez Frau Lessing, która
łaskawie pozostawiła mu tę dziurę, aby mógł zasysać powietrze i Ŝyć. Ten niewdzięczny
nędznik miał dokończyć swe zadanie. Być moŜe byłoby lepiej, gdyby Frau Lessing zakleiła
mu całą twarz i skończyła z nim. Albowiem on ośmielił się szukać zemsty za to, Ŝe został
niesprawiedliwie potraktowany. A przecieŜ Trójka Mordich nigdy nie jest i nie była
niesprawiedliwa! Jego zbrodnia, jego zemsta polegała na sabotaŜu!
Puścił przyduszonego Niewohnera, popchnął go na stół i mówił dalej:
- W ogóle nie myśląc o swoich kolegach z pracy ani o mnie, czy innych Mordrich, to
zwierzę świadomie uszkodziło kondensatory. I to dwa tuziny! - Sięgnął ręką i strącił
skomplikowane urządzenie ze stołu na podłogę. - Czy on sądził, Ŝe tego nie odkryjemy? Czy
komukolwiek z was zaświtała podobna myśl w głowie? - Rozejrzał się ponownie po
wszystkich, jak gdyby szukał odpowiedzi. Mordri Dwa wyglądał teraz na zupełnie
obłąkanego. Jego szaleństwo zdawało się rosnąć, w miarę jak nie pojawiała się Ŝadna
odpowiedź. Elektrycy starali się wycofać i oddalić od wściekłego Salcombe’a na bezpieczną
odległość.
- Ha! - zawołał Salcombe. - PrzecieŜ próbując nas zniszczyć, zniszczyłby takŜe i was!
Gdyby zawiodły te urządzenia, to skutki dla całego Schloss Zonigen okazałyby się
katastrofalne. śaden z was nie przeŜyłby tego, i to w godzinie powrotu wolności, powrotu do
rodziny i powrotu waszych ciał do normalności! Wszystko, czego tu dokonaliśmy, obróciłoby
się w perzynę.
Znowu odwrócił się do Niewohnera, złapał go obiema dłońmi za twarz i mówił dalej:
- Teraz powiem ci, co będzie dalej, Hansie Niewohner. Masz trzy godziny, ty i twoja
załoga... trzy godziny na to, Ŝeby naprawić to, co zostało zepsute. Po tym czasie znowu
sprawdzimy kondensatory. Jeśli wasza praca okaŜe się niezadowalająca... wówczas czarny
dysk wzbogaci się o ciebie i połowę twoich ludzi! Ci, którzy za to zapłacą, zostaną wybrani
losowo.
Mordri Dwa znowu odepchnął od siebie Niewohnera i nie oglądając się za siebie,
wrócił na podwyŜszenie. Za jego plecami nikt się nie poruszył, przez pięć sekund panowała
absolutna cisza, po czym nastąpił wybuch gorączkowej aktywności. Ludzie rzucili się do
stołów w popłochu, potrącając się nawzajem i starając się jak najszybciej rozpocząć pracę.
Po policzkach Hansa Niewohnera spłynęły łzy nienawiści i niemocy. Otarł je w
miejscu, w którym jeszcze jakiś czas temu mógł poczuć ich smak. Następnie opadł na kolana i
nawoływał Boga, który najwyraźniej opuścił zarówno jego, jak i wszystkich innych ludzi
zgromadzonych w tym potwornym miejscu. Jego płacz był ponadto bezgłośny, poniewaŜ
dotyk Frau Gerdy Lessing na stałe przytwierdził koniec jego języka do podniebienia...Dwa
dni później około godziny drugiej po południu Ben Trask wraz z pięcioma esperami i dwoma
technikami leciał samolotem nad Francją do Lugano w Szwajcarii. PodróŜowali w klasie
ekonomicznej odrzutowca linii Swiss Air i udawali grupę botaników - amatorów
wyruszających w Alpy Szwajcarskie. Zarezerwowali pokoje w hoteliku w Idossoli,
malowniczej wiosce liczącej sobie stu siedemdziesięciu siedmiu mieszkańców i połoŜonej w
pięknej dolinie u podnóŜa gór. W Lugano mieli wynająć dwa samochody i pojechać na
północ, następnie na wschód wzdłuŜ jeziora, a później ponownie na północ, coraz wyŜej
wąskimi krętymi drogami, aŜ do miejsca przeznaczenia. Idossola spoczywała w cieniu
wybryku natury, wiecznie zamarzniętej ostrogi zwanej Schloss Zonigen.
Trask spojrzał przez okno na rozpościerający się poniŜej wiejski krajobraz, który
czasem był przysłaniany letnimi chmurami. MruŜył oczy przed promieniami słońca
odbijającymi się od srebrnych nitek rzek meandrujących pomiędzy prostokątami pól.
Wspaniały letni dzień, w którym nie moŜna dostrzec ani śladu zagroŜenia... oprócz samego
latania, którego Trask nigdy nie polubił.
Odwrócił głowę i spojrzał na siedzącego obok lana Goodly’ego. Prekognita wpatrywał
się w mapę Alp.
- Czy szczegóły nie są zbyt małe? - spytał Trask. Goodly skinął głową zwinął mapę i
schował ją do teczki.
- Starałem się zapamiętać nazwy i układ wiosek i miasteczek w pobliŜu Idossoli. To
na wypadek, gdybyśmy musieli szybko wycofywać się z...
- Znajomość terenu jest dobrym pomysłem. Myślisz, Ŝe zajdzie potrzeba szybkiej
ewakuacji? PrzecieŜ w wypadku katastrofy, o której mówiliście, udana ucieczka jest raczej
mało prawdopodobna. Czy chowanie się w jakiejś stodole pomoŜe komukolwiek, gdy obok
wybuchnie bomba atomowa?
- No cóŜ - odparł Goodly, poprawiając się na fotelu. Długie nogi nie pozwalały mu
wygodnie siedzieć. - Przed wylotem zamieniłem słówko z Anną Marią English i nie ma ona
takiej samej pewności, jak wcześniej, jeŜeli chodzi o ten scenariusz.
- Scenariusz? Scenariusz czego? Wielkiego wybuchu, który oboje przewidzieliście? A
więc to się nie wydarzy? A jeśli tak, to dlaczego do tej pory nic o tym mi nie powiedzieliście?
Prekognita spojrzał na Traska i odwrócił wzrok. Skrzywił się i przechylił głowę.
- Więc jak? Która wersja się wydarzy? - dopytywał się Trask.
- To się wydarzy - odpowiedział Goodly. - Mogę cię o tym zapewnić. Ja po prostu
tego... nie widziałem.
Tym razem Trask zmarszczył brwi i nawet zaczynał być rozzłoszczony.
- PrzecieŜ razem z Anną Marią English mówiliście, a nawet zapewnialiście mnie, Ŝe
doświadczyliście czegoś niszczącego.
Prekognita pokiwał głową, wzruszył przepraszająco ramionami i odrzekł:
- Chodzi o to, Ŝe kiedy słyszysz jakiś dźwięk w ciemnym i nieznanym pomieszczeniu,
to moŜesz odczuć lęk, nie wiedząc, co było przyczyną tego dźwięku. I to jest najlepsza
analogia, jaką mogę ci przedstawić. Nie widziałem tego - cokolwiek to było - ale
doświadczyłem i wyczułem to. Tego samego doświadczyła Anna Maria English. Ale teraz, no
cóŜ, nie jest tego taka pewna.
- Ale dlaczego zmieniła zdanie? - spytał Trask ze znacznie mniejszym natęŜeniem
gniewu w głosie. Złoszczenie się na kogoś z tak dziwnym talentem jak Goodly nikomu nie
przyniosłoby korzyści. Wszyscy w Wydziale E od dawna byli świadomi, Ŝe przyszłość jest
złudna i niepewna. Jednocześnie dzięki własnemu talentowi Trask wiedział, Ŝe prekognita nie
powiedział wszystkiego. Nie chodziło o kłamstwo, ale o brak pełni prawdy. - Niech zgadnę.
Znowu bawiliście się w parę zakochanych. Anna Maria trzymała cię za rękę, ty starałeś się
zajrzeć w przyszłość, ale to ona coś zobaczyła. Co to było?
- Cholera, dobry jesteś! Tak, spróbowaliśmy jeszcze raz. Jak dla mnie to chaos był
jeszcze większy. Albo taki sam jak wcześniej. JeŜeli chodzi o Annę Marię, to zobaczyła...
ciągdalszy... - Trask westchnął z ulgą prekognita zaś mówił dalej: -...swego rodzaju.
- Wyjaśnij to.
- Jak ci wiadomo, Anna Maria jest ekopatka i troszczy się głównie o Ziemię. Ona
doświadczyła czy teŜ poczuła, Ŝe Ziemia dalej istnieje! Ale to nie znaczy, Ŝe my przeŜyjemy.
Nie mówiłem ci o tym, bo zasadniczo to i tak nic nie zmienia.
Trask rozparł się w fotelu i przez chwilę nic nie mówił. Następnie odezwał się:
- Wiesz co? ChociaŜ jesteś moim starym i dobrym przyjacielem, to czasem nie lubię z
tobą rozmawiać...
Trask skorzystał z toalety z przodu samolotu. Wracając patrzył na twarze członków
swojego zespołu. Starał się wyglądać na spokojnego, ale wcale tak się nie czuł. Czuł się
głęboko zaniepokojony.
Technicy - Alan McGrath i Graham Taylor - siedzieli obok siebie. Alan był rudym
Szkotem z Edynburga. Niewysokim, ale silnym i proporcjonalnie zbudowanym. Przekroczył
wiek czterdziestu lat, był ekspertem od uzbrojenia i komputerów, bywał w akcji i moŜna było
na niego liczyć. Jego partner Graham Taylor zbliŜał się do czterdziestki, był wysoki i nosił
okulary. Jednak okulary były tylko kamuflaŜem, soczewki były wykonane z normalnego
przeźroczystego szkła bez wklęsłości czy wypukłości i nadawały Taylorowi wygląd
delikatnego intelektualisty. Choć Taylor był stosunkowo nowym nabytkiem Wydziału E, to
był on pracującym kiedyś w wywiadzie wybitnym specjalistą od propagandy, sabotaŜu,
zniszczeń i szpiegostwa. Pracował w brytyjskiej misji w Berlinie Wschodnim i mówił płynnie
po niemiecku. Ponadto obaj męŜczyźni byli strzelcami wyborowymi posługującymi się
kuszami, które teraz ukryte były w walizkach w luku bagaŜowym.
Trask, mijając w wąskim przejściu agentów, skinął głową i pomyślał: Kusze, tylko
taką broń zabraliśmy tym razem. Ciekawe, jak szybko kusze stały się istotnym uzbrojeniem od
czasów Nekroskopa. W rzeczywistości Wcale nie były tak istotne. Kusze z bełtem z twardego
drewna mogą być doskonałą bronią w walce z wampirami, całkiem niedawno musieli często
je stosować w tym celu, ale z równą łatwością mogą takŜe zabić człowieka, i bez hałasu.
Trask przypomniał sobie ostatnią odprawę przed wylotem oraz zdziwione spojrzenia,
jakimi obdarzyli go jego ludzie, gdy powiedział, Ŝe nie zabierają broni ze sobą.
- Dostaniemy broń na miejscu, jeśli szwajcarscy anty terroryści uznają, Ŝe jej
potrzebujemy. Prawdopodobnie szwajcarskie browningi 9 mm. Szwajcarzy są trochę
przewraŜliwieni i nie pozwalają wwozić na swój teren broni automatycznej. Wcale ich za to
nie winię. MoŜecie się zapoznać ze szwajcarskim uzbrojeniem jeszcze u nas, na miejscu...
Na tej samej odprawie telepata Paul Garvey spytał:
- Kiedy spotkamy się ze Szwajcarami i jak wiele będą wiedzieć o sprawie? Czy
będziemy mieć taką samą jak zawsze swobodę działania?
- Z naszymi szwajcarskimi partnerami spotkamy się w Gasthaus Alpenmann -
odpowiedział Trask. - Mają udawać turystów, którzy dość przypadkowo zatrzymali się w tym
miejscu. Jeśli nasze plany będą zgodne z ich zamierzeniami, działamy razem, ale jeśli nasz
wywiad, duchy i gadŜety dostarczą nam informacji, Ŝe trzeba działać inaczej, zrobimy
wszystko po swojemu.
Przypominając sobie odprawę, Trask właśnie dotarł do miejsca, gdzie siedział telepata
Paul Garvey. Telepata nasłuchiwał i chwycił przechodzącego Traska za łokieć. Trask stanął i
pochylił się, Ŝeby usłyszeć, co mówi Garvey.
- Nie mogłem nie usłyszeć tego, co właśnie pomyślałeś - odezwał się Garvey. - Ale
przecieŜ w ogóle nam nie opowiedziałeś o tym, jak zaaranŜowałeś współpracę ze
Szwajcarami.
- To zasługa naszego ministra - odpowiedział stosunkowo cichym głosem Trask. - Nie
dopytując mnie o szczegóły, skontaktował się ze swoim kolegą z ławy szkolnej w Oxfor-dzie,
kimś, kto jest jedną z najwaŜniejszych osób w ich słuŜbach bezpieczeństwa. Wspomniał tylko
o czterech sprawach: niewyjaśnione zaginięcia, ohydne morderstwa, terroryzm atomowy i
wielkie ilości złota. O ile pierwsze trzy mogły nie być interesujące, o tyle złoto zawsze budzi
ciekawość, zwłaszcza w Szwajcarii! Jednak z drugiej strony trzeba wspomnieć, Ŝe
szwajcarskie władze juŜ od jakiegoś czasu powaŜnie interesowały się Schloss Zonigen.
Potrzebowali jedynie ponaglenia. No i nadeszło ono z naszej strony, a wszystko dzięki
kontaktom ministra.
Trask skinął głową siedzącej obok Garveya Millicent Cleary i ruszył dalej przejściem
pomiędzy siedzeniami. Spojrzał jeszcze raz na dziewczynę i trochę na siłę uśmiechnął się w
odpowiedzi na jej spojrzenie. Jej oczy podąŜały za nim. Millie - inteligentna i bardzo
atrakcyjna młoda telepatka, której talent dojrzewał błyskawicznie w ciągu ostatnich sześciu
miesięcy. ChociaŜ zawsze myślał o niej jak o młodszej siostrze i tak ją traktował, to czasem
podejrzewał, Ŝe ona moŜe mieć coś do niego. I chociaŜ jego talent informował go, Ŝe jest w
tym sporo prawdy, istniała równieŜ moŜliwość, Ŝe sam rzutował obraz starszego brata czy
ojcowskiej postaci, co mogło budzić zainteresowanie Millie.
Dwa rzędy przed Goodlym siedział David Chung, który wyczuwał osoby o
paranormalnych zdolnościach. Obok niego miejsce zajął Frank Robinson. Miał tylko
dwadzieścia sześć lat, ale wśród jego czarnych włosów moŜna było zobaczyć pasemka
siwizny, które nie były całkowicie naturalnie. Ben Trask był świadkiem zdarzenia, przy
którym Robinson posiwiał. Było to w chwili, gdy wraz z innymi członkami Wydziału E
próbowali zabić Nekroskopa Fłarry’ego Keogha. To wówczas Robinson po raz pierwszy brał
udział w akcji. Schloss Zonigen będzie drugim zadaniem i Trask się zastanawiał, co Frank o
tym myśli.
- Jak się czujesz, Frank? Jakieś problemy? - spytał Trask, pochylając się nad
Robinsonem.
- Dziękuję, całkiem dobrze - odpowiedział Frank. Następnie zobaczył, Ŝe Trask patrzy
na jego włosy i dodał: - W końcu co mam do stracenia? Jeśli reszta teŜ osiwieje, to
przynajmniej wszystkie będą do siebie pasować.
Trask ruszył dalej, myśląc: Poczucie humoru w takiej chwili. Wszystko zgodnie z
moimi podejrzeniami: nie jestem jedynym szaleńcem w wydziale. Tym razem wariaci będą
walczyć z obłąkanymi.
Trask usiadł w końcu na swoim fotelu koło okna i odezwał się do Goodly’ego:
- Czy wiesz, Ŝe jest to najdziwniejsza ze spraw, w które się zaangaŜowaliśmy?
- Wiem - odpowiedział prekognita. - Po pierwsze dlatego, Ŝe nadal nie wiemy, z kim
mamy do czynienia. Wiemy, Ŝe w zamku zbudowanym na oblodzonej alpejskiej skale czai się
prawdziwe niebezpieczeństwo zagraŜające całej planecie. To zagroŜenie ma kształt trójki
bezwzględnych i prawdopodobnie psychotycznych kreatur, które dysponują paranormalnymi
zdolnościami, równymi albo nawet przewyŜszającymi zebrane razem talenty wszystkich
członków Wydziału E. Poza tym są jeszcze trzy istoty podobnie utalentowane, które nie są z
Wydziału E i które na nasze szczęście równieŜ występują przeciwko naszemu wspólnemu
wrogowi. Tym ostatnim nie potrafiliśmy wyjaśnić naszych intencji ani ujawnić naszych
moŜliwości, a nie będąc z nimi w oficjalnym kontakcie, nie mogliśmy takŜe zaproponować
rady czy pomocy. Najbardziej frustrujące w tym wszystkim jest to, Ŝe oni wiedzą o wiele
więcej od nas o tym, co się dzieje.
- Zasadniczo masz rację. Mogliśmy się skontaktować z nimi wcześniej, ale...
- Wiem - przerwał mu Goodly. - MoŜliwe, Ŝe się mylę. Z drugiej strony lekcewaŜenie
tego, co zobaczyłem, byłoby zbyt duŜym ryzykiem. Postąpiliśmy właściwie, Ben! NiewaŜne,
w jaki dokładnie sposób będziemy działać dalej, nasze Ŝycie będzie zagroŜone dopóty, dopóki
w taki czy inny sposób problem nie zostanie rozwiązany. Tak to zobaczyłem i tak to będzie.
Trask skinął głową i odrzekł:
- Jestem pewien, Ŝe masz rację. Jeśli ci szaleńcy chcą spowodować potęŜną eksplozję,
erupcję czy co tam jeszcze, to naszą pracą będzie... bądźmy szczerzy, zmniejszenie liczby
zabitych i szkód. Próbując tego dokonać, moŜemy zginąć!
- Tak, moŜemy zginąć. Jeśli uda im się doprowadzić do wybuchu.
- Czy jest szansa, Ŝeby ich powstrzymać?
- Ben, jak mam ci na to pytanie odpowiedzieć? Anna Maria powiedziała, Ŝe świat
będzie istnieć, i wiem tylko tyle. Ale czy zdołamy powstrzymać tych ludzi...
- A więc musimy się tym zająć. Sprawa jest prosta: albo oni, albo my.
- Tak, tyle Ŝe ja nie mam wraŜenia, Ŝe to będzie proste...
Tego samego popołudnia Shania i Scott zeszli na dół do gabinetu, gdzie pili kawę,
omawiali plan działania i wyjaśniali ostatnie punkty, na które wcześniej nie znaleźli czasu.
Wilk zdąŜył juŜ obejść wszystkie kąty domu, a takŜe starannie oznakować swoje terytorium w
ogrodzie.
Scott i Shania jak zwykle połoŜyli się spać bardzo późno i nie widzieli większego
powodu, by wcześnie wstawać. Scott bardzo potrzebował długiego snu, w końcu od wielu
miesięcy miał z tym kłopoty. Utulony w ramionach Shanii i ukojony miłością śnił słodkie
sny, a jej obecność była w dosłownym sensie uzdrawiająca.
Tym razem Shania w większym stopniu od Scotta obawiała się powrotu do
czekających ich zadań. Jednak przed atakiem na Mordrich nie mieli zbyt wiele do roboty i
Shania nie chciała niepokoić Scotta... a przynajmniej tak się usprawiedliwiała w myślach.
Jednak szczerze mówiąc, Shania uwielbiała po prosta odpoczywać u boku Scotta, czuć ciepło
dotykającego jąciała i ten powolny przypływ aktywności, gdy dotykała go w pewnym
miejscu...
Właśnie mówili o lokalizatorze Shanii, martwiła się o stan tego urządzenia, a Scott
wcale nie był zadowolony z losu złotego pierścionka z kocim okiem, który zostawiła mu
matka... oprócz jej miłości było to prawie wszystko, co mu po niej pozostało. Pierścionek
przestał być złoty!
Wieczorem przylepili pierścionek taśmą do lokalizatora, włoŜyli do kubka i zostawili
na noc. Teraz po ostroŜnym wyjęciu z kubka i przełoŜeniu na gazetę lokalizator wyglądał tak
samo jak wcześniej, ale pierścionek został przekształcony w kupkę niebiesko-szarych drobin,
w których leŜał zagrzebany do połowy i nietknięty kamień.
- Kiedyś przedstawiał dla mnie duŜą wartość - powiedział Scott, popijając z kubka
świeŜą i gorącą kawę. - To było dawno temu. Wartość złota oceniono na sto dwadzieścia
funtów szterlingów. Teraz został z niego pył.
- Ale to nie są pieniądze - powiedziała z Ŝalem Shania. - MoŜe powinniśmy kupić coś
ze złota?
- Jednak z tego mogłyby być pieniądze. Pieniądze, których nie mam.
- Ja mogę mieć pieniądze - powiedziała. Przytulił ją, mówiąc:
- Nie przejmuj się. - Następnie dodał Ŝartobliwie: - CzyŜbyś chciała wykorzystać
resztkę energii lokalizatora i włamać się do banku czy coś takiego?
Wyglądała na zaskoczoną. Wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
- Tak, albo w inne miejsce, gdzie są pieniądze. Albo najlepiej do jubilera, bo tam jest
złoto! - Po chwili zobaczyła, Ŝe Scott mruga oczami, a jego twarz przybrała zupełnie inny
wyraz. Zmieniła ton wypowiedzi: - Scott, myślisz, Ŝe w jaki sposób udało mi się tutaj
przeŜyć? Miałam tylko ubranie i lokalizator, ale nawet ubranie nie nadawało się do tego
środowiska. Z początku miałam spore trudności, ale później dowiedziałam się, jaką funkcję
pełnią pieniądze i jak je wydawać.
Scott pokręcił głową z niedowierzaniem i rzekł:
- Więc jesteś złodziejką?
- Nie mam innego wyjścia!
- Wykorzystywałaś lokalizator w podobny sposób, jak się korzystało z
przysłowiowego kamienia filozoficznego, tylko Ŝe w odwrotny sposób: aby zamieniać złoto
na papier? W papierowe pieniądze?
- Wykorzystywałam jak przysłowiowe... co?
- Opowiem ci o tym innym razem - odpowiedział. Następnie wyjął kocie oko z kupki
pyłu i rzekł: - A więc tak wyglądają twoje natychmiastowe podróŜe, co? Paliwem do twoich
urządzeń jest złoto. To sporo wyjaśnia.
- Nie - Shania pokręciła głową. - To nie jest natychmiastowe. Prędkość jest na pewno
wielokrotnie szybsza od światła, ale ma swoje ograniczenia. Nic nie jest natychmiastowe.
- Tak czy owak technologie rozwinięte przez twój lud są naprawdę fantastyczne.
- Nie znam się na tym zbyt dobrze. Wiem, jak się tym posługiwać, ale nie wiem, jak to
dokładnie działa. Pamiętam, Ŝe chodzi ta o dokładną wagę złota. Ta - bateria? - część, która
gromadzi moc grawitacyjną w lokalizatorze, czerpiejąze złota, a potem jest wykorzystywana
w urządzeniu. W systemie Shing mieliśmy bardzo duŜo złota w czystej postaci, zarówno na
planetach, jak i na księŜycach. Ale w waszym świecie, na Ziemi...
- Złoto jest drogie - powiedział Scott. - Powiedz mi, ile energii wyciągnął twój
lokalizator z pierścionka? Wiesz, jak się o tym dowiedzieć?
- Nie, ale mój Khiff wie. Pochodzi z grawitacyjnych źródeł i dobrze zna ten rodzaj
energii, tak jak ty znasz powietrze lub wodę.- Ale bez powietrza i wody nie przeŜyją.
- Podobnie jak mój Khiff bez lokalizatora. Kiedy potrzebuje energii, to pobierają z
lokalizatora, ale w tak małych ilościach, Ŝe praktycznie nie czyni to Ŝadnej róŜnicy. Khiff?
- Tak, Shania? Czy jestem potrzebny? - Głos był o wiele łagodniejszy i milszy w
umyśle Scotta, niŜ gdyby słyszał go normalnie.
Shania odpowiedziała, nie wypowiadając na głos ani słowa, ale Scott usłyszał, co
mówiła. Powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. Shania przyłoŜyła lokalizator do brwi,
zamknęła oczy i stanęła nieruchomo. Po chwili:
- Achhhl - odezwał się Khiff. - Dziękuję ci, Shania. W lokalizatorze nie ma juŜ zbyt
wiele mocy. MoŜe na jedną dłuŜszą podróŜ w dwie strony i to dla jednej osoby. Poza tym, jak
ci wiadomo, lokalizator jest uszkodzony. Nawet niewielkie doładowanie moŜe spowodować
niewłaściwe działanie urządzenia. Nie dodawaj więcej złota, bo zupełnie przestanie działać.
- A co będzie po ostatniej podróŜy? Co będzie z tobą, mój Khiffie?
- ChociaŜ nie będzie juŜ moŜna korzystać z lokalizatora do podróŜy, to dla mnie
energii wystarczy na całe twoje Ŝycie, Shania.
- Twoje Ŝycie? - zdziwił się Scott.
Shania odsunęła lokalizator od brwi i wyjaśniła:
- Długość mojego Ŝycia wyznacza długość Ŝycia mojego Khiffa. W duŜym stopniu
jesteśmy tym samym. JeŜeli chodzi o mnie, to urodziłam się i mogę Ŝyć sama, gdyby zaszła
taka potrzeba. Jednak Khiff moŜe istnieć tylko dzięki mnie. Beze mnie...
- Umrze?
- To nie jest dokładnie śmierć. Khiffy są jak... nie wiem, jak to wyrazić.
- Chyba wiem, co masz na myśli. Są jak starzy Ŝołnierze. Nie umierają, tylko po
prostu odchodzą.
- Odchodzą?
- NiewaŜne.
- Wydaje mi się, Ŝe wiem, o co ci chodzi - powiedziała Shania. - Masz rację. To jest
tak jak z tymi, co odeszli, jak twój ojciec i Kelly. Khiffy znajdują inne miejsce i być moŜe
równieŜ innych gospodarzy. Nie wiem. Nikt nie wie.
Scott pogrzebał palcem w resztkach pozostałych po pierścionku.
- To właśnie stało się z twoim światem - powiedział. - Moc pozwalająca na
gigantyczny skok o długości wielu lat świetlnych przemieniła Shingów w proch.
- Nie, niedokładnie tak. DuŜo złota zamieniono w podobne resztki, ale Shingowie
zginęli przez inny rodzaj energii. Mordri nie musieli posiadać aŜ tak duŜej ilości złota. Zrobili
to specjalnie i na tyle blisko, Ŝe obrócili w pył cały system Shing!
- Cały system gwiezdny?
- Tak. Widziałam to. Powróciłam do Shing i byłam na tyle daleko, Ŝe udało mi się
przeŜyć.
- Trudno mi w to uwierzyć.
- MoŜesz w to uwierzyć, Scott. Jeśli chcesz, to moŜesz to nawet zobaczyć.
- Zobaczyć? Jak?
- Khiff posiada klucz do moich wspomnień. One mogą być takŜe twoje. MoŜe nie
wszystkie, ale to akurat jest łatwo dostępne. Znajduje się w moim umyśle - nawet ja
mogłabym ci je pokazać - ale mój Khiff pamięta to o wiele lepiej ode mnie.
Scott zastanawiał się przez chwilę nad propozycją, po czym powiedział:
- MoŜe nadszedł czas, Ŝebym osobiście poznał twojego Khiffa i to na jawie. Jak to
zrobimy?
- Obejmij mnie i pocałuj. - Shania pociągnęła go za sobą na kanapę. - Mój Khiff
zajmie się resztą.Scott przyciągnął Shanię bliŜej siebie, pocałował ją najpierw delikatnie i z
wahaniem, a potem gwałtownie. Kiedy jego zmysły zaczęły się budzić, rozejrzał się dookoła
z lekkim zaciekawieniem i zdenerwowaniem.
- Zamknij oczy - odezwała się Shania, nie otwierając ust. - Tylko jego wygląd moŜe
wydawać się dziwny. Obiecuję ci, Ŝe prawie go nie poczujesz, moŜe jedynie nowe, ale
stosunkowo mile poczucie rozdwojenia, dopóki nie odezwie się do ciebie.
Scott odpowiedział w taki sam sposób:
- Nie chciałbym go obrazić. Czy mam zamknąć oczy, gdybym nie mógł wytrzymać
widoku? Czy jest tak szpetny?
Na prawo od twarzy Shanii coś się poruszyło. Było róŜowe i wyglądało na postać z
gazu, jednak było nieprzeźroczyste. Miało małe i przenikliwe zielone oczka i coś na kształt
ust, po których błąkał się uśmieszek. Scott nie zamknął oczu i nie mógł odwrócić wzroku.
Balonowe ciało Khiffa wydłuŜyło się, nie przestając się uśmiechać. Twarz zniknęła z pola
widzenia Scotta, Khiff zaś uformował prawie niematerialne połączenie pomiędzy prawym
uchem Shanii a lewym uchem Scotta.
Cholera! - pomyślał Scott. - To coś wyszło z jej głowy, z jej ucha!
- Tak - odpowiedział Khiff Shanii. - Jestem tym czymś. Ty takŜe. Podobnie jak
wszystko. Rozumiem i nie czuję się uraŜony.
Łagodny, miły głos brzmiał jak słowa dziecka. Dziecka inteligentnego, o głębokiej
wiedzy... przekonującego, a jednak niczym jeszcze nie skalanego.
Khiff Shanii znał myśli Scotta, a Scott wyczuł jego obecność w swoim umyśle.
- Dziękuję, Scott! Teraz jest nas trzech.
Usta Scotta i Shanii oddzieliły się od siebie, ale i tak pozostali połączeni. PoniewaŜ
Scottowi wydawało się to bardziej naturalne, powiedział głośno:
- Teraz jest nas trzech? Chodzi ci o mnie, ciebie i Shanię?
- O nie, z Shanią jest was czworo. - Wilk? Myślisz o Wilku?
- Nie, wciąŜ nie rozumiesz. Ty jako człowiek jesteś kimś więcej niŜ jednym. Istniejesz w
taki sposób juŜ od jakiegoś czasu. Wyczuwam w tobie esencjęjeszcze kogoś, licząc zatem mnie
w twoim umyśle, razem jest nas więcej niŜ dwóch.
- Jeszcze ktoś we mnie? - Scott wyglądał na zaskoczonego. Po chwili dodał: - Ach!
Teraz rozumiem. Chodzi ci o strzałkę. Ona faktycznie jest częścią kogoś innego.
- Ito waŜną częścią, poniewaŜ ty wszedłeś w posiadanie jego mocy. W tym śnie, który
był czymś więcej niŜ tylko snem, przypomniano ci o tych mocach... siłach, z których moŜesz
teraz korzystać.
- Tak - Scott uśmiechnął się ponuro. - Jednej z nich nie rozumiem, a co do drugiej, to
nawet nie łudzę się, Ŝe kiedyś ją zrozumiem.
- Ale i tak są w tobie i czekają na twe wezwanie.
- A co z twoimi mocami? - spytał Scott. - Shania powiedziała mi, Ŝe przechowujesz jej
wspomnienia i potrafisz je zapamiętywać nawet lepiej od niej samej.
- Dlatego tu jestem. Chcesz zobaczyć coś niezwykle potwornego?
- Tak, śmierć systemu Shing. Chcę wiedzieć, z czym przyjdzie nam się zmierzyć.
- Oczywiście. To niezbędny element twoich przygotowań. Tak, mogę ci to pokazać.
MoŜesz zamknąć oczy, nie obawiając się, Ŝe mnie tym urazisz. Będziesz lepiej widzieć, jeśli
nic nie będzie cię rozpraszać.
Scott zamknął oczy i natychmiast poczuł, Ŝe dryfuje w najgłębszą z przestrzeni.
Pokazał mu się czarny aksamit międzygwiezdnych przestrzeni z mijanym właśnie systemem
planetarnym, który powoli zostawiał za sobą pojazd Shanii. Tylko Ŝe kosmiczny pojazd
Shanii nie poruszał się powoli!
- O tak, szybko, bardzo szybko - wyjaśnił Khiff. - Jednak akurat w tej chwili
poruszaliśmy się wolniej, poniewaŜ zbliŜaliśmy się do Shing. Z przodu widać staroŜytną złotą
gwiazdę, a wokół niej cenne planety, system Shing...
Mijali właśnie planetę połoŜoną najdalej od gwiazdy układu. Był to gazowy gigant, z
czerwonymi punktami wirów, pierścieniem podobnym do Saturna i siedmioma księŜycami o
zróŜnicowanych orbitach, jednak samo Shing, słońce systemu, było jeszcze bardzo daleko.
Scott zauwaŜył, Ŝe znajduje się wewnątrz pewnego rodzaju statku i patrzy przez bulaj.
Zobaczył rękę, a przynajmniej bardzo szczupłą kończynę, bardzo podobną do ludzkiej dłoni,
która sięgała do panelu kontrolnego... ręka naleŜała do Shanii, a bulaj okazał się ekranem, na
którym system Shing gwałtownie się przybliŜał. Shing było niebieskim światem podobnym
do Ziemi, ale o wiele starszym. Jego księŜyc był daleko, miał złoty kolor i nie było na nim
widać kraterów. Powierzchnia planety składała się w czterech piątych z wody - płytkiego
oceanu, który obmywał brzegi trzech wielkich zielonych kontynentów. Wiekowe łagodne
szczyty górskie w wielu miejscach były juŜ tylko wzgórzami. Na drugiej stronie planety,
nieoświetlonej światłem gwiazdy Shing, widać było miasta, które świeciły białym ogniem
niczym diamentowe ozdoby w ciemnościach śpiącego świata.
- Pokazałem ci Yang, gazowego olbrzyma znajdującego się na obrzeŜach systemu -
szepnął Khiff, aby nie zaburzyć myśli Scotta. - A teraz patrzysz na Shing... taka była w
przeszłości. BliŜej słońca jest jeszcze jeden świat, mała, niezamieszkana, gorąca planeta Zull.
Są tam jeziora wypełnione kwasami oraz bagna. Widzisz?
Daleko z przodu, patrząc w kierunku słońca, widać było kulę wirujących obłoków.
Zull nie zaciekawiła Scotta, za to za planetą znajdowało się słońce Shing - stara, ale wciąŜ
dająca wystarczające ciepło gwiazda.
- Shing kiedyś wyczerpałaby paliwo. Ale nie dane jej było doŜyć swego naturalnego
końca. Miliardy lat, jakie jej pozostały, zostały skradzione w przypływie jednej chwili
szaleństwa.
Obraz na ekranie powrócił do planety Shing, a potem pokazał mijanego za burtą
gazowego giganta Yampa.
- Byliśmy właśnie w tym miejscu, kiedy nasze czujniki wykryły zakłócenia
grawitacyjne, a system alarmowy kazał nam natychmiast zawracać i uciekać. Jakiś statek
tankował właśnie na wewnętrznym księŜycu planety Yamp. Był to satelita o duŜych zasobach
złota, a statek korzystał praktycznie z całej masy księŜyca dla swoich celów.
Scott zobaczył cienki jak ołówek promień białego światła, który przybył z odległej
przestrzeni, mijał pierścienie Yampa i sięgał do niewielkiego księŜyca gazowego giganta.
- Shania teŜ to zobaczyła - odezwał się Khiff - w końcu to są jej wspomnienia. A ja
widziałem to dzięki Shanii. PodąŜyliśmy telepatycznie drogą promienia i usłyszeliśmy
obłąkańczy śmiech Trójki Mordrich! Ale tego nawet ja nie chciałbym pamiętać!
Obraz na monitorze gwałtownie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a Scott poczuł
przez chwilę zawrót głowy i mocniejszy uścisk obejmującej go Shanii. Teraz gwiazdy
dosłownie pędziły do tyłu i znikały w oddali za statkiem, stając się po chwili jedynie
nieprzeźroczystą szarą mgłą.
- Pęd grawitacyjny - wyjaśnił Khiff. - Ale nawet przy takiej prędkości, szybkości
przekraczającej wyobraźnię, z ledwością zdołaliśmy uciec przed skutkami tego, co zrobili
Mordri. Efekt ich działań moŜna było odczuć na wszystkich poziomach przestrzeni i czasu!
Naukowcy na Ziemi odczytają to dopiero za kilka miliardów lat. JeŜeli twój świat będzie
nadal istniał, a naukowcy nadal będą prowadzić badania, to odnotują potęŜną erupcję
promieniowania gamma!
Umysł Scotta był przeładowany nowymi, niezwykłymi wiadomościami, a
jednocześnie Scott wiedział, Ŝe faktycznie nie miał jeszcze okazji zobaczyć zniszczenia
systemu Shing.
Słysząc jego myśli, Khiff Shanii odpowiedział:
- Skoro musisz, to musisz. Niech tak się stanie. Oto, co zobaczyła Shania...
Daleko w kosmosie, moŜe nawet w odległości roku świetlnego, statek Mordrich
wysłał promień konwertera FTL do wewnętrznego księŜyca planety Yamp. Promień słuŜył
dwóm celom: z jednej strony zamieniał złotodajnego satelitę w kupę skalnego gruzu i
niebiesko-szarego pyłu, a z drugiej słuŜył do przesłania na statek energii uzyskanej z
konwersji złota. Jednak statek potrzebował jedynie ułamka tej ilości energii, reszta musiała
zostać zuŜyta gdzie indziej. I tak się stało.
Uciekając przed gigantycznym czasoprzestrzennym skurczem, statek Shanii dostał się
w zewnętrzny obszar działania wyzwolonych energii i został wyrzucony z grawitacyjnego
pędu. Pod wpływem wirowania dookoła swojej osi i płynięcia na potęŜnej fali uderzeniowej
zaczęły działać automatyczne stabilizatory statku, a takŜe włączył się monitor pokazujący, co
się dzieje. Dzięki temu Shania oraz Scott mogli być świadkami tego, co stało się z systemem
Shing.
Na ekranie obszar otaczający wewnętrzny księŜyc planety Yamp stał się centralnym
punktem potęŜnej, oślepiającej kuli światła. Ale samego księŜyca juŜ tam nie było! Rozpadł
się na atomy, stając się paliwem dla nuklearnego ognia o temperaturze przekraczającej ciepło
starego słońca. Gazowy gigant Yamp został trafiony jak bąbel i w jednej chwili wyparował w
morzu ognia. Ale to był dopiero początek...
Scott przypomniał sobie, co czytał na temat teorii powstania wszechświata, o tak
zwanym Big Bangu, o teoriach mówiących o osobliwościach czasu i przestrzeni oraz o
teoretycznym okresie czasu nazywanym inflacją, co tłumaczyło w pewnym stopniu fakt, Ŝe
wszechświat pojawił się wszędzie i w tym samym czasie. Jednak Scott nigdy nie
przypuszczał, Ŝe mógłby kiedykolwiek zobaczyć na własne oczy tego rodzaju ekspansję.
Jednak właśnie teraz miał okazję coś podobnego oglądać na ekranie.
Ogromna kula czystej energii mieszcząca w samym środku coś, co kiedyś było
najbliŜszym z satelitów Yampa, rosła niesamowicie szybko, znacznie szybciej niŜ energia, a
nawet szybciej od światła, z którego powstała. Planeta Shing dostała się w obręb działania tej
kuli prawie natychmiast i wyparowała razem z milionami mieszkańców, Shingami, którzy
nigdy nie dowiedzieli się, co było przyczyną ich śmierci. Później przyszedł czas na Zull:
najpierw zamieniła się w gaz, a później, praktycznie nawet bez jednej sekundy przerwy,
przekształciła się w podstawowe pierwiastki - w czystą energię.
W końcu podwójna katastrofa spotkała starą gwiazdę Shing.
- Supernowa! - powiedział Khiff. - Praktycznie nie miało to juŜ znaczenia, bo cały
system Shing był juŜ martwy. Moja Shania - i ja teŜ - miała szczęście, Ŝe nie zginęła. Groziło
nam bardzo duŜe niebezpieczeństwo! Przyspieszaliśmy, ałe nie udawało nam się uciec, i tuŜ
przed pochłonięciem przez wybuch wpadliśmy na falę grawitacyjną, która nas stamtąd
zabrała...
Później śledziliśmy grawitacyjne ślady pozostawione przez statek Mordrich.
PodąŜaliśmy za nimi... i byliśmy świadkami jeszcze większej ilości przeraŜenia, śmierci i
destrukcji.
Kiedy pod powieki Scotta powróciła ciemność - normalna ciemność - Khiff
powiedział:
- Pokazałem ci to, co chciałeś zobaczyć. Czy tyłe ci wystarczy?
- Oczywiście - Scott odpowiedział ochrypłym szeptem, powoli dochodząc do siebie po
tym, co zobaczył.
- Teraz cię opuszczę, poniewaŜ mogę przebywać na dłuŜej tylko z moją Shanią...
Scott poczuł się wyczerpany. Zmusił się do powstania, podszedł do biurka, wziął do
ręki kubek z kawą która juŜ jakiś czas temu zdąŜyła ostygnąć. Czuł, Ŝe równieŜ krew w nim
ostygła.
- Ci maniacy planują zrobić z nami to samo? - spytał.
- Tak - odpowiedziała Shania. - Jeśli nie zrobią tego z całym systemem słonecznym, to
na pewno z Ziemią i ludźmi. Wątpię, czy na waszej planecie jest wystarczająca ilość złota,
Ŝeby poczynić tak wielkie szkody, jak widziałeś. Jeśli chodzi o Ziemię, to jej skorupa zostanie
stopiona, płaszcz ulegnie przegrzaniu, nastąpią erupcje, wybuchną cięŜkie metale w jądrze
Ziemi. Nie ostanie się Ŝadna drobina Ŝycia... i to wszystko w ciągu kilku nanosekund.
- Ale dlaczego? Dlaczego to zrobili? Dlaczego znowu chcą to zrobić?
- Nie wyjaśniłam ci? Zaprzeczają istnieniu Siły WyŜszej. Przeciwstawiają się temu, co
boskie, i chcą się z tym skonfrontować. Chcą utwierdzić się w przekonaniu, Ŝe stworzenie
było zdarzeniem w pełni naturalnym i nie stała za tym Ŝadna... WyŜsza Inteligencja, Stwórca,
w którego nie wierzą. WciąŜ idą tą samą drogą, która doprowadziła ich do szaleństwa.
Wymyślili sobie, Ŝe dobre uczynki nie przyniosą Ŝadnych efektów. Bóg nie będzie reagował
na to, czego oczekuje od swoich stworzeń; jeśli zatem istnieje Bóg, to skonfrontuje się z
Mordrimi i pokona ich. Jednak na razie ich teoria potwierdza się. śaden byt nie wystąpił
przeciw temu złu, nie mówiąc o zagroŜeniu Mordrim i zmierzeniu się z nimi.
Shania przerwała na chwilę, Ŝeby złapać oddech, a następnie mówiła dalej:
- Pytałeś, dlaczego to zrobili i dlaczego nadal tak postępują. Starałam się jak najlepiej
odpowiedzieć na twoje pytania. Ale teraz ty mi odpowiedz: czy obłęd naprawdę musi mieć
uzasadnienie?
Po chwili namysłu Scott odpowiedział:
- Czy wiesz, co to wszystko dla mnie znaczy? Przede wszystkim wygląda na to, Ŝe
tych troje Mordrich to bezboŜnicy Przypuszczam, Ŝe od chwili gdy odeszła Kelly, ja teŜ
myślałem w podobny sposób. Ale to nie Bóg do tego dopuścił... ona umarła z powodu ich
kretyńskiej teorii, została zamordowana przez jednego z nich, a to czyni ze mnie znakomite
narzędzie zemsty. Bóg moŜe objawiać się w licznych formach, niekoniecznie tak, jak
wyobraŜa to sobie większość wyznawców. Ale jeśli jest coś, co na przykład pokazał mi Harry
Keogh, to juŜ teraz jestem tym, który sprawi, Ŝe teoria Mordrich okaŜe się nieprawdziwa. Bez
względu na to, czy istnieje Stwórca, Bóg czy cokolwiek... innego, zabiję Simona
pierdolonego Salcombe’a, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką uczynię w swoim Ŝyciu.
- Widzę, Ŝe jesteś gotów - zauwaŜyła Shania.
- Potrzebuję czegoś jeszcze się dowiedzieć. Zadam ci jeszcze jedno lub dwa pytania,
Ŝeby mieć większą jasność. Twoje odpowiedzi i tak nie zmienią moich planów, bo zostały juŜ
ustalone.
- Pytaj, bo jeśli mamy w ogóle coś robić, to musimy zaczynać dzisiaj, a najdalej jutro.
- To jest właśnie jedno z moich pytań. Skąd masz pewność, Ŝe to wydarzy się tak
szybko?
- Jestem pewna, Ŝe Mordri wiedzą, Ŝe jestem tutaj - odpowiedziała. - Sam fakt, Ŝe
stosujemy zasłony, jest informacją Ŝe znajduję się tutaj. A któŜ lepiej moŜe o tym wiedzieć
niŜ inny Shing? Ale ich jest troje, a ja jestem - lub byłam - tylko jedna. Dlaczego zatem nie
pojawili się, Ŝeby mnie zabić?
- Bo nie uwaŜają cię za przeszkodę. Są przekonani, Ŝe dla ciebie i tak jest juŜ za
późno.
- Właśnie. Pojutrze, jeśli w ogóle będzie jakieś pojutrze, faktycznie moŜe być za
późno.
- Drugie pytanie. Od samego początku, od kiedy się spotkaliśmy, wiedziałaś o
Mordrich, gdzie przebywają co robią i tak dalej, mówiłaś, Ŝe budująjakąś maszynerię. Skąd o
tym wiesz?
- Jestem tu juŜ od dłuŜszego czasu, Scott. Musiałam być bardzo ostroŜna od chwili,
gdy rozbił się mój statek. Prawie dwa lata temu dotarłam do małej wioski poniŜej Schloss
Zonigen i tam wykorzystałam telepatię, Ŝeby dowiedzieć się, co knują Mordri.
- Co? - Scott zmarszczył brwi. - Oni nie dowiedzieli się, Ŝe ich szpiegujesz? Byłaś tak
blisko i nie wyczuli twojej obecności?
Shania westchnęła i wyjaśniła:
- Nie musiałam szpiegować samych Mordrich. Wystarczyło wiedzieć, Ŝe przebywają
na górze nad wioską.
Scott strzelił z palców.
- Oczywiście! Wniknęłaś do umysłów mieszkańców wioski. MoŜna się załoŜyć, Ŝe
Mordri, przebywając na górze tyle czasu, musieli korzystać z usług ludzi ze wsi.
- To prawda - przyznała Shania. - Kiedy zajrzałam do umysłów tych ludzi...
zobaczyłam samo przeraŜenie. Dowiedziałam się od nich wszystkiego, co Trójka Mordrich
robiła w ich górskiej siedzibie. JeŜeli chodzi o chwilę obecną... no cóŜ, cisza mówi sama za
siebie...
- śe prawie skończyli prace?
- Tak.
- A więc została tylko jedna rzecz do zrobienia. Sprawdźmy nasz plan jeszcze raz i
upewnijmy się, Ŝe niczego nie pominęliśmy...Z uwagi na problemy z transportem, przebitą
oponę w jednym z wynajętych samochodów, w którym zapasowe koło miało zbyt małe
ciśnienie, Trask wraz ze swoimi ludźmi dotarł do Idossoli dopiero o 6:45 czasu lokalnego.
Wioska musiała być kiedyś bardzo piękna, wciąŜ zachowywała sporo uroku, nawet w
cieniu górującego nad nią Schloss Zonigen, który częściowo zasłaniał zachodzące słońce.
Pierwszy raz zobaczyli to miejsce, gdy ich pojazdy wspięły się krętą drogą na przełęcz, gdzie
znajdował się punkt widokowy.
W dole leŜała Idossola. Właściwie mieściła się nie tyle w dolinie, ile w górskim siodle
o szerokości jednej mili. Zielone pola i łąki za wioską stopniowo zwęŜały się i wspinały ku
zamglonym i pokrytym sosnowym lasem górom, które wznosiły się po obu stronach wioski,
Schloss Zonigen zaś znajdował się na oblodzonej turni dominującej nad całą okolicą.
Idossola była malowniczą i typową wioską z główną ulicą drewnianymi domami,
sklepami i kościołem o wysokiej wieŜy. Na ulicach widać było zaparkowane samochody, ale
nie było ich zbyt wiele. W domach zaczynały zapalać się światła, których było mniej, niŜ
moŜna się było spodziewać. Fasada sklepu wymagała gruntownego malowania, a mieszczący
się przy rynku duŜy Gasthaus był zamknięty, nieoświetlony i wisiał na nim napis: „Na
sprzedaŜ”.
- Szczyt sezonu - odezwał się Trask siedzący obok prowadzącego samochód Paula
Garveya - a miejsce wygląda na opuszczone i prawie wymarłe.
- To fakt - zgodził się z nim siedzący z tyłu Alan McGrath. - Marne szanse na
zobaczenie tańczących w barze dziewcząt...
Gasthaus Alperrmann był oddalony od głównej drogi i znajdował się przy niewielkim
skwerze w połowie długości jednej z czterech przecznic. Z komina wydostawał się dym, a w
kilku oknach na parterze świeciły się lampy. Recepcjonista, który okazał się takŜe
właścicielem, przywitał uprzejmie gości i grzecznie się uśmiechał, kiedy Trask wraz z resztą
ekipy wchodzili do środka.
Recepcjonista nazywał się Herr Alpenmann, miał ciemne włosy i był bardzo chudy.
Mówił dobrym angielskim i jak zaznaczył, spodziewał się, Ŝe angielscy Herren przybędą
wcześniej. Spóźnienie jednak nie stanowiło Ŝadnego problemu. Kolacja zostanie podana, gdy
tylko przybysze rozgoszczą się w pokojach i zejdą na dół, powiedzmy za czterdzieści pięć
minut?
Trask podziękował i zaczął wpisywać nazwisko do księgi gości. Przerwał na chwilę i
szybko zlustrował wzrokiem Herr Alpenmanna, który równieŜ przyglądał mu się
nadspodziewanie uwaŜnie. Trask wzruszył ramionami i dokończył wpis. Podobnie postąpili
pozostali członkowie Wydziału E.
Paul Garvey zauwaŜył zachowanie Traska. Podpisywał się ostatni i wcale się nie
zdziwił, widząc, Ŝe szef wydziału czeka na niego w korytarzu.
- Widziałeś? - spytał Trask.
- Tak, jeszcze zanim popatrzyłem - odparł po cichu Garvey. - Wiadomość dotarła do
mnie wprost z twojego umysłu. Nie wiem, czy się nie zdradziłeś.
- Trochę mną to wstrząsnęło. Ostatnią rzeczą, jaką spodziewałem się tutaj spotkać, był
właśnie ten podpis! Co rozumiesz przez zdradzenie się? Herr Alpenmann?
- Wiem tylko tyle, Ŝe był bardzo zdenerwowany i miał szczelnie zamknięty umysł.
Desperacko próbował myśleć o niczym.
- Co?! Próbował myśleć o...
- O niczym - powtórzył Garvey. - Domyślam się, Ŝe doradzono mu taki sposób
myślenia i Ŝe musiał trochę wcześniej praktykować.
- Niedobrze - mruknął Trask, kręcąc głową. - Co za kretyn z tego Samuelsa! Kto by
pomyślał? CzyŜ nie ostrzegliśmy go dość wyraźnie? MoŜliwe, Ŝe Samuels juŜ wszystko
popsuł. Tylko Bóg wie, czego się tutaj dopytywał! Według księgi gości jest tutaj od wczoraj!
Musimy z nim porozmawiać i to zaraz. A co z resztą zespołu? Zobaczyli moje zmieszanie
albo podpis Samuelsa?
- Nie sądzę. Są trochę zmęczeni... ja równieŜ, ale jest w tym miejscu coś takiego, co
nie dałoby mi zasnąć.- Co takiego?
- Cisza. Chodzi mi o ciszę telepatyczną. Zazwyczaj sam muszę się zasłaniać przed
szumem myśli, ale tu jest inaczej. MoŜe oni wszyscy mają tak samo, wiesz, ludzie ze wsi.
Pilnują swych myśli, boją się myśleć.
- Tak, nietrudno zgadnąć, co to oznacza. - Trask pokiwał głową. - Wiesz, jaki numer
pokoju ma Samuels?
- Osiemnaście. Nasze pokoje to te od jeden do pięć. Obok nas numery od sześć do
dziewięć równieŜ są zajęte. MoŜe to nasi Szwajcarzy?
- Tak, teŜ to zauwaŜyłem. Zostaw swoje rzeczy i sprawdź, czy Samuels jest u siebie.
Jeśli tak, to nie pozwól mu wyjść! Zamienię kilka słów z imiymi i zaraz do ciebie przyjdę.
- Jasne - powiedział Garvey i ruszył do swojego pokoju...
Trask zostawił swoje bagaŜe w pokoju, który dzielił z łanem Goodlym, opowiedział
mu o Samuelsie i juŜ miał wyjść, Ŝeby porozmawiać z resztą zespołu, kiedy Garvey wszedł
bez pukania do pokoju. Twarz telepaty była blada, a jego wyraz twarzy mówił, Ŝe stało się coś
naprawdę waŜnego.
- Szefie - powiedział, jąkając się lekko. - Samuels jest w swoim pokoju. Nie
odpowiadał na pukanie, więc skorzystałem z wytrychu. Myślę... myślę, Ŝe lepiej będzie, jak
sam to zobaczysz. On w najbliŜszym czasie nigdzie nie pójdzie, a jeśli coś zrobił lub
powiedział, to na pewno nic juŜ nikomu nie powie.
Trask poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Facet nie Ŝyje?
- To mało powiedziane - wydusił z siebie Garvey. - Mózg wyszedł mu uszami, a oczy
wiszą mu i kołyszą się na wysokości policzków! Niech to szlag, jest taki... taki poskręcany.
Myślę, Ŝe przez jakiś czas był w agonii. Musiał strasznie cierpieć, ale na pewno nie krzyczał.
- Nie krzyczał? - zdziwił się Trask.
Ale Garvey nic nie odpowiedział tylko poszedł niepewnym krokiem do łazienki.
Pchnął drzwi, odwrócił się i powiedział:
- Nie... nie mógł krzyczeć, bo... bo miał na stałe zamknięte usta!
Następnie kopnięciem zamknął drzwi i z łazienki dotarł odgłos wymiotowania...
Do drzwi zapukała Millie Cleary. Trask wpuścił ją i spytał, czy dobrze się czuje. Z
wyrazu twarzy wyglądała na zmartwioną, a cienie pod oczami wskazywały na to, Ŝe
intensywnie korzystała ze swego talentu.
- Chciałam skontaktować się z Paulem - powiedziała. - Chciałam się spytać, czy wie,
dlaczego wszystko tutaj jest takie...
- Spokojne? - spytał Trask.
- Tak - skinęła głową. - Ale jego myśli... to jakiś obłęd! Pełno straszliwych widoków!
Czy on jest tutaj?
- Tak, jestem - odpowiedział niepewnym głosem Garvey, wycierając jednocześnie
twarz ręcznikiem. - Myślę, Ŝe przez jakiś czas nie będę stąd wychodzić. Nie chciałbym zostać
sam. - Znalazł krzesło i cięŜko się na nie osunął.
Trask próbował zatelefonować na recepcję, ale nikt nie odpowiadał.
- Niech to szlag! - powiedział. - Muszę skontaktować się z tymi szwajcarskimi
specami. MoŜe pójdę do nich do pokoju?
- Od szóstki do dziewiątki - przypomniał mu Garvey. Trask spróbował zadzwonić do
kaŜdego numeru, ale w pokojach równieŜ nikt nie odbierał.
Prekognita łan Goodly wyjrzał przez okno i popatrzył na plac.
- Czy to nie Herr Alpenmann? - spytał. - Wygląda tak, jakby mu się gdzieś spieszyło.
Kiedy Trask podszedł do okna, ktoś zapukał do drzwi i Millie wpuściła do środka
techników.
- Próbowałem sprawdzić zewnętrzne linie... - zaczął Graham Taylor, ale umilkł,
czując panujące w powietrzu napięcie.
- I? - spytał Trask, nie przestając patrzeć przez okno.
- Nie działają - dokończył Taylor. Popatrzył na twarze zebranych i spytał: - Co się
dzieje?
- Zawołaj Chunga i resztę ekipy - powiedział Trask, tylko zerkając na niego i
natychmiast wracając wzrokiem do postaci znajdującej się na skwerze.
- Tak, to Alpenmann - powiedział do Goodly’ego. W tej samej chwili postać na dole
odwróciła się i spojrzała w okna. Alpenmann zobaczył Traska i prawie przewrócił się,
opadając na siedzenie kierowcy w swoim samochodzie.Zanim cały zespół Traska zebrał się w
pokoju, samochód Alpenmanna zdąŜył opuścić wioskę, kierując się na zachód. A w tamtą
stronę...
- Jest tylko jedna droga w tym kierunku - powiedział prekognita. - Droga do Schloss
Zonigen.
- Alan - Trask zwrócił się do McGratha. - Weź lornetkę i popatrz, dokąd jedzie ten
samochód. Chcę wiedzieć, gdzie się zatrzyma.
Następnie Trask zwrócił się do Chunga:
- David, zejdź na dół i sprawdź, czy ktokolwiek został w tym popieprzonym miejscu.
Nie, zaczekaj. Nie idź sam. Graham, idź z nim i weźcie ze sobą kuszę.
Później odwrócił się do Millie Cleary.
- Przepraszam cię, Millie, ale najprawdopodobniej usłyszysz jeszcze wiele
okropieństw i to nie tylko ode mnie. W pewnych okolicznościach musimy zapomnieć o
grzecznościach.
Millie wzruszyła ramionami i cicho mruknęła pod nosem:
- No i jebać to.
Kiedy Chung i Taylor wychodzili razem, wrócił McGrath, podszedł do okna i wyjrzał
przez nie uzbrojony w dwufunkcyjną lornetkę, pozwalającą patrzeć w dzień oraz w nocy.
- Taa... - mruknął. - Jedzie pod górę. Nie ma wątpliwości, Ŝe pędzi do swoich panów.
- A przynajmniej do tych, których się boi - dodał Garvey. - Do tych, o których nawet
nie śmie myśleć lub którzy zabronili mu myśleć o sobie.
- Co oznacza - zauwaŜył Trask - Ŝe oni juŜ wiedzą o nas. Na pewno wiedzą Ŝe mamy
telepatów, a prawdopodobnie zorientowali się równieŜ, Ŝe posiadamy i inne zdolności. Oni
nie są sami. Prawdopodobnie zna ich cała wioska, co oznacza, Ŝe mają tutaj szpiegów, takich
jak Alpenmann, moŜliwe Ŝe mają teŜ straŜników, Ŝołnierzy i ochroniarzy. Schloss Zonigen
wygląda na niezłą twierdzę.
- Chyba nadszedł czas, Ŝeby porozmawiać z naszymi szwajcarskimi partnerami.
Powinni się juŜ z nami skontaktować. Nie trzeba być superinteligentem, Ŝeby zorientować się,
Ŝe w tym miejscu coś śmierdzi. Paul i Alan, pójdziecie ze mną. Alan, przynieś kuszę ze
swojego pokoju. Reszta niech tutaj zostanie, poczekajcie na powrót Chunga i Taylora, a
potem mnie poszukajcie. Będę rozmawiać z ludźmi ze Szwajcarskich Sił Specjalnych, jeśli
ich znajdę!
Kiedy Trask wyszedł razem z dwoma męŜczyznami na korytarz, odezwał się Garvey:
- Szefie, przepraszam za to, co się stało.
- A co się stało?
- Wiesz, o co mi chodzi... Wymioty i tak dalej. Ale gdy zobaczyłem, co zrobiono
Samuelsowi - to jak go zdeformowano - wróciło zbyt wiele złych wspomnień.
- Johnny Found? To co ci zrobił tej nocy, gdy dopadł go Nekroskop? Doskonale cię
rozumiem. Czułbym się tak samo, gdybym był na twoim miejscu. Nie ma sprawy. MoŜliwe,
Ŝe jeszcze niejeden raz się porzygasz, zanim z tym wszystkim skończymy. Wszystkim moŜe
się to przydarzyć...
Trask nie był prekognita, ale czasami całkiem nieźle potrafił przewidywać
przyszłość...
Zapukali do drzwi pokoju numer sześć, siedem, osiem i dziewięć, ale nikt nie
odpowiadał. W końcu przy numerze dziewięć Garvey na rozkaz Traska skorzystał z
wytrychu, otworzył drzwi i odsunął się na bok. Garvey nie był tchórzem, ale nie chciał
naraŜać się na kolejny szok.
Do ciemnego pokoju weszli Trask i McGrath. Zaraz po wejściu zapalili światło.
Garvey był za nimi. TuŜ za drzwiami Trask zatrzymał się tak gwałtownie, Ŝe jego towarzysze
prawie na niego wpadli.
- Co to jest? - spytał ochrypłym głosem McGrath.
Trask powoli ruszył w kierunku stołu z szufladami, ze stojącym na nim telewizorem,
telefonem oraz miejscem na pisanie i przestrzenią pod stolikiem przeznaczoną na nogi
piszącego. Krzesło, które powinno znajdować się w tym miejscu, leŜało przewrócone na
środku podłogi. Z pustej części stołu zwisało coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na
olbrzymi róŜowy naleśnik, pokrywając przednią i boczną część stołu. W połowie wysokości
mebla wiszący fragment naleśnika rozdzielał się na dwie spłaszczone wypustki. Pomiędzy
nimi widać było niewielką ilość szkarłatnego materiału. Na oczach niedowierzających i
zdumionych ludzi ze szkarłatnej masy spłynęła ostatnia kropelka czegoś czerwonego. Kolejna
część róŜowej masy była owinięta wokół telewizora, a szpetny wypustek tej samej
konsystencji wyglądał, jakby właśnie miał wniknąć w dwucalowy odstęp pomiędzy ścianą a
stołem.
- BoŜe wszechmogący! - powiedział przeraŜony McGrath. - Jezu Chryste! Czy to jest
to, o czym myślę? To niemoŜliwe!
A jednak było to moŜliwe. Spłaszczony obrzydliwy kawałek masy przy ścianie miał
na czubku kępkę czarnych włosów, poniŜej których widać było twarz bez ust z wystającymi
na zewnątrz zębami. WydłuŜone fragmenty naleśnika były ramionami i nogami. Kawałek
poszarpanego materiału zwisający ze środkowego szkarłatnego obszaru był resztką bielizny.
Na widok tego wszystkiego Trask cofnął się o krok, a jego ruch sprawił, Ŝe ta...
potworność - to, co zostało z człowieka - zsunęło się ze stołu jak mokra ścierka i opadło,
zwijając się na podłodze. Spadając spłaszczona postać człowieka rozchlapała dookoła deszcz
czerwonych kropel z wielkiej kałuŜy częściowo zakrzepłej krwi, którą trudno było rozpoznać,
poniewaŜ jej kolor niemal doskonale stapiał się z kolorem dywanu.
W korytarzu stali David Chung, Graham Taylor i reszta grupy. Chung podszedł do
drzwi i zaczął mówić:
- W kuchni jest kucharka, ma śmieszny kapelusz i podśpiewuje sobie przy pracy.
Chyba jest trochę szurnięta. Poza tym jest kelner, układa na stołach jedzenie, wina, itd. -
Chung przerwał na chwilę, stanął obok Traska i mówił dalej: - Wygląda na to, Ŝe w pobliŜu
raczej nikogo nie ma. Kucharka wydaje się w porządku, ale kelner jest zestrachany i... co to,
do diabła?! - Chung zobaczył to, na co patrzyli inni.
- Tak, to moŜe mieć coś wspólnego z diabłem - zgodził się Trask, wycofując się i
zabierając ze sobą innych.
Twardziel McGrath szepnął:
- Biedaczek... Stracił wszystkie soki. Ale gdzie, na litość boską są jego kości?
- Pod łóŜkiem - powiedział Trask, pokazując na coś białego. - Wyglądają, jakby...
jakby się po prostu z niego wysunęły! Zobaczcie, jak w innych pokojach. Idźcie dwójkami.
Od teraz nikt nie moŜe nic zrobić ani nigdzie iść bez mojego wyraźnego rozkazu. Paul,
zostajesz ze mną.
Sześć osób wychodzących z pokoju wyglądało na zadowolonych z tego, Ŝe nie muszą
dłuŜej przebywać z taką potwornością. Kiedy wszyscy wyszli, odezwał się Garvey:
- Doceniam to, szefie. Dziękuję za zaufanie.
- Nie ma sprawy - odparł Trask - stwierdziłem, Ŝe prawdopodobnie nic mi nie grozi,
poniewaŜ całkiem niedawno wymiotowałeś. - Na chwilę na ustach Traska zagościł
sardoniczny uśmiech...
...ale tylko na chwilę, poniewaŜ w rogu pokoju, obok okna, w starej szafie coś zaczęło
delikatnie stukać!Garvey podskoczył na sześć cali do góry, wypowiedział głośne „cholera!” i
zrobił dwa niepewne kroki do tyłu, wychodząc na korytarz. Szybko doszedł do siebie i
krzyknął do technika Taylora:
- Graham, chodź tutaj z kuszą!
Czując się całkowicie odsłoniętym bez broni, Trask skierował kroki ku szafie,
zmuszając się do przejścia ponad ludzkimi szczątkami i ciemniejącą kałuŜą krwi, która leŜała
pomiędzy stolikiem z telewizorem a dwoma stojącymi osobno łóŜkami. Garvey wziął
naładowaną kuszę od Taylora, pochylił się nad krwawą masą na podłodze i podał broń
Traskowi. Ten, z palcem na spuście, zbliŜył się do szafy.
Stojąc przy samej szafie, zawołał:
- Dobra, kimkolwiek jesteś, masz pięć sekund na...
W tej samej chwili drzwi szafy otworzyły się, ukazując dziwnie wyglądającego
męŜczyznę, który coś niewyraźnie mamrotał. Włosy opadały mu na trzęsącą się twarz, a
wybałuszone oczy poruszały się niespokojnie. W rękach trzymał niewielki pistolet
maszynowy. Jednak w szafie było ciemno jak w piwnicy i stosunkowo jasne światło w pokoju
oślepiło na chwilę męŜczyznę. Ponadto jedno skrzydło drzwi częściowo zasłoniło Traska. Z
nieartykułowanym okrzykiem męŜczyzna ruszył do przodu, groźnie wymachując bronią.
Trask wykazał się refleksem oraz talentem. Od razu dostrzegł prawdę sytuacji, Ŝe
męŜczyzna nie jest jego wrogiem. Opuścił kuszę, kopniakiem wytrącił nieznajomemu broń i
rzucił się do przodu całą masą ciała, wrzucając męŜczyznę o dzikim spojrzeniu z powrotem
do szafy. Jednocześnie puścił kuszę, chwycił za lufę pistoletu i uderzył go czołem, co było
zwieńczeniem akcji.
W tym czasie zdąŜył dołączyć do niego Paul Garvey. Telepata wyszarpał pistolet ze
słabnących dłoni nieznajomego i pomógł Traskowi wydostać się z rozwalonej szafy. Trask
wstał, ciągnąc za sobą zakrwawionego i zdezorientowanego męŜczyznę.
- Jest przeraŜony - powiedział Garvey - w szoku, nie do końca wie, co robi. Popatrz:
pistolet jest zabezpieczony! Nie udało mi się odczytać jego myśli, bo nie było co czytać. Miał
pustkę w głowie, jeszcze zanim go uderzyłeś, a teraz generalnie zaprzecza istnieniu
czegokolwiek.
Trask popchnął męŜczyznę na łóŜko i zwrócił się do Taylora:
- Pilnuj go. Jakby chciał się znowu na nas rzucić, to walnij go w szczękę. To jeden z
naszych szwajcarskich specjalistów.
Reszta ekipy zgromadziła się na korytarzu, gdzie lokalizator Chung walczył z falami
nudności, starając się nie zwymiotować w korytarzu. Stojący obok niego Goodly wyglądał na
jeszcze chudszego i bledszego niŜ zwykle.
- W innych pokojach - rzekł piszczącym głosem - jest mniej więcej to samo... z
wariacjami. Lepiej, Ŝebyś tego nie widział. Znaleźliśmy sześć trupów.
- Znaleźliśmy teŜ - weszła mu w słowo Millie Cleary - trochę tego i kupę amunicji. -
W jednej ręce trzymała standardowy pistolet automatyczny kaliber 9 mm, a w drugiej ręce
miała niewielki pistolet maszynowy, taki sam jak u rozbrojonego męŜczyzny. Nie mogąc
powstrzymać głosu od drŜenia, dodała: - Ten - machnęła pistoletem maszynowym - jest mój!
- Dobra - powiedział Trask - jesteśmy wszyscy razem i tak zostanie. Bierzcie swoje
rzeczy i schodzimy na dół. Tu będzie nasz kwatera główna. Paul i Alan, weźcie ze sobą
naszego nowego przyjaciela.
- Nazywam się - nieznajomy odezwał się po angielsku z silnym niemieckim akcentem
- Norbert Hauser. A pan... pan to zapewne Benjamin Trask?
- Mów do mnie Ben - odpowiedział Trask. - Dobrze się czujesz?
MęŜczyzna wyprostował się, starając się uwolnić z uchwytu, ale Garvey i McGrath
przytrzymali go mocniej. Hauser podniósł rękę i pokazał palcem na zakrwawiony nos.
- Chyba nie jest złamany. Wygląda jednak na to, Ŝe chciałeś mi go złamać!
- Nie spodziewaj się przeprosin ode mnie - rzekł Trask. - Gdybyś był w lepszej formie,
to bym juŜ pewnie nie Ŝył! Twoja broń była nieodbezpieczona.- Ha! To jeszcze nie wszystko,
nie była nawet naładowana! Nie miałem czasu przed... przed... przed tym, jak to się stało. To
było coś, z czym nigdy jeszcze się nie zetknąłem. Byłem w szoku, jak to powiedział twój
przyjaciel.
Paul Garvey, słysząc te słowa, pokiwał głową i powiedział:
- Nadal ma trudności z zebraniem myśli. Ale powoli z tego wychodzi. - JuŜ po raz
drugi telepata skomentował psychiczny stan Hausera, który popatrzył na niego, zmarszczył
brwi i powiedział:
- Mam trudności...? No tak! Rozumiem. Ben Trask i jego ludzie, coś o was słyszałem.
Do tej pory nie wierzyłem w te wasze cuda.
Trask pokiwał głową i patrząc na otaczających go ludzi, pomyślał: Norbert, ty jeszcze
niczego nie zobaczyłeś!
- Puścicie mnie teraz? - Hauser spojrzał na Garveya, a potem na McGratha. - Myślę,
Ŝe dam sobie radę.
Trask gestem głowy wyraził zgodę, ale kiedy agenci puścili Hausera, ten zachwiał się
na nogach i prawie upadł... Trask pokręcił głową i rzekł:
- Myślę, Norbert, Ŝe potrzebujesz jeszcze trochę czasu. PomóŜcie mu zejść na dół.
Zobaczymy, czy mu się poprawi.
- Zwrócił się do męŜczyzn stojących obok Hausera: - Weźcie ze sobą broń i całą
amunicję, jaką znajdziecie. Pospieszcie się!
- dodał na koniec i sam ruszył w dół.
Na parterze czuć było zapach przygotowywanego jedzenia.
- Nie sądzę, Ŝeby ktoś cierpiał z głodu - odezwał się Trask
- ale z tym, co nas czeka, lepiej zmierzyć się z pełnym niŜ z pustym Ŝołądkiem. Nie
pijcie alkoholu i spróbujcie coś przekąsić. David, gdzie jest jadalnia? Poprowadzisz? Albo
nie, nie trzeba. Poszukam źródła zapachów.
Ale lokalizator i tak poprowadził, przechodząc przez korytarz wyłoŜony sosnową
boazerią, a później przez drzwi prowadzące do obszernego i dobrze oświetlonego
pomieszczenia z długim drewnianym stołem stojącym na środku podłogi. Na stole leŜały
lokalne specjalności: waza z zupą fasolową kiełbasy, orzechy, owoce, chleb, wino i dzbanek z
czarną kawą.
Przy stole czekał kelner. Był to starszy męŜczyzna z czarnymi, zaczesanymi do tyłu
włosami. Miał pociągłą szczupłą twarz, duŜy nos i długie bokobrody. Ubrany był w strój
wieczorowy, miał przewieszoną przez ramię serwetkę oraz biały fartuch zawiązany w pasie.
Zamiast stać obok stołu męŜczyzna nieruchomo siedział na jednym z krzeseł, wpatrywał się w
jakiś punkt, a jego usta lekko drŜały w jednym z kącików.
Kiedy Trask wraz z pozostałymi członkami zespołu podeszli do niego, zauwaŜyli, na
co patrzył i sami gwałtownie przystanęli.
Regularnie niczym tyknięcia zegarka z wysokości sufitu coś czerwonego kapało do
wazy z zupą. Brzegi wazy były pobrudzone w miejscach, gdzie ochlapały ją odpryski. Oczy
wszystkich, włącznie z Norbertem Hauserem, podniosły się do góry i wpatrywały w sufit,
gdzie powoli jasnoczerwona plama zajmowała coraz większą powierzchnię.
- Chyba... chyba wiem, co to jest. To z jednego z pokoi - odezwał się prekognita. -
Jego naga dolna połowa ciała leŜała na łóŜku, a reszta zsunęła się na podłogę. To, co zsunęło
się z łóŜka, było oskórowane i bardzo zakrwawione. Byliśmy tam razem z Millie. Nie
chciałem, Ŝeby zbyt wiele zauwaŜyła, więc szybko się wycofaliśmy. Byłem całkowicie
pewien, Ŝe on nie Ŝył.
- No to wmów sobie, Ŝe tak było - powiedział Trask. - Najprawdopodobniej nie Ŝyje
od jakiegoś czasu, bo krew nie przesiąka tak szybko przez podłogę i jest o wiele rzadsza, gdy
jest świeŜa.
Agent Hauser opadł cięŜko na krzesło i wyjęczał: - Mówicie o jednym z moich ludzi!
GottimHimmel... Oh, mein Gottl
- O co chodzi z tymi popierdoleńcami! - krzyk Alana McGratha przerwał ciszę.
Podszedł do kelnera, złapał go za poły, podniósł do góry, a później pchnął z powrotem na
krzesło, mówiąc:
- Posłuchaj, ty pieprzony zombie! O co, kurwa, tutaj chodzi?!
- Bitte! Bittel - protestował nieśmiało kelner, gestykulując rękoma.
- Sprechen Sie jebany szkocki?! - wściekły McGrath ryknął mu prosto w twarz,
popychając go na ścianę wyłoŜoną boazerią. - Lepiej, Ŝebyś mówił, boja nie gadam po
szwabsku!- Puść go! - rozkazał Trask. Następnie odwrócił się do Hausera i spytał: - Będziesz
tłumaczyć?
- Tak, tak - odpowiedział Hauser.
Hauser rozmawiał z kelnerem przez mniej więcej pięć minut, a przez ten czas ludzie
Traska robili się coraz bardziej nerwowi, zaniepokojeni i niecierpliwi. Trask takŜe odczuwał
napięcie, więc wziął wszystkich na bok i powiedział:
- Idźcie do recepcji i sprawdźcie, czy są klucze do pokoi na parterze. Potem podzielcie
się na dwie grupy. Przeszukajcie wszystkie pokoje, następnie zablokujcie drzwi wejściowe,
równieŜ tylne. Jeśli nie znajdziecie kluczy, to spróbujcie zabarykadować drzwi. Jeśli
znajdziecie jakichś ludzi, myślę o Ŝywych, to ściągnijcie ich tutaj. Millie, wiesz, jak korzystać
z tej broni?
- Tak - pokiwała energicznie głową. - To broń Szwajcarskich Sił Specjalnych. W
Londynie mogliśmy ją przetestować przez godzinkę. Została skonstruowana z myślą o
bliskich starciach i walkach ulicznych. W zamkniętych pomieszczeniach jest śmiertelnie
skuteczna, ale nie za bardzo na odległość ponad dwudziestu metrów.
- To wystarczy - stwierdził Trask. - Na razie nie będziemy nigdzie wychodzić. Hauser,
ty zostań ze mną, a reszta niech juŜ rusza!
- Chwileczkę! - powiedział Paul Garvey. - Szefie, ktoś tu jest niedaleko. Chyba tam -
pokazał na drzwi z napisem Die Kuche.
- Tam jest kuchnia - powiedział Chung. - To pewnie kucharka.
- Ma straszne zamieszanie w głowie! - mówił dalej telepata. - I z kaŜdą sekundą jest
coraz słabsze.
- Dobra - powiedział Trask - sprawdzimy to razem z Millie. Reszta niech rusza do
swoich zadań. Norbert, dowiedz się od niego, co tu się jego zdaniem wydarzyło - wskazał na
kelnera. - Ty teŜ mi opowiesz swoją wersję, dobrze?
- Tak, oczywiście - odpowiedział z lekkim wahaniem Hauser. - Opowiem ci wszystko,
co zapamiętałem.
- Dobrze - rzekł Trask. - Zaraz wracam.
Trask i Millie weszli do kuchni, w której panowała teraz ciemność. Mieli kłopot z
odnalezieniem włącznika, ale dzięki światłu dobiegającemu z zewnątrz przez duŜe okno oraz
z jadalni udało im się odnaleźć drogę. Na tle okna widać było postać, która wyglądała na
zewnątrz. Była to stara kucharka, o której mówił Chung. Nie podśpiewywała sobie, ale cicho
płakała.
Podeszli do niej i Trask skorzystał ze swojego łamanego niemieckiego:
- Entschuldigen Sie, Mutter... aber was ist denn?
- Was ist das? - odwróciła głowę i spojrzała na agentów, a potem ponownie wróciła do
patrzenia za okno. Obserwowała wysoką skalną turnię, na której stał iluminowany
mrugającymi światłami Schloss Zonigen. WitraŜ w oknie rzucał róŜnobarwne światło
kończącego się wieczoru na twarz kobiety - była czerwona, zielona, złota... ale kałuŜa wokół
jej stóp była czarna. Zwisający z jej dłoni zakrzywiony nóŜ odbijał resztki światła. Zachwiała
się i wtedy dopiero agenci zobaczyli, Ŝe z jej nadgarstków cieknie krew!
Trask doskoczył do kobiety i złapał ją gdy juŜ się przewracała. Po chwili z drugiej
strony podpierała ją Millie.
- Was ist das? - powtórzyła słabym głosem kobieta. - Das ist... Was schlecht ist...?
Das Eisscholle Schloss... Schloss Zonigen!
- BoŜe, ona umiera! - jęknął Trask, klękając na jedno kolano, przytrzymując głowę
kobiety i zdając sobie sprawę z tego, Ŝe jego spodnie od kolan w dół są pobrudzone jej krwią
- Ach, Anglik! - szepnęła. - Tak, idę. Do moich dzieci, które juŜ nie wrócą do domu.
Mein Kinder - mein zwei Sohne - dienicht... mehr... zuriick... kommen.
- Twoi synowie nie wrócą do domu? - Trask miał nadzieję, Ŝe dobrze ją zrozumiał. -
Dlaczego nie mogą wrócić do domu? Gdzie są twoi synowie, Muttie? - Trask znał odpowiedź
juŜ w chwili, gdy wydając ostatnie tchnienie, wyszeptała:
- Schloss Zonigen!...
Jakiś czas później, kiedy zamknięto juŜ wszystkie drzwi Gasthausu, Trask zwrócił się
do stojącego w recepcji Norberta Hausera:
- Byłeś dowódcą oddziału?
- Tak - odparł Hauser zmęczonym głosem. - To byli moi chłopcy. Szkoliłem ich, ale
nigdy nie sądziłem, Ŝe przyjdzie nam spotkać się z czymś tak entsezlich... jak to! Teraz w
hotelu jest pełno trupów. Czy moglibyśmy coś zrobić z ciałami zabitych?
- Myślałem o tym - odpowiedział Trask. - Myślę, Ŝe później coś z tym zrobimy. Teraz
jednak chciałbym, Ŝebyś odpowiedział na moje pytania. Było was... ilu? Ośmiu?
- Tak. Pistolety maszynowe były przygotowane na wszelki wypadek. Szczerze
mówiąc, nie przewidywałem ich uŜycia. Broń automatyczna była...
-...dla nas - dokończył za niego Trask. - DuŜe armaty dla duŜych chłopców, a małe dla
małych.
- I na wszelki wypadek - dodał Hauser - miotacz ognia.
- Co?! - Trask wyprostował się na krześle. Jego ekipa wiedziała wszystko o
miotaczach ognia. - Macie miotacz ognia? Gdzie on jest?
- Nie znaleźliście? Dirk Braun miał go pod swoją opieką. Myślę, Ŝe Dirk zajmował
Zimmer Nummer acht, to jest pokój numer osiem - drzwi obok moich. Jest to stosunkowo
małe urządzenie, ale ma pełny magazynek: gazy pod ciśnieniem, które mieszają się i
zapalająpo naciśnięciu spustu. Miotacz jest w metalowej skrzynce.
Trask odwrócił się do Davida Chunga.
- Znajdź go. Idź z nim! - dodał, przenosząc wzrok na Alana McGratha.
Kiedy dwójka agentów pobiegła po schodach na górę, Trask zadał kolejne pytanie
Hauserowi:
- Skoro nie sądziliście, Ŝe broń będzie potrzebna, to po co był wam miotacz ognia?
Hauser wzruszył ramionami.
- Co? Miotacz ognia? - Jego oczy wyglądały na nieobecne.
- Jego umysł znowu gdzieś błądzi - odezwał się Paul Garvey. - WciąŜ jest w szoku.
Próbuje z tym walczyć, ale mu się nie udaje.
Trask i Hauser siedzieli w fotelach przy stoliku, na którym stała popielniczka. Głowa
szwajcarskiego agenta kiwała się, powieki co pewien czas mu opadały, po czym, jakby
bezwiednie, podnosiły się. Ale Trask nie miał czasu na zastanawianie się nad stanem Hausera.
Huknął pięścią w stolik, przez co popielniczka wysoko podskoczyła, i krzyknął:
- Hauser! Obudź się, do kurwy nędzy! Pytam cię raz jeszcze, po co zabraliście ze sobą
miotacz ognia?!
- Eee? Co? - Trochę zaskoczony agent wyprostował się na krześle. - Muszę... muszę
się trochę zebrać do kupy. Miotacz ognia. Wywiad szwajcarski powiadomił mnie, Ŝe lodowe
jaskinie w Schloss Zonigen pełne są zakrętów, dziur i trudno dostępnych miejsc. Nie
przewidywałem większych problemów, ale z drugiej strony...
- Rozumiem - powiedział Trask, kiwając głową. - Miotaczem ognia łatwo opróŜnić
miejsca, gdzie jest ciemno i ciasno bez wystawiania się na cel.
- Ja, właśnie.
- Dobra. - Trask chwycił Hausera za leŜące na stoliku przedramię i rzekł: - Teraz,
Norbert, skup się i opowiedz mi, co się stało, na litość boską.
- Jaja. Mieliśmy się z wami spotkać około 5:00 wieczorem. Przyjechaliśmy tu gdzieś
o 4:20, moŜe o 4:30. Byliśmy trochę wcześniej, więc wysłałem ludzi do wioski, Ŝeby
zasięgnęli języka. Posterunek policji był zamknięty i pusty. Nieregularnie obsługuje go
policja z Domodossoli, więc nie byliśmy zbytnio zdziwieni. ChociaŜ był dzień, to widziałem
tylko kilka osób. Ale nikt nie podszedł do mnie, Ŝeby porozmawiać.
Wróciłem tutaj, do Gasthausu i znalazłem moich ludzi w... w stanie, który sami
widzieliście. Wszyscy zginęli w niecałe pół godziny, aleja nic nie słyszałem, bo teŜ nie
mogłem usłyszeć. Groza i potworność tego, co zobaczyłem, ścięła mnie z nóg. Złapałem za
pistolet maszynowy, ale nie mogłem znaleźć amunicji. I ta krew. Moi ludzie...!
- Spokojnie - powiedział cichym głosem Trask.
- Panie Trask, Ben? Nie mogę tego traktować spokojnie! Ja nawet nie wiem, co tu się
stało. Niektórzy z moich ludzi byli - jak to powiedzieć po angielsku - odwróceni?
- Nie widziałem wszystkich twoich ludzi - powiedział Trask. - Ale jest jedno słowo
opisujące to, co się stało: wynicowanie.
- Nie znam tego słowa - Hauser pokręcił głową. - Ale kiedy zobaczyłem... kiedy
zobaczyłem moich chłopaków... po tym wszystkim... mam pustkę w głowie. Nie pamiętam,
jak wszedłem do szafy, ukryłem się i tak dalej.
- Widziałeś Herr Alpenmanna?
- Kogo?
- Recepcjonistę i właściciela.
- Nie. Moi ludzie go widzieli. Zameldowali się i wzięli klucze. Ale ja nikogo nie
widziałem. Po prostu poszedłem na górę i... i...
- Dobra, nie mów juŜ o tym. Opowiedz mi o kelnerze. Co ci powiedział? - Trask rzucił
okiem na kelnera, który nadal siedział na krześle w jadalni.
- Ach! Herr Gruber. Myślę, Ŝe coś wie, ale niewiele mówi. Myślę, Ŝe boi się coś
powiedzieć. Powiedział tylko, Ŝe jego Ŝona jest w Schloss Zonigen. A takŜe Ŝe niedługo
wszystko się skończy i wówczas ona wróci, ale jeśli szepnie choć jedno słowo, to juŜ nigdy
jej nie zobaczy. Jeśli chodzi o nieliczne rodziny, które pozostały w wiosce, to członkowie
większości z nich, albo nawet wszystkich, przebywają w Schloss Zonigen.
- Zakładnicy - stwierdził Trask. - To wiele wyjaśnia. Wiesz co, Norbert? Gdybyśmy
się nie spóźnili i spotkali zgodnie z planem, to prawdopodobnie leŜelibyśmy trupem na górze
razem z twoimi chłopakami! Jeśli chodzi o Herr Grubera, to martwię się o znacznie większą
liczbę osób, więc...
Trask wstał i ruszył w stronę kelnera. Ale Gruber nie czekał. Zerwał się z krzesła i
zaczął biec do podwójnych drzwi prowadzących na skwer. Drzwi były zamknięte, ale to
najwidoczniej nie przeszkadzało Gruberowi.
- Łapcie go! - krzyknął Trask.
Technik McGrath wrócił juŜ na dół i przepatrywał zawartość metalowej skrzynki.
Będąc najbliŜej drzwi, odrzucił na bok miotacz ognia, podskoczył i rzucił się na Grubera, ale
upadł na podłogę, poniewaŜ kelner jakimś cudem go ominął. Jednak Gruber wcale nie
próbował otworzyć drzwi.
Po obu stronach drzwi wejściowych na wysokości czterech stóp znajdowały się dwa
witraŜowe okna w kształcie koła o średnicy dwóch stóp. Gruber zdecydowanie nie chciał juŜ
niczego więcej powiedzieć. Jego celem było okno po prawej stronie. Odbił się od podłogi i
zanurkował głową naprzód, przelatując przez deszcz kolorowych szkieł, wyginając ołowiane
obramowania i drewnianą stolarkę.
- Niech to szlag! - powiedział Trask, podbiegając do zniszczonego okna. - Chciałem
tylko wiedzieć, jak te dranie z zamku doprowadzają Ŝywych ludzi do takiego stanu.
TuŜ za Traskiem stanął Garvey, który stwierdził:
- Facet jest przeraŜony i spanikowany. Nawet nie wie, w którą stronę uciekać.
Telepata oczywiście miał rację. W nocnej scenerii zaciemnionego placu Gruber
pobiegł trochę w lewo, a trochę w prawo i wyglądało na to, Ŝe w ogóle nie ma pojęcia, w
którą stronę ma się udać. I nie był sam.
- Tam jest ktoś jeszcze - krzyknęła Millie. - I to kilka osób!
- Ona ma rację - powiedział Garvey, kiedy Millie podeszła do nich, stanęła przy
rozbitym oknie i wzięła go za rękę. Razem patrzyli w ciemność nocy za oknem. - Co najmniej
trzy osoby. Skupiają się na swoim zadaniu, są jak... jak myśliwi!
- A my jesteśmy ich zwierzyną - Trask pokiwał głową. - Mniej więcej tego się
spodziewałem. Zgaście światła. Słuchajcie. Nie wystawiać się za bardzo, a zwłaszcza nie
podchodzić do okien.
Kiedy to powiedział, za oknem rozległy się strzały z broni automatycznej. Widać było
błyski i światła lecących kul. Pociski dosięgły Grubera, który przebiegał właśnie przez plac,
machając rękami. Krzyknął, zrobił jeszcze jeden krok, a następnie opuścił ręce i upadł płasko
na twarz.
- Jak szczury w pułapce - wydusił z siebie Trask w chwili, gdy łan Goodly wyłączył
światło. - Tamci ludzie mają swoje rozkazy. Strzelać do kaŜdego szczura, który spróbowałby
opuścić klatkę. Jeśli zatem chcemy przeŜyć, to musimy bronić tego miejsca. Technicy - Alan i
Graham - weźcie kusze, idźcie na górę i obserwujcie parking. Jeśli mamy dostać się do
Schloss Zonigen, to będziemy potrzebować samochodów. Nie zastanawiajcie się nad tym, kto
swój, a kto wróg, musimy dostosować się do ich reguł. Strzelajcie do wszystkiego, co się
rusza! Frank, gdzie jesteś?
Trask mówił teraz do Franka Robinsona, ale pomieszczenie było wypełnione cieniami
i jego oczy jeszcze się nie przystosowały do mroku.
- Masz coś? Czy wśród tych myśliwych na zewnątrz jest ktoś z niezwykłym talentem?
- Nic nie czuję - z ciemności dobiegł głos Robinsona. - Myślę, Ŝe to są zwykli zabójcy.
- W porządku - powiedział Trask. - Idźcie z Paulem na górę i obserwujcie budynek z
przodu.- Zaczekaj - odezwał się agent Hauser. Jego głos był znacznie pewniejszy. - Ben,
pozwól mi iść z Frankiem. Mam potrzebę, Ŝeby... Ŝeby się odegrać!
- Jesteś pewien, Ŝe dasz sobie radę? - Trask nie był o tym przekonany.
- Bestimmt! To znaczy na pewno tak.
- Dobra, idź!
- Ja obstawię tylne wejście na dole - powiedział Paul Garvey.
- To ja z nim pójdę - rzekł David Chung.
- Dobrze. Millie, łan, zostajecie ze mną tutaj - rozkazał Trask. - Macie broń? W
porządku. Stańcie przy drugim oknie i obserwujcie. To moŜe być bardzo długa noc...
W Londynie po bardzo upalnym dniu zapadł duszny wilgotny mrok. Scott siedział w
swoim ogrodzie, popijał chłodny napój i zauwaŜał narastającą frustrację, energię i gniew,
których nie mógł w Ŝaden sposób wyładować. Jednocześnie docierało do niego, Ŝe od
jakiegoś czasu Shania stawała się coraz spokojniejsza. Buszujący w krzakach wilk trzymał
opuszczony ogon i najwyraźniej był czymś wystraszony.
Scott wyprostował się w fotelu, odstawił napój i obserwował Shanię, która
spacerowała w ogrodzie z wyrazem wielkiego skupienia na twarzy. Nawet bez zaglądania w
jej myśli Scott wiedział, Ŝe „to” zacznie się juŜ wkrótce.
- To juŜ, prawda? - domyślił się Scott. Wiedział, Ŝe ma rację, kiedy spojrzała na niego
i nic nie odpowiedziała. Przypomniał sobie, co powiedziała, gdy spytał, w jaki sposób moŜna
się dowiedzieć, kiedy Mordri zaczną działać.
- MoŜna to zrobić na dwa sposoby, ale oba są niebezpieczne. Mogę stąd skontaktować
się z ich umysłami, spróbować do nich wniknąć, do umysłów Mordrich, ale to grozi
wykryciem i telepatycznym kontratakiem ich chorych umysłów. MoŜemy teŜ wykorzystać
lokalizator - po raz ostatni - i udać się do Idossoli, Ŝeby dowiedzieć się, jakimi informacjami
dysponują mieszkańcy wioski. I tak będziemy musieli tam się dostać... To teŜ wiąŜe się z
ryzykiem. Większość ludzi w wiosce od dawna pracuje dla Mordrich, a oni mają telepatyczny
kontakt ze swoimi podwładnymi, dzięki czemu mogą dowiedzieć się o naszym przybyciu...
W tym drugim wypadku ryzyko, choć mniejsze, nadal istnieje. Jednak nie mogę
pogodzić się z myślą, Ŝe mogłabym narazić cię na niebezpieczeństwo. Po pierwsze dlatego, Ŝe
cię kocham, a po drugie dlatego, Ŝe przed starciem z Mordrimi powinieneś nauczyć się
korzystać ze swoich nowo odkrytych mocy. Myślę, Ŝe pierwsza opcja będzie jednak
bezpieczniejsza: w nocy postaram się dostać do umysłu któregoś z Mordrich. Będę musiała
uniknąć Khiffa, bo w przeciwieństwie do Shingów Khiffy rzadko kiedy śpią.To mogło stać
się powodem ich pierwszej, a być moŜe nawet ostatniej sprzeczki, poniewaŜ Scott nie chciał
nawet słyszeć o tym, Ŝe Shania miałaby wystawić się na zagroŜenie.
- No to musimy poczekać jeszcze jakiś czas - stwierdził Scott - być moŜe do ostatniej
chwili. JeŜeli chodzi o korzystanie z moich mocy, jeśli faktycznie je posiadam, to jedna z nich
sprawia, Ŝe cierpnie mi skóra na plecach, a druga... no cóŜ, mówiąc szczerze, zbija mnie z
tropu. Nie znam się dość dobrze na matematyce, no i nie posiadam współrzędnych...
Wówczas - zaledwie przed kilkoma dniami, choć mogłoby wydawać się, Ŝe było to
wieki temu - Scott nie zgodziłby się na Ŝaden plan, w którym Shania mogłaby mieć
bezpośredni kontakt z Trójką Mordrich. Scott stracił jedną miłość, nawet nie wiedząc, jak i
dlaczego to się stało. Jednak teraz sam fakt, Ŝe Shania nic nie odpowiedziała na jego pytanie,
oznaczał nadciąganie burzy.
Shania zajrzała w jego myśli i powiedziała:
- Zmierzcha się, wejdźmy do środka. W Idossoli teŜ jest juŜ ciemno, moŜe będziesz
mnie osłaniać, a ja zbadam ten obszar i sprawdzę, czego moŜna się dowiedzieć.
Z wywieszonym językiem umyty i piękny wilk wynurzył się z krzaków i
zapadających ciemności.
- Niektóre przyjemności zniknęły z mojego Ŝycia - powiedział. - Obawiam się, Ŝe w
pobliŜu nie ma królików. Nie wolno mi takŜe polować na kurczaki! Co za szkoda. Z drugiej
strony zniknęły równieŜ niebezpieczeństwa, przynajmniej niektóre, odnalazłem takŜe moją
Jedynkę, a nawet Dwójkę. To miłe i wygodne... a jednak brak mi przygód i wyzwań.
Słyszałem, o czym rozmawiacie, i chciałem wam pomóc. Wiem, jak korzystać z ciszy i jak
opróŜniać umysł z myśli. - Polizał wilgotnym językiem dłoń Scotta. - Znam się takŜe na
kierunkach. Pozwólcie mi tylko powąchać i poczuć wrogów, a zawsze będę wiedzieć, gdzie się
znajdują. Zawsze ich znajdę, bez względu na to, dokąd się udadzą. Kierunki... tak, myślę, Ŝe to
właśnie jest wilcza sprawa. A na pewno moja.
Scott pokiwał głową, poklepał wilka po głowie i powiedział:
- Oczywiście, Ŝe to wilcza sprawa, ale w tym świecie jeszcze Ŝaden wilk nie próbował
działać w taki sposób. - Scott spojrzał na Shanię i spytał: - Nad czym się zastanawiasz?
- Nie gniewaj się, ale w tych dniach miałam dwa razy moŜliwość przeskanowania
Idossoli. RównieŜ Schloss Zonigen. Przepraszam, Ŝe nic ci o tym nie powiedziałam, ale
musiałam spróbować.
- Co? - Scott złapał ją za ramiona. - CzyŜ nie rozmawialiśmy o tym, Ŝe to moŜe być
bardzo niebezpieczne?
- Ja tam wpadłam tylko na chwilkę! Nie szukałam Mordrich. Nie ośmieliłabym się
tego robić. Nawet w wiosce nie zagłębiałam się za bardzo. Tylko poczułam to miejsce, Scott.
Nie naraŜałam się na niebezpieczeństwo.
Scott przytulił ją później objął ramieniem, po czym poszli razem do domu. Razem z
nimi poszedł Wilk, który ocierał się bokiem o nogi Scotta. Kiedy weszli do środka, Scott
zapytał z lekką rezygnacją w głosie:
- Co takiego widziałaś, usłyszałaś lub poczułaś, Ŝe twoim zdaniem to musi być teraz?
- Poczułam wielki strach promieniujący z wioski, ale w Schloss Zonigen panuje cisza.
Mordri zablokowali wszelką telepatyczną transmisję. Nie mają potrzeby szukać czegokolwiek
na zewnątrz i nie pozwolą takŜe nikomu zajrzeć do środka. Myślę, Ŝe ściśle pilnują tajemnicy
dlatego, Ŝe zostało im kilka dni lub nawet godzin. Co więcej, umilkli równieŜ twoi przyjaciele
z Wydziału E. Co pewien czas starałam się dowiedzieć, co u nich słychać, i zawsze coś się
działo: napięcie... nikłe echo ich obecności. Ale teraz... nic. Bardzo prawdopodobne, Ŝe oni
takŜe zaczęli działać.
Scott pesymistycznie pokręcił głową i powiedział:
- Nasz wielki plan, jeŜeli moŜna go jeszcze nazywać planem, polegał na tym, Ŝe
uzbrojeni wpadniemy tam i uniemoŜliwimy realizację ich planu. Początkowo, kiedy
dowiedziałem się o Simonie Salcombie, nie przejmowałem się tym, Ŝe moŜe mnie to
kosztować Ŝycie. śycie za Ŝycie. Ale teraz, choć nadal chcę jego śmierci, tak samo jak reszty
tych obłąkańców, teraz jesteś ty. Teraz martwię się o Ŝycie, o nasze Ŝycie, a to mnie osłabia.
Wiem, Ŝe musimy to zrobić, bo w przeciwnym razie i tak wszystko będzie skończone, dla nas
i dla reszty świata... ale, do diabła, nadal nie wiemy, kiedy nastąpi koniec planowany przez
Mordrich. A nawet gdybyśmy wiedzieli, to nie mamy broni, którą mielibyśmy ich załatwić.-
Jeśli chodzi o to, kiedy to będzie, to ja się dowiem! Jeśli chodzi o broń, to teŜ mogę ją zdobyć.
- Tak po prostu? Teraz?
- To akurat jest drobiazg. Poczekaj chwilkę. Włączyła lokalizator i zniknęła wraz z
sykiem powietrza, pozostawiając po sobie wirujący pył. Wróciła po dziesięciu sekundach,
trzymając w dłoniach dwie półautomatyczne dwu-lufowe strzelby i wielkie pudło amunicji.
- To ze sklepu sportowego w centrum miasta. Kiedyś zapamiętałam współrzędne.
Scott nie był ani trochę zaskoczony czy zdziwiony jej znikaniem i pojawianiem się -
sam tego juŜ doświadczył i to nie raz - a jednak był coraz bardziej zdeprymowany. Biorąc od
niej broń i kładąc ją na swoim biurku, powiedział:
- PrzecieŜ razem z Khiffem mówiliście, Ŝe nie naleŜy korzystać z lokalizatora, Ŝe
trzeba będzie ograniczyć jego stosowanie lub coś podobnego.
- Tak jest! Mogę wykorzystać go tylko do jednej dalszej podróŜy z kilkoma
pasaŜerami, a potem to juŜ tylko krótkie skoki. Ale nawet jak pozostanie w nim tylko iskierka
energii, to w zupełności wystarczy mojemu Khiffowi... Musimy się przygotować - dodała,
zanim Scott zdąŜył cokolwiek powiedzieć. - Pewnie będziesz chciał załadować broń i
przebrać się w ciemne ubranie, i... i...
-...i odmówić modlitwę? - dokończył za nią Scott. Ale i tak opuścił lufę broni i
załadował naboje do magazynka.
- Modlitwę? - spytała Shania. - Oczywiście. To się przyda, jeśli w nią wierzysz. Ja
swoją zdąŜyłam juŜ odmówić.
- Mam piłę łańcuchową w ogrodzie. Mogę je natychmiast przyciąć.
- Przyciąć?
- Łatwiej i szybciej będzie ich uŜywać - wyjaśnił.
- Więc jesteś gotowy - powiedziała Shania z bladym uśmiechem na ustach.
- Byłem gotów juŜ od pewnego czasu. I to jeszcze przed tym, co zrobił Salcombe
mojej Ŝonie.
- Noc naleŜy do mnie - odezwał się Wilk. - Jestem cieniem cieni! Kiedy ruszamy?
- Muszę wcześniej zajrzeć do Idossoli. Będziecie mnie osłaniać?
- A co z twoim Khiffem? - spytał Scott, siadając obok niej na krawędzi kanapy. - Czy
będzie ci pomagać?
- Oczywiście! Jak zawsze! O to nawet nie trzeba pytać. A jeśli spotkamy się z
Khiffami Mordrich...
- To spróbuję wyplenić z nich zło. Albo ja je oczyszczę, albo one przeciągną mnie na
stronę zła.
- Lepiej jednak unikać Mordrich i ich szalonych stworów. Scott i Shania złączyli
dłonie, po czym Shania zamknęła oczy i skoncentrowała się.
Nie trwało to długo, moŜe tuzin uderzeń serca. Scott poczuł, Ŝe jego umysł wyrusza w
podróŜ, towarzysząc Shanii i Wilkowi. MęŜczyzna i zwierzę osłaniali kobietę,
najprawdziwszą kobietę ze wszystkich, jakie dane było poznać Scottowi. W ciągu dwunastu
uderzeń serca Shania usłyszała wszystko, co chciała usłyszeć. Część z tego, co usłyszała
Shania, dotarło równieŜ do Scotta i Wilka:
- Xavier! - powiedział Scott. - On teŜ tam jest. Ma kłopoty!
- RównieŜ inni z Wydziału E - dodała Shania. - Czuję ich... nie osłaniają umysłów... są
zbyt zajęci. Zresztą nie muszą się osłaniać, bo zostali wykryci! Zostali zaatakowani. Nie przez
Mordrich, ale przez ich słuŜących, tych, co dostają od Mordrich pieniądze. I jeszcze przez
innych, takich, co nie odwaŜą się sprzeciwić Mordrim!
- A więc zaczęło się, a nas tam nie ma! - powiedział Scott. Umysł Shanii zawirował i
przebiegły przez niego róŜne ciemne i złe myśli... z Schloss Zonigen!
- Achhh! - wyraźnie odezwał się kobiecy głos. - Shania Dwa! Ty teŜ nas zaatakujesz?
UwaŜaj, Shania Dwa, twój przyjaciel nie ma takiej mocy, Ŝeby zagrozić Trójce Mordrich.
- Gelka Mordri - wyrzuciła z siebie Shania. - Ty nieszczęsna, pokręcona kreaturo!
- Pokręcona? Pokręcona? - odezwał się jeszcze jeden głos, Khiff Mordri Jeden. - Jeśli
chcesz zobaczyć prawdziwe szaleństwo, to przybądź do Schloss Zonigen! Cha, cha, cha!
- Uciekaj stamtąd - krzyknął Scott i złapał ją za ramiona. Potrząsnął nią dodając: -
Uciekaj, zanim to coś nas namierzy i przedostanie się tutaj!
- Niech tylko spróbuje! - warknął Wilk, odsłaniając kły. Ale Shania zdąŜyła juŜ wrócić
i powiedziała spokojnym tonem:- A więc wszystko wiemy. To teraz. Ale nie przejmuj się, oni
tutaj się nie dostaną. Telepatia Shingów jest podobna do mowy. A właściwie do wyrazu
twarzy czy gestów wyraŜających emocje. Wyczułam, Ŝe Gelka boi się. Jeśli chodzi ojej
Khiffa, to jego wyzwanie i zaproszenie do Schloss Zonigen wynika z tego, Ŝe oni nie mogą
przybyć tutaj. Szykują się do odiom. Musimy dostać się tam, Scott. I to teraz! Przede
wszystkim Ŝeby ratować twój świat, ale takŜe po to, Ŝeby się zemścić. Musimy się przebrać i
przygotować broń. Ile potrzebujesz na to czasu?
- NajwyŜej dziesięć minut - odpowiedział Scott i ruszył w kierunku drzwi. Razem z
nim w ogrodzie znalazł się podekscytowany wilk, którego ślepia świeciły w ciemnościach jak
dwie Ŝółte lampy...
Goodly i Trask przysunęli dwa wielkie dębowe stoły i ustawili je przy cięŜkich
podwójnych drzwiach wejściowych. Teraz wystrzelona w ich kierunku kula albo utknie w
drewnie, albo jej szybkość zostanie zminimalizowana czterocalową warstwą twardego
drewna. O determinacji wroga świadczyły sporadyczne serie ognia z pistoletów
maszynowych wystrzeliwane z drugiej strony skweru.
Jednak agenci Wydziału E byli moŜe nawet jeszcze bardziej zdeterminowani. W ciągu
pół godziny, jakie minęło od pierwszych strzałów, agenci skorzystali z moŜliwości ukrycia się
w róŜnych częściach hotelu. Ta moŜliwość dawała im przewagę nad wrogiem, co wyraŜało
się zarysem sześciu skurczonych ciał leŜących zarówno na skwerze, jak i na obrzeŜach
parkingu.
JeŜeli chodzi o podległych Mordrim ludzi, których ciała leŜały na tyłach budynku, to
spotkała ich szybka śmierć, która objawiła się co najwyŜej szeptem zaburzonego powietrza,
głuchym odgłosem dziurawionego ciała i w jednym wypadku plaśnięciem pękającej gałki
ocznej, przez którą przeleciał bełt kuszy, dewastując mózg i rozrywając na kawałki potylicę.
Trzech napastników leŜało w miejscu, gdzie upadli, stając się ofiarami śmiercionośnej
precyzji Alana McGratha i Grahama Taylora.
W cieniu moŜna było dostrzec zarysy jeszcze co najmniej trzech postaci, które nie
odwaŜyły się wyjść na otwartą przestrzeń. Co pewien czas ściany budynku omiatał grad kul,
które roztrzaskiwały szyby w oknach. Przewaga obrońców nad atakującymi polegała na tym,
Ŝe widzieli błyski wystrzałów napastników, choć sami nie byli widoczni, a atakujący widzieli
tylko śmiercionośną pustkę okien.
Podobnie było od frontu budynku.
Trask załatwił męŜczyznę, któremu udało się dojść tak blisko, Ŝe zdołał przełoŜyć lufę
broni przez okrągłe okno... ale dalej juŜ nie dotarł. Trask nie dał mu czasu pozwalającego
nacisnąć spust i odwrócił lufę broni w stronę napastnika. Niedoszły anonimowy morderca nie
zdołał zauwaŜyć strumienia gorącego ołowiu, który roztrzaskał mu twarz i urwał połowę
głowy.
W pokoju na piętrze Norbert Hauser trzymał na muszce postać ukrywającą się za
pniem drzewa rosnącego pośrodku skweru. Kiedy po pewnym czasie postać wychyliła się i
próbowała wycelować w stronę budynku, Hauser - strzelec wyborowy - potrzebował tylko
jednej kuli kaliber 7,62 mm, aby trafić wroga prosto w serce.
Frank Robinson nie miał doświadczenia w posługiwaniu się szwajcarską bronią i tylko
dlatego nie zabił kilku kolejnych wrogów. ChociaŜ ci napastnicy nie posiadali
paranormalnych zdolności, to jednak Frank potrafił zlokalizować ich w ciemnościach.
Wyczuł coś znajdującego się w krzakach na skraju ciemnego skweru i posłał tam serię, która
rozerwała ciało ukrywającego się męŜczyzny od piersi do pachwiny.
Ten ostatni z zabitych zginął jakieś dziesięć minut wcześniej i chociaŜ wiadomo było,
Ŝe w ciemnościach znajduje się jeszcze wielu przeciwników, to najwyraźniej przyczaili się i
wezwali posiłki. Wysoko w górze po serpentynach drogi biegnącej od Schloss Zonigen do
wsi zjeŜdŜały na dół trzy pojazdy.
Korzystając z chwili spokoju, Trask wysłał Millie Cleary, aby sprawdziła, jak sobie
radzą Paul Garvey i David Chung. Tak naprawdę była to tylko wymówka, bo Trask chciał,
Ŝeby Millie była jak najdalej od miejsca, które wyglądało najmniej bezpiecznie. Millie
wiedziała o tym, poniewaŜ telepatycznie zdąŜyła się juŜ skontaktować z Paulem Garveyem.
Jednak Trask upierał się, Ŝeby poszła i zmieniła jednego z tej dwójki.
Kiedy Millie dotarła do pokoju na tyłach, Chung poinformował o zdarzeniu, które
niezwykle mocno go poruszyło i pobiegł do Traska podzielić się nową wiedzą, choć ze
strategicznego punktu widzenia nie naleŜało zostawiać razem dwojga telepatów.
- Ben, to jest ciepłe - powiedział do Traska, wyciągając z kieszeni pochodzący z
pokoju St Johna przycisk do papieru. - Przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy go dotykam.
Wydaje mi się teŜ, Ŝe wiem dlaczego. Szefie, on tu jest! St John jest gdzieś w naszej okolicy!
Oczy trójki esperów, Chunga, Traska oraz prekognity lana Goodly’ego, dostosowały
się do panującego w hotelu mroku. W chwili gdy Chung skończył mówić, Trask zobaczył, jak
Goodly podskoczył i zachwiał się, stojąc blisko rozbitego okna. Przez jedną straszną chwilę
Trask pomyślał, Ŝe jego stary przyjaciel został trafiony kulą. Na szczęście prekognita
odzyskał równowagę i powiedział:
- Tak! O tak!
- O co chodzi, łan? - spytał zdumiony Trask. - Co zobaczyłeś?
- To było jak... jak seria obrazów... krótka i kalejdoskopowa. Ale obiecująca, bardzo
obiecująca! To był Schloss Zonigen... i my tam byliśmy. Ale były tam równieŜ potwory,
nieŜywi ludzie, walka i krzyk! Tam były stwory, które nie są ludźmi, których dotyk jest jak
śmierć lub nawet coś gorszego od śmierci. Był tam teŜ Scott St John i piękna kobieta, a nawet
pies - nie, wilk - i to byli jego partnerzy!
Trask schylił się nisko, Ŝeby skorzystać z osłony przewróconych stołów, podszedł do
Goodly’ego i złapał go za rękę.
- A co z pozostałymi rzeczami, które wcześniej przewidywałeś? Kosmiczna eksplozja
czy co to miało być?
- To teŜ - odparł Goodly, na którego czole pojawiły się krople potu. - To równieŜ
widziałem. A raczej wyczułem: kolosalny wybuch, przy którym eksplozja nuklearna wygląda
jak chińskie sztuczne ognie! A jednak... jednak...
- Tak?
- Nas równieŜ zobaczyłem. Brudnych, rozproszonych, zakrwawionych. Ale byliśmy
tam, Ben. Byliśmy tam! Trask mocniej ścisnął ramię prekognity.
- Przed czy po Wielkim Wybuchu?
Prekognita mógł tylko wzruszyć przepraszająco ramionami.
- Przykro mi, ale to było jak w kalejdoskopie. Totalny bałagan. Nie wiem, co było
pierwsze...
Zanim Trask zdołał zadać kolejne pytanie, na znajdujących się pomiędzy recepcją a
jadalnią schodach rozległy się strzały i chaotyczne odgłosy kroków. Po chwili pojawił się
Frank Robinson, który schodził na dół i posyłał za siebie serie kul. Kiedy jego broń zamilkła,
Robinson sięgnął po zapasowy magazynek, ale nagle potknął się i spadł ze schodów.
- Jezu Chryste! Mój dobry BoŜe! - krzyknął upadając.
TuŜ za nim bez jakiegoś specjalnego pośpiechu sunęła zadziwiająco wysoka i chuda
jak patyk postać o głęboko zapadniętych oczach, długiej szyi i nietypowej głowie. Postać
ubrana była w śnieŜnobiały kaftan z postawionym wysoko kołnierzem. Był to Mordri Trzy
znany takŜe jako Guyler Schweitzer. Jednak Trask i jego ludzie zamarli w bezruchu, a
powodem nie był wcale wygląd obcego, ale to, co się za nim posuwało, przypominając psa na
smyczy.
To coś o cienkich i ogromnie długich palcach i ręce zagłębionej w jedno z uszu trudno
było rozpoznać, jednak przyglądając się lepiej, pomimo ciemności panujących w recepcji,
cała trójka dostrzegła, Ŝe miało twarz... agenta specjalnego Norberta Hausera!
Shania skorzystała z lokalizatora i razem ze Scottem pojawiła się w miejscu, które
znała najlepiej: w opuszczonym i nieoświetlonym Gasthausie przy głównej ulicy Idossoli.
Zjawili się przy zachowaniu wszystkich środków ostroŜności. Wilk spoczywał na ramionach
Scotta, dzięki czemu Scott mógł trzymać broń w rękach z palcem na spuście.
Znaleźli się w zakurzonym hallu pełnym pajęczyn, dokąd docierała jedynie odrobina
księŜycowego światła przedzierającego się przez zapuszczone brudem okna. Scott
przyklęknął na pokrytej grubą warstwą kurzu podłodze, dzięki czemu wilk mógł bez trudu
zeskoczyć z jego ramion.
- Wygląda mi to na raczej opuszczone miejsce...
- Tak, kiedyś się tutaj zatrzymałam. Badając to miejsce, nie wyczułam obecności
Ŝywych istot. Znam jeszcze kilka innych miejsc w pobliŜu, ale tylko tutaj mogliśmy się
pojawić niepostrzeŜenie.
- Tylko Ŝe i tak musimy wyjść na zewnątrz, a ja nie znam Idossoli i trudno będzie
odnaleźć mi właściwą drogę.
- MoŜe będziemy mogli ci pomóc. - My?
- Ja i mój Khiff.
- Mój Khiffie, czy pamiętasz, jak wygląda to miejsce, patrząc ze wzgórza pod turnią?
Kiedyś podeszliśmy całkiem wysoko, ale nie ośmieliliśmy się juŜ wyŜej wspinać.
- O tak, pamiętam to, moja Shaniu - Khiff odpowiedział natychmiast. - Wyczuwaliśmy
silną koncentrację myśli Mordrich i obawialiśmy się wykrycia. A co teraz? Chciałabyś znowu
udać się tam?
- JeŜeli w moim lokalizatorze zostało dosyć energii. - Shania przyłoŜyła urządzenie do
czoła i trzymała je przez chwilę w jednym miejscu.
- MoŜliwe są tylko trzy lub cztery krótkie kilkuosobowe skoki.
- Tylko tyle? Jesteś pewien? To wszystko? - Twarz Shanii wyraŜała głębokie
zaniepokojenie.
- Poczekaj! - zawołał Scott. - Shania, o co tu chodzi? Od jakiegoś czasu przejmujesz
się tym, Ŝe w lokalizatorze kończy się zapas energii. Ja teŜ się tym martwię. Wygląda na to,
Ŝe zostało nam tylko kilka podróŜy. Czy moŜemy zaufać temu urządzeniu?
- Wiesz, Ŝe nie tylko o to chodzi. śe jeśli zuŜyję całą energię, to równieŜ mój Khiff
będzie bez... bez energii. Dlatego muszę pamiętać o zachowaniu choćby minimalnej rezerwy.
- Shania, szkoda czasu - odezwał się Khiff. - śeby mieć przegląd sytuacji, musisz
zobaczyć całą wioskę z góry. Teraz podam ci współrzędne...
Podczas gdy Khiff przekazywał Shanii współrzędne, Scott objął ręką Wilka, a Shania
zarzuciła mu ręce na szyję. Jej szczupłe palce pokręciły tarczą urządzenia i nastała ciemność,
a niemal natychmiast po niej mrok, w którym...
...stali oświetleni gwiazdami na zboczu, tuŜ poniŜej Schloss Zonigen.
- Spójrz! - powiedziała Shania, wskazując ruchem głowy do góry.
Scott podąŜył za jej spojrzeniem i zmruŜył oczy, natykając się na feerię połyskujących
świateł. Wysoko na ścianach wydrąŜonej turni świeciło mrowie lamp przypominające
świąteczną choinkę.
- Mordri są potwornie zajęci - stwierdziła Shania z lekkim drŜeniem w głosie. -
UŜywają, a właściwie naduŜywają swoich mocy, Ŝeby straszyć i popędzać swoich
robotników. Czuć napięcie. Praca nie idzie im najlepiej albo przeciąga się, bo Mordri
zamęczają robotników. A właściwie to zakładników!
- Skąd wiesz o tym? - spytał Scott, przyglądając się wiosce znajdującej się setki stóp
poniŜej.
- Co? - teraz ona zadała pytanie. - Nie czujesz, jakie przeraŜenie emanuje z tego
miejsca? Wiem, Ŝe sam mógłbyś to poczuć, gdybyś otworzył umysł.
- Ja teŜ to czuję - powiedział Wilk, który lekko zadrŜał, przytulając się do nogi Scotta.
- To bardzo złe miejsce. - Następnie jego wzrok dołączył do spojrzenia Scotta i patrząc na
wioskę, dodał: - A tam jadą myśliwi! Dobrze znam ich umysły, bo jestem dzikim witkiem, na
którego polowano. Znam się na tym jak nikt inny. To zwykli mordercy!- Nie mam teraz czasu
na strachy i potworności - powiedział głośno Scott. - Zamiast tego wolę skupić się na tym, co
widzę, na przykład na tych trzech samochodach. Tak, Wilku, masz rację. Najpierw wszystkie
jechały razem, a teraz się rozdzieliły i zatrzymały w uliczkach dochodzących do skweru...
Zobacz, wyłączyli reflektory.
- Tak, to myśliwi! - powtórzył Wilk. - Tylko Ŝe zamiast polować na króliki czy
kurczaki, oni polują na ludzi!
- Tam jest... Gasthaus - powiedziała Shania. Zamknęła oczy i przytrzymała dłoń
przyłoŜoną do czoła. - Osaczyli tam twoich ludzi z Wydziału E. - Otworzyła oczy, spojrzała
w bok i powiedziała: - Patrzcie tam! Jeszcze jeden pojazd, większy i jest w nim więcej ludzi...
- Więcej myśliwych! - zauwaŜył Wilk.
-...jedzie od strony Schloss Zonigen.
- Musimy dołączyć do Wydziału E - stwierdził Scott. - Znają mnie. JuŜ raz próbowali
mi pomóc. Teraz my musimy im pomóc.
- Tak - zgodziła się Shania. - Musimy.
Scott zmruŜył oczy, patrząc na autobus, którym z wysoka po stromej drodze jechali
ludzie. DojeŜdŜając do ostrego zakrętu pojazd zwolnił i prawie się zatrzymał blisko krawędzi
ogromnej przepaści.
- Jesteś pewien, Ŝe to myśliwi? - Scott zwrócił się do Wilka.
- Mają broń - warknął Wilk. - Ich myśli są pełne krwi. To bardzo źli ludzie!
- Zabierz nas na zakręt! - powiedział Scott do Shanii, jednocześnie obejmując Wilka
jedną ręką, a drugą chwytając Shanię. - Dasz radę?
- Jeśli sięgnę tam wzrokiem - odparła, dotykając palcami lokalizatora - to powinno się
udać.
JuŜ po chwili byli na wskazanym przez Scotta miejscu.
WyjeŜdŜający zza zakrętu kierowca zobaczył ich w świetle reflektorów: męŜczyznę,
kobietę i psa, którzy po prostu stali na środku drogi. Jednak nie tylko stali, ot tak sobie. Pies
podkurczył nogi, ślepia niebezpiecznie świeciły mu w ciemności, i warczał, a ludzie...
celowali z broni!
Shania zacisnęła powieki i wystrzeliła na oślep. Jednocześnie nacisnęła oba spusty
dubeltówki. Jeden pocisk rozbił refłektor autobusu, a drugi rozszarpał oponę na strzępy.
Odrzut broni był tak silny, Ŝe Shania straciła równowagę i przewróciła się na drogę.
Samochód skręcił gwałtownie i dotknął przodem skały, prześlizgnął się po niej, ale kierowcy
udało się jakoś odzyskać nad nim częściowe panowanie. Teraz celowo skierował pojazd na
trzy stojące na drodze postacie.
Nie znając się za bardzo na dubeltówkach, Scott wyciągnął wnioski z błędu
popełnionego przez Shanię. Wycelował w szybę kierowcy i pociągnął za jeden ze spustów.
Zobaczył, jak kierowca odskakuje na siedzeniu do tyłu i chwyta się rękami za twarz, w którą
trafił śrut i odłamki szkła. Scott nie czekał ani chwili i wystrzelił w drugą z przednich opon.
Autobus jechał dalej, sypiąc spod przednich kół snopami białych iskier. Scott, widząc
zbliŜający się pojazd, zabrał z drogi Shanię, wilk zaś pobiegł w jedną, a potem w drugą
stronę, nie mogąc zdecydować się, dokąd ma uciec. Jednak autobus wypadł z drogi, uderzył w
barierkę, roztrzaskał ją i poleciał w pustkę nocnego powietrza. W oknach widać było twarze -
blade, przeraŜone, krzyczące... Minął dość długi czas, zanim dotarł do nich odgłos wybuchu
przypominający eksplozję bomby w podziemiach. Echo wybuchu odbijało się od ścian doliny
i powoli zanikało.
- Tyle śmierci! - powiedziała Shania, tuląc się do Scotta.
- Tak, ale to jest i tak mniej niŜ cały świat zmarłych - odparł, sięgając do kieszeni po
amunicję, by przeładować obie dubeltówki. - I nawet te wszystkie dranie razem wzięte mniej
znaczą od jednej Kelly!
- To prawda - Shania skinęła głową. - Pamiętaj, Ŝe na dół pojechały jeszcze trzy
samochody z ludźmi, którzy otaczają twoich przyjaciół. Myślisz, Ŝe moglibyśmy im trochę
pomóc z zewnątrz?
- Jak najbardziej. Czy widzisz tę otwartą przestrzeń otoczoną drzewami - moŜe to jest
jakiś park albo plac zabaw dla dzieci - dwie ulice od Gasthausu? Jeden z samochodów
zaparkował w pobliŜu. Jeśli zabierzesz nas w to miejsce i znajdziemy się na ich tyłach, to
moŜemy im powaŜnie zaszkodzić.
JuŜ po chwili nisko pochyleni szli przez plac zabaw.
- Wyczuwam przed nami myśliwych! - powiedział Wilk.
- Spróbuj być jak najciszej - odpowiedział Scott szeptem, zapominając o tym, Ŝe mógł
skorzystać z telepatycznych zdolności. Po chwili jednak przypomniał sobie o tym i dodał: -
Zaprowadź nas do nich. PokaŜ ich. Wilk bezgłośnie ruszył do przodu...
W tym samym czasie w korytarzu przed recepcją Gasthausu Alpenmanna Ben Trask,
łan Goodly i David Chung dochodzili do siebie po chwilowym szoku, Frank Robinson zaś
wciąŜ leŜał na plecach przed schodami. Pozaziemska kreatura powoli się nad nim pochylała.
Guyler Schweitzer odłoŜył na bok coś, co tylko trochę przypominało człowieka, jakim
był kiedyś Norbert Hauser. Nie podtrzymywany spadał ze schodów, jak związana pośrodku
sterta starych szmat.
- Za... za... zastrzelcie tego popierdoleńca! - krzyknął Robinson, wskazując drŜącym
palcem Mordriego Trzy, a drugą ręką wyciągając zapasowy magazynek i próbując wcisnąć go
do pistoletu. - Jezus Maria, strzelajcie!
Lokalizator David Chung oraz prekognita łan Goodly znajdowali się najbliŜej
schodów i nie musieli słuchać dalszych ponagleń. Wycelowali i oddali kilka pojedynczych
strzałów, które na miejscu połoŜyłyby trupem kaŜdego człowieka. Słyszeli, jak kule przebijają
się przez ciało, wydając głośne mlaśnięcia. Schweitzer zachwiał się, kiedy nierówny wzór
ciemnych dziur pojawił się na piersi jego białego kaftana. Jednak kule najwyraźniej nie
zrobiły na nim większego wraŜenia i Schweitzer przybliŜał się coraz bardziej do Robinsona.
Frank przeładował pistolet, ale ten zaciął się. Robinsonowi udało się poderwać na nogi
i rzucił bronią w Schweitzera, który po prostu odbił ją na bok. Po chwili Chungowi i
Goodly’emu skończyła się amunicja, a wówczas obcy przemówił:
- Byliśmy ciekawi, co nam zagraŜa. - Jego słowa odbiły się echem od ścian. - I to
tylko z tego powodu, Ŝe odkryliśmy coś nowego - obecność w psychosferze - i zaczęliśmy się
zastanawiać, czy przypadkiem ktoś nie przyszedł z pomocą waszej obrzydliwej i
zdegenerowanej planecie w jej ostatniej godzinie. Ale wasi bogowie są fałszywymi bogami,
podobnie jak wszyscy bogowie, a wy jesteście tylko ludźmi, choć nieco zdolniejszymi od
większości populacji. Ale wasze talenty i uzdolnienia nic nie znaczą. RównieŜ wasza broń jest
bezuŜyteczna. W porównaniu z Shingami, a moŜe powinienem powiedzieć: z Trójką
Mordrich, jesteście niczym! Głupcy kochający Boga! Wasze ciała są słabe i tak bardzo...
bardzo plastyczne. - Na jego twarzy pojawił się potworny uśmiech.
Mruczący coś do siebie Robinson z trudem usunął się z drogi Schweitzerowi. Ale
teraz obcy poruszał się szybciej, a jego długie ręce sięgnęły po Chunga i Goodly’ego.
- Nie pozwólcie się dotknąć! - krzyknął Robinson. - Pod Ŝadnym pozorem! Dotknął
Hausera, a ja widziałem, co się z nim stało! Nie wiedzieliśmy, skąd on przybył. W ostatniej
chwili wyczułem jego obecność. Po prostu pojawił się tuŜ za nami. Trzymał Hausera tylko
przez kilka sekund i... i...
- I to! - powiedział Schweitzer, wyciągając szyję i ręce i chcąc złapać Chunga i
Goodly’ego.
Ale nagle do akcji ruszył Ben Trask. Odsunął esperów na bok i trzymając w rękach
miotacz ognia, zapalił świeczkę na końcu lufy.
- Skoro kule nie robią na tobie wraŜenia, to co powiesz na to?
Mordri Trzy zatrzymał się w miejscu, a jego ręce cofnęły się. Z potwornej broni
Traska wytrysnął ryczący ogień. Długi płomień był na zewnątrz niebieski, w środku biały, a
w samym rdzeniu, w obszarze największej temperatury, był przeźroczysty. Trask polał
płynnym ogniem Schweitzera, podpalając jego biały kaftan i sprawiając, Ŝe chuda postać
Mordriego Trzy pobiegła po schodach do góry, machając bezradnie rękami, starając się
zdusić płomienie. Wszyscy poczuli smród, którego źródło było oczywiste. Tak śmierdziało
palone mięso. Mordri Trzy zaczynał się kurczyć!
Kiedy Trask zdjął palec ze spustu, wraz ze swoimi ludźmi zobaczył filar ognia, resztki
kaftana Schweitzera i płomienie osmalające sufit. Okryły płonącymi resztkami kaftana stwór
nadal cofał się i kurczył. Z jednej strony jego ciało było juŜ spalone i czarne, wyraźnie
zniekształcone ogniem. Schweitzer agonalnie miotał głową, aŜ w końcu krzyknął donośnie,
złączył ręce i zniknął w czymś na kształt implozji.
Płomienie natychmiast zgasły, a zdumiony Trask wraz ze swoimi ludźmi stał w dymie
i smrodzie spalenizny. Po Mordrim Trzy nie było ani śladu!- Co to jest, do diabła? - spytał
Trask, kiedy odzyskał juŜ mowę. - Gdzie on zniknął? - Następnie zwrócił się do Franka i
spytał: - Frank, co tam się stało?
- Nie... nie wiem - odpowiedział skulony w kącie Robinson. - On... To pieprzone coś
pojawiło się zupełnie znikąd. Zupełnie znikąd! TuŜ za nami, w pokoju! Ledwo wyczułem
jego obecność. On stanął za nami i dopiero wówczas wyraźnie go poczułem. Był silny!
Wyrwał mi broń z ręki, jakby to była zwykła zabawka. Zobaczyłem, Ŝe dotknął Hausera... a
potem... potem... on zaczął się zmieniać!
Trask odłoŜył miotacz ognia na ladę recepcji, podbiegł do Robinsona, chwycił go za
poły i zdecydowanym głosem powiedział:
- Posłuchaj, Frank. Musisz wziąć się w garść! Pojawiły się rzeczy i sprawy, o których
nie mieliśmy pojęcia i których nie mogliśmy przewidzieć. Ale jesteśmy właśnie po to, Ŝeby
zajmować się takimi sprawami. Frank, jesteś mi potrzebny i musisz zachowywać się jak
męŜczyzna.
- Chryste! O Jezu! - odpowiedział Robinson. Trask przytrzymywał go stojącego pod
ścianą. - Ty, ty tam nie byłeś... nie widziałeś!
Trask gotów był potrząsnąć Robinsonem lub nawet go uderzyć, ale jego uwagę
przyciągnęły nowe odgłosy dochodzące zza potrzaskanych kulami okien. Były to dochodzące
z niedaleka głuche odgłosy wystrzałów, jednak nie była to broń automatyczna czy
półautomatyczna.
- A to co znowu? - zapytał Trask i ostroŜnie spojrzał przez okno. - Dubeltówki? Czy
dobrze słyszę? Jak to moŜliwe? Cztery wystrzały z bliska, jeden tuŜ za drugim, prawie
wszystkie na raz?
- Tak, na pewno dubeltówki - stwierdził Chung, który jednocześnie poczuł
paranormalne wibracje oraz ciepło cięŜkiego przedmiotu znajdującego się w jego kieszeni. -
Dwie dwururki. Jeśli ci ludzie nie zaczęli walczyć ze sobą to bez wątpienia jest to Scott ze
swoją przyjaciółką. Nie mam wątpliwości. Wiem, Ŝe to oni, i są coraz bliŜej!
Kiedy mówił, zabrzmiały dwa kolejne zdławione wybuchy. Tym razem znacznie
bliŜej. Nocną ciszę przeszyły krzyki, przekleństwa, jęki bólu i nawoływania. Pomimo tego w
ciemnym kącie pomieszczenia Frank Robinson mówił pod nosem do siebie:
- Czuję ich. Jeszcze dwoje, moŜe nawet troje. Są coraz bliŜej, a jedno z nich ma
naprawdę wielką, bardzo wielką moc!
- Włączcie światło - rozkazał Trask. - Musimy widzieć, co robimy. - A kiedy
prekognita odnalazł włącznik i światło zalało recepcję, Trask mówił dalej: - Jeśli chodzi o
Franka, to najwyraźniej było tego zbyt duŜo jak na niego. Ale i tak powinniśmy zwracać
uwagę na to, co mówi. Potrafi wyczuć szczególnie uzdolnionych ludzi, więc jeśli mówi, Ŝe
oni się zbliŜają to...
W tej samej chwili otworzyły się drzwi od jadalni!
Stała w nich Millie Cleary i patrzyła na trzech męŜczyzn, którzy celowali do niej z
broni gotowej do strzału! ZmruŜyła oczy i powiedziała:
- Co to?
Trask westchnął z ulgą i odrzekł:
- Millie, co tutaj robisz?
- Sama się o to pytam - odpowiedziała, drŜąc na całym ciele. - Otrzymałam
wiadomość i tyle.
- Otrzymałaś... co? Wiadomość? - Trask wiedział, Ŝe mówi prawdę, ale nie mógł
zrozumieć, o co jej chodzi. Zmarszczył brwi i zapytał: - Co to znaczy „i tyle”? Od kogo ta
wiadomość?
- Myślę, Ŝe od kobiety - odpowiedziała Millie. - Ale jej telepatia... nigdy nie
zetknęłam się z czymś takim. To było takjakby... jakby stała tuŜ obok mnie! Tak czy owak
powiedziała, Ŝebyśmy wstrzymali ogień.
- Idą! - krzyknął skurczony w kącie Robinson. - O Jezu, teraz! Idą!
Nie skończył jeszcze mówić, gdy trzy zapalone kandelabry zaczęły raptownie migotać
i kołysać się na kablach i hakach.
Nagle w wirującym powietrzu pojawiły się trzy istoty. Chung, Millie i Scott St John
krzyknęli jednocześnie:
- Nie strzelać! Nie strzelać!
Zapadła cisza. David Chung przerwał ją pierwszy, mówiąc:
- Dobry BoŜe, jeszcze przed chwilą mógłbym przysiąc, Ŝe... to znaczy poczułem się
jak... poczułem, jakby pojawił się tutaj sam Harry Keogh! - Po chwili jego migdałowe oczy
rozszerzyły się i dodał: - To on. Scotcie St John, jesteś taki sam jak Harry.Trask wiedział, Ŝe
Chung mówi prawdę, a przynajmniej uwaŜa za prawdę to, co widzi. Zrobił krok do przodu i
zadał pytanie:
- Czy to prawda? To znaczy czy to moŜliwe, Ŝebyś w jakiejś formie lub wcieleniu był
Nekroskopem Harrym Keoghiem.
Scott pokręcił głową i przykucnął, Ŝeby opuścić wilka na podłogę.
- Ani trochę. Jestem po prostu sobą.
Jednak po chwili do przodu wysunęła się jego towarzyszka i powiedziała:
- Prawdę mówiąc, to całkiem moŜliwe, Ŝe jest kimś więcej. JeŜeli chodzi o mnie, to
nazywam się Shania. Miło mi was poznać...
Ben Trask bez zastanowienia ujął dłoń Shanii i zaraz ją puścił. Następnie uwaŜnie
popatrzył na nią oraz na jej przyjaciół: Scotta i... i Wilka, rzecz jasna. O ile Wilk wyglądał na
piękne, zdrowe zwierzę, o tyle dwie postacie ludzkie nie prezentowały się najlepiej. Oboje
mieli na sobie czarne kombinezony, o których Shania pomyślała z dość duŜym
wyprzedzeniem, a w rękach trzymali obcięte dwulufowe dubeltówki. Na wysmarowanych
sadzą z kominka Scotta twarzach malowała się determinacja, świadcząca nieomylnie o tym,
Ŝe tych dwoje jest Ŝołnierzami biorącymi udział w misji. Ben Trask w większym stopniu
instynktownie niŜ dzięki swemu talentowi zorientował się, Ŝe tych dwoje naleŜy do grona
sprzymierzeńców Wydziału E.
Shania stłumiła moc swoich energii, dzięki czemu elektryczność i oświetlenie wróciły
do normy. Z kolei Goodly zorientował się, Ŝe gdyby nieprzyjaciel podszedł bliŜej budynku, to
zarówno on, jak i jego koledzy z Wydziału E, nie wspominając o nowych znajomych,
stanowiliby doskonały cel w dobrze oświetlonym hallu. Znając nieprzewidywalną i
zwodniczą naturę przyszłości, prekognita powiedział:
- Powinniśmy odsunąć się od okien.
- To dobra rada... Xavier? - odpowiedział Scott. - Ale na dworze pięciu lub sześciu
wrogów nie będzie juŜ się wam naprzykrzać.
- Wejdźcie na stół i wykręćcie Ŝarówki - rozkazał Trask. - Zostawcie jedną lub dwie. -
Następnie zwrócił się do Scotta i Shanii: - A więc wystrzały, które słyszeliśmy, to były wasze
dubeltówki? Załatwiliście pół tuzina przeciwników?
- Tak - Scott pokiwał głową. - Na pewno to nie wszyscy, ale jestem przekonany, Ŝe
resztę wystraszyliśmy. Nie spodziewali się ataku od tyłu.
- A to co? - Trask pokazał na granaty odłamkowe przyczepione do paska Scotta. -
Napadliście na jakąś zbrojownię czy co?
Scott rzucił okiem na pas i odrzekł:- Ach to? Nie, zabrałem to jednemu z
zastrzelonych męŜczyzn. Prawdopodobnie planowali podejść bliŜej i wrzucić je do środka.
- Ta znaczy Ŝe mieliśmy szczęście. Wielkie dzięki.
W głowie Traska pojawił się natłok pytań, ale w tej chwili miał inne sprawy do
załatwienia, a poza tym nie wiedział, o co najpierw zapytać. Pokręcił głową, jeszcze raz
popatrzył na Scotta i na jego towarzyszkę. Pomimo czarnych smug na twarzy była to bez
najmniejszych wątpliwości piękna kobieta. Z wyrazu twarzy i sylwetki... hm, moŜna było
powiedzieć, Ŝe nieziemsko piękna! Ta ostatnia myśl sprawiła, Ŝe coś w jego wnętrzu kazało
się zastanowić nad jej prawdziwością...
Shania rozglądała się po hallu, zaznajamiając się z otoczeniem. Po chwili zobaczyła
nienaturalnie poskręcane ciało Norberta Hausera. Automatycznie zasłoniła usta dłońmi i
spytała:
- Co? Trójka Mordrich była tutaj? Zaryzykowali opuszczenie kryjówki?
- Trójka Mordrich? - zdziwił się Trask. - Tak nazywacie tych drani, co potrafią
zmieniać kształt ludzi? Jeden z nich był tutaj. - Skrzywił się i dodał: - I to jest efekt jego
wizyty. To nie był jeden z moich ludzi, ale był przyjacielem. To coś powiedziało nam, Ŝe
szuka kogoś w rodzaju boga i dlatego tutaj się pojawiło. Ale próbował zabić równieŜ i nas i
wyglądał mi na niezłego obłąkańca!
Shania rzuciła okiem na Scotta i odpowiedziała:
- Wyczuli waszą obecność. - Następnie podbiegła do zwiotczałej formy będącej
kiedyś Hauserem i przyklękła, Ŝeby połoŜyć dłonie. Było juŜ jednak za późno i Shania tylko
ze smutkiem pokręciła głową. - Odszedł i nie mogę mu juŜ pomóc. Przykro mi...
W chwili gdy połoŜyła ręce na głowie Hausera, ponownie zamigotały Ŝarówki
Ŝyrandoli. Trask zauwaŜył to i od razu skojarzył z elektrycznym chaosem, jaki zapanował z
chwilą pojawienia się tej trójki. Kiedy światła uspokoiły się, powiedział:
- Nie moŜesz mu pomóc? Myślisz, Ŝe jakakolwiek pomoc byłaby w ogóle moŜliwa? -
Przerwał, wyprostował się i w całym ciele poczuł, Ŝe to prawda. Zmarszczył brwi i spytał: -
Jesteś jedną z nich, prawda? - Było to jednak bardziej stwierdzenie niŜ pytanie.
- Nie, ona nie jest - zaprotestował gwałtownie Scott. Lufa jego broni wskazywała na
podłogę, ale skierowała się równieŜ w stronę Traska. - Shania jest jedną z nas, więc nie
wyciągaj pochopnych wniosków, bo to moŜe doprowadzić do powaŜnych błędów!
- Spokojnie - odpowiedział Trask. - Nie o to mi chodziło.
- Oczywiście, Ŝe nie - wtrąciła Shania. - Tak czy owak masz rację z tą
podejrzliwością, bo w końcu chodzi o wasze Ŝycie. A teraz powiedz mi, które z nich tu było i
w jaki sposób pokonaliście go albo ją. Kule raczej nie zdałyby się na nic.
Trask pokiwał głową i poprowadził ją do lady recepcj i, na której leŜał miotacz ognia.
- Masz rację. Dostał bardzo duŜo kul i to z bliska. Zwykły człowiek juŜ po jednym
takim strzale padłby trupem, ale to go nie zatrzymało. Załatwiło go to urządzenie.
- Broń ogniowa - powiedziała Shania. - Tak, to mogło zadziałać. Nawet ciało, które
samo się naprawia, nie potrafi się zregenerować, gdy płonie. Kto to był? Mordri Dwa czy
Mordri Trzy?
- Nie wiem, jak ich liczyć. Ale ten koleś był chudy jak tyczka i miał z siedem stóp
wzrostu. Miał siwe włosy zaczesane w kok. Nazywał się Guyler Schweitzer.
- Ostatni. Mordri Trzy.
- No nieźle. Jeśli on był ostatni, to naprawdę nie chciałbym się spotkać z tymi, co są
przed nim! - powiedział David Chung.
- Jeśli Mordri Trzy wrócił do siebie leczyć poparzenia, to nie spotkasz się z resztą, a
przynajmniej nie tutaj. Gelka Mordri, czyli Mordri Jeden, nie będzie więcej ryzykować,
zwłaszcza teraz, gdy juŜ wie, Ŝe dysponujecie miotaczami ognia.
W ciemności nocy rozległ się odgłos opon jadących po szutrowej nawierzchni. Millie
wyjrzała dyskretnie przez okno.
- Widzę światła przynajmniej jednego samochodu na drodze do Schloss Zonigen.
Wygląda na to, Ŝe niektórzy z nich wycofują się.
- Tak samo jest na tyłach - zauwaŜył Paul Garvey, który właśnie wrócił ze swego
miejsca czuwania na tyłach hotelu i stał teraz w drzwiach jadalni. W tym samym czasie dał
się słyszeć odgłos kroków i na schodach w zasięgu wzroku pojawili się technicy McGrath i
Taylor, ostatni ludzie z oddziału Traska.- Tak - zgodził się z Paulem McGrath. - Został tam
tylko jeden, a moŜe dwóch. Kiedy ruszyli do samochodu, Graham wysłał bełt i przebiłjeszcze
jedną szyję. MająpowaŜne straty, co moŜe... - Przerwał na chwilę, widząc nowe osoby, po
czym kontynuował: -...co moŜe być powodem ich odwrotu. Ale co ja tutaj widzę. CzyŜbyśmy
mieli nowych rekrutów? - Z uznaniem spojrzał na broń Scotta i Shanii.
- Tak. MoŜe nie są to rekruci, ale na pewno posiłki - wyjaśnił Trask.
Wszystkie właśnie przybyłe osoby pośpiesznie przywitały się, a w międzyczasie
Millie poinformowała, Ŝe kolejny samochód jedzie zygzakowatym szlakiem do Schloss
Zonigen. To musiał być ostatni lub dwóch ostatnich napastników, o których mówił McGrath.
Wyglądało na to, Ŝe Trask wraz z oddziałem mógł teraz trochę odpocząć i zadać
nowym przybyszom cisnące się na usta pytania. Lokalizator David Chung nie mógł juŜ dłuŜej
się powstrzymywać:
- Więc nie jesteś Nekroskopem, Scott? To moŜliwe, ale muszę ci powiedzieć, Ŝe
bardzo mocno odczułem, Ŝe jesteś niezwykle podobny do Harry’ego Keogha, jeśli nie taki
sam i...
- Taki sam? - przerwał mu Scott. - Co przez to rozumiesz? - W głębi siebie Scott
dobrze wiedział, o co chodziło Chungowi.
- Co przez to rozumiem? To trudno wyjaśnić. Spróbuję. Widzisz mam tutaj...
Tym razem przerwała mu Shania:
- David ma paranormalne zdolności. Jest lokalizatorem, co oznacza, Ŝe potrafi
odnajdywać rzeczy i ludzi. A poniewaŜ ludzie, zwłaszcza ludzie z podobnymi zdolnościami,
mają swoje aury, to David je zapamiętuje. David pamięta jak... hm, odczuwał Harry’ego
Keogha.
- Tak - Chung pokiwał głową, wyglądał na zmieszanego. - To jest dokładnie w taki
sposób. Sam bym tego lepiej nie wyjaśnił. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi mi o sposób,
w jaki się tutaj pojawiliście. I to nie tylko wy, ale ten stwór... Mordri. Musieliście skorzystać z
Kontinuum Móbiusa. Jeśli zatem nie jesteś Harrym Keoghiem i nie jesteś jakimś
Nekroskopem, to kim jesteś? Kim są te Mordri? Wygląda mi na to, Ŝe korzystali z tej samej
drogi co wy.
- Musisz wiedzieć, Ŝe Mordri są z innego świata. Reprezentują pozaziemską
cywilizację - odpowiedziała Shania. Pochodzą ze starej rasy Shingów, która prawie w całości
została przez nich wymordowana wraz z ich planetą. Są źli i obłąkani. Osiągnięcia naukowe
Shingów znacznie przewyŜszają wiedzę ludzi, ale na szczęście dla was - dla nas wszystkich -
nie posiadają broni, a przynajmniej takiej, która działałaby na małą skalę. Nie mają wrogów i
nie prowadzą woj en, i dlatego nie potrzebują karabinów czy czegoś podobnego. Do tego celu
wykorzystują swoich podwładnych, ochroniarzy takich jak ci, którzy was zaatakowali. JeŜeli
chodzi o to, w jaki sposób się przemieszczają...
Spojrzała na Scotta, który mówił dalej:
- To wcale nie jest Kontinuum Móbiusa. Wiem co nieco o Kontinuum Móbiusa, ale
teleportacja Mordrich działa zupełnie w inny sposób. Harry na pewno mówił wam, Ŝe to, co
nazwał Kontinuum Móbiusa, ma naturę metafizyczną i zaleŜy od skomplikowanych obliczeń
matematycznych przeprowadzonych w umyśle. Ale to, z czego korzystają Mordri, to nauka,
czysta fizyka. Dzięki temu mogą podróŜować pomiędzy galaktykami, a na bliŜsze odległości
posługują się tą samą zasadą, tylko w mniejszej skali.
- A więc jest to technologia i nauka? - spytał Chung. Shania podniosła do góry
lokalizator, tak Ŝeby wszyscy mogli go zobaczyć.
- Dzięki temu urządzeniu moŜna przeskoczyć w dowolne miejsce na całym świecie.
Teraz mam juŜ prawie całkowicie wyczerpane baterie i zostało mi energii tylko na kilka
krótkich wycieczek. Ale Trójka Mordrich buduje w Schloss Zonigen znacznie większą
maszynę, którą nazwalibyście statkiem kosmicznym. Zasadniczo jest to duŜe urządzenie,
które pozwala pasaŜerom surfować po falach grawitacji. Kiedy zostanie naładowane... ale nie,
na to nie moŜemy pozwolić. Wówczas ci mordercy mieliby szansę ucieczki, a to oznaczałoby
całkowite unicestwienie waszej planety!
Trask zaczynał wszystko rozumieć. Patrząc na Shanię, spytał:
- Mordri wymordowali twój lud? Całą rasę? - Jego twarz wyraŜała głębię odczuwanej
sympatii. - To w pełni wyjaśnia, dlaczego tu jesteś.- Jeśli chcesz, moŜesz to nazwać zemstą.
Ja to nazywam sprawiedliwością. Powstrzymam ich, jeśli będzie to moŜliwe, z pomocą
Scotta, Wilka i waszą.
Z pomocą Wilka? Shania nazwała zwierzę w ten sposób juŜ dragi raz. Ale Trask nie
zastanawiał się nad tym zbyt długo, odwrócił się do Scotta i powiedział:
- Wydaje mi się, Ŝe doskonale rozumiem twoje powody.
- Moim powodem jest Mordri Dwa - mruknął Scott. - Prawdopodobnie znasz go jako
Simona Salcombe’a. Zabił moją Ŝonę.
- Tak. Myślę, Ŝe w duŜej mierze znaleźliśmy się tutaj z tego samego powodu -
powiedział Trask, po czym spojrzał na Goodly’ego i dodał:-Jeśli jeszcze kiedyś zwątpię w
ciebie...
- Nie przejmuj się - powiedział Goodly, a na jego twarzy pojawił się jeden z jego
rzadko przywoływanych uśmiechów. - Jeśli wyjdziemy z tego wszystkiego bez szwanku, to
moŜesz mnie zaprosić na najlepszy obiad, na jaki cię stać. RównieŜ Annę Marię English. -
Następnie zwrócił się do Scotta i Shanii: - Nie moŜemy, przynajmniej na początku, działać
razem z wami, poniewaŜ mogłoby to przynieść więcej szkody niŜ poŜytku. Przewidziałem, Ŝe
będziecie - mam na myśli całą waszą trójkę - głównymi bohaterami tego, co wkrótce się
wydarzy. Gdybyśmy podjęli jakieś działania, mogłyby one przeszkodzić w skuteczności
waszych poczynań.
- Z tych samych powodów nie informowaliśmy was o tym, czym się zajmujemy.
Gdybyśmy was zaniepokoili, uruchomilibyście wasze talenty, co z kolei mogłoby
zaalarmować Mordrich. Oni na pewno dowiedzieli się o waszym istnieniu tak samo, jak ja się
o tym dowiedziałam. Wasze talenty wytwarzają zawirowania w paranormalnym eterze.
- Utrzymywaliście podniesione zasłony - zauwaŜył Garvey.
- Tak, staraliśmy się to robić jak najlepiej - przyznała Shania.
- Domyślam się, Ŝe wy równieŜ się osłanialiście - powiedział Scott. Następnie szeroko
się uśmiechnął i dodał: - Miałem z wami cięŜką przeprawę!
- Oni byli kiedyś twoimi wrogami - powiedział Wilk, który jak dotąd utrzymywał
całkowitą ciszę parapsychiczną starając się ocenić sytuację. - Tak przynajmniej myślałeś.
Jednak teraz wygląda na to, Ŝe zostaną twoimi przyjaciółmi.
- Tak - bez zastanowienia odpowiedział Scott.
Millie Cleary i Paul Garvey jednocześnie popatrzyli ze zdumieniem na wilka, który
przechylił łeb na bok i nastroszył ucho w geście nasłuchiwania.
- A co? - zauwaŜył. - Myśleliście, Ŝe tylko wy potraficie mówić we wnętrzu głowy?
Tym razem Millie i Garvey spojrzeli po sobie, a ich szczęki opadły na dół w geście
krańcowego osłupienia. Trask od razu się zorientował, Ŝe dzieje się coś niezwykłego.
- O co chodzi? - spytał.
- Co? - rzekł Garvey, patrząc ze zdziwieniem na wilka. - Ach! - Telepata w końcu
doszedł do siebie. - O co chodzi? W sumie nic takiego. To tylko ten koleŜka - gestem pokazał
na wilka - jest niesłychanie sprytny.
- Jest... co?
- Nie tylko jest sprytny, ale jest takŜe telepatą! - Niech to szlag! - powiedział Trask,
gdy dotarła do niego prawdziwość ich wypowiedzi. - Zante, Jazz i Zek... i wilk! Wilk Zek z
Krainy Gwiazd!
- Nie, tamten to Wilk Senior - powiedział Scott. - A ten to Wilk Junior. Dziki wilk
urodzony tutaj, ale bardzo wyjątkowy. Jest częścią naszej Trójki.
- Czego?
- Nie przejmuj się. To nie jest tak istotne.
- Jeśli chodzi o wilka - Trask znowu zmarszczył czoło, poniewaŜ coś mu się nie
zgadzało - łan, czy nie miałeś w tej sprawie skontaktować się z Zek?
- Ty miałeś to zrobić, a nie ja - odpowiedział Goodly.
- Co? Kłamałeś? - Trask nie mógł w to uwierzyć.
- Tobie? PrzecieŜ to niemoŜliwe. Na szczęście później juŜ o tym nie wspominałeś,
więc nie musiałem kłamać.
- Ale... dlaczego?
- Bo nie chciałem...
- Przeszkadzać? Tak, teraz rozumiem.
Technicy, którzy niewiele rozumieli z prowadzonej właśnie rozmowy, podeszli do
okna i wyjrzeli na zewnątrz. Była juŜ głęboka noc, ale na szczycie grani mrugająca ogromna
liczba lamp świadczyła o gorączkowej aktywności. Graham Taylor odwrócił się od okna i
krzyknął:
- Widzieliście, co tam się dzieje? Gdyby dodać do tego trochę sztucznych ogni, to
mielibyśmy piękny podniebny pokaz!Shania podeszła do techników i równieŜ wyjrzała przez
okno, patrząc na Schloss Zonigen. Kiedy do okna podeszli Scott, Trask i inni, powiedziała:
- Tak, Trójka Mordrich szaleje i korzysta ze swoich energii. MoŜliwe, Ŝe właśnie teraz
nadszedł czas, na który czekałam, ostatnia szansa, Ŝeby odkryć ich ściśle strzeŜoną tajemnicę.
- Skorzystasz z telepatii? - spytał Paul Garvey.
- Tak.
- Ich największa tajemnica? - spytał Trask.
- Kiedy zechcą odpalić swoją maszynę i zamienić nasz świat w proch i pył -
powiedział Goodly.
- Niedokładnie o to chodzi, ale jesteście blisko - potwierdziła Shania.
- Nie rób tego - Scott ujął ją pod rękę. - Chyba nie masz zamiaru kontaktować się z
nimi? MoŜe są szaleni, ale nadal są to trzy umysły przeciw jednemu.
- Nie do końca - odezwała się Millie. - Jestem jeszcze ja, Paul i Wilk. Ty równieŜ,
Scott. Co do jednego z twoich talentów Wydział E miał rację. Chodzi o telepatię.
Shania objęła Scotta w talii i zwróciła się do niego uspokajającym tonem:
- Nie, nie będę szpiegować Mordrich, a juŜ na pewno nie Gelkę Mordri. Zajmę się
tylko zwykłymi ludźmi, a oni na pewno coś wiedzą. Spróbuję dostać się do ich umysłów.
Tylko musicie mnie dobrze osłaniać.
- Załatwione. Tylko musisz przyrzec, Ŝe nie zbliŜysz się do tych obłąkanych diabłów -
powiedział Scott.
- Daj tylko znak - odezwał się Wilk.
Paul i Millie pokiwali w tej samej chwili głowami. Jednak pamiętając o swoim
dowódcy, spojrzeli na niego, oczekując akceptacji.
- Dobra, zróbmy tak - powiedział Trask. - Ale najpierw niech Graham i David obejmą
wartę na górze z tyłu, a łan i Alan z przodu. Reszta zostaje tutaj. Gdzie jest Frank Robinson?
- Tu... tutaj jestem, szefie - odezwał się głos postaci wynurzającej się z cienia w
jednym z kątów sali. - Czuję się strasznie głupio. Jak przeklęty tchórz.
- To nieprawda - warknął Trask. - PoniewaŜ to wszystko nie skończy się tak prędko,
nadal potrzebuję twojej pomocy. Jesteś lokalizatorem. Pamiętasz?
- Doznałem potwornego szoku. Strasznie mnie to rozwaliło.
- Ale juŜ jest lepiej? Dasz radę?
- Myślę, Ŝe tak.
- Dobra! Było, minęło. - Następnie Trask zwrócił się do Shanii, Scotta i reszty ekipy: -
Ci, którzy biorą w tym udział, niech usiądą przy stole. Zaczynamy, jak tylko się trochę
uspokoimy...Czterech ludzi Traska objęło wartę na piętrze, na froncie i na tyłach Gasthausu.
Natomiast Scott, Millie Cleary, Paul Garvey oraz Wilk, który siedział na krześle i trzymał
łapy na stole, utworzyli coś w rodzaju kręgu, kreując psychiczną osłonę wokół Shanii
telepatycznie podąŜającej do Schloss Zonigen.
Po obu stronach Wilka usiedli Scott i Shania, kładąc dłonie na jego łapach. Wszyscy
razem przypominali trochę spirytystów wywołujących ducha zmarłego, jednak pomimo
nasuwających się skojarzeń musieli skupiać się na Ŝywych, zdając sobie sprawę z groŜącego
im niebezpieczeństwa. Nikt z nich nie pozwolił sobie na rozluźnienie lub zmniejszenie
koncentracji.
- Schloss Zonigen! - Te słowa zabrzmiały w ustach Shanii jak przekleństwo.
Zamknęła oczy, za to jej tajemniczy sprzymierzeniec, Khiff, którego ludzie z Wydziału E nie
mieli jeszcze okazji poznać, był gotów w kaŜdej chwili stanąć w jej obronie.
- Schloss Zonigen! - trochę głośniej powtórzyła Shania. - Muszę szukać zwykłych
ludzi. Tych najbardziej wystraszonych: więźniów, zakładników lub rannych, którzy pracują
pod groźbą surowej kary. Niektórzy z nich na pewno wiedzą, kiedy to się wydarzy. Los
całego świata zaleŜy od tej wiedzy.
Trask i Frank Robinson trzymali straŜ, stojąc przy okrągłym oknie. Co jakiś czas
patrzyli na zewnątrz, omiatając wzrokiem błyskające światła na wieŜach zamku. Jednak
częściej ich wzrok zatrzymywał się na Shanii i pozostałych telepatach. Zarówno Trask, jak i
Robinson wiedzieli, jak waŜna jest to chwila.
- Wiesz, ta kobieta - odezwał się Robinson - jest kimś o wiele większym, niŜ nam się
wydaje.
- Wiem - odrzekł Trask.
- Tak, ale ona jest kimś znacznie przekraczającym twoją wiedzę. Po prostu to czuję.
- Tak, wiem. Nie słyszałeś, co nam opowiedziała?
- Przepraszam, szefie, ale wygląda na to, Ŝe niewiele słyszałem. Byłem raczej
nieobecny, jeśli nie ciałem, to na pewno duchem. Nawet teraz mam trudności z utrzymaniem
równowagi.
- Jestem pewien, Ŝe sobie poradzisz - uspokoił go Trask. - Scott twierdzi, Ŝe Shania
jest po naszej stronie. I z pewnością ma ku temu wiele powodów.
- MoŜliwe, ale co sądzisz o samym St Johnie? - Robinson nie był do końca
przekonany. - David Chung ma rację. Kiedy St John... kiedy oni zbliŜali się do nas, sekundę
wcześniej wyczułem, Ŝe się pojawią. To było jak... trudno powiedzieć... jak mentalne
tsunami! Miało taką moc! Coś takiego poczułem tylko raz w Ŝyciu, a było to wówczas, gdy
zniszczyliśmy dom Nekroskopa w Szkocji.
- Wiesz co, Frank? To naprawdę dobra wiadomość, bo moŜemy potrzebować
dokładnie takiej siły.
- Ufasz im? Chodzi mi o to, czy ufasz im całkowicie. Trask popatrzył prosto w oczy
Robinsona i rzekł:
- KaŜde wypowiedziane przez Scotta i Shanię słowo było prawdziwe od pierwszej
chwili, gdy tylko się tutaj zjawili.
- Rozumiem. Ale czy masz pewność, Ŝe powiedzieli wszystkie słowa?
Trask zamiast odpowiedzieć, spojrzał na grupkę siedzącą przy stoliku, podniósł rękę i
rzekł:
- Ciii... Coś się dzieje!
Shania gwałtownie wyprostowała się i przywarła plecami do oparcia krzesła. Nadal
miała zamknięte oczy, ale jej usta rozchyliły się, a twarz uniosła lekko do góry, jak gdyby
patrzyła na sufit ponad głowami Traska i Robinsona. Jednak w rzeczywistości „patrzyła” na
Schloss Zonigen.
- Biedni ludzie - szepnęła. Trask podszedł do stolika, Ŝeby lepiej słyszeć. - Cierpią są
torturowani, przeraŜeni! StraŜnicy, poplecznicy i Ŝołnierze... Wielu z nich to przestępcy.
Popełniają niewyobraŜalne zbrodnie. Co za okrucieństwo! Robotnicy... okłamano ich...
zawzięcie pracują, kończą roboty przy statku Mordrich. Są przekonani, Ŝe będą wolni z
chwilą odlotu statku grawitacyjnego, a ich bliscy zostaną uwolnieni. Ale nie wszyscy wierzą,
Ŝe Mordri dotrzymają słowa, a jednocześnie boją się nie wierzyć. Ale muszą w coś wierzyć.
NajwaŜniejsza z emocji wśród więźniów, zakładników i pracowników to nienawiść! Stanęliby
do walki, gdyby dać im szansę lub moŜliwość. Nawet niektórzy poplecznicy. Niestety,
dotychczas nie mieli takiej szansy, a kara za wszelkie przewinienia jest bardzo surowa...
Kiedy zamilkła, Trask z bliska odezwał się do niej. Nie chcąc przerwać jej połączenia
z umysłami ludzi zamkniętymi w Schloss Zonigen, mówił równie cicho jak Shania:
- Kiedy to będzie? Kiedy, Shania, kiedy?
- Mordri przyspieszyli działania - powiedziała. - Wyglądają na wystraszonych, moŜe
zaczęli odczuwać nienawiść albo energię utalentowanych esperów, którzy chcą z nimi
walczyć. Przyspieszyli planowany czas odlotu. Zmieniali termin nie raz, ale dwa lub trzy
razy. Teraz ma to być... to będzie...
- Tak? - spytał Trask.
- Ben! - rozległ się donośny krzyk dochodzący ze schodów. - Ben, to będzie o świcie!
- łan Goodly właśnie zszedł ze schodów chwiejnym krokiem. - O świcie, Ben, to się stanie o
świcie!
Grupka przy stole natychmiast rozdzieliła się. Shania wstała i oświadczyła:
- Tak, on ma rację. Zaplanowali odlot, gdy tylko się rozjaśni. Znikną wraz ze
wschodem słońca. Jeśli ich nie powstrzymamy, to wasz świat zniknie wraz z nimi.
Trask podbiegł do schodów i pomógł prekognicie, który wyglądał na powaŜnie
wstrząśniętego.
- Co widziałeś? Do jasnej cholery, powiedz nam, co zobaczyłeś!
Z pomocą Traska Goodly usiadł na krześle.
- Co widziałem, Ben? - odpowiedział Goodly, powoli cedząc słowa. - Zobaczyłem i
poczułem nawet zbyt duŜo! Pierwszy brzask poranka... Srebrne światło opromienia szczyty
gór na wschodzie... Znad dachu Schloss Zonigen wystrzelił do góry promień najczystszej
energii... Później znalazłem się w wielkiej jaskini, gdzie sztabki złota zamieniały się w płyn i
płonęły w ogniu elektrycznej burzy. Ben, to było naprawdę płynne złoto! Złoto, które płynęło,
dymiło, wyparowywało, a w końcu stawało się niebiesko-szarym pyłem. Ze złota wydobyto
esencję i przetransformowano w promień czystej energii, który płynął przez otwór w
sklepieniu jaskini. W ten sposób przekształcono tony złota, naprawdę tony! Elektryczność w
jaskini zupełnie oszalała! Po pewnym czasie wszystko się skończyło. Zostały tylko kupki tego
niebiesko-szarego piasku lub pyłu. Zgasły światła...
- I? - spytał Trask. - Co później? Co dalej, łan? Nie mów mi, Ŝe tylko tyle widziałeś,
poniewaŜ wiem, Ŝe było coś jeszcze!
Trask wiedział, Ŝe coś jeszcze będzie, i kaŜdy, kto znał Goodly’ego, wiedział z
wyglądu jego oczu i wyrazu twarzy, Ŝe to nie wszystko.
- Coś jeszcze? - wystękał w końcu Goodly. - Tak, było coś jeszcze, ale raczej to
wyczułem, niŜ zobaczyłem. Nieprawdopodobne zaburzenie czasoprzestrzeni. PotęŜny
wybuch, po którym nastąpiło niepowstrzymane ssanie, jakby nagle pojawiła się czarna dziura.
O tym wszystkim mówiła juŜ Anna Maria English, kiedy pracowaliśmy razem w Centrali
Wydziału E. Tylko Ŝe teraz... teraz...
- Mów, łan - powiedział Trask, zagryzając zęby. - Musisz to powiedzieć, bo my
musimy wiedzieć.
Przez kilka długich sekund Goodly patrzył na Traska pustym wzrokiem, aŜ w końcu
przemówił:
- Oczywiście, rozumiem. Musicie wiedzieć... ale uwierz mi, Ŝe wolałbyś nie wiedzieć.
- Mów dalej - upierał się Trask. - Co było po wybuchu czy jakiejś eksplozji?
- Wielka kasacja! - Goodly odpowiedział nieobecnym głosem ducha. - Ben, nie
potrafię tego opisać. To było jak... jakby wszystko, co wiedziałeś lub znałeś, zostało nagle
zatrzaśnięte, wymazane, usunięte, skasowane. AŜ do chwili, gdy nie zostaje nic oprócz
ciemności.
Traskowi zaschło w gardle i ledwie mógł wydobyć z siebie ochrypły głos:
- A co potem?
- Potem nic nie ma! - odpowiedział prekognita zapadając się w krzesło...
Choć w Wydziale E reputacja lana Goodly’ego była niemalŜe legendarna, to Trask nie
zgadzał się, Ŝeby wszystko skończyło się w taki sposób. Trask zawsze walczył do końca,
wiedział, Ŝe przepowiednia moŜe mieć zły wpływ na morale oddziału, a poza tym wiedział, Ŝe
przyszłość jest zawsze zwodnicza. Trask usiadł i zachowując się tak, jakby nic się nie
zmieniło, przystąpił do przygotowywania planu na najbliŜsze godziny, zachęcając wszystkich
do współudziału.
- Powinniśmy coś zjeść - zauwaŜył Paul Garvey. - Właściwie powinniśmy być juŜ po
kolacji, ale wydarzyło się tyle rzeczy...
- Masz rację - powiedział Trask. - W jadalni jest sporo przygotowanego jedzenia,
które pewnie się zmarnuje. Na pewno jest juŜ od dawna zimne, ale czy to nam robi jakąś
róŜnicę? Powinniśmy tu przynieść coś najsmaczniejszego i łatwo strawnego. Zróbmy sobie
teŜ herbatę i kawę. Myślę, Ŝe w kuchni znajdziemy wszystko, co potrzebne.
- Ja zajmę się kuchnią - powiedziała Millie Cleary.
- Dobra - Trask skinął głową. - Tylko Ŝe tam jest coś bardzo niemiłego i...
- W porządku. Na pewno nie będzie to nic gorszego od tego, co juŜ widziałam na
schodach, lub tego, co stało się z biednym Norbertem Hauserem. - Jego ciało zostało
przeniesione do schowka na miotły, co moŜe nie było zbyt godnym, ale na pewno
koniecznym pochówkiem. Kiedy Millie ruszyła do kuchni, tuŜ za nią pobiegł Wilk, który
wyczuwał śmierć, ale zakładał, Ŝe przy odrobinie szczęścia natknie się równieŜ na świeŜe i
smaczne mięso. Nie był juŜ dzikim wilkiem, bo w końcu zdecydował się dzielić Ŝycie razem z
człowiekiem, więc...
Nie minęło nawet pół godziny i kubki z gorącą kawą oraz talerze zjedzeniem zostały
dostarczone do czterech wartowników pełniących słuŜbę na piętrze. Robinson zmienił
Goodly’ego, który wyglądał na całkowicie wyczerpanego ostatnim przeŜyciem. Prekognita
spał w fotelu okryty przez opiekuńczego Traska kocem.
Trask siedział i zbierał myśli. Kiedy wszyscy zajęli się jedzeniem, zaczął wyjaśniać
szczegóły niezbyt skomplikowanego planu.
- W nocy tam się nie dostaniemy - zaczął. - Oni znają ten teren, a my nie. Jestem
pewien, Ŝe na górze czeka na nas w pełni uzbrojony komitet powitalny. Rano będzie tak
samo, tylko Ŝe będą trochę bardziej zmęczeni, moŜe nawet bardziej od nas, jeśli damy radę
uciąć sobie drzemkę. Potraktujcie to jako rozkaz: kto nie ma warty, ma iść spać. Broń trzymać
przy sobie! Nigdy nic nie wiadomo.
Przerwał w tym miejscu, Ŝeby spojrzeć na zegarek.
- Dochodzi 9:30. Przy zabawie czas tak szybko ucieka... Czy wiesz, o której w tym
regionie wschodzi słońce? - Z tym pytaniem Trask zwrócił się do Scotta.
- Nie wpadło mi do głowy, Ŝeby to sprawdzić.
- Mnie teŜ nie - dodał Trask.
- Mimo Ŝe jest lato - zauwaŜyła Shania - słońce nie wschodzi tutaj zbyt wcześnie.
Twój prekognita mówił, Ŝe Mordri odlecą, kiedy srebrne światło opromieni szczyty gór na
wschodzie. Dla niego był to świt i jeśli chodzi o dolinę, to faktycznie moŜna uznać to za świt,
ale w rzeczywistości będzie około 6:15, kiedy słońce będzie dość wysoko, Ŝeby oświetlać
góry.
- Dobrze się przygotowałaś - stwierdził z uznaniem Trask.
- Wcale nie - zaprzeczyła ruchem głowy. - Byłam juŜ w tym miejscu, kiedy starałam
się zebrać informacje na temat tego, co planują Mordri. To było o tej samej porze roku i po
prostu zapamiętałam godzinę wschodu. - W rzeczywistości pamiętał o tym jej bliski
przyjaciel, ale w końcu była to jedna z głównych funkcji Khiffa.
- A więc - powiedział Trask - jeśli mamy dostać się na górę, to trzeba to zrobić przed
6:15. Powiedzmy o 5:30. To znaczy Ŝe wyruszymy stąd o piątej.
- Pojedziesz prosto do piekła! - zauwaŜył Scott.
- Mam nadzieję, Ŝe nie - odparł Trask, po czym zwrócił się do Shanii: - Słyszałem, jak
mówiłaś, Ŝe twoje urządzenie pozwoli na jeszcze dwie, trzy krótkie wyprawy. Czy to prawda?
- Myślę, Ŝe jeszcze trzy - odpowiedziała. - MoŜe nawet cztery, ale to juŜ tylko moje
przypuszczenie.
- Myślę, Ŝe będziecie mogli razem ze Scottem...
-...dostać się przed wami na górę? - Scott wszedł mu w słowo. - Aby uprzedzić wasz
atak i wziąć obrońców Schloss Zonigen przez zaskoczenie? Tak, moŜemy to zrobić. Ale
musisz teŜ wiedzieć, Ŝe potem będziesz zdany sam na siebie. Wiem, co jest dla ciebie waŜne i
co jest waŜne dla kaŜdego z nas. Ale ja teŜ mam swój plan. Jeśli mamy zginąć, to muszę mieć
pewność, Ŝe przynajmniej jeden z tych drani pójdzie do piekła przede mną.
- Simon Salcombe?
- Tak jest.- Doskonale - stwierdził Trask. - Nie mam zamiaru kłócić się z tobą.
Postąpiłbym tak samo, gdybym był na twoim miejscu. Ale bez ciebie nie mielibyśmy
najmniejszych szans, Ŝeby tam się dostać.
- A więc jesteśmy umówieni? To wszystko, czego po mnie oczekujesz?
- A mógłbyś coś jeszcze zaproponować? - Trask spojrzał mu uwaŜnie w oczy, a potem
zwrócił się do Shanii: - Albo ty?
Jednak na jego pytanie odpowiedział tylko Wilk.
- Ja idę z moją Jedynką i Dwójką! - warknął i stanął na zadnich łapach, opierając się
przednimi o uda Scotta. Następnie popatrzył na szefa Wydziału E i powtórzył: - Idę ze
Scottem i Shanią!
Trask go nie usłyszał, ale usłyszała go cała czwórka telepatów. Scott odpowiedział
Wilkowi na głos:
- Oczywiście, Ŝe idziesz z nami. Niewątpliwie będziemy potrzebowali twojego nosa,
Ŝeby wywęszyć, jak mają się sprawy.
Trask zrozumiał, co zaszło pomiędzy nimi, i zaakceptował ich plan.
- Na pewno pójdziesz z nimi, Wilku. PrzecieŜ jesteś jednym z członków Trójki.
- Jeszcze jedno - odezwał się Scott.
- Tak? Co takiego?
- Na rozkładzie zmian warty nie widziałem mojego nazwiska. Ani Shanii. CzyŜbyśmy
nie naleŜeli do ekipy?
- To nie o to chodzi. Chcę, Ŝebyście byli rano w jak najlepszej formie. Poza tym i tak
jest nas ośmioro: technicy, lokalizator, telepaci i prekognita, kiedy się obudzi. To nawet
więcej, niŜ potrzeba. Poza tym jest jeszcze Wilk, który na pewno jest o wiele lepszym
stróŜem niŜ my wszyscy razem wzięci. Wyśpijcie się i pozwólcie, Ŝe zajmiemy się resztą.
- Ben ma raję - powiedział Goodly, który właśnie poruszył się w swoim fotelu. - JuŜ
dawno temu o tym wiedziałem: od waszej formy zaleŜą losy świata. Jeśli chcecie być jutro
silni, to powinniście się przespać tej nocy.
- O! - zdziwił się Trask. - A więc jednak będzie jakieś jutro?
- Zawsze mam nadzieję - odrzekł prekognita. - Poza tym nigdy nie powinno się po raz
drugi zaglądać w przyszłość.
Powinienem to wiedzieć, bo doświadczenie mówi mi, Ŝe przyszłość zawsze znajdzie
swój własny sposób, Ŝeby się spełnić.
- Dobra, niech ci będzie - pokiwał głową Trask. - Idźcie juŜ spać.
- Pójdę, ale najpierw coś zjem - powiedział prekognita, po czym wstał i przeciągnął
się.
- Dobra, a potem wracaj do spania.
Goodly podszedł do stolika, na którym leŜały resztki posiłku. Wybrał kanapkę i
zapytał:
- Ben, dlaczego tak nalegasz, Ŝebym się przespał?
- Bo o północy idziesz na wartę - wyjaśnił Trask z uśmiechem satysfakcji na ustach. -
Jestem pewien, Ŝe tego nie przewidziałeś!
Ale prekognita tylko westchnął i ugryzł swoją kanapkę...Na tle równie czarnym jak
przestrzeń kosmiczna, wyraźnie jak na wielkim monitorze komputera pojawiły się liczby,
równania, obliczenia. Scott raz juŜ widział te liczby, ale nadal nie rozumiał nawet jednej linii
z tych matematycznych zapisków.
Przepływ liczb trwał bardzo długo i w końcu Scott rozpoznał część równań - moŜe
rozwiązanie? - po czym kosmiczny ekran, po którym bezustannie przepływały cyfry, otworzył
się na ościeŜ jak rozsuwające się na boki drzwi windy. Jednak nie były to drzwi windy, ale
brama Móbiusa, zza której wyszedł: chłopiec.
Scott od razu rozpoznał chłopca, poniewaŜ kiedyś juŜ miał z nim do czynienia.
- Znowu ty - jęknął. - MoŜna się było tego spodziewać. Nekroskop Harry Keogh. I to
w chwili, gdy właśnie chciałem spokojnie zasnąć.
Jednak postać, która się pojawiła, najwyraźniej nie była w nastroju do Ŝartów.
Chłopiec wziął Scotta pod rękę i przeszedł z nim przez drzwi, docierając nad brzeg rzeki, ten
sam, na którym juŜ kiedyś siedzieli. Tym razem była juŜ ciemna noc. W odległości stu
metrów od rzeki stał stary dom, który płonął wielkim ogniem, wydzielając ogromne kłęby
dymu i wysyłając w niebo snopy iskier.
- To był kiedyś mój dom - powiedział Harry. - Ostatnie miejsce mojego pobytu na
Ziemi. Moi przyjaciele zniszczyli dom, gdy okazało się, Ŝe podwinęła mi się noga. Ha! Ale to
nie powstrzymało mnie od dalszej walki dla dobra ludzi. Dlatego tu jestem. - Chwycił Scotta
mocniej za ramię, sprawiając mu ból. - To było moje Ŝycie, mój świat... a teraz jest twój, ty
zaś pozwalasz na to, Ŝeby zginął!
- Co takiego? - spytał Scott, uwalniając się z uchwytu. - śeby zginął? śartujesz?
Robię, co mogę, Ŝeby go ratować!
- Hej! Niewielka część mnie jest równieŜ częścią ciebie, pamiętasz? Ale nawet ta
niewielka część jest czymś znacznie więcej od ciebie całego! Nie próbuj usprawiedliwiać
swoich działań, a raczej braku działań, mówiąc mi jakieś półprawdy! Równie dobrze mógłbyś
próbować okłamać Bena Traska!
- Śmieszny jesteś! - Scott zmruŜył swoje chłopięce oczy. - Nazywasz mnie kłamcą? A
myślisz, Ŝe co, do cholery, robię w tej szwajcarskiej dziurze? Myślisz, Ŝe przyjechałem tutaj
na wakacje?
- Nie chodzi o to, co myślę, ale o to, co wiem! - odpowiedział Harry. - Czy nie
powiedziałeś Traskowi, Ŝe ma sobie radzić sam, gdy ty będziesz ścigać Simona Salcombe’a?
Ale nie po to otrzymałeś ode mnie strzałkę! Mnie chodzi o całość, o świat, o ludzkość!
Pokazałem ci Kontinuum Móbiusa, a ty co z tym zrobiłeś? Nic! Podarowałem ci mowę
umarłych, a czy ty z niej skorzystałeś? Nie, unikałeś korzystania z niej! Co ci jest, Scott?
Myślisz, Ŝe nie masz po co Ŝyć? A co z Shanią? Czy dla niej nie jest warto Ŝyć? Człowieku,
kocha cię niesamowita kobieta i piękne zwierzę, dwie istoty! Chcesz być ostatnim z
nieudaczników? Lepiej mnie posłuchaj, boja wiem, jak to jest być nieudacznikiem i wierz mi,
Ŝe o wiele bardziej wolałbym wygrać.
Po prostu mówię do siebie! - pomyślał Scott. - Wiem, Ŝe to sen i w tym śnie mówię do
siebie samego!
- Do jednej ze swoich wewnętrznych części - powiedział Harry. - MoŜesz to sobie
wyjaśnić, ale zrób to szybko, bo nie mogę tu zbyt długo przebywać. Mam waŜne sprawy
gdzie indziej i muszę ruszać w inne miejsca. Co jest twoim problemem, Scott? Tylko nie mów
mi, Ŝe dalej nie wierzysz.
- Wierzę, dowodów jest aŜ nazbyt wiele. Ale nie mów mi, Ŝe jestem Nekroskopem i Ŝe
potrafię robić to samo co ty.
- A czemu nie? Masz moc.
- Ale nie mam umiejętności ani skromności. Zmarli kochali cię, poniewaŜ byłeś
skromny. Byłeś twardy, a zarazem skromny. Ja nie wiem, jak rozmawiać ze zmarłymi.
MoŜliwe, Ŝe oprócz tego równieŜ boję się, bo... bo to jest nienaturalne! Nie znam się na
zmarłych, a nawet gdybym się znał, to na pewno nie potrafiłbym ich wywołać z grobów... -
Scott przerwał, zastanawiając się, skąd mógł o czymś takim pomyśleć.
- Wiesz o tym, poniewaŜ ja jestem w tobie! - powiedział Harry. - A przynajmniej
część mnie. Jeśli chodzi oto, czy znasz zmarłych, no cóŜ... moŜe ich nie znasz, ale za to
oniznają ciebie. Jesteś ciepłem, które czują, imasz moc! Jeśli ich wywołasz, to na pewno
zareagują.
Scott nawet nie chciał się nad tym zastanawiać, więc po prostu zmienił temat.
- Ale jest jeszcze to Kontinuum Móbiusa. Nawet gdybym mógł z tym coś zrobić...
- Mógłbyś po prostu obliczyć.
- I tak nie wiedziałbym, jak z niego korzystać. Współrzędne? Kilka znam. Na przykład
mój dom w Londynie, miejsca, w których pracowałem, ambasady w Japonii i w innych
krajach, gdzie mój ojciec pracował jako ambasador, kiedy byłem jeszcze chłopcem i
wyglądałem tak... - Spojrzał na siebie. -...tak jak teraz. Ale wybieranie się teraz w któreś z
tych miejsc nie miałoby Ŝadnego sensu.
- A Schloss Zonigen? - spytał Harry.
- Nie znam współrzędnych Schloss Zonigen! - zaprotestował Scott.
- Ale za kilka godzin je poznasz. A skoro mówimy o czasie, to nie mam go zbyt wiele.
- Kilka godzin? Myślisz, Ŝe nauczę się wyŜszej matematyki w kilka godzin? Przy
moim antytalencie do nauk ścisłych? Chyba Ŝartujesz!
- Kiedyś byłem w podobnej sytuacji. Straciłem talent, zapomniałem mowy umarłych i
nic nie wiedziałem o matematyce. Ale to mnie nie powstrzymało. Miałem przyjaciół zarówno
wśród Ŝywych, jak i wśród umarłych i oni mi pomogli.
- Nie mam przyjaciół wśród zmarłych - powiedział Scott. - Wśród Ŝywych teŜ mam
ich niezbyt wielu.
- Masz mnie. Miałem przeczucie, Ŝe to się wydarzy. Wygląda na to, Ŝe faktycznie
wybrałem nieudacznika.
Scott cięŜko oddychał, mruczał coś pod nosem i widać było, Ŝe jest rozgniewany.
- Dlaczego się po prostu nie odpierdolisz?! Mam juŜ dość tego, Ŝe nazywasz mnie
kłamcą i nieudacznikiem. Ostrzegam cię, nie rób tego więcej!
- Więc teraz jesteś twardzielem? Ale dlaczego chcesz walczyć ze mną kiedy ludzie,
którzy faktycznie są źli, znajdują się w tej wydrąŜonej turni na górze? Scott, obudź się, do
cholery!
Scott zamachnął się i wymierzył potęŜny cios pięścią. Gdyby jego ręka przeleciała
przez ducha Harry’ego, to z pewnością straciłby równowagę i wpadłby do rzeki. Jednak tak
się nie stało.
Ben Trask potrząsał mocno Scottem, mówiąc:
- St John, obudź się, do diabła! I przestań juŜ bić się z tym, kto ci się teraz przyśnił!
Scott wyglądał przez chwilę na zdezorientowanego, następnie rozluźnił się i cofnął
rękę.
- Śnił mi się... koszmar - wydusił z siebie. Oczy szybko przystosowały się do mroku
jadalni, do której dochodziło światło z hallu.
- Naprawdę? - spytał Trask, a z tonu jego głosu Scott wywnioskował, Ŝe nie dał się
nawet odrobinę oszukać. - NiewaŜne... Czas wstawać.
LeŜąca obok niego Shania poruszyła się pod okrywającym ją kocem i ziewnęła. Po
chwili odezwał się Wilk:
- Trochę się przespałem, ale ta noc jest i tak zbyt dziwna. Z jednym z wartowników
wyszedłem na dwór, Ŝeby trochę powęszyć i zobaczyć, co się dzieje. Światła na szczycie góry
uspokoiły się i nie mrugają tak bardzo, ale i tak wyczuwam niebezpieczeństwo. Sprawy znowu
ruszyły, a złe umysły powstają przeciwko naszym umysłom.
Scott i Shania wstali, a wraz z nimi równieŜ czterech innych obudzonych przez Traska
członków oddziału.
- Macie piętnaście minut na odświeŜenie się i toaletę, a potem zbiórka w hallu. Jakieś
pytania? Nie ma? No to ruszamy, panie i panowie. Widzę was wszystkich za piętnaście
minut...
Scott i Shania odświeŜyli się w toalecie dla słuŜby hotelowej na parterze z tyłu
budynku. Zaraz po umyciu się ponownie pomazali twarze tłuszczem zmieszanym z popiołem.
Mieszankę przygotowali jeszcze w Londynie, biorąc popiół z kominka Scotta i wsypując go
do niewielkiego słoika. Shania zaczęła robić sobie smugi na twarzy, ale nagle znieruchomiała.
- Co się stało? - Scott patrzył na nią z niepokojem. Shania przymknęła oczy, uniosła
do góry palec i powiedziała:
- Posłuchaj! Ale słuchaj razem ze mną - dodała z naciskiem, dotykając czoła Scotta.
Scott nasłuchiwał i kiwał głową.
- Wilk mówił, Ŝe coś się ruszyło. Bez wątpienia coś się rusza! Tylko gdzie?- Poczułeś
to? Coś się porusza, ale wszystko jest okryte grubą, niebezpieczną mgłą. Wydaje mi się, Ŝe
wiem, co to jest. Mordri coś knują i zasłaniają to siłami umysłu.
- Wilk o tym takŜe wspominał. śe złe umysły powstają przeciw naszym umysłom.
Tylko gdzie to się dzieje?
- Nie wiem - powiedziała Shania. - Pospieszmy się, bo chyba wiem, kto nam moŜe
pomóc dowiedzieć się tego.
Kiedy weszli do hallu, był tam juŜ lokalizator David Chung, Ben Trask, Millie Cleary
i obaj technicy. Paul Garvey wychodził właśnie z kuchni z wielkim dzbankiem kawy, a za
nim szedł Frank Robinson z olbrzymim półmiskiem gorących tostów i z miską masła.
- Widzę, Ŝe się nawet pospieszyliście - zauwaŜył Trask. - To dobrze. Śniadanie
gotowe, moŜemy rozmawiać przy jedzeniu.
- Trask - odezwał się Scott - zanim zaczniemy odprawę... Sądzimy, Ŝe coś się dzieje i
Ŝe moŜe być to waŜne. Razem z Shanią wyczuliśmy niepokojącą aktywność. Gdybyśmy
mogli popracować razem z Chungiem, to moŜe dowiedzielibyśmy się, co to jest i gdzie się
znajduje.
Trask spojrzał na zegarek i powiedział:
- Dobrze, tylko szybko. Nie mamy czasu do stracenia.
Chung usiadł przy stole pomiędzy Scottem a Shanią i podał im dłonie. Dwa umysły
podąŜyły tropem poszukiwań Chunga. Po chwili Chung raptownie wyprostował się, puścił
trzymane dłonie i odskoczył do tyłu.
- Co się stało? - spytał przestraszonym głosem Trask.
- Ho, ho! - odrzekł Chung. - Jeszcze nigdy niczego tak szybko nie odnalazłem! -
Rzucił pełne podziwu spojrzenie na Scotta i Shanię. - Jesteście naprawdę niesamowici. Macie
pewność, Ŝe mnie potrzebowaliście?
- Potrafię lokalizować, ale nie umiem robić tego dokładnie. Trask, wiedząc, Ŝe czas
szybko biegnie, zaczął się niecierpliwić.
- No i jak? Co to jest?
- To jest na wschodzie. To nie była zwykła lokalizacja obiektu. Ja to widziałem, i to
wyraźnie! Zdewastowany dwupiętrowy budynek z balkonem stojący samotnie na zboczu. To
jest około mili, moŜe półtorej mili stąd.
- Ach! - odezwał się łan Goodly. - Pamiętacie drogę, która odchodziła w bok przed
ostatnim zakrętem i wjazdem do wsi? Prowadziła do stacji narciarskiej.
Trask strzelił głośno palcami.
- Masz rację! A za stacją narciarską widziałem stację kolejki linowej. A wagoniki...
-...jechały do góry, do Schloss Zonigen - wszedł mu w słowo Chung. - A co jedzie do
góry, to zjeŜdŜa w dół!
- Kiedy jechaliście drogą do góry - powiedział Scott - a moŜe nawet jeszcze wcześniej,
postanowili wysłać ludzi za wami, Ŝeby odciąć wam odwrót.
Technik Graham Taylor dopadł do okrągłego okna.
- Szefie! Proszę zobaczyć!
Trask wraz z resztą ekipy podszedł do okna i Taylora, który patrzył przez lornetkę.
- Droga dojazdowa - rzekł Taylor, wręczając lornetkę Traskowi. - Proszę spojrzeć.
Trask wziął lornetkę, wyregulował ostrość i powiedział:
- Cholera! Zablokowali drogę! W najwyŜszym punkcie ustawili w poprzek drogi
autobus i dwa minibusy. Kręci się tam pełno ludzi. Wiedziałem, Ŝe nie będzie łatwo się tam
dostać, ale teraz... - Spojrzał uwaŜnie na Scotta i Shanię. - Dziękuję Bogu za waszą dwójkę.
- A co ze stacją narciarską? - spytał Scott. - Dlaczego chcą nam uniemoŜliwić odwrót?
PrzecieŜ powinni się ucieszyć z naszego wyjazdu. Z ich punktu widzenia i tak nikt Ŝywy stąd
nie wyjdzie i mogą juŜ teraz uznać nas za martwych.
- Nie chodzi tylko o to, Ŝe chcą zniknąć z tej planety. Chcą takŜe ją zniszczyć, a
przede wszystkim mieć pewność, Ŝe przed odlotem wykończyli równieŜ i nas!
- Nie, nie was - odpowiedziała cichym głosem Shania. - Im chodzi o mnie. To mojej
śmierci pragnie Gelka Mordri. Ona nie wie, Ŝe nie mogę za nią polecieć, tak jak to miało
miejsce do tej pory, dlatego chce mnie wykończyć przed, aby mieć pewność, Ŝe za nią nie
polecę.
- Prawdopodobnie masz rację - powiedział Trask. - Jednak to nie zmienia, Ŝe jeśli ich
nie powstrzymamy, i tak wszyscy umrzemy. Z drugiej strony ta blokada przeszkadza trochę w
moich planach. Trudno byłoby się przez nią przebić, a przecieŜ nawet bez blokady nie
wiadomo, czy poradzilibyśmy sobie. Nie wiemy teŜ, jak wygląda sytuacja na górze. Nie
wiemy, co na nas czeka za blokadą, ilu w sumie jest obrońców lub gdzie zostali
rozmieszczeni. Bardzo wielu rzeczy nie wiemy! Muszę przyznać, Ŝe sytuacja komplikuje się
coraz bardziej.
- Ben - powiedział Chung... po czym natychmiast się poprawił: - To znaczy szefie.
Myślę, Ŝe moŜemy zdobyć potrzebne informacje.
- Mów do mnie „Ben” - rzekł Trask. - To moŜe być twoja ostatnia szansa! Co masz na
myśli?
- Scott i Shania być moŜe nie są precyzyjnymi lokalizatorami, ale posiadają wielkie
moce. Ja nie tylko namierzyłem stację narciarską ale ją Widziałem! MoŜe uda nam się to
samo ze...
-...ze Schloss Zonigen? - dokończył za niego Trask. Jednak Shania, która właśnie
usiadła na swoim miejscu przy stole, zamknęła oczy i mruknęła:
- Wagonik kolejki zjeŜdŜa w dół ze Schloss Zonigen. Jest w nim pełno uzbrojonych
ludzi. Mordri nie osłaniają juŜ ich obecności i mogę czytać w ich umysłach. Są Ŝądni mordu!
Teraz Mordri nie przejmują się nami. Sądzą, Ŝe są bezpieczni i skupiają się na odlocie oraz na
przygotowaniach do zniszczenia naszego świata, co stanie się za godzinę i dwadzieścia minut!
Millie i Paul Garvey natychmiast dołączyli do Shanii i prawie od razu Garvey
powiedział:
- Ona ma rację. Ci ludzie z kolejki sana Ŝołdzie Mordrich. Durnowate, głupie,
kretyńskie dranie o morderczych instynktach. Nie mają pojęcia o tym, co się tutaj dzieje, a ich
jedynym celem jest wykonanie powierzonego zadania.
- Słuchajcie - powiedział Scott. - MoŜe powinniśmy dać im coś do przemyślenia,
pokazać, Ŝe nadal walczymy. Raz juŜ zadaliśmy im straty, zmusiliśmy do odwrotu i
pokonaliśmy. Myślę, Ŝe stacja narciarska będzie łatwym celem i nie zabierze nam duŜo czasu.
- Chcesz zająć stację narciarską?
- I kolejkę. - Scott pokiwał głową a następnie pokazał ręką przyczepione do paska
granaty. - Przy pomocy tego. Wstyd mi za to, Ŝe będę musiał je wykorzystać, ale...
- Momencik! - zawołał technik McGrath. - Razem z Wilkiem wybraliśmy się na
obchód. - Sięgnął do wiszącej na ramieniu torby i wyciągnął z niej jeszcze cztery granaty. -
Weź jeszcze te. Oni chcieli je wykorzystać przeciwko nam. Nie przejmuj się, Scott, i zrób im
to samo, co oni dla nas przyszykowali.
- Jeśli mamy ruszać, to musimy to zrobić teraz - powiedziała Shania, sprawdzając, czy
jej dubeltówka jest naładowana.
- Idę z wami! - zawołał Wilk i wskoczył na stół, Ŝeby Scottowi łatwiej było wziąć go
na ramiona.
Trask spojrzał na całą trójkę i przez chwilę wahał się... Ale w końcu odezwał się
prekognita z przypomnieniem:
- Właśnie tak to widziałem, Ben. I tak to właśnie będzie.
- Dobra - zgodził się Trask. - Ruszajcie. I powodzenia. Będziemy na was czekać tutaj,
ale niezbyt długo. Macie najwyŜej dziesięć minut.
- Jeszcze jedno - powiedział Scott. - Chodzi o to, co powiedziałem ci wcześniej o
moim planie. Zapomnij o tym. Jeśli tylko będziesz czegoś potrzebować, a nasza trójka będzie
w tym pomocna, to będzie załatwione. Simon Salcombe będzie musiał poczekać, aŜ
powstrzymamy ich wszystkich. Dopiero później, jeŜeli dopisze mi szczęście, osobiście
załatwię tego skurwysyna.
W tym samym czasie coś albo ktoś szepnął wewnątrz głowy Scotta: Wiedziałem, Ŝe w
końcu to zrozumiesz. Wiedziałem!Shania wykorzystała swój lokalizator i przetransportowała
Scotta, Wilka i siebie na wschód od wioski w miejsce zapamiętane przez jej Khiffa podczas
paranormalnej wizyty sprzed kilku minut.
Ich wycieczka odbyła się z prędkością światła, dosłownie w mgnieniu oka. Ale nawet
w tej mikrosekundzie, kiedy zapadła ciemność, Scott pomyślał: śaden człowiek przede mną
nie przemieszczał się tak szybko! Jednak nie była to całkowita prawda, poniewaŜ Harry Keogh
oraz jego przyjaciele, którzy korzystali z Kontinuum Móbiusa, poruszali się o wiele szybciej,
równie szybko jak myśl. JeŜeli chodzi o myśli, to w umyśle Scotta zrodziła się kiedyś taka
idea: Jeśli pojawia się myśl, to czy nie pojawia się wszędzie? Wszystko wskazuje, Ŝe tak
właśnie jest. Niematerialny dodatek do wszechświata funkcjonuje z chwilą zaistnienia bez
ograniczeń czasoprzestrzennych wszędzie, oprócz przeszłości. Jeśli chodzi o Kontinuum
Móbiusa, to Harry Keogh uŜył określenia „obliczać”. A więc co definiuje Kontinuum
Móbiusa? Czy nie jest to niesamowita myśl lub seria myśli, które pojawiły się w umyśle, tylko
czyim? Ojca? Stwórcy? Boga?
Ciemność zniknęła i Scott przyklęknął, pozwalając Wilkowi zeskoczyć ze swoich
ramion. Cała trójka stała na zakurzonej drodze przed frontem stacji narciarskiej. Wilk
podbiegł do budynku, ale trzymał się blisko ścian. Scott i Shania, starając się nie hałasować,
zaczęli wspinać się po szerokich drewnianych schodach prowadzących do drzwi
wejściowych.
W przedniej ścianie było zaskakująco mało okien. A moŜe nie było to aŜ tak bardzo
zaskakujące? Góry oraz wyciąg narciarski znajdowały się z drugiej strony i osoby
mieszkające w tym domu z pewnością wolały pokoje z oknami wychodzącymi na góry.
Podwójne drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz, więc ewentualny gospodarz nie
spodziewał się gości. Scott i Shania weszli do środka, cicho zamykając drzwi za sobą. Gdzieś
z wnętrza, z tyłu domu, dochodził ich uszu stłumiony odgłos pracującej maszyny.
- Trzy umysły - szepnęła Shania. - Dwa z nich mają mordercze myśli, ale trzeci
wydaje się być przestraszony. Wszyscy są z tyłu domu.
- Wiem - powiedział Scott. - TeŜ ich wyczuwam. Dwaj z nich to potencjalni zabójcy,
robią to dla pieniędzy i jeszcze z jakiejś innej szalonej przyczyny. AŜ trudno uwierzyć, Ŝe to
są ludzie! I to trzech? A czego miałbym się spodziewać? Trzech na trzech? Zawsze ten sam
pieprzony numer!
- Nie przeklinaj! - upomniała go Shania. - Tracisz przez to koncentrację, a to pogarsza
ocenę sytuacji.
- Wiem, nie zapomniałem. Powinienem kalkulować na chłodno, bez gniewu, bólu czy
namiętności. - I chociaŜ nic nie widział, to jednak był w stanie poczuć jej odpowiedź - krótki,
napięty i nerwowy uśmiech.
Stacja była wielkim miejscem, jadalnie, korytarze, schody, przejścia - wszystko
wykonano w drewnie włącznie z barem udekorowanym skrzyŜowanymi nartami, fotografiami
narciarzy i róŜnymi nagrodami. Scott niemal słyszał brzęk szkła, rozmowy wczasowiczów,
turystów i narciarzy. To jednak było cztery lata temu, a od tego czasu wszystko pokryła gruba
warstwa kurzu i sieć pajęczyn.
Mimo to na barze paliło się światełko.
- Zobacz - powiedziała Shania. - Na barze, kolo drzwi. Scott spojrzał w tym kierunku.
Trzy stołki barowe, dwie szklanki do piwa, kieliszek do wina i popielniczka. Na talerzu obok
leŜało kilka kromek czerstwego pieczywa i coś, co wyglądało na resztki sera.
- Spójrz na podłogę - powiedziała Shania.
Scott zobaczył to chwilę wcześniej - trzy składane łóŜka z odsuniętymi kołdrami.
- StraŜnicy.
- Musimy się spieszyć. - Głos Shanii był wystraszony. - Wagonik kolejki jest juŜ w
połowie drogi.
Przeszli z baru do ciemnej sali o szklanych ścianach. Były tam ławki ustawione w taki
sposób, Ŝe siedząc na nich, moŜna było obserwować góry z podporami kolejki i zwisającymi
z niej linami. Scott z Shanią podeszli bliŜej do przeszklonej ściany i usłyszeli
podekscytowane głosy rozmawiające po niemiecku.
- Tylko dwóch - powiedział Scott. - Gdzie jest trzeci?- Tutaj, na dole - nadeszła
odpowiedź wprost od Wilka. - Pilnuje. Teraz popatrzył do środka, widzi was i jest
zaskoczony, podnosi broń i cełuje. Atakuję!
Nawet poprzez szczelnie zamknięte okna i wzmocnione szyby Shania i Scott usłyszeli
krzyk straŜnika:
- Haiti Wer sindsie? Was tun sie hier? Hałt oder ich schis sen sie zusammen!
Para usłyszała wszystko, co powiedział wartownik, zwłaszcza ostatnią część: Halt
albo będę strzelać!”.
StraŜnik oraz człowiek obsługujący urządzenia kolejki równieŜ usłyszeli wartownika,
podobnie jak wilk, który z cichym warknięciem wyskoczył z cienia.
Scott przykucnął, obrócił się na pięcie i zobaczył męŜczyznę na zewnątrz. W tym
samym czasie usłyszał serię oddaną z pistoletu maszynowego. Odsunął Shanię i jednocześnie
podniósł lufę dubeltówki do góry. Niczym na filmie odtworzonym w zwolnionym tempie
zobaczył, jak dziki szary kształt trafia w postać straŜnika, wytrącając go z równowagi. Seria
wystrzelona z automatu trafiła w szklaną ścianę i roztrzaskała ją w drzazgi. Scott zobaczył,
jak straŜnik celuje w kierunku wilka. Pociągnął za oba spusty dubeltówki i popatrzył na efekt
oddanych strzałów. StraŜnik przewrócił się na plecy i zniknął z pola widzenia.
Na stalowych schodach rozległ się stukot butów. Śmierdzące kordytem powietrze
przeciął snop światła latarki. Od strony światła dobiegł metaliczny trzask oraz głos:
- Was ist das? Was ist das? - Po czym moŜna było usłyszeć przekleństwo i hałas broni
wyrzucającej strumień kul odbijających się od metalowych stopni.
Scott otworzył swoją broń, załadował naboje i w tej samej chwili został oświetlony
światłem latarki. Niech to diabli! - pomyślał, bo prawdopodobnie miał się zaraz do nich udać.
Ale Shania zmieniła bieg rzeczy.
- O nie! Na pewno nie teraz!
Błyskawicznie znalazła się obok St Johna i nacisnęła spust. Ogłuszający huk
wystrzału wydał się Scottowi najsłodszym z zasłyszanych dźwięków. Jeśli chodzi o straŜnika,
to nawet go nie usłyszał. Wywrócił się do tyłu, a w miejscu jego twarzy i głowy wykwitła
wielka czerwona plama.
- Och! - powiedziała Shania. - Tyle zabijania! - A Scott poczuł jej ból.
- Tak, to było obrzydliwe, ale byłoby o wiele gorzej, gdyby to on pierwszy wystrzelił!
Gdybyś go nie zastrzeliła, to juŜ bym nie Ŝył.
- Wiem, ale jeśli chodzi o tego na górze, tego ostatniego, który kieruje kolejką, to jest
bardzo wystraszony i raczej nie ma broni.
- Pozwólcie, Ŝe to sprawdzę - powiedział Wilk, który właśnie zjawił się obok nich. -
Jestem od was szybszy, a ten męŜczyzna moŜe przestraszyć się mojego wyglądu.
Wilk zniknął, a po chwili rozległ się krzyk:
- Nein! Nein! Oh, mein Gott in Himmel! Was fur ein Hund ist dieser Geschópf?
- To mój Hund - powiedział Scott, który wszedł po schodach na górę, złapał niskiego i
grubego bladego mechanika i przycisnął go do skrzynki z przewodami elektrycznymi. - To
stworzenie naleŜy do mnie i jeśli tyko drgniesz, rozszarpie ci gardło! - Oczywiście tuŜ obok
na lekko ugiętych nogach stał Wilk z napiętymi mięśniami, gotowy do skoku. Wyglądał jak
sama esencja koszmaru, pies z piekła rodem.
- Anglik? - odezwał się mechanik. - Pan Anglik? - Pot pokrywał mu całą twarz. - Bitte
nicht schiessen! Nie strzelać do mnie.
- Jest śmiertelnie przeraŜony - odezwała się Shania, dotykając Scotta w ramię. - To nie
jest jeden z nich... a moŜe i jest, głównie dlatego, Ŝe nie moŜe być kimś innym.
- Nie mam Waffe, znaczy broni. - MęŜczyzna zaczął opuszczać trzęsące się dłonie, ale
Scott lufą dwururki zabronił mu tego.
- Co tutaj robisz? - Scott wiedział, Ŝe zadał głupie pytanie. Czytanie w myślach tego
biedaka to jak czytanie ksiąŜki drukowanej wielkimi literami. Był tutaj, poniewaŜ nie dano
mu Ŝadnego wyboru. - Twoja rodzina jest tam na górze? W Schloss Zonigen?
- Ja, meine Frau. Moja Ŝona jest więźniem. Te zwierzaki robiąjej... zrobiąjej... jeśli...
- Rozumiem - powiedział Scott, opuszczając broń.
- Patrz! - powiedziała Shania, spoglądając w mrok. Zza wysokiej grani wynurzyły się
światła wagonika kolejki. - Za kilka minut będą tutaj.
- A moŜe nie - ponurym tonem odpowiedział Scott i odczepił dwa granaty zawieszone
u pasa.- Co pan robi? - krzyknął mechanik.
- To, co muszę zrobić - odrzekł Scott, po czym zwrócił się do Shanii: - Zabierz go na
dół. Wilku, idź z nimi.
- Ale te... te potwory na górze - protestował mechanik. - Nie znacie ich! Przyjdą po
was, po nas wszystkich przyjdą!
- Jeśli chodzi o mnie, to juŜ przyszły! - powiedział lodowatym tonem Scott. - Czy
twoja Ŝona Ŝyje? Tak? Bo moja nie!
Po drodze w dół Shania powiedziała do mechanika:
- Przyjechaliśmy, Ŝeby uratować twoją Ŝonę... Ŝeby uratować wszystkich, którzy są na
górze w Schloss Zonigen.
- Co? Tylko was dwoje? To unmóglich, niemoŜliwe!
- Jest nas więcej i jesteśmy silni. Chodź ze mną. - Ale... ale...
Shania tylko pokręciła głową i sprowadziła go po schodach piętro niŜej.
Scott odbezpieczył granaty i włoŜył jeden z nich w skrzynię sterowniczą, a drugi
zawiesił na linie. Przez ułamek sekundy widział, jak granat dociera wraz z liną do pierwszej
podpory. Wagonik znajdował się mniej więcej w tej samej odległości od dolnej stacji.
Kiedy jednak doliczył do pięciu, ruszył za Shanią gdy zaś doliczył do sześciu, leŜał
juŜ częściowo na podłodze, a częściowo na metalowych schodach.
W krótkim odstępie czasu nastąpiły dwa wybuchy, jeden po drugim. Zaraz po tym
huku nastąpił szum i grad spadających odłamków, które uderzały i odbijały się od posadzki i
ścian.
Kiedy wszystko ucichło, Scott poderwał się na równe nogi i pobiegł po schodach na
miejsce, gdzie znajdował się przystanek kolejki. Podpora wyglądała na nienaruszoną ale
zawieszenie liny nośnej, kółka i sama lina zostały zniszczone. Scott słyszał, jak zerwana lina
uderza o kamienne podłoŜe.
Nie znał się na mechanice działania kolejki. Miał nadzieję, Ŝe wagonik po prostu się
zatrzyma. Jednak z drugiej strony w wagoniku jechali zabójcy - ludzie, których chlebodawca
z zimną krwią i bez cienia Ŝalu zamordował jego Ŝonę... to dlatego Scott wewnętrznie zgadzał
się na to, Ŝeby wysłać na śmierć ludzi znajdujących się w wagoniku.
Sto metrów dalej i trzydzieści metrów nad powierzchnią skalnego urwiska wagonik
kolejki zachwiał się i opuścił przodem na dół jak tonący statek. Światła w wagoniku
zamigotały, na chwilę rozjaśniły się i Scott mógł zobaczyć przyklejone do szyb twarze. Po
chwili poplątana lina nośna i hamulec awaryjny uderzyły z siłą pędzącej cięŜarówki w
wysięgnik pylonu, na którym wisiał wagonik. Słup zadrŜał, słychać było dwa zgrzytnięcia.
Dwa słupy pylonu ugięły się, a dwa kolejne uległy skręceniu. Cały pylon zaczął przechylać
się na stronę wagonika. Ale sam wagonik poleciał na dół jeszcze szybciej niŜ upadający pylon
i zatrzymał się wbity w ziemię przednią ścianą, a tylną wskazując na gwiazdy. Światła zgasły
i wyglądał teraz jak wielki głaz...
Scott zacisnął zęby, uniósł ramiona, zmruŜył oczy. Ten czyn róŜnił się od strącenia w
przepaść autobusu pełnego ludzi. Tamto było aktem desperacji, niezaplanowaną częścią
działania, natomiast to zostało zaplanowane, było przemyślane i celowe. Scott nie znajdował
usprawiedliwienia dla swojego czynu.
- Och! - powiedziała Shania stojąca taŜ za Scottem.
- Nie próbuj ich usłyszeć - ostrzegł ją ochrypłym głosem Scott, który sam słyszał
krzyki umierających.
- Mein Gott! - powiedział niski grubasek stojący na szczycie schodów.
- OdjeŜdŜamy stąd - poinformował go Scott. - MoŜesz nam Ŝyczyć szczęścia, bo
zarówno my, jak i twoja Ŝona będziemy go duŜo potrzebować.
- Zaczekaj - powiedziała Shania i zatrzymała pytające spojrzenie na grubasku, po
czym zadała mu pytanie: - Pracowałeś kiedyś na górze, w Schloss Zonigen?
Pokiwał głową. Oczy miał szeroko otwarte z przeraŜenia. - Ja. Prawie dwa lata. Ale
nie chciałem tego. Zmusili mnie.
- Rozumiem. Nie obwiniam cię. Chciałabym wiedzieć, czy dobrze znasz to miejsce.
Czy potrafiłbyś na przykład narysować plan tego miejsca?
- Plan tego miejsca? Sądzę, Ŝe tak. Przekazywałem wiadomości. Dla nich - dla Trójki.
- A więc pamiętasz?
- Oczywiście. Nie mógłbym zapomnieć.
Stojący obok Scott zaczął okazywać zniecierpliwienie i zaniepokojenie. Rzucił okiem
na wschód, gdzie szczyty gór zaczynały być widoczne na tle jaśniejącego nieba.- Shania,
naprawdę myślisz, Ŝe mamy na to czas?
- O tak. Mamy. Właśnie tego potrzebujemy się dowiedzieć!
- Ale musimy wracać do hotelu - odpowiedział Scott. - Przepytywanie go i
zdobywanie wiedzy zajmie nam długie godziny!
- Tobie tak, ale nie mojemu Khiffowi!
Scott zajrzał w jej myśli, chwycił grubaska i ściągnął ze schodów. Zaprowadził go do
baru, posadził na krześle, zasłonił mu oczy i powiedział:
- Teraz nam coś opowiesz.
- Tak - dodała Shania - opowiedz nam o Schloss Zonigen. Po prostu pomyśl o tym
kompleksie, o wszystkim, co tam widziałeś: o korytarzach, drogach, pomieszczeniach,
miejscach, gdzie przetrzymuje się więźniów, warsztatach, w których buduje się maszynę. Ta
maszyna musi mieć nad sobą otwarte niebo, powiedz nam równieŜ o tym. Wystarczy, Ŝe
pomyślisz...
Kiedy mówiła, jej Khiff wynurzył się z miejsca poniŜej lewego ucha, przeniósł na
grubaska i wślizgnął do jego głowy. MęŜczyzna podskoczył na krześle i powiedział:
- Co to było? Coś mnie dotknęło!
- Rób, co ci powiedziano - odezwał się Scott, dotykając go swoją dubeltówką - bo coś
cię faktycznie dotknie i to dotkliwie!
- Schloss Zonigen - powiedziała Shania. - Pomyśl o nim. Pozwól, Ŝeby twoje myśli
płynęły... niech same popłyną. - Shania wiedziała, Ŝe jej Khiff i tak sam znajdzie źródło
wspomnień i dowie się wszystkiego.
- Zrobione - odezwał się Khiff, powracając do Shanii i uśmiechając się juŜ nie tak
niewinnie.
Zdjęli mu z głowy opaskę, po czym Scott powiedział:
- Musimy cię tutaj zostawić. MoŜesz iść, gdzie ci się podoba.
- Jeśli chcesz, moŜesz iść do Idossoli - dodała Shania. - JeŜeli nam się powiedzie, to
być moŜe za jakiś czas spotkasz się tam ze swoją Ŝoną.
Jednak męŜczyzna powiedział tylko:
- Zostanę tutaj. Nie wiem, co miałbym teraz robić. Odeszli od niego i przez chwilę
patrzyli, jak męŜczyzna wchodzi na górę po metalowych schodach.
Kiedy Scott wziął wilka na ramiona i szykowali się do powrotnego skoku, w pobliŜu
odezwał się jakiś męski głos, który tylko Scott mógł usłyszeć:
- Ty skurwysynu!
- Co? - Scott zatrzymał się, lekko ugiął nogi i zaczął rozglądać się dookoła. W końcu
zatrzymał wzrok na martwym straŜniku.
Zdumiona Shania chwyciła go pod ramię, pytając:
- Słyszałeś coś? Co się stało?
Scott nadal patrzył na nieboszczyka, który dodał:
- Ty zawszona gnido! Miałem Ŝycie, a teraz nie mam nic. Scottowi zmroziło krew w
Ŝyłach, a krótkie włosy na karku stanęły dęba. W końcu odzyskał głos i powiedział:
- PrzecieŜ miałeś zamiar zabić mnie i tych, którzy byli ze mną. - Oczywiście były to
słowa wypowiedziane w mowie umarłych. W końcu ukryty talent Nekroskopa dojrzał i
spontanicznie gotów był do uŜycia, gdy okazał się potrzebny.
- Tak, chciałem cię zabić - odpowiedział zmarły. - Taką mam, a raczej miałem robotę.
Gdybym mógł, zrobiłbym to znowu! - Jednak mowa umarłych jest czymś więcej niŜ samymi
słowami i Scott wyczuł morderczą Ŝądzę i zło ukryte za słowami zmarłego męŜczyzny.
Po chwili wydało mu się, Ŝe słyszy, jak ktoś szepcze: Oko za oko, Scott. Ale tym
razem nie był to męŜczyzna, który przed chwilą do niego mówił. A moŜe był to kolejny
zmarły? Tak czy owak nadszedł czas, Ŝeby Scott coś powiedział.
- Spierdalaj! - warknął do martwego straŜnika i odwrócił się.
Shania nie zadawała mu więcej pytań, poniewaŜ nie było takiej potrzeby. Wyczuwała
coś nowego w Scotcie i było to coś bardzo potęŜnego, coś z Harry’ego Keogha!
Za Scottem popłynął strumień obelg wypowiedzianych w mowie umarłych. Jednak
głos ucichł, kiedy wraz z wilkiem i Shanią Scott przeniósł się do Gasthausu w Idossoli.Ich
ponowne pojawienie się w hallu Gasthaus Alpenmann było nie mniej spektakularne niŜ
wcześniejsza wizyta. Jednak Trask wraz z ekipą juŜ nieco przywykli i tym razem w większym
stopniu odczuli ulgę niŜ zdziwienie i zaskoczenie. Jeszcze zanim Scott zdąŜył zdjąć ze swoich
ramion wilka, Trask zadał pytanie:
- Jak wam poszło? Udało się?
- Tak - odpowiedział Scott z ponurym wyrazem twarzy. - Wagonik kolejki... spadł. W
budynku nie ma juŜ nikogo, kim moglibyście się przejmować. Mógłbym to wyjaśnić, ale
moŜemy odłoŜyć to na później, jeśli w ogóle będzie jakieś później. Poznaliśmy plan Schloss
Zonigen, a raczej Shania go poznała: wszystkie przejścia, poziomy, pomieszczenia i jaskinie,
miejsca, w których Ŝołnierzom Mordrich najłatwiej będzie się bronić. Teraz Shania podzieli
się tą wiedzą z wami i oczywiście ze mną.
- Co takiego? - zdumiał się Trask, odwracając głowę i patrząc na Shanię. - Byliście
tam zaledwie kilka minut, narobiliście bałaganu i jeszcze mieliście czas, Ŝeby się tego
wszystkiego dowiedzieć? Nie rozumiem. Wiem takŜe, Ŝe nie mamy czasu, Ŝeby rysować
mapy, zapamiętywać je i tak dalej.
- To nie będzie konieczne - zauwaŜyła Shania. - Jedyne, czego potrzebujemy, to
zaufanie. Shingowie potrafią transferować wspomnienia z umysłu do umysłu. Wystarczy, Ŝe
znajdziemy jakieś ciemne pomieszczenie, a w ciągu kilku chwil wszyscy dowiecie się tego,
co wiem na temat Schloss Zonigen.
- Chwil?
- Tak, w niecałą minutę - Shania pokiwała głową.
- Wszyscy?
- Tak jest, włącznie ze Scottem i Wilkiem.
- Ale czy to bezpieczne?
- Oczywiście, inaczej nie proponowałabym wam tego. Trask dzięki swemu talentowi
wiedział, Ŝe Shania mówi prawdę.
- Dobra, to ja pierwszy - powiedział. - Za biurem recepcjonisty jest malutki pokoik.
Chyba trzymano tam wartościowe przedmioty gości. To powinno być odpowiednie
pomieszczenie.
- Szefie - odezwał się Frank Robinson, kiwając znacząco na Traska.
- Co znowu? Mów szybko.
Starając się mówić jak najciszej, Robinson stwierdził:
- Mówiłem juŜ, Ŝe ta kobieta jest kimś więcej, niŜ widzimy.
- Tak, kimś więcej, ale i tak nie jest w stanie ukryć się przed twoim talentem?
- Właśnie. Ufasz jej? Jest przecieŜ obca.
- Nie mam wyboru - odpowiedział Trask. - Ale pozwól, Ŝe zadam ci to samo pytanie:
czy ty jej ufasz? Jeśli nie, to nie przyjmuj jej propozycji. JeŜeli o mnie chodzi, to
zdecydowanie chcę wiedzieć, co się znajduje na górze, w tej wydrąŜonej turni. No i chyba nie
muszę ci przypominać, Ŝe ja równieŜ mam talent.
- Wiem - odpowiedział Robinson. - Zasadniczo nie ma konfliktu między naszymi
talentami. Wiedziałem, Ŝe ona jest kimś więcej, niŜ widzimy, i tyle. Zgadzasz się z tym, a
poza tym dodałeś, Ŝe ona na pewno stoi po naszej stronie. Muszę się po prosto z tym
pogodzić. W tym wypadku nie będę uŜywał mojego talentu, aŜ nie zrozumiem, o co chodzi.
- Rozumiem - dodał Trask.
Po drugiej stronie pokoju Shania lekko się uśmiechnęła i kończąc telepatyczny
nasłuch, powiedziała:
- To co, ruszamy? Nie mamy zbyt wiele czasu...
Zdolności Shanii - a ściślej mówiąc: jej Khiffa - do błyskawicznego przekazywania
wiedzy zostały bardzo szybko udowodnione. W ciemności maleńkiego pokoiku za recepcją
prawie niematerialna obecność tajemniczej istoty pozostała dla wszystkich oprócz Robinsona
niezauwaŜona. Frank wiedział, Ŝe Shania to ktoś więcej niŜ tylko Shania. Co ciekawe, Ŝe to
samo dotyczyło Scotta St Johna. Ale cokolwiek to było, Robinson nie Ŝywił juŜ Ŝadnych
obaw. Na górze miały miejsce rzeczy o wiele dziwniejsze od wilka-telepaty, czy
niesamowicie uzdolnionego męŜczyzny i jego kobiety.Przez umysły Traska i jego ludzi
płynęły wspomnienia tak wyraźne, jakby sami kiedyś byli i pracowali w Schloss Zonigen.
Poznali kaŜdy cal tego miejsca, które stało się im znajome jak miasta, w których urodzili się i
mieszkali.
- Fantastyczne - powiedział prekognita łan Goodly. - Często mam przebłyski
dotyczące tego, co niesie przyszłość, ale nigdy nie miałem tak wyraźnego i niezaciemnionego
dostępu do miejsca, w którym nigdy nie byłem. Poznałem nawet takie miejsca, gdzie moŜna
by zorganizować zasadzki... jeŜeli oczywiście znajdowałbym się po drugiej stronie.
- O to właśnie chodziło - dodał Trask. - Teraz St John moŜe udać się tam pierwszy.
Ale nie mamy czasu podziwiać tego zjawiska. Musimy ruszać, i to juŜ!
- Oczyścimy drogę, na ile to będzie moŜliwe - powiedział Scott. - Zaczniemy od
blokady na drodze. Jednak najpierw musicie wykonać małą dywersję. Jeśli ruszycie teraz, to
wasze poczynania zostaną zauwaŜone z ich posterunków obserwacyjnych. Od tego czasu
wszystkie oczy skupią się na was, na waszych samochodach, a to da potrzebny nam element
zaskoczenia, gdy znajdziemy się na drodze powyŜej oraz poniŜej blokady.
- Ale Ŝeby przesunąć pojazdy blokujące drogę potrzeba wam będzie czegoś więcej niŜ
samego zaskoczenia - odparł Trask. - Nie było was tylko pięć minut, ale my nie czekaliśmy
bezczynnie. Technicy poszli policzyć ciała i zobaczyć, czy w okolicy nie ma czegoś
przydatnego dla nas. Znaleźli broń i jeszcze to.
Trask wyciągnął z kieszeni trzy granaty o obrzydliwym wyglądzie i podał je Scottowi.
- To powinno pomóc.
Scott przyczepił granaty do paska i powiedział:
- Na pewno będą pomocne, ale chciałbym dostać od ciebie coś jeszcze.
- Co?
- Miotacz ognia. - Scott popatrzył na broń, która leŜała na ladzie recepcji. - Jestem
pewien, Ŝe spotkam się z którymś z Mordrich przed wami, a jak juŜ wiemy, ogień pomaga ich
powstrzymać...
- Bierz go. Niech twój płomień pali się jasno i niech będzie gorący jak samo piekło!
Technicy wyjechali wynajętymi samochodami z parkingu znajdującego się na tyłach
Gasthausu i podjechali pod jego drzwi, gdzie cała ekipa wsiadła do aut i odjechała.
Światło przedświtu było coraz mniej mroczne, zamglone powietrze pozostawało w
bezruchu, a oddychający nim ludzie odczuwali chłód w nozdrzach i płucach. MoŜna by
powtórzyć za poetami, Ŝe „rozjaśniało się”. W tym porannym półmroku znajdująca się ma
północny zachód turnia znana jako Schloss Zonigen wyglądała jak futurystyczny zamek,
który dzięki mgle zdawał się unosić w powietrzu.
Oprócz świateł zamku widać było takŜe inne, które oświetlały wnętrza stojącego w
poprzek drogi autobusu i dwóch minibusów. W autobusie i pozostałych pojazdach siedzieli
ludzie, korzystając z ogrzewanych wnętrz. Co pewien czas w którymś z pojazdów gasło
światło, a drogę i pobocza zaczynały przeszukiwać snopy świateł latarek.
Kiedy technicy z Wydziału E uruchomili samochody i włączyli reflektory, było
całkowicie pewne, Ŝe zauwaŜą to ludzie blokujący drogę. I właśnie tego chcieli Trask, Shania,
Scott i Wilk.
Z chwilą gdy samochody zaczynały wyjeŜdŜać z Idossoli, zmierzając do podnóŜa
turni, pozostająca w Gasthaus Alpenmann Trójka St Johna uwaŜnie obserwowała, co dzieje
się na drodze dojazdowej do Schloss Zonigen. Najwyraźniej zapanowało tam chwilowe
poruszenie, po czym zgasły wszystkie światła z wyjątkiem jednego czy dwóch.
- Kocham cię - odezwała się Shania. - Myślę, Ŝe jesteś moim męŜczyzną, ale nie
oczekuję od ciebie...
- Ja teŜ cię kocham - przerwał jej Scott. - Kiedy to się skończy, zobaczysz, Ŝe nie tylko
cię kocham, ale Ŝe zawsze moŜesz na mnie liczyć. Myślę o tobie jak o swojej... tak, jak o
swojej kobiecie. Shania, nie moŜesz być dalej Dwójką. Jesteś moją partnerką, a to nas
zrównuje. Właściwie to jesteś czymś znacznie więcej niŜ ja. Ale ja cię kocham i będę cię
kochać po prostu dla ciebie samej.
- A ja kocham was oboje - odezwał się Wilk. - Tylko skąd ten smutek? Nie lubię
smutku. Czy przypadkiem nie chodzi o to, Ŝe... Ŝe... tak?
- To moŜliwe - stwierdził Scott. - Czy wiesz coś o śmierci? Widziałeś, jak ktoś
umiera?- Miałem rodzeństwo. Widziałem jedno z nich po śmierci. Śmierć jest zimnym i
cuchnącym znieruchomieniem. Nie łubie śmierci.
- Nie musisz iść z nami. MoŜesz zostać i poczekać tutaj na nas.
- Nie. Byłem nikim, zanim was spotkałem, i bez was teŜ będę nikim. Pewnie juŜ bym
nie Ŝył. Pójdę tam gdzie wy.
- Czas ruszać - powiedziała Shania, obejmując Scotta. - Patrz! Samochody dojeŜdŜają
do blokady.
Scott popatrzył i zobaczył snopy świateł przecinające powietrze.
- Bardzo dobrze. Jestem gotów. Ruszajmy. Tylko najpierw muszę zrobić coś, co
obiecałem Traskowi. - Odwrócił się, skierował lufę miotacza ognia w kierunku hallu recepcji,
zapalił ogień pilota, a potem włączył urządzenie i zaczął omiatać płynnym ogniem dywany,
firanki, drewniane ściany i sufit oraz wszystko, co moŜna było podpalić. Po chwili cały hall
zamienił się w piekło...
- Załatwione.
Kiedy oddział Traska dotarł do ósmego z dwunasta ostrych zakrętów na wąskiej
drodze do Schloss Zonigen, znalazł się dokładnie o poziom lub dwa zakręty poniŜej blokady.
Ludzie z autobusu otworzyli ogień. Z uwagi na ukształtowanie skał były to całkowicie
niecelne strzały wskazujące na strach obrońców turni. Wiedzieli, jak wielu ich kolegów
zginęło podczas oblęŜenia Gasthaus Alpenmann, i moŜliwe, Ŝe dostali nauczkę.
Jednak po bezpiecznym przejechaniu zakrętu Paul Garvey - pasaŜer w pierwszym z
samochodów - chwycił Traska za ramię, mówiąc:
- Zatrzymaj się!
Kierujący samochodem Alan McGrath nacisnął na hamulec.
- Co jest, do cholery...?
Na szczęście z powodu mgły oraz bliskości blokady ich prędkość była bardzo mała i
tylko dlatego nikomu nic się nie stało, gdy wpadł na nich samochód jadący z tyłu. Było to
zaledwie lekkie stuknięcie, które nie uszkodziło nawet zderzaków.
Trask zdąŜył juŜ odkręcić szybę, oczekując wystrzałów, wybuchów i podobnych
odgłosów świadczących o toczącej się ponad nimi bitwie. Jednak niczego takiego nie
usłyszał.
O co chodzi?
- To Shania! - odpowiedział Paul. - Jest tak blisko, Ŝe równie dobrze mogłaby siedzieć
z nami w samochodzie.
- No i?
- Powiedziała, Ŝe mamy się zbliŜyć tylko na tyle, Ŝeby moŜna było zobaczyć nasze
reflektory, a potem oddać kilka strzałów.
Trask skinął głową i szturchnął McGratha.
- Ruszaj - powiedział. - Potrzebna im jest jeszcze jedna mała dywersja, Ŝeby St John
mógł...
-...zasadzić granaty - dokończył za niego Paul Garvey.
Ich samochód wynurzył się zza skalnej ściany. Dość szybko odnalazł ich błąkający się
po drodze promień światła latarki. Zaraz po nim dołączyły snopy jeszcze kilku świateł.
McGrath zatrzymał samochód i zapalił długie światła.
W jednej chwili Trask znalazł się na zewnątrz i walnął całą serią w stronę źródła
światła. Z oddali dobiegły go okrzyki i grad kul, który rozbił przednią szybę samochodu, a
reflektory zamienił w stertę szklanych odłamków. Inne kule ze świstem przelatywały dookoła
i odbijały się od skały. McGrath szybko wycofał samochód i schował za zboczem.
- No i masz swoją dywersję, St John - mruknął pod nosem Trask w stronę, skąd
dochodziły jego uszu salwy ognia zasypujące drogę gradem ołowiu.
Nagle rozległ się ogłuszający huk prawie równocześnie wybuchających granatów.
Wraz z gorącym powietrzem, smrodem kordyta, dymem, krzykiem rannych i umierających
ludzi do Traska doleciał kurz i spadające z wysoka skalne odłamki.
Jeszcze zanim odłamki przestały opadać, Trask ze swoimi ludźmi popędził do przodu,
strzelając i trafiając w postacie pojawiających się ludzi oświetlonych płonącym minibusem -
jedynym samochodem, jaki pozostał na drodze. JeŜeli chodzi o drugi minibus oraz autobus, to
w tej chwili były potęŜnymi płonącymi kulami spadającymi w dół przepaści. Kule jak w
zwolnionym tempie odbijały się od drogi, skalnych ścian, aŜ w końcu opadły na dół, co
wywołało donośne echo w całej dolinie...
- Scott! - wrzasnął Trask. - Scott, Ŝyjesz?
- Tak, u nas wszystko w porządku! - zawołał Scott, wychodząc z cienia razem z
Wilkiem i Shanią. - Ruszamy dalej, a wy będziecie musieli poradzić sobie z tym wrakiem.
Dacie radę?
- O nas się nie martw, poradzimy sobie - odpowiedział Trask. - Ruszaj i rób, co do
ciebie naleŜy. Powodzenia!
Shania odciągnęła Scotta z powrotem w cień, jaki rzucała wysoka skała.
- Zanim ruszymy dalej, muszę najpierw się czegoś dowiedzieć. - I kiedy Trask wraz ze
swoimi ludźmi pracowali nad oczyszczeniem drogi, Shania cofnęła się jeszcze dalej i
przyłoŜyła lokalizator do czoła.
- Mój Khiffie - powiedziała. - Sprawdź, proszą, lokalizator. Przy ostatnim skoku
wyczulam, Ŝe jest o wiele słabszy. Czy mamy wystarczającą ilość energii, Ŝeby z niego
bezpiecznie korzystać?
Scott, telepatycznie połączony z Shanią, równieŜ czekał na odpowiedź. Wydawało się,
Ŝe tym razem Khiff nie odpowiedział tak szybko jak zazwyczaj.
Po dłuŜszej przerwie Scott i Shania usłyszeli:
- Badzie jeszcze działał, ale słabiej.
Scott wyczuł, Ŝe Shania zmartwiła się. I jeszcze zanim odezwała się, wiedział, Ŝe
przejęła się czymś, co utrzymywała przed nim w tajemnicy.
- Mój Khiffie, czy coś się z tobą dzieje? Jesteś jakiś nieswój. Twoje odpowiedzi są
dziwnie powolne i niepewne.
- Widziałem inne umysły, dowiedziałem się nowych rzeczy i zrozumiałem o wiele
więcej niŜ dotychczas.
- Mój Khiffie, nie potrafię ukrywać myśli przed tobą, ale wiem, Ŝe tobie nie sprawia to
Ŝadnych trudności. Czuję, Ŝe się przede mną zasłaniasz. Nigdy wcześniej tego nie robiłeś,
chyba Ŝe było to konieczne dla mojego dobra. Chyba mnie nie okłamujesz?
- Moim jedynym zadaniem - i to od zawsze - jest pomagać ci we wszystkim. ImoŜe
jeszcze pomagać tym, których kochasz...
Shania zaniepokoiła się jeszcze bardziej, ale Scott popatrzył na podświetlaną tarczę
zegarka i pociągnął ją za ramię.
- Musimy ruszać... - zaczął, ale w połowie zdania zamarł.
Wraz z ucichnięciem rozmowy prowadzonej pomiędzy Shanią a jej Khiffem w umyśle
Scotta pojawił się rosnący z kaŜdą chwilą zgiełk nawoływań, które tylko on mógł usłyszeć.
- Haaarry! Nekroskopie! Czy to ty, Haaarry?
- Haaarry! Czujemy twoje ciepło. Czy to naprawdę ty? Przyjdź do nas. Pomścij nas.
Czy moŜesz nas uwolnić?
- To moŜe być tylko on. To musi być on!
Głosy nieznajomych stawały się coraz donośniejsze, a mowa umarłych powoli
przekształcała się w zgiełk.
- To Nekroskop, Harry Keogh!
- Czuję go w ciemności.
- Haaarry! Powiedz coś!
- Czekamy od tak dawna.
- Przyjdź do nas, Haaarry!
- Mów do nas.
- Uspokój nas. - Haaarry! - Haaaarry! - Haaaaarry!
W głosach słychać było ogromną skargę i cierpienie.
Ale oprócz cierpienia dało się słyszeć rosnące podniecenie i nadzieję. Takjakby ktoś
od góry (ale nie z niebios) podsycał ogień w głosach zmarłych.
- Nie nazywam się Harry - odpowiedział Scott ochrypłym i drŜącym głosem.
- Co to jest, Scott? - zapytała Shania, która zdąŜyła juŜ przenieść uwagę z Khiffa na
Scotta.
- Musimy tam iść - odpowiedział, patrząc nieobecnym i pustym wzrokiem. - Nie
mogę... nie mogę im odmówić.
- Im?
- Im - odpowiedział, słysząc jednocześnie w swoim wnętrzu rosnący tumult
błagających zmarłych, zamroŜonych w katakumbach piekielnej turni Schloss Zonigen. -
Wszystkim niewinnym zmarłym, którzy tam na górze czekają na mnie.
Po chwili poczuł drŜenie Shanii i nawet szare futro wilka zjeŜyło się mu na karku. Ale
droga została ustalona i nie było z niej odwrotu...Kiedy Trójka Scotta St Johna wyszła z
cienia na czarną i podziurawioną pociskami drogę, Trask oraz jego agenci podjeŜdŜali właśnie
samochodami, Ŝeby z ich pomocą przepchnąć minibus przez poskręcane pozostałości barierek
bezpieczeństwa i zrzucić go w przepaść. Ale Scott nie zamierzał przyglądać się ich
poczynaniom, poniewaŜ co innego zaprzątało jego głowę.
- Nie mogę im odmówić - powtórzył. - Muszę się tam dostać. Do lodowego tunelu,
który zobaczyłem w ich umysłach.
- TakŜe w umyśle tego mechanika, który kierował kolejką - dodała Shania. - Znam
współrzędne. Tylko Ŝe to są zmarli ludzie, Scott.
- Wiem.
- A my mamy misję do wypełnienia. To moŜe nam przeszkodzić.
Scott popatrzył na nią dziwnym wzrokiem. - Nie, nie sądzę. Zmarli, podobnie jak
mechanik, mająnam coś do powiedzenia. Mogą wiedzieć znacznie więcej niŜ Ŝywi.
- Tak jest! - dobiegł ich okrzyk Traska, kiedy minibus zakołysał się na krawędzi
urwiska i poleciał w dół, pozostawiając wolną drogę.
- Mój Khiffie - powiedziała Shania. - Jak wygląda zapas energii w lokalizatorze?
- Energia... wystarczy jej.
- Martwię się o ciebie, mój Khiffie.
- Wiem. A ja martwię się o ciebie, Scotta oraz o ten świat.
- Ruszamy? - spytał Scott, biorąc wilka na ręce. Zamiast odpowiedzieć Shania wzięła
Scotta w swoje objęcia i juŜ po chwili...
...zmaterializowali się w kriogenicznym tunelu w Schloss Zonigen. Shania nadal
drŜała, ale tym razem bardziej z zimna niŜ z implikacji płynących z makabrycznego talentu
Scotta. Czarne kombinezony były całkiem dobrym pomysłem, ale nawet pod kurtkami
poŜyczonymi od szwajcarskich Ŝołnierzy z oddziałów specjalnych wyczuwało się lodowate
powietrze, w którym para wyraźnie wydobywała się z ust przy kaŜdym oddechu.
Scott podszedł do jednego z zamarzniętych i pokrytych szronem cylindrów
umieszczonych w głębokiej niszy. WłoŜył lufę karabinu w zatrzask utrzymujący cylinder na
miejscu i odblokował go. Gdyby zrobił to samo gołymi rękami, to bez wątpienia w kontakcie
z zimnym metalem palce przykleiłyby się, a Scott, odrywając je, straciłby skórę na ich
opuszkach. Powoli wyciągnął cylinder, aŜ ukazała się cała wypukła pokrywa. Pieczęcie na
pokrywie były złamane, a w miejscu gdzie pokrywa była unoszona, widać było trzycalową
szczelinę. Pod szczeliną panowała ciemność.
Scott znowu wykorzystał swoją dubeltówkę, wsadził lufę w szczelinę i nacisnął, aŜ
lód zgromadzony w zawiasach popękał i odskoczyła do góry pokrywa.
Shania uniosła dłoń do ust i zrobiła chwiejny krok do tyłu. Wilk, który stał na tylnych
łapach i asystował Scottowi, natychmiast opadł na wszystkie cztery łapy i wycofał się. Z kolei
Scott nie odczuwał przeraŜenia, tylko smutek i współczucie. Spojrzał do wnętrza lodowatego
grobowca i zobaczył dziewczynę lub młodą kobietę...
Tylko Ŝe skóra na jej twarzy miała brązowy kolor. Odwinięte w pośmiertnym
grymasie usta odsłaniały olśniewająco białe zęby. Jej włosy spływały lokami z głowy i
układały się na szczupłych ramionach. Tylko paznokcie ułoŜonych na zapadniętej piersi dłoni
miały ponad pięć centymetrów długości, a pod zagiętymi szponami widać było zaschniętą
brązową krew.
Scott nie mógł wiedzieć o tym, Ŝe właśnie tę dziewczynę dotykał jego śmiertelny
wróg - Mordri Dwa, czyli Simon Salcombe. Salcombe, korzystając z nekromantycznej mocy
dotyku, obudził ciało dziewczyny, która podrapała twarz naukowca, Herr Roberta Steina.
Jednak pozbawione energii dotyku ciało powróciło do poprzedniego stanu.
- Czy to ty, potworze? - zastanawiała się dziewczyna. - Słyszałam glos ciepłego
człowieka, Nekroskopa, ale poznałam takŜe dotyk kogoś zimnego - samego diabła! CzyŜby to
znowu on przyszedł mnie dręczyć? A moŜe jest to... Harry Keogh?
Była przeraŜona, ale dla Scotta St Johna jej myśli wyraŜone w mowie umarłych
brzmiały równie jasno i wyraźnie jakzwyczajna mowa. Jego serce i jego ciepło popłynęły do
niej wraz ze słowami:
- Nie, nie jestem Harrym Keoghiem, o którym słyszałaś. - Specjalnie mówił głośno,
Ŝeby takŜe i Shania mogła go słyszeć. - Ale Harry jest, a moŜe raczej był, moim przyjacielem.
- Jak to wyjaśnić? Jak wytłumaczyć, Ŝe cząsteczka Harry’ego, a moŜe nawet duŜa jego część,
stała się teraz jego fragmentem? Ale mowa umarłych potrafi przekazać znacznie więcej niŜ
same słowa, a teraz nawet myśli Scotta były mową umarłych.
- Achhh! - powiedziała zmarła dziewczyna. - Teraz to czuję! Twoje ciepło! Twoje
Ŝycie, oddech, ciepło!
- Opowiedz mi o sobie - poprosił Scott. - O wszystkich ludziach tutaj. Ale tak szybko,
jak tylko to moŜliwe, poniewaŜ mamy razem z przyjaciółmi waŜne sprawy do załatwienia.
Rozpoznając natychmiast powagę sytuacji, jej myśli popłynęły szybkim strumieniem i
było to bardzo podobne do transferu myśli Shingów.
- Muszę zacząć od tego, Ŝe juŜ na samym początku nas oszukano i obrabowano. Jeśli
chodzi o zamroŜenie, to szanse powrotu były bardzo nikłe, ałe my w nie wierzyliśmy. Od tego
czasu bardzo wielu z nas dręczono, torturowano i zredukowano do tego, co miałeś okazję sam
zobaczyć. Teraz nie mamy juŜ Ŝadnych szans, poniewaŜ wyłączono system, który utrzymywał
nas w stanie głębokiego zamroŜenia, a dokładniej zawieszenia. Generatory, które dostarczały
energii do urządzeń zamraŜających, przesyłają teraz energię gdzie indziej. Do czegoś
monstrualnego!
- Ale skąd wiesz o tym wszystkim? LeŜysz tutaj, jesteś oddalona od Ŝywych i...
-...martwych?
- Tak.
- PrzecieŜ jesteś Nekroskopem. Musisz zatem wiedzieć, Ŝe rozmawiamy ze sobą. W
końcu ktoś taki jak ty pokazał nam, jak mamy to robić.
- Ale ja nim nie jestem. Nie jestem taki sam. To dla mnie raczej nowość. Dopiero
jestem na drodze dosyć powolnego przypominania sobie, jak to jest.
- I tak opowiem o wszystkim. Kiedy pierwsi z nas pojawili się w tym miejscu, zostali
zawieszeni w tych cylindrach. Byliśmy co prawda martwi, ale nasze ciała nie rozkładały się.
Jeśli któreś z nas podległo jednak rozkładowi, wówczas pocieszali nas zmarli z cmentarza w
Idossoli. Kiedy jeszcze więcej z nas pogrąŜyło się w rozkładzie, pocieszali nas ci, których juŜ
wcześniej spotkał taki sam los. Jednak niektórzy z nas, między innymi ja, nadal pozostawali w
stanie zawieszenia, nie byłam Ŝywa, ale miałam szansę na Ŝycie, gdyby dostatecznie rozwinęła
się nauka i umiejętność rozmraŜania oraz leczenia... Ale to wówczas właśnie przybyły tutaj te
potwory.
W miarę jak ich prace nabierały coraz większego rozmachu i tempa, potrzebowali
coraz więcej energii i energia z generatorów została dostosowana do ich potrzeb. Co
oznaczało, Ŝe my...
- śe musiałaś umrzeć - podpowiedział Scott.
- Ałe nie to było najgorsze... Te straszliwe stwory posiadają władzę nad ciałami.
Nawet nad trupami, jeśli oczywiście nie zamieniły się one w proch. Ich dotyk, dotyk, który
moŜe dawać Ŝycie, o wiele częściej przynosi śmierć i koszmarne mutacje. Oni wykorzystywali
ten niesamowity dotyk przeciwko nam i bawili się nami tak, jak obłąkane dzieci bawią się
swoimi lalkami!
Ja zostałam na przykład wezwana i moje płuca wypełniły się powietrzem. Nawet
jednego z nich raniłam paznokciami.
- PokaŜesz mi, co zobaczyłaś, kiedy obudziły cię te kreatury? Jeśli mam z nimi
wałczyć, to chciałbym wiedzieć, jak wyglądają.
- Chcesz je zniszczyć? Spróbuję ci pokazać, co widziałam...
Scottowi wydawało się, Ŝe patrzy jej martwymi oczyma, choć przecieŜ od dawna ich
juŜ nie miała... Kiedy zmarła koncentrowała się na wspomnieniach, ich obraz stawał się coraz
wyraźniejszy. NajbliŜsza z widzianych twarzy była równie normalna i ludzka jak tysiące
widzianych w Ŝyciu twarzy. To z pewnością nie był Ŝaden z Mordrich. Z tyłu i nieco za
twarzą Herr Roberta Steina, bo to był on, była jednak jeszcze jedna twarz, która stawała się
wyraźniejsza i którą Scott natychmiast rozpoznał.
- To on! - syknął Scott.
Czarnych jak kamyki oczu Simona Salcombe’a nie moŜna było pomylić z niczym
innym. Miał tak samo zapadnięte policzki, bladą, woskową twarz i długą, kopułowatą
czaszkę. Jednak grymas ukazujący małe, rybie ząbki był czymś nowym. Gdyby komukolwiek
pokazać ten obraz, to bez wątpienia kaŜdy rozpoznałby oznaki szaleństwa na tej twarzy.
- Chyba skrzywdziłam niewłaściwą osobę - powiedziała dziewczyna.
- To nie była twoja wina - powiedział Scott. - To, co on zrobił temu męŜczyźnie, było
zaplanowane. Widziałem to w jego oczach.
- To twój nieprzyjacieł, prawda?
- Jeden z nich - przytaknął Scott - a z mojego punktu widzenia najgorszy z nich.
Zamierzam go zabić. Potem... no cóŜ, cała Trójka Mordrich musi umrzeć...
- Scott - powiedziała dziewczyna, odczytując imię z jego umysłu - pozwól, Ŝe ci
pomoŜemy. Mordri potraktowali wielu z nas jak kukły. Chcielibyśmy, Ŝeby sami zatańczyli tak,
jak im zagramy.
- Pozwól, Ŝe ci pomoŜemy! - Okrzyki Ogromnej Większości były niczym wiatr wiejący
w umyśle Scotta, tyle Ŝe ten wiatr wiał ze wszystkich stron jednocześnie. - Potrzebujemy tego
tak samo jak ty, Nekroskopie!
- Ale jak moŜecie mi pomóc? - zapytał Scott, mimo Ŝe znał juŜ odpowiedź, co
sprawiło, Ŝe krótkie włosy na karku stanęły mu dęba. Z wraŜenia zrobił krok do tyłu.
- Proszę - powiedziała dziewczyna - nie odwracaj się od nas, Scott! Zgadzamy się z
tym, Ŝe nie jesteś Harrym Keoghiem, ale posiadasz moc. Pytasz, jak moŜemy ci pomóc? Po
prostu poproś o pomoc. Wystarczy, Ŝe nas poprosisz.
- Więc jak... pomoŜecie? - spytał Scott. PomoŜemy! - zaczęły napływać odpowiedzi.
- O tak!
- Oczywiście, Ŝe tak!
- Ale pozwólcie, Ŝe najpierw ja wam pomogę - powiedział.
Przechodząc wzdłuŜ lodowego tunelu, owinął dłonie w rękawy kurtki i wyciągnął
kriogeniczne cylindry z niszy. Korzystając z luty strzelby, odpieczętował nieliczne
zamknięcia, które pozostały nienaruszone.
- Wystarczy! - zawołali zmarli, widząc, co robi. - Zrobiłeś juŜ wystarczająco duŜo.
Teraz sami sobie poradzimy.
Słysząc, jak z metalicznym trzaskiem zaczynają kolejno odskakiwać pokrywy
cylindrów, Scott wrócił do Shanii, która pobladła, i do wilka, który podkulił ogon i połoŜył po
sobie uszy.
- Nie bójcie się - zwrócił się do nich Scott, jeszcze niecałkiem swoim głosem. -
Jesteśmy wśród przyjaciół.
- Przyjaciół? - spytała Shania z lekkim drŜeniem w głosie, spowodowanym kolejnym
trzaśnięciem odskakującej pokrywy i zgrzytem kości opuszczającego ją „lokatora”. -
Powiedzmy... Ale juŜ czas, Ŝebyśmy ruszyli dalej.
- A co z twoim Khiffem? - głos Scotta brzmiał juŜ naturalniej. - Nawet tutaj będziemy
potrzebować twojego lokalizatora. Wiem teŜ, Ŝe Khiff korzysta z jego energii, więc...
- Wiem - powiedziała Shania, patrząc w głąb lodowego tunelu, gdzie zmarli, a
dokładniej mówiąc, mumie, pomagali swoim kolegom wydostać się z metalowych cylindrów.
- Pozwól, Ŝe spytam.
- Mój Khiffie... - zaczęła.
- Wiem, moja Shaniu - padła niezwłocznie odpowiedź. - Moja odpowiedź brzmi: tak.
MoŜesz skorzystać z lokalizatora.
- AleŜ Khiffie!... Wiem, Ŝe moc musi być bliska wyczerpaniu! - zaprotestowała. - Wiem
takŜe, Ŝe bez niej nie moŜesz istnieć!
- Wystarczy mi minimalna dawka. Nie przejmuj się mną... Jednak Shanią targały
wątpliwości. Nie miała pewności, czyjej Khiff powiedział całą prawdę, czy teŜ w dobrej
wierze jej nie okłamał.
- Boję się o Khiffa! - zwróciła się do Scotta. - Boję się, Ŝe on moŜe zdecydować się na
poświęcenie. Ale czy jest to konieczne? Co powiesz na Kontinuum Móbiusa?
Scott z Ŝalem pokręcił głową.
- W szkole nie umiałem rozwiązać nawet najprostszych równań, nie wspominając
nawet o ułamkach czyjeszcze trudniejszych obliczeniach. Jeśli chodzi o liczby Harry’ego, to
musiałbym posiadać fotograficzną pamięć, Ŝeby zapamiętać choćby połowę z tego, co
widziałem.
- Ja mam taką pamięć - odezwał się Khiff Shanii. - Jednak w tym wypadku nie mam
pewności co do mej pamięci.
- AleŜ jestem głupia - powiedziała Shania. - Mój Khiff był przecieŜ razem z tobą ze
mną, z nami... gdy Harry Keogh pokazywał ci, jak się poruszać w Kontinuum Móbiusa! - Mój
Khiffie, dlaczego nie powiedziałeś o tym wcześniej? To moŜe być nasze zbawienie!
- Niestety, moja Shaniu, to moŜe być takŜe zagląda.
- Jak to moŜliwe?
- Spróbuję ci to wyjaśnić - odpowiedział Khiff. - Czas pędzi i moŜe mi zabraknąć
odpowiednich słów... Liczby Nekroskopa... nie wiem, czy nawet on je rozumie. Wie, kiedy
zatrzymać ich bieg, dzięki czemu powstają drzwi. Jednak ja wyczułem inne, właściwie wielką
liczbę drzwi, które giną w labiryncie liczb. Były tam drzwi do kaŜdego miejsca i czasu. Za
niektórymi z tych drzwi wyczuwałem źródła grawitacji. Za innymi znajdowały się zdarzenia
nieodwracalne, stamtąd nie było powrotu. Gdybym się pomylił, to mógłbym zabrać was w
odległąprzeszłość tego świata albo w przyszłość, gdzie wyparowała juŜ atmosfera, albo teŜ do
źródła grawitacji, które zredukowałoby was do atomów. Nigdy nie podjąłbym takiego ryzyka.
Shania zdenerwowała się.
- A więc wolisz ryzykować własnym Ŝyciem!? Wiem, Ŝe w lokalizatorze nie ma energii!
- Nie do końca. W tym miejscu odległości są bardzo niewielkie i nie potrzeba tak wiele
energii. MoŜemy skorzystać z lokalizatora, bo jego energia nie została jeszcze wyczerpana.
- Ale po kolejnym skoku zostanie całkowicie zuŜyta... i co wówczas będzie z tobą? -
Nie czekając na odpowiedź Khiffa, odwróciła się do Scotta i z niemą prośbą w oczach
powiedziała: - Scott, musimy spróbować skorzystać z Kontinuum Móbiusa!
Scott zerknął na zegarek i powiedział:
- Cokolwiek zrobimy, musimy to zrobić natychmiast! Zostały nam co najwyŜej
trzydzieści trzy minuty. Niech to szlag - dodał - znowu ta przeklęta liczba!
- Och! - zawołała Shania i pociągnęła Scotta za sobą, usuwając go z drogi, po której
szybkim strumieniem sunęli zmarli. Ich sztywne, zgrzytające stawy i ciała były ozdobione
kryształami przypominającymi brylanty. Jedynie martwa dziewczyna przystanęła na chwilę,
aby po raz ostatni przemówić do Scotta:
- Cokolwiek się stanie, pamiętaj Ŝe zmarli ze Schloss Zonigen nigdy ci tego nie
zapomną... Spróbujemy jak najlepiej pomóc.
Scott popatrzył na nią, na jej zniszczone ciało, kończyny przypominające gałązki, na
wyschnięte oczy i jednocześnie wiedział, w jaki sposób sama siebie postrzega: jako uroczą
młodą kobietę o ślicznym uśmiechu i pięknych włosach. To Ŝe umarła tak młodo, było samo
w sobie straszne, ale zadawanie tortur po śmierci budziło prawdziwe przeraŜenie!
- Tak - odpowiedział Scott. - Nigdy cię nie zapomnę. MoŜesz mi wierzyć, Ŝe my takŜe
zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Zmarli pomaszerowali swoją drogą...
- Co robimy? - spytała Shania, która uznała rację Khiffa i pogodziła się juŜ, Ŝe po raz
ostatni będą musieli skorzystać z lokalizatora.
Scott poprawił sobie na szyi pasek od miotacza ognia, sprawdził, czy obie lufy
dubeltówki są załadowane, po czym odpowiedział:
- Musimy się dostać do tej wielkiej jaskini, gdzie stoi maszyna. Ale bezpośredni skok
w to miejsce jest zbyt niebezpieczny. Nie moŜemy się tam pojawić, nie wiedząc, co nas
czeka. Czy znasz współrzędne bocznych tuneli, zwłaszcza tych, w których są zamknięci
zakładnicy Mordrich? - To akurat nie było zbyt mądre pytanie, bo nie było juŜ czasu.
- Znam współrzędne tak samo jak ty. RównieŜ mój Khiff je zna.
- To dobrze. W takim razie ruszamy do bocznego tunelu. Scott wziął wilka na ręce i
po chwili byli juŜ na miejscu...Jedyny człowiek, który był świadom ich przybycia do tunelu z
uwięzionymi ludźmi, był takŜe krańcowo przeraŜony Pierwszą rzeczą, która pojawiła się w
jego umyśle, było przekonanie, Ŝe Scott i Shania to kolejni Mordri, których nigdy wcześniej
nie widział. Ci Mordri musieli wiedzieć, czego się właśnie dopuścił, i przybyli w to miejsce
specjalnie po to, aby go ukarać. Ale co do psa czy wilka, czy co to było...
Scott wybrał to miejsce, poniewaŜ wiedział, Ŝe w labiryntach Schloss Zonigen ten
tunel wraz z przylegającymi połączeniami - jaskiniami i wnękami - jest stosunkowo wolny od
obecności perwersyjnych straŜników i popleczników Mordrich. W tym miejscu nie
dostarczano nagród uprzywilejowanej kaście Schloss Zonigen. Dlatego Scott domyślał się, Ŝe
to miejsce będzie raczej opuszczone i stanie się dogodnym punktem, z którego będzie moŜna
przypuścić atak na znajdującą się w pobliŜu główną jaskinię, statek Mordrich oraz na samą
Trójkę.
Dyrektor Gunter Ganzer znajdował się w tym opuszczonym miejscu z jeszcze jedną
osobą, która niedawno przestała być Ŝywą, oddychającą świnią noszącą nazwisko Hauser.
Poplecznik i zaufany Mordrich, Erik Hauser, był trupem i w chwili gdy Trójka Scotta
pojawiła się w korytarzu, Ganzer ciągnął za sobą korpulentne ciało ze zmiaŜdŜoną czaszką,
chcąc schować je w jednym z nieoświetlonych zakrętów tunelu.
Scott dostrzegł Ganzera na chwilę przed tym, jak Ganzer zobaczył Scotta. Stał przed
nim całkiem normalny męŜczyzna, którego cechą szczególną była wykręcona do tyłu lewa
stopa w czarnym bucie. MęŜczyzna miał niecałe 180 cm wzrostu, okrągłą spoconą twarz,
drŜące usta i jak na to miejsce był zbyt schludnie ubrany. Jego ubiór kontrastował z
wyraźnym poczuciem winy i strachem malującym się na twarzy oraz leŜącym u jego stóp
duŜym i płaskim kluczem francuskim, częściowo pokrytym czerwoną wilgotną mazią i z
przyklejoną do niego kępką czarnych włosów.
- Nein! Bitte, nein! - krzyknął głośno Ganzer i upadł na kolana. Jednocześnie zmruŜył
oczy i Scott zauwaŜył, jak sięga ręką po pistolet znajdujący się w kaburze przyczepionej do
paska ofiary.
Scott zrobił krok do przodu i kopnął Ganzera w rękę, wytrącając mu z niej pistolet.
Podał swoją strzelbę Shanii, a sam złapał za kołnierz Ganzera, postawił go na nogi i juŜ miał
go uderzyć, kiedy Shania zatrzymała jego rękę.
- Scott! - powiedziała. - On nie jest jednym z ludzi Mordrich. - Zajrzała do umysłu
Ganzera i znalazła tam jedynie strach, a takŜe resztki niedawnej wściekłości...
Ganzer cofnął się i oparł o ścianę. Jego spojrzenie spoczęło na Scotcie, potem na
Shanii, a w końcu na szczerzącym kły wilku i znowu na twarzy Scotta. Jego zdziwione oczy
przyglądały się umalowanym na czarno twarzom, ciemnym ubraniom oraz broni.
- Co...? Jesteście z Anglii?
Scott odwzajemnił spojrzenie, lustrując przy okazji martwe ciało Erika Hausera. Przez
kilka sekund docierała do niego mowa umarłych. MęŜczyzna nie wiedział, gdzie się znalazł i
głośno wyraŜał swoje zdumienie, gdyŜ zupełnie niespodziewanie spotkał się z zimnymi i
nieprzeniknionymi ciemnościami.
- Zabiłeś go? - spytał Scott tonem stwierdzającym raczej fakt niŜ pytającym.
- Ale... ale nie chciałem! - Ganzer zaczął piszczeć i niebezpiecznie podnosić ton głosu.
- Cicho! - warknął Scott, po czym dodał: - Nie okłamuj mnie! Nie obchodzi mnie to,
Ŝe go zabiłeś, przynajmniej jeśli był jednym z nich.
- O tak, był! - powiedział Ganzer, zaczynając kontrolować drŜenie i ochrypły cięŜki
oddech. - Zdecydowanie! Ferftuchte Schweinhund!
- Po angielsku, jeśli moŜesz - upomniał go Scott. Nie miało to jednak większego
znaczenia, poniewaŜ cały czas prześwietlał rozmówcę telepatycznie. Potrafił wyłączać tę
zdolność, ale w tej sytuacji o wiele lepiej było skanować najbliŜsze otoczenie, aby nie dać się
zaskoczyć. - Dlaczego go zabiłeś?
- Za moją biedną Ŝonę, za siebie i za wszystko, czego nie mogłem juŜ dłuŜej znosić!
Przychodził tutaj do mojej Ŝony, Ŝeby być z nią do tej celi. Opowiadał mi, co jej będzie robić,
co juŜ zrobił i to nie raz! To Erik Hauser, tak zwany poplecznik. Ze wszystkich zbirów
Mordrich ten był najgorszy. Wiedziałem, Ŝe i tak jest juŜ po mnie, więc poszedłem za nim.
Kiedy zajął się otwieraniem celi mojej Ŝony, nie wytrzymałem, podszedłem od tyłu i... i...
- Tak, wiem - powiedział Scott. - Uspokój się, weź ten pistolet i wyjaśnij, dlaczego
twoim zdaniem i tak jest juŜ po tobie.
- Dokładnie to, co powiedziałem - zaczął wyjaśniać Ganzer. W tym samym czasie
Shania podeszła do drzwi celi, Ŝeby je otworzyć. - Cała Trójka Mordrich to szaleńcy, ale
jednemu z nich, Guylerowi Schweitzerowi, odbiło najbardziej! Niecałe pół godziny temu
powiedział mi, Ŝe kiedy ich statek odleci, cały kompleks Schloss Zonigen zostanie zniszczony
i zginą wszyscy, którzy się tu znajdują! I ja mu wierzę! Tak więc nie mam nic do stracenia.
- Co do tego, na pewno moŜesz mu wierzyć - odpowiedział Scott. - Ale teraz nie
mamy czasu do stracenia.
Kiedy to mówił, dotarł do ich uszu zduszony okrzyk... ale czego? Ulgi?
Niedowierzania? Zza otwartych drzwi celi dotarł wątły głos:
- Gunter? Mój Gunter? Czy to ciebie słyszę? JuŜ idę, Gunter, juŜ idę! - Słowa były
wypowiadane po niemiecku, ale dla Scotta nie miało to znaczenia.
- Co...? - ze zdumieniem odpowiedział Ganzer. - Moja Hannelore? To ona mówi?
Porusza się? MoŜe mówić i... i...
Z celi wyszła Shania. Wyglądała na zupełnie zszokowaną. Nie mogła uwierzyć, Ŝe
jakikolwiek przedstawiciel jej rasy mógłby nawet pomyśleć o tak potwornej transmutacji,
jakiej została poddana Ŝona Ganzera. A do wszystkiego wystarczył dotyk, dotyk Mordrich,
który kiedyś potrafił uzdrawiać, ale zamienił siew okaleczający mutacyjny dotyk szaleństwa.
Lecz Shania równieŜ była Shingiem, a jej dotyk nie uległ degeneracji. Co uległo mutacji,
równie łatwo mogło zostać przywrócone do pierwotnego stanu.
Niedługo po tym jak Shania weszła do celi, światła w tunelu zaczęły migotać i sypać
iskry. Scott wiedział, co oznacza efekt przypominający działanie stroboskopu. Za Shanią
wyłoniła się z celi kobieca postać. Znieruchomiały Ganzer nawet nie śmiał dopuścić do siebie
nadziei i ze strachem patrzył na kobietę, która w miarę jak błyski świateł uspokajały się,
ukazywała się w swojej prawdziwej formie.
Ze zdławionym okrzykiem Ganzer rzucił się do przodu.
Kiedy niedawno widział ją po raz ostatni, jego Ŝona była gumiastą ośmiornicą z dolną
połową ciała, którą pozostawiono kobiecą. Ale tym razem była to Hannelore, taka, jaką ją
zapamiętał, jaką była, jego najdroŜsza Ŝona! Tylko jej włosy się zmieniły. Orzechowe,
błyszczące loki zostały zastąpione przedwczesną siwizną. Ale czegóŜ innego moŜna było
oczekiwać? To zresztą nie miało najmniejszego znaczenia.
Naga od pasa w górę, mająca na sobie jedynie podartą spódnicę, Hannelore rzuciła się
w ramiona Guntera.
- Szybko dochodzi do siebie - odezwała się telepatycznie Shania. - Mój Khiff pomógł
jej z... potwornymi problemami psychologicznymi. Ona wie, co robimy i co nam jeszcze
pozostało do zrobienia.
Ganzer nie był w stanie nic powiedzieć. Łzy spływały mu po policzkach. Zdjął
płaszcz, okrył nim Ŝonę i przytulił mocno. Po chwili odepchnęła go, mówiąc:
- Gunter, musimy pomóc uwolnić innych... Wszystkich!
Nie mówiąc ani słowa więcej, podeszła trochę niepewnym krokiem do najbliŜszej celi
i zaczęła wysuwać zamykający ją skobel.
Ganzer ruszył za nią, ale zatrzymała go Shania, która dotknęła go. Natychmiast
przewrócił się na ziemię, a jego lewa noga zaczęła wić się jak wąŜ.
- Ach... Achhh! - wrzasnął Ganzer, intensywnie masując nogę. Po chwili ból minął i
obie stopy skierowane były do przodu.
Wstał i z niedowierzaniem patrzył to na stopy, to na Shanię.
- PrzecieŜ, przecieŜ... jesteś jedną z nich!
- Nie, nie jest - wyjaśnił Scott. - Jest jedną z nas. Ruszaj się i pomóŜ nam uwolnić tę
resztę ludzi. Przyprowadź ich do Shanii. Jeśli moŜna im pomóc, to Shania to zrobi. Tylko
szybko, bo nie mamy zbyt wiele czasu.
- MoŜe nawet jeszcze mniej, niŜ myślisz, Scott. Prawdopodobnie mamy nie więcej niŜ
dwadzieścia dwie minuty. Powiedzmy, Ŝezostalo nam dwadzieścia minut... - telepatycznie
zauwaŜyła Shania.śeby uwolnić wszystkich więźniów, potrzebowali tylko kilku minut, które i
tak wydawały się godzinami. Kobiety i męŜczyźni dzięki dotykowi Shanii wracali do
normalnego kształtu. Khiff pomagał usunąć z ich pamięci najgorsze ze wspomnień. Po chwili
w korytarzu zrobiło się tłoczno.
Właśnie wówczas zza zakrętu od strony głównej jaskini wynurzył się uzbrojony
straŜnik.
Shania i Scott byli tak bardzo zajęci więźniami, Ŝe go nie zauwaŜyli. Na szczęście
wilk nie dał się całkowicie zaskoczyć. Nie był tak szybki jak zwykle i tłumaczył to
zamieszaniem, a przede wszystkim całą masą silnych zapachów wydobywających się z
poszczególnych cel i od niemytych ciał, które podlegały wtórnej metamorfozie. No cóŜ,
nawet wilk ma jakieś ograniczenia.
Jednak mimo to czuły nos i wraŜliwe uszy wychwyciły informację o tym, Ŝe ktoś się
zbliŜa. Nie tracąc czasu na zaalarmowanie Scotta i Shanii, podbiegł do zakrętu i ukrył się w
niszy wyŜłobionej w ścianie.
Dopiero wówczas ostrzegł resztę Trójki:
- Scott, Shania! Ktoś się zbliŜa!
Pośrodku tłumu byłych więźniów para mścicieli usłyszała wołanie wilka i zaczęła
torować sobie drogę. Ale po chwili stanęli w miejscu, widząc straŜnika, który równieŜ
zatrzymał się na ich widok. Jednak tym razem wykorzystali telepatię w pełni i skupili się na
straŜniku.
Niech to szlag, miała rację! - pomyślał. - Ta pokręcona dziwka miała całkowitą rację,
sądząc, Ŝe coś się tutaj dzieje. Cokolwiek to jest, zaraz to załatwię! - W jego umyśle pojawił
się obraz Gelki Mordri, Mordri Jeden, kiedy widział ją ostatnio: wściekła kreatura chuda jak
patyczak, z rozwianymi włosami, kłapiącą szczęką gestykulująca szponiastymi rękami... Tak
wyglądała Gelka Mordri, kiedy przed minutą odesłała go z głównej jaskini tuŜ po tym, jak
wyczuła obecność energii podobnych do mocy Shingów.
Scott znowu był w ruchu. Wyciągnął broń, przebijając się na czoło tłumu. StraŜnik
zauwaŜył Scotta, oczy zwęziły mu się w wąskie szparki. Podniósł lufę do góry, myśląc:
Kimkolwiek jesteś, spierdalaj do piachu! A jeśli chodzi o resztę, to teŜ moŜecie łyknąć trochę
ołowiu!
Nacisnął spust... ale chwilę za późno.
Wilk odczytał jego intencje i wyskoczył z ukrycia, uderzając go w ramię i zaciskając
szczęki na szyi straŜnika, tuŜ poniŜej lewego ucha. Zszokowany i obezwładniony bólem
straŜnik podniósł ręce do góry, stracił równowagę, a jego broń oddała serię, siejąc kulami po
skalnym suficie i sypiąc na dół kurz i kamyki.
Wgryzając się głęboko w ciało, wilk usłyszał rozkaz swojej Jedynki:
- Wilku, wynoś się stamtąd!
Wiedząc, co zamierza Scott, wilk puścił męŜczyznę i opadł na posadzkę. Scott
wystrzelił z dubeltówki, jeszcze zanim straŜnik zdołał powstać. Strzał z bezpośredniej
odległości trafił w lewą górną część klatki piersiowej, zmiaŜdŜył obojczyk, oderwał pół
gardła i odrzucił ciało straŜnika do tyłu. Jego broń wyleciała w powietrze, a martwe ciało
opadło na posadzkę.
- Co to? Co się stało? - zapytał martwy męŜczyzna. Ale Nekroskop Scott St John po
prostu go zignorował. Zrobił krok naprzód, podniósł broń martwego straŜnika i wręczył ją
jednemu z byłych więźniów.
- Teraz wszystko się zacznie - powiedziała Shania, podbiegając do Scotta i chwytając
go za ramię. - W jaskini ze statkiem na pewno usłyszano strzały i na pewno przybiegną tutaj
inni straŜnicy. Będzie ich o wiele więcej od nas!
- Przez chwilę tak - zgodził się z nią Scott. - Ale miejmy nadzieję, Ŝe tylko przez
chwilę. Co do cholery dzieje się z Wydziałem E?
Scott złamał dubeltówkę, Ŝeby ją ponownie załadować. Zanim ktokolwiek zdąŜył się
zastanowić, co robić dalej, pojawiło się nagłe zawirowanie powietrza, które zakręciło
niebieskim dymem pochodzącym z niedawnego wystrzału. Zupełnie znikąd pojawiły się trzy
postacie, początkowo zamazane i niewyraźne. Dwóch uzbrojonych straŜników stało po
prawej i po lewej stronie postaci w środku, którą była... szalona przywódczyni Trójki
Mordrich - sama Gelka Mordri!
- Achhh! Shania Dwa! - odezwała się Gelka, a jej piszczący głos był równie bolesny
dla uszu jak pisk kredy piszącej po tablicy. - Więc miałam rację. To ty sprawiasz mi
przykrość. - Sunęła w kieranku Shanii z głową z tyłu i nieprawdopodobnie długimi rękoma z
przodu. - Koniec z tym, Shania, nie pomoŜe ci nawet uzdrawiający dotyk
Shingów.Nieubłaganie szła do przodu i uśmiechała się, a raczej złośliwy grymas ozdabiał jej
twarz. Wyciągała ręce po Shanię i jednocześnie rzucała rozkazujące spojrzenia w kierunku
swojej obstawy.
StraŜnicy natychmiast otworzyli ogień...
Dwanaście minut wcześniej:
Ben Trask i ludzie z jego oddziału wyłączyli światła i zatrzymali samochody przed
ostatnim zakrętem na drodze dojazdowej do parkingu, który naleŜał do Schloss Zonigen.
Chwilę wcześniej na sekundę lub dwie zatrzymali się na wprost budynku, mając moŜliwość
obejrzenia go. Technicy obserwowali podjazd do głównego wejścia oraz parking. Pomimo
wygaszonych reflektorów światła na fasadzie, wieŜyczkach i recepcji, znajdującej się zaraz za
wielkimi szklanymi drzwiami wejściowymi, sprawiały, Ŝe było wystarczająco jasno, Ŝeby
widzieć... co oznaczało, Ŝe oni równieŜ byli widziani.
Kiedy samochody ruszyły, na balkonach natychmiast rozbłysły reflektory, a ich snopy
zaczęły się krzyŜować i przeszukiwać teren. Po chwili zabrzmiały serie z broni
automatycznej. Technicy szybko schowali samochody za stojącymi na parkingu
cięŜarówkami. Grad kul zaczął z trzaskiem odbijać się od metalowych części pojazdów.
- Niech to szlag! - zaklął Trask skurczony na siedzeniu pierwszego samochodu. - Czy
St John nie miał się nimi zająć?
- Pewno miał - zauwaŜył technik McGrath. - Ale jeśli my mamy tutaj kłopoty, to co
dopiero on tam w środku? Nie wiadomo, z kim mają teraz do czynienia Scott, jego kobieta i
ten szary, sprytny zwierzak.
- Opuścić samochód - rzucił Trask. - Chować się za cięŜarówkami. Jakby ktoś się
zbliŜał, to strzelać bez ostrzeŜenia. I módlcie się, Ŝeby któremuś z tych strzelców nie przyszło
do głowy celować w cysternę! - Następnie odwrócił się do Paula Garveya. - Paul, moŜesz
dotrzeć do Millie? PrzekaŜ jej to samo: wysiadać z samochodu i kryć się. Nie chciałbym, Ŝeby
coś się stało temu dziecku. Ani nikomu z naszej ekipy.
- Załatwione - powiedział Garvey, otwierając drzwi. - Ciekawe, Ŝe ona teŜ pomyślała
o tym, czy ty dobrze się czujesz...
Kiedy Paul wysiadał, Trask zadał jeszcze pytanie:
- A co z tobą? Dobrze się czujesz?
- Doskonale - odparł telepata. Jego ochrypły głos zdradził Traskowi kłamstwo. Kiedy
jednak dodał: - Znowu jak za starych dobrych czasów. - Trask wiedział, Ŝe faktycznie dobrze
się czuje.
Ośmiu agentów brodziło we mgle otulającej ich nogi, kryjąc się przed fruwającymi i
rykoszetującymi kulami.
- Hej, panowie technicy! - zawołał Trask. - Nasza broń, włącznie z tym szwajcarskim
sprzętem, jest za słaba na odległość ponad trzydziestu metrów. Za mało celna. Ale co sądzicie
o kuszach? Myślę o tych reflektorach... Prawdopodobnie niewiele to pomoŜe, ale moŜliwe, Ŝe
ich snajperzy zaczną się trochę bać i nie będą juŜ tacy pewni siebie na tych balkonach.
Trask nawet nie zdąŜył skończyć, kiedy dwie sylwetki ruszyły zająć pozycje. Jedna z
przodu cięŜarówki, a druga z tyłu. Niecałe dziesięć sekund później rozległ się świst
wypuszczanego z kuszy bełtu, a potem rozprysło się szkło i reflektor przestał świecić. Ludzie
z Wydziału E usłyszeli okrzyki zdumienia i wściekłości. Chwilę potem dobiegł ich strumień
wyzwisk, kiedy rozprysły się soczewki drugiego reflektora.
Jednak tym razem przekleństwa nie ustały, ale zamieniły się w serię wystraszonego
pojękiwania, a w końcu potęŜnego histerycznego wrzasku. I chociaŜ szczęk automatycznej
broni stał się głośniejszy i przybrał rozmiar kanonady, to jednak nie był skierowany w stronę
Traska i jego ludzi.
Garvey, Chung i Trask dołączyli do McGratha, który przykucnął przed
zaparkowanymi cięŜarówkami. Kusza Szkota zwisała luźno z jego ręki, a on sam wpatrywał
się z niedowierzaniem w balkony usytuowane nad wejściem do kompleksu jaskiń. To w tym
miejscu zainstalowano reflektory. Tylko Ŝe ludzie, którzy kierowali tymi reflektorami oraz
wielu innych, którzy siali kule tam, gdzie padało światło...
...zniknęli w tajemniczy i niezrozumiały sposób, a ostatni z nich właśnie spadał w dół i
potwornie krzyczał. Na balkonie zebrała się grupa dziwacznych milczących postaci w
łachmanach. Wszyscy zamiast oczu mieli głębokie dziury, a ich białe zęby wystawały z
kościstych Ŝuchw, ich twarze zaś... tylko częściowo były pokryte skórą!
I chociaŜ Trask dobrze wiedział, na co patrzy, to nie mógł powstrzymać drŜenia nóg,
kiedy odszedł od cięŜarówki, Ŝeby lepiej się wszystkiemu przyjrzeć. Oni zobaczyli go oczami,
które nic mogły widzieć. I machali do niego rękami, na których w wielu miejscach brakowało
skóry, gdzie widać było zmumifikowane mięśnie, a czasem same kości. Wykonywali
przywołujące gesty do Traska i jego zespołu.
Garvey, który stał za Traskiem i połoŜył mu dłoń na ramieniu, stwierdził po prostu:
- A nie mówiłem? Stare, dobre czasy, prawda, szefie?
- Prawda - odrzekł Trask, czując, jak cierpnie mu skóra.
- No to juŜ wiecie, kim jest Scott St John - zauwaŜył David Chung. - Nie pomyliłem
się mówiąc, Ŝe to nowy Nekroskop...
Ben Trask nie był w stanie wyobrazić sobie tego, co działo się właśnie w recepcji
Schloss Zonigen. A był to horror przeplatający się z kompletnym szaleństwem. Trask
wiedział, skąd zmarli przybyli oraz w jaki sposób i przez kogo zostali przywołani do
pseudoŜycia. Wiedział o tym zarówno Trask, jak i wszyscy ludzie z Wydziału E. Ale jeśli
jednak chodziło o obrońców kompleksu Schloss Zonigen...
Musieli zmierzyć się z nieboszczykami, którzy nie podlegli jeszcze całkowitemu
rozkładowi. Niektórzy z nich mieli powaŜnie uszkodzone ciała, co było skutkiem wadliwie
funkcjonujących urządzeń zamraŜających. Inni w Ŝyłach i organach wewnętrznych mieli lód,
który z trzaskiem pękał pod wpływem ruchu, rozrywając i rozrzucając na zewnątrz trupie
wnętrzności. Mściwe upiorne postacie sunęły niepowstrzymanie do przodu, były niewraŜliwe
na kule penetrujące ich ciała i zapiekłe bezwzględne... Kilku nieboszczyków stało teraz na
balkonach Schloss Zonigen i machało przywołująco do ludzi na dole rękoma, z których pod
wpływem ruchu odpadały kawałki zamroŜonego mięsa...
Wnętrze skalnej turni wypełnione było echem odgłosów strzelaniny i powoli
cichnących okrzyków. Kiedy srebrna poświata zaczęła przebijać się ponad szczytami na
wschodzie, myśli Traska oderwały się od makabrycznej scenerii i wróciły do bieŜącej
sytuacji. Bitwa wyglądała na wygraną ale cała wojna jeszcze nie. A czas płynął nieubłaganie.
Trask odwrócił się do swoich ludzi i wydał rozkaz:
- Do samochodów, natychmiast! Jan, widzisz, co się dzieje?
- Tak jest! - odpowiedział Traskowi piskliwy głos prekognity. - Dobry BoŜe, widzę!
- Wskakujcie do samochodu! - wrzasnął Trask. - Rozwalamy drzwi!
Z chwilą gdy umilkł ogień obrońców, nic juŜ nie było w stanie powstrzymać
samochodów, które wyjechały z ukrycia, przyspieszyły i jeden za drugim skierowały się w
stronę drzwi.
Wraz z eksplozją poskręcanego aluminium, wśród fruwającego szkła, samochody
rozbiły futryny i z roztrzaskanymi drzwiami wjechały na recepcję.
Samochody zatrzymały się i ze środka wybiegli ludzie Traska. Schyleni
półprzymkniętymi oczami rozglądali się w półmroku oświetlanym lampami mrugającymi jak
stroboskopy. Rozbiegli się, formując tyralierę i szukając ewentualnego zagroŜenia. Ale w
najbliŜszej odległości najwyraźniej nic im nie groziło.
Za kontuarem recepcji Trask natknął się na bladego jak śmierć męŜczyznę o szeroko
otwartych ustach i oczach. Trząsł się na całym ciele i chociaŜ był ubrany w szary mundur
straŜnika, to juŜ nie przedstawiał Ŝadnego zagroŜenia. Jego pistolet maszynowy leŜał przed
nim na ladzie, ale straŜnik nie czynił najmniejszego gestu, który mógłby świadczyć o tym, Ŝe
chciałby po niego sięgnąć. To dlatego, Ŝe z obu jego stron stało dwóch nieŜywych męŜczyzn i
czekało na najmniejszy ruch straŜnika... który w końcu nastąpił - straŜnikowi ugięły się nogi i
męŜczyzna osunął się po ścianie z bulgotaniem dobiegającym gdzieś z głębi gardła.
Kiedy światła uspokoiły się nieco, Trask i reszta jego ludzi zobaczyli obraz totalnej
rzezi. Wszędzie w przeróŜnych pozach leŜały ciała w szarych mundurach uwalane we krwi.
Krocząca śmierć zwróciła broń straŜników przeciw nim samym...
Co do śmierci, to czekała w cieniu i właśnie ruszyła z grzechotem i skrzypieniem
kości do przodu. Dwa rzędy nieboszczyków uformowały przejście w głównym korytarzu
prowadzącym do centrum Schloss Zonigen i znieruchomiały, stojąc naprzeciw Traska oraz
jego ludzi. Milczący i powaŜni przedstawiali sobą nadzwyczaj groźny widok. Niektóre ciała
były wyschnięte na wióry, inne mokre z resztkami lodu...
Wszyscy podnieśli zakurzone i kościste lub po prostu gnijące ramiona i wskazali
Traskowi drogę, którą miał dalej iść.
- Tak, wiem - odrzekł ochrypłym głosem. - Dziękuję wam. Nigdy nie uda mi się wam
odwdzięczyć. - Następnie, odzyskując swój normalny głos, odezwał się do swoich ludzi: -
Idziemy!
W obszernym tunelu na lekkim nasypie ułoŜono szyny. Na nich stały dwa otwarte
wagoniki podobne do wagonów kolejki w wesołym miasteczku. Obok na straŜy stało dwóch
nieboszczyków, wzdłuŜ torów zaś leŜały ciała kilku straŜników, których skutecznie
zatrzymali zmarli.
Trupy odsunęły się, a Trask wraz z resztą oddziału wsiadł do wagoników. Technicy
zajęli się uruchamianiem pojazdów. Kiedy wagoniki ruszyły, Goodly spojrzał za siebie i
zobaczył, Ŝe zmarli opadli na podłogę i znieruchomieli. Ich misja dobiegła końca.
To samo miało miejsce w okolicy recepcji. Piąta kolumna Nekroskopa Scotta St Johna
dołączyła do Ogromnej Większości i ponownie osunęła się w chłodne objęcia Śmierci. Jednak
tym razem zmarli czynili to ze spokojem w sercach...
Trzy rzeczy działy się prawie równocześnie, gdy Mordri Jeden rozkazała swoim
ochroniarzom otworzyć ogień. Po pierwsze: Wilk przykucnął, warknął i skoczył do gardła
Gelki, próbując odciągnąć ją od Shanii. Po drugie: Gunter Ganzer, Shania, Scott i były
zakładnik, który otrzymał broń, zaczęli niemal równocześnie strzelać. Po trzecie: z głównej
jaskini, gdzie znajdowała się maszyna, dało się słyszeć odgłosy wybuchów, krzyków,
przekleństw i strzałów.
A potem... wszystko działo się jak w zwolnionym tempie.
Scott został trafiony. Nie czuł bólu, a jedynie zdziwienie i niezadowolenie. Coś jak
uderzenie ogromnej pięści. Kula przeleciała przez ramię pod obojczykiem, a siła uderzenia
przewróciła go na plecy. Kule nie oszczędziły równieŜ ludzi po jego prawej i lewej stronie.
Wielu z nich zostało trafionych, niektórzy jęczeli, inni tylko leŜeli i zwijali się z bólu.
Scott upuścił dubeltówkę, ale jego palce natrafiły na leŜący tuŜ za nim miotacz ognia.
Automatycznie przyciągnął broń do siebie, odnajdując palcami spusty. Jeden ze spustów
uruchamiał płomień pilota, a drugi włączał oczyszczający ogień.
Wszystko działo się bardzo wolno. Niecałe trzy metry przed nim znajdowała się Gelka
Mordri.
Przyboczni Gelki leŜeli martwi. RównieŜ i Gelka została trafiona, o czym świadczyło
kilka szerokich dziur w jej kaftanie. Jednak Ŝadna z jej funkcji Ŝyciowych nie została
uszkodzona i najwyraźniej nie przejmowała się „niewielkimi” ranami. Była przecieŜ
Shingiem i mogła sama się uzdrawiać. Teraz główną jej troską był wilk, którego cięŜar
wytrącił ją z równowagi. Jego kły wpiły się głęboko w ramię Gelki, a on sam huśtał się wokół
niej jak wahadło, skręcając i bujając się z kaŜdym jej ruchem.
Gdzie jest Shania? - pomyślał Scott.
- Tu jestem! - odpowiedziała ze skalnej niszy, do której teleportowała się natychmiast
po oddaniu strzałów z obu luf do jednego z ochroniarzy Gelki. - Skorzystałam z lokalizatora,
Ŝeby uciec w bezpieczne miejsce. Właściwie zrobił to mój Khiff, a teraz... jego los został
przypieczętowany. W urządzeniu nie ma juŜ energii!
Scott zacisnął zęby i poczuł rosnącą wściekłość, po czym odpowiedział:
- Jest puste? A bez lokalizatora Khiff umrze? No cóŜ, nie będzie sam. Ta dziwka
Mordri dołączy do niego!
Jednak Scott nie mógł uŜyć miotacza ognia, poniewaŜ Gelka właśnie oderwała od
siebie wilka i korzystając z paraliŜującej mocy Shingów trzymała go przed sobą, zasłaniając
się nim. Z demonicznego wyrazu jej twarzy oraz ze sposobu, w jaki wibrowały jej szponiaste
palce, Scott odgadł, Ŝe właśnie zastosowała moc dotyku w stosunku do wilka!
- Ha! - krzyknęła Gelka, rzucając mu w twarz wyjące zwierzę. Jednak wyraz jej
twarzy radykalnie zmienił się. Teraz zaczęła się bać. Zobaczyła, jak Scott zapala płomyk
pilota na miotaczu ognia i nie czekając, aŜ naciśnie drugi spust, wydała z siebie obłąkańczy
dziki wrzask, cofnęła się i uŜyła swojego lokalizatora. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą
stała Gelka, wirował jedynie tuman kurzu...
- Mój Khiff! - powiedziała Shania, przeciskając się przez zszokowany i przestraszony
tłumek ludzi. Przyklęknęła obok Scotta. - Mój biedny Khiff! Jeszcze przez jakiś czas będzie
Ŝył, ale nie potrwa to długo. A co z tobą, czy to bardzo powaŜne zranienie? - WłoŜyła
szczupłą dłoń pod kurtkę Scotta, a następnie wsunęła jeden z palców do dziury w ramieniu!
- Co to...? Cholera! - powiedział Scott, reagując na jej dotyk oraz instynktownie
odsuwając się od niej. Ale ból zaczynał ustępować, a Scott przypomniał sobie, kim była
Shania i co potrafiła robić.
- Zmienione ciało łatwo jest naprawić - powiedziała. - Ale powaŜne uszkodzenia są
trudniejsze. Mogę tylko zapoczątkować proces gojenia i usunąć ból. Reszta naleŜy juŜ do
twojego ciała. Jesteś silny i nic ci nie będzie... Nigdy bym na to nie pozwoliła! - dodała,
serdecznie go obejmując.
- Zobacz, co z innymi - powiedział Scott, delikatnie uwalniając się z jej uścisku i
jednocześnie klękając. - Zwłaszcza z nim. - Scott miał na myśli Wilka.
Co... co się ze mną dzieje? - odezwał się zwinięty w kulkę Wilk. - Co to za... za ból, to
potworne cierpienie? Nawet na wyspie mojego ojca, gdzie skaleczyłem się, gdzie było mi
zimno, mokro i głodowałem, nigdy czegoś takiego nie zaznałem. Ouuuu! Ouuuu!
Wycie wilka było słyszalne zarówno telepatycznie, jak i w tradycyjny sposób i
rozdzierało powietrze. Zwijając się w konwulsjach, wygiął grzbiet w łuk. Ogon mu
zesztywniał, aŜ w końcu połoŜył się łapami do góry, Ŝeby docisnąć grzbiet do podłogi.
Ciemny odbyt wilka zaczął się szeroko rozwierać, z którego powoli zaczynały wyłaniać się
wnętrzności. Skóra pokryta sierścią coraz bardziej odwijała się na zewnątrz.
Shania kołysała go i głaskała, a siedzący obok Scott prawie odczuwał obce energie,
które z siebie wysyłała. JuŜ po chwili wycie wilka ustało, przekulał się w ramionach Shanii, a
potem znieruchomiał. Ciało w okolicy odbytu wróciło do normy, sam odbyt zamknął się i
zwierzę było uzdrowione. Teraz Scott wziął wilka na ręce.
- Tak jak mówiłam - stwierdziła Shania, odwracając się do rannej kobiety. - Zmienione
ciało łatwo naprawić, to co zostało przekształcone złym dotykiem, uzdrawia leczniczy dotyk.
JeŜeli chodzi o ciało uszkodzone przez narzędzia, to moŜna mu pomóc, ale potrzeba na to
czasu. śadna z tych ran nie jest śmiertelna. Ci ludzie wyzdrowieją, tylko muszą uwaŜać na
siebie.
- Zostań z nimi - powiedział Scott. - Niech panie zostaną z Shanią - odezwał się do
trzech uwolnionych zakładniczek - i opiekują się rannymi. JeŜeli chodzi o panów... - przerwał
na chwilę, wstał i podniósł palec do góry. Odgłosy walki w głównej jaskini stawały się coraz
głośniejsze, a do krzyków i nawoływań dołączyły strzały z broni palnej. - Tam jesteśmy teraz
potrzebni - Scott podjął wątek. - Bo jeśli to nie jest powstanie, to nie wiem, czym innym
moŜna wytłumaczyć te hałasy. Bierzcie broń i ruszajmy. Pamiętajcie, Ŝe tutaj nie chodzi
wyłącznie o nasze Ŝycie, bo tutaj waŜą się losy świata!
Wilk wyrwał się z objęć Scotta i jeszcze dosyć niepewnie stanął na czterech łapach.
Nie oglądając się za siebie ani nie czekając na decyzję uwolnionych męŜczyzn, Scott wziął w
obie ręce miotacz ognia i nie przejmując się bólem w ramieniu, ruszył tunelem. TuŜ za nim
skoczył wilk, a za nimi...
Z zaciętym wyrazem twarzy i determinacją byli zakładnicy popatrzyli po sobie, a
potem pozbierali leŜącą broń i ruszyli śladem Scotta i Wilka...
W jaskini, gdzie znajdował się statek obcych, panowało totalne zamieszanie i chaos.
Pomiędzy robotnikami rozniosły się pogłoski, Ŝe stojąca pośrodku jaskini maszyna
jest nie tylko statkiem kosmicznym, ale takŜe kolosalną bombą. Niektórzy z popleczników, na
przykład Gunter Ganzer oraz kilku straŜników, usłyszało te plotki i było przekonanych, Ŝe
Mordri ich okłamali. Nie będzie podziału złota pomiędzy sługami, nie będzie wolności dla
zakładników ani naprawiania szkód cielesnych tym, którzy przeszli metamorfozę... Zamiast
tego wszystkich spotka śmierć oraz destrukcja Ziemi na niespotykaną skalę!
Informacje te były emitowane poprzez system nagłaśniający Schloss Zonigen.
To właśnie młody elektryk, Hans Niewohner, krzyczał o tym do mikrofonu. Z jego
twarzy ściekała krew, poniewaŜ musiał uŜyć brzytwy, aby otworzyć swoje zapieczętowane
przez Mordrich usta. RównieŜ wnętrze jego ust było wypełnione krwią, bo musiał odciąć
sobie koniec języka, który był na trwałe zrośnięty z podniebieniem. Myślał, Ŝe
najprawdopodobniej umrze z powodu nadmiernego krwawienia, ale myśl o choćby
częściowej zemście na znienawidzonych Mordrich niosła mu niejakie ukojenie i satysfakcję.
- Walczcie z nimi! - wołał do mikrofonu, chlustając krwią i zatykając palcem dziurę w
policzku, aby dzięki temu móc jeszcze głośniej krzyczeć. - Zabijajcie straŜników,
popleczników i wszystkich, którzy nie przyłączą się do was, ale trzymajcie się z dala od trójki
tych potworów! Pamiętajcie, Ŝe ich dotyk zabija! Jeśli chodzi o statek, który pomagaliśmy
zbudować... musimy znaleźć jakiś sposób, Ŝeby go zniszczyć, bo jeśli my nie zniszczymy tej
maszyny, to ona nas zniszczy! Walczcie więc! Walczcie o Ŝycie! Walczcie o to, w co
wierzycie!
Podstawowym pytaniem było: jak zniszczyć statek. Od ostatniej nocy był chroniony
nieznanym rodzajem pola energetycznego, które łącznie z obecnością Mordrich było źródłem
nieregularnych fluktuacji napięcia prądu w całym kompleksie.
Statek grawitacyjny miał kształt cylindra i był oplatany siatką kabli i przewodów
podłączonych do róŜnych urządzeń serwisowych znajdujących się na stołach. Z daleka moŜna
było zobaczyć pulsujący blask urządzeń spowitych zieloną mgiełką o wysokości dwóch-
trzech cali. Nawet główne przewody doprowadzające prąd z generatorów znajdujących się w
innych częściach Schloss Zonigen były spowite wirującym polem energii.
Jednak w paradoksalny sposób zielona poświata była korzystna, poniewaŜ podkreślała
obcość przybyszów i stanowiła kolejny element wzmacniający siłę plotki będącej powodem
powstania. Ponadto pojawienie się tej dziwnej poświaty podkreślało fakt, Ŝe Mordri byli
krańcowo nieludzcy, a ich intencje stanowiły esencję zła.
Kiedy Gelka Mordri wróciła na podwyŜszenie i stanęła na czarnym dysku, zobaczyła,
Ŝe jej poplecznicy i straŜnicy zostali zaatakowani przez uzbrojonych niewolników. Jej
porucznicy, Mordri Dwa i Mordri Trzy równieŜ stali na podwyŜszeniu i z otwartymi ustami
wpatrywali się w mrowiący się u ich stóp tłum. Zaskoczenie było tak duŜe, Ŝe stali, jakby
nogi wrosły im w ziemię, kołysząc się tylko od pasa w górę i nie mogąc się zdecydować na
podjęcie walki wręcz. Spontaniczna rewolta, która zaczęła się zaraz po zniknięciu Mordri
Jeden, zaskoczyła Trójkę całkowicie.
A jak to się stało?
Mający naturę buntownika Hans Niewohner usłyszał plotki i przekazał je dalej.
ZauwaŜył, Ŝe wielu popleczników - jak Gunter Ganzer - wraz z ich rodzinami
przetrzymywanymi w charakterze zakładników nie czuło się zbyt komfortowo. Hans,
ryzykując Ŝycie, zbliŜył się do nich, pokazując plan rozpisany na kartce. Niektórzy z
popleczników obiecali, Ŝe przyłączą się, gdy zaczną się zamieszki. Inni nic nie obiecywali, ale
nie byli całkowicie przeciwni tej inicjatywie.Plan był prosty. Hans chciał zabić jednego z naj
brutalniej - szych straŜników trzymającego straŜ w tunelu. Po zabraniu pistoletu Hans
zamierzał zakraść się do wielkiej jaskini i zastrzelić innych straŜników, najlepiej całą
czwórkę, która zazwyczaj przebywała w pobliŜu podwyŜszenia. Ich broń przekazałby
kolejnym buntownikom i tak dalej, aŜ pokonano by wszystkich przeciwników powstania.
Kiedy zamieszki przybrałyby na sile, Hans miał wspiąć się po drabinie na stanowisko
obserwacyjne, a następnie zbombardować wcześniej przygotowanymi koktajlami Mołotowa
stanowiska montaŜowe, podwyŜszenie, a moŜe nawet samą Trójkę Mordrich. Hans widział
ogromne spustoszenia, jakie wyrządził ogień Guylerowi Schweitzerowi, dzięki czemu
wiedział, jaki efekt wywiera ogień na te stworzenia. Miał takŜe cichą nadzieję, Ŝe podmuch i
gorąc wywołany wybuchającą benzyną moŜe zaburzyć ekran chroniący statek kosmiczny
obcych.
Plan jak dotąd powiódł się z wyjątkiem szkód wyrządzonych Mordrim czy
uszkodzeniem ekranu ochronnego statku grawitacyjnego.
Jeśli chodzi o poświęcenie Hansa, to uznał, Ŝe było warto. Nienawidził Mordrich
kaŜdym włóknem swego zmutowanego ciała i zrobiłby wszystko, Ŝeby im zaszkodzić. Nie
wierzył, Ŝe jego ciało mogłoby kiedykolwiek powrócić do stanu normalności i wolał zginąć w
akcie zemsty niŜ ostatnie minuty swego Ŝycia spędzić jako dziwak.
Plując krwią i nienawiścią do mikrofonu, czując fale słabości, stopniowo docierało do
niego, Ŝe jego śmiesznie prosta intryga okazała się w rzeczywistości sukcesem. Niewolnicy
powstali w Schloss Zonigen przeciw uciskowi obcych i wygrywali!
Jednak teraz...
...powróciła Mordri Jeden. Przed chwiląjej regularna sylwetka zmaterializowała się na
czarnym dysku będącym jednym z elementów podium, na którym stali teraz wszyscy Mordri.
Przypominająca wielkiego patyczaka Mordri Jeden wysunęła do przodu głowę na
swojej długiej szyi i popatrzyła w górę na wieŜyczkę obserwacyjną. Jej twarz ściągnęła się w
wyrazie raptownego gniewu.
- Hans Niewohner! - warknęła. - To on tam jest. JuŜ dawno powinnam się z nim
rozprawić!
Następnie spojrzała na swoich poruczników i jej wściekłość podwoiła się.
- Co to?! Zostawiam was samych na minutę czy dwie i co się dzieje? Idioci! Jeden ma
natychmiast zejść na dół, wykorzystać dotyk i skończyć z tym... z tym powstaniem! Ty, Guyler,
natychmiast złaź na dół. A ty, Simon, skorzystaj z lokalizatora i zrzuć z wieŜyczki
obserwacyjnej tego Niewohnera!
Rozwścieczona do ostateczności Gelka patrzyła z niedowierzaniem na zamieszanie i
walki prowadzone na dole.
- Co to ma znaczyć? Czy oni zupełnie zwariowali? A moŜe to tylko desperacki akt
mający na celu powstrzymanie naszego odlotu? Ha! Czy oni naprawdę uwaŜają to za
moŜliwe?
- Nagle do jej umysłu wdarła się straszna chwila wątpliwości:
- A moŜe faktycznie jest to moŜliwe? Nie, oczywiście, Ŝe nie. Tak czy owak trzeba temu
połoŜyć kres. Ruszać się, idioci!
Mordri Dwa i Mordri Trzy popatrzyli na siebie, po czym odwrócili wzrok i w ogóle
się nie poruszyli. Gelka wyprostowała się gwałtownie i nawet jej włosy stanęły na głowie,
jakby były naelektryzowane. ZbliŜyła swą twarz do kaŜdego z osobna, po czym zawołała
głośno w języku Shingów:
- Co to ma znaczyć? Czy obaj macie nagłą martwicę mózgu? A moŜe utraciłam swoje
paranormalne zdolności? Chyba do tego nie ogłuchliście? Bądźcie zatem tak mili i ruszajcie
do swoich zadań!
Mordri Trzy, znany takŜe jako Guyler Schweitzer, był najbardziej obłąkany z całej
trójki, ale nawet on - który ucierpiał nie tylko na umyśle, ale takŜe i fizycznie, mając spalony
cały prawy bok od talii aŜ do barku i znosząc niewyobraŜalne katusze - nawet on nie
zwariował całkowicie.- Gelka, nie mogę cię posłuchać - powiedział, kołysząc się do przodu i
do tyłu. - Wszystkie siły mam zaangaŜowane do uzdrowienia mojego ciała! Korzystając z
dotyku osłabnę i opóźnię mój powrót do zdrowia. Musimy zdać się na Mordriego Dwa.
- Musimy... co?! - Mordri Trzy dołączył do Jedynki i Dwójki, popatrzył srogim
spojrzeniem i wyjaśnił: - Nic z tego! Mój lokalizator prawie nie ma juŜ zapasu energii. Będę
go mógł naładować dopiero na statku, kiedy ruszymy. Czy chcesz - tu zwrócił się do Gelki
Mordri - Ŝebym wyczerpał do końca energię w moim lokalizatorze po to tylko, Ŝeby zabić
kogoś, kto i tak umrze wraz z całym światem? Nie sądzę. Nie będę teŜ wdrapywać się tam po
drabinie, bo wiem, Ŝe Hans Niewohner ma w zapasie więcej bomb zapalających i chętnie
rzuciłby je na mnie, a tego wolałbym uniknąć. Wystarczy, Ŝe jeden z nas jest poparzony.
Poparzony i skretyniały!
- Skretyniały?! Co masz na myśli?! - wykrzyknął Mordri Trzy. - Jak śmiesz!
- Czy naprawdę wierzyłeś, Ŝe nie zauwaŜymy, Ŝe przez ciebie wybuchło to powstanie?
Dzieliłeś się z zakładnikami szczegółami naszej najściślejszej tajemnicy! Oni wszyscy
wiedzą, Ŝe są skazani na śmierć i dlatego się zbuntowali!
Gelka natychmiast odwróciła się do Mordriego Trzy.
- Co?! A więc to tak?! A ja byłam tak zajęta komputerem statku, Ŝe w ogóle tego nie
zauwaŜyłam. Ty kretynie! - Następnie spytała Mordriego Dwa: - A ty... dlaczego mi o tym
wcześniej nie doniosłeś?!
- Bo sam dopiero co dowiedziałem się o tym. Powiedział mi to straŜnik, który z kolei
dowiedział się o tym od zakładnika, którego pilnował. Powtarzam: od zakładnika! WiedząjuŜ
wszyscy: zakładnicy, poplecznicy i nawet najgłupsi straŜnicy.
- I co z tego? - zapytał Mordri Trzy. - PrzecieŜ to tylko zwierzęta. Nie zrobią nam
Ŝadnej krzywdy.
- Naprawdę? - spytała retorycznie Gelka, pokazując czerwone plamy na swoim
kaftanie, a potem na podobne szkody wyrządzone w kaftanie Mordriego Trzy. - I co powiesz
o tym? Mnie to wystarczy. Gdyby ten tłum nie musiał walczyć ze straŜnikami, to jestem
pewna, Ŝe wszyscy strzelaliby do nas! I to przez ciebie, Mordri Trzy! - Przerwała na chwilę,
jakby zabrakło jej słów.
Po chwili wyrzuciła ręce w górę i dodała:
- Wystarczy! Wystarczy tych kłótni, bo to nic nie daje. Mamy coraz mniej czasu,
zostały nam minuty, a ja muszę włączyć urządzenia rozruchowe. Zostańcie tutaj i pilnujcie,
Ŝeby nic się nie stało z ekranem bezpieczeństwa. Bezpieczny odlot jest teraz dla nas
najwaŜniejszy.
- Gelka, zaczekaj! - zawołał Mordri Dwa. - Czy nie byłoby bezpieczniej, gdybyśmy
wszyscy weszli do statku? - Najwyraźniej zaczynał nabierać podejrzeń.
- Nie - odparła Mordri Jeden. - Po pierwsze, musicie być na zewnątrz, Ŝeby upewnić
się, Ŝe nic nie powstrzyma naszego odlotu. Zawołam was, kiedy wszystko będzie gotowe.
Bądź rozsądny i rób, co ci mówię, bo inaczej moŜemy w ogóle stąd nie odlecieć.
Zanim Mordri Dwa zdołał otworzyć usta, Gelka włączyła lokalizator i znalazła się
wewnątrz statku grawitacyjnego. Prawie natychmiast zwiększyła się moc ekranu ochronnego
osłaniającego statek oraz przylegające do niego urządzenia, a pole otaczającej energii zaczęło
mocniej drŜeć. Dla Mordriego Dwa i Mordriego Trzy stało się jasne, Ŝe nawet z
wykorzystaniem lokalizatora nie będą mogli dostać się teraz na statek. Gdyby lokalizator
zetknął się z polem ochronnym o tej mocy, to natychmiast wybuchłby i uległ zniszczeniu!
I choć w formie fizycznej porucznicy Gelki nie mogli wejść na statek, to jednak ekran
nie stanowił przeszkody dla ich myśli.
- Gelka, co ty wyrabiasz? - spytał zdenerwowany Mordri Dwa.
- Sprawdzam system.
- Wygląda mi na to, Ŝe chcesz nas tu zostawić!
- Nie bądź śmieszny - odparła, ukrywając swe najgłębsze myśli. - Po prostu osłaniam
statek. MoŜe teraz mnie posłuchacie. Zejdźcie pomiędzy te zwierzęta i niech się zaczną czymś
martwić!
- Czy to rozkaz? - spytał Mordri Trzy, krzywiąc się, poniewaŜ wykonał nieopatrznie
gwałtowniejsze poruszenie, które sprawiło mu dodatkowy ból.
- Nie, to po prostu konieczność - stwierdziła Gelka. - Chcę, Ŝebyście coś zrobili dla
naszego wspólnego dobra, a później ja zrobię coś dla nas wszystkich. Zrozumieliśmy się?-
Tak jest, Gelka! - odpowiedział Mordri Dwa. Ale on równieŜ ukrywał przed innymi swe
myśli...
Mordri Trzy i Mordri Dwa zeszli z podwyŜszenia, Ŝeby wykonać polecenia Gelki. W
tym samym czasie do głównej jaskini pełnej walczących postaci weszli Scott St John, Wilk i
uwolnieni zakładnicy. PoniewaŜ większość popleczników dołączyła do rebeliantów, z
pomocą Scotta i jego grupki pełne zwycięstwo mogło być juŜ tylko kwestią chwil. Ale tylko
mogło być, poniewaŜ Mordri Dwa i Mordri Trzy zaczęli siać spustoszenie, sięgając rękami na
oślep i dotykając zarówno wrogów, jak i swoich poddanych. Mordri Trzy całkowicie oszalał i
zupełnie stracił ochotę uzdrawiania własnego ciała. Przedzierał się jak opętany manekin
poprzez walczącą hordę i wykorzystywał dotyk Shingów do prawie natychmiastowej
okaleczającej transmutacji.
RównieŜ Mordri Dwa, niezgrabnie kołysząc się, górował nad polem bitwy, wyciągał
chude jak gałązki ręce i dotykał twarzy, kończyn, korpusów i nawet nie interesowało go, w
jaki sposób przemieniają się pochwyceni przez niego ludzie. Razem z Khiffem na ramieniu
śmiali się i nurzali w obłędzie wzmacnianym emocją masowego mordu. Znajdujący się przed
nimi tłum stawał się coraz rzadszy, aŜ w końcu wraz z Khiffem stanęli twarzą w twarz z...
kimś lub czymś całkowicie odmiennym.
To była kiedyś młoda i bardzo piękna dziewczyna. Kogoś mu przypominała... Po
chwili zaczęło do niego powoli docierać, skąd dokładnie ją znał. Kiedy jej postrzępione
ubranie oraz szczególna fizjonomia potwierdziły, Ŝe nie Ŝyła... Mordri Dwa zorientował się,
Ŝe jego stopień szaleństwa dorównał Mordriemu Trzy! Dziewczyna miała na sobie tak mało
ciała, Ŝe niemoŜliwe było jej oŜywienie samym tylko dotykiem Shingów. śeby się poruszać,
ciała potrzebowały mięśni i ścięgien, a to ciało nie miało czegoś takiego. Jednak stała przed
nim i wyciągała ku niemu upiorne ręce! On teŜ sięgnął przed siebie - choćby po to, Ŝeby
sprawdzić, czy nie zawodzą go zmysły lub Ŝeby utwierdzić się w swym obłędzie - i pozwolił
na kontakt z dłonią oŜywionego trupa.
Przesłał energię dotyku.
Jednak tym razem było zupełnie inaczej. Mordri Dwa poczuł wyraźnie, jak jego
energia jest wysysana z niego! Nie była kierowana jego wolą ale wyciągana na zewnątrz
przez martwą dziewczynę prawdopodobnie po to, aby zwrócić się przeciwko niemu. I wtedy
przeraŜony Mordri Dwa zrozumiał, Ŝe wezwana przez potęŜnego Innego dziewczyna posiada
moc o wiele większą od niego!
Oderwał od niej rękę i odwrócił się, a jego Khiff, obsceniczny galaretowaty stwór,
wsunął się na powrót do ucha swojego gospodarza i wystawił tylko jedno oko, aby móc
obserwować otoczenie. Mordri Dwa tylko raz spojrzał za siebie i zobaczył, jak z oczodołu
martwej dziewczyny wycieka stróŜynka obrzydliwej brudnoŜółtej ropy...
Zmarli wezwani przez Nekroskopa Scotta St Johna wyszli ze swych lodowych
sarkofagów i podzielili się na dwie grupy. Większa podąŜyła w okolice recepcji Schloss
Zonigen, Ŝeby pomóc Traskowi oraz jego agentom z Wydziału E, mniejsza zaś grupa odbyła
dłuŜszą drogę i w końcu trafiła do głównej jaskini. Z pełnym zaangaŜowaniem zmarli rzucili
się do prowadzonej walki wręcz. Wreszcie mogli się wykazać i sprawdzić.
Albowiem byli martwi i nie mogli umrzeć po raz drugi. Nawet ich rozczłonkowane
gnijące ciała potrafiły dalej prowadzić walkę! Około dwunastu zaprawionych w bojach
straŜników zostało przypartych do muru przez byłą siłę roboczą. Kończyła im się amunicja,
więc porzucili broń i zaczęli uciekać, ale właśnie wówczas pochłonęła ich fala oŜywionych
trupów, które skutecznie korzystały z gnijących szczątków.
W międzyczasie Shania skończyła zajmować się uzdrawianiem rannych lub
zmutowanych męŜczyzn, kobiet oraz dzieci i przyszła tunelem prosto do Scotta i Wilka.
Jednak po wejściu do głównej jaskini, gdzie czekało na nią jeszcze więcej uzdrawiania,
natychmiast dostrzegł ją i rozpoznał Mordri Trzy. To sprawiła jej aura Shingów...
Mordri Trzy nawet w amoku i najgłębszym obłędzie wiedział, dlaczego Gelka Mordri
zdecydowana była dostać się do statku - od teraz jej statku - i zrozumiał, co miała na myśli,
kiedy mówiła, Ŝe moŜliwe, iŜ nikt z nich nie opuści tego miejsca. Gelka dostrzegła, jak duŜe
moce skierowane zostały przeciwko niej, więc postanowiła odcumować statek grawitacyjny i
po prostu uciec! Ale... bez swojej Dwójki i Trójki? Czy zrobiłaby coś takiego? Czy Mordri
Trzy zrobiłby coś takiego na jej miejscu? Och, na pewno!
Mordri Trzy zauwaŜył teraz męŜczyznę o ponurym wyrazie twarzy, który zmierzał ku
niemu z taką samą bronią, jaką poparzono go w Gasthausie w Idossoli!
Nagle Mordri Trzy zawołał przeraŜony:
- Gelka, czy statek moŜe juŜ odlecieć?! Czy opuścisz ekrany i zabierzesz mnie na
pokład?! MoŜe wpuścisz mnie teraz do środka?!
Jednak jedyną odpowiedzią było zdecydowane przyspieszenie pulsowania ekranu oraz
głośniejsze działanie napędu statku grawitacyjnego... a człowiek z miotaczem ognia był coraz
bliŜej. Ale nagle Mordri Trzy wyczuł skoncentrowany przepływ myśli pomiędzy męŜczyzną a
Shanią Dwa. Byli kochankami i to przez nich powstali zmarli i przyłączyli się do buntu
przeciwko Mordrim. I to właśnie ich bała się Gelka Mordri.
Gelka była teraz bezpieczna, ale co z nim? Musiał się bronić... tylko Ŝe nie wiedział
jak!
- Mój Khiffie - powiedział - co mam robić?
- Aha! Teraz to mnie wołasz! Mnie, którego tyle razy pomijałeś i nie chciałeś spełniać
moich pragnień!
- Bo jesteś szalony - odpowiedział Mordri Trzy - a ja oszalałem przez ciebie. Ale teraz
obaj mamy kłopoty, bo jeśli ja zginę, to równieŜ i ty umrzesz!
- Niekoniecznie. CzyŜbym czul twoje męki? Cudowny ból piekących poparzeń? O nie,
nie będę się tym zajmował. A poza tym jesteś wyłącznie gospodarzem... jednym z gospodarzy.
- Jednym z... gospodarzy? O co ci chodzi? - Tym razem Mordri Trzy przestraszył się
nie na Ŝarty.
- To nic takiego. Nie przejmuj się moimi majakami. PrzecieŜ jestem szalony, jak to
sam precyzyjnie określiłeś.
MęŜczyzna z miotaczem ognia był juŜ niebezpiecznie blisko, ale jednak podszedł w
kierunku Shanii. Mordri Trzy schował się za wystającą skałą w wielkiej jaskini i pomyślał:
Nie zobaczył mnie. Nie wie, Ŝe tu jestem. Następnie zwrócił się do Khiffa:
- PomoŜesz mi, czy nie?
- PrzecieŜ zawsze ci pomagam! I teraz takŜe ci pomogę. Weź Shanię Dwa za
zakładniczkę. To ona stoi za wszystkim, co się tutaj dzieje, i dlatego moŜe być dla ciebie
jedynym ratunkiem.
Mordri Trzy uznał, iŜ rozumie motywy swojego Khiffa. Wyszedł z ukrycia i skierował
się w stronę Shanii...
Mordri Dwa uciekł na podwyŜszenie. Przyglądał się uwaŜnie całej powierzchni
kamiennej podłogi w wielkiej jaskini, poszukując ścigającej go postaci. Jednak nie było to
łatwe zadanie, poniewaŜ była ona tylko jedną z wielu zmarłych, którzy zmieszali się z tłumem
Ŝywych. Zobaczył ją jak idzie... a potem wydał z siebie głośne westchnienie ulgi, kiedy jeden
z ich ludzi ostatkiem sił uniósł pistolet maszynowy i wypalił długą serią w nogi trupa, który
opadł na roztrzaskane resztki nóg. Od tej chwili mógł juŜ tylko czołgać się, ciągnąc za sobą
potrzaskane nogi.
Ale Mordri Dwa nie miał czasu, Ŝeby nacieszyć się tym widokiem, bo jego obecność
zwietrzył wilk, dostrzegając w nim podobieństwo do kobiety, która zadała mu tyle bólu.
Oczywiście Shania równieŜ była podobna do tych istot, tylko Ŝe tam gdzie ona promieniowała
samym dobrem, obce stwory cuchnęły złem.
Z wyszczerzonymi kłami wszedł na podwyŜszenie, starając się zagrozić Mordriemu
Dwa, a jednocześnie nie znaleźć się w zasięgu jego piekielnych rąk. Mordri Dwa kręcił się w
miejscu, przestępował niespokojnie z nogi na nogę, a jego myśli podąŜały we wszystkich
kierunkach jednocześnie i nad Ŝadną z nich nie miał kontroli. Ale nadal potrafił kontrolować
dotyk i jeśli tylko mógłby dorwać tego warczącego, szczerzącego zęby...
Zamachnął się i kopnął wilka z całej siły w pysk, niemal wysyłając go w powietrze i
odrzucając na krawędź podium. Kiedy zwierzę balansowało na krawędzi, sięgnął w jego
kierunku rękoma. Wilk zobaczył zbliŜające się długie palce obcego. Ugryzł go w nadgarstek i
poczuł coś metalicznego pomiędzy zębami. Po chwili urwał się pasek od lokalizatora
naleŜącego do Mordriego Dwa i wilk z urządzeniem w pysku dał susa na ziemię.
Wylądował na czterech łapach i wiedząc, czym jest lokalizator - poniewaŜ taki sam
miała Shania - zaczął uciekać, instynktownie skacząc wysoko ponad zielono opalizującymi
przewodami ze śmiercionośną energią. W połowie skoku poczuł obezwładniający ból w
pysku i coś w nim głośno strzeliło. Zainicjowana bliską obecnością potęŜnego źródła energii
reakcja sprawiła, Ŝe lokalizator wybuchł dosłownie w chwilę po tym, jak wysunął się wilkowi
z pyska.
Podmuch eksplozji odrzucił i przekulał wilka po kamiennej podłodze, a takŜe
oszołomił, ale na szczęście zwierzę nie doznało Ŝadnych fizycznych obraŜeń.
Jeśli chodzi o lokalizator, to potrzebował on natychmiastowego doładowania. Kiedy
sensory wyczuły źródło energii Shingów, lokalizator automatycznie podjął próbę ładowania.
To był pierwszy kontakt, który sprawił, Ŝe wilk musiał otworzyć szczękę i upuścić
urządzenie. Lokalizator upadł prosto na kabel przewodzący energię. Pozostała z niego jedynie
chmura pyłu wirująca nad zielono pulsującym polem energii...
Mordri Dwa widział, co się stało. Ogarnęła go wściekłość, a jednocześnie zauwaŜył
swoją bezradność. Dotychczas istniała moŜliwość, Ŝe Gelka Mordri zmniejszy napięcie pola
osłaniającego statek grawitacyjny, dzięki czemu Mordri Dwa i Mordri Trzy, korzystając ze
swoich lokalizatorów, będą mogli wejść na statek. Jednak teraz, gdy urządzenia statku zostały
uruchomione i pozostało niewiele czasu do startu, Gelka z pewnością nie wyłączy całkowicie
ekranu ochronnego!
Teraz jedyną drogą wejścia na statek był właz, ale przy włączonym ekranie nie
dotarłby tam nikt.
Jego umysł wędrował w róŜne strony i szukał rozwiązania.
Jedną z moŜliwości było namówienie Mordri Jeden do zmniejszenia siły ekranu
ochronnego. To zapewne nie byłoby łatwe, ale gdyby ją przekonać, Ŝe dzieje się to dla jej
własnego dobra... PrzecieŜ Gelka nie zamierzała chyba podróŜować dalej sama? CzyŜby
chciała zostać jedyną, która przeŜyła z Trójki Mordrich? Na pewno nie.
MoŜe zostaliby Dwójką Mordrich?
Ale plan, ale plan!
Mordri Dwa opanował poczucie paniki i skupił umysł. Stracił lokalizator, ale nie było
to ostatnie urządzenie tego rodzaju w jaskini. Poszukał wzrokiem Mordriego Trzy. Dlaczego
nie? W końcu wszystkie problemy powstały z powodu jego wrodzonej głupoty.
Gdzie on jest? Ale... co ten obłąkaniec wyczynia?
Shania klęczała obok cięŜko rannego męŜczyzny i dodawała mu energii swoim
dotykiem. Właśnie wówczas nadszedł od tyłu Mordri Trzy. Zajęta zbyt późno spostrzegła
jego obecność. Kiedy się odwróciła, poczuła jak długie ręce oplatają się wokół niej, a ich
paraliŜująca moc zaczynają zamraŜać. Zaczęła walczyć, ale Ŝadne z nich nie potrafiło
osiągnąć przewagi.
Jeśli chodzi o siłę fizyczną, to Mordri Trzy miał zdecydowaną przewagę - obłęd
dodawał mu mocy. Shania nie była w stanie uwolnić się z jego uchwytu.
- Mamjął - powiedział Mordri Trzy do swojego Khiffa. - Co teraz?
- Teraz zajmiemy się jej Khiffem - padła odpowiedź.
- Jej Khiffem? Dlaczego? A co ze mną? Ten męŜczyzna ma broń miotającą ogień!
- Jej Khiff daje jej siły. Tak jak ja daję moc tobie. Jeśli chodzi o tego człowieka z
bronią, to nie przejmuj się. Nie będzie ryzykował poparzenia tej shingijskiej suki... bo on ją
kocha! Kiedy skończę z jej Khiffem, będziesz mógł ją podotykać...
- Tak, rozumiem, Ałe... jak się mamy zająć jej Khiffem?
- To ja się tym zajmę. Ty uwaŜaj na tego człowieka. Mordri Trzy mocniej przytrzymał
Shanię, odchylając jej głowę do tyłu, odsłonił gardło i wrzasnął w kierunku Scotta:
- Nie podchodź bliŜej, bo ją zabiję!
Scott z palcem na spuście miotacza zatrzymał się jakieś trzy metry przed nim. Z
przeraŜeniem patrzył, jak Khiff Mordriego Trzy w swej półpłynnej postaci wynurza się z ucha
szaleńca. Stwór przypominał drugą głowę - szarozielonego bąbla wypełnionego krwawo Ŝółtą
ropą. Obłąkane karmazynowe oczka Khiffa zatrzymały się na Shanii. Bez chwili zwłoki
wysunął pulsuj ącąpseudokończynę w kierunku ucha ofiary.
Scott uczynił krok do przodu, ale Shania zaprotestowała:
- Nie, Scott! Zatrzymaj się. On chce, Ŝebyś się zbliŜył na odległość dotyku. Jego
zboczony Khiff pragnie się dostać do mojego umysłu, ale mój Khiff blokuje te wysiłki,
przynajmniej na razie.
I faktycznie Khiff Shanii pojawił się na jej ramieniu. Był piękny w przeciwieństwie do
szpetoty pochodzącej z wnętrza Mordriego Trzy. - Dlaczego na razie? Co przez to rozumiesz?
- Po wyczerpaniu się mojego lokalizatora Khiff osłabnie. A jeśli zwycięŜy Khiff
Mordriego Trzy, to będę równie zla i obłąkana jak on.
Scottem miotały sprzeczności. Jeśli podejdzie bliŜej, to z pewnością Mordri Trzy
skorzysta ze swego morderczego dotyku, a Shania nie mogłaby go uzdrowić. Jeśli jednak nie
zrobi nic, to zagroŜone będzie zdrowie psychiczne jego ukochanej.
W rozpaczy krzyknął głośno:
- Co mam robić?!
Znajdujący się niedaleko zmarły podpowiedział:
- Zawołaj innych, Nekroskopie.
- Jakich innych?!
- Tych złapanych w pułapkę. Tych, którzy zostali straceni i wtrąceni w wieczne
ciemności czarnego dysku, który znajduje się na podwyŜszeniu pod tym wielkim bluŜnierczym
krzyŜem!
A poniewaŜ mowa umarłych, podobnie jak telepatia, często niesie ze sobą o wiele
więcej niŜ same słowa, Scott dobrze wiedział, o co chodzi zmarłemu sprzymierzeńcowi...
Scott odwrócił się, Ŝeby spojrzeć na czarny dysk znajdujący się na szczycie
podwyŜszenia i spytał tych, którzy tam byli:
- Słyszycie mnie?
- Ciebie i tylko ciebie - padła odpowiedź od co najmniej dwunastu uwięzionych dusz. -
Teraz, gdy jesteś blisko nas, my, którzy od bardzo dawna nie słyszeliśmy nic, słyszymy cię.
Czujemy teŜ twoje ciepło.
Scott odwrócił się do trupa, który doradził mu zawołanie Innych.
- Co im się stało? Jak do tego doszło?
- To był oczywiście Mordri Trzy - zabrzmiała odpowiedź, który posiada moc
redukowania Ŝywej materii i zamieniania jej w czarną, pozbawioną Ŝycia substancję w
kształcie dysku. Te biedne dusze nie dostosowały się do zasad ustanowionych przez Mordrich.
Ci ludzie dopiero teraz płacą prawdziwą cenę i są naprawdę martwi, z powodu uwięzienia w
tym kamieniu nie mogą porozumiewać się nawet ze swoimi pobratymcami! Wiem to od
innych, którzy widzieli, jak ci ludzie zostali... zredukowani.
- Czy mogą mi jakoś pomóc?
- Trudno powiedzieć, ale jeśli plonie w nich chęć zemsty, to czy nie zasłuŜyli na szansę
jej realizacji?
Patrząc wprost na dysk, Scott głośno i dobitnie powiedział:
- Jeśli jesteście w stanie mi pomóc, to pomóŜcie! Wzywam was! - Tak jak wcześniej,
przemawiał w mowie umarłych i jak uprzednio został wysłuchany.
Odpowiedzią było potęŜne westchnięcie, które wypełniło jaskinię, ale pojawiło się
ono wyłącznie w metafizycznym umyśle Scotta. Jednak w realnym świecie fizycznym
westchnięcie wywołało ruch powietrza i zmusiło obecnych w jaskini ludzi do poszukania
źródła tego poruszenia.
Czarny dysk zaczął się rozpuszczać, kruszeć i pękać na kawałki. W górę uniósł się
wirujący obłok czarnego pyłu. Pyłprzybrał kształt ludzi, którzy mieszali się ze sobą,
przechodzili poprzez siebie, wirowali jak miniaturowe zderzające się galaktyki. Uformowane
z pyłu ramiona wyciągnęły się do przodu, a w umyśle Scotta zabrzmiał ryk wściekłości, kiedy
niezwykłe postacie ruszyły w kierunku Mordriego Trzy...
...który z przeraŜenia wypuścił z rąk Shanię, a jego Khiff wycofał pseudokończyny i
schował się we wnętrzu głowy swojego gospodarza. Wirujące postacie z czarnego pyłu
opadły na niego, jakby chciały go udusić, i Mordri Trzy w ostatniej chwili skorzystał z
lokalizatora, Ŝeby przeskoczyć na podwyŜszenie, w bezpośrednie pobliŜe pulsującego statku
grawitacyjnego.
- Gelka, zabierz mnie stąd! - zawołał.
A kiedy Mordri Jeden nic nie odpowiedziała, szaleniec postanowił pokonać przestrzeń
dzielącą go od statku. Wpadł na ekran. Jego lokalizator eksplodował, odrzucając go do tyłu,
prawie dokładnie w miejsce, gdzie leŜał czarny dysk. Poturbowany i oszołomiony Mordri
Trzy leŜał pod krzyŜem, aŜ w końcu dopadli go zmarli wirujący kłębami czarnego pyłu.
Otoczyli go szczelnie i wdarli się do jego wnętrza - przez otwarte usta, nozdrza, przez
kaŜdy z otworów - po czym zwrócili się do Scotta:
- Teraz, Nekroskopie! Pozwól nam wrócić do ciemności! Bo tutaj prócz bólu niczego
innego nie moŜemy się spodziewać...
Scott zrozumiał, co mieli na myśli i odpowiedział:
- Skończyliście swoje dzieło, ale wiedzcie o tym, Ŝe nigdy nie zostaniecie zapomniani.
Niech się stanie wasza wola!
Pył poruszył się niespokojnie, a poturbowany Mordri Trzy poruszył się wraz z nim.
Zarówno Shing, jak i jego Khiff zaczęli rozsypywać się na drobne cząsteczki, a właściwie
stawali się pyłem, podczas gdy wyciekające z kaŜdej komórki płyny ustrojowe mieszały się z
wirującym pyłem, błyskawicznie czerniały i upodobniały się do gęstego czarnego koktajlu.
Pył zmarłych i koktajlowa substancja Shinga zostały wchłonięte do wnętrza dysku, który
odzyskał swoją dawną twardą strukturę...
Mordri Dwa widział wszystko, co się stało. Mordri Trzy nie Ŝył, a jego lokalizator
uległ zniszczeniu. Bez pomocy ze strony Gelki nie miał Ŝadnej moŜliwości dostania się na
pokład statku. Co prawda Shania Dwa miała lokalizator, ale stojący obok niej męŜczyzna był
uzbrojony w broń miotającą ogień. Poza tym działały tutaj siły, które znacznie przekraczały
wszystko, z czym zetknął się Mordri Dwa.
Tak czy owak musiał spróbować dogadać się ze stworem, którego zwykł nazywać
swoją Jedynką. Nisko schylony podszedł moŜliwie jak najbliŜej statku i krzyknął w myślach:
- Gelko, nie zostawiaj mnie! Wyłącz osłony i wpuść mnie do środka. MoŜemy lecieć
razem! Nadal będę twoją Dwójką, twoim Mordrim Dwa!
- Mam ryzykować swoim Ŝyciem, Ŝeby cię ratować? - padła odpowiedź. - CóŜ za
nieposłuszna kreatura!
- Ale Gelko...
- Szukaliśmy Boga, Ŝeby go pokonać - przerwała mu. - MoŜliwe, Ŝe go znaleźliśmy... a
jeśli nie Boga, to MOC, która działa jak Bóg. Chodzi mi o tego człowieka, który przywołuje
zmarłych. I on nie robi tego przy pomocy dotyku Shingów, co zawsze budziło przeraŜenie w
ofiarach. Zmarłi go po prostu kochają i tak wyraŜają swoją wdzięczność. Jeśli to nie jest
bliskie Bogu, to powiedz mi, co jest?
- Ale Gelko...
- Przysięgaliśmy, Ŝe jeśli znajdziemy kogoś takiego, to zmierzymy się z nim, Ŝeby go
pokonać. Masz teraz szansę to zrobić. Walcz z nim i pokonaj go.
- Gelka, litości! - Tym razem Mordri Dwa upadł na kolana.
- Litości? O nie! Na coś takiego stać tylko bogów, ale nie mnie. Pomyśl o tym w taki
sposób: jeśli bogowie faktycznie istnieją, to istnieją równieŜ diabły. A jeśli to prawda, z
pewnością spotkasz się z nimi - w piekle!
I to było ostatnie zdanie wypowiedziane przez Gelkę.
Statek zadrŜał o wiele mocniej, a z jego dzioba, przelatując przez dziurę w suficie,
wystrzelił promień oślepiającego światła. Słońce wzeszło i gwiazdy, które jeszcze przed
chwilą świeciły, stały się niewidoczne. Statek uniósł się w powietrze i ruszając do góry
wzdłuŜ promienia, zaczął przyspieszać.
W tej samej chwili do jaskini wpadł Ben Trask wraz ze swoim oddziałem tylko po to,
Ŝeby zasłonić oczy przed oślepiającym blaskiem płynącym od złota. Prawdziwego złota!W
płytkim rowie umiejscowionym za statkiem znajdowało się złoto przykryte płótnem, które
właśnie spłonęło pod wpływem temperatury wydzielanej przez ukryty w tym miejscu skarb.
Skarb, który był paliwem statku Mordrich.
Promień światła wydobywał się teraz zarówno z przodu statku, jak i z tylu. Nagle
statek nabrał ogromnej prędkości, zostawiając za sobą chmurę kurzu opadającego z sufitu
oraz tysiące sztabek złota, złotych statuetek oraz innych cennych przedmiotów stapiających
się teraz w jedną masę w rowie. ChociaŜ statek grawitacyjny oddalił się, to jednak ekran
ochronny pozostał i katastrofa wydawała się nieuchronna.
Jeśli zaś chodzi o Mordriego Dwa, to skorzystał z oślepiającego blasku i
niepostrzeŜenie wyniknął się z wielkiej jaskini...
- Za późno! - jęknął Trask. - Przybyliśmy zbyt późno. Statek Mordrich odleciał. Ale -
spojrzał na lana Goodly’ego - wciąŜ tutaj jesteśmy. Co z twoim kataklizmem, wielkim „nic”?
MoŜe to jednak nie jest koniec?
Shania, która chodziła pomiędzy rannymi i pomagała im, usłyszała Traska i
odpowiedziała:
- Jeszcze nie. Ale wkrótce. Gelka Mordri leci wzdłuŜ promienia w odległe miejsce.
Pięciokrotnie dalej niŜ zasięg podmuchu eksplozji. Kiedy uzna, Ŝe znalazła się w bezpiecznej
odległości, prześle na Ziemię sygnał, który zamieni złoto w „nic” pana Goodly’ego. Potem...
potem poleci na wywołanej tym zdarzeniem fali grawitacyjnej w kolejne miejsce,
gdziekolwiek sobie zaŜyczy.
- Co?! - Trask zmarszczył brwi. - Poza Układ Słoneczny? PrzecieŜ nawet z szybkością
światła... Chodzi mi o to, jak daleko poleci.
- Pluton jest jakieś sześć miliardów kilometrów stąd, choć nie jestem pewien tej liczby
- odpowiedział mu łan Goodly. - Gdyby leciała z prędkością światła, to potrzebowałaby...
hm...
- Około pięciu i pół godziny - powiedział Scott, który właśnie do nich dołączył. Coś
lub ktoś w nim szybko przeprowadziło obliczenia.
Ale Shania pokręciła głową.
- MoŜecie odłoŜyć na bok wszystkie znane wam prawa fizyki. One odnoszą się do
tego poziomu lub do poziomu równoległego, a Gelka korzysta z energii na podpoziomie.
Porusza się szybciej od światła, a jeśli chodzi o tę chwilę, to o wiele prędzej. - O ile prędzej?
- Gelka będzie na miejscu za kilka minut - stwierdziła Shania. - Dzięki promieniowi
przekształcającemu jej sygnał dotrze tutaj równie szybko.
Trask, który z trudem mógł w to uwierzyć, zapytał:
- Ale przy takiej prędkości... po co jej jakaś fala grawitacyjna?
- Bo w porównaniu z falą jej obecne tempo jest tempem ślimaka - odpowiedziała
Shania, wzruszając ramionami. - Sunąc na fali grawitacyjnej, moŜe w ciągu kilku sekund
pokonać lata świetlne.
- Dobry BoŜe! - powiedział kompletnie zaskoczony Trask. Ale Scott z dziwnym
wyrazem twarzy pokręcił głową i powiedział:
- Nie, Bóg moŜe być jeszcze szybszy. - Następnie zwrócił się do Shanii i dokończył
myśl: - Musimy wypróbować Kontinuum Móbiusa!
- Zgadzam się - bezgłośnie odpowiedział Khiff Shanii. - Wygląda mi na to, Ŝe nie
mamy innego wyjścia. Osobiście nie mam nic przeciwko. I tak nie mam nic do stracenia.
Zabieram się z tobą, Scott.
- Ja teŜ - włączył się Wilk. - Bo beze mnie...
- Wiem - powiedział Scott. - Nie znaleźlibyśmy drogi.
- To dzięki mojemu węchowi. I dzięki orientacji w terenie. Ta Gelka dotknęła mnie i
zraniła. Zawsze będę pamiętać jej zapach. NiewaŜne, gdzie i jak daleko będzie. Zawsze ją
odnajdę. - Uniósł nozdrza do góry i dodał: - Nawet teraz wiem, gdzie jest.
Paul Garvey i Millicent Cleary spojrzeli jednocześnie na zwierzę i spytali:
- O czym on mówi? Czy ktoś tutaj ukrywa swe myśli? Co tu się dzieje?
- Nie martwcie się - uspokoił ich Scott. - Nie martwcie się teŜ tym, co będzie. -
Odwrócił się do Shanii i rzekł: - Musimy to zrobić, a ty musisz go puścić.
- Mój Khiff! - powiedziała. Jej oczy zaszkliły się łzami. Z desperacją zwróciła się do
Khiffa: - Ale liczby, równania... powiedziałeś, Ŝe nie pamiętasz ich. Nie byłeś pewien.- Trochę
ćwiczyłem - powiedział Khiff, wynurzając się z zagłębienia jej szczupłej szyi i przenosząc się
na ramię Scotta. - Teraz myślę, Ŝe je pamiętam.
- A jeśli nie?
- Co za róŜnica? - stwierdził Scott. - Shania, my po prosta nie mamy wyboru.
- Ale nawet jeśli odnajdziecie jej statek i jeśli dostaniesz się do środka, to co potem?
Ona dysponuje dotykiem!
- Ja takŜe - odezwał się głos w mowie umarłych. I chociaŜ słyszał go tylko Scott, to do
Shanii dotarło metafizyczne echo odbijające się w umyśle Scotta. To była dziewczyna
uwolniona z kriogenicznego cylindra. Miała potrzaskane i oderwane poniŜej kolan nogi, przez
co musiała się czołgać. - Ja równieŜ posiadam ten monstrualny dotyk! - powtórzyła. - A jeśli
nie jest to dotyk Shingów, to przynajmniej coś bardzo zbliŜonego. Dlatego właśnie zostałam,
chociaŜ inni zmarli juŜ dawno zniknęli. Mogę pomóc. Powiedz, Nekroskopie, czy pamiętasz tę
bestię, która mnie torturowała?
- Tak. Nigdy go nie zapomnę. Nie mogę się doczekać, kiedy go spotkam.
Dziewczyna podczołgała się bliŜej, Trask zaś i inni zrobili jej miejsce, cofając się.
Wspierając się na ręce Scotta uniosła się na kolana, skinęła głową i powiedziała:
- Kiedy znowu chciał mnie dotknąć, to jego moc nie zadziałała. Moc, która mnie
wezwała, twoja moc, jest silniejsza od jego dotyku. Moc Mordriego niemalŜe obróciła się
przeciwko niemu! Niestety udało mu się uciec, poniewaŜ nie poruszam się zbyt szybko. Ale
Gelka... kiedy spotkam się z nią na jej statku... nie będzie miała dokąd uciec.
Scott podniósł dziewczynę, a ona objęła go swoimi kościstymi rękami za szyję. Trask
o mało nie zwymiotował, gdy to zobaczył. A przecieŜ wiedział juŜ bardzo duŜo o mocach
Nekroskopa.
- Czy ktoś moŜe mi powiedzieć, o co ta chodzi? - spytał.
- To, co zobaczyłeś, jest formą Ŝycia. śyjemy w symbiozie od wczesnego dzieciństwa.
To nasza ostatnią szansa - odpowiedziała mu Shania. Następnie odwróciła się do Scotta,
mówiąc: - Chcę iść z wami.
- Nie - pokręcił głową. - Jesteś potrzebna tutaj, a nam nie pomoŜesz zbyt wiele.
- Ale...
- Nie mamy czasu - powiedział Scott. - Jeśli w ogóle mamy ruszać, to właśnie teraz. -
Poczuł, Ŝe Khiff zaczyna przypominać sobie obliczenia, poprawił pasek miotacza ognia,
przyklęknął, Ŝeby podnieść wilka, i wówczas pojawiły się niesamowite liczby Móbiusa, które
teraz rzutował prosto do jego umysłu umysł Khiffa. Jak po ekranie komputera przepływały
zmieniające się symbole, równania, ezoteryczne formuły. Nagle Scott dostrzegł pewien
szczególny wzór.
- Stop! - powiedział.
Ale nie było takiej potrzeby. Khiff Shanii równieŜ to zobaczył.
Zupełnie znikąd, spontanicznie uformowały się drzwi Móbiusa!
- Mój Scotcie? - odezwał się Khiff. - Czy to jest to, o czym myślisz? Czy to są drzwi,
których potrzebujemy?
- Jest tylko jeden sposób, Ŝeby się o tym przekonać - odpowiedział Scott.
Shania, Trask oraz pozostali ludzie z Wydziału E zobaczyli, jak Scott wykonuje
niepewny krok do przodu i znika, jakby nigdy wcześniej nie było go w tym miejscu...
W Kontinuum Móbiusa polecieli do przodu i przez chwilę koziołkowali, aŜ Scott
powstrzymał niepoŜądane ruchy. Zdziwiony był, Ŝe doskonale wiedział, jak to zrobić.
Dziwiło go równieŜ wewnętrzne przekonanie, Ŝe w tym miejscu niczego nie trzeba się
obawiać.
Ale szczekanie wilka było ogłuszające!
- Nie szczekaj - rzekł Scott. - Nie bój się i nie wyj. W Kontinuum Móbiusa nawet myśli
mają wagę, a krzyk lub szczekanie są jak wybuch bomby.
- Ale... gdzie my jesteśmy? - spytał wilk.
- Wszędzie, gdzie tylko zechcemy. Ale teraz chcemy się znaleźć tam, gdzie przebywa
Gelka Mordri. Dasz radę ją odnaleźć?
- Najpierw muszę odnaleźć moje... moje kierunki. - Wyjątkowy umysł Wilka
analizował i dostrajał się do nowego otoczenia. Po chwili: - Aha! To tam! - i wskazał drogę w
umyśle Scotta. - Tam jest, ale to bardzo, bardzo daleko!
- No to ruszamy - stwierdził Scott. - Nie waŜne, jak to jest daleko. To dla nas nie ma
znaczenia...W Schloss Zonigen Trask spytał Shanii:
- Co teraz?
- Czekamy - odpowiedziała. - Co najwyŜej kilka minut. Teraz muszę popracować.
Kiedy Shania poszła szukać rannych, przybiegł podekscytowany McGrath.
- W rowie, z którego wydobywa się promień, jest pełno złota! Stopionego złota. Tylko
Ŝe ono zmienia się. Nawet przez tę zieloną poświatę widać, jak powstają maleńkie plamki
szarego popiołu.
Shania popatrzyła na niego z miejsca, gdzie zajmowała się rannym i bardzo
osłabionym męŜczyzną krwawiącym z własnoręcznie zadanej sobie rany. Ze sztucznie
utworzonych ust wyciekała obficie krew. Był to Hans Niewohner, który poddał się zabiegowi
przykładania rąk.
- Panie McGrath, panie Trask! - zawołała Shania. - Proces transformacji złota w
energię biegnie teraz powoli, poniewaŜ duŜa część mocy jest wykorzystywana przez statek.
Jednak gdy Gelka zainicjuje silniejszą falę grawitacyjną, to złoto zostanie zuŜyte znacznie
szybciej. Innymi słowy: będzie to...
-...swoisty Big Bang Goodly’ego - powiedział Trask.
- Tak. I albo wydarzy się to tutaj, albo - jeśli Scottowi się uda - daleko stąd, w
miejscu, gdzie jest teraz Gelka. Miejmy nadzieję, Ŝe Scottowi się uda - powiedziała Shania i
wróciła do swojej pracy.
- Tak, miejmy nadzieję - Trask powtórzył słowa Shanii. - MoŜe dobrze byłoby zacząć
się modlić...
Gelka Mordri zatrzymała swój statek w pustej przestrzeni kosmicznej o ponad
dwadzieścia pięć miliardów mil od granic Układu Słonecznego. Do statku docierał promień, a
moŜe nawet rura białego światła, które miało swe źródło w jaskini Schloss Zonigen. Gelka
patrzyła jak komputer odlicza - pokazując cyfry od stu do zera - do optymalnej chwili do
wydania polecenia inicjującego zagładę planety Ziemia. Parę chwil później jej statek
automatycznie znajdzie się na subpoziomie grawitacyjnym i popłynie na fali, która powstanie
w efekcie dezintegracji wewnętrznej planety Układu Słonecznego.
Niedaleko statku, jeszcze w Kontinuum Móbiusa, odezwał się Khiff Shanii:
- Wyczuwam jej Khiffa. Jest bardzo blisko, totalnie obłąkany i opętany Ŝądzą mordu.
To ma być śmierć całego świata. Ale Ŝeby odnaleźć dokładne połoŜenie statku Gelki...
Khiff przeniósł się do wilka, zintegrował się z jego umysłem i rzekł:
- Achhhl Teraz ją mamy!
Następnie dokonał kolejnego przeskoku, tym razem do zmarłej dziewczyny.
- Ruszajmy - powiedział w końcu Khiff.
- Przykro mi, Ŝe to się kończy w taki sposób - odezwał się Scott, ujawniając swoje
emocje... uczucia do całkowicie obcej istoty.
- MoŜe to nie jest jeszcze koniec - rzekł Khiff. - Kto wie? MoŜe Khiffy równieŜ istnieją
po śmierci. JeŜeli chodzi o ciebie, Nekroskopie, to udowodniłeś, Ŝe u ludzi jest to normalne. A
teraz Ŝegnaj. Opiekuj się Shanią i zawsze bądź jej Jedynką!
Następnie Khiff sam wywołał drzwi i zabierając ze sobą martwą dziewczynę,
przeniósł się na statek Gelki Mordri...
Na ekranie komputera Mordri Jeden nieustannie zmieniały się cyfry i doszły juŜ do
liczby trzydzieści, kiedy Gelka poczuła niespodziewany ruch powietrza oraz czyjąś obecność.
Po jej lewej stronie, na miejscu, w którym zazwyczaj siedział Mordri Trzy...
...znajdowało się coś, w co nie mogła uwierzyć!
- Gah! - krzyknęła, wyrzucając w górę swoje szponiaste dłonie, kiedy martwa
dziewczyna sięgała w jej stronę. Ich ręce zetknęły się ze sobą.
Gelka instynktownie zastosowała moc dotyku z całą dostępną jej siłą. Był to
śmiercionośny dotyk i jednocześnie samobójczy instynkt. Siła popłynęła najpierw od niej, ale
po chwili nastąpiło odwrócenie kierunku i niszczycielska moc wpływała w nią z powrotem z
podwojoną, a nawet potrojoną siłą!
Gah! - sapnęła, z chwilą gdy rozpoczęła się nieodwołalna przemiana. Jej cienkie,
patyczakowate ręce zatrzęsły się, nogi zaczęły wyginać się w biodrach na zewnątrz i do góry,
rozrywając jej kaftan. Kiedy zapadła się głębiej w fotel, jej nadzwyczaj długa szyja zwinęła
się w harmonijkę, a głowa opadła niŜej, a dolna część ciała zaczęła się otwierać jak przy
porodzie. Jej ciało zaczęło się odwijać do góry, eksponując wewnętrzne organy, które
kołysały się jak dziwaczne akcesoria przytwierdzone do gołego karmazynowego słupa.
Jednym z tych dodatków był powykręcany Khiff, trujący trzęsący się bąbel, który zapadł się
do wnętrza siebie w tej samej chwili, gdy szczęka martwej dziewczyny zazgrzytała,
otwierając się w upiornym mściwym uśmiechu.
W ciągu kilku sekund dokonało się pełne wynicowanie Gelki Mordri i kiedy
odwrócone na lewą stronę ciało zamknęło się nad głową, pozostało z niej coś podobnego do
ociekającego płynami ustrojowymi ogórka.
Niezdolna do wydania Ŝadnego polecenia bezradnie kołysała się w fotelu, a proces
odliczania czasu na ekranie monitora doszedł do liczby dziesięć.
- MoŜeszjuŜ iść, Nekroskopie - powiedziała martwa dziewczyna w mowie umarłych.
- A co z tobą? - Scott zwrócił się do Khiffa Shanii.
- W twoim świecie bez lokalizatora będę słabł coraz bardziej. Dla Shanii byłoby to
bardzo bolesne. Lepiej mi będzie tutaj, razem z moją nową przyjaciółką.
- Ruszaj! - powiedziała martwa dziewczyna. Oczywiście wilk znał drogę do domu...
W Kontinuum Móbiusa Scott i Wilk poczuli, Ŝe zatrzymują się.
- Co to? - powiedział Scott. Nawet Harry’ego Keogha nigdy nie spotkało nic takiego.
Z bezczasowej pustki Kontinuum Móbiusa wytrysnęła setka... tysiąc... dziesięć tysięcy
złotych strzałek!
- Trochę za późno - powiedział Scott albo coś w nim. - I tak jest juŜ po wszystkim. Co
was zatrzymało? Tylu was jest i nie mogliście dotrzeć na czas?
- Tak, są nas tysiące - odpowiedziała jedna ze strzałek. - A to i tak zaledwie garstka.
Ale tylko w tym wszechświecie są miliardy światów, a podobne równoległe miejsca są nawet
nie do policzenia! Tak czy owak nie przybyliśmy tutaj z pomocą, tylko chcieliśmy posprzątać
po tobie. Teraz moŜesz wracać do domu. Masz jeszcze wiele do zrobienia, podobnie jak my...
W jaskini Schloss Zonigen, złoto znajdujące się w rowie zmieniło się w popiół. Stało
się to w jednej chwili - to był pełny rozpad cząsteczek, transmutacja metalu w surową
energię!
Pulsujące zielone światło samo się wyłączyło, wydobywający się z rowu promień
światła skurczył się i normalne światło dnia zalało jaskinię, oświetlając przez dziurę w suficie
Traska oraz agentów z Wydziału E, którzy wciąŜ jeszcze oczekiwali w napięciu na
wstrzymanym oddechu. W końcu Shania odezwała się bardzo cichutko:
- Wygraliśmy!
- Jest jeszcze coś do załatwienia - odezwał się stojący za nimi Scott St John. - Gdzie
on jest?
- O to mnie powinieneś zapytać - odezwał się Wilk. - WciąŜ jeszcze boli mnie szczęka
od ciosu, jaki zadało mi jego urządzenie. Czuję jego zapach i wcale nie jest daleko.
Mordri Dwa miotał się bezsilnie pomiędzy ścianami tunelu i coś do siebie mamrotał.
Miał zamiar potraktować zmarłych swoim dotykiem i sprawić, Ŝeby powstali jako półŜywi.
Obiecałby im wówczas moŜliwość rozmroŜenia i oŜywienia, a oni zostaliby w zamian jego
ochroniarzami. Tylko Ŝe... ich trumny były otwarte, puste i nikogo w nich nie było.
Mordri Dwa biegał pomiędzy stalowymi cylindrami i szukał zmarłych ludzi, nad
którymi jeszcze nie tak dawno znęcał się razem ze swoimi kolegami.
Teraz stał u wyłom jaskini i jedyne, co mu zostało, to nowy dzień, wschodzące słońce,
poranny wietrzyk i wywołująca zawrót głowy przepaść. Przestraszony, opuszczony i samotny
zadał pytanie:
- Mój Khiffie, co robić?
- Uciekaj, mój Mordri! Musisz uciekać, i to jak najszybciej! Mordri Dwa rozzłościł się
jeszcze bardziej, poniewaŜ jego Khiff oferujący tak bezuŜyteczną poradę najwyraźniej
naśmiewał się z niego!
- Kpisz sobie? - spytał. - Co cię tak bawi?
- Twój strach, mój Mordri! Nakręca mnie twoje przeraŜenie. Cieszę się jak nigdy!
- Jesteś szalony! Radzisz mi uciekać, ale nie mówisz dokąd!
- No to zostań tutaj. Mnie się tu podoba. Mogę karmić się twoimi koszmarami i to po
wsze czasy, a moŜe nie, bo... widzę, Ŝe zbliŜa się kolejny koszmar!Mordri Dwa usłyszał szum
elektrycznego silnika. Spojrzał wzdłuŜ tunelu i na końcu toru zobaczył otwarty wagonik. Z
przodu stał męŜczyzna, którego dobrze zapamiętał. To jego bała się Mordri Jeden i przed nim
uciekła, przed MOCĄ, którą on dysponuje. I miał przy sobie broń miotającą ogień.
MęŜczyzna wraz z dziko wyglądającym szarym czworonogiem wysiedli z wagoniku i zaczęli
iść w jego kierunku, a właściwie iść po niego!
Scott zapalił ogień pilotujący i krzyknął:
- Simonie Salcombe, to koniec twojej drogi.
Salcombe pokazał swe ostre, rybie zęby, przykucnął i ruszył do przodu. Na wąskim
ramieniu pojawił się jego Khiff, który wyszedł z ucha i powiedział:
- Czas się rozstać. Mam zamiar opanować kolejny umysł i doprowadzić go do
szaleństwa.
- Niewdzięczny - powiedział Salcombe, po czym głośno zwrócił się do Scotta: -
Dlaczego to robisz? CóŜ takiego ci uczyniłem? - Była to tylko taktyka obliczona na zyskanie
czasu, poniewaŜ cały czas zbliŜał się do Scotta.
Scott równieŜ posuwał się do przodu i natychmiast odpowiedział:
- Zabiłeś pewną kobietę w Londynie, w Anglii. Nazywała się Kelly... Kelly StJohn.
- Ach, ta suka reporterka! - krzyknął Salcombe. - Pamiętam ją! Ale cóŜ ona znaczy? -
spytał, jednocześnie szykując się do skoku.
- Była moją Ŝoną, skurwysynu! - wydusił z siebie Scott i nie czekając ani chwili
dłuŜej, nacisnął spust miotacza.
Długa lanca ryczącego ognia w jednej chwili dosięgła półpłynnego i gwałtownie
kurczącego się Khiffa, który raptownie próbował powrócić do głowy swego gospodarza,
wciskając swą cieknącą bulgoczącą masę do ucha, co tylko powiększyło jego krańcowe
cierpienia. Scott pokrywał ogniem całe ciało Mordriego Dwa od głowy do stóp i juŜ po chwili
skrzywił się z obrzydzenia, kiedy dotarł do niego smród palonego mięsa. Było to tak
straszliwe, Ŝe przez chwilę zastanawiał się, czy nie przerwać palenia. Ale w jego umyśle
odezwał się głos:
- Oko za oko, ząb za ząb, Scott! - więc nieprzerwanie naciskał spust.
Kaftan Salcombe’a palił się wysokim płomieniem. Jego blade ciało czerniało,
pokrywało się bąblami i płatami odpadało od kości. Płonący Shing cofał się i tańczył jak
obłędna marionetka. Podnosił kolana wysoko do góry, a chudymi rękoma bezskutecznie
uderzał płomienie, które zŜerały go bezlitośnie. Po chwili znalazł się na krawędzi przepaści.
Jego Khiff wyszedł przez prawy oczodół, wypychając na zewnątrz gałkę oczną.
Wisząca na nerwie gałka juŜ po chwili stopiła się jak woskowa świeca i spłynęła po policzku
razem z Khiffem, który zamienił się w płyn.
Scott ponownie nacisnął spust. Większa dawka zapalającego płynu zepchnęła
Salcombe’a z krawędzi. WzdłuŜ skały poleciała kula ognia, która po uderzeniu w zbocze
rozdzieliła się na kilka płonących wirujących części.
W końcu płonące fragmenty zatrzymały się na dnie doliny.
Scott upuścił miotacz ognia. Oprócz niego i wilka była to jedyna ciepła rzecz w całym
lodowym tunelu...
W tym samym czasie w Schloss Zonigen, a takŜe w innych miejscach mrowie... jak to
nazwać? Sił? Mocy? WyŜszych inteligencji? Złotych strzałek? BoŜych pomocników? Tak czy
owak mrowie... zaczęło kończyć to, co wymagało dokończenia, aby wśród ludzi nie pozostało
przekonanie, Ŝe wszechświat jest czymś wrogim. Mordri byli jedynie wyjątkiem, który
potwierdzał regułę, a lęk przed obcymi i przed nieznanym od zawsze był paliwem
napędzającym koła wojny...EPILOG
W głównej jaskini Shania pracowała nad poprawą zdrowia fizycznego i psychicznego
rannych ludzi. Kiedy opatrzono juŜ wszystkich, stanęła obok Goodly’ego i Traska, czekając
na powrót Scotta.
Wygląd Traska wskazywał na to, Ŝe nie do końca wiedział, co się tutaj wydarzyło.
- Wiesz co? Dalej nie wiem, o co tu chodzi - powiedział do Goodly’ego. - Chodzi mi o
to, Ŝe jesteś tutaj i robisz to, co robisz, a przecieŜ... nigdy sienie pomyliłeś. Oczywiście, Ŝe
przyszłość nigdy nie jest jasna, ale końcowe efekty zawsze są bliskie twoim
przypuszczeniom. Tym razem przewidziałeś Big Bang i...
-...i to się stało lub dzieje się - przerwała Traskowi Shania. - Tylko nie tutaj, ale daleko
stąd. Kiedy proces wkracza w fazę krytyczną nie sposób go zatrzymać. Jakby ci to najlepiej
wyjaśnić? Aha, juŜ wiem. Co by się stało, gdybyś wyrwał zawleczkę z granatu, a potem nie
udałoby ci się go odrzucić?
- Rozerwałby mnie na strzępy - odpowiedział Trask. - Tylko Ŝe zgodnie z
przewidywaniami Goodly’ego po tym jego Big Bangu nie miało zostać juŜ nic, kompletnie
nic!
Goodly westchnął cięŜko, wzruszył ramionami, pokręcił głową i rzekł:
- Ben, wiesz o tym tyle samo co ja. Nie umiem ci tego wyjaśnić. Ponadto muszę się z
tobą zgodzić: być moŜe tym razem pomyliłem się.
- Nie mówię, Ŝe się pomyliłeś. Martwię się tym, Ŝe nadal moŜesz mieć rację!
- Co takiego? - zmarszczył brwi prekognita.
- Powiedz, łan, przyszłość jest bardzo zwodnicza, prawda?
- Bez wątpienia.
- W takim razie wszystko moŜe zaleŜeć od tego, czym jest owo „nic”...
Prekognita jeszcze mocniej zmarszczył brwi, ale w chwili kiedy juŜ miał
odpowiedzieć, Traskowi pojawiło się „nic”, o którym właśnie mówili...W tej samej chwili -
jeŜeli w tym wszechświecie czas w ogóle ma takie znaczenie, jakie przypisują mu ludzie - do
wielkiej jaskini weszli Scott z Wilkiem i z niedowierzaniem patrzyli na rozgrywającą się
scenę.
Shania z szeroko otwartymi ustami padła w ramiona Scotta. Jednak oprócz Wilka i
Scotta St Johna - no i miliardów złotych strzałek - Shania była jedyną Ŝywą istotą, która się
poruszała! Wokół tej trójki z ogromną szybkością od umysłu do umysłu przemieszczały się
złote strzałki zajmujące się czyszczeniem pozostałości po pracy Trójki Scotta, Bena Traska i
jego ekipy esperów z Wydziału E oraz zmarłych, którzy powstali z hibernacyjnych komór i
czarnego dysku.
Wszyscy i wszystko w jaskini zostało zamroŜone w czasie! Czas się zatrzymał! Nie
poruszał się dym wydobywający się z dołu ze złotem ani nawet widziane w promieniach
słońca drobiny pyłu.
Coś wewnątrz Scotta powiedziało:
- Czas wracać do domu.
- A co z Traskiem i jego ludźmi?
- Nie martw się tym - odpowiedział znajomy głos chłopca, a później męŜczyzny, a
raczej znacznie więcej niŜ męŜczyzny, teraz zmarłego. Jednak był to bardzo dziwny rodzaj
zmarłego, który wie, jak wygląda śmierć.
- Co się dzieje?
- Nie rozumiesz? - Głos wydawał się zaskoczony. - Khiff Shanii zrozumiał. MoŜna by
nawet stwierdzić, Ŝe to on podpowiedział rozwiązanie!
Teraz równieŜ i Scott zrozumiał.
- A więc mówisz, Ŝe nic z tego nie zapamiętają? Zabierzesz im wspomnienia?
Dlaczego? Czy to wszystko odbyło się na darmo?
Głos wyjaśnił:
- Któregoś dnia przedstawiciele obcych ras mogą trafić na Ziemię, na przykład
ocaleni Shingowie tacy jak Shania albo inni rozbitkowie ze zniszczonych planet. Ijeśli to by
się stało, to jak powitaliby ich Ziemianie, gdyby pamiętali, co się stało w Schloss Zonigen? No
cóŜ, kilku z nich będzie o tym wiedzieć, ale jedynie garstka, bardzo nieliczna i zasługująca na
to grupka - powiedzmy... trójka? - lecz nikt więcej.
Nie mogę dłuŜej tu pozostać - dodał głos. - Są inne miejsca, gdzie jestem potrzebny. Po
raz ostatni skorzystaj z Kontinuum Móbiusa i wracaj do domu, Scott.
Scott rozejrzał się dookoła. W jaskini, w której zamarł czas, chmara złotych strzałek
ani na chwilę nie przerywała gorączkowej aktywności. Powoli znikali zarówno ludzie, jak i
rzeczy - zmarli, Ben Trask i jego załoga esperów z Wydziału E, popioły z rowu - samoistnie
zasklepiła się nawet dziura w suficie!
- Dobrze - zgodził się zdumiony Scott - wracamy do domu. Jednak najpierw powiedz,
dlaczego akurat nam zostawiasz wspomnienia.
- PrzecieŜ to oczywiste - stwierdził głos. - Kiedy przyjdą inni, a w końcu się to
wydarzy, albowiem pośród gwiazd Ŝyje niezliczona mnogość ras, mogą potrzebować kogoś
takiego jak ty, Scott, a zwłaszcza takiego jak Shania, Ŝeby ich powitać. Rozumiemy
oczywiście, Ŝe moŜe się to nie wydarzyć za waszego Ŝycia, ałe niekoniecznie. I jeszcze jedno...
Nie wszystkie gatunki na tych planetach są dwunoŜne. Zasadniczo bardzo nieliczne. To
jeszcze jeden powód przekonujący nas do tego, Ŝe wasza trójka jest idealna!
Scott spojrzał na Shanię, która powiedziała tylko:
- Powinniśmy juŜ wracać do domu.
Scott pokiwał głową wywołał drzwi Móbiusa i zabrał ze sobą do domu swoją Dwójkę
i Trójkę. Jednak po drodze, zamiast dokonać natychmiastowej teleportacji, zrobił przerwę i
powiedział:
- Nagle coś sobie przypomniałem. Kiedy Harry pokazywał mi przyszłość, pojawił się
punkt, w którym wszystko się zatrzymało. Wiemy jednak, Ŝe nie wszystko się zatrzymało. Co o
tym sądzicie?
- Gelka Mordri - odpowiedziała Shania - chciała popłynąć wraz z ogromnąfałą
podpoziomu grawitacyjnego wywołaną wybuchem. MoŜe wybrany przez nią podpoziom miał
związek z Kontinuum Móbiusa?
- Chcesz powiedzieć, Ŝe jej Big Bang spowodował zaburzenia równieŜ tutaj, w
Kontinuum Móbiusa?
- MoŜliwe - odparła Shania. - MoŜliwe teŜ, Ŝe to inteligentne strzałki zatrzymały czas w
jaskini. One równieŜ korzystają z Kontinuum Móbiusa. MoŜe są nawet jego częścią i mogą je
kontrolować.- A więc czas zatrzymał się dla wszystkich i wszystkiego oprócz nas?
- Ach!- westchnęła Shania. - Czas jest zabawny. MoŜe on się wcale nie zatrzymał, tylko
to my przyspieszyliśmy! Przepraszam, Scott, ale moja wiedza naukowa, zwłaszcza w
dziedzinie metafizyki, jest zbyt mała, bym mogła to zrozumieć...
- Naprawdę? To co mnie w tobie tak kręci? - Po czym roześmiał się, ale oczywiście po
cichu...
Kiedy cała trójka wynurzyła się z Kontinuum Móbiusa w gabinecie Scotta, złota
strzałka Harry’ego Keogha - jego czująca esencja - opuściła Scotta i zawisła na poziomie
wzroku w świetle wschodzącego słońca docierającego zza okien. Po chwili z wilka wyłoniła
się druga strzałka. Była bliźniaczo podobna do pierwszej. Obie strzałki wisiały w powietrzu i
obracały się wokół swej osi, jakby poszukiwały kierunku. A w ostatniej chwili...
Trzecia strzałka - mniejsza i srebrna - odszczepiła się od strzałki Harry’ego i
skierowała swe ostrze w stronę Shanii. Shania westchnęła i przytuliła się do Scotta. Cichy, ale
jakŜe znajomy głos powiedział:
- A więc ruszamy. Do widzenia, moja Shaniu.
Potem cała trójka przeniknęła przez zamknięte okno, nie naruszając szyby i zniknęła
w zamglonym ogrodzie...
Tej nocy - a moŜe poprzedniej nocy lub być moŜe jeszcze wcześniej - na płaskim
dachu Centrali Wydziału E w Londynie Ben Trask, jego główni współpracownicy oraz
technicy, a nawet minister odpowiedzialny za poczynania Wydziału E, siedzieli dookoła
rozŜarzonego koksownika, popijali drinki ze szklaneczek i ogrzewali sobie dłonie. Na
znajdującym się obok stoliku stało kilka całkiem lub częściowo opróŜnionych butelek wina.
- Co my tutaj palimy? - zapytał Trask, kiedy gruby plik kartek wylądował w
płomieniach.
- Stare rzeczy - odpowiedział Paul Garvey.
- Tak, przestarzałe - dodał David Chung. - To był dobry pomysł... Twój, szefie? -
Lokalizator rzucił pytające spojrzenie w kierunku Traska.
- Tak, na pewno - powiedziała z czarującym uśmiechem Millie Cleary. - I sądzę, Ŝe
jest to doskonała okazja do świętowania.
- Świętowania... czego? - spytał zdumiony Trask, czując, Ŝe coś tu było nie w
porządku, ale nie do końca wiedząc, co takiego.
Siedzący obok Traska minister odpowiedzialny uśmiechnął się szeroko i rzekł:
- Z okazji podwojenia budŜetu Wydziału E!
Kiedy kolejny plik papierów wylądował w płomieniach, Trask przeczytał stronę
tytułową na której wypisane było tylko pojedyncze słowo, być moŜe imię czy teŜ nazwisko -
Scott, a moŜe Scot? - po chwili kartka poczerniała zupełnie... Pewnie Scotland Yard -
pomyślał Trask i wzruszył tylko ramionami.
Podnosząc szklaneczkę do góry, wzniósł toast:
- Za nas i za Wydział E! - Następnie spojrzał na prekognitę i dodał: - Co słychać u
mojego ponurego przyjaciela?
- Co...? Przepraszam - odpowiedział prekognita. - Myślami byłem gdzie indziej. -
Spojrzał na szklaneczkę w swojej dłoni i rzekł: - To musi być coś naprawdę dobrego, bo
zupełnie odleciałem!
- Czy coś cię moŜe martwi? - Trask nagle zaczął podejrzewać, Ŝe coś tutaj moŜe nie
być prawdą.
- Nie, nic. Nic, o czym mógłbym teraz coś wiedzieć.
- Po prostu wielkie NIC? - Trask podniósł szklankę i spojrzał na gwiazdy.
- Właśnie - rzekł Goodly z nikłym uśmieszkiem na ustach. - Po prostu ogromne
wielkie NIC. - Jeśli przed chwilą coś go jeszcze martwiło, to teraz uczucie to znikło zupełnie.
I nic w tym dziwnego, przecieŜ prekognita zajmuje się przyszłością, a nie przeszłością.
Zwłaszcza Ŝe przyszłość jest bardzo zwodnicza...
...zazwyczaj.
Jeśli zaś chodzi o najbliŜszą przyszłość...
Chwilę później przez grupę naukowców została zarejestrowana krótka i intensywna
erupcja promieniowania gamma. Miała swoje źródło w części nieba odpowiadającej Kasjopei.
Uznano to za: (a) nikłe echo wybuchu bardzo odległej supernowej lub (b) małą katastrofę
kosmiczną mającą miejsce bliŜej Ziemi, na przykład zderzenie komety z wędrującą czarną
dziurą.
Jednak jak blisko to było...
...nigdy się nie dowiedziano...

„KB”

You might also like